BOLESŁAW LEŚMIAN
SPOJRZYSTOŚĆ
BOLESŁAW LEŚMIAN urodził się w Warszawie w styczniu roku 1877 lub 1878 lub 1879 — nikt nie zdołał dotrzeć do aktu urodzenia poety — zmarł także w Warszawie 5 listopada 1937 roku, po życiu nie tak bezbarwnym, jakby się mogło wydawać po lekturach jego not biograficznych. Dzieciństwo i młodość spędził na Ukrainie. W Kijowie ukończył gimnazjum klasyczne i studia prawnicze. Pisywał, co nie dziwi, wiersze po rosyjsku i brzmią one wspaniale! Ćwierć wieku temu odwiedziła mnie w Londynie jego córka, Wanda, która wspomniała, że Ojciec ubolewał, iż nie zna równie dobrze francuskiego, bo w tym języku pisałoby mu się naj wszechstronniej... Wierzę. Jego muzykalność mało ma sobie równych. Muzykę słowa wyczuwał w każdej jego literze. Bywał we Francji, z pewnością władał francuskim bardzo dobrze, ale los był łaskawy dla polszczyzny... Tak pisać w epoce „Chimery”, „Skamandra” i „Zwrotnicy”, w obecności Peipera czy Przybosia mógł tylko poeta całkowicie samoswój. Zaczynał w stylu epoki, tyle że bardziej bogato, obrazowo, bez „tęsknic”, ale ze „spyloną rozwalichą”, pisał bez „nirwan", ale o takich nirwanach, jakich mogli mu pozazdrościć wszyscy współcześni... Jego wiersze są rytmiczne (bo świat ma własne rytmy), rymowane — ponieważ bez rymów słowa się gubią i zamieniają w prozę... Mógłby powiedzieć „ja i Natura, to jedno!" Pochodził z rodziny, w której żyłach płynęła poezja. Jeden z jego kuzynów, Antoni Lange, był mistrzem formy, no a inny Jan Brzechwa — każdy wie... Leśmian to poeta totalny. Nie zaszkodziły mu (po śmierci, bo za życia szkodziły) nieprzychylne sądy. Do dziś można czytać jego Klechdy sezamowe i Przygody Sindbada Żeglarza, a wiersze tomików Łąka (1920) i Napój cienisty (1936) czy wydanej pośmiertnie Dziejby leśnej (1938) nie przesłoniły debiutanckiego Sadu rozstajnego (1912). Leśmiana-poetę cenił nawet awangardowy rygorysta — Julian Przy-boś, wróg wszelakiej „starzyzny". Ponieważ Przyboś także miał słuch. I sam wyszedł chyba cały ze słowa — SPOJRZYSTOŚĆ...
(bd)
Wieczorem
Mrok się gęstwi po sadzie, ziemny powiał chłód,
Zda się, iż dal zbłąkana podchodzi do wrót...
Wiatr się zsunął ze strzechy na gałęzie drzew -
Czy on we mnie tak śpiewa? Widzę poprzez śpiew,
Jak księżyc wschodzi nad borem!
W podwórzu, dokąd zajrzał spoza ciemnych brzóz,
Rozwidniła się studnia i samotny wóz,
Między szprychy znienacka oświetlonych kot
Duch drogi nie znający na nocleg się wsnuł
Wieczorem, późnym wieczorem.
Przez szyby moich okien zapatrzonych w staw
Blask upada i tli się wśród wilgotnych traw.
W dłoni mojej zerwany doumiera wrzos.
Jakże dziwno wymówić własne imię w głos
Wieczorem, późnym wieczorem!...
Cień mój, co we dnie kładł się na złocisty łan,
Nocą pragnie zapełnić pustkę moich ścian.
Do szyb, znikąd zjawione, lgną puszyste ćmy -
Staw posrebmiał i widzi inaczej niż my,
Jak księżyc wschodzi nad borem...
Róża
Czym purpurowe maki
Na ciemną rzuca! drogę?
Sen miałem, ale - jaki?
Przypomnieć już nie mogę.
Twojeż to były usta?
Mojeż to były dłonie?
Głąb sadu mego - pusta,
We wrotach - księżyc płonie.
Dni się za dniami dłużą,
Noce - w jeziorach witam...
Kiedy ty kwitniesz, różo?
"Ja nigdy nie zakwitam..."
"Ja nigdy nie zakwitam".
Twójże to głos, o różo?
Słowo po słowie chwytam,
Dni się za dniami dłużą.
Niebo przyćmione
Niebo przyćmione, niebo wieczorne
Samochcąc płynie przez moje oczy...
Piersi bezsenne i bezopome
Pieszczota zmierzchu nuży i tłoczy.
O, teraz snuć się cieniem po gaju,
Ducha wśród sosen w szkarłat rozjarzyć,
U twojej wrótni, na twym rozstaju,
Samemu sobie - snem się wydarzyć!
Na skroń kalinom ujrzanym w dali
Paść złotym kurzem w purpur pożodze -
I nie odróżnić ust twych korali
Od nowych kalin na owej drodze!
I nie odróżnić twoich warkoczy
Od bram weśnionych w głębie jeziorne...
Samochcąc płynie przez moje oczy
Niebo przyćmione, niebo wieczorne...
Usta i oczy
Znam tyle twoich pieszczot! Lecz gdy dzień na zmroczu
Błyśnie gwiazdą, wspominam tę jedną - bez słów,
Co każe ci ustami szukać moich oczu...
Tak mnie żegnasz zazwyczaj, nim powrócę znów.
Czemu właśnie w tej chwili, gdy odejść mi pora,
Pieścisz oczy, nim spojrzą w czar lasów i łąk?...
Bywa tak: świt się budzi od strony jeziora
Nagląc nas do rozpotu snem zagrzanych rąk...
O szyby - jeszcze chłodne uderza pozłotą
Nagły z nieba na ziemię świateł zlot i spust -
Usta twe - na mych oczach! Co chcesz tą pieszczotą
Powiedzieć? Mów - lecz zmyślnych nie odrywaj ust!
O zmierzchu
Słońce zgasło. O, jakże zwinne są i młode
Zmierzchy czerwca, nim w północ głuchą się przesilą!
Po wargach twoich dłonią, kształt czującą, wiodę
Jak po koralach morzu wydartych przed chwilą...
Spleć stopy, przymknij oczy - i nazwij to cudem,
Żeśmy razem, dalecy od dziennego znoju!
Jakże łatwo zwiać szczęście, z takim oto trudem
Rozniecone w ciemnościach twojego pokoju!
Łatwiej niż rozpleść złotą warkocza zawiłość
Niepojętą dla zmierzchów, co zgadnąć nie mogą,
Czemu te słowa: "cisza" i "wieczór", i "miłość" -
Napełniają mi serce zabobonną trwogą?...
Czemu ciebie, poległą snem na mej rozpaczy,
Pieszczę tak, jakby w szczęścia przepychu dostatnim
Każdy mój pocałunek miał być już - ostatnim...
Słońce zgasło... O, błagam, nie całuj inaczej!...
***
Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz,
Ale w innym sadzie, w innym lesie -
Może by inaczej zaszumiał nam las
Wydłużony mgłami na bezkresie...
Może innych kwiatów wśród zieleni bruzd
Jęłyby się dłonie dreszczem czynne -
Może by upadły z niedomyślnych ust
Jakieś inne słowa - jakieś inne...
Może by i słońce zniewoliło nas
Do spłynięcia duchem w róż kaskadzie,
Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz,
Ale w innym lesie, w innym sadzie...
Step
Wkoło mnie step chłonący własne uciszenie.
Wicher - rzekłbyś - z księżyca wybiega z szelestem.
Zdaje mi się, żem ziemskie zatracił istnienie,
Że step śni, a ja - stepu snem przelotnym jestem...
Lęk mię chwyta, że ocknie się mój dziw uśpiony
I pierzchnę z jego oczu, ja - chwilowa mrzonka!
Lecz śpi mocno - a jego sen po nim się błąka -
Błąkam się, jakbym wpłynąć pragnął w nieboskłony!
Cień za światłem, a światło sunie się za cieniem
Po ziemi, gdzie się w mroku zbłękitnia zieloność,
A tam do widnokręgów przykuta milczeniem
Czai się rozszerzona nocą nieskończoność.
Kabała
Oto pragnę odgadnąć bieg życia strumieni -
Dni przyszłe, dni wysiłkiem godzin rozszalałe -
W dłoni mam karty zżółkle jak liście jesieni
Od wichru wróżb trawiących. Układam kabałę...
I gdy duch mój prastarą z życiem strudzon waśnią
W ogniach jasnowidzenia pali znów obiatę,
Pokój się rozezlaca w zamkową komnatę,
Ja - i wszystko poza mną wnet się staje baśnią!
Z kart głębi, gdzie się tają portrety odwieczne
Czterech dworów królewskich, zaświatowych dworów,
Wychodzą do odklętych podobne upiorów
Króle, damy i pazie - cztery sny słoneczne!
Zmarłych dawno czarownic widziadlane syny,
W turkusach i topazach, w jedwabiach i zlocie,
W stroju sennym, zawiłym - ku mojej tęsknocie
Zwracają martwe oczy i ust koral siny.
I unosząc w swych berłach wieczności promienie,
W kabalistycznym tańcu wirują po sali -
Damy jak tulipany - pazie jak złocienie,
Królowie jak lotosy, które żądza pali!
Do tańca gra im zwiewna, dalsza od miesiąca
Muzyka wywołana ich stóp wirowaniem,
Melodia nie wiadomo skąd wypływająca,
Melodia, co trwa kędyś poza własnym trwaniem.
Trwa i śpiewa o bramach, gdzie w progach u celu
Nic nas jeszcze nie czeka prócz oczekiwania,
O krainach przebrzmiałych, kędy w harf weselu
Sam taniec bez tancerzy upojnie się siania!...
Sam taniec bez tancerzy, sam szal bez przedmiotu -
Trwa i śpiewa, i nagle w oddaleniu kona.
Wraz z nim pierzcha i moja baśń nie dokończona,
Sen wysnuty z niczego albo z gwiazd obrotu!
I znowu dawny pokój widzę pełen cieni,
Co przed chwilą kryl zamku zaklętego chwalę -
W dłoni mam karty zżółkle jak liście jesieni
Od wichru wróżb trawiących. Układam kabałę...
Schadzka
Czy nie słyszysz, jak obłok porusza się senny?
Jak noc ciszą pogłębia dna ciekawy strumień?
A w alejach szeleści niepokój płomienny
Księżycowych powikłań i nieporozumień...
Spiesz się, dziewczę spragnione pieszczoty bezkresnej!
Śmierć i miłość zna tryumf umówionych godzin!
Twój kochanek cię czeka od dnia swych narodzin,
Wierny tobie współtrwogą, tęsknotą - rówieśny!
Niech twe lico dla niego zakwitnie różowiej,
Niech osłabną ramiona, białych piersi stróże!
Burzą włosów upojnych marzenia mu owiej,
By miał w życiu tę jedną nie wrogą mu burzę!
Lecz nic nie mów o sobie - czemu tak nieznana?
Skąd przybywasz i dokąd odejdziesz za chwilę?
I dlaczego twe nogi tak we krwi i w pyle,
Że całować je mało od nocy do rana?
Ani jego nie pytaj, dlaczego spotkanie
Tak opóźnił? Dlaczego oczyma nie śledzi
Twych oczu? I czy kocha? Bo wszelkie pytanie
Jest wrogiem mimowolnym własnej odpowiedzi!...
Milcz i całuj! Milczeniem pieszczota się krzepi
I niezgorsze wesele tkwi w dobrej żałobie!
Wszak nie można się kochać żarliwiej i ślepiej
Jak tak właśnie: nic wzajem nie wiedząc o sobie!
Wobec morza
Rybacy, którym połów nie udał się złoty,
Z dala od mórz zdradliwych i brzegów ponętnych,
Wszelkiej głębi na przekór - z sieci obojętnych
Rozpinają na puszczy błękitne namioty.
"Marny ten, co przypływów chłonąc niewyśpiewność
Wierzy, iż sieć jest siecią, a połów - połowem!...
My, zbadawszy istnienia dwuznaczność i zwiewność,
Z sieci namiot uczynim pod niebem jałowem!
Namiot - bezużyteczny! Lecz w rozwianej grzywie
Jego fałd zbytkowniej szych nad wszelkie istnienie
Przepych nudy rozzłoci swe czary i cienie!"
Tak się owi na puszczy chełpią niechełpliwie!...
Oddaleńcy! Raz jeden zbłąkani wśród szlaków,
Już się nigdy nie zbliżą do własnej oddali!
Nikt w nich teraz nie pozna wesołych rybaków,
Zwinnych nurków, rabusiów pereł i korali!
Jak pieszczochy przeznaczeń, których nic nie cieszy,
Drwią z gwiazd morskich purpury, z mew bielszych od mleka,
Żagiel burzą wydęty tylko ich rozśmieszy,
A szum fali przypomni, że czas się przewleka.
Przewleka się zabawnie, dziwacznie, misternie,
Po najwiotszej gałęzi, po najcieńszym cieniu...
Zbliż się do nich, zawołaj tylko po imieniu,
A jak ślimak swe rogi pokażą swe ciernie!
Lecz nocą sen płonący każdemu ku chwale
Da im pić z tego źródła, skąd nie pili z rana...
Wtedy warga ich blada snem ucałowana
Wyrzuca szepty-perły i jęki-korale!
Jadowita a szczera tego snu ułuda
Tak im duszę przez usta dobywa boleśnie!
Roniąc perły, korale - śnią jak morskie cuda,
Którym dano być sobą na chwilę i we śnie...
Toast świętokradzki
Żem nieraz wchodził z wami w złośliwość zażyłą,
Mistrze zgrzytów i chrzęstów, z których pieśń się czyni,
Więc mi dano się o was zadumać w świątyni,
Gdzie już nic się nie staje prócz tego, co było...
Tu - wybucha z witrażów tak tęczowy płomień,
Że ty - Bogu, a tobie - Bóg wyda się tęczą,
I obydwaj zarówno pełni oszołomień
Posłyszycie, jak wasze westchnienia współdźwięczą.
Lecz ja dłoń świętokradzką wyciągam w rozblaski
Aż po kielich, drzwi złotą dwutarczą strzeżony!...
Na dnie jego krwi Pańskiej koral zaczajony
Ustom skorym do wina nie poskąpi łaski!
Więc gdy mi takie wino uderza do głowy
Mocą nieba całego aż do nieboskłonu -
Czyż nie jestem - o, bracia nieufni do zgonu -
Opojem znad lazurów i sam - lazurowy?
Czyliż teraz mój okręt szalony beztroską
Dość się hardo na zdradnej nie załamie rafie?
I czyż - bóstwem pijany - do was nie potrafię,
Znawcy znawstwa samego, przemówić dość bosko?...
Za wszystkich, których słońca promienista rózga
Chłoszcze za żądz natręctwo i skrzydeł bezbożność,
Aż ich kiedyś - złocących swej kary wielmożność -
Grom zawistny o złoto w proch cenny rozdruzga!
Za skazanych na znoje czatów i wywiadów -
Gdziekolwiek się wałęsa ich płonna tęsknota!
Za tych, co mając żądlą poszukują jadów -
Gdziekolwiek ich przy dybie ta żądeł zgryzota!...
I za tych, którym nagle na wiosnę czy jesień,
By pogardzić kwiatami - nie dostało chwastu!...
I za tamtych, co z wszelkich uniesień lub wzniesień
Warci jeszcze takiego wzniesienia toastu!
Za tę całą drużynę zgiełkliwą i rojną,
Co otuchę donośnym wezwałaby rogiem -
Za ich żywot pokrętny i śmierć niespokojną
Wznoszę kielich po brzegi pieniący się Bogiem!...
Topielec
W zwiewnych nurtach kostrzewy, na leśnej polanie,
Gdzie się las upodabnia łące niespodzianie,
Leżą zwłoki wędrowca, zbędne sobie zwłoki.
Przewędrował świat cały z obłoków w obłoki,
Aż nagle w niecierpliwej zapragnął żałobie
Zwiedzić duchem na przełaj zieleń samą w sobie.
Wówczas demon zieleni wszechleśnym powiewem
Ogarniał go, gdy w drodze przystanął pod drzewem,
I wabił nieustannych rozkwitów pośpiechem,
I nęcił ust zdyszanych tajemnym bezśmiechem,
I czarował zniszczotą wonnych niedowcieleń.
I kusił coraz głębiej - w tę zieleń, w tę zieleń!
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów,
Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów,
Aż zabmął w takich jagód rozdzwonione dzbany,
W taką zamrocz paproci, w takich cisz kurhany,
W taki bezświt zarośli, w taki bezbrzask głuchy,
W takich szumów ostatnie kędyś zawieruchy,
Że leży oto martwy w stu wiosen bezdeni,
Cienisty jak bór w borze - topielec zieleni.
Odjazd
Gdym odjeżdżał na zawsze znajomym gościńcem,
Patrzyły na mnie bratków wielkie złote oczy.
Podkute szafirowym dookoła sińcem.
Był klomb i rój motyli, i błękit przezroczy,
I rdzawienie się w słońcu dojrzalej rezedy.
A gdy byłem już w drodze, sam nie wiedząc, kiedy
I czemu - przypomniałem te oczy, przyziemnie
Śledzące mą zadumę i wpatrzone we mnie
Tym wszystkim, czym się można wpatrzeć w świat i dalej.
Co widziały te oczy, nim w tysiącu alej
Zginąłem, jedną chatę rzucając za sobą?
I czemu z szafirową zawczasu żałobą
Patrzyły na ten mój odjazd poprzez zieleń rdzawą
Rezedy, co pachniała, przytłumioną trawą?
I dlaczego te oczy były coraz łzawsze?
Czy nie wolno nic nigdy porzucać na zawsze
I zostawiać samopas kędyś - na uboczu?
Czy nie wolno odjeżdżać znajomym gościńcem
I oddalać się zbytnio od tych złotych oczu,
Podkutych dookoła szafirowym sińcem?
W polu
Dwoje nas w ciszy polnego zakątka.
Strumień na oślep ku słońcu się pali,
W liściu, co trafił na krzywy prąd fali,
Wirując płynie szafirowa łątka.
Nadbrzeżna trawa zwisając potrąca
O swe odbicie zsiwiaią kończyną,
Do której ślimak, pęczniejąc z gorąca,
Przysklepił muszlę swym ciałem i śliną.
W przerzutnym pląsie znikliwsza od strzały
Płotka się czasem zasrebrzy na mgnienie.
Pod wodą - spojrzyj! - prześwieca piach biały
I mchem ruchliwym brodate kamienie.
Czemu ci głowa na dłonie opadła?
To - pachnie trawa i ten piach pod wodą -
To - wód polśnione smugami zwierciadła
Parują ciszą, blaskiem i ochłodą.
Tych kilku dębów ponad brzegiem liście,
Podziurawione i przeżarte chciwie
Przez gąsienice, trwają tak przejrzyście
Nad własnym cieniem, co utkwił w pokrzywie.
Z tej tu pokrzywy czar dębowych cieni
Zgarnę ku piersiom, co na słońce dyszą,
Ustami dotknę bezmiernej zieleni
Stęsknionej do mnie swym sokiem i ciszą.
Do kwiatów przywrę rozpalone czoło,
Wsłucham się w bąki grające i brzmiki
I będę patrzał, jak lepkie goździki
Wśród jaskrów lśniącą ociekają smolą.
I będę patrzał, jak maki i szczawie
Mdleją, ciał naszych odurzone wonią,
I będę wodził twoją białą dłonią
Po wielkiej trawie, nie znanej nam trawie.
Wiosna
Młode jeszcze gałęzie tezą się pokrótce
W zielonej, pniom dla znaku przydatnej obwódce.
Kwiaty, kształt swój półsennie zgadując zawczasu,
Nikłym pąkiem wkraczają w nieznaną głąb lasu.
W dali - postrach na wróble przesadnie rękaty
Z zeszłorocznym rozpędem chyli się we światy,
Jakby chciał paść w ramiona pobliskiej cierpiałki,
Co naprzeciw cień w skrócie rzuca w piasek miałki.
W obłoku - obłok drugi napuszyście płonie.
Wróbel łeb zaprzepaszcza w swych skrzydeł osłonie,
Jak gdyby nasłuchiwał, co mu dzwoni w sercu?
Świat, zda się, dziś nam nastał, a na pola szczercu,
Gdzie zieleń swym wyrojem omgliła rozłogi,
Bocian, pod prostym kątem załamuje nogi
I dziób dzierżąc wzdłuż piersi dogodnie jak cybuch,
Kroczy donikąd, w słońca zapatrzony wybuch,
Co skrzy się, że go okiem zgarnąć niepodobna,
We wszystkich rosach na raz i w każdej z osobna.
Fala
Niepostrzeżenie w morza urasta głębinie
Fala, która w niebiosach szuka dla się tronu.
Niepochwytna dla oka w narodzin godzinie,
Olbrzymieje tym spieszniej, im bliższa jest zgonu.
Cicha bywa, gdy wzbiera nad sióstr zmarłych tłumem,
Aż załamie się w miejscu, gdzie się skędzierzawi,
Wówczas, węsząc śmierć spodem, burzy się i wrzawi,
I uderza o brzegi swym pośmiertnym szumem.
I z tym szumem malejąc pada na kolana
I na ląd swe pozgonne wysypuje śniegi.
Czy zaszumisz po śmierci, duszo przewezbrana?
Czy uderzysz raz jeszcze o znajome brzegi?
Pieszczota
Ten pąk róży, co dobył zaledwo pół skroni,
W uścisk liści od spodu tak czujnie ujęty!
Ten uśmiech, co się uczy i barwy, i woni -
Ten czar, co tym czaruje, że nie rozwinięty!
Na palcach doń się zbliżam, by kroków odgłosy
Nie spłoszyły tej ciszy, w której trwa i rośnie,
I oczy przymykając, całuję zazdrośnie
Jedwab ciepły od słońca i mokry od rosy.
A po chwili, gdy - dłonią muskając twe sploty -
Opodal tego pąka w cieniu drzew cię pieszczę,
Ustom moim dorzucam ślad twojej pieszczoty
Do smugi pocałunku nie startego jeszcze.
Wiatrak
Piętrząc się nad ugorów chętną mu równiną,
Wiatrak, na wszystkie wokół odsłonięty światy,
Poskrzypuje drewnianą w tańcu krynoliną,
A na trawę jak diabeł miota cień rogaty.
Wędrowcze, w jednym miejscu zatkwiony kosturem.
Co znaczą twoje wstrząsy i nagłe podrygi?
Komu kłaniasz się wokół dębowym kapturem?
Z kim tak trafnie rozmawiasz na migi i śmigi?
W co wierzysz? Kogo widzisz nad sobą w lazurze?
Gdybyś się uczłowieczył - jakie miałbyś lica?
Co za stwór się zataił w twej sękatej skórze?
Czym jesteś, oglądany przez duchy z księżyca?
***
Upalny ranek. Gwary i turkoty
Kończą się nagle u sztachet ogrodu,
Gdzie ławek cienie, wdumane w piach złoty,
Dają tym piachom czar głębi od spodu.
Zapatrzonemu w dal przed się bez końca,
Reszta dorożki z plecami woźnicy,
Znikając nagle na rogu ulicy,
Odsłania szybę zbłyskaną od słońca.
Pies mój, w ślad za mną idący niemrawie,
Znienacka wstrząsa kudłami swej grzywy
I pysk zadziera, i patrzy ciekawie
Na szyld, od wróbli szary i wrzaskliwy.
Jakaś wariatka męczeńsko uboga,
Słynna w zaułku na całe podwórze,
Wrzuca do skrzynki strumniałej przy murze
List nieudolnie skreślony do Boga.
Dusiołek
Szedł po świecie Bajdała,
Co go wiosna zagrzała -
Oprócz siebie - wiódł szkapę, oprócz szkapy - wołu,
Tyleż tędy, co wszędy, szedł z nimi pospołu.
Zachciało się Bajdale
Przespać upał w upale,
Wypatrzył zezem ściółkę ze mchu popod lasem,
Czy dogodna dla karku - spróbował obcasem.
Poległ cielska tobołem
Między szkapą a wołem,
Skrzywił gębę na bakier i jęzorem mlasnął,
I ziewnął wniebogłosy, i splunął, i zasnął.
Nie wiadomo dziś wcale,
Co się śniło Bajdale?
Lecz wiadomo, że szpecąc przystojność przestworza,
Wylazł z rowu Dusiołek jak półbabek z łoża.
Pysk miał z żabia ślimaczy -
(Że też taki żyć raczy!) -
A zad tyli co kwoka, kiedy znosi jajo.
Milcz, gębo nieposłuszna, bo dziewki wyłają!
Ogon miał ci z rzemyka,
Podogonie zaś z łyka.
Siadł Bajdale na piersi jak ten kruk na snopie -
Poty dusił i dusił, aż coś warkło w chłopie!
Warkło, trzasło, spotnialo!
Co się stało, Bajdało?
Dmucha w wąsy ze zgrozy, jękiem złemu przeczy -
Słuchajta, wszystkie wierzby, jak chłop przez sen beczy!
Sterał we śnie Bajdała
Pól duszy i pół ciała,
Lecz po prawdzie niedługo ze zmorą marudził -
Wyparskał ją nozdrzami, zmarszczył się i zbudził.
Rzekł Bajdała do szkapy:
"Czemu zwieszasz swe chrapy?
Trzeba było kopytem Dusiołka przetrącić,
Zanim zdążył mój spokój w całym polu zmącić!"
Rzeki Bajdała do wolu:
"Czemuś skąpił mozołu?
Trzeba było rogami Dusiołka postronić,
Gdy chciał na mnie swej duszy paskudę wyłonić".
Rzeki Bajdala do Boga:
"O rety - olaboga!
Nie dość Ci, żeś potworzył mnie, szkapę i wołka,
Jeszcześ musiał takiego zmajstrować Dusiołka?"
Świdryga i Midryga
To nie konie tak cwałują i uszami strzygą.
Jeno tańczą dwaj opoje - Swidryga z Midrygą
A nie stęka tak stodoła pod cepów bijakiem
Jak ta łąka źgana stopą srożej niż kułakiem!
Zaskoczyła ich na słońcu Południca blada
I Świdrydze, i Midrydze, i tańcowi rada.
Zaglądała im do oczu chciwie jak do żłobu.
"Który w tańcu mię wyhula - bom jedna dla obu?"
"Moja będzie - rzekł Swidryga - ta pierś i ta szyja"
A Midryga pięścią przeczy: "Moja lub niczyja!"
Ten ją porwał za dłoń jedną, a tamten za wtóra.
"Musisz obu nam nastarczyć, skąpico-dziewczuro!"
A ona im prosto w usta dyszy bez oddechu,
A ona im prosto w oczy śmieje się bez śmiechu.
I rozdwaja się po równu, rozszczepia się żwawo
Na dwie dziewki, na siostrzane - na lewą i prawą.
"Dosyć ciała dwoistego mamy tu na łące!
Tańczże z nami południami, dopóki jarzące!"
"Jedna dziewka rąk ma czworo i cztery ma łydy!
Niech upoją nas do reszty twe słodkie bezwstydy!"
Nasrożyli się do tańca, jak gdyby do boju –
Przysporzyli kwiatkom zgiełku, tace - niepokoju.
Więc Swidryga pląsał z prawą, więc Midryga - z lewą,
Ten obcasem kurz zamiatał, a tamten - cholewą.
Na odsiebkę, na odkrętkę i znów na odwrotkę –
Podeptali macierzankę, biyszczkę i tymotkę!
Jeden wrzeszczał: "Konaj żywcem!", a drugi: "Wciomaści!"
Tańcowali aż do zdechu i aż do upaści!
Aż poczuli, że dziewczyna życie w tańcu traci,
I umarła jednocześnie we dwojej postaci.
"Pochowajmy owo ciało nie bardzo samotne,
Bo podwójne w tańcowaniu, a w śmierci dwukrotne".
"Pochowajmy na cmentarzu, gdzie za drzewem - drzewo.
Zmówmy pacierz obopólny - za prawą i lewą".
W dwóch ją trumnach ułożyli, ale w jednym grobie
A już huczy echo ziemne - tańczą trumny obie!
Tańczą ciałem nakarmione, syte i hulaszcze,
Ukazując coraz w tańcu nie domkniętą paszczę!
Tańczą, skaczą i wirują, klepką dzwonią w klepkę,
Na odkrętkę, na odwrotkę i znów na odsiebkę!
Aż się kręci razem z nimi śmierć w skocznych lamentach,
Aż się wzdryga wnętrznościami przerażony cmentach!
Aż się w sobie zatraciło błędne tańca koło,
Aż się stało popod ziemią huczno i wesoło!
Aż zmąciły się rozumy Świdrydze-Midrydze,
Jakby wicher je rozhulał na wiatraka śmidze!
I rozwiała się w ich głowach ta wiedza pomglona,
Gdzie jest prawa strona świata, a gdzie lewa strona?
W jakiej trumnie lewa dziewka, w jakiej prawa leży?
I która z nich i do kogo po śmierci należy?
Tak im w oczach opętanych świat się cały miga,
Że nie wiedzą, kto Swidryga, a kto z nich Midryga?
Jeno ujrzą otchłań śmierci czarną od ogromu:
"A bądźcie tu, ludzie dobrzy, jak u siebie w domu!
Jedna trumna dla jednego, dla drugiego - druga,
W jednej wieczność prawym okiem, w drugiej lewym mruga!"
Obłąkani nad przepaścią poklękali wzajem
I na klęczkach zatańczyli tuż, tuż nad jej skrajem.
Tańcowali na czworakach, tańcowali płazem, Tak i nie
tak - i na opak - razem i nie razem!
Aż wwichrzeni w mrok dwóch trumien jak dwa błędne wióry,
Powpadali w otchłań śmierci nogami do góry!
Mak
Za chruścianym stanęła witakiem,
A boginiak już czyhał za krzakiem –
Pogiął kibić, zagarnął twarz białą
I mięśniami pościskał jej ciało!
A ty śpiewaj, śpiewulo -
A ty zgaduj, zgadulo!
I mięśniami poselska! jej ciało.
Tchem się swoim do tchu jej przedostał,
Dreszczem nagłym dreszczowi jej sprostał,
Sponiewierał wargami w ustroniu,
Obezdolił pieszczotą na błoniu!
A ty śpiewaj, śpiewulo -
A ty zgaduj, zgadulo!
Obezdolił pieszczotą na błoniu.
I wykochał jej nogi i ręce,
I wykochał oddechy dziewczęce,
I z chichotem odrzucił na siano
Tę dziewczynę, przez niego ospaną!
A ty śpiewaj, śpiewulo -
A ty zgaduj, zgadulo!
Tę dziewczynę, przez niego ospaną.
"Dokąd pójdę - na które cmentarze?
Jak się Bogu na oczy pokażę?
Ni mi klęknąć na grzeszne kolano,
Ni przeżegnać się dłonią zbrukaną".
A ty śpiewaj, śpiewulo -
A ty zgaduj, zgadulo!
"Ni przeżegnać się dłonią zbrukaną".
Wspominając jego wargi ssące,
Mak czerwony zerwała na łące.
Pełna lęku i wstydu, i zmazy,
Przeżegnała się makiem trzy razy!
A ty śpiewaj, śpiewulo -
A ty zgaduj, zgadulo!
Przeżegnała się makiem trzy razy.
Rozewrzyjcie na nieba rozstaju
Wszystkie wrota do mego wyraju,
Bo ja w niebie dziewczynę mieć muszę
Tę, co makiem przeżegnała duszę!
A ty śpiewaj, śpiewulo -
A ty zgaduj, zgadulo!
Tę, co makiem przeżegnała duszę.
Piła
Idzie lasem owa zmora, co ma kibić piły,
A zębami chłopców nęci i zna czar mogiły.
Upatrzyła parobczaka na schyłku doliny:
"Ciebie pragnę, śnie jedyny - dyny moje, dyny!
Pocałunki dla cię, chłopcze, w ostrą stal uzbroję,
Błysk - niedobłysk na wybłysku - oto zęby moje!
Oczaruj się tym widokiem, coś go nie widywał,
Ośnijże się tymi snami, coś ich nie wyśniwał!
Połóż głowę na tym chabrze i połóż na maku,
Pokochaj mnie w polnym znoju i śródleśnym ćmaku!"
"Będę ciebie kochał mocą, z którą się mocuję,
Będę ciebie tak całował, jak nikt nie całuje!
Będę gardził dziewczętami, com je miał w swej woli,
Bo z nich każda od miłości łka jak od niedoli.
Chcę się ciałem przymiarkować do nowej pieszczoty,
Chcę się wargą wypurpurzyć dla krwawej ochoty!
Chcę dla twojej, dla zabawy tak się przeinaczyć,
Abym mógł się na twych zębach dreszczami poznaczyć!"
Zazgrzytała od rozkoszy, naostrzyła zęby:
"Idę w miłość, jak chadzałam na leśne wyręby!"
Zaszumiała ponad nimi ta wierzba złotocha –
Poznał chłopiec, czym w uścisku jest stal, gdy pokocha!
Całowała go zębami na dwoje, na troje:
"Hej, niejedną z ciebie duszę w zaświaty wyroję!"
Poszarpała go pieszczotą na nierówne części:
"Niech wam, moje wy drobiażdżki, w śmierci się poszczęści!'
Rozrzuciła go podzielnie we sprzeczne krainy:
"Niechaj Bóg was pouzbiera, ludzkie omieciny!"
Same chciały się uciułać w kształt wielce bywały,
Jeno znaleźć siebie w świecie wzajem nie umiały.
Zaczęło się od mrugania ległych w kurzu powiek –
Nie wiadomo, kto w nich mrugał, ale już nie człowiek!
Głowa dudniąc mknie po grobli, szukająca karku,
Jak ta dynia, gdy się dłoniom umknie na jarmarku.
Piersią, sobie przywłaszczoną, jar grabieżcze dyszy,
Uchem, wbiegłym na wierzchołek, wierzba coś tam słyszy!
Oczy, wzajem rozłączone, tleją bez połysku.
Jedno brzęczy w pajęczynie, drugie śpi w mrowisku.
Jedna noga popod lasem uwija się w tańcu,
Druga włóczy się na klęczkach po zbożowym łańcu.
A ta ręka, co się wzniosła w próżnię ponad drogą,
Znakiem krzyża przeżegnała nie wiadomo kogo!
***
W malinowym chruśniaku, przed ciekawym wzrokiem
Zapodziani po głowy, przez długie godziny
Zrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny.
Palce miałaś na oślep skrwawione ich sokiem,
Bąk złośnik huczał basem, jakby straszył kwiaty,
Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory,
Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory
I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty.
Duszno było od malin, któreś szepcząc rwała,
A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich woni,
Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni
Owoce przepojone wonią twego ciała.
I stały się maliny narzędziem pieszczoty
Tej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebie
Nie zna innych upojeń oprócz samej siebie
I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty.
I nie wiem, jak się stało, w którym okamgnieniu,
Żeś dotknęła mi wargą spoconego czoła,
Porwałem twoje dłonie - oddałaś w skupieniu,
A chruśniak malinowy trwał wciąż dookoła.
***
Zazdrość moja bezsilna po łożu się miota:
Kto całował twe piersi, jak ja, po kryjomu?
Czy jest wśród twoich pieszczot choć jedna pieszczota,
Której prócz mnie nie dałaś nigdy i nikomu?
Gniewu mego łza twoja wówczas nie ostudzi!
Poniżam dumę ciała i uczuć przepychy,
A ty mi odpowiadasz, żem mamy i lichy,
Podobny do tysiąca obrzydłych ci ludzi.
I wymykasz się naga. W przyległym pokoju
We własnym się po chwili zaprzepaszczasz łkaniu,
I wiem, że na skleconym bezładnie posłaniu
Leżysz jak topielica na twardym dnie zdroju.
Biegnę tam. Łkania milkną. Cisza niby w grobie.
Zwinięta na kształt węża z bólu i rozpaczy,
Nie dajesz znaku życia - jeno konasz raczej,
Aż znienacka za dłoń mię pociągasz ku sobie.
Jakże łzami przemokłą, znużoną po walce,
Dźwigam z nurtów pościeli w ramiona obłędne!
A nóg twych rozemknione pieszczotami palce
Jakże drogie mym ustom i jakże niezbędne!
***
Czasami mojej ślepej posłuszny ochocie
Pragnę w tobie mieć czujną na byle skinienie
Sługę, co pieszczotami gasi me pragnienie,
A ty jesteś tak zmyślna i zwinna w pieszczocie!
Gdy twój warkocz jak w słońcu wybujałe ziele
Tchem rozwartych ogrodów mą duszę owionie,
Głowę twą niby puchar ujmuję w swe dłonie
I wargami w ślad dreszczu prowadzę po ciele.
I raduję się śledząc tę wargę, jak zmierza
Do mej piersi kosmatej, widnej w niedomroczu,
W której marzę pierś w lesie ryczącego zwierza
I staram się, gdy pieścisz, nie tracić go z oczu.
Szewczyk
W mgłach daleczeje sierp księżyca,
Zatkwiony ostrzem w czub komina,
Latarnia się na palcach wspina
W mrok, gdzie już kończy się ulica.
Obłędny szewczyk-kuternoga
Szyje, wpatrzony w zmór odmęty,
Buty na miarę stopy Boga,
Co mu na imię - Nieobjęty!
Błogosławiony trud,
Z którego twórczej mocy
Powstaje taki but
Wśród takiej srebrnej nocy!
Boże obłoków, Boże rosy,
Naści z mej dłoni dar obfity,
Abyś nie chadzał w niebie bosy
I stóp nie ranił o błękity!
Niech duchy paląc gwiazd pochodnie
Powiedzą kiedyś w chmur powodzi,
Że tam, gdzie na świat szewc przychodzi,
Bóg przyobuty bywa godnie!
Błogosławiony trud,
Z którego twórczej mocy
Powstaje taki but
Wśród takiej srebrnej nocy!
Dałeś mi, Boże, kęs istnienia,
Co mi na całą starczy drogę –
Przebacz, że wpośród nędzy cienia
Nic ci prócz butów dać nie mogę.
W szyciu nic nie ma oprócz szycia,
Więc szyjmy, póki starczy siły!
W życiu nic nie ma oprócz życia,
Więc żyjmy aż po kres mogiły!
Błogosławiony trud,
Z którego twórczej mocy
Powstaje taki but
Wśród takiej srebrnej nocy!
Garbus
Mrze garbus dosyć korzystnie:
W pogodę i w babie lato.
Garbaty żywot miał istnie
I śmierć ma istnie garbatą.
Mrze w drodze, w mgieł upowiciu,
Jakby baśń trudną rozstrzygał,
A nic nie robił w tym życiu,
Jeno garb dźwigał i dźwigał.
Tym garbem żebrał i tańczył,
Tym garbem dumał i roił,
Do snu na plecach go niańczył,
Krwią własną karmił i poił.
A teraz śmierć sobie skarbi,
W jej mrok wydłużył już szyję,
Jeno garb jeszcze się garbi,
Pokątnie żyje i tyje.
Przeżył swojego wielbłąda
O równą swej tuszy chwilę,
Nieboszczyk ciemność ogląda,
O on - te w słońcu motyle.
I do zmarłego dźwigacza
Powiada grożąc swą kłodą:
"Co ten twój upór oznacza,
Żeś w poprzek legł mi przegrodą?
Czyś w mgle potracił kolana?
Czyś snem pomiażdżył swe nogi?
Po coś mię brał na barana,
By zgubić drogę w pól drogi?
Czemuś łbem utkwił na cieniu?
Z trudem w twych barach się mieszczę!
Ciekawym, wieczysty leniu,
Dokąd poniesiesz mnie jeszcze?"
Wieczorem
Wieczorem było, wieczorem,
Gdy zorza gasła nad borem,
Dzienny ulatniał się skwar,
Rosa nam spadła na głowy
I zmierzchem dymił się jar,
Jar kalinowy.
Z daleka idzie, z daleka
Ten mrok, co kwiatów się zrzeka.
Gdy płosząc ospałą woń
Chłód powiał nad pola zżęte,
O moją zagrzałaś skroń
Dłonie zziębnięte.
Nie wolno patrzeć, nie wolno
Bez pieszczot w ciemność dokolną!
Zbłąkanych w obszarach pól,
Nie złączy żaden sen złoty
Ni lęk, ni zgroza, ni ból,
Nic - oprócz pieszczoty!
***
Śnież się, w duszy mojej śnież,
Piersi nocą całowana,
Co zachować przez sen chcesz
Usta moje aż do rana!
Znój się, w ciele moim znój,
Miłujących rąk pogłado,
Coś mi dreszcz piększyła mój,
Przodując zadumą bladą!
Trwoń się, ogniu świecy, trwoń
Na tę
pościel, na tę lnianą,
Gdzieś rozwidnił białą skroń,
U nóg moich zapodzianą!
Schadzka spóźniona
Pójdziemy śladem cienia i szelestu
Po ścieżce, która wzdłuż rosą połyska.
Popod krzewami sztywnego agrestu
Pachną na słońcu świeże kretowiska.
W powiędłych liściach, pokurczonych chłodem,
Lśnią srebrne resztki wczorajszej ulewy,
Nad zapuszczonym od dawna ogrodem
Słychać gawronów trzepoty i śpiewy.
Obok jabłoni - przypadkowa sosna
Swe igły w bladym zanurza błękicie.
O, jakże prędko przeminęła wiosna
Pozostawiając przelęknione życie!
Coraz to mocniej otulasz się w chustę,
W której pierś twoja jak w gnieździe się chowa,
Trzeba nam było rzec dawniej te słowa,
Co dzisiaj zabrzmią - spóźnione i puste!
Trzeba nam było spleść dłonie uparte
I z zamkniętymi iść w słońce oczyma!
Dzisiaj te oczy zostaną - otwarte,
Dzisiaj się warga w pół drogi zatrzyma...
***
Pożarze pierśny, płomieniu ustny,
Bezsenne noce, senne poranki!
Bądź pochwalony i bądź rozpustny,
Uśmiechu wiernej mojej kochanki!
Choć zasypiając, nie wie, że pieszczę,
Lecz drga opodal swymi ramiony...
Raduj mnie jeszcze i męcz mnie jeszcze,
Śnie, jej biodrami w łożu wyśniony!
***
Ja tu stoję za drzwiami - za klonowymi
I wciąż milczę ustami - rozkochanymi.
Noc nadchodzi w me ślady - tą samą drogą,
Pociemniało naokół - nie ma nikogo!
Od miłości zamieram - chętnie zamieram
I drzwi twoje rozwieram - nagle rozwieram,
I do twojej alkowy wbiegam uparcie,
I przy łożu twym staję niby na warcie!
Żaden lęk mię nie zlęknie i nie wyżenie,
Nawet rąk twych po murach spłoszone cienie,
Choćbyś mnie zaklinała wszystkimi słowy,
Już ja nigdy nie wyjdę z twojej alkowy!
***
Dziś w naszego spotkania rocznicę
Pozawrzemy szczelnie okiennice,
By powtórzyć wśród nocnej ciemnoty
Dawne nasze, najpierwsze pieszczoty.
Dawne słowa z dni pierwszych kochania,
Chociaż każde dziś ustom się wzbrania,
Każde snem się nieśmiałym kolebie,
Nas niepewne i niepewne siebie.
Lecz stłumiwszy nieufność rozsądku,
Powtórzymy wszystkie od początku.
Dwoje ludzieńków
Często w duszy mi dzwoni pieśń, wyłkana w żałobie,
O tych dwojgu ludzieńkach, co kochali się w sobie.
Lecz w ogrodzie szept pierwszy miłosnego wyznania
Stal się dla nich przymusem do nagiego rozstania.
Nie widzieli się długo z czyjejś woli i winy,
A czas ciągle upływał - bezpowrotny, jedyny.
A gdy zeszli się, dłonie wyciągając po kwiecie,
Zachorzeli tak bardzo jak nikt dotąd na świecie!
Pod jaworem - dwa łóżka, pod jaworem - dwa cienie,
Pod jaworem ostatnie, beznadziejne spojrzenie.
I pomarli oboje bez pieszczoty, bez grzechu,
Bez łzy szczęścia na oczach, bez jednego uśmiechu.
Ust ich czerwień zagasła w zimnym śmierci fiolecie
I pobledli tak bardzo jak nikt dotąd na świecie!
Chcieli jeszcze się kochać poza własną mogiłą,
Ale miłość umarła, już miłości nie było.
I poklękli spóźnieni u niedoli swej proga,
By się modlić o wszystko, lecz nie było Boga.
Więc sił resztą dotrwali aż do wiosny, do lata,
By powrócić na ziemię - lecz nie było już świata.
***
Tam na obczyźnie, gdy próżni ostoję,
Noc wiekuista w bezgraniczach da mi,
Pójdę, zbłąkany pomiędzy śmierciami,
A co bądź spotkam - to nie będzie moje.
Pełen niczyjej ciemności i zgrozy,
Samemu sobie obcą będę marą –
Z jakąż bym wówczas miłością i wiarą
Modlił się choćby do obrazu brzozy!
Jakżebym spłonął łzą szczęścia gorącą,
Gdybym znienacka wśród mroków bezczynu
Natrafił dłonią, Boga szukającą,
Na gniazdo ptasie lub kwiaty jaśminu.
Pragnienie
Chciałbym w lesie, w ostępach dzikiego błędowia,
Mieć chałupę-plecionkę z chrustu i sitowia,
Zawieszoną wysoko w zagłębiach konarów
Nad otchłanią jam rysich i wężowych jarów.
Tam, na mchu, kołysany obłędną wichurą,
Chciałbym pieścić dziewczynę obcą i ponurą,
Głaskać piersi ze świeżą od mych zębów raną
I całować twarz, ustom jako łup podaną –
I słyszeć, jak dokoła grzechu mej pieszczoty
Pląsa burza skuszona i mdleje grom zloty,
I zwierz ryczy, ciał naszych przywabiony wonią,
Ciał górnych, wniebowziętych, co od ziemi stronią –
I chciałbym przez przygodny wśród gałęzi przezior
Patrzeć pieszcząc w noc - w gwiazdy i w błyskania jezior,
I za Boga brać wszelkie lśniwo u błękitu,
I na piersi dziewczęcej doczekać się świtu,
A słońce witać krzykiem i wrzaskiem, i wyciem,
Żyć na oślep, nie wiedząc, że to zwie się życiem –
I pewnej nocy przez sen zaśmiać się w twarz niebu
I nie znając pokuty, modlitw ni pogrzebu,
Jak owoc, co się paszczy żarłocznej spodziewa,
Z łoskotem i łomotem w mrok śmierci spaść z drzewa!
Otchłań
Kiedy wnoszę do lasu znój mego żywota
I twarz tak niepodobną do tego, co leśne,
Widzę otchłań, co skomląc w gęstwinie się miota
I rozrania o sęki swe żale bezkresne.
Rozedrgana zielonym, pełnym rosy płaczem,
Przerażona niebiosów ułudnym pobliżem,
Kona z męki i tęskni nie wiadomo za czem,
I cierpi, że nie może na ziemię paść krzyżem.
I nie wie, do jakiego snu ma się ułożyć,
I szuka, węsząc bólem, parowu lub jaru,
Aby go dopasować do swego bezmiaru
I zamieszkać na chwilę, i w ciszę się wdrożyć.
Czuję rozpacz jej nagą, czuję głód jej bosy,
Jej bezdomność, gałęzi owianą szelestem,
I oczy, które we mnie przez mętne szkła rosy
Widzą kogoś innego niż ten, który jestem.
Zamyślenie
Kto wybaczy mi moją do wróżby niezdolność?
Nie wiem, co dziś pokocham — co jutro wyśpiewam?
I dłonią, jak sierść zwierza, głaszczę mimowolność
Pieśni, których warczenia w sobie się spodziewam.
Po warczeniu poznaję, że przybyły z lasów,
I oswajam je z wolna, i uczę swej mowy,
Aż zamęt ich podziemnych szmerów i hałasów
Wyprzejrzyści się nagle w okrzyk lazurowy.
Gdzie jar ciemny, gdzie rozstaj — tam powiew mej duszy,
Gdzie szepty pocałunków — tam są usta moje,
Gdzie chata mrze od progu — tam mój kij pastuszy,
Gdzie plusk wioseł — tam serca wędrowne napoje.
Lubię szaty swe liche, gdy na wskroś przemokną
Deszczem jak łzami pieśni, co szumiąc zamiera,
A nie śpiewam, lecz jeno słowami przez okno
W świat wyglądam, choć nie wiem, kto okno otwiera.
Niech się pieśni me same ze siebie wygwarzą,
Obym ich nie dobywał, ale w sobie dożył!
A nie chcę im górować ni barwić się twarzą,
Jeno być niewidzialnym jak Ten, co mnie stworzył.
Niewiedza
Nie — ty nie wiesz o tym, nie zgadujesz wcale,
Ile mych przeznaczeń lgnie do twojej dłoni,
Kiedy ją wbrew słońcu odwracasz niedbale,
By chłodniejszym wierzchem — ulżyć zgrzanej skroni.
Nie wiesz, jaki zamęt łudzi mnie i mroczy,
Jaka mrzonka z twoim spoufala ciałem,
Gdy ssąc milczkiem wodę wznosisz ku mnie oczy
Sponad brzegów szklanki, którą sam — podałem...
A gdy noc cię w drodze do zaświatów zdybie
I wzdłuż okien spłyną mglistych kotar zwoje —
Nie wiesz, ile czasu tkwi w tej drobnej szybie,
Poza którą do snu naglisz piersi dwoje!
Tajemnica
Nikt nas nie widział — chyba te ćmy,
Co puszyścieją w przelocie.
I tak nam słodko, że tylko — my
Wiemy o naszej pieszczocie.
Młodsza twa siostra zrywając wrzos
Śledziła szept nasz daleki...
I mówiąc z nami ucisza glos —
A milknąc — spuszcza powieki.
I po ogrodzie mknie wzdłuż i wszerz,
Zaprzepaszczona w swym śpiewie!
I tak nam słodko, że ona też
Wie o tym, o czym nikt nie wie...
***
Gdy domdlewasz na łożu, całowana przeze mnie,
Chcę cię posiąść na zawsze, lecz daremnie, daremnie!
Już ty właśnie — nie moja, już nie widzisz mnie wcale
Oczy mgłą ci zachodzą, ślepną w szczęściu i szale!
Zapodziewasz się nagle w swoim własnym pomroczu,
Mam twe ciało posłuszne, ale ciało — bez oczu!...
Zapodziewasz się nagle w niewiadomej otchłani,
Gdziem nie bywał, nie śpiewał, choć kochałem cię dla niej!...
We śnie
Śnisz mi się obco. Dal bez tła,
Wieczność się w chmurach błyska.
Lecimy razem. Mgła i mgła!
Bóg, ciemność i urwiska.
Do mgły i mroku naglisz mnie
I szepcesz, zgrzana lotem:
„Toć ja się tobie tylko śnię!
Nie zapominaj o tem..."
Nie zapominam. Mkniemy wzwyż
Do niewiadomej mety.
O, jak ty trudno mi się śnisz!
O, jawo moja, gdzie ty?
Po ciemku
Wiedzą ciała, do kogo należą,
Gdy po ciemku obok siebie leżą!
Warga — wardze, a dłoń dłoni sprzyja —
Noc nad nimi niechętnie przemija.
Świat się trwali, ale tak niepewnie!...
Drzewa szumią, ale pozadrzewnie!...
A nad borem, nad dalekim borem
Bóg porusza wichrem i przestworem.
I powiada wicher do przestworu:
„Już nie wrócę tej nocy do boru!"
Bór się mroczy, a gwiazdy weń świecą,
A nad morzem białe mewy lecą.
Jedna mówi: „Widziałam gwiazd losy!"
Druga mówi: „Widziałam niebiosy!"
A ta trzecia milczy, bo widziała
Dwa po ciemku pałające ciała...
Mrok, co wsnuł się w ich ściśliwe sploty,
Nic nie znalazł w ciałach prócz pieszczoty!
Nocą umówioną
Nocą umówioną, nocą ociemniałą
Przyszło do mnie ciszkiem to przychętne ciało.
Przyszło potajemnie — w cudzej bezżałobie —
Było mu na imię tak samo jak tobie...
Zajrzało po drodze w przyszłość i w zwierciadło —
Na pościeli zimnej obok się pokładło —
Dla mnie się pokładło, bym je mógł całować
I znużyć — i zużyć — i nie pożałować!
Lgnęło mi do piersi — ofiarnie pachnące,
Domyślnie bezwstydne i — posłuszniejące...
W ciemnościach — w radościach — na granicy łkania
Mdlało od nadmiaru niedoumierania.
I nic w nim nie było prócz czaru i grzechu,
Prócz bezwiednej woni — wiednego pośpiechu —
I prócz tego dreszczu, co ginie w krwi szumie —
A bez niego ciało — ciała nie rozumie.
Nad ranem
Śpisz jeszcze... Na twych rzęsach — skra drobna poranku.
Strachy śnią się twej dłoni — bo i drga, i pala.
Oddychaj tak — bez końca. Czaruj — bez ustanku.
Kocham oddech twej piersi, ruch śpiącego ciała.
Ileż lat już minęło od pierwszej pieszczoty?
Ile dni od ostatniej upływa niedoli?
Co nas wczoraj — smuciło? Co jutro — zaboli?
I czy zabraknie nam kiedyś do szczęścia ochoty?
Przyjdzie noc o źrenicach zaświatowe łanich
I spojrzy — i zabije... Polegniem — snem czynni...
Jak to? Więc musim umrzeć tak samo jak inni?
Jak ci — choćby z przeciwka?... Pomódlmy się za nich...
Romans
Romans śpiewam, bo śpiewam! Bo jestem śpiewakiem!
Ona była żebraczką, a on był żebrakiem.
Pokochali się nagle na rogu ulicy
I nie było uboższej w mieście tajemnicy...
Nastała noc majowa, gwieździście wesoła,
Siedli — ramię z ramieniem — na stopniach kościoła.
Ona mu podawała z wyrazem skupienia
To usta do pieszczoty, to — chleb do gryzienia.
I tak śniąc przegryzali pod majowym niebem
Na przemian chleb — pieszczotą, a pieszczotę — chlebem.
I dwa głody sycili pod opieką wiosny:
Jeden głód — ten żebraczy, a drugi — miłosny.
Poeta, co ich widział, zgadł, jak żyć potrzeba?
Ma dwa głody, lecz brak mu — dziewczyny i chleba.
Zaklęcie
Ptaku nocny, coś bywał za świata rubieżą
I widziałeś umarłych — mów, co czynią?" „Leżą".
„A co jeszcze?" „Wciąż leżą bez przerw, bez wytchnienia.
Nie ma dla nich ni słońca, ni wiatru, ni cienia!
Nie modlą się, nie płaczą, nie śnią i nie wierzą —
I nic — tylko leżą! Nic — tylko tak leżą!"
Dziewczyna, co się mojej sprzeciwia przemocy,
Niechaj w łożu obłędnym polegnie tej nocy!
Bezoporna, bezsilna, bezbronna, bezwiedna,
Niechaj grzesząc pragnieniem leży sama jedna!
Niech nie modli się, nie śni, nie płacze, nie wierzy —
I niech tylko tak leży — niech dla mnie tak leży!
Dzień skrzydlaty
Rozwidniły się w słońcu dwie otchłanie — dwa światy —
Myśmy byli — w obydwu... A dzień nastał skrzydlaty.
Nikt nie umarł w dniu owym — nie zataił się w cieniu...
I pamiętam, żem myślał o najdalszym strumieniu.
Nie mówiłaś nic do mnie, lecz odgadłem twe słowa.
A On — zjawił się nagle... Zaszumiała dąbrowa.
Taki — drobny i nikły... I miał — ciemię na skroni.
I uklękliśmy razem — w pierwszej z brzegu ustroni.
W pierwszej z brzegu ustroni — w pierwszej kwiatów powodzi.
I zdziwiło nas bardzo, że tak biednie przychodzi.
Ubożeliśmy chętnie — my i nasze zdziwienie...
A On — patrzał i patrzał... Cudaczniało istnienie...
Zrozumieliśmy wszystko! — I że właśnie tak trzeba!
I że można — bez szczęścia... I że można — bez nieba...
Tylko drobnieć i maleć od nadmiaru kochania.
I to była — odpowiedź, a nie było — pytania.
I już odtąd na zawsze przemilczeliśmy siebie,
A świat znów się stał — światem... I czas płynął po niebie
I chwyciłaś źdźbło czasu, by potrzymać je — w dłoni,
A On patrzał i patrzał... I miał — ciemię na skroni.
Pszczoły
W zakamarku podziemnym, w mieszkalnym pomroku,
Gdzie zmarły zamiast dachu ma nicość nad głową,
W pewną noc Wiekuistą, a dla nas — Lipcową —
Coś zabrzękło... Śmierć słyszy i przynagla kroku...
A to — pszczoły zmyliwszy istnienia ścieżynę
Zboczyły do tych pustek jak do złego ula!
Rój się iskrzy tak obco, tak brzęczące hula,
Że strach w mroku tę jurną ujrzeć pozłocinę!...
A zmarli w zachwyceniu, źrenicę rozwiewną
Przesłaniając od blasku skruszałych rąk wiórem,
Tłoczą się cień do cienia i wołają chórem:
„To — pszczoły! Pamiętacie? To — pszczoły na pewno!"
Przytłumione snem bóle na nowo ich trawią!
Wdzięczni drobnym owadom za zbudzoną ranę,
Z wszystkich sił swej nicości patrzą w skry zbłąkane,
Co wzdłuż śmierci i w poprzek żywcem się złotawią...
Znali niegdyś te cudła złotego pomiotu,
A dzisiaj, zaniedbani w swych mgieł niedobrzysku,
Podziwiają skrzydlatą szaradę rozbłysku
I chyżą łamigłówkę brzęczącego lotu!
Ale drogę powrotną zwęszywszy w odmęcie
Pszczoły lśnią się gromadą już co chwila rzadszą,
Już — w świat się przedostając, gasną na zakręcie —
Już ich — nie ma! A oni wciąż patrzą i patrzą...
Srebroń
Nastała noc spragniona wymian
Mroku na dreszcze w półśnie rosy.
Dąb bałwochwalczo wierzy w Tymian,
We wpływ Tymianu — na niebiosy.
Światła na trawie mrą pokotem —
Śmierć świateł wzrusza leśne knieje.
Północ przedawnia się pod płotem,
A płot — przyszłością gwiazd srebrnieje.
Gdzie jest bezdroże? A gdzie — droga?
Gdzie — dech po śmierci? Ból — po zgonie?
Więc nie ma tchu i nie ma Boga?
I nie ma nic — a księżyc płonie?
Księżyc to — wioska ogromniasta,
Gdzie ciszę ciuła brat mój — Srebroń,
Co siebie własnym snem przerasta,
Więc mu istnienia w srebrze — nie broń!
To — niepoprawny Istnieniowiec!
Poeta! Znawca mgły i wina.
Nadskakujący snom — manowiec,
Wieczności śpiewna krzątanina.
W sieć rymów łowi srebrne myszy
I srebrny chwast, i srebrną jabłoń —
I rzuca strzępy srebrnej ciszy
Na księżycową błoń czy prabłoń...
„Śmierci! — powiada. — Mrok nas słyszy!
Nie śmiej się w niebo i nie błaznuj!"
I rzuca strzępy modrej ciszy
Na księżycowy znój czy praznój...
„Jam ten — powiada — co mgłą dyszy
I wie, że Bóg to — Iza i zamieć!"
I rzuca strzępy modrej ciszy
Na księżycową miedź czy pramiedź...
Pełno tam — dolin, wzgórz, bajorów,
Modrych rozwiśleń i udniestrzeń
I niby scena bez aktorów
Rozpacza pusta w świetle przestrzeń.
I szepce Srebroń w dal znikomą:
„Nie samym światłem mrok się żywi —
Wszyscy jesteśmy nieszczęśliwi,
Lecz po co srebrnieć? Nie wiadomo...
Nim śmierć w źdźbło mroku przeistoczy
Pomysł mych łez — i zarys ducha —
Niech mi gwiazdami spyla oczy
Nicości złota rozsypucha!"
I gdy tak mówi — nicość właśnie
Kłami połyska — zła i szczera —
I jeszcze jedna gwiazda gaśnie —
I jeszcze jeden bóg umiera.
Poeta
Zaroiło się w sadach od tęcz i zawieruch —
Z drogi! Idzie poeta — niebieski wycieruch!
Zbój obłoczny, co z światem jest — wspak i na noże!
Baczność! Nic się przed takim uchronić nie może!
Słońce — w cebrze, dal — w szybie, świat — w studni, a zwłaszcza
Wszelkie dziwy zza jarów — prawem snu przywłaszcza.
Rad Boga między żuki wmodlić — do zielnika,
Gdzie się z listem miłosnym sam jelonek styka!...
Świetniejąc łachmanami — tym żwawszy, im golszy —
Nie bez wróżb się uśmiecha do grabu i olszy —
I widziano w dzień biały tego obłąkańca,
Jak wierzbę sponad rzeki porywał do tańca!
A tak zgubnie porywać mimo drwin i zniewag —
Zdoła tylko z otchłanią sprzysiężony śpiewak.
Żona jego, żegnając swój los znakiem krzyża,
Na palcach — pełna lęku do niego się zbliża.
Stoi... Nie śmie przeszkadzać... On słowa nawleka
Na sznur rytmu, a ona płochliwie narzeka:
„Giniemy... Córki nasze — w nędzy i rozpaczy...
A wiadomo, że jutro nie będzie inaczej...
Wleczesz nas w nieokreślność... Spójrz — my tu pod płotem
Mrzemy z głodu bez jutra, a ty nie wiesz o tem!"
Wie i wiedział zawczasu!... I ze łzami w gardle
Wiersz układa pokutnic — złociście — umarłe —
Za pan brat ze zmorami... Treść, gdy w rytm się stacza,
Poty w nim się kołysze, aż się przeinacza.
Chętnie łowi treść, w której łzy prawdziwe płoną —
Ale kocha naprawdę tę — przeinaczoną...
I z zachłanną radością mąci mu się głowa,
Gdy ujmie niepochwytność w dwa przyległe słowa!
A słowa się po niebie włóczą i łajdaczą —
I udają, że znaczą coś więcej, niż znaczą!...
I po tym samym niebie — z tamtej ułud strony —
Znawca słowa — Bóg płynie — w poetę wpatrzony.
Widzi jego niezdolność do zarobkowania
I to, że się za snami tak pilnie ugania!
Stwierdza z zgrozą, że w chacie — nędza i zagłada —
A on w szale występnym wiersz śpiewny układa!
I Bóg, wsparty wędrownie o srebrzystą krawędź
Obłoku, co się wzburzył skrzydłami jak łabędź —
Z łabędzia — do poety zbłąkanego we śnie —
Uśmiecha się i pięścią grozi jednocześnie!
Zmierzchun
Póty w cieniu jałowca śniła rozłożyście
Aż z lasu wybrnął Zmierzchun — i pomącił liście.
Złote żuki, wylęgłe z ciepłych snów dziewczyny,
Wnicestwiły się w bujnej piersi — kosmaciny.
Poznał żuki — po złudzie... I jednym spojrzakiem
Ogarnął — krzak — dziewczynę — i nicość za krzakiem.
Płodząc we łbie żądz nagłych jadowite męty,
Pełznął ku niej — w biel ramion zaborczo wśmiechnięty.
Tchem drapieżnym uderzył o senny brzeg ciała...
„Śmierć lub miłość..." Pobladła — i miłość wybrała!
A w dalekim ogrodzie — za siódmą gęstwiną —
Tam widziano dwie dłonie, co z baśni w baśń płyną.
Żałowały się wzajem, zmarniałe przedwcześnie —
A deszcz padał w ogrodzie — i padał deszcz we śnie.
Obie mokre od deszczu, w nierównej z snem walce
Do modlitwy o szczęście splatały swe palce.
I w dalekim ogrodzie omdlewały czasem,
Gdy je Zmierzchun zbyt pieścił w swej norze — pod lasem.
Urszula Kochanowska
Gdy po śmierci w niebiosów przybyłam pustkowie,
Bóg długo patrzał na mnie i głaskał po głowie.
„Zbliż się do mnie, Urszulo! Poglądasz jak żywa...
Zrobię dla cię, co zechcesz, byś była szczęśliwa!..."
„Zrób tak, Boże — szepnęłam — by w nieb Twoich krasie
Wszystko było tak samo jak tam — w Czarnolasie!"
I umilkłam zlękniona, i oczy unoszę,
By zbadać, czy się gniewa, że Go o to proszę?
Uśmiechnął się i skinął — i wnet z Bożej łaski
Powstał dom kubek w kubek jak nasz — czarnolaski.
I sprzęty, i donice rozkwitłego ziela
Tak podobne, aż oczom straszno od wesela!
I rzekł: „Oto są — sprzęty, a oto — donice.
Tylko patrzeć, jak przyjdą stęsknieni rodzice!
I ja, gdy gwiazdy do snu poukładam w niebie,
Nieraz do drzwi zapukam, by odwiedzić ciebie!"
I odszedł, a ja zaraz krzątam się, jak mogę —
Więc nakrywam do stołu, omiatam podłogę —
I w suknię najróżowszą ciało przyoblekam,
I sen wieczny odpędzam — i czuwam — i czekam...
Już świt pierwszą roznietą złoci się po ścianie,
Gdy właśnie słychać kroki i do drzwi pukanie...
Więc zrywam się i biegnę! Wiatr po niebie dzwoni!
Serce w piersi zamiera... Nie!... To — Bóg, nie oni!...
Migoń i Jawrzon
Niewidomską czapulę wdział Migoń na głowę
I poszedł do Jaworzna w sady czereśniowe.
Stał Jawrzon przy dwóch ulach — ubrany od święta.
„Kto się tak bezcieleśnie w mym sadzie wałęta?
Słyszę kroki odważne, lecz wroga nie widzę.
Odsłoń twarz, abym stwierdził — kogo nienawidzę!..."
„Po głosie zgadnij wroga, co cię dziś nawiedził,
I wyznaj, żeś czarami mą zbrodnię wyśledził!
W jednym ulu ukryłeś — westchnienie mej winy —
W drugim — duszę zabitej przez mnie dziewczyny.
Oddaj mi oba sprzęty zdobiące mą zbrodnię,
Bo mi bez nich w pałacu — czczo i niewygodnie!..."
„Nie ja — ciebie — rzekł Jawrzon — lecz tyś mnie ograbił —
Dziewka wpierw mnie kochała, niźliś ty ją zabił!
Ledwo na mnie spojrzała w czereśniowe sady,
A już ją umęczyłeś za nikły cień zdrady!
Znalazłem ją w parowie więcej niż nieżywą!
Imię swe na jej piersi wyżarłeś — pokrzywą!
I nie wszystką znalazłem: brak wargi i ręki!
Coś z nią czynił? Odpowiedz! Lub — męki za męki!"
I przeżegnał się Jawrzon i tak — w imię Boga
Mieczem niewidzialnego chciał wyszperać wroga.
Na to zaśmiał się Migoń: „Bawmy się w chowanki!
Mów, co wolisz? Cichanki czy może — klaskania?...
A zważaj, byś na oślep potrafił się bronić!...
Sam ci mieczem o miecz mój pomogę zadzwonić!...”
Zadzwoniły dwa miecze. Maj zmierzchał upalny.
Jeden wróg był widzialny, drugi — niewidzialny.
Obaj zwarli się ściśle — z kolanem kolano,
Ale tylko jednego — jak walczył — widziano.
Do obydwu mrok śmierci po palcach się skradał,
Ale tylko jednego widziano, jak padał.
Aż słońce, poranniejąc w obłokach nieśmiało,
Rozwidniło to właśnie, co nocą się stało.
Rozwidniło dwa trupy i obok — dwa ule.
I jedną niewidomską na krzaku czapulę!...
Śnigrobek
Kiedy las od ukąszeń zmór drzewnych pozółciał,
Śnigrobek, błękitnawo zapatrzony w paproć —
Wędrownie się zazłocił — z dali w dal — po dwakroć,
Aż się wsnuł do krainy półduchów i połciał.
Tam ukochał przestwornie mgłę — nierozeznawkę.
Co się na wznak — uśmiecha, a na klęczkach — ginie
Albo się uwysmukla — podobna dziewczynie,
Która los w snach zgubiła jak pustą zabawkę.
Mgła rzekła: „Ust mych przyszłość — z burz się nie wyzwoli!
Prócz deszczu — nie mam w kwiatach innego dorobku...
Kochaj mnie w mej pośmiertnej za grobem niedoli,
Bom bez niej — nie ta sama... Sprawdź mój czar, Śnigrobku!"
I rzekł na to Śnigrobek: „Niech nicość nam sprzyja!
Tak mi modro dziś z tobą!... Łzy — oddaj aniołom.
Wszelka radość jest w końcu tyleż, co niczyja...
W urojonych ogrodach znajdź mnie i oszołom!"
Szołomiła mu usta, obłąkała ręce,
A on tulił cud chwiejny i czar jej nieścisły —
I patrzał w zakochane mglistości dziewczęce,
Gdzie — obok żądzy śmierci — wrą pieszczot domysły.
I ginąc od nadmiaru mgły w czujnym objęciu —
Wpośród złotawych przyćmień i błękitnych zadym —
Skonał wreszcie — posłuszny temu wniebowzięciu,
Które przez sen zawdzięczał — fijoletom bladym.
Czas się włóczył po drzewach. Noc przyszła — żałobna.
Cienie wszystkich umarłych — ubożuchno szare —
Pochowały Śnigrobka na wieczną niewiarę —
We wszystkich grobach na raz i w każdym — z osobna.
Mgła mu w trumnę skrzystego nawrzucała nieba,
A wszechświat, co już stał się czymś w rodzaju mitu —
Ożywiony pogrzebem — pomyślał, że trzeba
Zmienić cel nieistnienia i miejsce — niebytu.
Więc — choć ktoś go do mgławic i dróg mlecznych przykuł —
On, wstrząsając łańcuchy przeznaczeń bez treści —
Śnił, że w drogę wyrusza jak rdzawy wehikuł,
Zbłąkany w złotym wnętrzu zamierzchłej powieści.
Karczma
Między niebem a piekłem, wśród słynnych bezdroży,
Które lotem starannie pomija duch Boży,
Stoi karczma, gdzie widma umarłych opojów
Święcą tryumf swych szalów pijackich i znojów.
Skąpiec, co mrąc ostatnie połknął ametysty,
Znajdzie tu za dwa grosze nocleg wiekuisty —
I zbrodniarz, co w błysk noża zachował swą wiarę,
Zdoła tutaj niejedną nadybać ofiarę —
I nierządnica, sennym wabiąca pachnidłem,
Brwi nabytym w tej karczmie barwi błękitnidłem,
By się mizdrzyć do cieniów jakiegoś tłuściocha,
Co po śmierci w tych barwach lubieżnie się kocha.
I są w karczmie grajkowie, stłoczeni w kapelę,
Co dbają o pląs cieniów i o ich wesele,
A grają im takiego szczękacza-brzękacza,
Że karczma z tancerzami w otchłań się zatacza
I przyzbą przytupując, wstrząsa tłum ich dziki,
Aż im w ślepiach migają te krwawe świerszczyki!
Jedna tylko za piecem ukryta starucha,
Mać pięciorga wisielców — tej wrzawy nie słucha
I pośmiertnie skulona, śni w sobie po cichu
Cuda pierwszej miłości spełnionej na strychu,
I zawzięcie słodkiemu oddana wspomnieniu,
Gra polkę-wytrzykąta na rdzawym grzebieniu.
Wół wiosnowaty
Pierwszy upal wiosenny skrząc się po murawach
Ślepi szyby w chałupach i wodę we stawach.
Muchy ruchem celowym — a bez celu krążą.
W jeden powój miłosny dwie łątki się wiążą.
Świerszcz wzniósł nogę — na baczność, a drugą — w sen dłuży...
Gardziel kwiatu drobnego zachłysnął bąk duży —
Tylko wół, co tej wiosny czad chłonie morderczy —
Jak rogata mogiła w pustkowiu pól sterczy!
Źle mu! Przemęczył żebra, przepracował płuca!
Pole w ślepiach kołuje... Mrok do łba się rzuca...
Nigdy dotąd nie tracił ziemi pod kopytem...
Stracił teraz i runął!... Runął — całym bytem!
Za duży — dla litości, dla snu — zbyt brzuchaty...
A że zemdlał na wiosnę — zwie się Wiosnowaty.
Toć go znałem! Miał w pysku — woń mlecznej ciepłoty,
W której tchu źródłowieją ziół słodkie wypoty.
Lubił słuchać, jak woda, wargą ssana czujnie,
Na dno brzucha mu spada — dźwięcznie i niechlujnie...
Lubił wgniatać kurzliwie w piach lśnistszy od złota
Dreptające kopyta z przytwierdkami błota.
Nie wiem, jak to się działo — ale już o świcie
Wchodził z widnokręgami w obłędne współżycie...
Gdzie się zjawił — tam zawsze tkwił w snów bezokolu
I bezdomniał w oborze — i daleczał w polu...
Oczami, co się martwią, choć światu nie przeczą,
Patrzył we mnie jak w oddal — w mgłę ledwo człowieczą...
Wierzył w Boga nie wiedząc, że to — Bóg... Na miedzy
Przystawał, by ciąg dalszy snuć owej niewiedzy.
A nie bratał się z ciałem, co marło w niedoli —
Żył sam w sobie — poza nim... A ono — niech boli...
I zadrwiły zeń nagle niegodziwe kości:
Nie zniósł wiosny — bez szczęścia, czaru — bez radości...
Poraziło go słońce. Przyśniły się zgony...
Skroń chylę i całuję łeb snem pomącony,
Twardy jak głaz, co cierpi z trudem — nie od razu...
Kocham upór męczeński — hej! — takiego głazu!...
A on leży i leży... Muchy grzbiet obsiadły.
Brzuchem w nicość się tłoczy, a wargi pobladły —
Jęzor z nich się w świat wywarł i na bok zwichnięty
Śmierć liże niby cukier dany dla przynęty...
Dzień przystanął opodal... Czas luzem się tuła...
Jar pobliski brzmi osą jak pusta szkatuła.
Cisza stoi nad polem — żywa i gorąca,
Lecz nad tą ciszą, z istnień utkaną tysiąca,
Góruje tajemnicą drętwego mozołu
Cisza — wezbrana w ciele zemdlonego wołu.
Z lat dziecięcych
Przypominam — wszystkiego przypomnieć nie zdołam.
Trawa... Za trawą — wszechświat... A ja — kogoś wołam.
Podoba mi się własne w powietrzu wołanie —
I pachnie macierzanka — i słońce śpi — w sianie.
A jeszcze? Co mi jeszcze z lat dawnych się marzy?
Ogród, gdzie dużo liści znajomych i twarzy —
Same liście i twarze!... Liściaste i ludno!
Śmiech mój — w końcu alei. Śmiech stłumić tak trudno!
Biegnę, głowę gmatwając w szumach, w podobłoczach!
Oddech nieba mam — w piersi! Drzew wierzchołki — w oczach!
Kroki moje już dudnią po grobli — nad rzeką.
Słychać je tak daleko! Tak cudnie daleko!
A teraz — bieg z powrotem do domu — przez trawę —
I po schodach, co lubią biegnących stóp wrzawę...
I pokój przepełniony wiosną i upałem,
I tym moim po kątach rozwłóczonym ciałem —
Dotyk szyby ustami... Podróż — w nic, w oszklenie —
I to czujne, bezbrzeżne z całych sił — istnienie!
Przedwieczerz
To nie wieczór, choć oczy zawczasu się żalą,
Że co było pobliżem — wnet będzie oddalą.
I nie szepty, lecz cisze mijają się wzajem —
W ich mijanki cień patrzy z parowu za gajem.
Ogród nawrzał zielenią już inną, już nie tą —
Zamrugany na przemian słońcem i sztachetą.
O, teraz stwierdź co prędzej nietutejszość kwiatów,
Gdy trawniki coś mają z obczyzny zaświatów!
To — nie sen, lecz kurzawa gmatwa się z pogodą —
Już w stawie nie rozpoznasz tej wody pod wodą...
I nie smuga na rzęsach, lecz w cieniu zdrobniały
Liść na dębie zwieczorniał, choć dnieje dąb cały!
I nie śmierć, ale studnia, gdzie mrok dno pomylił,
Chce, byś idąc skroń ku niej bezwolnie nachylił...
I nie szkarłat, lecz sama możliwość szkarłatu
Niepokojąc obłoki narzuca się światu.
W śniegu
Już nie ma dawnej łąki! Nieznanej krainie
Upodobnił ją śnieg ten, co ciszkiem się stoży.
Czasem lśniwo nalodku, oślepłe od zorzy,
Na ukos mignie oczom, a naprzeciw — zginie...
Różowe od poblasku i oprawne w śniegi
Gałęzie gniazd gruzłami przeświecają w słońce
I kruków nieruchome tkwią na nich szeregi,
W jedną stronę swych dziobów nasrożywszy końce.
Można teraz się zbłąkać wśród białego czaru,
Świat w nim bezimiennieje gubiąc swe granice.
Można teraz nie poznać parowu i jaru
I nie trafić na drogę, i złudzić źrenice...
Co za światy przelotne i wędrowne kraje
Spadły razem ze śniegiem na te ścieżki strome?
I czemu tak radośnie oko nie poznaje
Tego, co tak niedawno było mu znajome?...
Spojrzystość
Rozełkanych rusałek nagłe sto tysięcy
Wypłynęło na księżyc, by istnieć mniej więcej.
Wodo, wodo — gdzie jesteś? Tu jestem, gdzie płynę!
Pogłaskały powierzchnię miłując głębinę.
Ile ciał — tyle smutków... A woda spojrzysta,
By zobaczyć je do cna — ze świateł korzysta.
Bada światłem, a sprawdza umówionym cieniem,
Falując aż do brzegu podwodnym spojrzeniem.
Ale to — nie spojrzenie! To raczej — Spojrzystość.
Co nie może tam dotrzeć, gdzie łka rzeczywistość.
Ślepym srebrem zaledwo spojrzyścieje w światy,
Srebru śni się, że szumi i polewa kwiaty.
Woda roi, że mgły się za ręce w blask wiodą,
Lecz ciał zlękłych nie widzi. Co począć z tą wodą?
Okna twoje — otwarte. Sny oczu nie strzegą,
A ty na mnie nie patrzysz. Dlaczego, dlaczego?
Wspomnienie
Te ścieżyny, których stopą dziecięcą
Dotykałem... Co z nimi? Gdzie one?
Tak się kręcą, jak łzy się kręcą,
Z oczu w nicość strącone!
Budziła mnie poranku wilgoć świeża,
A słońce malowało mi na ścianie
Złote psy — złote wybrzeża,
Złote skrzypce — złote otchłanie...
Kto dość zaklinająco spogląda
W światło nawidocznione milczeniem,
Musi w końcu zobaczyć słonecznego wielbłąda
I zbójcę słonecznego ze skrzystym spojrzeniem...
Przy śniadaniu patrzyłem w stół jak w pustynię,
Śniąc, że na wielbłądzie jadę... Zbójcą jestem...
A ojciec, jakby wiedząc, że wielbłąd go wyminie,
Czytał dziennik ze spokojem i szelestem...
Karafka naświetlała haftem troistej tęczy
Wąs ojca — i gzyms szafy — i róg serwety białej,
Osa w firankach pogmatwanie brzęczy,
Jakby same firanki nićmi w słońcu brzęczały...
Podłoga zwierciedliła, lśniąc sennym nabytkiem,
Palmy liść z jaśniejszym nieco spodem,
Ale tak, że mętniał w rozcieńczeniu płytkiem,
Jakby zieleń ktoś rozlał mimochodem...
Fotel, trawiąc ciszę aksamitną,
Ociężale wygodnial i płowiał...
Cukier igrał skrą błękitną,
Bochen chleba — różowiał...
Zegar wytrząsał ze sprężynowych zwojów
Dłużącą się nutę w głąb sali.
W umeblowanym półśnie słonecznych pokojów
Wszyscy trwali i nie umierali.
A potem coś się stało... Źle, że coś się stało...
Ten sam zegar w innych miastach bił nieśmielej...
I dusza się potknęła o nieoględne ciało —
I kolejno umierać zaczęli...
Sen
Śniło mi się, że znika treść kwiatów wątpliwa
I że ogród, istnienia zlistwionego syt —
Ginie szepcząc twe imię, dziewczyno wróżb chciwa —
A śmierć szarpie na strzępy twój spieszczony byt.
Ginie w złoto i jedwab postrojone życie
I cmentarz, gdzie rozpacza zapomniany trup —
I las znika, gdzie ślad swój wyryła niezbicie
Zwycięska rzeczywistość moich dzielnych stóp.
Znikło miasto, gdzie wrzała bezzasadna praca
I gdzie się rozbudował śmiech, niebyt i żal.
Nadaremnie się obłok — słońcu przypodzłaca:
Znikł obłok — żywot wieczny — bóstw kilka — i dal.
Lecz ja trwam, by śnić jeszcze na mogile nieba
Mrok, któremu śmierć chmurne rozczesuje brwi.
I mój pokój trwa także — dlatego że trzeba
Mieć pokój — we wszechświecie... I zamknąłem drzwi.
Świerszcz piosenką zapiecną oszołamia ciszę —
Anioł miga białawo w zaokiennej mgle —
A ja wiersz ten dla świerszczy i aniołów piszę —
I tak mi źle na świecie — tak mi strasznie źle!
Trupięgi
Kiedy nędzarz umiera, a śmierć swoje proso
Sypie mu na przynętę, by w trumnę szedł boso,
Rodzina z swej ofiarnej rozpaczy korzysta,
By go obuć na wieczność, bo zbyt jest ciernista —
I grosz trwoniąc ostatni dla nóg niedołęgi,
Zdobywa buty z łyka, tak zwane trupięgi.
A gdy go już wystroi w te zbytki żebracze,
Wówczas dopiero widzi, że nędzarz — i płacze!
Ja — poeta, co z nędzy chciałem się wymigać,
Aby śpiewać bez troski i wieczność rozstrzygać,
Gdy mnie w noc okradziono, drwię z ziemskiej mitręgi,
Bo wiem, że tam — w zaświatach mam swoje trupięgi!
Dar kochanki czy wrogów chytra zapomoga?
Wszystko jedno! W trupięgach pobiegnę do Boga!
I będę się chełpliwie przechadzał w zaświecie,
Właśnie tam i z powrotem po obłoków grzbiecie,
I raz jeszcze — i nie raz — do trzeciego razu,
Nie szczędząc oczom Boga moich stóp pokazu!
A jeśli Bóg, cudaczną urażony pychą,
Wzgardzi mną jak nicością obutą zbyt licho,
Ja — gniewny, nim się duch mój z prochem utożsamia,
Będę tupał na Niego tymi trupięgami!
Klęska
Dawniej mi się zdawało, żem z mroków chaosu
Wybiegi w świat — niepochwytny i wolny od losu.
Że najtrwalszy ze wszystkich przewidzeń i dziwot —
Sam o sobie śnię powieść — sam klecę mój żywot.
Że powoli, niechętnie i niepostrzeżenie
W złych snach mi się z dnia na dzień — ciula przeznaczenie.
I że musi upłynąć bardzo dużo czasu,
Nim mrok pozna mnie w kwiatach lub stwierdzi śród lasu...
Dziś wiem, że w zło się trzeba jak w szelest zasłuchać —
Że je łatwiej wykrwawić niźli udobruchać.
Mgła mi z ręki wróżyła... Pamiętam szept cienia...
Nim cios we mnie uderzył — wprzódy zbrakło zbawienia.
A gdym wołał o pomoc — tak nagle się stało,
Jakbym najpierw miał ranę, a później — to ciało...
Bo między mną a klęską — żaden czas nie płynął —
I nie było tych godzin, gdym jeszcze nie zginął.
Cmentarz
Wędrowiec, na istnienie spojrzawszy z ukosa,
Wszedł na cmentarz: śmierć, trawa, niepamięć i rosa.
Był to cmentarz Okrętów. Pod ziemią wrzał głucho
Trzepot żagli, pośmiertną gnanych zawieruchą.
Wędrowiec czuł, jak wieczność z traw się wykojarza,
I ciszę swą do ciszy dodając cmentarza,
Przeżegnał to, co bliżej: pszczół kilka, dwa krzaki
I na pierwszym grobowcu czytał napis taki:
„Zginąłem nie na ślepo, bo z woli wichury —
I wierzyłem, że odtąd nie zginę raz wtóry,
Że znajdę przystań w śmierci, a śmierć w tej przystani.
Ale śmierć mię zawiodła! Umarłem nie dla niej!
Trwa nadal wiatr przeciwny i groza rozbicia.
I lęk, i niewiadomość, i wszystko prócz życia!
Szczątki moje podziemne, choć je nicość nuży,
Jeszcze godne są steru i warte są burzy!
Nikt nie wie, gdzie ten wicher, który żagle wzdyma?
Kto raz w podróż wyruszył — już się nie zatrzyma.
Znam tę głąb, gdzie Okręt mocuje nieżywy.
Snu — nie ma! Wieczność — czuwa! Trup nie jest szczęśliwy!
Za wytrwałość mych żagli, które śmierć rozwija,
Przechodniu, odmów — proszę — trzy Zdrowaś Maryja!
Wędrowiec dla nikogo zerwał liście świeże
I ukląkł, by żądane odmówić pacierze.
Jak niewiele ma znaków
Jak niewiele ma znaków to ubogie ciało,
Gdy chce o sobie samym dać znać, co się stało...
Stało się, bo się stało! Już się nie odstanie!
Patrzę ciągle i patrzę jak gdyby w otchłanie,
I ciągle nadsłuchuję, czy kto puka w ciszę?...
Nie dlatego, że widzę, nie przeto, że słyszę.
I usta moje bledną, a to ten ból biały
Nie dlatego, że zmarły, lecz bardzo kochały,
I uśmiech nie dlatego trwa na nich przelotem,
Żeby się uśmiechały... sam uśmiech wie o tem.
A gdy ciebie wspominam — świat mi cały gaśnie,
Bo tak oczom potrzeba — tak chce się im właśnie!
A dłonie załamując wiem, że nie z rozpaczy,
Lecz nie mogę inaczej — nie mogę inaczej.
***
Tę siną gwiazdę, co zna się z jeziorem,
Różowią zorzy niedogasłej dreszcze —
Niby noc w niebie — a pachnie wieczorem...
Nie wiem, czy noc już, czyli wieczór jeszcze...
Tej sinej gwiazdy nie dostrzegam prawie,
Nad tym jeziorem duch mój w krzach szeleszcze,
Pół jestem we śnie, pół tylko na jawie —
Nie wiem, czy śmierć to, czyli życie jeszcze...
Nie budź mi duszy ust swoich zarzewiem,
Oto cię we śnie nie widzę, nie pieszczę!...
Śmierć to czy życie? — I pytam, i nie wiem,
Czy już nie kocham, czyli kocham jeszcze...
***
Lubię szeptać ci słowa, które nic nie znaczą —
Prócz tego, że się garną do twego uśmiechu,
Pewne, że się twym ustom do cna wytłumaczą —
I nie wstydzą się swego mętu i pośpiechu.
Bezładne się w tych słowach niecierpliwią wieści —
A ja czekam, ciekawy ich poza mną trwania,
Aż je sama powiążesz i ułożysz w zdania
I brzmieniem głosu dodasz znaczenia i treści...
Skoro je swoją wargą wyszepczesz ku wiośnie —
Stają mi się tak jasne, niby rozkwit wrzosu —
I rozumiem je nagle, gdy giną radośnie
W śpiewnych falach twojego, co mnie kocha, głosu.
***
Ciało me, wklęte w korowód istnienia,
Wzruszone słońcem od stóp aż do głów,
Zna ruchy dziwne i znieruchomienia,
Które zeń w śpiewie przechodzą do słów.
Zna pląsy gwiezdne, wszechświatów taneczność
I wir i turkot rozszalałych jazd —
Pieśnią jest życie i pieśnią jest wieczność
W takt mego serca i nie moich gwiazd!
Gdy wieczór na noc do snu się układa,
Zmierzchami tłumiąc purpurowy żal,
Bóg, niby z nieba strącona kaskada,
W pierś mą uderza i rozdzwania w dal...
I drgają w piersi rozdzwonione losy,
Bije do głowy rozśpiewana krew,
I pieśnią całe ogarniam niebiosy,
I ziemię całą widzę poprzez śpiew!