May Grethe Lerum
Meisterplassen, luty 1722
Siwowłosy starzec pochylił się nad kołyską, którą sam kiedyś bujał. Wtedy spała w niej spokojnie jego Maryjka. Kołyskę zrobił własnoręcznie, już po okaleczeniu dłoni.
Teraz w kołysce leżała nowo narodzona wnuczka Marji.
Niełatwo w to uwierzyć.
Randar z wielkim trudem wyprostował plecy. Już dawno przyzwyczaił się do laski, oparł się teraz na niej ciężko, czując, jak zmęczenie miesza się z poczuciem szczęścia.
Jak dobrze być w domu!
Całe życie coś ścigał albo sam był ścigany, od czasu gdy jego ojciec - szaleniec zamykał go, małego chłopca, w oborze. Potem przygarnął go Jorand i Randar został pomocnikiem kata. Poszedł w ślady przybranego ojca, sam naciągnął czarny kaptur na twarz. Sądził wtedy, że jego los został przypieczętowany, że zawsze już kroczyć będzie drogą w ciemności. Nie przewidział jednak, jaka siła tkwi w dziewczynce, z którą się wychowywał. Przekonał się o tym dopiero wówczas, gdy oboje dorośli i poznali swoje uczucia.
Ona postanowiła opuścić dla niego męża, pastora, lecz Randar nie potrafił żyć ze świadomością, że miałby budować własne szczęście na krzywdzie innych ludzi. W tamtą bezksiężycową noc odbił od brzegów Lyster bez niej. Istniała jednak łaska, bo ona sama do niego wróciła.
Randar przemierzył krótką drogę przez izbę, a gdy siadał z powrotem przy ogniu, poczuł, jak biodra krzyczą mu z bólu. Jego oczy wciąż miały barwę ciemnego granatu, ale twarz była pomarszczona i otaczały ją siwe włosy. Zaledwie kilka pasm w bujnej czuprynie zachowało czerń młodości. Obserwował swoją Marię, podczas gdy ona zręcznie zszywała z kilku białych szmatek dziecięcy kaftanik.
Nie wiedział, że patrząc na nią się uśmiecha, myśli bowiem zabrały go w daleką podróż w czasie. Jego Maria nigdy chyba się nie zestarzeje, inaczej niż on, który każdego ranka łapał się na tym, że westchnieniem wita nadejście nowego dnia. Czuł się taki strasznie zmęczony, najchętniej tylko by spał. Nie było w nim smutku, wciąż jeszcze potrafił się cieszyć, ale coś już mu kazało przygotowywać się do jeszcze dłuższej podróży. Może dlatego w ostatnich dniach nieustannie starał się podsumować swoje życie?
Ona była taka śliczna. Przed oczami wciąż miał jej obraz, gdy przysięgała mu przed pastorem. Już to samo w sobie wydawało się niesłychane: kat zyskał Boże błogosławieństwo dla swego związku. Równie nieprawdopodobne było to, że Maria kupiła mu wolność. Tamtej nocy zasypiał spokojny, pewien, że nic złego już ich nie spotka.
A kiedy w jakiś czas później trzymał w ramionach maleńką córeczkę, wciąż płonęła w nim ta sama nadzieja na dobrą przyszłość.
Marja, wytęskniona. Z nią nadeszły złe dni, tak nieznośnie związane ze szczęściem, które również z sobą przyniosła.
Marja, jego pierworodna.
Ta, którą zawiódł, opuścił...
Randar poczuł gorycz zalewającą serce. Jutro znów spojrzy w oczy córce, która przestała już być zasypującą go pytaniami pięciolatką.
Jest babką tego dziecka.
Jakaż wieczność upłynęła!
Randar przez wszystkie lata pocieszał się myślą, że Marja kiedyś dorośnie, sama pozna miłość i zrozumie. To, czego nie udało się wytłumaczyć pięcioletniej dziewczynce, dorosła Marja pojmie na pewno. I nie została przecież całkiem sama, Gjertrud matkowała jej od urodzenia. Odkąd zabrali Marię...
Randar kołysał się wolno na zydlu z pnia drzewa. Bolące oczy, zmrużone, obserwowały izbę. Ogień na palenisku przyjemnie grzał, lecz nie dawał zbyt wiele światła, nie przywykli do marnotrawienia cennych świec ani lampy. Choć teraz stać ich było na ten zbytek, lubili wspólne ciemne wieczory po powrocie do domu.
Patrzył, jak Maria podchodzi do kołyski, żadne z nich nie mogło się powstrzymać, by co parę minut nie zajrzeć do dziecka. Widział twarz żony pooraną zmarszczkami, lecz mimo to taką młodą. Wciąż miała długie jasne włosy, nie chciał dostrzec, że ich blask przyblakł nieco po latach spędzonych pod piekącym słońcem.
- Najdroższa - szepnął.
Usłyszała go, uśmiechnęła się, przyniosła dziecko do niego.
Dziewczynka spała.
Nigdy nie widział czegoś równie maleńkiego.
Buzię wciąż miała czerwoną i pomarszczoną, skóra na cieniutkiej jak u ptaszka szyi układała się w fałdki. Paluszki były takie szczuplutkie, Randar nie mógł oprzeć się wrażeniu, że złamią się przy najdelikatniejszym dotyku. Ale proszę, oto zacisnęły się na małym palcu Marii, drobniutkie chrząstki pobielały z wysiłku.
Główkę dziecka okrywały ciemne włoski.
- Ona jest trochę podobna do ciebie - powiedziała Maria cicho, patrząc na niego jasnobłękitnymi oczami.
- Wydaje mi się, że jest podobna do swojej babki - odparł Randar.
Wargi Marii lekko drżały.
- Mój Boże, ona już jutro tu będzie, nie. mogę się doczekać, a jednocześnie tak się boję...
Kiwnął głową, czuł dokładnie to samo. Ale czyż nie było powodu, by drżeć, kiedy miał spotkać dziecko, którego nie widział prawie trzydzieści lat?
- Jej będzie najtrudniej - stwierdziła Maria. Prosili posłańca, by trzymał język za zębami, miał przekazać tylko, że Marja musi jak najprędzej przybyć na Meisterplassen. Zdawali sobie sprawę, że córka będzie się domyślać najgorszego, polecono mu więc powiedzieć jeszcze, że nikt nie umarł.
- O ile dobrze ją znam, zjawi się tu już jutro rano. Mama jest człowiekiem czynu, nic nie dzieje się dla niej dość prędko...
Amelia uśmiechnęła się z lekkim grymasem.
Randar i Maria wymienili spojrzenia, domyślali się, że matka i córka są ulepione z całkiem innej gliny. Oboje staruszkowie już pokochali Amelię. Niemal bali się silnych uczuć, jakie wzbudziła w nich ta młodziutka dziewczyna. Ona była z ich krwi, była przedłużeniem ich życia na wieki, bo kiedy ich czekała jesień, dziecko Amelii przeżywało dopiero swą pierwszą wiosnę.
Maleńka, krucha roślinka...
- Urodziła się o wiele za wcześnie - szepnęła Maria. - Ale jest silna, bardzo silna i Amelia ma już dla niej mnóstwo mleka.
Minął czwarty dzień od porodu i młodą matkę niemal siłą musieli przymuszać do leżenia w łóżku. Chciała wstawać i gospodarzyć, zająć się jak należy gośćmi. Maria śmiała się przyjaźnie, popychając ją z powrotem pod ciepłe wełniane derki.
- Oszczędzaj się, moja kochana, z tego, co zrozumiałam, masz za sobą zbyt wiele długich dni.
I ciężkich nocy, dodała w duchu. Błyszczące oczy Amelii świadczyły o tysiącu zmartwień. Nikt nie ośmielił się na razie zadać jej najważniejszego pytania.
Lecz ani Maria, ani Randar nawet przez moment nie przyglądali się noworodkowi bez ściskania w sercu.
Kto jest ojcem tego dziecka?
Kto tak wykorzystał i zwiódł ich młodziutką wnuczkę?
Tego wieczoru także nie otrzymali żadnej odpowiedzi, lecz Amelia, karmiąc dziecko, zrobiła im miejsce przy sobie.
- Nazwę ją Johanna - oświadczyła nagle.
Maria lekko uniosła brwi, czyżby to był jakiś ślad? Johan, Johannes, Jo...?
Amelia uśmiechnęła się drwiąco, lecz zaraz spoważniała.
- Miałam wiele zmartwień z tym dzieckiem, więcej niż chcielibyście usłyszeć, lecz mimo to wiem już teraz, że to błogosławione maleństwo. Ona jest... czysta. Dziękuję Bogu za każdym razem, kiedy mogę pogłaskać jej buzię i poczuć to małe, silne ciałko, takie żywe. - Amelia przymknęła oczy i podjęła: - Bóg okazał mi wielką łaskę. Gdyby dziecko było chłopcem, nazwałabym je Johannes, bo właśnie łaskę Bożą oznacza to imię.
Młoda matka leciutko zadrżała. Maria szybko okryła jej ramiona dodatkowym kocem.
- Johanna z łaski Boga - szepnęła Amelia. Z oczu spłynęły jej łzy, lecz usta się uśmiechały.
- To piękne imię - oświadczył Randar.
Mało razy przekraczał progi kościoła i wiele smutków w życiu zaznał - właśnie za przyczyną duchownych, lecz gdzieś w głębi jego duszy dźwięczała religijna struna, napawała go spokojem i nie potrzebował do tego żadnego księdza.
Maria pogładziła okrytą puchem główkę noworodka. Mocno uścisnęła męża za rękę.
- Hanna... nasza prawnuczka.
Amelia ledwie mogła oddychać, tak niebywałą radość sprawiała jej obecność tych dwojga, nie potrafiła pojąć, że zaledwie przed czterema dniami jeszcze ich nie znała.
A jutro przyjedzie mama.
Amelia obawiała się przenikliwego wzroku matki, jej zdolności zaglądania w myśli, które pragnęło się pozostawić w ukryciu, zarazem jednak wiedziała, że najgłębsza tajemnica i tak jest dobrze schowana w najdalszym zakamarku jej serca.
Nikt nigdy się nie dowie, kto jest ojcem Johanny.
Nikt z wyjątkiem Boga.
Już lepiej spotkać się z obrzydzeniem i wstrętem w oczach ludzi, gdy przypisze Arntorowi tę zasługę. On, tak okaleczony, na pewno nie będzie protestował. Amelia wiedziała z całą pewnością, że Arntor nigdy już nie spłodzi dziecka. Przecież to ona uratowała mu życie po wypadku we młynie i wciąż drżeniem napawało ją wspomnienie pogruchotanego ciała. Arntor był najpotężniejszy wśród mieszkańców brzegu, królem na kupie gnoju, władcą w łachmanach. Królestwo, którym władał, nie było duże ani piękne, bo ci, którzy mieszkali nad samą wodą w Sogndalsfjaeren, byli chyba najnędzniejszymi mieszkańcami całej ziemi. Tu właśnie ściągali najubożsi, wdowy, starcy bez rodziny, osierocone dzieci, wszyscy ci, których ze wstydem wygnano z domów, synowie i córki bezrolnych chłopów, skazańcy, kalecy na ciele i duszy.
Amelia przyrzekła swemu Bogu, że właśnie im będzie nieść pomoc.
Właśnie nad nimi sprawował władzę Arntor.
Dlatego potrzebowała jego wsparcia.
Ich umowa wciąż była ważna. Przez całą ciążę odpychała od siebie tę myśl. W dniu, gdy miała w rękach jego życie, odczuła pokusę: tak łatwo mogła pozwolić mu umrzeć. Nie zrobiła jednak tego. Już wkrótce wybije dla niej godzina.
Musi dotrzymać swojej części umowy i zostać jego kochanką.
Inaczej najsłabsi będą cierpieć jeszcze bardziej. Ledwie przecież rozpoczęła pracę, ledwie się wśród nich zadomowiła i zyskała odrobinę ich zaufania. Gdyby nie Arntor, dawno by ją wygnali, zanim zdążyłaby choćby wspomnieć o mydle...
Amelia udała, że śpi, gdy Maria wyjmowała dziecko z jej objęć. Babka najwidoczniej wykorzystała okazję, żeby potrzymać malutką na kolanach.
Hanna, tak ją nazwała. Owszem, to ładne imię na co dzień. Lekkie, wdzięczne, mniej dostojne niż Johanna. Amelia poczuła, że ktoś okrywa ją kocem. Na palenisku trzaskał ogień, wkrótce cała chata pogrąży się w spokoju.
Maria i Randar leżeli w swoim dawnym małżeńskim łożu z dzieckiem między sobą. Randar obawiał się, że we śnie przygniecie maleńką, że wyrządzi jej krzywdę, ale Maria śmiała się z niego i zapewniała, że dopilnuje obojga. Leżała z prawnuczką przy piersi, jedną rękę wsunęła pod kark męża. Przytulił się do niej, Maria poczuła ściskanie w sercu. Czyżby to żal nad minionymi latami? Nad życiem, jakie wiodła?
Nie, otrzymała swoją szczodrą porcję szczęścia.
Smutku także, to pewne, lecz komu jest on oszczędzony? Jakim by się było człowiekiem, gdyby łzy nie płynęły od czasu do czasu i nie zmiękczały twardego serca?
Nie, Maria się nie skarżyła.
I nic w tym dziwnego, bo przecież po tej nocy jej wielki smutek miał doczekać się pociechy.
Przecież teraz, właśnie w tej chwili, zmierza tu Marja.
Jej młodsza córka, ta, którą znała zaledwie przez parę dni, a mimo to kochała mocniej, niż wydawało się możliwe. Miała z tego powodu wyrzuty sumienia, bo jej myśli nawet w połowie tak często nie wędrowały do Sunnivy. Starsza córka była już panienką, kiedy Marię zesłano, jej charakter matka zdążyła poznać. Wiedziała, że dziewczynka sobie poradzi, jej zdolność przystosowywania się zawsze zaskakiwała Marię. Sunniva była córką Mogensa Skanke. Odmówiła przyjęcia spadku po nim. Amelia nie opowiadała zbyt wiele, lecz dość, by Maria wyczuła, iż miała miejsce sprzeczka. Maryjka nie poddała się, zdołała nawet odzyskać spadek po matce, Sunniva zadowoliła się przyjęciem kilku rzeczy Marii i Mogensa, odnalezionych w piwnicy spalonego probostwa. Maria potrafiła to sobie wyobrazić, Sunniva zawsze była taka dobra.
Kiedy spotkały się przed dwoma dniami, czas jakby się zatrzymał.
Odbyło się to niemal spokojnie.
Dorosła kobieta o wydatnym biuście uścisnęła Marię za rękę i nazwała ją matką.
Jej jasnowłosy małżonek Bjornar ukłonił się z szacunkiem i wypchnął przed siebie dwóch chudziutkich synków. Potem rozmawiali przez chwilę, trochę jedli.
Później odjechali.
Maria widziała, że Sunnivie dobrze się układa, że zmarszczki od uśmiechu na jej twarzy są równie liczne jak te wokół oczu. Mąż sprawiał wrażenie troskliwego i miłego. Z ulgą zorientowała się, że córka zbudowała swoje własne życie, ale na pożegnanie machała jej ze smutkiem.
Z Marją będzie inaczej.
Maria na wpół ukryła twarz w sztywnych włosach Randara. W ciszy panującej w izbie słyszała jego oddech, wiedziała, że nie śpi.
- Nie mogę zasnąć - szepnęła.
Bez słowa wyciągnął do niej rękę pod kocem, zaczął ją delikatnie głaskać. Śpiące dziecko trochę mu przeszkadzało i Maria zaraz przełożyła dziewczynkę na swoją drugą stronę. Teraz w zagłębieniach obu łokci kogoś tuliła...
Randar nie przestawał jej pieścić, Maria leżała w wełnianej koszuli, późnozimowe noce były chłodne.
Ale szorstkie ręce Randara znały drogę. Westchnęła zadowolona, kiedy dotknęły ciepłej skóry. Słyszała, że mąż wciąż wstrzymuje oddech z napięcia, gdy palce odnajdywały jej pierś. Maria wiedziała, że Randar nie spodziewa się, iż jej ciało będzie tak młode i jędrne jak kiedyś. Żyło już długo, tak jak i jego, lecz żadnemu z nich dwojga nigdy nie przyszłoby do głowy, by nazwać ślady minionych lat brzydkimi.
Skóra pod jego palcami zdawała się taka cienka, na żebrach było jej jakby za dużo, ale miał pewność, że żona wciąż ceni sobie długie, łagodne pieszczoty, jakimi ją obdarzał.
Wkrótce i jej dłoń sięgnęła do niego, Maria odnalazła jego rytm, czuła, jak pierś męża miarowo wznosi się i opada pod jej ręką. Ostatnio jeszcze bardziej schudł, mięśnie nie były takie twarde jak kiedyś, lecz mimo to wiedziała, że są mocne i wytrzymałe, jeśli zmusi je do pracy. Biodra niekiedy go zawodziły, lecz ręce wciąż miał silne, nadal potrafił uściskać ją tak,, że z radości dech zapierało jej w piersiach.
Dawno już nie przeżyli pełnego zespolenia, wiele czasu minęło od chwili, gdy znużonym ciałom starczyło sił na coś więcej niż te długie, senne chwile czułości.
Teraz jednak coś zaczynało się w niej budzić.
On o tym wiedział, poczuła bowiem jego dłoń przesuwającą się w dół po brzuchu w stronę ud.
- Najdroższa, tak chcę być z tobą...
Nie odpowiedziała, ostrożnie uniosła się tylko w łóżku i obciągnąwszy koszulę, podreptała po ciemku przez izbę, żeby położyć dziecko w kołysce.
Co się stało? Jaki powód mogła mieć Amelia, by nareszcie wezwać rodziców? Marja wielokrotnie okrążyła pokój, zanim w końcu się opamiętała i zaczęła dyrygować przygotowaniami do wyjazdu. Karl próbował ją uspokajać, posłaniec wszak przekazał, że nikt nie umarł, nie stało się zatem nic złego. Powinni chyba raczej się cieszyć, czyż Marja nie bała się i nie złościła, kiedy córka nie zgodziła się przyjechać do domu na Boże Narodzenie? A w dodatku nie chciała dopuścić do żadnych odwiedzin?
- Ona potrzebowała tego czasu, moja Marjo. Teraz nasza Amelia się namyśliła i uporała wreszcie z tym, co tak strasznie ją dręczyło, gdy stąd wyjeżdżała.
- Wciąż nie mogę pojąć, dlaczego nas opuściła. Ten pomysł z pracą dla ubogich... z tym, że musi oderwać się ode mnie... Czyja jestem taka straszna, Karlu? Nawet moja jedyna córka nie może ze mną wytrzymać?
Karl przygarnął ją do siebie, pogłaskał po czarnych, wzburzonych włosach.
- Wiesz, że to nieprawda. Nasza Amelia zawsze była dziwnym dzieckiem... W każdym razie tak się nam wydawało. Słusznie postąpiliśmy, wspierając ją w chwili, gdy postanowiła zrobić coś ze swoim życiem. I chyba podoba ci się to zainteresowanie niesieniem pomocy słabym? Odziedziczyła je po tobie, najdroższa, twoją troskę o wszystkich, którzy cierpią.
Marja pociągnęła nosem, głos miała gruby od łez.
- Nie rób ze mnie takiej szlachetnej, pokutowałam, ale wiele krzywd wyrządziłam...
Kołysał ją wolno, tak jak stali na środku pokoju. Pan na Wdowiej Zagrodzie nauczył się z czasem radzić sobie ze zmiennymi nastrojami żony. Marja nie była być może najłatwiejsza w związku małżeńskim, lecz on świata poza nią nie widział.
Poza epizodem z najwcześniejszej młodości zawsze należał tylko do niej. A kiedy pojawił się Bendik, Marja zrozumiała i pogodziła się nawet z tym faktem. Syn, o którego istnieniu Karl nie wiedział przez osiemnaście lat, doznał ze strony Marji wyłącznie życzliwości. Przybył do nich zeszłego lata, z początku jako obcy, Karl jednak nie miał wyboru, musiał uznać chłopca i zaproponować mu nazwisko. Wszystko świadczyło o tym, że Bendik mówi prawdę, już same rysy twarzy wystarczały za dostateczny dowód. Chłopiec przyniósł też ze sobą błyszczący kamień, srocze srebro, które Karl dał kiedyś młodej dziewczynie...
Karl szeptał żonie we włosy czułe słowa.
Rozluźniła się w jego ramionach, jak zwykle.
- Popłyniemy, gdy tylko łódź będzie gotowa. Weźmiemy tę na osiem wioseł i będziemy na miejscu jutro rano - oświadczył stanowczo.
Marja podniosła głowę i popatrzyła na niego, twarz miała zalaną łzami.
- Tak bardzo cię kocham - szepnęła. - Co ja bym bez ciebie zrobiła?
Czterej mężczyźni poruszali wiosłami tak, jakby chodziło o sprawę życia i śmierci, ale Marji wydawało się, że łódź stoi w miejscu. Woda tego dnia była ciemna i oporna, w zimnym lutowym wietrze nie dawało się rozpoznać oznak nadchodzącej wiosny. Wzdłuż brzegów tłoczyły się popękane kry. Poziom wody był teraz najniższy, prąd zmierzał w stronę morza, wkrótce jednak zawróci, wtedy będzie im jeszcze trudniej.
Karl i Marja siedzieli pod rozpiętym kawałkiem żaglowego płótna, tworzącym na samej rufie coś w rodzaju chatki. Cztery pary wioseł pluskały o nieusłuchane fale. Odgłosy wiosłowania wraz z ciężkimi oddechami mężczyzn czyniły atmosferę jeszcze bardziej napiętą.
Karl wskazywał palcem charakterystyczne elementy krajobrazu, próbował opowiadać Marji o mijanych zagrodach, o cyplach i szczytach, i związanych z nimi osobliwych historiach. Ona jednak patrzyła na niego pustym wzrokiem, aż wreszcie i on się poddał. Spoczywali na miękkich poduszkach, oni, gospodarze z Wdowiej Zagrody, Marja jednak nie pozwalała ciału opaść na wygodne posłanie, siedziała spięta, nie odrywając wzroku od dziobu łodzi.
Jej najdroższa Amelia...
W co ona się wplątała?
Nie mogły ich czekać żadne dobre nowiny. Posłaniec nie przybywałby w takim pośpiechu, Amelia na pewno ma kłopoty. Marję ciarki przeszły na myśl o córce, samotnej, tak daleko. Pewną pociechę stanowiła świadomość, że Sunniva może mieć oko na Amelię, ale Marja nigdy dobrze nie znała swej przyrodniej siostry, wiedziała jedynie, że Sunniva jest dobrym człowiekiem.
A może Amelia popadła w jakiś konflikt z władzami?
Może wielkim panom nie podoba się jej dobroczynność? Wielu uważało, że biedacy sami są winni swojej nędzy. Gdyby żyli przyzwoiciej i więcej myśleli o Panu... Marja nieraz zetknęła się z takim nastawieniem, zarówno wtedy, gdy zaczęła przyjmować chorych, jak i wówczas gdy próbowała zorganizować nauki dla wiejskiej młodzieży. Amelia dobrze o tym wiedziała, a mimo to poszła tą samą drogą. Marja jednak rozumiała, że córka kieruje się zupełnie innymi motywami, w Amelii tkwiła pewna wola męczeństwa, zawsze tak było. Córka należała do ludzi, którzy przepraszają za to, że pada deszcz...
Marja głęboko nabrała tchu w płuca. Od chłodnego, wilgotnego morskiego powietrza zakręciło jej się w głowie. Karl milczał. Znał żonę i wiedział, że nie ma już nic więcej do powiedzenia. Marja poczuła falę radości w sercu i uśmiechnęła się do męża, odnalazła jego dłoń, uścisnęła ją w podzięce.
Dobry, niezawodny Karl, trwał przy niej zawsze.
Ileż to razy był dla niej niczym lina ratunkowa, niczym kotwica, gdy szalały najstraszniejsze sztormy!
- Tak się martwię - wyznała szeptem.
Kiwnął tylko głową. Zauważyła, że spierzchły mu wargi. Jej silny mąż wprawdzie się nie trząsł, lecz w głębi ducha zapewne niepokoił się tak samo jak ona. Amelię kochał nad życie. Po tym, jak Karl Martin ich opuścił, ojciec i córka jeszcze bardziej zbliżyli się do siebie. Marja wiedziała, że Karl nie zniósłby utraty córki.
- Może ona wróci z nami do domu - rzekł Karl ostrożnie, a głos jaśniał mu nadzieją.
Marja uśmiechnęła się z przymusem.
- Oczywiście, że wróci, nie zostawię jej tam, to pewne. To było od pierwszej chwili szaleństwem, nie powinniśmy nigdy jej puszczać...
- Musieliśmy pozwolić jej na wyjazd, Marjo, inaczej zniszczylibyśmy jej życie. Najwyższy czas, żeby żyła tak jak chce. Amelia zawsze była starsza, niż wskazywałby na to jej wiek.
- Ona wciąż ma niecałe osiemnaście lat.
Karl mruknął coś cicho, jak gdyby chciał zapomnieć o tym prostym fakcie.
- Zabraliśmy jej dzieciństwo, Karlu.
- To prawda, i dlatego nie mogliśmy odmówić jej prawa do dorosłości.
Łódź wpłynęła na bardziej wzburzone wody, lecz wiatr już się odwracał. Być może wkrótce uda się podnieść żagle, a wówczas resztę drogi pokonają bardzo szybko i dotrą na miejsce, zanim jutrzejszy dzień zdąży się zestarzeć.
Amelia tej nocy nie mogła zasnąć, leżała, zaciskając oczy, lecz to nie przynosiło odpoczynku. Słyszała cichą rozmowę dobiegającą z sąsiedniej izdebki. Staruszkowie wzięli maleńką Hannę ze sobą do łóżka i Amelia nagle poczuła się taka samotna. Bardzo chciała pójść do nich, zabrać dziecko, lecz zdawała sobie sprawę, że to może im się wydać nieco dziwne. Młode matki musiały odpoczywać, tak właśnie być powinno, przez pierwsze dni noworodkiem opiekowały się starsze, bardziej doświadczone kobiety, pozwalając matce dojść do siebie. Z czasem położnica coraz więcej zajmowała się dzieckiem i przed ukończeniem przez nie czwartego, piątego tygodnia życia mogła mieć nadzieję, że stanie na nogi tak silna jak wcześniej. Wciąż jednak musiało upłynąć jeszcze kilka tygodni, zanim zabierano ją do kościoła, by uwolniła się od nieczystości po porodzie.
Młodziutka matka mocno przytrzymała się krawędzi łóżka i usiłowała sobie tłumaczyć, jak bardzo jest nierozsądna. Powinna się cieszyć z takiej niespodziewanej pomocy, przecież myślała, że przez okres połogu będzie leżeć tu sama. Przybycie Marii i Randara było prawdziwym cudem, Amelia nawet przez moment nie wątpiła, że Bóg przez cały czas roztaczał nad nią opiekę. Wszelkie zło, jakiego doświadczyła, to jedynie próba, miała nadzieję, że przeszła ją pomyślnie, świadczył o tym fakt, że dziecko urodziło się bez ułomności. Tak przynajmniej sądziła. Teraz tajemnica mogła spocząć głęboko, pozostać ukryta na zawsze. Nikomu nigdy nie przyjdzie do głowy, że to piękne dziecko różni się od innych owoców grzechu. I jeśli dobrze znała swoją matkę, to na pewno potrafi ona omotać pastora i ludzi na tingu. Bez wątpienia przyjdzie zapłacić okrągłą sumkę jako grzywnę za nieobyczajne prowadzenie się córki, ale potem wszyscy będą zadowoleni i Amelia uniknie kolejnych prześladowań.
Jeśli oczywiście pospieszy się i wyjdzie za mąż. Nawet mama nie ma chyba takiej władzy, by wioska pozwoliła niezamężnej dziewczynie swobodnie chodzić z nieślubnym dzieciakiem.
Za ścianą zapadła cisza, Amelia już myślała, że wszyscy troje zasnęli; ale szepty zaraz znów się rozległy, zaskrzypiało łóżko. Zapatrzyła się w ciemność, lecz raczej usłyszała, niż zobaczyła, jak Maria kładzie dziecko do kołyski i człapiąc, wraca do swojej izdebki.
Ach, dzięki Bogu!
Amelia w jednej chwili wyskoczyła z łóżka i poruszając się cicho jak kot, dopadła kołyski. Podniosła niewiarygodnie lekkie ciałko i przygarnęła je mocno.
Usiadła w łóżku, tuląc mały kłębuszek i wdychając słodki zapach noworodka. Jej córeczki!
Trudno wprost w to uwierzyć.
Amelia niekiedy odczuwała szarpiący lęk, strach przed czymś nieznanym. Nie bała się odpowiedzialności, od czasów dzieciństwa nauczyła się żyć z ciężkim brzemieniem. Teraz jednak najbardziej ciążyło jej poczucie bezradności. Na jaki świat bowiem wydała Hannę? Dziewczynka, mając taką matkę jak Amelia, będzie pozbawiona dostatniego życia, a przecież ta malutka to właściwie panienka ze dworu, lecz jej matka raz na zawsze zrzekła się dziedzictwa.
Amelii przeszedł dreszcz po plecach.
Wzięła się jednak w garść, podniosła dziecko jeszcze bliżej twarzy, poczuła na policzku ledwie słyszalny ptasi oddech.
- To nie srebro uczyni cię bogatą, dam ci wszystko, czego ci potrzeba, wszystko najpiękniejsze, co mam - szeptała Amelia ledwie słyszalnie.
Malutka zaczęła się kręcić, małe usteczka cmokały. Amelia uśmiechnęła się, a potem cicho roześmiała do dziecka. Przyłożyła córeczkę do piersi, którą maleńka po kilku nieudanych próbach wreszcie pochwyciła i zaczęła ssać.
Maria pozwoliła wszystkim jeszcze spać. Sama wstała, z rozbawieniem czując dawną wilgoć pod koszulą. Pierś rozpierała jej radość, w ten chłodny poranek całe ciało wydawało się dziwnie zwinne i miękkie, reumatyzm dokuczający jej podczas podróży statkiem jakby zniknął. Chyba pomogły nie tylko ciepłe okłady i wywar z jałowca?
Złapała się na tym, że cicho nuci, rozpalając żar w piecu i na palenisku na środku izby. W starej chałupie wciąż był dymnik, chociaż piec w kącie miał specjalne odprowadzenie dymu. W większości chat do tej pory zadowalano się paleniskiem, choć przecież upłynęły już całe lata, odkąd Randar i Jorand wymurowali ciężki kamienny piec. Kiedy napaliło się i w piecu, i na palenisku, w izbie było po dwakroć cieplej, a do dymu snującego się po wnętrzu wszyscy przywykli i nauczyli czuć się z nim dobrze.
Nalała wody do żelaznego kociołka i poszła po mąkę. Lepiej wziąć więcej, bo nie wiadomo, czy goście z Lyster przybędą na śniadanie czy też na południowy posiłek. Maria dostała od Sunnivy masło, słoninę i cały stos podpłomyków, sama zaś przywiozła wielki worek cukru, co najmniej piętnaście funtów. I przyprawy: pieprz, rozmaryn, tymianek, suszony czosnek i wiele innych, których nikt z tych okolic by nie rozpoznał. Najcenniejszy był żółty proszek, wiedziała, że w miastach płacą za niego tyle, ile waży w złocie. Tutaj nikt nie doceniłby żółtej barwy i szczególnego aromatu, jaki przyprawa nadawała potrawom. Tam, gdzie ją kupiła, stosowano ją do ryby i do ciastek. Przyprawę uzyskiwano ze specjalnego kwiatu, działała też leczniczo na wiele dolegliwości.
Maria zaczekała, aż woda zacznie wrzeć. Odlała potem odpowiednią ilość do mycia i zmywania, a z resztą rozmieszała mąkę. W garnku zaczęło leciutko perkotać, wtedy przesunęła go na bok, a nad ogniem zawiesiła stary, miedziany imbryk. Ugotuje dzisiaj kawę, Marja była teraz podobno bogatą kobietą i zapewne znała już smak tego napoju. Po izbie rozszedł się zapach kawy, niosąc uroczysty nastrój. Prawie Boże Narodzenie, pomyślała Maria wzruszona, odmawiając cichą modlitwę.
Oby tylko żyła na tyle długo, by dane jej było obchodzić bodaj jeszcze jedne święta.
Prawdziwe święta w domowym zaciszu, z mnóstwem pysznego jedzenia, śpiewem i płonącymi świecami.
Jak za dawnych dni.
Za dawnych, bardzo dawnych dni.
Drgnęła przestraszona, kiedy dziecko nagle zapłakało. Malutka zaczęła się kręcić, ale zanim Maria do niej doskoczyła, Amelia już była przy kołysce. Wyglądała na zmęczoną, rozczochrane włosy sterczały na wszystkie strony, jak gdyby wierciła się w łóżku przez całą noc. Maria uściskała ją, podprowadziła do ciepła. Amelia, wciąż w samej tylko nocnej koszuli, dostała do wypicia kubek gorącego naparu, znalazł się w nim kminek, nasiona wyki i ostra świeża przyprawa, której Maria nauczyła się dodawać do wódki.
W kubku rozpuszczała się też spora grudka cukru.
- Pyszne, babciu, czuję się niemal wypoczęta... Nie bardzo dobrze spałam tej nocy.
- Rozumiem, i tobie też pewnie myśli nie chciały dać spokoju.
Amelia pokiwała głową. Znad kubka obserwowała Marię. W ruchach starszej kobiety nic nie zdradzało zdenerwowania, a przecież musiała być co najmniej tak samo spięta jak Amelia. Jakież to okrutne w taki sposób utracić córkę! Amelia nie bardzo potrafiła to sobie wyobrazić. A gdyby przyszli tu teraz i odebrali jej Hannę? Gdyby przyszli i zabrali ją stąd? Zesłali gdzieś daleko za karę? I potem miałoby upłynąć trzydzieści lat, zanim znów zobaczyłaby swoją córkę?
- To musiały być straszne przeżycia, babciu. Maria wolno wypuściła powietrze z płuc, obmyła Hannę i założyła jej nową pieluszkę.
- Tak. Czasami było naprawdę strasznie, ale... człowiek potrafi się pogodzić z wieloma rzeczami, które niesie ze sobą życie.
- Trudno mi uwierzyć, że to możliwe. Gdyby ktoś odebrał mi malutką...
Maria napotkała niebieskie spojrzenie wnuczki.
- Myślę, że ty już wiesz, że człowiek, jeśli musi, zdolny jest przeżyć najgorsze. Jaki twój dzień, taka twoja siła...
Amelia ciężko skinęła głową, ale uśmiech, posłany babce, był spokojny.
- Rzeczywiście tak jest, babciu. I owszem, wiem to już, bo On mi to pokazał.
Wzięła dziecko, Maria zaś, jak co rano, poszła nasmarować biodra Randara, żeby ulżyć mu w bólach przy wstawaniu. Gorące okłady również trochę pomagały.
Randar właśnie usiadł przy stole i sięgnął po łyżkę, gdy na progu usłyszeli kroki.
Amelia zdrętwiała.
Wzrok Marii w jednej chwili stał się rozbiegany, ręka lekko drżała.
Randar przenosił spojrzenie z jednej kobiety na drugą, aż wreszcie wstał i ruszył gościom na spotkanie.
W pierwszej chwili twarz Marji przypominała maskę. Randar natychmiast spostrzegł, jak bardzo się bała. Przez krótką chwilę wpatrywała się, niczego nie pojmując, w starego człowieka w drzwiach. Widziała siwe włosy, lekko zgarbioną sylwetkę, która mimo to była dostatecznie wysoka, by wypełnić sobą cały otwór drzwiowy. Usta otworzyły jej się szeroko, oczy rozszerzyły, jak gdyby ujrzała ducha. Zamrugała mocno, potem spojrzenie jej padło na palce zaciśnięte na klamce.
- Tatuś...
Bardziej przypominało to jęk niż słowo. Randar delikatnie skinął głową. Powietrze jakby zgęstniało, trudno nim było oddychać.
- Tatusiu... ty wróciłeś... Poczuł, że płacze.
- Przecież ci to obiecałem, Maryjko - szepnął bezradnie.
Mężczyzna, który stał tuż za nią, zatrzymał się zakłopotany, Marja z wahaniem podeszła do ojca, nie wiedziała, co zrobić z rękami, chciała go uściskać, lecz nie śmiała. Stanęli blisko siebie, Randar podniósł okaleczoną dłoń, dotknął jej włosów, chowała je wprawdzie pod chustką, lecz i tak kilka czarnych loków zdołało się spod niej wysunąć. Ze smutkiem patrzył na linie twarzy dorosłej kobiety, niewiele w niej zostało z tamtej pięcioletniej dziewczynki.
Wreszcie jednak Marja rzuciła się ku niemu ze szlochem równie głębokim, jak wówczas gdy się z nią zegnał.
Zachwiał się pod jej ciężarem, lecz nie upadł. Objął ją mocno, była szczupła i niewysoka, czuł młodzieńcze jeszcze kształty ciała, cieszył się sprężystością i siłą, których córka najwidoczniej dotąd nie utraciła.
- Moja piękna Maryjko... Jakże ja za tobą tęskniłem!
- Ach, tatusiu... Ja nawet nie śmiałam tęsknić. Gdzie byłeś, dlaczego nie...?
Jęknął, sprawił to ból tkwiący w jego duszy.
- Zapewne nigdy mi nie wybaczysz, moja maleńka. Ale wiedz, że nie przeżyłem ani jednego dnia bez myśli o tobie.
Marja nagle mu się wyrwała. Pytanie cisnęło jej się na usta. Zrozumiał, rzekł tylko:
- Ona jest w środku, czeka na ciebie razem z twoją córką.
Marja nie wbiegła do chaty.
Cofnęła się o krok, zasłoniła twarz dłońmi, mąż natychmiast znalazł się przy niej. Randar czekał, aż wyciągnie rękę na powitanie. I rzeczywiście, Karl zrobił to, lecz wciąż mocno obejmował żonę ramieniem.
- Karl Oppdal. Wielki to zaszczyt dla mnie spotkać cię, Randarze Meisterplass, teściu...
Randar niewyraźnym głosem odpowiedział na uprzejme słowa. Znajomość ludzi natychmiast powiedziała mu, że córka ma dobrego męża, takiego, jakiego sam by wybrał dla swojej szalonej, dzikiej Maryjki.
Randar zaprosił ich do chaty.
Marja wciąż się wahała.
Karl lekko popchnął ją w przód.
Nie było już drogi odwrotu.
Amelia była pierwszą osobą, którą zobaczyła. Dziewczyna siedziała przy stole nad pełnym talerzem owsianki. Marja zauważyła, że córka wygląda na o wiele starszą, może dlatego, że jasne włosy miała upięte na karku jak stateczna niewiasta. Może było coś w jej oczach, jakiś nowy spokój, a może dlatego, że siedziała tak prosto i kiedy napotkała spojrzenie matki, w jej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień? Wreszcie się uśmiechnęła. Marja zobaczyła, jak córka się rozpromienia, i poczuła, że niepokój ustępuje. Odetchnęła głęboko i zmusiła się do przeniesienia wzroku z Amelii na starszą kobietę, która wstała na jej widok.
- Mama...?
Sama słyszała, jak żałośnie to zabrzmiało.
Maria ruszyła w jej stronę z wyciągniętymi rękami.
Tak łatwo było w nie wpaść.
W głowie Marji zawirowało, lecz poczuła, że zapach bijący od tej obcej kobiety jest, o dziwo, taki bezpieczny i znajomy.
- Czy to prawda? - szeptała Marja do siebie, czując przy twarzy policzek matki.
Nic więcej nie mówiły, stały tylko na środku izby, tak jak gdyby wszystko dokoła przestało istnieć. Żadna z nich nie chciała puścić drugiej, żadna nie chciała się cofnąć. Wreszcie Marja rozszlochała się, roztrzęsła. Matka przymknęła oczy, spod powiek spłynęły łzy, lecz nie przestawała się uśmiechać.
- Siadaj, Marjo. Tyle mamy sobie do powiedzenia...
Marja pozwoliła poprowadzić się do stołu. Zaraz zjawił się Karl, z pewnym onieśmieleniem przywitał się z Marią i dopiero potem zajął miejsce między żoną a córką.
Teraz zaczęła mówić Amelia, w jej oczach również błyszczały łzy.
- Mamo... jest coś jeszcze... to znaczy... ach, nie gniewaj się!
Marja zdziwiona popatrzyła na córkę.
- Gniewać się? Ależ, moje dziecko, jestem tylko taka poruszona, nie wiem, co mam mówić, dlatego cała się trzęsę.
Amelia przełknęła ślinę, znów podniosła głowę. Ale kuliła się w sobie, jak gdyby oczekiwała połajania albo wymówek.
- Mamo... tato... ja... wy...
W końcu i ona wybuchnęła płaczem, łkanie zagrodziło drogę dalszym słowom. Wreszcie Maria wstała i pogładziła wnuczkę po głowie.
Prędkim krokiem przeszła przez izbę, dopiero teraz goście zauważyli stojącą tam kołyskę.
Lekki niepokój na twarzy Karla zmienił się w zdumienie. Marja natomiast skamieniała, tylko oczy robiły jej się coraz większe.
Stara kobieta podniosła śpiące maleństwo do góry. Owinęła je dodatkowym kocykiem, podeszła do Amelii i położyła jej córeczkę na kolanach. Dziewczyna z dzieckiem w objęciach zdawała się odzyskiwać siłę.
- Tato, mamo, to wasza wnuczka. Ma na imię Johanna, ale my nazywamy ją Hanna, mała Hanna.
Lekki uśmiech ukazał się na twarzy babki.
Z ust Marji wydobyły się jakieś dźwięki, z trudem przypominające śmiech. Pokręciła głową, jakby nie mogąc się zdecydować, czy ma dalej płakać, czy raczej powinna okazać radość.
- Nie mogę w to uwierzyć... to za dużo... to niemożliwe.
- Owszem, możliwe - stanowczo oświadczył Randar. - Weź się teraz w garść, moja mała, i przywitaj się ze swoją wnuczką.
Słowa zabrzmiały tak śmiesznie, tak strasznie brakowało im logiki. Marja odzyskała wreszcie kontrolę nad sobą, widzieli, że z trudem powstrzymuje cisnące się na usta pytania.
- Chcesz ją potrzymać, mamo? - cicho spytała Amelia.
Dopiero gdy dziecko leżało u niej na kolanach, Marja ośmieliła się dobyć głosu.
- Moja biedna Amelio, jakże cię zawiodłam. Amelia wolno pokręciła głową.
- Nie, mamo, jeśli ktokolwiek tutaj zawiódł, to ja, ale nie mogłam ci o tym powiedzieć, nie mogłam.
Marja poczuła ukłucie w sercu. Rzuciła urażona:
- Nie mogłaś przyjść do rodzonej matki, kiedy działo się coś złego, Amelio? Nie masz do mnie zaufania?
Amelia zarumieniła się, zaczęła kręcić się na krześle.
- To nie tak, mamo, sama musiałam sobie z tym poradzić...
- Kto jest ojcem? - spytał Karl.
Amelia spuściła wzrok. Spodziewała się, że to pytanie padnie, a odpowiedź powtarzała sobie w duchu dostatecznie wiele razy, by teraz rzec niemal bez drżenia:
- Poznacie go. Kiedyś.
Nie chciała myśleć o Arntorze, nie chciała czuć fali zimnego strachu w tej niezwykłej chwili.
Karl wychwycił ostrzeżenie brzmiące w słowach córki, Marja także się powstrzymała.
- Ona jest śliczna - powiedział Karl.
- Nie ma żadnej wady - szepnęła Amelia, a pozostali zdumieli się dźwięczącym w jej głosie zaskoczeniem i wdzięcznością.
Jedzenie może być dobrym rozwiązaniem, kiedy braknie słów. Maria poczuła, że napięcie ustępuje, gdy tylko zasiedli wokół stołu, każde z łyżką w dłoni i własną miską ciepłej owsianki. W całą tę niezwykłą sytuację wkroczyła teraz codzienność, choć wszystkim przecież przez tak wiele lat trudno ją było nawet sobie wyobrazić.
Randar z końca stołu mógł patrzeć na żonę, córkę i najpiękniejszą wnuczkę, jaką mógł mieć na ziemi. A w kołysce leżała prawnuczka, posapując cichutko. Radował się tym widokiem jak ze snu.
Znów jednak pojawiło się owo zmęczenie, paraliżująca niemoc w głowie, chociaż teraz nie było to nieprzyjemne, wokół stołu siedzieli przecież wszyscy, których kiedykolwiek kochał. Jedli błogosławiony, pierwszy wspólny posiłek, czując, że przed nimi jeszcze dużo czasu. Czasu na pytania, odpowiedzi, na śmiech i kolejne łzy.
Marja i Maria rozmawiały o Gjertrud.
- Była jedną z moich najlepszych przyjaciółek - rzekła Maria.
Marja kiwnęła głową, ona wciąż tęskniła za Nadjana. Nagle drgnęła, uświadomiła sobie, że matka najpewniej nic nie wie o tym nieprawdopodobnym zbiegu okoliczności. Powiedziała ostrożnie:
- Ja także miałam kiedyś bliską przyjaciółkę, mamo. Kogoś, kogo i ty znasz... Nadjanę.
Maria wyglądała na zmieszaną. Stare oczy zwróciły się jakby do środka, szukała w pamięci.
- Nadjana... znałam kiedyś pewną Nadjanę, ale ona...
- Uciekła ze szkieru w łodzi bez wioseł, myśleliście, że nie przeżyje, lecz ona trafiła do Kopenhagi.
Maria siedziała z szeroko otwartymi oczami. Zapomniała o jedzeniu.
- To niezwykła historia, mamo. Ale krótko mówiąc, Nadjana spotkała w Kopenhadze syna Revelina.
Twarz matki na wspomnienie nazwiska pastora pociemniała. Tak wiele jej zabrał.
- Justitian wrócił do domu z Nadjana jako swoją żoną. Ona... z czasem się zaprzyjaźniłyśmy, mamo. To ona zwróciła nam twój spadek, bo kiedy Justitian umarł, wszystko przeszło na nią. Stary Revelin... los w końcu go dopadł, zginął w płomieniach - zakończyła Marja, usiłując zachować obojętną minę.
Maria westchnęła ciężko.
Coś jakby utkwiło jej w gardle.
Wreszcie spytała:
- Gdzie ona teraz jest? Marja odparła cicho:
- Nie bardzo wiem, to jeszcze dłuższa historia. Wyjechała wraz z bliźniaczym bratem Amelii. Wiele lat już minęło... Był wtedy jeszcze dzieckiem, lecz wplątał się w niebezpieczne sprawy, był jednym z ludzi Nielsa Kvithovuda.
Randar kiwnął głową. Słyszał, jak marynarze rozmawiali o wielkim buncie przeciwko podatkom i o Kvithovudzie, który w więzieniu czekał na kata. Randar ciekaw był dalszych szczegółów, czekał na wyjaśnienie, lecz Marja odpowiedziała krótko:
- Wyruszyli na Wschód, bo tam Nadjana miała swoje korzenie.
Maria wolno pokiwała głową.
- To prawda, ona pochodziła ze Wschodu, lecz wydawało mi się, że to kobieta pozbawiona korzeni.
- Dostaliśmy kilka listów, ale w tym roku nie przyszły żadne wiadomości. Może oboje już nie żyją.
- Och, nie, tak nie jest, mogą istnieć pewne powody, dla których listy nie dochodzą, może być...
Marja otarła łzę i wbiła wzrok w matkę.
- Tak, tak, może być różnie, nikt nie wie o tym lepiej niż ty.
Takie stwierdzenie było jedynym oskarżeniem, na jakie było ją stać.
Słowa jednak już padły i wymagały odpowiedzi.
Maria zapatrzyła się daleko przed siebie. Randar odwrócił głowę, przedłużająca się cisza przy stole zaczynała stawać się nieprzyjemna.
Przerwała ją Amelia.
- Nie o wszystkim musimy dowiadywać się od razu, mamo. Babcia dała mi swoje książki, mam je przeczytać w dniu, w którym będę w pełni szczęśliwa.
Maria potwierdziła to skinieniem głowy.
- Wszystko tam opisałam, nie potrafię wyjaśnić tego inaczej, bo wtedy byś nie zrozumiała, ale powiem ci jedno, Marjo. Gdybyśmy mieli bodaj cień możliwości, wrócilibyśmy tak prędko, jak tylko zdołałyby nas przynieść tu fale, lecz... nigdy nie byliśmy wolni.
Słowa kryły w sobie taki ciężar, że zdołały przebić się przez skorupę otaczającą serce Marji. Zaskoczona odkryła, że bez dalszych sprzeciwów potrafi zaakceptować tę prawdę. Tak po prostu było. Matka i ojciec wrócili, gdy tylko stało się to możliwe, tyle musi jej wystarczyć, chociaż czekała ponad trzydzieści lat.
- Najważniejsze, że możemy teraz siedzieć tu razem.
Powiedział to Karl a jego słowa wywołały uśmiech na wszystkich twarzach i sprawiły, że wstali od stołu pogodzeni.
Dzień był jeszcze młody, gdy Randar i Marja pomachali na pożegnanie ludziom, którzy przewieźli ją i Karla z Lyster do Meisterplassen. Mężczyźni dostali jedzenie i dość pieniędzy, by mogli wybrać się do Sogndal i zatrzymać w zajeździe w Hofslundviki. Dostali także zboże i soloną słoninę na sprzedaż, Karl liczył, że teraz, na przednówku, mogą otrzymać za to dobrą cenę. Marja posłała też kilka zwojów płótna kupionych od pewnej wdowy, która utrzymywała się z tkania, lecz jej zdaniem materiał był zbyt piękny, by poświęcić go na zwykłe robocze ubrania. Mężczyznom polecono sprzedać tkaninę właścicielowi zajazdu lub innym, którzy mieli na zbyciu kilka szylingów. Wdowa mogłaby wtedy dostać kilka dodatkowych groszy, gdyby uzyskali cenę wyższą niż ta, którą zapłaciła Marja.
Randar wspierał się na lasce, Marja natychmiast się zorientowała, że coś mu dokucza. Obrócił się z wysiłkiem, popatrzył na zbocza za zagrodą, wzrokiem próbował odszukać pewne szczególne miejsce wysoko w górze.
- Pamiętasz...?
Kiwnęła głową.
Tam, wysoko na skale, siadywali kiedyś razem. Pokazał jej to miejsce bardzo dawno temu, później chodziła tam również sama, zawsze uważała, że stamtąd najbliżej jej do nieba. Tam w pewnym sensie została cząstka dalekich rodziców, tam napływał spokój, czuła, że miękki mech, na którym siedzi, dawał kiedyś także wytchnienie jej matce.
- Zawsze się zastanawiałam, jak ona wygląda. Mama...
- Teraz już wiesz. Jest piękna jak zawsze, prawda? Marja roześmiała się. To niezwykła rzecz widzieć miłość w starych oczach, powszechnie wszak się uważa, że jest ona przypisana młodości.
- Bardzo ją kochasz, prawda? Randar lekko skinął głową.
- Gotów jestem oddać dla niej wszystko. I tak też zrobiłem, wyjeżdżając.
- Żałowałeś tego kiedyś? - spytała Marja cienkim głosem, lękając się odpowiedzi, jaką mogła usłyszeć.
Ale ojciec jeszcze raz kiwnął głową.
- Tak. Za każdym razem, gdy myślałem o mojej maleńkiej czarnowłosej córeczce. Każdego dnia... lecz nie tak, bym chciał postąpić inaczej.
- Znalazłeś spokój, ojcze. Gdybyś nie pojechał, nie byłoby to dobre dla żadnego z nas.
Randar oddychał z wysiłkiem. W jego oczach pojawiła się wdzięczność.
- Widzę, że rozumiesz. Dziękuję ci za to, Maryjko. Na to właśnie mogłem mieć nadzieję, jedyną, która pozwalała mi żyć ze wspomnieniem o tobie.
Ujęła go pod ramię, teraz nie potrzebował już laski.
- Chodźmy kawałek w górę ścieżką, tato, zobaczymy, czy znajdziemy tamten kamień i drzewo z literami wyrytymi w korze.
Randar podskoczył leciutko, chciał się z nią bawić tak jak dawniej. Roześmiali się, Marja poczuła, jak niebo nad ich głowami w jednej chwili stało się wyższe.
Karl nie odstępował córki z maleństwem nawet na krok, jakby nie mógł do syta napatrzeć się na dziecko. Niekiedy oczy zaczynały mu błyszczeć, a wtedy szorstkie, spracowane ręce niby przypadkiem usiłowały je zasłonić grzywką o barwie piasku. Maria natychmiast polubiła zięcia, wyczuwała uczucie łączące go z Amelią, wychwytywała wprost ciepło, jakie biło od tego człowieka, gdy tak siedział, nie spuszczając oczu ze swych najbliższych.
Gdyby wiedziała o tym przez te wszystkie lata... Może łatwiej przyszłoby jej odnaleźć spokój. Ale Randar powiedział prawdę.
Nie przeżyli ani jednego dnia, nie było poranka, żeby nie obudzili się bez myśli wędrujących przez morza do miejsca, z którym łączyły ich więzy krwi. Teraz Maria się z tego cieszyła. Radowała się, że mieli w sobie dość odwagi, a tęsknota w ich starych sercach okazała się dostatecznie silna, by skłonić ich do wyruszenia w podróż do domu zaraz w dniu, gdy wreszcie nadarzyła się taka okazja.
I ktoś dobrze im życzył. Ktoś trzymał nad nimi chroniącą dłoń, zdecydował, że na koniec życia zasłużyli na szczęście. Maria poznała rozmaitych bogów, nic jednak z tego, co widziała, nie zdołało sprawić, by zapomniała o Nim, o tym, którego kiedyś pokazała jej matka. To do Niego kierowała dziękczynienie, to On był teraz tutaj, bliżej, niż byłby w jakimkolwiek kościele.
Amelia opowiadała ojcu o pracy, którą usiłowała wykonywać w Sogndalsfjasren. Malowała przed nim tak żywe obrazy, że może również i one wywoływały w jego oczach łzy. Karl zawsze miał miękkie serce, wszystkim dobrze życzył, nigdy nie minął obojętnie żebraka, nie potrafił odmówić, gdy jakiś chałupnik prosił o odłożenie spłaty długu. Trudno powiedzieć, by się na tym bogacił.
- Dlaczego ludzie ze wsi pozwalają tym biedakom tak żyć? - spytał.
Amelia przygryzła wargę.
- Niełatwo to zrozumieć, tatusiu, ale to trochę tak jakby wieś w wiosce. Lensman, wójt i pastor rzadko tam zachodzą, nawet najbogatsi chłopi trzymają się z daleka, a już na pewno nie zapuszczają się tam po zapadnięciu ciemności. Mieszkańcy brzegu to rzeczywiście straszni nędzarze, ale trzymają się razem przeciwko reszcie świata. Tam rządzi ich przywódca.
Karl badawczo obserwował twarz córki.
- Przywódca... Musisz wobec tego mieć z nim dobre układy.
Amelia wolno pokiwała głową.
- Zapłaciłam mu trochę... podatek, ale... on... to... Karl wciąż nie spuszczał z córki oczu, widział, że Amelia nie potrafi dobrać właściwych słów, coś musiało się za tym kryć. Przywódca biedaków nie był dla niej obojętną osobą, może to on jest ojcem dziecka? Karl nie pytał. Kiedy Amelia całkiem już się pogubiła, skrócił jej męki, zmieniając temat.
- Zostały ci jeszcze pieniądze? Ucieszona kiwnęła głową.
- Tak, ale potrzeba mi więcej... Latem muszę naprawdę zabrać się do pracy. Bardzo bym chciała wybudować chatę, do której przychodziliby najbardziej chorzy. Mogłabym pomagać kobietom przy porodzie i przy dzieciach, to może nieważne dla tych, które mają ciepłą izbę i krewnych, ale te nędzarki... Widziałam, jak rodzą w krzakach niby zwierzęta. Żyją w nędznych lepiankach, po których hula wiatr, przed deszczem chroni je tylko wiązka świerkowych gałęzi. Nic dziwnego, że noworodki tak tu umierają.
- Ale też z tego, co opowiadasz, wynika, że niepiękne życie je tu czeka - mruknął pod nosem Karl.
Amelia szeroko otworzyła oczy.
- Nie możemy przecież przez to ich nie ratować! Nie chcesz chyba tego powiedzieć, ojcze!
Karl westchnął głęboko.
- Nie, nie, życie jest najważniejsze. Postaramy się, by później wiodło im się lepiej.
Córka rzuciła się ojcu na szyję, zanurzyła twarz w jego sztywne włosy, poczuła bezpieczny uścisk ramion.
- Wiedziałam, że będziesz myślał tak jak ja, najdroższy tatusiu!
Te słowa córki sprawiły, że Karla zapiekło w piersi. Niekiedy tyle jeszcze miała w sobie z dziecka. Innym razem znów miała go za mało.
Na południowy posiłek znów zebrali się wszyscy. Od rana dzień upływał im na cichych rozmowach, zajmowali się tylko tym, co było najbardziej konieczne. Po południu Karl postanowił narąbać więcej drzewa, w małej szopie znalazł bardzo dobrą siekierę. Wśród kurzu, ptasich gniazd i mysich nor odkrył stary warsztat, a na ścianie narzędzia z czarnego żelaza, świadczące o tym, że wykuł je sprawny kowal. Niektóre zardzewiały, inne zaś najwyraźniej troskliwie natarto tłuszczem, by zachowały się jak najdłużej. Oto miejsce pracy zdolnego rzemieślnika. Tuż pod sufitem stało kilka zszarzałych figurek, pokrywała je gruba warstwa kurzu i pajęczyn, trudno się było nawet zorientować, co przedstawiają. Przez pełną szczelin ścianę rozchwianej szopy usłyszał, że Marja z ojcem przechodzą obok. Dotarły do niego strzępki rozmowy, głos żony brzmiał jasno, wesoło, w powietrzu dźwięczał jeszcze jej śmiech. Karl chciał zabrać siekierę i osełkę i wyjść, lecz w tej właśnie chwili tuż przed szopą rozległy się kroki.
Na twarzy Randara, który ukazał się w drzwiach, malowała się niemal przerażająca dzikość. Karl przez moment stał nieruchomo. Napotkał spojrzenie ciemnych oczu teścia, przeszyły go niczym sztylety. Instynktownie wypuścił z rąk siekierę.
Czuł, że włosy na karku mu się podnoszą, coś w wyrazie twarzy tego mężczyzny przeraziło go do szaleństwa.
Zaraz jednak sztywna maska pękła w uśmiechu. W oczach Randara znów pojawiło się życie, starzec najwidoczniej wziął się w garść. Wszedł do środka, odłożył łaskę, mocno zacisnął dłonie na krawędzi stolarskiego warsztatu i mrużąc oczy, wyjrzał przez otwór okienny na wysokości oczu.
Karl ledwie zdołał wychwycić wypowiedziane ściszonym głosem słowa. Nie bardzo wiedział, czy są skierowane do niego, lecz nie pozostawało mu nic innego, jak tylko stać bez ruchu.
- To był mój warsztat pracy, tutaj szukałem spokoju. To miejsce, w którym mężczyzna może wykorzystać swoje ręce bez względu na to, jak bardzo są okaleczone.
Karl wcześniej już zauważył, że staremu człowiekowi brakuje kilku palców, nie było to jednak niczym niezwykłym, niejeden doznał strasznych okaleczeń przy wyrębie lasu, podczas połowów czy też po prostu przy zwykłej ciężkiej pracy w gospodarstwie.
Monotonnym głosem Randar zaczął opowiadać o tym, jak niósł zamarznięte zwłoki swego ojca. Za prostymi słowami kryła się dramatyczna historia, chociaż staruszek najwyraźniej potrafił już podejść do niej z dystansem.
Obrócił się powoli, światło wpadające przez okienko sprawiło, że siwe włosy okalające twarz wydawały się aureolą.
- Moim ojcem był Jorand, kat. Ja sam przez wiele lat używałem jego topora. To matka twojej żony podarowała mi nową drogę w życiu, ale topór...
Obaj mężczyźni popatrzyli na podłogę. Karl zadrżał.
- Ja... nie znalazłem niczego innego. Zauważyłem, że jest dość duży jak na siekierę, zdziwiłem się nawet, ale nie pomyślałem, nie wiedziałem...
Randar uśmiechnął się blado. Sam się schylił, by podnieść z ziemi czarny metal, Karl słyszał, jak stare kości zatrzeszczały boleśnie, gdy staruszek się prostował. Ciężko oparł się o stół i odwiesił topór na miejsce pod dachem.
- Chodźmy do chaty - powiedział. I dodał już całkiem zwyczajnie: - Jesteś jednym z najlepszych ludzi, jakich spotkałem. Należą ci się podziękowania za to, że tak dobrze zająłeś się moim dzieckiem. Nikt nie mógłby życzyć sobie lepszego męża dla córki.
Karl stał oniemiały. Słowa tego mężczyzny, choć takie proste, miały w sobie niezwykłą moc. Zaczynał rozumieć, że we krwi Marji płynie odziedziczona po rodzicach ogromna siła. Jeszcze większa, niż był w stanie sobie wyobrazić. Z dumą pomyślał, że i jego dzieci noszą dziedzictwo takich ludzi, jak Randar Meisterplass.
Ruszył za starym, obserwował, z jakim trudem pokonuje niewielkie zbocze prowadzące w dół na podwórze. Te kilka kroków kosztowało Randara wiele wysiłku, nagle noga go zawiodła, upadł tuż przy ścianie domu. Karl jednym skokiem znalazł się przy nim, spostrzegł, że twarz leżącego wykrzywił ból.
- Zraniłeś się, Randarze? Ach, na Boga, co ci się stało?
Karl próbował postawić teścia na nogi, mocno ujął go pod pachy, lecz nie był dość wysoki, by całkiem go unieść. Wychudzone stare ciało okazało się cięższe, niż przypuszczał, czuł, jak Randar napina mięśnie, chcąc mu pomóc, i poczuł szacunek dla siły, jaką kiedyś musiał mieć ten mężczyzna.
Wreszcie stary człowiek jakoś stanął, lecz gdy tylko Karl zrobił krok, noga Randara znów nie wytrzymała. Karl zaczął wzywać Marję, lecz Randar uciszał go poirytowany:
- Podaj mi laskę, trochę mnie podeprzyj! Nie życzę sobie, żeby baby wnosiły mnie do domu. To przeklęte ciało widać nie chce już mnie słuchać...
Słowa wydobywały się ze ściągniętych, pobielałych warg. Karl nie wiedział, czy to ból czy też duma przydaje im gniewnego tonu.
Randar jednak po raz trzeci osunął się na ziemię i teraz już zza węgła wypadły wszystkie trzy: Maria, Amelia i Marja.
Położyły go do łóżka i Maria natychmiast zabrała się do przygotowywania gorących okładów. Randar niechętnie pozwolił Marji zbadać biodra i prawą nogę, jej drobne, lekkie dłonie przypominały ręce matki, były jednak bardziej zdecydowane. Marja obejrzała krawędź biodra, nacisnęła w stawie, obmacała, usłyszała, jak ojciec jęczy z bólu. Biodro było nieco opuchnięte, a mięśnie w wielu miejscach układały się w drobne supełki.
Marja już wcześniej zetknęła się z podobnymi dolegliwościami u ludzi, którzy przeżyli znacznie mniej lat, a ich życie było przypuszczalnie o wiele łatwiejsze niż życie Randara. Nic na to nie dało się poradzić, oczywiście można mu podawać napoje i nalewki uśmierzające ból, również gorące okłady na jakiś czas ulżą cierpieniom, ale Randar niebawem nie będzie wstawał z łóżka. To cud, że wciąż jeszcze może utrzymać się na nogach, pomyślała Marja. Zmuszanie do ruchu tak wycieńczonego ciała to zapewne niewypowiedziana udręka.
Troska na twarzy stojącej w drzwiach Amelii sprawiła Randarowi niemal większy ból niż złośliwe pulsowanie w biodrze.
Kiedy jednak okłady Marii podziałały przez chwilę, a Marja podała mu zielonkawy gorzki napój, poprosił Amelię, by pomogła mu usiąść, podczas gdy inni zajęci byli swoimi sprawami w izbie.
- Myślisz, że mądrze robisz? - spytała surowo.
Uśmiechnął się, prychnął:
- Rozumiesz chyba, że nie mogę tak leżeć, mam kobietę i zagrodę, którymi muszę się zająć.
Amelia domyślała się, jak wielkie Randar podejmuje ryzyko. Miał ściągniętą twarz, a oczy pełne strachu. To mężczyzna, który zapewne nie pożyje długo, jeśli Bóg i los już na stałe przykują go do łóżka.
Z wahaniem podała mu rękę.
Ujął ją i dźwigając się, pociągnął tak mocno, że omal nie przewrócił przy tym wnuczki.
Z wielkim wysiłkiem przełożył nogi przez krawędź łóżka. Przytrzymał się słupa u wezgłowia, chciał wstać.
Ale gdy tylko przerzucił ciężar ciała na nogi, osunął się jak nowo narodzone cielątko.
W sercu Amelii wezbrał płacz, ale nie chciała okazywać dziadkowi swego współczucia. Domyślała się, że akurat w tej chwili będzie dla niego zbyt trudne do zniesienia.
Ciężko przełknęła ślinę. Bez słowa pomogła mu się z powrotem położyć.
I znów ogarnęło ją znajome poczucie bezradności, ale zacisnęła ręce i mocno zamknęła oczy.
Słyszała jego ciężki oddech, kiedy się modliła:
Przyjdź, przyjdź, pozwól mi poczuć tę siłę, niech strumień ognia popłynie, tak jak było przy łóżku Arntora. Potrzebują tego teraz, mój Boże, tak bardzo potrzebują tej niezwykłej siły.
Czuła już leciutkie pulsowanie w głowie.
Wiedziała, że gdyby teraz otworzyła oczy, pomiędzy nią a Randarem w pogrążonej w półmroku alkowie zatańczyłyby czerwone plamy.
Powoli jej ręce stawały się coraz cieplejsze, palce się rozluźniły, czuła, jak płomień wzbiera w piersi.
Uklękła przy łóżku, ciało Randara miała na wysokości ramion. On nic nie mówił, oddychał krótko, urywanie, jak gdyby stanął w obliczu nieznanego, wielkiego niebezpieczeństwa.
Przyłożyła dłonie do jego biodra, nie śmiała przyciskać ich do skóry, czuła, że narastająca w niej siła może okazać się zbyt gwałtowna.
I wreszcie moc popłynęła wzdłuż ramion. Amelia musiała ze wszystkich sił skoncentrować się na tym, by nie upaść. Całe ciało oprócz dłoni i rąk było obce, jakby zupełnie pozbawione mięśni. Kołysała się lekko, koncentrując wszystkie siły na powolnym ruchu rąk wzdłuż boku Randara. Dłonie przesuwały się niemal jak przyklejone do jego ciała, wydawało jej się, że nawet gdyby się starała, nie zdołałaby ich w tej chwili oderwać. Sekundy wydawały się takie długie. Amelia z doświadczenia wiedziała, że nie ma już odwrotu, teraz musi pozwolić, aby rzeczy działy się same, a niedługo bóle przejdą do niej.
Poczuła rwanie w nadgarstkach, wydawało się, że zaraz rozsadzi jej ręce, a skóra w każdej chwili może pęknąć. Nie śmiała otwierać oczu, w uszach miała oddech Randara, przyspieszony jak po biegu.
Strumień ognia zawrócił, niósł teraz ze sobą ból niczym sprzęty wypłukane z zatopionego statku, niczym kawałki starego domu, zmytego przez wezbraną wiosną rzekę.
Wiedziała, że to wkrótce minie, zacisnęła zęby w oczekiwaniu ostatniej fali.
Wreszcie wszystko się uspokoiło.
Tylko pulsowanie w uszach nie ustawało, lecz wkrótce i ono ucichło, ukryło się gdzieś w jej tajemniczej głębi.
Otworzyła oczy, na obliczu Randara rysowało się niemal uniesienie.
Twarz miał purpurową, ale oczy błyszczały niezwykle żywo, nigdy jeszcze ich takimi nie widziała.
- Mój Boże, Amelio, ty naprawdę masz w sobie™ coś. Zorientowała się, że zapomniała oddychać, teraz głęboko wciągnęła powietrze w płuca.
Dostrzegła nagle dwie sylwetki w drzwiach.
Marja wyglądała na przerażoną, oczy miała okrągłe i wielkie jak księżyce. W ich ciemnych źrenicach odbijał się płomień świecy.
Maria uśmiechała się ze smutkiem.
Siedzieli przy stole, odpoczywając. Ociężała cisza z napełnionych żołądków spłynęła na nich, sprawiła, że nawet ogień płonął ze spokojem.
Zmrok wciąż zapadał wcześnie, ale z każdym dniem słońce świeciło trochę dłużej. Już niedługo pierwsze żółte wiosenne kwiatki rozjaśnią ziemię, już niedługo ludzie zobaczą ostrygojady drobiące przy brzegu, a może i w tym roku siwe pliszki zbudują gniazdo pod dachem obory?
Marja przerwała tę ciszę, pytając:
- Co z tobą zrobi pastor, Amelio?
Maria drgnęła przestraszona, zaraz pomyślała o tym, czego dopiero co były świadkami. Bała się władzy Kościoła, doświadczyła bowiem sama prześladowań, jakie na wnuczkę mogła sprowadzić zdolność uzdrawiania. Amelia jednak, chociaż nie znała strachu babki, od razu zrozumiała, o co chodzi matce. Urodziła nieślubne dziecko, a za to należało spodziewać się kary, niekiedy bardzo surowej.
- Sądzę, że on nie ośmieli się w to mieszać.
- Ach, tak?
Amelia próbowała się wykręcać.
- Nie jestem jedną z jego owieczek, wiesz przecież, obracam się wśród mieszkańców brzegu. Gdyby miał zajmować się każdym pozamałżenskim dzieckiem i każdym przejawem braku moralności, nie miałby czasu na wygłaszanie kazań.
Mar ja pokiwała głową.
- Ale musisz chyba ochrzcić malutką? - spytała babka.
Amelia roztargnionym ruchem pogładziła policzek córeczki.
- Tak, to prawda. Marja wstała.
- Jutro wybiorę się do wioski. Porozmawiam z tym pastorem. Kto to jest?
- Soren Heiberg.
Maria zamyśliła się, pamiętała pastora z Sogndal, który udzielił ślubu jej i Mogensowi. Hanning, takie nosił nazwisko. Spytała o niego, dowiedziała się, że wdowa po nim wciąż żyje w ubóstwie na jednej z zagród należących do probostwa.
- Będziesz miała porządny chrzest, kochana Johan - no - powiedziała Marja. - Pojedziemy obie - oświadczyła matce.
- Tak, nie zaszkodzi chyba pokazać mu, że w tej rodzinie są nie tylko biedacy - uśmiechnęła się Maria, zerkając na srebro połyskujące na nadgarstkach i piersi córki.
Oczy Marji przyciągnęło co innego, drobne dłonie córki bawiące się rogową łyżką na talerzu. Maria spostrzegła to, poczuła ostrzegawcze ukłucie w piersi.
Te drobne, pokryte czerwonymi plamami ręce.
Kiedy cisza wokół stołu stała się zbyt dojmująca, Randar wstał, jak gdyby wyczuwał, że trzy kobiety chcą pomówić między sobą.
Gdy wyszedł, cisza trwała nieprzerwanie, lecz Amelia wyczuła pytające spojrzenia matki i babki. Wszystkie trzy próbowały jakby schować się w sobie, Amelia przyciągnęła ręce do siebie i zaczęła strząsać okruchy z kolan w oczekiwaniu na słowa, które nieuchronnie musiały paść.
Pierwsza opamiętała się Maria.
- To nie był pierwszy raz, Amelio.
Marja wpatrywała się w córkę, w jej oczach znać było strach, ale pamiętała dziewczynkę, która potrafiła uśpić Benjamina, jak gdyby ból odczuwany przez niemowlę odchodził pod dotykiem delikatnych dłoni małej piastunki. Pamiętała...
Amelia skinęła głową.
Wzrok Marii powędrował ku córce.
I ona kiwnęła głową.
Maria powoli zwilżyła wargi i cichym głosem zaczęła opowiadać:
- Moja matka Liv miała zaledwie dwanaście lat, kiedy dotykiem dłoni zatrzymała płynącą krew. A jej matka... była obca... wiem, że mówiono o niej, że jest dziwna.
- Przeklęty ród - szepnęła Marja.
- Nie... nie przeklęty - słabym głosem zaprotestowała Amelia. - Możemy pomagać...
Maria westchnęła ciężko.
- Musisz być ostrożna, Amelio, nie rozmawiaj o tym, nie pozwól, by za wiele osób się dowiedziało. Nie zawsze będziesz kochana za swój dar. Są tacy, co się boją, twoja władza jest naprawdę wielka.
Amelia podniosła ręce na wysokość oczu, rozcierała zmęczone mięśnie.
Kiedy wyprostowała głowę, zobaczyła, że obie starsze kobiety spoglądają na drugi koniec izby, tam gdzie stała kołyska.
Amelia zdała sobie sprawę, co to znaczy.
Maleńka Hanna była kolejną z nich.
Jak długi będzie ten szereg?
- Musisz jej dobrze strzec - oświadczyła Maria. Amelia zrozumiała. Później tysiące razy miała spoglądać w dziecięce oczy i próbować odnaleźć tam coś, czego nie było u innych dzieci. Tak samo jak przed wielu laty robiła to jej matka.
Spotkanie z pastorem przeszło lżej, niż się spodziewały. Nie zaproszono ich do salonu, pozwolono jednak przedstawić sprawę, z jaką przybywają, i bez zbędnych słów przyjęto dary dla Kościoła. Pastor, udając, że nie widzi talarów leżących na biurku, wygłosił krótką umoralniającą przemowę. Kobiety w imieniu Amelii obiecały, że ślub wkrótce się odbędzie, dały też do zrozumienia, że to choroba była powodem niewywiązania się przez ojca dziecka z ciążącej na nim odpowiedzialności. Pastor pokiwał głową, widać zgadzało się to z tym, co wiedział. Plotki o Arntorze grzeszącym z młodą kobietą nieraz docierały do jego uszu, uznał jednak, że najlepiej będzie nie mieszać się w prywatne sprawy króla mieszkańców brzegu.
- Nie mogę prosić, żebyście przyszły do kościoła z dzieckiem, ale któraś z was sama może je ochrzcić, macie na to moje błogosławieństwo, wszystko będzie w porządku, przed Bogiem i przed ludźmi.
Maria wydmuchała powietrze przez nos, tylko w ten sposób mogła wyrazić swoją pogardę dla takiego nastawienia. Osiągnęły jednak to, po co przyszły, i ruszyły w powrotną drogę.
Na brzegu czekała łódź, którą przypłynęły. Tłoczyła się teraz wokół niej gromada chłopców. Kiedy kobiety się zbliżyły, rzucili się biegiem w ich stronę, proponując swoje usługi. Wymachiwali rękami, przepychali się i poszturchiwali, przekrzykując jeden drugiego. Wszyscy ubrani byli w znoszony samodział najgorszego gatunku, rzadko który miał prawdziwe buty, na ogół cienkie kostki w drewniakach błyskały sino wśród szmat, którymi obwiązali nogi, by ochronić się przed wilgocią i zimnem.
- Hop, hop, panie, czy odwieźć was do domu? Jestem szybki i silny, zaraz będziecie na miejscu!
- Nie, ja wiosłuję szybciej i jestem tańszy! Tylko za kawałek chleba, pani, dla moich chorych siostrzyczek!
- Nie masz żadnej siostry, Morcie - Włóczęgo! Walczyli ze sobą bez litości, aż Marja poczuła wzbierającą ochotę, by wymierzyć kilka policzków, ale tymi dzieciakami kierował głód i mimo wszystko nie zrobili nic złego poza zaproponowaniem swoich usług.
- Same powiosłujemy, dziękujemy - oświadczyła stanowczo. Maria zesztywniała, patrzyła na brzeg, po którym gonili się teraz chłopcy, odbiegali coraz dalej, a ich głosy z każdą chwilą coraz bardziej gasił wiatr. W pewnej odległości dostrzegła nieduże ogniska, siedziały przy nich kobiety i pobielałymi z zimna dłońmi czyściły ryby. Gdzieś krzykiem boleści zanosiło się jakieś dziecko. Kwaśny dym unoszący się nad lepiankami pachniał nieprzyjemnie, wyraźnie mówiąc, że palono tu suszonymi wodorostami, krowimi plackami, resztkami tranu i wszystkim, co dało się zdobyć, byle tylko zatrzymać ciepło.
Stopy Marii jakby same z siebie zaczęły poruszać się ku ludziom w oddali. Marja chciała zaprotestować, powiedzieć, że być może nie powinny tego robić, chciała przypomnieć matce o tym, co mówiła Amelia. Tu nie obowiązują żadne prawa, to zakazany obszar. Ciekawość jednak zwyciężyła, ruszyła za matką, był wszak biały dzień.
Minęły dwie niskie chałupy kryte torfem, ich ściany obłożono drewnem wyrzuconym przez morze, w kilku miejscach jednak stare deski odpadły, odsłaniając szczeliny, którymi sączył się dym.
Odór truchła i ekskrementów wzmógł się, gdy dochodziły do miejsca, gdzie siedziały zajęte swoją pracą kobiety. Widziały teraz, że jedna z nich czyści świńskie jelita, płukała je w morskiej wodzie, od czasu do czasu oblizując palce. Tłuszcz błyszczał na białych dłoniach, na twarzy i na sztywnej spódnicy widać było ślady śluzu i zielonkawej treści jelitowej.
Maria poczuła wzbierające mdłości.
Marja zobaczyła chłopca siedzącego na kamieniu wystającym z zimnej wody. Jak zdołał się tam dostać? Nawet przy odpływie nie odsłaniał się pas suchego lądu dostatecznie szeroki, by tam dotrzeć.
Twarz chłopca była zdeformowana.
Siedział jak przymarznięty, być może zresztą tak i było, chociaż dzień zapowiadał się łagodny.
Znów usłyszały krzyki dziecka.
Nie był to protest zdrowego dziecka, oznajmiającego swoje potrzeby.
Ten płacz brzmiał przeciągle, pełen rezygnacji.
Maria ruszyła w stronę, skąd dobiegał.
Nagle drogę zagrodził jej jakiś niewysoki mężczyzna, w ręce dzierżył zardzewiały nóż.
- Zabłądziłyście w złe miejsce, nieznajome.
W słowach mówiącego dźwięczała wyraźna groźba, lecz także podpowiedz, że jeszcze mogą się stąd bezpiecznie wycofać.
- My... my...
- Przeraża was może nasz... sposób życia?
Wąskie szparki oczu na zarośniętej twarzy sygnalizowały teraz już tylko wrogość. Mężczyzna utkwił wzrok w srebrnej broszce Marji, Maria pojęła, że czas ostrzeżeń - wkrótce minie. Prędko pociągnęła córkę za rękę, brodacz z nożem zadowolony wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Chodźmy, prędzej!
Głos Marii nie dopuszczał sprzeciwu, po raz pierwszy zdarzyło jej się zmusić do czegoś córkę. Biegły tak, że spódnice wydymały się na nich jak żagle. Marja zobaczyła, że matka podnosi ręce do uszu, w głowie nie powstała jej inna myśl, jak tylko by podążać za nią.
Wreszcie zdyszane przystanęły, popatrzyły na siebie.
Obie były wstrząśnięte tym, co zobaczyły, obie wspominały coś, co było jeszcze straszniejsze.
Maria chwyciła cumę, przyciągnęła łódkę i rzuciwszy ostatnie spojrzenie na lepianki mieszkańców brzegu, wsiadła do łodzi.
- Nieszczęśni ludzie - szepnęła, kiedy ruchy wioseł oddzieliły je od tych, którzy zostali na lądzie.
Mar ja kiwnęła głową.
- Nic dziwnego, że Amelię ogarnęło współczucie.
- Musimy jej pomóc - ze smutkiem powiedziała Maria.
- Tak, to prawda, tak nie może być - zgodziła się Marja, przygnębiona.
W powrotnej drodze do domu rozmawiały o różnych sprawach, lecz myślami były przy młodej położnicy. Obie kochały ją równie mocno i obie uważały, że wiedzą, co będzie dla Amelii najlepsze.
Randar podniósł się z łóżka rankiem następnego dnia po tym, jak Amelia przyłożyła do niego ręce. Ból wciąż odzywał się lekkim pomrukiem w ciele, wydawało się jednak, że dłonie dziewczyny zbudowały wokół niego coś na kształt skorupy, oddaliły go, zamknęły w środku. Randar na próbę przeszedł się po izbie, stwierdził, że mięśnie go słuchają. Z laską w ręku przekroczył próg, gdzie przywitały go pierwsze ciepłe promienie wiosennego słońca.
Staruszek odetchnął głęboko czystym powietrzem, poczuł, jak go wzmocniło. Postąpił krok naprzód i wbił wzrok w szopę z narzędziami, w której wcześniej natknął się na Karla. Miał ochotę pobyć tam sam przez jakiś czas.
Zanim dotarł na miejsce, w piersi wezbrała mu radość. Uśmiechnął się do siebie, poczuł, jak zmęczone ciało bez trudu pokonuje kępki przerośniętej trawy, kamienie, gładką powierzchnię skały. Nie była to długa przechadzka, lecz przy przejściu ostatniego odcinka mógł dziarsko położyć laskę na ramieniu jak dwunastolatek wyprawiający się na pastwiska.
Przy starych krzywych drzwiach westchnął z ulgą i postawił laskę.
Jakiś czas później rozległ się dźwięk wysłużonej piły obrabiającej drewno, później zastąpiły go uderzenia siekiery. W oczach Marii pojawił się niepokój, ale Karl położył jej rękę na ramieniu i niby to przypadkiem poszedł zajrzeć, co z Randarem.
Trzy kobiety i dziecko zostały. Amelia stanowczo odmówiła dalszego leżenia, Marja tylko krótko skinęła głową i pozwoliła jej wstać. Sama nie lubiła starych przesądów o tym, że położnica powinna leżeć nieruchomo i nic nie robić przez trzy tygodnie. Można się tylko nabawić od tego złej krwi i zatwardzenia.
Dlatego siedziały teraz razem. Amelia przyniosła koszyczek wełny, którą kupiła przed urodzeniem dziecka. Zamierzała uprząść ją i zrobić na drutach pieluszki i kocyki, dotychczas jednak jej się to nie udało. Upłynęła zaledwie doba od przybycia Marii, a już babka uszyła koszulkę dla dziecka. Poza tym malutką ubierano w kolorowe powijaki z chustek prababek, z halek i koszul. Mała Hanna nie marzła, to było pewne. Amelia jednak wstydziła się trochę, że nie przygotowała się odpowiednio, by powitać córkę na świecie.
Marja z uśmiechem na twarzy mruczała coś do siebie pod nosem. Na strychu Wdowiej Zagrody miała cały wielki kufer dziecięcych ubranek, po bliźniętach i po Benjaminie.
Amelia także już o tym myślała, wiedziała jednak, że nie zniosłaby widoku swojej maleńkiej Johanny w ubrankach zmarłego chłopca. W dodatku miały już blisko piętnaście lat i na pewno pocięły je mole.
Marja rozumiała córkę, dziewczyna tak strasznie cierpiała po śmierci Benjamina. Amelia uważała, że to jej wina, tygodniami płakała. Marja przypuszczała, że to był jeden z najważniejszych powodów, dla których córka z takim uporem postanowiła tutaj wytrwać. Ona, która mogła żyć w takim zbytku, mogła sypiać w swoim miękkim białym łóżku, posilać się przy suto zastawionym stole Wdowiej Zagrody, spędzać beztroskie dni na zabawie i tańcach, wśród ludzi, którzy ją kochają...
A jednak opuściła dom, twierdząc, że zawarła jakieś szalone przymierze z Bogiem. Dziewczyna miała w sobie powołanie do męczeństwa, uważała widać, że musi za coś odpokutować.
Marja poczuła, że zesztywniały jej szczęki, kiedy siedziała pogrążona w myślach, przyglądając się Amelii z chrzęszczącym gręplem w dłoniach. Maria rozstawiała kołowrotek, trzeszczał i zgrzytał, brakowało mu też jednej poprzeczki.
- Musimy porozmawiać o twojej przyszłości, Amelio. Wciąż jeszcze jesteś dzieckiem.
Był to chyba najgorszy wstęp, jaki Marja mogła zrobić. Amelia znieruchomiała na krześle, odrobinę zadarła brodę, zamrugała oczami.
- Nie jestem dzieckiem - zaprotestowała. - Ja mam dziecko, mamo.
Marja westchnęła, skupiła się na tym, by zachować spokój, by jej głos brzmiał przyjacielsko i przekonująco. Dobrze wymierzonym ciosem zabiła diablika gniewu w piersi.
- Wstrząsem dla mnie był przyjazd tutaj i spotkanie z rodzicami, Amelio, lecz ty przygotowałaś dla mnie równie gwałtowną niespodziankę. Wciąż nie bardzo wiem, dlaczego nie wróciłaś do domu, kiedy spodziewałaś się dziecka...
Amelia schyliła głowę, jakby ze wstydem.
- Ja... nie mogłam. Tak wiele tutaj od tego zależało... W najlepszym razie była to połowa prawdy. Marja wolniutko pokiwała głową, lecz podejrzliwość nie znikała jej z oczu.
- Wiele wycierpiałaś?
Amelia musiała to przyznać, zaraz jednak podniosła głowę i dodała:
- Ogromnie dużo także się nauczyłam, mamo, i najlepiej ze wszystkiego zrozumiałam, że nie jestem samotna, nawet jeśli przez jakiś czas nie będzie przy mnie nikogo. To dobrze robi człowiekowi, mamo. Dobrze jest wiedzieć, że można sobie samemu dać radę.
Marja musiała to przyjąć, odpowiedzi córki zaczynały ją jednak irytować. Nic z tego, co mówiła Amelia, nie prowadziło do celu, jaki Marja sobie obrała. Dlatego uśmiechnęła się do Amelii z taką życzliwością, na jaką ją tylko było stać. Mimo to wiedziała, że nad głosem nie zdoła zapanować.
- Musisz teraz wrócić z nami do domu, córeczko - powiedziała stanowczo.
Maria spuściła wzrok nad swoim kołowrotkiem. Marja ciągnęła:
- Ty także, matko. Bardzo chciałabym mieć was wszystkich u siebie, zająć się wami tak, jak na to zasłużyliście po całym tym znoju.
Amelia popatrzyła na babkę, lecz w jej oczach nie znalazła wsparcia. Była zdenerwowana, zabrakło jej odpowiednich słów, znów odezwała się dawna pokusa, by się poddać i pozwolić, by inni nią kierowali. Wreszcie jednak Maria chrząknęła cicho i oświadczyła:
- Ja już jestem w domu, moja Marjo, i doprawdy, wydaje mi się, że Amelia również...
Marji na szyi wystąpiły czerwone plamy.
Musiała wziąć się w garść, życie mimo wszystko nauczyło ją, że rzadko opłaca się wykrzykiwać cały swój gniew, zwłaszcza wobec tych, których się kocha.
- Ależ nie możecie tu zostać! - rzekła bezradnie. W jej wzroku pojawiło się coś na kształt obrzydzenia, kiedy powiodła oczami po ciasnej izdebce.
- Przywykłaś do czego innego, moja kochana - powiedziała Maria. - Ale nie myśl sobie, że twoje szczęście musi być również szczęściem dla innych.
- Jak możesz mówić coś takiego? Nie ma chyba ludzi, którzy wybiorą ubóstwo i nędzę w samotności, kiedy mogą spędzać jasne, dobre dni wśród swoich najbliższych.
Maria uciszyła ją, jakby była małym zbuntowanym dzieckiem. Dotknęło to Marję mniej, niż się spodziewała. Ta obca kobieta była jej matką i miała do tego prawo.
- Marjo, dziękuję ci za to, że tak się o nas troszczysz. Twój ojciec i ja... jesteśmy starzy...
- Właśnie! Macie przed sobą tak mało czasu... Tak bardzo bym chciała... Chciałabym, żebyście...
Maria wstała, usiadła teraz przy córce, być może miała nadzieję, że wzajemna bliskość sprawi, iż Marja zacznie myśleć spokojniej.
- Wiem, że niewiele już nam zostało, Marjo, wiem, że tak strasznie za nim... za nami tęskniłaś. Może niełatwo nas zrozumieć, moja kochana, ale prawdą jest, że nie mamy siły, by stąd wyjeżdżać. Wolę raczej powoli ginąć z głodu tutaj, na Meisterplassen, niż postawić nogę w łodzi i jeszcze raz opuścić tę zagrodę. Wiem, że u Randara to uczucie jest może nawet silniejsze. W dodatku mam tu we wsi jeszcze jedną córkę...
- Nie myślisz chyba, że pozwolę mojej matce głodować - rzuciła Marja zduszonym głosem, ocierając łzy z niebieskich oczu.
W głębi ducha musiała przyznać, że niemal całkiem zapomniała o Sunnivie. Jej samą niezbyt silne więzy łączyły z przyrodnią siostrą, zawsze była taka daleka, już od czasu gdy zaczęła służyć na Stedje na długo przedtem, zanim Marja dorosła na tyle, by móc dzielić z nią myśli.
- Marjo moja, musisz postarać się zrozumieć - łagodnie prosiła Maria.
Ale płacz Marji przeradzał się już w gniew. Zirytowało ją i uraziło, że matka w pewnym sensie ją odrzuciła.
- Jestem twoją córką, nie mogę pojąć, że nie chcesz dzielić ze mną reszty swego życia, trudno mi uwierzyć w to, co mówisz o tęsknocie i o trosce o mnie. Teraz wróciłaś, ale wciąż masz inne sprawy, ważniejsze ode mnie.
Głos zabrzmiał przenikliwie, Marja oddychała ze szlochem, zacisnęła pięści.
- Co takiego jest we mnie, że nikt nie chce zamieszkać w moim domu?
Maria odsunęła się, widząc gwałtowne ruchy córki, przerażona wpatrywała się w jej rozzłoszczoną twarz. W Marji widać płonie niesłychany ogień, dostrzegała w niej odbicie gniewu Randara, tego gniewu, nad którym już tak dawno nauczył się panować. Ich córka jednak się tego nie nauczyła. Twarde słowa bardziej zasmuciły, niż uraziły matkę, wiedziała, że są wołaniem zrozpaczonego serca. Zbliżyła się najdelikatniej jak umiała, położyła rękę na ramionach Marji, szepnęła jej prosto do ucha:
- Jesteś z tych, co chcą posiadać wszystkich, których kochają. Często tak bywa z dobrymi ludźmi, tymi, którzy pragną chronić innych i czynić dobro. Ale musisz zrozumieć, moja droga, że miłość niekoniecznie wymaga pełnej bliskości, musisz zrobić swoim najdroższym miejsce, pozwolić im żyć własnym życiem.
Marja przełknęła słowa, ale trudno było je strawić.
Rozgoryczenie wciąż błyszczało jej w oczach, teraz jednak przykrył je welon niewypłakanych łez.
Amelia siedziała cicho przy palenisku. Oddychała tylko ciężko, czuła, jak przerażone serce podskakuje jej w piersi, kiedy matka i babka toczyły walkę na słowa.
Marja podniosła się tak gwałtownie, że biodrem uderzyła o krawędź stołu. Zatrzymała się na środku izby, próbowała mówić spokojnie.
- 'W każdym razie Amelia pojedzie razem z nami - oświadczyła. - Jest jeszcze dzieckiem, naszym rodzicielskim obowiązkiem jest rozstrzygnąć, co jest dla niej najlepsze, gdy brak jej jeszcze własnego doświadczenia.
Maria westchnęła.
Spostrzegła, że Amelię opuszcza siła, że dziewczyna bez protestu wślizguje się w ramy, w których tak długo musiała żyć. Wyraźnie widać było, że najczęściej poddawała się woli matki.
Nie zapominaj o swojej sile, Amelio, wiedz, Że ja cię wspieram, wiedz, Że masz własną wolę i sama możesz dokonywać wyboru.
- Chętnie zostałabym tu jeszcze przez jakiś czas, mamo - nieśmiało zaprotestowała Amelia.
Słowa te zabrzmiały miękko, niemal błagalnie.
- Wrócisz z nami do domu! - zawołała Marja. - Dziecko nie może chować się tutaj, w takiej nędzy! To brak odpowiedzialności!
Maria włączyła się delikatnie:
- Ty sama się tu urodziłaś i dorosłaś, moja Marjo. Teraz proch już wybuchł.
- Nie pozwolę na to, matko! Ciebie tu nigdy nie było, nie było przez całe moje życie, nie było cię, kiedy potrzebowałam wsparcia, kiedy umierałam z tęsknoty za... za kimś. Powinnaś więc teraz zamknąć usta i nie nabijać mojej córce głowy głupstwami, gdy uznałaś wreszcie, że czas wracać do domu!
Maria milczała, spuściła głowę. Starczyło jej mądrości, by nie dopuścić urazy do serca. Wiedziała, że to życie tak uformowało Marję, a ona, przez swą nieobecność, była po części temu winna.
Amelia spróbowała ostrożnie:
- Mamo, tyle mam tutaj do zrobienia. Wiesz, jakie to dla mnie ważne. Zgodziłaś się, żebym wyjechała, a Hanna... ona zawsze będzie najważniejsza. Pewna jestem, że babcia mi pomoże...
- Wykluczone!
Marja pozostawała głucha na wszelkie protesty. Dziecinna twarz córki i delikatny ton nie potrafiły jej zmiękczyć, przeciwnie.
- Nie ma o czym dyskutować, Amelio. Wyjeżdżamy, natychmiast, bez zwłoki. Sprowadzę większą łódź z nadbudówką i piecykiem, żebyś nie zmarzła. Dzisiaj czuje się już wiosnę, jeśli zaczekamy parę dni, zrobi się prawie ciepło. Wrócisz do domu na Wielkanoc.
- Nie! - rzuciła Amelia odważnie.
To proste, krótkie słowo było niczym mur obronny. Wargi Marji pobielały, czarne włosy zalśniły wokół twarzy, znów przypominała rysicę. Bez słowa obróciła się na pięcie, zamiatając podłogę drogimi spódnicami.
- Poszła do taty - spokojnie powiedziała Amelia.
- Co teraz będzie? - spytała Maria.
- Znów czeka go ciężka przeprawa.
- Często się tak zdarza? Amelia pokiwała głową.
- Ale ona nigdy się chyba nie nauczy.
- Ty ją teraz czegoś uczysz, moja kochana.
Amelia poczuła, że jej odwaga jeszcze trochę urosła. Spokojnie i zdecydowanie podeszła do kołyski, wyjęła dziecko, które zaczęło cichutko popłakiwać podczas głośnej wymiany zdań.
Wkrótce siła na powrót zagościła w sercu młodziutkiej matki.
- Zostaniemy z tobą i dziadkiem - oświadczyła uśmiechnięta Amelia.
Karl i Randar drgnęli wystraszeni, kiedy Marja gwałtownym szarpnięciem otworzyła drzwi. Wpatrywali się w czarnowłosą furię, szeroko otworzyli oczy ze zdumienia na widok gniewu malującego się na jej twarzy.
- Ona nie chce wracać do domu - rzuciła gwałtownie Marja. - A matka wspiera ją w tym szaleństwie. Bardzo proszę, teraz wy dwaj przemówcie im do rozumu.
Znużona oparła się o drzwi, przypominała teraz przedziurawiony skórzany bukłak. Karl podszedł do niej, ostrożnie wypytując, co się stało. Marja wyjaśniła, głos miała przesycony goryczą.
- Sam teraz widzisz, co dostajemy w zamian za naszą głupią dobroć. Nigdy nie powinniśmy pozwolić jej na wyjazd, ona jest tylko dzieckiem, Karlu, a teraz, kiedy sama urodziła córkę, nasza odpowiedzialność za nią jest podwójna.
Mąż nie odpowiedział.
Mężczyźni wymienili spojrzenia ponad ramieniem Marji. Karl ujrzał w oczach Randara to samo poczucie bezradności i urazy. Wyczuł lekkie drżenie ciała żony, mocniej przytulił ją do siebie.
- Wiem, że się boisz, moja Marjo, ja też jestem śmiertelnie przerażony, ale wiesz, wydaje mi się, że Maria i Randar zdołają równie dobrze się nią zająć jak ty.
Marji zaparło dech w piersiach. Pierwszą jej myślą było, że Karl także ją zdradził, że przystąpił do wymierzonego w nią spisku. On jednak ciągnął ze spokojem w głosie:
- Pomożemy im, zadbamy o to, żeby naprawiono budynki, przyślemy dość owiec i krów, by zapełniły starą oborę. Mamy ziarno i paszę, wszystko, czego potrzeba, żeby uczynić z Meisterplassen prawdziwie zasobną zagrodę. Nasze dziecko będzie mogło mieszkać tu bez wstydu. Nie jest wcale pewne, że Amelii tak łatwo jak przypuszczasz byłoby wrócić do domu z nieślubnym dzieckiem...
Marja zaniosła się szlochem, ale musiała przyznać, że o tym nie pomyślała. Spokojne słowa Karla były słuszne, jak zawsze przynosiły ulgę. Z lekką irytacją uświadomiła sobie, że jak wiele razy wcześniej zdołał sprawić, że ona sama nie wiadomo kiedy zmieniła zdanie. Nikt tak jak on nie potrafił dobrać właściwych słów, naświetlić sprawy od innej strony. Lecz wciąż jeszcze nie dała się przekonać.
- Nie możemy ich zostawić, Karlu. Tatuś... nie jest zdrowy, a matka nie zdoła pielęgnować jego, dziecka.
Amelii i jeszcze zajmować się zagrodą.
- No to zostaniesz tu na jakiś czas, chyba nigdzie ci się nie spieszy.
Marja nie za wiele o tym myślała.
- A Vildegard? - spytała.
- Poradzą sobie bez ciebie. Jest przecież Chłopak, Ebba i wszyscy inni...
Marja pokiwała głową, napotkała spojrzenie ojca, zarumieniła się. Teraz, kiedy chmura gniewu odeszła, zawstydziła się swojego wybuchu.
Ukryła twarz na piersi Karla.
- Sama bywam jeszcze niekiedy dzieckiem - szepnęła.
Randar uśmiechnął się z czułością, a Karl wyciągnął do niego ręce i oddał mu córkę.
- Wygrałaś - cicho powiedziała Maria do Amelii.
- Czuję się taka... zła.
- Mmm... ale tak właśnie musi być, moja kochana. Dzieci nieuchronnie stają się dorosłe. Mój Boże, dzisiaj większość z nich dorasta za wcześnie. Zbyt wielu młodych ludzi nigdy nie ma czasu na beztroskę. Wydaje mi się, że wiesz, o czym mówię, Amelio.
Dziewczyna pokiwała głową przygnębiona.
- Czasami czuję się tak okropnie stara, babciu. Starsza niż ty...
Marii serce ścisnęło się w piersi.
- Przez całe życie musiałaś widać sobie radzić z wielkim ciężarem, ale dlatego jesteś silniejsza niż ktokolwiek, kogo znam.
Amelia zaskoczona podniosła głowę. - Ja? Silna?
Babka przytaknęła, popatrzyła wnuczce w oczy.
- Nie ma rzeczy, z którą byś sobie nie poradziła, gdybyś tylko chciała.
Amelia uśmiechnęła się, odwracając głowę w bok, zaufanie babki wprost ją przytłaczało.
- Poradzę sobie - oświadczyła nagle Amelia z mocą. - Wytrzymam i przeprowadzę to, nikt mnie nie powstrzyma.
A w duchu dodała jeszcze:
Pilnuj się, Arntorze!
Potrzebuję cię, jestem uzależniona od twego wsparcia, ale nie pozwolę się już tak łatwo wystraszyć.
Kwiecień, tak wytęskniony i jasny, w tym roku nie zawiódł. W czasie gdy drzewa wokół fiordu pokrywały się coraz gęstszym welonem zieleni, Amelia niemal czuła, jak również w ludziach zaczynają krążyć soki.
Nie mogła już tego odkładać.
Tak długo żyła w spokoju, że dni niemal zlały jej się w jeden. Maleńka Hanna potroiła swoją wagę, jadła dobrze i zaczynała już wyglądać na młodziutką panienkę, którą przecież mimo wszystko była.
Marja wreszcie powróciła do domu, obiecała jednak, że znów przyjedzie przez świętym Janem, zadbała o to, by napełnić oborę i spichrze przed wyjazdem, i teraz prosta zagroda w Meisterplassen zdumiałaby każdego gościa. Na półkach pod ścianami stały zgrabne cynowe misy i kubki ze szkła i ołowiu. Na środku stołu leżał piękny obrus, rządek ludzkich postaci wzdłuż brzegu był jak żywy, Amelia niekiedy gotowa była przysiąc, że się poruszają. Na ścianach wisiały piękne stare gobeliny Liv, Maria wiedziała, jak przyrządzić odpowiednie mydło, by odświeżyć farby, nie zmywając ich z tkaniny.
Mieli nawet szklaną szybę, zdaniem Marii była to wręcz przesada, ale bardzo wysoko ceniła sobie światło, zwłaszcza teraz, kiedy wieczory stawały się coraz dłuższe. W szafkach Marja ułożyła wysokie stosy podpłomyków i placków, w spiżarni przy izbie stała pełna faska dobrze zasolonego masła, trzy beczułki ziarna i mały skopek solonego mięsa. Pod dachem w niedużej szopie wisiała wędzona szynka i kiełbasy z jelenia ułożone w kwaśnym mleku z przyprawami, mogły tak przetrwać przez całą zimę, jeśli tylko starannie się je zamarynowało. Mięso zyskiwało w ten sposób szczególny, kwaskowaty smak. W każdej zagrodzie odrobinę inaczej je konserwowano, po smaku można było poznać, skąd pochodzi produkt.
Amelia cieszyła się, że zagroda rozkwita. W oborze stało dziewięć owiec, a kiedy zaczęły rodzić się jagnięta, Maria uświadomiła sobie, że obórkę trzeba rozbudować. Dwie krowy, nawet nieduża świnia. O kury sami się zatroszczyli Teraz kiedy jedna z krów się ocieliła, nie brakowało im tłustego świeżego mleka. Amelia z każdym upływającym dniem nabierała ciała i jej twarz zaczynała się już całkiem wygładzać.
Do wiosennych prac w polu i do napraw w domu wynajęli ludzi, choć Randar burczał gniewnie, bo najchętniej zrobiłby wszystko sam. Nic nie było dość dobre dla niego, jego stare ręce cieśli poprawiały nie całkiem proste kąty i złe mocowanie, wreszcie jednak i on był zadowolony. Kiedy kobiety patrzyły, jak spogląda na świeżo zaorane pola, z daleka wyczuwały jego radość.
Wieczorami siadywali razem przy ogniu, odpoczywali i rozmawiali, bawili się z dzieckiem, które oczywiście było o wiele mądrzejsze i lepiej się zapowiadało niż jakikolwiek inny malec. Amelia nie posiadała się z zachwytu, słysząc cichutkie, przypominające śmiech dźwięki, które malutka wydawała z siebie za każdym razem, gdy udawało jej się pochwycić włosy matki i niechcący połaskotać się nimi po twarzy.
Świadomość, że półki z jedzeniem są pełne, dawała poczucie bezpieczeństwa.
Tak samo jak nocą oddech Marii i Randara w izdebce obok.
Jakimż cudem jest patrzeć, jak mała Hanna rozwija się z dnia na dzień i wyrasta na szczęśliwe, otoczone czułością dziecko.
Przez całe tygodnie Amelia odgradzała się od świata zewnętrznego, teraz jednak była na tyle silna i spokojna, by powrócić do niego myślą.
Zawarła umowę.
Nie widziała Arntora od stycznia, ale zdawała sobie sprawę, że on nigdy nie pozwoli jej się wykręcić od dotrzymania obietnicy.
- Muszę się wybrać do wsi, babciu. Najwyższy czas zająć się pracą...
Maria nieznacznie zadrżała, wspomnienie z ponurego osiedla mieszkańców brzegu piekło w ustach goryczą.
- Pewnie tak. Bardzo mi się to nie podoba, Amelio, lecz jednocześnie podziwiam cię, że chcesz tyle zrobić dla tych nędzarzy. Mimo wszystko obawiam się, że jesteś zbyt odważna w swoim idealizmie, moja kochana.
Amelia mogła to zrozumieć, prawdę powiedziawszy, ją samą często ogarniała rezygnacja. Być może nie wierzyła, że cała wieś przyjmie ją z otwartymi ramionami, spodziewała się jednak bodaj odrobiny wdzięczności od ubogich, choć okruszyny dobrej woli, a zamiast tego musiała walczyć o każde życzliwe słowo. Wciąż wielu z nich bało się jej, wielu wolało raczej umrzeć i cierpieć, niż dostać się w jej ręce. I sytuacja na pewno się nie polepszyła po tym, jak plotki krążyły swobodnie, podczas gdy ona leżała w połogu.
- Czy mam pojechać z tobą?
- Nie, oni nie lubią obcych, babciu. Poza tym bardzo bym chciała, żebyś została tutaj i zajęła się malutką. Dziadek ostatnio nie jest taki silny...
- Randar jest po prostu wyczerpany, może to zmęczenie wiosenne. Dam mu coś na wzmocnienie, zobaczysz, że znów będzie przeskakiwał przez próg.
Amelia roześmiała się, podskoki babki nie bardzo przypominały chwiejny krok dziadka.
- Wyglądasz jak Indianka, o których czytałam - uśmiechnęła się Amelia i sama zaczęła skakać.
Obie kobiety odtańczyły szalony taniec, jakby zapominając, że są dorosłe.
Hanna szeroko otworzyła oczy, wyglądała wręcz na wystraszoną, gdy jednak Maria wzięła ją na ręce i pozwoliła uczestniczyć w zabawie, maleńka z radości roześmiała się od ucha do ucha.
Amelia nie wspominała więcej o wyprawie do Sogndal, tego wieczoru pragnęła zachować beztroskę. Jeszcze przez ten wieczór nie chciała pamiętać o ciężarze, jaki spoczywał na jej barkach. Lecz zanim minęła noc, wstała i przygotowała węzełek z lekarstwami. Zaniosła do łodzi większą część stosu podpłomyków, zabrała też beczułkę nie mielonego ziarna. W swoich własnych zapasach wyszukała mieszanki na herbatkę przeciwkaszlową, na okładanie ropiejących ran i przeciwko reumatyzmowi, na wzmacniające napary dla starych i chorych, a także cały pęk czystych gałganków na wypadek, gdyby komuś trzeba było opatrzyć rany. Maści przeciwko zapaleniu przygotowała wcześniej, na pewno się przydadzą, chociaż tłuszcz stanowiący ich podstawę zaczął już jełczeć. A spore pudełko z suszoną, pokruszoną korą wierzby i czarnym bzem na pewno ulży tym, którzy odczuwają bóle.
Ubrała się potem w swoją najmocniejszą spódnicę i skórzany stanik, był sztywny i dobrze wesprze zmęczone przy wiosłowaniu plecy. Na to naciągnęła gruby wełniany kaftan, bo wiatr na fiordzie potrafił być nieprzyjemny, przenikliwy, chociaż i dzisiaj słońce zagościło nad okolicą.
Mocno zawiązała chustkę na głowie, na plecy zarzuciła wielki szal, który skrzyżowała na piersiach; bardzo ważne było, by ich zanadto nie przechłodzić, inaczej groziło jej zapalenie i wrzody. To bardzo przykre sprawy, a często mogły się skończyć wręcz tragicznie, jeśli dziecko było za małe i niechętnie przyjmowało inne pożywienie.
Wreszcie była gotowa. Zajrzała jeszcze tylko do staruszków szepnąć parę słów na pożegnanie.
- Hanna śpi w kołysce, przynieść ci ją, babciu, żebyś nie musiała wstawać?
- Nie, nie - odszepnęła Maria i zerwała się na równe nogi.
Randar spał, lecz jego nierówny oddech mówił, że wkrótce i on się obudzi.
- Zagotowałam wodę, babciu, i trochę kawy z niedzieli czeka na ciebie.
Maria ucałowała lekko młodziutką kobietę, popatrzyła jej w oczy.
- Niech Bóg będzie z tobą - szepnęła cicho.
- Jest - odparła Amelia pewnym głosem.
Tak trudno było wiosłować, czy łódź nie zrobiła się cięższa? Amelia czuła, że wilgotnieją jej plecy, a pot spływa spod pach, chociaż wiatr uderzający z boku był lodowaty, pełen wspomnień o śniegu.
Zagrody Sogndal wygrzewały się w wytęsknionym słońcu. Ostre promienie odbijały się w wodzie, niemal oślepiając Amelię. Nie pozwalały dojrzeć na brzegu szarej chałupy Arntora i Hjordis.
Przycumowała łódź przy Veslebrygga, poniżej zajazdu. Będzie musiała przejść na piechotę wzdłuż brzegu.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła, była spalona lepianka Durdei.
Większość zgliszcz zniknęła, tylko czarny wypalony krąg świadczył o tym, że stały tutaj kiedyś rozsypujące się ściany, dające schronienie nieszczęsnej kobiecie i jej dziecku. Serce Amelii zaczęło uderzać mocniej, musiała stłumić w sobie złe przeczucie. Pożary nie były rzeczą niezwykłą, otwartych palenisk należało dobrze pilnować, z reguły jednak ludziom udawało się uciec na czas, a potem najczęściej z pomocą przyjaciół i sąsiadów stawiali nowe chałupy, lepsze niż poprzednie.
W wypadku Durdei najwidoczniej jednak tak się nie stało. Kto miał drewno, które zechciałby oddać? I który z jej przypadkowych przyjaciół zrobiłby dla niej coś więcej, niż tylko ściągnął spodnie?
Amelia mocno ściskała ciężki węzełek i kuferek. Jakiś stary dziadek siedział na brzegu i żuł korzeń goryczki, zmrużonymi oczami spoglądając na wodę. Wypatrywał na morzu czegoś, co nigdy się tam nie pojawiło. Poprosiła go o przypilnowanie beczułki z ziarnem.
Kręciło się zdumiewająco mało ludzi, jakieś dzieci chodziły wzdłuż brzegu, szukając muszelek i krabów. Z ramion zwisały im pęczki wodorostów, pewnie zamierzały je sprzedać w głębi doliny na paszę dla świń.
Nie odezwała się do nich, szła tylko dalej, wytrzymując ich nieżyczliwe spojrzenia. Kierowała się ku chałupie Arntora.
Kiedy zapukała, ze środka dobiegł wrzask. Siarczyste przekleństwa uderzyły w ścianę, zanim twarda ręka rozplatała konstrukcję z witek i sznurków.
- Kto tu marudzi, zanim ludzie jeszcze otworzyli oczy?
Amelia uświadomiła sobie, że być może rzeczywiście dzień jest jeszcze wczesny.
Wreszcie Hjordis stanęła w drzwiach, wielka, niezgrabna, z czujnym spojrzeniem małych piwnych oczu.
Zmrużyła je jeszcze mocniej, kiedy zrozumiała, kto przyszedł. Spoza brunatnych zębów rozległ się syk:
- Czego tu, u diabła, chcesz?
- Chciałam zobaczyć się z Arntorem. Długo już na mnie czekał - odparła Amelia stanowczo.
- Arntor nikogo się dzisiaj nie spodziewa - od - szczeknęła Hjordis.
- Kto przyszedł? - dobiegł ze środka głos. Hjordis sprawiała wrażenie, jakby chciała zatrzasnąć drzwi i powiedzieć, że to ktoś, kto zabłądził.
Amelia jednak w łóżku pod wewnętrzną ścianą chałupy dostrzegła cień mężczyzny. Zobaczyła, że usiadł i najwidoczniej ją zauważył.
- Amelia? - w jego głosie brzmiało zaskoczenie, lecz również coś, co sprawiło, że Amelii ciarki przeszły po plecach. - Wpuść ją do środka, babo, na pewno przynosi dobre wiadomości, jestem pewien.
Był uprzejmy, ale teraz, gdy oczy przyzwyczaiły się już do panującego w środku mroku, Amelia dostrzegła na jego twarzy przebłysk lisiej chytrości.
Arntor był chudszy, niż pamiętała, broda mu urosła, sięgała aż do piersi. Włosy na pewno miał równie długie, ale związał je na karku. Wysokie czoło zdawało się węższe przy zapadniętych policzkach. Już ostatniej jesieni w jego włosach pojawiła się siwizna, teraz jednak prawie całkiem zszarzały, gdzieniegdzie tylko zachowały się brązowe pasma. Mocno związane z tyłu sprawiały, że jego twarz wyglądała na niezwykle surową i... inną.
- Szczęść Boże - Amelia ukłoniła się lekko. - Jak wam się żyje?
Hjordis prychnęła. Wzięła się pod boki jak jakiś niemiecki oficer, którego niekiedy można było spotkać przy Elvebakken. Włosów miała mniej niż brat, to, co jej zostało, splątane w nieporządnych kołtunach otaczało szeroką twarz. Ale włosy były brązowe, ciemne, Amelia zaczęła się zastanawiać, ile właściwie lat może mięć ta kobieta.
Hjordis wypluła z siebie:
- Żyjemy, jak widzisz. Lepiej, przypuszczam, niż większość tutaj.
W jej głosie słychać było dumę, zachowała swoją godność. Mimo wszystko dzierżyła władzę w tej małej społeczności. Ona i brat.
- Mam córeczkę - oznajmiła Amelia i pomimo atmosfery napięcia pozwoliła sobie na łagodny uśmiech.
Hjordis znów cicho zaklęła.
- Nie przychodzisz tu chyba, u wszystkich diabłów, po to, żeby nam o tym powiedzieć? Bękarty rodzą się co dzień, nas to nie interesuje, prawda, Arntorze?
Amelia wstrzymała oddech, spodziewała się, że Hjordis będzie gwałtowna jak zawsze. Nigdy nie lubiła Amelii.
Arntor jęknął z wysiłkiem, ale udało mu się spuścić stopy na podłogę. Brudne derki, którymi je okrywał, cuchnęły starym potem, moczem i Bóg wie czym jeszcze.
- Mnie to obchodzi - oświadczył wolno. - Zostaw nas w spokoju na chwilę, Hjordis. - Zanim siostra zdążyła złapać oddech, by zaprotestować, dodał: - Amelia na pewno ma coś dla nas w łodzi, możesz to przynieść, i nie spiesz się, bo my tutaj będziemy robić... interesy.
Hjordis zerknęła na nieproszonego gościa z ukosa, lecz kiedy Amelia kiwnęła głową i powiedziała o beczce z ziarnem, zaczęła się spieszyć. Gołe nogi wsunęła po prostu w drewniaki i wyszła bez chustki czy szala.
Lekkie mrowienie wzdłuż kręgosłupa przypomniało Amelii o tym, że sytuacja jest niebezpieczna. W dusznym powietrzu chałupy trudno było oddychać, a sam Arntor nie stanowił szczególnie przyjemnego widoku.
Wpatrywał się w nią z drwiącym uśmiechem na pociemniałych wargach. Nic nie mówił, oglądał ją tylko jak klacz na targu. Kiedy już się nasycił, oschle zaproponował, by usiadła.
- Żadnego poczęstunku nie będzie, widzę, że i tak miałaś dość tłuszczu. Rodzinka przyjechała, co? Słyszałem, że strasznie dużo roboty w tej twojej zagrodzie, krowy i w ogóle...
Najwyraźniej wciąż był dobrze poinformowany, Amelia się z tego cieszyła, to oznaczało, że w każdym razie nie utracił swej pozycji, Arntor zawsze był człowiekiem, któremu należało przynosić nowiny. Przewodził tutaj i nie mógł znieść, że ludzie rozmawiają o nieznanych mu sprawach.
- Dziękuję, wszystko idzie dobrze - odparła Amelia. Uznała, że najlepiej zachować uprzejmość, przynajmniej dopóki nie pozna jego myśli. - A ty? Jak się miewasz? Widzę, że jesteś żywszy.
- Do diabła, żywszy? Leżę w tym łóżku jak dziecko przez cały czas, a Hjordis chodzi tylko i przeklina. Musiała też złoić skórę jakimś gołowąsom za to, że za bardzo rozpuścili ozory. Ta przeklęta noga nie chce mnie słuchać, a przecież nie mogę pokazać się ludziom jak jakiś kaleka!
Amelia dostrzegła na jego twarzy rozpacz przemieszaną z groźbą.
- Pokaż mi, może ja...
Również tym razem nie pozwolił jej dokończyć zdania, gwałtownie przerwał.
- Gdybym uważał, że możesz zrobić coś więcej, dawno już bym cię tu sprowadził. Cała ta przeklęta noga jest na pół zgniła, nie została w niej żadna siła. Możesz ją, do stu diabłów, odpiłować przy kolanie, a ja niczego nie poczuję.
Amelia zebrała się na odwagę, podeszła bliżej.
- Pokaż.
Pozwolił odsunąć derkę na bok, ale zauważyła, że zamknął oczy.
Smród, jaki wydobył się spod derki, był dziesięciokrotnie okropniejszy niż ten, który dotychczas drażnił nozdrza.
Arntor leżał w wełnianych kalesonach, sam ściągnął jedną nogawkę.
Noga była chłodna, biała, jak martwa. Na górze przy udzie spore kawałki mięśni wyglądały na wyrwane. Skóra zrosła się tu, tworząc większe i mniejsze zgrubienia. Amelia widziała, że mięśnie są zniszczone, niepotrzebnie napięte z boku. Arntor zakrył podbrzusze rękami, skupiła się na tym, by nawet wzrokiem nie zawadzić o tę część jego ciała. Z trudem powstrzymując mdłości, przemogła się i dotknęła przypominającej żywe mięso skóry. Bliżej kolana skóra również została poszarpana, tu zrosła się w miarę dobrze, lecz gdzieniegdzie widniały jątrzące się rany, najgorsze wokół łydki i zgniecionej, zdeformowanej kostki. Bała się dotykać tych miejsc, zorientowała się jednak, że Arntor nic tam nie czuje. Widać miał rację, kiedy o tym mówił, noga przestała już być częścią jego ciała, wisiała tylko jak cuchnący kawał mięsa.
To cud, że w rany nie wdała się gangrena, przypuszczalnie jednak naczynia, którymi płynęła krew, nie zostały uszkodzone na tyle, by życiodajny płyn nie mógł spokojnie krążyć. W zagranicznych książkach Amelia widziała rysunki tych naczyń, ale nigdy nie przestała się dziwić, w jaki sposób ktoś mógł tak je przerysować, pewnie raczej wszystko to wymyślił. Uważała, że sama nauczyła się dość, by wiedzieć, że krew cały czas krąży w ludziach, nie jest wytwarzana stopniowo jak mocz, łzy i inne płyny, dlatego nie wolno jej niepotrzebnie tracić. Ale upuszczanie krwi z żył było jednym z najlepszych środków zaradczych, do których uciekali się ludzie w obliczu przeróżnych słabości.
- No i jak, nieźle, co? I lepiej nie będzie, jestem pewien.
Amelia nie odpowiedziała, najpierw ułożyła derki z powrotem, odsunęła trochę krzesło, na którym siedziała.
- Masz rację - stwierdziła wreszcie. - Niewiele da się z tym zrobić.
Arntor uderzył prawą ręką w krawędź łóżka, widziała, że go to zabolało.
- Do pioruna, równie dobrze mogłem zginąć w tej rzece! Dlaczego, u wszystkich diabłów, musiałaś ciągnąć mnie do domu i oszukać czarta, odbierając mu mą duszę?
Amelia wbiła w niego wzrok.
- Ponieważ cię potrzebowałam. Zawarliśmy umowę. Przez sekundę wpatrywał się w nią zaskoczony, wreszcie na jego wargach ukazał się znów przebiegły uśmiech. Oczy zalśniły mu groźnie, Amelia domyślała się, że żaden człowiek nie zdoła przeżyć takiego uszkodzenia ciała, nie nabawiając się przy tym również rany na duszy.
- Zawarliśmy umowę, tak... Rzeczywiście.
Nagle odrzucił głowę w tył, roześmiał się głośno,, chrapliwie. Amelia miała wrażenie, że słyszy, jak drży na stole z desek cynowy kubek.
- Do czarta, miałaś zostać moją dziwką! Amelia nawet nie mrugnęła, mimo że słowo paskudnie zapiekło w sercu. Ale w tym okrutnym zdaniu kryła się również prawda, choć teraz w tej cuchnącej izbie, gdzie okaleczony Arntor balansował najwidoczniej na krawędzi szaleństwa, nie wiedziała, czy da sobie radę.
Oczy, które się w nią wpatrywały, nie były złe, lecz pełne bólu i wyzwania. Widziała jego straszliwą bezradność. W pewnym sensie łatwiej było odczuwać dla niego życzliwość teraz niż przedtem, jednak ten mężczyzna utracił wiele zalet, wynikających z jego dotychczasowej pozycji jako osoby dzierżącej władzę. Amelia zrozumiała, że gra już się rozpoczęła. Istniała tylko jedna jedyna szansa - utrzymać szacunek mieszkańców brzegu do czasu, kiedy Arntor będzie mógł znów swobodnie się wśród nich poruszać.
W głowie Amelii kłębiły się myśli, nigdy dotąd nie zetknęła się z tak rozległym zranieniem, ale wiedziała, że mama zna się na tym lepiej, być może babcia również, bo ona tyle już widziała. A w domu Amelia nieraz słyszała o cudach, jakich Chłopak potrafił dokonać swoimi ostrymi nożykami.
Arntor w łóżku wciąż czekał na odpowiedź.
Podeszła teraz do niego, postanowiła przebić się przez jego obojętność. 2 wahaniem usiadła tuż przy łóżku. Usiłowała skryć obrzydzenie.
- Chciałabym być twoim przyjacielem, Arntorze.
Przeklął.
- Niepotrzebni mi przyjaciele, potrzebna mi noga i twarde pięści! - Oczy znów mu się zwęziły. - Pięknie się zaokrągliłaś, Amelio! Kawał z ciebie wspaniałej dziewuchy, to pewne. Trochę zbyt słodko pierdząca, jak widzę, ale odkarmiona niczym wieprzek. Masz pieniądze, Amelio, ale nie masz władzy.
Miał rację, wśród mieszkańców brzegu działał znacznie bardziej skomplikowany układ wzajemnych stosunków, zawiła mieszanka usług i odwzajemniania się za nie, fizycznej siły i mrocznych porachunków, dotyczących praw do połowów, do drobnych prac, a nawet do tego, co morska woda wyrzuciła na brzeg.
Arntor wciąż miał najlepsze łowiska.
Zdarzało się, że nawet lensman zwracał się do niego z prośbą o pomoc, kiedy uznał, że rozsądnie będzie ukarać któregoś ze swoich ludzi. Natomiast nędzarze swoje sprawy zawsze załatwiali sami. Gdy któryś został oskarżony o kradzież z jakiegoś spichrza, bywało, że spichrz ten jakiś czas później płonął. A gdy jakaś gospodyni wykrzykiwała złe słowa za którąś z żebraczek, mogło się zdarzyć, że jej pranie znikało z kamienia albo z drzewa, na którym je suszyła.
Arntor należał do nielicznych, którzy posiadali łódź, i ta cumująca przy jego kamieniu była najładniejsza. Hjordis zajmowała się trochę handlem wymiennym, u niej można było dostać wszystko za pieniądze lub usługi. Ona wiedziała najwięcej o stosunkach panujących wśród ubogich. I nieraz rozdzielała rozwścieczone kobiety, kiedy brakowało chleba i nie mogły się pogodzić.
- Być może będziesz mnie potrzebował, żeby zatrzymać to, co masz - odparła spokojnie.
Amelia nie była przygotowana na zaskakująco silną pięść, która nagle niczym kajdany zacisnęła się na jej nadgarstku. Przyciągnął ją do siebie, straciła równowagę i przewróciła się na niego i na cuchnący barłóg. Sztywna ze strachu leżała w niewygodnej pozycji, z ręką boleśnie wykręconą na plecy. Twarz Arntora znalazła się tak blisko, że widziała szarozielone plamki w jego błyszczących oczach. Usta wykrzywiły się w grymasie uśmiechu.
- Być może uda mi się mimo wszystko dostać to, co mi się należy, Amelio, przynajmniej na tyle, na ile może się udać komuś, kto tylko w połowie jest mężczyzną...
Przycisnął wargi do jej ust, Amelia wstrzymała oddech. Strach wzbierał w niej paraliżującą falą, ledwie mogła poruszyć nogami. Kopnęła go, ale on jej nie puszczał. Dławiący pocałunek trwał, dziewczyna czuła, że kula, która rosła jej w piersi od chwili, kiedy znalazła się w tym nieczystym powietrzu, niemal bliska jest eksplozji. Zanim całkiem straciła kontrolę nad sobą, Arntor potargał jej włosy i ją puścił.
- Musisz się wywiązać z umowy, Amelio. Jeśli masz być moją kobietą ze wszystkimi korzyściami, jakie się z tym wiążą, to musi tak się stać.
Amelia z trudem chwytała powietrze, zobaczyła, że kilka długich włosów zostało mu w palcach. Teraz puścił ją już całkiem, na wpół zsunęła się z obrzydliwego posłania, wciąż walcząc z kwaśnym smakiem w ustach.
To więcej niż była w stanie znieść.
Za dużo się od niej wymaga, nawet błagalne spojrzenia dzieci z całego świata nie zdołają nakłonić jej, by zniosła bliskość tego odrażającego mężczyzny.
Porwała swój węzełek, zostawiła jedzenie i skoczyła do drzwi. Dopiero w bezpiecznej odległości zatrzymała się i odwróciła.
- Jesteś potworem, Arntorze. Wiesz, że tutejsi ludzie mnie potrzebują. Powinieneś dziękować mi za to, że w ogóle chcę się troszczyć o was, nędzarzy. Zaproponowałam ci pieniądze, jedzenie i wiele innych rzeczy, a mimo to żądasz więcej. Uważam, że powinnam się teraz zastanowić. Być może twoje dni są policzone, Arntorze, być może na własnej skórze odczujesz swoją surowość.
Wykrzywił się do niej paskudnie, ale ręce zwiesił bezsilnie. Widziała, że coś w jej słowach go zabolało, bo jakieś ścięgno w szyi drżało, jakby zaraz miało pęknąć. Amelia poczuła przypływ odwagi:
- Potrafię postawić cię znów na nogi - oświadczyła z większą pewnością siebie, niż miała ku temu podstawy.
Mężczyzna wciąż był przerażająco zamknięty w sobie i daleki, Amelia widziała jednak, że być może przemówiła mu do rozumu.
- Idź stąd, zanim Hjordis wróci - warknął. - Żywcem obedrze cię ze skóry, jeśli tylko jej na to pozwolę.
Amelia nie podziękowała za ostrzeżenie, starała się tylko okazać, że się nie boi, jak gdyby jego groźby nie miały na nią wpływu.
Ale kiedy chłodne świeże powietrze znów owiało jej twarz, ledwie zdołała zdusić szloch, który wydzierał jej się z gardła. Obrzydzenie, jakie ogarnęło ją w brudnej lepiance, wykręcało żołądek nawet tutaj, w przejrzystym wiosennym powietrzu. Zmusiła się, by odejść spokojnie, widziała, że Hjordis już dzieli na porcje ziarno przy wtórze głośnych kłótni o zapłatę z kobietami tłoczącymi się wokół niej.
Jedna rozwinęła onuce, które miała na sobie, i podała je Hjordis. Odbiegła na bosaka, trzymając wysoko w górze fartuch skręcony w węzełek. Na jej twarzy widać było zwierzęcy głód.
Amelia widziała, jak inne kobiety odchodzą z pustymi rękami. To zapewne te, które nie miały nic, co dałoby się wymienić na ziarno.
Dwie, mała dziewczynka i zapewne jej matka, poderwały się do bójki z trzecią. Napadnięta kobieta stała z kilkoma garściami ziarna w węzełku, mocno przyciskała paczuszkę do piersi i schylona próbowała uciec, ale napastniczki mocno ją przytrzymały, szarpiąc za włosy i starając się dosięgnąć twarzy. Skończyło się na tym, że węzełek pękł, a ziarno rozsypało się między kamienie. Kobiety stały przez krótką chwilę jak sparaliżowane, przyglądając się zajściu, ale zaraz wrzawa jeszcze się wzmogła i wszystkie rzuciły się na kolana, próbując zgarnąć przynajmniej kilka suchych ziaren. Hjordis uznała, że najlepiej zrobi, zabierając się z tego miejsca.
Gromada kobiet rozpierzchła się, została tylko nieszczęśliwa właścicielka utraconego ziarna. Leżała na ziemi, szlochając w rozpaczy.
Dopiero teraz Amelia zorientowała się, że to Durdei.
Podeszła do niej, zobaczyła krew spływającą z rozciętej wargi. Trzy długie czerwone rysy na policzku były śladami paznokci napastniczek.
- Ziarno... Niecka... nie ma nic...
Mamrotała niezrozumiałe słowa, z trudem chwytając oddech. Gdy Amelia usiłowała pomóc jej wstać, zwinięta w kułak pięść uderzyła ją prosto w brzuch.
- Durdei, to ja, Amelia! Nie bij! Nie bój się! Wąskie oczy podniosły się w górę, zdziwione, jak gdyby kobieta nie całkiem była w stanie zrozumieć usłyszane słowa.
- Amelia... Anioł...
Z wielkim wysiłkiem Amelii udało się podnieść kobietę na nogi. Na szczęście podczas bójki Durdei nie odniosła poważnych obrażeń, Amelia usłyszała jednak świszczący oddech, a szmery w piersi nędzarki brzmiały naprawdę groźnie.
- Chodź ze mną, Durdei, pozwól mi się oczyścić. Obmyła twarz kobiety w słonej morskiej wodzie, rany na pewno piekły, lecz ból najwidoczniej rozjaśnił Durdei nieco w głowie.
- Co się stało z twoją chatą? - dopytywała się Amelia.
- Chyba widziałaś, został tylko czarny popiół.
- Gdzie teraz mieszkasz?
Głos Durdei zabrzmiał obojętnie:
- Co to obchodzi ciebie czy kogoś innego? Amelia nie przejmowała się pełnym goryczy tonem. Wypytywała dalej z życzliwością:
- A twój synek? Nie potrzeba mu czegoś? Durdei wydała z siebie jakiś dźwięk pośredni między śmiechem i płaczem.
- Nie, on już ma skrzydełka i fruwa sobie po niebie. Amelia skamieniała, ale na twarzy Durdei nie było żałoby, tylko martwa obojętność.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
Kobieta w łachmanach wyprostowała się teraz, oczy patrzyły zimno, pusto.
- Wracaj do domu, do swojej ciepłej chałupy. Znikaj stąd, Amelio! Ty nie rozumiesz życia, wydaje ci się, że możesz zrobić coś z tą nędzą, głupie cielę! Nawet jak wyliżesz Arntorowi dupę, nie masz szans!
Amelia bała się jej sprzeciwiać, ostrożnie się wycofała.
Ta kobieta postradała rozum, a już na pewno człowieczeństwo.
W zajeździe Amelia dowiedziała się, że Durdei mieszka w oborze u Larsa - Świniarza, nieco dalej w dolinie. Sypia wśród zwierząt, je razem z nimi, a tępi mężczyźni z wyszynku wybuchnęli śmiechem, gdy któryś z nich wspomniał, że Durdei robi również to, co cielęta, dla starego owdowiałego gospodarza.
Kierowała się w stronę przystani. Zapadł już zmrok, w żołądku przyjemnie grzała tłusta rybna zupa zjedzona w karczmie.
Staruszek, który pilnował łodzi, odszedł po tym, jak Hjordis zabrała ziarno. Łódź kołysała się na nadbrzeżnych kamieniach, Amelia nie przycumowała jej bowiem dobrze, nie pomyślała o odpływie.
Nic jednak się nie stało. Amelia pochyliła się lekko, żeby odwiązać linę, już miała odepchnąć łódź i wskoczyć do środka, gdy nagle na jej ramieniu spoczęła twarda pięść.
Drgnęła przerażona, krótki krzyk wydarł się z jej ust, ale kiedy się odwróciła, zamarł na wargach.
Rysy twarzy młodego mężczyzny trudno było odróżnić, nosił brodę i wąsy, a na oczy miał głęboko nasunięty kapelusz. Widziała, że dłonie spoczywające na piersi są wielkie i mocne. Stał na szeroko rozstawionych nogach, wydawał się większy i jeszcze groźniejszy, niż był w rzeczywistości.
- Czego chcesz ode mnie? - jęknęła, usiłując po omacku odnaleźć za sobą burtę łodzi.
- Niebezpiecznie dla kobiety krążyć tak samotnie po brzegu, kiedy zapadną ciemności - rzekł powoli.
Amelia próbowała udawać spokojniejszą, niż była.
Sytuacja budziła grozę, potwierdzał to wyraz ciemnych oczu mężczyzny, które przez moment dostrzegła. Zrozumiała, że musiał iść za nią, że wcale nie przypadkiem zobaczył samotną kobietę i podszedł z nią porozmawiać. Nabrawszy powietrza, starała się nadać swemu głosowi normalny ton.
- Wystraszyłeś mnie, nieznajomy. Czego chcesz?
Uśmiechał się teraz, przysiadł na kamieniu, wyciągnął długie nogi, jak gdyby chciał pokazać, na ile jest pewny swej przewagi.
Z kieszeni wyjął sakiewkę, a gdy ją otworzył, rozniósł się lekki zapach, to musiał być jakiś tytoń.
Włożył ciemną masę do ust, skrzywił się, kiedy język i zęby zaczęły pracować, i przyglądał jej się bez słowa.
Amelia nie wiedziała teraz, czy ogarnął ją przede wszystkim gniew czy strach. Za plecami miała bezpieczną łódź, która na razie jednak nie mogła dać jej schronienia. Gdyby ten człowiek chciał jej wyrządzić krzywdę, była pewna, że i tak ją dosięgnie. Pozwoliła, by zwyciężył gniew.
- Wracam do domu, nieznajomy! - rzekła stanowczo.
Obróciła się prędko i z walącym sercem całym ciężarem oparła się o łódź, starając się odepchnąć ją od brzegu. Kiedy poczuła, że woda już ją unosi, zebrała spódnice, by wskoczyć, i właśnie wtedy ciężka pięść znów spadła na jej ramię, tym razem niemal przewracając ją w pas wodorostów.
- Chcę z tobą pomówić, Amelio Maisterplass. Nie próbuj żadnych głupstw. Kiedy Jarle Raune mówi, kobiety muszą go słuchać.
Amelia znów stała pewnie, jej oczy zapłonęły gniewem. Uznała jednak, że najlepiej teraz będzie milczeć, bo na pokrytej zarostem twarzy mężczyzny pojawił się twardszy wyraz.
- Zalecasz się do Arntora, zawsze tak robiłaś, to zapewne on jest ojcem twojego bękarta, tak sobie myślę... Może się uważałaś za sprytną, Amelio, a jesteś małą głupią dziewczynką, która przychodzi tutaj i wydaje jej się, że zbawi wszystkich od tej nędzy.
Splunął. Brunatna plwocina, kołysząca się na wodzie przy brzegu, wyglądała obrzydliwie.
Amelia trwała bez ruchu, zastanawiała się, czy warto krzyczeć. Być może ludzie zareagują, najprawdopodobniej jednak zostaną tam, gdzie są, myśląc, że to kolejne porachunki mieszkanek brzegu.
Podszedł teraz do niej, sprężysty jak kuna, buty cicho zaskrzypiały na żwirze.
Podsunął ku niej gołą dłoń, lecz Amelia drgnęła, wciskając się w łódź, jak gdyby trzymał nóż.
- Nie dotykaj mnie, nie ośmielisz się, ty...
Jarle Raune roześmiał się cicho, jakby odważne słowa tej młodej kobiety tylko go rozbawiły. Dłoń dotknęła jej szyi, nie ścisnął, ale czuła własny puls przy jego zimnych palcach.
- Naprawdę jesteś śliczna, taka świeża, odkarmiona, możesz wychować mężczyźnie synów... Słyszałem też, że nie boisz się pracy. Szkoda tylko, że masz tego bękarta, Amelio, teraz pewnie tylko Arntor będzie cię chciał.
Przy ostatnich słowach pchnął ją mocno, Amelia uderzyła plecami o burtę łodzi, ale nie krzyknęła.
W górze przy gospodzie widziała cienie ludzi, lecz nikt na pewno nie ma żadnej sprawy tu przy przystani Jarle splunął jeszcze raz, trafiając niemal w skraj jej spódnicy. Wziął się pod boki, jakby odpoczywał, lekko kopał nieduży kamień.
- Przychodzę po to, żeby cię ostrzec, Amelio. Wsiadasz na chorego konia. Nie jesteś głupia, chętnie to przyznaję, dlatego powinnaś wiedzieć, kto zajmie tego lata miejsce Arntora.
Nie potrzebował wymieniać żadnego imienia.
- Zabiję Arntora - szepnął cicho, z uśmieszkiem. - Możesz wybrać stronę. Teraz.
Amelia nie chciała mu wierzyć, ale na surowej twarzy rysowała się nie tylko odwaga, jaką daje pewność siebie. Wiedziała, że ten człowiek naprawdę myśli to, co mówi.
- Co utwierdza cię w przekonaniu, że nie wyjawię Arntorowi twoich planów?
Mężczyzna znów zarechotał.
- Opowiadaj mu, Amelio, ale to będzie znaczyło, że już dokonałaś wyboru. Tak jak powiedziałem, nie uważam cię za głupią.
Nie spuszczając z niego oka, ostrożnie uchwyciła burtę łodzi, on ani drgnął. Stał tylko, czekając na coś.
- Żegnaj, Jarle Raune, nie chcę więcej słuchać twojego gadania.
Wskakując do łodzi, nie śmiała na niego spojrzeć, dopiero po kilku ruchach wioseł, kiedy rozdzieliła ich woda, zerknęła na cień pozostający na brzegu, czując, jak serce powoli wraca do normalnego rytmu.
Stał, nie ruszając się z miejsca, patrzył za nią. Potem wolno się pochylił, podniósł coś z ziemi. Zobaczyła, jak nie spuszczając z niej oka wolno, bez wysiłku, przełamuje kawałek drewna na pół.
Maria wyczuła, że wydarzyło się coś szczególnego. Amelia wróciła do domu cicha i posmutniała. Pospieszyła do stojącej przy ogniu kołyski, w której spało dziecko przykryte lekką derką. Pocałowała malutką, pogładziła po puszystych włoskach, uśmiechnęła się do jej zaspanych oczu i zaraz przyłożyła ją do piersi.
- Idą ciężkie czasy, babciu - powiedziała cicho, przesuwając palcami wzdłuż zawiłych linii dziecięcego ucha.
Maria tylko pokiwała głową. Ręce nie przestały przebierać grochu w misce, którą trzymała na kolanach. Suche ziarenka grzechotały cicho, jakby tańcząc wokół drewnianego naczynia.
- Spotkałaś... Arntora?
Amelia potaknęła, ale w jej twarzy nie dało się nic wyczytać.
- Kim on właściwie jest?
- On im przewodzi, babciu, jest tym, którego wszyscy muszą pytać o pozwolenie, jeśli mają jakąś sprawę wśród mieszkańców brzegu. Już ci to mówiłam, potrzebna mi jego pomoc.
Maria kiwnęła głową, zamyślona przygryzła wargę. Amelia przełożyła dziecko przez ramię, odwróciła się do staruszki.
- Co mam zrobić, babciu?
Oczy Marii patrzyły gdzieś daleko.
- Nie potrafię ci tego powiedzieć, moje dziecko. Za mało wiem.
Amelia poczuła, jak brak nadziei rozrywa jej serce. Cudownie byłoby się poddać. Mogliby tylko spakować kufer, położyć się, przespać kilka godzin, a potem wsiąść do łodzi i wiosłować bez odpoczynku, póki nie dotrą do matki i ojca. Amelia nie musiałaby już więcej widzieć na oczy Arntora, nie musiałaby drżeć ze strachu na ciemnym brzegu przed groźbami obcego.
Ale wtedy rację miałaby Durdei.
Wtedy dla takiej jak ona nie byłoby już żadnej nadziei.
Wtedy zawszone dzieci, które na bosaka biegały po brzegu, mogłyby się już tylko poddać.
A one zasługują na szansę, zasługują w każdym razie na to, żeby ktoś się o nie troszczył.
Właśnie to Amelia obiecała sobie, im i Bogu, a zapłatę już otrzymała z góry.
Przyłożyła twarz do główki dziecka. Miękka czaszka była ciepła, pachniała mlekiem, woskiem i maścią.
Mała Hanna. Taka zgrabna i zdrowa, taka śliczna, bez śladu swego grzesznego poczęcia.
Bóg wybaczył ten wielki grzech i pozwolił przyjść dziecku na świat bez piętna. Okazał swoją łaskę.
Miałaby więc nie dotrzymać swojej części przymierza?
Miałaby nie znieść cierpienia, gróźb i strachu?
Nawet ponurą osobę Arntora musi zaakceptować i znosić. Z pomocą Boga być może już wkrótce spojrzy na niego w blasku miłości bliźniego. On jest wszak mimo wszystko jedynie człowiekiem, owszem, jego grzechy i myśli bywają ohydne i złe, ale czyż ona sama nie jest większą grzesznicą? Czy nie powinna wstydzić się swojego postępku?
Arntor także był kiedyś niewinnym niemowlęciem.
Jego twardość i nieludzka bezwzględność na pewno mają swoje przyczyny.
Amelia wolno kołysała dziecko. Zrozumiała, że znajdzie w sobie tę siłę, której teraz jej brakuje.
Maria zauważyła zamyślenie wnuczki. Sądziła, że to przyszłość dziecka niepokoi młodą matkę. Po raz setny zadała sobie pytanie:
Kto jest ojcem małej Hanny?
Czyżby był nim ten mężczyzna, od którego Amelia dzisiaj wróciła?
Czyżby sprzedała się za to, by móc nieść pomoc?
Maria pokręciła głową, ostrożnie wsypując groch do garnka z wrzącą wodą. Nikt chyba nie jest aż tak ofiarny. Nie można mieć aż tyle współczucia dla obcych, by poświęcić swoje serce, swoje szczęście i całą siebie, żeby tylko pomóc komuś innemu.
Maria przeklęła w duchu, zerkając na odpoczywającą dziewczynę.
Ach, gdyby tylko wróciła do domu kilka miesięcy wcześniej... Gdyby wróciła, zanim Amelia...
Dziewczynie wiele by oszczędzono, pomyślała Maria i poszła po mięso na obiad.
Mogłabym być może porozmawiać z babcią, mogłabym jej wyznać prawdę. Co by pomyślała, gdyby dowiedziała się, że jestem gorsza od najgorszej ladacznicy?
Że spałam z własnym bratem i czułam w sercu żądzę nawet wtedy, gdy poznałam prawdę?
Amelia niespokojnie rzucała się w łóżku, materac wydawał się taki twardy, a po podłodze pełzły wszystkie ciężkie myśli, czekając tylko, by ją dopaść.
A gdybym wyznała jej tylko jedno, przemilczając drugie?
Gdybym powiedziała, że nigdy nie sądziliśmy, że łączą nas więzy krwi?
To umniejsza naszą winę.
Ale czy mogłabym zaprzeczyć, że moje serce wciąż tęskni, nawet teraz, gdy wiem, jak bardzo to jest złe?
A Hanna... Ona będzie musiała dźwigać ten ciężar. Prawda o jej poczęciu sprawi, że ludzie odwracać będą głowy z obrzydzeniem. Wszyscy wiedzą, jakie potwory mogą się zrodzić, kiedy brat płodzi dzieci z siostrą. Wszyscy wiedzą, że to dzieci zła przychodzą na świat w taki sposób. Że Pan na zawsze przeklął takie potomstwo i ich rodziców, skazał na wieczne cierpienie.
Amelia mocno zacisnęła oczy, lecz obraz ścigających ją ludzi nie chciał zniknąć.
Powstrzymała łzy, płacz na nic już się nie zdał, w dodatku babka mogła przyjść, by sprawdzić, co się dzieje.
Randar przysłuchiwał się zwierzanym mu szeptem zmartwieniom żony. Podzielał jej lęk o wnuczkę, rozumiał jednak, że ujawniając swoje myśli, w niczym nie ulży Marii.
Zauważył niepokój w oczach Karla i uświadomił sobie, że gdyby był ojcem dziewczyny, postąpiłby inaczej. Nie pozwoliłby dziecku na tak wczesne rozwinięcie skrzydeł. Nie pozwoliłby siedemnastolatce wyjechać, bez względu na cel, jaki by jej przyświecał, i na opiekę krewnych. Amelia co prawda była szczególną osobą, nikt, kto nie znał jej wieku, nie potraktowałby jej jak osoby niedojrzałej, zachowywała się doroślej niż wiele młodych mężatek, potrafiła też więcej niż niejeden dorosły mężczyzna.
Wiele jednak miała w sobie z dziecka, którym nigdy nie dane jej było być. Randar czuł ukłucie w piersi, gdy patrzył, jak zajmuje się malutką.
- Pytałeś ją o ojca? - upewniała się Maria. Mruknął cicho:
- Nie, o takich rzeczach się nie rozmawia.
- W każdym razie nie zaprzecza. Myślę, że musiał nim być ów Armor. Sprzedała się temu podstarzałemu nędzarzowi... Aż trudno w to uwierzyć.
- Może ona go kocha?
Maria zirytowana wypuściła powietrze przez nos, ale zdołała utrzymać głos na poziomie szeptu:
- Kocha? Uważasz, że wróciła zadowolona od niego? Randar poruszył się gwałtownie, wyciągnął rękę spod ramienia żony.
- A kto by wyglądał na zadowolonego po spotkaniu z najgorszym wstydem Sogndal?
Maria złagodniała, nie chciała, żeby ją puszczał, przysunęła się bliżej, głos jej brzmiał teraz bardziej miękko.
- Będziemy nad nią czuwać, mój najdroższy. Jeszcze nie zostaliśmy całkiem z boku, jest ktoś, kto nas potrzebuje, kogo nasze stare ciała jeszcze przez jakiś czas będą mogły się uczepić.
Wyczuła jego uśmiech, ale w głosie zabrzmiało lekkie drżenie, gdy odpowiadał:
- Oczywiście, moja kochana. Postaramy się wykorzystać i resztkę naszych dni.
Z wysiłkiem uniósł się na lewej ręce, delikatnie pocałował niespokojne wargi żony. W biodrze zakłuło go, lecz tylko niczym leciutkie ostrzeżenie. Młodzieńcza namiętność, którą ona zawsze w nim wywoływała, teraz znów się pojawiła. Nie była jednak nieujarzmionym wodospadem, lecz raczej leniwie płynącą letnią rzeką, w której przesuwają się ciepłe prądy dobrych czasów.
Amelia również następnego dnia przeprawiła się przez fiord. Zrobiła się już wiosna na tyle, by mogła podjąć targi o wolne skrawki pola u wieśniaków mieszkających najniżej w Dalsdalen. Bardzo by się przydały, a o pieniądzach za dzierżawę, które przyjdzie jej wyłożyć, nikt nie musi wiedzieć.
Amelia wierzyła, że człowiek, który będzie mógł sam hodować własną żywność, wraz z nią zyska także godność. A wśród mieszkańców brzegu wielu było takich, którzy mieli korzenie w tłustej uprawnej ziemi. Zostali jednak wygnani albo stracili grunt w inny sposób.
Niejeden wśród nich potrafiłby wywijać motyką, gdyby tylko miał pole. Gdy jednak raz już się osiedlili w królestwie Arntora, nie było dla nich nawet skrawka ziemi.
Wieśniacy woleli raczej zostawić pole odłogiem, niż oddać je pod uprawę nędzarzom. Tamci należeli do innego świata, świata przerażającego, stanowili żywą ilustrację słów Pana, że ten, kto żyje nieczysto, ponosi karę i w wieczności, i tu, na ziemi.
Pierwszy wieśniak, którego Amelia zagadnęła o pole, zmrużył oczy pod słońce i poprosił, by jak najszybciej odeszła.
Drugi powitał ją przychylnie, miał oczy okrągłe jak piłki, dreptał w koło, uśmiechając się od ucha do ucha. Ręce zatknął za pasek spodni, żeby otwarcie ich nie zacierać z radości. Gdy jednak wymienił sumę, jakiej żądał, patrząc przy tym na mocno zasznurowany stanik Amelii, dziewczyna zrozumiała, że z tej umowy nic nie będzie.
Zniechęcona powędrowała dalej. Na samej górze, na skraju lasu ponad Flatane, leżała niewielka zagroda. Wiedziała, że mieszkająca tam wdowa ma kłopoty ze zdobyciem dostatecznej liczby rąk do pracy.
Amelia zaproponowała drobnej kobiecie zarówno ziarno, jak i szylingi w zamian za ziemię, lecz wdowa siedziała przerażona na ławie w otoczeniu wszystkich dzieci, kręcąc głową.
- Nie... nie, nie mogę się z tobą umawiać. Ty... jato nie wypada. Sąsiedzi... nie zgodzą się, żeby ci ludzie krążyli wokół ich własności.
- Ale ty od dwóch lat nie uprawiasz tego kawałka ziemi na samej górze, przynosi wstyd zagrodzie, nie zdołasz poradzić sobie ze wszystkim, dlaczego więc nie pozwolić ubogim zasiać tam ziarna? Tak będzie lepiej dla wszystkich, obiecuję ci połowę, jeśli pożyczysz im też narzędzia i pokażesz, co mają robić.
- Nie, nie ma mowy! Prędzej sprzedam całą zagrodę, wielu jest takich, co z pocałowaniem ręki wezmą mój las!
Amelia musiała się poddać. Kobieta bliska była gniewu, widać było, jak mocno zaciska ręce na sznurku, którym kołysała łóżeczko najmniejszego dziecka.
Zrezygnowała, pożegnała się, za plecami usłyszała głębokie westchnienie ulgi.
Zacisnęła wargi i biegnąc drogą, nie oglądała się ani na lewo, ani na prawo. Nie chciała się z tym pogodzić, ale straciła już nadzieję. Kolejny raz optymizm musiał się zmienić w poczucie klęski. Czyżby w tej wsi nie było żadnej chrześcijańskiej duszy?
Dopiero gdy stanęła przy płocie i przed jej oczami roztoczył się widok na drogę wśród dębów, uświadomiła sobie, że szukała pomocy w niewłaściwym miejscu.
Sunniva!
Bjornar i Sunniva! Może oni mają ziemię do wydzierżawienia?
Wprawdzie zaledwie dwukrotnie spotkała przyrodnią siostrę matki, ale przecież łączyły je więzy krwi, bliskie na tyle, by przyjść z pomocą, gdy sytuacja stawała się poważna.
Już wkrótce siedziała w paradnej izbie Sunnivy i słuchała ciotki, która wyjaśniała, dlaczego nadzieje Amelii są płonne.
- Nie znasz tej wioski, Amelio, nie wiesz, jakie rządzą w niej prawa. Ludzie nie są tu równi, zresztą nigdzie tak nie jest. We wszystkich wsiach mieszkają tacy, których ci lepiej sytuowani nie chcą znać. Dlatego nie znajdziesz nikogo, kto oddałby ci ziemię. Nędzarze mają własne zasady, swój własny świat. Dopóki zostawiają nas w spokoju i nie kradną naszych zapasów siana, nie biorą jagniąt, to tak jakby nie istnieli. Nawet nie odbieramy im dzieci, tak jak powinniśmy.
Amelia nie spuszczała wzroku z Sunnivy, wiedziała, że to, co mówi ciotka, jest prawdą. Wiedziała także, że Sunniva potrafi spojrzeć głębiej, a gdy zrozumiała, co się dzieje, przyjęła postawę biernego obserwatora. Tak jak ktoś, kto stoi z boku i przygląda się rozgrywanej partii w kości.
- Ależ wobec tego to się nigdy nie zmieni, ciotko Sunnivo! Skazujecie na śmierć coraz więcej sierot, kalek, ludzi opuszczonych.
Sunniva uniosła dużą dłoń, otarła oczy piekące od cebuli, którą smażyła nad ogniem.
- Życie nie jest łatwe dla nikogo z nas, Amelio. Być może w zamian za swoje współczucie i dobroć otrzymasz w podzięce jedynie zło.
Amelia zacisnęła pięści, nic nie irytowało jej bardziej niż takie stanowisko. Nic dziwnego, że nędza tak rośnie, że ludzkie cierpienia nigdy chyba nie będą miały końca. Dopóki bowiem dobrzy ludzie, tacy jak Sunniva, będą myśleć w ten sposób, nikt nie ośmieli się ruszyć tyłka ze stołka i wyciągnąć pomocnej ręki.
Siedziała w milczeniu, nie miała do powiedzenia nic, co nie zostałoby odebrane jako jawna nieuprzejmość.
Sunniva była równie spokojna, lecz w jej oczach lśniła troska, gdy spytała ostrożnie:
- Ten Arntor, czy on wciąż jest wśród nich w pewnym sensie bożkiem?
- Jest tym, którego mieszkańcy brzegu słuchają, gdy ani lensman, ani wójt nie mogą sobie poradzić.
W głosie Amelii brzmiała złość.
- No tak, to wiedziałam jeszcze przed wypadkiem. Alę ludzie gadają, Amelio... Czy on jest ojcem twojej córki?
Amelia podniosła się od stołu. Ogarnął ją smutek na myśl, że ciotka wzbudziła jej irytację, której Amelia tak bardzo sobie nie życzyła.
- To nie jest sprawa nikogo z tych, którzy gadają, ciotko Sunnivo. Nigdy jednak nie padło żadne inne imię, a więc to musi być on.
Innej odpowiedzi nie umiała udzielić, a wyglądało na to, że Sunniva żałuje swej bezceremonialności okazanej młodziutkiej siostrzenicy. Prędko pozbierała łuski cebuli i zaprosiła Amelię na posiłek.
Dziewczyna uprzejmie odmówiła.
Kiedy już miała odchodzić, zaskoczył ją nagły uścisk ramion ciotki. Sunniva zapłakała jej prosto do ucha:
- Nie gniewaj się, Amelio, nie odchodź ode mnie w złości. Tak mało mam bliskich ludzi, nigdy ich nie miałam. Ty... jesteś dzielną dziewczyną. Tak bardzo bym chciała...
Amelia sztywnymi rękami odwzajemniła uścisk, ciało tej kobiety było większe i cięższe niż jej własne, w tej chwili jednak wydawało się takie słabe, wprost kruche.
Wreszcie Sunniva puściła siostrzenicę, oczy schowała pod grzywką, próbując się opanować.
Podała jej teraz rękę.
- Pozwól, że pomogę ci inaczej, Amelio. Myślę, że przydałaby ci się tu, we wsi, para dodatkowych uszu.
Amelia lekko kiwnęła głową.
- Dziękuję, ciotko, rozumiem...
- Oby to była prawda - westchnęła Sunniva i stojąc na schodach, patrzyła za gościem jeszcze długo po tym, jak Amelia zniknęła wśród rzadkich jarzębin.
Sunniva nie widziała mężczyzny, który z brogu przy drodze śledził Amelię wzrokiem, nie zauważyła, że przekradł się krótszą drogą, podczas gdy Amelia pokonywała szerokie zakręty. Akurat jednak w miejscu, gdzie kończył się niski lasek w zagłębieniu doliny, a kilka wielkich liściastych drzew tworzyło wyraźną granicę pól, czekał na nią, gdy powiewając łopoczącymi spódnicami na wpół biegła ku swemu celowi dalej w dole.
Nie przestraszyła się tak bardzo jak poprzedniego wieczoru, ale gdy zatrzymała się gwałtownie na widok mężczyzny stojącego wśród drzew na szeroko rozstawionych nogach, nie zdołała powstrzymać cichego jęku.
Trwał nieruchomo w miejscu, w którym droga zmieniała się w ścieżkę.
Uśmiechnął się wyzywająco jak złodziej zaskoczony przez dziecko.
- Nie udało się wydzierżawić ziemi, Amelio? Wpatrywała się w niego bez słowa, wstrząśnięta, że wiedział, z jaką sprawą przybyła.
Musiał śledzić ją przez cały dzień, rozmawiać z chłopami, którym przedkładała swoją propozycję.
Amelia zadarła nos.
- Może wyniknęło z tego coś więcej - odparła buntowniczo.
- Aha, myślisz więc, że Arntor będzie z ciebie zadowolony?
Nie odpowiedziała, z mocno bijącym sercem ruszyła po prostu w jego stronę, by go wyminąć. Przez moment poczuła radość, ponieważ przeszła obok niego nie powstrzymana, lecz on pomaszerował sprężyście tuż przy niej, dotrzymując jej kroku, a z gardła wydobywał mu się cichy śmiech.
- Widzę, że się spieszysz, mała dziwko. Spieszy ci się do śmierci. Śliczna jesteś, kiedy tak wędrujesz. Być może dam ci jeszcze jedną szansę, maleńka.
Zanim Amelia zorientowała się, co to za dźwięk, rozerwał jej chustę, następując na nią ciężką nogą.
Amelia przystanęła, chciała przyciągnąć do siebie rozdarty materiał, ale on teraz chwycił jej spódnicę, podniósł nieprzyzwoicie wysoko i szarpnął. Mocna tkanina się nie poddała, Amelia wystraszona zaczęła krzyczeć gniewnie, lecz wtedy Jarle przyciągnął ją do siebie jak rybę rzucającą się w sieci.
Ostatnie mocne szarpnięcie rozdarło szew.
- Mógłbym cię wziąć tu i teraz, Amelio. Wiesz o tym, prawda?
- Nie ośmielisz się, ludzie przyjdą. Zachichotał, zachęcony jej jawnie okazanym strachem.
- A kto się tym przejmuje, jak myślisz? Wszyscy zdają sobie sprawę, że jesteś dziwką Arntora. I doskonale wiedzą, że zamierzam w pewien piękny dzień przejąć wszystko, co do niego należy.
Zobaczyła, że puścił jej spódnicę, poprawiła ją. Okryła się i wetknęła rozprute części za skórzany pasek.
- Mogłabyś pójść teraz ze mną, a on zrozumiałby powagę sytuacji i wyniósł się stąd, póki jeszcze jest na to czas.
- Nigdy.
Zarechotał znów, oczy teraz mu się zwęziły, zadowolony rozłożył ręce.
- Ten dzień nadejdzie, Amelio, już widzę, jak błagasz o miejsce u moich stóp.
Zasalutował jej do kapelusza, posłał krzywy uśmiech i gwiżdżąc, ruszył szeroką drogą.
Amelia przez moment stała jak skamieniała, wreszcie jednak stopy same zaczęły ją nieść. Biegła w dół ścieżką wśród krzaków i zarośli w takim pędzie, że rozdarta już chustka podarła się jeszcze bardziej i wreszcie zmieniła się w kupkę łachmanów.
Nie czekała na pojawienie się żadnego z chłopców, tylko wsiadła do łodzi i wiosłowała tak, że serce mało nie pękło jej z wysiłku. Dopiero na spokojnym połyskującym morzu uspokoiła się na tyle, by myśleć jasno.
Musi iść do Arntora, natychmiast, on na pewno nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, na pewno nie wie, jak rośnie władza Jarlego Raune. Amelia bała się, że nie uda jej się pójść drogą, którą sobie wytyczyła, ale dla Arntora była to naprawdę sprawa życia i śmierci, on nie ma bogatej mamy, u której może szukać schronienia.
Jarle Raune zapomniał chyba jednak o najważniejszej podporze Arntora:
Hjordis.
Jeśli ktokolwiek zdoła postawić na swoim i zdławić każdego, kto mu zagrozi, to tylko silna siostra Arntora o kamiennym sercu. A jeśli Amelia teraz odpowiednio rozegra swoje karty, to Hjordis stanie się jej atutem.
Postanowiła natychmiast zawrócić łódź, pospieszyć ku brzegowi, ku chałupie Arntora. Coś jednak podpowiedziało jej, że powinna zaczekać, i w nagłym przebłysku dostrzegła przed oczami twarz babki.
Amelia zawróciła do domu.
- Babciu, boję się, nie dożyję starości w tej wsi, jeśli Jarle Raune ma tyle władzy, jak twierdzi. Być może to prawda, bo nikt z ludzi, z którymi rozmawiałam, nie chciał wydzierżawić mi ziemi. Nawet Sunniva...
W tych słowach dźwięczało źle skrywane oskarżenie, Amelia nie mogła się od tego powstrzymać, lecz nerwowo zerknęła na babkę w momencie, gdy je wypowiadała. Wyglądało jednak na to, że nie uraziła Marii, mówiąc tak o jej córce. Babka tylko powoli skinęła głową, jej oczy patrzyły spokojnie w zamyśleniu, a dłonie prędko przesuwały igłę w rękawie kurtki Randara; miały ozdobić ją nowe czerwone pasy.
- Sunniva nie lubi awantur - powiedziała. Amelia westchnęła.
- Rozumiem ją, chociaż nie całkiem. Przecież jeden taki skrawek ziemi mógłby ocalić komuś życie, babciu!
Maria opuściła igłę z nitką na kolana.
- Chcesz, żebym z nią porozmawiała, Amelio? Sądzę, że jeśli ją poproszę...
- Nie, nie, jeśli Jarle rzeczywiście postanowił wygnać Arntora i Hjordis ze wsi, to wszyscy, którzy wspierają tych dwoje, będą musieli za to ponieść karę. Nie możemy wciągać w to Sunnivy, a już na pewno nie siłą.
Maria znów zabrała się do szycia, wyraźnie ucieszona wyrozumiałością wnuczki.
- Czy nie ma żadnego innego sposobu, Amelio? A pastor? Lensman? Czy to naprawdę Arntor decyduje, komu spośród tych nieszczęśników wolno dawać jedzenie i pomagać? Kiedyś tak nie było...
- Ale teraz tak jest - odparła Amelia. - Mnie też się kiedyś wydawało, że wystarczy tu przybyć z wolą niesienia dobra, a wszyscy przyjmą mnie z zachwytem i wdzięcznością. Prędko się jednak przekonałam, że wśród bezdomnych z brzegu rządzą inne prawa. Oni... mnie wygonili i obrabowali. Oszukiwali, gdy tylko nadarzała się sposobność. Tak było do czasu, gdy wreszcie Arntor im powiedział, że mogę swobodnie działać. Dopiero wtedy niektórzy z nich zaczęli zwracać się do mnie o pomoc, zwłaszcza młode kobiety, te, które mają małe dzieci.
To Maria rozumiała.
- Właśnie o nie najbardziej się niepokoję, babciu, szczególnie teraz, kiedy sama urodziłam, i wiem, co to znaczy być matką. Mimo wszystko mam wiele szczęścia.
Maria uśmiechnęła się ciepło.
- Potrafisz to docenić, Amelio. Twoja dusza jest doprawdy cudownie jasna!
Amelia schyliła głowę, zawstydzona, babka chyba nie myśli tak naprawdę? Słyszała przecież, jak w niektóre noce Amelię męczy bezsenność.
- Miewam swoje ciężkie chwile.
- Wiem, lecz różnica polega na tym, że żyjesz pełnią życia i radujesz się każdym momentem rozświetlającym mroczne dni - odparła Maria z powagą.
Amelia podeszła do niej, otoczyła z każdym dniem okrąglejszymi ramionami szyję staruszki.
- Tak bardzo się cieszę, że tu jesteś, babciu, bez ciebie i dziadka chyba nie zniosłabym już więcej.
- Nie możesz być taka twarda wobec swej matki, Amelio, nie możesz jej tak odpychać.
Amelia cofnęła się odrobinę, popatrzyła w oczy babki, spoglądające z łagodnym oskarżeniem.
- Mamy?
Maria spojrzała teraz wyzywająco. Amelia puściła babkę, odwróciła się sztywno.
- Nie wiem, babciu... czy potrafisz to zrozumieć. Mama... zawsze tyle miała w głowie i w sercu...
Głos jej nie chciał słuchać, spróbowała więc jeszcze raz, dziwne wydawało się mówienie o tych sprawach.
- Mama tak bardzo chce pomóc, ale na swój sposób, zawsze tylko na swój sposób. Możliwe, że wie lepiej, jestem pewna, że pragnie mojego dobra, ale ja muszę żyć sama. Babciu, czy ty to rozumiesz?
Maria z błyszczącymi oczami pokiwała głową. Igła i kurtka upadły na podłogę, kiedy jej ręce znów się wyciągnęły do Amelii. Położyła jasną głowę dziewczyny sobie na kolanach, gładziła lnianozłote włosy, takie same, jak kiedyś jej własne.
- Rozumiem, Amelio. Moja matka była dostatecznie mądra, by kochać mnie bez stawiania żadnych żądań. Gdy miałam piętnaście lat, pozwoliła mi usłuchać głosu serca i wyjechać w świat, żeby czynić cuda, właśnie tak jak ty zrobiłaś. I wiedziała, że nie utraci mnie, nawet jeśli rozdzieli nas kawałek fiordu. Twoja matka... była jeszcze dzieckiem i straciła wszystko, kiedy i ja, i Randar wyjechaliśmy. Dlatego zapewne próbuje z całych sił przytrzymywać przy sobie najbliższych, moja Amelio. Nie wolno ci o to jej obwiniać.
Amelia płakała cichutko, łzy spływały na fartuch Marii, wsiąkały w gruby wełniany materiał. Dłonie gładzące ją po włosach wypowiadały wszystkie słowa pociechy, jakich Amelia potrzebowała. Łzy ustały, gdy źródło wyschło, teraz było jej lżej na sercu.
- Wiedz, że ona kocha cię nad życie, Amelio. Gdyby rzeczywiście zaszła taka konieczność, bez wahania poświęciłaby wszystko dla ciebie.
Amelia zrozumiała nagle, że to prawda. Mama lubiła przedmioty i złoto, lubiła mieć znajomych, którzy ściągali przed nią czapki z głowy, była królową wsi, nawet kiedy stała w podartym ubraniu i czyściła zaropiałe rany. Gdyby jednak zażądano tego od niej, Amelia wiedziała, że wszystko inne, czemu poświęcała tak wiele czasu, odsunęłaby na bok. Gdyby musiała... A tatuś... jego także nigdy nie zdradzi.
- Masz rację, babciu. Dobrze słyszeć, jak to mówisz, bo myślę, że wiesz lepiej od innych, co kryje się w ludzkich sercach. Niekiedy aż się boję...
Maria szepnęła:
- Nikt nie zobaczy więcej, niż pozwolisz mu zobaczyć, Amelio. Nawet ja.
Amelia bała się w to wierzyć.
Babka bowiem uśmiechała się z takim smutkiem.
Randar poczuł się dostatecznie silny, by wybrać się z nimi do wioski na wiosenny targ. Mieszkańcy Sogndalsfjaeren umawiali się na wspólną wyprawę łodziami, czarne szeregi łudzi przesuwały się między magazynami nad brzegiem, gdzie karczmarz i wielcy gospodarze przechowywali węgiel, drewno, skóry, owczy łój, gorzałkę i inne towary na sprzedaż. Należało załadować łodzie, nadszedł czas, by wyprawić się do Kaupanger albo Solvorn, by sprzedać towary.
Randar ujął wiosła, poczuł, jak dłonie tęskniły za tym, by znowu ułożyć się wokół starego znajomego drewna.
Amelia znów przyszła do niego któregoś wieczoru i na nowo poczuł gorąco spływające z jej drobnych dłoni. Było to trudne do opisania uczucie miękkiego, sprężystego ciepła, jak gdyby ktoś wlewał wiadra soku, takiego jak krąży w drzewach, wprost w jego żyły, w każdy mięsień, w każdy zesztywniały staw. Przerażała go niemal ta moc, przede wszystkim dlatego, że płynęła z rąk niedużej, bezbronnej pół dziewczyny, pół kobiety. Tej nocy kochał się z żoną po raz pierwszy od bardzo długiego czasu.
Rankiem wyraźnie oświadczył kobietom, że zamierza wybrać się do wsi. Bardzo chciał zobaczyć domostwo Sunnivy, przekonać się, czy żyją jeszcze jacyś znajomi. Był już raz w Sogndal po powrocie do domu, lecz wtedy starczyło mu sił jedynie na siedzenie na twardym stołku karczmarza.
Staruszek wiosłował sprężyście i tak rytmicznie, że nawet się nie zdyszał. Maria uśmiechała się do niego z uznaniem, siedziała jak królowa na rufie z Johanną otuloną w kilka warstw kocyków, pomimo że dzień był ciepły. Malutka gruchała, wydawała z siebie odgłosy świadczące o zadowoleniu, najwyraźniej podobała jej się ta pierwsza w życiu wyprawa łodzią. Amelia także się uśmiechała, niekiedy przymykała oczy, patrząc na jasne niebo, i rozkoszowała się powietrzem owiewającym im twarze.
Obejrzeli się za siebie, zauważyli, że Meisterplassen jakby urosło. Budynki miały nowe, jasne pokrycie dachów, świeżo obite drzwi i nawet okno. Dookoła rozciągały się czarne pola, obsiali je już i obsadzili, przez warstwę gleby przebijały się pierwsze jasnozielone kiełki. Owce pasły się koło obory za ogrodzeniem, jagnięta biegały rozbawione, wyglądały z daleka jak maleńkie żywe kłębki wełny.
- Nie ma piękniejszego miejsca - oświadczyła Maria z zadowoleniem.
Gdyby ktoś usłyszał tę dumę w jej głosie, mógłby pomyśleć, że mówi o bogatym dworze. Amelia zamrugała, przez moment przed oczami stanęły jej rozległe pola i wysokie budynki Wdowiej Zagrody, zielony fiord w dole, piękny w taki dzień jak dzisiejszy niczym szlachetny kamień. Nic jednak o tym nie powiedziała, Maria i Randar bowiem postanowili już nigdy nie oglądać brzegów Lyster.
Wkrótce zaczęli zbliżać się do lądu.
Amelia siedziała plecami do brzegu, nie chciała się odwracać, wiedziała, że widok lepianek, brudu i stosów odpadków pozbawi ją radości, którą akurat w tej chwili chłonęła, patrząc na babkę i córkę na rufie. Gdy jednak dziób łodzi zazgrzytał o kamień, musiała obejrzeć się w tył. Randar włożył wiosła do łodzi, Amelia wyskoczyła na brzeg, pomogła im zawiązać liny wokół olbrzymich kamieni tworzących pomost. Tego dnia były suche, dało się po nich bezpiecznie stąpać. Randar pewnie zszedł na ląd. Patrzyły, jak z wahaniem robi kilka kroków, jak mocniej naciąga kapelusz na oczy, chroniąc się przed słońcem albo przed światem.
Maria podała mu dziecko.
Malutka ufnie uśmiechnęła się do Randara, gdy ułożył ją w zagłębieniu łokcia i przerzucił specjalne szelki przez ramię. W ten sposób jedną rękę miał wolną i niosąc dziecko, mógł podpierać się laską. Przestał jej już używać, lecz teraz dla poczucia bezpieczeństwa zapomniał o dumie.
Dwie kobiety patrzyły, jak maszeruje w stronę rzeki, tam gdzie gościniec skręcał między kościołem a zajazdem. Miał sprawy w kilku miejscach, a w obiadowej porze starszy syn Sunnivy obiecał przyjechać po niego wózkiem.
Maria i Amelia nie ruszały się z miejsca, dopóki nie zniknął im z oczu. Nie zapomniały jednak, po co tu przybyły.
- Amelio - rzekła Maria nagle, kładąc rękę na ramieniu dziewczyny. - Muszę ci coś powiedzieć, nie wiedziałam, czy powinnam, ale... Hjordis nie jest mi obca, wydaje mi się, że spotkałam już ją wcześniej, wiele, wiele lat temu. Była wtedy jeszcze młodą dziewczyną.
- Nie mieszkała tu, kiedy ty...
- Nie, nie mieszkała, ale pewnej nocy jacyś ludzie zatrzymali się u nas. Nie pamiętam, czy Randar był wtedy w domu. W łodzi leżała młoda dziewczyna w ciężkim stanie...
- Hjordis?
- Myślę, że to mogła być ona. Wiesz... czy ona ma dzieci?
Amelia pokręciła głową.
- Nie. Męża też nie ma.
Maria w zamyśleniu pokiwała głową.
- Chodźmy.
Buty szurały po przybrzeżnych kamieniach i pogniecionych muszelkach, a one dziwiły się, jak spokojne tego dnia wydawało się królestwo mieszkańców brzegu. Krótki szereg chałup najbliżej wody jakby drzemał! niemal mrugał do słońca ciężkimi szmatami służącymi jako drzwi. Jakieś kobiety jak zwykle siedziały, czyszcząc ryby, inne zajęte były praniem. Wykorzystywały do tego morską wodę, wełniane ubrania sztywniały, coraz bardziej za każdym razem przesycone ostrym zapachem. By pozbyć się sztywności, uderzały je drewnianymi kijami, gdy tylko wyschły, nacierały piaskiem, aż ręce zaczynały im krwawić. Ubrania w ten sposób nie były być może dużo czystsze, lecz w każdym razie dostatecznie miękkie, by dało się je włożyć.
Jakaś stara kobieta chodziła w koło z pęczkiem pod pachą, zebrała arcydzięgiel, ziele zwane psią kapustą, niemal identycznie wyglądający dziki kminek i świeże pączki paproci. Ofiarowała zieleninę tym, co mieli kawałek ryby, którą mogli włożyć do garnka, będzie z tego naprawdę pożywna potrawa, a w zamian żądała jedynie porządnej porcji.
Widziały dzieci, które jak zwykle kręciły się między chatami i walczyły o przyniesiony wodą kawałek drewna albo o ładną muszlę. Największe często pochylały się pod ciężarami, dźwigały na plecach drewno albo młodsze rodzeństwo. Tego dnia spora grupka dzieci zebrała się wokół chłopca, którego Amelia nie znała. Ubrany był jak one, w podarte spodnie i za dużą kurtkę. Nogi wyciągnął przed siebie, na białych palcach znać było odmrożenia. Poruszał stopami, wystawiając je na wiosenne słońce wśród rzemieni przytrzymujących drewniane podeszwy. Opowiadał jakąś historię. Kobiety nie rozumiały słów, a kiedy podeszły bliżej, chłopiec umilkł i splunął. Niejeden z przysłuchujących mu się dzieciaków zrobił to samo, po męsku wsuwając ręce w dziurawe kieszenie spodni.
Amelię ogarnęło straszne przeczucie, lecz z uśmiechem przywitała dzieci, gdy je mijały. Maria skinęła głową staruszce, pozdrowiła ją, mówiąc „szczęść Boże". Stara wyciągnęła zwiędłe już rośliny w ich stronę, z góry jednak wiedziała, że te dwie nie potrzebują takich przysmaków, by napełnić garnki.
Skierowały się prosto do chaty Arntora, zbaczając z wijącej się ścieżynki, która w nielogicznie kręty sposób wyznaczała ludziom kierunek tu, między lepiankami. Widziały, że z dymnika sączy się lekka smużka kwaśnego dymu. Teraz, w ostrym świetle, wyraźnie było widać lepiankę Arntora. Potrzebowała nowych desek i okładziny. Ściana wychodząca na wodę gniła od spodu, drewno pękało tam, gdzie zimą zaatakowała je wilgoć. Dach najwyraźniej również nie był szczelny, kłębki dymu zbierały się w paru miejscach, zanim rozwiał je powiew wiatru.
Amelia zastukała, pięść uderzająca o stare drzwi wydobyła dźwięk ostrzejszy, niż się spodziewała. Ze środka dobiegło ciche przekleństwo i zaraz w wąskiej szparze ukazała się twarz Hjordis.
- Do diabła, znów się tu włóczysz?
Amelia starała się zachować spokój, życzliwym spojrzeniem odpowiedziała na wrogość w wąskich jak szparki oczach siostry Arntora.
- Przyprowadziłam kogoś, kogo być może znasz, Hjordis.
- Do diabła, cóż to za pomysły! Odejdź stąd, dziwko, nikt cię tu chętnie nie widzi!
Hjordis wypluła te słowa, lecz jednocześnie nieco bardziej uchyliła drzwi i spojrzała ze źle skrywaną ciekawością ponad ramieniem Amelii.
Maria postąpiła o krok w bok, siostra Arntora musiała więc otworzyć drzwi całkiem, by dojrzeć jej twarz.
- Stoi tam i się chowa, niech ją diabli porwą! Zaraz... Zobaczyła Marię.
Amelia w dziennym świetle badawczo przyglądała się twarzy Hjordis. Głębokie zmarszczki, które wyryły lata, pogłębiły się teraz i jeszcze bardziej rzucały w oczy, ponieważ wypełnił je brud. Czoło błyszczało od tłuszczu i sadzy, aż do włosów znać na nim było ślady ocierającej je ręki. Usta miała popękane, otaczała je ciemna obwódka czegoś, co przypominało smołę. Na głowie zawiązała tego dnia zszarzałą chustkę, co sprawiło, że twarz wydawała się jeszcze bardziej kwadratowa i toporna. Tylko małe, osadzone głęboko oczka miały w sobie odrobinę piękna, gdy kobieta zapominała się i nie zaciskała ich, patrząc z ukosa. Na jej twarzy nie pojawił się jednak nawet cień, świadczący o tym, że poznaje.
- Cóż to znowu za oszustwo?
Jednocześnie z mroku dobiegło ciche mamrotanie, Arntor był wewnątrz.
Hjordis zacisnęła prawą dłoń na czymś w rodzaju czerpaka, lewą zamykała już drzwi. Amelia wślizgnęła się do środka, a w tej samej chwili Maria zaczęła mówić, przedstawiła się zaskoczonej Hjordis.
Nędzarka popatrzyła na białą, czystą dłoń, mniej pomarszczoną niż jej własna.
- Tak, matka Amelii... Spóźniłaś się, kobieto, twoja córka już zdążyła sobie narobić kłopotów, to pewne. Dorobiła się bękarta i wstydu. Nie jesteś ani trochę lepsza od żadnej z tych, co mieszkają na brzegu.
Wzrok Marii pociemniał, lecz zdołała nad sobą zapanować. Postanowiła nie zwracać uwagi na rozzłoszczoną furię.
Po twarzy Hjordis przebiegł grymas zazdrości, padły słowa:
- Słyszałam, że z ciebie taka piękność, prawdziwa czarownica, ale jesteś tak samo stara i pomarszczona jak każda nędzarka.
Maria gwałtownie zamrugała, ale odparła spokojnym głosem:
- Jestem babką Amelii, Marią, matką Marji. Długo nie było mnie we wsi, ale pamiętam cię, Hjordis. Byłaś kiedyś młoda i piękna, ponad trzydzieści lat temu...
Amelia poczuła, że drzwi za jej plecami wolno się zamykają, głos babki ledwie przez nie docierał, słychać było za to głośne przekleństwa Hjordis. Amelia zmrużyła oczy, usłyszała, że Arntor porusza się w kącie. Zaczynała go dostrzegać, w półmroku najwyraźniej starał się usiąść, próbując ukryć, jak bardzo przeszkadza mu w tym chora noga.
- Doprawdy, dzielna z ciebie dziewczyna, Amelio, skoro ośmielasz się tu pojawić.
- Owszem - odparła krótko. Chciała wybadać jego zamiary. Nie odczuwała lęku, choć jego głos brzmiał twardo i groźnie. - Nie stać cię na to, żeby mnie dzisiaj wygnać, Arntorze. Przynoszę ci ważne nowiny.
Zaśmiał się ochryple, ręką skrobał deskę nad łóżkiem. Szukał czegoś.
Amelia postanowiła przystąpić od razu do rzeczy.
- Znasz Jarlego Raune?
Spostrzegła, że drgnął wystraszony. Podeszła bliżej, oczy z wolna przyzwyczajały się do mroku. Zarośnięta twarz Arntora niczego nie zdradzała, ale puścił do niej oko, a ręka zaprzestała poszukiwań na półce.
- To gówniarz - stwierdził. - Syn strasznego łajdaka, nawet matka nie mogła z nim wytrzymać.
- On jest niebezpieczny, Arntorze, chce włożyć twoje buty.
Arntor burknął coś groźnie, choć w zamierzeniu miało to przypominać śmiech. Oczami wodził teraz niepewnie, ostrożnie pochylił się w jej stronę.
- Głupstwa wygadujesz, kobieto! Nie wiesz, o czym mówisz. Myślisz, że możesz mi grozić?
Amelia wyczuwała jednak, że w ostrych słowach kryje się wiele niepewności.
- Wiesz, o czym mówię, Arntorze, słyszałeś już o tym wcześniej, ale może udawałeś, że jest inaczej. Twoje dni są policzone, jeśli natychmiast nie zrobisz czegoś, żeby bronić swojej pozycji. Jarle Raune i jego ludzie rozprawią się z tobą.
Arntor zaklął cicho, uderzył pięścią w łóżko, trafił też widać w okaleczoną nogę.
- Gówniarz, przeklęty szczeniak!
Amelia wiedziała już, że Arntor boi się młodszego mężczyzny.
Z naciskiem i pełną powagą opowiedziała mu krótko, jak to Jarle dwukrotnie jej groził i otwarcie wyjawił swoje plany.
- Kazał mi wybrać stronę już teraz, ostrzegł przed wsiadaniem na chorego konia. Być może ma rację, Arntorze, i nigdy więcej mnie tu już nie zobaczysz.
Burknął coś znów, lecz opadł z powrotem na siennik. Twarz, skrytą w półmroku, zasłaniały także włosy i broda, Amelia dostrzegła jednak cień strachu, który kładł się na czole Arntora.
- Do czarta, niewiele mogę zrobić!
Znów z rozgoryczeniem uderzył w bezwładną nogę. Amelia zaczęła wyczuwać w Arntorze pewną bezradność, której nie był w stanie dłużej skrywać. Domyślała się jej istnienia, wiedziała, że może stanowić wrota do jego prawdziwej, utajonej wrażliwości. Jednocześnie jednak zdawała sobie sprawę, że nie ma nic groźniejszego od zranionego zwierzęcia.
Ostrożnie podeszła jeszcze bliżej. Smród bił od niego również dzisiaj, lecz chyba nie tak intensywny jak wówczas, gdy była tu ostatnio. A może to ona po prostu czuła się pewniej, może to raczej strach niż odór wywołał jej mdłości?
Zdecydowała się, dotknęła jego ramienia.
Próbował się wyrwać lecz nie był agresywny, twarzą odwrócił się do ściany. Amelia przysiadła na krawędzi łóżka, najpierw cała drżąca, później już spokojniejsza. Musiała odchrząknąć.
- Arntorze, jest wiele rzeczy, które możesz zrobić, jeśli tylko weźmiesz się w garść i przestaniesz użalać się nad swym losem. Potrzebuję twojej pomocy. Jeśli ciebie stąd przepędzą, to i ze mną koniec.
Burknął coś, lecz Amelia zrozumiała, że przyznawał jej rację.
Być może ważna dla niego była świadomość, że nie związała się z młodszym mężczyzną, by zapewnić sobie bezpieczeństwo, wyczuwał w niej jakąś dziwaczną lojalność, a przecież nigdy nie traktował jej inaczej niż z wyraźną pogardą.
- Trzeba się spieszyć, Arntorze, wiosenny połów już się zaczaj, musisz się pokazać, musisz dać jasno do zrozumienia, że nie masz zamiaru dopuszczać młodzieniaszków do władzy. Twoi ludzie cię potrzebują, Arntorze, nie znają bowiem żadnego innego przywódcy i boją się, słyszałam poszeptywania. Nie wiedzą, co się stanie, jeśli nie podejmiesz walki.
Ostatnie stwierdzenie było na wyrost, Amelia nie rozmawiała z nikim innym poza Durdei i paroma kobietami, które szybko odwróciły się do niej plecami. Mężczyźni tylko zerkali na nią spode łba, słyszała zjadliwe komentarze.
Arntor odezwał się głębokim głosem:
- Hjordis pilnuje posłuszeństwa, oni ją szanują. Amelia skinęła głową i przyznała mu rację.
- Ale ona sobie z nimi nie poradzi, jeśli Jarle zbierze wokół siebie mężczyzn, dobrze o tym wiesz.
- Ja nie jestem już mężczyzną - odparł ochryple i gwałtownie odwrócił się w jej stronę. Ciemne oczy błyszczały.
Amelia wyczuwała w nim tyle samo buntu, co i smutku. Przez moment bała się, że znów się na nią rzuci.
Nie chciała okazywać lęku, nie cofnęła się. Pragnęła, by zrozumiał, że jest czymś więcej niż tylko przerażoną do szaleństwa, niczego nieświadomą kobietą.
- Z tym być może niczego nie da się zrobić, nie bardzo wiem, jak twoja rana się zaleczyła, ale wtedy wyglądało to paskudnie. Twojej nodze natomiast, przypuszczam, możemy pomóc. Mam przyjaciół, którzy łatali już kiedyś takich jak ty.
Arntor wciągnął głęboki oddech, popatrzył na nią wąskimi szparkami oczu.
- Wydaje ci się, że możesz mnie oszukać? Amelia poderwała się gwałtownie, poczuła, że już nie zniesie dłużej nieustannej niechęci i podejrzliwości tego człowieka. Gdy rozzłoszczona tupnęła w klepisko, but się na czymś poślizgnął.
- Do diabła, Arntorze, dość tego! Zaskoczona takimi słowami we własnych ustach, prędko pomodliła się w myśli o wybaczenie, zanim znów nabrała powietrza w płuca i podjęła:
- Nie zamierzam dłużej tu przychodzić i błagać cię, to ty mnie teraz potrzebujesz. Tracisz władzę, starcze, i ja jestem jedyną osobą, która pragnie cokolwiek dla ciebie zrobić. Nikt tutaj nie troszczy się o twój los, Arntorze, bo nie jesteś już najsilniejszy, nie jesteś nawet najsprytniejszy, bo rozum zamroczyło ci użalanie się nad sobą i dziecinne popłakiwanie.
Mówiła nie przerywając, nie dając mu szans na wtrącenie choćby słowa, widziała jednak, że leżący na łóżku człowiek ogromnie się zdziwił.
- Odchodzę teraz, Arntorze, i możesz się założyć, że już tu nie wrócę. Zmarnujesz szansę, jeśli natychmiast nie poprosisz mnie, żebym została, i nie zmienisz swego nastawienia.
Arntor przetarł oczy, patrzył na nią zdumiony. Zaczaj coś jąkać, urwał.
- No i jak?
Amelia ciaśniej owinęła się chustą, stała na szeroko rozstawionych nogach, wiedziała, że wydaje mu się większa i silniejsza niż kiedykolwiek.
Arntor otworzył usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Czując, jak serce wali jej mocno z napięcia, zrobiła krok. Chciała odwrócić się w stronę drzwi. Rzuciła ostatnie spojrzenie na jego rozdziawione ze zdumienia usta. Nigdy wcześniej go takim nie widziała. Wyciągnęła rękę w stronę rygla zamykającego drzwi i dopiero wtedy usłyszała za sobą głos jakby płaczącego dziecka:
- Zostań, Amelio, tak cię proszę...
Puściła rygiel, odwróciła się uśmiechnięta. Pilnowała się jednak, by jej spojrzenie nie wyrażało współczucia ani wyniosłości.
- Wiedziałam, że jesteś twardy. Nie poddasz się, prawda?
Arntor zachichotał, po raz pierwszy szczerze.
- To mi dopiero baba! Myślę, że i z Hjordis mogłabyś sobie poradzić.
- Wydaje mi się, że to załatwi babcia - uśmiechnęła się Amelia. - One chyba od dawna się znają.
Dopiero w drodze do domu Randar i Amelia dowiedzieli się, jaka znajomość łączy te kobiety. Maria opowiadała spokojnie, poszukując w pamięci dalszych szczegółów. Wyraz twarzy Randara świadczył o tym, że w miarę tej opowieści i on przypomina sobie jej fragmenty.
- To była późna noc, w tym czasie gdy była u nas Gjertrud, schowałam ją na stryszku nad oborą. Pamiętasz, Randarze?
Lekko schylił głowę, nie przerywając wiosłowania.
- Do brzegu przybiły trzy łodzie, nie zauważyliśmy ich, bo już spaliśmy. Zbudzili nas dwaj nieznajomi mężczyźni, nie wiedziałam, kim są nie pochodzili stąd, mówili z akcentem przypominającym mowę Gjaerulfa - Bednarza.
Maria lekko się zakołysała, mała Hanna w jej objęciach już zasnęła.
- Poprosili, bym zajęła się młodą dziewczyną. Widziałam, że są bardzo poruszeni, że chodzi o sprawy, na których mężczyźni się nie znają. Kazałam przynieść ją do domu, lecz oni się wzbraniali. Nie chcieli. Powiedzieli, żebym poszła z nimi do łodzi, że tak będzie dla mnie najlepiej.
Zrozumiałam, dlaczego, kiedy przysunęli do niej lampę. Dziewczyna leżała na dnie łodzi. Pod grubymi deskami, na których ją ułożono, przelewała się woda pomieszana z krwią.
W kącie kulił się przerażony chłopiec. To on powiedział mi, że siostrę tak strasznie okaleczono, tam na dole.
Amelia przełknęła ślinę, czekała na dalszy ciąg.
- To był na pewno Arntor - stwierdziła Maria. Ciągnęła straszną opowieść: - Dziewczyna spodziewała się dziecka, łatwo to było zobaczyć. Wkrótce dowiedziałam się też, że poszła do jakiejś starej babki, prosząc ją o pozbycie się płodu, i doprawdy, cóż za pomoc dostała!
Maria aż ochrypła z wrażenia, kierując drżące spojrzenie na pled, którym otulona była maleńka Hanna.
W krótkich słowach opowiedziała o zniszczonym podbrzuszu dziewczyny, o tym, jak kobieta pocięła ją, usuwając płód. Ciąża musiała już być dosyć zaawansowana, Maria nie mogła znieść myśli o tym, w jaki sposób wykonano operację i przez jakie cierpienia musiała przejść ta dziewczyna. Podała jej znieczulające, otępiające środki, nie miała jednak niczego, co mogło całkiem odebrać jej czucie. Podczas gdy dwaj mężczyźni przytrzymywali mocno dziewczynę, pozszywała pęknięcia i rany w jej podbrzuszu. Teraz było lepiej, w każdym razie chora nie powinna już więcej krwawić, a to najważniejsze. Skóra już jej pobielała, a usta posiniały, utraciła zbyt wiele krwi. Cud, że w ogóle żyje, stwierdzili mężczyźni.
Maria pamiętała ich twarze, bali się czegoś, czegoś innego, ważniejszego od dziewczyny, która leżała na dnie łodzi i w każdej chwili mogła umrzeć. Spieszyli się, jeden z nich ciągle zerkał na ciemną wodę, jak gdyby ktoś ich ścigał i zamierzał wyrządzić krzywdę. Nie chcieli dłużej zostać, nie usłuchali próśb Marii.
- Mówiłam im, że dziewczyna musi wypocząć, że wymaga pielęgnacji, rany powinny zrosnąć się w spokoju, inaczej wszystko może znów popękać, a wtedy wykrwawi się na śmierć.
Poszeptali coś chwilę między sobą, zdecydowali jednak, że natychmiast wyruszają.
- Możesz się raczej z tego cieszyć, nie chcesz chyba, żeby ktoś cię łączył z tą sprawą - rzucili na pożegnanie.
Maria niechętnie pokiwała głową, strach tych mężczyzn również ją przerażał, lecz współczucie dla nieszczęsnej dziewczyny w łodzi sprawiło, że i tak zapomniałaby o niebezpieczeństwie i wzięła ją pod dach.
Prosiła, by wrócili tak szybko, jak to tylko możliwe. Burknęli coś w odpowiedzi, najwidoczniej nie przejmowali się ostrzeżeniami Marii.
- Powiedzcie jej, że może umrzeć, jeśli kiedykolwiek jeszcze znajdzie się w takim stanie - zawołała Maria za nimi.
- Musiała się o tym dowiedzieć - cicho szepnęła Amelia. - W każdym razie nigdy nie wyszła za mąż.
Maria kiwnęła głową.
- Ona mnie nie pamięta - powiedziała. - To bardzo prawdopodobne, bo tamtej nocy była półprzytomna, ale ja nigdy nie zapomnę tego, co się stało. Wciąż ciarki przechodzą mnie na myśl, ile ona musiała wycierpieć. Prawdopodobnie stare rany do tej pory sprawiają jej ból.
- Czy coś ci o tym mówiła?
- Nie, właściwie nie, ale zapamiętała ostrzeżenie, które jakaś obca kobieta dała jej towarzyszom, To uratowało jej życie - stwierdziła Maria.
- Czy była ci wdzięczna?
Maria lekko wzruszyła ramionami.
- Cóż, chyba tak, ale przede wszystkim rozgoryczona. Wiele przeszła, nie potrafi odpowiadać na życzliwość. Na pożegnanie mnie zwymyślała, uciekła, kiedy poszłam do ciebie.
Amelia umiała to zrozumieć.
W tej kobiecie z kamienia musiał mieszkać głęboko ukryty wstyd, odezwał się teraz, gdy dowiedziała się, że tak źle wynagrodziła wnuczkę kobiety, która ocaliła jej życie.
- Myślę jednak, że dzisiejszej nocy nie zaśnie. - Maria puściła oko do Amelii. - Zrozumiała zapewne, że nas potrzebuje. Ciebie.
Amelia potwierdziła to mruknięciem.
- A co cię spotkało u Arntora?
Głos Marii zabrzmiał tak ostrożnie, niepewnie. Pytanie zostało rzucone w powietrze, jakby od niechcenia. Amelia nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, babka tak bardzo starała się nie być natrętna, lecz ciekawość miała wypisaną na twarzy wielkimi literami.
- To człowiek pełen goryczy, śmiertelnie wystraszony. Wie, że źle z nim, zmarnował zbyt wiele czasu, gnijąc w łóżku i użalając się nad utraconą męskością, zamiast coś robić.
- Myślisz, że stanie jeszcze na nogi?
- Tak, jeśli będzie próbował. I ciężko pracował. Mam pewien pomysł.
To okaleczone dłonie Randara ich ocaliły. Jego dawne umiejętności zbudziły się z długiego snu. Stał teraz w szopie, Maria znów słyszała skargę siekiery i piły obrabiającej drewno. Kiedy przyszedł na obiad, całą pierś pokrywały mu pachnące trociny, we włosy zaplątały się wióry, kark miał spocony, a twarz promieniała w jednym wielkim uśmiechu. Zauważyły, że jedna ręka mu krwawi, może jakieś narzędzie się obsunęło, może przez moment poczuł za wielki przypływ pewności siebie i wydawało mu się, że praca jest zbyt znajoma.
- Na zawsze stolarz - czule uśmiechnęła się Maria i otrzepała go z trocin w sieni.
Randar szczęśliwy zasiadł do stołu, zmywszy z rąk krew i kurz.
- Czy to będzie dobre?
Amelia zachowywała się jak rozemocjonowane dziecko, gdy ktoś dorosły wraca do domu z targu.
- Myślisz, że się uda?
Randar dumny kiwnął głową, z godnością chwycił łyżkę. W ostatnich dniach naprawdę odmłodniał.
- To nie jest łatwe zadanie, Amelio. Rysunki, które mi dałaś, są dość dobre, ale... wydaje mi się, że nikt inny nie wymyśliłby czegoś podobnego.
Amelia roześmiała się, przytrzymała małą Hannę pionowo, żeby jej się odbiło.
- To nie mój wymysł, widziałam to w książce, jednej z tych zagranicznych.
Maria kiwnęła głową, pomysł i tak był bardzo dobry.
Amelia przerysowała część pełnego szczegółów szkicu, przedstawiał mężczyznę w czymś w rodzaju maszyny do chodzenia. Ów mężczyzna wpięty był w coś na kształt drewnianego gorsetu, a wokół nóg zamontowane miał sztywne pręty. Całość mocowało się za pomocą skórzanych rzemieni, a żeby posuwać stopy do przodu, pociągało się za pasy umieszczone na specjalnym statywie. Niezwykłą machinę skonstruował jakiś Włoch, zapewne przygotował ją dla sparaliżowanych, którzy nie władali ani prawą, ani lewą nogą. Arntor na szczęście nie będzie potrzebował takiego urządzenia, zresztą Amelia nie była pewna, czy ono w ogóle by funkcjonowało.
Rysunek jednak nasunął jej pewien pomysł, długo trawiła go w myślach, zanim pewnego wieczoru zanurzyła pióro w cennym atramencie i zaczęła szkicować niezwykłe urządzenie.
Gładko oheblowane kołki, od biodra w dół, przywiązane rzemieniami w pasie i przy kolanie, przypominały łupki, lecz w zamierzeniu miały być umocowane na stałe na słabej nodze Arntora. Randar wykorzystał najlepszy gatunek dębu, kiedy zajął się przygotowywaniem sprzętu, i dzięki temu mógł zrobić kołki tak cienkie, że dało się je ukryć pod spodniami.
- Trzeba je czymś obłożyć - stwierdziła Maria i natychmiast zajęła się wyszukiwaniem najmiększej jagnięcej wełny. Wypchała nią poduszeczki, które miały przylegać do skóry na nodze.
Na trzeci dzień Randar przyniósł swoje dzieło.
Drewno błyszczało lekko, pełne życia od oleju, którym je natarł. Ciemnobrunatne rzemienne pasy przymocowane były malutkimi żelaznymi ćwiekami, które kiedyś zapewne zdobiły jakąś elegancką uprząż.
Amelia śmiała się, naciągnęła urządzenie na własną nogę, było jednak za długie.
- Doskonale będzie mu pasować, jak myślisz, babciu?
Maria kiwnęła głową i z całych sił starała się zachować powagę, gdy Amelia posuwała się po podłodze, ciągnąc za sobą usztywnioną nogę.
- To na pewno zadziała. Jeśli tylko jego rany się zrosną i będzie chciał walczyć.
Amelia potknęła się i padła prosto w objęcia Randarowi, ucałowała go i dziękowała tak, że niemal się jej wdzięcznością zawstydził, lecz policzki płonęły mu radością i dumą z tego niezwykłego dzieła.
- Jesteś taki zdolny, dziadku, nikt inny by tego nie zrobił, nikt!
- No cóż, to raczej przesada, ale muszę przyznać, że przyjemnie było znów poczuć drewno pod palcami.
Od tej pory co dzień wyprawiał się do warsztatu.
Nie pozwolił im tam przychodzić. Maria droczyła się z nim, nazywała starym dziwakiem, on jednak, rozbawiony ciekawością żony, tylko ją całował, promieniejąc z radości.
- Poczekasz i zobaczysz, Mario, miej cierpliwość, moja droga!
Maria hałasowała garnkami, mamrocząc coś pod nosem, lecz do uśmiechu nie było jej daleko, bo odkąd Amelia zwabiła Randara do dawnej pracy, rozkwitł i wyglądał lepiej niż w ciągu wielu ostatnich lat. Nic bardziej nie mogło uradować Marii. Ośmielała się teraz jasno patrzeć w przyszłość, czuła, że serce uderza jej spokojnie na myśl o kolejnej wiośnie, o jeszcze jednym wspólnym lecie.
Arntor stał na środku izby, lekko chwiejąc się z boku na bok, lecz ręce opuścił spokojnie, a głowę trzymał uniesioną wysoko.
- Patrzcie, chodzę!
Wysunął w przód jedną nogę, tę zdrową, później, w tym czasie twarz pociemniała mu ze skupienia, poruszył chorą, postawił ją obok buta, umieścił kawałek dalej z przodu, potem znów zdrowa noga, szybko, żeby nie stracić równowagi ani za bardzo nie obciążać lewej.
- Udało się, udało! Ach, mój Boże, to naprawdę działa!
To Hjordis klasnęła w dłonie, wykrzykując swój zachwyt. Zaraz jednak się opamiętała, zgarbiła i zaczęła energicznie mieszać w garnku, w którym perkotała owsianka na zjełczałym tłuszczu.
Arntor powtórzył ruchy, pot płynął mu teraz z czoła.
Amelia klaskała w dłonie.
- Świetnie, naprawdę wspaniale, Arntorze! Ależ musiałeś długo ćwiczyć!
Dumnie odwrócił głowę, nie chciał na nią patrzeć, może bał się, że upadnie. Mocno marszcząc czoło, sunął dalej po podłodze. Dotarł wreszcie do niskich belek dachowych przy ścianie, na których mógł się oprzeć. Oddychał ciężko, lecz uśmiechał się szeroko, od ucha do ucha.
- Nie gapcie się tak na mnie, baby! Przynieś dzbany, Hjordis, trzeba to uczcić!
Amelia jeszcze raz klasnęła w dłonie.
- Oczywiście, że trzeba to uczcić, mam chyba się czym dołożyć.
Pogrzebała w kieszeniach, wyjęła kilka pociemniałych drobnych monet. Nietrudno było znaleźć chłopaka, który pobiegnie załatwić tę sprawę. Już wkrótce siedzieli przy gorzałce w cynowym dzbanie, każde ze swoją porcją tłustego jajecznego ciasta na rozpadającym się stole.
- Do diaska, Amelio, nigdy bym w to nie uwierzyła! Hjordis tego dnia była nadzwyczaj wesoła, oczy jej promieniały zarówno na widok przysmaków stojących na stole, jak i na myśl o zwycięstwie Arntora.
- Arntorze, jesteś naprawdę silny - stwierdziła Amelia. - Nigdy nie wątpiłam, że sobie z tym poradzisz. Gdybyś tylko dostatecznie próbował...
- Nie raz chciałem cisnąć całe to diabelstwo o ścianę - przyznał. - Do stu diabłów, niełatwo jest mężczyźnie tak się usztywniać drewnem jak dzieciak chory na angielską chorobę!
- Jeśli trochę więcej poćwiczysz, nikt tego nie pozna.
- Z wyjątkiem chwil, kiedy będę siadał i się podnosił. Żaden zdrowy mężczyzna nie mości się tak na krześle, jak ja muszę - burknął.
- Niejeden ma sztywne kolano, w twoim wieku...
- Zamknij gębę, Hjordis! - uciął, lecz jego irytacja nie była tak głęboka, ot, zwykłe powarkiwanie, które na ogół towarzyszyło codziennym rozmowom rodzeństwa.
Na zewnątrz świeciło słońce, ludzie spędzali większość czasu pod gołym niebem i pod dach chronili się tylko w porze posiłków. Arntor nie pokazywał się od pewnego dnia w maju, kiedy to usiadł pod ścianą od słonecznej strony i przyjmował tego i owego ze swych najwierniejszych ludzi. To Amelia go zmusiła, powiedziała, że koniecznie musi im pokazać, iż nie jest martwy i zapomniany, nie mógł bowiem uważać ich lojalności za coś pewnego, kiedy tak długo leżał w odosobnieniu. Usłuchał jej rady i wyraźnie cieszył się, widząc podziw innych mężczyzn. Tego wieczoru opróżnili cztery dzbany z piwem, kwaśnym tanim piwem z najgłębszego schowka karczmarza. Podziałało jednak, mężczyźni poweseleli, ogarnął ich bojowy nastrój. Nie będą się poddawać, położą kres węszeniu młodego Jarlego Raune.
To właśnie po tym wieczorze Amelia przyszła do niego z tym dziwacznym urządzeniem. Wysłuchał jej niechętnie, splunął na podłogę, gdy wyciągnęła sztywną konstrukcję z drewna i skóry.
- Do czego, u diabła, to służy, Amelio? Nie jesteś zadowolona, że rany się wygoiły i mogę choć trochę poruszyć nogą?
- Musisz wstać i zacząć chodzić, Arntorze. Nic innego mnie nie zadowoli.
Zaklął znów, lecz najwidoczniej wysoko cenił jej upór. Gniewnym głosem wypędził Amelię i Hjordis z chałupy.
Pozwoliły, by spróbował sam.
Gdy przyszły do domu przed wieczorem, znalazły go leżącego przy palenisku. Niewłaściwie obwiązał się rzemieniami i zaplątał tak, że nie mógł wstać o własnych siłach. Amelia wystraszyła się, że wrzuci całość do ognia, Arntor jednak zdołał najwidoczniej przełknąć upokorzenie i zirytowany położył się do łóżka, ale następnego dnia znów je przepędził, a gdy Amelia przyszła po tygodniu, urządził im to krótkie przedstawienie.
- Za twoje zdrowie! - Amelia wypiła z kubka. Wódka była mocna, gorzka, pachniała niestaranną destylacją. Amelia skrzywiła nos, podała naczynie' dalej, Hjordis opróżniła je do dna i nalała do pełna, zanim nadeszła kolejka Arntora. Mężczyzna zamrugał, wypił, westchnął zadowolony i przymknął oczy.
- Chyba już niedługo muszę wybrać się do Jonasa - rzekł. - Marne mamy zapasy tej wiosny.
Hjordis spochmurniała, przypomniała mu, że przez wiele dni w domu nie było nic do jedzenia ani do picia. Gorzałka mogła poczekać.
- Po jesiennych połowach - oświadczył i wyglądało na to, że naprawdę wierzy, że tej jesieni jak zwykle wypłynie łodzią.
Amelia poczuła się nagle bardzo zmęczona. Wódka działała znieczulająco, dopiero teraz uświadomiła sobie, jak długo trwała w napięciu. Nic dziwnego, że ludzie tak się uzależniają od tego napoju, który niesie ze sobą taką ulgę. Nic dziwnego, bo przecież nawet myśli płyną łagodniej, bez oporu.
Zauważyła, że Hjordis odczuwa to samo, toporna twarz zrobiła się teraz ładniejsza, gdy kobieta odprężyła się i uśmiechała zadowolona. Amelia przyglądała jej się bacznie, siostra Arntora mogła być kiedyś piękna, na niezgrabnym nosie widać było ślady jakiegoś uszkodzenia, ale usta miała ładne, wąskie, na policzkach i czole widniały głębokie zmarszczki, lecz na to nic nie da się poradzić. W ciągu wiosny straciła kilka funtów, teraz obwisła skóra na szyi dodawała do jej wieku jeszcze więcej lat.
Amelia pomyślała o Marii, babka nie była wcale mniej pomarszczona, ale po prostu łagodniejsza i taka piękna...
Zadumana siedziała z półprzymkniętymi oczami i rozmyślała o tym, co sprawia, że ludzie uważają kogoś za piękność. Doszła do wniosku, że Hjordis właściwie nie jest brzydka, ale trzeba ją wcześniej poznać. Wtedy nie wydaje się odpychająca, nawet gdy warczy, wymachuje rękami, wykrzykuje przekleństwa i wypluwa dławiącą ją w gardle żółć.
Amelię ogarnęła ochota, by zerwać ze starszej kobiety brudną chustkę i zadbać o cienkie wystrzępione włosy, poprosić, by zaczęła ubierać się trochę staranniej, a nie tylko nosić koszule i zniszczone kurtki brata. Hjordis co prawda chodziła w spódnicy, na nią jednak na ogól nakładała dwa grube worki, żeby ją osłonić i zapewnić sobie dodatkowe ciepło. Wyglądało to bardzo marnie, gruba tkanina brzydko układała się na brzuchu.
Niemądre myśli, skarciła się Amelia w duchu. Kogo z tych nędzarzy stać na strojenie się?
Pogładziła swoją własną prostą, mocną spódnicę, zauważyła, że z kraju pokryła się grubą warstwą zesztywniałego brudu. Wstała, podziękowała za gościnę, musiała jeszcze zajrzeć do dwojga chorych dzieci.
Hjordis uprzejmie skinęła jej głową, życzyła dobrego dnia, poprosiła też, by przekazała pozdrowienia.
- Powiedz swojej babce, żeby się tu kiedyś wybrała, niech zobaczy, jak Arntor sobie dobrze radzi.
Amelia uśmiechnęła się, na pewno przekaże. Wiedziała, że Hjordis w miarę upływu czasu coraz bardziej ceni sobie odwiedziny Marii, wciąż jednak nie chciała przyznać tego otwarcie i powiedzieć, że tęskni za tą miłą staruszką, która, co mogło się wydawać wprost niewiarygodne, znajdowała przyjemność w nie przynoszących żadnego pożytku rozmowach właśnie z nią.
- Może przywiezie ze sobą dzieciaka, tak żebyś i ty mogła chodzić po brzegu i bawić się w anioła?
Amelia zasznurowała usta, posłała Hjordis zirytowane spojrzenie, lecz złagodniała, widząc błysk niebieskich oczu. Doskonale wiedziała, że mała Hanna nie znajdzie lepszych opiekunek niż Maria i Hjordis. Serce się wprost rozdzierało na widok starszej kobiety, łagodniejącej pod wpływem dziecka. Żal, że nie miała własnych, wprost z niej bił, a niekiedy głębokie bruzdy na twarzy pogłębiały się z jeszcze większego bólu.
Maria także dostrzegła ów ból, w ten ciepły czerwcowy dzień po raz pierwszy ośmieliła się o nim wspomnieć. Nigdy wcześniej nie wracały do owego mrocznego wieczoru przed wieloma laty. Po ich pierwszym spotkaniu Maria nie powiedziała ani słowa o dolegliwościach, z którymi, jak się domyślała, musiała radzić sobie ta kobieta. Teraz jednak, gdy siedziały oparte plecami o grubą sosnę, Maria zebrała się na odwagę i spytała:
- Jak to się skończyło, Hjordis? Wciąż cię boli? Hjordis zadrżała, jak gdyby pytanie samo w sobie było bardzo nieprzyjemne.
Maria nie ustępowała, delikatnie położyła rękę na ramieniu kobiety. Nie 'widziała jej twarzy, Hjordis bowiem odwróciła głowę i rzuciła w powietrze:
- Ponieśli karę, Arntor w swoim czasie to załatwił. Maria szepnęła:
- Co się właściwie stało? Czy chcesz o tym rozmawiać?
Hjordis drżała już teraz wyraźnie, aż Marii zaczęła podskakiwać ręka.
- Do diabła, to już całe wieki temu, nie mogę tak siedzieć i gadać o takich starych bzdurach, zapomniałam już o tym.
Maria odsunęła rękę.
- Nie zapomniałaś, nikt nie zapomina takich rzeczy, wszyscy mamy za sobą jakieś koszmary, nikt nie wie tego lepiej niż ja.
Teraz Hjordis odwróciła się zaskoczona.
- Ty? Ty przecież zawsze jesteś taka... uśmiechnięta... taka spokojna. Nie masz żadnych zmartwień.
Maria przymknęła oczy.
- Byłam więźniarką... przez pół życia. Poznałam ukąszenia szczurów, Hjordis. Żyłam w niewoli i widziałam nędzę większą chyba, niż byłabyś w stanie w nią uwierzyć. Straciłam dziecko, mego jedynego syna. Widziałam setki kobiet umierających w bólach.
Hjordis mruknęła cicho:
- Zapomniałam o tym.
- Wielu z nich pomogłam. Czy ty, Hjordis, pozwoliłabyś mi... spróbować?
Siostra Arntora odchyliła się gwałtownie.
- Oszalałaś?
Myśl o obnażeniu się przed Marią wydała jej się równie niedorzeczna jak bieganie nago po brzegu.
- Widziałam wtedy, jak ciężkie były twoje rany. Teraz zauważyłam, że wciąż ci to dokucza, boli cię, być może zupełnie niepotrzebnie.
Hjordis jęknęła, zmieniła pozycję, nie siedziała wygodnie, jak zresztą nigdy.
Wreszcie oparła się znów o drzewo, zaczęła mówić ochrypłym obcym głosem:
- Było ich czterech... jeden miał nóż. Maria zadrżała.
- Nie wiem, który z tych diabłów spłodził dziecko, zresztą wszystko jedno. Poszłam do Anny - Krestiny...
Marię znów przeszedł dreszcz.
- Spotkałam ją kiedyś, to straszna kobieta, rzeźniczka.
Hjordis ciężko pokiwała głową.
- Nic innego nie można było zrobić, musiałam pozbyć się tego paskudztwa. Ale nigdy tego nie zapomnę... Ona mnie rozkroiła, to było niemal gorsze niż tamte świnie, niemal gorsze.
Maria potrafiła to sobie wyobrazić.
- Jesteś niewiarygodnie silna. Hjordis przytaknęła.
- Tak, niewiele znam takich, które by przeżyły. Ta cała krew... ta podróż w zimnie, ale miałam twoje lekarstwa, to one pomogły - oświadczyła z mocą.
- To niewielka pomoc - szepnęła Maria. Hjordis odwróciła się teraz, popatrzyła jej prosto w oczy.
- Nigdy nie miałam dzieci, posłuchałam ciebie, choć nie wiedziałam, kim jesteś. Mężczyźni, którzy nas przywieźli, przekazali mi twoje ostrzeżenie. Powiedziałaś, że nigdy nie wolno mi mieć dzieci. - Prychnęła gorzko. - To i tak byłoby niemożliwe, jestem, do stu piorunów, zarośnięta jak zgniłe drzewo, i tak samo cuchnę.
Maria przytrzymała jej wzrok. W oczach Hjordis pojawiło się szaleństwo, ból i wstyd wydobyły się na powierzchnię. Maria wiedziała, że kobieta czeka w tej chwili na najmniejszą bodaj oznakę obrzydzenia.
Odpowiedziała spokojnie:
- Zapewne dokucza ci ropa i nieczystości, często się tak dzieje przy tego rodzaju zranieniach. Co miesiąc... to, co powinno się wydobyć, nie wychodzi. Miałam styczność z podobnymi dolegliwościami. Nie jesteś jedyną, której się to przydarzyło, lecz zapewne cierpiałaś więcej niż inne.
Hjordis przełknęła ślinę.
- Teraz jest lepiej, kiedy już nie mam miesięcznej przypadłości.
Maria skinęła głową.
- Ale cierpisz. Tak cię proszę, pozwól mi się zbadać.
Hjordis zamrugała, oczy jej zwilgotniały, zacisnęła pięści. Pod płóciennym fartuchem jakby przyciskała je do brzucha i podbrzusza.
- Zobaczymy - rzekła po namyśle. - Może jutro... Odeszły stamtąd, gdy Johanna się przebudziła.
Dziecko było już głodne, słońce znalazło się zbyt wysoko na niebie. Amelia na pewno czekała z pełnymi piersiami. Wykorzystała ten dzień na rozmowę z kobietami, które siedziały przed chatą Arntora i czekały na swoich mężczyzn. Odbywało się tam coś w rodzaju narady, plotki bowiem wciąż krążyły po wsi. Jarle Raune okazał się nieco zbyt hałaśliwy, uznali, że nadszedł czas, by przekazać mu ostrzeżenie.
Arntor poruszał się teraz bez szczególnego trudu, ośmielił się nawet wyjść na brzeg, po którym chodzenie utrudniały mokre pęki wodorostów i okrągłe śliskie kamienie. Mężczyźni jednak zobaczyli, że przemieszcza się z pozoru bez wysiłku, żaden z nich nie zauważył drewnianych kijów, umocowanych pod spodniami. Człowiekowi, który miał dość sił, by stanąć na nogi po takim wypadku, należał się szacunek. Arntor niewiele o tym mówił, pozwalał jednak, by duża część tych zasług spadła na Amelię. Dzięki temu więcej mężczyzn zwracało się teraz do niej, ośmielali się zdradzić przed nią swoje słabości i poprosić o pomoc, a siła Arntora tylko przez to rosła. Wszyscy przecież wiedzieli, że Amelia jest jego kobietą, i chociaż mieszkała z dziadkami, z wolna stawała się jedną z nich.
Maria w niejeden wczesny poranek patrzyła, jak dziewczyna wyprawia się z domu, chociaż przez pół nocy stała, gotując maści albo gałgany do przewiązywania ran.
Królowa nędzarzy z brzegu.
To pewnie lepiej niż nałożnica kata, pomyślała Maria z goryczą.
Ale nigdy, przenigdy nie pogodzi się, że Arntor jest właśnie tym mężczyzną, który zasługuje na serce jej najdroższej Amelii.
Amelia poszukiwała czegoś w twarzy małej Hanny. Każdego dnia przeżywała chwile smutku i tęsknoty, nie trwały długo, potrafiła je odegnać, gdy palce same z siebie dotykały ślicznej buzi córeczki.
Malutka miała usta wygięte w miękki łuk, tak jak Bendik.
Łuk grajka.
Łuk miłości.
Usta do wszelkiej muzyki.
Cichutki ton podrażnił lekko serce Amelii. Delikatny, krucha resztka dźwięku, wspomnienie czegoś, czego nie powinna pamiętać. Usta Hanny drgnęły, gdy matka pogładziła różową wypukłość. Dziewczynka zacisnęła wargi, wyglądała teraz tak śmiesznie. W brodzie miała dziurkę, dziecko było już dość pulchne, taką dziurkę miałby też Bendik, gdyby nabrał trochę ciała.
Wciąż widziała wyraźnie przed sobą jego twarz. Rysy dziecka sprawiały, że nadal pozostawała tak boleśnie żywa.
Niekiedy czekały ją bezsenne noce, gorzkie od tęsknoty za czymś, za czym nie wolno jej było tęsknić. Oblewał ją wtedy najgłębszy wstyd i modliła się do Boga, by odpędził demony.
Takie uczucia bowiem były zakazane.
Gdyby zadała się z byle jakim mężczyzną, z którym nie miała ślubu, i tak byłoby źle. Ponieważ jednak zadała się z bratem, było to więcej niż straszne.
Grzech śmiertelny.
Wieczny wstyd.
Wieczna skaza.
Pozwalała łzom bezgłośnie wsiąkać w poduszkę, odnajdywała pociechę jedynie wtedy, gdy wydawało jej się, że czuje łagodny oddech Pana, napełniający ją łaską i siłą. Przecież jej wybaczył.
Dowodem na to była mała Hanna. W całej swej doskonałości.
Przez resztę życia Amelia będzie musiała pamiętać o tym cudzie i wiernie pracując, dążyć do celu, który sobie wyznaczyła.
Nieszczęśnicy poznają przesłanie miłości, jeśli nie w słowach, to dzięki miłosierdziu i ofiarności Amelii.
I przecież już pozyskała sobie niektórych.
Wielu z tych, którzy pozbyli się swoich dolegliwości, zaakceptowało odpowiedź Amelii na pytanie, skąd biorą się jej zdolności.
Dlatego z wahaniem zwracali się do obcego, dalekiego Boga i prosili, by był dla nich równie łaskaw jak dla niej.
Bendiku, mój jedyny ukochany!
Czy twój wstyd i tęsknota jest równie głęboka jak moja? Ach, dobry Boże, nie pozwól, by cierpiał tak jak ja, niech zapomni, niech znów pokocha.
Ale gdzieś pośrodku tej pobożnej modlitwy szarpała nią gorycz, czuła ból w sercu na samą myśl, że Bendik mógłby należeć do innej.
Przybył odnaleźć nieznajomego ojca, wystraszony, choć w gniewie, że matka przez całe życie tak strasznie harowała w samotności.
Uwierzono mu i dobrze go przyjęto, gdy wreszcie ośmielił się wyznać prawdę o swoim pochodzeniu.
Teraz jednak znów został sam.
Gdzieś, być może w jakiejś wsi w głębi drugiego fiordu, gdzie góry są jeszcze wyższe, chmury jeszcze cięższe niż tutaj...
Nie zobaczy go już nigdy więcej.
Nigdy się nie odważy, choć całe ciało zanosiło się krzykiem, by bodaj jeszcze raz go poczuć. Kiedy leżała tu z dala od niego ze swymi brudnymi myślami i przeklętą tęsknotą, mimo wszystko była bezpieczna. Bała się, że gdyby stanął przy jej łóżku w takiej chwili, podpisałaby na siebie wyrok wiecznej śmierci i już by nie wypuściła go z objęć.
Tej nocy miała złe sny.
Zaczęły się tak słodko, widziała jasną twarz Bendika, oszołomioną miłością. Czuła zapach wierzbowego soku, słyszała jego czułe słowa, mieszające się z muzyką fujarki.
Potem światło zniknęło i ciało Amelii zesztywniało w samym środku łagodnej radości. Ujrzała zalewające ich fale, nie mogła oddychać, widziała, jak Bendika porywa czarna woda.
Usiłowała go dosięgnąć, walczyła z całych sił, ale nagle poczuła, że trzymając go w ramionach, tonie, zapada się.
Obudziła się, zanosząc się krzykiem, bo mała Hanna znów zmieniła się w zniekształconego potwora, który przypominał, że nie należy łączyć jednakowej krwi.
Odwróciła się od zatroskanych oczu Marii do ściany, pozwoliła jednak, by staruszka delikatnie gładziła ją po plecach, nucąc na pociechę jakieś obce melodie.
Lato ledwie przyszło na świat, lecz dni przed świętym Janem były już takie długie. Amelii wydawało się, że tego lata w powietrzu dźwięczy jakiś szczególny ton, jak gdyby na nowo odkrywała wszystko, co ją otacza. Każdy zapach trawy i kwiatów, każdy przebłysk bezchmurnego błękitu nieba coś jej przypominał. Na widok takiego piękna czuła ukłucie w sercu i bardzo posmutniała, gdy wierzby nad wodą zaczęły zrzucać puszyste kwiatki do wody.
Dni jednak były jasne, ciemności nie spowijały nawet nocy. Mieszkańcy Meisterplassen zapełniali sobie czas pracą, ale nie harowali ciężko, gdyż i tak strawę mieli zapewnioną. Wynajęli pasterkę na lato, obora stała więc pusta, tylko dobrze utuczona świnia chrząkała wokół domu, tarzając się z rozkoszą w kurzu i szukając smacznych korzonków na skraju lasu. Hanna bała się zwierzęcia, gdy więc Amelia wynosiła ją, by mała mogła posłuchać śpiewu ptaków i nacieszyć się słońcem, świnię musiano zamykać w obszernej oborze.
Mała Hanna rosła.
Miała teraz już cztery miesiące, a uśmiechała się, odkąd skończyła trzy tygodnie. Amelia pozwalała jej bawić się kwiatkami, o których wiedziała, że na pewno nie są szkodliwe, czerwonymi koniczynami i podłużnymi szyszeczkami chmielu, kiwającymi do niej główkami. Dziecko z wielką ciekawością ssało kolorowe zabawki i cieszyło się, gdy słodki smak koniczyny spływał na język. Amelia uśmiechała się, łaskotała ją pod nosem źdźbłami trawy, patrzyła, jak silne rączki wyciągają się do niej, choć nie potrafią jeszcze złapać.
To były złote dni, szczególnie gdy Maria i Randar również przysiadali w trawie i ze źle skrywaną dumą patrzyli na prawnuczkę. Randar zrobił dla dziewczynki śliczną wiszącą zabawkę. Maria wiedziała, że przypominała tę, którą wystrugał kiedyś przed wielu laty. Była to jaskółka na sznurku, a wokół niej na kole z witek tańczyły kwiatki, kotek, ryba i księżyc.
- Ona nie jest do mnie podobna - stwierdziła Amelia.
Maria słyszała, że w jej głosie nie ma skargi.
- Ma szersze czoło, widzisz? I chyba mniejsze usta, jakby bardziej okrągłe.
- Takie jak Marji - uznała Maria.
Amelia ssała wargę. To prawda, dziecko było podobne do babki.
- Może odziedziczyła rysy po ojcu? - lekko rzuciła Maria i Amelia zdała sobie sprawę, co babka chce przez to wyrazić.
Maria widziała przecież Arntora i tym samym musiała stwierdzić, czy dziecko jest do niego podobne. Amelia poczuła, że przeszedł ją lekki dreszcz. Strach, że zostanie odkryta, zawsze gdzieś się w niej czaił, a jednocześnie w jasnych oczach babki nie widać było ani oskarżeń, ani żądań.
- Ty nie wierzysz, że to on, prawda?
Maria lekko pokręciła głową, teraz w jej oczach pojawiło się życzliwe wyzwanie.
- Być może masz rację, babciu. Może. Więcej nie mogę powiedzieć, nawet tobie...
- Dobrze, moje dziecko. Wiele takich maleństw dotyka podobny los, oby Bóg im pobłogosławił. Mężczyźni nie zostawiają swoich gmerków na potomstwie. Czasami można powiedzieć, że na szczęście.
Amelia z goryczą pokiwała głową, pomyślała o swym własnym losie, o tym, jak inaczej mogło się jej ułożyć życie, gdyby obcy chłopak poznany zeszłego roku miał wypisane na czole nazwisko ojca...
Ogarnięta nagłym lękiem wzięła Hannę na kolana, przytuliła ją mocno, przytknęła nos do różowej buzi. Malutka zaczęła szukać, znalazła czubek nosa, zaczęła go ssać. Amelia zaśmiała się cichutko, zły cień gdzieś zniknął.
Nic podobnego nie może nigdy spotkać tej małej, już ona o to zadba. Jej córka będzie szczęśliwa, inaczej być nie może.
Amelia poprzysięgła sobie, że nigdy nie będzie zmuszać córki do niczego, pozwoli jej na miłość, Hanna dostanie tego, kogo pokocha. Wszystko jedno, ubogi, syn pastora, bogaty gospodarz czy obdarty chałupnik, jeśli tylko odda mu serce, Amelia wniesie go na rękach do domu.
- O czym myślisz? - spytała nagle babka. Amelia drgnęła, uśmiechnęła się przelotnie.
- O tym, jak się ułoży tej małej, czy będzie szczęśliwa.
Maria kołysała się, siedząc z półprzymkniętymi oczami i rozkoszując się ciepłymi promieniami słońca.
- Zatroszcz się o to, żeby żyła, o to, by doświadczyła smutku, przeciwieństw losu, lecz by nie pozwoliła im się złamać. Dopiero wtedy stanie się człowiekiem, który będzie umiał docenić szczęście, gdy ono nastanie - powiedziała cichym głosem.
- To prawda - odparła Amelia szeptem, niemal zaskoczona prawdziwością prostych słów babki.
Następnym razem, gdy obie wyprawiły się przez fiord, Randar został w domu. Między nim a małą Hanną rozwinął się bardzo szczególny związek. Nikt tak jak ten wielki, zarośnięty mężczyzna nie potrafił sprawić, żeby dziecko śmiało się tak radośnie. Umiał ją ukołysać, gdy była niespokojna, niekiedy brał ją z ramion matki i krążył po izbie, aż wreszcie usnęła, tuląc głowę do jego ramienia. Hanna wiedziała, czego chce, i nie zawsze zadowalał ją słodki napój, którym Maria próbowała ją karmić, gdy przedłużała się nieobecność matki. Ów napój składał się z cukru, wody i świeżego mleka, jeśli akurat je mieli, a poza tym z paru kropli wyciągu z kminku, dobrego na brzuszek, i odrobiny mocnej alkoholowej nalewki na przyprawach, której Maria sama używała przeciwko kolce i bólom. Nalewka uspokajała brzuch, łagodziła dolegliwości.
Hanna jednak krzywiła nos i krzyczała, aż twarzyczka czerwieniała jej ze złości. Marii nie udawało jej się okiełznać, mała jednak natychmiast, gdy tylko znalazła się w ramionach Randara, wzdychała zadowolona, niemal triumfująco. Maria rzuciła mu raz skórzany bukłaczek, znużona już próbami nakarmienia rozwrzeszczanego dziecka. Randar przytulił małą Hannę, wziął ciepły bukłak i wycisnął z niego kroplę do ust dziewczynki, zanim zdążyła zaprotestować. Mlasnęła zdziwiona, szeroko otworzyła oczy do pradziadka, który kiwnął głową i powiedział:
- Tak, tak, trzeba jeść, może to nie to, do czego przywykłaś, ale też i nie najgorsze...
Hanna rozdziawiła buzię.
Randar wsunął jej do ust koniec skórzanego woreczka uformowany na kształt maleńkiej rurki, z którego mogła wyciekać zawartość. Z drugiej strony woreczek był zasznurowany, należało trzymać go wysoko, żeby pożywienie nie wylało się górą.
Hanna possała na próbę, nie spuszczając szeroko otwartych oczu z Randara, jak gdyby smakując postanowiła patrzeć na niego, by odnaleźć najmniejszą oznakę nerwowości lub niezdecydowania. Ponieważ on jednak siedział tak spokojnie, tylko pomrukiwał coś do niej, postanowiła jeść. W brzuszku dziecka zakruczało cichutko i wkrótce bukłaczek się opróżnił. Mała Hanna skwitowała posiłek długim beknięciem, a Randar roześmiał się głośno i aż zamachał rękami w powietrzu.
- Od dzieciaka czuć pijaństwem!
Maria rozgniewała się trochę, zaczęła się bronić, że ta mała kropelka tylko dobrze zrobi dziecku.
Amelia śmiała się, w duchu zaś powiedziała sobie: Masz przynajmniej dobrego pradziadka i dziadka, moja kochana.
Nietrudno było zostawiać małą Hannę, gdy Randar przejmował nad nią opiekę. Wiosłując, Amelia prawie się nie oglądała, myślami była już przy dzieciach, które nie doświadczały troski i ciepła, jakie miała Hanna.
W nędznych lepiankach mieszkańców brzegu dzieci wciąż przychodziły na świat, coraz częściej też gościńcem lub przez góry nadciągali ludzie. Odrzuceni, najubożsi, wdowy i sieroty ciągnęły do Sogndalsfjaeren. Szeroko niosła się sława, że tu mogą zamieszkać w spokoju, choć głód i choroby nie przestaną ich dręczyć tak samo, jak gdzie indziej.
Tej wiosny przybyło blisko dwadzieścioro ludzi, wszyscy równie obdarci, z identycznymi, pełnymi rozpaczy spojrzeniami. Amelia ujrzała ich w pewien wiosenny ranek, siedzieli w grupce, trzęsąc się z zimna. Rozmawiała z nimi, oni jednak z lękiem odwracali głowy i mocniej tylko owijali się łachmanami, jak gdyby podejrzewali, że zechce zedrzeć im je z karku.
Odeszła, lecz za każdym razem, gdy widziała obcych, zagadywała do nich. W końcu przestali się bać kobiety w porządnym ubraniu, dowiedzieli się, kim jest, i jakim regułom będą musieli się tu podporządkować. Jeden z nowo przybyłych, dość młody, zdrowy mężczyzna poczuł na własnej skórze, jak ważne są te zasady. Przypadkiem zbierał wodorosty w miejscu, do którego prawo miał ktoś inny. Kosztowało go to złamaną rękę i uszkodzone oko.
Dzieci...
Amelia troszczyła się przede wszystkim o nie, ukradkiem podsuwała najmniejszym kawałeczki pożywnych suszonych placków z tłuszczu, mąki, mleka i wody pomieszanej z piwem. Takie jadło dobrze syciło, lecz wiele dzieci go nie tolerowało.
Postanowiła namówić Arntora na zgromadzenie czegoś w rodzaju żelaznego zapasu żywności, mogliby wtedy gotować w wielkich kotłach owsiankę albo zupę i rozdzielać ją zimą.
Arntor burczał trochę na taką propozycję, bał się, że przyjdzie mu za to zapłacić niejednym dzbanem gorzałki, wątpił też, by inni mężczyźni mieli cokolwiek, co mogliby odłożyć.
- Porozmawiaj o tym z nimi. Przecież i oni zaznali nieraz głodu. Raz jedna rodzina potrzebuje pomocy, innym razem oni sami...
Arntor nie chciał jej dłużej słuchać, Amelia zrozumiała, że być może w tej idei kryje się jakieś niebezpieczeństwo. Władza Arntora opierała się na prostych prawdach, ci, którzy go wspierali, czynili to, ponieważ mieli z tego korzyści. Dzięki jego pozycji zajmowali kolejne łowiska, niekiedy dawał im bardzo opłacalne zlecenia. Sprzedawał to, co udało im się przynieść, a w zamian otrzymywali jedzenie. Mógł iść nawet do samego pastora, jeśli to było konieczne, i troszczył się o to, żeby władze trzymały się z daleka. Tak było na przykład podczas zeszłorocznego spisu. Arntor przez chwilę tylko rozmawiał z ludźmi wójta i zaraz zrezygnowali z pomysłu przeczesywania lepianek w poszukiwaniu czegokolwiek, co dało się obłożyć podatkiem.
Chcieli, aby rządził nimi taki właśnie człowiek. Silny, który tak samo dobrze potrafi się rozmówić, jak użyć pięści. Taki, który umie odstraszyć potężnych, spowodować, by złośliwy wieśniak robił w spodnie ze strachu, jeśli poważył się na zbyt wiele.
- W każdym razie chcę wybudować nową chatę, dużą jak dom, taką, by chorzy mogli tam przychodzić po pomoc, odpocząć.
Arntor zachichotał.
- Pełno tam będzie, moja droga. A jeśli obiecasz im jeszcze dodatkowo pielęgnację, to drzwi nie będą się zamykać, przywloką się wszystkie podniecone chłopy z całej parafii!
Amelię ogarnęła irytacja, chociaż powinna przecież przywyknąć już do drwiącego tonu Arntora, który rzadko odzywał się do niej w inny sposób.
- Ach, zamknij się wreszcie, przestań mówić o tych brudach! Widzisz chyba, że dzieci padają jak muchy przy byle chorobie! Widzisz, jak ludzie cierpią, gdy nie mogą liczyć na żadną pomoc.
Prychnął, ale kiwnął głową.
- Owszem, to prawda, ale ty nie jesteś na tyle bogata, byś mogła nasycić wszystkich na zawsze, Amelio. A jeśli nakarmisz tych, co są tutaj teraz, to zaraz napłynie ich dziesięć razy tyle. Myślałaś o tym?
Amelia zlekceważyła jego słowa, machnęła ręką.
- Wiem, że nie zdołam zbawić świata, mogę jednak pomóc tym, których nazywasz swoimi. Mogę i zrobię to, a ty mi w tym pomożesz, obiecałeś.
Podszedł do niej wręcz nieprzyjemnie blisko. Pochylając świeżo umytą twarz, syknął:
- Ty także coś obiecałaś, Amelio. Czy dotrzymałabyś obietnicy, gdybym wciąż miał siłę, by jej od ciebie wymagać?
Przełknęła ślinę. Arntor nie pozwalał jej oderwać od siebie oczu.
Nie kłamiąc, lecz z wyraźną niechęcią, odparła:
- Tak, gdybym musiała.
Wydawał się zadowolony z takiej odpowiedzi, zachichotał bezczelnie, lecz obrzydliwy uśmiech się zmienił, gdy z galanterią otworzył przed nią drzwi.
Amelia patrzyła, jak schodzi w stronę przystani, ledwie dawało się dostrzec sztywność kalekiej nogi. Widziała, jak mężczyźni odwracają się w jego stronę, ich twarze były otwarte, spokojne, Arntor wsunął się między nich tam, gdzie krąg się rozstąpił, dając mu miejsce.
Amelia westchnęła ciężko.
Zauważyła kilka kobiet, stojących przy kamiennym ogrodzeniu, które oddzielało wspólny brzeg od prywatnej ziemi.
Kobiety mogły być żonami chałupników, a może służącymi z ubogich zagród. Nawet z daleka jednak Amelia widziała ich nędzarski herb: czerwone, poranione dłonie i stopy noszące ślady ciężkich zim. Ruszyły teraz wolno w stronę chaty Arntora.
Amelia podniosła rękę, uśmiechnęła się do nich na powitanie. Kobiety jednak nie odwzajemniły uśmiechu, dopiero gdy zatrzymały się tuż przy niej, przywitały się ostrożnie i stanęły niepewnie z rękami spuszczonymi wzdłuż boków lub schowanymi pod płóciennymi fartuchami.
- Słyszałyśmy, że być może potrzeba ci pomocy - powiedziała jedna. Mogła mieć około czterdziestu lat, ubrana była w męską koszulę ze zniszczonymi rękawami i sznurowaniem przy szyi.
- Powiadają, że szukasz rąk do pracy. Mam teraz trzy dni wolne przed sianokosami - rzekła druga.
Amelia uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Trzecia zaś powiedziała:
- Nie mam zajęcia, nikt mnie nie chce, bo się za ciężko ruszam.
Dopiero teraz Amelia zauważyła, że kobieta jest w ciąży. Rosnący brzuch skrywała pod szeroką chustą zrobioną z resztek czegoś, co przypominało starą narzutę.
Amelia zaproponowała, żeby usiadły pod ścianą. Nie mogła ich teraz zaprosić do środka, kiedy nie było ani Arntora, ani Hjordis.
Ugościła kobiety miską kwaśnego mleka. Wypiły kolejno, podziękowały. Najmłodsza położyła ręce na brzuchu.
- Potrzebuję pomocy i bardzo wam dziękuję. Po raz pierwszy ktoś tu przychodzi z dobrej woli, muszę więc zapytać dlaczego.
Tylko najmłodsza miała odpowiedź.
- Znałam kiedyś Durdei, wiem, co próbowałaś dla niej zrobić.
Amelia pochyliła się, przed oczami stanęła jej twarda, pełna goryczy kobieta, którą spotkała po pożarze. Pamiętała, jak raz w jej oczach wezbrała czułość. Wtedy, gdy Amelia dała jej nadzieję, że synek się uchowa.
- Biedna Durdei - szepnęła Amelia.
- Biedne kobiety - poprawiła ją ta w męskiej koszuli.
- Czy jesteś tak bogata, jak mówią? - spytała najstarsza z nich bez zawstydzenia.
Amelia zaskoczona zamrugała oczami, lecz w głosie kobiety nie pobrzmiewał żaden niebezpieczny ton.
- Moi rodzice są bogaci, nie ja, ale i też nie jestem biedna, mam tyle, że starczyłoby, żeby wiele zrobić... jeśli tylko będzie mi wolno.
- Arntor ci na to pozwala, ale Jarle Raune nazywa cię dziwką.
- Słyszałyście coś o nim? Amelia wstrzymała oddech.
- Myślę, że wszyscy słyszymy to samo - odparła najstarsza z kobiet. - Jarle chce zająć chatę Arntora, jego łódź, łowiska, zlecenia.
- I kobietę - z ostrożnym wyzwaniem dodała ta z wielkim brzuchem.
Amelia wypuściła powietrze przez nos.
- Jarle Raune to tylko szczeniak i ma wokół siebie takie same szczeniaki.
Wiedziała, że to gruba przesada, ale kobiety z zadowoleniem pokiwały głowami. Jeśli człowiek podda się z góry, niewiele może zyskać.
Amelia bacznie się im przyglądała.
- Potraficie gotować mydło? Tkać? Wiosłować, jeśli trzeba?
Pokiwały głowami.
- Jesteście zamężne?
Ta w średnim wieku przytaknęła, ciężarna odwróciła się, najstarsza roześmiała się chrapliwie.
- Chłopa zawsze da się znaleźć, jeśli tylko się chce, ale żebym miała znów wychodzić za mąż? O, nie, dziękuję!
Ta, która miała męża przed Bogiem i światem, powiedziała:
- Mój... nie jest zdrowy, ale ma zręczne ręce, kiedy tylko krzyż chce go nosić.
Amelia pokiwała głową. Tak bardzo uradowało ją to nieoczekiwane wsparcie, że ośmieliła się nawet powiedzieć:
- Możecie uważać się za najęte. Jako zapłatę proponuję wam tylko jedzenie, no i zbudujemy wam dom.
Popatrzyły na nią zaskoczone.
- Obszerny, dobry dom, z kilkoma izbami, tu, na brzegu, na tym miejscu, gdzie stała kiedyś lepianka Durdei. Arntor jest właścicielem pogorzeliska. - Pokazała ręką. - Długo o tym myślałam, to będzie dom dla kobiet i dzieci, dla tych, którzy mieszkają w nędznych szałasach i norach wykopanych w ziemi, dla najsłabszych.
Najstarsza z kobiet patrzyła na nią z niedowierzaniem.
- Czy to możliwe? Amelia roześmiała się.
- Oczywiście, teraz wszystko jest możliwe. Nakłońcie innych, mówcie o tym, poproście, żeby pomogli. Powiedzcie, że potrzeba nam silnych rąk, zdolnych murarzy i cieśli, nie pogardzimy drewnem i wszelkim wyposażeniem. Jeśli dom zostanie wzniesiony niewielkim kosztem, zatroszczę się o to, by drzwi były otwarte dla wszystkich, którzy mi pomogli.
Kobiety popatrzyły po sobie. Niezwykły pomysł, czy możliwe, by się udał?
Poderwały się szybko, policzki im teraz płonęły, czerwonymi rękami wymachiwały w powietrzu. Amelia patrzyła, jak biegną ścieżką z miejsca, gdzie zbierały się inne nędzarki z brzegu, by gotować na wspólnym palenisku i tym samym oszczędzać drewno.
Osłoniła oczy przed słońcem, dostrzegła tam czerwoną spódnicę Marii.
Nie widziała babki ani Hjordis, odkąd zeszły na brzeg. Dwie starsze kobiety wyruszyły w stronę rzeki, żeby sprzedać przyprawioną gorzałkę przyszłym żołnierzom.
Sprzedały cztery niewielkie dzbanki, aromatyczny mocny napój kusił, lecz niewielu rekrutów miało szylingi, których gotowi byli się pozbyć. Maria oddała nawet jeden dzbanek za darmo, tak bardzo zrobiło jej się szkoda staruszka zmuszanego do wyprawy na daleką wojnę. Teraz, kiedy znowu przeprowadzano pobór do wojska, ochotników już nie było. Ci, na których ciążył obowiązek służby wojskowej, wyjechali, gospodarscy synowie się wykupili, ale teraz musieli albo zasilić królewską kasę kolejnymi talarami, albo też mimo wszystko również wyruszyć na wojnę. Na wzgórzu przy rzece przeważali starsi mężczyźni, siwe skronie jak jasne kłębki wełny odcinały się od zielonej trawy przy wielkim namiocie. Nie ćwiczyli już tak dużo, czekało ich zaledwie parę dni drylu do wtóru niemieckich komend i czujnych spojrzeń chłopskich oficerów. Wojna przeciągała się już tak długo, że ludzie prawie nie pamiętali, czy życie wcześniej było łatwiejsze czy też nie. Walki wciąż trwały, rozpętało się prawdziwe piekło, w które posyłano mężczyzn z krwawiącego królestwa duńsko - norweskiego, a także Germanów, Serbów, Szwedów, Rosjan i barbarzyńców z dalekich kontynentów. Mieszkańcy wiosek nad fiordem niewiele wiedzieli o wojnie, znali ją przede wszystkim z opowieści żołnierzy, którzy powrócili do domu. Maria zaproponowała:
- Zajrzyjmy do karczmy, wypijemy po kubku zimnego piwa!
Hjordis zmrużyła oczy.
- To nie jest moje miejsce, nigdy tam nie chodzę. Maria jednak dostrzegła, że uśmiecha się nerwowo, z nadzieją.
- Ależ tak, ze mną pójdziesz.
Ręka w rękę jak rozbawione dziewczynki pięły się po stoku wzgórza nad rzeką, kierując się w głąb wsi ku karczmie.
Hjordis wypiła zaledwie kubek słodkiego mocnego piwa, a jej oczy już zwęziły się i zwilgotniały. Maria domyśliła się, że kobieta nie przywykła do takiego napitku, być może przykro jej było także siedzieć tu wśród handlarzy, synów gospodarskich, zamożnych podróżnych i przyszłych żołnierzy. Nawet pastor miał zwyczaj tu zaglądać, lubił zasiąść wśród ludzi jako strażnik moralności i zapiewajło w jednej i tej samej osobie.
Hjordis prędko rozejrzała się dookoła, poznając większość z obecnych. Maria widziała, że twarz jej bieleje. Niektórzy bowiem drętwieli na widok osoby, którą Maria Meisterplass ośmieliła się ze sobą przyprowadzić. Nikt jednak nic nie powiedział, gdy kobiety znalazły wolne miejsce w głębi izby i postawiono przed nimi dwa kubki piwa. Szylingi Marii zadźwięczały ostro na kamiennym blacie stołu, jak gdyby dając sygnał do ponownego podjęcia głośnych rozmów.
Hjordis odetchnęła z ulgą.
Wypiła łyk, potem kolejne.
Maria poczuła, że po upale panującym na zewnątrz piwo przyjemnie obmywa gardło. Siedzenie w tej chłodnej izbie, podczas gdy większość ludzi niemal przez całą dobę musiała ciężko harować, napawało cudownym spokojem.
Hjordis powiedziała znowu:
- Boję się, to nie jest moje miejsce.
Maria zrozumiała, o co jej chodzi, ledwie dostrzegalna granica pomiędzy nędzarzami z brzegu a mieszkańcami wsi była zawsze ściśle pilnowana, jeden z punktów niepisanej umowy mówił, że jednej stronie nie wolno zbliżać się do tego, co jest własnością drugiej. A to właśnie zrobiła teraz Hjordis. Ale towarzyszyła jej Maria Meisterplass.
Jakiś czas później ruszyły dalej, zostawiając daleko za sobą obserwujących je z ukosa mężczyzn w karczmie, lecz ta mała demonstracja rozbawiła je obie. Siostrę Arntora ogarnął niezwykły nastrój, chichotała i śmiała się zadowolona, pokrzykiwała rozbawiona, idąc drogą i podśpiewując grubym głosem urywki biesiadnych pieśni.
Potem przycichła, Maria także przestała się uśmiechać, szły obok siebie w milczeniu w stronę chaty.
- Wejdziesz ze mną? - spytała Hjordis z nieoczekiwaną surowością.
Maria kiwnęła głową.
Zorientowała się, że tamta podjęła decyzję.
Maria podeszła do łóżka Arntora, nie było zaścielone. Odsunęła delikatnie brudne koce i przysiadła na drewnianej krawędzi.
Hjordis brzęczała czymś w kącie, napiła się wody z miski.
- Chcesz?
Maria pokręciła głową.
Czekała.
Gospodyni jeszcze kilka razy okrążyła maleńką izdebkę, poprawiała sznur, na którym wisiały ubrania, przesunęła garnek pokryty grubą szarą skorupą wokół brzegu. Powalała sobie przy tym ręce sadzą, nerwowo wytarła je w spódnice.
- Myślałam o tym, co mi powiedziałaś... Ten przeklęty ból odbiera mi życie. Naprawdę myślisz... Do diabła, Mario, czy mogłabyś mi pomóc?
Władcza kobieta osunęła się na stołek, w jednej chwili stała się jak małe dziecko, zakrywające twarz ręką.
Maria wiedziała, że cierpi, że ciężko jej prosić o pomoc.
Poczuła, że serce jej rośnie, współczucia, jakie miała dla Hjordis, nie stłumił brak wrażliwości tej prymitywnej kobiety. Ona nie była złym człowiekiem, nie, tylko twardym, okrutnym i egoistycznym. Maria domyślała się, że gdyby traktowano ją z szacunkiem, bez lęku, pokazałaby inne strony swej natury.
- Chciałabym to zrobić - powiedziała Maria. - Dziękuję ci za to, że mi ufasz.
Hjordis pociągnęła nosem.
- No cóż, ufam? Gdyby nie to przeklęte pieczenie i nieustanny ból... Wydaje mi się, że oszaleję, jeśli to się kiedyś nie skończy. Latem znów jest gorzej.
Maria kiwnęła głową, domyślała się, dlaczego. Od Hjordis bił odór, szczególnie wyczuwalny, gdy podeszło się do niej blisko.
- Nigdy niczego podobnego nie widziałam - powiedziała Maria cicho, nie ruszając nawet stojącej na stole herbatki. Dotrzymywała towarzystwa Amelii, letnia noc była bowiem niesłychanie piękna. Mała Hanna nakarmiona zasnęła, Randar leżał w łóżku w największej izbie i ciężko pochrapywał, zmęczony po całym dniu spędzonym z Hanną, lecz jednocześnie bardzo dumny i zadowolony.
Amelia podniecona rozprawiała o swoich planach, o trzech kobietach i o mężczyznach, których obiecały przyprowadzić. Ten dom stanie jeszcze latem, myślała z optymizmem, już jutro kupi drewno na jego budowę. Maria z początku słuchała jej cierpliwie, uśmiechała się i kiwała głową, uradowana dobrymi wiadomościami, przeczuwała jednak, że Amelia wykazuje zbytni zapał. Rzadko kiedy wszystko układa się tak łatwo, jak człowiekowi wydaje się w przypływie optymizmu. Jednak idea wspólnego domu dla potrzebujących i chorych nie była głupia.
- Nazwę to miejsce Domem Durdei, czy to nie pięknie? Może i ona kiedyś o nim się dowie, może znów się spotkamy?
Maria kiwnęła głową, odsunęła od siebie kubek z naparem, Amelia wśród powodzi słów zdążyła już opróżnić swój.
Dopiero kiedy młoda kobieta umilkła, uznając sprawę za zakończoną na ten raz, Maria oparła się o stół i zaczęła opowiadać.
- Nie będę cię zadręczać wszystkimi szczegółami, moja kochana, ale to są rzeczy, o których ty być może powinnaś również się dowiedzieć. Zetknęłaś się zapewne z kobietami, których ciało uszkodził poród.
Amelia przytaknęła, tego rodzaju dolegliwości to nic niezwykłego, ale też nie były pierwszą rzeczą, z jaką kobiety zwracały się do obcej.
- Hjordis... to cud, że w ogóle przeżyła.
- Miała dziecko? - spytała Amelia, szeroko otwierając oczy.
Maria przymknęła powieki na dłuższą chwilę, potwierdziła.
- Została zgwałcona przez kilku, używali noża i innych rzeczy, zniszczyli ją. Ach, to straszne, powinnam oszczędzić szczegółów takiej młodej dziewczynie, ale ty przecież i tak już tyle wiesz.
- Mów - z mocą prosiła Amelia.
Na jej twarzy widać było czyste zainteresowanie, ani śladu obrzydzenia czy strachu.
- Kilka miesięcy później Anna - Krestina usunęła płód, prawdopodobnie Hjordis była wtedy w piątym, może szóstym miesiącu.
Teraz Amelia przymknęła oczy z bólu.
- Nie wiem, co wyrządziło jej największą krzywdę, w każdym razie jednak przez wszystkie te lata całe podbrzusze było jedną wielką zakażoną, źle zagojoną raną, drogi rodne całkiem zarosły, ledwie się mogła pozbyć miesięcznej krwi, i rany zanieczyszczały się za każdym razem, gdy musiała iść do ustępu. Niemal przez całe życie zmagała się z ropą i bólem, nie wiedziała, co robić, żeby utrzymać czystość w ranach, jak sprawić, by zaczęły się goić.
Amelia z trudem przełknęła ślinę.
- Co zrobiłaś?
Maria już nie skrywała dumy.
- Napoiłam ją wódką i rozcięłam.
Amelia szeroko otworzyła usta. Maria krótko i beznamiętnie opisała operację.
- Była prawie nieprzytomna, ale i tak bałam się, że nie zniesie bólu. Hjordis jednak jest twarda, wykrztusiła tylko coś o kawałku drewna, na którym mogłaby zacisnąć zęby. Gdy go dostała, leżała cicho i wpatrywała się w sufit, nawet się nie krzywiąc, widać było, że ból dla niej to nie pierwszyzna.
W głosie Marii słychać było teraz szacunek pomieszany ze smutkiem nad losem Hjordis.
- Potem ją zeszyłam, wygotowałam jej własną smołowaną nitkę. Zauważyłaś chyba, że zaopatrzyłam się także w część twoich rzeczy, miałam liście bobrka zebrane jeszcze wiosną, lebiodkę i podbiał, wzięłam też trochę twojego proszku z kasztanów, bo wydaje mi się, że nie zaszkodzi go dodać.
Amelia uśmiechnęła się zadowolona.
- Tak, to pomaga na ropę, ale czy udało ci się porządnie oczyścić rany? Wiem, że niekiedy używa się kwaśnego mleka do takich płukanek, to dobrze robi szczególnie, kiedy kobiety nie mają już okresu.
Maria kiwnęła głową, w jej oczach zabłysło uznanie. Wnuczka wiedziała o wielu sprawach, o których zwyczajna osiemnastolatka nawet by nie pomyślała.
- Miałam też ze sobą coś, czego zapewne nigdy wcześniej nie widziałaś. Pewną przyprawę, sporządza się ją ze specjalnej rośliny, która nie rośnie u nas. Wydaje mi się, że i z Kopenhagi nie udałoby ci się jej sprowadzić. Jej sok trzeba ugotować z orzechami pewnych wielkich drzew, ta mieszanka używana jest do oczyszczania kobiet po porodzie. Nigdy nie spotkałam się z żadnym zatruciem czy zakażeniem po takiej kuracji, ale po raz pierwszy wypróbowałam to na kimś tutaj...
Amelia bardzo chciała zapytać o więcej, dowiedzieć się, gdzie rosną takie drzewa, skąd babka czerpie takie niezwykłe wiadomości, chciała się dowiedzieć... lecz się nie odważyła. Dopiero w dniu, kiedy będzie szczęśliwa, wtedy z błogosławieństwem babki wyjmie księgi i ugasi płomyk ciekawości.
- Pójdziesz do niej jutro? Maria kiwnęła głową.
- Ale ty będziesz musiała tu zostać, przyjdą kosiarze i Randar nie będzie mieć czasu, by być niańką do dziecka.
Amelia już chciała zaprotestować, zamierzała przecież obejść tartaki i kupić drewno na dom Durdei. To jednak będzie musiało zaczekać. Hjordis była ważniejsza.
- Niech Bóg cię błogosławi, Mario. Do diabła, naprawdę jesteś czarownicą!
Maria uśmiechnęła się krzywo, Amelia wiedziała, jak bardzo babka nie lubi takich słów. Hjordis jednak klasnęła w ręce i nie mogła powstrzymać się od okrzyku. Mieszając błogosławieństwa z przekleństwami, wychwalała wyczyn Marii.
- To niesłychane, przestało tak boleć, to nieprawdopodobne, Mario. Skąd ty to umiesz? Gdzie się nauczyłaś tak prowadzić nóż, ty balwierzu w spódnicy?
- Dobrze, że się lepiej czujesz - odpowiedziała Maria wręcz onieśmielona.
Hjordis śmiała się głośno. Oczy patrzyły bystro, policzki się zaróżowiły, nigdy jeszcze nie widziały jej w tak dobrym humorze.
Amelia spytała delikatnie, czy rany nie są wciąż obolałe.
Hjordis prychnęła.
- Ech, pewnie że są ale niech mnie diabeł porwie, czuję, że się goją! Swędzi mnie tak, że nie mogę w miejscu wysiedzieć, jakbym była na sianie z jakimś łotrem, cała w nasionach traw.
Odrzuciła głowę i śmiała się szczęśliwa. Amelia i Maria popatrzyły na siebie z uśmiechem, siostra Arntora była tego dnia taka niezwykła.
Zebrały się wokół małej Hanny, Hjordis wciąż do oczu napływały łzy, gdy brała dziecko na ręce.
- I ciebie niech Bóg błogosławi, maleńka niewinności, masz wspaniałe kobiety, w których ślady będziesz mogła pójść.
Amelia czuła, jak wzbiera w niej duma, wiedziała, że to prawda, ale Hanna wymachiwała rączkami w stronę Hjordis, szaroniebieskie oczka pociemniały z gniewu, że nikt jej nie podnosi. Amelia widziała, że potrafiły gniewnie błysnąć, kiedy dziecko nie dostawało tego, co chciało. W takich chwilach Amelia otaczała się murem, nie dopuszczała do siebie myśli i strachu, który zdradziecko podpełzał: Hanna była podobna do Marji, miała temperament, który sprawiał, że już potrafiła rządzić całą rodziną.
Muszę nauczyć jej niejednego o ostrożności i pokorze, obiecywała sobie Amelia w duchu.
Nagle drzwi otwarły się, mocno szarpnięte, nie usłyszały wcześniej kroków Arntora, zbyt zajęte pogaduszkami przy karmiącej Amelii. On zaś dosłownie wpadł na nie, wrzeszcząc:
- Piekło się rozpętało!
Stał zdyszany w drzwiach i patrzył na kobiety oczami, z których biła dzikość, pierś pracowała jak miech kowalski, gwałtownie wyrzucał z siebie słowa:
- Teraz, do stu diabłów, już za wiele! Ten szczeniak Raune dostanie za swoje!
Zatrzasnął drzwi, kobiety stały jak słupy soli, w milczeniu patrząc na rozgniewanego mężczyznę.
- Czego tak wrzeszczysz? - spytała Hjordis. Łagodność, jaką napełniała ją bliskość dziecka, zniknęła jak roztańczona mgła, którą rozwiewa południowy wiatr.
- Zniszczył moje sieci, ten szatan, ukradł też ryby z mojego łowiska... i to na oczach wszystkich!
Hjordis zaczęła wyklinać, najpierw na Raunego i jego bezczelną kradzież, wreszcie jednak dostało się i Arntorowi.
- Psiakrew, nic dziwnego, że tacy gówniarze cię prowokują, bo co z ciebie za chłop! Chodzisz jak panisko, odkąd wstałeś z łóżka, i wydaje ci się, że wszystko jest jak przedtem. Nie wiesz, że musiałam walczyć, imać się różnych sztuczek, nie pojmujesz, że chwasty trzeba wyrwać, zanim urosną? Może być już za późno, tchórzliwy gnoju! A teraz, do pioruna, ruszaj, zbierz mężczyzn i pokaż temu szczeniakowi, żeby przestał wreszcie za dużo sobie wyobrażać!
Arntor z rozdziawioną gębą kiwał głową, a siostra krążyła wokół niego jak wielki rozwścieczony bąk, wykrzykując pełne goryczy słowa.
Wreszcie jednak Arntor miał dość, uderzenie trafiło Hjordis prosto w twarz, policzek zabrzmiał ostro.
Rodzeństwo całkiem znieruchomiało, spoglądali tylko na siebie ze złością. Spojrzenie Arntora przeraziło Amelię, już kiedyś patrzył tak na nią.
W końcu jednak, o dziwo, na twarz Hjordis wypełzł uśmiech.
- Zamknij się, babo...
Arntor powiedział to szeptem, lecz w nieprzyjemnych słowach, ku zdumieniu Marii i Amelii, dało się wychwycić coś jakby serdeczność.
Hjordis uśmiechnęła się szerzej, nie zrobiła nic, co by wskazywało na to, że odda. Przeciwnie, rysy, napięte przy wybuchu wściekłości, teraz złagodniały.
- Doskonale, Arntorze, widać nie zapomniałeś, jak traktować kobiety i młodzieniaszków, jeśli zbytnio rozpuszczą jęzory.
Pomiędzy rodzeństwem działo się coś niepojętego. Maria domyślała się, że w ciągu tych krótkich minut w pełni ukazał się światu wzajemny związek obojga. Oni się kochali, wyrośli jednak z twardego korzenia, a miłość może objawiać się na wiele najdziwniejszych sposobów.
Jak na dane hasło zarówno Arntor, jak i Hjordis odwrócili się do wystraszonych gości siedzących na ławie.
- Dość już tego, pora, by Jarle Raune dostał porządną nauczkę! Inaczej czeka nas wieczna walka, a ludzie nie wiedzą już, komu mają wierzyć.
Amelia szepnęła:
- Bądź ostrożny... Potrzebujemy cię. Usłyszały jeszcze zza drzwi butny śmiech Arntora, wiedziały jednak, że szczerą prośbę Amelii weźmie sobie głęboko do serca.
Ârdal, w lutym
Wędrowała ścieżką wiodącą obok magazynów ze zbożem, należących do kupca, okrążyła wielką brzozę rosnącą na Kveldsstoltunet i ruszyła dalej wśród gęstwiny pokrzyw, ciernistych krzaków i komosy. Szła zgarbiona, jak gdyby z całych sił próbowała stać się jak najmniejsza, niewidzialna. Z daleka można ją było wziąć za staruszkę, owinęła się bowiem wielką szarą chustą, którą niemal zamiatała ziemię, kiedy kulejąc posuwała się do przodu.
Synneva Urhaugplassen zerknęła przez ramię, wydawało jej się, że słyszy kroki, jakieś głosy.
Czyżby ktoś za nią szedł?
Może gospodarz skradał się gdzieś z tyłu, gotów rzucić się na nią i zaciągnąć z powrotem?
Przyspieszyła, w płucach jej teraz świszczało. Chude ręce zacisnęły się mocno na jedynych rzeczach, które do niej należały na niedzielnej sukience, grzebieniu z rogu, starym cynowym świeczniku i dwóch suchych kawałkach żytniego chleba. Przy piersi, wszyte w tani stanik sukni, miała cztery szylingi. Gospodarz był jej winien cztery talary, lecz nawet za taką cenę nie chciała zawracać.
Zaczynało się już ściemniać, czuła, że zimowy chłód tej nocy mocno da jej się we znaki. Musi znaleźć sobie jakieś schronienie. Postanowiła dotrzeć aż do przystani, może najmie się na służbę u kogoś, kto się tam kręci.
Ale to dopiero jutro, tej nocy musi jeszcze radzić sobie sama.
Wiedziała, że za zagajnikiem leży zagroda gospodarza z Sagahuag. Powiadano, że jest sprawiedliwym człowiekiem, że żyje tak jak nakazuje Pismo. Może on okaże jej łaskę i pozwoli przespać się na stryszku obórki dla owiec? Ciepło bijące od zwierząt sprawi, że przynajmniej nie zamarznie na śmierć.
Ale z zagrody przegnano ją bez wahania, wieśniaczka z głośnym krzykiem oświadczyła, że nawet tu dotarły wieści, jaka to z niej ladacznica. Nie ma czego szukać w domu sprawiedliwych, porządnych ludzi i błagać o pomoc, skoro postępowała nie po chrześcijańsku i ściągnęła na siebie taki wstyd. Nic dziwnego, że teraz nikt nie chce przyjąć jej pod swój dach.
Synneva przerażona uciekła stamtąd, potknęła się zniekształconą stopą, upadła, wypuściła z ręki swój węzełek, zabrudziła niedzielną sukienkę. Podniosła się jednak, nie zwracając uwagi na błoto, kląskające wokół bosej nogi, i znów rzuciła się do ucieczki.
Szlochała teraz cicho, ból po upadku i bezradność zaczynały brać górę. Biegła po ciemku, dobywając resztek sił. Zataczała się jak postrzelony ptak między krzakami, kamieniami i ciemnymi zagrodami.
Nikogo nie znała.
Przez cztery lata służby u gospodarza rzadko wypuszczała się poza zagrodę. Widziała, jak inne dziewczyny służące, trzymając się pod ręce, idą do kościoła. Ona przemykała się pod płotami, skradała za innymi prowadzącą do świątyni drogą. Trzymała się z tyłu, nie chciała, by ktoś patrzył, jak porusza się charakterystycznym, podskakującym krokiem.
Ta noga nigdy nie była sprawna, z taką już się urodziła. Większa od zdrowej i wykręcona, nie pasował na nią żaden but. Obwiązywała ją na ogół szmatami albo pasami z podartego worka, a raz jakiś życzliwy wędrowny rymarz dorobił jej do tych łachmanów podeszwę. Gdy się zniszczyła, Synneva sama przycięła skrawki świńskiej skóry, zszyła je, przeciągając nasmołowaną nić przez dziurki zrobione rozżarzonym w ogniu żelaznym ćwiekiem. Podeszwa nie była taka dobra jak poprzednia, lecz i tak lepsza niż same gałgany, ale noga wciąż była sinoczerwona, a w chłodniejsze dni bolała jak opętana.
Teraz też.
Już wkrótce nie zniesie więcej.
Chcę umrzeć.
Położę się tutaj, na resztkach śniegu, przy tamtym starym płocie. Nikt mnie nie znajdzie, przynajmniej przed jutrem. A jeśli tylko zrobi się choć trochę chłodniej, zamarznę na śmierć.
Ta myśl była tak cudownie prosta.
Mimo to czuła, że chłód, ból i gorycz, jaką odczuwała wobec obcej gospodyni, utrzymają ją przy życiu. Dopóki bowiem szarpały nią rzeczywiste uczucia, te inne, groźne, nie zostaną dopuszczone do głosu.
Synneva nie ustawała, brnęła naprzód.
Zasnęła dopiero wówczas, gdy znalazła coś na kształt schronienia w jakiejś szopie tuż przy przystani. Na wodzie kołysały się łodzie, niektóre przeznaczone do połowów, inne do transportu. Wilgotny wiatr hulał po pozbawionym drzwi pustym składzie, podłogi nie wysypano tu trocinami. Ułożyła się na kilku starych deskach, które kiedyś służyły jako skrzynki na ryby.
Wśród opustoszałych budynków zapadła teraz kompletna cisza. Żaden człowiek nie będzie tu niczego szukał po nocy. Nawet z karczmy położonej o kilka koków od Ystebryggen nie dochodziły żadne dźwięki. Podwórze wyludniło się, z wyszynku nie słychać było żadnych głosów.
Przypomniała sobie wtedy, że jest przecież niedziela.
Kościelne dzwony rozdzwoniły się akurat wtedy, gdy brutalnie ją wyrzucono, przeklęto, skazano na śmierć. Wciąż czuła pieczenie między nogami i ślady pozostawione przez twarde ręce, wolała jednak użalać się nad bolącą stopą i otarciami, których się nabawiła przy upadku.
Młody człowiek patrzył, jak ogień pali się przytulnym blaskiem, jak kusi. Wyciągnął się na wąskiej ławie, poczuł ciepło ogarniające mu twarz drobnymi przyjemnymi ukłuciami.
Leżał na brzuchu, brodę oparł na rękach jak dziecko i spokojnie obserwował w taniec płomieni, a oczy robiły mu się coraz bardziej zamglone. Długie włosy spływały na plecy, każda dziewczyna mogłaby mu zazdrościć loków, połyskujących w czerwonawym świetle paleniska. Ale nic poza tym w jego szczupłym, sprężystym ciele nie przywodziło na myśl kobiecości.
Twarz miał teraz nieprzeniknioną. Była to ładna twarz, w rysach zachowały się jeszcze ślady dzieciństwa, ale wzdłuż policzków i nad ustami ostatnio pojawił się jasny zarost, chłopak sam czuł, że tej zimy wszedł w dorosłość.
W bolesną, pełną goryczy dorosłość.
Powrócił do chaty, w której tak niedawno dziecko ocierało zroszone potem czoło matki, pocieszało ją na łożu boleści. Wrócił do izby, w której tak długo cierpiała przed śmiercią. Jej rzeczy zniknęły, rozchwiane meble z pieńków na pewno trafiły jako opałowe drewno na czyjeś palenisko.
Ale chata jeszcze stała. Własnoręcznie podparł ją belkami tam, gdzie tego było potrzeba, uszczelnił dach torfem.
Z początku nie uwierzono mu, gdy zjawił się we dworze i oświadczył, że chce odkupić nędzną chałupę. Zauważył, że gospodarz spojrzeniem ocenia jego ubranie. Dopiero po namyśle poprosił, żeby Bendik opowiedział, co się z nim działo.
Wkrótce cała wioska znała już tę historię.
Dzieciak chałupniczki, ten bękart, ten Bendik, z którym nikt nigdy się nie liczył, powrócił. Zjawił się w rodzinnej wiosce jako bogacz. Ludzie zaczęli gadać, niektórzy widzieli u niego złoty pierścień, inni słyszeli, że jego zamożny ojciec poprzysiągł zemstę. Jeszcze inni byli zdania, że to wszystko zmyślone historie i że ubogi chłopak nie mógł wejść w posiadanie takiego bogactwa w uczciwy sposób.
Gdy odkupił chatę, dla której zamęczyła się matka, pierś rozsadzało mu uczucie dumy. Nie zaglądał do niej po powrocie do wioski, omijał znajome trakty, postanowił, że nie przekroczy progów tej chaty, dopóki nie stanie się jej właścicielem.
Był wolny.
Miał dość pieniędzy, by wykosztować się na taki triumf.
Skoro już tak się stało, że ogień nie chciał strawić tego żałosnego przybytku, widać był jakiś sens w tym, że chata czekała na niego.
Ledwie przekroczył próg, stanął zaskoczony, zauważył ruinę. Czy naprawdę było tutaj tak straszliwie nędznie?
Czy naprawdę minął zaledwie rok, odkąd opuścił to wszystko?
Tylko rok od chwili, gdy matka się poddała i zdradziła dorastającemu synowi tajemnicę swego życia?
Miał osiemnaście lat w chwili jej śmierci. Teraz skończył już dziewiętnaście.
W głębi serca jednak czuł się jak starzec, który żył już stanowczo zbyt długo i zaznał zbyt wiele bólu. Czy kiedykolwiek był dzieckiem?
Ależ tak, oczywiście.
Miał również jasne wspomnienia, zachował obraz uśmiechniętej matki, późnych wiosennych wieczorów, kiedy to rozbrzmiewał jej śmiech i niepewne dźwięki jego fujarki.
Wciąż leżał na brzuchu, ale choć zamknął oczy, w jakiś sposób nadal widział zabawę płomieni. Pod powiekami migotało, płonęło.
Tak strasznie za nią tęsknił.
Tęsknił za nią i przeklinał ją.
Gdyby nie wyznała mu, kto jest jego ojcem, gdyby nie nakłoniła do wyruszenia do Lyster... Wtedy nie spotkałby tej dziewczyny w stroju służącej, która powiedziała mu, że nazywa się Milla. Nie pozwoliłby tej dziewczynie dotrzeć do najgłębszych zakamarków serca, nie byłoby tego nieba, za którym teraz tak tęsknił.
A przede wszystkim nie musiałby dźwigać śmiertelnego grzechu.
Twarz Bendika ściągnęła się w nagłym bólu, na jego czole pojawiły się zmarszczki, głębokie bruzdy zmęczenia, które nie powinny szpecić tak młodego człowieka.
Jego siostra.
Połączył się z nią w najbardziej zakazany sposób.
Wciąż tak dobrze pamiętał, jak smakowały jej wargi, cała dziewczyna miała smak lata, pachnących kwiatów i pięknej, przepięknej namiętności.
Amelia Oppdal, córka jego ojca.
Na Boga, jakże los ich oszukał!
Bóg Amelii nie okazał łaski.
Ledwie jej uwierzył, gdy śmiertelnie blada zdradziła mu prawdę.
Było to dzień po tym, jak wreszcie zebrał się na odwagę i poszedł do Wdowiej Zagrody wyznać Karlowi Oppdalowi, kim jest.
Bendik odetchnął boleśnie, ręce mu zdrętwiały, położył głowę wprost na wypchanym słomą sienniku. Zmusił się do otwarcia oczu, wiedział, że w ten sposób może zdoła odepchnąć od siebie niebezpieczne obrazy.
Pozwolił oczom błądzić po izbie.
Krzywe belki w suficie z żelaznymi hakami do zawieszania kociołków nad paleniskiem. Wąska półka, pusta.
Coś w rodzaju stołu, w każdym razie pniak z drewnianym blatem.
Krzesło, które kupił od gospodarza, pięknie rzeźbione, lecz z jedną nogą nadjedzoną przez korniki, przez to kulawe.
Spodobało mu się to krzesło.
Teraz jednak widział, że nie pasuje do tego wnętrza.
Bendik spodziewał się, że odnajdzie tu coś na kształt spokoju.
Dlatego właśnie wrócił.
Zrozpaczony leżał, czując, jak mięśnie mu drętwieją, czekał, aż świadomość, że jest właścicielem tej chaty, napełni go oczekiwanym poczuciem bezpieczeństwa i radości.
Tymczasem był tylko ból.
I zaledwie odrobina triumfu.
Po drodze spotkał jednego ze swych rówieśników. Chłopak przywitał go ze źle skrywanymi wyrzutami sumienia i czymś, co przypominało lęk. Bendik zobaczył, że dłoń przy czapce zwija się w pięść, taką samą pięść jak ta, która tyle razy wcześniej rzucała kamieniami za nim, za bękartem.
- Słyszałem, żeś się wzbogacił - powiedział chłopak.
Bendik tylko popatrzył na niego badawczo, jak gdyby w twarzy obcego szukał znaku przypominającego przeprosiny. Najbliższa temu, co znalazł, była niepewność. Spuszczony wzrok, wilgotniejąca w rękach czapka...
Pożegnał się, nie dopuszczając do głosu żadnych uczuć.
Nie miało to dla niego żadnego znaczenia.
Ale ze względu na matkę chciał zobaczyć, jak ludzie przyjmują wiadomość, że Bendik nie jest już biedakiem pozbawionym ojca.
Wiedział, że wieści prędko się rozchodzą. Sam dołożył niejedno słowo, by je podtrzymać.
Wrócił do domu tuż po Bożym Narodzeniu. Cudem było, że wciąż zachował swój spadek, bo mężczyźni, do których się przyłączył na te miesiące, nie zaliczali się do takich, co to pozwolą, by bogactwo pozostało nietknięte. Przez całą jesień krążyli po okolicy, Bendik najlepiej zapamiętał z tego czasu wielkie dzbany wódki i głośny śmiech, gdy jakaś dziewczyna odwiedzała posłanie najemnych pracowników w stodole albo w szopie, w której sypiali. Przenosili się z zagrody do zagrody, grupka mężczyzn żyjąca z pracy własnych rąk tam, gdzie mogły się do czegoś przydać. Jeden z nich był kowalem, wprawionym w wykuwaniu zawiasów ozdobionych pięknymi różami i rozmaitymi wzorami. W dodatku nikt lepiej niż on nie potrafił zreperować zniszczonych garnków i uchwytów. Kowal był wysoki, wysmukły, miał wielkie ręce i twarz, w którą kobiety zwykle wpatrywały się o kilka sekund za długo. Przychodziły często, by przypatrzeć się jego pracy, i to parę razy w ciągu dnia, a gdy ta piątka pojawiała się we wsi, gospodynie prędko zamykały córki w domach.
Bendik nie znał się na kowalstwie, nie potrafił też przycinać kopyt ani rogów zwierzętom tak jak Mons. Nie umiał łatać butów jak Magnar ani prowadzić pędzla równie pewną dłonią jak pochodzący z Hallingdal Torgny, który nigdy nie trzeźwiał.
Poznał się z tymi mężczyznami, gdy znaleźli go nieprzytomnego w rowie tuż ponad Dosen. Kiedy doszedł do siebie, ujrzał cztery zarośnięte twarze; śmiały się, lecz w błyszczących oczach widniało zaniepokojenie. Ogarnął go ostry zapach wódki, wystraszył się z początku, lecz oni najwyraźniej nie chcieli mu wyrządzić żadnej krzywdy. Wiedział, że stać go teraz na zwrócenie zadatku, jaki dostał od chłopa. Że może mieć swobodę, może przyłączyć się do tych, którzy nigdzie nie mają korzeni. Czterej z pozoru obojętni mężczyźni przyjęli go do siebie, jak gdyby był ich synem lub jakimś nieszczęśnikiem, nad którym sprawowali opiekę za godziwą zapłatę. Odpoczywał z nimi, pił ich gorzałkę, gdy ból zanadto mu dokuczał, i czuł potrząsające nim twarde ręce kowala, gdy żałość doprowadzała go do krawędzi szaleństwa i rozpaczy z powodu strasznych czynów, których się dopuścił.
Dni płynęły jak zły sen, pragnął uciec z tej wioski, nigdy więcej na oczy nie chciał oglądać Wdowiej Zagrody. To, co wyznała mu Amelia, zniszczyło samo jądro jego życia. Właściwie już przestał żyć. Kiedy się pożegnali, czuł, jak pęka ostatnia struna.
Chciał uciec, dobrze, że ci czterej zrobili już swoje w tej wiosce i jeszcze przed latem chcieli wyprawić się gdzie indziej. Musieli znaleźć sobie jakieś miejsce na zimę, a to zawsze było łatwiejsze z dzbanami gorzałki na wózku i kieszeniami pełnymi zarobionych pieniędzy.
Bendik prosił, by zaczekali na niego koło dębu na rozstajach w Nes; miał jeszcze coś do załatwienia przed wyruszeniem w drogę. Wzdragał się na myśl o ponownych odwiedzinach we Wdowiej Zagrodzie, wydawało mu się, że natychmiast poznają, w jakim koszmarze żyje. Wiedział, że będą się dziwić, lecz niczego się nie dowiedzą.
Nikomu nie mógł zdradzić strasznej prawdy, musiał iść do niedawno poznanego ojca i kłamać, musiał się pożegnać, okazać mu szacunek, skoro tak dobrze przyjął obcego syna. Jego żona, Marja, również okazywała mu życzliwość. Pamiętał jej bystro patrzące oczy i burzę czarnych włosów. To niezwykła osoba.
Taka jak córka?
Nie, zupełnie inna.
Okazali mu taką dobroć, sprawiali wrażenie zaskoczonych, niemal wstrząśniętych, gdy powiedział, że wkrótce musi stąd wyruszyć i raczej już nigdy nie wróci. Że nie ma siły, bo tyle jest...
Wreszcie zrozumieli, że wygania go stąd poważna sprawa. Nie pytali, widział jednak strach na ich twarzach.
Podziękował im za to, że podarowali mu prawdę, za to, że mu uwierzyli i że uczcili pamięć Ellinor, wstydząc się popełnionej wobec niej zdrady. Bendik nie obwiniał Karla, wiedział już, że ten mężczyzna nigdy nie miał zamiaru zdradzić matki Gdy jednak człowiek jest młody, prędko stara się pozbyć ciężaru, a dziewczyna, którą spotkał podczas pierwszej podróży poza granice wioski, zmieniła się w piękne wspomnienie, gdy rzeczywistość otuliła szarym płaszczem tamtą czarodziejską letnią noc. Karl powiedział mu, że gdyby wiedział o skutkach tamtego spotkania, nie uciekłby od odpowiedzialności. Mówił to bez wahania, lecz Bendik mu wierzył. Karl nie był z tych, co tchórzą, nie uganiał się za dziewczynami, łamiąc im życie i zostawiając własnemu losowi. Wtedy był tak niedorosły, co najmniej równie naiwny i niewinny jak dziewczyna, z którą dzielił pierwszą miłość.
Bendik niczego już nie oczekiwał, zdobycie domu i ziemi przestało już mieć znaczenie. Na cóż mu to, kiedy Amelii nie ma? Nie przyda jej się jego pot i harówka, nie będzie musiał jej utrzymywać. Dlatego oniemiał, gdy Karl przyniósł mu sto talarów w srebrze i jakiś papier wartościowy. Mężczyzna miał łzy w oczach.
- Na podwórzu stoi koń z uprzężą, najlepszy, jakiego mam. Jest teraz twój. Myślałem, że będzie mógł stać w naszej stajni... że poczujesz się tutaj jak w domu...
Mrugał gwałtownie.
- Chciałbym, żebyś został... tu, u nas... ja...
Głos mu się załamał, Bendik zobaczył, że odważnie pokazuje swoje łzy.
To silny mężczyzna, skoro potrafi otwarcie płakać.
Objął Karla, czuł, że ojciec coraz mocniej przygarnia go do siebie.
- Dostaniesz coś w rodzaju spadku po ojcu, przynajmniej to możemy ci zaproponować. Jesteś synem, z którego byłbym... jestem... dumny.
Bendik nie był w stanie odpowiedzieć, gardło miał jak zasznurowane, język zdrętwiały. Wiedział jednak, że oni to rozumieją.
W sercu go ścisnęło. A gdyby ci dobrzy ludzie dowiedzieli się, jak strasznie zhańbił ich córkę?
On, który nie domyślał się, kim jest ta dziewczyna.
Nie podarowaliby mu wtedy tej fortuny i nie okrasiliby jej błogosławieństwem. Karl Oppdal własnymi rękami skręciłby mu kark, bo wprawdzie wyraźnie dało się zauważyć jego troskę o piękną żonę, to jednak przewyższało ją pełne oddanie dla córki. Już sam dźwięk imienia Amelii potrafił zapalić szczególne światło w oczach tego dojrzałego mężczyzny.
Pani rzekła miękkim głosem:
- Zawsze możesz tu wrócić, kiedy przegnasz już demony, które najwidoczniej nie przestają cię dręczyć... Kiedy odnajdziesz spokój.
Karl skinął głową, objął żonę.
- Wiedz, że masz tutaj dom - dodał. - Nie będziemy cię wypytywać. Wiemy, że musisz mieć powody do wyjazdu. Przyszedłeś tutaj, niczego nie żądając, Bendiku, dlatego wiemy, z jakiej gliny jesteś ulepiony. Jesteś taki sam jak nasza córka i syn, których znaliśmy i kochaliśmy tak mocno.
Ledwie zdołał wydusić z siebie słowa.
- Pozdrówcie moją siostrę Amelię... i Karla Martina. Szkoda, że nigdy ich nie spotkałem...
Karl i Marja z troską pokiwali głowami.
- Oni by cię pokochali - stwierdziła kobieta. Wtedy Bendik odwrócił się gwałtownie, ukrył twarz, nie potrafił zrobić już nic więcej, jak tylko odejść. Bał się tego, co ta niezwykła kobieta może wyczytać w jego twarzy.
Jutro pójdzie poszukać kamienia na grób matki. Nawet gdyby miało go to kosztować przeważającą część talarów z sakiewki Karla, pokaże wsi, ile warta była Ellinor. Będzie miała pomnik jak gospodyni ze dworu, piękniejszy niż dumne marmurowe kolumny grobowca rodziny lensmana, lepszy niż żelazny krzyż starego pastora!
Sam wybierze materiał.
Jutro.
Bendik znów przymknął oczy, pragnął wywołać obraz uśmiechniętej twarzy matki, ścigał go w pamięci, szukał w myślach, zmusił, by się ukazał i przytrzymał go, podczas gdy ręce zaciskały się na grubej narzucie, którą utkała kiedyś własnymi rękami.
Gospodarz zażądał za nią całego talara.
Bendik rzucił na stół dwa i wyszedł bez słowa.
Pastor stał czarny, potężny i wygłaszał kazanie. Nabożeństwo w trzecią niedzielę po Wielkanocy dobiegało końca. Był kwiecień, z dachów skapywały na ziemię ostatnie resztki lodu. W wiosce na samym dole na polach zaczynało już kiełkować, lecz nieco wyżej, wśród szczytów, czarne pola okrywał jeszcze twardo ubity śnieg. Wieśniacy posypywali białego wroga popiołem, zmuszając słońce, by prażyło mocniej i prędzej wyganiało zimową pokrywę. Z zapałem rozłupywali lód, pragnęli jak najszybciej oczyścić ziemię, bo tu, w głębi fiordu, lato i tak zawsze bywało za krótkie. W kotle między szczytami kładła się lepka zimna mgła, a mimo to w ten jasny, słoneczny dzień żadna wieś nie wydawała im się piękniejsza.
Bendik widział to.
Jakie wysokie i dumne są strome zbocza! Sprawiały złudzenie ścian wznoszącego się od wieków bezpiecznego schronienia, jednocześnie jednak same stanowiły zagrożenie, bo każdej wiosny z góry osuwały się dzikie kamienne lawiny, a niekiedy zlatywały wielkie odłamki skał. Ludzie znali duszę gór i wznosili swoje siedziby tam, gdzie uważali, że są bezpieczni. Kiedyś mieszkali także na równinie nad fiordem, w głębi zatoki, tuż nad rzeką. Było to najbardziej otwarte miejsce, jakie dało się tu znaleźć, oddalone od stromych zboczy po obu stronach.
Lecz góry ich oszukały.
Zesłały skałę tak wielką i ciężką, że woda nie zdołała jej pochłonąć. Z morza zdającego się nie mieć dna podniosły się wielkie fale, stale rosnąc, przetoczyły się przez ląd i ludzkie siedziby.
Nikt więcej już tam się nie budował.
Tylko łodzie kołysały się przy brzegu, a na szczątkach pozostawionych przez fale powodzi stały proste szopy, wykorzystywane podczas najgorętszych targowych tygodni.
Właścicielem większości z nich był pewien szyper, mieszkał tu jedynie podczas wiosennego targu i jesienią, gdy przepędzano bydło. Dlatego uboga dziewczyna mogła się tu skryć do czasu, aż głód zmusi ją do ponownego wyjścia do ludzi.
To o niej prawił teraz pastor.
Stał na schodach, trzymając w ręku papiery, w peruce, która czyniła go jeszcze wyższym i potężniejszym.
Żebraczkę skazano na wstyd, tę niedzielę i jeszcze dwie następne miała spędzić zamknięta w gąsiorze, później zaś przez pięć lat miała służyć, by móc zapłacić grzywnę, jaką jej zasądzono za nierząd. Niewiele pomagało, że jej były gospodarz również musiał zapłacić trzy talary za swe wykroczenie. Zaproponował nawet pastorowi, że przyjmie dziewczynę z powrotem na służbę, lecz żebraczka zaczęła wtedy krzyczeć tak głośno, że duchowny musiał wsadzić ją ponownie do loszku i przyjąć raczej propozycję chałupnika ze Steinset. Jego maleńka zagroda była własnością pastora i duchowny od dawna się martwił, że ów człowiek źle wywiązuje się ze swoich zobowiązań wobec probostwa.
Należało ich pożenić, ubogi chałupnik przełknie taki wstyd. Mając skrawek jałowej ziemi, którego nie jest w stanie obrobić niewładną ręką, potrzebował zdolnej do pracy niewiasty, nie przebierającej w zalotnikach.
Właściwie pasują do siebie, stwierdził pastor.
Dziad ze Steinset z uschniętą ręką i kaleka, kulawa żebraczka. Może, jeśli się postarają, wspólnymi siłami zdołają dotrzymać zobowiązań. Może nie będzie musiał przeganiać tęga nieszczęśnika, chociaż tyle był mu winien, dzierżawę i odrobek.
Potężnym głosem oznajmił wszem i wobec grzech tej kobiety. Nie dość że zachowała się nieprzystojnie i przywiodła na pokusę swego gospodarza, to na dodatek jeszcze uciekła ze służby. Od tamtej pory włóczyła się po okolicy, proponując swoje usługi we wszystkich zagrodach, przynosząc wstyd sobie i całej wsi. Żebrała przy łodziach na nabrzeżu, gdy wydawało jej się, że nikt jej nie widzi, i nie okazała skruchy, gdy władze zmuszone były wreszcie położyć kres takiej nieobyczajności.
Pastor posłał surowe spojrzenie ludziom zgromadzonym pod kościołem.
- Przyprowadzić ją! - nakazał krótko.
Syn dzwonnika pomógł parobkowi lensmana podnieść ciężką deskę gąsiora i już niedługo Synneva W Jednym Bucie mogła kulejąc przejść pod piekącymi w kark bezlitosnymi spojrzeniami parafian.
Następnej niedzieli znów wciśnięto jej głowę i ręce między grube, mocne drewno gąsiora.
W pierwszą niedzielę piekł ją wstyd, piekł tak, że wymiotowała ze schyloną głową.
Na drugą niedzielę próbowała zachować obojętność wobec wszystkiego, jak gdyby spała albo nie żyła.
Teraz, na trzecią, jej udręka miała się zakończyć. Jutro zaprowadzą ją do gabinetu pastora i oddadzą za żonę chałupnikowi o niewładnej ręce.
Gdy puszczono ją wolno, nie śmiała podnieść głowy. Słyszała głosy ludzi, którzy przedtem na nią pluli, pomieszane ze strachem drwiny dzieciaków, słyszała, co mówili o niej chłopcy, za którymi kiedyś wodziła oczami. I gospodarz także tu był. On poniósł inną karę, mógł przyjść do kościoła z podniesioną głową i wyczyszczonymi do połysku guzikami przy kamizeli.
Synneva poczuła, że mężczyźni puszczają jej ręce.
- Teraz możesz się stąd wynosić. Musisz się chyba przygotować, skoro jutro wychodzisz za mąż. Kulawa Synneva i Gager bez ręki, to dopiero dobrana para!
Śmiali się pogardliwie, lecz ona .wiedziała, że wkrótce to już się skończy.
Nie znała co prawda tego mężczyzny, ale to wszystko jedno.
Nie jest wcale pewne, że to złe rozwiązanie. Może okaże się dobry?
Ale gdzieś głęboko w myślach kołatało się wspomnienie mężczyzny z jedną ręką, przywiązaną na stałe do ciała. Przychodził do domu jej gospodarza, Synneva słyszała, jak ryczeli ze śmiechu i pokrzykiwali tamtej nocy, kiedy uszy napełniał przeraźliwy krzyk najstarszej ze służących.
Ludzie już się rozeszli.
Synneva stała tuż pod starym kamiennym murem, który kiedyś otaczał kościół. Usiłowała się oddalić od straszliwego gąsiora, bała się go, chwiejnie posuwała się w tył, jak gdyby spodziewała się, że ruszy za nią i na nowo uwięzi w swym okrutnym uścisku. Wciskając się plecami w mur, stanęła na wpół ukryta za zieleniącymi się liśćmi i nie podniosła głowy, dopóki nie ucichły wszystkie głosy. Dopiero wtedy uciekła, z wysiłkiem pokonała mur. Nie chciała wychodzić normalnie przez bramę na gościniec, pragnęła schować się wśród drzew, tam gdzie jej nikt nie zobaczy i nie wyrządzi krzywdy. Miała dla siebie noc, ostatnią noc wolności. Czuła, że całe ciało drży ze strachu, chciała uciekać stąd, pozwolić jakiejkolwiek rzece, by ją poniosła.
Nic jednak nie mogła zrobić.
Nie było miejsca, w którym mogłaby się ukryć, jej droga bowiem dawno już została wytyczona. Nie miała żadnego krewnego, żadnego przyjaciela, który mógłby ją wesprzeć. Zawsze tak było, odkąd matkę i ojca pochłonęły płomienie, a ona usłyszała, jak ludzie mówią:
- Tylko ta kaleka przeżyła. Jakiż sens ma to wszystko?
Pocieszała się jedynie szepczącym głosem, zawsze dźwięczącym jej w uchu, mrocznym towarzyszem, który niekiedy, przez swą przerażającą łagodność, stawał się dla niej prawie rzeczywisty.
Zawsze masz przecież mnie.
Pomogą ci, jeśli tylko zapomnisz o swoim niemądrym uporze i pozwolisz mi się ukołysać. Możesz tu usnąć, dobrze wiesz, na wieki, odpocząć... Nie musisz dłużej cierpieć, przecież zawsze jestem przy tobie. Patrz, to moja ręka, wystarczy, że wyciągniesz swoją i już więcej nie zaznasz bólu...
Bendik wyprawił się bardzo wcześnie. Obudził się, zanim jeszcze ptaki otworzyły oczy, i głowa teraz bardzo mu ciążyła.
Na dworze jednak świeciło słońce, wprost wyczuwał ciepło w wąziutkich smugach światła, sączących się przez stryszek. Mimo to drżał z zimna, zasnął ledwie do połowy okryty derką.
Szybko umył się w misce na zewnątrz i dopiero wtedy poczuł, że dzień jest rześki. Duszność, jaka ogarnęła go zaraz po obudzeniu, zaczęła ustępować. Naciągnął najlepsze spodnie, te same, które nosił, kiedy zszedł na ląd. Był odpowiedni dzień, by przedłożyć pastorowi swoją sprawę. Nie zdziwiłoby go, gdyby stary przedstawiciel Kościoła zażądał pieniędzy za dobrą wolę.
Matka dostanie najpiękniejszy kamień, jaki można zdobyć. Jej mogiła znajdowała się na skraju cmentarza, niemal tuż przy samym murze. Miejsce, gdzie została pochowana, zaznaczała teraz jedynie przegniła deska.
Ale to się prędko zmieni.
Bendik sam nie zdawał sobie sprawy, że jego zaciśnięte wargi przypominały cieniutkie kreski, teraz kiedy dosiadłszy konia ruszył w stronę probostwa.
Miał przed sobą godzinę jazdy o świeżym poranku. Rzeka płynąca dnem doliny śpiewała dla niego, brakło jej jednak wody, by prawdziwie zaszumieć. Ale już wkrótce pełne zapału wiosenne słońce roztopi dość śniegu, by jak co roku między wysokimi górami poniósł się głośny huk.
Zamierzał pięknie prosić pastora o pozwolenie, lecz nie błagać. Był dostatecznie zamożny, by dać mu w zamian godziwą zapłatę. Pamiętał duchownego jako starego, zgarbionego surowego mężczyznę, z oczami, które niekiedy patrzyły każde w swoją stronę, jak gdyby nie miał nad nimi kontroli. Prezentował się jednak dostojnie w pelerynie lub sutannie, był właścicielem zagród i tuzina krów, miał także konia, a poza tym był synem biskupa.
Bendik, jadąc, rozmyślał, poczuł leciutkie ukłucie strachu.
Ten sam pastor publicznie wyzwał kiedyś jego matkę.
Groził, że wyśle ją wraz z bękartem do więzienia. Wtedy właśnie Bendik po raz pierwszy usłyszał, jak matka przysięga, że nikt nie pozna imienia ojca dziecka, nikt na tym świecie.
No cóż, teraz wszyscy już je znali.
Wszyscy, którzy chcieli słuchać.
Bendik przypuszczał, że pastor dawno już zdobył informacje, jakich potrzebował. Sława bogatego gospodarza z Wdowiej Zagrody jakiś czas temu dotarła do Ârdal i jego syn nigdy więcej nie będzie nazywany bękartem.
Siedziała wśród gałęzi, na których ledwie zaczęły się pojawiać listki, skryta tak, że prawie jej nie zauważył.
Spostrzegł jedynie chłopców, którzy z daleka dali się poznać po krzyku i głośnych wybuchach śmiechu.
Mogli mieć po dziesięć, dwanaście lat.
Było ich czterech, wszyscy ubrani w za cienkie ubrania, w grubych drewniakach na bosych stopach, chociaż mróz wciąż w niektóre poranki potrafił pokryć zabłoconą drogę przejrzystą jak szkło taflą lodu.
Dzieciaki nawoływały się, łamiąc długie gałązki brzóz rosnących wzdłuż drogi. Może to najmłodsi parobcy w drodze z nędznego legowiska na ziemi do obory swego gospodarza, gdzie będą harować za kęs chleba? Może wszyscy byli braćmi, którzy wyprawili się dokądś w jakiejś sprawie, albo ot, tak, wałęsali się o poranku bez celu?
Z początku wydawało mu się, że dręczą jakieś zwierzę, zapchlonego lisa albo zdziczałego kota, który skrył się w krzakach przy murze. Chłopcy wykrzykiwali słowa, których z początku nie umiał rozróżnić, stukot końskich kopyt i jego własne myśli zrazu go zagłuszyły. Gdy jednak znalazł się bliżej, chłopcy odkryli jego obecność, a on w tym samym momencie dojrzał leżącą w krzakach dziewczynę.
Zaklął głośno, poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie z czystej złości.
Chłopcy wykrzykiwali do niej twarde, nieprzyzwoite słowa, obrzucali najohydniejszymi wyzwiskami. Przenikliwymi chłopięcymi głosami wołali coś o ladacznicy, o kobiecie należącej do wszystkich. Jeden dźgnął ją patykiem, zanosząc się głośnym śmiechem, gdy dziewczyna złapała się za stopę.
Bendik poczuł, że krew krzepnie mu w żyłach. Koń stanął dęba, gdy wbił pięty w jego boki, nakazując, by się zatrzymał.
Dwaj hultaje uciekli, jeden stał przyciśnięty do muru, buńczucznie patrząc spod oka, a czwartego Bendik złapał za kołnierz, kiedy próbował go wyminąć.
- Co tu się dzieje?
Głos Bendika brzmiał groźnie.
Chłopiec, któremu szczęście sprzyjało najmniej, zaszlochał, przede wszystkim dlatego, że Bendik, mocno trzymając, unosił go wręcz nad ziemią. Zakrztusił się, Bendik zorientował się w porę, żeby go puścić, zanim chłopiec całkiem posiniał na twarzy. Upadł na ziemię jak worek, patrząc w górę oczami, z których biło przerażenie.
- Ni... nic takiego, panie Bendiku!
Ach, tak? Teraz więc, odkąd talary trafiły do kieszeni bękarta, stał się „panem"!
- Dlaczego ją przezywaliście? Po co wam te kije? Wstydu nie macie za grosz?
Mówiąc to, już zsiadał z konia i kierował się w stronę zarośli. Po drodze szturchnął jeszcze chłopca leżącego na drodze i tego, który stał przy murze i pragnął najwyraźniej jednego: stać się niewidzialny.
Gdy tylko mężczyzna pochylił się nad ofiarą, obaj prześladowcy natychmiast uciekli.
Bendik słyszał jeszcze, jak, znalazłszy się w bezpiecznej odległości, wykrzykują te same brudne słowa:
- Synneva W Jednym Bucie! Synneva ladacznica! Poklep dupie, jak nie masz za co kupić!
Bendik zobaczył, że dziewczyna wciska się w zimny mur, nie zauważyła, że wyciągnął do niej rękę. Zachowywała się jak lunatyczka, w ciemnych piwnych oczach ledwie mógł dostrzec życie. Oczy były mętne, lecz jednocześnie niezwykle piękne.
- Pozwól, że ci pomogę, miła panienko. Ci chłopcy to tylko bezczelne głupie dzieciaki. Nie przejmuj się nimi, dziewczyno!
Słowa te miały brzmieć spokojnie, pocieszająco, budzić zaufanie. Bendik jednak sam słyszał, ile goryczy jest w jego głosie. Zorientował się, że mógł ją wystraszyć, reagując tak gwałtownie.
Do diabła, gotów był pozabijać tych smarkaczy!
Zaraz jednak pomyślał: Robię się równie okropny i twardy jak oni.
Ujął delikatnie drobną dłoń, spostrzegł, że paznokcie dziewczyny są czerwonosine, otoczone obwódką z błota.
- Pozwól, że pomogę ci wstać, zamoczysz się i zmarzniesz.
Dziewczyna pozwoliła się podnieść.
Zauważył teraz, że jedną nogę miała kaleką, może zdeformowaną od urodzenia. W przebłysku wspomnień z dawnych lat stwierdził, że widział ją już wcześniej. Widział, jak przekradała się wzdłuż rowów ubrana w szarość tak jak teraz, tylko młodsza, jeszcze mniejsza i równie bezradna.
Dziewczyna stała przed nim, cała się trzęsąc, jak gdyby rzeczywiście było jej zimno, ale stara, gruba wełniana chusta na pewno dawała dość ciepła w taki wiosenny poranek.
Koń parsknął nerwowo, może wyczuł niepewność i gniew Bendika?
A w nim płonęło tak gwałtownie, że niemal się przeraził. Nie pamiętał, kiedy ostatnio miotały nim tak niepohamowane uczucia. Teraz jednak musiał być spokojny, nawet miną nie wolno mu zdradzić, jak bardzo jest poruszony. Instynktownie wyczuwał, że ta dziewczyna nie zniesie żadnego wybuchu. Gdyby do tego doszło, gdyby jego głos zabrzmiał jeszcze ostrzej, zacznie unikać go tak samo jak tamtych chłopców.
- Jestem Bendik Karlssonn - przedstawił się cicho, wyciągając do niej rękę.
Nie ujęła jej, nie odpowiedziała mu najmniejszym drgnięciem powieki. Stała tylko i wielkimi piwnymi oczami wpatrywała się w niego, jak gdyby potrafiła przejrzeć go na wskroś.
Spróbował jeszcze raz:
- Wybieram się do pastora, ale chętnie odprowadzę cię tam, gdzie idziesz, tak żebyś bezpiecznie dotarła na miejsce.
Dziewczyna wciąż milczała, ale teraz wargi lekko jej się poruszyły. Ponieważ jednak nie wydobył się z nich żaden dźwięk, Bendik się wystraszył. Czyżby na dodatek do kalekiej nogi dziewczyna była jeszcze niema?
Lękliwie zerknął przez ramię, pogładził konia po karku.
Zobaczył, że włosy dziewczyny mają ten sam brązowy kolor co oczy, barwę orzechów laskowych tuż przed tym, zanim spadną dojrzałe na ziemię.
Wreszcie usłyszał jej głos niczym daleki wiatr, trudny do uchwycenia i zrozumienia:
- Wychodzę dzisiaj za mąż, za chałupnika bez ręki.
Zemdlała, nie zdążył jej podtrzymać, brązowe włosy opadły w przód i zszarzały od błota na drodze, zanim opamiętał się na tyle, by ją podnieść.
Dopiero wtedy Bendik rozpoznał młodą kobietę. To ona stała pod pręgierzem przy kościele zeszłej niedzieli, ukarana za nierząd i żebractwo. Włosy miała wtedy ściągnięte, brakło mu sił, by patrzeć na nią dłużej niż przez moment. Widok bezbronnej dziewczyny i drwiących ludzi rozdrapywał stare rany. Nic nie mógł dla niej zrobić, nikt nie mógł pomóc jej się wydostać z gąsiora, dopóki nie odpokutowała, dlatego odwrócił się wtedy z zaciśniętymi w bezsile pięściami.
Teraz budził się w nim bunt.
Teraz wszystko się odmieniło.
Teraz to on był silny.
Pastor gwałtownie mrugał, przechodząc od gniewu do strachu na widok nagłego zdecydowania tego młodego mężczyzny. Kto by przypuszczał, że mały Bendik zna takie słowa? Kto by przypuszczał, że niepozorny blady bękart ma w sobie taką siłę?
To na pewno pieniądze dodają mu wiary w siebie, miał teraz talary w kieszeni, dlatego tak wysoko zadzierał głowę. To srebro stało się kręgosłupem, który go podtrzymywał, pastor jednak nawet na moment nie zapomniał, kto przed nim stoi. Eleganckie spodnie i zapinana na guziki kamizela nie zdołały ukryć faktu, że stoi przed nim bękart, dzieciak, któremu przed blisko dwudziestu laty odmówił chrztu.
- A więc młody pan Bendik chce udzielić rad pastorowi, czyż nie tak?
Nie poprosił go, by usiadł, lecz teraz tego żałował, Bendik bowiem przez to wydawał się jeszcze wyższy i przesłaniał duchownemu widok.
- Chcę dać pastorowi radę, aby okazał chrześcijańską miłość bliźniego i pozwolił mi pomóc tej młodej, udręczonej kobiecie wydostać się z koszmaru.
Pastor wygodniej usiadł na krześle, uśmiechnął się lekko.
- Z koszmaru? Mój drogi młody człowieku, nie wiesz chyba, o czym mówisz? To nierządnica, niegodna kobieta, która swoją nieobyczajnością złamała prawa boskie i ludzkie. Bez trudu zdołałbym umieścić ją w domu przymusowej pracy, może nawet w więzieniu. Zamiast tego chcę dać jej męża, będzie mogła żyć na mojej ziemi, dostanie szansę, żeby zaspakajać swoje... popędy w świętym małżeństwie.
Bendik sapnął głośno.
- Pastorowi być może nie przyszło do głowy, że ta kobieta ucieka właśnie od tego. Że nie dostrzega wielkiej łaski w małżeństwie z nieznajomym kaleką przypisanym do zagrody pastora.
- On ma niewładną rękę, ona kaleką nogę, dana im będzie możliwość wspólnego wykonywania uczciwej pracy.
Z oczu pastora sypały się teraz iskry, szyja nad czarną koloratką poczerwieniała aż do nasady włosów.
Bendik pokiwał głową z uśmieszkiem, wiedział, że rozdrażnił pastora, że być może zachował się zbyt gwałtownie. Najwyższy czas zmienić taktykę. Spuścił oczy, zapanował nad ochotą, by wygarnąć pastorowi prawdę o motywach, jakie nim kierują. Duchowny najwyraźniej zamierzał zarobić na sile roboczej, którą mogła być Synneva.
- Jestem przygotowany na to, żeby za nią zapłacić. Grzywnę zamiast odpracowania kary.
Pastor znieruchomiał, najwidoczniej w oczekiwaniu na sumę.
- Trzy talary to zwykła zapłata dla silnej i zdrowej dziewczyny. Dam pastorowi dziesięć rocznych pensji i obietnicę, że nie będzie już dłużej sprowadzać swoim zachowaniem wstydu na parafię.
Pastor patrzył na Bendika, lecz jego wzrok trudno było pochwycić. Propozycja wyraźnie wzbudziła jego zainteresowanie.
Wreszcie uśmiechnął się leciutko.
- Dziesięć lat to za mało - oświadczył.
Bendik znów poczuł zimnego węża wijącego się wzdłuż kręgosłupa, musiał z całych sił nad sobą panować, nie okazać obrzydzenia, jakie wzbudziła w nim chciwość księdza.
- Dziesięć lat to więcej niż dosyć, nie popełniła aż tak strasznego grzechu.
Wargi pastora napięły się, chwycił pióro i w roztargnieniu zaczaj się nim drapać za uchem. Odwrócił głowę i rzucił w powietrze:
- Masz ładnego konia, młody człowieku, naprawdę pięknego, błyszczącego i tłustego. Wprost lśnił, kiedy wjechałeś na dziedziniec. To naprawdę dobry wierzchowiec, tal:, tak, naprawdę dobry.
Bendik zadrżał z gniewu, znów odczuł żądzę zemsty wobec wszystkiego i wszystkich, teraz skierowana była przeciw pastorowi. Przestraszył się, że dłużej już nie zdoła nad nią zapanować, że gniew, który tak długo w nim wzbierał, zaraz wybuchnie.
- Bierz go! - cisnął te słowa duchownemu w czerni i zatrzasnął za sobą drzwi.
W sieni przystanął, ciężko dysząc, czuł, jak mocno wali mu serce, jak przytłacza go nienawiść. Wkrótce jednak mógł już oddychać spokojniej i znów chwycił za klamkę.
Wychylił się do połowy przez szparę w drzwiach, zobaczył, że pastor podniósł się z krzesła i stoi niepewnie z otwartymi ustami.
- Bierz konia i talary, ale okaż dość mądrości i milcz o tym, pastorze! Możliwe, że twoja chciwość obróci się przeciwko tobie!
To były zuchwałe słowa, Bendik wiedział o tym, lecz dłużej już nad sobą nie panował. Jest czas na to, żeby pełzać, i czas na to, by chodzić z podniesioną głową.
Odszedł dopiero wtedy, gdy pastor własnoręcznym podpisem ofiarował mu wolność Synnevy.
Dziewczyna siedziała skulona przy tylnych nogach konia, nie orientowała się widać, że to niebezpieczne. Dumne gniade zwierzę stało nieruchomo, jakby domyślało się, że nieszczęsne ludzkie stworzenie, które usadowiło się tak niemądrze, nie wie, co czyni, i dlatego należy je oszczędzić. Bardziej niż kiedykolwiek przypominała pisklę wróbla, taka maleńka i bezbronna. Wełniana chusta zasłaniała ją niemal całkiem, gdy jednak ujrzała Bendika, wstała niepewnie.
- Wszystko w porządku - rzekł krótko. - Wracamy do domu, ale Giaever musi tu zostać. Sprzedałem go.
Dziewczyna tylko patrzyła, lecz w oczach błysnęło już teraz więcej życia. Jej strach nabrał także delikatniejszego odcienia, Bendik płakał w duchu na widok udręki bijącej z drobniutkiej bladej twarzy.
Podał jej rękę, raz, drugi.
Wreszcie ujęła ją z wahaniem, lękliwie rozglądając się dokoła.
- Pomyśl tylko... ludzie zaczną gadać, wstyd na ciebie spadnie, Bendiku Karlssonnie.
Ale Bendik uśmiechnął się do niej.
- Czarnych kotów nie da się już bardziej oczernić, Synnevo.
Wolno pokiwała głową jak gdyby to, co powiedział z uśmiechem, było bardzo ważną nauką, a nie próbą jej rozbawienia.
Zabrał ją do domu, nie wydawała się już tak wystraszona, lecz nie był pewien, czy to nie dlatego, że przestała walczyć. Dawno już nie czuła bólu, doszła do punktu, kiedy wszystko przestaje się liczyć. Któż jak nie on mógłby lepiej o tym wiedzieć?
Bendik patrzył, jak siada na rozchwianym pięknym krześle, wyglądała na nim tak samo nie na miejscu jak pisklę mewy w orlim gnieździe.
- Głodna jesteś? - spytał.
- Nie... Tak... Nie wiem... Spuściła wzrok zawstydzona.
Bendik westchnął w duchu, trudno było prowadzić rozmowę, jeśli mówiło się tylko samemu. W drodze do domu rozprawiał o najprzeróżniejszych rzeczach, wypytywał ją, skąd pochodzi, czy mają wspólnych znajomych. Ot, taka sobie rozmowa, ona jednak odpowiadała jedynie krótkimi słowami, potwierdzając lub zaprzeczając.
- Mam w domu dobry wywar z mięsa, cebulę, zjemy trochę, zbliża się południe.
Dziewczyna drżała.
Najwidoczniej jakieś pytanie cisnęło jej się na usta. Widział, jak walczy ze sobą, by się przemóc i je zadać.
- Czy my... czy my jesteśmy małżeństwem? Bendik wypuścił chochlę, wybuchnął śmiechem.
- Małżeństwem? Ależ nie, na miłość boską!
Zaraz jednak pożałował swojej reakcji, dziewczyna skuliła się, widział, że wolałaby umrzeć, byle tylko te słowa nie zostały wypowiedziane.
- Takie pytanie z twojej strony wcale nie było niemądre. Wydaje ci się, że pastor ma władzę wydać cię za mąż nawet wtedy, gdy cię nie ma? Nie, kupiłem ci wolność, teraz nie musisz już wychodzić za mąż, ani za tego chałupnika, ani za mnie.
Westchnęła z pewną ulgą, zaraz jednak w jej oczach na powrót pokazała się pustka.
- Nie wiem, co ze sobą zrobię - padły słowa. Bendik poczuł, jak odpowiedzialność za tę dziewczynę łagodnym ciężarem spada mu na barki.
- Teraz zostaniesz tutaj i dobrze pojesz, nabierzesz sił, a jutro coś wymyślimy - pocieszył ją.
Już teraz czuł rosnącą w nim obietnicę, nie śmiał jednak jej składać. Zamiast tego podał jej miskę pożywnej treściwej zupy, podpłomyki i kwaśny ser. Dziewczyna jadła bardzo niewiele, widział, jak w chudych palcach przekłada łyżkę i chleb.
Ale policzki zaczęły nabierać trochę kolorów.
A kiedy opowiadał o niezliczonych zabawnych pomysłach czterech rzemieślników, na bladziutkiej twarzy pojawił się nawet cień uśmiechu.
Na policzkach miała plamy brudu, we włosach zaschło jej błoto. Powinna się wykąpać, stwierdził w duchu Bendik, nie śmiał jednak powiedzieć niczego, co sprawiłoby, że znów skuliłaby się w malutki węzełek.
Pierwsze trzy dni, jakie Synneva spędziła na Bendiksplass, były dla niej niczym piękny sen. Nigdy tak nie żyła, przechadzała się jak królowa albo drzemała w coraz cieplejsze wiosenne dni. Próbowała trochę sprzątać, zaproponowała Bendikowi, że poceruje ubrania, uplecie chodniki lub zajmie się inną robotą właściwą kobietom, do której być może nie miał kogo zatrudnić.
Bendik uśmiechnął się, mówiąc, że takie rzeczy robi sam. Zawsze tak było, pomagał matce.
Synneva nazbierała pierwszych małych podbiałów, nie miały niemal łodyżek, ułożyła je więc w misce napełnionej wodą, przypominały teraz maleńkie słoneczka na gładkim jak lustro niebie.
Wyszorowała kociołek piaskiem, wypolerowała cynowe kubki szmatami, aż zaczęły błyszczeć. Przed nadejściem niedzieli ułożyła przy drzwiach świeży jałowiec, a pewnego dnia wyciągnęła na dwór całą pościel i kiedy Bendik wrócił, zastał ją na trzepaniu.
Sypiała na skórze rozłożonej przy palenisku.
Pierwszej nocy ledwie zmrużyła oko.
Bendik także miał kłopoty z zaśnięciem, leżał w ciemności, przysłuchując się jej łkaniu. Z początku myślał, że płacze, wreszcie jednak zrozumiał, że dziewczyna po prostu z trudem chwyta powietrze. Bała się.
Jego?
Tak, to zrozumiałe, nic dobrego nie spotkało jej od mężczyzn. Zacisnął mocno oczy, nie wiedział, co powiedzieć, jeśli już da znać, że i on nie śpi. Między nimi zapanował taki niezwykły nastrój, a kiedy nadszedł wieczór, drżącym głosem Synneva spytała go, co ma zrobić.
Myślała, że kupił ją jako nałożnicę. Bendik zaniósł baranicę do paleniska i wskazując na nią, powiedział:
- Będę spać tutaj, dla ciebie jest ława. Pokręciła głową, jak gdyby nie zrozumiała.
- To twoje łóżko, nie możesz...
- Weź baranicę, jest gruba, dobra, możesz się nią owinąć, ja mam narzutę, to mi wystarczy.
- Nie, nie, nie potrzeba mi niczego więcej, mam chustę, przywykłam do tego, w tym mi dobrze spać.
Ulga wywołana świadomością, że chciał jej oddać własne posłanie, była tak wyraźna, że Bendik niemal się zawstydził.
- Śpij, Synnevo - rzekł łagodnie.
Owinął się przykryciem i leżał, przysłuchując się jej strachowi.
Na czwarty dzień ona sama do niego przyszła.
- Czuję się taka zawstydzona, Bendiku, nie wiem, co mam powiedzieć.
Przyjrzał się jej, spostrzegł, że policzki jej płoną, a z oczu, choć pełnych strachu, bije życie.
- Co się stało, Synnevo?
Przysiadła obok niego na dużym kamieniu. Siadywał tu, będąc dzieckiem, lecz wtedy głaz był nieskończenie wiele większy, jak prawdziwa góra, teraz wystarczyło dobrze podnieść nogę, przytrzymać się rękami, podskoczyć i już się siedziało.
- Ja... nie możemy chyba tak mieszkać? Chodzi mi o to... dlaczego jesteś dla mnie taki dobry, dlaczego mnie karmisz, dajesz wszystko, niczego w zamian nie żądając?
Odłożył nóż i zakrzywioną gałąź, w której dłubał.
- Sam nie bardzo wiem, Synnevo. Ale myślę, że to dlatego, że w pewnym sensie jesteśmy ulepieni z tej samej gliny.
Dziewczyna czekała na dalsze słowa.
- Kiedyś to mnie chłopcy kłuli patykami, obrzucali kamieniami i złymi słowami. Kiedyś to ja kuliłem się pod drzewem, wciskałem się w ściany i nikt mi nie pomógł. Stałem się... tym, kim jestem, ale w moim sercu jest rana, Synnevo.
Kiwnęła głową, miała teraz łzy w oczach. Bendik ciągnął, zapatrzony w dal:
- Tak mało można zrobić, Synnevo, życie posuwa się własną ścieżką, dni mijają, los rzuca nas to tu, to tam. Tak mało możemy zrobić, tak mało można dać pociechy, gdy wciśnie człowieka między młyńskie kamienie życia.
Patrzyła zaskoczona, jego słowa brzmiały tak dziwnie.
- Widziałem cię pod pręgierzem, musiałem odwrócić głowę. Równie dobrze mogłem to być ja albo moja matka. Teraz jednak mam pieniądze, Synnevo. Byłem nędznym bękartem, ale teraz jestem Bendikiem Karlssonnem z Bendiksplass. Ci, którzy mnie ganiali, ściągali ze mnie spodnie, zatrzymują się przede mną w drodze do kościoła, zapraszają do swojego stołu. Niekiedy przyjmuję zaproszenie.
Synneva znów skinęła głową.
- Pamiętam cię, Bendiku. Twoja matka była chora, prawda?
- Umęczona - odparł krótko, z goryczą. Odrzucił drewno, zakrzywiony patyk poszybował w powietrzu.
- Biedaku - szepnęła Synneva.
W jej ustach zabrzmiało to tak dziwnie. Uśmiechnął się z przymusem.
- Być może zdołamy sobie pomóc nawzajem, ty i ja. W każdym razie wspólnie możemy odegnać złe duchy.
Dziewczyna drgnęła, jak gdyby wzięła jego słowa dosłownie.
- Boję się duchów - pisnęła. Bendik wypuścił powietrze przez nos.
- Ja także, szczególnie tych, które sam wymyślę. Synneva rozjaśniła się.
- Ach, a więc o to ci chodziło! O niedobre myśli, które nie dają spokoju?
Mruknął potwierdzająco, nieco zawstydzony. Synneva niespodziewanie wyciągnęła do niego rękę, musnęła rękaw kurtki leciutko jak skrzydło ptaka.
- Wszystko ci zawdzięczam. Możesz mnie wykorzystać, do czego tylko chcesz...
Odwrócił się gwałtownie w jej stronę, na twarzy malowała się surowość.
- Nie wolno ci tak mówić! Żaden człowiek nie jest po to, by go wykorzystywać, bez względu na to jak jest ubogi i nędzny!
Dziewczyna przyciągnęła rękę do siebie, zasłoniła nią twarz, jak gdyby spodziewała się ciosu i chciała się przed nim obronić.
Bendik opamiętał się, zrozumiał, że ton jego głosu był zbyt twardy.
- Już dobrze, nie gniewam się, ale, Synnevo, nie możesz całkiem utracić dumy. Nie wolno ci...
Miał powiedzieć „rozkładać się".
Uświadomił sobie jednak, że to właśnie musiała przez cały czas robić. Najpierw przed gospodarzem, który bez wątpienia wykorzystywał jej ciało. Bendik nie potrafił sobie wyobrazić w tej dziewczynie wielkiej kusicielki i uwodzicielki, jak wynikało to z wyroku, odczytanego na stopniach kościoła. Później zaś dręczyli i wykorzystywali ją ci, których spotykała w swej samotności, bezdomna, pozbawiona przyjaciół i jedzenia. Żyła z tego, co udało jej się wyżebrać. Ludzie mówili, że oddawała się też mężczyznom.
Potem dręczyły ją dzieciaki. I jeszcze dobiła wiadomość, że zostanie wydana za kalekę za cenę siły do pracy, jaką mogła wnieść w małżeństwo.
Nic dziwnego, że utraciła dumę i poczucie własnej godności.
Bendik zaklął w duchu.
'W gniew wmieszała się fala czułości.
Ta dziewczyna była taka maleńka, tak krucha i dziwna.
Mała Synneva, jeszcze dziecko, pomimo swych osiemnastu lat.
Bendik wobec niej czuł się wielki i silny.
Podobało mu się to uczucie. Zamknął je w sercu.
Z podniesioną głową wytrzymywał spojrzenia ludzi. Bendik nie był rosłym, budzącym respekt mężczyzną, miał w sobie jednak siłę, która sprawiała, że inni roztropnie trzymali język za zębami. Słyszał, jak nieprzychylnie mówią o Synnevie, słyszał też tu i ówdzie uwagi na temat własnej głupoty. Ludzie trzymali się jednak z daleka, bali się powiedzieć mu to prosto w oczy, nie śmieli, słyszeli bowiem, że Bendik ułożył się z pastorem i nawet od niego uzyskał to, co chciał. Czuli się wobec niego trochę niepewnie, nie bardzo wiedzieli, w co powinni wierzyć. Niedorosły chłopak, którego tak łatwo było przestraszyć, który dawał im tyle powodów do zabawy, nagle stał się kimś innym. Najważniejsze chyba, że miał ojca, - bogatego nieznanego pana, o którym ledwie docierały do nich słuchy. A z bogaczami rzadko opłacało się zadzierać, drobni gospodarze i synowie chałupników dawno się już tego nauczyli.
Dlatego się kłaniali, witali go życzliwie, dlatego sprzedawali mu żywność i narzędzia, jeśli tylko dobrze płacił. Wydzierżawił im łąkę, wynajął ludzi do przekopania zarośniętych pól należących do Bendiksplass. A ich żony sprzedały mu niedzielną spódnicę z obszyciami.
Synneva zrobiła wielkie oczy, gdy przyniósł węzełek. Sam czuł się trochę onieśmielony, rzucił jej tobołek z ubraniem, wyjaśniając w paru krótkich słowach, że trafił na to przypadkiem...
Wyciągnęła niebieską spódnicę, dwustronną, szeroką, pięknie uszytą na podszewce. Delikatna wełniana tkanina układała się miękko, chociaż była gęsto utkana, widać kobiece ręce, które nad nią pracowały, znały swój fach.
Spódnica jednak okazała się za długa i za szeroka.
Synneva niemal utonęła w materiale.
Mimo to oczy jej zabłysły, palce głaskały i wygładzały zmarszczki, choć na spódnicy nie było żadnych zagnieceń.
- Jaka śliczna, jaki piękny kolor! Nigdy nic takiego nie miałam! Ale to niedobrze, Bendiku, nigdy nie zdołam ci spłacić...
- Płacisz dość - rzekł cicho, bojąc się spojrzeć jej w oczy ze strachu, że w tych lub innych słowach dziewczyna wyczyta jakieś żądanie.
Synneva naciągnęła spódnicę na swoją zniszczoną szarą sukienkę, chwyciła czarny stanik należący do kompletu. Jęknęła z zachwytu.
- Aksamitne wstążki! Ach, nie, to niemożliwe!
Bendik dalej grzebał w żarze, w którym już błysnęły płomienie, nie odwrócił się, dopóki nie usłyszał pociągania nosem.
Synneva płakała.
Stała, trzymając w jednej ręce spódnicę, w drugiej stanik, a po policzkach toczyły się wielkie łzy, niektóre usiłowała ocierać wierzchem dłoni.
- Ależ, Synnevo!
- Jesteś za dobry - szepnęła. - Za dobry, słyszysz?
W tej samej chwili cisnęła suknię na podłogę i zanim opamiętał się na tyle, by coś powiedzieć, rzuciła się do drzwi.
Skoczył za nią, słyszał, że okrążyła węgieł chaty, postanowiła widać uciec do lasu.
Nigdy nie zdołam zrozumieć tej dziewczyny, pomyślał, ale przyspieszył kroku i wreszcie złapał ją za ramię.
Wyglądała na śmiertelnie przerażoną, patrzyła na niego błagalnie.
Bendik, nie panując już dłużej nad sobą, potrząsnął nią mocno, zrozpaczony.
- Weź się w garść, Synnevo! Nie chcę wyrządzić ci krzywdy. Nikt więcej nie zrobi ci nic złego, słyszysz? Ale musisz mi zaufać, kobieto, inaczej...
Puścił ją.
Stali przed sobą jak dwa wystraszone koguciki, jedno wpatrzone w rozpacz drugiego.
- Nie mogę znieść, że się tak boisz, Synnevo. Nie odezwiesz się słowem, jeśli sam cię o coś nie zapytam. Rozumiem to, ale dłużej tego nie zniosę. Czy... czy nie możemy sobie ufać?
Patrzyła na niego mokrymi od łez oczami, zagryzła wargi, aż zmieniły się w wąziutkie bezbarwne kreski. Wreszcie z mocą pokiwała głową.
- Tak... tak... postaram się. Ach, Bendiku, nie gniewaj się na mnie...
Rzuciła się do niego.
Pierwszy raz nie uciekła jak wystraszona przepiórka. Do tej pory ledwie ośmielała się podać mu rękę, zawsze starała się, by dzieliła ich odległość kilku kroków, a najlepiej drzwi, lub przynajmniej chciała mieć za plecami otwartą przestrzeń, możliwość ucieczki.
Teraz tuliła się do niego ze szlochem, zrezygnowana.
Ramiona Bendika objęły ją z wahaniem. Była taka drobna.
Bendik przymknął oczy, gdy ciało dziewczyny przy jego piersi uspokajało się z wolna. Ból rozdarł mu serce z nową siłą.
Ostatnio obejmował tak Amelię.
Bendik nie był przygotowany na chaos uczuć, jakie opadły go tej nocy. Wciąż czuł drobne, drżące ciało Synnevy pod rękami, w nozdrzach utkwił mu jej zapach, leciutki, obcy aromat czegoś, czego nie mógł rozpoznać. Czy to ziemia? A może słona morska woda? Czy w zapachu tym dawało się wyczuć odrobinę bojaźni?
Delikatnie zaprowadził ją do domu, pomógł zebrać sukienkę i stanik, które rzuciła, wybiegając, dał do ręki igłę z nitką. Dziewczyna z oczami zaczerwienionymi, ale z uśmiechem na ustach zasiadła przy stole z materiałem na kolanach i szyła, aż środkowy palec prawej ręki spuchł i pokłuty zaczął krwawić.
Zapadł wieczór, lecz ona się nie poddawała, wciąż zajęta pracą przy jednej migoczącej świeczce. Mrużyła teraz oczy skupiona tak, że nie śmiał nawet jej przeszkadzać. Gdy nocy nie dało się już dłużej nie zauważać, Bendik chrząknął i powiedział:
- Idę spać, może dokończysz jutro?
Synneva drgnęła, wpatrzona w materiał, jak gdyby właśnie się zorientowała, że trzyma go w palcach.
Uśmiechnęła się, tym razem szeroko, piwne oczy były piękniejsze niż kiedykolwiek.
- Przepraszam, Bendiku, zapomniałam się, chciałam to skończyć... Zapomniałam, że jutro też jest dzień.
Wstała, poruszała się miękko, chociaż miała za sobą długi dzień pracy.
Przewiesiła spódnicę przez krzesło, wygładziła materiał. Stanik położyła na stole, aksamit i czerwone kwiatki połyskiwały łagodnie.
- Dziękuję ci za dzisiejszy dzień - rzekła cicho.
Jej oczy... Naprawdę pojawiło się w nich coś nowego. Spoczywały na nim takie spokojne, nie uciekały. Bendik poczuł, że oblewa go fala gorąca.
- Jesteś piękna, Synnevo, wiedziałaś o tym?
Pokręciła głową. Kilka brązowych błyszczących loków opadło jej na czoło, wyglądała na onieśmieloną, lecz nie przestraszoną.
- Nie mów takich głupstw. Ale w tym stroju... będę w każdym razie piękniejsza niż kiedykolwiek.
Bendik kiwnął tylko głową.
Usłyszała skrzypienie ławki, gdy układał się na niej twarzą odwrócony do ściany. Widziała fragment jasnobrązowych włosów, pojawiło się wśród nich kilka jeszcze jaśniejszych pasm. Przypominały sierść zwierzęcia zmieniającego szatę z letniej na zimową albo odwrotnie.
Synneva opłukała twarz zimną wodą, drżąc z chłodu umyła ręce i szyję w beczce z deszczówką. Poczuła, że skóra się czerwieni i ściąga, woda odświeżyła myśli, wygładziła zmarszczki, w które ułożyło jej się czoło podczas tej pracy. Popatrzyła w głąb beczki na wodę, w której odbijała się zawsze jej twarz.
Teraz jednak było za ciemno.
Mimo to wiedziała, że coś musiało się zmienić, bo w skroniach tak dziwnie pulsowało. Czuła w dodatku, że skóra nabrała miękkości, zrobiła się gładsza. Zapewne przybyło jej parę miarek w ciągu tych ostatnich rajskich dni u Bendika.
Dlaczego on to wszystko dla niej robi?
Tak wiele go to kosztuje, nie dość że płacił za nią pieniędzmi, to także nazwiskiem i sławą. Miał wszak możliwość stać się jednym z wielkich gospodarzy, ci, którzy przedtem traktowali go jak pył, zapraszali go teraz do siebie. Synneva wiedziała o tym, zrozumiała to z jego opowiadań. Dlaczego więc teraz niszczy to wszystko, przecież mógł tutaj żyć i wreszcie znaleźć swoje miejsce wśród porządnych ludzi!
Synneva nigdy nie dzieliła myśli z żadnym mężczyzną i nie wiedziała, jak powinna sobie wytłumaczyć postępowanie Bendika. Instynktownie jednak rozumiała, że młody mężczyzna musi mieć za sobą przeżycia, które spowodowały to niewyjaśnione zachowanie.
Czyżby mogło chodzić o jakąś historię miłosną?
Synneva posmakowała tej myśli. Wyobraziła sobie Bendika i jakąś kobietę bez twarzy. Bogatą dziewczynę? Córkę lensmana albo pastora? Taką, którą pokochał na zawsze, lecz nie mógł dostać?
To mogłoby również tłumaczyć fakt, że nie stawiał jej żadnych żądań. Dobrze wiedział, że była w stanie mu się odpłacić tylko na jeden sposób i że jej dług u niego jest tak wielki, że nie miała prawa niczego mu odmówić.
Synneva nie znała żadnego mężczyzny, który przepuściłby taką okazję. Żadnego, który nie skorzystałby z rozkoszy, od której nie mogła się wybronić.
Nie miała dokąd pójść, była u niego więźniem.
Lecz o ileż bardziej wolałaby poczuć na biodrach ręce Bendika niż tych, u których była wcześniej...
O ileż łatwiej przyszłoby jej zaprosić na swe posłanie jego niż człowieka, którego żoną miała zostać.
Zamyślona wróciła do chaty, starannie zamknęła drzwi, zanim na palcach przeszła przez izbę i znalazła baranicę w kącie.
Zerknęła na ławę pod ścianą, nie dostrzegła żadnego poruszenia. Słyszała jedynie ciężki, głęboki oddech, trochę za prędki jak na sen. Położyła się jednak spokojnie, szepnęła tylko cicho dobranoc, lecz nie doczekała się odpowiedzi.
Niemal zapomniał o pożądaniu. Zamknął gdzieś w głębi wspomnienie o tym, jak cudownie było czuć gładką skórę pod palcami, jakąż szaloną słodyczą mogły smakować usta innego człowieka. Jak serce biło w szczęściu, w oczekiwaniu, spodziewając się, że znajdzie się całkiem blisko.
Bendik zmusił się, by leżeć spokojnie. Izba była taka maleńka. Synneva długo nie wracała, zaczął się już o nią niepokoić, gdy wreszcie usłyszał jej lekkie kroki na progu.
Jest...
Wzięła baranicę, usłyszał, jak brzęknęła sprzączka przy rzemieniu, którym przewiązywała skórę w ciągu dnia. Wyobrażał sobie, jak zdejmuje spódnice, na pewno rozpuściła włosy, domyślał się, że są długie, miękkie w dotyku. Zwykle splatała je w ciasne warkocze i okręcała wokół głowy. Tylko krótsza grzywka uwalniała się niekiedy, gdy dziewczyna pracowała albo szła na wietrze.
Bendik musiał zacisnąć pięści i napiąć całe ciało, by utrzymać oddech spokojny jak we śnie. Obrazy Synnevy tańczyły mu przed oczami, obrazy białej nietkniętej skóry, obrazy czerwonej ekstazy, pełnego szczęścia trwającego kilka sekund.
Amelia...
Na nic się nie zda powstrzymywanie tych uczuć, nic nie przyjdzie z hamowania popędów i tęsknoty za bliskością, za jej wspomnieniem. Ona odeszła na zawsze, marzenia, które nie mogły się spełnić, muszą kiedyś zblaknąć.
Lecz te inne uczucia, ten głód czający się gdzieś w głębi jego duszy, mogła być może zaspokoić inna.
Synneva...
Ona jest piękna, pomyślał. Nie powiedział tych słów tylko po to, by wywołać uśmiech na jej twarzy.
Jest piękna w taki wzruszający sposób. Jej drobna twarzyczka ma w sobie coś kruchego, delikatność taką jak u nowo narodzonej sarenki. To delikatne stworzenie może jednak mieć głęboko rozdartą duszę, kryć w sobie bezdenną przepaść. Wyczuł już tego oznaki Udało mu się jednak przywołać na powrót światło do jej oczu, sprawić, by się uśmiechała, a nawet śmiała pełnym głosem.
A dzisiaj...
A dzisiaj poczuł jej ramiona desperacko zaciskające się wokół jego szyi, czuł, jak całą sobą tuli się do niego w zupełnym oddaniu, w zwycięstwie, jakie odniosła nad strachem i samotnością.
Gdyby ją poprosił, już w tej chwili podniosłaby się ze swojego posłania i przyszła do niego.
Uznałaby, że nie ma innego wyboru.
Dlatego nic nie mówił.
Nie tak powinno być.
Gdyby jednak ona sama poczuła taką jak on tęsknotę, gdyby miała w sobie trochę tego samego pragnienia dotyku innego żywego człowieka... Wówczas prędzej czy później powinna by odważyć się i dać mu sygnał.
Bendik powoli się uspokajał. Krew na nowo popłynęła swobodnie, napięcie w podbrzuszu nieco ustąpiło.
Czarna chmura zdrady również pożeglowała dalej i Amelia znów błyszczała na jego niebie jak daleka, być może dawno już zgasła gwiazda.
Zasiali zboże, cebula zaczęła kiełkować. Za usypiskiem kamieni odkryli poletko arcydzięgla, Bendik poprosił najemnych pracowników, by przygotowali je do uprawy. Najtłustszą ziemię wydzierżawił gospodarzowi, który mógł odstąpić mu ziarno na się w. Spory kawałek porośnięty olszyną oddał za obietnicę odchowanego jagnięcia na jesień. Synneva doskonale dbała o porządek, na nic nie mógł się poskarżyć i każdego popołudnia powrót do domu był przyjemnością.
Znów zbliżało się święto...
Synneva w każdy sobotni wieczór wkładała nową spódnicę i nosiła ją przez całą niedzielę. Nie chciała jednak pokazywać się ludziom zmierzającym do kościoła, na to wciąż brakowało jej sił. Bendik zabierał ją na przechadzki po zboczach, raz wyprawili się łodzią łowić ryby. Mężczyźni, których spotkali, gapili się, pomrukując coś pod nosem, lecz wystarczyło spojrzenie Bendika, by trzymali język za zębami, w każdym razie w obecności Synnevy.
Policzki dziewczyny naprawdę się zarumieniły, przestała też tak wyraźnie utykać. Drobnemu wycieńczonemu ciału przydały się wszystkie te miski z zupą na mięsie i chleb posmarowany grubo masłem.
Uśmiechała się teraz częściej, stawała się jakby coraz bardziej rozbawiona. Wyczuł w niej uśpione poczucie humoru, jakąś jasną, lekką stronę, niemal dziecięcą, która najprawdopodobniej zbyt długo była tłumiona przez ciężkie życie.
Zdarzało się jednak niekiedy, że słyszał, jak wstaje w środku nocy i wychodzi. Potrafiła zniknąć na kilka godzin, raz poszedł za nią, słyszał jęk dochodzący z miejsca, w którym się ukryła. W pierwszej chwili chciał pobiec tam, pocieszyć.
Coś jednak w brzmieniu jej płaczu sprawiło, że stanął jak skamieniały. Niemal wystraszony wrócił do domu, czuł się żałosnym tchórzem.
Ale ten płacz go przeraził.
Nie był jedynie zwykłym wyrazem bólu i żalu.
Był jak... echo z innego świata.
Następnego ranka ujrzał zmęczenie, przesłaniające jej oczy niczym welon, lecz uśmiechała się, przywitała dzień tak jak zwykle. Bendik pilnował jej, zwracał uwagę na każdy ruch, doszukiwał się obcego tonu w słowach, kiedy rozmawiali podczas posiłków.
- Nie powinieneś pomyśleć o postawieniu latem obory? - spytała Synneva.
Bendik popatrzył na nią zaskoczony.
- No tak, bo chyba chcesz wziąć jakieś zwierzęta na zimę?
Uświadomił sobie, że w ogóle się nad tym nie zastanawiał, po prostu liczył, że znów opuści wioskę. Od kiedy tak myślał?
Przecież tu wrócił. Chciał wrócić do domu, odnaleźć korzenie i przywrócić dobrą sławę nazwisku.
Bendik jadł wolno owsiankę, nie czując jej smaku.
To spotkanie z Synneva odmieniło wszystko. Może właśnie wtedy w pełni zdał sobie sprawę, że niczego nie da się zmienić. Mógł się buntować, harować, wydać swoje sto talarów i jeszcze więcej, lecz jedynym, co zdoła osiągnąć, będzie piękny kamień na grobie matki i kilka sztywnych ukłonów zacnych gospodarzy we wsi.
Dałoby się to, być może, nazwać zwycięstwem, lecz było ono ważne tylko dla niego samego. Inni ludzie i tak nadal będą cierpieć ten sam los, znosić upokorzenia i bezlitosne prześladowania, ponieważ na twarzach nosili piętno, które wyciska nędza.
- Pewnie będziemy musieli to zrobić - odparł wolno.
Synneva nie zapomniała o swoim pytaniu. Podniósł głowę, napotkał jej oczy nad stołem. Spostrzegł, że zauważyła, iż powiedział „my".
Znów zaczęła pospiesznie jeść, jak gdyby chciała napełnić usta jedzeniem tak, by nie wydobyło się z nich więcej słów.
- Rozejrzę się za jakąś krową i kilkoma owcami, może i za świniami i pięcioma, sześcioma kurami. Jakoś sobie poradzimy, mam w lesie drzewo, już ścięte i takie, które trzeba ściąć.
Synneva wolno pokiwała głową, jak gdyby mimo wszystko nie potrafiła sobie wyobrazić szczupłego Bendika harującego przy wycince lasu.
Skończyli jeść, Bendik przeciągnął się i ziewnął leniwie.
Z błyskiem w oku oświadczył:
- Czas się zabrać do roboty, moja kochana. Będziesz obracać maglownicą, a ja wezmę młotek i zabiorę się za płot, który się rozpadł.
Synneva roześmiała się cicho, zaproponowała pomoc.
Okazało się także, że z młotkiem i kołkami jej szczupłe ręce obchodzą się znacznie sprawniej niż dłonie Bendika. On przytrzymywał deski, ustawiał je w odpowiednim miejscu, a ona przybijała. Połaskotała go żartobliwie, kiedy stał, przyciskając żerdź, puścił niemal drewno i krzyknął z udawanym gniewem. Synneva zaśmiała się perliście, lecz zaraz odpłacił się jej tą samą monetą, łapiąc ją w pasie i sadzając wysoko na płocie. Mocno przytrzymywała się deski, wierzgając, krzyczała głośno, ale najwidoczniej bała się zeskoczyć.
Wyciągnął do niej ręce i wtedy ze śmiechem wpadła w jego objęcia, ufając, że okażą się bezpieczne.
Zaczęli się gonić w kierunku chaty i zdyszani osunęli się przy progu.
Bendik czuł, że kamień jest nagrzany słońcem. Wkrótce śmiech ucichł, uspokoili się, ich ciała oddzielał od siebie jedynie wąski skrawek przestrzeni.
Synneva wypuściła powietrze z płuc w przeciągłym oddechu. Nabrała go znów, jakby smakując.
- Wcale nie tak źle jest żyć - powiedziała cicho.
- No cóż, biorąc pod uwagę inne rozwiązanie - mruknął Bendik.
Odwróciła się do niego zaskakująco poważna. Piwne oczy lekko błyszczały.
- Boisz się śmierci, Bendiku? Chłopak drapał paznokciem o kamień.
- Nie, nie śmierci samej w sobie, lecz może... sądu.
Patrzyła na niego przerażona, zaraz jednak rysy jej zmiękły, twarz wygładziła się, lecz jednocześnie stała się obca.
- Śmierć nie jest taka groźna, Bendiku, i ty nie musisz bać się żadnego sądu. Nie ty, jesteś przecież taki dobry.
Bendik przełknął ślinę, odwrócił głowę. Przecież ona nie mogła wiedzieć, jaki grzech przyszło mu dźwigać.
- Ja także nie jestem samą dobrocią, Synnevo. Pilnuj się, żebyś w to nie wierzyła.
- Dla mnie jesteś dobry - odparła niemal z uporem. A potem wyszeptała ledwie słyszalnie: - Ja także powinnam być lepsza dla ciebie.
Bendik poczuł suchość w ustach, czyżby odkryła jego chęci? Słyszała, jak wzdycha pod przykryciem? Domyślała się, dlaczego w niektóre poranki policzki tak mu płoną?
Kątem oka zobaczył, że dziewczyna podnosi rękę i wyciąga ją w jego stronę. Przymknął oczy, wstrzymał oddech. Poczuł, że jej palce są takie lekkie, rozbawione, sięgnęły do włosów spadających na kark, nakręciły na palec Dech zaparło mu w piersiach od tego lekkiego dotyku, czuł, że skóra krzyczy o więcej. Oddech Synnevy był prędki niczym tchnienie wiatru na jego policzku.
Zadrżał, lecz nie z zimna ani nie ze strachu. Pragnął odwrócić się do niej, przycisnąć ją do siebie. Wiedział, że każdy gwałtowny ruch może zniszczyć ów nowy kruchy ton, jaki pojawił się między nimi.
Siedział całkiem nieruchomo, pozwolił, aby jej palce rysowały drogę od karku do ucha, przesuwały się po skórze porośniętej jasną brodą. Potem został już tylko ślad po jej palcach, lecz on wciąż nie otwierał oczu.
Dopiero teraz zauważyli oboje pod dachem chaty świergocącą jaskółkę. Oznajmiała partnerowi, że zeszłoroczne gniazdo jest nie ruszone.
- Wejdźmy do środka - powiedział.
Sam słyszał, jak szorstko zabrzmiał jego głos.
Synneva już się podniosła, więc jego propozycja była właściwie niepotrzebna.
Miał ręce zwieszone wzdłuż boków, lecz czuł, jak pałce drżą niespokojnie. Tak ciężko było oddychać i chociaż był środek jasnego dnia, Bendik kątem oka wyczuwał nadciągający zmierzch.
Na Boga, w co on się teraz zaplątał?
Ogarnięty paniką zaczął się pocić.
Mogę z tym żyć, powiedział jednak do siebie. Szczególnie teraz, kiedy ona zrobiła ten długi krok naprzód.
Wszedł za nią do izby, w środku było bardzo ciemno, tu łatwiej mogli się ukryć przed swoimi spojrzeniami. Synneva zaczęła rozpalać ogień, żeby nastawić garnek z namoczonymi w rybnym wywarze podpłomykami. Bendik zajął swoje miejsce na krześle z wysokim oparciem i zaczął mocować podeszwę do buta. Za szydło służył mu stary, oszlifowany żelazny ćwiek. Bendik nie miał odpowiednich nici z końskiego włosia, wiedział więc, że podeszwa nie utrzyma się długo.
Synneva nuciła przy ogniu. Cicha melodia kołysanki nie podziałała na Bendika tak, jak powinna. Ożywił się, przez cały czas skupiając swą uwagę na dziewczynie, lecz prędko spuszczał wzrok na trzymaną w rękach robotę, gdy tylko przez moment dostrzegał jej twarz.
Miała takie wąskie, kruche biodra.
Gdy się pochylała, widział, jak cienka jest w pasie. Silnie zbudowany mężczyzna na pewno objąłby ją dłońmi.
Brązowe warkocze były ciasno splecione, lecz mimo to grube. Z jakże wielką ochotą by ją uczesał, ona jednak rozpuszczała włosy tylko do mycia, a więc nieczęsto. Mimo to bił od niej zawsze słodki zapach, może to jej własny zapach był taki łagodny?
Bendik patrzył, jak Synneva z wielkim wysiłkiem podnosi garnek. Nie mieli na powale uchwytu, pozwalającego przesuwać gorący kociołek, musiała więc sama zdjąć go z haka i postawić obok ognia, kiedy jedzenie było już gotowe.
- Bardzo proszę - powiedziała Synneva. Okazało się, że nakryła do stołu, a on tego nie zauważył.
Uciekł z chaty zaraz po posiłku, postanowił sprawdzić płot z drugiej strony, uznał, że być może wymaga podparcia, ona zaś powiedziała tylko:
- Dobrze, ja tu zaczekam.
Siedziała sama na progu, dziwiąc się nastrojowi, jaki ich ogarnął. Gdyby go nie znała, być może pomyślałaby, że ten człowiek oszalał z żądzy posiadania kobiety. Tak się zachowywał... Czuła jego palące spojrzenie na biodrach, gdy wydawało mu się, że na niego nie patrzy. Widziała, że drży jak zakochana dziewczyna, ale przecież to niemożliwe.
Siedział całkiem nieruchomo, kiedy gładziła go po szyi, wiedziała, że z trudem panuje nad oddechem.
Uśmiechnęła się na to wspomnienie.
On jest taki kochany.
Tak cudownie dobry i kochany.
Przymknęła oczy, po raz setny usiłowała sobie wyobrazić Bendika... tak.
Nie było to łatwe, znała bowiem jedynie gwałt, wstyd i brutalność. Jej twarz ściągnęła się, gdy pozwoliła popłynąć wspomnieniom. Mocno potrząsnęła głową, chcąc je odpędzić. Oparła policzek o futrynę drzwi, a ostatnie promienie słońca grzały jej twarz.
Nikt nigdy jej nie pocałował. Gospodarz nie miał na to czasu, inni również.
Dlatego skupiła się teraz na miękkich ustach Bendika. Na wargach, z których wypływały dobre słowa, na wargach, które potrafiły się tak uśmiechać.
Przyłożyła do ust wierzch swojej dłoni, chciała spróbować, jakie to uczucie. Wyczuwała jednak tylko żar własnych ust i lekki gorączkowy oddech, który chłodził skórę i od którego krew napłynęła jej do twarzy.
Bendik szarpał stary płot, lecz postawiła go wprawna dłoń, mógł stać przez kolejnych dwadzieścia lat. Uderzył mocno drewno i zadowolony stwierdził, że nie spróchniało i w tym miejscu.
Przez cały czas miał przed oczami twarz Synnevy. Przez cały czas nie opuszczała go myśl o jej bliskości.
To nie było tak jak z Amelią, szalone opętanie, odwzajemnione do ostatka, bez wahania. Przypominało jednak nieco owo delikatne poczucie więzi, które ogarnęło go wówczas, tę niezwykłą kiełkującą świadomość, że spotkał osobę, w której odbijał się jak w lustrze, jednocześnie ją dopełniając.
Do diaska!
Nie mogą przecież tak żyć.
Wkrótce zacznie się gadanie, ludzie będą prawić, że to obraza moralności tak żyć ze sobą bez ślubu. Być może zaakceptują, że Synneva jest jego służącą, we wsi wiele jest takich związków, ale w ten sposób nigdy nie będą naprawdę wolni.
Musi się z nią ożenić.
Myślał o tym od chwili, gdy wykupił ją od losu żony chałupnika bez ręki. Krążyło mu to w głowie co wieczór, kiedy układali się każde na swoim posłaniu. Patrzył, jak Synneva nakłada mu jedzenie na talerz, i myślał, że właściwie nie byłaby złą żoną.
Ale czy zechce?
Będzie musiała, jeśli on ją poprosi. Nie może mu odmówić, kupił ją wszak i zapłacił za nią. Nigdy zapewne nie dowie się, czy oddała się mu z własnej woli, Synneva była bowiem człowiekiem, do którego niełatwo dotrzeć. Bendik domyślał się, że dziewczyna potrafi odegrać wiele ról, gdy jest do tego zmuszona. Niekiedy wydawało mu się wręcz, że mieszka w niej kilka osób, od gniewnej, wręcz rozhisteryzowanej poczynając, a kończąc na wiecznie smutnej i żałosnej.
I jeszcze Synneva wesoła. Naprawdę potrafiła pożartować, często to ona nakłaniała go do figli, ale gdzieś po drodze zawsze odstawała, pozostawał tylko dziwny nastrój, kiedy żadne z nich nie wiedziało, w jaki ton później uderzyć.
Jakie to trudne.
Bendik nie mógł się pozbyć towarzyszącego mu ostatnio niepokoju.
Zirytowany kopnął w płot, drewno zatrzeszczało, jedna deska pękła.
Do diabła, teraz musi reperować!
Patrzyła, jak idzie ciężkim krokiem w stronę izby. Wślizgnęła się do środka, zanim ją dostrzegł. Wytarła w szmatkę palce oblepione zastygłym rybim śluzem.
Oczyściła resztki, chciała zagotować je jeszcze raz, żeby mieć klej, który dałoby się dodać do farby. Rybi klej, niebieska farbka, kreda, trochę ołowiu i będzie mogła uczynić chatę jeszcze piękniejszą. Dla niego pomaluje zszarzałą powałę na piękny błękitny kolor.
Nie wiedziała, co Bendik powie na ten pomysł, przypuszczała jednak, że mu się spodoba. Bendik to człowiek, który dobrze się czuje pod otwartym błękitnym niebem. Przypuszczała, że niebieski sufit może być podarkiem, który potrafi docenić.
Zdążyła się jeszcze obmyć, mokrymi dłońmi opłukała twarz, odgarnęła w tył grzywkę, niesfornie wijącą się na czole. Policzki jej się zaczerwieniły od pary buchającej z garnka, w całym pokoju pachniało gotowaną rybą. Ale zapach jedzenia zawsze był przyjemny, dawał poczucie bezpieczeństwa.
Bendik wszedł do środka, od razu spostrzegła jego powagę. W garści trzymał przepaskę, włosy rozpuścił, sięgały mu aż do ramion, kręciły się lekko na końcach i przy skroni. Światło padało z tyłu, nie widziała więc wyraźnie jego twarzy.
- Synnevo, muszę porozmawiać z tobą o czymś ważnym. Chodź, usiądź!
Podeszła do ławy tam, gdzie wskazał jej miejsce. Krótki odcinek, który ich dzielił, wydawał się nie mieć końca. Bendik zauważył, że dziewczyna kuleje, ciągnąc za sobą słabą nogę. Bardzo rzucało się to w oczy teraz, kiedy się bała.
Usiadł naprzeciwko niej na stołku.
- Nie bój się, Synnevo, jesteś taka nieśmiała... Tracę przez to pewność siebie.
Załkała cicho.
- Dużo myślałem - rzekł cicho. - Opowiem ci pewną historię, historię, której być może fragmenty już poznałaś. Wydaje mi się jednak, że nie domyślasz się najważniejszego.
Dowiedziała się o tym, jak został sam, o podróży w poszukiwaniu nieznajomego ojca. W kilku słowach wspomniał kobietę, którą spotkał, to, że ją utracił. Nie miał siły, by wyznać całą prawdę. Rzekł tylko, że musiał ją opuścić, nigdy bowiem nie mogła należeć do niego. Mówił o goryczy, o samotności i ciemności, w jakiej upłynęła mu cała jesień.
- Wydaje mi się, że przez pewien czas byłem szalony, w każdym razie nie całkiem obliczalny. Wreszcie jednak przejrzałem na oczy i na koniec wybrałem się tutaj, do domu, żeby pokazać, jaki ze mnie bogacz.
Synneva wpatrywała się w niego. Oczy rozszerzyły jej się, zabłysły. Całą swoją uwagę skupiła na jego słowach, zapomniała o strachu i napięciu. Bendik także czuł się teraz lżej, szło mu coraz łatwiej. Zdumiewające, jaką bliskość mogą przywołać zwierzenia, bliskość, która da podstawy dalszym wyznaniom.
- Odkąd się tu zjawiłaś, nie było mi łatwo. Jest bowiem w tobie coś, Synnevo, co sprawia, że moje serce na powrót się budzi. Coś, co sprawia, że mój ból ożywa, lecz jest także słodszy...
Wziął się w garść, zmusił ją, by patrzyła mu prosto w oczy.
- Wydaje mi się, że żywię dla ciebie bardzo szczególne uczucia, moja droga Synnevo. Wydaje mi się, że razem z tobą mogę zapomnieć o tym, co złe.
I jeszcze pytanie: - A ty?
Synneva przygryzła wargi, aż zrobiły się całkiem białe, teraz w jej oczach zabłysły łzy. Cienkim głosem odparła:
- Nie wiem... Może nie zapomnieć, lecz niczego bardziej nie pragnę, niż żeby tobie się to udało...
Jęknął.
Miał nadzieję usłyszeć wyznanie miłości, a przynajmniej jakieś czułe słowa.
- Synnevo, czy ty niczego nie czujesz? Niczego... pięknego?
Uśmiechnęła się teraz, spuściła głowę.
- Tak... chyba tak... kiedy się odważę...
Był zadowolony, wiedział, że dziewczyna nie potrafi skłamać.
Z ulgą odetchnął, uśmiechnął się do niej, podał jej rękę, a ona ujęła ją bez wahania.
- Synnevo, chciałbym, żebyś została moją żoną.
Nie poderwała się, nie okazała zaskoczenia. Mrugnęła spokojnie kilka razy, ale zaraz z otwartych oczu polał się strumień łez.
Teraz przyciągnęła rękę do siebie, zasłoniła twarz palcami.
- To niemożliwe... ośmieszysz się - zaszlochała. Poczuł, jak serce w piersi staje się coraz większe i gorętsze. Pochylił się w jej stronę, objął ją, szepcząc we włosy:
- Ani trochę, moja droga, ani trochę... Jesteś najwspanialszą dziewczyną, jaką znam, jakiej pragnę. My... potrzebujemy siebie nawzajem, prawda?
Podniosła głowę, policzki miała mokre od łez. Odparła poważnie:
- Tak, potrzebujemy siebie.
- A więc chcesz tego?
Już miała powiedzieć, że przecież on nie musi pytać, instynktownie się jednak przed tym powstrzymała.
- Tak, chcę, niczego nie chcę bardziej, Bendiku. Zaśmiał się z całego gardła, czuł radość, która spychała gorycz w sam kąt serca.
Poderwał się, pociągnął ją za sobą.
- Chodź, Synnevo, pójdziemy do pastora! I ona się śmiała, na pół się opierając.
- Ależ, Bendiku, już wieczór, wkrótce będzie całkiem ciemno, pastor nie pracuje tak późno!
Rozgrzany jej uśmiechem, chwycił ją w pasie, podniósł delikatnie do góry, czując, że jest tak lekka, jak przypuszczał. Ona wciąż się uśmiechała. Mocnymi ramionami obrócił ją w powietrzu, aż zafurkotała spódnica.
Roześmiała się, lecz kiedy wreszcie postawił ją na ziemi, oboje nagle spoważnieli.
Podniosła oczy na niego, pytające, znów z tym samym wyrazem strachu. Było w nich również co innego, coś, co musiał nazwać oddaniem.
Kiedy przymknęła powieki, delikatnie pochylił się nad nią, ręce wciąż mocno obejmowały ją w pasie, ledwie dotykała stopami podłogi. Przycisnęła się do niego, jak gdyby za plecami miała zionącą przepaść.
Bendik czuł jej oddech na twarzy, wiedział, gdzie są jej usta. Odszukał je delikatnie, była taka miękka i żywa w jego objęciach, nie chciał jej wystraszyć, tylko posmakować, poczuć, jak gorące płomienie ognia otwierają się w jego ciele. Wstrzymał oddech, delikatnie muskając jej wargi swoimi.
Synneva zadrżała, lecz nie wyrywała się z jego objęć. Stał całkiem nieruchomo, dotykając ustami jej ust, nie chciał jej przestraszyć, czuł, że jej wargi stają się coraz cieplejsze, gorące nie tylko od jego ciepła. Pochylił później głowę, ledwie mając odwagę odetchnąć po pocałunku. Usłyszał, jak ona z trudem chwyta powietrze, zdyszana.
- Synnevo, moja kochana.
- Bendik... jesteś taki piękny...
Z czułością przytulił jej twarz do swojej szyi. Trwała tak przez chwilę, zaraz jednak zorientował się, że przyłożyła wargi do jego skóry i przesunęła je w rozpięcie koszuli. Zanim dotarła do zarośniętych policzków, wyszedł jej na spotkanie. Drugi pocałunek odczuli w całym ciele, Bendik nie wiedział, jak długo zdoła tak stać przytrzymując ją, bo siła jego nóg i ramion topniała niczym wosk w pobliżu ognia.
Kochali się, tak, nie było na to innego słowa, choć Synneva dotąd nie poznała, co ono znaczy. Ów akt między mężczyzną a kobietą wiązała z innymi uczuciami, z pełnym szlochu bólem i najgłębszym upokorzeniem. Nienawidziła męskiej wilgoci między swymi udami, nienawidziła zapachu ogarniętego żądzą brudnego, spoconego mężczyzny.
Zdarzało się, że gdy gospodarz zadowolony zamykał za sobą drzwi, wymiotowała.
A teraz...
To nie było podobne do tamtego. To dwie kompletnie różne rzeczy.
Z ulgą poczuła, że to, co dzieliła z Bendikiem, było tak samo inne i tak samo mało porównywalne jak krew i wino.
Choć miały tę samą barwę.
On się bał, niemal tak jak ona, lecz jednak coś go poganiało, być może coś w rodzaju tej samej żądzy, którą dotychczas poznała jedynie od ciemnej strony. Lecz nie tylko jedna część jego ciała chciała ją posiąść. Czuła to, wiedziała, że Bendik pragnie do niej dotrzeć całym ciałem i całą duszą. W jego myślach nie było zła.
Tak delikatnie ją gładził, że wybuchnęła niemal płaczem. Ostrożnie powiedział, że może jak zwykle iść spać na swoje posłanie, jeśli woli.
Nie potrafił jednak ukryć, że pragnie, by było inaczej. Zrozumiała to już dawno.
Nie miała przed sobą długiej drogi, wystarczyły dwa lub trzy kroki i już mogła rozłożyć grubą skórę na ławie, na której sypiał. Tam właśnie było jej miejsce, nie na podłodze.
Wyszedł przygotować się do snu, nie spieszył się.
Ona w tym czasie zagrzała wodę, miała wrażenie, że odprawia nabożeństwo, pozwalając ciepłej wodzie popłynąć po ciele. Skrywał ją wiosenny zmrok, który sprawił, że zadrżała z zimna. Ale ciało w. pewnym sensie wydało się jakby nowe i czyste. Wyszorowała się zwiniętym kłębkiem kory nasączonym resztkami łojowego mydła, aż od ud i ramion wśród zimna zaczął bić niemal żar.
Naciągnęła koszulę przez głowę, żałując, że i jej nie wyprała. Ze smutkiem patrzyła, jak wygniecione płótno otacza jej ciało niczym worek, zniknęły piersi i biodra.
Jakąż pannę młodą dostanie Bendik?
Wychudzoną, zmęczoną, szarą. Brudną.
Lecz spojrzenie, jakie jej posłał, kiedy wemknęła się do izby, dodało jej odwagi, by uśmiechnąć się lekko, nieśmiało. Bendik leżał na ławie, patrząc na nią, jakby była samą Salome, która przyszła dla niego zatańczyć. Zapalił dwie świece, Synneva uważała, że co najmniej o jedną za dużo. Przyjemnie jednak było widzieć, jak oczy mu błyszczą i skóra barwi się ciepłem od blasku płomieni.
Jednocześnie jakie to straszne!
Najbardziej chciała ukryć się w ciemności.
Bendik odrzucił narzutę na bok, wcisnął się w ścianę. Usłyszał, jak ława zatrzeszczała, gdy onieśmielona dziewczyna wślizgiwała się do miękkiego łóżka. Bendik położył na spodzie baranicę, wydawała się tu jakby cieplejsza i bardziej miękka niż na podłodze. Synneva leżała wyprostowana na plecach, na samym brzeżku, musiała się przytrzymać, żeby nie spaść na podłogę.
- Przysuń się bliżej, Synnevo, nie bój się, nie będę cię do niczego zmuszał.
Westchnęła z rozpaczą, a jednocześnie z rezygnacją. Jak tamtego dnia, gdy ją dogonił, wtedy gdy zostawiła świąteczną suknię. Wówczas westchnęła identycznie i rzuciła mu się w ramiona, jak gdyby pragnąc, by chronił ją przed czymś. Ale przecież było tylko ich dwoje, a gdyby to jego się bała, nie wpadłaby w jego objęcia w taki sposób.
Najwidoczniej lękała się siebie.
Teraz także?
Wyciągnął rękę, Synneva uniosła kark, wsunął rękę pod jej głowę. Dziewczyna leżała sztywna, ledwie dotykając ławy.
- Synnevo... doświadczyłaś wiele zła... Czy myślisz... myślisz, że ośmielisz się mi zaufać?
Kiwnęła głową, poczuł jej ruch na ramieniu.
Tak bardzo chciał jej dotknąć, płonął z chęci, by pogładzić jej skórę, całować ją jeszcze i jeszcze.
Wiedział, że z każdym nowym drżeniem rozkoszy, z każdym gorętszym uderzeniem serca w jego głowie powstaną nowe wspomnienia, być może odepchną tamte, dawne.
To ona pierwsza musiała go dotknąć. Poprowadził jej dłoń ku swojej piersi. Bawiła się jasnymi włosami, łaskotała go tak, jak już wcześniej.
Bendik pocałował ją w czoło, starannie okrył oboje kocem. Kiedy zrozumiał, jak bardzo zawstydzają ją zapalone świece, zdmuchnął je kolejno.
Pozostała teraz gęsta, przytulna ciemność. Błogosławiona, pełna nowej radości.
Synneva pozwoliła dłoniom wędrować, zobaczyła, jak różnie mogą być stworzeni mężczyźni. Wiedziała już, że lubi bliskość jego ciała, ciche westchnienia, pełne nadziei i niecierpliwości, podnieciły ją i zachęciły.
Wyraźnie czuła, że jest mu dobrze, choć domyślała się, jak bardzo jest spięty.
Ogarnęły ją niemal wyrzuty sumienia, czy to naprawdę takie... bolesne?
Pozwolił, by przez chwilę odpoczywała, a sam w tym czasie całował ją po twarzy i szyi.
Zastanawiała się, co teraz zrobi Bendik, lecz zaraz drgnęła wstrząśnięta, gdy przyłożył wargi do sprężystej piersi.
Chciała zaprotestować, lecz zmusiła się do spokoju, do tego, by leżeć całkiem nieruchomo. Zacisnęła zęby, lecz nie była przygotowana na przyjemność, jaką jej tym sprawił.
Radość ogarniała całe ciało.
Bendik pojął, że nigdy dotąd nic podobnego nie czuła, był delikatny pomimo zachęcającej reakcji na jego pieszczoty.
To jeszcze potrwa, zanim będzie gotowa.
Nie miał pojęcia, w jaki sposób sam zdoła zachować kontrolę przez całą długą drogę, jaka jeszcze go czeka.
Bendik czuł, że ma przed sobą próbę męskości.
Jakaż ona krucha, śliczna!
Złapał się na tym, że porównuje ją do Amelii, która również pod jego rękami wydawała się taka drobna i szczupła. Ale Synneva... Synneva była jak pisklę. Kości bioder tworzyły wyraźne łuki pod jego dłonią, piersi wznosiły się jak maleńkie szczyty, pod nimi wyczuwał zarys żeber. Mimo to jednak miała takie kobiece kształty, ostatnio nabrała ciała. Brzuch był miękki, nieco okrągły, a mimo to napięty, silne uda. Zauważył, że mięśnie w kalekiej nodze są gorzej rozwinięte i słabsze. Drgnęła, gdy jej dotknął, jak gdyby nie chciała, by błądził tam rękami.
Czyżby wstydziła się swej ułomności nawet w tak cudownej chwili?
- Jesteś po prostu piękna... - powiedział.
Lekko przekręciła się na bok, zwracając się do niego twarzą.
- Chcę być piękna dla ciebie - szepnęła.
- Chodź do mnie.
Sama przyciągnęła go do siebie, był teraz na niej, czuł, że dziewczyna oddycha szybko, wiedział, że wciąż się boi, zdawał sobie sprawę, że odczuła zaledwie przedsmak żądzy, w której on już tonął.
Najwidoczniej jednak nie było już sposobu, by to powstrzymać. Nie teraz, gdy tak zdecydowanie go przygarnęła.
Odnalazł drogę, ledwie zdążył zauważyć, jak przezwyciężyła swój opór i pozwoliła, by się stało.
Objął ją mocniej i nie wyczuwał nic innego poza ciepłem, które mu zaofiarowała. Miał wrażenie, że to ona jest deską ratunkową, której mógł się uchwycić, kiedy morze, rozszalałe, coraz mocniej huczało mu w uszach. Jęknął w nagłym bólu, jaki sprawiła mu myśl o Amelii. Odpłynęła równie szybko jak nadeszła, lecz na moment serce mu się ścisnęło. Synneva wciąż go obejmowała, jak gdyby wiedziała, że bliski jest zatracenia.
Bendik pozwolił, by porwała go burza uczuć, by zaniosła go w jej ciało, w jej bliskość. W tej samej sekundzie pojął, że podziałało to na nich oboje jak oczyszczenie.
Później przez wiele godzin obejmował ją, płakał tak jak ona, całował, wplatał palce w jej włosy. Tak bardzo chciał je rozpuścić, a ona przystała na to z wielką chęcią. Rozpostarł je niczym przezroczystą zasłonę na jej piersiach, zakrywały niemal brzuch i biodra. Brunatna rzeka błyszczących włosów.
Synneva pozwoliła mu na powrót zapalić świece.
Potem gładził ją, dotykał tak czule i intymnie, że drżała ze wstydu na myśl o własnej reakcji.
Jakie cudowne jest życie!
Synneva śpiewała, stojąc po kostki w lodowatej wodzie z topniejącego śniegu i piorąc spodnie Bendika. Rzeka teraz w maju była wartka i wzburzona, bo ciepło tego roku wcześnie dotarło do gór. Ciemna woda z lodu mijała ją z hukiem, kiedy stała w spokojniejszej zatoczce, uderzając praniem o kamień.
Cieszyła się, kiedy wreszcie mogła pozbierać wszystko do balii i wrócić krótką drogą do chaty. Miała ochotę usiąść przy palenisku i wyciągnąć stopy do ciepła. Zdrowa noga bolała jak opętana, tysiące igiełek kłuło tam, gdzie zsiniała pod wpływem lodowatej wody.
Trzymając buty w ręku na bosaka pobiegła po młodej trawie.
Po drodze spotkała Bendika, uścisnął ją, a ona, nucąc nieprzerwanie, rozwieszała ubrania na stryszku.
Ból w stopach wzmógł się, kiedy ogrzał je ogień, lecz nic nie było w stanie pobudzić teraz Synnevy do płaczu.
Spadło to na nią jak błyskawica, jak przeraźliwy biały płomień strachu. Jego słowa były takie niewinne, lecz ona zdrętwiała, czując, jak w piersiach brakuje jej tchu.
- Będziesz naprawdę okrąglutką śliczną żoną. Będę cię mógł pokazywać na znak mojego dobrobytu.
W jego głosie dźwięczał śmiech i czułość, właśnie znów byli ze sobą, gładził ją tak jak zawsze od tamtej pierwszej nocy. Rysował koła wokół pępka, będącego jakby głęboką studnią wokół białej miękkości.
Synnevie zakręciło się w głowie, myśli, które wcześniej nawet jej nie zaświtały, przeszyły ją teraz nagle, przytrzymały w śmiertelnym uścisku.
W ciągu kilku zaledwie minut świadomość dojrzała, urosła, napełniła ją całą.
Brzuch... Urósł.
Nabrała ciała, to naturalne, gdy nagle miała tyle dobrego jedzenia.
Ale piersi... zmieniły się.
Bendik wyczuł jej dreszcze, szybko naciągnął koc, kołysał w ramionach.
- Nie chciałem powiedzieć nic złego, wiesz przecież. Jesteś najpiękniejsza, jaką znam, i nigdy nie będziesz tłusta, tak mi się wydaje. Za dużo pracujesz!
Nie miała mu co odpowiedzieć, wiedziała, że gdyby spróbowała poruszyć językiem, strach natychmiast by ją zdradził.
Jej milkliwość poczytał za senność, pocałował w czoło, wyciągnął się wygodnie, wtulając głowę w jej włosy. Synneva leżała nieruchomo, słyszała, jak Bendik wolno zapada w sen. Poczuła, że uścisk wokół jej ręki rozluźnił się, stracił siłę.
I w niej także nie drgnął żaden mięsień, ale oczy miała otwarte, a w głowie wirował stary taniec. Szalony, znajomy ból zaczynał rozrywać jej szczęście na kawałki.
Długo leżała nieruchomo, potem z niezmierną ostrożnością podniosła się z ławy.
Patrzyła na uśpionego mężczyznę, przygryzła wargę, poczuła słodki smak krwi.
Nie wkładając spódnicy, chusty ani butów, wymknęła się z chaty.
Jakie to dziwne, jak wyraźnie w wiosenną noc słychać szum wody.
Jak gdyby rzeka wiedziała o niej, chciała wskazać drogę w ciemności.
Nie miał pojęcia, co go obudziło, nagle jednak uświadomił sobie, że siedzi na łóżku, a krzyk zastygł mu na wargach. W tej samej chwili zorientował się, że jej nie ma. Zobaczył spódnicę niczym mroczny cień na krześle. Bez wahania skoczył na nogi, naciągnął tylko spodnie i wybiegł.
Instynkt podpowiadał mu, że dzieje się coś strasznego.
- Synneva!
Wołał po dzikim lesie, w wiosenną ciemność, która miała w sobie wiele szarobłękitnego światła, dość, by mógł rozróżnić drzewa, zarys zboczy i wysokie, milczące szczyty.
- Synneva! Gdzie jesteś?
Pobiegł najpierw do wielkiego kamienia, tam gdzie znalazł ją przedtem.
Na Boga, a on już myślał, że teraz wszystko jest inaczej. Widział przecież, jak się uśmiecha, jak rozkwita z dnia na dzień. Myślał, że i ona czuje się oczyszczona z czarnego błota przeszłości.
- Synneva!
Bał się, że głos już dłużej nie będzie go słuchać. Pojął wreszcie, że nie ma jej tu, przy kamieniu.
W biegu przytrzymując spodnie, potykał się o korzenie, wpatrzony w ciemność na skraju lasu gnał dalej na oślep.
Dokąd ona poszła?
W cienkiej nocnej koszuli, boso? Przecież do lata jeszcze daleko, kołatała mu się po głowie gorączkowa myśl.
Wrócił pod chatę, może ona już tu jest, pomyślał, w głębi ducha jednak wiedział, że nie ma na co liczyć.
- Mój Boże, pomóż Synnevie! Zabierz to, co ją dręczy, co sprawia, że jest obca dla samej siebie...
Ach, Boże, strzeż jej, pozwól mi ją odnaleźć, szybko!
Pobiegł dalej ścieżką przy poletku z cebulą.
Wtedy usłyszał szum rzeki.
Pognał w kierunku tego dźwięku, jakby śmierć deptała mu po piętach. Bose stopy zaczęły krwawić, gdy przedzierał się przez zarośla dzikiej róży, żeby znaleźć jak najkrótszą drogę.
Dostrzegł ją już z daleka, stała na szczycie wodospadu, kilkaset kroków od spokojnej zatoczki, w której zazwyczaj prała.
Spostrzegł, że Synneva się chwieje. Śmiertelnie się bał, że głos znów go zawiedzie, i dlatego drgnął niemal przestraszony, gdy usłyszał swój własny gromki krzyk, który poszybował ponad wodospadem.
- Synneva, na miłość boską, nie ruszaj się! Postać stojąca na górze, na samej krawędzi, była prawie niewidoczna wśród szarości.
Bendik nawet na moment nie spuszczał z niej wzroku, szukając oparcia dla nóg i ramion na gładkich kamieniach wiodących w górę do wodospadu. Czepiał się mocno, wciskał w głazy, nie zwracając uwagi na dziką, okrutną pieśń wody.
Przez cały czas nie przestawał mówić do dziewczyny. Jego głos brzmiał przenikliwie, pełen desperacji. Nie usłyszał żadnej odpowiedzi.
- O, tak, dobrze, stój spokojnie, całkiem nieruchomo, słyszysz? Nie ruszaj się. Już idę ci pomóc, o, tak...
Twarz dawno miał już zmoczoną od mgiełki unoszącej się nad wodospadem, spodnie zostawił, brakowało mu ręki, by je przytrzymywać, musiał chwytać się z całych sił, kamienie były śliskie, gładkie, niektóre chwiały się groźnie, gdy na nich stawał.
Na Boga, ona się tędy wspinała przed nim! Cud, że nie unosi się martwa na wodzie w zatoczce, w której robiła pranie.
Już kiedy pokonywał ostatnie kroki, dzielące go od niej, uświadomił sobie całą prawdę i świadomość ta napełniła go szalonym strachem.
Ona chciała skoczyć.
Nie wiedział, dlaczego wciąż stoi na krawędzi niczym leśny stwór w ludzkiej skórze.
Widział teraz jej twarz, pobielałą, jaśniejącą wśród cienkich pasm mokrych włosów. Szpiczaste piersi zwracały się w jego stronę, przez mokrą nocną koszulę wyraźnie widział ciało, które nauczył się kochać.
- Synneva... na miłość boską!
Usłyszała go teraz, choć rzeka starała się zagłuszyć jego słowa. Dzieliło ich zaledwie pięć kroków, lecz ona stała na samej krawędzi, balansując ponad wodospadem.
- Zostaw mnie.
Słowa były równie martwe jak jej twarz. Bendik nigdy nie odczuwał takiej rozpaczy.
- Nie, nie możesz mi tego zrobić!
Nie śmiał podejść do niej, bał się, że ona wtedy uczyni ostateczny krok.
Poruszyła leciutko głową, jakby zdjął ją dreszcz. On wciąż upierał się przy swoim, wołał do niej, pozwolił, by ujrzała jego paniczny strach.
- Nie możesz, nie po tym, co nas połączyło! Nie teraz!
Podniosła głowę, po niebieskawej skórze na szyi spływała woda, zauważył, że wargi także jej posiniały.
- Będę miała dziecko - odparła martwym głosem.
Nie musiał pytać, czy jest pewna ani kto jest ojcem. Oczy same z siebie skierowały się na brzuch. Jego zaokrąglenie stało się teraz jeszcze wyraźniejsze niż wtedy, gdy naga leżała na plecach.
Przez ułamek sekundy dostrzegł zmianę wyrazu jej oczu, odczytał ostrzeżenie i rzucił się do niej.
Pochwycił ją, osunęła się na kolana, gdy jego ręce zamknęły się wokół jej nóg niczym lina ratunkowa. Bendik poczuł, że w głowie robi mu się ciemno, przed oczami zawirowały czerwone plamy, głowę rozsadzało mu od wysiłku i bólu, gdy z całych sił ciągnął przemoczone, wijące się ciało.
Ryk wody to wznosił się, to opadał. Bendik bał się, że przegra tę bitwę.
I nagle w jednej chwili Synneva się poddała. Zwiotczała w jego rękach, zrobiła się ciężka jak naręcze mokrej trawy.
Bendik zdołał popchnąć ją nieco dalej na skały i zaraz sam upadł na ziemię, kaszląc chrapliwie z wysiłku.
- Chcę do domu... do domu... mamo...
Jęczała tak w malignie przez resztę nocy, Bendik przypuszczał jednak, że teraz zdaje sobie sprawę z tego, co mówi. Wsłuchiwał się w śpiew ptaków pod dachem, zobaczył, że słońce prześwieca już przez szczeliny nad drzwiami. Ucieszony otworzył okiennice, by wpadło tędy trochę światła i powietrza.
Zaciągnął ją do domu, ułożył na łóżku, natarł suchym płótnem, dopiero potem zorientował się, że użył do tego jej świątecznego ubrania. Wziął później rozgrzane kamienie z paleniska, obłożył ją nimi, owinąwszy uprzednio zniszczoną narzutą tak, by nie poparzyły jej skóry. Synneva była zimna i cicha, ale żyła. Serce mocno uderzało jej w piersi, słyszał to, gdy przyłożył do niej ucho.
Wystraszony przesunął je trochę niżej.
Tam nic nie było słychać.
Czy możliwe to, co mówiła, że spodziewa się dziecka? Dziecka spłodzonego w bólu i wstydzie przed ponad trzema miesiącami?
Dlaczego wcześniej się nie zorientowała?
Bendik zdał sobie sprawę, że nie jest zazdrosny. W jego sercu szalały całkiem inne uczucia. Wiedział wszak o jej cierpieniach, o tym, ile musiała znieść.
Wiedział o tym przez cały czas, doskonale zdawał sobie sprawę, że nie będzie dziewiczą panną młodą. Przecież on sam się o to zatroszczył przez ostatnie cztery noce.
Ale to?
Jakże strasznie musiała cierpieć, nieszczęsna Synneva. Potrzebowała go teraz o wiele bardziej niż dotychczas.
Mogło się wszak zdarzyć, że nawet takie dziecko wstydu stanie się czyjąś radością, nigdy przecież nie wiadomo. Oby tylko nienarodzone nie musiało zapłacić życiem, matka wszak zlodowaciała na wskroś. Bendik ze strachem obserwował kruchą postać pod narzutą, drżała lekko.
Dołożył więcej drewna na palenisko.
Najwidoczniej nie chciała się obudzić, lecz sen, jakim spała, nie był zwyczajny.
Bendik błagał ją, nie przestawał do niej mówić, gładził ją pod ciepłym okryciem, chciał zmusić do odpowiedzi. Wreszcie dziewczyna otworzyła oczy, całkiem opanowana, popatrzyła na niego przytomnie.
- Chcę do domu - powtórzyła.
Nie była to już dłużej żałosna fantazja, nieświadoma skarga człowieka, który na powrót stał się dzieckiem.
Synneva sprawiała wrażenie spokojnej, choć mówiła chrapliwym, zmęczonym głosem.
- Czy możesz zabrać mnie do domu, Bendiku? Do Bondeviki...
Zaskoczony skinął głową. Ogarnął go zapał.
- Tak, tak, zrobię wszystko, co zechcesz... bylebyś tylko... bylebyś tylko wyzdrowiała, moja najdroższa, kochana Synnevo.
Dziewczyna przymknęła oczy, pokazała mu cień uśmiechu.
- To dobrze, wtedy wszystko będzie dobrze... Opowiem ci teraz o małym nasionku, które dostałam kiedyś, gdy byłam u siostry matki, mojej ciotki Ase...
Wysłuchiwał urywków wspomnień z jej dzieciństwa, bał się powiedzieć cokolwiek, pozwolił jej opowiadać. Choć mówiła niespójnie, to wreszcie mógł jednak stworzyć sobie jakiś obraz.
Synneva nie wyrosła tutaj, w Ârdal, ale o tym już wiedział. Nie pamiętał jej z czasów, kiedy sam był dzieckiem.
Wysłano ją do nowego gospodarza po śmierci rodziców. Pożar... Widział przerażenie na jej twarzy, kilka prędkich drgnień, które utrudniły jej mówienie. Podjęła jednak, opowiadała o roślince, która wypuściła korzenie, o kwaśnych owocach, których próbowała parę lat później.
Mówiła o przygnębieniu matki, o ojcu, który często odchodził i znikał, lecz do którego zawsze dobrze było przyjść.
- Widzisz, nie byłam nieszczęśliwym dzieckiem, właściwie miewałam się dobrze, ale potem oni umarli, ogień zmienił ich w popiół... Zwierzęta także, bo obora stała tak blisko. Przeżyła tylko kaleka, czy to nie wstyd?
Teraz już tylko szeptała.
Bendik domyślił się, że powtarza gorzkie słowa, które wypowiadali inni.
Ach, mój Boże, czy nie ma granic cierpienia, które musi znosić człowiek?
Nic dziwnego, że stała się taka daleka, trudna do zrozumienia. Nic dziwnego, że serce miała tak niestałe, a myśli tak prędko się odmieniały.
- Zaopiekuję się tobą. Tylko tyle mógł powiedzieć. Synneva kiwnęła głową.
- Jesteś dobry, Bendiku. Dam ci pierwszy owoc tej jesieni...
- Pobierzemy się na świętego Jana, a potem wyjedziemy. Tu przecież i tak nic nas nie trzyma, prawda?
Uśmiechnęła się słabo.
- Myślisz, że zdołamy odbudować chatę? Uścisnął mocno jej zimną dłoń.
- Oczywiście. I tak ją kupimy, wygląda mi na to, że twój dom to piękne miejsce. Bondeviki... czy to nie leży gdzieś nad Sognefjaerden?
- Tak, kawałek w głąb, ale nie dopływając do dwóch wielkich cypli.
Bendik pamiętał co nieco z wyprawy z czterema rzemieślnikami, nie przypominał sobie jednak małej spalonej zagrody.
Przymknął oczy, pomodlił się do Boga, którego nie znał.
Usłyszał, że oddech Synnevy się wyrównał. Zasnęła, chociaż zaczynał się już dzień.