Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości

May Grethe Lerum

GRZECHY PRZESZŁOŚCI

ROZDZIAŁ I

Plebania Lyster, około dnia św. Wita 1711

Rany już zaczynały się goić, lecz Nadjana wciąż je­szcze musiała porządnie brać się w garść, by nie zwy­miotować na ich widok. Przypominały nieduże wrzo­dy; bała się, że choroba jest zakaźna. Jej mąż, o ponad dwadzieścia lat młodszy Justitian Revelin, jęknął cicho na posłaniu z najcieńszej bawełny i puchu.

- Odejdź, Nadjano, nie musisz tego robić. Dość tu przecież dziewek służących, które mogą się mną zająć... Ty nie będziesz...

- Och, cicho! Oczywiście, że będę! Jestem przecież twoją żoną, do diabła!

Słowa zabrzmiały ostro, lecz z jasnych oczu kobie­ty biła przemieszana ze strachem czułość.

Justitian przymknął oczy koloru piasku, westchnął ciężko. Przyjemnie było poczuć jej delikatne dłonie na obolałym ciele. Nawet teraz, kiedy leżał półżywy, wy­cieńczony gorączką i chorobą, nie przestawał myśleć o przyjemnościach, jakie wcześniej dawały mu te ręce.

Nadjana, ukochana jego. Jego opętanie. Jego żona. Tajemnicza Nadjana, gdzieś z daleka, ze Wschodu. Już kiedyś go wyleczyła, a wtedy choroba była jeszcze gro­źniejsza. Wówczas miał wrzody na duszy i rany w ser­cu. Fakt, że leżał pobity do nieprzytomności przez napastników, gdy go znalazła, był jedynie nieprzyjem­nym dodatkiem.

Nadjana.

Anioł!

I dziwka...

Justitiana przestało już to dręczyć, wydawało się ta­kie odległe. Tutaj, w maleńkiej wiosce w głębi zielone­go fiordu, nikomu do głowy by nawet nie wpadło, że piękna pastorowa była kiedyś właścicielką domu uciech. Nikt nie wiedział o Ogrodzie, nikt nie słyszał o czarnym hrabim, o przyjęciach urządzanych przez Nadjanę dla dworu ani o jej majątku podejrzanego po­chodzenia. A już na pewno nie przeszło to przez myśl jego ojcu, który od pierwszej chwili przygarnął Nadjanę do piersi.

Nareszcie wydaje się, że ojciec ma bodaj okruch ak­ceptacji dla swego beznadziejnego syna, pomyślał Justitian z goryczą.

To na pewno za sprawą jej pieniędzy. A może tego miękkiego, eleganckiego sposobu mówienia? Albo dzięki klejnotom, pięknym sukniom lub też serwisowi do herbaty z cieniutkiej porcelany...

Nadjana przybyła na plebanię niczym księżniczka. Justitianowi wciąż serce rosło z dumy, gdy uświada­miał sobie, że właśnie on ją tu sprowadził. Przyjechała jako jego świeżo poślubiona małżonka i nikt nie mógł podważyć dokumentów, wydanych przez najpierwszego królewskiego sędziego tuż przed ich wyjazdem z Kopenhagi. Wmówili wiosce, że Nadjana jest baro­nówną; bawił ją, i jego także, widok karków pochylo­nych w ukłonach i szuranie nogami.

- O czym myślisz? - spytała nagle, prostując się zwin­nym ruchem.

Pomimo swojego wieku Nadjana miała ciało spręży­ste niczym gałązka wierzby. Justitian nie wiedział, ile lat może sobie liczyć jego żona, lecz z fragmentów opowia­danych przez nią historii domyślał się, że czterdzieści, może czterdzieści pięć. Mniej więcej dwa razy starsza od niego. Nie rzucało się to w oczy, ponieważ zachowała młodzieńczą, gładką, delikatną skórę, a szczupłe ciało było z rodzaju tych, które rzadko starzeją się bez wdzię­ku. Justitian popatrzył na siebie, życie odcisnęło na nim swoje piętno. Ramiona, uda i piersi pokrywały blizny po napaści, jedna ręka lekko się trzęsła, twarz poorały zmarszczki, ślad wielu nieprzespanych nocy, spędzo­nych w pijackich norach i domach uciechy Kopenhagi. Włosy już zaczynały mu się przerzedzać, z dnia na dzień coraz bardziej przypominał swego starego ojca.

- I co, nie powiesz mi?

- Co? Ach, nie... Nic takiego... O niczym szczególnym.

- Powinieneś się przespać, Justitianie, a nie tylko leżeć tak i rozmyślać. Potrzebujesz nabrać sil, zaśnij teraz! Za jakiś czas przyjdę do ciebie, przyniosę ci coś do jedzenia.

Zniknęła. W izbie pozostał po niej tylko zapach. Niezwykły słodki aromat, który jakże często otaczał go w drodze do raju.

Justitian uśmiechnął się lekko. Nadjana otuliła go kocem, w czerwcowym upale już zaczął się pocić.

Powiadano, że pocenie jest zdrowe dla chorych, Justitian czuł, jak strumyczki potu spływają mu spod pach wzdłuż spodniej części ramienia niczym maleńkie łaskoczące rybki. Rany pod kolanami i wokół stawów łokciowych przestały mu już dokuczać. Ból głowy tak­że ustępował, cofał się niczym burzowe chmury, gdy słońce odzyskuje moc.

Nie umrze.

Bóg nie może być tak okrutny. Przecież teraz nare­szcie Justitian po raz pierwszy naprawdę cieszył się ży­ciem! Za każdym razem, gdy pozwalał przebłyskom dawnych wspomnień wedrzeć się do świadomości, jego ciało ogarniało lekkie drżenie. Wciąż zdarzało się, że bu­dził się w nocy zlany zimnym potem i krzykiem prote­stował przeciwko obrazowi ojca, pochylonego nad nim z rękami wzniesionymi do zadania ciosu. Ta przeraża­jąca twarz szaleńca, czarny płaszcz... Oczy płonące nie­nawiścią do jedynego syna.

Justitian zamierzał kiedyś wrócić i zabić ojca.

A teraz był tutaj, leżał w jego łóżku, wielkim rzeź­bionym małżeńskim łożu, które wcześniej dzieliło za­pewne z żonami pół tuzina duchownych. Stary Revelin unikał tego łóżka, lecz jakaś siła zdawała się przyciągać go ku niemu. Oddał je wreszcie jedynemu synowi na wygodne łoże boleści.

Ilekroć na wiodących na stryszek schodach rozlega­ły się ciężkie kroki ojca, Justitianowi zdawało się, że znów ma dziesięć lat. Mocniej zaciskał oczy, nie chciał do tego wracać, lecz myśli żyły własnym życiem. Obra­zy same przesuwały mu się przed oczami, jak gdyby choroba osłabiła go do tego stopnia, że nie był w sta­nie ich odgonić.

Ukryty za żywopłotem z dzikich róż siedział chło­piec z małym kotkiem. Obok chłopca leżała książka, trudna książka z biblioteki ojca. Napisał ją jeden z ulu­bionych przez pastora ludzi Kościoła; traktowała o obo­wiązkach dziecka względem Boga i rodziców, mówiła o grzechu pierworodnym i karaniu dziecka, niezbęd­nym, aby jego dusza pozostała pokorna i otwarta na Bo­że przykazania.

Chłopczyk uśmiechnął się do zielonych ślepków, pogłaskał kotka po łebku i z radością słuchał, jak czwo­ronożny przyjaciel po raz pierwszy odpowiada mu nie­śmiałym mruczeniem. Obaj zwinęli się w kłębek na słońcu, wokół nich unosił się zapach trawy i dzikich róż. Z łąk dobiegały wesołe nawoływania kosiarzy, w powietrzu na lekkich skrzydłach żeglowały mewy, wykrzykując w ten letni dzień swą szczególną radość. Kociak miękką łapką zamachnął się na grzywkę chłop­ca. Ostre pazurki wczepiły się w jasne włosy, chłopiec drgnął, gdy jeden sięgnął do jego nosa.

- Au! Przestań, Mons! Podrapałeś mnie! Kociak przekrzywił łebek, dziecku wydało się, że uśmiecha się szelmowsko, jakby chciał przeprosić za wyrządzoną krzywdę. Wspiął się po ramieniu chłopca i całą swą delikatną, kruchą miękkością przytulił do chudej szyi. Jakież to cudowne! Justitian rozkoszował się rzadko doświadczaną pieszczotą, przełknął ślinę, by zapanować nad nagłym ściskaniem w gardle.

- Ty jedyny mnie lubisz, Mons...

Zasnęli widać obaj na długo w trawie, bo oprawa za­mkniętej książki aż popękała w prażących promieniach słońca. Chłopiec tego nie zauważył, nie zauważył ni­czego, dopóki wyrwany nagle ze snu nie zorientował się, że zawisł gdzieś między niebem a ziemią. W uszach zahuczał grzmiący głos ojca, twarz owionął jego od­dech cuchnący siarką i żółcią. Nie zdążył się nawet przestraszyć, a już policzki zapiekły go od razów. Upadł na ziemię jak worek, rękami zasłaniając uszy, lecz ojciec zaraz je odsunął.

- Będziesz słuchał, jak do ciebie mówię, nikczemni­ku! Będziesz słuchał uszami i sercem!

Kot!

O dziwo, nie uciekł podczas całej tej szarpaniny, stał w odległości kilku metrów, nastawiając uszu i wolno poruszając ogonem.

Twarde słowa ojca uderzyły chłopca jak obuchem. Zachwiał się, lecz w duchu poprzysiągł sobie, że tym razem utrzyma się na nogach. Słowa były gorsze od cio­sów. Słowa rozszarpywały go na kawałki, pożerały mu wnętrzności, rozrywały go na strzępy.

- Ty przeklęty odmieńcu! Doprawdy, co za kara mnie spotkała, kara, z którą muszę żyć na co dzień! Pan wystawił mnie na próbę, nieustannie błagam go, by mnie oszczędził! Syn taki jak ty... To dla mnie więk­szy wstyd, niż gdybym ujrzał Adama wypędzonego z Raju! Pokażę jednak Panu, że jestem mu wierny, zdła­wię zło tkwiące w tobie, pomiocie lenistwa i głupoty!

Ciosy.

Słowa.

Obecność kotka była dla Justitiana pociechą. Wi­dział, że zielone ślepka podzielają jego nienawiść, czy­tał, że koty to niezwykłe zwierzęta, że posługują się ni­mi czarownice, rozmawiają z nimi. A może to prawda, może on sam rzeczywiście jest opętany? Może dlatego odczuwa taką przyjemność, kiedy kociak miękko zwi­ja mu się na kolanach? Teraz zwierzątko stało nieporuszone, nic sobie nie robiąc ze zła, od którego on, przerażony, kurczył się w sobie. Justitian był dumny z kotka, zazdrościł mu odwagi.

Ojciec umilkł.

W ciernistym żywopłocie nerwowo zaćwierkały ja­kieś ptaki.

Mężczyzna jednym ruchem dopadł kotka i skręcił mu kark.

Justitian widział, jak z zasnutych mgłą zielonych śle­pek uchodzi życie. Ciało zwierzęcia, ciśnięte przez pastora na ziemię, napięło się konwulsyjnie, tylne łapy je­szcze gorączkowo kopały, wystawiając ostre pazurki.

Justitian widział ostatnie drgnienie kociaka, zoba­czył krew cieknącą z różowego pyszczka.

- Dość już tej bezbożności, mój synu! Koniec z tym! Tak samo mógłbym skręcić kark i tobie! Gdyby taka była wola Boża, nie wahałbym się nawet przez chwilę. Bóg nakazał mi wypędzanie zła, utrzymywanie ludz­kich dusz w gorącej miłości do Niego i w pokorze. Po­wiedzie mi się to zadanie, nawet gdyby nas obu miało to kosztować życie.

Na miłość boską!

To szaleństwo.

Czysty obłęd.

Justitian zrozumiał to dopiero teraz, z dystansu, ze świadomością osoby dorosłej, ale wtedy... wtedy... Za­cisnął zęby, poczuł, że rozpalony do białości płomień wciąż żywej nienawiści zaczyna lizać mu serce. Nigdy nie wybaczy ojcu, nigdy! Nawet teraz, kiedy tak do­stojnie chodził po wsi i rozmawiał z jej najprzedniej­szymi mieszkańcami o sukcesie swego syna. Te słowa padły za późno. Ojcowska duma, za której odrobinę jeszcze przed kilkoma laty gotów był oddać życie... Te­raz była jedynie gorzką błazenadą, nie miała żadnego znaczenia. Ojciec stał mu się niemal obojętny.

Justitian otworzył oczy, zaczerwienione, pozbawio­ne blasku. Z dołu, z kuchni, dobiegał wesoły głos Nadjany. Zdążyła już podbić serca służby. Ona, najelegant­sza dama, jaką w życiu widzieli, rozmawiała z nimi jak człowiek z człowiekiem! Revelinowi się to nie podoba­ło, najwidoczniej jednak akceptował wszystkie poczy­nania synowej. Justitian uśmiechnął się, w kącikach ust go zapiekło.

Nadjana stała się kluczem do jego osobistego nieba.

Gdyby ojciec wiedział! Justitiana bawił widok suro­wego strażnika moralności podlizującego się i nadska­kującego swej pięknej synowej.

Nierządnicy z Ogrodu!

Tej, która otwierała swoje ciało dla setek mężczyzn...

Szkoda, że chyba nigdy się o tym nie dowie. Justitian miał wręcz ochotę wyjawić całą tajemnicę, wie­dział jednak, że nie uczyni tego Nadjanie, nie oczerni jej ani nie zrani, nawet dla rozkoszy, jaką napełniłby go widok gniewu i upokorzenia ojca.

Chyba Nadjana wraca.

Musiał widać na chwilę zasnąć...

- Stian? Stian? Nie śpisz, prawda?

- Nie, troszkę się tylko zdrzemnąłem. Lepiej się czuję.

- To dobrze - ucieszyła się, ale dostrzegł powątpiewa­nie w pięknych oczach. Były teraz przede wszystkim nie­bieskie, niczym letnie niebo przesłonięte mglistym we­lonem lekkich chmur, zapowiadających dobrą pogodę.

Podała mu słodkie, rozcieńczone wodą piwo, takie samo, jakim mieli częstować kosiarzy, gdy tydzień pra­cy dobiegnie końca. Jeden z licznych pomysłów Nadjany, na który Revelin, o dziwo, przyzwalająco poki­wał głową.

- Ojej! Rozlewasz. Daj, pomogę ci.

Pozwolił jej się poić, zatęsknił jednak za dniem, kie­dy znów stanie na nogi i będzie dla niej mężczyzną. Po­smutniał. Nadjana to zauważyła.

- Nadjano... Co ja ci zrobiłem... Że też wciągnąłem cię w tę niedolę... Przywykłaś do lepszego życia, nie po­winnaś być zamknięta tu, w tym ciasnym miejscu, ja­ko pielęgniarka chorego człowieka... Nie ty...

- Głupstwa, Justitianie!

- Nie, to prawda, ty jesteś niczym motyl, stworzo­ny, by fruwać po Ogrodzie...

- Wcale za tym nie tęsknię - oświadczyła. A w każdym razie nieczęsto, dodała w duchu. Choć życie ubóstwianej właścicielki Ogrodu miało również swoje dobre strony...

- Powinnaś siedzieć w pięknych salonach, razem ze szlachciankami jeść wiśnie smażone w cukrze, pozwalać się zabawiać wytwornym kawalerom, samemu królowi.

- Temu słabeuszowi, któremu daleko do wojowni­ka! - roześmiała się na pocieszenie. - Zostanę z tobą, Justitianie, jesteś moim pierwszym prawdziwym przy­jacielem, nie interesował cię przepych, potrzebowałeś mnie, i wcale nie tylko po to, by zabić kilka godzin...

- Tak - odparł schrypniętym głosem. - Potrzebowa­łem cię i winien ci jestem życie.

- A ja tobie - odrzekła łagodnie Nadjana i ucałowa­ła jego wargi pomimo szpecących je ran.

Przysiadła na szerokim posłaniu obok męża, zarzu­ciła długie nogi na miękką pierzynę. Zapatrzyła się w baldachim nad łóżkiem.

- Niezwykłe łóżko, czy ono jest typowe dla norwe­skiej wsi?

- Nie, chyba nie. Stoi tu pewnie od dziesiątków lat. Nie wiem, kto kazał je zrobić, ale na pewno kolejne po­kolenia sług Pana spotykały się tu z życiem i śmiercią.

- I żądzą.

- Tak myślisz? Osobiście nie znam żadnego księdza, który czerpałby z tego radość. Tak mi się przynajmniej wydaje.

- Ja znam jednego - odparła wesoło, żartobliwie cią­gnąc go za włosy.

- Ach, tak, o nim już prawie zapomniałem. - Justitian odpowiedział jej lekkim uśmiechem.

Wciąż nie mógł przywyknąć do myśli, że sam został pastorem. Okres spędzony w przestronnych, wysokich salach wśród najlepszych teologów Kopenhagi zdawał się jedynie snem. Pamiętał przyjaciół, okazały kościół św. Mikołaja, gdzie zwykle studenci gromadzili się na nabożeństwa. Stali jeden koło drugiego pod wysokim sklepieniem, pocąc się ze strachu na myśl, że i oni bę­dą kiedyś wygłaszać nieporadne kazania.

Justitian nie przeszedł tej drogi do końca, pobłądził i runął w przepaść. Ostatni czas, zamiast wśród ścian świątyni i sal wykładowych, spędził w knajpach i ryn­sztokach. Utracił szansę na sutannę i kryzę, postano­wiwszy, że mroczne przepowiednie ojca dotyczące je­go przyszłości równie dobrze mogą się spełnić. Lecz Nadjana i to załatwiła, zdobyła papiery, uporządkowa­ła całą sprawę. Kiedy wyjeżdżali, pergamin z uroczystą pieczęcią spoczywał bezpiecznie w przegródce kufra Justitiana. Był pastorem.

Miał jak najlepsze referencje. A w kieszeni niemal pewną posadę na miejsce ojca. Ojciec, choć był już sta­rym człowiekiem, wciąż trwał u steru swej solidnej pa­rafii, wciąż to on najbardziej się liczył. Wciąż starał się zdobyć jeszcze więcej ziemi, wycisnąć z chłopów bo­gatsze ofiarne dary.

Przyjdzie jednak czas, gdy nawet wszechmocny Revelin zacznie więdnąć. Justitianowi dana będzie radość wykopania dołu na trzy szpadle, grobu ojca.

Jeśli sam tego dożyje.

Nadjana wyniosła miskę z wodą po myciu za węgieł obory i wylała ją do dołu. To było nieczyste miejsce, zakopywano tu zwierzęta, które zdechły z niewiadomych powodów, czy też resztki po narodzinach cieląt. Spieczona, wyschnięta ziemia natychmiast wchłonęła wodę. Oby i choroba zniknęła w taki sposób, pomyśla­ła Nadjana. Pomimo gorąca zadrżała, ramiona pokry­ły się szpecącą je gęsią skórką. Choroba Justitiana ogro­mnie ją niepokoiła. Nadjana widziała w życiu niejedną biedę, zetknęła się z chorobami i paskudnymi ranami; zawsze na taki widok drżała, zawsze odwracała głowę i uciekała, teraz jednak musiała patrzeć niedoli prosto w twarz. W twarz swego męża. Kto by przypuścił, że taki żywotny mężczyzna jak Justitian spocznie na ło­żu boleści? Wylizał się wszak z naprawdę strasznych obrażeń! A życie, jakie wiódł wśród francowatych dzi­wek i najpospolitszych szumowin z królewskiego mia­sta, z pewnością złamałoby większość innych.

Serce Nadjany uderzyło mocniej.

Wyprostowała się, postawiła miskę. Stopy poniosły ją wąską, wydeptaną przez owce ścieżką pod górę w stronę zagajnika. Stąd roztaczał się piękny widok na fiord i na wieś. Po przeciwnej stronie wznosiły się stro­me zbocza. Nie mogła się do nich przyzwyczaić. I za każdym razem z takim samym zaskoczeniem patrzyła na maleńką zagrodę wysoko, wysoko ponad urwi­skiem. Że też ludzie mogą tak mieszkać!

Wieś wydawała jej się groźna. Góry były tu za potęż­ne. Natura zbyt majestatyczna, woda za bardzo zielona.

Musiała jednak przyznać, że okolica nie pozbawio­na jest osobliwego, dzikiego piękna. Tajemniczego, za­klętego, wręcz mistycznego. Jedyne, z czym mogła po­równać ogarniające ją tu uczucie, to dawne wrażenia wywołane widokiem dzikich formacji skalnych wy­brzeża Helgelandu. Wówczas myślała tak samo: ten krajobraz jest bezlitosny. Wtedy uciekła od niego łodzią bez wioseł, zamiast w ramiona śmierci trafiła w objęcia życia.

Justitian był także niczym tamta pozbawiona wioseł łódź, uratował ją przed niebezpieczeństwem, teraz jed­nak obawiała się, że łódź tonie, tym razem mogło się okazać, że jej ucieczka będzie miała fatalne skutki.

Nadjana rozejrzała się po polach, pod wieczór po­grążonych już w ciszy. Ludzie usunęli się w cień, zasie­dli do ostatniego w tym dniu posiłku przed wytęsknionym udaniem się na spoczynek. Jutro znów wyjdą na mokre od rosy łąki z naostrzonymi kosami i sprężysty­mi grabiami.

Zerwała garść trawy i powąchała ją.

W ciepłym wilgotnym zapachu ziemi odnalazła przy­jemne aromaty. Nigdy przedtem nie siedziała wprost na ziemi, nigdy przedtem nie czuła, że coś w glebie kiełku­je, rośnie. Czyżby oznaczało to, że się starzeje, skoro zaczyna tak myśleć?

A może to dlatego, że koła wozu jej życia w ostat­nim czasie obracają się coraz leniwiej?

Jeśli on umrze...

Wtedy będzie wolna. Ale na co jej wolność?

Nowa ucieczka, nowy niepokój.

Do Kopenhagi nie mogła wracać, nie tam. Zauszni­cy hrabiego będą czekać w gotowości bez względu na to, kiedy przybędzie do miasta.

Była bezdomna, jak zawsze. Od czasu długiej wędrów­ki na zachód, odkąd zbuntowani żołnierze zniszczyli i spalili jej dom. W pamięci miała jedynie mgliste cienie rodziny, pamiętała blask świateł w wielkiej sali pełnej lu­ster i lamp, zapamiętała twarz okoloną włosami, równie jasnymi jak jej własne. To musiała być matka.

Albo siostra.

Większość wspomnień przepadła. Nadjana chciała, aby tak zostało. Nigdy nie czuła się stadnym zwierzę­ciem, zawsze szukała własnych ścieżek, własnego szczęścia. Inni ludzie stawali się tylko jej narzędziami, co najwyżej statkami, mijającymi ją w mroku.

Przyłączała się do nich na trochę, czasem na krót­szy, czasem na dłuższy odcinek drogi. Później mijali ją albo też ona zmieniała kurs. Zawsze jednak, zawsze utrzymywała się na powierzchni. I w drodze.

Ten wąski fiord mógł stać się jej ostatnią przystanią.

Ta myśl nie była jej przyjemna.

Wolała jednak potraktować z czarnym humorem całkiem realną wizję samej siebie jako wdowy po pa­storze, tutaj, w tym surowym kraju.

Wolnym krokiem wróciła na plebanię. Podwórze uprzątnięto już i zamieciono. Na środku królował wiel­ki piękny dąb, pod nim stalą stara ławka. Tu zwykle ze złożonymi dłońmi siadywał Revelin, prawdopodobnie zajęty przygotowywaniem kazania, tak przynajmniej miało się wydawać ludziom. Nadjana jednak niejedno­krotnie zauważała, że w szczególny sposób układał zło­żone dłonie za każdym razem, gdy obok niego przecho­dziła. Napełniało ją to pewnym zadowoleniem, że nawet tutaj, w tym ponurym kraju, zdołała zachować swą ko­biecą moc. Niekiedy zabawiała się myślą o tym, jak pro­stacy z wioski zareagowaliby na jej wyrafinowany kunszt. Wyobrażała ich sobie w mrocznych, dusznych izbach, z dzieciakiem w nogach łóżka. Domyślała się, że ich życie miłosne jest takie samo jak pożywienie: bez­barwna, na poły wystygła owsianka, solony śledź, od którego piekły wargi, zatęchłe piwo o smaku skórzanych bukłaków, które przynosili ze sobą na łąki.

Zatęskniła za płonącymi kawałeczkami polędwicy z jagnięcia, za wanilią, za puszystym kremem jajecz­nym, za słodkimi ciasteczkami pokrytymi koniakowym lukrem i za owocami z cieplarni.

Westchnęła. Zmusiła się do myślenia o możliwo­ściach, jakie się tu przed nią roztaczały, o radościach.

Jakaż przeklęta cisza tutaj panuje! Ciężka, duszna jak przed burzą. Zapragnęła nagle zarysować niebo, rozedrzeć je błyskawicą, rozgniewać się i zagrzmieć, hu­kiem, który poniósłby się od szczytu do szczytu.

Jej szczególne wyczulenie na to, co ukryte, rychło sprawiło, że przejrzała intrygi i gierki, jakie prowadzo­no w tej niedużej wiosce tak samo jak na królewskim dworze. Znalazło się paru pyszałkowatych wieśniaków, którym miała ochotę wbić szpilę, na przykład lensma­nowi, albo tej szarej kocicy, żonie wójta, tej, która mru­żąc oczy omiotła wzrokiem suknię i klejnoty Nadjany, a potem mając na względzie ratowanie resztek świet­ności, natychmiast kazała mężowi domagać się swojej części nowych, nie opodatkowanych jeszcze bogactw w wiosce.

Nadjana poczuła się nieco lepiej.

Jeśli się chce mieć trochę rozrywki, samemu trzeba się o nią zatroszczyć! A Justitian na pewno się wyliże z choroby, bywało już z nim gorzej, czyż te wrzody nie zrobiły się w ostatnich godzinach mniej czerwone? I czy nie rozmawiał z nią z uśmiechem, rozbawiony? To dobre znaki, za kilka dni jej drogi mąż znów stanie na nogi, a ona do tego czasu zadba o to, by sprawić mu nie lada niespodziankę. Justitian nie będzie musiał prze­nosić się z powrotem do małej chaty dzwonnika. Ona także czuła się o wiele lepiej w pięknym domu na ple­banii. Miał swój urok, choć brakowało w nim luksusu, do jakiego przywykła. Dzięki pieniądzom jednak na pewno da się to zmienić, a ona miała pieniądze, i wca­le nie o nich zamierzała rozmawiać ze starym pastorem.

Noce Revelina zawsze były niespokojne. Mara, która go ujeżdżała, miała twarz anioła, niebieskie oczy i złote włosy. Nigdy nie wypuściła go ze swych objęć, nie po­zwalała swobodnie odetchnąć. Zdarzały się jedynie krót­kie okresy, kiedy wydawało mu się, że Bóg uwolnił go od przekleństwa i przestał wystawiać na ciężkie próby. Potem znów wracała, odbierała mu sen i męskość.

Revelin uciekał jak najdalej od łóżka, w którym sy­piała niegdyś zmora. Daleko, jak najdalej od izby, w której opanowana żądzą przewracała się ze starym Mogensem Skanke. Przeklęty czart! Szkoda, że nie wi­dział, z jaką łatwością Revelin wygnał jego ukochaną Marię, jak złamał jego zimną córkę Cecilię, jak bez przeszkód zagarnął wszystko, co proboszcz Skanke tak wysoko cenił. Revelin zawsze zazdrościł swemu zwierzchnikowi; od momentu, gdy przybył do wioski jako wikary, poprzysiągł sobie, że zajdzie wyżej niż Skanke, że zemści się na tym nieznośnym wszystko­wiedzącym pastorze.

I rzeczywiście mu się udało.

To on przesądził o losie Marii.

Kusicielka na pewno już nie żyje. Jej grzeszne ciało stało się pożywieniem dla robactwa albo gnije gdzieś w rybim brzuchu na ogromnym morzu.

Ukochaną młodą żonę Mogensa Skanke zesłano na Skjaervaer, odsądzono od czci i wiary. I gdyby jego wła­sna żona, córka Mogensa, tak go nie zawiodła, popio­ły ze spalonego na stosie ciała Marii dawno już ulecia­łyby z wiatrem.

Może wtedy odzyskałby spokój. Być może zdrada zimnej Cecilii byłaby jej ostatnią gorzką zemstą. Ale ona urodziła mu Justitiana, to nieszczęsne dziecko, jej niewierność i słabość żyła dalej w synu. A gorycz za­truwała mu noce.

Maria, piękna kusicielka. Dziwka. Demon.

Również tej nocy przyszła do niego i dręczyła go bezlitośnie. Miała ręce, których dotyk tylko on wyczu­wał, a usta tak gorące i kuszące, że zapominając o swej świętości padał w samotne noce ofiarą demona żądzy.

Doprowadzała go do granicy szaleństwa. I dalej.

Zgadzała się go opuścić dopiero z nadejściem świtu.

Śmiała się wtedy długo, a potem na jego oczach roz­pływała w nicość. Budził się z opętania, zawsze tak sa­mo obolały i rozpalony.

Przekleństwo Marii.

Revelin błagał Boga, by go od tego wyzwolił.

Bóg odpowiedział jednak, dokładając mu cierpień. Zesłał do jego świata córkę Marii, czarnowłosą Marję, o której wszyscy myśleli, że jest dzieckiem świętej pa­mięci Gjertrud. Marję o niebieskich oczach wprost sy­piących iskrami, której wydawało się, że zdoła odebrać samemu proboszczowi dziedzictwo swej matki. Zasta­wiła sieci na jego syna, próbowała poprzez Justitiana wywrzeć na niego presję, ale usadził ją na miejscu. Wciąż jednak czuł nieprzyjemne ukłucie na wspomnie­nie tej małej strzygi. Wierzył, że jest córką Marii. Wprawdzie nie wyglądało na to, by odziedziczyła moc po matce, lecz nigdy nic nie wiadomo. Marja Oppdal to kobieta, której nie może spuszczać z oczu. Musi zro­zumieć, że to on ma nad nią władzę. Jak wówczas, gdy z pochyloną głową opuszczała jego gabinet, bo nie zgo­dził się, by była matką chrzestną.

Wstyd, wstyd przed wszystkimi.

Parafianie nie mogli zignorować decyzji pastora, musieli opowiedzieć się po czyjejś stronie.

A kto z nich ośmieli się wystąpić przeciwko swemu pasterzowi, popierając bezczelną żonę dzierżawcy?

O, tak, Revelin nie stracił nic ze swego autorytetu.

Gdyby jednak wiedział, że Marja mogłaby uwolnić go od przekleństwa swej matki, w jednej chwili zaofia­rowałby jej wszelkie ziemskie dobra.

Nachodziły go chwile, gdy gorycz i tęsknota za cie­lesnym spokojem stawały się niezmiernie wielkie i go­tów był zaprzedać duszę choćby za przedsmak raju.

Maria odebrała mu wszystko, Maria mściła się na­wet po śmierci. Ten fakt dręczył go nie mniej niż sza­lone pożądanie.

- Panie Revelin! Drogi teściu... Jesteś tutaj?

Z salonu nie dobiegł żaden dźwięk.

Nadjana ostrożnie weszła do środka, długi tren ciem­noczerwonej sukni zaszeleścił po dywanach. Dziś, tak jak zawsze, ubrała się z wielką starannością. Minęły ja­sne dni, gdy nigdy nie pokazywała się inaczej niż w bia­łych jedwabiach i pastelach. Przestała już być motylem. Teraz była gospodynią na plebanii.

- Szukasz mnie, piękna synowo? Odwróciła się wolno. Wszedł Revelin, Nadjana zauważyła, że teść stara się wyprostować plecy i wypiąć klatkę piersiową. Brzuch jednak za bardzo wystawał, sługa pański nigdy nie był tłuściochem, lecz kula na środku starego ciała świad­czyła o dostatku, jaki dany jest tylko niewielu.

Nad kulą jak zwykle zwisał krzyż. Brzuch zazwy­czaj skrywały fałdy sutanny, teraz jednak Revelin ubra­ny był tylko w czarną kurtkę i szerokie spodnie.

- Dobrze, że cię znalazłam, teściu. Chciałam bo­wiem, jeśli nie będzie to zbytnią przeszkodą w twojej pracy, porozmawiać z tobą parę minut.

- Oczywiście, moja droga Nadjano. Zawsze jesteś u mnie mile widziana, jeśli tylko pragniesz szukać... mojej pomocy.

Uśmiechnęła się pokornie, z wdzięcznością. Nie za­chęcana usiadła na sofie, z której unosił się zapach kurzu i ługu. Hafty na obiciu niemal całkiem się już wytarły, kiedyś jednak musiały być piękne.

- Niepokoję się o mego męża... Twojego czcigodnego syna, panie.

- Ach, tak? Czyżby mu się pogorszyło? Revelin z wielkim wysiłkiem starał się przypomnieć sobie kilka wytwornych duńskich słów. Upłynęło już jednak tyle czasu... Zabrzmiały zgrzytliwie między je­go wargami.

- Ależ nie, nie! - Nadjana uspokajająco zamachała rękami. - Przypuszczam, że już wkrótce wstanie z łóżka. Nie musisz się martwić, drogi proboszczu... Nie o to...

- Ach, tak? Cóż cię więc dręczy? Nadjana była zdecydowana. Przybrała odpowiednio zakłopotaną minę, w pięknych oczach zalśnił nagle sza­cunek i pokora.

- Czuję się zmuszona, by omówić z tobą, panie, pew­ną bardzo trudną kwestię. Wiem, że to sprawa nieod­powiednia dla kobiety, ale...

- Ty nigdy nie zrobisz nic nieodpowiedniego, droga Nadjano. Nie ty, z twoją godnością i wdziękiem... Wzór dla kobiet!

- Dziękuję - szepnęła cicho, spuszczając głowę, w obawie, jak mu się wydawało, przed rumieńcem wy­wołanym komplementem. Dobrze, że nie zauważył uśmiechu na bladych wargach. Gdy tylko udało jej się stłumić wzbierającą w niej wesołość, podniosła oczy. Mówiła cicho, w głosie, drżącym tak jak chciała, po­brzmiewała ufność.

- Wiesz, drogi proboszczu, że niczego mi nie brak. Mam wszelkie dobra i srebro, jakiego mi potrzeba, a nawet więcej.

- Oczywiście, twoja pozycja jest wyraźna, nie ma żadnych wątpliwości co do twojego pochodzenia.

- Dlatego właśnie ośmielam się przedłożyć tę sprawę, mając pewność, że nie zrozumiesz mnie źle i nie będziesz podejrzewać, że powoduje mną chciwość... Muszę po prostu wspomnieć ci o tym, bo ciąży mi na sercu widok mojego drogiego Justitiana takiego... umniejszonego.

Revelin czekał zniecierpliwiony. Ze stojącej przy oknie kryształowej karafki nalał sobie kieliszek zioło­wej wódki.

- Chodzi mi o poczucie godności twojego syna, pa­nie Revelin. Podejrzewam, że jego choroba ma wiele przyczyn, a jedną z najważniejszych jest brak jakich­kolwiek dóbr. Justitian żyje z żoną, która ma dość bo­gactw i skarbów, u ojca, który jest równie zamożny. On sam zaś nie posiada nic.

- Nic? Lecz jako twój mąż...

- Tak, tak, na papierze oczywiście on dysponuje wszystkim, nie zmienia to jednak faktu, że majątek na­leży do mnie. Dziedzictwo mego rodu... A on sam nie ma nic. Nie wypada też mieszkać w tej maleńkiej chacie... komuś, kto ma być następcą samego pana Revelina!

Pastor pokiwał głową, zacisnął usta, a potem opróż­nił kieliszek dwoma łykami. Kciukiem pieścił szlifowa­ne róże.

- Masz chyba rację, moja droga Nadjano. Myślałem już o tym samym, trudno ci pewnie mieszkać tak... ubo­go. Przywykłaś wszak do innych warunków. Nadjana lekko westchnęła.

- Opuściłam swój dom dla miłości, mój panie.

Revelin uniósł brwi, w żaden sposób nie mógł zro­zumieć, co, na Boga, ta fantastyczna kobieta mogła zo­baczyć w jego pożałowania godnym synu. Cóż, to jej sprawa. Najważniejsze, że tyle wniosła do rodziny Revelinów. Błękitną krew... I błyszczące monety... I może, może z czasem parę pięknych dzieci, na cześć dziad­ka... Nie żyłby wtedy na próżno. Zmrużonymi oczyma przypatrzył się fałdom sukni Nadjany. Na razie ani śla­du brzuszka. No cóż, Justitian nigdy nie należał do naj­szybszych. I przecież jest chory. Nie trzeba porzucać nadziei...

Nadjana dostrzegła jego spojrzenie, zrozumiała pra­gnienia.

Cicho zaś powiedziała:

- Również gdy myślę o ewentualnych... skutkach naszego małżeństwa, boli mnie, że Justitian tak cierpi z powodu swojego ubóstwa. Czuje się upokorzony, wi­dzę, że przykro mu, iż nie ma własnego domu, w którym mógłby być panem.

- Dlaczego więc nie zbudujesz mu domu? - spytał Revelin ostrzejszym już tonem.

- On przecież ma swoje miejsce - odparła Nadjana. Zapadła cisza.

Nadjana dała mu czas do namysłu. Wreszcie Revelin się podniósł.

- Dostaniecie ten dwór, sam przeniosę się do Remmeland. To niedaleko, no i przecież mam chatę dzwon­nika, na wypadek gdyby obowiązki w kościele wyma­gały mojej obecności przez całą dobę.

Nadjana podeszła do teścia z uśmiechem i pokłoni­ła się tak nisko, że jej ukłon zdumiałby samego króla.

- Dziękuję! Och, dziękuję! Naprawdę zechcesz tak się dla nas poświęcić?

Pocałowała go w rękę. Revelin gwałtownie drgnął, jakby z jej warg spłynął ogień. Cóż za piekielnie uro­dziwa kobieta! Taka śliczna! Czysta a jednocześnie nie­bywale kusząca!

Na moment zakręciło mu się w głowie, Nadjana roz­paliła w nim mężczyznę, na którym przez wszystkie te lata ciążyło przekleństwo czarownicy.

Przepełniony wdzięcznością wstrzymał oddech.

Czy to możliwe, że przekleństwo ustępuje?

Popatrzył w szare oczy Nadjany. Dojrzał w nich ja­kąś zagadkę, niewypowiedzianą obietnicę. Poczuł, że kobieta go porywa, czas zatrzymał się, gdy otoczył ra­mionami swą piękną synową i przycisnął do siebie jej szczupłą kibić. Jak nieprzytomny smakował różowych warg, poczuł ciężki słodki zapach, którego nigdy nie potrafił nazwać, rozkoszował się jej miękkością.

Zapłonął jak nigdy dotąd.

Tracił zmysły, nie mógł już zapanować nad dłońmi, nad własnym ciałem.

- Ależ, pastorze, co robisz? Oprzytomniał, jakby ktoś wylał mu na głowę, wiadro zimnej wody. Salon wrócił na miejsce, widok wstrzą­śniętej twarzy Nadjany przyprawił Revelina o mdłości.

- Muszę powiedzieć, że jestem zaskoczona! I urażo­na w imieniu twojego syna. Na co się ważysz, probo­szczu? I za kogo mnie bierzesz? Wydaje ci się, że za marny dwór kupisz moje względy?

Revelin nie na żarty przeraził się skandalu.

- Ach, moja droga, wybacz mi, wybacz ten straszny błąd, byłem ślepy, zaślepiony tobą... Jestem samotnym człowiekiem...

Nadjana złagodniała.

- Taaak. Biedaku, daruj mi, proszę, że przywiodłam cię na pokuszenie, to wszystko moja wina...

Revelin odetchnął z ulgą. Tak właśnie powinno to brzmieć, ta kobieta ma rację. Niewiasty to zawsze uo­sobienie grzechu, grzeszą samą swoją obecnością, wie­le z nich powinno to przyznać!

- Puszczę w niepamięć tę sprawę, ufam jednak, że ty, panie, nie zapomnisz tego, o czym rozmawialiśmy.

- Na pewno nie, Nadjano.

- Moglibyśmy się znów spotkać, za kilka dni? Póź­nym wieczorem, kiedy inni już zasną? Wówczas mo­glibyśmy... omówić przekazanie własności, prawda? Justitian nie musi o niczym wiedzieć, dopóki wszystko nie zostanie załatwione.

Revelin wolno pokiwał głową. Światło bijące z oczu sy­nowej dosięgło go niczym promień rozpalonego słońca.

- Dobrze - odparł schrypniętym głosem w nadziei, że z jej oczu rzeczywiście bije światło.

ROZDZIAŁ II

Nadjana wiedziała, na co liczy pastor. Dostatecznie często miała w życiu do czynienia z lubieżnikami. Bawi­ła ją gorączka, którą wywoływała w ich oczach, drżenie silnych dłoni i ciągłe zwilżanie językiem suchych warg.

Revelin najwidoczniej zaliczał się do tych, którzy gotowi byli sprzedać większość swojego majątku, by choć na chwilę móc zajrzeć do ogrodów Raju. Cieka­we, czy wielebny jeszcze może, zastanawiała się, chi­chocząc w duchu. No cóż, to bez znaczenia, nie miała zamiaru zapominać, że dawne życie należy już do prze­szłości. W oczach tego dziada na zawsze pozostanie cnotliwą kobietą. Justitian i tak odziedziczy kiedyś wszystko, a jeśli ona właściwie zagra swoimi kartami, nie będą musieli wcale tak długo czekać. Wprawdzie stare ciało pastora wyglądało na dość silne, lecz jak dłu­go taki mężczyzna może żyć pod jednym dachem z obiektem swego pożądania?

Nadjana poczuła, że krew w jej żyłach zaczyna krą­żyć coraz szybciej. Przepojone smutkiem dni przy łóż­ku chorego Justitiana omal jej nie zadławiły. Odezwały się wyrzuty sumienia, wiedziała jednak, że mąż wcale nie oczekuje od niej, że będzie go pielęgnować. Prawdę powiedziawszy nie podobało mu się wcale, że widzi go takiego bezradnego, mało pociągającego, godność Justitiana najwidoczniej nie mogła znieść kolejnego ciosu.

Jego godność...

Justitian nie powiedział jej wszystkiego, skąpił też ra­czej szczegółów ze swego dzieciństwa, lecz Nadjana i tak wiedziała. Zrozumiała, że syn zawsze pozostawał w cieniu ojca, Justitian jeszcze teraz zaczynał się jąkać, gdy ojciec nieoczekiwanie zwracał się do niego. Na twa­rzy pojawiał mu się ów irytujący wyraz bezradności, na ogół jednak obaj zachowywali się wobec siebie z wyszu­kaną grzecznością i uprzejmością, lecz chłodno. Nadjana wspomniała kiedyś o ich dziwnych stosunkach, lecz Justitian nic się na to nie odezwał. Dziękował jej tylko, że nie boi się władczego i pewnego siebie teścia.

- Wiedziałem, wiedziałem, że jeśli jakikolwiek czło­wiek zdoła usadzić go na miejscu, to musisz nim być ty, ukochana - szepnął.

Justitian będzie chodził po tej wiosce z podniesioną głową. Dostanie więcej, niż kiedykolwiek mu się śniło, ona zbuduje mu nowy dom, pokaże tym prostakom, z jakiego świata przybyła. Będzie najpiękniejszą, najwdzięczniejszą, najmądrzejszą i najżyczliwszą pastoro­wą, jaką kiedykolwiek tu widziano.

Jeśli tylko on przeżyje...

Uczyni dla niego wszystko, co w jej mocy. Może po­ra już wezwać medyka? Są chyba jacyś lekarze w tej dziczy, przynajmniej na wybrzeżu. W tym hanzeatyckim miasteczku, gdzie wreszcie pozwolono im zejść na ląd, były szpitale i domy opieki, lekarz, który wszedł na pokład, wydawał się znać na swojej profesji. Tam mogą się wybrać...

Ale najpierw Justitian zostanie panem we własnym dworze. Nie może być inaczej! Do tej pory ten stary dziadyga siedział na wszystkim, nie odstąpił synowi na­wet marnej zagrody!

Nadjana udała się na pokoje pastora wystrojona w swą jedyną czarną suknię. W tym kolorze nie było jej szczególnie do twarzy, cera wydawała się straszliwie blada, a białe włosy stwarzały iluzję czegoś, co minęło, co nie istnieje. Nadjana wiedziała jednak, że pastora ten obraz może zainteresować.

Siedział przy biurku nad rozłożonymi papierami, ubra­ny był w sutannę i kryzę. Trochę ją to zdziwiło, wszak następne nabożeństwo miało odbyć się nie wcześniej niż nazajutrz. W świetle pojedynczej lampy błyszczał srebr­ny krzyż. Revelin odłożył gęsie pióro, odezwał się łago­dnie, lecz mimo to jego głos zabrzmiał ochryple:

- Wejdź proszę, synowo, zacna baronówno. Nadjana usiadła.

- Wiele myślałem o tym, co powiedziałaś. Masz ra­cję, zaczynam się starzeć. Już wkrótce mój syn będzie rządził na plebanii i wznosił kij pasterski nad nieszczę­snymi duszyczkami z tej parafii. Oby Bóg mu pomógł, to zadanie, z którym niełatwo sobie poradzić...

- Ja będę przy nim - oświadczyła z mocą Nadjana, jak gdyby jej obecność mogła dopomóc Justitianowi w wypełnianiu obowiązków proboszcza.

- Tak - przyznał po chwili Revelin i podkręcił lam­pę. - Ty będziesz przy nim.

W szczególny sposób zaakcentował ostatnie słowa. Nadjana zmrużyła oczy, porażone nagłym blaskiem lampy, zrozumiała teraz, dlaczego ją zapalił. Pastor stał przed nią niczym cień, przy tym świetle nie widziała jego twarzy, on natomiast wyraźnie dostrzegał każde drgnienie jej oblicza.

- Wiele ryzykuję, zgadzając się na to, Nadjano, i nie uczynię tego za darmo.

Kobieta drgnęła.

- moja propozycja jest następująca: Przepiszę wszy­stko na Justitiana, wszystko. Kiedy umrę, on odziedzi­czy cały majątek jako mój jedyny syn, ale... Składa się niestety tak, że ów jedyny syn jest słaby i chorowity, ma natomiast zdrową, pełną wigoru i nadzwyczaj by­strą żonę... która być może go przeżyje.

Nadjana wstała, twarz miała ściągniętą na tyle, że pastor mógł wyczytać z niej ostrzeżenie. Ich wzajem­na życzliwość i szacunek zawisły na włosku.

- Dlatego chcę, abyś i ty podpisała pewne dokumen­ty. Oboje wiemy, że nie interesują cię moje skromne zagrody tu, w głębi nieprzyjaznego fiordu, lecz mimo wszystko... chcę, abyś postawiła tyle samo co ja, tak bę­dzie sprawiedliwie. Gdyby i Justitianowi, i tobie przy­szło odejść z tego świata, zanim nastanie moja kolej... Cóż, osobiście zajmę się twoimi dobrami. I zadbam o to, by właściwie je umieścić, zanim mnie także we­zwie Pan.

Nadjana myślała szybko. Co właściwie ryzykuje? Naprawdę wiele trzeba, żeby i ona, i Justitian zmarli wcześniej niż ten stary klecha. A jeśli nawet tak się sta­nie, to i tak nie ma komu zostawić swego majątku. Bez wątpienia przyznano by go teściowi.

Czy on tego nie wie?

Domyślała się, że to jakaś nowa gra, lecz nie dostrze­gała w niej większego niebezpieczeństwa.

Chwyciła za pióro.

Na przypieczętowanie umowy pozwoliła mu ucało­wać się w policzek.

- Jutro Justitian i ja wezwiemy służbę, wiele trzeba zrobić, teściu. To będzie niespokojny czas...

Uśmiechnął się gorzko, lecz nie bez życzliwości.

- Rzeczywiście, będzie zamieszanie, myślę, że skorzystam ze swego prawa i przeniosę się do domku dzwonnika, prawda?

- Jesteś mądrym człowiekiem, teściu. Zadbam, by ni­czego ci nie brakło. A obiady, oczywiście, będziesz ja­dał z nami?

- W niektóre wieczory, być może, kiedy nie będę musiał pracować.

- Powinieneś trochę się oszczędzać, wiek ma także swoje wymagania. Justitian na pewno niedługo wy­zdrowieje, a wtedy...

Stanowisko proboszcza.

A więc tego chciała.

Teraz wiedzieli to już oboje.

Revelin nie odprowadził synowej. Ponownie przy­kręcił tylko lampę i nasłuchiwał oddalających się kro­ków Nadjany. Poszła na górę do Justitiana, najwidocz­niej zamierzała nocować u niego.

Revelin całą siłą starał się oderwać myśli od Nadjany leżącej w jego własnym szerokim łożu. Przeklęte łóżko, w którym od czasu, gdy zabrano Marię, nie mógł zaznać spokoju. Kusiło go, wywoływało pulsowa­nie w podbrzuszu, lecz gdy tylko starał się wstąpić do tajemniczego świata pod baldachimem, lżyło go i zsy­łało koszmary.

Wszystko jedno.

Westchnął ciężko, czuł, że z trudem chwyta oddech.

Zdawał sobie sprawę, że wyznaczony mu czas dobie­ga końca, jeszcze kilka lat i być może nastąpi kres. Cho­ciaż odsuwał od siebie jak najdalej myśl o przekazaniu swego dworu i tytułu godnemu pogardy synowi słabe­uszowi, to wiedział, że schedę po nim przejmie Justitian. Starego gniewała i brzydziła świadomość, że wszystko, czego się dorobił, pójdzie na marne. Syn nie był człowiekiem, który zdoła znaleźć swoje miejsce na kazalni­cy i w ludzkich sercach. Pozwoli, by duszyczki przesypały się mu przez palce niczym piasek.

Znów obrzucił w myślach Marię gradem przekleństw.

Gdyby nie ona, mógłby mieć więcej synów, ale ona go zaczarowała, odebrała całą siłę męskości, jedynie w koszmarach sennych zachował młodzieńczą witalność, jedynie w samotne szalone noce z bólem tęsknił za nieczystą kobiecością.

Nikogo jednak przy nim nie było, nie było ziemi, nie było pola, na którym mógłby zasiać swe nasienie, pozostawała mu jedynie jałowa samotność.

Revelin przymknął oczy. Poczuł się zmęczony, jak gdyby zrzeczenie się ziemskich dóbr przybliżyło go o krok do grobu. Pragnął odpocząć, lecz tylko przez chwilę. Wiele jeszcze na tym świecie mógł dokonać. Złożył dłonie na srebrnym krzyżu i ośmielił się wy­szeptać pokorną modlitwę.

Wnuki.

Potomstwo baronówny. Jego własna krew połączo­na z jej błękitną.

Wtedy będzie mógł odpocząć na wieki.

Krucha postać Nadjany kryla w sobie więcej męskiej odwagi i zdecydowania, niż mógł się kiedykolwiek spodziewać po synu. Revelin pożądał tej kobiety, ciało ogarnęło drżenie, a po głowie krążyła pozbawiona wszelkiej logiki myśl:

To ona powinna być jego synem.

Właśnie ona, ta przebiegła, zdecydowana arystokratka.

Nie tak bezpośrednia i arogancka jak nieokrzesana Marja. Tej może i nie brakowało bezczelności Nadjany, lecz przepadła z kretesem przez swój brak wrażliwości i taktu. Może i ta dziewucha z Oppdal jest równie odważna i zdecydowana, nie uda jej się jednak daleko zajść ścieżką, którą sobie wyraźnie wytyczyła. Nadjana natomiast... O, tak, tej dana jest niezbędna porcja spry­tu. Revelin nie mógł zapanować nad podziwem dla niej, mimo iż doskonale wiedział, że tym razem to właśnie jego piękna baronówna owinęła sobie wokół palca.

Mimo wszystko ubił dobry interes.

Spadek wszak i tak przypadłby jego jedynemu syno­wi. Albo wdowie po nim.

Myśl ta zwykle budziła w Revelinie irytację, akurat teraz jednak wydało mu się to słuszne. Nadjana zapew­ne będzie umiała uwiecznić pamięć ojca swego męża, dzięki niej pastor Revelin nie odejdzie w zapomnienie. Może synowa ufunduje obelisk lub też zbuduje jakąś śliczną niedużą kaplicę? Proboszcz rozważał już prze­kazanie wszystkich swoich dóbr Kościołowi, by ostat­nim uczynkiem dać jeszcze jedno świadectwo swej po­kory i chrześcijańskiej wiary, jednakże po zamieszaniu wywołanym zdradą Cecilii przypuszczał, że biskup przejmie pieniądze i zagrody bez szczególnego rozgło­su. Wszystko jedno więc, co się z tym stanie.

Revelin zgasił lampę. Po pokoju rozniósł się nieprzy­jemny zapach tłuszczu. Zasłony były zaciągnięte, by nie przeniknęła do środka jasność czerwcowej nocy. Revelin lubił mrok, czuł się w nim bezpieczny. Czasami zda­rzało się, że w takie późne wieczory odnajdywał drogę do ciemnego kościoła. Niekiedy jednak zdawało mu się, że słyszy tam jakieś szepty, że widzi rosłą postać prze­chodzącą przez wysoki, wspaniały portal.

Ludzie w wiosce wciąż mówili o Mogensie Skanke, wierzyli, że ukazuje się jego duch. Głównie z tego po­wodu Revelin czasami nocował w kościele, należało wszak pokazać, że się nie boi. W pobliżu Boga, pod jego ochroną, nawet stary Mogens nie mógł mu nic zro­bić, choć miałby zapewne powody...

Ciałem Revelina wstrząsnął dreszcz.

Latem nigdy nie zapalano ognia na kominku, w gabi­necie panował chłód, od podłogi ciągnęło, Revelinowi, gdy siedział tu zbyt długo, stopy drętwiały aż do bólu.

Marję Oppdal zobaczono na drodze prowadzącej w stronę Kreke. Szła jak mężczyzna, długim, pewnym krokiem, jakby dokądś spieszyła. Kosiarze nie posiadali się ze zdziwienia, słyszeli wszak, że i Marja, i Karl spę­dzą resztę lata na pastwisku w górach. To samo w sobie było już dziwne, kto słyszał, aby chłop sypiał przez ca­łe lato w letniej zagrodzie z babami? Mężczyźni wymie­nili jednak tylko podejrzliwe spojrzenia i napluli na oseł­ki. Tak, tak, niejeden z przyjemnością nie odmówiłby propozycji spędzenia kilku dni w górskim powietrzu z Marją do towarzystwa... Ludzie z Oppdal zabrali też ze sobą tego odmieńca. Dziwacy. Karla znano tu od za­wsze, odkąd jednak poślubił tę obcą dziewczynę, jakby ktoś rzucił na niego urok. Kto by przypuszczał, że we­źmie sobie taką twardą kobietę. Ale przyszło mu za to zapłacić, wszyscy przecież wiedzą, kto rządzi w Oppdal!

Mężczyźni wybuchnęli śmiechem, wykonali wiele mówiące gesty w kierunku Marji. Ona ledwie ich po­zdrowiła i pospieszyła dalej.

- Do czarta, zakładam się, że idzie do domu dla sza­leńców. Ma z sobą dzieciaka?

- Nie, tylko ten węzełek, który zawsze ze sobą ta­szczy.

- Na pewno tam idzie, gdzieżby indziej? Maria słyszała ich, zirytowało ją, że odgadli jej za­miary, nie chciała, by to rozniosło się po wsi, zanim wszystko zostanie załatwione. Rzeczywiście szła do Solheim, Słonecznego Domu, tak pięknie nazywało się to miejsce. Opuszczona zagroda wysoko za wzgórzem w głębi lasu. Nie było stamtąd widać nic poza pniami drzew i niebem. Nad zagrodą stromo wznosiło się zbo­cze góry. Poniżej były usypiska głazów i trudne do przebycia zarośla. Wiodła wśród nich wąska ścieżka do szarych budynków z grubymi okiennicami.

Ciężkie drzewa pochyliły się ze starości, jedno wsparło się nawet o dach domu. Pod jego ciężarem ba­le łączone na zrąb rozsunęły się, lecz budynek stał da­lej, jakby z przyzwyczajenia.

Z komina nie unosił się dym.

Szalonego Mikkjela nigdzie nie było widać.

Maria zatrzymała się na podwórzu, zadrżała.

Zadźwięczały jej w uszach słowa Stiny - Mai. Stara dójka zabrała swego syna z domu dla obłąkanych, w skąpych słowach opisała, co tam widziała. Słuchacze w letniej zagrodzie ponuro kiwali tylko głowami, w oczach niektórych pojawił się wyraźny lęk. Historie o odosobnionej zagrodzie na wzgórzu, choć jeżył się od nich włos na głowie, chętnie opowiadano sobie przy ogniu dla rozrywki. Wszyscy wiedzieli, co tam jest. Wszyscy słyszeli jeszcze okropniejsze opowieści... Wy­straszone dzieci siedziały bez ruchu, dorośli składali rę­ce i dziękowali Bogu za to, że obdarzył ich zdrowym rozumem. Oby nigdy nie popadli w taką niedolę! Nie­szczęsny Anton z Wdowiej Zagrody, jego ostatniego tam zaprowadzono, pewnie więcej już go nie zobaczą, dopiero na pogrzebie.

Właśnie wtedy, gdy Stina - Maja, szeroko otwierając przerażone oczy, szeptem opowiadała o spętanych lu­dziach, Marja podjęła decyzję. Nawet jeśli prawdziwa jest zaledwie polowa tych opowieści, to i tak owo miej­sce musi być zaiste piekłem na ziemi. Drogi Anton nie może tam zostać ani dnia dłużej.

Marja zazgrzytała zębami.

Nie powinna była uwierzyć w opowieść lensmana o spokojnej przystani dla nieszczęsnego, chorego An­tona, o dodatkowej opiece, o pożywnym jedzeniu, o domu, gdzie będzie mu dobrze i bezpiecznie, gdzie nie wyrządzi krzywdy ani sobie, ani innym.

Przeraziły ją odgłosy dobiegające z wnętrza budynku. Starała się przygotować na to, co zobaczy. Wszak nie by­ło to miejsce, które odwiedzano z własnej woli. Mało kto mógł powiedzieć, jak tam naprawdę jest, tylko grabarz, lensman i jeszcze paru zaglądało do środka, zwykli ludzie nie mieli tu czego szukać. Niekiedy silni mężczyźni przy­prowadzali i oddawali pod dalszą opiekę Mikkjelowi za­wodzących ludzi. Z reguły nie było dla nich powrotu.

O środki na prowadzenie tego przytuliska troszczył się pastor. Było to zadaniem Kościoła, dusze owych nieszczęśników miały wszak swoją wartość, osąd, ko­go z nich czeka zatracenie, a kto wciąż jest zapisany w Bożych księgach, nie należał do ludzi.

Marja miała wielką ochotę zawrócić. Uciekaj, pod­powiadał jej rozum.

Z domu dobiegało wycie przypominające głos wilka albo lisa schwytanego w pułapkę.

Podeszła bliżej, zawołała niepewnie.

Wreszcie zdała sobie sprawę, że musi okazać zdecy­dowanie.

- Mikkjel! Mikkjel, chcę z tobą pomówić!

Nowe odgłosy. Brzęczenie, jakby metalowych talerzy.

Wreszcie stary wychylił się zza węgła, zmrużył oczy pod słońce, w końcu ją dostrzegł. W ręku trzymał grubą laskę, zakończoną wykutą z żelaza kulą. Laska przy­mocowana była do nadgarstka. Zdawało się, że nie mógłby się jej pozbyć bez odrąbania dłoni.

- Kto to przyszedł? Czego chcesz? Do diabła, to ko­bieta!

- Jestem Marja Oppdal.

- Słyszałem o tobie, ale odejdź stąd, to nie miejsce dla niewiasty!

- Chcę wejść do środka - oświadczyła. - Zobaczyć się z Antonem.

- Zobaczyć się z Antonem? - przedrzeźniał ją, nie­wyraźnie wymawiając słowa. Usta wykrzywiły mu się w chichocie. - Sądzisz, że możesz tu wejść tak, jakbyś przychodziła ze zwyczajną wizytą?

Wybuchnął chrapliwym śmiechem.

Marja popatrzyła mu prosto w oczy, zachodząc w głowę, czy nadane mu przezwisko ma wyłącznie związek z wykonywaną przez niego pracą. Ten czło­wiek sam zdawał się chory.

- Ach, tak? Ach, tak? Pani przyszła z wizytą? Do do­mu wariatów, do szaleńców. Przyniosła może słodkie pi­wo i pszenne ciastka? A może sama chce być goszczona?

Znów zarechotał hałaśliwie, jak gdyby powiedział dobry żart.

Marja wystraszyła się, postanowiła jednak, by zwy­ciężył w niej gniew.

- Do starego Mikkjela młoda panna przyszła, la - le - li, la - le - li..

- Zamknij gębę, stary, i rób, co do ciebie należy. Czy nie ty tutaj pilnujesz? Chociaż wydaje się raczej, że je­steś jednym z...

- Szaleńców? Ha! Tak uważasz? No, może i tak, ale to ja mam klucz!

Zamachał jej przed nosem potężnym żelaznym klu­czem. Marja zadrżała na ten widok. Wycie dochodzą­ce z budynku wciąż dźwięczało jej w uszach. Nie dało się tego dłużej znieść. I w takim miejscu ma dożyć swo­ich dni jej ojczym! Jak lensman mógł do tego dopuścić? Czyżby nie wiedział...?

- Piękna pani uważa, że tu nieprzyjemnie? - miauk­nął dozorca piskliwym głosem. Widać było, że sytua­cja go bawi.

- Przyprowadź Antona, chcę z nim porozmawiać.

- Ona chce z nim rozmawiać - powtórzył strażnik wciąż z tą samą upiorną wesołością w głosie.

W jednej chwili spoważniał. Pochylił twarz nad Marja, aż musiała cofnąć się o krok. Teraz już warczał, pa­rę kropli śliny trafiło ją w twarz.

- Stąd nikt nie wyjdzie! Nawet Anton z Wdowiej Zagrody! Wątpię też, żeby miał ci coś do powiedzenia, on się nie odzywa, siedzi tylko...

Stary naśladował zachowanie więźnia, kołysał się w tył i w przód, twarz zmieniła się w groteskową maskę.

Marja zrozumiała, że słowami niczego nie wskóra. Ten człowiek był szalony i zapewne dwakroć bardziej zły od większości nieszczęśników, których tu zamknięto.

- On stąd wyjdzie! - oświadczyła. - Porozmawiam z lensmanem.

- Idź, idź, porozmawiaj. A teraz, jazda stąd!

Karl towarzyszył jej do zagrody lensmana, lecz prze­mawiać musiała Marja.

- To ty odpowiadasz za dwór i dobra Antona, o tym, zdaje się, nie zapominasz - zauważyła Marja kwaśno, gdy zaproszono ich do bawialni.

Wiedziała, że musi postępować ostrożnie, przyjęła wszak dziecko Antona pod swój dach i gdyby dzieciak nie był taki dziwny, położyłaby rękę i na dziedzicznym srebrze, ponieważ jednak chłopczyk był odmieńcem, któremu na dodatek udało się oszukać śmierć... nikt nie mógł żądać, by przypadło mu w spadku cokolwiek z dostatniej Wdowiej Zagrody. Odkąd Anton postra­dał rozum, lensmana wyznaczono na zarządcę mająt­ku, dopóki jednak Anton żył, Marji nie należał się na­wet szyling po Gjertrud, zmarłej żonie Antona.

- Wydaje ci się może, że podstępem wyciągniesz przed czasem swój spadek po matce - złośliwie zauwa­żył lensman. - Jeśli z taką sprawą przychodzisz, rów­nie dobrze możesz zawrócić już w drzwiach.

- Przychodzę w zupełnie innej sprawie - odparła Marja chłodno.

Karl sprawiał wrażenie, że najchętniej usłuchałby polecenia lensmana i wyszedł, Marja przyciągnęła go więc do siebie.

Pulchna lensmanowa przyglądała się Marji, jej wzrok na moment spoczął na pierścionku połyskują­cym na palcu nieproszonego gościa, na ślubnym pier­ścieniu Gjertrud, tym, który dostała w podarunku od Antona. Piękny klejnot, pomyślała lensmanowa, na pewno wart swoich setek talarów.

- Chcę zabrać Antona z tego okropnego miejsca.

- Co? Jest tam, gdzie mu najlepiej. Nie wiesz nawet, jak strasznie pomieszało mu się w głowie.

- Owszem, wiem, że cierpi i że rozum niekiedy go zawodzi...

- Jest na wskroś szalony i nieobliczalny. Może wy­rządzić krzywdę i sobie, i innym, dobrze o tym wiesz! Potrzeba było czterech chłopa, żeby...

- Gdybym wiedziała, gdzie go zabieracie, nigdy bym się na to nie zgodziła.

- Wszyscy wiedzą, czym jest Solheim!

- Mówiłeś, że tam mu będzie dobrze, że będzie miał wyżywienie i opiekę. Że to nie jest ubogi przytułek, bo Kościół płaci...

- To nie jest zwyczajny dom wariatów. Niektórzy są tam od dziesięciu lat, a bez jedzenia by nie przeży­li, prawda? - Lensman pochylił się w jej stronę, zniżył głos: - Antonowi jest tam dobrze. Osobiście się tro­szczę, żeby miewał się lepiej od innych.

- Masz go stamtąd zabrać! Czym prędzej. Zajmę się nim tak, jak zajmuję się jego synem!

- Tak, żebyś go mogła zabić i zagarnąć cały jego spa­dek, co? To ci się nie uda, Marjo Oppdal! Za chytra je­steś! A jeśli chodzi o tego odmieńca, to niech ci się nie wydaje, że on długo pożyje, a wtedy, moja droga, bę­dzie się liczył jedynie testament Antona!

- Testament?

- Owszem, testament, w którym przekazuje wszyst­ko zarządzającemu jego majątkiem.

- Tobie!

Lensman spokojnie pokiwał głową. Marji pokraśniały policzki. Stojący obok niej Karl lek­ko zadrżał. Poczuła, że ostrzegawczo ściska ją za ramię.

Opamiętała się w ostatniej chwili. Niemądrze by by­ło występować z oskarżeniami, chociaż miała je już na końcu języka.

Lensman umieścił Antona w domu obłąkanych, po­nieważ wiedział, że to go wkrótce wykończy, odebrał mu też szansę na napisanie nowego testamentu. Z braku pra­wowitych spadkobierców nikomu nie wyda się dziwne, że Wdowia Zagroda wpadnie w końcu w ręce lensmana.

- Anton musi stamtąd wyjść! - oznajmiła spokojnie, choć wiedziała, że z jej oczu, które skrzyżowały się ze wzrokiem lensmana, sypią się iskry. Karl wstrzymał oddech. Marja miała nadzieję, że mąż nie osunie się na dywan gospodarza.

- Antonowi tam będzie najlepiej, a w dodatku, Marjo Oppdal, może się zdarzyć, że cię zabije, zanim będziesz miała jakąkolwiek szansę... Pamiętaj, że to szaleniec!

Marji zabrakło argumentów. Wiedziała, że na razie droga jest zamknięta. Im wyraźniej jednak objawiała się pazerność lensmana, tym większej nabierała pewno­ści, że Anton jest być może zdrowszy, niż przypuszcza­ła. Jeśli ktoś zacznie pytać o szaleńca, lensman ma wie­le do stracenia.

Anton usiłował zabić własnego syna, co do tego nie było żadnych wątpliwości, Marja na własne oczy widzia­ła, jak zawiniątko z dzieckiem zostało brutalnie ciśnięte o ścianę przez swego ojca. Dziecko przeżyło. Nikt wię­cej się o tym nie dowiedział, lecz Marja uznała za słu­szne, by lensman umieścił chorego w miejscu, gdzie nie mógłby wyrządzić już nikomu żadnej krzywdy. Anton oszalał z rozpaczy, nie zniósł widoku podeszłej już w la­tach żony, umierającej w połogu, po tym, jak wydała na świat takie paskudne dziecko o skośnych oczach i wiecz­nie zaślinionych ustach.

- Uważam naszą rozmowę za skończoną - oświad­czył lensman, wstając.

Oczy Marji wciąż płonęły. Nienawidziła właśnie ta­kich sytuacji, w których czuła się mała i bezbronna wo­bec możnego człowieka.

Na razie nic nie dało się z tym zrobić. Nie miała się do kogo zwrócić.

Został tylko Justitian.

Obiecał, że wesprze ją jesienią, kiedy we Wdowiej Zagrodzie znów ruszy szkoła. Może i teraz przyjdzie jej z pomocą? Nie miał wprawdzie takiej władzy, ni­czego nie posiadał, ale ludzie powiadali, że ta wydeli­kacona duńska księżniczka, z którą się ożenił, przywio­zła niejedno.

Marja wyszła bez pożegnania.

Karl ujął lensmana za rękę, ukłonił się, mruknął coś.

Lensmanowa również wyszła na schody.

- Chwileczkę, Marjo Oppdal! - zawołała, gdy furt­ka już się za nimi zamknęła. - Zdaje mi się, że mój mąż o czymś zapomniał!

Marja dołączyła do oczekującego ją Karla jeszcze bardziej wzburzona.

Zamachała mu przed oczami ręką.

- Przeklęty szubrawiec! Pies piekielny! Pazerny diabeł... Urwała, podsunęła dłoń niemal pod nos męża.

- Zobacz, zabrał pierścień! Wszystko, co miałam, wszystko, co dostałam...

Karlowi dech zaparło w piersiach.

- Ach, Marjo, jak mi przykro. Na pewno spodobał się lensmanowej. Zauważyłem to jej chciwe spojrzenie.

- Pazerne kruki! Oboje są ulepieni z tej samej gliny, z tego samego paskudnego brudu!

- Nie możemy nic zrobić. Wiesz dobrze, że lensman poczyna sobie jak chce...

- Napiszemy do króla! Poskarżymy się asesorowi! Albo nie, zakradniemy się późnym wieczorem i odrą­biemy głowy tym łajdakom!

- Cicho, cicho - Karl usiłował zakryć jej usta dłonią, lękliwie rozglądając się dokoła. Byli wprawdzie sami na ścieżce, ale trzeba zachować ostrożność w wypowiadaniu takich słów. Nawet w bezrozumnym porywie gniewu.

Marja przez resztę drogi milczała. Karlowi nie bar­dzo podobała się jej nieruchoma niczym maska twarz. Bał się, że żona znów na jego oczach się odmieni, że znów będzie jak przedtem zimna, żądna zemsty i dale­ka. Lękliwie spróbował przyciągnąć ją do siebie, pew­ną pociechę przyniosły mu uderzenia jej serca, które biło pod cienkim płótnem.

- Tak cię kocham, Marjo... Złagodniała. Szczęśliwy poczuł, że jej gniew uleciał wraz z lekkim wiatrem.

- Musimy się z tym pogodzić. Nic więcej zrobić się nie da.

- Wiem o tym - przyznała cicho. - Ale to takie nie­sprawiedliwe. A co ty o tym sądzisz, byłeś przecież naj­lepszym przyjacielem Antona?

- Oczywiście. Myśl o nim dręczy mnie bardziej, niż ci się wydaje. Gdybym tylko wiedział, że jest jakiś sposób...

- Jest jeden - szepnęła Marja.

Letnia noc nie okazała się dostateczną osłoną. Gdy­by ktoś akurat szedł drogą przez las, bez trudu zdołał­by zauważyć na niej dwie postacie. Idący nieśli coś, co przypominało strzelbę. Ubrani byli w długie ciemne spodnie i szare koszule, głowę jednego z nich' pomimo ciepła okrywał ciemny kapelusz.

- Na miłość boską, Marjo, co ty szykujesz? Co to będzie? Nie może się dobrze skończyć.

- Zawsze jest nadzieja! I co mamy do stracenia?

- Wszystko - westchnął Karl. - Lensman nas...

- On nie może nic zrobić. Czy może zabronione jest zabieranie krewniaka z domu dla obłąkanych?

- Oczywiście. Zwłaszcza takiego, nad którym opie­kę sprawuje lensman.

- Jeśli moje domysły się potwierdzą, Anton sam udo­wodni, że wcale tak nie jest.

- On przecież oszalał... I mnie chciał zabić.

- Oszalał z rozpaczy. Widziałam już wcześniej takie przypadki. I jeśli tylko szczęście nam dopisze, jeśli ży­cie wśród tych nieszczęśników nie zesłało na niego nie­uleczalnej choroby... Lensman umieścił go tam, żeby umarł, nie pojmujesz?

- Taaak... Może masz i rację, ale co zrobimy, jeśli An­ton jest naprawdę chory?

- W każdym razie będzie wiadomo, że próbowali­śmy. Tyle przynajmniej jesteś winien Antonowi! I mnie.

- Zrobię to dla Antona - cicho odparł Karl, a Marja uśmiechnęła się do niego spod ciemnego kapelusza. - I dla Benjamina...

Marja kiwnęła głową.

- A także dla Amelii i Karla Martina. Pamiętaj, że cho­dzi również o ich prawo. Jeśli i teraz nie dostanę tego, co mi się należy, to nic nie przypadnie naszym dzieciom.

Za każdym razem, gdy w podobnej sytuacji padały imiona bliźniąt, sumienie nie dawało jej spokoju. Karl nie może się nigdy dowiedzieć... Musi wierzyć, że uko­chane dzieci są jego.

- Dla Amelii, Benjamina i Martina. Ruszyli dalej.

Marja z łatwością odnajdywała drogę, zawsze do­brze orientowała się w terenie.

Solheim zdawało się opustoszałe.

Cóż za ironiczna nazwa, pomyślała Marja.

Przeciągłe wycie.

Karl drgnął.

- Spokojnie! To nie są dzikie zwierzęta, to ludzie.

- Na miłość boską, żaden człowiek nie może chyba... Karl urwał. Nagle przypomniał sobie Kari.

- Stary Mikkjel na pewno się podda, kiedy zobaczy, że jest nas dwoje. Najlepiej będzie, jak ty z nim pomówisz.

Zastukali.

Upłynęło sporo czasu, zanim klucz obrócił się w zamku.

- Do diabła, tak późno przychodzicie, zaraz umrę z pragnienia...

Mamrotanie starego urwało się gwałtownie, gdy uj­rzał dwie nieznane osoby.

- Do diabła, kim jesteście? Złodzieje i rozbójnicy nie mają tu czego szukać, to tylko gromada szaleńców.

- Nie przyszliśmy tu, żeby kraść, przyszliśmy po Antona z Wdowiej Zagrody!

- Znowu ty! To mi dopiero bezczelna... - Starzec energicznie pokręcił głową, zmrużył oczy. - O, do dia­bła, lensman powiedział...

Karl prędko wysunął rękę. Jego siła zaskoczyła sta­rego.

- Nie możesz nam zabronić zabrania go stąd - oświad­czył Karl i na moment pokazał strażnikowi broń.

- No... Nikt mnie nie oskarży o zaniedbanie, skoro przychodzą tutaj i podsuwają pod nos strzelbę. Ale lensman już się wami zajmie, nie wywiniecie się!

- Zamknij gębę, Mikkjel, donoszenie może ci się nie opłacić.

- Do diaska, Karl, przestań straszyć tego starego nie­szczęśnika - wtrąciła się Marja. - Lensman prędko się do­wie, kto zabrał Antona, nie mamy zamiaru tego ukrywać.

- Sami po niego idźcie - wykrzywił się Mikkjel i przekręcił klucz w zamku za ich plecami.

Marja przestraszyła się. W pomieszczeniu było teraz zbyt ciemno, by mogła dostrzec cokolwiek poza cieniami.

Większym jednak lękiem napełniały ją odgłosy do­chodzące do jej uszu.

Gdzieś z jakiegoś miejsca dobiegał płacz, jakby dzie­cięcy.

Ktoś chrapał albo może się dusił.

Kobiecy głos monotonnie powtarzał urywki psalmu. Słowa wyśpiewywane piskliwym głosem następowały po sobie bez ładu i składu.

Marja miała wielką ochotę zatkać uszy, zaraz jednak zmieniła zdanie i jedną rękę przysunęła do nosa. Nigdy do­tąd nie czulą smrodu gorszego niż ten tutaj. Mieszanina ludzkich odchodów, zgnilizny i starego zgęstniałego dymu. Jedynym źródłem powietrza był dymnik w starej izbie.

- Jak ktokolwiek może tutaj żyć?! - warknęła.

- O, można się do tego przyzwyczaić - odrzekł Mikkjel i znów zaśmiał się głucho.

Ten człowiek jest równie szalony jak tamci, pomy­ślała Marja. Zerknęła na drzwi z tyłu, zwalczyła w so­bie chęć otwarcia ich i wydostania się stąd.

- Anton - szepnął Karl.

- Gdzie?! Mikkjel kopnął ciało człowieka śpiącego na środku izby. Marja przymknęła oczy i przeszła ponad nim. Cieszyła się z ciemności, nie chciała widzieć.

- Specjalna kwatera. - Mikkjel wyszczerzył zęby w uśmiechu i otworzył maleńkie drzwiczki w głębi po­mieszczenia.

Kiedyś zapewne gospodyni miała tu swoją spiżarnię. Ale w tej dziupli nie mógł się chyba zmieścić dorosły mężczyzna?

- Tutaj zachowuje się spokojnie - cierpko zauważył Mikkjel.

Marja dostrzegła teraz w ciemności zarysy skulonej postaci. Zbliżyła się do niej ostrożnie, Karl posuwał się za nią jak podpora.

- Anton - szepnęła. - Spisz? Szalony rechot strażnika zagrzmiał, jakby Mikkjel nigdy nie widział nic śmieszniejszego.

- Na miłość boską, on nie żyje!

- Nie żyje? Ależ skąd! Zawsze tak siedzi.

- Taki chudy!

- Nie mogę w niego wmusić przysmaków - zaśmiał się strażnik.

Marja spostrzegła, że Mikkjel coś żuje. Nie mogła pojąć, że jest w stanie jeść w tym grobowcu. Panował tu wprost nieopisany smród.

- Zabierzmy go stąd. Karl ożywił się. Chwycił bezwładne ciało i wyciągnął je z nory. W istocie był to Anton.

- On nie żyje! - wykrzyknęła Marja. Karl próbował się zorientować, jaka jest prawda.

- Nie, tli się w nim jeszcze życie. Ale Bóg wie, że nie jest to twoją zasługą, Mikkjel. Ludziom we wsi nie spodoba się to, co im opowiemy.

- Wszyscy wiedzą, że dom wariatów to nie raj - ze zdumiewającą trzeźwością odparł strażnik. - Wątpię, by ktokolwiek zazdrościł mi mojej roboty, będą więc trzymać język za zębami.

Karl musiał przyznać mu w duchu rację.

Mikkjel, nie przestając chichotać, otworzył im drzwi. Nocne powietrze zdało się w ustach najsłod­szym winem. Na niebie wisiał blady księżyc. Karl po­patrzył w górę.

- Myślisz, że to prawda? Że szaleńcy wyją do księ­życa?

- Nie wiem. Ten tutaj w każdym razie nie wyje. Biedny Anton...

Posłyszał drżenie w głosie żony, wiedział, że Marja bliska jest rezygnacji. Mała nadzieja, by Anton mógł w jakikolwiek sposób im pomóc. Lensman i tak wygra, Anton nie będzie w stanie sprzeciwić się tym, którzy upychali sobie po kieszeniach jego dobra.

- Będę go pielęgnować - szepnęła Marja.

Karl postanowił kiwnąć głową na pociechę. Być mo­że jakoś jej się to uda. Marja miała wszak tak wiele środ­ków zaradczych, tyle umiała, ale Karl nigdy nie słyszał, by jakiekolwiek wywary z ziół i dziwne maści podzia­łały na chorobę umysłu. A wtedy ich zuchwały postę­pek nie ujdzie im na sucho. Lensman nie okaże łaski.

ROZDZIAŁ III

Marja wyjęła starą skrzynkę Kari, wysypała zawartość na stół. Na większość pojemniczków sama kiedyś nakle­iła karteluszki z nazwami, wciąż zawierały niezwykłe, pachnące mieszanki. Niektóre z nich znała, o innych wie­działa niewiele. Wśród nich powinna znajdować się brą­zowa, twarda jak kamień grudka. Kari mało o niej mówi­ła, lecz Marja zrozumiała, co miała na myśli. Wzmianki o tym lekarstwie nie znajdzie się chyba w żadnej ze wspa­niałych ksiąg, które Marja widziała w bibliotece pastora. Raczej w ogóle nie po tej stronie świata.

Musiało być bardzo stare, być może straciło już na­wet moc, a może wszystkie te formuły i zaklęcia to tyl­ko wymysły? W dodatku powinien być czwartek i peł­nia księżyca.

Ale Kari zwykle wiedziała, co mówi.

Marja szukała. Nic.

Któreś z dzieci zapłakało przez sen, prędko pozbie­rała wszystko z powrotem do skrzynki i już chciała do nich pójść, lecz usłyszała spokojny głos Karla.

Siedziała więc dalej przy długim stole, który ustawi­ła na zewnątrz, pod ścianą domu. Okap częściowo przesłaniał nocne niebo, było równie niebieskie jak po­przedniej nocy, gdy ciągnęli Antona długą drogą z go­spodarstwa Mikkjela. Marja wmusiła w niego trochę wody i owsianki, niestety większość zwrócił. Potem, mamrocząc niezrozumiałe słowa, zapadł w sen. Ale Marja nie mogła uwierzyć, że nie ma już żadnej nadziei. Jej zdaniem ten człowiek był po prostu wycieńczony, bliski śmierci z głodu i wyczerpania.

- Jedzenie, ciepło i wzmacniające napoje niedługo postawią go na nogi - pocieszała wystraszonego Karla.

- Nie mamy czasu, najwyżej dwa, może trzy dni. Lensman prędko się zorientuje, co się stało.

- Niczego się nie dowie, jeśli Mikkjel będzie trzymał język za zębami. A myślę, że tak właśnie się stanie. Upłynie sporo czasu, zanim ktoś spyta o Antona.

Karl przyjął jej słowa, daleko mu jednak było do spokoju. Gdy nazajutrz wczesnym rankiem któryś z chałupników zapukał do drzwi, Karl ze strachu ma­ło nie wypadł z łóżka. Dzieci też zrozumiały, że dzie­je się coś dziwnego. Dowiedziały się, że Anton zamie­szka z nimi przez pewien czas.

- Aż wyzdrowieje - oświadczyła Marja.

- Czy on już nie jest szalony? - dopytywał się Martin. Karl nie zdobył się na odpowiedź.

- Wydaje nam się, że nie - odrzekła Marja. - I mimo wszystko to wasz... dziadek.

- Może lepiej, jeśli nie będziemy zostawać z nim sa­mi - stwierdził Martin spokojnie.

- Może i tak - zgodził się prędko Karl. - Pewnie masz rację, ale nie bójcie się go.

Z izby nie dobiegał już żaden dźwięk. Marja delikat­nie przesunęła świecę, którą zabrała ze sobą. Ściekający wosk utworzył na blacie stołu małą kulkę. Marja wyjęła otrzymane od Kari stare zwoje, zapełnione niezwykłymi znaczkami i literami. Niektóre z nich rozumiała, choć napisane zostały niewprawną ręką. Atrament czy też sub­stancja, którą posługiwał się pisarz, wyblakła, rozpłynę­ła się na grubo tkanym płótnie.

Commonde en Diabolus Kompento. - Obejdź staj­nie w kierunku przeciwnym do ruchu słońca na niebie, powtarzając te słowa: Omnia Sierod Memento Tua Samelta Misa Soflua Rultus Eris...”

Marja z mozołem odczytywała dziwne i groźne sło­wa. Przeniknął ją dreszcz, w tych wyrazach tkwiła jakaś potęga, zdały się grzmiącą mową o czekającej ją karze.

Czytała dalej, rozumiejąc równie mało.

Ale w końcu wyczytała coś „o wypędzaniu diabłów choroby księżycowej”.

Trzymała miseczkę z tajemnymi składnikami nad Antonem, monotonnie mrucząc owe niezwykłe słowa.

Z całych sił starała się, by jej szept brzmiał jak praw­dziwe zaklęcie. Po plecach, przebiegł jej dreszcz. Bała się. Nie słów, nie tego, co musiało w nich tkwić.

Bała się o Antona.

Zaklęcia nie odnosiły żadnego skutku.

Marja zrezygnowała. To jakieś głupstwa. Zrozpaczo­na odrzuciła miseczkę, zawartość poleciała na podłogę. Jutro ją zetrze.

- Anton - szepnęła, osuwając się na stołek przy jego posłaniu. - Nie możesz...

Nawet się nie poruszył.

Marja westchnęła głęboko, przetarła ręką zmęczone oczy. Karl spał spokojnie w łóżku zaledwie w odległo­ści kilku łokci od niej. Maleńka izba rozświetlona bia­łym blaskiem księżyca, wpadającym wąskim promie­niem przez okienko, wydawała się taka spokojna.

Marja poszła spać.

Nie słyszała szurania małych stóp po podłodze, nie słyszała, że ktoś podnosi miseczkę z tajemnym środkiem, płucze ją i odstawia na miejsce. Nie słyszała szeptu córki, nie widziała drobnej rączki pieszczącej chorego.

Dopiero gdy światło dnia zajrzało do izby, Marja się przebudziła, instynktownie wyczuwając, że coś się stało.

Zaspana wysunęła się spod okrycia, potrząsnęła Kar­la. Zmrużonymi oczyma popatrzyła na przeciwległą ścia­nę. Chciała krzyknąć ostrzegawczo, ale w porę się po­wstrzymała. Przy łóżku Antona siedziała mała Amelia.

Cud nad cuda.

Anton był przytomny i uśmiechał się do dziecka.

- Mamo, zobacz, dziadek wyzdrowiał - rozpromie­niła się dziewczynka.

Zaskoczona Marja pokiwała głową.

- Jesteś bardzo mądra, Amelio. Obudziłaś go...

- Mhm. Delikatnie go tylko pogłaskałam, o, tak! Rączki dziewczynki znów dotknęły ramienia stare­go, Anton przymknął oczy.

- Cudownie... Masz takie gorące, dobre ręce, malutka. Marja drgnęła, te słowa o czymś jej przypomniały. Gorące dłonie. I ona je miała. Wówczas obecność Kari sprawiła, że owa nieznana siła wydobyła się z głębi ciała Marji. Ka­ri jej w tym pomogła. To było tak dawno temu, nigdy potem się nie udało, ale czy to możliwe...? Czy możli­we, żeby mała już zdążyła się nauczyć wykorzystywa­nia tej niezwykłej mocy?

Marja przeszła przez izbę jak lunatyczka. W króciut­kiej nocnej koszuli przysiadła na drewnianej podłodze i popatrzyła Antonowi w oczy, zaczerwienione i zmęczo­ne, lecz niezmącone, spoglądające wyjątkowo przytomnie.

- Witaj z powrotem, Antonie.

- Z krainy pustki, to masz na myśli?

- Tak. W jaki sposób... Co...? Anton położył się z powrotem, przymknął oczy.

- Mało pamiętam. Czuję się straszliwie zmęczony... Pewnie niedługo umrę, Marjo, pójdę do Gjertrud.

W jego głosie pobrzmiewała bezradność i rezygna­cja, z którą Marja nie mogła się pogodzić.

- Nie - oświadczyła twardo. - Nie możesz się pod­dawać. Masz po co żyć. Tyle razy już pokazałeś, że chcesz żyć.

Amelia przysłuchiwała się rozmowie dorosłych z szeroko otwartymi oczami. Cud, jakiego dokonała, najwidoczniej poszedł już w zapomnienie, w dodatku dziadek mówił o śmierci.

Dziewczynka wstała, podeszła do łóżeczka stojące­go tuż obok łóżka, które dzieliła z bratem. Benjamin jeszcze spał. Leżał pulchny, zdrowy i czarnowłosy, otu­lony w duże kawałki płótna, ale bez powijaków, Marja nie chciała go nimi krępować.

Amelia obudziła dziecko, delikatnie łaskocząc je pod nosem. Zadarty nosek zmarszczył się, usta wykrzywi­ły w półśnie, lekko poruszył głową. I zaraz otworzył oczy, te osobliwe dziwne oczy, połyskujące złotem.

Amelia otrzymała na powitanie serdeczny poranny uśmiech i zaraz wyciągnęły się do niej dwie pulchne piąstki.

- Dzień dobry, Benjaminie. Dobrze spałeś? Zobacz, kto tu jest...

Marja zorientowała się, co zamierza córka. Już chcia­ła się poderwać, zasłonić małego fałdami spódnicy i na­kazać Amelii, by zabrała go z domu. Było jeszcze za wcześnie, zbyt niebezpiecznie, by narażać na taki widok Antona. Wciąż mógł balansować na granicy dzielącej dwa światy. Przecież właśnie z powodu tego dziecka stracił równowagę, sprawiło to rozczarowanie wywoła­ne przez jego jedynego potomka spłodzonego w tak późnym wieku, urodzonego przez matkę, która oddała za to życie.

Dziecko nie było normalne.

Takie dzieci umierały zwykle zaraz po urodzeniu. Rzadko już się zdarzało, by wynoszono je do lasu, lecz i tak znikały. Po cichu. Nikt o nie więcej nie pytał.

Marja niczym we śnie patrzyła, jak córka niesie chłopczyka do starego. Chciała zbudzić Karla, nie mo­gła jednak ruszyć się z miejsca. Co się teraz stanie? Czy widok dzieciaka znów wpędzi Antona w szaleństwo? Czy znów będzie próbował zabić syna?

Na myśl o tym, że po raz drugi pochyli się nad za­winiątkiem z Benjaminem przerażona, że stało się naj­gorsze, Marja poczuła, jak wokół serca zaciska się jej żelazna obręcz. W ciągu kilku sekund, zanim Amelia zdążyła przejść przez izbę, Marja dokonała odkrycia:

Pokochała to dziecko.

Tak jakby było jej własne.

Niepokój o Antona w jednej chwili stał się ledwie cieniem lęku, który odczuwała o Benjamina.

Amelia uklękła. Dziecko mamrotało coś po cichu, z kącika ust sączył się strumyczek śliny. Język był tro­szkę za duży, ale chłopczyk umiał się uśmiechać, i uśmiechał się niemal bez przerwy od urodzenia.

- Zobacz, dziadku Antonie, to Benjamin... Anton drgnął. Otworzył oczy, długo patrzył na dziewczynkę. Potem jego spojrzenie padło na niemow­lę. Marja zacisnęła pięści. Z twarzy Antona nic nie da­ło się wyczytać.

- On jest człowiekiem - cicho rzekła z powagą Ame­lia, jak gdyby wyczuwała żal i rozczarowanie starego.

Oczy Antona zmętniały, Marja pochyliła się w przód niczym kotka gotowa do ataku w obronie młodych.

Posłyszała, że Karl rusza się w łóżku za jej plecami.

- On... jest... człowiekiem...

Ileż bólu w tych słowach!

I mądrości.

Nareszcie niewidzialne więzy krępujące serce i cia­ło Marji opadły. Mogła się już ruszyć, podejść do nich, przytulić córkę i chłopczyka.

W oczach zapiekło, ale Marja nie przywykła do płaczu.

- On jest człowiekiem, Antonie! Masz rację. I my­ślę... myślę, że ma ojca.

- To prawda - niewyraźnie odpowiedział stary. - On... ma jej rysy. Widzę to teraz, to żaden odmieniec.

- Antonie! Wróciłeś do nas, to nieprawdopodobne, aż trudno uwierzyć! Ach, przyjacielu, jakże się cieszę!

Na dźwięk wesołego głosu Karla uśmiechnęli się wszyscy. To on walczył w imieniu dziecka przeciwko Antonowi, Marji i całej wiosce.

Anton sprawiał wrażenie całkiem pozbawionego sił, ale pozwolił przyjacielowi posadzić się na łóżku. Męż­czyźni objęli się. Silne ramiona Karla splotły się z bez­władnymi, pozbawionymi mięśni rękami Antona.

- Teraz już wszystko się ułoży - mruknął wzruszo­ny Karl, zwilżając łzami suche policzki starego.

- Och, oby tak było - szepnęła Marja i poszła zawie­sić kociołek nad ogniem.

Teraz, kiedy wszyscy domownicy miewali się do­brze, jej myśli powędrowały dalej.

Jesień się zbliża.

A pastor wspominał, że jesienią zamknie szkołę na dobre.

Marja kroiła słoninę na śniadanie, zgrzytając zębami ze złości. Należała do ludzi, co to zajmują się zmartwie­niami po kolei i dają z siebie wszystko, by znaleźć jakieś rozwiązanie. Gdy tylko jeden kłopot mają z głowy, za­raz zajmują się następnym. Szkoła od dawna tkwiła w jej sercu niczym cierń, stała się symbolem dumy i klęski.

Gotowa była przyznać, że jednym z powodów, dla których walczyła o Antona, jest właśnie szkoła. Bez nie­go, bez jego pieniędzy i wpływów, nigdy nie udałoby się jej otworzyć. Pastor przecież już wtedy oświadczył, że jest przeciwny temu pomysłowi, ale po kilku chudych miesiącach, kiedy to posyłano przysmaki na plebanię, wreszcie się zgodził. Demonstracyjnie wprawdzie okazał swą złą wolę, między innymi nie pozwalając Marji, by była matką chrzestną Benjamina. Ludzie jednak przywy­kli, że wokół gospodyni z Oppdal zawsze krążą niespo­kojne wichry, i o tym skandalu chyba już zapomnieli.

Ale Marja nie umiała puścić tego w niepamięć. Pa­miętała też dobrze skrywane w półsłówkach groźby pa­stora. Revelin coś knuł. Wiedział, jak wielkie znaczenie ma dla niej szkoła. Zdawał też sobie sprawę, że nawet drobne ziarenko powszechnej oświaty może kiedyś wykiełkować i odebrać proboszczowi jego władzę.

A Marja niczego bardziej nie pragnęła.

Ludzie, maluczcy i nędzni, potrzebowali każdego, na­wet najmniejszego kamyczka w budowaniu swoich wałów obronnych. Jeśli kiedykolwiek mieli zacząć żyć inaczej, wolni od nieustających nacisków urzędników, duchow­nych i wielkich panów, potrzebna im była wiedza, poczu­cie własnej wartości i znajomość spraw, o których milczał Kościół, świadomość zdrad i oszustw, jakich co dzień do­puszczali się zaufani, których sami wybrali.

Marja mocniej zamieszała gorący wytopiony tłuszcz. Dosypała mąki i dolała odrobinę wody. Gęstą przyru­mienioną masę rozprowadziła jeszcze wodą, nie miała mleka, krowy wciąż były w górach.

Szkoła znów musi zacząć działać. To pierwsza rzecz, o której pomówi z Antonem. Wiedziała, że może liczyć na jego wsparcie. Najpierw jednak Anton na powrót stanie się panem w swym własnym domu. Marja uświadomiła so­bie, że w tej kwestii lensmana i pastora łączył wspólny cel. Mogli okazać się ostrymi skałami, o które łatwo się rozbić.

- Jeśli jest bodaj odrobina sprawiedliwości na tym świecie, to wyjdzie na nasze - mruknęła pod nosem.

- Co powiedziałaś? - dopytywał się Karl.

- Och, nic takiego, chodźcie jeść, a ja pomogę Anto­nowi. Obawiam się, że sos na słoninie może się okazać dla niego zbyt ciężki, ale mam wczorajszą zupę na mię­sie, jeśli nie skwaśniała w tym upale.

Zeszła do wykopanej w ziemi piwnicy, która zawsze zdumiewała ją swym wilgotnym chłodem. Zupa prze­chowała się dobrze, Anton zjadł trzy pełne łyżki. Marja musiała się opanować, by natychmiast nie zacząć mówić o swoich kłopotach ze szkołą.

Podszedł Karl i uścisnął ją ukradkiem.

- Czyż to nie jest cudem, moja Marjo, że on wyzdro­wiał?

- To prawda, trudno w to uwierzyć.

- Marjo, muszę cię o to zapytać. Co ty właściwie ro­biłaś dziś w nocy?

Odwróciła głowę, starannie wycierając dawno już czystą drewnianą łyżkę.

- Czy to były... czary? Popatrzyła mu w oczy, dostrzegła w nich napięcie, strach i podziw. Przez moment z rozkoszą się w tym pławiła, lecz w końcu powiedziała:

- Nie, to nic takiego. Stare bzdury. Byłam w rozpa­czy. Ale to nie moje zabawy pomogły Antonowi, tyl­ko... Amelia.

- To dobre dziecko. Czyż nie mówiłem, że potrafi ożywić kamień?

- To rzeczywiście dobry dzieciak, taka troskliwa i doj­rzała. Trudno uwierzyć, że nie ma jeszcze siedmiu lat.

Karl uśmiechnął się zadowolony.

Jak inaczej?

Miał taką szarą młodość, ubogie życie na dzierżawie u stryja.. Marja odmieniła jego los. Oczywiście musiał wie­le poświęcić dla tej miłości, lecz nagroda przewyższyła ofia­rę. Dwoje wspaniałych dzieci. I ten jej ciepły uśmiech, blask w oczach, należący tylko do niego. I jeszcze spadek, które­go się spodziewała, przez co Karl mógł odmawiać przyję­cia proponowanych przez stryja najczarniejszych robót.

- Kocham cię, Marjo. Poczuł, jak obco brzmią te słowa w jego ustach.

Na dziedzińcu kościoła ludzie stali zbici w nieduże gro­madki. Letni dzień był raczej pochmurny, niskie chmury otuliły szczyty gór miękką wełną. Ludzie, a przynajmniej kobiety, ubrani byli w lekkie letnie stroje. Mężczyźni po­cili się w czarnych odświętnych ubraniach, niewiele różnią­cych się od tych używanych zimą. Niektórzy z młodych chłopców pościągali kurtki, lecz surowe spojrzenia kobiet stojących najwyżej przy schodach kościoła przywołały ich do porządku. Kilkoro dzieci bawiło się w zagłębieniu gruntu, gdzie, jak powiadano, za sprawą zaklęć Mogensa jakiś bezczelny młodzieniec zapadł się pod ziemię.

Marja leciutko drżała z napięcia, uwielbiała takie gry.

Ubrała obu swych chłopców w najlepsze stroje. Martin dostał nowe czerwone spodnie, we wsi dotych­czas nigdy nie widziano tak kolorowo ubranego dziec­ka, jedynie pastor pokazywał się w barwnych szatach.

Na Antona nie pasowały już jego stare ubrania, sprawiał wrażenie niższego i chudszego niż dawniej. Marja w nocy zwęziła dla niego parę niedzielnych spodni Karla, kurtce wystarczyło kilka szwów po bokach, do­brze leżała po umieszczeniu niedużych poduszek z we­łny w ramionach. Koszule z lnianego bielonego płótna jaśniały. Marja z dumą strzepnęła niewidzialny pyłek z kołnierzyka ojczyma.

Byli gotowi. Ujęła Amelię za rękę, uśmiechnęła się ciepło do wystrojonej na biało córeczki. Sama Marja nosiła niebieską suknię, tę z tkaną wstawką w pasie i srebrną nitką u rękawów.

Dzisiaj wieś miała spotkać Antona. Stary uznał, że da radę dojść do kościoła. Nie było więc drogi odwrotu, lu­dzie zobaczą go na własne oczy, porozmawiają z nim i przekonają się, że odzyskał rozum. Lensman i pastor przegrają, zanim walka rozpocznie się na dobre.

Marja podniosła twarz do zachmurzonego nieba, wydało jej się, że czuje ciepło ukrytego za warstwą obłoków słońca.

- Cudowny dzień - rzekła rozpromieniona. Wszyscy wiedzieli, że nie ma na myśli pogody.

- Mój Boże, to jest... To nie może być... Anton z Wdo­wiej Zagrody!

- Ależ skąd! On jest przecież...

- Marja z Oppdal go sprowadziła. Nie dość, że cią­gnie do kościoła tego odmieńca, to teraz jeszcze wle­cze jego szalonego ojca.

- Patrzcie, jak on pewnie kroczy! Wita się i rozmawia.

- Doprawdy? Czy to możliwe? Sam muszę to zobaczyć.

Z początku wśród ludzi rozległy się szepty, wymie­niano pytające spojrzenia. Przestępowano z nogi na no­gę, dłonie podrywały się do ust.

Anton tu i ówdzie zamienił z kimś kilka słów. Tłum pod kościołem rozstąpił się na boki, pozwalając mu bez przeszkód przejść. Lensman, zajęty konwersacją z po­mocnikiem asesora i nowym dzwonnikiem, wyraźnie po­bladł. Spojrzenia ciekawskich zatrzymały się na nim, na błyszczących guzikach dumnego munduru. Z oczu lens­mana bił chłód, chociaż usta rozciągnęły się w uśmiechu.

W momencie gdy Anton do niego doszedł, jak na komendę ucichły szepty i pogaduszki. Zebrani wstrzy­mali oddech, gdy Anton wyciągnął rękę i dostojnie przywitał się ze swym opiekunem.

- Dzień dobry, lensmanie. Jak z twoim zdrowiem? Dawno cię nie widziałem...

Oczy Antona lśniły rozbawieniem.

- Anton! Ale... ale... ty jesteś zdrowy?

- Owszem, dziękuję. Nareszcie wydostałem się z głę­bokiej doliny mrocznego żalu. Moja ukochana żona... Nigdy nie przestanę ubolewać nad jej stratą. Teraz jed­nak jestem w stanie oderwać myśli od doliny rozpaczy - oświadczył uroczyście i wyraźnie.

Nowy dzwonnik wolno pokiwał głową z uśmiechem. Podeszła do nich rosła, wystrojona kobieta. Z iryta­cją szarpnęła męża za rękaw.

- Nie stój jak słup soli. Wypełnij swój obowiązek, zadbaj o to, żeby szaleniec wrócił tam, gdzie jego miej­sce, zanim zdarzy się nieszczęście, słyszysz?

Lensman nie wiedział, co robić. Bystro patrzące oczy Antona jednym spojrzeniem zniweczyły jego marzenia o spokojnej starości jako pana Wdowiej Zagrody.

No cóż.

Jeśli rzeczywiście przegrał, no to przegrał. I tak nie grozi mu głód. Ale wina będzie mu brakowało. Lens­man, rzec można, przyzwyczaił się już do słodkiego napitku z piwniczki Antona. Tego nadzwyczajnego luksu­su, którym rozkoszował się przez ostatnie miesiące.

- Miło cię widzieć - oświadczył spokojnym tonem i nareszcie ujął wyciągniętą do niego rękę Antona. Roz­gniewana żona odeszła pospiesznie.

- Idę do pastora - krzyknęła na odchodnym. - Osza­lałeś tak samo jak twój podopieczny, lensmanie.

Ludzie nie kryli wesołości. Taka scena wynagradzała niemal z nawiązką trwającą blisko cztery godziny nużącą ceremonię, jaka czekała ich, gdy tylko dadzą się pochło­nąć wielkiej nawie otwierającej się za szarym portalem.

W oczach Nadjany obserwującej spotkanie Antona z lensmanem pojawiły się iskierki rozbawienia. Stała u boku teścia, skryta za węgłem. Słyszała, jak Revelin zaczął ciężko oddychać, gdy Marja Oppdal z wyniosłą miną podprowadzała ojczyma do lensmana.

- Co się dzieje? - szeptem spytała Nadjana.

- Ta dziewucha znów zaczyna. Nie powstrzyma się przed żadnymi środkami, chytra baba!

- Baba? Nie ma nawet tylu lat co...

- To prawda, jest bezwstydnie młoda - syknął pastor przez zęby.

- Dlaczego lensmanowa tak się rozzłościła?

- Cieszyła się pewnie, że usadzi ten swój szeroki za­dek w pięknym salonie Wdowiej Zagrody. I niech mnie szatan porwie, jeśli nie wolałbym widzieć tam jej tył­ka, zamiast... tego babska z Oppdal - splunął.

Nadjanę nieco zdumiała ta nieprzejednana nienawiść teścia do Marji Oppdal. Owszem, rozumiała, że kobieta może prowokować, sprawiała wrażenie śmiałej, wręcz bezczelnej. Chodziła z zuchwale podniesioną głową, tak że przedstawiciele władzy musieli wprost marzyć o przygięciu jej karku. Nadjana uśmiechnęła się złośliwie, pa­miętała paniczną ucieczkę tej kobiety na wiadomość o małżeństwie Justitiana. Nieszczęsna myślała, że jej mło­dzieńcza miłość wróciła do domu i nadal będzie jej za­bawką! Ale Marja Oppdal przekonała się, jak bardzo się pomyliła. Nikomu nie wolno więcej bawić się Justitianem. Już ona, Nadjana, zatroszczy się o to, by okres je­go upokorzeń się skończył. Najpierw ojciec, potem inni. Godność Justitiana była najważniejszym celem Nadjany.

Żałowała, że nie może go teraz zobaczyć. Ciekawe, jak by zareagował? Co on czuł dla tej kobiety? Czy mo­gła stanowić jakieś zagrożenie? A może już o niej za­pomniał, tak jak mówił wtedy w chacie dzwonnika?

Nadjana nie lubiła rywalek, przywykła, by być najpierwszą wśród pań, by jako pierwsza częstować się z półmiska. Bawiło ją zainteresowanie innych kobiet jej mężczyznami, właściwie stanowiło część emocji, jeśli jednak mężczyzna potajemnie darzył sympatią tę dru­gą, to zupełnie inna sprawa.

Nadjana bacznie się przyglądała czarnowłosej dziew­czynie. Stwierdziła, że jest piękna. Całkiem inna niż ona sama, czarna jak noc, o miękkim kocim ciele, usta mia­ła czerwone, jakby je umalowała, ale przecież ta wio­skowa piękność nigdy nawet nie widziała szminki.

Nadjana spod zmrużonych oczu śledziła każdy ruch Marji. Jej mąż wyglądał na sympatycznego człowieka, bezbarwne włosy, lekki zarost, pełne usta, duże ręce i silne ciało. Z pewnością anioł. Kobieca intuicja pod­powiedziała Nadjanie, że małżonkowie ulepieni są z całkiem różnej gliny.

Irytacja pastora rozbawiła ją jeszcze bardziej.

Miała wrażenie, że czuje jego wrogość niczym lodo­waty powiew za plecami, i cieszyła się, że przynajmniej w tej sprawie mogą mieć w przybliżeniu zgodną opinię.

Nadjana zrozumiała, że ta Marja z pewnością za bar­dzo rządzi się w wiosce. Może odgrywać wśród kobiet rolę przewodniczki, wywalczyła sobie bowiem przy­jaźń i szacunek, chciała piąć się do góry jak damy, które Nadjana obserwowała na królewskim dworze. Ale co chciała osiągnąć? Co sprawiło, że postanowiła wyłamać się z szeregów rządzonej surowymi zasadami społecz­ności? Jakim wdziękiem i mocą się posłużyła, że oto­czenie zaakceptowało ją mimo jej odmienności?

Nadjana oblizała kącik ust. Doprawdy, to może być zabawne.

Być może uda jej się jednym uderzeniem zabić dwie, a nawet trzy muchy.

Jeszcze bardziej umocni pozycję Justitiana we wsi.

Przeżyje takie same emocje jak wtedy, gdy wśród ko­penhaskiej szlachty zdobywała szczególną pozycję, konkurując z podobnymi sobie.

Będzie też mogła zbliżyć się o krok do człowieka skrywającego niebezpieczną tajemnicę. Do Revelina.

Marja poczuła na plecach świdrujące spojrzenie sza­rych jak dym oczu. Odwróciła się, dostrzegła piękną kobietę przy rogu kościoła. Najpierw zachwyciła ją jej suknia, później na moment przykuł uwagę wyraz oczu nieznajomej.

Co też maluje się na twarzy tej obcej?

Czy to nienawiść?

Marja przełknęła ślinę.

Nie, to coś innego.

Wyzwanie. Rozbawienie. I chłodna, wyrachowana wo­la walki.

Marja domyślała się, że żona Justitiana może wiedzieć trochę za dużo. Przeszedł ją dreszcz. Przygarnęła do siebie Amelię i Martina, ukryła dzieci przed spojrzeniem przepięknej bogini, stojącej pod murem kościoła, prze­rażona, że tamtej może wystarczyć jedno spojrzenie, by odkryła grzeszne pochodzenie bliźniąt.

Marja zesztywniała na ławce, rozbolały ją barki. Już od blisko dwóch godzin zebrani w kościele słuchali wy­głaszanych przez Revelina nie kończących się opisów sądu ostatecznego. Kobiety po lewej stronie usadowiły się rządkami niczym nieduże pagórki. Najbiedniejsi stali z tyłu. Marji po raz pierwszy zdarzyło się siedzieć podczas nabożeństwa, Anton jasno dał do zrozumie­nia, że żadną miarą nie pozwoli pomniejszyć godności córki swej żony, Karl zaś nawet drgnięciem powieki nie zdradził, że z tym pokrewieństwem łączy się pewna mroczna tajemnica. Nikt nie musi znać sekretu Marji. Jego żona właściwie nie była córką Gjertrud, jej praw­dziwa matka przychodziła kiedyś do tego kościoła, mieszkała w tej wsi. Legendarna Maria czarownica, zwana też Aniołem. Karl od małego słyszał, jak doro­śli rozmawiają o niej, jak powtarzają szeptem emocjo­nujące historie o niezwykłej pani Mogensowej Skanke, która leczyła chorych i kąpała się nago w rzece.

Anton bez wahania zajął swe dawne miejsce w „klatce dla ptaków”, było to honorowe miejsce, dzielił je z dwo­ma innymi zamożnymi gospodarzami. A jego imię zosta­ło na wieki wyryte pod sklepieniem kościoła na pozłaca­nej tabliczce ponad drzwiami wejściowymi.

Śpiewali stare, dobrze znane psalmy, mówiące przede wszystkim o śmierci i sądzie, grzechu i karze.

Wargi Marji poruszały się, lecz spomiędzy nich nie wydobywał się żaden dźwięk. Spuściła oczy, popatrzy­ła w bok, siedziała tam młoda gospodyni z Solgarden z dzieckiem przy piersi. Do końca nabożeństwa wciąż pozostawało jeszcze parę godzin.

Marja czuła, że Nadjana się jej przygląda. Wyczuwa­ła jej spojrzenie, nie chciała jednak podnosić głowy, by je napotkać. Bała się tego, co tym razem zdoła w nim wyczytać. Na chłodno starała się ocenić, o co tamtej mogło chodzić. Czyżby Nadjana zamierzała wpłynąć na Justitiana i odciąć strumień darów płynących dla szkoły? Czy Marja straci sojusznika i przyjaciela?

Czy też może Nadjana chce czegoś więcej?

Kim ona jest?

Pytania jedno za drugim cisnęły się Marji do głowy. Na żadne nie umiała znaleźć odpowiedzi, ale gdzieś w głębi jej duszy przebudził się stary troll. Nigdy nie była osobą co­fającą się w obliczu wyzwania. Żadna rozpieszczona duń­ska baronówna nie zniszczy tego, co zbudowała Marja.

Nareszcie rozdzwoniły się dzwony. Trzy razy po trzy uderzenia. Nabożeństwo dobiegło końca. Ludzie powstrzymywali zbyt prędkie kroki, starali się nie zmie­rzać za szybko ku wyjściu. Marja niosła Benjamina na ręku, ale Karl zaraz zaofiarował się, że odbierze jej cię­żar. Amelia i Martin pobiegli przodem wraz z innymi chętnymi do zabawy dziećmi, których gromadka zebra­ła się wnet pod murami kościoła. Wprawdzie był już wieczór, lecz zostało jeszcze trochę czasu na zabawę, zanim rodzice zaczną rozchodzić się do domów.

Nadjana kroczyła sama, majestatycznie niczym królo­wa, rozdając na lewo i prawo uśmiechy. Kobiety podcho­dziły do niej pokornie, pozwalała dotknąć materiału swej niezwykłej sukni. Składały ręce na widok pereł, które Nadjana nosiła na szyi, nigdy nie widziały nic piękniejszego od jedwabnego haftu przy dekolcie i na trenie sukni.

Stary troll Marji przebudził się już na dobre.

Poczuła, jak wzbiera w jej piersi gniew, wiedziała, że twarz marszczy się jej w mało przyjemny sposób.

Marja przywykła do nietajonego podziwu mężczyzn, był czymś oczywistym. Umacniał jej poczucie własnej wartości. Wiedziała, jaką moc ma nad nimi. Teraz wstrząśnięta patrzyła, jak tłoczą się wokół baronówny, zapatrzeni w nią niby spragnione łakoci dzieci.

A przecież to wokół niej zawsze tłoczyli się po na­bożeństwie.

- Chodź - Karl pociągnął ją za rękę. Wiedziała, że zorientował się w sytuacji.

- Nie - syknęła Marja. - Zostajemy. Miałabym prze­kradać się stąd jak gąsiątko z kaczej sadzawki?

- Ty jesteś łabędziem - ogrzał jej ucho oddechem.

- Chcę ją poznać, pokazać jej... - oświadczyła Marja.

Karl odmówił w duchu modlitwę, prosząc, by żona po­wstrzymała się od kolejnego wybuchu. Znał już ten szcze­gólny błysk w jej oczach. Teraz znów zapłonęły, a to za­wsze oznaczało nieprzyjemności. Stał z dzieckiem na ręku i czuł, jak spala go wstyd. Za nic na świecie nie ośmieliłby się ująć tej nadziemsko pięknej baronówny za rękę. I tak nie zrozumiałby, co ona mówi, duńska mowa jest wszak taka niewyraźna. Marję zawstydziłaby być może jego nie­poradność, lepiej zostać tutaj, trzymać się z daleka.

- Marja - Karl chce się przywitać z baronówną - roz­legł się jakiś głos z tyłu.

Karl nabrał powietrza w płuca, spokojnie je wypu­ścił, tyle jeszcze mógł znieść. Nieobce mu były złośli­wości dwóch nieokrzesanych synów stryja. Miał jed­nak dość siły, by nie zareagować gniewem. Dopóki Marja należała tylko do niego, spokojnie przełykał wszelkie obelgi, uważając, że płyną z czystej zazdrości.

Ujrzał, jak żona staje w kręgu kobiet otaczających Nadjanę. Mężczyźni trzymali się z daleka, lecz tym bardziej wypatrywali sobie oczy.

Wśród płótna i wełniaków chwilami błyskał jedwab, Nadjana była niczym paw wśród wróbli. Lśniącym, po­łyskującym i obcym tu stworzeniem, równie jasnym jak letnie niebo, które zaczęło wyłaniać się spomiędzy chmur.

Marja stanowiła jej przeciwieństwo. Karl zoriento­wał się, że obie kobiety wyróżniają się spośród tłumu, lecz uroda Marji była gorąca, intensywna i taka ziem­ska, Nadjany zaś eteryczna, zwiewna.

Marja postąpiła o krok do przodu, dwie panny z Do - sen niechętnie odsunęły się na bok. Karl nie słyszał słów, jakie zostały wypowiedziane, zauważył jednak, że wąskie brwi Nadjany odrobinę się ściągają.

- Witaj we wsi, nie miałam wcześniej okazji, by ci to powiedzieć - śmiało odezwała się Marja, patrząc prosto w oczy Nadjanie. Wąska dłoń, która się do niej wycią­gnęła, była biała i miękka jak rączka niemowlęcia.

- Dziękuję, ty jesteś Marja Oppdal?

- Tak. - Marja na moment zawiesiła głos, by zaraz podjąć z aż nadto wyszukaną uprzejmością: - Pozwól mi wyrazić swą radość z twego przybycia, baronówno. Wielu nas w tej wiosce zastanawiało się, co się stanie z biednym Justitianem Revelinem. Jak on się zresztą miewa? Wciąż jest taki słabowity?

Marja mówiła cicho, lecz jej słowa na pewno dotar­ły do najbliżej stojących kobiet. Nie powiedziała nicze­go szczególnego, lecz ta cudzoziemka na pewno wy­chwyciła ich ton.

I rzeczywiście, Nadjana zesztywniała.

Czy Marja Oppdal zdaje sobie sprawę, jak bardzo można jej dokuczyć, nazywając męża słabym?

- Justitian wkrótce stanie na nogi - oświadczyła krótko.

- O, tak, miejmy taką nadzieję. - Marja uśmiechnę­ła się przymilnie. - Inaczej szkoda by było, gdyby ba­ronówna... Ale znała chyba kondycję przyszłego męża, nigdy nie był zbyt silny.

W tych ostatnich słowach kryło się podwójne zna­czenie.

Teraz Nadjana odpowiedziała szeptem:

- Powinnaś się bardziej pilnować, Marjo Oppdal. Ty najbardziej ze wszystkich powinnaś się wystrzegać, by nie wyrażać się o Justitianie bez szacunku. Nietrudno zrozumieć, że od dawna już za nim latasz. Tam, skąd pochodzę, mamy na takie jak ty pewne zabawne słowo.

Twarz Marji spłonęła rumieńcem.

- Tam, skąd pochodzę, nie pozwalamy się obrażać bla­dym obcym kobietom, które nigdy w życiu nie zajmo­wały się żadną uczciwą pracą - odpowiedziała jadowicie.

- Szkoda mi ciebie, zrozumiałam, że już pierwszego wieczoru przyszłaś z jakąś sprawą do Justitiana. Ach, moja droga, jaką przyjemność sprawił mi twój widok w drzwiach!

Marja nie zdążyła się zastanowić. Nie zapanowała nad własną ręką, nagle zorientowała się, że palce jej płoną, a na lewym policzku Nadjany wykwita czerwona róża.

I znów na dziedzińcu kościoła zapadła cisza. Marji w oczach zakręciły się łzy wstydu i gniewu. Pożałowała swe­go postępku już w momencie, gdy padało uderzenie, było jednak za późno. Stała w miejscu jak skamieniała, całkowi­cie nieprzygotowana na cios zwiniętej w kułak pięści ele­ganckiej baronówny, który trafił ją w twarz, aż zadzwoni­ły wszystkie zęby. A wtedy cały rozsądek ustąpił szalonej wściekłości Marja uderzyła jeszcze raz, złapała za pieczołowicie ułożone białe włosy, pociągnęła za nie, wbijając jed­nocześnie łokieć w brzuch obcej. Mało brakowało, a poto­czyłyby się na trawę, gdyby dwaj młodzi chłopcy nie pod­skoczyli do Marji od tyłu i nie odciągnęli kobiet od siebie.

Nadjana dostrzegła dzikość w oczach swej przeciw­niczki. Ta tutaj to prawdziwa drapieżna kotka! Nadjanę na moment ogarnęło niezwykłe wrażenie, że kiedyś już przeżyła tę scenę.

Chłopcy odepchnęli Marję na bok i zajęli się Nadjana. Inni ludzie stali wokół nich jak kamienne słupy. Czegoś podobnego nikt nigdy jeszcze nie widział.

- Czy ona wyrządziła pani krzywdę, baronówno? Mam nadzieję, że przyjmie pani najgłębsze przeprosiny za na­szą daleką kuzynkę. Zawsze była trochę nieobliczalna.

Młodzi mężczyźni odprowadzili Nadjanę do bramy i dalej przez dziedziniec na plebanię. Podziękowała im wyniośle, nie wypowiadając ani słowa na pożegnanie. Kuzyni Karla spluwając odeszli stamtąd z rękami w kieszeniach. Odprowadzało ich wiele pełnych podzi­wu spojrzeń ludzi stojących pod murem kościoła.

Jakież to dziwne przeżycie, myślała Nadjana.

Delikatnym palcem próbowała ochłodzić rozpalony policzek. Z sukni zdjęła kilka włosów. Uznała, że Marja jest godną jej przeciwniczką.

- Wszystko widziałem - oświadczył Revelin.” - Teraz już ją mamy. Teraz już będzie koniec.

Rozpłomieniony, spocony, oddychał ciężko. Knykcie palców pobielały mu, jakby chciał zgnieść trzymany w dłoniach kielich. Nadjana spokojnie przyglądała się sta­remu pastorowi. Zachowywał się tak, jak tego chciała.

- Jak się miewa Justitian? - spytała i, wyminąwszy teścia, weszła na schody.

ROZDZIAŁ IV

Benjamin nie okazywał najmniejszej nawet chęci po­znania świata poza twarzami, które przypadkiem go mi­jały. Był dobrym dzieckiem, spokojnym i uśmiechnię­tym. Może dlatego tak łatwo go polubić, zastanawiała się Marja. Kiedy Karl zażądał, by zajęli się dzieckiem, zastępując Antona i Gjertrud, chłopczyk wydawał się Marji tylko kamieniem u szyi, kolejną przeszkodą w zre­alizowaniu planów zemsty. Pięć lat wyczekiwała powro­tu Justitiana, młody chłopak odesłany z domu miał się stać jej najpotężniejszym orężem w walce z Revelinem.

Gdy powrócił do domu z żoną, Marja się poddała. Dopiero wtedy, na widok pięknej małżonki dawnego kochanka, zdała sobie sprawę, jakimi fantazjami do­tychczas się karmiła.

Zemsta, której podporządkowała całe swoje życie, rozwiała się niczym czarny dym w promieniach słońca. Uszczęśliwiona dziękowała dobrym mocom, że we mgle, która ją otaczała, nie pobłądziła tak daleko, by stracić to, co naprawdę miało znaczenie: Karla. I dzieci.

Było jednak do tego bardzo blisko.

Ostatnie miesiące jawiły się jako pasmo codziennych małych cudów. Bliźnięta kwitły, poweselały, były bar­dziej otwarte, więcej śpiewały. Marja musiała przyznać, że nałożyła na dzieci zbyt wielki ciężar, ton nienawiści, goryczy i zimna mógł odbić się na całym ich życiu.

Modliła się, by jeszcze był czas. Czas na pokazanie im dobrych stron istnienia, nauczenie miłości i współ­czucia. Dzieci nie miały nic przeciwko dzieleniu się tym z Benjaminem.

- Patrz, on chyba próbuje złapać mnie za włosy! - po­wiedziała Amelia.

Dziewczynka nigdy nie miała dość zabawy z nieszczę­snym malcem. Mogła godzinami leżeć pod cienistym drzewem i pokazywać mu zabawnie szeleszczące listki.

Marja również usadowiła się na trawie jak mała dziew­czynka ze spódnicą podciągniętą nad kolana. Lipcowy dzień był nadzwyczaj upalny. Nie zazdrościły kosiarzom zmagającym się z układaniem siana na stojakach.

- Co się z nim stanie? - cicho spytała Amelia. Marja zorientowała się, że córeczka z lękiem czeka na odpowiedź.

- Nie wiem, malutka. Nikt nie wie. Ani jeśli chodzi o niego, ani o inne dzieci.

- Ale on... chyba nigdy duży nie urośnie?

- To prawda - odparła Marja, delikatnie gładząc ja­sne włosy dziewczynki. Jakie to dziwne, że mała tak wiele rozumie.

- Nie ma na to żadnego lekarstwa?

- Chyba nie. Ta choroba... Może kiedyś uda się jej zaradzić.

- Czy on będzie taki... jak tamta?

Marja wiedziała, kogo Amelia ma na myśli: dziew­czynkę towarzyszącą kataryniarzowi, straszny zaśliniony przykład czarnego humoru Boga.

- Nie, na pewno będzie... ładniejszy. Bo jemu będzie lepiej, już my się o to zatroszczymy, prawda, kochanie?

- Tak, mamo. Nie przejmuję się tym, co mówią inni. Serce Marji rosło z dumy.

- Wspaniale, kochana Amelio, już jesteś dobrą mamą.

- Kiedy się ze mną drażnią, tylko go mocniej przy­tulam i mówię, że są głupi i źli.

- Cóż, być może rzeczywiście są głupi. Pamiętaj jed­nak, że większość ludzi nas właśnie uważa za dziw­nych, takich dzieci jak Benjamin wielu się boi. Wierzą, że mieszkają w nich demony i zło.

- A więc są głupi. Wszyscy chyba widzą, jaki on jest miły.

Marja uśmiechnęła się i skinęła głową. Dziękowała Bogu, że Amelia nie słyszała jej słów, wypowiedzia­nych do Karla, gdy Anton odmówił dziecku jedzenia.

Marja wciągnęła w płuca ciepłe, wilgotne letnie po­wietrze. Upał zaczynał mijać, słońce zniżało się już ku zachodowi. Nad fiordem zebrało się kilka chmur, wprawiając wreszcie powietrze w ruch.

- No, myślę, że musimy zabrać się do roboty. Wo­lisz zrobić pranie czy przygotować jedzenie?

- Jedzenie - ucieszyła się Amelia i zręcznie posadziła sobie Benjamina na biodrze. - A ty idź, mamo, tylko nie zapomnij o mojej niedzielnej sukience. Pobrudziłam się...

Marja z dumą obserwowała, jak dziewczynka zmierza do domu. Niemowlę bezpiecznie siedziało na jej biodrze. Przytrzymująca Benjamina chuda opalona rączka była naj­bardziej bezpieczną rzeczą na świecie, jaką być może znał.

Amelia była ślicznym dzieckiem. Łagodna i życzli­wa, zawsze pełna troski i współczucia dla słabych. Marji podobały się te cechy. Na pewno dzięki nim życie Amelii będzie mniej dramatyczne niż jej własne.

Dziecko miało też ową zdolność. Gorące dłonie.

Marja chętnie by jej tego oszczędziła. Przy odrobinie szczęścia jednak Amelia nigdy tego nie odkryje. Córka będzie mogła żyć tak jak ona, z ową siłą uśpioną w niej, nie ma wszak już Kari, która mogłaby ją przebudzić.

Amelia wyjdzie za mąż, urodzi piękne dzieci, może w jej życiu znajdzie się również miejsce dla Benjamina, gdy jej rodzice nie będą się już w stanie nim zajmować...

Malec był tak zdrowy i silny, że Marja przestała już mieć wątpliwości co do tego, czy przeżyje. I może, mo­że dane mu będzie zbliżyć się z własnym ojcem. Anton jest stary, a dziecku na dorośniecie potrzeba wiele cza­su. Marja wiedziała jednak, że pierwszy krok mają już za sobą. Anton widział dziecko i uznał je za człowie­ka, w tych słowach kryło się więcej, niż Marja oczeki­wała. Wkrótce nadejdzie czas, kiedy będą mogli zabrać Benjamina do Wdowiej Zagrody.

Marja miała tam jeszcze jedną sprawę do załatwienia.

W ciągu miesiąca wiadomość ó szkole znów powin­na się rozejść wśród mieszkańców wsi. Czekało ją wiel­kie zadanie. Liczyła się z tym, że również w tym roku będzie musiała dreptać od zagrody do zagrody i wypi­jając dzbany kwaśnego mleka i piwa, układać się z ro­dzicami. Nie wszyscy dostrzegali korzyści płynące z opanowania przez ich dzieci sztuki czytania. Nie wszystkim się podobało, że dzieci więcej będą wiedzieć o świecie niż oni sami. Wielu bało się także pastora i wolało nie mieszać się do jawnej walki między najbo­gatszymi a najświętszymi we wsi. Marja podkreślała, że również zatrzymując dzieci w domu, opowiadają się po jednej ze stron. Wielu takie słowa zmusiły do zastano­wienia. Do kogóż bowiem, jak nie do Antona z Wdo­wiej Zagrody mogli się zwrócić, gdy komorę z ziarnem wymiotło już do czysta, a zima nie chciała popuścić?

Pójdzie tam już jutro. Zabierze ze sobą Benjamina i być może Amelię. Martin zwykle towarzyszył ojcu w pracy i Marja uważała, że tak jest najlepiej. Wszak to naturalne, że syn trzyma się ojca. Ona, matka, nig­dy nie zdołała nawiązać pełnego kontaktu z tym dziw­nym dzieckiem. Miał takie mądre oczy... jak gdyby się domyślał, że matka ukrywa przed nim coś ważnego.

Mimo woli Marja zadrżała. Zanurzyła ręce w rzecz­nej wodzie, zdumiało ją jej ciepło.

Rozłożyła ubrania na kamieniach, natarła ługowym mydłem. Było dobre, lecz nie pachniało przyjemnie, a ręce robiły się od niego jeszcze bardziej szorstkie. Po­stanowiła znaleźć lepszy sposób na gotowanie mydła, nie może być takie żrące. A jakby tak dodać jakichś ziół, takich, od których skóra robi się miękka, a rany i egze­my lepiej się goją? Może trochę oleju? Postanowiła spróbować, gdy tylko znajdzie czas. Ale nie nastąpi to znów tak szybko. Marja nigdy nie należała do kobiet wybierających domowe zajęcia, kiedy ważne sprawy pozostają nie załatwione.

Wkładała w uderzenia ubraniem o kamień coraz większą siłę. Bawiła się, po dziecinnemu wyobrażając sobie, że ten gładki szary kamień to tyłek baronówny... To ci dopiero strojnisia!

Twarz Marji zapłonęła wstydem i gniewem na wspo­mnienie niedzieli, gdy starły się z Nadjaną jak suki na oczach całej parafii. Nie był to mądry postępek. Marja nienawidziła, kiedy ktoś się z niej śmiał. A najgło­śniej zapewne śmiał się sam Revelin.

Wyniosła cudzoziemka jeszcze kiedyś pożałuje. Jest tu w wiosce obca. Marja wciąż jeszcze nie porzuciła myśli o wykorzystaniu Justitiana. Znała go dobrze, to niemożliwe, aby tamten niepewny chłopak, którym tak łatwo było pokierować, na dobre został w Kopenha­dze. Gdy tylko wyzdrowieje...

W pokoju chorego Justitiana powietrze ani drgnęło. Unosił się tu przykry słodkawy zapach, którego Nadjana szczerze nienawidziła. Mimo to co wieczór prze­siadywała przy mężu godzinami. Przykro było patrzeć, jak leży taki wycieńczony. Za każdym razem, gdy ko­lejny atak chrapliwego kaszlu wstrząsał coraz bardziej wychudzonym ciałem, wzbierał w niej strach, że jego dni są policzone.

Nadjana miała dla niego wiele serca, lecz namiętność i podniecenie, którymi porwał ją ów syn norweskiego pastora, zniknęły.

Kładła mu na czole wilgotne okłady, gdy pocił się od gorączki w lipcowym upale. Kiedy drżał, wstrząsany dreszczami, przynosiła cieple okrycia z zimowej komo­ry. Smarowała mu rany nalewką, wyciągniętą z podróż­nej skrzyni, lecz nie bardzo wiedziała, czy to właściwe lekarstwo na tę chorobę.

Przeklęty wieśniaczy kraj! W Kopenhadze na pewno znalazłoby się dość lekarzy, którzy uzdrowiliby Justitiana w mgnieniu oka. Ale przecież to ona sama zabrała go stamtąd... W pewnym sensie była więc za wszystko od­powiedzialna.

Czy powinna jechać do lekarza do Bergen? Dobrze wiedziała, że ludzie z tego stanu nie zapuszczą się na pu­stkowia tylko po to, by wyleczyć jakiegoś nieszczęśnika. Więcej pieniędzy mogli zarobić, zajmując się zamożnymi obywatelami czy kupcami w dużym mieście. Jedynym, co mogło wpłynąć na zmianę ich zdania, był jej tytuł.

Bała się wyjeżdżać.

On może umrzeć, kiedy jej nie będzie, a wtedy nig­dy sobie tego nie wybaczy.

Jakże chętnie widziałaby teraz tutaj Marię ze szkieru. Wprawdzie Nadjana nie była do niej nastawiona życzliwie, ale jednak dość się na nią napatrzyła, by na­brać wielkiego szacunku dla jej umiejętności. Rany, które leczyła... Na wszystko znajdowała radę, z pewno­ścią uratowałaby Justitiana. Nadjana nie miała pojęcia, dlaczego obraz kobiety z odległej przeszłości pojawił się teraz tak nieoczekiwanie. Być może przez owo gor­szące zajście z wieśniaczką noszącą to samo imię... Mo­że właśnie ta walka przywołała z pamięci obraz tamtej. Z jasnowłosą Marią też się starła. Kobieta ze szkieru zwyciężyła, Nadjana usunęła się na bok, a kiedy zro­zumiała, że poniosła klęskę, uciekła.

Wolała śmierć od klęski.

Zawsze obierała taką drogę.

Tym razem jednak nie mogła ot, tak po prostu uciec. Po raz pierwszy w życiu jej poczynaniami kierował wzgląd na innych.

Westchnęła ciężko, popatrzyła na cienkie jak perga­min powieki Justitiana. Oczy pod nimi drgały. Cieka­we, co on widzi?

Zdarzało się, że krzyczał i mówił do siebie, zwła­szcza gdy gorączka się podnosiła. Niekiedy nie udawa­ło jej się go uspokoić. Z ust wydobywały mu się bez­sensowne, dziwaczne słowa, Nadjana nie umiała ich zrozumieć. Ten niewyraźny dialekt znad fiordu... Dla osoby, która większość życia spędziła wśród ludzi po­sługujących się duńskim i eleganckim francuskim, te dźwięki nie miały sensu.

Tego wieczoru Justitian spal spokojnie. Nareszcie dane mu było wypocząć.

Może jutro rano poczuje się lepiej? Nadjanie na po­ciechę został teraz tylko jej własny optymizm. Opadła na szerokie krzesło. Właściwie była to niewielka sofka, stara już i wytarta, lecz niezwykle wygodna. Przesunęła palcami po rzeźbionej głowie smoka w oparciu dla ręki. Kiedyś w takim właśnie rzeźbieniu zdarzyło jej się od­kryć tajemną skrytkę, wystarczyło przycisnąć delikatnie język smoka, a wyskakiwała ukryta szufladka. Odkryła czyjś sekret. Tym razem oczywiście tak się nie stało. Sie­dzisko wykonał zapewne jakiś uczciwy wieśniak, który próbował naśladować subtelniejszy kontynentalny styl.

Naśladownictwo, wszystko to naśladownictwo.

Ile czasu upłynęło, odkąd widziała prawdziwe dzie­ło sztuki?

Nadjana przy łóżku męża westchnęła ciężko. Tęsk­nota za tamtym życiem ogarniała ją szczególnie moc­no w takie wieczory jak ten. Ale Justitian nigdy, prze­nigdy nie może się o tym dowiedzieć.

Obudził ją krzyk Justitiana. Znowu. Pomimo ducho­ty panującej w pokoju pospiesznie zamknęła okiennice. Nikomu nie wolno tego usłyszeć. Nikt nie może się do­wiedzieć, jak bardzo źle jest z dziedzicem Revelina. To by wszystko popsuło... Obudziłoby w ludziach wątpli­wości. Może przywiodłoby myśl o sprowadzeniu nowe­go pastora, gdy stary proboszcz wyda ostatnie tchnienie. A Nadjana nie zamierzała dopuścić do przegranej Justitiana. Byle tylko pokonał chorobę, ona wygra dla niego wszystko. Po tym, co przeszedł, zasługuje na nagrodę.

Stary pastor nie sprawiał wrażenia przejętego zdro­wiem własnego syna. W ogóle nie wydawał się zainte­resowany synem. Ojcowie często tacy bywają, Nadjana o tym wiedziała.

- Wypuść mnie, wypuść, duszę się...

Znów zaczął wołać, teraz jednak słowa brzmiały wy­raźniej. Gwałtownie kręcił głową, twarz nabrała nie­zdrowej czerwonej barwy i pokryła się potem, Nadjana nie na żarty się wystraszyła. Zerwała się, chciała obmyć twarz Justitiana, schłodzić gorączkę, która przyczyniała mu tyle udręki. On jednak odrzucił szmatkę, wytrącił jej miskę z rąk, rozlana woda spłynęła po ścianie.

- Justitianie, ty bredzisz! Obudź się, jestem przy to­bie, najdroższy!

Otworzył oczy pełne szaleństwa i strachu niczym u ofiarnego zwierzęcia.

- Na miłość boską... muszę wyjść.

- Coś ci się przyśniło, Justitianie, ale to już minęło. Odpoczywaj!

Justitian z trudem chwytał oddech.

- Pić - zażądał wreszcie ochryple. Nadjana podała mu wodę, wypił oddychając drżąco, twarz mu teraz pobladła.

Lecz oczy patrzyły przytomnie, chociaż błyszczały jeszcze od gorączki.

- Nigdy sobie z tym nie poradzę - rzucił w przestrzeń.

- Z czym? - dopytywała się.

- Ze wszystkim... z tym, co on zrobił...

- Kto taki?

- Mój ojciec.

- Naprawdę było aż tak źle? Rzeczywiście sprawia wrażenie osoby dość gwałtownej i przebiegłej, ale...

- To diabeł - oświadczył Justitian. Nadjaną wstrząsnęły te słowa.

- Ty go nienawidzisz, naprawdę!

- Tak, on wszystko zniszczył.

- O, nie, tak źle nie jest.

- Wydaje mi się, że nie wyzdrowieję... dopóki on ist­nieje.

Nadjana spostrzegła, że mąż, pomimo niezwykłej goryczy bijącej z jego słów, jest jak rzadko przytomny.

Choroba widać nieco ustąpiła, dała mu szansę na zła­panie oddechu. Od wielu tygodni Nadjana nie mogła z nim porozmawiać, spał tylko lub drzemał umordo­wany gorączką. A kiedy nie spał, nie miał siły unieść się z poduszek. Skarżył się na bóle głowy, puchły mu stawy i gruczoły pod pachami.

Teraz zaczął mówić. Wyraźnie wymawiał słowa, choć nie zawsze miały związek. Nie oczekiwał odpowiedzi, jak gdyby się spowiadał. Nadjana nie wiedziała, czy mówi do niej, lecz historia, którą opowiadał, była zaiste okrutna.

- Skręcił mu kark, widziałem, jak ten kot cierpiał, czułem, jak i mnie ściska się gardło.

Nadjana płakała. Miała przed oczami małego chłop­ca i pastora.

Justitian mówił i mówił.

O wieczorach spędzonych na kolanach przy ołtarzu, o razach, o drwinach, o ciągłym prześladowaniu ze strony ojca.

Niekiedy zaczynał się jąkać.

Czasami przemawiał jasnym głosem dziecka.

Nadjana przeżyła prawdziwy wstrząs.

I poczuła, jak narasta w niej rozpalona do białości nienawiść.

Cóż to za człowiek, ten Revelin?

Z jakiej gliny jest ulepiony?

Wtedy, w Kopenhadze, nie przejęła się słowami Justitiana, tak niewielu wszak młodych mężczyzn żywi podziw dla swych ojców. Teraz jednak zrozumiała, że w tym kryje się coś więcej.

Revelin to naprawdę diabeł.

Być może zawarta z nim umowa nie była wcale ta­ka niegroźna. No cóż, Nadjana nie pierwszy raz zna­lazła się w samym środku burzy.

Postanowiła, że na razie nie powie o tym Justitianowi. W jego obecnym stanie na nic się to nie zda. I tak nie wyjdzie poza własne łóżko.

- Przekonasz się, że twój ojciec pewnego dnia ponie­sie karę - oznajmiła twardo.

- Na pewno nie na tym świecie - odparł Justitian z goryczą. - Nie tylko mnie zniszczył życie.

Pomyślał o Marji. Wypowiedział jej imię. Nadjana drgnęła.

- Kim ona jest? Justitian wiedział, co się kryje za tym pytaniem.

- Ona... dodała mi trochę sil, gdy już myślałem, że muszę się poddać. Można powiedzieć, że mnie ocaliła. Pozwoliła mi przez chwilę uwierzyć, że jestem coś wart, lecz on i to zniszczył.

Opowiedział, jak ojciec brutalnie i skutecznie poło­żył kres ledwie kiełkującej młodzieńczej miłości.

- Sądzę, że maczał palce w jej nagłym zamążpójściu. Przypuszczam, że zmusił ją do poślubienia Karla Oppdala.

Zazdrość. Obce uczucie.

Nadjana musiała wziąć się w garść.

Dręczyło ją jednak cierpienie na twarzy Justitiana mówiącego o swej pierwszej miłości. W dodatku do Marji Oppdal, tej nieokrzesanej, bezczelnej suki.

- Ona myśli, że wciąż coś do niej czujesz. Groziła mi.

- Marja?

- Tak, ale mnie jej tylko szkoda. Bo ty przecież je­steś mój.

- To niemożliwe, żeby moja nieszczęsna osoba mo­gła stać się powodem jakiejś utarczki. Nigdy tak nie by­ło - słabym głosem zaprotestował Justitian.

- Ależ tak! I przekonasz się, że umiem walczyć. Jeśli tylko ktoś spróbuje cię ruszyć, mój drogi przyjacielu... Uśmiechnął się lekko, słysząc jej wesoły głos. Wie­dział, że stara się odpędzić melancholię, która zawsze unosi się w pokoju chorego.

- Nie bój się, Nadjano, żadna nie może się z tobą równać. Żadna nie dała mi bodaj ułamka tego, co ty ro­bisz dla mnie na co dzień. Nawet Marja...

Nadjana była zadowolona. Wiedziała, że Justitian mówi prawdę.

Będzie umiała zająć się tą Marją Oppdal. Być może ona nie miała nawet możliwości wyrządzenia Justitianowi krzywdy, ale ta jej bezczelność na dziedzińcu ko­ścioła... Tego Nadjana nie mogła podarować.

- Daj mi trochę ziołowej gorzałki. Może uda mi się zasnąć - poprosił.

Zmęczenie znów zaczynało brać nad nim górę.

Był pusty.

Słowa, które z siebie wyrzucił, sprawiały teraz ból jej sercu.

Potrafię to znieść o wiele lepiej niż on, tłumaczyła sobie w duchu Nadjana. Jemu zrobiło się lżej na du­szy, ja zaś nigdy nie zapomnę tego, co mi opowiedział. Za każdym razem, gdy ujrzę mego drogiego teścia, przypomnę sobie cierpienie Justitiana. Każdy krok, ja­ki zrobię, popchnie tego człowieka trochę bliżej prze­paści. W dniu, w którym Justitian stanie na nogi, stary Revelin przekona się, komu przekazał władzę...

Marja nie wiedziała, że myśli, jakie nosiła w sobie przez całe życie, krążą teraz po głowie znienawidzonej baronównie. Zresztą młodą gospodynię z Oppdal, wę­drującą ku pięknej Wdowiej Zagrodzie, zajmowały te­raz zupełnie inne troski.

Przed sobą na niedużej taczce wiozła Benjamina. Lu­dzie oglądali się za nią, cóż to za wymysł!

Lepsze to było jednak od niesienia go na ręku, taki się zrobił ciężki.

Amelia zwykle nalegała, żeby zabrać ją do Wdowiej Zagrody, ale teraz, po dramatycznych wydarzeniach związanych z chorobą Antona i śmiercią Gjertrud, dziecko nie napierało i pokornie zaofiarowało się, że zamiecie izbę albo pomoże ojcu przy sianokosach.

Marja pozwoliła córce pobiec z innymi dziećmi się wykąpać.

Dobrze, że będzie mogła w spokoju omówić z An­tonem najważniejszą sprawę.

Szkoła stała uśpiona w upale, nikt tam nie zachodził, odkąd ostatni uczniowie opuścili ją na wiosnę. Marja spostrzegła, że budynkowi przydałoby się smołowanie. Świeże drewno zszarzało, wydało się nagle takie brzyd­kie. Na dachu natomiast kolorowo kwitły chwasty.

Główny budynek dworu również pogrążony był w ciszy. Na łąkach poniżej trawa była skoszona, naj­prawdopodobniej zrobili to sąsiedzi. A może lensman? Na pewno nie zostawił ziemi odłogiem w czasie, gdy Anton przebywał w przytułku.

Anton nie miał nikogo do pomocy w domu, ludzie bali się zapewne, że nie jest całkiem zdrowy. Marja wie­działa jednak, że gdy zbliży się zima, a brzuchy zaczną się dopominać o swoje, przyjdą tu ludzie. Ktoś, kto mo­że zapewnić jedzenie i zapłatę, nie opędzi się od chęt­nych, nawet gdyby był szalony i zły.

Postawiła taczkę ze śpiącym dzieckiem w cieniu przy schodach.

Anton był w środku w izbie.

W tej samej izbie, w której Benjamin przyszedł na świat i w której jego matka ten świat opuściła. W tej samej izbie oszalały z rozpaczy Anton rzucił dzieckiem o ścianę. Chciał je zabić.

Szklane szyby w oknach sprawiały, że w środku by­ło jasno, przyjaźnie. Nic nie przypominało zła, jakie się tutaj wydarzyło. Łóżko, w którym leżała Gjertrud, zniknęło. Poza tym nie zmieniło się nic. Nawet ten ma­ły stolik z karafką... Kieliszki stały tak, jakby Anton właśnie wypił z żoną za jakieś ważniejsze wydarzenie.

Marja rzadko widziała tyle miłości, ile łączyło tych dwoje.

Anton nie przypuszczał chyba nigdy, że kiedykol­wiek przeżyje takie szczęście. Miał prawie sześćdziesiąt lat, gdy Gjertrud nagle weszła w jego życie. Była o pięt­naście lat od niego młodsza, lecz, jak się okazało, i tak za stara, by przetrzymać poród.

Biedna Gjertrud.

Zasłużyła na więcej szczęścia.

Miała ciężkie życie jako przybrana matka Marji, da­leko w odludnym Meisterplassen. Opuszczona przez wszystkich, również przez człowieka, którego poko­chała, rodzonego ojca Marji. Opuścił je obie, choć obie­cał, że wróci, jeśli nie znajdzie matki. Znalazł ją jednak i nigdy więcej już go nie zobaczyła.

Marja nie mogła go za to nienawidzić.

Ale mogła nienawidzić pastora, który skazał jej mat­kę na zatracenie. Na wygnanie i śmierć gdzieś daleko, strasznie daleko na maleńkiej wysepce w otchłani morza.

Prawdopodobnie oboje już nie żyją, byli wszak sta­rzy. Czarne włosy ojca zapewne dawno posiwiały, mat­ki Marja nigdy nie pamiętała. Mogła wyglądać jak każ­da stara kobieta.

Może jestem do niej podobna, zastanawiała się, patrząc na swe odbicie w lustrze, w którym tak często przeglądała się Gjertrud.

- Widuję ją tam wieczorami - powiedział Anton. Marja przyjęła spokojnie jego słowa, choć wyraźnie zabrzmiało w nich wyzwanie.

- Nie uważam cię wcale za szaleńca - odparła cicho. Usłyszała westchnienie ulgi.

- Widzę ją wszędzie, w kuchni, jak macha do mnie z ogrodu. Czuję, że tu jest.

- Wiem. Milczał. Najwyraźniej ucieszony, że niebezpieczne, jak mu się wydawało, słowa, zostały przyjęte z takim zrozumieniem. Marji nigdy nie dało się łatwo wystra­szyć. Na wiele sposobów przypominała Gjertrud, choć z wyglądu nikt by nie przypuścił, że to matka i córka.

- Anton - zaczęła Marja - przyszłam zawrócić ci głowę.

- Szkoła.

- Tak.

Marja siadła przy oknie. Nalał jej kieliszek czerwo­nego owocowego wina, z którego zawsze tak cieszyła się Gjertrud.

- Nie zrezygnowałaś?

- Nie. Nigdy. Szkoła znaczy dla mnie więcej niż kie­dykolwiek przedtem. Pamiętasz małego Vemunda? On był jednym z najbystrzejszych. Napisał swoje imię już pierwszego dnia. Nikt nie wierzył, że z tego małego sła­beusza coś będzie, a latem dostał miejsce na szkucie to­warowej, miał prowadzić księgi kupcowi. Matka co drugi miesiąc przyjmuje okrągłą sumkę i na przyszłą wiosnę nie zabraknie jej ziarna na siew.

Anton pokiwał głową.

- Bardzo szczęśliwa historia, ale słyszałaś chyba o Annie Selje? Narzeczony trzasnął drzwiami, nie podobało mu się to, co usłyszał po powrocie do domu. Dziarski żołnierz nie mógł znieść, że dziewczyna była w stanie przeczytać dokument dotyczący jego służby, z którego sam nie rozumiał ani słowa. Jest wielu takich jak on.

- Tym ważniejsze, aby nauczyć młodych mężczyzn tej sztuki. Żeby nie czuli się gorsi, bo kobiety będą prze­ścigać ich w czytaniu.

Marja uśmiechnęła się, Anton też nie mógł dłużej za­chować powagi.

- Jaka ty jesteś, Marjo...

- To znaczy, że będzie szkoła? Zwilżył wargi, uśmiechnął się chytrze. Spojrzał za okno na budynek na oświetlonym słońcem zboczu.

- Tak, będzie, do diabła! Potrzeba mi czegoś, co po­zwoli mi zająć myśli. Prawdziwa walka z pastorem i lensmanem, na przykład...

Marja zauważyła, że ból po stracie żony przydał je­go twarzy nowego ponurego wyrazu. Nie ukrył go na­wet szeroki uśmiech rozbawienia. Anton na pewno my­śli słusznie, musi zapełnić czas innymi sprawami. Nie może popaść w bezdenną otchłań bezsilnego smutku.

Podeszła do niego, uściskała go.

- Poradzisz sobie z tym, Antonie. Wiedział, że Marja nie ma na myśli szkoły. Zza otwartych drzwi dobiegł jakiś dźwięk. Pisk, któ­ry przeszedł w gaworzenie.

Anton zesztywniał.

- Przyniosłaś... dziecko? - Tak. Przyglądała mu się uważnie, zauważyła, że zmaga się z wieloma myślami.

- Nie potrafię przez to przejść - rzekł cicho, jakby z łkaniem. - Gdy go widzę, znów mnie to nachodzi. Cały ból. Niech Bóg się nade mną zlituje, wiem, że to złe z mojej strony, ale gdyby nie to dziecko., ona by nie umarła.

- Tego nie wiemy - odparła Marja równie ściszonym głosem. - A poza tym to ty je spłodziłeś.

Anton uderzył pięścią w stół, lecz w geście tym była bezsilność. Marja widziała, jak bardzo cierpi ten czło­wiek, miała jednak świadomość, że sam musi sobie z tym poradzić.

- Nie możesz obwiniać dziecka. Nie możesz... i nie robiłbyś tego, gdyby ono było... normalne.

- A kto może mieć do mnie o to pretensję? Większość ojców cisnęłaby takie nędzne stworzenie w krzaki.

Marja wiedziała, rozumiała to. Takie właśnie niekie­dy bywało życie, twarde i brutalne. Najważniejsze, to przetrwać. Jedzenie i starania, jakie mogła poświęcić dziecku matka, należały się najsilniejszym.

- On jest zdrowy i wesoły.

Gaworzenie rozlegało się coraz głośniej, jakby dziec­ko chciało przyświadczyć przemawiającej w jego imie­niu kobiecie.

- Co mu właściwie dolega? - spytał Anton. Marja wyczuła w jego głosie pewne zainteresowanie.

- Nie wiem. To się po prostu niekiedy zdarza. Nie­często miałam okazję to widzieć. Czasami takie dzieci nie od razu umierają, rzadko jednak żyją długo. Wi­działam, jak przywiązuje się je do ściany obory lub jak czołgają się wzdłuż rowów. Obrzydliwy widok. Ślina cieknie im z ust, wykrzywiają twarz, robią pod siebie, często są poranione, pełne robactwa, ale myślę, że to dlatego, że nikt się nimi nie zajmuje. Uważam, że są ludźmi, którzy przez całe życie zostają dziećmi.

Anton popatrzył na nią bez wyrazu.

Marja uznała, że nadszedł czas, by przynieść małe­go. Na pewno już zgłodniał, w gaworzeniu pojawił się ton złości. Na szczęście miała dla niego namoczony w piwie sucharek. Kiedy na powrót usiadła w izbie, trzymała Benjamina na kolanach. Anton nie odezwał się ani słowem. Nawet się nie poruszył. Marja gryzła kawałki chleba i karmiła dziecko. Mały z uśmiechem przełykał i otwierał buzię jak pisklę, które chce jeszcze. I Marja uśmiechała się do niego. Syn Gjertrud podbił jej serce i zdawał się o tym wiedzieć.

Starannie otarła ślinę cieknącą z kącika ust dziecka, ukradkiem zerkając na starego człowieka, który je spłodzi Benjaminowi lekko się odbiło.

Potem zwiotczał w jej ramionach, leżał spokojnie z pełnym brzuszkiem i zadowolony wpatrywał się w promienie światła wpadające przez okno. Zdawał się chłonąć świat z niepowstrzymaną ciekawością.

- Pójdę już, dziękuję za wino i za wsparcie. Jutro po­wiem dzwonnikowi, że szkoła znów rusza. Wtedy wieść prędko się rozniesie po wsi.

Anton zdawał się jej nie słuchać. Zareagował dopie­ro, gdy Marja wstała.

- Chcę go potrzymać - szepnął cicho. Marja instynktownie mocniej przytuliła Benjamina do siebie. Wydawało jej się, że w oczach Antona znów dostrzegła niespokojne migotanie. Benjamin cichutko zapłakał, niemożliwe jednak, by pamiętał ten jeden je­dyny raz, gdy ojciec wcześniej go dotykał. Chyba że potrafił wyczuć zapach nienawiści...

- Nie upuszczę go - pospiesznie zapewnił Anton. Marja podała mu zawiniątko z dzieckiem. Stary podszedł z małym do okna. Czas w izbie zdawał się stać w miejscu.

Marja nie śmiała nawet drgnąć, lecz nie spuszczała oczu z Antona.

Ujrzała, że twarz napina mu się, jak gdyby nagle przeszył go ból. Zobaczyła, że otwiera usta, lecz nie wy­dobył się z nich żaden dźwięk.

Gdy jednak dostrzegła błyszczący strumyk, torują­cy sobie drogę wśród zmarszczek Antona, wiedziała już, że coś w nim pękło.

Pułkownik płakał.

Nie był to histeryczny szloch szaleńca, jak wówczas w szoku po śmierci żony, tylko ciche spokojne łzy.

- Benjamin, co ja ci zrobiłem.... Dzieciak uśmiechnął się, pulchnymi paluszkami po­klepał wilgotny policzek ojca.

- Be - be, pa - pa - pa...

- Oczywiście, mówisz do swojego ojca. Marja wciągnęła powietrze przez nos, zabrzmiało to, jakby była przeziębiona.

Nigdy dotąd nie widziała równie wzruszającej sceny.

Teraz Anton odwrócił się w jej stronę, najwidocz­niej nie wstydził się łez, które nie przestawały płynąć.

- Dziękuję, Marjo. Nigdy nie zdołam się odwdzię­czyć za to, co dla mnie zrobiłaś.

- Nie mnie dziękuj, Antonie, podziękuj Karlowi... Pokiwał głową.

- Na pewno to zrobię. Już niedługo. A na razie ty go pozdrów.

- Dobrze. Czy masz siłę... Może zajrzysz do nas jutro tak w porze obiadu? Ugotuję klopsiki, takie jak lubisz.

- Takie jak Gjertrud kiedyś zrobiła. Biedna kuchar­ka, ale się wtedy zezłościła!

Marja pokiwała głową.

Jak dobrze znów zobaczyć uśmiech na jego twarzy!

ROZDZIAŁ V

Revelin wypluwał słowa, które nazwano by prze­kleństwem, gdyby padły z innych ust. Nieszczęsny dzwonnik szukał schronienia za kruchym stolikiem przy drzwiach, lecz nie mógł skryć się przed gniewem pastora. Przestraszony wpatrywał się w wykrzywioną złością twarz, bał się, że stary człowiek w każdej chwi­li może paść martwy. Dla wielu nie byłoby to zresztą zbyt przykre, stwierdził w duchu.

- Jak ona śmie, ta bezczelna...

Dzwonnik jęknął, słysząc słowa proboszcza. Pogra­tulował sobie szczęścia, że to nie on musi stawić czoło tej burzy.

- Ona nie ustąpi - wydusił z siebie, obmacując drzwi w poszukiwaniu rygla. Lepiej przygotować drogę od­wrotu. Revelin sprawia wrażenie kompletnie nieobli­czalnego.

- Przeklęta dziwka! Ta szumowina, oślizgła zmora, ladacznica...

Doprawdy, pastor ma niezły repertuar, cierpko zau­ważył w duchu dzwonnik. Potrafił jednak zrozumieć gniew tego człowieka. Że też Marja Oppdal poważyła się na to! Powinna była zrozumieć, jak się mają spra­wy, gdy pastor zabronił jej podawania dziecka do chrztu. W jego słowach kryła się jawna groźba, ostat­nie ostrzeżenie przed karą ze strony Kościoła. Z tego co dzwonnik wiedział, nikt nie mógł żyć dalej we wsi, w której zamknięto przed nim wrota domu Bożego. Być może Marja Oppdal to potrafi, dzwonnik miał po­ważne obawy, że wkrótce się o tym przekonają.

- Teraz już koniec. Jest skończona. Sądziłem, praw­dę mówiąc, że zrozumiała powagę sytuacji. Że pojęła, iż na nic więcej się nie zgodzę.

Pastor gwałtownie przerwał swą wędrówkę po nie­wielkiej izbie, w której zmarł kiedyś wuj dzwonnika.

- Powiedz jej, dzwonniku Mathiasie. Powtórz jej, co mówiłem, jeszcze jedno słowo o tym pogańskim gnieź­dzie żmij, o tym rojowisku buntowników... a będzie ko­niec. Ani ona, ani jej durny mąż, dzieci i ten szaleniec nie pokażą się już w moich kościołach. Osobiście zatro­szczę się o to, aby gniew i przekleństwo biskupa spadły na każdego, kto ośmieli się postawić stopę w tej szkole.

Dzwonnik z przerażeniem pokiwał tylko głową i czym prędzej się pożegnał.

Pastor naprawdę się rozgniewał. Biedna Marja Oppdal!

Dzwonnik Mathias nie był jednak głupi, dobrze wie­dział, że w gniewie pana Revelina było tyleż samo złości, co i bezsiły. Nawet proboszcz niewiele będzie mógł zdzia­łać poza zamknięciem przed Marją kościelnych wrót. Marja pomimo wszystko nie zrobiła niczego niezgodnego z prawem, nie istniał zakaz gromadzenia ludzi w celu po­wszechnego nauczania. Źle mogło się dziać jedynie, gdy­by próbowano udzielać im rad co do wiary chrześcijań­skiej, takich pogańskich zabaw bowiem nie tolerowano.

Dzwonnik ruszył w stronę Oppdal. Jeśli się pospie­szy, zdąży być może przed wieczorem zajrzeć również do kilku sąsiednich zagród. Zabawnie będzie patrzeć na przerażone twarze ludzi, którzy dowiedzą się o ostat­nich wyczynach Marji Oppdal.

Wieści przyniesione przez dzwonnika sprawiły, że Marja zesztywniała na krześle. Nalała jednak spokoj­nie piwa zdyszanemu człowieczkowi, tak by nie poka­zać jego bystrym oczkom żadnej reakcji, o której mógł­by opowiedzieć dalej. Wiedziała, że Karl obserwuje ją kątem oka. Nigdy nie zaaprobował jej pomysłu zało­żenia szkoły, lecz w duchu pogodził się z tym, jak z wieloma innymi niezrozumiałymi poczynaniami żo­ny. Siedział teraz, z pozoru obojętny, przybijając ka­wałek żelaza do drewniaka.

- Ależ z tobą kłopoty, Marjo! Jak on może... No cóż, więcej ludzi z wioski będzie skąpić darów dla kościoła, jeśli Revelinowi uda się postawić na swoim. Wiem, że ludzie gadają, wiem, że wielu pytało o szkołę. Myślą te­raz na pewno: ona się podda, pastor stłamsił i Marję Oppdal, ale nie zrozum mnie niewłaściwie, Marjo, oni wcale źle cię nie oceniają, nikt nie może przecież...

- Pij swoje piwo, panie dzwonniku. Powstrzymała potok słów uniesieniem do góry dzbana z piwem.

Dzwonnik wypił, pomrukując coś pod nosem. Ma­łe oczka śledziły Marję znad krawędzi kubka. Z kąci­ków ust ściekały strużki piwa, jak gdyby słowa, które wyrywały mu się spomiędzy warg, nie pozwalały na­pitkowi spłynąć do gardła.

Na dworze śpiewał jakiś ptak. Marja go słyszała. Uderzenia młotka o metal przybijany do drewniaka przez siedzącego w kącie Karla dawały poczucie bez­pieczeństwa.

- Szkoła znowu ruszy. Możesz im przekazać, że tak powiedziała Marja Oppdal. I biedny będziesz, jeśli do­dasz coś od siebie. Teraz liczy się każde słowo, każdy najdrobniejszy gest. Jeśli chcesz utrzymać swoją pensyjkę za lekcje, to powinieneś teraz ważyć swoje sło­wa, panie dzwonniku.

- Tak, tak, oczywiście. Nie myślisz chyba, że... Wiesz przecież, że cię popieram, że...

Marja obrzuciła go spojrzeniem od stóp do głów. Wiedziała, że dzwonnik jest niby chorągiewka na wie­trze. Owszem, przydałby się w szkole, lecz nie mogła mu ufać. Jeśli Revelin zaproponuje mu więcej...

- Wiesz, czym jest zdrada. Wiedz też, że nie traktu­ję łaskawie ludzi, którzy mnie zawiodą.

- Wiem - odparł dzwonnik zachrypniętym głosem i opróżnił kubek do dna. Skurczył się w sobie, Marja po wyrazie jego oczu poznała, że nie spodobały mu się jej ostatnie słowa.

Być może popełniła głupstwo, tak mu grożąc. Po­dziękował teraz, złapał kapelusz, szykując się do wyj­ścia. Przelotnie skinął głową gospodarzowi przy piecu, jak gdyby był zwykłą babą, siedzącą w kącie przy ga­rach. Gdy tylko wyszedł, z Marji opadła maska chło­du, ukryła twarz w dłoniach.

- Do diabła! Do diabła! Czy nigdy nie będzie spokoju? Karlowi na dźwięk wypowiedzianych szeptem słów cieplej zrobiło się na sercu. Marja sprawiała wrażenie bezbronnej, gdy tak siedziała przy wielkim stole, cho­wając twarz przed światem. Jak mała wystraszona dziewczynka. Widział, że splotła nogi, drewniaki szu­rały po podłodze.

- Musimy mieć szkołę... to jedyny sposób... Co mam zrobić, Karl?

Podniosła głowę, odnalazła spojrzeniem męża, po­trzebowała jego pomocy.

Ten gest przeważył, Marja tak rzadko okazywała bezradność. Jej kłopoty zwykle odgradzały ich od siebie murem, troski, których nie chciała z nim dzielić, je­szcze bardziej ją oddalały.

- Rzeczywiście jest źle, Marjo kochana - cicho przy­znał Karl, nakładając chodak na bosą stopę. Nowy ob­cas stuknął o deski w podłodze, odzywając się innym dźwiękiem niż stary, wytarty.

Podszedł do żony, nakrył rękami jej dłonie, potem przysiadł obok, odgarnął włosy.

- Jeszcze pokażemy Revelinowi - powiedział i po­czuł, że ptaszek w jego sercu zaćwierkał radośnie, kie­dy Marja uśmiechnęła się do niego w podzięce.

- Karl, zechcesz?

- Oczywiście, rozumiem, ile to dla ciebie znaczy. I coraz lepiej też pojmuję, jakie znaczenie dla najuboż­szych ma ta sztuka, której ich uczysz. Wydaje mi się, że słusznie postępujesz.

Marja uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Po raz pierw­szy czuła, że Karl jest razem z nią. Pierwszy raz podej­mowali wspólną walkę o coś, wiedziała, że mąż staje przy jej boku nie tylko ze względu na nią samą. Jeśli Karl decydował się na coś podobnego, to uważał, że sprawa jest tego godna. Zwykle wszak niechętnie krzy­żował broń z pastorem i władzą.

- Poradzimy sobie, ty, ja i Anton - kiwnęła głową. - I lensman - dodał Karl. - Potrzebny nam jest lensman. Marja roześmiała się ostro.

- Jeśli ktokolwiek we wsi ma powody, by nas nie lu­bić, to właśnie on!

- Oczywiście, ale też i nie zalicza się do ludzi, którzy kiwną palcem nawet dla tych, których lubią. Wszyst­ko, co robi lensman, robi dla siebie - stwierdził Karl.

- Co przez to rozumiesz? Marja przeczuwała, że w głowie męża snują się interesujące myśli. Zdumiało ją to tak, że aż się zawstydziła.

- Lensman był opiekunem Antona, a Anton wciąż nie może się doliczyć wielu butelek wina, kilku srebr­nych misek, żyrandola...

Marja zrozumiała, do czego zmierza mąż, lecz pozwo­liła mu dokończyć. Nowością było, że to Karl obmyśla strategię działania. Zaczynała pojmować, że może się to opłacić. Jej myśli były bardziej prędkie i niedaleko im by­ło do czynów, z reguły pogardliwie odnosiła się do osób, które poświęcają wiele czasu na myślenie, planowanie, ocenianie i rozważanie. Musiała jednak przyznać, że zbytni zapał i pośpiech niejednokrotnie sprowadziły ją na manowce.

- Muszę jeszcze raz porozmawiać z Antonem. Czy on przyjdzie do nas i w tę niedzielę? Jeśli lensmana nie uda się zmusić, to na pewno da się go przekupić.

- Anton chyba nie przyjdzie. Wspominał, że spodzie­wa się gości z Lom, wędrownych handlarzy pędzących owce, chyba że wcześniej w górach spadnie śnieg.

- Przy słonecznej pogodzie, jaką mamy teraz, chyba tak się nie stanie. Wokół księżyca nie ma lisiej czapy, chociaż robi się chłodniej.

- Chyba więc nie możemy na niego liczyć, ale obie­całam, że wkrótce zajrzę do Wdowiej Zagrody, tak że­by mógł raz w tygodniu zobaczyć Benjamina.

- Wezmę go z sobą jutro. Marja przytuliła się do męża, pieszczotą okazując wdzięczność. Karlowi do twarzy było z miną wyraża­jącą zdecydowanie. Marji spodobało się, że Karl potra­fi działać, podjąć inicjatywę.

A wszystko to dlatego, że sama poprosiła go o pomoc. Nigdy dotąd nie miała śmiałości, by okazać słabość.

Nagle poczuła się silna, pełna światła. Niedobra wieść przyniesiona przez dzwonnika wcale jej nie przy­biła. Przygnębienie zmieniło się w wolę walki.

- Dziękuję - szepnęła mężowi do ucha, delikatnie dotykając językiem jego policzka.

Karl wypuścił powietrze przez nos.

- Nie dziękuj, wiem, że cię zaniedbałem, zbyt długo pozwalałem, byś sama toczyła tę walkę.

- Nigdy cię o nic nie prosiłam.

- I to właśnie było najgorsze.

Spojrzała w jego szczere oczy, odsłaniał w nich ca­łego siebie. Piaskowe oczy połączyły się z niebieskimi, odgarnięte z czoła włosy sprawiły, że Marja poczuła się naga, gdy ich twarze znalazły się tak blisko siebie.

Nieznośnie dużo w nim ciepła.

Miłość, którą tak długo odpychała, zdołała prze­trwać. Marja poczuła gorącą wdzięczność, że tak się stało. Karl czekał na nią, aż do kresu wytrzymałości, do granicy załamania. Na szczęście zrozumiała to w ostatnim momencie.

Dlatego po wielu latach małżeństwa, po nocach zi­mniej szych niż człowiek zdołałby przeżyć, mogli teraz siedzieć razem.

Marja czuła się bezpieczna, miała zaufanie do tego mężczyzny, który poznał najbrudniejsze strony jej du­szy, a mimo to ją kochał. Dla niej znosił wstyd, tole­rował drwiące słowa, jakie padały z ust innych męż­czyzn. Chylił nisko głowę i pozwalał, by nazywano go Marja - Karl.

Dostrzegła wielkość tego, co dotychczas uważała za nędzne i żałosne.

A Marja gardziła wszystkim, co żałosne.

Przycisnęła teraz wargi do ust męża i pocałowała go z miłością, jaką tylko mogła włożyć w ten gest.

Wtedy on przymknął oczy, nikt bowiem tak jak Marja nie umiał wywołać w nim burzy.

- Dzieci - mruknął.

Marja, odrzuciwszy włosy w tył, roześmiała się szel­mowsko.

- Przecież to moje słowa.

- Twoje słowa?

- Tak, to ja powinnam tak mówić, nie rozumiesz? Nie wiesz, w ilu izbach kobiety w łóżku wykręcają się dziećmi?

- Ty nie jesteś taka. Ten, kto by się do ciebie zbli­żył, kiedy sama nie masz ochoty, prędko by się dowie­dział, gdzie jego miejsce.

- Mój biedny mężu!

Zacisnęła usta, wiedziała, że w żartobliwym komen­tarzu kryje się odrobina urazy.

- Dzieci na pewno niedługo przyjdą. W każdym ra­zie Amelia i Benjamin. A Martin pewnie dziś w nocy spał w szałasie.

- Tak, nie dał się stamtąd ruszyć. Ale za parę dni bę­dzie już za chłodno na tę zabawę. Wkrótce zima zago­ści w powietrzu.

- Na zewnątrz może i tak - odszepnęła Marja. - Ale nigdy, przenigdy u nas w domu.

Karl uśmiechnął się, co też ona mówi? Zdarzało się, że słowa wypowiedziane przez żonę zdawały mu się obce, niekiedy składała je tak, że przypominały kaza­nia bądź tekst psalmów. Marja to dziwna kobieta. Nie urodziła się po to, by być żoną dzierżawcy, pomyślał ze smutkiem.

Wkrótce jednak o tym zapomniał, Marja bowiem nie skarżyła się na swoją sytuację.

- Masz takie silne, piękne ciało - dobiegł go jej szept.

- Zawsze takie gorące i takie pełne życia. Czuję niemal pod palcami strumień krwi.

Karl westchnął. Nie wątpił, że żona wkrótce zechce posmakować jego ciała.

Marja ruszyła pierwsza w stronę łóżka, lecz Karl przytrzymał ją za rękę. Przyciągnął do siebie, siadła mu na kolanach.

Wtuliła głowę w jego szyję, Karl jednym ruchem rozwiązał jej czarne włosy. Podtrzymująca je spinka i skórzany rzemień opadły na podłogę. Czule przecze­sał włosy żony palcami.

- Leśna boginko, królowo gór. Jesteś piękniejsza niż rozśpiewana dziewica ze skały, wydaje mi się, że przy­chodzisz ze świata zamkniętego dla zwykłych ludzi.

- Ależ nie - odwzajemniła uśmiech Marja. - Być mo­że ktoś by się z tobą zgodził, lecz miejmy nadzieję, że pastorowi takie myśli są obce.

- Nie wspominaj go teraz. Nie mów o wszystkich tych czarnych cieniach, które spowijają mrokiem na­sze życie. Nie mów nic...

Marja usłuchała. Trudno zresztą było prowadzić rozmowę, gdy oddech nabierał coraz szybszego tempa.

Karl wiedział, jakich pieszczot Marja oczekuje. Sta­nik sukni już się zsunął, malutkie srebrne haftki roz­pięły się bez wysiłku, ledwie ich dotknął.

Marja westchnęła niemal sennie, czuł jednak, jak na­pinają się mięśnie jej ud i łydek.

- Marjo... - szepnął tuż przy jej ustach. - Mam pew­ne marzenie...

- Powiedz, a spełni się.

- Lato... już się skończyło, chodźmy po nie. Marja popatrzyła pytająco na męża, wargi miała czer­wone, nabrzmiałe, oczy błyszczały radością i pożądaniem.

- A jak to się robi? - spytała niewinnie. Karl bez wysiłku podniósł roześmianą żonę i ruszył przez izbę w stronę drzwi. Marja w ostatniej chwili unik­nęła bolesnego zetknięcia się biodra z kantem murowa­nego pieca. Za progiem Karl podrzucił ją wyżej, by le­piej chwycić, Marja lekko uderzała go w ramię, podczas gdy on długimi krokami szedł przez podwórze w stro­nę rzeczki płynącej przez zagajnik.

- Bezczelny rozbójniku, tak porwać dziewicę! A co będzie, jak nas ktoś zobaczy?

Karl wybuchnął śmiechem, Marja bez powodzenia starała się zachować powagę.

Oboje wiedzieli, że wieczór jest chłodny. Teraz, we wrześniu, pola leżały już opustoszałe. Wszędzie, gdzie było coś do zebrania, przeszli ludzie z sierpami i gra­biami. Nagie czworokąty brązowych rżysk czekały na biały płaszcz zimy, który zasłoni ich wstyd.

Karl i Marja tego nie widzieli, nie czuli też nowej ostrości w powietrzu, jaka pojawiła się tego wieczoru. Wciąż przecież tu i ówdzie kwitł pod wysokim niebem jakiś zbłąkany letni kwiat. Jeszcze miał czas.

Karl poczuł, że ziemia pod stopami wciąż jest na­grzana.

W ciągu dnia świeciło wszak słońce, chociaż jego cie­pło nie przenikało już tak daleko w głąb ziemi.

Karl znał kawałek łąki, na którym nie skoszono je­szcze trawy, miejsce, gdzie drzewa tworzyły zaciszne schronienie, i jeśli ktoś zechciał, potrafiły odgrodzić od świata. Poskładał tu siano w stogach okrytych uplecio­ną ze słomy matą.

Rozrzucił teraz starannie kiedyś ustawione kopy, za­pachniało trawą, którą w pocie czoła starał się ochro­nić przed deszczem.

Marja zrozumiała, jak wielka to ofiara z jego stro­ny, siano bowiem było prawdziwym skarbem.

Potrafiła to docenić.

Ułożyli się na tym posłaniu, suche źdźbło trawy załaskotało Marję w kark. Wciąż nie czuła chłodu; nawet gdy zniknął z jej ramion niebieski szal i bluzka, nie za­drżała przed nadchodzącą nocą.

Długa koszula Karla z prostego płótna posłużyła za poduszkę. Z wyraźną rozkoszą mąż przysunął się do niej, poczuł na piersi jej nagą skórę.

- Rozumiesz teraz, Marjo? - spytał cicho. - Czujesz, jak tu zacisznie i przytulnie? Chociaż szron każdego ranka już może pokryć nasze posłanie.

- Tak - szepnęła miękko. - Rzeczywiście jest tak, jak mówiłeś, razem ty i ja zatrzymamy lato.

- Taką mamy moc. Razem... Co nas przed tym po­wstrzyma?

Jego powstrzymać nie mogło już nic. Nic nie stało na przeszkodzie ustom bawiącym się jej wargami, zo­stawiającym zimno - gorący ślad na piersiach i brzuchu.

Marja zadrżała, gdy zwilżył wnętrze jej ud swoim potem. Wkrótce jednak gorąco wysuszyło tę odrobinę chłodu przez moment mrożącego ciało.

Przyszedł do niej miękko, miała dość czasu, by po­czuć fale, jakie nim targają. Jego twarz, tak często w podobnych chwilach skryta w mroku, należała teraz do niej, tak otwarta, że wręcz bała się patrzeć.

Niezwykłe, to naprawdę niezwykłe.

Kiedy był przy niej, wszystko stawało się inne. Trud­no wprost uwierzyć, że ten ogarnięty pożądaniem i sza­leństwem mężczyzna to jej Karl, małomówny i ostroż­ny. Radowała się, że to właśnie jej kobiecość odkryła w nim tę potężną moc.

Potem przyszła jego kolej, by patrzeć, jak ona odpły­wa daleko, lecz nawet przez mgnienie oka nie zostawia go samego. W takich chwilach gotów był przysiąc, że Marja go kocha. Gdy jej usta zanosiły się niemym krzy­kiem rozkoszy, a rysy twarzy miękły w osobliwy spo­sób... wtedy Karl mógł przymknąć oczy i zachować w ser­cu ten dowód na istniejące między nimi przymierze. Przyda mu się później, gdy Marja znów będzie go ranić.

Ona tymczasem z wolna budziła się do rzeczywisto­ści, lecz nie chciała jeszcze otwierać oczu i wracać do świata. Leżąc tak z głową na cienkim płótnie, usłysza­ła nagle, jak bije serce ziemi. Widać domagało się od­powiedzi jej serca.

- A więc ona zajmuje się i takimi sprawkami - rzekł w zamyśleniu pastor, wolnym ruchem gładząc bródkę.

Jego gest był wręcz nieprzyzwoity, młoda kobieta ze wstydu spuściła wzrok, bo jej zdaniem dłoń pastora pieściła brodę wprost lubieżnie.

- No cóż, już wcześniej dochodziły mnie o tym słu­chy, dziękuję ci, dobra kobieto. Dobrze pojęłaś swój chrześcijański obowiązek, odpowiadając mi na te pyta­nia. Nie zapomnę o tym.

- Nawet wtedy, gdy przyjdzie do płacenia długu, panie? Revelin zmrużył oczy. Popatrzył na wieśniaczkę z pogardą. Jakże chciwi są ci ludzie, wszak ona doma­ga się wynagrodzenia za swoją uczciwość.

Kobieta za zapłatę otrzymała długą przemowę na pożegnanie. Wyszła roztrzęsiona, zgięta wpół.

Następny, z którym rozmawiał, wiedział więcej. Był to w dodatku mąż przyjaciółki Marji Oppdal. Z ponu­rą miną siedział teraz przed pastorem.

Nieraz słyszał rozmowę obu kobiet, w dodatku pod swoim własnym dachem.

- Ale teraz przyjdzie tego kres, prawda, panie Revelin?

- Oczywiście, nie wolno się godzić na takie zachowa­nie żony, mój dobry człowieku. Sam powinieneś o tym wiedzieć. Czyżbyś nie słuchał słów Pana i nie karał swej położnicy należycie, jak przystoi mężowi, odpowiedzial­nemu za jej życie wieczne? Czyż nie jesteś jej głową, jak ja jestem twoją, a nasz Pan mojej nędznej osoby?

Pastor radował się widoczną słabością wieśniaka. Bardzo mu się to przyda. Lecz żona na pewno krzy­kiem i zawodzeniem będzie zaprzeczać każdemu sło­wu, które miało paść między nią a Marją Oppdal.

- Oczywiście, jest bezczelna i... niezwykła. Ale, dro­gi panie Revelin, przypuszczamy, że trudno to będzie teraz powstrzymać. Młodzi i starzy ciągną do szkoły gromadą niczym lisy do zaszlachtowanej właśnie świni. W dodatku nie ma prawa, które by tego zabraniało.

Pastor wolno pokiwał głową. Młody żołnierz mówił prawdę. Wrócił do domu, by wywiązać się z obietnic zło­żonych pięknej pannie z Mauri, i zastał ją bardziej zaję­tą pismami Marji niż zapełnianiem posażnych kufrów.

- Niech więc lisy zatrzymają swoją padlinę. Lecz tę, która swoją obecnością spowodowała całą tę niedolę, usuniemy i unieszkodliwimy - uśmiechnął się pastor.

Tego wieczoru, gdy zasiadł przy stole Nadjany, wyglą­dał na wyraźnie zadowolonego. Ona jak zawsze miała nadzieję, że się nie zjawi, od czasu wyznania Justitiana nie była w stanie wykrzesać z siebie bodaj odrobiny dobrej woli dla starego. Był po prostu odpychający. Nadjana, chociaż niewiele miała do czynienia z dziećmi, umiała jednak nienawidzić człowieka, który zabił we własnym synu wszelką radość życia, tak jak uczynił to pastor. Ktoś, kto potrafił być okrutny wobec dziecka, zdaniem Nadjany nie zasługiwał na zaufanie ani na szacunek. A w dodatku jeśli to dziecko było jej najbliższym przyjacielem. Nienawiść po brzegi wypełniła serce jasnowłosej kobiety.

Mimo wszystko należało zachować uśmiech na war­gach.

Musi stawiać przed nim najlepsze przysmaki, podlizy­wać mu się płaskimi pochlebnymi słowami. Zmusić go, by szczerzył zęby w uśmiechu, by oczy lepiły się do de­koltu jej sukni. Nadjana była do tego przyzwyczajona. Potrafiła odgrodzić serce od tego, co mówią usta. Wie­działa, że opanowała tę sztukę do mistrzostwa, a była to zaledwie cząstka umiejętności, jakie zdobyła w życiu.

Mężczyźni chcieli być zdradzani, łatwo ich było oszu­kać. Kiedy w ich oczach, tak jak teraz u pastora, poja­wiał się wyraz osłabiającej rozum żądzy, serce Nadjany radowało się po cichu.

Pastor nie dowie się, jakie obrzydzenie w niej budzi.

Na razie słała mu wdzięczne uśmiechy, wkładała do ust duńskie słodycze i uśmiechała się, słysząc jego przechwał­ki. W ten sposób wydobyła z niego chyba wszystko, co chciała, i nagle stała się świadkiem intrygi, mogącej mie­rzyć się z tymi, które sama knuła swego czasu jako wład­czyni Ogrodu.

A on nagrodził ją żarłocznym spojrzeniem, oblizu­jąc wąskie wargi po każdym kawałeczku ciemnej na­dziewanej pistacji.

- Kim jesteś, Nadjano? - spytał takim tonem, że ciar­ki przeszły jej po plecach. - Może i jesteś baronówną, a może nie. Bez względu na wszystko jednak, jesteś bo­gata i piękna. Synowa godna mnie. Tutejsi ludzie podziwiają twoją delikatną urodę, dotykają materiału twojej sukni, uśmiechają się do ciebie poddańczo. Lecz jak myślisz, kim jesteś dla nich? Zaledwie motylem, obcym motylem, jętką, nie masz tu władzy, Nadjano, a wiem, że to cię gniewa.

Nadjana odrobinę podniosła brodę do góry. Nie mo­gła zaprzeczyć, że w słowach Revelina kryje się prawda. Skąd ta jego zdolność czytania w niej jak w książce? Za­niepokoiło ją to, poczuła skurcz w żołądku. Rozgniewa­ła się na samą siebie, gdyż uczucie to przypominało lęk. Ten szczur nie jest godzien jej strachu, nigdy go w niej nie wzbudzi.

- Mam dla ciebie propozycję, Nadjano. Okażę ci za­ufanie, jakiego być może wcale się po mnie nie spodzie­wałaś. Uczynię cię swoim sprzymierzeńcem. Wydaje mi się, że się rozumiemy.

- O co chodzi? - spytała twardo. Ręce spokojnie ułożyła na kolanach, głowę trzyma­ła prosto.

Uśmiechnął się do niej, w tym grymasie kryło się coś więcej niż tylko zadowolenie.

- Znasz Marję Oppdal, prawda? Wiedział, że ona pojmuje jego intencje. Ta historia pod kościołem była upokarzająca również dla Nadjany.

- Tak, przecież o tym wiesz.

- Ona się posunęła za daleko. Nie po raz pierwszy stawia moją parafię w złym świetle.

- Ach, tak?

- Chcę ją powstrzymać raz na zawsze. Powinno ją zdziwić, że ta szkoła znów ruszyła. Być może czuje się teraz bezpieczna, wydaje jej się, że ponieważ obeszła za­grody i naopowiadała ludziom pięknych słówek, dlate­go jej się udało. Może wmawia sobie, że wygrała walkę, a nie wie, że ja jeszcze nawet nie naładowałem kuszy. Nadjana podniosła brew.

- Co zamierzasz zrobić?

- Ona odejdzie z tej szkoły. Popełniłem błąd, nie an­gażując się od początku na tyle, by ją powstrzymać. Sądziłem jednak, że ludzie sami zdławią ten szalony po­mysł, tak jak gaszą wszystko co nowe, przeżuwają to, aż zmienia się w nicość. Niestety, udało jej się ich omamić, zainteresować tą nową zabawą. Ale to niebezpieczne, nie­bezpieczne... Do głowy zaczynają im napływać niedobre myśli, bezbożne myśli, buntownicze. Jako szlachcianka wiesz, o czym mówię...

Nadjana wolno skinęła głową, zbyt wiele już widzia­ła na świecie, by nie bać się buntu tłumu. Ale nie o sie­bie się bała, nie o szlachtę, dość miała w sobie wspomnień z innego czasu, z innego kraju, gdzie lud przez pokole­nia składał w ofierze swoją krew w odważnej walce z po­tężną przewagą. Gdyby taka walka miała się stoczyć tu­taj, to ona i Revelin staliby każde po swojej stronie. A oto on zaprasza szpiega na swą wyprawę krzyżową.

- Chcę, żebyś ty się tym zajęła - rzekł po prostu. I od­chylił się, pozwalając, by słowa zawisły w powietrzu.

Z początku nie zrozumiała, o co mu chodzi, myśl wydała się zbyt nieprawdopodobna.

W końcu jednak wybuchnęła głośnym nieopanowa­nym śmiechem.

Revelin chciał, aby została nauczycielką! Ona, nie­gdyś dziwka, ulicznica z Kopenhagi. Obca, uciekinier­ka, która wyrwała się z głębin ludu, nad którymi chciał mieć teraz kontrolę.

Nadjana wyobraziła sobie siebie w szkole, w skrom­nym surowym stroju, mówiącą o moralności, cnocie i przyzwoitości.

Prędko jednak odegnała ten obraz.

Marja nie była ani trochę lepsza od niej! Równie nie­prawdopodobne było, aby ta furia, ta mała złośnica po­trafiła wpoić swym uczniom przekonanie, że właśnie spokój i cierpliwość dodają człowiekowi siły.

To mogło być zabawne.

Jakaż ironia losu.

Justitianowi raczej by się to nie spodobało, Marja wywarła na niego zbyt duży wpływ. Ale dawnego Justitiana szczerze by to rozbawiło, zaciągnąłby ją na sia­no, śmiejąc się z ludzkiej głupoty. Wyobraźcie sobie tylko, dziwka zajmująca się wychowaniem młodzieży!

Nadjana uśmiechnęła się do pastora.

- Zajmę się szkołą, jeśli sobie życzysz. Tylko po to, by zobaczyć, jak Marji Oppdal wyrywa się z rąk dzie­ło jej życia.

- Tak właśnie myślałem - pokiwał głową zadowolo­ny pastor.

I sam się poczęstował garścią starannie owiniętych w bi­bułki słodyczy, które Nadjana przewiozła przez morze.

- Ona nie zrezygnuje dobrowolnie, ma wielu przy­jaciół...

- Nie myśl o tym na razie. Teraz, kiedy mogę liczyć na twoje wsparcie, i wiem, że przyświeca nam ten sam cel... nietrudno będzie znaleźć właściwą drogę. Dam ci znać, gdy tylko wszystko będzie gotowe.

Wstał od stołu. Nadjana zazgrzytała zębami. Naj­bardziej nie lubiła braku kontroli nad sytuacją. Zwykle sama obmyślała reguły gry.

Ale może to wcale nie takie głupie, pozwolić mu wie­rzyć, że ona jest tylko pionkiem w jego grze. We wła­ściwym czasie Revelin się dowie, że Nadjana chce upiec własną pieczeń przy jego ogniu.

Nadjana ujęła srebrny dzwoneczek, zadzwoniła. Po­wiedziała służącej, że chce położyć się spać. Poprosiła, by przyniesiono jej do pokoju pana kubek uspokajają­cej herbatki.

Justitian spał, kiedy otwierała drzwi, lecz szepnął coś do niej, gdy ułożyła się obok wychudzonego, udręczo­nego chorobą ciała.

- Mój kochany... wydaje mi się, że twój ojciec sam wbija sobie gwoździe do trumny - powiedziała.

Odniosła wrażenie, że Justitian nie ma sił, by usły­szeć cokolwiek więcej. Być może nie spodobałyby mu się zatargi żony z jego młodzieńczą miłością, nawet je­śli miałaby to być niewielka ofiara w drodze do pełni władzy. Revelin przekona się, że popełnił wielkie głup­stwo, zastępując Marję Oppdal Nadjaną Revelin.

To tak jak zabić lisa w stadzie owiec, a pozwolić, by grasował w nim wilk, pomyślała Nadjana.

Ale Justitian nie musi się martwić. O niczym się nie dowie. Będzie tylko troskliwie pielęgnowany, aż pewne­go dnia, miejmy nadzieję, odzyska w pełni swą męskość i siłę.

Leżała nieruchomo przytulona do niego, delikatnie gładząc zapadniętą klatkę piersiową. Skóra pod jej pal­cami wciąż była miękka i ciepła. Ale zrobiła się jakby luźniejsza, a w niektórych miejscach pokrywała ją ta pa­skudna czerwona wysypka. Choroba odebrała jej ko­chanka, a w obecnej sytuacji nie mogła liczyć na zna­lezienie kogoś, kto pomoże jej ugasić płomienie, coraz częściej trawiące ciało.

Nadjana wypiła łyk przezroczystego lekarstwa z niedu­żej apteki w Kopenhadze. W dniu, w którym się skończy, będzie zmuszona przynieść kilka dzbanów z przechowy­wanej na plebanii cuchnącej prostackiej zbożowej wódki.

Wreszcie zapadła w sen.

Ramiona miała puste, a ciało długo opierało się dzia­łaniu leku i nie dawało się uśpić.

Revelin nie czuł tego pełnego drżenia napięcia od pa­miętnego dnia dawno temu, kiedy zapach stosu cza­rownic stał się dla niego tak rzeczywisty, że mógł go niemal dotknąć.

Władza i chwała.

Może nawet na wieki.

A na pewno dopóty, dopóki tchu starczy mu w pier­siach. Żaden człowiek nie potrafiłby długo opierać się jemu, Revelinowi. Wszyscy tacy źle skończyli.

Los matki powinien być dla Marji Oppdal nauczką, powinna trzymać się z daleka, jak najdalej od tej para­fii. Właściwie to niewiarygodne, że ta głupia gęś ośmie­liła się tu przybyć i domagać spadku po matce. Cóż, dostanie swoje dziedzictwo.

Może nawet podzieli los matki.

A może... Może córka spłaci dług zaciągnięty przez matkę? Może to jej kuszące ciało spłonie, z wolna obra­cając się w nicość?

Być może ów słodki zapach stosu naprawdę dotrze do jego nozdrzy, a jej krzyki rozlegną się zamiast tych, których nigdy nie usłyszał z czerwonych ust Marii?

Revelin od dawna nie czuł się tak silny i młody. Zwy­cięstwo miał już w rękach.

Tym razem świadkowie się nie odwrócą. Zabraknie im odwagi. Teraz już żadna głupia Cecilia nie zburzy jego wzniesionej z takim mozołem budowli. Marja nie ma żadnych szans. Już radował się myślą, jak będzie przed nim pełzać.

ROZDZIAŁ VI

Salę szkolną wypełniała żywa masa ludzi. Większość ubrana była w szare kurtki i znoszone brązowe spo­dnie, drewniaki stukały o podłogę z desek. Niebieskie albo czarne wełniane czapki wisiały na kołkach przy drzwiach. Tak wyglądał mundur chłopskich synów.

Ale drogę tutaj znalazło również kilka dziewcząt.

Marja zauważyła, że ci, którzy stawili się w tym ro­ku, są starsi. Oczywiście i teraz trafił się jeden czy dru­gi ośmio - , dziesięciolatek, mało kto jednak potrafił do­strzec powód, by wysyłać na naukę czytania takie małe dzieci. Poznania tajemnicy liter potrzebowali raczej ci, którzy stali już w progu świata dorosłych.

Marja przyniosła dziś ze sobą książki. Wyszukała, co się dało, u Antona, zabrała też parę własnych: niedużą książeczkę z psalmami ułożonymi przez pewną kobietę z Północy oraz gruby tom o charakterystycznych cechach roślin i ich wykorzystaniu, lecz po duńsku. Sama zrobiła też własną książkę, cienką, nieudolnie oprawioną, z pro­stymi tekstami napisanymi tak, aby zawarte w niej słowa miały znaczenie również dla tych, którzy nie znali żad­nego innego języka poza własnym dialektem.

W tworzeniu książki uczestniczyła również Amelia, zaciekawiona i bardzo zainteresowana pisaniem. Prawdę powiedziawszy dzieciak już nieźle potrafił trzymać pióro; mała wymyślała wierszyki i piosenki, które matka zapisywała. Książeczka Marji cieszyła się wielką popularno­ścią. Ten, komu udało się ją pożyczyć do domu, szedł du­mnie, jakby niósł klejnoty koronne, a nie nieporządną, zrobioną własnym przemysłem książkę. „Wskazówki do nauczania słowa i pisma Marji i Karła Oppdalów”. Taki tytuł wypalono na skórze, w którą Karl oprawił arkusze papieru. Ogromnie był dumny z tego tytułu.

Na samym końcu klasy siadywał zwykle dzwonnik. Marji nie bardzo się to podobało. Nie wiedziała, czy to Revelin przysłał tu tego człowieka, czy też może po­wodem wizyt była jego służalczość i pewien lęk, jaki w nim wzbudzała.

Krótkie dni w szkole mijały głównie na wbijaniu do głowy liter i ćwiczeniach w czytaniu i pisaniu. Marja jed­nak zawsze uważała, że znajomość liter to tylko środek do celu, one dopiero miały ofiarować wieśniakom cały świat. Dlatego nierzadko poświęcała godzinę czy nawet dwie na czytanie im na głos tego, co znalazła. Były to książki z radami dla młodych dziewcząt, o tym, jak zaj­mować się domem i bydłem, fragmenty leksykonu roślin, z którego uczniowie dowiadywali się, jakie dziwne nazwy noszą rośliny, a także do czego można je wykorzystać.

Dzisiaj Marja zamierzała uchylić drzwi do świata hi­storii. Sama bardzo się nią interesowała i zakładała, że temat zaciekawi również innych młodych ludzi. Nieste­ty, jedna głowa za drugą zaczęła się kiwać, gdy Marja zapuściła się w stare królestwa. A przecież nie trzyma­ła się wyłącznie faktów, lecz splatała je w pełną fanta­zji tkaninę.

Dzwonnik zasnął, a w każdym razie broda opadła mu na pierś, a głowa od czasu do czasu kiwała się na boki.

- Zaśpiewajmy coś - zaproponowała Marja.

Cztery ręce wystrzeliły w powietrze. Nauczyła uczniów tego znaku, by nie przekrzykiwali się jedno przez drugie.

- Ach, może zaśpiewamy którąś z tych pięknych pio­senek Jona Muzykanta!

Marja uśmiechnęła się. Wędrowny grajek odwiedził wieś latem, a ludzie wciąż nucili jego melodie pod no­sem i poruszali nogami do taktu muzyki, która wbiła się im w głowy. Podziwiano i głośno chwalono instru­ment, pięknie wycięte skrzypki z Hardanger. Nikt nig­dy nie słyszał równie porywającej muzyki do tańca. To było coś zupełnie innego niż drumla Jensa i odwiecz­ne śpiewanie przy wtórze klaskania w dłonie.

- Chyba żadnej nie umiem - odparła Marja, ostrożnie zerkając na śpiącego dzwonnika.

- Ależ my umiemy! My znamy! Wszyscy nagle jakby się przebudzili. Dzieci dosłow­nie podskakiwały na ławkach.

- Dobrze, a więc śpiewajcie, może i ja się czegoś na­uczę.

Wysoki chudy chłopiec z Hammaren podał ton, miał zaskakująco miękki i głęboki głos. Pozostali przyłączy­li się do niego, piosenka była długa, rytmiczna, Marja poczuła, że lewa noga sama porusza jej się do taktu.

Tekst także był dobry, choć tu i ówdzie nieco ruba­szny. Marja śmiała się, drepcząc przed dziećmi, śpiewa­jącymi najgłośniej jak potrafiły. Ktoś zaczął klaskać, nawet dzwonnik się przebudził i zaskoczony przyłą­czył do klaskania przy refrenie.

Nikt chyba jeszcze nie widział szkolnego bractwa tak rozbawionego. Marji na widok rozweselonej szarej gro­madki młodych ludzi z radości pokraśniały policzki. Wszystko jednak musi mieć swój czas; po kilku suro­wych słowach i zdecydowanych spojrzeniach uspokoili się i zaczęli rozdzielać między sobą tabliczki i rysiki. Litera S dla wielu okazała się prawdziwym proble­mem. Po prostu nie chciała się ładnie wyginać.

- Benjamin! Ależ naprawdę, sam chwyciłeś? Pokaż mi, zrób to jeszcze raz.

Marja promieniała z dumy. Dzieciak naprawdę zdo­łał sam złapać szmatkę do ssania i podnieść ją do ust. Ruchy wciąż miał niezdarne i niepewne, kilka razy nie trafił i uderzył się zanurzonym w mleku gałgankiem, a jednak była to wspaniała nowina!

- On da sobie radę - stwierdził Karl tak samo dum­ny. - Potrzeba mu tylko więcej czasu i ćwiczeń.

Amelia uśmiechała się od ucha do ucha. Cudownie było patrzeć na mamę i tatę takich radosnych, objętych. Musi wieczorem podziękować Bogu i za to. Nie miała bowiem wątpliwości, że to za sprawą jej modlitwy ro­dzice byli teraz dla siebie milsi i sympatyczniejsi. I ma­ma prawie cały czas siedziała w domu, chyba że szła do Wdowiej Zagrody uczyć ludzi czytać. Amelia rozumia­ła, że mama musi się tym zajmować, szkoda wszak tych, którzy nie znają tej sztuki. Owszem, i teraz mama by­wała zmęczona i smutna, lecz zdarzało się to o wiele rzadziej niż przedtem i zawsze pomagał jej na to śpiew tatusia albo przygotowana przez niego filiżanka zioło­wej herbaty. Amelia miała wrażenie, że tkwiący w niej maleńki pączek szczęścia stale rośnie. Przypuszczała, że Martin czuje podobnie, chociaż nic nie mówił. Pewnie chce uchodzić za dużego, sądzi, że jest już dorosły.

- Mogę go zabrać na spacer taczką - zaofiarowała się dziewczynka. Miała nadzieję spotkać którąś z koleża­nek i pokazać jej, że Benjamin wcale nie jest taki bez­nadziejny, jak uważała większość.

- A nie jest trochę za chłodno? Rano pole przy Onsaker pobielało.

- Nie, ubiorę go ciepło. Mogę też znieść baranice ze strychu.

- No tak, to rzeczywiście powinnaś zrobić, już niedłu­go znów się przydadzą. Ostatnie noce były zimne - po­wiedziała Marja.

Tatuś trącił ją w bok, widocznie zażartował, oboje się roześmiali i pocałowali, Amelia uśmiechnęła się tro­chę zażenowana, ale widok rodziców napełniał ją przy­jemnym ciepłym uczuciem, chociaż policzki poczer­wieniały jej z zawstydzenia.

Dziękuję ci, Boże, dziękuję ci, Boże, śpiewało jej w duszy, kiedy wiozła przybranego braciszka w miej­sce, gdzie zwykle spotykały się dzieci, gdy miały tro­chę czasu na zabawę.

Przestały już prawie się z niej wyśmiewać i drwić z te­go dziwnego dzieciaka, którego wszędzie ze sobą ciągnę­ła. Było wielu innych, z których zabawniej było szydzić niż z Amelii. Ona nigdy nie płakała, przestała się też już złościć, stała tylko, głupio się uśmiechała i mówiła takie dziwne słowa jak dorosła. Wiedzieli, że Amelia umie czy­tać w książkach, i ten fakt skłaniał ich do zachowania większej ostrożności. Wszyscy mówili bowiem, że przed takimi, co umieją czytać, trzeba zdejmować czapkę. Mo­że z Amelii coś wyrośnie, powtarzały między sobą dzieci. Nie bardzo wiedziały, co to znaczy, po prostu naśladowa­ły rozmowy dorosłych. Z nich na pewno nic nie wyrośnie. Będą gospodarzami albo chałupnikami, może cieślami lub kowalami, Amelia natomiast stanie się być może kimś ta­kim jak jej matka, ta piękna czarnowłosa pani, która ta­kim miłym głosem czytała w szkole.

Ale Benjamin... On i tak na pewno niedługo umrze, wszyscy tak mówią. Dzieci, drżąc z radości pomieszanej z przerażeniem, cieszyły się, gdy wolno im było oglądać kogoś, kogo wkrótce zabierze śmierć. Ale Benjamin wy­glądał na jak najbardziej żywego, tak samo żywego jak ich młodsze rodzeństwo w domu. Wiadomo jednak, że małe dzieci niekiedy umierają. Wśród towarzyszy zabaw Amelii nie było takiego, które by nie widziało matki, ciotki lub innej krewnej niosącej małą trumienkę na cmentarz. Niejeden miał starszego brata albo młodszą siostrzyczkę w niebie. A niektóre dzieci umierając były takie małe, że nie miały nawet własnej trumny i nie mo­gły się dostać do nieba. Właśnie ich dzieci najbardziej żałowały. Bo nie mogły nawet stać się aniołkami.

Amelii zrobiło się przykro, gdy inne dzieci nie zro­zumiały, jakie to wspaniałe, że Benjamin sam zdołał podnieść do ust gałganek.

- E, przecież on jest taki duży. Powinien umieć o wie­le więcej. Mój braciszek sam już siedzi na podłodze, a jest o wiele mniejszy.

- Ale Benjamin jest mądrzejszy. Rozumie, co do nie­go mówisz.

- E tam, to dlaczego nie odpowiada? Zobacz, tylko mu ślina cieknie i uśmiecha się, nawet jak mówimy o nim brzydkie rzeczy.

- To dlatego, że jest taki dobry - powiedziała Ame­lia cicho, przyciskając wielkie niemowlę do swego kru­chego ciałka.

- Chodźmy się pobawić - zawołała pulchna, wesoła Kari z Dosen.

Wokół okrągłej buzi tańczyły dwa rude warkocze. Do­rośli zawsze gładzili ją po głowie i powtarzali, jakież to zdro­we, ładne dziecko. Amelia uważała, że Kari jest tłusta. Nie miała nawet łokci, tylko dwa zagłębienia w różowej skórze.

Amelia poszła do domu.

Uznała, że jej towarzysze są tacy dziecinni. Benja­min rozumie sto razy więcej niż oni. Kilkakrotnie za­brała go do obory, a on tak ładnie uśmiechał się wtedy do krów i owiec. Nawet Złotoroga, która zawsze rzu­cała łbem i potrafiła na dodatek ugryźć, stała spokoj­nie, gdy Amelia podsunęła piąstkę Benjamina do jej miękkiego pyska. Dziewczynka często postępowała podobnie. Chciała pokazać Benjaminowi świat, nie ża­łowała czasu na zebranie kwiatków, które mógł pową­chać. Albo sadzała go na kolanach i łaskotała piórkami znalezionymi przy drodze. Chłopczyk lubił też, kiedy śpiewała, zwłaszcza gdy ujmowała go za ręce i poma­gała klaskać. Może któregoś dnia Benjamin nauczy się chodzić, Amelia już się na to cieszyła. Będzie mogła wszędzie go ze sobą zabierać.

Na razie jednak mały zaczął popłakiwać. Dziew­czynka poczuła, że i jej burczy w brzuchu. Widać naj­wyższy czas na kolację. Nikt lepiej niż Benjamin nie wiedział, kiedy nadchodzi pora jedzenia.

Marja smażyła placki jajeczne ze słoniną. Zapach zmusił Amelię do pośpiechu.

- Dostałam dzisiaj po koszyku jaj od Jonatana i od Liny Hus, boję się, że jajka trochę leżały, lepiej nacie­szyć się przysmakami, zanim zgniją - uśmiechnęła się.

Zapach bijący z patelni zwabił także Martina. Zwy­kle chłopiec zabierał parę kawałków chleba z odrobi­ną masła, jeśli było, i rozkoszował się wieczornym po­siłkiem w swojej chatce. Letni szałas z gałęzi Martin wzmocnił własnoręcznie ściętymi drzewami. Bale, któ­re połączył na zrąb, leżały być może nieco nierówno i dziwnie się zbiegały zwłaszcza w rogach, nie były też szczególnie grube, ale Martin sprytnie je zespolił i Karl bardzo chwalił tę pozbawioną dachu budowlę, mówiąc, że z Martina już jest mały cieśla. Jak na siedmiolatka praca została naprawdę sprawnie wykonana. Ojciec po­mógł mu jedynie umieścić na miejscu najwyższe bale. Tego wieczoru jednak Martin siedział w izbie i jadł placki jak prawdziwy mężczyzna. Karl zmierzwił mu brązowe włosy, jaśniejsze nieco niż jego własne.

- Robotny z ciebie chłop, synu. Martin nie odpowiedział, lecz od pochwały ojca zda­wał się rosnąć w oczach.

- Ale do gadania nieprędki, to pewne, jesteś taki jak ja, też za młodu byłem raczej małomówny.

Marja uśmiechnęła się. Dobrze widzieć ich takich, jakich chciała ich widzieć. Jak ojca i syna. Niekiedy na­wet ona uważała, że są do siebie podobni. Czy to moż­liwe, aby człowiek zmieniał swój wygląd w zależności od tego, z kim się wychowuje?

Nie.

Amelia była jej dokładnym przeciwieństwem. Nikt nie mógł pojąć, jak to możliwe, by kobieta o tak czar­nych włosach mogła wydać na świat córeczkę jasną jak wiosenne niebo. Owszem, Marja też miała niebieskie oczy, lecz nie tak jasne i przejrzyste jak Amelia. Ciem­ne rzęsy dziewczynki ślicznie kontrastowały z długimi złotymi lokami. Skąd ona ma te włosy?

Matka Justitiana mogła mieć jasne włosy. Z tego co słyszałam, moja też, zamyśliła się Marja.

Tęsknota wciąż niekiedy potrafiła ją zakłuć, niczym nóż pojawiający się nie wiadomo skąd wbijała się w ser­ce w chwilach, gdy najmniej się tego spodziewała. Nig­dy chyba nie dorośnie na tyle, by nie tęsknić za matką. I za ojcem!

Za Randarem Meisterplass.

Ojciec był kiedyś katem i w imię sprawiedliwości zgładził wielu ludzi. Wreszcie uwolnił się od swej pro­fesji, za sprawą mamy, tak mówiła Gjertrud. A potem mu ją odebrali, został sam z nowo narodzonym dziec­kiem i służącą.

Marja zapamiętała go jako najwspanialszego, naj­piękniejszego mężczyznę. Miał bardzo wielkie ręce i ta­kie dobre. Pamiętała jednak, że brakowało im kilku pal­ców, nie zapomniała dziwnego wrażenia, kiedy głaskał ją po głowie.

A potem wyjechał, do mamy.

Tak chyba było sprawiedliwie. Mama wszak nie mia­ła nikogo, na tej wysepce musiała bardzo cierpieć. Jej, Marji, została przecież Gjertrud. Przez wiele lat jednak nie przestawała karmić się nadzieją, że kiedyś oboje wrócą do domu, że pewnego pięknego dnia ujrzy pły­nącą fiordem łódź, łódź ojca.

Ale tak nigdy się nie stało.

Marja dostała jedynie list, napisany pięknym kobie­cym pismem. To wszystko, co miała po matce. List pe­łen ciepłych słów, no i stare suknie, trochę ozdób. I książki.

Jajeczny placek zaczął rosnąć jej w ustach. Zorien­towała się, że Karl przygląda się jej badawczo, zauwa­żył widać, że zatopiła się we własnych myślach.

Uśmiechnęła się szeroko, potrząsnęła głową, żeby pozbyć się wspomnień, i zmusiła się, by zapytać, jak Martinowi minął dzień. Znakował przecież drzewa przeznaczone do wycinki.

- Dobrze - odparł Martin, prędko zapychając usta jedzeniem. Nieładnie przecież mówić z pełną gębą.

Marja uśmiechnęła się niepewnie. Odsunęła talerz, najbardziej wyszczerbiony, najbrzydszy ze wszystkich. Chciałaby mieć blaszane naczynia albo przynajmniej cynowe, ale o takich sprawach nie powinno się myśleć, trzeba się raczej cieszyć z tego przywileju, że mają przez całą zimę czym napełnić garnki i miski. Marja wiedziała, co to jest głód. A moje dzieci go nie znają, pomyślała z dumą.

Po części zawdzięczali to Antonowi i Gjertrud. Za ży­cia Gjertrud Marja mogła zastawić stół wyjątkowo smacznym i obfitym jedzeniem. Wprawdzie nie bez uszczerbku na dumie, ale przyjmowała podarunki, to chyba naturalne, że matka, którą spotkało szczęście, po­maga córce, ubogo wydanej za mąż, i wnukom. Bardzo się im to wtedy przydawało. Teraz jednak, gdy Karl otrzymywał dobrą zapłatę za dniówki, a ponadto mógł zająć się uprawą ich własnego poletka, nadeszły lepsze czasy. Niektórzy wieśniacy przysyłali też przez dzieci dary dla Marji Oppdal, soloną słoninę i jajka, bochny chleba i śledzie. Na pewno jakoś dadzą sobie radę. Z dwiema krowami w oborze i piętnastoma owcami mo­gli się wręcz nie uważać za biedaków, a już na pewno w porównaniu z innymi dzierżawcami i chałupnikami.

Marzeniem Karla było zaoszczędzenie sumy wystar­czającej na odkupienie zagrody od stryja, ale to mogło kosztować dwieście albo nawet trzysta talarów. Tyle pie­niędzy chyba nigdy nie uda im się zgromadzić. Może jed­nak, gdy Martin dorośnie, zdoła wykupić zagrodę na własność. Właśnie kierując się tą myślą Karl uprawiał każdy najmniejszy skrawek ziemi. Wyciągał wielkie gła­zy z czarnej gleby, nie przejmując się tymi, którzy na je­go widok spluwali i z rękami w kieszeniach mamrotali pod nosem, że to może mu przynieść nieszczęście. Bo przecież kamienie zostawił w ziemi Pan Bóg... Karl śmiejąc się mówił, że są leniwi, i spokojnie pracował dalej nad tym, co sobie zaplanował. Marja wiedziała, że ci, którzy nie wyciągają kamieni, szanują go za to, chociaż sami woleli nie zapominać o przesądach.

- Dziękuję za jedzenie, Marjo. Pyszne, jak zwykle. Na­prawdę mamy szczęście, że możemy tak dobrze pojeść.

Benjamin głośno beknął i uśmiechnął się szeroko. Amelia żartobliwie go złajała i zaraz zaczęła huśtać na kolanach.

- Zaraz go przewinę. Chyba dzisiaj też może ze mną spać?

Marja uśmiechnęła się.

- Oczywiście, kochanie, jego łóżeczko i tak już jest za małe.

- Zrobię mu nowe - oświadczył niespodziewanie Martin.

Marja popatrzyła na syna zaskoczona. Tak rzadko do­browolnie występował z jakąś propozycją. Pogładziła go po gęstych włosach, odsunął się, ale tylko odrobinę.

- Naprawdę? Jestem pewna, że to będzie najpiękniej­sze łóżko, jakiego nie miało żadne dziecko we wsi.

- Mmm - mruknął Martin i ruszył do drzwi.

- Nie siedź za długo, jest już wieczór, przecież wiesz.

- Taki sam jak ja - mruknął Karl. - Taki sam byłem w jego wieku...

Marja nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Karl na pewno ma rację, nieśmiałość i milkliwość Martina nie jest raczej powodem do niepokoju. Była przekona­na, że chłopca nie dręczy wcale melancholia, raczej jest to swego rodzaju poczucie wyższości, refleksyjny sto­sunek do świata. Martin rzadko w czymś uczestniczył, lecz tym uważniej wszystko obserwował. Zdarzało się, że patrzył na nią, gdy wydawało mu się, że ona tego nie widzi, a wówczas w jego oczach pojawiało się coś, co sprawiało, że Marja kurczyła się w sobie.

Jakby potrafił przejrzeć matkę na wskroś.

W takich chwilach przypominał znienawidzonego dziadka.

Najpierw wziął masło i posmarował nim grubo żyt­ni placek, lefse. Na to kilka kawałeczków suszonego mięsa namoczonego w mleku, potem zwinął placek i obłożył go plastrami sera. Revelin tego wieczoru bar­dzo sobie cenił jedzenie.

Zdaniem Nadjany jadłospis był tu prosty i wulgar­ny. Wciąż potrafiła się budzić ze smakiem smażonych na maśle szparagów i pachnącej winem jagnięciny w ustach. No i przyprawy, aromatyczne korzenie i ło­dygi z krainy daleko na Południu. Statki regularnie po­wracające do Kopenhagi z Zachodnich Indii przywozi­ły tyle ciekawych rzeczy, a tu nie wiedziano, czym jest pomarańcza, a o słodkich włochatych chińskich owo­cach, których smakiem delektowano się w stolicy, za­pewne nawet nie słyszano.

Owoce miłości, tak o nich mówiono. Jakże ucieszy­łyby wyschnięte usta Justitiana zamiast tej burej owsianki i tłustej kapusty, którą kucharka przygotowy­wała choremu.

Revelin zaprotestował, gdy Nadjana ośmieliła się za­proponować, żeby wyrzucić kucharkę i znaleźć nową.

- Nigdy nie wiadomo, na kogo trafisz, a ona jest już tutaj od tak dawna. Należy do tego miejsca. Nieludz­ką rzeczą byłoby wyrzucanie jej za próg.

Nadjana postanowiła spróbować jeszcze raz. Tym ra­zem zdecydowała się podejść pastora od innej strony.

- Drogi teściu - zaczęła. - Wydaje mi się, że bardzo schudłeś... Mam wyrzuty sumienia. Chociaż dobrze ci w chacie dzwonnika, to jednak powinieneś mieć kogoś, kto by się tobą zajął.

- Piękna myśl, doprawdy, ale mam wszystko, czego mi potrzeba. I dana mi jest także ta radość, że niemal co wieczór mogę siedzieć przy naszym wspólnym stole.

- Oczywiście, inaczej być nie może, ale... Czy to nie dobry pomysł, aby kucharka przeniosła się do ciebie? Można by też spróbować sprowadzić jeden z tych no­wych żelaznych pieców, mogłaby ci wtedy gotować...

Revelin przeżuwał intensywnie.

- Mhm... może i tak. Przydałoby się to człowiekowi takiemu jak ja. Pracuję przecież dużo i często brak mi czasu, żeby przyjść tutaj zjeść...

- Mogłaby też przynosić ci jedzenie, gdyby obowiąz­ki wymagały od ciebie wielogodzinnego pozostawania w kościele.

Revelin wypił piwo.

Głośno odstawił kubek na stół.

- Masz rację, Nadjano, to nie byłoby wcale takie głu­pie. Ale nie chcę kobiety w domu. Jest za mały, będzie musiała dalej mieszkać tutaj w kuchni.

Nadjana zmarszczyła nos. To zaledwie połowiczne zwycięstwo. Chyba że...

- Zamierzałam włożyć trochę srebra w tę plebanię. Wciąż wiele trzeba tu uporządkować, mam nadzieję, że nie weźmiesz mi za złe, teściu, zamówiłam już nowy żelazny piec, nowe szafki i ławy, miedziane rondle, ba­lie, trochę drobiazgów do pokojów. Wiedziałam, że nie będziesz temu przeciwny...

Patrzył na nią niewidzącym wzrokiem.

- Ależ nie, na coś trzeba przecież wydawać pienią­dze. A plebania zawsze wszak była najwspanialszym gospodarstwem we wsi. Podoba mi się, że chcesz utrzy­mać ją na należytym poziomie, Nadjano, zwłaszcza te­raz, kiedy jest prawie twoja.

Podniósł wzrok na sufit, na stryszku ponad nimi akurat w tym miejscu stało łóżko Justitiana. Nadjana nie bardzo wiedziała, jak rozumieć te słowa. Pastor zwykle nie pozwalał się domyślać, jakie odczucia bu­dzi w nim choroba syna. Niekiedy mówił o Justitianie, jak gdyby syn leżał w łóżku z powodu chwilowego złe­go samopoczucia, Nadjana natomiast czasami przeży­wała strach, że mąż nigdy już nie wstanie. W dodatku zbliżała się zima, a zimy w tym północnym kraju na pewno potrafią być straszne. Miała nadzieję, że uda jej się zdobyć grube niedźwiedzie futro, a przynajmniej płaszcz z lisów. W nim przy jej jasnej cerze będzie jej zapewne bardziej do twarzy.

Revelin najwidoczniej już się najadł.

- Podziękujmy Bogu za jego dary, a później módlmy się o to, by obdarzył nas łaską w życiu i w naszej wal­ce - powiedział z ironicznym wręcz namaszczeniem.

Zadowolony złożył dłonie. Potem rozluźnił kołnierz i zawołał kucharkę, by przyniosła drewna.

- Czuję, że jesień zagościła już na dobre. Bolą stare kości, zapalmy dziś ogień na palenisku, synowo, i ra­dujmy się blaskiem płomieni.

To będzie niczym przygrywka, pomyślał. Płomienie pełzające po szczapach drewna miały w sobie, zdaniem Revelina, coś zmysłowego. W dodatku przypominały mu o stosie, który pewnego dnia, już niedługo, rozgo­rzeje na tle nieba.

- Widziałaś kiedyś stos, na którym palą czarownice? - spytał miękko.

Nadjana wzruszyła ramionami.

- Och, niejeden. Swego czasu było to ulubioną roz­rywką szlachty. Wreszcie jednak się tym znudzili, niko­mu już nie chciało się wyprawiać w daleką drogę powo­zem albo konno tylko po to, by zobaczyć, jak w ogniu ginie jakaś prosta dziewka. W dodatku one zwykle umierały, zanim jeszcze dosięgły je płomienie.

Revelina wyraźnie zadowoliła ta odpowiedź.

- My też mieliśmy tutaj stosy. W Bergen i na prowincji Z reguły jednak sprawa kończy się ścięciem przez kata.

- Tak jest czyściej - kiwnęła głową Nadjana.

- Aż za czysto - oburzył się pastor. - W dodatku gdy chodzi o czarownice, nigdy nie można mieć pewności. Jeśli ich grzeszne ciało nie zostanie unicestwione, mo­że powstać spod ziemi i dręczyć swego sprawiedliwe­go sędziego.

- Ach, tak - uprzejmie odpowiedziała Nadjana. Była niezwykle trzeźwo myślącą kobietą i dawno już się przekonała, że zwracanie uwagi na przesądy, złe znaki wróżące nieszczęście, może co najwyżej wywo­łać krzywe spojrzenie innych ludzi.

- Marja Oppdal... Sądzę, że nadszedł na nią czas. Dlaczego powiedział to jednym tchem z tamtymi sło­wami o stosie?

- A więc trzeba ją usunąć ze szkoły? - Nadjana po­stanowiła być ostrożna. Ważne jednak, by pastor nawet w tej nieistotnej sprawie ujrzał w niej sprzymierzeńca. Jeśli jej zaufa, łatwiej się później przed nią odsłoni.

- Musisz przejąć szkołę, może tylko na jakiś czas... Aż wszystko się uspokoi. Trzeba postępować rozważnie. Ci ludzie... - Zatoczył krąg dłonią. - Są jak dzieci. Na pew­no zaczęliby protestować, gdybyśmy wysłali lensmana po Marję i zamknęli szkołę. Dlatego najpierw zajmiemy się Marją, a kiedy o niej zapomną, położymy kres szkole.

Nadjana pokiwała głową. To brzmiało bardzo sen­sownie. Podobało jej się napięcie, które, jak przypu­szczała, ogarnie ją, kiedy stanie przed gromadą mło­dych, ciekawych mężczyzn. Na dłużej jednak nudne będzie to wbijanie im do głowy liter i słuchanie rysi­ków skrobiących o tabliczki. Może przez parę miesię­cy będzie ją to bawiło, lecz przede wszystkim radować się będzie myślą, że Marja Oppdal zmuszona zostanie do przekazania dzieła swego życia jej, osobie, do której zapewne czuje iskrzącą się nienawiść.

- Powiem ci teraz, co zamierzam zrobić - oświadczył Revelin, gdy złociste jęzory ognia poczęły lizać brzozo­we drewno, z którego posypały się radosne iskry. - Pa­miętasz tych dwóch chłopaków, którzy odprowadzili cię do domu po starciu z Marją na dziedzińcu kościoła?

Owszem, Nadjana ich pamiętała, prawdziwe dwa kogu­ty. Udawali twardych, a ich ręce, kiedy podpierali ją pro­wadząc, niby to przypadkiem dotykały jej piersi i bioder.

- To stryjeczni bracia Karla Oppdala, synowie jego stryja. Tego, który jest właścicielem Zagrody Oppdal. Karl i Marja są jego dzierżawcami, ale więzy, które ich łączą, nie są zbyt gorące. Karl nigdy nie potrafił dogadać się ze stryjem, a tym dwóm, odkąd wyrośli na tyle, że za­częli nosić spodnie, ślina cieknie na widok Marji. Sam widziałem, jak siedzą czerwoni na twarzach, z kurtkami na kolanach, ta czarownica zauroczyła i ich, biednych młodych kawalerów. Musisz wiedzieć, że ona jest niebez­pieczna! Słyszałaś chyba o tym idiotycznym postępku Justitiana, okrył mnie wielkim wstydem, zwracając cielęce oczy na tę rozwiązłą dziewczynę, w dodatku obcą.

Szukał zazdrości w twarzy Nadjany, ona jednak nie przypuszczała, by dało się to zauważyć. Domyślała się, że pastor sam nie bardzo potrafi się oprzeć kuszącym okrągłym wdziękom Marji. Nie zdziwiłoby jej, gdyby próbował zwabić tę zdrową młodą wieśniaczkę na siano.

- Rozmawiałem z nimi, z tymi dwoma młodymi chłopakami. Przydadzą się, kiedy lensman i lokalny ting zaczną szukać świadków jej nieczystej działalności.

- Czy to konieczne, żeby usunąć ją ze szkoły? Pomyśl tylko, co może się stać, jeśli ting za bardzo się przejmie, jeszcze włączy w to asesora i przysięgłych. Marnie bę­dzie wtedy z Marją Oppdal. Nie dość, że straci szkołę, to jeszcze będzie musiała pożegnać się z życiem.

Pastor badawczo przyglądał się twarzy Nadjany. Miał do czynienia z kobietą, a więc z istotą słabą, być może lepiej wtajemniczać ją stopniowo, Nadjana nie musi na razie wiedzieć, jak daleko posunie się ta sprawa.

- Tego, komu Bóg przydziela urząd, obdarza też mą­drością. Marja Oppdal dostanie jedynie to, na co zasłu­żyła, a oboje wszak jesteśmy zgodni, że taka uboga, zbun­towana rozpustnica nie zasługuje na szacunek i podziw, jakim obdarzają ją ludzie z wioski.

Rzeczywiście, co do tego Nadjana musiała przyznać mu rację.

Marja i Anton siedzieli przy lampie i czytali po ci­chu każde swoją kopię listu co najmniej dziesiąty już raz. Czy coś jest nie tak? Może jakieś zdanie, w którym zabrakło pokory, słowo, które wzbudzi niezadowole­nie u Jego Wysokości? Ale nie, piękne litery, które wy­szły spod ręki Marji, wiły się po pergaminie niczym ga­łązki kwiatów. A pieczęcie postawione na oryginale wyglądały bardzo porządnie i godnie.

Największa była pieczęć Antona.

Znak lensmana, najbardziej zawiły, być może też liczył się najbardziej. Zgodził się go przystawić dopiero, gdy Anton zagroził, że wyśle do króla identyczny list, świadczą­cy o braku zaufania, tyle że tym razem jako oskarżony wystąpi lensman. Lensman wiedział, że Anton ma dość pa­skudnych dowodów, by nadać bieg sprawie. Cała ta histo­ria z domem wariatów, winem, którego ubyło, pierście­niem i srebrnymi misami, tak, tak, Anton miał się na co powoływać. Cóż, lensman nie wywiązał się uczciwie z obowiązku dopilnowania jego majątku, bronił się jed­nak twierdząc, że nikt nie przypuszczał, by Anton kiedy­kolwiek opuścił przytułek, a wówczas i tak większość spadku po nim przypadłaby lensmanowi, z synem bo­wiem, tym Benjaminem, nikt się nie liczył.

Pod tymi dwiema pieczęciami widniały podpisy większości wieśniaków posiadających ziemię we wsi, na samym dole zaś gmerki najuboższych.

List do króla wysłano, gdy Revelin wyraził swój nie­chętny stosunek do szkoły. Marja wiedziała już wcześniej, że niejeden gospodarz od dawna burczał pod nosem na ciężkie podatki, na wysokie opłaty, jakich pastor żądał za pogrzeby i śluby, za najprostszą i najbardziej oczywistą część swej duszpasterskiej powinności. Ten człowiek był chytry i pazerny, w dodatku jeden z wędrownych kup­ców opowiadał, że pastor pochodzi z rodziny, w której i ojca, i dziada usunięto ze stanowiska za oszustwa, zdzierstwo i jeszcze gorsze sprawki.

Stary pastor nie miał zbyt wielu przyjaciół.

Nad krajem powiał świeży wiatr, zmiany nie omija­ły również duchowieństwa. Na przykład nowy pastor z Gaupne. Podlegał wprawdzie Revelinowi, lecz był uczonym, godnym szacunku człowiekiem i przyjacie­lem ubogich podobnie jak Mogens Skanke.

Ludzie powoli zaczynali mieć dość Revelina.

Wierzyli, że miłościwy król przyjmie ich list i jakoś im pomoże. Podobne rzeczy zdarzały się już dawniej w króle­stwie Danii i Norwegii, król był wszak namiestnikiem sa­mego Pana Boga, sprawiedliwiej niż księża potrafił fero­wać wyroki i dać ludowi to, co mu się należało.

Marja zdawała sobie sprawę, że nie mają zbyt wielkich szans. Mimo wszystko wyglądało też na to, że pomoc króla chyba jednak nie będzie potrzebna, co bardzo ją cieszyło. Wydawało się, że dzięki przyjaciołom i przeko­nywającym argumentom nawet bez pieczęci królewskiej zdoła utrzymać starego pastora z dala od szkoły.

I dobrze, że tak jest, bo z wielkiego miasta wciąż nie przyszedł bodaj świstek. A znów zbliżał się dzień święte­go Mortena. Rok 1712 nadchodził wielkimi krokami, w tym roku Marja skończy dwadzieścia pięć lat. Mimo to jednak siedząc w przytulnym blasku lampy i żartując z Antonem czuła się jak młoda dziewczyna. Cieszyła się, że dni upływają tak spokojnie, pastor nie pokazał się wię­cej w szkole, pogodził się widać z klęską w tej sprawie. Nigdy jeszcze nie było tak blisko do buntu. Mieszkańcy wioski jawnie burzyli się przeciw swemu pasterzowi, dzieciom pozwalano przychodzić na nauki do Marji. Nie­których wprawdzie nie puszczano, a może po prostu po­trzebowano ich do pracy, lecz mimo to w parafii Lyster było co najmniej dwadzieścioro młodych ludzi, którzy opanowali już sztukę pisania. I to dzieci biedaków, nie wójtowskich synów czy potomków żołnierzy najbardziej obeznanych ze światem dzięki swym podróżom.

W blasku lampy oczy Antona stały się żywsze, z każ­dym dniem nabierał coraz więcej sił, już niemal nie pa­miętano, że przez długi czas jedną nogą stał w grobie, a drugą w świecie obłędu.

Marja pozwoliła mu ująć się za ręce, tak jak zrobił­by to wiekowy wuj, a może dziadek. Anton pogłaskał delikatną skórę na wierzchu jej dłoni, gładził szorstki zgrubiały spód, herb ludzi, którzy nie stronią od pra­cy. Takich rąk sam Anton nigdy nie miał.

- Jesteś niezwykłą osobą, Marjo - rzekł wzruszony. Uśmiech zdradził, że pożegnał się z jeszcze jednym zę­bem, lecz nie stracił na tym nic z serdeczności. Marja uścisnęła mocno starą dłoń.

- Przekonasz się, że już niedługo dostaniemy wieści od króla. Dopiero będzie co przeczytać w klasie. Mo­że asesor otrzyma upomnienie dla Revelina i raz na za­wsze będziemy mogli żyć w spokoju.

- To bardzo możliwe, jeśli tylko Jego Wysokość nie będzie akurat w tej chwili zbyt zajęty ściganiem cudzo­ziemców.

- Wojna wciąż jeszcze trwa, chyba zawsze będą ja­kieś niepokoje.

- Nie bój się, przyjdzie i pokój, ale widziałem śmierć tak wielu towarzyszy, zbyt wielu...

Marja pamiętała, że Anton za młodu był żołnierzem. Dopiero gdy został ciężko ranny, wrócił do Lyster, tu, gdzie jego korzenie. Powrócił do kawałka ziemi, leżące­go odłogiem, lecz potrafił oczarować wdowę w średnim wieku, która wówczas rządziła we Wdowiej Zagrodzie. Małżeństwo było krótkie, lecz bardzo korzystne, zwła­szcza dla Antona. Nie mogło jednak dać mu dzieci. Dziecko dała mu Gjertrud.

- Benjamin... Potrzeba ci czegoś dla niego? Może ja­kichś ubrań? Może czegoś więcej, dla was wszystkich?

- Ach, nie, płacisz dostatecznie dużo, dajesz wszak ziarno dla całej rodziny, a materiał, który przysłałeś, nie nadawał się przecież dla dziecka, to był materiał na suknie. A może chcesz, żeby twój syn nosił stroje z czerwonej wełny w kwiaty?

Uśmiechnął się.

- Nie, ale nie przyjęłabyś prezentu, gdybym powie­dział, że kupiłem go z myślą o twoich niebieskich oczach.

Marja roześmiała się. Kiedy już przyjęła podarunek, ogromnie się z niego cieszyła. Postanowiła poświęcić następne wieczory na uszycie sukni dla siebie i dla Amelii, a Benjamin z czerwonego materiału w niebie­skie kwiatki może dostać czapeczkę i kurtkę.

Wyjrzała przez okno, dawno już zapadł ciemny wie­czór. Karl miał zajrzeć tu po drodze do domu, mówił, że przyjdzie późno, wybrał się na południową stronę sprowadzić do domu zabłąkane owce. Druga strona fiordu była właściwie bezludna, tylko w jednej ze zruj­nowanych chat mieszkało stare małżeństwo chałupni­ków. Zagroda na szczycie, Bergaheim, leżała opustosza­ła, odkąd ludzie sięgali pamięcią. Nie mieszkał w niej nikt od czasu owego strasznego wypadku. Gjertrud wspominała, że urodziła się tam babka Marji, Liv, tak miała na imię. Marję widok niewielkiego skrawka zie­mi w górze między niebem a fiordem zawsze napawał smutkiem, czuła, że coś ją do Bergaheim ciągnie, nig­dy jednak nie zdecydowała się tam wybrać. Może pew­nego dnia pójdzie, w przyszłym roku latem.

Anton ziewnął przeciągle. Blask lampy zaczynał słabnąć, kończyła się kupiona w mieście droga oliwa.

- Połóż się już spać, przyjacielu, wypocznij, ja tu po­siedzę, jeśli mogę, i zaczekam na męża.

Anton pogładził ją po ramieniu.

- Dobrze, Marjo, tak właśnie powinno być. Marja wiedziała, co miał na myśli. Z Karla Oppdala niejeden się naśmiewał, nie zawsze przecież żona cze­kała na męża, gdy tak jak teraz jego dzień pracy nie­spodziewanie się przeciągał.

ROZDZIAŁ VII

Ting wiejski odbył się tak, jak odbywał się zawsze jeszcze na długo przed tym, nim pojawili się nowi księ­ża i usunęli z kościołów wizerunki Maryi.

Dwa razy do roku, niekiedy trzy lub cztery, najzac­niejsi mieszkańcy parafii zbierali się i zasiadali wokół długiego stołu. Przy nim właśnie przedstawiano spra­wy, rozpatrywano je, a nierzadko rozwiązywano. Do­tyczyły sąsiedzkich waśni, prawa do łowienia ryb czy też wyrębu drzew na opał. Czasami były to kwestie podziału spadku, z którymi nie potrafiono sobie pora­dzić, albo spory w interesach. Niekiedy przed tingiem stawała niewierna żona, innym razem kobieta bądź mężczyzna, żyjący w niezgodzie z przyjętymi obycza­jami. Do izby, gdzie zasiadali sędziowie, przyprowa­dzano nawet dzieci, by złożyły wyjaśnienia i otrzyma­ły wyrok, jeśli miały zbyt lepkie ręce lub wymigiwały się od pracy należnej gospodarzowi.

Gdy asesor zjawił się na tingu po raz pierwszy jako osoba wyznająca się na prawie i uczona w piśmie, jego obowiązkiem było służyć chłopom pomocą i radami. Te­raz, po wielu latach, zagrzał już dobrze miejsce i był, rzec można, jedynowładcą na swym stanowisku sędziego.

Marja Oppdal otrzymała wezwanie dopiero na dzień przed wyznaczonym dniem tingu. Zdążyła tylko spędzić bezsenną noc na rozważaniach, czego też może dotyczyć ta sprawa. Niewinnie wyglądający dokument mówił jedynie, że wzywa się ją do złożenia wyjaśnień dotyczą­cych oskarżenia, które zostanie jej postawione w związ­ku z dziwnym zachowaniem w szkole. Nazwisko Revelina na dokumencie nie było niczym nieoczekiwanym.

Zaskoczenie i gniew zagłuszyły tej nocy strach. Marja nie pozwoliła spać Karlowi, wspólnie zastanawiali się, co też może oznaczać takie wezwanie. W jednej chwili los, jaki spotkał jej matkę, stał się tak bliski. I ona leżała w nieprzespane noce, nie wiedząc, czego zażąda od niej kolejny dzień. W grze brali udział ci sa­mi aktorzy, różniły się tylko Marie.

Karl próbował uspokoić żonę, tłumacząc, że wciąż je­szcze mają przyjaciół, podkreślał, że Anton na pewno nie będzie milczał. Ting usłucha także zapewne rad lens­mana, a jego da się jeszcze trochę docisnąć. I czyż nie ma porządnych zadowolonych mieszkańców wioski, którzy przemówią za nią i będą chwalić jej inicjatywę?

To zapewne ostatnia rozpaczliwa próba, podjęta przez pastora, który nie chciał stracić twarzy. Karl obiecywał, że osobiście zadba o to, by asesor dowie­dział się o żądzy władzy i nienawiści duchownego.

Marja lekko uśmiechnęła się w ciemności, lecz ręce nie chciały uleżeć spokojnie.

Nadpełzało czarne przeczucie, które wprawiło całe jej ciało w drżenie.

Czyżby historia miała się powtórzyć?

Marja przymknęła oczy. Była pewna, że tego nie zniesie, nie chciała nawet myśleć o tym, że mogą ją za­brać daleko od domu, od dzieci i Karla, i od szkoły...

Tyle jeszcze chciała tu zrobić. Miała dopiero dwa­dzieścia cztery lata.

Zerwała się o szarym świcie, wyjęła nową suknię z wełny, uszytą według własnego pomysłu, niepodobną do żadnej, którą widziała. Czerwony materiał skroiła z ca­łej długości, z wcięciem w pasie. Do umocowania pod piersiami użyła cynowej szpili z ornamentem. Pod spodem nosiła starą letnią sukienkę z cienkiego materia­łu, która szeleściła przy każdym ruchu, a widać ją było tylko w postaci białego paska na przodzie stroju. Miała także na sobie białą koszulę, tę ozdobioną kolorowymi haftami przy szyi i na rękawach. Strój był niezwykły, ciekawy, lecz jak najbardziej przyzwoity. Marja czuła, że jest w nim sobą. Z pewnością pomoże jej to na tingu, potrzebna jej będzie każda drobina pewności siebie.

Z beczki pod ścianą przyniosła wodę, zagrzała ją na ogniu i napełniła kadź w sieni. Potem natarła włosy naj­lepszym mydłem, w tym czasie w niedużym rondelku, wydzielając przyjemny zapach, gotowała się brunatnozielona masa. Przyrządziła ją według własnego tajemni­czego przepisu, od tej papki włosy pięknie błyszczały i przez wiele dni pachniały żywą zielenią. W mieszance był jałowiec i arcydzięgiel, a także rumianek, arnika gór­ska, pestki pigwy i garść pachnących kwiatów z przekwi­tłych już letnich łąk. To one właśnie pachniały. Chociaż kwiaty były już wyschnięte i zbrązowiałe, dało się roz­różnić zapach dzikiej róży i ciężki aromat czeremchy.

Zanim dzieci się zbudziły i Karl doszedł do siebie, skończyła przygotowania.

Niełatwo było opowiedzieć o wszystkim dzieciom, na wypadek gdyby stało się coś więcej. Z Revelinem nigdy nic nie wiadomo, trudno stwierdzić, jakie karty ma w rękawie.

Marja postanowiła być silna i uśmiechnięta, żeby niepotrzebnie nie straszyć malców. Trudno, zaryzyku­je, że dzieci przeżyją wstrząs, jeśli nie wróci do domu wieczorem. Nie przypuszczała jednak, by mogło do te­go dojść. Czuła się czysta i niewinna jak młoda dziewi­ca. W szkole wciąż powtarzała sobie, że musi być ostrożna. Że nie wolno jej rozprawiać o kwestiach du­chowych, poza odmawianiem modlitw i śpiewaniem pieśni. Nie wolno naprowadzać na zbyt śmiałe myśli, nie mówić nic, co władze mogłyby potraktować jako podburzanie do buntu. Zdawała sobie jednak sprawę, że samym swym istnieniem może zachęcać do tego lu­dzi. Ale na to nie miała żadnej rady.

Od nowa odtworzyła w myślach dni spędzone w szkole. Nie mogła znaleźć niczego, co mogłoby być wodą na młyn pastora.

Może najwyżej ta rubaszna piosenka Jona Muzykan­ta. Tego dnia uczniowie bawili się, klaskali przy wtórze prostej i radosnej śpiewki o dwojgu młodych, którzy musieli przejść ciężkie próby.

Dzwonnik śpiewał razem z nimi, no i przecież nie ona zaproponowała tę piosnkę. Jeśli Revelin chciał wyrządzić jej krzywdę, to musiał mieć inne zarzuty. Przecież jego oskarżeń i jej obrony wysłuchiwać będą najlepsi i naj­sprawiedliwsi ludzie z wioski. Marja znała ich wszyst­kich, siadywała w ich izbach, piła piwo, którym ją czę­stowali, jej bliźnięta bawiły się z ich dziećmi. I przecież byli to ci sami mężczyźni, którzy nieraz zatrzymywali się po drodze, by chwilę pogawędzić, wymienić opinie.

Nie mieszkała wśród wrogów, już to stanowiło wiel­ką pociechę, dodającą Marji siły i pozwalającą, by z uśmiechem tego dnia powitała świat.

Jeden za drugim stawał ze spuszczoną głową i skła­dał świadectwo przed wstrząśniętym sądem.

Asesorowi, który na początku wyciągnął rękę do Marji Oppdal i wypytywał o zdrowie rodziny, twarz tężała coraz bardziej, coraz mocniej też odchylał się na krześle. Nie podobało mu się to, co słyszał, musiał jed­nak wypełniać obowiązki i notować wszystko w wiel­kich księgach. Przysięgli również wili się na krzesłach.

To już nie była sprawa pastora przywołującego do porządku zbłąkaną kobietę.

Tu chodziło o coś więcej.

Podżeganie do buntu, mamienie ludzi.

I czary.

Najmocniej zaważyło świadectwo młodej kobiety, twierdzącej, że Marja podała jej niebezpieczny wywar, który miał wykurować ją z uprzykrzonego kaszlu. Napar wywołał wizje, kobieta na własne oczy widziała taniec czarownic i małe cuchnące demony pełzające wokół jej łóżka. Wszyscy wiedzieli wprawdzie, że Marcie Rybacz­ce daleko do mądrości, lecz jej proste słowa wypowiedzia­ne były z tak szczerą naiwnością, że po prostu musiały być prawdziwe.

Potem przyszedł mężczyzna, który słyszał, jak Marja nakłaniała jego żonę do bardzo niekobiecego zacho­wania, do sprzeciwiania się mężowi, złamania królew­skiego i Bożego prawa o małżeństwie!

Ktoś opowiedział o lekkomyślności Marji w szkole, o tym, jak zarumieniona skakała i tańczyła, nieprzy­zwoicie się poruszając na oczach młodych. W dodatku do wtóru sprośnej piosenki.

W izbie zapanowano poruszenie, gdy zawezwano Nadjanę. Wkroczyła do środka niczym królowa, ubra­na tego dnia w suknię o barwie intensywnej zieleni. Już sam jej strój wystarczył, by olśnić, i sędziowie, oma­mieni, nie prosili, by bardziej szczegółowo przedstawi­ła swoje oskarżenie. Nadjana opowiedziała o histerycznym ataku Marji, o szaleństwie, jakie ogarnęło ją na dziedzińcu kościoła, w dodatku w niedzielę po mszy.

Fakt ten był powszechnie znany, lecz delikatność i kru­chość Nadjany nadała historii, którą dotychczas postrze­gano jako zabawną, niebezpiecznego wymiaru. Wszyscy obecni na sali mężczyźni mieli ochotę wziąć szlachcian­kę na kolana jak dziecko i utulić, ochronić przed wszel­kim złem, również przed Marją Oppdal, która ośmieliła się zbrukać tę białą skórę pazurami i uderzeniem.

W miarę jak kolejni współmieszkańcy występowali przed tingiem, Marja bladła coraz bardziej. Na próżno starała się pochwycić ich spojrzenie, przytrzymać je, sprawdzić, czy potrafią rzucić jej oskarżenia prosto w twarz. Wszyscy jednak jak jeden mąż kierowali swe słowa do asesora i tych, którzy siedzieli obok niego.

Na koniec wystąpił Revelin. Niewiele mówił, podał tylko asesorowi plik papierów.

- To zeznania przypadkowo dobranych świadków, panie asesorze. Spisane własnoręcznie przeze mnie i poświadczone imieniem lub gmerkiem świadka. Są­dzę, że asesor uzna je za prawidłowo sporządzone.

Asesor zwilżył palce, przejrzał kolejne strony, po­czytał trochę tu, trochę tam. Oczy w szparkach powiek ledwie już było widać. Usta zacisnął w wąską kreskę. Pocił się pod peruką.

Chrząknął wreszcie i wbił wzrok w Marję.

- Wiele tu do osądzania, o wiele więcej niż przypu­szczałem. Panie Revelin, ta sprawa zatacza szersze krę­gi, niż pan zapowiadał. Obowiązkiem moim jest powie­dzieć, że postąpił pan niewłaściwie, te oskarżenia... są zbyt poważne, by wystarczyło przesłuchać świadków. Pan o tym wiedział i powinien przedstawić jak zwy­czajną sprawę. Teraz zmuszony będę prosić tych dobrych ludzi, by zbadali dokładniej pańskie zarzuty, a to zajmie o wiele więcej dni, niż przeznaczyliśmy na ten ting. Sprawia pan nam kłopoty, panie Revelin.

Pastor przyjął ostre napomnienie z pokornie spu­szczoną głową.

- Oczywiście, panie asesorze, przyznaję, że o tym nie pomyślałem. Proszę jednak nie sądzić, że kierował mną brak szacunku. Po prostu mam tak wiele zajęć... Mój syn jest chory, jak pan wie. Muszę się też tro­szczyć o parafię, o ludzi, którzy mi podlegają. Ta spra­wa bardzo ciążyła mi na sercu, widać jednak nie po­święciłem jej dostatecznej uwagi...

Sprytnie, pomyślała Marja z goryczą. Widziała, że słowa pastora jeszcze bardziej wystraszyły sędziów. Wzrok ich błądził niespokojnie, pobledli. Myśli, jakie przywołało wystąpienie pastora, nie należały do przy­jemnych. Jeśli Marja Oppdal rzeczywiście jest buntowniczką, a na dodatek czarownicą... Oni sami znaleźli się w równie niebezpiecznej sytuacji, bo przecież przy podobnych procesach machina sprawiedliwości wcią­gała również rodzinę i przyjaciół skazanego. Za obco­wanie z taką osobą nakładano wysokie grzywny, a nie­wiele trzeba, by zostać o to oskarżonym.

Najstarszy z sędziów przysięgłych, stary dostojny Johannes Fiat, chrząknął w kącie. Podniósł głowę, na­potkał wzrok Marji.

- Nie podoba mi się to - oświadczył, wbijając spoj­rzenie w pastora. - Podobną sytuację przeżyłem już wcześniej, panie asesorze, od dawna jestem sędzią, od­kąd mój świętej pamięci ojciec przed blisko czterdziestu laty przedwcześnie odszedł z tego świata. Siedziałem kie­dyś przy podobnym stole i słyszałem, jak ten sam czło­wiek wnosi identyczne oskarżenia przeciwko kobiecie.

Tak, nawet imię nosiła takie samo! W tamtej sprawie za­padł ciężki wyrok, oskarżona ledwie uniknęła stosu. Od­kąd poznałem wyrok najwyższego sądu... w moim sercu zapanował niepokój. Uważam, że powinniśmy postępo­wać niezwykle ostrożnie, moi panowie, abyśmy nikogo nie skrzywdzili i nie dali się zwieść własnemu stracho­wi przed niebezpieczeństwami, jakimi grozi nam pastor.

Wśród zebranych na sali podniósł się szum. Ludzie wiedzieli, o jakiej sprawie mówi Johannes. O procesie czarownicy, Marii Skanke, zwanej Aniołem. Cała ta sprawa przyniosła wsi nieszczęście.

Marja miała nadzieję, że nie słychać, jak mocno wali jej serce. Ten człowiek dopatrzył się podobieństwa! Sta­ruszek wyciągnął wnioski, do których ona sama bała się dochodzić. Ale on nie znał prawdy, nie mógł wiedzieć, że jest córką Anioła. A Revelin wiedział, Marja nie przypu­szczała jednak, by się zdradził. Musiał żywić wątpliwości, inaczej dawno już by to zrobił. Teraz to już bez znacze­nia. Trudno przewidzieć, co przyniosłoby ujawnienie tej prostej informacji, na czyją korzyść by przemówiło.

Marja doszła do wniosku, że podobne myśli chodzą także po głowie pastora.

Czy jeśli ujawni prawdę o jej pochodzeniu, sędzio­wie łatwiej dadzą wiarę oskarżeniom o czary?

Czy też ludzie, tacy jak Johannes Fiat, zaczną mówić o tym, co pamiętają, czy przypomną im się wątpliwo­ści co do słuszności wyroku, jaki zapadł na jej matkę?

Nie lubili Revelina. Bali się jego władzy, jego wro­gości.

Bali się też tego, co może na nich sprowadzić cza­rownica.

Czy ten strach zwycięży nad rozsądkiem i przyjaź­nią, jaką zawsze dla niej mieli?

Tego Marja bardzo się lękała. Pastor zaś obawiał się owych dawnych wątpliwości.

Dlatego żadne z nich nie wspomniało ani słowem o sprawie sprzed wielu lat.

Asesor przejrzał swoje papiery, sędziowie nachylili się ku sobie, naradzając się szeptem.

Nie zatrzymano Marji i nie zamknięto w loszku u lensmana, pozwolono jej wrócić do domu. Revelin zapewne burzył się przeciw temu, lecz asesor nie chciał zgodzić się na uwięzienie oskarżonej albo zatrzymanie przed szczegółowym rozpatrzeniem sprawy.

- Ma tu dzieci, męża, rodzinę, nigdzie nie ucieknie - stwierdził stanowczo, powstrzymując tyradę pastora.

Revelin wiedział, że musi respektować postanowienia asesora. Trzeba na razie postępować z szacunkiem wo­bec tego chytrusa; gdy sprawa dobiegnie końca, a los Marji zostanie już przypieczętowany, znów będzie mógł pozwolić sobie na łajanie ziemskich sędziów z ambony.

Marja szła do domu z podniesioną głową, lecz sło­wa, jakie usłyszała w sali tingu, wżarły jej się w serce niczym rozpalone żelazo, zostawiając w nim głębokie czarne kratery strachu.

Nigdy jeszcze nie było z nią aż tak źle.

Sprawa wyglądała naprawdę groźnie.

A Revelin wciąż jeszcze nie pokazał wszystkiego, co miał w zanadrzu.

- Na razie poznaliśmy tylko oskarżenia - pociesza­li ją Karl i Anton. - Na następnym posiedzeniu sędzio­wie wysłuchają twoich słów i twoich świadków.

Marja westchnęła.

- Nie wierzcie, że sprzeciwią się pastorowi. Wyraźnie widać, jak dobrze się przygotował. Jak mogłam być taka głupia i sądzić, że on się poddał? Jak mogłam dać się tak zwieść i przyjmować wszystko ze spokojem, niczym dziec­ko, któremu wmawia się, że nic złego się nie dzieje, a które potem nagle budzi się opuszczone przez wszystkich.

- Ty nie jesteś opuszczona, ale zmieniasz się w płacz­liwą słabą gąskę.

W ostrych słowach Antona kryło się wiele miłości. Marja wiedziała o tym i miała świadomość, że zasłuży­ła na przywołanie do porządku.

- Gdzie się podziała ta dziewczyna, która w obronie swoich idei sprzeciwiła się pastorowi i połowie wsi? Gdzie się podziała młoda gospodyni, która nie boi się ani burzy, ani bólu, spiesząc z pomocą rodzącej? Gdzie moja kochana Marja, która z podniesioną głową przy­garnęła kalekie dziecko i z dumą zaniosła je do pasto­ra, a potem wdarła się do przytułku dla obłąkanych i sprowadziła z powrotem na świat ojca tego dziecka?

Karl mocno uścisnął ją za rękę.

- Będziemy walczyć o twoje prawa aż do końca.

Przytuliła się do niego z wdzięcznością. Jakie to dziw­ne, siła Karla zdawała się pozbawiać ją mocy. On także robił się słaby i uległy, kiedy w niej gorzała wola walki.

Czy naprawdę jedno musi odpokutować za siłę dru­giego? Gdy w jednym płonie twardość, drugie musi stać się łagodne i bezradne?

Marja nie miała siły, by akurat teraz walczyć ze sła­bością. Dobrze jej było, gdy mogła tak sobie siedzieć, bezwolna, osłabiona, przytulona do jego krzepkiego ciała. Dobrze wiedzieć, że ktoś podejmie za nią walkę.

- Mamy trzy dni - powiedział Anton. - Pastor prze­kona się, że i my potrafimy zdobyć świadectwo porząd­nych ludzi. Nawet gdyby miało to mnie kosztować ca­łe srebro, jakie mam...

- Nie, nie będziemy kupować dobrego słowa. Nie będziemy tacy jak on, któremu się wydaje, że może ku­pić zabójstwo sprawiedliwości.

Marja ożywiła się. W niebieskich oczach rozgorzał dawny płomień.

Poderwała się, zaczęła krążyć po izbie.

- Nie jesteśmy tacy. Słuchajcie mnie, mało brakowa­ło, a poszłabym jego ścieżką. Tyle miałam w sobie go­ryczy i nienawiści, że jak on uciekłam się do podstęp­nej walki. Nie wolno nam tego robić. Nie przystoi mo­jej sprawie, aby twoje srebro, Antonie, kupowało do­bre słowa i pochwały.

Rozpaliła się znów. Rozwiane włosy otaczały jej gło­wę niczym czarna chmura. Można było w jej oczach niemal dostrzec błyskawice.

Anton i Karl z trudem przełknęli ślinę.

Gdyby sędziowie ujrzeli ją taką, jak w tej chwili, nie potrzebowaliby zbyt wiele fantazji, by zobaczyć cza­rownicę. Brakowało jej tylko miotły i czarnego kota.

Benjamin zapłakał cicho w swoim jasnym drewnia­nym łóżeczku.

Nie przywykł do tego, by wieczorami panował taki gwar. Amelia nie spała, leżała ze złożonymi rączkami, wychwytując lęk pobrzmiewający w słowach dorosłych.

Co to się dzieje?

Anton pochylił stary kark i podniósł synka z łóżecz­ka. Ale chłopiec płakał za Marją i nie chciał się uspo­koić, dopóki nie poczuł jej ciepłej bliskości. Dopiero wtedy usnął.

Co my bez niej zrobimy, przeraził się w duchu Karl.

Nie chciał nawet wyobrażać sobie życia bez Marji. Przysiągł, że nikt mu jej nie odbierze. Nawet gdyby w jej obronie przyszło mu zabić.

Wiadomość o tym, że Marja Oppdal stanęła przed tin­giem i musiała bronić swej czci i życia, prędko rozniosła się po wioskach. Gdy trzy wyznaczone na zwykłe spra­wy dni tingu miały się ku końcowi, strumień ludzi po­czął płynąć jakby w niewłaściwą stronę. Przybywali ło­dziami i piechotą z Jostedalen, z Gaupne, Kroken i Urnes. I z zagród położonych jeszcze dalej nad fiordem.

Nikt nie chciał, by ominęły go tak ciekawe wydarzenia. Wielu pamiętało i dyskutowało jeszcze o poprzedniej podobnej sprawie, nie każdego roku wszak występowano z takimi oskarżeniami wobec kogoś z okolicy. Wielu uwa­żało, że ostatnia czarownica dawno już spłonęła, niejeden ksiądz otwarcie się sprzeciwiał tego rodzaju praktykom, potępiając przesądy i prześladowania, które przez stulecia wielu młodych mężczyzn i kobiet kosztowały życie.

Ale w głąb fiordów wśród stromych gór nie docie­rały poglądy światłych duchownych, a kiedy ting zde­cydował, że sprawa jest poważna i należy rozpatrywać ją dalej, wielu poczciwych ludzi spieszyło ze złożeniem świadectwa. A któżby ośmielił się sprzeciwić ich zezna­niom, podać w wątpliwość ich słowa po to, by ratować jakąś biedaczkę?

Marja przez te trzy noce nie spała, drzemała tylko w koszmarnym otępieniu, budziła się z obolałymi mię­śniami, czując, że ostre zęby strachu szarpią ją za serce.

Mimo to dni jakoś płynęły, spędzała je przede wszy­stkim bezczynnie siedząc przy piecu, tuląc miękkie ciałko Benjamina. Karl od czasu do czasu zaglądał do niej i cichym głosem pocieszał opowieściami o tym, z kim rozmawiał i kto nie opuści jej w biedzie. Mówił też, kto jest jej przeciwny.

Gdy zapadł zmierzch w wieczór poprzedzający dzień, kiedy znów miała stanąć przed tingiem, przyszedł Anton.

Był poważny, ale oczy mu się śmiały.

Przyniósł ze sobą jakiś papier. Marji nie podobał się widok szarawożółtego arkusza, takie dokumenty rzad­ko oznaczały dobre wieści.

Anton zebrał ich wokół stołu. Poprosił Marję, by za­paliła więcej świec, a potem rozłożył dokument na wy­szorowanych do białości sosnowych deskach i głośno go odczytał.

Karl ze zdumienia rozdziawił usta.

- Przekazujesz nam zagrodę? Wdowią Zagrodę? Anton kiwnął głową.

- Słyszałeś przecież, co napisałem: „Aby pokazać tej wiosce i jej mieszkańcom, po czyjej stronie leży prawda, jako dowód dla tych, którzy wierzą, że nikt nie odda wszy­stkiego, co ma, osobie, która nie będzie się o to troszczyć”.

- Pomyślą, że znów oszalałeś - odezwała się wzburzo­na Marja, wiedziała jednak, że nie ma racji. Anton daw­no już przekonał ludzi, że jest przy zdrowych zmysłach.

- Chcę, żebyście poszli ze mną już dzisiaj. Izby są go­towe, rzeczy osobiste zgromadziłem w mojej komorze, reszta należy do was. I do mojego syna. On być może nie jest wart papierów z pieczęcią, lecz jest moim synem. Tylko dzięki wam będzie mógł korzystać ze swego dzie­dzictwa. Mój postępek nie jest więc wcale tak szlachet­ny, jak wam być może się wydaje.

Marja i Karl wymienili spojrzenia.

W jednej chwili poczuli się tak dziwnie.

Drewniaki, jak wcześniej, tarły o twardą skórę na piętach, powstałą za ich przyczyną. Dalej siedzieli przy topornie wyciosanym stole z nie heblowanych desek. Za lampę służyła im woskowa świeczka, a w łóżkach mieli posłania ze słomy.

Teraz byli bogaci.

Stali się bogaci właśnie w tej chwili.

Czekało ich inne życie.

Najpierw jednak musieli wygrać walkę o to, co naj­ważniejsze.

Marja bez słowa uściskała Antona.

Domyślała się jeszcze innej przyczyny jego postępku.

Gdyby jej przyszło zginąć, nie przetrwać tej burzy, to mimo wszystko jej dzieciom i mężowi nie zabrak­nie niczego. Nie będzie musiała się martwić o to, kto wystawi na stół jedzenie i zatroszczy się o wełnę na ubrania, kiedy jej tę odpowiedzialność odbiorą.

- Dziękuję - rzekła po prostu. Anton wolno pokiwał głową. Marję nagle przeszedł dreszcz, chociaż w izbie od ognia płonącego w piecu i na palenisku panowało przytulne ciepło.

- Sądzę, że w nocy spadnie śnieg - powiedziała, do­kładając grube polano do ognia.

Następnego ranka czysta biel krajobrazu ostro kon­trastowała ze słowami, które padały wśród ścian izby, gdzie odbywał się ting. To był dzień Marji. To ona mia­ła wyjaśniać, jakie nieporozumienia mogły doprowadzić do oskarżeń, które wcześniej jej postawiono. Mówiła cicho, sprawiała wrażenie pokornej i bardzo kobiecej. Ludzie nie przywykli do takiej Marji. Gdzie się podziały iskry, ostre słowa i płomień, który spodzie­wali się ujrzeć w jej oczach? Tymczasem przedstawie­nie zdało się jakby pozbawione życia. Na szczęście pastor był taki jak zwykle, jego słowom nie brakło odoru I siarki i mocy. Ani razu jednak nie zauważono, by Marja ugięła się pod ciężarem oskarżeń, i nawet na moment nie puściła ręki męża. Po jej prawej stronie siedział An­ton; kiedy przedłożył swoją sprawę, wśród zebranych podniósł się jednogłośny szum. Anton długo mówił o dobroci Marji, o jej poczuciu sprawiedliwości, na które inni pozostawali ślepi. Pokazał też dokument za­świadczający o tym, co zamierza jej przekazać.

- Czy oddawałbym Marji Oppdal mój dwór, gdybym wiedział, że za kilka tygodni uznają ją czarownicą i wszystko odbiorą? Czy jako jej najbliższy przyjaciel stawiałbym się w takiej sytuacji, wiedząc, że wszystko, co do mnie należy, przejdzie na tego człowieka - tu wskazał na Revelina - który pragnie wyłącznie jej zła? Bo jeśli ta sprawa źle się zakończy, jeśli te bezpodstaw­ne oskarżenia dotrą do waszych serc... To nasz przeciw­nik, przedstawiciel kościoła, zawładnie całym moim majątkiem. Do tego stopnia pewien jestem niewinności Marji i waszego poczucia sprawiedliwości, szlachetni sędziowie - zakończył Anton.

W izbie zawrzało.

Cóż za zwrot w sprawie! Jakaż odwaga! Anton dla Marji ryzykował nie tylko swoje dobre imię, stawką w grze były też jego włości, które jej oddał. W istocie ry­zykował, że wszystko przypadnie znienawidzonemu Revelinowi, a w każdym razie jego kościołowi.

Sam Revelin poczerwieniał z gniewu. Wyczuwał, jak nastroje ludzi się zmieniają, twarze sędziów coraz bar­dziej zamykały się przed nim, po raz pierwszy prze­mknęła mu po głowie myśl o kolejnej klęsce, mało miał już asów w rękawie, być może niektóre karty będzie musiał wykorzystać po raz kolejny.

Najlepszą z nich była najprawdopodobniej Nadjana, jej chłodna uroda, szacunek dla błękitnej krwi, do­świadczenie ze świata... O tak, ta kobieta na pewno po­trafi zamydlić oczy ludziom. Będą spijali każde słowo z jej ust niczym słodką śmietankę.

Pozostały wszak jeszcze dwa dni.

Revelin wyprostował się, uśmiechnął w duchu. To tylko chwilowa zmiana nastawienia, już on zadba o to, aby sędziowie nie zapomnieli, w czym naprawdę rzecz.

Justitian cierpiał w samotności. Nie odróżniał już wieczora od poranka czy od nocy. Widział jedynie, że smugi światła, sączące się przez okiennice, nie raziły już tak bardzo oczu, w domu nie panował gwar, nie słychać było głosów ani kroków, które powiedziałyby mu, jaka jest pora doby. I kiedy obudził się z głębokie­go snu, nie było przy nim Nadjany.

W izbie cuchnęło chorobą. Sam wyczuwał nieprzy­jemny zapach i bardzo się go wstydził. Jakże musi ją to brzydzić, on sam też jest dla niej zapewne odrażający.

Czuł, jak przy każdym poruszeniu skóra na człon­kach pęka i otwierają się nowe wrzody. Z wielkim wy­siłkiem zdołał sięgnąć po naczynie, pozostawione, by mógł załatwiać swe potrzeby. Nadjana na ogół poma­gała mu i przy tym, lecz za każdym razem nienawidził tego równie mocno.

Z jego godności nic już nie zostało.

Justitian czuł, że śmierć życzliwie i uwodzicielsko stuka go w ramię. Jedno tylko nie pozwalało jej się zbli­żyć: światło Nadjany. Za każdym razem gdy przycho­dziła do niego i gdy dostrzegał w jej oczach prawdzi­we ciepło, czuł, że to dla niej musi któregoś dnia wstać wreszcie z łóżka. Dla niej musi podjąć czekające na nie­go obowiązki i stać się powodem jej dumy.

Usłyszał wreszcie wytęsknione kroki na schodach. Nadjana stąpała lżej niż wszyscy inni: być może nie tyl­ko za sprawą długich sukni sprawiała wrażenie, że ra­czej unosi się w powietrzu niż chodzi. Justitian usłyszał odgłos otwierających się drzwi, zaszeleściły spód­nice, kiedy przechodziła przez ciasny korytarz prowa­dzący do izby. Blask świecy, którą niosła w ręku, po­raził go w oczy.

- Justitianie... Spisz?

- Nie... Już nie. Ale jestem niewypowiedzianie zmę­czony.

- Nie wypocząłeś ani trochę? Jak się dzisiaj czujesz, mój drogi?

- Odpoczywałem. Drzemałem, przysypiałem cały dzień, tylko chwilami przytomniałem, a tyle było dźwięków, Nadjano...

Widziała cień na ścianie za łóżkiem, wiedziała, co on oznacza, lecz pozwoliła, by blask świecy na chwilę bo­daj go odpędził.

- Co tam się dzieje? - spytał Justitian przytomnym takim jak dawniej głosem.

Czyżby się zorientował? Czyżby wzburzenie, jakie ogarnęło wioskę, dotarło do niego aż tu, do tej odizo­lowanej izdebki?

Revelin na pewno do niczego się nie przyznał. Jego wizyty u chorego syna ograniczały się do kilku oschłych zdań i modlitw. Nadjana widziała, że stary zmaga się ze sobą. Być może nie kochał syna i nie żałował żadnego z razów ani złych słów, nie potrafił jednak całkiem ukryć, że cierpi na widok chorego. Na szczęście przy­najmniej teraz nie zarzucał Justitianowi bezradności.

- Odbywa się ting - powiedziała z wahaniem, bojąc się kolejnych pytań. Ją samą zlewał ze strachu zimny pot na myśl o tym, jak może zakończyć się cała spra­wa. Zeznania przeciwko Marji skuły jej serce lodem; na cóż ona się poważyła? Przecież wiedziała, że Revelin to niebezpieczny człowiek, powinna była zrozumieć, że nie zadowoli się trzepnięciem Marji Oppdal po pal­cach. Pastor żądał jej życia; cena, jaką Nadjana miała zapłacić za zaufanie i dobrą wolę Revelina, stawała się dla niej zbyt wysoka.

Justitian na pewno nie zniesie takiej nowiny, co do tego Nadjana miała pewność. Gdyby jej mąż dowie­dział się, że Marję Oppdal skazano na śmierć i że jed­ną z osób, które zaprowadziły nieszczęsną na stos, by­ła Nadjana, umarłby pełen nienawiści do żony.

On, jedyny przyjaciel, jakiego kiedykolwiek miała.

Jedyna osoba, z którą nie związała się z egoistycz­nych pobudek.

- Lensman żąda zapłaty za Gildeplass, znów też wy­buchły kolejne spory o jakieś kamienie graniczne. Nie pojmuję, że w kraju wielkim jak ten można kłócić się o kilka piędzi ziemi...

Starała się nadać głosowi beztroski ton, próbując w miarę obojętnie przedstawić sprawy, jakie porusza­no na tingu. Justitian rozluźnił się, przymknął oczy.

- Nie czuję się całkiem dobrze. Mam wrażenie, jak­by jakieś paskudne zwierzę szarpało mi ciało. Wszyst­ko mnie boli, Nadjano, i niekiedy brzydzi mnie, że nie potrafię utrzymać w sobie choćby łyżki wody...

Nadjana wolno pokiwała głową. Pogładziła go po twarzy, prawie całkiem wolnej od ran.

- Ta straszna choroba... już niedługo minie. Ja o tym wiem, najmilszy.

Niemądre słowa, tylko głupiec potrafi uwierzyć w za­pewnienia, składane w takich sytuacjach. Ale Justitian pozwalał się pocieszać, pozwolił też przynieść lampę i miskę z wodą i obmyć się, choć na chwilę schłodzić udręczone ciało. Nadjana wybierała do tego najbardziej miękkie ściereczki. Pocięła na nie swoje najdelikatniejsze bawełniane halki, wiedziała, że gospodynie we wsi na oczy nie widziały tak miękkiego materiału i niejedna oddałaby pierścień z palca za bieliznę podartą na strzę­py, pobrudzone ropą i brunatną krwią.

Na ciele Justitiana między wrzodami widniały czer­wone twarde rany. W miejscach, gdzie skóra dotykała do skóry, powstawała czerwona wysypka, zlewająca się w swędzące plamy. Obmyła chłodną ściereczką całe cia­ło męża, to samo ciało, które tyle razy gładziła, pieściła z nadzieją i pożądaniem. Teraz budziło w niej tylko smutek i obrzydzenie, które starała się ukryć.

Jej dłonie płakały przy tym dotyku, ciarki ją przecho­dziły, gdy palce napotykały kolejne nierówności pod skórą. W pachwinach, pod pachami. Drżącymi palcami, niby przypadkiem, sięgnęła w poszukiwaniu podob­nych twardych guzów pod skórą na karku. Znalazła.

Takie twarde ubite węzły, przypominające kamienne naroślą, akurat w tych miejscach.

Widziała je wcześniej, czuła wcześniej.

Nadjana odwróciła głowę, światło lampy w jednej chwili zrobiło się za mocne. Zdawała sobie sprawę, że nie zdoła ukryć uczuć, jakie nią teraz targają. Czas sta­nął w miejscu, ale zanim zdołała wypłukać ściereczkę, dotarła do niej okrutna prawda.

Zaraza z wrzodami nie przyszła sama.

Skryła tylko przed nią rzeczywistość, oszukała smro­dem i krwawiącymi ranami. Nadjana nie rozpoznała sa­mej śmierci, ponieważ ta ukryła się za groźbą śmierci.

Choroby, na którą zapadł Justitian, Nadjana oba­wiała się przez całe swoje życie. Ta sama choroba każ­dego roku sprowadzała marny koniec na wielu kupczą­cych miłością mieszkańców Kopenhagi. I ona też żyła wśród nich wtedy, gdy była jeszcze uliczną kusicielką.

Kiła, tak ją nazywano.

Albo syfilis.

Albo franca.

Choroba nie wybierała, dotykała biednych i boga­tych, najubożsi jednak, podobnie jak we wszystkich in­nych nieszczęściach, i w tym także byli najbardziej bez­radni. Można się było smarować rtęcią, wypijać litry odwarów, iść do aptekarza i wydać ostatnie talary na maści i cudowne kuracje.

Prędzej czy później jednak nie było już żadnej rady.

Prędzej czy później ciało zaczynało gnić.

Prędzej czy później dusza odchodziła, człowiek zmieniał się w zdeformowane skamlące zwierzę, jeśli szczęście mu nie sprzyjało, nie zsyłając wczesnej śmier­ci. Większość chorych mogła liczyć na łut szczęścia, choroba bowiem osłabiała całe ciało i niewinne przezię­bienie mogło zgasić płomień ludzkiego życia. A wszy­stko to za sprawą jednego - bo tyle wystarczyło - aktu miłosnego lub też aktu prymitywnego pożądania. To ostatnie być może było częstsze, ten rodzaj przekleń­stwa bowiem najczęściej uderzał w bywalców domów uciechy i dziewczęta, które sprzedawały swoje wdzięki.

Choroba przenosiła się z mężczyzny na kobietę, naj­prawdopodobniej za sprawą tej samej cieczy, która dawa­ła również życie. Z najbardziej tajemnych zakamarków kobiecego ciała przenikała z kolei w mężczyznę, który mieszał z nią swe soki. Niekiedy przychodziły na świat dzieci, od zarania życia noszące ślady cierpienia matki.

Justitian zasiał swe nasienie w zatrutej ziemi.

Kara za grzechy spotkała go już na tym świecie.

Nadjana wyżęła szmatkę tak mocno, aż delikatny ma­teriał wpił jej się w dłonie. Justitian otworzył oczy, ock­nął się, czerpiąc przyjemność z jej łagodzących męki pieszczot. Nadjana musiała mocno wziąć się w garść, by wyciągnąć do niego rękę, pozwolić, by palce kontynuo­wały pocieszającą wędrówkę po schorowanym ciele.

Wiedziała, że to nie ma już żadnego znaczenia. Wciąż jeszcze jej dłonie były białe, nie naznaczone, a ciało czyste niczym mleko i jak zawsze gładkie. Nie zaraziła się wrzodami i miało to już najprawdopodob­niej nie nastąpić.

Pewnego dnia jednak dostrzeże na skórze owe czer­wone plamy.

Za kilka tygodni, może za kilka lat.

Nie wiadomo.

Jeśli szczęście jej dopisze, to nigdy się tak nie stanie.

Nadjana jednak wiedziała, że nie zdoła zapomnieć o pewnym drobnym, z pozoru bez znaczenia, fakcie.

Już przed kilkoma miesiącami poczuła pewne ozna­ki, lecz odsunęła myśl o nich, nie chciała bowiem, by osłabiała ją w walce o budowanie nowego życia.

- Masz takie dobre ręce, Marjo...

Justitian znów pożeglował w dalekie światy. Nadjana wiedziała, że nie panuje już nad tym, co mówi. Sło­wa wypływały na jego wargi wprost z miejsca, którego nie był już dłużej w stanie osłaniać.

Nadjana odeszła od łóżka, lecz kula, jaka zaczęła ro­snąć jej w żołądku, powiększyła się nagle i zapiekła. Na środku schodów musiała pozbyć się żółci wprost do trzymanej w rękach miski z nieczystą wodą.

ROZDZIAŁ VIII

Czy właśnie tak czuli się ci, którzy siedzieli w wil­gotnych lochach ze świadomością, że słońce zachodzi dla nich po raz ostatni?

Marja nie była już w stanie zapanować nad swym lę­kiem, ledwie zdołała go tłumić, dopóki dzieci nie poło­żyły się spać. To był ostatni wieczór. Czuła narastające mdłości, być może po raz ostatni pochylała się nad uśpionymi, gładząc ich miękkie spokojne buzie. Być mo­że po raz ostatni widziała szczupłe rączki Amelii obej­mujące troskliwie tego, którego nazywała braciszkiem.

Benjamin.

Co się z nim stanie, kiedy jej zabraknie?

Karl widział, że żona cierpi, lecz niewiele mógł na to poradzić. Nie chciał bardziej dręczyć jej domysłami.

Ostatni wieczór przed ostatnim dniem tingu.

Marja powiedziała już swoje, pastor także. Jej los spoczywał teraz w twardych chłopskich rękach przy­sięgłych.

- To nasz ostatni wieczór tutaj, Marjo - zauważył Karl. Przytaknęła.

Głowa rozbolała ją jeszcze mocniej, chociaż wie­działa, że Karl ma na myśli co innego niż ona.

- Jutro, kiedy ting się skończy, przeniesiemy się do Wdowiej Zagrody - powiedział spokojnie.

Marja pokiwała głową.

- Tak, przeniesiemy się. Na pewno będzie nam tam dobrze.

- Dzieci wcale się nie ucieszyły tak, jak przypuszcza­łem, może nie zrozumiały, że nagle staliśmy się bogaci?

- Dzieci cieszą się z tego, co mają. Boją się zmian.

- Ale Martin w każdym razie się nie smucił. Mówił o koniach i radował się, że będzie miał własnego. Po­myśleć tylko, mój syn będzie jeździć konno. Dorosłym też trudno to pojąć...

- To prawda - przyznała Marja. - Już nigdy nam ni­czego nie zabraknie. Pomyśl tylko, nie będziesz już się męczył na tych marnych spłachetkach pola. Teraz twój stryj sam będzie musiał ściągać siano z tych stromych skalnych półek, gdzie wcześniej ty narażałeś życie.

Karl podszedł do niej, ujrzał, że usta jej drżą, a oczy wcale nie błyszczą z radości.

- To dla mnie bez znaczenia, Marjo. Mam wszyst­ko, czego mi trzeba. Mam coś, czego nie zrównoważy tysiąc zagród.

Były to jedyne słowa, jakimi umiał wyrazić swój strach. Marja wiedziała, że mąż nie potrafi już dzisiaj dopuścić lęku do serca. Nie wiadomo, czy Karl zdołał­by przeżyć, gdyby mu ją odebrano.

- Uświęćmy ten ostatni wieczór, kochana. Połóżmy się wcześnie, starczy jeszcze czasu na pakowanie i sprzątanie.

Miejmy taką nadzieję, dodała w duchu Marja. A na­wet gdyby nie było czasu, to i tak nie zamierzała po­święcać na to tej krótkiej nocy.

Wtulili się w siebie w ciemności. Cisza zdawała się gęsta, jak często bywa w pierwszą noc, kiedy spadnie śnieg. Wszystkie dźwięki zdały się przytłumione, wszę­dzie było biało i czysto. Śnieg pokrył szczelną warstwą pola, chaty i ludzkie serca.

Pod grubymi belkami plebanii rozbrzmiewały psal­my i monotonne modlitwy.

To Revelin modlił się o zdrowie dla swego jedynego syna. Justitianowi się pogorszyło, gorączka wzrosła tak gwałtownie, że przerażona Nadjana wezwała kucharkę.

- Musisz kogoś znać, musisz wiedzieć o kimś, kto potrafi przyrządzić jakieś lekarstwo, coś, co pomoże. Czy tu naprawdę nie ma nikogo takiego?

Kucharka wzruszyła ramionami.

- Nie ma nikogo poza Marją Oppdal. A ona jest chy­ba ostatnią osobą, którą pani baronówna chciałaby prosić o pomoc. Już wcześniej mówiłam...

Nadjana zirytowana odwróciła się na pięcie, odesła­ła kucharkę z powrotem na dół. Tej kobiecie na pew­no wystarczyło jedno spojrzenie rzucone ukradkiem na łoże boleści Justitiana. Jutro rozgłosi po wsi, że syn pastora jest umierający.

Ale on nie może umrzeć. Nie teraz.

Nadjana zacisnęła pięści, całą swą wolę skupiła na tym jednym życzeniu. Justitian nie może umrzeć teraz, gdy zwycięstwo i chwała są już tak blisko! Przecież od wygranej dzieli ich zaledwie kilka kroków.

Usiłowała zmusić umysł do pracy. Musiała przecież w ciągu całego życia nauczyć się czegoś o chorobach i sposobach ich zwalczania!

Niestety, Nadjana zawsze darzyła nienawiścią ludz­ką słabość i niedolę. Uciekała od nich, przywoływały bowiem wspomnienia z jej przeszłości, o których my­śli nie mogła znieść.

Co by zrobiła Maria, Maria ze Skjaervasr? Ta niezwy­kła kobieta o jasnych włosach, z twarzą naznaczoną dziobami po ospie?

Nadjana wygrzebała z zakamarków pamięci obrazy z okresu spędzonego na wyspie. Zmusiła się, by odszu­kać twarz Marii, jej ręce, proste rady, których tamta ty­le znała.

Odsuń koce, dopuść do niego powietrze, nie zamy­kaj gorączki w środku, jak czyni wielu ludzi. Niech się trochę ochłodzi, zrób mu chłodne okłady i pilnuj, że­by dużo pił, to bardzo ważne.

Nadjana nie mogła zrozumieć, skąd się jej to wszy­stko bierze, ale słuchała głosu szepczącego w sercu. Wszystko mogło się przydać.

- Ach, Marjo. Naprawdę wróciłem do ciebie... Jesteś tak samo młoda, ukochana, równie piękna i czysta jak... róża...

Nadjana nie pozwoliła się zranić tym słowom, wie­działa, że Justkian bredzi w malignie. Zapewne wrócił do swej młodości, do Marji.

- Cicho, cicho, Justitianie, nie mów nic. Oszczędzaj siły, będą ci dziś w nocy potrzebne.

- To nie takie trudne... - wymamrotał Justitian. Ze skroni spływał mu strumyczek potu.

Nadjana spostrzegła, że jego oczy nabrały żółtego bla­sku. Serce zaczęło walić jej jak młotem. Wyglądało na to, że zbliża się koniec. Wkrótce będzie musiała się z tym pogodzić. Lecz coś w niej opierało się tej myśli, nie chcia­ło zaakceptować śmierci męża. Doświadczyła tego już wcześniej, zaznała tej samej bezsilności, tego samego smutku, który wgryzał się coraz głębiej w jej duszę.

Nadjana niewiele pamiętała, nie chciała pamiętać. Prędko kroczyła do przodu, nigdy nie oglądając się za siebie. Wiedziała, że jak dla żony Lota mogłoby to dla niej oznaczać zgubę. Są rzeczy, do których nie powinno się wracać. Temu przykazaniu Nadjana pozostała wier­na i najważniejsze dla niej było to, co ma przed sobą.

Justitian uspokoił się trochę. Poty ustały, ale twarz miał rozpaloną, natomiast dłonie, na kołdrze wręcz niebieskawe, były zdumiewająco chłodne.

Nadjana usłyszała na schodach kroki pastora, chcia­ła zamknąć drzwi. Tego jednak oczywiście nie mogła zrobić, Revelin wszedł do środka, spojrzał na śpiącego syna. Zdumiało ją, że nie widzi tego samego, co ona. W każdym razie jego głos brzmiał spokojnie, gdy wy­jął książeczkę do nabożeństwa i zaczął śpiewać psalm.

- Możesz iść na spoczynek, Nadjano. On jutro po­czuje się lepiej, a wtedy ty będziesz potrzebowała sił. Pójdziesz ze mną rano, powinniśmy zdążyć do sali tingu przed innymi. Muszę zamienić kilka słów z aseso­rem, powinniśmy też porozmawiać o twym ostatecz­nym świadectwie.

- Powiedziałam już wszystko, co miałam do powie­dzenia.

Twarz pastora pociemniała.

- Zawarliśmy umowę, Nadjano, nie zapominaj o tym! Nadjana spuściła głowę, chciała rzucić teściowi w twarz, że jest potworem, wcielonym diabłem, który myśli tylko o słodyczy zemsty, podczas gdy jego jedy­ny syn umiera.

- On jest żywotny, da sobie radę - oświadczył pastor. Była to jedyna oznaka szacunku, na jaką było go stać w stosunku do Justitiana.

- Trzymaj mnie, nie wypuszczaj mnie, on nadcho­dzi... Nadchodzi... Ach, nie!

Justitian zaczerpnął sil z jakiegoś nieznanego źródła, bezwładne dotąd ciało zaczęło się rzucać po łóżku. Nadjana przytrzymała go mocno, by nie spadł na podłogę. Prawie całkiem się na nim położyła, przyci­skając jego wilgotne dłonie, wytężając mięśnie, by pokonać konwulsyjne drgawki. Przemawiała do męża jak do dziecka, potrzebującego pociechy po koszmarze, który mu się przyśnił. Nadjana wprawdzie nie miała dzieci, lecz instynkt podpowiadał jej, co robić.

Justitian walczył z jej rękoma, odsuwał je, pragnął wstać z łóżka.

Nadjana rozumiała jego życzenia, zdawała sobie jed­nak sprawę, że wkrótce zabraknie mu sił.

- Marja... MARJA...

Objął ją mocno, nie wiedziała, czy jest przytomny.

Mamroczące dźwięki płynęły do jej ucha, dłonie roz­paczliwie uchwyciły ją w pasie, ściskał ją tak mocno, aż tchu zabrakło jej w piersiach. Potem nagle puścił, w oczach pojawił się jaśniejszy błysk, poznał ją, lecz zaraz moment przytomności minął. Zniknął jak księ­życ przesłonięty żeglującą chmurą.

- To nie Marja... nie Marja... ty jesteś... Nadjana wiedziała, że ma twarz równie mokrą jak on, a jej oczy są zaczerwienione, piekące. Czuła jego ból, wyczuwała wręcz śmierć, która groziła, że go za­dławi. Lecz Justitian wciąż walczył, czas cudów jeszcze nie minął!

Nadjana już wcześniej widziała ludzi toczących bi­twę ze śmiercią. Ludzi, którzy odnieśli ciężkie rany bądź zapadli na nierozpoznane choroby, a jednak uda­wało im się zwyciężyć. Musi wierzyć, że w tej decydu­jącej walce Justitian także odniesie zwycięstwo.

Znów ogarnął go niepokój. Krzyk wdzierał się bole­śnie w uszy Nadjany. Przenikał, wwiercał się w nie, głę­boko aż do brzucha. Wśród niezrozumiałych słów wy­krzykiwał jej imię.

Przebłyski świadomości stawały się coraz rzadsze i kiedy przychodziły, leżał nieruchomo i tylko na nią patrzył. Próbował się uśmiechać, czym przydawał jej wiary, że rozumie.

Wciąż był wczesny wieczór.

Nadjana wiedziała, że ta noc może się okazać naj­straszniejsza w jej życiu.

Poczuła się taka zmęczona, miała ochotę po prostu się przy nim położyć, ująć za rękę i odpoczywać wraz z nim. Ale bierność nie leżała w jej zwyczaju, gdyby się podda­ła, wszystko byłoby stracone. Również dla Justitiana.

Płynęły godziny, lecz ciemność za oknem ani trochę się nie zmieniała. Tylko płomień łojowej świecy, palą­cy się coraz bliżej świecznika, świadczył o upływają­cym czasie.

Justitian poruszył głową, otworzył oczy.

- Nadjano...

Uśmiechnęła się. Czyżby już mu się poprawiło? - Tak?

- Sprowadź Marję.

Drgnęła. Czyżby bredził w malignie? Nie. To dlate­go te słowa raziły ją jak cios. Ale przecież brzmiały tak łagodnie.

Oczy chorego błagały o wybaczenie, o zrozumienie.

- Muszę... się pożegnać.

- Sprawi mi to wielki ból, Justitianie.

- Ty... jesteś moją żoną. Zawdzięczam ci wszystko, nigdy nie zdołam... wyrazić, jak bardzo cię kocham. Niech to będzie moim podziękowaniem dla ciebie. Ale Marja... Nie miałem wtedy czasu, żeby się z nią poże­gnać. Mój ojciec...

Głos nie chciał go słuchać. Justitian tracił siły. Nadjana widziała, że mąż żyje teraz już jedynie siłą woli. Żyje po to, by się pożegnać.

Czy mogła mu tego odmówić?

Nie.

A w dodatku pozostało w niej jeszcze źdźbło na­dziei, którego wciąż próbowała się chwytać, teraz kie­dy już wszystko zawiodło. Marja Oppdal wiedziała tak wiele o sztuce leczenia, kucharka przynajmniej w nią wierzyła i przecież właśnie o to między innymi ją oskarżano. O bezbożny stosunek do chorób i podejrza­ne praktyki medyczne.

- Przyprowadzę ją - szepnęła Nadjana i ucałowała zroszone potem czoło.

Kiedy zbiegała po schodach, prędko otarła ręką usta.

Złapała płaszcz, który w wilgotnym zimowym po­wietrzu Kopenhagi grzał tak przyjemnie, lecz tutaj, w taką noc jak ta, gdy domy trzeszczały z mrozu, da­wał tylko złudzenie ciepła.

Trzewiki z czterdziestoma guziczkami.

Mocowała się z nimi zdrętwiałymi palcami, przed przybyciem do wioski nigdy nie zapinała ich własno­ręcznie. Przeklęła oporne guziczki, łzy popłynęły jej po policzkach, czuła, że ogarnia ją coraz większa panika. Nigdy dotąd nie była w takim stanie, nie zaznała bólu bezradności, ale teraz, w tej chwili, nie pomogłyby jej ani pieniądze, ani duma czy władza. Teraz wszystko za­leżało od innej kobiety, od kobiety, która zapewne widząc ją w drzwiach splunie ze złością.

Musi jednak spróbować. Nawet gdy wróci do domu bez Marji, to Justitian po jej oczach pozna, że próbo­wała. A jeśli będzie miała szczęście, to Justitian uwie­rzy, gdy powie, że Marji nigdzie nie mogła znaleźć.

A może powinna wziąć ze sobą pieniądze?

Nie chciała tracić czasu na zabieranie błyszczących monet z kuferka w gabinecie. Bała się też, że Revelin tam siedzi. Chwyciła więc w locie sznurek pięknie szlifowanych rubinów oprawionych w srebro wybijane w kwia­ty. Był to najpiękniejszy klejnot, jaki posiadała. Gotowa była go bez żalu ofiarować, gdyby tylko mógł przyczy­nić się do spokojnego pożegnania Justitiana ze światem.

Marja musi przyjść!

Musi zapomnieć o wrogości, zrozumieć, że chodzi o spokój duszy innego człowieka. Jeśli kiedykolwiek żywiła dla niego cieplejsze uczucia, nie mogła mu tego odmówić.

Nadjana biegła po śniegu, nie był głęboki, lecz nogi w cienkich trzewiczkach na gładkiej skórzanej pode­szwie ślizgały się po nim niemiłosiernie. Wiatr od fiordu przewiewał pelerynę i Nadjana zaczęła szczękać zębami. Łzy płynące z oczu zamarzały na policzkach, mąciły wzrok. Na szczęście znała drogę do Oppdal.

Marja być może roześmieje się jej prosto w twarz, uraduje ją widok rywalki takiej zaniedbanej, z pełnymi rozpaczy czerwonymi oczami, pokornej, całkowicie uzależnionej od jej dobrej woli. To straszne upokorze­nie, lecz Nadjana nie miała wyboru. W podświadomo­ści obliczała cenę, jakiej może zażądać Marja. Co robić, jeśli nie wystarczą jej rubiny? Jeśli zażąda czegoś więcej? Na przykład pomocy Nadjany na jutrzejszym tingu?

Nie, do tego Nadjana nie może się posunąć.

Nie może już teraz zawrócić.

Co z tego, że Marja ujdzie cało, bo będzie obecna przy końcu Justitiana? Co z tego, że lekarstwa Marji uratują go, skoro Revelin utrzyma nad nimi władzę?

Pastor musi ufać jej, Nadjanie.

Tylko ten, komu się naprawdę ufa, dowie się, gdzie najdotkliwiej zrani sztylet. A pastor nosił naprawdę szczelną zbroję; Nadjana miała świadomość, jak waż­ne jest obnażenie jego czułych punktów.

Nie, nie cofnie swoich słów. To i tak niewiele pomo­że. Byli wszak inni świadkowie, których zeznania bardziej się liczyły. Marja także na pewno to zrozumiała. Cóż, klejnot w każdym razie będzie pięknym spadkiem dla jej córeczki, tej ślicznej Amelii o łagodnym spojrzenia.

Dotarła na miejsce. Przez moment stała, chwiejąc się na nogach, czekała, aż oddech wróci do normalnego rytmu. Wreszcie podeszła do drzwi, zapukała mocno.

- Marjo Oppdal! Na Boga, otwórz! Tu chodzi o życie! W środku panowała cisza. Dopiero teraz Nadjana zauważyła, że z dachu nie unosi się nawet dym. Czyż­by nikogo nie było w domu?

Ale nie, ze środka dobiegały glosy. Szuranie bosych stóp, stukot drewniaków o prostą drewnianą podłogę.

- Cicho tam za drzwiami, nie budź dzieci. Kto przy­chodzi w taki wieczór jak ten?

Drzwi na miękkich skórzanych zawiasach lekko się uchyliły.

Twarz Marji pobielała z zaskoczenia.

- To ty?

Nadjana zauważyła, że zdumienie przechodzi w nie­nawiść, a jeszcze później w nadzieję.

- Przychodzisz, by pożałować swojej złośliwości? A może Revelinowi zabrakło cierpliwości i przysyła ciebie, żebyś wykonała za niego brudną robotę?

- On mnie nie przysłał. Przychodzę z inną sprawą, Marjo Oppdal. Przyjmij mnie bez nienawiści, proszę. Wiem, że źle postąpiłam wobec ciebie, lecz teraz cho­dzi o coś więcej, o coś ważniejszego.

- Cóż może być dla mnie ważniejsze niż moje wła­sne życie? - odparła Marja cierpko.

Nie miała ochoty wpuszczać tej kobiety za próg swego domu, lecz mróz ciągnący przez uchylone drzwi szczypał już w nogi. Baronówna sprawiała wrażenie na wpół zamar­zniętej. Na ustach Marji pojawił się bezczelny uśmieszek.

- Justitian umiera. Uśmiech Marji przygasł.

- Naprawdę, on umiera. Umrze na pewno, jeśli ty... twoje lekarstwa... słyszałam...

Marja popchnęła ją przed sobą na śnieg.

- Idź do obory, baronówno. Musimy porozmawiać.

- Nie ma czasu... Ach, bądź tak miła...

- Ja nie jestem miła - twardo odparła Marja. - Jutro czeka mnie walka o życie. A ty jesteś najbliższą osobą mego wroga.

- Ale Justitian nie jest twoim wrogiem - łagodnie za­uważyła Nadjana.

Ciepło bijące od zwierząt czyniło oborę błogosła­wionym miejscem.

- Justitian... Nie potraktował mnie źle, nieszczęsny.

- On umiera.

- Naprawdę tak z nim źle? Sądziłam... Powiadano... Nadjana machnęła ręką.

- Revelin nie chciał, żeby wieś poznała prawdę, nie chciał, by ludzie się dowiedzieli, jak poważna jest sy­tuacja. Może sam nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Ale ja wiem, na co cierpi Justitian. Widzę, jak z każdą godziną nadzieja się oddala. Tej nocy jego los spoczy­wa w twoich rękach, Marjo.

Marja popatrzyła w ciemnoszare oczy i spostrzegła, że ta cudzoziemka nie jest już królową, lecz tylko wy­straszoną kobietą, która odrzuciła wszelką dumę i szu­ka pomocy u wroga.

- On o ciebie pytał - powiedziała Nadjana, a Marja rozumiała, jak wiele ją kosztują te proste słowa.

Wstała.

- Muszę przynieść parę rzeczy i ubrać się. Na miłość boską, umrzesz z zimna. Przyniosę ci coś do okrycia, tymczasem poczekaj tu w cieple.

Nadjana osunęła się na stos siana. Drżała.

Ręka jakby przymarzła jej do schowanych w kiesze­ni rubinów.

Marja nawet nie wspomniała o wynagrodzeniu. Nadjana poczuła, jak rumieniec wstydu pełznie po jej zmarzniętej twarzy. Być może i tym razem źle oceniła sytuację. Być może Marja Oppdal była ulepiona z tej samej gliny co tamta zapomniana Maria.

Marja bała się, że Karl jej nie zrozumie, nie zgodzi się, by wyprawiała się gdzieś akurat tej nocy, by zrobić coś, o co następnego dnia miała zostać oskarżona.

- Marjo, to zasadzka! Przytrzymywał ją, nie puszczał. W oczach pojawiła się rozpacz.

- Ona chce cię oszukać, to Revelin ją nasłał. Chcą, żebyś dzisiejszej nocy sama wykopała sobie grób. Wie­dzą, że tak dobrze się broniłaś, i boją się, że jutrzejszy dzień będzie dniem twojego zwycięstwa. Próbują wy­korzystać twoją dobroć, poczucie obowiązku. Nie po­zwól im na to, Marjo. Nie pokazuj im, co potrafisz, bo sprawią, że twoja dobroć obróci się na złe, przeciwko tobie. Oskarżą cię o czary!

Marja przysiadła przy mężu, patrzyła na niego w ciem­ności, żałowała, że nie może spojrzeć mu w oczy. Pogła­dziła tylko palcami jego twarz.

- To nie tak, Karlu. Ja jej wierzę, ona nie kłamie. Jest po prostu bezradną, zrozpaczoną kobietą, przerażoną, że straci męża. Wiele musiało ją kosztować, by tak się przede mną ukorzyć.

- Nie, ona jest podstępna i niebezpieczna, to przy­jaciółka Revelina, jego synowa, nie zapominaj o tym, zostań w domu.

- Wcale o niczym nie zapominam. Sądzę jednak, że opłaci mi się pójść z nią. Myślę, że ona... mnie wyna­grodzi.

- Myślisz, że cofnie swoje słowa jutro przed tingiem? Może by to w czymś pomogło, ale...

- Jestem mu to winna - powiedziała Marja cicho. Karl przełknął ślinę.

- A więc to o niego chodzi?

Pocałowała go. Pozwoliła, by jej wargi odpowiedzia­ły na dręczące go pytanie.

- Nigdy nie kochałam nikogo poza tobą...

Przekradały się przez wieś jak złodziejki, noc była bez księżyca. Przy chacie dzwonnika się zatrzymały, żeby nabrać oddechu. Nadjana dostrzegła żółty blask sączą­cy się przez szparę pod dachem. A więc pastor tam był. Zdarzało się, że palił światło nocą, prawdopodobnie dla­tego, że bał się ciemności, a może miał jakąś pracę.

To dobrze.

Kobiety biegły dalej. Marja niosła węzełek, Nadjanie wystarczyło zmaganie się ze śliskimi trzewikami.

Na górę po schodach, nie ma czasu na zdejmowanie butów, na zrzucenie peleryn.

Obu serce w piersiach waliło mocno. Czy zdążyły?

Tak.

Justitian wciąż niespokojnie rzucał się na łóżku.

Marja po drodze wypytywała Nadjanę o chorobę, lecz dama z Danii w biegu ledwie mogła z siebie coś wydusić. Przywykła wszak do siedzenia w powozie, a co najwyżej do powolnych spacerów po ogrodzie.

Justitian był nieprzytomny. Nadjana spostrzegła to od razu, wiedziała, że muszą czekać.

- Rozchorował się na statku, kiedy jechaliśmy do Nor­wegii, na pokład przyszedł lekarz, miał zbadać nas wszy­stkich, zabronili nam schodzić na ląd, mówili, że dość mają tej zarazy, jaka dotknęła miasto. Całymi tygodnia­mi czekaliśmy na statku. Wreszcie Justitianowi się po­prawiło i pozwolono nam zejść na ląd. Dopiero kiedy tu przyjechaliśmy, znów się zaczęło. Te wrzody także...

- Na pewno lekarz przywlókł zarazę. A ty, ty nie je­steś chora?

- Na razie nie. Zawsze byłam silna, zaraza się mnie nie ima.

- Co jeszcze mu dolega?

Nadjana bacznie przyglądała się twarzy Marji. Po­stanowiła być szczera.

- On ma też syfilis.

Na twarzy Marji z początku pojawił się wyraz nie­zrozumienia, słowo wymawiane z duńska zabrzmiało obco. Wreszcie jednak dotarło do niej jego znaczenie.

- Ach, nie... tylko nie to. Młoda dziewczyna w niej zapłakała. Justitian... taka wstydliwa choroba. I zaraz z przerażeniem zdała sobie sprawę z powagi tego, co usłyszała. Wszak ta choroba potrafiła zniszczyć całe rodziny, wykończyć ludzi w ciągu roku, lecz mogła trwać również dwadzieścia lat. Zżerała ciało od środka, nikt nie wiedział, ile czasu trze­ba, by pękła struna życia.

- Ty też? Nadjana pokręciła głową, lecz Marja dostrzegła zwątpienie w jej oczach. I strach.

- Jeśli przeżyje zarazę, to z tą drugą chorobą może chodzić po świecie jeszcze przez wiele lat. Wiesz, kiedy...?

Nadjana znów pokręciła głową.

- Prawdopodobnie tuż przed tym, jak go znalazłam. Gdzieś około Nowego Roku. Zanim tu przyjechaliśmy.

- Znasz go tak krótko?

Tylko kiwnęła głową, nie chciała przyznawać się gło­śno.

Marja nie pytała już o nic więcej, zaczęła wyciągać z wę­zełka pojemniczki i pudełeczka, jakieś mniejsze zawiniąt­ka. Ustawiła je na wypolerowanym czerwonobrązowym stoliku, którego powierzchnia lekko błyszczała.

- Dam mu coś przeciwko gorączce. Sproszkowaną korę wierzby, czarny bez, bobrek i słód. Masz trochę wódki? I wodę, mnóstwo wody. Dobrze, żeby była cie­pła, jeśli jeszcze płonie ogień na palenisku.

Nadjana wyszła przynieść to, co potrzebne.

Miała wielki kłopot z nastawieniem wody, ogień pod jej niesprawnymi palcami zgasł.

Marja została sama. Cicho podeszła do chorego, w obecności żony nie chciała go dotykać.

- Justitianie - szepnęła. Ku jej zdumieniu wargi mężczyzny rozciągnęły się w uśmiechu. Wymamrotał coś. Marji serce w piersi za­częło uderzać jak szalone.

- Jestem tutaj.

- Marja? Zabrzmiało to jak westchnienie, lecz wypowiedział jej imię wyraźnie. Uśmiechnęła się ucieszona, a więc ją poznał.

- Jestem tu... przy tobie. Nadjana także. Pomożemy ci.

- Nikt nie zdoła... ale dziękuję, że zechciałaś przyjść. Tyle rzeczy pozostało nie dopowiedzianych.

- Nie, nic nie jest nie dopowiedziane - odparła łago­dnie.

Justitian westchnął. Z jego piersi wydobyły się prze­rażające dźwięki. Marja zaczęła się bać, że to, co mu poda, nie odniesie żadnego skutku.

- Otwórz usta, Justitianie, to lekarstwo... Przełknął, nie zwrócił, zakaszlał tylko, gardło miał widać ściśnięte.

- Marjo... nigdy o tobie nie zapomniałem. Pogładziła go czule. Nie bała się owładniętego zarazą ciała, wiedziała, że jest na to rada. Ktoś, kto znał tajemni­ce chorób, nieczęsto padał ich ofiarą. Marja pomimo tak częstego obcowania z chorymi nie chorowała nawet przez jeden dzień.

- Ja też ciebie nie zapomniałam, Justitianie.

- Karl...

- Poślubiłam go - odpowiedziała cicho. - Musiałam, zrozum.

Justitian znów przełknął, lekarstwo najwidoczniej nie chciało się ułożyć w żołądku.

- Wiedziałem o tym, mój ojciec... on zawsze osiąga to, czego chce. Dobrze, że teraz jesteś bezpieczna.

Bezpieczna? Co on ma na myśli?

Marja zrozumiała, że Justitian niewiele wie o wyda­rzeniach ostatnich dramatycznych dni, lecz uznawszy, że nie ma powodu przysparzać mu więcej bólu i trosk, postanowiła milczeć.

- Twój ojciec pewnego dnia spotka swego' sędziego - oświadczyła twardo.

Justitian znów lekko się uśmiechnął.

- Może i tak, już krzywda, jaką nam wyrządził...

- Być może takie było zrządzenie losu, Justitianie. Może Bóg tak chciał. Masz też swoją wierną Nadjanę, jest taka piękna.

Justitian cieszył się, że Marja nie powiedziała „bogata”.

- Tak, naprawdę ją kocham, ale wtedy... kiedy przy­szłaś do chaty dzwonnika...

Marja pamiętała ów żałosny widok.

- Wtedy... Położyła palce na jego ustach.

- Pst! Są prawdy, o których nie powinniśmy mówić głośno, Justitianie.

- Gdyby tylko... Jego głos brzmiał teraz słabiej.

- Gdyby nie mój ojciec...

Marja pozwoliła płynąć łzom. Uścisnęła rękę Justitiana, usłyszała grzechot garnków, które Nadjana nie­udolnie usiłowała wnieść na górę.

- Unieszczęśliwiłabym cię - szepnęła. - Dziękuj swe­mu ojcu, że do tego nie doszło...

Justitian nie odpowiedział, tylko lekko uścisnął jej rękę.

Marja miała wrażenie, że jego czoło jest już mniej gorące, a na wrzody pomogą maści i wyciągi z ziół. Nadjana przesadzała, pomyślała Marja z ulgą.

ROZDZIAŁ IX

Noc przed ostatnim dniem tingu.

Mogła to być ich ostatnia noc.

Dlaczego więc jej tu nie ma? Dlaczego jego łóżko jest puste i zimne? Pozostał po niej tylko słaby zapach jej włosów. Dlaczego jego ramiona zamykają się na martwej baranicy? Dlaczego to szorstka wełna, a nie jej włosy łaskoczą go w policzek?

Karl odwrócił się do ściany. Szukał poczucia bezpie­czeństwa wśród masywnych bali. Leżały jedne na drugich od stu lat, układając się w ścianę i tworząc zamknięty ma­ły świat Jego świat. I jej. Teraz jakby przestały się trzy­mać. Być może już jutro okaże się, że wszystko, co mają, obróciło się w ruinę. Było to równie nieprawdopodobne jak przekonanie, że ta mocna ściana miałaby rozpaść się w drzazgi, lecz równie pewne jak fakt, że grube bale przy­trzymywał na miejscu wyłącznie ich ciężar.

Karl wsłuchał się w oddechy dzieci. Starał się po­wstrzymać narastającą w nim rozpacz, nie chciał dopu­ścić do siebie przerażenia. Uszy nasłuchiwały kroków, które rozedrą nocną ciszę, lecz dochodził do niego je­dynie trzask drewna ściskanego mrozem. Zastanawiał się, czy Marja starannie zamknęła za sobą drzwi od obory, znalazł pretekst, by wstać.

W ciemnej oborze zapalił lampę. Zwierzęta w prze­grodach poruszyły się niespokojnie. Czyżby ludzie za­tracili rytm doby?

Karl odruchowo zaczął gładzić bok młodej jałówki. W blasku lampy wilgotne oczy zwierzęcia błyszczały. Odnalazł zgrzebło ze świńskiej sierści i widząc, jaką przyjemność sprawia krowie czyszczenie, odzyskał tro­chę spokoju. Tu, w oborze, myśli zawsze mu się rozja­śniały. Powietrze było ciepłe od oddechów, dawało przytulne poczucie bezpieczeństwa. Nikt tak jak zwie­rzęta nie potrafił go uspokoić, kiedy ludzie z najbliż­szego otoczenia tak się odeń oddalali.

Nie obawiał się niczego ze strony syna pastora. Justitian był jednym z wielu, którzy okazali Marji łaska­wość, a teraz zachorował. Był wręcz bliski śmierci, je­śli ta obca baronówna mówiła prawdę.

Czy to jakaś gra? Czy mimo wszystko powinien był zatrzymać żonę?

Czy też może Marja w tej chwili zbawiała własną duszę, przychodząc z pomocą synowi swego najzaciętszego wroga?

Karl się bał.

Nie miał złudzeń co do Revelina. Revelin był w sta­nie własną ręką wznieść topór nad głową Marji, nawet jeśli ta ocaliłaby życie jego jedynemu synowi.

Ściany w oborze też trzeszczały. Dwie krowy zaczęły przeżuwać, jak gdyby doszły do wniosku, że nocny niepo­kój można mimo wszystko do czegoś wykorzystać. Owce przez chwilę beczały zdenerwowane, ale gdy do nich prze­mówił, uspokoiły się na dźwięk znajomego głosu.

Na sianie w kącie Karl odnalazł swego rodzaju uko­jenie. Złożył ręce, poczuł, jak obcy mu ten gest.

Z kąta obory w głębi fiordu gdzieś daleko na półno­cy ziemskiego globu popłynęły modlitwy. Czyż moż­na dziwić się wątpliwościom, czy kiedykolwiek dotar­ły do adresata?

To będzie długa noc, pomyślała Marja. Nie było zega­ra ani też słońca, które pomogłyby jej liczyć godziny. Wie­działa jednak, że będą jej się wydawać długie niczym lata.

Nadjana nie mówiła nic więcej. Siedziała na krześle w kącie. Światło lampy sprawiało, że jej białe włosy lśniły jak złoto. Prawie tak jak włosy Amelii, pomyślała Marja.

Justitian zasnął.

- Lepiej wygląda - cicho zauważyła Nadjana. Marja wykręciła ściereczki z wody, z której unosił się świeży zielony zapach.

- Być może zbyt wcześnie zaczęłaś myśleć o wdo­wieństwie - odparła, starając się, aby jej głos zabrzmiał jak najbardziej neutralnie.

Cisza.

- Dziękuję, że zgodziłaś się przyjść, Marjo Oppdal. Marja podniosła głowę. Zobaczyła, że oczy Nadjany spoglądają na nią poważnie, nie uciekają. Marja przy­trzymała ją wzrokiem, szukając wahania, lecz go nie znalazła. Podziękowanie płynęło prosto z serca. Kiw­nęła głową w odpowiedzi.

- Kim ty właściwie jesteś? Pytanie Nadjany padło łagodnie, jak między dwiema przyjaciółkami, z których jedna zajęta jest ciężką pracą.

Marja złożyła ręce na podołku, w gardle ścisnął ją płacz. Obca zadała pytanie, które ona sama tak długo od siebie odpychała.

Marja poczuła, że obrona nie ma żadnego sensu. Ta noc mogła zaważyć o losie niejednego człowieka. Oto siedziały tu one, dwie kobiety, obie o krok od utraty wszystkiego, co miały.

- Dlaczego pytasz? Nadjana przeniosła spojrzenie na Justitiana.

- On nie pokochałby zwyczajnej kobiety.

Marja uśmiechnęła się. Komplement przeznaczony był dla niej, lecz i dla samej Nadjany.

- To prawda - odszepnęła. - On był jest... bardzo szcze­gólnym chłopcem.

Dzieliły je lata, pokolenia, przeszłość tak różna, jak kolor ich włosów.

Ona jest kobietą jak ja, jest piękna i inteligentna, i ona też przeżyła nie same tylko dobre dni, widać to po śladach na jej twarzy, które niekiedy biegną od ką­cików jej oczu i spadają na miękkie, blade policzki.

- Jestem Marja Oppdal, żona Karla Oppdala. Nawy­kła do ciężkiej pracy. Jutro będę być może więźniarką króla, skazaną na utratę wszystkiego, co mam.

- Jesteś także spadkobierczynią. Być może już jutro będziesz mogła się przenieść ze swej ubogiej chaty, zo­stać panią Wdowiej Zagrody.

Marja wolno pokiwała głową.

- Tak, być może. Znów podniosła głowę, wbiła oczy w Nadjanę.

- Wierzysz, że tak się stanie?

Baronówna masowała dłońmi kark, jej twarz posta­rzała się, zszarzała.

- Ja nie mam wiary, Marjo. Jestem człowiekiem czynu. Człowiek czynu. Marja w myślach smakowała te słowa. Wydały jej się niezwykłe, lecz bardzo prawdziwe.

- Ja także - przyznała wolno - jestem człowiekiem czy­nu. Dlatego muszę jutro stawić się na tingu i bronić życia.

- Opowiedz mi o swoim życiu, Marjo. Dlaczego miałabym to robić? - odezwał się w niej jakiś głos, lecz w tej godzinie opanowała ją niezwykła łagodność i szczerość, nie dziwiło jej nawet to, co się stało. Właściwie po zastanowieniu można było powiedzieć, że nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że oto sie­dzi tutaj przy swej nieprzyjaciółce i opowiada o tym, o czym nie śmiała wspominać wcześniej. Cichy oddech Justitiana akompaniował jej opowieści.

- Wyrządziłam mu wielką krzywdę - rzekła Marja ci­cho. - Zrozum, nienawidziłam jego ojca, nie za to, kim jest, lecz za to, co zrobił. On rozerwał moje życie na strzępy. Swoją chciwością i żądzą władzy zabił moją matkę i skradł mi ojca.

Nadjana siedziała jak skamieniała. Nie ruszyła nawet palcem, nie wyrzekła ani słowa z lęku przed zerwaniem nici, która zaczynała splatać ze sobą obie kobiety.

- On... wtedy mu się udało, posłał moją matkę na śmierć. Stos dla czarownic wprawdzie nie zapłonął, lecz Revelin i tak osiągnął to, co chciał. Musiała stąd odejść, odebrał jej zagrody, włości, dom.

- Twój rodzinny dom... był tutaj? Marja pokręciła głową. Trudno było opisywać obcej osobie skomplikowane życie.

- Urodziłam się i wychowałam gdzie indziej, lecz moja siostra Sunniva wyrosła tutaj. Sypiała w tym po­koju. Na probostwie Lyster u swego ojca Mogensa Skanke.

- U Czarnego Monsa? Starego pastora? Marja pokiwała głową.

- Moja matka była jego żoną, ale Revelin... usunął z księgi parafialnej tę kartę, na której zapisano ich ślub, a ponieważ świadkowie pomarli, pieniądze pomogły mu w zdobyciu wyroku sądowego stwierdzającego, że matka była zwykłą dziwką. Wygnano ją stąd, przyja­ciele odwrócili się od niej plecami, musiała uciekać. Znalazła nowy dom u mego ojca, kata.

Nadjana przełknęła ślinę. Marja wprost wypluwała słowa, aż kłuły Nadjanę w sercu, lecz dźwięcząca w nich pogarda nie do niej była skierowana.

- Co się stało potem?

- Revelin nie ustępował. Odebrał mi matkę, chociaż byłam zaledwie noworodkiem. Nigdy jej nie widzia­łam, nie wiem, jaka była, ale Gjertrud...

- Świętej pamięci żona Antona?

- Tak, ona mnie ocaliła. Opisywała mi matkę, jej do­broć, to, co utraciła. Dorastałam wśród tych obrazów i postanowiłam odzyskać wszystko, nawet gdybym miała poświęcić życie. Dla niej...

- Ale przecież ona... nie żyje?

- Prawdopodobnie tak, a wraz z nią umarła spra­wiedliwość.

Nadjanę przeraziły gorycz i nieugiętość bijące z oczu Marji. Czy i ona wyglądała podobnie, gdy próbowała wykorzystać posiadaną moc, a mimo to przegrywała?

- Chciałaś posłużyć się Justitianem - stwierdziła Nadjana, lecz w jej głosie nie było pogardy.

Milczenie Marji potwierdziło jej domysły.

- Odesłano go stąd... Wydawało mi się, że jestem ta­ka sprytna, lecz Revelin okazał się sprytniejszy. Zna­czyłam przy nim tyle, co kłaczek wełny. Wystarczyło, że dmuchnął, i uleciałam, a moje słowa zmieniły się w kropelki wody, które mógł strząsnąć ze swego pła­szcza. Byłam taka głupia, taka młoda. Wydawało mi się, że zniszczę jego potęgę, dlatego jestem teraz tutaj. Ju­tro być może odbierze mi ostatnie, co mam. Koło się zamknie, Nadjano. Ja i moja matka...

- To się nie może stać - wyszeptała Nadjana.

- Nie zdołasz temu zapobiec, ani ja. My dwie... lu­dzie czynu. Ha!

Nadjana wstała, podeszła do łóżka. Pogładziła Justitiana po policzku, lekkie drgnienie powiedziało im, że poczuł przez sen pieszczotę.

- Kochałaś go? Nie było miejsca na kłamstwa.

- Nie - odparła Marja po prostu. - A ty? Nadjana odwróciła wzrok. Marja wolno pokiwała głową.

- On na to zasługuje - oświadczyła.

- On umiera - zawołała Nadjana. Obie drgnęły, gdy chory nagle napiął mięśnie i za­czął rzucać się po łóżku, jakby protestując.

Przemawiały do niego, lecz nie odpowiadał. Wre­szcie znów się uspokoił, tylko z rany na szyi spłynęła kropla krwi niczym łza. Marja otarła ją, opłukała pal­ce w czystej wodzie.

- Sądzę, że ta noc przyniesie ci odpowiedź, Nadjano.

- Tyle jej jeszcze pozostało - odparła białowłosa. Marja nie potrafiła stwierdzić, czy w tych słowach kryje się skarga, czy pociecha.

- Chyba muszę wracać do domu. Nadjana popatrzyła na nią.

- Czy mogę cię jeszcze o coś zapytać? To... bardzo osobiste pytanie.

Marja wiedziała, co ją czeka. Oczy Nadjany bowiem były takie nagie, jak zranione.

- Czy ty... czy wy... Czy spałaś u mego męża? Marja uśmiechnęła się gorzko, pokręciła głową. Nie bała się spojrzeć w szare oczy.

Nadjana odetchnęła z ulgą, a potem zacisnąwszy rę­ce zadała, kolejne pytanie:

- Ale przedtem? Wtedy?

Marja jeden po drugim chowała pojemniczki do wę­zełka. Ruchy miała pewne, ręce nawet nie drgnęły. Kiedy wszystko już było na miejscu, podniosła głowę, po­patrzyła Nadjanie prosto w oczy.

- Do widzenia - szepnęła miękko i uścisnąwszy żonę Justitiana za rękę, delikatnie otworzyła ciężkie drzwi.

Nie zastała Karla w łóżku. Odrzuciła na bok baranicę, lecz nie musiała poświadczać spojrzeniem tego, co wie­działa już wcześniej. Ogarnęło ją dawne znajome uczu­cie, sprawiło, że serce uderzyło mocniej. Dawny strach zmieszał się z nowym.

Zmusiła wreszcie ciało do spokoju, spojrzenie odszu­kało trójkę śpiących malców. Cisza panująca w izbie wydawała się dobra i bezpieczna, nie przesycało jej przerażenie, jakie byłoby, gdyby...

Na pewno jest w oborze, zwykle chodził tam w cięż­kich chwilach. Marja z ulgą wsunęła przemoczone bu­ty z powrotem na nogi i pobiegła przez podwórze. Te­raz dostrzegła także słaby blask światła sączącego się przez szpary wśród bali.

- Karl - szepnęła głośno. W środku zaszeleściło siano. Głosy.

Na miłość boską, któż może tam być w środku no­cy? Czyżby naprawdę nie był sam?

Marja mocno trzasnęła drzwiami, chcąc dać znać, że nadchodzi. Nie chciała zobaczyć niczego, co mogłoby jej sprawić przykrość. Ujrzała dwie postaci.

Każda siedziała na swojej kopie ubitego siana. Jej mąż i ktoś obcy w opończy. Na jej widok obcy od­wrócił się, próbował wstać, lecz był to stary człowiek, Marja gestem powstrzymała go od tej uprzejmości.

- Proszę siedzieć, co się stało? Asesor osunął się na niewyszukane siedzisko. Karlowi oczy błyszczały, lecz lśniła w nich otucha. Zerwał się na nogi, uściskał żonę, wciągnął w nozdrza zapach włosów, które wymknęły się spod chustki, chroniącej przed chłodnym nocnym powietrzem.

- Chyba jest dla nas nadzieja, Marjo. Możemy się od tego wywinąć.

- Oczywiście, że jest nadzieja, jeśli nie umarła już cała sprawiedliwość.

Asesor chrząknął. Miał na rękach brązowe skórzane rękawiczki, świadectwo kontaktów łączących go z wiel­kim światem.

- Przyszedłem, by porozmawiać z wami o tej spra­wie w tajemnicy, jak złodziej przemykający się nocą. Niebezpieczne jest bowiem dla sędziego rozmawiać z oskarżoną bez świadków w wieczór taki jak dziś...

- Dlaczego przyszedłeś?

Ujął jej dłonie w swoje, ręce Karla wciąż spoczywa­ły jej na ramionach. Siła obu mężczyzn przytłoczyła Marję. Oczy starego asesora, choć otoczone zmarszcz­kami, patrzyły bystro i wyrażały zdecydowanie jak u młodego człowieka.

- Źle z tobą, Marjo Oppdal. Masz tylko jedną szan­sę, najwyżej dwie...

- Jaką?

- Jutro rano, zanim jeszcze zjawią się sędziowie, kie­dy wszyscy inni będą spać, przyjdzie do mnie Revelin... Wiem, co powie. Wiem, że ma swoje sposoby, może narzucić własne opinie wszystkim moim przysięgłym.

- Chcesz powiedzieć, że może ich przekupić? _ - Tak, albo... zmusić. Ma potężną władzę. Obawiam się, że większą niż moja.

Marja zdawała sobie z tego sprawę.

- Wiatr wieje ci w twarz, Marjo Oppdal. Na własne uszy słyszałaś, jak mieszkańcy tej samej wioski świad­czą przeciwko tobie. Niepiękne jest to, co mają o to­bie do powiedzenia.

- Ale też i nie jest to prawda.

- Ludzkie słowa... tak niewiele są warte, a jednocze­śnie trudno wprost przecenić ich wagę.

- Nie są nic warte. To nikczemni kłamcy, snują o mnie fantazje. Ciekawe, jaką nagrodę ma dla nich ten diabelski pastor?

Asesor potrząsnął jej rękoma, chciał, aby się uspokoiła.

- Jest pewna możliwość, Marjo Oppdal. Nigdy bym nie przypuszczał, że jako człowiek króla zaproponuję coś podobnego, lecz ta sprawa wzbudziła we mnie wiele wąt­pliwości. Wydaje mi się, że skazani zostaną niewinni lu­dzie. - Uspokoił się, mówił teraz prosto do nich. - Musi­cie stąd odejść, teraz, dzisiaj w nocy. Jest jeszcze na to czas.

- Odejść? Chcesz powiedzieć, że mamy uciekać? - Marja roześmiała się histerycznie, niemal jak szalona. - Z trojgiem maleńkich dzieci? Dokąd mielibyśmy iść, ot, tak w tej godzinie? Ludzie lensmana ruszą za nami w pościg skoro świt. Przeszukają całą okolicę. Poruszą każdy kamień.

Asesor potrząsnął nią jeszcze mocniej.

- To się może udać, mam łódź, dziś w nocy cumuje przy przystani w Gaupne, napiszę list, a zaraz odpłynie. Jeśli się pospieszycie, dotrzecie tam, zanim się rozjaśni.

Marja odchyliła głowę w tył, płacz mieszał się z histe­rycznym śmiechem. Wyrwała się z uścisku asesora, za­częła krążyć w koło. Asesor odebrał jej ostatnie źdźbło nadziei, ostatnią kruszynę wiary w sprawiedliwość.

Karl ruszył za nią, złapał ją, zmusił, by stanęła w miej­scu.

- Musimy stąd odejść, Marjo, inaczej - zabiorą nam ciebie.

Znieruchomiała. Stała wśród przeżuwających zwierząt niczym posąg.

- Jeśli asesor ma rację, to chcę mu podziękować za to, że wśród zdrady próbował stworzyć własną sprawie­dliwość, ale ja nie mogę stąd odejść, nie w taki sposób, nie mogę...

Karlowi opadły ręce. Przysiadł na sianie, asesor na­tomiast nie siadał, nerwowo przełykał ślinę.

- Obawiam się, że niczego więcej nie będę mógł zro­bić...

Marja podniosła głowę. W ustach jej zaschło, wargi miała zimne, zdrętwiałe.

- Jeśli naprawdę chcesz nam pomóc, panie asesorze, to czy wolno mi prosić o coś innego?

Dostojny urzędnik dwukrotnie kiwnął głową.

- Stawię się jutro przed waszym sądem, chcę usłyszeć, co się tam mówi, i schylić głowę w ostatniej nadziei na istnienie sprawiedliwości. Jeśli jednak będzie tak jak mó­wisz, jutro posłucham twojej rady.

Stary człowiek westchnął.

- To niemożliwe, Marjo Oppdal. Jutro wieczorem... będziesz już być może siedziała przykuta do ściany w loszku u lensmana.

- Nie stanie się tak, jeśli asesor ma jeszcze choć tro­chę władzy.

Staruszek skurczył się w sobie.

- To niemożliwe, nawet jeśli cię nie skują. Nawet je­śli zarządzę inny sposób nadzoru, nie będziesz mogła odpłynąć moją łodzią.

- Znajdziemy inną łódź albo pójdziemy piechotą przez góry.

- Z Benjaminem to niemożliwe - szepnął Karl. Głos nie chciał go słuchać, ledwie wymawiał słowa.

- Będziemy go musieli zostawić tam, gdzie jego dom. U ojca.

Karl kiwnął głową, to rzeczywiście jest jakieś wyjście. Choć traktował tego chłopca jak własnego syna, w isto­cie miejsce Benjamina było we Wdowiej Zagrodzie.

Asesor wziął do ręki czapkę z lisiego futra.

- Wysoko grasz tej nocy, Marjo Oppdal. Szanuję two­ją odwagę, lecz nie szanuję twego uporu, gdyż jego ceną może być życie.

Marja podeszła do niego, tym razem to ona ujęła dło­nie w skórzanych rękawiczkach.

- Robisz dla mnie co możesz, panie asesorze, praw­da? Jutro rano, kiedy przyjdzie do ciebie Revelin...

Skinął głową. Ucałował jej policzek, nie dotykając go nawet wargami.

- Spróbuję, lecz dobrze wiesz, że nie jestem wszech­mocny.

- Jesteś prawdziwym przyjacielem, panie asesorze, nie myślałam...

- Nie jestem twoim przyjacielem, Marjo Oppdal, lecz po prostu starym człowiekiem, który zaczyna wi­dzieć, że sprawiedliwość to coś więcej niż słowa. Wkrót­ce spotkam się ze swoim sędzią i pozostaje mi jedynie nadzieja na jego miłosierdzie.

Wyszedł, zniknął w mroku.

Wkrótce rozległ się odgłos sań sunących po świeżo spadłym śniegu. Dudnienie końskich kopyt stłumił bia­ły dywan, słychać było tylko parskanie konia.

- Asesor wiele ryzykuje. Marja odwróciła się do męża.

- A czy my wszyscy nie ryzykujemy przez cały czas? Karl pozwolił sobie już teraz na łzy. Wcisnął głowę w kolana żony jak mały chłopiec.

- Nie wiem, dlaczego to robisz, moja Marjo, sam naj­chętniej bym stąd uciekł, choćby tak jak stoimy, z dzieć­mi pod pachą.

- Wiem, że tak byś zrobił, ale nie możemy im tego uczynić. Ich miejsce jest tutaj, nie mogą wiecznie wę­drować, wciąż uciekać.

Karl kiwnął głową, jego broda wgniotła się Marji w pierś.

- To prawda, lecz mimo wszystko...

- Mają ciebie, Karlu, zawsze będą ciebie miały.

- Ale stracą swoją matkę i spadek po Antonie. Wiesz chyba, że rodzinie skazanej kobiety odbierają niemal wszystko. Revelin znów będzie się radował, że odbie­rze nam twój spadek.

- Będą miały tę chatę i ciebie, obiecaj mi, że będą miały ciebie.

Karl pocałował ją.

Marja wpiła się w jego ciało.

- Gotów jestem iść zaraz na plebanię ze strzelbą al­bo z nożem.

Marja przytrzymała go mocno.

- Wiem o tym, dlatego właśnie chcę, żebyś mi to obiecał.

Byli ze sobą, byli w sobie, jak gdyby od zawsze tyl­ko tego pragnęli. Nikt chyba nie zdołałby rozdzielić ich teraz, gdy sami nie wiedzieli, gdzie zaczyna się jedno i kończy drugie ciało.

Marja czuła, że jej krótko obcięte paznokcie rysują ślady na plecach Karla, lecz przytulała się do niego wciąż mocniej i mocniej.

Przycisnęła usta do jego szyi, pragnąc zostawić po sobie ślad. Karl wtulał się w nią także, czuł, że despe­racja przydaje rozkoszy odcienia ciemnej czerwieni.

Ostatni raz.

Ostatni.

Gonił za momentem pustki myśli, ciało pragnęło do­stać się na szczyt, gdzie wszystko rozpłynie się w cu­downym oszołomieniu i bodaj na chwilę pozwoli za­pomnieć o całym złu.

Ona czuła podobnie, chciała, by kochaniem wypędził z niej strach, by własnym ciałem osłonił przed zagraża­jącym ciosem. Karl nabrał głęboko powietrza w płuca, jak tonący, który czuje, że wir wciąga go już w głębinę.

Marji przez moment zdawało się, że osiągnął ów upragniony szczyt, lecz głos, jaki wydobył się z jego ust, nie był wołaniem rozkoszy i zaspokojenia. Karl za­niósł się szlochem, ściskał ją tak mocno, że Marji przed oczami wirować poczęły czerwone plamy.

- Nie odchodź ode mnie.

Marja miała wrażenie, że umiera.

Nie było już ładnych słów, czynów, obietnic, które mogli sobie złożyć. Nie mieli już mocy nad życiem. Ona mogła już tylko tulić się do niego, ofiarować każ­dą chwilę tej pełnej rozpaczy nocy, która zdawała się nie mieć końca.

Asesor z ponurą miną przysłuchiwał się słowom pa­stora, wypowiadanym cichym głosem, lecz przesyco­nych władzą, nadaną mu przez Boga i ludzi. Asesor przyglądał się temu człowiekowi i wiedział, że sprawa, która miała zostać rozwiązana tego dnia, zależy wy­łącznie od niego. Revelin miał władzę, gdyby nie on, Marja Oppdal mogłaby opuścić ting z podniesioną gło­wą. Ludzie bowiem, którzy świadczyli przeciwko niej, byli jedynie marnymi cieniami tej władzy.

Wreszcie asesor odłożył pióro, drżenie ręki opanował tylko dzięki temu, że mocno je ściskał.

Dwaj starzy ludzie, pomyślał asesor, dwaj starzy grze­szni mężczyźni. Możliwe, że obaj boją się śmierci. Ja w każ­dym razie czuję, że ona czyha już gdzieś za zakrętem.

Revelinowi jednak wydaje się być może, że będzie żył wiecznie. Przypuszcza, że wielki sędzia nigdy nie wezwie go na swój sąd.

Niewiele zdziałać może marny asesor, gdy ktoś nie boi się nawet tego ostatniego wyroku.

- Wiemy, co się stanie jutro. Wiem, asesorze, że sły­szałeś te same słowa co ja. Może więc zapaść tylko je­den wyrok.

- Revelin, nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, nigdy na­wet nie odnosiliśmy się do siebie przyjaźnie, jak wyma­gałby obyczaj od ludzi na naszych stanowiskach. Do­brze o tym wiesz. Skąd więc pewność, że zdołasz mnie do tego zmusić?

Revelinowi zalśniły oczy. Uśmiech odsłonił zęby, wyraźnie wskazujące na jego wiek.

- Nie masz wyboru, asesorze.

- Nawet jeśli zaryzykuję stanowisko? Oczy pastora zalśniły złym blaskiem.

- Jeśli ośmielisz się sprzeciwić mnie i świadkom zeznają­cym z mojej strony, będziesz skończony. I nie pójdziesz do grobu z godnością, zadbam o to, abyś stracił ostatnie reszt­ki czci - jako nikczemny Judasz, jakim jesteś - W twoich kie­szeniach pełno jest srebrników, monet ociekających krwią.

Asesor z trudem przełknął ślinę.

To była prawda.

Zbyt wiele srebrnych szylingów przyjął w życiu. Z tego też właśnie powodu wyraźniej niż kiedykolwiek widział, czym jest sprawiedliwość. Dostrzegał swego sędziego, niepojęcie wielkiego, tego, który wyda na niego ostateczny wyrok. Chciał odpokutować bodaj za maleńką część zdrady.

- Masz też synów, panie asesorze - dobiegł go mięk­ki głos pastora.

Nadjana nic nie mówiła.

Przyglądała się jedynie mężczyznom bystrym wzro­kiem doświadczonego obserwatora. Obrzydzenie, jakie czuła do teścia, zebrało się w jej brzuchu w zimny ka­mień, który rozgrzała rozpalona do czerwoności pogar­da, jaką zaraziła ją Marja. Nadjana wiedziała, co się dzie­je, lecz rozmowa mężczyzn uspokoiła jej wzburzenie tak jak statek, który poddaje się w walce z potężnym rozszalałym morzem. Po oczach asesora poznała, że nic z tego nie przyjdzie. W niczym nie pomoże, otwierając usta i mówiąc o oszustwach pastora.

Asesor to stary szczwany lis, który dał się złapać w paści. Nadjana słyszała, że zwierzęta podobno nie­kiedy potrafią odgryźć sobie łapę, byle tylko się uwol­nić. Asesor już to zrobił, lecz schwytał go inny drapież­nik. Jedyne, co jeszcze mógł uczynić, to ocalić życie i cześć swoich synów. A dla nich gotów był zapłacić najwyższą cenę.

Nadjana wstrzymała oddech. Poczuła się nagle, jak­by znalazła się w zamknięciu, choć sala rozpraw była duża, pusta i przestronna, a drzwi pozostały otwarte.

Marja nie ujdzie z tej gry cało.

Gdy przyprowadzą ją dzisiaj, będzie to jej pierwszy krok na ostatniej drodze. Z tego Nadjana zdawała so­bie sprawę. Żaden sąd wyższej instancji nie znajdzie po­wodu, by jeszcze raz rozważać decyzję tingu, chyba że wynikną jakieś nowe okoliczności. A świadkowie pod­trzymywali swoje zeznania. Nadjana zdołałaby może zachwiać paroma z nich, było ich jednak zbyt wielu.

Ocalić Marję mógł jedynie Revelin, a on nigdy tego nie zrobi. Nawet z nożem przyłożonym do gardła.

Nadjana poruszyła palcami, zauważyła, że są białe i cienkie. Paznokcie przestały już być ostre i różowe jak kiedyś.

Mężczyźni dalej prowadzili rozmowę. Czujność, dźwięcząca przedtem w ich głosach, uleciała. Rozważa­li teraz, jak traktować Marję po uwięzieniu. Asesor ob­stawał przy swoim, nie chciał się zgodzić na oddanie jej pod nadzór pastora.

Dobre i to, pomyślała Nadjana.

I nagle przyłapała się na tym, że w samym środku tej sprawy zastanawia się, ile czasu upłynęło, odkąd ostatni raz przeglądała się w zwierciadle.

Sędziowie wycofali się, siedli w kręgu wokół aseso­ra. Skrobał piórem o papier, zauważyli, jak niepewnie poruszają się jego dłonie. Wreszcie podniósł głowę, dyskusja wokół stołu ucichła. Asesor sięgnął po dzban z piwem, nalał wszystkim po kolei, patrząc im w oczy.

- W waszych sercach są wątpliwości, moi panowie. Nikt nie podjął wyzwania. On jednak poznał to po sposobie, w jaki podnosili kubki, po spojrzeniach, które uciekały w bok, po tym, że wyraźnie czuli się nieswojo.

Mimo to jednak nie spuszczali głów, pragnęli, aby ich słowa brzmiały jasno.

- Ona jest winna większości czynów, które się jej zarzu­ca - stwierdził jeden, ten, który miał na tym świecie naj­więcej dóbr. W oczach spokojnego wieśniaka nie pojawiło się zło, gdy w prostych słowach wydawał wyrok śmierci. Drgnienie ust jednak pozwoliło asesorowi przypuszczać, że tym człowiekiem nie kieruje jego własna wola.

- Marja Oppdal posunęła się za daleko. Nigdy nie była zwyczajną kobietą.

Pozostali kiwnęli głowami.

Żaden z nich nie wymówił słowa „czarownica”, lecz nie wypowiedziane zawisło w powietrzu.

Niedorosły syn wieśniaka z Loftet chrząknął. Jego głos wydał się trochę zbyt jasny, gdy patrzyło się na jego gru­be rysy. Był niczym głos chłopca w ciele mężczyzny.

- Ci, którzy świadczyli za nią, to w większości do­brzy ludzie...

- Ale słowa tych, którzy świadczyli przeciwko, wa­żą więcej - zaprotestował bogaty chłop.

Takie to proste.

I nawet gdyby zeznania nieprzyjaciół Marji nie prze­ważyły szali, słowa Revelina miałyby dostateczną wagę.

Z zewnątrz dobiegły głosy, parskanie koni. Ludzie za­czynali się niecierpliwić, chcieli jak najprędzej usłyszeć nowinę.

Piwa w dzbanie już nie było.

Pióro asesora znów zaskrobało po papierze.

- Brakuje mi tylko waszych podpisów albo gmerków. Podpisywali się na samym dole dokumentu przy ase­sorskiej pieczęci.

Niektórzy potrzebowali pomocy do tej prostej czyn­ności, chociaż ich dzieci opanowały już sztukę pisania.

Spojrzenia wszystkich zebranych spoczywały na ko­biecie w czarnej sukni. Marja Oppdal przyjęła wyrok bez zmrużenia powiek. Mąż jej natomiast wybuchnął gniewem, zaczął krzyczeć, aż musiano go wyprowa­dzić. Nie usłyszał uzasadnienia, formalnych zwrotów, do których ludzie z czasem przywykli i nauczyli się je rozumieć.

Marja została skazana. Asesor jednak umył ręce i ka­zał swoim sędziom obwieścić wyrok. Była to rzecz nie­zwykła, wśród ludzi żądnych sensacji podniósł się szum.

Marja wiedziała jednak, że to niczego nie zmieni.

Wyrok wydany przez ludzi z tej samej wioski wa­żyć będzie jeszcze więcej, niż gdyby asesor umieścił w nim choćby odrobinę swoich wątpliwości.

Revelin miał ponurą minę, nie potrafił jednak ukryć triumfu. Wykorzystał okazję, by złożyć dłonie i odmó­wić błogosławieństwo dla sprawiedliwych mądrych sę­dziów. I oni mogą doczekać się laski, skoro są tak pra­wymi, nie dającymi się zaślepić ludźmi.

Marji Oppdal dano trzy dni.

Trzy dni na przygotowanie się do podróży do Bergen.

Tam bowiem właśnie miała zostać przewieziona. Tam miała usłyszeć ostateczny wyrok. Wróci tu je­szcze, lecz tylko po to, by spotkać się z katem. Wpraw­dzie w parafii nie było oprawcy, lecz jeden z czarnych mistrzów miał jej towarzyszyć. Taki właśnie był porzą­dek rzeczy. Człowiek miał stanąć oko w oko ze śmier­cią, czując pod stopami znajomą ziemię. Zwyczaj ten przetrwał nawet w tych zmiennych czasach.

- Jeśli skazana dążyć będzie do wolności w sprzeczny z prawem sposób i nie podporządkuje się losowi, jaki wy­znaczyło dla niej prawo, wszystko, co do niej należy, zo­stanie zajęte, włącznie z dworem Wdowia Zagroda i tym, co zgodnie z wyrokiem przypada królowi. Jej rodzina zo­bowiązana będzie odpowiedzieć za oszustwo, jakiego się dopuści. W imieniu króla obowiązkiem moim będzie po­zbawić rodzinę domu i nałożyć karę na męża.

Wiedzieli, co to oznacza. Zdarzało się już wcześniej, że najbliższa skazanej osoba kupowała dla niej wol­ność, płacąc za to własnym życiem. Zasada ta dobrze się sprawdzała. Gdy z rąk kata uciekł złodziej, ratując w ten sposób prawą rękę, karę wykonywano na osobie, która oddała się w zastaw.

W razie ucieczki Marji Karl i dzieci musieliby zapła­cić jeszcze wyższą cenę.

Dokąd zresztą mogłaby uciekać, mając owe marne trzy dni?

Asesor był mądrym człowiekiem, okazał jej choć odrobinę litości wśród tego okrucieństwa.

Nadjana myślała inaczej.

Uciekaj, Marjo.

Uciekaj jak najdalej stąd.

Walcz o siebie.

Oczy dwóch kobiet się spotkały, na moment po­wróciły do poprzedniej nocy.

Nadjanie serce ścisnęło się w piersi. Żar walki, rozpacz wywołana tak wielką niesprawiedliwością, przygasł.

Marja była schwytana, tak jak ona sama, schwytana przez owo niezwykłe uczucie, zwane miłością. Nie ma widać szczelniejszej klatki, mocniejszego łańcucha, którym można skuć ciało i duszę.

Nadjana przypatrywała się tłumowi, zgromadzone­mu wokół pustych miejsc Karla i Antona. Dzieci nig­dzie nie było widać. Pewność Nadjany była jeszcze na tyle nowa i świeża, że chciała zobaczyć dzieci, by cał­kiem się przekonać. Musiały najwidoczniej zostać w domu, w małej chacie w Oppdal.

Postanowiła, że tej nocy znów tam pójdzie. Marja musi odpowiedzieć jej na pytanie, które ostatniej nocy przemilczała.

ROZDZIAŁ X

Tak samo musiała czuć się jej matka, te same ko­szmary nawiedzały ją kiedyś w więziennym lochu.

I ona miała wybór. Niejeden wszak decydował się na życie uciekiniera, na zaznanie jeszcze kilku miesię­cy wolności, na krążenie od wioski do wioski niczym ścigane zwierzę.

Na ucieczkę ku śmierci.

Marji w jednej chwili taki wybór wydawał się wręcz oczywisty, nic bowiem nie jawiło się jej w tym momen­cie bardziej sprzeczne z naturą niż śmierć. Mogła uciec od wyroku, przyjmując na barki inny ciężar: nieustają­cą pogoń, wieczny strach, nieprzespane, niespokojne noce z ciągłą myślą, że już jutro mogą stanąć przy jej posłaniu i kazać iść ze sobą.

Dzieci...

Czy łatwiej byłoby im żyć, gdyby wiedziały, że ma­ją gdzieś matkę? Czy też lepsza dla nich będzie świa­domość, że nie żyje?

Marja tego nie wiedziała. Nie potrafiła sama zdecydo­wać. Któż powinien to wiedzieć, jeśli nie ja? myślała z go­ryczą i przeklinała Boga, los sterujący ludzkim życiem, a na koniec i samych ludzi. A przede wszystkim pastora. Czyż nikt nie potrafi położyć kresu jego niszczącej sile? Czy prawdą było to, co tak często głosił? Ze kara i prze­śladowanie za grzechy dotykają trzy kolejne pokolenia?

Karl chciał, żeby uciekła.

Chciał ryzykować, choć w zamian mogliby zażądać jego życia. Marja jednak starała się spokojnie z nim rozmawiać, czuła, że w miarę, jak mąż coraz bardziej się załamuje w bezsile i smutku, jej własna siła rośnie.

- Jedno tylko możesz dla mnie uczynić, najdroższy. Zajmij się dziećmi. Jeśli ja ucieknę, wtedy zamkną cie­bie, dzieci wyślą na laskę do ludzi. A to straszny los.

Karl zdawał sobie z tego sprawę i jego rozum to zaak­ceptował. Serce jednak nie przyjmowało bolesnej praw­dy. Żadne z nich nie chciało mówić o nadziei, nie wspo­mniało nawet, że wyrok może zostać zmieniony, kiedy sprawę rozpatrywać będzie sąd wyższej instancji. Nawet gdyby zwrócili się do samego króla. Byli wszak jedynie ubogimi wieśniakami, a przeciwnika mieli potężnego.

- Mamy te trzy dni, Karlu. Mój Boże, nie wiem na­wet, jak to powiedzieć dzieciom...

Amelia i Martin przez cały czas przebywali we Wdo­wiej Zagrodzie, nie opuszczali domu, a Anton i jego pulchna gospodyni, którą zgodził do pracy, umieli trzymać język za zębami i nie rozpowiadali o tym, co się dzieje w wiosce. Dzieci wiedziały, że matka miała składać wyjaśnienia przed tingiem, ponieważ ktoś uznał, że mówiła uczniom w szkole niemądre rzeczy. Marja wierzyła, że o niczym więcej nie wiedzą, bo prze­cież wróciła z tingu do domu.

- Co my im powiemy? - powtórzyła, oczyma że­brząc u Karla o odpowiedź. - Czy nie lepiej będzie, jak wyjadę, o niczym im nie mówiąc? Może powiem, że na pewien czas wyjeżdżam do Bergen, ponieważ sprawą musi się zająć ważniejszy sędzia?

- Wtedy nie będą mogły wychodzić z domu - trzeź­wo zauważył Karl.

Marja wiedziała, że mąż ma rację. Dzieci i tak się dowiedzą, jak wygląda sprawa. Miały zresztą prawo do prawdy bez względu na to, jak jest brutalna. Muszą się dowiedzieć, że nigdy więcej już nie zobaczą matki.

Marja poczuła, że robi jej się niedobrze. Serce nie wytrzymywało, w oczach jej pociemniało.

- Porozmawiam z nimi - obiecał Karl.

- Dobrze, ja bym tego nie zniosła.

Karl wybrał się do Wdowiej Zagrody, Marja dalej siedziała wśród ścian, które zdawały się walić. Ujęła w rękę koszyk z praniem. Pomyślała, że pójdzie nad rzekę przeprać brudne koszule i spodnie, których na­zbierało się już niemało. Co z niej za matka, skoro opu­szcza dzieci, zostawiając kosze pełne niepopranych ubrań? Była już na podwórzu, czuła, jak ciężki koszyk wrzyna jej się w rękę, ale uważała, że to jedyne, co mo­że zrobić. W połowie drogi nad rzekę wypuściła go z rąk i sama osunęła się na zmrożoną ziemię.

Miała ochotę krzyczeć i wrzeszczeć, chciała wyrwać z ziemi każde zmarznięte źdźbło trawy, chciała ni­szczyć, burzyć, unicestwiać. Nie miało bowiem żadne­go znaczenia, że ten martwy zimowy krajobraz ogrzeje się kiedyś i zakiełkuje w nim nowe życie. To niemożli­we, skoro jej nie pozwolą już tego zobaczyć. Koszyk z brudną bielizną został tam, gdzie upadł.

Marja ruszyła drogą niczym ślepiec, zataczając się na boki. Spotkała jakichś ludzi, lecz zorientowała się, że jej unikają, gromadząc się po przeciwnej stronie drogi. Wkrótce doszła do wioski, lecz jej kroki wciąż nie kie­rowały się ku żadnemu określonemu celowi. Ocknęła się dopiero, stojąc na stopniach probostwa.

Wiedziała, że Revelina tu nie ma. Gdyby był, jeszcze by mu wydrapała oczy albo...

Mokra twarz Marji była biała jak śnieg, lecz oczy płonęły. Wciąż jeszcze paliło się w niej życie.

Dlaczego nie zabrała ze sobą strzelby Karla? Dlacze­go nie wzięła przynajmniej noża?

Nie zapukała do drzwi, sama znalazła drogę, która po­prowadziła ją na ganek i dalej na wąskie schody. Jakby coś ją tu ciągnęło. Może tu przychodziła jej matka, gdy doskwierały jej troski? Marja jak w gorączce stawiała sto­py na wytartych deskach, zastanawiając się, czy ślady wy­deptane przez matkę wciąż miały moc, by ją ogrzać.

Ze stryszku nie dobiegał żaden dźwięk, lecz Marja wiedziała, że są tam ludzie.

Justitian na pewno śpi.

Zasłużył na pożegnanie.

Gdy tu przyszła ostatnio, obawiała się jego śmierci, żal jej było, że młody, silny mężczyzna miał tak wcze­śnie trafić do ziemi.

Tym razem jednak przybyła się pożegnać ze wzglę­du na siebie, wszystko bowiem wskazywało, że wy­przedzi Justitiana również na tej drodze.

Wyglądał teraz lepiej, chociaż twarz miał żółtobiałą i chorobliwie błyszczącą. Organy w ciele miały zbyt trudną pracę, Marja wiedziała, że żółty kolor skóry świadczy o tym, iż żółć nie wydostaje się z organizmu. Ale krew najwidoczniej dopływała do serca równym strumieniem, bo policzki chorego płonęły czerwienią.

Otworzyła drzwi na oścież, w nozdrza buchnął jej zapach choroby. Był jednak lepszy niż odór śmierci.

Justitian nie poruszał się, zdawał się pogrążony w głębokim śnie. Wsunęła się do izby, drgnęła, prze­straszona jak złodziej, który zakrada się do spiżarni, kiedy Justitian się odezwał.

- Nadjano... Prędko przymknęła drzwi, podeszła do łóżka. Izba wydała jej się niezwykle duża.

- To ja, Marja... Chory wolno odwrócił głowę, widać było, że ruch kosztuje go wiele wysiłku i bólu.

- Marja? Dlaczego... dlaczego tu przyszłaś?

- Czy nie powinnam przyjść, kiedy stary przyjaciel choruje?

Odpowiedziała mu szeptem, w tej izbie bowiem nie było już miejsca na głośne rozmowy.

- Stary przyjaciel... A więc tym jestem... Uśmiech zniekształciła gorycz ironii. Marja poczuła, że jej twarz również stężała. Może Justitian dojrzał łzy, które zdążyły już obeschnąć, mo­że wyczytał w jej oczach odpowiedź na własny lęk przed śmiercią. Prawdopodobnie jednak niewiele wi­dział, choroba mąciła mu wzrok i czyniła jego świat bardzo małym. W dodatku jak zwykle brakowało tu światła. Tylko z otworu pod dachem i przez szpary w okiennicach sączył się mizerny zimowy blask. Smu­gi wpadały do izby, białe smugi jasnego światła, jak gdyby uchyliły się drzwi do raju, gdy w nie zapukał.

Marja ujęła go za rękę. Dreszcz ją przeszedł, gdy spo­strzegła, jak bardzo jest koścista i słaba. Z czułością usi­łowała ogrzać smukłe palce, utuliła je na swoim podołku, jakby chciała pokazać, że istnieje jeszcze ciepło.

I ona przymknęła oczy.

Czy powinna prosić go o wybaczenie?

Przeprosić za zdradę w młodości?

Błagać go o łaskę, by mogła umrzeć choć trochę oczyszczona?

Nie, nie było do tego powodów.

Po cóż rzucać mu teraz w twarz tak wiele prawd? Nie ma sensu, by dowiedział się, że kobieta, którą ko­chał, traktowała go jak pionek w swojej zimnej grze.

Pogładziła czule chudą rękę. Postanowiła raczej przywołać obraz pewnej wiosny, upiększyć go jeszcze pędzlem czasu.

Wyczarowywała kwiaty, zapach ziemi, na której le­żeli, i jego. Wspominała niecierpliwe dłonie, trudno uwierzyć, że to te same ręce, które teraz ściskała.

Kiełki, które groziły, że przebiją ziemię. Pączki, które pragnęły czegoś więcej niż tylko słów.

Marja chętnie zapłakałaby nad straconą miłością, lecz jej policzki pozostały suche i chłodne.

- Przyjaciele - powiedziała cicho.

- Nie - odszepnął Justitian. - Nie przyjaciele, przy­jaźń jest więcej warta.

Wiedziała, że chory nie ma nic złego na myśli, lecz mimo to zakłuło ją w sercu.

- Mogliśmy zostać przyjaciółmi, Marjo Oppdal.

- Nie jest na to jeszcze za późno - odparła Marja. Przez chwilę trwali w milczeniu, Marja obserwowała smugi światła, które pod niezwykłym kątem wpadały do pokoju. Justitian otworzył oczy, lecz widział zapewne co innego niż ona.

- Nadjana... Gdzie ona jest?

- Na pewno niedługo przyjdzie - pocieszyła go Marja.

Z piersi wydobyły mu się jakieś dziwne dźwięki, jak­by zduszone łkanie. Upłynęła dobra chwila, zanim Marja zorientowała się, że Justitian się śmieje.

- Biedna Nadjana... Wydaje mi się wręcz, że jest za­zdrosna. Od samego naszego przyjazdu, kiedy przy­szłaś do chaty dzwonnika.

Marji ani trochę to nie śmieszyło.

Justitian westchnął ciężko, jak gdyby śmiech zanad­to go zmęczył.

- Mój ojciec... ją lubi. Niekiedy budzi to we mnie strach.

- Musisz jej ufać, Justitianie, ona cię kocha.

Skinął lekko głową. Tak lekko, że Marja ledwie za­uważyła ruch, lecz spokój malujący się na jego twarzy sprawił jej przyjemność.

- Wiem o tym... I znów milczenie. Czas w tej izbie stał w miejscu i Marja nagle zdała sobie sprawę, że właśnie dlatego tu przyszła.

- Nie spałem, wtedy w nocy, słyszałem, jak rozma­wiacie.

Marja drgnęła, w panice przeglądała myśli. Jakież to, słowa padły między nimi dwiema? Na pewno nie były przeznaczone dla jego uszu.

- Nadjana... mogłabyś się z nią zaprzyjaźnić, kiedy mnie już nie będzie. Ona potrzebuje przyjaciół.

- Wydaje mi się, że to niemożliwe - wolno odpowie­działa Marja. - Poza tym ty wcale nie odejdziesz.

- Oczywiście, że to możliwe. Wiem, że już... Zakaszlał się, w piersiach zaświstało mu niczym wiatr szalejący przy węgle domu.

- Nie mów już więcej, Justitianie. Wprawdzie czu­jesz się lepiej, lecz nie powinieneś marnować sił.

Usłuchał. Do milczenia na równi z jej słowami zmu­siły go także żądania stawiane przez ciało.

Marja już chciała wstać, odejść.

Nie była w stanie się z nim pożegnać, opowiedzieć, co się dzieje na świecie.

Na schodach rozległ się odgłos kroków. Przez mo­ment zlękła się, że towarzyszy im szelest sutanny pa­stora, lecz kroki były zbyt lekkie, zanadto ostrożne.

Nadjana na chwilę zatrzymała się w drzwiach, zmie­szana. Wreszcie siadła przy Marji bez słowa, jak gdyby to, że zastała czarownicę przy łóżku chorego męża, by­ło rzeczą najbardziej naturalną pod słońcem.

- On się już lepiej czuje - rzekła Marja.

Nadjana pokręciła głową. W jasnym świetle padają­cym na jej twarz szare oczy traciły wiele barwy. Marja miała ochotę wyciągnąć rękę i sprawdzić, jakie to uczucie dotykać takich białych włosów.

- Chciałam się tylko pożegnać.

- Nie wiem, co mam powiedzieć - szepnęła Nadjana. W jej oczach pojawił się jakiś nowy smutek, Marja domyślała się, że to za jej sprawą.

- Nic nie mogłaś zrobić. Wiem, jaką władzę ma Revelin. Jesteś tylko nicią w tkaninie, którą mnie omotał.

- Wystarczy, że pęknie jedna nić, a cała tkanina się pruje - cicho rzekła Nadjana.

Marja uśmiechnęła się z goryczą.

- Nie, moja droga, nie wtedy, gdy tka się z nie uprze­dzonej wełny.

Nadjana spytała:

- Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Nie doczekała się odpowiedzi.

- Może dla dzieci? Marjo, ja je widziałam.

Powaga w głosie i natarczywość spojrzenia wzbudzi­ły w Marji niepokój. Zacisnęła dłonie, chcąc bronić się przed strachem, jaki począł w niej narastać na wspo­mnienie bliźniąt.

- Widziałam je... na podwórzu Wdowiej Zagrody. To piękne dzieci, zwłaszcza chłopiec.

Spojrzenie Nadjany powędrowało do Justitiana, Marja obserwowała ją bacznie, czując coraz mocniej­sze ściskanie w gardle. Oczy Nadjany pociemniały, miały teraz barwę dymu z wilgotnego ogniska.

- Czy on śpi? - spytała. Marja kiwnęła głową.

- Czy powiedziałaś mu, że to jego dzieci?

Smugi światła w pokoju zawirowały, zatańczyły sza­lonym tańcem, zmuszając Marję do uchwycenia się krawędzi łóżka.

A więc Nadjana wiedziała.

Nadjana dotarła do jej wnętrza, tak zwyczajnie jak odsuwa się na bok kawałek materiału i odkrywa cudzą nagość.

Marja zasłoniła twarz dłońmi.

Trzęsła się cala.

Poczuła na plecach delikatne ręce Nadjany, która gładziła ją na pociechę niczym matka, w uszach dźwię­czał jej miły głos, ale cóż jej po nim?

Marja podniosła głowę, nie bała się już swej nagości.

- Nie wolno ci tego zdradzić Karlowi ani nikomu innemu, nie mogę ci niczym zagrozić, nie mogę prze­kupić, wszystko składam w twoje ręce. Oszczędź mo­jemu Karlowi tej strasznej prawdy, Nadjano. Inaczej odbierzesz mu wszystko, co mu zostało.

- Spokojnie, Marjo, nic nie powiem, Karl o niczym się nie dowie, ale... czy nie uważasz, że najwyższy czas powiedzieć o tym Justitianowi?

- Dlaczego?

Nadjana wtuliła twarz w ramię Marji. Przez mate­riał sukni przenikał jej ciepły wilgotny oddech.

- Mój Justitian nie boi się śmierci. Boli go jednak, że nie pozostawi po sobie na świecie żadnego śladu.

To Marja potrafiła zrozumieć. Dla niej samej pociechą była myśl, że jej śladem pójdą inni młodzi ludzie, podob­nie jak i ona utrzymała w pamięci wspomnienie matki.

- Dobrze, kiedy się obudzi - obiecała. Nie bała się, że Justitian coś zdradzi. Widziała wszak dobroć w jego oczach, słyszała, że nazywał ją przyja­ciółką.

A gdzieś w jej duszy znów odezwał się głos, który w tak wiele nocy próbował do niej szeptać, chociaż ona nie chciała go słuchać.

Przestępstwem by było nie wyjawić prawdy Justitianowi.

I nieskończenie większym przestępstwem było oszu­kiwanie Karla.

- Powiem mu o tym, jeśli uważasz, że sprawi mu to radość, nie smutek.

Nadjana uściskała ją, po raz pierwszy od śmierci Gjertrud Marja poczuła przy swym policzku policzek innej kobiety. Była w tym niezwykła bliskość i ciepło, rozśpiewała się jej dusza, poczuła się w jednej chwili mniej samotna, silniejsza.

- Justitian twierdził, że mogłaby połączyć nas przy­jaźń - powiedziała Marja cicho.

- Już jesteśmy przyjaciółkami - oświadczyła Nadjana, a Marja uznała, że niesłuszne byłoby wyprowadzać ją z błędu, mówiąc, że miał na myśli ją i siebie.

Ze spokojnego snu obudził się z krzykiem, jak gdy­by we śnie ujrzał coś, co go przeraziło.

Nadjana pierwsza była przy nim. Trzymała go za rę­ce, przyłożyła twarz do chwytających gwałtownie po­wietrze ust, przemawiała najłagodniej jak umiała. Mar - ja dostrzegła lęk w jej oczach, strach, że szaleństwo znów wypędza z chorego ciała mężczyznę, którego po­kochała.

Lecz kiedy Justitian otworzył oczy, widać było, że ją poznał. I choć ciało wciąż spazmatycznie drgało, to patrzył przytomnie.

- Daj mi trochę wody, Nadjano - poprosił, ciężko walcząc o powietrze.

Marja musiała przyznać, że być może jednak w swej ostatniej drodze nie będzie sama.

- Marjo - powiedziała Nadjana z wyzwaniem w oczach.

Marja opamiętała się. Usiadła bliżej chorego w wiel­kim łóżku. Pochwyciła jego spojrzenie, ujęła za rękę, którą Nadjana wypuściła ze swej dłoni.

Justitian patrzył na nią ze zdziwieniem, gwałtowne poruszenia ciała ustały.

- Justitianie, muszę ci coś wyznać... Przełknęła ślinę, szukała słów, chciała powiedzieć mu to jak najpiękniej i najłagodniej. To jednak nie by­ło możliwe.

- Moje bliźnięta... Amelia i Martin... Urwała, szukała na jego twarzy śladu domysłu, lecz on czekał wyraźnie, co dalej powie.

- One... one... to twoje dzieci, Justitianie. W każdym razie z twojej krwi.

Teraz nie śmiała na niego patrzeć, skryła twarz za opadającą zasłoną włosów.

Nadjana wstrzymała oddech.

Chory jęknął, jakby z bólu.

Marja zmusiła się, by podnieść wzrok, z ulgą' jednak zobaczyła, że on zamknął oczy.

Wargi mu się poruszały, widziała, że ciało ogarnia drżenie. Gorączkowo podjęła:

- Nie mogłam postąpić inaczej. Musiałam wyjść za Karla. On o niczym nie wie i nigdy nie może się do­wiedzieć, Justitianie. Chciałam ci kiedyś o tym powie­dzieć, dlatego wtedy przyszłam do chaty dzwonnika, lecz potem zjawiła się Nadjana, nie wiedziałam, że je­steś żonaty, nie wiedziałam...

Justitian znów jęknął, pierś poruszała mu się, jakby wal­czył o oddech. Marja także miała wrażenie, że się dusi.

- Moja krew... moje dzieci...

- To prawda - cicho potwierdziła Nadjana, choć obie kobiety wiedziały, że do Justitiana dotarła szokująca wiadomość.

- Słyszałem, że to dobry człowiek. Nigdy bym... - Justitian teraz już tylko szeptał. - Jeśli to będzie możli­we... zaprowadź je kiedyś na mój grób, Marjo.

- Możesz je zobaczyć, Justitianie - wtrąciła się Nadjana. - Jak tylko ci się polepszy, jak staniesz na nogi, na pewno jakoś to załatwimy.

Wyglądało na to, że Justitian się uśmiecha, rysy twa­rzy mu się rozluźniły, drgania ustały.

Kobiety trzymały go za ręce, ich spojrzenie zawisło na twarzy chorego. Słychać było jedynie jego czerpany z wysiłkiem oddech.

Kiedy i on umilkł, długo siedziały w ciszy, nie poj­mując, co się stało.

Patrzyły na siebie, nie wypowiadając ani słowa.

Wreszcie Nadjana pochyliła się i ucałowała spękane usta męża. Marja odwróciła głowę, czuła się jak intruz, nieuprawniony do oglądania nagości Nadjany. Lecz obca kobieta przyciągnęła ją do siebie, ścisnęła za rękę, trzymającą wciąż w palcach chłodną dłoń Justitiana.

Po twarzach spływały im łzy, nie dał się jednak sły­szeć żaden dźwięk.

Kobiety nie miały już nic więcej do powiedzenia. Ani sobie, ani temu mężczyźnie.

Dlatego krzyk, jaki wydarł się z gardła Nadjany, za­brzmiał jeszcze bardziej przeraźliwie i dziko. Dlatego Marja zasłoniła rękami uszy i zagryzła wargi aż do krwi. Krzyk jednak nie dał się zagłuszyć ani powstrzy­mać. Marja potrząsnęła szczupłym ciałem białowłosej kobiety, usiłowała nawiązać z nią jakiś kontakt, próbo­wała zwalczyć potwora, który przejął nad nią kontro­lę. Ona jednak nie przestawała krzyczeć, aż dziwne, że ten dźwięk nie obudził umarłego.

Marja wciąż walczyła z Nadjaną, starała się zmusić jej ciało do spokoju. Próbowała przemawiać łagodnie, wreszcie uderzyła. Na policzkach płaczącej odznaczyły się białe ślady palców, lecz rozpaczliwe krzyki nie mil­kły. W końcu Marja brutalnie zatkała ręką otwarte usta Nadjany. Wśród stłumionego krzyku usłyszały ciężkie kroki w korytarzu.

Revelin otworzył drzwi, które z hukiem uderzyły o ścianę. Zapomniany kubek spadł na podłogę i poturlał się do jego stóp.

Oczy pastora z początku rozszerzyło przerażenie, krzy­ki, które usłyszał, pozwoliły mu się domyślać, co się stało. Teraz omiótł wzrokiem izbę, zatrzymał się na chwilę przy nieruchomo leżącym synu, na kobietach, które tuliły się do siebie. Marja wciąż przyciskała rękę do ust Nadjany.

- Co ty tu robisz? - syknął pastor. Marja puściła Nadjanę, która wreszcie przestała krzyczeć.

- Straciłeś syna, Revelin. Nie była przygotowana na fizyczny atak, zdołała się jednak wywinąć z morderczego uścisku rąk pastora. Jedną ręką złapał ją za włosy, pobielało jej przed ocza­mi, kiedy pociągnął. Nie krzyczała, lecz nogi ugięły się pod nią w proteście przeciwko tak intensywnemu bólo­wi. Poczuła także ręce Nadjany, walczące z duszącym uściskiem pastora.

- Puść ją, puść!

Gdy ją puścił, biały ból w głowie przybrał barwę czer­wieni Marja zobaczyła, że pastor trzyma w ręku garść czar­nych błyszczących włosów. Miała wrażenie, że ze skroni pocieknie jej krew, tak jednak się nie stało. Podniosła gło­wę, usta rozciągnęły się w uśmiechu. Patrzyła prosto na nie­go, widziała, jak stoi i sapie w bezsilnej wściekłości.

Uśmiech, który miała na twarzy, zniknął, postąpiła w jego stronę o krok, chciała pokazać, że się nie boi. Nie był to dla niej wcale moment triumfu, lecz radował ją mi­mo wszystko wyraz bezsilności bijący z twarzy pastora.

- On ci nigdy nie wybaczył, Revelin. Poszedł ku śmier­ci, nie przestając cię przeklinać. Zabiłeś go własnymi rę­kami, pastorze. Teraz już nic ci nie zostało.

Oczy Revelina zwęziły się, trudno jej było odczytać ich wyraz, tak samo patrzył wtedy na schodach kościoła.

- Sama niedługo umrzesz. Skąd więc tyle w tobie odwagi, dziwko?

Przeniósł wzrok na Nadjanę, która stała z mokrymi policzkami, bezradnie splatając dłonie.

- Nie powinnaś mnie była powstrzymywać, Nadjano. Powinienem był ją zabić, tu i teraz, ale nie chcę bru­kać łoża śmierci mego syna.

Głos przy tych ostatnich słowach rzeczywiście mu się załamał. Marja ze zdumieniem stwierdziła, że stary pastor ma jeszcze jakieś uczucia, choć doskonale po­trafi nad nimi zapanować.

Podniósł teraz rękę, jak wtedy gdy błogosławił w ko­ściele.

- Wynoś się z mojego domu, ladacznico! Wynoś się! Już niedługo przykują cię do ściany, gdzie szczury i zim­no zeżrą ciało z twoich kości, czarownico przeklęta!

Nadjana niepewnym krokiem wysunęła się na środek izby. Twarz wciąż miała nieruchomą, jak wykutą w kamieniu. Oczy patrzyły wbite w jeden punkt, po­ruszały się jedynie wargi.

- Nie zapominaj, że to ja rządzę teraz twoim dwo­rem, Revelin!

Odwrócił się gwałtownie, jak gdyby zaatakowano go od tyłu. Nadjana zachwiała się, gdy padło na nią spoj­rzenie rozgniewanych oczu.

- Na co ty się ważysz, kobieto? - spytał groźnie.

- Znam swoje prawa. Jesteś skończony, Revelin. Od tej pory jesteś na mojej łasce.

Pastor przenosił wzrok z jednej kobiety na drugą, spostrzegł, że spojrzenia, jakie wymieniły, były ciepłe. Ogień w jego oczach płonął teraz słabiej, a głos był miękki, łagodny, niemalże troskliwy.

- Na pewno się zgodzimy, moja droga Nadjano. Przeżyłaś wstrząs, biedaczko, dla ciebie musiał to być straszny cios. Chodź, odprowadzę cię na dół. Przyda ci się mój środek na uspokojenie.

Nadjana cofnęła się, gdy do niej podszedł, jak gdyby ktoś podsunął jej prosto pod nos obrzydliwą cuchnącą rzecz.

Marja radowała się tą sceną. Gdyby nie fakt, że śmierć otaczała ją ze wszystkich stron, wybuchnęłaby głośnym śmiechem. Nadjana zdobyła to, za czym ona tęskniła przez całe życie: władzę nad Revelinem.

Widać i on doszedł do kresu swej drogi.

Marja nie wątpiła, że dla tego władczego człowieka będzie to niezwykle trudne do przełknięcia. Był teraz całkowicie zależny od woli kobiety. Szczupłe ręce Nadjany mogły wprawdzie wydawać się kruche i słabe, po­siadały jednak moc, którą Revelin dobrze znał.

Marja z wielką chęcią zobaczyłaby, jak się przed nią czołga.

On jednak znów odwrócił się plecami do Nadjany i jeszcze raz podniósł rękę.

- Wynoś się stąd! Odejdź stąd, zanim uduszę cię go­łymi rękami. Może swoimi czarodziejskimi sztuczkami zaczarowałaś również i ją, lecz mnie nigdy nie zaślepisz.

Marja spojrzała na Nadjanę. Jej wzrok mówił: ciesz się teraz swoim zwycięstwem.

Zimowy dzień wciąż był jasny i piękny. Marji niemal zakręciło się w głowie, gdy światło wpadło w otwarte źre­nice. Pastor nie wprowadził w czyn swoich gróźb, waż­niejszy widać dla niego był bunt Nadjany i śmierć syna.

Marja opuściła plebanię i pobiegła do domu. Dopiero pod drzwiami przypomniała sobie, że wszyscy są pewnie u Antona. Karl poszedł wszak do dzieci, by zanieść im stra­szną nowinę, zanim uczyni to ktoś obcy. Miał wyznać prawdę, którą ona sama nie miała sił obciążyć serc malców. Wszystko, co wydarzyło się w izbie pod dachem plebanii, w jednej chwili zniknęło, rozwiało się. Za dużo było prze­żyć, nie mogła już odróżnić uczuć. Wśród chaosu istniała ciemna plama. To ona tak strasznie bolała i nie mogły jej zatrzeć nawet najbardziej dramatyczne wydarzenia.

Piasek w klepsydrze przesypywał się tak szybko. Już wkrótce zapadnie zmierzch, nadejdzie kolejna noc, która jeszcze bardziej przybliży ją do kresu.

Marja nie chciała iść za nimi, nie chciała iść przez całą wieś do Wdowiej Zagrody. Nie miała też na to sił, ciało wydawało się takie ciężkie, jak gdyby krew prze­stała już krążyć w żyłach.

Wyciągnęła rękę po szczotkę, którą zwykle czyścili buty, ale nie mogła do niej dosięgnąć. Oparła się tylko o ścianę, białe światło sprawiło, że oczy napełniły się łzami, lecz płacz nie był już taki ważny.

ROZDZIAŁ XI

Amelia nie wypowiedziała ani jednego słowa, spo­kojne milczenie czyniło z siedmioletniej dziewczynki dojrzałą kobietę.

Martin stał za nią, rozpaczliwie ściskając ojca za rękę.

Karl także miał twarz bez wyrazu, ale zostawił syn­ka i podszedł do Marji, by ją objąć.

Marja siedziała przy stole jak wtedy, gdy wychodził. Nic w niej nie powiedziało mu, że ten dzień wypełni­ła nie tylko samotność. Karl wiedział, że Marja nie boi się samotności, a w tych dniach wręcz będzie jej szu­kać. Było to jej potrzebne i zdawał sobie z tego spra­wę, choć najchętniej przez cały czas chciałby trwać przy niej, tak blisko jak to tylko możliwe.

- Musiałem dać im nadzieję, Marjo, nie mogłem ina­czej. Również ze względu na siebie.

Rozumiała to, wszak i ona tym żyła. Marja jednak zbyt wiele razy miała nadzieję i ją traciła. Teraz, by to przetrwać, musiała żyć każdą godziną oddzielnie.

Amelia, Karl i Marja przytulili się do siebie, ciałko dziewczynki drżało, ale mała nie chciała płakać. Może zabrakło jej już łez. Marja nie potrafiła sobie nawet wy­obrazić tego, co zaszło we dworze.

- Tatuś mówi, że musisz nas opuścić. Głos Martina zabrzmiał tak cienko. Marję bardziej zaskoczyły te słowa, niż gdyby wybuchnął płaczem.

Popatrzyła w jasnobrązowe oczy syna, takie same jak miał jego rodzony ojciec, mogły jednakże być również cieniem piwnych oczu Karla.

- Tak, niestety, muszę.

- Tatuś mówi, że oni myślą, że ty jesteś złą kobietą. Marja skinęła głową, pogłaskała córkę po plecach, a drugą rękę wyciągnęła do syna.

- Wy w to nie wierzycie, prawda?

Amelia rozedrgała się, aż zatrzęsły się jej jasne wło­sy. Marja przytuliła dzieci do siebie, poczuła, że ciałko Martina również znalazło się blisko.

- Powiemy im, że to nieprawda - oświadczyła Amelia. Marja uśmiechnęła się ze smutkiem.

- Obawiam się, że usłuchają raczej pastora niż ciebie.

Ale kiedy oczy córki zwęziły się i zalśniła w nich go­rycz, Marja zrozumiała, że musi się bardzo pilnować, bo inaczej historia znów się powtórzy. Dziecko nie po­winno wzrastać z nienawiścią, taką jaka tkwiła w niej samej od najwcześniejszego dzieciństwa.

- Nie wolno ci nienawidzić, Amelio, od tego twoje serce zrobi się czarne i brzydkie.

Dziecko rozpłakało się.

Marji wydawało się, że unosi się pod sufitem i z góry obserwuje tę straszną scenę.

Zabrakło jej sił. Tłumiąc jęk, odsunęła dzieci, chwiej­nym ruchem wstała.

- Nie możemy siedzieć i płakać. To w niczym nikomu nie pomoże. Chodźcie, weźmiemy najlepszą mąkę i upie­czemy pszenne placki. Martinie, przynieś trochę mleka i masła. Amelio, potrzebna mi niecka i ta wielka łyżka, i trochę więcej drewna, Karlu, jeśli masz czas je przynieść.

Pomogło. Dzieci uwielbiały pieczenie. Tylko Karl po­myślał: na cóż się to zda, zanim nadejdą święta, jej już nie będzie, w tym roku nie zje z nami placków w pierw­szy dzień świąt. Nie będzie patrzyła, jak dzieci cieszą się z przejażdżki po lodzie, nie będzie stała u mego boku, gdy dzwony obwieszczą nadejście nowego roku.

Mimo to zajęli się pieczeniem, jak gdyby nadchodzą­ce Boże Narodzenie miało być takie jak zawsze. Marja nie szczędziła suszonych jabłek, miodu ani mielo­nych orzechów. Kiedy nadziewane ciastka pachniały już na żelaznej płycie nad paleniskiem, Marja patrzy­ła, jak dzieci kręcą się wokół nich z niecierpliwością.

Takie są dzieci.

Być może nie zapomniały, co się stało, miały jednak tę cudowną zdolność cieszenia się z drobnych radości, nawet w środku najczarniejszej żałoby.

- Idź do pokoju asesora w Dosen i daj mu to ode mnie - powiedziała Marja Karlowi, pakując trzy najlep­sze ciastka.

Karl patrzył to na ciastka, to na nią.

- To moje podziękowanie dla niego, wiem, że się starał.

- Zmieniłaś się, Marjo. Owszem, wiedziała.

- Nie chcesz iść sama? Spuściła oczy. Karl ożywił się.

- Zrób tak, Marjo, pokaż, że się nie boisz. Pokaż, że masz odwagę iść przez wieś z podniesioną głową.

- Może oni się mnie boją.

- A więc pozwól, by poczuli strach. Patrz im prosto w oczy, niech się wstydzą.

Zapłonął w niej dawny żar. Otarła z czoła mąkę i pot, poszła przebrać się w najlepszą sukienkę, znaleźć kape­lusz, który dostała od Antona. Dotychczas nigdy go nie nosiła, uważała, że nie jest damą.

W wyszynku w Dosen również dzisiaj panował tłok. Ludzie asesora zbierali się już do wyjazdu, lecz czterej mie­li pozostać, dopóki nie minie czas wyznaczony Marji. Ase­sora w niskiej izbie nie było, nie należał do tych, którzy znajdują uciechę w prostym chłopskim piwie i hałaśli­wych rozmowach. Nie chciał słuchać dyskusji o wyroku, rozpraw na temat szczegółów tego, co się wydarzyło. Bał się, że wyczytają z jego twarzy, że coś jest źle.

Dlatego siedział w swojej izbie, przygotowanej i uprzątniętej specjalnie dla niego. Stała tu sprowadzo­na z zagranicy przez karczmarza sofa i inne meble na­śladujące francuski styl. Na ścianach wisiały nawet obrazy, jeden z nich przedstawiał górski szczyt z tej okolicy. Namalowany został z wielkim uczuciem nie­zdarnymi szerokimi pociągnięciami pędzla.

Asesor wyglądał przez okienko przy łóżku.

Śnieg przestał już padać, z dachu tuż przed jego no­sem skapywały lśniące krople. Nawet bez słońca czuło się, że powietrze jest łagodne. Odwilż na wypieki, po­myślał asesor, chociaż do świąt jeszcze dużo czasu.

W drzwiach stanął wielki tłusty karczmarz.

- Marja Oppdal cię szuka, panie asesorze. Sądziłem, że nie chcesz...

- Niech wejdzie - rzekł asesor zmęczonym głosem.

Wiedział, że nie będzie się musiał przed nią tłuma­czyć z wyroku, jaki zapadł. Marja Oppdal była dosta­tecznie mądrą osobą, by zrozumieć, pod jaką presją znajdowali się sędziowie. Ta piękna czarnowłosa ko­bieta dobrze znała swego wroga.

Weszła do środka i asesor ze zdumienia szeroko otworzył oczy. Nigdy dotąd jej takiej nie widzieli. Zre­sztą żadna z żon dzierżawców tak nie wyglądała.

Ubrana była w czarną suknię z czerwonymi wstążkami przy szerokiej spódnicy. Wzdłuż rękawów czer­wone hafty. A koszula pod spodem była rozpięta, jak gdyby była wiosna, a nie najczarniejsza zima. Ramio­na okrywała delikatna chusta z frędzlami. Czarne wło­sy zebrała w koronę wokół głowy, dumna twarz spra­wiała, że wyglądała jak królowa. Kapelusz podkreślał jeszcze dostojeństwo. Mogłaby wkroczyć wprost na komnaty namiestnika, pomyślał asesor, na jakieś ele­ganckie przyjęcie albo wyjątkową uroczystość.

Marji spodobał się wyraz jego twarzy. Podeszła do niego i skłoniła się tak nisko, jak tylko mogła. Zawi­niątko z ciastkami pachniało przyjemnie, domowo, chociaż aromat mieszał się z unoszącym się w izbie za­pachem kurzu i ługowego mydła.

- To dla ciebie, panie asesorze, za to że chciałeś me­go dobra.

Przyjął podarunek, jakby było to szczere złoto. Przez chwilę stali w milczeniu, patrząc sobie w oczy, ręce oboj­ga spoczywały na niedużej owiniętej w płótno paczuszce.

- Widzę, że trzymają się z daleka. Zostawiają cię w spokoju...

Marja odpowiedziała:

- Tak. To najlepsze, co mogłeś mi ofiarować, skoro stało się już to, co się stało. Wiem przecież, że ludzie się dziwią, bo jeśli naprawdę jestem niebezpieczną cza­rownicą, to dlaczego asesor dał mi te trzy dni?

Asesor uśmiechnął się gorzko.

- Masz rację, Marjo. Chociaż co innego miałem na myśli, domagając się tego. Ale teraz łódź już odpłynęła.

- Tak, łódź odpłynęła - potwierdziła Marja. - Usiedli. Marja ułamała kawałek ciastka i podała ase­sorowi. Przyjął je z namaszczeniem, jak gdyby poda­wała mu komunię.

Marja dopuszczała myśl, że asesor będzie bał się zjeść jej podarunek. Jaką może mieć pewność, że nie dodałam jakichś diabelskich ziół czy innego świństwa, myślała z goryczą.

Ale asesor jadł i prosił o więcej.

Wieść o śmierci syna pastora prędko rozniosła się po wsi. Żałobna wiadomość i powaga na twarzach posłań­ców poruszyła niewiele serc, Justitiana bowiem już tu zapomniano, a ojciec nie cieszył się sympatią.

Ale śmierć Justitiana Revelina dotyczyła ich wszyst­kich. Co się teraz stanie? Kogo przyślą? Kto zajmie miejsce pasterza, które stary Revelin wkrótce będzie musiał opuścić?

Ludzie rzeczywiście byli niczym stado pobekują­cych niepewnie, zbłąkanych owiec, nikt z nich bowiem wcześniej tego nie doświadczył. Ich pastorowie zawsze przecież byli tutaj, najpierw Mogens, potem Revelin, a później jego syn. Teraz ten ciąg został przerwany.

Niektórzy pamiętali, że Marja Oppdal kiedyś dawno temu słała długie spojrzenia za tym nieszczęśnikiem...

Sporo trzeba było rozważyć wśród czterech ścian, omówić szeptem lub przekazać wiele mówiącymi spojrze­niami. Dzwonnik i jego wysłannicy biegali od zagrody do zagrody, zdyszani przekazując nowinę coraz dalej i dalej.

Do Oppdal nie przyszedł nikt, ale tego można się było spodziewać.

Następnego dnia, kiedy Justitian umyty i ubrany spo­czął w żelaznej trumnie w izbie, Nadjana musiała przy­jąć nie kończący się strumień ludzi.

Revelin odprawił krótkie nabożeństwo, ale odwracał twarz, nie pokazując ani żałoby, ani obojętności. Pod­jął ich pięknie, piwem i solonym mięsem, a zaraz potem odprawił, wymawiając się szwankującym zdro­wiem synowej.

Jej intrygi donikąd nie zaprowadzą. Z doświadczenia wiedział, że kobiety uważa się za słabe istoty, które nie wytrzymują podobnych wstrząsów, a Nadjana była wszak najdelikatniejszą różą, jaką kiedykolwiek widzia­ła ta wioska. Ludzie na pewno ze smutkiem kręcić będą głowami, gdy dowiedzą się, że baronówna wymaga dłu­giej pielęgnacji, by się pozbierać. Może nawet pobytu w takim domu, który ludzie kościoła prowadzili w pew­nej wiosce daleko w głębi fiordu. Revelin zamierzał po­słać po nich zaraz po pogrzebie.

Nadjanie wydaje się być może, że jej grzeszna gra się powiedzie, lecz widać nie zna go dobrze. Nie zdaje so­bie sprawy, z kim zadarła. Nie wie, jaką on ma władzę.

Stała teraz przy trumnie, czarna, niezwykle cienka woalka zakrywała twarz. To jakiś miejski zwyczaj, ukrywanie twarzy w żałobie. Tu, we wsi, należało po­kazać ludziom kamienne oblicze, a kobiety nawet tego nie musiały udawać. Ludzie na pewno zaczną się bu­rzyć, nie lubią przecież, gdy ktoś ukrywa się za zasło­ną. To wszak budzi niepewność.

Nadjana nie ubrała się na czarno. Miała na sobie ciemnoczerwoną suknię.

- To również oburzało Revelina, doszedł jednak do wniosku, że synowa nie wiedziała, co robi. Tak czy owak, jej zachowanie przemawiało na jego korzyść. Wszelkie dziwactwa Nadjany to drogocenne kawałeczki jej nowe­go wizerunku, który on umiejętnie wykorzysta.

Uśmiechnął się w duchu.

Stał w drzwiach i podawał rękę kolejno wszystkim z wolna opuszczającym plebanię. Wiedział, że nie­którzy upchali po kieszeniach kawałki solonego mięsa.

Pogrzeb wyznaczono na niedzielę.

Justitian był wszak synem pastora, nic więc w tym dziwnego.

Tego samego dnia wieczorem asesor i lensman za­biorą Marję Oppdal. Łódź czeka już gotowa przy Hansowej Przystani.

Nadjana z nikim się nie żegnała. Wciąż stała nieru­chomo przy trumnie. Revelina ogarnęła nieprzeparta ochota, by zerwać jej z twarzy woalkę, zadowolił się jednak ujęciem jej pod ramię i zaprowadzeniem na górę, żeby odpoczęła. Szła za nim potulnie jak owiecz­ka, wiedział, że paraliżuje ją przeżyty wstrząs.

Najlepiej będzie działać jak najszybciej. Zanim odzyska swoje dawne, bezczelne i dumne ja.

Gdy tylko Revelin wyszedł z domu, Nadjana pręd­ko zmieniła suknię, a na głowie zawiązała prostą chu­stkę. W jednym ze swych kufrów odszukała skórzaną teczkę i szkatułkę z monetami z Kopenhagi. Wciąż bły­szczały do niej jak wówczas, gdy wybito je ze srebra pochodzącego z norweskich gór.

Była gotowa.

Tego wieczoru droga wydała jej się prosta, dobrze już ją znała.

Marja i Karl zdołali utrzymać ciepły nastrój. Marja była naprawdę zmęczona, bo kiedy odstawiła już nieckę, w której miesiła ciasto, postanowiła jeszcze wy­szorować wszystkie naczynia, garnki i przybory ku­chenne. Karl nosił wodę i drewno, przesunął też belkę w oborze, która od tak dawna irytowała każdego, kto wchodził tu, dźwigając na ramionach dwa pełne wia­dra wody. Trzeba było za każdym razem przez nią przestępować. Ot, takie drobne utrudnienie dnia powszedniego, którym człowiek denerwuje się o wiele dłużej, niż trwałoby jego usunięcie.

Karl wrócił do chaty, Marja siedziała trzymając na kolanach Benjamina. Silne ciało poruszające się rucha­mi niemowlęcia przywiodło zawstydzonemu Karlowi na myśl kukulcze pisklę w gnieździe wróbli.

Amelia i Martin drzemali już w łóżku, uśpieni gło­sem Marji. Tym razem śpiewała kołysankę, a nie jak zwykle taneczną piosenkę, którymi na ogół ich bawi­ła, gdy była w dobrym humorze.

W izbie panował przytulny spokój. W piecu płonął ogień, lampa dawała przyjemne ciepłe światło, wśród ciężkich ścian z bali rozbrzmiewał łagodny głos Marji. Unosił się zapach świeżego ciasta, buzie dzieci były szczere i czyste na granicy krainy sennych marzeń.

Na zewnątrz dały się słyszeć ciężkie kroki. Marja urwa­ła piosenkę, drgnęła gwałtownie, aż Benjamin zaczął się kręcić i wydawać z siebie dźwięki świadczące o tym, że coś mu się nie podoba. Karl także poderwał się wystra­szony, jeden krok wystarczył, by znalazł się przy Marji.

- Co to może być? Nie mogą przecież przychodzić już dzisiaj.

Tchu zabrakło mu w piersiach, twarz pobielała, nie zdołał ukryć przerażenia.

- Musimy otworzyć - rzekła Marja schrypniętym gło­sem.

Ale ciężkie kroki nie należały do parobków lensmana. W drzwiach stanął asesor. Za jego plecami Marja do­strzegła białą głowę. Nadjana?

- Proszę wejść, panie asesorze, Nadjano... i Anton? Weszli do środka, tupanie ciężkich butów wydało się odpoczywającym w chacie ludziom jeszcze głośniejsze. Marja zdziwiona uniosła brwi, wciąż trzymała Benjamina na ręku, a w pasie czuła dłoń męża.

- Przychodzimy późno... jak złodzieje nocą, lecz przy­bywamy w dobrych zamiarach, Marjo Oppdal. Przyno­simy radosną nowinę.

Marja i Karl popatrzyli po sobie. Marja bała się uwie­rzyć w to, od czego w jego oczach już zapłonęło świa­tło nadziei.

Asesor zamachał ręką, aż zaszeleściły koronki przy mankiecie. Oczy mu pociemniały, twarz posmutniała.

- Och, nie, nie to. Wyrok wciąż jest ważny, ale sta­ło się coś innego.

Karl puścił żonę, ciężkim krokiem poszedł zamknąć drzwi za późnymi gośćmi. Usta znów miał zaciśnięte, blade.

- Jakąż radość możesz mieć dla nas, asesorze? - spy­tał twardym głosem.

Dostojny gość zdjął płaszcz i czapkę, Anton pod­szedł do Marji, przytulił ją do siebie, a potem odebrał jej dziecko z rąk i usadowił się z nim na krześle przy palenisku.

Pozostali usiedli przy stole, Marja wystawiła świeżo upieczone ciastka i grzane piwo.

Mówić zaczęła Nadjana. W obszernym niedźwie­dzim futrze wydawała się jeszcze drobniejsza i słabsza.

- Marjo... ty zapewne to zrozumiesz, lecz chciałabym wyjaśnić wszystko Karlowi, moja decyzja bowiem mo­że mu się wydać dziwna.

Marji serce podskoczyło w piersi. Cóż ta kobieta mówi? Nie ma chyba zamiaru...

Rozpaczliwie usiłowała pochwycić wzrok Nadjany i błagać ją, grozić, byle tylko nie zdradzała okrutnej ta­jemnicy.

Nadjana nie mogła być aż tak perfidna, by teraz ciskać Karlowi w twarz prawdę o dzieciach!

Ale Nadjana utkwiła wzrok w Karlu, mówiła wolno i wyraźnie, niepewna, czy ten mężczyzna zrozumie jej duńskie zwroty. Nadjana miała w pamięci inny dialekt, norweski, szeroki, stwierdziła jednak, że jego znajo­mość uleciała jej z głowy gdzieś na środku morza.

- Opowiem ci pewną historię, Karlu. Baśń, jeśli wolisz. Marja cała się trzęsła. Miała ochotę zerwać się i wybiec z chaty, daleko. Czy Nadjana bierze Karla za głupca?

- Kiedyś, dawno, dawno temu aresztowano młodą ko­bietę, działo się to daleko na Północy kraju, a oskarże­nia, przed jakimi ją postawiono, nie były błahe. Obca wśród ludzi, łatwo stawała się kozłem ofiarnym, ilekroć go szukano. Cóż, zesłano ją w miejsce odosobnienia, straszne miejsce, na maleńką wysepkę zamieszkaną przez kobiety, o których świat chciał zapomnieć. Żyły tam przez krótki czas jak zwierzęta, nawet jeden dzień nie upływał im bez bólu i cierpienia. Żadna godzina nie była wolna od upokorzenia i tęsknoty... Wśród więź­niarek znalazły się naznaczone bliznami ofiary dżumy, zbrukane dziewki uliczne, morderczynie, zabój czynie nienarodzonych dzieci, czarownice.

Karl wpatrywał się w Nadjanę oczami okrągłymi ze zdumienia. To niemożliwe, aby i ona miała za sobą ta­ki los. Była wszak baronówną, szlachcianką.

Nadjana podjęła:

- Na tej strasznej wyspie daleko w otchłani morza nie było nadziei. Jedna jedyna kobieta obdarzona mądrością potrafiła walczyć z okrutnym losem. Stała się moim wro­giem, ponieważ ja pragnęłam władzy. A gdy stamtąd ucie­kłam, sądziłam, że uwolnienie znajdę jedynie w śmierci Los jednak postanowił, by stało się inaczej, choć niejeden powiedziałby, że wolność byłaby o wiele lepsza niźli życie, jakie wiodłam przez lata, odkąd stamtąd uciekłam.

- Co chcesz przez to powiedzieć, baronówno?

Karl siedział niczym dziecko zasłuchane w przeraża­jącą baśń. Marja zaczynała się rozluźniać, chociaż Nadjana wciąż nie spuszczała z niego wzroku. Z jej oczu biła siła i powaga.

- Byłam dziwką, ulicznicą z Kopenhagi, pod koniec bogatą dziwką. Tytuł baronowski... Cóż, tam, na połu­dniu, nietrudno go kupić.

Karlowi dech zaparło w piersiach. Asesor z przyganą kiwał głową.

Marja złapała się na tym, że siedzi z rozdziawiony­mi ustami.

- No cóż, zdołałam ukryć przed wami moją prze­szłość, ona nie ma żadnego znaczenia. Ale dzisiaj pragnę być szczera, ufam w waszą przyjaźń i dobrą wolę. Jestem bogatą kobietą, bogatszą niż kiedykolwiek, w każdym ra­zie nie brakuje mi złota i ziemskich dóbr. Jestem właści­cielką wszystkiego, co należało do Revelina. Dawno już mi to zapisał. Revelin i ja zawarliśmy pewną umowę.

Asesor, mamrocząc, pokiwał głową na potwierdze­nie tych niewiarygodnych słów.

Marja zaczynała się domyślać, do czego zmierza Nadjana. W oczach jej pociemniało. Na miłość boską, ta kobieta chce przekazać spadek rodzonym dzieciom Justitiana, jej dzieciom! Może wydawało jej się, że te bogactwa wynagrodzą bolesną prawdę, ale tak się nie może stać. Żadna zagroda ani srebrne talary nie zastą­pią Karlowi straty, jaką poniesie, gdy dowie się praw­dy. Marja chciała powstrzymać Nadjanę, ściągnąć ją z krzesła, zasłonić ręką piękne usta i zmusić do milcze­nia, zanim będzie za późno.

Nadjana wreszcie odwróciła głowę. Niewielki ruch sprawił, że jej włosy błysnęły niczym złoto. Na łańcu­szku na szyi nosiła jakiś kamyk, zmienił teraz barwę, zalśnił błękitem.

Bądź spokojna, mówiły jej oczy.

Nie zapomnę, co ci obiecałam.

Marja odpowiedziała jej bez słów, Nadjana podjęła swą opowieść, znów zwracając się do mężczyzn.

- Ta kobieta, którą wspomniałam, ta obdarzona siłą do walki z beznadziejnością... to była matka Marji.

Marja jęknęła głośno. Karl wpatrywał się w Nadjanę, z gardła wydobywały mu się jakieś dziwne dźwię­ki, jak gdyby nie był w stanie przełknąć zaskoczenia.

Asesor tylko kiwał głową, o wszystkim dowiedział się już wcześniej.

Ze skórzanego worka stojącego przy krześle wycią­gnął jakiś dokument.

Marja wciąż przełykała ślinę.

Nadjana uśmiechała się lekko, całą swą uwagę sku­piła teraz na Marji.

- Zapewne masz do mnie tysiąc pytań, moja droga. Odpowiem na nie wszystkie, choć niewiele czasu już spę­dzę w tej wsi. Ale najpierw do rzeczy, panie asesorze?

Staruszek chrząknął, poprawił się na krześle, przy­brał urzędową minę. Patrzył na Karla i Marję.

- Przynoszę tu dokument podpisany przez prawną spadkobierczynię Justitiana Revelina, w obecności świadków, oznaczony moją pieczęcią. Na mocy tego dokumentu przekazane zostają zagrody: Runesti, Gjermundsplass, Kleive, Engebakken, Vassfalljord...

Nastąpiło długie wyliczanie posiadłości, ziemi, za­gród, kawałków lasu, praw do łowienia ryb, pastwisk, praw do stawiania płotów i szeregu cennych przedmio­tów. A ponadto wszystkich wierzytelności, jakie ludzie winni są rodzinie Revelinów. Ziemi pozostającej w dzier­żawie, należnych podatków i pożyczek, zaciągniętych przez biednych i bogatych we wsi. Lista była długa.

Marja i Karl siedzieli jak skamieniali, byli w stanie dostrzec jedynie kontury przyszłości, jaka zaczynała się przed nimi rysować.

Kiedy asesor umilkł, wiedzieli już, że Nadjana zapi­sała wszystko bez wyjątku Amelii i Martinowi.

Pierwszy zdolność mówienia odzyskał Karl.

- A stary pastor? Revelin? Czy on niczego już nie ma? Asesor wolno pokręcił głową. Nie zdołał przy tym ukryć triumfu.

- Ma jedynie prawo mieszkać w chacie dzwonnika do końca swoich dni, nic poza tym, ale będzie mógł żyć z te­go, co otrzyma za swoje posługi. Na pewno dostanie tro­chę chleba i masła, może kilka litrów mleka, jeśli dobrze będzie mówił i ludzie poczują dla niego wdzięczność...

Marja pocierała skronie, starała się zrozumieć kon­sekwencje tego, co się stało.

- Odniosłaś swoje zwycięstwo, Marjo. Wiem, że być może nie zdążysz się nim nacieszyć, lecz na pewno bę­dzie to dla ciebie jakąś pociechą.

Marja wybuchnęła nagle płaczem. Szlochała przecią­gle, ileż smutku było w tej radości! Pozwolili jej naj­pierw dojść do siebie, dopiero później asesor podjął:

- Liczę się z tym, że ta sprawa zostanie zaskarżona, i to tak wysoko, jak tylko się da. Być może trafi nawet do sądu najwyższego albo, kto wie, jeszcze wyżej. Mo­gą upłynąć lata, zanim wszystko się wyjaśni, do tego czasu jednak wy, Marjo i Karlu, zarządzać będziecie dobrami Revelina. Na pewno ciężko to przeżyje. Z te­go, co wiem, nie jesteś jego przyjaciółką, Marjo.

Marja podniosła głowę, łzy na policzkach już jej obeschły. Pod stołem dłoń Karla mocno ściskała ją za rękę.

- Musimy ci podziękować, Nadjano. Nie dlatego, że dwór tak wiele dla nas znaczy, dzięki Antonowi przy­szłość naszych dzieci jest zapewniona, ale to, co zrobi­łaś, napełnia mnie nową otuchą. Wiem bowiem, jak wielkie znaczenie mają ziemskie dobra, gdy walczy się o swoją sprawę. Wydaje mi się, że sąd wyższej instan­cji z większą uwagą wysłucha osoby, która ma popar­cie stu beczek srebra, niż ubogiej żony dzierżawcy.

Nadjana uśmiechnęła się. Sto beczek srebra było pewną przesadą, ale...

Marja wstała, objęła drugą kobietę.

- Dałaś mi też coś jeszcze. Wspomnienie o mej mat­ce, stała mi się przez to jeszcze bliższa. Kiedy słysza­łam, jak o niej mówisz...

Nadjana pogładziła ją po policzku.

- Opowiem ci wszystko, co wiem, ale ostrzegam, niepięknie myślałam o tej, którą ty cenisz tak wysoko. My... trudno powiedzieć, abyśmy były przyjaciółkami.

Marja kiwnęła głową na znak, że z tym się pogodziła.

Sama przecież nienawidziła Nadjany, gdy ta tylko zjawiła się w wiosce, nie potrafiła dostrzec dobroci i si­ły tej kobiety. Nic dziwnego, że na przeklętym szkierze, zawieszonym gdzieś między życiem a śmiercią, można nie poznać się na bliźnich.

- Najpierw musicie się tu podpisać. Proszę, mam pióro przygotowane. Karlu, o tu, w tym miejscu.

Karl niepewnie ujął pióro, ale zdołał jakoś naskrobać podpis. Marja podpisała się z wprawą. Eleganckie literki wiły się niczym girlandy. Pismo Nadjany było drobne, lecz wyraźne i proste, miało w sobie jakby coś, ulotnego. Asesor złożył swój podpis, inicjały ozdobio­ne zawijasami tuż pod brunatną pieczęcią.

- A więc ta sprawa już jest załatwiona. Czy mam na­tychmiast ją ogłosić? Wątpię, aby tym razem Revelin chciał obwieścić o niej z ambony. Ale może na dzie­dzińcu kościoła? Pójdziesz tam chyba, Marjo?

- Być może... nie wiem. Niedzielny wieczór... będzie ostatnim, jaki spędzę tutaj.

- Wrócisz - pocieszyła ją Nadjana.

- Och, obyś miała rację. Tak bardzo chciałabym w to uwierzyć i po tym, co się stało... No cóż, to może po­trwać całe lata, ale może... może... naprawdę wrócę.

- Jeśli dowiedzą się o twojej matce... ona wszak rów­nież skazana została za czary. Przypuszczam, że to bar­dzo osłabi twoją pozycję, Marjo.

Trzeźwa ocena asesora nie odebrała Marji otuchy.

- Na razie mało kto o tym słyszał, a wszyscy tu obe­cni będą chyba milczeć, jeśli okaże się to konieczne.

Przytaknęli.

- Ale jest jeszcze Revelin...

- Czy on wie? - spytał wstrząśnięty Karl.

- Och, oczywiście - zachichotała Nadjana. - Matka Marji stale go nawiedza w koszmarach sennych. Sama słyszałam, jak woła do niej i wygraża niczym opętany. Niekiedy, zdaje mi się, nie wie całkiem, która to mat­ka, a która córka. Ta twoja matka nie mogła być tak całkiem niewinna - uśmiechnęła się Nadjana. - Revelin w każdym razie posmakował przekleństwa.

Marję niezwykle ucieszyło to, co usłyszała, choć ra­dość zaprawiona była goryczą. Podobne słowa padły kiedyś z ust Justitiana, lecz wtedy ich nie zrozumiała.

Asesor, przekazawszy Marji i Karlowi jeden z jed­nobrzmiących dokumentów na przechowanie, nasadził czapkę na głowę.

- Przyjdź do kościoła, Marjo. Nawet jeśli będzie to ostatnia godzina, jaką tu spędzisz. Przypuszczam, że będzie warto. Zobaczysz twarz Revelina...

- Nie mam zamiaru czekać tak długo - szepnęła Marja. Karl nie mógł jej winić za odrobinę podszytej złośliwością uciechy, za której sprawą jej niebieskie oczy rozbłysły. Nadjana nie skrywała, że cieszy się wraz z nią, i tak samo radowała się na myśl o skonfron­towaniu pastora z jego nową rzeczywistością.

Szkoda, że Justitianowi nie dane było tego przeżyć, pomyślała Nadjana, lecz może siedzi gdzieś za zasłoną chmur i zerka na nas z wysoka, rozkładając anielskie skrzydła. Pewnie uśmiecha się lekko, choć musi ukry­wać brzydkie myśli przed staruszkiem, który rządzi tam na górze. Nadjana uśmiechnęła się pod nosem z żartu, tak nie pasującego do sytuacji.

- Pójdę do niego, gdy tylko się rozwidni. Asesor wstał.

- Nie powinnaś iść sama... Marja uśmiechnęła się.

- Och, nie, oczywiście wezmę Karla ze sobą. A ty Nadjano?

- Za nic na świecie nie podaruję sobie widoku tej świńskiej gęby. Będzie dla mnie najmilszą nagrodą.

Asesor pożegnał się i wyszedł.

Na dworze w zimowym zmroku nikt nie zauważył jego odjazdu ani przyjazdu.

Anton zabrał się tymi samymi saniami, uczynił już tego wieczoru to, co do niego należało. Przyłożył swą pieczęć na dokumencie, który w jednej chwili odmie­nił rozkład sił, władzy i bogactwa całej wioski.

Marja i Karl Oppdalowie stali się teraz najzamożniejszymi ludźmi w dystrykcie. Pewnego dnia, gdy dzieci ukończą dwadzieścia jeden lat, przejmą dobra, ale dla Marji i Karla dzisiejszy wieczór oznaczał koniec troski o chleb powszedni.

Mając na dodatek Wdowią Zagrodę, mogli się rów­nać nawet z dworami w Kaupanger albo jeszcze dalej.

Ich posiadłości trudno było objąć.

Zmiana, jaka zaszła, miała dotyczyć większości lu­dzi, którzy obracali się teraz w łóżkach, nie wiedząc, że ich świat stanął na głowie.

Nie krzyczał, nie wściekał się, wcale nie padł na ko­lana i nie błagał.

Nie uronił ani jednej łzy, ani nawet nie wyrzekł jed­nego słowa w odpowiedzi.

Marja była rozczarowana, spodziewała się, że pasto­ra na jej oczach spalą płomienie wściekłości i bezsiły.

Nadjana uśmiechała się ciepło, gdy pastor wreszcie przemówił i skierował swe przekleństwa w jej stronę.

- Jeszcze dzisiaj pójdziesz tam, gdzie twoje miejsce, szalona kobieto! Mój drogi syn, a twój mąż jeszcze nie ostygł, a ty już... zaczynasz niszczyć jego majątek, prze­kazujesz go tej, która zdradzała, czarowała, nasłała demo­ny na naszą i tak już dotkniętą nieszczęściem rodzinę. Nie wiesz, że przysłała kochankę diabła, swoją matkę, nie zda­jesz sobie sprawy, że jest narzędziem szatana, ty zdradli­wa, grzeszna...

Nadjana stała z podniesioną głową.

- Wydaje ci się, że możesz jeszcze coś zrobić, ale twój czas już upłynął, Revelin. Teraz czeka cię jedynie upoko­rzenie, jedyne, na co możesz liczyć, to życie w ubóstwie.

- Mam przyjaciół, Nadjano - rzekł groźnie. - Nie za­pominaj o tym, kiedy będziesz żałować za swoje czyny w domu dla szaleńców, gdy twarz Marji pochłoną pło­mienie stosu, a ty, Karlu Oppdal, zostaniesz bez niczego.

Marja ujęła męża pod ramię.

Nadjana stała blisko niego z drugiej strony.

- Załatwiliśmy już sprawę, z jaką przyszliśmy, panie Revelin. Wiesz już, jak przedstawia się sytuacja. Moja matka zapewne uczestniczy w dzisiejszej radości. Na­wet śmierć nie jest za wysoką ceną, by ujrzeć cię strą­conym z wężowego tronu.

Marja wiedziała, że to nieprawda, lecz te słowa wy­dawały jej się takie piękne, krył się też w nich odpo­wiedni triumf.

Odeszli.

Revelin nie mógł ich powstrzymać.

W drzwiach Nadjana jeszcze się odwróciła.

- Lepiej będzie, jak zaraz zapłacisz komorne za tę chatę. Dawno już powinnam je dostać. Należność mo­żesz przekazać Karlowi, na pewno przyjmie masło al­bo zboże, gdybyś miał kłopoty ze zdobyciem pieniędzy.

Revelin stał tylko z otwartymi ustami. Wysunął ję­zyk, wybałuszył oczy, jakby miały wyjść mu z orbit.

Ostatnie, co widzieli, to zakrwawiona ręka. Ogarnię­ty gniewem walnął pięścią w twardą ścianę, zapomina­jąc o żelaznym bolcu, którym przybite były do belek zawiasy.

Sobotnia noc. Nieliczni ludzie jeszcze krążyli po wsi, choć o tej porze roku czyhały na nich skrzaty i potwo­ry. Cienki sierp księżyca nie oświetlał drogi, lecz dawał dość światła, by cienie stawały się wyraźniejsze. W cha­cie w Oppdal płonęło dwanaście woskowych świec. Nie mieli już powodu, by oszczędzać. Dzieci dostały tyle je­dzenia i smakołyków, że więcej już przełknąć nie mo­gły. Karl i Marja natomiast jedli niewiele, choć siedzieli przy suto zastawionym stole. Marja odsunęła talerz.

Karłowi oczy błyszczały jak w gorączce, ogarnął go ja­kiś nowy niepokój, jak gdyby bogactwo sprzeczne było z jego naturą. Marji, która mu się przyglądała, również trudno było wyobrazić sobie Karla Oppdala wystrojone­go w jedwabie, brokaty i delikatną wełnę. Szczera twarz o prostych rysach, nastroszone jasnobrązowe włosy, bro­da, której nie pielęgnował drogim woskiem ani pachnący­mi maściami. Był chudy, żylasty i kościsty, jak większość tych, którzy niewolniczo pracują na ziemi. Z twarzy dało się wyczytać ślady ciężkiego życia.

Popieściła twarde odciski we wnętrzu jego dłoni.

Palce znalazły delikatną skórę po wewnętrznej stro­nie nadgarstka, gdzie ukazywały się żyły i grały mię­śnie, gdy mocniej coś chwycił.

- Chodźmy do łóżka - powiedziała cicho.

W jej uścisku nie było już teraz samej tylko despe­racji, strach nie był już dziki i przerażający niczym dra­pieżnik, raczej smutny, spokojny jak strumień jesienią, zanim skuje go lód.

Wpłynął na nią niczym resztki fal z burzliwego nie­gdyś morza. Marja delikatnie ujęła jego twarz w dło­nie, popatrzyła mu w oczy w blasku świec, których żadne z nich nie chciało jeszcze gasić. To w jego oczach tego wieczoru znajdowała radość, nie w ciele ani we wprawnych pieszczotach. Poruszali się wolno, tak wol­no, jakby mieli przed sobą całe życie, by móc dokoń­czyć. Pragnęli w to wierzyć. Wszystko działo się jak we śnie. Dlaczego nie urzeczywistnić go bodaj przez kilka krótkich godzin?

Zakradł się na plebanię, pewnym krokiem szedł przez pogrążone w ciemności pokoje. Niewielki wysi­łek wystarczył do otwarcia klapy w podłodze prowadzącej do piwnicy pod kuchnią. Potem mógł już szukać miejsca, gdzie składowano beczułki z piwem i wódką.

Revelin chwycił dwie beczułki, obie pełne najmoc­niejszej gorzałki. Były ciężkie, musiał przejść przez prawdziwą próbę siły, podnosząc je nad głową i stawia­jąc na podłodze w kuchni. Potem na drżących nogach wyszedł z piwnicy. Ręka zraniona o żelazny bolec iry­towała go tępym pulsowaniem.

Na palenisku żarzyły się jeszcze dwa czy trzy nad­palone polana. Ktoś położył je tam na długo po tym, jak przygotowano ostatni posiłek.

Wiedział, że zrobiła to nowa gospodyni Nadjany przed powrotem do domu do swoich siedmiorga dzie­ci. Baronówna najwyraźniej nie boi się nawet spać pod jednym dachem ze zwłokami, skrzywił się pastor.

Zdjął z półki nad piecem naczynie z kutego żelaza, to, które miało drewnianą rączkę i pokrywkę z niewiel­kimi otworami. Zrobiono je specjalnie do przenosze­nia ognia na większe odległości, zanim w powszechne użycie weszło krzesiwo.

Włożył do naczynia kilka rozżarzonych węgli, spa­rzył się przy tym w palec, lecz nie poczuł bólu.

Po cichu, jak kot, wszedł do izby.

Wyciągnął zatyczkę z pierwszej baryłki.

Podniósł ją od ust, poczuł odór nieprzyjemnej, nie destylowanej wódki. W kącikach ust go zapiekło, pali­ło jak ogniem, już sam zapach mógł wprawić w oszo­łomienie.

Revelin zmusił się do przełknięcia płynu, wódka pocie­kła z ciężkiej baryłki, spłynęła mu po brodzie, piersi i brzuchu. Wkrótce cały pokój cuchnął drogim napitkiem.

Pastor zgiął się wpół, żołądek zaprotestował prze­ciwko takiemu traktowaniu. Odrzucił część wódki wymieszanej z kwaśnym sokiem żołądkowym.

Nie miało to żadnego znaczenia. Justitian i tak nie mógł tego zobaczyć.

Revelin zbliżył się do trumny, kroczył niepewnie, chwiejnie. Miał ochotę unieść wieko, ale bał się, że na­robi za dużo hałasu. Nadjana śpi wszak na górze, a nie może zorientować się, że ma nieproszonego gościa.

Nadjana umrze tej nocy.

Marja i Karl nie spali, żadne z nich nie potrafiło zna­leźć dość spokoju. W dodatku godziny były takie krót­kie, czas uciekał im niczym spłoszone zwierzę, nie po­trafili go złapać ani zatrzymać.

Dzieci oddychały spokojnie, spały teraz razem w łóż­ku, Martin także.

Nie mieli już co sobie powiedzieć.

Powiedziane zostało już wszystko. Od najbanalniej­szych praktycznych ustaleń po nagie, szarpiące serce prawdy.

Karl gładził ją po plecach, ręka pod koszulą była cie­pła, pełna życia.

Marja już myślała, że zasypia, gdy nagle w uszy wdarł się im przez drewniane ściany przenikliwy, do­biegający z daleka krzyk.

Pozwolił, by wódka wypływała z beczułki, strumyk utworzył niewielką rzekę wśród dywanów i grubych de­sek. Wkrótce piękna, służąca do odpoczynku sofa stała nogami w przezroczystej cieczy niczym w wodzie.

Polał wódką sofę, stół i ściany. Sporo chlusnął na trumnę Justitiana, śmiał się cicho, gdy wódka przez szpary w trumnie wciekła do środka. Gorąco ci będzie jak w piekle, synu.

Wylał ścieżkę prowadzącą do drzwi i dalej na ganek, najniższe stopnie schodów zdążyły nasiąknąć, zanim skończyła się gorzałka.

Odrzucił pustą beczkę, nasłuchiwał. Ze stryszku nie dobiegał żaden dźwięk. Widać Nadjana posmakowała swego tajemnego lekarstwa i ciężko spała po tym triumfalnym dniu.

Ha!

Już niedługo będzie się cieszyć zwycięstwem.

Oto nadeszła wielka noc, noc zemsty.

Dzisiaj będą się smażyć we własnym tłuszczu.

Najpierw Nadjana.

Potem Marja Oppdal, Karl, dzieci i ten paskudny odmieniec.

Revelin miał nadzieję, że wśród zamieszania zdąży także do Wdowiej Zagrody. Zrówna z ziemią co tylko mu się uda.

Przejdzie niczym anioł zemsty i spali wszystko, co nieczyste i grzeszne. Jeśli będzie miał szczęście, jutro z dziedzictwa Marji niewiele zostanie. A i tak jej ród przestanie istnieć.

Tak jak przestał istnieć jego ród.

Tak będzie sprawiedliwie.

Revelin w swoim mniemaniu wciąż myślał jasno i uznał, że nie powinien już więcej pić.

Złapał naczynie z żarzącymi się węglami, zapalił łu­czywo. Może rozpocząć swój pochód. Przed opuszcze­niem domu otworzył jedno z okien w saloniku, łatwo mu w ten sposób będzie wrzucić do środka węgielek.

Wychodził właśnie z domu, gdy nagle przypomniał sobie szkatułkę z klejnotami Cecilii, stała wciąż scho­wana za tajemną ścianką w szafeczce w salonie. Posta­nowił ją zabrać, zawsze dawała mu poczucie bezpieczeństwa, kamienie bowiem zapewne warte były swo­ich dwustu talarów.

Wrócił po cichu, dłoń trzymająca pochodnię nie za­drżała.

Ale nie zauważył stołka, który ktoś odstawił tuż przy drzwiach do salonu. Poprzednio zdołał go ominąć.

Runął głową w przód.

Przy upadku potrącił trumnę, spadła na podłogę z hukiem, który mógłby zbudzić umarłego. Justitian nie poczuł nic, jego ciało bowiem było już sztywne i zim­ne, kiedy osunęło się na plecy przerażonego pastora.

Pochodnia wypadła Revelinowi z ręki.

Płomień poszybował w powietrzu, rozgorzał, jeszcze zanim dotknął nasączonej cuchnącą wódką podłogi.

Revelin przerażony zobaczył, że podłoga wokół smolnej drzazgi zaczyna się palić.

Szarpał się, walczył z ciężarem martwego ciała. W gorączkowym strachu usiłował się odsunąć, lecz zwłoki zdawały się nagle ożyć mocą własnej woli. Opu­stoszałe schronienie duszy Justitiana było nienatural­nie ciężkie. Zanim Revelin zdołał je odsunąć, płomie­nie ogarnęły już jego sutannę.

Ostry ból płonących stóp sprawił, że odrzucił głowę i zaniósł się krzykiem, przeraźliwym nieludzkim woła­niem o pomoc.

Ogień znajdował coraz to nową pożywkę, wżerał się coraz większym kręgiem w kolejne sprzęty, Revelin po­czął go tłumić dłońmi, czuł, że płoną mu włosy, oczy oślepły od gorąca i dymu.

Salon przestał istnieć, istniało już tylko piekło roz­gorzałego bólu. Przez moment ujrzał własne dłonie, zo­baczył, że ciało odpada od kości.

Ostatnią rzeczą, jakiej Revelin doświadczył na tym świecie, był zapach spalonego mięsa i przeraźliwy krzyk duszących się od dymu płuc. Przez głowę prze­mknęła mu ostatnia myśl:

Przecież to za tym zapachem tęsknił tak długo.

Lecz to nie płonęło żywcem ciało kobiety, lecz jego własne.

- Pożar, pali się! Chodźcie, ratunku, plebania płonie!

Głosy dobiegające z zewnątrz były głośne, lecz Marja pojęła słowa dopiero, gdy rozbrzmiały całkiem blisko. Dorośli zerwali się z łóżek, Karl był już w drzwiach, za­nim jeszcze naciągnął spodnie. Marja nawet z łóżka wi­działa żółtą łunę na śniegu, przypominającą blask ich własnych świec.

- Na miłość boską, to plebania, Marjo. Musimy tam iść, ludzie biegną, niosą wiadra, prędko!

- Nadjana! - zawołała Marja zrozpaczona. Dzieci się obudziły, Karl nakazał im spokój i prosił, żeby nie szły do pożaru.

- Pilnujcie Benjamina, my niedługo wrócimy! Dorośli wypadli z domu, w biegu narzucali okrycia.

Nie było bardzo zimno, lecz osobie, która właśnie ze­rwała się z ciepłego łóżka, chłodne powietrze boleśnie wdzierało się w płuca.

Ujrzeli, jak jęzory ognia liżą czubki drzew, otaczają­cych probostwo. Podchodząc bliżej, zorientowali się, że cały budynek już stoi w płomieniach. Ktoś biegał tam i z powrotem z wiadrami, inni ciągnęli za sznury przy studni. Żar bijący od pożaru był jednak tak silny, że zbliżyć się dało nie bardziej niż na jakieś dwadzieścia, trzydzieści kroków.

Marja zasłoniła twarz dłońmi, pognała do przodu. Huk ognia ją zaskoczył, nigdy wcześniej nie myślała o dźwiękach, jakie towarzyszą pożarowi. Bezustannie coś trzaska­ło i pękało, skrzypiało i wybuchało. Szyby w oknach, dro­gocenne szyby, dawno już ich nie było. Ogień lizał teraz ramy okienne, pochłaniał kolejne części dachu, cały dom trząsł się jak rozpalone ciało w ekstazie.

- Zabierzcie ją stąd, dach może spaść w każdej chwili!

- Nadjana!

Krzyk Marji wprawił ludzi w odrętwienie.

Dla baronówny nie było już ratunku.

Dopiero gdy płomienie nie znalazły więcej pożywie­nia i ogień zadowalał się delikatnym lizaniem zwęglo­nych szczątków drewna, ujrzeli kobiecą postać leżącą w odległości piętnastu, może dwudziestu kroków od kamiennej podmurówki. Leżała za wielkim kamieniem, równie szara jak on, ogień stopił cały śnieg wokół po­gorzeliska, nie było więc widać żadnych jej śladów.

Marja pognała w stronę ludzi stojących w kręgu. Jej twarz miała nienaturalną czerwoną barwę z białymi martwymi plamami. Ale z twarzy Nadjany nie zostało prawie nic.

Ludzie zaczęli się cofać, zasłaniali usta przerażeni, broniąc się przed mdłościami, jakie ogarnęły ich na ten widok. Białe włosy na głowie kobiety zwęgliły się, kil­ka pasm zaledwie przywodziło wspomnienie o srebrnej czuprynie, którą tak często podziwiano. Białe delikatne ręce baronówny spoczywały zakrwawione na kamieniu, jedna wykręcona pod dziwnym kątem. Na pewno zła­mała ją, gdy wyskoczyła z okna na poddaszu, uciekając przed płomieniami.

Marja rzuciła się na ziemię, na wpół uniosła lekkie ciało przyjaciółki.

- Ona żyje. Na miłość boską, ona żyje! Prędko, trze­ba zanieść ją pod dach, zanim zabije ją zimno! Karl, potrzebna mi moja skrzynka, biegnij po nią co sił w no­gach. Do wszystkich diabłów, co oni zrobili z moimi rzeczami, które mi zabrali? Muszę je mieć, moje maści!

Wieśniacy przyglądali jej się oniemiali.

Marja Oppdal nie miała żadnych szans.

Na takie obrażenia nikt nie mógł poradzić. Niemoż­liwe, aby jakikolwiek człowiek je przeżył.

Nawet osoba pochodząca z rodu barona.

Niektórzy dziwili się, że krew płynąca z rąk Nadjany jest równie czerwona jak ich własna.

Niedzielny poranek, jakiż piękny! Różowe niebo na wschodzie, gdzie słońce przedziera się, by ustroić swym blaskiem wierzchołki gór i nadać fiordowi zielonobłękitny połysk.

Wszędzie biało - bielą, która oślepiała zaspane oczy swym najczystszym pięknem.

Tylko w środku wsi czarny krater.

Ku niebu wznosi się szary, ciemny dym, na turkusoworóżowym tle wygląda to niemal pięknie.

Kościelne dzwony biją już niemal od godziny.

Głęboki ton nie wzywał na zwyczajne nabożeństwo, zwoływał parafian tonem oznajmiającym katastrofę.

Ale kościół ocalał.

Ściany zdawały się jeszcze bielsze na tle czarnego po­gorzeliska. Teraz spod kościoła można było •spoglądać na fiord. Żaden dom nie przesłaniał widoku.

Pastor z Gaupne przybył dopiero około południa. Do tego czasu asesor przejął dowodzenie i odczytał błogosławieństwo za duszę Revelina i jego syna.

Odnaleziono tylko ich szczątki. Pierwszy miał lżejszą śmierć niż ten drugi, mamrotano pod nosem. Popioły oj­ca i syna zmieciono razem. W trumnach, naprędce skleconych przez stolarza, znalazło się zapewne tyle samo resztek ich ciał co zwęglonych szczątków domu. Obie trumny stały teraz obok siebie w chacie dzwonnika.

Od pogorzeliska wciąż jeszcze biło ciepło, mężczy­źni, którzy wyszukiwali w nim szczątków ludzkich, nadpalili sobie drewniaki i rękawice.

Pod wieczór wszyscy już wiedzieli, że Nadjana od­dała probostwo i włości.

Gdy zapadł zmierzch, asesor zebrał swoich ośmiu sę­dziów w Dosen. Nie minęła godzina, a już było wiado­mo, że los Marji się odmieni. Wszyscy przysięgli, łącz­nie z asesorem, uwolnili się od spoczywającego na nich ciężaru. Nad ich głowami nie wisiał już żaden miecz. Mogli sądzić według własnego sumienia.

Marja dowiedziała się o tym dopiero następnego ran­ka po ponad ośmiu godzinach, jakie upłynęły od wy­znaczonego jej terminu, kiedy to miała zostać skuta i za­prowadzona na łódź czekającą przy Hansowej Przysta­ni. Przez ten czas myślała jedynie o słabym oddechu Nadjany. Nie zdołała nawet przyłączyć się do Karla, który, usłyszawszy nowinę, począł tańczyć z radości.

Dzieci nie przestawały szeroko otwierać oczu, usta im drżały, jak gdyby nie potrafiły zrozumieć, że pora strachu już minęła, że mama wreszcie z nimi zostanie, a w dodatku są bogaci.

Marja łajała ich, oczy płonęły gniewem i bezdenną rozpaczą.

- Nie wiecie, że Nadjana umiera? Nie rozumiecie...

Nie zdołała powiedzieć nic więcej. Słowa przeszły w szloch.

Maści, marne opatrunki, nalewka, którą wlała w usta Nadjany, by utrzymać ją w błogosławionej bezbolesnej nieprzytomności.

To tak mało.

Wydawało się równie śmieszne jak dmuchanie na ra­nę zadaną prosto w serce.

Piękna twarz Nadjany była niczym czarna maska, pokryta nabrzmiałymi pęcherzami, a gdy Marja deli­katnie obmyła ją z sadzy i brudu, spostrzegła, że spod skóry ukazuje się żywe ciało.

Przepiękne oczy zniknęły wśród opuchlizny.

Marja obawiała się, że Nadjana, nawet gdyby cudem przeżyła, nigdy nie zdoła ujrzeć światła.

Jakież to okrutne.

Może powinna pozwolić jej umrzeć.

Jak taka kobieta jak Nadjana będzie żyć z tak zni­szczonymi rękami i twarzą?

W ludziach będzie budzić odrazę.

Czy zdoła to znieść, ona, najpiękniejszy kwiat w ogrodzie?

Marja poczuła paraliżujące zmęczenie. Nie spała już prawie od trzech nocy, lecz zmęczenie płynęło z inne­go źródła.

Nie mogła podjąć decyzji o losie Nadjany. Musiała dalej walczyć, dać jej szansę.

Upłynęły trzy dni, zanim Nadjana się poruszyła, i blisko dwa tygodnie, zanim Marja nawiązała z nią kontakt. Skóra na twarzy i rękach powoli zaczynała odrastać, ale Marja pochowała wszystkie lusterka we Wdowiej Zagrodzie. Nie dawała Nadjanie nawet srebr­nego świecznika, w którym mogłaby się przejrzeć.

Wiosna nadeszła wcześnie, zjawiła się nagle przynie­siona ciepłym powiewem. Marja i Nadjana, nie zważa­jąc na uderzenia wiatru i przytrzymując spódnice, wysiadły z pięknie dekorowanego powozu. Nie włożyły swych najlepszych sukni, pod starymi zimowymi pal­tami miały niebieskie fartuchy. Na rękach obie nosiły rękawiczki. Twarz Nadjany skrywała bladoróżowa ma­ska z delikatnego gładkiego materiału. Znad jej brze­gów wyglądały jedynie oczy. Wspierała się na Marji, kiedy pokonywały niewielki odcinek do kamiennych fundamentów, na których wznosiła się niegdyś wspa­niała plebania.

Nadjana przysiadła na kamieniu tworzącym węgieł.

Schody się zachowały, trzy kamienne płyty prowa­dziły w nicość.

Marja weszła na nie krok po kroku. Wiatr pochwy­cił w objęcia czarne włosy, wyciągnął je spod chustki. Marja nie przejmowała się tym, nie wsunęła ich z po­wrotem. Gestem dała znać pięciu ludziom stojącym w gotowości z łopatami i szpadlami, bosakami i łoma­mi. Byli to ci sami, którzy jeszcze przed Bożym Naro­dzeniem uprzątnęli do końca pogorzelisko. Jednym z nich był stryjeczny brat Karla, ten, który świadczył przeciwko Marji na tingu.

- Zacznijcie od narożnych kamieni - nakazała Marja.

Mężczyźni skrzywili się, nie podobało im się, że ko­bieta wydaje im polecenia. Ale płaciła dobrze i przecież zapewniła pracę na długo, bo plebania miała zostać odbudowana. Marja i Karl Oppdalowie postanowili, że za to zapłacą, pod warunkiem, że z dawnego probo­stwa nie zostanie nawet jeden kamień.

Marji podobała się ta myśl. Wszystko zniknie, wszy­stko, co stare. Nowy dom zostanie wzniesiony na chwa­łę przyszłości i nie zeszpeci go nawet jeden kamień po­chodzący z dawnych, strasznych czasów.

Konie odciągały kolejne głazy, resztki dawnego probostwa osypywały się w głąb, na wpół przepalone bel­ki pękały, wzniecając tumany kurzu.

- Piwnica zapewne nie jest tak bardzo zniszczona. Może odnajdziemy gorzałkę pastora. Będzie stanowić wtedy część naszej zapłaty, Marjo Oppdal.

Marja nic na to nie powiedziała, zamrugała tylko.

Nadjana ścisnęła ją za rękę.

Z miejsca, w którym stały, widziały ciemną jamę pod ruinami, przypominała ohydną paszczę pełną czar­nych zębów.

To tam siedział mój biedny Justitian, pomyślała Nadjana. Tam Revelin zamykał to biedne zrozpaczo­ne dziecko. Ach, jakże nienawidzę jego ojca! Oby sma­żył się w piekle.

I wtedy coś sobie przypomniała. • - Wstrzymajcie się, czekajcie! Nie niszczcie nic więcej!

Marja popatrzyła na nią zdumiona.

- Co się stało, Nadjano?

- Tam na dole coś jest! Coś ważnego. Może nie spło­nęło, może znajdziemy kufry i skrzynie.

- O czym ty mówisz?

Marja nie posiadała się ze zdumienia, lecz jeśli w mie­szkaniu Revelina miały być ukryte jakieś skarby, to bar­dzo prawdopodobne, że schowano je właśnie w głębo­kiej piwnicy.

Nadjana złapała ją za obie ręce. Dłoniom okrytym rękawiczkami brakowało siły, lecz Marja i tak wyczu­ła ożywienie przyjaciółki.

- Być może znajdziesz tam coś ważnego, Marjo. Justitian mi mówił. Widział to raz, kiedy jeszcze był dziec­kiem. Jakieś papiery, Marjo, książki. Klejnoty i ubrania. Wielkie kufry, których nie zdążył przejrzeć. Spadek po twojej matce, Marjo!

Marja wpatrywała się w Nadjanę, nie rozumiejąc, co ta do niej mówi.

Wreszcie spytała bez tchu:

- Czy to prawda? Nadjana z wysiłkiem pokiwała głową.

- Tak, jeśli nie strawił tego ogień.

Marja czuła narastający w niej płacz. W ostatnich ty­godniach wspomnienie matki odżyło z nową siłą. Przede wszystkim za sprawą opowieści Nadjany z ży­cia na wyspie, ale przyczyniło się do tego coś jeszcze, jak gdyby spokój i przytulność, w jakiej teraz żyła, pły­nęły z zewnątrz, od jakiejś nieznanej mocy. Miała wręcz ochotę uwierzyć w naiwny obraz zmarłych ma­tek, które przez otworki w niebie ślą miłość swym dzie­ciom na ziemi.

Mężczyźni zeszli do tego, co kiedyś było piwnicą.

Zabrali ze sobą pochodnię, na dole bowiem było ciem­no i na pewno straszno, nawet w jasny słoneczny dzień.

Wyszli uwalani sadzą, z szerokimi uśmiechami na twarzach.

- Miałaś rację, baronówno, są tam trzy wielkie ku­fry i jedna mniejsza skrzynka. Naokoło rozsypane ja­kieś papiery, ale zbrązowiały od gorąca, raczej nie da się ich odczytać. Czy to coś ważnego?

Po policzku Marji potoczyły się łzy.

- Tak - szepnęła. - To niezwykle ważne...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Córy Życia 09 Grzechy przeszłości
Lerum May Grethe Cory zycia 09 Grzechy Przeszlosci
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu
Lerum May Grethe Córy Życia 05 Zesłanie(1)
Lerum May Grethe Cory zycia 20 Ruda Kotka
Lerum May Grethe Cory zycia 11 Miasto Niewolnikow
Lerum May Grethe Cory zycia 17 Nocna Wedrowka
Lerum May Grethe Cory zycia 27 Czas Zarazy
Lerum May Grethe Cory zycia 33 Na Krancu Teczy
Lerum May Grethe Córy Życia 04 Zerwane kajdany
Lerum May Grethe Cory zycia 13 Taniec Aniolow
Lerum May Grethe Cory zycia 16 Zamie
Lerum May Grethe Córy Życia 03 Więzy krwi
Lerum May Grethe Córy Życia 02 Księga Marii
Lerum May Grethe Cory zycia 28 Srebrne Zwierciadlo

więcej podobnych podstron