Roger Zelazny
But Not the Herald
Starzec ze swą puszką zstąpił z gór i wkroczywszy na szlak wiodący do morza, przystanął na chwilę. Oparł się o swój bagaż i popatrzył na grupę ludzi, zajętych podpalaniem domu sąsiada.
— Czy mogę pana spytać — zwrócił się do jednego z mężczyzn — dlaczego chcecie spalić dom sąsiada, w którym, jak wnoszę z odgłosów szczekania i wrzasków, przebywa on nadal, wraz z psem, żoną i dziećmi?
— A czemu nie? — zapytał mężczyzna. — To obcy, który przybył tu zza pustyni, i różni się od nas wyglądem. Odnosi się to również do jego psa, który wygląda inaczej niż nasze psy i szczeka z obcym akcentem, do jego żony, która jest ładniejsza od naszych żon i mówi z obcym akcentem, jak też i do jego dzieci, które są mądrzejsze od naszych i w dodatku mówią tak jak ich rodzice.
— Rozumiem — odparł starzec i ruszył w swoją stronę. Na rozstaju dróg natknął się na żebraka, którego kule dyndały na najwyższej gałęzi. Starzec uderzył puszką w pień drzewa; kule spadły na ziemię. Oddał je żebrakowi.
— Powiedz mi, bracie, w jaki sposób kule znalazły się na szczycie drzewa? — spytał żebraka.
— To sprawka młodych ludzi — odparł żebrak, podpierając się kulą i wyciągając dłoń po jałmużnę.
— Dlaczego to uczynili?
— Nudzili się. Pewnie męczyli rodziców pytaniem „W co mamy się bawić?”, aż wreszcie któryś z rodziców nie wytrzymał i kazał im iść zabawić się kosztem żebraka stojącego na rozstaju dróg.
— Podobne zabawy nie należą do najprzyjemniejszych — zauważył starzec.
— To prawda — odparł żebrak. — Ale na szczęście dla mnie starsi chłopcy znaleźli sobie dziewczynkę i zabawiają się z nią teraz na polu. Jeśli nadstawisz ucha, usłyszysz jej płacz. No ale spójrz, cóż za słabeusze! Gdybym ja był znów młody i cały, dopiero bym im pokazał, jak to się robi!
— Rozumiem — starzec odwrócił się, ruszając w dalszą drogę.
— Grosik dla żebraka! Grosik dla żebraka! Czy nic się nie znajdzie dla żebraka w tej puszce? Czy niczym nie podzielisz się z biednym kaleką?
— Masz moje błogosławieństwo — rzekł starzec. — Niestety puszka nie zawiera niczego, co nadawałoby się na jałmużnę.
— Chrzanię twoje błogosławieństwo, stary grzybie! Błogosławieństwem się jeszcze nikt nie najadł! Chcę pieniędzy lub czegoś do żarcia!
— Przykro mi, lecz tym nie dysponuję.
— A zatem bądź przeklęty! Niech wszystkie nieszczęścia spadną na twą głowę!
Starzec ruszył dalej ku morzu. Po jakimś czasie napotkał dwóch ludzi, którzy właśnie kopali grób dla leżącego obok nieboszczyka.
— Świętą przysługą jest grzebać zmarłych — zauważył starzec.
— No — odparł jeden z nich — szczególnie, gdy zaszlachtowało się go własnymi łapami i teraz trzeba ukryć dowody.
— Zabiliście go sami? Z jakiego powodu?
— Prawie bez powodu, niech to piorun strzeli! Tak się trząsł, tak walczył o ten swój jeden jedyny grosik w sakiewce.
— Sądząc po odzieniu, pewnie był biedakiem.
— Taa, teraz przynajmniej nie ma się czym martwić.
— A co tam niesiesz w tej puszce, starcze? — spytał drugi.
— Nic, co mogłoby wam się przydać. Idę wrzucić ją do morza.
— No to zajrzyjmy do środka.
— Nie wolno wam.
— Sami to osądzimy.
— Tej puszki nie wolno otwierać.
Zbliżyli się.
— Oddaj ją nam natychmiast.
— Nie.
Drugi człowiek rąbnął starca kamieniem w głowę; pierwszy zaś wyrwał mu puszkę.
— No i proszę. A teraz zajrzyjmy, czy rzeczywiście nie ma tam niczego ciekawego.
— Ostrzegam was — rzekł starzec, podnosząc się z ziemi. — Jeśli otworzycie tę puszkę, popełnicie rzecz straszną, której pewnie nigdy nie da się naprawić.
— Sami to osądzimy.
Przecięli sznury przytrzymujące pokrywę.
— Jeśli łaskawie wstrzymacie się przez chwilę — powiedział starzec — opowiem wam o tej puszce.
Zawahali się.
— No dobrze, zatem gadaj.
— To puszka Pandory. Kobieta ta otworzyła kiedyś puszkę, a wtedy wyfrunęły z niej wszystkie nieszczęścia, jakie odtąd trapią świat.
— Ha! Niezła bajeczka!
— Bogowie, którzy obarczyli mnie obowiązkiem wrzucenia jej do morza, mówią, że ostateczne przekleństwo, nadal zamknięte w puszce, straszniejsze jest od wszystkich innych nieszczęść razem wziętych.
Zdjęli sznurek i podnieśli pokrywę.
Uniosła się złocista poświata. Wystrzeliła w górę jak fontanna, a w jej blasku ukazał się skrzydlaty stwór, wołając nieskończenie łagodnym i patetycznym głosem:
— Nareszcie wolny! Wolny po tych wszystkich latach!
Mężczyźni padli na kolana, chowając twarze.
— Kimże jesteś, cudowna istoto? — spytali. — Ty, która napawasz nas tym dziwnym uczuciem?
— Zwą mnie Nadzieją — odparł stwór. — Podróżuję do wszystkich najbardziej ponurych miejsc na tym świecie, by rozsiewać uczucie, że sprawy mogą się mieć lepiej na tym łez padole.
Z tymi słowy uniósł się w górę i poszybował w poszukiwaniu najbardziej ponurych miejsc na Ziemi.
Gdy mordercy odwrócili się do starca, zobaczyli go zupełnie odmienionego: oto stał przed nimi silny młodzieniec bez siwej brody. Na jego odzieniu wiły się dwa węże.
— Nawet bogowie nie mogli temu przeszkodzić — odezwał się. — Swoim czynem sprowadziliście na siebie samych wszelkie zło. Bądźcie tego pomni, gdy jasna nadzieja rozetrze się w proch w waszych dłoniach.
— Ależ skąd — odparli — bo oto zbliża się nowy wędrowiec, niosąc pokaźną sakiewkę. Będziemy wreszcie mogli wypocząć, ciesząc się plonem tego dnia.
— Głupcy! — rzucił młodzieniec i na skrzydłach, które wyrosły mu u stóp, zniknął w oddali. Po drodze minął Herkulesa. Wymienili pozdrowienia.
Przełożył Zbigniew Wojtyś