TRINE ANGELSEN
SAGA CÓRKA MORZA I
Lofoty, lato 2002
Strych był zakurzony, pachniał starymi książkami, ubraniami, meblami - po prostu graciarnia. Samotna żarówka u sufitu rzucała skąpe światło na podłogę pośrodku. Pod ścianami stały jakieś skrzynki, szafki, staroświecki gramofon i porzucony koń na biegunach.
Elizabeth rozglądała się bezradnie, ale nie przestawała myśleć o letniskowym domku, do którego powinna teraz jechać. Ale nie, musi siedzieć obok matki na jakimś przysypanym pyłem strychu. Jaki sens ma porządkowanie tego wszystkiego? Gdyby to od niej zależało, sprzedałaby klamoty na pierwszym pchlim targu.
Matka spojrzała przez ramię.
- No i jak, zaczęłaś już sprzątać?
- Zaczęłam. Pracuję, jak mogę - westchnęła Elizabeth, próbując dostać się do skrzyni, stojącej głęboko pod skośnym dachem. Skrzynia miała wypukłe wieko i kute w żelazie uchwyty po bokach. Była wyraźnie nadgryziona zębem czasu.
- Patrz, co znalazłam - powiedziała.
Matka podeszła bliżej. Ostrożnie pogłaskała wieko i wyszeptała ledwo dosłyszalnie:
- Boże kochanym toż to wyprawna skrzynia Elizabeth Andersdatter. Słyszałam o tek skrzyni, byłam jednak pewna, że dawno temu zaginęła. Jakim sposobem ona się tu znalazła?
- Elizabeth? To ta, po której dostałam imię? Super!
- Tak, to twoja pra-pra-prababka, urodzona w 1854 roku.
- Zobaczymy, co jest w środku - podniecona Elizabeth przekręciła wielki klucz. Dziwny zapach uderzył w nozdrza, zapach jakiego nigdy przedtem nie czuła. Woń przeszłości!
Wsunęła rękę w głąb i wyjęła czarną jedwabną chustkę.
- Jezu, jaka śliczna! - Przytuliła policzek do materiału.
- Chłodna - zauważyła zdumiona. - Chłodna i miękka, jak to jedwab - zniżyła głos. - Albo jak morze - dodała.
- Bądź ostrożna - ostrzegła matka. - Ta chustka wiele dla Elizabeth znaczyła. Moja babcia opowiadała… - umilkła na chwilę, a potem rzekła: - Ten, kto dał jej tę chustkę, nadał jej też imię - „Córka morza”.
Wyjęła ze skrzyni czarną, starannie złożoną suknię z grubej wełny.
- Jest taka stara, że nie mam odwagi jej rozłożyć. To suknia Elizabeth od konfirmacji.
Młoda osoba obok skrzyni musiała się uśmiechnąć.
- Tak, tak ówczesne dziewczyny w mini nie chodziły - zadrżała, bo wyobraziła sobie, jak taka wełna musiała drapać skórę.
- Masz rację, wtedy panowała inna moda - matka odłożyła suknię z powrotem do skrzyni i oznajmiła:
- Zanim przejrzymy resztę, musisz wysłuchać mojej opowieści. - Mama nigdy chyba nie była taka poważna, pomyślała Elizabeth, kiwając głową. - Właśnie skończyłaś szesnaście lat - mówiła dalej matka. - Czas najwyższy, żebyś poznała dzieje Elizabeth Andersdatter. Wszystko wskazuje, że jesteś do niej podobna. Ona też miała jasne włosy i jasnobrązowe oczy.
Elizabeth próbowała tworzyć sobie obraz tamtej. Zawsze wyobrażała sobie swoje prababki jako stare, przygarbione kobiety.
- Elizabeth posiadała wyjątkowe zdolności. Wdziała rzeczy, których inni widzieć nie mogli.
Elizabeth przewracała oczami zaskoczona.
- Rany boskie, mamo! Oszczędź mi takich historii. To najgorsze, co znam. Nikt już dzisiaj w takie rzeczy nie wierzy. Nas interesuje rzeczywistość. Jesteśmy ludźmi nowoczesnymi, mamy oczy i uszy otwarte…
- Milcz! - krzyknęła matka, spoglądając na córkę tak surowo, że ta aż się skuliła. - Ja usłyszała, tę historię, kiedy miała tyle lat co ty teraz, moja matka także poznała ją w tym samym wieku. Teraz kolej na ciebie i żądam, żebyś wysłuchała, co mam do powiedzenia.
- Przepraszam - mruknęła Elizabeth, odgarniając do tyłu półdługie włosy.
Matka kilka razy głęboko wciągnęła powietrze, jej pierś unosiła się wyraźnie i opadała. Milczała przez dłuższy czas, zanim zaczęła.
- Czy ty nigdy nie przeżyłaś czegoś, czego nie potrafisz wytłumaczyć?
Elizabeth zaczęła się zastanawiać.
- Nie, w każdym razie nie pamiętam.
- Nigdy ci się nie zdarzyło, że myślałaś o jakiejś piosence i nagle ktoś ją zaśpiewał?
- No pewnie, ale to przecież przypadek.
- A nigdy nie pomyślałaś: to już kiedyś przeżyłam? Albo nie przeczułaś, że coś stanie się za parę sekund, coś, co ktoś przed chwilą ci opowiedział?
Elizabeth poczuła zimny dreszcz na plecach, obciągnęła krótką bluzkę, niesięgającą pępka.
- Zdarzało mi się, to prawda, ale…
- Wiesz pewnie, że tylko niewielka część mózgu jest wykorzystywana?
- No pewnie, że wiem.
- A co w takim razie robimy z resztą? Jesteś pewna, że nikt nie może rozwinąć i wykorzystać tych pozostałych części?
- Możliwe…
- Elizabeth Andersdatter nie mogła sobie kupić gazety, w której znalazłaby reportaż o ludziach, potrafiących takie rzeczy. Nie mogła pójść do biblioteki i wypożyczyć stosu książek na temat niewyjaśnionych spraw. Była sama i wielokrotnie ta zdolność wydawała jej się przekleństwem.
- Biedaczka. - Elizabeth naprawdę tak uważała. Głos matki znowu wyrwał ją z zamyślenia.
- Oto Biblia - mówiła matka, biorąc dużą zniszczoną książkę, oprawioną w skórę. Otworzyła ją na pierwszej stronie i pokazała napisane ręcznie zdanie. Przeczytała je głośno: Omma Vincent Amor. - To po łacinie i znaczy: Miłość wszystko zwycięża. Historię, którą teraz ci opowiem, Elizabeth, ty powinnaś przekazać swoim dzieciom. Ona nie może zaginąć, popaść w zapomnienie. Chodź na dół, usiądziemy sobie w salonie. Zajmie nam to trochę czasu. Wszystko zaczęło się tamtego lata, po szesnastych urodzinach Elizabeth…
Lofoty, lato 1870
Elizabeth wolno szła przez podwórze, niosła do obory dwa wiadra wody. W pół drogi przystanęła i ogarnęła wzrokiem wieś. Gdy zmrużyła oczy, miała wrażenie, że tysiąc gwiazd migocze na zielononiebieskim fiordzie. Po drugiej stronie, w Storvika, rozłożyło się kilka komorniczych zagród. Za daleko stąd, by mogła zobaczyć jakichś ludzi, ale wiedziała, że oni tam są i że z pewnością też pracują przy sianokosach.
Przez całe życie - to znaczy przez szesnaście lat - mieszkała w Nymark. To pierwsza mała zagroda, którą się napotyka, jadąc drogą nad fiordem. Dom i obora szare, wysmagane wiatrem. Torfowe dachy też sprawiają, że budynki zlewają się w jedno z naturą. Niewielkie gospodarstwo leży u podnóża góry, schodzącej niemal nad sam fiord.
Liczne pokolenia ludzi zbierały kamienie, by uczynić pola urodzajnymi. Wiele głazów jednak trzeba było zostawić, a ziemia wokół nich nie nadawała się do uprawy.
Elizabeth musiała się uśmiechnąć na wspomnienie baśni, jakie ojciec opowiadał - o trollach, wściekłych tak, że tłukły swoimi potężnymi łapami w górskie ściany, w rezultacie czego powstała mała odnoga fiordu i wszystkie głazy zalegające w okolicy.
Dalej, w Neset, znajdował się dom Dorte. Z wyglądu tamto obejście nie bardzo różniło się od Nymark - nieduże i szare. A całkiem na skraju znajdowało się Heimly. Pan Bóg czynił wielkie różnice stwarzające naturę. Należące do Heimly pola były rozległe i równe, bez kamieni.
Trawa rosła tam zielona i bardziej soczysta. Wyróżniał się też dom - piętrowy, pomalowany na żółto. Dziedziniec otaczały zabudowania: obora, chlew i spichlerz.
W dole, nad wodą była szopa na łodzie, o wiele większa i ładniejsza niż u pozostałych gospodarzy.
Czy to o takiej okolicy mówi się, że jest zapomniana przez Boga? - westchnęła Elizabeth.
Zima była ciężka, bo połowy zawiodły. Nieustanne sztormy i zawieruchy nie pozwalały rybakom wypływać w morze, brakowało pieniędzy na kupno mąki, ludzie żywili się głównie rybami, złowionymi przy brzegu. Od dawna próbowali uprawiać zboże, ale ziemia była tu zbyt jałowa, a pogoda przeważnie nieprzyjemna. Rodzice Elizabeth mieli nadzieję, że tej zimy uda im się spłacić pożyczkę zaciągniętą na zakup gospodarstwa, ale nic z tego nie wyszło. Obejście kosztowało czterdzieści talarów, wciąż dziesięć pozostawało do spłacenia.
Ale teraz jest już lipiec. Słońce świeci i jeśli wierzyć kalendarzowi ojca, pozostanie tak na dłużej. Wzrok dziewczyny znowu podążył w stronę Heimly, gdzie Jens kosi trawę. Była za daleko, widziała mało co, ale przecież dobrze wie, jak on wygląda. Mogłaby swojego ukochanego opisać ze szczegółami. To przybrany Sun gospodarzy Heimly. Miał siedem lat, kiedy przyjechał na Lofoty z archipelagu Vesteraalen. O rok od niej starszy, Elizabeth pamięta, że chodziła już wtedy do szkoły i uznała, że to ona powinna przedstawić małego sąsiada innym dzieciom.
Na początku Jens nie mówił tym samym językiem co ludzie tutaj i starsi chłopcy go z tego powodu wyśmiewali. On jednak szybko zdobył sobie respekt - rzucił się na jednego z zaczepiających i spuścił mu lanie, chociaż tamten był od niego ze dwa razy starszy.
Tak, Jens nigdy się niczego nie bał. Nie była pewna, kiedy ona i on zaczęli odczuwać do siebie nawzajem coś więcej; coś innego niż tylko dziecinną przyjaźń. Może miała wtedy koło trzynastu lat? W każdym razie serce jakby podskakiwało w piersi na jego widok i zawsze, gdy się spotykali, chciała wyglądać jak najładniej. Był jej taki bliski, jakby stanowił część jej istoty. Pragnęłaby wślizgnąć się pod jego skórę, czuć jego zapach, bicie jego serca, oszołamiało ją to i uszczęśliwiało.
Jakaś mewa wrzasnęła nad głową dziewczyny, jakby chciała przypomnieć, że robota czeka. Matka przygotowywała w kuchni obiad, do Elizabeth należały porządki w oborze:
- Robota i robota - burknęła sama do siebie. Zostawiła drzwi otwarte, by wpuścić do środka trochę światła.
Czy w życiu nie ma niczego więcej? Przyniosła trochę zeszłorocznej słomy i rozsypała ją w zagrodach dla zwierząt. Nagle w oborze pociemniało. W drzwiach stanęła nieduża kobieta cała ubrana na czarno. Elizabeth zdumiała się, że w taki upał kobieta nosi czepek. Twarz nieznajomej pokrywała gęsta sieć zmarszczek. W ręce trzymała sękaty kij.
- Dzień dobry - przywitała się staruszka. Elizabeth dostała gęsiej skórki, miała wrażenie, że w oborze pojawił się lodowaty wiatr. Głos nieznajomej brzmiał głucho, jakby odbijał się echem od ścian.
- Kim jesteś? - zdołała wykrztusić Elizabeth.
- Nazywają mnie Lina-Laponka… a ty jesteś Elizabeth - rzekła stara.
- Skąd wiesz, jak mam na imię?
Nieznajoma zaśmiała się ostro, ale zamiast odpowiedzieć na pytanie, ciągnęła dalej swoje: - Skarżyłaś się przed chwilą na nieustającą pracę, Elizabeth, ale przeżyjesz w życiu o wiele większe wyznania. Bo widzisz, życie nie zawsze bywa lekkie. - Pokiwała głową, jakby dla podkreślenia wagi swoich słów.
Elizabeth słyszała tylko, że mowa starej jest inna niż jej własna. Może to mieszanka jeżyka Lofotów z mową mieszkańców Finnmarku?
- Skąd ty pochodzisz? - spytała, a głos jej drżał. Skuliła się, mimo że dzień był ciepły.
- Myślę, że wolałabyś tego nie wiedzieć - odparła staruszka i mówiła dalej: - Musisz mnie teraz wysłuchać, Elizabeth. Ja wiem wszystko o twoim losie. Wiedziałam to już w chwili, kiedy się urodziłaś. Strzeż się, Elizabeth, strzeż się. Zło bowiem może być większe, niż sobie wyobrażasz. Ale masz też zdolności, którymi możesz się posługiwać. Tylko uważaj, wykorzystuj je właściwie.
- Jakie zdolności? - wykrztusiła Elizabeth, czując, że zbiera jej się na płacz. Narastała w niej złość, ale najbardziej strach - była śmiertelnie przerażona.
- Potrafisz widzieć i słyszeć rzeczy dla innych niedostępne - odparła stara. - Zastanów się, umiałaś to od dzieciństwa.
- Nie mam żadnych zdolności, niczego nie umiałam! - krzyknęła Elizabeth. Z oczu trysnęły jej łzy, dygotała jak w febrze.
- Tak, tak Elizabeth, nie wyprzesz się, przewidywałaś wiatr i pogodę, widziałaś zbłąkane w górach owce i znajdowałaś zagubione przedmioty. Mnie też widzisz, prawda?
- Pewnie, że cię widzę! Ale teraz zbieraj się stąd! - wrzasnęła Elizabeth i ukryła twarz w dłoniach.
- Pamiętaj, co ci powiedziałam - dotarł jeszcze do niej głos starej.
Otarła zapłakaną twarz i chciała coś powiedzieć, nagle jednak zdała sobie sprawę, że kobieta zniknęła.
Bliska paniki rozglądała się po oborze. - Wiem, że gdzieś jesteś. Chowasz się, ty głupia babo! - krzyknęła ostatni raz przez ramię i pobiegła do domu.
Chwytając powietrzem ze szlochem opadła na podłogę w kuchni.
- Dziewczyno, co tobie? - spytała matka, stawiając garnek z ziemniakami na stole.
Elizabeth otarła rękawem, wielokrotnie głęboko oddech, nim odzyskała mowę.
- Widziałam jakąś panią w oborze.
- Panią w oborze? - powtórzyła matka. - Czego chciała?
- Mówiła jakieś głupstwa, a potem rozpłynęła się w powietrzu. - Płacz wrócił i Elizabeth ukryła twarz w dłoniach.
Matka stanęła przed nią:
- Musisz się uspokoić, Elizabeth. Nikt nie rozpływa się w powietrzu. Ojciec opowiada ci za dużo historii o huldrach. Idź teraz do strumyka, umyj twarz i przebierz się, zaraz będziemy jeść.
- Sama z domu nie wyjdę - szlochała Elizabeth.
Jej mała siostrzyczka siedziała na stołku i przygryzała koniec cienkiego warkoczyka. Teraz zeskoczyła na podłogę i oznajmiła dorosłym tonem:
- Ja z tobą pójdę. Mnie nie wystraszy pani, która pływa w powietrzu.
- Ona nie pływa, Maria - poprawiła Elizabeth. Wyszła za siostrą na dwór. Na szczęście obora znajdowała się daleko od strumienia, po drugiej stronie obejścia, Elizabeth jednak trzęsła się ze strachu, ochlapując twarz i ramiona zimną wodą.
- Skąd ta pani przyszła? - spytała Maria. Spoglądając z ciekawością na oborę.
- Nie wiem - odparła Elizabeth krótko, zaraz jednak stanowczo dodała: - Nie chcę więcej o tym rozmawiać.
W sieni zdjęła robocze ubranie, włożyła codzienną sukienkę, po czym obie z Marią weszły do kuchni.
Ojciec też już przyszedł i siedział przy stole. Najwyraźniej wiedział, co się stało, bo matka uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo. Gdy spytała Elizabeth:
- Widziałaś jeszcze tę panią?
- Elizabeth nie chce więcej o tym rozmawiać - poinformowała Maria, siadając na swoim miejscu.
Ojciec jak zwykle odmówił przed jedzeniem krótką modlitwę.
- Ojcze Niebieski, dziękujemy ci za dobre jedzenie. Amen - zakończył.
Elizabeth pomyślała, że powinni raczej sobie nawzajem dziękować. Ojciec przyniósł do domu ryby, matka je przygotowała. Głośno jednak tego nie powiedziała.
Przez jakiś czas posilali się w milczeniu.
- Odwiedziłam dzisiaj Dorte w Neset - rzekła nagle mata. - Nie zawsze jej się wszystko układa. Niełatwo, jej żyć samotnej wdowie.
Ojciec przełknął jedzenie, które miał w ustach.
- A ja uważam, że nieźle sobie radzi. To już cztery lata, jak Peder utonął. U nas w domu też by było marnie, gdybyśmy nie szukali pomocy u innych ludzi.
Matka spojrzała na niego surowo, ale milczała.
Elizabeth dziobała w talerzu. Nie mogła przestać myśleć o tym, co przeżyła w oborze. Wiedziała, co jej się ukazało, chociaż matka sobie z niej kpi. Czy powinna opowiedzieć o tym Jenesowi? A co będzie, jeśli on też ją wyśmieje? Nie, chyba najlepiej zachować sprawę dla siebie. Stara powiedziała przecież, że jej życie nie będzie łatwe. Na myśl o tym żołądek jej się kurczył. Ale najgorsze, co przerażało ją najbardziej, to to, że zło będzie większe i potężniejsze, nuż teraz przypuszcza. Rozmyślała o tym, oddzielając na talerzu rybę od ziemniaków.
- Elizabeth bawi się jedzeniem - poskarżyła Maria.
Matka zirytowana uniosła wzrok.
- Skończ z tym i jedz porządnie.
Elizabeth zrobiła, co jej kazano. Przełykała kęs za kęsem, choć jedzenie wcale jej nie smakowało. Wiedziała jednak, że do następnego posiłku minie wiele czasu.
- Dziękuję za obiad - rzekł ojciec, zostawiając brudny talerz na stole.
Dlaczego mężczyźni nigdy nie zmywają? - pomyślała Elizabeth, ale natychmiast się zawstydziła, bo ojciec dodał: - Wracam na łąkę, do roboty.
- My też niedługo przyjdziemy - obiecała Ane-Margrethe krótko i zaczęła sprzątać ze stołu. Ruchy miała szybkie.
Maria uklękła na ławie i wyglądała przez okno.
- Mogę iść na trochę do Indianne? - spytała cieniutkim głosikiem.
- Co będziesz robić w Heimly? Mylisz, że oni nie mają swoich zajęć? - spytała matka.
- Tak, ale Indianne jest na brzegu i zbiera ślimaki. Mogłabym też nazbierać, to tata będzie miał przynętę.
- W takim razie idź, w imię Boże. Tylko nie siedź tam za długo.
- Nie - obiecała Maria pospiesznie. Zanim zatrzasnęła za sobą drzwi, Elizabeth usłyszała, że dziewczynka mówi: - Zaraz opowiem Indianne o pani, która pływa w powietrzu.
Elizabeth pomogła matce przy zmywaniu. Nad paleniskiem grzał się wielki saganek z wodą, podniosły go obie i przelały wodę do drewnianej wanienki.
- Mamo - zagadnęła Elizabeth, by przerwać męczącą ciszę. - Skąd się wzięło moje imię? Czy dostałam je po kimś?
Matka przez chwilę patrzyła przed siebie, zamyślona, potem uśmiechnęła się i zły humor się ulotnił.
- Nie, nikt w naszej rodzinie takiego imienia nie miał.
Z żadnej ze stron. Prawdę powiedziawszy, kiedy chodziłam z tobą w ciąży, często śniła mi się moja mama. Ona już wtedy nie żyła, więc zgodnie ze starym zwyczajem, powinnaś dostać imię po niej.
- Dlaczego tak nie zrobiłaś? - spytała Elizabeth, biorąc czysty talerz.
Matka zerknęła na nią spod oka i roześmiała się krótko.
- Ona miała na imię Kentura. Chciałabyś odziedziczyć coś takiego?
Elizabeth ze śmiechem kręciła głową. Matka milczała przez chwilę, a potem zaczęła jakby w zamyśleniu:
- Przy porodzie była Lina-Laponka, właśnie ona pomogła ci przyjść na świat. To żebraczka, zjawiła się akurat, kiedy zachorowałam.
Zimny dreszcz przeniknął Elizabeth, a głos jej drżał, kiedy spytała:
- Lina-Laponka? Kto to taki?
- Och, to bardzo dobra kobieta, w tamtych czasach chodziła od dworu do dworu. Ale po twoim urodzeniu wyniosła się z naszej okolicy. Pamiętam, że wpadła w złość, kiedy usłyszała, jakie imię ci wybrałam. Uważała, że powinnam je zmienić, ale ja upierałam się, że Elizabeth to stare i bardzo piękne imię.
Matka podała jej ostatni talerz i wytarła ręce w fartuch, mówiąc dalej:
- Dokładnie nie pamiętam, co jeszcze wtedy zostało powiedziane, dość, że sprawa skończyła się kłótnią między nami. A ostatecznie ona rzuciła na mnie klątwę.
Kolana się pod Elizabeth ugięły, musiała usiąść na najbliższym krześle.
- To nieprawda - wyszeptała.
- Owszem, prawda. Ale kto by wierzył w takie głupstwa…
- A co dokładnie powiedziała? - zdołała wreszcie wykrztusić Elizabeth.
- Nie wiem, kto by pamiętał teraz takie rzeczy? To przecież było szesnaście lat temu.
Elizabeth czuła, że mdłości podchodzą jej do gardła. Myśli jak szalone krążyły po głowie. Lina-Laponka! Czy to może być ta sama baba, którą widziała dzisiaj w oborze?
- Ona zawsze chodziła w czarnym czepku - oznajmiła stanowczo - nawet w największy upał. I nosiła w ręce sękaty kij.
- Tak, kiedy to mówisz, przypominam sobie, że tak było - odparła matka zdumiona. - To ojciec ci o niej opowiadał?
- Ja widziałam ją dzisiaj w oborze, już ci mówiłam. Tylko ty nie chcesz mi uwierzyć.
Matka spoglądała na nią z niedowierzaniem.
- Lina-Laponka umarła kilka lat temu, Elizabeth. Musiałaś widzieć kogoś innego.
Kogoś innego? - pomyślała Elizabeth zrozpaczona.
Kto by to mógł być? Rozsądnie jednak trzymała język za zębami. Ta wymiana zdań donikąd nie prowadzi.
W milczeniu poszła za matką na łąkę i nie mówiono już więcej ani o Linie-Laponce, ani o innych niewytłumaczalnych zjawiskach. W obecności rodziców, daleko od obory, wydarzenie zdawało się odległe i nierzeczywiste. Ale całkiem zapomnieć o nim nie mogła.
Kiedy po południu rodzice zrobili sobie przerwę, Elizabeth wymknęła się, żeby pójść na spotkanie z Jensem.
Za szopą na siano byli dobrze ukryci, z żadnych zabudowań nikt by ich nie zobaczył. To ich stałe miejsce spotkań.
Elizabeth stała oparta o ścianę, Jens tuż przed nią z jedną ręką na jej ramieniu. Drugą głaskał głowę Elizabeth, potem skronie, warkocze. Ostrożnie rozwiązał wstążkę przytrzymującą włosy tak, że opadły na plecy.
Sięgały jej teraz aż do bioder.
- Dlaczego zawsze nie nosisz rozpuszczonych włosów?
- Bo przeszkadzają. Poza tym jestem już na to za duża. - Elizabeth stanęła na palcach. Bardzo chciała być dorosła.
- Wcale nie jesteś - powiedział Jens, całując ją delikatnie.
Elizabeth przymknęła oczy. Pocałunki Jensa przesuwały się w dół po policzku, w końcu dotarł do ust. Wtedy rozchyliła delikatnie wargi. Serce tłukło się głośno z podniecenia i strachu, że ktoś mógłby ich przyłapać.
Dorównywała mu wzrostem, ale niedojrzałe jeszcze dziewczęce ciało było chudziutkie i kanciaste. Letnia sukienka, uszyta w zeszłym roku, wciąż była za duża. Jasnozielony materiał zwisał luźno. Ubranie na wyrost, powiedziała mama. Żebyś mogła je nosić wiele lat.
- Czy twoi rodzice wiedzą, że spotykasz się ze mną za tą szopą? - spytał Jens.
- Co ty sobie wyobrażasz?
Jens wzruszył ramionami.
- Myślisz, że mówię: „mamo, pójdę trochę do Jensa za szopę?” - Elizabeth zachichotała z drżeniem.
- Czy ty się boisz? - spytał Jens.
Zastanowiła się. Jest tyle rzeczy, których się boi, między innymi tego, że zostaną przyłapani, ale najbardziej boi się tych uczuć, które ją ogarniają, kiedy wymyka się na spotkania z Jensem. Tego mrowienia w całym ciele, szumu w uszach. A dzisiaj boi się tego, co przeżyła i tego, co powiedziała matka. Czy powinna powtórzyć to Jensowi?
Potrząsnęła głową, włosy falowały na ramionach i na plecach.
- Piękne - powiedział Jens krótko i znowu zaczął ją całować, przeczesując równocześnie palcami jej czuprynę. Język chłopca szybko odnalazł drogę do jej języka i wkrótce Elizabeth poczuła, że ogarnia ją ciepło, a ciało staje się bezwolne. Ostrożnie zarzuciła Jensowi ręce na szyję i przycisnęła do siebie jego duże, rozgrzane ciało.
On przesuwał dłonie po jej plecach, trzymał ją przy sobie, pieścił biodra i pośladki. Oboje oddychali ciężko.
Elizabeth poczuła pulsowanie w dole brzucha. Pragnęła czegoś więcej, choć nie bardzo wiedziała czego. Jens ostrożnie położył ją na trawie, leżeli potem przy sobie, objęci. On gładził ją po całym ciele, ostrożnie wsunął rękę pod suknię i podniósł ją powyżej bioder. Odszukał guziczki, podtrzymujące majtki i zaczął je rozpinać. To sprawiło, że Elizabeth odzyskała przytomność.
- Co ty robisz? - spytała ochryple i usiadła.
- Ty też tego chcesz, prawda? - spytał Jens, oczy mu błyszczały, próbował położyć ją znowu.
- Nie - odparła zdecydowanie, nie bardzo wiedząc, przeciwko czemu tak protestuje. Bo, owszem, chciała, ale jednocześnie w jego pieszczotach było coś przerażającego. Coś, nad czym nie miała kontroli.
- Muszę ci coś powiedzieć, Jens - mówiła dalej, z ulgą, że wypuścił ją z objęć. Usiadła, nerwowo skubała jakieś źdźbło, słyszała, że Jens westchnął głęboko i odsunął się od niej lekko. Ze wzrokiem skierowanym ku fiordowi szukała odpowiednich słów.
- Dzisiaj… - zaczęła niepewnie. - Dzisiaj przytrafiło mi się coś niezwykłego. Sprzątałam właśnie w oborze, kiedy zobaczyłam jakąś panią.
Elizabeth zrobiła przerwę, by jej słowa dotarły do Jensa.
- Panią? A to dopiero! - rzekł Jens niechętnie.
Słyszała w jego głosie złość i rozczarowanie, postanowiła jednak się tym nie przejmować.
- Ta pani powiedziała, że moje życie nie będzie łatwe.
Że widziała to już przy moim urodzeniu, że spotka mnie wiele złego, a to zło będzie większe i potężniejsze niżbym przypuszczała. Mówiła jeszcze więcej, ale wszystkiego nie pamiętam.
Jens oparł się na łokciu.
- Skąd ona się wzięła?
- Tego nie wiem. - Elizabeth poczuła się odważniejsza, kiedy Jens w końcu zaczął jej słuchać. - Powiedziała tylko, że słyszę i widzę różne rzeczy, których inni nie dostrzegają. I że nazywa się Lina-Laponka. A potem moja mama powiedziała, że jedna taka, co się nazywała Lina-Laponka, rzuciła na mnie przy urodzeniu urok.
To ostatnie nie było do końca prawdą. Lina-Laponka rzuciła klątwę na matkę, ale tego Jens nie musi wiedzieć.
- A co twoja matka zrobiła, kiedy jej opowiedziałaś o tej kobiecie? - spytał Jens, tym razem rozbawiony.
Elizabeth odwróciła się od niego.
- Ty mi nie wierzysz? - spytała urażona.
- Ależ wierzę. Wydaje mi się to tylko trochę dziwne, sama musisz przyznać, że jest dziwne.
- Tak, to dziwne - przytaknęła Elizabeth trochę niechętnie, zaraz jednak dodała z uporem: - Ale nie wyobrażasz sobie, jak się przeraziłam, kiedy ona nagle zniknęła.
- Zniknęła? - powtórzył Jens niczym echo.
- Tak, na moment spojrzałam w inną stronę, a wtedy ona przepadła. Potem umiałam opisać Linę-Laponkę, o której opowiadała mama, chociaż nigdy jej nie widziałam, ani o niej nie słyszałam. Zrozum, Jens, ja widziałam upiora! Bo Lina-Laponka nie żyje.
Jens zbladł pod opalenizną. Minęła dłuższa chwila, zanim zapytał:
- A potrafisz widzieć albo słyszeć coś, czego inni nie mogą?
Elizabeth zastanowiła się.
- Chyba zawsze potrafiłam, chociaż się nad tym nie zastanawiałam. Jak byłam mała, to myślała, że wszyscy tak mogą, a mama ani taka też nic mi nie mówili. Tylko że to nie zdarza się często i nie musi też długo trwać. Czasem może tylko kilka sekund. Musisz mi obiecać, Jens, że nigdy nikomu o tym nie powiesz. Nie chciałabym się wystawiać na pośmiewisko.
- No jasne, że nie powiem - obiecał z powagą.
- Ale chyba mi wierzysz? - spytała.
- Wierzę w każde twoje słowo - odparł stanowczo. - A możesz zobaczyć, co czeka mnie w przyszłości?
Elizabeth długo mu się przyglądała. Studiowała każdy rys w jego twarzy, by się upewnić, czy sobie z niej nie żartuje. Jens ma takie piękne oczy, pomyślała nagle. Ciemnoniebieskie jak morze. Rzęsy natomiast czarne i gęste.
- Nie. Nie ja decyduję, kiedy to się ma stać. Pojawia się po prostu samo z siebie. - Zamilkła na moment, a potem dodała: - Dlatego nikt nie chce mi wierzyć. Więc kto by mi uwierzył, gdybym powiedziała, że widzę przyszłość?
- Pewnie nikt - przytaknął Jens szczerze i dodał: - Kiedy tak się teraz zastanawiam, to przypominam sobie, że wiele razy znajdowałaś coś, co zgubiłem. - Uśmiechnął się krótko. - Myślałem tylko, że bardzo pilnujesz porządku.
W tej samej chwili usłyszeli Marię, która gadała do siebie na drodze. Elizabeth zerwała się pospiesznie i zaplotła włosy, zanim wyszła siostrze na spotkanie.
Maria zauważyła ich i krzyknęła:
- Jens, miałam ci powtórzyć, żebyś wracał do domu.
Chłopak uniósł rękę na znak, że słyszy. Potem odwrócił się do Elizabeth.
- Uważam, że nie powinnaś tyle rozmyślać o tej babie, którą widziałaś w oborze.
- Ale nie mogę przestać. Przecież nie codziennie widuje się upiory.
- No tak, masz rację. A wiesz co, może później wypłyniemy na ryby? Będziesz mogła zająć myśli czym innym.
Elizabeth skinęła z radością.
- Dobrze, spotkamy się na dole, przy waszej szopie?
-Mhm, ale to będzie dość późno, bo mam jeszcze sporo rzeczy do zrobienia.
- Dobrze, nie szkodzi.
- No to do zobaczenia. - Pogłaskał ją palcem po policzku i pobiegł w dół.
Rodzice i Maria położyli się i zasnęli, zanim Elizabeth wymknęła się z domu. Nie chciała mówić matce, dokąd się wybiera w obawie, że jej nie pozwolą. Elizabeth już słyszała głos matki: „Tylko pamiętaj, że jutro też jest roboczy dzień i musisz wstać razem ze słońcem”.
Dobrze, dobrze, wstanie. Letnia noc była jasna i ciepła, krew burzyła się w żyłach, Elizabeth czuła się lekka i beztroska, biegnąc w drogą na brzeg.
Jens siedział oparty o ścianę szopy na łodzie, na jej widok natychmiast wstał.
- Jaka jesteś śliczna - powiedział, przyglądając się jej niebieskiej sukience.
Elizabeth zarumieniła się.
- E tam, to przecież stara codzienna sukienka, którą widziałeś już wiele razy.
Chłopak uśmiechnął się i podszedł bliżej.
- Ale mimo wszystko ty jesteś inna. Może dlatego, że masz rozpuszczone włosy?
- Możliwe - powiedziała wymijająco, ale słowa Jensa bardzo ją ucieszyły. Wystroiła się dla niego, za nic na świecie jednak by się do tego nie przyznała. Nikt przecież się nie stroi, wypływając na ryby.
- Chodź - powiedział Jens, kierując się w dół ku łodzi.
- Muszę ją najpierw spuścić na wodę. Poczekaj chwileczkę.
Kiedy wracał, brodząc, woda sięgała mu ponad kolana.
- Przeniosę cię - powiedział i mimo protestów Elizabeth wziął ją na ręce.
- Och, ty głuptasie. Przecież sama mogę iść - wyrywała się niepewnie, czując, że przenika ją słodki dreszcz.
- Ja jestem głuptas? O nie! Nie powinnaś sobie chyba zamoczyć nowej sukienki.
Zęby Jensa są jeszcze bielsze na tle opalonej skóry, zauważyła Elizabeth.
W łodzi siedziała z tyłu, a Jens wiosłował. Długie, umięśnione nogi wyciągnął przed siebie. Miał na sobie niebieską koszulę w tym samym kolorze co jego oczy, była tego pewna. Elizabeth przesuwała palcami po powierzchni wody. Fiord trwał nieruchomy, gdzieś daleko przy brzegu krzyczał ostrygojad. Jedyny dźwięk tutaj, to zgrzyt wioseł w dulkach i cichy plusk za każdym razem, gdy wiosła cięły taflę.
- Tutaj możesz zarzucić linkę z haczykami - uznał Jens.
Elizabeth odgarnęła długie włosy na plecy. Cały dzień nosiła je zaplecione w ścisłe warkocze, od czego zostały piękne fale. Mokrymi palcami chwyciła linkę i wyrzuciła ją za burtę, a Jens nieprzerwanie wiosłował.
- Myślisz, że dużo złowimy? - spytała, pociągając miarowo linkę.
- Łódź będzie pełna po brzegi - odparł Jens z udawaną pewnością. - Pamiętam, jak kiedyś byłem na zimowych połowach. Wtedy ryby było tyle, że morze aż się gotowało.
- Aha, już ci wierzę. Oj, spójrz tam - Elizabeth pokazywała morświna, przepływającego opodal.
- Uważaj, żeby cię nie porwał - roześmiał się Jens.
Elizabeth śledziła zwierzę, dopóki nie zniknęło jej z oczu.
- A pamiętasz, jak byliśmy mali? Strasznie się bałam morświna, kiedy znalazł się blisko łodzi, wrzeszczałam niczym zarzynane prosię.
Jens zachichotał.
- Tak, moje biedactwo. Potrzebowałem pół dnia, żeby cię uspokoić, a potem przez cały dzień wylewałem łzy z łodzi.
- A ty zawsze musisz przesadzać - roześmiała się Elizabeth. - Poczekaj, już kilka razy coś szarpnęło linkę. - Pochyliła się, miała wrażenie, że na haczykach szarpie się kilka ryb.
- Mam ci pomóc? - Jens złożył wiosła.
- Nie, sama sobie poradzę.
On mimo wszystko pociągnął linkę i do łodzi wpadły dwie małe rybki. - Nie możesz sobie ubrudzić pięknego ubrania - powiedział, czyszcząc ryby. Wnętrzności wyrzucił mewom, które natychmiast przyleciały i walczyły z wrzaskiem o smakołyki.
Elizabeth przyglądała się Jensowi ukradkiem. Włosy wyblakły mu na słońcu. Z tyłu opadały na kark, ale było mu z tym do twarzy.
Zarumienił się pod jej spojrzeniem.
- O czym myślisz? - spytał.
Elizabeth wzruszyła ramionami, w palcach zwijała kosmyk włosów.
- Myślałam, że jesteś bardzo urodziwy - odparła zuchwale i patrzyła onieśmielona, jak chłopak znowu ujmuje wiosła.
Płynęli przez jakiś czas w milczeniu, potem spytał:
- Może przybijemy do jakiejś wysepki?
Elizabeth skinęła bez słowa.
Skała była jeszcze ciepła po długim słonecznym dniu.
Leżeli obok siebie na plecach i patrzyli w niebo. Mocne słońce barwiło je na czerwono, żółto i pomarańczowo, jakby cały nieboskłon stanął w płomieniach.
Elizabeth po omacku odszukała rękę Jensa. On przewrócił się na bok, ujął jej dłoń i dotykał leciutko wargami. Pachniał rybą.
- Jesteś słodka - wyznał z powagą.
Elizabeth poczuła pulsowanie w całym ciele. Jens często mówił jej miłe rzeczy, a to że ma ładną sukienkę, a to drewniaki, nigdy jednak nie powiedział jeszcze, że jest słodka.
- Naprawdę jesteś - powtórzył. - Masz słodki nosek, śliczne jasnobrązowe oczy, lekko skośne słodkie brwi - takie cieniutkie, że wyglądają jakby były narysowane.
I masz też słodkie usta, których teraz muszę spróbować.
Zanim się zorientowała, poczuła jego wargi, wsunęła przez nie swój język i zarzuciła mu ręce na szyję.
- Naprawdę jesteś słodka - powiedział Jens ze śmiechem.
Elizabeth miała na ciele gęsią skórkę, z podniecenia i od nocnego powietrza, przenikającego przez cienką bawełnianą sukienkę.
- Wracamy? - spytała zdyszana. - Minęła północ - dodała. Mówiąc, równocześnie podniosła się z miejsca, ale nie puściła jego ręki, kiedy razem wracali na dół do łodzi.
Pracowali na łące, okruchy siana wciąż dostawały się pod ubranie. Słońce stało wysoko na niebie wskazując, że zbliża się pora obiadu.
Elizabeth wyprostowała się i oglądała kolejny pęcherz na ręce, kiedy podszedł do niej ojciec.
- Fiord jest teraz taki spokojny i piękny, że aż szkoda cały dzień spędzić przy sianie. Jak myślisz, świeża ryba z podpłomykami i masłem mogłaby znakomicie smakować? Taka świeża, że aż podskakuje na patelni.
Elizabeth zerknęła na niego spod oka. Czyżby ojciec słyszał, że w nocy wymykała się z domu?
- Mogłabym wypłynąć na ryby dziś wieczorem. Jens z pewnością ze mną popłynie, jak go poproszę.
Ojciec mrugnął niemal niezauważalnie.
- To dzisiaj w nocy nic nie złowiliście?
Elizabeth uśmiechnęła się do niego.
- Nie, tylko jakieś dwa maleństwa, które Jens zabrał dla kota.
- Łowiliście w niewłaściwym miejscu.
- A wy o czym tak szepczecie? - spytała matka, podchodząc do nich.
- Powiedziałem tylko Elizabeth, żeby wzięła Jensa i wieczorem wypłynęła na ryby. Ja sam nie mam czasu.
A świeża ryba jest smakowita. Co ty na to?
Matka strząsała siano z kołnierzyka bluzki.
- Ja to bym powiedziała, że Elizabeth powinna się wcześnie położyć, Bi jutro czeka nas kolejny dzień pracy.
Z tego pływania po nocach niewiele wyniknie.
- Ale jedzenie przecież musimy mieć - rzekł ojciec spokojnie, wciąż spoglądając w stronę fiordu.
- Dobrze, róbcie, co chcecie. To, co ja mówię i tak nie ma znaczenia. - Odwróciła się, by odejść, ale nagle przystanęła.
- Elizabeth, mogłabyś pobiec do Heimly, trzeba zanieść Ragnie włóczkę, którą dla niej ufarbowałam.
Elizabeth bardzo się ucieszyła. Przy okazji porozmawia z Jensem.
Spotkała go na podwórzu, właśnie wychodził z szopy.
- Oj, co za nieoczekiwany gość - uśmiechnął się i pociągnął ją za warkocz.
- Mam oddać Ragnie włóczkę, którą mama dla nie ufarbowała. I chciałam cię zapytać, czy dzisiaj też popłyniesz ze mną na ryby.
Jens puścił jej warkocz i patrzył gdzieś w bok.
- Przykro mi, ale obiecałem Dorte, że pomogę jej coś naprawić.
Elizabeth poczuła bolesne rozczarowanie. Tak się już cieszyła. Planowała, że mogliby zabrać coś do jedzenia i picia, i posiedzieć znowu na skałach.
- Czy ta sprawa u Dorte jest bardzo pilna? Chciałam powiedzieć, że nie wiadomo jak długo utrzyma się piękna pogoda.
- Tak, to coś pilnego.
Jens spojrzał w jej oczy. Wygląda, jakby mu było przykro, pomyślała Elizabeth, przegryzając wargę.
- Chyba nie jesteś zazdrosna? - spytał zaczepnie.
- O kogo? O Dorte? - Elizabeth roześmiała się perliście.
- Śmieszny jesteś, Jens. Miałabym być zazdrosna o jakąś podstarzałą babę?
- Ona chyba nie jest stara. Pewnie nie ma trzydziestki.
- No to właśnie jest stara - powiedziała Elizabeth stanowczo. Potem znowu się zamyśliła. - Wiesz, chodzi mi o tę historię z Laponką w oborze. Ty chyba nie myślisz, że ja sobie ją wymyśliłam?
- Oczywiście, że tak nie myślę. Skąd ci to przyszło do głowy?
Wzruszyła ramionami.
- Bo to bardzo dziwna historia, prawda?
- Ja zawsze cię wierzę, niezależnie od tego, co mówisz.
Bo jesteś moją ukochaną.
Słowa zapadły w mózg Elizabeth. Bo jesteś moją ukochaną. Po raz pierwszy Jens ubrał w słowa to, co jest między nimi. Ukochana.
Musiała odchrząknąć, zanim znowu mogła mówić.
- Możesz oddać Ragnie tę włóczkę? Ja muszę wracać do domu, pomóc mamie przy obiedzie.
Cmoknęła go pospiesznie w policzek, odwróciła się i pobiegła do domu. A w głowie śpiewały jej słowa Jensa.
„Bo jesteś moją ukochaną”.
Tego wieczora Elizabeth siedziała przy oknie i robiła na drutach. Pracowała nad białymi rękawicami do połowu ryb. Dla ojca. Obcięła trochę własnych włosów i dodała je do wełny, którą potem uprzędła. Dzięki temu rękawice będą miękkie i mocne. Jeden kciuk był już gotowy, teraz robiła drugi. Takie rękawice nazywają się palczatki. Mają po dwa kciuki, kiedy są przemoczone po wewnętrznej stronie dłoni, można je odwrócić, wykorzystując drugi kciuk.
Wyjrzała przez okno i uśmiechnęła się, widząc, że Jens idzie do domu Dorte. Pod pachną niósł szeroką deskę. To znaczy, że ma tam jakieś stolarskie zajęcia. Odwróciła się do okna plecami i pomyślała, że właściwie jest strasznie zmęczona. Jak dobrze byłoby wślizgnąć się pod okrycie i spać, spać. Do robótek na drutach była wprawiona od wczesnego dzieciństwa, więc mogła na chwilę przymknąć oczy, a i tak się nie myliła.
- Pracujesz we śnie? - spytała matka, która siedziała przy stole i łatała jakieś spodnie.
Elizabeth otworzyła oczy i stłumiła ziewanie.
- Jestem po prostu bardzo zmęczona.
- Ale zanim się położysz, musisz skończyć tę rękawicę.
Elizabeth skinęła głową. Wiedziała, że protest na nic się nie zda, pracowała więc szybciej, a myśli tymczasem błądziły własnymi drogami. Przez dłuższy czas siedziały obie w milczeniu, a robota rosła w palcach Elizabeth.
W końcu to ona przerwała milczenie.
- Powinniśmy jak najszybciej zebrać suche siano, bo niedługo zacznie padać.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - spytała matka, nie podnosząc oczu.
- Po prostu wiem - odłożyła robótkę i wpatrywała się przez okno w błękitne niebo. Nigdzie ani śladu chmur. - Pójdę ostrzec tatę, musimy zebrać to, co wyschło - oznajmiła Elizabeth zdecydowanie.
- Elizabeth, co to za głupstwa? Masz dokończyć rękawicę, a nie zajmować się sianem.
Elizabeth odwróciła się w drzwiach. Głos miała spokojny, ale stanowczy.
- Rękawica może zaczekać - powiedziała. - Ojciec nie będzie jej przecież używał przed zimą. - Potem poszła do ojca do szopy na łodzie.
Czyścił sieć do połowu fląder.
- Tato! Musimy zaraz zebrać suche siano. Dziś w nocy będzie padać.
Ojciec przerwał pracę i długo jej się przyglądał.
- Będzie padać? Skąd ci to przyszło do głowy?
- Po prostu wiem. Jeśli ze mną nie pójdziesz, to sama wszystko zrobię. - Przez moment miała wrażenie, że niedowierzanie rodziców jej też się udzieliło, ale zaraz odepchnęła od siebie tę myśl, odwróciła się i poszła w stronę łąki. Nie słyszała kroków ojca, ale wiedziała, że za nią idzie. Podeszła do pierwszego stojaka, i zaczęła zdejmować suche siano. Kiedy się odwróciła, ojciec stał obok z dwiema długimi linami, które rozciągnął na ziemi. Razem ułożyli na nich siano i związali, potem ojciec zaniósł snopek do szopy.
Elizabeth stała i patrzyła w ślad za nim. Snop był tak wielki, że ojciec pod nim ginął. Dlaczego o nic więcej nie zapytał? Dlaczego jej się nie przeciwstawił i zabrał się do sprzątania siana, choć niebo takie niebieskie? Tylko tam przy szopie na chwilę ogarnęło go zwątpienie, potem jednak przyjął do wiadomości to, co powiedziała. I zawsze tak robił. Przeniknęła ją radość, że ojciec jednak wierzy.
Matka wyszła z domu, zamieniła parę słów z ojcem, zanim podeszła do Elizabeth.
Nie rozumiem, taka robota późnym wieczorem i to przy pięknej pogodzie? Ludzie gotowi pomyśleć, że nam się w głowach pomieszało.
- Niech sobie myślą, co chcą - odparła Elizabeth, zdejmując siano ze stojaka. - To my na tym zyskujemy.
Pracowali milcząc, ramię przy ramieniu, dopóki wszystkie suche siano nie znalazło się pod dachem. A wtedy nad górami pojawiły się czarne chmury.
Elizabeth czuła, że ze zmęczenia kręci jej się w głowie, kiedy tej nocy znalazła się w końcu na posłaniu. Mimo wszystko sen nie nadchodził.
Słoma chrzęściła w sienniku, rozłożonym na gołej podłodze, bo ani ona, ani siostra nie miały łóżek. Latem dobrze jest tak spać, ale zimną przez dziury w podłodze ciągnie lodowaty ziąb. Elizabeth przeniknął dreszcz na myśl o zimnej porze roku.
W ciągu dnia dużo rozmyślała nad tą klątwą i nad niewyjaśnionymi zdolnościami. Na razie nie mogła nawet marzyć, by rodzice, a zwłaszcza matka, uwierzyli w tej jej zdolności. Dlatego z ulgą przyjęła fakt, że o sianie nie było więcej mowy. I tak dobrze, że Jens jej wierzy. Przeciągała się, myśląc o ukochanym, kiedy dotykał jej ciała, pragnęła, by pieścił ją dopóki oszołomienie nie minie.
Ostrożnie, żeby nie zbudzić siostry, ściągnęła nocną koszule przez głowę. Delikatnymi ruchami gładziła własne ciało zwłaszcza w miejscach, których przedtem dotykał Jens, ale to nie to samo. O tym, co robią jej ręce, mogła sama decydować. Ręce Jensa błądziły własnymi drogami, nie podlegały jej kontroli. Już samo to było tak rozkoszne podniecające.
Maria przewróciła się na drugi bok i mamrotała coś przez sen. Elizabeth na moment wstrzymała dech. Potem pospiesznie naciągnęła z powrotem koszulę i obróciła się do ściany. Tej nocy będzie miała dobre sny, sny o ukochanym. A jutro znowu się z nim spotka. Ostatnie, co usłyszała przed zaśnięciem, to deszcz bębniący w ziemię. Jakby w niebie otworzyły się jednocześnie wszystkie śluzy.
Rano Elizabeth obudziła się z wrażeniem, jakby dopiero co zasnęła. Jednak jakiś wewnętrzny zegar alarmował, że pora wstawać. Izba była zimna i wilgotna. Elizabeth wkładała ubranie, trzęsąc się z chłodu.
Nad paleniskiem wisiał saganek z wodą i wkrótce udało jej się rozpalić pod nim ogień. To był jeden z jej głównych porannych obowiązków, matka była pod tym względem bardzo surowa. Czekając, aż woda się zagrzeje, Elizabeth przetarła zaspane oczy i usiadła przy oknie. Szara mgła wisiała nad górami, przesłaniała dachy zabudowań. Minie sporo czasu, nim taka mgła się rozproszy. Fiord, jeszcze wczoraj migotliwy, zielononiebieski, dziś wyglądał ponuro.
Wąską drogę nad brzegiem zalewała błotnista maź.
Elizabeth nadziwić się nie mogła nagłym zmianom pogody. Świat w blasku słońca jest taki piękny, a w niepogodę robi się szary i smutny. Oparła policzek o szybę i wpatrywała się w dogorywającą na parapecie muchę. Miała wyrzuty sumienia, że nie ostrzegła sąsiadów o nadchodzącym deszczu. Ale oni pewnie i tak by jej nie uwierzyli. Bo kto by słuchał jakiejś dziewczyny wieszczącej deszcz, kiedy na niebie nie ma ani jednej chmurki?
Myśli kierowały się ku Jensowi. Zaczerwieniła się na wspomnienie tego, co zrobiła wczoraj wieczorem. Zdjąć nocną koszulę i dotykać własnego ciała… tego po prostu nie wolno! Nikt nie pozwala sobie na takie rzeczy. Czy ona nie jest trochę nienormalna? Ale kogo o to pytać? Na pewno nie matkę. A gdyby nawet ktoś taki był, to jak znaleźć odpowiednie słowa?
Wzrok powędrował w stronę małego, szarego domku. Dorte. Nagle Elizabeth zesztywniała. Jakaś znajoma postać wymykała się z obejścia. To nie może być… ale kto to jest, taki podobny do Jensa? Nie, to musi być on! To Jens o brzasku skrada się z Neset do domu. Pod pachą niesie deskę. Czyli że nie była mu potrzebna! Wziął ją tylko, by ludzie myśleli, że będzie pomagał Dorte, pomyślała Elizabeth. Ten głupek! Niesie ją teraz z powrotem do Heimly.
Serce tłukło się w piersi boleśnie, krew szumiała w uszach. Nie, nie Jens i Dorte! Pospiesznie złożyła ręce i mamrotała cicho:
- Kochany Boże w niebiosach. Spraw, żeby to nie był Jens. Żeby to nie on po kryjomu wymykał się z domu Dorte.
Dobrze jednak wiedziała, że ta modlitwa nie zostanie wysłuchana. Late, na Lofotach jest widno przez całą dobę i nawet mgła, wisząca nad okolicą nie pozostawia wątpliwości - nikt prócz Jensa tak nie wygląda.
Trudno uwierzyć, że wczoraj wieczorem mógł jej tak kłamać w żywe oczy! Chciała płakać, ale oczy miała suche niczym piasek. Ciało odrętwiałe, mózg pusty. Przymknęła powieki i wyszeptała: żeby to był sen, zły sen. Żebym znajdowała się na własnym posłaniu, kiedy otworzę oczy. Ale gdyby znowu uniosła powieki, nadal widziała Jens, zdążającego, ukradkiem do Heimly. Nie mogła mieć żadnych wątpliwości - Jens spędził noc z Dorte.
Kiedy w jakiś czas potem matka wstała, Elizabeth wciąż siedziała w tym samym miejscu. Ogień na palenisku wygasł, woda ostygła.
- Nie dopilnowałaś ognia i wody na kaszę? - spytała matka zirytowana.
Elizabeth spojrzała półprzytomnie na rodzicielkę rozgarniającą węgle na palenisku. Ruchy miała szybkie i gniewne. Jak niewiele trzeba, żeby ją rozzłościć…
- Zapomniałam o tym - odparła Elizabeth krótko, wyciągnęła przed siebie zdrętwiałą nogę. Musiała długo tak siedzieć, nie dostrzegając, że czas płynie. Żołądek zaciskał się boleśnie. Tak bardzo chciała powiedzieć matce, o czym myślała, i o tym, że Jens całą noc spędził u Dorte. Żeby to jeszcze u kogoś innego, ale u Dorte, tej starej baby! Elizabeth skuliła się na ławie i objęła ramionami kolana. Było jej niedobrze. Ta Dorte mogłaby przecież być jego matką.
- Ty często ostatnio błądzisz myślami daleko do Nymark - stwierdziła marka. Brunatne włosy wiązała na karku w sztywny węzeł. Przedziałek miała taki prosty i wyraźny, że widać było skórę.
Elizabeth czuła się bezbronna wobec jej wielkiego ciała. W dzieciństwie było ono miękkie i bezpieczne, mogła się chować w objęciach matki, kiedy życie stawało się zbyt trudne. Teraz też miała ochotę tak zrobić. Wybuchnąć płaczem i opowiedzieć matce o tym, co boli. Tylko że takie zachowanie już jej nie przystoi, a i chwila jest mało odpowiednia do zwierzeń.
- Sama prosiłaś, żebym zaniosła włóczkę Ragnie - bąknęła Elizabeth.
- Wczoraj prosiłam, owszem. Ale mówię ogólnie. To pewnie za tym Jensem tak biegasz - mówiła z przekąsem matka, której w końcu udało się ponownie rozpalić ogień.
- Ale ja ci powiem, Elizabeth, trzymaj się z daleka od tych, którzy mają pieniądze i władzę. Znajdź sobie lepiej kogoś ulepionego z tej samej gliny co ty.
Elizabeth chciałaby spytać, czy tutaj nad fiordem miałaby jakiś wybór. A poza tym Jens jest przecież teraz z Dorte. Głośno powiedziała więc:
- Jens i ja bawiliśmy się razem przez tyle lat i…
Więcej nie była w stanie wykrztusić. Czuła, że płacz dławi ją w gardle. Wyglądała więc wciąż przez okno, próbując odzyskać nad sobą kontrolę. Nie patrzyła jednak ku sąsiednim dworom. Tylko nie płacz, tylko nie płacz, powtarzała sobie w duchu. Żaden mężczyzna nie jest godzien twoich łez. Jeśli z niego jest taki zdradziecki głupek, to niech sobie będzie. Dam sobie radę bez niego.
Deszcz lał przez trzy dni. Ludzie wykorzystywali ten czas na prace pod dachem i Elizabeth cieszyła się, że nie musi spotykać Jensa. Potrzebowała czasu, by oswoić się z tym, co widziała.
Był wczesny ranek, Elizabeth jak zwykle siedziała na ławie pod oknem. Za jej plecami matka przygotowywała śniadanie, gdy otworzyły się drzwi alkierza i wyszedł stamtąd ojciec z Marią. Zdarzało się dość często, że siostra w nocy budziła się, przechodziła do łóżka rodziców i tam już spała do rana. Jej brązowe, półdługie włosy były związane z tyłu.
- No wygląda, że nareszcie deszcz ustaje - stwierdził ojciec. - Ale mgła jeszcze gęsta niczym kasza. Tak, tak.
Ojciec był niewielkiego wzrostu, w dodatku ostatnio chodził pochylony, jakby krył się przed czymś, czego inni ludzie nie widzą. Włosy miał jasne jak Elizabeth, ale ciemne oczy ona musiała odziedziczyć po matce, bo ojciec miał niebieskie.
- Elizabeth, bądź tak dobra i nakryj do stołu.
Dziewczyna zrobiła, o co ją poproszono, ale poruszała się sztywno. Coś się chyba pod tym kryje. Kiedy matka nieoczekiwanie odzyskuje ten dobrotliwy głos, to zwykle ma do powiedzenia coś, czego się obawia. Zachowuje się więc, jakby chciała to oswoić, najpierw udobruchać słuchacza. Elizabeth próbowała pochwycić spojrzenie ojca, ale on odwracał twarz.
Usiedli, ojciec odmówił modlitwę i potem, jak zawsze, przez jakiś czas jedli w milczeniu.
- Elizabeth, mamy ci coś do powiedzenia. - Matka chrząknęła, nim mówiła dalej: - Znaleźliśmy ci miejsce w Dalsrud. Będziesz tam służącą.
- Od kiedy? - Elizabeth ze zdumieniem usłyszała swój głos.
- Pojedziesz na przełomie sierpnia i września.
Dziewczyna próbowała spojrzeć ojcu w oczy. Tym razem się nie odwracał. Wyczytała w jego spojrzeniu coś jakby zaproszenie. Na moment ogarnęła ją irytacja na tego człowieka. Sprawia wrażenie wycofanego, tchórzliwego. Zawsze pozwala mówić innym. Zwłaszcza matce.
- Dobrze wiesz, jak u nas teraz jest - mówiła Ane-Margrethe. - Po prostu żyjemy z dnia na dzień. Ale w Dalsrud dostaniesz dziesięć talarów, wełnę z jednej owcy rocznie, no i oczywiście jedzenie. My się nie skarżymy na jedzenie, jakie Bóg nam daje, ale mu dziękujemy, choć teraz jadamy przeważnie kaszę na wodzie i ryby. W Dalsrud będziesz się z pewnością odżywiać dużo lepiej.
Elizabeth ogarnęła złość i poczucie bezsiły. Zacisnęła zęby. Dalsrud! Nie chce jechać do Dalsrud. Chce zostać tutaj, gdzie jest jej dom. I gdzie mieszka Jens, chociaż on jest taki głupi, że składa nocne wizyty Dorte.
- Mamy dziękować Bogu za jedzenie, mamo? Czyż nie sami je zdobywamy ciężką pracą? Czyż nie powinniśmy być raczej wdzięczni sobie nawzajem? - Słowa wprost wypływały jej z ust, teraz nikt już by jej nie powstrzymał. - A tymczasem wy chcecie mnie wysłać z domu, żebym harowała dla innych ludzi. Ale to pewnie dlatego, że nie chcecie mnie dłużej oglądać.
Natychmiast pożałowała tych słów. Nigdy przedtem nie była taka zuchwała wobec rodziców. Zawsze pamiętała o nauce z dzieciństwa: „Czcij ojca swego i matkę swoją”.
- Dość! - Ane-Margrethe uderzyła pięścią w stół. - Nie bądź taka bezczelna! Idziesz do jednego z najlepszych miejsc w okolicy. Twoja niewdzięczność…
- No dobrze, już dobrze - Andres spokojnie położył rękę na dłoni matki.
Elizabeth miała łzy w oczach.
- Dziękuję za jedzenie. Pójdę do obory - powiedziała, zatrzaskując za sobą drzwi.
- Przecież nawet nie zjadła kaszy - narzekała matka.
Maria siedziała i uklepywała swoją porcję łyżką.
- Elizabeth i Jens robią tak - złożyła wargi w ciup i cmoknęła w powietrze. Elizabeth zdążyła jeszcze posłać jej ostrzegawcze spojrzenie.
W oborze złość przemieniła się w strach. Ostrożnie otworzyła drzwi i przygotowała się na spotkanie kolejnego upiora. Serce tłukło się jej w piersi. Ale czekały ją tu tylko życzliwe poklepywania kóz z ciężkimi od mleka wymionami. Stała przez dłuższą chwilę, póki oczy nie przywykły do mroku i serce się trochę uspokoiło. Potem pospiesznie sprzątnęła w oborze. Kiedy doiła kozy, myśli wciąż niespokojnie krążyły w głowie.
Jens spędził noc z Dorte, a ona sama ma rozpocząć pracę w Dalsrud. Chociaż mimo wszystko miała szczęście, że mogła tak długo pozostać w domu. Dzieci z biednych rodzin często oddawano na służbę w innych dworach już w wieku pięciu, sześciu lat. Najpóźniej opuszczało się zwykle dom zaraz po konfirmacji. Gila w gardle narastała, Elizabeth z trudem przełykała ślinę.
Gdyby tylko między nią i Jensem wszystko układało się dobrze, łatwiej by jej było wyjeżdżać. Teraz będzie musiała się z nim spotkać, żeby powiedzieć mu o Dalsrud, i o tym, co widziała dziś rano.
Raz po raz rzucała lękliwe spojrzenia ku drzwiom, czy przypadkiem nie ukaże się w nich Lina-Laponka. Z ulgą odstawiła wiadro i wyszła na światło dzienne. Mlekiem zajmie się matka.
Elizabeth szczelniej otuliła się kurtką w chłodnym morskim powietrzu i poprowadziła zwierzęta na pastwisko. Pachniało świeżo skoszoną, mokrą trawą. Na łące należącej do Heimy widziała stojaki pokryte brunatno-żółtym, ociekającym wodą sianem. Kozy same odnajdywały drogę, skubiąc to tu, to tam jakieś źdźbła. Ona też znalazła kępę czarnych jagód, nazbierała owoców i wepchnęła je sobie do ust.
Szła wąską ścieżką, wijącą się u stóp góry. Za domem Dorte na moment przystanęła. Wściekła i przygnębiona pozwoliła łzom płynąć.
- Ty brudna babo - powtarzała szeptem, idąc dalej.
Kiedy dotarła do Ura, opadła na mokry mech i szlochała tak, że cała się trzęsła. Co Dorte i Jens będą robić, kiedy ona wyjedzie do Dalsrud? Co właściwie robili tej nocy? Myśli przelatywały przez głowę niczym błyskawice. Całowali się? Boże, czy całowali się tak, jak Jens ją nauczył, z językiem? Czy dotykali się nawzajem? Czy są w sobie zakochani? Nie, Dorte nie może kochać Jensa, bo jest na to za stara. To tak samo głupie, jakby rodzice Elizabeth mieli być w sobie znowu zakochani.
Trochę ją to uspokoiło płacz ucichł. Wolno powlokła się nad rzekę i obmyła twarz. Ocierała ją rękawem i głęboko wciągała powietrze. W końcu poczuła się lepiej. Zawróciła i ruszyła w drogę powrotną. Kiedy mijała stojące nieopodal powietrze. W końcu poczuła się lepiej. Zawróciła i ruszyła w drogę powrotną. Kiedy mijała stojące nieopodal stare zabudowania, przeniknął ją dreszcz.
Ludzie mówią, że w tym opuszczonym drewnianym domu straszy. Kiedyś była to zagroda komornicza należąca do dworu Heimly. Ale komornik się powiesił, a jego żona wyprowadziła. Teraz ludzie gadają, że ten komornik straszy i nikt nie chce tu mieszkać.
Pobiegła kawałek w dół, dopóki nie straciła obejścia z oczu, potem przystanęła i zaczęła się zastanawiać. Musi dzisiaj porozmawiać z Jensem. Jens, widziałam, jak wychodziłeś wcześnie rano od Dorte. Co to znaczy? Tak powinna zapytać.
A on odpowie, uśmiechając się i głaszcząc ją po policzku: nie mogłem spać, bo myślałem o tobie… siedziałem na dworze, kiedy Dorte zawołała, że potrzebuje pomocy przy noszeniu wody do obory, bo rozbolały ją plecy.
Wiesz, Dorte jest stara i schorowana. Bardzo się już posunęła w latach.
Potem Elizabeth spyta, co robił z deską. Szukała jakiegoś rozsądnego wyjaśnienia i w końcu je znalazła: Jens z pewnością powie, że ją znalazł.
Elizabeth skrzywiła nos na te swoje głupie rozważania. Wzruszyła ramionami i pomyślała, że wkrótce Jens wszystko naprawdę wytłumaczy. Sprawy znowu się ułożą. Nagle przestała rozumieć, czym się tak przejmuje.
Lekkim krokiem ruszyła przed siebie, a ostatni kawałek przebiegła ze śmiechem.
Zobaczyła Jensa nad wodą, wykopywał z piasku robaki.
Wiedziała, że nie każdy może się tego nauczyć, że to specjalna sztuka, bo robaki szybko wpełzają z powrotem pod kamienie. Obok szopy na łodzie zderzyła się z Jakobem, przybranym ojcem Jensa.
- Dzień dobry, Elizabeth. Co to tak biegasz rano po okolicy?
Elizabeth dygnęła, rzucając ukradkowe spojrzenia w stronę Jensa. On zauważył ją i pomachał ręką na powitanie, ale nie przerywał pracy.
- No bo wyprowadzałam zwierzęta na pastwisko - wyjaśniła Jakubowi.
- A, no tak - mruknął, siadając na progu szopy i drapiąc się po brodzie. - Tak, zwierzęta.
Elizabeth nie bardzo go już słuchała. Dotarło do niej tylko, jak mówi, że ich zwierzęta dzisiaj wyprowadziła Ragna, jego żona. Elizabeth niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę w nadziei, że Jakob wkrótce skończy, a ona będzie mogła się pożegnać i pójść do Jensa. Nauczono ją, że bardzo nieładnie jest przerywać dorosłym.
Zajrzała do wnętrza szopy. Na ścianach wisiało tam mnóstwo sieci na ryby. O takich sieciach jej ojciec mógłby tylko pomarzyć. Pod sufitem ulokowano dwa nowe wiosła i cztery używane. Szopie znajdowały się też deski. Może to materiał na trumnę, zastanawiała się Elizabeth. Ludzie często mają takie rzeczy gotowe do użytku. Skrzynia na podłodze była zabrudzona krwią i rybimi odpadkami. Pachnie tu smołą i wodorostami, pomyślała.
Jakob wciąż coś mówił, w pewnej chwili napotkała spojrzenie jego ciemnobrązowych oczu, skinęła głową i uśmiechnęła się, a on odpowiedział jej tym samym. Jaki on miły, przyszło jej do głowy. Dużo sympatyczniejszy niż Ragna.
Na wodach fiordu kołysała się łódź z dwoma mężczyznami. Czyścili ryby, bo mewy wrzeszczały i kłębiły się nad wodą.
Docierała do niej spokojna opowieść Jakoba:
- To był wielki chwalipięta, ten facet. Jak myślisz, co mi odpowiedział, kiedy spytałem, ile sztuk bydła ma w oborze? Musiałabym policzyć, odparł. Potem zaczął: to jest jedno, a tam są dwa… i tam są dwa… - a tak naprawdę miał wszystkiego dwie sztuki! - Jakob wybuchnął głośnym śmiechem. - Tak, to był bardzo zabawny człowiek.
W końcu wstał i przeciągnął swoje wielkie ciało.
- No, trzeba wracać do roboty. Pozdrów tatę.
Elizabeth dygnęła i uśmiechnęła się, a Jakob odszedł w stronę domu Jens oparł się na łopacie i przywoływał ją gestem.
- Jakob dzisiaj wyjątkowo gadatliwy - stwierdził, kiedy do niego podeszła.
Elizabeth przytaknęła. Jens zawsze mówił o swoich przybranych rodzicach po imieniu. Widocznie nie wydawało mu się naturalne mówić o nich mama i tata.
Chrząknęła, zanim zaczęła mówić:
- To co, pomogłeś Dorte? - spytała.
Jens rozejrzał się wokół rozbieganym wzrokiem, wbił szpadel w piasek i odgarnął ręką jasną grzywkę.
- Tak, pomogłem - przytaknął, popatrzył na przesłaniającą góry mgłę i dodał:
- A tu nagle ten deszcz. Mam nadzieję, że siano nie zgnije.
Elizabeth poczuła, że serce zamiera jej w piersi. Nie tak wyobrażała sobie spotkanie z Jensem.
Chciała wypytać dokładniej o Dorte, ale odwaga ją opuściła.
- Dostałam pracę w Salsrud - powiedziała zamiast tego.
Jens wypuścił szpadel z rąk i zrobił krok w jej stronę.
- W Dalsrud? Dlaczego… chciałem powiedzieć…
- Mam już szesnaście lat - przerwała mu Elizabeth. - Zima była ciężka, potrzebujemy pieniędzy. Dostanę dziesięć talarów za rok i wełnę z jednej owcy.
- Dziesięć talarów? - Jens gwizdnął przeciągle. - To mnóstwo pieniędzy.
Elizabeth poczuła bolesne rozczarowanie. To jemu chodzi tylko o pieniądze? Nie jest mu przykro, że Elizabeth wyjeżdża? Ale skoro on jest taki, to ona też będzie.
Dlatego odparła buńczucznie:
- Przepracuję tam ze cztery lata, to będę mogła kupić sobie taki dwór - wskazała głową w stronę Nymark.
- Cztery lata? - głos Jensa zabrzmiał piskliwie. - Chyba nie masz zamiaru siedzieć tam cztery lata?
Elizabeth obojętnie wzruszyła ramionami, ale patrzyła w inną stronę, odpowiadając.
- Może. Kto wie?
Jens kręcił głową.
- Kiedy jedziesz? - Spytał w końcu.
- Na przełomie sierpnia i września.
- A przyjedziesz do domu na Boże Narodzenie.
- Nie wiem. - Elizabeth przygryzała wargę. Nie czuła się już taka dzielna. Objęła się rękami i wstrzymała oddech. To zwykle pomaga powstrzymać płacz jakby łagodzi tę gulę w gardle. Myśli o tym, że Jens będzie pomagał Dorte nosić wodę, wydały jej się teraz po prostu głupie.
- Tyle chciałbym ci powiedzieć, zanim wyjedziesz. - Jens podszedł i położył rękę na jej ramieniu.
- Naprawdę? - Elizabeth patrzyła na niego wyczekująco.
Cofnął rękę i wsunął ją do kieszeni.
- Nie teraz. To znaczy… chciałem powiedzieć, że teraz byłoby mi łatwo to mówić.
- Czy to ma coś wspólnego z Dorte? - spytała nagle Elizabeth. Kolor twarzy Jensa zmienił się ze złocistobrązowego na czerwony, Elizabeth widziała, że chłopak zesztywniał, patrząc równocześnie gdzieś ponad jej ramieniem.
Odwróciła się. Ku kamienistemu brzegowi szła Dorte.
Elizabeth najchętniej by uciekła, ale nogi miała jak z ołowiu. Dorte zauważyła ich, skinęła głową, a piegowate policzki pokryły się rumieńcem.
Powinnam coś powiedzieć, pomyślała Elizabeth, ale nie była w stanie wykrztusić ani słowa. Kącikiem oka widziała, że Jens skrobie stopą w złocistobiałym piasku. Tam gdzie wykopywał robaki, piasek był czarny, pomieszany z gliną.
- Popłyniesz ze mną zarzucić liny? - spytał.
Elizabeth słyszała, że jego głos brzmi jakoś inaczej.
Wciąż wpatrywała się w Dorte, która sypała morski piasek do wiadra. Pewnie będzie nim szorować podłogę, pomyślała Elizabeth.
Dorte ponownie skinęła głową, przechodząc obok, ale nie patrzyła im w oczy. Nieco wyżej na drodze spotkała Rangę. Dopiero teraz Elizabeth zdała sobie sprawę, że istnieje wielka różnica między kobietami we wsi. Ranga była koścista, gładko zaczesane włosy wiązała na karku w węzeł. Dorte miała włosy rude, zaplecione w długi warkocz. Jej piersi były wielkie, talia szczupła, a biodra okrągłe. Elizabeth popatrzyła w dół na swoje chude, nie do końca rozwinięte ciało. Ze złością stwierdziła, że wciąż ma na sobie fartuch, którego używała w oborze.
- Popłyniesz ze mną zarzucić liny? - Powtórzył Jens za jej plecami.
Elizabeth odwróciła się, płacz dławił ją w gardle, gdy mówiła:
- Nie, nie popłynę. W domu czeka na mnie robota.
Ruszyła przed siebie. Pospiesznie, unosząc rękami spódnicę. Zachowanie Jensa i Dorte nie pozostawiało żadnej wątpliwości: oni spędzili tę noc razem.
- Elizabeth, zaczekaj! - zawołał, biegnąc za nią. - Możemy spotkać się wieczorem za szopą? - spytał cienkim głosem.
- Nie! - Musiała długo chrząknąć, zanim mogła mówić dalej. - Mama usłyszała, że wychodzę z domu wieczorami. Poza tym mam tyle roboty w ciągu dnia, że nie starcza mi na to czasu - kłamała. Potem pobiegła do domu, a Łazy spływały jej po policzkach.
Wkrótce nadszedł dzień wyjazdu. Matka pomogła jej zapakować tych trochę rzeczy, które miała zabrać ze sobą do Dalsrud. Posiadała niewiele. Kilka ubrań na zmianę i domową postyllę. W kartonowej walizce, która ojciec kupił na targu rzeczy używanych, zostało jeszcze dużo miejsca. Na samym wierzchu Elizabeth położyła przybory do pisania, które dostała od Jensa.
Nie spotykali się często. Wprawdzie Jens wieczorami rzucał małe kamyki w okno izdebki, w której spała Elizabeth, ona jednak udawała, że nie słyszy. Jego zdrada była zbyt wielka i zbyt ciężka, by mogła mu wybaczyć i udawać, że nic się nie stało. Byli przyjaciółmi, później się w sobie zakochali. Teraz czasami Elizabeth wątpiła, czy rzeczywiście go kochała. Myśl o tym przerażała ją, ale skoro smutek i zazdrość zmieniły się w złość, łatwiej jej będzie wyjeżdżać.
Któregoś popołudnia Jens przyszedł do Nymark i podarował jej przybory do pisania.
- Może, gdybyś miała czas, napiszesz do mnie kilka słów - wyjąkał.
Elizabeth przyjęła prezent bez słowa, ale w sercu czuła chłód. Pisać, pomyślała. Po co? Jens ma przecież Dorte…
- Sam to kupiłem w karmiku Abrahama - wyjaśnił Jens.
- Dziękuję - skwitowała Elizabeth, ale nie obiecała, że do niego napisze.
Kiedy już wychodził, długo marudził przy drzwiach.
Najwyraźniej chciał, żeby ona też wyszła na dwór, to mogliby porozmawiać bez świadków. Elizabeth jednak udawała, że nie rozumie jego intencji, zajęta pracą. W końcu nie mógł już dłużej zwlekać, musiał iść, z uszami po sobie.
Elizabeth nie czuła się z tym dobrze, udawała twardszą niż jest.
Matka, która tak nagle i stanowczo poinformowała ją o miejscu w Dalsrud, teraz całkiem się zmieniła. Z płaczem tuliła Elizabeth do siebie.
- Obiecaj mi, że będziesz się zachowywać porządnie, tak, byśmy nie musieli się za ciebie wstydzić. I dbaj dobrze o siebie.
Elizabeth obiecała jej po raz chyba setny.
- Jak już będziesz tam jakiś czas, to zapytaj, czy nie mogłabyś dostać paru dni wolnych na święta - mówiła matka dalej. - My nie mieliśmy odwagi wspomnieć o tym Dalsrudwi, kiedy umawialiśmy się w sprawie twojej pracy.
- Dobrze, zapytam - obiecała Elizabeth. - A jak tylko czegoś się dowiem, to zaraz dam wam znać. Opowiem wam też, jak mi tam jest.
W końcu uściskała Marię, po czym razem z ojcem wsiadła na furkę. Pożyczyli wóz i konia od Jakoba. Na razie nie bardzo go potrzebował w gospodarstwie. Raz może się obejść.
Elizabeth była bardzo dumna, że jadą tak wozem jak jacyś bogaci ludzie. Tylko brak wprawy ojca w powożeniu mógłby ich zdradzić. Miała nadzieję, że skoro oboje z ojcem mają na sobie niedzielne ubrania nikt nie uzna ich za biedaków.
Jechali długo, ale Elizabeth cieszyła się wszystkim, co widzi. Na tych drogach bywała rzadko lub zgoła nigdy.
Spotykali dwory naprawdę okazałe, o wiele większe nawet niż Heimly. Budynki malowane na biało, kryte dachówką. Obory były tu większe i w ogóle więcej zabudowań niż w Heimly. Raz po raz jednak widziała też małe, zniszczone zagrody komornicze - domki o jednym okienku, kryte torfem.
- Tato, ja jestem bardzo zadowolona - oznajmiła nagle.
Ojciec bez słowa skinął głową.
- To jasne, że będę za wami tęsknić - ciągnęła dalej Elizabeth. - Ale pomyśl, ile nowin będę miała do opowiadania, kiedy znowu przyjadę do domu! I ile wspaniałych rzeczy poznam, przeżyję… - przez chwilę siedziała w milczeniu, potem mówiła dalej: - Będę pracować z całych sił, najlepiej jak potrafię, tao. I zawsze poproszę o pożyczenie żelazka, żebym mogła uprasować wszystkie swoje ubrania po praniu.
Miała zamiar opowiedzieć, że mama to nawet jej majtki uprasowała, zanim włożyła je do walizki, ale powstrzymała się. O takich sprawach nie rozmawia się z mężczyznami. Poza tym nie tak znowu wiele kobiet chodzi w prawdziwych majtkach. Uważają, że to męskie i grzeszne. Kobiety najchętniej używają czegoś takiego, co przypomina nogawki spodni, przypinają je do paska wokół bioder, jeśli w ogóle noszą majtki. Mama jednak uważa, że prawdziwe majtki są bardzo ciepłe, a nikt nie musi wiedzieć, co dziewczyna ma pod spódnicą.
- Niedzielną suknię od razu powieszę, żeby się nie gniotła - oznajmiła zamiast tego. O tylu sprawach chciała porozmawiać z ojcem, ale dała spokój. On siedział pogrążony we własnych myślach.
- Tylko dbaj o siebie jak najlepiej, Elizabeth. Chociaż pochodzisz ze skromnych warunków, nie jesteś mniej warta niż inni. Pamiętaj o tym - rzekł ojciec z naciskiem.
Zdumiały ją te poważne słowa. To takie niepodobne do ojca.
Powtórzył raz jeszcze: - Obiecujesz mi?
- Obiecuję - rzekła, kiwając głową. Potem skręcili na drogę prowadzącą do Dalsrud.
Elizabeth znieruchomiała w napięciu, patrząc z bliska na wielki, pomalowany na biało dom. A co będzie, jeśli jej tu nie polubią? Ciekawe jak też wyglądają pokoje? Nagle ogarnęła ją panika. Nigdy jeszcze nie była wewnątrz takiego wielkiego i pięknego domu. A jeśli nie poradzi sobie z obowiązkami i zostanie przepędzona z dworu? Co powiedzieliby ludzie, jak rodzice by to przyjęli?
Kiedy furtka zatrzymała się na dziedzińcu, ona siedziała, nie mając siły się ruszyć. Ledwo zauważyła, że ojciec zeskoczył i coś do niej powiedział. Chcę wracać do domu, pomyślała, rzucając pospieszne spojrzenie w stronę domostwa. Przepełniał ją okropny strach. Miała wrażenie, że dom szczerzy do niej zęby i mówi, że nie ma odwrotu. Koronkowe firanki w oknach i piękne kwiaty to rzeczy mające zwabić ją do środka.
Przymknęła na chwilę oczy i głęboko wciągnęła powietrze. To, oczywiście, tylko gra wyobraźni bo jestem przerażona i zdenerwowana, powtarzała sobie. Coś przyciągało jej wzrok ku jednemu oknu na strychu. Nagle serce podskoczyło jej w piersi jak szalone. Jakaś młoda kobieta patrzyła prosto na Elizabeth. Spojrzenie było natarczywe, kobieta miała woskowo białą skórę o delikatnej, niebieskiej poświacie. Elizabeth zadrżała, pomyślała, że ta pani musi być chora. Może za mało przebywa na świeżym powietrzu? Kobieta wolno pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć: wracaj do domu, Elizabeth. Pamiętaj, że cię ostrzegałam, to twoja ostatnia szansa!
- Mogę ci pomóc? - spytał jakiś głos tuż obok Elizabeth.
Dziewczyna podskoczyła. Jakiś mężczyzna, chyba dwudziestoparoletni uśmiechał się do niej. Włosy miał co najmniej tak samo czarne jak oczy. Jeden przedni ząb zachodził trochę na drugi, zauważyła Elizabeth; uznała, że to bardzo ładne. Serce biło głośno, kiedy kręciła głową, zsiadając z wozu bez pomocy. Za nic na świecie nie przyjęłaby jego ręki po to, by pomógł jej zsiąść z wozu jak jakiejś eleganckiej pannie.
- Krystian Dalsrud - powiedział, wyciągając rękę.
- Elizabeth Andersdatter - wymamrotała, dygając.
- Zdaje mi się, że cię przestraszyłem- mówił mężczyzna.
- Nic nie szkodzi - odparła cicho. - Taka byłam zajęta widokiem tej pani na strychu… ona nie wygląda na całkiem zdrową.
Krystian zmarszczył brwi.
- Chora pani na strychu? - powtórzył. Potem roześmiał się cicho. - Musiałaś widzieć Nikoline. To nasza pokojówka.
W tej samej chwili podszedł ojciec i wyciągnął rękę na powitanie. Wymieniali uprzejmości.
- Och, teraz powinniście spotkać się z gospodarzem.
Zaraz pokażę wam drogę. Ojciec pracuje w swoim kantorze - objaśniał Krystian.
W drzwiach spotkali jedną ze służących. Kiwnęła im krótko głową na powitanie, a Krystian przedstawił ją jako Helene. Elizabeth spojrzała na nią pospiesznie. Dziewczyna mogła być trochę starsza od niej, miała pełne kształty, ale nie była gruba. Rude włosy zaplatała w długi warkocz, z którego wymykały się luźne kosmyki. Helene nie wyglądała na zaniedbaną, może tylko trochę nieporządną. Uśmiechnęła się za to do Elizabeth ciepło.
- Miło cię powitać.
- Dziękuję, mnie też - powiedziała Elizabeth z nadzieją, że wkrótce poznają się lepiej.
W końcu stanęli przed drzwiami kantoru Leonarda Dalsruda, jego nowego gospodarza, i Elizabeth ponownie ogarnął przejmujący strach.
Gospodarz siedział za wielkim biurkiem, ale na och widok natychmiast wstał.
- To jest Elizabeth Andersdatter i jej ojciec, Anders Mekkelsen - oznajmił Krystian i natychmiast zniknął.
Znowu nastąpiły uściski dłoni i wypowiadano jakieś nieważne słowa, w końcu poproszono ich, by usiedli. Elizabeth siedziała z rękami złożonymi na podołku i rozglądała się ukradkiem wokół. W wielkich oknach wisiały ciężkie zasłony, a naprzeciwko, przy dłuższej ścianie stały dwa głębokie fotele i mały okrągły stolik. Zauważyła, że leży tam fajka, a obok popielniczka. A więc gospodarz pali. A wiadomo, że tytoń jest bardzo drogi! Krótsza ściana pokryta była od podłogi po sufit półkami pełnymi książek. Boże, że też widzę tyle książek, pomyślała zdumiona.
- Tutaj mam gotowy kontrakt - głos Leonarda wyrwał ją z zamyślenia. - Trzeba tylko podpisać. Podsunął im arkusik. Jakie on ma grube, białe palce, zdziwiła się Elizabeth, rzucając pospieszne spojrzenie na gospodarza. Miał czerwoną twarz, jakby długo przebywał na słońcu. Brzuch sterczał pod piękną błyszczącą kamizelką. Włosy były koloru żółtoblond. Nie jasne, jak włosy Elizabeth, ale brudnożółte. Pewną ręką Elizabeth wypisała swoje nazwisko, po dziecinnemu dumna z tego, że ma taki ładny charakter. A poza tym gospodarz dowiedział się, że umie pisać.
Leonard Dalsrud pociągnął za sznurek dzwonka, wiszący na ścianie.
- Pewnie chcielibyście coś zjeść po takiej długiej podróży? - spytał.
- Dziękuję za zaproszenie - odparł Anders - ale myślę, że powinienem niezwłocznie wracać do domu.
Elizabeth pokręciła przecząco głową, kiedy gospodarz spojrzał na nią pytająco. Miała mdłości ze zdenerwowania i od tej jakiejś grozy, otaczającej dom, w którym się znalazła, i z pewnością nie przełknęłaby ani kęsa.
Wkrótce potem zapukano do drzwi i weszła Helene.
Tym razem dygnęła Ledo dostrzegalnie.
- Pan gospodarz dzwonił? - spytała bezbarwnym głosem.
- Tak, zajmij się teraz Elizabeth. Pokaż jej wszystko i naucz zajęć, które będzie wykonywać. Zresztą będziecie mieszkać w jednym pokoju. No, dobrze, sama wiesz najlepiej, co robić. - Roześmiał się rubasznie, a potem jeszcze uśmiechał do wszystkich po kolei. Andres i Elizabeth odpowiadali niepewnymi uśmiechami, Helene natomiast zachowała powagę.
Po kilku uprzejmych słowach pożegnania Andres wstał. Elizabeth dygnęła przed gospodarzem i wyszła z ojcem. W milczeniu patrzyła, jak wsiada na wóz. Ojciec popatrzył na nią z miłością i leciutko uniósł dłoń w geście pożegnania, po czym cmoknął na konia. Furka wyjechała z dziedzińca w Dalsrud. Elizabeth stała i nieustannie mrugała. Ma szesnaście lat. Nie powinna płakać.
- Boisz się tego, co cię czeka? - spytała Helene. Wyszła za Elizabeth i stała kawałek za nią, gdy dziewczyna żegnała się z ojcem.
Elizabeth przytaknęła.
- Nie powinnaś - pocieszała Helene. - To całkiem zwyczajna praca - sprzątanie, opiek nad zwierzętami. Zresztą przez cały czas będziesz pracować ze mną, wszystko się ułoży, zobaczysz. A teraz chodźmy do kuchni, żebyś przywitała się z pozostałymi domownikami.
Pośrodku dłużej izby stał długi stół. Przy jednym końcu siedziała dziewczyna o żółtych włosach pod białym czepeczkiem. Obok niej chłopiec, może dwunastoletni, a przy piecu stała rosła, tęga pani około sześćdziesiątki i przygotowywała obiad. Pachniało mięsem. Solony, mięsem. Kiedy ja ostatnio jadłam coś takiego? - zastanawiała się Elizabeth.
- Przywitajcie się z Elizabeth, to nasza nowa służąca - oznajmiła Helene. - Tam przy końcu stołu siedzi Nikoline - mówiła dalej, wskazując dziewczynę o żółtych lokach. - Dalej siedzi Ole, a to jest Gurine.
Tęga pani imieniem Gurine podeszła i ujęła rękę Elizabeth w obie dłonie.
- Mam nadzieję, że będziesz się u nas dobrze czuć. Ja w każdym razie zrobię wszystko, żeby tak było. Wiem, że niełatwo jest znaleźć się w całkiem nowym miejscu.
Elizabeth uśmiechnęła się, poczuła, że zalewa ją fala ciepła i dobroci dla tej kobiety. Potem skierowała wzrok w stronę Nikoline i skuliła się. Blada, szczupła twarz tamtej wyrażała czystą wrogość, dziewczyna wpatrywała się zmrużonymi oczyma w Elizabeth.
- Aha, to ty jesteś ta nowa do obory - wycedziła przez zęby, mierząc ją od stóp do głów.
Elizabeth czuła, jak te słowa ją ranią, ale odpowiedziała spokojnie:
- W oborze z pewnością dam sobie radę, ale chyba i w domu znajdą się dla mnie jakieś obowiązki? - Zdziwiła się, jak dziwnie tamta dziewczyna mówi, ale nie skomentowała tego.
Nikoline przewracała oczami.
- Jakie obowiązki miałyby na ciebie czekać tutaj w domu? Noszenie torfu i szorowanie podłogi? Nie, najlepiej pasujesz do obory. - Nikoline potrząsnęła głową, a potem poprawiła swoje loki.
- Czy to ty nosiłaś do tej pory torf i szorowałaś podłogi? - spytała Elizabeth, czując, że dławi ją złość.
Kiedy Nikoline otworzyła usta, żeby się odciąć, przerwała jej Helene: - Moim zdaniem powiedziałaś już dość, Nikoline. Chodź, Elizabeth, pokażę ci nasz pokój. Zanim opuściły kuchnię, jeszcze jedna myśl przemknęła przez głowę Elizabeth. To nie była Nikoline, tak kobieta, którą widziała w oknie strychu.
- Nie powinnaś się przejmować tym, co mówi Nikoline - tłumaczyła Helene, kiedy znowu znalazły się na szerokim korytarzu. - Ona jest taka wobec wszystkich. Pochodzi z okolic Bodo, ale była przez jakiś czas w Christianii i uczyła się tam prowadzenia gospodarstwa, eleganckiego gospodarstwa, jak to ona podkreśla. Od tamtej pory próbuje mówić miejskim językiem, ale wygląda to dość żałośnie. Jest tutaj pokojówką. Całymi dniami podlizuje się gospodarzowi i jego synowi. Poza tym każdą osobę w spódnicy traktuje jako zagrożenie. Na szczęście wygląda na to, że ty potrafisz odpyskować.
Skręciły w mniejszy korytarz a potem szerokimi schodami weszły na górę.
- Jakie zagrożenie ona mogłaby widzieć we mnie? - spytała Elizabeth.
- Nikoline boi się, że Krystian mógłby spojrzeć na ciebie dwa razy. Ona sama jest taka w nim zakochana, że wprost nie wie, co robić.
- A on w niej też? - spytała Elizabeth.
- Wcale nie. Tylko że Nikoline nie może zrozumieć, że jemu nigdy nie będzie na niej zależało. Mimo wszystko to syn bogatego gospodarza, a ona zwyczajna służąca. Tutaj jest nasz pokój. - Helene wskazała ręką. - Tu będziesz spać, a to jest moje łóżko.
Elizabeth weszła do małego pokoiku ze skośnym sufitem. Maleńkie okienko wpuszczono do pokoju wątły strumień światła. Na ścianach były haczyki na ubrania. Elizabeth przeciągnęła dłoń po oparciu łóżka, poczuła przyjemny skurcz żołądka. Pomyśleć, że po raz pierwszy w życiu będzie sypiać w łóżku.
- Bardzo się cieszę, że się do nas sprowadziłaś - powiedziała Helene. - Poprzednia dziewczyna, która tu pracowała, odeszła trzy miesiące temu. Wychodzi za mąż.
- A jaka jest pani? - spytała Elizabeth.
- Ona nie żyje - odparła Helene. - Nie wiedziałaś tego?
- Nie - rzekła Elizabeth, czując, że nie mówi prawdy.
Bo zrozumiała wszystko, choć nikt tego nie powiedział.
A w następnym momencie wiedziała również, co Helene teraz powie: że żona Leonarda zmarła na płuca. Wydało jej się to okropne, jakby owionął ją zimny cmentarny wiatr.
- Gospodyni zachorowała na płuca i umarła rok temu.
To było straszne. Bardzo nam jej brakuje, była wyjątkowo miłą kobietą.
Elizabeth słyszała, że Helene mówi dalej, ale słowa do niej nie docierały. To, że przewidziała, co Helene powie, było zupełnie nowym przeżyciem. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie doświadczyła. Przewidzieć deszcz, albo „zobaczyć” zabłąkane owce, to jedna sprawa. Ale to tutaj wydawało się przerażające. Z pewnością to zwykły przypadek, pomyślała, pragnąc odepchnąć od siebie nieprzyjemne myśli. Może ktoś kiedyś o tym wspomniał?
- Czy pracują tu jeszcze jacyś ludzie, oprócz tych, których spotkałam w kuchni? - spytała, mając w świeżej pamięci panią w oknie strychu.
Helene przecząco pokręciła głową.
- Nie, ale są zagrodnicy, którzy też pomagają i od czasu do czasu wynajmuje się ekstrapomoc. Ale teraz zdejmij tę ładną sukienkę i włóż coś innego, to opowiem ci więcej o twojej pracy.
W tym oknie to pewnie widziałam jakąś wynajętą służącą, pomyślała Elizabeth, wkładając brązową codzienną sukienkę.
- Masz narzeczonego? - spytała, żeby coś powiedzieć.
- Nie - odparła Helene krótko i Elizabeth odniosła wrażenie, że Helene musiała przeżyć coś bolesnego z powodu mężczyzny. Postanowiła nie drążyć tego tematu, kiedy obie wyszły na dwór.
Helene oprowadziła ją po obejściu, pokazała spichlerz, obory, szopy na siano i pralnię. Niemal kręciło jej się głowie od oglądania tych wszystkich wspaniałości, zwłaszcza spichlerza wypełnionego beczkami z solonym mięsem, suszonymi owczymi udźcami rozwieszonymi pod sufitem, stosami podpłomyków, płaskich chlebków, masła i serów. W oborach zwierzęta stały gęsto jedno przy drugim. Krowy i kozy, dwa konie, świnie i kury.
- Owce nie wróciły jeszcze z górskich pastwisk - tłumaczyła Helene, wskazując na puste zagrody.
- Pewnie będziemy musiały po nie pójść - rzekła Elizabeth.
- Nie. Do naszego dworu należy pięć komorniczych zagród, ludzie stamtąd przyprowadzają owce. My w każdym razie tej pracy unikniemy. Teraz pokażę ci jeszcze szopę z torfem. Nosimy torf na zmiany, Ole i ja. A teraz ty się też do nas przyłączysz. Torf przynosi się dwa razy dziennie. Po obiedzie i wieczorem.
Elizabeth kiwała głową, próbując zapamiętać wszystko, co Helene mówi.
Kiedy wyszły z szopy, prawie zderzyły się z Leonardem i Krystianem. Elizabeth dygnęła, spoglądając to na jednego, to na drugiego, niepewna, co powinna powiedzieć i jak w ogóle ma się zachować.
Leonard pomógł jej wybrnąć z trudnej sytuacji.
- No, Elizabeth, myślisz, że będziesz się dobrze czuła w Dalsrud?
- Jestem pewna, że tak - odparła, choć dręczyły ją wątpliwości. Pierwsze wrażenie z tego dworu nie było najlepsze.
- A ja będę się tobą opiekował - mówił dalej Leonard i poklepał ją po ramieniu. - Teraz jednak panienki muszą mi wybaczyć. Czeka mnie praca. - Uśmiechnął się i poszedł w stronę domu.
- Przywitałaś się już z pozostałymi domownikami? - spytał Krystian.
Elizabeth przytaknęła.
- Gurine robi bardzo miłe wrażenie.
- O tak, to sama dobroć. Przyszła do Dalsrud na długo przed moim urodzeniem - opowiadał Krystian.
- Czy dwór jest bardzo stary? - spytała Elizabeth. Była zachwycona, że Krystian patrzy na nią, kiedy z nią rozmawia. Głos miał niski, bardzo spokojny. Oczy czarne niczym głębokie studnie.
- Zbudował go mój dziadek w 1802 roku.
- To sześćdziesiąt osiem lat temu - powiedziała Elizabeth.
- Jak ty szybko liczysz - uśmiechnął się Krystian, a Elizabeth pokraśniała, słysząc pochwałkę. Szukała pospiesznie jakiegoś tematu do rozmowy. Było jej miło, że syn takiego bogatego człowieka poświęca jej uwagę.
- Macie tu największą szopę na łodzie, jaką kiedykolwiek widziałam. - Rzekła, wskazując głową w stronę fiordu. Jest o wiele większa niż szopa Jakoba, pomyślała. I pewnie mają tam wiele dużych łodzi.
Krystian nie spuszczał z niej wzroku, uśmiechnął się i rzekł:
- Chętnie bym ci opowiedział więcej o naszym dworze, ale Gurine czeka na nas z obiadem.
- Będziesz dzisiaj jadł z nami? - spytała Helene.
Elizabeth poczuła dziwny niepokój. Pomyśleć, że mogłaby siedzieć przy tym samym stole co syn gospodarza!
- Nie, dzisiaj dotrzymam towarzystwa ojcu.
Kiedy się rozstawali, jeszcze raz spojrzał na Elizabeth.
- Mam nadzieję, że wkrótce nadarzy się okazja, bym mógł cię przewieźć łodzią.
Poczuła, że cała twarz jej czerwienieje. Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu, musiała przyznać, że Krystian jest bardzo miły.
W kuchni wszystko było już gotowe, z daleka czuło się zapach peklowanego mięsa. Elizabeth rozkoszowała się każdym kęsem. Naprawdę nie umiała sobie przypomnieć, kiedy jadła coś takiego. Musi opowiedzieć o tym mamie. Dopiero się ucieszy w imieniu córki.
- O czym to tak rozmawialiście z Krystianem? - spytała nagle Nikoline i wpiła spojrzenie jasnoniebieskich oczu w Elizabeth.
- On mi opowiadał o dworze - odparła Elizabeth krótko.
Nikoline dłubała paznokciem małego palca między zębami i spoglądała na nią ponuro.
- Opowiadał o dworze? A cóż on ma za interes, żeby tobie coś takiego opowiadać?
- Może po prostu lubi Elizabeth? - wtrąciła Helene, unosząc brwi.
Nikoline prychnęła gniewnie.
- Lubi ją, lubi…
- A są jakieś powody, dla których miałby tego nie robić? - spytała Elizabeth, nie odwracając oczu.
Nikoline zachichotała szyderczo i ogarnęła wzrokiem stół.
- Są. Mogłabym długo wyliczać - powiedziała w końcu.
Elizabeth wzruszyła ramionami i skupiła się na jedzeniu. Jeśli pokojówka chce prawić złośliwości, to proszę bardzo, pomyślała, pamiętając o słowach ojca. Nie jest gorsza od innych, chociaż pochodzi ze skromnych warunków.
Fakt, że Nikoline nie powiedziała już nic więcej, Elizabeth odczuwała jako zwycięstwo.
Gurine odłożyła cha chwilę sztućce i popatrzyła na zebranych przy stole.
- Jak już zjemy, to ty, Ole, będziesz nosił torf. Nikoline zabierze się do cerowania odzieży, Helene będzie zmywać, a Elizabeth umyje podłogę. Ja upiekę chleb.
Wszyscy po kolei przyjmowali polecenia, kiwając głowami. Wszyscy, z wyjątkiem Nikoline.
- Ja zostanę w izbie i będę szyć - powiedziała w końcu.
- Wyświadczysz nam tą wielką przysługę - odcięła się Helen, a Ole nie mógł powstrzymać śmiechu.
- Zamknij się, smarkaczu - krzyknęła Nikoline z wściekłością, zapominając tym razem o miejskiej mowie.
- A co mi zrobisz, jak się nie zamknę? - drażnił ją Ole.
- Naskarżysz na mnie do Leonarda?
Nikoline zamachnęła się, by wymierzyć Olemu policzek, ale chłopak zdążył uskoczyć.
- Siedźcie spokojnie i jedzcie - upomniała Gurine zmęczonym głosem. Nikoline rozglądała się ponuro wokół, ale nic więcej nie mówiła. Elizabeth zastanawiała się, czy wśród służby zawsze panuje taka atmosfera. Helene zachowywała się dziwnie. Zdawała się nie żywić dla nikogo szacunku. Wobec Kristiana była obojętna, Leonarda nie zawsze pozdrawiała i kłóciła się z Nikoline. Ale mimo wszystko to sympatyczna dziewczyna. W każdym razie dla Elizabeth.
Elizabeth klęczała i szorowała podłogę, nagle zaczęła myśleć o swojej niedzielnej sukience. Miała ochotę pokazać się z niej Kristianowi. Kiedy przyjechała do Dalsrud, miała na sobie narzutkę, spod której sukienka nie bardzo była widoczna. A ma dopiero rok, została uszyta na konfirmację. Czarna, z maleńkim białym kołnierzykiem.
- Chodzicie w niedzielę do kościoła? - zwróciła się do Helene, ocierając pot z czoła.
- No, dosyć rzadko. Bo to strasznie daleko, więc zostajemy w domu i robimy tutaj co trzeba. Ale Bóg na pewno spogląda na nas łaskawie, bo od czasu do czasu sami organizujemy sobie krótkie nabożeństwa.
Elizabeth słuchała rozczarowana. Miała nadzieję, że będzie mogła włożyć świąteczną sukienkę do kościoła.
- Jak skończę zmywać, to pomogę ci z podłogą - obiecała Helene. Wkrótce potem obie na kolanach szorowały deski, o niedzieli i chodzeniu do kościoła nie było więcej mowy.
Wieczorem, kiedy inni poszli spać, Elizabeth i Helene siedziały przy kuchennym stole.
- Próbowałaś już kawy? - spytała nagle Helene.
Elizabeth pokiwała przecząco głową. Biedni ludzie nie mają na takie rzeczy pieniędzy.
- No to ja ci trochę zrobię. Zaparzymy świeżej, nie takiej gotowanej na fusach - mówiła podniecona. - tylko nikomu o tym ani słowa. Bo jedynie gospodarz pija u nas świeżo parzoną kawę. My dla siebie gotujemy na starych fusach.
- Obiecuję - przyrzekła Elizabeth, przyglądając się, co robi Helene. W piecu był jeszcze żar, więc dziewczyna wyjęła naczynie do palenia kawowych ziaren, potem zmieliła brązowe ziarna w małym młynku.
- No, gotowe - oznajmiła i wysypała brązowy proszek do dzbanka z gotującą wodą. Zastanawiała się jeszcze chwilę. - Skoro będziesz pić kawę pierwszy raz, to dodam trochę mleka.
Pobiegła do spiżarni, po chwili wróciła z maleńkim dzbanuszkiem śmietany.
- Wcale nie jestem zmęczona - powiedziała Elizabeth w jakiś czas potem, kiedy siedziały każda z kubkiem kawy w ręce. Elizabeth marszczyła nos, próbując obcego dla niej napoju, stwierdziła jednak, że nie jest to złe.
- Spędziła u nas tylko pół dnia. Zresztą dzisiaj nie było za dużo roboty - wyjaśniła Helen. Wyglądała chwilę przez okno, a potem rzekła w zamyśleniu:
- Elizabeth, widzisz ten mały domek tam wysoko w górze?
Elizabeth oparła się o parapet, wyjrzała na dwór i skinęła głową.
- W tym domu mieszkał kiedyś stary, samotny człowiek. Nigdy go nikt nie odwiedzał, on też nie schodził na dół do wsi. Aż kiedyś ludzie zauważyli, że od dawna nad jego dachem unosi się już dym. Okazało się, że starzec leży martwy w swoim łóżku. Obok stała gotowa trumna, więc czterech mężczyzn ze wsi ułożyło go w niej i na sankach zaczęli zwozić zwłoki na dół. Bo to było zimą.
Elizabeth spoglądała wciąż na górę, wydawało jej się, że widzi nieszczęsnego starca.
- Ale - ciągnęła dalej Helene - kiedy zjeżdżali, sanki wymknęły się na zboczu z góry i zaczęły zsuwać się same w wielkim pędzie. Podskakiwały na kamieniach tak, że w końcu trumna spadła i pusta sunęła w dół.
- To nie może być prawda - dziwiła się Elizabeth, nie odwracając wzroku od okna.
- To najprawdziwsza prawda - zapewniała Helen. - Wszyscy czterej biegi co sił w nogach za trumną, aż nagle odkryli, że biegnie z nimi jeszcze piąty.
Umilkła na chwilę, czekając na reakcję Elizabeth.
- Kim był ten piąty? O rany boskie, czy to ten trup?
- Tak. Bo starzec nie umarł. On tylko wyglądał jakby umarł!
Elizabeth wypatrywała jeszcze przez chwilę, próbując sobie to wszystko wyobrazić, kiedy Helene wybuchnęła śmiechem.
- Nakłamałaś mi? - zachichotała Elizabeth niepewnie.
- Nie, to prawda. W każdym razie ludzie mówią, że to prawda. - Wypiła ostatni łyk kawy i przeciągnęła się. Ale jeśli ja się teraz trochę nie prześpię, to też będę wyglądać, jakbym umarła.
- A ja nie mam jeszcze ochoty się kłaść. Chyba trochę się przejdę - powiedziała Elizabeth. - Znasz może jakieś ładne miejsce, z którego widać morze? To trzeba po prostu zejść na brzeg.
- Nie, chciałabym popatrzeć na otwarte morze. Wiesz, w domu miałam takie miejsce.
- No to idź przez pola, w tamtą stronę. - Helene pokazywała kuchenną ścianę za Elizabeth. - Miniesz niewielkie wzniesienie i wyjdziesz prosto nad morze. Ale nie siedź za długo. Jutro musisz wcześnie wstać.
- Nie, nie będę - odparła Elizabeth przez ramię i wybiegła z domu.
Poszła w kierunku wskazanym przez Helene i rzeczywiście, za niewielkim wzniesieniem zobaczyła morze. Wiele razy wciągnęła głęboko powietrze, czuła zapach wodorostów i słonej wody. Usiadła w niewielkiej grocie i szczelniej otuliła chustą ramiona, bo mokre powietrze było ostre. Siedziała tak długo, wpatrując się przed siebie. Daleko od brzegu kołysały się na wodzie jakieś zielone spławiki. Może to Ole zarzucił sieci? Jakie morze jest wielkie, myślała. Jakby nie miało końca. Nie zauważyła, ani nie usłyszała, że Krystian przyszedł, zanim nie usiadł obok niej. Blisko, tak że dotykali się ramionami.
- Ach, więc to tutaj siedzisz? - Bardziej stwierdził, niż zapytał.
Elizabeth skinęła głową. W gardle jej zaschło. Krystian pachniał trochę inaczej niż Jens. Nagle jednak poczuła się odważniejsza.
- Szedłeś za mną? - Spytała, czując, że się rumieni.
- Tak! Nie podoba ci się, to mogę sobie pójść.
- Nie, zostań - uśmiechnęła się. - Miło mieć towarzystwo.
Krystian ujął jeden jej warkocz i bawił się nim.
- Twoje włosy są jak srebro - rzekł dziwnie stanowczo.
- A ci dopiero! - roześmiała się. - W takim razie jestem bogata. A do czego podobne są twoje włosy, takie czarne?
Krystian przeczesywał palcami grzywkę, ale ona wciąż opadała. Jakie on ma wysokie czoło, zauważyła Elizabeth.
- Myślę, że do niczego, są po prostu czarne - odparł, wpatrując się w dziewczynę. - Za to ty masz najładniejsze oczy, jakie widziałem. Naprawdę bardzo ładne, jasnobrązowe.
Elizabeth odsunęła się trochę. Nie przywykła do takich pięknych słów. Z Jensem było łatwiej, znają się przecież tak dobrze. Wiele razy przełknęła ślinę, by móc coś powiedzieć, ale w głowie miała kompletną pustkę. W milczeniu wciąż wpatrywała się w morze, zerwała jakieś źdźbło i bawiła się nim. Bardzo chciała coś powiedzieć.
Coś mądrego, żeby dobrze o niej pomyślał.
Krystian podniósł coś z ziemi. Elizabeth nie widziała, co to, bo ramieniem dotknął jej kolana. Przeniknął ją gorący dreszcz.
Zaraz jednak poczuła wyrzuty sumienia. Bo przecież kocha Jensa. Chociaż on poszedł do Dorte. Ale Jens jest daleko stąd, może znowu z tą Dorte… skuliła się, szczelniej otuliła chustką. Nagle poczuła chłodny palec na swoim policzku i odwróciła się gwałtownie.
- Jesteś ładna, Elizabeth - wyszeptał Krystian, wstając.
Zniknął za wzniesieniem, jakby rozpłynął się w powietrzu. Tylko zagłębienie w trawie świadczyło, że przed chwilą tu siedział.
Elizabeth położyła tam rękę. Trawa wciąż była ciepła.
- Czy on zostałby dłużej, gdyby coś powiedziała? - szepnęła cicho sama do siebie.
Podciągnęła kolana pod brodę i pokręciła głową. Nie, i tak by odszedł.
Powiedział, że jestem ładna, pomyślała. „Jesteś ładna, Elizabeth”. Jak inaczej zabrzmiało jej imię, kiedy on je wypowiadał.
Zanim odeszła, ostrożnie zerwała mały kwiatek. Zasuszy go sobie na pamiątkę tej chwili. Szła wolno na wypadek, gdyby miała go znowu zobaczyć; wolała usunąć się w cień. Bo nie miała pojęcia, o czym by z nim rozmawiała, gdyby stanęli znowu twarzą w twarz. Jeszcze nie teraz. Potrzebuję więcej czasu.
Kiedy Elizabeth wróciła do pokoju, Helene spała. Najciszej jak mogła zdjęła z siebie ubranie, powiesiła je na haczyku i wślizgnęła się pod kołdrę. Nie miała odwagi wyciągnąć walizkę spod łóżka, żeby wyjąć nocną koszulę. Mogłaby obudzić Helene, a chciała teraz być sama, żeby uporządkować myśli i uczucia. Nie była pewna, czy śpi czy nie, być może znajdowała się w jakimś stanie pomiędzy snem i jawą, kiedy przeniknął ją dreszcz. Później była pewna, że oczy miała otwarte, cały czas jednak nie opuszczało jej poczucie, że to był dziwnie żywy sen. Zobaczyła mężczyznę, bijącego kobietę. Kobieta wzywała pomocy, w końcu zaczęła błagać o litość. Chociaż Elizabeth bardzo się starała dojrzeć jej twarz, nie zdołała tego zrobić. Mężczyzna szarpał suknię kobiety, a kiedy upadła na podłogę, wyzywał ją ordynarnie.
Kiedy widzenie znikło, Elizabeth poczuła na policzkach słone łzy, jakby to ona sama przeżyła ból i upokorzenie. Skuliła się na posłaniu i myślała: Czy to ja przeżywałam to wszystko, czy też ktoś inny przez to przechodził?
Otarła łzy wierzchem dłoni i wpatrywała się w mrok.
Bała się zasnąć, bała się, że koszmar wróci, starała się więc mieć oczy otwarte, w końcu jednak sen i tak ją zmorzył.
Noc minęła spokojnie, bez majaków.
Elizabeth szybko włączyła się do prac we dworze. Nauczyła się też cenić rozwagę Gurine. Starsza kobieta nie lubiła kłótni i ostrej wymiany zdań, zwykle w takich wypadkach usuwała się na bok.
Ole był miłym chłopcem, zawsze zadowolony i wesoły. Zręczny w pracy, szybki.
Nieczęsto Elizabeth miała okazję rozmawiać z Kristianem, bo praca pochłaniała większość czasu. Do zazdrości i złośliwości Nikoline przywykła i nauczyła się z tym żyć. Albo udawała, że nie słyszy, co pokojówka mówi, albo odpowiadała jej równie ostro.
Helene stała się jej najlepszą przyjaciółką, chyba też dzięki temu Elizabeth tak dobrze dawała sobie radę.
Liście opadły z drzew, a ptaki odleciały na południe.
Zostały tylko wielkie mewy. Najwyższe szczyty gór pokrywały się już śniegiem, kiedy Kristian uznał, że czas najwyższy sprowadzić owce na dół.
Tego rana w kuchni panowało zamieszanie i pośpiech, trzeba było przygotować prowiant na drogę dla mężczyzn.
- Ja zaniosę jedzenie Kristianowi - oznajmiła Nikole, zerkając spod okna na Elizabeth.
- To zanieś - odparła Elizabeth obojętnie. - Ale weź przy okazji śniadanie dla Olego. A zresztą - dodała - chyba powinniśmy zrobić też coś do jedzenia komornikom?
Oni chyba niewiele wzięli z domów.
Nikoline odwróciła się i spojrzała na Elizabeth ze złością.
- Co ty myślisz, że kim ty tu jesteś? Komisja dla ubogich?
- Nie, dla bogatych - warknęła Elizabeth. - W Dalsrud jedzenia jest więcej niż dość. Nikt nie będzie głodował, jeśli oddamy trochę biedniejszym od siebie. Mimo wszystko ich też czeka długi pracowity dzień.
Gurine, która wydawał się bardzo zajęta przy kuchni, jak zwykle wolała się w nic nie mieszać. Mimo to powiedziała cicho:
- Nie zaszkodzi, jeśli przygotujemy trochę dodatkowy kanapek.
- Nie zaszkodzi, nie zaszkodzi - przedrzeźniała ją Nikoline, strojąc grymasy.
- Zamknij się w końcu - krzyknęła Elizabeth, patrząc tamtej prosto w oczy. - Zachowujesz się jak głupi bachor.
Nikoline zacisnęła wargi. Jej oczy miotały błyskawice, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, do kuchni weszła Helene. Popchnęła zawiniątko z jedzeniem w stronę pokojówki i powiedziała, unosząc jedną brew:
- Co się dzieje, Nikoline? Nie będziemy się tym zajmować przez cały dzień. Idziesz z tym jedzeniem, czy Elizabeth ma je zanieść?
Tamta chwyciła zawiniątko i ze złością zniknęła za drzwiami.
Elizabeth domyślała się, że pokojówka chce zanieść Kristianowi drugie śniadanie, bo to będzie okazja, żeby z nim porozmawiać. Sprzątając ze stołu, spoglądała przez okno w ślad za nią. Drugie zawiniątko podała jednemu z komorników, żeby podzielił się z innymi. Ten wiele razy otwierał i zamykał usta, jakby szukał odpowiednich słów. Nikoline jednak nie czekała na podziękowania, pobiegła do Kristiana.
Elizabeth zastygła w bezruchu, przyglądała się parze na dziedzińcu. Widziała, jak Nikoline się mizdrzy, jak śmieje się z czegoś, co Kristian powiedział. On jednak nie sprawiał wrażenia specjalnie zainteresowanego. A może tylko udaje, że ona nic go nie obchodzi? - pomyślała Elizabeth.
Rosły, na szeroko rozstawionych nogach pokazywał coś w stronę kur, wydając równocześnie polecenia pracownikom. Przez ramię przewiesił zwiniętą linę, brał ją na wypadek, gdyby trzeba było wspinać się po owce, które weszły za wysoko. U pasa miał nóż w pochwie. Kristian był naprawdę dobrze przygotowany do wyprawy.
Elizabeth, patrząc na tych dwoje na podwórzu, poczuła bolesne ukłucie w sercu. Nikoline coś mówiła. Kristian spoglądał na nią i śmiał się głośno, w końcu pogłaskał ją lekko po plecach. Takie samo ukłucie czułam tamtego ranka, kiedy zobaczyła, Jensa wychodzącego z domu Dorte, pomyślała nieoczekiwanie i ogarnęła ją bolesna tęsknota.
Jens też głaskał ją tak samo po plecach.
Gurine i Nikoline miały przygotować, co się da do jutrzejszego obiadu. Kiedy wrócą owce, będzie wielkie zamieszanie. Helene i Elizabeth siedziały tymczasem w tkackiej izbie i zakładały osnowę na warsztat.
- Powiedziałaś kiedyś, że masz chłopaka imieniem Jens - powiedziała Helene, siadając na taborecie. - Opowiedz, jaki on jest.
- Jaki on jest? - powtórzyła Elizabeth, wpatrując się w krosna. Skończyły szybciej, niż planowały. Może mogłaby pozwolić sobie na kilkuminutową przerwę, zanim zabiorą się do innej pracy. Elizabeth poszła więc za przykładem Helene i wyciągnęła się na wąskim łóżku, stojącym pod ścianą. Jak cudownie móc wyprostować plecy i dać nogom odpocząć, pomyślała z zadowoleniem.
- No, jak on wygląda? - marudziła Helene.
- Ma jasne włosy tak samo jak ja. Tylko oczy ma ciemnoniebieskie - zaczęła Elizabeth trochę niepewnie. - Jest silny od ciężkiej pracy, która wykonuje we dworze i od łowienia ryb.
- A jest miły?
- Tak, Jens jest bardzo miły, trzeba dużo czasu, żeby go rozzłościć. - W zamyśleniu przygryzała dolną wargę. - Myślę, że on należy do tych mężczyzn, którzy biją się tylko we własnej obronie, sam nigdy nie wszczyna awantur.
- Ale czy jest też dzielny?
Elizabeth przytaknęła.
- Kiedyś u nich we dworze był bardzo zły byk, tylko Jens i Jakob z całej wsi dawali sobie z nim radę.
- A kto to jest Jakob? - spytała Helene, podnosząc się lekko i opierając na łokciu.
- To przybrany ojciec Jensa. On przyjechał z Vesteraalen jako mały chłopiec, bo jego rodzice umarli.
Helene bawiła się swoim rudobrązowym warkoczem, po chwili powiedziała:
- Wygląda, jakby w ogóle nie miał wad. A mimo to jesteś na niego zła!
Elizabeth podskoczyła na swoim łóżku. Jakby nagle została wyrwana z dobrego snu. Obraz Jensa wymykającego się po kryjomu z Dorte, znowu stanął jej przed oczyma. Niewierny kłamca, dźwięczało jej w uszach, pod powiekami czaiły się łzy. Wstała gwałtownie.
- Dlaczego miałabym być na niego zła? - spytała, odwrócona plecami do przyjaciółki.
- Bo nigdy o nim nie mówisz. I teraz też wyglądasz na rozzłoszczoną.
- No nie, myślę, że powinniśmy wracać na dół, zanim zaczną nas szukać - powiedziała Elizabeth surowo.
- Ale mam rację, że między sobą i Jensem stało się coś niedobrego? - spytała Helene.
Elizabeth udała, że nie słyszy i wybiegła z pokoju. Przy jednych drzwiach na korytarzu poczuła nagle, że ogarnia ją zimny prąd powietrza. Przystanęła, spojrzała przez ramię i usłyszała, że Helene schodzi już po schodach.
Przeciąg dociera z tego pokoju, pomyślała, ujmując klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz, więc ostrożnie weszła do środka. Była przekonana, że ktoś otworzył tu okno, ale nie, powietrze w pokoju było zatęchłe. Elizabeth dostała gęsiej skórki. Przerażona wycofała się na korytarz. To ten sam pokój, w którego oknie pierwszego dnia widziała tę chorowitą bladą twarz!
Kolana się pod nią uginały, kiedy pospiesznie zbiegła po schodach. Nigdy nie odważy się nikomu o tym powiedzieć.
Widowisko było wspaniałe, kiedy wielkie stado owiec wkroczyło na dziedziniec. Mężczyźni biegali jak w ukropie, by zagonić zwierzęta prosto do owczarni.
- Ile sztuk liczy to stado? - spytała Elizabeth, stojąc obok Helene na schodach.
- Wystarczająco dużo, byśmy pozdzierały sobie skórę z rąk, kiedy będziemy je strzyc - odparła tamta cierpko, otulając się szczelniej bluzą w chłodnym wrześniowym powietrzu.
Poczekały, aż owce wejdą do środka, potem poszły do owczarni, by pomóc. Mężczyźni byli zmęczeni. Klęli na owce, które nie chciały wchodzić do zagród. Elizabeth nieśmiało zerkała w stronę Kristiana, ale on był zajęty pracą, w ogóle jej nie zauważał. Kiedy ich spojrzenia spotkały się na chwilę, nie odwzajemnił jej pospiesznego uśmiechu i Elizabeth, zawstydzona, pożałowała swojego zachowania. Potem już go unikała, koncentrowała się wyłącznie na tym, by zwierzęta znalazły się na swoich miejscach szybko i bez zbędnej szamotaniny.
Kiedy później stali na dziedzińcu, próbowała wymyślić coś, co mogłaby powiedzieć, coś zwyczajnego, bezpiecznego.
Ale Kristian ją uprzedził.
- Straciliśmy jedną owcę i dwa jagnięta.
- Nie żyją? - spytała Elizabeth.
- Tego nie wiem - odrzekł krótko ze wzrokiem skierowanym ku górom. - Nie znaleźliśmy najmniejszego śladu.
Elizabeth popatrzyła w tę samą stronę. Kierowała wzrok ku górskim zboczom, w stronę kępek trawy, rosnących głęboko pod skalnymi nawiasami, osłoniętych przed wiatrem i nieprzyjemną pogodą. I wtedy znowu się to stało - nagle Elizabeth zdała sobie sprawę, że wie, gdzie podziewają się zwierzęta.
- One są tam, wysoko - powiedziała zdecydowanie, pokazując ręką. - Tuż pod linią śniegu. Wszystkie żywe, nic im nie jest.
Ludzie gapili się na nią bez słowa, więc dodała pospiesznie:
- Musicie wziąć liny, bo tam jest stromo.
Mężczyźni wymknęli między sobą spojrzenia.
- Ty znasz te okolice? - spytał Kristian.
- Nie, po prostu widziałem je - odparła Elizabeth zgodnie z prawdą. Ludzie znowu spoglądali po sobie.
- Aha, po prostu to widziałaś? Jaką to siłą jesteś obdarzona, dziewczyno?
Pytanie było niczym cios w żołądek. Krew szumiała Elizabeth w uszach, dopiero teraz dotarło do niej, co powiedziała. Znajdowanie zabłąkanych owiec w domu, to jedna sprawa, ale co innego robić to tutaj. Spoglądała rozbieganym wzrokiem na otaczających ją mężczyzn, nie wiedząc, do kogo się teraz zwrócić, ani co powiedzieć.
- Chcesz być zabawna, Elizabeth? - spytał Kirstian, a jej się wydawało, że słyszy w jego głosie szyderstwo.
Roześmiała się, ale nie wypadało to naturalnie.
- Tak mi tylko przyszło do głowy - rzekła, rozglądając się niepewnie. - A teraz muszę iść do domu.
Ruszyła pospiesznie, a Helene krok w krok za nią.
- O czym ty gadałaś? - spytała Helene, kiedy znalazły się na tyle daleko, by tamci ich nie słyszeli.
- O niczym. Po prostu zapomnij.
- Zapomnieć, nie. Ty naprawdę potrafisz zobaczyć, gdzie są owce?
- Powiedziałam, że nie chcę więcej o tym gadać! - odparła na pół z płaczem, łzy zbierały się pod powiekami. Przystanęła niepewnie, wpatrywała się w ziemię.
Helene oplotła ją ramieniem i pociągnęła za sobą do domu.
- Uspokój się, Elizabeth. Jesteś po prostu zmęczona i smutna, że odnieśli się do ciebie tak ostro, prawda?
Elizabeth skinęła głową i nagle nie była już w stanie powstrzymywać łez. Ukryła twarz w rękawie bluzki i rozpłakała się. Czuła się taka mała i nieszczęśliwa. Kristian jest na nią zły, inni się wyśmiewają i na pewno będą jej dokuczać, jak długo zostanie w Dalsrud.
- Jakoś się ułoży z tymi owcami. Oni mają po południu iść szukać. Nie przejmuj się tym więcej - mówiła Helene łagodnie.
Elizabeth skinęła głową i otarła oczy, głęboko wciągała powietrze, by się opanować. Tak, ale gdyby to tylko chodziło o owce, pomyślała. Ja płaczę dlatego, że Kristian mnie ofuknął i dlatego, że jestem tak daleko od domu.
- Masz rację, wszystko się ułoży - mruknęła, próbując się uśmiechać, kiedy weszły do kuchni.
Tego dnia Kristian jadł ze wszystkimi w izbie. Żuł rybę i ziemniaki, jakby nie czuł wcale smaku. Elizabeth miała nadzieję, że Nikoline się do niego przyklei tak, że chłopak nawet nie spojrzy w jej stronę. Bała się, że Kristian lub ktoś inny wspomni, że Elizabeth „widziała” zabłąkane owce, wpatrywała się więc w talerz, nie miała odwagi spojrzeć na nikogo.
Przy stole panowała cisza, dopóki Kristian nie odsunął krzesła i nie powiedział krótko:
- Chodź, Ole. Weźmiemy ze sobą jeszcze ze dwóch mężczyzn, trzeba poszukać zguby, zanim się ściemni.
Elizabeth nie mogła się uspokoić, sama ofiarowała się, że pozmywa po obiedzie. Dzięki temu przez cały czas była zajęta, a równocześnie mogła raz po raz wyglądać przez okno. Co będzie, jeśli nie znajdą owiec tam, gdzie wskazała? Kristian był zły przedtem, ale nie będzie w lepszym humorze, jeśli się okaże, że niepotrzebnie poszli w góry. Może uzna, że go oszukała? A co będzie, jeśli znajdą owce dokładnie w miejscu, które wskazała? Z pewnością zażądają wyjaśnień, a ona przecież nie ma żadnej rozsądnej odpowiedzi.
Helene wyrwała ją z zamyślenia: - Skończysz jeszcze dzisiaj myć ten talerz?
- Co? A tak, tak, dobrze. Zamyśliłam się tylko. - Elizabeth wycisnęła ścierkę, odłożyła ją i podniosła drewnianą wanienkę. - Pójdę wylać wodę.
Już na schodach zobaczyła wracających: Kristian, Ole i dwaj komornicy. Nie była pewna, czy odczuwa ulgę, czy przerażenie, kiedy stwierdziła, że mężczyźni przyprowadzili owcę o oba jagnięta. Nagle świat jakby się na moment zatrzymał. Chciała zawrócić i uciekać, ukryć się gdzieś. Drżącymi rękami odstawiła wanienkę i odgarnęła włosy z twarzy. Potem dwa razy głęboko wciągnęła powietrze, modląc się w duchu: Boże spraw, żeby Helene nie wyszła z domu. Muszę być przez chwilę sama.
Pozostało tylko jedno: wyjść mężczyznom na spotkanie i przyjąć wszystko ze spokojem.
- I co, znaleźliście owce - stwierdziła, idąc za nimi do obory.
- No, jak widzisz - odparł Kristian krótko.
- A gdzieście je znaleźli? - dopytywała niepewnie.
- Tam, gdzie mówiłaś. Poniżej Svartflage.
Jeden z komorników podszedł do Elizabeth.
- Ty dobrze znasz nasze okolice?
Słowa Elizabeth płynęły jakby same z siebie:
- Nie, ale wszyscy ciągle mówią o jakichś miejscach wokół. A teraz, wciąż rozmawialiście o tym, gdzie owce mogły się zapodziać. - Była zdumiona tym, jak swobodnie i obojętnie brzmi jej głos, choć wszystko się w niej trzęsło.
Kristian wzruszył ramionami.
- No, pewnie tak. Dobrze, że udało się je sprowadzić do domu.
Serce Elizabeth szalało z radości. Dlatego, że wszystko poszło tak gładko i dlatego, że Kristianowi wrócił humor. Ale kiedy komornicy ją mijali, usłyszała, jak mówią między sobą: - Nigdy się nie zdarzyło, żeby owce zabłądziły właśnie tam. Ta baba wie więcej niż inni.
Kristiana dobry humor nie opuszczał ani tego dnia, ani następnego. Często powtarzał, że to zasługa Elizabeth, bo tylko ona jedna się domyśliła, gdzie owce mogły pójść. A mówił to tak, jakby uważał, że Elizabeth jest wyjątkowo mądrą służącą.
Natomiast oczy Nikoline płonęły nienawiścią. W końcu pokojówka nie była w stanie dłużej nad sobą panować. Kiedy wszyscy zebrali się w kuchni, nieoczekiwanie wypaliła:
- Nic mi do tego, ale ty, Kristian, powinieneś się mieć na baczności.
Młody mężczyzna spojrzał na nią zaskoczony:
- Co masz na myśli?
Kiedy Nikoline wskazała głową na Elizabeth, ta poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. Zaraz stanie się coś złego, pomyślała.
- Coś mi się zdaje, że ta dziewucha umie nie tylko Ojczenasz.
- O co ci chodzi? - spytała Elizabeth, by zyskać na czasie.
Nikoline odchyliła w tył głowę i wpatrywała się w nią spod przymrużonych powiek.
- Zobaczyłaś, że owce zabłądziły w górach. Nie mów nam teraz, że to przypadek. Nikt nie zna gór aż tak dobrze.
Przy stole zrobiło się cicho. Tak cicho, że Elizabeth słyszała oddech siedzącego obok niej Olego. Wszyscy oczekiwali wyjaśnień!
- Słyszałaś już, że ja potrafię zobaczyć zabłąkane owce - powiedziała Elizabeth pospiesznie, patrząc Nikoline w oczy. - A teraz widzę jeszcze więcej. Teraz widzę… - umilkła na chwilę, wytrzeszczała oczy, jakby czegoś wypatrując - teraz widzę, że obora i owczarnia pełne są zwierząt. I że tutaj po drugiej stronie stołu siedzi kompletna idiotka.
Gruchnął śmiech, pokojówka zrobiła się ogniście czerwona.
- Dobrze, teraz możesz się śmiać - prychnęła. - Ale któregoś dnia zostaniesz przyłapana. Zapamiętaj to sobie.
Elizabeth otarła spocone ręce w spódnicę. Wprawdzie oddała cios, ale pozostał jej niesmak.
W dniach, które potem nadeszły, Nikoline czepiała się Elizabeth niczym kleszcz i wciąż krytykowała jej pracę. Dopóki jednak pokojówka nie wspominała o jej niezwykłych zdolnościach, Elizabeth udawała, że nie słyszy zaczepek.
Na widomość o tym, że będzie musiała pomagać przystrzyżeniu owiec, pokojówka wpadła we wściekłość i próbowała wyładować ją na Elizabeth. Choć to przecież nie była jej wina, po prostu żoną jednego z komorników właśnie urodziła dziecko i trzeba ją było zastąpić.
Przypadek sprawił, że Elizabeth i Nikoline pracowały obok siebie.
- Jutro ty będziesz trzymać owce, a ja będę strzygła - powiedziała Elizabeth, by rozładować ponury nastrój.
- Chyba sobie nie wyobrażasz, że jutro ja też przyjdę do chlewu? - spytała Nikoline z szyderstwem.
Elizabeth najpierw była zaskoczona, a potem wpadła w złość. Czy ta bezkrwista głupia służąca wyobraża sobie, że jest więcej warta?
- Źle dzielisz wełnę, wkładasz nie do tego worka - krzyknęła. - Wełnę z ud i brzucha wkładaj tutaj.
- Wkładam tam, gdzie trzeba - upierała się Nikoline.
- Wcale nie. I przestań gadać po miejsku. Jeśli nie umiesz mówić jak ludzie, to się w ogóle nie odzywaj. Zachowujesz się po prostu głupio. Kristian też tak powiedział.
To akurat nieprawda, ale Nikoline nigdy by się nie odważyła go zapytać. Elizabeth widziała, że pokojówka się kuli. A więc cios był celny. Wróciła do pracy, ale nie spuszczała z tamtej oka. Sama była doświadczona, strzygła owce równo, nie zostawiając żadnych kępek ani nie kalecząc skóry. Nikoline tak nie potrafiła.
- Rób, jak należy, bo jak nie, to zostaniesz tu i będziesz musiała wełnę od początku posortować - zagroziła Elizabeth. Potem wróciła do pracy jakby nigdy nic. Mimo to jakiś cichutki wewnętrzny głos ją ostrzegał. Nikoline niełatwo jest przestraszyć. Poza tym z pewnością będzie chciała się mścić.
Przez resztę dnia nie zamieniły już obie ani słowa. Elizabeth właściwie była z tego rada. Plecy bolały ją po ciężkiej pracy, nikt nie miał ochoty na ploteczki. Może też dlatego Ole zapomniał powiedzieć, że przyszedł do niej list. Dopiero późnym wieczorem zapytał:
- Wzięłaś swój list?
Elizabeth przecząco pokręciła głową.
- Przyniosłem ci go z kramiku - poinformował, wyjmując list z narożnej szafy. - Od kogo to?
- I tak go nie znasz - odparła wymijająco, usiadła w drugim końcu kuchni, by móc w spokoju przeczytać list. Po piśmie na kopercie poznała, że to od Jensa.
Heimly, 25 sierpnia 1870
Moja najdroższa Elizabeth
Biorę pióro w swoje ręce, by napisać ci, że żyję i jestem zdrowy. Siedzę teraz w swoim pokoju i myślę o tobie. Jak ci tam jest w Dalsrud? Mam nadzieję, że od czasu do czasu przekażesz mi kilka myśli. Teraz chciałbym ci opowiedzieć trochę o tym, co się dzieje tutaj we wsi. Z siedmiu jagniąt, które wysłaliśmy w góry, straciliśmy tylko jedno. Jakob znalazł je martwe pod Overheia. Szkoda, ale i tak jesteśmy zadowoleni, że nie zginęło więcej. Twoi rodzice odebrali obie swoje owce i oba jagnięta. W ogóle twoja rodzina ma się dobrze.
Ja często wypływam na ryby, bo bardzo dobrze czuję się na fiordzie. Tam tak spokojnie, mogę pomyśleć… o tobie. Czy gdzieś w Dalsrud widzisz morze? Jeśli tak, to pomyśl czasem o mnie, kiedy na nie patrzysz.
Teraz muszę ci opowiedzieć, że Ragna uszkodziła sobie rękę. Koń ją kopnął. Ręka była cała sina i musieliśmy wzywać doktora. Okazało się, że kość jest złamana w dwóch miejscach. Okropnie ją to bolało, ale doktor dał lekarstwo. Takie mocne, że potem cały czas spała. Mam nadzieję, że ty jesteś zdrowa i masz się dobrze, bo chcę ci powiedzieć, że jestem bardzo smutny, bo nie mam od ciebie żadnych wiadomości moja najdroższa przyjaciółko. Chyba zabrałaś ten papier, który ci dałem?
Teraz kończę moje pisanie i mam nadzieję, że niedługo się odezwiesz.
Twój oddany Jens
Elizabeth czytała list wolno, dwa razy. Tymczasem wszyscy domownicy wyszli z kuchni, została tylko Helene.
- To list z domu? - spytała.
- Tak, od Jensa.
- U niego wszystko dobrze?
- Tak, i u niego, i u mojej rodziny też. - Złożyła arkusiki równo i wsunęła je do kieszeni fartucha, potem wstała. - Myślę, że czas do łóżka, jutro znowu trzeba wstawać o brzasku.
Helene obrzuciła spojrzeniem kuchnię, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, potem spytała:
- Chyba mu niedługo odpiszesz?
- Ech, zobaczę - odparła Elizabeth. - Jak znajdę trochę czasu. - W duchu jednak pomyślała, że czas, by napisać parę słów zawsze się znajdzie. Inna sprawa, czy ona ma ochotę do niego pisać. Jeśli Jens nadal odwiedza Dorte…
Następnego dnia Elizabeth nakrywała do stołu, kiedy do izby weszła Gurine.
- Nikoline położyła się do łóżka. Powiada, że boli ją brzuch.
Helene wytrzeszczyła oczy.
- To znaczy, że nasza delikatna panienka zrobiła sobie dzisiaj wolne? - spytała ze złością. - Tak, w tym domu ludzie najwyraźniej się od siebie różnią.
- Przecież wiesz, jaka ona jest - rzekła Gurine wymijająco. - Nie chcę już tego roztrząsać.
- Ale ja chcę - krzyknęła Helene, nie pozwalając kucharce zlekceważyć sprawy. - Ona nie może się kłaść tak po prostu w środku dnia. Jedynie, czym się dzisiaj zajmowała, to sortowanie wełny, a my tymczasem obie urabiałyśmy sobie ręce po łokcie w oborze. Zaraz pójdę i każę jej wstawać.
- Nie - prosiła Gurine. - Zostaw ją w spokoju. Sama wstanie. To, co jej dolega, ta choroba nazywa się zazdrość.
- Zazdrość? - powtórzyła Helene ze złością.
- Tak, nie chcę nic mówić, ale moim zdaniem ona jest zazdrosna o Elizabeth. - Kucharka zwróciła się do Elizabeth. - To tylko takie głupie gadanie, ja wiem, ale ona twierdzi, że rzuciłaś na nią urok i od tego dostała boleści. Może chce tylko zwrócić na siebie uwagę. A zresztą jak zgłodnieje, to wstanie. Najlepiej dać jej spokój.
Elizabeth zszokowana przyglądała się Gurine.
- Mówi, że rzuciłam na nią urok? Ona nie ma dobrze w głowie. Skąd bierze takie pomysły?
- Pewnie mówi tak dlatego, bo wiedziałaś, gdzie są owce - wtrąciła Helene cierpko. - A poza tym jej się nie dajesz.
- Ja nie widziałam żadnych owiec. - Kłamała Elizabeth.
- Zgadywałam i tyle. Wszyscy mówili o tym miejscu w górach, które wskazałam. - Pot spływał jej z czoła, chciała wyjść z kuchni.
Ratunek nadszedł bardzo szybko.
- Kto zaniesie dzisiaj jedzenie Leonardowi i Kristianowi? - spytała Gurine.
- Ja! - zawołała Elizabeth pospiesznie.
Helene przyjrzała jej się uważnie, ale udawała, że jej to nie obchodzi.
- Najpierw obsłużysz gospodarza. Głębokie talerze stoją na stole, trzeba tylko nalać zupy.
Elizabeth wzięła wazę i dopiero teraz poczuła, że nogi się pod nią uginają ze zdenerwowania. Pomyśleć, że ona, Elizabeth, będzie obsługiwać gospodarza przy stole! To praca Nikoline. Ciekawe, co by mama na to powiedziała. I Jens, pomyślała. Dumna, z bijącym sercem wkroczyła do jadalni.
- Ach, to ty dzisiaj podajesz do stołu - mruknął Leonard. - Bardzo miła niespodzianka.
Elizabeth zaczerwieniła się, było jej gorąco.
- Nikoline źle się czuje, boli ją brzuch - powiedziała cicho, stawiając wazę na stolę. Chciała nalewać zupę.
- Pozwól swoim małym paluszkom odpocząć - Leonard wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Dzisiaj ja sam się obsłużę.
Podczas gdy Leonard nalewał zupę, Elizabeth ogarnęła wzrokiem stół. Był nakryty białym lnianym obrusem, chociaż to środek tygodnia. Kryształowe szklanki, przy porcelanowych talerzach srebrne łyżki. Elizabeth nigdy nie widziała czegoś równie pięknego.
Poczuła na sobie spojrzenie Kristiana i zerknęła w jego stronę. Młody pan nieoczekiwanie mrugnął, a ona ze złością stwierdziła, że czerwieni się jeszcze bardziej.
Chciała wziąć wazę z zupą, okrążyć stół, żeby podejść do Kristiana, kiedy poczuła rękę Leonarda na pośladku. Nie żaden przypadkowy, delikatny dotyk, ale mocny ordynarny uścisk.
Najpierw zesztywniała, a potem, w pierwszym odruchu, chciała wymierzyć mu policzek. Kiedy jednak się od wróciła, Leonard siedział jakby nigdy nic. Spojrzała na Kristiana, który patrzył na nią lekko zdumiony. Czyżby sobie to wszystko wyobraziła? Zdezorientowana i roztrzęsiona nalewała zupę Kristianowi, a wtedy Leonard powiedział: - Zasługujesz na lepszą zapłatę, Lise.
- Elizabeth - poprawiła.
- Tak, Elizabeth, chciałem powiedzieć. Widziałem, że jesteś bardzo zręczna i dobrze pracujesz.
Skrępowana wpatrywała się w podłogę. Rzadko kiedy otrzymywała pochwały, a po tym, co się przytrafiło, jeśli w ogóle coś się przytrafiło, była zakłopotana. W końcu odzyskała mowę i spojrzała na gospodarza.
- Robię, co do mnie należy. A zapłatę mam dobrą.
Leonard mlaskał i chrząknął przez chwilę, a potem powiedział:
- A co tam u twojej rodziny?
- Wczoraj dostałam list, myślę, że u nich wszystko dobrze.
Tłuszcz spływał gospodarzowi po brodzie. Elizabeth zrobiło się niedobrze.
- No cóż, skoro nie chcesz lepszej zapłaty, Elizabeth… w takim razie znajdziemy coś innego. A może kilka wolnych dni? Na przykład na Boże Narodzenie?
- Dziękuję, bardzo bym się ucieszyła - odparła Elizabeth i dygnęła. - Ale może to by było niesprawiedliwe wobec pozostałych służących.
- Jakoś się dogadamy, ty i ja, Elizabeth. Pracuj dobrze, to będziesz miała wolne dni. Domyślam się, że chciałabyś spędzić święta w domu.
- No pewnie - wykrztusiła Elizabeth.
- No to dogadaliśmy się. - Zabrzmiało to trochę jak pytanie, ale bardziej jak informacja, zanim Elizabeth zdążyła pomyśleć, odparła, że tak, jeszcze raz głęboko dygnęła i ruszyła ku drzwiom. Tam przystanęła.
- Czy coś jeszcze potrzeba?
Leonard pokręcił głową.
- Teraz już nic, Elizabeth. Teraz nic.
Wolała, żeby nie używał jej imienia za każdym razem, kiedy coś do niej mówi. Kiedy Kristian mówił do niej po imieniu, było jej przyjemnie. Imię brzmiało wyjątkowo. Leonard jednak wypowiadał je jakoś nieprzyjemnie.
W kuchni reszta domowników siedziała przy posiłku.
- Długo ci zeszło - powiedziała Helene, przyglądając jej się natrętnie.
- Tak, gospodarz był bardzo gadatliwy - odparła swobodnie.
- A o czym rozmawialiście? - dopytywała się Helene.
- O niczym specjalny, - kłamała Elizabeth. Z jakiegoś powodu nie chciała, żeby inni dowiedzieli się o tych wolnych dniach. Nawet Helene wolała nie informować…w każdym razie jeszcze nie teraz. Potrzebowała czasu, żeby sama się z tym oswoić.
Kiedy pierwsze promienie porannego światła wpadły przez maleńkie okienko, Elizabeth zaczęła budzić Helene.
- Wstawaj, wstawaj zaraz. Robota na nas czeka.
- Muszę jeszcze chwilę pospać. Tylko parę sekund - mruczała Helene w odpowiedzi, odwracając twarz do ściany.
Elizabeth pozwoliła jej trochę poleżeć, a sama zaczęła się ubierać. Ubranie wisiało ładnie rozwieszone na haczyku wbitym w ścianę. W dzieciństwie uczono ją, że trzeba dbać ubrania, to starczą na dłużej. Porządek i staranność to ważne cnoty. Włożyła czarne wełniane pończochy i przymocowała je podwiązkami powyżej kolan.
- Helene, wstawaj już - powtórzyła, wkładając sukienkę. - Wstawaj zaraz, to może Gurine da nam trochę kawy.
- Kawy? - Mamrotała. - To pewnie będzie jakaś wczorajsza lura.
- Wczorajsza czy świeża, wstawaj.
- Nie rozumiem, jak ty możesz być taka rozbudzona i ożywiona tak wcześnie rano - krzywiła się Helene, ale posłusznie stawiała stopy na zimnej podłodze.
Elizabeth nie od razu odpowiedziała. Jej też nie zawsze wstawało się lekko, bo w Dalsrud dni robocze były długie, kończyły się późnym wieczorem. Dzisiaj będą musiały obie z Helene wysprzątać izbę dla parobków, bo jutro zaczyna się kopanie ziemniaków i kilki komorników będzie nocować we dworze. Może uda jej się porozmawiać choć chwilę z Krystianem, bo on głównie pracuje w obejściu.
Każdego wieczora próbowała znaleźć coś miłego, co może jej się przytrafić następnego dnia. Dzięki temu chętniej wstawała rano, a dzień nie wydawał się taki długi. Chwilę mocowała się z ostatnim guzikiem, potem zaczęła rozczesywać włosy. Bez tych małych radości życie tutaj byłoby nieznośne. We dworze czaiło się coś nieprzyjemnego, ale wciąż nie umiała określić, co to jest. Kim była pani, którą widziała w oknie na strychu? I dlaczego Leonard zachowuje się wobec niej tak dziwnie? Wielokrotnie zauważyła, że gapi się na nią i jakoś nieprzyjemnie uśmiecha. Postanowiła porozmawiać o tym z Helene, jak tylko nadarzy się okazja.
- No to jestem gotowa iść na kawę - głos Helene wyrwał ją z zamyślenia.
Odwróciła się. Helene była ubrana, ale brązowy warkocz miała potargany po nocy.
- Nie uczesz się? - spytała.
- Nie, warkocz jest wystarczająco porządny - odparła Helene obojętnie, przecierając zaspane oczy.
Elizabeth wzruszyła ramionami, gdyby od tego zależało, czy dostanie upragnioną filiżankę kawy, przyjaciółka z pewnością starannie by się uczesała.
W izbie parobków panował zaduch i bałagan.
- Ciekawe, kiedy ostatnio było tu sprzątane? - spytała Elizabeth, marszcząc nos.
- Na wiosnę w całym domu robiliśmy generalne porządki. Ale wiesz, mężczyźni… - Helene pozostawiła resztę wyobraźni Elizabeth.
Pokój był dosyć duży, po obu stronach stały piętrowe prycze, sięgające niemal do sufitu. Były takie szerokie, że na każdej mogło spać dwóch mężczyzn, podobnie jak na kojach w łodzi. Pośrodku, przy krótszej ścianie, znajdowało się maleńkie, brudne okno, które nie wpuszczało zbyt wiele światła. Pod oknem stał stolik, zbity z grubych desek, dość zniszczony od długiego używania. Długie ławy przymocowano do podłogi. Tuż przy drzwiach stała skrzynia na jedzenie. Zabierano takie skrzynie na zimowe połowy, ta tutaj zawierała wszystkie ziemskie dobra Olego.
- Uważasz, że Ole się tutaj dobrze czuje? - spytała Elizabeth, bardziej sobie niż koleżankę.
- Dobrze, a dobrze… przecież nie ma wyboru. Ale głównie przychodzi tu spać. Teraz przynajmniej będzie miał towarzystwo. Zamieszka z nim jeszcze trzech komorników. To ci, którzy nie mają rodzin, bo pozostali po skończonym dniu pracy uciekają do domu. - Helene sprawdzała sienniki. - Chyba nie trzeba będzie zmieniać słomy. Mają służyć tym samym ludziom, którzy spali na nich w czasie sianokosów. Przynoszą pewnie własne okrycia z owczych skór, tak że innej pościeli nie trzeba.
- A może poduszki? - podsunęła Elizabeth.
- No, może. Zobaczymy później. Teraz trzeba tu porządnie wyszorować.
Elizabeth stała, odrywając wiórek od ściany i w zamyśleniu wyglądała przez otwarte drzwi. Leonard szybkim krokiem przeciął dziedziniec, kierując się do obory.
- Nie uważasz, że Leonard jest dziwny? - spytała oczekiwanie.
- Ja uważam, że on jest obrzydliwy - odparła Helene krótko. Zaraz się jednak opanowała, zmrużyła oczy. - Co właściwie masz na myśli? Zrobił ci coś?
- Nie… - Elizabeth cedziła słowa. - Wiem, że to zabrzmi głupio, ale też myślę, że jest w nim coś bardzo nieprzyjemnego. Wystarczy, że znajdzie się w pobliżu, a przenika mnie chłód. No, ale z drugiej strony zachowuje się też sympatycznie. - Odłożyła miotłę. Teraz poczuła się swobodniej, a słowa płynęły swobodnie. - Że pozwala komornikom sypiać we dworze w czasie wykopów… i jadają też z nimi, to miłe z jego strony.
Helene potrząsnęła głową i roześmiała się jakimś dziwnie suchym, krótkim śmiechem.
- Tak, pozwala robotnikom sypiać i jadać we dworze, bo dzięki temu znacznie dłużej pracują. Nie myśl, że robi to z innego powodu. Ci biedni ludzie nie przywykli do dobrego traktowania. Biorą to, co im się daje. I zapamiętaj sobie moje słowa: zobaczysz różnice w jedzeniu, kiedy oni tu zamieszkają. Wtedy na stole nieczęsto pojawi się mięso, możesz mi wierzyć.
Helene wyszła po wodę, Elizabeth szła krok w krok za nią. Nagle Helene przystanęła.
- A że jest obrzydliwy, nie musisz mnie przekonywać.
Nie ma w tym człowieku jednej sympatycznej cechy.
Elizabeth zadrżała. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach, nie wiedziała czy to od wrześniowego chłodu, czy z powodu słów Helene. Skuliła się, słysząc, jak na dachu wrzeszczy wrona.
Elizabeth podniosła się i rozcierała obolały krzyż, wpatrując się przed siebie na rozległe ziemniaczane pole. Zebrali się tu wszyscy komornicy, z żonami i dzieciakami.
Mężczyźni szli przodem i motykami wykopywali krzaczki, za nimi podążały kobiety i dzieci, zbierając ziemniaki. Przed nią szedł ten sam mężczyzna, który sprowadzał z gór zabłąkane owce i tak bardzo interesował się jej „zdolnościami”. Nazywa się Lars Jensa, nie ma rodziny, jest jednym z tych, którzy mieszkają w izbie dla parobków. Wysoki, chudy, o czarnych, tłustych włosach. Elizabeth wolałaby, żeby on się w ogóle przy tej robocie nie pojawiał. Całymi dniami dręczył ją niepokój, że znowu zagadnie ją o te odnalezione owce. Pospiesznie spojrzała w górę na zaciągnięte chmurami niebo. Żeby się tylko nie rozpadało, pomyślała, rozcierając zdrętwiałe ręce, zanim wróciła do pracy.
- Czy mogłabym zbierać z tobą? - rozległ się nagle cieniutki głosik.
Elizabeth podniosła się i zobaczyła drobną dziewczynkę.
- Pewnie, że możesz. Jak masz na imię?
- Amanda i niedługo skończę dziewięć lat. A ile lat masz ty?
Elizabeth stłumiła śmiech, odpowiedziała z powagą:
- Ja mam szesnaście, a na imię mi Elizabeth. Teraz jednak musimy pracować. Idź przede mną.
- Ale przy pracy możemy rozmawiać - oznajmiła Amanda, zbierając ziemniaki tak szybko, jak tylko mogła nadążyć.
- O czym będziemy rozmawiać?
- O wszystkim. Ja mieszkam na dole, tam przy zakręcie, z mamą i z tatą, i mam dziewięcioro rodzeństwa. Pomyśl, tyle dzieci, ile ja mam lat. Czy to nie dziwne? A ile ty masz rodzeństwa? Może szesnaścioro? - roześmiała się perliście.
- Nie, ja mam tylko jedną siostrę - wyjaśniła Elizabeth, myśląc, o ile łatwiej się pracuje, odkąd ta mała gaduła tutaj przyszła. - Moja siostra ma na imię Maria i skończyła pięć lat. Zresztą trochę do ciebie podobna.
- A jak wygląda? O, zobacz jaki wielki ziemniak! - Amanda pokazywała Elizabeth. - Wystarczyłby pewno na obiad dla całej naszej rodziny. - Potem wrzuciła ziemniaka do drewnianego wiadra i zbierała dalej.
- Jak wygląda Maria?
Ma jasnobrązowe włosy, podobne do twoich. Tylko oczy ma niebieskie, nie takie szare jak ty. Jest mała i szczuplutka.
- Pewnie dużo mniejsza ode mnie, bo przecież ja jestem starsza. - Potem Amanda długo milczała. Tak długo, że Elizabeth zaczęła się zastanawiać, czy jej czymś nie uraziła.
- Czy wy jesteście biedni? - spytała Amanda nagle, tym razem mówiła bardzo poważnym tonem.
- Tak. To dlatego tutaj pracuję.
- My też jesteśmy biedni. Mam pięcioro młodszego od siebie rodzeństwa. Reszta jest starsza, wszyscy pracują w różnych miejscach.
Elizabeth zawstydziła się. Tak przeżywała, że musi wyjechać z domu, a przecież ma szesnaście lat. A to dziecko ma dopiero dziewięć, pochodzi z takiej licznej rodziny. Matka Amandy rodziła pewnie rok po roku. Pewnie wydała na świat jeszcze więcej dzieci, tylko że niektóre zmarły. Takie tragedie zdarzają się niemal we wszystkich rodzinach. Rodzice nie są w stanie zdobyć jedzenia dla takiej dużej gromady, myślała. W każdym razie nie tyle, żeby dzieci najadały się do syta.
- Jak przyjdziesz tu znowu po południu, to przyniosę ci trochę jedzenia - powiedziała krótko. - Nie będzie tego dużo, ale kawałek chleba uda mi się przygotować. Chleba z solonym mięsem, co ty na to?
Amanda uśmiechnęła się szeroko, pokazując, że brak jej przednich zębów.
- Bardzo ci dziękuję! Myślę, że jesteś najmilszą osobą, jaką znam.
Dalej pracowały w milczeniu. Amanda była bardzo zwinna, odeszła spory kawałek do przodu, nagle Elizabeth znieruchomiała ze zgrozy. Zerwała się i krzyknęła przerażona, bo spojrzała prosto w wodniste, niebieskie oczy Leonarda.
- Przestraszyłem cię? - zachichotał.
Elizabeth przytaknęła. W gardle jej zaschło, nie mogła wydobyć z niego głosu.
- Widzę, że posuwacie się szybko naprzód. Jesteś bardzo zręczna, Elizabeth. - Odwrócił się, żeby odejść, ale nagle znowu przystanął. - Pamiętasz naszą umowę?
O wolnych dniach w Boże Narodzenie?
Elizabeth znowu przytaknęła w milczeniu, nie była w stanie nic powiedzieć.
- I wiesz co? - dodał i klepnął ją w tyłek, zanim odszedł. - Bardzo mi się podoba sposób, w jaki zbierasz ziemniaki. Pochylasz się na sztywnych nogach, tyłeczek unosisz w górę.
Elizabeth zrobiło się gorąco ze wstydu i upokorzenia, lecz także z powodu jego słów, że ją dotknął.
W tej samej chwili rozległ się dzwonek wzywający na posiłek do dworu i Leonard ruszył przed siebie szybki krokiem. Podbiegła Amanda i pociągnęła Elizabeth za rękę.
- Teraz musze już iść, ale wrócę po południu. I wtedy dostanę kawałek chleba, prawda?
- Tak, prawda, Amando. Ja dotrzymuję obietnic - powiedziała Elizabeth jakby nieobecna, rozglądając się wokół. Ale ani Amanda ani nikt inny najwyraźniej nie zauważył, co się stało.
Ku nim przez pole szła chuda kobieta. Elizabeth domyślała się, że to mama Amandy.
- Kto pilnuje twojego rodzeństwa, kiedy wszyscy jesteście tutaj? - spytała Elizabeth.
- Babcia. Bo babcia z nami mieszka. Ale teraz muszę iść, mama mnie woła.
Na obiad były stare ziemniaki i gotowane śledzie. A więc Helena miała rację: Leonard nie karmi mięsem swoich komorników. Mięsa jada on sam, obok, w jadalni. Leonard jedną ręką daje, a drugą zabiera.
Jakiś czas temu w wodach fiordu pojawiły się wielkie ławice śledzi. Pierwszy odkrył je Ole.
- Mewy biją się nad fiordem. Myślę, że śledzie przypłynęły - wrzasnął, wpadając do kuchni.
- Powiedz o tym Leonardowi, nie nam - warknęła Helene.
- Czy ty się nigdy nie nauczysz mówić o nim gospodarz, a nie Leonard? - upomniała Gurine.
- Mówię o nim tak, jak ma na imię - odparła krótko Helene.
Wkrótce potem na fiordzie zaroiło się od łodzi, bo wszyscy chcieli zapewnić sobie jak najwięcej śledzi, nazywanych tu srebrem morza. Dobrze jest od czasu do czasu zjeść śledzia, ale jeśli pojawia się on na stole dzień w dzień, to wszyscy uważają, że jedzenie jest nic nie warte.
Elizabeth wyjmowała ości czarnymi od ziemi rękami.
Nie udało jej się wymyć ich do czysta, chociaż szorowała długo. Ziemia wżerała się głęboko w skórę, pod paznokciami powstawały czarne grube obwódki.
Przy stole panowała cisza. Tylko łyżki chrobotały po talerzach, poza tym nic nie było słychać. Nikt nie miał siły na rozmowy. Nikt, prócz Nikoline. Ona cały dzień spędziła w tkalni, sama na pustym strychu i spragniona była towarzystwa.
- Boże kochany, jak ty wyglądasz - powiedziała, spoglądając spod jasnych rzęs na ręce Elizabeth.
- Od pracy w ziemi ręce brudzą się wszystkim, a jeśli ziemniaki mają się znaleźć na stole, trzeba je najpierw wykopać i pozbierać - odparła Elizabeth zmęczona. Ostatnie, czego teraz pragnęła, to kłótnia z pokojówką Nikoline siedziała w swojej pięknej, czarnej sukni z białym koronkowym kołnierzykiem i Elizabeth nie była w stanie przestać myśleć o zniszczonym ubraniu małej Amandy.
Nikoline odsunęła nieco talerz ze śledziem i przyglądała się swoim pięknym palcom. Jej paznokcie były czyste, bez żadnych czarnych obwódek.
- Ale pamiętaj, żeby chować swoje czarne pazury przed Krystianem - powiedziała złośliwie, rozglądając się wokół, żeby zobaczyć, jak inni na to zareagują.
Ludzie przyglądali się, wytrzeszczając oczy. Elizabeth spuściła wzrok, bo poczuła rumieniec wstydu na policzkach. Skoro Nikoline zauważyła, to inni pewnie też. Bo oczywiście ukrywała ręce przed Krystianem. Czy Nikoline nie rozumie, że to nieprzyjemne pokazywać brudne ręce synowi gospodarza, który na dodatek jest niewiele starszy? Była zawstydzona. Ale przecież zakochana jest w Jensie… tylko że cierpi także z jego powodu.
Nagle przypomniała sobie napomnienie ojca, kiedy odwoził ją do Dalsrud: „Mimo że pochodzisz ze skromnych warunków, nie jesteś mniej warta niż inni, Pamiętaj o tym”. Elizabeth czuła, że ogarnia ją złość i wpiła wzrok w Nikoline.
- Nie zabrudziłaś jeszcze rąk pracą, Nikoline. Ale poczekaj, na ciebie tez przyjdzie kolej. Przeżyjesz rzeczy, których byś się nie spodziewała w najgorszych snach. Zapamiętaj sobie moje słowa - powiedziała spokojnie.
Nagle stało się tak, jakby czas się zatrzymał. Nikt nie jadł, nikt nie oddychał - wszyscy patrzyli na Elizabeth.
Ona odetchnęła ciężko. Serce tłukło się w piersi tak bardzo, że miała ochotę położyć rękę, by je uspokoić.
Dlaczego powiedziała te wszystkie słowa? Najrozsądniej byłoby milczeć i zlekceważyć Nikoline.
W końcu Lars Jens chrząknął.
- To i złe uroki potrafisz na ludzi rzucać? - spytał Elizabeth głośno przełknęła ślinę. Zmusiła się teraz, by spojrzeć mu w oczy. Ledwo było słychać głos, kiedy odpowiedziała:
- Oczywiście, że tego nie potrafię. Nigdy się z nikim nie kłóciłeś?
- Kłóciłem się, ale nikomu nie groziłem w taki sposób.
I nie umiem też znajdować zbłąkanych owiec.
Nikoline nareszcie odzyskała mowę. Głośni i przejmująco oznajmiła:
- No właśnie, to czarownica!
- Nie możecie przestać z tymi głupstwami? - krzyknęła Helene. - Gdyby sprawdziło się wszystko, co ja ludziom powiedziała, to niech mnie Bóg broni…
Wstała demonstracyjnie i hałasując zrzuciła ze swojego talerza obierki od ziemniaków do wiadra. Ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Teraz wszyscy patrzyli na Elizabeth. Wiedzieli przecież, że ona różne rzeczy „widzi”. Takie słowa zapadają ludziom w pamięć, pomyślała Elizabeth. Gdyby jakaś przepowiednia się spełniła, natychmiast sobie o nich przypomną.
Próbowała zachowywać się obojętnie.
- Ale zabobony!
Podskoczyła na miejscu, kiedy Helene wypuściła z rąk na podłogę talerz, który roztrzaskał się na tysiąc kawałków.
- Helene! - wrzasnęła Nikoline. - Gospodarz się o tym dowie, żebyś wiedziała! I sama to wszystko pozbieraj, powiadam ci.
- Och, zamknij się nareszcie. Jesteś gorsza ode natrętnej muchy - odparła Helene ze złością.
Mężczyźni przy stole chichotali, wstając. Sprawa Elizabeth została zapomniana. Wszyscy muszą wracać do pracy, do wieczora jeszcze daleko, a Leonard nie toleruje obiboków.
Ale Elizabeth kręciło się w głowie, kiedy przygotowywała chleb dla Amandy. Zanim wyszła z kuchni, spytała cicho Helene:
- Czy ty to zrobiłaś celowo?
Helene spojrzała na nią nie rozumiejąc.
- Celowo? Z pensjo mi to potrącą!
- Przepraszam - tylko tyle powiedziała Elizabeth, za nim wyszła z kuchni.
Elizabeth znalazła w szopie na torf drewnianą skrzynkę. Wyszorowała ją do czysta i ustawiła w pokoiku, który zajmowały obie z Helene. Tego dnia na skrzynce paliła się łojowa świeca, a Elizabeth próbowała skreślić parę zdań do rodziców. Nie miała zamiaru się rozpisywać. Chciała tylko poinformować, że powodzi jej się dobrze, jedzenia ma pod dostatkiem i pracuje tak, że rodzice nie muszą się za nią wstydzić. No i oczywiście chciała powiadomić, że na święta przyjedzie do domu. O innych sprawach, które ją niepokoiły, wolała nie opowiadać.
- Do kogo piszesz? - spytała Helene.
- Do mamy i taty. Nie odzywałam się do nich, odkąd tu przyjechała. A pewnie chcieliby wiedzieć, czy będę w domu na święta.
- A będziesz?
Elizabeth pożałowała. Lepiej było nie wspominać o Bożym Narodzeniu. Z jakiegoś powodu nie chciała, by Helene wiedziała, że Leonard jej to obiecał.
- Możliwe - odparła wymijająco, chowając przybory do pisania.
- Odpisałaś już Jensowi?
- Nie, nie miałam czasu.
- Czasu, czy chęci?
- Chyba trzeba iść spać.
Elizabeth zdmuchnęła świecę i resztę schowała pod skrzynką razem z przyborami do pisania. Ze względu na groźbę pożaru, ale też dlatego, że wszyscy mają oszczędzać na świecach. Mimo to Helene zawsze dbała, żeby mieć jedną czy dwie na wszelki wypadek.
- Elizabeth, ty sama siebie oszukujesz - rozległo się w ciemności. - Wydaje mi się, że jesteś trochę zajęta Krystianem. To dlatego nie odpowiadasz swojemu chłopakowi na list, prawda? Ale jeżeli nie chcesz już Jensa, to powinnaś mu to powiedzieć wprost. Natomiast o Kristiana tak czy inaczej powinnaś zapomnieć. Nigdy go nie dostaniesz.
Słowa sprawiły ból i w końcu Elizabeth poczuła, że ogarnia ją złość. Dlaczego Helene się wtrąca? Co ona właściwie wie?
- Co ty masz na myśli? Może sama interesujesz się Krystianem - spytała chłodno.
- Nie, wcale nie. Ale to prawdziwy bałamutnik. Sprawi ci tylko ból, Elizabeth. Jesteś więcej warta niż zaloty Kristiana. I nie zapominaj, że to dziedzic wielkiego dworu. Z pewnością ożenią go też z jakąś dziedziczką.
- Nie zależy mi na Kristianie w ten sposób - odparła Elizabeth ostro. - Moim zdaniem on jest miły, ale nic więcej.
Helene mówiła dalej, jakby nie słyszała.
- Zapamiętaj sobie moja słowa. Trzymaj się z daleka od rodziny Dalsrud, a najlepiej odpisz Jensowi. Z tego, co mówisz on wygląda na chłopaka, na którym można polegać.
Elizabeth zrobiło się gorąco.
- Polegać? No to ja ci coś powiem. Ten nasz dobry Jens spotyka się z Dorte z Neset. Spędził z nią całą noc. Sama widziałam, jak od niej wychodził. Z pewnością się całowali, może nawet są zakochani.
W mroku rozległ się cichy śmiech, potem znowu głos Helene:
- Przepraszam, że chichoczę, ale to brzmi bardzo dziwnie. - Odchrząknęła raz i drugi. - Kim jest ta Dorte?
Czy to jakaś stara baba?
- Wystarczająco stara, żeby mogła być jego matką - warknęła Elizabeth, czując, że płacz dławi ją w gardle. W końcu opowiedziała Helene o Jensie i o tym, co zrobił. Teraz przyjaciółka będzie musiała przynajmniej okazać trochę zrozumienia.
- No może, ale to pewnie nie jest tak, jak myślisz - odparła Helene z uporem. - Z tego, co mi o nim mówiłaś, rozumiem, że on nie mógłby się zakochać w tej Dorte. Poza tym nie widziałaś przecież, żeby się całowali.
- Wcale nie musiałam widzieć. A jak myślisz, co oni robili przez całą noc?
Helene odpowiedziała pytaniem na pytanie:
- Pytałaś go?
- Nie.
- No to nie masz dowodu. I nie masz też powodu, żeby się mścić, rzucając powłóczyste spojrzenia w stronę Kristiana.
Elizabeth mocno zacisnęła powieki i przez dłuższy czas wstrzymywała oddech. Nie chciała okazać się dziecinna i słaba, za nic nie chciała się rozpłakać.
Leżała potem długo i wpatrywała się w mrok. W końcu znowu odezwał się głos Helene. Łagodny, jakby tamta żałowała.
- Posłuchaj mnie, Elizabeth, ja to mówię dla twojego dobra. Niezależnie od tego, jak postąpisz wobec Jensa, to trzymaj się z daleka od Dalsrudów. Może i Jensza coś na sumieniu, może nie ma. Nie osądzaj nikogo, zanim nie zdobędziesz dowodów.
- Teraz chciałabym spać - mruknęła Elizabeth. - Dobranoc.
Ale i tak długo leżała nie śpiąc i rozmyślała o tym, co powiedziała Helene. Może powinnam zapytać o to Jensa, kiedy będzie w domu na święta. Helene z pewnością ma rację. Najlepiej jest trzymać się z daleka od bogatych ludzi, chociaż Kristian bywa miły. Ona jest i pozostanie biedną służącą, powinna wiedzieć, gdzie jest jej miejsce.
Następnego ranka ubrała się, nie budząc Helen. Pospiesznie zeszła do kuchni, żeby uniknąć rozmów na temat tego, co powiedziały sobie wczoraj wieczorem.
Sądziła, że tak wcześnie rano kuchnia będzie pusta. Zagrzeje sobie kawy i w ciszy uporządkuje dręczące ją myśli.
Ale w kuchni siedziała Nikoline. Chociaż rozpaliła ogień i zagrzała kawę, to akurat Nikoline była ostatnim człowiekiem, którego Elizabeth chciałaby spotkać.
- Chcesz kawy? - spytała pokojówka, patrząc rozmarzonym wzorkiem w okno. Na dworze wiało. Elizabeth wiedziała, że wkrótce szyby pokrywają się szarą powłoką morskiej soli.
Nie odpowiedziała na pytanie. Wyglądała tylko z szafy kubek w kwiatki i nalała sobie kawy pół na pół z mlekiem, potem usiadła na drugim końcu stołu, możliwe jak najdalej od Nikoline.
Pokojówka przez dłuższy czas wpatrywała się w firanki i na pół zwiędłe geranium na parapecie, potem westchnęła zadowolona, napiła się kawy i rzekła przejęta:
- Co za noc!
- Co masz na myśli? - spytała Elizabeth i natychmiast pożałowała, że dała się wciągnąć w pułapkę. Bo zanim jeszcze dokończyła pytanie, już wiedziała, że Nikolinie chce, by zaczęła ją wypytywać.
- Potrafisz dochować tajemnicy? - spytała Nikoline poufale, pochylając się nad krawędzią stołu. Nie czekając odpowiedzi, wsunęła żółty lok za ucho i powiedziała:
- Dzisiaj w nocy był u mnie Kristian.
Elizabeth nie była w stanie ukryć szoku.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- To, co powiedziałam. - Nikoline odchyliła się zadowolona na krześle i spoglądała spod oka na Elizabeth. - Dzisiaj w nocy był w moim pokoju. I zapewniam cię, jest tak dobry, jak na to wygląda.
Elizabeth poczuła, że z trudem oddycha. Fantazja podsuwała jej najstraszniejsze obrazy. Nikoline miała własny pokoik, najmniejszy ze wszystkich. Oczyma wyobraźni Elizabeth widziała Kristiana leżącego obok Nikoline na jej łóżku. Jego silne dłonie głaskały białe ciało dziewczyny. Czarny wzrok promieniał, kiedy Kristian się do niej uśmiechał. Pocałunki były coraz gwałtowniejsze, wymagające. Szerokie barki przesłaniały szczupłe ciało tamtej… odpychała od siebie ten obraz, nie miała dość wyobraźni ani doświadczenia, by wiedzieć, co dzieje się dalej. Wiedziała tylko, że w takich chwilach uczucia są gwałtowne. Przeżyła to z Jensem. Jens… czy on robił to z Dorte tamtej nocy?
- Jesteś zazdrosna? - Nikoline uśmiechnęła się nieprzyjemnie.
Tak, była zazdrosna. Zazdrosna o pokojówkę, która robi wszystko, co możliwe, by oddalić od niej Kristiana, który jest wobec niej miły i troskliwy. Zazdrosna o to, że Nikoline przeżyła to, co ona powinna przeżyć… z Jensem.
Elizabeth musiała bardzo nad sobą panować. Najbardziej ze wszystkiego pragnęła uciec od tej zarozumiałej dziewczyny po drugiej stornie stołu. Ale zdążyła już nabrać wprawy w ukrywaniu uczuć przed Nikoline.
- Zazdrosna? O co? Nie obchodzi mnie to, co robisz z Krystianem. Poza tym uważam, że kłamiesz.
Nikoline wybuchnęła szyderczym śmiechem.
- Sama możesz go o to spytać, jeśli mi nie wierzysz.
Elizabeth prychnęła przez nos i wstała.
- Wiesz, wcale mnie to nie interesuje. Ja w domu mam chłopaka. - Te ostatnie słowa wypadły z jej ust, zanim zdążyła pomyśleć. Była zadowolona i zraniona równocześnie. Helenie miała rację - nie ma przecież żadnego dowodu na to, że Jens zrobił coś złego. - Poza tym dodała Elizabeth złośliwie - czy to ze względu na Kristiana przestałaś mówić po miejsku?
Zobaczyła błysk wściekłości we wzroku Nikoline, ale udawała, że go nie widzi.
Elizabeth siedziała przy dojeniu w ponurym nastroju.
Myśli nieustannie krążyły wokół rozmowy w kuchni. Wkrótce po ostrej wymianie zdań pojawiła się tam Gurine, zdumiona i zdezorientowana. Dopytywała się, która godzina i czy nie zaspała, skoro one już tu są. Nikoline uśmiechnęła się tylko krzywo i powiedziała, że tej nocy ona właściwie nie spała, dlatego tak wcześnie zjawiła się w kuchni. Gurine wspomniała coś na temat ciepłego mleka przed nosem. Kiedy przyszła Helene, Elizabeth nakrywała już do śniadania. Musiała coś robić, by powstrzymać płacz i nie spoglądać wciąż w stronę Nikoline. W duszy wypowiedziała najpaskudniejsze słowa, jakie zna, wszystkie skierowane do pokojówki i Kristiana.
- Zastanawiałaś się na tym, co ci powiedziałam wczoraj wieczorem? - spytała Helene, wstając ze stołka.
- Trochę - skłamała Elizabeth zadowolona, że Helene nie wie, co powiedziała Nikoline.
- No i napiszesz w końcu do niego? - pytała dalej przyjaciółka, cedząc mleko.
- Tak, napisze dzisiaj wieczorem.
Helene uśmiechnęła się krótko.
- Bardzo dobrze. Dokończysz sama dojenia, bo ja muszę teraz nanosić torfu. Zapomnieliśmy o tym wczoraj wieczorem.
Elizabeth skinęła głową w odpowiedzi. Wymiona krowy były już puste. Mimo to nadal siedziała na stołku. Ciepłe, przeżywające krowy pozwalają odzyskać spokój. Wszystkie prace w oborze były już zakończone, mogła sobie pozwolić na chwilę odpoczynku.
Pogrążona we własnych myślach, nie słyszała kroków, dopóki Kristian przy niej nie stanął. Elizabeth podskoczyła i chciała poprawić chustkę na głowie, ale dała spokój. Po co ma się dla niego stroić?
- Dzień dobry - powiedziała oschle i wstała z wiadrem w jednej ręce, a stołkiem w drugiej. Chciała przejść obok, ale on zastąpił jej drogę. Stał uśmiechnięty z rekami w kieszeniach spodni. Przypomniała sobie dzień, kiedy przyjechała do dworu. Zauważyła wtedy, że jeden z przednich zębów jest trochę krzywy i zachodzi na drugi. Pomyślała, że bardzo mu z tym do twarzy i teraz ze złością stwierdziła, że nadal tak uważa to, że spędził noc z Nikoline, odczuwała jako zdradę. A ja myślałam, że Kristian chce być moim przyjacielem. Jak strasznie się pomyliłam. To prawda, co mówi Helene: nie pochodzimy z tego samego stanu, on i ja, pomyślała urażona.
- Odsuń się, żebym mogła przejść - powiedziała, chcąc go okrążyć. Ale Kristian zrobił krok w bok.
- Nie poświęcisz mi ani jednego spojrzenia, Elizabeth?
- A dlaczego miałabym to zrobić? Chodzi ci o coś konkretnego?
Kristian wzruszył ramionami.
- Chciałabym trochę porozmawiać. - Wyjął jedną rękę z kieszeni i odgarnął na bok kosmyk, który wysunął się spod jej chusteczki. Elizabeth czuła, że gorący dreszcz przenika ciało. Kolana się pod nią uginały, jakby nie chciały jej dźwigać. Wysiłkiem woli opanowała się. Nie wolno pokazywać słabości.
- Myślę, że nie mamy o czym rozmawiać. - Odepchnęła go na bok i poszła wylać mleko do bańki.
- Jesteś na mnie z jakiegoś powodu zła? - Kristian szedł tuż za nią.
- Nie, dlaczego miałabym być zła? Ale jeśli masz ochotę na rozmowę z dziewczyną, to powinieneś pójść do Nikoline. Słyszałam, że spędziliście razem noc.
Kristian oparł się o ścianę.
- Kiedy ona ci to powiedziała?
- Dzisiaj wcześnie rano.
- I to ci się nie spodobało? - spytał, a w jego głowie czaił się śmiech.
- A więc to prawda. - Elizabeth odstawiła puste wiadro i popatrzyła mu prosto w oczy a potem powiedziała ze złością: - Możesz sobie robić z Nikoline, co chcesz. Oboje jesteście siebie warci. Ale powiem ci, że takie zachowanie to łajdactwo.
Chciała odejść, ale on chwycił ją za ramię i nagle spoważniał.
- Nie obawiasz się powiedzieć tego, co myślisz, Elizabeth.
Nie odwracała wzroku. Może zostanie wypędzona z dworu za to gadanie, ale proszę bardzo, swoich słów nie cofnie.
- Lubię cię - powiedział i zaraz dodał: - A Nikoline kłamie. Dzisiejszej nocy byłem w gościach i do domu wróciłem przed świtem. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj Helene. Ona widziała, jak wyjeżdżałem.
- Puść moją rękę - wysyczała Elizabeth. Możliwe, że osądziła go zbyt pochopnie. Wiele wskazuje na to, że Kristian mówi prawdę.
Opuściła go z dziwnym uczuciem.
Tego wieczora, kiedy się upewniła, że Helene śpi, napisała list do Jensa.
Drogi Jensie,
Zaczęła i z wahaniem gryzła obsadkę.
Dziękuję ci bardzo za twój list, który dostałam jakiś czas temu. Jest mi bardzo przykro, ale nie miałam chwili, żeby do ciebie napisać. Tyle tu roboty.
Nie była to do końca prawdą, więc Elizabeth wolała nie roztrząsać tego tematu, zaczęła pisać o czym innym.
Najpierw muszę ci opowiedzieć o ludziach, którzy pracują tutaj we dworze. Gurine przygotowuje dla wszystkich jedzenia. Nikoline jest pokojówka, ale jakoś się ze sobą nie zgadzamy.
Oczywiście nie mogła pisać o Kristianie, ale chciała podkreślić, że Nikoline wciąż na nią plotkuje.
Wiem, że nie zawsze mówi o mnie prawdę, ale też wiem, że kłamstwo ma krótkie nogi.
Jedynym parobkiem jest tutaj Ole, poza tym wszyscy komornicy maja obowiązki wobec dworu. I wreszcie jest Helene. Trochę starsza ode mnie i bardzo dobry człowiek.
Ucieszyłam się, słysząc, że straciliście tylko jedno jagnię. Tutaj trzy się zabłąkały, ale ja powiedziała, gdzie one są. Widziałam to swoim wewnętrznym wzrokiem. Teraz żałuje, bo jeden z komorników i Nikoline nie zostawiają mnie po tym w spokoju, w takich przykrych chwilach tęsknie za wami wszystkimi najbardziej.
Czuła się dobrze, że może o wszystkim opowiedzieć Jensowi. On rozumie. Kiedy spotykają się później, opowie mu wszystko, co zostało o niej powiedziane. Czy mogłaby opowiedzieć o tym także ojcu? Pamiętała, jaka Maria była przejęta, kiedy dowiedziała się, że Elizabeth widziała w oborze Linę- Laponkę. Teraz zatęskniła za swoją młodszą siostrzyczką. Pisała dalej.
Któregoś dnia poznałam małą dziewczynkę imieniem Amanda. Ona mi trochę przypomina Marię i powoduje, że tęsknota za domem jest jeszcze większa. Ale w Boże Narodzenie znowu was wszystkich zobaczę.
Teraz muszę kończyć moje pisanie.
Elizabeth wpatrywała się w papier i zastanawiała, jak podpisać ten list. Czy powinna napisać „twoja oddana”, czy tylko własne imię? W końcu wykaligrafowała datę i pełne nazwisko, szybko, żeby się nie rozmyślić.
Dalsrud, trzeciego października 180
Elizabeth Andersdatter.
No to zrobione, pomyślała, starannie składając arkusik. Jutro Ole zabierze list do sklepiku i wyśle.
W ciągu następnych tygodni unikała spotkania z Krystianem. Tak jest najlepiej, powtarzała sobie.
Nadszedł czas wielkiego prania i cała pralnia wypełniona była gęstą mokrą parą. Stos brudnych ubrań zdawał się nie mieć końca. Helene rozpięła bluzkę pod szyją, pokazując białą, spoconą skórę.
- Kto pójdzie po wodę? Zaczyna brakować - spytała Helene, wygniatając energicznie jakąś sztukę ubrania.
- Ja mogę iść. Potrzebuję trochę świeżego powietrza - powiedziała Elizabeth i otuliła się wełnianą chustką. Nosidła wzięła pod pachę, w każdej ręce miała wiadro. Jesienne powietrze przyjemnie chłodziło, kiedy biegła w stronę rzeki, kawałek za obejściem. Biały morski piasek przemieszany z potłuczonymi muszlami, którymi wysypano dróżkę, chrzęścił pod drewniakami.
Ciekawe dlaczego nie zbudowali domu bliżej rzeki, a obory trochę dalej, pomyślała, napełniając pierwsze wiadro wodą. Ale dobrze znała odpowiedź. Zwierzęta potrzebują dużo więcej wody, to naprawdę lepsze rozwiązanie.
Drugie wiadro zostało napełnione, Elizabeth pochyliła się, żeby przypiąć wiadra do nosideł.
- Może ci pomóc? - nagle stanął przed nią Leonard, jakby wyrósł spod ziemi.
On ma włosy żółte jak siki, pomyślała Elizabeth z drżeniem.
- Dziękuję za propozycję, ale sama dam sobie radę - odpowiedziała, dygając.
Pochyliła się, by podnieść wiadra, chciała odejść stąd jak najszybciej. Nagle Leonard stanął za nią. Jego lewe ramię ściskało ją w pasie niczym imadło, druga ręka szarpała ubranie dziewczyny w kroku. Sprawiało jej to ból, wyrywała się gwałtownie, słyszała, że Leonard głośno dyszy.
- Puść mnie! To boli - prosiła cieniutkim głosem. Ale on atakował coraz bardziej. Elizabeth była bliska płaczu, słowa z trudem wydobywały się z zaciśniętego gardła.
- Puść mnie, słyszysz? - Chciała go podrapać po ręce, ale paznokcie miała zdarte od nieustającej pracy.
- Pamiętasz, co mi obiecałaś? - szeptał jej do ucha. - Że oddasz mi przysługę, a za to dostaniesz wolne na święta.
Słowa Leonarda wolno docierały do Elizabeth. Zawisły na chwilę w powietrzu razem ze wspomnieniem tamtego dnia, kiedy obsługiwała go w jadalni. Leonard powiedział wtedy coś o pracy i obiecał jej wolne dni. Jezu Chryste, to on to miał na myśli? Czuła, że ogarnia ją panika, szarpała się i kopała. Udało jej się trafić go drewniakiem w goleń. Leonard puścił ją z rykiem. Dziewczyna rzuciła się do ucieczki. Wolna! Jak najdalej od Leonarda! Ale drewniaki były śliskie i ciężkie, spódnica plątała jej nogi. Kiedy upadła, próbowała wstać, ale wszystko działo się strasznie szybko, nie mogła oddychać, była sztywna ze strachu.
- Ty przeklęta dziwko! Obiecałaś mi, ale kłamałaś - syczał Leonard przez żółte żeby i przewrócił ją na plecy. Jedną ręką ujął oba jej nadgarstki i uniósł wysoko nad głowę.
Drugą podniósł spódnicę i próbował zedrzeć z niej majtki.
On zniszczy wszystkie drogocenne guziki, które mama przyszyła. Chciała, żebym miała porządne majtki, skoro mieszkam u obcych, pomyślała Elizabeth.
Kwaśny oddech owionął jej twarz.
Elizabeth wrzeszczała ile sił, choć wiedziała, że nikt jej nie usłyszy tutaj nad rzeką.
- Mamo! Mamo, ratunku!
- Stul pysk, do diabła - wysyczał Leonard, uderzając ją pięścią w policzek.
Świetliste punkciki roztańczyły się przed oczyma Elizabeth. Jakaś część jej osoby pragnęła pogrążyć się ciemnościach, druga jednak podpowiadała, że jeśli do tego dojdzie, to koniec. Walczyła z ogarniającymi ją mdłościami.
Majtki zostały ściągnięte. Leonard zwalił się na nią ciężko, rozepchnął jej nogi kolanem i wdarł się w jej ciało. Elizabeth krzyczała z bólu i przerażenia.
- Ratunku, błagam cię, zostaw mnie… mamo, pomóż!
Nie rób tego! To boli! Tak strasznie boli…
W końcu z jej gardła wydobywał się tylko ostry bulgoczący skowyt. Głos odmawiał posłuszeństwa. Wydawało jej się, że jest rozdzierana na części. W dole brzucha czuła palenie jak żywym ogniem. Nigdy by nie przypuszczała, że istnieje takie przerażenie i taki ból.
Rozpaczliwie szlochając leżała sama, kiedy Leonard już sobie poszedł, jego nasienie i jej krew spływały po dziewczęcych udach. Wiedziała, że nikt jej nie uwierzy. Nikt nie zechce uwierzyć, że bogaty gospodarz Leonard Dalsrud mógłby zrobić coś takiego. Po omacku naciągnęła majtki, drżącymi rękami pozbierała wszystkie guziki, potem ruszyła z powrotem do pralni.
Helene wpatrywała się w nią, wytrzeszczając oczy.
- O rany boskie! - wyszeptała. - Kto ci to…
- To Leonard - powiedziała Elizabeth. Odpowiedź przeszła w bolesny skowyt.
Helene rzuciła, co miała w rękach i pulchnymi ramionami obejmowała Elizabeth. Kołysała ją i tuliła do dużych piersi tak, jak matka pociesza własne dziecko.
- Moja mała, dobra Elizabeth. Co on ci zrobił? - płakała przyjaciółka z twarzą ukrytą w jej włosach. - Powinnam była powiedzieć ci o tym przedtem. Leonard mnie zrobił to samo. Mnie też kiedyś zgwałcił. Powinnam była cię ostrzec, Elizabeth.
Słowa Helene zdawały się nie docierać do Elizabeth, która spytała ze szlochem:
- Dlaczego on tak postąpił, przecież nie zrobiłam mu nic złego.
- Oczywiście, że nie zrobiłaś.
- Wyzywał mnie tak paskudnie. Ja wcale taka nie jestem. A może jestem? - Elizabeth otarła łzy rękawem bluzki i popatrzyła na Helene.
- Nie, nie jesteś taka - pocieszała tamta, nie pytając, jak mianowicie ją nazywał.
- On zrobił ze mną to, co robią ze sobą zwierzęta. - Elizabeth z trudem wypowiadała słowa.
- Moje biedne, niewinne dziecko - mruczała Helene, kręcąc głową.
- Ale dlaczego on to zrobił? - powtórzyła Elizabeth, jakby wyjaśnienie mogło cofnąć to, co się stało.
- Tego nie wiem. Sama też się o to pytałam, wiele razy. Zrobił to pewnie dlatego, że jest największym capem, chodzącym na dwóch nogach.
- Tak strasznie mnie boli… w…
- Ja wiem - przerwała Helene. - Chodź, teraz musisz się umyć.
Obejmując się nawzajem ramionami, poszły schodami na strych. Bardzo uważały, żeby ich nikt nie zobaczył ani nie usłyszał. O takim wstydzie ludzie nie powinni wiedzieć.
Elizabeth ściskała w ręce swoje guziki.
Tej nocy Elizabeth przysypiała czasami na chwilę, by zaraz znowu się obudzić - obolała i spocona. Śniło jej się, że biegnie i biegnie, ale nie może ruszyć z miejsca. Czuła oddech Leonarda na karku, kwaśny odór wciąż przesłaniał jej twarz niczym maska. Ręka napastnika szarpała jej suknię, tłuste białe paluchy obmacywały ciało, słyszała jego szyderczy śmiech, widziała żółte zęby, podbiegnięte krwią oczy i czerwoną gębę. I czuła ból. Ból taki, jakby była rozszarpywana na strzępy, nie mogła oddychać. Próbowała odpychać go rękami, ale bez rezultatu.
Potem budziła się, mokra od potu, przerażona. Łzy płynęły strumieniami, nie dawały się powstrzymać.
Nie wiedziała, czy jest dzień czy noc, zresztą wcale jej to nie obchodziło. Nic już nie miało znaczenia. Chciała po prostu umrzeć, by uwolnić się od tego wstydu i upokorzenia.
Poprzedniego dnia Helene jej pomogła. Przyniosła wodę do mycia, wyjęła czystą bieliznę, pocieszała, zabrała brudne ubranie i obiecała, że wszystko znowu będzie dobrze. Ale dobrze to już nigdy nie będzie, nigdy nie będzie tak jak dawniej. Elizabeth została unicestwiona, to jedno jest pewne. Została zhańbiona, nic jej nie uwolni od wstydu.
Zasypiała wyczerpana, budziła się i znowu zaczynała płakać. I tak to trwało cały dzień i kolejną noc.
Słyszała chrzęst siennika na drugim łóżku. Na podłodze rozległy się kroki i jej własny siennik ugiął się pod ciężarem Helene. Kiedy przyjaciółka położyła rękę na ramieniu Elizabeth, ta się skuliła.
- Nie bardzo wiem, co ci powiedzieć - zaczęła Helene.
Po dłuższej chwili powiedziała znowu: - Dzisiaj będziesz odpoczywać, Elizabeth. Powiem wszystkim, że wciąż jesteś zaziębiona. Wczoraj im tak powiedziałam. Twoje rzeczy naprawiłam i wyprałam, teraz się suszą.
Elizabeth dziękowała jej matowym głosem, ale wiedziała, że ani dobre słowo, ani czyste ubrania nie mogą odwrócić tego, co się stało. Najbardziej chciałaby zasnąć i nigdy więcej się nie obudzić.
Helene westchnęła niemal niedosłyszalnie i wstała z łóżka. Elizabeth słyszała, że się ubiera, a potem wychodzi ze słowami:
- Przyjdę do ciebie później, jak już skończę obrządek.
Teraz spróbuj zasnąć.
Zgodnie z obietnicą Helene przyszła w jakiś czas potem.
- Przyniosłam ci trochę jedzenia. - Postawiła tacę na drewnianej skrzynce.
- Nie chcę jeść - odparła Elizabeth, odwracając się do ściany.
- Rozumiem, zjesz trochę później. - Helene przyniosła czystą chusteczkę do nosa i podała ją Elizabeth, sama usiadła na krawędzi łóżka.
- Am wyrzuty sumienia - zaczęła, nie czekając na odpowiedź. - Powinnaś była wiedzieć wcześniej, jaki jest Leonard.
Kilkakrotnie głęboko wciągnęła powietrze. - Nie przypuszczałam też, że tak mało wiesz o tych sprawach. Powiedziałaś, że on zrobił ci to, co robią ze sobą zwierzęta, to ty nie wiesz, co się dzieje między mężczyzną i kobietą w łóżku?
Elizabeth nie odpowiedziała, wstydziła się, że Helene mówi o takich sprawach.
- To, co Leonard zrobił tobie, robią też ze sobą małżonkowie, by okazywać sobie nawzajem dobroć.
Elizabeth zesztywniała. Czy przyjaciółka straciła rozum? Chciała zapytać, ale Helene mówiła dalej: - Tylko że oni robią to bardzo delikatnie. Nie siła. I oboje tego chcą.
- Czy mogłabyś opowiedzieć, jak to było, kiedy on… kiedy on zrobił to tobie? - poprosiła Elizabeth cicho, odwracając się do Helene.
Tamta skinęła głową i zaczęła opowiadać. Elizabeth słuchała jej słów ze zgrozą. Leonard wysłał Helene do lasu. Powiedział, że dojrzewają już bagienne maliny. A jej nawet do głowy nie przyszło, że to podstępny plan, że chce ją wyprawić daleko od ludzi. Wprost przeciwne - Helene była zadowolona, że może wyjść na jakiś czas z dworu. Te nieustanne zaczepki i spojrzenia Leonarda dawały się biedaczki we znaki.
- Mnie też to robił - przerwała Elizabeth. - To znaczy obłapiał mnie.
- Dlaczego nic nie mówiłaś?
- Wstydziłam się.
Helene kiwała ze zrozumieniem głową i ciągnęła dalej swoją opowieść. Leonard poszedł w ślad za nią na bagna, gdzie rosną maliny. Skradał się cicho, zaatakował, zanim zdążyła się zorientować. Ale Helene walczyła. Drewnianym wiadrem, które miała w rękach, uderzyła go w twarz tak, że upadł.
- Ja też powinnam była walczyć - wykrztusiła Elizabeth i znowu zaczęła płakać. - To moja wina. Gdybym walczyła, on by tego nie zrobił.
- Niestety, zrobiłby. Mnie i tak zgwałcił. I stłukł mnie do nieprzytomności. Na szczęście nie po twarzy, więc mogłam ukryć ślady pod ubraniem. Jak Leonard wytłumaczył ludziom pochodzenie siniaków na policzku, tego nie wiem. I wcale mnie to nie obchodzi. - Pogładziła palcem twarz Elizabeth. - Widzę, że masz siniaki. Powiemy, że przewróciłaś się w pralni.
- Powinnam była powiedzieć mu na początku, że nie chcę - powtarzała Elizabeth, wpatrując się w sufit. - On myślał, że mnie się to podoba i dlatego mnie zgwałcił. - Skuliła się jak małe dziecko i znowu wybuchnęła płaczem. - Sama się o to prosiłam!
- Nic podobnego. - Helene chwyciła ją za ramiona. - To tylko takie uczucie. Ja też tak myślałam na początku. Ale żebym mogła żyć dalej i nie postradać zmysłów, musiałam sama siebie przekonać, że to nie była moja wina.
- Jeśli to nie my jesteśmy winne, to dlaczego nie możemy nikomu o tym powiedzieć? - spytała Elizabeth.
- Bo nikt nam nie uwierzy, Elizabeth. Tak było zawsze, i zawsze tak będzie. Nikt nie wierzy bardziej biednej służącej niż bogatemu gospodarzowi. Dzisiaj jeszcze sobie poleż, ale jutro trzeba będzie wstać. Życie musi toczyć się dalej, a w tych sprawach i tak nic się nie zmieni. Powtarzaj sobie tylko codziennie, że to nie twoja wina.
Obiecujesz?
Elizabeth skinęła głową, a kiedy Helene wyszła z pokoju, powtarzała w duchu: to nie moja wina. To nie moja wina. Dopóki nie zasnęła. Ale sny i tak miała straszne. Kiedy obudziła się spocona i przerażona, pomyślała, że Helene ma rację: nikt nie zechce wierzyć bardziej jej niż Leonardowi. Nie mogła się nadal uwolnić od myśli, że wina jednak jest po jej stronie. Bo w przeciwnym razie, skąd by się brało to poczucie?
Trzeciego dnia Elizabeth wstała. Nie zawracała sobie głowy grzaniem wody, wyszorowała całe ciało do czerwoności w zimnym pokoju, dostała gęsiej skórki, ale i tak nie czuła się czysta. Miała wrażenie, że odór Leonarda wciąż tkwi w jej skórze. Spojrzała na ubranie, które Helene wyprała i ułożyła na krześle, zanim poszła do pracy. To samo ubranie, które miała wtedy, gdy Leonard ją dopadł. Elizabeth zacisnęła mocno powieki, by nie płakać, potem zmusiła się, by włożyć te rzeczy. Gdyby mogła, wyrzuciłaby wszystko na śmieci, ale nie ma wiele ubrań na zmianę, nie ma wyboru. Pogłaskała drżącą dłonią brązowy materiał, przypominała sobie, ile nocy nie przespała, żeby uszyć tę sukienkę.
Potem znowu opadła na łóżko. Od wczesnego dzieciństwa mama opowiadała jej o Bogu i Panu Jezusie, że siedzą w niebie i śledzą wszystko, co Elizabeth robi. Jeśli się modli, to Pan Bóg zawsze ją wysłucha. To był dobry Bóg i dziewczynka chętnie w niego wierzyła. Na naukach przed konfirmacją pastor mówił im o diable, ogniu piekielnym i kotłach z siarką. Ci, którzy nie słuchają słowa bożego zawsze i we wszystkim, będą się smażyć w piekle po wsze czasy. Teraz Elizabeth nie była pewna, w co wierzyć. Jeśli Bóg istnieje, to dlaczego pozwolił, żeby ją to spotkało? Co złego zrobiła, że zasłużyła na taką karę? I dlaczego Bóg pozwala, żeby Leonard był bogaty i potężny, podczas gdy takie niewinne dziecko jak Amanda głoduje? Uczono ją, że Bóg istnieje, chociaż go nie widzimy. Ale teraz miała wątpliwości. Linę-Laponkę przecież widziała, choć ta od dawna nie żyje. Dlaczego Bóg nie może się pokazać? Albo Jezus?
Przymknęła oczy i mamrotała półgłosem.
- Może to bluźnierstwo, że nie modlę się do Boga. Ale jeśli ty, Lino, słyszysz mnie teraz, to mi pomóż. Daj mi siłę, bym mogła przeżyć kolejny dzień.
Kiedy otworzyła oczy i wstała, czuła w sobie spokój. Nie wiedziała, czy pomógł jej Bóg, czy może Lina-Laponka, czy po prostu jej własne myśli.
Na dole przy schodach zderzyła się z Nikoline, wychodzącą z któregoś pokoju.
- O, tu jesteś - powiedziała pokojówka, gapiąc się na Elizabeth. - To zaziębienie szybko ci przeszło, musze powiedzieć.
- Jeśli o mnie chodzi, to możesz mówić, co chcesz. Nie muszę wszystkiego słuchać - odparła Elizabeth gniewnie.
- A poza tym niedawno sama leżałaś w łóżku. Mówiono, że dokuczała ci zazdrość.
Wargi Nikoline zacisnęły się w wąską kreskę, na białej twarzy pojawił się lekki rumieniec.
- Kto tak powiedział? - spytała.
- Wszyscy to wiedzą. Ale uważaj, Nikoline - dodała mrużąc oczy. - Powiedziałaś, że ja mogę rzucać na ludzi urok. Może któregoś dnia ty naprawdę zachorujesz…
Nikoline zaczęła się nagle spieszyć. Szeleszcząc spódnicą, zniknęła bez słowa w jakichś drzwiach.
Może ja jestem silniejsza, niż myślę? Albo może Lina mi pomogła? - zastanawiała się Elizabeth. Ale nie powinnam była mówić tego o rzucaniu uroków na ludzi. Robię to w gniewie. Starała się odepchnąć od siebie złe myśli. Co się stało, to się nie odstanie. Muszę jakoś przeżyć ten dzień, pomyślała i powlokła się ciężko w stronę kuchni.
Po tym, jak w ubiegłym roku Leonard owdowiał, nadzór nas służącymi przejęła Gurine. Zdarzało się, że przydzielała też obowiązki Olemu, najczęściej jednak on był pod rozkazami gospodarza.
- No i co z tobą? - spytała Gurine, kiedy dziewczyna weszła do kuchni.
- Lepiej - odparła krótko Elizabeth z nadzieją, że kucharka nie będzie drążyć tematu.
Gurine podeszła pospiesznie do okna i oparła ręce na swoich szerokich biodrach.
- Co za gówniana pogoda - jeśli mogę tak brzydko to określić. Patrz, jaka plucha na dworze. No tak, tak, mamy przecież październik, czego innego można by się spodziewać.
- Tylko dwa miesiące do świąt - rzekła Elizabeth bardziej do siebie niż do kucharki. - A wtedy pojadę do domu.
Gurine jej nie słuchała. Oberwała dwa ostatnie liście geranium, z którego teraz zostało tylko parę nagich łodyżek. A może jednak odrośnie? Niech postoi jeszcze chwilę.
- Posłałam Olego do obory razem z Helene. Nie sądziłam, że tak szybko wyzdrowiejesz - mówiła dalej Gurine, nakładając kaszę dla Elizabeth. - Może zdołasz teraz coś zjeść?
Dziewczyna skinęła głową i wzięła łyżkę. Nie miała ochoty na śniadanie, ale musi coś zjeść, jeśli ma przetrwać dzień.
Gurine była tego ranka niezwykle rozmowna. Przygotowywała ciasto na chleb i wciąż mówiła: - Ole był trochę skwaszony, że musiał zająć się obrządkiem. Wiesz, babska robota. A poza tym pomyślałam, że trzeba zacząć świąteczne porządki. Zostały już tylko dwa miesiące. Mochu? Za to Nikoline mogłaby…
- Nie! - krzyknęła Elizabeth tak, że Gurine podskoczyła przy stole.
- Chcę być razem z Helene. - Sama słyszała, jak dziwnie brzmi jej głos i gorączkowo szukała wyjaśnień. - Pierwszy raz będę myć taki ładny dom, myślę, że najlepiej byłoby, gdybym pracowała razem z Helene. - Słowa padały w pośpiechu. Potem Elizabeth wstrzymała oddech w napięciu, przestraszona, że kucharka nie przyjmie tłumaczeń.
Gurine uważnie popatrzyła na Elizabeth.
- No dobrze, dobrze, skoro tak mówisz. Ale przecież umiesz sprzątać, więc nie rozumiem, skąd te obawy. - Zaczęła wyrabiać ciasto na chleb. - Możecie zacząć od swojego pokoju, a Nikoline będzie myć jadalnię.
Elizabeth jadła tak wolno, jak tylko mogła. Gdyby skończyła zbyt szynko, Gurine mogła znaleźć jej jakieś zajęcie w innym miejscu. A ona nie odważyłaby się tam pójść, śmiertelnie się bała zostać sama.
Kasza była już zupełnie zimna, kiedy Helene i Ole wrócili z obory.
Żrący ług piekł w oczy i szczypał w ręce. Łóżka zostały odsunięte, dziewczyny stały każda swojej części pokoju i szorowały drewniane ściany. Elizabeth oczekiwała, że może przy tej pracy otrząśnie się ze strasznych wspomnień, tak jak bywało w dzieciństwie, kiedy chorowała i miała gorączkę, a potem mama zmieniała jej pościel. Wtedy od razu czuła się znacznie lepiej. Tym razem jednak nie pomogło. Czy coś jest z nią nie tak? Myśl przeniknęła ją niczym błyskawica, Elizabeth wypuściła ścierkę z rąk. Jakiś czas temu miała wizję, czy sen, czy jak to nazwać, w której mężczyzna napadł na kobietę. To było wkrótce po przyjeździe do Dalsrud. Czy widziała wtedy Helene? I co z kobietą z okna na strychu - czy to upiór, który chciał ją ostrzec przed Leonardem? A może jakaś służąca, która pracowała tu wcześniej i wiedziała, jaki on jest?
- Ja potrafię przewidywać przyszłość - powiedziała ni stąd, ni zowąd. Natychmiast jednak zapragnęła, by Helene tego nie słyszała.
Za jej plecami panowała cisza, potem Helene spytała z niedowierzaniem:
- Co chcesz przez to powiedzieć? Umiesz wróżyć z fusów?
- Nie, to po prostu samo przychodzi, całkiem nagle. - Elizabeth odwróciła się i patrzyła błagalnie na przyjaciółkę. - Boję się, że tracę rozum. To nie jest normalne. I zdarza mi się, że spotykam ludzi, którzy już nie żyją. Albo… raz przyszła do mnie taka jedna, co się nazywała Lina-Laponka, - Nagle stało się ważne, by opowiedzieć jak najwięcej, przekonać Helene, że to nie jest pojedynczy przypadek. - Zawsze umiałam pokazać, gdzie są zbłąkane owce. Tej jesieni też tak było, pamiętasz?
Chciała jeszcze opowiedzieć o tajemniczej kobiecie w oknie, gdy Helene przerwała jej spokojnie:
- Nie przywiązuj do tego zbyt wielkiego znaczenia. To na pewno czysty przypadek.
Elizabeth stała ze ścierką w ręce, w końcu wróciła do pracy. Pożałowała, że powiedziała o wszystkim Helene.
Głupio z jej strony wierzyć, że inni zrozumieją. Poza tym już od dawna dziwnego nie przeżyła. Może ta kobieta w oknie to tylko wyobrażenie?
W następnych dniach Elizabeth czepiała się Helene niczym kleszcz. Przyjaciółka rozumiała, o co chodzi, i pomagała jej tak, by nikt nie zadawał pytań.
Kristian często wypływał na fiord i łowił ryby, bo śledzie już właściwie zjedli. Dlatego teraz niemal codziennie podawano świeże ryby. Leonard przesiadywał w swojej części domu, w pokojach i kantorku, często zaprzęgał konia do wozu i jeździł gdzieś w gości.
Ku wielkiej radości Olego Elizabeth znowu chodziła z Helene do obory. Kończyły właśnie wieczorny obrządek i latarka rzucała mdłe światło na zwierzęta.
- Musze biec do wygódki, Elizabeth - powiedziała Helene. - Zostaniesz tu na chwilę sama?
Elizabeth skinęła głową i uśmiechnęła się mężnie.
- No pewno, idź.
Bliska paniki powtarzała sobie półgłosem:
- Przecież muszę od czasu do czasu być sama. Wszystko będzie dobrze. Oddychaj spokojnie.
Nagle w drzwiach stanął Leonard. Serce Elizabeth tłukło się tak bardzo, że bała się, czy nie zemdleje. Pot oblewał całe ciało, a ona nie mogła opanować dygotania. Chciała krzyczeć, ale nie potrafiła wykrztusić ani słowa. On zbliżał się wolno i uśmiechał złowieszczo.
- No i jak tam z tobą, Lise?
Zniszczył mi życie, a nawet nie pamięta jak mam na imię, pomyślała, zastanawiając się przez moment, czy powinna go poprawić. Usta jej otwierały się i zamykały wiele razy, ale nie zdołała nic wykrztusić.
- Może powtórzymy te miłe chwile, jakie spędziliśmy za oborą? - spytał.
Elizabeth myślała, że zwymiotuje. Żołądek jej się wywracał, mdłości podchodziły do gardła. Kiedy objął ją ramieniem w pasie, była pewna, że umrze ze strachu. Ręka Leonarda zaciskała się na jej piersi.
Wtedy w drzwiach stanęła Helene.
- Co się tu dzieje? - wrzasnęła przejmującym głosem.
Leonard puścił Elizabeth, jakby się oparzył.
- Tonie chyba nic do tego? - spytał, pochylając głowę do przodu, jakby chciał zaatakować.
- Obowiązkiem służącej jest pracować w oborze, o ile mi wiadomo - odparła Helene bezczelnie i dopiero wtedy Elizabeth zauważyła, że przyjaciółka trzyma w rękach żelazne wędzidło. Naprawdę by go użyła, odważyłaby się na to? To by chyba był straszny ból, dostać takim twardym przedmiotem w twarz.
Leonard stał przez chwilę z rozbieganym wzrokiem, gdy on też zauważył wędzidło. Mimo to głos miał pewny, gdy mówił:
- Chodzę tam, gdzie chcę, a jeżeli tobie się coś nie podoba, to możesz się wynosić, droga wolna.
Zawsze musi mieć ostatnie słowo, jak to Leonard. Gapił się na Helene, dopóki nie odwróciła głowy, potem wyszedł z obory, zostawiając obie służące.
Elizabeth płakała cicho w ramionach przyjaciółki.
- Czy nie możemy po prostu stąd uciec? Dłużej tego nie zniosę.
- Nie, nie możemy. On się zabezpieczył przed czymś takim. Wytłumaczył mi to, kiedy chciałam odejść. Powiedział, że nie dostanę świadectwa i tak mi zepsuje opinię, że nikt mnie już na służbę nie przyjmie. On potrafiłby to zrobić możesz być pewna. I z czego byśmy potem żyły? Umarłybyśmy z głodu.
Były niczym więźniowie we dworze. Obie uwięzione w domu zła, jak to Elizabeth nazywała w duchu.
Drzewa uginały się pod ciężarem śniegu, pola zrobiły się białe, a budynki pokryła warstwa szronu. Nad fiordem, prorokowali jesienią starzy, widząc ja w lasach czerwienieją jarzębiny. Przy piecu zawsze suszyły się wełniane skarpety i rękawice, a obok buty ze skóry i samodziałowe kurtki, których Kristian i Ole używali w czasie wypraw na ryby. To był nie tylko zimny, ale i pracowity czas. Koniec listopada, wszystko, co należało jeszcze zrobić przed świętami, zdawało się nie do wykonania. Kilka tygodni wcześnie były we dworze uboje zwierząt, teraz mięso, zapeklowane, znajdowało się w beczkach w spiżarni, lub posolone rozwieszono do suszenia. Część przeznaczono na szynki, balerony, kiełbasy i inne przysmaki. Elizabeth nie była w stanie pojąć, kiedy to wszystko zostanie zjedzone.
Praca i oczekiwanie świąt były całkiem odmienione od przygotowań, do jakich przywykła. Oczywiście w domu też szykowano jedzenie, wszyscy żyli w radosnym napięciu, ale to, co działo się tutaj, w jej oczach było przesadą i marnotrawstwem. Mimo wszystko cieszyła się, że ma tyle pracy. Przynajmniej nie musi wciąż myśleć o nieszczęściu, jakie na nią spadło. Wieczorami była zbyt zmęczona, żeby się nad tym zastanawiać. W pokojach na strychu panowało lodowate zimno, bo nie było pieców. Służące kładły się spać w pończochach i ubraniach, by zatrzymywać ciepło. Wieczorami wkładały do łóżek rozgrzane kamienie, to trochę pomagało.
Pewnego ranka Elizabeth obudziła się bardzo wcześnie. Rozglądała się niespokojnie, bo czuła się źle. Raz po raz musiała przełykać ślinę, ale do ust wciąż napływała woda. Dosłownie w ostatniej chwili zdążyła wyciągnąć nocnik spod łóżka. Wymiotowała długo, w końcu wyrzuciła z siebie już tylko cierpką żółć. Wyczerpana opadła na poduszkę i w tej samej chwili poczuła na czole czyjąś chłodną rękę.
- Ty jesteś chora, Elizabeth? - spytała Helene zatroskana.
- Nie wiem, może trochę. Od kilku dniu źle się czułam, ale nigdy przedtem nie wymiotowałam. - Chciała się podnieść, jednak powracające mdłości jej na to nie pozwoliły.
- Poleż trochę w spokoju, przyniosę ci kubek wody, to chociaż usta sobie przepłuczesz.
- Kiedy ty ostatnio krwawiłaś?
Elizabeth poczuła, że się rumieni.
- Jakoś jesienią, tak mi się zdaje - bąkała skrępowana.
- Wkrótce pewnie znowu będę miała… - zaczęła liczyć na palcach. - Chyba powinnam była mieć to już jakiś czas temu. - Spoglądała pytająco na przyjaciółkę. Skąd ta gadanina o jej krwawieniach?
- Ty chyba wiesz, jak to jest z tymi sprawami? - spytała Helene. - Dziewczyna, która zaczyna krwawić co miesiąc, może rodzić dzieci.
Elizabeth skinęła pospiesznie, udając, że wie. Ale tak naprawdę nie miała pojęcia. Kto miałby jej powiedzieć?
Mama o takich rzeczach nigdy nie rozmawia.
Kiedy zaczęły się jej miesięczne krwawienia, Elizabeth myślała, że to jakaś groźna choroba i zastanawiała się, przerażona, czy nie umrze. Mama dała jej wtedy robione na drutach podpaski i powiedziała, że ma ich używać. Że wszystko po paru dniach minie. Bo to coś, z czym wszystkie kobiety muszą się zmagać. Nie więcej nie wyjaśniła. A Elizabeth nie miała odwagi pytać.
- Elizabeth, moja droga, ja myślę, że ty jesteś w ciąży.
Nieszczęsna dziewczyna wpatrywała się w przyjaciółkę, a jej mózg starał się pojąć słowa, które padły. Nie chciała tego wiedzieć, nie chciała rozumieć.
- Leonard uczynił cię brzemienną - mówiła Helene.
Głos brzmiał łagodnie, ale słowa i tak były okrutne. Nie ma sposobu, żeby coś takiego powiedzieć delikatnie.
Boże spraw, żeby to był sen, myślała Elizabeth. Spraw, żebym się obudziła w domu, na swoim posłaniu.
Mózg wydawał się kompletnie pusty, miała wrażenie, że jej ciało znalazło się gdzieś obok. Nagle wybuchnęła śmiechem - głośnym, ostrym śmiechem, który miał się nigdy nie skończyć. Helene chwyciła ją za ramiona i mocno potrząsnęła. - Opanuj się teraz i posłuchaj mnie, dziewczyno!
Elizabeth wciąż się śmiała, dopóki nie dostała siarczystego policzka. Wtedy śmiech ustał, jak ucięty nożem. Zdumiona wpatrywała się w przyjaciółkę. Helene też uparcie na nią patrzyła i spytała spokojnie:
- Czy są jakieś inne oznaki wskazujące, że jesteś brzemienna? Co z piersiami?
Czy zmiany w piersiach, to oznaka, że kobieta jest w ciąży? - zastanawiała się Elizabeth ociężale. Myślała, że jej piersi stały się większe i bardziej wrażliwe w wyniku dobrego i obfitego jedzenia a także dlatego, że jest starsza. Prawda spadła na nią niczym kubeł zimnej wody. Nosi w brzuchu dziecko! Leopardowego bękarta!
Złapała Helene za ręce i zaczęła krzyczeć, głośno i przejmująco, w końcu krzyk przeszedł w rozpaczliwy płacz. Helene przytuliła ją i wolno kołysała.
Nagle wszystko stanęło znowu przed oczami Elizabeth jak żywe, gwałt, o którym tak bardzo starała się zapomnieć. Pamiętała wstrętny oddech gospodarza, odór potu, jęki i pomruki, pamiętała, jak ona sama krzyczała ze strachu i bólu. Nigdy, nigdy nie uwolni się od Leonarda i pamięci o nim. Niczym tonący wczepiała się w ramię Helene, szepcząc:
- Leonard każe nam sypiać w zimnym pokoju i marznąc, a ja będę miała z nim dziecko!
Potem nie była w stanie już nic więcej mówić. Płakała dlatego, że jest w ciąży, dlatego, że musi sypiać na lodowatym strychu, dlatego, że Helene jest taka dobra i że w jej życiu nie ma już nic jaśniejszego. Głowę miała pełną bolesnych myśli, pogrążała się w chaosie.
Płakała, aż ucichła wyczerpana, nos był zatkany, twarz opuchnięta i rozpalona. W końcu wyszeptała:
- Co ja mam zrobić?
- Nie wiem - odparła Helene szczerze.
- Nie mogę wrócić do domu z dzieckiem. Mama i taka nie są w stanie wyżywić jeszcze jednego. A ja jestem zhańbiona…
Sama była zaskoczona, że w środku nieszczęścia jest w stanie myśleć o takich rzeczach.
- Powinnam wcześniej zdać sobie sprawę z tego, że mogłabym być w ciąży. Myślę, że to jasne, tyle wiem, ale… próbowałam się nad tym nie zastanawiać. Chciałam zapomnieć, co on mi zrobił. Rozumiesz mnie, Helene?
- Tak, rozumiem, to był dla ciebie szok, Elizabeth. Ale zwykle w życiu sprawy się w jakiś sposób układają. Teraz trzeba po prostu żyć i brać, co los niesie. Prawda?
Elizabeth przytaknęła niechętnie. Rozumiała, że Helene chce ją pocieszyć, ale to przecież nie jest żadne rozwiązanie. Boleśnie zdawała sobie z tego sprawę.
Elizabeth wypełniała obowiązki bez szemrania. Każdego ranka wstawała jak dawniej. Czuła się źle, ale zdecydowała, że nikt prócz Helene nie powinien się o niczym dowiedzieć. Jeśli tylko poranne wymioty się skończą, to najgorsze będzie miała za sobą. Helene wspomniała parę razy o jej stanie, ale Elizabeth nie chciała na ten temat rozmawiać. Jakby zamknęła się w sobie i nie zamierzała nikogo wpuścić do swojej skorupy. Tylko tak mogła wytrzymać to, co ją spotkało.
Pewnego dnia przyszedł list od Jensa. Elizabeth wsunęła go do kieszeni sukni, jak tylko rozpoznała charakter pisma.
- Czy to od tego ukochanego, o którym kiedyś mówiłaś? - spytała Nikoline.
Elizabeth domyślała się, że tamta jest ciekawa i zazdrosna. Normalnie pewnie by się z nią drażniła, ale nie teraz. Skinęła tylko głową i pracowała dalej.
Dopiero wiele godzin później, tuż przed pójściem spać, wyjęła list. Siedziała na schodach na strych i czytała. Przebiegła wzrokiem linijki, w których Jens opowiadał o pracy we dworze i na morzu. Pisał, ile ryb złowili i ile zwierząt zostało zaszlachtowanych.
To, co przeczytała w następnych wierszach zaparło jej dech piersi.
Ty pozostaniesz na zawsze moją najlepszą przyjaciółką. Elizabeth. To ciebie kocham i chcę dzielić z tobą resztę mojego życia. Dlatego pytam cię, Elizabeth, czy chciałabyś wyjść za mnie? Mam nadzieję, że odpowiesz mi najszybciej jak to możliwe, bo czekanie będzie dla mnie udręką.
Te ostatnie linijki Elizabeth odczytała wolno jeszcze raz, zanim złożyła list i położyła go na podołku. Objęła kolana ramionami. Jens chce się z nią ożenić. Z nią, która została zhańbiona, złamana i okryta wstydem. Nikt nie zechce jej teraz wziąć. Jens także nie, jeśli pozna prawdę. A może on by zechciał? Nie, nie może obciążyć go bachorem innego. Bachorem! Nie chciała myśleć o tej istocie jako o dziecko. Musiała stworzyć dystans wobec tego, co się dzieje w jej ciele. Widziała owce, które traciły jagnięta. Były to zakrwawione, pokryte śluzem pecyny mięsa. Jej dzieciak też powinien tak wyglądać.
Schowała list z powrotem do kieszeni i poszła do pokoju. Domyślała się, że Helene udaje sen, bo nikt śpiąc nie oddycha tak miarowo. Elizabeth była wdzięczna przyjaciółce za taką troskliwość. Za to, że rozumie, iż ona chciałaby być sama. Zdjęła suknię, resztę ubrania zostawiła, kładąc się do łóżka. Rozdygotana skuliła się, żeby nie tracić ciepła. W myślach znowu powtarzała słowa, które napisał Jens. Jeśli powie „tak”, nie będzie musiała dłużej mieszkać w Dalsrud, a z czasem zostanie gospodynią we własnym dworze.
Czy to Jens odziedziczy Heimly, kiedy nadejdzie odpowiednia pora? Jest przecież najstarszy, chociaż wzięli go tylko na wychowanie. Zresztą to nie takie ważne, mogą przecież zbudować sobie własne obejście. Mogliby z czasem mieć dwoje dzieci. Chłopca podobnego do Jensa, i dziewczynkę, podobną do niej. Elizabeth przymknęła oczy i wyobraźni zobaczyła dzieci bardzo wyraźnie. Potem uniosła powieki i znowu wpatrywała się w pustkę i mrok. To tylko marzenie, ucieczka od rzeczywistości. Prawdą jest to, że nosi bękarta Leonarda.
Nie ma możliwości ucieczki z Dalsrud, nie utrzyma się sama z dzieckiem. Nie powinna też obarczyć Jensa obcym bękartem. Zatkała rękami uszy, jakby chciała w ten sposób nie dopuszczać do siebie złych myśli.
Dopiero kiedy noc przechyliła się na stronę dnia, Elizabeth zasnęła, nie znalazłszy żadnego rozwiązania.
W pralni było ciepło, kiedy Helene i Elizabeth lały tam świece. Normalnie Elizabeth bardzo lubiła tę pracę, ale teraz myślami przebywała gdzie indziej. Nad paleniskiem wisiał wielki kociołek z wodą i łojem. Na drążku dziewczyny zawiesiły rząd bawełnianych sznurków. Brały te sznurki, zanurzyły je głęboko w kociołku tak, by łój osiadał na knocie, zanurzały knot wielokrotnie, aż powstała piękna świeca. Tylko gdyby ktoś otworzył drzwi, świeca mogłaby być krzywa.
Elizabeth jednym uchem słuchała tego, co mówi Helene. Bo dziś rano usłyszała coś, co Nikoline opowiadała kucharce. Z drżącym sercem Elizabeth stała pod drzwiami kuchni i podsłuchiwała.
- No, powiem ci, że teraz to Edrikke postąpiła dobrze - mówiła Nikoline, słychać było, że naprawdę się cieszy. - Pomyśl, że ona jest zaręczona z bardzo porządnym mężczyzną i wiesz, co ona zrobiła?
- Nie wiem i wcale mnie to nie interesuje - odparła Gurine, hałasując talerzami w wanience do zmywania. - Wycieraj te kubki, bo trzeba skończyć robotę. Nigdy nie słuchałam plotek.
- Plotek? - zdziwiła się Nikoline. - Kiedy to najprawdziwsza prawda! Otóż Edrikke tarzała się na sianie z jednym parobkiem i sama możesz się domyśleć, jak to się skończyło. Tak jest, Edrikke zaszła w ciążę. Wyobrażasz sobie? Ale posłuchaj teraz: Edrikke pożałowała tego, co się stało, i chciała usunąć bękarta, poszła więc do jednej znachorki.
Akurat w momencie, kiedy Nikoline to powiedziała Elizabeth usłyszała, że ktoś otwiera drzwi dalej w korytarzu. Może to Kristian, albo Leonard? Z drewniakami w rękach uciekła i nie słyszała reszty opowiadania. Ale ta historia nie dawała jej spokoju. Gdyby tylko wiedziała, kim jest owa znachorka, mogłaby sama ją odszukać. Nie bardzo umiała sobie wyobrazić, co takie mądre babki robią, ale gdyby mogła pozbyć się dziecka, to wszystkie problemy by się rozwiązały. Prawda, że już kiedyś słyszała o jakichś ziołach, które mają takie działanie. W większych dawkach pewnie są trujące. Ale teraz jest zima, więc nie ma o czym gadać. Mimo wszystko chciała wyrzucić z siebie ten strzęp mięsa okrwawiony i wymazany śluzem. Jeśli tego nie zrobi, zmarnuje sobie życie.
- Ty w ogóle nie słuchasz, co mówię? - spytała Helene.
Elizabeth podskoczyła, jakby przyjaciółka czytała w jej myślach.
- Owszem, słucham.
- No to co ja mówiłam?
Elizabeth zanurzyła świecę w łoju po raz ostatni i przyglądała jej się zadowolona. Potem odwiesiła do suszenia i westchnęła nieco zirytowana:
- Nie, nie słucham. Tyle mam ostatnio zmartwień.
Helene wstała i powiedziała stłumionym głosem:
- Tak, wiem. Przepraszam. Ale chodzi o to, że w tym tygodniu będzie się zabijać świnię. Zawsze to zostawiają na ostatnie dni przed świętami.
Elizabeth pożałowała ostrego tonu.
- Tak, bo chcą mieć świeże mięso. Jak oni zdołają zjeść to wszystko, tego nie rozumiem.
Helene skrzywiła się, rozgarnęła żar w piecu i westchnęła.
- Mnie o to nie pytaj, sama tego nie pojmuję. W każdym razie postaram się, żebyś nie musiała mieszać krwi.
- Dziękuję ci - szepnęła Elizabeth, czując mdłości na samą myśl o zapachu krwi.
To była kolejna niespokojna noc. Elizabeth wierciła się i przewracała w łóżku, ale sen nie nadchodził. Żeby tak mogła się dowiedzieć, gdzie mieszka ta mądra babka! Oczywiście, Helene pytać nie mogła, ona by natychmiast zrozumiała, o czym Elizabeth myśli. Nie mogła też spytać Nikoline, bo przyznałaby się tym samym, że podsłuchiwała pod drzwiami.
Spędzanie płodu, tak ludzie to nazywają. Słowo spadło na nią, kiedyś je już słyszała… ale gdzie i kiedy? Pewnie wtedy, kiedy dowiedziała się o tych specjalnych ziołach. Delikatnie położyła rękę na brzuchu, który na szczęście wciąż był płaski. Potem przesunęła dłoń w górę, do wrażliwych piersi. Nie, nie wolno budzić w sobie żadnych uczuć do maleństwa. Trzeba się go pozbyć! Przygryzała dolną wargę i wstrzymywała dech, by nie płakać. Potem znowu myślała o liście Jensa, który schowała razem z przyborami do pisania. Nie powiedziała jeszcze Helene o oświadczynach. Najpierw musi sama się z tym oswoić.
Czy nie byłoby lepiej, gdyby Jens się nie oświadczył?
Wtedy nie musiałaby wybierać. Nagle wpadł jej do głowy pomysł: schody na strych! Jeśli z nich spadnie, to na pewno straci dziecko. Słyszała kiedyś o klaczy w sąsiednim dworze, która biegała i straciła źrebię. Stało się tak pewnie z wielkiego wysiłku. U ludzi musi być chyba podobnie?
Elizabeth leżała przez jakiś czas i rozważała swój plan, potem wstała i na palcach wymknęła się z izdebki. Zagryzała zęby, żeby nie dzwoniły. W pokoju panował lodowaty chłód, dygotała, niosąc pod pachą drewnianą skrzynkę, służącą jej za nocny stolik. Stanie na niej, żeby upadek był z jeszcze większej wysokości. Kiedy ją znajdą, może powiedzieć, że chodzi we śnie.
Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi i po omacku szła ciemnym korytarzem. Drżącymi rękami ustawiła skrzynkę na samej krawędzi i weszła na nią. Schody wydawały się oszałamiająco strome i długie. Czy to będzie boleć? Na chwilę ogarnęły ją wątpliwości, potem zamknęła oczy i pomyślała: boleć? Czy coś może boleć bardziej niż teraz?
Już miała rzucić się w dół, gdy nagle chwyciły ją dwa silne ramiona i ściągnęły ze skrzynki. Elizabeth była taka przerażona, że nawet nie zdążyła krzyknąć.
- Czyś ty kompletnie rozum straciła, dziewczyno? - prychnęła Helene prosto w ucho Elizabeth. Ona nie znajdowała odpowiedzi. Wstyd, gniew i rozpacz mieszały się w jej głowie.
- Chodź tutaj - dyrygowała przyjaciółka, ciągnąć ją z powrotem do pokoju. Zdecydowanymi ruchami zapakowała Elizabeth pod kołdrę, sama okryła się własną kołdrą i usiadła na krawędzi łóżka.
- Próbowałaś pozbyć się dziecka, prawda? - szepnęła z wściekłością.
Elizabeth kiwała głową i wielokrotnie przełykała ślinę, zanim odzyskała zdolność mowy.
- Jens mi się oświadczył, a przecież nie mogę mu przynieść do domu bękarta. Chyba rozumiesz? - Wstydziła się tak bardzo, że nawet płakać nie mogła, a równocześnie pragnęła pociechy i zrozumienia.
- Jeśli Jens jest taki, jak myślę, to weźmie i ciebie, i bękarta - powiedziała Helene zdecydowanie.
- Nie, ty nie rozumiesz Helene. On pochodzi z bogatego dworu, jest ich przybranym dzieckiem, a oni są bardzo pobożni i uważający w takich sprawach. Przynajmniej przybrana matka, Ragna. Nawet nie będą chcieli o niczym takim słuchać. Zostanę sama… - teraz nie była w stanie dłużej powstrzymywać płaczu i przytuliła się do Helene. - Chce iść do tej mądrej babki, o której mówiła Nikoline, nie wiem tylko, gdzie ona mieszka.
- No i dziękuj za to Stwórcy - odparła Helene szorstko. Przez dłuższy czas panowała cisza, potem Helene powiedziała: - Wierz mi lub nie, ale Leonard mnie też zrobił dziecko. I ja poszłam do tej mądrej babki, jak ją nazywasz. Chcesz, żebym ci powiedziała, co ona mi zrobiła?
Elizabeth spojrzała w górę na przyjaciółkę.
- Ty też byłaś w ciąży? - wyszeptała przerażona. Twarz Helene wyglądała niczym surowa maska, dziewczyna patrzyła gdzieś przed siebie.
- Tak, byłam w ciąży. I poszłam do tej mądrej babki zaczęła cicho.
- Co ona robi? - spytała Elizabeth, chociaż właściwie nie chciała słuchać.
- Położyła mnie na sienniku, takim brudnym i śmierdzącym, że czuć go było z daleka. Baba miała powyciągane palce, aż czarne od brudu. Jej ubrania nie były prane od miesięcy. - Helene mówiła bezbarwnym głosem dalej: - Miała taki drut, długi drut na końcu zakrzywiony, który wsunęła we mnie. - W końcu Helene spojrzała przyjaciółce w oczy i długo nie odwracała wzroku.
Elizabeth pozwalała, by te słowa zapadły w jej mózg.
Mimo woli zacisnęła uda, jakby broniła się przed bólem, który przyjaciółka musiała odczuwać.
- To ona nie mogła dać ci ziół albo…
- Ja też tak myślała, kiedy do niej szłam.
Głos Helene był teraz nabrzmiały łzami, łamał się co chwila. Elizabeth unosiła się lekko i pogłaskała ją po policzku. Helene płakała cicho.
- Ona mnie nie znieczuliła - mówiła dalej, z trudem przełykając ślinę. - Nie dała mi nawet kubka wódki, nic. A kiedy krzyczałam, zakneblowała mi usta, żeby nikt nie słyszał, co się dzieje. Ręce i nogi miałam przywiązane. Ból, jaki sprawił mi Leonard, to nic wobec tego, co tam przeżyła. W końcu zemdlałam. Chcesz słuchać dalej?
- Nie, nie chcę.
Teraz ona też płakała, płakała nad tym, przez co Helene musiała przejść. Płakała ze strachu, z bólu i upokorzenia.
- Ale nie, poczekaj, posłuchaj. Myślałam, że wykrwawię się na śmierć, Elizabeth. A teraz prawdopodobnie już nigdy nie będę mogła mieć dzieci. Zresztą to akurat mnie nie martwi, żadnych dzieci nie planuję.
Elizabeth zaczęła głośno szlochać.
- Moja biedna Helene. Gdybym tylko wiedziała… a ja myślałam wyłącznie o sobie.
- Wcale nie - rzekła Helene wielkodusznie. - Ale gdybyś zeskoczyła z tych schodów, mogłabyś skręcić sobie kark i umrzeć. - Otarła pospiesznie twarz i ze szlochem wciągnęła powietrze.
- Wiem o tym, ale akurat wtedy mnie to nie martwiło. - Elizabeth podziękowała w duchu, że została uratowana. Mimo wszystko nie chciała umierać.
- Czy możesz spać ze mną dzisiaj w nocy, Helene? Dobrze mi przy tobie i czuję się bezpieczna.
Helene skinęła głową i wślizgnęła się do łóżka. Przez maleńkie okienko widziały zorzę polarną falującą na niebie. Białe, żółte i ostre zielone fale. Jakie to [piękne, pomyślała Elizabeth, zdziwiona, dlaczego przedtem nigdy się czymś takim nie zajmowała. Czy dziecko Helene znalazło się w niebie, skoro nie przyszło nawet na świat? Słyszała opowieści o kobietach, które zabijały swoje nowo narodzone dzieci, albo wynosiły je do lasu i tam zostawiły, żeby umarły. Niektóre robiły to z biedy, bo nie były w stanie wykarmić więcej dzieci. Inne dlatego, że nie były zamężna i wstyd wydawał się zbyt wielki. Wyrzutki, mówiono o tych dzieciach, a one wracały. Krzyczały przez całe noce i dnie. Często skarżyły się na swoją matkę. Wiele kobiet z tego powodu zostało skazanych na śmierć.
- Często zastanawiałam się, czy to był chłopiec, czy dziewczynka? - powiedziała Helene tak nieoczekiwanie, że Elizabeth drgnęła.
- Wydaje mi się, że kiedy one są takie malutkie, to jeszcze nie są ani chłopcem ani dziewczynką - odparła Elizabeth, by pocieszyć i przyjaciółkę, i siebie.
- Gdyby moje dziecko żyło, to wiosną skończyłoby trzy lata.
- Nie wolno ci tak myśleć - powiedziała Elizabeth ochryple. - Nigdy! To był przecież pomiot Leonarda.
- Ale też mój - rzekła Helene cicho. - Może to była malutka dziewczynka. Albo słodki chłopczyk, podobny do mojej rodziny.
Elizabeth uniosła się wsparła na łokciu, przyglądała się Helene. Domyślała się, że po policzkach przyjaciółki spływają łzy.
- Nie myśl tak - powtórzyła. - Nigdy! Bo zanim się obejrzysz, stracisz rozum. Życie musi toczyć się dalej. Pozbyłaś się wstydu i żyj dalej tak jak przedtem. W każdym razie prawie tak, dodała w myślach. - Ale ja wciąż noszę w sobie pomiot Leonarda. Ja nie będę miała prawa zapomnieć. Nigdy!
Poczuła, że Helene tuli się do niej jeszcze bardziej.
- Może masz rację - szepnęła przyjaciółka. - Najlepiej nie myśleć za dużo o tym, co mogłoby być.
Helene powiedziała to bardzo stanowczo, ale Elizabeth słyszała, że przez większą część nocy płakała cicho i rozpaczliwie.
Początek grudnia to czas uboju świątecznego wieprza.
Powinno się to robić podczas przypływu i przy rosnącym księżycu, bo wtedy mięso jest lepsze i bardziej tłuste. Niektórzy twierdzą, też że w tym czasie świnia krawat obficie i łatwiej wyjąć wnętrzności. Elizabeth nie wiedziała, czy w to wierzyć.
Dwaj komornicy i rzeźnik spotkali się około piątej nad ranem, więc zanim domownicy się pobudzili, wieprz był martwy.
Tego dnia służące wstały wcześniej niż zwykle. Miski i garnki, zawczasu przygotowane, stały na ławie. W pralni wszystko było gotowe dla kobiet, pomagających przy rozbieraniu mięsa.
Elizabeth przyniosła do kuchni przybory do pisania. Powinna napisać do Jensa. Chłopak musi dostać odpowiedź na swoje oświadczyny, dłużej nie można z tym zwlekać. Ona i tak ma zmarnowane życie, dotarło to do niej, kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży. Próbowała odsuwać od siebie myśl o dziecku, ale mdłości i zmiany w jej ciele to uniemożliwiały. Nie ma sposobu, żeby się od tego uwolnić. Zresztą teraz była wyczerpana, żeby dalej walczyć, łez też już jej brakowało. Usiadła przy stole, zanurzyła pióro w kałamarzu i zaczęła pospiesznie pisać.
Drogi Jensie
Najpierw muszę ci podziękować za list, który dostałam jakiś czas temu. Następnie muszę ci powiedzieć, że cieszy mnie i bardzo mi pochlebia twoja propozycja.
Elizabeth odłożyła na chwilę pióro. Nienawidziła sama siebie za to, że pisze taki fałszywy list. Ale nie możne mu przecież opowiedzieć prawdy.
Ale, mój drogi przyjacielu, pisała dalej, bardzo mi przykro, nie mogę jednak przyjąć twojej propozycji małżeństwa. Jesteśmy jeszcze tacy młodzi, ja mam dopiero szesnaście lat.
Nikoline tego rana chodziła naburmuszona, podeszła do Elizabeth i, wyciągając szyje, powiedziała:
- Nic mnie nie obchodzi, do kogo piszesz:
- No i bardzo dobrze. Tylko może nie zaglądaj mi przez ramię. - Elizabeth zasłaniała list przed ciekawską pokojówką. Sama nie mogła zrozumieć, co sprawiło, że w następnej chwili napisała takie słowa. Może jakaś resztka nadziei na lepszą przyszłość?
Cieszyłabym się jednak, gdyby twoja propozycja była ważna również w przyszłości.
Zanim zdążyła się rozmyślić, pisała dalej:
Zbliża się już noc, więc muszę skończyć moje krótkie pisanie.
Było to oczywiście kłamstwo, ale ładny sposób na zakończenie listu. Uzyskała w każdym razie odroczenie, nie musiała tak zaraz podejmować decyzji.
Leonard obiecał jej kilka wolnych dni w Boże Narodzenie w zanim za owe „rozkosze”, jakie sam sobie wziął. Zastanawiała się, czy zechce teraz dotrzymać słowa. Ale czy ona będzie miała odwagę spotkać się z rodziną i Jensem? Zdoła udawać, że nic się nie stało? Nie, nawet myśleć o tym nie może. Podpisała się pod listem, dodała datę i włożyła list do koperty.
W tym samym momencie do kuchni wpadł Ole.
- Potrzebuję więcej wrzątku do oparzenia świni. - Podał Gurine drewniane wiadra, a ona natychmiast napełniła je parującą wodą. Chłopak pobiegł do drzwi ze słowami:
- Niedługo wasza kolej! Tylko patrzeć, jak przyjdą komornice.
Elizabeth wsunęła list do kieszeni. Da go Olemu, kiedy chłopak skończy swoją pracę. Pewnie potem pójdzie do sklepu, to go wyśle.
W szafie znalazła bawełniany sznurek, którym związała mocno swój jasny warkocz, żeby nie przeszkadzał w robocie. Przez kuchenne okno, z którego widać było oborę, zobaczyła parę kobiet i jakieś dziecko.
- Przyszły żony komorników - oznajmiła.
Gurine natychmiast wyszła na schody, żeby wydać polecenia pracowitym, które też zaraz zniknęły w pralni, gdzie dzielono mięso. Do kuchni razem z Gurine przyszła Amanda.
- A ja mam nową kurtkę - powiedziała dziewczynka dumna niczym paw.
- O rany, ale pięknie wyglądasz - chwaliła Elizabeth, choć widziała wyraźnie, że kurta uszyta jest z jakiegoś starego, zniszczonego ubrania. - I jaką masz piękną chustkę. Wyglądasz jak dorosła dama!
Amanda uśmiechnęła się z dumą i zdjęła chusteczkę, związaną pod brodą.
- Włosy mam zaplecione tak jak ty. W jeden warkocz, nie w dwa, jak to noszą małe dziewczynki. - Usiadła na krześle przy długim stole i machała lekko nogami.
- Co ona tu robi? - spytała Nikoline, wskazując Amandę.
- Czeka na mnie - odparła Elizabeth. - Będziemy razem czyścić kiszki.
- Tak, to odpowiednia dla was praca. Życzę wszystkiego dobrego! Ja mam zajęcia w domu.
Elizabeth poczuła, że złość ją dławi, jej głos brzmiał złowieszczo, kiedy powiedziała:
- Miej się na baczności, Nikoline. Bo zanim się obejrzysz, sama trafisz do brudnej roboty. Twoja kolej też nadejdzie.
Nikoline potrząsnęła głową i roześmiała się szyderczo.
Potem wpiła wzrok w Amandę, która jadła chleb z masłem i serem, przygotowany przez Gurine.
- Lekką ręką rozdajesz chleb, jak widzę - warknęła Nikoline.
- A ty się strzeż - syknęła Elizabeth, podchodząc do pokojówki. - Więcej nie będę cię ostrzegać.
Nikoline zacisnęła wargi i już się nie odezwała.
Elizabeth czuła bolesne pulsowanie w palcach rąk. Jelita trzeba było ostrożnie wywrócić na drugą stronę i zebrać cały tłuszcz, który znajdował się we wnętrzu, potem starannie wypłukać w morskiej wodzie, bo, jak mówiono, morska sól jest najlepsza.
- Zbieraj, zbieraj tłuszcz i łój - podśpiewywała Amanda, jakby przydzielono jej jakieś wymarzone zajęcie. Małe rączki były czerwone z zimna, ale ona mimo to pracowała niezmordowanie.
- Nie marzniesz? - spytała Elizabeth.
- Tak miło jest pracować razem z tobą, że nic mi nie szkodzi.
- Popatrz no, Amando. - Elizabeth rozpięła bluzkę pod szyją, ukazując nagą skórę. - Wsuń tam ręce, to się trochę ogrzejesz.
Dziewczynka przyjęła propozycję i śmiała się radośnie, gdy Elizabeth jęczała i chwytała powietrze, wytrzeszczając oczy.
- Chcesz ty też ogrzać swoje ręce u mnie? - Amanda zaczęła rozpinać ubranie.
- Nie, nie na Boga, dziecko. Zapnij kurtkę, bo się zaziębisz.
Amanda posłusznie pozapinała guziki, Elizabeth tymczasem chuchała na swoje ręce i rozcierała je.
- Nie, Amando, musimy pracować jak najszybciej.
Wisz, im szybciej skończymy, tym prędzej będziemy mogły pójść do domu i się ogrzać.
Mała przytakiwała i pracowała dalej. Amanda gadała i śpiewała. Elizabeth natomiast pogrążona była w myślach. Czasami praca pomogła uwolnić się od bolesnych rozważań, najczęściej jednak zmartwienia nie dawały o sobie zapomnieć. Tak jak teraz, przy tej obrzydliwej robocie. Żółte i białe kulki tłuszczu trzeba było zbierać i odkładać do drewnianej miski, którą miały między sobą. Elizabeth na widok bezkształtnych bryłek tłuszczu poczuła, że mdłości podchodzą jej do gardła.
- Zostań tu, ja zaraz wrócę - powiedziała nagle. - pobiegła wydeptaną ścieżką, prowadzącą od brzegu morza do dworskich zabudowań. Nie wiedziała, dlaczego biegnie tak daleko. Może nie chciała, żeby Amanda zobaczyła, jak wymiotuje? Dziewczynka ma kilkoro młodszego rodzeństwa, być może jej matka też chorowała w ciąży, więc Amanda by się zorientowała. A nikt nie może wiedzieć, że Elizabeth spodziewa się dziecka!
Kiedy zwymiotowała już wszystko i śniegiem przemyła twarz, nagle zobaczyła, że Leonard idzie do brzegu w stronę zabudowań. Nie wiedziała, że jest tam jakaś ścieżka. Przeniknął ją lodowaty strach. Chwyciła brzeg spódnicy i najszybciej jak mogła pobiegła w dół. Nie pozwól, żeby stało się coś złego, nie pozwól, żeby stało się coś złego, powtarzała w duchu. Chciała krzyczeć, ale brakowało jej powietrza. Strach niczym szpony zaciskał jej żołądek.
Amanda siedziała w kucki pośród nabrzeżnych kamieni, skulona niczym przerażone, małe zwierzątko. Policzki okolone czarną chusteczką były mokre od łez, gdy rzuciła się Elizabeth na szyję. Drobnym ciałkiem wstrząsał szloch.
- On mnie złapał! On jest okropny - szlochała dziewczynka.
Elizabeth przyciskała ją mocno do siebie, w głowie miała chaos. Przeżywała znowu własne przerażenie, ten piekący ból, kiedy mężczyzna wdzierał się w nią. Nagi strach, kiedy znalazła się pod jego wielkim cielskiem. To niemożliwe, by Amanda musiała przeżyć to samo!
- Co ci zrobił? - spytała Elizabeth, odsuwając małą lekko od siebie. - Opowiedz mi wszystko. Wiesz, że możesz mi powiedzieć, prawda?
Amanda skinęła głową i otarła nos rękawem. Szloch wstrząsnął nią jeszcze kilka razy, a potem powiedziała:
- On próbował zerwać ze mnie ubranie. Nawet moją kurtkę!
Elizabeth czuła, że łzy palą ją pod powiekami, pozwoliła im płynąć.
- I co jeszcze zrobił? - spytała.
- Podniósł mu sukienkę. I łapał mnie za pupę, to było wstrętne. Za gołą pupę.
Elizabeth nie wiedziała, jak ma pytać. Nie była pewna, czy wie, jak nazywają się różne części kobiecego ciała.
- Sprawiło ci to ból? - spytała w końcu.
- Nie, ale było paskudne.
Elizabeth przyciągnęła ją znowu do siebie. Kołysała małą tak, jak Helene, kiedy pocieszała ją tamtego dnia w pralni. Leonard nie zgwałcił Amandy. Dzięki Bogu, nie udało mu się.
- Ja go ugryzłam - powiedziała Amanda, odsuwając się od Elizabeth. - Czy zrobiłam źle?
- Nie, moje dziecko - zapewniała Elizabeth, uśmiechając się przez łzy. - Postąpiłaś znakomicie. Gdyby sam gospodarz albo ktoś inny próbował zrobić ci coś takiego jeszcze raz, to gryź, jak tylko zdołasz.
Amanda uśmiechnęła się i ocierała łzy rękawem kurtki.
- Wtedy on mnie puścił. Myślę, że zobaczył ciebie. Ja próbowałam cię wołać, ale on zasłonił mi buzię ręką.
- Amanda, posłuchaj mnie teraz uważnie. Nie wolno ci nigdy, ale to nigdy zostawać w tym dworze samej. Gospodarz to niebezpieczny człowiek. On będzie chciał zrobić ci to jeszcze wiele razy. Przez cały czas trzymaj się w pobliżu innych ludzi. Ale gdybyś chciała komuś o tym opowiedzieć, to na pewno nikt ci nie uwierzy.
- Dlaczego?
- Tak po prostu jest. Wszyscy myślą, że Leonard jest miły, ale to nieprawda. I jeśli o tym powiesz, to ludzie ci nie uwierzą i będzie jeszcze gorzej. Rozumiesz, co mam na myśli?
Amanda przytakiwała. Dygotała z zimna i ze strachu.
- Czy nie możemy iść na trochę do ciepłej kuchni, Elizabeth?
- Tak, pójdziemy i będziemy pomagać Gurine. Co ty na to?
- Gurine jest miła. Prawie taka jak ty. Ale ta druga, ta z żółtymi, głupimi lokami, ona jest zła.
- Tak, Nikoline jest zła. Ale teraz trochę się z nią zabawimy. Chcesz mi pomóc?
- Ja mam to zrobić?
- Jak będzie trzeba, to się domyślisz.
Amanda skinęła głową. Może więc to mimo wszystko będzie dobry dzień.
Kiedy znalazły się bezpieczne w ciepłej kuchni, Elizabeth powiedziała, że ma dla Nikoline polecenie od gospodarza, by zastąpiła je w pracy.
Nikoline protestowała.
- Nie będę stać na brzegu i marznąć - prychnęła oburzona. - Mimo wszystko jestem pokojówką.
- Chcesz się przeciwstawić swojemu gospodarzowi, to proszę bardzo…
Nikoline rozważała tę sytuację przez chwilę, potem wściekła pobiegła ku drzwiom.
- Przypomnij sobie moją przepowiednię, Nikoline - cisnęła z nią Elizabeth. - Ty też dostaniesz swoją porcję brudnej roboty…
Gurine słuchała tego zdumiona, a potem rzekła ostrzegawczo:
- Uważam, że nie powinnaś się tak drażnić z Nikoline.
- Co masz na myśli? - spytała Elizabeth niewinne.
- Ty wiesz, co mam na myśli. Niedobrze jest wygadywać o sobie takie rzeczy. Są ludzie, którzy w to wierzą.
Elizabeth pożałowała, bo Gurine mówiła z wielką powagą. To przestroga, najlepiej zrobi, jeśli jej posłucha. Ale otrząsnęła się z nieprzyjemnych uczuć.
- Wierzą - odparła swobodnym tonem - chyba tylko tacy jak Nikoline.
Gurine milczała, przyglądała się tylko Elizabeth długo, a potem wróciła do pracy. Wkrótce jednak zaczęły znowu rozmawiać, roztrząsały różne tematy i w kuchni nastał miły spokój.
Elizabeth długo rozważał to, co Leonard zrobił Amandzie, i co mogło się stać. Myśl była przerażająca, budziła w niej straszny gniew. Zrobić coś takiego małemu, bezbronnemu dziecku! Leonard to bestia, ni mniej ni więcej.
Od czasu do czasu mignął jej gdzieś w obejściu.
Niekiedy miała wrażenie, jakby jej unikał. Nigdy nie patrzył jej w oczy, udawał, że nie widzi. To okrycie dało jej lekkie poczucie siły, a strach przed Leonardem powoli przeradzał się w niewinność - palącą, dławiącą nienawiść, którą ledwo była w stanie opanować.
Pracując, nie mogła zebrać myśli, ponieważ rzadko bywała sama. Ale często, w przerwach, wymykała się nad morze.
Pewnego dnia brnęła w głębokim śniegu, w stronę niewielkiego wzniesienia, z którego rozciągał się widok na otwarte morze. Tutaj mogła pomyśleć w samotności, odzyskać spokój i dać chwilę odpoczynku znękanej duszy.
Nagle usłyszała, że ktoś ją woła. Zirytowana odwróciła się.
- Elizabeth, dokąd idziesz? - Kristian unosił rękę w geście powitania i kierował się w jej stronę.
- Idę w takie miejsce, gdzie mogę być sama. Całkiem sama - dodała, wybierając miejsca, z których wiatr zwiał śnieg. Niech Kristian sobie myśli, co chce. Ona jest w ciąży z jego ojcem. Urodzi przyrodniego brata lub siostrę Kristiana. Myśl sprawiła jej taki ból, że odwróciła się, by nie dostrzegł cierpienia w jej twarzy.
Mróz przenikał do szpiku kości, ale na szczęście ubrała się ciepło. Latały nad nią z krzykiem jakieś mewy, nieustannie polujące na jedzenie. Morskie fale pokrywała biała piana. Im dalej od brzegu, tym fale były większe. Życie też jest takie, pomyślała Elizabeth. Dokładnie takie jak morze. Najpierw jest cicho, a potem, zanim człowiek się obejrzy, zrywa się sztorm. I to mają na myśli ludzie, którzy mówią, że trzeba trzymać głowę ponad wodą, to znaczy trzeba się przedostać na następną falę.
Ona potrafi to zrobić! Ale Leonard dostanie za swoje.
Prędzej czy później, zapłaci za to, co zrobił. Nagle przyszło jej do głowy, że powinna stąd wyjechać, może nawet na krańce morze, daleko pod horyzontem? Do Bergen? Tyle słyszała o tym mieście. A może do Christianii? W każdym razie tam, gdzie mogła urodzić dziecko i oddać je jakimś miłym ludziom na wychowanie. Nikt nie będzie wiedział, że to dziecko Leonarda. Dla rodziców zmyśli jakąś historię, jak nadejdzie pora. A potem zobaczy, co dalej. Do domu wrócić nie może, nigdy. Ale da sobie radę. Świadectwem od Leonarda nie zamierzała się przejmować. To samo dotyczy plotek, jakie on będzie na nią rozsiewał. Elizabeth odejdzie tak daleko stąd, że żadne plotki jej nie dosięgną. A może i Helene ucieknie razem z nią?
Uśmiechnęła się delikatnie w stronę morza. Może mimo wszystko znajdzie się jakaś rada.
Święta były tuż-tuż. Służba mogła spoglądać wstecz na pracowitą jesień, kiedy to jedno ciężkie zajęcie następowało za drugim: wykopki, uboje, strzyżenie owiec, pieczenie, pranie, znowu ubój. Gurine czasami traciła panowanie nad sobą, czerwona i zdenerwowana, rozpaczała, że nic nie będzie gotowe na czas. Helene mówiła jednak, że tak jest co roku.
Elizabeth lubiła przedświąteczny czas. Odkąd strach przed Leonardem zmienił się w gniew, dni stały się łatwiejsze. Miała też więcej czasu na rozmyślania. Tak często, jak mogła, chodziła na „swoje miejsce”, jak je nazywała. Widok na otwarte morze dawał jej odpoczynek, a myśli krążyły swobodnie. Zwłaszcza jeśli dni były szczególnie trudne, lubiła tam siadywać. Marzyła wtedy, jeśli to będzie, kiedy znajdzie się daleko stąd, to, jak rodzice przyjmą tę decyzję oraz z czego będzie żyć, odsuwała jak najdalej. Potrzebowała odwagi, by spełnić soje plany. By pokonać strach. Nawet Helene jeszcze o niczym nie powiedziała. Dowie się wszystkiego, jak Elizabeth będzie gotowa.
Ole wysłał list do Jensa. Teraz w dniach, kiedy do wiejskiego, kramu przychodziła poczta, Elizabeth nie opuszczał lęk, że dostanie odpowiedź. Tak niewiele trzeba, by zburzyć jej kruche plany. Parę słów, że Jens za nią tęskni, że spodziewa się zobaczyć ją znowu w święta, może sprawić, iż niepewność powróci. A wtedy nie będzie w stanie przeprowadzić tego, co wymyśliła. Napisze do przyjaciela, kiedy już znajdzie się daleko od Dalsrud. Daleko od Leonarda. Wtedy może będzie w stanie znowu pomyśleć o Jensie.
Elizabeth wstała, strzepnęła śnieg ze spódnicy, głęboko wciągnęła słony zapach morza i ruszyła z powrotem do dworu. Gurine przydzieliła jej tego dnia prasowanie bielizny, Elizabeth wiedziała, że na to trzeba czasu. Ale poprosiła Gurine, by pozwoliła jej trochę się przejść i zaczerpnąć świeżego powietrza.
- Nie wyglądasz ostatnio najlepiej - kucharka kiwała głową. - Może właśnie tego potrzebujesz, świeżego powietrza. Idź, idź, Elizabeth, ale nie siedź tam za długo. Pamiętaj o prasowaniu.
Kiedy Elizabeth wróciła, Helene zdążyła już przynieść wielki stos rzeczy do prasowania, które suszyły się na otwartym strychu.
- Spacer dobrze ci zrobił. Widać to po tobie - ucieszyła się Gurine. - Masz piękne rumieńce na policzkach.
- Tak, ale na dworze jest potwornie zimno - odparła Elizabeth. - Dobrze jest wrócić do ciepła. A poza tym nic nie pachnie tak, jak bielizna, która suszyła się na dworze.
Gurine przytaknęła, Helene poszła do kolejnych zajęć. Elizabeth zabrała się do prasowania. Rozgrzewała żelazko w piecu, najpierw sprawdzała na specjalnej szmacie, zanim zaczęła prasować. Miarowymi ruchami wygładzała wszystkie zmarszczki i zagniecenia, potem starannie składała prasowaną rzecz. To bardzo przyjemna praca w porównaniu z tym, co trzeba było robić przez całą jesień. Może powinna poszukać sobie miejsca jako pomoc domowa u jakiejś starej, bogatej pani w mieście? Słyszała, jak Nikoline zachwalała, że stare panny i bogate wdowy w mieście zatrudniają dziewczęta do towarzystwa i lżejszych prac domowych. To się nawet nazywa dama do towarzystwa. Westchnęła zadowolona, pogrążona w tym swoim śnie na jawie.
Ole wpadł do kuchni w zaśnieżonych butach.
- List do Elizabeth!
Gurine ofuknęła go.
- Gdzie się tu pchasz w tych buciorach? Dopiero co umyłam podłogę.
- Sama go jej dam. A ty idź i się przebierz.
- Tak zaraz wracam na dwór. - Ole zniknął równie szybko, jak się pojawił.
Elizabeth wzięła list spoconymi rękami. Żeby to tylko nie od Jensa! Ale nie, pismo było znajome, więc to nie od niego. Rozerwała kopertę i ogarnęła wzrokiem arkusik.
Moja najdroższa córko, Elizabeth.
Od dawna waham się, czy nie napisać do ciebie tego listu. Ale teraz czuję, że muszę. Chociaż twoja mama mi zakazuje. Twoja mama jest chora i leży w łóżku. Strasznie kaszle.
Chciałem cię tylko o tym poinformować. Maria jest zdrowa i wesoła. Wszyscy inni posyłają ci najlepsze pozdrowienia. Ja myślę o tobie codziennie. I jesteś przy mnie zawsze w czasie wieczornego pacierza.
Pozdrawiam od twojego oddanego ojca.
Pierwsze, co przyszło Elizabeth do głowy, to zdumienie, że ojciec pisze niezwykle poprawnie. Następnie pomyślała, że napisał „najdroższa”, słowo, które nigdy nie padło z jego ust. Jej rodzice byli bardzo skąpi, jeśli chodzi o dobre słowa. Zarówno wobec siebie, jak i wobec córek.
- Stało się coś złego, Elizabeth? - spytała Gurine. - Zamilkłaś i zrobiłaś się taka blada.
- Mama jest chora - odparła Elizabeth, wpatrując się w kuchenną szafę. - Podobno strasznie kaszle. - Spojrzała w oczy starej kobiety i dodała: - Oni nie są z tych, co narzekają. Pracowali i męczyli się całe życie, nigdy nie kładli się do łóżka, niezależnie od tego, jak bardzo byli chorzy. A teraz mama nie wstaje. Nie chciała, żeby ojciec mnie o tym zawiadomił. To cała ona. Ale chyba to coś poważnego, skoro tata mimo wszystko do mnie napisał.
U nas w domu to mama zawsze decydowała, pomyślała. Tata milczał i słuchał mamy. Dopiero teraz przeciwstawił się jej woli.
Elizabeth opadła na najbliższe krzesło. Matka nigdy nie chorowała. A przynajmniej nigdy się nie skarżyła. Oczywiście rodzice zapadli na jakieś grypy, mieli niestrawności i bóle pleców. Ale o tym nigdy się nie rozmawiało. Po prostu stwierdzali, że tak jest, poza tym to wszystkim czasami dolega, nie ma się czym przejmować. Elizabeth pamiętała też dzień, kiedy mama rodziła Marię. Ona sama musiała biec całą długą drogę do akuszerki. Jeszcze pamięta tę starą kobietę, którą wzywano do rodzących. Elizabeth biegła tak, że czuła w ustach smak krwi, a w uszach wciąż miała krzyk matki.
I widziała poród, chociaż to nie są sprawy przeznaczone dla dziecięcych oczu. Przez ponad dobę matką wstrząsały bolesne skurcze, bo Maria ułożona była tyłem. Potem akuszerka powiedziała, że mama powinna leżeć w łóżku przynajmniej dwa tygodnie. Ale pojawiły się problemy, których stara kobieta nie przewidziała. Koza, która dawała doić się tylko mamie, kopała wiadro i nie pozwalała się nikomu dotknąć. W końcu wprowadzono ją do alkierza i tam mama wydoiła uparciucha.
Następnego dnia wstała. Blada, słaniająca się na nogach, ale nigdy o swoim zdrowiu nie mówiła. Jakby tak miało być. Elizabeth jednak pamięta, że trzeba było dużo czasu, zanim naprawdę wróciła do zdrowia. Więc teraz musi być naprawdę chora, skoro ojciec uznał, że powinien o tym napisać do córki. On, którego Elizabeth nigdy nie widziała, żeby napisał choć jedno zdanie.
- Muszę jechać do domu - oznajmiła, patrząc na Gurine, która również usiadła.
Elizabeth myślała o obietnicy, jaką złożyła sama sobie, że nigdy do domu nie wróci. Teraz będzie musiała patrzeć w oczy rodzicom i Jensowi, będzie musiała kłamać i ukrywać to, co się z nią stało. Nie zasłużyli sobie na takie traktowanie. Nawet Jens nie zasłużył, chociaż spędził noc z Dorte. Ale czy na pewno? Odepchnęła od siebie tę myśl.
- Porozmawiaj o tym z gospodarzem - poradziła Gurine. Żywiła dla Leonarda wielki respekt. - Jeśli powiesz mu, jak się sprawy mają, z pewnością da ci wolne. To sprawiedliwy człowiek.
Tak, niczym anioł, pomyślała Elizabeth, zdając sobie jednak sprawę, że będzie musiała stanąć przed Leonardem twarzą w twarz. Na myśl o tym poczuła, jakby dostała bolesny cios w żołądek.
- Kto ma rozmawiać z Leonardem? - spytała Helene, która akurat stanęła w drzwiach.
- Moja mama jest chora, myślę, że to coś poważnego tłumaczyła Elizabeth ochrypłym głosem. - Dostałam dzisiaj list od taty.
- To pracowici ludzie - wtrąciła Gurine. - Nie z takich, co to narzekają z byle powodu. No to jej powiedziałam, że musi iść do gospodarza. Innej rady nie ma.
Helene i Elizabeth wymieniły spojrzenia.
- Chcesz to zrobić teraz? - spytała Helene i dodała na tym samym oddechu:
- Ja będę za ciebie prasować.
- Teraz - przytaknęła Elizabeth pospiesznie, żeby się nie rozmyślić. - Jak już z nim porozmawiam to wrócę, żeby cię zastąpić.
- On jest w kantorze - poinformowała Helene. - Chciałabyś, żebym z tobą poszła?
Elizabeth pokręciła głową. Tę sprawę musi załatwić sama.
- Ale dziękuję, mimo wszystko - szepnęła w odpowiedzi.
Na uginających się nogach, z sercem bijącym boleśnie szła długim korytarzem, aż stanęła przed drzwiami kantoru.
Czego ja się boję? - spytała sama siebie. Przecież się na mnie rzuci tutaj w domu. I czy to nie on powinien się bać mnie? To on wyrządził mi zło, nie ja jemu. I powinnam myśleć o Amandzie. Czy to była jej wina? Czy ona o to prosiła? A gdyby na jej miejscu znalazła się Maria? Zdecydowanie wyciągnęła rękę i głośno zapukała w ciężkie dębowe drzwi.
- Proszę wejść - usłyszała.
Wciągnęła dwa razy powietrze i przytrzymała je w płucach.
- Dzień dobry - powiedziała, ale nie dygnęła. Aż taka pokorna nie chciała być, skoro najchętniej ze wszystkiego wymierzałaby mu policzek.
Elizabeth w ułamku sekundy zauważyła niepewność w jego twarzy, kiedy ją zobaczył. A może tylko jest zdziwiony, bo zaraz opanował się i uśmiechnął obleśnie.
- No co, stęskniłaś się za mną?
Elizabeth udawała, że nie słyszy, przystąpiła do rzeczy.
- Dostałam dzisiaj list od taty. On pisze, że mama jest bardzo chora. Muszę pojechać do domu.
- To twój ojciec zna litery?
Myślała najpierw, że się przesłyszała. Do jakiego stopnia złośliwym można być? Przez chwilę nie znajdowała słów. Zacisnęła powieki, by się opanować. Potem otworzyła je i ogarnęła wzrokiem rzędy książek na półkach. Od podłogi aż po sufit. Jak bardzo imponowało jej to bogactwo, kiedy przyszła tu pierwszy raz. Bogactwo i władza. Władza potrzebna do niszczenia innych ludzi.
Starała się nie tracić panowała nad sobą, zebrać myśli. Z pewnością chciałaby doprowadzić ją do płaczu, ale tej radości mu nie sprawi. Dlatego zignorowała złośliwą uwagę i powiedziała bezbarwnym głosem:
- Jak mówiłam, mama jest chora i muszę jechać do domu na parę dni.
- A co byś powiedziała na trochę przyjemności, gdzieś za oborą? - spytał i pochylił się nad biurkiem, szczerząc zęby w paskudnym uśmiechu. Teraz Elizabeth nie była w stanie już nad sobą panować. Podeszła do biurka, oparła ręce na blacie, drżąc z hamowanego gniewu.
- Pamiętasz, Leonard, tamten dzień, kiedy podawałam obiad tobie i Kristianowi?
Specjalnie zwracała się do niego po imieniu. Nie oczekiwała, że jej odpowie, więc mówiła dalej:
- Obiecałeś mi wtedy kilka wolnych dni na Boże Narodzenie, jeśli oddam ci przysługę. Tak w każdym razie myślałeś, chociaż ja byłam naiwna jak dziecko i myślałam że chodzi o pracę. Że muszę pracować ciężko, tak jak rodzice mnie uczyli. Potem ty wziąłeś sobie siłą to, co chciałeś. Teraz ja chcę dostać swoje wolne dni.
Uśmiech Leonarda znikł jak zdmuchnięty.
- Nigdzie się stąd nie ruszysz, zapamiętaj to sobie!
- Tylko spróbuj mnie zatrzymać. Gdybyś chciał słuchać, co ludzie gadają, to byś wiedział, że umiem nie tylko wieczorny pacierz. I uważaj, żebym tej umiejętności nie wypróbowała na tobie.
Leonard na moment rozdziawił usta, zaraz się jednak otrząsnął.
- Nie wierzę w takie głupoty. Ale, jak mówię, w tym domu rządzę ja, a nie jakaś nędzna wywłoka. Nie dostaniesz wolnego i więcej nie chcę o tym słyszeć.
- Nie skorzystasz z możliwości, żeby posłuchać, co ludzie gadają, Leonard? Podobno nie ma dymu bez ognia.
Głos Elizabeth o mało się nie załamał. Dlatego odwróciła się na pięcie i wyszła, stukając twardymi drewniakami. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, opadła na ścianę na podłogę. Zacisnęła oczy i głęboko wciągnęła powietrze. Nie chciała płakać, musiała opanować gniew. Nie miała odwagi wyobrazić sobie, jak się odbędzie to spotkanie, ale nie uwierzyłaby, że on nie pozwoli jej jechać do domu. Przecież odkąd przybyła do Dalsrud, nie miała ani jednego wolnego dnia.
Otarła lepkie dłonie o spódnicę. Że też człowiek może być taki zły! Właściwie nie powinno jej to zaskakiwać, ale mimo wszystko sprawiało ból, czuła bolesne skurcze w żołądku. Ale już postanowiła. Pojedzie do domu. I to zaraz jutro.
W kuchni zastała samą Helene, więc mogła opowiedzieć jej, o czym mówiono w kantorze.
- Że też miałaś odwagę - zdumiała się Helene.
- A ty byś nie zrobiła tak samo?
- No… ja z latami stałam się twardą, ale nie wiem…
- Przecież wtedy w oborze zamachnęłaś się na niego wędzidłem - przypomniała Elizabeth. - Nie pamiętasz?
- Znalazłam je za drzwiami, więc po prostu wzięłam.
Nie miałam pojęcia, że to Leonard tam jest. I co ty teraz zrobisz? - pytała, składając obrus, który Elizabeth tymczasem zdążyła wyprasować.
- Teraz muszę odnaleźć Kristiana. Powiem mu, że jego ojciec dał mi wolne i że on ma mnie odwieźć do domu jutro rano. - Powiedziała to z siłą, jakiej nigdy jeszcze w sobie nie czuła.
Helene wytrzeszczała oczy.
- Ty kompletnie zwariowałaś, Elizabeth. A co będzie, jeśli cię przyłapią? Pomyśl, że Kristian odmówi?
- Nie zrobi tego - odparła z przekonaniem. - mam nadzieję, że kiedy wyjadę, ty też mi pomożesz? Gdyby ktoś pytał, gdzie jestem.
- Oczywiście, że pomogę ci, Elizabeth. Powiem wszystkim, że masz wolne. A tedy nikt się nie będzie więcej nad tym zastanawiał. I jeśli chodzi o Leonarda, to też coś wymyślę, gdyby odkrył, że zniknęłaś.
Elizabeth znowu rozgrzewała żelazko.
- Mam wyrzuty sumienia, że zostawiam ci tyle pracy, Helene. Nie wiem, jak długo tam zostanę.
- Radziłam sobie przez trzy miesiące, zanim ty tutaj nastałaś. Więc i teraz poradzę - odparła Helene.
Po południu, kiedy skończyły obrządek, Elizabeth chciała zostać jeszcze trochę w oborze.
- Przyjdę za chwilę - poinformowała Helene, kończąc dojenie ostatniej krowy.
Tamta spojrzała na nią w zamyśleniu, więc Elizabeth dodała pospiesznie:
- Muszę pobyć trochę sama, zanim porozmawiam z Krystianem.
Przyjaciółka zrozumiała, że Elizabeth, kiedy została sama, weszła na siano i położyła się w kącie. Zastanawiała się, co powiedzieć Kristianowi. Wszystko się w niej burzyło przeciwko oszustwu, ale skoro Leonard nie pozwolił jej wyjechać, musi kłamać.
Wszystko się z pewnością ułoży, przekonywała samą siebie. Nie mogła myśleć inaczej.
Musiała się na chwilę zdrzemnąć, bo była przemarznięta i obolała, gdy dotarły do niej jakieś ciche jęki z dołu, z obory. Rozejrzała się zdezorientowana i stwierdziła, że na ścianie wisi zapalona latarka. Łagodny, żółty blask oświetlał dwoje ludzi, leżących nieco dalej. Rozpoznała głos Nikoline i drugi, męski. W pierwszej chwili Elizabeth pomyślała, że mężczyzna, który leży na pokojówce, ją gwałci. Chciała krzyczeć i przepędzić łajdaka, gdy nagle dotarło do niej, że tamta robi to z własnej woli. Nikoline najwyraźniej bardzo się podobało zachowanie mężczyzny.
- O, tak, jeszcze, jeszcze. O, jesteś wspaniały - jęczała, pomagając mu rozpiąć swoją bluzkę.
Ukazały się białe, nieduże piersi, a mężczyzna natychmiast zaczął pieścić językiem różowe brodawki.
Elizabeth leżała jak sparaliżowana i wpatrywała się w nich. Co mam zrobić? - myślała gorączkowo. W każdym razie nie mogę się teraz ujawnić. Muszę leżeć cicho, zanim stąd nie wyjdą, postanowiła.
Mężczyzna, w którym Elizabeth szybko rozpoznała jednego z komorników, zadarł spódnicę Nikoline do góry i całował jej nagie uda. Elizabeth zaczerwieniła się, widząc, że tamta odsłaniała się przed nim.
- Podoba ci się to, co widzisz? - szeptała pokojówka, rozchylając uda jeszcze bardziej.
Mężczyzna kiwał głową w odpowiedzi, wsuwając w nią dwa palce.
Nikoline odrzuciła z jękiem głowę. Szeptała coś stłumionym głosem, oddychała coraz szybciej i poruszała biodrami w takt ruchów jego ręki.
- Jeszcze trochę. Tak, tak…
Oniemiała Elizabeth patrzyła, jak nagle Nikoline zaczęły wstrząsać spazmy, a po chwili opadła bez ruchu. Z przymkniętymi oczyma i uśmiechem zadowolenia, powiedziała: - Ty to wiesz, jak dogodzić dziewczynie.
Mężczyzna zachichotał z pewnością siebie.
- Teraz moja kolej - powiedział, przewracając Nikoline na brzuch. - No, zadek w górę! - komenderował, obejmując jej nagie biodra.
Tak robią zwierzęta, pomyślała Elizabeth, czując równocześnie dziwne podniecenie na widok tych dwojga.
Nikoline jęknęła głośno z rozkoszy, kiedy mężczyzna brał ją od tyłu, szybko i brutalnie. Nie trwało długo i skończył, po czym opadł bezsilny obok Nikoline.
- Mam nadzieję, że to nie będzie miało następstw - powiedział po chwili.
- Nie przejmuj się tym - odparła Nikoline lekko, wstała i porządkowała ubranie. - Jestem w bezpiecznym okresie.
Mężczyzna wzruszył ramionami, on też wstał i zapinał spodnie.
Elizabeth przypomniała sobie, że Helene wspominała coś o tym któregoś dnia. Podobno czas tuż przed i zaraz po miesięcznym krwawieniu, kobiety uważają za bezpieczny przed zajściem w ciążę. Często jednak się mylą i wiele młodych dziewcząt mimo wszystko rodzi dzieci.
Elizabeth leżała, dopóki nie upewniła się, że tamci zniknęli, dopiero potem odważyła się wymknąć z obory.
Kristiana znalazła w szopie na łodzie, gdzie naprawiał sieci. Szybko powiedziała mu, że jej matka jest chora i Leonard dał jej parę dni wolnego. Kristian patrzył wyczekująco, dopóki nie skończyła:
- Gospodarz powiedział, że jutro wcześnie rano masz wziąć konia o odwieźć mnie do domu.
- Rano to ja będę zarzucał sieci - odparł krótko.
- No to zarzucisz je później. Twój ojciec tak kazał.
Widziała, że oczy Kristiana ciemnieją.
- Od dawna mnie unikasz - burknął. - Ale jak nagle potrzebujesz pomocy, to ja mam być gotowy. Taka jesteś, Elizabeth?
- Ja zawsze mam mnóstwo pracy, poza tym nie wiedziałam, że chcesz ze mną rozmawiać. A w końcu to jest polecenie twojego ojca. I radzę ci nie rozmawiać z nim o tym, on i tak nie był zachwycony, że muszę pojechać do domu teraz przed samymi świętami. Ale, jak powiedział, skoro matka jest chora, powinnam. To przecież jasne.
Akurat teraz mijała się z prawdą, jak to tylko możliwe i czuła się z tym źle.
- Musisz być gotowy o brzasku.
- Najpierw trzeba konia nakarmić, po jedzeniu musi trochę odpocząć, bo jak nie, to zachoruje.
- Poproszę Olego, żeby dał koniowi jeść o świcie.
Po tych słowach wyszła, modląc się w duchu, żeby Kristian nie poszedł poskarżyć się ojcu.
Końskie kopyta rozpryskiwały śnieg wokół sań, kiedy następnego dnia rano ruszyli w drogę. Otuleni w futrzane okrycia siedzieli w milczeniu, gdy ludzie w okolicznych dworach dopiero zaczynali przecierać oczy.
- Co dolega twojej mamie? - Spytał Kristian po dłuższym milczeniu.
- Jest chora - odparła Elizabeth krótko, odwracając głowę.
- Domyślałam się. Ale co jej jest?
- Czy ja wyglądam na doktora?
Znowu nastało długie milczenie, a w końcu Kristian rzekł surowo:
- Moim zdaniem to nie jest powód, żebyś siedziała tu i pyskowała.
Robię, co mi się podoba, pomyślała. Bo wkrótce wyjadę z Dalsrud na zawsze.
- Przykro mi, że tak to odbierzesz, Kristian - bąknęła.
Ale nie byłeś specjalnie życzliwy, kiedy przyszłam powiedzieć, że potrzebuję podwody.
Kristian ściągnął lejce i cmoknął na konia.
Jest wściekły, że go odepchnęłam, pomyślała. On, dziedzic dworu Dalsrud został zlekceważony przez ubogą służącą. To pewnie dla niego nowe doświadczenie. Ale w takim razie mnie nie zna!
Elizabeth była rada, że Kristian nie kontynuuje rozmowy. Ceniła sobie milczenie i pogrążyła się we własnych myślach.
Kidy zbliżali się do rodzinnej wsi, Elizabeth opuścił gniew, ale też i odwaga. Została tylko troska i lęk o matkę. Mimo to dobrze było widzieć znajome miejsca. Jakby jej tu nie było wiele lat, a nie tylko trzy czy cztery miesiące. Ale pewnego dnia, i to niedługo, będę musiała wyjechać stąd na zawsze, pomyślała z bólem.
- To ten dom tam - powiedziała, wskazując małą szarą chatę, pokrytą torfowym dachem. Nie krępowało jej, że dom taki skromny, nawet chciała podkreślić, jaka różnica ich dzieli.
Kristian zatrzymał konia i spoglądał ku zagrodzie.
- Życz mamie szybkiego powrotu do zdrowia - powiedział bezbarwnym głosem.
Elizabeth nie miała pewności, czy życzenia są szczere, czy też to tylko uprzejmość.
- Dziękuję - odparła i dodała pospiesznie. - I dziękuję, że mnie tu przywiozłeś. Dobrej podróży z powrotem. Zdaje mi się, że koń jest zmęczony.
Kristian skinął głową, zawrócił i odjechał.
Przed domem stał ojciec i czekał.
- Witaj w domu, Elizabeth. A to dopiero niespodzianka, zobaczyć się znowu tak szybko.
Elizabeth ujęła jego rękę. Najbardziej chciała, żeby ojciec ją objął, a nie witał tak sztywno. Tylko że ludzie rzadko się nawzajem obejmują, a już zwłaszcza mężczyźni.
- Wczoraj dostałam twój list. Jak mama? - Spytała. On podrapał się zmęczony po brodzie, zanim odpowiedział:
- Strasznie kaszle. Zresztą sama zobaczysz, jak wejdziesz do domu.
- Od dawna jest chora?
Ojciec zwlekał z odpowiedzią.
- Kilka tygodni.
- Dlaczego nie powiedziałeś nic wcześniej? - spytała. Przyglądając się jego twarzy.
Ojciec wzruszył ramionami.
- Myśleliśmy, że to zwyczajne zaziębienie. Ludzie chorują o tej porze roku. Ale było z nią coraz gorzej… - reszta zdania zawisła w powietrzu.
Elizabeth spojrzała w dół.
- Tato, ty stoisz w śniegu tylko w samych skarpetach!
Ojciec popatrzył na swoje nogi. Potem wybuchnął głośnym śmiechem. Elizabeth przyglądała mu się zdumiona. Wygląda, jakby nie śmiał się od wielu tygodni, pomyślała, i nareszcie teraz znalazł powód. Uśmiechnęła się do ojca blado.
- Widocznie jestem stary i niedołężny - rzekł, wchodząc do domu. A nieco poważnie dodał: - I chciałem ci powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że przyjechałaś. Kto cię tutaj przywiózł?
- Syn Dalsruda - wyjaśniła Elizabeth, wieszając płaszcz na gwoździu przy drzwiach. - Zdejmij skarpety i powieś je nad piecem, żebyś i ty się nie rozchorował.
- Zaraz zrobię ci coś do jedzenia - powiedział ojciec, kiedy włożył już suche skarpety.
- Nie przejmuj się tym. Najpierw chciałabym porozmawiać z mamą.
Ojciec skinął głową.
- Zobacz tylko, czy nie śpi. Leży na sienniku Marii.
Elizabeth weszła na palcach do izdebki. Matka leżała z przymkniętymi oczyma. Twarz miała obrzmiałą, zwłaszcza pod oczami. Córka ostrożnie usiadła na podłodze obok siennika.
- Elizabeth, to naprawdę ty? - Spytała matka, wytrzeszczając oczy.
Głos miała ostry. Nie taki jak kiedyś, szorstki i władczy. Ujęła obie ręce córki. Bardzo schudła, stwierdziła Elizabeth.
- Moje biedno dziecko, wróciłaś do domu? Bóg jedyny wie, jak mi ciebie brakowało. - Matka mówiła z trudem, robiła długie przerwy i leżała z przymkniętymi oczyma.
Elizabeth usłyszała, że drzwi wejściowe zostały otwarte, ojciec wyszedł na dwór.
- Jest w tobie coś niezwykłego, Elizabeth - mówiła dalej matka.
- Cicho, nie odzywaj się. Odpoczywaj teraz, mamo.
Matka pokręciła głową.
- Żebyś tylko wiedziała, jakie to było trudne, wysłać cię z domu. Jedyną pociechą było dla nas dostać od ciebie list. Tak, ale czy tobie jest dobrze tam w Dalsrud?
- Najlepiej jak to możliwe - odparła Elizabeth z wysiłkiem.
- Dostajesz pod dostatkiem jedzenia?
- Tak, nie tylko pod dostatkiem, ale bardzo dobrego jedzenia.
- Każde jedzenie jest dobre - matka przymknęła oczy.
Elizabeth poczuła bolesną gulę w gardle. Jaka ta matka dobra, martwi się, czy córka ma dość jedzenia. Dla niej to najważniejsze: jedzenie, praca i dach nad głową. Kiedy w końcu wyzdrowieje, Elizabeth musi bardzo uważać, żeby nigdy nie poznała prawdy.
Nagle matka zaczęła gwałtownie kaszleć. Z trudem chwytała powietrze, twarz zrobiła się czerwona. Elizabeth wspierała ją jak mogła i w ostatniej chwili potrzymała nocnik, by matka zaczęła wymiotować. Spazmy wstrząsały całym ciałem, wyrzucała z siebie gęsty śluz. Po dłuższej chwili kaszel ustał, matka oddychała ze świstem.
Jej twarz z wolna odzyskiwała normalną barwę.
Elizabeth mokrą szmatką ścierała jej pot z czoła.
- Śpij teraz, mamo. Musisz odpoczywać, żeby wyzdrowieć.
- A nie wyjdziesz znowu, kiedy będę spać?
- Nie mamo, możesz być pewna. Zostanę tu, dopóki nie wyzdrowiejesz.
Matka przymknęła oczy i uśmiechnęła się zadowolona.
Elizabeth siedziała przy niej w kucki, dopóki się nie upewniła, że chora zasnęła. Dopiero wtedy poszła do kuchni.
Ojciec wrócił, nawet tego nie słyszała. Teraz odgrzewał trochę ryby i ziemniaków. Pomogła mu nakryć stół i usiadła przy nim. Nie miała apetytu, choć w jelitach jej burczało.
- Czy mama coś jada? - spytała zatroskana, ale też po to, żeby coś powiedzieć.
- Nie, nie bardzo. Czasem udaje mi się wmusić w nią trochę zupy albo mleka.
Elizabeth skinęła głową. Zauważyła, że szara koszula ojca ma dziurę na łokciu. Wieczorem będzie musiała przejrzeć jego ubrania. Podłogę trzeba by wyszorować piaskiem, pomyślała i nagle zdała sobie sprawę z tego, że oni tu nic nie przygotowali na święta. W domu nigdy nie żyło się w dostatku, ale zawsze na święta szorowali izby do czysta, trochę lepszego jedzenia też wtedy było.
Czy ojciec jakoś o siebie dba, odkąd mama leży? Jasny zarost ojca był długi, wydawało się, że zapuszcza brodę.
- A gdzie Maria? - spytała, zawstydzona, że dopiero teraz zainteresowała się nieobecnością siostry, choć przecież w Dalsrud myśli o niej codziennie.
- Maria mieszka u Dorte. - Ojciec napił się wody. On też wyraźnie nie miał apetytu. Rozgniatał widelcem ziemniaki, ryby ułożył na kupkę obok.
- Dlaczego? - Elizabeth odsunęła od siebie talerz i poczuła, że znowu rozpala się w niej złość. Najpierw Dorte polowała na Jensa. Czy teraz ma zamiar odebrać jej też siostrę? Czego to babsko tak naprawdę chce?
- Doktor powiedział, że tak będzie najlepiej. Bo ludzie mieszkający z chorym też mogliby zachorować - tłumaczył.
- To tutaj był doktor? - spytała Elizabeth zaskoczona.
- I co powiedział?
Ojciec drapał się po jasnych włosach.
- No tak, to Jakob posłał po doktora. I on też zapłacił. Ja nie myślałem, że z mamą jest tak źle. - Westchnął.
- To zresztą porządny człowiek, ten doktor, chociaż czasem trudno zrozumieć, co mówi. Bo on jest tu nowy, pochodzi z Danii.
Elizabeth o tym wiedziała. Ojciec zwlekał z odpowiedzią na pytanie. Próbowała patrzeć mu w oczy, ale odwracał wzrok.
- Tato! Co powiedział doktor?
- Że to koklusz. I przypuszczalnie też zapalenie płuc - wyrzucił, jakby chciał mieć to już za sobą. Elizabeth spojrzała w okno. Śnieg ustał, może spadnie deszcz? Przydałby się. Skierowała wzrok na dół, w stronę brzegu. Widziała, że podczas mrozu ojciec wywiesił ryby na drążkach. Dzięki temu nie zalegają się w nich robaki, ryby schną, a potem ojciec może wymienić je na towary w wiejskim kramiku. W szarym świetle zimowego dnia majaczył jej dom Dorte w Nesce. Wydawało jej się, że wieczność minęła od tamtego ranka, kiedy widziała wymykającego się stamtąd Jensa, choć to przecież było ostatniego lata. A tyle się wydarzyło od tamtej pory. Przeklęta Dorte, pomyślała.
- Mógłbyś przynajmniej umyć podłogę, teraz, kiedy mama jest chora - burknęła. Słowa padły, zanim zdążyła pomyśleć.
Ojciec drgnął, skulił się, schował głowę w ramionach.
- Tyle rzeczy trzeba zrobić, nie starcza na wszystko czasu, a ja nie jestem dość zręczny.
Poczuła bolesne ukłucie w sercu. Pochyliła się nad stołem i położyła rękę na dłoni ojca.
- Wybacz mi, tato, nie chciałam. To wszystko dlatego, że mama leży…
- Tak, ja to rozumiem. - Pogłaskał wolną ręką jej dłoń i uśmiechnął się blado.
- Dorte zaproponowała, że będzie nam sprzątać, ale mama nie chciała.
Elizabeth uśmiechnęła się krzywo. A zatem jest jeszcze żar w matce. To bardzo dobrze.
- Jestem tego samego zdania. Teraz ja będę wam sprzątać. Poza tym jest tu bardzo ładnie. Dajesz sobie radę, tato.
- A kiedy wyjeżdżasz? - spytał, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że Elizabeth dostała wolne i przyjechała do domu.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Jak mama wyzdrowieje.
- To może potrwać.
- No to zostanę długo.
- Nie będą cię tam potrzebować? Ile wolnego ci dali?
- Dopóki mama nie wyzdrowieje. Poza tym obiecali mi wolne dni na Boże Narodzenie. - To kłamstwo również wygłosiła swobodnie. Powinna oszczędzać ojcu kolejnych zmartwień.
- Dobrze ci Dalsrud? - spytał i zaczął sprzątać ze stołu.
- Tak, bardzo dobrze - odparła wymijająco, pomagając ojcu. Musiała coś robić, musiała na coś patrzeć.
- A jak sam gospodarz?
- Co z gospodarzem? - powtórzyła, chcąc zyskać na czasie i zapanować nad głosem.
- Jaki on jest?
Elizabeth hałasowała naczyniami.
- Rzadko go widuję. Ale to chyba dobry człowiek, tak myślę.
Ojciec kilkakrotnie skinął głową, uśmiechając się z zadowoleniem. - A nie poszłabyś do Neset, Elizabeth?
Wiesz, jak Maria by się ucieszyła?
- Dobrze. - Spojrzała niepewnie na drzwi alkierza.
- Twoja mama pośpi teraz długo. A ja tu będę, jak się obudzi. Ona kaszle najwięcej w nocy. - Słowa Elizabeth zabrzmiały jak modlitwa.
Ojciec kiwnął głową.
- A teraz idź. Potrzebujesz świeżego powietrza.
Elizabeth włożyła kurtkę i buty.
- No to idę - rzekła z wahaniem, chciała zobaczyć siostrę, ale do domu Dorte wolała nie wchodzić. To by było zbyt trudne. Skinęła głową i wyszła. Nie mogła tak stać w nieskończoność.
Po drodze postanowiła, że zabierze Marię i pójdzie z nią do Heimly, to upiecze dwie pieczenie przy jednym ogniu: będzie mogła pobyć z siostrą i równocześnie spotkać z Jensem. List który mu posłała, był zbyt krótki. Należą mu się obszerniejsze wyjaśnienia. Przynajmniej tyle jest mu winna. Niezależnie od tego, czy spotykał się z Dorte, jej grzech jest większy. Nosi pod sercem dziecko Leonarda, i nie ma znaczenia, że stało się to wbrew jej woli, że została zgwałcona. Poza tym wkrótce wyjedzie. Wiedziała, że kiedy się to wyda, zostanie przepędzona z Dalsrud. Tego wstydu wolała uniknąć, wyjedzie z własnej woli.
Kiedy Elizabeth przyszła, Maria zmiatała śnieg z dróżki do obory.
- Och, Elizabeth, przyszłaś do mnie! - wrzasnęła Maria, odrzuciła ciężką łopatę i wybiegła siostrze na spotkanie. Łzy radości mieszkały się ze łzami z powodu choroby matki. Obejmowały się nawzajem długo i mocno.
- Moja mała Maryjka, jak dobrze cię widzieć! - Elizabeth lekko odsunęła dziecko od siebie, by lepiej mu się przyjrzeć. Policzki siostry były zaczerwienione od mrozy, niebieskie oczy błyszczały. Przypomniała małą gosposię w tej chusteczce związanej pod brodą.
- Nie masz pojęcia, jak ciężkie jest odśnieżanie, Elizabeth - powiedziała Maria, wskazując wąską ścieżkę, którą się zajmowała.
- Czy Dorte kazała ci to robić? - spytała Elizabeth, w nadziei, że usłyszy potwierdzenie. Miałaby sąsiadce jeszcze więcej do zarzucenia. Czy można pozwalać, żeby taka mała dziewczynka tak ciężko pracowała?
- Nie, sama chciała. - Maria lekko wysunęła pierś do przodu. - My, kobiety, musimy robić to same.
Elizabeth nie mogła powstrzymać uśmiechu. Tak, kiedy jest się kobietą, to trzeba.
Na schodach ukazała się Dorte. Ręce splotła na brzegu, jakby marzła.
- Dzień dobry, Elizabeth, witaj z powrotem w domu.
Chyba z powodu choroby waszej mamy przyjechałaś?
- Tak - odparła Elizabeth krótko, nie chciała się wdawać w dłuższe rozmowy.
- Jaka to tragedia! I to Ane-Margrethe, która zawsze była taka zdrowa i silna. Ale ona wydobrzeje, zobaczysz.
Dlaczego wszyscy uważają za coś oczywistego, że mama znowu będzie silna i zdrowa? - zdziwiła się Elizabeth. Czy nikt nie widzi, jaka ona jest wyczerpana, jak bardzo cierpi?
Milczała, stała tylko i przyglądała się Dorte.
- Nie chciałybyście wejść na chwilę do środka? - spytała, wskazując ręką na drzwi.
- Mam kawę - dodała, odgarniając rudy lok z czoła.
- Dziękuję. Kawę mamy w domu. Dopiero co piłam - kłamała Elizabeth - kłamała Elizabeth, odrzucając na plecy długi warkocz.
Neset to zagroda komornicza, należąca do Heimly.
Dorte z pewnością pomagała przy uboju i za pracę dostała trochę kawy. U nich w domu nigdy czegoś takiego nie było, kawa jest za droga, by zwyczajni ubodzy ludzie mogli sobie na nią pozwolić.
- Teraz muszę iść - powiedziała Elizabeth, biorąc Marię za rękę. - Pójdziemy do Heimly odwiedzić mojego ukochanego. - Sama słyszała, jak dziecinnie to brzmi, ale nie potrafiła się opanować.
- To przyjdź kiedy indziej - zaprosiła Dorte niepewnie i wróciła do domu. Dzięki temu Elizabeth nie musiała odpowiadać.
- Dlaczego jesteś zła na Dorte? - spytała Maria, kiedy ruszyły w drogę.
- Nie jestem na nią zła. Skąd ci to przyszło do głowy?
- Nie byłaś dla niej miła.
- Po prostu mam wiele zmartwień.
Maria o nic więcej nie wypytywała.
Strząsnęły śnieg z butów przed drzwiami.
Ragna i Jakon przyjęli je bardzo serdecznie. Już dawno nie mieli żadnych nowych wiadomości, bo rzadko ktoś przychodził z wizytą. Ściskali im ręce na powitanie, jakby były gośćmi z daleka.
Między Jensem i Elizabeth nie było wcale lepiej. Zbyt wielu ludzi im się przyglądało, by mogli powiedzieć sobie słowa, które mieli na myśli, z tym trzeba poczekać na inną okazję. Nagle Elizabeth ucieszyła się z tego, że nie musi tak od razu nic mówić. Nie wiedziała, co dokładnie miałaby powiedzieć, gdyby Jens zaczął nalegać.
W kuchni pachniało jeszcze obiadem. Tutaj nie uszczelniali dziurawych ścian mchem tak, jak to oni robią w domu, w Nymark. Kuchnia była wyłożona boazerią, chociaż deki nie zostały pomalowane. Pomieszczenie jest większe niż cały nasz dom, pomyślała Elizabeth. Było tu też więcej ławek, kuchennych szafek i firanek w oknach niż oni mają w całym domu. Chociaż nie jest to takie ładne jak w Dalsrud, Elizabeth stwierdziła, że wciąż porównuje. W domu te tak robiła, bo dopiero teraz dotarło do niej, jak nędznie urządzony jest dom w Nymark.
Na wyszorowanym do białości stole podano jedzenie.
Pyszne, złote mało, chleb, ser i dzbanuszek z mlekiem, a także trochę mięsa na talerzyku. Jakob, Jens i Elizabeth siedzieli przy stole, a Ragna nakrywała. Na podłodze Maria bawiła się z Indianne i o czymś po kryjomu szeptały. Między dziewczynkami jest tylko rok różnicy. Miały pięć i sześć lat Olav, rok starszy od siostry, siedział na skrzyni z torfem i gniewnie spoglądał na dziewczynki. Może to z niego się śmieją?
- No i jak tam twoja mama? - Spytała Ragna, ustawiając na stole białe filiżanki w niebieskie kwiatki.
- Bardzo kaszle i jest strasznie chuda. Prawie nic nie je. - Elizabeth nie wiedziała, co ma jeszcze powiedzieć. Ktoś im pewnie mówił, że mama ma koklusz i możliwe, że także zapalenie płuc. Przecież to oni opłacili doktora, pomyślała zawstydzona, w nadziei, że pewnego dnia będzie mogła im te pieniądze zwrócić.
- Biedna kobieta - westchnęła Ragna, nalewając kawy do filiżanek. - A ty w ogóle pijesz kawę? - spytała.
Elizabeth poczuła się dumna, mogąc twierdząco odpowiedzieć na to pytanie.
- Ale Bóg ma w tym jakiś zamysł - westchnęła Ragna, stawiając dzbanek z powrotem na piecu.
Elizabeth akurat teraz nie była w stanie słuchać o Bogu i jego zamysłach. Przypomniało jej to o jej własnym stanie, miała wątpliwości, czy Bóg w ogóle istnieje.
- Dobrze się czujesz w Dalsrud? - spytał Jens. To pierwsze zdanie, jakie wypowiedział, odkąd Elizabeth przyszła.
Skinęła głową potakującą i spróbowała gorącego napoju. Jens ma wyraźniejszy zarost niż ostatnio, zauważyła. Najwyraźniej zaczął się golić. Nagle ogarnęła ją fala ciepła i dobroci dla tego chłopaka. Kiedy dmuchał na kawę, bo się oparzył, miała ochotę pogłaskać go po policzku, powiedzieć, jak bardzo jest jej przykro, że musi wyjechać. W gardle pojawił się ucisk. W tym samym momencie ich oczy się spotkały. Źrenice Jensa były takie duże, że niebieskiego prawie w ogóle nie było widać. Patrzył na nią uporczywie, jakby oczekiwał, że coś mu powie. Odwróciła wzrok w inną stronę, odsuwała od siebie myśli.
- A co z twoją ręką, Ragna? - spytała zamiast tego. - Jens pisał mi w liście, że koń cię kopnął.
- Nawet o tym nie mów. Kość pękła w dwóch miejscach, ale już się zrosła.
- Tylko ręka nie jest już taka silna jak przedtem - stwierdził Jakob. - Ciężarów nie możesz jeszcze podnosić.
- Tak, to prawda. Nie jest taka silna, ale z pomocą Bożą, będzie lepiej. Napisano w Piśmie, że ten co prosi…
Jakon chrząknął i spojrzał na Elizabeth.
- Jak tutaj dotarłaś?
- Przyszłam - odparła zaskoczona.
- Szłaś aż z Dalsrud? - Jakob zachłysnął się kawą tak, że Jens musiał go uderzyć w plecy.
- Ach, to masz na myśli? Nie, Kristian, syn Dalsruda mnie przywiózł. - Opróżniła filiżankę i zwróciła uwagę na wyraz Jensa. Czy on jest zazdrosny?
Rozmowa przeszła na inne tematy. Mówili o pogodzie, rybach i Bożym Narodzeniu. Elizabeth unikała wspominania o Dalsrud. Gdyby ją zaczęli wypytywać, jaki jest Leonard, to nie wie, jakby zareagowali. Kiedy znowu zaczęła mówić o matce, Elizabeth wstała.
- No, muszę wracać do domu. Dziękuję za poczęstunek i kawę. Odprowadzisz mnie kawałek, Jens? Jeśli oczywiście masz czas.
Może będę mogła z nim porozmawiać o małżeństwie, pomyślała. W każdym razie dowiem się, jak przyjął moją odpowiedź. Nie byłabym w stanie wyjechać, gdyby on się na mnie gniewał.
Nikt nie zwrócił uwagi, że jej ręka zgarnęła buteleczkę, stojąca na parapecie okna. To był impuls. Działała pod jego wpływem, niczego nie planowała.
Zatrzymali się przed domem Dorte. Elizabeth uściskała siostrę.
- Szkoda, że nie możemy sobie dłużej porozmawiać, Maria, ale ja zostanę w domu na jakiś czas. A poza tym będę do ciebie pisać, kiedy wrócę do Dalsrud.
Maria zmarszczyła mały nosek. Brązowe włosy wystające spod chusteczki powiewały lekko na wietrze.
- Ja nie znam liter - powiedziała naburmuszona.
- No to poprosisz kogoś innego, żeby ci przeczytał.
- Dobrze, może Dorte będzie umiała.
Elizabeth poczuła ukłucie w sercu na dźwięk tego imienia.
Maria pomachała ręką i zniknęła w sieni. Elizabeth i Jens szli dalej, ramię przy ramieniu. Elizabeth chciała porozmawiać o jego oświadczynach, ale nagle straciła na to ochotę. Nie dzisiaj. Może później.
- Dziękuję ci za listy, Jens - powiedziała zamiast tego.
- Bardzo ładnie piszesz.
- Dziękuję, ty też.
- Powinnam była wysłać ci więcej listów, ale wciąż jest tyle roboty, nie ma czasu na takie sprawy.
- Więc to Kristian Dalsrud przywiózł cię do domu? - spytał.
Przytaknęła.
- Jest coś… między wami? - spytał znowu niepewnie.
Elizabeth prychnęła przez nos.
- Dziwne rzeczy chodzą ci po głowie!
Dotarli do Nymark, Jens przyglądał jej się uważnie.
- Dziękuję, że mnie odprowadziłeś - powiedziała, zanim zdołał otworzyć usta.
- W porządku - burknął niechętnie. - Pewnie się już nie zobaczymy przed twoim wyjazdem.
- To zależy, co będzie z mamą.
- Tak, tak. Pozdrów ją ode mnie. I ojca też.
- Dziękuję, pozdrowię.
Szła ku domowi z mieszanymi uczuciami. Tyle rzeczy pozostawało między nimi niewypowiedziane. Nie wiedziała zresztą, czy to w ogóle można powiedzieć.
Ojciec wyszedł z alkierza.
- Byłaś u Dorte? - spytał.
Elizabeth zdjęła drewniaki, skarpety powiesiła nad ogniem, zanim odpowiedziała:
- Wstąpiła. Spotkałam Marię na dworze, więc z Dorte porozmawiałam tylko na schodach. Pytała, jak się czuje mama. A potem my z Marią poszłyśmy do Heimly.
Ojciec dołożył torfu do ognia i spytał:
- Co tam mówili? Bardzo dawno nie wychodziłem już z domu. Nie pamiętam, kiedy rozmawiałem z ludźmi. No, z wyjątkiem waszej mamy. Powinienem chyba popłynąć na ryby. - Odwrócił się do okna i popatrzył na fiord. - Przydałoby się świeże jedzenie, już mi się przejadło to solone.
- Możesz wypłynąć jutro - zaproponowała Elizabeth i poszła do izdebki, którą dzieliła z Marią. Buteleczka z lekarstwem paliła jej dłoń. Nikt nie widział, że ją zabrała. Jens w swoim pierwszym liście pisał, że Ragna dostała od doktora lekarstw. To musiała być ta buteleczka, lekarstwo jest pewnie bardzo mocne, skoro pomagało przy złamaniu kości. Elizabeth wpatrywała się w etykietę na buteleczce. Napisano tam Opium. Pojęcia nie miała, co to takiego, bo oni nigdy żadnych lekarstw nie używali. Mama parzyła zioła, jak komuś coś dolegało.
Postanowiła, że da Leonardowi tego opium. Prawdopodobnie, że da Leonardowi tego opium. Prawdopodobnie strasznie go po tym rozboli brzuch. Więc będzie miał za swoje. Chciała, żeby cierpiał, tak, iż pożałuje, że się kiedykolwiek urodził! To mu się należy. Zanim Elizabeth opuści Dalsrud i podąży swoją drogą, powie jak szczerze i głęboko go nienawidzi.
Matka spała spokojnie w drugiej części izdebki. Elizabeth pospiesznie wsunęła buteleczkę pod swój siennik i wyszła do kuchni. Ojciec czekał na nowiny. Nie było nic specjalnie ciekawego do opowiadania, ale to, co jej mówiono, ojciec powinien usłyszeć. Poza tym ma mu przekazać pozdrowienia od Jensa.
Tej nocy Elizabeth czuwała przy matce. Teraz, zimą, podłoga była lodowata, bo strasznie ciągnęło przez szpary między deskami. Przyniosła futrzane okrycie, którego ojciec używał podczas wypraw na ryby. W tym będzie jej przynajmniej ciepło. Ojciec mówił, że mama najbardziej kaszle w nocy. I tak rzeczywiście było. Ojciec zaglądał zatroskany raz po raz i stwierdzał, że ataki za każdym razem są silniejsze, Elizabeth zaś miała wrażenie, że matce rośnie gorączka. Bardzo się przestraszyła, kiedy twarz chorej zrobiła się sinoczerwona, ale starała się nie okazywać niepokoju. Ostrożnie przemywała twarz mokrą szmatką, podpierała chorą poduszkami i pocieszała.
Po każdym ataku matka była wyczerpana.
- Opowiedz mi, jak ci tam jest w Dalsrud, moje dziecko - prosiła ochrypłym głosem.
I Elizabeth opowiadała. O Gurine, z którą się świetnie dogaduje, o Helene, która jest jej przyjaciółką i o Olem, którego traktuje prawie jak młodszego brata. O Nikoline wspomniała tylko krótko, a Leonardowi nie poświęciła ani słowa. Matka, słuchając, raz po raz zapadała w krótką drzemkę, ale jak tylko się budziła, chciała słuchać dalej.
- To, co opowiadasz, dla mnie brzmi niczym baśń.
- Mają oni dwie piękne izby - mówiła więc Elizabeth dalej. - Jedna jadalna i druga, którą nazywają salonem. Na podłodze nie ma chodników, tylko grube dywany. A żebyś widziała meble! Są tam stoły o krzesła, i coś, co nazywają kanapą. Ta kanapa jest obita błyszczącym materiałem, pokryta grubymi poduszkami. Nie wiem, skąd wzięli takie meble, ale widziałam je, kiedy pewnego dnia podawałam obiad i kiedy palę tam w piecach.
- I firanki też mają, takie jak w Heimly? - spytała, po chwili jednak kolejny atak kaszlu o mało jej nie udusił.
Elizabeth dała jej do picia trochę wywaru z owsa i czekała, aż najgorsze minie, żeby opowiadać dalej: - Firanki mają i to bardzo piękne. A szyby w oknach są jasne i czyste niczym letni dzień. Na parapetach stoją kwiaty. Ale powiem ci coś więcej, mamo - do ścian mają przyklejony papier w piękne wzory. Nikoline mówi, że to tapety.
- No to teraz wiem - wyszeptała matka, uśmiechając się blado.
- Chcesz pospać, mamo?
- Chyba muszę, moje dziecko - Ane-Margrethe przymknęła na chwilę oczy, a potem zapytała:
- Widziałaś się z Marią po przyjeździe?
- Tak. Jej jest bardzo dobrze u Dorte. I zabrałam ją dzisiaj do Heimly. Wszyscy prosili, żeby cię pozdrowić i życzą ci szybkiej poprawy. Syn Dalsruda też życzył ci zdrowia.
Matka wzięła ją za rękę.
- Opiekuj się Marią, jakbym ja nie wyzdrowiała.
- Nie mów tak, mamo!
- Posłuchaj mnie - przerwała jej matka. - Ojcem też się opiekuj. On nie jest zbyt silny.
- Nie myśl o tym, mamo. Śpij teraz, to poczujesz się lepiej.
Miarowy oddech matki działał na Elizabeth usypiająco. Pochwali matka spokojnie zasnęła. Elizabeth wsłuchiwała się w każdy jej oddech. Miała wrażenie, że chorej się poprawiło. Twarz się wygładziła, głębokie zmarszczki wydawały się płytsze. Wyglądała na szczęśliwą.
Od czasu do czasu Elizabeth ujmowała spracowaną rękę swojej matki, głaskała ją i pieściła delikatnie. Ta ręka trudziła się przez wiele lat, od wczesnego dzieciństwa. Tę dłoń Andres trzymał w swoich rękach, kiedy byli młodzi i zakochani. Potem urodziło im się dwoje dzieci. Elizabeth pamiętała ręce matki, które głaskały ją i pocieszały, kiedy stało się coś złego. Ale pamiętała też, że tamta sama ręka mogła szarpnąć za warkocz, kiedy dziewczynka była nieposłuszna. Matka ma dopiero trzydzieści trzy lata, ale ciężkie życie sprawia, że ludzie wcześnie się starzeją.
W głowie Elizabeth kłębiło się tej nocy tyle myśli.
Wspomniała wydarzenia z dzieciństwa. O przyszłości wolała teraz nie myśleć, chciała tak po prostu siedzieć i wsłuchiwać się w absolutną ciszę, panującą w nocy. Wsłuchiwać się w absolutną ciszę, panującą w nocy. Wsłuchiwać się w szum fal uderzających o kamienisty brzeg i oddech matki.
Kiedy noc przechodziła w poranek, Ane-Margrethe nieoczekiwanie bardzo długo i głęboko wciągnęła powietrze, a potem zrobiło się cicho.
- Mamo! - szeptała Elizabeth z drżeniem. - Mamo, słyszysz mnie? Obudź się, słuchaj!
Zacisnęła mocno wargi i starała się nie wybuchnąć szlochem.
- Żegnaj, mamo. Mam nadzieję, że już cię nic nie boli.
Potem wstała i cicho poszła do ojca, który spał w sąsiedniej izbie.
- Tato, obudź się.
Zdezorientowany przecierał oczy, ale zaraz wstał.
- Co się dzieje? Z mamą gorzej?
- Mama odeszła.
Andres wpatrywał się w nią długo, jakby nie mógł uwierzyć w to, co powiedziała. W końcu opadł na posłanie i ukrył twarz w dłoniach. Jego ciałem wstrząsał szloch. Jej cierpliwy, uparty ojciec płakał.
Elizabeth wybiegła na dwór. Napełniła płuca mroźnym, zimowym powietrzem. Na ciemnym niebie mrugało jeszcze kilka gwiazd. Mama odeszła, nigdy więcej jej nie zobaczę, myślała. Nigdy, nigdy więcej. Ani jutr, ani w przyszłym roku. Mała Maria też została sierotą.
W końcu przyszły łzy. Najpierw spokojnie, jakby niepewne, potem ciałem Elizabeth wstrząsnął głęboki szloch. Opadła na kolana w śnieg i płakała rozpaczliwie.
- Dlaczego zabrałeś mamę do siebie, Boże? Czy ona zrobiła coś złego? Myślisz, że nie była nam potrzebna? - krzyczała ku niebu. - A my jej potrzebujemy! Maria jest taka mała, potrzebuje mamy.
Objęła się ramionami, nie z zimna, bo go nie zauważyła, ale chciała się jakoś sama pocieszyć. Wolno kołysała się w tył i w przód. Spódnica zrobiła się mokra, kolana całkiem jej zdrętwiały. Chłód wpełzał pod bluzkę, krew pulsowała w przemarzniętych palcach. Trwała tak, dopóki płacz nie ustał. Potem wolno się podniosła, nabrała garść śniegu i zmyła łzy z twarzy, zanim weszła do domu.
Ojciec siedział na kuchennym stołku - na miejscu matki przy stole.
- Dlaczego mnie nie obudziłaś wcześniej? - spytał.
W jego głosie wyczuwała coś jakby pretensję.
- Wszystko poszło tak szybko - broniła się Elizabeth. Stała pośrodku kuchni. Śnieg opadał z jej spódnicy na podłogę. - Ale mama była szczęśliwa. Uśmiechała się, zasypiając.
- Powiedziała cos? - spytał.
- W ostatniej godzinie już nie. Ale wcześniej powiedziała, że powinnam się wami opiekować. Myślę, że ona wiedziała, że umiera - dodała ostrożnie.
Przedtem o tym nie myśleli. Może zresztą dobrze, bo nie wiadomo jak by zareagowała, gdyby zrozumiała to wcześniej. Dopiero teraz Elizabeth poczuła, że ubranie ma przemoczone, tak, iż zęby dzwonią jej głośno.
- Muszę się przebrać - powiedziała, idąc do alkierza.
Kiedy wróciła, ojciec szykował gorące picie. Stał przy piecu i nalewał napój do dwóch kubków.
- Powinnaś wypić coś ciepłego - powiedział, podając jej jeden. - Przyniosę moje rybackie okrycie, nie znajdziesz nic, w czym byłoby ci cieplej.
Otulił ją starannie, po chwili poczuła, że ciepło rozchodzi się w jej ciele, a mięsnie się rozluźniają.
- Przygotuję mamę do trumny - powiedziała, przyglądając się ojcu. - Spodnie miał mocno połatane na kolanach, przypatrywał je w pasie sznurkiem. Pił gorącą herbatę małymi łyczkami, po chwili rzekł cicho:
- No tak, chyba tak.
- Musimy powiedzieć. Marii, jak tylko ludzie wstaną - mówiła dalej Elizabeth. Było jej teraz ciepło. - Przygotuję mamę, zanim Maria wróci.
- A ja idę do obory - oznajmił ojciec, wstając. - Trzeba obrządzić zwierzęta.
Elizabeth dopiła herbatę i wstała równocześnie z nim.
Powiesiła nad ogniem saganek z wodą. Trzeba matkę umyć, zanim martwe członki zaczną sztywnieć.
Ubrała zmarłą w jej najlepszą sukienkę. Tę czarną, w której matka chodziła do kościoła. Schudła bardzo w czasie choroby, bo suknia okazała się o wiele za duża. Włosy zostały splecione w warkocze i upięte w koronę dookoła głowy, nie w ten ciasny węzeł na karku, który zwykle matka nosiła. Dopiero przy czesaniu Elizabeth zwróciła uwagę, jak bardzo matka posiwiał.
- Miałaś trudne życie, mamo, z mnóstwem zmartwień. - Złożyła jej ręce na piersi, podbródek podparła psałterzem.
- Nie podwiążę jej brody chusteczką - mruczała pod nosem. - Miedzianych monet na oczy też nie położę. Niech sobie ludzie mówią, co chcą, ale mnie się ten dawny zwyczaj bardzo nie podoba.
Andres wszedł do izby.
- Zbiłem już trumnę. Leżała na pół gotowa w szopie na łodzie… razem z moją. - Włożył ręce do kieszeni spodni, ale zaraz pospiesznie je wyjął. - Nie myśleliśmy, że tak szybko znajdą zastosowanie.
Elizabeth wzięła miskę z wodą.
- Tak, masz rację, nikt nie myślał. Przynieś tutaj trumnę, to razem włożymy mamę.
Ojciec skinął głową i zniknął. Wkrótce był z powrotem.
Wspólnymi siłami ustawili trumnę na dwóch stołkach i ułożyli w niej zmarłą. Prześcieradła, najlepsze, jakie posiadają, Elizabeth przygotowała już zawczasu.
- Teraz pójdę po Marię i powiem sąsiadom, co się stało - oznajmiła.
Ojciec jakby nie słyszał jej słów. Może chciałby mieć trochę czasu, by pożegnać się z żoną. Elizabeth ubrała się i wyszła. Nie mogła teraz myśleć, ani o matce, ani o bękarcie, którego wkrótce urodzi.
Lekko zastukała do drzwi Dorte i weszła, nie czekając odpowiedzi. Maria klęczała przy krześle i myła naczynia, które Dorte wycierała.
- Dzień dobry i szczęść Boże przy robocie - powiedziała Elizabeth matowym głosem.
Maria zerwała się z podłogi i uczepiła spódnicy siostry.
- Chyba jeszcze nie wyjeżdżasz? - pytała.
- Nie, przyszłam zabrać się do domu.
- Stało się coś złego? - spytała Dorte, odstawiając kubek, który trzymała w ręce.
- Mama odeszła w nocy.
- Dokąd odeszła? - dopytywała się Maria.
Elizabeth ukucnęła i patrzyła z powagą na siostrę.
- Anioły zabrały ją ze sobą do Boga.
To najłagodniejsze wyjaśnienie, jakie przyszło jej do głowy. Przyglądała się siostrze. Pończochy opadały na cienkich nóżkach. Warkocze miała związane czerwoną włóczką. To z pewnością Dorte tak ją ustroiła.
- Ci aniołowie, którzy pilnują mnie, kiedy śpię? - spytała Maria.
- Tak, ci aniołowie, zabrali ze sobą mamę. - Elizabeth czuła, że zbiera się jej na płacz, więc pospiesznie wstała. - Muszę powiadomić też Heimly. Wszystkich serdecznie prosimy, byście przyszli dzisiaj pożegnać się z mamą.
- Ale przecież ona odeszła - wtrąciła Maria. Dolna warga jej drżała.
- Tylko jej dusza odeszła, Maryjko. Jej ciało jeszcze tu jest. Zobaczysz, jak wrócimy do domu - tłumaczyła Elizabeth, zapinając guziki u swetra siostry.
Zbliżał się wieczór, kiedy sąsiedzi przyszli pożegnać zmarła. Ragna przyniosła trochę podpłomyków i kawy. Elizabeth przyjmowała dar zawstydzona. Ragna przyniosła to w najlepszej wierze, ale ona miała nadzieję, że Dorte nie zauważyła tej kawy. Przecież okłamała ją wczoraj, że mają dość kawy w domu. Natychmiast ją zagotowała, nie mogła postąpić inaczej. Nakryła kuchenny stół, podpłomyki ułożyła na talerzu.
W małej kuchni zrobiło się ciasno, kiedy wszyscy tu weszli. Elizabeth źle się czuła w obecności Jensa. Trudno było jej się poruszać, żeby go nie potrącić. Nie spuszczał z niej wzroku i to też ją peszyło. Czy on widzi, że ukochana jest w ciąży? Nie, to jeszcze za wcześnie. A może zachowuje się inaczej i Jens domyśli się, co się stało? Na myśl o tym robiło jej się niedobrze.
Maria i dzieci z Heimly nagle poczuły się skrępowane.
Stały, każde w swoim kącie, i rzucały sobie ukradkowe spojrzenia. Jens wszedł jako ostatni do alkierza, dotknął dłonią czoła i złożonych rąk zmarłej mówiąc:
- Odpoczywaj w pokoju.
Elizabeth chodziła do kuchni i z powrotem, nalewała kawę i jednym uchem słuchała, co mówią ludzie przy stole. Wspomnieli zmarłą, jeden od drugiego, wszyscy mówili jaka to była dzielna i pracowita kobieta. Od czasu do czasu głaskali Marię po głowie, mówiąc: „Biedne dziecko, co teraz z tobą będzie?”.
Kiedy wyszli, rodzina odetchnęła z ulgą.
Tej nocy przy trumnie czuwał ojciec, bo Elizabeth musiała się położyć. Spała niespokojnie i męczyły ją dziwne sny. Śniło jej się na przykład, że przyszła do domu ze swoim dzieckiem. Nosiła je otulone w kilka kołder tak, że nie widziała buzi, choć bardzo się starała.
- Mam dziecko - powiedziała do matki.
- Mówiłaś o tym komuś?
- Tak, Jens wie.
Wtedy matka zaczęła płakać, a Elizabeth spytała dlaczego. Przecież może oddać to dziecko innym ludziom. Matka odparła z oczyma pełnymi łez: - Ty wiesz, jak ja lubię nowiny. Powinnaś była powiedzieć o tym najpierw mnie!
Następnego dnia przyszedł Jakob i pomógł Andresowi wynieść trumnę do szopy na łodzie.
- Będzie tam stała aż do wiosny - tłumaczyła Elizabeth siostrze. - Dopiero jak ziemia odtaje, będziemy mogli złożyć mamę w grobie na cmentarzu.
Maria kiwała głową, jakby rozumiała, potem jednak bąknęła zapłakany, głosem:
- Ja nie chcę, żeby składali mamę do grobu. Chce, żeby ona była z nimi!
Elizabeth potrzebowała mnóstwa czasu, żeby wytłumaczyć dziecku, że matka była bardzo chora i że teraz jest jej dużo lepiej w niebie. Nie wiedziała, ile siostra z tego rozumiała, ale Maria jest taka mała, szybciej pogodzi się ze stratą niż dorośli.
Alkierz wydawał się teraz taki pusty, zewsząd czaił się niepokój.
- Maria - zwróciła się do siostry - idź na brzegu i przynieść piasku. Będziemy sprzątać. - Siostra posłuchała natychmiast i Elizabeth poszła do strumienia po wodę. Grzała w saganku nad ogniem jedno wiadro po drugim.
- Co mam teraz robić? - spytała Maria, stawiając napełnione do połowy piaskiem wiadro przy drzwiach.
- Pozdejmuj pościel. Słomę w siennikach też trzeba wymienić. Niedługo święta, w domu musi być ładnie.
- Zostało jeszcze tyle dni - Maria uniosła w górę pięć palców.
- Tak, wiem o tym, moja mała. Musimy zrobić tu, ile się uda.
Elizabeth wyszorowała piaskiem stół i podłogę, umyła ściany gotowym w domu mydłem. Nie oszczędzała się, nawet nie zauważyła, że ręce ma czerwone i popękane.
W południe przyszedł ojciec. Przyniósł sprawione ryby.
- Myjecie - stwierdził i położył ryby na stole, nie zauważając nawet, że brudzi.
- Trzeba to zrobić - odparła Elizabeth krótko i odgarnęła z twarzy mokry lok. Na jej bluzce widniały wielkie palmy potu, czuła, że kręci jej się w głowie. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie jadła nic od wczoraj.
- Maria, przygotujesz obiad. A ja powlekę pościel.
- Ja zrobię obiad - wtrącił ojciec, wieszając kurtkę na gwoździu.
- Ty? - Spytała Elizabeth, patrzyła na ojca, marszcząc brwi.
- Cały czas to robię, odkąd się uśmiechnąć. Oczywiście, że przygotowywał sobie jedzenie, chociaż normalnie jest to babskie zajęcie.
- Maria, pomożesz tacie - nakazała i poszła do alkierza. Słyszała, że Maria mówi:
- Elizabeth jest niemiła. Chciałabym, żeby mama była z nami. A ty nie chcesz?
Nie dosłyszała słów ojca, ale to, co powiedziała siostra, sprawiło jej ból.
Dopiero następnego dnia nadarzyła się okazja do przygotowania sobie kąpieli. Ojciec poszedł do wiejskiego kramu i zabrał ze sobą Marię. Elizabeth podejrzewała, że nie ma pieniędzy na zakupy i bierze jedzenie na kredyt.
- Wkrótce święta, musimy mieć coś lepszego - powiedział wymijająco, gdy Elizabeth przyglądała mu się trochę zbyt długo. Ona nie chciała, żeby się zadłużali, ale nie skomentowała tej sytuacji. Rzeczywiście, idą święta. I tak w tym roku będą smutne, skoro matki nie ma.
Nagrzała bardzo dużo wody, bo chciała umyć też włosy. Minęło wiele tygodni od ostatniego mycia. Niektórzy uważają, że wystarczy myć co trzeci miesiąc, a kąpią się dwa razy w roku bo, jak mówią, mycie wyciąga siłę z ciała. Elizabeth nie bardzo w to wierzyła. Poza tym czuje się źle, jeśli czeka z kąpielą zbyt długo.
Jakob wyciągnął łódkę na kamienisty brzeg i patrzył przed siebie. Morze wyrzuciło mnóstwo wodorostów na przybrzeżne kamienie. Jakaś wielka mewa rzuciła się na coś, co tam dostrzegła, a cała chmara pobratymców za nią.
Wrzeszczały przeraźliwie i biły się o jedzenie.
- Patrz, to Andres tam płynie - mruknął do Jensa. -
- Czterdzieści - odparł Jens, stawiając kołnierz kurtki.
Strasznie szkoda ich wszystkich, pomyślał. Może najbardziej Marii i Elizabeth, które zostały bez matki. Żeby tylko nie stało się nic Andersowi. Niech Bóg się ulituje nad mieszkańcami Nymark.
- Tak, tak. Na szczęście człowiek nie wie, ile czasu wydzielono mu na tej ziemi - ciągnął Jakob, zbierając sieci. Ruszył z nimi do szopy na łodzie, Jens podążał za nim.
- Na jutro jestem zaproszony do lensmana. Chciałbyś ze mną jechać? - spytał Jakob.
Lensman mieszkał niedaleko Dalsrud.
- Nie, myślę, że nie - odparł Jens. - Ale przejdę się do Elizabeth. Pewnie chciałaby zawiadomić w Dalsrud o śmierci matki. Może wstąpisz tam i powiesz Leonardowi.
Jakob skinął głową i zniknął z sieciami w szopie.
Jens miał nadzieję, że zamieni z Elizabeth parę słów sam na sam. Zmieniła się, odkąd wyjechała. Nie śmiała się już tak chętnie jak dawniej. Dawniej często żartowała, a ruchy miała lekkie, dziewczęce. Teraz zrobiła się ociężała i zła. Czyżby znalazła sobie innego i dlatego tak się zachowuje? Zazdrość dławiła go w piesi, kiedy wlókł się w stronę Nymark. Może dlatego nie chce jeszcze wychodzić za mąż i tłumaczy to tym, że jest za młoda. Nie, koniecznie powinni porozmawiać. Elizabeth nigdy by go nie zdradziła. Nie jego Elizabeth. Gdyby chciała poczekać rok czy dwa ze ślubem, to on nie będzie nalegał. Bo to ją chce za żonę, żadną inną.
Pogrążony w myślach zapomniał zapukać i krzyknął, kiedy zobaczył Elizabeth w kąpieli, w bali. Pospiesznie przymknął drzwi, ale zostawił je lekko uchylone. Oddychał pospiesznie, stał i patrzył. Balijka była taka mała, że Elizabeth musiała w niej siedzieć z podciągniętymi kolanami. Sprawiała wrażenie bardzo delikatnej, wyglądała na mniej niż te jej szesnaście lat. Może sprawiły to rysy twarzy. Policzki były jeszcze po dziecięcemu okrągłe, nos maleńki, a rzęsy długie i czarne. Zarazem jednak była kobietą. Skórę pod mydłem miała białą niczym mleko. Wyciągnęła rękę po kubek z wodą, którą potem wolno wylewała na swoje jasne włosy. Wygląda niczym huldra, pomyślał Jens, czując narastające pożądanie. Jeszcze raz namydliła włosy miękkimi ruchami i Jens nie mógł oderwać wzroku od jej jędrnej piesi. Pojękiwał rozkosznie, kiedy Elizabeth wstała i ukazała mu się w całej swojej wspaniałości. Woda spływała z nagiego, szczupłego ciała, dziewczyna narzuciła na siebie ręcznik, wytarła się pospiesznie i powiesiła go na oparciu krzesła. Potem, pochyliła się do przodu i spłukała mydło z włosów.
Jens musiał panować nad sobą z całych sił, by nie rzucić się do niej, do środka. Przymknął oczy, by odzyskać równowagę. Kiedy je ponownie otworzył, Elizabeth zdążyła owinąć się prześcieradłem.
Na palcach wycofał się na dwór. Oddychał ciężko, a kiedy przymknął oczy, pod powiekami wciąż miał ją. Pomyśleć, jak by to było mieć ją nagą przy sobie w dużym, ciepłym łóżku, całować ją, głaskać i pieścić miękką skórę. Dałby jej tyle rozkoszy…
W końcu otworzył oczy i zacisnął dłonie w rękawicach.
Myśl o czymś innym, powtarzał sobie. Myśl o zimowych połowach, mroźnych nocach w zimnym szopach, o pełnych wszy siennikach. To stłumiło trochę jego podniecenie. Oparł się o narożnik domu i wypatrywał, czy nikt nie nadchodzi. Zabijał rękami, bo chociaż miał na sobie samodziałową kurtkę i skórzane buty na grubych drewnianych podeszwach, to bardzo zmarzł, stojąc bez ruchu.
Teraz już się pewnie ubrała, pomyślał i ruszył znowu w stronę drzwi. Elizabeth zapinała ostatni guzik bluzki, potem wzięła kościany grzebień, a wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Drgnęła, widząc Jensa. Patrzył się na nią jakoś dziwnie, zauważyła to natychmiast i odwróciła twarz.
Czy on widzi, co Leonard mi zrobił? - przemknęło jej przez głowę.
- Dzień dobry, Jens, to ty? - spytała. Głos brzmiał pewnie, choć wszystko się w niej trzęsło.
- Tak, Jakob mnie przysyła. Powiedział, że gdybyś chciała przekazać wiadomość do Dalsrud, to on może się tego podjąć. Jedzie jutro w tamte strony. - Jens mówił strasznie szybko. - Mówi, że skoro twoja mama odeszła, to ty pewnie zechcesz tu zostać dłużej. A zresztą przecież dostałaś wolne dni w święta…
Elizabeth wstała i parę razy przeszła po izbie tam i z powrotem.
- Tak, poproś Jakoba, żeby przekazał wiadomość o śmierci mamy. Niech powie, że zostanę w domu do pierwszego dnia świąt. A drugiego dnia spotkam ludzi z Dalsrud w kościele. - Umilkła na chwilę.- Dziękuję, że zechciałeś to załatwić, Jens. Jesteś bardzo miły - dodała łagodnie.
Chłopak obracał czapkę w rękach, w końcu Elizabeth zapytała, czy chce powiedzieć coś jeszcze.
- Nie, ja… nie, już nic więcej - wybąkał pospiesznie i zniknął za drzwiami.
Ciekawe, co zrobi Leonard, kiedy dostanie wiadomość? To spore ryzyko, Elizabeth liczyła jednak na to, że gospodarz nic Jakubowi nie powie. Bo musiałaby się tym samym przyznać, że służące go nie słuchają. No a mimo wszystko tutaj chodzi o śmierć. Leonard musi robić dobra minę do złej gry, w każdym razie dopóki Elizabeth nie wróci. Przeniknęła ją groza, na razie jednak ma inne zmartwienia.
Wieczór wigilijny bez Ane-Margrethe był przykry i smutny. Wszystko szło inaczej, niż przywykli. Ojciec przygotował trochę mięsa i kawy, kupił też mąki na chleb. Elizabeth upiekła tak zwane biedne ciastka, jak to nazywają. Robi się je z ryby, ziemniaków i mąki. Kiedy była mała, bardzo je lubiła, dopiero w Dalsrud dowiedziała się, jak smakują prawdziwe słodkie ciastka pieczone z cukrem, masłem i jajkami.
Na szczęście ojcu udało się złowić kilka pięknych fląder, to ryba, którą nad fiordem podaje się na wigilijną kolację. Ojciec przeczytał z Biblii odpowiedni fragment, mimo to Elizabeth nie czuła, że to jakieś szczególne podniosłe chwile. Wyjrzała przez okno, ale zobaczyła tylko własne odbicie. Studiowała je uważnie. Uznała, że wygląda poważniej, chociaż może to światło wigilijnych świec ją zmienia.
Ojciec chrząknął i wstał.
- Znalazłem coś od waszej mamy. Jeden Bóg wie, jak musiała oszczędzać pieniądze na te prezenty, ale to dla was. - Wyjął z szuflady dwie ksiązki i dał córkom. Obie zostały napisane przez Marię Wexelsen. Elizabeth poczuła, że łzy napływają je do oczu, kiedy przeczytała tytuł:
Mała Kari, czyli sierocy los. Maria położyła na stole swoją książkę: Kitel - Na gwiazdkę dla dzieci. Elizabeth pogłaskała siostrę po włosach i otworzyła książkę na pierwszej stronie. Pierwszy wiersz nosił tytuł: Dziecięca kolęda.
- Możesz mi poczytać. Lisabeth? - prosiła Maria.
Elizabeth walczyła z płaczem, zaczynając:
Kocham wieczór wigilijny,
Bo to czas świętej dzieciny.
Gwiazda na mroźny, niebie mrugają,
Anioły pańskie słodko śpiewają.
- Może to te same anioły, które zabrały mamę? - Przerwała Maria.
- Tak, możliwe. Ale… myślę, że później przeczytamy więcej.
Kiedy wigilijne świece się dopaliły i trzeba było kłaść się do łóżek, ojciec powiedział:
- Tak, tak, Elizabeth, jutro wyjeżdżasz. Miejmy nadzieję i módlmy się, żebyśmy mogli się znowu jak najszybciej spotkać. Ale, widzisz, wszystkim kieruje Bóg.
- Tak - przytaknęła Elizabeth. Więcej nie była w stanie wykrztusić.
Elizabeth doiła krowy w oborze Dalsrud. Mleko z szumem spływało do wiadra, ona opierała policzek o ciepły bok krowy. Te chwile lubiła najbardziej, teraz myślami wróciła do nabożeństwa w kościele w pierwszy dzień świąt.
Przyszli wszyscy mieszkańcy jej wsi. Ona razem z Marią siedziała na samym końcu. Ze swojego miejsca dostrzegła Leonarda, zajmującego miejsce z przodu. W kartonowej walizce miała buteleczkę z lekarstwem, które ukradła Ragnie. Wkrótce ty też będziesz cierpiał, myślała. Skierowała wzrok na obraz ołtarzu. Blask łojowych świec sprawiał, że Jezus na krzyżu zdawał się żywy. Elizabeth skuliła się. Ona jednak ubrała się dobrze, włożyła podwójne wełniane pończochy, więc nogi jej nie marzły. Niech Leonard trafi do gorącego miejsca, kiedy opuści ten świat, sama przeraziła się tym pomysłem. Nie powinno się w kościele snuć takich mściwych rozważań. Ale, z drugiej strony, Leonard też nie powinien tutaj siedzieć - z tymi wszystkimi grzechami, które obciążają jego sumienie! Jeśli Bóg naprawdę istnieje i jest taki, jak mówią, powinien zrozumieć nienawiść, którą ona odczuwa. Nie miała co do tego wątpliwości.
Zerkała też spod oka na Jensa, który siedział bardziej z przodu, w drugiej ławce po męskiej stronie. Żeby tylko mogła pożegnać się z nim naprawdę i wyjaśnić mu, dlaczego musi jechać. To jednak niemożliwe. A jeśli tymczasem on znajdzie sobie nową ukochaną, pomyślała z bolesnym skurczem gardła. Jens wyrósł od ostatniego lata i zmężniał. Dotychczas tego nie zauważyła. Ale inne dziewczyny wyraźnie zwróciły na to uwagę, bo posyłają mu powłóczyste spojrzenia.
Elizabeth wstał, opóźniła wiadro i przeniosła się do następnej krowy. Dość już tego rozmyślania, postanowiła. Czeka ją praca, koło południa będzie ubijać masło. Mimo wszystko jednak myśli znowu wróciły do pobytu w kościele.
Po nabożeństwie Elizabeth przyjęła kondolencje od służby z Dalsrud i ludzi z innych, mniejszych dworów. Próbowała się uśmiechać i dziękować, ale cały czas rozglądała się za Jensem. Nie może wyjechać tak całkiem bez pożegnania. Nawet jeśli nie wyjaśni mu wszystkiego, to ona zasługuje na lepsze traktowanie, nie powinna po prostu zniknąć. Ale Jens jakby się zapadł pod ziemię.
Uścisnęła rękę ojcu na pożegnanie, potem pochyliła się i uściskała Marię.
- Będę pisać- obiecała. Więcej nie była w stanie powiedzieć. W końcu musiała wracać z innymi do Dalsrud, nie porozmawiawszy z Jensem.
Po powrocie wypytała Selene, co działo się we dworze od jej wyjazdu. Przyjaciółka uspokajała ją.
- Wszystko poszło gładko, Elizabeth. Leonard nie wspominał o tobie ani słowem pozostałe służące też nie miały żadnych podejrzeń, co do moich tłumaczeń.
Elizabeth odetchnęła. Pisząc do ojca powie mu, że znalazła lepszą pracę w innym miejscu. O dziecku oczywiście nie wspomni. Może nawet ojciec będzie z niej dumny? To trochę łagodziło wyrzuty sumienia.
- Jesteś dzisiaj jakaś nieobecna - stwierdziła Helene, kiedy wychodziły z obory. Był jeszcze wczesny ranek. Mróz trochę zelżał, zrobiło się ciepło. Dziedziniec pokrywał rozmokły śnieg, musiały więc iść ostrożnie, bo w przeciwnym razie do drewniaków nabierałoby się wody.
- Nie, jestem tylko zmęczona wszystkim, co się stało - odparła Elizabeth w nadziei, że przyjaciółka nie będzie więcej pytać.
- No tak, to straszne z twoją mamą. Jak to dobrze, że człowiek nie wie, ile czasu wyznaczono mu na tej ziemi.
Elizabeth przystanęła.
- Myślisz, że to jest postanowione przy naszym urodzeniu?
Helene skinęła głową.
- Tak, jestem tego całkiem pewna. Pomyśl o nieszczęściach na morzu. Może się uratować jeden lub dwoje ludzi, a czasami dwudziestu tonie. Dlaczego akurat oni?
Elizabeth wzruszyła ramionami i weszła do domu.
W sieni, zanim weszły do kuchni, zmieniły drewniaki i powiesiły robocze ubrania na gwoździach. Woń obory mieszała się z zapachem kawy, kaszy i dymu z paleniska. Poranne aromaty. Normanie bardzo dobrze i uspokajająco wpływały na Elizabeth. Ale nie tego ranka. Bo dzisiaj będzie musiała wlać lekarstwo do jedzenia Leonarda. Spróbowała sama zawartości buteleczki i stwierdziła, że nie ma ani smaku, ani zapachu.
Minęły dwa tygodnie od jej powrotu do Dalsrud, była już w trzecim miesiącu ciąży. Helene pomogła jej poszerzyć ubrania, poranne mdłości na szczęście ustąpiły. Wkrótce jednak zacznie być widoczne, w jakim jest stanie.
Umyły ręce w miednicy, stojącej na skrzyni z torfem.
- Helene, mogłabyś wylać wodę? - spytała Elizabeth.
Muszę zmienić skarpety. Przemoczyłam sobie.
Helene bez słowa wzięła miskę i wyszła. Elizabeth wsunęła rękę do kieszeni, by przekonać się, że buteleczka wciąż tam jest. Potem rozejrzała się pospiesznie wokół. Gurine nakrywała stół, a Nikoline kłóciła się o coś zaciekle z Olem. Na nią nikt nie zwracał uwagi. I najważniejsze: taca z kawą i kanapkami została przygotowana, zaraz podadzą śniadanie Leonardowi. Elizabeth ostrożnie wyciągnęła korek z buteleczki. Pospiesznie, niemal niezauważalnie, wyciągnęła rękę nad filiżanką z kawą. Lekarstwo znalazło się w filiżance, a w następnym momencie ręka dziewczyny wróciła do kieszeni. Zatkała buteleczkę. Zrobione!
Wkrótce potem wróciła Helene, a Nikoline chwyciła tacę i poszła do jadalni.
- Zmieniłaś skarpety? - spytała Helene.
- Co? Skarpety? A tak, w porządku, - Elizabeth kręciło się w głowie, miała wrażenie, że wyszła ze swojego ciała i stoi obok.
Helene przyglądała jej się badawczo.
- Czy ty jesteś chora, Elizabeth?
- Nie, tylko kręci mi się w głowie. Ale chyba zaraz przejdzie.
Rany boskie, gdyby tak mogła opowiedzieć Helene o wszystkim! Ale jeszcze nie teraz. Kiedy nadejdzie pora, spyta, czy Helene nie chciałaby wyjechać razem z nią.
Tego samego wieczora Leonard zachorował. Codzienne pracy zostały zakończone, służące siedziały wokół stołu z robótkami, rozmawiając o tym i o owym. Nagle drzwi się otworzyły i wszedł Kristian.
- Szczęść Boże - pozdrowił jej z powagą, a potem dodał: - Tata jest chory.
Elizabeth nie wiedziała, czy to przywidzenie, ale była pewna, że na nią spoglądał szczególnie długo. Jakby wiedział. Chciała się napić herbaty, ale filiżanka tak stukała o talerzyk, że zrezygnowała. Wróciła do swojej robótki, zauważyła jednak, że zgubiła mnóstwo oczek.
Wstrzymywała oddech i starała się patrzeć na Kristiana, kiedy ten mówił dalej: - Ojciec leży w swoim pokoju, trzeba będzie przy nim w nocy czuwać. Poważnie się o niego niepokoję.
Znowu wydawało się Elizabeth, że spojrzał na nią jakoś dziwnie. Natychmiast odwróciła głowę w obawie, że się zaczerwieni.
-Posłałem po doktora - mówił Kristian. - Może przyjedzie jeszcze dziś wieczór, albo w nocy, a gdyby nie, to spodziewam się go jutro wcześnie rano. Chciałem, żebyście wiedziały.
- Czy to poważna choroba? - Elizabeth usłyszała własny głos. Natychmiast pożałowała, powinnam sobie odgryźć język, pomyślała. Czarne oczy Kristiana rozbłysły, gdy odpowiadał.
- Czy ja wyglądam na doktora?
Elizabeth przypomniała sobie własne słowa, kiedy odwoził ją przed świętami do domu. Teraz jej oddał, i to przy wszystkich.
- Jak powiedziałem, ojciec czuje się bardzo źle - mówił znowu Kristian z powagą. - Nikoline, to ty będziesz czuwać przy nim w nocy. - Po tych słowach wyszedł z kuchni.
Elizabeth miała ochotę się roześmiać. Nikoline siedziała z miną godną królowej. Sam fakt, że Kristian zlecił jej pracę, podniósł ją we własnych oczach. Wolała jednak niczego nie komentować.
- Jak ty mogłaś pytać o coś takiego - prychnęła Nikoline, zwracając się do Elizabeth. Nieoczekiwanie ona też była poważna. - To jasne, że choroba jest niebezpieczna, w przeciwnym razie Kristian by nas o tym nie powiadamiał. Ale też dobrze ci odpowiedział - zachichotała.
Elizabeth chciała wyjść, że to jej własne słowa, ale dała spokój. Nie miała dzisiaj nastroju do kłótni z nikim.
- Skoro wszystko zrobione, to idę do łóżka - powiedziała, wstając. Włóczka w jej rękach stała się lepka, zwinęła ją i włożyła do kieszeni fartucha.
- Tak, ja też się zaraz kładę - wtrąciła Gurine, odgryzając nitkę, którą cerowała podartą koszulę. Helene i Nikoline również zaczęły pakować swoje robótki.
Elizabeth pospiesznie wbiegła do pokoju na strychu.
Musi się położyć i udawać, że śpi, kiedy Helene przyjdzie. Musi się przygotować do jutrzejszego dnia. Leonard z pewnością tak szybko nie wyzdrowieje, a Elizabeth musi znaleźć okazję, żeby z nim porozmawiać.
Rano przyjechał ten nowy doktor. Był szczupły i blady. - Może sam nie jest całkiem zdrów - zastanawiała się Gurine. - W każdym razie jada za mało - stwierdziła stanowczo. Nikoline stała na korytarzu i podsłuchiwała, rozumiała, co doktor mówi. Poznała duńską mowę, kiedy w Christianii uczyła się eleganckiego prowadzenia domu. W kuchni toczyły się ożywione rozmowy. Nareszcie mieli co roztrząsać.
Elizabeth jednak milczała, starała się nie zwracać na siebie uwagi. Mimo wszystko czuła, że pot spływa jej po plecach. Co będzie, jeśli doktor odkryje, że Leonard dostał opium i przyjdzie lensman? Nie, trzeba się opanować. Elizabeth nigdy się do niczego nie przyzna! Zresztą wkrótce i tak wyjedzie daleko, jak najdalej od Dalsrud.
- Gospodarz miał w nocy wysoką gorączkę - informowała Nikoline, marszcząc swój spiczasty nos. - Co zjadł, to wypływało z niego z obu końców. Ale powiem wam jeszcze, że dzisiaj wy będziecie przy nim czuwać! - Wbiła spojrzenie w Helene i Elizabeth.
Serce Elizabeth biło tak mocno, iż obawiała się, że jej bluzka się porusza. Opanuj się! Zachowuj się jak inni, myślała.
- Oczywiście, że będziemy - odparła swobodnie. - To przecież część naszej pracy. W duchu zaś pomyślała: Teraz w końcu będę mogła powiedzieć Leonardowi parę słów prawdy. A potem wyjadę.
- Żeby tylko doktor wyściubił nos, to dowiemy się, jak się sprawy mają - powtarzała Gurine z westchnieniem.
Wkrótce potem rozległy się kroki na schodach i głosy w holu na dole. Drzwi z kuchni były otwarte i Elizabeth wyszła, zanim zdążyła się zastanowić. Natychmiast pożałowała swojego zachowania, ale nie było odwrotu. Nogi same poniosły ją ku drzwiom. Kristian i doktor spojrzeli na nią, więc dygnęła uprzejmie.
- Przepraszam za moją śmiałość, ale bardzo jestem ciekawa, co z gospodarzem. - Mówiąc to, pragnęła zapaść się pod ziemię. Jak można zachowywać się tak bezmyślnie?
- Bardzo przepraszam - szepnęła i chciała zawrócić, ale Kristian ją zatrzymał.
- Nie, to żadna tajemnica. Mój ojciec jest chory, tak… - patrzył na doktora, jakby kazał mu wyjaśniać.
Pozostałe służące też nieśmiało podeszły i niczym ciekawskie dzieci stały za plecami Elizabeth, chcąc usłyszeć, co się dzieje.
- Moim zdaniem tu chodzi o zatrucie pokarmowe - oznajmił lekarz z powagą.
Słowa spadły na nie jak cios. Żadna nigdy przedtem nie słyszała takiego określenia, domyślały się jednak, że musi to być coś strasznego. W każdym razie tak to zabrzmiało pospiesznie spoglądały po sobie, a Nikoline mamrotała coś pod nosem.
Elizabeth czuła pulsowanie w całym ciele, podłoga uginała się pod nią lekko.
- Muszę za potrzebą - bąknęła i wybiegła na dwór. Na mróz. Kierowała się w stronę wygódki, gdzie zwymiotowała.
Kiedy wróciła do domu, doktor już wyjechał, a wszyscy byli zajęci swoimi obowiązkami. Helene szła na strych.
- Teraz ty będziesz go pilnować? - spytała Elizabeth, czując dziwną suchość w gardle.
- Tak, ktoś musi przez cały czas z nim siedzieć. Doktor powiedział to Kristianowi i wyraźnie. A ty będziesz mogła czuwać w nocy?
Elizabeth przytaknęła. Czy Leonard to zniesie? Miała wrażenie, że krew odpłynęła jej z twarzy, a pokój kręcił się wokół, potrzebowała czasu, żeby się uspokoić.
- Uważaj, bo zemdlejesz - krzyknęła Helene, schodząc ku niej po schodach.
Elizabeth przytrzymała poręczy.
- Uffm jak mi się w głowie kręci. Wiesz… - poklepała się po brzuchu.
Helene kiwała głową.
- Tak, rozumiem… - nagle nie było o czym rozmawiać.
Żadna nie lubiła tego tematu. - To ja już pójdę - bąknęła na koniec Helene i zniknęła.
Kiedy tego wieczora domownicy szykowali się do snu, Elizabeth poszła na górę do Leonarda. Leżał w ogromnym łóżku pod baldachimem z ciemnozielonego pluszu. Poduszki miały białe powłoczki z pięknymi koronkami. Mógłby podzielić się trochę swoimi dobrami i nie kazać nam sypiać w lodowatych pokojach pod zniszczonymi kocami, pomyślała gniewnie. Dolne części ścian wyłożone były ciemną drewnianą boazerią, górne natomiast pokryte perłowo-szarą jedwabną tapetą. Okrągły dębowy stół i cztery krzesła obite pluszem dywan, w którym stopy dosłownie się zanurzały. Przy drzwiach stał biały piec, gospodarz nie marznie po nocach.
Na jednej z dłuższych ścian wisiał wielki obraz, przedstawiający kobietę. Elizabeth przyjrzała mu się dokładniej, zasłaniała ręką usta, by stłumić okrzyk. Obraz przedstawiał tę samą kobietę, którą widziała w oknie na strychu tego dnia, kiedy przyjechała do Dalsrud!
Nie ma najmniejszych wątpliwości, myślała Elizabeth wzburzona i podeszła jeszcze bliżej. Nigdy nie zapomni tych oczu, takich ciemnych i intensywnych. Skórę kobieta miała białą jak mleko, co stanowiło silny kontrast wobec jej czarnych włosów. Kto to jest? W każdym razie nie żadna służąca, tak jak początkowo Elizabeth myślała.
Głośny jęk od strony łóżka sprawił, że się odwróciła. Leonard wiercił się przez jakiś czas niespokojnie, po czym znowu wszystko ucichło. Elizabeth opadła na krzesło przy łóżku. W ciągu ostatnich godzin nie przestawała myśleć o nim. Gdyby ktoś ją podejrzewał, że wlała mu trucizny do jedzenia, Helene coś by o tym wiedziała.
Wzrok Elizabeth zatrzymał się teraz na czerwonej, obrzmiałej twarzy w łóżku. Pierwsze, co zauważyła, to bujny kilkudniowy zarost. W kolorze moczu. Wijące się włoski pokrywały większość twarzy.
Nagle Leonard otworzył oczy. Wyglądał na zaskoczonego.
- To ty tutaj siedzisz? - Elizabeth słyszała pogardę w jego głosie. - Daj mi wody - rozkazał. Dyszał ciężko.
- Jasne, że on dostanie wody - powiedziała słodziutkim głosem, przystawiając mu szklankę do ust. Przytrzymywała ją, patrzyła, jak woda spływa z grubych warg na podbródek i szyję. Ale nie zatroszczyła się, by go powycierać, nie byłaby w stanie zrobić czegoś tak intymnego.
Leonard napił się i zasnął. Niespokojnie i gorączkowo przewracał się z boku na bok, ona jednak nawet palcem nie ruszyła, by ochłodzić jego czoło zimnym kompresem.
Wyprostowana siedziała, gniew wciąż w niej narastał. Chory jęczał i wił się z bólu, w końcu znowu otworzył oczy.
- Musisz mi pomóc - wyszeptał.
- W czym miałabym mu pomagać?
- Ja muszę iść za parawan.
- O nie, nie, teraz on będzie leżał spokojnie. Niech pamięta, że jest chory - protestowała Elizabeth delikatnie, ale ostrego tonu w głosie nie umiała ukryć.
Chory uniósł się na łokciu, zirytowany, że ktoś stawia mu opór.
- Postawiłaś mi się o jeden raz za dużo - prychnął.
Elizabeth skrzyżowała ręce i pochyliła się do przodu.
- Tak, no i co z tego? Masz na myśli coś szczególnego?
- Nie wygłupiaj się, łachudro. Najpierw wyjeżdżasz z Dalsrud bez pozwolenia, a potem masz śmiałość przysyłać tu Jakoba z wyjaśnieniami. Ty przeklęta…
- No, no - chichotała Elizabeth, unosząc w górę palec wskazujący. - Pilnuj swoich ust, nie wypowiadaj takich brzydkich słów. - Potem spoważniała. - Dobrze wiesz, że moja mama była chora i umarła, to czego się spodziewałeś? - Niemal wypluwała słowa. - Nie dałeś mi wolnego dnia, żebym mogła się pożegnać z własną matką? Oczywiście, to do ciebie podobne.
Leonard ciężko opadł na poduszki. Oddychał z trudem.
- Niech no tylko wrócę do zdrowia, to ostatecznie cię przegonię.
Elizabeth czuła, że wszystko się w niej burzy. Musi nad sobą panować, by nie wykrzyczeć, co o nim myśli.
Leonard położył ręce na brzuchu i powtórzył:
- Teraz pomożesz mi pójść za parawan.
- A co będziesz tam robił? - spytała.
- A co się robi za parawanem? - warknął, czerwieniejąc coraz bardziej. Próbował wstać, ale nie miał siły. - Tam stoi wiadro - powiedział w końcu. - Musisz mi pomóc, żebym do niego doszedł.
- Uff, jakie to przykre. Jakie przykre, bo ja, słaba dziewczyna, sobie z tym nie poradzę.
- No to sprowadź pomoc, idiotko!
Elizabeth roześmiała się i słodziutkim głosem spytała:
- A dlaczegóż to? Kiedy ja potrzebowałam pomocy, byłam sama. Nie pamiętasz tego, Leonardzie?
- O czym ty, na Boga, pleciesz? - Na twarzy chorego widać było wściekłość i panikę. Zaraz stanie się coś złego.
- Nie pamiętasz tamtego dnia jesienią za oborą, kiedy mnie zgwałciłeś?
- Przeklęta dziwka, leć i sprowadź pomoc! - krzyczał.
Elizabeth śmiała się. Miała na sobie szarą sukienkę i fartuch. Teraz wstała, położyła rękę w dole brzucha i odwróciła się bokiem.
- Chyba nie zaprzeczysz, że to dziecko jest twoje - powiedziała, wskazując niewielkie zaokrąglenie na brzuchu. - Ale to mnie już nie obchodzi.
- Zamknij się nareszcie, przestań wygadywać te głupoty, dziwko! - W tym samym momencie oboje usłyszeli brzydkie dźwięki dochodzące z łóżka.
Elizabeth musiała zachichotać.
- No to teraz leż sobie we własnym gównie - powiedziała, a poważnie dodała: - Poczujesz trochę tej bezsilności, jaką ja kiedyś przeżyłam. Ściągnąłeś na mnie upokorzenie, wstyd i ból. Zniszczyłeś mnie, Leonardzie. Zniszczyłeś też Helene, ale Bogu dzięki z małą Amandą ci się nie udało. Jesteś potworem, Leonardzie Dalsrud, i mam nadzieję, że będziesz się smażył w piekle, kiedy opuścisz już ten świat! - Głos jej drżał z gniewu, gdy wypowiadała te słowa, słowa, jakich nigdy nie spodziewałaby się we własnych ustach.
Leonard przymknął oczy i zbierał siły, zanim się znowu odezwał:
- Poczekaj tylko do rana!
- I co takiego stanie się rano? - spytała Elizabeth lodowatym tonem. - Wypędzisz mnie z domu? - spytała, uchylając okno, bo spod kołdry chorego wydobywał się smród.
Chory nie odpowiedział, ale Elizabeth domyślała się, o czym teraz myśli, więc mówiła dalej:
- Mam się teraz ciebie bać? O nie! Kiedyś się ciebie bałam. Tamtego dnia, kiedy mnie zgwałciłeś. Ale już mam to za sobą. Wkrótce wyjeżdżam. Ta choroba brzucha to ostatnie pozdrowienie ode mnie.
Wodniste oczy o mało nie wyszły mu z orbit.
- Odpowiesz mi za to! Zapamiętaj sobie!
Elizabeth wzruszyła ramionami i uważnie studiowała wzór na jedwabnej tapecie, potem znowu usiadła.
- Zresztą myślę, że opowiem ludziom, jaki ty naprawdę jesteś. I oczywiście muszę im powiedzieć, że dziecko jest twoje. I że wziąłeś mnie siłą… tak jak to zrobiłeś z Helene.
- Nie zrobiłem nic złego, a poza tym nikt ci nie uwierzy.
- Możesz zaprzeczać, ile tylko chcesz, Leonardzie. Ale i tak ktoś jednak mi uwierzy. Ludzie lubią dobre historie.
To było tylko takie straszenie. Dobrze wiedziała, że nikt jej nie uwierzy, ale czuł się znakomicie, mogąc mu to mówić.
Leonard odsuwał się pod ścianę, jak najdalej od Elizabeth i świństwa, w którym leżał.
- Jeszcze pożałujesz - rzucił przez ramię, odwracając się do niej plecami. Wkrótce zaległa cisza. Chory albo zasnął, albo udawał, że śpi, i tak było do końca nocy. Pewnie mu się poprawiło, myślała Elizabeth. Nadchodzi czas pożegnania z Dalsrud.
Kiedy następnego dnia przyjechał doktor, Leonard nie żył od wielu godzin. Elizabeth była w szoku. Nigdy nie miała zamiaru odbierać komuś życia, nawet Leonardowi. Załamywała ręce, chodziła bez celu po domu.
Wszyscy rozumieli, że musi to być dla niej straszne przeżycie. Najpierw umarła jej matka, a teraz gospodarz pożegnał się ze światem i to w czasie, kiedy ona przy nim czuwała. Jasne, że dla takiej młodej dziewczyny to ponad siły.
Nikoline przyprowadziła Elizabeth do kuchni. Tym razem nie prawiła złośliwości. Zagrzała jej trochę mleka, tymczasem Gurine i Helene przygotowywały zmarłego do trumny. Elizabeth odpowiadała półsłówkami i tylko wtedy, gdy musiała.
- Przypuszczalnie musiał coś zjeść - powtarzał doktor. - Ale raczej nie ma powodu zawiadamiać lensmana - dodał uprzejmie. Leonard był człowiekiem prawym i sprawiedliwym, niech spoczywa w pokoju. Nie ma co narażać jego dobrego imienia i reputacji. Kristian też tego sobie życzył.
W najbliższych dniach Elizabeth chodziła niczym we śnie, prześladowana przez bolesne myśli. Czasami miała wrażenie, że straciła rozum. Żaden normalny człowiek nie robi przecież tego, co ona zrobiła. Chociaż nie posiadała się ze złości i rozgoryczenia na Leonarda, to przecież nie miała zamiaru stać się morderczynią.
Robiła takie wielkie plany, chciała wyjechać do Bergen albo do Christianii! Teraz nie miała pojęcia, co będzie. Trzeba czekać. Uspokoić się, chłodniej popatrzeć na wydarzenia.
- Co ciebie tak dręczy? - spytała Helene któregoś dnia, głaszcząc Elizabeth po plecach.
- Nie. Nic.
- Owszem, przecież widzę. Spójrz na swoją włóczkę!
Jaka nierówna. Błądzisz myślami gdzieś daleko. A ostatnio wciąż się skarżysz, że boli cię głowa i brzuch.
Elizabeth zatrzymała kołowrotek i skuliła się.
- Trochę za dużo ostatnio przeżyłam.
Helene przyniosła krzesło i usiadła.
- Opowiedz mi o wszystkim.
Po raz pierwszy od śmierci Leonarda, Elizabeth miała ochotę płakać. Helene się nie myli. Nieustannie boli ją głowa, boli ją też brzuch. Czy powinna opowiedzieć przyjaciółce, co się tak naprawdę stało? Czy potem będzie jej lżej? Od wielu dni rozważała tę sprawę, nigdy jednak nie doszła do żadnych wniosków.
- Po prostu jestem w ciąży, a mama umarła - bąknęła.
Poza tym tęsknie za domem.
Helene ujęła jej ręce. Bawiła się chwilę cienkimi, drobnymi palcami, a potem powiedziała:
- Tak, no i ta sprawa z Leonardem też sytuacji nie poprawia. Nigdy go nie lubiłam, Bóg wie, że tak było. Nienawidziłam go bardziej niż kogokolwiek. Ale przecież nie życzyłam mu śmierci. No zresztą może, w myślach czasami mi się to zdarzało. Akie kiedy umarł, to było prawdziwe zaskoczenie.
Próbowała się uśmiechać, ale twarz miała poważną.
- I w domu taka ponura atmosfera. Może później się to ziemni?
Elizabeth czuła, że dzwoni jej w uszach. Bogu chwała, że nie powiedziała Helene nic o lekarstwie. Pospiesznie skierowała myśli na obraz wiszący w pokoju gospodarza.
- Helene, co to za dama jest na obrazie w pokoju Leonarda? - spytała.
- To mama Kristiana. Nie widzisz, jacy są podobni?
Elizabeth przytaknęła. Tak, ten sam kolor oczu i włosów. A zatem miała rację - to upiór się ukazał, żeby ją przestrzec. Ale że żona Leonarda mogła coś takiego zrobić…
W tej samej chwili zapukano do drzwi.
- Halo, Elizabeth - wrzasnął Ole. - Znowu list do ciebie. Mogę wejść w butach?
- Nie. Dawaj list. I nie stój tak! - Elizabeth wstała i podeszła do niego. Od razu rozpoznała pismo ojca i głuchy ból żołądka powrócił. Żeby tylko nie stało się coś strasznego!
Boże kochany, spraw, żeby to nie były złe wiadomości, prosiła w duchu drżącymi rękami otwierając list. Pospiesznie ogarnęła wzrokiem kartkę. Najpierw ojciec pisał, że wszyscy są zdrowi i mają się, jak na te okoliczności, nieźle. Maria bardzo za nią tęskni, i oczywiście, tęskni też za mamą. Jest tyle spraw, z którymi ojciec sam nie może sobie dać rady. Między innymi wkrótce trzeba będzie wypłynąć na ryby, a Maria potrzebuje opieki. Nie tylko w czasie, kiedy ojciec będzie daleko na morzu, ale później też. Nie mogą ciągle liczyć na pomoc Dorte. Ojciec rozważył wszystko dokładnie i doszedł do wniosku, że Marię trzeba oddać jakimś ludziom. Reszta listu zniknęła, bo z oczu Elizabeth pociekły łzy.
- Nigdy! Po moim trupie! - Wierchem dłoni przetarła oczy i przeczytała ostatnie zdania w największym pośpiechu. Nie jeszcze nie powiedział Marii, ale musi zrobić to jak najszybciej, chociaż bardzo się tego boi. Na koniec życzył Elizabeth wszystkiego najlepszego.
- Złe wiadomości? - spytała Helene.
- Tata chce oddać Marię na wychowanie obcym ludziom. Nie radzie już sobie ze wszystkim sam, a wkrótce wypłynie na zimowe połowy. Rany boskie, Helene, co ja mam zrobić? - Rozszlochała się Elizabeth i rzuciła przyjaciółce na szyję.
Helene głaskała ją po włosach i mamrotała jakieś słowa pociechy, dopóki płacz nie ustał.
- Elizabeth, posłuchaj mnie teraz. Możesz zrobić tylko jedno, jeśli twoja siostra nie ma trafić do obcych. Musisz jechać do domu i zająć się małą.
Elizabeth spojrzała na nią.
- Ja nie mogę! Dobrze wiesz, że jestem w ciąży. Jak to sobie wyobrażasz?
- Głowa do góry, Elizabeth. Masz rzeczywiście wielki ciężar do dźwigania, zgadzam się z tobą. Ale jeśli jesteś silna, a moim zdaniem jesteś, to dasz sobie radę. Podnieś głowę i patrz ludziom w oczy, a wszystko będzie dobrze.
- Łatwo powiedzieć - rzekła Elizabeth. - Ale w życiu to nie takie proste.
- A masz inną propozycję, to mi ją przedstaw - powiedziała Helene ostro. - Przepraszam cię - dodała pospiesznie. - Ale nie masz wyboru, Elizabeth. Co innego mogłabyś zrobić? Będziesz służącą kiedy twoje dziecko przyjdzie na świat, a siostra znajdzie się u obcych? A zresztą na pewno i tak cię wypędzą, jak tylko twój stan wyjdzie na jaw.
To były surowe słowa i chociaż Elizabeth od dawna to wszystko wiedziała, to sytuacja wydawała się gorsza, kiedy Helene zaczęła o tym mówić. Czuła w duszy głęboką pustkę, jakby wszystkie siły z niej wyciekły. Po prostu nie jest w stanie zrobić nic więcej. Wróci do domu i będzie dźwigać swój wstyd z podniesionym czołem, jak radzi Helene. Otarła łzy i ze szlochem wciągnęła powietrze.
- To pójdę zaraz rozmawiać z Krystianem.
- Przemyj najpierw oczy. Nie wyglądasz najlepiej - poradziła Helene obojętnie. - Wszystko się ułoży, zobaczysz - dodała, wycisnęła mokrą szmatę i podała ją przyjaciółce.
Elizabeth przemyła twarz, nie przejmowała się tym, że jest zapuchnięta i czerwona.
- No to idę - rzekła ponuro i ruszyła ciężkim krokiem w stronę salonu, gdzie przesiadywał Kristian. Zapukała ostrożnie i weszła. Kristian siedział odwrócony plecami do drzwi i patrzył w okno, ale odwrócił się, gdy Elizabeth chrząknęła.
- Tak? - Patrzył na nią pytająco. Miał na sobie świąteczne ubranie, czarną kurtkę i czarne spodnie. Koszula była biała niczym świeży śnieg, miała sztywny kołnierzyk. Po śmierci ojca Kristian przestał uczestniczyć w pracach domowych, wynajął nawet dodatkowego parobka.
- Jest coś, o czym chciałabym z tobą porozmawiać - zaczęła Elizabeth, skubiąc palce.
- Ach tak. Nie usiądziesz? - spytał, wskazując krzesło naprzeciwko siebie.
Elizabeth przykucnęła na brzegu, zaskoczona, że krzesło jest takie twarde. Myślała, że jest wyścielone puchem.
- Dostałam dzisiaj list od taty. - Umilkła na chwilę, jakby zbierała siły. - On pisze, że teraz, po śmierci mamy, nie daje sobie rady z wychowaniem mojej młodszej siostry, Marii.
Kiedy raz zaczęła mówić, słowa gładko płynęły z jej ust. - Niedługo będzie musiał wyjechać na zimowe połowy, ktoś w tym czasie musi się zajmować małą. Zresztą nie tylko wtedy, później też. Ojciec pisze, że nie widzi innej możliwości, tylko oddać małą do obcych ludzi.
Kristian przeczesał palcami czarną grzywkę.
- I ty chcesz jechać do domu, żeby się nią zająć?
- Tak - powiedziała po prostu i czekała na jego reakcję.
Kristian wstał i wpatrywał się w małe szybki okna. Duże płatki śniegu lepiły się do szkła.
- Dobrze się czułaś tutaj w Dalsrud? - spytał.
- Tak - skłamała i musiała przygryzać wargi, by nie powiedzieć więcej… nie powiedzieć prawdy.
Kristian odwrócił się do niej i z wielką powagą zapytał:
- Będziesz za mną tęsknić?
Patrzyła na niego długo. Czy on sobie żartuje? W takim razie jest dobrym aktorem, pomyślała, zwracając uwagę, że w jego wzroku pojawił się jakiś bolesny błysk.
- Nie wiem, co odpowiedzieć na takie pytanie - odparła - ale myślę, że będę tęsknić za wszystkimi.
Ważył przez chwilę jej słowa.
- Jaką miałaś obiecaną zapłatę?
- Dziesięć talarów i wełnę z jednej owcy w roku. Ale byłam tylko pięć miesięcy.
- W takim razie, powiedzmy, połowę - oznajmił zdecydowanie.
Elizabeth wstała z ulgą, ale też trochę niepewna. Przy drzwiach przystanęła.
- Kiedy będę mogła wyjechać?
- Zapłatę przygotuję ci jeszcze dzisiaj.
Elizabeth była zaskoczona, że tak łatwo to poszło.
Spodziewała się jednak protestów. Równocześnie ogarnęło ją też rozczarowanie. A może on jest zadowolony, że Elizabeth wyjeżdża?
- To, kiedy wyruszasz, zależy od ciebie - dodał, odpowiadając w końcu na jej pytanie. - To daleko, będziesz musiała długo iść - dodał.
- Iść? - Z jakiegoś powodu Elizabeth była pewna, że ją odwiozą. Może uraziła go tym, że nie powiedziała, czy będzie za nim tęsknić.
- To prawda - rzekła stanowczo i wyszła. Najważniejsze, że umowa została rozwiązana.
Mróz znowu chwycił i ziąb był przejmujący. Biały obłok unosił się przy twarzy Elizabeth, kiedy oddychała. Nos i usta miała kompletnie zdrętwiałe, ale poza tym było jej ciepło. Szło jej się dobrze, na szczęście, bo doga z Dalsrud do domu jest długa.
Pożegnanie z mieszkańcami dworu było przykre. Nawet Nikoline głos się trząsł, kiedy mówiła „do widzenia”.
W głębi duszy Elizabeth jakoś jej współczuła.
Sanie zaprzężone w konia przemknęły obok tak szybko, że ledwo zdążyła uskoczyć do rowu. To doktor jechał z pewnością do chorego. Nawet na nią nie spojrzał, koń biegł szybko, rozpryskując śnieg na wszystkie strony. Niczego innego nie mogła oczekiwać. Ujęła więc znowu swoją zniszczoną walizkę i szła dalej. W drugiej ręce trzymała worek z wełną.
Kristian przyniósł jej pieniądze i wełnę, tak jak obiecał.
Mówił niewiele, życzył tylko wszystkiego dobrego. Elizabeth miała nadzieję, że podziękuje jej za pracę we dworze. Przecież nigdy się nie oszczędzała, tak jak uczono ją w domu.
Ale teraz ma to już za sobą.
Idąc próbowała znaleźć słowa, jakimi wyjaśni ojcu, dlaczego wróciła. Pierwsze było oczywiste: wróciła, bo musi zająć się Marią i dlatego, że w domu potrzebna jest kobieca ręka. Kto będzie pracował w oborze, kiedy ojciec wypłynie na ryby, czy zastanawiał się nad tym? Z pewnością rozmawiał z Dorte, ale teraz Elizabeth wszystko przejmie, ojciec powinien to zrozumieć. Najgorszy problem to jej brzuch. Kiedy powinna poinformować ojca?
Elizabeth przystanęła. Była prawie u celu. Po lewej stronie widziała wieś. Na widok znajomych miejsc w sercu pojawiła się radość. Jakie to miłe uczucie. U stóp wysokiej prawie do nieba góry rozłożyły się doki, jakby uczepione skały. Torfowe dachy pokrywała teraz gruba warstwa śniegu. Wzrok Elizabeth kierował się w stronę fiordu, nad którym unosiła się marznąca mgła. Przeniknął ją lodowaty dreszcz. Ale już blisko. Trzeba tylko okrążyć górę i będzie w domu!
Ojciec wychodził właśnie z obory, kiedy Elizabeth mijała narożnik domu. Niósł wiadro z mlekiem. O tej porze roku zwierzęta trzeba było obrządzać rano, w południe i wieczorem. A zatem jest już tak późno, pomyślała Elizabeth przystając. Maria szła za ojcem, usta jej się nie zamykały jak zwykle.
- Muszę porządnie zamknąć drzwi obory, tak, żeby huldra nie weszła do środka - mówiła mała z przejęciem.
- Bo huldra mogłaby zamienić nasze zwierzęta na swoje, prawda, tato?
- Prawda - odparł ojciec w powietrze. Myślami był najwyraźniej gdzie indziej. Nagle zobaczył Elizabeth. Długo stał jak wryty i patrzył, w końcu postawił wiadro w śniegu. Nadal jednak stał w miejscu, jakby zobaczył upiora.
- No idź - marudziła Maria, popychając ojca. A ponieważ nie reagował, okrążyła go, brodząc w głębokim śniegu, po czym znowu weszła na wymiecioną ścieżkę. Spojrzała w górę na ojca, żeby sprawdzić, czemu on się tak przygląda, po czym zobaczyła siostrę.
- Elizabeth! - wrzasnęła na całe gardło i pobiegła ku gościowi. Obejmowała uda siostry i tuliła policzek do brzucha.
- Oj, jaki masz gruby brzuch - powiedziała ze śmiechem.
Elizabeth poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. - To dlatego, że jestem tak grubo ubrana - kłamała ochrypłym głosem. Jakim sposobem Maria odkryła to, czego dorośli nie widzą?
Ojciec podszedł do nich.
- Teraz przyjechałaś do domu? - spytał.
- Tak, nie mogłam pozwolić, żebyś oddał… - Elizabeth umilkła. Czy ojciec powiedział Marii, że chce ją oddać? I czy siostra nie zauważyła, że ona o mało się nie wygadała? Nie, Maria zajęta była teraz wzrokiem z wełną.
- Patrz, jaka się zrobiłam silna, Elizabeth - mówiła, unosząc worek ponad głowę.
Elizabeth uśmiechnęła się i przytaknęła, zanim znowu odwróciła się do ojca.
- Porozmawiamy o tym w domu.
On przytaknął i wziął wiaderko z mlekiem.
- Witaj w domu, mimo wszystko - bąknął, wchodząc przed córkami przez niskie drzwi.
Maria wszystkimi swoimi pytaniami rozpraszała przygniatający nastrój.
- Jak długo teraz zostaniesz w domu, Elizabeth?
- Na zawsze. Będę się tobą opiekować, kiedy tata popłynie do Storvaagen na zimowe połowy. I przez wszystkie pozostałe dni. - Elizabeth zauważyła, że ojciec ostrzygł małej grzywkę. Wypadło krzywo, a warkocze się rozplatają. Może Maria sama się teraz czesze?
- Ja jestem duża i wiele rzeczy umiem sama zrobić! - Maria wdrapała się na łóżko. Ojciec był zajęty przy piecu, ale Elizabeth zauważyła, że śledzi jej każde słowo.
- No pewnie, że sobie radzisz - przytaknęła Elizabeth.
- W takim razie może będziemy sobie nawzajem pomagać? - Odstawiła na bok worek z wełną i zwróciła się do ojca: - Dostała, wełnę za pół roku pracy. I pięć talarów.
Nareszcie na nią spojrzał.
- A nie jesteś winna tam żadnych pieniędzy?
Elizabeth rozzłościła się i odpowiedziała szorstko:
- Ja tam ani razu nie byłam w sklepie, tato. Pieniądze dostaniesz na spłatę pożyczki. Wtedy zostanie ci już tylko pięć talarów. Nikomu nic w Dalsrud nie jestem winna, zapamiętaj to sobie. Wełnę możesz sprzedać w sklepie Storvika - dodała, opierając ręce na biodrach.
W piecu nareszcie się rozpaliło jak należy. Ojciec powiesił saganek z wodą na ogniem.
- Zrobię coś gorącego do picia, pewnie powinnaś się rozgrzać. A nie jesteś głodna? Mamy jeszcze trochę ryby i ziemniaków.
Elizabeth podziękowała i za jedzenie, i za piecie. Była głodna, chociaż Gurine przygotowała jej solidny posiłek prowiant na drogę.
Spotkanie z ojcem wypadło nie tak, jak myślała. Oczekiwała, że on się ucieszy, tymczasem sprawiał wrażenie zagniewanego. Jak zareaguje, kiedy dowie się, że córka jest w ciąży, nie miała odwagi nawet sobie wyobrażać. Ale zachowanie ojca nie sprawiało jej przykrości, raczej wywoływało gniew. To do niego nie podobne.
Przez resztę dnia chodził koło siebie niczym obcy ludzie. Elizabeth wciąż wynajdywała sobie jakieś zajęcia, dzięki czemu nie odczuwała tak bardzo tej dręczącej ciszy. A przy tym czuła na sobie jego wzrok, cokolwiek robiła. Jak wtedy, kiedy przyglądała ich ubrania. Niektóre były podarte i wymagały połatania, trzeba zrobić na drutach rękawice i skarpety przed zimowymi połowami, trzeba wypełnić skrzynię z jedzeniem dla ojca. O wiele rzeczy chciała ojca zapytać. Czy ma dość jedzenia na te miesiące, kiedy będzie poza domem? Czy jest dość wełny, by zrobić nowe ubrania? Te wełnę, którą przyniosła ze sobą, trzeba sprzedać. Ile mogą za to dostać?
Spróbowała znowu:
- Jutro możesz wziąć wełnę do Storvika i sprzedać.
Ojciec nie odpowiedział. Ale też nie było to pytanie.
Elizabeth dla Marii też znalazła robotę.
- Maria, pocerujesz te skarpety. Chyba umiesz?
- Pewnie, że tak. Przecież na wiosnę skończę sześć lat.
-Bardzo dobrze, ale rób to starannie. Nie byle jak! Żeby nie trzeba było poprawić. - Elizabeth mówiła szorstko, choć tego nie chciała. Maria umilkła.
Do obory poszła sama. Teraz, kiedy wróciła do domu. Chciała przejąć wszystko, co uważa się za zajęcia kobiece. Żeby tylko ojciec się przekonał, że jestem w domu potrzebna, pomyślała urażona.
Dopiero kiedy Maria zasnęła, Elizabeth zaczęła poważną rozmowę z ojcem. Miała czas, żeby się przygotować.
- Dlaczego ty jesteś zły, tato? - Stała pośrodku kuchni.
Gdyby wstał, żeby wyjść, zastąpi mu drogę. Ale on siedział skulony, ręce opierał na kolanach. Mocno wyłysiał, nad czołem porobiły mu się zatoki, stwierdziła córka.
Wpatrywał się w podłogę, odpowiadając:
- Myślałem, że coś z cienie będzie, Elizabeth.
- Co masz na myśli?
- No, dostałaś tę pracę. Było ci tam dobrze, mogłaś zarabiać pieniądze.
Elizabeth poczuła, że ze złości robi jej się gorąco, kiedy wypluwała z siebie słowa:
- A ty byś zamienił Marię za to, żebym mogła być służącą u jakiegoś bogatego człowieka!
Ojciec wyprostował się i patrzył w okno, w ciemność.
Nie potrafił nic powiedzieć. To pewnie dlatego, że chciał uniknąć jej spojrzenia.
- Przecież ja bym ją z powrotem zabrał. To niedobrze, że będziesz się tu kręcić po domu i harować dla mnie - rzekł cicho.
Elizabeth poczuła, że złość w niej opada, złagodniała, podeszła do ojca i usiadła obok.
- Chętnie wypruję sobie żyły dla tych, których kocham, ale nie dla właścicieli Dalsrud, za żadne pieniądze świata.
W końcu ojciec na nią spojrzał, zastanawiał się przez chwilę, a potem powiedział:
- Powinienem ci w takim razie podziękować. Dobrze jest mieć cię znowu tutaj. - Potem wstał i poszedł do alkierza.
Wielkie słowa, jak na niego, pomyślała Elizabeth, kiedy została sama. No to tę sprawę mamy za sobą. Teraz pozostało już tylko jedno. Nie wiedziała, czy powiedzieć mu o ciąży już teraz, czy zaczekać jeszcze trochę. Ostatecznie postanowiła czekać. Niech on najpierw przywyknie do tego, że córka znowu jest w domu.
Ojciec zabrał Marię i popłynęli na drugą stronę odnogi fiordu do Storvika. Ojciec zostawił trochę wełny na własny użytek, resztę miał wymienić na produkty. Musi mieć pod dostatkiem jedzenia, kiedy pojedzie na zimowy połów, a także dla córek, zostających w domu. W każdym razie starczy tego, jeśli będzie się oszczędzać, uważał. Trochę zresztą też odłożył za prace, które wykonywał dla Jakoba. Nie był taki całkiem nieprzygotowany.
Elizabeth w znacznie lepszym humorze zaczęła sprzątać w domu. Minął ledwie miesiąc, jak stąd wyjechała, ale wszystko wymagało dokładnego mycia. Cieszyła się, że sprząta w tym małym domku i dla tych ludzi, których kocha i którzy, tego była pewna, docenią to, co dla nich robi.
Kiedy w całym domu pachniało mydłem, postanowiła, że wykorzysta resztę mąki, która im jeszcze została.
Ojciec z pewnością przywiezie nowy zapas, a świeżo pieczony chleb sprawi im wielką przyjemność. Ciepły dom, pachnący chlebem i mydłem - czy istnieje coś lepszego, kiedy człowiek jest przemarznięty i zmęczony? - myślała, nucąc przy robocie.
Kiedy chleb był gotowy, nakryła do stołu. Gdyby to było lato, nazbierałaby kwiatów i postawiła w oknie. W końcu zobaczyła, że wracają. Ojciec wyciągnął łódź na brzeg i starannie ją zamocował. Potem wziął Marię na ręce i wyniósł z łodzi. Wyjmując produkty, coś mówił do córki. Ona ze złością tupała nogą, Elizabeth marszcząc brwi starała się zorientować, o co chodzi, co się tam dzieje? Ojciec pokazywał w stronę domu Dorte, w końcu pochylił się i dał córce kuksańca w bok. Maria poszła ze złością.
Dlaczego ojciec wysłał małą do Neset? Elizabeth wciąż stała przy oknie, gdy ojciec wszedł, tupiąc ciężkimi butami. Produkty, które złożył w skrzyni, postawił z hałasem na podłodze. Wchodząc, wpuścił do izby zimowy chłód, jego głos też był zimny niczym lód.
- Coś ty tam nawyprawiała w tym Dalsrud? - spytał bez wstępów. - Nie próbuj zaprzeczać! - Wściekłym ruchem ściągnął czapkę z głowy. Niebieskie oczy miotały błyskawice.
Elizabeth po prostu patrzyła, nie była w stanie wykrztusić ani słowa. Nigdy nie widziała ojca w takiej złości. Zresztą czy w ogóle kiedyś widziała go rozgniewanego? Zastanawiała się. On, który zawsze podporządkowywał się poleceniom Ane-Margrethe?
- Co masz na myśli? - spytała, żeby zyskać na czasie.
- Nie udawał głupszej niż jesteś.
Cios był celny. Nigdy przedtem ojciec nie powiedział, że jest głupia.
- Wytłumacz mi wyraźniej - powiedziała surowo, czując, że ogarnia ją gniew. Już dostatecznie mocno została sponiewierana! Teraz z tym koniec!
- Maria powiedziała mi to i owo, kiedy płynęliśmy do Storvika. Jeszcze i tak szczęcie, że nikt inny tego nie słyszał.
- Maria? - Elizabeth początkowo nic nie rozumiała. Nagle wszystkie fragmenty znalazły się na swoich miejscach. Przecież Maria zwróciła uwagę, że Elizabeth ma duży brzuch. Czyżby powiedziała o tym ojcu, a on wyciągnął z tego odpowiednie wnioski?
- Tato, ja spodziewam się dziecka - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. Kiedy te słowa zostały wypowiedziane, Elizabeth odczuła wielką ulgę.
- Z kim? - spytał ojciec bezbarwnym głosem.
- Z Leonardem! - A zatem powiedziane zostało wszystko, tego nie można już cofnąć.
Ojciec gapił się na nią z niedowierzaniem, potem spuścił wzrok i patrzył w podłogę. Elizabeth też tak zrobiła. Wokół jego stóp powstała kałuża z topniejącego śniegu.
Po chwili ojciec zaczerpnął powietrza i zapytał:
- Ale chyba nie poszłaś do łóżka z Leonardem Dalsrudem z własnej woli. Nie zrobiłaś tego?
Czy w jego głosie brzmiał lęk, czy nadzieja?
- Nie, tato, nie zrobiłam. - trudno było jej wypowiadać słowa. To niemal gorsze niż wspomnienia tamtego potwornego jesiennego dnia. - Nie - powtórzyła stanowczo. - On wziął mnie siłą.
Poczuła, że trzeba wyznać wszystko, teraz, w tej chwili.
- Poszarpał na mnie ubranie, bił mnie, wyzywał najgorszymi słowami, na koniec mnie zgwałcił i teraz jestem w ciąży! Tak dobrze mi było w Dalsrud! Dziecko urodzi się na początku lata. Ale teraz Leonard nie żyje. Doktor powiedział, że zaszkodziło mu coś, co zjadł. Zachorował i umarł.
Nagle nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Zerwała się z miejsca, odepchnęła ojca na bok i wybiegła z domu. Musiała wyjść. Ojciec nie może widzieć, jak płacze.
Poszła do obory i wślizgnęła się do zagrody dla owiec.
Skulona w kłębek siedziała i płakała, dopóki nie zmęczyła się tak, że nie była w stanie się ruszyć. Wpatrywała się w swoje poocierane palce. Myła i szorowała dom do czysta, by zdążyć, zanim ojciec i Maria wrócą. No i skończyło się w ten sposób.
Minęło sporo czasu, nim ojciec do niej przyszedł. Przyniósł to okrycie ze skór, którego używa do wyjazdów na ryby i otulił ją szczelnie. Potem, podpierając córkę, zaprowadził ją do domu. Maria już wróciła, ale nie mówiła wiele. Elizabeth zastanawiała się, co ojciec jej powiedział. Mała nie skończyła jeszcze sześciu lat i nie wiedziała, co może mówić, a czego nie. Nie miała na myśli nic złego, kiedy paplała o różnych rzeczach. Później Elizabeth będzie musiała z nią porozmawiać.
Nie miała ochoty na jedzenie, czuła się bezgranicznie zmęczona i chciała tylko spać. Ojciec też ją do tego zachęcał.
- Idź i połóż się, Elizabeth - powiedział łagodnie, jakby chciał naprawić wszystko, co ich poróżniło. Elizabeth nie protestowała. Wślizgnęła się pod okrycie, czuła, że ciało wolno się rozgrzewa, a sen kładzie czarną zasłonę na wszystkich złych myślach.
Następnego dnia podjęła decyzję. Jens musi się dowiedzieć o jej stanie. Wczoraj Maria została wysłania do Dorte, jej z pewnością też powiedziała o brzuchu Elizabeth.
Wkrótce wiadomość rozjedzie się po całej okolicy.
Jens musi wiedzieć, dlaczego z nich nigdy nie będzie para, ale musi się tego dowiedzieć od niej, a nie z krążących po wsi plotek.
Miała szczęście, Jens stał na brzegu i wylewał wodę z łodzi. Mogą więc porozmawiać sam na sam. Elizabeth szła ostrożnie po mokrych kamieniach. Twarz Jensa rozbłysła w szerokim uśmiechu, kiedy ją zobaczył. Nie powiedział jednak nic, stał tylko i czekał. Uśmiech zgasł, kiedy zobaczył poważną twarz Elizabeth.
- Muszę z tobą porozmawiać, Jens - zaczęła Elizabeth bez powitania i wszelkich tego rodzaju uprzejmości.
Jens wciąż na nią patrzył.
- Chciałam, żebyś usłyszał o tym najpierw ode mnie.
Później z pewnością inni też ci powiedzą. - Chrząknęła. - Ja nie mogę wyjść za ciebie za mąż. Nigdy nie będziemy mogli być razem. - Wciągnęła powietrze. - Jestem w ciąży. - Widziała, jak Jens sztywnieje, mówiła więc dalej pospiesznie. - Leonard Dalsrud wziął mnie siłą. No to teraz wiesz.
W końcu chłopak odzyskał mowę:
- Wziął cię siłą? Przecież nie mógł tylko… co spowodowało, że to zrobił? Powiedziałaś może coś, co źle zrozumiał?
A więc on mnie osądza mimo wszystko, pomyślała i wrzasnęła:
- Co ty sobie myślisz? Gówniarz jesteś, Jens. Nie pokazuj mi się więcej na oczy, zapamiętaj sobie!
Rzuciła się do ucieczki po śliskich kamieniach. Jens wołał coś za nią, ale nie słyszała. Nie chciała się zatrzymywać, a tym bardziej pytać.
Uspokoiła się trochę dopiero, gdy wróciła do Nymark.
Żałowała, że tak nakrzyczała na Jensa, ale wiedziała, że w najbliższym czasie wielu ludzi będzie ją osądzać, musi nauczyć się nie dawać. A poza tym, dlaczego mu nie wykrzyczała, że wcale nie jest lepszy, on który spędził noc razem z Dorte!
Ojciec wyszedł z szopy na łodzie. Nic nie powiedział, nie przywołał jej do siebie. Stał tylko z rękami zwieszonymi wzdłuż ciała i czekał. Elizabeth podeszła.
- Rozmawiałam z Jensem - oznajmiła. - Powiedziałam mu wszystko. Ale on… on chyba bierze stronę Leonarda.
Ojciec wrócił do szopy i zabrał się do naprawiania sieci, przecinał sznurki małym nożykiem, inne wziął w supły. Ręce pracowały szybko, z wprawą.
- Co teraz zrobisz? - Spytał w końcu.
- W domu czeka na mnie praca - odparła, choć wiedziała, że on chyba nie o to pytał.
- Tak, no tak.
Milczenie trwało dłuższą chwilę, w końcu kiedy Elizabeth odwróciła się, żeby odejść, ojciec powiedział:
- Maria jest w domu sama. Przypilnuj, żeby nie zrobiła czegoś złego. - Próbował się uśmiechać, jakby chciał dodać jej odwagi. Przynajmniej on nie jest na mnie zły, pomyślała Elizabeth.
- Mógłbyś wziąć te sieci i przyjść do kuchni, tato, to nie musiałbyś tak marznąć.
- Myślałem, że nie lubisz, kiedy brudzę.
- Zmieniłam zdanie. - Odwróciła się i poszła do domu.
Wiedziała, że on przyjdzie za nią po chwili. Rozumie, że jest jej teraz potrzebny.
W czasie przed wyjazdem mężczyzn na zimowe połowy, Elizabeth prawie nie wychodziła z domu, tyle miała roboty. Maria musiała przejąć większość domowych obowiązków. Trzeba było przygotować skrzynie z jedzeniem dla ojca, który zostanie poza domem wiele miesięcy. Elizabeth chętnie siedziała do późna w nocy, z jakąś robótką na drutach czy szyciem. Ale nikt nigdy nie widział, żeby płakała, nikomu nie skarżyła się na to, co ją spotkało. Tylko nocami, kiedy wszyscy spali, a ona mogła schować się pod okryciem, pozwalała sobie na słabość. Kuliła się i płakała. Płakała dlatego, że mama umarła i nad własnym losem, płakała długo, że stała się morderczynią, która odebrała życie innemu człowiekowi i dlatego, że nigdy nie dostanie Jensa. I płakała, że nie potrafiła dotrzymać danej sobie obietnicy, że nie będzie więcej wylewać łez.
Wieczorem przed wyjazdem mężczyzn na łowiska dała siostrze wolne i sama zajęła się obrządkiem. Maria była w domu wielką pomocą. Wyćwiczyła się też w robieniu na drutach tak, że parę skarpet lub rękawic robiła w ciągu dwóch, trzech dni.
Właściwie Elizabeth skończyła już pracę, ale nie miała ochoty wychodzić. Przykucnęła w zagrodzie dla zwierząt i drapała kozę po głowie.
Kiedy drzwi się otworzyły, była pewna, że to ojciec albo Maria przyszli jej szukać. Aż jęknęła ze zdumienia, kiedy odkryła, że to Jens. Pochylał się w niskich drzwiach. Czapkę miał na głowie, ale rękawice zdjął. Nerwowo zwijał je w palcach.
- Powiedziałaś, że nie chcesz mnie więcej widzieć - zaczął cicho. - Ale ja przyszedłem mimo to. Wypływamy jutro rano i chciałbym przedtem coś powiedzieć.
Elizabeth odwróciła głowę, wzięła wiązkę siana, udając, że jest bardzo zajęta.
- No to mów, słucha.
- Ty mnie źle zrozumiałaś. Ty myślałaś, że ja myślę, że ty… - słowa mu się mieszały bez sensu i musiał zacząć od początku.
- Ja wiem, że nie zrobiłaś nic, co by… żeby Dalsrud miał prawo ci to zrobić. Wiem, że wziął cię siłą. Rozumiesz, co mam na myśli?
Elizabeth odwróciła się ku niemu i wolno wyszła z zagrody.
- Mówisz, że wiesz, że byłam niewinna?
- Tak, on nie miał prawa zrobić tego, co zrobił. Ale teraz, jak słyszę, Leonard nie żyje, więc nie musimy o tym więcej rozmawiać.
Elizabeth o mało się nie rozpłakała z radości, wiele razy przełykała ślinę, szukając odpowiednich słów. Więc Jens słyszał o śmierci Leonarda. Na szczęście jednak nie wypytywał, co ją spowodowało.
- Dziękuję ci, Jens - powiedziała na pół z płaczem.
Jens zwilżył wargi końcem języka, przesuwał czapkę w przód i w tył, jakby go uwierała, potem powiedział:
- Nadal chcę się z tobą ożenić, Elizabeth.
- A co z dzieckiem, które urodzi się na początku lata? - spytała. - Chcesz wziąć ten wstyd na siebie? Ludzie będą gadać. Co powiedzą u ciebie w domu, myślisz, że oni się na to zgodzą? - Miała tyle pytań, ale musiała się powstrzymywać.
- Powiemy, że dziecko jest moje, Elizabeth. Na to też oni nie popatrzą łaskawym okiem. Ciąża przed ślubem, ale… co mi odpowiesz?
- Sama nie wiem - odparła nagle wyciszona. - Nie wiem, czy mogę pozwolić, byś zrobił dla mnie coś takiego, Jens. Jesteś dla mnie za dobry. To nie byłoby sprawiedliwe.
- Sprawiedliwe dla kogo? Ja chcę ciebie za żonę, Elizabeth. Kocham cię. I wcale nie jestem dla ciebie za dobry. Wprost przeciwnie. - Podszedł parę kroków, ale Elizabeth powstrzymała go ruchem dłoni.
- Spędzisz parę miesięcy w Storvaagen. Pomyśl o tym przez ten czas. Jeśli po powrocie do domu nadal będzie mnie chciał, wtedy ci odpowiem.
Jens uśmiechnął się lekko. Jakie on ma białe zęby, pomyślała Elizabeth, czując mrowienie w ciele, o którym zdążyła już zapomnieć. Pożądanie? Czy nadal jest w stanie odczuwać coś takiego?
- Uparta jesteś, Elizabeth - powiedział, wychodząc.
Ale zanim zamknął za dobą drzwi, dodał: - Ja nie zamienię zdania.
Zobaczymy, pomyślała. I zobaczymy, co ja postanowię.
Nie jestem już tą, którą znałeś, zanim wyjechałam do Dalsrud.
Pierwszego wieczora po wyjeździe mężczyzn na łowiska, Elizabeth położyła się wcześnie, razem z Marią. Siostrzyczka potrzebuje mnie teraz, powtarzała sobie wiedząc, że to niekoniecznie prawda. To ona potrzebowała ciepła i bliskości drugiej istoty. Dom zrobił się pusty i cichy, kiedy mężczyźni wypłynęli, a ją dręczyły ponure myśli.
Siostry leżały przytulone do siebie. Elizabeth opowiedziała, że potem ma piękne sny. Dziecko próbowało pogodzić się jakoś ze śmiercią matki, ale kiedy dotarło do małej, że anioły nigdy już nie zwrócą im zmarłej, płakała przez wiele godzin.
Elizabeth leżała na boku, obejmując siostrę ramieniem.
Maria tarła oczy i ziewała.
- Tak się cieszę, że nie jesteście już na mnie źli - powiedziała sennie.
- A byliśmy - spytała Elizabeth.
- Tak, za to, że powiedziała, tacie o twoim dużym brzuchu. Ale skąd miałam wiedzieć, że tego nie wolno mówić?
- No tak, nie mogłaś wiedzieć, już ci o tym mówiłam.
Ale teraz wiesz, że jestem gruba, w brzuchu mam maleńkie dziecko. I kiedy ono się urodzi, ty zostaniesz ciotką.
Maria zmarszczyła brwi i zagryzała dolną wargę.
- Czy będę też ciotką dziecka Dorte? - spytała.
Elizabeth poczochrała jej brązowe włosy.
- Przecież Dorte nie ma dziecka, ty głuptasie.
Maria zaprotestowała gwałtownie.
- Oczywiście, że ma, dokładnie tak samo jak ty nosi je w brzuchu. Jej brzuch jest trochę większy - dodała w zamyśleniu.
- Wiesz, Maria, że brzydko jest kłamać. Bóg się wtedy na nas złości. W każdym razie jest mu przykro.
- Czy aniołom też jest przykro?
- Tak, im też.
- Ale ja nie kłamię, Elizabeth, ja mówię prawdę! Spytałam kiedyś Dorte, dlaczego ma taki duży brzuch, a ona powiedziała, że nosi w nim dziecko.
Elizabeth zgasiła światło, szukała ochrony w ciemności, zanim spytała:
- Czy Dorte powiedziała coś jeszcze?
- No, powiedziała, że dostała prawie cały baleron od Ragny za to, że pomagała jej przed świętami.
- Pytałam, czy powiedziała coś więcej o tym dziecku w brzuchu.
Maria zastanawiała się chwilę, ale potem wydęła wargi.
- Nie. Już nic więcej - oznajmiła zdecydowanie. - A dlaczego?
- No nic, nieważne. Teraz musimy spać. - Pocałowała Marię w głowę i otuliła ją starannie kołdrą.
- Teraz musisz jeszcze raz powiedzieć do mnie przepraszam, bo myślałaś, że kłamię - mruczała Maria.
- Przepraszam cię, Mario. Teraz musisz zamknąć oczy i przestać gadać, bo w przeciwnym razie nie przyjdzie anioł, żeby nad nami czuwać.
- To ty też musisz zamknąć oczy.
- Tak, ja też.
Elizabeth długo nie mogła zasnąć. Kiedy w końcu sen nadszedł, przyniósł niespokojne majaczenia. Razem z Jensem Elizabeth szła przez kościół. Brzuch miała całkiem płaski. Kiedy spojrzała na ołtarz, Jens zniknął, a brzuch zrobił się wielki. Dorte stała ze swoim dzieckiem na rękach i mówiła z uśmiechem:
- To jest dziecko Jensa.
Pastor podał Elizabeth list. Było tam napisane, że sprawiedliwości musi stać się zadość. Pewnego pięknego dnia Elizabeth zostanie ukarana za zamordowanie Leonarda Dalsruda. Dopiero wtedy będzie mogła czuć się wolna, ale musi zapłacić za to życiem.
- To nie była moja wina - tłumaczyła pastorowi.
Przerwał jej, kiedy chciała mówić dalej:
- Nawet nie chcę tego słuchać. Odebrałaś życie człowiekowi i musisz ponieść karę.
Odwróciła się i chciała uciec. Nagle za nią stanął jakiś mężczyzna - to kat, zrozumiała natychmiast. Miał na twarzy maskę. Ale oczy Elizabeth rozpoznała. To Leonard. Zasłoniła ręką usta, by nie krzyczeć, kiedy zobaczyła siekierę. Największą, jaką kiedykolwiek widziała.
Nagle znalazła się w jakimś innym, zupełnie jej nieznany, miejscu. Była tam tylko ona i kat. Uniósł siekierę ponad głową do ciosu…
W tej chwili obudziła się z krzykiem. Była taka spocona, że nocna koszula lepiła się do ciała. Długi warkocz się rozplótł, włosy miała potargane. Leżała długo i rozmyślała o swoim śnie. Wszystko w nim było takie żywe! Przesłoniła twarz rękami. Może to nie takie dziwne, że dręczą ją koszmary. Może to nie będzie jeszcze przez długi czas. Musi nauczyć się z tym żyć.
W końcu wstała, nalała zimnej wody do miednicy i wymyła starannie całe ciało. Poczuła się o wiele lepiej. Uczesała też i zaplotła włosy, ubrała się. Potem rozpaliła ogień w piecu, nastawiła wodę w saganku i posprzątała w kuchni. Zdążyła zrobić obrządek i ugotować kaszę, zanim zaczęło świtać, a nad kominami sąsiadów pojawił się dym.
Elizabeth wiedziała, co powinna zrobić.
- Muszę porozmawiać z Dorte - powiedziała sama do siebie i poszła budzić Marię.
- Obudź się, moja mała. - Poszturchiwała delikatnie siostrę, ale doczekała się w odpowiedzi jedynie sennego burczenia. Maria naciągnęła okrycie na głowę.
- Posypię ci kaszę cukrem - wabiła Elizabeth.
- Cukrem?
- Tak, cukrem i dołożę jeszcze masła, jeśli szybko wstaniesz.
- Czy to prawda? - Potargana dziecięca głowa wysunęła się spod okrycia. - Ale przecież dzisiaj nie święta!
Święta się dopiero co skończyły.
- To prawda. Zrobię to w nagrodę, że przedtem się na ciebie złościłam.
Maria śmiała się i pogadywała, wkładając ubranie.
- Ale nie sądź, że codziennie będę ci tak dogadzać - ostrzegła Elizabeth przez otwarte drzwi.
Maria zrobiła złośliwą minę i Elizabeth usłyszała, jak mówi:
- Głupia Elizabeth - widocznie jednak pożałowała tego, bo złożyła ręce i dodała:
- Przepraszam was aniołowie, i Panie Boże, i Panie Jezu. Nie uważam, że ona jest głupia. I chciałam podziękować za jedzenie… chociaż go jeszcze nie zjadłam.
- Co ty się tak grzebiesz, Maria? - niecierpliwiła się Elizabeth. - Jedzenie ci wystygnie.
- I powiedzcie mamie, że za nią tęsknię - skończyła Maria swoją szczególną modlitwę, a potem pobiegła do kuchni.
Elizabeth czekała do końca śniadania, dopiero potem powiedziała do Marii.
- Pójdziemy dzisiaj odwiedzić Dorte.
- A dlaczego? Czy to dlatego, że ona też ma dziecko w brzuchu?
- Maria! - Elizabeth ujęła pod boki. - Do jednej rzeczy musisz się przyzwyczaić. Nie pytaj bez końca o każdą sprawę na niebie i ziemi.
- A dla… - Maria zasłoniła usta ręką. Potem dodała ostrożnie: - Myślę, że mogłybyśmy pójść po południu, ale możliwe, że ty uważasz inaczej.
Elizabeth musiała się uśmiechnąć.
- Pójdziemy teraz - oznajmiła. - Ubierz się ciepło, na dworze mróz.
- Czy mogę o coś spytać? - szepnęła Maria, kiedy szły w stronę Neset.
- Pytaj.
- Czy ludzie chodzą w odwiedziny tak wcześnie rano?
- Nie, ale Dorte nie jest w takich sprawach za bardzo uważająca.
Nie mówiły już nic więcej. Elizabeth próbowała ustalić, co powie, kiedy znajdzie się u Dorte, ale słowa jakoś się nie składały. Wiedziała tylko, że musi to zrobić dzisiaj. Trzeba sprawę wyjaśnić przed powrotem Jensa.
Dorte była zaskoczona, ale i uradowana, kiedy przyszły.
- Dzień dobry, to tacy goście przychodzą w odwiedziny? - spytała.
Elizabeth miała ochotę dowiedzieć się, co ma na myśli mówiąc, tacy goście, ale zrezygnowała. Pewnie to tylko takie powiedzenie. Nie trzeba wszystkiego rozpatrywać od najgorszej strony. Uśmiechała się więc szeroko.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy ci w pracy.
- Mój Boże, nie, wchodźcie. Właśnie miałam robić herbatę. Siadajcie, napijemy się razem.
Więc kawy już nie ma - domyśliła się Elizabeth. Maria znalazła małą szmacianą lalkę, która leżała przy skrzyni z torfem. Pewnie Dorte ją uszyła, kiedy Maria u niej mieszkała, pomyślała Elizabeth.
Usiadły przy stole, przez chwilę rozmawiały o pogodzie i wichurach, w końcu Elizabeth postanowiła dłużej nie zwlekać.
- Słyszę, że spodziewasz się dziecka? - powiedziała, wskazując głową brzuch Dorte.
- Tak.
Elizabeth zorientowała się, że Dorte wolałaby o tym nie rozmawiać. W takim razie jesteśmy dwie w takiej samej sytuacji, pomyślała i wstydziła się, wypytując Dorte dalej:
- Muszę cię zapytać wprost, kto jest ojcem? - Dorte zacisnęła wargi, skrzydełka nosa poruszały się niespokojnie.
- Uważam, że nie powinno cię to obchodzić.
Elizabeth kurczowo ściskała kubek z herbatą, zerkając pospiesznie na Marię. Mała zajęta była lalką i nie słyszała, o czym półgłosem rozmawiają obie kobiety. Mimo to Elizabeth pochyliła się ku Dorte.
- Chcę wiedzieć, czy to nie Jens. Widziałam go kiedyś latem, jak wcześnie rano wymykał się z twojego domu.
Zaprzeczysz?
Dorte wpatrywała się w nią. Elizabeth zauważyła, że ma niebieskie plamki na zielonych tęczówkach. Była tym zaskoczona. Zawsze myślała, że oczy Dorte są całkiem zielone. Boże, dlaczego ja się wplątuję w taką głupią sprawę, pomyślała. - Czy to on jest ojcem? - Powtórzyła jeszcze raz.
- Nie - odparła Dorte stanowczo. - To nie on.
- Kłamiesz. A co w takim razie on tu robił?
- Miał mi naprawić blat w kuchni.
- Dorte, ja nie jestem głupia. Jens mi się oświadczył, chcę znać prawdę.
Zaległa długa cisza. Dorte uniosła kubek z herbatą, ale natychmiast go odstawiła. Nie piła, nerwowo obracała kubek w rękach. Wygląda, jakby powietrze z niej uszło.
- To chcesz teraz wyjść za mąż?
-Elizabeth nie odpowiadała.
- Tak, Jens tutaj był - przyznała Dorte z westchnieniem. - Najpierw jednak opowiem ci coś innego. Otóż w Storvika mieszkał pewien parobek, który pracował tam w jednym dworze. My… nie wiem, jak ci to powiedzieć. Myślę jednak, że on się we mnie zakochał. Powiedział mi to wiele razy. Ty wiesz, Elizabeth, że ja już kiedyś byłam mężatką, ale mój mąż utonął w morzu.
Elizabeth przytakiwała. Pamiętała o tym. Ale jej myśli w tej chwili zajmowało co innego, to mianowicie, że Dorte wspominała o jakimś mężczyźnie. W sercu Elizabeth pojawiła się nadzieje.
Dorte mówiła dalej:
- Byliśmy małżeństwem przez wiele lat, ale on nigdy mi nie powiedział, że mnie kocha. Ja jemu też chyba nie. Ale dobrze nam było razem. Teraz jednak wrócimy do tego parobka ze Storvika. Jak to jest dobrze usłyszeć takie słowa od mężczyzny… że on jest we mnie zakochany. Powiedział, że za jakiś czas się pobierzemy. Obiecywał tyle - dodała cicho, ze wzrokiem utkwionym w podłodze.
- Czy ktoś w naszej wsi o tym wie? - spytała Elizabeth zaciekawiona. Nie mogła pojąć, że coś takiego mogłoby przejść niezauważone.
- Nie, nie sądzę. Ale przeważnie plotki do zainteresowanych docierają na końcu, więc może… no i okazało się, że jestem w ciąży. A wtedy on już mnie nie chciał.
Elizabeth przyglądała jej się zmrużonymi oczyma. Czy Dorte kłamie? Czy zmyśliła sobie jakąś historię, by ukryć, że spodziewa się dziecka Jensa? Trzeb ją o to zapytać.
- A co Jens robił tutaj tamtego ranka?
- Zaraz do tego dojdę. Ten, który jest ojcem mojego dziecka, wyjechał. Pojęcia nie mam, gdzie się teraz podziewa.
Dorte napiła się herbaty. Elizabeth poszła jej śladem.
Napój wystygł. Słyszała, że Maria bawi się lalką na podłodze, przemawia do niej dziwnie cienkim głosem:
- Gdzie jest twoja mama? - a potem odpowiedziała własnym, niższym: - Leży w szopie na łodzie. Będzie tam leżeć, dopóki ziemia nie odtaje, żebyśmy mogli złożyć ją w grobie. Ale aniołowie zabrali ją do… nie wiem, jak to się nazywa, ale to jest w niebie.
Elizabeth poczuła ból w sercu i odwróciła się z powrotem ku Dorte.
- Powiedz mi teraz o Jensie. Po to przyszłam.
- Byłam załamana po tym, jak zostałam tak paskudnie zdradzona - mówiła Dorte przygnębiona. - Rozpaczałam, ja… możesz zrozumieć, jak to jest?
- Tak - odparła Elizabeth z naciskiem, ale Dorte chyba tego nie zauważyła. Mówiła dalej:
- Zwabiłam tutaj Jensa. Skłamałam mu, że trzeba naprawić mój kuchenny blat. Pytałam, czy mógłby to zrobić. Elizabeth, niełatwo jest o czymś takim mówić, ale ja próbowałam uwieść Jensa.
Elizabeth zauważyła blady rumieniec na policzkach tamtej.
- Jens się rozzłościł i uciekł stąd. - Dorte wstała i przyniosła kociołek z herbatą. - Chcesz jeszcze?
Elizabeth pokręciła przecząco głową. A więc Jens był zły i uciekł. Powinna była znać go na tyle, by wiedzieć, że on się nie zada z inną kobieta. Ale zazdrość trudno opanować.
- No a co robił rano? - spytała, bo nagle ogarnęły ją wątpliwości.
- Wieczorem zostawił tutaj deskę, którą wziął Jakubowi. Widocznie chciał odłożyć ją na miejsce, zanim Jakob coś zauważy. Nie jestem pewna, coś o tym mówił. Zresztą później niewiele z nim rozmawiałam. Jens mnie unika.
Elizabeth wpatrywała się w duże płatki śniegu, spadające na ziemię. Próbowała śledzić jeden z nich wzrokiem, ale nie bardzo jej się to udawało. Odsunęła od siebie kubek, miała mdłości ze wstydu. Jakim ona właściwie jest człowiekiem? Podejrzewała Jensa. Pamiętała tamten poranek, kiedy zobaczyła, jak Jens wychodzi z domu Dorte. Niósł deskę pod pachą. A więc Dorte mówi prawdę.
- Dziękuję, że mi o tym wszystkim powiedziałaś, Dorte - rzekła, wstając.
- Musisz już iść?
- Tak, nie będę ci dłużej przeszkadzać. Ja zresztą też mam w domu zajęcia.
To była wymówka. Oczywiście, mogłaby posiedzieć jeszcze trochę, ale nie była w stanie. Musi przemyśleć tyle spraw.
W następnych tygodniach właściwie cały czas przeznaczała na przygotowanie dziecięcych ubranek. W domu było to, co zostało po niej i po Marii. Niektóre rzeczy wymagały reperacji, inne należało przerobić. Znalazła kilka powijaków i koszulek, poza tym dwie sukienki, w które może będzie ubrać również chłopca. Ale na samą myśl, że mógłby się urodzić chłopiec, kolejny Leonard, ogarniały ją zimne dreszcze.
W końcu ubranka zostały ułożone w niewielkiej skrzyni. Elizabeth zajmowała się tym głównie wieczorami, kiedy wszystkie inne zajęcia miała już za sobą, a nie chciała się jeszcze kłaść. Bo gdy tylko zasypiała, pojawiały się koszmary. Niech Bóg spojrzy na mnie łaskawym wzrokiem tego dnia, kiedy będzie mnie sądził - te słowa powtarzała w duchu często.
Elizabeth skończyła naprawiać koszulkę i odgryzała nitkę.
- Pomyśleć, że człowiek może tu być taki maleńki - szepnęła, unosząc w górę jedną koszulkę. I wtedy poczuła, najpierw jakby tchnienie wiatru. Siedziała bez ruchu, wstrzymując oddech. Teraz! Kolejny, niemal niezauważalny ruch, ale tym razem była pewna. To maleńka rączka albo nóżka, która się porusza.
- To będzie dziewczynka - powiedziała głośno. Po prostu wiedziała, że tak będzie, była taka pewna, jakby ktoś jej o tym powiedział. - Moje dziecko, moja mała dziewczynka! - Po raz pierwszy pogłaskała rękami brzuch z miłością. - Będę o ciebie dbać.
W końcu marca mężczyźni wrócili. Elizabeth poszła z Marią na brzeg, by ich powitać. Siostrzyczka od razu rzuciła się ojcu na szyje, niczym nieskrępowana, jak zawsze. Elizabeth jednak zadowoliła się uściskiem jego ręki i słowami przywitania. Nie należało okazywać radości z tego, że bliscy wrócili cało i zdrowo do domu. Uczucia trzeba ukrywać, nic innego nie uchodzi.
Podeszła do Jensa, który stał nieco z boku i czekał.
Przed wyjazdem zadał jej ważne pytanie. Ona odpowiedziała, że się zastanowi, dając mu czas na zmianę zdania.
- Witaj w domu, Jens.
- Dziękuję - uśmiechnął się niepewnie. Włosy miał bardzo długie, odgarnął je na bok ręką. Chyba dawno też się nie golił. Zarost miał teraz gęsty, przecież w maju skończy osiemnaście lat.
- Rozmyśliłeś się? - Zapytała ostrym głosem, niepewna, czy odważy się spojrzeć mu w oczy. Ona sama podjęła decyzję. Okres oczekiwania był długi, rozmyślała nieustannie.
- Nie, powtórzę to, co powiedziałem - odparł Jens bez wątpliwości w głosie. - A co z tobą?
- Tak. Ja mówię „tak”, Jens, jeśli w dalszym ciągu chcesz się ze mną ożenić. - Umilkła na chwilę. - I jeśli podtrzymujesz wszystko, co powiedziałeś, to możesz powiedzieć Jakubowi i Ragnie. Chociaż boję się, że oni nie będą zadowoleni.
Jens spojrzał przed siebie, potem objął jej barki. Przez chwilę bała się, że ją pocałuje na oczach wszystkich.
- Nie myśl o tym, Elizabeth. Powiem, że to moje dziecko. I zawsze tak już będzie. W kościelnych księgach też tak zapiszemy. Kocham cię, Elizabeth.
Nagle Elizabeth przypomniała sobie słowa Dorte. Parobek ze Storvika był jedynym mężczyzną, który powiedział, że ją kocha. Uśmiechnęła się teraz do Jensa, czując, że wypełnia ją wielka radość.
- Spotkamy się w szopie na siano dzisiaj wieczorem, po obrządku? - spytał Jens, zniżając głos, by nikt go nie usłyszał. - A przedtem porozmawiam z Ragną i Jakobem.
Zawsze o swoich przybranych rodzicach mówił po imieniu, nigdy nie nazwał ich mamą i tatą. Uważał to za nienaturalne, chociaż wychowywał się u nich od tylu lat.
Elizabeth skinęła głową, po czym poszła z innymi do domu. Ojciec czeka na kąpiel i solidny posiłek. Trzeba opróżnić jego skrzynię, posortować ubrania i to, co ewentualnie zostało z zapasów. Ale praca ją cieszyła, czas do wieczora szybciej minie. Miała nieprzyjemne poczucie, że przybrani rodzice Jensa nie ucieszą się wiadomością.
- No i jak poszło? - spytała Elizabeth szeptem, kiedy siedzieli już na sianie.
- Bardzo dobrze, już ci mówiłem. Niepotrzebnie się martwiłaś.
- Powiedziałeś, że jesteś ojcem dziecka?
- Mhm - Jens rozpinał guziki swojej samodziałowej kurtki.
Elizabeth poznała po jego minie, że jednak nie wszystko jest w porządku. Zwłaszcza że unikał jej spojrzenia.
- Kłamiesz - powiedziała stanowczo. - Jestem pewna, że Ragna nie przyjęła tego z radością. - Zauważyła, że plecy Jensa sztywnieją, mówiła więc dalej: - Ona miała w stosunku do ciebie inne plany i na pewno wpadła w złość, kiedy jej o nas powiedziałeś. Wiem, że dla niej to okropne, nie chce mieć nic wspólnego z tą historią. Ale Jakob wziął cię w obronę. On jest zupełnie inny.
Jens odwrócił się i wpił spojrzenie w Elizabeth.
- Skąd ty to wiesz? Miałaś widzenie?
Pokręciła głowa. - Ale wiem, jacy są twoi przybrani rodzice. I czytam w tobie jak w otwartej księdze.
- No dobrze, Ragna była zła - przyznał Jens niechętnie.
- Ale ja uderzyłem pięścią w stół i powiedziałem, że zrobię co zechcę. No i tak będzie. Weźmiemy ślub najszybciej, jak to możliwe i przeprowadzimy się do naszego domu.
- Jakiego domu?
- Do starej chałupy w Dalen. Jakob powiedział, że od tej pory zagroda będzie twoja i moja. To prezent ślubnych od nich.
Elizabeth położyła się na sianie i wpatrywała w powałę. Ten dom zawsze budził w niej nieprzyjemne uczucia, choć nie wierzyła w żadne huldry i inne pozaziemskie istoty. Ale przecież muszą gdzieś mieszkać, a prezent jest wspaniały.
- To strasznie miłe z ich strony - powiedziała.
- Oni przez cały czas mieli taki zamiar, że dostanę tę zagrodę, kiedy się ożenię. Dzieciom Heimly jest Olav.
Położył się przy niej, znalazł jakieś długie źdźbło i łaskotał ją po policzku. Kiedy odepchnęła go, spytał:
- A to lubisz bardziej? - Potem zaczął całować jej policzki.
Elizabeth przechyliła głowę, by mógł bez trudu dostać się do jej szyi. Czuła rozkoszne mrowienie w całym ciele i przymknęła oczy. Ręka Jensa zakradła się pod kurtkę i bluzkę. Odnalazł brodawkę piersi i zaczął ją ostrożnie pieścić. Elizabeth pojękiwała cicho z rozkoszy, czekając na więcej.
Jens przysunął się bliżej, uniósł jej spódnicę i położył rękę na udzie, a potem próbował się na niej położyć.
Panika przeniknęła Elizabeth niczym błyskawica. Nagle nie mogła oddychać. Jens wydawał jej się ciężki niczym góra. Gwałtownie odpychała jego ręce. Pojawił się zapach Leonarda, tamten widok, przerażenie…
Miotała się pod nim jak szalona.
- Idź stąd! Puść mnie - wrzeszczała.
Jens puścił natychmiast i odsunął się na bok. Zdezorientowany siedział i patrzył.
- Co się dzieje, Elizabeth? Czy zrobiłem coś złego?
Oddychała pospiesznie, kręciło jej się w głowie, po perlił się na czole.
- Przeraziłeś mnie - wyszeptała. - Wróciło do mnie to… jak Leonard mnie gwałcił.
Jens długo nic nie mówił. Elizabeth czuła się niepewnie. Czy złości się na nią? Czy teraz sobie pójdzie?
Chciała zapytać, ale obawiała się tego, co jej odpowie.
Dlatego milczała, wpatrując się w siano.
- Mogę poczekać - rzekł Jens po prostu. - Później z pewnością będzie lepiej.
- Mógłbyś? - spytała nieśmiało.
- Tak, ja jestem cierpliwy - uśmiechnął się. - I dotrzymuję obietnic.
Elizabeth mogła tylko podziękować, ale nie była taka pewna, Jens nie wie przecież nic o morderstwie.
Po wielu nocach koszarów, Elizabeth podjęła decyzję. Musi powiedzieć Jensowi, co zrobiła, a on niech postanowi, co dalej. Czy będzie chciał zameldować o niej lesmanowi, czy też wybaczy jej i zechce żyć, dźwigając razem z nią to kłamstwo. Dygotała z emocji. Jens jest miły, ale nikt nie jest miły do tego stopnia. W najlepszym razie pewnie ją zostawi, nie mówiąc dlaczego.
Wyobraźnia podsuwała liczne i straszne obrazy, jak to będzie w przyszłości. Ale teraz Elizabeth już więcej nie zniesie. Miała bóle brzucha, wciąż ją mdliło, straciła apetyt. Wiedziała, że od tego nieustannego rozmyślania za wiele ostatnio przeżyła.
Dręczył ją dziwny niepokój, kiedy szła do Heimly.
W wielu miejscach na wysypanej kamieniami drodze śnieg stopniał, ale na polach i wyżej w górach zalegał jeszcze grubą warstwą. Spokojny fiord mienił się w wiosennym słońcu. Zapach wodorostów przypominał o czekającej ją pracy. Trzeba zbierać wodorosty na paszę dla zwierząt, bo siano się kończy. Przejmująco zimny wiatr wdzierał się pod spódnicę i przenikał szary, robiony na drutach sweter. Elizabeth przystanęła, rozglądając się wokół, znowu pojawił się ten niepokój. Tym razem silniejszy. I nagle zrozumiała, co ma się stać. Przepełniał ją niezrozumiały strach, przez chwilę zastanawiała się, czy nie zawrócić. Ale jakoś się opanowała i stanowczym krokiem pokonała ostatni kawałek drogi.
Jens stał na podwórzu i rąbał drewno. Uśmiechnął się radośnie i odłożył siekierę.
- Dobrze, że przyszłaś, to pomożesz mi z osełką. Siekiera się stępiła.
Zrobiła, o co prosił. Wielokrotnie wciągała głęboko powietrze, by powiedzieć, z czym przyszła, ale za każdym razem opuszczała ją odwaga i ani jedno słowo nie padło. Trzeba tylko zacząć, pomyślała, tylko jedno jedyne słowo, a potem już pójdzie. Czy to musi być takie trudne? Ale dłużej nie jestem w stanie sama dźwigać tajemnicy.
Jens badał siekierę i zadowolony stwierdził, że jest ostra i powiedział:
- Pomyśl, ilu to ludzi zostało ściętych siekierą.
Elizabeth zadrżała, jakby miała dreszcze. Na taki moment czekała. Teraz trzeba tylko zacząć opowiadać.
- Dlaczego to mówisz? - usłyszała własne pytanie.
Jens wzruszył ramionami.
- Tak tylko mi się przypomniało, opowiedzieć ci jedną historię? - spytał, wracając do pracy.
- Opowiedz - odparła, czując, że tchórzy. Jeszcze raz chcę odsunąć całą sprawę.
- Żył sobie pewnego razu na Lofotach jeden człowiek, który miał narzeczoną. Byli w sobie strasznie zakochani. Ale po pewnym czasie dziewczyna stała się brzemienna i wtedy on nie chciał mieć już z nią do czynienia. Było mu na imię Knut, a jej Berit. No i ten Knut… on był trochę dziwny, bo wciąż nosił przy sobie siekierę. Któregoś razu zaprosił Berit na przejażdżkę łodzią. Ale kiedy znaleźli się już na wodzie, wypchnął dziewczynę. Berit krzyczała i trzymała się mocno burty. No to ten Kunt uderzył ją po plecach siekierą, dziewczyna się utopiła! I wiesz co się stało dalej?
Elizabeth kręciła głową wbrew swojej woli. Dlaczego on opowiada tę historię.
- Kunt został złapany - mówił Jens, dalej rąbiąc drewno. - I został ścięty, a jego głowę wbito na pal i wystawiono na widok publiczny.
Elizabeth czuła powracające mdłości. Raz po raz przełykała ślinę, w końcu pobiegła do płotu i wymiotowała.
- Idź sobie! - warknęła, kiedy chciał ją pocieszać. - Nie musisz mnie oglądać w takim stanie.
Odszedł parę kroków, a ona tymczasem nabrała garść śniegu i zasypała wymiociny.
- Przepraszam cię, Elizabeth. To było nieroztropne z mojej strony.
Powoli docierały do niej jego słowa. Czy on wie, dlaczego zareagowałam w ten sposób? Boże kochany, ja nie chcę umierać. Jeszcze nie teraz! Jestem przecież taka młoda.
- Nie myślałem, że w ciąży zrobiłaś się taka wrażliwa - powtarzał Jens.
Z wdzięcznością przymknęła oczy. Chłopak niczego się nie domyśla.
- Skąd wziąłeś tę historię? - spytała, zwracając się do niego. Chciała po prostu coś powiedzieć, ale słowa, które teraz od niego usłyszała, sprawiły, że omal nie zemdlała.
- Od lensmana. On jest tutaj. - Jens zmienił ton, w jego głosie wyraźnie było słychać dumę. - Powiedziałem mu, że mamy zamiar się pobrać. Zaczął mnie wypytywać o ciebie. Wcześniej był u was, ale nikogo nie zastał.
Elizabeth poczuła pulsowanie pod skórą. Dolna warga drżała jej nerwowo. Chciała przykryć ją dłonią, żeby to powstrzymać, ale nie była w stanie się poruszyć. Lensman nie przychodzi z wizytą do takich ludzi jak ja, żeby porozmawiać o pogodzie, pomyślała. Oni odkryli, co zrobiłam. Teraz postawią mnie przed sądem. Morderstwo musi zostać ukarane śmiercią. Jak mogłam sobie wyobrażać, że uniknę odpowiedzialności? Może pozwolą mi żyć, dopóki nie urodzę dziecka. To będzie takie małe odroczenie, ale później na pewno zetną mi głowę! Dyszała ciężko. Coś musi powiedzieć!
- Tata i Maria pojechali do Strovika - wykrztusiła. - A ja byłam w oborze.
Napotkała spojrzenie Jensa. Sprawiał wrażenie zatroskanego. Jakiś cień, który dostrzegła kącikiem oka sprawił, że odwróciła głowę. To lensamn. Szedł prosto do niej! Elizabeth wpatrywała się w rosłego mężczyznę w czarnym płaszczu. Wielkie, szare wąsy dominowały w jego twarzy. Ale to, co widziała przede wszystkim, to jego oczy. Stalowoszare, stanowcze, paraliżowały ją. Stała jak wryta. I nagle poczuła palący ból w dole brzucha. Jęknęła przerażona i skuliła się.
Teraz stracę dziecko, pomyślała.