Erich Maria Remarque
Przystanek na Horyzoncie
(Station am Horizont)
Przełożył Andrzej Zawilski
Kai zdumiewał się, że po roku znów jest w domu, że otaczają go te same co w młodości krajobrazy i ludzie, wśród których dorastał. To zdumienie towarzyszyło mu zawsze, kiedy wracał i wszystko było jak przedtem: hrabina Ghest ze swoją słabością do ciasta cytrynowego i muzyki romantycznej, białowłosy pan von Croy, rodzeństwo Holgersen. Tylko mała Barbara nie była już, jak wtedy, dzieckiem.
Wszyscy siedzieli jeszcze na tarasie rodowej siedziby. Drzwi do pokoju muzycznego były otwarte, gdyż uważano, że muzyka dobrze się komponuje z wczesnojesiennym otoczeniem. Park i żółknące w nim liście tworzyły odpowiednie tło. Tym milej zasiądzie się potem do stołu: stosowne uwagi o znikomości rzeczy zaostrzą apetyt.
Spokojnie, gdzieś z samego dna, wpełzało dotychczas głęboko uśpione poczucie własnego istnienia – zdominowane nastrojem pory roku, spotęgowane porządkiem zdarzeń dnia. Tutaj siewy i żniwa były zawsze ważniejsze od spraw serca. Wszyscy żyli tak samo, nie było większych różnic. Znano się zbyt długo, by jeden drugiego mógł jeszcze czymś zaskoczyć. Dlatego w rozmowach nie wykraczano poza, jakże zdrową, przyziemność dnia powszedniego. Chwilami natrętne „ja” domagało się względów. Godzono się z tym. Nikt jednak nie pojmował, jak bardzo to ciągłe bycie z sobą przeszkadza penetracjom Ale w zamian pozostawała pokrywana gadulstwem pustka.
Wiatr targał zamaszyście wierzchołkami platanów i chwilami zagłuszał muzykę. Spoza drzew błysnął spóźniony piorun.
Kaia ogarnął niepokój: nagle dotarło doń, że minuty i sekundy jego życia przemijają bezpowrotnie, podczas gdy on tkwi tutaj, obecny jedynie połowicznie. Obok przepływał bezgłośnie strumień czasu, zagadkowy, niepokojący, niepowstrzymany, sunący niczym cień, bez ustanku, jak niemiłosierne krwawienie.
Dłużej Kai nie mógł tego znieść. Pod jakimś pretekstem pożegnał się i poszedł do stajni. Chciał wziąć konia i przez wrzosowiska popędzić do domu.
W cieple półmroku pachnącego słomą i oddechem zwierząt leżała pośród koni Frute, błękitna dożyca. Słysząc kroki, zerwała się i wypadła na zewnątrz z radosnym ujadaniem. Jej szczek zamienił się po chwili w pełen zachwytu skowyt. Kai nasłuchiwał. W drzwiach stajni stała młodziutka Barbara.
– Kai, pojadę z panem! – zawołała. – Mamy na to cały wieczór. Za lasem jeszcze widać burzę.
Wsparta o boks przyglądała się Kaiowi. Jej twarz ginęła w ciemności. Zarysy jaśniejącego w mroku czoła i ocienionych ust miały osobliwy urok. Wpadające przez okno nikłe światło odbijało się w jej oczach. Kai widział, jak bardzo coś wyrywa się w niej naprzód – coś, czego jeszcze sobie nie uświadamiała. Pobiegła za nim, bo zdawało się jej, że chce z nim jechać; w rzeczywistości chodziło o więcej.
Stali pomiędzy stłoczonymi zwierzętami, obok okrytych gładką sierścią koni i mocno przytulonego, lśniącego psa, pośród końskiego potupywania, cichego parskania i brzęku łańcucha. Naraz Kai chwycił Barbarę za ręce i rzekł dobitnie:
– Barbaro, zawsze po powrocie zastawałem panią dojrzalszą. Dlatego te powroty były wspaniałe. Ale pani nie wolno opuszczać tego miejsca. Proszę mi wierzyć, pani należy do tego domu, do tych lip i platanów, psów i koni. Ja powinienem był nigdy stąd nie wyjeżdżać albo wcale nie wracać; teraz jestem rozdarty, nie umiem już tak naprawdę wrócić. Pani miejsce, Barbaro, jest jednak tutaj, pośród tej ciszy, jest pani stworzona do takiego życia: godnego, pełnego prostoty.
Jej dłonie drżały. Nie odpowiadała. Milczenie, które zapadło, nabrzmiewało wyczekiwaniem, zaczynało ciążyć. Kai przerwał je:
– Trzeba osiodłać klacz, Barbaro.
Jechali obok siebie. Zaraz za parkiem ciągnęły się łąki i pola, pomiędzy nimi leżała wieś. Dalej zaczynały się wrzosowiska porośnięte brzozą, krzewami jałowca, usiane głazami. Horyzont był zachmurzony. Co chwila rozświetlały go poskręcane zygzaki błyskawic. Konie uniosły głowy. Wiatr, który dotąd hulał pod lasem, owładnął aurą wieczoru.
– Znowu pan wyjedzie?
– Nie wiem. Być może. – Kai naraz się pochylił i znów wyprostował. – Tak. Możliwe, że wyjadę...
Popędzili konie. Droga wiodła na wzniesienie. Z góry roztaczał się rozległy widok. Ściągnęli koniom cugle. Na wzgórze opadał cień, wciskając się między kamienie i krzaki. Za wzgórzem, w gęstniejącym mroku, falowały wrzosowiska.
Błyskało się coraz częściej. W rudawym blasku leżąca opodal wieś wyglądała jak nocna zjawa. Gwałtowne rozbłyski wydobywały z ciemności rzędy dachów i niską, jasną wieżę. Potem, tak samo nagle, wszystko wpadało w otchłań. Wykwitający na sekundę obraz sprawiał wrażenie oglądanej we śnie dalekiej fatamorgany. Najcichszy nawet grzmot nie odezwał się w przerwach dzielących błysk od ciemności.
Okolicę prostą linią przecinał nasyp kolejowy. Na podobieństwo lśniącej, podniecającej obietnicy biegły po nim szyny. To srebrząc się, to matowiejąc, zlewały się na widnokręgu w jednolity, fosforyzujący punkt. Biegną tak ku nieskończoności, pomyślał Kai. Grzbiet konia kołysał się pod nim rytmicznie. Szyny wybiegały w bezkresną dal. Pośród wiatru i błyskawic nadciągała noc. Krzyknął do Barbary:
– Zwolnij, o tej porze powinien przejeżdżać pociąg!
Naraz drgnęła ziemia, w głębi odezwał się jakiś rumor. Druty wzdłuż nasypu jęknęły metalicznie i po chwili ich śpiew zmieszał się z narastającym hałasem. Łańcuch lampek sygnałowych zamigotał jak sznur nagle zastygłych lśniących oczek wodnych, bezgłośnie podskoczyło ramię semafora. Ponad torami wyrosły reflektory poprzedzane białą smugą światła. Obok jeźdźców przetoczyły się jasno oświetlone, długie wagony ekspresu. Przez sekundę było widać ludzi w oknach; jakaś postać przylgnęła do szyby, nie wiadomo – kobieta, a może mężczyzna? I już po wszystkim. Jeszcze tylko rozpływające się w oddali, podskakujące tylne światełka pociągu, po czym znów zapadła cisza.
Kai skulił się w siodle i mocno wsparł na łęku. To była jasna wyspa, która jak kometa przecięła nieboskłon. Przybyła nie wiadomo skąd i pomknęła w nieznane. Wewnątrz ludzie: teraz obok siebie, za chwilę każdy podąży w inną stronę. Cały ogrom ludzkich przeznaczeń pędzących w jasnej kabinie poprzez ciemność. Jakiż splot podniecających tajemnic ciągnął za nimi. Zdawało się, że ponad bezkresem równiny, z chmur i cienia, z ziemi i nocy wołają głosy – niezrozumiałe i pomieszane, istna kipiel morza, które kłębi się i woła...
Nad lasami przetoczył się pierwszy grzmot. Kai wyprostował się. Uśmiechnął się do Barbary i chwycił cugle jej konia.
– Miała pani rację, Barbaro. Znowu chcę wyjechać.
Będę podróżował. Wyjadę zaraz. Zegnaj, zawdzięczam pani najpiękniejsze chwile...
Puścił cugle i chciał odjechać, lecz zatrzymało go spojrzenie dziewczyny. Czuł, że trzeba coś jeszcze powiedzieć, coś istotnego, ważnego. Nie mógł jednak znaleźć słów. Choć szukał ich gorączkowo, umykały mu, przepadały w natłoku obrazów. W końcu pośpiesznie, niemal gwałtownie wykrzyknął:
– Ale wrócę...!
To też znaczyło niewiele. Jednakże czas naglił, nabierał tempa. Jakby strata minuty oznaczała utratę życia. Koń kręcił się i przytupywał, udzielił mu się niepokój jeźdźca.
Barbara uniosła głowę i poruszyła się znacząco. Kai zrozumiał. Zawrócił konia. Chciał do niej podjechać. Wiedział, że przytuliłaby się teraz do niego. Wiedział też, że jego „nie” zabrzmi stanowczo, że się od niej na dobre odsunie. Nie mógł dopuścić do wybuchu namiętności. Bał się, że nałoży sobie pęta. Ale przypływ w nim wzbierał. Nim sięgnął szczytu, Kai spiął konia i nie patrząc za siebie, puścił się galopem z góry, prosto do swego domu. Przed nim przez zarośla pędziła psica. Wyglądała jak błękitny lis.
Wjechał na podwórze, zaprowadził konia do stajni i zaczął go czyścić. Zaraz jednak przerwał, oddał stajennemu szczotki i szmaty, a sam poszedł do siebie na górę.
We wszystkich kątach pokoju stały ogromne, okute metalem walizy. Biła z nich jakaś władcza moc. Odrapane, poobcierane, oklejone były mnóstwem kolorowych etykiet hotelowych. Każda oznaczała jakiś etap, migotanie dni podobne do szybowania mew, jakieś wspomnienie. Krawędź ozdabiała charakterystyczna plakietka z Mena House – palmy, pustynia, piramidy, mętnoszary Nil, orkiestra wojskowa w sali restauracyjnej Shephearda, pola golfowe Grand Hotelu w Heluanie, zachody słońca pod Asuanem, hotel Katarakta, jazda powolną dahabiją prosto w niebo barwy jadeitu. Dalej był emblemat hotelu Galie Face – czyli plaża w Kolombo, gdzie grzywy fal morskich rozpryskiwały się niemal na szybach okiennych, w sali mauretańskiej buczały wentylatory, a dwudziestu milczących, odzianych w biel hinduskich boyów czatowało za kolumnami na samotnych gości, by uraczyć ich wodą sodową i zielonymi cygarami; Grand Hotel w Gardone z kiczowatymi landszaftami przedstawiającymi Lago di Garda – a więc przejażdżki motorówką w bryzgającej pianie i słońcu, szkocki pled i popołudnia w San Vigilio; brązowy bilet bagażowy kolei andyjskiej – pociągi wspinające się ponad przepaściami Kordylierów. Na jakiejś stacji indiański dzieciak, nieruchawy, o wąskiej głowie, w o wiele za dużym poncho, patrzący przerażającym wzrokiem stulatka – stemple komór celnych w Buenos, w Rio, księżycowe noce w tropiku owiewane pasatem, Amerykanka i Murzyn w orkiestrze okrętowej; hotel Medan, Palące Hotel, Grand Orient, hotel Buitenzorg – jawajski płaskowyż, brązowe dziewczęta i dudniące po całych nocach gongi tysiąca gamelanów. Wszystkie naklejki należały do przeszłości. Teraz jednak każda stawała się realną rzeczywistością: to był zew życia. Właśnie te niezgrabne walizy z drewna, mosiądzu i skóry, grube, opasłe, kanciaste, rozstawione nocą po pokoju, działały niczym wielki nadajnik radiowy świata, anteny własnego jestestwa. Kolorowe, wyblakłe etykiety rozbrzmiewały muzyką przygody.
Kai przyniósł jedną z waliz, otworzył zamki. Pusta czeluść żarłocznie pochłonęła bieliznę, ubrania i różne drobiazgi.
Za jednym zamachem spakował się do końca i zniósł wszystko do garażu. Później wrócił na górę i przebrał się do podróży. Wiedział, że postępuje niemądrze, że byłoby lepiej spokojnie wszystko uporządkować i opóźnić wyjazd o godzinę, a nawet o dzień. Nie chciał jednak tłumić w sobie owych namiętności, które wzbierały, burzyły się, gnały go naprzód. Odrzucał namysł i rozwagę, ryzykował.
Utwierdził się w postanowieniu i razem ze swymi zamiarami, myślami i słowami rzucił w porywający go nurt. Przegryzł kilka kęsów, wydał polecenia zarządcy, podpisał jakieś papiery i zszedł znów do garażu. Włożył zakurzony kombinezon automobilowy, gwizdnął na psa, który jednym susem znalazł się obok, nacisnął starter i powoli, na najniższym biegu, przetoczył się przez podwórze. Potem warkot silnika przeszedł w jednostajny szum, dziko i przeciągle zakrzyczał ponad polami klakson, reflektory omiatały drogę. Pojazd rwał na południe.
Pierwszego dnia po południu Kai spotkał Cyganów. Omal nie rozjechał pomarszczonej staruchy, która została z tyłu za taborem, by żebrać po wsiach. Spluwając ze strachu, złorzeczyła kołom i wygrażała wychudłymi pięściami. Kiedy jednak dojrzała skuloną na tylnym siedzeniu Frute, zlękła się i chciała uciec.
Kai przywołał Cygankę. Mocno zagniewana wróciła. Zaprosił ją do samochodu. Powiedział, że może z nim jechać tak daleko, jak tylko zechce. Stara zagadała coś do psa, potem kiwnęła głową i wsiadła.
Kai dowiózł ją do taboru i zamierzał ruszyć dalej. Przeszkodził mu w tym mężczyzna krępej postury, o ciemnym wejrzeniu chytrego chłopa. Malowniczo gestykulując, przekonywał Kaia, by został jeszcze godzinę – stąd już niedaleko do miejsca na obóz. Próbował wytłumaczyć, że odmowa zmartwi starą.
Kai dał się uprosić. Po chwili zaprzęgi zjechały w leśną drogę i wtoczyły się na polanę. Ustawiono wozy i wkrótce nad gorejącym ogniem zawisł wielki, miedziany kocioł. Starucha pochyliła się nad nim z warząchwią i mieszała, dorzucając do kotła ziół i okrawków mięsa.
Zupa miała niezwykły smak, tak ostry, jakby doprawiono ją alkoholem. Na pytanie Kaia stara zaśmiała się:
– Nie, tylko zioła...
Chwyciła go za lewą rękę i zaczęła wróżyć. Szybko, z ogromną wprawą mamrotała. Naraz coś spostrzegła i zamilkła. Kai nie pytał o nic. Wyjął papierosy i poczęstował starą. Gwałtownie zbiegły się dziewczęta, ich chwytliwe palce przebierały w pudełku. Na czyjejś ręce błysnął agat. Dłoń była smukła, delikatna w przegubie.
Kai uniósł oczy, szukając twarzy. Dziewczyna wytrzymała jego wzrok, z wolna się jednak zarumieniła, rysy jej zmiękły. Pod delikatną cerą pulsowała krew.
Powiedział coś do niej. Potrząsnęła głową, nie rozumiała. Patrzyli tak na siebie, odgrodzeni od całego świata ludzkiej mowy, w całkiem nowy i szczególny sposób, szukając w końcu porozumienia bez słów.
Kai zauważył, że stara to spostrzegła i chce coś powiedzieć. Natychmiast ją uprzedził, rzucając mimochodem pytanie o jej sprawy osobiste. Odparowała od razu, reagując jak stary wyjadacz, po czym wpadła w lament. Nagle jednak przestała rozpaczać, zmrużyła figlarnie oko, roześmiała się i zaczęła wybierać z kotła kawałki mięsa dla Frute. Kai pożegnał się.
W Monachium zaopatrzył się w wizy i dokumenty automobilowe.
W Kochel padał deszcz. W Walchensee kleiła się do szyb wirująca śnieżna breja. Dwa kilometry dalej leżał śnieg. Przed Zirlbergiem droga pod śniegiem była zlodzona. Koła kręciły się w miejscu. Kai nie miał łańcuchów.
Odpiął rzemienne pasy od waliz i obwiązał nimi opony. Po kilkuset metrach ze skór zostały strzępy. Powiązał je, powplatał drut i gałęzie jodły. Spróbował raz jeszcze. Na ostatnim ostrym podjeździe wóz bezwładnie stoczył się z góry i tylko z najwyższym trudem udało się go powstrzymać. Kai musiał wrócić po łańcuchy śniegowe.
Wiedział, że nie ma innego wyjścia. Jednak na przekór wszelkiej logice konieczność zawrócenia zdeprymowała go. Najchętniej by zaryzykował i jeszcze raz spróbował pokonać wzniesienie.
Z łańcuchami na kołach wóz gładko wspiął się na górę. Niebo pojaśniało. Odbijało od gór nasyconym błękitem. Dotychczas Kai jechał bez określonego celu. Teraz się zdecydował. Postanowił skierować się na Lazurowe Wybrzeże.
Następnego ranka zostawił Alpy za sobą i pędził pośród białego pyłu włoskich dróg.
Raz z prawa, raz z lewa, kiedy indziej nad nim lub głęboko w wąwozie biegła zelektryfikowana linia kolei pośpiesznej. Krętymi serpentynami droga opadała do Pontedecimo. Późnym popołudniem był w Genui. Nie zatrzymując się, pojechał dalej do Monte Carlo.
Po przyjeździe do hotelu przygotował sobie japońską kąpiel w ukropie z dodatkiem olejku eukaliptusowego. Potem natarł ciało spirytusem mentolowym. Tak odświeżony wypakował smoking i ubrał się.
Kupił zieloną kartę wstępu do cercie priue kasyna. Po drodze rzucił okiem w stronę wielkich sal. Drobni kupcy angielscy tłoczyli się wokół stołów gry wraz z miejscowymi Rosjanami i podstarzałymi Amerykankami. Obstawiano jak najniżej. Pomiędzy nimi siedziało towarzystwo pośledniejszej rangi przemieszane z kokotami i leciwymi Angielkami, których na całym świecie uniknąć nie sposób.
Jak dobrze być Brytyjczykiem, pomyślał Kai. Wszystkie stare panny wysyła się z Anglii na Lazurowe Wybrzeże bądź do Egiptu.
W salons prives kończyła się partia bakarata. Nie było w tym nic interesującego. Kai wyszedł z kasyna i snuł się wzdłuż Avenue de Monte Carlo. Zza budynku poczty błyskały latarnie stojące u wejścia do portu. Na wodzie obok zacumowanych jachtów motorowych kołysały się troskliwie okryte żaglówki. Prychające automobile wspinały się po stromej ulicy. Na prawo jaśniał oknami Sporting-Club.
Kai wszedł, pokazał legitymację. Trafił między znajomych.
Panowało tu ożywienie. Jakiś Rosjanin właśnie stracił ćwierć miliona franków. Przy stole, gdzie grano wtrente-et-quarante, po raz szósty z rzędu wygrana padła na noir. Wyglądało to na początek passy i ludzie w podnieceniu cisnęli się obstawiać.
Kai podszedł do stołu i postawił kilka razy. Przed nim siedział jakiś typ z Bałkanów. Miał zapadnięte czoło. Jego palce zdobiło mnóstwo pierścieni. Choć różniły się od siebie, w każdym tkwił szmaragd. Obok leżała szkatułka z japońskiej laki – w połowie czarna, w połowie czerwona. Wewnątrz uwięziony był mały pajączek. Jegomość co chwila potrząsał szkatułką. Zależnie od tego, w której połowie znalazł się pajączek, stawiał na rouge lub noir.
– A pan jaką ma maskotkę? – spytał Kaia Bird, producent automobili.
– Po co mi maskotka? – odparł Kai.
– Wobec tego nie może pan grać – ciągnął z całą powagą Bird. – W tym sezonie nikt nie ryzykuje gry bez maskotki. Niech pan spojrzy na tę rudą Amerykankę. Krowi dzwonek, który przypasała do lewej ręki, waży co najmniej kilogram. Zobaczy pan, że nie rozstaje się z nim nawet na minutę. To właśnie jej maskotka.
– Co za szczęście, że nie przyszło jej do głowy dzwonić przed każdą grą – powiedział Kai.
Niech pan nie żartuje. Mężczyzna naprzeciw jest Brazylijczykiem i, jak sądzę, plantatorem kawy. Widzi pan? Obok niego leży mały żółw. Brazylijczyk przywiózł go tu zza oceanu. Niestety, żółw nie znosi miejscowego pokarmu. Dlatego codziennie właściciel sprowadza mu specjalną sałatę z Nicei. Zanim zagra, każdy żeton pociera o pancerz zwierzęcia. W ten sposób wygrał już dwieście tysięcy franków. Seria, w której sześć razy wygrana padała na noir, już się skończyła. Przed siódmą grą nieuważny sąsiad strącił żółwia ze stołu. Brazylijczyk natychmiast przerwał grę i wyszedł. Od tej chwili stale wygrywał rouge. Przed godziną żółw znowu zjawił się na stole. Widać przywrócono go do łask. Cóż... chodźmy do rulety. Po prawej siedzi książę Fioła. To dzięki niemu przy tym stole gdzieś od dwunastej gra się bardzo wysoko.
Kai znalazł jakieś miejsce i zasiadł do gry. Mało go to jednak obchodziło. Fioła windował stawki i wkrótce nikt nie obstawiał poniżej tysiąca franków.
Brazylijczyk też się tu przeniósł, usadził swego żółwia i postawił kilka numerów d’cheval. Potem najchętniej obstawiał noir. Gra nabierała tempa. Głos krupiera ożywił się, coraz częściej powtarzały się jego stereotypowe zapowiedzi, coraz krótsze były przerwy między kolejnymi grami.
Kai bezmyślnie patrzył na siedzącą obok Amerykankę i jej dużą indiańską broszkę wyklepaną ze szczerego złota. Nie wiedział, co bardziej podziwiać – brak gustu właścicielki czy wartość broszki. Miał za sobą czternaście godzin jazdy samochodem. Wciąż prześladował go szum silnika, jego monotonny, usypiający śpiew.
Po chwili odkrył, że dotychczas cały czas przegrywał. Wyjął z kieszeni banknoty i przesunął je po stole. Wspaniałe uczucie rozdwojenia nie opuszczało go, wprawiając w jedyny w swoim rodzaju nastrój. Lekko, wręcz beztrosko odbierał siebie tutaj przy rulecie. Przed sobą miał ludzi, dla których całe życie skupiało się teraz w oszczędnych ruchach rąk. Czasem tylko drgnęła powieka, unosiła się brew, jakaś dłoń wędrowała na chwilę w górę przetrzeć skronie i czoło, poprawić włosy, rozpalały się i zaraz gasły czyjeś oczy.
Półświadomie Kai stale słyszał łagodny, monotonny szum. Wydawało mu się, że mozaikowy ornament na ścianach rozpływa się, staje przezroczysty, że jakimś cudownym sposobem przenikają przezeń obrazy gór i lasów, rozświetlonych słońcem wyżyn i dolin, czerwieniejących o zachodzie szczytów. Widział wszystkie drogi i dróżki, które przemierzył dziś w ciągu wielu godzin pędzących jak wiatr. Równocześnie jednak śledził dokładnie grę i wciąż w niej uczestniczył.
Czymś niemal boskim było owo ogarnięcie dwóch obszarów – jednoczesne przebywanie tu i całkiem gdzie indziej. Przypominało wszakże o częstym udręczeniu wywoływanym zwykłą ludzką niemocą sprawiającą, że nie da się podzielić swej jaźni tak, by w tym samym czasie dosięgnąć odmiennych rzeczy i spraw.
Żetony i pieniądze piętrzyły się przed Kaiem. Wędrowały do niego od Brazylijczyka przez cały stół. Książę Fioła zauważył to i położył plik banknotów na wybranym przez Kaia numerze. Prawie wszyscy zrobili to samo. Z nieomylnym instynktem bywalców salonów gier wyczuli zbliżającą się serię. Tylko Brazylijczyk przycupnął zawzięty obok swego żółwia. Ostro i głośniej niż zwykle uderzał płytkami z galalitu o pancerz zwierzęcia. Kai odwrócił się do Birda. Ironicznie zauważył:
– Zdaje się, że budzę wielkie zaufanie.
Bird wpatrywał się w drgający krążek.
– Proszę tam nie patrzyć, dopóki kulka się nie zatrzyma.
Kai uśmiechnął się.
– Ależ Bird... – powiedział i odwrócił się.
W tej samej chwili kulka wskoczyła w przegrodę oznaczoną siódemką i zatrzymała się. Kai wygrał. Bird promieniał.
– Musi pan przerwać – poradził.
Po chwili, kiedy Kai przesunął znów sporą sumę na numer siódmy, na twarzy Birda wykwitły wszystkie odcienie zdumienia.
Całe zresztą towarzystwo osłupiało, widząc ten oczywisty błąd. Gdy seria się kończy, nikt nie obstawia szczęśliwego numeru, czeka się na nową passę. Teraz prócz Kaia nikomu nie przyszłoby do głowy stawiać na siódemkę. Kai nieco ironicznie przyglądał się grającym. Nie ma żadnej różnicy między nimi a otoczeniem hrabiny Ghest, pomyślał. Zawsze robią tylko to, co właściwe. Przecież to okropne...
Teraz Kai przegrał. Gra przestała go interesować. Wstał od stołu i wyszedł zapalić, a także sprawdzić, co porabia pies, którego zostawił w samochodzie.
Książę Fioła poszedł za nim i przedstawił się. Postanowili iść w stronę tarasów kasyna, by posłuchać kreolskiej orkiestry.
Wokół rozpościerała się noc, podobna do czarnego szkła. Za hotelem de Paris szklany monolit kruszył się. Czuło się tutaj jedwabisty podmuch morskiego powietrza, jego iście południową miękkość.
Przed budynkiem poczty stał wóz Kaia. Błotniki były zbryzgane gliną, koła usmarowane, zakurzone, zmaltretowane długą jazdą przez kilka krajów i góry. Odcinał się wyraźnie od szeregu wspaniałych limuzyn błyszczących chromem i lakierem, był jedynym wśród nich wozem sportowym – brudnym i wspaniałym.
Fioła mu się przyglądał.
– To mój pojazd – powiedział Kai.
– Przyjechał pan dzisiaj? – zdziwił się Fioła Kai skinął głową.
– Przed trzema godzinami.
Już prawie minęli samochód, gdy na tylnym siedzeniu coś się poruszyło. Z ciemności wynurzył się psi łeb i rozległ się żałosny skowyt.
Kai zaśmiał się.
– Frute!
Jednym susem dożyca wyskoczyła z wozu i prężąc się, stanęła obok mężczyzn.
– Powinniśmy zajrzeć do Cafe de Paris. Pies jeszcze nie jadł kolacji.
Kai wybrał najlepsze kąski spośród zimnych kotletów, jakie jeszcze były, i dopilnował, by Frute je dostała. Kiedy oblizywała się po jedzeniu, Kai kazał jej wracać do auta. Posłusznie odmaszerowała, choć nim wskoczyła na siedzenie, próbowała psiej dyplomacji. Lekko drżała, niby to nasłuchując gwizdu, po czym wielkimi susami popędziła z powrotem. W ostatniej chwili ruszyło ją jednak sumienie. Nim dobiegła do Kaia, zatrzymała się, wyraźnie nieufna, wyczekująca, z przekrzywionym łbem. Kai pogroził jej palcem. Odszczeknęła z wyrzutem i, pogodzona już z losem, zawróciła.
Na tarasie, pod gołym niebem tańczyło kilka par. Do tego celu służyła niewielka, kwadratowa przestrzeń pomiędzy stolikami. Usadowioną w muszli orkiestrę zasłaniała bariera. Wyglądało to dziwnie, jakby sama muszla grała. Na niebie błyszczały gwiazdy.
Od morza dobiegały różne odgłosy. Motorówka żłobiła w wodzie pienistą bruzdę. W oddali unosił się samotny żagiel, oświetlony reflektorem przepływającej łodzi. W ciemnościach nocy sprawiał wrażenie czegoś nadprzyrodzonego: zdecydowanie odcinając się od czarnego tła, stał nieporuszony niczym kredowa skała w blasku magnezji.
Kreole świetnie improwizowali, w ich grze zupełnie nie czuło się rutyny. Tanga wabiły melancholią, chciało się tańczyć.
Fioła przyrządzał sobie martini. Przerwał na chwilę i zwrócił się do Kaia:
– Niech pan patrzy, jak ta kobieta trzyma głowę. Co za linia – od skroni przez policzki do podbródka... Za późno, już jej nie widać.
Po chwili jednak tańcząca, otulona brokatem, znów się ukazała. Trudno było dociec, czy nosi suknię, czy też nadzwyczaj zręcznie upięty kupon materiału. Wąskie biodra wysmuklały całą postać, ozdoby na przegubie rozrzucały błyski. Kobieta odchylała głowę nieco do tyłu, jej ramiona były nagie. Zdawało się, że unoszą całą tancerkę. Nic nie było wyraziste, dopowiedziane. Na tym właśnie polegał niezwykły urok.
Skąpe światło sprzyjało marzeniom. Zamazywało kontury. Przybliżająca się i odpływająca wraz z muzyką powiewna postać rzucała jakiś czar.
– Jakie to szczęście oderwać się czasem od ziemi i dać upust fantazji – rzekł Kai. – Można taką chwilę zamienić w coś naprawdę romantycznego. O ileż lepiej być tu niż na miejscu mężczyzny, który tańczy z brokatową damą. On wie, czy jego pani chętnie jada przekąski, jakie gatunki win przedkłada nad inne, o czym lubi rozmawiać. Dla niego to kobieta, być może nawet kobieta ukochana. Dla nas... – Tutaj Kai zerknął na kieliszek Fioli. – Widzę, że już pan wypił martini. Dlatego mogę moje wrażenia wyrazić dokładniej. Otóż dla nas to symbol najwspanialszego nastroju. I tak doszliśmy do czegoś, co chyba najbardziej warte pożądania.
Fioła zamyślił się.
– Bardzo możliwe. Takie błąkanie się po obrzeżach ma szczególny wdzięk. Ale dlaczego sądzi pan, że zbliżając się choćby o krok, doznajemy zawodu?
– Niekoniecznie zaraz zawodu. Ale to już nie to. Będąc bliżej, musimy niejedno określić, wyjaśnić. Tworzą się współzależności. Może nieco przesadzam, ale coś takiego sprawia, że czar pryska.
– To teoria.
– Oczywiście – przyznał Kai. – Zycie wedle podobnych zasad byłoby bardzo głupie, a założenie, że istnieją bezbłędne reguły postępowania, to czysta niedorzeczność. Z teorią jest jak z medycyną. Kiedy trzeba, sięgamy po nią, w miarę możności jednak z sofistycznym umiarem.
– To wygodne.
– Ale z wygody płyną korzyści. Wygoda to przyjemność, zwłaszcza gdy łatwo ją mieć. Czemu z niej nie skorzystać dla pobudzenia swej jaźni.
Takie poglądy można znakomicie określić jako niemoralne – powiedział Fioła, przy czym ściągnęły się nieco rysy jego twarzy. – Poza tym nie są logiczne, ale to dobrze. Postępowcy mają logikę w małym palcu, szczyciły się tym całe pokolenia. Logika jednak paraliżuje uczucia, jeśli rozumieć pod tym pojęciem nie sentymenty, lecz giętką, niezmiernie aktywną część duszy wyposażoną w iście koci kręgosłup – gibki i sprężysty – zawsze gotową do skoku. Logika stwarza tę wyśmienitą pozycję, z której w poczuciu wyższości można obalić każde odczucie. Nawet jeśli wiąże się ze sprawami godnymi uwagi. Dzięki temu rzeczywistość pozostaje izolowana, z dala od profesorów i bankierów. – Fioła dokończył z ironią: – Także z dala od tego, co rzetelne, przyzwoite. Kai wyjął papierosy.
– Nie psujmy nastroju prawieniem morałów.
– Mam wrażenie, że raczej mocno go podbudowaliśmy.
– Tym gorzej. Idźmy stąd, trzeba coś zrobić.
Kreole śpiewali teraz na tle bandżo i saksofonów. Spomiędzy siedzących znów wyłonił się profil tańczącej kobiety.
– Ma pan rację – powiedział Fioła. – Trzeba coś przedsięwziąć i powinno to być równie wyjątkowe jak ta tańcząca dama. – W uśmiechu odsłonił ostre zęby. – Może znów spróbujemy rulety i postaramy się rozbić bank?
– Zgoda.
Wstali od stolika.
– Widzę, że obaj należymy do ludzi zdecydowanych – ciągnął uradowany Fioła.
– Nawet bardzo. Teraz również mamy od czego zaczynać.
– Należy zauważyć, że nawet moralność obecnie jest po naszej stronie.
– Tym rozważniej będziemy grali.
Przed wejściem do Sporting-Clubu Fioła rzucił za siebie żeton.
– Ofiara dla Merkurego – wyjaśnił, gdy krążek spadł na ulicę.
Nie, dla Wenus. – Kai wskazał na kokotę, jedną z tych, które sprzedają się po sto franków. Zaskoczona podniosła żeton, który przypadkiem upadł u jej stóp, i teraz słała im całusy.
– To z pewnością oznacza szczęście.
Przez chwilę przypatrywali się rulecie. Kai usiadł. Fioła robił notatki. Grano ostro o wysokie sumy, nie było mowy o żartach ani pogawędce, nerwy napięte do granic wytrzymałości. W powietrzu krążyły ścierające się fluidy.
Bankiem miotały potężne wstrząsy, gdy kilka razy wypadło zero. Gość z Bałkanów zdenerwował się, roztrzaskał pajęczą szkatułkę i tak ją zostawił. Na jego miejsce wskoczyła korpulentna belgijska dama. Jak kwoka ukokosiła się na poduszkach, którymi wyścieliła krzesło, i leniwymi ruchami tłustych ramion wiosłowała nad stołem.
Tymczasem Kai testował ruletę. Trzy razy udało mu się wygrać, obstawiając rouge, następnie całą wygraną przerzucił na impair i znów mu się powiodło. W ten sposób zapewnił sobie pierwszą douzaine. Potrojoną sumę pomnożył w bloku czwórkowym i całość postawił na siódemkę. Było to wszystko, co miał przy sobie.
Gra pochłonęła go teraz tak mocno, że nie istniało dlań nic prócz zielonego blatu stołu, który – zdawało się – niemal pękał pod naporem napięcia i koncentracji. Gwizd wirujących numerów zapierał dech. Wreszcie niczym błysk zjawiała się liczba, coraz wyraźniejsza, rosnąca, kulka pożerała przestrzeń, wahała się, znikała i w końcu najzwyczajniej stanęła w polu: siódemka. Kai wygrał.
Już rozluźniony pomyślał, że sytuacja sprzed godziny powtarza się. Jakby koło czasu zawróciło i los darował mu jeszcze jedną szansę. Kai dał się porwać chwili: zrobił to samo co przedtem – jeszcze raz postawił na siódemkę.
Fioła, który tymczasem wszystko stracił, próbował powstrzymać Kaia, czyniąc rozpaczliwe gesty. Nawet krupier się ociągał. Mimo to Kai wytrwał w swym postanowieniu. Przegrał, lecz znów obstawił tak samo. Po trzykroć krupier zgarniał najwyższą stawkę. Po kilku dalszych zagrywkach miejsce obok Kaia opustoszało. Bank odrobił straty.
Kai chciał wstać. Oparł ręce na stole i naraz poczuł pod dłonią jakieś żetony. Zupełnie nie zauważył, kto i jak mu je podsunął. Dopiero teraz spostrzegł kobietę, która już od dość dawna siedziała obok. Odgadł, że to od niej dostał żetony. Powiedziała bardzo cicho i stanowczo:
– Musi pan grać dalej.
Ociągał się przez moment. W tej grze nie było już mowy o pojedynczych zagrywkach, nie dało się jej przerwać w każdej dogodnej chwili. Gra przeistoczyła się w samoistną moc – panującą nad całym stołem, rządzącą się własnymi, surowymi prawami. Moc ta bez reszty owładnęła sytuacją, wszystko, co nie dotyczyło gry, odsuwała w cień. Nie istniało już nic prócz mieszaniny gorączkowych przeczuć i drżącego wyczekiwania.
Ludzie, którzy siedzieli przy stole, czuli, że tworzą teraz wspólny front. Być może to zrozumieli i dlatego nie przeszkodzili Kaiowi, kiedy postanowił grać dalej żetonami, które nie należały do niego; przecież każdy rasowy gracz wyczuwa emanację magii zawsze towarzyszącą serii i stara się do niej dostroić. Wie także, że rezygnacja z gry w takiej chwili może wszystko obrócić wniwecz.
Każdy z grających czuł intuicyjnie, że zbliża się rozstrzygnięcie, że to właśnie Kai stoi przed wielką szansą. I wszyscy byli gotowi grać wraz z nim. Nikt nie zauważył, że Kai nie ma pieniędzy, w przeciwnym wypadku ktoś by mu pomógł. Sam zapewne by o to poprosił, gdyby nie tempo, w jakim toczyła się gra. Nie mając pieniędzy, opuścił kilka kolejek. Ale teraz nadeszła chwila szczególna: odstąpienie od gry byłoby nonsensem, ponowny w niej udział zakrawał natomiast na nieco żałosne trwanie przy swych błędach. Chodziło jednak tylko o tę grę, o tę jedyną, w której za wszelką cenę powinien obstawić.
Krupier już klepał swój tekst i spoglądał na Kaia. Kai zauważył, że Fioła połapał się w sytuacji i posłał mu pod stołem wizytówkę, na której coś pośpiesznie napisał. Czuł, że zewsząd otaczają go bratnie dusze, w ostatniej chwili przesunął żetony nieznajomej na rouge i natychmiast wygrał drugie tyle.
Podziękował nieznajomej, oddał jej dług, po czym obstawił impair, rouge i dwie liczby. Na liczby padła wygrana.
W potrójnej serii dama z Belgii straciła wszystko, co miała. Roześmiała się nerwowo i wstała od stołu. Za to pomiędzy górą banknotów i gęsto zapisanym notesem znów pojawił się żółw. Mariaż maskotki i systemu – czyż mogło się nie udać...?
A jednak się nie udało. Kai znowu szturmował bank. Kobieta obok przeniknęła jego zamiary i postanowiła się przyłączyć. Fioła zaciągnął pożyczkę, którą poręczył wizytówką, i wrócił do gry. Na razie jednak bank był wypłacalny, Brazylijczyk bowiem sporo przegrał.
W sali stał jeszcze jeden stół do rulety. Fioła wstał i zaczął grać również przy nim. Kai poszedł w jego ślady. W krótkim czasie przepadł gdzieś żółw. Pojawił się natomiast Bird, który wraz z innymi zrobił to samo: włączył się do natarcia na bank.
Wiadomość o szalonym pojedynku szybko się rozeszła. Pozostałe sale opustoszały. Ludzie tłoczyli się w kilku rzędach wokół stołów, niektórzy przyszli prosto z czytelni, z gazetami w ręku. Niesłychane – krupier wyraźnie się przeliczył. Gorączka zataczała coraz szersze kręgi. Coraz więcej ludzi przychodziło wziąć udział w bitwie. W przemyślną grę wkładano całą energię. Najbardziej oblężone były miejsca, w których obstawiano podwójnie bądź potrójnie.
Bank zaczynał topnieć. Wprawdzie powiększył swe zasoby podczas kilku gier, ostatecznie jednak trzeba było wszystko wypłacić i uruchomić rezerwy.
W końcu Fioła i Kai poszli na całość. Ulokowali najwyższe sumy na kilku zaledwie polach, na które natychmiast popłynął strumień pieniędzy od innych graczy. Na jednym z dwóch stołów komuś dopisało szczęście. W banku zabrakło pieniędzy i krupier poprosił o chwilę przerwy. W podnieceniu ludzie przeciskali się do drugiej rulety. Zapanował nastrój entuzjazmu i powszechnego zbratania, który zdawał się mieć wpływ na wirującą kulę. Już następna gra osiągnęła maksimum en plain. Bank nie mógł wypłacić wygranej. Również tutaj trzeba było zrobić przerwę i przynieść pieniądze. Gwar narastał niczym przypływ morza. Sporting-Club mógł przez najbliższe dni żywić się sensacją: w całej sali bank został rozbity.
Kai opuszczał Sporting-Club w wyśmienitym nastroju. Czuł się jak ktoś, komu udało się szczęśliwie zakończyć ciężką pracę. Wewnętrzne obawy i rozterki nic go już teraz nie obchodziły Rozpierało go uczucie nieco zuchwałej lekkości. Nie było dlań ważne, że wygrał dużo pieniędzy. Nie wiedział nawet, czy odebrał całą wygraną. Czuł jednak, że ten dzień jak zawrotna spirala był wspaniały, że go uskrzydlił, że dosłownie wszystko mu sprzyjało.
Szedł prosto do swego wozu, czekającego jak wierny przyjaciel, nisko usadowionego na kołach, wyróżniającego się sportową linią.
Maskę oblepiała u góry zaskorupiała glina. Kai odłamał grudkę i bezwiednie rozcierał w palcach. Zauważył, że tu i ówdzie nikiel poszarzał. Wyjął chusteczkę i przetarł mały fragment do połysku.
Dziwiło go, że jego umysł wciąż żywo pracuje. Wyrzucił chusteczkę i uruchomił silnik. Na zakończenie pełnego wrażeń dnia chciał pojechać w górę przez Grandę Corniche do La Tourbie.
Frute wsunęła mu łeb pod ramię i przeszkadzała w prowadzeniu auta. Powoli, w kilku nawrotach, zdołał zawrócić. Avenue de Monte Carlo wyglądała jak wymarła, tylko jakaś samotna postać szła od strony Boulevard de la Condamine. Okrągły kapelusik, uszminkowane usta i zmęczona twarz.
Kaiowi wydawało się, że poznaje w niej kobietę, która podniosła żeton rzucony przez Fiole. Kobieta podeszła bliżej, stanęła niezdecydowana, uśmiechnęła się. Stała tak szczupła i niepozorna, mając za sobą pustą ulicę i, w głębi, masyw górski – żywa istota na tle milczącego szeregu ulicznych latarni. Mizerny, zawodowy uśmiech pokrywał niepewność; był jak zaszczute zwierzę, które boi się, że w każdej chwili może mu się coś przydarzyć.
Ów uśmiech zmieszał Kaia: był w nim tragizm znacznie większy niż w głośnym krzyku. Mała kokota zapewne nie miała o tym pojęcia. Bo ten tragizm nie przynależał do niej – ona była jedynie istnieniem o mocno przytępionych przez płatną miłość odczuciach. To było tragiczne dla każdego, kto próbował doszukać się w niej człowieczeństwa – dostrzegał je poza nią, nie zaś w niej...
Kai uchylił drzwi.
– Jadę na spacer. Może miałaby pani ochotę pojechać ze mną?
Nie była zaskoczona. Jej zawód przyzwyczaił ją do dziwactw. Skinęła głową i wsiadła. Za chwilę przecież się dowie, o co chodzi.
Okrążyli gazon przed kasynem, skręcili w Avenue de Spelughes, zostawili po prawej Mirabeau i zaczęli podjeżdżać pod górę. Gaźnik zasysał strumień powietrza, cicho przy tym pomlaskując, prędkość rosła. Po lewej wyrosła ściana pionowych, stromych skał, z prawej krajobraz wciąż się zmieniał. Raz rozciągał się daleko ponad kamienną barierą, kiedy indziej widać było tylko niebo.
Kai włączył reflektory i skierował cienką smugę światła ukosem na pobocze. Sto metrów z przodu droga ożyła w bladym niesamowitym świetle, wielkie palmy – jak czarne olbrzymy – wystrzeliwały przed nimi, a za samochodem natychmiast zapadały w ciemność.
Niczym pies myśliwski biegło obok wozu światło reflektora; podobne do ostrego, jasnego palca lub świetlistej szpili wyławiało z ciemności ukryte sceny – willę o białych ścianach, połamane gałęzie drzew, skalne zwaliska, alejki ogrodowe, które w wąskim strumieniu światła sprawiały wrażenie położonych nieprawdopodobnie wysoko, wręcz zawieszonych w powietrzu, prowadzących ku gwiazdom.
Nocna panorama stawała się coraz rozleglejsza. Wybrzeże ciągnęło się majestatycznym łukiem od Bordighery po Cap d’Antibes. W dole, poniżej garbów skalnych, leżało Monte Carlo i Monako, jak oblany wodą grzbiet bawołu, na którym roi się od robaczków świętojańskich. Cicho szumiało morze, fale uderzały z rzadka, w oddali połyskiwała piana. Słaby powiew przynosił delikatny, słony zapach.
Na zboczach chwilami błyskało światło, narastało i zbliżało się. Były to reflektory jakiegoś samochodu, widoczne na długo przed spotkaniem, gdy jeszcze ślizgały się po drogach i ogrodach. Zwykle skręcały w dół, ku drodze nadmorskiej. Raz jednak światło pozostało na górze, błyskało już to wyżej, już to we wgłębieniu kamiennej drogi. Nagle ta para żarzących się oczu przygasła i Kai usłyszał przyjazny szum silnika mijającej go limuzyny. Lampka wewnątrz pojazdu oświetlała starszą kobietę; spod narzuconego futra widać było jej ramiona. Wyglądały, jakby należały do młodej dziewczyny.
Na wysokości La Tourbie Kai zawrócił. W czasie jazdy dziewczyna się nie poruszyła. On też nie miał pojęcia, o czym z nią rozmawiać. Kiedy znów ich oczom ukazało się kasyno, Kai zapytał:
– Dokąd mam panią zawieźć?
Cienie podkreślały regularne rysy jej twarzy, wyraziste czoło i podbródek.
Jest naprawdę ładna, pomyślał Kai, oczekując odpowiedzi.
Popatrzyła na niego i ze spokojem odparła:
– Dokąd pan chce. – Dopiero po chwili zrozumiała, co Kai miał na myśli. Zmieszała się i pośpiesznie dorzuciła: – Na Boulevard de la Condamine.
Jej twarz znów się zapadła. Wcisnęła się w kąt, rękę trzymała na klamce od drzwi, jakby nie miała już chwili do stracenia.
Kai cały czas błądził myślami wokół niej. Był w znakomitym nastroju. Chciał komuś sprawić przyjemność, zabrał więc dziewczynę ze sobą. Odkrył, że podczas przejażdżki kokota na moment przeobraziła się w kobietę.
Kiedy mijali Sporting-Club, Kai przypomniał sobie scenkę z żetonem rzuconym przez Fiole. Chwycił damską torebkę, która leżała pomiędzy nimi, wsunął do niej pieniądze, zatrzasnął zamek i trzymając ją, powiedział:
– Przyniosła mi pani dziś szczęście. Jutro będzie tak samo.
Chwilę zwlekała, nim wzięła torebkę. Kai nawet sądził, że odejdzie bez niej. Ale zaraz odebrała swą własność: była to dla niej znaczna suma. Nawyk brania pieniędzy wziął górę. Odeszła bez specjalnych podziękowań.
Kai trochę późno się połapał, że popełnił błąd i zachował się wobec niej zbyt oschle. Czuł wewnętrzną potrzebę powiedzenia dziewczynie czegoś miłego – że chętnie spotkałby się z nią jutro, że dopiero dziś przyjechał i jest potwornie zmęczony. Lecz na co mogło się to zdać: zyskałby krótką chwilę, a dziewczyna i tak pewnie by go nie zrozumiała.
Czekał, aż zniknie w głębi Avenue de Monte Carlo, patrzył na jej drobną postać rysującą się na tle wyludnionej ulicy.
Towarzystwo Kaia opuszczało właśnie Sporting-Club. Jakaś dama przechodziła przez ulicę. Ozdobny kandelabr oświetlał żółto jej twarz. To była kobieta, która poratowała Kaia żetonami. Była sama. Nie oglądając się za siebie, wsiadła do limuzyny.
Kai nagle poczuł ogromne zmęczenie.
Spał do późnego popołudnia. Obudziło go głośne zawodzenie Frute, która domagała się wyjścia. Na wieczorny spacer pojechali we dwójkę do Nicei. Dożyca miała swój dzień. Na Promenadę des Anglais rozbawiona bezceremonialnie wciskała się między spacerowiczów, okazując im względy tak natarczywie, że wielkim kołem omijano osobliwą parę.
Ktoś przyglądał się im, wyraźnie zaskoczony. Po chwili wzrok przechodnia zderzył się ze spojrzeniem Kaia.
– Co za niespodzianka! Chyba niedawno pan przyjechał. Gdyby to się stało wcześniej, zapewne byśmy się spotkali.
– Jestem tu od wczoraj, Lieven, dziś po raz pierwszy w Nicei.
Lieven pogłaskał psa.
– Pamięta pan, jak chciał mi podarować Frute przed odjazdem z Surabai? Wtedy była jeszcze szczenięciem, teraz prezentuje się wspaniale.
– Dziś nie oddałbym jej nikomu. Ile to czasu minęło, odkąd widzieliśmy się ostatni raz?
– Dwa lata.
– Dwa lata. Czas pędzi jak rozregulowany zegar. Zdawało mi się, że to nie więcej niż dwa tygodnie.
– Dużo się wydarzyło?
Niewiele. Rok przeżyłem bardzo spokojnie. Po części przez rozwagę, po części przesądziły o tym sentymenty. Dobrze mi to zrobiło.
– Stara przypadłość, czyli niezdrowe zasiedzenie się. Zjawia się jak malaria, w regularnych nawrotach. Dopiero co udało mi się z niej wyleczyć po wizycie u Kinsleya. On się ożenił, pochłania faszerowane gęsi i poważną lekturę. Coś takiego odstrasza przynajmniej na rok. Jak długo chce pan tu zostać?
– Nie mam pojęcia. – Kai wzruszył ramionami.
– W takim razie spotkaliśmy się we właściwym momencie. Jutro jadę do Monzy. Pojedzie pan ze mną?
– Na wyścigi?
– Tak, ale niewielkie, bez specjalnego znaczenia. Dla mnie jednak bardzo ważne. Kilka lat temu kupiłem akcje fabryki samochodów. Teraz moja pozycja umocniła się na tyle, że zostałem współpracownikiem. Skonstruowaliśmy nowy, doskonały model – bardzo szybki. Zamierzamy go wypróbować. Jedną z maszyn zgłosiliśmy do jutrzejszego wyścigu. Nie nadając sprawie rozgłosu, chcemy sprawdzić, na ile ten pojazd odpowiada wymogom toru wyścigowego. Trenujemy wytrwale od dawna i marzy mi się, by wóz okazał się przebojem wyścigów o Grand Prix Europy. Dlatego też nie można do końca odsłaniać jego możliwości. Nie chcemy przedwczesnego zwycięstwa, zależy nam jedynie na próbie. Czy to pana interesuje?
– Tak, pojadę z panem.
Postanowili coś zjeść i zajęli stolik w restauracyjnym ogródku. Było miło, spokojnie gawędzili o wspólnie przeżytych latach, racząc się okruchami wspomnień jak dzieci ciastem.
W ramionach odlanych w brązie figur wokół hotelu Ambasadeur zapaliły się kuliste lampy. Za hotelem Negresco wschodził księżyc. Stojący w wodzie, niegustowny jetee pauillon nabrał urody, gdy z jego okien spłynęło do morza światło elektryczne. Wzdłuż promenady sunęły automobile, jeden obok drugiego, w kilku rzędach, co trochę przypominało defiladę. Szum przypływu mieszał się z warkotem silników.
Lieven odwiózł Kaia. Był z nim szofer, którego Lieven zamierzał zostawić w Monzie, by pomógł mechanikom. Jechali z umiarkowaną prędkością. Ulicą toczyło się mnóstwo autobusów, w których panowie z megafonami udzielali wyczerpujących objaśnień krajoznawczych przedstawicielom wykształconej klasy średniej.
Droga zataczała łuk, po czym opadała w dół, tworząc zakręt o ograniczonej widoczności.
Za sobą usłyszeli przenikliwy dźwięk klaksonu.
Lieven ostrzegawczo podniósł rękę, lecz mimo to zjechał na bok, by przepuścić doganiający ich pojazd.
Dostrzegli maskę dużego kabrioletu, który na pełnym gazie próbował ich wyprzedzić. Siedząca za kierownicą kobieta zbyt późno zauważyła, że ma przed sobą podwójny zakręt. Mimo to usiłowała jak najszybciej znaleźć się przed samochodem Lievena.
Naraz zza zakrętu usłyszała sygnał pojazdu nadjeżdżającego z przeciwnej strony, zupełnie straciła głowę i zbyt szybko zjechała na właściwą stronę. Choć Lieven zahamował, kabriolet otarł się o jego wóz i odgiął błotnik. Autem zarzuciło tak mocno, że Lieven musiał odbić kierownicą, by nie stoczyć się w dół.
Oba samochody stanęły sczepione z sobą. Lieven włączył gwiżdżący sygnał ostrzegawczy. Kai wyskoczył i pobiegł na zakręt zatrzymywać pojazdy jadące z naprzeciwka.
W kabriolecie siedziała dama, która prowadziła wóz. Mocno pobladła patrzyła na Lievena. Ten wzruszył ramionami.
– Przykra sprawa.
– To była moja wina – powiedziała pośpiesznie dama.
Automobiliści nigdy nie mówią o winie – odparł Lieven. – To był godzien pożałowania wypadek. Mam nadzieję, że uda się nam uruchomić pani wóz.
Szofer rozgiął błotniki. Lieven ostrożnie cofnął, wyłączył silnik i oglądał uszkodzenia.
– Tylko błotnik, a więc drobiazg. Reszta jest nietknięta. Odstawił pojazd na widoczne miejsce i wraz z Kaiem wrócił przejrzeć kabriolet. Dama wysiadła i bezradnie stała obok auta.
Lieven uruchomił silnik i wsłuchiwał się weń. Wszystko było jak należy.
– Myślę, że może pani jechać – powiedział głosem, w którym pobrzmiewało współczucie.
Wrzucił bieg, nacisnął pedał sprzęgła. Coś zgrzytnęło, kabriolet jednak ani drgnął.
– Możliwe, że to skrzynia biegów! – krzyknął w podnieceniu, manewrując drążkiem.
Wóz nie reagował.
Szofer wymontował siedzenia i boczne stopnie, podstawił podnośnik pod tylną oś i po chwili dwa koła zawisły w powietrzu. Silnik pracował, koła jednak się nie obracały.
Lieven pokręcił głową i odwrócił się do młodej damy.
– Już wiemy, co się stało. Przypuszczalnie pękła tylna oś albo został uszkodzony dyferencjał. Tak czy inaczej bez warsztatu się nie obejdzie.
– Możliwe, że wyłamał się tylko jeden bolec – uspokajał Kai. – Proponuję odstawić wóz do najbliższej miejscowości i tam poszukać warsztatu. Musimy panią wziąć na hol. To dla nas żaden kłopot.
– Raczej przyjemność – roześmiał się Lieven. – Jednak do tego potrzeba linki holowniczej.
– Czy nie lepiej zostawić samochód tutaj i kogoś po niego przysłać? – zapytała dama.
Nie byłoby chyba po co wracać. Wóz stoi wyjątkowo niefortunnie i najbliższy autobus mógłby z niego zrobić miazgę, zwłaszcza gdyby za kierownicą siedział Włoch o ambicjach rajdowca. Zresztą oni wszyscy tak jeżdżą. Myślę, że bez trudu znajdziemy linę.
Lieven zatrzymał kilka przejeżdżających samochodów.
– Lina holownicza?
Przeczący ruch głowy.
Po chwili obok przystanął autobus, z którego wysypała się grupa zaciekawionych turystów.
Kai wdał się w pertraktacje z szoferem i w końcu wyprosił od niego linę. Dał mu swój adres i obiecał, że odwiezie linę do zajezdni.
W kierowcy jednak obudziła się zawodowa solidarność. Zostawił autobus na pastwę losu, wczołgał się pod unieruchomiony kabriolet i wielkim głosem jął spod kół wykrzykiwać instrukcje.
Przewodnik grupy wołał go przez megafon. Osiągnął tyle, że szofer wsunął się pod samochód jeszcze głębiej. Zrezygnowany przewodnik odwrócił się do wycieczkowiczów i podjął swą zwykłą opowieść o urokach okolicy.
W końcu udało się wyciągnąć szofera spod kabrioletu, choć nie obeszło się bez łagodnego przymusu. Został hojnie obdarzony papierosami, nim wreszcie dał spokój i przypomniał sobie o swoich obowiązkach.
Szofer Lievena mocno splótł linę pomiędzy pojazdami i zasiadł za kierownicą kabrioletu.
Ustalono, że miss Maud Philby wybierała się do Genui.
– My także tam jedziemy – powiedział Lieven. – Tak więc do warsztatu będzie nam po drodze.
Siedli we troje obok siebie. Wóz ruszył. Lieven krzyknął do szofera:
– Hamulce działają?!
– Tak.
– Zatem hol nie przeszkodzi w płynnej jeździe – stwierdził uspokojony i podjął rozmowę ze swymi pasażerami.
Po dwudziestu kilometrach ujrzeli szyld warsztatu samochodowego. Wprowadzili kabriolet do środka, oś została wymontowana. Po godzinie pojawił się szofer, który zameldował, że doraźna naprawa mija się z celem i trzeba sprowadzić części do wymiany. Za trzy dni wóz powinien być gotów do drogi.
Lieven spojrzał pytająco na Maud Philby.
Skinęła głową.
– Zostawię samochód tutaj. Czy moglibyście zabrać mnie do Genui?
– Chętnie – padła uprzejma odpowiedź. – Jedziemy przecież przez Genuę. Ale może chce pani jechać dalej?
– Nie, tylko do Genui. Tam zaczekam.
– Możemy już ruszać?
Czas naglił. Lieven jechał szybko. Od morza wiała bryza. Woda miała kolor ciemnoniebieski. Niebo i morze tworzyły znakomite tło dla profilu Amerykanki. Rysy jej twarzy wyglądały jak płaskorzeźba. Uwydatniał je mistrzowski makijaż.
Kai wyłączył się z rozmowy. Ich współpasażerka należała do kobiet, które na pierwszy rzut oka trudno zaszufladkować. W dodatku była Amerykanką, a to niebagatelnie komplikowało ocenę. W Europie uznać by ją należało za znakomitość z półświatka, jako Amerykanka mogła być równie dobrze żoną chorującego na wątrobę maklera.
Wszystko przemawiało za tym, że jest egzaltowana i ma własny, raczej amerykański styl bycia, w którym miesza się uprzejmość z rycerskością.
W Genui rozstali się. Kai i Lieven pojechali dalej do Mediolanu.
– Śliczna osóbka – rzekł Lieven. – Jej żółty kabriolet zdarzało mi się już widywać. Mieszka chyba w Nicei.
– Ale wyprzedza nieuważnie.
– Dużo ostrożniejsza jest w rozmowie.
Była z nami sama, przypuszczalnie jest niezamężna. Potraktowała nas jednak dość lekko. Widać podobne przygody zdarzają jej się częściej i nie przykłada do nich większej wagi.
– Jeśli ma pan rację, Kai, nasze szanse wobec niej rysują się całkiem obiecująco.
– Przeciwnie, dopiero wtedy można by mówić o szansach, gdyby była z kimś.
– Jak na mój gust jest kobietą co się zowie – Lieven zamyślił się – ale chyba zbyt sobie ceni wygodę, by mogło do czegoś dojść.
– Jest pan praktycznym człowiekiem – rzekł z uznaniem Kai. – Cóż za przezorność w takim oglądaniu od podszewki rodzących się namiętności, wyszukiwaniu wszelkich zabezpieczeń, zanim runie lawina uczuć. To cudownie praktyczne.
Lieven pochylił się ku niemu.
– Długie życie... – zaczął.
Kai przerwał mu z uśmiechem:
– Wiem, wiem... nauczyło pana, że we wszystkim, co dotyczy uczuć, najpierw trzeba wytyczyć granice, gdyż powody katastrofy mogą tkwić wszędzie. Coś takiego jednak nie imponuje – to tylko rozsądek.
– Nazywa pan rozsądkiem coś, co umożliwia pełną samoocenę. Można to jednak określić trafniej: jest to mądrość, rozważna i przewidująca.
– Pańska mądrość traktuje dość rygorystycznie stację początkową. Znakomicie umie pan przewidzieć, jaki będzie koniec; niewykluczone, że ma pan równie niezawodne metody oceny początku. Ale dzisiejsza zdobycz wygląda dość skromnie.
Lieven zamyślił się.
– Zapomina pan o kabriolecie oddanym do naprawy – powiedział w końcu. – To po prostu dar niebios. Teraz trzeba całą sprawę pociągnąć dalej tak, by wszystko wyglądało jak szkolne zadanie dla początkujących. Myślę, że dam sobie z tym spokój i przekażę sprawę Hollsteinowi.
– Kto to taki?
– Człowiek, który pojedzie dziś dla mnie na wyścigach: dwadzieścia trzy lata, doskonały za kierownicą, trochę jednak idealista. Obiecujące predyspozycje, pies gończy pierwszej klasy, dobry w biegu, kiepski jednak podczas polowania.
– Stwierdzam, że przez te dwa lata, kiedy się nie widywaliśmy, stał się pan wręcz wspaniałomyślny. Taki dar...
– To jeszcze nie do końca postanowione. A poza tym proszę zauważyć, że moja wspaniałomyślność idzie w parze z rozsądkiem: ogranicza się do spraw, co do których sam jeszcze mam wątpliwości.
– Przy takim nastawieniu rzadko chyba odczuwa pan stratę.
– Taki jest cel. Moja postawa jest tak egoistyczna, że chwilami niemal ociera się o szlachetność: chroni innych...
Powietrze zmatowiało. Przydrożne zarośla pokrywała tak gruba warstwa kurzu, że przypominały gipsowe figury. Jak mgła unosił się w powietrzu biały, wapienny pył i kłębił się nad polami. Jeden za drugim sunęły terkoczące automobile. Droga wiodła wprost na tor wyścigowy w Monzie.
Słońce z rzadka przedzierało się przez pył. Sprawiał on przez to wrażenie jeszcze gęstszego. Strumień pojazdów kończył się po kilku kilometrach. Trzeba było stać w kolejce, z której dopiero rozjeżdżano się na parkingi.
Na wypełnionych po brzegi trybunach panował nastrój gorączkowego wyczekiwania. Obojętne, czy w teatrze, czy na wyścigach, tłumom na widowni zawsze towarzyszy to podniecenie, ogarniające każdego bez wyjątku. Łopotały flagi, w powietrzu unosiły się balony reklamowe, z dołu dobiegał ryk silników – trwały jazdy próbne.
Lieven zdziwił się, widząc tłumy na trybunach. Wraz z Kaiem udał się w stronę pomieszczeń technicznych, by sprawdzić, jak wygląda jego stanowisko fabryczne. Panował tu wielki ruch. W kręgu grupy mechaników dyskutowano o czymś z przejęciem. Jakiś młodzieniec ruszył pośpiesznie w stronę Lievena. Miał zabandażowaną prawą rękę.
– Hollstein, skąd ten opatrunek?! – zawołał Lieven i przedstawił młodego człowieka Kaiowi.
– Miałem mały wypadek.
– Przecież z tym bandażem nie będzie mógł pan jechać! Co teraz zrobimy? – Lieven przyglądał się solidnie owiniętej ręce. – Co takiego się stało?
– Dziś w południe chciałem raz jeszcze sprawdzić smarowanie i podniosłem tył auta. Musiałem krzywo podstawić podnośnik, bo podczas smarowania wóz się obsunął i koło przygniotło mi rękę.
– No i...?
– Stłuczenie. Na szczęście niezbyt poważne. Myślę, że jakoś z tym pojadę.
Lieven gniewnie potrząsnął głową. Hollstein uśmiechnął się z przymusem.
– Mogę jechać, proszę mi wierzyć! Będę prowadził głównie lewą ręką. Świetnie sobie nią radzę, prawej nie muszę wcale używać. Poza tym do hamowania i zmiany biegów wyklepaliśmy specjalny hak. Przywiążę go mocno do przedramienia. Jest prawie jak ręka. – Przyniósł hak i demonstrował, jak się nim posługuje. Z niepokojem, ale i nadzieją patrzył na Lievena. Potem poszukał wsparcia u Kaia. – Proszę panów, przecież to proste. Na tak gładkim torze nic złego nie może się stać.
Lieven nie wiedział, czy się roześmiać, czy złościć.
– Ten pański hak jest po prostu genialny! Tak użyteczny, że być może w przyszłości będziemy konstruować samochody z takim hakiem. Na razie jednak poczekamy. Pan nie może jechać, zaraz wycofamy zgłoszenie.
Twarz Hollsteina wyrażała rozpacz. Trzymał w ręce nieszczęsny hak i jeszcze próbował coś wskórać:
– Objaśnię w samochodzie, będzie łatwiej zrozumieć. Zrobiłem już próbne okrążenie. – Siadł za kierownicą i zaczął wiązać rzemień.
Lieven chwycił go mocno za ramię.
– Hollstein, zachowuje się pan jak dzieciak. Kiedy wóz pędzi sto pięćdziesiąt na godzinę, na północnej, wąskiej pętli potrzebuje pan nie dwóch, lecz często trzech rąk, żeby utrzymać się na torze i nie przelecieć nad barierą. Wielka szkoda, ale nic pan już nie poradzi. Dobrze to świadczy o panu, że chce pan jechać. Ale pan nie pojedzie. Byłaby to niewiarygodna lekkomyślność. Pójdę teraz odwołać pański udział w wyścigu. – Po koleżeńsku chwycił zabandażowaną rękę Hollsteina, potrząsnął nią i krótko dodał: – Ale spodziewam się, że wkrótce się zagoi.
Oddalił się wraz z Kaiem, zostawiając osłupiałego Hollsteina.
Przeciskali się przez tłum. Trasa była ogrodzona. Pierwszy wyścig zaczynał się niebawem.
– Lieven, dlaczego pan się gniewa? – mówił Kai. – Młody człowiek robi jak najlepsze wrażenie.
– Rzeczywiście jest dobry – odparł Lieven. – Jeden z najlepszych, jakich znam, młody, zadziorny, lecz jeszcze chyba mało rozważny. Trzeba na niego uważać i mocno trzymać w ryzach. – Narastał huk podobny do ryku przelatujących szrapneli. Pierwsze pojazdy ze świstem przemknęły po torze. Lieven rzucił okiem za siebie. – Gdyby Hollstein miał jechać, zależałoby mi, żeby pan obejrzał maszynę. Dyrektor naszej fabryki, Pesch, siedzi już ze stoperem na trybunie. Jeszcze o niczym nie wie.
Dziś rano był tutaj – ciągnął Lieven. – Telefonował, że wszystko jest w porządku i że mam przyjeżdżać. Potem pojechał do Mediolanu i stracił naszą ekipę z oczu. Chciał mierzyć czas z trybuny, podczas gdy ja stanąłbym ze stoperem za zakrętem Lesmo. W ten sposób dałoby się uniknąć zaliczania pełnych okrążeń. Już podczas treningu wypadliśmy interesująco, może nawet zbyt interesująco. – Znów rozległ się ryk i przeleciało kilka maszyn. Lieven potupywał nerwowo. – Co za wrażenie! Tyle razy oglądałem wyścigi, że już nie powinny na mnie działać. Kiedy jednak słyszę silnik wyjący na pełnych obrotach, za każdym razem skóra mi cierpnie. To doprawdy irytujące, że tym razem musimy zrezygnować.
Naraz usłyszał, że ktoś go woła. Odwrócił się. Jeden z mechaników biegł do niego.
– Niech pan szybko przyjdzie...
– Co się stało?
– Hollstein...
– Co z nim?
– Zerwał opatrunek.
Lieven poczerwieniał z wściekłości i pośpiesznie podążył za mechanikiem.
Po drodze dowiedział się, co zaszło. Kiedy Lieven i Kai odeszli, Hollstein zachowywał się spokojnie. Mechanicy pocieszali go, ale wydawało się, że nic do niego nie dociera. Przejrzał wóz – biegi, pedały. Potem siadł na masce i gryzł papierosa. Nagle usłyszał ryk startujących maszyn i zobaczył, jak z łoskotem przemyka pierwsza z nich. W jednej chwili coś się z nim stało. Uderzył zranioną ręką o maskę i zanim komukolwiek udało się doskoczyć, potargał bandaże żelaznym hakiem.
Byli na miejscu. Hollstein stał bardzo blady, z dzikim wzrokiem i mocno zaciśniętymi ustami. Prawa ręka wisiała bezwładnie, z opatrunku zostały jedynie zakrwawione strzępy.
Lieven chwycił hak, który dotychczas trzymał jeden z mechaników, i zaczął kląć. Gdy jednak ujrzał nieprzytomny wyraz twarzy szofera, dał spokój, wyrzucił hak do kąta i położył dłoń na ramieniu Hollsteina.
– Wiem, co to znaczy, kiedy trzeba rezygnować z wyścigów. Szczególnie boleśnie odczuwa się to w pańskim wieku, chyba nawet bardziej niż utratę kobiety. Powinien był pan kląć, wyć i – niech tam! – nawet próbować z tym hakiem lewą ręką. Proszę mnie dobrze zrozumieć: można było od biedy poprowadzić wóz samą lewą. Ale to, co pan zrobił, było doprawdy niepotrzebne. Chyba się pan zgodzi?
Hollstein bezgłośnie poruszał ustami. Lieven patrzył na krwawiącą rękę.
– W tym wyścigu chodziło tylko o próbę, nie zależało nam na zwycięstwie.
Hollstein wykrztusił:
– Wygrałbym na pewno.
Jego kredowobiała twarz stężała z bólu. Lieven spojrzał na szofera z góry i cienko gwizdnął.
– Ach, o to chodzi. – Zaśmiał się. – Więc zamierzał pan spłonąć. Mieliśmy zatem sporo szczęścia. Nie ma rady, trzeba odłożyć tę próbę do następnego razu.
Udręczony Hollstein próbował oponować:
– Później zostaje nam już tylko Puchar Mediolanu.
Lieven udobruchał się.
– Wiem. I chcielibyśmy go zdobyć.
Hollstein potrząsnął głową. Z szeroko otwartych oczu naraz trysnęły mu łzy i spłynęły po policzkach. Twarz pozostała jednak nieporuszona.
Kai odciągnął Lievena na stronę, po czym podszedł do Hollsteina.
– Pojadę w tym wyścigu – oznajmił.
– Pan? Kiedy?
– Dzisiaj, teraz. – Odwrócił się do Lievena: – Myśli pan, że uda się jeszcze zgłosić zmianę?
– Kai, pan naprawdę chce jechać?
– To mnie podnieca. W zasadzie znam tor, z maszyną jakoś sobie poradzę. Nie muszę wygrać, myślimy przecież tylko o próbie. Możemy się jeszcze wpisać na listę?
Lieven niemal dał się przekonać.
– Obawiam się, że nie. Skoro jednak chce pan jechać, postaramy się to zaraz zgłosić. Jak daleko jest pierwsza grupa?
– Na trzecim okrążeniu – rzekł mechanik.
– Druga runda trwa mniej więcej godzinę. Mamy zatem dość czasu na przygotowania. Najlepiej będzie, jeśli w trójkę pójdziemy do dyrekcji wyścigów. Przedtem jednak do lekarza.
Hollstein dalej nie słuchał. Zostawił swych rozmówców, pobiegł do biura i przyprowadził kierownika wyścigów. Chwilę rozmawiali, po czym człowiek ów znikł w biurze, by omówić sprawę z kolegami. Lekarz opatrzył ranę Hollsteina. W końcu Kai dostał zezwolenie na start.
Hollstein zmienił się całkowicie. Wyjaśnił, że może znów poruszać palcami, posunął się nawet do stwierdzenia, jakoby uderzenie o maskę wpłynęło dobroczynnie na stan ręki i że lekarz niechybnie by się zdziwił, gdyby ją zobaczył: z pewnością nie spodziewał się tak szybkich postępów w kuracji.
– Bez wątpienia – mruknął Lieven i zapytał Kaia: – Pamięta pan jeszcze ten tor?
– Ścigałem się na nim trzy lata temu. Dla orientacji pierwsze okrążenie pojadę ostrożnie. Jak wóz trzyma się na zakrętach?
– Jeśli będzie pan na nie wchodził ze środka, na pewno nie wypadnie pan z toru – rzekł Hollstein.
– Świetnie. Pojadę tak, żeby można było zmierzyć czas przy pełnej prędkości. Czy trzeba wymieniać opony?
– Po trzecim okrążeniu trzeba zmienić wszystkie. Chcemy się przekonać, ile gumy zedrze pan na zakrętach i, być może, zamówimy solidniejsze opony na wyścigi o Puchar Mediolanu.
Hollstein podniósł maskę i pokazywał Kaiowi nowe rozwiązania konstrukcyjne silnika. Nieoczekiwanie obaj pogrążyli się w rozmowie na tematy techniczne.
Drugi wyścig już się zaczął. Hollstein pociągnął Kaia za sobą.
– Musi pan się przebrać. Proszę włożyć moje rzeczy, chyba będą na pana pasowały. Potrzebuje pan spodni, kurtki, paska... a może lepszy byłby kombinezon? Mam wszystko! Chce pan kask? Może być też grubo wywatowana czapka. Okulary? Proszę wziąć jaśniejsze. W słońcu będzie pan doskonale widział nierówności. Na dużym zakręcie tor jest trochę wyjeżdżony, dalej trafi pan na twardy grunt. Nie powinien się pan niczego obawiać, nawet jeśli spod kół pryśnie trochę żwiru. Rękawice? Dobrze, można się bez nich obejść, koło kierownicy jest wyłożone gumą. – Troszczył się o Kaia jak matka. – Jeśli pojedzie pan ostro, będzie pan od razu w czołówce. Wóz ma znakomite przyśpieszenie. – Po chwili dodał ciszej: – Kto wie, czy nie jedzie pan po zwycięstwo... Kai zmrużył oko.
– Ależ pan zawzięty...
Zjawił się Lieven.
Kai, może pan wyjeżdżać. Drugi wyścig się skończył. Silnik zawarczał. Kai zajął właściwą pozycję. Praca wysokoobrotowej maszyny robiła wrażenie. Karoseria nie przejmowała całości wibracji i drgania wstrząsały ciałem, przenikały do krwi.
Wóz potoczył się na pole startowe. Kai podał swój numer i zgłosił zmianę kierowcy. Po dwóch minutach z megafonów na trybunach usłyszał swoje nazwisko.
Uważnie przyglądał się podjeżdżającym maszynom. Ustawiały się w małych boksach – prostokątach nakreślonych zmieloną kredą. Nie wszyscy zawodnicy byli na stanowiskach. Jeden nerwowo wygładzał bluzę i szarpiąc, poprawiał kołnierz, inni w ostatniej chwili próbowali coś ulepszać. Niedaleko Kaia toczyła się rozmowa, czyjeś plecy zasłaniały kierowcę.
Kai starał się rozluźnić i zachować spokój. Ustalił, że gawędzący zawodnik nosi szyte, brązowe buty na gumowych obcasach, ma za ciasną skórzaną czapkę, a nogi stojącej obok kobiety są pierwszej klasy.
Teraz dostrzegł również dłoń w długiej rękawiczce, która wydała mu się znajoma. Musiał ją gdzieś niedawno widzieć. Kiedy mężczyzna usunął się na bok, Kai poznał kobietę, z którą jechał do Genui. To była Maud Philby.
Ku jego radości w tej właśnie chwili zaczął się wyścig.
Oczy Kaia powędrowały dalej. Wkrótce jednak poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Bez ceremonii przechwycił je i wytrzymał przez chwilę, udając, że nie poznaje. Potem odwrócił się w stronę trybun, rzucił raz jeszcze okiem na publiczność. Wreszcie w ostatniej chwili zręcznie dał do zrozumienia, że sobie przypomina, i z całym spokojem, a także pewną rezerwą, pozdrowił damę.
Wprawił ją w zakłopotanie, co poznał po tym, jak mu odpowiedziała: zbyt wcześnie i dlatego w pośpiechu; była wyraźnie niezadowolona, że nie poznał jej od razu.
Nie patrzył więcej w tamtą stronę, wiedział jednak, że wciąż jest pod obserwacją. Udział Kaia w wyścigu wyraźnie zaskoczył Maud Philby.
Kierowca podszedł do swej maszyny i Kai miał uczucie, że bezustannie mu się przypatruje. Wywnioskował, że oboje mówią o nim. Usadowił się jak najwygodniej; bardzo teraz żałował, że nie wolno mu wygrać wyścigu.
Rozległ się strzał. Silniki zawyły i biały wóz Kaia skoczył naprzód, dał się jednak wyprzedzić i przyblokować. Utkwił pośród grupy, nie mógł się z niej wydostać. Czołówka znajdowała się dwieście metrów przed nim. Pierwszy zakręt Kai pokonał dziewięćdziesiątką. Wóz dobrze trzymał się toru. Za drugim razem wszedł ostrzej w luk i znakomicie pokonał zakręt. Zadowolony zwiększył szybkość i starał się ją utrzymać. Próby sprawdzenia, jak pojazd bierze zakręty, spowodowały jednak straty na trasie. Kai dał się wyprzedzić dwóm zawodnikom. Na początku trzeciego okrążenia mocno docisnął pedał gazu. Omal nie stracił panowania nad maszyną, zaskoczyła go ogromna nadwyżka mocy. Wyprzedził dwóch rywali i podjechał na stanowisko obsługi.
Hollstein wcisnął mu do ust papierosa. Kai pośpiesznie się zaciągnął.
– Silnik ciągnie bardzo dobrze.
Mechanicy mocno dokręcili śruby.
Czołówka miała dwa kilometry przewagi. Kai jednak już wiedział, jak trzeba jechać, i powoli odrabiał straty. Z łatwością wyprzedził kilka maszyn i zbliżył się do prowadzącej grupy. Linię mety przejechał na niezłej, czwartej pozycji, dziewięćdziesiąt sekund za zwycięzcą. Wygrał kierowca, który rozmawiał z Maud Philby.
Lieven cieszył się.
– Zdumiewająco łatwo opanował pan wóz. Jak pan myśli, mamy widoki na Prix Europy?
– Auto jest bardzo szybkie.
Mechanicy przynieśli opony.
– Tylko trochę starte. Po bokach są w dobrym stanie, co oznacza, że wóz mocno trzyma się drogi. Nie wynosiło pana z zakrętów?
– Nie, maszyna pewnie trzyma się podłoża. Dobrze byłoby poćwiczyć technikę brania zakrętów. To szansa dla tego wozu.
– Jutro wszystko rozmontujemy i dokładnie sprawdzimy, co ucierpiało najbardziej.
Koło stanowiska przetoczył się cały sznur aut szykujących się do następnego wyścigu. Hollstein siedział na barierze i czuł się szczęśliwy.
Czekał na konstruktora, którego spostrzegł dopiero w chwili, gdy ten stał tuż obok niego i krzyczał:
– Tak ostrożnie brał pan dziś zakręty...!
Hollstein uradowany wskazał na Kaia, podnosząc przy tym zabandażowaną rękę.
– To nie ja siedziałem za kierownicą.
Lieven wyjaśnił, co się stało.
– Jaki ma pan czas? – zapytał Pesch.
Porównali wskazania stoperów. Lieven wybuchnął śmiechem.
– Nie ma wątpliwości, Kai. Pod koniec osiągnął pan szybkość dochodzącą do stu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę.
Pesch był podniecony.
– To więcej, niż się spodziewaliśmy. – Zwrócił się do Kaia; – Czy według pana silnik ma jakieś rezerwy?
– Oceniam, że można liczyć jeszcze na jakieś dziesięć do dwudziestu kilometrów na godzinę.
Pesch wpatrywał się w Kaia.
– Kiedy pan dokładnie pozna wóz, pojedzie pan jeszcze prędzej.
– Niestety, do tego nie dojdzie – odparł uprzejmie Kai.
Pesch puścił to mimo uszu.
– Musimy koniecznie o tym pomówić. Teraz idę do dyrekcji wyścigów. Czy moglibyśmy się spotkać dziś wieczorem?
Kai zerknął na Lievena.
– To się da zrobić.
Hollstein zeskoczył z bariery i zawołał zaskoczony:
– Murphy do nas idzie!
Kai nastawił uszu. To nazwisko przez ostatnie dwa lata stało się sławne. Należało do jednego z najlepszych amerykańskich kierowców wyścigowych.
– To Murphy brał udział w wyścigu? – zapytał.
– Przecież właśnie on wygrał – zaśmiał się Hollstein.
Kai nie zwracał uwagi na nazwiska kierowców i teraz go zdziwiło, że obsada była tak bardzo międzynarodowa. Przyszło mu do głowy, że Murphy to zapewne ów kierowca, który stał razem z Maud Philby. Zaciekawiony rozejrzał się za nim i naraz zobaczył, że nadchodzi razem ze swą towarzyszką.
Rzucił szybkie spojrzenie Lievenowi.
W uprzejmych słowach Murphy podziękował Lievenowi za pomoc okazaną miss Philby podczas wypadku. Wóz, którym jechała, mówił, należy do niego, tym bardziej więc czuje się zobowiązany za odstawienie go do dobrego warsztatu.
Możliwość podtrzymania znajomości ucieszyła Lievena. Rozmowa o wypadku była jedynie pretekstem, ale ten pretekst był mu na rękę. Lieven zakładał, że Murphy robi to, czego chce Maud Philby. Jeśli nawet poznali się w nieszczególnych okolicznościach, teraz – inaczej na to patrząc – należało uznać, że znajomość utrwaliła się na tyle, ile uważał za stosowne. Przede wszystkim jednak czuł się zniewolony osobliwą elegancją Maud Philby i gotów był na każdy kompromis. Ta sfera jego życia nie była pozbawiona sukcesów, dlatego też doskonale wiedział, że nie należy przeceniać zobowiązań kobiety wobec jej partnera.
Kai nie podzielał zdania Lievena. Wedle niego to raczej Murphy’emu, a nie Maud Philby, zależało na wykorzystaniu okazji. Tym bardziej że Amerykanin ani razu nie wspomniał o wyścigu, a przecież temat ten wręcz prosił się o rozmowę.
Murphy opowiadał zabawne historyjki, jego dowcip chwilami stawał się niemal jowialny. Wciągał w rozmowę Hollsteina, a rzucane mimochodem słowa w połączeniu z uśmieszkami miss Philby miały tworzyć beztroski nastrój. Nie zmieniając tonu, odezwał się naraz do Kaia:
– Gratuluję, pańska jazda była wspaniałą improwizacją. Gdyby pan trenował, zapewne bym z panem przegrał. – Te uprzejme słowa rzucił z pewną nonszalancją, dając wyraźnie do zrozumienia, że są tylko zdawkowym komplementem, zwykłą galanterią, opinią, której nikt nie traktuje serio. Znów przywołał na usta uśmieszek, jakby chciał opowiedzieć kolejną anegdotę. – Pod koniec jechał pan niemal sto siedemdziesiąt kilometrów na godzinę... Spojrzał w drugą stronę, starając się okazać, że myśli teraz o czymś innym. Położył dłoń na ramieniu Hollsteina i dał do zrozumienia, że poza tą jedyną odpowiedzią nic go już nie interesuje. Kai jednak w lot pojął, że całe spotkanie Murphy zaaranżował jedynie w tym celu, by zadać owo pytanie. Teraz w napięciu oczekiwał odpowiedzi.
Nie krył rozczarowania, gdy Kai obojętnie odparł:
– Ma pan rację, silnik nie spisał się najlepiej. Amerykanin nie dawał za wygraną. Niby od niechcenia rzucił na pożegnanie:
– Będziemy teraz częściej widywać się na torze... Kai nie chciał kolejną wykrętną odpowiedzią sprawiać wrażenia, że ma coś do ukrycia. Po takim debiucie ocenił Murphy’ego jako dobrego, choć trochę niecierpliwego dyplomatę i chciał mu okazać, jak mało go to wszystko obchodzi. Wzruszył ramionami i rzekł:
– Bardzo możliwe.
Umyślnie powiedział aż tyle, choć dotychczas niczego nie postanowił.
Przy tym niby przypadkiem skierował wzrok w stronę Maud Philby i dostrzegł w jej oczach drwinę wywołaną chybionymi zabiegami Amerykanina. Wywnioskował, że choć rozumie Murphy’ego, który starał się przejrzeć nowego przeciwnika, nie popiera jednak takiego postępowania. Na myśl, że znajomość będzie miała ciąg dalszy, Kai odczuł podniecenie.
Maud Philby uznała natomiast, że nadarza się okazja do ekscytującego flirtu stwarzającego możliwość najprzeróżniejszych kombinacji. Nie byłaby Amerykanką, gdyby coś takiego przepuściła. Zbyt nęcąco rysowała się szansa uknucia misternej intrygi, w której jednocześnie mogła się czuć upragnioną nagrodą i działać na własny rachunek. Po takich partnerach można się było wiele spodziewać. Im bardziej sprawa wyglądała niejednoznacznie, tym szybciej dojrzewały decyzje miss Philby.
Lieven powziął już pewien plan. Zamierzał się taktownie wywiedzieć, co łączy Maud Philby z Murphym, by potem więzy te systematycznie i po przyjacielsku podkopywać, a w rozstrzygającej chwili znaleźć się na właściwym miejscu. Wiedział, jakie to ważne, by wytropić u płci pięknej chwilę słabości i ją wykorzystać. Każda, nawet najodporniejsza kobieta miewa dni, w których słabnie jej hart ducha i, bezbronna, ulega mężczyźnie, jeśli ten to dostrzeże (chwała Bogu rzadko dostrzega) i rozpocznie skuteczne oblężenie. W miłości był trochę jak maruder i nie miał żadnych złudzeń. Uważał, że naprawdę trudno tutaj podporządkować się zwykłym regułom i nacierać frontalnie; nie zawsze da się zadośćuczynić wymaganiom sumienia, w innych sytuacjach nawykłego do otwartego stawiania spraw.
Dziwaczny wielokąt, w którym każdy milcząco upatrywał czegoś dla siebie, utwierdzał tę znajomość o wiele bardziej niż zwyczajna, wzajemna sympatia. Niezmiernie ożywiona Maud Philby zaprosiła wszystkich na herbatę w któryś z nadchodzących dni.
Pesch czekał już na Kaia i Lievena. Zaproponował, by teraz, późnym popołudniem, jechać do Genui. Jeszcze przez kilka godzin będzie jasno, Lieven uznał zatem, że jadąc w szybkim tempie, pokonają większą część trasy, nim zapadnie zmrok.
W drodze rozmowa się nie kleiła. Kai rozsiadł się wygodnie i przespał kilka godzin. Od pewnego czasu czuł się zmęczony. Oświadczył, że najwspanialej śpi w samochodzie jadącym z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jeśli nawet sen nie jest twardy i głęboki, można to sobie z nawiązką powetować równoczesnym odczuwaniem skrajności – przebłyskami rozespanej świadomości, do której dociera ciemny, szumiący powiew szybkiej jazdy, i bezczasowym strumieniem snów, przy czym oba te światy się mieszają. Nudzącemu się Peschowi powiedział, że coś takiego da się określić jako włóczęgę przez chaos, po czym z czystym sumieniem zapadł w sen tak wyborny, że obudził się, dopiero gdy klaksony otrąbiły przybycie do Miramare.
Kolację jedli późnym wieczorem na tarasie. Z tyłu jarzyły się szerokie okna sali restauracyjnej, przed tarasem, głęboko w dole, widać było nieliczne liście wydobywane przez światło z ciemności ogrodów palmowych.
Via San Benedetto tonęła w bladym świetle; po lewej nad spowitym w noc miasteczkiem pochylała się, strzegąc go zazdrośnie, Statione Principe. Daleko z tyłu, zawieszony wysoko w ciemnościach, błyszczał jasnym światłem szyld hotelu Savoy.
Pesch zagłębił się w fotelu i zapytał Kaia:
– Jak się panu podoba nasz wóz?
– Bardzo.
– Jeszcze do końca pan go nie poznał. Na następnych wyścigach trzeba będzie wypróbować go bardziej gruntownie, pojechać ostrzej.
Kai skinął głową. Pesch milczał wyczekująco. Po chwili dalej sondował:
– Można by do tego czasu potrenować...
– Z pewnością; ręka Hollsteina zagoi się dużo wcześniej.
– Bawimy się w chowanego – wtrącił się Lieven. – Kai, dlaczego pan się wykręca? Przecież wiemy, o co chodzi.
– Ach tak – rzekł z uśmiechem Kai. – Chcielibyście, żebym pojechał w wyścigu o Puchar Mediolanu?
– Tak – odparł Pesch. – O tym chciałem z panem pomówić.
– To stało się zbyt prędko. Nie chciałbym jechać. Jestem tu dopiero kilka dni i bardzo możliwe, że niebawem wyjadę. Cztery tygodnie to dużo czasu. Biorąc pod uwagę powody, dla których przyjechałem, decyzja jest dla mnie zbyt trudna. Mam zobowiązania i właśnie dlatego muszę odmówić.
Pesch jednak kusił:
– Wyścig mediolański traktuję jedynie jako przygrywkę. Chodzi przede wszystkim – tu zrobił efektowną pauzę – o mistrzostwa Europy wjeździe górskiej, gdzie właśnie pan powinien pojechać.
– Mistrzostwa Europy na trasie Targa Florio. Cztery lata temu przejechał pan ten dystans. – Lieven pochylił się z przejęciem.
– Miałby pan wszystko do dyspozycji... – dodał wolno Pesch.
Nie było odpowiedzi.
Pesch dokończył:
– Sposób, czas trwania i terminy treningów zależą wyłącznie od pana.
Teraz czekał.
Kai zwlekał. Poznał już urok wyścigów automobilowych, wobec których inne dziedziny sportu wydają się wręcz dyletanckie. Dziś po południu znów zetknął się z tą atmosferą; uwielbiał chwilę, w której przeobrażał się w zawodnika i siadając za kierownicą wozu wyścigowego, całe swe doświadczenie, duszę i jestestwo kierował na osiągnięcie niedorzecznego celu – musiał być szybszy o kilka sekund niż inni ludzie w takich samych pojazdach. Istota rekordu polegała na negowaniu samego siebie; właśnie dzięki temu łatwiej i z całą bezwzględnością mógł wyzwolić w sobie nadzwyczajną wolę walki i wydestylować z niej żar oczekiwań tak wielkich, jakby szło o istnienie całego świata, kiedy w rzeczywistości oznaczało to zaledwie kilkumetrowe zwycięstwo nad podobnymi sobie, którzy nosili pikowane kamizelki i lubili pieczyste z rożna.
Kai umiał docenić propozycję. Wydawało mu się jednak, że jeszcze jej czegoś brak, że wobec zapału, z jakim tu przybył, jest dalece niewystarczająca. Coś buntowało się w nim i nie pozwalało jej przyjąć. Wstał.
– Nie, nie chcę, nie chciałbym teraz podejmować decyzji.
Pesch skinął głową.
– Jak pan uważa. Ale niech pan to przemyśli. Zostaję w San Remo jeszcze przez tydzień. Czekam na pana...
Kai zwrócił się do Lievena.
– Moglibyśmy wyjechać jutro wczesnym rankiem? Trochę boję się o Frute. Nie jest przyzwyczajona zostawać długo sama. A teraz chyba pójdziemy spać.
Przez chwilę jeszcze stał na balkonie i wyrzucał sobie, że nie zabrał suki. Była do niego bardzo przywiązana i na pewno tęskniła. Postanowił, że nazajutrz kupi jej funt polędwicy wołowej. Przepadała za nią.
Maud Philby miała swoje sposoby wymuszania haraczu, tak skuteczne, że dostawała go nawet wówczas, kiedy nie chciała. Danina była znacznie wygodniejsza niż narażanie się na wymianę ognia – tej zawsze lepiej unikać. Znała na wylot wszystkie pułapki oraz subtelności flirtu i w końcu zawsze odnosiła sukces. Gdyby było inaczej, uznałaby to za blef.
U Lievena taktykę ostrożnego wyczekiwania rozgryzła w jeden dzień. Lieven został odpowiednio sklasyfikowany i stracił w jej oczach, Kai natomiast zabiegom miss Philby przeciwstawił uprzejmy brak zainteresowania. Amerykanka nie natrafiała również na jego opór, toteż nigdy nie wiedziała, czy jej strzały są celne.
Zbyt długo mieszkała w Ameryce, aby była w pełni zdolna do cywilizowanego flirtu. Lubiła wprawdzie ten rodzaj szermierki i uprawiała go po mistrzowsku, ale tajemnica milczenia, jej przemożne oddziaływanie nie należały do repertuaru miss Philby.
Nie pojmowała, że Kai na nią nie reaguje, uznała to za bierny opór. Chociaż nie musiał jej przyświecać żaden cel, nabyła już dość europejskiej ogłady, aby brać w rachubę i taką możliwość – w zbyt małej jednak mierze, by w sprawach flirtu, tej na wskroś europejskiej sztuki, nie poddać się amerykańskiemu pomieszaniu spraw. To zaś nie pozwalało jej dostrzec we flircie czarownej, pełnej wdzięku, czasem doprawionej smutkiem (przecież we flircie wyrzekamy się spełnienia właśnie ze względu na melancholijną mądrość) konwersacji i kazało go traktować jak sport, w którym dopuszczalny jest wyłącznie happy end.
Pewnego dnia rankiem wszyscy spotkali się na korcie tenisowym. Maud Philby wpadła na szczególny pomysł – chciała grać o wschodzie słońca. Wyświadczono jej grzeczność, towarzystwo stawiło się punktualnie. O wczesnej godzinie piękną okolicę rozjaśniał fiołkowy brzask. Zaspani balownicy przykucnęli po kątach, ciemne karły w szarym półcieniu, krzewy i kamienie zaczarowane w figury znad niewidocznych jeszcze, choć głośno szumiących wód kołyszącego się morza. Wraz z pojawieniem się słońca nadleciał wiatr, o którym Maud Philby każdego ranka umiała powiedzieć coś trafnego. Wyjątkowo ładnie potrafiła okazywać zachwyt i było jej z tym do twarzy.
Zaczynało wiać zawsze o tej samej porze. Wiatr zdawał się przybywać nie wiadomo skąd, z wnętrza budzącej się do życia szarości, miękkiej jak pióra mew. Początkowo czuło się jakiś chłód na czole, który stopniowo narastał i przeobrażał się w wiatr. Z mglistych oparów wynurzało się ołowiane morze, rozdygotane, niespokojne. Dalej rozpościerało się niebo, które z wolna nabierało barw.
Maud Philby spoglądała przed siebie ze zmarszczonym czołem.
– Dwie rzeczy w życiu uważam za zbyt trudne, choć ambicja każe mi dopiąć swego: zobaczyć, jak porusza się godzinowa wskazówka zegara i jak przemyka blask jutrzenki na bezchmurnym niebie. Ani jedno, ani drugie dotychczas mi się nie udało, nie umiałam wpatrywać się wystarczająco długo i w skupieniu. Żyjemy w zabieganym stuleciu, Murphy...
Czerwień stawała się coraz intensywniejsza. Naraz wystrzeliło słońce, od razu wysoko na niebie, ogniste, gorejące. Morze zadrżało... oczywiście drugiego ranka Maud Philby chciała to zobaczyć... i przybrało barwę srebrzystego brokatu, piasek na kortach przemienił się w złoto, hotel zaś zaróżowił na podobieństwo brodzącego flaminga – takie to porównania wymyślała miss Philby, nim pierwszy raz uderzyła rakietą.
Innym pomysłem Amerykanki było śniadanie w plenerze. W małej hali klubowej podstawili głowy pod tryskające z prysznica jasne strugi wody, zestawili razem kilka giętych stolików i krzeseł, a po chwili pojawiły się talerze i dzbanki.
Maud Philby ogromnie się troszczyła, by każdy dostał, co lubi. Sama wzięła grzanki z masłem i rzeżuchę wodną. Lieven dostał duże kawałki arbuza doprawione pieprzem i musztardą ziołową, które bardzo sobie chwalił. Murphy zamówił czarną kawę, Kai zaś stwierdził, że z rana najlepiej smakuje papieros, trochę jak orzeszki ziemne z migdałami.
Maud Philby orzekła jednak, że samym papierosem nie da się żyć. To był jeden z jej największych przymiotów – podczas jedzenia wygłaszała wyłącznie komunały i starała się nie zadręczać otoczenia problemami duszy. Kai dostosował się do obowiązujących reguł i kazał sobie przynieść ananasa.
Służba hotelowa zabrała się do dzieła. Dwóch ludzi trzymało ananasa, trzeci przyniósł prasę do owoców i szklanki, a szef sali czynił swą powinność i w nienaganny sposób podawał sok – z lodem oraz słomkami do picia. Każdego ranka ten obrzęd dostarczał podobnych uciech.
W końcu rakiety tenisowe powędrowały do przechowalni i towarzystwo się rozeszło. Właśnie schodzili się pierwsi goście, co dla Maud Philby było przykre. Uważała, że przychodzą za wcześnie: wedle niej powinni byli się zjawić dopiero za dwie godziny.
O jedenastej nastąpiło kolejne spotkanie i wszyscy udali się na promenadę. Jak zwykle wygłaszano uszczypliwe uwagi, w tonie żartobliwym, doprawionym niekiedy złośliwością, co podobnym spacerom nadaje niepowtarzalny urok. Lieven wyróżniał się wręcz wizjonerskimi porównaniami i opisami fizjonomii przemierzających deptak Angielek.
Maud Philby gustowała w napojach orzeźwiających podawanych w wysokich szklanicach oraz w konwersacji, przy czym w spokojnej chwili wzniecała żar, tłumiła go łagodnie, podpalała lont i momentalnie, jednym słowem, gasiła.
I właśnie teraz, kiedy całe towarzystwo zasiadło w kawiarni, chroniąc się przed ostrym słońcem pod rozłożystym czerwonym parasolem, ze swadą opowiadała o rozbitym samochodzie, który właśnie wrócił z naprawy.
Rozumowała poprawnie. Murphy podejrzewał winę Lievena lub Kaia, zakładał, że jechali nieuważnie i z całą pewnością dałoby się uniknąć zderzenia z wozem, w którym za kierownicą zasiadała dama. Dlatego żywo wypytywał o przyczyny wypadku.
Nie doczekał się satysfakcji. Z drugiej strony również miss Philby mówiła z przejęciem o swojej niezręczności, przy czym mocno przesadzała, chcąc podkreślić przytomność umysłu Lievena.
Taki początek uznała za wielce obiecujący: Murphy rozgniewał się na dobre. Nie mówił nic, tylko kiwał głową, pozornie ze wszystkim się zgadzał, dając do zrozumienia, że są to sprawy oczywiste i przerabia się je na kursach dla kierowców. Ironizował, cedząc niedbale „tak, tak”, i nawet kiedy rozlał absynt, nie stracił promiennego wyrazu twarzy.
Zapadło wymowne milczenie. Lieven nie chciał replikować, bo wiodłoby to ku niepożądanej jednoznaczności, przyjął zatem zupełnie odmienną taktykę. Oświadczył nonszalancko, że miss Philby jest zbyt uprzejma. Sama zdecydowała o wszystkim, kiedy tak dzielnie poczynała sobie za kierownicą; sprawy potoczyły się tak, jak już opowiedziano, po czym – tu głos Lievena zabrzmiał przymilnie – możliwe było tylko miękkie zderzenie.
Z namaszczeniem zapalił papierosa. W takich chwilach nieważne czynności miewają pewien urok. Murphy dał spokój. Zwrócił się do Maud Philby:
– Ostatnio do dobrego tonu należy mieć niewielki dywan z Genui. Widziałem tam niezły isfahan. Może chciałaby go pani obejrzeć?
Zmiana tematu nie była po myśli miss Philby. Odparowała pośpiesznie, że chętnie pojedzie, zwłaszcza że kabriolet został już naprawiony. Chciałaby jechać nie tylko do Genui, lecz także do Mediolanu, obejrzeć wyścigi pucharowe.
Sytuacja zrobiła się interesująca. Maud Philby miała wrażenie, że dopięła swego. Było cudownie patrzeć, jak Murphy z nadętą miną zamawia absynt, a Lieven zaciąga się papierosem. Nie udało się jednak przełamać dyplomatycznej rezerwy. Wobec tego spróbowała z innej strony i zapytała Lievena, czy te wyścigi rzeczywiście są ważne.
– Nic szczególnego, to całkiem przeciętna impreza – odpowiedział wymijająco.
Murphy, spoglądając zza wysokich kieliszków, wtrącił:
– Ale warto się pokusić o wygraną.
– Oczywiście – zgodził się lakonicznie Lieven.
Murphy naciskał:
– Będziecie startowali?
– Jeszcze się nie zgłaszaliśmy – zbył pytanie Lieven.
– Nie wiecie, czy wasz kierowca będzie do tego czasu zdrów? O to chodzi?
– Zgadł pan – rzekł z przekąsem Lieven.
– Uważam, że jego rana była naprawdę poważna – ciągnął Murphy.
Istotnie.
– Szkoda. Zatem nie spotkamy się na torze.
– Ależ dlaczego nie? Może jednak tak! – Lieven rozzłościł się na Amerykanina. Utrzymywanie go w niepewności sprawiało mu radość.
Maud Philby przysłuchiwała się uważnie. Z uśmieszkiem, z góry przepraszając za naiwność, zwróciła się do Kaia:
– Przecież pan mógłby wskoczyć na miejsce poszkodowanego kierowcy?
Murphy zmierzył Kaia bystrym spojrzeniem. Nagle zrobił się przymilny.
– Bardzo przepraszam, nie wiedziałem o tym i nawet nie przyszło mi to na myśl. W przeciwnym wypadku nie byłoby już o czym mówić. – Patrzył na Kaia uprzejmie, ale i czujnie. – Jesteśmy zatem rywalami.
Pomimo tych prób nie uzyskał zadowalającej odpowiedzi, nie dowiedział się niczego o planach Kaia. Uważał, że Kai jest przeciwnikiem niebezpieczniejszym niż Hollstein, i na wszelki wypadek chciał w porę wiedzieć, co go czeka.
Lieven już od dawna budził w nim głęboką niechęć; Kaia jeszcze spodziewał się obłaskawić.
Nader przykra była dla niego chwiejność i kokieteria Maud Philby. Wówczas, na torze, przystał na zawarcie znajomości, ponieważ liczył, że dowie się czegoś o wyścigach i pociągnie za język przeciwnika; jakakolwiek myśl, że znajomość rozwinie się w takim tempie, była mu obca. Nie rozumiał Maud Philby i jej dwuznacznej roli w całej tej historii. Przecież właśnie dla niej nie powinna mieć żadnego znaczenia.
Jej jednakże wyraźnie się to podobało. Bez reszty pochłonęła ją rozmowa z Lievenem, z którym wymieniała szydercze żarciki na temat Sporting-Clubu i jego nowych członków.
Na asfalcie alei zatrzymała się limuzyna. Wysiadła z niej dama, w której Kai rozpoznał swą partnerkę od stołu gry z pierwszego wieczoru. Była sama i wolnym krokiem szła promenadą. Pochylenie głowy, ruchy jej ramion i całej postaci przypominały mu pewien znajomy obraz: rozmowę z Fiolą na tarasie kasyna podczas dansingu. Sądził, że ma do czynienia z tą samą kobietą.
Przeszła kilka kroków, odpowiedziała na czyjś ukłon, po czym przepadła w tłumie spacerowiczów. Kai zerknął w stronę Maud Philby i uśmiechnął się: nagle bardzo mu się spodobała. Przywołał Frute i pogłaskał ją po grzbiecie. Orkiestra zaczęła grać. Kai poczuł się dziwnie lekko. Podjął decyzję.
Muzyka uwodziła słodyczą skrzypiec, ich ckliwą kantyleną. Instrumenty dęte blaszane w nieregularnym rytmie przeciwstawnych synkop z czasem cichły, by po chwili dać się słyszeć na tle tematu.
Coś działo się z trąbką. Było ją wprawdzie słychać w wysokim rejestrze, kiedy jednak trębacz dobywał dźwięku silniejszego i głębszego, instrument chrypiał i tylko czasem odzywał się czysto. W końcu ów muzyk, grubas o czerwonych policzkach, też to zauważył. Potrząsnął głową, jak lekarz opukał i osłuchał instrument, zajrzał do środka, przedmuchał wentyle, jeszcze raz spróbował, mocniej potrząsnął głową, zaraz potem trąbką i w końcu zrezygnował z gry.
Oparł instrument na kolanach i śledził utwór w nutach. Widać było, że nie ma pojęcia, co z sobą zrobić. Jakiś czas wybijał takt nogą, po chwili jednak dał spokój i siedział bezczynny, rozglądając się bezmyślnie, podczas gdy inni grali: silny, dobrze odżywiony mężczyzna o dziecinnym, bezradnym uśmiechu, człowiek, którego złożony organizm, w tym skomplikowane zwoje mózgowe, nie mógł sobie poradzić z zatkaną trąbką.
Tak niekiedy objawia się tragiczna tajemnica ludzkiej egzystencji.
Przy rozstaniu Kai z całym spokojem zapytał Maud Philby:
– Pojedzie pani dziś ze mną na wycieczkę? Mam coś do załatwienia po drugiej stronie granicy. Będzie mi miło, jeśli się pani zgodzi.
Była zaskoczona, ale podejrzewała, że ma to związek z poprzednią rozmową. Spytała od razu:
– O której?
– Jeśli pani to odpowiada, możemy jechać o piątej.
– W porządku – zgodziła się i poprosiła Murphy’ego, by zabrał ją do restauracji.
– Murphy staje się figurą tragiczną – rzekł Lieven, kiedy tych dwoje odeszło.
– Dla mnie, na razie, raczej zabawną. – Kai aż gwizdnął z uciechy.
– Będzie jednak tragiczną. Tymczasem sroży się na nas obu, nie wie, którego ma zaatakować. Znam podobne sytuacje. Zazwyczaj fałszywie dobiera się cel ataku.
– Kto według pana byłby tym fałszywym celem?
Lieven zamyślił się i po chwili odpowiedział:
– Oczywiście, że pan!
Kai roześmiał się.
– Rozumuje pan jak starożytni Rzymianie. I ja, i pan bylibyśmy celami chybionymi.
– Nie rozumiem.
– Naprawdę obawiam się, że ma pan jakieś złudzenia. Nie zauważył pan, że w całej tej sprawie o nic nie chodzi?
– Od początku na to wyglądało – powiedział po namyśle Lieven.
– Zobaczy pan, idę o zakład. Ta Philby zupełnie nie jest zainteresowana.
– Jeśli chodzi o nas. Ale Murphy...
Drogi Lieven, jedyną szansą dla kogoś takiego jak Murphy jest to, że może posłużyć do zabijania nudy, gdy jednak trafi się coś lepszego, najpewniej zostanie odsunięty. To lepsze jednak szybko przemija, dzięki czemu Murphy znów wróci do łask. W ten sposób przetrzyma innych. Byłoby ogromnym błędem sądzić, że jeśli coś jest trwałe, musi być wartościowe. To oszustwo formułowane przez proroków postępu na użytek większości, która bywa niepokorna albo zagubiona. To, co wartościowe, jest zawsze w ruchu, przeciętność natomiast trwa w miejscu. Dlatego Murphy jest typem małżonka. Często zresztą posiadanie łączy się z gniewem, zwykle wówczas, gdy czujemy się odsuwani od tego, co uważamy za swoje.
– Po pańskich sądach znać spore doświadczenie.
– Nie miałem zamiaru osądzać, chciałbym się raczej włączyć.
Lieven, zaskoczony, zaniemówił. Kai z całym przekonaniem ciągnął dalej:
– Wchodzę w to już dziś po południu. Zdecydowałem, że zostanę tu dłużej. W tej sprawie niczego nie da się zrobić, ale właśnie dlatego postanowiłem zostać. Czasem, by uruchomić bieg wydarzeń, trzeba uderzyć z innej strony. W najbliższych dniach chciałbym odszukać Fiole: mam do niego kilka pytań.
Lieven nie do końca rozumiał sens decyzji Kaia, nie chciał też niczego więcej się dowiadywać. Postanowił trzymać się swej wypróbowanej taktyki wyczekiwania, zachowując przy tym większą czujność.
Maud Philby czekała na Kaia w hallu hotelowym. Wyruszyli niezwłocznie.
Popołudnie minęło przyjemnie, wczesny zmierzch na Lazurowym Wybrzeżu trudno porównać z czymkolwiek. Znad morza, które na horyzoncie połyskiwało czerwienią wina, niósł się krystaliczny podmuch. Do zatok nie docierały już jaskrawe promienie słońca, pogrążały się w cieniu, który je dzielił, odgradzał od siebie. Roślinność opadała ze wzniesień ku ulicom, ledwo powstrzymywały ją mury ogrodów i zdawało się, że pod swym zielonym, kwitnącym nienasyceniem pogrzebie cały świat.
Na wodzie kołysały się żagle łodzi rybackich w kolorze brązu bądź ochry. Często dobiegały z nich nawoływania, dźwięczne i przenikliwe niczym krzyki ptaków – wirująca gra dźwięków opadająca z wysokości błękitnego nieba.
– Popołudnie jest jak owoc pomarańczy – mówiła Maud Philby. – Nie wiadomo, co lepsze: podziwiać czy może obrać ze skórki i wgryźć się w miąższ.
Kai nie spodziewał się tak obrazowych porównań: był pochłonięty wymijaniem autokarów z wycieczkowiczami, które bez ostrzeżeń wypadały zza zakrętów, a za sprawą objaśniających przez tuby cicerone były jak wyspy objawienia. Chyląc czoło przed poetycznym nastrojem, jaki zagościł na sąsiednim fotelu auta, odpowiedział poniekąd twierdząco, ucinając jednak rozmowę:
– Jedno i drugie...
Sądził, że dzięki temu będzie pamiętał, by zatankować jeszcze przed granicą, i zyska trochę spokoju. Kiedy siedział za kierownicą, rzadko miewał ochotę na wymianę górnolotnych frazesów.
Następne pytanie miss Philby było znacznie bardziej na miejscu:
– Właściwie dokąd jedziemy?
Zrobił tajemniczą minę.
– Przekona się pani za pół godziny.
Wóz sunął przed siebie. Most i jakieś ruiny, dalej znów szosa, agawy, palmy, między nimi domy. Przez uliczki niósł się śpiew dziewcząt, całe rodziny gromadziły się na wieczorne rozmowy przed pootwieranymi drzwiami domów; ciemną czeluść za plecami ludzi cień barwił złotem i umbrą.
– Nie powie mi pan, dokąd jedziemy? – nie dawała za wygraną Maud Philby.
– Jesteśmy na miejscu.
Kai skręcił na podjazd hotelu Royal. Wręczył portierowi swą wizytówkę i poprosił o przekazanie jej doktorowi Peschowi. Sam został na dole.
Po chwili w towarzystwie boya hotelowego pojawił się Pesch. Kai przedstawił go miss Philby i rzekł:
– Rozstaliśmy się kilka dni temu, nie kończąc rozmowy.
Pesch skinął głową.
– Mówiłem, że będę na pana czekał.
Kai odwrócił się do Amerykanki.
– Doktor Pesch skonstruował wóz, którym jechałem w Monzie.
Pojęła i od razu zrobiła się czarująca. Kai zapytał:
– Kto dotychczas zgłosił się do wyścigu o Puchar Mediolanu?
Pesch wymienił nazwiska.
– Będzie to zatem dobry wyścig. Pan też się zgłosił?
– Nie. Chcemy, żeby startował tylko jeden nasz wóz. Zgłosimy go jednak, jeśli pan zgodzi się nim pojechać.
Jego upór miał w sobie coś sympatycznego. Kai niczego mu nie gwarantował, Pesch właściwie go nie znał. Wiedział jedynie od Lievena, że Kai kiedyś jeździł na wyścigach. Teraz po prostu realizował swój pomysł i był w tym konsekwentny. Należał do ludzi sukcesu, o czym nie rozstrzygały pomysły, lecz właśnie konsekwencja...
Maud Philby nachyliła się do Pescha.
– A kogo spośród zgłoszonych uważa pan za faworyta?
Pesch zastanowił się.
– Myślę, że Murphy’ego...
Rozpromieniona Amerykanka spojrzała na Kaia, którego jej zachowanie bawiło. Kiedy obserwował ją z bezpiecznego schronienia, jakim była dlań dawno powzięta decyzja, jej gorliwość śmieszyła go w dwójnasób. By nie psuć sobie zabawy, Kai odezwał się do Pescha dźwięcznym głosem, w którym brzmiało zdecydowanie:
– Przyjechałem tutaj powiedzieć panu, że poprowadzę ten wóz. Za tydzień chcę rozpocząć trening.
W drodze powrotnej Maud Philby milczała. Rozkoszowała się myślą, że niebawem przekaże wiadomość Murphy’emu. W życiu trafiają się naprawdę wspaniałe chwile.
Fioła odstawił srebrny puchar.
– Ten koktajl musi dojrzewać trzy tygodnie. Ostatnie trzy dni powinien stać w zamknięciu z lodem i dopiero wtedy można dodać przecedzonego soku cytrynowego. Jeszcze tylko nieco mokki i koniecznie kilka kropel angostury. – Brzegi szklanych kieliszków przetarł połówką cytryny i zanurzył w cukrowym pudrze, który natychmiast zamienił się w kryształki. Potem dodał sproszkowanego lodu, mocno potrząsnął pucharem i napełnił szkło zawartością. – Nie podaję słomek, za to jest cytryna. – Podsunął Kaiowi plasterki.
Do pomieszczenia wpadało przytłumione światło, nadając wnętrzu miękkość jedwabiu. Sofy dosunięto do okien; na niskich taboretach leżały pliki gazet.
– Dawno nie było tu prasy – zauważył Fioła.
– Po pierwszym wieczorze już więcej nie grałem – rzekł Kai, myśląc o rulecie.
– Kilka dni temu podniósł się krzyk. Człowiek z żółwiem poczuł się oszukany. Tak protestował, że aż ten jego amulet spadł na podłogę. Facet wyglądał groteskowo, kiedy żółw niepostrzeżenie i z dostojeństwem ruszył naprzód, a on wyrzekał, machając przy tym rękami jak wiatrak.
– Trudno dziś o wytworne maniery.
Kai patrzył przez okno. Dwie motorówki właśnie opuszczały port w Monako – niewielki, w kształcie prostokąta, trochę jak dla zabawek. Chciał się od Fioli dowiedzieć czegoś o nieznajomej z salonu gier i myślał, od czego by tu zacząć. Jakiś wstyd nie pozwalał mu zapytać wprost. Wpadł w zadumę i coraz głębiej się w niej pogrążał. Fioła wyrwał go z niej:
– Daleko odbiegł pan myślami.
Kai drgnął zaskoczony. Właśnie zamierzał sprecyzować pytanie i naraz stanęły mu przed oczami obrazy z przeszłości. Światło potęgowało nastrój, owa stonowana połyskliwa szarość, na której tle nawet odległe sprawy udawało się zrozumieć. Myślał o młodej Barbarze i o tym, jak pochylała się ku niemu w stajni, mając za sobą końskie boki i ciemność, a w oczach przebłyski budzącej się dopiero kobiecości. Obraz był niezwykle wyrazisty, Kai widział go wciąż równie ostro jak rozświetlone okno, krzesła, gazety i swego rozmówcę. Chwilami, choć nie bez oporów, obraz ten się rozmywał, zawsze jednak gotów był wrócić.
– Robi pan nadzwyczajne koktajle – odezwał się w zamyśleniu do Fioli. – Właśnie się zastanawiam, czy życie bez celu to nie za mało. Zapewne byłoby lepiej gdzieś osiąść, do czegoś się zabrać, wytyczyć sobie jakieś granice. Czegoś takiego chce się dopiero w pewnym wieku, może nawet takie jest prawo natury.
– Niewątpliwie. Ale nie sądzę, by to odpowiadało każdemu.
Gonimy bez tchu od jednej sprawy do drugiej, wirujemy jak kula niesiona wartkim nurtem ku kolejnej kipieli, żądni jedynie doznań zaspokajających nasze „ja”.
Nieraz mi się wydaje, że stoję na rozstajach: z jednej strony, jak dotychczas, mam do czynienia ze swoim ego, dla którego nadrzędnym celem jest coraz to głębsze przeżywanie samego siebie, często pełne zwątpienia, z drugiej zaś życie wsparte na trwałych podstawach i rozumie, ugruntowane i zakotwiczone, ożywiane mądrością i wolą.
Fioła wstał.
– To zdumiewające, ale mam wrażenie, że chce się pan żenić.
Kai milczał. Odpowiedział dopiero po chwili:
– Rzeczywiście, tego nie można wykluczyć. – Potrząsnął głową. – Właściwie chciałem z panem mówić o czymś całkiem innym.
– Dziś przyjmuje księżna Parmy – oznajmił Fioła. – W tym nastroju przyjęcie u niej dobrze panu zrobi. Chodźmy tam razem. Poza tym powinien pan wiedzieć: spokojną przystań zawsze chwalą ludzie, którzy akurat tkwią pośrodku oceanu. Gdyby ich jednak zatrzymać w porcie, z pewnością by tego nie znieśli.
Księżna Parmy była stara. Chodzenie sprawiało jej kłopot i najczęściej opierała się na solidnej lasce. Prowadziła dom otwarty, którego styl i wystrój wnętrz był bardzo niejednorodny. Kilka pokoi całkowicie wypełniały cenne kolekcje, lecz do nich księżna nigdy nie wchodziła.
Kai i Fioła zostali zaproszeni na festyn kostiumowy. Klub tego dnia był pusty. Portier ziewał, zasłaniając usta wyzłoconym rękawem, bezczynni krupierzy siedzieli dostojnie, sztywni i znudzeni niczym olimpijscy bogowie. Tylko przy jednym stole toczyła się gra z udziałem jakichś nieznanych gości, pozostałe stały opuszczone. Obowiązywało niepisane prawo nakazujące zjawiać się u księżnej punktualnie.
Kai rozpoczął przygotowania z dużym wyprzedzeniem. Umiał cieszyć się chwilą, gdy po wymyślnej kąpieli, odziany w gruby szlafrok frotte, wyciągał się na szezlongu lub w fotelu, palił lekkie papierosy Wirginia, piłował paznokcie i patrzył w okno. Pozwalał wtedy leniwie błądzić myślom, spokojnie oddawał się marzeniom, zagłębiał w lekturę gazet bądź książek, w których rozcinał zazwyczaj tylko pierwsze strony.
Potem następowało powolne, przedłużane z rozmysłem ubieranie się. Podczas wiązania krawatu nagle pojawiał się jakiś interesujący pomysł, wart przemyślenia. I naraz wzrok Kaia napotykał w lustrze odbicie wykrzywionej tajemniczym uśmieszkiem twarzy; zaskoczenie, że można się było tak dalece zapomnieć. Jeszcze trzeba uformować węzeł krawatu i zdjąć z włosów siatkę. Z dołu dobiegał dźwięk klaksonu. To był wóz Fioli.
W zamkniętym samochodzie Kai czuł się nieswojo. Był przyzwyczajony do pojazdów otwartych. Jeszcze dziwniejsze było dlań, że nie siedzi za kierownicą. Kabina wozu, jak mała, dziwna wysepka, przesuwała się z cichym buczeniem wzdłuż ogrodów i drzew morwowych. Zwietrzałe brązowe kolumny, rozmyty, nadgryziony zębem czasu herb o ledwo widocznej rzeźbie, wypadające z ciemności gałęzie drzew, aleje podtrzymujące niebo niczym kolumnada. A przed podjazdem bajkowe widowisko – oświetlone automobile, pochodnie, lampiony, rozkołysany, połyskujący złotem tłum gości, przemieszanie czerwieni i jasnych barw.
Księżna przyjmowała przyjaciół w niewielkim, nieco oddalonym pokoju. Nie wymagała, by się z nią witać, kto chciał, mógł zostać nierozpoznany, dopóki sam nie zdjął maski.
Większość pomieszczeń została przygotowana dla gości. W kilku pokojach było jednak ciemno.
– To są pokoje japońskie – mówił Fioła. – Do nich goście nie mają wstępu.
Gdy Kai i Fioła się pojawili, księżna była bardzo zmęczona.
– Od godziny co chwila wysłuchuję tego samego. To męczy. Chodźcie, proszę, ze mną, chciałabym trochę odpocząć.
Oparła się na ramieniu Fioli i poprowadziła obu do pokoi japońskich. Były duże, ściany przyozdobiono, zachowując umiar, nie przeładowano ich obrazami. Stało tu obok siebie kilka miękko wyściełanych mebli, na nich leżały poduszki. W powietrzu unosił się zapach mimozy.
Szerokie skrzydła okien niemal sięgały podłogi. Za nimi jak barwny obraz filmowy przesuwały się roziskrzone, gwarne sceny zabawy. Spoza ciemnej ściany parkowych drzew nadciągał korowód z pochodniami, które chwiały się to w górę, to w dół, i po chwili zniknął. Bezgłośnie, dalekie i wspaniałe, wzniosło się ponad wierzchołkami drzew słońce, zastygło wielkie, nieruchome i w zupełnej ciszy opadło, rozpryskując się mgławicą srebra i błękitu. Jednocześnie w nocne niebo strzelały świetlnymi smugami fajerwerki, smugi zamieniały się w języki ognia i skrzący się pył.
– W dzieciństwie często na takich przyjęciach siadaliśmy w ciemnym pokoju i choć kazano nam spać, przyciskaliśmy czoła do szyb, pełni obaw, że zostaniemy przyłapani – mówiła księżna. – Drżeliśmy z przejęcia, czekając na sztuczne ognie, wstrzymywaliśmy oddech na myśl o tych romantycznych wspaniałościach. Nauczyciel wyjaśnił mi później, że to przede wszystkim magnezja; znienawidziłam go, uciekłam od niego, nie chciałam wiedzieć, jak to się dzieje, że w ciągu minuty zapala się na niebie zorza polarna. Teraz mam siwe włosy, muszę podpierać się laską i opowiadam sentymentalne historyjki. Tak bywa, gdy nie starcza już sił na życie w wielkim stylu. Wciąż lubię fajerwerki i jak dawniej najbardziej je przeżywam, gdy stoję tu w ciemnym oknie. Wtedy mam uczucie, że zza takiego fajerwerku wystrzela jeszcze jeden; ten fajerwerk błyszczy dłużej i skłania do zadumy.
W łukowatym zwieńczeniu okien teraz znów widać było tylko gwiazdy. Wokół niosły się stłumione śmiechy kobiet. Twarze przesuwały się za szybą i znikały w parku. Świetliste lampiony jak wielkie motyle przycupnęły wśród liści.
Księżna podniosła się z miejsca i odezwała się z pewną obawą w głosie:
– Nie jest dobrze przebywać tutaj zbyt długo. Zaczyna się filozofować. A kiedy filozofia miesza się z sentymentami, rzadko wynika z tego coś sensownego. Chodźmy stąd.
Tłum postaci w maskach wtargnął na schody i rozsypał się po korytarzach. Balansując tacami, na których piętrzyły się piramidy naczyń z napojami orzeźwiającymi, służący prowadzili gości na pokoje. Na tarasie na postumentach ustawiono kilka bufetów z kryształową zastawą. Wyglądały jak ogromne stoły z lodu. Pośrodku z fontanny tryskała barwiona woda, rozsiewająca cierpki zapach. Z długich rynienek napełnionych lodem wystawały lśniące szyjki baterii butelek.
– Chodźmy do pawilonu – rzekł Fioła. – Tańczy się tam jak w paryskich barach.
Spoza drzew znów wystrzeliły zielone race. Fioła odprowadził je wzrokiem i ciągnął dalej:
– Teraz księżna znów jest w pokoju japońskim – jedynym, którego się nie oświetla. Stoi z twarzą przyciśniętą do szyby, jak w dzieciństwie, i wstrzymując oddech, daje upust skrywanym emocjom. Robi jej się lżej na sercu, opuszczają ją zmartwienia. To jej chwila i często mi się wydaje, że tylko po to urządza przyjęcia. Dzięki temu wraca...
– Może raczej odczuwa potrzebę przeżywania czegoś romantycznego – rzekł Kai.
Nie, wprawdzie tego potrzebuje, ale nie sądzę, by się to objawiało w ten sposób. Księżna ma za sobą wspaniałe życie. Nawet tutaj może pan spotkać mężczyzn, których kiedyś kochała. Więcej nawet, bywają tu mężczyźni, o których po prostu zapomniała. Księżna bowiem była tak łakoma życia, że kiedy oglądała się za innym, nie dostrzegała już poprzednika i o nim zapominała. Nigdy nie poznałem kobiety bardziej prostolinijnej. Cieszyła się nieposzlakowaną opinią, toteż zawsze właściwie oceniano jej starania wobec wyróżnianych przez nią ludzi. Człowiek, którego musiała poślubić jako szesnastolatka, został dzięki niej ministrem. Był przy tym bezspornym durniem. Ona zaś wiodła światowe życie, zatrzymując się na rozlicznych stacjach, i wielu znamienitych ludzi nigdy o niej nie zapomni. A teraz stoi w ciemnym oknie i znów przeżywa swą młodość, ludzką i dobrotliwą.
– Chciałbym o tym jeszcze pomówić, później, w klubie – odezwał się Kai. – W ostatnich tygodniach dużo o tych sprawach myślałem i teraz to wszystko wywołało jakiś kryzys. Nie wiem, co ważniejsze: kwestie zasadnicze czy obrzeża spraw, jakie są związki między tym, co wewnętrzne, i co na zewnątrz.
– Skoro tyle spraw pana dręczy, możemy się nie zrozumieć. Obstawałbym przy kwestiach zewnętrznych, peryferyjnych. Aż za dobrze wyuczyliśmy się gospodarki rabunkowej; po czymś takim trudno zamienić się w dobrego ogrodnika.
– Ale jedno i drugie może się stać nawykiem – zauważył Kai.
– Ogrodnictwo zapewne tak. Ono nawet wymaga przyzwyczajenia. Poza tym jednak przyzwyczajenia budzą sprzeciw. Lubimy tempo, ono przesądza o wszystkim. Ale chyba nie podziela pan zdania teoretyków sztuki miłosnej, wedle których tempo zawsze sprawia, że miłość jest powierzchowna.
Kai przesunął się, jakby chciał się zasłonić.
– Ja się z nim nie godzę – ciągnął Fioła. – Dlatego nie widzę problemu tam, gdzie pan go dostrzega. Sprzeczność uważam za pozorną. Nasze życie wewnętrzne jest takie samo jak życie człowieka, który kocha tylko jedną kobietę (żal mi takich kobiet) i inne sprawy tego świata uznaje za błahe. Nasza psychika już się do takiego życia dostroiła, wytrenowaliśmy umiejętność przeżywania: odpowiednie filtry nie przepuszczają niczego, co podsuwa egocentryzm. Różni nas jedynie tempo. Ci odmienni od nas są powolni, ociężali, poprzestają na małym, my działamy prędzej, z rozmachem, i osiągamy dużo. Cenimy rozmach tak samo jak oni spokój i dzięki temu każdy ma, co dla niego niezbędne. Różnica polega jedynie na intensywności, nie zaś istocie spraw. Dlaczego mamy się ograniczać i nie wybiegać dalej? A może pan też chciałby się podporządkować zasadom, które wyznaje większość? Kai zwlekał z odpowiedzią. W końcu rzekł:
– Waham się. Stale nachodzą mnie wspomnienia i nie wiem, co z nimi począć. Ale nie chcę ich od siebie odsuwać. Od pewnego czasu jestem na Lazurowym Wybrzeżu, wystarczająco długo jak na tutejszy krajobraz o nużącej, szablonowej urodzie. Dlatego nie jadę dalej? Brak mi odwagi, mam wrażenie, że coś mi umyka. Ale nie wiem co.
Fioła, który już wstał, roześmiał się głośno.
– Pańskie problemy są okropne! Z całą pewnością stoi za tym kobieta! Co za absurdalne pomysły!
Kai także się roześmiał.
– Nie ma żadnej kobiety, w każdym razie nie jest tak, jak pan sądzi. Najlepszy dowód, że mam ochotę wypytać pana o damę, której nie znam.
– To może dowodzić również czegoś wręcz przeciwnego. Kai nie umiał znaleźć odpowiednich słów i schylił się po kwiat. Był to narcyz. Fioła miał po trosze rację. Jego niepokoje wiązały się z obrazem młodej Barbary. Była wprawdzie postacią odległą, równocześnie jednak czymś stałym w życiu Kaia. Pod żadnym pozorem nie wolno mu było dopuścić, by stała się jedynie epizodem. Gdyby się na nią zdecydował, byłoby to rozstrzygnięcie trwałe i coś takiego także wchodziło w rachubę. Życie z Barbarą oznaczałoby spokój, byłoby wartością niepowtarzalną i nie do podważenia, aż dziwne jak bardzo...
– Prowadzimy iście niemiecką dysputę. – Fioła chwycił Kaia pod ramię.
– I całkowicie bezużyteczną – westchnął Kai.
Zawinił pokój japoński. Pocieszające jedynie, że jeśli kogoś tak dręczą marzenia o życiu osiadłym, nigdy nie zapuści korzeni. Tych ludzi przede wszystkim pociąga przygoda.
Wśród starych dębów stał pawilon urządzony specjalnie do zabaw tanecznych. Zamiast podłogi była w nim bardzo gruba, szklana płyta. Pod nią umieszczono sznury żarówek i reflektory rzucające matowe światło o zmieniających się płynnie kolorach. Poza tym w pomieszczeniu nie było żadnego oświetlenia.
Twarze tańczących ginęły w mroku, gdyż światło spod podłogi nie sięgało tak wysoko. Czasem tylko dały się zauważyć czyjeś loki, czoło, jakieś ucho. Jedynie nogi otaczała jasność, żyły one własnym, iluminowanym życiem; szczupłe łydki i zgrabne kolana rytmicznie podrygiwały. Pomiędzy nimi przemykał Pierrot w jedwabiach – aksamitna plątanina pomponów w ledwie sączącym się świetle obok skąpanych w promieniach reflektorów długich, szczupłych nóg i bioder opiętych błyszczącą materią.
Kai nie zabawił tu długo. W tym stanie ducha nie mógł ścierpieć podszytych erotyzmem akrobacji, czuł do nich głęboką odrazę, tym bardziej że działo się to przy muzyce. Wyszedł na zewnątrz i spacerował samotnie wzdłuż ścieżki wiodącej do altany. Znalazł miejsce, z którego widać było taras, zatrzymał się i, niewidzialny w ciemności, ściągnął maskę; stał tak zupełnie spokojny, rozluźniony.
W bocznej alejce słychać było czyjeś kroki, tak lekkie, że z pewnością należały do kobiety. Kai dojrzał zarys zbliżającej się postaci. Przechodząc obok, kobieta otarła się o niego i wystraszyła się. Nie przypuszczała, że ktoś może stać na drodze. Kai przeprosił ją i wytłumaczył, że uciekł z pawilonu w poszukiwaniu spokoju.
– Sądziłem, że pani przejdzie i mnie nie zauważy.
Dlatego uznałem, że będzie najprościej, jeśli się nie odezwę – dodał i zamilkł na chwilę. – Mamy stąd ładny widok na zastawione stoły – zauważył.
– Lecz raczej platoniczny. Czy oglądanie bufetu ma jakikolwiek sens?
– Jeśli nie jest się głodnym, to tak. Ale przecież w każdej chwili można zmienić zapatrywania.
– To dość praktyczne, nie każdy jednak tak potrafi.
Kai roześmiał się.
– Zdaje sobie pani sprawę, o jakich głupstwach mówimy? Roztrząsanie każdej błahostki, przypisywanie jej jakiegoś znaczenia wymaga sporego wysiłku. Poza tym bywa nudne. Lepiej przygotować sobie pewien zasób nie zużytych powiedzonek i korzystać z nich w miarę potrzeby. To taki rodzaj drobnej monety, niezastąpionej w mało ważnych sytuacjach.
– A kiedy powaga chwili wymaga czegoś innego, trzeba się posłużyć amunicją prawdziwych przekonań?
Kai spoważniał. Miał do czynienia z grą żartów i przekomarzań. Gdyby ją podjął, skończyłoby się na beztroskiej paplaninie. Nie mógł dać się tak zwyczajnie odprawić, z drugiej jednak strony drążenie rozterek ducha i wszelkie próby brylowania wokół kwestii zasadniczych byłyby czymś z gruntu fałszywym. O wiele skuteczniejsze i bardziej na miejscu powinny być wykwintnie opakowane banały.
Zawiesił maskę na przegubie i spokojnie powiedział:
– Słowa, słowa. Raz mówi się to, innym razem co innego. Ważne, na co akurat mamy ochotę. Po co zaraz amunicja?! Nie jesteśmy wcale bohaterami. Upodobanie do militariów jest czymś typowo kobiecym. Niestety, cały świat zdaje się je teraz podzielać. Nawet adwokaci chcieliby czasem uchodzić za rycerzy serca. Przerażająca ambicja.
– Jeśli ją pan odrzuci, co pozostanie?
Kai postanowił dowiedzieć się czegoś więcej i ostrożnie ciągnął dalej:
– Po co zaraz odrzucać?! Wystarczy ją powściągnąć. Wszelkie porywy traktować tak, jak na to zasługują, nie czynić z nich norm. Zycie nie przysparza wielu radości.
Ileż zawdzięczamy konfliktom. A konflikty związane z kobietami należą do najczęstszych i najdawniejszych, są najbardziej pierwotne. Czy można nie dostrzegać, że wszystkie są jedynie życiowymi wariacjami?
– Ale jak znieść, gdy pojawia się zbyt wiele tematów wariacji? Jak odróżnić te w dobrym guście od kiepskich...
– Jedne i drugie są nie do zniesienia; na razie jednak zbytnio się nie narzucają.
– Za to bardziej męczą.
– Raczej śmieszą.
– Wyglądają na zwykłe filisterstwo.
Spojrzeli po sobie. Oboje myśleli o tym samym. Kai odezwał się pierwszy:
– Jeśli będziemy ciągnąć tę rozmowę, stracimy wieczór i wszystkie uciechy. Poza tym trochę nierozważnie weszliśmy w zarośla i oto zwyczajnie siedzimy w krzakach. Powinniśmy się posilić. Zobaczmy, co przygotowano do jedzenia.
Ruszyli ku pawilonowi i wszczęli wartką rozmowę, która okazała się zabawna; Kai tym razem czuł, że panuje nad sytuacją, chwytał wszystkie aluzje, celnie ripostował i nie potrzebował żadnych dodatkowych objaśnień. Dziwne, ale oboje nabrali do siebie większego zaufania, niż gdyby się znali od dawna. Było im z sobą dobrze, poddali się nastrojowi chwili bez obaw, że coś im grozi.
Skrzyły się błyskotliwe powiedzonka, jedno celne spostrzeżenie goniło drugie, często zapędzali się w boczne uliczki – rozmowa pulsowała w coraz żywszym rytmie.
Z ciemności wyłonił się pawilon. Dobiegające zeń dźwięki były przytłumione, jakby wydobywały się z zatopionego miasta. Opadające kaskadą arpedżia, na ich tle świergoczące pizzicata i melodia skrzypiec.
– Zatańczy pani? – zapytał Kai.
– Nie teraz. Wolę patrzyć.
Skręcili do wejścia. Z mroku, spomiędzy tańczących, wyłonił się Fioła.
– Popełniacie grzech pychy. Jak można stać tak obojętnie?
– Obojętnie?
Fioła wyciągnął ręce w stronę Kaia.
– Postępuje pan dziś, jakby stosował się do zaleceń Sokratesa. Proszę mi tego oszczędzić. Może przyniosę coś do picia?
Wrócił z butelkami i ciasteczkami, przysunął kilka niskich krzeseł, poustawiał je i napełnił kieliszki. Zwrócił się do Kaia:
– Zawsze przed zebraniami towarzyskimi i wszelkimi zabawami powinien pan przeczytać kilka stron czegoś mocnego. Pomoże to panu skutecznie pozbyć się niepotrzebnych myśli.
Nieznajoma odstawiła kieliszek.
– To przerażające, jak wiele mądrości dziś się trwoni. Wciąż słucham pouczeń na temat sztuki życia. Widocznie musi być ona niezwykle krucha, skoro wymaga takiego wsparcia i ciągłego potwierdzania.
Fioła westchnął.
– Prawie pani zgadła. Jest jeszcze gorzej: coś takiego w ogóle nie istnieje. To jedynie konstrukcja pomocnicza. Rodzaj urojonego banku, na który z ochotą wystawia się weksle. Do przyjęcia tylko wówczas, kiedy się tyle o tym mówi.
Pożegnał się. Zaraz potem na chwilę ucichła orkiestra. Kai, którego zaskoczyła przerwa, powiedział coś, czego właściwie nie chciał mówić:
– Zdaje się, że skądś panią znam.
Poruszyła się, wyraźnie zaniepokojona.
– Nieważne, chyba mi się zdawało. To tylko takie wrażenie, nie wiem, skąd się wzięło.
Kobieta wstała.
– Możliwe, że gdzieś się widzieliśmy. Na tym skrawku wybrzeża nietrudno o przypadkowe spotkanie. Na pewno nie pogniewam się za to na pana.
Kai roześmiał się i poszedł za nią. Nie chciał i nie potrafił jej zostawić. Weszli do domu, przemierzyli obszerny hall. W jednym z bocznych pomieszczeń ustawiono stoły do gry. Miejsca przy nich były zajęte.
Szczupły, dość młody Pierrot zerknął znad stołu, podniósł się natychmiast i podszedł do nieznajomej.
– Jest pani nareszcie. Już się martwiłem.
– Jak pan widzi, całkiem niepotrzebnie.
Dama nie zatrzymała się, zrobiła jeszcze kilka kroków i przeszła obok młodego człowieka, traktując go jak obraz. Nie było w jej zachowaniu nic obraźliwego, starała się wręcz okazywać serdeczność, przez co jej wyniosłość jeszcze bardziej rzucała się w oczy. Zafascynowała Kaia, który po raz pierwszy zobaczył, jak poczucie wyższości może się ocierać o dobroć.
– Chce pan zagrać?
– Tak, ale niedługo.
Poszukali miejsca i usiedli. Kai stanął za nią. Przypomniał sobie pierwszy wieczór w Monte Carlo. Uśmiechnął się: gdzie miał oczy! Siedząca teraz przed nim kobieta podsunęła mu wówczas żetony.
Poprosiła o radę w jakiejś kombinacji. Kai pochylił się i położył na stole jej stawki. Grali tak jakiś czas. W końcu dali spokój i wyszli.
– Jak miło spacerować.
Szli skrajem klombu, na którym rosły narcyzy. Po stawie sunęła łódka oświetlona lampionami. Zza drzew eukaliptusowych wyzierał księżyc.
– I znów jedna z roztropnych wskazówek życiowych. Wiadomo, że w chwilach duchowego rozdarcia skupienie uwagi na zewnętrznej stronie tego świata pomaga bardziej niż czyjaś pociecha i zrozumienie. Kiedy ogarnia nas rozpacz i ubieramy się w stroje, które lubimy, wszystko znów wydaje się proste. Ale jeśli otwieramy swą duszę, jest nam ciężko, widzimy, jak wolno puszczają okowy.
Kobieta nie odpowiedziała. Kai też milczał. Znów zbliżyli się do tarasu. Dama podała mu rękę. Kai nie ruszał się, czekał, aż jego towarzyszka zniknie w oddali.
Nie stało się nic, co mogłoby zburzyć jego spokój: spotkanie, trochę słów, mało znacząca rozmowa. Mimo to czuł jakąś przemianę, niewielką wprawdzie, lecz przeciwstawić się jej byłoby mu równie trudno jak oprzeć się tej kobiecie. Zastanawiał się, jak to ująć; zbyt mało jednak się zdarzyło, by pokusić się o jakieś podsumowanie. W końcu uznał to za miłe przeżycie mające coś wspólnego z wierszami Matthiasa Claudiusa.
Ten stan ducha nie trwał długo. Niebawem zastąpiły go pragnienia. Spenetrował dom. Kobiety już nie było. Tłumaczył sobie, że nie powinien jej szukać. Wiedział jednak, że gdyby ją znalazł, bardzo by się ucieszył. Dlatego uderzył do Pierrota, ten jednak, uniósłszy głowę znad stołu gry, zmierzył Kaia przeciągłym, taksującym spojrzeniem. Rozzłościło go to; usiadł przy tej samej rulecie i zagrał. Kiedy po chwili znów poczuł na sobie badawcze spojrzenie tamtego, pochwycił je i gniewnym wzrokiem zmierzył z wolna całą postać Pierrota – od stóp po jedwabne guzy szpiczastej czapy. Pierrot mocno zacisnął zęby. Kai stracił chęć do gry i poszedł szukać Fioli.
Znalazł go koło pawilonu. Przez chwilę rozmawiali o niczym, aż w końcu Kai zapytał go, kim była nieznajoma. Fioła osłupiał.
– To pan tego nie wie?
– Nie.
– W takim razie można panu pozazdrościć czarownego tete-a-tete.
Kai uniósł głowę.
– Czemuż to?
– To najtrudniejsza, najbardziej kapryśna i zarazem najmniej wierna kobieta sezonu.
Kai czekał.
Fioła zaśmiał się.
– Lilian Dunquerke. Kocha wicehrabiego de Courbisson.
Na jasnej nawierzchni toru wyścigowego w Monzie trwały treningi. Już od wczesnego ranka dolatywał stamtąd huk motorów. W parku królów Italii coraz to rozlegał się grzmot, który po chwili zlewał się w oddali z jednostajnym, wytężonym rykiem, aż z czasem przybliżał się niczym łoskot pędzącej nawałnicy.
– Przepyszny koncert – cieszył się Lieven, przekraczając z Kaiem bramę prowadzącą do stanowisk technicznych.
Jasne powietrze lekko drżało. Poranne słońce padało na trybuny. Lieven patrzył właśnie w tamtą stronę.
– Niech pan spojrzy, jak dziwnie słońce układa się na drewnianym belkowaniu; kiedy z tyłu jest cień, trybuny wyglądają po trosze jak monstrualny szkielet. Nie wiem dlaczego, ale nie lubię pustych trybun. Mogą zepsuć humor. Szczególnie gdy przypisujemy im natrętną i zarazem zbyteczną symbolikę. Jest pan przesądny?
– Czasami.
– Więc niech pan dziś zachowa rozsądek. Proszę zająć się tylko tym, co niezbędne.
Przed garaże zajechał samochód. Za kierownicą siedział Hollstein, który już z daleka krzyczał:
– To wspaniałe! Od rana sam na sam z takim wozem! Nie wytrzymałem i zrobiłem już dwa okrążenia. Sądzę, że Murphy okropnie się z tego powodu wścieka. Jest tutaj od godziny.
Kai patrzył na słońce i cieszył się, że zaraz rozpocznie trening. Czuł głęboką potrzebę, by przez najbliższe dni zajmować się wyłącznie jazdą, potem padać ze zmęczenia i spać. O niczym nie chciał myśleć, spodziewał się, że problemy, które go nurtują, rozwiążą się same. Wiedział, że spokojne przeczekanie bywa niekiedy najlepszym sposobem na podjęcie właściwej decyzji; przekonał się o tym już nie raz. Tydzień treningów w Monzie przyszedł w samą porę. Codzienny wysiłek działał jak sen – Kai pogrążał się w nim pełen ufności, wierzył, że kiedy się zbudzi, świat będzie całkiem inny. Czuł się wspaniale, trenując do upadłego, robiąc coś, co angażowało wyłącznie wzrok i ręce.
Gang silników działał jak podniecająca muzyka. Niewidoczne wozy wyścigowe słychać było z oddali i tylko co jakiś czas rozlegał się gwizd pojazdu przelatującego obok niczym żelazny pocisk na ogumionych kołach.
– Ile zgłoszeń dotychczas wpłynęło?
– W naszej klasie dwanaście.
Zza zakrętu wystrzelił czerwony bolid i zatrzymał się. Spod białej czapki wyzierały czujne szparki przymrużonych oczu i zaciśnięte usta kierowcy.
– Czy to może...? – Kai spojrzał pytająco na Hollsteina.
Ten odparł z uśmiechem:
– Murphy.
Kai teraz w dwójnasób smakował ożywczą świeżość poranka. Miał przed sobą jasny, jednoznaczny cel, jakże wyraźny wobec powikłanej, mgliście rysującej się przyszłości. Wszystko było nieważne oprócz stojącego przed nim zadania – może niespecjalnie poważnego, niezmiernie jednak podniecającego.
Mężczyzna w czerwonym wozie wyścigowym nie obchodził go jako człowiek; nie miało też znaczenia, że źle ocenił sytuację (ocenie tej zresztą skwapliwie dostarczano pożywki) i nie wahając się, wywołał przykre starcie, co świadczyło, że myślenie nie jest jego mocną stroną.
Był jednak jeszcze jeden, zupełnie inny powód, dla którego umysł Kaia nagle nabrał lotności. Była nim tkwiąca w każdym, nawet najbardziej wyrafinowanym intelektualnie człowieku wola walki, próby sił, ów pierwotny instynkt, który w tajemniczy sposób każe odrzucić godność i rozwagę, zapomnieć o potrzebach ducha, o całym nalocie kulturowym – przemożna chęć, by twardo rzucić przeciwnikowi w oczy: Chodź, spróbuj, ale miej się na baczności!
To, czego Kai dotychczas nie traktował poważnie, stało się nagle rzeczywistością: był gotów walczyć z Murphym; przez najbliższy tydzień nic na tym świecie nie miało być dlań ważniejsze od ryczącej maszyny i toru wyścigowego, na którym za wszelką cenę musiał być szybszy niż inni.
– Zaraz zaczynamy. – Kai wkładał kombinezon. – Czy wóz jest po przeglądzie?
– Wszystko powinno być w porządku.
– Dobrze. Zrobię dziesięć okrążeń. Kiedy wystawi pan w bok prawą rękę, pojadę szybciej, jeśli ją pan podniesie do góry, spróbuję jeszcze przyspieszyć. Kiedy zobaczę, że wyciąga pan w bok lewą rękę, zmniejszę prędkość, jeśli zobaczę ją nad pańską głową, pojadę jeszcze wolniej.
Wóz przemierzył dziesięciokilometrową trasę i znowu się ukazał. Lieven uniósł wysoko prawe ramię i Kai skoncentrował uwagę na pedale gazu. Z maksymalnie wyśrubowaną prędkością dość ryzykownie wziął zakręt. Po dziesięciu okrążeniach zatrzymał się. Pulsująca krew rozsadzała mu żyły, jazda pochłonęła go bez reszty. Zupełnie zapomniał o wcześniejszych niepokojach i zwątpieniu.
– Teraz ćwiczymy start!
Wóz poderwał się z rykiem, zdławiony, wyhamowany stawał dęba, znów się rozpędzał – raz, dziesięć razy, pięćdziesiąt, aż Kaiowi udało się osiągnąć pożądane przyspieszenie startowe.
Zbliżało się południe. Kai wysiadł z samochodu.
– Wystarczy. Koniecznie muszę coś zjeść. Pierwszego dnia apetyt zawsze jest największy. Czeka nas wspaniały lunch.
Umył się, po czym wraz z Lievenem i Hollsteinem udali się w stronę pawilonu restauracyjnego.
– Kai, widzi pan kanarkowożółty kabriolet? – Lieven ożywił się. – Nieczęsto spotyka się takie między Mediolanem a Niceą.
Maud Philby z Murphym już tutaj byli. Amerykanka wołała do nadchodzącej trójki:
– Zabieram was na lunch do Mediolanu!
Z rozkoszą obserwowała, z jakim chłodem witają się Murphy i Lieven. Murphy natychmiast odwrócił się do niej i rzekł:
– Wybaczcie, ale chciałbym zostać na torze.
– Ja też chciałbym po południu jeszcze pojeździć – odezwał się Kai.
Maud Philby patrzyła na nich dobrodusznie.
– Widzę, że bardzo poważnie traktujecie wyścigi.
– Istotnie.
Lieven postanowił zmienić temat. Ostrożnie zaproponował:
– Możemy wszyscy po prostu zjeść tutaj. Będzie skromniej, za to bardziej praktycznie.
– Dobry pomysł. – Maud Philby uśmiechnęła się do Kaia. – W samochodzie mam nawet dla pana ananasa. Możemy go zjeść na deser.
Dla Murphy’ego była to kropla przepełniająca kielich goryczy. Zrobił się ponury niczym wieczór listopadowy i niemal całkiem wyłączył się z rozmowy. Początkowo ostentacyjnie wzgardził ananasem. Ale kiedy spostrzegł uśmieszek na ustach miss Philby, sam, nie kryjąc przy tym pogardy, bez słowa pochłonął prawie cały owoc. Kiepski nastrój nie opuścił go, nawet gdy zobaczył zdumienie w oczach Lievena, który tego wszystkiego nie mógł pojąć. Na dodatek Maud Philby przymilnie dopraszała się papierosa.
Murphy popełniał błąd, starając się dociec powodów kokieterii miss Philby. Rozumiał jej sztuczki, nie na tyle jednak, by się zorientować, do czego zmierza. Tym bardziej że ona też najczęściej nie miała o tym pojęcia.
Mógłby położyć kres jej czarującym intrygom, gdyby zajął się swoimi sprawami i pozostał obojętny wobec tych niegodnych knowań. Tymczasem reagował dokładnie na odwrót: szedł na całość, od razu chciał zgarnąć całą pulę. Taka taktyka może skutkować w typowym, nieskomplikowanym układzie towarzyskim; w stosunkach intelektualnie bardziej wyrafinowanych, tracących dekadencją, należy postępować zgoła inaczej. Gra w otwarte karty nie wchodzi tu w rachubę, sprzyja cudzym oszustwom i własnej klęsce.
Murphy chciał wygrać wyścig i odnieść triumf nad Kaiem. Na razie jego ambicja pogrążała go w oczach miss Philby, wręcz wystawiała na cios. Czuł to, lecz tym niecierpliwiej czekał na zwycięstwo, po którym spodziewał się korzystnego zwrotu.
Szybko wstał od stołu, choć nie było dlań miłe zostawiać Kaia i Lievena z Maud Philby. Wkrótce od strony toru dobiegł warkot jego wozu.
Maud Philby miała teraz swoją chwilę. Dotychczas w powabnej intrydze brakowało jej trochę konsekwencji; swe posunięcia wykonywała jedynie podczas przypadkowych spotkań. Teraz jednak grunt był dość dobrze przygotowany i należało unikać nieporozumień. Kluczyła zatem rozważnie: uznała, że to właściwa pora, by jeszcze raz szczegółowo ocenić układ sił. Czyniła to z wielką pasją.
Zaczęła niewinnie od rozmowy o wyścigach z zamiarem wygłoszenia kilku zgrabnych pochwał pod adresem Murphy’ego.
Nie udało jej się jednak wciągnąć Kaia w ogień dyskusji. Natychmiast ją osadził:
– Jestem głęboko przekonany, że Murphy wygra ten wyścig.
Zmierzyła go wzrokiem, próbując się dopatrzyć ironii. Kai pozbawił ją jednak tej przyjemności, dorzucił natomiast szereg informacji technicznych; rozmowa przestała się kleić.
Zupełnie nie wiedziała, czego jeszcze mogłaby się uczepić. Pewną, słabą zresztą, pociechą było dla niej, że Kai z Hollsteinem po chwili też udali się na tor. Postanowiła więc, że wieczorem zje kolację z Murphym.
Ostatecznie na placu boju pozostał tylko Lieven, zachwycony, że po raz pierwszy zbiera owoce swej polityki wyczekiwania. Było mnóstwo powodów, dla których Maud Philby zachowywała się czarująco, żaden z nich nie miał jednak nic wspólnego z Lievenem. Ten zaś wielkodusznie zrezygnował z dogłębnej analizy i cieszył się tym, czym go raczono. Co jakiś czas nasłuchiwał odgłosów z toru. Zaraz jednak wracał do pogawędki, wytwornej i błyskotliwej, którą prowadził w błogim przeświadczeniu, że jego rywale przez najbliższy tydzień będą dostatecznie zajęci.
Maud Philby zjawiała się teraz rzadziej. Sytuacja dojrzewała, ona zaś wolała niczego nie psuć i jeśli już przychodziła, to tylko na chwilę. W stosunku Murphy’ego do dwójki znajomych w ciągu kilku następnych dni zaszła jakaś zmiana. Zrobił się zaskakująco miły. Raz niespodziewanie włączył się do pogawędki.
– Chce podsłuchać to i owo – ocenił Hollstein.
– Niczego się nie dowie...
Kai spędzał każdy dzień na torze. Tutaj wszystko było jak naprężona cięciwa, łatwo dostrzegalne, proste. Wyciąga się rękę, sięga w określone miejsce i dalej reszta zależy od tego, czy dłoń zacisnęła się wystarczająco mocno. Pędzi się z wyjącym silnikiem. Trzeba go przemyślnie poskromić i zmusić do jak najlepszych wyników. Jest to jednoznaczne, rzetelne zadanie, wymagające siły. Nie ma mowy o pogrążaniu się w niepewność śliskich jak ryby uczuć. Można rzucić na szalę całą ambicję bez obawy, że się pobłądzi.
Z dnia na dzień czuło się coraz większe napięcie. Przeciwnicy obserwowali się nawzajem i próbowali na wszelkie sposoby dowiedzieć się, z jaką prędkością jeździ konkurencja. Spotykało się ludzi, którzy nie mieli nic do roboty i po prostu snuli się wokół toru ze stoperem w kieszeni.
Kai wyczekiwał południowej sjesty, żeby w końcu spróbować jazdy na pełnych obrotach na dłuższej części toru. W tym czasie nie było nikogo, kto mógłby go wyśledzić na starcie.
Na próbie generalnej zjawili się Lieven i Hollstein. Trochę jeszcze obawiając się niepożądanych oczu, Kai ruszył wolno i dopiero po chwili rozwinął pełną szybkość.
Wciskał się w zakręty jak w miękkie poduszki i dziesięć kilometrów przemknęło pod kołami wozu jak jedno tchnienie. Znów był obok trybun i Lievena, ponownie miał przed sobą tor, las, znowu migoczące bielą puste trybuny, chociaż tym razem zdawało mu się, że w zacienionym kącie widzi jakiś ruch. Niestety, już przeleciał obok. Po chwili jednak znów zbliżał się do trybun i już z daleka omiatał je wzrokiem. Wyraźnie dostrzegł coś jasnego, co z bliska okazało się marynarką – w cieniu kryła się jakaś postać. W pędzie, jeszcze z daleka, dawał znaki Lievenowi, żeby mierzył czas, po czym trochę wolniej zrobił następne okrążenie, przed trybunami dodał jednak gazu, udając, że wyciska pełną moc z silnika, lecz za zakrętem znów zwolnił i mijając trybuny, po raz ostatni upewnił się, że widzi na nich Murphy’ego.
Wściekły z tego powodu wyhamował. Murphy wie już teraz, na co stać maszynę. Na pewno nie dał się zwieść manewrom Kaia na ostatnich dwóch okrążeniach. Pozostawała nikła nadzieja, że nie widział wszystkiego.
Kai zatrzymał się i zawołał:
– Ktoś jest na trybunach, przypuszczalnie Murphy!
Lieven, klnąc siarczyście, podniósł do oczu lornetkę.
– Gdzie?
– Po prawej. Głęboko w kącie. Od jak dawna może tam być?
Lieven zbladł ze złości.
– Istotnie, to Murphy. Właśnie schodzi. Podjadę tam i dam mu wycisk.
Kai zatrzymał go.
– Nie ma sensu. To, co zrobił, jest wprawdzie nie fair, ale i nie zabronione. Inni też tak postępują. Pozostaje nam jedno: trzeba się dowiedzieć, jaka jest jego prędkość. Zrobimy to. Ja na razie nie mam zamiaru się stąd ruszać.
Hollstein mruczał zdenerwowany:
– Właśnie do nas idzie.
– A to lis. Zauważył, że go widzieliśmy.
Lieven spojrzał osłupiały na Kaia.
– Rzeczywiście idzie. Czy to odwaga, czy raczej bezczelność?
– Postępuje prawidłowo.
– Będę...
– Lieven, zachowajmy spokój...
– Ja nie potrafię – rzekł Hollstein, po czym szybko się oddalił.
Murphy zbliżał się spacerkiem, bez pośpiechu, uśmiechając się przyjaźnie.
– Właśnie się przyglądałem, jak pan jeździ. Wóz ciągnie znakomicie.
Przez chwilę Kai miał wątpliwości. Może Murphy całkiem przypadkowo znalazł się na trybunie. Jeśli nie znaczyłoby to, że go dotychczas nie doceniał. Rozpoczęcie rozmowy od kwestii najdrażliwszej było wyśmienitą zagrywką, w każdym razie niecodzienną.
Kai odpowiedział wymijająco:
– Jeszcze nie jestem całkiem zadowolony.
Zatem wymaga pan bardzo dużo. Oceniam, że jechał pan z prędkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.
– To zbyt piękne, żeby było prawdziwe. – Kai zdziwił się jeszcze bardziej. Taka przerażająco bezwstydna odzywka Murphy’ego mogła być konsekwentną próbą wprowadzenia w błąd; przecież z całą pewnością miał w kieszeni rezultaty, chodziło więc o to, by wszystko zagmatwać. Kai dorzucił: – Byłoby jeszcze lepiej, gdyby mi się udało dojść do dwustu.
– Wtedy zwycięstwo należałoby do pana. – Murphy roześmiał się i oparł o maskę pojazdu.
– Co pan powie na temperaturę wody w chłodnicy? – zapytał wyzywająco Lieven.
Murphy spoważniał. Ostentacyjnie obmacał chłodnicę.
– Znakomicie, naprawdę znakomicie – odparł lodowato, po czym poszedł w swoją stronę.
– Już chciałem powiedzieć, że popełnił pan błąd – rzekł z namysłem Kai, gdy zostali sami. – Sądził pan, że on powie coś o przegrzaniu wody. To był przypadek, jestem tego pewny, ale zareagował tak niesamowitym chłodem, że trudno się dopatrywać jakichś podtekstów. Niestety, powoli wkraczamy na teren, gdzie najłatwiej się porozumieć za pomocą prawego sierpowego.
Lieven wzruszył ramionami.
– Czyżby się poczuł obrażony?
– Z całą pewnością.
– Wszystko mi jedno. Nie cierpię takiego szpiegowania. Czego u nas szukał?
– Niepokoi się.
– My też. Szczególnie teraz.
– Zgadzam się. Ale jego dopiero czekają kłopoty.
– Czyżby? – Lieven błysnął okiem i roześmiał się. – Niech więc ma za swoje.
Daję słowo. I muszę panu coś wyznać: od dziś powody mojego startu w tym wyścigu z obiektywnych zmieniły się w subiektywne. Ten Murphy podrażnił moją ambicję. Będziemy z nim walczyć tą samą bronią co on z nami. I jeśli to możliwe, z jeszcze większą zajadłością. Nie będzie to wprawdzie gra salonowa, ale dzięki temu okażemy się skuteczniejsi.
Przez ostatnie dni podbródek Hollsteina pokrył się jasnym puchem. Młody człowiek był tak zajęty, że nie miał czasu się ogolić. Cały czas krążył w pobliżu toru. Warkot silnika wozu Murphy’ego rozpoznawał niemal z każdej odległości.
Jego trud okazał się daremny. Robił co mógł, Murphy jednak nie dał się przyłapać. Amerykanin pozornie jechał zawsze tak samo, lecz jego czas za każdym razem się zmieniał i pomiary nie miały żadnej wartości. Hollsteinowi nie udało się namierzyć choćby jednego okrążenia, które Murphy przejechałby z równą prędkością. Stary wyga wiedział, że go obserwują, i był bardzo ostrożny.
Hollstein musiał dać za wygraną. Lieven go uspokajał:
– Nie zależy nam na zwycięstwie. W tym roku głównym celem jest udział w górskich mistrzostwach Europy na Sycylii.
Kai wynajął szopę, w której urządził warsztat. Odwiedziła go tu Maud Philby. Była zaskoczona radością, z jaką Kai ją przywitał. Kwiaty, które przyniosła, z zagadkowym uśmiechem wetknął do chłodnicy auta. Krytycznie przyjrzał się swemu dziełu i jeszcze co nieco poprawił.
– Oto moja niezawodna maskotka!
Miss Philby stwierdziła, że dopisało jej szczęście. Jak się wydawało, kilkudniowa nieobecność wzmogła zainteresowanie Kaia jej osobą.
– Chciałbym się w końcu trochę odprężyć. Napije się pani ze mną herbaty? – Kai już był gotów do wyjścia. Ruszył w stronę toru. – Muszę się jeszcze zobaczyć z Hollsteinem. Mam dla niego zadanie.
Hollsteina nie było na torze, był za to Murphy. Kai jechał w kierunku Mediolanu. Czuł osobliwą radość na myśl, że dokuczył Murphy’emu, uciekając się do tak prymitywnych i zarazem wypróbowanych metod; najzwyczajniejszy oręż bywa często najbardziej skuteczny Miło spędził popołudnie. Wcześniejsza złość zamieniła się w serdeczność, a Maud Philby udzielił się ów nastrój. Gawędzili beztrosko i było im z sobą wyśmienicie. Po raz pierwszy zjawiło się między nimi coś cieplejszego, jakby początek autentycznego uczucia.
Wieczorem Kai znów był w szopie. Wyrzucił bukiet z chłodnicy, rozmyślił się jednak, podniósł kwiaty, wstawił do szklanki i schylił się przed nimi w oszczędnym ukłonie. Jego cień powtórzył ukłon na ścianie. Spodobało mu się to na tyle, że przez chwilę zabawiał się sztuką gry cienia, z którą zetknął się na Jawie. Potem wyjął kwiaty i wyrzucił z szopy.
Uniósł wóz na dwóch podnośnikach w ten sposób, by tylne koła nie dotykały ziemi. Następnie długo przyglądał się przewodom prowadzącym do gaźnika. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Szybko coś nakreślił, pobiegł do najbliższego telefonu i poprosił Hollsteina, by przyszedł z mechanikiem.
Obaj zjawili się po kilku minutach. Na twarzy Hollsteina malował się niepokój.
– Miał pan jakąś awarię?
– Nie, chcę coś wypróbować.
Kai objaśnił szkic.
– To jest pomysł na usprawnienie zasysania jeszcze lepiej rozpylonej mieszanki. Wkrótce wypróbujemy urządzenie, będzie chyba gotowe na mistrzostwa Europy. Teraz chodzi mi jednak o coś innego. Przekonacie się, że podczas jazdy z największą prędkością wóz niezbyt dobrze trzyma się toru, trochę tańczy i zarzuca na boki.
Hollstein skinął głową.
– Na mokrej nawierzchni... – ciągnął Kai.
– Nie damy rady tego do końca wypróbować – wpadł mu w słowo Hollstein. – Już o tym myślałem.
– Żeby wóz nabrał stabilności, trzeba go z przodu odciążyć. Przyczyną braku stabilności są hamulce przednich kół. Musimy je zdemontować. To powinno pomóc.
Hollstein przyciągnął bliżej żarówki na długich kablach.
– Na pewno pomoże. Zabierzmy się do tego od razu i wymontujmy oś.
Pracowali z wysiłkiem. Silnik połyskiwał w świetle żarówek. Szczękały klucze, zgrzytały śruby. Zapadła noc.
– Hollstein, nie jest pan głodny?
Mechanik przyniósł wędzone ryby, ser, chleb i wino. Umyli z grubsza ręce, Hollstein siadł przy stole, Kai oparł się o ścianę z chlebem w jednej ręce i srebrzystym kawałkiem ryby w drugiej, na papierze walały się resztki posiłku. Jedli tak z apetytem, popijając przy tym orzeźwiające wino.
Kai słyszał, jak na zewnątrz hula wiatr. Pomiędzy pogrążonymi w cieniu ścianami kładło się przytłumione światło. Rozjaśniało wyłącznie dolną część szopy. Wydobywało z ciemności połysk i kontury metalowych przedmiotów. Na chwilę Kai wrócił myślami do owego wieczoru, kiedy był w stajni z Frute i młodą Barbarą, pośród koni, w półmroku zapadającego zmierzchu. Zdawało mu się, że słyszy głos:
– Znowu pan wyjedzie?
Jakiś czas nasłuchiwał, po chwili jednak otrząsnął się i dał spokój wspomnieniom.
– Musimy teraz złożyć to, co rozkręciliśmy. Pracowali w milczeniu. Kai zdziwił się, kiedy stwierdził, że skończyli. Z twarzy Hollsteina biła powaga.
– Hollstein, dlaczego nic nie mówimy? – zapytał go Kai.
Czar prysł.
– Nie mam pojęcia – roześmiał się zagadnięty. – Nagle zrobiło się jakoś dziwnie.
– Żeby zmniejszyć tarcie w cylindrach, dodałem do oleju trochę grafitu – powiedział Kai. – Zobaczmy, jak to zadziała.
Podnieśli cały wóz i uruchomili silnik. Szyby w oknach się rozdzwoniły, szopa jęknęła w posadach, zadrżało wino w kieliszkach – tak potężny był ryk olbrzyma uwięzionego w ciasnej przestrzeni, którego koła wirowały ponad ziemią.
Gdy po kilku minutach się uspokoił, zapadła niesamowita, dławiąca cisza. Kai zmierzył temperaturę wody w chłodnicy oraz oleju, przyjrzał się też uważnie cylindrom. Maszyna znów się rozszalała, zdawało się, że ryk silnika wypiera z szopy całe powietrze. W końcu potwór zaczął opadać z sił, wycie przeszło w świst i ucichło. Do tego zamierającego już śpiewu dołączyła inna melodia, dobiegająca z oddali, cicha, lecz uporczywa. Zrazu była stłumiona i złowroga jak triumfalny hymn, po chwili ucichła i znów, za jakiś czas, powróciła.
Wsłuchiwali się w napięciu. Hollstein jednym susem znalazł się przy drzwiach i otworzył je na oścież. Była ciemna, chłodna noc, na niebie błyszczały gwiazdy. Wciąż nasłuchiwali. Żeby lepiej słyszeć, Hollstein przyłożył dłonie do uszu i szeroko otworzył usta. Przeciągły dźwięk rozdzierał nocną ciszę.
Hollstein odwrócił się.
– Ktoś jest na torze, trenuje.
– O tej porze...
Noc była jasna, świecił księżyc. Ale jak kierowca dostał się na tor?
Kai czekał. Bez wątpienia był to silnik pracujący na najwyższych obrotach. Naraz zaświtał mu pewien pomysł. Hollstein spojrzał na Kaia i w lot pojął, o co chodzi. Pobiegł do szopy i przyniósł stopery.
Jechali w stronę toru. Koła bezgłośnie toczyły się po drodze. Wycie nasilało się, było coraz bardziej intensywne, potężne, brzmiało jak ryk rosłego jelenia. Kai i Hollstein czuli, że budzi się w nich żyłka myśliwska.
Zostawili auto w parku i ruszyli pieszo.
– Jestem ciekaw, jak wjechał na tor – szepnął Kai.
Zatrzymali się za jakimiś deskami i zaczęli się rozglądać w poszukiwaniu punktu obserwacyjnego. Skradając się w milczeniu, podeszli jeszcze kawałek, skąd widać było odcinek toru.
W srebrzystym świetle księżyca szary tor lśnił i wyglądał jak z aksamitu. Na zakręcie poświata wpadała niemal w biel, łuk toru wybiegał z głębokiego cienia i w cieniu się roztapiał. W rozedrgane niebo uderzał jednostajny szum, który niepostrzeżenie je wypełniał, potężniejąc to tu, to znów dalej w całej przestrzeni pomiędzy lasem i gwiazdami.
W tej chwili huk się przybliżał. Kai podniósł głowę. Cyferblaty stoperów fosforyzowały biało pod palcami. Pochylił się, zmrużył oczy, zacisnął w pięść wolną rękę; z ciemności wystrzeliła mroczna zjawa, przemknęła z łoskotem, mignęła na pochyłości łuku, jak nocne ptaszysko przeleciała wysoko nad zakrętem i przepadła.
– Rozpoznał go pan?
– To Murphy.
– Udało się go namierzyć?
– Tak.
– Niech pan tu zostanie i zaczeka. Ja biegnę na zakręt.
– To pachnie przygodą. – Hollstein roześmiał się radośnie, jak chłopiec, który bawi się w Indian.
– Wręcz nieprzyzwoite, ale ekscytujące. To nasz rewanż – rzucił Kai i pobiegł wzdłuż toru. Znowu słyszał gwizd opon trących o podłoże. Jak upiór wynurzył się z ciemności blady cień pojazdu, przemknął błyskawicznie, zapierając dech, i wyrwał prosto w niebo – istny pocisk na kołach wystrzelony w dal i, pochwycony magiczną dłonią, z powrotem wepchnięty na prostą.
Za pierwszym razem ten obraz go oszołomił, za drugim Kai już coś zaobserwował, przy trzecim przejeździe analizował technikę jazdy, wreszcie kiedy wóz przemknął czwarty raz, wiedział tyle, że wrócił do Hollsteina. Ten leżał na ziemi, miał z sobą stoper, papier, rękę trzymał na wyłączniku latarki i coś notował.
Pojechali do szopy i obliczyli prędkość Murphy’ego. Hollstein pobladł.
– Był nieprzyzwoicie szybki.
– Oczywiście, ale trzeba założyć, że nocą prędkość może być większa nawet o dziesięć procent. Nasze pomiary były robione w południe. Zaraz się przekonamy, czy dobrze rozumuję.
– Jak to?
– W tej chwili jadę, właśnie teraz. To będzie interesujące. Wszystko wskazuje na to, że tor jest otwarty.
Hollstein zaczął się śmiać.
– Szalony pomysł, ale jestem za.
Kai chwycił go w ramiona.
– Czasem nie da się postępować po dżentelmeńsku. Zbyt wiele skrupułów może podciąć skrzydła. Ale to będzie cudownie ożywcze. Rzadko jestem w tak świetnym nastroju, pełen werwy.
– Murphy pewno jeszcze tam jest.
– Będzie zatem uroczo, w każdym razie nie powinniśmy się tym przejmować. Cóż nas to może obchodzić? Będziemy nieostrożni. Jeśli go spotkamy, tym lepiej dla niego. Bez względu na wszystko jedziemy.
Silnik mruknął, potem kichnął; w mgnieniu oka wóz dopadł linii horyzontu – jak głodny wilk dyszący żądzą mordu.
Jakiś kot przebiegł drogę tuż pod kołami i teraz uciekał. Hollstein przegonił go na prawą stronę. Kai potrząsnął głową.
– Koty w księżycową noc... dziś mimo to nic nam nie grozi. Jesteśmy pod ochroną.
Dojechali do toru. Murphy’ego już nie było. Kai pełną piersią zaczerpnął powietrza, śmiało spojrzał przed siebie, nacisnął pedał gazu i całym ciałem przylgnął do kierownicy. Znów był dwudziestolatkiem, którego coś podobnego wciąga znacznie bardziej niż wszystko, co się wiąże z kobietami. Wóz połykał trasę oświetloną płytkim światłem księżyca, pędził jak wiatr, odrywał się od ziemi, sięgał chmur.
Pełen zaufania do swej maszyny Kai jechał jak w transie; zatopiony w półśnie ulegał bezwiednie instynktowi. Dopiero kiedy zobaczył, że Hollstein wymachuje rękami, dała o sobie znać rzeczywistość. Zupełnie już przytomny zjechał z trasy. Obliczyli prędkość.
– Jesteśmy szybsi.
Następnego dnia była piękna pogoda. Ranek Kai spędził jeszcze w Monzie, gdzie intensywnie pracował wraz z Hollsteinem. W południe, kiedy wrócił z Mediolanu, był elegancko ubrany.
– Mam ochotę pojechać do Nicei.
Hollstein, zdziwiony, wyprostował się.
– Przecież mieliśmy trenować.
– Na razie daję sobie spokój. Zupełnie nie wiem, co mnie naszło, ale muszę dziś być w Nicei. W jakim celu, też właściwie nie wiem. Widzi pan, Hollstein, z pomysłami często tak bywa i nic na to nie można poradzić. Jutro w południe będę z powrotem.
– Rozumiem, ale byłoby lepiej, gdyby pan został.
Kai położył mu dłoń na ramieniu.
– To dziwne, ale poczucie obowiązku miewa się przed dwudziestym piątym rokiem życia i po ukończeniu trzydziestego piątego. Dziesięć lat pośrodku jest czasem dziwactw i nieprzewidywalnych zachowań. Zostawmy to jednak. Wrócę do pana w jeszcze lepszej formie.
Pojechał do księżnej Parmy. Początkowo nie miał takiego zamiaru, przyszło mu to do głowy, kiedy dojeżdżał do Nicei. Cieszył się na to spotkanie. Ogarnął go przy tym jakiś spokój.
Jeden z pokoi księżnej zapełniały akwaria i terraria. Starsza pani lubiła tu przesiadywać wieczorami. Jedyna, osłonięta lampa paliła się nad szklanymi zbiornikami, w których rosły gęsto obok siebie strzałki wodne i walisnerie. Światło przesączało się przez przezroczystą, jasnozieloną, krystaliczną toń. Wolno poruszały się w niej czarno-srebrzyste Pterophylla amazonae, wachlując płetwami i wąsami – bardzo delikatne, wręcz dekadenckie. Czerwone ślimaki w okrągłych skorupach przycupnęły w gęstej wyściółce z porostnic, uciesznie zwisał wijący się haplochilus, jego pogięty grzbiet barwił się nieco perłową czerwienią – okaz, jaki spotkać można jedynie na Cap Lopez pośród szklistych listeczków niewielkich krzewinek halofitowych.
Księżna była sama. Wskazała Kaiowi miejsce obok siebie, naprzeciw szerokich szyb akwarium.
– Sądziłam, że jest pan w Monzie.
– Jeszcze dziś tam byłem, jutro też będę.
– A teraz?
– Nagła ochota – szybko się pojawiła, szybko została zaspokojona...
Księżna się uśmiechnęła.
– Pan jest bardzo młody.
– Już nie.
Zaśmiała się głośniej.
– Jeszcze tak, jeszcze bardzo młody.
– Tego właśnie nie wiem. Nawet się z tego powodu martwię. Czuję się rozdwojony. Niczego nie potrafię dobrze uchwycić – wiem, że mnóstwo spraw mi umyka. Nie umiem na niczym się zatrzymać, nie chcę też tego. Często mi się zdaje, że balansuję: po prawej cisza, z lewej niepokój, wrażenie, że już chyba ostatni raz taka huśtawka, że w końcu trzeba rozstrzygnąć.
Rozstrzygnięcia zapadają do dwudziestego roku życia – mówiła z powagą księżna. – Później żyjemy według tych pierwszych ustaleń. Jeśli do czegoś się bierzemy, robimy to niejednokrotnie dlatego, że wydaje się ważne. Zwykle jednak są to tylko zmiany powierzchowne, zmiany otoczenia, upodobań. A rozstrzygnięcia? Te, jeśli chodzi o pana, dawno już zapadły.
– Wciąż próbuję sobie poradzić z rozdarciem, które wprawia mnie w niepewność i lęk, ale jakoś mi się nie udaje. Muszę zdecydować, jak dalej pokierować życiem. Wcześniej myślałem podobnie jak dziś. Ale teraz tracę pewność siebie, zaczynam sobie wytyczać granice – usiłuję określić je na nowo, spojrzeć inaczej. Dotychczas uważałem, że granice są narzędziem powstrzymywania, dziś widzę, że mogą sprzyjać skupieniu. To cały splot: spokój, cisza, zakorzenienie, możliwe, że również kobieta; praca, stabilizacja, rozrost, obowiązki – wartości trwałe. Widzi pani, jak wiele to wszystko daje do myślenia: Ja” stojące w centrum, nie zaś na obrzeżach – promień okręgu zamiast stycznych.
Księżna przyglądała mu się przez chwilę.
– Jestem starą kobietą, wiele przeżyłam. Nie ma trwałych związków ani trwałych układów. Bywają jednak trwałe rozwiązania.
Kai skinął głową, śledząc przez szklaną ścianę szybkie skręty wąskich, płaskich ryb.
Księżna mówiła dalej, cicho, głosem o ciepłym brzmieniu:
– Wśród ryb są takie, które nazywają się borzoj – jak chart rosyjski. Są równie eleganckie. Z karpi jest większy pożytek, lecz co karpiom z tego...
Ryby krążyły niczym motyle, wachlowały przez zielonkawy odmęt.
Stara dama ciągnęła:
– Kiedy ujmiemy ładunku tragarzowi niosącemu kamienie, ulżymy mu. Jeśli spróbujemy tak samo postąpić z duszą, dusza się poskarży. Wolność, którą cieszymy się od pokoleń, przyzwyczaiła nas do odczuwania balastu jako czegoś dobrego. W jakim celu chce pan wziąć ciężar na siebie? Z rzeką jest tak samo, wybiera swoją drogę: może płynąć prosto lub wić się tysiącem meandrów. Ważne, by znalazła kres w morzu, a nie w stawie, który napędza młyny, w którym moczy się len i płucze pranie.
Mówiła głośniej. Kai wyczuł powagę chwili i szukał odpowiedniego tonu dla swych wynurzeń. Księżna to spostrzegła i po jej twarzy przemknął uśmiech.
– Cofam, co powiedziałam – że pan jest taki młody.
– Proszę mi nie uciekać. Oczywiście posłużyłem się obrazami, a obrazy niczego nie przesądzają, mogą co najwyżej wzmacniać dowody. Światu nie zależy na świadectwie prawdy, proszę spojrzeć na stulecia historii: przetoczyły się, mając za nic słuszność i sprawiedliwość. To oznacza wyrok śmierci na każdą demokrację, tak bardzo po ludzku ją przecież pojmujemy. Śmierć grozi też wszystkiemu, co pożyteczne.
Kai zmarszczył czoło.
– Pożyteczne, ależ to brzmi! Budzi wstręt jak drobny, wyświechtany pieniądz. W ten sposób pojawia się słowo, urabia się w jednorodną papkę z jakimś pojęciem i zaczyna się nadymać: ty jesteś mną. Przy czym cały czas słowo i pojęcie są od siebie oddzielone, samo słowo zaś jest daleko uboższe od pojęcia i kryjących się za nim znaczeń. Trzeba o tym pamiętać, bo posługiwanie się słowami przychodzi bez trudu i niczym nie grozi. A przecież możemy w ten sposób ośmieszyć to niewypowiedziane, ukryte poza słowami. Dobór odpowiednich słów wymaga większego wysiłku i nieraz trzeba coś oglądać z zupełnie innej strony.
Twarz księżnej – duża, o rysach mocno przywiędłych – przybliżyła się do Kaia.
– Trafił pan w mój słaby punkt. Mało co bywa równie bezużyteczne jak słowa. Widać to doskonale, kiedy dużo czasu spędza się samotnie. Słowa przychodzą wprost z ulicy i sporo z niej można w nich odnaleźć. Co powinno pozostać czymś osobistym, bywa przez język uogólniane, a przez to źle rozumiane. W ten sposób słowa sprowadzają wyłącznie dobro...
W bladych kącikach ust księżnej pojawiła się ironia. Kai wyczekująco uniósł brwi.
Księżna mówiła teraz cichym, stonowanym głosem:
– Słowa są pożywką dla błędu, ich wąskie znaczenie bywa ważniejsze od istoty spraw. Najczęściej wtedy, gdy sami sobie chcemy czegoś dowieść... – Jej twarz naraz się rozpogodziła. Falami pojawiały się na niej już to łagodna, ciepła radość, już to iskierki przekory, a nawet niegroźnej złości. – Nieważne, ile ziemi wydobędziemy, drążąc szyb, chodzi o to, w jakim stopniu ta praca nas zadowoli. Gest znaczy więcej od treści. Treść to rzecz znana, nudna i ostatecznie bez sensu – umieramy, nie bacząc na nią, a wtedy nie należy już do nas. Jest czymś obcym i tylko nas dręczy. Natomiast gest przynależy do nas tak dalece, że bez nas nie ma go wcale. A ponieważ Jest z nami nierozłączny, jest czymś wiekuistym. To niczego nie oznacza, wieczność to jedynie słowo posiłkowe. Prawdy, które pozostawiamy, umierając, nie mają żadnego sensu. Poszukiwanie ich trudno uznać za heroizm, wymaga jednak odwagi. Można w poznanie prawdy włożyć wiele wysiłku i nawet nie trzeba tego robić długo. Ale dopiero gdy zaprzestaniemy prób przeniknięcia poprzez transcendentalne podwoje i przerzucania mostów na tamtą stronę, rozpocznie się życie, dla którego my sami staniemy się punktem centralnym. Wszystko jedno, co będzie dalej; ja dla swych trosk, dążeń i miłości wybrałam obszary dość odległe, w których te kruche sprawy rzadko stają się ciężarem i niewiele nas obchodzą.
Księżna umilkła, jej twarz się wygładziła. Po chwili odezwała się cicho:
– Spraw serca nigdy nie powinno się uzależniać od ludzi. Jeśli tak uczynimy, nasze szczęście może się okazać chwiejne i wątpliwe. Jeszcze gorzej, gdy powierzamy serce jednemu człowiekowi. Cóż pozostanie, gdy ten jedyny odejdzie? A odejdzie na pewno...
W jednej chwili cały pokój wypełnił się marzeniami, ożyły w nim cienie i imiona. Pojawiły się w oczach księżnej, otoczyły ją, chyliły się ku jej starym dłoniom. Nie przysparzały cierpień, nie było w nich żalu. Świadczyły o pełni życia, które powstało z przeszłości i teraz wewnętrznym żarem tliło się w dobrotliwych oczach leciwej kobiety.
Księżna zbliżyła twarz do szklanej ściany akwarium. Smukłe rybki syjamskie bezgłośnie wynurzyły się z gęstwiny strzałkowców i całą ławicą podpłynęły na spotkanie starszej damy.
– Poznają mnie. Początkowo byłam chyba dla nich czymś niezwykłym: wolno przybliżającą się wyblakłą górą, pełną wzniesień i nierówności, z rozpadliną ust i jeziorami oczu, może nawet rodzajem zorzy polarnej, której odbite światło pada na ich trójkątne, okryte łuską łebki...Trudno powiedzieć, jak to wygląda z ich strony... Nie sposób zresztą o tym zbyt długo myśleć...
– I nie trzeba – powiedział Kai. – Nie odeszliśmy tak daleko, by warto było podobnym myślom poświęcać wiele czasu. Zwierzęce rozumowanie nie jest jeszcze dość odległe, byśmy się mogli w nim przeglądać. Prowadziłoby to do zawirowań, skłaniałoby do ucieczki czy okopania się na zajętych pozycjach. Ten świat bowiem, od którego uciekliśmy, izoluje nas i zarazem na nas czyha. A każdy nosi w sercu dziedzictwo zdrady. Nie staliśmy się jeszcze wystarczająco odmienni, by porównywać.
Księżna uśmiechnęła się.
– Tym samym ogłasza pan wyrok na siebie. Powiada pan, że obciąża nas dziedziczna skaza, a zatem nie jest wskazane nicowanie najgłębszych warstw naszego bytu; lepiej poruszać się na powierzchni i wiele spraw zaakceptować. Pan jednak chce zstąpić w głąb, opuścić się w dół jak górnik, by drążyć pokłady duszy. Widzi pan, w przerażeniu obracam się nawet ku alegoriom.
Kai złożył płasko dłonie.
– Dziś myślę tak jak pani. Jutro może być inaczej, czy to komuś przeszkadza? Może lepiej, że myśląc o sobie, wybiega się poza teraźniejszość? Księżna Parmy sięgnęła po laskę.
– Dlaczego zadaje pan sobie tyle trudu, by odgadnąć przyszłość? I tak będzie, co ma być. Panu, który tak bardzo przejmuje się swoją przyszłością, mogę dziś tylko jeszcze raz powtórzyć, że jest pan bardzo młody.
Kai schylił się do ręki księżnej. Księżna podniosła się i patrzyła na niego. Czuł, że stara dama myśli o czymś całkiem innym. Pomiędzy nimi stanęły znów cienie wspomnień jej wspaniałego życia, które już wcześniej zapełniły pokój. Były tak wyraźne, że mogły porwać ku miłości, niosły z sobą powiew przeszłości. Były jednak zbyt słabe i zupełnie bezsilne wobec jednego: tajemnicy życia pulsującej falą gorącej krwi w młodym ciele Kaia.
Nieobecne spojrzenie księżnej ożywiło się. Wróciła do rzeczywistości. Ujęła Kaia pod ramię.
– Czy pojedzie pan w niedzielę na wyścigach? – A kiedy potwierdził, dodała: – Chciałabym dać panu talizman.
Przyniosła jakąś monetę.
– Nie mam tego dużo. To stara koreańska moneta szczęścia. Kiedy pana zmęczy powodzenie, niech ją pan komuś podaruje. Taki obowiązek nakłada zaklęcie zapisane na monecie...
Oboje się roześmiali.
Kai wrócił do Mediolanu, ale przez ostatnie dwa dni poprzedzające wyścigi nawet nie dotknął auta. Hollstein wciąż za nim chodził i czynił mu wyrzuty. Nie zdołał jednak Kaia przekonać. Najbardziej dziwili się Murphy i Maud Philby.
Murphy prawie nie opuszczał toru. Wymyślał najróżniejsze sytuacje, chciał się przygotować na każdą okoliczność. Hollstein popadał w melancholię, kiedy widział, jak Amerykanin trenuje. Dla Maud Philby te dni wyczekiwania były pełne napięcia pomieszanego ze wzmożoną czujnością.
Pierwszego wieczoru stała się nawet trochę sentymentalna. Popołudnie spędziła z Kaiem i musiało do niej dotrzeć, że jej zaloty trafiają w próżnię. Kai odnosił się do niej z serdeczną uprzejmością, która niczym walec drogowy miażdżyła każdą z wkluwanych weń igieł.
Nie pozostało nic innego, jak czekać, aż Kaiowi przejdzie. Wieczorem jednak było jeszcze gorzej. Kai stracił całe zainteresowanie dla wyścigów i mówił o nich jak o wystawie bydła. Pierwszy raz Maud Philby na dobre się rozgniewała i musiała zadać sobie wiele trudu, by nie ulec amerykańskim manierom.
Raz jeszcze pośpiesznie wypunktowała swoje racje i doszła do wniosku, że wszystko się zgadza. Teraz należało już tylko poczekać na stosowny nastrój u Kaia. Dlatego zachowała rezerwę i postanowiła nie dawać za wygraną dopóty, dopóki Kai oficjalnie nie potwierdzi, że rezygnuje z udziału w zawodach.
Z tego też względu zatrzymała Lievena, który ciesząc się na wspaniały wyścig, wraz z całym towarzystwem stale przebywał w pobliżu. Zdecydowanie go wyróżniała, a kiedy zostali sami, nie wytrzymała i zapytała Lievena, czy Kai wystartuje.
– Oczywiście – odparł zdumiony Lieven.
– W takim razie albo jest pewien zwycięstwa, albo... – Tu spojrzała wyczekująco na Lievena.
– ...nie zamierza wygrać. Tak pani sądzi – dokończył Lieven. – Ani jedno, ani drugie. Znam jego taktykę. Na dwa dni przed wyścigami nie chce o nich słyszeć. Dzięki temu na starcie czuje się znacznie swobodniej, bez obciążeń. Zawsze tak postępuje.
Maud Philby odetchnęła. Lieven przyjrzał jej się badawczo i doszedł do wniosku, że Amerykanka przejawia wyjątkowe zainteresowanie sprawami Kaia. Znajomość ta wyraźnie wykraczała poza ramy towarzyskiej gry, a nawet – jak mu się zdawało – traciły znaczenie subtelne aluzje na temat automobilowego współzawodnictwa obu panów. Widać było, że w postępowanie miss Philby wkradło się coś osobistego.
Lieven postanowił powściągnąć zapędy Kaia wobec Amerykanki i już się zastanawiał, co robić, by jego działania wyglądały na bezinteresowne. Było bowiem dlań jasne, że powodem ekscytacji Maud Philby jest wyłącznie okazywana przez Kaia obojętność; obawiał się niepotrzebnego uczucia, które mogłoby się zrodzić, gdyby rywal wygrał wyścig. Należało popchnąć Kaia w stronę miss Philby, aby Amerykanka miała go w nadmiarze. Takie były założenia planu Lievena. Całą rozgrywkę już przemyślał i rozpierała go duma z pomysłu a la Maupassant – działania nie wprost. To, co knuł, było zaiste szachowym gambitem z damą. Aby uprzedzić ewentualne niespodzianki, poszedł na wyścigi razem z miss Philby. Dzień wcześniej przekonał Amerykankę, że łączą ich interesy. Zajmował dogodną pozycję do ataku.
Teraz potrzebował czegoś, co nagle rozczaruje Maud Philby. Najwięcej nadziei wiązał z możliwością nieoczekiwanego zwycięstwa kogoś trzeciego. Nawet oswoił się z tą myślą, zwłaszcza że chwilowe zachcianki zwykł przedkładać nad korzyści zawodowe. I tak nieuchronny pojedynek Kaia z Murphym z dnia na dzień zyskiwał wielowarstwową otoczkę.
Trybuny wypełniły się na długo przed rozpoczęciem wyścigów i teraz, upstrzone rozedrganymi, barwnymi plamami, wyglądały jak pola namalowane przez impresjonistę. Nad trasą krążyły samoloty, zrzucając ulotki. Mnóstwo ich kołysało się w powietrzu i niczym ławica białych ryb opadały na głowy ludzi bądź wirując, trafiały na tor, skąd natychmiast usuwali je porządkowi.
Kłuła oczy biel nakreślonych kredą prostokątów wyznaczających pola startowe. Mechanicy w niebieskich kitlach uwijali się na stanowiskach, piętrzyły się piramidy czarnych i szarych opon, obok walały się podnośniki samochodowe, wiadra z wodą i butelki.
Auta, które miały jechać w pierwszym wyścigu, ustawiały się na starcie. Padł strzał i maszyny jak wilcza wataha wyrwały z wyciem do przodu. Maud Philby ani razu nie spojrzała na tor, czekała na Kaia i Murphy’ego. Kai pojawił się pierwszy Pomachała mu radośnie, a na jej twarzy wykwitł rumieniec. Kai ukłonił się.
– Niebawem będę z powrotem, ten wyścig nie trwa długo.
Rozpromieniła się.
– Życzę panu szczęścia.
– Zobaczymy.
Lieven czuł, że ogarnia go wzburzenie. Kiedy zobaczył, jak bardzo Maud Philby ożywiła się podczas tej króciutkiej wymiany zdań, wręcz tracąc panowanie nad sobą, uczucie to jeszcze się wzmogło. Do reszty stracił humor i wiarę w bliźniego, kiedy po chwili równie gorąco życzyła sukcesu Murphy’emu.
Ten człowiek jest i pozostanie kanalią, pomyślał i na razie postanowił wstrzymać się z realizacją swych przemyślnych planów.
Pierwszy wyścig się skończył. Głos z megafonów bezustannie coś mówił o Pucharze Mediolanu. Wysoko powiewały proporce z numerami startowymi i nazwiskami zawodników. Kolejne maszyny podjeżdżały na start.
Kai miał w kieszeni monetę talizman od księżnej Parmy. Czuł wewnętrzny żar i przez chwilę wydawało mu się, że znów słyszy dźwięki tamtej zabawy w parku – syk fajerwerków i głos kobiety, na której ramiona padało światło. W tajemniczy sposób ów nastrój przeniknął go na wskroś, po czym przeszedł w zuchwałe wyczekiwanie, pełne przeczuć i nadziei, osobliwe wyzwanie bezkresu i skrzącej się jasności... Zacisnął ręce na kierownicy.
Trzask wystrzału był jak ukąszenie komara w porównaniu z niemal jednoczesnym, rozdzierającym rykiem startujących maszyn. Murphy od razu wyrwał do przodu i zajął pierwszą pozycję, jakieś trzydzieści metrów przed całą grupą. Jego czerwony wóz na czele przykuwał wzrok niczym sztandar wiodący oddział do ataku.
Maud Philby zastygła w bezruchu. Zacisnęła wargi, rysy jej twarzy ściągnęły się, profil znaczyły jedynie oszczędne linie.
– Kto prowadzi?
– Murphy. Ucieka całej grupie. Kai...
– Kai? – Lieven, zdenerwowany, wstał.
– Kaia nie ma w grupie.
– Gdzie...?
– Gdzie jest Kai?
Miss Philby wyciągnęła rękę.
– Tam...
Przekleństwo zamarło na ustach Lievena. Biały wóz jedyny został na starcie.
– Nie odpalił!
Zdawało się, że trwa to całą wieczność. Auto ani drgnęło. Lieven nie mógł na to patrzyć. Kręcił się w kółko i tupał, złorzecząc: nerwy tego starszego, raczej korpulentnego człowieka były napięte do granic wytrzymałości. Nie mógł nic poradzić, gotów był tłuc głową w mur, widząc, jak inni pędzą przed siebie.
Maud Philby przywarła wzrokiem do linii startu. Nagle rozległ się grzmot silnika i samotna biała plama ruszyła z miejsca, zostawiając za sobą pióropusz dymu. Lieven podskoczył i rozczarowany załamał ręce.
– Za późno, o wiele za późno... – Spojrzał na cyferblat, zerknął na Maud Philby, potrząsnął zegarkiem i zapytał Amerykankę o czas. Porównali zegarki i Lieven odetchnął z ulgą. Sądził, że Kai stracił kilka minut; w rzeczywistości było to zaledwie czterdzieści osiem sekund.
Ścigające się maszyny z wyciem przemknęły znów obok trybun. Prowadził Murphy, udało mu się jeszcze zwiększyć dystans wobec innych. Dalej, gęsto, jeden za drugim, gnali następni. Na końcu jechał Kai, któremu nawet udało się trochę zbliżyć do grupy.
Na trzecim okrążeniu Kai dogonił przedostatniego kierowcę. Powoli wysunął się przed niego. Po pięciu okrążeniach wyprzedził dwie kolejne maszyny. Od Murphy’ego dzieliły go jednak cztery kilometry.
Maud Philby wsparła dłonie na barierze.
– Stopniowo połyka rywali.
– Wyścig jeszcze trwa.
– Sądzi pan, że dojdzie...?– Poprawiła się: – ...że będzie dalej wyprzedzał?
– Do końca zostało piętnaście okrążeń. W tej chwili nie można niczego przesądzać. Nawet co do Murphy’ego.
Na siódmym okrążeniu Kai zwolnił. Zjechał na stanowisko.
Hollstein krzyczał:
– Tylna prawa opona!
Mechanicy rzucili się do kół.
– Wymienić wszystkie! – wołał Kai.
Hollstein wepchnął mu papierosa do ust i trzymając w lewej ręce butelkę wody mineralnej, pytał:
– Coś do picia?
– Nie! Źle wyszedłem ze startu, Hollstein, ale to nie powinno nam psuć humoru! Wóz ciągnie wspaniale. – Kai rzucił okiem na koła, podnośniki trzasnęły o grunt. Już był za kierownicą. – Świetna robota, ani minuty za długo.
Wokół wszystko wirowało. Megafony na trybunach dudniły:
– Na zakręcie Lesmo Mazzini miał awarię tłoka – kończy wyścig! Rath musiał wymienić świece – jedzie dalej!
Na torze zostało sześć aut. Kai dopadł ostatniego zawodnika i zdołał go wyprzedzić na prostej. Z rozpędu zostawił za sobą jeszcze jeden wóz, przykleił się do niewielkiej, niebieskiej maszyny i metr po metrze zmniejszał dystans.
Sytuacja robiła się interesująca. W przelocie koło stanowiska technicznego Kai dostrzegł bladą twarz Hollsteina i zaraz za nim stojący wóz Murphy’ego. Kiedy Kai przejeżdżał, Murphy właśnie siadał za kierownicą. Miał jednak całe okrążenie przewagi, z którą Kai musiał sobie poradzić.
Po dwóch następnych okrążeniach Murphy wymieniał zanieczyszczone świece. Podczas krótkiego postoju stracił niemal całą przewagę. Kai jechał już tylko trzysta metrów za nim, na trzeciej pozycji.
Dodał gazu i udało mu się wyprzedzić kierowcę jadącego za Murphym. Teraz przed sobą miał już tylko Amerykanina.
Uspokoił się, opadło z niego całe podniecenie ostatnich godzin. Teraz musiał wytrzymać jeszcze trzy rundy. Wiedział, że jest szybszy od Murphy’ego i że jeśli nic się nie wydarzy, stać go będzie na więcej niż tylko odrobienie strat.
Na pełnym gazie pokonał najważniejszy zakręt, wziął go – jak szaleniec – górą, dopadł do czerwonej maszyny i przez sekundę pędził obok, po czym wysunął się przed nią.
Maud Philby szarpała batystową chusteczkę. Trybuny szalały. Nieznajomi wymieniali opinie. Najwięksi zapaleńcy niebezpiecznie przechylali się ponad barierą.
– Jadą!
Zelektryzowany tłum znieruchomiał, wpatrując się w tor, skąd dobiegał potężniejący ryk silników. Wielcy rywale zbliżali się, pierwszy przemknął biały wóz – miał dużą przewagę.
– Kai!
Maud Philby jęknęła i naraz poczuła, że słabnie.
– Lieven, proszę mi przynieść pomarańczę.
Zaskoczyła go, zrozumiał, że widzi teraz jej prawdziwe oblicze, że się w końcu odsłoniła. Kręcąc głową, przyniósł owoce i uznał, że trzeba działać i że jego przemyślenia były słuszne.
Kai przemknął wzdłuż trybun. Zaczynało się ostatnie okrążenie. Napięcie sięgało zenitu. Zaciążyło nad tłumem, dusząc eksplozję krzyku, zastygło w milczeniu nabrzmiewającym wyczekiwaniem jak prężący się do skoku drapieżca.
Nagle na trybunach zrobiło się małe zamieszanie.
Jakaś kobieta krzyczała. Nikt na nią nie zwracał uwagi.
Wciąż jednak wołała. Ponaglała, prosiła, coraz głośniej.
Tym wymowniejsze było milczenie tłumu.
Powoli do krzyku kobiety dołączały kolejne, wołających przybywało i w końcu okazało się, o co chodzi: w poprzek trasy turlał się jasny kłębuszek, za nim następny, jeden tańczył wokół drugiego: za barierę wypadły dwa pieski maltańskie i beztrosko baraszkowały na torze, nie bacząc na dobiegające z góry nawoływania.
Przez to drobne zdarzenie rozładowało się całe dotychczasowe napięcie trybun; obawa o los szczeniąt zataczała coraz szersze kręgi i niczym potężna fala rozlewała się wokół. Zatrzymać jej już się nie dało. Rozległy się gwizdy, ludzie krzyczeli, machali rękami, oba psy znalazły się w centrum uwagi.
Teraz para maltańczyków wyraźnie się zaniepokoiła, pieski wyglądały na skołowane. Już nawet znalazł się ktoś chętny do sforsowania bariery z desek, ale go odciągnięto. W strachu o życie zwierząt ludzie wstrzymali oddech: świst kompresorów potężniał, nadjeżdżały finiszujące maszyny.
Kai mógł jeszcze zwiększyć dystans, ponieważ Murphy znów miał defekt cylindra i jego wóz nie rozwijał pełnej szybkości. Był pewien zwycięstwa, ta pewność dostarczała mu szczególnej satysfakcji.
Z drugiej strony, gdyby teraz zamiast bezpiecznie zdążać do mety, siedział Murphy’emu na zderzaku, wyścig ekscytowałby go znacznie bardziej.
W polu widzenia miał już trybuny i uderzyło go, że wśród publiczności dzieje się coś niezwykłego. Wytężył wzrok i zobaczył dwie małe plamki na torze. Natychmiast się połapał, o co chodzi: znał kapryśną zmienność tłumów, wiedział, że w tej chwili dla trybun los dwóch szczeniaków jest ważniejszy od rezultatu wyścigu (złośliwość bywa zaraźliwa, współczucie może przerodzić się w epidemię, ponieważ ma za sobą sankcję moralną, a łatwość, z jaką można się stać moralnym, pociąga w takich okolicznościach każdego).
Naraz Kai wpadł na pomysł, nieodparty: musiał postąpić właśnie tak. Błyskawicznie rozejrzał się i ocenił, że zdąży. Ostrożnie popuścił pedał gazu, nacisnął delikatnie hamulce, a kiedy poczuł, że biorą, docisnął je mocniej. Oba psy widział już wyraźnie – zupełnie ogłupiałe z powodu wrzawy biegły prosto pod samochód. Teraz Kai nacisnął pedał hamulców z całej siły – rozległ się ostry zgrzyt i zaraz potem przeraźliwy pisk opon. Wóz stanął dęba, chwilę jeszcze sunął po ziemi i zatrzymał się obok trybun. Od mety dzieliło go jakieś sto metrów, szczenięta były tuż przed maską.
Wychylił się. Jeden psiak biegł mu wprost do ręki. Kai podniósł go i spróbował schwycić drugiego. Ten jednak uciekł i wcisnął się pod samochód.
W tej samej sekundzie obok mignął czerwony wóz Murphy’ego i z rykiem dopadł mety. Murphy zdobył Puchar Mediolanu.
Owację jednak zgotowano Kaiowi. Tłum zrozumiał, że wewnętrzny impuls kazał mu wyrzec się zwycięstwa dla ratowania zwierząt. Nieważne, czy była to tylko poza, czy odruch serca. Doceniono gest.
Kai wcisnął sobie szczeniaka pod ramię i sięgnął po drugiego, który zaszył się pod kołami i zaciekle ujadał. Pośród nadjeżdżających z hukiem maszyn starał się wyciągnąć zwierzaka.
Ostatnie pojazdy kończyły wyścig. Kai ze zdziwieniem przyglądał się swej ręce, którą maltańczyk pogryzł do krwi. Ludzie to dostrzegli i na trybunach rozległ się śmiech. Na tor upadły pierwsze kwiaty; tłumy ogarnął szał entuzjazmu, zapomniano o wyścigu, ważny był tylko ten incydent, który zaczął się niepozornie, lecz ku powszechnemu zdumieniu zamienił się w wydarzenie dnia i zrządzeniem losu zakończył się pomyślnie. Rekordowy wynik wyścigu stracił znaczenie, stał się kwestią drugorzędną. Był zbyt świeży, nikt się nim nie zajmował. Przesądził o tym czyn Kaia i może też dwa jedwabiste kłębuszki – doprawdy trudno o coś milszego...
Nikt nie słuchał gardłujących megafonów. Ludzie tłoczyli się obok bariery, las rąk wyciągał się do pomocy, z tłumu wynurzyła się czyjaś ciemna czupryna, potem szczupła twarz, jakaś młoda dama balansowała przez chwilę ponad głowami zgromadzonych, zeskoczyła z bariery i wbiegła na tor. Pieski poturlały się do niej, dama zgarnęła je z toru i z zajętymi rękoma stanęła przed Kaiem. Postawiła swawolną parę ponownie na ziemi i na oczach wszystkich ucałowała go z całej siły.
Publiczność wpadła w zachwyt. Jacyś mężczyźni, którzy wtargnęli na tor, chcieli nieść Kaia na rękach. Z największym trudem wrócił do samochodu.
Obok stanowiska technicznego zderzył się z Murphym, który natychmiast go pochwalił za znakomitą jazdę. By ceremoniom stało się zadość, Kai pogratulował Amerykaninowi zwycięstwa. Dla odmiany Murphy, powodowany szlachetną uczciwością, wyjaśnił, że gdyby nie malheur Kaia, absolutnie nie wygrałby wyścigu, ponieważ z powodu defektów maszyny został daleko w tyle.
– To było raczej bonheur, nie malheur – zaśmiał się Kai.
Murphy patrzył na Kaia i niczego nie pojmował.
– Pęknięcie tłoka? – zapytał rzeczowo.
Zupełnie nie rozumiał, co się naprawdę wydarzyło.
W dyrekcji wyścigów, gdzie panowało niejakie zamieszanie, postawiono Kaiowi szereg pytań. Nikt dokładnie nie wiedział, jak należy postąpić. Zachowanie Kaia godziło w regulamin, co nie miało jednak znaczenia, skoro Kai nie wygrał. Domniemaniom nie było końca, szukano jakiegoś punktu oparcia. Przecież miał wolną drogę: gdyby rozjechał szczeniaki, wozem by nawet nie zarzuciło, może poczułby co najwyżej lekkie uderzenie.
Kai z powagą kiwał głową.
– Tak więc chcą panowie zdjąć ze mnie ten ciężar. Następnym razem wezmę to pod uwagę.
Czy to były jego psy? A może zna właścicielkę? – reporterzy już ostrzyli ołówki.
Kaia ogarniało zniechęcenie. Zrozumiał, że łatwo zrobić coś wymagającego fantazji, trudniej zadowolić otoczenie sensownymi wyjaśnieniami. Wszystko musi mieć jakiś powód, inaczej nikt nie daje wiary tłumaczeniom. Przyczyny, powody, motywy – oto mizeria tego świata.
Kai uciekł do Frute i nawet nie pożegnał się z przyjaciółmi.
Zatoka pokryła się srebrem i błękitem. Błękitu wciąż przybywało. W świetle opadającego słońca zarysy gór gubiły się niczym wątła melodia skrzypiec. W końcu światło zupełnie zeszło z gór i jeszcze tylko przez jakiś czas rozjaśniało zielonkawe niebo.
Kai usiadł na dywanie obok Frute.
– Frute, od dwóch godzin tylko milczymy i napawamy się atmosferą wieczoru. To oczywiste, że rozmyślamy i próbujemy dociec przyczyn naszego nastroju. Murphy’ego wpędziliśmy w chorobę, o czym nie pomyślałem podczas naszej akcji. Jesteśmy poza tym tanimi pozerami, chociaż już dziesięć lat temu z przykrością odstąpiliśmy od podobnych praktyk. Tym razem musieliśmy je zaakceptować z własnej woli, choć odrobinę przymuszeni. Czyżbyśmy popadali w pesymizm? Maud Philby to chyba niezbyt ważna znajomość, owszem, miła, nie narusza spokoju; niewykluczone, że też się rozchorowała, a może i nie – co do niej jesteśmy zgodni. Ale widzisz, Frute, jest jeszcze Barbara, wobec której odżywa wszystko, co było wcześniej, i w serce wkrada się rozterka, bo opowiada się właśnie za Barbarą. Barbara jest nie tylko kobietą – to fundament, to skrzyżowanie wszelkich dróg. Musimy się z tym zgodzić. Podobne wyznania zawsze są trudne. Zwykle wolimy przeczekać i z całym przekonaniem ruszyć tymczasem gdzie indziej, w zupełnie odmienny teren. Coś takiego pomaga bardziej niż przemyślne analizy. Z analiz zresztą niewiele wynika. Pozostaje jeszcze Lilian Dunquerke. Z nią trudno będzie coś osiągnąć, jest na pewno wyjątkowa. Fioła twierdzi, że kocha wicehrabiego de Courbisson. Miejmy się na baczności, Frute!
Murphy patrzył rozdrażniony na Maud Philby.
– Kai powinien zostać aktorem, a nie kierowcą wyścigowym.
– Aktorstwo to trudny zawód – odparła ironicznie. – Ale czyż nie jest prawdziwym kierowcą?
– Zdaje się, że lubi efektowne zagrania. Tak postępują amatorzy.
– Jak na amatora jest całkiem niezły.
– To szarlatan, który ponad wszystko przedkłada poklask publiczności.
– Wczoraj nawet sam coś takiego powiedział.
– Starał się zatrzeć złe wrażenie. Jakie właściwie mogą być motywy jego postępowania?
Maud Philby spojrzała Murphy’emu prosto w oczy i zapytała uprzejmie:
– A jakie są pańskie motywy?
– Kai nie gra fair.
Miss Philby, zniecierpliwiona, wzruszyła ramionami.
– Uchodzi za człowieka światowego, z klasą.
– Może w, innych okolicznościach. Wyścigi zamienił w farsę i zniszczył rywali. Zrobił to z premedytacją – głośno myślał Murphy. – Maud, może mi pani wierzyć, że gdybym wiedział, dlaczego on się zatrzymał, również bym wyhamował! A gdyby wóz się przewrócił, nie dojechałbym do mety! – Czekał, uniósł wzrok. – To była nierówna walka. Kai musiał wygrać, ja znalazłem się na straconej pozycji.
Murphy, to się robi niesmaczne. Poza tym z sentymentalizmem nie jest panu do twarzy.
– Wiem, że to niestosowne. Nie potrafię żonglować uczuciami. Myślę jednak o zaszłościach, które zakorzeniły się tak mocno, że przetrwały niejedno i teraz wymagają specjalnego traktowania. Maud, chodziliśmy razem na lody i uczyliśmy się francuskiej wymowy; co do francuskiego zresztą nie była pani najlepsza. Jedno dla drugiego było ucieleśnieniem wielu niejasnych pojęć, pomagaliśmy sobie, nawet o tym nie wiedząc. Od dawna wyrośliśmy z wcześniejszego poczucia wspólnoty, każde buduje teraz własny świat, do którego drugiemu znacznie trudniej przeniknąć niż kiedyś. Coś z tego jednak pozostało, są we mnie obrazy związane Wyłącznie z pani osobą. Ich obrona nie oznacza tchórzostwa, lecz – proszę mi wybaczyć te słowa – poczucie słabości wobec innych.
Maud Philby zaśmiała się.
– To prawda, Murphy, jadaliśmy razem lody, razem żeglowaliśmy. Ale od kiedy jest pan tak wrażliwy, by się rozczulać nad wspomnieniami?
– Odkąd musiałem się zetrzeć z komediantem, który pomylił tor wyścigowy z salonem.
– Murphy, pańska zajadłość dowodzi, że zainkasował pan celny cios. Powiedzmy uczciwie: cały ten gniew bierze się z przeświadczenia, że Kai mógł wygrać, gdyby tylko zechciał.
Murphy zastygł w fotelu. Maud Philby obserwowała go z zainteresowaniem. Liczyła się z wybuchem. Zaczął jednak miękko:
– Powinniśmy być wobec siebie szczerzy. Ja nie rozczulam się nad wspomnieniami, lecz staram się chronić naszą przyszłość. Wiem, z jakiego powodu tego chcę. Pani też wie...
Otwartość godna pozazdroszczenia. Jak sobie przypominam, dwukrotnie proponował mi pan małżeństwo. Nie mogłam panu odpowiedzieć twierdząco, szybko też o wszystkim zapomniałam. Zalet małżonka ma pan nawet w nadmiarze. Czasem wręcz wydaje mi się, że pan już się urodził żonaty. Wszelkie chwyty stosowane w małżeństwie zna pan na wylot. Jest pan wprost niesamowicie etyczny i prostoduszny. Co się z panem dzieje?
– Jestem wściekły!
– Gorzej, wściekle zazdrosny! To właśnie wpędziło pana w chorobę. – Próbowała go udobruchać: – Dopiero co mówił pan o zaszłościach. Zostańmy przy nich. I niech pan już da spokój!
– Od pewnego czasu trzymają się pani żarty psychologiczne. Na tym terenie zawsze czułem się obco, darujmy więc to sobie. Rozmawiajmy znów jak kiedyś w Teksasie...
– Czyli jak?
– Bez konwenansów. Nie mówmy o uczuciach. Pani wie, że chciałbym panią przy sobie zatrzymać. Pogodziłem się z tym, że ma pani wiele cech niezbyt dla mnie miłych. Jestem tego świadomy i spodziewam się, że potrafię je nawet uszanować. Na moją decyzję nie mają żadnego wpływu. Dlaczego jestem głęboko przekonany o słuszności takiej decyzji...? Nie mogę i nie chcę o tym mówić. Maud, bardzo mi zależy, aby pani ze mną została. Tymczasem dla pani to tylko gra... – Zrezygnowany machnął ręką. – Zresztą dobrze... Wie pani, co sądzę o tych zapierających dech sztuczkach, iskrzeniu to tu, to tam, podniecającym, ale i niebezpiecznym. Maud, powinna pani ciągnąć tę grę...
Przyglądała się Murphy’emu spod na wpół opuszczonych powiek, nie zdradzając, jak bardzo ekscytuje ją ta tyrada, której spodziewała się już od dawna.
– Teraz znów prowadzi pani grę – ciągnął Murphy. – Moim przeciwnikiem jest Kai.
– Kai. – Miss Philby się uśmiechnęła.
Tak. Ale to się musi skończyć. Grę, którą pani zaczęła, zamierzam podjąć jako kierowca wyścigowy. Wszystko przewidziałem. Pierwszy etap mamy za sobą. Wyścig w Monzie był farsą. Teraz czeka nas wyścig górski o mistrzostwo Europy. To zadecyduje.
– Owszem, ale o czym zadecyduje?
– O pani, Maud – odparł chłodno Murphy.
– Mówi pan jak prawdziwy Teksańczyk.
– Pani nie chce zrozumieć. Nie chodzi o Kaia i o mnie. Kai zniknie, a po nim pojawią się inni. Pani musi zdecydować sama o sobie. Czy dalej ma być tak samo, czy może inaczej? Wiem, że my, Amerykanie, nie dorównujemy Europejczykom w psychologicznych zawiłościach. Wierzymy wyłącznie w sukces, który ja także uważam za rozstrzygający. Odwołajmy się więc do sukcesu. Jeśli wygram wyścig, raz na zawsze zwyciężę Kaia i jemu podobnych.
– Pomylił mnie pan z kimś, kogo podniecają wskazania stopera. Pański obraz świata, mój drogi, jest niezwykle uproszczony. Wygląda na to, że składa się wyłącznie z tras automobilowych zaliczanych jedna po drugiej.
– Maud, popada pani w sentymentalizm. Nigdy pani taka nie była.
– Tylko w pańskiej obecności. Nie zawsze bywam taka sama. Wręcz przeciwnie, nie umiem żyć bez zmian.
– Zarzuca mi pani uproszczone spojrzenie na świat. Chciałbym, żeby tak było. Do wytłumaczenia tej sytuacji posłużyłem się najprostszym szablonem. Zrobiłem to niechętnie, wcześniej musiałem wiele przemyśleć, niejedno przezwyciężyć. Ale nie roztrząsajmy tego; dla pani tak też będzie lepiej. Przyjęcie prostych reguł nie przyszło mi łatwo, w każdym razie znacznie trudniej niż pani. Ale teraz dużo rozumiem, dla pani rozeznanie w sytuacji też powinno się stać łatwiejsze. W sprawach ważnych, na które nie mamy wpływu, często pozostaje nam zdać się na przypadek, coś nieprzewidywalnego. Poddam się próbie, mimo że moje szanse nie rysują się korzystnie.
Maud Philby zwlekała z pytaniem, które musiało paść:
– Dlaczego?
Ponieważ wóz Kaia jest szybszy od mojego. Wyścig w Monzie tego dowiódł. To nie Kai wygrał, lecz jego maszyna.
– Podczas wyścigu górskiego prędkość maksymalna będzie miała drugorzędne znaczenie.
– To prawda, prędkość nie będzie najważniejsza. Kai jednak pojedzie z ulepszonym gaźnikiem, dzięki któremu wóz lepiej przyśpiesza.
– Czy to ma znaczenie?
– Ogromne. Jego szanse będą nieporównywalnie większe niż moje.
– Skąd pan o tym wie?
– Od niego samego, od Hollsteina, od Lievena – nie robią z tego tajemnicy.
– Nie wie pan, na czym polega ulepszenie?
Murphy ociągał się z odpowiedzią.
– Nie – odrzekł w końcu. – Gdybym wiedział, szanse byłyby równe. Podczas zwykłego wyścigu wyrównanie możliwości nie ma wielkiego znaczenia, tam każdy troszczy się o siebie. Ale to będzie pojedynek, za którym stoi cały splot okoliczności i spraw. Tutaj szanse muszą być identyczne. Tylko wtedy można mówić o walce fair.
Miss Philby wiedziała już, do czego Murphy zmierza. Postanowiła mu pomóc:
– Co na to Kai?
Murphy odezwał się nader spokojnie:
– Trzeba to wyjaśnić, Maud. I właśnie pani musi to zrobić!
– Toż to absurd.
Nie miała ochoty do niczego się mieszać, a już na pewno nie zamierzała zrażać do siebie Kaia. Poraził ją bezmiar nonsensu w rozumowaniu Murphy’ego, coś takiego mogło się jednak przydać, w dodatku jej pochlebiało. Gdyby zebrać wszystko razem i dobrze przemyśleć, dałoby się uknuć sensacyjną intrygę.
Maud Philby zdawała sobie sprawę, że nadgorliwość Murphy’ego pomaga jej zbliżyć się do Kaia. Myślała na tyle nowocześnie, by wiedzieć, że już rozpoczęty flirt się rozwinie, a rywalizacja go podtrzyma. Dlatego sama powstrzymywała się od działania; wierzyła w sprawczą moc układu. Ufała jej w przekonaniu, że wszystko może się wydarzyć.
Wspomniała wizytę u Pescha w San Remo, gdzie Kai wyraził chęć udziału w wyścigach. Od tamtego czasu wciąż o nim myślała i porównywała go z Murphym. Myśli te coraz bardziej ją zaprzątały i teraz wystarczyłby drobny pretekst, by poszła za Kaiem. Zamierzała poszukać takiego pretekstu.
Miała świadomość, że wbrew temu, co sugerował Murphy, nie chodzi o czysto intelektualne podłoże tego sportowego flirtu. To było coś poważniejszego. Pragnęła Kaia. A Murphy miał jej pomóc. W końcu – i tutaj Murphy się nie mylił – pozostanie właśnie on. A wtedy zawsze będzie można pomyśleć, co dalej.
Na razie jednak Murphy wszystko pogmatwał. Byłoby dobrze wybrnąć z opresji, nie wiążąc się zbyt mocno, ale też nie dając się zranić. Miss Philby zdecydowała się więc na kolejny zwrot. Ponieważ Murphy sądził, że jego szarża niemal się powiodła, należało teraz pomieszać mu szyki i uderzyć z przeciwnej strony.
– Murphy, przestałam pana rozumieć. Zupełnie nie wiem, o co panu chodzi. Mówił pan o wizycie w warsztacie samochodowym. Uważam, że nawet pańskie szaleństwo nie usprawiedliwia podobnych manier. Postaram się zapomnieć o dzisiejszej rozmowie.
Murphy się przestraszył. Pogubił się przy jej kolejnym wyskoku i nie zauważył wolty, którą Maud Philby zatoczyła, by dotrzymać obietnicy, a zarazem nie krępować sobie ruchów. Próbował jej przerwać. Odparowała stanowczo:
– Nasza rozmowa dobiegła końca.
Zamierzał oponować, przekonywać, że może później... Spostrzegła to i uprzedziła go, wstając.
– Powinien pan znaleźć czas na trening nie tylko automobilowy: niech pan spróbuje powściągnąć swą fantazję. Jest w okropnym stanie. – Drżała z radości na myśl, że skłoni Kaia do rozmowy o ulepszeniach konstrukcyjnych. Jeśli Kai nie zechce mówić, zamierzała mimo wszystko zwodzić Murphy’ego. Swą chwilową przewagę wykorzystała do ostatka. – Będzie pan miał okazję zająć się tak jazdą, jak i ćwiczeniem fantazji jeszcze przed mistrzostwami Europy.
– A co z wyrównaniem szans? – spytał Murphy, po czym zerwał się gwałtownie.
– To się da zrobić.
Nie czekając na odpowiedź, szybko wyszła.
Sporting-Club urządzał wielkie strzelanie do gołębi. Traktowano to jak imprezę zamkniętą, nie przewidywano udziału gości, toteż zgromadziła się klubowa elita.
Wstępne zmagania rozpoczęły się rano. Przez cały dzień słychać było suchy trzask wystrzałów, który niósł się wzdłuż promenady, docierał do sal kasyna, czytelni, przenikał przez drzwi i okna – cichy, wytworny, śmiercionośny.
Po południu wszyscy zgromadzili się na stanowisku, gdzie miała się rozegrać decydująca walka.
Kai przyszedł w towarzystwie Maud Philby.
Było późne popołudnie, złocista pora pogłębionych barw Lazurowego Wybrzeża, spokojnego morza i nasycenia światłem. Na pootwierane drzwi opuszczono nisko markizy, które strzegły cienia niczym kwoki jaj. Przez wzorzysty parasol przeświecało słońce i rzucało kwiatowy wzór na balustradę tarasu. Zaraz za polem strzeleckim znajdował się przepływ koloru lapis lazuli, delikatnie obmywany wodą sięgającego tu ramienia zatoki.
W rogu ogrodzonego placu powiewała chorągiewka. Na jednym ze stołów leżały różne papiery, sprawozdania i formularze. Rozgrywki dobiegały końca: na placu boju zostało dwóch rywali i walka pomiędzy nimi właśnie wkraczała w rozstrzygającą fazę.
Lieven podszedł do Maud Philby i Kaia i udzielił im wyczerpujących informacji. Przeciwnikami byli kapitan O’Donnel i wicehrabia Courbisson. Obaj mieli po dwadzieścia sześć trafień przy trzydziestu strzałach. Pozostało im jeszcze po pięćdziesiąt strzałów.
– Courbisson strzela bez pudła.
Kai spojrzał w tamtą stronę. Courbisson był młodym jasnowłosym mężczyzną o angielskich rysach twarzy. Jedynie brwi miał ciemne, świadczyły o pochodzeniu wicehrabiego. Mimo podniecenia umiał nad sobą zapanować, każdy jego ruch był wyważony.
Kai czuł, że budzi się w nim ciekawość. Przypomniał sobie ogród księżnej Parmy, rozmowę z Fiolą o Lilian Dunquerke i utkwiony w nim wzrok Pierrota, z którym spotkał się przy stoliku do kart. Pierrotem był Courbisson.
Z przeciwnej strony stanowiska rozległ się głośny sygnał powiadamiający, że wypuszczono gołębia. Opadła ruchoma ścianka klatki i Courbisson uniósł brwi. Gołąb jednak, po wyjściu z ciemnej skrzynki oślepiony blaskiem słońca, nie ruszał się. Wystraszony przycupnął na ziemi i nastroszył pióra.
Courbisson opuścił fuzję: regulamin zabraniał strzelać do siedzącego ptaka. Ze znaczącym uśmiechem odwrócił się w stronę obserwujących go osób, dając do zrozumienia, że celny strzał to dla niego fraszka.
Taka nonszalancja rozzłościła Kaia. Kontrast był przykry: z jednej strony bezbronny, wystraszony gołąb, z drugiej człowiek zadający śmierć – postawny, zadufany w sobie, wyposażony w doskonałą broń, odziany w świetnie skrojony garnitur, traktujący to wszystko jak zabawę.
Ludzie stojący przy klatkach próbowali wypłoszyć ptaka. Gołąb najpierw zaczął biec, po czym uniósł się nad ziemię, bijąc pośpiesznie skrzydłami. Courbisson był bez wątpienia dobrym strzelcem: odczekał sekundę, następnie zakreślił lufą niewielki łuk i wypalił. Rozległ się huk wystrzału, któremu towarzyszył obłoczek dymu. Trzepoczące ciało gołębia opadło, akurat gdy ptak pierwszymi, pewnymi uderzeniami skrzydeł wzbijał się w przestrzeń; podrygujący kłębek piór został szybko uprzątnięty.
– Pierwszorzędny strzał.
Kai podszedł kilka kroków i niemal dotknął sznura ograniczającego teren zawodów. Panowie z komisji sędziowskiej poznali go i przekonywali, by jeszcze teraz przystąpił do rozgrywki. Wiedzieli, że jest dobrym strzelcem.
Ktoś machał kartką papieru.
– Zrobimy wyjątek. Szanse są obiecujące. Wpisać pana na listę?
– Nie.
– Może uśmiechnie się do pana szczęście. Labouchere i Monty odpadli...
Kai pokręcił głową. Widział, że Courbisson uważnie mu się przygląda.
– Dlaczego pan odmawia?
– Wolę strzelanie do rzutków. Zabijanie dla przyjemności tych niewinnych i pięknych ptaków zupełnie mnie nie pociąga.
Zależało mu, by jego słowa dotarły, gdzie trzeba. Courbisson usłyszał ostatnie zdanie i zrozumiał je właściwie. Jeszcze trzymając fuzję w ręku, postąpił dwa kroki w stronę Kaia i rzekł:
– Czy byłby pan na tyle miły, by raz jeszcze przedstawić swój punkt widzenia? Proszę przy tym pamiętać, że za chwilę będę znów strzelał do żywych gołębi.
Sytuacja stawała się groźna, napięcie sięgało zenitu. Kai odezwał się bardzo spokojnie:
– Nie mam zwyczaju tłumaczyć się przed nieznajomymi...
Courbisson pobladł i oddalił się. Nie odezwał się więcej. Otoczyli go znajomi. O’Donnel podjął się mediacji.
– Courbisson, niepotrzebnie się pan unosi. Razem z Lievenem próbowali załagodzić spór. Zanim jednak, szepcząc, zdołali coś ustalić, dał się słyszeć jakiś głos:
– To prawda. Strzelanie do ptaków jest niepotrzebne i okrutne.
Rozmowa urwała się jak nożem uciął. Kai rozpoznał głos. Obok stała Lilian Dunquerke.
Nagle ciszę napełnił gwar, ludzie mówili jeden przez drugiego, szum rozmów wzbierał kipiącą falą. Kobieta stojąca obok Kaia wiedziała jednak, co robi, wiedziała też, na ile ją stać. Szczupła, o chłopięcej figurze, wyglądała, jakby znalazła się w salonie. Czekała. Była czarująca i pewna siebie, całkowicie panowała nad sytuacją.
Wobec takiego obrotu spraw nie pozostawało już nic do zrobienia. O’Donnel zwrócił się do zgromadzonych i wyjaśnił, że nie weźmie udziału w finale.
Napięcie opadło. Rezygnując z zawodów, kapitan wykazał się bystrością umysłu. Ludzie śmiali się i cieszyli, że byli świadkami drobnej sensacji, całkiem nieprzewidzianej, o której przyczynie już zapominano – kolejnego kaprysu Lilian Dunquerke i szarmanckiej galanterii O’Donnela, co dostarczyło tematu ożywionej i wdzięcznej konwersacji. Podziwiano tę kobietę, jej pewność siebie i zimną krew: jedno jej słowo wystarczyło, by wytworzyć atmosferę, której dramaturgia sięgała korzeniami minionych stuleci. Przez sekundę pośród słomkowych kapeluszy i panów ze strzelbami zalśnił blask rokoka, kiedy to wola kobiety była prawem, a jego dobrowolne przestrzeganie czymś oczywistym. Ciepły nurt unosił wszystkich, ludziom zdawało się, że ich odmienia; uwodził ich czar formy i zniewalający wdzięk, które potrafią zapanować niezależnie od okoliczności.
Lilian Dunquerke wzięła O’Donnela pod ramię i poprowadziła pomostem aż do końca półkolistego tarasu. Przez chwilę rozmawiali, stojąc w jasnym świetle, które nieodmiennie pojawiało się wraz z przypływem. Na tle morza ich twarze promieniały swobodą, śmiałością i pięknem.
Wkrótce wolnym krokiem ruszyli w stronę zgromadzonych gości. Lilian Dunquerke podeszła do Kaia, a w jej postanowieniu znać było tę samą stanowczość i opanowanie. Nie odezwała się, Kai wiedział jednak, że ma podążyć za nią. Kroczył zatem obok damy, bliski jej i jednocześnie daleki, obdarzony zaufaniem, lecz obcy, szedł lekki i radosny, bez żadnych określonych zamiarów.
Powyżej stopni wiał wiatr. Weszli razem na górę. Sprzed dworca kolejowego wypełzały szyny, wyglądały jak z ołowiu. Na moście słychać było muzykę dobiegającą z tarasu. Okna sali restauracyjnej stały otworem. Wychodziły na gazon, który tulił się do budynku niczym pies – ociężały, nawykły do wygody. Dalej lśniły w szeregu automobile. Minęli je. Z boku stało jeszcze kilka samochodów. Nad jednym z nich pochylał się jakiś mężczyzna. Courbisson.
Mimo że musiała go widzieć, Lilian Dunquerke wciąż zachowywała się tak samo. Zaczęła coś mówić – bez pośpiechu, zupełnie się do tego nie zmuszając; mówiła niewiele i powoli nastrój opadał jak skraplająca się mgła. Szła prosto do swego wozu, nie wstrzymując kroku ani go nie przyśpieszając, jakby chodziło o coś najbardziej oczywistego pod słońcem. Courbissona nie dostrzegała, traktowała go jak powietrze.
Przez ułamek sekundy widać było, jak wicehrabia stoi lekko pochylony, wyczekujący, z dłonią zaciśniętą na ozdobionym figurką żurawia korku chłodnicy. Kai otworzył drzwi limuzyny. Zanim Lilian Dunquerke postawiła nogę na stopniu, pochyliła głowę w stronę Kaia i spokojnie, ale stanowczo zażądała:
– Proszę mnie odwieźć do domu.
Zupełnie roztrzęsiony Courbisson zrobił krok do przodu. Nie panując nad sobą, chwycił za klamkę i wykrztusił:
– Madame, pani jedzie ze mną.
Kai spojrzał na niego.
Dopiero co zachował się pan nietaktownie. Gdyby teraz potraktować pana poważnie, należałoby uznać, że pan się po prostu kompromituje. – Przez chwilę patrzył wicehrabiemu w oczy, dając do zrozumienia, że to wszystko mało go obchodzi; w rzeczywistości jednak miał się na baczności i nie zamierzał ustąpić pola.
Zniknięcie Courbissona zostało zauważone. Fioła, Lieven i O’Donnel udali się w kierunku zaparkowanych automobili. Fioła wziął wicehrabiego pod ramię i pociągnął za sobą. Courbisson nie stawiał oporu.
Kai wsiadł do samochodu i zwolnił hamulec. Cichy, wyrazisty śpiew pracującego na pełnych obrotach silnika wnikał w krew, umysł Kaia ogarniał coraz szersze obszary. Kierując się instynktem igły magnetycznej, upewniał się, że wkracza w coś niezwykłego, urągającego konwencjom i logice; owo przeżycie leży w zasięgu ręki, trzeba jednak wszystko postawić na jedną kartę. Chcąc nie chcąc, rozpoczął już tę grę, mógł bowiem chłonąć uroki życia nie obciążony gęstą magmą uczuć, dając upust porywom gorącej krwi i niezmąconego instynktu, ufając przy tym, że jego anioł stróż nie pozwoli zasnąć czujnym zmysłom i w porę zadmie w róg.
Odwrócił się do Lilian Dunquerke, jakby dopiero teraz zamierzał rozpocząć niewinną rozmowę, i ujął drążek zmiany biegów.
– Jak się wrzuca drugi bieg? Do przodu i w prawo?
Skinęła głową.
– Trzeci jest naprzeciw?
– Tak.
Lilian Dunquerke nie chciała więcej mówić o tym, co zaszło. Wytłumaczyła, dokąd jechać, po czym wóz gładko pomknął aleją do dzielnicy willowej; zatrzymali się przed domem stojącym w głębi ogrodu, pośród palm i eukaliptusów.
Żadne się nie odezwało, nie uzgodnili dalszego ciągu, zgodnie jednak szli w stronę domu, obok kamiennej kolumnady porośniętej wybujałym winem. Ciemny, masywny portal w kolorze umbry przywitał ich chłodem i szczególnym, przenikającym na wskroś światłem.
Dolne pomieszczenia znajdowały się tuż nad poziomem ziemi, wchodziło się tam po kilku zaledwie stopniach. Dzięki temu łączyły się z parkiem, który wdzierał się niemal na ściany i okryte dywanami posadzki, choć nie zagrażał im, jakby istniała jakaś nieprzekraczalna granica. Spokojną harmonię płaszczyzn zakłócały nieliczne meble; ogromne okna były jak obrazy, śródziemnomorski pejzaż przezierał przez nie w całym swym bogactwie.
Pociemniałe drewno, stare i wyblakłe dywany. Wszystko w subtelnych, pastelowych tonacjach. Jedynie płaszczyzny szyb odbijały różnorodność kolorów parku i nasycony błękit nieba.
Siedząc w fotelu, Kai patrzył na zdziczały park. Z przodu rósł trawnik, dalej wybujałe cisy, za nimi dęby, akacje i kilka cyprysów. Zwietrzałe, kruszące się posągi nimf porosły krzewami, w pełnym świetle grał na swej fletni Pan. Czas zdawał się o nich zapominać.
Lilian Dunquerke przebrała się i zeszła do Kaia. Podchwyciła jego spojrzenie.
– Park dziczeje, często mi to powtarzają. Nie chcę jednak zabierać mu swobody, nie potrafię się na to zdecydować. Jego bogowie są cisi i wyrozumiali. Umierają, a nożyce ogrodnika nie powinny im przeszkadzać. Jeśli park ich zarośnie, będę najszczęśliwsza.
Kai podjął wątek:
– Ich czas minął, nie trzeba go przemocą przywracać. Świadczą o tym muzea. W zakurzonym posągu za szybą lub pod szklaną kopułą trudno się dopatrzyć powabu Ateny.
– Byłoby wspaniale, gdyby została po niej tylko legenda.
Wielu ludziom odebrałoby to chleb i poczucie własnej wartości – tym wszystkim, którzy okupują katedry uniwersyteckie bądź uganiają się za jakimś odłamkiem, którego nikt dotychczas nie odkrył.
– Tak miałaby wyglądać nieśmiertelność...?
– Bywa jeszcze gorzej, na przykład w British Museum. Spójrzmy na faraonów. Ci zapewnili sobie nawet nieśmiertelność ciał. Ich mumie leżą tam jak drukowany perkal na straganach przekupniów z mórz południowych. Ponieśli sprawiedliwą karę. Każdy może ich teraz oglądać. Zdobyli nieśmiertelność.
– Napisano o tym niejeden dobry wiersz.
– Ale znam wiele złych przykładów, nie każdy bowiem ma w sobie coś, co upoważnia do zadawania się z nieśmiertelnością.
– Czy nasze drwiny są na miejscu?
– Co zatem pozostaje?
– A czy w ogóle coś pozostaje?
– Drwina może działać oczyszczająco i na pewno niczego nie niszczy...
– Czy coś jednak zostaje?
– Nic, co mogłoby być nieśmiertelne...
– Zatem...
– To, co wieczne. – Kai powiedział to lekko, zupełnie bez patosu.
Lilian Dunquerke potraktowała jego słowa jak komplement. Chcąc zamknąć temat, odezwała się głosem brzmiącym teraz zgoła inaczej:
– Może napilibyśmy się herbaty?
Kai nie próbował przedłużać rozmowy, mimo że urwała się w momencie, w którym szermierzowi słowa trudno oprzeć się pokusie zgłębiania dialektyki utajonej przecież w każdym paradoksie, dać spokój tym akrobacjom umysłu polegającym na igraniu ideami. Rozmowa zresztą zamierała, być może jej przedłużanie oznaczałoby skłonność do niepotrzebnego gadania, może nawet próżność. Niemalże nagły finał był pułapką, przez którą złotousty pięknoduch miał popaść w sentymentalizm i tym samym dać się zdemaskować. Bywają sytuacje, w których jedynie milczenie popłaca; dzięki milczeniu dojrzewają znacznie łatwiej niż w powodzi słów.
Teraz mówili o zupełnie innych sprawach, o drobiazgach – herbacie oraz japońskich obrazach i książkach, o automobilach, o San Sebastian i okultyzmie. Lilian Dunquerke przekonała się, jak wspaniałym causeurem jest Kai i że błyskotliwa konwersacja zdaje się nie sprawiać mu żadnego wysiłku. Sama prześlizgiwała się z tematu na temat jak łyżwiarz kreślący na lodzie ósemki, lekko przeskakiwała na odległe niekiedy obszary.
Kai starał się jej dotrzymywać kroku, zataczał koła, uzupełniał, dopowiadał i ani na chwilę nie zapominał o dobrych manierach. W miarę jak nadciągał zmierzch, spowalniał jednak tempo, jego wypowiedzi stawały się coraz bardziej osobiste.
Choć słowa wciąż płynęły wartkim strumieniem, zmienił się tembr głosu Kaia, dzięki czemu ważniejszym zdaniom nadawał szczególne zabarwienie.
Lilian Dunquerke to wyczuła – nastrój szarej godziny wybiegał naprzeciw jej oczekiwaniom niczym ciepły, łagodny powiew południowego wiatru. Skuliła się w sobie, próbując dociec, czy ów nastrój nie uniesie jej ze sobą, czy nie przerodzi się w burzę. Siedzieli w fotelach twarzą w twarz. Ciemniejący wieczór zacierał rysy, kontury ginęły w mroku jak na przestylizowanej fotografii portretowej, jaśniały tylko gładkie dłonie, w których żarzyły się czerwone ogniki papierosów.
Znów wdali się w szermierkę słowną, jeszcze bardziej podniecającą, pełną nieoczekiwanych zwrotów. Kai musiał przyznać, że w starciu z tą kobietą każde pchnięcie trafia w próżnię, każdy atak spełza na niczym. Wychwytywała je bezbłędnie, z czarującym uśmiechem, wprawiając adwersarza w stan podniecenia: rozkoszował się dysputą, w której wspaniale go rozumiano, choć niczego nie mówił do końca; wystarczyły lekkie muśnięcia, postępowanie za ruchem ręki przeciwnika – wszystko to składało się na urok pojedynku, tego misterium miłości i braterstwa dusz, owego skrzyżowania broni spowodowanego najwyższym napięciem ducha. Miłość i walka wyrastają bowiem z tych samych korzeni.
Rozmowa zatracała powiązania logiczne, dała się ponieść fali rozluźnienia związków przyczyn i skutków, podporządkowała emocjom, które decydują o wszystkim, zanim w końcu rogowe okulary użyczą rozumowi ostrości wejrzenia.
To było balansowanie na krawędzi, Lilian Dunquerke i Kai traktowali słowa jak nośniki pojęć, po czym odbierali im znaczenie, naraz te same słowa przemykały jako impresje i obrazy.
Lilian Dunquerke pochyliła się. Bawiła się naszyjnikiem z jadeitu, który chciała pokazać Kaiowi. Zbliżyła kamienie do okna. W szarym świetle miały kolor ciemnej zieleni wpadającej niemal w czerń. Tylko krawędzie połyskiwały niczym powierzchnia morza w pogodne dni. Pośrodku naszyjnika tkwił duży aleksandryt. Mienił się czerwono, a opuszczany przybierał barwę ciemnego fioletu, jak stuła duchownego.
– Ponieważ zmienia kolor, dopasowując się do otoczenia, jest jedynym dżentelmenem wśród kamieni; zawsze przybiera odcień bardziej nasycony od otaczających go barw, zawsze w najlepszym guście.
Okna wychodzące na taras sięgały podłogi. Były otwarte. Wieczorne powietrze z wolna wypełniało pokój. Lilian Dunquerke wstała i wsparła ramię na fotelu. Tylko ono jaśniało na tle ścian, reszta ginęła w mroku. Spoczywając tak na oparciu, wyglądało przepięknie – długie i zgrabne, jak żywe stworzenie; zdawało się, że oddycha...
W ciemnościach mówiła do Kaia – powoli, spokojnie, dźwięcznym głosem. Do jej ramienia tuliły się resztki światła. W dłoni trzymała naszyjnik, nieco go unosząc.
Barwny odblask aleksandrytu padał na przegub dłoni. Widok ramienia Lilian Dunquerke w takiej chwili zapierał dech o wiele bardziej, niż gdyby patrzeć na całą postać. Jej głos przy tym brzmiał uwodzicielsko.
Lilian Dunquerke przerywała, opuszczała Kaia, wracała, jej słowa stawały się coraz bardziej niebezpieczne, wieloznaczne.
Kai dopowiadał coś nieważnego, zbaczał ku niewinnym powiedzonkom człowieka światowego i wpadał w ton osobisty. Kilka razy pozwolił sobie na kuszące napomknienia, ich przedmiotem stawało się „co” i „jak” było mu znajome i tutaj zachowywał spokój. Nadeszła chwila, kiedy doświadczenie bezwzględnie domagało się zmniejszenia dystansu – Kai wiedział jednak, że chodzi o coś więcej, i podtrzymywał towarzyską konwersację.
Dunquerke stała obok. Miał tuż przed oczami jej ramiona, usta, czuł zapach jej ciała; uśmiechała się, chwytała za głowę, jakby o czymś zapominała, rozkładała ręce, przechodziła obok, obracała się, przystając wyczekująco. Kai siedział nieporuszony, nie dał się zwieść kuszącym obrazom. Wiedział bowiem, że jeśli pofolguje dyscyplinie i ulegnie, gra zamieni się w rzeczywistość i bardzo wiele go ominie – znał tę grę, to wzajemne sprawdzanie się i kuszenie, których zadaniem jest poddanie partnera próbie, by się przekonać, czy jest zdolny do jeszcze większych namiętności, czy też od razu zwietrzy podstęp. W tej grze partner nie ma nic do zyskania, może natomiast stracić wszystko.
Nie chodziło o nic wielkiego, trzeba było jedynie mieć trochę taktu i smaku. W tej jednak sytuacji było to sporo, ponieważ niełatwo przyjąć, że coś, co tylko mogłoby być prawdziwe, jest prawdą bez wątpienia i że nie można niczego zakładać z góry, lecz trzeba zostawić sprawę w zawieszeniu, trzymając się złotego środka, by nadmiar nie zranił, niedosyt zaś nie zepsuł humoru.
Nerwy Kaia drżały, jakby płynął przez nie prąd elektryczny. Podjął grę i robił nawet więcej: doprowadził ją do punktu, w którym, jak się zdawało, wyczerpały się możliwości i zbliżał się przełom. W milczeniu, które zapadło, wypełnionym drżącym wyczekiwaniem kobiety, milczeniu podsycanym zarówno przez strach, jak i podniecenie, Kai naraz z kopyta ruszył ku tematom ubocznym, po czym wyciął woltę, uciekając na teren obiegowych powiedzonek wygłaszanych przymilnym tonem, z zamiarem podkreślenia ich li tylko dekoracyjnego charakteru, ich językowej pikanterii i podrzędnego znaczenia. Wydawało mu się, że prowadzi auto drogą pełną zakrętów, czuł się pewnie, choć obok otwierała się przepaść, brał zakręt za zakrętem tak długo, jak tylko się dało.
Lilian Dunquerke zdumiewało, że Kai tyle razy się zmieniał. Nie ustawał, wciąż parł przed siebie. Ani razu nie zachował się niezręcznie; w tym, co osobiste, pozostał rzeczowy, w tym zaś, co ogólne – pełen czaru.
Szli przez park. Zdążali aleją eukaliptusów w kierunku, gdzie mieszkali starożytni bogowie. Minęli jakiś mur, ulicę, kraty ogrodzeń. Potem znów był park opadający do samego morza.
Już poza obrębem zatoki stał na kotwicy jacht – biały na tle błękitnej wody.
Rozmowa krążyła teraz wokół spraw codziennych i kończyła się niemal konwencjonalnie. Każde wiedziało już wystarczająco dużo o partnerze, by jeszcze się w czymś utwierdzać lub w cokolwiek wsłuchiwać. Konwencjonalne zakończenie było najstosowniejszą osłoną dla wspólnych doznań dnia.
Lilian Dunquerke pokazała Kaiowi swój jacht i opowiedziała o wygranych w zeszłym roku regatach. Przez chwilę stali wsparci o reling. Dopiero teraz Kai okazał inicjatywę. Choć propozycja była najzupełniej oczywista, musiała jednak pochodzić od niego. Rzucił mimochodem:
– W tym sezonie też zamierza pani popłynąć?
– Tak, za jakieś trzy tygodnie wyruszam do Neapolu.
– W tym czasie w Palermo rozpoczynam treningi. To ta sama droga.
– Prześlę panu wiadomość.
Oboje wiedzieli, o co chodzi.
Do hotelu Kai wracał wolnym krokiem. Pozbył się wewnętrznego napięcia i napawał się świeżym, wieczornym powietrzem. Był pewien, że odbierze dziś pocztę od Barbary. Myślał o tym, jakby chodziło o coś najzwyczajniejszego w świecie.
Szedł tak wolno, że nim znalazł się w hotelu, minęła godzina. Wstąpił na pocztę. Czekał tam na niego tylko jeden list, w białej, grubej kopercie. Rozpoznał pismo Barbary.
Skinieniem ręki odprawił chłopca obsługującego windę. Z listem w dłoni wszedł po schodach. Dopiero w pokoju otworzył kopertę. Barbara pisała, że wybiera się do St. Moritz, i pytała, czy by do niej nie przyjechał.
Zrobiło się cicho. Kai został sam z listem, miał przy tym wrażenie, że również sam z całym swoim życiem.
Myślał o młodości jak o ogrodzie; obrazy tego ogrodu od dawna nie dawały mu spokoju i teraz, niezwykle wyraźne, wyzierały spoza horyzontu. Wraz z szumem drzew powracały doń głosy, o których – jak sądził – zdążył już zapomnieć.
Wyrwało mu się głębokie westchnienie. Postanowił, że nie będzie uciekał od decyzji. Pojedzie do St. Moritz.
Następnego ranka zameldowano Kaiowi o wizycie kapitana O’Donnela, który przybył w towarzystwie członka Sporting-Clubu przedstawiającego się jako Chattingius.
Trzeba przyznać, że tej wizyty Kai trochę się spodziewał.
Z niezmąconym spokojem taksował zatem wzrokiem żakiet O’Donnela: prążkowane spodnie były chyba nieco za wąskie, a o plastronie też dałoby się to i owo powiedzieć. Czuło się, że trochę sztywny O’Donnel nie jest do końca przekonany do swej misji.
Jeszcze bardziej ceremonialnie zachowywał się Chattingius. Z namaszczeniem rozwodził się nad tym, co zaszło, dając do zrozumienia, że chodzi o honor, po czym w wyważonych słowach, jako zaufany Courbissona, przekazał wyzwanie.
Kai przyjął wyzwanie i podał nazwiska sekundantów – Fioli i Lievena. Zapewniał, że niezwłocznie ich o wszystkim powiadomi. Chattingius uznał sprawę za załatwioną, po czym, wciąż sztywny i pełen dystynkcji, zamierzał się oficjalnie pożegnać.
Nie bez przymusu Kai zaproponował aperitif. Z trudem powstrzymał się od uszczypliwych uwag: wiedział, że nie zostaną zrozumiane.
O’Donnel w minutę wyłożył wszystko, co miał do powiedzenia. Kai doskonale go rozumiał. Wiedział, że O’Donnel zgodził się być sekundantem tylko dlatego, by cały ten spór w miarę możności łagodzić.
Niestety, Frute zepsuła Chattingiusowi cały efekt pożegnania: miała kiepskie wyczucie stylu i wytworne maniery poczytała za afront. Przywarowała obok drzwi i przeciągłym skowytem wystraszyła Cłiattingiusa tak bardzo, że omal nie zgubił cylindra. Rozbawiła tym Kaia, który przepraszał gościa, śmiejąc się w duchu z jego wystraszonej miny.
Po chwili telefonował do Fioli i Lievena.
Fioła zjawił się niemal natychmiast. Głupota Courbissona wprawiła go w zły humor.
– Jest za młody, by pojąć, o co chodzi. Ma wielkie serce i za to go lubię; drzemie w nim jednak nieszczęsna skłonność do romantycznych zachowań, nie rozumie niczego ze spraw, które toczą się obok własnym biegiem. Ma pan zamiar potraktować go surowo?
– Raczej nie. Choć to strzelanie do gołębi rzeczywiście mnie wtedy rozzłościło.
– Ale pan wrażliwy. Cóż, jest pan przecież Niemcem. Przed dwoma laty pan jednak też strzelał.
Kai skinął głową.
– To nic nie znaczy. Uważam, że trzeba myśleć logicznie, niekoniecznie jednak logikę należy stosować w życiu.
Fioła śmiał się.
– Ma pan rację. Po co się przejmować tym, co myśleliśmy poprzedniego dnia... Powinien pan wybaczyć Courbissonowi, ponieważ wychował się w Anglii. Sport cieszy się tam szczególnymi względami, co wiele tłumaczy; nie ma w tym żadnej pruderii.
– Już mu wybaczyłem...
Fioła wzruszył ramionami.
– Irytujące. Jednak uważa pan, że porozumienie się z nim nie jest możliwe... – Spojrzał badawczo na Kaia.
Kai wytrzymał jego wzrok i spokojnie odparł:
– To prawda. Myślę, że nie będę mógł się z nim porozumieć.
Przez chwilę milczeli. Fioła popadł w zadumę. Wiedział, do czego Kai zmierza, chciał to zawrzeć w swym pytaniu. Kai dążył do zwarcia, ponieważ pragnął Lilian Dunquerke. Zerwanie byłoby dlań usprawiedliwieniem.
– A jeśli Courbisson poprosi o wybaczenie?
– Do tego na pewno nie dojdzie.
– Ma pan rację.
Fioła znów się zamyślił, po czym rzekł:
– O ile mi wiadomo, świetnie strzela pan z pistoletu...
– Tak...
– Chcę panu zwrócić uwagę, że Courbisson ma o tym nikłe pojęcie. To grozi katastrofą... Z fuzją w ręku jest znakomity, niemal nie do pokonania... Ale pistolety... tego już się nie zdoła nauczyć...
Kai ściszył głos:
– Proszę się nie martwić, postaram się go nie trafić...
– Jeśli tak, byłbym panu bardzo wdzięczny...
Kai skinął głową.
– I bez tego mój zamiar był właśnie taki.
Fioła podał mu rękę.
Kai dodał:
– Nawet dam mu szansę.
Fioła zdziwił się.
– Jak pan to sobie wyobraża? Courbisson jest kiepskim strzelcem... ależ oczywiście, zaraz do niego idę.
– Nie to miałem na myśli – odparł Kai.
– Obawiam się, że nie zrozumiałem.
– Nie jestem obojętny wobec rozwoju pewnych zdarzeń, także w trochę innym sensie – możliwe nawet, że je spowodowałem.
Fioła poderwał głowę i odezwał się ostrożnie:
– Sądzę, że teraz pana rozumiem. Chce pan powiedzieć, że są zdarzenia, których tak czy owak nie dało się uniknąć.
– Właśnie... musiało do nich dojść, prędzej czy później. Myślę, że będzie dobrze, jeśli udzielę Courbissonowi także formalnej satysfakcji. To powinno – tutaj Kai się zawahał – ułatwić mu wyplątanie się ze wszystkiego. Courbisson nie widzi przyczyny nieporozumienia tam, gdzie ona tkwi rzeczywiście, choć takie stawianie sprawy jest dla niego mniej bolesne od zdarzeń późniejszych; ma jeszcze zbyt mało lat, by pojąć, że najbardziej godna szacunku jest w nim młodość.
Fioła się roześmiał.
– Byłoby miło jeszcze trochę porozmawiać. Muszę jednak pomówić również z Courbissonem... widzi pan, to mój daleki krewny... a później z Lievenem i O’Donnelem. Kiedy to się odbędzie?
– Wczesnym rankiem...
Fioła pojechał do Courbissona, którego gryzło sumienie, toteż potraktował gościa z rezerwą.
Fioli to nie zmartwiło. Podszedł do Courbissona jak najbliżej i ze spokojem, ale i energią, mówił do niego:
– Renę, sprowokował pan pojedynek i ja będę jednym ze świadków. Ten smutny fakt winien raz na zawsze uzmysłowić panu istotę pojedynku. Otóż wiedz, że pojedynek jest jedynie formalnym zakończeniem sporu i pod żadnym pozorem nie wolno traktować go inaczej. Pod żadnym pozorem, Renę!
– Tak...
Courbisson nie drgnął. Był blady i wyglądał na wyczerpanego.
Fioła umówił się z Lievenem. Wspólnie z O’Donnelem i Chattingiusem ustalili czas i miejsce pojedynku.
Postanowiono, że do spotkania dojdzie za dwa dni o świcie na dalekich tyłach pola golfowego używanego przez klub z Monte Carlo.
Morze miało kolor ołowianoszary, tylko horyzont przybierał jaśniejszy odcień; w zatokach woda była jeszcze ciemniejsza, jak poczerniałe żelazo. Nieliczne fale obmywały plażę. Bez wątpienia byłoby wspaniale popłynąć w gęstą szarość przedświtu, kiedy barwy dnia – srebro i błękit – jeszcze śpią, i widzieć, jak ożywają w bryzgach piany na jasnym ciele, zanim wschodzące słońce użyczy im winnoczerwonego blasku pierwszych promieni.
Kai drżał na balkonie w zimnym powietrzu przenikającym tym mistycznym chłodem, który po zachodzie oddaje zatokę we władanie ducha Północy.
Kiedy się ubierał, uzmysłowił sobie, że ostatnio zaniedbał Maud Philby. Postanowił, że jeszcze dziś ją odnajdzie.
Przeżywał istny natłok najróżniejszych myśli i obrazów. Myślał o swej maszynie, o Barbarze, o Murphym, o młodym Hollsteinie – odkrywał, że wspaniale jest żyć i mieć jeszcze tyle przed sobą...
Wiedział, skąd się to bierze, i właśnie dlatego lubił podobne sytuacje.
Szczękając zębami, wrócił do pokoju i wziął kąpiel. W łazience było ciepło, błyszczały kafle i niklowane krany. Chropawe ziarna soli kąpielowej rozpuszczały się w dłoni pod strumieniem wody. Ciepło było rozkoszne niczym łóżko w chłodach Islandii. Potem wziął siekący ciało prysznic, a ręczniki frotte dokonały reszty.
Fioła i Lieven przybyli z lekarzem od strony Avenue de Monte Carlo i spotkali się z Kaiem w Cafe de Paris.
Wóz ruszył w kierunku Grandę Corniche i zakręt za zakrętem zmierzał do rozwidlenia dróg, po czym skręcił do Col de l’Arme. Po jednej stronie widok ograniczały kamienne ściany, po przeciwnej wyłaniały się skały Monako i nieliczne, gasnące już światła, przesuwały się zarysy wybrzeża. Z każdą minutą robiło się jaśniej. Morze nabierało blasku, wierzchołki nadbrzeżnych Alp czerwieniały w pierwszych promieniach słońca.
Kiedy auto wjechało na płaskowyż, na którym rozciągało się pole golfowe, słońce już wzeszło. Fioła spojrzał na zegarek. Byli na miejscu zgodnie z planem. Wóz został zaparkowany po lewej stronie, na umówione miejsce czterech panów udało się pieszo.
Nie było tam jeszcze nikogo. Jakiś automobil jechał jednak pod górę. Wiatr przynosił stłumione dźwięki klaksonu – czasem mocniejsze, innym razem, kiedy wóz pokonywał serpentyny po drugiej stronie skał – słabsze.
Lieven wpatrywał się w nadjeżdżający pojazd.
– Tylko dwóch, ale może...
Przywitano się z rezerwą.
Ku zaskoczeniu Fioli i Kaia pojawił się tylko O’Donnel w towarzystwie Chattingiusa. Chattingius był śmiertelnie poważny, O’Donnel bardzo niespokojny.
Obaj czekali i naradzali się po cichu. O’Donnel raz jeszcze poszedł na parking, lecz po kilku minutach wrócił, potrząsając głową.
Chattingius zdecydowanym krokiem podszedł do Fioli.
– Czy możemy porównać czas?
– Jest dziesięć po szóstej.
– Zatem dziesięć minut później, niż ustaliliśmy. Z ubolewaniem muszę stwierdzić, że od wczorajszego popołudnia wicehrabia Courbisson był nieosiągalny. Dlatego też, niestety, nie jest możliwe wyjaśnienie powodów, dla których dotychczas się nie pojawił. Pozostaje nam przypuszczenie, że doszło do jakiegoś wypadku lub też pojawiły się inne, nieprzewidziane okoliczności, które nie pozwoliły wicehrabiemu nas powiadomić. Mam nadzieję, że podzielą panowie nasz punkt widzenia do czasu, kiedy dowiemy się czegoś bliższego, i proszę o wybaczenie, ponieważ trud przybycia tutaj okazał się zbyteczny.
Fioła był przerażony i spoglądał na O’Donnela, który czynił rozpaczliwe gesty.
– W nocy nie było go w domu...
Lieven chwycił Fiole za ramię i nasłuchiwał. Całe towarzystwo zamilkło. Wiatr niósł daleki odgłos silnika.
– Doktorze – odezwał się Fioła – nie wiadomo, kto się zbliża, może więc będzie pan łaskaw odejść nieco na stronę.
Ktoś nadjeżdżał z wyraźnym pośpiechem. Chattingius nagle znów przybrał sztywną pozę i stanął z boku. Między drzewami ukazał się Courbisson.
Był blady, zdenerwowany, patrzył błędnym wzrokiem.
Przywitał się ze swymi sekundantami i chwilę z nimi rozmawiał. Chattingius chciał już podejść do Fioli, lecz Courbisson go powstrzymał stygnącym uśmiechem. Był całkiem załamany, miał jednak jeszcze tyle godności, by samemu doprowadzić sprawę do końca.
Poprzedniego dnia Courbisson próbował znaleźć Lilian Dunquerke, ale do południa mu się to nie udało. Po południu raz jeszcze do niej zaszedł, mocno już rozdrażniony wcześniejszym wyczekiwaniem. Sądził, że Lilian Dunquerke go nie przyjmie, że znajdzie po temu tysiąc powodów.
Ku jego zdziwieniu poproszono go od razu. Zupełnie nie był przygotowany na spotkanie w wesołym towarzystwie, nie było najmniejszej szansy, by choć przez chwilę został z panną Dunquerke sam na sam i mógł pomówić o tym, co go dręczy.
Lilian Dunquerke go nie dostrzegała. Został jednak, robił dobrą minę do złej gry i czekał, aż goście pójdą. W końcu, kiedy zostało już niewiele osób, udało mu się dopaść panią domu w pokoju obok.
Chciał prosić o rozmowę, zanim jednak cokolwiek powiedział, uprzedziła go, podając łaskawie rękę.
– Zegnaj, Renę. Proszę niczego nie wyjaśniać. Byłoby mi przykro oglądać pana odgrywającego tragedię. Kiedy pan stąd wyjdzie, będzie pan miał jeszcze przed sobą kawał życia; cały czas jesteśmy przecież w drodze. Zegnam...
Chciał coś powiedzieć, przekonywać ją, tłumaczyć, nawet zrobić coś niezwykłego. Ale nie było wyjścia: spotkał się ze stanowczą odprawą.
Godzinami snuł się po ulicach, dorożkarze krzyczeli na niego, kiedy wchodził im w drogę, automobilistów zmuszał do hamowania. Czuł się jak ktoś ukąszony przez węża, poruszał się jak automat, musiał wciąż chodzić, chodzić bez końca.
Wędrował przez stare miasto, wspinał się stromymi uliczkami – zupełnie rozbity wewnętrznie, zrozpaczony, otępiały.
Poniżej widział wystające spośród palm latarnie, które otaczały taras kasyna i schodziły do samego morza. Dworzec kolejowy błyszczał kolorami jak dziecięca zabawka, tuż nad morzem rozpościerał się okrągły placyk, gdzie strzelano do gołębi.
Courbisson mówił cicho do siebie, wygłaszał formuły błagalne i zaklęcia, wyrzucał z siebie wszystko, co go dręczyło. Była już późna noc i ubranie wicehrabiego nasiąkło mgłą. Nagle poczuł głód, tak silny i nieokiełznany, że zadrżały pod nim kolana. Otworzył drzwi, za którymi znajdowała się mała jadłodajnia z kilkoma stałymi gośćmi przy stole, zażądał chleba i owoców, pochłonął je łapczywie, zostawił na stole pieniądze i poszedł dalej.
W końcu zatrzymał się przed niewielkim hotelem. Uprzytomnił sobie, że nie zdoła dojść do domu, nie myślał już o niczym, zamówił pokój i niemal natychmiast zapadł w sen.
Nagle się przebudził, zapalił światło i spróbował pomyśleć. Przypomniał sobie, że powinien powiadomić sekundantów, postanowił, że pojedzie po nich rano i zabierze ich ze sobą. Swoje położenie oceniał teraz inaczej niż wieczorem, wzburzenie minęło, choć rozterki pozostały.
Zrozumiał swoją winę i zdawało mu się, że przez kilka godzin postarzał się o lata. Wiedział, że otwierają się przed nim nowe horyzonty, których nie dostrzegał w swym dotychczasowym, beztroskim życiu; ta noc była dla niego czasem wielu decyzji.
Uznał, że najgorsze minęło. Nie wiedział, jak bardzo sobie szkodzi, ze wszystkich jego planów i zamierzeń jedno bowiem liczyło się naprawdę – odzyskanie Lilian Dunquerke. Rozmyślając tak, zdrzemnął się, po czym znów zapadł w ciężki, głęboki sen i nie usłyszał budzika. Ponieważ spóźnił się pół godziny, nie zastał sekundantów na umówionym miejscu. Popędził samochodem na pole golfowe z nie do końca jasnym, dopiero co powziętym zamiarem potwierdzenia wobec siebie swej wartości, dokonania czegoś znaczącego i właściwego.
Tę potrzebę zaszczepiła w nim Lilian Dunquerke, a on zaspokajał ją dotychczas bezwiednie; teraz zrozumiał wagę daru, na który nie zasłużył, i tym bardziej zależało mu, by okazać się godnym pani swego serca.
Nie wyczuwał pomieszania materii, owego spóźnionego działania na rzecz przegranej sprawy.
Gubiąc się w tym chaosie przemyśleń, przybył na spotkanie i pośpiesznie oświadczył O’Donnelowi i Chattingiusowi, że powody, dla których chciał walczyć, są obecnie bez znaczenia.
O’Donnel odetchnął. Chattingius, napuszony i dostojny, zapytał:
– Czy wobec tego należy podać do wiadomości, że rezygnuje pan z honorowego rozstrzygnięcia?
– Tak... – Courbisson odszedł z nim na stronę i mówił, z trudem dobierając słowa, lecz na tyle głośno, że również Kai usłyszał: – Chciałbym wyjaśnić, że uzyskałem pewne informacje, które poważnie nadwątliły moje przekonanie o słuszności pojedynku.
Fioła podszedł do niego i z radością pogratulował wicehrabiemu rozsądnej decyzji.
Courbisson potrząsnął głową; razem z Fiolą zbliżył się do Kaia, patrzył na niego, ociągał się, usiłował się zmusić do mówienia...
Kai wiedział, jak bardzo młody człowiek cierpi z powodu swej straty; wiedział, że jest zbyt dumny, by się przyznać do porażki i że mimo rozdartego serca pragnie postąpić zgodnie ze swym wychowaniem oraz zasadami i nie chce okazywać zazdrości zwycięskiemu rywalowi...
Szybkim ruchem ujął dłoń Courbissona i zanim ktoś się odezwał, powiedział:
– Przeceniamy sytuację, choć każdy widzi ją inaczej. Rozwiązanie, jakie pan znalazł, świadczy, że zdaje pan sobie sprawę z podwójnego oblicza całej tej historii. Zatem wie pan również – tutaj Kai ściszył głos – że zerwanie nie zawsze bywa końcem, często natomiast pierwszym krokiem ku jeszcze większej namiętności...
Courbisson spurpurowiał.
Fioła za jego plecami uśmiechnął się do Kaia, który dokończył:
– Chciałbym jeszcze z panem pomówić. Za kilka tygodni zaczynam trening przed mistrzostwami Europy; myślę, że nasza rozmowa mogłaby wiele wyjaśnić.
Courbisson nagle się zmienił. Opadło zeń napięcie i poczuł, że udręka ustąpiła wewnętrznej jasności. Z błyskiem nadziei w oku uścisnął dłoń Kaia.
– Na pewno przyjadę...
Po czym oddalił się w towarzystwie Fioli i przyjaciół.
Kai i Lieven jeszcze jakiś czas zostali na polu golfowym. Trawa zieleniła się w promieniach słońca. Brązowe skały rysowały się łagodną linią na tle błękitu nieba. Las chylił się na nie, a jasne promienie oświetlały falujące połacie zieleni. Niżej rozciągały się łąki pełne kwiatów, usiane plamami krzyczących barw, otoczone srebrzystą zielenią gajów oliwnych.
W kierunku Ventimiglii połyskujące wody zatoki pokrywała czerwona mgiełka, kiedy patrzyło się w stronę Nicei, można było rozróżnić każdy dom. Zdawało się, że okna zamku w Monako płoną. Również domy na skałach błyszczały w blasku słońca. Ulicami mknęły samochody.
Lieven wziął w rękę kij golfowy i machnął nim, rozcinając ze świstem powietrze.
– Golf bez wątpienia jest interesujący, automobile jednak podobają mi się znacznie bardziej. Kai, postarajmy się wygrać mistrzostwa Europy!
– To będzie niezły numer!
– A co pan myśli o Murphym?
– Wszystko...
Lieven miał jeszcze na końcu języka drugie pytanie. Wolał jednak je przemilczeć. Manewry oskrzydlające wymagają ostrożności. Lepiej nie pytać Kaia o Maud Philby...
Frute słuchała Kaia z cierpliwą wyrozumiałością zwierzęcia. Choć nie rozumiała niczego, spokojnie wpatrywała się w pana, stroiła mądre miny i usiłowała zgadnąć, o co mu chodzi.
Kai mówił długo. W końcu przerwał, poklepał sukę po grzbiecie i roześmiał się:
– Masz rację, Frute. Gadam jak adwokat, bo myślę zupełnie co innego. Sądzę, że zrobimy tak: pojedziemy do St. Moritz, weźmiemy jednak z sobą Hollsteina.
Pól godziny wystarczyło, by nie spodziewający się niczego Hollstein był gotów do drogi. Bardzo zaprzyjaźnił się z Kaiem, wyruszyli zatem w świetnych humorach, ciesząc się, że przy okazji będą mogli oglądać dwie pory roku jednocześnie i w środku wiosny przeżyją kilka dni rzetelnej zimy. Pędzili przed siebie w jasną przestrzeń, droga wiła się malowniczo, a szum silnika przydawał podróży osobliwego uroku.
Niebawem zostawili za sobą równiny i przed maską samochodu wyrosły góry. Mnożyły się wzniesienia, pojawiły ostre zakręty. W pewnej chwili zerwała się ulewa tak mocna, że automobil torował sobie drogę, wzbijając fontanny. Strumienie deszczu ograniczały widoczność do kilku zaledwie metrów. Wobec takiego potopu Kai zjechał na pobocze i zatrzymał się.
Z obu stron naciągniętego wysoko dachu spływały, chlupocząc, strugi wody. W samochodzie gęstniał niebieski dym z papierosów, ściana deszczu nie pozwalała mu wydostać się na zewnątrz. Schronienie pod brezentem było jak mała bezpieczna wysepka.
Po pewnym czasie szum ulewy zamienił się w ciche, nieco przekorne ciurkanie sączącej się wody; w końcu i ono ucichło. W ciężkich chmurach rozwarła się szczelina, przejaśniało się coraz bardziej, aż wreszcie błysnęło słońce i pokazały się szczyty gór. Po chwili koła niezawodnej maszyny znów jęły znaczyć na drodze podwójny ślad opon.
Niebawem auto wjechało pomiędzy chłodne nawisy skalne i pojawił się śnieg. Początkowo zalegał tylko jedno zbocze, zsuwając się pofałdowanym jęzorem na sam dół; dalej jednak poszarpanymi łatami rozpościerał się szeroko, przetykany z rzadka brunatnymi wysepkami zeszłorocznej, oliwkowej trawy. Tu i ówdzie na niewielkich łączkach pojawiały się krokusy, ich kwiaty mieniły się wszystkimi barwami; wszystko to było osobliwym przemieszaniem zimy i lata.
Wóz parł poprzez tę niezwykłą krainę i wdzierał się coraz wyżej.
Do zboczy przywarły niskie chaty, wzrok przemierzał długą, jasną dolinę, za nią widać było srebrzące się szczyty, wzgórza, płaskowyż i naraz wynurzyły się ciemne, brązowe domy, potem cała wieś i kamienne budynki hoteli. Byli w St. Moritz.
Frute wyskoczyła z auta z takim impetem, że aż zaryła się w śniegu. Za drugim skokiem omal nie przewróciła Barbary, rzuciła się na nią w porywie żywiołowej radości i dopóki szał psich powitań nie minął, Barbara, śmiejąc się, mogła witać Kaia jedynie na odległość.
Patrzył na nią w milczeniu. Na jej widok zabiło mu serce, nie mocniej jednak niż zwykle. Nie czuł podniecenia, choć wcześniej myślał, że bez tego się nie obejdzie. Natomiast z całą mocą dotarło doń, jaki spokój ogarnia go w jej obecności. Rysy Barbary podkreślała opalenizna, w jej ruchach znać było rozluźnienie i brak wysiłku, stąpała lekko i swobodnie. Zachowywała się z dystynkcją damy, choć jej uroda była jeszcze dziewczęca.
Szli obok siebie zaśnieżoną drogą. Kai stawiał duże kroki.
– Od dawna nie widzieliśmy śniegu, Barbaro. Nad Morzem Śródziemnym kwitną narcyzy i mimozy.
Uśmiechnęła się.
– A tu zbocza pokryły się krokusami i tylko patrzeć, jak się pojawią narcyzy.
Weszli w sześcioczęściowe drzwi obrotowe hotelu. Przez chwilę dreptali obok siebie jak w szklanej skrzyni. Gdy urządzenie z kryształu i mosiądzu przekręciło się do końca, wypchnęło ich do ciepłego hallu, który w porównaniu ze śnieżną jasnością panującą na zewnątrz zdawał się tonąć w ciemnościach.
– Kai, wybrałam dla pana dobry pokój. Będzie pan miał cudowny widok i pierwszorzędny leżak.
– To wspaniałe, Barbaro, że tak się pani o mnie troszczy.
Rozstali się na godzinę. Kai szybko się przebrał i zszedł do hallu; Hollstein jeszcze pluskał się w wannie. Barbara, w stroju narciarskim, już czekała. Obok siedziała Frute, która na krok nie odstępowała dziewczyny.
Kai nie mógł oderwać wzroku, obrazek robił wrażenie: młodziutka kobieta o szczupłej, prostej jak trzcina figurze odziana w obcisły kostium, wdzięcznie unosząca głowę, obok zaś dożyca z dwojgiem postawionych czujnie, szpiczastych uszu.
– Jest pani jedyną osobą, Barbaro, dla której Frute mnie zdradza.
Suka podniosła głowę w niejasnym poczuciu winy i niepewnie spojrzała na Kaia. Następnie uznała, że warto ulokować się za plecami pana; uderzając go delikatnie ogonem w kolano, przypominała o swym istnieniu.
Barbara chwyciła Frute za obrożę i wyciągnęła z ukrycia. Objęła łeb suki.
– Myślałam o tym często: ona ma izabelowe oczy – na pewno jest zaczarowana.
– Nie wydaje mi się. Za bardzo gustuje w surowym mięsie.
Dziewczyna się roześmiała.
– Kai, tak się cieszę, że pan przyjechał.
– Ja też się cieszę, że jesteśmy razem. Pani obecność, Barbaro, ma na mnie niezwykły wpływ: kiedy jest pani obok, życie wydaje się zupełnie proste.
Chwilę się zastanawiała i uśmiechnęła się lekko.
– Czyżby było aż tak skomplikowane?
– Tylko czasami. I zawsze na krótko. Im jest się starszym, tym prostsze się staje. Z wielu rzeczy wyrasta się jak ze starego ubrania, bywa, że zaczynają śmieszyć, choć traktowało się je poważnie. Ale o tym wolałbym nie rozmawiać; zaczekajmy na Hollsteina i ruszajmy w śnieg.
Góry stały nieruchome, oślepiająco białe, jakby zwaliła się na nie i naraz zastygła eksplozja porażającego blasku. Roiło się od barwnych swetrów; krążąc, tłocząc się wokół zamarzniętych stawów, wyglądały z daleka jak amazońskie papugi. Nieustraszone panie w obcisłych, kraciastych bryczesach przemierzały śnieżne szlaki. Nie krępował ich męski strój, wiedziały, że podobają się w nim jeszcze bardziej. Ciemne okulary złociście połyskiwały na tle spalonych na brąz twarzy. Kaia zadziwił widok łysych głów. Bił od nich niezwykły blask. Rozsiane po całej okolicy przypominały gwiezdne konstelacje.
Barbara paplała o różnych sprawach. Było w niej tyle wdzięku, że mogła sobie na to pozwolić. Żłobiła w śniegu koleiny, chwytała go w ręce, strząsała z jodłowych gałęzi, przyglądała mu się z powagą, próbowała dociec zapachu i innych, ukrytych przymiotów, w końcu podrzucała śnieżną kulę do góry i puszczała się pędem w dół.
Frute zupełnie oszalała. Udając wściekłość, wgryzała się w śnieżny puch, po czym gwałtownie rzucała się przed siebie, podskakując niepotrzebnie wysoko, strojąc przy tym chytre miny. Barbara skorzystała z okazji i zaczęła ją gonić, obrzucać śniegiem, aż obie zadyszane upadły; a kiedy dziewczyna chciała wstać, suka, uderzając delikatnie łapą, powalała ją znowu, przy czym cały czas radośnie poszczekiwała.
Nie trzeba było długo czekać, by Hollstein również wkroczył do akcji. Poszybowały śnieżne kule, a Frute znowu zaczęła za nimi uganiać. Kai stał z boku i zagrzewał towarzystwo do zabawy. Sam jednak się nie przyłączył. Nie mógł sobie poradzić z lekkim, osobliwym niepokojem, który go ogarnął. Nie było to szczególnie przykre uczucie, ale wbrew jego woli nie chciało go opuścić.
Wieczorem zeszli potańczyć. Za dnia, zarówno nad morzem, jak i w górach, płuca wypełnia ożywcze powietrze, skóra zdaje się wdychać promienie słońca, a czas spędzony wśród szczytów o nieokiełznanych kształtach bądź w przestrzeni ograniczonej odległym horyzontem sprawia, że wieczorne spotkania pulsują żywym, zdrowym rytmem, żyły wypełnia gorący strumień krwi, myśl porusza się wartko niczym nogi tancerzy, a ciała od stóp do głów wibrują radością.
Błyszczało szkło, snuła się melodia skrzypiec, za oknem rozciągały się górskie łańcuchy, niebo, noc i nieskończoność; Barbara i Hollstein często kierowali się ku tanecznej części parkietu.
Kai wyprosił dyspensę. Przygotowywał sobie koktajl i bez reszty oddał się tej ceremonii. Zanim wypił, puścił znad szklanki oko do tancerzy, życząc im jak najlepiej, choć spoglądał z lekką ironią.
Ilekroć go mijali w tańcu, wzrok Kaia biegł w okolice ramion Hollsteina. Hollstein odpowiadał flegmatycznym, nieco wyniosłym spojrzeniem, czuł się przy tym trochę nieswojo, choć promieniał radością.
Wraz z Barbarą powrócił spokój. Jej obecność przypominała o platanach rosnących obok domu, o wrzosowiskach, o purpurowych zachodach słońca na nizinie, nocach, podczas których śpi się spokojnie, lasach, gwiazdach, o świeżości poranków i jasnych dniach. Ale dała też o sobie znać zadawniona konieczność samoograniczenia i niezrozumiały strach.
Zrobiło się późno. Widać było, że Hollstein jest zmęczony. Kai dał znak tańczącej parze.
– Barbaro, dzień był pełen wrażeń, szczególnie dla Hollsteina. Dajmy mu się wyspać. Dobrej nocy, Hollstein, zobaczymy się rano!
Hollstein nieśmiało zaprotestował, po chwili jednak posłusznie się oddalił. Barbara oparła dłoń na ramieniu Kaia.
– Chodźmy się przewietrzyć. Robię tak co wieczór... Kai pomógł jej włożyć płaszcz. Chwycił tęgi mróz i w zmarzniętym na kamień śniegu nie odciskały się ślady, nie było wiatru. Frute stawiała łapy niezdarnie jak dziecko, które uczy się chodzić.
Barbara opowiadała o starszym panu von Croyu, o rodzeństwie Holgersen, o klaczy, która urodziła śnieżnobiałe źrebię z czarną strzałką na czole – w Egipcie zapewne uznano by je za święte – o swoich psach, parku, o sąsiadach i przyjaciołach. Dla Kaia wszystko to było jak spokojny, ciepły, letni dzień. Milczał i nie potrafił powiedzieć niczego, co złamałoby konwencję rozmowy.
Wrócili do hotelu. W hallu Barbara przystanęła.
– Dobranoc, Kai...
– Dobrej nocy, Barbaro...
Wyczekiwanie, które odmalowało się na jej twarzy, skrył cień. Czy już raz nie przeżywałem tego samego? – pomyślał Kai. Chwycił jej dłoń, lekko uścisnął.
– Dobranoc...
Patrzyła na niego dziwnie, bezosobowo, przez chwilę wydawało się, że to nie Barbara, lecz zupełnie obca kobieta... potem jednak w drżącym głosie dziewczyny odezwały się echem słowa: – Dobrej nocy...
Przed południem Kai często zostawał w hotelu. Twierdził, że musi się zająć korespondencją. W takie dni Barbara i Hollstein szli sami na narty. Szybko się zżyli, oboje byli przecież bardzo młodzi.
Czasami, kiedy się rozstawali, Kai znów dostrzegał niepokojący wzrok Barbary, który przypominał mu, że za mało się z nią liczy i traktuje zbyt zasadniczo. Tymczasem ona przestała być dzieckiem, osiągnęła wiek, w którym w ciągu miesiąca zmieniała się bardziej niż starsi od niej przez lata.
Bez towarzystwa dzień mu się dłużył. Kai układał się na balkonie, a resztę zostawiał słońcu.
Na lunch przychodził późno, ponieważ obawiał się, że jeśli zejdzie na werandę wcześniej, nie zastanie tam Barbary i Hollsteina. Jeśli ich miejsca były puste, czuł się zawiedziony i od razu drwił z siebie.
Podobnie jak inni goście, Kai miał w jadalni stały stolik. Raz zszedł na dół wyjątkowo późno. Na werandzie zastał jakieś poruszenie. Frute zwykle spędzała przedpołudnia sama na dworze, a poza tym zaprzyjaźniła się z kucharzami. Kiedy gong wzywał na lunch, natychmiast przerywała swe zajęcia i szła do jadalni przywitać się z panem. Tym razem jednak go nie zastała, wobec czego położyła się obok stołu i czekała.
Tymczasem w stronę stolika skierowała się grupa amerykańskich dziewcząt i nie bacząc na sytuację, z niefrasobliwością właściwą swej nacji zamierzała go zaanektować. Kiedy Amerykanki od stolika dzieliły dwa kroki, Frute podniosła głowę; przy następnym kroku dożyca wstała; kiedy wreszcie czyjaś ręka chwyciła poręcz krzesła, Frute obnażyła kły i dziewczęta musiały się zatrzymać.
Szef sali wyjaśnił, że stolik jest zarezerwowany. Uraziło to dumę przewodniczki grupy, która zareagowała, jakby szło o honor wszystkich kobiecych organizacji z jej kraju. Zażądała wydalenia psa. Kiedy Kai wkroczył do jadalni, bezradność jednych mieszała się z przewrotną radością innych, nad wszystkim zaś górowały głośne wyrzekania wypowiadane w dziwacznej, obcej mowie.
Dożyca złagodniała, wciąż jednak strzegła stolika i nie pobiegła przywitać Kaia. Dopiero gdy stanął przy krześle, zeszła z posterunku. Kai w lot pojął, co się stało. Spokojnie usiadł, dając do zrozumienia, że nie zaszło nic ważnego.
Awantura rozeszła się po kościach. Potrząsając głowami, z gniewnym prychaniem Amerykanki przesiadły się do sąsiedniego stolika. Dwoje dziewcząt trzęsło się w obawie o życie i opiekunka musiała się nimi zająć. Po chwili z ożywieniem rozprawiano o każdej z serwowanych potraw.
Frute przywarowała obok Kaia i zaczęła węszyć. Opiekunka grupy wyraźnie się zaniepokoiła takim obrotem sprawy. Poszeptała z dziewczętami, odcięła kawałek kotleta i pokazała go suce, pogwizdując przyzywająco. Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, postanowiła obłaskawić zwierzę.
Frute uniosła łeb i postawiła uszy. Na tym się jednak skończyło, suka okazała całkowite desinteressement. Za to delikatnym drapaniem przypominała Kaiowi, że czas najwyższy zrobić dla niej kanapki. Kawałek kotleta z powrotem powędrował na talerz, wciąż jednak słychać było natarczywy głos: Amerykanka nie przestawała chwalić dobrze ułożonego psa. Kai odetchnął, spór został zażegnany.
Barbara i Hollstein nie przyszli na lunch. Idąc w góry, zabrali pieczone mięso, owoce, grzanki, masło i zostawili mu wiadomość, że może do nich dołączyć. Kai oczami wyobraźni widział, jak siedzą gdzieś na śniegu – dwoje roześmianych młodych ludzi pośród słońca i bieli.
– I na co nam przyszło, Frute? – Myśli Kaia stale krążyły wokół tego samego. – Nawet nie wiesz, jak staro się czuję od kilku dni. Zawsze tak bywa, kiedy proste sprawy stają się zbyt trudne. Popatrz, taki Hollstein wie, co robić, i świetnie sobie radzi. Tymczasem ja ustawiłem przed sobą barierę i dziwię się, że nie mogę jej pokonać. Wyobraź sobie, że facet obok ciebie zdołał dzięki frywolnym gierkom zawojować Agnes Guermantes, a potem przez miesiąc ją zwodził, tłumacząc, że nie mógłby jej zadowolić. A teraz stoi tu, nieborak, i nie ma pojęcia, co robić. Jeśli znało się kobietę, gdy była dzieckiem, widziało, jak dorasta, to mamy do czynienia ze szczególną sytuacją i niełatwo się w niej znaleźć. Ta bezradność pojawia się zawsze, kiedy od nowa próbujemy ułożyć nasze stosunki z ludźmi, których znaliśmy dawno temu.
Amerykanki porozsiadały się swobodnie i od czasu do czasu porozumiewawczo uśmiechały się do Kaia. Zepsuły mu tym humor do końca. Resztę dnia spędził w pokoju, aż w końcu wyciągnęła go stamtąd Barbara.
Wieczorem Frute urządziła kolejną awanturę. Było już późno, Kai się zaczytał i zapomniał zamknąć drzwi na klucz. Frute skorzystała z okazji, pchnęła klamkę i wymaszerowała na korytarz. Kai usłyszał stłumiony krzyk, stwierdził, że psa nie ma w pokoju, i ruszył na ratunek.
Po przeciwnej stronie korytarza zobaczył jakiegoś dżentelmena w piżamie, a obok niego sukę; mężczyzna bał się zamknąć za sobą uchylone drzwi. Kai zawołał Frute i chciał przeprosić za napaść. Nic z tego nie wyszło, gdyż mężczyzna w piżamie błyskawicznie się ulotnił. Kai postanowił, że wytłumaczy się rano, i zapamiętał numer pokoju.
Gdy jednak na drugi dzień zapytał portiera, ten wymienił mu nazwisko jakiejś damy z Pensylwanii. W tej sytuacji Kai darował sobie przeprosiny.
Ostatni dzień Barbara chciała spędzić w schronisku wysoko w górach. Frute została w hotelu. Wyruszyli jeszcze przed świtem, oświetlając drogę latarkami. Śnieg był szaroblady jak twarz topielca, światło latarek wydawało się zupełnie bezsilne, sprawiało wrażenie kompletnej nicości.
Po dwóch godzinach rozjaśniły się szczyty gór. Niektóre pokazały się od razu, inne ginęły we mgle. Potem góry znów pociemniały, a mgła ustępowała, w miarę jak przybywało dnia. Na szczytach cały czas coś się działo. Najpierw zalśniła czerwień, która z wolna schodziła niżej ku skalnym ścianom, mgły zabarwiły się perłowo, wszędzie pojawiały się złociste błyski, wreszcie jasne światło wydobyło z mroku granitowe krawędzie, które zastygły dostojne i wyniosłe; w końcu słońce zdobyło ostatnie przyczółki nocy i wzniosło się ponad góry.
Mróz tracił na ostrości. Barbara dość prędko zrzuciła kaptur. Hollstein rozpiął kurtkę. Kai zaproponował, żeby pozbyć się wszystkiego za jednym zamachem. Kurtki i swetry powędrowały do plecaków, podwinięto rękawy i Barbara, w cienkiej, białej bluzie, jak chłopiec wspinała się do schroniska – niewielkiej, brązowej chaty wtulonej w zbocze góry.
Od frontu była kuchnia z paleniskiem, przed którym ułożono zapas drewna. Do słupa ktoś przypiął kartkę, na której w najlepszej wierze wypisał kilka naiwnych pouczeń. Za kuchnią znajdowało się pomieszczenie sypialne. Pod południową ścianą schroniska stała ławka. Cała trójka przejrzała teren wokół chaty, uzupełniła zapas drewna – takie prawo obowiązuje w górach. Teraz każde mogło wystawić się na słońce w zawczasu upatrzonym miejscu.
Po południu Barbara zabrała się do garnków i rondli. Zapach kawy wzbudził niepokój Hollsteina.
– Cywilizacja ma swój urok – wyznał z takim przekonaniem, że Kai wybuchnął śmiechem i poczłapał do kuchni. Później kartkowali księgę schroniska, a Hollstein dał wspaniały popis gry na harmonijce ustnej.
Wieczór nastroił Kaia melancholijnie. Patrzył, jak cień osacza światło, które usuwa się i w końcu ginie, jak w pewnej chwili spełza z dachu chaty i przepada w powietrzu.
Cały czas milczał i wydawało mu się, że jest bardzo stary; kiedy z chaty doszły doń przytłumione odgłosy rozmowy Barbary z Hollsteinem, poczuł się też samotny.
Myślał o swych dokonaniach i nachodziły go wątpliwości – owoce tych dokonań nie budziły zachwytu, był zdecydowanie kiepskim ogrodnikiem. Wieśniak uprawiający rolę żyje uczciwiej, bardziej rzetelnie, może nawet bardziej heroicznie. Codzienna praca, która daje zadowolenie, jest prawdziwym błogosławieństwem. Ale przecież to kłamstwo: co innego może zadowalać nie mniej niż ona; tak czy owak nie sposób w tym rozumowaniu posunąć się naprzód. Kai uderzył kijem w zamarznięty blok śniegu, który oderwał się, przekoziołkował i potoczył w dół.
Patrzył, jak śnieżna kula opada, i znów pogrążył się w zadumie, w świecie symboli oraz porównań tak pospolitych, że poczuł do siebie niesmak. Niełatwo jednak mu było położyć kres rozmyślaniom, gdyż takie porównania są jak paciorki różańca, które przesuwamy mechanicznie, jeden po drugim.
Naraz posłyszał, że Barbara go woła, i wrócił do schroniska. Pod stropem wisiała lampa naftowa, w piecu płonął ogień. Barbara z zakasanymi rękawami uwijała się wokół garnków, pieca oraz patelni i szykowała kolację. Hollstein przeszkadzał jej ciągłymi pouczeniami. Mimo to dopięła swego i podała jedzenie.
Na noc opatulili się we wszystkie koce, swetry i kurtki. Hollstein zasnął pierwszy. Barbara próbowała jeszcze coś mówić, po chwili jednak spokojny oddech dziewczyny zaświadczył, że i ona zapadła w sen.
Kai długo nie mógł zasnąć. Noc mijała mu wśród marzeń i snucia planów na przyszłość. Około północy poczuł głód; był to jedyny konkretny rezultat przemyśleń. W plecaku znalazł herbatniki i w końcu udało mu się zasnąć.
Poranek przywitał ich chłodem i słońcem. Znów ruszyli w śnieg, wybuchom śmiechu nie było końca. Spod nart wzbijały się tumany śnieżnego puchu, na zakrętach z trudem udawało się utrzymać równowagę...
Do odjazdu zostało już zaledwie kilka godzin. Hollstein poszedł uwolnić Frute, którą zamknęli w pokoju hotelowym. Jeszcze raz Kai został sam na sam z Barbarą. Siedzieli naprzeciw siebie, oboje czegoś wyczekiwali. Kai znów czuł na sobie pytające spojrzenie dziewczyny, na które nie znajdował odpowiedzi. I nagle dotarło doń, że Barbara może wobec niego żywić jakieś uczucia. Chwila pożegnania zacierała jednak wcześniejsze wrażenia, nie było się już nad czym zastanawiać.
Kai wiedział, że się myli, lecz brakło mu odwagi, by się do tego przyznać. Ze zdumieniem odkrył, że ogarnia go smutek.
Zbliżał się Hollstein z Frute. Duszę Kaia rozdarło nagłe, rozpaczliwe pragnienie, ale Hollstein był tuż obok. Już po wszystkim, uświadomił sobie Kai.
Pożegnali się przed bramą.
– Barbaro, proszę spojrzeć na Frute. Smutno jej, że musi wyjeżdżać...
– Tak, Kaiu...
Podjechał samochód.
– Do widzenia, Barbaro...
Po chwili minęli zakręt. Za nim nie było nikogo.
Maud Philby miała szczupłe uda Diany; ich idealne proporcje przydawały ruchom Amerykanki powiewnej lekkości, która wrażliwego poetę może uskrzydlić o wiele bardziej niż cierpienie duszy i natchnąć do ułożenia hymnu. Nawet w najbardziej niebezpiecznych dla kobiety okolicznościach, widziana z tyłu, bosa, brodząca w piasku, nie traciła wdzięku i stąpała sprężyście.
Kai dopiero teraz miał okazję to ocenić; wiedział, jak niewiele kobiet ma tak zgrabne nogi i porusza się równie lekko.
Miss Philby, w kostiumie kąpielowym z niebieskiego jedwabiu, z Frute u nogi, szła posuwiście po kamiennym obramowaniu plaży. Mijała okrągłe stoliki, nad którymi drżały na wietrze wielkie czerwone i niebieskie parasole. Wśród kabin, na niskim stole o masywnych, krzywych nogach, ulokował się bufet przyciągający mnogością kapslowanych butelek i sałatek. Instruktorów pływania, szarmanckich młodzieńców iście apollińskiej urody – spalonych na brąz, żylastych, wspaniałej budowy – oblegała grupa Amerykanek. Młodzi mężczyźni zajmowali się nimi uprzejmie, choć raczej opieszale. Przebierali się co godzina i pokazywali w coraz to innych trykotach. Niechętnie wchodzili do wody, ale też rzadko tego od nich wymagano.
Kai leżał na kamiennym molo i mrużąc oczy, obserwował jakiegoś Kreola nurkującego niczym foka. Za nim unosiły się na wodzie tratwy z mat kokosowych; dobiegały z nich krzyki młodych Amerykanek; ich język nadawał tym wołaniom jedyną w swoim rodzaju intonację.
Zatarg, do którego doszło podczas zawodów strzeleckich, był dla Maud Philby przykrym zajściem. Natychmiast się zorientowała, o co chodzi, wiedziała też, że Kai wywołał ten incydent w określonym celu. Była nim zaskoczona, uznała przy tym, że całkowicie przekreślił jej plany. Wszystko, czego w ciągu tygodnia dopięła, teraz w jednej chwili straciło sens. Nie było ważne, czy Kai już wcześniej znał Lilian Dunquerke, czy też poznał ją dopiero teraz, gdy rozpoczęła się między nimi gra – ekscytująca, zuchwała i pełna uroku; zdarzenie to należało do tych nielicznych, w których tak naprawdę ważne są tylko fakty.
Maud Philby bynajmniej nie czuła się zraniona. Musiała jednak, wbrew woli, przyznać, że umiarkowana sympatia, jaką żywiła dla Kaia, gwałtownie ustąpiła mieszaninie gniewu, zdumienia i czegoś jeszcze, co na razie nie poddawało się rzeczowej ocenie. Kai jej się wymknął, gorzej – zrobił to nieumyślnie; najlepszy dowód, że zanim do czegoś doszło, stali obok siebie. Kai i Lilian Dunquerke jej zaimponowali: zdawała sobie sprawę, jakiej odwagi wymagało od tej kobiety bezceremonialne zachowanie; gdyby oboje wykazali tylko trochę mniej zręczności, skończyłoby się to bolesnym zgrzytem. Takie śmiałe zagrywki z godnym zaufania partnerem miały również dla Amerykanki niepośledni urok. Gorzko żałowała, że wypadła z gry. Jej chłodna rozwaga gdzieś się ulotniła, miss Philby czuła się dotknięta. Teraz Kai mógłby ją zawojować, wykonując jeden tylko właściwy ruch. Wiedziała jednak, że akurat na tym zupełnie mu nie zależy.
Podeszła do Kaia i usiadła na kamieniu.
– Wczoraj woda była tak przejrzysta, że płynąc, widziało się na dnie swój cień. Kiedy wracałam do brzegu, cały czas sunął kilka metrów przede mną. Podobnie bywa z samolotem, za którym po ziemi biegnie cień – nieco tajemniczy, zagadkowy.
– W ogóle cienie to osobliwe zjawisko – rzekł Kai. – Można się nawet o nie potknąć. Nocą w światłach samochodu stają się najbardziej niezależne. Zalegają płasko w jakimś zagłębieniu i naraz z niego wyskakują; niesamowite stwory – umykają i przerażają. Zdarzyło się, że pewien kierowca wymieniał na szosie żarówkę reflektora. Kiedy ruszył, ujrzał przed sobą jakąś podskakującą zjawę. Chwilami wyglądała jak człowiek rozkładający ramiona, innym razem niczym baśniowy upiór. Nie wiedział, co o tym myśleć, i dopiero po jakimś czasie spostrzegł, że gdy wkręcał żarówkę, do reflektora dostał się komar, który – powiększony przez paraboliczne lustro do monstrualnych rozmiarów – wykonał w strumieniu światła ten diabelski taniec.
Maud Philby siedziała skulona, z podciągniętymi nogami, dłonie splotła na kostkach.
– To doprawdy niezwykłe! Pan jest romantykiem...
– Też mi się czasem tak zdaje...
– Czy to nie męczy? – Oparła podbródek na kolanach. Pod kostiumem plażowym zarysowała się wdzięcznie wygięta linia kręgosłupa; gdyby rozłączyła ręce, zwolniłyby napinającą ów łuk cięciwę.
– Kogoś zręcznego nie bardzo – odrzekł Kai, któremu rozmowa zaczęła sprawiać przyjemność.
– A jeśli ktoś nie jest zręczny?
– To czeka go los rybaka, który wpada do wody, zaplątuje się we własną sieć i tonie.
– Nadzwyczaj przykry koniec...
– Najgorsze, najbardziej przykre są ostatnie chwile – te, w których rybak walczy z siecią.
– Chce pan powiedzieć, że romantyzm bywa niebezpieczny?
Niezwykle...
– To znaczy, że też wymaga zręczności?
– Trudna sprawa – rozważał Kai. – Ale choćby ze względu na tradycję powinniśmy zachować trochę romantyzmu. Co bowiem w innym razie stałoby się z miłością...?
Amerykanka zmieniła pozycję, wyprostowała plecy opięte niebieskim jedwabiem.
– Chodźmy popływać.
Weszli do wody. Maud Philby zrzuciła buty. Drobne kamyki trzeszczały pod jej stopami. Oboje mocno chwycili za liny, które prowadziły do morza; trzymając się ich, brnęli przed siebie.
Nadciągała mlecznobłękitna fala przyboju, rozbiła się o ciała Kaia i miss Philby, zamieniła w pianę i wyglądało na to, że cofając się, chce ich porwać za sobą. Ręce jednak trzymały linę. Gdy następna fala zakryła ich głowy, puścili liny i zaczęli płynąć. Za nimi z pluskiem podążyła Frute.
Opłynęli pierwszą tratwę i zostawili ją z tyłu. Dalej kołysała się następna, pusta. Wciągnęli się na nią. Nadpłynęła Frute, jej głowa wyglądała jak fragment wystającej z wody antycznej rzeźby. Kai pomógł suce wejść na tratwę, Frute otrząsnęła się, urządzając niezgorszy prysznic. Fale coraz to zalewały tratwę. Kai i Maud Philby wstali.
– Zgłosił pan już swój udział w mistrzostwach Europy? Tratwa zakołysała się. Amerykanka chwyciła Kaia za ramię i spojrzała mu w oczy.
– Do zamknięcia listy jest jeszcze dużo czasu – odpowiedział, po czym znienacka ją objął i szybkim ruchem wepchnął do wody, a zaraz za nią rozszczekaną Frute.
Obie natychmiast się wynurzyły; Kai wyciągnął się wzdłuż tratwy, jego twarz znajdowała się na samym skraju, tuż obok głowy miss Philby.
– Może miałaby pani ochotę zjeść ze mną obiad?
Chlusnęła mu wodą w oczy, pomachała ręką i odpłynęła.
Obiad jedli na niewielkim tarasie na pierwszym piętrze hotelu.
Nad tarasem rozpięto płócienne zadaszenie, by osłonić stoliki przed piekącym słońcem. Na posadzce ostro odcinał się zarys cienia. Oślepiające słońce kontrastowało z łagodnym, miękkim światłem pod płóciennym dachem.
Maud Philby stanęła obok balustrady. Słońce rozświetliło jej włosy, blask padał na szyję Wydawało się, że światło ją porywa, nie pozwala dotknąć; wyglądała jak skrząca się Amazonka. Kiedy przekroczyła linię cienia, jej skóra zmatowiała, na twarzy pojawił się uśmiech, oczy straciły wyrazistość – znów była kobietą.
Po kąpieli oboje odczuwali lekkie znużenie, które bywa doskonałą podstawą do miłej pogawędki i flirtu. Wiedli wartką konwersację, nad którą unosiła się subtelna mgiełka erotyki, z radością patrzyli na siebie, rozumieli się bez słów.
Kiedy zapadała cisza, Kai wybiegał myślami daleko, wracały doń najróżniejsze odczucia i wspomnienia, splatały się ze sobą i nie do końca wiedział, czy ten nastrój jest dalekim echem dni spędzonych z Barbarą, przeczuciem przeżyć u boku Lilian Dunquerke czy może wytworem chwili obecnej, w której siedział przy stole razem z Maud Philby...
Jedno doznanie przechodziło w następne, już to zatrzymując się i przenikając go bez reszty, już to sprawiając, że drżał, wstrzymywał oddech i nadal nie wiedział, co dalej. Amerykanka pociągała go teraz bardziej niż tamte kobiety, ale może dlatego, że siedziała obok, że to właśnie w niej upatrywał ukojenia swych rozterek; z drugiej strony wiedział, że nad tą osobliwą wizją ciąży cień osobowości Barbary i Lilian Dunquerke – to one w tym momencie składały się na tajemniczy syndrom kobiecości obejmujący tak wiele czarownych odcieni, często przeciwstawnych, jakże jednak pociągających dla mężczyzny.
Maud Philby zanurzyła końce palców w miseczce z wodą i odłożyła serwetę.
– Proszę o papierosa. – Wstała, ale z wyjściem na słońce wyraźnie zwlekała.
Kai podał jej ogień. Amerykanka pochyliła się, Kai wyciągnął rękę z zapałką ku jej twarzy. Maud Philby przyglądała się jego dłoni, której dotychczas nigdy nie oglądała z tak bliskiej odległości, tak dokładnie – patrzyła na opaleniznę, na wypukłe i ostre paznokcie, a potem przeniosła wzrok nieco dalej, na twarz. I nagle widząc tę rękę i twarz, które na moment pociemniały i zmatowiały za drgającym płomykiem zapałki, podczas czynności wykonywanej setki razy, zaciągając się papierosem, przez sekundę niemal nieobecnym spojrzeniem ogarnęła całą postać Kaia i uświadomiła sobie, że go kocha.
Opadło ją zdumienie i poczuła się bezradna. Nieoczekiwane odkrycie powaliło ją, zrobiło jej się słabo i musiała się podeprzeć.
Ujęła rękę Kaia, jakby chciała podtrzymać zapałkę, musiała się czegoś chwycić, bo czuła, że traci równowagę. Wystarczyłby jakikolwiek ruch i zamieniłaby się w jeden wielki akt oddania.
Kai nie miał nic przeciw zacieśnieniu znajomości, nadaniu jej bardziej osobistego charakteru. Często nawet – może niezbyt serio – o tym myślał, a w obecnym nastroju z chęcią przystałby na zbliżenie.
Mimo to utrzymywał dystans – nie utracił jeszcze zdrowego instynktu, dzięki któremu rzadko wystawiał się na cios w sprawach mniejszej wagi; instynkt ów nie tylko wskazywał mu właściwą drogę, pomagał również pokonywać zakręty i unikać pułapek, a teraz sprawił, że na osobę pokroju Maud Philby, kiedy już ją trochę poznał, nie mógł się zdecydować.
Należała do dość irytującego rodzaju ludzi, wobec których blef wydaje się jedyną słuszną metodą postępowania. Nie sądził, że przez to jest mniej warta, jednak blef stosowany w takiej sytuacji wymaga bądź co bądź wszechstronnego wsparcia umysłu i charakteru oraz duchowego dystansu. W przeciwnym razie kończy się wyłącznie rozczarowaniem.
W ten sposób, nawiązując poważną znajomość z Maud Philby, Kai cudownie napytałby sobie biedy; nie mógłby też zbytnio liczyć na bezpieczeństwo i odkrycie swych uczuć. Natomiast to, co się przydarzyło Amerykance, możliwe, że pierwszy raz w życiu, zakrawało na tragikomedię; ona – dotychczas zawsze taka pewna siebie – popełniła w decydującej chwili błąd: cały oręż jej wyrafinowania, tylekroć sprawdzony w różnych sytuacjach, teraz, kiedy naprawdę okazał się potrzebny, nie tylko nie pomagał, lecz wręcz przeszkadzał. Przez tę sprzeczność bezradność Maud Philby robiła wrażenie gry, dlatego też Kai wietrzył podstęp tam, gdzie go absolutnie nie było.
Tak więc nie wykonał żadnego ruchu i ważki moment przeminął.
Maud Philby uznała, że spotkała ją odprawa. Nie zauważyła przy tym, jak dalece jej nie zrozumiano. Tyle że jej zdolność odczuwania przybrała teraz zupełnie inny wymiar – Amerykanka była niemal powalona, wstydziła się, czuła się chora i udręczona, uważała, że musi możliwie prędko wrócić do dawnej poprawności, gdy tymczasem poprawność nie doznała żadnego uszczerbku.
Aby zatrzeć wcześniejsze wrażenie, rozpaczliwie szukała tematu do dalszej rozmowy: spodziewała się, że mówiąc o sprawach bieżących, ukryje powody swego zachowania i zarazem przedłuży spotkanie z Kaiem. Uznała, że najbezpieczniejszym tematem będzie Murphy. Od razu, nie bawiąc się w dyplomację, przeszła do sedna.
– Słyszałam, że zmienił pan coś w konstrukcji silnika – powiedziała z uśmiechem i z powrotem usiadła.
Zmiana tematu zaskoczyła Kaia, zupełnie nie rozumiał, o co chodzi. Potwierdził skinieniem głowy.
– Czy to jakieś udoskonalenie? – indagowała go Maud Philby.
Stał się czujny, obawiał się, że Amerykanka znów zastawia pułapkę. Nie dał się podejść.
– A pani wie to od... – Tu zawiesił wyczekująco głos. Miss Philby spodziewała się pytania, wiedziała, że musi się częściowo odkryć, by tym skuteczniej się zasłonić.
– Murphy coś o tym wspominał...
– Ach, Murphy...
– Twierdził, że to może mieć znaczenie...
– Mocno przesadził.
Widząc, jak Kai ją traktuje, trochę się uspokoiła; nadal jednak była zmuszona grać swoją rolę i teraz uderzyła w ton koleżeńskiej poufałości. Jak sądziła, wybrała najmniejsze zło.
– Czy wyścig nie straci przez to uroku?
– Dla Murphy’ego z pewnością tak.
– Według mnie również dla pana. Przede wszystkim dla pana. Panu nie zależy na zwycięstwie za wszelką cenę, pan jeździ dla emocji. – Znów zdobyła się na odwagę: – Pan po prostu lubi niejasne sytuacje.
Kai zaczął coś podejrzewać i omal nie odgadł prawdy. Jeśli ktoś decyduje się na szarżę, zawsze może spaść z konia.
– Uważa pani, że przy równych szansach byłoby bardziej interesująco? – Głos Kaia ożywił się.
– Tak.
Odetchnęła. Wydawało jej się, że niebezpieczeństwo minęło.
– I zależy pani na tym? – Kai nie patrzył teraz na nią.
Amerykanka milczała, trochę się przestraszyła.
Kai wstał i przyniósł plik kartek. Podał go jej.
– To są szkice konstrukcji, o którą pani pytała.
Oszołomiona patrzyła na papiery, kręciło jej się w głowie, nie przypuszczała, że sprawy przybiorą taki obrót, wstydziła się bardziej niż przedtem. Już myślała, że jej uczucie przybladło. Teraz dosięgło ją ze zdwojoną siłą, czuła się całkiem bezbronna.
– Pan mi to daje... – odezwała się z trudem.
– To są kopie, już ich nie potrzebuję.
– Ale po co mi one...
– Dzięki temu – Kai uśmiechnął się ironicznie – wyścig dostarczy nam więcej emocji.
Maud Philby była półprzytomna, niezdolna do logicznego myślenia. Odczuwała przemożną chęć wyjaśnień, przywrócenia jakiegoś ładu. Było jej obojętne, co się stanie. Chwyciła szkice i je podarła.
– Nie, to nieprawda, ja nie chcę czegoś takiego. Tym razem prawda dotarła do Kaia. Reakcja miss Philby dostarczyła jego rozumowaniu brakującego ogniwa.
Ale teraz na nowo czuł lęk przed tym, co jeszcze kilka minut temu uważał za godne pożądania. Sytuacja zanadto się zmieniła, pojawiły się zbyt wielkie namiętności i dalsza ich znajomość musiałaby się wiązać z całym tragicznym bagażem nieporozumień, wyjaśnień i przeprosin, czego wolał uniknąć. Poza tym nie chciał, by Amerykanka go kochała: uważał, że ich związek może być trochę prymitywny i monotonny. Jak na nowicjuszkę Maud Philby miała bowiem za dużo doświadczenia.
Odłożył na później smakowanie owoców, które właśnie dojrzały. Dodał do nich jeszcze coś. Zmiął podarte papiery, wyrzucił je i powiedział:
– Szkoda tego pomysłu, ale w praktyce nic z niego nie wynika. Wypróbowaliśmy go i się nie udało. Rysunki są nawet interesujące, ale zupełnie bez wartości.
Maud Philby osłupiała.
– Naprawdę nie wprowadził pan tego ulepszenia?
– Próbowaliśmy. Niestety, pomysł okazał się chybiony.
– Wobec tego plany są...
– ...bez znaczenia.
Kai roześmiał się serdecznie, jakby udał mu się najprzedniejszy żart, choć ani on, ani miss Philby, każde na swój sposób, nie traktowali poważnie tego, co powiedział.
Amerykanka patrzyła na Kaia, z trudem powstrzymując wybuch. Bez wątpienia miała czarny dzień.
Kai szybko przeszedł do porządku nad rozterkami Amerykanki, dając tym samym do zrozumienia, że na podobne zmartwienia szkoda czasu. Rozmowa zamieniła się w cudowną idyllę, a miss Philby całkowicie odzyskała rezon.
Po pewnym czasie Kai zaproponował kawę na tarasie kasyna. Wiedział, że zastaną tam Lievena.
Wyszli razem, Maud Philby wciąż jeszcze trochę zdenerwowana, choć zbierała już myśli i liczyła, że zdoła je jakoś uporządkować. Nie dano jej czasu, gdyż Lieven z ogromnym przejęciem opowiadał właśnie zabawną anegdotę z życia cokolwiek podejrzanej hrabiny C, której mąż sprowadzał jej do domu kochanków, aż w końcu jeden z nich uznał, że niegodnie nadużył przyjaźni hrabiego, ze wstydem stanął przed nim i wszystko mu opowiedział. I choć hrabia przedstawił mu iście tagorejską listę rozkoszy, ten nie popuścił dopóty, dopóki hrabia nie przyjął wyzwania. Był to najpocieszniejszy pojedynek, jaki kiedykolwiek widziano. W swym zapamiętaniu skruszony donżuan nie pomyślał, jak tu oszczędzić hrabiego, i przestrzelił mu udo. Zrobił się niezgorszy zamęt, wszyscy uwierzyli, że to poważne, nawet niezmiernie poważne, że broniący się gotów był walczyć do ostatka. Swoją inicjatywą hrabia zaskoczył otoczenie, przypuszczano, że się zmienił, każdy następny zalotnik starał się unikać jego towarzystwa, aż w końcu o całej awanturze zapomniano.
Tymczasem Maud Philby znów była sobą. Po półgodzinie Kai pożegnał się i ustąpił pola Lievenowi. Ten nie miał pojęcia, że może teraz zebrać coś, czego bynajmniej nie posiał.
Kai jeszcze na chwilę wstąpił do Hollsteina. Omówili pokrótce przebieg treningów i ustalili, kiedy powinni się spotkać na Sycylii.
– Hollstein, niech pan uważa na hamulce. Z hamulcami jak nasze musimy wygrać wyścig górski.
Kiedy to załatwił, wrócił do hotelu, by się spakować. Na placu przed kasynem czekały rozliczne limuzyny obładowane walizami. Bagaże piętrzyły się na dachu hotelowego autobusu. Sezon dobiegał końca.
Kai zawiózł kufer na jacht Lilian Dunquerke. Pozostałe walizy oraz wóz Hollstein miał dostarczyć do Genui i zostawić w strzeżonym miejscu.
Nadszedł czas pożegnania z widokiem na morze, oknem i balkonem w pokoju hotelowym. Kai zżył się z otoczeniem, czuł się w nim bezpiecznie. Morze było spokojne, powietrze łagodne i miękkie, cisza przypominała harmonijny akord poprzedzający melodię, która niebawem rozwinie się i wypełni przestrzeń.
A jeśli zaraz zabije dzwon? – mogłaby przecież nadciągnąć burza pędząca przed sobą kolorowe ptaki od brzegu po horyzont, ku nawałnicy i zagładzie.
Zastygłe godziny poprzedzające spełnienie, w których ani się na nic nie czeka, ani do niczego nie dąży – rzadkie chwile, kiedy wiatr i chmury mogą oznaczać przeznaczenie, a serce staje się kompasem pozbawionym na moment swej mocy, poddanym działaniu bieguna, którego położenie samo ustaliło.
Złote godziny bezbronności, powrotu w dzieciństwo, ufności i zawieszenia. Świecie ty mój, czyń ze mną, co tylko zechcesz – niech zadmie wiatr i wypełni żagle.
Niepokój rozwiał się. Żagle z wolna obracały się na południe. Sprawy dopiero co minione traciły blask. Słońce stało w zenicie, nie liczyło się już wczoraj ani jutro. To było trwanie – jednako odległe od ciszy i burz...
Przed wieczorem krajobraz nabrał kolorów. Skalne ściany okalające wschodnią zatokę pojaśniały, ukazały się kamienne zręby i rozpadliny. Ukośne promienie słońca kładły się na zboczach, zamieniając je w barwne bryły i płaszczyzny. Na zachodzie opadała czerwonawa mgiełka, naprzeciwko czerniały palmy. Słońce powoli przygasało – resztki światła gubiły się pośród ulic, nad powierzchnią morza.
Rozległ się gwizd lokomotywy. Sapiąc, wychynął zza skały pociąg, niczym ruchoma bransoleta otoczył skraj zatoki. Zostawił za sobą pasmo błękitnego dymu, którego kłęby barwiły się perłowo.
Automobile bezgłośnie przemierzały skrzyżowanie obok stacji końcowej i pędziły w stronę zakładu kąpielowego. Wielkie autobusy uginające się miękko na grubych oponach, pękate i szybkie niczym chrabąszcze, kluczyły w wąskich zaułkach. Z Cafe de Paris dolatywały dźwięki muzyki.
Kai zszedł do hallu i wydał kilka poleceń portierowi. Murzynowi w bramie wcisnął garść drobnych, które zostały mu jeszcze w kieszeni.
Na plac cały czas podjeżdżały samochody. Ubrani na biało chłopcy z Cafe de Paris wskakiwali na stopnie i kierowali pojazdy na wolne miejsca postojowe. Kilka kabrioletów parkowało tuż obok stolików; ich właściciele gawędzili z gośćmi. Policjanci niezawisłego państewka, odziani w białe, szamerowane złotem mundury i ozdobne hełmy tropikalne, stali pośród tego zamieszania dostojni jak królowie. Między nimi uwijali się kucharze w wysokich czapach.
Ponad ulicą opadającą stromo w kierunku Mirabeau odcinał się wąskim pasem przyczółek leżącego wysoko Corniche.
Kai skręcił na Boulevard de Monte Carlo i z wolna szedł w dół po schodach. Rozkoszował się chwilą, jego umysł przenikała idealna harmonia, cieszył się tym, co nadchodzi, chciał zatrzymać czas wypełniony błogim, mądrym spokojem, marzeniami, szczęściem. Był świadom, że znalazł się u wrót szczęścia; chciał smakować każdą minutę tak długo, jak to tylko możliwe.
Stał na szerokim deptaku obok przystani. Patrzył na Monako, niespokojne miasto, którego zabudowania pięły się po skale niczym wybujała roślina. Wybiegający w morze akwedukt z Tir-aux-Pigeons kształtem filarów przypominał swych rzymskich poprzedników. W sklepach jubilerskich przy Boulevard de la Condamine paliły się już światła. Godzina pomiędzy dniem i zmierzchem przynależy jeszcze do światła, zdaje się jednak poddawać mistyce wieczoru; dlatego Włoszki z nizin Lombardii zwykły się o niej pozdrawiać, mówiąc: felicissima notte.
Jacht czekał, jego dziób obmywały przezroczyste fale. Kadłub lekko drżał, z wnętrza dobiegał cichy szum: maszyny były pod parą.
Frute jednym susem wskoczyła na pokład. Kai wszedł za nią. Po kilku minutach jacht odbił od brzegu i wyszedł w morze.
Kai był sam na pokładzie. Nikt mu nie przeszkadzał. Niewidoczny dla cudzych oczu siedział przy relingu i patrzył, jak pieni się woda za rufą. Wieczorne słońce barwiło kilwater na czerwono. Kobaltowoniebieskie i zielone bryzgi wznosiły się jasną ścianą, po czym rozpryskiwały nad pofalowaną powierzchnią wody. Nadciągnął wiatr.
Frute uniosła łeb. Zbliżała się Lilian Dunquerke. Kai podszedł do niej. Długo stali obok siebie, patrząc na znikające w oddali wybrzeże. Oboje wiedzieli, że wraz z lądem zostawiają za sobą świat i jego problemy.
Na tyle pogardzali utartymi normami, że je wykorzystywali; zawsze mogły posłużyć do obrony i zdystansowania się wobec spraw drugorzędnych. Ale teraz od norm odstąpili, każde bowiem znalazło w drugim partnera o tym samym formacie osobowości.
Mogli sobie pozwolić na udźwignięcie przygody, która przeskakując rozliczne stacje, pojawiła się niczym dar i zapewne tak samo znienacka miała przeminąć; byli dość silni, by niczego na powrót nie przywoływać ani nie zatrzymywać.
Dlatego nie tracili czasu na jakiekolwiek próby pogłębiania zadzierzgniętych więzi, po prostu dali się całkowicie ponieść fali; wiedzieli, że przygoda potrwa tyle co tchnienie, że będzie jak przelotny uśmiech lub uścisk dłoni...
Nie mogliby zostać z sobą dłużej, zbyt duże było między nimi pokrewieństwo ducha.
Oboje musieli odrzucić pokusę wielu miałkich okazji, by sięgnąć dalej, ku pełni przeżyć. Zwątpienie, które kazało im odwrócić się od powierzchownych uczuć, obecnie pomagało zrozumieć całą niezwykłość sytuacji, w naiwnych oczach mogącej wyglądać jak ucieleśnienie romantycznego ideału.
Byli jak Adam i Ewa. Arka unosiła ich poprzez wody, które zatopiły ziemię; mijały ranki, popołudnia, wieczory i noce, a na zaczarowanym okręcie czas stał w miejscu, chociaż złociste, nabrzmiałe godziny wciąż biegły naprzód.
Nie dążyli do niczego więcej ponad to, co przeżywali. Umieli odnaleźć właściwy wymiar szczęścia, mniej liczyła się intensywność przeżyć, bardziej ich trwanie. Można przeżywać wspólnie coś wielkiego lub małego; oboje dla swych przeżyć mieli dużo spokojnego, choć bynajmniej nie mistycznego poszanowania, nie uciekali się do eksperymentów i dzięki temu przeżycia w nich trwały.
Niepotrzebny był żaden patos ani wielkie słowa. Byłyby skazą kładącą się cieniem na trwaniu. Wystarczyło zająć się po prostu i zwyczajnie tym, co codzienne. Powab świata polega na migotaniu dni i godzin, przemykaniu zdarzeń i nie wolno zapominać, że należy z nimi harmonijnie współbrzmieć.
Ale dzięki temu w każdej chwili przeżywa się zachwyt. A ponieważ stale poruszamy się w górnych rejonach, przestajemy ocierać się o sprawy szare i płaskie. O ileż więcej barw staje się naszym udziałem.
Lilian Dunquerke i Kai świetnie wiedzieli, że miłość nie jest doskonała; przekonanie to nie burzyło im spokoju i pogody ducha. Nie próbowali we wszystkim się zgadzać, za to bardzo się starali, by każde mogło pozostać sobą.
Z wygodnych leżaków rozstawionych obok relingu przyglądali się rybakom o spalonych na brąz plecach, którzy korzystali właśnie z przypływu.
Kiedy jacht nieruchomiał na kotwicy, Kai i jego towarzyszka dobywali wędek bądź wyglądali w przezroczystej wodzie żółwi i ośmiornic. Drobne fale rozbijały się z chlupotem o dziób statku. W pełnym słońcu, jedynie w koszulach i luźnych spodniach, siedzieli na pokładzie; zakładali się, kto pierwszy coś złowi. Nieraz między korkowe pływaki wpadała ławica ryb, innym razem zdawało się, że coś szarpie wędką.
Wiele radości przysparzało im śledzenie tańczących na fali plam słońca. Wystarczyło się pochylić nad dziobem jachtu, by się przekonać, że niżej jest głębia, która otwiera się niczym niema otchłań.
Z czasem mieli dosyć wrażeń, spoza których wyzierała nieco podejrzana filozofia symboli. Wtedy kładli się płasko na plecach i oglądali już tylko błękit, w którego bezkresie można było pogrążyć się bez reszty.
W takiej chwili do świadomości obojga przenikały doznania o niezwykłej sile. Czy leżące obok ciało nie jest prawdziwym cudem? Jego istnienie dawało się chłonąć bez udziału zmysłów, a przez to wrażenie stawało się tym pełniejsze; patrząc w niebo, czuło się wzajemne zespolenie z zachowaniem wszelkich indywidualnych rysów i zupełnego bezruchu; to doznanie ożywiał wszechobecny prąd, którego oddziaływanie docierało do świadomości dopiero wtedy, gdy udawało się w nim powoli zatracić, a potem odeń odciąć i skierować własne, jednostkowe istnienie ku temu, co ogólne, a także wówczas, kiedy kwestie ogólne traciły blask i otwierały drogę szczególnemu i bardzo intensywnemu przeżywaniu, w którym dusza zdaje się całkowicie wnikać w skórę i które bywa najcenniejszym instrumentem wysublimowanego uczucia.
Wszystko to jednak rozwiewało się jak dym w obliczu pasztetu z małych raczków, przyrządzanego przez kucharza doprawdy genialnie.
Na jachcie były radioodbiorniki i nieraz udawało się wychwycić w eterze koncert z Londynu lub Paryża. Bardzo często audycję zakłócały niezrozumiałe sygnały radiostacji okrętowych; nic bowiem nie może konkurować z gadulstwem statku, który wyszedł w morze – wszyscy muszą wiedzieć, że zdąża właśnie do Pernambuco bądź Kolombo.
I tak, leniwie i bez starć, mijały dni. Ani jedno, ani drugie nigdy słowem nie wspominało o wcześniejszych wydarzeniach. Odsunęli je od siebie, nie zastanawiając się nawet dlaczego.
Pozwalali sobie na luksus samotności. Kai lubił się zaszyć z lekturą w kącie obok łodzi. Czasami oboje zachowywali się jak dzieci, w czym nie było odrobiny pozy ani przymusu. Podobnie jak w innych sytuacjach, i tutaj ulegali najbardziej naturalnym impulsom.
O uczuciach się nie mówiło. Dlatego też ani trochę nie byli sobą zmęczeni...
Pod wydętymi żaglami Kai i Lilian Dunquerke uprawiali szermierkę, krzyżując oręż o wąskiej, zagiętej klindze. Zachodzące słońce barwiło na brązowo ich twarze i ramiona.
Przywierali do siebie, z kocią zręcznością odskakiwali, wsunięte w rękojeść dłonie miotały błyskawice. Stal uderzała o stal, we wszystkie strony strzelały iskrzące się zygzaki i zdawało się, że można z floretem w ręku ruszyć w afrykański busz i pochwycić na sztych skaczącego w górę lamparta.
Kai odrzucił floret.
– Czas kończyć, bo zaczniemy walczyć na serio. – Te florety wręcz prowokują, by przebić komuś gardło; byłoby to teraz bardzo proste, o wiele trudniej wrzucić je po prostu do wody.
Nocą wiał wiatr z południa. Na niebie wzeszedł ogromny księżyc, niemal jak w tropikach. Statek jaśniał w niematerialnej poświacie. Nie dało się spać.
Kai i jego towarzyszka krążyli po pokładzie. Natknęli się na florety. Kai podniósł je i wygiął.
– Księżyc się z nimi rozprawi.
Rzucił obie klingi wysoko w górę; ze świstem przecięły powietrze, wpadły do wody i zatonęły.
– W księżycową noc nie wolno mieć żadnej broni.
Z podciągniętymi kolanami przysiedli na dziobie. Twarz Lilian Dunquerke odbijała blade światło. Morze wyglądało jak ołów, w którym jacht żłobił srebrzystą bruzdę. Fosforyzujące srebro mamiło wzrok. Cicho nadleciał wiatr i teraz jęczał w ożaglowaniu. Księżyc był zabójczy, wystawianie się nań bez ochrony mogło się okazać niebezpieczne. Wiadomo, że jasna poświata zagraża życiu. Za jej sprawą młode zwierzęta zamieniają się w nocne zjawy o zielonych oczach. Jeśli ktoś w afrykańskiej zagrodzie zje podczas pełni kurze mięso, to poprzez żołądek zyskuje zdolność widzenia rzeczy odległych. Osobliwością bywa również drzewo z Walhalli, które rozrasta się i nagle rozpada na strzępy.
Kai opowiadał o przesądach ludzi z dalekich krajów. Wedle nich niektóre czary zadają śmierć, są też amulety, które od niej chronią. Sam doświadczył złych mocy kamienia księżycowego i opali – odczyniła je jawajska dziewczyna za pomocą ametystów; zdarzyło się to w jakiejś wsi, Kaiowi brakowało wtedy chininy. Dziewczyna potem poszła za nim, a po jakimś czasie go opuściła. Lilian Dunquerke nie musiała pytać: wiedziała, że dziewczyna umarła...
Naraz Kai gwałtownie wykrzyknął:
– Życie dzień po dniu może okropnie zmęczyć!
– Tylko teraz...
– Ani na chwilę nie można przestać żyć, tak samo jak czasem nie da się zejść na ląd ze statku cumującego przy nabrzeżu. Życie jest jak jazda bez przystanków.
– Tak się tylko zdaje.
– Wciąż się żyje i żyje, toż to prawdziwe utrapienie. A gdyby tak dać spokój, zniknąć na jakiś czas i potem znów powrócić do życia?
– A czy nie wracamy?
– Tak nie dojdziemy do niczego – rzekł Kai i roześmiał się. – Księżyc działa pobudzająco. Szkoda, że nie da się zburzyć porządku lat i miesięcy wypełniających czarę życia – wybrać jakiś dzień z czterdziestego piątego roku, innym razem z osiemnastego i dowolnie je układać. O ileż byłoby to barwniejsze; teraz co dzień jesteśmy tacy sami i czegoś brakuje.
Lilian Dunquerke milczała.
– Jak pięknie wygląda pani w tym świetle – ciągnął Kai – uwodzicielskim i dekadenckim, w dodatku tak bezsilnym. Patrzę na pani oczy, usta, ramiona, wracam myślami do naszych zmagań szermierczych, czuję jeszcze pani ruchy... Rozumie pani, że to za mało, że chciałbym dodać do tego wszystko, co było wczoraj i dziś, zwłaszcza kiedy podświadomie czuję, z całą mocą, jak dalece niemożliwe jest związanie się z drugim człowiekiem bez reszty, tak jak naprawdę bym pragnął. Mamy odrobinę za wiele zdrowego rozsądku, a przy tym zbyt gorącą krew. Byłoby prościej, gdybyśmy mieli tylko jedną z tych dwóch rzeczy.
Patrząc w pani oczy, widzę, że myśli pani teraz wyłącznie o mnie. Wiem jednak, że choć to prawda, później już nigdy tak nie będzie. Nie układam zgrabnych zdań, powiedzonek – to światło wszystko odmienia. Czuję się szczęśliwy, że jestem tutaj i mogę podążać za pani myślami; wierzę, że gdyby udało się pochwycić stygnące tchnienie czasu, byłoby można dosięgnąć wieczności...
Idźmy dalej: jest mi pani całkowicie oddana, ale jednocześnie przypomina pani pasmo tęczy wyrastające z mgieł, potem coraz wyraźniejsze, przybierające swą właściwą postać, które dalej znów się rozmywa w mgliste smugi. Chciałbym do siebie przyciągnąć również te umykające końce, przytrzymać rękami jak łuk, napiąć, nałożyć strzałę, wypuścić ją i trafić w to, co już poza nami. Za jednym zamachem wypełnić ten krąg sobą, ujrzeć tysiąc swoich wcieleń w nowej, innej przestrzeni! Odrzucam następstwo zdarzeń – niech współistnieją!
Przeżywamy osobliwe godziny. Poza nami nie ma niczego, każda moja myśl dąży ku pani, pani całą sobą roztapia się we mnie; taki układ zapewnia szczęście, jest dla niego najkorzystniejszy. A mimo to pojawiają się pragnienia. Ale czy ta godzina spełnionego szczęścia, godzina roztropności serca, powstrzymywanych dłoni, skupienia duszy – istne dzieło sztuki, najczystszy produkt wysublimowanego jestestwa (trzeba było starań całego życia, by wyjść na jej spotkanie) – nie nastraja pani melancholią?
Lilian Dunquerke podniosła dłonie do oczu i splotła palce. Patrzyła przez nie na Kaia.
– Jeśli zechcemy, czas umrze... – odezwała się po chwili.
– Można i tak. Światło księżyca jest jak podmuch rozniecający uczucia. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że przed chwilą byłem bardzo niemądry.
– Przeciwnie, bardzo się pan starał. Proszę spojrzeć przez moje palce. Morze przypomina wtedy stado słoni, ich grzbiety są szare. Nie da się zaprzeczyć, że tak wygląda bycie z sobą...
Rozległo się powolne człapanie. Coś zaszurało i w bladym świetle księżyca ukazała się Frute. Wyglądała jak szara zjawa o długich łapach i szklistych oczach. Czar jednak zaraz prysł, zjawa promieniowała ciepłem i z pełnym zaufaniem wsunęła łeb pod ramię Kaia.
Zapadła cisza. Słychać było tylko ciężki oddech psa. Drobne fale obmywały dziób jachtu, który w ciszy, to unosząc się, to zanurzając, podążał przed siebie; wraz z nim przemieszczał się horyzont, jakby był krynoliną narzuconą na statek.
Zawiązał się intymny krąg z trzema istotami pośrodku, trojgiem bijących serc, wokół których królowała noc. Każda z nich skuliła się w sobie, łączyła je wspólnota istot żywych. Czuło się tchnienie wszechświata rozciągającego się poza horyzontem, oddech niepojętego, jego trwanie i nieskończoność; z całym jednak spokojem zakreślano dlań granice, wyznaczano początek i koniec, pomiędzy którymi znajduje się miejsce dla życia.
Nie poddali się jednak temu doznaniu bez reszty. Lilian Dunquerke zażądała koktajlu z koziej śmietanki, zadarskiego maraskino, wermutu i kilku kropel angostury, którą Kai zdołał gdzieś wyszperać. Dla siebie, co już zakrawało na cud, przyniósł karafkę koniaku, a dla Frute grube jak ramię salami, które udało mu się ściągnąć kucharzowi.
I tak zwycięsko dotrwali świtu.
Mijał dzień za dniem i nikt nie pilnował kalendarza. Czas się zatrzymał, na statku panował osobliwy nastrój zawieszenia, który ogarniał całą przestrzeń ograniczoną horyzontem.
W końcu jednak nadszedł dzień, w którym znów pojawiły się zegarki, czas, terminy. Jacht zbliżał się do Neapolu i Palermo.
W ciągu ostatnich nocy przechodziły burze. Ruchome przedmioty w ciemnych kajutach przetaczały się z miejsca na miejsce z łoskotem przypominającym huk wystrzałów. Nad morzem wiatr cichł, morze jednak było wzburzone i musiało upłynąć trochę czasu, nim fale opadły.
Pod wieczór część horyzontu zaczęła się zamieniać w zatokę. Już w południe z tamtej strony widać było pionowy słup dymu.
Kai uśmiechnął się do Lilian Dunquerke.
– Szkoda czasu na sentymenty: doskonale wiemy, że było to przeżycie jednorazowe i niepowtarzalne. Cieszmy się ostatnimi godzinami, ich melancholią i smutkiem – one także są odcieniami szczęścia. Czymże byłoby szczęście bez pożegnań?
Wybrzeże rosło w oczach. Najpierw wyglądało jak cienki łańcuszek, potem z obu stron zatoki brzegi nabierały kształtów, spoza błękitnej mgły wyłaniały się wyraźne zarysy stałego lądu. Po zboczu góry tarasami aż na sam szczyt pięło się miasto: Neapol.
Jacht zawrócił i wyszedł w morze. Niewiele później przed dziobem wyrosło okazałe wybrzeże Sycylii. To był już inny świat: po trosze tropikalny, przypominający Afrykę. Na jachcie opuszczano żagle, prędkość zmalała.
Tylko kilka słów. Uniesiona dłoń i głos Lilian Dunquerke:
– Na pewno przyjadę na wyścigi.
Niewielka łódka odbiła od burty i niebawem ląd stały, ludzie i palmy odgrodziły Kaia od jachtu.
W Palermo Kai zatrzymał się zaledwie na kilka godzin. Wynajął samochód i kazał się zawieźć do Termini. Szofer przejechał trzydzieści siedem kilometrów w dwadzieścia pięć minut.
Obok dużej przewiewnej hali stał grubo okryty kurzem wóz wyścigowy. Kai przyjrzał mu się uważnie: tego typu wozem jeździł Murphy. Poprosił szofera, by się zatrzymał; od razu rozpoznał Amerykanina, który także go zauważył, choć równocześnie do kogoś machał. Pokazało się dwóch mechaników, którzy przepchnęli auto do hali.
Murphy podszedł do Kaia. Wymienili kilka niezobowiązujących słów. Zawziętość rywala niemile dotknęła Kaia. Murphy okazał się nadzwyczaj skryty i jedynie półgębkiem odpowiadał na pytania.
Kai podjechał dalej i ujrzał Hollsteina, który biegł z naprzeciwka, trzymając w ręce świece zapłonowe. Zastanawiał się, ile czasu minęło, odkąd ostatni raz widział Hollsteina. Choć wydawało się, że mógłby to być nawet rok, w rzeczywistości od poprzedniego spotkania upłynął niecały miesiąc. Ale teraz, kiedy stanął z Hollsteinem twarzą w twarz, czuł, że ten czas się w ogóle nie liczy, że znów w obecności młodego człowieka odżywa cała przeszłość. Przygodę z Lilian Dunquerke postrzegał jak samotną wyspę pośród ogromu morza; z wyspą tą nie łączyła go już żadna nić. Poweselał i zapytał Hollsteina:
– Co z tymi świecami?
– Od kilku dni wciąż je wymieniamy. Ostatnio udało nam się trafić na świece o zwiększonej trwałości, doskonale wytrzymujące najwyższe obroty. Ale może przejrzy pan pocztę?
Przyniósł plik listów i gazet.
Kai przerzucał je pośpiesznie. Hollstein tymczasem opowiadał, że dostał list od Barbary.
Barbara...
Wśród swych przesyłek Kai także znalazł listy od Barbary. Mimo to słowa Hollsteina sprawiły mu ból.
Dziwił się sobie, temu, jak osobliwie zachowuje się czasem serce. Dopiero rozstał się z kobietą, przy której zapomniał o innej; teraz myśli o drugiej, zupełnie wykreślając z pamięci tę, z którą spędził bez mała miesiąc. Przy czym żadna z nich nie opuściła jego jaźni. Pokrętne drogi miłości umykają racjonalnym uzasadnieniom, pod tym względem miłość nie daje się porównać z niczym.
Przede wszystkim jest w niej coś z aforyzmu, i to o wiele więcej, niżby się mogło wydawać. Nie można zbyt długo uprawiać jej bezkarnie. Jeśli ma trwać dłużej, konieczne są interludia. Kai odkrył, że terminy wyścigów w jakimś metafizycznym rytmie współgrają z zawirowaniami jego psychiki. Tak jak ostatni wyścig, pojawiają się zawsze we właściwej porze.
Wzrok Kaia objął masyw górski, Kai przyglądał się drogom, potem niebu.
– Dużo pan jeździł, Hollstein?
– Niemal codziennie.
– Także w deszczu?
– W ogóle nie padało. Zmieniliśmy parę drobiazgów w hamulcach, myślę, że nawet na mokrej nawierzchni poradzą sobie z rozpędzonym autem.
– Lieven już przyjechał?
– Tak, nawet już tutaj przychodził.
Ale nie za często.
– Nie, raczej rzadko.
– A mechanicy?
– Wszyscy już są.
– Wystartujemy na trzech maszynach. Ile zgłosił Murphy?
– Cztery.
– Cztery?
– Murphy jest bardzo przewidujący.
– Już to zauważyłem. Wręcz nieprzyzwoicie ostrożny.
– Dopiero od niedawna. Przedtem okazywał duże zaufanie. Przychodził co dzień i udzielał mi wielu istotnych informacji. Zupełnie nie rozumiałem, o co mu chodzi. W końcu się połapałem, że okrężną drogą próbuje się dowiedzieć, co udoskonaliliśmy w gaźniku. Kiedy z całą powagą wyjaśniłem mu, że się myli, że nam się, niestety, nie powiodło, przestał mnie nachodzić. Teraz, jak sądzę, pluje sobie w brodę, że przekazał mi tyle wskazówek, a okazało się to chybioną inwestycją. Trudno inaczej wytłumaczyć jego postępowanie.
Kai doskonale wiedział o innych powodach poczynań Murphy’ego.
– Czy Maud Philby też jest na Sycylii? – zapytał.
– Tak, mieszka w Palermo.
– Przyjeżdżała już tutaj?
– Była raz z Lievenem.
Kai stukał palcami o maskę samochodu. Sprawiało mu to przyjemność; do rytmicznie postukującej jednej ręki dołączył drugą, którą naśladował uderzenia w bęben. Po chwili przerwał.
– Hollstein, tym razem musimy zwyciężyć.
– Zgadzam się. Myślę, że na pewno się uda.
– Jutro rozpoczynamy forsowny trening.
– Możemy zacząć już dzisiaj.
Lepiej jutro. Dziś uporządkuję swoje sprawy i spróbuję obudzić w sobie wolę walki.
W Palermo Kaiowi udało się bez kłopotu odnaleźć znajomych. Po przyjeździe niemal od razu zadzwonił do Lievena, który koniecznie chciał się z nim zaraz widzieć. Trochę zdziwiony Kai poprosił o przełożenie spotkania na wieczór, tym bardziej że Lieven nie wymienił żadnego konkretnego powodu. Kai był jednak ciekaw, o co chodzi, a jednocześnie przewidywał zabawne komplikacje wiążące się z Maud Philby.
By osiągnąć należyty efekt, zszedł do restauracji, a kiedy Lieven się pojawił, zaprosił go do swojego stolika i zaproponował mu wspólny posiłek. Lieven się żachnął, po czym – z nieco nadętą miną – odmówił.
– Przecież chciałem z panem pomówić.
– Właśnie po to tu jesteśmy. Jednak jedzenie w samotności działa na mnie deprymująco. Te drobne przystawki są jedyne w swoim rodzaju. Tylko nad samym morzem można je dostać.
Lieven się ociągał. W końcu zrozumiał, że dalsze wzbranianie się niczego nie zmieni i może nawet lepiej poczekać razem, a w tym czasie czymś się zająć. Zwłaszcza że mieli o czym rozmawiać.
Kai zaczął:
– Zdaje się, że Hollstein już się na dobre rozjeździł...
– O, tak...
– I dużo czasu spędza na torze?
– Tak.
– Lieven, dlaczego pan taki małomówny?
– Różne myśli chodzą mi po głowie.
– Tego się nie da ukryć. Zje pan ciastko francuskie?
– Chętnie.
– Delikatne, nieprawdaż?
– Bardzo delikatne.
– Kawę może wypilibyśmy na zewnątrz?
– Rzeczywiście, będzie przyjemniej.
Świetnie! Poszukajmy jakiegoś ustronnego kąta. Kącika do spokojnej pogawędki. Dobrze?
Lieven roześmiał się.
– Kai, stara się pan być nadzwyczaj miły. I bynajmniej nie jest pan ciekaw, z czym się do pana wybierałem. To cygara zawijane w zielony liść. Proszę się poczęstować.
Pili kawę. Lieven nie milkł teraz ani na chwilę. O ile przedtem opowiadał pośpiesznie byle co, o tyle przy kawie prawie całkiem się rozluźnił i myślał, jak pokierować rozmową, by nadać jej możliwie beztroski charakter.
Kai przerwał mu:
– Podobno Maud Philby także jest w Palermo.
– Tak.
– Od dawna?
– Od kilku dni. – Lieven wydmuchiwał kółka dymu i śledził je wzrokiem. Po chwili ciepłym głosem dodał: – Przyjechaliśmy razem.
– Ach tak – odezwał się Kai, patrząc również gdzieś daleko przed siebie, pozornie nieobecny myślami, w głębi ducha jednak szczerze ubawiony.
Lieven milczał. Chciał się przekonać, jak Kai zareaguje na ostatnie słowa. Z pewnością doń dotarło, że pomiędzy Lievenem a Maud Philby coś się zmieniło. Z tego powodu miał nawet trochę nieczyste sumienie, ponieważ do końca nie wiedział, co właściwie zaszło między nią a Kaiem. Podejrzewał więcej niż w istocie było, w czym zresztą utwierdzały go aluzje Amerykanki.
Choć wiedział, że obojętne „tak” niczego nie załatwia, miał na tyle doświadczenia, by w związkach z kobietami zakładać każdą możliwość, każdy bieg wydarzeń. W dodatku, mając do czynienia z Kaiem, liczył się z wszelkimi dziwactwami, a nieobecność Kaia przez ostatnich kilka tygodni też dawała do myślenia.
– Cudowna kobieta...
Kai obracał w palcach cygaro.
– I znakomite cygaro. Tak świeże, jakby dopiero co skręcono liść.
– Bo też zostało zwinięte przed kilkoma dniami. Dostałem je poleconą pocztą.
– Niesamowite. Będziemy je palić razem.
– Ależ oczywiście. – Lieven nastawił uszu. Zdawało mu się, że słyszy coś pomiędzy wierszami.
– Te cygara są jak najprawdziwsza fajka pokoju – ciągnął Kai. – Zmuszają do zawarcia porozumienia bez konieczności wybaczania czegokolwiek. Szczególnie pierwsza połowa. Przy całym szacunku dla jakości tytoniu, nie należy ich palić do końca. Druga połowa jest już trochę za ciężka. Nie sądzi pan, że można ją sobie darować?
– Na wszelki wypadek?
– Są wyjątkowe. Rozumie się, że na wszelki wypadek. Bardzo to miłe z pańskiej strony, Lieven, że przyjmuje pan na siebie zobowiązania, których nikt nie wymaga. Kiedy mieliśmy obaj zdecydowanie mniej lat, ulegając nieobliczalnemu impulsowi... a byliśmy w iście romantycznym nastroju... obiecaliśmy sobie, że nasza przyjaźń nigdy nie ucierpi z powodu kobiety. Myślę, że to była zdrowa idea. Więc dlaczego teraz mówimy przede wszystkim o tym...?
Lieven odetchnął i rzekł bez ogródek:
– A to kanalia...
Kai roześmiał się.
– Co się stało?
– Bardzo pogmatwana historia.
– Obcując z kobietami tego pokroju, zawsze wpadamy w sieć intryg.
– Potrafię zrozumieć, że spiskują, zanim do czegoś dojdzie; ale kiedy sprawa już przebrzmiała? Po co?
Muszę pana sprowadzić na ziemię: do niczego jeszcze nie doszło, nic się nie wydarzyło. Nie mógł pan o wszystkim wiedzieć. Widzę całość szerzej, a robi się coraz bardziej zabawna. Krótko mówiąc: Maud Philby przybyła tutaj na swój prywatny wyścig; mistrzostwa Europy będą bowiem w rzeczywistości wyścigiem o nią. Naturalnie zobaczymy jeszcze wymianę rozmaitych grzeczności, wdzięczenie się, gierki osobiste i nawet ludzkie odruchy... pozostaje jednak pewna niedorzeczność, o której wolałbym nie mówić. Ale jak zręcznie została zamaskowana i opakowana, szczególnie teraz: to – niech pan wybaczy, Lieven – spore osiągnięcie. Nie wahałbym się nazwać tego mistrzowską zagrywką, skoro i pan został w to wplątany.
Lieven nie wszystko zrozumiał, zaczął jednak podejrzewać, że jego zwycięstwo nad Maud Philby nie jest bezsporne; przeczuwał nawet, że chyba żadnego zwycięstwa nie było, że raczej poniósł porażkę.
Gryzło go to, by jednak przywrócić równowagę w swych poglądach na życie, pocieszał się wzniosłą zasadą poprzestawania na tym, co się posiada.
Gniew wywołany niezasłużoną krzywdą (przecież mógł osiągnąć to samo, nie przeżywając aż takich rozterek) sprawił, że musiał się wygadać. Gdyby Philby nie rozzłościła go tak bardzo, nigdy nie przyszłoby mu do głowy rozmawiać w ten sposób z Kaiem. Aby się ratować, otworzył serce i wyrzucał z siebie wszystko:
– Myśli pan, że chciała nas poróżnić? Kilka dni temu opowiadała... nie, przecież to się nie trzyma kupy; właściwie niczego nie powiedziała. Kiedy w pewnej chwili pojawiło się między nami coś na kształt zaufania, dała mi zręcznie do zrozumienia, że okazuje jej pan spore zainteresowanie. Jak to zrobiła, już nie pamiętam. W każdym razie mówiła z takim przekonaniem, że uznałem za konieczne powiedzieć o tym panu.
– Jedyne, czego przypuszczalnie nie wzięła w swych kalkulacjach pod uwagę – rzekł Kai.
– Ale dlaczego?
Bo mijałoby się to z celem. Przecież podobnie jak Murphy’ego i mnie, również pana chciała zaprząc do wyścigu. Trzech cichych rywali, z czego dwóch występujących otwarcie... podniecająca sprawa, godny podziwu pomysł na wspaniałe przeżycie naszych zmagań sportowych. Musi pan przyznać, że w sprawach związanych z flirtem stacją na pociągnięcia w wielkim stylu...
– A ja... – Lieven potrząsnął głową. – Że też na to nie wpadłem...
– Niech pan nie rozpacza – szydził Kai. – Wyścig dopiero się zaczyna.
Lieven był wstrząśnięty. Od początku wszystko dokładnie skalkulował, a jego przewidywania spełniły się co do joty. Jako praktyk świetnie wiedział, że każda kobieta ma chwile słabości. Zaraz po wyjeździe Kaia coś takiego spotkało także Maud Philby. Niestety, była to tylko chwila, a tego Lieven nie wziął pod uwagę. Jako przyjaciel Kaia był dla zranionej Amerykanki smacznym kąskiem. A ponieważ wiedział, co się wcześniej zdarzyło, wszystko tłumaczył na opak. Zamiast zadowolić się okazywaną mu łaskawością, wzniecał iskry i kiedy jego mocno wątpliwa zdobycz znowu wszczęła grę, był tak niemądry, że spodziewał się dla siebie korzyści w tych posunięciach miss Philby, które zmierzały zupełnie gdzie indziej. Podejrzenie rzucone przez Maud Philby na Kaia uznał za wyraźny dowód, że Amerykanka od dłuższego czasu czuje doń sympatię, i tylko dlatego zdecydował się na tę śmieszną rozmowę. Tak bywa, kiedy porzucamy wypróbowane zasady i pozwalamy się zwabić na teren prawdziwych uczuć: intuicja podpowiadała Lievenowi, że będzie musiał odpłacić pięknym za nadobne. Był szczerze oburzony i czuł, że wystrychnięto go na dudka. Ponieważ sam podobne podchody zawsze uważał za jedną z najmilszych stron ziemskiej egzystencji, oburzał się tym bardziej. I wykonywał ruchy zgoła komiczne.
Teraz, strojąc się w piórka urażonej uczciwości, serdecznie ubawił Kaia, wyłuszczając, w jaki sposób zamierza wybrnąć z opresji.
Kai przerwał mu:
– Poraża mnie pański heroizm. Cóż pana tak dotknęło?
Rozwodząc się obszernie, Lieven dowodził, że nie czuje się ani odrobinę dotknięty.
– Tak właśnie to widzę – stwierdził Kai. – Przecież wcześniej nie raz postępował pan tak samo.
Lieven zaniemówił. Tu był pies pogrzebany. Postąpił nieostrożnie i zupełnie nie zauważył, że się zakochał. Może nie do utraty zmysłów, wystarczająco jednak, by odkrywszy to, do reszty stracić spokój.
Kai ciągnął:
– Ze wszystkich wyścigów, w jakich startowałem, ten będzie najbardziej niezwykły. Musi pan przyznać, że perturbacje psychologiczne wydatnie zwiększają napięcie towarzyszące zawodom.
Lieven skinął głową.
– Niestety...
– Murphy potraktował mnie dziś lodowato.
– Świetnie go rozumiem. Wycięła mu niezły numer!
– Widać się z tym godzi. Jego sytuacja jest jasna: pojedzie w wyścigu, w którym nagrodą ma być Maud Philby. Murphy, niestety, jest za mało dekadencki, by pojąć całe wyrafinowanie sytuacji; Amerykanie jednak potrafią się zadowolić sportowym wymiarem spraw i dla Murphy’ego wszystko powinno być all right. Postawieni wobec trudnych problemów, ludzie czasem postępują z godną pozazdroszczenia elastycznością. Są po prostu praktyczni.
Lieven sposępniał. Patrzył na cygaro. Dręczyła go jakaś myśl, zmieniały mu się rysy twarzy i w końcu wyrzucił z siebie:
– Uważam, że po prostu postąpiła ze mną nieprzyzwoicie.
Kai nie mógł dłużej nad sobą zapanować i roześmiał się. Lieven patrzył na niego osłupiały. Kai śmiał się jeszcze głośniej. Lieven był rozbrajający: jakże cudownie oddzielał to, co spotkało jego, od tego, co się przydarzyło innym; nie przychodziło mu nawet do głowy, że Maud Philby pograła z nim tak samo, jak on zawsze miał w zwyczaju. Tym razem Amerykanka go ubiegła. Czuł się nieswojo i zmienił temat:
– Kiedy rozpoczyna pan trening?
– Jutro.
– Murphy będzie bezlitosnym przeciwnikiem.
– Szczególnie odkąd Maud Philby zrobiła z niego desperata.
– Świadczą o tym choćby cztery wozy, które zgłosił do wyścigu.
Kai poczuł naraz przypływ sympatii do Maud Philby. Jego nieobecność wykorzystała nadzwyczaj zręcznie. Kombinacja okazała się bez zarzutu, wszystko zostało zapięte na ostatni guzik. Z pewnością zasługiwała na blef. Kai był ciekaw ponownego z nią spotkania, tym bardziej że rozstanie sprawiło jej pewną przykrość. Nie zamierzał jednak ułatwiać jej życia.
Lieven wyjął z teczki papiery.
– Wciąż chce pan jechać razem z Fiolą?
Kai potwierdził.
– Obiecałem mu to. Jest zresztą bardzo dobry. Dokładnie zna trasę.
Dobrze. Rozegramy ten wyścig następująco. Hollstein spróbuje od razu doskoczyć do czołówki, gdzie narzuci mordercze tempo. Na czwartym okrążeniu może spuścić z tonu. Jeśli się uda, powinien podczas dwóch pierwszych okrążeń oczyścić pole i wtedy my ruszymy do przodu. Przy takim tempie słabsi zostaną szybko wyeliminowani. Hollstein poprowadzi przez dwie pierwsze rundy, my będziemy się trzymać głównej grupy, nie tracąc jednak z nim kontaktu. Na trzecim okrążeniu podciągniemy do przodu, dogonimy i wyprzedzimy Hollsteina, który powinien się trochę oszczędzać i pozostać w rezerwie. Dalej poprowadzę ja, pan pojedzie tuż za mną. Na czwartym okrążeniu pan wyjedzie przede mnie i zaatakuje każdego, kto jeszcze będzie z przodu.
– A więc pełne maskowanie. Drużyna cały czas razem, jeden blisko drugiego. Pesch czuwa nad sprzętem?
– Tylko tak jak każdy konstruktor: boi się wypadku.
– Może lepiej zostawić Hollsteina na czele? Wtedy z łatwością prześcignie innych i wygra.
– Ryzyko jest dość duże. Jutro możemy omówić to z Peschem.
– Będzie naprawdę miło, jeśli Hollstein zwycięży.
Lieven roześmiał się.
Sprawiłby Maud Philby nie lada niespodziankę. Chłodno kalkulował. Oto nastręczała się okazja, dzięki której w ostatecznym rozrachunku mógłby się nie wycofywać ze wszystkiego. Jeśli eksperyment się powiedzie, pojawi się jeszcze mnóstwo dodatkowych okoliczności. To zaskakujące rozwiązanie mogłoby dla Maud Philby okazać się zbawienne. Byłoby małą zemstą, dostarczyłoby nowych możliwości... Lieven odłożył papiery.
– Kai, mówi pan poważnie?
– Oczywiście, czemu nie spróbować?
Lieven dał się przekonać.
– Nie wiemy tylko, co powie Pesch. Niestety, nasz konstruktor jest do obrzydliwości zasadniczy.
– Myślę, że bez trudu mu pan wytłumaczy, że takie rozwiązanie będzie najlepsze właśnie z powodów zasadniczych.
– Postaram się.
– Zrobimy to razem. Pesch z pewnością nam wówczas uwierzy.
Od biedy jeszcze inaczej moglibyśmy go skłonić do zmiany planów. Po każdym okrążeniu mamy zjeżdżać na stanowisko, by wymieniać koła. Pesch boi się jak ognia wypadku spowodowanego zużyciem opon. Wtedy może się okazać, że trzeba zmienić strategię; w końcu wszystko może się zdarzyć. Każdy plan należy traktować jak założenie prowizoryczne. Najważniejsze są zawsze decyzje podejmowane podczas wyścigu.
– Dobrze. Zatem od jutra bierze się pan do dzieła?
– Tak. I będę trenował z Hollsteinem.
Kai nie dziwił się, widząc, jak Lieven nagle zapala się do nowego pomysłu i jak mu zależy, by możliwie dobrze przygotować do wyścigu Hollsteina.
– Mamy jeszcze wystarczająco dużo czasu – stwierdził i obojętnie skinął głową.
Lieven wyraźnie poweselał.
Przez następne dni Kai nie opuszczał Termini. Razem z Hollsteinem nocował w hali dla samochodów. Cały czas coś wypróbowywali. Pracowali do późnej nocy, robili obliczenia, pomiary, różne eksperymenty.
Pesch w towarzystwie Lievena zjawiał się każdego dnia już wczesnym rankiem. Kiedy trasa była wolna, wszystkie wozy wyjeżdżały, nie tracono ani minuty.
Niemal codziennie Kai spotykał Murphy’ego. Ścigali się, na tyle jednak ostrożnie, by nie zdradzać swych sekretów. Jeden usiłował podpatrzyć drugiego. Za krzakami i skałami czatowano na siebie z zegarkami, które mierzyły czas przejazdu różnych odcinków trasy. Każdy kierowca starał się ukryć przed rywalami swe umiejętności, a na wysuniętych stanowiskach umieszczał kolegę obserwatora.
Na wzniesieniu pomiędzy Calvaturą a Polizzi Kai dostrzegł dwie głowy. Pomachał w ich stronę. Głowy zniknęły. Krzyknął do Fioli:
– Blef! Założę się, że te głowy pokazały się po to, byśmy się teraz poczuli bezpiecznie. Następne, ze w stoperami, są dopiero przed nami, dużo dalej. – Zatrzymał się, po czym wolno podjechał do malowniczego skupiska skał. Za nimi leżał jakiś osobnik i smacznie chrapał. Na widok Kaia ocknął się, Kai zaś grzecznie życzył mu dobrego dnia.
Dwa dni przed wyścigiem Kai zakończył treningi. Hollstein trenował teraz sam, Kai natomiast udał się do Palermo. Kładł się wcześnie spać, wstawał dopiero późnym rankiem. Potem przez godzinę pływał i szedł na śniadanie. Wypalał najwyżej pięć papierosów dziennie. Wylegiwał się na słońcu, z rana i wieczorem brał masaże. Po południu czytał na tarasie, później spacerował. Nie brał do ust alkoholu. Zamiast tego nakupił francuskich książek i pism; zaczął także flirtować z dziewczyną sprzedającą pomarańcze. Nie odbierał poczty, niczym się nie martwił.
Wiele jednak obiecywał sobie po spotkaniu z Maud Philby. Niezmiernie go interesowało, jak sobie poradziła po wszystkim, co ją ostatnio spotkało. Liczył się z tym, że będzie nieco nieśmiała, speszona.
Mylił się gruntownie. Żadne z jego przypuszczeń nie okazało się prawdą. Maud Philby przyszła na spotkanie radosna, pełna życia, bez żadnych obciążeń.
Kai początkowo sądził, że Amerykanka po mistrzowsku panuje nad sobą, a objawy jej znakomitego samopoczucia zaraz znikną. Ku jego zaskoczeniu nic w zachowaniu miss Philby się nie zmieniło, nawet gdy zadał jej kilka podstępnych pytań.
Dziwił się, jego zdaniem w takiej pewności siebie było coś nienaturalnego.
Próbował zgłębić, o co chodzi, nie znalazł jednak żadnego sensownego wytłumaczenia. Zachowanie Maud Philby przybrało teraz cechy niczym nie skrępowanej, koleżeńskiej poufałości. Amerykanka bez trudu się poruszała w tych ramach, demonstrując przy tym wielki styl, nie zdradzając ani przez chwilę, że wcześniej cokolwiek się zdarzyło.
Doszło do tego, że Kai zaczął się gubić. Wszelkie rozterki odsunął jednak od siebie do czasu, kiedy będzie sam i pojawią się ważniejsze powody. Wydawało się niepojęte, że Maud Philby tak świetnie radzi sobie z tą drażliwą materią, mimo że podczas ostatniego spotkania w Monte Carlo nie umiała powściągnąć emocji.
Na razie Kai musiał przyjąć do wiadomości, że miss Philby zapomniała o swym uczuciu; wręcz z podziwem myślał też o Lievenie, który tak prędko zdołał się zakręcić wokół pięknej Amerykanki.
Jednakże nowa sytuacja pobudzała jego wyobraźnię. Zmienność Maud Philby mu imponowała, o ile komuś może imponować utrata pozycji uważanej dotychczas za pewną.
Coś, co od kilku tygodni interesowało go raczej średnio, naraz stało się obiektem pożądania. Przedtem w Monte Carlo, kiedy wystarczyło wyciągnąć rękę, rozkoszował się cokolwiek snobistycznym pomysłem, by Maud Philby odepchnąć i dzięki temu zakosztować czysto intelektualnej, przewrotnej radości. Teraz, przekonawszy się, że podobny czyn nie wywarłby żadnego wrażenia, ponieważ raz już stracił okazję, gorąco zapragnął Amerykanki; chciał nie tylko ją odbić, lecz także wykorzystać.
Wieczór spędzili razem. Umysł Kaia pracował na najwyższych obrotach, rozmowa skrzyła się dowcipami: tym razem po prostu rozpoczął się najprawdziwszy flirt oparty na solidnych podstawach. Kai nie szczędził starań. Wybrał najlepszą drogę: całkowicie wymazał przeszłość, nie wspomniał o niej ani słowem, nawet nie pomyślał. Zaczął od samego początku, jakby poznał Maud Philby dopiero przed godziną.
Palmy z szelestem gięły się na wietrze. Jakiś tenor zakradł się do hotelowego ogrodu i śpiewał włoskie canzony. Wypłoszono go, udało mu się jednak wrócić i po chwili z drugiej strony ogrodu znów popłynęła szeroka kantylena. W końcu, gdy śpiewak zaintonował Santa Lucia, przestał uważać, personel hotelowy go wytropił i wyrzucił za ogrodzenie.
W tym samym czasie, jakby się wcześniej umówili, z sali tanecznej dolatywały synkopowane rytmy melodii granej przez big-band z Argentyny. Dźwięki były stłumione, przenikające jednak na wskroś, ożywcze. Stanowiły tło a zarazem rezonans rozmowy i słysząc je, Kai uprzytomnił sobie, że całkowicie oddał się konwersacji. O jakiejkolwiek refleksji nie było mowy: rozmowa absorbowała go zbyt mocno, a postępy, jakie czynił, przyprawiały o zawrót głowy.
W pewnym sensie cała ta historia zawierała niemało komizmu, umykającego zresztą uwagi obojga, nie chodziło bowiem o to, co działo się tu i teraz. Kai i Amerykanka podążali za światłem, którego blask pamiętali z poprzedniego spotkania. Ileż wcześniejszego zapału roztrwonili, nic nie osiągnąwszy. Teraz z zaskoczeniem odkrywali coś, do czego zmierzali z pomocą jak najbardziej sztampowych zabiegów, czemu dodawało pikanterii to, że u źródła nowej sytuacji leżały błędy popełnione wcześniej.
Beztroska, z jaką Maud Philby traktowała zdarzenia sprzed miesiąca, fascynowała Kaia; nie był przy tym do końca pewien, jaką rolę grał w nich Lieven. Chciał się tego dokładnie dowiedzieć i dlatego próbował wymusić na Amerykance coś w rodzaju jasnej deklaracji. O tym, że przemawia przezeń starannie maskowana, męska próżność, wolał na razie nie myśleć. Zamiast tego wmawiał sobie, że nie doceniał Maud Philby.
Natomiast miss Philby bynajmniej nie blefowała, i to z powodów, których istnienia Kai nawet nie przeczuwał. Ostatnie spotkanie w Monte Carlo nie tylko ją zraniło – to ostatecznie mogła znieść – gorzej, odebrało jej pewność siebie. Nie miała pojęcia, co dalej; była wówczas dokładnie w takim nastroju, jakiego oczekiwał Kai. Zamiast Kaia spotkała jednak Lievena.
Nie znała zamiarów Lievena. Wiedziała jedynie, że przyjaźni się z Kaiem. To tu tkwiło sedno sprawy, tu należało uderzyć; natychmiast zdecydowała, że weźmie w ten sposób odwet za upokorzenie, którego doznała od Kaia. Zakładała, że będzie musiała pokonać opór Lievena; nader łatwe zwycięstwo nie przywróciło jej wprawdzie pewności siebie, zyskała jednak broń, którą mogła obrócić przeciw Kaiowi: słodką tajemnicę, doprawioną szczyptą przewrotnej złośliwości. Posunęła się tak daleko, że wciągnęła nawet w swe intrygi Lievena, chytrze mu to i owo podpowiadając, co miało doprowadzić (tego, niestety, Lieven nie brał w swych kalkulacjach pod uwagę) do zerwania przyjaźni z Kaiem. Ale na ten temat niczego nie wiedziała, dlatego zachowała wewnętrzną równowagę.
– Zatańczymy?
– Chętnie.
Muzyka porwała ich jak wir. Niewiele par tańczyło, na gładkim parkiecie mieli więc dużo miejsca.
Maud Philby utrzymywała dystans, pozwalając tylko na ten subtelny kontakt ciał, który stanowi o magii każdego tańca. Niczym nie zakłócony równoległy krok pozwalał wyczuć bliskość okrytej cienkim jedwabiem długiej, sarniej nogi i taneczną wibrację kolan.
Dali się unieść rytmicznej frazie, która wyprowadziła ich aż na taras, poddali melodii wprawiającej w nastrój wzajemnej życzliwości, miękkiej łagodności pełnej jak najcieplejszych uczuć wobec partnera. Pogrążali się w rozmarzeniu, czuli, że wyrastają ponad rzeczywistość, zataczając powolne koła, unosili się bądź pochylali ku posadzce; nad sobą mieli wspaniale wygwieżdżone niebo południa, a powietrze smakowało niczym wino; kiedy przesuwali się obok sali dansingowej, ich ciała mimowolnie się zbliżyły, a ramię spoczęło na ramieniu bez specjalnych zamysłów, gdyż taniec narzucał ten gest zaufania; połączeni uściskiem ramion, stali twarzą w twarz i wystarczył nieznaczny obrót, by całkiem z bliska spotkały się ich oczy.
Nie obchodziło ich, że gwiazdy, palmy i muzyka tworzą szablonową i trochę tanią scenerię, niemalże nie odzywali się do siebie, unikali przedwczesnych wyjaśnień. Wieczór osiągnął idealną harmonię, Kai i jego partnerka przypominali parę zakochanych, którzy odnaleźli się po latach.
Jednak już nazajutrz rano, kiedy poszli pływać, pojawiły się komplikacje. Maud Philby zrozumiała wieczorne spotkanie po swojemu i teraz uznała za stosowne pomówić o wyścigu.
Kai okazał całkowitą obojętność, o niczym nie chciał słyszeć.
Ona jednak nie dała się zbyć byle czym, ostrożnie, choć stanowczo próbowała dopiąć swego, a Kai nie potrafił jej powstrzymać.
Obserwował Amerykankę spod na wpół opuszczonych powiek, dochodząc do wniosku, że ta znajomość byłaby dlań cudowną przygodą, gdyby los zesłał mu ją kiedy indziej, nie teraz – w porze duchowego kryzysu i rozterek.
Bawiła go strategia Maud Philby, choćby to, jak – taktownie i ironicznie – mówiła o Murphym, dzięki czemu Kai mógł przejrzeć plany rywala.
Postanowił jej przerwać, by w końcu też się czegoś dowiedzieć. Spokojnie i jakby mimochodem wtrącił:
– Nasz team pojedzie tak, żeby zwyciężył Lieven.
Zaśmiała się.
– Nie wierzę.
– A to dlaczego?
– Nawet gdyby pan rzeczywiście chciał, żeby Lieven wygrał, nie dopuści pan do tego. Choćby ze względu na Murphy’ego.
– A jeśli Lieven naprawdę chce zwyciężyć? Błyskawicznie pojęła, o co chodzi, nie dała się jednak podejść. Odparowała natychmiast:
– W takim razie zachowuje się głupio.
Kai postanowił przyprzeć ją do muru. Nie liczył się z tak nagłą odmianą, był wyraźnie zaskoczony. Zamiast dyplomatycznie się bronić, Maud Philby ustąpiła z zajmowanych pozycji. Nie skapitulowała – miała jeszcze przecież tysiące możliwości – po prostu wkroczyła do obozu wroga i zrobiła rzecz najbardziej zdumiewającą: powiedziała prawdę.
Ze śmiechem opowiedziała Kaiowi o swych zamiarach – wprawdzie niezbyt szczegółowo, napomykając jedynie o niektórych sprawach, jak mówi się do kogoś, kto i bez tego swoje wie. Wtajemniczając go, uczyniła zeń sprzymierzeńca. Teraz, kiedy zaledwie jeden dzień dzielił Amerykankę od realizacji ambitnych planów, bez wyraźnej potrzeby pochłonął ją pewien pomysł; mówiła o nim jak dzieciak, który przyznaje się, że nabroił.
Czegoś takiego Kai zupełnie nie oczekiwał. Pojął, że poprzedniego wieczoru pomylił się zasadniczo. Mimo to niczego nie żałował – przeciwnie, stację, do której wówczas dotarł, akceptował całym sercem. W tej chwili, nie mając o tym pojęcia, Maud Philby zupełnie go zawojowała.
Odkryła się całkowicie i okazało się, że jej ambicji nie należy traktować zbyt poważnie. O ambicji zresztą nie było już mowy, miss Philby z całą otwartością obnażyła prawdziwe uczucia. Gdyby nie wczorajszy wieczór, nie przyszłoby jej to do głowy. I tak w postępowaniu Amerykanki urok i czar nie przesłaniały już najważniejszego – jej kobiecości, która daleko za sobą pozostawiła zwykły flirt i sportowe emocje.
W ten sposób komedia pomyłek z minionego dnia doprowadziła do osobliwej kapitulacji po obu stronach.
Nadeszła wiadomość od Fioli, który prosił o pilne odwiedziny.
Kai natychmiast do niego pojechał.
Fioła leżał w łóżku, szczelnie okryty. Na czoło wystąpiły mu grube krople potu. Miał dreszcze, trząsł się i szczękał zębami.
– Atak malarii. Tydzień za wcześnie. Nie mogę z panem jechać. To potrwa do jutrzejszego wieczora.
Kai skinął głową.
– Proszę się nie martwić, może nie będzie tak źle... – Powiedział to odruchowo, chciał się pocieszyć; nagłe nieszczęście zupełnie go jednak przybiło.
– Musi pan jechać... – wyrwał go z zamyślenia głos Fioli.
Kai, całkiem nieobecny duchem, odparł:
– Tak, jakoś sobie poradzę...
Zastanawiał się nad rozwiązaniem. Gdyby, na przykład, wystawili tylko dwie maszyny, pojechałby z Hollsteinem, to jednak byłoby dość ryzykowne... A może powinien wziąć do pomocy któregoś z mechaników...?
Fioła podniósł się, zaraz jednak opadł na łóżko w kolejnym ataku lodowatych dreszczy.
– Zamiast mnie proszę wziąć Courbissona. – Skierował wzrok w przeciwną stronę pokoju.
Kai obrócił się i dopiero teraz zobaczył bladą twarz i chłopięcą sylwetkę wicehrabiego. Od razu stanęło mu przed oczami zajście na zawodach strzeleckich.
– Zna trasę – mówił z trudem Fioła – często ze mną jeździł i... chciałby z panem pojechać.
Kai zdecydował się od razu. Zachowanie Courbissona na polu golfowym mu się spodobało; teraz młody człowiek stał obok blady, pełen dobrych chęci, ze szczerym zamiarem wymazania win i potwierdzenia swej wartości. A Kai obiecał mu poważną rozmowę. To mogła być najlepsza okazja. Podał Courbissonowi rękę.
– Jedziemy razem.
Od razu wsiedli do samochodu i z umiarkowaną prędkością, oszczędzając maszynę, objechali całą trasę. Kai dokładnie poinformował Courbissona o wszelkich szczegółach.
Potem go odwiózł i doradził, by się położył już po południu i spokojnie przespał całą noc.
Już wieczorem hotele przeżywały prawdziwe oblężenie. Trzeba było wynająć łazienki. Wanny pozamieniano na łóżka. Z każdego dobijającego parowca wysypywały się kolejne grupy ludzi.
Noc była głośna. Komu nie udało się zdobyć miejsca w hotelu, koczował pod gołym niebem. W przepełnionych restauracjach ludzie pili do białego rana, potem z nastaniem świtu lokale gwałtownie pustoszały. W ogrodach ulokowały się sprowadzone specjalnie z tej okazji zespoły jazzowe. Protesty nie zdawały się na nic.
Kai obudził się w środku nocy i w barwnym świetle latarni ujrzał ludzi tańczących na piasku pod palmami; w powietrzu unosił się wir świateł, różnych odgłosów i muzyki.
Rankiem wypchał kieszenie tabletkami i bardzo wcześnie opuścił hotel. Minęło jednak sporo czasu, zanim dotarł do Cerdy: droga była zatłoczona pojazdami, mimo że o tak wczesnej porze jeszcze nie dojechały specjalne pociągi z Palermo.
Razem z Courbissonem jakoś w końcu przedarli się przez ten ścisk. Na stanowisku czekali już mechanicy, jeszcze raz mieli przejrzeć maszyny. Piętrzyły się stosy opon. Przygotowano także specjalne opony antypoślizgowe, nabite błyszczącymi metalowymi kolcami.
– To na wypadek deszczu – wyjaśnił Pesch.
– Deszcz? – Kai patrzył na bezchmurne niebo. – Zanosi się raczej na upał.
Pokazali się Hollstein i Lieven. Byli gotowi do jazdy. Zdołali już włożyć obszerne, lekkie ubiory odsłaniające szyję. Kai także poszedł się przebrać. Powoli naciągał na siebie kombinezon. Czuł, że tym razem gra toczy się o więcej niż zwykle; przez moment przytrzymał w ręku chłodną tkaninę, po czym się pozapinał i zaciągnął pas.
W ostatniej chwili wszystko się pozmieniało. Murphy’emu chodziło o Maud Philby, to było oczywiste. Z kolei dla Kaia wyścig bynajmniej nie oznaczał walki o piękną Amerykankę, coś takiego wręcz go śmieszyło. Za nic jednak nie chciał dopuścić do wygranej Murphy’ego. Zamierzał powstrzymać jego natarczywe pretensje, do których Amerykanin mógłby sobie rościć prawo tylko w zupełnie odmiennych okolicznościach.
Pojazdy wjeżdżały na wagę. Wydano szesnaście numerów. Cztery czerwone wozy należały do zespołu Murphy’ego. On sam, w samochodzie z numerem dziesiątym na masce, ruszał ostatni z grupy. Za Murphym startował Hollstein, potem Lieven, za nimi Kai.
Jechali trasą Coppa Florio, pięć razy mieli okrążyć masyw Le Madonie. Na każdym okrążeniu o długości stu ośmiu kilometrów znajdowało się tysiąc pięćset zakrętów, tak więc jeden wypadał średnio co siedemdziesiąt pięć metrów. Przyjmowano zakłady, zwycięstwo Murphy’ego typowano w stosunku cztery do jednego.
Kierowcy startowali w odstępach dwuminutowych. Rozległ się ryk silnika i pierwszy wóz ruszył, wzbijając chmurę kurzu.
Courbisson denerwował się i koniecznie już chciał wsiadać.
– Tylko spokojnie – rzekł Lieven. – Ma pan jeszcze dużo czasu.
Co rusz rozlegał się grzmot odpalających maszyn. Powietrze drżało od nieopisanego ryku, zdawało się, że potężny łoskot rozrywa je na strzępy, nie dało się rozmawiać, trzeba było krzyczeć wprost do czyjegoś ucha, co i tak sprawiało wrażenie szeptu.
Kai nie poddawał się, próbował mówić, rozdzierający huk przenikał jednak do krwi.
Kolejka wozów wciąż się posuwała. Pierwsza z czterech czerwonych maszyn Murphy’ego wyrwała przed siebie. Hollstein siedział już za kierownicą, Lieven zamierzał zrobić to samo, Kai skinął na Courbissona. Usiedli, włożyli okulary, czapki, ściągnęli rękawy, owinęli skórą kolana i łokcie. Murphy nawet się nie obejrzał. Jego wóz przyspieszył ostro i już był daleko. Przez twarz Kaia przemknął osobliwy grymas.
Wystartował Hollstein, po nim Lieven. Kai patrzył przed siebie, nerwy miał napięte do granic wytrzymałości; naraz poczuł drżenie stóp wspartych na pedałach. Zagryzł wargi i rozejrzał się wokół, co jednak niewiele pomogło. Zdał się zatem na los i w szalonym napięciu czekał na sygnał startu, czając się do skoku od chwili, kiedy przed sobą nie miał już nikogo.
I nagle, z potężnym grzmotem, maszyna wyrwała ze stanowiska. Kai runął w słoneczną biel drogi. Wóz zdawał się unosić ponad wzniesieniami i zagłębieniami, przemykał pośród plam, cienia i jasności, przeskakiwał przez garby, wystrzelał w przód na prostej. Wiraże migały w żółtym, rozświetlonym przez słońce pyle, skały wypadały raz z boku, raz przed samochodem, zakręt za zakrętem i znowu chmura kurzu, a za nią na łuku trasy coś ciemniejszego, pędzącego w górę, skręcającego niczym błyskawica, przez ułamek sekundy lśniącego białym odblaskiem – Kai odetchnął głęboko: to był Lieven. Jechał więc tuż za nim.
W pędzie przemykały obok srebrzystozielone gaje oliwne. Jak ogromny wąż wyłoniła się z kurzu serpentyna, wyrosła na moment i znikła. Spod kół strzelały kamienie, tempo było zawrotne.
Z przodu za czerwonym wozem Murphy’ego ciągnął Hollstein; od jakiegoś czasu z błyskiem szaleństwa w oku gonił Amerykanina tak zaciekle, że gdy brał wiraż, wyrzuciło go na skraj drogi...
Nagle ukazała się przepaść, a później przez kilometr drogę zalegał tłuczeń: zaczęło się istne bombardowanie, spod samochodu na wszystkie strony leciały kamienie, trzeba było z całej siły zacisnąć ręce na kierownicy i jakoś zygzakami przedostać się przez wyboje.
Na tle jaśniejącego nieba ukazały się szarozielone zarysy obronnego miasteczka Caltavuturo. Droga wspinała się, świszczały kompresory, trzaskały skalne odłamki, kurz wciskał się w gardło, droga znów się wznosiła – i nagle przed Hollsteinem wyrósł pierwszy wóz, od szarości drogi odbijający jasnym błękitem. Nie było to żadne z czerwonych aut, niestety; zgrzytając zębami, Hollstein wyprzedził rywala na wąskiej drodze, która znów pięła się w górę na osiemset, dziewięćset, wreszcie dziewięćset siedemnaście metrów, osiągając Polizzi.
Otwierał się stąd rozległy widok na błękitną przestrzeń nieba wypełnioną tchnieniem jedwabistego powietrza, a także na słup dymu unoszący się pionowo nad Etną. I jeszcze jeden wóz, tym razem czerwony – czyżby Murphy? Wyprzedzając go, Hollstein spojrzał na numer: dziewiątka. Murphy był więc przed nim.
Teraz jednak przy zjeździe zaczęły się ostre zakręty, wóz pomykał, przyprawiając o zawrót głowy, co chwila rozlegał się pisk hamulców, biały bolid jak burza pokonywał wiraże, parł bez wytchnienia. W dolinie Fiume Grandę Hollstein znów zobaczył chmurę kurzu, ruszył jak szalony, musiał niemal pionowo wdrapać się na dziewięćset metrów i w końcu, w Collesano, połknął przeciwnika. Był to Francuz Balbot.
Pojawiły się palmy, agawy i morze – koło Campo Felice droga wiodła na zachód i był to jedyny prosty odcinek trasy: siedem kilometrów plażą poprzez rozpadliny, wodne przepływy, kamienne rozwaliska. Hollstein ścigał jakiegoś Włocha. Blisko trybun Włochem zarzuciło i jego wóz zablokował trasę. Hollstein zdołał go ominąć dosłownie o włos i rozpoczął drugie okrążenie. Po czterech minutach nadjechał Lieven, dwie minuty za nim Kai.
Pesch zarządził, by czasy Murphy’ego wraz z czasami Hollsteina, Lievena i Kaia wypisywać grubym węglem na białej planszy. Dwóch mechaników podnosiło tablicę wysoko, kiedy nadciągały rozpędzone auta.
Kai widział, że Murphy zyskał dwie minuty przewagi. Przejechał okrążenie w godzinę i trzydzieści sześć minut, Hollstein w godzinę trzydzieści osiem minut, Lieven i Kai w godzinę i czterdzieści minut.
Za Polizzi Hollstein wyprzedził następnego rywala, minutę później ujrzał kolejny wóz, który nie wytrzymał tempa; teraz stał na drodze i dymił. Był czerwony, pierwszy samochód w teamie Murphy’ego. Szanse się wyrównały, trzy maszyny jechały przeciw trzem.
Niewiele później znów pokazał się czerwony wóz, droga jednak była tak wąska, że wyprzedzanie nie wchodziło w rachubę.
Na następnym zakręcie Hollstein podjął kolejną próbę, przeciwnik jednak trzymał się środka drogi. Wiedział, kogo ma za sobą, i nie zamierzał się poddać. Hollstein pozwolił mu trochę uciec, ponieważ w tumanach kurzu niczego nie widział.
Po chwili sytuacja się zmieniła, droga była teraz szersza; z piskiem kompresora Hollstein dogonił rywala. Momentami siedział mu na kole, chwilami udawało mu się z nim zrównać. Przeciwnik jednak postanowił zepchnąć go z drogi.
Hollstein wiedział, czym to grozi, wysunął się do przodu i chciał oderwać się od czerwonego wozu, tamten jednak nie popuszczał, aż w końcu źle ocenił odległość, zaczepił o tylne koło Hollsteina, oba auta zarzuciło, przeleciały ponad skrajem drogi i gwałtownie uderzyły o siebie.
Hollstein wyskoczył z samochodu i obiegł go dokoła. Jeden rzut oka mu wystarczył, by stwierdzić, że pękła lewa tylna oś. Połowa drugiego wozu stała na drodze.
W każdej chwili mógł nadjechać Lieven. Razem ze swym współtowarzyszem, ciężko sapiąc, Hollstein odsunął czerwony pojazd na pobocze, po czym wskoczył na swój wóz, dając znaki. Dał się słyszeć ryk silnika, pilot Lievena podniósł w przelocie rękę, obaj zrozumieli, co się stało. Hollstein nie schodził z wozu, czekał na Kaia.
Od pola kapusty po drugiej stronie drogi nadszedł mechanik. Kierowca, z którym jechał, miał złamaną rękę, na jego twarzy malowało się cierpienie.
Z czerwonego wozu Hollstein przyniósł drewniany podnóżek, roztrzaskał go o maskę samochodu na wąskie deszczułki, podarł kurtkę i starannie usztywnił ramię poszkodowanego, który ani na chwilę nie przestawał obrzucać swego dobroczyńcy obelgami.
Kiedy Hollstein skończył, wyglądał marnie. Raz jeszcze podszedł do czerwonego wozu, kopnął weń, potem pobiegł do swego auta, siadł za kierownicą i w porywie niczym nie uzasadnionej nadziei wielkim głosem przywołał swego pilota; po chwili jednak padł na kolana, widząc, że nie ma już żadnych szans, i w końcu, załamany, przykucnął na ziemi: dla niego wyścig się skończył.
Lieven rozpoznał Hollsteina i zrozumiał, co się stało; teraz on prowadził, i to ze zwielokrotnioną energią. Kiedy Kai spostrzegł Hollsteina na poboczu, zdecydował się na atak. Jechał tak ostro, jak tylko mógł, ponieważ wiedział, że Lieven gotów jest wszystko zaprzepaścić. Chciał się do Lievena zbliżyć i w trzeciej rundzie go wyprzedzić. Zjechał na stanowisko w chwili, gdy Lieven właśnie odjeżdżał. Krzyknął za nim:
– Teraz ja poprowadzę!
Przejechał dwa okrążenia w trzy godziny i dwanaście minut, Murphy w trzy godziny dziesięć; Amerykanin był więc osiem minut przed nim i miał dwie minuty przewagi.
O wszystkim Kai poinformował Courbissona. Wypił niemal do dna olbrzymi kubeł wody, resztę chlusnął przed siebie nad maską, zmienił rękawiczki bez palców i na pełnym gazie ruszył w trzecie okrążenie.
Szpaler kaktusów przy drodze wyglądał jak przedpotopowe skamieliny. Jakiś kamień wystrzelił w górę i uderzył w żołądek stojącego na trasie kibica, aż ten się przewrócił. Kai brał zakręty na pełnym gazie. Wyprzedził Lievena; przez chwilę obie maszyny, pędząc bok w bok na najwyższych obrotach, znieruchomiały względem siebie. Lieven sądził, że goni go któryś z rywali, i nie zamierzał go przepuścić; dopiero ujrzawszy wysuwającą się w przód białą maskę, natychmiast się usunął.
Jak przypływ morza narastało na trybunach podniecenie zmieszane z gorączką wyczekiwania. Wysoko w górze tablice z numerami pokazywały czas zawodników. Najszybszy był Murphy z dwiema minutami przewagi, za nim Kai. Potem był Lieven i jeszcze jeden Amerykanin z czerwonego zespołu – jechali w odstępach pięćdziesięciosekundowych. Trzy wozy już odpadły. Kiedy wystrzał z armatki obwieszczał jadącym z przodu kierowcom koniec każdej rundy, na czele stawki pędził Zamboni, tuż za nim cała sfora psów i, coraz to bliżej, Murphy – niczym goniący je wilk.
Kai wyprzedził Manniego, potem poradził sobie z Willsem i Toskanim; Murphy’ego jednak nie zdołał dopaść. Ilekroć widział przed sobą chmurę kurzu, serce tłukło mu jak oszalałe, omal nie rozsadzając piersi. Za każdym jednak razem przeżywał rozczarowanie: Amerykanina ani śladu. Kai zsunął okulary. Pot strumieniami spływał mu z czoła na policzki i podbródek, pociły mu się dłonie. Twarz miał szarą do kurzu, który grubą warstwą wciskał się w każde wgłębienie skóry. Na którymś z zakrętów Courbisson omal nie wypadł na zewnątrz, tak mocno nim zarzuciło. Kai chwycił go za pas i z całej siły przyciągnął do siebie.
Termometr wskazywał czterdzieści stopni Celsjusza. Hiszpan Rodiño uderzył w trybuny, odrzuciło go na drugą stronę, zatrzymał się, wydostał z wozu, przez chwilę stał prosto, po czym runął rażony udarem słonecznym prosto w ramiona ludzi śpieszących mu na ratunek.
Kai poczuł, że potworne ciśnienie rozsadza mu czaszkę. Wskazał kieszeń. Courbisson wydobył z niej tabletki i wepchnął je Kaiowi do ust, a następnie przystawił do nich butelkę z wodą. Kai nie widział już niczego poza drogą: trasa przesłaniała wszystko, wydawała mu się powiększona do nienaturalnych rozmiarów, jakby włożył szkła o nadzwyczajnej mocy – każdy kamień, każdy garb, każde zagłębienie; chwilami linia drogi rozmywała się, robiła niewyraźna, Kai widział jak przez mgłę, za którą mogło nie być już niczego; nie próbował tego zrozumieć, wręcz przestał myśleć, liczyła się tylko ta szalona jazda; nie słyszał nic poza własnym silnikiem, którego potężny ryk niczym płomień przenikał weń porami skóry; pędził tak już cztery godziny w zupełnym otępieniu, za chwilę rozpoczynała się piąta godzina i zdawało się, że ta jazda trwać będzie wiecznie...
Znów podjeżdżali na stanowisko techniczne, obok którego stał jakiś wóz dymiący jak Wezuwiusz; ktoś zaglądał pod uniesioną pokrywę silnika. Zatrzymali się z piskiem opon. Kai wyskoczył z wozu, spragniony dopadł napojów, pił bez umiaru, łapczywie, po czym rozciął cytrynę i wgryzł się w nią; w tym czasie Pesch krzyczał mu do ucha:
– Lieven...!
– Lieven powinien zaraz nadjechać...
– Miał wypadek! – ciągnął Pesch i w rozpaczy szarpał ramię Kaia. – Teraz został pan sam! Proszę jechać, jak pan chce...
Pesch był przybity, już nie wierzył w sukces. Jeden z mechaników przyniósł tablicę z wynikami.
– Jaki czas?
– Kai: cztery godziny czterdzieści osiem minut, Murphy: cztery godziny czterdzieści siedem.
Kai błyskawicznie wskoczył do samochodu i krzyknął:
– Czy Lievenowi coś się stało?!
Mechanik, który klęczał przy przednim kole, poinformował Kaia:
– Uraz ramienia, na szczęście niezbyt poważny, wóz całkiem rozbity...
Ledwo śruby zostały dokręcone, Kai znów był na trasie. Na którymś z zakrętów ujrzał Hollsteina; po twarzy młodzieńca ciekły łzy, przestępował z nogi na nogę i wyciągał do Kaia ręce.
Wóz przeistoczył się w bladego, wyjącego upiora. Kai tracił poczucie rzeczywistości. Na jednym z szalonych wiraży auto przechyliło się na dwa koła i Courbisson dotknął gruntu; teraz jego dłonie krwawiły. Podczas tej jazdy nie dało się myśleć, to był rozpasany instynktowny pęd; jego kierunek wyznaczał punkt znajdujący się gdzieś z przodu na trasie. Tym punktem był Murphy.
Kai brał zakręty jak straceniec, wóz z łoskotem przelatywał przez kamienne rumowiska, ścinał trawiaste łachy – i oto rozległ się huk wystrzału anonsujący przejazd zawodnika otwierającego stawkę. Kai zjechał na stanowisko. Wyskoczył z auta i jeszcze przez chwilę z rozpędu biegł przed siebie, nim się opamiętał, zawrócił i zapytał o czas.
Pesch podszedł do Kaia i zaklinał go:
– Ma pan minutę przewagi nad Murphym, jest pan pierwszy i, na miłość boską, niech pan będzie ostrożny. Oby nic się nie przydarzyło, tak czy owak będziemy wśród najlepszych...
Kai ledwie słuchał Pescha. Mechanicy, którym udzieliło się jego podniecenie, pobili rekord – w czterdzieści osiem sekund zmienili cztery koła.
Przed maską wyrósł brązowy samochód. Kiedy Kai doszedł go na dwa metry, z kłębiącego się pyłu w czoło białej maszyny wystrzelił ze świstem kamień. Kai skulił się odruchowo, jakby kamień trafił w niego, po czym poraziła go nagła myśl: co będzie, jeśli kamień rozbił chłodnicę?!
Courbisson wyczołgał się na maskę i rozciągnął wzdłuż pojazdu – na szczęście nie było żadnych szkód. Utrzymali tempo.
Znów dogonili brązowy wóz, który po chwili znalazł się z tyłu; wyprzedzili też czerwoną maszynę, ostatnią przed Murphym, oraz zielony wóz Boillota, który zostawili za sobą po prawej; przypuszczalnie byli teraz tuż za czołówką. Wystarczyło, by Kai nawiązał z nią kontakt, a zwycięstwo z pewnością będzie należało do niego. Wiedział, że jeśli nic szczególnego się nie zdarzy, będzie miał najlepszy czas; czymś takim jednak nie zadowoliłby się nigdy, istniał dla niego tylko jeden rodzaj zwycięstwa: musiał być na mecie przed Murphym!
Usłyszeli przed sobą ryk silnika i połknęli rywala w zielonym samochodzie; był to Zamboni. Courbisson w podnieceniu krzyczał do Kaia:
– Teraz przed nami może być już tylko Murphy!
Pędzili jak w transie. Przed maską mignął cień otoczony gęstą chmurą kurzu. Kai wstrzymał oddech. To była czerwień – a więc Murphy...
Zmrużył oczy i wpił się wzrokiem w drogę. Widział jedynie podrygujący, niewyraźny cień ciągnący za sobą chmurę pyłu. Zbliżał się doń z każdą minutą. Naraz kurz zrobił się tak gęsty, że nie było widać pobocza; na którymś zakręcie żwir pod tylną osią obsunął się, koła zakręciły się raz i drugi, wóz zachwiał się i przewrócił. Kai z całej siły chwycił kolumnę kierownicy, zdołał jakoś poderwać auto i postawić je na kołach. Courbisson złapał za przednią oś, podniósł ją, próbował objąć mocniej i oparł lewą rękę na chłodnicy; w tym momencie poczuł dojmujący ból. Jeszcze jedno pchnięcie i wóz znalazł się na drodze; dłonie Courbissona były od wewnątrz jedną wielką raną – poparzone rozżarzonym metalem, obdarte ze skóry podczas dźwigania samochodu.
Znów zagrzmiał silnik, strata nie przekraczała kilku sekund. Były to jednak niezwykle cenne sekundy; obłok kurzu znikł z pola widzenia, powietrze pojaśniało.
Wóz się rozszalał, unosił się, przeginał, przeskakiwał ponad blokami zastygłej lawy, sunął przez płytkie rowy, z rykiem wdrapywał się na wzniesienia – Kai i jego towarzysz usiłowali znów pochwycić w nozdrza zapach szarobiałej, najwspanialszej rzeczy pod słońcem, czyli kurzu – zazwyczaj nieprzyjaciela kierowców wyścigowych, teraz wyczekiwanego jak zbawienie; kurz bowiem oznaczał Murphy’ego.
W Polizzi znów go dostrzegli. Kai zrósł się z maszyną, jęczał razem ze świszczącym kompresorem, całym sobą wysuwał się w przód lub do tyłu, jakby w ten sposób chciał zwiększyć szybkość. Setki razy byli w niebezpieczeństwie, groziły im wywrotki, omal się nie rozbili o skarpę – w końcu jednak dopadli Murphy’ego...
Pokonali siedem tysięcy zakrętów i oto siedzieli Amerykaninowi na ogonie; w Collesano dzielił ich tylko metr, w Campo Felice obie maszyny się zrównały, teraz zaczynała się obłędna gonitwa wzdłuż plaży.
Murphy tracił panowanie nad sobą, krzyczał, klął, robił, co mógł – Kai nagle się uspokoił, rozsiadł się wygodnie, wysunął głowę tuż nad kierownicę. Wpadli w rozlewisko i wokół chlusnęła woda. Courbisson przez jakiś czas widział obok siebie przód maszyny Amerykanina, potem Murphy coraz bardziej zostawał w tyle; rozległ się wystrzał z armatki i jednoczesny ryk na trybunach; wśród nieopisanej wrzawy biały wóz Kaia przeciął linię mety. Murphy był cztery metry za nim.
Rozpętała się burza. Powalono bariery, publiczność zbierała się wokół maszyn. Kai wygrał z przewagą ponad sześciu minut. Zasypywano go kwiatami, wrzucano wiązanki do samochodu. Energiczni panowie z opaskami na rękawach próbowali ochronić kierowców. Kai dostrzegł Pescha, który przedzierał się przez tłum – konstruktor cieszył się, był rozluźniony i szczęśliwy. Na trasę wyjechali motocykliści z czerwonymi chorągiewkami, którymi wskazywali drogę zawodnikom kończącym wyścig; publiczności nic już nie mogło powstrzymać.
Po wyjściu z auta Kai poczuł gwałtowny ból, nie mógł chodzić i musiał się o coś oprzeć. Podniósł stopy i pokazał Courbissonowi: żar silnika przepalił podeszwy, które zupełnie poczerniały.
– Obu nam będą potrzebne bandaże, ale najpierw... – Rozejrzał się wokół i zrobił kilka kroków. Natychmiast jednak wpadł w ręce przedstawicieli prasy i trzeba było sporego wysiłku, by się od nich uwolnić.
Ruszył w przeciwnym kierunku, próbując się dostać na zaplecze warsztatów. Tutaj z kolei czekała na niego grupka żądnych spotkania Amerykanek; musiał się wycofać.
Kai bynajmniej nie promieniał szczęściem, na jego twarzy malował się szczególny rodzaj napięcia i udręczenia. Odwracał się tyłem do gratulujących, był obojętny wobec wyrazów uznania, wycofywał się i wręcz chował, kiedy – ni stąd, ni zowąd – znów napotykał wyciągające się ręce.
Był nieskończenie zmęczony, ubrudzony smarem, przepocony i cały okryty kurzem. Marzyła mu się kąpiel w strumieniach krystalicznej wody, a po niej kojący, spokojny wieczór w miękkim fotelu z dużą ilością schłodzonego szampana, który przywróciłby względną równowagę wysuszonej i spalonej upałem skórze.
Jednocześnie po wyjściu z auta czuł przemożną, dręczącą go i nadzwyczaj przyziemną potrzebę; bądź co bądź osiem godzin bez najmniejszej przerwy spędził za kierownicą, a przecież jak każdy podlegał prawom natury.
Tak więc wobec ogromu zachwytów pozostał nieco markotny i szukał okazji, by choć na chwilę niepostrzeżenie się oddalić. W końcu mu się udało, z wielkim jednak trudem.
Ogarnęło go przygnębienie. Przypisywał je wyczerpaniu: ostatnie godziny odebrały mu cały zapas energii.
Wracali do Palermo. Kai usiadł z tyłu, za nic w świecie nie dotknąłby teraz kierownicy, miał wobec jazdy uraz i przysięgał, że już nigdy nie wsiądzie do samochodu wyścigowego. Zawsze tak było po trudnym wyścigu.
Courbisson z zabandażowanymi rękami siedział obok i patrzył na niego. Kai pochwycił jego spojrzenie, obaj myśleli o tym samym: wiedzieli, że jeśli wicehrabia wróci teraz do Lilian Dunquerke, zostanie przywrócony do łask. Na jak długo i dlaczego – tego do końca nie mógł wiedzieć. Myślał, że sprawy potoczą się jak najlepiej i w dużej mierze jego marzenia miały się spełnić. Kai znał prawdziwe przyczyny, postanowił jednak Courbissona oszczędzić i nic nie powiedział.
Sam nie zobaczył już Lilian Dunquerke. Nie przyjechała na wyścigi, tak szybkie ponowne spotkanie musiałoby oznaczać koniec. Wszak oboje ponad wszystko uwielbiali gesty; gest bowiem jest częścią formy, a forma to świętość. Znacznie bardziej niż jakakolwiek treść.
W przyszłości mieści się niejedno prawdopodobieństwo – odległe, niejasne, Kai wolał o tym nie myśleć, starał się wręcz zapomnieć. Bardzo wcześnie wyuczono go heroicznego godzenia się z tym, co oczywiste; może dlatego niezbyt poważnie traktował wszelkie przewidywania dotyczące rozwoju uczuć.
Z tego powodu popadł w melancholię, mimo że przecież nie przejmował się odległymi kwestiami. Przygnębienie to musiało się pojawić; można je było przezwyciężyć tylko w jeden sposób: należało mu stawić czoło.
Kiedy wieczorem, znużony kąpielą, Kai siedział sam w pokoju, melancholia jeszcze się pogłębiła i zamieniła w krańcową depresję; czuł, że chodzi nie tylko o spóźniony, szczery i nie pozbawiony uroku żal po pewnym epizodzie, który podzielił los wszystkiego, co ludzkie, i przeminął, żal wolny od przykrej i sentymentalnej żądzy posiadania, powiązany z każdym przeżyciem tak samo jak śmierć nieodłączna jest od wszelkiej egzystencji; wiedział, że wiele spraw dobiega kresu, zamyka się jakiś krąg, nadciąga koniec i pora pożegnań.
Z czasem ogarnął go spokój, depresja ustępowała. Noc była jak matka, Kai coraz wyraźniej odczuwał tchnienie czegoś nowego, czegoś, co dopiero się rodzi. Nie miał pojęcia, dokąd ta noc go zaprowadzi, podporządkował się jednak całkowicie, obdarzył ją zaufaniem śpiącego dziecka.
Powoli wyłaniał się znajomy obraz, znikał i pojawiał się na nowo; za każdym razem był coraz wyraźniejszy, bardziej czytelny, aż w końcu ustalił się na dobre.
Kiedy Kai późno kładł się do łóżka, wiedział już, że trzeba wracać do domu, do dworu ocienionego platanami i do młodej Barbary.
Wierzył, że podjął ostateczną decyzję. Następnego dnia też nie miał wątpliwości. I choć wcześniejsza stanowczość minęła, gdy opadło napięcie związane z wyścigiem, Kai wciąż był wewnętrznie wyciszony i pogodny, lecz ta spokojna radość osobliwie mieszała się z łagodnym smutkiem.
Choć wiedział, że nieprędko, a może nawet nigdy nie zobaczy już przyjaciół, pożegnał się całkiem zwyczajnie, jakby chodziło o krótkie rozstanie podyktowane li tylko chwilowym kaprysem.
Co do Maud Philby miał wątpliwości. Ostatnio, całkiem niespodziewanie, stosunki między nimi całkowicie się zmieniły: zwariowany, iskrzący się flirt ustąpił miejsca prawdziwej skłonności, której owoców nie zdołali zakosztować i której nie dało się ukryć. To uczucie było na razie rozproszone, dzięki temu miało jednak wiele twarzy, było serdeczne i otwarte.
Maud Philby zamierzała spędzić lato na francuskim wybrzeżu. Kiedy Kai ją o to zapytał, niemal się zaczerwieniła, a jej twarz zajaśniała ciepłym blaskiem.
Kai razem z Courbissonem płynął do Genui. Hollstein odprowadzał ich na statek.
– Kai, proszę przekazać pozdrowienia...
– Oczywiście, chętnie – rzekł ostrożnie Kai, ponieważ w oczach Hollsteina zauważył coś więcej i nie chciał mu sprawiać przykrości. Dlatego też dorzucił: – Jeśli zajdzie potrzeba, zawsze będzie pan mógł jakiś czas pomieszkać u mnie.
Hollstein spojrzał na Kaia, po czym pośpiesznie uścisnął mu dłoń.
– Z największą przyjemnością... – powiedział.
Kai więcej się nie odezwał.
W Genui zostawił Courbissona i odebrał swój wóz.
Mknął przez płaskie równiny, mijał pola, drzewa, wsie, ludzi, niczego jednak nie dostrzegał, parł przed siebie i tylko to się liczyło. Nie zatrzymywał się nawet w górach o późnej porze, pośród głębokiej nocy; kapitulował dopiero wtedy, gdy mokra droga groziła niebezpieczeństwem.
Zostawiwszy za sobą góry, mimowolnie zwolnił tempo. W Monachium zatrzymał się cały dzień. Nie rozumiał sam siebie: dotychczas gnał go niepokój, teraz wyraźnie grał na zwłokę. Na niemieckich wyżynach pozwolił sobie na dwudniowy wypoczynek.
Przyglądał się życiu niewielkiego miasta. Każdy dzień wiązał się tutaj z następnym, bliźniaczo podobnym, jak regularne warstwy układały się całe lata. Kai przypomniał sobie pewien wieczór w Genui, szybki wjazd serpentynami do Miramare, windę, pokój, szeroko otwarte okna, a za nimi głęboko w dole port, ponad którym rozbrzmiewał donośny dźwięk dzwonów. Przez cały ten zgiełk przedzierał się krzyk syren ze statków wychodzących w morze – rozdzierający ciszę, władczy i mocarny, od którego drżało nocne powietrze. Następnego ranka Kai wypłynął do Singapuru i na Jawę.
Opuścił go wcześniejszy zapał – cóż miał począć, przecież się zdecydował. Wyruszył w drogę. Tyle że jechał jeszcze wolniej...
Uznał, że będzie najlepiej, jeśli przyjedzie w środku nocy. Nikogo nie zawiadomił.
Nie pojechał do swojej posiadłości. Kiedy znalazł się na drodze, do której przylegał park, zostawił wóz, chwycił Frute za obrożę i wszedł w aleję.
Drzewa pachniały wilgocią i liśćmi. Na tle nocnego nieba rysowały się potężne konary platanów. Kai zatrzymał się. Patrzył na dom, który jaśniał igrającym na szybach światłem księżyca. Liczył okna – tam na górze spała Barbara. W pokoju było ciemno.
Kai stał i wyczekiwał. Widok przyprawił go o silne bicie serca. Nigdy nie przypuszczał, że dom zrobi na nim aż takie wrażenie. Natężył uwagę – w ziemi, gdzieś pod stopami, wspierane przez tajemne moce, ożywały najgłębsze pokłady jego świadomości. Gałąź plątana zwisała na tyle nisko, że mógł ją pochwycić; liście były chłodne i wilgotne.
Milczenie potężniało. Było jak niemy, odwieczny pierścień obejmujący ziemię, życie i noc. Stojąc tak w samotności, Kai nagle doznał olśnienia: pojął, że zbyt szybko uwierzył w decydujące rozstrzygnięcie. Walka o zwrot w jego życiu nie zakończyła się wtedy, gdy tak sądził; rozstrzygnęła się dopiero teraz, kiedy stanął oko w oko ze swą decyzją. Dlatego musiał tutaj przyjechać.
W obliczu osiągniętego celu powróciły niepokoje ostatnich dni. Kai odczuwał je dotkliwiej niż wszystko dotychczas, nie umiał ich przezwyciężyć; sens ich bowiem sprowadzał się do tego, że cel ów został na zawsze utracony.
Jeśli nie pojawiała się tęsknota, drzemiące zazwyczaj ego tkwiło w bezruchu. Siła pragnień jestestwa odpowiadała natężeniem rozmiarom zwątpienia; niczego bowiem nie pożądamy równie gwałtownie i namiętnie jak inności, ona zaś nigdy nie stanie się częścią naszego „ja”.
W drobnych zdarzeniach nie urzeczywistnia się przeznaczenie: przyjazd w rodzinne strony nie musi oznaczać powrotu do domu. Kai wiedział teraz, że wszystko, do czego ostatnio z całych sił dążył, było dlań bliskie i zarazem dalekie; w chwili wyrzeczenia odbierał własne zespolenie z tym światem jak zagadkowy dysonans, czuł, jak mocno go kocha.
Jego życie było jak barwny film, jego udziałem stało się wiele spraw, niektórych tylko dotknął, rzadko natomiast coś tracił i nigdy nie rezygnował. Teraz po raz pierwszy czegoś się wyrzekał i wiedział, że będzie to strata bezpowrotna.
Chciał odejść, coś jednak trzymało go w miejscu. Cicho mówił, patrząc na dom. Trwało to długo, wypowiedział wiele słów.
Od strony zabudowań doleciało szczekanie, Frute natychmiast odpowiedziała. Kai się przestraszył.
Tłumionym gwizdem przywołał psa i ruszył z powrotem wzdłuż alei. Przytrzymywał Frute, która skomlała i co rusz oglądała się za siebie.
Podjechał pod uśpiony budynek urzędu pocztowego. Długo się dobijał, zanim obudził telegrafistę. Nadał sążnistą depeszę do Hollsteina, w której zapraszał go na najbliższe miesiące do swej posiadłości. Sam, pisał, ma zamiar udać się w podróż, przypuszczalnie nie będzie go przez całe lato. Chciał podać jakiś powód, chwilę się wahał, po czym uśmiechając się, dodał, że myśli również o wędrówce wzdłuż francuskiego wybrzeża.
A więc Hollstein przyjedzie i zostanie razem z Barbarą.
Z nieco nawet przesadną troską Kai ulokował Frute na siedzeniu obok siebie. Zrobiło się chłodno, suka drżała z zimna, owinął ją więc kocem. Myślał o ostatnich słowach depeszy. Jak szybko pędzi życie, skoro nie dostrzegamy cezur! Jeszcze kilka minut temu trwało w zawieszeniu, przyszłość rysowała się mgliście; teraz tamto minęło i Kai pośpiesznie porządkował wydarzenia: „ja” dostarczało ogromnych przeżyć i wstrząsów tylko mimochodem; jeśli ktoś zda się wyłącznie na swą jaźń, zniszczy siebie lub zdolność przeżywania. Tylko ten, kto żyje tymczasowością i traktuje ją jako coś trwałego, kto wciąż zwraca się ku ulotnym przeżyciom, potrafi dotrzeć do samego jądra.
Barbara i Lilian Dunquerke należą już do przeszłości; Maud Philby czeka.