Clavell James Tai Pan t 1

Clavell James

TAI-PAN


KSIĘGA PIERWSZA


Chciałbym wyrazić serdeczne podziękowanie mieszkańcom Hongkongu za to, że poświęcili mi tyle czasu i trudu, odsłaniając przede mną karty przeszłości i zapoznając z dniem dzisiejszym. Naturalnie książka ta jest powieścią, a nie dziełem historycznym. Występujące w niej postacie zrodziły się w wyobraźni autora, który nie nawiązuje do żadnych osób ani do żadnych przedsiębiorstw, jakie kiedykolwiek działały w Hongkongu.

Dirk Struan wspiął się na pokład rufowy okrętu flagowego ,,Zemsta” i skierował do schodni. Siedemdziesięcioczterodziałowy liniowiec rzucił kotwicę w odległości pół mili od wyspy. Wokoło kotwiczyły pozostałe okręty wojenne angielskiej flotylli i transportowce brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego oraz statki handlowe i kupieckie klipry do przewozu opium dla Chin.

Tego dnia - w czwartek, 26 stycznia 1841 roku - świt wstał szary i zimny.

Krocząc po głównym pokładzie, Struan spojrzał na brzeg wyspy i ogarnęło go podniecenie. Wojna z Chinami potoczyła się zgodnie z jego przewidywaniami, kończąc się zwycięstwem. Tej wyspy, stanowiącej wojenny łup, pożądał od dwudziestu lat. Teraz wreszcie miał zejść na brzeg i być świadkiem oficjalnej ceremonii objęcia jej w posiadanie przez Brytyjczyków, na własne oczy widzieć, jak ta chińska wysepka staje się perłą w koronie Imperium Brytyjskiego za miłościwego panowania Jej Wysokości Królowej Wiktorii.

Wysepką tą był Hongkong. Skalisty skrawek pagórkowatego gruntu o powierzchni trzydziestu mil kwadratowych leżący po północnej stronie ujścia wielkiej Rzeki Perłowej w południowych Chinach, tysiąc jardów od stałego lądu. Niegościnny. Nieurodzajny. Nie zamieszkany, jeśli nie liczyć malutkiej rybackiej wioski na południowym brzegu wyspy. Znajdujący się na samym środku drogi, którą co roku przewalały się potworne sztormy znad Pacyfiku. Nieprzydatny dla mandaryna - tytuł ten nosili wszyscy cesarscy urzędnicy - w którego prowincji leżał.

Ale Hongkong posiadał największą na świecie zatokę morską. A dla Struana stanowił punkt oparcia. Stąd jednym skokiem mógł się znaleźć w Chinach.

- Wartownik! - zawołał oficer wachtowy do ubranego w szkarłatną bluzę żołnierza piechoty morskiej. - Barkas pana Struana do furty śródokręcia!

- Rozkaz! - odparł żołnierz i powtórzył polecenie wychylając się przez burtę.

- W tej chwili, panie Struan - zapewnił oficer, ukrywając lęk, jaki w nim budził ten książę handlu, będący legendą mórz chińskich.

- Nie ma pośpiechu, chłopie - odrzekł Struan.

Ten czterdziestotrzyletni rudowłosy olbrzym o szmaragdowozielonych oczach miał twarz wychłostaną przez setki burz i sztormów. Jego granatowy surdut zdobiły srebrne guziki, a obcisłe białe spodnie były wetknięte niedbale w długie żeglarskie buty za kolana. Jego broń stanowiły jak zwykle noże - jeden schowany w fałdzie surduta na plecach, drugi w prawym bucie.

- Miły dzionek - dodał.

- Tak, proszę pana.

Struan zszedł po trapie, przedostał się na dziób barkasu i uśmiechnął się do młodszego od siebie przyrodniego brata Robba, który siedział pośrodku łodzi.

- Jesteśmy spóźnieni - rzekł z uśmiechem Robb.

- Owszem. Jego ekscelencja i admirał mieli wiele do powiedzenia - odparł Struan. Przez chwilę przyglądał się wyspie, a potem dał znak bosmanowi. - Odbijamy. Do brzegu, panie McKay!

- Tak jest!

- Nareszcie, co, Tai-Panie? - zagadnął Robb.

- Tak - odparł Struan.

Tai-pan” znaczyło po chińsku „wszechpotężny władca”. W spółce handlowej, wojsku, flocie, narodzie nazywano tak tylko jednego człowieka - tego, który faktycznie dzierżył władzę.

W firmie Noble House - Wspaniały Dom Handlowy - tym człowiekiem byt Struan.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- A żeby ją zaraza, tę zapowietrzoną wyspę! - zaklął Brock rozglądając się wokół po plaży i zadzierając wzrok na skaliste wzniesienia. - Chiny u naszych stóp, a bierze my tylko tę jałową, zasraną skałę.

Stał na podwodziu wraz z dwoma innymi kupcami. Rozproszeni wokół kupcy i oficerowie korpusu ekspedycyjnego potworzyli małe grupki. Wszyscy czekali na oficera Królewskiej Marynarki Wojennej, który miał rozpocząć ceremonię objęcia wyspy w posiadanie. Przy maszcie flagowym trzymało wartę honorową, stojąc w dwóch równych szeregach, dwudziestu żołnierzy piechoty morskiej, a ich szkarłatne mundury tworzyły na tle otoczenia zaskakującą, barwną plamę. Nie opodal nich stali zbici w bezładne gromadki marynarze, którzy właśnie przed chwilą z wielkim trudem umocowali maszt flagowy w kamienistym gruncie.

- Mieliśmy podnieść flagę o ośmiu szklankach - wychrypiał ze zniecierpliwieniem Brock. - Godzinę temu. Po ki diabeł taka zwłoka?

- To zły dżos*1 przeklinać we wtorek, panie Brock - upomniał go Jeff Cooper, chudy Bostończyk z haczykowatym nosem, w czarnym surducie i filcowym cylindrze zawadiacko przekrzywionym na bakier. - Bardzo zły!

Krępy i czerstwy Wilf Tillman, też Amerykanin, ale rodem z Alabamy, zesztywniał, wyczuwając w nosowym głosie swojego młodszego wspólnika skrywaną uszczypliwość.

- Powiem bez ogródek, panowie - zły dżos to ta wyspa, mikra, jakby mucha nasrała! - odrzekł Brock.

- Oby nie, panie Brock - powiedział Tillman. - Dżos dobry czy zły - w każdym razie od tej wyspy zależy przyszłość naszego handlu z Chinami.

Brock spojrzał na niego z góry.

- Hongkong nie ma przyszłości - odparł. - Dobrze pan wiesz, na psa urok, że nam trza otwartych portów w Chinach, na lądzie!

- Nie ma lepszej zatoki na tych wodach - wtrącił Cooper. - Będziemy mieli gdzie konserwować i naprawiać wszystkie nasze statki. Będziemy mieli gdzie pobudować sobie domy i składy. A w dodatku nareszcie uniezależnimy się od Chińczyków.

- Kolonia powinna mieć ziemię orną i chłopów do jej uprawiania, panie Cooper. No i być dochodowa - odparł mu niecierpliwie Brock. - Obszedłem całą wyspę i pan też. Nic się tu nie urodzi. Nie ma tu ani pól, ani strumieni, ani pastwisk. A więc także samo ani mięsa, ani gruli. Wszystko trza by sprowadzać statkami. Pomyślcie tylko o kosztach!

Nawet z połowami ryb będzie krewa! A kto będzie utrzymywał Hongkong, co?! My i nasz handel, psiamać!

- O, a więc o takiej kolonii pan myśli, panie Brock? - spytał Cooper. - Wydawało mi się, że Imperium Brytyjskie - po tych słowach splunął zręcznie pod wiatr - ma już takich pod dostatkiem.

Brock zrobił ruch, jakby chciał sięgnąć po nóż.

- Plujesz pan, żeby przeczyścić gardło, czy też może na Imperium Brytyjskie? - spytał.

Potężny, jednooki i brodaty Tyler Brock miał bez mała pięćdziesiątkę i zaczynał już siwieć. Był twardy i niespożyty jak żelazo, którym zmuszony był handlować w młodych latach w Liverpoolu, mocny i niebezpieczny jak bojowy statek handlowy, na który uciekł; z czasem posiadł, jako głowa firmy Brock i Synowie, wiele mu podobnych. Ubrany był bogato, a nóż u jego pasa zdobiły drogie kamienie.

- Chłodno dziś, panie Brock - wtrącił szybko Tillman, rozgniewany w duchu na młodszego wspólnika za jego długi język. Z Brockiem lepiej się było nie drażnić, nie mogli sobie jeszcze pozwolić względem niego na otwartą wrogość. - I wiatr taki zimny, no nie, Jeff?

Cooper skinął niedbale głową, nie odrywając spojrzenia od Brocka. Nie miał noża, lecz za to nosił w kieszeni ciężką krócicę. Dorównywał Anglikowi wzrostem, choć był od niego szczuplejszy, i wcale się go nie bał.

- Coś panu powiem, panie Cooper - rzekł Brock. - Radzę panu nie spluwać po słowach „Imperium Brytyjskie”. Bo znajdą się tacy, co nie puszczą tego panu płazem.

- Dzięki, panie Brock, zapamiętam to sobie - odparł niezmieszany Cooper. - Ja też mam dla pana dobrą radę: przeklinać we wtorek to zły dżos.

Brock powściągnął złość. Pewien był, że kiedyś zetrze w proch spółkę handlową Cooper - Tillman, największą spośród amerykańskich. Ale w tej chwili potrzebował ich jako sprzymierzeńców w walce przeciwko Dirkowi i Robbowi Struanom. Przeklął dżos. Bowiem dżos uczynił firmę Struan i Spółka największym przedsiębiorstwem handlowym w Azji, tak potężnym i bogatym, że inni kupcy nazywali ją z podziwu i zazdrości „Noble House” - Wspaniałym Domem Handlowym, wspaniałym nie tylko dlatego, że przodował pod względem bogactwa, szerokiego gestu, obrotów handlowych, liczby kliprow, lecz przede wszystkim dlatego, że Dirk Struan był Tai-Panem, Tai-Panem przez duże „t” pośród wszystkich tai-panów w Azji. Natomiast jemu, Brockowi, przed siedemnastu laty, kiedy Struan założył swoje imperium, dżos zabrał oko.

Zdarzyło się to nie opodal wyspy Czuszan, leżącej tuż na południe od ogromnego portu Szanghaj, w pobliżu ujścia wielkiej rzeki Jangcy. Udało mu się przedrzeć z dużym ładunkiem opium przez monsun i zostawić płynącego również z opium Struana o kilka dni w tyle. Dotarł do Czuszan jako pierwszy, sprzedał swój ładunek i zawrócił, ciesząc się na myśl, że Struan będzie musiał teraz popłynąć dalej na północ i podjąć ryzyko handlu na nieznanym wybrzeżu. Sam pożeglował szybko na południe, do domu w Makau, z kuframi pękającymi od srebra, pod pełnymi żaglami, z wiatrem wiejącym od rufy. I wówczas na morzach chińskich rozpętała się nagle burza. Chińczycy nazywali takie burze „tai-fung” - Wszechpotężnymi Wichrami. Zamorscy kupcy mówili na nie „tajfuny”. Były one piekłem na ziemi.

Tajfun ten bezlitośnie sponiewierał statek Brocka, którego przygwoździły do pokładu walące się drzewca i maszty. Kiedy leżał bezradny, zdzielił go jak cepem porwany przez wicher fał. Załoga oswobodziła go, ale przedtem niestety zerwana, zakończona szeklą lina wyłupiła mu lewe oko. Ponieważ przechylonemu statkowi groziło zatonięcie, Brock najpierw pomógł odciąć takielunek i drzewca, dzięki czemu kliper jakimś cudem odzyskał równowagę. Dopiero wtedy zalał krwawiący oczodół koniakiem; do tej pory pamiętał ten ból.

Przypomniało mu się też, jak dowlókł się do portu w długi czas po uznaniu go za straconego, a z jego pięknego trójmasztowego klipra pozostał zaledwie pokiereszowany i popękany kadłub, bez masztów, dział i takielunku. A zanim uzupełnił olinowanie, drzewca , maszty, działa, proch, kule i załogę oraz kupił następną partię opium, cały zysk z tej wyprawy przepadł.

W ten sam tajfun wpadł również Struan płynący na małej lorszy - statku z chińskim kadłubem i angielskim ożaglowaniem, używanym przy pięknej pogodzie do przybrzeżnego szmuglu. Ale Struan jak zwykle wyszedł z burzy bez szwanku, by potem w eleganckim stroju i z kpiną wyzierającą z dziwnych, zielonych oczu powitać go w portowym doku.

Niech szlag trafi Dirka i jego dżos, pomyślał Brock. To dżos dopomógł mu rozmnożyć jedną śmierdzącą lorszę we flotyllę kliprów i setki lorsz, w składy towarów i góry srebra. W przeklęty Noble House! To dżos zepchnął firmę Brock i Synowie na podrzędne miejsce. Podrzędne miejsce! To właśnie dżos zapewniał Struanowi przez te wszystkie lata posłuch u naszego przeklętego, bezwolnego pełnomocnika, Jego Zasranej Mości Longstaffa. A teraz do spółki sprzedali nas!

- Do kata z Hongkongiem, do kata ze Struanem! - zaklął.

- Gdyby nie plan Struana, nie wygralibyście tak łatwo tej wojny - rzekł Cooper.

Wojna zaczęła się przed dwoma laty w Kantonie, kiedy cesarz chiński postanowił poskromić Europejczyków i próbował zlikwidować przemyt opium, stanowiący ostoję brytyjskiego handlu. Namiestnik cesarski Ling otoczył oddziałami wojska kolonię obcokrajowców w Kantonie, domagając się jako okupu za życie bezbronnych angielskich kupców wydania mu co do skrzynki całego opium znajdującego się w Azji. W końcu przekazano mu dwadzieścia tysięcy skrzynek opium, które zostały zniszczone, a Anglikom pozwolono schronić się w Makau. Brytyjczycy nie mogli jednak przejść obojętnie wobec faktu mieszania się do ich handlu ani gróźb wobec rodaków. Pół roku temu przypłynął na Daleki Wschód Brytyjski Korpus Ekspedycyjny, który nominalnie przeszedł pod rozkazy Longstaffa, Naczelnego Inspektora do Spraw Handlu.

Ale to właśnie Struan obmyślił inteligentny plan, aby zamiast do Kantonu, gdzie zaczęła się cała afera, wyprawić korpus ekspedycyjny na północ, do Czuszanu. Wyspa ta da się łatwo wziąć bez strat, argumentował, bo Chińczycy są nie przygotowani, a poza tym bezradni wobec nowoczesnej europejskiej armii i floty. Zostawiwszy niewielki oddział okupacyjny na Czuszanie i kilka okrętów do blokady rzeki Jangcy, korpus ekspedycyjny mógł popłynąć na północ do ujścia rzeki Pei Ho i zagrozić Pekinowi, stolicy Chin, leżącej zaledwie sto mil w dół rzeki. Struan wiedział, że tylko takie bezpośrednie zagrożenie zmusi cesarza do natychmiastowej prośby o pokój. Był to wyśmienity pomysł i sprawdził się wspaniale. Korpus przybył na Daleki Wschód w czerwcu ubiegłego roku. W lipcu zdobył Czuszan. W sierpniu zakotwiczył u ujścia rzeki Pei Ho. Po dwóch tygodniach cesarz przysłał swojego przedstawiciela na pertraktacje pokojowe - po raz pierwszy w dziejach chiński władca uznał istnienie jednego z europejskich narodów. I tak zakończyła się ta wojna, z której obie strony wyszły prawie bez strat.

- Longstaff bardzo mądrze zrobił, że poparł ten plan - dodał Cooper.

- Każden kupiec wie, jak rzucić żółtków na kolana - odparł gburowato Brock. Odsunął cylinder z czoła i rozluźnił opaskę na oku. - Ale czemu to Longstaff i Struan poszli na to, żeby ugadzać się znowuż w Kantonie, a? Każden dureń wie, że dla żółtków „ugadzanie się” to gra na zwłokę.

Powinniśmy zostać na północy, przy Pei Ho, aż do podpisania układu. Ale nie, zawróciliśmy tu flotę i pół roku czekamy z założonymi rękami, aż te ancychrysty przyłożą pióro do papieru. - Splunął. - To głupota, skończona głupota.

Tyle czasu i piniędzy zmarnowane na tę zatraconą skałę.

Powinniśmy zatrzymać Czuszan. To dopiero wyspa, którą warto mieć! - Wyspa Czuszan, o wymiarach dziesięć mil na dwadzieścia, miała ziemię żyzną i urodzajną, a poza tym dobry port i duże miasto Tinghai. Nie dusi się tam człowiek, ma czym oddychać. Tak jest, wystarczyłyby tam trzy, cztery nasze fregaty, żeby raz, dwa zablokować rzekę Jangey. A kto włada tą rzeką, ma w ręku stolicę Chin. Tam właśnie powinniśmy osiąść, psiamać!

- Czuszan jest nadal w naszych rękach, panie Brock.

- Tak. Ale nie ma jej zapisanej w tym zasranym traktacie pokojowym, więc nie będzie nasza.

Brock zatupał nogami, bo lodowaty wiatr wzmógł się.

- Może powinien pan o tym wspomnieć Longstaffowi - podsunął Cooper. - On chętnie słucha rad.

- Tylko nie moich! Jak pan świetnie wiesz. Głowę dam, że kiedy dowiedzą się o tym w parlamencie, gorzko pożałuje.

Cooper zapalił krótkie cygaro.

- Skłonny jestem przyznać panu rację - rzekł. - To zdumiewający dokument, panie Brock. Jak na nasze czasy, kiedy wszystkie europejskie mocarstwa zagarniają ziemię i władzę gdzie się da.

- A Stany Zjednoczone to niby nie? - odparł Brock, marszcząc twarz. - A Indianie? A zakup od Napoleona Luizjany? A hiszpańska Floryda? Łypiecie chciwym okiem na Meksyk i rosyjską Alaskę. Z ostatnio przysłanej poczty wynika, że chcecie nawet ukraść Kanadę. Ha?

- Kanada nie jest angielska, tylko amerykańska. Nie będziemy o nią walczyć, dołączy do- nas z własnej woli - odparł Cooper maskując niepokój. Skubnął nerwowo faworyty i otulił się szczelniej surdutem, osłaniając przed zacinającym wiatrem. Wiedział, że gdyby w tej chwili wybuchła wojna z Imperium Brytyjskim, zrujnowałaby ona kraj, a wraz z nim spółkę Cooper-Tillman. Do diabła z wojnami! Ale i tak był pewien, że jeżeli nie dojdzie do porozumienia, Stany stoczą wojnę o Meksyk i Kanadę. Tak jak Wielka Brytania z konieczności wszczęła wojnę z Chinami.

- Wojny nie będzie - powiedział Tillman, starając się dyplomatycznie powstrzymać wspólnika. Westchnął, tęskniąc do Alabamy. Tam człowiek może być dżentelmenem, pomyślał. Nie ma na co dzień do czynienia z tymi przeklętymi Anglikami, ani z takim bluźniercą i ordynarnym chamem jak Brock, ani z takim diabłem wcielonym jak Struan, ani nawet z takim zapalczywym młodzikiem jak Cooper, który stoi na czele naszej spółki i uważa Boston za pępek świata. - A tutejsza wojna tak czy owak dobiegła końca.

- Zapamiętaj pan moje słowa, panie Tillman - powiedział Brock. - Ten zasrany traktat nie przyniesie nic dobrego ani nam, ani im. Musimy utrzymać Czuszan i otwarte porty na lądzie. Za kilka tygodni znowuż wybuchnie wojna. W czerwcu, przy sprzyjającym wietrze i pogodzie, nasza flota znów popłynie do Pei Ho. A jak znowu będziemy prowadzić wojnę, to jak zdobędziemy tegoroczną herbatę i jedwab, ja się pytam? W zeszłym roku prawie nie handlowaliśmy z powodu wojny, a w zaprzeszłym nie handlowaliśmy w ogóle, na dobitkę ukradli nam całe opium. Mnie jednemu zabrali osiem tysięcy skrzynek. Kosztowało mnie to dwa miliony liangów* srebra. Gotówką!

- Te pieniądze nie przepadły - sprostował Tillman. - Longstaff polecił nam oddać opium. Jako okup za nasze życie. Wystawił nam za to weksle angielskiego rządu. A w traktacie z Chinami jest zapis - o wypłaceniu za nie sześciu milionów liangów srebra.

Brock roześmiał się chrapliwie.

- Myślisz pan, że parlament uhonoruje weksle Longstaffa? - spytał. - Akurat! Niechby tylko jakiś rząd zażądał forsy na opium, w tejże chwili zostałby obalony. A co do tych sześciu milionów, to pójdą na pokrycie kosztów tej wojny. Znam parlament lepiej niż pan. Radzę obu wam pożegnać się z waszym pół milionem liangów srebra. Tak więc jeżeli w tym roku znowuż będziem wojować, to znów se nie pohandlujemy. A jak nie pohandlujemy w tym roku, to zbankrutujem - wy, ja, wszyscy, którzy handlują z Chinami. Nawet ten sakramencki Noble House.

Wyszarpnął z kieszonki zegarek. Uroczystość miała się rozpocząć przed godziną. Czas ucieka, pomyślał. Tak, ale, dalibóg, nie dla Brocka i Synów! Dirkowi dobry dżos szczęścił przez siedemnaście lat, pora, żeby to się odmieniło!

Rozanielił się na myśl o swoim drugim synu Morganie, który umiejętnie i bez skrupułów prowadził ich rodzinne interesy w Londynie. Ciekaw był czy udało mu się podkopać wpływy Struana w parlamencie i kołach finansowych. Zniszczymy cię, Dirk, poprzysiągł w duchu, a wraz z tobą Hongkong.

- Ki diabeł tak zwlekają? - zawołał, podchodząc szybko do oficera marynarki wojennej, który długimi krokami przechadzał się przy oddziale piechoty morskiej.

- Co cię naszło, Jeff? Przecież wiesz, że ma rację co do Hongkongu - rzekł Tillman. - Zgłupiałeś chyba, żeby go tak drażnić.

Cooper uśmiechnął się bez przekonania.

- Brock jest diabelnie pewny siebie - odparł. - Nie mogłem się powstrzymać.

- Jeżeli nie myli się co do tego pół miliona liangów, jesteśmy zrujnowani.

- Tak. Ale Struan straci dziesięć razy tyle, jeżeli nam nie zapłacą. Nie bój się, zapłacą mu. A jak jemu, to i nam. - Cooper posłał spojrzenie w kierunku Brocka. - Myślisz, że wie o naszej umowie ze Struanem?

Tillman wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia - odparł. - Ale Brock ma rację co do traktatu. Jest głupi. I będzie nas kosztował kawałek grosza.

Przez ostatnie trzy miesiące spółka Cooper - Tillman pośredniczyła potajemnie w transakcjach handlowych z Noble House.

Angielskie okręty utrzymywały blokadę Kantonu i Rzeki Perłowej, a angielskich kupców obowiązywał zakaz handlu. Idąc za podszeptem Struana Longstaff nałożył, jako jeszcze jeden środek wymuszenia traktatu pokojowego, embargo na handel z Chińczykami wiedząc, że magazyny w Kantonie pękają od herbaty i jedwabiu. Ale ponieważ Ameryka nie wypowiedziała Chinom wojny, amerykańskie statki mogły swobodnie i bez przeszkód przepływać przez angielską blokadę. Tak więc Cooper i Tillman zakupili cztery miliony funtów herbaty od najbogatszego z kupców chińskich, Czen-tse Żin Ana - zwanego inaczej Żin-kua -i przewieźli ją do Manili, rzekomo dla kupców hiszpańskich. Tamtejszy urzędnik hiszpański za pokaźną łapówkę wydał im niezbędne zezwolenia na import i eksport, po czym herbatę przeładowano - nie płacąc cła - na klipry Struana, te zaś wyruszyły pośpiesznie do Anglii. Żin-kua otrzymał zapłatę w postaci transportu opium, który Struan dostarczył potajemnie statkiem w umówione miejsce na wybrzeżu.

Doskonały plan, pomyślał Cooper. Wszyscy się wzbogacili i każdy dostał to, co chciał. Gdyby jednak to nasze statki mogły dostarczyć tę herbatę bezpośrednio do Anglii, zbilibyśmy majątek. Przeklął w duchu angielską ustawę o żegludze, zakazującą cudzoziemskim statkom przywozu towarów do angielskich portów. A niech ich diabli, cały świat do nich należy!

- Jeff!

Cooper podążył wzrokiem za spojrzeniem wspólnika. Przez chwilę nie bardzo wiedział, na jaki szczegół w zatłoczonej zatoce pragnie zwrócić jego uwagę Tillman. I nagle spostrzegł odbijający od okrętu flagowego barkas, a w nim wysokiego, rudowłosego Szkota, który dzierżył w ręku władzę pozwalającą mu nakłaniać parlament angielski do podejmowania decyzji po jego myśli i pchnąć do wojny najpotężniejszy naród świata.

- Nie można chyba liczyć na to, że Struan utonie - powiedział Tillman.

Cooper roześmiał się.

- Mylisz się co do niego, Wilf - odrzekł. - Zresztą morze i tak się nie ośmieli o niego upomnieć.

- Nigdy nic nie wiadomo, Jeff. Ma na to dość czasu.

Jak Bóg na niebie.

Dirk Struan stał na dziobie barkasu tańczącego na kapryśnych falach. Był wprawdzie spóźniony na uroczystość, ale nie popędzał wioślarzy. Wiedział, że bez niego się ona nie rozpocznie.

Barkas znajdował się trzysta jardów od brzegu i okrzyk bosmana „Tak trzymać!” współbrzmiał przyjemnie z szelestem rześkiego północno-wschodniego monsunu. Hen wysoko w górze wiatr przybierał na sile i przeganiał znad lądu kłębiaste obłoki, pędząc je ponad wyspą i dalej, nad rozpościerający się za nią ocean.

W zatoce panował ścisk, a wśród najrozmaitszych statków handlowych tylko kilka należało do Amerykanów i Portugalczyków, reszta do Anglików. Przed wojną opiumową statki kotwiczyły w Makau, malutkiej portugalskiej kolonii usadowionej na cyplu stałego lądu, czterdzieści mil na południowy zachód, po przeciwległej stronie wielkiego rozlewiska u ujścia Rzeki Perłowej. A ponadto także u brzegów wyspy Whampoa, trzynaście mil na południe od Kantonu, do którego, na mocy chińskiego rozporządzenia, nie mógł podpłynąć bliżej żaden europejski statek. Cały handel z Europejczykami został cesarskim dekretem ograniczony do tego miasta. Krążyły pogłoski, że w obrębie jego murów mieszka milion Chińczyków. Ale nikt nie miał co do tego pewności, bo na ulicach Kantonu nie postała jeszcze noga żadnego Europejczyka.

Z dawien dawna obowiązywały w Chinach surowe prawa zamykające ten kraj przed Europejczykami. Ich nieugięte stosowanie, pozbawienie Europejczyków swobody poruszania się i handlu, doprowadziło do wojny.

Kiedy barkas przepływał obok statku handlowego, kilkoro dzieci na jego pokładzie zamachało rączkami do Struana, który odwzajemnił im się tym samym gestem. Pomyślał, że dziatwie dobrze zrobią nareszcie własne domy na własnej ziemi. Wraz z wybuchem wojny wszyscy obywatele brytyjscy - około stu pięćdziesięciu mężczyzn, sześćdziesiąt kobiet i osiemdziesięcioro dzieci - zostali dla bezpieczeństwa ewakuowani na statki. Niektóre rodziny przebywały na statkach od blisko roku.

Wokół statków handlowych stały okręty wojenne Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego: siedemdziesięciocztero- czterdziestocztero- i dwudziestodwudziałowe liniowce, brygi i fregaty, stanowiące drobną cząstkę marynarki wojennej, najpotężniejszej w dziejach, a do tego dziesiątki transportowców z czterema tysiącami angielskich i hinduskich żołnierzy na pokładach, cząstką najliczniejszej armii na świecie.

Zaś pośród tych wszystkich jednostek kotwiczyły piękne klipry z ukośnymi masztami - najszybsze statki, jakie kiedykolwiek zbudowano.

Przyglądając się wyspie i królującej nad nią górze, która wyrastała niemal pionowo z morza wznosząc się na wysokość tysiąca ośmiuset stóp, Struan poczuł, jak ogarnia go i przenika podniecenie.

Znał tę wyspę lepiej od innych, choć do tej pory ani razu nie zszedł na jej brzeg. Poprzysiągł sobie, że nie zrobi tego dopóty, dopóki nie stanie się ona własnością Brytyjczyków. Dogadzała mu taka władcza postawa. Nie przeszkodziło mu to wszakże posłać na rekonesans kilku swoich kapitanów i młodszego brata Robba. Znał każdy wąwóz i wzniesienie, wszystkie skały i rafy, wiedział też, gdzie zbuduje składy, swoją siedzibę i którędy pobiegnie droga.

Obrócił się, żeby spojrzeć na swój dwudziestodwudziałowy kliper „Chiną Cloud” - „Chińska Chmura”. Wszystkie klipry firmy Struan i Spółka miały w nazwie wyraz „Cloud”, na cześć jego zmarłej przed laty matki, z domu McCloud. Marynarze malowali i czyścili i tak już lśniący statek. Sprawdzano działa i takielunek. Na rufie łopotała dumnie bandera brytyjska, a na marsie bezanmasztu flaga jego firmy.

Flaga Noble House przedstawiała królewskiego czerwonego lwa Szkocji splecionego z cesarskim zielonym smokiem Chin. Powiewała ona na dwudziestu uzbrojonych kliprach rozproszonych po oceanach świata i na setce wiatroskrzydłych uzbrojonych lorsz, które dowoziły przemycane opium do wybrzeży Chin. Powiewała też na trzech dużych statkach-bazach, gdzie przechowywano opium, przerobionych do tego celu handlowcach, stojących obecnie w zatoce wyspy Hongkong. Powiewała ona również na „Spokojnej Chmurze”, ogromnym, zakotwiczonym na stałe statku będącym kwaterą główną przedsiębiorstwa i mieszczącym komory do przechowywania srebra, biura, luksusowe apartamenty i jadalnie.

Urodziwa jesteś, moja flago, pomyślał z dumą Struan.

Po raz pierwszy wciągnięto ją na maszt na pirackiej lorszy, którą zdobył przemocą, wraz z ładunkiem opium. Piraci i korsarze byli plagą tych wybrzeży, a za każdego schwytanego Chińczycy i Portugalczycy nie skąpili srebra. Ilekroć wiatry nie pozwalały na przemyt opium lub nie miał go na sprzedaż, wówczas uganiał się po chińskich morzach za piratami. Zdobyte w ten sposób srebro inwestował w opium.

Przeklęte opium! - pomyślał. Wiedział jednak, że jest związany na śmierć i życie z tym narkotykiem, bez którego upadłby zarówno Noble House, jak Imperium Brytyjskie.

Aby wyjaśnić powód tego stanu, należało sięgnąć wstecz, aż do roku 1699, kiedy to pierwszy angielski statek zawinął w celach pokojowych do Chin i przywiózł stamtąd jedwabie, a także - po raz pierwszy - niezrównane ziele zwane „zielem te” - herbatą, której Chiny jako jedyne na świecie miały w bród dzięki taniej uprawie. Cesarz chiński kazał płacić sobie wyłącznie srebrem. I nic się od tamtej pory w tym względzie nie zmieniło.

Po pół wieku z okładem herbatę pito już powszechnie w Europie, zwłaszcza w Anglii, w światowej potędze handlowej. Nie minęło lat siedemdziesiąt, a stała się ona głównym źródłem dochodów podatkowych brytyjskiego rządu. Przed upływem stulecia potok bogactw płynących nieprzerwanie do Chin niebezpiecznie uszczuplił angielski skarb, a niezrównoważona wymiana handlowa z Chinami zatrzęsła w posadach całym krajem.

W ciągu tego stulecia Brytyjska Spółka Wschodnioindyjska, olbrzymia, na poły prywatna, na poły państwowa firma, która na mocy uchwały parlamentu dzierżyła całkowity monopol na handel z Indiami i Azją, z rosnącą desperacją proponowała Chińczykom zamiast srebra co tylko się dało: wyroby bawełniane, warsztaty tkackie, a nawet broń i okręty. Jednakże cesarze wyniośle odmawiali. Pogardzali „barbarzyńcami”, jak nieodmiennie nazywali cudzoziemców, i, uważając swój kraj za samowystarczalny, patrzyli na wszystkie narody świata z góry, traktując je jako coś gorszego.

I wówczas, trzydzieści lat temu, angielski statek handlowy „Wędrowna Gwiazda” wpłynął na Rzekę Perłową i rzucił kotwicę nie opodal wyspy Whampoa. Wiózł w tajemnicy ładunek opium, którego obfitość zapewniały tanie uprawy w brytyjskim Bengalu. Wprawdzie opium było używane w Chinach od wieków - choć tylko przez bogaczy i mieszkańców prowincji Jiinnan, gdzie również bujnie rosły maki - ale stanowiło kontrabandę. Spółka Wschodnioindyjska w sekrecie upoważniła kapitana „Wędrownej Gwiazdy” do zaoferowania Chińczykom opium. Jednak wyłącznie za srebro. Chińska gildia kupiecka, która dekretem cesarskim otrzymała monopol na handel z Zachodem, zakupiła cały ładunek i sprzedała go skrycie z wielkim zyskiem. Kapitan „Wędrownej Gwiazdy” dyskretnie przekazał uzyskane srebro przedstawicielom Spółki w Kantonie, odebrał swój zysk w londyńskich wekslach bankowych i pośpieszył z powrotem do Kalkuty po następną partię opium.

Wędrowna Gwiazda” wryła się Struanowi w pamięć. Służył na niej jako chłopiec do posług. To właśnie na tym statku poznał życie - i zobaczył Azję. A także poprzysiągł sobie, że zniszczy Tylera Brocka, który w owym czasie pełnił na „Wędrownej Gwieździe” funkcję młodszego oficera. Struan miał wtedy lat dwanaście, a Brock osiemnaście. Był bardzo silny. Brock zapałał do niego nienawiścią od pierwszego wejrzenia i z upodobaniem wytykał mu błędy, obcinał racje żywnościowe, wyznaczał dodatkowe wachty, wysyłał na maszty w niepogodę, dręczył go i poniżał. Najmniejsze uchybienie Struana, a kazał go przywiązywać do takielunku i chłostać dziewięciorzemiennym kańczugiem.

Struan służył na „Wędrownej Gwieździe” przez dwa lata. Którejś nocy statek wpadł w cieśninie Malakka na rafę i zatonął. Struan dopłynął wpław do brzegu i dotarł do Singapuru. Później dowiedział się, że Brock również ocalał, co go ogromnie ucieszyło. Pragnął zemsty, ale takiej, którą by wymierzył po swojemu i w dogodnym czasie.

Zaciągnął się na inny statek. W owym czasie Spółka Wschodnioindyjska wydawała już po cichu wiele pozwoleń upatrzonym kapitanom posiadającym własne statki na handel bengalskim opium, które sprzedawała im jako monopolista po korzystnych cenach. Zaczęła ciągnąć wielkie zyski i zdobywać ogromne ilości srebrnego kruszcu. Chińska gildia kupiecka i mandaryni patrzyli przez palce na ten nielegalny handel, bo i oni czerpali z niego olbrzymie zyski. A zyski te, z racji swojego utajenia, nie były im wydzierane przez cesarza.

Opium stało się podporą handlu. Spółka Wschodnioindyjska w krótkim czasie zmonopolizowała jego dostawy na całym świecie, z wyjątkiem prowincji Junnan i Imperium Otomańskiego. Przed upływem dwudziestu lat srebro uzyskane z przemytu opium zrównało się ilościowo ze srebrem należnym za herbatę i jedwabie.

Osiągnięto wreszcie równowagę handlową. A potem doszło do nadwyżek, ponieważ klientów chińskich było dwudziestokroć więcej niż tych z Zachodu, co zapoczątkowało odpływ zawrotnych ilości srebra z Chin, przekraczających możliwości finansowe nawet tego kraju. Ażeby temu przeciwdziałać, Spółka zaproponowała inne towary. Jednak cesarz pozostał nieugięty: srebro za herbatę.

Już jako dwudziestolatek w randze kapitana Struan przewoził opium własnym statkiem, mając za głównego rywala Brocka. Współzawodniczyli ze sobą nie przebierając w środkach. W ciągu sześciu lat we dwóch zdominowali handel tym towarem.

Przemytnicy opium - Anglicy, Szkoci i paru Amerykanów - zyskali miano indywidualnych kupców chińskich. Stanowili przedsiębiorczą grupę nieustraszonych, zahartowanych kapitanów, a zarazem właścicieli statków, którzy jak gdyby nigdy nic wpływali swoimi małymi jednostkami na nieznane wody i narażali się na nieznane niebezpieczeństwa, traktując je jako chleb powszedni. Celem ich wypraw nie był rozbój, lecz spokojny, przynoszący zyski handel. Zdarzało się jednak, że musieli stawić czoło wzburzonemu morzu lub jakiemuś nieprzyjacielowi. Jeżeli któryś nie sprawił się dzielnie, ślad po nim ginął i wkrótce o nim zapominano.

Indywidualni kupcy szybko się zorientowali, że choć oni podejmują całe ryzyko, to lwia część zysków z handlu opium przypada Spółce. W dodatku wyłączono ich całkowicie z legalnego i wielce intratnego handlu herbatą i jedwabiem. Więc choć nadal zażarcie rywalizowali pomiędzy sobą, za namową Struana wspólnie wszczęli kampanię przeciwko Spółce, żeby przełamać jej monopol. Gdyby go nie było, kupcy mogliby wymieniać opium na srebro, srebro na herbatę, a po przywiezieniu jej do swojego kraju sprzedać bezpośrednio na światowe rynki. Tym samym indywidualni kupcy chińscy przejęliby kontrolę nad światowym handlem herbatą, a ich zyski wzrosłyby niepomiernie.

Forum dla ich kampanii stał się angielski parlament. Przed dwustu laty obdarzył on Spółkę monopolem i tylko on mógł go cofnąć. Dlatego też kupcy, wdając się w bardzo ryzykowną grę, zaczęli kupować głosy, popierać członków parlamentu będących zwolennikami swobodnej konkurencji i nieskrępowanego handlu, pisać do gazet i członków rządu. Działali stanowczo, a wraz z bogactwem rosła też ich potęga. Byli cierpliwi, wytrwali i nieugięci, jak tylko potrafią być ludzie, których życia nauczyło morze.

Spółka, której nie było spieszno do utraty monopolu, wściekała się na buntowników. Jednakże nie mogła się obyć bez kupców indywidualnych, dostarczających jej srebra na zakup herbaty, gdyż jej działalność opierała się na ogromnych dochodach ze sprzedaży bengalskiego opium. Dlatego w parlamencie zwalczała ich z umiarem. Parlament też znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Publicznie potępiał handel opium, jednakże potrzebował wpływów z herbaty i Imperium Indyjskiego. Próbował dawać posłuch tak kupcom, jak i Spółce, nie zadowalając żadnej ze stron.

Wówczas Spółka postanowiła zrobić kozłów ofiarnych ze Struana i Brocka, swoich głównych przeciwników. Cofnęła im pozwolenia na handel opium i zrujnowała ich.

Brockowi został jeden statek, Struanowi żaden. Brock wszedł po cichu w spółkę z innym kupcem indywidualnym, nie przerywając kampanii w parlamencie. Natomiast Struan wraz ze swoją załogą napadł na piracką przystań leżącą na południe od Makau, zniszczył ją i wziął sobie najszybszą lorszę*. A potem zaczął potajemnie przewozić opium dla innych kupców, bez skrupułów zdobył kolejne pirackie statki i coraz bardziej się bogacił. Wspólnie z innymi kupcami indywidualnymi wdał się w jeszcze bardziej ryzykowną grę, zakupując coraz to nowe głosy poselskie, nieustannie się naprzykrzając, aż doszło do tego, że w parlamencie zaczęto głośno domagać się całkowitej likwidacji Spółki Wschodnioindyjskiej. Przed siedmiu laty parlament uchwalił ustawę o zniesieniu monopolu Spółki w Azji i zezwolił tam na swobodny handel. Zostawił jednakże Spółce wyłączne prawo handlu z brytyjskimi Indiami, a więc światowy monopol na opium. Parlament potępił sprzedaż opium. Spółka Wschodnioindyjska nie pragnęła nim handlować, a kupcy woleliby sprzedawać inny, choć równie dochodowy towar, jednakże wszyscy zainteresowani wiedzieli, że bez równowagi w transakcjach związanych z herbatą, srebrem i tym narkotykiem Imperium upadłoby. Tak oto wyglądała rzeczywistość światowego handlu.

W warunkach nieskrępowanej wymiany handlowej Struan i Brock stali się kupieckimi potentatami. Ich zbrojne flotylle rozrosły się, a rywalizacja zaostrzyła ich wzajemną wrogość.

Aby wypełnić polityczną próżnię, jaka powstała w Azji po zniesieniu władzy Spółki i ograniczeń handlu, rząd angielski dla ochrony swoich interesów mianował dyplomatę, Wielmożnego Williama Longstaffa, Naczelnym Inspektorem Handlu na tym kontynencie. W interesach Korony Brytyjskiej leżał stały wzrost obrotów handlowych - źródło rosnących dochodów z podatków - oraz stałe niedopuszczanie do handlu ze Wschodem innych potęg europejskich. Longstaff odpowiadał za bezpieczeństwo angielskiego handlu i swoich rodaków, ale jego pełnomocnictwa były nieokreślone i nie miał on żadnej rzeczywistej władzy, pozwalającej wcielić w życie jakikolwiek program działania.

Biedaczek Willie, pomyślał Struan bez złośliwości. Przez te ostatnie osiem lat cierpliwie mu wszystko wyjaśniałem, a mimo to „Jego” Ekscelencja Naczelny Inspektor Handlu jest nadal ślepy jak szczeniak.

Spojrzał na brzeg, bo spoza gór wychynęło nagle słońce, oblewając promieniami zgromadzonych tam rywali, zarówno zaprzyjaźnionych z nim, jak mu wrogich. Obrócił się do Robba.

- Jak uważasz, to komitet powitalny? - spytał z. mocnym szkockim akcentem. Długie lata spędzone z dala od Szkocji nie zatarły doszczętnie jego wymowy.

Robb Struan roześmiał się i nacisnął filcowy kapelusz na czoło.

- Zdaje mi się, Dirk, że oni wszyscy liczą na to, że utoniemy - odparł. Był gładko ogolonym, ciemnowłosym trzydziestotrzylatkiem z głęboko osadzonymi oczami, cienkim nosem i szerokimi faworytami. Z wyjątkiem aksamitnej zielonej marynarki, białej marszczonej koszuli i białego halsztuka, ubrany był na czarno. Guziki na gorsie koszuli i przy mankietach miał z rubinów. - O mój Boże, czyżby to komandor Glessing? - spytał, patrząc na brzeg.

- Owszem - potwierdził Struan. - Uznałem, że dobrze będzie, jeżeli to właśnie on odczyta proklamację.

- A co powiedział na to Longstaff?

- „Jeżeli sądzi pan, że tak trzeba, to, słowo daję, zgadzam się” - odparł Struan i uśmiechnął się. - Dalibóg, przebyliśmy szmat drogi.

- To dzięki tobie, Dirk. Ja tu przyjechałem na gotowe.

- Ty wszystkim kierujesz, Robb. Ja tylko wcielam to w życie.

- Tak, Tai-Panie. Ty tylko wcielasz w życie - odparł Robb, dobrze wiedząc, że przyrodni brat jest Tai-Panem firmy Struan i Spółka i że w Azji Dirk Struan jest Tai-Panem przez duże „t”. - Piękny dzień na wciągnięcie flagi, co?

- Owszem.

Robb przyglądał się bratu, który znów obrócił się twarzą do brzegu. Stojąc na dziobie barkasu wydawał się taki wielki, większy niż te góry i jak one twardy i niezłomny. Pomyślał, że chciałby być taki jak on.

Wkrótce po przybyciu na Wschód Robb jeden jedyny raz wziął udział w przemycie opium. Okropnie się przeraził, kiedy ich statek zaatakowali chińscy piraci. Do tej pory wspomnienie to napawało go wstydem, mimo zapewnień brata, który powiedział wtedy: „Nie szkodzi, braciszku. Chrzest bojowy nigdy nie jest przyjemny”. Ale on wiedział, że nie jest odważny i że żaden z niego wojownik. Służył swojemu przyrodniemu bratu na inne sposoby. Kupował herbatę, jedwab i opium. Załatwiał pożyczki i pilnował srebra. Orientował się w coraz większych zawiłościach międzynarodowego handlu i finansów. Sprawował pieczę nad bratem, ich spółką i flotą, zapewniając im bezpieczeństwo. Sprzedawał herbatę w Anglii. Prowadził księgi rachunkowe i robił wszystko, co potrzeba, aby nowoczesna firma handlowa mogła funkcjonować. Tak, ale bez Dirka byłbyś zerem, przyznał w duchu.

Struan przyglądał się z uwagą zgromadzonym na brzegu. Zostało mu jeszcze do przepłynięcia ze dwieście jardów, ale widział już wyraźnie ludzkie twarze. Większość była zwrócona w stronę jego łodzi. Uśmiechnął się do siebie.

Tak, pomyślał. W tym dniu jakże brzemiennym w skutki nie brakuje tu nikogo.

Oficer marynarki wojennej komandor Glessing, który miał rozpocząć ceremonię wciągnięcia flagi, czekał cierpliwie. Ten dwudziestosześcioletni dowódca okrętu liniowego był synem wiceadmirała i Królewską Marynarkę Wojenną miał we krwi. Na wybrzeżu raptownie się rozjaśniało, a niebo nad horyzontem po wschodniej stronie przecinały powłóczyste chmury.

Sprawdzając siłę i kierunek wiatru Glessing pomyślał, że za kilka dni zerwie się sztorm. Oderwał wzrok od Struana i odruchowo sprawdził, gdzie stoi jego okręt, dwudziesto-dwudziałowa fregata. Był to ogromnie doniosły dzień w jego życiu. Nieczęsto obejmowano w posiadanie w imieniu królowej nowe ziemie, a zaszczyt odczytania proklamacji, którego dostąpił, sprzyjał jego karierze. W tej flocie było wielu dowódców okrętów, starszych odeń stopniem. Wiedział jednak, że wybrano go, ponieważ najdłużej pływał po tych wodach, a jego okręt „Syrena” bardzo czynnie uczestniczył w całej kampanii wojennej. Zresztą to wcale nie była kampania, pomyślał z pogardą. Raczej incydent, który mogliśmy rozstrzygnąć dwa lata temu, gdyby ten głupi Longstaff miał choć odrobinę charakteru. A już na pewno, gdyby pozwolono mi podpłynąć fregatą do bram Kantonu. Do diaska, zatopiłem całą flotę nędznych dżonek i droga była wolna. Mógłbym ostrzelać Kanton z dział, schwytać tego pogańskiego czorta, cesarskiego namiestnika Linga, i powiesić go na foku rei!

Rozzłoszczony, kopnął nogą w ziemię. Mniejsza o to, myślał, że poganie okradli nas z opium. Rozumiem chęć zlikwidowania szmuglu. Ale to zniewaga naszej narodowej bandery! żeby jakieś pogańskie czorty żądały okupu za życie Anglików?!

Longstaff powinien był pozwolić mi popłynąć niezwłocznie dalej. Ale nie! Potulnie wycofał się i ewakuował wszystkich na statki handlowe, a mnie powstrzymał. Mnie, na miły Bóg, którym ochraniał całą flotę handlową! Żeby go pokręciło! A razem z nim Struana, który wodzi go za nos!

Mimo wszystko i tak masz szczęście, że tu jesteś, dopowiedział sobie w duchu. W tej chwili nigdzie indziej nie prowadzimy wojny. A przynajmniej na morzu. Reszta to po prostu incydenty: zwyczajne przejęcie pogańskich hinduskich państewek - i pomyśleć, że oni tam czczą krowy, palą wdowy na stosach i biją pokłony bałwanom - no i wojny w Afganistanie. Poczuł przypływ dumy, że służy w największej flocie na świecie. Na szczęście urodził się Anglikiem!

Raptem spostrzegł zbliżającego się Brocka i odetchnął z ulgą widząc, że zagadnął go niski, trzydziestokilkuletni grubas z głową wciśniętą w ramiona i z wielkim brzuchem przelewającym się mu przez spodnie. Był to Morley Skinner, właściciel „Wschodnich Czasów”, najważniejszej angielskiej gazety na Dalekim Wschodzie. Glessing czytał każdy jej numer. Była dobrze redagowana. Dobra gazeta to skarb, pomyślał. To ważne, żeby prowadzone kampanie zostały dobrze udokumentowane na chwałę Anglii. Ale Skinner był odrażającym osobnikiem. Tak jak i wszyscy pozostali. No, nie wszyscy. Arystoteles Quance nie był odrażający.

Podniósł wzrok na strome wzniesienie ponad plażą, na szczycie którego siedział samotnie na stołku przy sztalugach drobny, brzydki mężczyzna, najwyraźniej pochłonięty malowaniem. Glessing zaśmiał się w duchu, przypominając sobie, jak pysznie się bawił z tym malarzem w Makau.

Oprócz Quance'a Glessing nie lubił nikogo z zebranych na plaży, z wyjątkiem Horatia Sinclaira. Horatio był jego rówieśnikiem i przez dwa lata spędzone na Dalekim Wschodzie dobrze go poznał. Horatio był poza tym adiutantem, tłumaczem i sekretarzem Longstaffa, jedynym tutaj Anglikiem, który biegle mówił i pisał po chińsku, tak więc siłą rzeczy współpracowali ze sobą.

Glessing przesunął wzrokiem po plaży i z przykrością spostrzegł, że Horatio stoi w strefie przyboju, rozmawiając z Austriakiem Wolfgangiem Maussem, człowiekiem, którym on sam gardził. Pastor Mauss był drugim oprócz Sinclaira Europejczykiem na Wschodzie, który pisał i mówił po chińsku. Ten potężny, siwiejący brunet o skołtunionych długich włosach i brodzie, ksiądz renegat, przewoźnik opium i tłumacz Struana, nosił za pasem pistolety i chodził w surducie o zapleśniałych połach. Pociemniałe resztki zębów miał połamane, czerwony nos jak kartofel, a w jego ordynarnych rysach królowały oczy.

Zupełne przeciwieństwo Horatia, pomyślał Glessing. Horatio był jasnowłosy, drobny i schludny jak Nelson, którego imię mu nadano na pamiątkę bitwy pod Trafalgarem, gdzie zginął jego wuj.

W rozmowie tych dwu uczestniczył też wysoki, gibki Eurazjata, młodzieniec, którego Glessing znał tylko z widzenia. Gordon Czen - bękart Struana.

Do diaska, zgorszył się, jak Anglicy mogą tak otwarcie pokazywać się w towarzystwie nieślubnych mieszańców! A ten tu w dodatku paraduje jak ci wszyscy przeklęci poganie - w długim chałacie i z warkoczem opadającym na plecy. Do diaska! Gdyby nie te niebieskie oczy i jasna cera, człowiek nie miałby pojęcia, że płynie w nim angielska krew. Czemu ten czort nie ostrzyże się jak człowiek? Ohyda!

Glessing odwrócił się do nich tyłem i zaczął przechadzać. Ten mieszaniec jest chyba w porządku, pomyślał, nic tu nie zawinił. Ale ten przeklęty Mauss to niewłaściwe towarzystwo. Niewłaściwe i dla Horatia, i dla jego siostry, drogiej Mary. Oto mi młoda dama, godna bliższej znajomości. Do diaska, to dopiero byłaby żona!

Zwolnił kroku. Właściwie po raz pierwszy pomyślał o Mary jako swojej ewentualnej małżonce.

A czemu by nie? - zadał sobie pytanie. Znasz ją od dwóch lat. Jest pięknością, której zdrowie piją w całym Ma-kau. Nienagannie prowadzi dom Sinclairów i traktuje Horatia jak księcia. Stół jest u niej najlepszy w mieście, świetnie też zarządza służbą. Na klawikordzie gra jak marzenie i śpiewa jak anioł, do pioruna! Na pewno cię lubi, no bo jak inaczej wytłumaczyć, że szczerze zaprasza cię na obiady, ilekroć odwiedzasz z Horatiem Makau? Czemu więc nie jako żona, hę? Tylko że ona nigdy nie była w kraju. Całe życie spędziła wśród pogan. Nie ma własnych dochodów. Jej rodzice nie żyją. Ale czy to naprawdę takie ważne? Za życia wielebny Sinclair cieszył się szacunkiem w całej Azji, a Ma-i v jest piękna i ma zaledwie dwadzieścia lat. Mam wspaniali- widoki na przyszłość. Zarabiam pięćset funtów rocznie i z czasem odziedziczę dwór i włości. Do diaska, to może być moja jedyna. Moglibyśmy wziąć ślub w kościele anglikańskim w Makau, wynająć dom aż do wygaśnięcia mojego kontraktu, a potem wrócić do kraju. W stosownej chwili zagadnę Horatia: „Posłuchaj, stary, chcę z tobą pomówić...”

- Skąd ta cała zwłoka, komandorze Glessing? - wyrwał go nagle z zamyślenia szorstki głos Brocka. - Mieliśmy wciągnąć flagę na osiem szklanek, a jest już godzina po.

Glessing obrócił się raptownie. Takim napastliwym tonem mógł się do niego zwracać admirał, ale nikt inny niższy topniem.

Flaga zostanie wciągnięta, panie Brock, kiedy jego ekscelencja zejdzie na brzeg albo okręt flagowy da znak wystrzałem z działa. Jedno z dwojga - odparł.

- A kiedy to będzie?

- Widzę, że jeszcze nie jesteście w komplecie.

- Chodzi o Struana?

- Oczywiście. Czyż nie jest Tai-Panem Noble House? spytał z umyślnym naciskiem Glessing, wiedząc, że rozdrażni tym Brocka, po czym dodał: - Radzę uzbroić się w cierpliwość. Nikt nie kazał wam, handlarzom, schodzić na brzeg Brock poczerwieniał.

- Mógłbyś pan się nauczyć odróżniać kupców od handlarzy - burknął. Przesunął prymkę tytoniu pod policzkiem i splunął na kamienie u stóp Glessinga. Kilka kropelek śliny zmąciło blask ozdobionych srebrnymi sprzączkami butów komandora.

Pardą - zadrwił Brock z udaną pokorą i odszedł, Glessing zesztywniał. Gdyby nie to „pardą”, wyzwałby Brocka na pojedynek. Parszywy, nikczemny łyk, pomyślał przepełniony pogardą.

- Przepraszam, panie komandorze - odezwał się dowódca żandarmerii okrętowej salutując. - Sygnał z okrętu flagowego.

Glessing przymrużył oczy na zacinającym wietrze. Wiadomość przekazana za pomocą flag sygnałowych brzmiała: „Dowódcy okrętów zameldują się na pokładzie o czterech szklankach. Poprzedniego wieczoru Glessing brał udział w prywatnym spotkaniu admirała i Longstaffa. Admirał oświadczył, że przyczyną wszystkich kłopotów w Azji jest przemyt opium. „Do kata, drogi panie, brak im poczucia przyzwoitości! - wybuchnął. - W głowie im tylko pieniądze. Zakażmy przemytu opium, a skończą się wszystkie nasze kłopoty z tymi przeklętymi poganami i handlarzami. Na miły Bóg, już Królewska Marynarka dopilnuje, żeby wcielono w życie pańskie zarządzenie! I Longstaff słusznie przyznał mu rację. Przypuszczam, że dziś je ogłosi, pomyślał Glessing, z trudem kryjąc zadowolenie. Doskonale! W samą porę. Ciekawe, czy Longstaff powiedział właśnie Struanowi, że wydaje zarządzenie?

Obejrzał się na barkas, który nadpływał bez pośpiechu. Struan fascynował go. Podziwiał i nienawidził zarazem tego kapitana, który przeżeglował wszystkie oceany świata, rujnując ludzi, spółki i okręty na chwałę firmy Noble House. Jakże niepodobny do Robba, którego lubię, pomyślał.

Mimo woli zadrżał. A może prawdą były opowieści krążące wśród żeglarzy jak morza chińskie długie i szerokie, że Struan czci potajemnie samego Diabła i że w zamian Diabeł dał mu władzę na ziemi? Bo dlaczego właściwie wygląda tak młodo i ma tyle sił, białe zęby, gęstą czuprynę i sprawność młodzieńca, skoro większość jego rówieśników jest niedołężna, schorowana i stoi jedną nogą w grobie? Chińczycy boją się go z całą pewnością. Przezwali go Starym Zielonookim Podłym Diabłem i wyznaczyli za niego nagrodę, podobnie zresztą jak za wszystkich Europejczyków. Ale nagroda za Tai-Pana wynosi sto tysięcy liangów srebra. Za martwego! Bo nie wierzą, żeby dał się schwytać żywcem.

Rozzłoszczony tymi myślami Glessing rozprostował palce nóg w cisnących butach ze sprzączkami. Stopy paliły go, a szamerowany złotem mundur krępował ruchy. Przeklęte opóźnienie! Przeklęta wyspa i zatoka, to przez nie marnotrawi się dobre okręty i dobrych marynarzy! Pamiętał słowa ojca: „Przeklęci cywile! Myślą tylko o pieniądzach i władzy. A honoru nie mają za grosz. Kiedy dowodzi cywil, synu, to bacz, co masz za plecami. I pamiętaj, że nawet Nelson musiał przytykać lunetę do ślepego oka, kiedy dowódcą był idiota”. Jak ktoś taki jak Longstaff może być do tego stopnia głupi? Pochodzi z dobrej rodziny, odebrał dobre wychowanie, jego ojciec był dyplomatą na dworze hiszpańskim. A może portugalskim?

Czemu jednak Struan nakłonił go do przerwania tej wojny? Naturalnie, dostajemy zatokę, która pomieściłaby niejedną flotę. Ale co poza tym?

Przyjrzał się uważnie .statkom w zatoce: była wśród nich dwudziestodwudziałowa „Chińska Chmura” Struana, dwudziestodwudziałowa „Biała Czarownica”, którą chlubił się Brock, i dwudziestodziałowy bryg amerykańskiej spółki Cooper -Tillman „Księżniczka Alabamy”. Statek w statek same wspaniałości. O tak, wartałoby z nimi powalczyć, pomyślał. Amerykanów zatopiłbym na pewno. Brocka? Z trudem, ale jestem lepszy od niego. A Struana?

Wyobraził sobie morską bitwę ze Struanem. I wtedy pojął, że się go boi. A z tej obawy porwał go gniew i obrzydzenie, że musi udawać, iż Struan, Brock, Cooper i reszta tych handlarzy nie są piratami.

Do diaska, zaklął w duchu, natychmiast po ogłoszeniu tego zarządzenia poprowadzę flotyllę, która rozbije ich w proch.

Arystoteles Quance, filigranowy, szpakowaty malarz, siedział markotnie przed swoim nie dokończonym obrazem na sztalugach. Ubranie, co do którego był niesłychanie wybredny, miał skrojone i dobrane podług najnowszej mody: czarny wełniany surdut z wysokim kołnierzem, halsztukiem i szpilką z perłą, kamizelkę z perłowego atłasu, szare obcisłe spodnie, białe jedwabne skarpetki i czarne półbuty z kokardkami. Ten pięćdziesięcioośmioletni pół Irlandczyk, pół Anglik był najstarszym Europejczykiem na Dalekim Wschodzie.

Zdjął okulary w złotej oprawie i przecierając je nieskazitelną koronkową chusteczką myślał: „Żałuję, że doczekałem tego dnia. Przeklęty Dirk Struan. Gdyby nie on, nie byłoby tego diabła wartego Hongkongu”.

Wiedział, że jest świadkiem końca pewnej epoki. Hongkong zniszczy Makau, pomyślał. Przechwyci cały handel. Wszyscy angielscy i amerykańscy kapitanowie przeniosą tu swoje siedziby. Zamieszkają tu i będą się budować. A za nimi ściągną na tę wyspę portugalscy urzędnicy. I Chińczycy, żyjący z obcokrajowców i handlu z Zachodem. No, ale ja tu w życiu nie zamieszkam, poprzysiągł sobie. Będę z musu przyjeżdżał co jakiś czas, żeby zarobić, ale moją siedzibą na zawsze pozostanie Makau.

Mieszkał w Makau od przeszło trzydziestu lat. On jeden spośród Europejczyków czuł się mieszkańcem Dalekiego Wschodu. Pozostali przyjeżdżali tu na kilka lat i wracali tam, skąd przybyli. Zostawali tylko ci, którzy zmarli, a przed śmiercią nie mogli sobie pozwolić na zastrzeżenie w swoich testamentach, żeby zwłoki ich przewieziono i pochowano w „ojczyźnie”.

Mnie, dzięki Bogu, pogrzebią w Makau, rzekł do siebie. Świetnie się tam bawiłem, tak jak i wszyscy. A teraz koniec z tym. Niech Bóg skarze cesarza Chin, który był na tyle głupi, żeby zburzyć stuletni, przemyślnie skonstruowany gmach!

Wszystko funkcjonowało tak wspaniale, a teraz koniec z tym, pomyślał z goryczą. Sprawiliśmy sobie Hongkong . A ponieważ tym samym potęga Anglii została zaangażowana na Dalekim Wschodzie, a kupcy zakosztowali smaku władzy, nie zadowolą się samym Hongkongiem.

- No cóż - wyrwało mu się niechcący na głos - cesarz zbierze to, co zasiał.

- Co pan taki skwaszony, panie Quance?

Quance założył okulary. U podnóża nadbrzeżnej skarpy stał Morley Skinner.

- Wcale nie skwaszony, młody człowieku. Smutny. Artyści mają prawo - ba, obowiązek! - być smutni - odparł. Odłożył na bok nie dokończony malunek i umieścił na sztalugach czysty arkusz papieru.

- Całkowicie się z panem zgadzam, całkowicie. - Skinner wgramolił się na skarpę, spoglądając na niego mętnymi piwnymi oczami. - Chciałem zasięgnąć pana opinii o tym historycznym dniu. Zamierzam wydać specjalny numer, który nie może się obejść bez kilku słów wypowiedzianych przez naszego najstarszego obywatela.

- Całkiem słusznie, panie Skinner. Może pan napisać:

Pan Arystoteles Quance, nasz wybitny malarz, bon vivant, jak również kochany przyjaciel, skwitował odmownie naszą prośbę o wypowiedź, gdyż zajęty był tworzeniem swojego kolejnego arcydzieła”. - Quance zażył niuch tabaki i potężnie kichnął. Potem chusteczką strzepnął z surduta jej resztki i starł mokre kropki z kartonu. - Do widzenia panu - rzekł, zabierając się znów do malowania. - Przeszkadza pan nieśmiertelności.

- Doskonale pana rozumiem - odparł Skinner z uprzejmym skinieniem głowy. - Doskonale. Odczuwam to samo, kiedy mam napisać coś ważnego - dodał i odszedł ociężałym krokiem.

Quance nie ufał Skinnerowi. Nie ufał mu nikt. A przynajmniej nikt, kto zostawił za sobą niewygodną przeszłość, wszyscy zaś tu mieli coś do ukrycia. Skinner z lubością wskrzeszał przeszłość.

Przeszłość... Na wspomnienie swojej żony Quance zadrżał. Do stu śmiertelnych piorunów! Co mnie zaślepiło, pomyślał, że ta irlandzka potwora wydała mi się godną mnie połowicą? Dzięki Bogu powróciła na te ohydne irlandzkie moczary i już nigdy nie zawita w moje progi. Kobiety są przyczyną wszelkich utrapień męskich. No, nie wszystkie, zastrzegł się ostrożnie. Najmilsza Maria Tang do nich nie należy. O nie, jak się na tym znam, to rozkoszne dziewczątko. A jeżeli ktoś natknął się na nieskazitelną krzyżówkę krwi chińskiej i portugalskiej, to właśnie ty, drogi łebski Quansie! Do diabła, miałem cudowne życie.

I nagle pojął, że chociaż jest świadkiem końca epoki, uczestniczy również w powstawaniu nowej. Miał być teraz naocznym świadkiem i kronikarzem nowo tworzonej historii. Rysować nowe twarze. Malować nowe okręty. Uwieczniać nowe miasto. Flirtować z nowymi dziewczętami i podszczypywać nowe kuperki.

- Smutny? Przenigdy! - zakrzyknął. - Bierz się do roboty, Arystotelesie, stary pryku!

Ci na plaży, którzy usłyszeli okrzyk Quance'a, roześmieli się wymieniając spojrzenia. Cieszył się ogromną popularnością i szukano jego towarzystwa. A jego skłonność mówienia do siebie nikogo nie dziwiła.

- Dzisiejsza uroczystość nie mogłaby się odbyć bez naszego drogiego Arystotelesa - rzekł z uśmiechem Horatio Sinclair.

- Tak - potwierdził Wolfgang Mauss drapiąc się w zawszoną brodę. - Jest tak brzydki, że aż sympatyczny.

- Pan Quance to wielki malarz - rzekł Gordon Czen.

- Dlatego jest piękny.

Potężny Mauss przestąpił z nogi na nogę i wbił wzrok w Eurazjatę.

- Mówi się „przystojny”, chłopcze - poprawił go. -Po to cię uczyłem tyle lat, żebyś nadal nie odróżniał słów „przystojny” i „piękny”, hein? A poza tym to nie jest wielki malarz. Styl ma wyśmienity i jest moim przyjacielem, ale brak mu geniuszu prawdziwego mistrza.

- Użyłem słowa „piękny” w sensie artystycznym, proszę pana.

Horatio dostrzegł na twarzy Gordona Czena błysk gniewu. Biedny Gordon, pomyślał, żałując go. Nie należy ani do jednego świata, ani do drugiego. Strasznie pragnie być Anglikiem, a mimo to nosi chiński chałat i warkocz. Wszyscy wiedzą, że jest bękartem Tai-Pana zrodzonym z chińskiej dziewki, ale nikt, nawet jego ojciec, nie przyznaje się do niego.

- Uważam, że maluje cudownie - rzekł cicho Horatio. - I sam jest cudowny. Dziwne, że wszyscy tak za nim przepadają, a mój ojciec gardził nim.

- A, pański ojciec - powiedział Mauss. - To „był święty człowiek. Żył według surowych chrześcijańskich zasad, nie tak jak my, zwykli grzesznicy. Pokój jego duszy.

O nie, pomyślał Horatio. Wieczne męki piekielne jego duszy!

Pastor Sinclair należał do grupy angielskich misjonarzy, która jako pierwsza osiedliła się w Makau przed trzydziestu kilku laty. Brał udział w pracach nad przekładem Pisma Świętego na chiński i nauczał w szkole angielskiej założonej przez jego misję. Przez całe życie był poważany przez wszystkich - z wyjątkiem Tai-Pana - jako uczciwy człowiek, a kiedy zmarł przed siedmiu laty, pochowano go jak świętego.

Horatio mógł wybaczyć ojcu wpędzenie matki do grobu w tak młodym wieku, jego doktrynerstwo i tyranię wypływające z surowych zasad, jakie wyznawał, fanatyczną cześć oddawaną straszliwemu Bogu, obłąkaną jednostronność misjonarskiego zapału i wszystkie chłosty, jakie mu wymierzył. Ale nawet po tylu latach nie był w stanie wybaczyć mu bicia Mary i klątw miotanych na głowę Tai-Pana.

To właśnie Tai-Pan znalazł małą, sześcioletnią Mary, kiedy przerażona uciekła z domu. Uspokoił ją i odprowadził do domu ojca, ostrzegając go, że jeżeli choć raz jeszcze tknie ją choćby palcem, to wywlecze go zza kazalnicy i wy-batoży, pędząc przez ulice Makau. Od tej pory Horatio darzył Tai-Pana najgłębszą czcią. Chłosty ustały, ale nastąpiły inne kary. Biedna Mary.

Na myśl o niej serce zabiło mu szybciej i spojrzał na okręt flagowy, na którym chwilowo mieszkali. Wiedział, że siostra obserwuje wybrzeże i tak jak on liczy dni, które zostały im do powrotu do Makau. To tylko czterdzieści mil stąd na południe, a jednak tak daleko. Z wyjątkiem pobytu w Anglii, gdzie się uczył, resztę swojego dwudziestosześcioletniego życia spędził w Makau. Nie znosił szkoły, zarówno w kraju, jak i tu. Nie znosił tego, że go uczy ojciec; stawał na głowie, żeby go zadowolić, ale nigdy mu się to nie udało. Przeciwnie Gordon Czen, który był pierwszym Eurazjatą przyjętym do angielskiej szkoły w Makau. Gordon Czen uczył się wyśmienicie i zawsze udawało mu się zadowolić wielebnego pastora Sinclaira. Jednak Horatio nie zazdrościł mu, bo z kolei jego katem był Mauss. Gordon zbierał od Maussa trzykroć więcej cięgów niż on od swojego ojca. Austriak był również misjonarzem - uczył angielskiego, łaciny i historii.

Horatio rozluźnił napięte mięśnie pleców. Spostrzegł, że Mauss i Gordon znów wpatrują się uporczywie w barkas, i zaczął się zastanawiać, czemu Austriak tak surowo traktował w szkole tego chłopaka, dlaczego tak wiele od niego wymagał. Podejrzewał, że powodem tego jest nienawiść Wolfganga do Tai-Pana. Bo Tai-Pan przejrzał go na wylot, proponując mu pieniądze i rolę tłumacza podczas przemytniczych wypraw z opium wzdłuż wybrzeży Chin. W zamian za to pozwolił mu rozdawać chińskie biblie, odezwy i wygłaszać poganom kazania wszędzie tam, gdzie zawijał statek, ale zawsze dopiero po sprzedaniu opium. Przypuszczał, że Wolfgang gardzi sobą za swoją hipokryzję i przykładanie ręki do takiego zła, bowiem zmuszony był udawać, że cel uświęca środki, wiedząc, że to nieprawda.

Dziwny z ciebie człowiek, Wolfgang, pomyślał. Pamiętał, jak w zeszłym roku popłynął na okupowaną wyspę Czuszan. Za zgodą Tai-Pana Longstaff mianował Maussa tymczasowym urzędnikiem sądowym, który miał wcielić w życie prawa stanu wojennego i zaprowadzić brytyjską sprawiedliwość.

Wbrew obowiązującemu zwyczajowi wprowadził on na Czuszanie srogie zarządzenia zakazujące grabieży i rabunków. Mauss zapewnił wszystkim rabusiom: Chińczykom, Hindusom, Anglikom, sprawiedliwy proces przy drzwiach otwartych, po czym skazywał ich na powieszenie, wygłaszając nieodmienną sentencję: „Gott im Himmel, zlituj się nad tym biednym grzesznikiem. Powiesić go”. I grabieże wkrótce ustały.

Ponieważ w sądzie, w przerwach pomiędzy egzekucjami, Mauss z upodobaniem snuł wspomnienia, Horatio dowiedział się, że był on trzykrotnie żonaty, za każdym razem z Angielką. Że dwie pierwsze żony zmarły mu na czerwonkę, a obecna miewała się nie najlepiej. Że chociaż był oddanym mężem, to diabeł nadal z powodzeniem wodził go na pokuszenie do burdelu i piwnicznych spelunek w Makau. Że chińskiego wyuczył się od pogan w Singapurze, dokąd posłano go jako młodego misjonarza. Że dwadzieścia ze swoich czterdziestu lat przeżył w Azji i ani razu nie odwiedził w tym czasie ojczyzny. Że obecnie nosił przy sobie pistolety, bo „Nigdy nie wiadomo, kiedy jaki poganin albo pogański pirat zechce człowieka zabić albo obrabować”. Że wszystkich ludzi uważał za grzeszników, a nade wszystko siebie samego. Że jedynym jego celem w życiu było nawracanie pogan i zamienienie Chińczyków w naród chrześcijański.

- O czym pan myśli? - wyrwało Horatia z zamyślenia pytanie Maussa.

Spostrzegł, że Austriak bacznie mu się przygląda.

- Och, o niczym - odparł szybko. - Tylko tak... tak tylko się zamyśliłem.

Mauss w zadumie podrapał się w brodę.

- Ja też - powiedział. - To dzień na przemyślenia, hein? W Azji wszystko się teraz zmieni.

- Tak. Nie wątpię. Przeprowadzi się pan tutaj z Ma-kau? Pobuduje się pan?

- Tak. Dobrze będzie mieć własną ziemię, z dala od tego gniazda papistów. Mojej żonie to się spodoba. Ale mnie? Czy mnie, nie wiem - rzekł Mauss. - Moje miejsce jest tam - dodał, pożerany tęsknotą, i wielką dłonią zaciśniętą w pięść wskazał ląd.

Horatio spostrzegł, że oczy spoglądającego w dal Austriaka pociemniały. Co aż tak fascynującego mają w sobie Chiny? - zadał sobie w duchu pytanie.

Ze znużeniem przesunął wzrokiem po wybrzeżu, wiedząc, że nie znajdzie tam żadnej odpowiedzi. Żebym tak był bogaty, pomyślał. Nie tak bogaty jak Tai-Pan czy Brock. Ale na tyle, żeby wybudować piękny dom, przyjmować w nim kupców i zabrać Mary w zbytkowną podróż do kraju przez Europę.

Odpowiadała mu praca tłumacza i osobistego sekretarza jego ekscelencji, ale potrzebował więcej pieniędzy. Na tym świecie nie można się było bez nich obejść. Mary powinna mieć balowe suknie i brylanty. O tak. Lecz mimo to cieszył się, że nie jest zmuszony zarabiać na chleb powszedni jak ci kupcy. Kupcy z konieczności byli bezwzględni, o, jakże bezwzględni, i wciąż nadstawiali karku. Wielu, którzy dziś uważali siebie za bogatych, mogło za miesiąc splajtować. Wystarczyło stracić statek, żeby przepaść. Straty nie omijały nawet Noble House. Statek Struana „Szkarłatna Chmura” miał już dwa miesiące spóźnienia i możliwe, że remontowano właśnie jego pokiereszowany przechylony kadłub na jakiejś nie zaznaczonej na mapie wyspie pomiędzy Hongkongiem a Ziemią Van Diemena, dwa tysiące mil w bok od trasy rejsu. Najprawdopodobniej zaś spoczywał na dnie morza z komorami wypełnionymi ładunkiem opium wartym pół miliona gwinei.

No a do jakiego traktowania innych ludzi, a nawet przyjaciół byli zmuszeni kupcy żeby tylko przetrwać, nie mówiąc już o zapewnieniu sobie dobrobytu? Okropność!

Spostrzegł, że Gordon Czen wpatruje się w barkas, i ciekaw był, o czym myśli. Wyobrażam sobie, jakie to straszne być mieszańcem, pomyślał. Przypuszczam, że gdyby prawda wyszła na jaw, okazałoby się, iż także nienawidzi Tai-Pana, choć udaje coś przeciwnego. Ja na jego miejscu bym go nienawidził...

Gordon Czen myślał o opium i błogosławił je. Bez opium nie byłoby Hongkongu, a Hongkong - pomyślał, nie posiadając się z radości - stwarza mi niepowtarzalną, bajeczną szansę zarobienia pieniędzy i jest niewiarygodnym uśmiechem dżosu dla Chin.

Gdyby nie opium, rozumował w duchu, w ogóle me byłoby handlu z Chinami. A gdyby nie było handlu z Chinami, to Tai-Pan nigdy nie zdobyłby pieniędzy na wykupienie mojej matki z burdelu, a ja wcale bym się nie narodził. To opium opłaciło dom w Makau, który ojciec podarował matce wiele lat temu. To opium opłaciło nasze jedzenie i ubrania. To opium opłaciło moje wykształcenie, nauczycieli chińskich i angielskich, dzięki czemu teras, obecnie, jestem najlepiej wykształconym młodzieńcem na całym Wschodzie.

Zerknął z ukosa na Horatia Sinclaira, który ze zmarszczonymi brwiami rozglądał się po plaży. Poczuł ukłucie zawiści na myśl, że Horatia posłano do szkoły w ojczyźnie.

On nigdy tam nie był.

Stłumił jednak w sobie tę zawiść. Na ojczyznę przyjdzie czas później, przyrzekł sobie radośnie. Za kilka lat.

Obrócił się, żeby znów popatrzeć na barkas. Wielbił Tai-Pana. Ani razu nie nazwał Struana „ojcem” i ani razu nie został nazwany przez niego „synem”. Prawdę mówiąc, rozmawiał z nim najwyżej ze trzydzieści razy w życiu. Ale dokładał starań, żeby ojciec był z niego dumny, i w skrytości ducha, w myślach zawsze nazywał go ojcem. Kolejny raz pobłogosławił go za to, że sprzedał matkę Czen Szengowi na trzecią żonę. Miałem olbrzymi dżos, pomyślał.

Czen Szeng, miejscowy faktor firmy Noble House, zastępował Gordonowi Czenowi ojca. Faktorem nazywano chińskiego agenta, który kupował i sprzedawał w imieniu zagranicznego przedsiębiorstwa. Każdy bez wyjątku towar przechodził przez jego ręce. Przyjęło się, że do każdego towaru faktor doliczał sobie procent, który stanowił jego osobisty zysk. Ale zarobki faktora, z których pokrywał on nieściągalne długi, zależały od powodzenia jego firmy. Tak więc, żeby się wzbogacić, musiał zachowywać daleko posuniętą ostrożność i postępować chytrze i przebiegle.

Och, jakże bym chciał być tak bogaty jak Czen Szeng! - westchnął w duchu Gordon Czen. A jeszcze lepiej jak Żin-kua, wuj Czen Szenga. Uśmiechnął się do siebie, ubawiony tym, że Anglikom tak trudno wymówić chińskie nazwiska i nazwy. Naprawdę Żin-kua nazywał się Czen-tse Żin An, ale nawet Tai-Pan, który znał go od bez mała trzydziestu lat, nadal nie potrafił wymówić jego imienia i nazwiska w pełnym brzmieniu. Dlatego wiele lat temu przezwał go „Żin”. Zniekształcone „kua” oznaczało po chińsku „pan”.

Gordon Czen wiedział, że Chińczycy nie mają nic przeciwko przezwiskom. Tylko ich one bawiły, stanowiąc jeszcze jeden dowód braku kultury u barbarzyńców. Pamiętał, jak wiele lat temu, będąc chłopcem, obserwował z ukrycia przez dziurę w ogrodowym płocie palących opium Czen-tse Żin Ana i Czen Szenga. Słyszał, jak śmieją się z jego ekscelencji - z tego, że mandaryni nazwali Longstaffa* „wstrętnym interesem”, co było żartem z jego nazwiska - oraz z tego, że przez rok tytułowano go tym mianem w urzędowych Ustach pisanych chińskimi hieroglifami w przekładzie na dialekt kantoński, aż do czasu, gdy dowiedział się o tym Mauss, powiedział Longstaffowi i zepsuł świetny żart.

Gordon Czen spojrzał ukradkiem na Maussa. Poważał go jako bezlitosnego nauczyciela i był mu wdzięczny za to, że zmuszał go, aby był najlepszym uczniem w szkole. Niemniej pogardzał nim za jego okrucieństwo oraz za to, że jest brudny i śmierdzi.

Gordonowi podobało się w szkole misyjnej, lubił się uczyć i lubił przebywać Wśród uczniów. Ale pewnego dnia spostrzegł, że różni się od innych dzieci. W obecności ich wszystkich Mauss wyjaśnił mu, co to znaczy „bękart^ „nieślubny” i „mieszaniec”. Gordon Czen uciekł przerażony do domu. I wtedy po raz pierwszy zdał sobie jasno sprawę, kim jest jego matka, i wzgardził nią za to, że jest Chinką.

A potem, zapłakany dowiedział się od niej, że dobrze jest być choć w części Chińczykiem, bo Chińczycy to najczystsza rasa na ziemi. I dowiedział się też, że jego ojcem jest Tai-Pan.

- No to dlaczego mieszkamy tutaj? - spytał - Dlaczego nazywam „ojcem” Czen Szenga?

- Barbarzyńcy mają tylko jedną żonę i nie żenią się z Chinkami, synu - wytłumaczyła mu Kai-sung.

- Dlaczego?

- Taki mają zwyczaj. Głupi zwyczaj. Ale tacy już oni są.

Nienawidzę Tai-Pana! Nienawidzę! Nienawidzę! -wybuchnął.

Matka uderzyła go wtedy w twarz, z całej siły. Zrobiła to po raz pierwszy w życiu.

- Padnij na kolana i błagaj o przebaczenie! - wykrzyknęła z gniewem. - Tai-Pan jest twoim ojcem. Dał ci życie. Dla mnie jest bogiem. Kupił mnie dla siebie, a potem uszczęśliwił odsprzedając mnie na żonę Czen Szengowi! Jak inaczej Czen Szeng wziąłby sobie kobietę z dwuletnim, nieczystym rasowo synem, skoro mógł sobie kupić tysiąc dziewic, jeśli nie dlatego, że tak chciał Tai-Pan? Jak inaczej Tai-Pan podarowałby mi dom, gdyby nas nie kochał? Jakżeby inaczej dochód z niego trafiał do moich rąk, a nie Czen Szenga, gdyby Tai-Pan tego nie nakazał? Jak inaczej Czen Szeng traktowałby mnie tak dobrze, nawet w tak podeszłym wieku, jeśli nie ze względu na nieustającą życzliwość Tai-Pana? Czemu to Czen Szeng traktuje cię jak syna, ty niewdzięczny półgłówku, jeśli nie ze względu na Tai-Pana? Idź do świątyni, bij pokłony i błagaj o przebaczenie. Tai-Pan dał ci życie. Dlatego kochaj go, szanuj go i błogosław tak jak ja. Jeżeli jeszcze raz usłyszę z twoich ust takie słowa, odwrócę się od ciebie na zawsze!

Gordon Czen uśmiechnął się do siebie. Jakąż słuszność miała matka, jakże się mylił i jaki był głupi. Ale nie tak głupi jak mandaryni i ten przeklęty cesarz, żeby chcieć zlikwidować sprzedaż opium. Każdy dureń wie, że bez niego nie byłoby srebra za herbatę i jedwabie.

Spytał kiedyś matkę, jak się wyrabia opium, ale nie wiedziała ani ona, ani nikt z domowników. Nazajutrz spytał o to Maussa, który wyjaśnił mu, że opium to sok zbierany z dojrzałych makówek.

- Hodowca wytwarzający opium delikatnie nacina główkę maku i z tego nacięcia wypływa kropla białego płynu, hein? Kropla po kilku godzinach twardnieje i z białej robi się ciemnobrązowa. A wtedy zdrapuje się ją, odkłada i robi nowe delikatne nacięcie. Potem zeskrobuje się tę nową kroplę i nacina znowu. Zbiera się te krople do kupy i ulepią z nich kulę - zwykle dziesięciofuntową. Najlepsze opium pochodzi z Bengalu w Indiach Brytyjskich. Albo z Malwy. Gdzie leży Malwa, chłopcze?

- W Indiach Portugalskich, proszę pana!

- Należała do Portugalczyków, ale teraz jest własnością Spółki Wschodnioindyjśkiej. Zajęli ją, żeby zdobyć światowy monopol na opium i zrujnować portugalskich handlarzy opium tu, w Makau. Za często się mylisz, chłopcze, dlatego idź po dyscyplinę, hein?

Gordon Czen dobrze pamiętał, jak tamtego dnia znienawidził opium. Ale teraz błogosławił je. I dziękował swojemu dżosowi za takiego ojca i za Hongkong. Spodziewał się, że Hongkong go wzbogaci. I to bardzo.

- Zrodzi się tu niejedną fortuna - rzekł do Horatia.

- Owszem, niektórzy kupcy będą prosperować - odparł z roztargnieniem Horatio przyglądając się nadpływającemu barkasowi. - Niewielu. Handel to diablo ryzykowne zajęcie.

- Zawsze myślisz o pieniądzach, Gordon, hein? - spytał szorstko Mauss. - Lepiej pomyśl o zbawieniu swojej nieśmiertelnej duszy, chłopcze. Pieniądze nie są ważne.

- Oczywiście, proszę pana - odparł Gordon Czen, ukrywając uśmieszek rozbawienia głupotą tego człowieka.

- Tai-Pan wygląda jak możny książę, który przybywa objąć w posiadanie królestwo - mruknął głównie do siebie Horatio.

Mauss przeniósł spojrzenie na Struana.

- Prawda, hein?

Barkas znajdował się już na przybrzeżnych falach.

- Wiosła na wałki! - krzyknął bosman i wioślarze wciągnęli wiosła, przeleźli przez burty i spiesznie pociągnęli łódź przez strefę kipieli.

. Struan stał przez chwilę niezdecydowanie na dziobie. Potem zeskoczył. W chwili gdy wysokimi żeglarskimi butami dotknął brzegu, przeczuł, że ta wyspa go uśmierci.

- Jezu miłosierny! - wykrzyknął.

Robb, który stał przy nim, spostrzegł jego nagłą bladość.

- Co się stało, Dirk? - spytał.

- Nic. - Struan zmusił się do uśmiechu. - Nic, bracie.

Starł z czoła wodny pył i ruszył szybkim krokiem w stronę masztu. Na rany Chrystusa, pomyślał, tyrałem całe lata, żeby cię zdobyć, wyspo, więc teraz mnie nie pokonasz! Dalibóg, nie!

Robb obserwował brata i jego lekko utykający chód. Pomyślał, że znowu dokucza mu noga. Zastanawiał się, jak boli stopa, której pół brakuje. Zdarzyło się to podczas jedynej wyprawy przemytniczej, na którą popłynął. Na Struana, który ratował mu, bezradnemu i porażonemu strachem, życie, napadli piraci. Kula z muszkietu odstrzeliła mu zewnętrzną część kostki u nogi i dwa małe palce. Po odparciu ataku lekarz okrętowy przyżegł Dirkowi rany i polał je płynną smołą. Robb do tej pory miał w nozdrzach swąd przypiekanego ciała. Gdyby nie ja, nigdy by do tego nie doszło, pomyślał.

Dręczony wyrzutami sumienia, podążył za bratem.

- Dzień dobry, panowie - przywitał się Struan podchodząc do grupki kupców stojących nie opodal masztu. - Dalibóg, piękny ranek.

- Ino zimny - odparł Brock. - Bardzo to grzecznie z twojej strony, żeś taki punktualny.

- Pośpieszyłem się. Jego ekscelencji jeszcze nie ma na brzegu i nie dano znaku wystrzałem z działa.

- Aha, spóźniłeś się półtorej godziny i głowę dam, żeś wszystko ustalił z tym mimozowatym lokajczykiem.

- Zechce pan z łaski swojej nie wyrażać się w taki sposób o jego ekscelencji, panie Brock! - wypalił komandor Glessing.

- A pan z łaski swojej zachowaj swoje poglądy dla siebie. Nie służę w marynarce i nie jestem pańskim podwładnym! - Brock splunął z wprawą.:- Lepiej pomyśl pan o wojnie, której nie toczysz.

Glessing zacisnął dłoń na rękojeści szpady.

- W głowie mi nie postało, że doczekam dnia, w którym Królewską Marynarkę Wojenną wezwie się do ochrony szmuglerów i piratów. Oto kim jesteście - wyrzucił z siebie i spojrzał na Struana. - Wszyscy bez wyjątku.

Raptem zrobiło się cicho, a Struan zaśmiał się.

- Jego ekscelencja nie podziela pańskiej opinii - rzekł.

- Do diabła, mamy ustawy parlamentu, ustawy o żegludze. Jedna z nich głosi: „Każdy uzbrojony bez pozwolenia statek może być zajęty jako pryz przez marynarkę wojenną każdego z państw”. Czy pańska flota ma takie pozwolenie?

- Na tych wodach jest mnóstwo piratów, komandorze. Dobrze pan o tym wie - odparł swobodnie Struan- Mamy akurat tyle broni, ile nam potrzeba dla bezpieczeństwa.

- Handel opium to łamanie prawa. Ile tysięcy skrzynek przemycił pan do Chin łamiąc prawa tego kraju i zasady człowieczeństwa? Trzy tysiące? Dwadzieścia tysięcy?

- O naszej działalności tutaj wiedzą wszyscy sędziowie w Anglii.

- Wasz niby „handel” okrywa hańbą naszą flagę narodową.

- .Lepiej dziękuj pan Bogu za ten handel, bo bez niego Anglia miałaby nie herbatę i jedwabie, ale powszechną nędzę, która wtrąciłaby ją w przepaść!

- Racja, Dirk - poparł Struana Brock i ponownie zwrócił się do Glessinga. - Lepiej zakonotuj pan to sobie w głowie, że bez kupców nie byłoby Imperium Brytyjskiego i podatków na zakup okrętów wojennych i prochu. - Ob-rzucił spojrzeniem nieskazitelny mundur komandora, trójkątny kapelusz, białe bryczesy, pończochy i buty ze sprzączkami. - No i nie byłoby forsy, żeby wydawać krocie na ich dowódców!

Wśród marynarzy rozległy się tłumione śmiechy, a żołnierzom piechoty morskiej drgnęły twarze.

- A pan dziękuj Bogu za Królewską Marynarkę! Bez niej nie byłoby gdzie handlować.

Na okręcie flagowym huknęło działo sygnałowe.

- Prezentuj broń! - rozległa się komenda.

Glessing z miejsca pomaszerował do masztu i wyjął proklamację. Zapadła cisza jak makiem zasiał. Ochłonąwszy nieco z gniewu, zaczął czytać:

- Z rozkazu Jego Ekscelencji, Wielmożnego Williama Longstaffa, Naczelnego Inspektora Handlu w Chinach z ramienia Jej Wysokości Wiktorii, Królowej Brytanii. Na mocy dokumentu zwanego Traktatem Czuenpi, podpisane go dwudziestego stycznia roku Pańskiego tysiąc osiemset czterdziestego pierwszego przez Jego Ekscelencję w imieniu rządu Jej Królewskiej Wysokości i przez Jego Ekscelencję Ti-sena, Pełnomocnika Jego Wysokości Tao Kuanga, Cesarza Chin, ja, komandor Glessing z Królewskiej Marynarki Wojennej niniejszym obejmuję w posiadanie wyspę Hongkong w imieniu Jej Wysokości Królowej Brytanii, jej następców i spadkobierców po wsze czasy, swobodnie i bez przeszkód dnia dwudziestego szóstego stycznia roku Pańskiego tysiąc osiemset czterdziestego pierwszego. Wyspa ta jest od tej chwili ziemią angielską. Boże zbaw Królową!

Brytyjska flaga narodowa załopotała na szczycie masztu, a warta honorowa piechoty morskiej wystrzeliła salwę. Potem na okrętach angielskiej floty huknęły działa, a wiatr nasycił się silną wonią armatniego prochu. Zebrani na brzegu wznieśli okrzyk na cześć królowej.

A więc klamka zapadła, pomyślał Struan. Zajęliśmy wyspę. Możemy zaczynać. Ruszył w stronę przybrzeżnej kipieli, oddalając się od zebranych, po raz pierwszy odwrócił się plecami do wyspy i spojrzał ponad wodami wielkiej zatoki na stały ląd po jej drugiej stronie - chińską ziemię, oddaloną o tysiąc jardów.

Od strony lądu wbijał się w zatokę nizinny półwysep z dziewięcioma przysadzistymi wzgórzami. Nazywał się Kau-lung - Dziewięć Smoków - kupcy wymawiali jego nazwę „Koulun”. A dalej na północ rozpościerał się bezkresny i nieznany obszar Chin.

Struan przeczytał książki napisane przez jedynych trzech Europejczyków, którym udało się powrócić Z wypraw do Chin: Byli nimi Marco Polo blisko sześć wieków temu i dwóch katolickich księży, których wpuszczano do Pekinu przed dwustu laty. Książki te prawie nic mu nie wyjaśniły.

Przez dwieście lat nie wpuszczono do Chin ani jednego Europejczyka. Raz jeden - łamiąc prawo-odszedł na milę w głąb lądu od wybrzeża koło Szantou, gdzie sprzedawał opium, ale Chińczycy zachowywali się wrogo, a towarzyszył mu tylko jego pierwszy oficer. W końcu zniechęciła go nie wrogość tubylców, ale sam fakt. Że było ich niewyobrażalnie dużo i zamieszkiwali bezkresny ląd.

Rany boskie!.-. pomyślał. Nie wiemy nic o najstarszym i najliczniejszym narodzie na ziemi. Jakie tajemnice kryje ten kraj?

- Czy Longstaff zejdzie na brzeg? - spytał Robb który właśnie do niego podszedł.

- Nie, bracie, jego ekscelencję zaprzątają ważniejsze sprawy.

- Jakie?

- Na przykład czytanie listów i pisanie rozkazów. I tajne układy z admirałem.

- W sprawie czego?

- Zdelegalizowania opium.?

Robb zaśmiał się.

- Ja nie żartuję. Właśnie dlatego chciał się ze mną spotkać w obecności admirała. Chciał się mnie poradzić, kiedy ma ogłosić to zarządzenie. Admirał oświadczył, że jego flota nie będzie miała najmniejszych trudności z jego wyegzekwowaniem.

- Chryste Panie! Czy Longstaff oszalał?

- Nie. Po prostu jest naiwny - odparł Struan, zapalając cygaro. - Doradziłem mu, żeby ogłosił to zarządzenie z wybiciem czterech szklanek.

- Ależ to szaleństwo! - wybuchnął Robb.

- To bardzo mądre posunięcie. Marynarka przez tydzień nie będzie egzekwować zarządzenia, żeby dać kupcom czas na sprzedanie zapasów.

- Ale co zrobimy potem? Bez opium koniec z nami. Koniec handlu z Chinami. Koniec.

- Ile mamy gotówki, Robb?

Robb rozejrzał się dla pewności, że nikogo nie ma w pobliżu, i zniżył głos.

- Po pierwsze, srebro w Szkocji - odparł. - Po drugie, w naszym banku w Anglii milion sto tysięcy funtów szterlingów. Następnie około stu tysięcy w srebrze tutaj.

Poza tym należy nam się trzy miliony za skonfiskowane opium. Na „Szkarłatnej Chmurze” mamy opium warte po obecnych cenach rynkowych dwieście tysięcy gwinei. Z kolei...

- „Szkarłatną Chmurę” spisz na straty, bracie. Przepadła.

- Nie traćmy nadziei, Dirk. Poczekajmy na nią jeszcze miesiąc. W ładowniach innych statków mamy opium za około sto tysięcy gwinei. W wekslach na okaziciela jesteśmy dłużni dziewięćset tysięcy.

- Ile nam potrzeba na utrzymanie firmy przez najbliższe pół roku?

- Sto tysięcy pójdzie na utrzymanie statków, pensje pracowników i haracz.

Struan zastanawiał się przez chwilę.

- Do jutra rana kupcy wpadną w popłoch. Żaden, może z wyjątkiem Brocka, nie zdoła sprzedać swojego opium w ciągu tygodnia. Dziś po południu wyślij nasze statki z całym ładunkiem opium na sprzedaż. Myślę…

- Ależ Longstaff musi zmienić to zarządzenie - przerwał mu Robb z rosnącym niepokojem. - Inaczej niepodobna. Przecież zrujnowałby skarb państwa...

- Słuchasz mnie, czy nie słuchasz? Kiedy jutro zapanuje popłoch, weźmiesz całe nasze srebro co do Hanga, a poza tym tyle, ile zdołasz pożyczyć, i kupisz opium. Spodziewam się, że zarobisz dziesięć centów na dolarze.

- Nie sprzedamy w tydzień tego, co mamy, a tym bardziej większej ilości.

Struan strząsnął popiół z cygara.

- Na dzień przed wprowadzeniem zarządzenia w życie Longstaff odwoła je - oświadczył.

- Nie rozumiem.

Chodzi o uratowanie twarzy, Robb. Po wyjściu admirała wytłumaczyłem Longstaffowi, że zakaz sprzedaży opium zniszczy cały handel. Chryste Panie, ile razy muszę to tłumaczyć? Powiedziałem, że jeżeli nie chce wystawiona pośmiewisko siebie i admirała, który ma najlepsze chęci, ale w ogóle nie zna się na handlu, to nie może natychmiast odwołać zarządzenia. Pozostaje mu więc jedynie ogłosić je, a potem, żeby ocalić admirałowi autorytet i stanowisko, odwołać. Przyrzekłem mu, że w tym czasie wytłumaczę admirałowi, co to znaczy „handel”. Poza tym zarządzenie nie wzbudzi podejrzeń u Chińczyków i postawi ich w niekorzystnej sytuacji. Za trzy dni ma się odbyć kolejne spotkanie z Ti-senem. Longstaff zgodził się ze mną całkowicie i poprosił, żebym zachował całą sprawę w tajemnicy. Twarz Robba rozpogodziła się.

- Och, Tai-Panie, jesteś niezrównany - wykrzyknął.

- Ale jaką masz gwarancję, że Longstaff odwoła zarządzenie?

W kieszeni Struana spoczywała podpisana, datowana sześć dni naprzód proklamacja, odwołująca zarządzenie w sprawie opium. Longstaff kazał mu ją przechować.

- Proszę, Dirk, niech pan ją weźmie teraz, żebym nie zaprzątał sobie nią głowy - powiedział mu. - Do diaska! Cała ta papierkowa robota - okropność, sam pan rozumie. Ale tymczasem proszę zachować to w tajemnicy.

- Nie odwołałbyś takiego głupiego zarządzenia, Robb? - spytał Struan.

- Pewnie, że tak. - Robb z chęcią uściskałby brata. - Jeżeli to jest sześć dni i nikt na pewno o tym nie wie, zbijemy majątek.

- Owszem.

Struan powędrował wzrokiem po zatoce. Odkrył ją dwadzieścia kilka lat temu. Daleko w morzu zahaczył go swoim skrzydłem tajfun i mimo że był przygotowany do burzy, nie zdołał uciec i został zagnany bezlitośnie do lądu. Jego statek pędził z nagimi masztami, zalewany obficie przez fale, a horyzont i niebo przesłaniały połacie wody, które Wszechpotężne Wichry zagarnęły z oceanu i toczyły przed sobą. Kiedy znalazł się blisko brzegu, wśród potwornych wodnych gór, kotwice sztormowe zerwały się i pojął, że porwany przez fale i ciśnięty na brzeg statek jest stracony. I wówczas jakimś cudem wiatr skręcił o ułamek stopnia i pomiędzy skałami zapędził statek w wąski, nie oznaczony na mapie, mający zaledwie trzysta jardów szerokości kanał między wschodnim cyplem Hongkongu a lądem, i dalej, do znajdującej się za nim zatoki. Na spokojne wody.

Tajfun ów poczynił spustoszenie we flocie handlowej w Makau i zatopił dziesiątki tysięcy dżonek tam i na całym południowym wybrzeżu Chin. Ale Struan i dżonki, które schroniły się przy Hongkongu, znieśli go zupełnie dobrze. Kiedy ucichł sztorm, Struan opłynął wyspę, badając warunki żeglugi. Zdobyte wiadomości zachował dla siebie i po cichu zaczął snuć plany.

Nareszcie jesteś nasza wyspo, a więc mogę stąd wyjechać, pomyślał z rosnącym podnieceniem. Pora na parlament.

Od lat wiedział, że tylko w Londynie może ochraniać Noble House i nową kolonię. Prawdziwym ośrodkiem ziemskiej władzy był bowiem parlament. Jako jego członek, wsparty potęgą wielkich bogactw, jakich dostarczał Noble House, mógł mieć decydujący wpływ na politykę zagraniczną w Azji, tak jak zdobył decydujący wpływ na Longstaffa. Tak jest.

Za kilka tysięcy funtów uzyskasz miejsce w parlamencie, powiedział sobie. Koniec z pośrednikami. Odtąd będziesz mógł załatwiać wszystko sam. Tak jest, nareszcie, bracie. A za kilka lat - szlachectwo. A potem członkostwo w rządzie.

A później, później, dalibóg, wyznaczysz bieg spraw w Azji dla Imperium i dla Noble House, który przetrwa tysiąclecie.

Robb przyglądał się bratu. Wiedział, że zapomniał o nim, ale się tym nie przejął. Lubił go obserwować, gdy myślami był daleko. Kiedy twarz Tai-Pana łagodniała, w jego oczach przygasała lodowata zieleń, a w głowie kłębiło się od marzeń, do których on, Robb, nie będzie miał, jak dobrze wiedział, dostępu, a wówczas brat stawał mu się bardzo bliski i czuł się bardzo bezpieczny.

- Za pół roku zastąpisz mnie jako Tai-Pan przerwał milczenie Struan.

- Nie, nie jestem gotów - zaprotestował Robb, czując skurcz w żołądku.

- Jesteś gotów. Obronić nas i Hongkong mogę tylko w parlamencie.

- Tak - przyznał Robb, po czym dodał, starając się mówić spokojnym tonem. - Ale miałeś to zrobić w przyszłości... za dwa albo trzy lata. Musimy tu jeszcze tyle załatwić!

- Poradzisz sobie.

- Nie.

- Poradzisz. Sara jest o tym przekonana.

Robb spojrzał na „Spokojną Chmurę”, ich stacjonarny statek, gdzie czasowo mieszkała jego żona z dziećmi. Był świadom, że Sara ma względem niego zbyt wygórowane ambicje.

- Nie chcę jeszcze tego stanowiska. Mamy mnóstwo czasu - rzekł.

Struan zadumał się nad czasem. Nie żałował lat spędzonych na Wschodzie, z dala od ojczyzny. Z dala od żony Ronaldy i dzieci: Culuma, lana, Lechiego i Winifred. Chciałby mieć ich przy sobie, ale Ronalda nie cierpiała Dalekiego Wschodu. Pobrali się w Szkocji - on miał dwadzieścia lat, a ona szesnaście - i zaraz potem wyjechali do Makau. Jednakże ona nienawidziła podróży morzem i nie znosiła Makau. Ich pierwszy syn zmarł przy porodzie, a w rok później urodził się im drugi syn, Culum, który również zachorował. Dlatego też Struan odesłał rodzinę do kraju. Co trzy, cztery lata płynął tam na urlop. Spędzał z nimi w Glasgow miesiąc, dwa i wracał na Wschód, bo było tam huk roboty i musiał rozwijać Noble House.

Nie żałuję ani jednego dnia, powiedział sobie w duchu. Nawet jednego. Mężczyzna musi wyjechać w świat, żeby zrobić z niego i z siebie, co potrafi. Czyż nie po to człowiek żyje? Chociaż Ronalda jest śliczna, a ja kocham dzieci, mężczyzna musi robić to, co do niego należy. Czyż nie po to się rodzimy? Gdyby dziedzic dóbr Struanów nie zabrał wszystkich posiadłości ziemskich klanu, nie ogrodził ich, a nas nie wyrzucił - nas, swoich krewnych, uprawiających tę ziemię od pokoleń - to zostałbym dzierżawcą, tak jak przede mną mój ojciec. Nie inaczej - i byłbym zadowolony ze swojego losu. Lecz on wypędził nas do cuchnącej dzielnicy ruder w Glasgow, przywłaszczył wszystkie posiadłości sobie, żeby zostać hrabią Struanem, i rozbił klan. Właśnie dlatego o mało co nie umarliśmy z głodu, a ja zaciągnąłem się do marynarki - dżos nas ocalił i teraz cała rodzina jest zamożna. Wszyscy jej członkowie. Ponieważ zaciągnąłem się do marynarki. I ponieważ powstał Noble House.

Struan bardzo szybko zrozumiał, że pieniądze dają władzę. I zamierzał użyć swojej władzy do zniszczenia hrabiego Struana oraz odkupienia ziem rodowych. Nie żałował w życiu niczego. Znalazł Chiny, a Chiny dały mu to, czego nie mogła dać ojczyzna. Nie samo bogactwo - bogactwo samo w sobie było nieprzyzwoitością - ale i bogactwo, i cel wzbogacenia się. Miał wobec Chin dług do spłacenia.

Dlatego wiedział, że chociaż pojedzie do kraju, zostanie członkiem parlamentu, ministrem w rządzie, zrujnuje hrabiego Struana i na trwałe osadzi Hongkong jako perłę w koronie Brytanii, to jednak w końcu tu wróci. Bo na realizację jego prawdziwego celu, tajonego przed innymi, a najczęściej również przed sobą samym, potrzeba było wielu lat.

- Czasu nigdy nie jest za wiele - odparł, spoglądając na królującą nad wyspą górę. - Nazwiemy ją Pikiem - rzekł z roztargnieniem i raptem znowu wydało mu się, że ta wyspa go nienawidzi i chce jego śmierci. Wyczuwał otaczającą go nienawiść i zdumiony zadawał sobie pytanie: „Dlaczego?” - Za pół roku pokierujesz Noble House - powtórzył chrapliwie.

- Nie mogę. Nie sam.

- Tai-Pan zawsze działa sam. W tym tkwi radość i niedola tego stanowiska - rzekł Struan i spoglądając ponad ramieniem brata spostrzegł zbliżającego się bosmana. - Słucham, panie McKay?

- Przepraszam, panie Struan. Wolno rozdzielić rum? - spytał McKay, krępy, mocno zbudowany marynarz z cienkim jak mysi ogon, pociągniętym dziegciem harcapem.

- Tak. Podwójną porcję dla całej załogi. Załatwcie wszystko, jak ustaliliśmy.

- Tak jest - odparł McKay i spiesznie odmaszerował.

Struan ponownie obrócił się do brata. Robb widział w nim tylko jego niesamowite zielone oczy, mając wrażenie, że go oświetlają.

- Pod koniec roku przyślę tu Culuma. Do tego czasu skończy uniwersytet - powiedział Struan. - Ian i Lechie zaciągną się do marynarki, a potem przyjdzie kolej na nich.

Do tego czasu zdąży już dorosnąć twój synek Roddy. Dzięki Bogu mamy dość synów na następców. Tai-Pan zawsze sam decyduje, kto i kiedy ma go zastąpić. - Zdecydowanie obrócił się plecami do Chin na lądzie i dodał: - Sześć miesięcy.

Odszedł.

Robb przypatrywał się bratu, nagle znienawidziwszy jego, siebie i tę wyspę. Był przekonany, że zawiedzie jako Tai-Pan.

- Napijecie się z nami, panowie? - spytał Struan gromadkę kupców. - Wypijecie za naszą nową ziemię? Mamy koniak, rum, piwo, wytrawne wino, whisky i szampana.

Wskazał na swój barkas, z którego marynarze wyładowywali beczułki i zastawiali stoły jedzeniem. Inni uginali się pod ciężarem niesionego pieczystego: kur, świńskich zadów, dwudziestu prosiąt, boku wołu oraz bochenków chleba, pasztetów, mis z zimną kapustą gotowaną na szynkowym tłuszczu, kilkudziesięciu wędzonych szynek, kiści kantońskich bananów, placków z konfiturami, pięknych kielichów, cynowych dzbanów, a nawet cebrów z lodem do chłodzenia szampana, przywiezionym z północy lorszami i kliprami.

- Śniadanie dla wszystkich głodnych.

Krzyknięto na wiwat i kupcy zaczęli gromadzić się przy stołach. Kiedy wszyscy mieli już w ręku kielichy bądź kufle, Struan wzniósł swój i powiedział:

- Wznoszę toast, panowie.

- Napiję się z tobą, ale nie za tą zapowietrzoną skałę. Wypiję za twój upadek - rzekł Brock, wznosząc kufel z piwem. :

- A zresztą po namyśle napiję się i za tą twoją małą skałkę. Nazwę ją „Głupotą Struana”.

- Owszem, rzeczywiście jest dość mała - przyznał Struan. - Ale wystarczy na niej miejsca dla Struana i reszty kupców. Inna rzecz, czy zmieścimy się na niej my dwaj.

- Odpowiem ci na to z miejsca, chłopie: na to są za małe całe Chiny - odparł Brock, wypił swój kufel i cisnął nim w głąb wyspy a potem dumnym krokiem odszedł do swojej łodzi.

Cześć kupców podążyła za nim.

- Na honor, cóż za okropne maniery - odezwał się Quance i po chwili zawołał wśród śmiechu: - Nuże, Tai-Panie, spełnijmy ten toast! Pan Quance ma nieśmiertelne łaknienie! Zapiszmy się w historii!

- Przepraszam, panie Struan - rzekł Horatio Sincteir.

- Ale czy przed spełnieniem toastu nit godziłoby się podziękować Bogu za dobrodziejstwa, którymi nas dziś obdarzył.

- Ależ oczywiście, chłopcze. To głupio z mojej strony, że o tym zapomniałem. Poprowadzisz modlitwę?

- Jest wśród nas wielebny pastor Mauss, panie Struan.

Zaskoczony tym Struan nie odpowiedział od razu.

Przyjrzał się uważnie młodzieńcowi, doceniając prawdziwy humor, który czaił się w jego niebieskoszarych oczach.

- Pastorze Mauss, gdzie pan jest- spytał donośnie.

- Zmówmy modlitwę.

Mauss górował wzrostem nad kupcami. Z ociąganiem wystąpił przed stół i postawił na nim pusty kielich udając, że wcale go nie napełniał. Zebrani zdjęli kapelusze i z odkrytymi głowami czekali na zimnym wietrze.

Na brzegu było cicho. Struan przeniósł wzrok z podgórza na skalne wzniesienie, gdzie miał stanąć kościół. W wyobraźni widział ten kościół, miasto, nabrzeża, składy, domy i ogrody. Swoją siedzibę, która stanie się dworem wielu pokoleń Tai-Panów. Inne domy dla starszyzny przedsiębiorstwa i ich rodzin. I domy dla ich dziewcząt. Pomyślał o swojej obecnej kochance, Czung Żen Mei-mei, którą jako piętnastoletnią dziewicę kupił przed pięcioma laty.

Ajiii ja, powiedział w duchu .uradowany, używając jednego z jej kantońskich wyrażeń, które oznaczało zadowolenie, gniew, oburzenie, szczęśliwość lub bezradność, zależnie od tonu, jakim je wymówiono. Trudno o bardziej fantastyczną, żywiołową i niezależną dziewczynę.

- Miłosierny Boże srogich wiatrów, przybrzeżnych fal i cudu miłości, Boże wielkich statków, Gwiazdy Północnej i piękna ojczyzny, Boże i Ojcze dzieciątka Jezus, spójrz na nas i zlituj się nad nami. - Zamknąwszy oczy Mauss uniósł ręce w górę. Jego dźwięczny, pełen dojmującej tęsknoty głos porywał słuchaczy. - Jesteśmy synami człowieczymi, których ojcowie martwili się o nas, tak jak Ty martwiłeś się o swojego błogosławionego syna, Jezusa Chrystusa. Święci są krzyżowani na tej ziemi, a grzesznicy się mnożą. Spoglądamy na urodziwy kwiat i nie widzimy w nim Ciebie. Ostajemy się Wszechpotężnym Wiatrom i nie poznajemy Ciebie. Przemierzamy olbrzymie oceany i nie postrzegamy Ciebie. Zbieramy płody ziemi i nie dotykamy Ciebie. Jemy i pijemy, a jednak nie smakujemy Ciebie. Jesteś tym wszystkim i czymś więcej. Jesteś życiem, śmiercią, pomyślnością i niepowodzeniem. Jesteś Bogiem, a my ludźmi...

Zamilkł z wykrzywioną twarzą, zmagając się ze swoją udręczoną duszą. O Boże, przebacz mi moje grzechy, myślał. Pozwól mi zmazać moją słabość przez nawracanie pogan. Pozwól mi być męczennikiem Twojej Świętej Sprawy. Zmień mnie z takiego, jakim jestem, w takiego, jakim byłem...

Wiedział jednak, że odkąd zaczął służyć Struanowi, nie ma dla niego odwrotu. Stracił spokój i pochłonęły go potrzeby ciała. Boże mój, myślał, przecież na pewno postąpiłem słusznie. Jakże inaczej mogłem wejść do Chin?

Otworzył oczy i rozejrzał się bezradnie.

- Przepraszam. Wybaczcie mi - powiedział. - Brak mi słów odpowiednich do modlitwy. Widzę je - wspaniałe słowa, dzięki którym poznajecie Go takim, jakim ja Go kiedyś znałem - ale nie wolno mi już ich wypowiadać. Wybaczcie. O Panie, pobłogosław tej wyspie. Amen.

Struan wziął kieliszek napełniony whisky i podał go Maussowi.

- Moim zdaniem, powiedział pan to znakomicie - rzekł. - Panowie, wypijmy za naszą królową!

Wypili, a kiedy opróżnili kieliszki, Struan polecił napełnić je znowu.

- Za pańskim pozwoleniem, komandorze Glessing - powiedział, i- Chciałbym poczęstować kielichem pańskich żołnierzy, I pana, naturalnie. Wznieść toast za najnowszą posiadłość naszej królowej. Przeszedł pan dziś do historii.

Powinniśmy uhonorować pana komandora! - zawołał do kupców. - Nazwijmy to wybrzeże Cyplem Glessinga.

Ryknięto z aprobatą.

- Nazwanie wysp lub ich części wymaga uprzedniej zgody dowódcy - oświadczył Glessing.

- Wspomnę o tym jego ekscelencji.

Glessing skinął nieznacznie głową i rozkazał oschle dowódcy żandarmerii okrętowej:

- Marynarze po kieliszku, na prośbę firmy Struan i Spółka. Żołnierze nie piją. Spocznij.

Choć był wściekły na Struana, nie potrafił powstrzymać radosnej myśli, że jak długo będzie istnieć kolonia Hongkong, tak długo będzie się pamiętać jego nazwisko. Bo Struan nigdy nie rzucał słów na wiatr.

Wypito toast za Hongkong i trzykrotnie krzyknięto na wiwat. A wówczas Struan skinął głową dudziarzowi i plażę wypełniły piskliwe dźwięki hymnu klanu Struanów.

Robb nie pił nic. Struan popijał koniak i przechadzał się wśród tłumu, witając się z tymi, z którymi chciał się przywitać, a innych pozdrawiając skinieniem głowy.

- Nie pijesz, Gordon? - zagadnął Eurazjatę.

- Nie, dziękuję, panie Struan - odparł Gordon Czen, kłaniając się nisko, bardzo dumny z tego, że został zauważony.

- Jak ci się powodzi?

- Doskonale, proszę pana, dziękuję.

Chłopak wyrósł na pięknego młodzieńca, pomyślał Struan. Ile ma już lat? Dziewiętnaście. Czas tak szybko leci.

Z czułością przypomniał sobie matkę chłopca, Kai-sung. Była jego pierwszą i najpiękniejszą kochanką. Ajii ja, wiele cię nauczyła, pomyślał.

- A jak tam twoja matka? - spytał.

- Ma się doskonale - odparł z uśmiechem Gordon Czen. - Pragnęła, abym przekazał panu, że modli się za pańskie bezpieczeństwo. Co miesiąc zapala w świątyni na pańską cześć trociczki dżosu.

Struan ciekaw był, jak też ona teraz wygląda. Nie widział jej siedemnaście lat. Ale doskonale pamiętał jej twarz.

- Przekaż jej moje najlepsze życzenia.

- To dla niej zbyt wielki zaszczyt, panie Struan.

- Czen Szeng mówi mi, że jesteś bardzo pracowity i ma z ciebie wiele pożytku.

- Jest dla mnie zbyt łaskawy, proszę pana.

Czen Szeng nigdy nie był łaskawy dla nikogo, kto zarabiał zaledwie na swoje utrzymanie. Czen Szeng to stary złodziej, pomyślał Struan, ale, dalibóg, bez niego bylibyśmy zgubieni.

- No, w każdym razie trudno o lepszego nauczyciela od niego - powiedział. - W nadchodzących miesiącach będzie masa roboty. Dużo łapówek do zarobienia.

- Mam nadzieję, że się przydam Noble House, proszę pana.

Struan wyczuł, że syn ma do niego jakąś sprawę, ale skinął mu tylko głową z sympatią i odszedł wiedząc, że Gordon znajdzie sposób, aby mu o tym powiedzieć we właściwym czasie.

Gordon Czen ukłonił się i po chwili podszedł do jednego ze stołów, gdzie odczekał grzecznie, aż zrobi się wolne miejsce, świadom ludzkich spojrzeń, lecz nie dbając o nie. Wiedział bowiem, że dopóki Struan jest Tai-Panem, jemu nic nie grozi.

Rozproszeni na brzegu kupcy i marynarze rękami rozrywali kurczaki i prosięta na kawałki i opychali się mięsem, a po brodach ściekał im tłuszcz. Co za banda dzikusów, pomyślał Gordon Czen i podziękował swojemu dżosowi, że wychowano go po chińsku, a nie europejsku.

Tak, dodał w duchu, miałem ogromny dżos. Przed kilkoma laty dżos obdarzył go tajnym chińskim Nauczycielem. Nie wspomniał o nim nikomu, nawet matce. Właśnie od niego dowiedział się, że nie wszystkie nauki pastorów Sinclaira i Maussa są koniecznie prawdą. Dowiedział się też o Buddzie, Chinach i o ich przeszłości. A także jak spłacić podarunek z życia i spożytkować go na chwałę ojczyzny. Aż wreszcie zeszłego roku Nauczyciel wprowadził go do najpotężniejszego, najbardziej tajemniczego i wojowniczego z chińskich tajnych bractw, Hung Mun Tongu, które rozrosło się na całe Chiny i przenajświętszymi przysięgami braterstwa krwi zobowiązało do obalenia znienawidzonych Mandżurów, obcoplemiennych Cingów, dynastii władającej krajem.

Przez dwa wieki w różnych wcieleniach i pod rozmaitymi nazwami bractwo wzniecało powstania. Bunty wybuchały w całym Cesarstwie Chińskim - od Tybetu po Tai-wan, od Mongolii do Indochin. Gdziekolwiek panował ucisk i niezadowolenie, tam Hung Mun zrzeszał chłopstwo przeciwko Cingom i ich mandarynom. Wszystkie powstania upadły, okrutnie stłumione przez Cingów, ale bractwo przetrwało.

Gordon Czen czuł się zaszczycony, że jego, zaledwie w części Chińczyka, uznano za godnego bycia Hung Munem. Śmierć Cingom! Błogosławił swój dżos za to, że urodził się w tej epoce, w tej części Chin, z takiego ojca, bo wiedział, że całe Chiny prawie dojrzały do buntu.

I błogosławił też Tai-Pana, bo ofiarował Hung Munowi bezcenną perłę - Hongkong. Nareszcie bractwo zdobyło dla siebie bazę nie narażoną na ciągłe prześladowania mandarynów. Na Hongkongu władzę sprawowali barbarzyńcy, dlatego był przekonany, że na tej małej wysepce jego bractwo rozkwitnie. Z Hongkongu mogli bezpiecznie i potajemnie robić wypady na ląd i nękać Cingów, aż do Ostatecznego Zwycięstwa. A jeśli dżos pozwoli, pomyślał, jeśli dżos pozwoli, to zaprzęgnę do naszej sprawy potęgę Noble House.

- Spływaj stąd, parszywy żółtku!

Przestraszony Gordon Czen podniósł wzrok. Krępy, niski, zbirowaty marynarz świdrował go wzrokiem. W ręku trzymał zad prosięcia i wbijał weń połamane zęby.

- Spływaj stąd, bo okręcę ci ten śmierdzący warkocz na szyi!

Pomiędzy nich wkroczył pośpiesznie bosman McKay i odepchnął marynarza na bok.

- Zamknij dziób, Ramsey, ty francowaty łachudro! - powiedział. - Nie myślał nic złego, panie Czen.

- Tak. Dziękuję, panie McKay.

- Poje se pan? - spytał McKay i podał mu kurczaka, którego nadział na nóż.

Gordon Czen ostrożnie odłamał skrzydełko, przerażony barbarzyńskimi manierami bosmana.- Dziękuję - odparł.

- Nie zje pan nic więcej?

- Nie. To najdelikatniejsza część. - Gordon ukłonił się mu. - Jeszcze raz dziękuję - powiedział i odszedł.

McKay podszedł do marynarza.

- W porządku, bracie? - spytał.

- Powinienem ci za to, draniu, wyciąć twoje świńskie serce. To twoja chińska miłośnica, McKay?

- Mówże ciszej, człowieku! Tego Chińczyka nie wolno tykać. Chcesz się wyżyć na jakimś żółtym ancykryście, to masz kupę innych. Ale nie na nim, do diabła! To bękart samego Tai-Pana, ot i cała rzecz.

- To czego, psia jego mać, nie nosi jakiego znaku, abo nie łobetnie włosów? - Ramsey ściszył głos i łypnął okiem. - Podobnież one są inne - chińskie miłośnice. Inszej zbudowane.

- Nie wiem. Nie zbliżam się do tego tałatajstwa. W Makau mamy dość własnych.

Struan przyglądał się sampanowi kotwiczącemu przy brzegu. Była to mała łódź z przytulną kabiną z mat uplecionych z liści trzcinopalmy, rozpostartych na obręczach z bambusa. Rybak i jego rodzina byli ho-klo, mieszkańcami łodzi, którzy całe życie spędzali na wodzie i bardzo rzadko schodzili na brzeg, albo wcale. Spostrzegł na sampanie czworo dorosłych i ośmioro dzieci . Część z nich obwiązano w pasie linami umocowanymi do łodzi. Byli to z pewnością synowie. Córek nie przywiązywano, bo nie miały żadnej wartości.

- Jak pan myśli, panie Struan, kiedy będziemy mogli powrócić do Makau?

Struan obrócił się i uśmiechnął do Horatia.

- Mam wrażenie, że jutro, chłopcze - odparł. - Ale ty będziesz chyba potrzebny jego ekscelencji przy spotkaniu z Ti-senem. Trzeba będzie przełożyć kolejne dokumenty.

- A kiedy ma być to spotkanie?

- O ile wiem, za trzy dni.

- Jeżeli pański statek popłynie do Makau, czy mógłby pan przewieźć moją siostrę? Biedna Mary już od dwóch miesięcy przebywa na statku.

- Z przyjemnością - odrzekł Struan, zastanawiając się, jak by zareagował Horatio, dowiedziawszy się prawdy o Mary. On sam poznał tę prawdę ponad trzy lata temu.

Przechadzał się wtedy po zatłoczonym targowisku w Makau, gdy nagle jakiś Chińczyk wcisnął mu w rękę kartkę i umknął. Był to list napisany po chińsku. Pokazał go Wolfgangowi Maussowi.

- To są wskazówki, jak dojść do jakiegoś domu, panie Struan - wyjaśnił Austriak. A list brzmi: „Przez wzgląd na dobro Noble House Tai-Pan musi poznać nadzwyczajną wiadomość. Niech przyjdzie potajemnie do bocznego wejścia o Godzinie Małpy”.

- Kiedy jest ta Godzina Małpy?

- To trzecia po południu.

- A gdzie jest ten dom?

Wolfgang wyjaśnił mu i dodał:

- Niech pan tam nie idzie, to pułapka. Proszę pamiętać, że za pańską głowę wyznaczono nagrodę sto tysięcy liangów srebra.

- Ten dom nie leży w chińskiej dzielnicy - odparł Struan. - Za dnia nie zastawią pułapki. Niech pan zbierze załogę mojej łodzi. Jeżeli nie wyjdę stamtąd zdrów i cały po godzinie, przyjdzie pan i mnie odszuka.

Tak więc poszedł, zostawiając Maussa i uzbrojoną obsadę łodzi w pobliżu, gotowych w razie czego do akcji. Dom stał w szeregu innych na cichej, wysadzanej drzewami ulicy. Struan wszedł przez drzwi w wysokim” murze i znalazł się w ogrodzie. Czekała tam na niego chińska służąca. Była ubrana w schludne czarne spodnie i kaftan, włosy miała upięte w kok. Ukłoniła mii się, a potem gestem nakazała mu , żeby milczał i szedł za nią. Powiodła go przez ogród do domu, wprowadziła po ukrytych schodach na górę, a Łam do pokoju. Szedł za nią ostrożnie, przygotowany na kłopoty.

Pokój był bogato umeblowany, a na wyłożonych boazerią ścianach wisiały gobeliny. Stały w nim fotele, stół i chińskie meble z drzewa tekowego. Pachniało tu jakąś dziwną czystością, przywodzącą myśl o delikatnym kadzidle.

Chinka podeszła do bocznej ściany w głębi i ostrożnie odsunęła pasek boazerii. W ścianie znajdował się otwór do patrzenia. Zerknęła przez niego, po czym gestem zaprosiła go, żeby zrobił to samo. Wiedział o starym chińskim fortelu oszukania wroga, polegającym na tym, żeby ten przyłożył oko do otworu w ścianie, za którą czekał ktoś zaczajony z igłą. Dlatego spojrzał przezeń z odległości kilku dobrych cali. Ale i tak widział sąsiedni pokój wyraźnie.

Była to sypialnia. Na łóżku leżał nagi, otyły naczelny mandaryn Makau, Wang Czu, i chrapał. Obok niego spoczywała naga Mary. Ręce miała założone pod głowę i patrzała w sufit.

Struan przyglądał się temu z fascynacją i zgrozą, Mary leniwym ruchem trąciła, łokciem: Wang Czu, rozbudziła go głaskaniem, roześmiała się i wdała z nim w rozmowę. Struan nie miał pojęcia, że dziewczyna mówi po chińsku, a znał ją lepiej niż ktokolwiek, z wyjątkiem jej brata. Zadzwoniła małym dzwonkiem, na co weszła służąca i pomogła mandarynowi w ubieraniu się. Wang Czu nie mógł ubrać się sam, bo nosił dziesięciocentymetrowe paznokcie, a na nich ochronne pochewki ozdobione drogimi kamieniami. Struan odwrócił się, przepełniony wstrętem.

Z ogrodu dobiegł go nagle jazgot śpiewnych głosów, więc ostrożnie wyjrzał przez okno. Zbierali się tam strażnicy mandaryna Wanga. Z pewnością odcięli by mu odwrót. Służąca uspokoiła go gestem, dając znak, żeby zaczekał. Podeszła do stołu, nalała mu herbaty, ukłoniła się i wyszła .

W pół godziny później strażnicy opuścili ogród i Struan ujrzał, jak ustawiają się na ulicy w szyku przed lektyką. Pomogli wsiąść do niej Wang Czu i ponieśli go.

- Witaj, Tai-Panie.

Struan obrócił się błyskawicznie, wyciągając nóż. W u-krytych drzwiach w ścianie stała Mary. Narzuciła na siebie cienką jak pajęczyna szatę, która nie ukrywała niczego. Miała długie jasne włosy, niebieskie oczy i dołeczek na brodzie, długie nogi, cieniutką talię i małe jędrne piersi. Z szyi zwisał jej na złotym łańcuszku bezcenny, rzeźbiony nefryt. Przyglądała się uważnie Struanowi z zaciekawionym, nieruchomym uśmiechem.

- Możesz odłożyć nóż, Tai-Panie. Nic ci tu nie grozi - powiedziała spokojnie, kpiarskim tonem.

- Należałoby cię wychłostać - rzekł.

- Wiem wszystko o chłoście, czyżbyś zapomniał? - Wskazała gestem sypialnię. - Tam będzie nam wygodniej.

Podeszła do komody i nalała koniaku do dwóch kieliszków.

- O co chodzi? - spytała z tym samym przekornym uśmiechem. - Nigdy nie byłeś w sypialni dziewczyny?

- To znaczy, w sypialni prostytutki?

Wziął od niej podany kieliszek.

- Jesteśmy do siebie podobni jak dwie krople wody, Tai-Panie. Oboje wolimy sypiać z chińskimi kochankami.

- Dalibóg, ty nikczemna dziwko, ty...

- Nie odgrywaj hipokryty, Tai-Panie, to ci nie przystoi. Jesteś żonaty i masz dzieci. A jednak przy tym wiele innych kobiet. Wiem o nich wszystko. Zadbałam o to, żeby się dowiedzieć.

- To niemożliwe, żebyś ty była Mary Sinclair - rzekł na wpół do siebie.

- Niemożliwe? Bynajmniej. Zaskakujące, na to zgoda. - Łyknęła spokojnie koniaku. - Posłałam po ciebie, bo chciałam, żebyś dowiedział się, jaka jestem.

- Dlaczego?

- Najpierw odpraw swoich ludzi.

- Skąd o nich wiesz?

- Jesteś bardzo ostrożny. Tak jak ja. Nie przyszedłbyś tu potajemnie bez obstawy - odparła spoglądając na niego z kpiną.

- Co zamierzasz?

-Jak długo kazałeś czekać swoim ludziom?

- Godzinę.

- Zajmę ci więcej czasu. Odpraw ich. - Zaśmiała się. - Poczekam.

- Spróbowałabyś nie poczekać! I włóż coś na siebie .

Wyszedł z domu Mary i nakazał Maussowi czekać jeszcze dwie godziny, a potem wejść i odszukać go Powiedział mu o ukrytych drzwiach, ale nie o Mary. Kiedy wrócił, Mary leżała na łóżku.

- Proszę, zamknij drzwi, Tai-Panie - powiedziała .

- Kazałem ci coś na siebie włożyć.

- Kazałam ci zamknąć drzwi.

Zatrzasnął je gniewnie. Mary zdjęła przejrzystą szatę i odrzuciła na bok.

- Podobam ci się? - spytała.

- Nie. Budzisz we mnie obrzydzenie.

- A ty we mnie nie , Tai-Panie. Jesteś jedynym mężczyzną na świecie, którego wielbię.

- Żeby tak cię teraz zobaczył Horatio.

- A, Horatio... - odrzekła zagadkowo. - Jak długo tym razem kazałeś czekać swoim ludziom?

- Dwie godziny.

- Powiedziałeś im o ukrytych drzwiach: Ale nie o mnie.

- Skąd jesteś taka pewna?

- Bo cię znam, Tai-Panie. Właśnie dlatego zawierzam ci moją tajemnicę. - Spuściła wzrok, bawiąc się kieliszkiem. - Czy kiedy spojrzałeś przez dziurkę, już skończyliśmy?

- Na rany Chrystusa! Lepiej byś...

- Bądź dla mnie wyrozumiały, Tai-Panie. Skończyliśmy?

- Tak.

- Cieszę się. Cieszę się i żałuję. Chciałam, żebyś nie miał najmniejszych wątpliwości.

- Nie rozumiem.

- Chciałam, żebyś nie miał najmniejszych wątpliwości, że Wang Czu jest moim kochankiem.

- Dlaczego?

- Bo mam wiadomość, którą możesz wykorzystać. Nigdy byś mi nie uwierzył, gdybyś nie zobaczył na własne oczy, że jestem jego kochanką.

- Jaką wiadomość?

- Mam mnóstwo wiadomości, które możesz wykorzystać, Tai-Panie. Mam wielu kochanków. Czasem odwiedza mnie Czen Szeng. Wielu mandarynów z Kantonu. Kiedyś był tu stary Żin-kua. - Jej oczy zlodowaciały i jakby zmieniły kolor. - Nie brzydzę się nimi. Podoba im się kolor mojej skóry i dogadzam im. Muszę ci o tym wszystkim powiedzieć, Tai-Panie. Spłacam tylko mój dług wobec ciebie.

- Jaki dług?

- Dzięki tobie przestano mnie bić. Zrobiłeś to za późno, ale to nie twoja wina. - Mary wstała z łóżka i nałożyła grubą szatę. - Nie będę ci już dokuczać. Wysłuchaj mnie, proszę, a potem zrobisz, co zechcesz.

- O czym chcesz mi powiedzieć?

- Cesarz mianował nowego namiestnika Kantonu. Namiestnik Ling wiezie z sobą cesarski edykt w sprawie likwidacji przemytu opium. Przybędzie za dwa tygodnie, a za trzy otoczy waszą Kolonię w Kantonie. Żaden Europejczyk nie zostanie wypuszczony z Kantonu, dopóki nie oddacie całego opium.

Struan roześmiał się lekceważąco.

- Nie wierzę - oświadczył.

- W razie oddania przez was i zniszczenia opium, każdy, kto będzie je miał poza Kantonem, zarobi krocie - powiedziała Mary.

- Nie oddamy go.

- A co, jeśli od wszystkich w Kolonii zażądają okupu z opium? Co wtedy zrobicie? Nie macie tu okrętów wojennych. Jesteście bezbronni. Prawda?

- Tak.

- Wyślij do Kalkuty statek, żeby w dwa miesiące po przypłynięciu zakupił tyle opium, ile będzie w stanie. Jeżeli moje informacje są fałszywe, będziesz miał dość czasu, żeby odwołać to polecenie.

- To Wang ci o tym powiedział?

- Tylko o namiestniku. Reszta to mój domysł. Chcę spłacić swój dług wobec ciebie.

- Nic mi nie jesteś winna.

- Ciebie nigdy nie chłostano.

- Czemu nie przysłałaś kogoś, żeby powiedział mi to w tajemnicy? Czemu mnie tu sprowadziłaś? Żebym cię zobaczył w takim stanie? Dlaczego zmusiłaś mnie do oglądania tej... tej ohydy?

- Chciałam ci o tym powiedzieć sama. Osobiście. Chciałam, żeby ktoś jeszcze oprócz mnie wiedział, kim jestem. Tylko tobie jednemu ufam - wyznała z niespodziewaną, dziecinną szczerością.

- Oszalałaś. Należałoby cię zamknąć.

- Dlatego, że lubię się puszczać z Chińczykami?

- Na rany Chrystusa! Czy ty nie rozumiesz, kim jesteś?

- Rozumiem. Hańbą dla Anglii. - Gniew, którym zapłonęła, zaostrzył jej rysy i dodał lat. - Wy, mężczyźni, robicie, co tylko chcecie, a nam, kobietom, tego nie wolno. Dobry Boże, a jakże ja mogę iść do łóżka z Europejczykiem? Jeden z drugim nie mógłby się doczekać, żeby opowiedzieć o mnie innym i osławić przed wami wszystkimi. A tak nikomu nie dzieje się krzywda. Z wyjątkiem być może mnie samej, ale mnie skrzywdzono i tak wiele lat temu.

- Co?

- Powinieneś znać życiową prawdę, Tai-Panie. Kobieta pożąda mężczyzn równie silnie, jak mężczyzna kobiet. Czemu mamy zadowalać się jednym kochankiem? Dlaczego?

- Długo to już trwa?

- Od kiedy skończyłam czternaście lat. Coś taki zgorszony?! Ile lat miała Mei-mei, kiedy ją kupiłeś?

- To co innego.

- Dla mężczyzn jest to zawsze co innego. - Mary usiadła przy stoliku przed lustrem i zaczęła czesać włosy. - Brock potajemnie układa się z Hiszpanami w Manili w sprawie tegorocznego cukru - powiedziała. - Zaproponował Carlosowi de Silverze dziesięć procent za monopol.

Struana zalała fala wściekłości. Gdyby Brockowi udał się ten numer z cukrem, to opanowałby cały filipiński rynek!

- Skąd o tym wiesz? - spytał.

- Od jego faktora, Sze-tsina.

- To także twój... klient?

- Tak.

- Masz mi coś jeszcze do powiedzenia?

- Na moich informacjach możesz zarobić sto tysięcy liangów srebra.

- Skończyłaś?

- Tak.

Struan wstał.

- Co zamierzasz zrobić?

- Powiedzieć twojemu bratu. Trzeba cię będzie odesłać do Anglii.

- -: Pozwól mi żyć tak, jak żyję, Tai-Panie. Podoba mi się być taką, jaka jestem, i nigdy się nie zmienię. Tylko kilku Chińczyków wie, że mówię dialektem kantońskim i mandaryńskim, a z Europejczyków nikt oprócz Horatia, no i teraz ciebie. Ale tylko ty wiesz, kim jestem naprawdę. Przyrzekam ci, że bardzo, ale to bardzo ci się przydam.

- Popłyniesz do kraju, wyjedziesz z Azji.

- Mój kraj to Azja - odparła marszcząc czoło, a jej spojrzenie jakby złagodniało. - Proszę, pozwól mi być sobą. Nic się nie zmieniło. Dwa dni temu spotkaliśmy się na ulicy i byłeś dla mnie taki miły. Przecież jestem tą samą Mary.

- Nie jesteś ta sama. Nazywasz to wszystko niczym?

- Każdy jest zarazem kimś innym. Z jednej strony jestem taka; zaś ta druga dziewczyna - miłe, dziewicze niewiniątko, które głupio paple, uwielbia kościół, klawesyn, śpiew i robótki ręczne - to także ja. Nie wiem czemu, ale to prawda. Jesteś Tai-Panem Struanem - czartem, przemytnikiem, księciem, mordercą, mężem, cudzołożnikiem, świętym i setką innych ludzi. Który z nich to prawdziwy ty?!

- Nic nie powiem Horatiowi - postanowił. - Po prostu wyjedziesz do kraju. Dam ci pieniądze.

- Mam dość pieniędzy, żeby samej opłacić taką podróż, Tai-Panie. Płacą mi wieloma prezentami. Do mnie należy ten dom i sąsiedni. Pojadę, kiedy zechcę, i tak, jak mi się spodoba. Proszę więc, zostaw mnie mojemu dżosowi. Jestem, jaka jestem, i nic na to nie poradzisz. Kiedyś mogłeś mi pomóc. Nie, to też nieprawda. Nikt mi nie mógł pomóc. Dobrze mi z tym, jaka jestem. Przysięgam, że nigdy się nie zmienię. Pozostanę sobą: albo potajemnie - i nikt o tym nie będzie wiedział prócz nas dwojga - albo otwarcie. Więc po co ranić innych? Po co ranić Horatia?

Struan spuścił na nią wzrok. Był pewien, że nie żartuje.

- Czy zdajesz sobie sprawę, co ci grozi? - spytał.

- Tak.

- A co będzie, jeśli zajdziesz w ciążę?

- Niebezpieczeństwo to sól życia, Tai-Panie. - Rzuciła mu mroczne przenikliwe spojrzenie. - Jednego tylko żałuję w tym, że cię tu sprowadziłam. Tego, że już nigdy nie zostanę twoją. A chciałabym być twoja.

Struan zostawił ją własnemu dżosowi. Miała prawo żyć tak, jak chciała, a demaskowanie jej przed tutejszą społecznością nic by nie załatwiło. Co gorsza, zniszczyłoby przywiązanego do niej brata.

Wykorzystał jej informacje z wielkim dla siebie zyskiem. Dzięki Mary zdobył tego roku dla Noble House niemal całkowity monopol na handel opium i z naddatkiem odbił sobie koszty swojego udziału w okupie - który wyniósł dwanaście tysięcy skrzynek - nałożonym na Kolonię w Kantonie. Wiadomość Mary o Brocku też okazała się prawdziwa, tak więc zniweczył jego plany. W Anglii otworzył jej tajne konto, na które wpłacił procent od swoich zysków. Podziękowała mu, ale nie wykazała zainteresowania tymi pieniędzmi. Niekiedy przekazywała mu nowe informacje. Ale nigdy nie wyjawiła mu, jak zaczęła wieść podwójne życie, ani dlaczego. Boże w niebiesiech, pomyślał, nigdy nie zrozumiem ludzi...

Teraz zaś stojąc na brzegu zatoki zastanawiał się, co zrobiłby Horatio, gdyby się o tym dowiedział. Niemożliwe, żeby Mary zdołała utrzymać swoje drugie życie w tajemnicy - kiedyś przecież musiała popełnić błąd.

- Co się stało, panie Struan? - spytał Horatio.

- Nic, chłopcze. Zamyśliłem się.

- Pański statek odpływa dziś czy jutro?

- Słucham?

- Kiedy płynie do Makau - dodał Horatio ze śmiechem. - Kiedy zabierze do Makau Mary.

- Aha, Mary. - Struan skupił się. - Prawdopodobnie jutro. Dam ci znać, chłopcze.

Utorował sobie drogę wśród kupców, zmierzając do Robba, który stał przy jednym ze stołów i wpatrywał się w morze.

- I co dalej, panie Struan? - zawołał Skinner.

- Z czym?

- Mamy wyspę . Co teraz zrobi Noble House?

- Pobuduje się, oczywiście. Kto pobuduje się pierwszy, ten pierwszy na tym zyska, panie Skinner.

Struan życzliwie skinął głową dziennikarzowi i poszedł dalej. Zastanawiał się, co powiedzieliby inni kupcy - a nawet Robb - na wieść, że to on jest właścicielem gazety „Wschodnie Czasy”, a Skinner jego pracownikiem .

- Nie jesz, Robb? - spytał brat.

- Później Dirk.. Mam czas .

- Herbaty?

- Dziękuję.

Podszedł do nich Cooper i podniósł w górę kielich.

- Za głupotę Struana? - spytał.

- Jeżeli tak jest, Jeff, to wraz z nami wszyscy pójdziecie z torbami - odparł Struan.

- Właśnie. A skoro maczał w tym pałce Struan, będą to bardzo kosztowne torby - dodał Robb .

- Noble House wszystko robi z fasonem! Doskonała whisky, koniak; szampan. I weneckie szkło. - Cooper postukał palcem w kieliszek , który wydał z siebie czysty dźwięk. -Przepiękne.

- Wyprodukowane w Birmingham. Odkryli tam właśnie nową metodę. Jedna huta już teraz wytwarza ich tysiąc tygodniowo. Za rok będzie z tuzin takich fabryk. - Struan na chwilę zamilkł. - Dostarczę panu do Bostonu każdą ich ilość. Po dziesięć centów amerykańskich za sztukę.

Cooper przyjrzał się kieliszkowi dokładniej.

Dziesięć tysięcy po sześć centów - odrzekł.

- Po dziesięć. Brock policzyłby panu po dwanaście.

- Piętnaście tysięcy po siedem centów.

- Zgoda... z gwarancją na zamówienie trzydziestu tysięcy sztuk po tej samej cenie za rok od dzisiaj i z gwarancją, że będzie pan importował tylko za pośrednictwem Struanów.

- Zgoda... pod warunkiem, że tym samym statkiem przewiezie pan z Nowego Orleanu do Liverpoolu ładunek bawełny.

- Ile ton?

- Trzysta. Na zwykłych warunkach.

- Zgoda, jeżeli zgodzi się pan być moim agentem w Kantonie przy zakupie tegorocznej herbaty. W razie konieczności.

Cooper natychmiast stał się czujny.

- Przecież .wojna się skończyła - powiedział. - Po co panu agent?

- Umowa stoi?

W mózgu Coopera kłębiło się jak w garncu z mąką toczoną przez robaki. Traktat z Czuenpi zagwarantował bezzwłoczne otwarcie Kantonu dla handlu. Nazajutrz wszyscy kupcy wracali przecież do Kolonii, żeby znów tam zamieszkać. Z powrotem mieli objąć w posiadanie swoje faktorie, albo inaczej hongi, jak nazywano ich przedsiębiorstwa handlowe na Dalekim Wschodzie, i pozostać w nich aż do maja, kiedy kończył się okres zawierania transakcji. Ale starania Noble House, aby mieć swojego agenta w Kantonie, byłyby równie głupie, co twierdzenie, że Stanom Zjednoczonym potrzebna jest rodzina królewska.

- Umowa stoi, Jeff? - powtórzył Struan.

- Tak. Znowu spodziewa się pan wojny?

- Życie składa się przecież z samych kłopotów. Czyż nie to chciał powiedzieć Wolfgang?

- Nie wiem.

- Za ile będzie gotów pański nowy statek? - spytał znienacka Struan.

Oczy Coopera zwęziły się.

- Jak pan się o nim dowiedział? - spytał. - Nie wie o nim nikt spoza naszej spółki.

Robb zaśmiał się.

- Mamy interes, żeby o tym wiedzieć, Jeff. Ten statek mógłby stanowić dla nas niekorzystną konkurencję. Jeżeli pływa tak, jak sądzi Dirk, to być może go panu-podkupimy. Albo wybudujemy cztery takie jak on.

- Od kiedy to Anglicy kupują amerykańskie statki?..- spytał zaniepokojony Cooper.

- Och , wcale nie musielibyśmy ich kupować, Jeff - rzekł Struan. - Już mamy jego kompletne plany. Wybudowalibyśmy go tam gdzie zawsze - w Glasgow. Na pańskim miejscu pochyliłbym odrobinkę jego maszty i dodałbym górne bramsle na grotmaszcie i stermaszcie. Jak pan go nazwie?

- „Niepodległość”.

- W takim rajcie nasz ochrzcimy „Niepodległa Chmura”. Jeżeli okaże się tego wart.

- Przegnamy was z mórz. Dwa razy wygraliśmy z wami wojnę, a teraz uderzymy was w naprawdę bolesne miejsce. Odbierzemy wam handel.

- Nie macie najmniejszej szansy. - Struan spostrzegł, że odpływa Tillman, i dodał nieoczekiwanie ostrzejszym, tonem. - I to nigdy, skoro połowa waszego kraju bazuje na niewolnictwie.

- Z czasem to się zmieni. Niewolnictwo wprowadzili Anglicy.

-Wprowadziły je szumowiny. Tak, a szaleńcy przedłużają ten proceder pomyślał z goryczą Cooper przypominając sobie gwałtowne kłótnie, jakie toczył ze wspólnikiem, który na plantacjach trzymał niewolników i handlował nimi. Jak Wilf może być taki zaślepiony?

- Przecież sam pan zajmował się tym jeszcze osiem lat temu - odparował.

- Do diabła, Struanowie nigdy nie przewozili ludzkiego towaru! Bóg świadkiem, że zatopię każdy, statek, który na tym przyłapię. Na brytyjskich wodach i poza nimi.

Pierwsi daliśmy światu przykład. Zakazaliśmy niewolnic twa. Boże, wybacz nam, że czekaliśmy z tym aż do tysiąc osiemset trzydziestego trzeciego roku, ale zrobiliśmy to. Niech pan pamięta, każdy statek!

- W takim razie niech pan zrobi jeszcze coś. Wpłynie na to, żebyśmy mogli kupować opium u tej przeklętej Spółki Wschodnioindyjskiej. Dlaczego wszystkim, z wyjątkiem angielskich kupców, zamknięto dostęp do tych aukcji, co? Dlaczego zmusza się nas do kupowania tureckiego opium miernej jakości, kiedy tego z Bengalu starczy aż nadto dla wszystkich?

- Jak pan wie, zrobiłem więcej, niż należało, żeby zniszczyć Spółkę. Niechże wyda pan trochę pieniędzy, chłopcze. Odrobinę zaryzykuje. Poagituje w Waszyngtonie. Zdopinguje brata swojego wspólnika. Czyż nie jest on senatorem z Alabamy? A może jest zbyt zajęty pilnowaniem czterech łajb przewożących niewolników albo „rynków zbytu” w Mobile?

- Do diabła, dobrze pan wie, co ja o tym myślę! - odparował Cooper. - Otwórzcie aukcje opium dla wszystkich, a wyprzemy was z handlu. To jasne, że boicie się swobodnej konkurencji. Bo z jakiego powodu utrzymywalibyście w mocy ustawy o żegludze? Po co ustanawialibyście prawo, że tylko angielskim statkom wolno przywozić towary do Anglii? Jakim prawem zachowujecie wyłącznie dla siebie najchłonniejszy rynek świata?

- Nie prawem boskim, panie bracie, którym, na to wygląda, przesiąknięte jest wasze myślenie i polityka zagraniczna.

- W jednych sprawach mamy rację, w innych się mylimy. Konkurujmy ze sobą na wolnej stopie. Przeklęte cła! Swobodny handel i swobodne morza, tylko to jest słuszne!

- W tym Struanowie zgadzają się z wami. Nie czyta pan gazet? Nie ukrywam, że kupujemy rocznie dziesięć tysięcy głosów, żeby poprzeć sześciu członków parlamentu, którzy głosują za wolnym handlem. Robimy wystarczająco dużo.

- Jeden głos, jeden człowiek. My nie kupujemy głosów.

- Wy macie swój system wyborczy, a my swój. I jeszcze coś panu powiem. Brytyjczycy nie opowiadali się za żadną z amerykańskich wojen. Ani za tymi przeklętymi hanowerskimi królami. Wy tych wojen nie wygraliście, to my je przegraliśmy. Na szczęście. Po co nam walczyć z krewnymi i znajomymi? Ale jeżeli lud z Wysp Brytyjskich postanowi kiedyś toczyć wojnę ze Stanami, to, dalibóg, strzeżcie się Bo to będzie wasz koniec.

- Myślę, że trzeba za to wypić - wtrącił się do rozmowy Robb.

Dwaj mężczyźni oderwali od siebie wzrok i wpatrzyli się w niego. Ku ich zaskoczeniu napełnił trzy kieliszki.

- Ty nie pijesz, Robb - oznajmił kategorycznie Struan.

- Napiję się. Po raz pierwszy na Hongkongu. I ostatni.

Robb podał im kieliszki. Tę złotobrązową whisky pędzono wyłącznie dla Noble House nad Loch Tannoch, gdzie się urodzili. Robb musiał się napić - koniecznie z tego antałka.

- Dałeś przenajświętsze słowo honoru!

- Wiem. Ale spełniać toast wodą to nieszczęście. A jest to ważny toast - odparł Robb. Kiedy podnosił kieliszek, trzęsła mu się ręka. - Piję za naszą przyszłość. Piję za „Niepodległość” i „Niepodległą Chmurę”. Za wolność na morzach. Za wolność od wszelkich ciemięzców.

Pociągnął łyk i zatrzymał trunek w ustach, czując, jak go piecze i jak wnętrzności skręcają mu się z pokusy. A potem wypluł whisky, resztę zaś wylał na kamienie.

- Jeżeli zrobię to jeszcze raz, wytrać mi go z ręki - powiedział. Odwrócił się, zwymiotował i odszedł w głąb plaży.

- Mnie nie wystarczyłoby na to woli - rzekł Cooper.

Robb jest szalony, że tak kusi los - powiedział Struan.

Robb zaczął pić do obłędu sześć lat temu. Rok wcześniej przyjechała ze Szkocji do Makau Sara z dziećmi. Przez jakiś czas wszystko układało się wspaniale, ale potem zwiedziała się o wieloletniej chińskiej kochance męża, Ming Su, i o ich córce. Struan pamiętał jej furię, udrękę Robba i żal mu było ich obojga. Przyszło mu na myśl, że powinni się byli rozwieść lata temu i zżymał się na fakt, że rozwód można otrzymać jedynie za uchwałą parlamentu. Po jakimś czasie Sara zgodziła się wybaczyć mężowi, ale tylko pod warunkiem, że przysięgnie przed Bogiem, iż natychmiast pozbędzie się uwielbianej kochanki i jej córki. Pełen wstrętu do siebie, Robb przystał na to. Po kryjomu dał cztery tysiące liangów srebra Ming Su, a ta wraz z córką wyjechała z Makau. Nigdy już ich nie zobaczył ani więcej o nich nie usłyszał. Lecz chociaż Sara dała się przebłagać, nie napomniała o pięknej Chince i jej dziecku, stale dosypując soli do nie gojącej się rany męża. Robb zaczął ostro pić. Wkrótce trunek objął nad nim władzę i nie trzeźwiał całymi miesiącami. Aż wreszcie któregoś dnia zniknął: Struan w końcu znalazł go w jednej z plugawych spelunek w Makau, odprowadził do domu i otrzeźwił - a potem wręczył mu pistolet.

- Zastrzel się albo przysięgnij na Boga, że więcej nie tkniesz alkoholu - oświadczył mu. - To dla ciebie trucizna, Robb. Nie trzeźwiałeś przez blisko rok. Pomyśl o swoich dzieciach. Biedne brzdące mają rację, że się ciebie boją. Mam już dość wyciągania cię z rynsztoków. Spójrz na siebie. No, tylko spójrz!

Zmusił go do spojrzenia w lustro. Kiedy brat złożył przysięgę, wysłał go na miesiąc w rejs, poleciwszy nie dawać mu alkoholu. Robb o mało co nie umarł. Po jakimś czasie znowu stał się sobą, podziękował bratu, znów zamieszkał z Sarą i starał się z nią pojednać. Ale pomiędzy nimi nie mogło już być pojednania - ani miłości. Biedny Robb, pomyślał Struan. Tak. I biedna Sara. Strasznie żyć w takim stadle.

- Co go, u diabła, podkusiło? - powiedział.

- Zdaje się, że chciał nam przerwać sprzeczkę - odparł Cooper. - Poniosło mnie. Przepraszam.

- Nie ma pan za co przepraszać, Jeff. To moja wina - rzekł Struan i dodał: - Szkoda byłoby zmarnować poświęcenie Robba, prawda? Spełnimy jego toast?

Wypili w milczeniu. Zewsząd dobiegał ich hałaśliwy gwar biesiadujących nad brzegiem morza kupców i marynarzy.

- Hej, Tai-Panie! I pan, przeklęty kolonisto! Chodźcie tutaj! - rozległ się okrzyk Quance'a, który siedział w pobliżu masztu. Przyzwał ich gestem ręki i znów zawołał: - Do diabła, chodźcie tutaj!

Zażył tabaki, dwakroć kichnął i otrzepał niecierpliwie ubranie koronkową chusteczką.

- Dalibóg, szanowny panie - przemówił do Struana, spoglądając na niego przez okulary bez oprawek. - Jakże człowiek może pracować w takim tumulcie i wrzawie?! Diabli nadali pana i pański trunek!

- Kosztował pan koniaku, panie Quance?

- Jest nienaganny, drogi przyjacielu. Tak jak cycuszki panny Tillman. - Quance zdjął ze sztalugi malunek i podniósł go w górę. - Co pan o tym myśli?

- O Shevaun Tillman?

- O obrazie! Na wielkie beki sikacza, jak może pan myśleć o dziewczyńskim zadku w obliczu dzieła sztuki?!

Quance zażył jeszcze jeden niuch tabaki i zatkało go, więc pociągnął z kufla napoleona i kichnął.

Obraz był akwarelą przedstawiającą dzisiejszą uroczystość. Subtelną. Wierną. Lecz nie koniec na tym. Łatwo było rozpoznać na niej Brocka, Maussa i Glessinga z proklamacją w ręku.

- Jest doskonały, panie Quance - pochwalił go Struan.

- Pięćdziesiąt gwinei.

- Kupiłem od pana obraz w zeszłym tygodniu.

- Dwadzieścia.

- Mnie na nim nie ma.

- Pięćdziesiąt gwinei, a domaluję pana czytającego proklamację.

- Nie.

- Panie Cooper. Dzieło sztuki. Za dwadzieścia gwinei.

- Nie licząc Tai-Pana i Robba, posiadam największą kolekcję dzieł Quance'a na Dalekim Wschodzie.

- A bodaj was, panowie, przecież muszę skądś zdobyć trochę pieniędzy!

- Niech pan go sprzeda Brockowi. Może pan do niego pojechać choćby zaraz - podsunął Struan.

- A bodaj go zaraza! - Quance pociągnął duży łyk koniaku i odezwał się szorstko: - Spławił mnie, przeklęty! - Maznął pędzlem i Brock zniknął. - Do diabła, czemu miałbym go unieśmiertelniać? A was dwóch też bodaj zaraza! Poślę ten obraz Królewskiej Akademii. Pańskim następnym statkiem, Tai-Panie.

- A kto opłaci przewóz. I ubezpieczenie?

- Ja, kochaneczku.

- Czym?

Quance przypatrywał się akwareli. Był pewien, że nawet w podeszłym wieku będzie mógł wciąż malować i doskonalić umiejętności, że nie zabraknie mu talentu.

- Czym, panie Quance? - powtórzył Struan.

Quance machnął po królewsku ręką.

- Pieniędzmi - oświadczył. - Liangami. Forsą. Dolarami. Gotówką.

- Ktoś otworzył panu nowy kredyt?

Quance nie odpowiedział. W dalszym ciągu podziwiał swoje dzieło wiedząc, że rybka połknęła haczyk.

- No, Arystotelesie, kto to jest? - nastawa! Struan.

Quance pociągnął duży łyk koniaku, znów zażył tabaki i kichnął.

- Niech pan siądzie - szepnął konspiracyjnie. Sprawdził wzrokiem, czy nikt nie podsłuchuje. - To tajemnica. - Podniósł akwarelę. - Dwadzieścia gwinei?

- Niech będzie - zgodził się Struan. - Ale ostrzegam, że musi być tego warta.

- Prawdziwy z ciebie książę, Tai-Panie. Tabaki ?

- Niechże pan mówi!

- Wydaje mi się, że pewna dama ogromnie siebie podziwia. W lustrze. Całkiem naga. Zlecono mi, żebym ją taką namalował.

- Boże Wszechmogący! Kogo?

- Obaj znacie ją doskonale - oświadczył Quance i dodał z udanym smutkiem: - Przysiągłem,, że nie zdradzę jej nazwiska. Lecz uwiecznię jej pośladki dla potomnych. Są wspaniałe - Znów łyknął koniaku, - Uparłem się, hm, żeby zobaczyć ją całą. Zanim zgodziłem się przyjąć zamówienie. - W zachwycie ucałował swoje palce. - Jest nieskazitelna, panowie, nieskazitelna! A te cycuszki! Boże na wysokościach, o mało co nie dostałem przez nie wadiów!

Pociągnął następny łyk.

- Niechże pan nam powie. No kto to jest?

- Pierwsza reguła malowania aktów jest taka sama jak przy cudzołóstwo; nigdy nie; zdradzaj nazwiska damy! - Quance z żalem opróżnił kufel . - Ale nie znajdzie się wśród was taki, który nie dałby tysiąca funtów za ten obraz. - Wstał, czknął serdecznie, otrzepał się, zamknął pudełko z farbami i niesłychanie z siebie zadowolony podniósł sztalugi. - No, dość interesów na ten tydzień. Zjawię się u pańskiego faktora po trzydzieści gwinei.

- Dwadzieścia - sprostował Struan.

- Oryginalny obraz Quance'a, przedstawiający najważniejszy dzień w historii Dalekiego Wschodu, ledwie za cenę beczki napoleona! - rzekł Quance z pogardą. Powrócił na swój barkas i zapląsał skocznie, kiedy przyjęto go tam wiwatami.

- Boże Wszechmogący, kto to jest? - spytał po jakimś czasie Cooper.

- Na pewno Shevaun - odparł Struan i zaśmiał się krótko. - To podobne do tej młodej damy.

- Niemożliwe. Owszem, jest samowolna, ale nie do tego stopnia.

Cooper zerknął z niepokojem na statek-bazę spółki Cooper - Tillman, gdzie mieszkała Shevaun. Była siostrzenicą jego wspólnika i przed rokiem przyjechała do Azji z Waszyngtonu. Przez ten czas zdążyła już sobie zyskać tu sławę piękności. Była śliczną, śmiałą dziewiętnastoletnią panną na wydaniu, lecz nikomu nie udało się jej namówić ani do łóżka, ani do małżeństwa. Oświadczyli się już jej wszyscy kawalerowie w Azji, w tym także Cooper. Wszystkich odrzuciła, ale nie zrezygnowała z nich, trzymając ich w ryzach, zresztą tak jak wszystkich swoich zalotników. Cooperowi jednak to nie przeszkadzało, bo był pewien, że kiedyś zostanie jego żoną. Przysłał ją tu pod opiekę Wilfa Tillmana jej ojciec, senator z Alabamy, w nadziei, że spodoba się Cooperowi, a on jej, i w ten sposób rodzinne interesy scementują się jeszcze bardziej. Cooper zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia.

- Wobec tego ogłośmy natychmiast zaręczyny - powiedział mu przed rokiem zachwycony Tillman.

- Nie, Wilf. Nie ma pośpiechu. Niech oswoi się z Azją i ze mną - odparł mu wówczas...

Odwrócił się plecami do Struana i uśmiechnął się. Warto było czekać na tę tygrysicę.

- To na pewno jest któraś z „młodych dam” pani Fortheringill - powiedział.

- Te rozpustnice są gotowe na wszystko.

- Oczywiście. Ale nie na zapłacenie Arystotelesowi za portret.

- Stara Końska Morda może by zapłaciła . Dla dobra interesów.

- W tej chwili ma ich pod dostatkiem. Najlepszą klientelę w Azji. Wyobraża pan sobie, żeby ta stara wiedźma płaciła Arystotelesowi? - Cooper skubnął niecierpliwie faworyty. - Jeżeli by mu zapłaciła, to co najwyżej w naturze. Może on z nas żartuje?

- Żartuje ze wszystkiego i wszystkich. Ale nigdy z malarstwa.

- A więc to jedna ż Portugalek?

- Wykluczone. Gdyby była mężatką, to małżonek roztrzaskałby jej głowę. A jeżeli wdową, to rozsierdziłaby kościół katolicki: - Ogorzałe zmarszczki na twarzy Struana wykrzywiły się mu od uśmiechu. - Zaangażuję wszystkie moce Noble House, żeby się dowiedzieć, kto to jest. Stawiam dwadzieścia gwinei, że dowiem się tego pierwszy.

- Zgoda. Jeżeli wygram , biorę obraz.

- Dalibóg, spodobał mi się, odkąd zniknął z niego Brock.

- Zwycięzca weźmie obraz , a Arystotelesa poprosimy o domalowanie na nim przegranego.

- Zgoda.

Uścisnęli sobie dłonie.

Wtem huknęło działo i obaj spojrzeli na morze.

Wschodnim kanałem pędził pod pełnymi żaglami jakiś statek. Jego swobodnie łopoczące prostokątne sztaksle, bramsle i bombramsle wydymały się na zawietrzną, tworząc dzięki gordingom i nokgordingom pękate wzory, a sztywny takielunek napinał się i śpiewał na coraz silniejszym wietrze. Kliper z pochylonymi żaglami halsował po zawietrznej półwiatrem, fala dziobowa wzbijała go w górę obryzgując okrężnicę nadburcia, a nad jego spienionym kilwaterem wrzeszczały na powitanie, białe na tle zielononiebieskiego oceanu, mewy morskie.

Znowu huknęło działo i po zawietrznej statku, ponad je go rufą, powiewającą nad nią brytyjską banderą i flagą z lwem i smokiem na szczycie bezana, przepłynął obłoczek dymu. Zwycięzcy zakładów na wybrzeżu zaczęli co sił wiwatować, bo postawiono duże sumy na to, który statek dopłynie pierwszy do kraju i pierwszy przypłynie z powrotem.

- Panie McKay! - zawołał Struan, ale bosman już pędził do niego z lornetką.

- Trzy dni wcześniej i w rekordowym czasie, panie Struan - powiedział McKay uśmiechając się bezzębnymi ustami. - O cie, ale frunie. Brocka będzie to kosztować beczkę srebra - dodał i pośpieszył w głąb wyspy.

Kliper „Gromowa Chmura” wytoczył się z kanału, wydostał na otwarte wody i pędził fordewindem, nabierając prędkości.

Struan przyłożył do oczu krótką lornetkę i nastawił ją na flagi sygnałowe, których szukał. Wiadomość brzmiała: „Kryzys nie rozwiązany. Nowy traktat z Imperium Otomańskim przeciwko Francji. Pogłoski o wojnie.” Przyjrzał się z kolei statkowi - był pomalowany bez zarzutu, takielunek miał sztywno naciągnięty, a działa na swoich miejscach. W jednym rogu jego fokbombramsla widniała mała czarna łata, umówiony znak, używany jedynie w nagłych wypadkach i oznaczający: „Ważna wiadomość na pokładzie”.

Opuścił lornetkę i zaofiarował ją Cooperowi.

- Skorzysta pan? - spytał.

- Dziękuję.

- Nazywają ją biokularami albo binokularami. Dwojgiem oczu. Ostrość nastawia się środkową śrubą - wyjaśnił Struan. - Zrobiono mi je na zamówienie.

Cooper spojrzał przez lornetkę i ujrzał flagi sygnałowe. Był pewien, że wszyscy w tutejszej flocie handlowej próbują odczytać, o czym one mówią, i że starania, żeby złamać szyfr Noble House, kosztują wszystkie firmy handlowe wiele czasu i pieniędzy. Lornetka była silniejsza od lunety.

- Gdzie mogę kupić gros tych binokularów? - spytał.

- Kosztują sto gwinei sztuka. Dostawa za rok.

Chcesz, to bierz, nie chcesz, to nie bierz, pomyślał z goryczą Cooper, który dobrze znał ten ton głosu.

- Zgoda - powiedział.

Na statku wciągnięto nowe flagi sygnałowe, wiec zwrócił lornetkę Struanowi.

Druga wiadomość zawierała jedno słowo „Zenit”, będące szyfrem w szyfrze.

- Na pańskim miejscu pozbyłbym się całej tegorocznej bawełny - powiedział Struan do Coopera. - I to szybko.

- Dlaczego?

Struan wzruszył ramionami.

- Staram się być pomocny. Wybaczy pan?

Cooper przyglądał mu się, jak idzie na spotkanie Robbowi, który nadchodził z bosmanem. O czym informują te przeklęte flagi? - zadawał sobie pytanie. I co miał na myśli mówiąc o naszej bawełnie? A poza tym, czemu, do diabła, nie przypłynął statek z pocztą?

Właśnie dlatego handel był tak pasjonującym zajęciem. Kupowałeś i sprzedawałeś na rynek z czteromiesięcznym wyprzedzeniem, znając jedynie sytuację rynkową sprzed czterech miesięcy. Jeden błąd, a trafiałeś do więzienia dla dłużników. Dobrze skalkulowane ryzyko, które ci się opłaciło - a mogłeś wycofać się z interesu i zapomnieć o Wschodzie. Z brzucha rozlała mu się po całym ciele fala bólu. Bólu Dalekiego Wschodu, który nigdy go nie opuszczał - tak jak większości kupców - i należał nieodłącznie do ich życia. Czy Tai-Pan udzielił mi przyjacielskiej wskazówki - zastanawiał się - czy też jest to zamierzony podstęp?

Komandor Glessing w towarzystwie Horatia z zazdrością przyglądał się „Gromowej Chmurze”. Co więcej, pożądliwie. Był to pryz wart zdobycia, a ponieważ jako pierwszy przypłynął z Anglii i Kalkuty, ładownie miał zapełnione opium. Glessing ciekaw był, co oznaczają wywieszone flagi sygnałowe. I dlaczego na fokbombramslu jest czarna łata.

- Piękny statek - powiedział Horatio.

- Tak, faktycznie.

- Nawet jeżeli jest piracki? - spytał Horatio z ironią.

- Jest piracki z powodu ładunku i właścicieli. Statek to statek, a ta jednostka należy do najpiękniejszych dam, jakie kiedykolwiek służyły człowiekowi - odparł sztywno Glessing, bynajmniej nie rozbawiony dowcipem towarzysza. - A skoro już mowa o damach - dodał, starając się nie zdradzić swoich pragnień - czy ty i panna Sinclair raczylibyście zjeść dziś ze mną kolację? Chciałbym was oprowadzić po moim okręcie.

- To bardzo miło z twojej strony, George - odparł Horatio. - Ja z pewnością tak. A mam wrażenie, że Mary będzie zachwycona. Jeszcze nigdy nie była na fregacie.

Być może dziś nadarzy się sposobność wybadania, co ona o mnie myśli, pomyślał Glessing.

- Przyślę po was łódź. Czy trzy szklanki - na łamanej wachcie - to dla was odpowiednia pora? - spytał.

- Może lepiej osiem szklanek - odparł nonszalancko Horatio po to tylko, by pokazać, iż wie, że trzy szklanki na tej wachcie to wpół do ósmej, ale osiem szklanek to ósma.

- Doskonale - powiedział Glessing. - Panna Sinclair będzie pierwszą damą, którą będę gościł na pokładzie.

Mój Boże, pomyślał Horatio, czyżby Glessing interesował się Mary nie tylko przelotnie? Ależ tak! Właściwie to on zaprasza ją, a nie mnie. Co za tupet! Nadęty osioł! Co za czelność myśleć, że Mary w ogóle mogłaby rozważać taką partię! Albo że ja pozwolę jej już wyjść za mąż!

Usłyszeli stuknięcie muszkietu o kamienie i obaj się obejrzeli. Jeden z żołnierzy piechoty morskiej omdlał i leżał na ziemi.

- Co mu się, do licha, stało? - spytał Glessing.

Dowódca żandarmerii okrętowej obrócił młodego żołnierza.

- Nie wiem, panie komandorze - odparł. - To Norden. Od tygodni był jakiś dziwny. Może ma febrę.

- Dobrze, zostawcie go tutaj. Marynarze, zbiórka, żołnierze, do łodzi! Kiedy wszyscy wsiądą, wrócicie i przeniesiecie go.

- Rozkaz. : .

Dowódca żandarmerii podniósł muszkiet Nordena, rzucił go innemu żołnierzowi i odprowadził podwładnych.

Kiedy zrobiło się na tyle bezpiecznie, że mógł się poruszyć, Norden, który tylko udał omdlenie, wśliznął się za osłonę jakichś skał i ukrył. Panie Jezu, chroń mnie, aż dotrę do Tai-Pana, modlił się z rozpaczą. Nigdy już nie nadarzy mi się taka sposobność. Chroń mnie, o dobry Jezu, i pomóż dotrzeć do niego, zanim po mnie wrócą.

Brock stał na rufie swojego statku, z lunetą wycelowaną na flagi. Rozszyfrował kod sygnałowy Struana pół roku temu i zrozumiał pierwszą wiadomość. No, ale co z tym „zenitem”? Co to znaczy? - zapytywał siebie. Czemu taki ważny jest ten traktat otomański, że Struan, choć szyfrem, przekazuje to tak publicznie z pokładu, zamiast po kryjomu? Może zwiedzieli się, że złamałem ich szyfr. Może chcieli, żebym zrozumiał wiadomość, a „zenit” znaczy, że była fałszywa. Kryzys i wojna oznaczają, że ceny herbaty i jedwabiu pójdą w górę. No i bawełny. Trza kupować na potęgę, jeżeli to prawda! Może też być, że rozchodzi się o to, żebym włożył łeb we wnyki Struana. Gdzie, do diabła, jest „Siwa Czarownica”? Nie miała prawa przegrać! Przeklęty Gorth! Kosztował mnie tysiąc gwinei.

Gorth był jego najstarszym synem i kapitanem „Siwej Czarownicy”. Synem, którym można się chlubić. Był tak wysoki jak on sam, równie brutalny, równie silny i dorównywał najlepszym żeglarzom pływającym po tych morzach. O tak, synem, który może być twoim następcą, a za rok, dwa, stanie się godzien być Tai-Panem, pomyślał Brock. Zmówił w duchu modlitwę za bezpieczeństwo syna, a potem znów go przeklął za to, że przegrał z „Gromową Chmurą”.

- Przepraszam, panie Brock - przerwał mu rozmyślania Nagrek Thumb. Był to kapitan jego „Białej Czarownicy”, silnie zbudowany, krępy mieszkaniec wyspy Mann. Miał wielkie ręce i twarz ciemną jak pociągnięte werniksem dębowe drewno.

- Słucham, Nagrek?

- Po flocie krąży plotka. Za bardzo w nią nie wierzę, ale nigdy nie wiadomo. Mówi się, że marynarka wojenna dostanie uprawnienia do zrobienia porządku z naszym szmuglem opium. Że uznają nas za piratów.

- A to ci dopiero! - zadrwił Brock.

- Też się z tego śmiałem, panie Brock. Póki nie usłyszałem, że to zarządzenie ogłoszą o czterech szklankach. I póki nie doszło do mnie, że Struan powiedział Longstaffowi, że wszyscy potrzebują sześciu dni zwłoki na sprzedanie opium.

- Jesteś pewien?

Brock ledwo miał czas przyjąć do wiadomości te wstrząsające wieści, kiedy jego uwagę rozproszyła krzątanina na schodni. Na pokład wkroczyła ociężale Eliza Brock, potężna jejmość z włosami uczesanymi w luźny kok, z grubymi rękami i siłą mężczyzny. Wraz z nią weszły dwie córki, Elizabeth i Tess.

- Dzień dobry, panie Brock - przywitała męża, mocno stawiając nogi na pokładzie i splatając ręce ponad obfitym biustem. - Choroba, ładny dzionek!

- Gdzieżeś była, złotko? Dzień dobry, Tess. Witaj, Lillibet, mój skarbie - powiedział Brock, przepełniony uwielbieniem dla córek.

Elizabeth Brock miała sześć lat i ciemne włosy. Podbiegła do ojca, dygnęła i omal nie upadła, a potem skoczyła mu w ramiona i objęła, na co się roześmiał.

- Byłyśmy u pani Blair - wyjaśniła Liza. - Bardzo z nią kiepsko.

- Straci dziecko?

- Jak Bóg da, to nie - odparła Liza- Dzień dobry, Nagrek.

- Dzień dobry pani przywitał się Thumb, odrywając oczy od Tess, która stała przy nadburciu i patrzyła na wyspę.

Tess Brock, wysoka szesnastolatka z szerokimi biodrami i wąskim, modnym stanem, rysy miała ostre i nie była ładna, jednakże pewna siebie mina i żywa twarz czyniły ją powabną. I bardzo pociągającą.

- Wrzucę coś na ruszt - oznajmiła Liza, odnotowując w pamięci to, jak Nagrek patrzy na Tess. Czas ją ożenić, pomyślała. Ale, dalibóg, nie z Nagrekiem Thumbems - Chodź na dół, Tess. Nie zawracaj głowy, Lillibet - powiedziała, kiedy Elizabeth wyciągnęła ręce chcąc, żeby ją nieść.

- Proszę, proszę, proszę, mamo. Proszę, proszę.

- Masz własne nogi, dziewczyno.

Mimo to Liza zagarnęła małą w swoje potężne objęcia i zniosła ją na dół. Tess poszła za nią, uśmiechnąwszy się do ojca i nieśmiało skinąwszy głową Nagrekowi.

- Jesteś pewien co do Struana i Longstaffa? - spytał ponownie Brock.

- Tak. - Nagrek obrócił się do niego, zmuszając się do wygaszenia rozpalonych myśli o dziewczynie. - Złota gwinea w garści wydłuża człowiekowi uszy. Mam swojego kapusia na okręcie flagowym.

- Struan w życiu by się na to nie zgodził. Nie mógłby. Bo byłby skończony tak jak cała reszta.

- Ale mówili o tym ledwo co. Dziś rano.

- A co jeszcze powiedzieli?

- Więcej mój kapuś nie słyszał.

- W takim razie to jest oszukaństwo - jeszcze jedna z jego podłych sztuczek.

- Tak. Ale jaka?

Brock gorączkowo rozważył ewentualności.

- Zawiadom nasze lorsze - polecił. - Przewieźcie wszystkie skrzynki z opium na brzeg. A tymczasem poślij sakiewkę z dwudziestoma gwineami naszemu kapusiowi na „Chińskiej Chmurze”. Powiedz mu, że jak dowie się, co się za tym kryje, dostanie drugie dwadzieścia. Bądź ostrożny. Nie wolno nam go stracić.

- Gdyby Struan go kiedyś pochwycił, to przysłałby nam jego język.

- Razem z głową. Stawiam pięćdziesiąt gwinei, że Struan ma u nas swojego człowieka.

- A ja sto, że pan się myli - odparł Thumb. - Cała nasza załoga jest pewna!

- Obym go nie złapał żywego prędzej niż ty, Nagrek.

- Ale dlaczego wywiesili „zenit”? - spytał Robb. - Naturalnie od razu wejdziemy na pokład.

- Nie wiem - odparł Struan. Hasło „zenit” znaczyło „Właściciel na pokład - pilne”. Spojrzał zachmurzony na „Gromową Chmurę”. Bosman McKay czekał cierpliwie na brzegu, poza zasięgiem ich głosów. - Ty pojedziesz na statek, Robb. Pozdrów ode mnie Isaaca i każ mu natychmiast zejść na brzeg. Przyprowadź go do doliny.

- Dlaczego?

- Na pokładzie jest za wiele uszu. Wiadomość może być bardzo ważna - powiedział Struan i zawołał: - Bosmanie!

- Tak jest, panie Struan! - odkrzyknął McKay śpiesząc w jego stronę.

- Proszę zawieźć pana Struana na „Gromową Chmurę „ a potem popłynąć na mój statek i przywieźć namiot, łóżko i moje rzeczy. Zanocuję na brzegu.

- Tak jest! Przepraszam, panie Struan - powiedział McKay ze skrępowaniem. - Rozchodzi się o jednego młodziaka. Ramseya. Z „Syreny”, okrętu Glessinga. Ramseyowie to krewniacy McKayów. Pierwszy oficer zawziął się na tego nieboraka. Trzydzieści batów wczoraj, a więcej jutro. Capnęli go łapacze w Glasgow i przymusowo służy w marynarce.

- No i? - spytał niecierpliwie Struan.

- Słyszałem, proszę pana - zaczął ostrożnie McKay - że chciałby się zaczepić na jakimś statku.

- Chryste Panie, czy ty masz po kolei w głowie, człowieku? Na nasze statki nie przyjmujemy dezerterów. Gdybyśmy świadomie przyjęli takiego, stracilibyśmy statek, i słusznie!

- Świętą racja! Pomyślałem sobie, że może by go pan wykupił - powiedział szybko McKay. - jak zobaczyłem, że komandor Glessing to pański znajomy. Dołożyłbym do tego swoje pryzowe, panie Struan. To dobry chłopak, a jak nie będzie miał nic do stracenia, to zdezerteruje.

- Pomyślę o tym.

- Dziękuję, panie Struan.

Bosman zasalutował przytykając dłoń do czoła i oddała się biegiem. .

- Gdybyś był Tai-Panem, Robb. t« co byś zrobił? - spytał Struan.

- Wcieleni siłą do wojska zawsze są niebezpieczni i nie można im ufać - odparł bez namysłu Robb. - Dlatego ja bym go nie wykupił. Za to teraz miałbym oko na McKaya. Może nasz bosman kręci i został człowiekiem Brocka. Wystawiłbym go na próbę. Wziąłbym pośredników - najlepiej McKaya i jego wroga - a potem zwodziłbym go i nie ufał ani jednemu jego słowu. - Powiedziałeś mi, co bym zrobił ja - rzekł Struan z błyskiem humoru w oczach. - Pytałem, co byś zrobił ty.

- Nie jestem Tai-Panem, więc to nie mój kłopot. Gdy bym nim był, pewnie i tak bym ci tego nie powiedział. Albo powiedziałbym ci jedno, a zrobił coś odwrotnego. Żeby cię wypróbować.

Robb cieszył się, że może od czasu do czasu nienawidzić, brata. Dzięki temu lubił go o wiele bardziej.

- Dlaczego ty się boisz, Robb?

- Powiem ci za rok - odparł Robb i odszedł za bosmanem.

Przez jakiś czas Struan rozmyślał o -swoim bracie i przyszłości Noble House. Potem wziął butelkę koniaku i ruszył wzdłuż skalnej rozpadliny ku dolinie.

Tłum kupców przerzedził się i niektórzy odpływali już swoimi łodziami. Inni nadal jedli i pili, a tańczącym pijany szkocki (skoczny) ryl w osiem osób towarzyszyły wybuchy śmiechu.

- Wielmożny panie!

Struan zatrzymał się i spojrzał na młodego żołnierza piechoty morskiej.

- Słucham?

- Potrzebuję pańskiej pomocy. Rozpaczliwie - powiedział Norden. Oczy miał niesamowite, twarz zszarzałą.

- Jakiej pomocy? - spytał Struan, aż nadto świadom, że żołnierz ma u boku broń - bagnet.

- Mam france - kobiecą chorobę. Pan mi może pomóc. Niech pan da lekarstwo. Zrobię wszystko, wszystko!

- Nie jestem lekarzem, człowieku - odparł Struan, a włosy na karku zjeżyły mu się. - Czy nie powinieneś być już w swojej łodzi?

- Pan na to chorował. Ale pan miał lekarstwo. Chcę tylko lekarstwa. Zrobię wszystko - mówił Norden chrapliwym głosem i z pianą na ustach.

- Nigdy nie miałem francy, bracie. - Struan spostrzegł, że w ich stronę ruszył dowódca żandarmerii i woła coś, co brzmi jak nazwisko. - Lepiej wracaj na łódź. Czekają na ciebie.

- Lekarstwo. Niech pan powie jak. Ja mam oszczędności, panie. - Norden wydobył brudną, zawiązaną szmatę i podał ją z dumą. Twarz miał zlaną potem. - Jestem oszczędny i tu jest... tu jest całych pięć szylingów i cztery pensy, panie. To wszystko, co mam przy duszy, a jest jeszcze żołd, mogę panu dać dwadzieścia szylingów miesięcznie. Może pan to wszystko wziąć, przysięgam na rany Pana naszego, Jezusa Chrystusa!

- Nigdy nie miałem kobiecej choroby, bracie. Nigdy - powtórzył Struan z sercem ściśniętym na wspomnienie dzieciństwa, kiedy majątkiem były pensy, szylingi i półszylingówki, a nie dziesiątki tysięcy liangów srebra, na nowo przeżywając niezapomniane koszmary młodości - brak pieniędzy, nadziei, jedzenia, ciepła, dachu nad głową, podnoszące się i opadające rozdęte brzuszki dzieci. Dobry, miłosierny Jezu, myślał, mogę nie pamiętać własnego głodu, ale nigdy nie zapomnę głodu tych dzieci, ich krzyków wśród zabójczo zimnego wiatru na plugawej ulicy.

- Zrobię wszystko, wszystko, panie! Proszę. Ja zapłacę. Nie chcę nic za nic. Proszę, wielmożny panie!

Przez plażę kroczył szybko dowódca żandarmerii.

- Norden! - krzyknął gniewnie. - Jak Bóg na niebie, dostaniesz pięćdziesiąt batów za opuszczenie szeregu!

- Nazywasz się Norden?

_- Tak, panie. Bert Norden. Ja pana proszę. Chcę tylko lekarstwo. Niech pan mi pomoże. Proszę wziąć pieniądze. Są pańskie, a będzie więcej. Na Jezusa Chrystusa, zaklinam pana, niech pan mi pomoże!

- Norden! - krzyknął z odległości stu jardów poczerwieniały z gniewu dowódca żandarmerii. - Chodź tu, do diabła, parszywy sukinsynu!

Proszę, wielmożny panie! - powtórzył Norden z ros. Na twoim miejscu, Wyspo, też bym mnie nienawidził. Nienawidzisz mojego planu! - rzekł. - A więc powiem ci, Wyspo, że to zaiste bardzo dobry plan! Dobry, słyszysz mnie? Chiny potrzebują świata, a świat Chin. A ty jesteś kluczem do otwarcia chińskich wrót, ty to wiesz i ja to wiem, dlatego zrealizuję go, a ty mi w tym pomożesz!

Dość tego, powiedział w duchu. Zachowujesz się jak szaleniec. A tak, pomyśleliby, żeś oszalał, gdybyś zdradził im, że twoim ukrytym celem jest nie tylko wzbogacić się na handlu i wyjechać stąd, ale także użyć swoich bogactw i potęgi do otwarcia Chin dla świata, zwłaszcza zaś dla angielskiej kultury i prawa, tak żeby oba narody uczyły się jeden od drugiego i rozwijały z pożytkiem dla obu. O, tak. To marzenie szaleńca.

A jednak pewien był, że Chiny mają do zaofiarowania światu coś niezwykłego. Co to było, nie wiedział. Pomyślał, że kiedyś być może to odkryje.

- I my również mamy do zaofiarowania coś niezwykłego - mówił dalej na głos. - Jeżeli to od nas przyjmiesz, Wyspo. I jeżeli nie zbezcześcisz tego daru. Jesteś brytyjską ziemią na dobre i na złe. Będziemy cię piastować i zamienimy w pępek Azji - a więc świata. Zaprzęgnę do tego planu Noble House. Jeżeli się od nas odwrócisz, pozostaniesz tym, czym jesteś - znikomą jałową drobiną z nikczemnych płonnych skał - i zginiesz. A na koniec jeszcze coś: jeżeli Noble House odwróci się od ciebie, zniszcz go z moim błogosławieństwem.

Wspiął się na wzgórze i dobywszy z pochwy sztylet uciął nim dwie długie gałęzie. Rozłupał jedną z nich, wbił ją w ziemię, a z pomocą drugiej utworzył prymitywny krzyż. Polał krzyż koniakiem i podpalił.

Ci ze statków handlowych, którzy mieli widok na dolinę i spostrzegli dym i płomienie, odszukali lunety, zobaczyli płonący krzyż, a przy nim Tai-Pana, i zadrżeli zabobonnie, zachodząc w głowę, co za nowe diabelstwo szykuję. Natomiast Szkoci wiedzieli, ze płonący krzyż to wezwanie dla klanu i dla wszystkich krewnych ze wszystkich spowinowaconych klanów: wezwanie do zebrania się przy krzyżu do walki.

Płonący krzyż mógł wznieść jedynie naczelnik klanu. Zgodnie z dawnym prawem, raz wzniesiony płonący krzyż zobowiązywał klan do obrony tej ziemi aż do całkowitego wymarcia rodu.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Witamy na pokładzie, panie Robb - powitał go kapitan Isaac Perry. - Herbaty?

- Dziękuję, Isaacu.

Robb z wdzięcznością rozsiadł się w głębokim skórzanym fotelu okrętowym i wdychając jego zupach czekał. Nikt nie był w stanie ponaglić Perry'ego, nawet Tai-Pan.

Perry nalał herbaty do porcelanowych filiżanek.

Był chudy, lecz niewiarygodnie silny. Włosy miał koloru starych konopi, brunatne, poprzetykane srebrnymi i czarnymi pasemkami, brodę zmierzwioną, a twarz pokiereszowaną. Cuchnął nasmołowaną jutą i słonym pyłem wodnym.

- Podróż się udała? - spytał Robb.

- Wspaniale.

Robb jak zwykle cieszył się, że jest w kabinie głównej. Była duża i luksusowa-, jak wszystkie pomieszczenia mieszkalne na ich statkach. Wykończenie było tu z mosiądzu, miedzi i mahoniu, żagle z najlepszego płótna, a liny zawsze nowe. Działa doskonałe. Proch najlepszy. Tai-Pan dbał o to, żeby jego oficerowie - i załogi - mieli jak najwygodniejsze kajuty, najlepsze jedzenie i udział w zyskach, a na każdym statku był lekarz. Zakazał kary chłosty. Za tchórzostwo lub nieposłuszeństwo czekała tak marynarzy, jak oficerów tylko jedna kara - wysadzenie na brzeg w pierwszym porcie, bez szansy na powrót. Dlatego też marynarze i oficerowie walczyli o to, żeby pływać w jego flocie, i na jego statkach nigdy nie było wolnych miejsc.

Tai-Pan nigdy nie zapomniał jednostek, na których z początku służył, ich kubryków i chłost, jakie dostawał. Również ludzi, którzy je nakazywali. Część z nich umarła, zanim ich odszukał. Tych, których odnalazł, zrujnował. Nie ruszał tylko Brocka.

Robb nie miał pojęcia, dlaczego brat go oszczędza. Zadrżał na myśl, że jakikolwiek jest tego powód, to kiedyś nadejdzie dzień zapłaty.

Perry posłodził herbatę łyżką cukru i dodał skondensowanego mleka. Podał Robbowi filiżankę, a potem usiadł przy mahoniowym biurku i spojrzał na niego spod krzaczastych brwi głęboko osadzonymi oczami.

- Pan Struan zdrów? - spytał.

- Jak zawsze. Spodziewał się pan, że jest chory?

- Nie.

Ktoś zapukał do drzwi.

- Proszę!

Drzwi otworzyły się i Robb wlepił wzrok w stojącego w nich młodzieńca.

- Wielki Boże, Culum, skąd się tutaj wziąłeś?! - zawołał. Wstał, przewracając filiżankę z herbatą. - To zaiste „bardzo ważne wiadomości”... no i ten „zenit”!

Culum Struan wszedł do kabiny i zamknął drzwi. Robb chwycił go rozczulony za ramiona i wówczas spostrzegł bladość i zapadnięte policzki siostrzeńca.

- Co z tobą, chłopcze, stało się coś złego? - spytał z troską.

- Dziękuję, wuju, czuję się już znacznie lepiej - odparł Culum nader cichym głosem.

- Po czym lepiej, chłopcze?

- Po zarazie, bengalskiej zarazie - odparł zmieszany Culum.

Robb gwałtownie zwrócił się do Perry’ego.

- Na statku jest zaraza?! - spyta}. - Na rany Chrystusa, czemu nie wywiesił pan żółtej flagi?!

- Oczywiście, że nie ma zarazy! Zaraza była w Szkocji, przed kilkoma miesiącami. - Perry urwał. - A „Szkarłatna Chmura”? - spytał. - Nie przypłynęła?

- Spóźnia się już cztery tygodnie. Żadnych wiadomości, nic. Co się stało? Mówże, człowieku!

- Pan chce opowiedzieć, Culum, czy mam ja?

- Gdzie ojciec? - spytał Culum Robba.

- Na brzegu. Oczekuje cię na brzegu. W dolinie. Na miłość boską, Culum, co się stało?

- Zaraza przyszła do Glasgow w czerwcu - odpowiedział apatycznie Culum. - Podobno znów ją przywlókł jakiś statek. Z Bengalu, w Indiach. Najpierw do Sutherland, potem Edynburga, a wreszcie do nas w Glasgow. Umarła matka, Ian, Lechie, babcia... Winifred jest taka słaba, że nie przeżyje. Dogląda jej dziadek. - Bezradnie machnął ręką i usiadł na poręczy fotela. - Umarła babcia. Matka. Ciotka Uthenia, jej dzieci i mąż. Od czerwca do października zmarło dziesięć, dwadzieścia tysięcy ludzi. A potem zaraza nagle zniknęła. Po prostu zniknęła.

- A Roddy?! Co z Roddym?! Mój syn żyje?! - spytał z udręką Robb.

- Tak, wuju. Roddy jest zdrów. Nie chorował.

- Jesteś tego pewien, prawda, Culum? Mojemu synowi nic nie grozi?

- Tak. Widziałem go na dzień przed odjazdem. W jego szkole zaraza dosięgła niewielu.

- Dzięki Bogu!

Robb zadrżał, wspominając pierwszą falę tego moru, która tajemniczo nawiedziła Europę przed dziesięciu laty. W samej tylko Anglii zmarło pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Milion w Europie. Tysiące w Nowym Jorku i Nowym Orleanie. Niektórzy nazywali tę zarazę nowszym mianem - cholera.

- Twoja matka nie żyje? - spytał Robb, nie mogąc uwierzyć. - I Ian, i Lechie, i babcia?- Tak. I ciotka Susan, i kuzynka Clair, i ciotka Uthenia, kuzyn Donald i mały Stuart, i...

Zaległa potworna cisza.

- Kiedy zawinąłem do Glasgow - wtrącił nerwowo Perry - cóż, pan Culum był zdany na siebie samego. Nie wiedziałem, co robić, więc pomyślałem, że najlepiej zabrać go na statek. Wypłynęliśmy w miesiąc po „Szkarłatnej Chmurze”.

- Słusznie pan zrobił - usłyszał Robb własny głos. Zastanawiał się, jak powiedzieć o tym wszystkim Dirkowi. - Pójdę już. Dam wam znak do zejścia na brzeg. Pozostańcie na pokładzie.

- Nie - zaprotestował Culum, ale tak, jakby mówił do siebie, w głębi ducha. - Nie. Najpierw ja zejdę na brzeg. Sam. Tak będzie lepiej. Sam zobaczę się z ojcem. To ja muszę mu o tym powiedzieć. Zejdę na brzeg sam. - Wśród przyjemnego chlupotania fal, bo statek kołysał się łagodnie, wstał, podszedł cicho do drzwi i wyszedł. Potem sobie o czymś przypomniał i wrócił do kabiny. - Wezmę listy - powiedział cichutko. - Będzie chciał je przeczytać.

W chwili gdy od „Gromowej Chmury” odbijał barkas, Struan znajdował się na wzgórzu, gdzie miał stanąć jego Wielki Dom. Kiedy dojrzał najstarszego syna na śródokręciu łodzi, serce podskoczyło mu z radości.

- Culuuuuum! - ryknął ze szczytu wzgórza, uniesiony szczęściem. Zdarł z siebie surdut i zaczął nim wymachiwać zapamiętale, jak rozbitek widzący po sześciu latach pierwszy okręt. - Culuuuuuum!

Puścił się na łeb na szyję przez szerokie kolcowoje ku brzegowi nie zważając na ciernie, niepomny ścieżki biegnącej granicą od brzegu do wioski rybackiej i pirackich melin na południu wyspy. Zapomniał o wszystkim, z wyjątkiem tego, że oto jego ukochany syn zjawia się w ten pierwszy dzień na wyspie. Przyśpieszył. Pędził już brzegiem, nie posiadając się z radości.

Culum dostrzegł go pierwszy.

- Tam. Proszę przybić tam - powiedział, wskazując najbliższy odcinek brzegu.

Bosman McKay przesunął ster.

- Wiosłujcie, serdeńka - powiedział, ponaglając załogę, żeby płynęła szybciej.

Wiedzieli już o wszystkim, a wieści rozeszły się po całej flocie handlowej, zaś w ślad za nimi niepokój. Pomiędzy Sutherland a Glasgow mieszkało wielu ich krewnych, a reszta przeważnie w Londynie.

Culum wstał i zeskoczył przez burtę w płytką wodę.

- Zostawcie nas samych - powiedział i zaczął brnąć ku brzegowi.

Struan wbiegł w kipiel, która przewaliła się przez plażę, ruszył synowi na spotkanie, spostrzegł, że płacze, i krzyknął: „Culumku!”, na co Culum przystanął na chwilę, bezradny i zniewolony radością ojca. A potem również on zaczął biec przez spienioną wodę, aż wreszcie schronił się bezpiecznie w jego ramionach. I wówczas nagle cały koszmar minionych miesięcy pękł w nim niczym wrzód i Culum rozpłakał się, nie mogąc się oderwać od ojca, który zaczął go pocieszać, prowadząc w swoich objęciach i pomrukując: „Culumku”, „Nie martw się”, „Och, synku”, a Culum łkał: „Umarliśmy... Wszyscy umarliśmy... Mama, Ian, Lechie, babcia, ciotki, kuzynka Clair... wszyscy umarliśmy, ojcze. Zostałem tylko ja i Winifred, a ona do tej pory na pewno umarła”.

Powtarzał te imiona wciąż od nowa i wbijały się one Struanowi w serce jak ciosy noża. Aż wreszcie wyczerpany Culum zasnął bezpiecznie w silnych i ciepłych ramionach ojca. Po raz pierwszy od przyjścia zarazy nic mu się nie śniło. Przespał ten dzień, noc i część następnego, a Struan hołubił go, łagodnie kołysząc.

Nie dostrzegał upływającego czasu. Niekiedy rozmawiał z żoną i dziećmi - Ronalda, Ianem, Lechie, Winifred - którzy przysiadali obok niego na brzegu. Czasem, kiedy odchodzili, przyzywał ich cicho, żeby nie zbudzić Culuma, a wówczas powracali. Chwilami śpiewał miłe kołysanki, które Ronalda nuciła ich dzieciom. Albo celtyckie, które śpiewały jego matka i Catherine, macocha. Czasem duszę omraczała mu mgła i nie widział nic.

Po obudzeniu Culum był spokojny.

- Witaj, ojcze - powiedział.

- Dobrze się czujesz, synku?

- Teraz już tak - odparł Culum i wstał.

W cieniu skały na brzegu było zimno, ale w słońcu cieplej. Flota handlowców stała spokojnie na kotwicach, a pośród niej uwijały się tam i z powrotem łodzie pomocnicze. Statków ubyło.

- To tam ma stanąć Wielki Dom? - spytał Culum wskazując na wzgórze.

- Tam. Tam właśnie będziemy mieszkać od jesieni do wiosny. W tym czasie klimat jest przyjemny.

- Jak się nazywa ta dolina?

- Nie ma nazwy.

Struan wyszedł na słońce i starał się pokonać ból, który rozsadzał mu ramiona i krzyż.

- Powinna mieć nazwę.

- Mała Karen, twoja kuzynka Karen, najmłodsza córeczka Robba, chce ją nazwać Szczęśliwą Doliną. Moglibyśmy tu być szczęśliwi. - Głos Struana zmatowiał. - Bardzo cierpieli?

- Tak.

- Opowiesz mi o tym?

- Nie teraz.

- A mała Winifred?... Umarła przed twoim odjazdem?

- Nie. Ale była bardzo słaba. Lekarze powiedzieli, że takie osłabienie... po prostu wzruszyli ramionami i poszli sobie.

- A dziadek?

- Zaraza go nie tknęła. Przyleciał do nas jak na skrzydłach i zabrał Winifred. Poszedłem do ciotki Uthenii, żeby pomóc. Ale nie pomogłem.

Struan stał zwrócony twarzą do zatoki, lecz nie widział Jej.

- Mówiłeś wujowi Robbowi? - spytał.

- Tak. Tak, chyba powiedziałem.

- Biedny Robb. Muszę wrócić na statek.

Struan sięgnął ręką i podniósł tkwiące w piasku listy, Nie były otwarte. Starł z nich piasek.

- Przepraszam. Zapomniałem ci je dać - rzekł Culum.

- Nie, synku. Dałeś mi je.

Struan spostrzegł, że do brzegu podpływa barkas. Na jego rufie stał Isaac Perry.

- Dzień dobry, panie Struan - przywitał się ostrożnie Perry. - Współczuję panu z powodu tej straty.

- Co z Robbem?

Perry nie odpowiedział. Zszedł na brzeg i krzyknął do załogi: „Szybciej tam!”, a Struan, mimo odrętwiałej i rozdartej duszy, zadał sobie pytanie, dlaczego tamten się go boi. Przecież nie miał powodu. Najmniejszego.

Marynarze wynieśli na brzeg stół, ławki, jedzenie, herbatę, koniak i ubranie.

- Szybciej! - powtórzył z rozdrażnieniem Perry. - Trzymajcie się z daleka! Wynoście się stąd do diabła i trzy majcie z daleka!

Wioślarze szybko zepchnęli łódź na wodę, powiosłowali przez kipiel i stanęli czekając, szczęśliwi, że się oddalili.

Struan pomógł Culumowi przebrać się w suche ubranie, a sam włożył czystą, marszczoną koszulę i dwurzędową kurtkę. Perry pomógł mu ściągnąć przemoczone buty.

- Dziękuję - powiedział Struan.

- Boli cię? - spytał Culum na widok jego zniekształconej stopy.

- Nie.

- Co się tyczy brata, panie Struan, to po wyjściu Culuma poszedł po trunek. Odradziłem mu, ale nie usłuchał - rzekł Perry i z przerwami mówił dalej. - Pan wydał rozkazy. Dlatego kabina ucierpiała, ale odebrałem mu go. Kiedy doszedł do siebie, czuł się dobrze. Odwiozłem go na „Chińską Chmurę” i oddałem w ręce żony.

- Dobrze pan zrobił. Dziękuję.

Struan nałożył na talerz jedzenie dla Culuma - duszoną wołowinę, kluski, kurczę na zimno, kartofle i suchary - a sobie wziął cynowy kubek z gorącą, słodką herbatą.

- Jego ekscelencja przesyła wyrazy współczucia - dodał Perry. - Chciałby, żeby w wolnej chwili wstąpił pan do niego na okręt.

Struan przeciągnął dłonią po twarzy i dotknął szczeciny na brodzie, zadając sobie pytanie, czemu kiedy jest nie ogolony i nie wymył zębów, czuje brudny.

- Pańska brzytwa jest tam - powiedział Perry wskazując stolik pomocniczy. Przewidział, że Struan zechce się odświeżyć. Tai-Pan miał fioła na punkcie osobistej czystości. - Tu jest ciepła woda.

- Dziękuję.

Struan namoczył ręcznik i wytarł nim twarz i głowę. Potem namydlił twarz i sprawnie ogolił się bez pomocy lusterka! Następnie zanurzył małą szczotkę w kubku z herbatą i zaczął energicznie szorować zęby.

Jeszcze jeden z pogańskich przesądów, pomyślał z pogardą Perry. Zęby starzeją się, psują, wypadają i nic się na to nie poradzi.

Struan wypłukał usta herbatą, a resztę wylał. Obmył kubek świeżą herbatą, napełnił go i pociągnął duży łyk. Wśród przyborów do golenia była także buteleczka wody kolońskiej. Wylał kilka jej kropli na dłonie i wtarł je w twarz. Usiadł, odświeżony. Culum ledwo co skubał jedzenie.

- Powinieneś zjeść, synu - powiedział Struan.

- Dziękuję, nie jestem głodny.

- Tak czy owak jedz. - Wiatr zmierzwił Struanowi długie, rude włosy, których nie fryzował, więc odgarnął je do tyłu. - Czy mój namiot gotowy, Isaacu? - spytał Perry'ego.

- Oczywiście. Wydał pan rozkazy. Stoi na wzgórzu, za masztem flagowym.

- Proszę w moim imieniu powiedzieć Czen Szengowi, żeby popłynął do Makau i kupił miodu i świeżych jaj. Niech weźmie też chińskie zioła na rozstrój nerwowy i na pochorobowe skutki bengalskiej zarazy.

- Czuję się dobrze, ojcze, dziękuję - zaprotestował bez przekonania Culum. - Nie potrzeba mi żadnych dekoktów pogańskich znachorów.

- To nie są znachorzy, jakich my znamy, chłopcze - odparł Struan. - Poza tym to Chińczycy, a nie poganie. Ich zioła wiele razy uratowały mi życie. Wschód to nie Europa.

- Niepotrzebnie się o mnie martwisz ojcze.

- Potrzebnie. Wschód to nie miejsce dla słabych. Isaac, niech pan każe „Chińskiej Chmurze” zawieźć Czen Szenga do Makau, a jeżeli nie wrócą w rekordowym czasie, kapitan Orłów i jego oficerowie wylądują na brzegu. Proszę przywołać barkas.

- A może pan Culum popłynąłby tym statkiem-do Makau panie Struan.

- Nie spuszczę go z oka, dopóki nie uznam, że wyzdrowiał.

- W Makau znajdzie dobrą opiekę. Na statku nie ma...

- Do diabła, Isaac, odmawia pan wykonania rozkazu? Proszę sprowadzić barkas!

Perry natychmiast się nastroszył i przywołał łódź do brzegu.

Struan z Culumem u boku siadł na śródokręciu, a Perry za nimi.

- Na okręt flagowy! - polecił Struan, odruchowo sprawdzając wzrokiem, gdzie stoją jego statki, wąchając wiatr, badając spojrzeniem chmury i próbując odczytać, jaką zapowiadają pogodę. Wprawdzie morze było spokojne, ale wyczuwał kłopoty.

W drodze na okręt flagowy przeczytał listy. Dochody z zeszłorocznej herbaty - dobrze. Zyskowny rejs Perry'ego - dobrze. Kopia listu przewozowego „Szkarłatnej Chmury” dostarczona przez Perry'ego z Kalkuty - źle: przepadło opium za dwieście dziesięć tysięcy funtów szterlingów. Dzięki Bogu statek był ubezpieczony, choć nic nie zwróci ludzi i czasu straconego na budowę nowego. Ładunek opium nie mógł być ubezpieczony, bo stanowił kontrabandę. Przepadł całoroczny zysk. Co im się przydarzyło? Burza czy piraci? Raczej burza. Chyba że natknęli się na jeden z tych hiszpańskich, francuskich, amerykańskich bądź, a jakże, angielskich statków korsarskich, będących plagą tych mórz. Wreszcie zerwał pieczęć z listu swojego bankiera. Odczytał go i zapłonął gniewem.

- Co się stało? - spytał przestraszony Culum.

- To tylko stara rana. Nic. To nic.

Struan udawał, że czyta następny list, kipiąc z gniewu na treść listu bankiera. Jezu Chryste miłosierny! „Z przykrością zawiadamiamy pana, że wbrew naszym chęciom chwilowo przekroczyliśmy aktywa naszego banku i nastąpiło masowe wycofywanie wkładów, zainicjowane przez wrogich nam konkurentów. Z tego powodu zostaliśmy zmuszeni do zamknięcia banku. Zarząd banku powiadomił nas, że możemy wypłacać sześć pensów za funta. Zechce pan przyjąć wyrazy najgłębszego szacunku...” A my mamy blisko milion funtów szterlingów w ich papierach wartościowych!

Dwadzieścia pięć tysięcy za milion, a nasze długi sięgają miliona! Jesteśmy zbankrutowani. Wielki Boże, a ostrzegałem Robba, żeby nie wkładał wszystkich naszych pieniędzy do jednego banku! Nie przy tych nieustannych spekulacjach giełdowych w Anglii, nie w sytuacji, kiedy bank może wypuścić papiery wartościowe na dowolną sumę.

- Ale ten bank jest pewny, a musimy mieć pieniądze razem, jako rękojmię - odpowiedział mu wtedy Robb i zaczął wyjaśniać skomplikowaną strukturę finansową, obejmującą akcje hiszpańskie, francuskie, niemieckie i obligacje rządowe, a w sumie zapewniającą firmie Struan i Spółka bezpieczną międzynarodową pozycję finansową i ogromną siłę nabywczą, dzięki której mogli rozbudować flotę, czego pragnął, a Noble House zyskiwał specjalne przywileje na intratnych rynkach niemieckich, francuskich i hiszpańskich.

- Zgoda, Robb - powiedział mu wówczas, nie pojmując tych zawiłości, ale wierząc w roztropność brata.

No a teraz splajtowaliśmy. Jesteśmy bankrutami.

Jezu Chryste!

Wciąż jeszcze był zbyt oszołomiony, żeby myśleć o jakimś wyjściu z sytuacji. Był tylko w sianie podziwiać W duchu niezwykłość Nowej Epoki. Jej złożoność. Jej niewiarygodne tempo. Panowała nowa królowa, Wiktoria, pierwsza od wieków popularna monarchini. Jej mężem był Albert - nic jeszcze o nim nie wiedział, pochodził z obcego księstwa Sachsen-Coburg - ale władzę sprawował teraz silny parlament, a to był postęp. Od dwudziestu sześciu lat trwał pokój i nie zanosiło się na żadną wojnę - rzecz przez setki lat niebywała. Czart Bonaparte na szczęście nie żył, wojowniczą Francję na szczęście usadzono, a Brytania po raz pierwszy rządziła światem. Osiem lat temu zniesiono niewolnictwo. Wybudowano kanały, nowe środki transportu. Wprowadzono opłaty za przejazd drogami o niespotykanej gładkości i trwałych nawierzchniach, powstały fabryki, przemysł, przędzalnie, masowa produkcja, a dochodziły do tego żelazo, węgiel, spółki akcyjne i mnóstwo innych nowości wprowadzonych w ciągu ubiegłych dziesięciu lat: pensowa poczta - pierwsza taka poczta na świecie - pierwsza na świecie policja, „magnetyzm” - cokolwiek to, do diabła, oznaczało - młot parowy, ustawa o fabrykach i parlament, który nareszcie odebrano grupce arystokratycznej, bogatej magnaterii, tak że teraz - nie do wiary! - każdy Anglik posiadający dom, za który płacił dwadzieścia funtów rocznego podatku, mógł głosować, naprawdę głosować, i każdy mógł zostać premierem. Dokonała się nieprawdopodobna Rewolucja Przemysłowa, Brytania stała się bajecznie bogata, a jej bogactwo wciąż rosło. Nowe idee na temat władzy i ludzkości znosiły odwieczne przeszkody. Wszystko brytyjskie, wszystko nowe. No i jeszcze ta lokomotywa!

- O, ten wynalazek wstrząśnie światem - wymruczał.

- Co mówisz, ojcze? - spytał Culum. Struan powrócił do rzeczywistości.

- Właśnie myślałem o pierwszej jeździe pociągiem - odparł na poczekaniu.

- Pan jechał pociągiem? - spytał bosman McKay. -Jak to wygląda? Kiedy to było?

- Pojechaliśmy w pierwszą podróż maszyny Stevensona, jego Rakietą. Miałem wtedy dwanaście lat - wyjaśnił Culum.

- Nie, synku, miałeś jedenaście - sprostował Struan. - To było w tysiąc osiemset trzydziestym roku... jedenaście lat temu. Inauguracyjny przejazd Rakiety, pierwszego pasażerskiego pociągu na świecie. Z Manchesteru do Liverpoolu. Dyliżansem dzień jazdy, ale nasza podróż trwała półtorej godziny.

Struan znowu zadumał się nad losem Noble House. A potem przypomniał sobie o poleceniach dla Robba, żeby pożyczył ile się da pieniędzy, aby zmonopolizować rynek opium. Zastanówmy się można na tym zarobić pięćdziesiąt, sto tysięcy funtów. Tak... ale to kropla w morzu naszych potrzeb. Trzy miliony należy nam się za opium skradzione przez Chińczyków! Owszem, ale nie odzyskamy ich aż do ratyfikowania traktatu - za sześć do dziewięciu miesięcy - nasze długi zaś musimy spłacić za trzy!

Skąd zdobyć gotówkę? Pozycję mamy dobrą, opinię również. Ale na karku szakali, którym ślina cieknie z pysków. Jeden to Brock. Dalej Cooper z Tillmanem. Czy to Brock spowodował to masowe wycofywanie wkładów z naszego banku? A może ten jego szczeniak - Morgan? Brockowie mają na to dość wpływów i pieniędzy. Potrzebujemy gotówki. Albo dużego kredytu. Popartego gotówką, a nie papierami wartościowymi. Jesteśmy bankrutami. A przynajmniej będziemy, jeżeli zwalą się na nas wierzyciele.

Poczuł na ramieniu rękę syna.

- Co powiedziałeś, chłopcze? Mówisz o Rakiecie? - spytał.

Culuma bardzo zaniepokoiła bladość ojca i jego przenikliwe jarzące się zielono oczy.

- O okręcie flagowym. Dopłynęliśmy - odparł i wszedł za ojcem na pokład.

Nigdy nie był na okręcie wojennym, a tym bardziej na dużym. „Tytan” był jedną z największych jednostek pływających - wielkim trójmasztowcem z siedemdziesięcioma czterema działami ustawionymi na trzech pokładach. Ale na Culumie nie zrobiło to wrażenia. Nie interesowały go okręty i nie znosił morza. Bał się jego potęgi, niebezpieczeństw i ogromu, a poza tym nie umiał pływać. Zastanawiał się, jak też ojciec jest w stanie kochać morze.

Tak niewiele o nim wiesz, pomyślał. Ale nić dziwnego. Widziałeś go przecież kilka razy w życiu, a Ostatnio sześć lat temu. Ojciec się nie zmienił. Ale ja tak. Już wiem, czemu się poświęcę. I wiem już także, że jestem sam... Lubię być sam - i nie cierpię tego .

Zszedł za ojcem po schodni na główny pokład działowy. Był on nisko sklepiony, tak że musieli się schylić idąc do strzeżonej przez wartownika kabiny na rufie, a cały okręt cuchnął prochem strzelniczym, smołą, konopiami i potem.

- Dzień dobry panu - przywitał Struana żołnierz stojący na warcie, skierowując na niego przepisowo lufę muszkietu. - Dowódco!

Z kabiny wartowników wyszedł ociężale dowódca straży okrętowej w szkarłatnej bluzie, którego nieskazitelna schludność aż biła w oczy. Był twardy jak kula armatnia, a głowę też miał jej kształtu.

- Dzień dobry, panie Struan. Jedną chwileczkę - rzekł i zapukał z szacunkiem do dębowych drzwi kabiny.

- Proszę - odezwał się głos i za dowódcą straży zamknęły się drzwi.

Struan wyjął cygara i poczęstował syna.

- Palisz już? - spytał.

- Tak. Dziękuję ojcze.

Struan przypalił dwa cygara, sobie i Culumowi. Oparł się brzuchem na czterojardowym dziale i pochylił. Kule armatnie ułożone były w foremny stos, gotowe do użycia w każdej chwili. Sześćdziesięciofuntówki.

Drzwi kabiny otworzyły się. Wyszedł z niej Longstaff, szczupły, elegancki mężczyzna. Oczy i modnie ufryzowane w loki włosy miał ciemne, bokobrody gęste, a czoło wysokie. Wartownik zaprezentował broń, a dowódca straży powrócił do kabiny wartowniczej.

- Witam, Dirk, drogi przyjacielu. Jak się pan ma? Tak mnie zasmuciła ta wiadomość. - Longstaff nerwowo uścisnął Struanowi rękę, uśmiechnął się do Culuma i ponownie wyciągnął dłoń do powitania. - A pan to z pewnością Culum - powiedział. - Jestem William Longstaff. Przykro mi, że zjawił się pan w tak strasznych okolicznościach.

- Dziękuję, ekscelencjo - odparł Culum, zdziwiony, że Naczelny Inspektor Handlu jest taki młody.

- Zechce pan chwilę zaczekać, Dirk? Mam naradę z admirałem i dowódcami okrętów. Za parę minut skończę - powiedział Longstaff i ziewnął. - Mam z panem wiele do omówienia. Jeżeli ma pan ochotę porozmawiać.

- Tak.

Longstaff zerknął z niepokojem na złoty, wysadzany drogimi kamieniami kieszonkowy zegarek, który zwisał mu z brokatowej kamizelki.

- Prawie jedenasta! - zawołał. - Wciąż mi brakuje czasu. Zechcielibyście panowie zejść do mesy oficerskiej?

- Nie. Zaczekamy tutaj.

- Jak pan sobie życzy.

Longstaff energicznie wszedł do kabiny i zamknął za sobą drzwi.

- Bardzo młody jak na pełnomocnika królowej, prawda? - zagadnął Culum.

- Tak i nie. Ma trzydzieści sześć lat. Imperia budują młodzi. Starzy je tracą.

- Wcale nie wygląda na Anglika. To Walijczyk?

- Jego matka była Hiszpanką - odparł Struan i przyszło mu na myśl, że to tłumaczy tkwiącą w charakterze Longstaffa domieszkę okrucieństwa. - Hrabiną. Ojciec służył jako dyplomata na dworze hiszpańskim. Takie „rasowe” małżeństwo. Jego rodzina jest spokrewniona z hrabiami Toth.

Jeżeli nie urodziłeś się arystokratą, bez względu na to, jak jesteś mądry, nie ma dla ciebie nadziei, pomyślał Culum. Żadnej nadziei. Żadnej, z wyjątkiem rewolucji.

- W Anglii dzieje się bardzo źle - powiedział ojcu.

- To znaczy, chłopcze? - spytał Struan.

- Bogacze są za bogaci, a biedacy za biedni. Ludzie napływają do miast w poszukiwaniu pracy. Ale jest ich więcej niż roboty, więc pracodawcy płacą coraz mniej. Ludzie głodują. Przywódcy czartystów nadal siedzą w więzieniu...

I bardzo dobrze. Łajdaków, którzy podburzają motłoch, powinno się wieszać albo zsyłać, a nie tylko wsadzać do więzienia.

- Nie jesteś za Kartą? - spytał Culum, nagle stając się czujny.

Kartę Praw Ludu spisano przed niespełna trzema laty i od tamtej pory stała się ona symbolem wolności dla wszystkich niezadowolonych w Anglii. Karta domagała się powszechnego prawa wyborczego dla mężczyzn, zniesienia majątkowego cenzusu wyborczego, równych okręgów wyborczych, tajnego głosowania, rocznej kadencji parlamentu i pensji dla jego członków.

- Pochwalam ją jako dokument zawierający słuszne żądania. Ale nie czartystów i ich przywódców. Z Kartą jest tak jak z większością dobrych pomysłów - dostają się w ręce niewłaściwych przywódców - odparł Struan.

- Nic złego w głoszeniu potrzeby reform. Parlament musi przeprowadzić zmiany.

- W głoszeniu, owszem. W mówieniu o nich, w dyskutowaniu, w pisaniu petycji. Ale nie w podburzaniu do przemocy i przewodzeniu buntom. Rząd słusznie stłumił rozruchy w Walii i w środkowej Anglii. Dalibóg, powstanie nie jest żadnym rozwiązaniem. Powiadają, że czartyści nie dostali jeszcze porządnej nauczki, że skupują broń i odbywają potajemne zebrania. Powinno się ich zniszczyć, na miły Bóg!

- Karty nie da się zniszczyć. Zbyt wielu jej pragnie i gotowi są oddać za nią życie.

- W takim razie wielu zginie, synu, jeżeli czartyści nie uzbroją się w cierpliwość.

- Nie masz najmniejszego pojęcia, jak wyglądają w tej chwili Wyspy Brytyjskie, ojcze. Jesteś tu tak długo. Trudno o cierpliwość, gdy w żołądku pusto.

- Podobnie jak w Chinach. Podobnie jak na całym świecie. Ale bunty i powstania są obce Anglikom.

Jeżeli wkrótce nic się nie zmieni, przestaną być obce, pomyślał Culum. Żałował, że wyjechał z Glasgow na Daleki Wschód. Glasgow było ośrodkiem szkockich czartystów, a on przywódcą studentów, którzy potajemnie poprzysięgli sobie pracować i trudzić się dla sprawy czartystów, a jeśli trzeba, oddać za nią życie.

Drzwi kabiny otworzyły się i wartownik wyprężył się jak struna. Ze środka wymaszerował admirał, przysadzisty oficer ze ściągniętą, zagniewaną twarzą, i podążył do schodni, a za nim dowódcy okrętów jego flotylli. Większość z nich była młoda, ale kilku z siwymi włosami. Mieli na sobie mundury marynarki wojennej, nosili trójgraniaste kapelusze i pobrzękiwali szpadami.

Ostatni szedł komandor Glessing. Zatrzymał się przed Struanem.

- Pozwoli pan, że złożę kondolencje, panie Struan - rzekł. - To wielkie nieszczęście!

- Tak.

Czy strata miłej żony i trójki miłych dzieci to tylko nieszczęście? - zastanawiał się Struan. A może Bóg, albo Szatan, maczał palce w dżosie? A może Bóg, Szatan, szczęście, dżos to cztery różne nazwy tej samej rzeczy?

- Słusznie pan zrobił, że zabił tego żołnierza - dodał Glessing.

- Nawet go nie tknąłem.

- Tak? Wydawało mi się, że pan go zabił. Ze swojego miejsca nie widziałem, co zaszło. Nieważne.

- Pochowaliście go na brzegu?

- Nie. Po co kalać tę wyspę taką chorobą. Gzy nazwisko Ramsey coś panu mówi, panie Struan? -spytał bezceremonialnie Glessing, porzucając grzeczny ton.

- Ramsey to dość pospolite nazwisko - odparł Struan, mając się na baczności.

- Owszem. Ale Szkoci trzymają ze sobą. Czyż nie w tym leży klucz do sukcesów przedsiębiorstw zdominowanych przez Szkotów ?

- Owszem, trudno jest o ludzi, którym można ufać - odparł Struan. - A panu mówi coś nazwisko Ramsey?

- Tak nazywa się dezerter z mojego okrętu - rzekł Glessing z naciskiem. - To podobno krewniak pańskiego bosmana McKaya.

- I co z tego?

- Nic. Po prostu o tym informuję. Jak panu dobrze wiadomo, każdy statek handlowy, uzbrojony lub nie, który przygarnia dezerterów, może być zajęty jako pryz przez Królewską Marynarkę. - Glessing uśmiechnął się. - Nie opłaca się dezerterować. Gdzież on może pójść, jak nie na inny statek?

- Nigdzie - Przyznał Struan czując się schwytany w pułapkę. Był pewien, że Ramsey ukrywa się na którymś z jego statków i że maczał w tym palce Brock, a może i Glessing.

- Przeszukamy dziś flotę handlową. Naturalnie nie ma pan nic przeciw temu?

- Naturalnie. Starannie dobieramy załogi naszych statków.

- Bardzo mądrze. Admirał uznał, że palma pierwszeństwa należy się Noble House, dlatego pańskie statki zostaną przeszukane w tej chwili.

W takim razie nie mam wyjścia, pomyślał Struan i przestał się tym trapić.

- Komandorze, chciałbym przedstawić panu mojego najstarszego syna Culuma. Culumie, to jest nasz słynny komandor Glessing, który wygrał nam bitwę pod Czuenpi.

- Dzień dobry panu.

Glessing uprzejmie uścisnął Culumowi rękę. Była miękka, o długich palcach, nieco kobieca. Fircyk, pomyślał, patrząc na jego wcięty surdut, jasnoniebieski halsztuk, wysoki kołnierz. Na pewno student. Dziwnie ściska się rękę kogoś, kto chorował na bengalską zarazę i nie umarł. Ciekawe, czy ja bym przeżył.

- To nie była bitwa - sprostował.

- Dwie fregaty przeciwko dwudziestu uzbrojonym w działa dżonkom i ponad trzydziestu banderom to nie bitwa?

- Potyczka, panie Struan. To mogłaby być bitwa... -zaczął Glessing. Korciło go, żeby dodać: „gdyby nie ten śmierdzący tchórz Longstaff i ty, przeklęty piracie!”

- My, kupcy, Culumie, uważamy to za bitwę - rzekł z ironią Struan. - Nie pojmujemy różnicy pomiędzy bitwą a potyczką. Jesteśmy spokojnymi handlowcami. Ale pierwsze zbrojne starcie bander Anglii i Chin zasługuje na miano bitwy. Zdarzyło się to przeszło rok temu. My wystrzeliliśmy pierwsi.

- A jakie mieliśmy wyjście, panie Struan? Była to decyzja zgodna z taktyką wojskową.

- Naturalnie.

- Naczelny Inspektor Handlu w pełni zaaprobował moją akcję.

- Oczywiście. Niewiele więcej mógł zrobić.

- Odgrzewa pan stare spory, komandorze? - spytał Longstaff. Stał przy drzwiach kabiny i nie zauważony przez nich, przysłuchiwał się.

- Nie, ekscelencjo, po prostu przedstawiam starą potyczkę w nowym świetle. Jak panu wiadomo, pan Struan i ja różnimy się w poglądach na zajście pod Czuenpi.

- A dlaczego mielibyście być zgodni? Gdyby pan Struan był w pańskiej sytuacji, być może podjąłby identyczną decyzję. Gdyby to zaś pan był na miejscu pana Struana, musiałby się pan upewnić, że oni nie zaatakują i że wolno panu zaryzykować. - Longstaff ziewnął i zaczął manipulować przy swoim zegarku kieszonkowym. - A pan jak by postąpił, panie Culum?

- Nie wiem, proszę pana. Nie znam ówczesnych komplikacji.

- Dobrze powiedziane. „Komplikacje” to właściwe słowo. - Longstaff zaśmiał się. - Zechce pan się do nas przyłączyć, komandorze? Na kieliszek wytrawnego wina?

- Dziękuję, ekscelencjo, ale muszę wrócić na swój okręt - odparł Glessing, zasalutował z fasonem i odszedł.

Longstaff zaprosił Struanów gestem do sali posiedzeń, która obecnie służyła Naczelnemu Inspektorowi Handlu za kwaterę. Było to urządzone po spartańsku, funkcjonalne pomieszczenie z głębokimi skórzanymi fotelami, stołami nawigacyjnymi, komodami i ciężkim dębowym stołem, na trwałe przytwierdzonymi do podłogi. Bogate rzeźbione dębowe biurko otaczał półokrąg dzielonych rufowych okien z filarkami. W kabinie pachniało smołą, starym tytoniem, morzem i - jakżeby inaczej - prochem strzelniczym.

- Steward! - zawołał Longstaff. Drzwi otworzyły się natychmiast.

- Słucham pana.

- Wytrawne? Koniak? Porto? - spytał Longstaff obracając się do Struana.

- Poproszę wytrawne.

- Ja poproszę to samo - rzekł Culum.

- Dla mnie porto - polecił Longstaff i znowu ziewnął.

- Tak jest, ekscelencjo.

Steward wyjął z kredensu butelki i nalał wina do pięknych kryształowych kieliszków.

- Czy to pańska pierwsza podróż morska, panie Culum? - spytał Longstaff.

- Tak, proszę pana.

- Niemniej sądzę, że orientuje się pan na bieżąco w naszych niedawnych „komplikacjach”?

- Nie, ekscelencjo. Ojciec nie pisał wiele, a gazety nie wspominają o Chinach.

- Ale wkrótce będą, co, Dirk?

Steward podał kieliszki Longstaffowi i jego gościom.

- Dopilnuj, żeby nam nie przeszkadzano - polecił Longstaff.

- Tak jest.

Steward zostawił im butelki pod ręką i wyszedł.

- Proponuję toast - rzekł Longstaff.

Struan przypomniał sobie o toaście Robba i pożałował, że zjawił się na okręcie flagowym jako pierwszy.

- Za pański przyjemny pobyt, panie Culum, i szczęśliwą podróż do kraju - dokończył Longstaff.

Wypili. Wino wytrawne było znakomite.

- Tu się tworzy historię, panie Culum. A pański ojciec jest najbardziej powołany do opowiedzenia o tym.

- Jest takie stare chińskie powiedzenie, Culum: „Prawda ma wiele twarzy” - rzekł Struan.

- Nie rozumiem.

- Znaczy to, że moja wersja „faktów” jest niekoniecznie jedyna - odparł Struan, przypominając sobie poprzedniego namiestnika cesarskiego w Kantonie, Linga, będącego teraz w niełasce, ponieważ jego polityka doprowadziła do otwartego konfliktu z Anglią, i którego niebawem czekał wyrok śmierci.

- Czy ten czart Ling jest nadal w Kantonie? - spytał.

- Tak sądzę. Jego ekscelencja Ti-sen uśmiechnął się, kiedy trzy dni temu spytałem go o to, i odpowiedział zagadkowo: „Cynober jest Synem Nieba. Skąd człowiek może znać wolę Niebios”. Synem Nieba nazywa się chińskiego cesarza - wyjaśnił Longstaff Culumowi. - „Cynober” to jeszcze jedno z jego imion, bo zawsze pisze cynobrowym atramentem.

- .Chińczycy to bardzo, bardzo dziwni ludzie, Culum - rzekł Struan. - Dla przykładu, jest ich trzysta milionów, a tylko cesarzowi wolno używać cynobrowego atramentu. Pomyśl tylko! Gdyby królowa Wiktoria powiedziała: „Od tej chwili tylko mnie wolno używać cynobru”, to choć tak bardzo ją kochamy, czterdzieści tysięcy Brytyjczyków natychmiast wyrzekłoby się używania innego atramentu niż cynobrowy. Sam bym to zrobił.

- A wszyscy angielscy kupcy z Chin natychmiast posłaliby jej beczkę atramentu w tym kolorze, płatną przy odbiorze, i zawiadomili Jej Królewską Wysokość, że radzi będą zaopatrywać Koronę - za pewną opłatą - rzekł z mimowolną drwiną Longstaff. - List ten napisaliby cynobrem.

Chyba słusznie. Bo co byśmy osiągnęli bez handlu?

Zapadło krótkie milczenie, a Culum zastanawiał się, czemu ojciec puszcza mimo uszu tę zniewagę. Ale czy na pewno była to zniewaga? Czyż nie była to jeszcze jedna oczywista prawda - że arystokraci zawsze drwią z każdego, kto nie jest arystokratą? No, ale czartyści rozwiążą problem arystokratów raz na zawsze, pomyślał.

- Chciał pan się ze mną widzieć, Will? - spytał Struan. Czuł się śmiertelnie zmęczony. Bolała go kaleka stopa, a także plecy.

- Zdarzyło się kilka drobnych spraw, odkąd... w poprzednich dwóch dniach. Panie Culum, czy mógłby pan na chwilę zostawić nas samych. Chciałbym porozmawiać z pańskim ojcem w cztery oczy.

- Oczywiście, proszę pana - odparł Culum wstając.

- To niepotrzebne, Will - rzekł Struan, chociaż ze względu na drwiny Longstaffa z chęcią pozwoliłby synowi wyjść. - Culum został wspólnikiem w firmie Struanów.

Kiedyś będzie nią rządził jako Tai-Pan. Może pan mu ufać tak jak mnie.

Nigdy nie będę miał nic wspólnego z firmą, nigdy. Mam inne plany, chciał zaprotestować Culum, ale nie odezwał się.

- Muszę panu pogratulować, Culumie - powiedział Longstaff. - Być wspólnikiem w firmie Noble House to prawdziwy uśmiech losu.

Nie wtedy, kiedy się jest bankrutem, omal nie wyrwało się Struanowi.

- Usiądź - powiedział do syna.

Longstaff przeszedł przez kabinę i zaczął mówić:

- Jutro ma się odbyć wyznaczone spotkanie z chińskim pełnomocnikiem dla omówienia szczegółów traktatu.

- To on zaproponował czas i miejsce, czy pan?

- On.

Może lepiej byłoby, żeby pan to zmienił. Wyznaczył inne miejsce i termin.

- Dlaczego?

- Bo jeżeli zgodzi się pan na jego propozycję, on i wszyscy mandaryni poczytają to panu za słabość.

- Dobrze. Skoro pan tak myśli. A więc pojutrze? W Kantonie?

- Tak. Niech pan weźmie ze sobą Horatia i Maussa. Jeżeli pan chce, pojadę z panem, a poza tym musimy się spóźnić cztery godziny.

- No niech mnie, Dirk, ale po co tak niedorzecznie przeciągać strunę? Cztery godziny? Słowo daję!

- To wcale nie jest niedorzeczność. Zachowując się jak lepszy wobec gorszego postawi ich pan w niekorzystnej sytuacji. - Struan spojrzał na syna. - Wschodnią grę trzeba rozgrywać według wschodnich reguł. Drobiazgi mają tu wielką wagę - wyjaśnił mu. - Sytuacja jego ekscelencji jest bardzo trudna. Wystarczy, że popełni teraz jeden mały błąd, a jego efekty przetrwają pół wieku. Musi się spieszyć nadzwyczaj ostrożnie.

- Tak. I to, do diaska, bez najmniejszej pomocy! - Longstaff opróżnił kieliszek i nalał sobie znowu. - Nigdy nie zrozumiem, dlaczego oni nie mogą postępować jak cywilizowani ludzie. Przenigdy. Z wyjątkiem pańskiego ojca nikt mi tu nie pomaga. Rząd w kraju kompletnie nie ma pojęcia o problemach, przed jakimi stoję, i nic go one nie obchodzą. Zdany jestem całkowicie na siebie. Przysyłają mi rozkazy niemożliwe do wykonania i chcą, żebym układał się z niemożliwymi ludźmi. Słowo daję, musimy spóźnić się cztery godziny, aby udowodnić, że jesteśmy „lepsi”, kiedy dla wszystkich jest oczywiste, że jesteśmy lepsi!

-Z irytacją wciągnął niuch tabaki i kichnął.

- Will, kiedy rozpocznie pan sprzedaż gruntów? - spytał Struan.

- No... chyba po zatwierdzeniu naszego traktatu przez rząd. Jest na to mnóstwo czasu. Powiedzmy, we wrześniu.

- Czyżby zapomniał pan o swoim pomyśle? Sądziłem, że chce pan rozpocząć budowę Hongkongu natychmiast.

Longstaff wysilił pamięć. Coś jakby mu zaświtało, że rozmawiał o tym ze Struanem. O co to chodziło?

- A tak, oczywiście, ale przejęcie Hongkongu nie jest oficjalne aż do zatwierdzenia traktatu przez oba rządy... to znaczy, tak to się zwykle odbywa, nieprawdaż?

- Tak. Ale to nie są zwykłe okoliczności. - Struan obracał w palcach kieliszek. - Hongkong jest nasz. Im prędzej zaczniemy budować, tym lepiej, czy nie tak pan powiedział?

- No tak, oczywiście, że jest nasz - odparł Longstaff zastanawiając się, o co chodziło w tym projekcie, i tłumiąc kolejne ziewnięcie.

- Powiedział pan, że cała ziemia należy do królowej. Że dopóki nie zostanie pan mianowany gubernatorem Hongkongu, do pana, jako pełnomocnika, należy cała władza na tej wyspie. Jeżeli wyda pan specjalną proklamację, stanie się tak, jak pan zaplanował. Na pańskim miejscu rozpocząłbym sprzedaż gruntów w następnym miesiącu. Proszę nie zapominać, Will, że będą panu potrzebne dochody z tej kolonii. Rząd jest wyczulony na kolonie, które nie zarabiają na siebie.

- Słusznie. Tak. Całkowicie się zgadzam. Oczywiście. Powinniśmy zacząć jak najprędzej. Pierwszą aukcję gruntów przeprowadzimy w przyszłym miesiącu. Niech pomyślę. To ma być sprzedaż na własność, oddanie w dzierżawę, czy co?

- Dzierżawa na dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Tak jak zwykle przy dobrach koronnych.

- Wspaniale - rzekł Longstaff, bezradnie rozkładając ręce. - Tak jakby brakowało kłopotów, panie Culum! To jeszcze musimy przedzierzgnąć się w kupców! Jak, do licha, chce pan zbudować kolonię, co? Potrzebne są ścieki, ulice, budynki i Bóg wie co jeszcze. Sąd i więzienie, do pioruna! -Zatrzymał się przed Culumem. - Pan studiował prawo?

- Nie, ekscelencjo - odparł Culum. - Zaliczyłem tylko połowę studiów humanistycznych.

- Nie szkodzi. Muszę mieć sekretarza kolonii, adiutanta, skarbnika i Bóg wie kogo jeszcze. Musi też tu być jakaś policja. Chciałby pan dowodzić policją?

- Nie, dziękuję, ekscelencjo - odparł Culum, starając się nie okazać po sobie oburzenia taką propozycją.

- No, ale jestem pewien, że do czegoś pan nam się przyda. Wszyscy muszą zakasać rękawy. Nie mogę zajmować się wszystkim. Niech pan się zastanowi, co chciałby pan robić, i da mi znać. Potrzebujemy zaufanych ludzi.

- A może zatrudni go pan na stanowisku jakiegoś zastępcy? - zaproponował Struan. - Wypożyczymy go panu na pół roku.

- Doskonale - rzekł Longstaff, uśmiechając się do Culuma. - Dobrze. Jest pan zastępcą sekretarza kolonii. Pomyślmy. Niech pan zorganizuje aukcję gruntów. To będzie pańskie pierwsze zadanie.

- Aleja nie znam się absolutnie na sprzedaży ziemi, ekscelencjo. Zupełnie nie znam się na...

- Zna się pan na tym tyle co każdy, a pański ojciec panu doradzi. Będzie pan... zastępcą sekretarza kolonii. Doskonale. Ten kłopot już załatwiony. Dowie się pan, co i jak trzeba zrobić, i powiadomi mnie pan, jak należy to urzędowo załatwić. Zorganizuje pan aukcję ziemi. Tak chyba będzie dobrze - powiedział Longstaff i napełnił sobie kieliszek. - Aha, przy okazji, Dirk, zarządziłem wycofanie się z Czuszan.

Struana aż ścisnęło w żołądku.

- Dlaczego pan to zrobił, Will? - spytał.

- Dwa dni temu otrzymałem od jego ekscelencji Ti-sena dodatkowy list z prośbą, ażebym zrobił to w dowód dobrej woli.

- Mógł pan z tym zaczekać.

- Chciał otrzymać odpowiedź natychmiast, a nie było... jak się z panem skontaktować.

- „Natychmiast oznacza dla Chińczyków wszystko, do stulecia włącznie - powiedział Struan. Och, Will, ty biedny idioto, ile razy mam ci to tłumaczyć? - pomyślał.

Longstaff czuł na sobie jego świdrujące spojrzenie.

- Wysyłał właśnie kopię traktatu cesarzowi i chciał dołączyć potwierdzenie, że zarządziliśmy opuszczenie tej wyspy - dodał. - I tak mamy ją zwrócić, nieprawdaż? Taki był przecież nasz plan. Niech mnie, a co to za różnica, teraz czy później?

- Dla Chińczyków czas to ogromnie ważna sprawa. Czy ten rozkaz został już wysłany?

- Tak. Wczoraj. Ti-sen był tak uprzejmy, że zaproponował nam skorzystanie ze sztafety rozstawnych koni cesarskich. Tą drogą wysłałem rozkaz.

A bodaj cię! - zaklął w duchu Struan. Ty nieprawdopodobny idioto!

- To bardzo źle korzystać z ich usług do przesyłania naszych rozkazów. Utraciliśmy twarz, a oni zyskali punkt. Za późno na wysłanie okrętu - powiedział chłodnym, ostrym tonem. - Zanimby dopłynął do Czuszanu, zdążono by już opuścić wyspę. No cóż, stało się, i tyle. Ale nie było to mądre posunięcie. Chińczycy wezmą je bezwarunkowo za oznakę słabości.

- Myślałem, że złożenie dowodu dobrej woli to wspaniały pomysł, wspaniały - podjął myśl Longstaff, starając się opanować zdenerwowanie. - W końcu mamy wszystko, co chcieliśmy. Odszkodowanie za straty nie jest duże - tylko sześć milionów dolarów, czyli więcej niż wynosi wartość opium, które zniszczyli. Kanton znów stoi otworem dla handlu. No i mamy Hongkong. Nareszcie. - Oczy znów mu błyszczały. - Wszystko jak zaplanowaliśmy. Przecież wyspa Czuszan jest bez znaczenia. Doradzał pan zajęcie jej tylko jako środek do celu. Ale Hongkong jest nasz. A Ti-sen powiedział, że przed upływem miesiąca mianuje na Hongkongu mandaryna i będą...

- Co zrobi?! - spytał osłupiały Struan.

- Wyznaczy mandaryna Hongkongu. Co się stało?

Trzymaj nerwy na wodzy, ostrzegł się Struan, opanowując się z wielkim trudem. Cały czas byłeś cierpliwy. Ten nieudolny dureń jest narzędziem, bez którego się nie obejdziesz.

- Will, jeżeli pan mu na to pozwoli, odda mu pan władzę nad Hongkongiem.

- Wcale nie, drogi przyjacielu, jakże to? Hongkong jest brytyjski. Poganie będą na naszej ziemi i pod naszą władzą. Ktoś przecież musi trzymać w ryzach tych diabłów nieprawdaż? Ktoś musi pobierać opłaty celne. Gdzież lepiej to załatwiać jak nie na Hongkongu? Będą mieli swój własny urząd celny i...

- Co takiego?! - spytał Struan tak gwałtownie, że jego słowa odbiły się echem od dębowych ścian kabiny. Chryste Panie, mam nadzieję, że na to się pan nie zgodził?

- A cóż w tym złego, Dirk? Słowo daję, przecież to niczego nie zmienia, prawda? A oszczędza mnóstwa kłopotów. Nie musimy siedzieć w Kantonie. Wszystko możemy załatwiać stąd.

Żeby powstrzymać się przed rozgnieceniem Longstaffa jak pluskwę, Struan podszedł do sekretarzyka i nalał sobie koniaku. Spokojnie, ostrzegł się w duchu. Nie niszcz go w tej chwili. To nie jest odpowiedni moment. Musisz go wykorzystać.

- Zgodził się pan na to, żeby Ti-sen wyznaczył mandaryna dla Hongkongu? - spytał.

- Nie, drogi przyjacielu, niezupełnie się zgodziłem. W traktacie nie ma o tym mowy. Przyznałem mu tylko, że to chyba dobry pomysł.

- Zrobił pan to na piśmie?

- Tak, wczoraj - odparł Longstaff, zakłopotany napastliwością Struana. - Ale czyż nie o to tak długo zabiegaliśmy? Żeby załatwiać sprawy bezpośrednio z mandarynami, a nie za pośrednictwem chińskich hongów?

- Owszem. Ale na miły Bóg, nie na naszej wyspie! - odparł Struan zachowując spokojny ton, ale przeklinając go w duchu: „Ty nikczemna parodio dowódcy, ty zafajdany, arystokratyczny, chwiejny, wciąż się mylący kretynie!”

- Jeżeli na to pozwolimy, zgubimy Hongkong. Stracimy wszystko.

Longstaff skubnął ucho, kurcząc się pod spojrzeniem Struana.

- Dlaczego, ojcze? - spytał Culum.

Ku uldze Longstaffa wzrok Struana przeniósł się na syna. Otóż to, dlaczego? - pomyślał. Dlaczego stracimy wszystko, co? Myślałem, że to wprost cudowny układ.

- Bo to są Chińczycy.

- Nie rozumiem.

- Wiem, synu - rzekł Struan. Aby odpędzić od siebie żal po stracie rodziny, który nagle w nim wezbrał, i dłużej nie rozpamiętywać gorączkowo utraty rodowej fortuny, postanowił wyjaśnić wszystko i Culumowi, i Longstaffowi. - Po pierwsze, należy uzmysłowić sobie, że Chińczycy przez pięćdziesiąt wieków nazywali swój kraj Królestwem Środka - krainą, którą bogowie umieścili pomiędzy niebem a ziemią. Już z samej tej definicji wynika, że Chińczycy to istoty wyższe i jedyne w swoim rodzaju. Powszechnie wierzą, że wszyscy inni to bez wyjątku barbarzyńcy pozbawieni wszelkiego znaczenia. I że tylko oni, jako jedyny naprawdę cywilizowany naród, mają dane im przez Boga prawo do władania ziemią. W ich pojęciu królowa Wiktoria to barbarzyńska lenniczka, która powinna płacić im daninę. Chiny nie mają floty, nie mają armii, więc możemy postępować z nimi wedle naszej woli, a mimo to uważają się za najbardziej cywilizowany, najpotężniejszy i najbogatszy -<• co do tego, chyba się nie mylą - naród świata. Słyszałeś o ich Ośmiu Zarządzeniach?

Culum potrząsnął przecząco głową.

- A więc były to warunki, pod jakimi sto pięćdziesiąt lat temu cesarz Chin zgodził się handlować z „barbarzyńcami”. Zarządzenia te ograniczyły cały „barbarzyński” handel .do jednego jedynego portu w Kantonie. Za całą herbatę i jedwab trzeba było płacić srebrem, wszelkie kredyty były zakazane, a przemyt zabroniony. „Barbarzyńcom” pozwolono zbudować w Kantonie składy i faktorie na kawałku gruntu o wymiarach pół mili na dwieście jardów. Mogli oni poruszać się wyłącznie na tym ogrodzonym murami terenie - Kolonii Kantońskiej - i przebywać tam jedynie w zimowym sezonie załadunków, od września do marca, po czym musieli wyjeżdżać do Makau. Rodzinom „barbarzyńców” pod żadnym warunkiem nie wolno było mieszkać w Kolonii, a kobiety nie miały do niej wstępu. Nielegalne też było posiadanie broni. Nie wolno było im uczyć się chińskiego, pływać łodziami dla przyjemności, podróżować lektykami i utrzymywać stosunków z tubylcami; „Barbarzyńskie” okręty wojenne miały zakaz wpływania do ujścia Rzeki Perłowej. Wszystkie „barbarzyńskie” statki handlowe musiały kotwiczyć przy wyspie Whampoa trzynaście mil w górę rozlewiska, gdzie dowożono ładunki i opłacano srebrem cło eksportowe. Wszelkie „barbarzyńskie” interesy musiały być prowadzone za pośrednictwem monopolu handlowego, gildii złożonej z dziesięciu kupców chińskich, którą my nazywamy Ko-hongiem. Ko-hong jest również wyłącznym dostarczycielem naszej żywności, jedynie on ustala liczbę naszych służących, wioślarzy i faktorów. I na koniec zasada, która była dla nas prawdziwym utrapieniem, a którą obecny traktat znosi, głosząca mianowicie, że wszelkie petycje, żądania i skargi należy składać tylko Ko-hongowi, mającemu wyłączne prawo przekazywania ich mandarynowi.

Celem tych zarządzeń było mieć nas pod ręką, nękać, a przy tym wyciskać z nas każdy grosz. Zapamiętaj sobie jeszcze jedno o Chińczykach - kochają pieniądze. Ale z „haraczu” korzystają wyłącznie rządzący krajem Mandżurowie, a nie wszyscy Chińczycy. Mandżurowie uważają nasze instytucje i pojęcia: chrześcijaństwo, parlament, głosowanie, a nade wszystko równość wobec prawa i sądownictwo, za rewolucyjne, niebezpieczne i złe. Za to chcą mieć nasze srebro.

Wobec tych Zarządzeń jesteśmy bezbronni, nasz handel jest pod kontrolą i może być „wyciskany” do woli. Ale mimo to zarabiamy na nim. - Struan uśmiechnął się. - Zarabiamy dużo, tak jak i oni. Większości Zarządzeń przestano przestrzegać z powodu chciwości chińskich urzędników. Najważniejsze - zakaz obecności okrętów wojennych, kontaktów innych niż za pośrednictwem kupców z Ko-hongu, przebywania żon w Kantonie, pozostawania w Kolonii po marcu i przed wrześniem - pozostały w mocy.

Ponadto, co typowo chińskie, tych biednych kupców z Ko-hongu obarczono odpowiedzialnością za nas. W razie jakichkolwiek „komplikacji” z nami spada na nich gniew cesarza. Co jest znowu typowo chińskie. Ko-hong płacił i wciąż płaci haracz, aż do granicy bankructwa większości jego członków. Mamy około sześciuset tysięcy gwinei w ich bezwartościowych wekslach. Brock z grubsza tyle samo. Zgodnie z chińskim zwyczajem Ko-hong musi kupować sobie przywileje od cesarza, a od jego członków oczekuje się, że bez przerwy będą słać obfite „prezenty” swoim zwierzchnikom - zwyczajowym „darem” od każdego z nich na urodziny cesarza jest pięćdziesiąt tysięcy liangów srebra.

Nad Ko-hongiem stoi osobisty cesarski szef od haraczów. Nazywamy go „hoppo”. Odpowiada on za ściąganie haraczu z kantońskich mandarynów, Ko-hongu i kogo się da. Hoppo również kupuje sobie stanowisko; nawiasem mówiąc, to największy handlarz opium, który zarabia na tym. krocie.

Jeżeli więc dopuści się na Hongkong jednego mandaryna, to dopuści się cały chiński system. Bo owym mandarynem będzie hoppo. A podlegać mu będą wszyscy Chińczycy. Wszystkim chińskim handlarzom, którzy tu przyjadą, zostaną „sprzedane” pozwolenia na handel i ściągnie się z nich haracz, a oni z kolei ściągną haracz z nas. Hoppo zniszczy tych, którzy będą nam pomagać, a pomoże tym, którzy nas nienawidzą. I nie ustaną w wysiłkach, dopóki nas stąd nie wygnają.

- Dlaczego?

- Bo są Chińczykami.

Struan przeciągnął się, czując przypływ zmęczenia, a potem podszedł do kredensu i nalał sobie koniaku. Żeby tak na godzinę stać się Chińczykiem, pomyślał ze znużeniem. Wówczas bez żadnego kłopotu mógłby wydębić skądś milion liangów. Jeżeli jest jakieś rozwiązanie, to postaraj się myśleć jak Chińczyk, powiedział sobie. Jesteś Tai-Panem „barbarzyńców”, mandarynem, masz nieograniczoną władzę. Co po władzy, jeżeli nie możesz jej użyć i odwrócić dżos, żeby sobie pomóc? W jaki sposób możesz ją wykorzystać? Kto ma milion liangów? Kogo możesz przycisnąć, żeby je zdobyć? Kto jest ci winien względy?

- Więc co zrobimy, Dirk? Chcę powiedzieć, że całkowicie się z panem zgadzam - odezwał się Longstaff.

- Powinien pan natychmiast wysłać do Ti-sena depeszę. Napisać mu... nie, kazać mu...

Struan urwał nagle, bo wróciła mu jasność myślenia.

Zmęczenie ustąpiło. Jesteś głupim, durnym, tępym, zakutym łbem, skarcił się w duchu. Ti-sen! Ti-sen to twoje wyjście; Mandaryn! Nic więcej nie musisz załatwiać. Dwa proste posunięcia: pierwsze, to odwołać umowę Longstaffa, która i tak musi zostać odwołana, a drugie - za tydzień, dwa potajemnie złożyć Ti-senowi propozycję, że w zamian za milion w srebrze skłonisz Longstaffa do zmiany zdania i że zgodzi się on na mandaryna na Hongkongu. Ti-sen skwapliwie przyjmie ją, bo natychmiast zwróci mu się wszystko, co stracił z powodu wojny opiumowej. Wyciśnie ten milion z Ko-hongu, a chińscy kupcy z radością go zapłacą, ponieważ od razu doliczą go do ceny herbaty, którą aż palą się nam sprzedać, a my palimy się ją kupić. Biedaczek Willie to żaden problem, a nikt z reszty naszych kupców nie sprzeciwi się obecności mandaryna. Nie będziemy go zresztą nazywać „mandarynem”, wynajdziemy mu inny tytuł, żeby zmylić tropy najbystrzejszym. „Komisarz do spraw handlu”. Kupcy nie sprzeciwią się obecności chińskiego „komisarza do spraw handlu”, bo będzie on handel wspierał i uprości opłacanie ceł. Dobrze, tylko kto ma przekazać tę potajemną propozycję? Jasne, że stary Żin-kua. To najbogatszy i najsprytniejszy kupiec Ko-hongu, twój główny dostawca, a poza tym znasz go od dwudziestu lat. Nie ma co, to dobry wybór.

Jeden mandaryn zapewni przyszłość Noble House. Tak jest. Ale zrujnuje Hongkong. I zniszczy cały twój plan. Czy odważysz się zawrzeć taką umowę wiedząc, że później będziesz musiał przechytrzyć Chińczyków? To potworne ryzyko - wiesz przecież, że jeden mandaryn to cały system. Nie możesz zostawić Robbowi, Culumowi lub ich dzieciom takiego piekielnego spadku. Ale bez tego srebra nie będzie Noble House ani przyszłości.

- Zaczął pan mówić, Dirk - przypomniał mu Longstaff.

- Niech pan w imieniu królowej każe Ti-senowi, żeby wybił sobie z głowy mandaryna na Hongkongu.

- Z ust mi pan to wyjął. - Longstaff z radością zasiadł przy biurku i chwycił gęsie pióro. - Co mam napisać?

A co ja sam, biedny Willie, mam począć z tym drugim posunięciem? - zadał sobie pytanie Struan. Czy cel usprawiedliwia środki?

- Prószę napisać tak: „Do Ti-sena w Kantonie. Nota nadzwyczajna. Tylko Jej Wysokość Wiktoria, Królowa Brytyjska, jest władna mianować urzędników na brytyjskiej wyspie Hongkong. Nie będzie na niej żadnych urzędników chińskich ani urzędów celnych. - Struan zawiesił głos, po czym bez pośpiechu dyktował dalej, czując, że robi to w odpowiednim tempie. - Ponadto wszyscy mieszkańcy wyspy Jej Królewskiej Wysokości, Hongkong, stają się z tą chwilą poddanymi brytyjskimi i podlegać będą wyłącznie angielskiemu prawu.

- Ależ to jest przekroczenie moich pełnomocnictw.

- Zwyczajem pełnomocników jest przekraczać swoje uprawnienia. Oto dlaczego dobiera się ich tak starannie, Will. Oto dlaczego jesteśmy Imperium. Dzięki Rafflesom, Hastingsom, Clive'om, Raleighom, Wellingtonom. Ma pan pełnomocnictwo rządu Jej Królewskiej Wysokości na zawarcie traktatu ż Chinami. Co ci w kraju wiedzą o Chinach i co ich one obchodzą? Ale pan jest nowatorem, pan tworzy historię, Will. Jest pan gotów przyjąć malutką, jałową, prawie nie zamieszkaną wysepkę kiedy światowym zwyczajem jest zagarniać całe kontynenty, kiedy mógłby pan zdobyć całe Chiny, gdyby pan Chciał. Ale pan jest o wiele mądrzejszy.

Longstaff zawahał się i zaczął ssać czubek gęsiego pióra.

- Owszem - przyznał - ale ja już się zgodziłem że Chińczycy na Hongkongu będą podlegać chińskim prawom, z wyjątkiem tortur. - Na brodzie zebrała mu się kropla potu. - Taka klauzula była w traktacie i wydałem już osobne oświadczenie.

- Ale rozmyślił się pan. Tak jak rozmyślił się Ti-sen. Nie było żadnej klauzuli w sprawie wyznaczenia mandaryna.

- Ale rzecz była zrozumiała sama przez się.

- Nie dla pana. Ani dla mnie. On próbuje wywieść pana w pole. Tak jak zrobił to w przypadku Czuszan.

- Właśnie - zgodził się Longstaff, rad dać się przekonać. - Ma pan rację, Dirk. Całkowitą. Jeżeli pozwolimy im na kontrolę... ma pan rację. Wróciliby do swoich diabelskich sztuczek, nieprawdaż? Tak. Najwyższy czas pokazać Chińczykom, czym naprawdę jest prawo. Prawo i porządek. Tak. Ma pan rację.

- Niech pan zakończy list tak, jak cesarz: „Z drżeniem i bojaźnią rozkazuję przestrzegać tego rozkazu”, i podpisze się swoim pełnym tytułem - powiedział Struan, otworzył drzwi i zawołał: - Dowódca straży!

- Słucham pana?

- Jego ekscelencja chce się widzieć ze swoim sekretarzem, panem Sinclairem. Piorunem.

- Tak jest!

Longstaff skończył pisać. Odczytał list.

- Czy to nie brzmi zbyt bezceremonialnie, Dirk? - spytał. - Przecież żaden z jego tytułów ani zakończeń listów nie przypomina cesarskiego edyktu.

- I o to właśnie chodzi. Zechce pan go opublikować w naszej gazecie. Ależ to jest prywatny dokument.

- To dokument historyczny, Will. Taki, z którego może być pan dumny. I taki, który zadowoli admirała. Przy okazji, co go tak zgniewało?

- Och, to co zwykle - odparł Longstaff, naśladując głos admirała. - „Do kaduka, ekscelencjo, przysłano nas tu do walki z poganami, a po dwóch desantach przeprowadzonych bez stawiania oporu wartego wzmianki zawarł pan haniebny układ przynoszący nam znacznie mniej niż to, co poleciło panu żądać Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Gdzie są otwarte porty, których kazano panu się domagać?” Dirk, czy jest pan pewien, że słusznie robię żądając mniej? Wiem, że już mi pan to mówił, no, ale... zdaniem kupców to poważny błąd. To znaczy, brak otwartych portów.

- Hongkong jest ważniejszy, Will.

-Skoro jest pan o tym przekonany. Admirała zdenerwowało też kilka przypadków dezercji, a także zwłoka we wprowadzeniu w życie zarządzeń przeciwko przemytowi. W dodatku wszyscy kupcy podnieśli wielki krzyk.

- Z Brockiem na czele?

- Tak. To ordynarny cham.

Struanowi zamarło serce.

- Powiedział pan kupcom, że odwoła ten rozkaz?! -spytał.

- No, niezupełnie powiedziałem. Ale dałem do zrozumienia, że może zostać odwołany.

- I dał pan admirałowi do zrozumienia, że odwoła pan to zarządzenie?

- Cóż, rzuciłem myśl, że nie byłoby celu go przedłużać. Ogromnie się zdenerwował i oświadczył, że przekaże swój pogląd na tę sprawę admiralicji. - Longstaff westchnął i ziewnął. -Słowo daję. - On w ogóle się nie orientuje w tych problemach. Nic a nic. Byłbym niezwykle zobowiązany, gdyby wytłumaczył mu pan, co to jest „handel'-, co? Ja się starałem, ale nie byłem w stanie go oświecić.

A ja ani trochę nie potrafię oświecić ciebie, Willie, pomyślał Struan. Jeżeli Robb zakupił opium, to wpadliśmy jeszcze głębiej. A jeżeli nie kupił, to i tak jesteśmy skończeni. Chyba że zawrzemy transakcję - jeden przeklęty mandaryn za jeden przeklęty milion.

- Nie wiem, co bym zrobił bez rad pańskiego ojca, Culumie. - Longstaff wyjął tabakę z wysadzanej drogimi kamieniami tabakierki. A niech mnie, przecież jestem dyplomatą, a nie podżegaczem wojennym - rzekł w duchu. Gubernator Hongkongu to tytuł w sam raz. Na razie tytuł gubernatora Hongkongu, a potem coś godniejszego uwagi. Może Bengalu. Jamajki... o, to doskonała placówka. Kanady? Nie, za zimno. Bengalu lub innego z indyjskich stanów. - W Azji wszystko jest takie skomplikowane. Tyle tu różnych poglądów i interesów - Korony, kupców, misjonarzy, marynarki wojennej, wojska, Chińczyków - bez wyjątku sprzecznych ze sobą. A Chińczycy też, bodaj to, są podzieleni na rywalizujące ze sobą grupy. Kupców, mandarynów i mandżurskich suwerenów. - Napełnił obie dziurki nosa tabaką, wciągnął ją głęboko i kichnął. - Chyba wiadomo panu, że władcami Chin nie są Chińczycy.

- Nie, ekscelencjo.

- Podobno jest to przyczyna połowy naszych kłopotów. To Mandżurowie. Z Mandżurii. Dzicy barbarzyńcy z północnego kraju za Wielkim Murem. Podobno władają Chinami od dwustu lat.. Pewnie uważają nas za głupców. Powiadają, że istnieje jakiś wielki mur - taki jak Mur Hadriana - fortyfikacja ciągnąca się przez całe północne Chiny i mająca je strzec przed dzikimi plemionami. Rzekomo ma on ponad trzy i pół tysiąca mil, czterdzieści stóp wysokości i trzydzieści grubości, a na szczycie jest dość szeroki, żeby zmieścić ośmiu konnych jadących bok w bok. Mają tam też podobno stać co trzysta jardów wieże strażnicze. Mur wykonano z cegły i granitu, a zbudowano go dwa tysiące lat temu. - Longstaff prychnął z niedowierzaniem. - Bzdury!

- Ja wierzę, że ten mur istnieje - rzekł Struan.

- Co też pan mówi, Dirk - żachnął się Longstaff. - To niemożliwe, żeby taką fortyfikację zbudowano przed dwoma tysiącami lat.

- Wiesz, Culum, legenda głosi, że do stawiania tego muru zapędzono jedną trzecią Chińczyków. Wybudowano go w dziesięć lat. Mówią, że zginęło tam milion ludzi i że leżą pogrzebani w murze. A ponadto, że strzegą go ich duchy.

- Gdyby był aż tak wielki, ojcze, Mandżurowie nigdy by się przez niego nie przedarli. A więc nie może istnieć - powiedział z szerokim uśmiechem Culum.

- Legenda głosi, że Mandżurowie przedostali się przezeń podstępem. Dowodzący murem chiński generał zdradził swoich.

- Tak najpewniej było - wtrącił z oburzeniem Longstaff. - Ludziom Wschodu obce jest pojęcie honoru, nieprawdaż? Generał sądził, że z pomocą wrogów przywłaszczy sobie tron. Ale Mandżurowie wykorzystali go, a potem zgładzili. Tak w każdym razie głosi ta historia.

- Zwykła bujda- - rzekł Culum.

Struan posłał mu ostre spojrzenie.

- Radzę ci przyzwyczaić się do wielu dziwnych historii - powiedział. - I nowych myśli - cywilizacja chińska ma pięć tysięcy lat. Książki, prasy drukarskie, sztukę, poetów, rząd, jedwab, herbatę, proch i tysiąc innych rzeczy. I to od tysiącleci! My ucywilizowaliśmy się pięćset lat temu. Jeżeli można to nazwać cywilizacją.

Zapukano do drzwi i wszedł spiesznie Horatio.

- Pan mnie wzywał, ekscelencjo? - spytał.

- Tak. Chcę, żeby pan natychmiast przełożył to na chiński i wysłał przez specjalnego kuriera. A także przesłał kopię panu Skinnerowi do publikacji.

- Tak, ekscelencjo. - Horatio wziął list i obrócił się do Struana. - Było mi bardzo przykro, kiedy usłyszałem te straszne nowiny, panie Struan - powiedział.

- Dziękuję. To mój syn Culum. A to Horatio Sinclair.

Młodzieńcy uścisnęli sobie dłonie i z miejsca się polubili.

Horatio przeczytał list.

- Odpowiednio grzeczne wyrażenie treści tego listu zajmie mi trochę czasu, ekscelencjo - rzekł.

- Jego ekscelencja pragnie, żeby wysłano go dokładnie w takiej formie - podkreśli! Struan. - Dokładnie takiej. Horatio otworzył ze zdziwienia usta i słabo skinął głową.

- Tak, ja... przetłumaczę to natychmiast. Ale Ti-sen nigdy się na to nie zgodzi, panie Struan. Nigdy, ekscelencjo.

Zbyt ucierpiałby na tym jego prestiż.

Longstaff nastroszył się.

- Prestiż?! Dalibóg, już ja dam temu pogańskiemu judaszowi prestiż! Niech pan złoży moje uszanowanie admirałowi i poleci mu wysłać ten list dużym liniowcem do Whampoa z rozkazami natychmiastowego ruszenia na Kanton, gdyby jego treść nie została zaakceptowana!

- Tak jest.

- To pewne, że go nie zaakceptują! - powiedział Longstaff po wyjściu Horatia. - Bezczelni zuchwalcy. Sami barbarzyńcy i poganie. Wszyscy co do jednego. Chińczycy. Mandżurowie. Nie znają sprawiedliwości, a ich pogarda ludzkiego życia jest niewiarygodna. Sprzedają swoje córki, siostry, braci. Niewiarygodne!

Culumowi nagle przyszli na myśl matka, bracia i ich śmierć. Wodniste wymiociny i stolce, smród, skurcze, boleści, zapadnięte oczy, drgawki. Konwulsje, znowu odór, a potem przedśmiertne dławienie. Po śmierci zaś nagłe skurcze mięśni... nie mógł zapomnieć, jak leżące z otwartymi oczami i ustami ciało nieżyjącej od godziny matki raptem skręciło się na łóżku.

Znów zaczął go nękać dawny Strach, więc uchwycił się pierwszej lepszej myśli, byleby tylko zapomnieć o swoim przerażeniu.

- A co do tej sprzedaży gruntów, ekscelencjo - powiedział.

- Najpierw trzeba je obejrzeć. Kto to zrobi?

- Znajdziemy kogoś, niech pan się nie martwi.

- Może Glessing - zaproponował Struan. - Zna się na kartografii.

- Świetna myśl. Porozmawiam z admirałem. Doskonale.

- A co pan powie na nazwanie wybrzeża gdzie wciągnięto nasz sztandar, cyplem Glessinga?

Longstaff zdziwił się.

- Nigdy pana nie zrozumiem.- wyznał. Dlaczego tak zależy panu na uwiecznieniu nazwiska człowieka, który pana nienawidzi?

Ponieważ prawdziwi wrogowie są cenni, ; pomyślał Struan. A Glessing mi się przyda; Będzie bronił swojego cypla na śmierć i życie, a tym samym Hongkongu.

- Bo to zadowoli marynarkę - odparł. - Ot, tak mi przyszło do głowy.

- Bardzo dobry pomysł. Rad jestem, że mi go pan podsunął.

- No cóż, chyba wrócimy na nasz statek - rzekł Struan Był zmęczony. A miał jeszcze wiele do zrobienia.

Isaac Perry stał na pokładzie rufowym i przypatrywał się żołnierzom piechoty morskiej zaglądającym pod brezent, do łodzi i do schowka na żagle. Nienawidził żołnierzy i oficerów; kiedyś wcielono go przymusowo do marynarki wojennej.

- Na statku nie ma dezerterów - powtórzył:

- Oczywiście - odparł mu młody oficer?

- Zechce pan polecić żołnierzom, żeby nie robili takiego bałaganu. Na posprzątanie po nich stracę całą wachtę.

- 'Pański statek to piękna zdobycz, kapitanie Perry. Statek i jego ładunek - zadrwił oficer.

Perry spojrzał na McKaya, który stał na schodni pilnowany przez uzbrojonego żołnierza. Jeżeli pomogłeś Ramseyowi wejść na pokład, to koniec z tobą, McKay, pomyślał.

- Barkas przy furcie burtowej - zawołał trzeci oficer.

- Właściciel wchodzi na pokład.

Perry pośpieszył Struanowi na spotkanie.

- Myślą, że mamy na pokładzie dezertera, panie Struan - zameldował.

- Wiem - rzekł Struan wchodząc na pokład. - Dlaczego bosman jest pod strażą? - spytał młodego butnego oficera niebezpiecznie zgrzytliwym tonem.

- To środek ostrożności. On jest krewniakiem Ramseya i...

- Mam gdzieś środki ostrożności! Do diabła, dopóki mu się nic nie udowodni, jest niewinny! - ryknął Struan.

- Pan jest od przeszukiwania statku, a nie od aresztowania i prześladowania moich marynarzy!

- Ja nic nie wiem, panie Struan! - wybuchnął McKay.

- Nie wprowadziłem Ramseya na pokład. Jego tu nie ma!

Nie ma!

- Jeżeli tu jest, niech Bóg ma go w opiece. Bosmanie, zostaniecie na statku aż do odwołania rozkazu. Pod pokład!

- Tak jest! - odkrzyknął McKay i zemknął.

- Na rany Chrystusa, Isaac - ciągnął z pasją Struan.

- Pan podobno dowodzi tym statkiem. Jakie prawo mówi, że marynarka wojenna może jako środek ostrożności zastosować areszt wobec marynarza?

- Żadne, panie Struan - odparł zalękniony Perry wiedząc, że lepiej się z nim nie sprzeczać.

- Wynoś się pan w diabły z mojego statku! Zwalniam pana!

Perry zbladł.

- Ależ, panie Struan...

- Do wschodu słońca opuści pan statek - rzekł Struan i ruszył do schodni prowadzącej pod pokład. - Chodź, Culum.

Culum zrównał się krokiem z ojcem w poprzecznym korytarzu wiodącym do głównej kabiny.

- Jesteś niesprawiedliwy - powiedział. - Niesprawiedliwy. Perry to twój najlepszy kapitan. Sam to powiedziałeś.

- Był najlepszy, synu - odparł Struan. - Ale nie dopilnował interesów załogi. Przestraszył się. Czego, nie wiem. Ale ludzie którzy się boją, są niebezpieczni, a dla takich nie ma u nas miejsca.

- McKayowi nic się nie stało.

- Pierwszym obowiązkiem moich kapitanów jest obrona własnych statków. Drugim, obrona załogi. Bo wtedy załogi bronią ich. Można w pojedynkę dowodzić statkiem, ale nie można w pojedynkę nim płynąć.

-: Perry nie zrobił niezłego.

- Pozwolił marynarce bezprawnie przetrzymać McKaya pod strażą - odparł ostro Struan Kapitan musi znać się nie tylko na samej żegludze, na miły Bóg! Isaac nie powinien ustąpić temu szczeniakowi. Zląkł się i w ważnej chwili zawiódł jednego ze swoich ludzi. Następnym razem może zawieść swój statek. Na takie ryzyko nie pozwolę.

- Ale on pracował u ciebie wiele lat. Czy to się nie liczy?

- Tak. Znaczy to, że przez wiele lat mieliśmy szczęście. Przestałem mu ufać. Więc odchodzi, i na tym koniec !

Struan otworzył drzwi kabiny.

Robb siedział przy biurku i wyglądał przez okno na rufie. Na podłodze walały się pudełka, skrzynki, ubrania i zabawki dzieci. Żona Robba, Sara, drzemała skulona na fotelu. Ryła drobną kobietą w zaawansowanej ciąży, twarz miała zmęczoną i pobrużdżoną. Na widok Struana i Culuma Robb próbował bez powodzenia zmusić się do uśmiechu.

- Cześć, Dirk. Witaj, Culum - powiedział.

- Cześć, Robb - odparł Struan i pomyślał, że bratu przybyło przez te dwa dni dziesięć lat.

Sara obudziła się ze wzdrygnięciem.

- Witaj, Dirk - powiedziała. Wstała ociężale i podeszła do drzwi. - Witaj, Culum. - Jak się czujesz, ciociu Saro?

- Zmęczona jestem, kochany. Bardzo zmęczona. Nie cierpię życia na statku. Napijesz się herbaty?

- Nie, dziękuję.

- Cóż ci mogę powiedzieć - odezwał się Robb przyglądając się bratu z niepokojem.

- Nic, Robbie. Oni zmarli, my żyjemy, i to wszystko.

- Czyżby, Dirk? - spytała Sara, wpatrując się w niego niebieskimi oczami. Przygładziła ciemnorude włosy i obciągnęła długą zieloną turniurową sukienkę. - Czyżby?

- Tak. Mogę cię przeprosić, Saro? Mam do pomówienia z Robbem.

- Tak, oczywiście - odparła i spojrzała na męża, pogardzając nim za to, że jest taki słaby. - Wyjeżdżamy, Dirk. Opuszczamy Wschód na dobre. Już postanowiłam. Poświęciłam Struanowi i Spółce pięć lat życia i jedno dziecko. Czas więc odejść.

- Jesteś mądrą kobietą, Saro. W tej chwili Wschód to nie miejsce dla rodziny. Za rok, po zabudowaniu Hongkongu, cóż, będzie się tu żyć doskonale.

- Być może niektórym, ale nie nam. Nie mojemu Roddy'emu, Karen, Naomi i Jamiemu. Ani mnie. Nigdy nie zamieszkamy na Hongkongu - powiedziała i wyszła.

- Zakupiłeś opium, Robb?

- Trochę kupiłem. Wydałem całą naszą gotówkę i pożyczyłem około stu tysięcy, nie wiem dokładnie ile. Ceny za dużo nie spadły. A potem, sam rozumiesz, straciłem zainteresowanie.

A więc pogrążyliśmy się jeszcze bardziej, pomyślał Struan.

- Dlaczego to spotkało naszą rodzinę? To straszne, straszne - ciągnął Robb udręczonym głosem. - Dlaczego całą naszą rodzinę?

-Taki dżos.

Do diabła z dżosem! - Robb wpatrzył się w drzwi kabiny. - Brock chce się z tobą spotkać jak najszybciej.

- Po co?

- Nie powiedział.

Struan usiadł, poluzował na chwilę but i pomyślał o Brocku.

- Zrobiłem Culuma naszym wspólnikiem - powiedział.

- To dobrze - odrzekł Robb, ale bez zainteresowania, wciąż wpatrując się w drzwi.

- Ojcze - wtrącił Culum. - Chciałbym z tobą porozmawiać.

- Później, synku. Robb, jest coś jeszcze. Mamy poważne kłopoty.

- Muszę cię o czymś uprzedzić od razu - rzekł Robb, odrywając wzrok od drzwi. - Dirk, Opuszczam Wschód z Sarą i dziećmi. Najbliższym statkiem.

- Co takiego?

- Nigdy nie będę tai-panem i nie chcę nim być.

- Wyjeżdżasz, bo zrobiłem Culuma wspólnikiem.?

- Przecież mnie znasz. Moglibyśmy to obgadać, owszem, ale to dla mnie nieważne. Chcę wyjechać.

- Dlaczego?

- Zmarli w kraju dali mi do myślenia., Sara ma rację. Życie jest za krótkie na to, żeby harować i umierać tutaj. Chcę trochę spokoju. A mamy aż nadto pieniędzy. Możesz mnie spłacić. Chcę odpłynąć najbliższym statkiem.

- Dlaczego?

- Jestem zmęczony. Zmęczony!

- Po prostu brak ci woli Robb. Sarą znów ci wsiadła na głowę, co?

- Tak, brak mi woli, tak, wsiadła mi na głowę, ale już podjąłem decyzję. Za dużo śmierci. Za dużo.

- Nie mogę cię spłacić. Jesteśmy zrujnowani - powiedział Struan i wręczył bratu list bankiera.

Robb przeczytał list i twarz postarzała mu się jeszcze bardziej.

- A niech ich piekło pochłonie! - zaklął.

- Owszem. Co nie zmienia faktu, że jesteśmy bankrutami. - Struan naciągnął but. - Przykro mi, Culumie, że twój udział w firmie jest nic niewart. Nasz bank stał się niewypłacalny.

Powietrze w kabinie jakby zgęstniało.

- Mamy sto tysięcy w Szkocji - rzekł Robb. - Daj mi z tego połowę, a resztę sobie zatrzymaj.

- Dzięki, Robbie. Co za męska stanowczość. Robb walnął pięścią w biurko.

- Nie moja wina, że nasz bank splajtował!

- Owszem. Więc nie żądaj połowy naszych pieniędzy, kiedy potrzebujemy każdego pensa!

- To nie ja potrzebuję, tylko ty! Znajdziesz jakieś wyjście, jak zwykle.

- Pięćdziesiąt tysięcy funtów nie starczy Sarze nawet na pięć lat.

- To moje zmartwienie! Tych pieniędzy nie ma w naszych księgach rachunkowych, więc są naszą wyłączną własnością. Wezmę połowę. Mój udział w firmie jest wart dwadzieścia razy tyle!

- Jesteśmy zrujnowani! Czy to do ciebie nie dociera?! Zrujnowani!

Drzwi kabiny otworzyły się i weszła złotowłosa dziewczynka. W ręku niosła słomianą lalkę. Twarzyczkę miała zachmurzoną.

- Cześć, tato, cześć, wujku Dirku - powiedziała i zatrzymała wzrok na Struanie. - Czy ja jestem brzydka?

Struan z trudem oderwał wzrok od Robba.

- Co mówisz, Karen, kochanie? - spytał.

- Czy jestem brzydka?

- Nie. Nie! Skądże znowu, Karen. - Struan podniósł ją do góry. - Kto ci mówi takie straszne rzeczy, dziecinko?

- Lillibet. Bawiłyśmy się w szkolę na „Spokojnej Chmurze”.

- Lillibet Brock?

- Och, nie. To moja najlepsza przyjaciółka. Tamta to Lillibet jakaś tam.

- Aha. Wcale nie jesteś brzydka. Powiedz tej Lillibet jakiejś tam, że to brzydko mówić .takie rzeczy. Jesteś bardzo ładna.

- Och, to dobrze! - odparła Karen, uśmiechając się od ucha do ucha. - Tata ciągle mi powtarza, że jestem ładna, ale chciałam się zapytać o to ciebie, bo ty wiesz. Ty wiesz wszystko. - Zarzuciła mu ręce na szyję i mocno u-ścisnęła. - Dziękuję ci, wujku Dirku. Teraz mnie postaw, - Zatańczyła na podłodze. - Cieszę się, że me jestem brzydka.

Robb wcisnął się głębiej w fotel.

- „Niech Bóg skarze tych bankierów! - powiedział po dłuższej chwili. - Przykro mi. To moja wina... i przykro mi, jak już powiedziałem... przepraszam.

- Mnie też przykro, bracie.

Robb na próżno starał się-zebrać myśli.

- Co zrobimy? - spytał.

- Nie wiem. Nie zrobiłbyś tego dla mnie, Robb? Nie poświęciłbyś mi kilku miesięcy? Odeślemy Sarę z dziećmi najbliższym statkiem. Im prędzej, tym lepiej, bo wtedy zdążą wyjechać przed porą tajfunów.

Może uda mi się skądś pożyczyć. Musimy wykupić weksle okazowe. Bo inaczej stracimy statki.... wszystko. - Robb zmusił się, żeby nie myśleć o Sarze. - Ale jak to zrobić w tak krótkim czasie? - Nerwowo wygiął palce. - Poczta przypłynęła wczoraj. Dla nas nic ważnego. Żadnych wieści z kraju. Może inni wiedzą o plajcie naszego banku. Zakupiliśmy trochę akcji w banku Brocka, żeby mieć na niego oko. Może Brock wie o plajcie naszego. Czy to dlatego chce się z tobą widzieć?

- Możliwe. W każdym razie jeżeli się o tym dowie, natychmiast nas dopadnie. Chyba że to jego osobista robota. Wykupi nasze weksle i zrujnuje nas.

- Dlaczego? - spytał Culum.

- Ponieważ gdybym to ja miał choć małą okazję, to zrujnowałbym jego.

Culum chciał zapytać dlaczego i powiedzieć im, że on również wraca do kraju najbliższym statkiem, jednakże ojciec wyglądał tak ponuro, a Robb był taki przygnębiony... Postanowił, że powie im o tym jutro.

- Muszę się przespać kilka godzin - powiedział Struan. - Schodzę na brzeg. Ty i Sara wrócicie na „Spokojną Chmurę”, co? Kazałem Perry'emu do wschodu słońca opuścić statek. Wyrzuciłem go.

- Kto go zastąpi?

- Nie wiem - odparł Struan wychodząc. - Zawiadom Brocka, że spotkam się z nim na brzegu o wschodzie słońca.

ROZDZIAŁ TRZECI

Struan spał niewiele. Jedzenia na stole nawet nie tknął. W tej chwili wpatrywał się przez wejście do namiotu w kołyszące się na kotwicach statki. Słońce zachodziło, a nisko nad horyzontem stał zamglony księżyc. Na niebie królowały wielkie masy kłębiastych chmur. Wiatr przyniósł zapowiedź burzy.

Ti-sen, podpowiadał mu wciąż od nowa rozsądek. Ti-sen! Tylko on może cię ocalić. Tak, ale to zdrada wszystkiego, w co wierzysz, wszystkiego, o co zabiegałeś.

Do namiotu wszedł z zapaloną latarnią McKay i postawił ją na stole. Namiot był przestronny i wygodny; kamieniste podłoże, na którym go rozstawiono pokrywały dywany.

- Do brzegu płynie łódź Brocka, panie Struan - powiedział bosman.

- Weź załogę i odejdźcie poza zasięg głosu. :

- Tak jest.

- Czy są wieści, że już znaleźli Ramseya?

- Nie.

- Gdzie on jest?

- Nie wiem, panie Struan.

Struan skinął głową z roztargnieniem.

- Jutro zagonisz wszystkich naszych szpiegów do roboty, żeby wywiedzieli się, gdzie on jest.

- Za przeproszeniem, panie Struan, jużem rozpuścił wici - rzekł McKay starając się ukryć niepokój i dodał: - Jeżeli jest na statku, to za czyimś szatańskim podstępem.

Przykro mi z powodu kapitana Perry'ego.

Wzrok Struana nagle stwardniał.

- Daję ci piętnaście dni na udowodnienie, że miałem rację co do Isaaca. Piętnaście dni, bo w przeciwnym razie wyrzucę cię ze statku tak jak jego.

- Tak jest.

McKay poczuł ukłucie, które powędrowało od jąder do trzewi, i przeklął się za to, że otworzył usta. Ach ty durna pało, skarcił się w duchu, nigdy się nie nauczysz?

Od brzegu nadszedł ciężkim krokiem Brock. Stanął w wejściu do namiotu.

-Wolno wejść na pokład , Dirk ? - Spytał.

- Owszem, Tyler.

McKay wyszedł. Kiedy Brock usiadł przy stole, Struan nalał mu dużą porcję koniaku.

- To źle, żeś stracił rodzinę - rzekł Brock. - Wiem, co człowiek wtenczas czuje. Sam żem stracił dwie żony przy porodzie, dzieciaków też. Źle.

- Owszem.

- Marne tutaj spanie - powiedział Brock rozglądając się po namiocie.

- Jesteś głodny? - spytał Struan wskazując jedzenie.

- Uprzejmie dziękuję. - Brock wziął kurę, rozerwał ją na dwoje i odgryzł połowę białego mięsa. Na małym palcu nosił szmaragd oprawny w złoto. - Wygląda na to, że dżos opuścił Noble House.

- „Dżos” to wielkie słowo.

- Daj spokój, Dirk - powiedział Brock ze śmiechem.

- Na poparcie kredytu firma musi mieć srebro. Nawet Noble House.

- Owszem.

- Straciłem wiele czasu, Dirk, i wiele forsy, żeby cię obadać. - Brock chwycił drugą połówkę kury i pożarł ją.

- Masz dobrego kucharza. Powiedz mu, że dam mu pracę.

- Podoba mu się ta, którą ma.

- Bez forsy nie ma pracy, mój śliczny golasie. Bez banku nie ma kredytu - nie ma statków, nie ma nic! - Brock rozłupał drugą kurę. - Masz może szampana? To doprawdy wyjątkowa okazja!

Struan wprawnie odkorkował butelkę i nalał do czystych kieliszków Brockowi i sobie.

- Schłodzony w sam raz, bracie. W sam raz. - Brock mlasnął.

- Dwadzieścia pięć tysięcy to niewiele za milion, co nie ?

Struan nic nie odpowiedział. Twarz mu ani drgnęła.

- Napisali mi o szóstaku za funta. Z wczorajszą pocztą nadszedł list. Straciłem dziesięć tysięcy funciaków. Niedobrze. Bardzo niedobrze, że bank tak igra z pieniędzmi klientów. - Brock zaśmiał się. - „Przypadkiem” natknąłem się na tego zasrańca Skinnera. On też uważa, że to niedobrze.

Napisze o tym artykuł - z dużym tytułem, głowę daję. I słusznie.

Odkroił kawał szarlotki i zjadł ją ze smakiem.

- Aha, przy okazji, mam weksle na okaziciela firmy Struan i Spółka za osiemset tysięcy. Skupowałem je przez zeszłe pół roku na taką okazję. A przynajmniej robił to mój Morgan i nasi agenci w Londynie.

- Doskonała lokata kapitału, Tyler . Doskonała.

- Tak. Skinner też tak myśli, bracie. Bardzo się przejął twoim złym dżosem, ale powiedziałem mu, że zatrzymam nazwy statków. Zmieniać nazwy to zły Dos. Ale poprawią się pod moją banderą?

- Najpierw musisz je zdobyć.

- Będę je miał za trzydzieści dni, bracie. Wtedy mija termin płatności Weksli. Wszyscy się o tym dowiedzą. A więc nie będziesz miał kredytu na Wschodzie. Będziesz skończony, chłopie.

- Mogę zniszczyć statki, zanim pozwolę ci je przejąć.

- Ty tego nie zrobisz, Dirk. Już ja cię znam. Inni to by tak zrobili, ale nie ty. W tym jesteśmy do siebie podobni. Statki to wyjątkowa rzecz. Lepsza od najlepszej dziewki.

Brock dopił szampana. Struan znów napełnił mu kieliszek. Brockowi odbiło się.

- Pardą -powiedział i łyknął znowu. - Szampan to prawdziwa woda na bekanie co nie?

- To masowe wycofywanie pieniędzy z banku to twoją robota?

- Nie. Gdybym na to wpadł, tobym cię załatwił dawno temu. Bardzo łebski pomysł. Aż dziw, żeś tak sobie dał założyć tę pętlę na jaja.

- Jeżeli zrobiono to rozmyślnie, dowiem się.

- Pewno, że rozmyślnie, brachu.

- Kto to zrobił?

- Morgan - odparł Brock. - Dorósł chłopaczyna, muszę mu to przyznać: Tak jest. To zrobił mój syn i strasznie żem z tego dumny. - Podrapał się z zadowoleniem, szukając wszy, co należało tu do codzienności.

-Znakiem tego jesteś zrujnowany, Dirk. Po tylu latach! Skończony.

- Wiele może się zdarzyć przez te trzydzieści dni.

- A tak, może. Słyszałem, że twój syn poprowadzi sprzedaż ziemi.

- Owszem. Ale uczciwie. Ziemię bierze ten, kto da więcej. My nie oszukujemy, Tyler. Inni tak. My nie musimy.

- A bodajś. zgnił! - huknął Brock. - Twierdzisz, że ja oszukuję?

- Oszukujesz bez przerwy - potwierdził z gniewem Struan. - Oszukujesz swoich marynarzy i statki, i to właśnie cię zniszczy. Nie można bez przerwy budować przy pomocy bata.

- Dalibóg, nie używam go częściej niż inni! To, że ty masz mięczakowate, nowomodne poglądy, nie znaczy, że inni się mylą. Bat utrzymuje w ryzach szumowiny. Szumowiny!

- Kto batem wojuje, od bata ginie.

- Chcesz, żebyśmy od razu wyrównali rachunki?! Na baty? Na noże? W tej chwili, psiamać! A może dalej jesteś tchórzem?

- Już ci to mówiłem i więcej nie powtórzę. Przyjdzie dzień, że dopadnę cię z batem - może dziś, może jutro, a może pojutrze. Ale jak mi Bóg miły, kiedyś to zrobię. I jeszcze jedno ci powiem. Gdybyś przypadkiem umarł, nim będę gotowy, to dopadnę Gortha i Morgana i zniszczę twoją firmę.

Brock wyciągnął nóż.

- A ja, bracie, być może już teraz poderżnę ci gardło.

Struan dolał sobie szampana. Opróżnił butelkę.

- Otwórz drugą - powiedział. - Mam go znacznie więcej.

Brock zaśmiał się.

- Wiesz co, Dirk, rzadki z ciebie gość. Zbankrutowałeś. Jesteś zrujnowany, a wciąż udajesz. Jesteś skończony, chłopie, słyszysz? Twój Noble House ledwo dyszy. A ty jesteś tchórz!

- O nie, Tyler, nie jestem tchórzem. Wiesz o tym.

- Znasz to wzgórze, na którym ma stanąć twój Wielki Dom? - spytał z błyszczącymi oczami Brock.

- Tak.

- Jest moje, bracie. Bo to ja je kupię. Ile byś za nie dał, ja dam więcej.

Struan poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Dobrze wiedział, że w tej chwili brak mu srebra, żeby rywalizować z Brockiem. Chyba że zawarłby umowę z Ti-senem. Że zdradziłby Hongkong.

- A bodajbyś się w piekle smażył! - zaklął.

- Będzie moje, bratku. I cała ta zasrana skała. - Brock opróżnił kieliszek i znów mu się odbiło. - Jak tylko zbankrutuje twoja firma, przepędzę ciebie i twoich z tych mórz. - Wyjął sakiewkę i odliczył dwadzieścia złotych gwinei. A potem cisnął je na podłogę namiotu. - Kup se trumnę - powiedział i wyszedł dumnym krokiem.

- Za przeproszeniem, panie Struan - odezwał się McKay.

Struan otrząsnął się z zamyślenia.

- Tak? - spytał .

- Na brzegu jest pan Culum. Chce się z panem widzieć.

Struana zaskoczył widok wyblakłego księżyca wysoko na niebie i to, że jest późna noc.

- Zobaczę się z nim - odparł.

- Przypłynęli też inni, panie Struan. Ten Chińczyk, Gordon Czen. Panna Sinclair. Jakieś małżeństwo, którego nie znam. Stary Quance. Powiedziałem, że przyjmie ich pan jutro. Chyba dobrze zrobiłem, że nie dałem panu Culumowi przyjść bez pytania?

McKay zauważył złote gwinee leżące na ziemi, ale nic nie powiedział.

- Jeśli tylko wypełniasz moje polecenia, to nic nie możesz zrobić źle, McKay.

W wejściu do namiotu stanął Culum.

- Nie przeszkadzam ojcze ?

- Nie , synku, siadaj. Culum spostrzegł leżące na ziemi suwereny i zaczął je zbierać.

- Zostaw je, gdzie są.

- Dlaczego?

- Bo chcę, żeby tam zostały. Culum usiadł.

- Chcę z tobą porozmawiać - rzekł.

- Nie jestem w nastroju do rozmowy, synu.

- Czy na serio zrobiłeś mnie swoim wspólnikiem?

- Tak.

- Nie chcę być twoim wspólnikiem. Nie chcę zostać na Wschodzie. Chcę wrócić do kraju.

- Mam w tych sprawach więcej doświadczenia, Culum. Zaczekaj z decyzjami.

- Czekanie nic nie zmieni.

- Jesteś młody, synku. Masz mnóstwo czasu. Okaż mi cierpliwość. I Chinom. Czy Robb wyjaśnił ci, jak zabrać się do sprzedaży ziemi?

- Tak - odparł Culum i pomyślał: „Do diabła z wujem Robbem! Gdybyż tak nie wybuchnął przy ojcu i nie powiedział, że wyjeżdża. Psiakrew, psiakrew, psiakrew! Niech diabli wezmą ten przeklęty bank! Wszystko zniszczył. Biedny ojciec”. - Myślę, że sobie z tym poradzę.

- Dopóki będziesz sprzedawał uczciwie, unikniesz wszelkich kłopotów. Ten, kto daje więcej, bierze ziemię.

- Tak, oczywiście - odparł Culum wpatrując się w gwinee ..

- Dlaczego chcesz, żeby te monety tam zostały?

- To są pieniądze na moją trumnę.

- Nie rozumiem.

Struan opowiedział mu o zajściu z Brockiem.

- Lepiej żebyś o tym wiedział Culum . Strzeż się go , bo dopadnie cię, tak jak ja zamierzam dopaść Gortha.

- Za grzechy ojca nie wolno winić syna.

- Gorth to wierna kopia swojego taty.

- Czyż Chrystus nie naucza, że należy przebaczać?

- Owszem, synku. Ale im nie potrafię przebaczyć. Są wcieleniem wszystkiego, co najgorsze na tej ziemi. To tyrani, którzy wierzą, że bat jest dobry na wszystko. Na ziemi obowiązuje zasada, że pieniądze to potęga - bez względu na to, czy jesteś królem, panem, wodzem, kupcem czy dzierżawcą. Bez tej potęgi nie obronisz tego, co posiadasz, ani nie polepszysz życia innym.

- Więc twierdzisz, że nauki Chrystusa są błędne?

- Nie, synku. Twierdzę tylko, że niektórzy ludzie to święci. Niektórym dogadza potulność, pokora i brak ambicji. Niektórzy z natury godzą się na pośledniość - ja tego nie potrafię. Ani Brock. A ty?

- Nie wiem.

- Kiedyś zostaniesz wystawiony na próbę. Wtedy poznasz siebie.

- Więc uważasz, że pieniądze to wszystko?

- Twierdzę, że nie mając władzy, nie można być świętym w dzisiejszych czasach. Władza dla samej władzy to grzech. Pieniądze dla samych pieniędzy to grzech.

- Czy to takie ważne mieć pieniądze i władzę?

- Nie, synku - odparł Struan z ironicznym uśmiechem.

- Ważny jest tylko ich brak .

- A po co ci władza?

- A tobie , Culumie?

- Może ja jej nie pragnę.

- Tak. Może. Napijesz się?

- Odrobinę szampana.

- Jadłeś coś?

-Tak, dziękuję. Jeszcze nie za dobrze znam siebie -wyznał Culum.

- Masz czas, chłopcze. Tak się cieszę, że tu jesteś. Bardzo się cieszę.

Culum znów .spojrzał na monety.

- Właściwie to wszystko jest nieważne, prawda? Należenie do spółki i reszta. Firma jest skończona. Co masz zamiar zrobić?

- Jeszcze nie koniec z nami - mamy dwadzieścia dziewięć dni. Jeżeli dżos będzie przeciwko nam, to Noble House w obecnej postaci zginie. A wówczas zaczniemy od nowa - odparł Struan. Nie oszukuj się, pomyślał, nigdy nie zaczniesz od nowa.

- Taka nie kończąca się bitwa?

- A czym według ciebie jest życie?

- Czy mogę zrezygnować ze wspólnictwa w firmie, jeżeli mnie ono nie zadowoli albo jeśli uznam, że się nie nadaję i nie jestem go wart? W każdej chwili?

- Owszem. Ale nie wtedy, kiedy zostaniesz Tai-Panem. Tai-Pan nie może odejść, dopóki się nie upewni, że firma jest w dobrych rękach. On musi być tego pewien! To jego ostatni obowiązek.

- Jeżeli chińscy kupcy są nam tyle winni, to czy nie możemy odebrać tych pieniędzy? Mielibyśmy wtedy czym zapłacić Brockowi.

- Oni nie mają tych pieniędzy.

Bodaj to diabli, jesteś w pułapce, pomyślał Struan. Zdecyduj się. Albo Ti-sen, albo nic.

- A jego ekscelencja? Nie może nam wypłacić zaliczki?

Z pieniędzy za okup?

-Te pieniądze należą do Korony. Parlament albo uzna jego poręczenie, albo nie. W każdym razie to srebro jeszcze przez prawie rok nie zmieni właściciela.

- Ale dostaniemy je. Brock na pewno przyjmie od ciebie zobowiązanie na piśmie.

- Przecież już przedstawiłem ci rozmiar jego miłosierdzia - odrzekł szorstko Struan. - Gdybym to ja schwytał go w taką pułapkę, nie podarowałbym mu dwudziestu gwinei. Niech diabli wezmą jego wraz z jego przeklętym potomstwem!

Culum poruszył się niespokojnie na krześle, a potem przesunął butem jedną z leżących na ziemi gwinei, która nagle zalśniła.

- Jego ekscelencja nie zalicza się do zbyt…. hmm, czy nie jest naiwny? - spytał.

Azja go po prostu przerasta, i to wszystko. Niewłaściwy człowiek na tym stanowisku. Ja byłbym zagubiony na dworach europejskich. Niemniej jest pełnomocnikiem królowej. I tylko to się liczy. Owszem, jest naiwny, ale i jego się strzeż. Strzeż się wszystkich.

- Czy zawsze robi to, co mu powiesz?

Struan spojrzał w noc za wejściem do namiotu.

- Przeważnie stosuje się do moich rad - odparł. - Pod warunkiem, że udzielam mu ich jako ostatni.

Culum przesunął nogą jeszcze jedną gwineę.

- Na pewno jest coś... ktoś, do kogo możesz się zwrócić. Z pewnością masz przyjaciół - powiedział.

Myśli Struana wypełniało uporczywie nazwisko jedynej osoby, która mogła go uwolnić z pułapki: Ti-sen! Brock natychmiast zajmie moje statki, pomyślał, kipiąc z bezsilnej złości. A bez statków koniec z tobą, bracie. Tak samo z firmą., Hongkongiem i twoim planem. Owszem, możesz zacząć od nowa, ale nie oszukuj się. Nie zdołasz zbudować i obsadzić drugiej takiej floty. Już nigdy nie dogonisz Brocka. Na zawsze pozostaniesz gorszy.

Czuł jak nabrzmiewają mu żyły na szyi. Zaschło mu w gardle. Nie będę gorszy! - zawołał w duchu. Na Boga Wszechmogącego, nie potrafię! Nie umiem! Nie potrafię być gorszy! Od Brocka ani od nikogo!

- Jutro, po powrocie „Chińskiej Chmury” wyjadę do Kantonu. Pojedziesz ze mną - powiedział do syna.

- A co ze sprzedażą ziemi ?Mam ją zacząć?

- Pal sześć sprzedaż ziemi! Najpierw musimy uratować firmę. Wracaj na „Spokojną Chmurę”. Wypłyniemy najszybciej jak się da.

- Dobrze - odparł Culum wstając.

- Dobranoc, synku.

Monety przyciągały wzrok Culuma, hipnotyzując go. Zaczął je zbierać.

- Powiedziałem, żebyś je zostawił!

- Nie mogę. - Culum miał spocone czoło. Monety zdawały się parzyć mu palce. - Ja... muszę je mieć.

- Ale po co, na miłość boską?

- Nie wiem. Po prostu... chcę je mieć - odparł Culum i schował pieniądze do kieszeni. - Od tej chwili należą do mnie. Dobranoc, ojcze.

ROZDZIAŁ CZWARTY

W przestronnej jadalni wspaniałej faktorii Noble House w Kolonii Kantonskiej Struan jadł samotnie obiad. Tę ogromną dwupiętrową rezydencję wybudowała czterdzieści lat temu Spółka Wschodnioindyjska. Struan zawsze jej pożądał, widząc w niej idealną siedzibę dla swojej firmy. Nabył ją przed ośmiu laty.

Jadalnia znajdowała się na pierwszym piętrze, a jej okna wychodziły na Rzekę Perłową. Na parterze mieścił się labirynt biur, składów i magazynów. Piętro wyżej były pomieszczenia mieszkalne i starannie oddzielone od reszty pokoje samego Tai-Pana. Podwórce, przejścia, apartamenty i sypialnie ciągnęły się wszerz i wzdłuż całego budynku. Mieszkało w nim od czterdziestu do pięćdziesięciu portugalskich urzędników, od dziesięciu do piętnastu Europejczyków innych nacji, a ponadto setka służących. Kobietom na mocy chińskiego prawa nie wolno było tu pracować.

Struan odsunął rzeźbiony fotel od stołu i nerwowo zapalił cygaro. Marmury, którymi wyłożone były ściany i podłoga, ogrzewał wielki kominek. Stół był na czterdzieści osób, stołowe srebra z czasów króla Jerzego, a świecznik kryształowy, jasny od płonących świec. Struan podszedł do okna i spojrzał na kupców przechadzających się po ogrodzie w dole.

Za ogrodem był płac który ciągnął się przez całą Kolonię i stykał z nabrzeżem rzeki. Jak zwykle roiło się na nim od chińskich sokolników, gapiów, sprzedających i kupujących, wróżbiarzy, pisarzy listów, żebraków i psów. Jedynym miejscem, gdzie europejscy kupcy mogli względnie swobodnie poruszać się po wyjściu ze swoich faktorii, był tak zwany Ogród Angielski. Chińczykom, z wyjątkiem służby, wstęp do niego i faktorii był wzbroniony. Przez Kolonię biegły tylko dwie strome wąskie uliczki - Świńska i Starochińska, przy których stało trzynaście budynków z kolumnadami. Oddzielne domy mieli tylko Brock i Struan.

Reszta kupców korzystała z pozostałych, dzieląc się nimi według potrzeb, i płaciła czynsz Spółce Wschodnioindyjskiej, która przed stu laty wybudowała Kolonię w Kantonie.

Na północy granicę Kolonii wytyczała ulica Trzynastej Faktorii. Mury Kantonu wznosiły się ćwierć mili dalej. Pomiędzy murami miasta a Kolonią piętrzyło się mrowie domów i ruder. Rzeka zatłoczona była jak zawsze pływającymi osadami mieszkańców barek i łodzi. A nad tym wszystkim unosił się nieustanny, pulsujący, śpiewny pomruk, przywodzący na myśl olbrzymi ul.

Na jednym końcu ogrodu Struan spostrzegł Bracka który rozmawiał z Cooperem i Tillmanem. Ciekaw był, czy omawiają to, w jak zawiły sposób Brock nabył od Hiszpanów herbatę i opium. Szczęść Boże, pomyślał bez urazy. W miłości i handlu wszystko wolno.

- Gdzie, do stu diabłów, jest Żin-kua? - powiedział na głos.

Próbował się z nim spotkać od dwudziestu czterech dni, ale jego posłaniec codziennie powracał do Kolonii z tą samą odpowiedzią: „On nie wrócić tak samo. Ty czekać. Jutro on wrócić do Kanton na pewno”.

Culum spędził w Kolonii Kantońskiej dziesięć dni. Jedenastego nadszedł pilny list od Longstaffa wzywający go do powrotu na Hongkong, bo wynikły problemy ze sprzedażą ziemi.

Wraz z wezwaniem Longstaffa przyszedł list od Robba. Pisał, że artykuł Skinnera o bankructwie Struana wywołał konsternację u wielu kupców i większość z nich natychmiast wysłała do kraju depesze, żeby rozlokować swoje pieniądze po różnych bankach. Większość czeka na trzydziesty dzień, tak więc nikt nie chce udzielić kredytu i wszelkie propozycje, jakie robił wrogom Brocka, spełzły na niczym. Marynarka wojenna wściekła się, kiedy Longstaff ogłosił publicznie cofnięcie rozkazu w sprawie przemytu opium, a admirał wysłał do kraju fregatę z żądaniem, by parlament zezwolił mu działać samodzielnie. I na koniec: ich faktor Czen Szeng został zasypany żądaniami wierzycieli domagających się spłaty wszystkich drobnych długów, które normalnie czekałyby swojego terminu.

Struan był w pełni świadom, że jeżeli w ciągu następnych sześciu dni nie dotrze do Żin-kua, to przegra z kretesem, i zadawał sobie pytanie, czy Chińczyk go unika, czy też faktycznie nie ma go w Kantonie. To wprawdzie stary złodziej, ale nigdy mnie nie unikał, pomyślał. Jeżeli się z nim spotkasz, chłopie, to czy naprawdę chcesz mu złożyć propozycję dla tego czorta Ti-sena?

Dobiegły go śpiewne, zagniewane głosy, a potem drzwi jadalni otwarły się gwałtownie i do środka wtargnęła zabrudzona młoda ho-klo, mieszkanka łodzi, powstrzymywana przez chińskiego sługę. Na głowie miała zwykły duży stożkowaty kapelusz rybacki, a na sobie usmolone czarne spodnie, bluzkę i brudny pikowany kaftan.

- Nie móc zatrzymać krowa dziko partie - powiedział łamaną angielszczyzną chiński służący, przytrzymując wyrywającą się dziewczynę.

Kupcy porozumiewali się ze swoją służbą, a ona z nimi, tylko w tym żargonie. Słowo „krowa” oznaczało kobietę, „dziko” było zniekształconym wyrazem „dziecko”, a wyrażenie „krowa dziko” znaczyło „młoda kobieta”.

- Krowa dziko wyjść! Bardzo mig-mig, rozumi? -spytał Struan.

- Ty chcieć krowa dziko , heja? Krowa dziko w łóżko baldzo dobry fik-fik. Dwa dolar, na pewno! - zawołała dziewczyna.

Służący chwycił ją tak mocno, że kapelusz spadł jej z głowy i dopiero teraz Struan dokładnie zobaczył jej twarz. Była tak zabrudzona, że ledwo mógł ją rozpoznać. Wybuchnął śmiechem. Służący wytrzeszczył na niego oczy, patrząc jak na szaleńca, i puścił dziewczynę.

- Ta krowa dziko może zostać; na pewno - rzekł ze śmiechem Struan.

Dziewczyna gniewnie rozwiązała swoje rojące się od robactwa ubranie i posłała wychodzącemu słudze kolejną wiązankę obelg.

- Krowa dziko miło bardzo widzieć cię, Tai-Panie - powiedziała. - Ciebie tez, Mei-mei!-*-. odparł Struan, spuszczając na nią wzrok. - Do licha, co tu robisz i po co te brudne szmaty?

- Krowa dziko myśleć ty robić fik-fik z druga krowa dziko, heja?

- Rany boskie, dziewczyno, przecież jesteśmy sami! Przestań mówić żargonem! Poświęciłem dość czasu i pieniędzy, żeby nauczyć cię poprawnej angielszczyzny! - Struan uniósł ją na wyciągniętych rękach. - Wielki Boże, Mei-mei, cuchniesz jak nieszczęście.

- Ty też byś cuchł, gdybyś niósł zacuchłe ubiory.

- Nosił cuchnące ubranie - poprawił ją z przyzwyczajenia. - Co tu robisz i po co te zacuchłe ubiory?

- Postaw mnie, Tai-Panie - powiedziała, a kiedy to zrobił, ukłoniła się mu ze smutkiem. - Przybyłam tu potajemnie wielce zasmucona tym, że straciłeś swoją Pierwszą Żonę i dzieci z niej, z wyjątkiem jednego syna. - Po zabrudzonej twarzy pociekły jej strużki łez. - Tak mi przykro, tak przykro.

- Dziękuję ci, dziewczyno. Tak. Ale już się stało i żaden żal ich nie przywróci.

Wzruszony jej współczuciem pogłaskał ją po głowie i pieszczotliwie pogładził po plecach.

- Nie znam waszego zwyczaju. Jak długo mam nosić żałobę?

- Nie będzie żałoby, Mei-mei. Oni umarli. Nie będzie płaczu ani żałoby.

- Wypaliłam kadzidło za ich ponowne szczęśliwe narodziny.

- Dziękuję. Dobrze, a więc co tu robisz i dlaczego wyjechałaś z Makau? Kazałem ci tam zostać.

- Najpierw się wykąpię, potem przebiorę, a później .porozmawiamy.

- Nie mamy tu ubrań, Mei-mei.

- Moja nic niewarta ama, A Gip, jest na dole. Ma moje ubrania i rzeczy, nie bój. Gdzie jest łazienka?

Struan pociągnął za sznurek dzwonka i natychmiast pojawił się służący z oczami okrągłymi ze zdumienia.

- Krowa dziko mój łazienka, rozumi? Ama zrobić. Da jeść! - polecił mu i zwrócił się do Mei-mei. - Powie, co chce jeść.

Mei-mei zaćwierkała władczo do zagapionego sługi i wyszła.

Nieodmiennie wzruszał go jej osobliwy, kołyszący chód. Jej stopy miały tylko trzy cale długości i były skrępowane. Kiedy kupił ją przed pięciu laty i przeciął bandaże, przestraszył się widokiem jej zdeformowanych małych stopek, które starożytnym zwyczajem Chińczyków uznawane były za nieodzowny atrybut dziewczęcej urody. Tylko dziewczyna ze skrępowanymi stopami - stopami lotosowymi - mogła być żoną albo konkubiną. Tymi z normalnymi stopami: wieśniaczkami, służącymi, prostytutkami z gminu, amami i robotnicami pogardzano.

Stopy Mei-mei były kalekie. Bez ściśle zawiązanych bandaży cierpiała przeraźliwe katusze. Dlatego też Struan pozwolił jej z powrotem owinąć stopy, a po miesiącu ból zelżał i Mei-mei znowu mogła chodzić. Dopiero na starość skrępowane stopy przestawały boleć.

Z pomocą Gordona Czena, który tłumaczył, Struan spytał ją, jak do tego doszło. Odpowiedziała mu z dumą, że kiedy skończyła sześć lat, matka zaczęła jej krępować stopy.

- Okręcało się je czterojardowymi bandażami dwucalowej szerokości - wyjaśniła. - Matka owijała mi nimi ciasno stopy - na pięcie, podbiciu i spodzie - zaginała do środka cztery małe palce, a duży zostawiała wolny. Kiedy bandaże wysychały, zaciskały się i strasznie mnie wtedy bolało. Po miesiącach i latach pięta zbliża się do dużego palca, a podbicie wygina. Raz w tygodniu bandaż jest zdejmowany i czyści się stopy. Po kilku latach małe palce martwieją i się je usuwa. Gdy miałam dwanaście lat, chodziłam całkiem nieźle, ale moje stopy nadal były nie dość małe. Wówczas matka poradziła się kobiety biegłej w sztuce krępowania stóp. W dniu moich dwunastych urodzin kobieta ta przyszła do naszego domu z ostrym nożem i maściami. Nacięła mi głęboko spody stóp pośrodku. To głębokie rozcięcie pozwoliło po założeniu bandaży zbliżyć palce do pięty.

- Co za okrucieństwo! Spytaj jej, jak zniosła ból - polecił Gordonowi Struan.

Przypomniał sobie niepewne spojrzenie Mei-mei, kiedy Czen przetłumaczył jego pytanie, i odpowiedź udzieloną wdzięcznym śpiewnym głosem.

- Mówi, że za każdą parą skrępowanych stóp kryje się jezioro wylanych łez - przetłumaczył Gordon. - Ale cóż znaczą łzy i ból? Teraz bez wstydu mogę je dać do zmierzenia każdemu. Chce, żeby je pan zmierzył.

- Ani mi się śni!

- Ja pana proszę. Będzie z tego bardzo dumna. Podług chińskiej mody to są idealne stopy. Jeżeli pan ich nie zmierzy, ona pomyśli, że pan jej się wstydzi. Strasznie ją to przed panem poniży.

- Dlaczego?

- Sądzi, że zdjął pan bandaże, bo pomyślał pan, że ona oszukuje.

- A niby dlaczego mam tak myśleć?

- Bo jest pan... ona nie zna żadnego Europejczyka. Ja pana proszę. Tylko pańska duma z niej wynagrodzi jej wszystkie wylane łzy.

Tak więc zmierzył jej stopy, wyraził radość, której nie czuł, a ona trzykrotnie nisko mu się pokłoniła. Nie znosił widoku ludzi kłaniających się w pas, klękających i głowami dotykających podłogi. Ale starożytny chiński zwyczaj wymagał od podwładnych składania takich hołdów zwierzchnikom, więc nie mógł tego zakazać. Gdyby się sprzeciwił, Mei-mei znów by się przelękła i straciła twarz w obecności Gordona Czena.

- Spytaj, czy teraz bolą ją stopy.

- Zawsze będą ją bolały, panie Struan, ale zapewniam pana, że cierpiałaby jeszcze bardziej, gdyby miała je duże i wstrętne.

Mei-mei powiedziała wtedy coś do Gordona, a Struan rozpoznał słowa „fan-kuai”, które znaczyły „piekielny barbarzyńca”.

- Chce wiedzieć, jak zadowolić nie-Chińczyka - przetłumaczył Gordon.

- Powiedz jej, że fan-kuai niczym się nie różni od Chińczyków.

- Tak, panie Struan .

- I powiedz jej, że będziesz ją uczył angielskiego. Od zaraz. Powiedz, że nikt nie będzie wiedział o tym, że ją uczysz. Nikt nie będzie wiedział, że ona mówi po angielsku. Przy innych będzie się posługiwała wyłącznie chińskim albo łamaną angielszczyzną, której też jej nauczysz. I wreszcie: w razie potrzeby oddasz życie w jej obronie.

- Mogę wejść? - spytała Mei-mei stojąc w progu i lekko się kłaniając.

- Proszę.

Miała owalną twarz, oczy kształtu migdałów, a brwi jak idealne półkola. Spowijał ją teraz zapach perfum, a długa, fałdzista szata była z najcieńszego, błękitnego jedwabnego brokatu. Włosy miała upięte na szczycie głowy w dwa półksiężyce i przystrojone nefrytowymi szpilkami. Jak na Chinkę, była wysoka, a skórę miała tak białą, że wydawała się niemal przezroczysta. Pochodziła z prowincji Suczou.

Chociaż Struan kupił ją od Żin-kua i przez wiele tygodni targował się z nim o cenę, wiedział, że w rzeczywistości Czung Mei-mei to podarunek Żin-kua dla niego w rewanżu za wiele przysług, które świadczył mu w minionych latach, i że stary Chińczyk z łatwością mógł ją sprzedać najbogatszemu człowiekowi w Chinach, mandżurskiemu księciu, a nawet cesarzowi za tyle nefrytu, ile ważyła, nie wspominając o piętnastu tysiącach liangów srebra, na które się w końcu zgodzili. Była niezwykła, bezcenna.

Podniósł ją delikatnie i pocałował.

- A teraz powiedz mi, co się dzieje - rzekł i trzymając ją w ramionach usiadł w głębokim fotelu.

- Po pierwsze, przyjechałam w przebraniu ze względu na niebezpieczeństwo. Nagroda za twoją głowę wciąż obowiązuje. A porwania dla okupu to nasz odwieczny zwyczaj.

- A gdzie zostawiłaś dzieci?

- Ze Starszą Siostrą oczywiście - odparła.

Starszą Siostrą nazywała Mei-mei jego byłą kochankę, Kai-sung, co było we zwyczaju, aczkolwiek nie łączyło ich pokrewieństwo. Obecnie Kai-sung była trzecią żoną jego chińskiego faktora. Jednakże Mei-mei i Kai-sung ogromnie się lubiły, dlatego pewien był, że dzieci są u Kai-sung bezpieczne i doglądane jak własne.

- Dobrze - powiedział. - Jak się mają?

- Duncan podbił sobie oko. Przewrócił się, za co zbiłam jego żółwie łajno wartą amę tak, że o mało nie odpadła mi ręka. Z powodu swojej barbarzyńskiej krwi Duncan ma napady złości.

- Ma to po tobie, a nie po mnie. A Kate?

- Wyrżnął jej się drugi ząb. To wielkie szczęście. Przed drugimi urodzinami. - Wtuliła się na chwilę w jego ramiona. - A potem przeczytałam gazetę. Tego Skinnera. Więcej złego dżosu, heja? To psie ścierwo Brock rujnuje cię z pomocą grubych pieniędzy, które jesteś mu winien. Czy to prawda?

- Częściowo. Owszem, jeżeli dżos się nie odmieni, jesteśmy zrujnowani. Koniec z jedwabiami, perfumami, nefrytami, domami - zadrwił.

- Ajiii ja! - powiedziała, podrzucając głową. - Nie jesteś jedynym mężczyzną w Chinach.

Klepnął ją po pośladkach, na co skoczyła mu do oczu z długimi paznokciami, ale chwycił ją zręcznie za przeguby rąk.

- Nigdy więcej tego nie mów - powiedział, całując ją namiętnie.

- Rany boskie! - zawołała, próbując złapać oddech. - Popatrz, co mi zrobiłeś z włosami. Ta leniwa dziwka A Gip czesała mnie przez godzinę.

Wiedziała, że ogromnie mu się podoba, i była dumna, że mając dwadzieścia lat umie czytać i pisać po angielsku i chińsku, a mówić po angielsku i kantońsku równie dobrze, jak w rodzinnym dialekcie z Suczou, a także w dialekcie mandaryńskim - języku Pekinu i dworu cesarskiego. Szczyciła się również tym, że tak dużo wie z tego, co Gordon Czen poznał w szkole, uczył ją bowiem dobrze i bardzo się lubili. Zdawała sobie sprawę, że drugiej takiej jak ona nie ma w całych Chinach.

Ktoś dyskretnie zapukał do drzwi.

- Europejczyk? - szepnęła.

- Nie, to tylko służący. Poleciłem mu wszystkich anonsować. Tak?! - zawołał.

Za służącym weszło dwóch innych i wszyscy przenieśli wzrok ze Struana na dziewczynę. Ich ciekawość rzucała się w oczy i guzdrali się rozstawiając naczynia z chińskimi potrawami i układając pałeczki.

Mei-mei obrzuciła ich stekiem kantońskich przekleństw, więc nerwowo ukłonili się i wynieśli.

- Co im powiedziałaś? - spytał Struan.

- Ostrzegłam ich tylko że jeżeli pisną komukolwiek że tu byłam, własnoręcznie obetnę im języki i uszy, a potem namówię ciebie, żebyś przykuł ich łańcuchami na którymś ze swoich statków i utopił ich w oceanie razem z ich przebrzydłymi żonami, dziećmi i rodzicami, a później swoim Złym Okiem rzucił po wsze czasy urok na tych parszywych wyrodków i ich parszywe potomstwo.

- Przestań kląć, ty krwiożercza mała diablico! I przestań stroić żarty ze Złego Oka.

-. Ja wcale nie żartuję. Tyje naprawdę masz, piekielny barbarzyńco. Dla wszystkich, z wyjątkiem mnie. Ja wiem, jak z tobą postępować.

- A niech cię diabli, Mei-mei. - Chwycił ją za ręce i przerwał jej zażyłe pieszczoty. - Jedz, póki gorące. Tobą zajmę się później.

Podniósł ją i zaniósł do stołu.

Nałożyła mu krewetki smażone we wrzącym tłuszczu, chudą wieprzowinę, grzyby duszone z soją, gałkę muszkatołową, musztardę, miód, a następnie nałożyła sobie.

- Do kata, alem głodna! - powiedziała.

- Czy ty wreszcie przestaniesz przeklinać?

- Zapomniałeś dodać „dalibóg”, Tai-Panie - odparła rozpromieniona i zaczęła jeść z wielkim apetytem.

Ujął pałeczki i zaczął nimi jeść z wprawą. Jedzenie było wyśmienite. Na zasmakowanie w nim potrzebował wielu miesięcy. Nikt z Europejczyków nie jadł chińskich potraw. Kiedyś on także przedkładał solidne jadło angielskie, ale Mei-mei przekonała go, że Chińczycy odżywiają się zdrowiej.

- Jak się tu dostałaś? - spytał.

Mei-mei wybrała jedną z dużych krewetek, najpierw smażonych, a potem duszonych w syropie doprawionym soją i ziołami, wykwintnie odcięła jej głowę i zaczęła obierać ze skóry.

- Opłaciłam przejazd lorszą. Kupiłam niesamowicie tani bilet najgorszej klasy i dla bezpieczeństwa pobrudziłam się. Jesteś mi winien pięćdziesiąt gotówką - oświadczyła.

- Pokryj to z własnej pensji. Ja cię tu nie zapraszałem.

- Ta krowa dziko łatwo móc zarobić pieniądz, na pewno.

- Przestań i zachowuj się jak należy.

Roześmiała się, podała mu krewetkę i zaczęła obierać następną.

- Dziękuję, mnie wystarczy.

- Zjedz je. Bardzo dobrze ci robią. Powtarzam ci wiele razy, że dają ci dużo zdrowia i werwy.

- Przestań, dziewczyno.

- Naprawdę - ciągnęła z wielką powagą. - Krewetki bardzo wzmagają twój wigor. To bardzo ważne mieć dużo wigoru! Żona musi dbać o męża.

Wytarła palce w koronkową chusteczkę, a potem chwyciła pałeczkami głowę krewetki.

- Do diabła, Mei-mei, czy musisz jeść te głowy?!

- Dalibóg, tak, nie wiesz, że to najlepsza część? - spytała małpując go i zaniosła się takim śmiechem, że aż się zakrztusiła.

Klepnął ją w plecy, ale delikatnie. Napiła się herbaty.

- Masz nauczkę - powiedział.

- Głowy- to najlepsza część krewetek; na pewno .

- Mimo to wyglądają ohydnie, na pewno. Przez chwilę jedli w milczeniu.

- Sprawa z Brockiem wygląda źle? - spytała.

- Źle.

- Tego zła można się pozbyć okrutnie prosto. Zabij Brocka. Już czas.

- To jeden sposób .

- Jeden sposób, drugi, znajdziesz jakiś.

- Skąd jesteś taka pewna?

- Bo na pewno nie chcesz mnie utracić.

- Czemu miałbym cię utracić?

- Mnie też nie uśmiecha się być gorszą. Należę do prawdziwego Tai-Pana. Nie jestem byle jaką hakka, łodziarką czy kantońską dziwką. Herbaty?

- Owszem.

- Popijanie herbaty przy jedzeniu bardzo ci służy. Bo w ten sposób nigdy nie utyjesz. - Nalała herbaty i z gracją podała mu filiżankę. - Lubię cię, gdy się gniewasz, Tai-Panie. Ale się ciebie nie boję. Wiem, że za bardzo ci się podobam, tak jak ty mnie. Kiedy stanę się gorsza, inna zajmie moje miejsce, na pewno. Taki dżos. Mój. A także twój.

- A może już teraz jesteś gorsza, Mei-mei?

-. Nie, Tai-Panie, jeszcze nie. Później, tak, ale jeszcze nie teraz. - Pochyliła się nad nim, pocałowała, a kiedy próbował ją objąć, wyślizgnęła mu się. - Ajiii ja, nie mogę cię karmić tyloma krewetkami! - Umknęła mu ze śmiechem, ale ją pochwycił, więc zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała. - Jesteś mi winien pięćdziesiąt gotówką! - powtórzyła.

- A niech cię diabli!

Pocałował ją, pożądając tak mocno, jak ona jego.

- Jesteś taki pyszny. Ale najpierw zagrajmy w trik-traka - powiedziała.

- Nie.

- Najpierw gramy w trik-traka, a potem kochamy. Jest mnóstwo czasu. Zostaję z tobą. Gramy dola za punkt.

- Nie.

- Dola za punkt. Może łapie mnie ból głowy, przemęczenie.

- Może nie dam ci noworocznego prezentu, o którym myślałem.

- Jakiego prezentu?

- Nieważne.

- Proszę, Tai-Panie, nie będę się już z tobą droczyć. Jakiego prezentu.

- Nieważne.

- Proszę, powiedz mi. Proszę cię. Nefrytową szpilkę? Może złotą bransoletkę? A może jedwabie?

- Co z twoim bólem głowy?

Klepnęła go ze złością, a potem mocniej objęła za szyję.

- Jesteś dla mnie taki zły, a ja dla ciebie taka dobra. Wobec tego kochajmy się.

- Zagramy cztery partie. Po tysiąc dola za punkt.

- Ależ to za duży hazard! - Dostrzegła w jego twarzy kpiarskie wyzwanie i oczy jej rozbłysły. - Cztery partie. Dalibóg, pokonam cię!

- Dalibóg, nie!

Tak więc rozegrali cztery partie, podczas których klęła, radowała się, płakała, śmiała i dyszała, trawiona podnieceniem - w miarę zmiennych losów. Przegrała osiemnaście tysięcy dolarów.

- Do kata, jestem zrujnowana, Tai-Panie! Zrujnowana! Biada mi, biada, biada! To wszystkie moje oszczędności i jeszcze więcej. Mój dom... Zagrajmy jeszcze jedną partię - błagała. - Musisz dać mi się odegrać.

- Jutro. Stawka ta sama.

- Nigdy więcej nie zagram o takie stawki. Nigdy, nigdy, nigdy. Jeszcze tylko ten jeden jedyny raz jutro.

A potem kochali się. Mei-mei wyszła z łóżka z baldachimem i podeszła do kominka. Na żelaznej półeczce przy ogniu posykiwał metalowy kociołek.

Uklękła i polała gorącą wodą z garnka czyste białe ręczniki. Blaski płomieni tańczyły po jej nieskazitelnym ciele. Na stopach miała malutkie buciki do spania, a kostki długich pięknych nóg spowijał jej czysty bandaż. Sczesała lśniące granatowoczarne włosy na plecy i wróciła do łóżka.

Struan wyciągnął rękę po ręcznik.

- Nie - powiedziała Mei-mei. - Pozwól, że ja to zrobię. To zarówno przyjemność, jak i obowiązek.

Kiedy go osuszyła, umyła się, a potem ułożyła przy nim spokojnie pod kołdrą. Rześki wiatr poruszał adamaszkowymi zasłonami, a płomienie na palenisku syczały. Po ścianach i wysoko na suficie tańczyły cienie.

- 'Patrz, tam jest smok - powiedziała Mei-mei.

- Nie. To statek. Ciepło ci?

- Przy tobie, zawsze. A tam jest pagoda.

- Owszem.

Otoczył ją ramieniem, rozkoszując się chłodną gładkością jej skóry.

- A Gip parzy herbatę - powiedziała.

- To dobrze. Herbata dobrze nam zrobi.

Wypita herbata odświeżyła ich, wrócili do łóżka i Struan zdmuchnął lampę. Znów obserwowali cienie.

- U was we zwyczaju jest mieć tylko jedną żonę, heja? - zagadnęła Mei-mei.

- Tak.

- Chiński zwyczaj jest lepszy. Tai-tai to znacznie mądrzejszy pomysł.

- A co to takiego, dziewczyno?

- „Głowa głowy”. Mąż jest naturalnie głową rodziny, ale w domu pierwsza żona jest głową głowy. Takie jest chińskie prawo. Wolno mieć wiele żon, ale tylko jedną Tai-tai.

- Ułożyła wygodniej włosy. - Za ile się ożenisz? Jaki macie zwyczaj?

- Wątpię, żebym ożenił się jeszcze raz.

- Powinieneś. Ze Szkotką albo Angielką. Ale najpierw powinieneś ożenić się ze mną.

- Tak - zgodził się Struan. - Może powinienem.

- Tak, może powinieneś. Ja jestem twoją Tai-tai - powiedziała, przytuliła się do niego mocniej i spokojnie zasnęła.

Struan jeszcze długo przyglądał się cieniom. Aż wreszcie usnął.

Obudził się o świcie, węsząc niebezpieczeństwo. Z wyjętym spod poduszki nożem podszedł cicho do okna i odciągnął zasłony. Ku swojemu zdumieniu zobaczył, że plac jest wyludniony. Za placem, na rzece, ponad dryfującymi wioskami złożonymi z łodzi, wisiała niespokojna cisza.

Wtem usłyszał stłumione kroki zbliżające się do jego sypialni. Zerknął na Mei-mei. Spała spokojnie. Z nożem w pogotowiu oparł się o ścianę za drzwiami i czekał.

Kroki zamilkły. Delikatnie zapukano do drzwi.

- Tak?

Do pokoju cicho wszedł służący. Był wystraszony, a zobaczywszy nagiego Struana z nożem w ręku, wysapał:

- Panie! Pan Krzywy Nos i Pan Czarne Włosy być tu. Mówić: prosić mig-mig.

- Powie, że ja mig-mig.

Struan szybko się ubrał. Upuścił szczoteczkę do włosów i Mei-mei obudziła się.

- Za wcześnie na wstawanie. Wracaj do łóżka - powiedziała sennie, zawinęła się szczelniej w pościel i natychmiast ponownie zasnęła.

Struan otworzył drzwi. A Gip siedziała wytrwale w korytarzu, gdzie nocowała. Zrezygnował z namawiania jej, żeby spała gdzie indziej, bo kiwała mu tylko na to głową, uśmiechała się, mówiła: „Tak, panie”, i dalej spała pod drzwiami. Była niska, niezgrabna, a z jej okrągłej, dziobatej twarzy nie schodził uśmiech. Od trzech lat była osobistą niewolnicą Mei-mei. Struan zapłacił za nią trzy liangi srebra.

Dał jej głową znak, żeby weszła do sypialni.

- Pani spać. Czekać ten pokój, rozumi? - spytał.

- Rozumi, panie.

Zbiegł po schodach.

W jadalni czekali na niego Cooper i Wolfgang Mauss. Zachmurzony Mauss sprawdzał swoje pistolety.

- Przepraszam, że przeszkadzam, Tai-Panie. Mamy kłopot - powiedział Cooper.

- Jaki?

- Szerzy się plotka, że wczoraj wieczorem przybyło do Kantonu dwa tysiące mandżurskich żołnierzy - chorągwianych.

- Jest pan pewien?

- Nie - odparł Cooper. - Ale jeżeli to prawda, będą kłopoty.

- Hau-kua posłał po mnie dziś rano - rzekł ponuro Mauss.

- Wspomniał, czy Żin-kua już wrócił?

- Nie, Tai-Panie. Nadal twierdzi, że ojca nie ma w domu. Co do mnie, wątpię w to. Hau-kua był bardzo wystraszony. Powiedział, że dziś wcześnie rano obudzono go i wręczono cesarski edykt, podpisany przez samego cesarza, w którym stoi, że natychmiast zawiesza się wszelki handel z nami. Przeczytałem go. Pieczęcie były autentyczne. Cały Ko-hong podniósł krzyk.

Z placu dobiegł ich stukot. Prędko podeszli do okna. W dole oddział mandżurskich kawalerzystów przejechał przez plac na jego wschodni skraj i zsiadł z koni. Byli to wysocy żołnierze, uzbrojeni po zęby - w muszkiety, długie łuki, miecze i lance z proporcami. Niektórzy nosili brody. Zwano ich chorągwianymi, bo byli wojskiem cesarskim i nosili cesarskie chorągwie. Stanowili doborowe formacje armii cesarza Chin, a Chińczykom nie wolno było służyć w ich pułkach.

- No, w Kantonie jest ich na pewno ze czterdziestu albo pięćdziesięciu - rzekł Struan.

- A jeżeli jest ich dwa tysiące? - spytał Cooper.

- To musimy być przygotowani na opuszczenie Kolonii.

- Chorągwiani to zły znak - powiedział Mauss. Nie chciał wyjeżdżać z Kolonii; pragnął zostać tu ze swoimi nawróconymi Chińczykami i nadal wygłaszać poganom kazania, co pochłaniało mu cały czas, kiedy nie tłumaczył dla Struana. - Schrechlich zły!

Struan rozważył możliwości, a potem zadzwonił na służącego.

- Dużo jeść, mig-mig - polecił. - Kawa, herbata, jajka, mięso - mig-mig!

- Chorągwiani na placu, a pan myśli wyłącznie o jedzeniu? - rzekł Cooper.

- Co za sens martwić się o pustym żołądku? Jestem głodny - odparł Struan.

Mauss zaśmiał się. Dotarła już do niego przekazywana szeptem wśród służących plotka, że do Tai-Pana przybyła potajemnie jego legendarna kochanka. Dwa lata temu na propozycję Struana w tajemnicy nauczył Mei-mei zasad chrześcijaństwa i nawrócił ją. Tak, pomyślał z dumą, Tai-Pan mi ufa Dzięki niemu, o, Panie Boże przynajmniej jedna dusza została zbawiona. Dzięki niemu inni są zbawiani przez Twoje boskie miłosierdzie.

- Śniadanie to przednia myśl - powiedział .

Stojący przy oknie Cooper patrzył na kupców pędzących do swoich faktorii. Zbici w luźną gromadę chorągwiani siedzieli i paplali.

- Może będzie tak jak za poprzednim razem. Mandaryni zatrzymają nas dla okupu - rzekł.

- Nie tym razem, chłopie. Jeżeli od czegoś zaczną, to od wyrżnięcia nas.

- Dlaczego?

- A po co przysyłaliby chorągwianych do Kantonu? To są wojownicy - nie tak jak chińskie miejscowe wojsko.

Weszli służący i zaczęli nakrywać do dużego stołu. Potem wnieśli jedzenie. Były tam kury na zimno, gotowane jaja, bochenki chleba, gorący gulasz, kluski, gorące placki z mięsem, masło, marmolada, dżem.

Struan jadł z apetytem, podobnie jak Mauss. Ale Cooper nie miał ochoty na jedzenie.

- Panie - powiedział służący.

- Słucham?

- Być tu pan Jedno Oko. Może?

- Może .

Do pokoju wkroczył Brock. Towarzyszył mu jego syn Gorth.

-Dzień dobry, panowie. Dzień dobry, Dirk.

- Zjecie śniadanie?

- Uprzejmie dziękuję.

Rejs się udał, Gorth?

- Tak, dziękuję, panie Struan - odparł Gorth, bezwzględny, poznaczony bliznami osobnik wzrostu ojca , ze złamanym nosem, szarawą brodą i takimiż włosami. - Następną razą pokonam „Gromową Chmurę”.

- Następną razą, synu, będziesz jej kapitanem - rzekł ze śmiechem Brock. Usiadł i zaczął się obżerać. - Podasz mi pan z łaski swojej gulasz, panie Cooper? - Zakrzywionym kciukiem wskazał okno. - Te sukinsyny nie wróżą nic dobrego.

- Owszem. Co o tym myślisz, Brock? - spytał Struan.

- Kupcy z Ko-hongu wyrywają warkocze z głów.

Wienc handel na jakiś czas ustanie. Pierwszy raz widzę te chorągwiane zarazę.

- Opuszczamy Kolonię?

- Nie dam się stąd wypędzić ani Kitajcom, ani chorągwianym - odparł Brock dokładając sobie gulaszu. - Pewno, że mogę się cośkolwiek wycofać. Ale kiedy mnie się zechce. Większość z nas wróci jutro na aukcję ziemi. Ale nie zawadziłoby zwołać naradę, i to już. Masz tu broń?

- Za mało.

- My mamy mnóstwo w razie oblężenia. Przywiózł ją Gorth. Z tego domu najłatwiej się bronić - rzekł Brock i dodał: - I tak jest już prawie nasz.

- Ilu macie zabijaków?

- Dwudziestu. Chłopaki Gortha. Każden jeden starczy na setkę żółtków.

- Ja mam trzydziestu, licząc Portugalczyków.

- Co tam Portugalczyki. Lepiej walczmy sami - powiedział Brock. Otarł usta, przełamał na pół mały bochenek i posmarował go masłem i marmoladą.

- Kolonii nie da się obronić, panie Brock - rzekł Cooper.

- Ale możem obronić tę faktorię, chłopie. Pan się o nas nie kłopocz. Z resztą Amerykańców martw się pan o siebie. Was oni nie tkną, to nas chcą dopaść.

- Owszem - potwierdził Struan. - A poza tym, gdybyśmy musieli wyjechać, będziecie nam potrzebni do pilnowania naszych interesów.

- Przyszłem z jeszcze jednego powodu, Dirk. Chciałem szczerze pogadać o handlu i spółce Cooper-TiMman - oznajmił Brock. - Złożyłem im propozycję, która została przyjęta.

- Chodziło o uznanie faktu, że Struan i Spółka nie jest w stanie wywiązać się z wcześniejszych umów - wyjaśnił Cooper. -Dajemy panu trzydzieści dni, Dirk; Dodatkowo, oprócz tamtych trzydziestu.

- Dziękuję, Jeff .To bardzo wielkoduszny gest.

- Bardzo głupi, chłopie. Ale co tam termin, też będę wielkoduszny względem twojego czasu. Dołożyć ci jeszcze pięć dni, co, Dirk?

Struan obrócił się do Maussa.

- Niech pan wróci do Ko-hongu i wybada, co można zrobić. Proszę zachować ostrożność i wziąć jednego z moich ludzi - powiedział.

- Nie potrzebuję nikogo - odparł Mauss dźwigając swoje potężne ciało z fotela i wyszedł.

- Naradę zrobimy na dole - rzekł Struan.

- Dobra. Może wszyscy powinniśmy przenieść się tutaj. Miejsca wystarczy.

- To mogłoby nas zdradzić. Lepiej przygotować się i czekać. Może to zwykły podstęp.

- Masz rację, bracie. Dopóki nie znikną służący, niewiele nam grozi. Chodź, Gorth. Narada za godzinę? Na dole?

-Tak.

Brock i Gorth wyszli .

- Co to Wszystko znaczy? - przerwał milczenie Cooper.

- Myślę, że to fortel Ti-sena, który ma na celu zdenerwować nas. Przygotować do ustępstw, które chce uzyskać - odparł Struan, kładąc mu rękę na ramieniu. - Dziękuję za te trzydzieści dni. Nie zapomnę tego panu.

- Mojżesz miał czterdzieści dni. Pomyślałem, że panu wystarczy trzydzieści.

Narada była hałaśliwa i gniewna, ale rej wodzili w niej Brock i Struan.

W wielkim paradnym salonie, służącym Struanowi za gabinet, zgromadzili się wszyscy kupcy, z wyjątkiem Amerykanów. Przy jednej ze ścian stał długi szereg baryłek z koniakiem, whisky, rumem i piwem. Druga zastawiona była rzędami półek z książkami. Stały tu też oszklone szafy ze srebrnymi kuflami i cynowymi dzbankami. Na ścianach wisiały obrazy Quance'a - pejzaże Makau, portrety i wizerunki statków - oraz rzędy pałaszy i muszkietów. Nie brakło też prochu i kul.

- Mówię wam, że to nic takiego - parsknął lekceważąco Masterson, rumiany trzydziestokilkulatek z obwisłym gardłem, szef spółki Masterson i Roachowie. Był ubrany tak jak inni kupcy, w ciemny wełniany surdut z najlepszego sukna, jasną kamizelkę i filcowy cylinder. - Dalibóg, nie było jeszcze wypadku, żeby Chińczyki naprzykrzały się Kolonii, jeżeli ktoś w niej mieszkał.

- Owszem. Było tak, dopóki nie wydaliśmy im wojny i nie wygraliśmy jej - odparł Struan pragnąc, żeby wszyscy doszli do zgody i wynieśli się stąd. Przy nosie trzymał uperfumowaną chusteczkę, ponieważ ich ciała wydzielały zadawniony odór.

- Jak będzie trza, to tak się zrobi - rzekł Brock spluwając do cynowej spluwaczki. - Mam dość tej gadaniny. Więc zgadzamy się na plan Dirka, czy nie?

Rozejrzał się po pokoju.

Większość kupców odpowiedziała mu spojrzeniami. Było ich czterdziestu - Anglików i Szkotów, z wyjątkiem Duńczyka Eliksena, który reprezentował londyńską firmę handlową, oraz zażywnego, odzianego w fałdziste szaty Parsa z Indii, Rumadżiego. Najważniejszymi z nich byli MacDonald, Kerney i Maltby z Glasgow oraz Messer, Vivien, Tobe i Smith z Londynu, wszyscy zahartowani, bezwzględni i po trzydziestce.

- Wietrzę kłopoty, panie Struan - rzeki Rumadżi i skubnął swoje długachne wąsy. - Radzę natychmiast opuścić Kolonię.

- Na miłość boską, Rumadżi, cały sens tego planu polega na tym, żeby stąd nie wyjeżdżać - zaprotestował zgryźliwie Roach. - żeby wyjechać tylko w razie konieczności. Jestem za tym planem. Zgadzam się też z panem Brockiem. Za dużo tej gadaniny, mam tego dość.

Plan Struana był prosty. Kupcy mieli zaczekać w swoich faktoriach, a w razie kłopotów zebrać się na jego sygnał w faktorii Struanów, osłaniani w razie potrzeby przez jego ludzi ogniem.

- Ustąpić przed poganami? Dalibóg, nigdy w życiu! - oburzył się Roach.

- Czy mogę coś zaproponować, panie Struan? - spytał Eliksen.

Struan skinął głową temu wysokiemu, jasnowłosemu mężczyźnie o ponurej aparycji.

- Oczywiście - powiedział.

- Może ktoś z nas zgłosi się, żeby zawieźć wiadomości na Whampoa. Stamtąd szybka lorsza może skoczyć prędko do Hongkongu, gdzie jest nasza flota. Na wypadek, gdyby otoczyli nas i odcięli, jak poprzednio.

- Dobra myśl - zawołał wysoki, blady i mocno pijany Viven. - Zgłośmy się wszyscy. Można jeszcze tej whisky?

Dzięki, przyjacielu.

I wtedy znów zaczęto mówić jeden przez drugiego i spierać się, kto powinien zgłosić się na ochotnika, aż wreszcie po jakimś czasie Struan uciszył ich.

- Propozycja wyszła od pana Eliksena. Jeżeli ma na to ochotę, to czemu nie powierzyć mu tego zaszczytu?

Wyszli gromadą do ogrodu przyjrzeć się, jak Struan z Brockiem odprowadzają Eliksena przez plac do lorszy, którą Struan oddał mu do dyspozycji. Chorągwiani nie zareagowali na ich obecność, z wyjątkiem drwin i pokazywania ich sobie palcami.

Lorsza popłynęła w górę ujścia rzeki.

- Możliwe, że więcej go nie zobaczymy - rzekł Brock.

- Wątpię, czy go tkną, w przeciwnym razie bym go nie wysłał.

- Nie najgorszy, jak na cudzoziemca - mruknął Brock i wrócił z Gorthem do swojej faktorii.

Pozostali kupcy rozeszli się jeden po drugim do swoich.

Sprawdziwszy ku swojemu zadowoleniu rozstawienie zbrojnych straży w ogrodzie i przy tylnych drzwiach rezydencji, które wychodziły na ulicę Świńską, Struan wrócił do swojego mieszkania.

Mei-mei nie było. A Gip również.

- Gdzie pani? - spytał służącego.

- Nie wie. Nie widzieć krowa dziko.

Struan przeszukał cały budynek, ale kobiety zniknęły. Można by pomyśleć, że ich tu w ogóle nie było.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Struan stał w ogrodzie. Było tuż przed północą. Panowała niespokojna cisza. Wiedział, że większość kupców śpi w ubraniach, z bronią u boku. Spojrzał przez bramę ogrodu na chorągwianych. Niektórzy spali, inni szwargotali przy ognisku rozpalonym na placu. Noc była chłodna. Po rzece przesuwały się nieliczne łodzie.

Struan odszedł od bramy i niespiesznie okrążył ogród. Gdzie, u licha, podziała się Mei-mei? Wiedział, że nie mogła opuścić Kolonii bez powodu. Może ją gdzieś zwabiono? A może... Chryste Panie, nie wolno tak myśleć! Zdawał sobie jednak sprawę, że najbogatszy chiński dygnitarz wojskowy nie zawahałby się jej wziąć - choćby siłą - gdyby ją tylko zobaczył.

Przez boczną ścianę przeskoczył jakiś cień i Struan natychmiast chwycił za nóż.

Był to Chińczyk, który w drżącej ręce trzymał .kartkę. Niski, gibki, z połamanymi zębami. Twarz miał napiętą i pożółkłą od opium. Na kartce odciśnięty był stempel Źin-kua - jego osobista pieczęć, której używał tylko do umów i specjalnych dokumentów.

- Panie - przemówił cicho Chińczyk. - Iść za mój.

Sam.

Struan zawahał się. Opuszczać gwarantującą ochronę Kolonię było niebezpiecznie. Graniczyło z szaleństwem.

- Nie może - odparł. - Żin-kua może tu.

- Nie może. Iść za mój - powtórzył Chińczyk i wskazał na pieczęć. - Żin-kua chcieć ty, mig-mig.

- Jutro - odparł Struan. Chińczyk potrząsnął głową.

- Już. Mig-mig, rozumi?

A jeżeli pieczęć Żin-kua wpadła w obce ręce i jeżeli to jest pułapka? - pomyślał Struan. Ale nie ośmielił się zabrać ze sobą Maussa ani nikogo ze swoich ludzi, bo spotkanie musiało się odbyć w całkowitej tajemnicy. A im prędzej, tym lepiej.

Przyjrzał się kartce w świetle latarni i upewnił się, że pieczęć jest autentyczna. Skinął głową.

- Może - powiedział.

Chińczyk poprowadził go do bocznej ściany ogrodu i wspiął się na nią. Struan podążył za nim, przygotowany na zdradę. Chińczyk pośpieszył wzdłuż bocznej ściany faktorii i skręcił w ulicę Świńską. Nie do wiary, ale była pusta. Struan czuł jednak na sobie śledzące go oczy.

Na końcu ulicy Świńskiej Chińczyk skręcił na wschód. Czekały tam dwie lektyki z zasłonami. Niosący je kulisi byli wystraszeni. Na jego widok ich lęk wzrósł.

Struan wsiadł do jednej z lektyk, a Chińczyk do drugiej. Kulisi natychmiast podnieśli lektyki i pomknęli susami ulicą Trzynastu Faktorii. Skręcili na południe w wąskie wyludnione zaułki, których nie znał. Wkrótce kompletnie zatracił poczucie kierunku. Usiadł wygodniej, przeklinając własną głupotę, a jednocześnie rozkoszując się czyhającym niebezpieczeństwem. Po dłuższym czasie kulisi zatrzymali się na brudnej uliczce z wysokimi ścianami po obu stronach, usłanej gnijącymi odpadkami. Plądrował tu okryty ropiejącymi ranami pies.

Chińczyk wręczył kulisom pieniądze, a, kiedy rozpłynęli się w ciemnościach, zapukał do drzwi. Gdy je otworzono, ustąpił na bok, żeby przepuścić Struana. Struan dał mu ręką znak, żeby wszedł pierwszy, a potem ostrożnie wślizgnął się za nim do zatęchłej stajni, gdzie czekał inny Chińczyk z latarnią. Człowiek ten odwrócił się, przeszedł cicho przez stajnię i przez drugie drzwi, nie oglądając się za siebie. Dalej poszli przez wielki skład. Wspięli się po rozklekotanych schodach i zeszli po innych do jeszcze jednego składu. W ciemnościach smyrgały szczury.

Struan był pewien, że znajdują się gdzieś blisko rzeki, bo słyszał pluskanie wody i skrzypienie okrętowych lin. Był gotów do natychmiastowej walki, ściskając w zaciśniętej dłoni rękojeść noża, którego ostrze ukrywał w rękawie.

Chińczyk z latarnią zanurkował pod mostek utworzony z zapakowanych skrzyń i poprowadził go do następnych, na wpół zamaskowanych drzwi. Zapukał i otworzył je.

- Cześ-ci Tai-Panie - powitał go Źin-kua. - Nie widzieci długi czas.

Struan wszedł do środka. Był to jeszcze jeden zaśmiecony, słabo oświetlony świecami magazyn zarzucony skrzyniami i zapleśniałymi sieciami rybackimi.

- Cześć-ci, Źin-kua - odparł z ulgą. - Nie widzieć długi czas.

Żin-kua był wiekowym, wątłym, drobnym starcem o skórze jak pergamin . Cienkie kosmyki brody spadały mu na piersi. Szaty miał bogato przyozdobione brokatem , a czapkę klejnotami: Buty wyszywane, na grubej podeszwie, warkocz długi i lśniący . Paznokcie szczupłych palców osłaniały mu ochronne pochewki przybrane drogimi kamieniami.

Skinął radośnie głową gościowi, poczłapał w kąt magazynu i usiadł przy stole z jedzeniem i herbatą.

Struan usiadł naprzeciwko niego, plecami do ściany. Żin-kua uśmiechnął się do niego. Miał tylko trzy zęby. W złotych koronkach: Powiedział coś po chińsku do człowieka, który przyprowadził Struana, i ten wyszedł innymi drzwiami.

- Helba-te? - spytał Żin-kua.

- Może.

Żin-kua skinął głową służącemu, który niósł latarnię, ten zaś nalał herbaty i nałożył obu jedzenie. A potem odszedł na bok i wpatrywał się w Źin-kua. Struan spostrzegł, że jest krzepki, a u pasa ma nóż .

- Płosze - powiedział Żin-kua, gestem zapraszając Struana, żeby jadł.

- Dziękuję.

Struan skubnął jedzenia, napił się herbaty i czekał.

Wiedział, że to Żin-kua musi pierwszy przystąpić do rzeczy.

- Chcieć widzieć mój? - spytał Żin-kua po tym, jak się w milczeniu posilili .

- Żin-kua zrobić dobry handel nie w Kanton?

- Dobly inteles tak samo zły, na pewno.

- Handel stać?

- Handel stać. Hoppo baldzo zły mandalyn. Dużo żołnierz, dużo. Ja płaci żołnierz dużo halacz. Ajiii ja!

- Źle.

Struan popił herbaty. Raz kozie śmierć, powiedział sobie. I właśnie teraz, kiedy przyszła odpowiednia chwila, pojął, że za nic nie zdradzi Hongkongu. Pal diabli mandaryna! Póki żyję, żaden parszywy mandaryn nie postawi nogi na Hongkongu, przyrzekł sobie w duchu. A więc pozostaje mi Brock. Ale morderstwo nie uratuje nas przed bankructwem. A zatem Brock jest bezpieczny, ponieważ wszyscy oczekują, że właśnie w ten sposób pozbędę się kłopotu. Ale czy na pewno jest bezpieczny? Gdzież, do diabła, jest Mei-mei?

- Słyszeć diabeł Jedno Oko Błock chycić Tai-Pan za galło.

- Słyszeć diabeł Hoppo chycić Ko-hong za galło - odparł Struan. Decyzja, że nie zawrze transakcji z mandarynem, znacznie poprawiła mu samopoczucie. - Ajiii ja!

- Tak samo. Mandalyn Ti-sen być zły-zły.

- Czemu?

- Pan Wstlętny Inteles pisać baldzo zły-zły list.

- Helbata baldzo dobly klasa - rzekł Struan.

- Pan Wstlętny Inteles robić, co Tai-Pan mówić, hej a?

- Czasem.

- Ti-sen gniewać się - źle.

- Pan Longstaff gniewać się - źle.

- Ajiii ja. - Żin-kua kapryśnie wybrał jakiś kęs i zjadł go, a oczy zwęziły mu się jeszcze bardziej. - Lozumi Kung Hai Fat Czoi?

- Chiński Nowy Rok? Rozumi.

- Nowy Lok niedługo zacząć. Ko-hong ma dużo dług ze stale loki. Zacząć nowy lok nie ma dług - dobly dżos. Tai-Pan mieć dużo weksel Ko-hong.

- Nie bój. Może czekać - odparł Struan, któremu Żin-kua i inni kupcy z Ko-hongu byli winni sześćset tysięcy.

- Diabeł Jedno Oko może czekać?

- Żin-kua weksel może czekać. Koniec. Jeść baldzo dobly klasa.

- Baldzo zły - rzekł Źin-kua i łyknął herbaty. - Słyszy Tai-Pan Piełsza Żona i dziko umrzeć. Zły dżos, żal.

- Zły dżos, dużo - odparł Struan.

- Nie bój. Ty dużo młody, dużo nowy kłowa dziko. Ty mieć kłowa dziko Mei-mei. Czemu Tai-Pan mieć tylko jeden byk dziko? Tai-Pan chcieć lek może? Ma.

- Jak chcieć, poprosić - odparł grzecznie Struan. - Słyszy Żin-kua mieć nowy byk dziko. Jaki numer syn?

- Dziesięć i siedem - odparł Żin-kua, promieniejąc.

Wielki Boże, pomyślał Struan. Siedemnastu synów, a prawdopodobnie tyleż córek, których on nie liczy. Skinął mu głową i gwizdnął z podziwem.

Żin-kua zaśmiał się.

- Dużo helbata chcieć w ten lok? - spytał.

- Handel stać. Jak może robić handel? Żin-kua mrugnął.

- Może lobić.

- Nie wie jak. Ty sprzedać Brock. Jak ja chcieć helbata, powie, heja?

- Musi wiedzieć w dwa dni .

- Nie może.

Żin-kua przemówił ostrym, tonem do służącego, a ten podszedł do jednej z zapleśniałych skrzynek i podniósł wieko. Była pełna srebra. Żin-kua wskazał na inne skrzynki.

- Czteldzieści lak dola tu - powiedział.

Jeden lak równał się w przybliżeniu dwudziestu pięciu tysiącom funtów szterlingów. Czterdzieści laków oznaczało milion funtów.

Oczy Żin-kua zwęziły się jeszcze bardziej.

- Pożyczyć - wyjaśnił. - Baldzo ciężko. Koszt. Chce?

Żin-kua może pożyczyć.

Struan próbował ukryć zaskoczenie. Wiedział, że każdej pożyczce towarzyszy sroga umowa. Wiedział, że Żin-kua narażał swoje życie, dumę, dom, przyszłość, a także życie, dumę, domy i przyszłość swych przyjaciół, żeby potajemnie zgromadzić tyle srebra. Musiała je otaczać tajemnica, bo inaczej ukradłby je hoppo, a Żin-kua zwyczajnie przepadł bez wieści. Gdyby do pirackich lub zbójeckich siedzib, w które obfitował Kanton i okolice, przedostała się wieść, że w zasięgu ręki jest choćby setna część takiego skarbu, po Żin-kua nie pozostałby najmniejszy ślad.

- Dużo lak dola - powiedział. - Ci robić przysługa, ty zwrócić przysługa.

- Kupić w ten lok dwa laz tyle helbata tamten lok. Może?

- Może.

- Sprzeda w ten lok dwa laz tyle opium cena tamten lok. Może?

- Może.

Oznaczało to, że Struan przepłaci rynkową cenę herbaty i sprzeda opium poniżej jego obecnej ceny na rynku, ale i tak zarobi krocie. Jeżeli inne warunki będą do przyjęcia, ostrzegł się w duchu. Może jednak nie koniec ze mną. W przypadku, jeśli Żin-kua nie chce aby na Hongkongu był mandaryn. Zmówił w duchu modlitwę, żeby mandaryn nie należał do ich umowy. Dobrze wiedział, że bez mandaryna na Hongkongu nie będzie tam również miejsca dla Ko-hongu. A gdyby nie było tam Ko-hongu wraz z jego monopolem, to Żin-kua i reszta kupców chińskich musieliby zwinąć interes. Im także potrzebny był istniejący system handlu.

- Kupować tylko u Żin-kua lub syn Żin-kua dziesięć lok. Może?

Wielki Boże, pomyślał Struan, jeżeli oddam mu monopol na handel z moją firmą, będzie nas doił do woli.

- Może... - odparł. - Jak cena helbata, jedwab taki sam co reszta Ko-hong.

- Dwadzieścia lok. Cena lynek, dodać dziesięć plocent.

- Plus pięć plocent... dodać pięć plocent. Może.

- Osiem.

- Pięć.

- Siedem.

- Pięć.

- Siedem.

- Nie może. Nie ma zysk. Za baldzo wiele - odparł Struan.

- Ajiii ja. Za baldzo wiele zysk. Siedem!

- Dziesięć lok - sześć plocent, dziesięć lok - pięć plocent.

- Ajiii ja - odparł gniewnie Żin-kua. - Źle, dużo źle.

- Skinął kruchą ręką w stronę skrzynek. - Wiele koszt!

Dużo plocent! Baldzo wiel-wiele. Dziesięć lok sześć, dziesięć lok pięć dodać nowy dziesięć lok pięć.

Struan zastanawia! się, czy gniew Chińczyka jest udany, czy prawdziwy.

- Weźmy - nie ma Żin-kua, nie ma syn Żin-kua?? -spytał.

- Dużo syn - dużo syn syna. Może?

- Nowy dziesięć lok - dodać cztely plocent.

- Pięć.

- Cztely.

- Źle, źle. Baldzo dużo plocent. Baldzo. Pięć.

Struan nie patrzył na srebro, ale czuł wokół jego obecność. Nie bądź głupi, pomyślał. Bierz je. Zgódź się na wszystko. Jesteś uratowany, chłopie. Zachowałeś wszystko.

- Mandalyn Ti-sen mówi: jeden mandalyn Hongkong - rzekł nagle Żin-kua. - Czemu mówić nie?

- Żin-kua nie lubić mandalyn, heja? Za co ja lubić mandalyn, heja? - odparł Struan ze ściśniętym żołądkiem.

- Czterdzieści lak dola - jeden mandalyn. Może?

- Nie może.

- Dużo łatwo. Czemu mówić: nie może? Może.

- Nie może - powtórzył Struan cały czas patrząc mu prosto w oczy. - Mandalyn - nie może.

- Cteldzieści lak dola. Jeden mandalyn. Tanio.

- Czterdzieści raz dziesięć lak dola - nie może. Prędzej umrze. - Struan postanowił zakończyć ten targ. - Koniec - powiedział szorstko. - Na ojce moje, koniec!

Wstał i ruszył do drzwi.

- Czemu iść? - spytał Żin-kua.

- Nie ma mandalyn - nie ma dola. Po co gadać, heja?

Ku jego zaskoczeniu Żin-kua zachichotał.

- Ti-sen chce mandalyn - rzekł. - Żin-kua pożyczyć pieniądz nie Ti-sen. Żin-kua pożyczyć pieniądz Żin-kua. Doda nowy dziesięć lok, pięć plocent. Może?

- Może - odparł Struan i oszołomiony znowu usiadł.

- Kupić Żin-kua ziemia na Hongkong za pięć lak dola. Może?

Po co mu to? - zastanawiał się bezradnie Struan. Skoro pożycza mi pieniądze, to musi wiedzieć, że Ko-hong jest skończony. Czemu miałby rujnować siebie? Po co kupowałby ziemię na Hongkongu?

- Może? - powtórzył Żin-kua.

- Może.

- Pięć lak dola przechować. - Żin-kua otworzył małe pudełko z tekowego drewna i wyjął z niego stemple. Były to małe, prostokątne, dwucalowe kawałeczki kości słoniowej. Trzymając je zgrabnie razem, starzec zanurzył ich zawile wyrzeźbione końce w tuszu i odcisnął znak na kartce papieru. Wręczył jedną z połówek stempla Struanowi, a drugą schował do pudełka. - Człowiek przynieść ten stempel - ty dać ziemia i dola, pięć lak, lozumi?

- Rozumi.

- Przyszły lok ja posłać jeden byk dziko do Hongkong. Ty posłać tak samo twój syn do szkoła w Londyn. Może?

- Może.

- Twój byk dziko, Goldon Czen. Dobly? Może zły?

- Dobry dziko. Czen Szeng mówi: wiel-wiele dobrze myśleć - odparł Struan. Było dla niego oczywiste, że w ramach tej umowy musi zrobić coś dla Gordona Czena. Ale dlaczego i w jaki sposób Gordon był związany z machinacjami Żin-kua? - Ja myśleć: może dać Gordon większy praca.

- Po co większy płaca? - spytał z lekceważeniem Żin-kua. - Ja myśleć : ty pożyczy lak dola Czen byk dziko.

- Jaki procent?

- Pół zysk.

Zysku z czego? Struan miał wrażenie, że Żin-kua bawi się nim jak kot myszą. Ale przecież jesteś uratowany, chłopie! - chciało mu się krzyczeć. Dostaniesz srebro beż mandaryna!

- Może - zgodził się.

Żin-kua westchnął, z czego Struan wywnioskował, że transakcja dobiegła korka. Ale to nie był koniec. Żin-kua sięgnął do kieszeni w rękawie; wyjął osiem połówek monit i położył je na stole. Były to cztery monety, przełamane na pół. Jednym z palców w pochewce popchnął połówki wszystkich czterech po stole.

- Ostatni. Cztely przysługa. Człowiek przynieść jedna taka, ty zlobić przysługa.

- Jaką?

Żin-kua wyprostował się na krześle.

- Nie wiedzieć, Tai-Pan - rzekł. - Cztely przysługa kiedyś. Nie za mój życie, może życie syn. Nie wiedzieć kiedy, ale chcieć cztely przysługa. Pół pieniądz - przysługa. Może?

Plecy Struana oblał zimny pot. Zgoda na takie żądanie była dopraszaniem się ó katastrofę. Ale gdyby odmówił, straciłby srebro. Pchasz głowę w diabelską pułapkę, o-strzegł się. Tak, ale się zastanów. Chcesz mieć przed sobą przyszłość czy nie? Znasz Żin-kua od dwudzieste jat. Zawsze był uczciwy. Tak jest, a w dodatku najsprytniejszy w Kantonie. Przez dwadzieścia lat pomagał ci i kierował tobą, a razem doszliście do potęgi i bogactw. Więc zaufaj mu... możesz mu zaufać. Nie, nie wolno ci ufać nikomu, a już najmniej Żin-kua. Świetnie ci się przy nim powodziło, bo zawsze to ty miałeś w ręku ostatni atut. Teraz zaś żądają od ciebie', żebyś dał Żin-kua cztery dżokery z twojej talii życia i śmierci.

Jeszcze raz zdumiało go wyrafinowanie i diabelska przebiegłość chińskiego sposobu myślenia. Jego wspaniałość. Jego bezwzględność. W końcu jednak obaj gramy o najwyższe stawki, zapewnił się. Obaj stawiamy na wzajemną uczciwość, bo przecież nie ma gwarancji, że przysługi zostaną wyświadczone. Tylko że ty wyświadczysz je, bo musisz je wyświadczyć, bo umowa jest umową.

- Może - odpowiedział i wyciągnął rękę. - Mój zwyczaj - uścisk ręki. Nie chiński, na pewno.

Nigdy jeszcze nie podawał ręki Żin-kua i zdawał sobie sprawę, że ściskanie sobie dłoni uważa się w Chinach za barbarzyństwo.

- Przysługa może przeciw pławo. Moje, twoje, lozumi? - spytał Żin-kua.

- Rozumi. Ty przyjaciel. Ty albo syn nie przysłać pieniądz i plosić zły przysługa.

Żin-kua na chwilę zamknął oczy i pomyślał o europejskich barbarzyńcach. Byli obrośnięci i podobni do małp. Mieli wstrętne, odrażające maniery. Cuchnęli niewiarygodnie. Brakowało im kultury, wychowania i taktu. Nawet najmarniejszy kulis był tysiąckroć lepszy od najlepszego Europejczyka. A to, co dotyczyło mężczyzn, w jeszcze większym stopniu odnosiło się do europejskich kobiet.

Przypomniał sobie wizytę u barbarzyńskiej dziwki w Makau, Angielki mówiącej po chińsku. Odwiedził ją bardziej z ciekawości, niż żeby się zadowolić, zachęcony przez znajomych twierdzących, że będzie to niezapomniane przeżycie, bo nie było takiej wyrafinowanej usługi, której, przy zachęcie, by nie spełniła.

Zadrżał na wspomnienie jej owłosionych rąk, owłosionych pach, owłosionych nóg i łona, szorstkości jej skóry i twarzy, odoru potu zmieszanego ze wstrętnymi perfumami.

No, a .potrawy, które jedli barbarzyńcy - obrzydliwość! Wiele razy gościł u nich na obiadach i musiał siedzieć podczas konsumowania niezliczonych dań, bliski omdlenia z nudności, udając, że nie jest głodny. Przyglądał się z przerażeniem potwornym ilościom na wpół surowych mięs, które pakowali sobie do ust, i krwistym sosom skapującym im po brodach. A jakie ilości rozwścieczających trunków wypijali łapczywie! Do tego te obrzydliwe gotowane, pozbawione smaku warzywa. I te niestrawne, grube pasztety. Wszystko w potwornych ilościach. Jak świnie - jak spocone, żarłoczne, monstrualne diabły. Nie do wiary!

Brak im cech godnych polecenia, myślał. Jakichkolwiek. Ż wyjątkiem skłonności do zabijania, a nawet to robią z niewiarygodną brutalnością, aczkolwiek bez najmniejszego wyrafinowania. Lecz przynajmniej są dla nas środkiem do zarabiania pieniędzy.

Barbarzyńcy to wcielone zło, Oprócz tego jednego - Durka Struana. Kiedyś był taki jak inni barbarzyńcy. W tej chwili jest po części Chińczykiem. Z duszy. Dusza jest ważna, bo-być Chińczykiem to po części sprawa duchowego nastawienia. A ponadto jest czysty i pachnie czystością. Poza tym nauczył się trochę naszych obyczajów. Nadal jest gwałtowny, barbarzyński, zabija. Ale nieco się odmienił. A jeżeli można ucywilizować jednego barbarzyńcę, to czemu nie wielu ?

Twój plan jest mądry, zapewnił siebie. Otworzył oczy, wyciągnął rękę i delikatnie dotknął nią dłoni Struana.

- Przyjaciel - powiedział i skinął na służącego, żeby nalał herbaty. - Mój człowieki przynieść srebro twój faktoria. Dużo niebezpiecznie, lozumi? Baldzo wiel -wiele.

- Rozumi. Ja dać papier i mój stempel za srebro. Przysłać jutro.

- Nie stempel, nie papiel. Słowo lepiej, heja?

Struan skinął głową na potwierdzenie i zadał sobie pytanie, jak wytłumaczy, dajmy na to - Culumowi, że Żin-kua wręczył mu milion w srebrze, zawarł z nim uczciwą umowę, mogąc żądać, co tylko chciał, i że dał mu wszystko, czego chciał, tylko za uścisk ręki.

- Żin-kua płacić trzy laz dziesięć lak dola - dług Ko-hong. Jest nowy lok - nie ma dług. Dobly dżos - powiedział z dumą Żin-kua.

- Tak - odparł Struan. - Dobry dżos dla mnie.

- Baldzo wiel-wiele niebezpieczne, Tai-Panie. Nie może pomóc.

- Tak.

- Baldzo wiel-wiele dużo niebezpieczne. Musi czekać dwa noc.

- Ajiii ja, niebezpieczne! - przyznał Struan. Wziął cztery połówki monet. - Dziękuję ci, Czen-tse Żin An. Bardzo ci dziękuję.

- Nie dzięki, Dilk Struan. Przyjaciel.

Wtem do środka wpadł Chińczyk, który przyprowadził Struana. Przemówił naglącym tonem do Żin-kua, który z przestrachem obrócił się do gościa.

- Sługi iść! Iść z Kolonia. Wszystko iść!

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Struan usiadł w lektyce i z łatwością poddał się jej kołysaniu, kiedy niosący ją kulisi biegli cichymi uliczkami. W osłoniętym firankami pudle było brudno i cuchnęło potem.

Struan zerkał co jakiś czas przez szparę w zasłonach w bocznym oknie na mijane zaułki. Nie widział nieba, ale był pewien, że niedługo zacznie świtać. Wiatr przywiewał odór gnijących owoców, odchodów, odpadków gotowanej strawy, przypraw i zmieszany z tym wszystkim zapach potu kulisów niosących lektykę.

Wspólnie z Żin-kua obmyślił najbezpieczniejszy sposób dostarczenia srebra do Hongkongu. Zaplanował, że Żin-kua załaduje je w skrzyniach na uzbrojoną lorsze, która za dwie noce podpłynie po kryjomu do nabrzeża Kolonii. Dokładnie o północy. Gdyby okazało się to niewykonalne, zatrzyma się ona blisko południowej części nabrzeża, z dwiema latarniami zapalonymi na przednim maszcie i na dziobie. Żin-kua obiecał, że dla uniknięcia pomyłki oznaczy oko lorszy na burcie czerwoną farbą. Wszystkie lorsze w tekowym drewnie na dziobie miały wyrzeźbioną parę oczu. Umieszczano je tam gwoli dżosu, a także po to, żeby pomóc łodzi widzieć, co ma przed sobą. Chińczycy nie wątpili, że oczy te są niezbędne łodzi do patrzenia.

Ale czemu Zin-kua zgodził się, abym nie narażał Hongkongu? - zadał sobie pytanie. Z pewnością zdaje sobie sprawę, ile znaczy mandaryn. I dlaczego chce, żeby jego syna wykształcić w Londynie? Czyżby spośród wszystkich znanych mi Chińczyków on jeden był aż tak dalekowzrocznym by - nareszcie - zrozumieć, że pomyślność Chin i Anglii trwale się ze sobą zwiążą?

Usłyszał szczekanie psów i przez zasłony dojrzał, że dobierają się do nóg kulisa biegnącego z przodu. Kulis, który niósł przed lektyką latarnię, odskoczył i z wyćwiczoną wprawą walnął w nie swoim okutym żelazem kijem. Psy ze skowytem zemknęły w mrok.

I wówczas Struan spostrzegł grupę chorągwianych żołnierzy piechoty, może z setkę, siedzących w oddali na skrzyżowaniu ulic. Byli uzbrojeni i mieli latarnie. Zachowywali się złowieszczo spokojnie. Kilku z nich wstało i ruszyło w stronę lektyki. Ku jego sporej uldze kulisi skręcili w boczną uliczkę. Teraz, chłopie, masz już tylko dostarczyć bezpiecznie srebro do Hongkongu, rzekł w duchu. Albo do Wham-poa, gdzie możesz je przeładować na „Chińską Chmurę”. Ale dopóki nie znajdzie się ono bezpiecznie na statku, ty również nie jesteś bezpieczny.

Lektyka zachwiała się, bo niosący ją kulis omal nie wywalił się na którymś z wybojów. Struan obrócił się w ciemnym wnętrzu lektyki, próbując zorientować się, gdzie jest. Zobaczył maszty wystające spoza ruder. Na wprost nadal nie widział nic znajomego. Lektyka skręciła za róg, kierując się w stronę rzeki, przecięła wąską uliczkę i znalazła się w następnej. Tu wreszcie ponad dachami drewnianych zabudowań dostrzegł przed sobą część budynków Kolonii, lśniących w świetle księżyca.

Wtem lektyka zatrzymała się i tak gwałtownie wylądowała na ziemi, że poleciał w bok. Energicznie odsunął zasłony i wyskoczył z niej z nożem w ręku w tej samej chwili, kiedy w jej cienkie ścianki wbiły się trzy włócznie.

Trzej włócznicy z całych sił starali się wyrwać włócznie, kiedy Struan dopadł najbliższego, wbił mu w bok nóż i obrócił się, bo drugi zaatakował go toporem bojowym o podwójnym ostrzu, które trafiło go w ramię. Skrzywił się, ale uskoczył w bok i zaczął wyszarpywać topór napastnikowi. Kiedy mu go wyrwał, opryszek krzyknął, bo przebiła go włócznia ciśnięta w Struana. Struan oparł się o ścianę. Ostatni włócznik zaczął go okrążać, dysząc i klnąc. Struan zamarkował unik i sieknął toporem, ale chybił, i Chińczyk zaatakował go. Włócznia przebiła mu surdut, ale oswobodził się rozrywając go, wbił nóż w brzuch napastnika aż po rękojeść i obrócił nim, rozcinając tamtemu wnętrzności.

Odskoczył od ciał napastników, przywarł bezpiecznie plecami do ściany i czekał. Ugodzony przez niego nożem wył. Drugi leżał nieruchomo. Trzeci, z pokiereszowanymi wnętrznościami, trzymał się za brzuch i odczołgiwał.

Odczekał chwilę, zbierając siły, i wtedy w ścianę nad jego głową wbiła się z głuchym odgłosem strzała. Podniósł jedną z włóczni i popędził uliczką w stronę Kolonii. Usłyszał za sobą kroki i jeszcze przyśpieszył. Skręcił za róg i znalazł się na ulicy Trzynastej Faktorii. Rzucił włócznię, przebiegł zygzakiem ulicę, skręcił w ulicę Świńską, pobiegł nią i przebył plac, na którym przybyło chorągwianych.

Zanim żołnierze mogli zajść mu drogę, wpadł w bramę do ogrodu. W brzuch wbiła mu się lufa muszkietu.

- A, to ty, Dirk - powiedział Brock. - Gdzieżeś był, do diabła?

- Wyszedłem - odparł Struan łapiąc powietrze. Napadły mnie jakieś śmierdzące zbóje!

- To twoja krew czy ich?

W świetle latarni Struan zerwał z siebie surdut i koszulę z ranionej ręki. Biegnące przez mięsień ramienia rozcięcie było czyste i płytkie.

- Jakby komar ukąsił - zakpił Brock. Odszukał butelkę rumu, polał nią ranę i uśmiechnął się, kiedy Struan się skrzywił. - Ilu ich było?

- Trzech.

- I cię ciachli? Starzejesz się! - powiedział Brock i nalał rumu do dwóch szklanek.

Struan wypił i poczuł się lepiej.

- Myślałem, że śpisz. Drzwi u ciebie zamknięte. Gdzie żeś był?

- Co tu się dzieje?

- To się dzieje, że z godzinę temu znikli słudzy. Pomyślałem, że lepiej nie ściągać tu wszystkich przed świtem. Biegłeś pod osłoną chyba z pół setki muszkietów.

- To dlaczego, do diabła, rąbnąłeś mnie lufą w brzuch?

- Chciałem cię akuratnie przywitać. - Brock łyknął rumu. - Żebyś wiedział, że my tu nie śpim.

- Czy wiadomo, dlaczego odeszli służący?

Nie - odparł Brock i podszedł do bramy. Chorągwiani znowu układali się do snu. Na horyzoncie drżał nieśmiało świt. - Wygląda to paskudnie - rzekł z poważną miną, - Nie podoba mi się ani trochę. Te sukinsyny nic nie robią, tylko siedzą i czasem walą w bębny. Lepiej wyjedźmy, kiedy o to łatwo. - ..- Przez parę dni nic nam nie grozi. Brock potrząsnął głową.

- Mam złe przeczucia - oznajmił. - Coś tu jest bardzo nie tego. Lepiej odpłynąć.

- To podstęp, Brock - powiedział Struan. Oderwał kawałek koszuli i otarł nim spocone czoło.

- Możliwe. Ale ja mam przeczucie, a jak ja mam takie przeczucie, to pora ruszać - odrzekł Brock i wskazał kciukiem chorągwianych. - Policzyliśmy ich. Jest stu pięćdziesięciu. Hau-kua mówi, że wokół Kolonii jest ich rozsianych ponad tysiąc.

- Widziałem dwie, może trzy setki. Na wschód stąd.

- Gdzieżeś był?

- Wyszedłem. - Struana kusiło, żeby mu powiedzieć, lecz pomyślał, że to na nic, bo Brock zrobi wszystko co w jego mocy, żeby przeszkodzić w szczęśliwym dotarciu srebra na miejsce. A bez tego srebra byłby skończony, tak jak przedtem. - Tuż za rogiem mam jedną dziewczynę - odparł swobodnie.

- Gówno nie dziewczynę! Nie takiś głupi, żeby wyjść stąd dla jakiejkolwiek dziwki! - Brock gniewnie szarpnął brodę. - Zastąpisz mnie za godzinę?

- Tak.

- W południe odpływamy.

- Nie.

- Powiedziałem, w południe.

- Nie.

Brock zmarszczył brwi.

- A co cię tu trzyma?

- Jeżeli wyjedziemy, nim zaczną się prawdziwe kłopoty, fatalnie się zbłaźnimy.

- Tak. Wiem. Nie uśmiecha mi się uciekać. Ale coś mi mówi, że tak będzie lepiej.

- Zaczekamy dwa dni.

Brock nabrał dużych podejrzeń.

- Wiesz przecież, że jeszcze ani razu nie pomyliłem się co do tego, kiedy uciec. Dlaczego chcesz zostać? - spytał.

- Dlatego, że Ti-sen znów próbuje swoich zwykłych sztuczek. Tym razem się mylisz. Zmienię cię za godzinę - powiedział Struan i wszedł do ogrodu.

Co ten Dirk knuje? - zastanawiał się Brock. Odchrząknął głośno, nienawidząc odoru niebezpieczeństwa, którym zdawała się tchnąć kończąca się noc.

Struan wszedł po marmurowych schodach do swojego mieszkania. Na wytapetowanych jedwabiem ścianach wisiały tu obrazy Quance'a. Na podeście stały wielkie smoki z tekowego drewna, pochodzące z epoki Ming, i tekowe komody. W korytarzach wybiegających z podestu wisiały obrazy przedstawiające statki i bitwy morskie, a na piedestale stal model okrętu „Zwycięstwo”.

Drzwi do jego sypialni były zamknięte.

- Otwórz - powiedział i zaczekał.

Do środka wpuściła go A Gip.

- Do diabła, gdzie byłaś, Mei-mei? - spytał, starając się ukryć ulgę.

Mei-mei stała w cieniu nie opodal okna. Powiedziała coś do A Gip, po czym odprawiła ją gestem. Struan zaryglował drzwi.

- Gdzie byłaś, do diabła?! - powtórzył.

Kiedy weszła w krąg światła latarni, przeraził się jej bladością.

- Co się stało? - spytał.

- Krąży mnóstwo plotek, Tai-Panie - odparła. -Mówią, że wszyscy barbarzyńcy zostaną zabici.

- To żadna nowina. Gdzie byłaś?

- Chorągwiani są nowi. Krąży plotka, że Ti-sen popadł w niełaskę. Że go skazano na śmierć.

- Bzdura. Przecież to krewny cesarza i drugi pod względem bogactwa człowiek w Chinach.

- Plotka głosi, że cesarz tak strasznie zgniewał się na Ti-sena za ten traktat, że Ti-sen ma być publicznie torturowany.

- Poszaleli. - Struan stanął przy kominku i zdjął surdut i koszulę. - Gdzie byłaś?

- Co ci się stało?! - wykrzyknęła, spostrzegając ranę.

- Napadli mnie uliczni zbóje.

- Widziałeś się z Żin-kua? Struan osłupiał.

- Skąd wiesz o Żin-kua? - spytał.

- Poszłam pokłonić się i złożyć uszanowanie jego Pierwszej Żonie. Powiedziała mi, że właśnie wrócił i posłał po ciebie.

Struan nie miał pojęcia, że Mei-mei zna pierwszą żonę Żin-kua, ale był tak wściekły, że nie zawracał tym sobie głowy.

- Do diabła, dlaczego nie powiedziałaś mi, gdzie idziesz?! - huknął.

- Bobyś mi zabronił! - odcięła się. - Chciałam się z nią zobaczyć. A poza tym uczesać się i poradzić astrologa.

- Co takiego?!

- Żony Żin-kua mają okrutnie dobrą fryzjerkę. Okrutnie dobrze czesze. Ta kobieta jest słynna na cały Kwantung. I bardzo kosztowna. Astrolog powiedział, że dżos jest dobry. Bardzo dobry. Ale żeby uważać z budowaniem domów.

- Ryzykujesz życie, żeby gadać z wróżbiarzami i się czesać?! - wybuchnął. - A co brakuje twoim włosom? Są piękne, jakie są.

- Nie znasz się na tych sprawach, Tai-Panie - odparła chłodno. - Właśnie tam dowiaduję się plotek. U fryzjerki. - Ujęła jego rękę i przytknęła ją do swoich włosów. - Proszę, widzisz? Są znacznie miększe, tak?

- Tak! To znaczy, nie . Do kata, jeżeli jeszcze raz wyjdziesz nie mówiąc dokąd, to stłukę cię tak, że przez tydzień nie usiądziesz!

- Dalibóg, tylko spróbuj, Tai-Panie! - odparła, patrząc na niego wyzywająco.

Błyskawicznie schwycił ją, zaniósł wyrywającą się do łóżka, zadarł jej suknię i halki, klepnął ją dłonią w pośladki, aż go zapiekła, i rzucił na łóżko. Nigdy jeszcze jej nie uderzył. Mei-mei skoczyła na niego z łóżka, rzucając mu się do twarzy z rozczapierzonymi palcami o długich paznokciach. Latarnia rozbiła się na podłodze, bo Struan znów podniósł Mei-mei i wymierzył jej drugiego klapsa; Wyrwała się mu i skoczyła z paznokciami do oczu, chybiając o ułamek cala i drapiąc mu twarz. Złapał ją za przeguby rąk, obrócił, zerwał z niej ubranie i bieliznę i trzasnął otwartą dłonią w gołe pośladki. Stawiała mu zadęty opór, dźgając łokciem między uda i znowu próbując podrapać mu twarz. Zebrawszy wszystkie siły, przycisnął ją do łóżka, ale oswobodziła głowę i zatopiła zęby w jego przedramieniu: Sapnął z bólu i ponownie uderzył ją wolną ręką w pośladki. Zacisnęła zęby jeszcze mocniej.

- Dalibóg, więcej mnie nie ugryziesz -powiedział przez zaciśnięte zęby.

Wgryzła się mu w rękę jeszcze głębiej, ale umyślnie jej nie wyszarpnął. Z bólu zaczęły mu łzawić oczy, ale bił Mei-mei coraz mocniej i mocniej, ciągle w pośladki, aż go zabolała dłoń. Wreszcie rozluźniła szczęki.

- Nie... już nie... proszę... proszę... - zapiszczała i bezbronna zaczęła łkać w poduszkę.

Struan złapał oddech.

- A teraz powiedz, że żałujesz, żeś wyszła bez pozwolenia:..- powiedział.

Naprężyła pokryte plamami, zaczerwienione pośladki i uchyliła się oczekując uderzenia, ale nie podniósł ręki. Świetnie wiedział, że ducha dobrze ułożonej kobiety wolno poskromić, ale nie wolno go łamać.

- Daję ci trzy sekundy.

- Żałuję... żałuję. Zadałeś mi ból, zadałeś ból... - powiedziała łkając.

Wstał z łóżka i przytrzymując rękę pod światłem obejrzał ranę. Zęby Mei-mei wbiły się bardzo głęboko i z ran sączyła się krew.

- Chodź tu - powiedział cicho. Nie poruszyła się, wciąż płakała. - Chodź tu - powtórzył, ale tym razem tak ostrym tonem, że podskoczyła. Nie spojrzał na nią.

Szybko owinęła się resztkami sukni i zaczęła gramolić się z łóżka.

- Nie kazałem ci się ubrać! Kazałem ci tu przyjść!

Pośpieszyła do niego z zaczerwienionymi oczami i twarzą umazaną tuszem do oczu i pudrem.

Ułożył przedramię na stole, starł cieknącą krew i zalał wszystkie ranki koniakiem. Zapalił zapałkę i podał ją Mei-mei.

- Przytknij płomień do wszystkich ran po kolei.

- Nie!

- Do wszystkich po kolei - powtórzył. - Ugryzienie człowieka jest tak jadowite jak wściekłego psa. Prędzej.

Zużyła na to trzy zapałki. Przy każdej nowej płakała coraz mniej i choć mdlił ją zapach przypalanego ciała, ręka jej nie drgnęła. Przy każdym zapaleniu się koniaku Struan zaciskał zęby, ale milczał.

Kiedy przypalanie dobiegło końca, polał sczerniałe rany koniakiem, a Mei-mei odszukała nocnik i długo wymiotowała. Szybko zwilżył ręcznik gorącą wodą z kociołka i delikatnie wytarł jej plecy, a kiedy skończyła, czule otarł jej twarz i skłonił do przepłukania ust gorącą wodą. Potem podniósł ją, ułożył na łóżku i byłby odszedł, ale objęła go i zaczęła łkać, a był to głęboki, wewnętrzny szloch, który usuwa nienawiść.

Struan hołubił ją i pocieszał, aż usnęła. A potem wyszedł i zmienił na warcie Brocka.

W południe odbyło się kolejne zebranie. Wielu chciało wyjechać natychmiast, ale Struan wziął górę nad Brockiem i nakłonił kupców, żeby zaczekali do jutra. Zgodzili się na to niechętnie i dla wspólnego bezpieczeństwa postanowili przenieść się do jego faktorii. Cooper i Amerykanie odeszli do swojej siedziby.

Struan wrócił do mieszkania.

Mei-mei powitała go namiętnie. Po wszystkim spokojnie zasnęli. Raz, kiedy obudzili się jednocześnie, pocałowała go zaspaną i szepnęła:

Miałeś prawo mnie zbić. Źle zrobiłam, Tai-Panie. Ale nigdy mnie nie bij, kiedy coś źle zrobię. Bo przecież musisz spać, a wtedy cię zabiję.

Po północy zakłócono im spokój.

- Tai-Panie! Tai-Panie! - wołał Wolfgang Mauss, dobijając się do drzwi.

- Słucham?

- Prędko . Na dół! Niech pan się pośpieszy!

Do ich uszu dotarła wrzawa tłumu wlewającego się na plac.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Tato ostrzegał was, bodajście oślepli! - zaklął Gorth odwracając się od okna w jadalni i przepychając przez gromadę kupców.

- Z motłochem mieliśmy już do czynienia - powiedział ostro Struan. - Wiecie więc, że są kierowani i robią tylko to, co im rozkażą mandaryni.

- Owszem, ale nie tak - sprzeciwił się Brock.

- Musi być jakiś wyjątkowy powód. Na razie nie ma się czym przejmować.

Plac w dole zatłoczony był wzbierającą masą Chińczyków. Niektórzy trzymali latarnie, inni pochodnie. Kilku miało broń. A Wszyscy krzyczeli chórem.

- Tych sukinsynów będzie na pewno parę tysięcy - powiedział Brock i zawołał: - Ej, Wolfgang, co krzyczą te pogańskie czorty?

- Śmierć piekielnym barbarzyńcom.

- Co za bezczelność! - wykrzyknął Roach, drobniutki człowieczek o posturze wróbla, niższy od własnego muszkietu.

Mauss obejrzał się na tłum. Serce waliło mu niespokojnie, a lędźwie miał lepkie od potu. Czy to już, Panie Boże? - zadawał sobie pytanie. Czy już pora na niedoścignione męczeństwo?

- Pójdę do nich przemówić, wygłoszę kazanie - oznajmił chrapliwie, pragnąc, aby takie poświęcenie przyniosło pokój, a zarazem bojąc się tego.

- Chwalebny zamiar, panie Mauss - pochwalił go Rumadżi, nerwowo przenosząc wzrok z Austriaka na tłum i z powrotem. - Na pewno posłuchają któregoś z pańskich argumentów.

Struan dostrzegł perlisty pot Maussa, jego niestosowną bladość i zatrzymał go przy drzwiach.

- Nie zrobi pan tego -. oświadczył.

- Już pora, Tai-Panie.

- Tak łatwo nie kupi pan sobie zbawienia.

- A kimże pan jest, żeby o tym wyrokować? - spytał Mauss i chciał go wyminąć, ale Struan zastąpił mu drogę.

- Chciałem przez to powiedzieć, że zbawienie to długi i bolesny proces - przemówił łagodnie. Już dwukrotnie widział Austriaka w takim dziwnym stanie. W obu razach było to przed bitwą z piratami... a potem, w jej trakcie, Mauss rzucał broń i w religijnej ekstazie szedł do wroga, szukając śmierci. - To długi proces - powtórzył.

- Ciężko... ciężko jest znaleźć... pokój w Panu - wymruczał Mauss przez zaciśnięte gardło, ciesząc się, że go powstrzymano, i nienawidząc siebie za tę radość. - Chciałem tylko...

- Całkiem słusznie. Wiem wszystko o zbawieniu - wtrącił się Masterson. Dłonie miał złożone jak do modlitwy i zachowywał się nabożnie. - Boże, ocal nas od tych przeklętych pogan! Zgadzam się z panem jak najbardziej, Tai-Panie. Niech diabli porwą ten harmider, nieprawdaż?

Mauss opanował się z trudem, czując się obnażony przed Struanem, który jeszcze raz wejrzał mu w głąb duszy.

- Pan... ma pan rację. Tak. Słusznie.

- W końcu, gdybyśmy pana stracili, któż by nam głosił Słowo Boże? - odrzekł Struan, postanowiwszy, że w razie prawdziwych kłopotów będzie miał na niego oko.

- Całkiem słusznie - dodał Masterson, wysmarkując nos z pomocą palców. - Co za sens rzucać cennego chrześcijanina między wilki? Ta banda obwiesi wpadła w szał i nie jest w nastroju do kazań. Boże, obroń nas! Skarż mnie Bóg, Tai-Panie, a mówiłem przecież, że nas zaatakują!

- Diabła tam mówiłeś! - zawołał przez pokój Roach.

- A kto ciebie do diaska, pyta o zdanie? Rozmawiam sobie spokojnie z Tai-Panem i pastorem Maussem - odkrzyknął Masterson i rzekł do Austriaka: - Nie zmówiłby pan za mnie modlitwy? W końcu, na miły Bóg, jesteśmy chrześcijanie! - Podszedł do okna. - Czy ktoś nie mógłby zobaczyć, co się dzieje?

Mauss otarł pot z czoła. O Panie Boże, Słodki Jezu, Twój jedyny narodzony synu, ześlij mi spokój, tak abym mógł zdjąć z barków Twoje brzemię. Błogosławię Cię za ze słanie mi Tai-Pana, który jest moim sumieniem i widzi mnie takim, jakim jestem.

- Dziękuję ci, Tai-Panie - powiedział.

Drzwi otworzyły się z rozmachem i do pokoju wpadło więcej kupców. Wszyscy byli uzbrojeni.

- Co się tu, do diabła, dzieje?! Co się stało?! - spytał któryś.

- Nikt nie wie - odparł Roach. - Najpierw było spokojnie, a potem nagle zaczęli się schodzić.

- Głowę daję, że już nie ujrzymy tego nieboraka Eliksena. Biedakowi pewnie poderżnęli gardło - powiedział Masterson, złowieszczo gotując muszkiet do strzału. - Jeszcze dziś pozabijają nas we śnie.

- Przestań truć, na miłość boską! - ofuknął go Roach.

- Pan to zawsze lejesz nam miód w serca - dodał zbudowany jak tur kupiec Vivien patrząc groźnie na Mastersona. - A może tak jeszcze narobisz pan w gacie?

Pozostali kupcy ryknęli śmiechem, a Gorth przepchnął się do drzwi.

- Wezmę swoich zabijaków i rozniosę ich w diabły! - powiedział.

- Nie! - odezwał się gromko Struan i zapadła cisza. - Jak dotąd nie robią nam żadnej krzywdy. Co z tobą, Gorth? Zląkłeś się garstki przeklinających?

Gorth poczerwieniał i ruszył do Struana, ale Brock zaszedł mu drogę i wkroczył między nich.

- Zejdź na dół - rozkazał. - Zostań na straży w ogrodzie i rozwal łeb pierwszemu Kitajcowi, któren się pokaże.

Gorth z trudem zdusił gniew i wyszedł. Znów wszyscy zaczęli mówić.

- Radzę ci się nie drzaźnić z tym chłopcem, Dirk - powiedział Brock. Nalał sobie piwa do dzbanka i chciwie wypił. - Bo może ci wręczyć twoją własną głowę.

- Może. Mógłby się też trochę poduczyć manier.

- Przepraszam, panie Struan - wtrącił się Rumadżi, u którego niepokój wziął górę nad grzecznością. - Czy przy tylnym wejściu są straże?

- Tak. Trzech moich ludzi. Nie oddadzą go nawet armii tego tałatajstwa.

Wśród kupców wybuchła sprzeczka.

- Ja popieram Gortha - oświadczył Roach. - Uważam, że natychmiast powinniśmy utorować sobie drogę.

- Jeśli zajdzie potrzeba, zrobimy to - rzekł Struan.

- Tak - poparł go Brock. - Zaatakowanie ich w tej chwili to szukanie guza. Zaczekamy i będziemy strażować do brzasku. Może do tego czasu odejdą.

- A jeżeli nie? To co? To właśnie chciałbym wiedzieć!

- Wtenczas poleje się mnóstwo krwi! Posłałem po cichu trzech ludzi na naszą lorszę i wypłynęli na środek rzeki. Na pokładzie mają dziesięciofuntowe działo.

Struan zaśmiał się.

- Uważam, że pan Brock zasługuje na wotum zaufania - powiedział.

- Dalibóg, panie Brock, mądry z pana człowiek! - zawołał Masterson. - Hip, hip, hura na cześć pana Brocka!

Kupcy krzyknęli na wiwat, a Brock się uśmiechnął.

- Uprzejme dzięki, ludzie. A teraz najlepiej się przekimać. Jesteśmy w miarę bezpieczni - powiedział.

- Gott im Himmel! Patrzcie! - wykrzyknął Mauss, wytrzeszczając oczy i wskazując okno.

Z ulicy Świńskiej wkraczał na plac pochód z latarniami, gongami i bębnem. Poprzedzali go chorągwiani z biczami w rękach, wyrąbując sobie nimi przejście wśród tłuszczy. Na czele pochodu szedł Chińczyk niezwykłej tuszy. Szaty miał bogate, ale był boso, bez czapki i słaniał się pod ciężarem łańcuchów.

- Chryste Panie! To Ti-sen- zawołał Struan.

Pochód dotarł na środek placu i zatrzymał się. Byli w nim wszyscy kupcy Ko-hongu, z wyjątkiem Żin-kua.

Wszyscy usunęli z czapek ceremonialne gałki, oznaczające ich pozycję społeczną, i stali roztrzęsieni. Motłoch zaczął drwić i syczeć. Dowódca chorągwianych, wysoki wojownik z czarną brodą, uderzył w wielki gong i tłum znowu ucichł.

Na plac wniesiono otwartą lektykę, strzeżoną z przodu i z tyłu przez konnych żołnierzy. Siedział w niej cesarski hoppo, Hipia-ho, w uroczystej szaro-szkarłatnej szacie. Był to krępy, otyły mandżurski mandaryn, niemal pozbawiony szyi. W ręku trzymał cesarski urzędowy wachlarz z kości słoniowej, wysadzany nefrytami.

Lektykę hoppo postawiono na środku placu i dowódca chorągwianych wykrzyczał rozkaz. Wszyscy na placu padli na kolana i trzykrotnie pokłoniwszy się aż do ziemi, wstali.

Hoppo rozwinął jakiś dokument i w świetle latarni trzymanej przez strażnika zaczął czytać wysokim głosem.

- Co mówi? - spytał Brock Maussa.

- Patrzcie, tam jest stary Hau-kua - powiedział z chichotem Masterson. - Tak strasznie się trzęsie...

- Proszę o ciszę. Nie słyszę, hein? - upomniał go Mauss. Wystawił głowę przez okno.

Wszyscy słuchali.

- To edykt cesarski - wyjaśnił prędko Mauss. - „Zdrajcę Ti-sena, naszego byłego kuzyna, należy bezzwłocznie zakuć w łańcuchy i odesłać do Naszej stolicy z wyrokiem śmierci...” Nie słyszę. Chwileczkę... „Niegodziwy traktat zwany «układem z Czuenpi, który podpisał bez naszego zezwolenia, jest unieważniony. Barbarzyńcom rozkazuje się opuścić Nasze cesarstwo, Kanton i Hongkong pod karą natychmiastowej, powolnej śmierci i...”

- Nie wierzę - rzekł z drwiną Roach.

- Zamknij się pan! Jakże Wolfgang ma słyszeć?

Mauss wsłuchiwał się pilnie w dziwnie ostry, piskliwy głos, który przecinał złowieszczą ciszę.

- Każą nam się wynosić - oznajmił. - Mamy również zapłacić odszkodowanie za wszelkie kłopoty, które spowodowaliśmy. Żadnego handlu, oprócz przewidzianego Ośmioma Zarządzeniami. Królowej Wiktorii nakazuje się stawić w Kantonie w żałobie... coś o... chyba o nagrodach za nasze głowy i... „na znak Naszego niezadowolenia przestępca Ti-sen zostanie publicznie wychłostany, a cały jego majątek skonfiskowany. Z drżeniem i bojaźnią nakazuję wypełnić ten rozkaz!”

Dowódca chorągwianych podszedł do Ti-sena i bykowcem wskazał na ziemię. Biały jak kreda Ti-sen ukląkł, a dowódca uniósł bat i spuścił mu go na plecy . A potem grzmotnął drugi raz, trzeci, czwarty... Na placu słychać było wyłącznie trzask bicza. Ti-sen upadł na twarz, a żołnierz batożył go dalej.

-Nie wierzę - powiedział Masterson.

- To niemożliwe - rzekł Mauss.

- Jeżeli coś takiego spotyka Ti-sena, to - Chryste Panie! - wszystkich nas zabiją.

- Bzdura! Możemy zająć całe Chiny, w każdej chwili.

Brock zaniósł się rubasznym śmiechem.

- Co pana tak śmieszy, hein? - spytał niecierpliwie Mauss.

To oznacza nową wojnę - odparł Brock, - No i dobrze, powiadam. - Spojrzał drwiąco na Struana. -Mówiłem ci, chłopie. Tak się kończy, kiedy zawierasz głupi traktat z zasrańcami.

- W pewnym sensie to jest podstęp - odparł mu spokojnie Struan. Jednak w duchu był oszołomiony obrotem spraw. - Ti-sen to najbogatszy człowiek w Chinach .Cesarz musiał mieć chłopca do bicia, kozła ofiarnego: No i cały majątek Ti-sena. To kwestia prestiżu. Cesarz ratuje twarz.

- A idźże ty z twoją twarzą, chłopie! - wypalił Brock, tracąc dobry humor. - Ta twoja twarz powinna się zaczerwienić ze wstydu! Koniec z traktatem, koniec z handlem, koniec z Hongkongiem, koniec z tobą i twoimi gadkami o twarzy.

- Ogromnie się mylisz, Tyler. To dopiero początek Hongkongu - odparł Struan. - To dopiero początek wielu rzeczy.

- O, tak. Wojny, na psa urok!

- A w razie wojny, gdzie będzie baza naszej floty, co? Makau się do tego nie nadaje i nigdy nie nadawało - leży na lądzie. Chińczycy mogą je napadać, kiedy zechcą. Ale dalibóg, nie naszą wyspę. W każdym razie wtedy, kiedy broni jej nasza flota. Zgodzę się, że koniec z nami, ale bez Hongkongu! Że bez niego nie możemy przystąpić do następnej kampanii na północy. Nigdy w życiu. Ani obronić portów i kolonii na lądzie, jeżeli zdobędziemy jakieś w przyszłości. Słyszysz, Tyler? Hongkong to klucz do Chin. Hongkong chwycił cię i już nie wypuści.

- Do diabła, wiem wszystko o wyspach-fortecach! - ryknął Brock, przekrzykując chór głosów przyznających Struanowi rację. - Mówię tylko, że Hongkong nie jest jedyny! Czuszan jest lepsza.

- Czuszanu nie da się bronić tak skutecznie - odparł mu triumfalnie Struan, wiedząc, że Brock związał się już ż Hongkongiem tak jak pozostali. - Ta „naga zasrana skała”, jak ją nazywasz, to cała twoja przyszłość.

- Może tak, a może nie - odparł ponuro Brock. - Przekonamy się o tym. Ale ty nijak nie nacieszysz się Hongkongiem. Wzgórze będzie moje, a ty skończony.

- Nie bądź taki pewny - odparł Struan, znów patrząc na plac.

Bicz wciąż wznosił się i opadał. Struan współczuł Ti-se-nowi, który chcąc nie chcąc wpadł w pułapkę. Nie zabiegał przecież o stanowisko cesarskiego pełnomocnika - rozkazano mu je objąć. Wpadł w pułapkę zastawioną przez epokę, w której żył. Tak jak wpadli w nią - teraz, gdy zrobiono pierwszy krok - Struan, Longstaff, Brock, hoppo i cała reszta. Jej efekt musiał być tak nieubłagany jak ten bat. Tak jak przedtem Brytyjczycy musieli ruszyć na Kanton. Najpierw zająć forty przy prowadzących do niego szlakach, a potem już tylko zagrażać miastu. Nie było potrzeby zdobywania go, ,bo wiedzieli, że Kanton i tak pierwej zapłaci okup. A potem, w lecie, wraz z zerwaniem się wiatrów znowu czekał ich rejs na północ do rzeki Pei Ho i desant, po którym cesarz, schwytany w pułapkę jak i reszta, poprosi o pokój. Traktat ostanie się, bo jest uczciwy. A później, po wielu latach, Chińczycy zaczną powoli otwierać dobrowolnie porty, widząc, że Brytyjczycy mają wiele do zaoferowania: prawo, sprawiedliwość, bezwzględne poszanowanie własności, wolność.

Bo zwykli Chińczycy chcą tego co my, pomyślał Struan, niczym się od nas nie różnią. Możemy współdziałać dla wspólnego dobra; Być może pomożemy im obalić rządy barbarzyńskich Mandżurów. Oto co się stanie, pod warunkiem, że będziemy mieć rozsądny traktat, wykażemy cierpliwość i rozegramy tę chińską grę według chińskich reguł i zgodnie z chińskim poczuciem czasu. Czasu mierzonego nie dniami i latami, ale pokoleniami. A także pod warunkiem, że czekając na to, będziemy handlować. Bez handlu świat zamieni się w to, czym był - piekło, w którym prawem jest najsilniejsza ręka i największy bat. Potulni i cisi nigdy nie odziedziczą tej ziemi. Tak, lecz przynajmniej mogą być chronieni przez prawo, żeby żyli tak, jak im się podoba .

Po wymierzeniu Ti-senowi stu batów żołnierze podnieśli go. Po twarzy i szyi skazańca spływała krew, a tył szaty miał poszarpany i skrwawiony. Tłuszcza zawyła szyderczo. Któryś z żołnierzy uderzył w gong, ale motłoch nie zwrócił na to uwagi i chorągwiani wpadli w tłum, waląc i siekąc bykowcami. Rozległy się krzyki, tłum się cofnął i znów zapadła cisza.

Hoppo skinął władczo ręką w kierunku ogrodu. Podniesiono lektykę, a żołnierze ustawili się przed nią z batami w rękach, żeby torować mu drogę do europejskich kupców.

- Chodźmy - powiedział Struan do Maussa i Brocka.

- Reszta niech przygotuje się na ewentualny atak.

Wpadł do ogrodu, a tuż za nim Brock z Austriakiem.

- Na głowę upadłeś? - spytał Brock.

- Nie.

Patrzyli w napięciu, jak tłum rozstępuje się i przy ogrodowej bramie wyrastają proporce. Hoppo nie wysiadł z lektyki, za to zawołał do nich władczym tonem.

- Każe panu odebrać kopię edyktu cesarskiego, panie Struan - wyjaśnił Mauss.

- Niech pan mu odpowie, że nie jesteśmy ubrani w uroczyste szaty. Tak ważna sprawa wymaga wielkiej ceremonii, żeby przydać powagi treści tego dokumentu.

Hoppo zaskoczyła ta odpowiedź. Po chwili znów przemówił.

- Mówi: „Barbarzyńcy nie znają się na ceremoniach i są godni najwyższej pogardy. Jednakże Syn Nieba zaleca łaskawość dla tych wszystkich, którzy okazują bojaźń przed Nim. Rano, o Godzinie Węża, do mojego pałacu stawi się delegacja”.

- A która to, do diabła? - spytał Brock.

- Siódma.

- Nie będziem pchać łbów w tę diabelską pułapkę. Powiedz mu pan. żeby się usrał.

- Niech pan mu powie, że zgodnie z Ośmioma Zarządzeniami nie wolno nam spotykać się z dostojnym hoppo osobiście, a dokumenty muszą być nam przekazywane w Kolonii przez Ko-hong - rzekł Struan. - Do Godziny Węża jest za mało czasu. - Spojrzał w górę. Na niebo wpełzała smuga świtu. - Która to będzie jedenasta wieczorem?

- Godzina Szczura - odparł Mauss.

- Więc niech pan mu powie, że odbierzemy ten dokument od Ko-hongu tu, w Kolonii, „odpowiednio uroczyście” o Godzinie Szczura. Jutro wieczorem!

- „Odpowiednio uroczyście” to dobra myśl, Dirk - powiedział Brock. - Będziem mieć dość czasu, żeby przygotować im powitanie, psia ich mać!

Mauss przysłuchiwał się hoppo.

Mówi, że Ko-hong dostarczy edykt o Godzinie Węża, czyli o siódmej rano, dzisiaj - przetłumaczył. - Wszyscy brytyjscy barbarzyńcy mają wyjechać dzisiaj do Godziny Owcy, to znaczy, pierwszej po południu.

- Niech mu pan powie, że do pierwszej dzisiaj po południu nie zdążymy. Odjedziemy o Godzinie Owcy jutro.

- Mówi, że musimy opuścić Kolonię dziś do trzeciej po południu, o Godzinie Małpy. Do tego czasu darowuje nam życie i możemy odjechać bez szwanku.

- Proszę mu powtórzyć: Godzina Owcy jutro.

Hoppo odpowiedział Maussowi ostrym tonem i wydał rozkaz. Podniesiono lektykę i pochód zaczął się ustawiać od nowa.

- Kazał nam wyjechać dzisiaj - rzekł Mauss, - O Godzinie Małpy! Dziś o trzeciej po południu.

- A bodaj się w piekle smażył! - zaklął rozgniewany Struan.

Pochód ruszył do ulicy Świńskiej. Jeden z żołnierzy popychał za lektyką i okładał batem Ti-sena, który szedł słaniając się na nogach. Większa ich liczba zaczęła napierać na tłum opuszczający plac. Chorągwiani, którzy tam zostali, podzielili się na dwie grupy. Jedna zbliżyła się do faktorii, odcinając dostęp do ulicy Świńskiej, druga zatrzymała się po zachodniej stronie placu. Faktoria Struana została otoczona .

- Dlaczego tak żeś nalegał na zwłokę? - spytał Brock.

- Po prostu pertraktowałem.

- Dobrze żeś wiedział, że po tym, co spotkało Ti-sena, cena za zwłokę byłaby wyższa niż życie hoppo! Dlaczego tak bardzo chcesz zostać tu jeszcze jedną noc, co? Większość z nas i tak dziś wyjeżdża. Na aukcję ziemi.

Jezu miłosierny! - pomyślał Struan, wiedząc, że Brock ma rację. Jak tu zaczekać na srebro?

- Co? - powtórzył Brock.

- Bez powodu.

- Na pewno masz powód - orzekł Brock i wszedł do faktorii.

Punktualnie o Godzinie Węża na plac wkroczył komplet kupców Ko-hongu w asyście pięćdziesięciu chorągwianych, bijących w gongi i bębny. Strażnicy przepuścili ich i zwarli szeregi. Znów nie było z nimi Żin-kua. Obecny był za to jego syn Hau-kua, czołowy kupiec Ko-hongu. Hau-kua, pulchny, zawsze uśmiechnięty Chińczyk w średnim wieku, dziś był przygnębiony, spocony i tak wystraszony, że omal nie upuścił starannie zwiniętego cesarskiego edyktu, przewiązanego cynobrową wstążką. Towarzyszący mu kupcy chińscy byli równie mocno zatrwożeni.

Struan i Brock czekali na nich w ogrodzie, wystrojeni w najlepsze surduty, białe halsztuki i cylindry. Struan był świeżo ogolony, a Brock uczesał brodę. W butonierkach mieli okazałe kwiaty. Wiedzieli, że ta uroczystość bardzo podniesie ich prestiż, a hoppo go utraci.

- A więc dobra - powiedział Brock, śmiejąc się chrapliwie. - Weźmiemy ze Struanem ten zasrany edykt, a jak nie będziem grzeczni tak jak oni, to może spalą nas nikłej schwytane szczury, nie czekając końca terminu, który wyznaczyli. Róbta więc dokładnie to, co powiedział Struan.

Delegacja zatrzymała się przy bramie. Kiedy Mauss ją otworzył, Brock i Struan wyszli na próg. Chorągwiani spojrzeli na nich groźnie. Obaj dobrze wiedzieli, że nagrody za ich głowy nadal obowiązują, ale nie okazali nawet śladu strachu, mając za plecami osłonę z niewidocznych muszkietów w oknach i działa na lorszy Brocka stojącej pośrodku rzeki.

Dowódca chorągwianych przemówił z ożywieniem, dając im znak batem.

-Każe wyjść i odebrać edykt - przetłumaczył Mauss.

Struan tylko uchylił cylindra, wyciągnął rękę i stał jak wmurowany.

-Hoppo powiedział, że edykt ma być dostarczony.

Dostarczcie go - powiedział, nie cofając ręki. i .Mauss przełożył jego słowa, a potem, po pełnej napięcia chwili, dowódca chorągwianych zaklął na Hau-kua, a ten spiesznie podszedł i wręczył Struanowi zwinięty dokument.

Struan i Brock natychmiast obnażyli głowy i krzyknęli ile sił w płucach: „Boże, zbaw królową”. Na ten znak Gorth przytknął zapalony woskowany knot do ogni sztucznych i wrzucił je do ogrodu. Kupcy z Ko-hongu odskoczyli, a żołnierze sięgnęli po łuki i miecze, ale Struan i Brock z poważnymi minami stali nieruchomo, trzymając cylindry w ręku.

Wybuchające ognie sztuczne wypełniły ogród dymem. Po ustaniu eksplozji Mauss, Struan i Brock ku przerażeniu kupców Ko-hongu krzyknęli: „Boże, zgładź wszystkich Mandżurów!”, a z wnętrza faktorii dobiegł trzykrotny okrzyk na wiwat.

Dowódca chorągwianych ruszył wojowniczo w ich stronę i przemówił do Maussa.

-Pyta, co to wszystko znaczy, Tai-Panie - rzekł Mauss.

- Proszę mu powtórzyć to, co kazałem.

Struan pochwycił spojrzenie Hau-kua i mrugnął do niego ukradkiem, znając jego nienawiść do Mandżurów.

-To jest nasz zwyczaj przy bardzo ważnych okazjach- odparł głośno, dźwięcznie, w doskonałym dialekcie mandaryńskim Mauss. - Nie co dzień mamy zaszczyt dostawać tak szacowny dokument.

Żołnierz klął na niego przez chwilę, a potem kazał kupcom Ko-hongu odejść. Odeszli, ale podniesieni na duchu.

Brock roześmiał się. Jego śmiech poniósł się przez całą faktorię i odbił się echem po przeciwnej stronie placu, gdzie mieściła się faktoria Amerykanów. W jednym z jej okien pojawiła się brytyjska flaga i śmiało załopotała.

- Trza się gotować do odjazdu - rzekł Brock. - To było doskonałe.

Struan nic na to nie odpowiedział. Rzucił edykt Maussowi.

- Niech pan zrobi dokładne tłumaczenie, Wolfgang - polecił mu i wrócił do swoich apartamentów.

A Gip wpuściła go z ukłonem i powróciła do swoich garnków. Mei-mei była ubrana, ale leżała na łóżku.

- Co z tobą, Mei-mei? - spytał.

Rzuciła mu wyzywające spojrzenie i odwróciła się plecami, podciągając szatę i obnażając posiniaczone pośladki.

- To ze mną! - powiedziała z udanym gniewem. - Patrz, coś narobił, ty brutalny, barbarzyński fan-kuai! Muszę albo stać, albo leżeć na brzuchu.

- Musisz leżeć - powiedział i siadł strapiony w fotelu.

Mei-mei opuściła szatę i ostrożnie wstała z łóżka.

- Czemu się nie śmiejesz? Myślałam, że cię tym rozśmieszę.

- Przepraszam, dziewczyno. Powinienem. Ale mam wiele do obmyślenia.

- Co?

Dal ręką znak A Gip.

- Ty wyjść, heja, rozumi? - spytał, a kiedy wyszła, zaryglował drzwi.

Mei-mei uklękła przy kociołku i zamieszała w nim pałeczką.

- O trzeciej musimy odpłynąć - powiedział. - Gdy byś chciała pozostać w Kolonii, to co byś zrobiła?

- Ukryła się - odparła bez namysłu - W... jak ty to nazywasz?... małym miejscu na górze, pod dachem.

- Na strychu?

- Tak, na strychu. Dlaczego chcesz zostać?

- Myślisz, że po naszym odjeździe przeszukają moją faktorię?

- Po co zostawać? To niemądre.

- Sądzisz, że chorągwiani policzą nas przy odjeździe?

- Ta parszywa hołota nie umie liczyć. Odchrząknęła głośno i splunęła w ogień.

- Może byś nie pluła!

- Mówiłam ci wiele razy Tai-Panie, że to ważny, mądry chiński zwyczaj - odparła. - W gardle są zawsze trucizny. Jeżeli ich nie wyplujesz, ciężko chorujesz. Im głośniej chrząkasz, tym bardziej straszysz boga trującej śliny.

- To bzdura i obrzydliwy zwyczaj.

- Ajiii ja - powiedziała ze zniecierpliwieniem. - Nie rozumiesz po angielsku? Czasem dziwię się sobie, czemu trudzę się wyjaśnianiem ci tak wielu scywilizowanych chińskich mądrości. Po co mielibyśmy się tu ukrywać? Kiedy inni wyjadą, niebezpiecznie tu zostać. Bardzo niebezpiecznie, gdyby zobaczyli mnie ci chorągwiani. Potrzeba nam obstawy. Czemu mielibyśmy się ukrywać.

Powiedział jej o lorszy. I o srebrze.

- Musisz mi bardzo ufać - powiedziała z wielką powagą.

. -Tak. - Co masz za to dać Żin-kua?

- Ustępstwa w interesach.

- Naturalnie. Ale co jeszcze?

-Tylko ustępstwa w interesach.

Zamilkli.

- Żin-kua to mądry, człowiek. Nie przyjąłby tylko ustępstw w interesach - powiedziała w zadumie Mei-mei. - Gdybym była Żin-kua, to dopiero bym zażądała od ciebie ustępstw! Musiałbyś się na wszystko zgodzić. Na wszystko.

- Czego byś chciała?

Wpatrzyła się w płomienie, zastanawiając się, jak by zareagował na wieść, że jest wnuczką Żin-kua - drugą córką piątej żony jego najstarszego syna, Hau-kua. Zastanawiała się też, czemu zakazano jej wyjawiać to Struanowi pod karą usunięcia na zawsze jej imienia z rodowych pergaminów. Dziwne, powiedziała w duchu i zadrżała na myśl o wyrzuceniu z rodziny, bo znaczyłoby to, że nie tylko ona, ale także jej potomstwo, potomstwo potomstwa i jego potomkowie zostaną odcięci od rodowego pnia, a tym samym pozbawieni opiekuńczej pomocy wzajemnej, stanowiącej ostoję chińskiego społeczeństwa. Ostoję wieczną. Jedyną naprawdę ważną, którą pięć tysięcy lat cywilizacji i doświadczeń uznało za bezpieczną i wartościową. Rodzinę.

Ciekawiło ją również, dlaczego - tak naprawdę - oddano ją Struanowi.

- Druga córko piątej żony - powiedział do niej ojciec na jej piętnaste urodziny. - Mój znakomity ojciec umyślił wyświadczyć ci wielki zaszczyt. Zostaniesz oddana Tai-Panowi barbarzyńców.

Przeraziła się. Nie widziała jeszcze żadnego barbarzyńcy i myślała, że są to nieczyści, wstrętni kanibale. Płakała i błagała o zmiłowanie, potem zaś po kryjomu pokazano jej Struana, kiedy odwiedził Żin-kua. Przestraszyła się tego olbrzyma, ale przekonała zarazem, że nie jest małpą. Mimo to jednak błagała ojca, żeby pozwolono jej poślubić Chińczyka.

Jednakże ojciec pozostał nieugięty i dał jej do wyboru.

- Albo będziesz posłuszna, albo opuścisz ten dom i na zawsze zostaniesz wyklęta z rodziny - oświadczył.

Tak więc pojechała do Makau i domu Struana z przykazaniem, żeby mu się przypodobać. Nauczyć się języka barbarzyńców. I nauczyć Struana tego co chińskie w taki sposób, aby nie spostrzegł, że go uczą.

Raz w roku ojciec i Żin-kua mieli przysyłać do niej kogoś, aby dowiedział się o jej postępy i przywiózł wiadomości o rodzinie.

Bardzo dziwne, powtórzyła w myślach. Z pewnością nie przysłali mnie do niego jako szpiega, ale po to, żebym była jego konkubiną. Z pewnością również dziadek i ojciec nie zrobiliby czegoś takiego pochopnie - a w żadnym razie własnej krewnej. Czyż nie byłam ulubioną wnuczką Żin-kua?

- Tyle srebra - powiedziała, nie odpowiadając mu na pytanie. - Taka okrutnie wielka pokusa. Ogromna.

Wszystko w jednym miejscu - wystarczy zaryzykować, zaatakować albo ukraść, i jest się zabezpieczonym na dwadzieścia, czterdzieści pokoleń.

Jakże głupia byłam obawiając się Tai-Pana, pomyślała. To normalny mężczyzna i mój pan. Jest ogromnie męski. A ja niedługo zostanę Tai-tai. Nareszcie. I nareszcie będę poważana.

Skłoniła się mu głęboko.

- Jestem zaszczycona, że mi ufasz, Tai-Panie, Będę błogosławić twój dżos po wiek wieków. Wyświadczasz mi wielki zaszczyt i tak bardzo podnosisz mój prestiż. Bo każdy mógłby rozważać, jak ukraść to srebro; Każdy!

- Jak byś się do tego zabrała?

- Posłałabym A Gip do hoppo - odparła bez namysłu i znów zamieszała w kociołku. - Za pół tego srebra nie zważałby nawet na cesarza. Pozwoliłby ci tu pozostać - jeśli wola, w tajemnicy aż do przybycia lorszy. Kiedy upewniłby się, że to ta lorsza, pozwoliłby ci odjechać po kryjomu i schwytałby cię na rzece. A potem poderżnąłby ci gardło. Wówczas jednak oszukałby mnie zabierając mi moją część t zmusił, żebym została jego kochanką. Kochanką tego śmierdzącego żółwiego łajna! O nie, za całą; herbatę Chin, nie zostałabym kochanką tego świniojebcy! To zboczeniec! Czy wiesz, że jest prawie impotentem?

- Co mówisz? - spytał Struan, nie całkiem jej słuchając.

- Powszechnie o tym wiadomo - odparła. Ze smakiem skosztowała duszonej potrawki i dodała trochę sosu sojowego. - Musi mieć dwie dziewczyny naraz. Jedna musi go zabawiać, kiedy ta druga załatwia robotę. Poza tym jest taki mały, że przytracza sobie różne rzeczy, takie wielkie. A w dodatku lubi jeszcze spać z kaczkami.

- Nie pleć mi tu andronów!

- A co to są „androny”?

- Bzdury.

- Ha, to wcale nie są bzdury! Wszyscy o tym wiedzą. - Targnęła ślicznie głową w tył, aż zatańczyły jej długie, pyszne włosy. - Oburzasz się, kiedy opowiadam o najzwyklejszych sprawach. Wielu używa takich rzeczy, żeby poprawić seks. To bardzo ważne, żeby go poprawić, jeśli możesz. Właściwie się odżywiać, zażywać odpowiednie leki. Jeżeli jesteś mały, ajiii ja, nic złego w tym, że poprawiasz sobie dżos i dajesz swojej dziewczynie więcej przyjemności. Ale nie tak, jak ta plugawa świnia! On robi to po to, żeby cię bolało!

- Przestaniesz wreszcie, kobieto?!

Przerwała mieszanie i spojrzała na niego. Odrobinę się zmarszczyła.

- Czy wszyscy Europejczycy są tacy jak ty, Tai-Panie? - spytała. - Nie lubią mówić o damsko-męskich sprawach, heja?

- O pewnych rzeczach nie rozmawia się i tyle.

Potrząsnęła głową.

- To źle. Dobrze jest rozmawiać. Jak inaczej można sobie dopomóc? Mężczyzna to mężczyzna, a kobieta to kobieta. Nie oburzasz się przecież na jedzenie! Dlaczego tak się wściekasz, heja? A seks to jedzenie, na pewno. - Zmrużyła figlarnie oczy i przyjrzała się mu od stóp do głów. - Heja, wszystek pan robić fik-fik tak samo jak ty?

- Wszystkie Chinki są takie jak ty?

- Tak - odparła ze spokojem. - Większość. - Jak ja, ale nie tak dobre. Mam nadzieję. - Roześmiała się. - Myślę, że jesteś bardzo wyjątkowy. Ja też jestem wyjątkowa.

- I skromna.

- A bodaj zaraza taką skromność! Jestem uczciwa, Tai-Panie. Chinki są uczciwe. Dlaczego nie miałabym siebie doceniać? I ciebie? Podobam się tobie, a ty mnie. To głupota udawać, że tak nie jest.

Zajrzała do kociołka, wyjęła pałeczkami kawałek mięsa i spróbowała. Potem zdjęła kociołek z kominka i postawiła go w pobliżu płomieni, żeby nie ostygł. Otworzyła drzwi i szepnęła coś A Gip, która odeszła ciężkim krokiem. Mei-mei wróciła do kominka.

- Gdzie ona poszła? - spytał Struan.

- Znaleźć nam kryjówkę.

- Sam to zrobię.

- Ona lepiej z tym sobie poradzi. Najpierw zjedzmy, a potem zdecydujesz, co z Brockiem.

- A co z nim?

- Przecież nie pozwoli ci się ukryć i nie zostawi cię w spokoju, heja?

- Już postanowiłem, co z nim zrobię - odparł; marszcząc twarz w szerokim uśmiechu. -Jesteś bardzo wyjątkowa, Mei-mei.

- Na tyle wyjątkowa, żebyś zrobił mnie Tai-tai ? Twoją Pierwszą Żoną, zgodnie z waszym zwyczajem?

- Zadecyduję o tym po załatwieniu trzech rzeczy.

- Jakich trzech rzeczy?

- Pierwsza to dostarczenie tego srebra bezpiecznie na „Chińską Chmurę” .

- Druga?

- Druga to zapewnienie całkowitego bezpieczeństwa Hongkongowi.

- A ostatnia?

- Nie jestem pewien. Co do niej, musisz być cierpliwa.

- Pomogę ci w pierwszych dwóch. Trzeciej nie znam. Jestem Chinką. Chinki są bardzo cierpliwe. Ale jestem też kobietą.

- Owszem - powiedział po dłuższej chwili.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Struan siedział w swoim biurze na parterze i pisał list z poleceniami do Robba. Dochodziła druga. Na dworze reszta kupców wraz z urzędnikami, kulisami i służącymi zajęta była przenoszeniem dobytku ze swoich faktorii do lorsz. Hoppo złagodził rozkaz nakazujący odejść wszystkim sługom. Pozwolono im i kulisom zostać do Godziny Małpy - trzeciej po południu - terminu opuszczenia Kolonii. Chorągwiani nadal okupowali plac, zagradzając dostęp do faktorii Amerykanów.

Struan skończył list, przybił swoją specjalną pieczęć, zapieczętował go woskiem i odcisnął w nim swój sygnet. Napisał bratu, żeby się nie martwił, bo przywiezie do Hongkongu dobre wieści, a gdyby się spóźnił, to Robb powinien pójść na aukcję ziemi i zakupić wszystkie grunty, które postanowili nabyć dawno temu. Kazał mu też kupić wzgórze, bez względu na koszty. Ile by dał Brock, Robb miał dać dolara więcej.

Rozsiadł się w fotelu, przetarł zmęczone oczy i jeszcze raz zaczął rozważać w myślach swój plan, starając się wyszukać jego słabe punkty. Tak jak wszystkie plany, które uwzględniały reakcje innych ludzi, również w tym tkwił element dżosu. Struan czuł jednak, że wiatrowskaz jego przeznaczenia powrócił na stare miejsce, tam, gdzie nic mu nie grozi, i że wszystko układa się tak, jak pragnął.

Wysoki stojący zegar wydzwonił drugą. Struan wstał od rzeźbionego tekowego biurka i podszedł do służących, którzy pod nadzorem portugalskich urzędników wchodzili i wychodzili przez drzwi faktorii.

- Prawie skończyliśmy, panie Struan - oznajmił mu Manoel de Vargas, starszy, siwowłosy, bardzo dostojny Portugalczyk o ziemistej cerze. Pracował dla Noble House od jedenastu lat i kierował urzędnikami. Przedtem miał własne przedsiębiorstwo w Makau, ale nie był w stanie sprostać konkurencji Brytyjczyków i Amerykanów. Nie żywił do nich urazy. Wola boska, oświadczył bez żalu, zabrał żonę i dzieci i poszli na mszę, gdzie podziękował Matce Boskiej za wszystkie dobrodziejstwa, jakie ich spotkały. Był jak ogromna większość Portugalczyków - wierny, spokojny, zadowolony i stateczny. - Możemy wyjechać w każdej chwili - dodał ze znużeniem.

- Dobrze się pan czuje, panie Vargas?

- Trochę gorączkuję, senhor. Ale jak tylko się osiedlimy, dojdę do siebie - odparł Vargas potrząsając głową. - Niedobrze tak wciąż się przeprowadzać, przeprowadzać i przeprowadzać.

Powiedział coś ostrym tonem po kantońsku do kulisa uginającego się pod ciężarem rejestrów handlowych i wskazał lorszę. To już ostatnie księgi, panie Struan - wyjaśnił.

- Dobrze.

- Smutny, smutny .dzień. Wiele niedobrych plotek. Niektóre głupie.

- Jakie?

Że zatrzymają nas po drodze i zabiją. Że Makau zostanie zlikwidowane, a my wyrzuceni ze Wschodu raz na zawsze. No i zwykle plotki, że za miesiąc wrócimy i będzie my handlować jak nigdy dotąd. Jest nawet plotka o czterdziestu lakach srebra w Kantonie. Struan nie przestał się uśmiechać.

- Tyle srebra nie ma w całej prowincji Kwantung - rzekł.

- Oczywiście. To głupota, ale bawi mnie jej powtarzanie. Podobno to srebro zebrał Ko-hong jako podarunek mający udobruchać cesarza.

- Androny.

- Pewnie, że androny. Nikt by się nie ważył zgromadzić tyle srebra w jednym miejscu. Zwaliliby się na nie wszyscy bandyci w Chinach.

- Proszę wziąć ten list i dostarczyć go do rąk pana Robba. Jak najszybciej - powiedział Struan. - A potem niech pan natychmiast popłynie do Makau. Chcę, żeby zorganizował pan brygady robotników budowlanych. Będą mi potrzebni za dwa tygodnie na Hongkongu. Pięciuset.

- Tak, senhor. - Vargas westchnął, zastanawiając się, jak długo jeszcze będzie musiał podtrzymywać pozory. Wszyscy wiemy, że z Noble House koniec, pomyślał. Pięciuset ludzi? Po co nam robotnicy, skoro nie ma pieniędzy na zakup ziemi?! - Nie będzie to łatwe, senhor - dodał.

- Za dwa tygodnie - powtórzył Struan.

- Nie będzie łatwo o dobrych robotników - powiedział grzecznie Vargas. - Wszyscy kupcy będą rywalizować o ich usługi, a przecież edykt cesarski unieważnił traktat. Być może nie zgodzą się pracować na Hongkongu.

- Za dobrą zapłatą zmienią zdanie. Potrzebuję pięciuset. Najlepszych. W razie potrzeby niech pan płaci podwójną stawkę.

- Tak, senhor.

- Jeżeli nie będziemy mieć pieniędzy na ich opłacenie, dobrze wynagrodzi pana Brock - dodał Struan z krzywym uśmiechem. - Proszę się nie martwić.

- Mnie nie martwi mój własny trud, ja się martwię o bezpieczeństwo firmy - odrzekł z wielką godnością Vargas. - Nie chciałbym, żeby Noble House przestał istnieć.

- Tak, wiem. Dobrze pan mi służył, panie Vargas, i doceniam to. Zabierze pan ze sobą wszystkich urzędników. Ja popłynę z Maussem i marynarzami.

- Mam zamknąć faktorię czy zrobi to pan, senhor?

- Proszę ją zamknąć, kiedy wszyscy urzędnicy znajdą się na pokładzie.

- Doskonale. Szczęść Boże, senhor.

- Panu również, Vargas.

Struan przeszedł przez plac. Wokół niego ludzie śpieszyli się, żeby jeszcze w ostatniej chwili dołożyć coś na ciężko wyładowane lorsze stojące na całej długości nabrzeża. W dalszej jego części dostrzegł Brocka i Gortha popędzających przekleństwami marynarzy i urzędników. Niektórzy kupcy już odpłynęli; pomachał wesoło lorszy płynącej z prądem. Mieszkańcy rzeki obserwowali spod drugiego brzegu ten exodus, okrzykami proponując odholowanie lorsz sampanami na środek nurtu, bowiem kierunek wiatru utrudniał kupcom odpłynięcie z przystani.

Lorsza Struana była dwumasztowa i przestronna i miała czterdzieści stóp długości. Mauss już stał na jej rufie.

- Wszystko załatwione, Tai-Panie - powiedział. - Plotkują, że hoppo skonfiskował dom Ti-sena. Było w nim pięćdziesiąt laków srebra.

- I co ?

- Nic, Tai-Panie. Ot, plotka , hein? - Mauss był zmęczony. - Wszyscy moi nawróceni zniknęli.

- Proszę się nie martwić, wrócą. Będzie mnóstwo nawróconych na Hongkongu - pocieszył go Struan, współczując mu.

- Hongkong to nasza jedyna nadzieja, prawda?

- Tak.

Struan ruszył nabrzeżem. Zobaczył, że z faktorii Amerykanów wyszedł postawny kulis i wmieszał się w tłum na placu. Skręcił.

- Heja, co ty Jankes tu robić? - zawołał do kulisa.

- A niech mnie diabli, Tai-Panie - odpowiedział Cooper spod szerokiego kapelusza kulisa. - Czy moje przebranie jest takie marne?

- Zdradza pana wzrost, chłopie.

- Chciałem panu życzyć powodzenia. Nie wiem, kiedy znów się zobaczymy. Naturalnie, ma pan te obiecane trzydzieści dni.

- Ale wątpi pan, czy są coś warte.

- Przekonamy się za miesiąc, prawda?

- W tym czasie niech pan zakupi dla nas osiem milionów funtów herbaty.

- Za co, Tai-Panie?

- A czym pan zwykle płaci za herbatę?

- Oczywiście, jesteśmy pańskimi agentami. Jeszcze przez trzydzieści dni. Ale nie mogę kupować nie mając srebra.

- Sprzedał pan już całą bawełnę?

- Jeszcze nie.

- Chłopie, niech pan ją szybko sprzeda.

- Dlaczego?

- Możliwe, że ceny za bawełnę zlecą na łeb na szyję.

- Jeśli tak, to mam jeszcze „Niepodległość”.

- Ale chyba szkoda byłoby ją stracić.

- Mam nadzieję, że załatwi pan jakoś sprawy z Brockiem. I zbuduje swoją „Niepodległą Chmurę”. Chcę mieć satysfakcję, że to ja pana pokonam.

- Niech pan skorzysta z moich wskazówek - rzekł życzliwie Struan. - I będzie przygotowany na szybkie i duże zakupy. Prześlę wiadomość.

- Bez pana wszystko by się tu zmieniło, Tai-Panie. Gdyby pan odszedł, wszyscy byśmy na tym stracili.

- Być może mimo wszystko nie odejdę.

- Połową duszy pragnę, żeby pan odszedł. Czerpał pan bardziej niż ktokolwiek zbyt wielkie zyski z tego rynku i za długo. Czas na wolne morza.

- Wolne dla amerykańskich statków?

- I innych. Ale nie na brytyjskich warunkach.

-Zawsze będziemy władać morzami, chłopie. Musimy. Wy jesteście krajem rolniczym. My przemysłowym Potrzebujemy mórz.

- Kiedyś wam je odbierzemy.

- Możliwe, że do tego czasu przestaną nam być potrzebne, bo będziemy władać przestworzami.

Cooper zaśmiał się.

- Niech pan pamięta o naszym zakładzie - powiedział.

To mi o czymś przypomina. Parę dni temu dostałem list od Arystotelesa. Prosi, żeby go wesprzeć pożyczką, bo „to rozkoszne zamówienie musi zaczekać do lata, gdyż ona cierpi na gęsią skórkę”. Mamy mnóstwo czasu, żeby ją przydybać w jej kryjówce w.. a może to będzie łóżko?

- To nie Shevaun. Ona ma w żyłach lód, nie krew.

- Znowu dała panu kosza?

- Tak. Niech pan się za mną wstawi, co?

- Nie będę się mieszał do takich pertraktacji!

'Ponad ramieniem Struana Cooper zobaczył nadchodzących Brocka i Gortha.

- Gdyby Brockowie nie dotarli do Hongkongu, zyskałby pan odpowiednio dużo czasu. Prawda? - spytał.

- Proponuje mi pan małe morderstwo?

- To wcale nie byłaby mała rzecz. To byłoby bardzo wiele, Tai-Panie. Dzień dobry, panie Brock.

- Tak właśnie żem myślał, że to pan, panie Cooper -odparł jowialnie Brock. - Miło, żeś przyszedł pan popatrzeć, jak odjeżdżamy. Już odpływasz? - zagadnął Struana.

- Tak. Da to Gorthowi okazję do pooglądania rufy mojej lorszy aż do Whampoa. A potem aż do Hongkongu rufy „Chińskiej Chmury”. Tak jak zwykle.

- Oglądać to se będziesz ty, Struan, więzienie dla dłużników, gdzie jest twoje miejsce i gdzie cię wrzucą za cztery dni! - powiedział ochryple Gorth.

- Aż do Hongkongu, Gorth. Ale z tobą nie ma nawet co się ścigać. Jako żeglarz, nie nadajesz się nawet do wioseł.

- Do diabła, jestem lepszy od ciebie!

- Gdyby nie twój ojciec, byłbyś pośmiewiskiem całej Azji.

- O żeż ty sk...

- Zamknij dziób! - warknął Brock, dobrze wiedząc, że Struan byłby zachwycony, gdyby Gorth publicznie nazwał go skurwysynem, bo wówczas mógłby go wyzwać na pojedynek. - Czemu drzaźnisz chłopaka, co? - spytał Struana.

- Wcale się z nim nie drażnię, Tyjer. Stwierdzam fakty. Lepiej poduczyłbyś się trochę manier, a także żeglarstwa.

Brock sam musiał się opanować. Gorth jeszcze nie sprostałby Struanowi. Za rok, dwa, kiedy nabierze sprytu, inna sprawa, pomyślał. Ale dalibóg, nie teraz. Poza tem to nie po angielsku kopać w brzuch wroga, któren leży bezbronny, na łopatkach. Tak jak ten przeklęty Struan.

- Proponuję przyjacielski zakład - rzekł. - Stawiam sto gwinei na to, że mój chłopak z tobą wygra. Że pierwszy dotknie masztu flagowego na Hongkongu.

- Założę się, ale o dwadzieścia tysięcy gwinei. Jego, a nie twoich - odparł Struan, patrząc prześmiewczo na Gortha.

- A z czego ty mi zapłacisz, Tai-Panie? - spytał pogardliwie Gorth, i Brock zawrzał na głupotę syna.

- On tylko żartował, Dirk - powiedział prędko. - A więc o dwadzieścia tysięcy.

- Tak, a więc on żartował? Skoro ty tak mówisz, Tyler Na zewnątrz Struan był spokojny, ale w duchu radował się. Połknęli przynętę!

Teraz Gorth i Brock popędzą do Hongkongu - dwadzieścia tysięcy to spora fortuna, ale to nic w porównaniu z czterdziestoma lakami srebra bezpiecznie dowiezionymi na „Chińską Chmurę”. Tak więc Brock szczęśliwie usunięty z drogi. Ale gra jest ryzykowna. Gorth o mało co nie przebrał miary a gdyby do tego doszło, musiałaby popłynąć krew. Gorth zginąłby zbyt łatwo. Wyciągnął rękę do Coopera.

- Liczę na te pańskie trzydzieści dni - powiedział. Uścisnął mu rękę, a potem spojrzał na Gortha.. A wiec przy maszcie flagowym na Hongkongu! Dobrej żeglugi, Tyler!

- rzekł i pośpieszył do swojej lorszy, która już odbiła od nabrzeża i okręcała się dziobem w stronę środka rzeki.

Skoczył na krawędź nadburcia, obrócił się i pomachał kpiarsko ręką. A potem zniknął pod pokładem.

- Wybaczy pan, mhm, panie Cooper - powiedział Brock, biorąc Gortha za rękę. - Będziem w kontakcie!

Pchnięciem skierował syna w stronę lorszy. Na rufówce pchnął go silnie na nadburcie.

- Ty zatracony półgłówku, ty francowaty szczurze rynsztokowy! - wybuchnął. - Chcesz mieć gardło rozcięte od ucha do ucha?! Jeżeli na tych wodach nazwiesz kogoś skurwysynem, to musisz z nim walczyć. Nazwij go tak, a będzie miał prawo cię zabić! - trzasnął Grotha na odlew w twarz, aż mu z ust pociekła krew. - Mówiłem ci pięćdziesiąt razy, żebyś uważał na tego czorta. Skoro ja się go pilnuję, to ty, psiamać, tym bardziej?

- Zabiłbym go, tato, wiem, żebym go zabił!

- Mówiłem ci pięćdziesiąt razy, żebyś był dla niego grzeczny. On głupi tylko czeka, żeby cię ciachnąć. I zrobi to. Z tym diabłem możesz walczyć tylko raz! Rozumisz?

- Tak - odparł Gorth. Poczuł w ustach krew i jej smak jeszcze bardziej go rozsierdził.

Nastempną razą dam cię zabić, głupcze. I jeszcze jedno. Nigdy nie kpij z takiego człowieka względem jego długów hazardowych. Ani nie kop go w słabiznę kiedy jest przegrany i bezbronny. To nie charakternie!

- Sram na charakterność!

Brock uderzył go na odlew drugi raz.

Brocki załatwiają sprawy charakternie. Otwarcie. Po męsku - powiedział. - Złam to prawo, a wylecisz z firmy Brock i Synowie!

Gorth otarł usta z krwi.

- Nie waż się mnie więcej ciepnąć, tato!

Brock dosłyszał w głosie syna niepohamowany gniew i twarz mu skamieniała.

- Nie rób tego, tato. Bo na rany Jezusa, oddam ci! - ostrzegł Gorth, stojąc mocno na obu nogach. Pięści miał jak z granitu. - Uderzyłeś mnie ostatni raz. Uderzysz znowu, a nie strzymam. Na rany Jezusa, uderzyłeś mnie ostatni raz w życiu!

Żyły na szyi Brocka sczerniały i napęczniały, kiedy doskoczył z pięściami do syna - już nie syna, ale wroga. Nie, nie wroga. Do syna, który przestał być młodziakiem. Syna, który sprzeciwił się ojcu tak, jak wszyscy synowie sprzeciwiają się swoim ojcom. Obaj, Brock i Gorth, byli świadomi, że jeżeli zaczną ze sobą walczyć, poleje się krew i skończy się to wyrzuceniem z rodziny. Żaden z nich tego nie chciał, ale gdyby do tego doszło, ojciec i syn wiedzieli, że staną się śmiertelnymi wrogami.

Brock znienawidził Gortha, bo syn dał mu odczuć jego wiek, i kochał go za to, że mu się przeciwstawił, choć nie wątpił, że jest i zawsze będzie sprytniejszy od niego w walce na śmierć i życie.

- Trza ci płynąć na Hongkong - rzekł.

Gorth z trudem rozwarł pięści.

- Tak - powiedział chrapliwie. - A tobie trza załatwić tego sukinsyna już, jeżeli masz rozum, bo następną razą ja to zrobię po swojemu. - Spojrzał groźnie na bosmana. - Na co czekasz, wszarzu? Odpływaj!

Starł krew z brody i splunął za burtę. Serce nadal waliło mu mocno i żałował, że ojciec nie uderzył go trzeci raz. Dalibóg, byłem gotów i mogłem go pokonać, tak jak pokonałbym tego zielonookiego skurwysyna. Na pewno, pomyślał.

- Jaką trasą popłyniemy, tato? - spytał, bo można było płynąć różnymi. Podejścia do Kantonu na tej rzece składały się z labiryntu dużych i małych wysp oraz mnogich szlaków wodnych.

- Sam żeś narobił sobie kłopotu, to sam se wybierz trasę - odparł Brock.

Podszedł do lewego nadburcia. Poczuł się bardzo stary i bardzo zmęczony. Przypomniał mu się ojciec, który był ślusarzem, i własne dzieciństwo, kiedy musiał znosić cięgi, połajanki, dusić w sobie gniew i robić co kazano, aż do dnia piętnastych urodzin. Wówczas to zalała go krew, a kiedy ochłonął, zobaczył, że stoi nad nieruchomym ciałem ojca.

Boże w niebiesiech, .pomyślał, niewiele brakowało. Cieszę się, że nie muszę walczyć z nim naprawdę. Nie chciałbym utracić syna.

- Nie zapatruj się na Struana - rzekł w miarę życzliwym tonem.

Gorth nie odezwał się, Brock potarł oczodół i założył opaskę z powrotem. Przyglądał się lorszy Struana. Znajdowała: się na środku rzeki, a jego samego nic było widać. Jakiś sampan opłynął jej dziób i zwinnie żeglując schował się za jej przeciwną burtę. Rój marynarzy Struana pochylił się nad linami i przyśpiewując sobie chórem wciągnął żagle. Sampan. zawrócił w stronę lorszy Vargasa.

To niepodobne do Dirka odpływać tak szybko, zastanawiał się Brock. Ani trochę. Spojrzał na nabrzeże i zobaczył, że Vargas i wszyscy urzędnicy Struana jeszcze tam są, a lorsza wciąż cumuje. O nie, to niepodobne do Dirka. Odpływać przed urzędnikami? On strasznie pilnuje takich rzeczy. O tak!

Struan siedział ukryty w kajucie sampana. Kiedy łódź opływała dziób lorszy Vargasa, nasunął mocno na czoło kapelusz kulisa i ciaśniej owinął się chińskim pikowanym kaftanem. Właściciel sampana i jego rodzina nie zauważali go. Dobrze im zapłacono, żeby nic nie widzieli i nic nie słyszeli.

Plan, który ułożył Struan z Maussem, był najbezpieczniejszy w tych okolicznościach. Kazał Austriakowi popłynąć spiesznie krótszą północną trasą na „Chińską Chmurę”, która stała trzynaście mil stąd, przy wyspie Whampoa, i polecić kapitanowi Orłowowi, żeby postawił wszystkie żagle i popłynął szybko na skraj wyspy, tam zaś zmienił kurs, opłynął ją trzymając się brzegu i południowym kanałem zawrócił pod prąd w stronę Kantonu. Ostrzegł, że w żadnym razie nie powinien zobaczyć tego manewru Brock. Natomiast on miał zaczekać na lorszę ze srebrem w Kolonii, a potem płynąc dłuższą trasą prześlizgnąć się okrężnymi szlakami wodnymi na południe od wyspy, gdzie mieli się spotkać. Przy Marmurowej Pagodzie. Mierzyła ona sto stóp i łatwo ją było dostrzec.

- Ale po co to wszystko, Tai-Panie? - spytał Mauss. - To niebezpieczne. Po co tak ryzykować, hein?

- Pan niech tylko tam czeka, Wolfgang - odpowiedział Struan.

Kiedy sampan dobił do nabrzeża, Struan wziął kilka przygotowanych zawczasu koszy i pośpieszył przez tłum do bramy ogrodu. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Dostawszy się do budynku faktorii, odrzucił kosze, pomknął do okna jadalni i ostrożnie wyjrzał przez zasłony.

Jego lorsza była już daleko. Brock płynął środkiem nurtu odrabiając stracony dystans, a żagle jego statku falowały, schwyciwszy lekką bryzę. Struan słyszał niewyraźnie sprośne przekleństwa, które miotał stojący na rufie Gorth. Brock stał przy lewej burcie, wpatrzony w rzekę przed sobą. Vargas skończył właśnie sprawdzać stan urzędników i wracał do ogrodu.

Struan wypadł chyłkiem z jadalni i wbiegł szybko po schodach; Z podestu zobaczył,: jak Vargas wchodzi do hallu, sprawdza wszystko po raz ostatni i wychodzi. Usłyszał szczęk klucza przekręconego w drzwiach wejściowych. Uspokojony, wspiął się wąskimi schodkami na strych. Utorował sobie drogę pomiędzy starymi skrzyniami do pakowania i przeszedł ostrożnie na front budynku.

- Witaj, Tai-Panie - powiedziała Mei-mei. Była ubrana w swoje powalane spodnie i kaftan, jakie noszą mieszkanki rzeki, ale nie pobrudziła sobie twarzy. Klęczała na poduszce za jakimiś skrzynkami. A Gip wstała, ukłoniła się mu i ponownie uklękła przy małym tobołku z ubraniem i naczyniami do gotowania. Mei-mei wskazała mu poduszkę leżącą naprzeciwko niej i rozłożoną planszę do trik-traka. - Zagramy, po tych samych stawkach, heja? - zaproponowała.

- Jedną chwilę, dziewczyno.

W dachu i frontowej ścianie domu znajdowały się świetliki. Dzięki nim mógł bez obawy dokładnie obserwować cały płac. Wciąż roiło się tam od ludzi, miotających przekleństwa i dokonujących w ostatniej chwili zmian.

- Zauważyłaś mnie? - spytał.

- O tak, jak najbardziej - odparła. - Ale my widziałyśmy cię z góry. A na dole być może nikt, Za co Brock uderzył syna, heja?

- Nie wiedziałem, że go uderzył.

- Tak. Dwa razy. Co to były za uderzenia! O mało się nie zadusiłyśmy ze śmiechu. Syn prawie że mu oddał. Liczyłam, że się pobiją - pozabijają się nawzajem - i nie trzeba już będzie zwracać pieniędzy. Zresztą myślę, że jesteś niesamowicie zwariowany, bo mógłbyś po prostu zapłacić piratom, żeby go zamordowali.

Usiadła na poduszce, zaklęła i ponownie uklękła.

- Co się stało?

- Moja tyłka. Ciągle boli.

- Ciągle boli tyłek!

- Tyłka. To był żart. Ajiii ja, tym razem pobiję cię sromotnie i odegram wszystkie dola. Ile ci jestem winna? - spytała niewinnym tonem. - Czternaście tysięcy?

- Masz doskonałą pamięć. Usiadł i wziął kubek do kości.

- Cztery partie. A potem spać. Przed nami długa noc. Wyrzucił kości. Zaklęła.

- Ty masz dżos! Para szóstek, para szóstek, bodaj ją zaraza! - Wyrzuciła kości, zrównała się z nim punktami, trzasnęła kubkiem o podłogę i krzyknęła radośnie: - Dobra, śliczna, kochana para szóstek!

- Może ciszej, bo przerwiemy grę.

- Nic nam nie grozi, Tai-Panie. Rzucaj. Mam dziś dobry dżos!

- Miejmy nadzieję, że bardzo dobry - rzekł. - I jutro też.

- Ajiii ja jutro, Tai-Panie! Dziś. Liczy się dziś. - Ponownie wyrzuciła kości. Znowu wypadła jej para szóstek. - Drogi, śliczny kubeczku, uwielbiam cię - powiedziała i zmarszczyła twarz. - Co to znaczy „uwielbiam”?

- Kocham.

- A „kocham”?

Wokół oczu Struana pojawiły się zmarszczki od uśmiechu. Pogroził jej palcem.

- Nie zamierzam znów się z tobą spierać - powiedział.

Kiedyś próbował jej wyjaśnić, co to znaczy kochać. Ale w języku chińskim nie było słowa odpowiadającego europejskiemu pojęciu miłości.

Stojący zegar w gabinecie na dole zaczął wybijać dziesiątą. Znużony Struan poruszył się na swoim posterunku przy okienku w ścianie. Mei-mei spała zwinięta w kłębek, a służąca oparta o zapleśniałą skrzynkę. Parę godzin temu na chwilę przysnął, ale sny miał dwuznaczne i chwilami realistyczne; Leżał w pomieszczeniu na „Chińskiej Chmurze”, przywalony ciężarem srebra. Zjawił się Żin-kua i zdjął z niego srebro w zamian za trumnę i dwadzieścia złotych gwinei. Potem zaś nie był już na statku, tylko na brzegu, w swoim stojącym na wzgórzu Wielkim Domu na Hongkongu. Winifred przyniosła mu trzy jajka i jadł śniadanie, a wówczas zza pleców dobiegł go okrzyk Mei-mei: „Rany boskie, jak możesz jeść nie narodzone dzieci kury?” Obejrzał się i zobaczył, że jest całkiem naga i nieznośnie piękna. „Czy mama też była taka piękna nago?” - spytała Winifred, na co odpowiedział: „Tak, ale w inny sposób” i nagłe się ocknął.

Sen o rodzinie przygnębił go. Niedługo muszę pojechać do kraju, pomyślał. Nie wiem nawet, gdzie ich pochowano.

Przeciągnął się, zaczął obserwować ruch na rzece i porównywać w myślach Ronaldę z Mei-mei. Różnią się, bardzo różnią... różniły się, stwierdził. Kochałem je obie tak samo. Ronaldzie spodobałby się Londyn, piękny dom w tym mieście, wyjazdy do wód w Brighton albo w Bath. Byłaby świetną panią domu na wszystkich przyjęciach i balach. Ale zostałem sam.

Czy zabiorę Mei-mei do kraju? Być może. Jako Tai-tai? Niemożliwe. Bo wykluczyłoby mnie to z towarzystwa tych, których muszę użyć.

Ocknął się z zadumy i skupił uwagę na placu. Był wyludniony. Tuż przed zmierzchem chorągwiani odeszli. Teraz było tam tylko przyćmione światło księżyca i rozmazane cienie. Pustka ta wydała mu się widmowa i okrutna.

Chciało mu się spać. Nie możesz teraz zasnąć, powiedział sobie. Tak, ale jestem zmęczony, odparł w duchu.

Wstał, przeciągnął się i znów usadowił. Zegar wybił kwadrans, potem pół godziny, i wówczas Struan postanowił, że za piętnaście minut obudzi Mei-mei i A Gip. Nie ma pośpiechu, pomyślał. Nie pozwolił sobie na domysły, co się stanie, jeśli lorsza Żin-kua nie przypłynie. Palcami dotykał połówek czterech monet i jeszcze raz rozmyślał o starym Chińczyku. Co to będą za przysługi i kiedy?

Częściowo już rozumiał pobudki Żin-kua. Wyjaśniała je niełaska Ti-sena. Pomyślał, że na pewno będzie wojna. Brytyjczycy niewątpliwie ją wygrają. Z pewnością zostanie wznowiony handel. Ale na pewno nie w ramach Ośmiu Zarządzeń. Tak więc Ko-hong utraci monopol i każdy będzie handlował na własną rękę. Stąd właśnie ta trzydziestoletnia umowa na handel - dzięki niej Żin-kua zapewniał sobie stosunki handlowe na następne trzy dekady. Oto jak rozumują Chińczycy: nie dbaj o natychmiastowy zysk, ale o zyski czerpane przez wiele, wiele lat.

Owszem, ale co naprawdę zamyśla Żin-kua? Po co kupuje ziemię na Hongkongu? Czemu chce uczyć syna „barbarzyńskich” zwyczajów i w jakim przewrotnym celu? Jakie będą te cztery przysługi? - zapytywał siebie. A ponieważ już się zgodziłeś i mu to przyrzekłeś, jak się z tego wywiążesz? Jak możesz zagwarantować, że Robb i Culum wypełnią tę umowę?

Zaczął rozważać ten problem. Przemyślał tuzin możliwości, zanim znalazł odpowiedź. Wiedział, co musi zrobić, i mierziło go to. A kiedy już podjął decyzję, zwrócił myśli ku innym kłopotom.

No a co zrobić z Brockiem? I Gorthem. Przez chwilę na nabrzeżu miał chęć rzucić się na niego. Jedno słowo więcej, a musiałby publicznie rzucić mu wyzwanie. Poczucie honoru zmusiłoby go - i dało mu sposobność - do upokorzenia Gortha. Przez wbicie mu noża w brzuch. Albo z pomocą bata.

No a Culum? Co zamierza? Dlaczego nie pisze? Tak, ale Robb też. Co za numer wyciął Longstaff?

Zegar wydzwonił jedenastą. Struan obudził Mei-mei. Ziewnęła i przeciągnęła się zmysłowo, jak kotka. A Gip która wstała natychmiast jak tylko Struan się poruszył, już zbierała tobołki.

-Nadpływa lorsza - spytała Mei-mei.

- Nie, ale możemy zejść na dół i czekać w pogotowiu.

Mei-mei zaszeptała do A Gip, która wyjęła jej z włosów szpilki i zaczęła ją energicznie czesać. Mei-mei zamknęła oczy, rozkoszując się tym. Potem A Gip splotła jej włosy jak u kobiet ho-klo, związała je wstążką i opuściła na plecy.

Mei-mei starła rękami kurz i pobrudziła sobie twarz.

- Co ja dla ciebie robię, Tai-Panie! - powiedziała. - Ten wstrętny kurz zniszczy moją idealnie piękną cerę. Będę potrzebowała dużo srebra, żeby to naprawić. Ile, heja?

- Nie zawracaj głowy!

Pierwszy zszedł ostrożnie po schodach do jadalni i nakazawszy im gestem, żeby cierpliwie czekały, podszedł do okna. Na placu w dalszym ciągu nie było żywej duszy. Na niezliczonych sampanach pływających wiosek paliły się lampki olejne. Co jakiś czas odzywały się ujadające psy, huczały ognie sztuczne, podnosiły się i cichły głosy kłócących się, a niekiedy uszczęśliwionych - wszystko na tle nieustannego klekotu kostek madżongu o pokłady, bądź stoły i śpiewnej paplaniny.. Z kuchni unosił się dym. Dżonki, lorsze i sampany wypełniały ujście rzeki. W tych wszystkich dźwiękach, zapachach, widokach nie było nic nadzwyczajnego. Z wyjątkiem opustoszałego placu - założył bowiem, że na placu będą ludzie. Teraz musieli przebyć jego wyludnioną przestrzeń w świetle księżyca, z pewnością widoczni z odległości setek jardów.

Zegar wybił północ.

Czekali, czuwali i czekali.

Minuty dłużyły się i minęła wieczność, nim zegar wybił kwadrans. A potem pół godziny.

- Może ta lorsza stoi na południe - powiedziała Mei-mei tłumiąc ziewnięcie:

- Może. Poczekamy jeszcze pół godziny, a później rozejrzymy się.

Tuż przed godziną pierwszą spostrzegł dwie latarnie na lorszy płynącej z prądem rzeki. Była zbyt daleko od niego, żeby zobaczyć, czy ma pomalowane na czerwono oko, wstrzymał więc oddech i czekał. Lorsza płynęła sprawnie, ale wolno i ociężale. Dla niego był to pomyślny znak, bowiem srebro na pewno ważyło wiele ton. Po minięciu południowego krańca Kolonii lorsza zmieniła kurs i dobiła ukradkiem do nabrzeża. Dwaj chińscy marynarze zeskoczyli na brzeg z cumami i przywiązali je. Ku jego uldze, trzeci Chińczyk podszedł do latarni na dziobie, zdmuchnął płomień i zgodnie z umówionym sygnałem znowu go zapalił. Struan rozejrzał się w półmroku, szukając wzrokiem niebezpieczeństwa. Czuł, że nic mu nie grozi. Sprawdził, czy pistolety są nabite, i zatknął je za pas.

- Idźcie za mną, ale szybko! - polecił.

Cicho podszedł do drzwi wejściowych, otworzył zamek i poprowadził Mei-mei i A Gip ostrożnie przez ogród. Otworzył bramę i pomknęli przez plac. Miał wrażenie, że śledzi ich cały Kanton. Docierając do lorszy spostrzegł jej pomalowane na czerwono oko, a na rufie rozpoznał Chińczyka, który zaprowadził go przedwczoraj do Żin-kua. Pomógł Mei-mei wejść na pokład. A Gip wskoczyła na lorszę z łatwością:

- Po co dwa krowa dziko, heja? Nie może! - zaprotestował Chińczyk.

- Jak się nazywa, heja? - spytał Struan.

- Wang, heja!

- Krowa dziko mój. Ty odbić, Wang!

Wang zauważył malutkie stopy Mei-mei i oczy mu się zwęziły. Nie widział jej twarzy, bo nasunęła nisko na czoło szeroki kapelusz. Struanowi nie spodobało się jego niezdecydowanie ani to, jak patrzy na Mei-mei.

- Odbić! - powtórzył krótko i zacisnął pięści.

Wang rzucił rozkaz. Odwiązano cumy i lorsza odsunęła się od nabrzeża. Struan sprowadził Mei-mei i A Gip po schodni na niższy pokład. Ruszył w stronę rufy, gdzie powinna być główna kabina, i otworzył jakieś drzwi. W środku siedziało pięciu Chińczyków. Gestem nakazał im wyjść. Wstali z ociąganiem i wyszli, oglądając Mei-mei od stóp do głów. Oni także zwrócili uwagę na jej stopy.

W malutkiej kabinie znajdowały się cztery prycze, prymitywny stół i ławki. Pachniało konopiami i zepsutą rybą. Wang stanął w drzwiach kajuty, badawczo przyglądając się Mei-mei.

- Po co krowa dziko? Nie może - powtórzył.

Struan nic mu na to nie odpowiedział.

- Mei-mei, ty zamknąć drzwi, heja? rzekł. - Otworzyć tylko pukać ja, rozumi?

- Rozumi, panie.

Podszedł do drzwi i gestem kazał Wangowi wyjść.

- Iść ładownia - polecił mu, kiedy z kajuty dobiegł go głos zasuwanego rygla.

Wang wprowadził go do ładowni. Po obu burtach statku stało tu w dwóch równych rzędach czterdzieści skrzynek, a pośrodku było szerokie przejście.

- Co w skrzynia, heja? - spytał Struan. Wang zdumiał się.

- Po co pyta, heja? To samo, co mówić pan Żm-kua.

- Ile wiedzieć załoga?

- Tylko ja. Wszystko wiedzieć, ajiii ja! - odparł Wang przeciągając palcem po gardle.

- Pilnować dźwi - mruknął Struan.

Wybrał na chybił trafił skrzynkę i otworzył; ją łomem. Przyjrzał się srebru, a potem wziął sztabkę z wierzchniej warstwy. Wyczuł zdenerwowanie Wanga, co tylko wzmogło jego własne. Odłożył sztabkę i zamknął skrzynkę.

- Po co krowa dziko, heja? - spytał jeszcze raz Wang.

- Krowa dziko mój. Koniec - odparł Struan i upewnił się, czy wieko siedzi mocno.

Wang zatknął kciuki za pas swoich obszarpanych spodni.

- Jeść? Chce?

- Chce.

Struan wyszedł na pokład i sprawdził liny i żagle. Jedno czterofuntowe działo stało na dziobie, drugie na rufie. Upewnił się, czy oba są załadowane, mają podsypany proch, czy baryłka z prochem jest pełna i czy jest on suchy. Kartacze i kule leżały na podorędziu. Polecił Wangowi zebrać załogę i podniósł kołek do mocowania lin. Na lorszy było ośmiu ludzi.

- Ty powiedzieć - zwrócił się do Wanga - wszytki nóż, wszytki bum-bum na pokład baldzo mig-mig.

- Ajiii ja, nie może - zaprotestował Wang. - Dużo pirat na rzeka. Dużo...

Struan trzasnął go pięścią w szyję i przycisnął do nadburcia. Załoga zajazgotała gniewnie i poczęła szykować się do zaatakowania go, ale wzniesiony w górę kołek ostudził ich zapędy.

- Wszytki nóż, wszytki bum-bum na pokład, baldzo mig-mig! - powtórzył Struan głosem zimnym jak stal.

Wang podźwignął się chwiejnie i mruknął coś po kantońsku. Po chwili złowieszczej ciszy rzucił swój nóż na pokład, a inni niechętnie .poszli za jego przykładem. Struan polecił mu zebrać noże i zawinąć je w kawałek płótna workowego, które leżało na pokładzie. Potem kazał Chińczykom odwrócić się i zaczął ich obszukiwać. Przy trzecim znalazł pistolet i trzasnął go jego kolbą w bok czaszki. O pokład stuknęły jeszcze cztery noże innych, Wang zaś, co Struan dostrzegł kątem oka, upuścił za burtę mały toporek bojowy .

Po obszukaniu Chińczyków kazał im zostać na pokładzie i zabrawszy ze sobą złożoną broń przeszukał resztę statku. Nikt się nie ukrywał pod pokładem. W schowku znalazł natomiast cztery muszkiety, sześć mieczy i cztery łuki ze strzałami, a za jakimiś skrzyniami trzy korbacze. Wszystko to zaniósł do kajuty.

Heja, Mei-mei, słyszeć co być góra ? - spytał szeptem.

- Tak - odparła równie cicho. - Sam twierdzisz, że możemy bezpiecznie rozmawiać przy A Gip po angielsku.

Już nie chcesz?

- Zapomniałem. To przyzwyczajenie. Tak; dziewczyno, możemy.

- Czemu bić Wanga? To zaufany Żin-kua, tak?

- Nasz ładunek to istny wabik.

- Wabik!

- Przynęta. Magnes.

- A, rozumiem. - Mei-mei usiadła na koi, nozdrza drżały jej od smrodu zepsutej ryby - Jeżeli tu zostanę, dostanę strasznych mdłości. Nie mogę być na. pokładzie?

- Zaczekaj, aż odpłyniemy od Kantonu. Tu jesteś bezpieczniejsza, znacznie bezpieczniejsza.

- Za ile spotkamy się z „Chińską Chmurą”?

- Tuż po świcie, jeżeli Wolfgang nie pomyli miejsca spotkania.

- To możliwe?

- Przy takim ładunku wszystko może się zdarzyć. - Struan wziął da ręki muszkiet. Wiesz, jak się z tym obchodzić?

- Po co miałabym strzelać ze strzelbów? Ja? Jestem scywilizowaną zalękłą starą kobietą, co prawda bardzo piękną, ale bez strzelbów.

Pokazał jej, co ma zrobić.

- Jeżeli, nie licząc mnie, ktoś wejdzie do kajuty, zabij go - powiedział.

Z muszkietem w ręku wrócił na pokład.

Ociężała, głęboko zanurzona lorsza płynęła środkiem wodnego szlaku pod wysoko zawieszonym księżycem. Ciągle jeszcze mijali przedmieścia Kantonu, a oba brzegi rzeki były grubo obrośnięte pływającymi wioskami. Niekiedy spotykali łodzie, sampany i dżonki brnące pod prąd.

Rzeka miała tu pół mili szerokości, a przed dziobem i za rufą ich lorszy żeglowały w górę niej łodzie najprzeróżniejszych rozmiarów.

Z nieba Struan wyczytał, że pogoda będzie dobra, ale powiew wiatru był łagodny, suchy i nieświeży - pozbawiony mocy. Wiedział, że wiatr ten osłabnie i jeszcze bardziej zmniejszy ich prędkość. Ale to go nie martwiło. Tak wiele razy przebył już tę rzekę, że gruntownie znał jej mielizny, odnogi, dopływy i punkty orientacyjne.

Trasa prowadząca do Kantonu była labiryntem kanałów i wysp, dużych i małych, zajmującym obszar stu mil kwadratowych. Pod prąd można było płynąć wieloma szlakami. Tak samo z prądem.

Struan był szczęśliwy, że znów płynie; cieszył się, że rejs do Marmurowej Pagody już się zaczął. Poddał się lekkiemu kołysaniu lorszy. Wang stał blisko sternika, a wroga i ponura załoga rozpierzchła się po pokładzie. Struan spostrzegł, że obserwator na dziobie jest na stanowisku.

Pół mili dalej rzeka rozwidlała się, opływając wyspę. Podchodząc do tego rozwidlenia należało ominąć mieliznę. Struan milczał i czekał. Usłyszał, że Wang mówi coś do sternika, a ten przesuwa rumpel i bezpiecznie odpływa lorszą od mielizny. Dobrze, pomyślał. Wang zna przynajmniej ten odcinek trasy. Niepokoił się, z której strony Chińczyk opłynie wyspę. Obie trasy były dobre, ale północna lepsza od południowej. Lorsza utrzymała kurs kierując się w stronę północnego kanału. Struan obrócił się, potrząsnął głową i wskazał południowy kanał. Zrobił to na wszelki wypadek, bo w północnym Wang mógł zastawić pułapkę.

Sternik spojrzał na Wanga, szukając potwierdzenia. Wystarczył jednak tylko nieznaczny ruch Struana w jego stronę, żeby ster szybko się obrócił, żagle stanęły na chwilę w łopocie i lorsza obrała nowy kurs.

- Po co płynąć tędy, heja? Po co nie mój? Baldzo źle Baldzo - powiedział Wang. Podszedł do nadburcia i spojrzał w noc.

Wiatr nieco przybrał na siłę i kiedy wpłynęli na południowy kanał, lorsza przyśpieszyła. Na końcu halsu Struan skinął na sternika, żeby przestawił rumpel. Lorsza wolno zakręciła i znalazłszy się na nowym kursie chwyciła wiatr w furkoczące żagle. Nad pokładem zaskrzypiały bomy, statek pochylił się lekko i znów zaczął przyśpieszać.

Struan polecił wytrymować żagle i przez pół godziny płynęli równo, wtopieni w ruch na rzece. I wówczas kątem oka zauważył dużą lorszę, która pod pełnymi żaglami pędziła na nich od nawietrznej. Na jej dziobie stał Brock. Struan skulił się, doskoczył do steru i odepchnął Chińczyka. Zaskoczeni tym Wang i sternik podnieśli niespokojny jazgot, a cała załoga obserwowała Struana.

Przekręcił mocno rumpel na prawą burtę, modląc się, żeby chińska lorsza szybko zareagowała na ster. Dosłyszał niewyraźnie rozkaz Brocka ,Ster prawo na burt, migiem!”, i poczuł, że z żagli uciekł mu wiato Popchnął gwałtownie rumpel, tak żeby żagiel skośny chwycił wiatr i lorsza zmieniła kierunek, ale nie zareagowała i lorsza Brocka minęła ją burta w burtę. Ujrzał, że rzucone z niej kotwice łodziowe zaczynają być ściągane. Wycelował muszkiet.

- A, to ty, Dirk, na psa urok! - zawołał Brock, udając zaskoczenie. Oparł się na nadburciu, szeroko się uśmiechając.

- Użycie drapaczy to piractwo, Brock! - odparł Struan i rzucił Wangowi nóż trzonkiem do przodu. - Ciąć kotwicą, mig-mig! - rozkazał.

- Masz rację, bracie. Przepraszam za te drapacze - rzekł Brock. - Myślałem, że tą lorszę trza gdzieś poholować. Nie widzę tu twojej flagi. Czyżbyś się jej wstydził?

Struan widział, że załoga Brocka jest uzbrojona i gotowa do ataku. Gorth stał na pokładzie rufowym przy obrotowym działku i chociaż nie było wymierzone w chińską lorszę, to z pewnością załadowane i gotowe do strzału.

- Jeszcze raz zaczepicie mi statek drapaczami, to dojdę do wniosku, że jesteście piratami, i rozwalę ci łeb.

- Można wejść na pokład, Dirk?

- Tak.

Brock prześlizgnął się przez olinowanie swojego statku i zeskoczył na pokład chińskiej lorszy. Trzej marynarze wskoczyli na nadburcie, żeby podążyć za nim, ale Struan wycelował w nich muszkiet i krzyknął:

- Stać! Niech tylko któryś wejdzie mi na pokład bez pozwolenia, a zastrzelę jak psa!

Marynarze znieruchomieli.

- Słusznie - powiedział złośliwie Brock. - Takie jest prawo morza. Kapitan decyduje, kogo chce zaprosić, a kogo nie. Zostańcie tam!

Struan popchnął Wanga do nadburcia.

- Ciąć kotwica! - powtórzył.

Przestraszony Chińczyk pośpieszył do nadburcia i zaczął przecinać liny. Gorth obrócił działko i Struan wycelował w niego muszkiet.

- Odsuń się, Gorth! - ostrzegł go ostro Brock.

Prawo morskie było po stronie Struana - zaczepienie kotwicami łodziowymi było piractwem. Wejście z bronią na pokład bez zaproszenia też było piractwem, a żadnego z angielskich praw nie przestrzegano tak gorliwie i nie egzekwowano tak bezwzględnie jak praw statków na morzu i uprawnień kapitanów. Za piractwo była tylko jedna kara - stryczek.

Wang przeciął ostatnią linę i statki zaczęły oddalać się od siebie. Kiedy lorsza Brocka znalazła się w odległości dziesięciu jardów, Struan odłożył muszkiet.

- Zbliżcie się do mnie bez pozwolenia na piętnaście jardów, a dalibóg, oskarżę was o piractwo! - krzyknął, a potem oparł się o nadburcie. - O co chodzi, Tyler?

- Mógłbym cię spytać o to samo, Dirk - odparł swobodnie Brock. -Widziałem; jak wczoraj wykradłeś się na tym sampanie. - Oko błysnęło mu w świetle latarni. - Zobaczyłem, żeś mocno dziwnie przebrany za kulisa, no i, Bogu chwała, wróciłeś do swojej faktorii. Dziwne, mówię se. Może staremu Dirkowi pokręciło się we łbie. A może stary Dirk potrzebuje pomocy, żeby wydostać się bezpiecznie z Kantonu? Wiec odpływamy z prądem, no a potem przemykamy nazad i stajemy na północ od Kolonii. A później widzimy ciebie na pokładzie tej śmierdzącej łajby. Ciebie i dwie dziewki.

- Moja sprawa, co robię.

- Ano racja.

W głowie Struana kipiało od myśli. Wiedział, że lorsza Brocka jest znacznie szybsza od jego lorszy, a załoga groźna, dobrze uzbrojona i że nie da im rady w pojedynkę. Przeklął się za swoje zadufanie i za to, że się nie pilnował.

Ale przecież nie mogłeś widzieć Brocka przemykającego w dół rzeki, usprawiedliwiał się. Jak go wykorzystać z pożytkiem dla siebie? Musi być jakiś sposób. W taką noc śmiało może się z tobą zderzyć, a jeżeli nawet przeżyjesz, niewiele będziesz mógł mu udowodnić. Powie, że to był wypadek. A w dodatku Mei-mei nie umie pływać.

- Ta stara balia jest silnie zanurzona. Przecieka? A może to z powodu ciężkiego ładunku?

- Co ci chodzi po głowie, Tyler?

- Plotki, chłopie. Całe zeszłe rano krążyły plotki. Zanim odpłynęliśmy. Plotki o srebrze Ti-sena. Słyszałeś o nim?.

- Były tuziny plotek.

- Tak. Ale wszystkie mówiły, że w Kantonie jest pierońsko dużo srebra. Nie myślałem o tym. Dopóki żem nie zobaczył, jak zawracasz. I bardzo mnie to zaciekawiło. Po tym zakładzie o dwadzieścia tysięcy gwinei. Bardzo zaciekawiło. Potem wsiadasz na ciężką lorszę, w nocy; jak jaki złodziej, i płyniesz na południe kanałem, nie tym, co trza. -Brock przeciągnął się, a potem energicznie podrapał w brodę. - Starego Żin-kua nie było nigdzie: widać, co nie?

- Owszem, wyjechał z Kantonu.

- Stary Żin-kua to twój piesek. A bynajmniej twój człowiek, mam rację? - spytał Brock, chytrze strzelając okiem.

- Przejdź do rzeczy.

- Nie ma pośpiechu, bracie. Dalibóg, nie ma! - Brock spojrzał na dziób swojej lorszy. - Letki ma ten nos, no nie? - spytał.

Była to aluzja do żelaznego, grubego na stopę pala wystającego z dziobu jego lorszy tuż poniżej linii zanurzenia. Struan wymyślił ten taran wiele lat temu, jako prosty sposób na dziurawienie i zatapianie statków. Brock i wielu europejskich kupców zastosowało go na własnych.

- Tak. A nasza lorsza ciężka. Ale dostatecznie dobrze uzbrojona.

- Właśnie widzę. Działa na dziobie i rufie, ale nie obrotowe - rzekł Brock i zapadło pełne napięcia milczenie. - Za pięć dni będziesz musiał wykupić weksle. Dobrze mówię?

- Tak.

- Wykupisz je?

- Zobaczysz za pięć dni.

- Czterdzieści czy pięćdziesiąt laków to wiele ton srebra.

-Wyobrażam sobie.

- Spytałem Gortha: „Co by zrobił Dirk, jakby spotkał go zły dżos”, a Gorth na to, że starałby się go zmienić. Tak, powiadam, ale jak? Pożyczką, mówi mi. A, faktycznie, pożyczką, ja mu na to. Ale od kogo? I wtedy, bratku, pomyślałem o Żin-kua i Ti-senie. Z Ti-senem koniec, a wiec Żin-kua. - Brock zastanawiał się przez chwilę. - Masz na pokładzie dwie kobiety. Z przyjemnością zawiozę je na Whampoa albo do Makau. Gdzie tylko powiesz.

- Właśnie je wiozę.

- Owszem. Ale ten stary wrak może utonąć. Z przykrością myślę, że kobiety mogłyby utonąć bez potrzeby.

- Nie utoniemy, Tyler.

Brock znów się przeciągnął i krzyknął w stronę swojej lorszy, żeby przysłano mu łódź. Potrząsnął głową.

- No cóż, bracie, chciałem tylko zaproponować tym kobietom przewóz. I tobie, oczywiście. Ta łajba chyba nie nadaje się do pływania. Wyjątkowo się nie nadaje.

- Na tych wodach jest mnóstwo piratów. Jeżeli jakiś statek podpłynie za blisko, użyję dział.

- Bardzo mądrze, Dirk. Ale gdybym w ciemnej nocy zobaczył przed sobą statek i uniknął walki, a ten statek byłby tak bezczelny, żeby wypalić do mnie z działa, to wtedy, bracie, zrobiłbyś to samo, co ja. Pomyślałbyś se że to piraci, i byś ich zatopił. Dobrze mówię?

- Jeżelibyś przeżył mój pierwszy strzał.

- Tak. Żyjemy w okrutnym świecie. Niemądrze jest strzelać z dział.

Do burty przybił barkas.

- Uprzejme dzięki, Dirk. Radzę ci wciągnąć banderę, jeżeli ją masz. Unikniesz głupich pomyłek. Przepraszam za te drapacze. Do zobaczenia na Hongkongu.

Brock ześlizgnął się po burcie lorszy i stanął w swojej łodzi. Pomachał drwiąco ręką i barkas natychmiast odpłynął na wiosłach.

- Po co pan Jedno Oko chcieć ty? - spytał drżącym głosem Wang.

Chińczyków przeraził widok lorszy Brocka.

- A co ty myśleć, heja? Wy robić wszystko ja mówić - nie umrzeć - rzekł krótko Struan. - Wszytki żagiel baldzo mig-mig. Zabić widzi-ogień, heja!

Podniesieni na duchu Chińczycy zgasili latarnie i lorsza pomknęła z pełnym wiatrem.

Po dotarciu na pokład swojej lorszy Brock zaczął wpatrywać się w mrok. Nie mógł rozpoznać statku Struana pośród wielu innych, które płynęły z prądem na południe, jak duchy.

- Widzisz go? - spytał Gortha.

- Tak, tato.

- Schodzę na dół. Źle byłoby, gdybyś staranował jakąś lorszę. Bardzo źle.

- Płynie ze srebrem?

- Srebrem, Gorth? - spytał Brock z udanym zaskoczeniem. - Nie wiem, o czym mówisz. - Ściszył głos. - Gdybyś potrzebował pomocy, zawołaj mnie. Ale uważaj, żadnych działek, chyba że do nas strzeli. Nie będziem go napadać po piracku. Mamy kupę wrogów, którzy byliby bardzo szczęśliwi, gdyby mogli nas obwołać piratami.

- Śpij dobrze, tato - odparł Gorth.

Przez trzy godziny Struan kluczył tu i tam pośród łodzi płynących po rzece. Cofał się, zmieniał kurs, płynął ryzykownie skrajem mielizn i wciąż się upewniał, że pomiędzy nim a depczącą mu bezlitośnie po piętach lorszą Brocka są zawsze jakieś łodzie. W tej chwili znów wychodzili z południowego kanału na główną rzekę, opływając małą wyspę. Wiedział, że będzie tam więcej miejsca do manewrów, ale bardziej korzystał na tym Brock niż on.

Wpłynąwszy do południowego kanału Brock mógł z łatwością oddalić się pod wiatr, a potem zaatakować go. Jemu zaś, płynącemu zawietrznym halsem, zabrakłoby wiatru na lawirowanie i otrzymałby cios w śródokręcie. Bezpośrednie bądź skośne uderzenie żelazną sztabą rozorałoby kadłub lorszy i poszłaby na dno jak kamień. Ponieważ jej działa były na stałe przymocowane na dziobie i rufie, nie mógł przenieść ich na śródokręcie, by się bronić. Gdyby miał własną załogę, to inna sprawa. Stałby w dryfie aż do brzasku, pewien, że jego ludzie użyją, broni, aby udaremnić każdą próbę podpłynięcia. Ale nie dowierzał ani chińskiej załodze, ani chińskim muszkietom, które po naciśnięciu spustu groziły człowiekowi wybuchnięciem w twarz. A ponadto Brock miał rację. Gdyby pierwszy wystrzelił w ciemności, Brock miał prawo odpowiedzieć mu ogniem. Jedna zręczna salwa burtowa rozniosłaby ich na kawałki.

Po raz tysięczny spojrzał w niebo. Rozpaczliwie potrzebował nagłej burzy, deszczu albo chmur, które przesłoniłyby księżyc. Ale nic nie zapowiadało burzy, deszczu ani chmur.

Popatrzył za rufę i ujrzał, że lorsza Brocka ich dogania. Była sto jardów za nimi i zmierzała ku nawietrznej, halsując bliżej wiatru niż oni i przyśpieszając.

Wysilał koncept, chcąc znaleźć jakiś ratunek. Umknąłby z łatwością, gdyby odciążył statek wyrzucając srebro za burtę. Pół mili dalej rzeka znów się rozwidlała, opływając wyspę Whampoa. Bezpieczniej dla niego było płynąć północnym kanałem, ponieważ korzystała z niego większość łodzi i mógłby tam uniknąć staranowania. Nie zdołałby jednak uciekać na tyle długo, żeby przepłynąć wzdłuż wyspy, a potem okrążyć ją i spotkać się z „Chińską Chmurą” po południowej stronie Whampoa. Musiał więc płynąć południowym kanałem.

Nie widział sposobu wyjścia z tej pułapki. Gdyby czekał do świtu, dwie, trzy godziny, byłby stracony. Musiał jakoś uciec w ciemnościach i ukryć się, a potem przemknąć na spotkanie z „Chińską Chmurą”. Ale jak ?

W mroku przed statkiem widział rozwidlenie rzeki, pobłyskujące srebrzyście wokół wyspy. Nagle spostrzegł na schodni A Gip. Przywołała go ręką. Lorsza Brocka znajdowała się spory kawał za ich rufą, nadal kierując się na nawietrzną i gotując do popłynięcia z wiatrem, gdyby wybrali południowy kanał, albo do pozostania po zawietrznej od nich, gdyby popłynęli północnym.

Struan wskazał sternikowi małą pagodę na południowym brzegu wyspy - kurs, którym ma płynąć.

- Rozumi? - spytał.

- Rozumi, panie.

- Rozumi bardzo dobrze! - ostrzegł go Struan, przeciągnął palcem po gardle i zszedł pod pokład.

Mei-mei chwyciły wielkie mdłości. Smród ryby, ciasnota kajuty i kołysanie lorszy sprawiły, że nie mogła powstrzymać torsji. Nadal jednak ściskała w ręku muszkiet. Struan podniósł ją i zaczął nieść na pokład.

- Nie - sprzeciwiła się słabym głosem. - Zawołałam cię z powodu A Gip.

- A co z nią?

- Wysłałam ją na przeszpiegi. Żeby podsłuchała załogę. - Urwała, bo chwyciły ją wymioty. Kiedy skurcz minął, dodała: - Słyszała rozmowę dwóch marynarzy. Mówili o srebrze. Chyba wszyscy o nim wiedzą.

- Owszem - powiedział Struan. - Jestem pewien. - Poklepał A Gip po ramieniu. - Ty dostać niedługo bardzo dużo pieniądz.

- Ajiii ja - odparła służąca. - Po co pieniądz, heja?

- Brock wciąż depcze nam po piętach? - spytała Mei-mei.

- Tak.

- Może piorun w niego strzeli.

- Owszem, może. A Gip, zrobi pani jeść! Zupa. Rozumi? Zupa.

A Gip skinęła głową.

- Zupa nie - odparła. - Hel-bata dobly?

- Zupa!

- Hel-bata.

- A, wszystko jedno - powiedział gniewnie, dobrze wiedząc, że bez względu na to, ile razy zażąda zupy, ona i tak zaparzy herbatę.

Zaniósł Mei-mei na pokład i usiadł na baryłce z prochem. Wang, sternik i załoga nie spojrzeli na nią, ale doskonale zdawali sobie sprawę z jej obecności, a jej pojawienie się na górnym pokładzie jeszcze powiększyło napiętą atmosferę. Nagle przypomniał sobie jej wzmiankę o piorunie i w głowie zaczął mu się kłuć plan. Przestał się martwić i głośno zaśmiał.

-Po co ha-ha, heja? - spytała Mei-mei, wdychając głęboko morskie powietrze. Żołądek zaczął jej się uspokajać.

- Ja myśleć dobry sposób pobić pan Jedno Oko - odrzekł, - Heja, Wang? Iść do mnie. - Podał Mei-mei jeden ze swoich pistoletów: s- Człowiek blisko - zabić, rozumi?

- Rozumi, panie!

Struan dał znak Wangowi, żeby mu towarzyszył, i ruszył przez pokład. Szedł swobodnie, a chińska załoga schodziła mu z drogi. Przy kubryku zatrzymał się, aby jeszcze raz sprawdzić i upewnić się, czy lorsza Brocka jest dość daleko, po czym szybko zszedł pod pokład, a tuż za nim Wang. Pomieszczenie dla załogi było dużą kajutą szerokości statku, z kojami przy ścianach. Znajdowała się tam kuchnia z cegieł, z rusztem i otwieraną klapą. Nad żarzącym się węglem drzewnym dyndał kociołek. Obok leżały pęki ziół, suszone grzyby, świeża i suszona ryba, świeże warzywa, worek z ryżem oraz stały duże i małe gliniane garnki.

Zdjął pokrywki i powąchał zawartość.

- Pan chce jeść? Może - powiedział Wang.

Struan potrząsnął przecząco głową. W pierwszym garnku była soja, w drugim imbir w syropie, w trzecim korzeń żeńszenia w occie i z przyprawami Były też oleje jadalne - z orzeszków ziemnych i z kukurydzy Struan wylał po kilka kropli z obu garnków na palenisko. Olej kukurydzy palił się dłużej niż olej z orzeszków ziemnych.

- Wang, zanieść na góra - powiedział wskazując garnek z olejem kukurydzianym.

- Po co, heja?

Struan podążył na pokład. Lorsza zbliżała się do takiego punktu rozwidlenia, że zmuszeni byli skręcić w północny albo południowy kanał. Struan wskazał południowy.

- Po co dłuższa droga, heja? - spytał Wang stawiając garnek.

Struan zmierzył go wzrokiem i Chińczyk cofnął się odrobinę. Sternik już przesunął rumpel. Płynęli ku południowej odnodze rzeki. Lorsza Brocka podążyła szybko tym samym halsem. W dalszym ciągu oddzielało ich od siebie wiele łodzi i przez jakiś czas Struan był bezpieczny.

- Ty zostać - powiedział do Wanga. - Heja, krowa dziko. Ty zostać. Tak samo użyć bum-bum.

- Rozumi, panie - odparła Mei-mei. Czuła się już znacznie lepiej.

Struan wszedł do górnej kajuty, zebrał całą broń i wyniósł ją z powrotem na rufę. Wybrał muszkiet, dwa łuki, strzały i korbacz, a resztę wyrzucił za burtę.

- Być pirat, nie mieć bum-bum - mruknął ponuro Wang.

Struan podniósł korbacz i zakręcił nim od niechcenia. Był to łańcuchowy bicz bojowy - śmiertelna broń w walce wręcz - wykonany z trzech trzydziestocentymetrowych żelaznych trzonków połączonych ogniwami, zakończony kolczastą żelazną kulą. Krótki metalowy uchwyt doskonale przylegał do dłoni, a na przegub zakładało się ochronny skórzany pasek.

- Pirat przyjść, mieć wiele śmierć-śmierć - odparł Struan.

Wang wskazał z furią lorszę Brocka.

- Go nie zatrzymać, heja?! powiedział i wskazał najbliższy brzeg. - Tam. My uciec brzeg - my bezpieczny!

- Ajiiija!

Struan z pogardą odwrócił się do niego plecami. Usiadł na pokładzie. Rzemień korbacza przylegał mu do nadgarstka. Wystraszona załoga patrzyła, jak odrywa od swojego pikowanego kaftana rękaw, drze go na pasemka i macza je w oleju. Wziął jeden z pasków i starannie obwiązał nim żelazny grot strzały. Kiedy zakładał strzałę na cięciwę, Chińczycy cofnęli się. Wycelował z łuku ponad pokładem w maszt i strzelił. Strzała nie trafiła w maszt, ale wbiła się w tekowe drzwi kubryku. Wyciągnął ją z trudnością.

Wrócił, odwiązał pasek materiału z grotu i zanurzył go w oleju. Potem dokładnie oprószył go prochem strzelniczym, powtórnie obwiązał nim grot strzały, a jej pozostałą część owinął innym paskiem oddartym z rękawa.

- Hola! - krzyknął obserwator z rufy.

Lorsza Brocka zbliżała się do nich złowieszczo.

Struan przejął sterownicę i sam przez chwilę kierował statkiem. Niebezpiecznym manewrem wsunął się za niezgrabną dżonkę i zręcznie zmienił kierunek, tak że kiedy się od niej oddalał, mknął już przeciwnym halsem. Lorsza Brocka wykonała szybko zwrot chcąc im przeszkodzić w ucieczce, ale musiała nadłożyć drogi, żeby ominąć sznur dżonek płynących na północ. Struan przekazał ster jednemu z Chińczyków i dokończył preparowania czterech strzał. Wang nie mógł już dłużej się powstrzymać ż pytaniem.

- Heja, panie, co robi?

- Przynieść widzi-ogień, heja?

Klnąc pod nosem Wang odszedł i powrócił z latarnią.

- Widzi-ogień! - powiedział.

Struan na migi pokazał mu, że przytknie strzałę do płomienia latarni i wystrzeli płonące drzewce w grotżagiel lorszy Brocka.

- Duży ogień, heja? - zagadnął. - Oni stać, my płynąć, heja?

Wang rozdziawił usta. A potem wybuchnął śmiechem. Kiedy odzyskał mowę, wytłumaczył rzecz członkom załogi, którzy rozpromienieni spojrzeli na Struana.

- Ty wiel-wiele Tai-Pan. Ajiiiiii ja! - zawołał Wang.

- Ty baldzo spaniały - pochwaliła go Mei-mei, przyłączając się do ich śmiechu. - Ty baldzo fik-fik pan Jedno Oko!

- Hola! - krzyknął obserwator.

Lorsza Brocka uporała się z opłynięciem dżonek i zbliżała do nich. Struan przejął ster i zaczął kluczyć i lawirować między płynącymi łodziami, coraz głębiej zapuszczając się w południowy kanał. Lorsza Brocka doganiała ich nieubłaganie, cały czas trzymając się nawietrznej. Struan wiedział, że nim Brock zada decydujący cios, odczeka, aż zmniejszy się ruch na rzece. Jeżeli ta strzała trafi w żagiel, powiedział sobie w duchu, jeżeli nie przebije go na wylot, jeżeli nie zgaśnie w locie, jeżeli ich grotżagiel jest na tyle suchy, żeby się zapalić, jeżeli zaczekają z atakiem jeszcze cztery mile i jeżeli dżos mi będzie sprzyjał, to ich zgubię!

- Niech szlag trafi Brocka! - zaklął na głos.

Ruch na rzece wyraźnie zmalał. Struan przesunął ster i popłynął bejdewindem, pragnąc znaleźć się jak najszybciej przy południowym brzegu, tak żeby po nawrocie mieć wiatr za trawersem i płynąć z nim w żaglach.

Południowa strona rzeki była niebezpieczna i usiana mieliznami. Struan bardzo się narażał halsując do tej pory pod wiatr. Lorsza Brocka czekała na zadanie ciosu. Ale jemu zależało, żeby atak nastąpił już teraz. Moment był dogodny. Dawno temu nauczył się podstawowego prawa przetrwania: „Narzuć wrogowi bitwę na swoich warunkach, nigdy na jego”.

- Heja, Mei-mei, iść na dół! - polecił.

- Ja uważać. Może, nie bój.

Struan wziął muszkiet i wręczył go A Gip.

- Iść na dół, już!

Obie kobiety zeszły pod pokład.

- Wang, przynieść dwa widzi-ogień.

Wang przyniósł drugą latarnię. Struan zapalił obie, a potem ułożył przy sobie dwa łuki i strzały. Nie mamy odwrotu, rzekł w duchu.

Lorsza Brocka-znajdowała się dwieście jardów od nich, po zawietrznej. Z rzeki z wolna poznikały łodzie. Dwie lorsze zostały same. Nagle lorsza Brocka przechyliła się i skoczyła na nich. Chińczycy Struana rozpierzchli się i pobiegli do przeciwległego nadburcia, gdzie zawiśli na linach, gotując się do skoku za burtę. Na rufie przy Struanie pozostał tylko Wang.

Struan widział wyraźnie sterującego lorsza Gortha i jego ludzi gotowych do ataku. Poszukał wzrokiem Brocka, ale nie dojrzał go na pokładzie; ciekaw był, co za diabelstwo szykuje. Kiedy statki dzieliło pięćdziesiąt jardów, przekręcił rumpel i popłynął ociężałe z pełnym wiatrem w żaglach, ustawiwszy się do Gortha rufą. Gorth błyskawicznie odrabiał dystans i trzymał się nawietrznej, o wiele za sprytny na to, jak się Struan przekonał, żeby przejść na zawietrzną od nich. Dał Wangowi znak, żeby przejął od niego ster i trzymał kurs. Przygotował łuk, strzały i zanurkował pod nadburcie. Maszty lorszy Brocka zbliżały się szybko od nawietrznej. Przytknął grot strzały do płomienia latarni. Owinięty na nim, nasączony olejem materiał natychmiast się zapalił. Struan wstał i wycelował. Lorszę dzieliło od nich trzydzieści jardów. Przy akompaniamencie ostrzegawczych o-krzyków strzała zatoczyła ognisty łuk i trafiła prosto w grotżagiel. Ale impet uderzenia zgasił płomień.

Gorth krzyknął na załogę i nadal się zbliżał, kiedy nadleciała ku niemu następna strzała. Ta wbiła się w grotżagiel i utkwiła w nim, obsypując iskrami pokład. Znajdujący się w owiniętej na strzale tkaninie proch zapalił się i buchnął płomieniem. Gorth odruchowo przesunął rumpel i jego lorsza zeszła z kursu, drżąc przy gwałtownym zwrocie.

Struan przygotował tymczasem trzecią strzałę i kiedy lorsza przeciwników przemknęła obok, wystrzelił ją i zobaczył, że wbiła się w duży fokżagiel. Jego płótno zaczęły lizać płomienie. Rozradowany, przesunął rumpel, odpadł od wiatru i wtedy ujrzał Brocka, który wyskoczył spod pokładu, odepchnął Gortha od steru, chwycił go i obrócił lorszę. Potem mocno targnął sterem jeszcze raz i rzucił się na lorszę Struana mierząc w śródokręcie i odcinając jej drogę ucieczki.

Struan przewidział ten manewr wroga, ale jego lorsza nie posłuchała steru i zrozumiał, że przepadł. Zapalił ostatnią strzałę i przyciskając ciałem rumpel modlił się, żeby jego statek wykonał zwrot. Brock stał na rufie i krzyczał na załogę, która ze wszystkich sił starała się ugasić ogień. Tuż przy nim spadła wiązka płonących lin, ale nie zareagował na to, zajęty wyłącznie punktem w śródokręciu prawej burty przeciwnika, które wybrał za cel.

Struan starannie wycelował i kiedy nacierająca lorsza znalazła się piętnaście jardów od niego, wystrzelił. Strzała wbiła się w grodź przy głowie Brocka, ale jego statek nie zmienił kursu. Lorsza Struana zaczęła się obracać, ale za późno. Poczuł wstrząs uderzenia i usłyszał ohydny trzask rozłupywanego drewna, kiedy taran lorszy Brocka rozciął im prawą burtę. Statek zatoczył się i omal nie przewróciła Struanem cisnęło o pokład.

Obsypany iskrami z płonących lin i żagli, podźwignął się na nogi. Jego wystraszeni Chińczycy wrzeszczeli, a marynarze Brocka krzyczeli ochryple, kiedy obie załogi usiłowały wyplątać się z tego ognistego zwarcia. Pośród wrzawy Struan usłyszał okrzyk Brocka: „Najmocniej przepraszam”, a potem statki rozłączyły się i lorsza rywala popłynęła prosto, z płonącymi żaglami. Natomiast jego lorsza wyprostowała się, zatoczyła jak pijany na prawą burtę, cofnęła się, zadarła dziób w górę i niebezpiecznie przechyliła się w lewo.

Struan ścisnął rumpel i przekręcił go z całej siły. Lorsza posłuchała go niemrawo, a kiedy żagle chwyciły wiatr, skierował się ku brzegowi z szaleńczą nadzieją, że osadzi ją na mieliźnie, nim zdąży zatonąć.

Oba żagle na lorszy Brocka płonęły. Musiano je teraz odciąć i zastąpić nowymi. Nagle pokład pod jego nogami przechylił się dziesięć stopni w prawo, na burtę przeciwną do uszkodzonej przy zderzeniu. Wspiął sicz trudem po pochyłości i spojrzał przez nadburcie na wielką ziejącą dziurę Jej spód znajdował się zaledwie cal nad linią zanurzenia statku, z czego wywnioskował, że wstrząs przy uderzeniu sprawiła że skrzynie w ładowni przesunęły się na jedną stronę. To właśnie ciężar srebra utrzymywał lorszę w stałym przechyle.

Krzyknął do Wanga, żeby stanął przy sterze i trzymał ten sam kurs.

A potem podniósł korbacz i ruszył kręcąc nim młynka, żeby zapędzić kilku członków załogi pod pokład. Po drodze spojrzał w przelocie na Mei-Mei i A Gip siedzące w zdemolowanej kajucie, wprawdzie wystraszone, ale całe.

- Iść na góra! Trzymać bum-bum! - polecił im.

Ładownia była zrujnowana, skrzynki rozbite, wszędzie leżały srebrne sztaby. Całe skrzynki stały stłoczone przy prawej burcie. Przez wyrwę wlewała się woda. Osaczeni przez niego Chińczycy zawrócili, ale zapędził ich W głąb ładowni i zmusił do zaduszenia małych ognisk powstałych od rozrzuconych węgli.

Przekleństwami i gestami dał im do zrozumienia, że chce, aby przesunęli skrzynie bliżej prawej burty. Stojący po kostki w wodzie Chińczycy bali się utonąć, ale jeszcze bardziej lękali się świszczącego korbacza, więc zrobili, co kazał. Lorsza przechyliła się niebezpiecznie, jękła, a wyrwa uniosła się kilka cali nad powierzchnię wody. Struan wydobył zapasowy bezan i począł zapychać żaglowym płótnem dziurę w rozerwanej burcie statku, zaklinowując je paroma sztabkami srebra.

- Na rany Chrystusa! - ryknął. - Mig-mig!

Chińczycy rzucili się do pomocy i wkrótce przez dziurę przestała wpadać woda. Struan pokazał im na migi, żeby wzięli zapasowy grotżagiel i wypchnął ich z powrotem na pokład.

Mei-mei i A Gip były wystraszone, ale ze zderzenia wyszły bez szwanku. Pierwsza nadal ściskała pistolet, a druga muszkiet. Zesztywniały ze strachu Wang trzymał kurs. Struan popędził Chińczyków dalej i z ich pomocą przeciągnął płótno grotżagla pod dziobem lorszy i kadłuba, a potem umocował je ciasno na rozdarciu w burcie. Ssanie wody jeszcze szczelniej przycisnęło żagiel do dziury, lorsza zaś miotała się wciąż niezgrabnie, bliska wywrócenia.

Jeszcze raz zmusił Chińczyków do zejścia pod pokład i po ciaśniejszym zaklinowaniu uszczelniającego płótna kazał im przestawić resztę skrzyń, żeby zmniejszyć groźny przechył na prawą burtę.

Wrócił na pokład i sprawdziła jak trzyma zapasowy grotżagiel. Po upewnieniu się, że trzyma i przylega ciasno do kadłuba, odetchnął swobodniej.

- Ci nic nie jest, Mei-mei? - spytał.

- Co?

- Ty ranna?

- Być - odparła pokazując przegub ręki.

Był skaleczony, krwawił. Obejrzał go dokładnie. Wprawdzie bolał ją, ale nie był złamany. Polał jej ranę rumem, pociągnął potężny łyk i spojrzał za rufę. Lorsza Brocka dryfowała, a liny grotżagla i fokżagla wściekle płonęły. Przyglądał się, jak załoga odcina takielunek i żagle spadają za burtę. Jeszcze przez chwilę paliły się na wodzie. A potem zapadły ciemności. W pobliżu przepływało kilka sampanów i dżonek, ale żadna z łodzi nie pośpieszyła z pomocą płonącemu statkowi.

Struan spojrzał przed siebie. Po zawietrznej od nich był Kanał Sześciu Skał, mało znany szlak wodny. Ostrożnie poruszył sterem i lorsza przesunęła się o kilka rumbów. Wiatr naparł na żagle i statek pochylił się gwałtownie, zanurzając w wodzie dziurawą burtę. Chińczycy krzyknęli ostrzegawczo i Struan skorygował przechył. Niebezpiecznie jest żeglować w takim stanie, pomyślał. Nie ośmielę się płynąć prawym halsem. Lekka fala rozerwie osłonę i pójdziemy na dno jak kamień. Gdybym przepłynął Kanał Sześciu Skał, Brock już by mnie nie znalazł, ale nie mogę halsować. Dlatego muszę pozostać na rzece i pędzić pełnym wiatrem tak prosto, jak się da.

Rozejrzał się, gdzie jest. Do Marmurowej Pagody pozostało mu osiem, dziewięć mil z prądem.

Spowita ochronnym żaglem lorsza płynęła z szybkością paru węzłów, bo jej kil zachowywał się jak kotwica sztormowa. Przymus płynięcia ostrym bejdewindem, aby uniknąć halsowania, jeszcze bardziej ich spowolnił. Rzeka przed nimi wiła się kręto. Pomyślał że przy sprzyjającym dżosie nie będzie musiał płynąć prawym halsem. Że zwinie żagle, postawi lorszę w dryfie, a wyciągnie je, kiedy pozwolą warunki.

Przekazał ster Wangowi, zszedł pod pokład i jeszcze faz skontrolował płótno, którym zatkał dziurę. Ocenił, że jakiś czas wytrzyma - przy szczęśliwym dżosie. Wziął kilka filiżanek i wyszedł na pokład.

Załoga zgrupowała się przy jednej burcie, czekając w ponurym nastroju. Było ich tylko sześciu.

- Heja! Sześć byk tylko? Gdzie dwa? - spytał Struan.

Wang pokazał za burtę i roześmiał się.

- Łup-bum, spaść! - wyjaśnił, a potem skinął ręką za rufę i wzruszył ramionami. - Nie bój.

- Chryste Panie, czemu nie ratować, heja?!

- Po co ratować, heja?

Nie było sensu mu tego tłumaczyć. Według Chińczyków to dżos sprawiał, że ludzie wylatywali za burtę. To za sprawą dżosu - ich dżosu - utonęli i dlatego, że tak chciały bóstwa rzeki. Bardzo niemądrze było wtrącać się do woli bóstw. Jeżeli uratowałeś człowieka od śmierci, to stawałeś się za niego odpowiedzialny aż do końca jego życia. Całkiem słusznie. Bo jeżeli ktoś wtrącał się do woli bogów, musiał być przygotowany na wzięcie ich odpowiedzialności na siebie.

Struan nalał rumu do filiżanki i podał ją Mei-mei. Poczęstował porcją rumu wszystkich członków załogi, nie oczekując podziękowań i nie otrzymując ich. To dziwne, rzekł w duchu, ale bardzo chińskie. Czemu mieliby mi dziękować za uratowanie życia. To zasługa dżosu, że nie utonęliśmy.

Dzięki Ci, Boże, za ten dżos. Dzięki Ci.

- Hola! - zawołał z niepokojem jeden z Chińczyków spoglądając przez burtę.

Uszczelnienie z płótna żaglowego zaczęło unosić się na wodzie. Struan pośpieszył pod pokład. Zsunął z ręki korbacz i wepchnął nasiąknięte wodą płótno głębiej w dziurę. Wokół w zęzach chlupotała woda na jard głęboka. Mocniej przycisnął płótno skrzynką i wepchnął w szpary więcej srebrnych sztabek.

- Będzie trzymać - powiedział na głos. - Tak, może będzie.

Podniósł korbacz i poszedł do głównej kabiny. Była rozbita. Spojrzał tęsknie na koję, wziął wypchany siennik i wspiął się po schodni.

Na jej szczycie zamarł. Wang mierzył do niego z pistoletu. Drugi Chińczyk trzymał muszkiet. U jego stóp leżała nieruchomo A Gip. Jeden z załogi wykręcał Mei-mei rękę i zakrywał jej usta dłonią. Kiedy Struan odruchowo zasłonił się siennikiem i rzucił w bok na ścianę schodni, Wang nacisnął spust. Struan poczuł, że kula drasnęła mu szyję, i z twarzą piekącą od prochu wpadł na pokład, za całą żałosną osłonę mając siennik. Drugi Chińczyk strzelił z bliska, ale muszkiet eksplodował mu w dłoniach, urywając mu je. Z przerażeniem spojrzał na kikuty i wrzasnął.

Struan zakręcił korbaczem, bo Wang i załoga lorszy zaatakowali go. Najeżona kolcami kula trafiła Wanga w bok twarzy, wyrywając mu połowę ust. Zataczając się poleciał w tył. Struan znowu sieknął biczem i kolejny Chińczyk upadł. Jeszcze inny wskoczył mu na plecy i próbował udusić go swoim warkoczem jak garotą, ale strząsnął go z siebie. Ten, który trzymał Mei-mei, rzucił się na niego, więc zdzielił go rączką korbacza w twarz, a kiedy z krzykiem upadł napór kład, stratował go. Dwóch Chińczyków, którzy nie doznali szwanku, zemknęło na dziób. Ciężko dysząc Struan natychmiast puścił się za nimi. Wyskoczyli za burtę. Z rufy dobiegł go krzyk. Upiorny Wang, który pół twarzy miał zalane krwią, szukał po omacku Mei-mei. Umknęła mu sprzed rąk i kuśtykając szukała schronienia.

Struan zawrócił i zabił go.

Chińczyk bez dłoni darł się okropnie. Struan zabił go szybko i bezboleśnie.

Na pokładzie zaległa cisza.

Mei-mei spojrzała na oderwaną dłoń i gwałtownie zwymiotowała. Struan strącił nogą dłoń za burtę. Kiedy odzyskał siły, wyrzucił za burtę wszystkie ciała, z wyjątkiem jednego. Obejrzał A Gip. Oddychała przez usta, z nosa ciekła jej krew.

- Chyba dojdzie do siebie, - powiedział i zdumiał się grubością swojego głosu. Obmacał twarz. Ból nadchodził gwałtownymi falami: Usiadł ciężko na pokładzie przy Mei-mei. - Co się stało? - spytał.

- Nie wiem - odparła przez Izy. - W jednej chwili trzymałam pistolet, a w następnej chwycili mnie za usta i strzelili do ciebie. Dlaczego nie zamarłeś?

- Czuję się, jakbym umarł - odparł. Lewą stronę twarzy miał mocno poparzoną, włosy osmalone i brakowało mu pół brwi. Ból w piersi zelżał.

- Po co oni - Wang i oni - to zrobili? Po co? - spytała. - To zaufany Żin-kua.

- Przecież sama powiedziałaś, że każdy starałby się ukraść to srebro. Tak jest. Każdy. Nie winię ich za to. Głupio zrobiłem schodząc pod pokład.

Sprawdził, co jest przed nimi. Nadal wlekli się w dobrym kierunku.

Mei-mei zauważyła jego oparzoną szyję.

- Jeszcze cal, pół cala... - wyszeptała. - Chwała bogom za dżos. Złożę im wielki dar.

Struan wciągnął w nozdrza słodkawy zapach krwi, a ponieważ nic mu już nie groziło, żołądek przewrócił się w nim, więc uchwycił się nadburcia i zwymiotował. Kiedy skończył, znalazł drewniany ceber i z jego pomocą zmył pokład wodą. Potem oczyścił korbacz.

- Po co zostawiłeś tego tu? - spytała Mei-Mei.

- Bo żyje.

- Wyrzuć go za burtę.

- Jak umrze. Albo jak się ocknie, a jeżeli to zrobi, to sam umie skakać - odrzekł, wciągnął głęboko do płuc powietrze i przestało go mdlić. Choć ze zmęczenia bolały go nogi, podszedł do A Gip, podniósł ją i, ułożył na głównym pokładzie. - Widziałaś, gdzie ją uderzyli? - spytał.

- Nie.

Struan rozpiął pikowany kaftan dziewczyny i dokładnie ją obejrzał. Na piersiach i plecach nie miała żadnych śladów, ale tuż pod nasadą warkocza widniała krew. Ubrał ją i ułożył, jak mógł najwygodniej. Twarz miała szarą, pokrytą plamami, a oddech zdławiony.

- Nie wygląda dobrze - powiedział.

- Jak daleko mamy teraz płynąć? - spytała Mei-mei.

- Dwie, trzy godziny. - Ujął rumpel. - Nie wiem. Może dłużej.

Mei-mei położyła się na plecach, trzeźwiejąc na wietrze i Chłodnym powietrzu.

Przy otworach ściekowych Struan spostrzegł toczącą się, rozbitą butelkę rumu.

-Zejdź na dół - powiedział Zobacz czy jest tam jeszcze gdzieś butelka rumu, dobrze? Zdaje się że były dwie, hm?

- Przepraszam, Tai-Panie. Przez swoją głupotę o mało nas nie zabiłam.

- Nie dziewczyno. To wszystko przez to srebro. Przeszukaj ładownię.

Zeszła pod pokład. Nie było jej dłuższy czas. Wróciła z czajnikiem i dwiema filiżankami.

- Zaparzyła herbaty - powiedziała z dumą. - Rozpaliła ogień i zaparzyła herbaty. A butelka z rumem była zbita. Za to mamy herbatę.

- Nie wiedziałem, że ty potrafisz parzyć herbatę, nie mówiąc już o rozpalaniu ognia - rzekł, pokpiwając z niej.

- Kiedy będę stara i bezzębna, zostanę amą - powiedziała.

Spostrzegła z roztargnieniem, że ostatni z Chińczyków zniknął z pokładu. Nalała herbaty i z bladym uśmiechem podała mu filiżankę.

- Dziękuję - rzekł.

A Gip ocknęła się. Zwymiotowała i ponownie straciła przytomność.

- Jej wygląd ani trochę mi się nie podoba - wyznał Struan.

- To doskonała niewolnica.

Z wdzięcznością wypił herbatę.

- Dużo wody w ładowni? - spytał.

- Podłoga jest zalana - odparła Mei-mei pijąc herbatę. - Myślę, że mądrze byłoby... byłoby - jak ty to mówisz? - „przekupić” boga morza, żeby trzymał z nami.

- Uprosić? Tak, uprosić.

Skinęła głową.

- Tak - powiedziała. - Mądrze byłoby, gdybym u-prosiła boga morza.

- W jaki sposób?

- Na dole jest dużo srebra. Jedna sztaba bardzo by pomogła.

- Bardzo by zaszkodziła. To wielkie marnotrawstwo srebra. Mówiliśmy już o tym tysiąc razy. Niema bogów, ale jeden Bóg.

- Prawda, ale proszę cię. Proszę cię, Tai-Panie. Proszę. - Patrzyła na niego błagalnie. - Potrzebujemy niesamowicie dużo pomocy. Radzę natychmiast poprosić boga morza o nadzwyczajne błogosławieństwo.

Struan zrezygnował z prób przekonania jej, że jest tylko jeden Bóg, że Jezus to Syn Boży, a chrześcijaństwo jedyną prawdziwą religią. Dwa lata temu starał się wytłumaczyć Mei-mei jego istotę.

- Chcesz, żebym była chrześcijanką? W takim razie jestem chrześcijanką - powiedziała wesoło.

- Ale to nie takie proste, Mei-mei. Trzeba jeszcze wierzyć.

- Oczywiście. Wierzę w to, w co chcesz, żebym wierzyła. Jest jeden Bóg. Chrześcijański, barbarzyński Bóg, Nowy Bóg.

- Wcale nie barbarzyński i wcale nie nowy. To nie jest..

- Twój pan Jezus nie był Chińczykiem, heja? Czyli jest barbarzyńcą. Dlaczego więc mówisz mi, że Jezus Bóg nie jest nowy, kiedy dwa tysiące lat temu jeszcze go nie było na świecie, heja? To jest baldzo wiele nowe. Ajiii ja, nasi bogowie mają pięć, dziesięć tysięcy lat.

Zadanie to przekraczało jego siły, bo chociaż był chrześcijaninem, chodził do kościoła, czasem modlił się i znał Biblię jak każdy zwykły wierny, nie był na tyle wykształcony ani nie miał takich kwalifikacji, żeby ją o tym uczyć. Kazał więc Maussowi wytłumaczyć jej ewangelię w dialekcie mandaryńskim. Ale po tym, jak Mauss ją wyuczył i ochrzcił, Struan odkrył, że Mei-mei dalej chodzi do chińskiej świątyni.

- Ale dlaczego tam chodzisz? - spytał ją. - Przecież w ten sposób stajesz się poganką. Kłaniasz się bożkom.

- A czymże jest Chrystus na krzyżu wyrzeźbiony w drewnie i wiszący w kościele jak nie bożkiem? Albo sam krzyż? Czy to tak samo nie bożek?

- To nie to samo.

- Budda jest tylko symbolem Buddy. Ja nie czczę bożka, chłopcze. Jestem Chinką. Chińczycy nie czczą bożków, tylko myśl zawartą w posągu. My, Chińczycy, nie jesteśmy głupi. Jesteśmy okrutnie mądrzy w sprawach boskich. A skąd ja mogę wiedzieć, czy ten Pan Jezus który był barbarzyńcą, lubi Chińczyków, heja?

- Możesz nie mówić takich rzeczy? To bluźnierstwo. Wolfgang w ciągu kilku poprzednich miesięcy wyjaśnił ci całą ewangelię. Naturalnie, że Jezus kocha wszystkich ludzi jednakowo.

- To czemu chrześcijańscy ksiądze, którzy noszą długie suknie i nie mają kobiet, mówią, że inni chrześcijańscy ksiądze, którzy ubierają się jak mężczyźni i płodzą wiele dzieci, są szaleni, heja? Pan Mauss mówi, że przedtem było wiele wojen i wiele zabijania. Ajiii ja, i że te diabły w długich sukniach palą ludzi na stosach. - Potrząsnęła zdecydowanie głową. - Lepiej zaraz się zmieńmy, Tai-Panie. Będziemy chrześcijany w długich sukniach, bo jeżeli z nimi przegramy, to nie spalą nas. Chrześcijanie tacy jak ty nie pałą ludzi, prawda, heja?

- Nie można tak po prostu się zmienić, z takiego powodu. Katolicy są w błędzie. Oni...

- Powiem ci, Tai-Panie. Myślę, że powinniśmy być chrześcijanami w długich sukniach. Myślę też, że ty bardzo starannie szukasz swojego Jezusa Boga. Ja szukam Jezusa Boga najlepiej jak umiem, a przy tym w naszym interesie pilnuję naszych normalnych chińskich bogów, bardzo starannie. - Z wielką stanowczością skinęła głową, a potem cudownie się uśmiechnęła. - Tak więc ten z nich, który jest najsilniejszy, będzie się nami opiekował.

- Nie wolno ci tego robić. Jest tylko jeden Bóg. Jeden!

- Udowodnij - powiedziała.

- Nie mogę tego zrobić.

- A widzisz. Jak śmiertelnik może udowodnić istnienie Boga, jakiegokolwiek Boga? Ale jestem chrześcijanką jak i ty. Jednak - na szczęście - jestem również Chinką, a w sprawach boskich dobrze jest myśleć trochę po chińsku. Baldzo mądrze jest mieć baldzo otwartą głowę. To twój dobry dżos, że jestem Chinką, bo mogę w naszym imieniu prosić chińskie bóstwa... które, oczywiście, nie istnieją - dodała promiennie i uśmiechnęła się. - Czy to nie piękne?

- Nie.

- Naturalnie, gdybym miała wybór - którego nie mam, bo jest tylko jeden Bóg - wybrałabym chińskiego boga. Nie wymagają pni od swoich czcicieli, żeby zabijali inne bóstwa albo uśmiercali wszystkich, którzy nie biją im pokłonów. Ale chrześcijański, barbarzyński Bóg - ciągnęła pośpiesznie - który jest jednym jedynym Bogiem, wydaje się mnie, biednej, prostej kobiecie, bardzo krwiożerczy i trudny do współżycia, niemniej oczywiście wierzę w niego. Proszę bardzo - zakończyła z emfazą.

- Żadne proszę bardzo.

- Myślę, że wasze niebo to piekielnie dziwne miejsce, Tai-Panie. Wszyscy latają jak ptaki i wszyscy mają brody. Czy w niebie się kochacie?

- Nie wiem.

- Jeżeli nie możemy się tam kochać, to nie idę do waszego nieba. O nie, wykluczone. Prawdziwy Bóg czy nieprawdziwy. W takim niebie byłoby bardzo źle. Muszę się tego dowiedzieć, zanim tam pójdę. Tak, muszę! I jeszcze jedno, Tai-Panie. Po co jedyny prawdziwy Bóg, który jest dlatego niesamowicie mądry, każe mieć tylko jedną żonę, heja, co jest okrutnie głupie? A jeżeli ty jesteś chrześcijan, to czemu jesteśmy jak mąż i żona, kiedy ty już masz żonę? Cudzołóżkowanie, co? Bardzo źle. Czemu łamiesz taki wiele z Dziesięciu Przykazań, heja, a jednak jesteś dalej baldzo w porządku, żeby się nazywać chrześcijanem?

- No, wiesz, Mei-mei, niektórzy z nas grzeszą i są słabi. Pan Jezus wybaczy nam, niektórym. Przyrzekł nam przebaczyć, jeżeli będziemy żałować za grzechy.

- Ja nie -oświadczyła z wielką stanowczością. - Nie przebaczyłabym, gdybym była Najjedyńszym Bogiem. O nie, zaiste. I jeszcze jedno, Tai-Panie. Jakże Bóg może być Trójcą, a jednak ma umiłowanego syna, który też jest Bogiem i którego urodziła prawdziwa kobieta bez pomocy prawdziwego mężczyzny, a potem stała się Matką Boską? Tego właśnie nie pojmuję. Ale nie zrozum mnie źle, Tai-Panie, jestem chrześcijanką jak każda, dalibóg. Heja?

Odbyli wiele takich rozmów i za każdym razem wdawał się z nią w spór, który nie miał końca i początku, on bowiem wiedział tylko to, że jest wyłącznie jeden Bóg, prawdziwy Bóg, a także to, że Mei-mei nigdy tego nie zrozumie. Miał nadzieję, że być może w swoim czasie Stwórca to jej wyjaśni...

- Proszę cię, Tai-Panie - powtórzyła Mei-mei. - Jeden mały pozór nie zaszkodzi. Już zmówiłam modlitwę do tego Jedynego Boga. Nie zapominaj, że jesteśmy w Chinach i że to jest chińska rzeka.

- Ale to nic nie da.

- Wiem. O tak, Tai-Panie, wiem bezwzględnie. Ale jestem chrześcijanką dopiero dwa lata, więc Bóg i ty musicie być dla mnie wyrozumiali. On mi wybaczy - zakończyła triumfalnie.

- Niech będzie - zgodził się Struan.

Zeszła pod pokład. Kiedy wróciła, miała umytą twarz i ręce, a włosy zaplecione. W ręku trzymała srebrną sztabkę zawiniętą w papier. Pokrywały go chińskie hieroglify.

- Umiesz pisać hieroglifami? - zdziwił się.

- Tak. Znalazłam srebro i tusz. Napisałam modlitwę do boga morza.

- Jak ona brzmi?

- O wielki, mądry, potężny bogu morza, w zamian za ten ogromny dar, który wynosi prawie sto liangów srebra, proszę, przywiedź nas bezpiecznie do barbarzyńskiego statku „Chińska Chmura”, należącego do mojego barbarzyńcy, a stamtąd do wyspy Hongkong, którą barbarzyńcy nam ukradli.

- Nie za bardzo podoba mi się ta modlitwa - wyznał Struan. - W końcu to moje srebro, dziewczyno, a nie lubię być nazywany barbarzyńcą.

- Ta modlitwa jest uprzejma, a poza tym mówi prawdę. To chiński bóg morza. A dla Chińczyków jesteś barbarzyńcą. Najważniejsze, żeby w modlitwie powiedzieć prawdę - oświadczyła.

Podeszła ostrożnie do pochylonej burty statku, z dużym trudem utrzymała ciężką, zawiniętą w papier sztabę srebra w wyciągniętych rękach, zamknęła oczy i zaintonowała napisaną przez siebie modlitwę. Potem nie otwierając oczu zwinnie odwinęła sztabę z papieru, upuściła go do wody i szybko wepchnęła srebro za pazuchę kaftana. Otworzyła oczy i patrzyła, jak odrzucana przez lorszę woda wciąga papier.

Rozradowana, wspięła się z powrotem po nachylonym pokładzie, pewnie ściskając w ramionach srebro.

- Proszę bardzo. Teraz możemy być spokojni - powiedziała.

- Dalibóg, przecież to oszustwo! - wybuchnął Struan.

- Co?

- Wcale nie rzuciłaś srebra za burtę.

- Ciiiii! Nie tak głośno! Bo wszystko zepsujesz! - odparła i szepnęła: - Jasne, że nie. Myślisz, że jestem głupia?

- Myślałem, że chcesz złożyć ofiarę.

- Właśnie ją złożyłam - wyszeptała zmieszana. - Chyba nie myślisz, że wrzuciłabym do rzeki tyle srebra?! Rany boskie, czy ja wyglądam na psi ochłap?! Czy ja oszalałam?!

- Więc po co te...

- Ciiiii! - powtórzyła alarmującym tonem. - Nie tak głośno. Może cię usłyszeć bóg morza.

- Po co udawać, że wyrzucasz srebro za burtę? To nie jest ofiara.

- Jak Boga kocham, Tai-Panie, w ogóle cię nie rozumiem. A po co bogom prawdziwe srebro, heja? Co by z nim zrobili? Kupili prawdziwe ubrania i prawdziwe jedzenie? Bogowie to bogowie, a Chińczycy to Chińczycy. Złożyłam ofiarę i ocaliłam srebro. Jak Boga kocham, barbarzyńcy to dziwni ludzie!

Zeszła pod pokład mrucząc do siebie w dialekcie Suczou.

- Jakże mogłabym zmarnować tyle srebra?! Czy jestem cesarzową, żeby je wyrzucać? Ajiii ja - powiedziała, idąc korytarzem do ładowni. - Nawet ta diablica cesarzowa nie byłaby aż tak głupia!

Położyła srebrną sztabę w zęzie, gdzie ją znalazła, i wróciła na pokład.

Struan słyszał, jak idzie, w dalszym ciągu mamrocząc gniewnie po chińsku.

- Co mówisz? - spytał.

- Czy ja jestem szalona, żeby marnować tak ciężko zarobiony pieniądz? Czy jestem barbarzyńcą? Czy jestem marnotrawna...

- Dobrze, ale nadal nie rozumiem, czemu myślisz, że bóg morza wysłucha twoich modlitw, skoro go tak bezczelnie nabrałaś. Wszystko to jest niesłychanie głupie.

- Może byś nie mówił tak głośno podobnych rzeczy - powiedziała. - On dostał ofiarę. Teraz będzie nas chronił. Bogowie wcale nie chcą od nas srebra, tylko myśli. I to właśnie otrzymał. - Targnęła głową. - Bogowie są jak ludzie. Wierzą we wszystko, jeżeli powie się im to w odpowiedni sposób... A może tego boga tu nie ma? Nie pomoże nam i utoniemy, tak czy siak.

- Jeszcze jedna rzecz - mruknął ponuro Struan. - Czemu mówimy szeptem, co? Przecież to chiński bóg morza. Jak, do diabła, może rozumieć po angielsku, heja?

Stropiła się. Zmarszczyła brwi, rozważając to, po czym wzruszyła ramionami.

- Bóg to bóg - powiedziała. - Może oni mówią barbarzyńskimi językami. Chcesz jeszcze herbaty?

- Proszę.

Nalała do jego i swojej filiżanki. Potem chwyciła się za kolana, usiadła na luku zejściówki i zaczęła nucić piosenkę. Prąd rzeki kołysał lorszą. Świtało.

- Udana z ciebie kobieta, Mei-mei - powiedział Struan.

- Ty też mi się podobasz. - Przytuliła się do niego. - Czy w twoim kraju jest dużo takich jak ty?

- Około dwudziestu milionów.

- Podobno Chińczyków jest trzysta milionów.

- To by znaczyło, że co czwarty człowiek na świecie to Chińczyk.

- Boję się o mój naród, jeżeli wszyscy barbarzyńcy są tacy jak ty. Zabijasz tak wielu, tak łatwo.

- Zabiłem ich, bo chcieli zabić mnie. A poza tym nie jesteśmy barbarzyńcami.

- Cieszę się, że widziałam, jak zabijasz - wyznała tajemniczo. Oczy jej błyszczały, a głowę spowijało coraz jaśniejsze światło brzasku. - I bardzo się cieszę, że nie zamarłeś.

- Kiedyś umrę.

- Oczywiście. Ale cieszę się, że widziałam, jak zabijasz. Nasz syn Duncan będzie ciebie godzien.

- Kiedy dorośnie, zabijanie nie będzie już potrzebne.

- Kiedy dorosną dzieci dzieci jego dzieci, dalej będzie się zabijać. Człowiek to mordercza bestia. Większość ludzi. My, Chińczycy, wiemy to. Ale barbarzyńcy są gorsi od nas. Gorsi!

- Myślisz tak, bo jesteś Chinką. Macie więcej barbarzyńskich zwyczajów niż my. Ludzie się zmieniają, Mei-mei.

- Ucz się od nas, ucz się od Chin, Dirku Struanie - odpowiedziała mu na to. - Ludzie wcale się nie zmieniają.

- Ucz się od nas, ucz się od Anglii, dziewczyno. Ziemia może się stać uporządkowanym światem, gdzie wszyscy są równi wobec prawa. A prawo sprawiedliwe. Uczciwe. Nieprzekupne.

- A czy to takie ważne, kiedy przymierasz głodem?

Długo zastanawiał się nad tym pytaniem.

Lorsza z trudem posuwała się w górę rzeki. Mijały ich łodzie płynące z prądem i pod prąd, a załogi przypatrywały się ich statkowi z zaciekawieniem, lecz w milczeniu. Rzeka przed nimi zakręciła i Struan wpłynął lorszą do kolejnego kanału. Łata z płótna trzymała.

- Chyba tak - odparł wreszcie. - Tak. Myślę, że bardzo ważne. Aha, chciałem się o coś spytać. Powiedziałaś, że poszłaś odwiedzić pierwszą żonę Żin-kua. Gdzie ją poznałaś?

- Byłam u niej niewolnicą - odparła spokojnie. - Tuż przed sprzedaniem mnie przez Żin-kua tobie. - Zajrzała mu w oczy. - Kupiłeś mnie, prawda?

- Tak. Nabyłem cię zgodnie z waszym zwyczajem. Ale nie jesteś niewolnicą. Możesz zostać albo odejść z własnej woli. Powiedziałem ci to pierwszego dnia.

- A ja ci nie uwierzyłam. Teraz wierzę, Tai-Panie - powiedziała, przyglądając się brzegowi i przepływającym łodziom. - Nigdy nie widziałam zabijania. Nie podoba mi się. Czy to dlatego, że jestem kobietą?

- Tak. I nie. Nie wiem.

- Lubisz zabijać?

- Nie lubię.

- Szkoda, że twoja strzała nie trafiła Brocka.

- Nie celowałem w niego. Nie próbowałem go zabić. Chciałem tylko, żeby skręcił.

Zdumiała się.

- Jak Boga kocham, Tai-Panie, jesteś niezwykle niesamowity!

- Jak Boga kocham, Mei-mei - powiedział, a wokół oczu utworzyły mu się zmarszczki od uśmiechu - jesteś niezwykle niesamowita.

Położyła się na boku, przyglądając się mu i pieszcząc go. I tak zasnęła.

Obudziła się, kiedy już wzeszło słońce. Ziemia nad brzegami rzeki była niziną, ciągnącą się aż po zamglony horyzont. Żyzną, pociętą niezliczonymi ryżowiskami, zieloną i falującą ozimym ryżem. W dali stały spowite chmurami wzgórza.

Na wprost wznosiła się Marmurowa Pagoda. Pod nią kotwiczyła „Chińska Chmura”.


KSIĘGA DRUGA

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Cztery dni później „Chińska Chmura” stała potajemnie w Zatoce Głębokiej, po południowej stronie wyspy Hongkong. Był chłodny ranek, niebo zaciągnięte chmurami, a morze szare.

W głównej kabinie stojący przy romboidalnych oknach Struan przyglądał się wyspie. Nieurodzajne góry otaczające zatokę opadały stromo w morze, a ich szczyty tonęły w chmurach. Na skraju zatoki była mała plaża, dalej zaś grunt piął się szybko w chmury, dziki i odludny. Krzyczały mewy. O kadłub statku błogo chlupotały fale, sześć razy rozbrzmiał okrętowy dzwon.

- Tak? - odpowiedział Struan na pukanie do drzwi.

- Wrócił kuter - zameldował znużonym głosem kapitan Orłów. Był to garbus z ogromnymi barami, potężnymi rękami, wielką głową i miał tylko metr pięćdziesiąt wzrostu. Z założonego na przegub rzemienia zwisał mu korbacz. Odkąd srebro znalazło się na statku, nosił go dzień i noc, a nawet spał z nim. - Na brodę Odyna, ten ładunek jest gorszy od czarnego moru!

- Jakieś nowe kłopoty?

- Kłopoty, powiadasz? Na moim statku - nigdy, na głowę Matki Jezusa Chrystusa! - Niski pokraczny mężczyzna zachichotał ze złośliwą uciechą. - Przynajmniej, kiedy nie śpię, ha, Zielonooki?

Struan spotkał Orłowa wiele lat temu, kiedy ten wałęsał się po dokach Glasgow. Był Norwegiem, jego statek rozbił się na niebezpiecznych Orkadach, on zaś nie mógł znaleźć sobie nowego. Choć marynarze nie znali pojęcia „narodowość”, żaden właściciel nie powierzyłby statku takiemu dziwakowi, który nikogo nie tytułował „szanownym” ani „panem” i który mógł być wyłącznie kapitanem - nikim mniej.

- Jestem najlepszy na świecie! - krzyczał Orłow, a jego plamista twarz z haczykowatym nosem trzęsła się z wściekłości. - Już odsłużyłem swoje jako marynarz - wystarczy! Wypróbuj mnie, a dowiodę ci tego, na rany Thora.

Struan wybadał wiedzę Orłowa o morzu i wiatrach, sprawdził jego siłę i odwagę i przekonał się, że są bez zarzutu. Orłów mówił po angielsku, francusku, rosyjsku, fińsku i norwesku. Miał błyskotliwy umysł i niesamowitą pamięć. Więc chociaż wyglądał jak gnom, a w razie potrzeby zabijał jak rekin, był uczciwy i całkowicie godzien zaufania. Struan powierzył mu najpierw mały statek, po nim większy. Potem zaś kliper. W zeszłym roku natomiast zrobił go kapitanem „Chińskiej Chmury” wiedząc, że Orłów jest w pełni tym, za kogo się ma.

Teraz nalał sobie herbaty, gorącej, słodkiej i doprawionej rumem.

- Jak tylko pan Robb i Culum wejdą na pokład, proszę płynąć do zatoki Hongkong - powiedział.

- .Im prędzej, tym lepiej, ha?

- Gdzie Wolfgang?

- W swojej kajucie. Ma tu przyjść?

- Nie. Proszę dopilnować, żeby nam nie przeszkadzano. Na odchodnym Orłów gniewnie obciągnął na sobie wilgotne żeglarskie ubranie.

- Im prędzej pozbędziemy się tego zatraconego ładunku, tym lepiej - oznajmił. - W życiu nie przydarzyło mi się nic gorszego.

Struan nie odpowiedział. Był wyczerpany, ale umysł miał czujny. Jesteś prawie w domu, rzekł do siebie. Jeszcze kilka godzin i znajdziesz się bezpiecznie w zatoce. Dzięki Bogu, że jest tu Królewska Marynarka. W asyście fregaty możesz być spokojny.

Główna kabina była luksusowa i przestronna, lecz w tej chwili zawalona muszkietami, nożami, biczami bojowymi, mieczami i pałaszami, bo przed przeniesieniem srebra na pokład Struan rozbroił całą załogę. Od tej chwili tylko on i kapitan Orłów nosili broń. Czuł gwałtowne napięcie, które przeniknęło statek. Srebro zatruło myśli wszystkich. Tak, pomyślał, nikt nie jest na nie odporny. Nawet Robb. Nawet Culum. Być może nawet Orłów.

Podczas rejsu od Marmurowej Pagody do Hongkongu A Gip zapadła w śpiączkę i umarła. Struan chciał ją pochować w morzu, ale Mei-mei poprosiła go, żeby tego nie robił.

- A Gip była wierną niewolnicą - powiedziała. - Nie zwrócić jej rodzicom i nie pochować po chińsku to zły dżos, o, bezwzględnie bardzo okrutnie zły dżos, Tai-Panie.

Tak więc Struan zmienił kurs i popłynął do Makau. Tam z pomocą Maussa zakupił dla A Gip piękną trumnę i dał ją jej rodzicom. Dał im także dziesięć liangów srebra na jej pogrzeb. Rodzice A Gip, mieszkający na łodzi ho-klo, podziękowali mu i wymusili na nim, żeby w zamian wziął jej młodszą siostrę, A Sam. A Sam była piętnastoletnią, wesołą, pucołowatą dziewczyną, która również mówiła łamaną angielszczyzną i - co niezwykłe u ho-klo - miała skrępowane stopy. Ponieważ Mei-mei znała A Sam i ceniła ją, Struan się zgodził. Rodzice zażądali za córkę trzysta liangów srebra. Byłby im je zapłacił, ale Mei-mei oświadczyła, że gdyby zapłacili pierwszą wymienioną sumę, bardzo by się zblamowali. Zaczęła się więc targować z rodzicami dziewczyny i obniżyła cenę za nią do stu szesnastu liangów.

Struan dopełnił formalności zakupu, ponieważ taki był zwyczaj. Ale po zakończeniu transakcji, kiedy zgodnie z chińskim prawem stał się właścicielem A Sam, na jej oczach podarł dokument i oświadczył, że nie jest niewolnicą a służącą. Dowiedział się później, że spytała Mei-mei, dlaczego go podarł, na co Mei-mei odparła, że pod pewnymi względami barbarzyńcy są dziwni. A Sam zgodziła się z nią i jej lęk przed Struanem wzrósł.

W czasie postoju „Chińskiej Chmury” w Makau Struan zatrzymał na pokładzie całą załogę, z wyjątkiem Maussa. Bał się, żeby wiadomość o srebrze nie wyszła poza statek, więc choć w zwykłych warunkach ufał swoim marynarzom, to nie dowierzał im, kiedy w zasięgu rąk było takie bogactwo, że tylko brać. Spodziewał się napaści swoich albo obcych. W Makau niemal doszło do buntu i po raz pierwszy on i oficerowie musieli użyć jak leci bata, wystawić na pokładzie rufowym warty i zakotwiczyć daleko od przystani, w pustej zatoce. Wszelkim sampanom zakazano podpływać do „Chińskiej Chmury” bliżej niż na sto jardów.

Struan wysłał wcześniej kutrem do Hongkongu pierwszego oficera Cudahy'ego, żeby przywiózł Robba i Culuma na potajemne spotkanie w Zatoce Głębokiej, surowo przykazując mu, aby słowem nie wspomniał o srebrze. Zdawał sobie sprawę, że zwiększa tym niebezpieczeństwo, lecz musiał podjąć takie ryzyko. Kiedy srebro znalazło się szczęśliwie na „Chińskiej Chmurze”, miał czas pomyśleć o Żin-kua, Noble House, Robbie, Culumie i o tym, co począć z przyszłością. Wiedział, że nadeszła, pora określić przyszłość firmy. Z Robbem i Culumem albo bez nich. Za. Wszelką cenę.

Zostawił Mei-mei w Makau, w domu, który jej podarował. Przed odpłynięciem odwiedził wraz z nią dom Czen Szenga.

Duncan, jego trzyletni synek, zaczął mu bić pokłony, ale podniósł go i powiedział, że nie wolno mu już tego nigdy zrobić - przed nikim.

- Tak, Tai-Panie - przyrzekł Duncan, a potem objął jego i Mei-mei.

Kate, niemowlę, była równie dobrze zadbana jak Duncan, a Czen Szeng krzątał się niczym stara kwoka. Kiedy przyniesiono jedzenie i herbatę, gospodarz poprosił Struana, żeby pozwolił przedstawić sobie Kai-sung, która pragnie mu się pokłonić.

Kai-sung miała teraz trzydzieści sześć Jat. Spowijały ją śliczne szaty koloru złota i purpury, a w jej włosach lśniły nefrytowe i srebrne szpilki. Wyglądała zupełnie tak samo, jak przed siedemnastu laty, kiedy się rozstali. Oczy w jej alabastrowej twarzy miały równie głębokie wejrzenie, jak w młodości.

Jednakże po policzkach płynęły jej łzy i szepnęła coś po kantońsku do Mei-mei, która przetłumaczyła to ochoczo.

- Starszej Siostrze jest bardzo, bardzo przykro, że twoja Tai-tai umarła, Tai-Panie. Mówi, że ile raz chcesz, żeby nasze dziecki były tutaj, zawsze będą dla niej jak własne. Dziękuje ci też za to, że jesteś dobry dla niej i jej syna.

- Powiedz jej, że wygląda ślicznie, i podziękuj jej ode mnie.

Mei-mei przetłumaczyła to Kai-sung, obie trochę sobie popłakały, a potem rozpogodziły się. Wreszcie Kai-sung złożyła jeszcze jeden ukłon i wyszła.

Czen Szeng odciągnął Struana na stronę.

- Słyszy ty mieć może dobry dżos, Tai-Pan - powiedział, a jego duża twarz rozpłynęła się w uśmiechu.

- Może.

- Ja kupić człowieki budować Hongkong baldzo tanio na dobry dżos. - Czen Szeng chwycił się za wielki brzuch i ryknął śmiechem. - Heja, Tai-Pan! Ma dziwica niewolnica. Chce? Ja ci kupić, heja? Tanio-tanio.

- Ajiii ja, dziwica! Mieć dość kłopot!

Struan i Mei-mei zabrali swoje dzieci i poszli do domu. Mei-mei przegrała do niego więcej pieniędzy, niż ten dom był wart. Bardzo uroczyście i oficjalnie przekazała Struanowi prawo własności, podając mu przy tym talię kart.

- Gramy o długi, Tai-Panie, podwójna stawka albo nic - powiedziała.

Wyciągnął waleta, na co zaczęła jęczeć i wyrywać sobie włosy z głowy.

- Biada, biada, biada! Nadaję się psu na ochłap, na dziwkę, ulicznicę! Po co otwierałam te gadatliwe usta?!

W najwyższej udręce zamknęła oczy, wyciągnęła kartę, skurczyła się i odemknęła je. Była to dama, więc wrzasnęła ze szczęścia i frunęła mu w ramiona.

Uzgodnił z nią, że prędko wróci tu z Hongkongu albo przyśle po nią „Chińską Chmurę”, po czym odpłynął do Zatoki Głębokiej.

Drzwi kabiny otworzyły się.

- Cześć, ojcze - powiedział Culum.

- Cześć, Dirk - przywitał się Robb.

- Witajcie na pokładzie. Mieliście dobrą podróż?

- Znośną - odparł Robb i opadł na fotel. Oczy miał podkrążone.

- Wyglądasz na zmęczonego, Robb.

- Bo jestem zmęczony. Próbowałem wszędzie, wszędzie. - Robb zdjął parujący płaszcz. - Nikt nie da nam kredytu. Koniec z nami. Co za dobre nowiny przywozisz, Dirk? - Obmacał kieszeń dwurzędowej marynarki i wyciągnął list. - Niestety, dobrych wieści też nie mam. Przyszedł z wczorajszą pocztą. Od ojca.

Wszelkie zadowolenie i podniecenie Struana z tego, co osiągnął, zniknęło. Winifred, to na pewno o niej, pomyślał. Wziął list. Pieczęć była nietknięta. Rozpoznał ozdobne, kaligraficzne pismo ojca.

- Jakie wieści z kraju? - spytał, starając się zachować naturalny ton.

- Nic więcej nie przyszło, Dirk. Nie dostałem nic. A jak z tobą? Co z twoją twarzą? Oparzyłeś się? Przepraszam, że tak niewiele zdziałałem.

Struan położył list na biurku.

- Kupiłeś ziemię? - spytał.

- Nie. Aukcję odłożono - odparł Robb, starając się nie patrzeć na list.

- Odbędzie się jutro, ojcze - wyjaśnił Culum. - Nie starczyło czasu na zmierzenie działek. Więc ją odłożono. - Zachwiał się, tracąc równowagę, bo statek przechylił się pod naporem wiatru na żagle. Chwycił się biurka. - Czy mogę otworzyć ci list?

- Nie, dziękuję. Widzieliście Brocka?

- „Biała Czarownica” wróciła z Whampoa dwa dni temu - odparł Robb. - Osobiście go nie widziałem. Znowu wojna?

- Owszem - potwierdził Struan. - Flota jeszcze w Hongkongu?

- Tak. Ale kiedy Eliksen przywiózł wiadomości, ustawiła się w szyku bojowym. Do strzeżenia wschodniego i zachodniego wejścia do zatoki wysłano patrole. Zaatakują Hongkong?

- Nie bądź śmieszny, Robbie.

Robb przyglądał się kilwaterowi statku. Orzekł, że Dirk się zmienił. I wtedy zauważył rozgardiasz w kabinie.

- Dlaczego tu jest tyle broni? Co się stało? - spytał.

- Co zmajstrował Longstaff, Culum? - zapytał Struan.

- Nie wiem - odrzekł Culum. - Widziałem się z nim tylko raz, po to, żeby uzyskać zgodę na odłożenie aukcji.

- Ja też go nie widziałem, Dirk - dodał Robb. - Po tym artykule o nas w gazecie miałem duże trudności w dotarciu do wielu osób. Zwłaszcza do Longstaffa.

- Tak? A co się stało?

- Zobaczyłem się z nim nazajutrz po ukazaniu się artykułu. „Słowo daję, czy to prawda?”, spytał, a kiedy potwierdziłem, zażył tabaki, powiedział: „No cóż, jestem bardzo zajęty, Robb. Do miłego”, i wypił następny kieliszek porto.

- A czego się spodziewałeś?

- Nie wiem, Dirk. Chyba współczucia. Albo jakiejś pomocy.

- Longstaff nie zwolnił Culuma. To mu się liczy na korzyść.

- Chciał, żebym wrócił, tylko dlatego, że w tej chwili nie ma nikogo, kto by mu to załatwił«- powiedział Culum. Przez dwa tygodnie nabrał ciała i zaczął tracie chorobliwą bladość po zarazie. - Myślę, że cieszy go nasze bankructwo. Zresztą co tam ja - dodał szybko. - Chodzi o bankructwo Noble House.

- Zabraknie nas, znajdzie się inna spółka, Culum.

- Tak, wiem, ojcze. Chciałem powiedzieć... cóż, myślałem, że łączą cię z Longstaffem wyjątkowe stosunki. Bił czołem twojej mądrości ze względu na twoje bogactwo. Ale pozbawiony bogactwa, nie jesteś dla niego odpowiednio dobrze urodzony. A bez odpowiedniego urodzenia nie możesz być mu równy. Nie będąc mu równy, nie możesz być mądry. W żaden sposób. To bardzo smutne.

- Skąd znasz wyrażenie „bić czołem”?

- Poczekaj, aż zobaczysz Hongkong.

- Co to znaczy, synu?

- Dopłyniemy tam za kilka godzin. Przekonasz się na własne oczy - odparł Culum i dodał ostrzejszym tonem: - Proszę, otwórz ten list, ojcze.

- Wiadomości zaczekają. Kiedy odjeżdżałeś, Winifred gasła. Spodziewasz się cudu?

- Na jeden liczę, tak. Tak, modliłem się O niego.

- Chodźcie na dół - powiedział Struan.

Równe słupki srebrnych sztab w ładowni błyszczały tajemniczo w świetle kołyszącej się latarni. Panowała tu duchota, a powietrze przesycone było mdląco słodkim zapachem surowego opium. Roiło się od karaluchów.

- To niemożliwe - wyszeptał Robb dotykając srebra.

- Nie przypuszczałem, że tyle srebra może być w jednym miejscu na ziemi - rzekł równie osłupiały Culum.

- Ale jest tu, naprawdę - powiedział Struan.

Dla pewności Robb podniósł jedną ze sztab. Ręka mu drżała.

- Niewiarygodne - rzekł.

Struan opowiedział im, skąd wziął srebro. Zdał im sprawę ze wszystkiego, co przekazał mu Żin-kua, ale nie wspomniał o pieczęci, o czterech połówkach monet, pięciu lakach srebra na zakup ziemi na Hongkongu, pięciu lakach do przechowania i o jednym dla Gordona Czena. Opisał im też morską potyczkę z Brockiem. Nie wspomniał jednak słowem o Mei-mei.

- Przeklęty pirat! - wybuchnął Culum. - Longstaff powiesi Brocka i Gortha, kiedy się o tym dowie.

- Dlaczego? - spytał Struan. - Brock zrobił tylko tyle, co ja. Przypadkiem zderzył się ze mną.

- Przecież to kłamstwo. Możesz udowodnić, że on...

- Nie mogę i nie udowodnię. Brock próbował, nie udało mu się, i tyle. To nasza sprawa i nikogo więcej.

- To mi się nie podoba - oświadczył Culum. - Tak się nie godzi traktować rozmyślnego piractwa.

- Odpłacę mu za to. W odpowiednim, czasie.

- Boże Święty, jesteśmy uratowani - powiedział Robb słabym głosem. - Możemy teraz przeprowadzić wszystkie międzynarodowe plany finansowe. Będziemy najbogatszą firmą na Dalekim Wschodzie. Niech cię Bóg błogosławi, Dirk. Jesteś nadzwyczajny!

Mamy zabezpieczoną przyszłość, radował się w duchu. Teraz wystarczy nam nawet na ekstrawagancje Sary. Mogę wrócić do kraju natychmiast. Może Dirk rozmyśli się i nigdy nie wyjedzie, nie popłynie do Anglii i da sobie spokój z parlamentem. Koniec zmartwień. Mogę już kupić zamek i żyć sobie spokojnie jak lord. Dzieci się pożenią, będą żyć dostatnio i starczy nawet dla ich wnuków. Roddy skończy uniwersytet, podejmie pracę w bankowości i przestanie się martwić o Wschód.

- Niech cię Bóg błogosławi, Dirk! - powtórzył.

Culum także był wniebowzięty, a głowę rozsadzały mu myśli: To nie srebro, to są możliwości! Możliwości zakupienia broni albo głosów, żeby zdobyć przewagę w parlamencie! Oto rozwiązanie dla Karty Praw i czartystów! Jako Tai-Pan mogę użyć potęgi tych wszystkich bogactw, a co więcej, w dobrym celu! Dzięki Ci, Panie Boże, modlił się żarliwie, za dopomożenie nam w tej godzinie próby.

Ujrzał swojego ojca w całkiem nowym świetle. W minionych tygodniach docenił ogromnie to co usłyszał od niego o bogactwie, władzy i o korzystaniu z nich. Przebywając w kręgu rządów Longstaffa i blisko Glessinga, wyczuwając ukradkowe drwiące uśmiechy oraz nie skrywaną radość z upadku Noble House, pojął, że człowiek zdany na siebie, bez urodzenia i władzy, jest bezbronny.

Struan był świadom niepohamowanej żądzy pieniędzy u brata i syna. Tak, tak, powiedział sobie w duchu. Bądź jednak uczciwy. Srebro działa tak na wszystkich. Spójrz na siebie. W jego obronie zabiłeś ośmiu czy dziewięciu ludzi. Właśnie, a zabiłbyś jeszcze setkę.

- Chcę wam obu coś wyjaśnić - powiedział. - To srebro pożyczono mi. Na słowo. Odpowiadam za nie przed Żin-kua. Ja sam! Nie Noble House.

- Nie rozumiem, Dirk - rzekł Robb.

- Co powiedziałeś, ojcze?

Struan wyjął Biblię.

- Najpierw przysięgnijcie na Pismo Święte, że to, co powiem, nie wyjdzie poza nas trzech.

- Czy koniecznie musimy przysiąc? - spytał Robb. - Jasne, że nigdy nikomu nic nie powiem.

- Przysięgniesz, Robb?

- Oczywiście.

Robb i Culum przysięgli dotrzymać tajemnicy. Struan położył Biblię na srebrze.

- To srebro posłuży do uratowania Noble House, ale tylko pod warunkiem, że jeżeli kiedyś któryś z was zostanie Tai-Panem, to zgodzi się na, po pierwsze: pełne poparcie naszej firmy dla Hongkongu i handlu z Chinami; po drugie: pozostawienie jej siedziby na tej wyspie; po trzecie: przejęcie mojej odpowiedzialności za słowo, które dałem Żin-kua i jego potomkom; po czwarte: dopilnuje, aby jego wybrany na Tai-pana następca zrobił to samo; i po ostatnie - Struan wskazał Biblię - zgodzi się, żeby Tai-Panem został chrześcijanin i krewny. Przysięgnijcie na to Pismo Święte, że zobowiązujecie się przed przekazaniem władzy swojemu następcy zaprzysiąc go na nie, iż zgadza się wypełnić te warunki.

Zapadło milczenie. Wreszcie Robb, znając sposób myślenia brata, spytał:

- Czy znamy wszystkie warunki, jakie narzucił Żin-kua?

- Nie. .

- A jakie są pozostałe?

Powiem wam, kiedy przysięgniecie. Możecie mi ufać albo nie, jak chcecie.

- Niezbyt to uczciwe.

- To srebro jest niezbyt uczciwe, Robb. Muszę mieć pewność. To nie jest zabawa dla dzieci. W tej chwili żadnego z was nie traktuję jak krewnego. Gra idzie o sto lat. O dwieście lat. - Oczy Struana jarzyły się zielono w świetle kołyszącej, się latarni. - Oddaję Noble House w pacht chińskim miarom czasu. Z wami dwoma albo bez was.

Powietrze wyraźnie zgęstniało. Robbowi zwilgotniały plecy i szyja. Culum wpatrywał się w ojca z osłupieniem.

- Co rozumiesz przez „pełne poparcie naszej firmy dla Hongkongu”? - spytał Robb.

- Wspomaganie go, strzeżenie, zamienienie go w stałą bazę handlu. A handel oznacza otwarcie Chin. Całych Chin. Włączenie ich do rodziny narodów świata.

- To niemożliwe - powiedział Robb. - Niemożliwe!

- Tak, być może. Ale właśnie do tego będzie dążył Noble House.

- To znaczy, pomagał Chinom stać się światową potęgą? - spytał Culum.

- Tak.

- To niebezpieczne! - zawołał Robb. - To szaleństwo! I bez pomagania tej pogańskiej masie ludzkiej jest dość kłopotów na świecie! Zaleją nas wszystkich. Całą Europę!

- W tej chwili co czwarty człowiek na ziemi to Chińczyk, Robb. Mamy wielką okazję im dopomóc. Nauczyć ich naszych obyczajów. Angielskiego prawa, porządku, sprawiedliwości. Chrześcijaństwa! Któregoś dnia wyroją się z Chin samorzutnie. Uważam, że my, Brytyjczycy, powinniśmy pokazać im wzór do naśladowania.

- To niemożliwe. Ich nic nie zmieni. Nigdy. Próżno i darmo.

- Oto moje warunki. Za pięć miesięcy zostaniesz Tai-Panem. Po jakimś czasie zastąpi cię Culum, jeżeli okaże się tego wart.

- Chryste w niebiesiech - wybuchnął Robb . Czy właśnie o to walczyłeś przez te wszystkie lata?

- Tak.

- Zawsze wiedziałem, że masz swoje marzenia, Dirk. Ale to... tego już za wiele. Nie wiem, czy to jest potworne, czy wspaniałe. Jestem na to za głupi.

Możliwe - rzekł ostrym tonem Struan. - Ale od tego zależy, czy przeżyjesz, Robbie, a także twoja rodzina i jej przyszłość. Za pięć miesięcy zostaniesz Tai-Panem. Przynajmniej na rok.

- Mówiłem ci już, że to jeszcze jedna niemądra decyzja! - wybuchnął Robb. Twarz miał wykrzywioną. - Brak mi wiedzy i sprytu, żeby radzić sobie z Longstaffem i utrzymać główną rolę w Noble House w tej wojennej intrydze. A również, jak postępować z Chińczykami.

- Wiem o tym. Wiem, co ryzykuję. Ale Hongkong jest nasz. Ta wojna skończy się tak prędko, jak poprzednia. - Struan wskazał ręką srebro. - To wszystko jest opoka, którą trudno skruszyć. Reszta jest kwestią handlu. A ty jesteś dobrym kupcem.

- Nie tylko handlu! Są jeszcze statki, które pływają, piraci, z którymi trzeba walczyć, Brock, z którym trzeba sobie radzić, i tysiąc innych spraw.

- Te pięć miesięcy wyklaruje najważniejsze z nich. Reszta to twój kłopot.

- Wyklaruje?

- Tak. Za sprawą tego srebra mamy ponad trzy miliony. Jeden wezmę ze sobą, wyjeżdżając. Do tego dojdzie mi dwudziestoprocentowy udział w zyskach aż do końca życia. Tobie również. - Struan spojrzał na Culuma. - A pod koniec twojego terminowania, synu, firma będzie warta dziesięć milionów, bo zabezpieczę ciebie i ją przed parlamentem i wzbogacę nasz Noble House ponad wszelkie wyobrażenia. Nie będziemy już dłużej polegać na panach Charlesie Crossie, Donaldzie McDonaldzie, McFeem, Smythe'ie, Rossie i pozostałych, którym płacimy za wykonanie naszych poleceń - zrobię to sam! Ale będę jeździł tam i z powrotem do Hongkongu, więc nie potrzebujecie się martwić.

- Mnie wystarczy tylko tyle bogactw, żebym spał bez obaw i spokojny się budził - powiedział Robb. - W Szkocji. Nie na Dalekim Wschodzie. Nie chcę tu umrzeć. Wyjeżdżam najbliższym statkiem.

- Rok i pięć miesięcy to niewielka prośba.

- To nie prośba, to żądanie, Dirk.

- Do niczego cię nie zmuszam. Miesiąc temu gotów byłeś przyjąć pięćdziesiąt tysięcy i wyjechać. Doskonale. Ta propozycja jest ciągle ważna. Jeżeli chcesz dostać, co ci się słusznie należy - czyli ponad milion - to dostaniesz przed upływem dwóch lat. - Struan obrócił się do Culuma. - A od ciebie, synu, żądam dwóch lat twojego życia. Gdybyś jednak miał zostać Tai-Panem, to jeszcze trzech. W sumie pięciu.

- A jeżeli nie zgodzę się na te warunki, to czy będę musiał wyjechać? - spytał Culum. Usta miał spieczone i ściskało go w sercu.

- Nie. Pozostaniesz wspólnikiem, ale młodszym. Nigdy jednak nie zostaniesz Tai-Panem. Będę musiał znaleźć i wyszkolić kogoś innego. Żeby być uczciwym wobec Robba, nie mogłem go prosić... żądać od niego więcej niż rok. Ma przecież za sobą jedenaście lat praktyki. - Struan podniósł sztabę srebra. - Nawet jeżeli się teraz zgodzisz, synu, to musisz jeszcze się sprawdzić. Będziesz prawowitym następcą, lecz to wszystko. Nie będziesz się pasł na trudzie moim ani Robba. Takie jest prawo klanu i słuszne prawo życia. Każdy musi stanąć na własnych nogach. Oczywiście będę ci pomagał z całych sił - dopóki żyję - ale ty sam musisz udowodnić, co jesteś wart. Tylko prawdziwy mężczyzna ma prawo stanąć na szczycie.

Culum zaczerwienił się.

Robb wpatrywał się w brata nienawistnie.

- Ty wcale nie pragniesz mieć za pięć miesięcy Tai-Pana, Dirk - powiedział. - Chcesz tylko mieć na jeden rok piastunkę, może nie?

- Zagwarantuj, że przez pięć lat pokierujesz firmą, a będziesz mógł sobie wybrać, kogo chcesz.

- Czy w zamian za tę obietnicę mogę od razu wykluczyć Culuma jako następcę?

- Owszem - odparł bez namysłu Struan. - Uważam, że byłaby to niepotrzebna strata, ale decydowałbyś o tym ty. Tak.

- Widzisz, co robi z ludźmi władza, Culum? - spytał napiętym głosem Robb.

- Dzisiejszy Noble House jest niczym bez tego srebra - odparł bez urazy Struan. - Podałem wam swoje warunki. Rozważcie je.

- Nareszcie wiem, dlaczego nienawidzą cię na tych morzach - powiedział Culum.

- Czyżby, synu?

- Tak.

- Nie dowiesz się tego, tak naprawdę, prędzej niż za te pięć lat.

- A więc nie mam wyboru, ojcze? Pięć lat albo nic?

- Nic albo wszystko, Culumie. Jeżeli nie jesteś gotów być najlepszy, wracaj na pokład. Chcę ci uświadomić, że być Tai-Panem Noble House, to być przygotowanym na samotność, nienawiść, mieć jakiś cel o nieśmiertelnej wartości, a także być gotowym poświęcić każdego, kogo nie jesteś pewien. Ponieważ jesteś moim synem, daję ci dziś, bez sprawdzenia cię, okazję do zdobycia najwyższej władzy w Azji. A więc władzy do zrobienia niemal wszystkiego na ziemi. Nie proponuję ci tego z lekkim sercem. Ja naprawdę wiem, co to znaczy być Tai-Panem. A więc, dalibóg, wybieraj!

Culum wpatrywał się uporczywie w Biblię. I w srebro. Chcę być najlepszy, powiedział sobie. To wiem. Gorszy nigdy nie dokona niczego doniosłego. Na martwienie się tymi warunkami, Żin-kua, Chińczykami i problemami świata mam czasu, ile dusza zapragnie. A może nie mam co się martwić, że zostanę Tai-Panem? Może Robb uzna, że się nie nadaję? O Boże, daj mi się sprawdzić i zostać Tai-Panem, tak żebym mógł tę władzę dobrze spożytkować. Niech to będzie środek dla Twoich celów. Karta Praw musi zostać uchylona. To jedyna droga.

Czoło zrosił mu pot. Chwycił Biblię.

- Przysięgam na Boga Wszechmogącego, że dotrzymam tych warunków, jeżeli kiedyś zostanę Tai-Panem. Tak mi dopomóż Bóg - powiedział i drżącą ręką odłożył Biblię.

- Robb? - zagadnął Struan, nie podnosząc wzroku.

- Jeżeli zostanę na pięć lat Tai-Panem, będę mógł odesłać Culuma do Szkocji? Natychmiast? Zmienić cokolwiek i wszystko, jak mi się podoba?

- Tak, do licha! Czy muszę się powtarzać? Za pięć miesięcy zrobisz, co będziesz chciał. Jeżeli zgodzisz się na te warunki. Nie inaczej!

W ładowni zaległa ogromna cisza, słychać było jedynie szczury nieustannie biegające w ciemnościach.

- Dlaczego chcesz żebym wyjechał, wuju? - spytał Culum.

- Żeby zranić twojego ojca . Jesteś ostatnim z jego dzieci. Na tobie kończy się jego linia.

- Owszem, Robb. Jest ostatni.

- Jak możesz mówić takie straszne rzeczy?! To okropne - zawołał osłupiały Culum. - Jesteśmy krewniakami. Krewniakami!

- Tak - przyznał udręczony Robb. - Ale powiedzieliśmy sobie prawdę. Twój ojciec poświęci mnie, ciebie, moje dzieci dla swoich celów. Czemu nie miałbym postąpić tak samo?

- Może i postąpisz, Robb. Może i postąpisz - rzekł Struan.

- Dobrze wiesz, że nie potrafiłbym ciebie zranić. Boże; w niebiesiech, co się z nami dzieje? Zdobyliśmy trochę srebra i raptem zioniemy chciwością i Bóg wie czym jeszcze. Proszę, daj mi odejść. Za pięć miesięcy. Proszę cię Dirk.

- Ja muszę wyjechać! Tylko w parlamencie mogę na prawdę mieć wpływ na Longstaffa i jego następców, a ty zrobisz to samo, kiedy wyjedziesz z Azji. Właśnie tam możemy wcielić w życie mój plan. Ale Culum musi nabrać doświadczenia. Przez rok będziesz Tai-Panem, potem wyjedziesz.

- Jak może nabrać doświadczenia w tak krótkim czasie?

- Za pięć miesięcy będę wiedział, czy nadaje się na Tai-Pana. Jeżeli nie, załatwię to inaczej.

- Jak inaczej?

- Gotów jesteś przyjąć te warunki, Robb? Jeżeli tak, przysięgnij na Pismo Święte i wracajmy na górę.

- Jak inaczej?

- Na Boga żywego! Zgadzasz się, czy nie zgadzasz? Rok, czy pięć lat? A może wcale?

Robb stanął mocniej na nogach, bo wzmagający się wiatr przechylił statek. Całą duszą czuł, że nie powinien składać tej przysięgi. Ale musiał przysiąc. Musiał dla dobra rodziny. Wziął Biblię. Była ciężka.

- Chociaż nienawidzę Wschodu i wszystkiego, co on oznacza, przysięgam w imię Boże dotrzymać tych warunków, jak najlepiej umiem, tak mi dopomóż Bóg - powiedział i zwrócił Biblię Struanowi. - Pożałujesz, żeś kazał mi być Tai-Panem... przez jeden rok.

- Może. Ale nie Hongkong.

Struan otworzył Biblię i pokazał im połówki czterech monet, które przylepił lakiem do wewnętrznej strony okładki. Wymienił im wszystkie warunki Żin-kua, z wyjątkiem srebra dla Gordona Czena. To moja sprawa, zapewnił się w duchu i przez chwilę zastanawiał się, co pomyśli Culum na wieść o swoim przyrodnim bracie i o Mei-mei. Robb wiedział o Mei-mei, choć jej nie znał. Struan ciekaw był, czyjego wrogowie powiedzieli już synowi o Gordonie i o chińskiej kochance.

- Miałeś rację, że nas zaprzysiągłeś, Dirk - rzekł Robb. - Bóg jeden wie, co za szalbierstwo kryje się za tymi monetami.

Wróciwszy do głównej kabiny Struan podszedł do biurka i złamał pieczęć na liście. Przeczytał pierwszy ustęp i krzyknął z radości.

- Ona żyje! Boże, Winifred żyje! Wyzdrowiała!

Robb chwycił list. Nie panując nad sobą Struan porwał Culuma w ramiona i zaczął tańczyć z radości, potem wirować, wreszcie wraz z synem, trzymając się za ręce, pociągnęli do tańca Robba i natychmiast prysły gdzieś ich wzajemna niechęć i nieufność.

Wreszcie Struan zatrzymał ich, używając swojej potężnej siły.

- A teraz: razem. Raz, dwa, trzy! - powiedział i we trójkę ile sił w piersiach wydali z siebie łaciński bitewny okrzyk ich klanu.

- Feri!!! Prosto w cel!!!

- Struan znowu ich objął i ryknął:

- Steward!

- Słucham, panie Struan! - odkrzyknął nadbiegający marynarz.

- Podwójny rum dla całej załogi! Dudziarz na pokład rufowy! Przynieś butelkę szampana i dzbanek herbaty.

- Tak jest!

Tak oto trzech zawarło pokój. Ale każdy z nich w najskrytszym zakątku duszy wiedział, że pomiędzy nimi wszystko się zmieniło. Za dużo sobie powiedzieli. Wkrótce każdy miał pójść swoją drogą. Sam.

- Bogu dzięki, Dirk, że otworzyłeś list po wszystkim - rzekł Robb. - Dzięki Ci, Panie Boże, za ten list. Czułem się okropnie. Okropnie.

- Ja też - wyznał Culum. - Odczytaj go, ojcze.

Struan usadowił się w głębokim skórzanym fotelu okrętowym i odczytał im list. Napisany był po celtycku, przed czterema miesiącami, w miesiąc po wypłynięciu Culuma z Glasgow.

Parlan Struan pisał, że przez dwa tygodnie życie Winif red wisiało na włosku, po czym zaczęło się jej poprawiać. Lekarze nie umieli tego wyjaśnić, tylko wzruszali ramionami i orzekli: „Wola boska”. Wnuczka mieszkała z nim w małym gospodarstwie, które Struan kupił mu wiele lat temu.

- Będzie jej tam dobrze - powiedział Culum. - Ale oprócz parobków i kóz nie ma tam do kogo ust otworzyć. Gdzie będzie chodzić do szkoły?

- Najpierw musi całkiem wyzdrowieć. Wtedy możemy się martwić o tamto - rzekł Robb. - Czytaj, Dirk.

Dalej list przynosił wiadomości o rodzinie. Parlan Struan miał dwóch żonatych braci i trzy zamężne siostry, a dzieci wszystkich miały już własne rodziny i potomstwo. Do tego zaś jego dzieci z pierwszego małżeństwa, Dirk i Flora, oraz Robb, Uthenia i Susan z drugiego też miały rodziny.

Wielu z jego potomków wyemigrowało do kolonii w Kanadzie i do Stanów Zjednoczonych. Kilkoro rozproszyło się po Indiach i hiszpańskiej Ameryce Południowej.

Parlan Struan pisał, że Alastair McCloud, który ożenił się z siostrą Robba, Susan, powrócił do Londynu z synem Hektorem, żeby znów zamieszkać w Szkocji - strata żony i córeczki Clair bardzo go przygnębiła i omal nie załamała. Parlan otrzymał list od Kernów - Flora, siostra Dirka, wyszła za mąż za Ferrana Kerna i w zeszłym roku popłynęli do Norfolk w Wirginii. Dojechali bezpiecznie, podróż się udała, a oni i trójka ich dzieci są zdrowi i szczęśliwi.

Dalej list brzmiał:

Zawiadom Robba, że Roddy wyjechał wczoraj na uniwersytet. Wsadziłem go do dyliżansu do Edynburga, z sześcioma szylingami w kieszeni i prowiantem na cztery dni. Twój kuzyn Dougall Struan napisał, że weźmie go na wakacje i będzie się nim opiekował aż do powrotu Robba do kraju. Pozwoliłem sobie przesłać w imieniu Robba weksel na okaziciela - na pięćdziesiąt gwinei, tak żeby starczyło na roczną stancję z utrzymaniem i szylinga tygodniowo kieszonkowego. Dałem mu też Pismo Święte, przestrzegłem przed ladacznicami, pijaństwem i hazardem, odczytałem mu ze sztuki Willa Szekspira Hamlet słowa nie pożyczaj drugiemu ani od drugich, a potem kazałem to chłopcu zapisać i wsadzić pod okładkę Biblii. Ma ładny charakter pisma.

Twoja droga Ronalda i dzieci spoczywają w jednym z masowych grobów dla ofiar zarazy. Przykro mi, synu, ale zgodnie z prawem wszyscy zmarli musieli być tak pogrzebani i po spaleniu dla bezpieczeństwa żyjących przysypani niegaszonym wapnem. Pogrzeb odbył się jednak zgodnie z naszą wiarą, a grunt, gdzie ich pochowano, ogłoszono miejscem poświeconym. Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie.

Nie martw się o Winifred. Miła z niej dzieweczka i tu, nad Loch Lomond, gdzie stąpał pan Bóg, wyrośnie na piękną, bogobojną niewiastę. A teraz przyjm przestrogę: niech ci barbarzyńscy poganie w indyjskim Kitaju nie zabiorą duszy i zaprzyj szczelnie drzwi przed złem, które pleni się w tych szatańskich krainach. Czy przyjedziesz niezadługo do kraju? Zdrowie mi dopisuje i dobry Bóg mi miłościw; Do siedemdziesiątki, którą obiecał Stwórca, brakuje, mi siedmiu lat, ale tylko jeden, na czterystu doczekuje tych złych dni. Czuję się bardzo dobrze. W Glasgow, Edynburgu i: Birmingham były poważne zamieszki, jak piszą w gazetach. Znowuż rozruchy czartystów. Robotnicy fabryczni domagają się więcej pieniędzy za pracę. Dwa dni temu w Glasgow odbyło się wieszanie za kradzież owcy. Przeklęci Anglicy! Na jakim my świecie żyjemy, żeby Szkota wieszali za kradzież byle owcy z wyroku szkockiego sędziego! Potworne! Wyrokiem tego samego sądu setki zesłano do australijskiej Ziemi Van Diemena za bunty, strajki i spalenie fabryki. Znajomego Culuma, Bartholomewa Angusa,. skazano na dziesięć lat wygnania do Nowej Południowej Walii za przewodzenie zamieszkom czartystów w Edynburgu. Ludzie...

- O mój Boże! - zawołał Culum.

- Kim jest ten Bartholomew, Culum? -spytał Sthian.

- Mieszkałem z nim w jednym pokoju na uniwersytecie. Biedny Bart.

- Wiedziałeś, że jest czartystą? - spytał ostrym tonem Struan.

- Oczywiście - odparł Culum. Podszedł do okna i zapatrzył się w kilwater statku.

- Jesteś czartystą, Culum?

- Sam powiedziałeś, że Karta jest dobra.

- Tak. Ale przedstawiłem ci również swój pogląd na powstanie. Jesteś aktywnym czartystą?

- W kraju byłbym nim. Większość studentów jest za Kartą.

- Wobec tego dobrze, że jesteś tutaj. Jeżeli ten Bartholomew przewodził zamieszkom, to zasłużył sobie na dziesięć lat. Mamy dobre prawa i najlepszy system parlamentarny na świecie. Bunty, zamieszki i strajki to nie droga do przeprowadzenia zmian.

- Co jest jeszcze w tym liście, ojcze?

Struan przyglądał się przez chwilę plecom syna, słysząc w jego głosie głos Ronaldy. Odnotował sobie w pamięci, że w przyszłości musi się zająć bliżej czartystami. Powrócił do odczytywania listu.

- „Ludzie w dalszym ciągu ściągają co dzień do Glasgow z gór, gdzie dziedzice przywłaszczają sobie klanową ziemię i rugują ich z dziedzicznych praw. Ten okrutny łajdak, hrabia Struan, oby Bóg pokarał go śmiercią, zbiera pułk do walki w koloniach indyjskich. Ludzie ciągną pod jego sztandar zwabieni obietnicami łupów i ziemi. Słychać plotki, że znów zacznie się wojna z tymi przeklętymi Amerykanami o kolonie w Kanadzie. Krążą też pogłoski, że doszło do wojny pomiędzy tymi diabłami Francuzami a Rosjanami o Turków otomańskich. Przeklęte Francuzy!

Tak jakbyśmy mało wycierpieli przez lego antychrysta Bonaparta!

Marny nasz los, synku. Aha, zapomniałem nadmienić, że powzięto plany połączenia w ciągu pięciu lat Glasgow z Edynburgiem linią kolejową. Czy to nie wspaniale? Być może wtedy my, Szkoci, zbierzemy się, obalimy tych diabłów Anglików i będziemy mieć własnego króla! Ściskam ciebie i twojego brata. Uściskaj ode mnie Culuma. Z szacunkiem, twój ojciec, Parlan Struan.”

Struan podniósł wzrok znad listu, uśmiechając się z ironią.

- Krwiożerczy jak zwykle - skomentował.

- Jeżeli hrabia zbiera pułk do Indii, to może się zjawić tutaj - rzekł Robb.

- Tak. Pomyślałem o tym samym. Cóż, bracie, jeżeli kiedykolwiek dotrze na tereny Noble House, to ten pułk wróci do kraju bez głów. Tak mi dopomóż Bóg!

- Tak mi dopomóż Bóg - powtórzył Culum.

Zapukano do drzwi i steward wniósł spiesznie szampana, kieliszki i herbatę.

- Kapitan Orłów dziękuje panu w imieniu załogi - powiedział.

- Poproś jego i Wolfganga, żeby zaszli do nas pod koniec wachty.

- Tak jest. Po nalaniu wina i herbaty Struan uniósł kieliszek.

- Wznoszę toast - powiedział. - Za Winifred, która artwychwstała!

- A ja drugi - rzekł Robb, kiedy wypili. - Za Noble House. Obyśmy już nigdy nie myśleli i nie czynili źle jeden drugiemu.

- Tak jest.

Znów wypili.

- Robb, po przyjeździe do Hongkongu napisz do na szych agentów - powiedział Struan. - Każ im się dowiedzieć, kim są dyrektorzy naszego banku i kto odpowiada za niewypłacalność.

- Dobrze, Dirk.

- A co potem, ojcze? - spytał Culum.

- Potem zniszczymy winnych - rzekł Struan. - I ich rodziny.

Kategoryczność tych stwierdzeń przeszyła Culuma zimnym dreszczem.

- Dlaczego ich rodziny? - spytał.

- A na co ich chciwość naraziła nasze rodziny? Nas? Naszą przyszłość? Za ich chciwość przyjdzie nam płacić całe lata. Dlatego zapłacą tym samym. Wszyscy bez wyjątku.

Culum wstał i podszedł do drzwi.

- Co chcesz, synku?

- Iść do latryny. To znaczy do „wychodka” - odparł Culum i wyszedł zamykając za sobą drzwi.

- Przepraszam za to, co powiedziałem - rzekł z westchnieniem Struan. - Ale nie mogłem zrobić tego w innej formie.

- Wiem. Ja też przepraszam. Ale masz rację co do parlamentu. Parlament będzie zdobywał coraz większą władzę i właśnie tam będą zawierane największe transakcje handlowe. Ja będę pilnował finansów, a wspólnie z tobą doglądał Culuma i pomagał mu. Prawda, że z Winifred to cud? - Tak.

- Culum wyrobił sobie bardzo stanowcze poglądy na pewne sprawy.

- Jest bardzo młody. Wychowała go Ronalda, a ona, jak sam dobrze wiesz, brała Pismo Święte dosłownie. Culum kiedyś dorośnie.

- A co zamierzasz zrobić w związku z Gordonem Czenem?

- Myślisz o nim i o Culumie? - spytał Struan, przypatrując się krzyczącym mewom. - Muszę to załatwić po powrocie do Hongkongi.

- Biedny Culum. Niełatwo jest dorastać, prawda?

- Nigdy nie jest łatwo- powiedział Struan potrząsając głową.

- Pamiętasz, moją dziewczynę, Ming Su? - spytał po chwili Robb.

- Tak.

- Często myślę o tym, co się stało z nią i córką.

- Dzięki pieniądzom od ciebie mogła się urządzić jak księżniczka i znaleźć sobie wspaniałego męża. Jest żoną jakiegoś mandaryna. Niepotrzebnie się martwisz, Robb.

- Izabelka ma już dziesięć lat - rzekł Robb, oddając się przemiłym wspomnieniom o śmiechu Ming Su i o zadowoleniu, jakie mu dawała. Tyle jej zawdzięczał. Każdego dnia okazywała mu tyle miłości, serdeczności, delikatności i sympatii, ile się zaznał u boku Sary w ciągu całego małżeństwa. - Powinieneś się ożenić drugi raz, Dirk - powiedział.

- Mam czas, żeby o tym myśleć - odparł Struan, z roztargnieniem odczytując barometr. Wskazywał 765 milimetrów - piękną pogodę. - Kiedy zostaniesz Tai-Panem, Robb, weź Culuma do galopu.

- Dobrze - przyrzekł Robb.

Kiedy Culum wyszedł na pokład, „Chińska Chmura” przechyliła się i wypadła z kanału, który mała przybrzeżna wyspa Tung Ku Czau tworzyła z Hongkongiem. Statek szybko przebył przesmyk obramowany w przeważnej części górami, wyszedł na otwarte morze i skręcił na południowy zachód. Dwie mile dalej na lewo leżała jeszcze jedna, większa wyspa, Lamma. Silny monsun wiejący z południowego wschodu marszczył fale, a niebo spowijała gruba warstwa chmur.

Culum ruszył na dziób, starannie wymijając zwinięte w schludne koła liny i cumy. Przeszedł obok lśniących rzędów dział, podziwiając panującą tu wszędzie czystość. Podczas wizyt na pokładach innych handlowców stojących w zatoce Hongkongu przekonał się, że wszystkie są brudne.

Wychodek po lewej burcie zajmowało dwóch marynarzy, przelazł więc przez nadburcie do tego po prawej. Zawisł na linach zabezpieczających, z wielkim trudem ściągnął spodnie i kucnął niepewnie na siatce burtowej.

Nadszedł młody rudowłosy marynarz, przeskoczył zwinnie przez nadburcie do wychodka i ściągnął portki. Był na bosaka. Kucnął, nie przytrzymując się lin.

- Dzień dobry panu - powiedział.

- Dzień dobry - odrzekł Culum, trzymając się kurczowo lin.

Marynarz załatwił się szybko. Pochylił się w stronę nadburcia, wziął ze skrzynki prostokątny kawałek gazety, podtarł się, a potem starannie rzucił papier w dół i zawiązał portki w pasie.

- Co robisz? - spytał Culum.

- Hmm? A, z papierem, psze pana? Skarż mnie Bóg, jeśli wiem. Tak kazał Tai-Pan. Podcieraj dupę papierem, psiamać, bo jak nie, to stracisz dwumiesięczne zarobki, a zarobisz, psiamać, dziesięć dni paki. - Marynarz zaśmiał się. - Tu, za przeproszeniem, mądry jest tylko Tai-Pan. No, ale to jego statek, więc człowiek podciera se tyłek. - Z łatwością przeskoczył na pokład, zanurzył ręce w cebrze z wodą morską i wylał ją sobie na nogi. - Ręce też myjta, psiamać, a potem giry, bo jak nie, to pójdzieta do pudła! Faktycznie dziwne. Czyste wariactwo... za pańskim przeproszeniem. Ale przy tym zasranym wycieraniu rąk, wycieraniu tyłka, kąpieli raz na tydzień i zmianie co tydzień ubrania, człowiek faktycznie ma zasrane życie.

- Gówno tam zasrane - wtrącił inny marynarz, opierając się na nadburciu i żując prymkę tytoniu. - Płacą ci czystym srebrem? Kiedy się, dalibóg, należy! Żresz jak jaki sakramencki książę? A do tego masz dolę od pryzów! Czego ty jeszcze chcesz, Kuba? Nie wiem, jak Tai-Pan to robi, psze pana, ale na jego statkach jest mniej francy i szkorbutu niż na całej reszcie, co pływa po morzach - zwrócił się do Culuma i strzyknął pod wiatr nasyconą tytoniowym sokiem śliną. - Więc podcieram se tyłek i się z tego cieszę. Za przeproszeniem, na pańskim miejscu zrobiłbym to samo. Tai-Pan strasznie lubi , żeby wypełniać jego rozkazy!

- Zrefować marsie i bramsle! - krzyknął z pokładu dziobowego kapitan Orłów głosem bardzo donośnym, jak na tak niepozornego mężczyznę.

Marynarze zasalutowali Culumowi i dołączyli do innych, wspinających się po wantach.

Culum użył papieru, umył ręce, zszedł pod pokład i czekał okazji, żeby wtrącić się do rozmowy ojca z wujem.

- Jaki sens ma używanie papieru? - zagadnął.

- Słucham? - spytał Struan.

- W wychodku. Albo użyjesz papieru, albo dziesięć dni paki.

- Aha. Zapomniałem ci o tym powiedzieć, chłopcze. Zdaniem Chińczyków, istnieje związek pomiędzy odchodami a chorobami.

- Bzdura! - rzekł szyderczo Culum.

- Chińczycy myślą co innego. Ja również. - Struan obrócił się do Robba. - Przez trzy miesiące wypróbowywałem to na „Chińskiej Chmurze”. Chorób jest mniej.

- Nawet w porównaniu z „Gromową Chmurą” spytał Robb.

- Tak.

- To przypadek - oświadczył Culum.

Robb chrząknął.

- Napotkasz wiele przypadków na naszych statkach - powiedział. - Zaledwie pięćdziesiąt kilka lat temu kapitan Cook odkrył, że limony i świeże warzywa leczą szkorbut.

Możliwe więc, że odchody mają coś wspólnego z chorobami.

- Kiedy ostatnio się kąpałeś, Culum? - spytał Struan.

- Czyja wiem... miesiąc temu... Nie pamiętam. Kapitan Perry upierał-się, żebym się kąpał raz w tygodniu z załogą „Gromowej Chmury”. Omal nie umarłem z zimna. A czemu pytasz?

- Kiedy ostatnio miałeś praną odzież?

Culum zamrugał oczami wpatrując się w ojca i spuścił wzrok na swoje grube wełniane spodnie i surdut.

- Nigdy nie były prane! - odparł. - A po co je prać?

Oczy Struana rozbłysły.

- Od tej chwili, tak na lądzie, jak na morzu, będziesz się cały kąpał raz na tydzień - oznajmił. - Będziesz używał papieru i mył ręce. Raz w tygodniu dasz ubranie do uprania. Będziesz pił wyłącznie herbatę, nigdy wodę! I codziennie będziesz szorował zęby.

- Dlaczego? Nie pić wody? To szaleństwo! Prać ubranie? Przecież od tego skurczy się, straci fason i Bóg wie co jeszcze.

- Zrobisz to. To jest Wschód. Chcę, żebyś żył. Miał się dobrze. I był zdrów.

- Nie zrobię. Nie jestem dzieckiem ani jednym z twoich marynarzy!

- Radzę ci posłuchać ojca - ostrzegł go Robb. - Też mu się stawiałem. Sprzeciwiałem się wszystkim nowym pomysłom, jakie wypróbowywał. Aż udowodnił, że one skutkują. Dlaczego, nikt nie wie. Ale tam, gdzie ludzie mrą jak muchy, my jesteśmy zdrowi.

- Ty wcale nie jesteś zdrów - odparł Culum. - Przyznałeś mi się, że cały czas chorujesz.

- Owszem. Ale zachorowałem wiele lat temu. Nie wierzyłem twojemu ojcu w sprawie wody i stale ją piłem. Teraz krwawią mi kiszki i nigdy już nie przestaną. Dla mnie jest już za późno, ale, dalibóg, żałuję, że nie spróbowałem. Być może nie miałbym przegniłych trzewi. Dirk nigdy nie pije wody. Wyłącznie herbatę.

- Tak robią Chińczycy, synu.

- Nie wierzę.

- W takim razie, bez względu na to, czy uznasz to zaprawdę, czy nie, będziesz wypełniał moje rozkazy. Bo to są rozkazy!

Culum wojowniczo wysunął szczękę.

- Tylko z powodu jakichś pogańskich, chińskich zwyczajów mam zmienić cały mój tryb życia? To chcesz mi po-wiedzieć?

- Jestem gotów uczyć się od Chińczyków. Tak Jest. Zrobię wszystko, żeby zachować zdrowie, i ty również, do diabła! - powiedział Struan i ryknął: - Steward!

Drzwi otworzyły się.

- Słucham pana.

- Przygotuj panu Culumowi kąpiel. W mojej kabinie. I czyste ubranie.

- Tak jest.

Struan przeszedł przez kabinę i stanął nad synem. Sprawdził mu włosy.

- Masz zawszoną głowę - powiedział.

- Zupełnie cię nie rozumiem! - wybuchnął Culum. - Wszyscy mają wszy. Mamy wszy, czy chcemy, czy nie chcemy. Drapiesz się i tyle.

- Ja nie mam wszy, ani Robb.

- W takim razie jesteście wyjątkowi. Niezwykli. - Culum ze złością łyknął szampana. - Każdy wie, że kąpiel to głupie narażanie zdrowia.

- Śmierdzisz, Culum.

- Tak jak wszyscy - odparł Culum z rozdrażnieniem. - Po co byśmy nosili przy sobie pomady? Smród też jest nieodłączny od naszego życia. Wszy to ludzka plaga, i tyle.

- Ja nie śmierdzę, Robb i jego rodzina również, ani moi marynarze, a jesteśmy najzdrowsi na Wschodzie. Zrobisz, co kazałem. Niekoniecznie trzeba mieć wszy, podobnie jak śmierdzieć.

- Radzę ci pojechać do Londynu, ojcze. Takiego smrodu jak tam nie znajdziesz na całym świecie. Gdyby ludzie usłyszeli, co wygadujesz o wszach i smrodzie, pomyśleliby, żeś zwariował.

Ojciec i syn spiorunowali się wzrokiem.

- Wypełnisz moje polecenia - oświadczył Struan. - Dalibóg, jeżeli się nie umyjesz, to każę cię umyć mojemu bosmanowi. Idź na pokład!

- Zrób to, Culum! - poparł go Robb. Wyczuwał niechęć bratanka i stanowczość brata. - Co ci zależy? Pójdź na kompromis. Popróbuj przez pięć miesięcy, co? Jeżeli po tym czasie nie poczujesz się lepiej, wróć do swoich zwyczajów.

- A jeżeli odmówię?

Struan zmierzył go nieprzejednanym wzrokiem.

- Miłuję cię, synu, ponad życie. Ale pewne rzeczy musisz zrobić. W przeciwnym razie potraktuję cię jak nieposłusznego marynarza.

- To znaczy?

- Powlokę cię przez dziesięć minut za statkiem i w ten sposób zostaniesz wymyty.

- Zamiast wydawać rozkazy, czemu nie powiesz raz na jakiś czas „proszę”?! - wybuchnął z oburzeniem Culum.

Struan szczerze się roześmiał.

- Do diaska, masz rację, synu - powiedział i klepnął Culuma w plecy. - Czy zechcesz, proszę, wypełnić to, czego żądam? Do licha, masz rację. Będę częściej mówił „proszę”. A o ubranie się nie martw. Sprowadzimy ci najlepszego krawca w Azji. Zresztą i tak potrzebujesz więcej ubrań. - Struan spojrzał na Robba. - Twojego krawca, Robb?

- Tak. Jak tylko osiądziemy na Hongkongu.

- Jutro poślemy po niego do Makau, żeby przyjechał ze swoimi pomagierami. Chyba że już jest na Hongkongu.

A więc pięć miesięcy, synu.

- Dobrze. Ale i tak uważam, że to dziwactwo.

Struan napełnił kieliszki.

- Wiecie co? - rzekł. - Uważam, że powinniśmy uczcić odrodzenie Noble House.

- W jaki sposób, Dirk? spytał Robb.

- Wydamy bal.

- Co takiego? - spytał z zainteresowaniem Culum podnosząc wzrok i zapominając o oburzeniu.

- Tak, bal. Dla wszystkich Europejczyków. W królewskim stylu. Za miesiąc od dziś.

- To równa się wpuszczeniu jastrzębia pomiędzy gołębie! - zawołał Robb.

- Co masz na myśli, wuju?

- Że wśród pań .wybuchnie popłoch, jakiego w życiu nie widziałeś. Będą rywalizować o miano najlepiej ubranej damy balu, zgodnie z najnowszą modą! Nie dadzą żyć swoim mężom i będą wydzierały jedna drugiej krawcowe. Mój Boże, ten bal to wspaniały pomysł! Ciekaw jestem, w co się ubierze Shevaun.

- W nic, jeżeli jej się spodoba! - powiedział z błyskiem w oku Struan. - Tak jest, bal. Najlepiej ubraną damę nagrodzimy. Myślę, że nagroda...

- Nie słyszałeś o sądzie Parysa? - spytał w osłupieniu Robb.

- Owszem. Ale sędzią zrobimy Arystotelesa.

- Jest o wiele za mądry, żeby się podjąć tej roli.

- Zobaczymy. - Struan zastanawiał się przez chwilę, - Nagroda musi być warta zachodu. Tysiąc gwinei.

- Chyba żartujesz! - wykrzyknął Culum.

- Tysiąc gwinei.

Myśl o podobnej ekstrawagancji przytłoczyła Culuma. To przecież nieprzyzwoitość! To zbrodnia! - pomyślał. Za tysiąc funtów w dzisiejszej Anglii człowiek może żyć; jak król przez pięć albo dziesięć lat! Płaca robotnika fabryczne go, który pracuje od wschodu do zachodu słońca i późnej nocy przez sześć dni w tygodniu i przez wszystkie tygodnie w roku, wynosi od piętnastu do dwudziestu funtów rocznie, a z tego stawia on dom, wychowuje dzieci, utrzymuje żonę, opłaca czynsz, jedzenie, ubranie, opał! Mój ojciec jest opętany, opętany przez pieniądze. A pomyśl tylko o tych dwudziestu tysiącach gwinei, które oddał - a tak, oddał jak się oddaje mocz - Brockowi i Gorthowi przyjmując taki głupi zakład. Owszem, ale to była gra o pozbycie się Brocka. Gra, w razie powodzenia, warta ryzyka, a przecież poniekąd się powiodła - srebro jest na „Chińskiej Chmurze” a my znowu bogaci. Bogaci!

Culum przekonał się już, że być bogatym oznacza nie być dłużej biednym. Wiedział, że ojciec ma rację. Nie pieniądze były ważne. Liczył się tylko ich brak.

- To za dużo, za dużo - mówił właśnie zgorszony Robb.

- Owszem. Z jednej strony faktycznie za dużo - przyznał Struan i zapalił cygaro. - Ale obowiązkiem Noble House są królewskie gesty. Wieść o tym rozprzestrzeni się jak jeszcze żadna. A historia ta przetrwa sto lat. - Położył rękę na ramieniu syna. - Pamiętaj zawsze o jednej zasadzie, synku: kiedy grasz o wielkie stawki, musisz wiele ryzykować. Jeżeli nie jesteś gotów na wielkie ryzyko, to ta gra jest nie dla ciebie.

- Tak... tak ogromna suma sprawi, może sprawić, że niektórzy wykosztują się ponad stan. To niedobrze, prawda?

- Sens pieniędzy polega na korzystaniu z nich. A mam wrażenie, że będą to dobrze wydane pieniądze.

- A co na tym zyskasz?

- Prestiż, synu - odparł Struan i zwrócił się do brata.

- Kto wygra? - spytał.

Robb bezradnie potrząsnął głową.

- Nie wiem. Piękność... to Shevaun. Ale najlepiej ubrana? Są takie, które zaryzykują majątek, żeby zdobyć ten tytuł, nie wspominając już o nagrodzie.

- Poznałeś już Shevaun, Culumie?

- Nie, ojcze. Widziałem ją, kiedy przechadzała się drogą, którą George - George Glessing - zbudował od cypla Glessinga do Szczęśliwej Doliny. Panna Tillfnan jest piękna. Ale panna Sinclair znacznie powabniejsza. Taka urocza. George i ja spędziliśmy trochę czasu w jej towarzystwie.

- Naprawdę? - spytał Struan, tłumiąc nagłe zainteresowanie.

- Tak - odparł szczerze Culum. - Byłem na pożegnalnej kolacji ź panną Sinclair i Horatiem na statku George'a. Biednemu George'owi odebrano okręt. Bardzo to przeżył. Naprawdę wydamy bal?

- Dlaczego Glessing stracił okręt?

- Longstaff mianował go komendantem portu i głównym inspektorem, a admirał rozkazał mu przyjąć te stanowiska. Panna Sinclair zgodziła się ze mną, że stwarza mu to dużą szansę, ale on ma inne zdanie.

- Lubisz go?

- O, tak. Jest dla mnie bardzo miły - odparł Culum, omal nie dodając: „Mimo że jestem synem Tai-Pana”. Był wdzięczny losowi, że łączą go z Glessingiem wspólne zainteresowania. Obaj doskonale grali w krykieta . Culum był kapitanem drużyny uniwersyteckiej , a w zeszłym roku wystąpił w reprezentacji hrabstwa:

-.Do pioruna, musisz być diablo dobry - powiedział mu Glessing. - Ja grałem tylko w drużynie marynarki. W której kolejności broniłeś bramki?

- Jako drugi.

- Boże Święty; ja najwyżej jako trzeci. Niech mnie, stary, a może tak byśmy wybrali miejsce na boisko do krykieta, co? Trochę poćwiczyli?

Culum uśmiechnął się do siebie, bardzo rad że umie grać w krykieta. Wiedział, że bez tego Glessing zbyłby go, a wówczas ominęłaby go przyjemność przebywania blisko Mary. Zastanawiał się, czy będzie mógł pójść z nią na bal.

- Panna Sinclair i Horatio bardzo cię lubią, ojcze - powiedział.

- Myślałem, że Mary jest w Makau.

- Była. Ale wróciła do Hongkongu na kilka dni, przed jakimś tygodniem. To śliczna dama, prawda?

Wtem rozdzwonił się okrętowy dzwon, rozległ się tupot pędzących nóg i okrzyk: „Cała załoga na pokład!” Struan jak strzała wypadł z kabiny.

Robb podążył za nim, ale w drzwiach przystanął.

- Skoro jesteśmy sami, to powiem ci szybko dwie rzeczy - rzekł do bratanka. - Po pierwsze, wykonuj polecenia ojca i bądź dla niego wyrozumiały. To dziwny człowiek, ma dziwne pomysły, ale większość z nich się sprawdza. Po drugie, pomogę ci z całych sił zostać Tai-Panem.

Wyszedł spiesznie z kabiny, a Culum za nim.

Kiedy Struan wypadł na pokład rufowy, załoga była już na stanowiskach bojowych i otwierała furty działowe, a wysoko w górze marynarze wspinali się po takielunku.

Na horyzoncie na wprost statku rozciągała się złowieszcza flotylla dżonek wojennych.

- Na lewy półdupek Thora, toż to cała flota! - zawołał kapitan Orłow. - Naliczyłem ponad setkę, Tai-Panie.

Robimy zwrot i wiejemy?

- Trzymać kurs, kapitanie. Jesteśmy od nich szybsi! Sklarować pokłady! Podpłyniemy bliżej i przyjrzymy im się. Postawić bombramsle grota i foka.

- Postawić bombramsle grota i foka! - krzyknął w górę Orłów. - Rozwinąć wszystkie żagle!

Oficerowie przekazali krzykiem te rozkazy, a marynarze popędzili między wanty, rozwinęli żagle i „Chińska Chmura” pomknęła szybciej, rozcinając fale.

Znajdowali się w kanale, mając po lewej burcie odległą o dwie mile wyspę Lamma, a po prawej, w odległości mili mniejszą wyspę Ap Li Czau. Leżała ona ćwierć mili od brzegu Hongkongu i tworzyła wraz z nim piękną zatokę, nazwaną Aberdeen. Na jej brzegu znajdowała się mała wioska rybacka. Struan spostrzegł, że jest tam Więcej dżonek i sampanów niż przed miesiącem.

Robb i Culum wspięli się na pokład rufowy. Na widok dżonek Robbowi ścierpła skóra na głowie.

- Kim oni są, Dirk? - spytał...

- Nie wiem, bracie. Odsuńcie się.

Culum i Robb uskoczyli z drogi, bo z takielunku zsunęła się gromada marynarzy, którzy naciągnęli liny , a potem pobiegli na rufę do swoich stanowisk bojowych. Struan podał lornetkę stojącemu obok bezczynnie Maussowi.

Rozpoznaje pan ich' banderę, Wolfgang? - spytał.

- Nie, jeszcze nie, Tai-Panie.

Mauss z wysuszonymi ustami przyglądał się wielkiej, niezgrabnej dżonce wojennej płynącej na czele, jednej z największych, jakie w życiu widział - sześćdziesięciometrowej i mającej z pięćset ton wyporności, której królująca nad resztą statku rufa kołysała się wolno pod naporem trzech olbrzymich żagli.

- Gott im Himmel, za dużo ich jak na piracką flotyllę! - powiedział. - Gzy to armada inwazyjna? Nasza flotą jest; tak blisko, że na pewno nie zaatakują Hongkongu.

- Niedługo się przekonamy. Dwa rumby w prawo - polecił Struan.

-.Jest dwa rumby w prawo! - odkrzyknął sternik.

- Tak trzymać!

Struan sprawdził ustawienie żagli. Pulsowanie wiatru i naprężony takielunek podniecały go.

- Patrzcie! wykrzyknął kapitan Orłow wskazując ręką za rufę.

Zza południowego krańca Lammy wyłoniła się druga flotylla dżonek, gotując się do odcięcia im odwrotu.

- To zasadzka! Przygotować się do zwrotu...

- Basta, kapitanie! Jestem na pokładzie!

Kapitan Orłów podszedł z kwaśną miną do sternika i stanął przy kompasie, przeklinając w duchu zasadę przewidującą, że Tai-Pan staje się kapitanem każdego statku Noble House, na jakim płynie.

Trudno, powodzenia, Tai-Panie, pomyślał. Jeżeli nie zmienimy kursu i nie uciekniemy, te szubrawe dżonki odetną nam drogę, a te drugie zatopią i koniec z moim pięknym statkiem. Diabła tam koniec! Zmieciemy ich trzydzieści w ogniste otchłanie Walhalli i przelecimy przez nie niczym szarżująca Walkiria!

Po raz pierwszy od czterech dni zapomniał o srebrze, rozkoszując się radosnymi myślami o zbliżającej się walce.

Okrętowy dzwon wybił osiem szklanek.

- Kapitanie, mogę zejść pod pokład? - spytał Orłow.

- Tak. Niech pan weźmie Culuma i pokaże mu, co robić.

Idąc przed Culumem, Orłow sprowadził go w głąb statku.

- O ośmiu szklankach przedpołudniowej wachty, czyli w południe czasu lądowego, obowiązkiem kapitana jest nakręcić chronometr - wyjaśnił, odczuwając ulgę, że zszedł z pokładu w czasie, kiedy Struan przywłaszczył sobie dowództwo. Owszem, ale gdybyś to ty był Tai-Panem, postąpiłbyś tak samo, przyznał w duchu. Gdybyś tam był, za nic nie pozwoliłbyś komu innemu wykonywać tej najpiękniejszej roboty na świecie.

Małymi niebieskimi oczami uważnie badał Culuma. Spostrzegł ukradkowe, pełne odrazy spojrzenia, jakimi obrzucił chłopak jego garb i krótkie nogi. Mimo że już od czterdziestu lat obrzucano go takimi spojrzeniami, ciągle nie mógł znieść myśli, że uważają go za odmieńca.

- Urodziłem się w śnieżnej zamieci na lodowej krze - powiedział. - Według słów mojej matki, byłem taki piękny, że w godzinę po urodzeniu zły duch Worg stratował mnie kopytami.

Zaniepokojony Culum wzdrygnął się w półmroku.

- Ach tak? - powiedział.

- Worg ma rozszczepione kopyta - dodał ze śmiechem Orłów. - Wierzysz w duchy? - Nie. Nie, chyba nie wierze.

- Ale w diabła wierzysz? Jak wszyscy dobrzy chrześcijanie?

- Tak - odparł Culum, starając się ukryć łęk; - Co trzeba zrobić z chronometrem?

- Trzeba go nakręcić. - Orłow znów się zaśmiał. - Gdybyś urodził się taki jak ja, być może byłbyś Culumem Garbusem, a nie Culumem Wysokim i Pięknym, ha? Patrz odtąd na świat inaczej.

- Przepraszam... musiało być panu bardzo ciężko.

- Ciężko nie... wasz Szekspir ma na to trafniejsze słowa. Ale nie martw się, Culumie Mocny. Z łatwością potrafię zabić człowieka dwakroć większego. Chcesz, żebym cię nauczył zabijania? Nie znajdziesz lepszego nauczyciela. Z wyjątkiem Tai-Pana.

- Nie. Nie, dziękuję.

- Nauka to mądra rzecz. Bardzo mądra. Zapytaj ojca. Kiedyś taka wiedza ci się przyda. Tak, już niedługo. Wiesz, że mam dar jasnowidzenia?

- Nie - odparł Culum, dygocząc.

Oczy Orłowa rozbłysły, a uśmiechając się, jeszcze bardziej przypominał gnoma i wcielenie zła.

- Musisz się wiele nauczyć. Chcesz zostać Tai-Panem, prawda?

- Tak. Liczę na to. Któregoś dnia.

- Tego dnia będziesz miał na rękach krew. Culum starał się opanować nagłe wzdrygnięcie.

- Co pan chce przez to powiedzieć? - spytał.

Przecież masz uszy. Tego dnia będziesz miał na rękach krew. Tak jest. I niedługo będzie ci potrzebny ktoś, komu możesz ufać długie lata. Dopóki Norstedt Stride Orłow, garbus, jest kapitanem twoich statków, możesz mu ufać.

- Będę o tym pamiętał, kapitanie Orłow - odparł Culum i przyrzekł sobie, że kiedy zostanie Tai-Panem, Orłow nie będzie kapitanem żadnego z jego statków. Potem znów spojrzał mu w twarz i odniósł dziwne wrażenie, że garbus zajrzał mu do duszy.

- O co chodzi, kapitanie? - spytał.

- Zapytaj samego siebie - rzekł Orłów i otworzył skrzynkę chronometru. W tym celu musiał stanąć na drabinie. Dużym kluczem zaczął starannie nakręcać zegar. - Ten zegar nakręca się trzydzieści trzy razy.

- Dlaczego robi to pan? A nie któryś z oficerów? - spytał Culum, nie ciekaw odpowiedzi.

- To zadanie kapitana. Jedno z wielu. Nawigacja to jedna z jego tajemnic. Gdyby wszyscy na statku wiedzieli, jak to robić, wybuchałby bunt za buntem. Najlepiej; jeżeli zna się na tym kapitan i paru oficerów. Bo wtedy bez nich marynarze są zagubieni i bezradni. Dla bezpieczeństwa trzymamy chronometr tutaj, pod zamknięciem. Czyż nie jest piękny? Czyż nie jest wspaniale wykonany? To robota zdolnych angielskich głów i zdolnych angielskich rąk. Pokazuje on dokładnie czas londyński.

Culum czuł duchotę tego korytarza i wzbierające mdłości, a przy tym był przytłoczony lękiem przed Orłowem i zbliżającą się bitwą. Zdołał jednak opanować się i postanowił, że nie pozwoli garbusowi wyprowadzić się z równowagi. Starał się zewrzeć nozdrza, żeby nie czuć przenikliwego, kwaśnego zapachu dolatującego z zęz. Policzymy się później, poprzysiągł sobie.

- To chronometr jest taki ważny? - spytał.

- Chodziłeś na uniwersytet i pytasz o to? Bez tego cuda byśmy się zgubili. Słyszałeś o kapitanie Cooku? Jako pierwszy zastosował chronometr i wykazał jego użyteczność, sześćdziesiąt lat temu. Aż do tamtych czasów nie mogliśmy zorientować się w długości geograficznej. Ale teraz, znając dokładny londyński czas i mając sekstans, wiemy, gdzie jesteśmy, z dokładnością do jednej mili. - Orłów zamknął obudowę zegara i obrzucił Culuma niespodziewanie ostrym spojrzeniem. - Wiesz, jak korzystać z sekstansu ?

- Nie.

- Kiedy zatopimy te dżonki, pokażę ci. Myślisz, że możesz być Tai-Panem Noble House siedząc na brzegu? Ha?

Z pokładu dobiegł ich tupot nóg i poczuli, że „Chińska Chmura” rozcina fale jeszcze szybciej. Tu, pod pokładem, cały statek zdawał się pulsować życiem.

Culum oblizał wyschnięte wargi.

- Zatopimy tak wiele dżonek i uciekniemy? - spytał.

- Jeżeli nie, to będziemy pływać - odparł mały kapitan, podnosząc rozpromienione oblicze na Culuma. Byłeś już kiedyś na rozbitym statku albo tonąłeś?

- Nie. Poza tym nie umiem pływać.

- Dla marynarza najlepiej, żeby nie umiał. Pływanie tylko przedłuża to, co i tak nieuchronnie nastąpi, jeżeli morze cię chce, a twój czas nadszedł. - Orłow pociągnął za łańcuch, upewniając się, czy dobrze zamknął zamek. - Jestem na morzu od trzydziestu lat, a nie umiem pływać. Tonąłem przeszło dziesięć razy, od chińskich mórz po Cieśninę Beringa, ale zawsze znalazłem jakieś drzewce albo łódź. Kiedyś morze dostanie mnie. W swoim czasie. - Poluzował rzemień korbacza na nadgarstku. - Będę rad, kiedy znajdę się z powrotem w porcie.

Culum z ulgą poszedł za nim po schodni.

- Nie ufa pan załodze? - spytał.

- Kapitan ufa statkowi, tylko statkowi. I jedynie sobie.

- Ufa pan mojemu ojcu?

- Jest kapitanem.

- Nie rozumiem.

Orłów nie odpowiedział. Powróciwszy na pokład rufowy spojrzał na żagle i zmarszczył brwi. Za dużo ich rozwinięto, a statek płynął zbyt blisko brzegu. Zbyt wiele było tu nieznanych raf i pachniało szkwałem. Dwie mile przed nimi płynęły dżonki - nadciągały w szyku bojowym, ciche i nieprzejednane.

Kliper miał postawione wszystkie żagle, chociaż żagle grota były nadal częściowo zwinięte, i aż cały pulsował radośnie. Jego radość udzieliła się załodze. Kiedy Struan kazał rozwiązać refy, marynarze popędzili do lin i ze śpiewem rozwinęli żagle, zapominając o zatruwającym ich myśli srebrze. Wiatr przybrał na sile, żagle zatrzeszczały. Statek pochylił się, przyśpieszył, a morska woda zapieniła się w szpigatach jak drożdże.

- Panie Cudahy! - zawołał Struan. - Niech pan weźmie ludzi z wachty i wyniesie broń!

- Rozkaz, panie kapitanie!

Cudahy, zastępca kapitana, był czarnowłosym Irlandczykiem z figlarnymi oczami. W uchu nosił złoty kolczyk.

- Tak trzymać! Wachta pokładowa! Przygotować działa! Ładować szrapnelami!

Marynarze pomknęli do dział, wytoczyli je z furt, załadowali szrapnelami i wtoczyli z powrotem na miejsca.

- Obsada działa numer trzy, dodatkowe porcje rumu!

Numer osiemnasty, czyszczenie zęz!

Rozległy się wiwaty i przekleństwa.

Zwyczaj ten wprowadził Struan wiele lat temu. Przed przystąpieniem do walki obsada, która pierwsza przygotowała działo do strzału, była nagradzana, natomiast ostatnia dostawała najbrudniejszą robotę na statku.

Struan przyjrzał się uważnie niebu i żaglom, a potem wycelował lornetkę w wielką dżonkę wojenną. Miała wiele furt działowych, na dziobie galion z figurą smoka, ale bandery z tej odległości jeszcze nie dało się rozpoznać Na pokładach tłoczyli się Chińczycy i płonęły pochodnie.

- Przygotować beczki z wodą - krzyknął Orłow.

- Po co te beczki z wodą, ojcze? - spytał Culum.

- Do gaszenia ognia, synu. Na dżonkach pałą się pochodnie. A to idzie w parze z pociskami zapalającymi i bombami cuchnącymi. Bomby cuchnące są zrobione ze smoły i siarki. Potrafią zamienić kliper w piekło, jeżeli nie jesteś przygotowany.

Struan spojrzał za rufę. Druga flotylla dżonek wpływała za nimi do kanału.

- Odcięli nas, co? - spytał Culum czując, jak wywraca się mu żołądek.

- Tak. Ale tędy popłynąłby tylko głupiec. Spostrzegasz, skąd wieje, synu? Płynąc tędy, musimy halsować pod wiatr, a coś mi mówi, że niedługo wiatr znów się przesunie i będziemy go mieć jeszcze bardziej od dziobu. Z przodu mamy więc wiatr; a jesteśmy szybsi od dżonek. Widzisz, jakie są nieruchawe! Przy naszym statku-charcie są jak konie pociągowe. W pojedynku przewyższamy każdą z nich siłą ognia dziesięciokrotnie.

Jedna z lin urwała się nagle z marsa, drzewce z jękiem uderzyło w grotmaszt, a luźny żagiel załopotał.

- Wachta lewej burty na maszt! ryknął Struan - Wybrać topenantę bombramsla grota!

Culum przyglądał się marynarzom chwytającym luźno zwisające drzewce prawie na szczycie grotmasztu, jak targani wiatrem wiszą na paznokciach i palcach. Pewien był, że on sam nigdy w życiu tego nie dokona. Poczuł strach wzbierający mu w żołądku i nie mógł pozbyć się myśli o krwi na rękach, o której mówił Orłow. Czyjej krwi? Chwiejnie podszedł do nadburcia i zwymiotował.

-Proszę, chłopcze powiedział Struan, podsuwając mu bukłak, który zwisał z kołka do mocowania lin.

Culum odepchnął ojca, nienawidząc go za to, że spostrzegł jego słabość.

- Oczyść usta, do diabła! - rzekł szorstko Struan.

Zdeprymowany Culum spełnił polecenie, nie spostrzegając nawet, że to nie woda, a zimna herbata. Napił się trochę i znów go zemdliło. Potem przepłukał usta i napił się ostrożnie; czuł się fatalnie.

- Kiedy pierwszy raz uczestniczyłem w bitwie, rzygałem jak pijany parobek, ponad ludzkie pojęcie. I śmiertelnie się bałem - powiedział Struan.

- Nie wierzę - odparł słabym głosem Culum. Nie bałeś się i nie wymiotowałeś nigdy.

Struan chrząknął.

- Jak sobie chcesz, ale w to możesz wierzyć - rzekł. - Było to pod Trafalgarem.

- Nie miałem pojęcia, że tam byłeś! - zawołał Culum, z wrażenia chwilowo zapominając o mdłościach.

- Byłem prochowym. Marynarka wojenna wykorzystuje na dużych okrętach chłopców do noszenia prochu z magazynów na pokłady. Przejście do nich musi być jak najwęższe, żeby zmniejszyć możliwość pożaru i wylecenia okrętu w powietrze. - Struan pamiętał grzmot dział, krzyki rannych, członki ludzkie porozrzucane na pokładzie śliskim od krwi - jej odór i czerwony kolor spływników. Smród wymiocin w nie kończącym się, śliskim od nich, czarnym, wąskim tunelu. Wspinanie się w górę po omacku z baryłkami prochu do strzelających dział i schodzenie znowu po omacku w straszliwą ciemność z piekącymi płucami, z sercem .pracującym jak niepohamowana maszyna i z twarzą zalaną łzami przerażenia - wiele godzin z rzędu. - Śmiertelnie się bałem - powtórzył.

- Naprawdę byłeś pod Trafalgarem?

- Tak. Miałem siedem lat. Byłem najstarszy w grupie, ale bałem się najbardziej. - Struan serdecznie klepnął syna po ramieniu. - Więc się nie martw. To nic złego.

- Ja się nie boję, -ojcze. To przez ten zaduch pod pokładem.

- Nie oszukuj się. Czujesz w powietrzu krew - i boisz się, że to będzie twoja.

Culum szybko przewiesił się przez burtę, bo znowu zdjęły go mdłości. Mimo rześkiego wiatru, wciąż czuł słodki odór wymiocin, a w uszach dźwięczały mu słowa Orłowa.

Struan podszedł do baryłki z koniakiem, wytoczył go trochę do szklanki, wręczył ją synowi i przyglądał; się mu jak pije.

- Przepraszam, panie Struan -usłyszał głos stewarda. - Zamówiona kąpiel gotowa.

- Dziękuję - odrzekł. Zaczekał, aż steward dołączy do swojej obsady działa, a potem powiedział do Culuma; - Zejdź na dół synu.

- Nie - sprzeciwił się Culum, czując się głęboko poniżony. - Tu jest mi dobrze.

- Zejdź pod pokład!

Choć było to polecenie, to jednak wypowiedziane łagodnym tonem, Culum miał więc świadomość, że ma okazję zejść na dół nie tracąc przy tym twarzy.

- Proszę cię, ojcze rzekł, bliski łez. - Pozwól mi zostać. Przepraszam.

- Nie masz za co przepraszać. Mnie takie niebezpieczeństwo groziło tysiąc razy, dlatego łatwo je znoszę. Wiem, czego się spodziewać. Zejdź pod pokład, synu. Masz dość czasu, żeby się wykąpać i wrócić na górę, a także wziąć udział w walce, jeśli do niej dojdzie. Proszę cię, zejdź na dół.

Przygnębiony Culum posłuchał ojca.

Struan skierował uwagę na brata, który z poszarzałą twarzą stał oparty o nadburcie. Po krótkim zastanowieniu podszedł do niego.

- Zrobisz coś dla mnie, Robb. Dotrzymasz chłopcu towarzystwa? Nie czuje się dobrze - powiedział.

Robb zmusił się do uśmiechu.

- Dziękuję, Dirk. Ale tym razem muszę zostać na pokładzie. Z mdłościami czy bez nich. To flota inwazyjna?

- Nie, bracie. Ale nie martw się. W razie czego przebijemy się przez te dżonki.

- Wiem. Wiem.

- Jak tam Sara? Niedługo będzie rodzić, prawda? Przepraszam, zapomniałem o to spytać.

- Czuje się jak większość kobiet na parę tygodni przed porodem. Będę rad, kiedy to się skończy.

- Właśnie.

Struan odwrócił się od brata i skorygował odrobinę kurs.

Robb zmusił się do nie myślenia o dżonkach, które zdawały się wypełniać morze przed statkiem. Mam nadzieję, że to znów będzie dziewczynka, wyraził w duchu życzenie. Dziewczynki znacznie łatwiej wychować niż chłopców. Mam nadzieję, że będzie podobna do Karen. Droga, malutka Karen!

Wyrzucał sobie, że skrzyczał ją rano - czyżby to jeszcze dziś rano wszyscy byli razem na „Gromowej Chmurze”? Karen zniknęła, a on i Sara zlękli się, że wypadła za burtę. Szaleli z rozpaczy, a kiedy wszczęto poszukiwania, wesolutka Karen wyszła na pokład z ładowni, gdzie się bawiła. Tak mu to ulżyło, że ją skrzyczał, a wtedy uciekła w ramiona matki. Przeklął żonę za to, że nie pilnuje jej staranniej, wiedząc, że to nie wina Sary, a jednak nie mogąc się powstrzymać. Zaś po kilku minutach mała Karen, jak to dziecko, była znów skora do śmiechu i o niczym nie pamiętała. A on i Sara, jak to rodzice, nadal byli pełni wzajemnego gniewu i pamiętali o wszystkim...

Flotylle dżonek za rufą i przed dziobem zagradzały „Chińskiej Chmurze” drogi ucieczki. Robb widział, jak oparty o podstawę kompasu brat niedbale zapala cygaro od tlącego się lontu armatniego, i żałował, że nie umie zachować zimnej krwi.

O Boże, daj mi siłę wytrwać pięć miesięcy, potem jeszcze dwanaście i rejs do kraju, proszę też, żeby Sara miała lekki poród.

Przechylił się przez nadburcie i chwyciły go wielkie mdłości.

- Dwa rumby w lewo - polecił Struan uważnie obserwując brzeg Hongkongu. Zbliżył się już na prawie dostateczną odległość do występu skalnego z prawej strony dziobu i znajdował się spory kawał po zawietrznej od płynących w szyku dżonek. Za kilka minut miał zaatakować jedną z nich, którą wybrał do zatopienia, i bezpiecznie przebić się przez formację statków przeciwnika... gdyby, oczywiście, nie było wśród nich branderów, wiatr nie osłabł, a jego kiper nie ucierpiał w zderzeniu z rafą lub mielizną.

Na północy niebo pociemniało. Monsun wciąż wiał mocno, ale Struan wiedział, że na tych wodach wiatry z zatrważającą nagłością zmieniają kierunki o kilka albo więcej stopni i przetaczają się gwałtowne szkwały. Statkowi z tak wieloma postawionymi żaglami groziło duże niebezpieczeństwo, bo wiatr mógł je zerwać, nim zdążono by je zrefować, a nawet wyłamać maszty. Poza tym mogło tu być wiele raf i mielizn czyhających na to, żeby rozerwać mu kadłub. Mapy morskie tych wód nie istniały. Jednakże Struan pewien był, że ocali ich szybkość „Chińskiej Chmury”. No i dżos.

- Gott im Himmel! - wykrzyknął Mauss, patrząc przez lornetkę. - To przecież „Lotos”! „Srebrny Lotos”!

Struan chwycił lornetkę i skierował ją na flagę powiewającą na .szczycie masztu wielkiej dżonki - czerwoną ze srebrnym kwiatem. Nie było mowy o pomyłce. To był „Srebrny Lotos”, bandera króla piratów Wu Fang Czoia, którego sadyzm stał się legendarny. Jego niezliczone flotylle plądrowały i władały wybrzeżami całych południowych Chin, wymuszając haracz w promieniu tysiąca mil na północ i południe. Swoją siedzibę miał podobno w Taiwanie.

- Co na tych wodach robi Wu Fang Czoi? - spytał Mauss. Znów zaczęły go nurtować podszyte nadzieją obawy Niech będzie wola Twoja, Panie Boże, pomyślał.

- Srebro - odparł Struan. - Na pewno nasze srebro. Bo inaczej Wu Fang Czoi nie narażałby się na przypłynięcie tutaj. Zwłaszcza że w pobliżu jest nasza flota.

Przez całe lata Portugalczycy i inni kupcy płacili Wu Fang Czoiowi haracz za przywilej bezpiecznej żeglugi. Bardziej im się to opłacało niż strata statków handlowych, a dżonki tego pirata uwalniały - najczęściej - morza południowych Chin od innych piratów. Jednakże wraz z przybyciem w zeszłym roku korpusu ekspedycyjnego, angielscy kupcy przestali płacić za bezpieczne rejsy, w odpowiedzi na co któraś z flotylli Wu Fanga zaczęła buszować na morskich trasach i wybrzeżu w pobliżu Makau. Cztery fregaty Królewskiej Marynarki odszukały i zniszczyły większość pirackich dżonek, a potem puściły się w pogoń za tymi, które uciekły do Zatoki Biasa - pirackiej przystani na wybrzeżu Chin, czterdzieści mil na północ od Hongkongu. Tam zniszczyły dżonki i sampany piratów i ostrzelały dwie ich wioski. Od tej pory żaden statek bandery Wu Fang Czoia nie odważył się podpłynąć bliżej.

Na pirackim statku flagowym huknęło działo i wtedy nieoczekiwanie wszystkie dżonki prócz jednej skręciły pod wiatr i opuściły żagle grotów, pozostawiając jedynie krótkie żagle na rufach, umożliwiające dryf boczny. Od flotylli oddzieliła się mała dżonka i ruszyła w stronę „Chińskiej Chmury”, pokonując dzielącą ją milę.

- Ster na zawietrzną! - rozkazał Struan i kliper zrobił zwrot pod wiatr. Żagle załopotały. niespokojnie, a statek stracił pęd i prawie stanął. - Kurs dziobem do wiatru!

- Tak jest, panie kapitanie!

Struan przyglądał się przez lornetkę małej dżonce. Na szczycie jej masztu powiewała biała flaga.

- Do kata! - wykrzyknął. - Co oni knują? Chińczycy nie używają flagi rozejmowej!

Kiedy dżonka podpłynęła bliżej, Struan zdumiał się jeszcze bardziej na widok sterującego nią potężnego Europejczyka z czarną brodą, odzianego w grube żeglarskie ubranie, z kordelasem zatkniętym za pas. Przy mężczyźnie stał chiński chłopczyk w kosztownym chałacie z zielonego brokatu, spodniach i miękkich czarnych butach. Europejczyk skierował lunetę na „Chińską Chmurę”. Po chwili odłoży! ją, roześmiał się na całe gardło i pomachał ręką.

Struan oddał lornetkę Maussowi.

- Co pan myśli o tym człowieku, kapitanie? - spytał, pochylając się do Orłowa, który patrzył przez lunetę na dżonkę.

- To na pewno pirat - oświadczył Orłów i oddał lunetę Robbowi. - Jeszcze jedna plotka się potwierdza, ta, że Wu Kwok ma w swojej flocie Europejczyków.

- Ale po co opuszczaliby wszystkie żagle? - spytał z niedowierzaniem Robb.

- Dowiemy się od wysłannika - odparł Struan i przeszedł na skraj pokładu rufowego. - Panie Cudahy! - zawołał do oficera. - Przygotujcie się do strzału ponad dziobem.

- Tak jest, panie kapitanie!

Cudahy przyskoczył do pierwszego działa i wycelował je.

- Kapitanie Orłów! Przygotować barkas. Poprowadzi pan oddział abordażowy. Jeżeli przedtem ich nie zatopimy.

- A po co ją abordażować, Dirk? -. spytał Robb podchodząc do brata.

- Żadnej pirackiej dżonki nie wolno dopuścić bliżej niż na pięćdziesiąt jardów. To może być brander albo statek wyładowany prochem. W tych czasach trzeba być gotowym na podstępy..

W zejściówce pojawił się zażenowany Culum w marynarskim ubraniu - grubej wełnianej koszuli, wełnianej kurtce, spodniach z szerokimi nogawkami i w butach ze sznurka:

- Witaj, synku - odezwał się Struan.

- Co się dzieje? Struan opowiedział mu.

- Dobrze ci w tym ubraniu - pochwalił go. - Lepiej wyglądasz.

- Jest mi już znacznie lepiej - odrzekł Culum, czując się dziwnie nieswojo.

Kiedy chińska dżonka znalazła się w odległości stu jardów od nich, „Chińska Chmura” wystrzeliła ponad jej dziobem, a Struan krzyknął przez tubę:

- Stanąć w dryfie! Bo zatopię!

Dżonka posłusznie ustawiła się pod wiatr, spuszczono na niej żagle i poczęła dryfować popychana falą przypływu.

- Ahoj, „Chińska Chmura”! Pozwólcie wejść na pokład - krzyknął czarnobrody.

- Po co? Coś za jeden?

- Kapitan Scragger, bywszy londyńczyk - odkrzyknął mężczyzna i zaniósł się rubasznym śmiechem. - Mam słówko na ucho, jaśnie panie Struan, na osobności!

- Wejdziesz tu sam. Bez broni!

- Z białą flagą, człowieku?

- Tak! - Struan podszedł do barierki pokładu rufowego. - Panie Cudahy, niech pan ich trzyma pod lufą! - polecił.

- Robi się, panie kapitanie!

Przez burtę dżonki spuszczono małą łódkę, Scragger zwinnie do niej wskoczył i powiosłował w stronę klipra. Podpływając, zaczął śpiewać pełnym, wesołym głosem. Była to morska szanta „Zatop ten okręt”.

- Bezczelny typ - powiedział Struan, wbrew sobie rozbawiony.

- Scragger to rzadkie nazwisko - rzekł Robb. - Czy to nie cioteczna babka Ethel poślubiła Scraggera z Londynu?

- Owszem. Też mi to przyszło na myśl, bracie. - Struan uśmiechnął się. - Możliwe, że mamy krewniaka, który jest-piratem.

- A czy nie wszyscy jesteśmy piratami?

Struan uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Noble House będzie bezpieczny w twoich rękach, Robb. Mądry z ciebie człowiek, mądrzejszy, niż gotów to jesteś przyznać - powiedział i obejrzał się na nadpływającą łódkę. - Bezczelny typ! - powtórzył.

Scragger wyglądał na ponad trzydziestkę. Długie i rozczochrane włosy miał kruczoczarne, małe oczy bladoniebieskie, a dłonie jak bochenki. Z uszu zwisały mu złote kolczyki, a lewą stronę twarzy ściągała mu poszarpana blizna.

Przywiązał swoją łódkę i z wyćwiczoną zręcznością wspiął się na siatkę burtową. Kiedy zeskoczył na pokład, z kpiarską powagą zasalutował w stronę pokładu rufowego i złożył wyszukany ukłon.

- Dzień dobry wielmożnemu państwu! - powiedział, a potem zwrócił się do gapiących się na niego marynarzy. - Dzień dobry, ludkowie! Mój szef, Wu Fang Czai, życzy wam bezpiecznej podróży do domciu! - Zaśmiał się, odsłaniając połamane zęby, po czym wszedł na pokład rufowy i stanął przed Struanem. Był niższy od niego, ale mocniej zbudowany. - Zejdźmy pod pokład! - rzekł.

- Panie Cudahy, obszukać go!

- Wolnego, przecież jest rozejm, a ja nie mam! broni; faktycznie. Przysiągłem, jak pragnę zdrowia! - powiedział Scragger z miną wcielonej niewinności.

- Ale i tak cię obszukamy! Scragger pozwolił się obszukać.

- Jesteś zadowolony, Tai-Panie?

- Jak na razie.

- To zejdźmy na dół. Sami. Jak prosiłem Struan sprawdził proch na panewce pistoletu i gestem wskazał Scraggerowi schodnię.

- Reszta zostać na pokładzie - powiedział.

Ku jego zaskoczeniu Scragger szedł przez statek tak swobodnie, jakby tu już kiedyś był. Dotarłszy do kabiny zwalił się na fotel i z zadowoleniem wyciągnął nogi.

- Zanim zacznę, chciałbym zwilżyć sobie przełyk, jeśli łaska. Od wiosłowania chce się pić - powiedział.

- Rum?

- Koniak. O, koniak! Jeśli macie tu na zbyciu baryłkę, będę wielce skłonny.

- Do czego?

- Do okazania cierpliwości - odparł Scragger. Spojrzenie miał jak stal. - Jesteś taki, jak myślałem, Tai-Panie.

- Powiedziałeś, że pochodzisz z Londynu.

- Owszem, tak powiedziałem. Byłem londyńczykiem dawno temu. O, dzięki - rzekł Scragger, przyjmując cynowy kufel ze świetnym koniakiem. Powąchał go z rozkoszą, wypił duszkiem, westchnął i przeczesał palcami tłuste bokobrody. - Ach, koniak, koniak! Jedyny feler obecnej roboty to jego brak. Dobrze mi robi na serce.

Struan ponownie napełnił kufel.

- Dzięki, Tai-Panie.

- Z jakiej części Londynu jesteś? - spytał Struan, bawiąc się pistoletem.

- Z Shoreditch, panie bracie. Tam żem się wychował.

- A jak ci na imię?

- Dick. A bo co?

Struan wzruszył ramionami.

- Przystąpmy do rzeczy - powiedział. Miał zamiar napisać i wysłać następną pocztą list, żeby dowiedzieć się, czy potomek ciotecznej babki nazywał się Dick Scragger.

- A przystąpię, Tai-Panie, przystąpię. Wu Fang Czoi chce z tobą pogadać. Sam. Zaraz.

- O czym?

Ja go nie pytałem, on mi nie powiedział . Płyń do Tai-Pana, powiada. Więc jestem. - Scragger opróżnił kufel i uśmiechnął się chytrze. - Plotkują, że masz na pokładzie srebro. Masz?

- Powiedz mu, że spotkam się z nim tutaj, Musi wejść na pokład sam i bez broni.

Scragger ryknął śmieciłem i bezwiednie podrapał miejsca pocięte przez wszy.

- No wiesz, Tai-Panie, przecież on tego w życiu nie zrobi, tak jak ty nie wszedłbyś sam, bez żadnej ochrony na jego pokład. Przyuważyłeś tego chłopca na mojej dżonce?

- Tak.

- To jego najmłodszy syn. Będzie zakładnikiem. Ty wejdziesz na jego statek, jak chcesz, to z bronią, a chłopak zostanie tutaj.

- A potem okaże się, że to przebrany syn kulisa, a mnie posiekają na kawałki!

- O nie! - zaprotestował urażony Scragger. - Masz na to moje słowo, jak Boga kocham. I jego. Nie jesteśmy zbójecką bandą piratów. Nasza flota liczy trzy tysiące statków i jak dobrze wiesz, władamy tymi wybrzeżami, Masz na to moje. słowo, jak Boga kocham! I jego.

Struan zauważył na jego przegubach białe szramy i był pewien, że Scragger ma je także na kostkach nóg.

- Dlaczego ty, Anglik, jesteś z nimi ?: - spytał.

- Ano właśnie człowieku, dlaczego? No, dlaczego? - spytał Scragger wstając. - Mogę nalać sobie jeszcze gorzałki? - przyniósł butelkę do biurka i ponownie się usadowił. - W jego flocie jest ponad pięćdziesięciu Anglików. Jest też z piętnastu innych, przeważnie Amerykanie, a jeden to; Francuz. Kapitanowie, ludwisarze, artylerzyści, oficerowie. Ja byłem zastępcą bosmana - ciągnął wylewnie, podochocony koniakiem. - Dziesięć lat temu albo więcej rozbiłem się na jakichś wyspach na północy. Chwyciły mnie w niewolę małe, brudne, pogańskie sukinsyny, Japonce. Sprzedały mnie innym sukinsynom poganom, ale uciekłem i natknąłem się na Wu Fanga. Kiedy się dowiedział, że byłem zastępcą bosmana i mogę wykonywać większość robót na pokładzie, zaofiarował mi robotę. - Scragger osuszył kufel, czknął i znów go napełnił. - Więc jak, płyniemy, czy nie płyniemy?

- A może byś tak został tutaj? A ja piorunem popłynę do Wu Fanga.

- Dzięki, panie bracie, ale lubię być tam, gdzie moje miejsce.

- Długo byłeś więźniem?

Kufel z koniakiem znieruchomiał w powietrzu, a twarz Scraggera przybrała czujny wyraz.

- Dość długo, bracie - odparł i spojrzał na pokryte szramami nadgarstki. - Ślady po kajdanach, co? Tak, to już dwanaście lat, a wciąż je mam.

- Skądżeś uciekł? Z Antypodów?

- Tak, właśnie z Antypodów - odparł Scragger, znowu miłym tonem. - Dostałem piętnaście lat zsyłki, jako chłopak, a przynajmniej, kiedy byłem młodszy. Miałem około dwudziestu pięciu. A ty ile masz lat?

- Sporo.

- Ja tam nie jestem pewien. Może mam trzydzieści pięć, a może czterdzieści pięć. Tak. Piętnaście lat za uderzenie zasranego oficerka na zasranej fregacie.

- Miałeś szczęście, że cię nie powiesili.

- Tak, właśnie - odparł Scragger i znów czknął radośnie. - Miło się z tobą rozmawia Tai-Panie. Zawsze to inaczej niż z moimi znajomkami ze statku. Tak, zesłano mnie z matki-ojczyzny. Przez dziewięć miesięcy na morzu byłem przykuty z czterema setkami innych nieszczęśników i tylomaż kobitami, z grubsza. Przykuli nas pod pokładem. Na dziewięć miesięcy albo i więcej. O wodzie i sucharach, żadnego mięsa. Tak nie wolno traktować ludzi, w życiu nie wolno! Jakeśmy dopłynęli do portu, żyła nas setka. W porcie Sydney zbuntowaliśmy się i zerwaliśmy łańcuchy. Zabiliśmy wszystkich zasranych klawiszy. Na rok zaszyłem się w buszu, a potem znalazłem sobie statek handlowy. - Scragger zaśmiał się złowrogo. - Na handlowcach dawali nam przynajmniej jeść. - Zajrzał do kufla i przestał się uśmiechać. - Tak jest, wszyscy z nas to szubienicznicy, jeden w drugiego, Boże, skarż wszystkich zasranych łapaczy - wycedził groźnie i na chwilę zamilkł, oddając się wspomnieniom. - Ale jak już powiedziałem, rozbiłem się i tak dalej.

Struan zapalił cygaro.

- Czemu służysz u takiego wściekłego sukinsyna, łotra i pirata jak Wu Fang? - spytał.

- Powiem ci, dlaczego, człowieku. Bo jestem wolny jak wiatr. Mam trzy żony, żarcia ile się zmieści, a do tego płaci mi i jestem kapitanem statku. Traktuje mnie lepiej niż moje przeklęte ziomki! Przeklęte ziomki! A tak! Bo dla nich jestem szubienicznikiem. Ale nie dla Wu Fanga! A gdzie indziej i jakim cudem tacy jak ja mogliby mieć żony, żarcie, forsę, bez łapaczy i stryczka na karku, co? Jasne, że jestem z nim, albo z każdym, kto mi to wszystko da. - Scragger wstał. - A więc idziesz ze mną, jak on chce, czy mamy zrobić abordaż?

- Zrób abordaż, kapitanie Scragger. Ale wpierw dopij koniaku. Więcej go już nie skosztujesz na tej ziemi.

- Mamy przeciw tobie ponad sto statków.

- Macie mnie na pewno za wielkiego durnia. Wu Fang nie ośmieliłby się osobiście pojawić na tych wodach. Nigdy. Nie w obecności naszych okrętów wojennych stojących po drugiej stronie Hongkongu. Wu Fanga w tej flotylli nie ma.

Jesteś bardzo mądry, Tai-Panie - rzekł ze śmiechem Scragger. - Ostrzegano mnie. Faktycznie, Wu Fanga z na mi nie ma, ale jest jego główny admirał. W« Kwok, jego najstarszy syn. A przywieziony chłopak jest jego synem. Naprawdę.

- Prawda ma wiele twarzy, Scragger - odparł Struan. - A teraz wynoś się w diabły z mojego statku. Biała flaga chroni tylko twoją dżonkę. Pokażę wam, co myślę a waszej pirackiej flocie.

- Nie masz na to żadnych szans, Tai-Panie. Aha, byłbym zapomniał - powiedział Scragger i wyjął skórzany woreczek, który wisiał mu na rzemyku u szyi. Wyjął z niego zwinięty papier, położył go na biurku i popchnął. - Miałem ci to oddać - rzekł z drwiącym grymasem.

Struan rozwinął papier. Była na nim odbita pieczęć Żin-kua. Zawierał też połówkę monety.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Struan stał spokojnie na dziobie barkasu, z rękami wsadzonymi głęboko w kieszenie ciężkiego żeglarskiego płaszcza. Z przegubu dłoni zwisał mu korbacz, a za pasem miał pistolety. Jego nerwowo wiosłujący marynarze byli uzbrojeni po zęby. Scragger siedział na środku łodzi i podpity śpiewał morską szantę. Piracki statek flagowy znajdował się o sto jardów od nich. Na przekazane wcześniej przez Scraggera żądanie Struana odłączył się on od ubezpieczającej go floty, podpłynął bliżej brzegu i zatrzymał się kilkaset jardów po zawietrznej od „Chińskiej Chmury”. Stojąc tam w dryfie bocznym, z postawionym zaledwie jednym małym żaglem na rufie, był zdany na jej działa i łaskę. Jednakże reszta armady dżonek nadal otaczała oba statki, blokując drogę ucieczki:

Struan dobrze wiedział, jak niebezpiecznie jest wchodzić na pokład pirackiego statku w pojedynkę, ale złamana moneta nie pozostawiała mu wyboru. Zabrałby ze sobą Maussa, bo potrzebował tłumacza, a ponadto Austriak walczył jak sam szatan. Ale Scragger sprzeciwił się.

- W pojedynkę, Tai-Panie - powiedział. - Na statku są tacy, co mówią po angielsku i pogańsku. Sam. Chcesz, to z bronią, ale sam. To żądanie.

Przed opuszczeniem „Chińskiej Chmury” Struan wydał w obecności Scraggera ostatnie rozkazy. .

- Jeżeli ten statek flagowy podniesie żagle, zatopcie go!

Jeżeli nie opuszczę go za godzinę, zatopcie go.

- No wiesz, Tai-Panie - powiedział z niepokojem Scragger, zmuszając się do śmiechu - nie godzi się tak traktować jego zaproszenia. W życiu się nie godzi, w życiu!

Mamy rozejm, człowieku.

- Zatopcie gol Ale najpierw powieście chłopca na nanoku rei.

- Nie ma obawy - zapewnił go złowieszczo Orłow. Z chłopcem koniec i na rany Jezusa Chrystusa przysięgam, że nie ruszę się z tych wód, póki pływać po nich będzie choćby jedna dżonka.

- Wiosła na wałki! - polecił Struan, kiedy łódź dobijała do burty dżonki. Przy obu jej nadburciach tłoczyła się z setka jazgoczących i miotających szyderstwa piratów. Struan odnotował w pamięci furty działowe. Dwadzieścia po każdej z burt. Czterdzieści dział.

Wspiął się po trapie, a znalazłszy się na pokładzie spostrzegł, że działa są dobrze utrzymane, baryłki z prochem stoją gdzie popadnie, bomb cuchnących i zapalających jest obfitość, zaś piracka załoga liczna. Wszędzie było brudno, ale ani śladu choroby czy szkorbutu. Żagle w dobrym stanie, takielunek mocny i naciągnięty. Ciężko byłoby zdobyć dżonkę w walce wręcz, jeśli w ogóle. Ale - przy sprzyjającym Dosie - „Chińska Chmura” zatopiłaby ją bez trudności.

Zszedł za Scraggerem pod pokład rufowy do głównej kabiny, odruchowo zapamiętując schodnie i ewentualne niebezpieczeństwa - na wypadek, gdyby musiał uciekać. Doszli do obskurnego przedpokoju pełnego ludzi. Scragger przepchnął się przez nich do drzwi na drugim końcu, strzeżonych przez wojowniczego Chińczyka. Chińczyk wskazał na broń Struana i obrzucił Scraggera obelgami. Ale Scragger krzyknął na niego po kantońsku i z pogardą odepchnąwszy go na bok otworzył drzwi.

Kabina była olbrzymia. Centralne miejsce na pokrytym brudnymi poduszkami podwyższeniu zajmował niski stół pomalowany czerwoną laką. Pomieszczenie, tak jak cały statek, cuchnęło potem, zepsutą rybą i krwią. Za podwyższeniem znajdowała się ażurowa ścianka, ozdabiająca przepierzenie. Była bogato rzeźbiona i od wewnątrz, gdzie spał herszt pirackiej floty, zasłonięta kotarą. Struan pomyślał, że wprawdzie z tej strony nic nie widać, ale łatwo ją przestrzelić albo przebić szpadą. Zauważył cztery okratowane bulaje i sześć olejowych latarni zwisających z belek stropowych.

Drzwi w ażurowej ścianie otworzyły się.

Wu Kwok był niski, krzepki, w średnim wieku. Twarz miał pucołowatą i okrutną. Warkocz długi i tłusty. Kosztowny jedwabny zielony chałat, zawiązany na wydatnym brzuchu, poplamiony tłuszczem. Na nogach długie wspaniałe skórzane żeglarskie buty, a na przegubach rąk wiele bezcennych nefrytowych bransolet.

Przez chwilę mierzył Struana wzrokiem, a potem gestem wskazał mu podwyższenie i usiadł przy stole, Struan zajął miejsce naprzeciwko niego. Natomiast kpiarsko uśmiechnięty Scragger oparł się o zamknięte drzwi, drapiąc się z roztargnieniem.

Siedzący bez ruchu Wu Kwok i Struan wpatrywali się W siebie uporczywie. Po dłuższej chwili Wu Kwok podniósł nieznacznie dłoń, na co służący wniósł pałeczki, filiżanki, herbatę, ciastka księżycowe - malutkie, delikatne ciasteczka z ryżowej mąki nadziewane kremem migdałowymi- i talerz z rozmaitymi dim sum.

Dim sum były to małe ryżowe paszteciki z krewetek, pieczonej wieprzowiny, kurcząt, warzyw bądź ryb. Niektóre gotowano na parze, inne smażono w tłuszczu.

Służący nalał herbaty.

Wu Kwok podniósł filiżankę i gestem zaprosił Struana, żeby podniósł swoją. Pili w milczeniu, z zamkniętymi oczami. Potem pirat wziął pałeczki i wybrał dim sum. Położył pasztecik na talerzyku przed Struanem i gestem zaprosił go do jedzenia. Struan wiedział, że chociaż podano mu do jedzenia pałeczki, to Wu Kwok spodziewa się po nim, że zacznie jeść rękami, jak barbarzyńca, przez co straci twarz.

A bodaj cię, ty parszywe ścierwo, pomyślał, dziękując swojemu dżosowi za Mei-mei. Ujął zręcznie pałeczki, przeniósł nimi dim sum do ust, odłożył je na porcelanową podstawkę i z przyjemnością zaczął żuć pasztecik, wyczuwając ku swojemu jeszcze większemu zadowoleniu zdumienie pirata, że oto barbarzyńca je jak, człowiek cywilizowany!

Powtórnie wziął pałeczki i starannie wybrał dim sum z talerza - najmniejszy i najdelikatniejszy pasztecik gotowany na parze, z warstwą ciasta tak cienką, że niemal przezroczystą. Podniósł go szybko i z łatwością, modląc się w duchu, żeby go nie upuścić. Wyciągnął rękę, częstując nim Wu Kwoka.

Sięgając wijącym się ruchem swoimi pałeczkami, Wu Kwok uchwycił dim sum i przeniósł go na swój talerzyk-Jednakże, maleńki kawałek krewetki spadł na stół. Wprawdzie pirat nic po sobie nie okazał, ale Struan wiedział, że jest wściekły, bo się skompromitował.

Dobił go więc ostatecznie. Pochylając się, wziął cząsteczkę krewetki, położył ją na swoim talerzyku i wybrał jeszcze jeden mały dim sum. Ponownie poczęstował pasztecikiem Wu Kwoka. Tym razem pirat nie upuścił ani odrobiny.

Poczęstował Struana innym, a ten wziął go od niechcenia w powietrzu i zjadł z apetytem, ale za kolejny dim sum podziękował. Szczytem chińskich dobrych manier było udać przed gospodarzem, że jedzenie jest tak smaczne, iż gość nie może zjeść więcej, choć jeden i drugi wiedział, że mogą pałaszować dalej z wilczym apetytem.

- Weź se jeszcze żarcia, człowieku! Jest tego kupa - odezwał się znienacka Wu Kwok, nalegając jak przystało na gospodarza.

Zadowolenie malujące się na twarzy Struana z powodu tego, że Chińczyk odezwał się pierwszy, zmalało, kiedy usłyszał z jego ust szorstką londyńską mowę.

- Dziękuję. Cieszę się, że mówisz po angielsku. To ułatwia sprawę - powiedział. - Znacznie ułatwia.

- Owszem, faktycznie - odparł Wu Kwok, bardzo dumny, że mówi po barbarzyńsku.

- Gdzie się nauczyłeś angielskiego? - spytał Struan. Pochylił się i podrapał w kostkę. Podłoga i poduszki były zapchlone.

- A gdzie takie jak ty uczą się wtrajać jak Kitajce, hej?

Struan wybrał sobie następny pasztecik.

- Po wielekroć próbowałem nauczyć się kantońskiego - rzekł. - Ale marny ze mnie uczeń, a mój język nie umie wymówić dźwięków prawidłowo. - Zjadł ze smakiem pasztecik i napił się herbaty. - Wspaniała herbata. Z Suczou?

- Z Lin Tin. Lubisz herbatę z Suczou?

- Z Lin Tin jest lepsza.

- Uczył żem się angielskiego od Scraggera i innych. Całe lata. - Wu Kwok jadł przez chwilę, a potem znów zaczął wmuszać w Struana pyszne jedzenie. - Weź se jeszcze żarcia, człowieku. Cudak z ciebie. Faktycznie rad jestem, że mogę poznać takiego jak ty. Głowę daje, żeś ty niezwyczajny. Umierałbyś wiele dni, bardzo wiele.

Oczy Struana pozieleniały i rozjarzyły się.

- Ty za to umarłbyś bardzo szybko. Ja załatwiam te sprawy inaczej. W jednej chwili żyjesz, w następnej umarłeś - odparł i strzelił palcami. - Tak najlepiej - dla przyjaciół i wrogów. I dla wściekłych psów!

-Czego gadasz tak dziwnie co? - spytał Wu Kwok po złowieszczej pauzie.

- Jak?

- Nie gadasz jak ja. Trudno się skapować. Jakoś inaczej mówisz.

- Jest wiele dialektów... rodzajów angielskiego - wyjaśnił ze spokojem Struan, podbudowując tym prestiż Wu Kwoka.

- Mówiłem ci, Wu Kwok, że to pan - rzekł Scragger.

- Panowie gadają inaczej. Tak jak żem mówił, są szkolone.

- Czy ten szubienicznik Scragger gada prawdę, człowieku? Mój angielski nie jest akuratny?

- Kto mówi poprawniej po kantońsku - chłop czy nauczyciel? Mowa wieśniaka jest na miejscu w polu, a nauczyciela w szkole.

Wu Kwok rozsiadł się wygodnie ha poduszkach i popił herbaty.

- Podobnież wieziesz na pokładzie srebro - przerwał milczenie. - Czterdzieści laków.

- Skąd ją masz? - spytał Struan rozwierając pieść i kładąc na stole monetę.

- Pół monety - przysługa, dobrze mówię?

- Owszem - przyznał Struan, wściekły na siebie, że dał się schwytać Żin-kua w pułapkę. - Skąd ją masz?

- Od taty.

- A on skąd ją ma?

A jak myślisz, człowieku, skąd temu staremu zbójowi Żin-kua wpadłoby tak szybko w brudne graby czterdzieści laków srebra? Co? Od starych kumpli ze statku, oczywista. Masz na pokładzie dziesięć laków srebra mojego taty. -Wu Kwokowi od śmiechu zatrząsł się brzuch. - Nalej jaśnie panu trochę gorzałki, Scragger. To mu dobrze zrobi.

- Wu Fang Czoi i Żin-kua są kolegami ze statku? - spytał poruszony Struan.

- Można tak powiedzieć, człowieku. Chronimy jego handel morski przed zasranymi piratami. Jesteśmy strażnikami morza. To uczciwe płacić za usługę, nie? A kto mądry, ten inwestuje pieniądze, żeby mieć zysk, hej? Więc czasem inwestujemy razem z nim. W herbatę, jedwab, opium. Pożyczki. - Wu Kwok przytrzymywał sobie brzuch, a z wąskich szparek oczu płynęły mu ze śmiechu łzy. - Więc teraz z nas jakby wspólniki, my i Noble House. Znasz lepszą inwestycję, człowieku?

- Jaka jest twoja „przysługa”, Wu Kwok?

- Wypijemy za to srebro i twój dżos, Tai-Panie. Pogadamy potem.

- Zapowiedział, że jeżeli będzie u nas dłużej niż godzinę, to powiesi chłopca - wtrącił Scragger, napełniając rumem trzy cynowe kufle. - A jak podniesiemy żagiel, to chłopca powieszą, a nas zatopią.

- A za ile minie ta godzina, człowieku?

- Jeszcze potrwa.

Wu Kwok jadł przez chwilę.

- Powiesiłbyś tego chłopca? - spytał.

- A ty? - Struan wyjął chronometr i położył go na stole. - Zużyłeś już połowę czasu - powiedział.

Wu Kwok wziął od Scraggera kufel i powoli wypił. Struan czuł, jak z emocji jeżą mu się włosy na karku. Słyszał przytłumioną paplaninę Chińczyków, odgłosy napiętych lin i trzeszczenie drewna.

O pokład na górze cicho bębnił deszcz. Wu Kwok wziął wykałaczkę i oczyścił zęby, grzecznie osłaniając usta ręką. Deszcz zgęstniał.

- A więc przysługa dla Wu Fang Czoia - zaczął Wu Kwok. - Twoja flota ma dwadzieścia kliprów, dobrze mówię?

- Dziewiętnaście.

- Dziewiętnaście. Na każdy damy po jednym naszym chłopaku. Wyszkolisz ich na kapitanów. Oficerów. Dziewiętnastu ludzi. Wyszkolisz ich jak trza. Tak jak tylko szkolisz kapitanów. Chłoszcz ich, przeciągaj pod statkiem, co tylko chcesz - jeżeli nie słuchają - ale nie zabijaj. Dostaniesz ich na pięć lat, a potem wrócą do siebie. Dalej: za rok od dziś chcemy kliper. Taki jak „Chińska Chmura”. Zapłacimy za niego srebrem. Ty dajesz nam rachunki i tak dalej, a my srebro. Działa, liny i żagle jak na „Chińskiej Chmurze”. Dziesięciu naszych pojedzie do Albionu przypatrzyć się budowie statku, a potem wrócą nim do kraju. Gdzie i kiedy go odbierzemy, pokaże się potem... no nie, Scragger?

- Tak.

- I ostatnie: damy ci smyka - trzech smyków - do wyuczenia. Trzech chłopców do wyuczenia na panów. W najlepszej szkole Londynu - zaznaczył Wu Kwok. - Mniejsza o koszta.

- Najlepsze ubrania, powozy, kwatery i żarcie - dodał Scragger. - Mają być wychowane jak psiekrwie panowie. Traktowane jak się należy. Uniwersytet Oksford albo Cambridge. Tak jest. Przejdą go, a potem do kraju.

- To nie jedna przysługa, to wiele przysług - powiedział Struan.

- Wiele, mało, przysługa to one - odparł złośliwie Wu Kwok. - Żądam ich, do diabła! Może odbiorę ci te dziesięć laków, a i te trzydzieści. I kupię statek. Masz pieniądze, kupisz wszystko, mam rację, człowieku? Tak, może wezmę laki i ułożę się z Jednookim Diabłem. Jak on się nazywa?

- Brock - podpowiedział Scragger.

- Tak jest, Brock. Ułożę się z Brockiem albo innym. Umowa to umowa. Wyszkól ludzi. Jeden statek. Uczciwe żądanie. Powiedz „tak” albo „nie”.

- Zawrzemy nową umowę. Zabierz monetę i ze mną lub beze mnie na pokładzie „Chińskiej Chmury” spróbuj, do diabła, zdobyć całe srebro!

- Za horyzontem mam dwieście statków. Stracę sto dwieście, nie szkodzi. Zabiorę ci srebro, Tai-Panie. Zabiorę srebro.

Struan wziął połówkę monety i wstał.

- Zgadzasz się? - spytał.

- Nie zgadzam. Przysługa, ty żeś się zgodził na przysługę, Czy Tai-Pan Noble House nie ma twarzy, heja? Tak? Nie?

- Za miesiąc przywieź setkę ludzi, z których żaden nie jest poszukiwany przez mandarynów za przestępstwo, a wszyscy umieją czytać i pisać. Z nich wybiorę dziewiętnastu na kapitanów. I dziesięciu, żeby podpatrywali budowę statków. Przywieź też wtedy tych trzech chłopców.

- Tylu ludzi to za duże ryzyko, człowieku. No nie, Scragger?

- Nie, gdybyśmy przywieźli ich, dajmy na Jo, do Aberdeen. Z tym wyborem to dobry pomysł, nie zaszkodzi. Co? Po cichu.

Wu Kwok zastanawiał się przez chwilę.

- Zgoda - rzekł. - Za miesiąc. W Aberdeen.

- Kliper przekażę tylko tobie osobiście, względnie Wu Fang Czoiowi - oznajmił Struan. - Nikomu innemu.

- Każdemu, kogo przyślę.

- Nie.

- Ani mnie, bracie? - spytał Scragger.

-. Nie. Wu Kwokowi albo Wu Fang Czoiowi. N» pełnym morzu.

- Dlaczego? - spytał Wu Kwok. - No, dlaczego? Co za parszywe draństwo siedzi ci we łbie?

- To będzie twój statek. Nie przekażę takiego cuda komu innemu. Gdzie twoja twarz?

- Zgoda - rzekł wreszcie Wu Kwok. - Ale żadnej zdrady, dalibóg, bo zapłacisz mi za to!

Z twarzą wyrażającą pogardę dla niego Struan ruszył do drzwi, ale Scragger zastąpił mu drogę.

- A przysięga, Tai-Panie? - powiedział.

- Złożyłem już ją Żin-kua, Scragger. Dalibóg, znasz wartość moich przysiąg!

Scragger skinął głową Wu Kwokowi i ustąpił na bok.

- Dzięki, Tai-Panie - rzekł.

- Za to, żeś dla nas taki przyjacielski, tato przesyła ci, Tai-Panie, podarek i list - powiedział Wu Kwok. Skinął na Scraggera, a ten otworzył żeglarską skrzynię, wyjął z niej węzełek i wręczył go Struanowi.

W środku znajdowała się bandera - z Lwem splecionym ze Smokiem - i dziennik okrętowy... dziennik okrętowy zaginionej „Szkarłatnej Chmury”.

Struan otworzył go na ostatniej zapisanej stronie.

16 list. Południe. N.H°23' 11', E.414°9,8?- przeczytał. - Burze trwają, wichura. O trzech szklankach środkowej wachty podczas zeszłonocnego sztormu poszły żagle i maszty. Nasz bezwładny statek cisnęło na rafy Tizarda, gdzie, dzięki Opatrzności, osiadł z urwaną stępką i podziurawionym kadłubem.

18 list. Godz. czwarta. Z południowego wschodu na wschód płyną cztery dżonki. Ostatnie przygotowania do opuszczenia statku.

18 list. Godz. piąta. Cztery dżonki zmieniły kurs i płyną w naszą stronę. Rozdałem muszkiety. Próbowałem przysposobić działo do strzału, ale przechył statku na to nie pozwolił. Przygotowaliśmy się, jak tylko się dało. Na wypadek, że to piraci.

18 list. Godz. ósma. Atak. Piraci. Zabiliśmy pierwszą falę nacierających, ale są...”

Struan zamknął dziennik okrętowy.

- Zabiliście wszystkich? - spytał.

- Człowieku, te dżonki nie należały do naszych regularnych flotylli. A przynajmniej na ogół.

- Zabiliście wszystkich?

- Sami się zabili, Tai-Panie, ja tam nie byłem.

- Sam wiesz, Tai-Panie, jakie z niektórych są ścierwa - rzekł Scragger. - Gdyby to byli ludzie Wu Fang Czoia, to po kiego zwracałby ci ten dziennik, co? Wu Fang Czoiowi przekazano wiadomość o tym. Posłał mnie, żebym się rozpatrzył. Kiedym tam był, na pokładzie nie pozostało śladu po załodze. Ani trupów. Nikogo.

- Złupiłeś statek?

- Znasz prawo morza, Tai-Panie. Był rozbity i opuszczony. Ocalało pół twojego ładunku. Szesnaście dział i zamoczony proch strzelniczy.

- A gdzie jest chronometr?

Scragger podniósł brwi.

- A, na mojej dżonce, ma się rozumieć, choć nie mam z niego pożytku - odparł. - Na razie. - Kto znajduje, ten zatrzymuje, no nie? I słusznie. Ale wiesz, Tai-Panie, wiesz, co zrobiły te przeklęte ścierwa? Dopuściły, żeby stanął!

Wyobrażasz sobie?! Święta prawda. Pozwoliły rozkręcić się sprężynie. Znalezienie statku z londyńskim czasem zabrało mi tygodnie. Amerykańskiego „Bostońskiego Skowronka”.

- Zaśmiał się rubasznie na to wspomnienie i dodał: - Czterech chłopców z jego załogi postanowiło popłynąć z nami.

- A reszta?

- Zostawiliśmy ich przy Filipinach, dryfowali. Blisko brzegu. Słowo honoru. Trzy, cztery tygodnie temu.

Wu Kwok poprawił się na poduszkach, drapiąc się leniwie, i rzekł:

- A na koniec, Tai-Panie, tato powiedział: „Dziesięć liangów od statku to niewiele za spokojne-żeglowanie. Dziesięć liangów od statku, a Wu Fang Czoi będzie strzegł angielskiej bandery”. Podobnież macie nową przystań, tu, przy Hongkongu. Przekaż to waszemu mandarynowi.

- Mogę mu płacić jeden liang.

- Najmniej sześć. Najmniej. Tak powiedział tato, bo wie, że z ciebie twardy kupiec. Sześć.

- Jeden.

- Siadaj. Napijemy się gorzałki i przyniosą więcej żarcia - rzekł Wu Kwok.

- Za pięć minut ten statek będzie zatopiony, a zakładnik powieszony.

Wu Kwok czknął.

- Nie powiesisz mojego syna, człowieku - opowiedział.

- Jasne, że nie, tylko jakiegoś biednego, przebranego chłopca - odparł z pogardą Struan.

Wu Kwok uśmiechnął się sztucznie i pociągnął głęboki łyk.

- Chytra z ciebie sztuka, Tai-Panie. Dwa liangi od statku. Przekaż to swojemu mandarynowi, co? A wiesz co ci powiem, zatrzymaj sobie tego chłopca, powieś go, wrzuć do morza - jest twój. Odeślij go na nasz statek, a powieszę go dla ciebie.

- Jak to?! - wybuchnął Scragger. - To nie jest twój syn?

- Jasne, że nie, Scragger. Myślisz, że jestem głupi? - spytał szorstko Struan. - Znam się na zbójeckich przysięgach.

Wyszedł gniewnie z kabiny.

- Przecież to była twoja i moja przysięga -.powiedział przerażony Scragger do Wu Kwoka. - Przysięgliśmy oba. Powiedziałeś, że to twój syn. Tak mi powiedziałeś, jak pragnę Boga!

- Tai-Pan nigdy by nie przysłał na nasz statek syna, dlaczego ja miałbym posyłać na jego statek swojego?

- Ale ja dałem mu moje słowo, jak pragnę Boga! To oszustwo!

Wu Kwok bardzo wolno wstał.

- Nazywasz mnie oszustem, człowieku? - spytał.

- Nie, szefie, nie - odparł prędko Scragger, skrywając gniew, który go zaślepiał. - Tylko że ja mu przysiągłem. A my dotrzymujemy przysiąg. Nie uchodzi u nas to, cośmy zrobili, nie uchodzi. I tyle.

Wu Kwok potrząsnął ze zmęczeniem głową i wycofał się do swojej sypialni.

- Barbarzyńcy, człowieku, są faktycznie dziwni. Faktycznie naprawdę dziwni - powiedział i zamknął za sobą ażurowe drzwi.

Scragger wyszedł na pokład. Jak pragnę Boga, pomyślał, z wściekłości bliski płaczu, jak pragnę Boga, dosyć tego! Załatwię tego zboczonego kaczkojebcę ancykrysta, żeby tam nie wiem co! Ale dopiero po wybraniu tych ludzi na kapitanów. O tak, nie prędzej. Przedtem się nie odważę, nie, dalibóg, bobym wszystko popsuł.

Ale po tym, jak pragnę Boga, po tym...

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Chińska Chmura” płynęła przez zacinający deszcz, zmierzając wzdłuż południowego brzegu Hongkongu do głównej zatoki po północnej stronie wyspy.

Struanowie jedli w głównej kabinie obiad: duszone ostrygi, kiełbasę, wędzone śledzie, kapustę gotowaną na tłuszczu z boczku, zimne kurczęta, suchary marynarskie, szarlotkę i ciastka z konfiturą. Popijali to schłodzonym w morzu wytrawnym białym winem i szampanem. Również herbatą.

- Czterdzieści laków - cztery monety - powiedział Robb dziobiąc bez apetytu jedzenie. - Jedna dla Wu Fang Czoia. Kto ma trzy pozostałe?

- Jedną na pewno zachował Żin-kua. Może dwie - odrzekł Struan. Sięgnął przez stół i wziął sobie jeszcze jednego wędzonego śledzia.

- Zobowiązaliśmy się świadczyć olbrzymie przysługi - poskarżył się Robb. - Tyle jest warte dziesięć laków dla tych diabłów. Z kliprem takim jak „Chińska Chmura” mogą niszczyć nawet fregaty. Może to doprowadzić do odcięcia wszystkich azjatyckich tras morskich Imperium. Jeden statek, a do tego dziesięciu ludzi wyszkolonych, żeby zbudować więcej takich. Dziewiętnastu wyszkolonych kapitanów, żeby wyszkolić więcej kapitanów. Wpadliśmy w pułapkę, my i nasza przyszłość. Ta straszne.

- Żin-kua cię oszukał. Oszukał! - wtrącił Culum.

- Nie oszukał mnie. Przechytrzył, zgoda, ale nawet i to nie jest prawdą. Byłem nie dość sprytny. Ją, synu! Nie on Kiedy siedzisz przy stole, żeby zawrzeć umowę, każda strona na ma obowiązek ubić jak najlepszy interes. Prosta sprawa. Tak jest, byłem gorszy od niego, i tyle. Ale nawet gdybym przypuszczał, że monety zostaną rozdzielone to i tak musiałbym zawrzeć umowę na jego, warunkach. Nie miałem wyboru, żadnego.

- Jeżeli przechytrzono ciebie, Dirk, to jakie szanse mam ja? Jakie Culum?

- Żadnych. Chyba że gotów jesteś myśleć za siebie i uczyć się na cudzych błędach, A poza tym nie traktować Chińczyków jak kogoś z naszych. Oni są inni.

- Owszem, są inni - rzekł Culum. - Wstrętni, odrażający, pogańscy. I nie sposób ich od siebie odróżnić.

- Nie zgadzam się z tobą. Chciałem powiedzieć, Że myślą inaczej od nas.

- Jak więc z nimi postępować, ojcze?

- Gdybym to wiedział, ani razu bym się nie pomylił. Stoi za nimi pięć tysięcy lat doświadczeń, to wszystko. A teraz bądź tak dobry i podaj mi duszone ostrygi.

Culum podał ojcu potrawę, a Struan nałożył sobie po raz trzeci.

- Nie widać, żebyś się tym przejął, Dirk - rzekł Robb.

- To może nas zniszczyć. Zniszczyć handel z Azją.

- Nic nie jesz, Robb. I ty też, Culum. Jedzcie. - Struan oderwał kurzą nogę i położył ją sobie na talerzu. -Sytuacja wcale nie jest taka zła, jak się wydaje. Po pierwsze, ta dziewiętnastka. Zgoda, będą szpiegować dla Wu Fang Czoia i jego hołoty. Ale żebyśmy mogli ich wyuczyć, muszą poznać angielski, prawda? A jeżeli będziemy mogli mówić o nich, to czemu nie mielibyśmy ich zmienić? Z piratów w porządnych ludzi? Może nawet w chrześcijan. Mamy dziewiętnaście szans, by przeciągnąć ich na naszą stronę. Uwalam, że są one duże. A jeżeli znajdą się po naszej stronie - choćby jeden z nich - poznamy pirackie gniazda. A wtedy będziemy je mieli w garści i możemy zniszczyć, kiedy zechcemy. Po drugie, kliper. Za rok i dzień czeka mnie bitwa morska, to wszystko. Przekażę im statek, a potem go zatopię. Nie obiecywałem przecież, że go nie zatopię.

- A może przekazać go z baryłkami prochu w ładowni i z przyczepionym do nich wolnotlącym lontem? - zaproponował Robb.

- Wu Kwok nie da się na to nabrać.

- A czy nie ma sposobu, żeby zawiesić miny na kadłubie, pod powierzchnią wody.

- To by się mogło udać. Może przeoczyliby je przy sprawdzaniu. Ale jeśli nawet schwytano cię w pułapkę, to musisz się z niej wyswobodzić sam, nie wolno ci złamać przysięgi. Żadnych sztuczek, Robb. Skompromitowalibyśmy się na sto lat. Chcę zabić Wu Kwoka.

- Dlaczego?

- Żeby nauczyć go wartości danego słowa. I zabezpieczyć się na przyszłe pokolenia.

Umilkli.

- Myślałem, że za pięć miesięcy chcesz jechać do kraju - odezwał się Robb.

- Pojadę. Wrócę naszym nowym statkiem, kiedy go wybudują. Nazwiemy go „Lotosową Chmurą”. - Struan wytarł usta serwetką. - Mogę jeszcze zrozumieć, że chcą wyszkolić ludzi i mieć statek. Ale po co kształcić tych trzech chłopców na „panów”? Nie pojmuję, Martwi mnie to, sam nie wiem czemu.

- To będą synowie Wu Kwoka?

- Synowie albo siostrzeńcy, tak, na pewno. Ale po co im to? Co im to da?

- Wszystko co angielskie. Wszystkie nasze tajemnice - rzekł Culum.

- Nie, synu. To, co dotyczy dorosłych, odnosi się również do tych chłopców. Tym bardziej do nich. Łatwiej w nich będzie wpoić nasze obyczaje. Wu Fang i Wu Kwok musieli to przemyśleć. Dlaczego gotowi są utracić trzech synów? Dlaczego chcą, żeby byli „panami”, a nie kapitanami, żołnierzami, szkutnikami, zbrojmistrzami albo kimś pożytecznym? Dlaczego „panami”?

Nie odpowiedzieli mu..

Kiedy „Chińska Chmura” wpłynęła przez zachodni kanał do zatoki Hongkong, Struan poszedł na pokład rufowy, gdzie stali Culum i Robb. Przestało padać, wiał rześki wiatr. Zmierzchało się. Struan czuł się odświeżony i bardzo spokojny. Ledwie jednak stanął na pokładzie, jego spokój prysnął.

- Boże Wszechmogący! - wykrzyknął.

W zatoce tłoczyły się wszystkie statki handlowe z całej Azji i okręty królewskiej floty wojennej, zaś na brzegu było ciasno od namiotów, w których kwaterowało cztery tysiące żołnierzy brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego.

Jednakże nie to nim wstrząsnęło, a widok setek chińskich sampanów zgromadzonych na północ od Cypla Glessinga. Roje dżonek i sampanów odpływały i przypływały. Na zboczach jednego ze wzgórz wyrosły jak ohydne grzyby tysiące małych szop.

- Chińczycy napływają tu od mojego powrotu z Kantonu - wyjaśnił Culum. - Bóg jeden wie, ilu ich jest. Co najmniej cztery, pięć tysięcy. Zalewają nas. Przybywają masami sampanów i dżonek i wylewają się na wybrzeże. A potem rozpływają się w tym bałaganie. Nocami te czorty przemykają się i kradną wszystko, co da się ruszyć z miejsca.

- Boże Wszechmogący!

- Z początku rozłazili się po całej wyspie. Potem nakłoniłem Longstaffa, żeby przydzielił im tymczasowo to wzgórze. Nazywają je Tai Ping Szan, czy jakoś podobnie.

- Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?

- Chcieliśmy, ja i wuj, żebyś to sam zobaczył. Kilka godzin to żadna różnica. Europejczyków - nie licząc żołnierzy - jest około stu pięćdziesięciu. Longstaff wyrywa sobie z głowy tę resztkę włosów, jaka mu została. Po każdej nocy wyławiamy z zatoki kilkunastu Chińczyków. Zamordowanych albo utopionych.

- Na własne oczy musisz zobaczyć ten brud i nędzę, żeby uwierzyć, w jakich warunkach żyją - dodał Robb. - Mieli tam dość miejsca, ale przybywa ich z każdym przypływem.

- No cóż, nie zabraknie więc nam kulisów i pomocy - rzekł Struan i obrócił się do Orłowa. - Proszę oddać honory okrętowi flagowemu, a we własnym imieniu przesłać sygnał: „Proszę o pozwolenie stanięcia na kotwicy w odległości ośmiu kabli.” Cała załoga na pokład, zwrot przez rufę!

Orłow skinął głową.

Działa „Chińskiej Chmury” huknęły, na co odpowiedziano wystrzałem. Pozwolono jej stanąć na kotwicy. Załoga zebrała się na zbiórce. Struan podszedł do poręczy na rufówce.

- Do jutrzejszego popołudnia nikt nie opuści statku - powiedział. - Do jutrzejszego popołudnia nikt również nie wejdzie na pokład. Ani słowa o naszym ładunku. Także o tym, że jestem na pokładzie. Przeciągnę pod statkiem każdego, kto piśnie słowo. Jutro o zmroku cała załoga otrzyma podwójną miesięczną zapłatę w srebrze. Na pokładzie rufowym oficerowie wystawią na wachtę uzbrojonych wartowników. Rozejść się.

Wzniesiono trzykrotny okrzyk na cześć Tai-Pana i marynarze rozeszli się.

- O której ma być aukcja ziemi, Culum? - spytał Struan.

Jutro, ojcze, o trzeciej. W Szczęśliwej Dolinie.

- Robb, dopilnuj, żebyśmy dostali odpowiednio wcześnie właściwe numery działek.

- Tak. Już mam ich listę. Kupujemy to wzgórze?

- Oczywiście.

Robb zastanawiał się przez chwilę.

- Jeżeli Brock jest tak stanowczy jak ty, to być może będziemy zmuszeni postawić na to przeklęte wzgórze całą naszą przyszłość - powiedział.

- Owszem - odparł Struan i skinął ręką na Orłowa. - O dwóch szklankach przedpołudniowej wachty niech pan zasygnalizuje Brockowi w imieniu Robba, że prosi go o przybycie na nasz statek o czterech szklankach. Proszę mnie obudzić o dwóch. Do tego czasu chcę mieć całkowity spokój. Od tej chwili dowodzi pan statkiem.

- Dobrze - odparł Orłów.

- Chcę się trochę przespać. Robb, pan i Culum zróbcie to samo. Jutro czeka nas długi dzień. Aha, Culumie, może pomyślałbyś o tym balu. Gdzie ma się odbyć i jak. Za trzydzieści jeden dni - powiedział Struan i zszedł pod pokład.

Kiedy „Chińska Chmura” zbliżała się do okrętu flagowego, Culum podszedł do Orłowa.

- Zaraz po rzuceniu kotwicy proszę mi ściągnąć do burty barkas - polecił.

- Tai-Pan powiedział, że nikt nie opuści statku. Bez jego pozwolenia barkas nie podpłynie.

- Nas, pana Struana i mnie, z pewnością to nie dotyczy i - odrzekł ostrym tonem Culum.

Orłow zaśmiał się.

- Nie znasz swojego ojca, Culumie Silny. Powiedział: nikt. I tak właśnie będzie.

Culum obrócił się w stronę luku, ale Orłow zatrzymał go, niedbale trzymając w ręku korbacz.

- Nie wolno mu przeszkadzać - rzekł. - To rozkaz.

- Proszę zejść mi z drogi!

- On wszystkie rozkazy wydaje serio. Spytaj wuja. Nikt nie zejdzie na brzeg, kiedy ja jestem kapitanem „Chińskiej Chmury”. Gdyby chciał, żebyś był na brzegu, toby tak powiedział.

- Do południa siedzimy na statku - potwierdził Robb.

Rozzłoszczony Culum zadał sobie pytanie, czy i jego, gdyby był Tai-Panem, słuchano by tak bezwarunkowo. Zdawał sobie sprawę, że to nie sam tytuł zapewnia podobny posłuch. Że na taki posłuch trzeba zasłużyć.

- A więc dobrze, kapitanie - powiedział.

Podszedł do Robba i stanął obok niego przy nadburciu.

W milczeniu obserwowali zbliżającą się wyspę. Wkrótce potem ujrzeli wzgórze.

- Zrujnuje nas - odezwał się Robb.

- Mamy srebro, więc Brock nie będzie z nami konkurował.

- Będzie licytował, licytował i licytował, bo wie, że Dirk kupi to wzgórze nie patrząc na cenę. Przestanie licytować, kiedy cena stanie się astronomiczna. Dirk jest związany z tym wzgórzem, tak jak my z Noble House. W tej chwili chodzi mu wyłącznie o prestiż, przeklęty prestiż! Ich wzajemna nienawiść w końcu zniszczy obu.

- Ojciec zapowiedział, że załatwi z nim sprawy w ciągu pięciu miesięcy, prawda?

- Tak, chłopcze. Musi. Ja tego nie potrafię. Ani ty.

Culum wpatrzył się we wzgórze i Hongkong. Chcesz czy nie chcesz, to twoje królestwo, powiedział sobie, czując, jak go mdli w żołądku. Jeżeli okażesz się silny. I na tyle odważny, żeby je dla siebie zdobyć.

Nagle zdjął go wielki lęk.

O świcie Orłow zwołał całą załogę, każąc im szorować piaskowcem i czyścić nieskazitelnie utrzymany statek. O dwóch szklankach przesłał flagami sygnałowymi zaproszenie dla Brocka i zszedł pod pokład.

- Dzień dobry. Dwie szklanki - powiedział stanąwszy przed zaryglowanymi drzwiami.

- Dzień dobry, kapitanie - odpowiedział mu Struan i otworzył drzwi. - Proszę wejść. - Na gołym ciele miał zielony jedwabny szlafrok. - Niech pan zamówi dla mnie śniadanie. I poprosi Robba i Culuma, żeby przyszli do. Mnie za pół godziny.

- Już zamówiłem śniadanie.

- Gdzie Wolfgang?

- Na pokładzie.

- A ten chiński chłopiec?

- Z nim. Chodzi za nim wszędzie jak pies. - Orłów wręczył Struanowi starannie wypisaną listę. - Te łodzie przypłynęły zeszłego wieczora i dziś rano, z pytaniami o ciebie, Tai-Panie. Bratowa przysłała łódź z żądaniem, żeby mąż przypłynął jak najprędzej na ich statek. Komandor Glessing dopytywał się o twojego syna, tak samo Sinclair i jego siostra. Pytała również o ciebie, więc figuruje na liście. Była ponadto wiadomość z okrętu flagowego: „Pański syn ma się stawić jak najszybciej”. Komandor Glessing klął jak najgorszy ulicznik, kiedy go odesłałem.

- Dziękuję. Zapukano do drzwi.

- Tak?

Dzień dobry panu -opowiedział przez drzwi marynarz. - Jest odpowiedź z „Białej Czarownicy” - „Z przyjemnością”.

- Dziękuję, sygnalisto.

Marynarz spiesznie odszedł. Struan wręczył Orłowowi weksel bankowy na sto funtów.

- Z naszymi podziękowaniami, kapitanie - powiedział.

Orłów odczytał sumę. Zamrugał oczami i odczytał ją jeszcze raz.

- To królewska hojność. Królewska - powiedział i zwrócił weksel. - Wykonywałem tylko, co do mnie należy.

- Zważywszy ilość srebra, nie tylko. Proszę wziąć, zarobił je pan.

Orłow zawahał się, a potem włożył weksel do kieszeni. Zsunął z ręki rzemień korbacza i w zamyśleniu odłożył broń na półkę, między oręż.

- Jeżeli chodzi o twojego syna, Tai-Panie, to trzeba mieć na niego oko. Czekają go wielkie kłopoty - powiedział po dłuższej chwili.

- Słucham? - spytał Struan, raptownie odrywając wzrok od listy.

- Tak - rzekł Orłow, pocierając szczeciniasty zarost.

- O co chodzi? Znowu te pańskie diabelne czary?

- Owszem, znowu moje jasnowidztwo.

- Jakie kłopoty?

Z długiego doświadczenia Struan wiedział, że Orłow nie rzuca przepowiedni pochopnie. Zbyt wiele razy ten dziwny niepozorny człowiek miał rację.

- Nie wiem - odparł Orłow i nagle twarz rozjaśnił mu uśmiech. - Myśli, że jak zostanie Tai-Panem, odbierze mi statek.

- Wobec tego musi pan zdobyć jego poważanie, zmusić go do zmiany zdania, bo inaczej straci pan kliper.

Orłow uśmiechnął się.

- Tak. I dokonam tego, bez obawy - rzekł i przestał się uśmiechać. - Ale Culum przejmie firmę w zły dzień. Będzie miał krew na rękach.

- Czyją? Moją? - spytał po chwili Struan.

Orłow wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Ale sprawi ci wiele kłopotów Tai-Panie. To pewne.

- A który syn ich nie sprawia?

- Tu masz rację. - Orłow pomyślał o swojej rodzinie w Narwiku, o dwóch synach, dorodnych, dwudziestoletnich dryblasach. Obaj nienawidzili go, pogardzali nim, chociaż kochał ich i żonę Lekę, Laponkę. Był z nią szczęśliwy dopóty; dopóki synowie nie nastawili jej przeciwko niemu. - Tak - rzekł, czując znużenie - Masz rację. Jak zwykle.

- Lepiej niech pan się prześpi - poradził Struan. - Będzie mi pan potrzebny o ośmiu szklankach.

Orłow wyszedł.

Przez dłuższy czas Struan siedział patrząc niewidzącym wzrokiem w przestrzeń. Jakie kłopoty? Czyja krew? Dlaczego „zły dzień”? -zapytywał siebie. Potem jednak przestał zajmować się sprawami, na które brak odpowiedzi, zadowalając się myślami o dniu dzisiejszym, a może jutrzejszym.

- Z każdym dniem masz w sobie coraz więcej Chińczyka - powiedział na głos. Uśmiechnął się i wrócił do czytania listy. Gorth Brock. Panna Tillman. Quance. Gordon Czen. Skinner., bosman McKay. McKay? - Steward! - zawołał.

- Tak; proszę pana.

Steward postawił na komodzie przybory i gorącą wodę do golenia.

- Zawiadom pana Cudahy, że gdyby podpłynął tu bosman McKay, niech wejdzie na pokład.

- Tak jest - odparł steward i wyszedł.

Struan stanął przy oknach kabiny. Widział stąd tętniącą życiem masę, która była chińską osadą na zboczu Tai Ping Szan; Myślami był jednak gdzie indziej... Dlaczego Shevaun Tillman podpłynęła do burty? Jeżeli ktoś jest królową małżeńskiego łoża, to bez wątpienia ona. Ciekawe, czy jest dziewicą? Jasne, że jest. Na pewno. Czy przespałbym się z nią wiedząc, że jest dziewicza? Bez ślubu? Nie. Nie przespałbym się. Mężczyźnie dziewiczość jest potrzebna tylko dwa razy w życiu. Pierwszy raz u żony, a drugi, gdy jest w kwiecie wieku, u młodej kochanki wybranej z wielką starannością. Wówczas gdy nauczył się już wyrozumiałości i współczucia, i potrafi bezboleśnie przeistoczyć dziewczynę w kobietę.

Naturalnie, że Shevaun jest dziewicą - rozumujesz jak głupiec. Jednak te iskry w jej oczach i to kręcenie pośladkami dobrze wróżą jej mężowi, czyż nie? Byłaby z niej zajmująca kochanka. Chcesz poślubić Shevaun? Czy tylko z nią spać?

Gdybyś był Chińczykiem, mógłbyś mieć całkiem jawnie wiele żon. I wszystkie mieszkałyby w zgodzie pod jednym dachem. Zaśmiał się i pomyślał, że chciałby ujrzeć Shevaun i Mei-mei mieszkające razem. Która z nich wygrałaby tę bitwę? Bo z pewnością byłaby to bitwa, jako że z obu są tygrysice.

- Cześć, ojcze - powiedział Culum, stając w drzwiach.

- Dobrze spałeś, synku?

- Tak, dziękuję - odparł Culum. Miał niedobre sny: przez pomyłkę wziął Orłowa za wzgórze, ten zaś przepowiedział ponowne ubóstwo. O Boże, nie dopuść, żebyśmy znów stracili majątek, pomyślał. Dopomóż mi zrobić to, co muszę zrobić. - Przy okazji, jeżeli jesteśmy gospodarzami balu, to czy możemy zaprosić jakąś partnerkę?

- Mary Sinclair?

- Tak - odparł Culum, nieumiejętnie starając się ukryć swoje emocje.

Struan przyrzekł sobie, że musi znaleźć synowi jakąś dziewczynę i to szybko.

- A może, skoro jesteśmy gospodarzami, lepiej byłoby zaprosić wszystkich nie wyróżniając nikogo - rzekł. - Jest ze dwadzieścia młodych dam, na które warto rzucić okiem.

- Orłow mówił, że przyszła wiadomość z okrętu flagowego i żebym przybył na pokład. Mogę już wyjechać? Chcę się zobaczyć z Longstaffem, żeby ostatecznie ustalić szczegóły aukcji ziemi. Chcę ją przeprowadzić jak należy.

- Dobrze - powiedział Struan po chwili. - Na twoim miejscu nie wyrzucałbym Orłowa.

Culum zaczerwienił się.

- O, a więc powiedział ci? Nie lubię go. Na jego widok dostaję gęsiej skórki.

- Bądź pewien, że to najlepszy kapitan na świecie. Okaż mu wyrozumiałość. To może być cenny sprzymierzeniec.

- Twierdzi, że jest jasnowidzem.

- Jest nim. Czasami. Tak jak wielu ludzi. „Krew na rękach” może znaczyć wszystko i nic. Nie przejmuj się, synku.

- Dobrze, ojcze. Mogę teraz popłynąć na okręt flagowy?

- Tak. Zaraz po odjeździe Brocka.

- Wątpisz, że potrafię trzymać język za zębami?

- Niektórzy ludzie mają dar wyciągania wiadomości po prostu patrząc komuś w twarz. Jeden to Orłow. Drugi Brock. Zmieniłeś się, odkąd ujrzałeś to srebro.

- Nie, nie zmieniłem.

Struan wziął pędzel do golenia.

- Za jakieś dwadzieścia minut podadzą śniadanie - rzeki.

- W czym się zmieniłem?

- Jest wielka różnica pomiędzy chłopakiem, który wie, że jest bankrutem, a chłopakiem, który wie, że nim nie jest. Dostałeś wiatr w żagle i widać to z daleka. - Struan zaczął namydlać twarz. - Miałeś już kochankę, Culum?

- Nie - odparł zaniepokojony Culum. - Chodziłem do burdelu, jeżeli o to ci chodzi. A czemu pytasz?

- Większość mężczyzn ma tu kochanki.

- Kitajki?

- Chinki! Albo Europejki.

- A ty masz?

- Oczywiście. - Struan wziął brzytwę. - W Makau są burdele. Wschodnie i europejskie. Ale bardzo mało bezpiecznych, większość zarażonych. Tak więc przyjęte tu jest... słyszałeś o „kobiecej chorobie”, francy albo hiszpance, jak ją zwał, tak zwał?

- Tak... Naturalnie. Tak.

Struan zaczął się golić.

- Mówią, że pierwszy przywiózł ją do Europy Kolumb i jego marynarze, którzy zarazili się nią od amerykańskich Indian. My, jak na ironię, nazywamy tę chorobę francuską lub hiszpańską, Francuzi hiszpańską lub angielską, a Hiszpanie francuską. Podczas gdy cała wina spada na nas. Słyszałem, że w Indiach i Azji była zawsze. Wiesz, że nie ma na nią lekarstwa?

- Tak.

- A więc wiesz, że można się nią zarazić tylko od kobiety?

- Tak.

- A słyszałeś o „osłonkach”?

- Tak., tak, oczywiście.

- Nie ma się czego wstydzić. Żałuję, że byłem od ciebie tak daleko. Chciałbym osobiście opowiedzieć ci o... o życiu. Może o tym wiesz, a może jesteś wstydliwy. Więc i tak ci o tym powiem. Wkładanie osłonki jest absolutną koniecznością. Najlepsze są jedwabne - pochodzą z Francji. Jest też nowy typ, wyrabiany ze skóry jakiejś ryby. Postaram się zaopatrzyć cię w nie.

- Wątpię, żebym potrzebował...

- Zgoda - przerwał mu Struan. - Ale nie zawadzi je mieć. Na wszelki wypadek. Nie chcę się mieszać w twoje sprawy ani zachęcać cię do rozpusty. Chcę tylko mieć pewność, że wiesz o różnych normalnych rzeczach... i że nic ci nie grozi. Osłonka chroni przed zarażeniem. A dziewczynę zabezpiecza przed zajściem w ciążę, zaoszczędzając jej w ten sposób kłopotów, a tobie ambarasu.

- To jest przeciw wszelkim prawom boskim, prawda? Mówię o używaniu... w każdym razie to grzech, prawda? Czy nie zaprzecza to samej istocie miłowania się? Przecież cała rzecz w tym, żeby mieć dzieci.

- Tak myślą katolicy, owszem, i bardzo religijni protestanci.

-Podajesz w wątpliwość Pismo Święte? - spytał zatrwożony Culum.

- Nie, synu. Tylko niektóre z - jak to się nazywa? - komentarzy.

- Myślałem, że jestem postępowy, ale ty… ty głosisz herezje!

- Tak, dla niektórych. Ale Kościół jest dla mnie bardzo ważny - ważniejszy ode mnie, od ciebie, od wszystkich, nawet od Noble House - ciągnął Struan, goląc się. - Tu jest przyjęte mieć własną dziewczynę. Wyłącznie dla siebie. Trzymasz ją, płacisz jej rachunki, zapewniasz jedzenie, ubrania, służących i tak dalej. Kiedy nie chcesz jej dłużej mieć, dajesz jej pieniądze i odprawiasz.

- A czy to nie jest bezduszność?

- Owszem... jeżeli robisz to w sposób niegodny. Zwykle te trochę, jak na nasze pojęcie, pieniędzy, które jej dajesz, wystarcza aż nadto, żeby zapewnić dziewczynie posag i znaleźć dobrego męża. Wyboru dziewczyny dokonuje się. bardzo przyzwoicie. Robi się to przez „dziewosłęba” - swata, a wszystko w zgodzie ze starym chińskim obyczajem.

- A czy to nie jest niewolnictwo? I to najgorszego gatunku?

Jeżeli zamyślasz kupić sobie niewolnicę, to owszem, traktujesz ją też jak niewolnicę. A jak to wygląda w przypadku najęcia służącej? Płacisz te trochę pieniędzy i kupujesz jej usługi na określoną liczbę lat. To jedno i to samo. - Struan pomacał brodę, a potem zaczął powtórnie namydlać szorstkie miejsca na skórze. - Popłyniemy do Makau. I załatwię ci to, jeśli chcesz.

- Dziękuję, ojcze, ale... - Culum miał ochotę powiedzieć, że kupowanie kobiety, dziwki, niewolnicy czy kochanki jest odrażające i grzeszne - cóż, dziękuję ci, ale to nie jest konieczne.

- Jeżeli zmienisz zdanie, to mi powiedz, synu. Nie wstydź się. Moim zdaniem, to całkiem naturalne mieć „żądze” i nie grzeszyć. Ale wystrzegaj się tych domów. Nigdy nie zachodź do nich pijany. Nigdy nie zadawaj się tu z żoną ani córką Europejczyka, a zwłaszcza Portugalczyka, bo skończysz jako trup, bardzo szybko, i słusznie. Nigdy nie nazywaj mężczyzny skurwysynem, chyba że gotów jesteś poprzeć to szpadą albo kulą. I nigdy, przenigdy nie zachodź do domu nie poleconego ci przez człowieka, któremu ufasz. Jeżeli nie chcesz poradzić się mnie czy Robba, spytaj Arystotelesa. Jemu możesz ufać.

Mocno zbity z tropu Culum przyglądał się, jak ojciec kończy się golić pewnymi, precyzyjnymi pociągnięciami brzytwy. Wydaje się taki pewien wszystkiego, pomyślał. Ale myli się - w wielu sprawach. Pismo Święte mówi bardzo wyraźnie: żądze cielesne zsyła szatan, miłość zsyła Bóg, a obcowanie cielesne bez pragnienia dziecka to żądza. I grzech. Żebym tak miał żonę. I nie myślał więcej o żądzy. Albo kochankę. Ale to przecież jest wbrew prawu i Pismu Świętemu!

- Kupiłeś sobie kochankę? - spytał.

- Tak.

- Ile za nią zapłaciłeś?

- Odpowiem na to, że nic ci do tego, synu - rzekł cicho Struan.

- Przepraszam. Nie chciałem być niegrzeczny... wścibski ani... - Culum zaczerwienił się.

- Wiem. Ale nie zadaje się takich pytań drugiemu mężczyźnie.

- Tak. Chodziło mi o to, ile kosztuje kobieta. Jej kupno.

- To zależy od twojego gustu. Od zaledwie lianga srebra po każdą cenę. - Struan nie żałował, że poruszył z synem ten temat. Lepiej, jak powiem mu sam, niż miałby to zrobić ktoś inny, powiedział sobie. - Przy okazji, Culum... Nie ustaliliśmy twojej pensji. Zaczniesz od pięćdziesięciu gwinei miesięcznie. Właściwie będą one na twoje wydatki, bo wikt i utrzymanie masz darmo.

- Jesteś bardzo, bardzo szczodry! - wykrzyknął Culum. - Dziękuję.

- Za pięć miesięcy znacznie podniesiemy tę sumę. Zaraz po zakupieniu ziemi rozpoczniemy budować. Magazyny, Wielki Dom... i dom dla ciebie.

- To cudownie. Nie miałem dotąd własnego domu... nie miałem nawet samodzielnego mieszkania. Nawet na uniwersytecie.

- Mężczyzna powinien mieć swój dom, choćby najskromniejszy. Odosobnienie jest niezwykle potrzebne, żeby jasno myśleć.

- Pięćdziesiąt gwinei miesięcznie to dużo pieniędzy - powiedział Culum.

- Zapracujesz na nie.

Wystarczy na to, żeby się ożenić, myślał Culum. W zupełności. Nie dla mnie burdele i śmierdzące miejscowe dziewki.- Z odrazą przypomniał sobie trzy wizyty w domu publicznym, który upodobali sobie i na który mogli sobie pozwolić studenci w Glasgow. Musiał sobie podpić, żeby zachować się jak mężczyzna i wejść do cuchnącego pokoju. Szyling za obłapianie na przesyconym zjełczałym potem wyrku krowiastej, dwakroć od niego starszej wiedźmy. A wszystko po to, żeby uwolnić się od zsyłanych przez szatana cierpień, które trapią mężczyzn. A po wszystkim zawsze ty godnie panicznego strachu, że pojawi się franca. Boże, uchowaj mnie przed następnym grzechem, pomyślał.

- Dobrze się czujesz, Culum?

- Tak, dziękuję. Chyba ogolę się przed śniadaniem. Przepraszam, wiesz... nie chciałem być niegrzeczny.

- Wiem.

- Brock przy burcie, panie Struan - zameldował marynarz.

- Sprowadź go na dół - rzekł Struan, nie odrywając wzroku od katalogu działek, który przyniósł Robb.

Culum i Robb czekali, czując, jak w kabinie rośnie napięcie.

Brock wkroczył ciężko i szeroko się uśmiechnął.

- O, a więc jesteś, jak żem się spodziewał, Dirk. Podejrzewałem, że jesteś na pokładzie!

- Napijesz się?

- Dzięki. Dzień dobry, Robb. Dzień dobry, Culum.

- Dzień dobry - odparł Culum, nie cierpiąc strachu, jaki go ogarnął.

- Do twarzy ci w tym przyodziewku. Będziesz teraz żeglarzem? Jak twój tato?

- Nie.

Brock usiadł w fotelu.

- Jak ostatnią razą widziałem twojego tatę, miał straszny przechył - powiedział. - Tonął. Naprawdę straszny. Przykre zdarzenie - ten wypadek. - Przyjął od Struana kubek z rumem.

- Dzięki. Jak udało mi się zgasić ten przeklęty pożar, któren wyskoczył raptem z głębin niby strzała, i chciałem mu pomóc, to on, jak raz, zniknął. Szukałem go całą noc i najlepszą część następnego dnia.

- Bardzo to ładnie z twojej strony - powiedział Struan.

- Wczoraj wieczorem posłałem Gortha, żeby wywiedział się o ciebie. Faktycznie dziwne, no nie, Culum?

- Co jest dziwne, panie Brock?

- Jak to co? To, że ten czort karzeł me wiedział że twój tato jest na pokładzie. I podobnież nikogo nie wpuszczono na statek do południa. To bardzo dziwne stać na kotwicach pod działami okrętu flagowego.

- Czy Gorth dotknął masztu flagowego? - spytał Struan.

- Tak. Bardzo się zmartwił. Powiedział, że było to jak wbijanie następnego gwoździa do twojej trumny. Zrobił to z bólem serca.

- Struan podał mu zlecenie wypłaty przez bank dwudziestu tysięcy gwinei.

- Dzięki, Dirk - rzeki Brock nie patrząc na zlecenie i nie biorąc go do ręki. - Ale to nie moje. Najlepiej oddaj to Gorthowi. Albo prześlij na statek. Płacisz nie mnie.

- Jak chcesz, Tyler Będzie na aukcji?

- O, tak.

Struan wziął katalog parceli.

- Najlepsze działki nadmorskie to siódma i ósma na zachodzie doliny, szesnasta i siedemnasta w środku Oraz dwudziesta druga i dwudziesta trzecia na wschodzie. Które chcesz?

- Dajesz mi wolny wybór, Dirk?

- Wystarczy dla obu. Wybierz, które chcesz. Nie będziemy się z tobą licytować. Ani ty z nami.

- Też tak myślę. Tak jest uczciwie. I mądrze. Biorę szesnastą i siedemnastą nad morzem, a do tego szóstą i siódmą podmiejską.

- My weźmiemy nad morzem siódmą i ósmą. A podmiejskie trzecią i czwartą.

- Zgoda. Zostaje jeszcze to wzgórze. Planujesz licytować, co?

-Owszem.

Brock napił się rumu. Wyczuwał zaniepokojenie Culuma.

- Jutro odpływa flota. Słyszałeś o tym, Dirk?

- Nie. Dokąd płynie?

- Na północ. Prowadzić wojnę - odparł uszczypliwie Brock.

- Zapomniałem o tej wojnie - powiedział Struan i krótko się zaśmiał. - Znowu uderzyć na Pekin? W zimie?

- Tak. Nasze wodze nakazali płynąć na północ. Ten twój sługus ma we łbie kulę armatnią. Słyszałem, jak admirał wrzeszczał, ale Longstaff tylko pokrzykiwał: „Na północ, dalibóg, masz pan rozkaz płynąć na północ! Pokażemy tym poganom, tej łamiącej traktaty hołocie! Dasz im pan należytą odprawę!”

- Nie popłyną na północ.

- Może i nie, skoroś wrócił. To fatalne, kiedy takie Longstaffy są tai-panami. Czysty śmiech. I kiedy takie jak ty mają u nich posłuch. Kiedy, żeby ocalić naszą flotę, musimy polegać na tobie. - Brock głośno odchrząknął i powąchał powietrze. - Bardzo dziwnie tu pachnie - powiedział.

- Czyżby?

- Pachnie srebrem. Tak, to pewnikiem srebro. - Brock łypnął okiem na Culuma. - A więc nie jesteś już bankrutem, prawda, synu?

Culum nie odpowiedział mu, ale poczerwieniał na twarzy.

Brock mruknął.

- Wyczułem je, jakżeś stanął na kotwicy, Dirk - powiedział. - Co ja mówię, już wtedy, kiedyżeś wszedł do zatoki. Tak więc nie zatonąłeś, znowuż masz forsę, żeby płacić, a ja znowuż przegrałem.

- Kiedy mija termin płatności weksli?

- Dobrze wiesz, że dzisiaj.

- Chcesz mi go przedłużyć?

- Gdyby nie mina chłopaka i wszystkich na pokładzie, to bym siebie zapytał, czy aby nie cyganisz. Bo może nie masz srebra w ładowni. Ale ja wiem swoje. Wszyscy na pokładzie mają to wypisane na gębach, oprócz ciebie... i Robba. Wykupisz ode mnie te weksle dziś, do diabła! Żadnych kredytów!

- Uregulujemy to po aukcji.

- Przedtem. Tak jest, przedtem! Lepiej, żebyś się pozbył długów przed licytacją - powiedział Brock. Oko mu błyszczało, a na twarzy pojawił się gniew. - Znowu żeś ze mną wygrał, skarż cię Bóg i tego diabła w piekle, któremu służysz! Ale to wzgórze będzie moje! Moje!

- Wzgórze należy do Noble House. Nie do podrzędnego przedsiębiorstwa.

Brock wstał, zaciskając pięści.

- Jak Boga kocham, jeszcze napluję na twój grób! - zapowiedział.

- A ja, dalibóg, jeszcze przed zachodem słońca napluję na twoją firmę z tego wzgórza!

- Możliwe, że w całej Azji nie ma tylu skarbów, żeby za nie zapłacić! Do widzenia.

Brock wypadł z kabiny i od schodni dobiegł stukot jego żeglarskich butów.

Culum wytarł spocone ręce.

- To wzgórze schwyciło cię w pułapkę, Dirk. On przerwie licytację i zrujnuje nas - powiedział Robb.

- Tak, ojcze. Wiem, że to zrobi.

- Steward! - zawołał Struan otworzywszy drzwi kabiny.

- Tak, proszę pana!

- Sprowadź mi tu migiem pana Cudahy'ego!

- Tak jest.

Posłuchaj, Dirk - odezwał się Robb. - Masz dobrą okazję. Zrób jemu to, co on zrobi tobie. Nagle przestań li cytować. Niech to on zostanie z tym kłopotem na głowie. Zrujnuje się. On! Nie my!

Struan milczał. Zapukano do drzwi i: Wszedł spiesznie Cudahy.

- Słucham pana? - spytał.

- Proszę sprowadzić do burty kuter. Każe pan bosmanowi zawieźć panów Robba i Culuma na „Gromową Chmurę”. Niech tam zaczeka na pana Culuma i zawiezie go na okręt flagowy. A potem zamelduje się tutaj. Cała załoga na pokład i rufę!

Cudahy zamknął za sobą drzwi.

- Ojcze, wuj ma rację - powiedział Culum. - Na miłość boską, czy nie widzisz, że ten przeklęty pirat schwytał cię w pułapkę?!

- W takim razie musimy się przekonać, czy miłość boska wydostanie nas z niej. To sprawa prestiżu.

- Dirk - rzekł błagalnie Robb - nie posłuchasz się rozsądku?

- Sara chce, żebyś wrócił na statek. Na razie ani słowa o srebrze. Culum, jeżeli Longstaff zapyta cię o mnie, to powiedz tylko, że jestem na statku. Nic więcej.

- Dirk, to twoja jedyna szansa..

- Radzę ci się pośpieszyć, Robb. Przekaż moje najlepsze życzenia Sarze i dzieciom - powiedział Struan i wrócił do przeglądania sterty papierów na biurku.

Wiedząc, że dalsze spieranie się nie ma sensu, Robb wyszedł bez słowa. Strapiony Culum podążył za nim. Wiedział, że nie odmieni ojca - ani Brocka - i że Noble House zaangażował swój honor w bezwartościowe wzgórze na bezwartościowej skale. To głupota! - krzyknął w duchu. Dlaczego ojciec jest tak beznadziejnie głupi?!

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Tego popołudnia Struan stał przy dużym namiocie, który kazał rozstawić na brzegu Szczęśliwej Doliny. Przypatrywał się Orłowowi, jak dogląda marynarzy, którzy przenosili z barkasu beczki i ustawiali je składnie w namiocie. Tak był tym pochłonięty, że nie usłyszał kroków nadchodzącej z tyłu Mary Sinclair.

Jej twarz obramowywał czepek, zawiązany pod brodą. Sukienna kasztanowa suknia wlokła się po piasku i była mocno ściągnięta w pasie, żeby nadać figurze modny kształt klepsydry. Uszyto ją wszakże z lichej tkaniny i staromodnie skrojono. W ręku Mary trzymała wytartą mufkę, a na ramiona miała narzucony szary szal, kolorem pasujący do jej oczu. Wyglądała schludnie, zwyczajnie, ubogo, skromnie i dystyngowanie.

- Witaj, Tai-Panie - powiedziała.

- O, witaj, Mary - rzekł Struan, wyrwany z zamyślenia. - Ślicznie wyglądasz.

- Dziękuję, łaskawy panie - odparła z przelotnym uśmiechem i dygnęła z gracją. - To dla mnie prawdziwy komplement.

Na brzeg zatoki i do doliny poczęli napływać rozgadani, witający się ze sobą kupcy z żonami i dziećmi, w dobrych humorach i najlepszym przyodziewku. Gdzieniegdzie stały grupki żołnierzy i marynarzy z oficerami w paradnych mundurach. Do plaży przybijały łodzie z kolejnymi rodzinami i oficerami. Nie opodal brzegu rybacy ze zbitych w gromadki sampanów łowili ryby, a na zachód od doliny kłębiła się ciżba hałaśliwych, zaciekawionych Chińczyków, którą odgradzał kordon wojska.

W pobliżu podium licytatora, które wzniesiono ni niewielkim pagórku pięćdziesiąt jardów od namiotu, Struan zauważył Gordona Czena. Jego syn natychmiast mu się ukłonił. Było jasne, że chłopak chce z nim porozmawiać i że z pewnością czeka cierpliwie na sposobność do dyskretnej rozmowy.

- Dzień dobry, Gordonie - zawołał. - Za chwilę z tobą porozmawiam.

- Dziękuję panu - odkrzyknął Gordon Czen i jeszcze raz się ukłonił.

Struan zobaczył Robba, który przechadzał się z naburmuszoną, ciężarną Sarą, a obok nich baraszkowała Karen. Rozejrzał się za Culumem, ale nie dostrzegł go, z czego wywnioskował, że nadal jest na okręcie flagowym. I wówczas zauważył syna - był pogrążony w rozmowie z Glessingiem. Zdziwił się, że Culum nie odszukał go natychmiast po zejściu na brzeg.

- Przepraszam, Tai-Panie i panno Sinclair - rzekł Orłow. - To już wszystkie.

- Mam nadzieję, kapitanie - powiedziała uszczypliwie Mary. - Podobno wyładowywaliście beczki przez bite dwie godziny. Czyżby chciał pan spić wszystkich Europejczyków, panie Struan?

Struan zaśmiał się.

- Nie - odparł. - Dziękuję, kapitanie.

Orłow zasalutował Mary i wszedł do namiotu z paroma marynarzami. Inni skupili się wokół namiotu, a kilku usiadło na plaży i zaczęło grać w kości.

- Wcześnie przyjechałaś, Mary. Licytacja rozpocznie się najprędzej za godzinę.

- Komandor Glessing był tak uprzejmy, że zaofiarował się mnie podwieźć - wyjaśniła. - Przejdziemy się trochę.

- Naturalnie - odparł Struan, wyczuwając w jej głosie zdenerwowanie.

Ruszyli w głąb wyspy.

Dno doliny było wilgotne, a wczorajszy deszcz stał w spokojnych kałużach. Z małego wodospadu spływał łagodnym wężowym ruchem strumień. Muchy, ważki, pszczoły i komary pobzykiwały do wtóru morskim falom. Słońce zapowiadało wiosnę.

Kiedy na dobre oddalili się od tłumu, Mary przystanęła.

- Przede wszystkim chciałam wyrazić żal z powodu straty twoich bliskich - zaczęła.

- Dziękuję, Mary.

- Próbowałam zobaczyć się z tobą przed twoim wyjazdem do Kantonu.

- Pamiętam. To miło z twojej strony.

- Wczoraj wieczorem próbowałam dostać się na pokład. Żeby zobaczyć, jak się czujesz. To był zły dżos.

- Owszem. Ale to już przeszłość. Było, minęło.

- Tak. Ale ja czytam w twojej twarzy ból. Inni nie, ale ja go widzę.

- A co u ciebie? - zagadnął, jak żywsze zdumiony tym, że Mary wygląda tak zwyczajnie - miło, nadobnie, na taką, jaką być powinna, ale nie jest. Nie powinienem jej lubić, pomyślał, a jednak lubię.

- Używam życia. Na razie - odrzekła i spojrzała na brzeg. Z barkasu wysiadali Brock, Gorth, Nagreck Thumb i Eliza Brock z córkami. - Cieszę się, że znowu pokonałeś Brocka. Bardzo się cieszę.

- Pokonałem?

Mary przymrużyła w uśmiechu oczy.

- A czterdzieści laków srebra? A cztery monety?

- Skąd o tym wiesz?

- Już zapomniałeś, Tai-Panie? Mam dobrze ustosunkowanych znajomych - odparta jakby nigdy nic. Jednakże przebywając z nim nienawidziła tych „znajomych”.

- Kim są... kto ma pozostałe połówki monet?

- Mam się wywiedzieć?

- A może już wiesz, kto?

Och. Tai-Panie, prawdziwy z ciebie mężczyzna - powiedziała jeszcze serdeczniejszym tonem. - Wiem, gdzie są dwie. Kiedy dowiem się, gdzie są dwie pozostałe, powiem ci.

- Kto ma te dwie?

- Gdybyś udzielił tak wielkiej pożyczki, to ile byś zatrzymał sobie?

- Wszystkie. Tak jest, dalibóg, wszystkie. Dwie ma Żin-kua?

- Jedną - odparła, bawiąc się szalem i poprawiając go. - W Kantonie jest w tej chwili cztery tysiące chorągwianych. Poza tym duża armada branderów. Zaatakują naszą flotę, jeżeli spróbuje zająć forty Bogue. Druga ich flota czeka pięćdziesiąt mil na północ. Czy mówi ci coś nazwisko Wu Kwok?

Struan udawał, że się zastanawia, ale miał zamęt w głowie. Przed poznaniem Scraggera nie słyszał o Wu Kwoku - o Wu Fang Czoiu, ojcu, owszem. Ale nie o synu. Nie wyjawił Maussowi, co zdarzyło się na dżonce ani co mówił mu Scragger. Wiedzieli o tym tylko Robb i Culum. Niepodobna, żeby Mary dowiedziała się o Wu Kwoku od nich. A więc informacja ta musiała wyjść od Wu Kwoka... albo od Żin-kua. Tylko jak?

- To dość pospolite nazwisko - odparł. - A dlaczego pytasz?

- To najstarszy syn Wu Fang Czoia.

- Herszta piratów? „Białego Lotosu”? - spytał Struan, udając zdumienie.

- Uwielbiam cię zaskakiwać - odrzekła wesoło. - Za pośrednictwem kantońskiego hoppo cesarz zaproponował po cichu Wu Kwokowi i Wu Fang Czoiowi mandarynaty. A do tego zarząd prowincji Fukien - oraz Taiwanu - w zamian za atak na statki w zatoce Hongkongu. Całą piracką flotą.

- Kiedy ma być ten atak? - spytał naprawdę wstrząśnięty Struan.

- Jeszcze nie przyjęli tej propozycji. Jak mówią Chińczycy, „pertraktacje trwają”.

Czyżby Wu Kwok zażądał przysług dla pozoru? - zadał sobie pytanie. Czyżby była to szatańska gra w grze, mająca mnie uspokoić i schwytać w pułapkę? Ale po co w takim razie ta moneta? Czy zaryzykowaliby utratę całej floty? Cztery tysiące dżonek pełnych pirackiej swołoczy mogłoby nas zniszczyć...być może!

- Nie wiesz czy przyjmą... czy zaatakują? - spytał.

- Nie jestem pewna... ale chyba tak. To jednak nie wszystko, Tai-Panie. Wiedz, że podwojono nagrodę za twoją głowę. Za głowę Culuma też już ją wyznaczali. Dziesięć tysięcy dolarów. Za głowy wszystkich Anglików: Gorge'a Lessinga, Longstaffa, Brocka. Również za głowy Mei-Mei, Duncana i Kate. Schwytanych żywcem - ciągnęła Mary przygaszonym głosem.

- Co takiego?!

- Dowiedziałam się o tym trzy dni temu. Nie było cię tu, więc zabrałam się pierwszym statkiem do Makau, ale właśnie stamtąd odpłynąłeś. Poszłam więc do Mei-mei. Powiedziałam, że mnie przysyłasz, że doszły cię wieści o niebezpieczeństwie grożącym jej i dzieciom. A potem poszłam do twojego faktora i w twoim imieniu nakazałam mu przygarnąć ją i dzieci pod swój dach. Zagroziłam, że jeżeli coś im się stanie przed twoim powrotem, powiesisz jego, jego dzieci i jego wnuki.

- I co na to Czen Szeng? - Kazał ci powtórzyć, żebyś się nie martwił; Odwiedziłam Mei-Mei i dzieci w jego domu; a potem wróciłam do Hongkongu. Sądzę, że na razie nic im nie grozi.

- Czy on wie o srebrze?

- Oczywiście. Część srebra, niewielka jest jego, Czyż mógłby lepiej zainwestować pieniądze?

- Kto jeszcze dostarczył srebra dla mnie?

- Wiem o Czen Szengu, o Żin-kua i o kupcach Ko-hongu - wszyscy oni się dołożyli. W sumie będzie tego piętnaście laków. Co do reszty, nie mam pewności. Możliwe, że mandżurscy mandaryni.

- Ti-sen?

- Nie. Popadł w całkowitą niełaskę. Zajęli mu cały majątek. Ko-hong szacuje go na jakieś dwa tysiące laków. Złota.

- Czen Szeng przyrzekł ich pilnować?

- Tak. Ponieważ znów jesteś bogaty, będzie ich strzegł, choćby miał poświęcić własną matkę. Przynajmniej przez ten czas.

- Zaczekaj tu, Mary.

Struan zawrócił do brzegu. Odszukał wzrokiem Maussa, krzyknął do niego, przyzwał go gestem i ruszył w jego stronę.

- Wolfgang, weźmie pan Orłowa i popłyniecie „Chińską Chmurą” do Makau - powiedział. - Zabierze pan Mei-Mei z dziećmi i służącą i przywiezie ich tu. Piorunem. Namiotem niech zaopiekuje się Cudahy.

- Przywieźć ich tutaj?

- Tak. Wróćcie jutro. Są u Czen Szenga.

- Przywieźć ich tutaj?! Jawnie?!

- Tak, do diabła! Wypłyńcie natychmiast.

- Nie zrobię tego, Tai-Panie. Nie jawnie. Pan siebie zgubi. Przecież pan wie, że ludzie odsuną się od pana.

- Mandaryni wyznaczyli nagrody za ich głowy. Pośpieszcie się!

- Gott im Himmel! - Mauss szarpnął nerwowo brodę. - Przywiozę ich potajemnie i zaprzysięgnę Orłowa, żeby dotrzymał tajemnicy. Gott im Himmel, przebacz temu biednemu grzesznikowi!

Struan powrócił do Mary.

- Od kogo wiesz o tym porwaniu? - spytał.

- Nie znasz go.

- Ogromnie się narażasz, dziewczyno. Wyciągając z kogoś informację, a potem ją wykorzystując.

- Jestem bardzo ostrożna.

- Wyjedź z Makau na dobre. Wyrwij się z tego życia, pókiś cała i zdrowa. Dżos nie będzie ci sprzyjał wiecznie.

- Porozmawiajmy o tobie, Tai-Panie. Nie możesz afiszować się tutaj ze swoją chińską konkubiną.

- Na statku ona i dzieci będą bezpieczne, a tylko to się liczy.

- Ale, dalibóg, nie w naszej społeczności, dobrze o tym wiesz. Złamią cię, Tai-Panie - tak, nawet ciebie - jeżeli wystąpisz przeciwko ich zgniłej moralności. Muszą. Ona jest Chinką.

- A niech ich wszystkich zaraza!

- Owszem. Ale będzie to niczym nie poparta goła klątwa, a przecież musisz myśleć o swojej firmie. Jak długo Mei-Mei pozostaje w ukryciu, nie stanowi dla nich zagrożenia - czego oczy nie widzą, tego nie ma. Nie wypada mi dawać ci rad - wiesz o tym najlepiej - ale błagam cię: trzymaj ją w ukryciu!

- Tak właśnie robię i tak będę robił... chyba że znajdą się w niebezpieczeństwie. Za tę przysługę, Mary, mam u ciebie dług wdzięczności.

- Właśnie - odparła, a oczy zapłonęły jej dziwnym blaskiem. - Chcę, żebyś mi się odwdzięczył.

- Powiedz, w jaki sposób.

- W każdy, o jaki poproszę.

- Powiedz jaki.

- Nie teraz. Kiedy będę chciała, żebyś oddał mi przysługę, to poproszę. Tak. Kiedyś zamierzam z niej skorzystać - powiedziała i dodała beztrosko: - Powinieneś być ostrożniejszy, Tai-Panie. Jestem kobietą, a kobiece rozumowanie bardzo różni się od męskiego.

- Owszem - potwierdził i uśmiechnął się.

- Masz taki miły uśmiech, Tai-Panie.

- Dziękuję, łaskawa pani - odrzekł i ukłonił; się z galanterią. - To prawdziwy komplement! - Wziął ją pod rękę i ruszyli z powrotem na brzeg. - Od kogo wiesz o Mei-Mei i dzieciach? - spytał.

- Zgodziliśmy się dwa lata temu, że źródła moich informacji otacza przenajświętsza tajemnica.

- Zechciałabyś nie używać takich długich słów?

- Cieszę cię, że nareszcie poznałam Mei-mei. Jest taka piękna. No i dzieci - odpowiedziała, rozczulona jego dotykiem.

- Czy możliwe, żeby ta wiadomość była nieprawdziwa?

- Nie. Porywanie dla okupu to stary chiński chwyt.

- To świństwo! Posługiwać się porywaniem kobiet i dzieci! - Struan zamilkł na chwilę. - Jak długo tu zostajesz?

- Parę dni. Horatio... Horatio jest trochę zagubiony, kiedy zostaje sam. Przy okazji. Czen Szeng naturalnie wie, że mówię po kantońsku. Wie też już o tym Mei-Mei. Poprosiłam ją, żeby zatrzymała to dla siebie. Nie zdradzi mnie, prawda?

- Tak. Bądź spokojna. Ale przypomnę jej o tym - obiecał. Zmusił się, żeby nie myśleć o Mei-Mei, swoich dzieciach, Wu Kwoku, branderach i pozostałych połówkach monet. - Tajemnica za tajemnicę. Za miesiąc Noble House wydaje bal. Naturalnie jesteś zaproszona.

- To wspaniały pomysł!

- Fundujemy nagrodę. Tysiąc gwinei dla najlepiej ubranej damy.

- Dobry Boże, Tai-Panie, wydrapią ci oczy!

- Sędzią będzie Arystoteles.

- I tak ci je wydrapią - oświadczyła Mary, a jej oczy jakby zmieniły kolor. - Radzę ci nie zapominać, że jesteś w tej chwili najlepszą partią w Azji.

- Słucham?!

Roześmiała się z lekką kpiną.

- Lepiej wybierz sobie żonę, póki czas. Znajdzie się mnóstwo dzierlatek kręcących na twój widok kuperkami i wiele mamuś pindrzących córunie do twojego łoża.

- Przestań wygadywać takie rzeczy!

- Tylko nie mów, że cię nie ostrzegano, mój kawalerze. Tysiąc gwinei? Chyba miło byłoby zdobyć tę nagrodę. - Nagle Mary straciła humor. - Jak dobrze wiesz, stać mnie na zakup takiej sukienki - powiedziała - ale gdybym ją kupiła, zniszczyłabym tę Mary Sinclair, jaką znają. Wszyscy wiedzą, że jesteśmy biedni jak kulisi.

- Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebym to ja podarował ci sukienkę. A przynajmniej, żebym złożył ci taką propozycję za pośrednictwem Horatia. Prawda?

- Rany boskie, Tai-Panie, naprawdę to zrobisz? Zwrócę ci pieniądze.

- Zrobię, pod warunkiem, że przestaniesz mówić „rany boskie”. Ale co prezent, to prezent. - Przyjrzał jej się w zamyśleniu. - A czy przyszła ci kiedyś na myśl cioteczna babka Wilhelmina?

- Kto taki?

- Dalsza kuzynka twojej matki. Ta z Holandii.

- Jaka?

- Dziedziczka ta, która może ci zostawić dużo pieniędzy.

- Nie mam żadnych krewnych w Holandii.

- Może twoja matka zapomniała ci powiedzieć. Może adwokat z Amsterdamu napisze, że dostałaś spadek. - Struan zapalił cygaro. - Jako spadkobierczyni możesz wydawać pieniądze nie kryjąc się z tym. Prawda? Czyż nie?

- Ale... ale... -. Mary załamał się głos. - A co z Horatiem?

Ciotka Wilhelmina mogłaby mu zostawić dwa tysiące gwinei. A lwią część tobie. Tak naprawdę to kochała ona wyłącznie żeńskie potomstwo. Twoja matka była jej ulubienicą... aż dziw, że nikt nie wspomniał o niej tobie ani Horatiowi. Biedna ciotka Wilhelmina. Wczoraj zmarła. Oczy Mary powiększyły się z podniecenia.

- Mógłbyś to zrobić, Tai-Panie? Naprawdę?! - spytała.

- List do Londynu dojdzie za trzy miesiące. Miesiąc zajmie załatwienie spraw w Holandii. Trzy miesiące na dojście odpowiedzi. Za siedem miesięcy zostaniesz spadkobierczynią. Ale do tego czasu lepiej graj rolę myszy kościelnej. I bardzo się zdziw, kiedy cię to spotka.

- Tak. Przepraszam, ale... jestem oszołomiona. Bądź spokojny. Bądź spokojny. Gdybym odrobinę sfiksowała, rozpłakała się albo zaczęła krzyczeć... Ubóstwiam cię, Tai-Panie.

Struan przestał się uśmiechać.

- Zabraniam ci mówić takie rzeczy! - zaprotestował.

- Tobie pierwszemu coś takiego mówię i być może więcej nie powtórzę. Ale dla mnie jesteś Bogiem.

Odwróciła się i odeszła w głąb wyspy.

Struan przyglądał się jej przez chwilę, po czym ruszył do Gordona Czena. Przyszło mu na myśl, że Gordon z każdym dniem coraz bardziej upodabnia się do Chińczyka. Płynący po morzu barkas z Maussem i Orłowem był jeszcze dość daleko od „Chińskiej Chmury”. Pośpieszcie się, na miły Bóg! - ponaglił ich w duchu.

- Dzień dobry, panie Struan - zaczepił go zdenerwowany Skinner.

- A, witam, panie Skinner.

- To wielki dzień dla Wschodu, prawda?

- Tak. Wybaczy pan, ale muszę...

- Zajmę panu tylko chwilę, panie Struan - rzekł Skinner, ściszając głos. Był bardziej spocony niż zazwyczaj i mocniej cuchnął. - O ile sobie przypominam, to dzisiaj upływa termin wykupu weksli Noble House.

- Przypomina pan sobie? Teraz?

- Zostaną wykupione?

- Czyżby pan w to przez chwilę wątpił, panie Skinner?

- Krążą plotki. O srebrze.

- Tak słyszałem.

- Mam nadzieję, że prawdziwe. Nie uśmiechałaby mi się zmiana właściciela „Wschodnich Czasów?'.

- Mnie również. Wieczorem przekażę panu interesującą wiadomość. A teraz, wybaczy pan?

Skinner przyglądał się, jak Struan podchodzi do Gordona Czena, i żałował, że nie jest świadkiem ich rozmowy. Potem spostrzegł Brocka z rodziną, gawędzących z Nagrekiem Thumbem. To naprawdę wielki dzień, pomyślał rozradowany, idąc ociężale w ich stronę. Kto zakupi to wzgórze?

- Było mi strasznie przykro na wieść o pańskiej stracie - mówił właśnie Gordon Czen. - Próbowałem zobaczyć się z panem, ale nie dopełniłem tego obowiązku. Zmówiłem za to modlitwę.

- Dziękuję.

- Matka prosiła mnie o przekazanie panu, że dopełni obowiązku tradycyjnej studniowej żałoby.

- Powiedz jej, proszę, że to niepotrzebne - rzekł Struan wiedząc, że Kai-sung i tak będzie przestrzegać żałoby. - No, a co się działo z tobą od naszego ostatniego spotkania?

- Nic szczególnego. Starałem się dopomóc Czen Szengowi w znalezieniu jakiegoś kredytu dla firmy, proszę pana. Ale, niestety, nie powiodło nam się.

Wiatr szarpnął warkoczem Czena i potrząsnął nim. - Bardzo trudno dziś o kredyty - rzekł Struan.

- Tak, istotnie. Przykro mi.

Gordon Czen pomyślał o ogromnej masie Srebra w ładowni „Chińskiej Chmury” i przepełnił go podziw dla Ojca. Plotki o srebrze usłyszał dziś rano, a potwierdziły one inne plotki, które przeniknęły na zbocze Tai Ping Szan, że Tai-Pan przemycił srebro z Kantonu tuż pod nosem znienawidzonych Mandżurów. Ale nie wspomniał ani słowem o odrodzeniu Noble House, byłoby to bowiem niegrzeczne.

- Być może czas, żebyś otrzymał mały kredyt - powiedział Struan. - Będę w stanie ci go załatwić. Powiedzmy, jeden lak srebra.

Gordonowi rozbłysły oczy.

- To wielki kredyt, proszę pana - wysapał, tak go zatkało.

- Czwarta część zysków dla ciebie, trzy części dla mnie.

- Byłoby to bardzo sprawiedliwe, proszę pana - odparł Gordon, szybko odzyskując rezon. - Wielkoduszne. Jak najbardziej sprawiedliwe w tych ciężkich czasach. Ale gdybym to ja miał dwie trzecie zysków, a pan jedną trzecią, pozwoliłoby mi to znacznie zwiększyć pańskie. Bardzo znacznie.

- Spodziewam się znacznych zysków - rzekł Struan i wyrzucił niedopałek cygara. - Będziemy wspólnikami. Ty weźmiesz połowę i ja połowę. Jest to nasza prywatna umowa. W tajemnicy. Będziesz prowadził rachunki i rozliczał się co miesiąc. Zgoda?

- Zgoda. Jesteś, panie, bardzo szczodry. Dziękuję.

- Wpadnij do mnie dziś wieczorem, a dam ci potrzebną asygnatę. Będę na „Spokojnej Chmurze”.

Gordon Czen był tak uszczęśliwiony, że chciało mu się skakać i krzyczeć z radości. Nie mógł pojąć, dlaczego ojciec okazał mu taką szczodrość. Ale wiedział, że ów lak srebra jest świetnie ulokowany i zostanie pomnożony tysiąckrotnie. Jeżeli dopisze dżos, dodał prędko w myśli. A potem przypomniał sobie o Hung Mun Tongu, zastanawiając się, czy lojalność wobec tajnego stowarzyszenia kłócić się będzie z lojalnością wobec ojca. A jeśli tak, to która z nich przeważy.

- Wprost nie wiem, jak panu dziękować - rzekł. - Czy ta umowa jest ważna od tej chwili?

- Tak. Przypuszczam, że zechcesz nabyć na licytacji trochę ziemi.

- Przyszło mi na myśl... - zaczął Gordon Czen i urwał.

Zbliżał się do nich Culum, twarz miał nieruchomą.

- Cześć, Culumie - powitał go Struan. .

- Cześć, ojcze.

- To jest Gordon Czen. A to mój syn, Culum .- przedstawił ich sobie Struan, świadom spojrzeń milczącego tłumu na wybrzeżu.

Gordon Czen ukłonił się.

- To dla mnie zaszczyt poznać pana. -powiedział.

- Gordon jest twoim przyrodnim bratem, Culumie - wyjaśnił Struan.

- Wiem. - Culum wyciągnął rękę. - Miło mi cię poznać.

Wciąż jeszcze osłupiały faktem, że Struan uznaje go za swojego syna, Gordon słabo uścisnął jego dłoń.

- Dziękuję - powiedział. - Bardzo dziękuję.

- Ile masz lat, Gordon? - spytał Culum.

- Dwadzieścia, proszę pana.

- Bracia przyrodni powinni mówić sobie po imieniu, prawda?

- Jeżeli ci to odpowiada.

- Musimy się nawzajem poznać - dodał Culum i odwrócił się do Struana, poruszonego tym, że syn, wie o Gordonie. Przepraszam, że ci przeszkodziłem, ojcze. Chciałem tylko poznać Gordona - rzekł i odszedł.

Struan, usłyszał, jak pryska cisza, kiedy zamarła plaża znów ożyła. Zaskoczyły go też łzy płynące po twarzy Gordona.

- Przepraszam... ja... czekałem na to całe życie, panie Struan. Dziękuję. Dziękuję - powiedział Gordon łamiącym się głosem.

- Większość ludzi nazywa mnie Tai-Panem, chłopcze. Darujmy więc sobie „pana Struana”.

- Tak, Tai-Panie - odparł Gordon, ukłonił się i odszedł.

Kiedy Struan ruszył za Culumem, zobaczył przybrzeżny kuter Longstaffa. Longstaffowi towarzyszył admirał i grupa oficerów marynarki. A także Horatio.

Doskonale, pomyślał. Czas na Brocka.

Dał znak ręką bratu i wskazał mu Brocka. Robb skinął głową, zostawił Sarę i dogonił Culuma. We dwójkę dołączyli do Struana.

- Masz te dokumenty, Robb?

- Tak.

- No to chodźmy, odbierzemy nasze weksle. - Struan spojrzał na Culuma. - Nie ma powodu do nerwów, synu.

- Tak.

- Cieszę się, że poznałeś Gordona, Culum. Dziękuję ci - rzekł Struan, kiedy przeszli kawałek.

- Chciałem... chciałem go poznać dziś. W twojej obecności. Wiesz... przy wszystkich.

- Czemu?

- A czy to nie podnosi twojego prestiżu, który, jak twierdzisz, jest taki ważny?

- Kto ci powiedział o Gordonie?

- Pogłoski o nim doszły mnie po powrocie z Kantonu. Ludzie zawsze chętnie rozsiewają złe wieści - odparł Culum. Przypomniał sobie złośliwe rozbawienie większości kupców i ich żon, których poznał. „Jakie to przykre, chłopcze, żeś zjawił się w tak niepomyślnym momencie. Szkoda, że wasza firma upadła. Bez Noble House wszystko się zmieni”, powtarzali mu na różne sposoby. Wiedział jednak, że rozkoszują się tym bez wyjątku i cieszą nieszczęściem ich firmy. To ciotka Sara otworzyła mu, naiwnemu, oczy. Szli wówczas Drogą Królowej i minęli jakichś Eurazjatów, pierwszych, jakich widział w życiu, chłopca i dziewczynę, więc zapytał, skąd pochodzą i jakiej są narodowości.

- Stąd - odparła. - To mieszańcy, pół Anglicy, pół poganie. Sporo kupców ma bękarty z żółtymi kochanicami. Naturalnie, w wielkiej tajemnicy, ale wszyscy o tym wiedzą. Jedną taką miał twój wuj Robb.

- Co takiego?!

- Przegoniłam ją z jej pomiotem wiele lat temu. Pół biedy, gdyby ta kobieta była chrześcijanką i była ładna. To bym jeszcze mogła zrozumieć. Ale taka - nie!

- Czy... czy ojciec ma... inne dzieci?

- O dzieciach nic mi nie wiadomo. Ma natomiast syna, który pracuje dla jego faktora, nazywa się Gordon Czen. Twój ojciec ma szczególne poczucie humoru, bo nadał mu nasze rodowe chrześcijańskie imię. Słyszałam, że go ochrzczono. To już coś. Może nie powinnam ci była o tym mówić. Ale ktoś musi to zrobić, może więc lepiej, że dowiesz się prawdy od krewnej, a nie podsłuchasz, jak szepczą o tym po kątach. Tak, tak. Masz w Azji co najmniej jednego przyrodniego brata.

Tamtej nocy nie mógł zasnąć. Nazajutrz z rozpaczy popłynął na brzeg. Kilku oficerów marynarki, a wśród nich Glessing, grało w krykieta i poprosili go, żeby uzupełnił drużynę. Kiedy przyszła jego kolej bronić bramki, wyładował na piłce całą złość, waląc w nią, chcąc ją zniszczyć, a wraz z nią swój wstyd. Spisywał się wybornie, ale gra nie sprawiała mu najmniejszej przyjemności. Później Glessing odciągnął go na bok i spytał, co mu jest. Wszystko z siebie wyrzucił.

- Nie pochwalam twojego ojca, o czym bez; wątpienia wiesz - powiedział mu Glessing. - Ale nie dotyczy to w żaden sposób jego życia prywatnego. Mam ten sam problem, co ty. A przynajmniej wiem z całą pewnością, że mój ojciec ma kochankę w Maida Vale. A z nią dwóch synów i córkę. Nie wspomniał mi o tym nigdy, choć chyba orientuje się, że wiem. Diablo trudna sytuacja ale co na to poradzisz. W jego wieku prawdopodobnie zrobię to samo. Trzeba zaczekać i się przekonać. Jasne, że diablo przykro jest człowiekowi, gdy wie, że ma przyrodniego brata mieszańca.

- Znasz go?

- Widziałem. Nigdy z nim nie rozmawiałem, choć podobno to dobry chłopak. Coś ci poradzę - nie przejmuj się za bardzo prywatnymi sprawami ojca. Innego ojca mieć nie będziesz.

- Nie lubisz go, a jednak ujmujesz się za nim. Dlaczego?

Glessing wzruszył ramionami.

- Może dlatego, że nauczyłem się, iż „grzechy” ojca to jego sprawa, a nie syna. Może dlatego, że Tai-Pan jest lepszym żeglarzem, niż ja będę kiedykolwiek i dowodzi najlepszą flotą najpiękniejszych statków na świecie - że traktuje swoich marynarzy tak, jak powinno się ich traktować, że mają godziwe jedzenie, zapłatę i kwatery - my zaś musimy pracować w warunkach, jakie stwarza nam nasz diabła wart parlament! Bez pieniędzy oraz z załogami złożonymi z obwiesiów i ludzi przymusowo wcielonych do marynarki. Może z powodu Cypla Glessinga, a może dlatego, że jest prawdziwym Tai-Panem. Albo też dlatego, że uwielbiają go Sinclairowie. Nie wiem. Ale przyznam szczerze, że gdybym otrzymał rozkaz zaatakowania go, to zrobiłbym wszystko, do czego upoważnia mnie prawo. Mimo to jednak w Bogu pokładam nadzieję, że uda mu się jeszcze raz przechytrzyć to nieokrzesane bydlę, Brocka. Nie znoszę tego łajdaka równie mocno, co Tai-Pana.

Od tamtego czasu Culum często widywał się z Glessingiem. Bardzo się ze sobą zaprzyjaźnili...

- Dzisiaj... - wyjaśniał dalej Culum ojcu, czując się bardzo nieswojo - kiedy zobaczyłem ciebie z Gordonem Czenem, zagadnąłem o to George'a Glessinga. Był na tyle szczery, że mi powiedział.

Struan zatrzymał się.

- Chcesz powiedzieć, że postąpiłem nieuczciwie nie mówiąc ci o tym? - spytał.

- Nie. Nie musisz się z niczego tłumaczyć. Mnie. Ojcowie nie muszą się z niczego tłumaczyć synom, prawda?

- Gordon to miły chłopak - wtrącił zaniepokojony Robb.

- Dlaczego chciałeś znać jego wiek? - spytał Struan.

- Jest moim rówieśnikiem, prawda?

- I co z tego?

- Nieważne, ojcze.

- Ważne. Dla ciebie. Ale dlaczego?

- Wolałbym nie...

- Dlaczego?

- Sądzę, że to kwestia moralności. Jeżeli jesteśmy rówieśnikami, to jego matka była - czy nie nazywają tego „konkurentką”? - mojej.

- Tak. Konkurentka to właściwe słowo.

- Jeszcze jednym właściwym tu słowem jest „cudzołóstwo”, prawda?

- Jedna z męskich prawd brzmi, że cudzołóstwo jest tak nieuniknione jak śmierć i wschód słońca.

- Nie według Dziesięciorga Przykazań boskich - odparł Culum, unikając wzroku ojca. - Longstaff już przypłynął... więc powinna się zacząć aukcja.

- Czy to dlatego jesteś taki zdenerwowany? Z powodu poznania Gordona i wątpliwości, czy wypełniam Dziesięcioro Przykazań?

- Nie będę ci potrzebny przy spotkaniu z Brockiem, prawda, ojcze? Chyba... jeżeli nie masz nic przeciwko temu, to sprawdzę, czy wszystko gotowe.

- Rób, jak uważasz, synu. Sądzę, że powinieneś być z nami. To rzadka okazja. Ale rób, jak uważasz.

Struan znów ruszył drogą. Culum stał przez chwilę niezdecydowanie, po czym dogonił go.

Droga Królowej prowadziła z doliny wprost na zachód wzdłuż brzegu. Milę dalej mijała namioty piechoty morskiej, strzegącej coraz liczniejszych magazynów marynarki. O milę za nimi, nie opodal Cypla Glessinga, gdzie się kończyła, stały czujne szeregi żołnierzy.

Za Cyplem Glessinga zaś wznosiło się Tai Ping Szan, połączone z brzegiem rozedrganym, nie kończącym się sznurem Chińczyków uginających się pod ciężarem dobytku. Sznur ten posuwał się nieustannie, wciąż zasilany przez napływające sampany i dżonki.

- Dzień dobry, ekscelencjo - przywitał Longstaffa i towarzyszy Struan, uchylając kapelusza.

- A, witam, Dirk. Dzień dobry, Robb - odparł Longstaff, nie zatrzymując się. - Może pan otworzyć licytację, Culum?

- Za chwileczkę, ekscelencjo.

- Więc proszę się pośpieszyć. Muszę płynąć na okręt, nieprawdaż? Dobrze, że pan do nas wrócił, Dirk - dodał po namyśle obraźliwym tonem, idąc dalej i witając się z innymi.

- Za jakieś trzy minuty zmieni ton - rzekł Struan.

- Głupi, francowaty, niegodziwy osioł - powiedział surowo przyciszonym głosem Culum. - Dzięki Bogu, że służę mu ostatni dzień.

Struan potrząsnął głową.

- Na twoim miejscu wyciągnąłbym korzyści ze stanowiska „zastępcy sekretarza kolonii”.

- W jaki sposób?

- Znów jesteśmy potężni. Ale to nadal jego ręka nadaje moc prawną dokumentom. I nadal trzeba tą ręką kierować, hmm?

- Sądzę... tak sądzę - odparł Culum.

Kiedy Struanowie podeszli do Brocków, na plaży uciszyło się i podniecenie zebranych wzrosło. Przy Brocku, Lizie i córkach stali Gorth i Nagrek Thumb.

Skinner zaczął gwizdać pod nosem i podszedł bliżej.

Arystoteles Quance powstrzymał rękę z pędzlem, którym miał właśnie pacnąć płótno.

Tylko do bardzo małych nie docierało ogólne podniecenie, nie obserwowali pilnie i nie natężali słuchu.

- Dzień dobry państwu - przywitał się Struan, zdejmując kapelusz.

- Dzień dobry, panie Struan - odparła uprzejmie Liza Brock. - Zna pan już Tess i Lillibet, prawda?

- Naturalnie. Dzień dobry paniom - odrzekł Struan na dygnięcia dziewcząt, spostrzegając, że Tess bardzo wyrosła od czasu, kiedy ją widział ostatnio. - Załatwimy naszą sprawę? - spytał Brocka.

- Najwyższa pora po temu. Liza, wrócisz z dziewczętami na statek. A ty Lillibet, trzymaj się z daleka od morza, bo stracisz życie. I nie wypadnij za burtę. No a ty, Tessiu, uważaj na siebie i siostrę. A teraz biegnijcie i słuchajcie się mamy.

Pośpiesznie dygnęły i pobiegły przed matką, ucieszone, że je odprawiono.

- Dzieci i pokład statku pasują jak pięść do oka, no nie? - rzekł Brock. - Nie upilnujesz, gdzie ci wlezą. Można zwariować.

- Owszem - przyznał Struan i wręczył Gorthowi asygnatę bankową - Jesteśmy kwita, Gorth.

- Dzięki - powiedział Gorth i starannie obejrzał asygnatę.

- A-może chciałbyś podwoić tę sumę?

- Jak?

- Zakład o jeszcze dwadzieścia tysięcy, że jeden z naszych statków prześcignie cię w rejsie do kraju.

- Dzięki. Ale powiadają, że pieniądz głupich długo się nie trzyma. Nie jestem głupcem... ani hazardzistą odparł Gorth spoglądając na asygnatę. - Bardzo mi się przyda. Może odkupię ździebko tego wzgórza od taty.

Struanowi pozieleniały oczy.

- Chodźmy do namiotu - powiedział i poprowadził ich tam.

Robb i Culum podążyli za nim. Robb bardzo się cieszył, że to brat jest Tai-Panem Noble House. Znów opadły go poprzednie obawy. Jak sobie poradzę z Brockiem? W jaki sposób? - zapytywał siebie.

Struan zatrzymał się przed namiotem i dał głową znak Cudahy'emu.

- Dawać, chłopcy - powiedział Cudahy do grupy oczekujących marynarzy. - Migiem!

Ku zaskoczeniu wszystkich marynarze złożyli namiot.

- A teraz oddaj nasze weksle, Tyler, jeśli łaska - powiedział Struan.

Brock ostrożnie wydobył z kieszeni papiery.

- Osiemset dwadzieścia cztery tysiące funtów - powiedział.

Struan podał weksle Robbowi, który starannie porównał je z duplikatami.

- Dziękuję - rzekł Struan. - Podpiszesz mi?

- A co to jest?

- Pokwitowanie.

- A gdzie masz zlecenie wypłaty dla banku? - spytał podejrzliwie Brock.

- Postanowiliśmy zapłacić gotówką.

Marynarze odciągnęli na bok złożony namiot. Oczom wszystkich ukazały się równe ściany ułożone ze srebrnych cegieł, które niemal zasłaniały masę pustych beczek. Setki na setkach sztab błyszczały w bladym słońcu. Brock utkwił w nich osłupiały wzrok, a nad Hongkongiem zaległa przeraźliwa cisza.

- Noble House postanowił zapłacić gotówką - powtórzył jakby nigdy nic Struan. Zapalił zapałkę i przytknął ją do zwitka zwróconych weksli. Wyjął trzy cygara, poczęstował nimi Robba i Culuma, a potem przypalił je płonącym papierem. - Wszystko zważyliśmy. Ale jeżeli chcesz sprawdzić, tu jest waga.

Brock poczerwieniał na twarzy od napływającej krwi.

- Bodajś się w piekle smażył! - zaklął.

Struan upuścił zwęglony papier i wdeptał go w piach.

- Dziękuję, panie Cudahy - rzekł. - Proszę zabrać ludzi na „Gromową Chmurę”.

- Tak jest.

Cudahy i marynarze po raź ostatni spojrzeli z żalem na srebro i pomknęli do łodzi.

- No, to jedna sprawa załatwiona - powiedział Struan do syna i brata. - Teraz możemy się zająć ziemią.

- Zaiste, rzadka to była okazja, Dirk - rzekł Robb. - Miałeś genialny pomysł.

Culum rozejrzał się po plaży. Ujrzał chciwość, zazdrość i ukradkowe spojrzenia. Dzięki Ci, Boże, że należę do Noble House, powiedział w duchu. Dzięki Ci że czynisz mnie swoim narzędziem.

Brock otrząsnął się z oszołomienia.

- Gorth, ściągnij na brzeg swoich zabijaków, i to migiem! - polecił synowi.

- Co?

- Migiem, psiakrew! - powtórzył z wściekłością Brock ściszonym głosem. Uzbrojonych! W ciągu minut będziemy mieć na karku ancykrystów piratów z całej Azji!

Gorth puścił się biegiem.

Brock wyciągnął pistolety i wręczył je Nagrekowi.

- Każdemu, kto podejdzie na pięć kroków, rozwal łeb - powiedział i ciężkim krokiem podszedł do Longstaffa. -Mogę wypożyczyć trochę żołnierzy, ekscelencjo? W innym razie będziem mieć kupę kłopotów.

Co? Żołnierzy? Żołnierzy? - Longstaff zamrugał oczami, spoglądając na srebro. - Niech mnie, czy to wszystko prawdziwe srebro? Wszystko, co tam leży? Niech mnie, powiada pan, że warte jest osiemset tysięcy funtów.

- Trochu więcej - odparł niecierpliwie Brock. - Tych żołnierzów. Z piechoty morskiej, marynarzów. Każdego z bronią. Do pilnowania go, na miły Bóg!

- A, z bronią! Naturalnie. Zechce pan to łaskawie załatwić, admirale?

- Ej, wy tam! - krzyknął admirał, rozjuszony chciwością malującą się na twarzach wszystkich, także oficerów królewskiej marynarki. Żołnierze piechoty morskiej przybiegli pędem. - Otoczyć kołem na pięćdziesiąt kroków ten skarb. Nikomu nie wolno do niego podejść. Zrozumiano?! - Spojrzał groźnie na Brocka. Biorę na siebie jego bezpieczeństwo przez godzinę. Potem zostawiam srebro tam, gdzie jest.

- Uprzejme dzięki, admirale - powiedział Brock, tłamsząc w ustach przekleństwo.

Spojrzał na morze. Łódź Gortha prędko zdążała na wiosłach do „Białej Czarownicy”. Godzina wystarczy, pomyślał, przeklinając Struana i jego srebro. W jaki sposób, jak pragnę Boga, pozbędę się takiej kupy srebra? Kto mi może wystawić za nie pewne weksle? Skoro zbliża się wojna i może ustać handel, co? Gdybyśmy handlowali, tobym zapłacił za całą tegoroczną herbatę. Ale jeżeli handel nie zostanie zapewniony, to wszystkie weksle przedsiębiorstw handlowych nie będą nic warte, szkoda gadać. Z wyjątkiem weksli tego przeklętego Noble House.

Nie ma dla ciebie banków, skarbców ani bezpieczeństwa, dopóki się go nie pozbędziesz. Masz zasrane życie. Powinneś był to przewidzieć, do diabła! Powinneś był przewidzieć, co zrobi ten parszywy sukinsyn! Nie ma co, złapał cię w pułapkę!

Brock oderwał się myślami od srebra i spojrzał na Struana. Spostrzegł jego kpiący uśmiech i zapłonął gniewem.

- Dalibóg, to jeszcze nie koniec dnia! - powiedział.

- Słusznie, Tyler - odparł Struan. - Do załatwienia zostało jeszcze jedno.

- Dalibóg, tak! - odparł Brock i przepchnął się przez milczący tłum do podestu.

Culuma nagle znów zdjął lęk, jeszcze bardziej dręczący niż poprzednio.

- Posłuchaj, ojcze - rzekł prędko, ściszając głos. - Wuj Robb ma rację. Brock wycofa się z licytacji, kiedy stawka dojdzie do...

- Na miłość boską, synku, nie zaczynaj znowu. To wzgórze należy do Noble House.

Culum bezradnie wpatrywał się w ojca. Wreszcie odszedł.

- Co się z nim, u licha, dzieje? - spytał Struan brata.

- Nie wiem. Przez cały dzień chodził niespokojny jak goniąca się suka.

Na skraju tłumu Struan zauważył stojącą nieruchomo jak posąg, pobladłą Sarę z Karen u boku. Ujął Robba pod ramię i zaczął go prowadzić w ich stronę.

- Sarze jeszcze o niczym nie mówiłeś, prawda, Robb? Że zostajesz? - spytał.

- Nie.

- Masz teraz dobrą sposobność. Znów jesteś bogaty. Podeszli do Sary, ale nie zauważyła ich.

- Cześć, wujku Dirku - powiedziała Karen. - Mogę się pobawić twoimi ślicznymi cegiełkami?

- Rzeczywiście są prawdziwe, Dirk? - spytała Sara.

- Tak, Saro - odparł Robb.

- Bóg jeden wie, Dirk, jak tego dokonałeś, ale dziękuję ci - powiedziała, skrzywiła się, bo dziecko kopnęło w jej łonie, i wyjęła sole trzeźwiące. - To znaczy... znaczy, że jesteśmy uratowani, tak?

- Tak - potwierdził Struan.

- Mogę się pobawić jedną, mamusiu? - spytała piskliwie Karen.

- Nie, kochanie. Idź się pobawić - odparła Sara. Podeszła do Struana i z twarzą we łzach pocałowała go. - Dziękuję.

- Nie dziękuj mi, Saro. Trzeba słono zapłacić za tyle kruszcu.

Struan przytknął dłoń do kapelusza i odszedł od nich.

- Co on miał na myśli, Robb? - spytała męża.

Robb powiedział jej.

- Ja i tak wyjeżdżam - oświadczyła. - Najprędzej jak można. Zaraz po urodzeniu dziecka.

- Tak. To najlepsze wyjście.

- Modlę się, żebyś jej nigdy nie znalazł.

- Och, nie zaczynaj od początku, Saro. Proszę cię. Mamy śliczny dzień. Znów jesteśmy bogaci. Możesz mieć, co tylko zechcesz.

- A może ja chcę mieć po prostu mężczyznę za męża odparła Sara i poszła ciężkim krokiem w stronę barkasu, a kiedy Robb podążył za nią, dodała opryskliwie; - Dziękuję, ale sama potrafię wrócić na statek, Karen, chodź, kochanie.

- Jak sobie życzysz - powiedział Robb i gniewnie ruszył z powrotem. Na chwilę brat mu zginął w tłumie. Ale kiedy zbliżył się do podestu, spostrzegł, że gawędzi z Arystotelesem Quance'em. Podszedł do nich.

- Witam, Robb, drogi przyjacielu - powitał go wylewnie malarz. - Właśnie mówiłem Tai-Panowi, jaki to wspaniały gest. Cudowny! Godny Noble House. Nawiasem mówiąc - rzekł zwracając, swoją brzydką, rozradowaną twarz do Struana - jest mi pan winien pięćdziesiąt gwinei.

- Nic podobnego!

- Za portret Culuma. Jest gotowy. Czy aby na pewno pan nie zapomniał?

- Na miły Bóg, miał kosztować trzydzieści gwinei, a dałem już panu dziesięć gwinei zaliczki!

- Dał mi pan? Niech mnie diabli! Na pewno?

- A gdzie Shevaun?

- Biedactwo, jak słyszałem, usycha. - Quance zażył tabaki. - Prawdziwy z pana książę, chłopcze. Czy mógłbym otrzymać pożyczkę? Na zbożny cel.

- Jak to usycha?

Quance rozejrzał się i ściszył głos.

- Z miłości - oznajmił.

- Do kogo?

Quance zwlekał z odpowiedzią.

- Do pana, chłopie - rzekł.

- A idźże pan do diabła, Arystotelesie! - powiedział kwaśnym tonem Struan.

- Może pan wierzyć lub - nie. Słowo honoru! Pytała o pana kilka razy.

- W czasie pozowania?

- Jakiego pozowania? - spytał niewinnie Quance.

- Pan wie jakiego.

- Usycha z miłości, chłopie. - Mały człowieczek zaśmiał się. - A ponieważ znów pan jest bogaty, to wystarczy tylko się zakochać i bach do łóżka! Na nieśmiertelne jądra Jowisza! Z pewnością byłaby wspaniała. Tylko pięćdziesiąt gwinei, Tai-Panie, a nie będę się panu naprzykrzał przez miesiąc!

- Co to za „zbożny cel”?

- To ja sam, drogi chłopcze. Potrzebuję lekarstwa. Kiepsko ze mną.

- Owszem, wiem nawet, co panu dolega. Chciałby się pan pogzić. To oburzające u człowieka w pańskim wieku!

- Drogi chłopcze, oby pan miał tyle szczęścia co ja. Musi pan przyznać, że jestem wspaniały. Pięćdziesiątka to niewiele dla zubożałego nieśmiertelnego.

Dostanie pan swoje dwadzieścia gwinei, kiedy otrzymam obraz. - Struan pochylił się i szepnął znacząco. - Arystotelesie, chciałby pan zarobić? Powiedzmy, sto funtów? W złocie?

Quance natychmiast wyciągnął rękę.

- Zgoda. Oto moja ręka. Kogo mam zabić?

Struan zaśmiał się, a potem powiedział mu o balu i sędziowaniu.

- Do stu piorunów, przebóg, nigdy! - wybuchnął Quance. - Ma mnie pan za idiotę? Chce pan, żeby mnie wykastrowano?! Żebym nie dożył starości? Żeby prześladowały mnie wszystkie dzierlatki w Azji? Żeby mnie wykluczono z towarzystwa? Przenigdy!

- Tylko człowiek pańskiej wiedzy, pańskiego kalibru, pańskiej...

- Na Boga! I to kto, pan, dawniej mój przyjaciel... za marne sto funtów wystawia mnie na śmiertelne niebezpieczeństwo! Tak jest, na miły Bóg! Śmiertelne niebezpieczeństwo! Na rozszarpanie, nienawiść, ruinę, na przedwczesną śmierć... Da pan dwieście?

- Zgoda! - rzekł Struan.

Quance wyrzucił kapelusz w górę, zatańczył i chwycił się za brzuch. Potem przygładził jedwabną fioletową kamizelkę, podniósł kapelusz i nasadził go zawadiacko na głowę.

- Książę z pana, Tai-Panie. Kto jak nie ja, Arystoteles Quance, ośmieliłby się na taki wyczyn? Któż byłby wymarzonym kandydatem, jak nie ja? Wymarzonym! Och, wspaniały Quansie! Księciu malarzy! Dwieście. Z góry.

- Po werdykcie.

- Pan mi nie ufa?

- Nie. Mógłby pan wyjechać. Albo dostać waporów.

- Wstałbym z łoża śmierci, byleby tylko sędziować w tym konkursie. W rzeczy samej sam bym się do pana zgłosił. Tak, na krew Rembrandta, dobrowolnie zapłaciłbym... zapłaciłbym sto gwinei dla tego zaszczytu, nawet gdybym musiał czołgać się przed Brockiem, żeby je pożyczyć!

- Co takiego?!

Quance jeszcze raz wyrzucił kapelusz w górę.

- O, szczęsny, szczęsny dniu! - zawołał. - O, wspaniały Quansie, nieśmiertelny Quansie! Zdobyłeś sobie miejsce w historii. O, nieśmiertelny, niepowtarzalny Quansie!

- Zupełnie pana nie pojmuję, Arystotelesie - rzekł Robb. - Naprawdę chce pan sędziować?

Quance podniósł kapelusz i otrzepał go z piasku, patrząc figlarnie.

- A czy rozważył pan korzyści, jakie daje ta funkcja? Co? - spytał. - Przecież każda dzierlatka w Azji będzie - jakże to wyrazić? - będzie skora wpłynąć na sędziego, ha? Z góry.

- A pan będzie skory poddać się tym wpływom! -rzekł Struan.

- Naturalnie. Ale wyboru dokonam uczciwie. Wybiorę idealnie. Już znam zwyciężczynię.

- Kto nią jest?

- Dodatkowe sto funtów? Dzisiaj?

- Co pan robi z tyloma pieniędzmi? Robb, Cooper i ja dajemy panu we trójkę krocie.

- Dajecie? Ha! Dajecie?! Macie zaszczyt wspierać nieśmiertelność. Zaszczyt, na zadni cycek Lucyfera! Przy okazji, czy w tych beczkach jest koniak? Mam nieśmiertelne pragnienie.

- Nie ma. Ani kropli.

- Co za barbarzyństwo! Oburzające! - Quance znów zażył tabaki i zobaczył, że nadchodzi Longstaff. - No cóż, idę sobie. Do widzenia panom.

Odszedł pogwizdując, a kiedy mijał Longstaffa, ze śmiertelną powagą uchylił kapelusza.

- O, Dirk - rzekł Longstaff, uśmiechając się szeroko. - Co wprawiło Arystotelesa w taki dobry humor?

- Podobnie jak pan, cieszy się, że nadal jesteśmy firmą Noble House.

- I całkiem słusznie, nieprawdaż? - spytał Longstaff jowialnie i z szacunkiem. - Nie miałem pojęcia, że w Azji jest tyle srebra. Cóż za wspaniała forma zapłaty. Przy okazji, zje pan dziś ze mną kolację? Są sprawy, w których chciałbym zasięgnąć pańskiej opinii.

- Niestety, Will, dziś jestem zajęty. A jutro? Nie wpadłby pan do naszej siedziby na ^Spokojnej Chmurze”? W południe.

- W południe odpowiada mi doskonale. Doskonale. Tak się cieszę...

- Aha, przy okazji, Will. Czemu nie odwoła pan rozkazu wysłania naszej floty na północ?

Longstaff zmarszczył brwi.

- Ależ te diabły wypowiedziały nam układ, nieprawdaż?

- Owszem, mandżurski cesarz. Ale pogoda jest teraz tajfunowa. Lepiej, żeby flota była razem. I pod pańską kontrolą.

Longstaff wziął szczyptę tabaki i wygładził zmarszczki na swojej paradnej kamizelce.

- Admirał nie przejmuje się pogodą - odparł. - Ale jeśli pan tak uważa. - Kichnął. - A co zrobimy, jeżeli nie popłyniemy na północ?

- Może porozmawiamy o tym jutro?

- Bardzo mądrze. Wyspać się przed podjęciem decyzji - oto dewiza, nieprawdaż? Z radością znów skorzystam z pańskich rad. O, zdaje się, że możemy zaczynać. Przy okazji, jestem zachwycony pańskim drugim gestem.

Zadowolony z siebie Longstaff odszedł.

- O jaki gest mu chodzi? - spytał Robb.

- Nie wiem. Chyba o to srebro. Posłuchaj, Robb, jutro przyjmiesz go ty - rzekł Struan. - Powiesz mu, co ma zrobić.

- A co ma zrobić? - spytał Robb, marszcząc twarz w wymuszonym uśmiechu.

- Zająć forty Bogue. A potem zagrozić Kantonowi. Od razu. Nałożyć okup na to miasto. Sześć milionów liangów srebra. A kiedy zacznie wiać sprzyjający wiatr, ruszyć na północ. Jak poprzednio.

- Ale on Chce rozmawiać z tobą.

- Teraz już możesz owinąć go sobie naokoło palca. Widział nasze srebro.

- Mnie nie ufa tak jak tobie.

Za jakieś pięć miesięcy będzie musiał. Jak przyjęła to Sara?

- Tak jak się spodziewałeś. W każdym razie wyjeżdża.

- Robb spojrzał na podium, bo rozszedł się szmer podniecenia. Po schodkach wchodził na nie Longstaff. - Jesteś dla niego bardzo miły, Dirk, mimo że zrobił ci taki afront.

A jednak wiem, że przerobisz go na swoje kopyto. Prawda?

- Jest pierwszym gubernatorem Hongkongu. Gubernatorzy władają przez cztery lata. Na Longstaffa mamy aż nadto czasu. - A co ze wzgórzem?

- To już postanowione.

- Chcesz je zostawić Brockowi?

- Nie.

Panowie - zwrócił się Longstaff do zgromadzonych kupców - zanim zaczniemy, chciałbym potwierdzić prawo tyczące własności ziemi i rozporządzenia zalecone przez rząd Jej Królewskiej Wysokości. - Przystąpił do odczytywania urzędowego dokumentu. - „Cała ziemia jest własnością Jej Wysokości Królowej. Działki powinny przypaść temu, kto na publicznej aukcji zapłaci najwyższą rentę za dzierżawę ziemi - przedmiotem licytacji ma być właśnie ta dzierżawna renta. Ziemię wydzierżawia się na dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Na parceli należy wznieść w terminie rocznym budynek o wartości nie mniejszej niż tysiąc dolarów, a podatek od niego ustala się na cztery szylingi i cztery pensy od dolara. W razie niedopełnienia powyższego warunku działka podlega konfiskacie. Wadium w monetach w wysokości połowy ceny wywoławczej należy wpłacić natychmiast.” - Longstaff podniósł wzrok. - Początkowo chcieliśmy dziś wystawić na sprzedaż sto działek, ale nie sposób było zmierzyć wszystkich. Oferujemy w przybliżeniu pięćdziesiąt, resztę zaś wystawimy na sprzedaż tak prędko, jak to będzie możliwe. Zaleciłem również, ażeby nabywcom wolno było kupować działki na własność, uwzględniając wolę Jej Królewskiej Wysokości. Aha, nabywcy działek „nadmorskich” mogą również wybrać sobie parcele „miejskie” i „wiejskie”. Szerokość nadmorskich ustalono na sto stóp; wychodzą one na Drogę Królowej i ciągną się do morza. - Longstaff podniósł oczy i uśmiechnął się miło. - Wystawiając na sprzedaż ziemię, możemy dziś tym samym przyjąć, że kładziemy podwaliny pod to miasto. Wydzielono już teren pod gmach sądu, biura władz wyspy, siedzibę gubernatora, więzienie, boisko krykietowe, rynek oraz tereny dla Azjatów. Oficjalnie nazwałem nasze przyszłe miasto Miastem Królowej - Queen's Town! Rozległy się wiwaty.

- Mam po raz pierwszy z dawien dawna okazję zwracać się do was wszystkich. Sądzę, że czekają nas ciężkie czasy. Ale nie traćmy ducha. Musimy społem pociągnąć to brzemię. Zakaszmy rękawy, a ze znaczną pomocą boską podbijemy pogan na chwałę Jej Wysokości Królowej Brytanii i na chwałę kolonii Hongkong.

Wzniesiono potrójne wiwaty na cześć królowej, na cześć kolonii i na cześć Longstaffa. A chińscy gapie nic tylko śmiali się i trajkotali.

- A teraz, jeżeli pan Brock zechce łaskawie oderwać się myślami od tych drobnych pieniędzy, które otrzymał od Noble House, ogłoszę aukcję za otwarta!

Brock i Gorth stłumili gniew, kiedy uderzył w nich śmiech zgromadzonych.

Longstaff zszedł z podestu, a wówczas zbliżył się do niego Glessing.

- Muszę jeszcze raz powtórzyć, ekscelencjo, że z powodu braku czasu nie wszystkie działki dokładnie zmierzono - powiedział.

- To drobiazg. Drobiazg, drogi panie. I cóż znaczy te parę stóp. Ziemi starczy dla wszystkich. Culum, drogi przyjacielu, proszę kontynuować aukcję. Do widzenia. - Longstaff odszedł do swojego kutra, a mijając Struana uśmiechnął się i uchylił kapelusza. - Jutro w południe, Dirk - powiedział.

Culum otarł spoconą twarz i spojrzał na niskiego mężczyznę, który stał obok.

- Panie Hibbs? - powiedział.

Mierzący metr sześćdziesiąt pięć Henry Hardy Hibbs wyprostował się i wspiął na podest.

- Uszanowanie waszmościom - przywitał się z obłudnym uśmiechem. - Henry Hardy Hibbs, z Londynu - przedstawił się - z bywszej firmy „Hibbs, Hibbs, Hibbs - Lycytacje i Handel Nieruchomościami, urzędowy lycytator Jego Ekscelencji, wielmożnego pana Longstaffa. Do waszych usług”. - Był niechlujnym, zawszonym, służalczym, pomarszczonym staruchem z łysą głową. - Działka numer jeden. Zaraz, co ona kosztuje?

- Skądżeś go, u diabła, wytrzasnął, Culum? - spytał Struan. .

- Znalazłem na jednym handlowcu - usłyszał Culum własny głos, pragnąc mieć już ten dzień za sobą. - Zarabiał na swój przejazd z Singapuru. Obrobili mu tam kieszenie i ukradli wszystkie pieniądze.

Struan przysłuchiwał się, jak Hibbs zręcznie, sprawnie i przymilnie podnosi cenę coraz wyżej. Przyjrzał się tłumowi i zmarszczył twarz.

- Co się stało, Dirk? - spytał Robb.

- Rozglądałem się za Gordonem. Widziałeś go?

- Ostatnio widziałem go, jak szedł w stronę Cypla Glessinga. A czemu pytasz?

- Nieważne - odparł Struan, bardzo się dziwiąc, że Gordona tu nie ma. Spodziewałbym się, że będzie licytował osobiście, pomyślał. Bo czyż może być lepsza inwestycja?

Licytacja parceli toczyła się szybko. Wszyscy kupcy wiedzieli, że kolonia oznacza ustabilizowanie sytuacji. Stabilizacja zaś oznacza, że wartość ziemi podskoczy w zawrotnym tempie. Zwłaszcza gdy kolonią jest wyspa, gdzie brakuje płaskich terenów pod zabudowę. Ziemia oznacza bezpieczeństwo, bo ziemi nie można utracić. Z niej rodzą się fortuny.

W miarę trwania aukcji Struan denerwował się coraz bardziej. Na drugim krańcu tłoczącej się ciżby czekał równie jak on podminowany Brock. Stał przy nim Gorth, strzelając oczami to na Struana, to na swoich ludzi otaczających srebro. Struan i Brock nabyli działki, które między sobą ustalili. Ale ceny były wyższe niż oczekiwali, bo licytowano zawzięcie. Licytowali się natomiast o parę mniejszych parcel. Kilka z nich Struan kupił, z zakupu innych się-wycofał. Napięcie wśród kupców wzrosło.

Wystawiono na sprzedaż i nabyto ostatnie nadmorskie działki. Następnie zaoferowano parcele miejskie i wiejskie, które również kupowano drogo. Pozostało jedynie wzgórze. Był to największy kawał gruntu i najlepszy.

- A więc skończyliśmy, waszmościowie - oznajmił Hibbs głosem schrypniętym od wywoływania cen. - Nabywcy działek muszą zaraz wpłacić po pół funta. Pokwitowanie wydaje zastępca sekretarza kolonii. Psze bardzo!

Zdumiony tłum oniemiał.

- Sprzedaż placów jeszcze nie skończona! - przeciął powietrze głos Struana.

- Dalibóg, tak! - wykrzyknął Brock.

Że co, panowie? - spytał ostrożnie Hibbs, wietrząc kłopoty.

- A co ze wzgórzem?!

- Jakim wzgórzem, waszmoście?

- Tym wzgórzem! - odparł Struan, bezceremonialnie wskazując palcem wzniesienie.

- Jego, mmm... nie ma na liście, psze pana. Ja nie mam z tym nic wspólnego - dorzucił pośpiesznie Hibbs, gotów wziąć nogi za pas. Spojrzał na stojącego jak słup Culuma. - Prawda, wielmożny panie?

- Tak.

Culum zmusił się do spojrzenia na ojca, dusząc się panującą ciszą.

- Czemu go nie ma na liście?!

- Bo… bo już zostało zakupione.

Culumowi zjeżyły się włosy na karku, kiedy zobaczył - niby we śnie - że ojciec podchodzi do niego, i wszystkie starannie dobrane słowa uleciały mu z głowy. Wszystkie racje. To, że dziś rano doprowadzony do ostateczności oznajmił Longstaffowi, iż ojciec zamyśla postawić na tym wzgórzu kościół. Ku pożytkowi całego Hongkongu. Nie było innego sposobu! - chciał krzyknąć. Nie rozumiesz?! Zniszczyłbyś nas wszystkich. Gdybym ci to powiedział, w ogóle byś mnie nie wysłuchał. Nie rozumiesz?!

- Kto je kupił?

- Ja. Dla Kościoła - wyjąkał Culum. - Za funt rocznej renty. To wzgórze należy do Kościoła.

- Zabrałeś moje wzgórze?!!!

Struan wypowiedział te słowa cicho, ale przeszywająco ostrym tonem. A Culum dosłyszał w nich okrucieństwo.

- Tak. Dla Kościoła - wycharczał. - Akt... akt własności... został podpisany dzisiaj rano. Ja... podpisał go jego ekscelencja. Na wieczyste użytkowanie.

- Wiedziałeś, że chcę mieć tę ziemię?!!!

- Tak. - Culum widział jedynie oślepiający blask, który zdawał się tryskać z oczu ojca, niszcząc go, odbierając mu duszę. - Tak. Tak. Ale uznałem, że powinna przypaść Kościołowi. Ja sam. To wzgórze należy do Domu Bożego.

- Ośmieliłeś się pokrzyżować moje plany?!!!

Zapadła przeraźliwa cisza. Nawet Brock zląkł się siły, która biła od Struana, niewoląc wszystkich.

Culum oczekiwał ciosu, pewien, że nastąpi... wszyscy byli o tym przekonani.

Ale Struan rozwarł pięści, odwrócił się na pięcie i odszedł z doliny.

Brock ryknął śmiechem, który starł w proch nieprzyjemne milczenie, a wszyscy mimo woli się wzdrygnęli.

- Zamilcz pan - ostrzegł go Quance. - Zamilcz.

- A zamilczę, Arystotelesie. Zamilczę - odparł Brock. Kupcy rozbili się na szepczące grupki, a Hibbs zawołał drżącym głosem:

- Nabywców uprasza się łaskawie, żeby poszli tędy.

Bardzo proszę waszmościów.

Brock przyglądał się Culumowi prawie ze współczuciem.

- Podług mnie, twoje dni są policzone, synu. Nie znasz tego czorta tak dobrze jak ja. Strzeż się go - rzekł i podszedł do Hibbsa, żeby zapłacić za ziemię.

Culum drżał. Wiedział, że go obserwują. Wyczuwał ich podziw. A może przerażenie?

- Na miłość boską, czemu go nie poprosiłeś? - spytał Robb, który jeszcze nie całkiem otrząsnął się z szoku. - No? Zanim to zrobiłeś?

- Przecież by się nie zgodził.

- Nie wiem. Nie wiem. Mógł się zgodzić. Albo zostawić Brocka z... - Robb urwał, bo zawiódł go głos. - A poza tym wcale nie słuchaj Brocka. Próbuje cię nastraszyć.. Nie masz powodu do obaw. Najmniejszych.

- Uważam, że ojciec to naprawdę Diabeł.

Robba mimowolnie przeszły ciarki.

- Głupie gadanie, chłopcze. Głupie. Jesteś roztrzęsiony. Jak my wszyscy. To przez to srebro i... emocje chwili.

Nie ma się czym przejmować. Jasne, że ojciec zrozumie, kiedy...

Robbowi zabrakło słów, zaś po chwili podążył za bratem.

Culum miał ogromne kłopoty ze skupieniem się. Dźwięki wydawały mu się głośniejsze, za to głosy odleglejsze, a kolory i ludzie dziwaczni. Jak przez mgłę widział Mary Sinclair z bratem. Nagle zorientował się, że coś do niego mówią.

- Przepraszam - powiedział. - Nie dosłyszałem.

- Powiedziałem, że to świetne miejsce na kościół - powtórzył z wymuszonym uśmiechem Horatio. - Idealne.

- Tak.

- Pański ojciec zawsze pragnął mieć to wzgórze. Odkąd ujrzał Hongkong - powiedziała Mary.

- Tak. Ale teraz należy już ono do Domu Bożego.

- Owszem - odparła zasmucona. - Ale za jaką cenę?

Na tym ich rozmowa urwała się i wzrok Culuma spoczął na Hibbsie.

- Słucham? - spytał go.

- Za pozwoleniem, psze pana, rozchodzi się o pokwitowania. Dla tych, co kupili grunta - Wyjaśnił z zakłopotaniem Hibbs.

- Pokwitowania?

- Tak. Pokwitowania za ziemię. Musi je pan podpisać.

Idąc za Hibbsem do podestu Culum maskował swoje uczucia. Machinalnie podpisał dokumenty.

Robb pędził Drogą Królowej, nie dbając o ścigające go spojrzenia, a w piersiach bolało go od wytężonego wysiłku, jaki kosztował go pościg za bratem.

- Dirk! Dirk! - zawołał.

Struan na chwilę przystanął.

- Powiedz mu, że o świcie spotkam się z nim na jego Wzgórzu! - odkrzyknął.

- Ależ Dirk, Culum tylko...

- Powiedz, żeby przyszedł sam.

- Ależ Dirk, posłuchaj. Nie idź. Zaczekaj. Biedny chłopak tylko...

- Powiedz mu, żeby przyszedł sam!

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Tej nocy podczas pierwszej porannej wachty wiatr zmienił kierunek z północno-wschodniego na wschodni, a jego prędkość zmalała o węzeł. Wilgotność powietrza wzrosła, temperatura skoczyła o kilka stopni w górę, a kapitanowie statków poruszyli się przez sen, a potem na chwilę przecknęli, poznając, że zaczął wiać kolejny monsun. Miał tak nawiewać wilgotne ciepło ze wschodu przez trzy miesiące, aż do maja, a potem równie nagle zmienić kierunek na południowy, wzbierając wilgocią i ciepłem. Później zaś, na jesieni, znów wiać, suchy i chłodny, w kierunku wschodnio-północno-wschodnim, aż do wiosny przyszłego roku, aby wówczas kolejny raz obrócić się na wschód i zmniejszyć prędkość o węzeł.

Kapitanowie zasnęli ponownie, ale nie spali już tak spokojnie. Wschodni wiatr zwiastował porę tajfunów.

Brock przekręcił się zirytowany na koi i podrapał.

- Co z tobą, Tyler? - spytała Liza, rozbudzona i przytomna w jednej chwili, jak kobieta, której męża trapią zgryzoty albo której choruje dziecko. Leżała w koi po drugiej stronie cuchnącej kajuty.

- Nic, Lizo. Tylko wiatr się zmienił. Wypoczywaj.

Brock poprawił flanelową szlafmycę i potężnie ziewnął.

Liza wstała ociężale i przetelepała się ciężkim krokiem przez kabinę.

- Co robisz? - spytał.

- Otwieram bulaj. Śpij.

Brock przekręcił się na bok i zamknął oczy, ale wiedział, że wybił się ze snu. Poczuł, że do kabiny wpadł powiew wiatru.

- Niedługo wstanie mgła - rzekł.

Liza wróciła do koi, na której zatrzeszczał wypchany słomą siennik. Ułożyła się wygodnie pod przykryciem.

- Gryziesz się tym srebrem, nie? - spytała.

- Tak.

- Nie zawracaj nim sobie głowy teraz. Masz na to czas jutro. - Ziewnęła i podrapała się tam, gdzie ugryzła ją pluskwa. Fajno będzie mieszkać znowuż na lądzie. Budowa domu długo zajmie?

- Niedługo - odparł i przekręcił się na koi.

- Ten bal, co go wydaje Struan - odezwała się, bardzo starannie dobierając słowa. - To będzie dla ciebie policzek.

- Bajdy gadasz. Śpij - odparł Brock, w którym natychmiast obudziła się czujność.

- Ma się rozumieć, gdybyśmy się odstawili galancie, to byłby to oddany policzek, nie, Tyler?

Brock mruknął z niezadowoleniem, ale pilnując się, żeby tego nie usłyszała. Wieści o balu rozeszły się po flocie zaraz potem, jak Struan wspomniał o nim Skinnerowi. Wszyscy mężowie w Azji przeklęli Struana, dobrze wiedząc, że ukradł im spokój. A krew w żyłach wszystkich kawalerów popłynęła szybciej. Zaczęto się zakładać. Główną faworytką była Shevaun Tillman.

- Myślisz, żeby mu pokrzyżować plany strojami? -spytał. - Dobra myśl, Lizo. Elegancie wyglądasz w tej czerwonej kiecce, co ci ją...

- W tej starej szmacie? - odparła Liza z pogardliwym prychnięciem. - Chyba żartujesz?!

- Starej, powiadasz? Przecie miałaś ją na sobie tylko ze trzy, cztery razy. Uważam, że wyglądasz...

- Noszę ją już trzy lata! A tobie trza nowego surduta, spodni, paradnej kamizelki i czego tam jeszcze.

- Podobają mi się te, co mam - odparł. - Myślę...

- Pora mi wybrać się na zakupy. Zanim wykupią wszystkie przyzwoite sztuki jedwabiu w Azji... a wszystkie szwaczki będą zamówione. Jutro płynę do Makau. „Siwą Czarownicą”.

- Ależ Lizo! Na jakiś bałamutny bal, któren Dirk...

- Wyjeżdżam z południowym przypływem.

- Tak, Lizo - odparł Brock, rozpoznając w jej głosie ów szczególny ton i wiedząc, że żadne sprzeczki nie odwiodą jej od tego zamysłu. Bodaj zaraza tego Struana! - zaklął. Jednakże na przekór wściekłości myśl o nagrodzie i konkursie podniecała go. Co za wspaniały pomysł! Wspaniały! Czemu to nie mnie przyszedł do głowy? Bodaj go zaraza!

Liza poprawiła poduszkę i dalej rozmyślała o balu. Postanowiła sobie, że nagrodę zdobędzie Tess. No i zaszczyt. Bez względu na koszty. Tak, bez względu na koszty, powtórzyła w duchu. Ale jak tu skłonić Tylera, żeby pozwolił jej pójść na bal. Strasznie jest co do niej uparty.

- Czas pomyśleć o naszej Tess - powiedziała.

- A co z nią?

- Czas pomyśleć o mężu dla niej.

- Co takiego?! - Brock usiadł wyprostowany na koi. - W głowie ci się pomieszało? Dopiero co wyszła z pieluch. Ma ledwie szesnaście lat.

- A ile ja miałam lat, jak żeś się ze mną żenił?

- To co innego, do diabła! Ty byłaś dojrzała, jak na swój wiek, dalibóg! Czasy się zmieniły. Na takie bałamuctwa jest aż nadto czasu! Mąż dla Tess?! Oszalałaś, kobito! Żeby mi wygadywać takie rzeczy w środku nocy! Nie wspominaj mi o tym więcej, bo cię przeciągnę po tyłku pasem!

Gwałtownie Odwrócił się od niej plecami, uklepał poduszkę i zamknął oczy.

- Tak, Tyler - odparła Liza, uśmiechając się. Nie potępiała go za to, że ją bijał. Zdarzyło mu się to kilka razy, ale nigdy w furii czy pijackim szale. A poza tym było to dawno temu. Żyła z nim dwadzieścia lat i była zadowolona z takiego męża.

- Lizka? - zagadnął Brock, nie odwracając twarzy od ściany. - Czy Tess wie... no, o tych „sprawach”?

- Pewno, że nie! - odparła z oburzeniem. - Wychowałam ją jak Bóg przykazał!

- No, to pora, dalibóg, żebyś ją wzięła na bok i powiedziała - parsknął gniewnie i znów usiadł. - Radzę ci, dobrze ją pilnuj. Na rany Chrystusa, jeżeli złapię któregoś, że kręci się przy naszej Tesce... Dlaczego myślisz, że dojrzała? Mówiła ci co? Inaczej się zachowuje?

- Jasne, że jej pilnuję. A coś ty myślał? Kpisz ze mnie, czy co? - prychnęła Liza. - Wy, chłopy, wszystkieście jednakie. Ha! Zrób to, zrób tamto, pogróżki i Bóg wie co jeszcze, a dziewczyna zwyczajnie dorasta i dojrzewa do zamęścia. A poza tym wdzięczna bym ci była, żebyś tak często nie bluźnił, mój panie Brock. Ani to miłe, ani przyzwoite.

- Jak pragnę Boga, nie wspominaj mi o tym więcej i basta, do wszystkich diabłów!

Liza zadowolona uśmiechnęła się do siebie. No dobrze, a kto nim będzie? - pomyślała. Dalibóg, nie ten Nagrek Tumb. A więc kto? Młody Sinclair? Nie śmierdzi groszem, za to mocno zadziera nosa, za duży z niego religiant i dewot. No ,ale zdrów jak rydz, na pewno ma przyszłość i doradzą temu zasranemu Longstaffowi. Nie ma to jak syn pastora w rodzinie. Nadaje się. A ten Amerykaniec, Jefferson Cooper? Lepszy. W miarę majętny. W miarę wpływowy. Ale za to przeklęty cudzoziemiec, któren nienawidzi nas, Anglików. Mimo to firmy Brocka i Coopera - Tillmana do spółki byłyby mocnym ciosem dla Noble House. Dobry byłby Gorth, ale odpada, bo to jej przyrodni brat. Szkoda.

Rozpatrzyła w myślach wielu kandydatów na dobrych mężów. Wybranek musiał mieć pieniądze, wpływy i możliwości. A do tego żelazną wolę i silną rękę, żeby utrzymać Tess w ryzach. Tak, pomyślała. Tej dziewczynie potrzeba będzie od czasu do czasu złoić tyłek. Trudno o większego uparciucha. Niełatwo ją będzie poskromić. Idealny byłby Longstaff. Ale on żonaty, choć podobnież jego żona chorowita i mieszka w Londynie, więc może powinniśmy zaczekać.

Lista kandydatów zmalała do dwóch. Tylko któren z nich? - zadała sobie pytanie.

- Tyler? - zagadnęła.

- Na miłość boską, nie dasz człowiekowi pospać? O co ci się tą rażą rozchodzi?

- Co ten czort zrobi Culumowi Struanowi?

- Nie wiem. Może być, że zabije. Nie wiem. Ale pewnikiem zrobi coś strasznego.

- Chojrak musi być z tego młodego Culuma, że mu się tak postawił.

Brock zaśmiał się.

- Trzeba ci było widzieć minę Dirka - rzekł. - Drań był zdruzgotany! Zdruzgotany!

- Chłopak bardzo mądrze zrobił dając ziemię Kościołowi. Uchronił swojego tatę przed niebezpieczeństwem. I ciebie.

- Bajdy gadasz, kobito. Nie mnie, do diabła. To Dirk chciał mieć koniecznie ten pagórek. Licytowałby się i licytować, a ja bym przestał, kiedy zadusiłby się ceną. Gdyby nie ten bezczelny chłystek, Dirk byłby teraz na kolanach. Wykończony.

- Albo Struan dałby się zadusić tobie. Nie inaczej.

- Nie. Bardziej zależało mu na tym pagórku.

-. Bardziej zależało mu na zrujnowaniu ciebie.

- Nie. Nie masz racji. śpij.

- Co zrobi Culumowi?

- Nie wiem. Mściwy jest. Teraz om dwaj się nienawidzą. W życiu nie widziałem Dirka tak rozjuszonego. Dużo możemy zyskać na nienawiści pomiędzy nim a chłopakiem.

Lizę obleciał strach. Strach o męża. Strach przed jego gwałtownym starciem ze Struanem. Przed wrogością, która musiała się Skończyć śmiercią jednego z nich. Albo obu. Dobry Boże w niebiesiech, modliła się po tysiąckroć, niechże zapanuje między nimi pokój. Potem strach minął i powiedziała sobie to, co zawsze: „Co ma być, to będzie”. Przypomniał jej się Hamlet i Will Szekspir, którego uwielbiała.

- A może by tak wybudować teatr, Tyler? - zagadnęła. - Na Hongkongu. Będziem tu teraz mieszkać, nie?

- Tak - odparł Brock, weselejąc i przestając myśleć o Struanie. - To dobra myśl, Lizo. Bardzo dobra. Zanim ten łajdak na to wpadnie. Tak jest, jutro pogadam ze Skinnerem. Założę fundusz. I poślemy po trupę aktorską. Wystawimy jakąś sztukę na Boże Narodzenie. Pomyśl jaką.

Liza ugryzła się w język. Wymieniłaby Romea i Julię, ale to byłaby głupota, bo wiedziała, że mąż natychmiast przejrzałby jej zamiary. Tak, pomyślała. Tess rozwiąże problem Brocków i Struanów. Ale jej małżeństwo nie skończy się tragedią. Nie jak u tych Montagów i Capuletow.

- Gdyby Gorth ci to zrobił, zabrał ci; pagórek, to jakbyś postąpił? - spytała.

- Nie wiem, serce. Cieszę się, że to nie Gorth. Śpij już.

Liza. Brock oddała się rozmyślaniom. A więc któren z tych dwóch byłby lepszy? - zastanawiała się. - Lepszy dla nas i dla Tess? Culum czy Dirk Struan?

Kotwiczące na spokojnej wodzie statki spowiła mgła. Wraz ż jej kłębami nadpłynął zaciemniony, sampan. Przez chwilę trącał linę kotwiczną na dziobie „Białej Czarownicy”. Ktoś przytrzymał ją na krótko w rękach, opadła uniesiona siekiera i sampan zniknął tak cicho, jak się pojawił.

Ci z pokładu, uzbrojona załoga i dowódca wachty Nagrek, nie zauważyli nic podejrzanego. We mgle, udaremniającej orientację względem brzegu i pozycji innych statków, lekki wietrzyk, spokojne morze i łagodna fala nie zdradzały żadnych poruszeń. „Biała Czarownica” podryfowała w stronę brzegu.

Bosman wydzwonił osiem szklanek i Nagrek wpadł w popłoch, przestraszony ryzykiem, które właśnie miał podjąć. Przeklęty głupcze, pomyślał. Śmiertelnie się narażasz takimi schadzkami z Tess. Nie idź! Zostań na pokładzie... albo idź do koi i śpij. Ale nie idź do niej. Wybij ją sobie z głowy, wybij sobie z głowy dzisiejszy dzień i wczorajszy wieczór.

Od miesięcy był świadom jej wdzięków, ale zeszłego wieczoru podczas wachty zajrzał przez bulaj do kabiny, którą dzieliła z siostrą. Zobaczył ją w koszuli, klęczącą niby anioł przy koi i odmawiającą pacierze. Guziki przy koszuli miała rozpięte, a na obcisłym białym jedwabiu znać było jej sterczące sutki. Po zmówieniu pacierzy otworzyła oczy i przez chwilę zdawało mu się, że go widzi. Ale odwróciła się od bulaja i zebrała nocną koszulę w fałdy, obciągając ją na sobie. A potem przesunęła rękami po ciele. Pieszczotliwie. Leniwym ruchem. Po piersiach, biodrach, udach. No a później zdjęła koszulę i stanęła przed lustrem. Po jej ciele przebiegło drżenie, niespiesznie ubrała się, westchnęła, zgasiła lampę i wsunęła się do łóżka.

Natomiast dziś, obserwując, jak biegnie z rozwianymi kieckami po plaży, przyglądając się jej nogom i pragnąc się pomiędzy nimi znaleźć, postanowił, że ją zdobędzie. Kiedy po południu, bezradny z przerażenia i żądzy, zagadnął ją szeptem, ujrzał, że się rumieni, i usłyszał w odpowiedzi jej szept: .

- Tak, Nagrek, wieczorem o ośmiu szklankach...

Na pokład weszła nowa wachta.

- Idź na dół, Nagrek - powiedział Gorth, wspinając się na rufę. Opróżnił pęcherz do spływników, a potem ziewnął, zajął pozycję przy kompasie i otrząsnął się niemal ni czym pies.

Wiatr zmienił się na wschodni - powiadomił go Nagrek.

- Czuję - odparł gniewnie Gorth, nalewając sobie porcję rumu. - Przeklęta mgła.

Nagrek poszedł do swojej kajuty. Zdjął buty i usiadł na koi; był tak spocony, że miał dreszcze. Dławiąc się własną głupotą, ale przy tym całkiem bezsilny, wymknął się z kajuty i na palcach przeszedł korytarzem na rufę. Zatrzymał się przed kabiną Tess.

Nacisnął klamkę mokrą od potu ręką. Wstrzymując oddech wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.

- Tess? - szepnął, na wpół modląc się, żeby go nie dosłyszała.

- Ciii, obudzisz Lillibet - odpowiedziała.

Zląkł się jeszcze bardziej - w głowie krzyczało mu: „Uciekaj!” - ale katusze, jakie cierpiał, kazały mu pozostać.

- To strasznie niebezpieczne - powiedział. Poczuł, że z ciemności wyłania się jej ręka, bierze jego rękę i wiedzie w stronę koi.

- Chciałeś ze mną porozmawiać? Czego chcesz? - spytała, rozpłomieniona ciemnościami, tajemnicą i obecnością Nagreka, przerażona trawiącym ją ogniem i rozkoszująca się nim.

- Nie tym razem, kochana.

- Ale chciałeś porozmawiać ze mną w tajemnicy. Jak inaczej możemy porozmawiać po kryjomu?

Usiadła na koi i ciaśniej otuliła się koszulą, nie cofając dłoni z jego ręki, cała miękka jak wosk.

Usiadł na koi, dławiąc się pożądaniem. Wyciągnął rękę i dotknął jej włosów, a potem szyi.

- - Przestań - mruknęła i zadrżała, kiedy pieścił jej piersi Chcę się z tobą ożenić, kochanie.

- O tak, o tak.

Ich usta złączyły się. Ręka Nagreka gładziła Tess, wędrowała po jej ciele. Jego dotyk wzniecał w niej przerażający żar, który rozpalał się coraz silniej i silniej...

Kiedy bosman wydzwonił jedną szklankę, Gorth obrócił się plecami do mgły i podszedł do kompasu. Spuściwszy na niego wzrok w migotliwym świetle osłoniętej latarni, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Potrząsnął głową, by otrzeźwieć, i spojrzał jeszcze raz.

- Nie może być! - wykrzyknął.

- O co chodzi, kapitanie? - spytał wystraszony bosman.

- O wiatr, do diabła! Wieje od zachodu! Od zachodu!!!

Bosman podbiegł do kompasu, ale Gorth już pędził przez pokład wśród pierzchających na boki marynarzy. Wychylił się przez dziób i zobaczył uciętą linę.

- Ruszać się! Dryfujemy! - krzyknął w nagłym popłochu i na pokładzie rozpętało się piekło. - Rzucić kotwicę rufową! Prędzej, psiekrwie!

W chwili gdy marynarze pobiegli do liny kotwicznej na rufie, stępka zaszurała o kamienne dno, a statek zadrżał i jęknął.

Jęk ten przeniknął przez drewniane belki kadłuba do rozpalonej jak piec kajuty i Nagrek z dziewczyną na mgnienie oka zdrętwieli. A potem opuścił ją, rozkosznie ciepłą, wypadł na korytarz i pomknął na pokład.

Brockowi, który rozwarł drzwi kabiny, mignął wbiegający pędem po zejściówce Nagrek i kątem oka dostrzegł otwarte drzwi kabiny córek, - ale zapomniał o tym, mknąc z zawrotną szybkością na górę. Liza wybiegła pośpiesznie z kabiny głównej, przebyła korytarz i wpadła w otwarte drzwi kajuty dziewcząt.

Kiedy Brock wbiegł na pokład rufowy, rzucono już kotwicę, ale za późno. „Biała Czarownica” jęknęła po raz ostatni, przechyliła się lekko na lewą burtę i mocno utknęła na mieliźnie. W tej samej chwili z mgły wyłoniła się chmara sampanów, zaatakowała statek drapaczami i na pokład zaczęli wspinać się po linach piraci.

Byli uzbrojeni w muszkiety, noże i kordelasy, zaś pierwszy na pokładzie znalazł się Scragger. W chwilę potem marynarze „Białej Czarownicy” walczyli już o swoje życie.

Gorth uskoczył przed nacierającym Chińczykiem, chwycił go za gardło i złamał mu kark. Nagrek chwycił korbacz i sieknął nim wdzierającą się na pokład piracką czeredę, spostrzegając wśród Chińczyków Scraggera i innych Europejczyków. Okaleczył jednego z napastników i popędził do Brocka, który osłaniał zejściówkę prowadzącą do kabin pod pokładem. I do srebra w ładowni.

Scragger trzasnął pałaszem jakiegoś marynarza, cofnął się i obserwował, jak atakuje jego załoga.

- Pod pokład, do diabła! - krzyknął i poprowadził ich hurmem na Brocka.

Inni zaatakowali i zdziesiątkowali pierwszych marynarzy z wachty, którzy wylegli spod pokładów.

Brock rozwalił wystrzałem twarz jakiemuś Europejczykowi, wbił bezużyteczny pistolet w krok innemu i sieknął wściekle kordelasem. Rzucił się na Scraggera, który odskoczył i nacisnął spust wycelowanego w Brocka pistoletu, ale w tej samej chwili zwalił się na niego Nagrek i kula nie czyniąc żadnej szkody zaświstała we mgle. Scragger obrócił się z przekleństwem, ciął Nagreka pałaszem, lekko go raniąc, a potem skoczył w kłębowisko walczących i znów rzucił się ku Brockowi. Przeciął pałaszem jakiegoś marynarza, a w chwilę potem Brock chwycił go za szyję i upadli, okładając się pięściami i kolanami. Brock wstrzymał oddech, bo pałasz Scraggera brzęknął mu przy twarzy. Podźwignął się, odrzucił od siebie napastnika i ciął kordelasem. Scragger zdążył odtoczyć się w samą porę i kordelas Brocka trzasnął w pokład, łamiąc się. Brock wbił ułamaną broń w Chińczyka, który skoczył mu do gardła, a Scragger mknąc jak strzała schronił się za osłonę ze swoich ludzi.

Gorth nacierał przez ludzki wir na pokładzie głównym, tnąc i siekąc, kiedy wbito mu w bok nóż, po czym stracił dech i upadł. Brock zauważył upadek syna, ale pozostał przy zejściówce, nie przestając walczyć i zabijać.

Pod pokładem Liza powiodła Tess i Lillibet do głównej kabiny.

- Tylko się nie bójcie, dziewczyny - powiedziała, zatrzaskując za nimi drzwi od zewnątrz.

Ulokowała się w korytarzu, z pistoletami w obu rękach i dwoma zapasowymi w kieszeniach. Gdyby napastnicy weszli tu po zejściówce przed końcem walki, znaczyłoby to, że jej mąż został zabity albo stracił przytomność. Ale zanimby ich przepuściła, czterech piratów padłoby trupem.

Dowodzeni przez Scraggera napastnicy natarli jeszcze raz na załogę Brocka i znów ich odparto. Z kubryku wydostali się na pokład dalsi marynarze. Trzech dołączyło do Brocka przy zejściówce i rzucili się na piratów, zmuszając ich do cofnięcia się.

Kiedy na plecach Scraggera roztrzaskał się kołek do obkładania lin, zdał sobie sprawę, że walka przegrana. Natychmiast krzyknął coś po chińsku do swoich ludzi, a ci przestali walczyć, jak szczury zsunęli się po burtach do sampanów i odpłynęli. Scragger skoczył z dziobu statku i przepadł w wodzie. Brock wyrwał muszkiet jednemu z majtków i podbiegł do. burty. Kiedy głowa Scraggera ukazała się na chwilę na powierzchni, strzelił, ale chybił i głowa tamtego zniknęła. Brock zaklął, a potem cisnął nie naładowany muszkiet w ciemność.

Jego marynarze zaczęli strzelać do sampanów, które prędko rozpłynęły się we mgle. Kiedy nie stało już uciekających piratów, Brock nakazał wyrzucić za burtę martwych i rannych wrogów, po czym zajął się Gorthem.

Z rany, którą Gorth przykrywał zaciśniętym kułakiem sączyła się krew. Brock odciągnął rękę syna. Nóż wbito mu głęboko pod pachę, a rana biegła ku plecom.

- Kaszlesz krwią, synu? - spytał.

- Nie, tato.

- Dobra. - Brock otarł spoconą twarz i wstał. - Dajcie smoły i gorzałki. Prędzej, psia mać! Ranni niech przejdą na rufę. Reszta wsiadać do łodzi i ściągnąć nas z mielizny. Jest pełny odpływ. Prędzej!

Spuszczając łodzie na wodę Nagrek starał się zapomnieć o swojej udręce. Z rany w ramieniu ciekła mu krew.

Brock podał synowi kufel z rumem, a skoro tylko smoła zaczęła bulgotać w kociołku, zanurzył w niej kółek do obkładania lin i posmarował nią ranę syna. Gorth skrzywił się, ale ani pisnął. Skończywszy z nim, Brock zaaplikował rum i smołę innym.

- Mnie, panie, zapomniał pan o mnie - Wyjęczał jeden z rannych marynarzy. Trzymał się za pierś. Na ustach miał krwawą pianę, a w ranie w piersi syczało mu wdychane i Wydychane powietrze.

- Ty już nie żyjesz. Lepiej pojednaj się ze Stwórcą -odparł mu Brock.

- Nie!!! Nie, na Boga! Niech pan mnie zasmołuje. Prędzej. Smołuj pan, jak Boga kocham! - ponaglił marynarz i zaczął krzywić.

- Brock uderzył go i pozbawił przytomności, Marynarz leżał tam, gdzie upadł, a powietrze w jego piersi syczało i bulgotało.

Brock pomógł synowi wstać. Gorth wyprostował się i stanął o własnych siłach.

- Do diabła, nic mi nie będzie! - powiedział.

Brock odszedł od niego i sprawdził, co się dzieje za rufą.

Załogi spuszczonych na wodę łodzi zawzięcie wiosłowały.

Morze było spokojne.

- Przyłożyć się do tego! - krzyknął do nich. - Nagrek, przygotuj kotwicę dziobową!

Przy akompaniamencie okrzyków marynarza, który sondował głębokość, odholowano statek w bezpieczne miejsce, a kiedy Brock orzekł, że już nic im nie grozi, nakazał rzucić kotwicę. „Biała Czarownica” zakołysała się na fali odpływu i odzyskała równowagę.

- Żaglomistrz!

- Tak jest! Na rozkaz, panie kapitanie! - zameldował się staruszek żaglomistrz.

- Zeszyj dla nich całuny - powiedział Brock wskazując ciała siedmiu zabitych marynarzy. - Użyj do tego starych grotżagli. O wschodzie słońca łańcuchy do nóg i za burtę! Jak zawsze zmówię za nich modlitwę.

- Tak jest, panie kapitanie.

Brock skupił uwagę na Gorcie.

- W jaki czas po objęciu przez ciebie wachty wpadliśmy na mieliznę? - spytał.

- Najwyżej po paru minutach. Nie. Wybiła właśnie jedna szklanka. Pamiętam dokładnie.

Brock zastanawiał się przez chwilę.

- Nie mogliśmy przedryfować z kotwicowiska do brzegu w pół godziny. W żaden sposób. Znakiem tego odcięli nas na poprzedniej wachcie. - Brock zmierzył wzrokiem Nagreka, a ten cofnął się. - Na twojej. O wschodzie słońca po dwadzieścia batów dla tych, co byli wtenczas na pokładzie.

- Rozkaz, panie kapitanie - odparł przerażony Nagrek.

- A co do ciebie, Nagrek, to jeszcze się zastanowię, bo gdyby nie ty, toby mnie zabiła ta sakramencka piracka kula - dodał Brock i zszedł na dół.

- Wszystko w porządku serce - oznajmił tkwiącej przed kabiną córek niczym skała Lizie.

- Dziękuję, Tyler - powiedziała i odłożyła pistolety. Było z nami źle?

- Już gorzej nie mogło. Chodziło o srebro. Piracki napad w zatoce! W zatoce! Między piratami byli Anglicy. Jednego żem zabił, ale przywódca, skarż go Bóg, wymknął mi się. Dziewczynkom nic się na stało?

- Nie. Są w środku. Już śpią... - Liza zawahała się. - Chyba lepiej, żebym z tobą pomówiła.

- Przecież rozmawiamy, tak czy nie?

Z poważną miną przeszła korytarzem do głównej kabiny. Brock podążył za nią.

O trzech szklankach Brock jeszcze raz wyszedł na pokład. Mgła przerzedziła się, ale wiatr zelżał. Brock wciągnął powietrze i smakując je rozpoznał, że niedługo zacznie znowu mocniej wiać i że do rana mgła zniknie.

- Gorth, zejdźmy na dół i sprawdźmy ładunek - rzekł do syna.

- Żaden z tych zasranych szubieniczników nie dostał się pod pokład, tato!

- W każdym razie rozejrzymy się. Ty też pójdziesz, Nagrek.

Brock wziął latarnię i poszli do ładowni.

- Widzisz?! Drzwi zaryglowane - powiedział Gorth czując, jak go rwie rana.

Brock otworzył drzwi kluczem i weszli do środka. Postawił latarnię na srebrze i zamknął drzwi na klucz.

- Zwariowałeś, tato? - spytał Gorth.

Brock przyglądał się Nagrekowi.

- Co się stało, panie Brock? - spytał skamieniały Nagrek.

- Wygląda na to, Gorth, że Nagrek dobrał się do twojej siostry. Do Tess.

- Nie... nie, jak Boga kocham ! - wykrzyknął Nagrek. - Wcale się nie dobrałem!

Brock zdjął ze ściany kańczug z dziewięcioma pletniami.

- Wygląda na to, że wszedł do jej kabiny, kiedy spała, obudził ją i się z nią zabawił.

- Nie dotknąłem jej, nie skrzywdziłem, nie, jak Boga kocham! - krzyknął Nagrek. - Zaprosiła mnie do swojej kajuty. To ona mnie zaprosiła! Zaprosiła po południu! To ona, jak Boga kocham!

- A więc żeś był w jej kabinie?

Gorth rzucił się na Nagreka i zaklął z bólu, bo szmata, którą miał obwiązaną ranę w boku, pękła. Nagrek rzucił się do drzwi, ale Brock odepchnął go od nich.

- Koniec z tobą, Nagrek!

- Nie skrzywdziłem jej, jak Boga kocham, jak Boga...

- Wsadziłeś jej swoje śmierdzące łapska pod koszulę!

Brock zaganiał Nagreka coraz dalej w głąb ładowni, szarpiąc mu ciało kańczugiem raz po raz.

- Wsadziłeś, psia twoja mać, tak czy nie?!

- Jak Boga kocham, że jej nie dotknąłem! Nie, panie Brock! Proszę! Nic złego się nie stało... przepraszam... dotknąłem jej tylko ręką... niczym więcej... niczym więcej!

Brock przystanął, dysząc spazmatycznie.

- A więc to prawda. Słyszałeś, Gorth?

Obaj, Brock i Gorth, rzucili się na Nagreka, ale ojciec był szybszy i jego pięść pozbawiła Thumba przytomności. Odepchnął syna.

- Zaczekaj! - powiedział.

- Ależ tato... ten parch...

- Zaczekaj! Mama powiedziała, że biedna dziewczyna bała się z początku cokolwiek powiedzieć. Tess myśli, że od jego obmacywanek będzie miała dziecko. Ale Liza twierdzi, że Tess jest dalej dziewicą. Chwała Bogu, że on tylko ją obmacał!

Kiedy Brock odzyskał dech, rozebrał Nagreka do naga i zaczekał, aż odzyska przytomność. Wtedy zaś odciął mu przyrodzenie. A potem zatłukł na śmierć.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

- Chciałeś się ze mną widzieć, ojcze? - spytał z kamienną twarzą Culum.

Struan stał na szczycie wzgórza, na szyi wisiała mu lornetka, za pasem miał nóż, a na ziemi przed nim leżał zwinięty korbacz. Przyglądał się, jak syn podpływa do brzegu, wchodzi do doliny i wspina się na wzniesienie. Wiatr zamiótł niebo z chmur, a słońce na horyzoncie zapowiadało piękny dzień.

Dobry stąd widok, co? - zagadnął Struan, wskazując w dół.

Culum milczał. Pod płomiennym wejrzeniem ojca kolana trzęsły mu się jak galareta.

- Nie zgadzasz się ze mną?

- Kościół będzie... wszyscy będą...

- Wiem wszystko o kościele - przerwał mu Struan. - Słyszałeś o Brocku?

Jego głos brzmiał za cicho, za spokojnie. A co z nim?

- W nocy napadli go piraci. Przecięli mu linę kotwiczną i podryfował do brzegu. Potem wdarli mu się na pokład. Nie słyszałeś strzelaniny?

- Słyszałem - potwierdził przybity i zmęczony Culum. Po kilku nie przespanych nocach uświadomił sobie, że tylko on może ich ocalić, a wówczas podjął decyzję i oszukał Longstaffa. - Ale nie wiedziałem, że to napad.

- Tak. Piracki napad w zatoce Hongkongu! Jak tylko rozwiała się mgła, popłynąłem do nich. Brock powiedział mi, że stracił siedmiu ludzi i kapitana.

- Gortha?

- Nie. Nagreka Thumba. Biedak zmarł z ran. Gortha raniono nożem, ale nie ciężko. - Struan spoważniał. -Kapitan zginął broniąc statku. Oto jak należy umierać.

Culum przygryzł wargę i z bijącym sercem rozejrzał się dookoła.

- Chcesz powiedzieć, że to moja Kalwaria? - spytał.

- Nie rozumiem.

- Kapitanowie umierają broniąc swoich statków? To jest mój statek - to wzgórze - czy to miałeś na myśli? Pytałeś, czy chcę umrzeć broniąc go?

- A chcesz?

- Nie boję się ciebie - wychrypiał Culum przez wyschnięte gardło. - Prawo karze za morderstwo. Nie będę z tobą walczył, więc możesz mnie zabić, ale powieszą cię za to. Nie mam broni.

- Myślisz, że zabiłbym ciebie?

- Tak, gdybym ci stanął na drodze, a ja przecież musiałem ci stanąć na drodze.

- Musiałeś?

- Byłeś dla mnie jak Bóg. Ale przez te trzydzieści dni, które minęły od mojego przyjazdu, przekonałem się, jaki jesteś. Jesteś zabójcą. Mordercą. Piratem. Przemytnikiem opium. Cudzołożnikiem. Kupujesz i sprzedajesz ludzi. Spłodziłeś bękartów i szczycisz się nimi, a twoje imię cuchnie uczciwym ludziom.

- Jakim to uczciwym ludziom?

- Chciałeś się ze mną zobaczyć. Przyszedłem. Powiedz, co chcesz, i skończmy z tym. Mam dosyć tej zabawy w kotka i myszkę.

Struan podniósł plecak i założył go na ramię.

- Chodź - powiedział.

- Dlaczego?

- Chcę być z tobą sam na sam.

- Przecież jesteśmy sami.

Strużyn wskazał głową kotwiczące statki.

- Tam są oczy. Czuję, że nas obserwują. - Wskazał ręką wybrzeże usiane Chińczykami i Europejczykami. Kupcy mierzyli krokami swoje działki. Dzieci rozpoczęły już zabawy. - Tu wszędzie jesteśmy na widoku. - Wskazał wzgórze na zachód od nich. - Pójdziemy tam.

Wskazane przez niego wzgórze było prawie górą. Wznosiło się na blisko czterysta metrów, skaliste, rozłożyste, posępne.

- Nie.

- Za daleko dla ciebie? - spytał Struan, spostrzegając nienawistną minę syna i czekając na odpowiedź. Nie doczekał się jej. - Myślałem, że się nie boisz.

Odwrócił się, zszedł ze wzgórza i zaczął wchodzić na pnące się wzwyż zbocze góry. Trawiony strachem Culum zawahał się. Po chwili ruszył jednak za ojcem, poddając się jego woli.

Wspinając-się Struan dobrze wiedział, że wplątał się w kolejną niebezpieczną grę. Nie zatrzymał się ani nie obejrzał, dopóki nie stanął na szczycie. Było tu wietrzno i ponuro. Spojrzał przez ramię i zobaczył Culuma, który wspinał się z trudem daleko w dole.

Stanął plecami do syna.

Roztaczała się stąd rozległa panorama. Niesamowicie piękna. Wysoko na błękitnym niebie stało słońce, a Pacyfik rozciągał się jak szmaragdowy kobierzec. Z tego morskiego dywanu wystawały brązowo-zielone wzgórki wysp: na południowym zachodzie wyspa Lamma, piętnaście mil na zachód od Hongkongu większa od niego, duża wyspa Lan Tao oraz setki małych, nieurodzajnych, bezludnych wysepek i ponurych skał otaczających archipelag. Przez lornetkę Struan widział wyraźnie statki w zatoce, a na północy chiński ląd. Widział flotylle dżonek i sampanów lawirujące po kanale Lan Tai ku zachodnim trasom wiodącym do wyspy. Inne płynęły z powrotem do ujścia Rzeki Perłowej. Na północy, południu, wschodzie i zachodzie na morzu panował ruch: patrolowały je fregaty, sampany i dżonki łowiły ryby, lecz nie było statków handlowych. Pomyślał, że za parę tygodni, kiedy skończy się druga wojna handlowce znów będą przeważać na morzu.

Culum wspinał się mozolnie szlakiem, który przetarł ojciec. Był prawie u kresu sił i poruszał nogami tylko dzięki sile woli. Ubranie miał podarte, a twarz podrapaną kłującym zielskiem. A jednak nie przerwał wspinaczki.

Po jakimś czasie dotarł na szczyt ciężko dysząc, targany wiatrem.

Struan siedział na ziemi o kilka stóp niżej, gdzie wiatr nie docierał. Leżał tam rozłożony obrus zjedzeniem i butelką wina.

- Proszę, synu - powiedział i podał Culumowi szklankę wina.

Wciąż dysząc Culum wziął wino i próbował je wypić, ale większość pociekła mu po brodzie. Otarł się, z trudem łapiąc oddech.

- Siadaj - powiedział Struan.

Ku zaskoczeniu Culuma ojciec uśmiechnął się życzliwie.

- No, synku. Siadaj. Usiądź, proszę.

- Nie... rozumiem.

- Lepszy stąd widok, co?

- W jednej chwili jesteś wcielonym diabłem - powiedział Culum, którego z wysiłku piekło w płucach - a teraz.... teraz... po prostu nie pojmuję...

- Przyniosłem kurczaka i chleb - rzekł Struan. - I jeszcze jedną flaszkę wina. Odpowiada ci?

Culum usiadł wyczerpany.

- Kurczaka? - spytał.

- No przecież nie jadłeś śniadania, prawda? Na pewno konasz z głodu.

- Jeżeli chodzi o to wzgórze, to ja...

- Odsapnij sobie, odpocznij, a potem zjedz. Proszę.

Nie spałeś przez te dwie noce. Źle się gada o pustym żołądku. Jedz powoli, bo inaczej zwymiotujesz. To była ciężka wspinaczka. Sam się zmęczyłem.

Culum położył się na wznak na skale. Zamknął oczy, zbierając siły, a jego ciało łaknęło odpoczynku. Zmusił się do otwarcia oczu, spodziewając się, że to sen. Ale ojciec tu był, lornetkował morze na południu.

- Jeżeli chodzi o to wzgórze - powtórzył. - Byłem...

- Zjedz - przerwał mu Struan i poczęstował kawałkiem kurczaka.

Culum wziął kurze udko.

- Nie mogę jeść - powiedział. - Nie zjem; dopóki ci tego nie powiem. Musiałem to zrobić. Musiałem. Nigdy byś się na to nie zgodził, a nie było innego sposobu. Brock by cię zniszczył. Gdyby nie wasza zapiekła wzajemna nienawiść, wzgórze byłoby twoje. Wymusiłeś takie rozwiązanie.

Ty sam. To twoja wina. Wzgórze należy teraz do Kościoła, i słusznie. Sam to wymusiłeś.

- Tak. Oczywiście - przyznał Struan. - Jestem z ciebie bardzo dumny. Wymagało to wielkiej odwagi. Robb nigdy by się na coś takiego nie zdobył, a gdyby nawet przyszło mu to na myśl, nie umiałby tego przeprowadzić.

Culum osłupiał.

- Więc ty... ty chciałeś, żebym to zrobił?!

- Naturalnie, synku. To było jedyne wyjście z tej niemożliwej sytuacji.

- Zaplanowałeś sobie... że to zrobię?

- Owszem, stawiałem na to. Przewidywałem, że tak powinieneś postąpić. Kiedy było ci tak spieszno do spotkania z Longstaffem i unikałeś mnie w Szczęśliwej Dolinie... pomyślałem sobie że załatwiłeś tę sprawę. Potem zaniepokoiło mnie twoje zachowanie wobec Gordona. Ale później Longstaff powiedział: „Jestem zachwycony pańskim drugim gestem!”, więc zdobyłem pewność, że znalazłeś jedyne możliwe rozwiązanie. Jestem z ciebie bardzo dumny, synu. Brock na pewno by nas wykończył. W żaden sposób nie mogłem temu zapobiec. To wzgórze było sprawą prestiżową.

- A więc ty... wtrąciłeś mnie... wtrąciłeś mnie na dwa dni i dwie noce w piekło, wiedząc, że wyjście jest proste?

- A było aż takie proste?

- Dla ciebie, tak! - krzyknął Culum i zerwał się na nogi.

- Owszem - przyznał Struan nieoczekiwanie szorstkim tonem. - Dla mnie. Ale nie dla ciebie. Jednak podjąłeś decyzję i skorzystałeś na tym. Stałeś się mężczyzną. Gdybym to ja ci zaproponował pomysł z „Domem Bożym”, nie byłbyś w stanie go przeprowadzić. Nigdy. Zdradziłbyś się. Musiałeś wierzyć w to, co robisz. Gdyby Brock choć przez chwilę podejrzewał, że ukartowałem to z tobą, zrobiłby z nas pośmiewisko całej Azji. Utracilibyśmy nasz prestiż na zawsze.

- Poświęciłbyś mnie dla prestiżu?! - krzyknął Culum.

- Dla swojego parszywego prestiżu?!

- Dla naszego, Culumie - odparł Struan. - Jak to dobrze, że nareszcie przeklinasz. Robisz postępy, synu!

- A więc cały ten gniew, twój gniew... był udany?

- Naturalnie, chłopcze. Był przeznaczony dla Brocka. I dla reszty.

- Nawet Robba?

- Zwłaszcza dla Robba. Zjedz coś.

- Mam .gdzieś jedzenie! Jesteś Diabłem! Pociągniesz nas wszystkich ze sobą do piekła. Na Boga Wszechmogącego, przysięgam, że...

Struan zerwał się i chwycił syna za ramiona.

- Posłuchaj, zanim powiesz coś, czego będziesz żałował - rzekł. - Stawiałem na to, że masz dość odwagi, aby podejmować decyzje, i wykazałeś ją. Sam z siebie. Bez mojej pomocy. Więc błogosławię cię za to. Stałeś się Culumem Struanem, który ośmielił się wejść w paradę Tai-Panowi.

Mężczyzną, który zabrał mu umiłowane wzgórze. Jesteś nadzwyczajny. W jeden dzień zyskałeś na prestiżu więcej, niż mógłbyś zdobyć go przez dwadzieścia lat. Na miły Bóg jak inaczej chcesz władać ludźmi i wodzić ich na pasku?

Wyłącznie silną ręką? Nie. Za to swoim rozumem, tak. I sztuczkami.

Struan puścił syna.

- Sztuczkami? - wydusił z siebie Culum. - Ależ to czarna magia!

Śmiejąc się cicho Struan usiadł i nalał sobie wina.

- Ci, którzy mają rozum, docenią twoją mądrość. Spryciarz z tego Culuma, powiedzą. Oddał wzgórze Kościołowi. W ten sposób powstrzymał tego diabła Struana od zniszczenia Noble House przez ulokowanie fortuny w bezwartościowym pagórku. A do tego jeszcze uratował Tai-Panowi twarz, więc ten czort nie zabije syna za oddanie ziemi Kościołowi. - Struan łyknął wina. - Nawet na Brocku z pewnością wywarło to wrażenie, bez względu na to, czy wietrzy jakiś tajny układ - ponieważ udało, ci się to załatwić. Pobożni będą cię błogosławić, boś oddał „co najlepsze” Kościołowi. Durnie w rodzaju Longstaffa będą się ciebie bać i prosić o radę. Cynicy będą podziwiali zręczność twojego rozwiązania, zazdrościli ci i mówili: „Culum ma w sobie diabła swojego ojca. Lepiej się go strzec.” Uważam, że zdobyłeś sobie autorytet, synu.

- Ale... ale jeśli ja go zdobyłem... to w takim razie ty straciłeś na prestiżu?

- Owszem. Ale mam go pod dostatkiem. Wystarczy go i dla ciebie, i dla Robba. Za to ty masz niewiele czasu na ugruntowanie swojej pozycji. Pilnuj się, synku. Wszyscy będą myśleć: „Tym razem Culumowi się upiekło, ale czy spróbuje jeszcze raz?” I będą liczyć, że znienawidzimy się tak bardzo, iż jeden zniszczy drugiego. I właśnie tak się będziemy zachowywać. Otwarcie. Przy wszystkich.

- Co takiego?!

- Tak jest. Będziemy okazywać sobie zimną wrogość, ilekroć się spotkamy. A Brock niezadługo spróbuje przeciągnąć cię na swoją stronę. Spróbuje też Cooper... i Tillman. Będą cię karmić kłamstwami - albo przeinaczonymi faktami - licząc na wzbudzenie w tobie takiej nienawiści, że zrujnujesz mnie i na dodatek siebie. A przy tym Noble House. Bo wszyscy kupcy pragną takiego łupu. Ale teraz, teraz już go nigdy nie zdobędą. Dalibóg, synu, sprawdziłeś się!

- Nie przyłożę do tego ręki - rzekł cicho Culum.

- Przyłożysz obie. Na pięć miesięcy i pięć lat. Przysiągłeś na Pismo Święte.

- Zmusiłbyś mnie do dotrzymania tej przysięgi? Po tym wszystkim?

- Sam się do tego zmusisz. Potrajam ci pensję.

- Myślisz, że w takiej sprawie liczą się pieniądze?

- To niewielka zapłata za dwa dni piekła.

- Nie chcę żadnych pieniędzy. I nie zrobię tego. Nie mogę.

Struan w zamyśleniu wybrał sobie kurze udko.

- Zastanawiałem się nad tobą wnikliwie. Kusiło mnie, żeby ci nie mówić o niczym. Pozwolić ci grać rolę bezwiednie. Potem jednak oceniłem cię. I doszedłem do wniosku, że potrafisz to zrobić wiedząc o wszystkim. A ponieważ już się dowiedziałeś, dla obu będzie to przyjemniejsze.

- Pozwoliłbyś mi żyć i umrzeć z nienawiścią żywioną do ciebie? Tylko po to, żeby istniał Noble House?

- Znasz odpowiedź na to.

- Jesteś bezbożnikiem.

- Zgoda. W pewnym sensie - odparł Struan, jedząc kurczaka. - Jestem taki, jak powiedziałeś, i jestem kimś więcej. Złamałem wiele przykazań boskich, ale nie wszystkie. Wiem, co robię, i gotów jestem odpowiedzieć za swoje czyny. Ale jestem jedynym człowiekiem na tej ziemi, któremu możesz bezgranicznie ufać - zakładając, że nie zaczniesz z wyrachowaniem działać przeciwko naszej firmie. Jestem Tai-Panem. Cierpiąc i stosując diabelskie fortele staniesz się taki sam!

- To niewarte takiej hipokryzji. Ani takiego zła.

- Och, synku, koisz moje serce - rzekł Struan, odrzucając kurczaka. - Jesteś taki młody. Zazdroszczę ci życia, które masz przed sobą. Niewarte? Żeby być najlepszym? Żeby mieć wpływ na Brocka i resztę przez sam fakt, że jesteś? Na Longstaffa, a poprzez niego na królestwo? Na cesarza Chin? A za jego pośrednictwem na trzysta milionów Chińczyków? - Struan popił wina. - To jest tego warte. Więcej nienawiści i trochę komedii to niewielka cena.

Culum wtulił się plecami w zagłębienie skały, w głowie huczało mu od bezlitosnych słów, pytań i- bezwzględnych odpowiedzi. Czy taka jest wola boska? - zapytywał siebie. Żeby najsilniejsi przeżywali kosztem słabszych? Przecież wszystkie rzeczy i reguły stworzył Bóg. Ale Jezus powiedział: „Cisi i pokorni odziedziczą ziemię.” Czy miał na myśli ten świat... czy Królestwo Boże?

Ale pokorą nie dałoby się zdobyć tego srebra ani go obronić. Pokora nie uratowałaby tym razem Noble House przed nabyciem wzgórza. Pokorą nigdy nie osiągnie się postępu, nigdy nie pokona okrutnych i chciwych. Jeżeli zostanę Tai-Panem, ruszy naprzód sprawa Karty Praw. Ojciec mówił o bogactwie, które ma cel, nieśmiertelny cel... A więc dobrze.

Jego nienawiść do ojca znikła. A wraz z nienawiścią miłość. Pozostał tylko szacunek.

- Dlaczego tutaj wszedłeś? - spytał.

Struan wiedział, że stracił syna. Zmartwiło go to jako ojca, lecz niejako mężczyznę. Narzucił przeciwnikowi bitwę na własnych warunkach i w dogodnym dla siebie czasie. Tym samym spełnił swój ojcowski obowiązek.

- Żeby zmęczyć cię tak, abym mógł z tobą porozmawiać, a ty mnie zrozumieć - odparł. - I przekazać ci, że chociaż widok z tamtego wzgórza jest piękny, to stąd jest wspaniały.

Culum zobaczył ten widok dopiero teraz.

- Tak. Rzeczywiście - przyznał. Pochylił się, wybrał kawałek kurczaka i zaczął jeść.

Struan nie okazał po sobie, że cierpi. Chłopak znowu zacznie się uśmiechać, powiedział sobie. Daj mu czas. To bolesne dorastać tak szybko. Daj mu czas.

Poczuł się bardzo zmęczony. Oparł się o skałę i skierował lornetkę na południe, szukając „Chińskiej Chmury”. Ale nigdzie nie było jej widać. Daremnie lustrował horyzont. Wtem zatrzymał wzrok.

- Spójrz, synu. Tam jest „Błękitna Chmura” - powiedział.

Culum wziął lornetkę i ujrzał kliper. Był to bliźniak „Gromowej Chmury”, z osiemnastoma działami, równie chyży i równie piękny. Równie piękny nawet dla niego, który nie znosił statków i morza.

- Wiezie opium za sto tysięcy gwinei - rzekł Struan. - Co teraz powinieneś zrobić? Na miejscu mamy trzy statki, a dalszych szesnaście zawinie tu w ciągu miesiąca.

- Posłać je na północ, żeby sprzedały towar?

- Tak. - Twarz Struana zachmurzyła się. To mi o czymś przypomina. Pamiętasz Isaaca Perry'ego?

- Tak. Mam wrażenie, jakby się to zdarzyło przed rokiem.

- Wyrzuciłem go ze statku, pamiętasz? Za to, że zawiódł McKaya i że bał się mnie, a ja nie wiedziałem czemu. Dałem McKayowi piętnaście dni na rozwiązanie tej zagadki, ale on nie wrócił już do Kantonu. Widziałem się z nim wczoraj wieczorem. Pracuje teraz na brzegu - jako zastępca sędziego i policjant. - Osłaniając cygaro dłonią od wiatru Struan zapalił je, podał Culumowi i zapalił drugie. - Cóż, wygląda na to, że Perry pracuje teraz u Coopera i Tillmana. Na trasie z Wirginii do Afryki. Przy niewolnikach.

- Nie wierzę.

- Powiedział mi o tym Wilf Tillman. Wczoraj wieczorem. Wzruszył ramionami i oznajmił, że Perry nie chciał dłużej pływać na chińskich trasach. Dlatego Tillman zaproponował mu statek do przewozu niewolników. Perry przystał na to. Odpłynął tydzień temu. Tuż przed odjazdem McKay podszedł go. Razem się spili. McKay zwierzył się Perry'emu, że również go wyrzuciłem, przeklął mnie i poprosił go o robotę na nowym statku, przysięgając, że osobiście się na mnie zemści. Gorzałka rozwiązuje wszystkie języki, tak też było i z Perrym. Wyjawił McKayowi, że sprzedał Morganowi Brockowi odpis listy naszych tajnych punktów handlu opium na wybrzeżu Chin wraz z długościami, szerokościami geograficznymi i nazwiskami nabywców. Za ostatnim swoim pobytem w Londynie.

- A więc Brock zna wszystkie nasze tajne miejsca przemytu opium?

- Te, których używał Perry. Czyli większość. Bo Perry handlował przez dziesięć lat.

- Co zrobimy?

- Znajdziemy nowe miejsca i nowych zaufanych ludzi. Sam więc widzisz, synu, że nikomu nie można za bardzo ufać.

- To okropne.

- To prawo przetrwania: Odpocznij sobie godzinę, a potem pójdziemy.

- Dokąd?

- Do Aberdeen. Po cichu się tam rozejrzymy. Przed wybraniem ludzi Wu Kwoka. - Struan otworzył plecak i podał synowi pistolet. - Umiesz się z tym obchodzić?

- Nie za bardzo.

- Przydałoby się, żebyś poćwiczył.

- Dobrze - zgodził się Culum i obejrzał pistolet. Kiedyś po głupiej uniwersyteckiej sprzeczce strzelał się z pistoletu pojedynkowego, ale on i jego przeciwnik byli tak przerażeni, że kule chybiły o kilka jardów. - Możemy już iść - rzekł. - Odpocząłem.

Struan pokręcił przecząco głową.

- Chcę zaczekać na pojawienie się „Chińskiej Chmury” - powiedział.

- A gdzie była?

- W Makau.

- Po co?

- Wysłałem ją tam - odparł Struan, strzepując z surduta okruchy. - Właśnie wyznaczono nagrodę za życie mojej kochanki. A także za życie syna i córki, których z nią mam - schwytanych żywcem. Posłałem Maussa na „Chińskiej Chmurze”, żeby ich tu sprowadził. Na statku będą bezpieczni.

- Ale jest tu już Gordon. Widziałem go wczoraj.

- Ta dziewczyna nie jest jego matką.

Culum był zdziwiony, że nie boli go świadomość, iż ojciec miał dwie - nie, trzy rodziny. Trzy, licząc jego samego i Winifred.

- Porywanie dzieci to rzecz straszna. Straszna - powiedział.

- Wyznaczono już nagrodę za twoją głowę. Dziesięć tysięcy dolarów.

- Jestem tyle wart? Ciekawe.

- Jeżeli Chińczycy dają dziesięć tysięcy, to z całą pewnością możesz założyć, żeś wart sto. - Struan ponownie skierował lornetkę na „Błękitną Chmurę”. - Myślę, że sto tysięcy to właściwa suma za ciebie.

Culum osłonił dłonią oczy przed słońcem i pojął komplement ojca. Ale nie okazał tego po sobie. Rozmyślał o jego drugiej kochance, ciekaw, jaka ona jest i jaka jest matka Gordona. Umysł pracował mu chłodno i beznamiętnie; nie czuł urazy do ojca, ale gardził nim za słabość i rozwiązłość. Dziwił się, że rozważa te sprawy tak spokojnie.

- Co Brock zrobi z tym srebrem? - spytał. Piraci będą go napadać bez przerwy, jak długo je ma.

- Będzie zmuszony poprosić nas, żebyśmy wzięli jakąś część z powrotem. Za weksel. Zrobimy to natychmiast. A poza tym na procent mniejszy niż zwykle. Powiedz Robbowi, żeby to załatwił.

- Wtedy piraci napadną nas.

- Możliwe. - Struan przyglądał się „Błękitnej Chmurze”, która wolno halsowała pod wiatr w przesmyku pomiędzy Lan Tao i Hongkongiem. - Odpływam zaraz po powrocie „Chińskiej Chmury”. Pojadę z korpusem ekspedycyjnym i wrócę do Hongkongu w przeddzień balu.

- Dlaczego?

- Żebyś miał czas oswoić się z naszą „wrogością”. Potrzebujesz praktyki. Wraz z Robbem zaczniecie stawiać budynki. Plany są już gotowe. Z wyjątkiem Wielkiego Domu. O tym zadecyduję później. Zacznijcie budować na tym wzgórzu kościół. Niech Arystoteles go zaprojektuje. Zapłaćcie mu dziesiątą część sumy, którą wymieni na początku. Wszystko spoczywa na tobie i wuju Robbie.

- Tak, Tai-Panie - odparł Culum.

Powiedział „Tai-Panie”. Nie „ojcze”. Obaj dosłyszeli w tym tytule ostateczny wyrok. I pogodzili się z nim.

- Mój dom wybudujecie na siedemnastej parceli miejskiej. Robb ma plany. Musi zostać wzniesiony w trzy tygodnie, a ogród zasadzony i otoczony na dziesięć stóp wysokim murem.

- To niemożliwe.

- Bez względu na koszty. Jeśli trzeba, ściągnij na budowę setkę robotników albo i dwie setki. Umebluj dom i urządź ogród zgodnie z planem. Chcę, żeby wszystkie budynki były wykończone za trzy miesiące.

- Na wybudowanie tego wszystkiego potrzeba co najmniej dziesięciu miesięcy. Roku albo więcej.

- Owszem. Dlatego zatrudnimy więcej ludzi. I więcej zapłacimy. A w efekcie zakończymy budowę prędzej.

- Po co się tak śpieszyć?

- A dlaczego nie? Culum spojrzał na morze:

- A co z balem? - zapytał.

- Wszystko załatwisz ty. Wspólnie z Robbem i Czen Szengiem, naszym faktorem.

- A Robb? Ma nie wiedzieć, że nasza wrogość to maskarada?

- Sam o tym zadecyduj. Możesz mu powiedzieć wieczorem w dniu balu. Jeśli chcesz.

Na horyzoncie pojawiła się „Chińska Chmura”.

- Możemy iść - powiedział Struan.

- Dobrze.

Struan schował lornetkę i resztki jedzenia do plecaka.

- Przyślij tu potajemnie kilku marynarzy, żeby trzymali ciągłą straż za dnia - powiedział.

- Po co?

- Chodzi o statki. Zwłaszcza o te z pocztą. Z tego miejsca dowiemy się o ich zbliżaniu o cztery, pięć godzin wcześniej niż inni. Wyślemy im na spotkanie szybko łódź i odbierzemy pocztę dla nas przed innymi.

- A potem?

- Wyprzedzimy wszystkich. W ciągu czterech godzin można wiele sprzedać i kupić. Wiedzieć o czymś na cztery godziny przed innymi to taka różnica jak pomiędzy życiem a śmiercią.

Szacunek Culuma do ojca wzrósł. Bardzo mądrze, pomyślał. Wpatrywał się właśnie bez celu w dużą wyspę Lan Tai po zachodniej stronie.

- Patrz! - zawołał nagle, wskazując ręką tuż na południe od niej. Dymi się! Jakiś statek płonie!

- Masz bystre oczy, synu - powiedział Struan przesuwając lornetkę. Do kata, to parowiec.

Statek był czarny, wąski, brzydki i miał ostry dziób. Z jego przysadzistego komina dobywał się dym. Wyposażony był w dwa maszty i takielunek żaglowy, ale żagli nie miał wcale i płynął złowieszczo pod wiatr, a na jego rufie trzepotała czerwona bandera.

- Spójrz na ten rozlazły, śmierdzący pomiot Królewskiej Marynarki Wojennej!

Culumem wstrząsnął ten niespodziewany wybuch ojca.

- O co chodzi? - spytał.

- O tę przeklętą, nafaszerowaną żelazem dziwkę - o nią chodzi! Spójrz, jak to płynie!

Culum przyjrzał się parowcowi przez lornetkę. Dla niego okręt wyglądał niewinnie. Widział już parę takich bocznokołowców. Parowcami były od dziesięciu lat irlandzkie statki pocztowe. Widział dwa olbrzymie koła łopatkowe, prawe i lewe śródokręcie, skłębiony dym i spieniony kilwater. Na pokładzie stały działa. Wiele dział.

- A czego mu brakuje? - spytał.

- Spójrz tylko na jego ślad! I kierunek, w jakim płynie! Pod wiatr, na Boga! Kieruje się prosto na wschód. Pod wiatr. Spójrz na niego! Wyprzedza nasz statek, jakby „Błękitna Chmura” była jakimś zafajdanym brygiem w rękach głupich małp, a nie statkiem, który ma jedną z najlepszych załóg na świecie!

- Ale co w tym złego?

- Wszystko. A więc parowiec dotarł na Daleki Wschód! Dokonał rzeczy niemożliwej! Ta zardzewiała, żelaznobrzucha, napędzana maszynerią, wynaleziona przez Stevensona, zaropiała wywłoka dopłynęła z Anglii aż tutaj, na przekór całej odrazie morza i pogardzie wiatru. Jeżeli dokonał tego jeden statek, potrafi to zrobić tysiące. To postęp. I początek nowej epoki! - Struan podniósł pustą butelkę po winie i cisnął nią o skałę. - Oto czym będziemy pływać za dwadzieścia, trzydzieści lat. tymi psimi, poronionymi pomiotami statków, na miły Bóg!

- Jest brzydki w zestawieniu z żaglowcem. W zestawieniu z „Błękitną Chmurą”. Ale płynąć pod wiatr - obywać się bez niego - znaczy być szybszym, tańszym i...

- Nigdy! Nigdy szybszym, nie z wiatrem za trawersem, i nie tak zdatnym do żeglugi morskiej. Poza tym nie w czasie burzy. Te śmierdziele zamienią się wtedy w żółwie i pójdą na dno jak kamienie. Wcale też nie są tańsze. Potrzebują do kotłów drewna albo węgla. Na dodatek nie nadają się do przewozu herbaty. Herbata jest wrażliwa i zepsuje się w takim smrodzie. Herbatę będą wozić, dzięki Bogu, żaglowce.

Culuma ubawiła ta tyrada, ale ukrył to.

- Tak - potwierdził. - Ale z czasem na pewno zostaną ulepszone. A jeżeli, jak sam mówisz, dopłynął tu jeden z nich, to potrafią to zrobić tysiące. Myślę, że powinniśmy kupować parowce.

- Kupować możesz ty i będziesz miał rację. Ale niech mnie diabli, jeżeli zakupię choć jednego takiego śmierdzącego potwora. Do licha, bandera z Lwem i Smokiem nie będzie powiewała na żadnym takim, póki żyję!

- Czy wszyscy żeglarze podzielają twoje uczucia? - zagadnął Culum, ciesząc się w duchu.

- To beznadziejnie głupie pytanie! Co ci chodzi po głowie, Culum? - spytał cierpko Struan.

- Po prostu myślę o postępie, Tai-Panie - odparł Culum i znów spojrzał na parowiec. - Ciekawym, jak się nazywa.

Struan przyglądał się synowi podejrzliwie, przekonany, że ten mężczyzna coś zamyśla, ale nie wiedział, jakie snuje plany. Dziwne, rzekł do siebie w duchu. Pierwszy raz pomyślałeś o nim jako o mężczyźnie, a nie swoim potomku, o Culumie, o synu, o synku.

- Dzięki Bogu, że nie dożyję końca żaglowców - powiedział. - Ale ta lafirynda zwiastuje śmierć naszych chińskich kliprów. Najpiękniejszych statków, jakie kiedykolwiek pływały po morzach.

Ruszył pierwszy w dół zbocza w stronę Aberdeen. W jakiś czas potem parowiec przepłynął na tyle blisko nich, że odczytali jego imię. Nazywał się „Nemesis”. Okręt Jej Królewskiej Wysokości „Nemesis”.

1* Chińskie słowo „dżos” oznaczało zarówno „szczęśliwą gwiazdę”, jak „fatum”, „Boga”, a zarazem „diabła”.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Clavell James Tai Pan t 2
Clavell James Shogun t 1
Clavell James Shogun t 3
Clavell James Shogun tom 2
Clavell James Shogun t 2
barrie james matthiew peter pan in kensington gardens
barrie james matthiew the adventures of peter pan
James M Barrie Peter Pan
Barrie James Matthew Piotruś Pan
Barrie, James Matthew Peter Pan
James Clavell Asian Saga 03 King Rat
Z jednostkami za pan brat

więcej podobnych podstron