Aleksander Gromow
Menuet Świętego Wita
(Mienuet światowo Wita)
Przełożyła Ewa Dębska
Musiałem budować z wiarą, wbrew odmiennym radom.
William Golding
„Wieża”
(przekł. Jadwiga Olędzka)
O, wędrowcy! A my tu, na górze, widzieliśmy, jak przez szwy dachu przesączała się granatowa noc. Tego mikroskopijnego otworu wystarczyło, by mogła się przezeń przesączyć jedna-jedyna gwiazda. Przecedzona dla nas przez niebo. Ta gwiazda przynosiła choroby. Odwracaliśmy się od niej: przynosiła śmierć.
Antoine de Saint-Exupery
„Pocztą na południe”
Zimno. Boże, jak zimno! Panie, pomóż mi przetrzymać tę noc. Jeśli jesteś, spraw, bym się ogrzał. Jeśli cię nie ma albo zostałeś gdzieś daleko, niech kto inny sprawi, żebym się ogrzał. Ktokolwiek, jest mi wszystko jedno. Niech to sprawi Stefan... niech da choćby odrobinę ciepła, na dolnych pokładach jeszcze jest dużo ciepła, wiem. Tu, na górze, zimno. Stefan nie wie, jak tu jest zimno w nocy na górze, kiedy leje deszcz i niskie chmury nadciągają z północy. Skąd niby ma wiedzieć? Obudzi się, wysunie nos, żeby sprawdzić, czy nie zasnął wartownik, i od razu z powrotem, nawet nie poczuje zimna. U-u... A jak ma wartownik spać na takim zimnie? Nic nie może, kompletnie nic, palce zgrabiały i głos wysiadł. To zimno mnie zabije. Leje straszliwie, aż dziw, że nie zamarza w locie? Piec się nie rozpali, torf przemókł, dach dziurawy, kurtka nie grzeje... Kompletnie nie grzeje. Zimno. Bardzo zimno. Niech Stefan da trochę ciepła, wszystko mu wybaczę, niech tylko każe przeciągnąć z dołu jakąś kichę z parą, żeby przynajmniej ręce można było ogrzać... Nie. Nie Łażę. Nie da. Szkoda prosić.
Wątła postać ruszyła w bok, oparła się o ogrodzenie na skraju placu. Nogi ślizgały się na mokrym metalu. Wolno-wolniuteńko postać ruszyła wzdłuż ogrodzenia, przebierając zziębniętymi palcami po cienkiej rurze, przyspawanej dla asekuracji na wysokości pasa. Za rurą w mętnym świetle kiwającej się lampy nic nie było widać poza mrokiem i deszczem z krupami śniegu, nie było widać ani ziemi, przyczajonej jakieś sto metrów niżej, ani palisady dokoła wieży, ani rozchwierutanych szop i dachów wewnątrz palisady, ani tym bardziej horyzontu, pokrajanego pędzonymi kłakami chmur. Naprzód, naprzód! Nie zatrzymywać się. Tylko tak można przetrzymać taką noc – iść i iść, iść donikąd, mierzyć i mierzyć krokami górną platformę donżonu, póki nie nadejdzie świt... Żeby już. Niechby tu Stefan posiedział, choćby jedną noc... Albo ktoś inny, przecież była propozycja, żeby trzymać wartę parami, grzać się wzajemnie. Stefan zabronił. Dlaczego zabronił, skoro tak zimno? Nikt nie wie...
– Hej, kto tam na dole?
Złudzenie. Nie ma tam nikogo. Bo i kto tam może być? Po co miałby być w tej ciemności w taką zimnicę? Nie ma kto, nie ma kto przychodzić, nikomu nie jesteśmy potrzebni, przecież mu mówiliśmy... Przed białymi klaunami i wędrującą pajęczyną ochroni palisada, a jeśli znowu przyjdzie calkat, to i tak palisady nawet nie zauważy, przejdzie jak po równym, ale z wieżą sobie nie poradzi i wartownika nie sięgnie, i wtedy będzie można popatrzeć, czy w ogóle jakoś podziała na calkata sprężynowy strzałomiot, czy nie podziała. Na żółwie czy, powiedzmy, bagienne czerwie działa, sprawdzali, ale już harpię, to można tylko przypadkowo strącić, i strzałomiotem, i blasterem, bo za skarby nie można jej trafić, zarazy... Ale generalnie to dobra rzecz, taki strzałomiot, zawsze nasmarowany i przygotowany do strzału, do czegoś się Stefan jednak przydał. Najpierw trzeba dobre piętnaście minut nakręcać, ale potem już tylko naciskasz na spust: pierwsza strzała leci na pięćset kroków, druga na czterysta dziewięćdziesiąt, trzecia na czterysta siedemdziesiąt, i tak dalej, a ostatnia, dziesiąta w magazynku, na trzysta dziesięć. I dokładnie bije, jak trzeba. Oczywiście, że Stefan miał pomocników: i Dave mu pomagał, i Ronda, i nawet Peter pracował z zapałem, a potem naprodukował tępych drewnianych strzał i próbował je chwytać rękami... Ani jednej nie złapał. Potem Fukuda z poręczy trapu zrobił prawdziwe ciężkie bełty z upierzeniem, żeby się nie kręciły i śpiewały w locie, a chemik Diego posmarował groty jakimś zielonym żelem i zakazał bez potrzeby łapami chwytać... Fajna sprawa ten strzałomiot, żeby tylko położył calkata... Jak załatwia go „macher”, wszyscy wiemy, dobrześmy widzieli. Dlaczego Stefan nie daje wartownikom broni? Boi się?
Pewnie, że się boi.
Krok. I jeszcze jeden krok, i jeszcze jeden. Nie rozgrzewa takie chodzenie. Boże, jak zimno... Nawet jeśli nie zamarznę, to jutro i tak nie będę mógł wstać. A jutro dobrze by było mieć dobry humor, jutro urodziny Petry, to miła dziewuszka. Ile ona skończy – czterdzieści siedem? Tak, o rok młodsza ode mnie, malutka, pulchniutka taka, a proszę, czterdzieści siedem. Już czterdzieści siedem czy dopiero czterdzieści siedem?... Och, jakie głupie myśli, to z zimna. Jasne, że tak. Może popodskakiwać albo pobiegać? Nie, spadnę, pośliznę się i spadnę, poręcz nie pomoże... Ale tak nie wolno. Niesprawiedliwe to. Dobra, maluchy nie trzymają warty, to rozumiem. Dobra, dziewczyny nie dyżurują, tylko starsze i tylko w dzień, to też rozumiem. A dlaczego nie pełni służby wartowniczej Andrzej? Przecież nie jest maluchem? Czy może jest dziewczyną? Nie, on ma, proszę państwa, obserwacje. Musi w dzień czuwać, a w nocy spać, ale w dzień nawet torfu nie wydłubie... Boże, nie wytrzymam... Palce stóp już nic nie czują. Żebyż się jakoś ogrzać. Tylko na minutkę, na jedną jedyną maleńką minutkę wejść do środka i zagrzać się, jest luk, nikt przecież nie zauważy, a potem od razu z powrotem... A jak Stefan ukarze? Trudno, przecież nie zastrzeli. I nie ukarze. Wszyscy teraz śpią, i Stefan śpi, a ja tylko na minutkę...
Chłopięca postać odkleiła się od poręczy, stała chwilę niezdecydowana, dygocąc całym ciałem, usiłując szczelniej otulić się mokrą kurtką i zgięta, idąc pod deszcz, powlokła się do luku na środku placu. Na górnych kondygnacjach automatyka nie działała, ten luk trzeba było otwierać ręcznie. Przy luku chłopiec zatrzymał się, walcząc z pokusą, potem rozejrzał się, jakby ktoś mógł go zobaczyć, szczękając zębami, pochuchał na zgrabiałe palce i z trudem odsunął pokrywę na prowadnicach. Wewnątrz było czarno, ale ciepło wyczuwało się natychmiast. Chłopiec przykucnął nad lukiem, pochylił ku ciemności ostrożne ucho. Ciepło kusiło. Teraz chłopiec już wiedział, że stąd nie odejdzie. Śpią? Nie, chyba nie śpią... Odgłos uderzających o metalową górną platformę kropli deszczu przeszkadzał słuchać. Co to – sygnał alarmu? M-m-m... Nie, to nie sygnał, alarm brzmi zupełnie inaczej, nie tak, i na dodatek wyje na całym okręcie, a to tylko gdzieś w jednym miejscu. Nie, to nie sygnał alarmu ogólnego, to tylko coś, co go przypomina, o, a teraz już nie słychać sygnału alarmu, ale dudnią dwa głosy...
Mały zziębnięty chłopiec siedział na brzegu luku na górnym placu okrągłej wieży – donżonu, niemal wczepionej w płynące kłęby niskich chmur, a zimny, ukosem padający deszcz ciągle chlastał i chlastał ten placyk i drżącą, wątłą postać; deszcz szeleścił po całej wieży, głęboko wtopionej w grunt swoją szeroką podstawą, po wieży, która z metalową dziobową nadbudówką, już dawno temu zdjętą i wykorzystaną jako surowiec, nie przypominała donżonu w środku twierdzy, a przypominała tylko to, czym była w rzeczywistości: małym tunelowym statkiem o nazwie „Dekard”, klasy gwiezdnej, z ziemskim portem macierzystym, o średnim zasięgu swobodnego lotu, standardowej autonomii, obliczony na stu osiemdziesięciu pasażerów i sześciu członków załogi...
W kajucie ktoś był. Ktoś niewidoczny ostrożnie stąpał bosymi stopami, macał po ciemku, bardzo starał się nie hałasować. Stefan Lorenz obudził się tak, jak budził się zawsze – bez stanu przejściowego z mruganiem i przeciąganiem się, bez zasnuwającej oczy różowawej mgły z odpływającymi urywkami nocnych snów. Ciało włączyło się i głowa stała się jasna. Leżał w milczeniu, twarzą do ściany, oddech pozostawał równy, jak we śnie, ale ciało, wbrew jego woli, było napięte. Poruszył się, i ten, kogo miał za swoimi plecami, znieruchomiał. Wtedy Stefan poruszył policzkiem, trochę poruszał nogami, podciągnął je, znieruchomiał znowu, zmusiwszy się do wyluzowania, i zaczął czekać. Przez jakiś czas tego drugiego nie było słychać, ale Stefan dobrze wyobrażał sobie, jak nocnemu przybyszowi głucho wali serce. Uśmiechnął się w duchu: boi się pewnie oddychać... Ucieknie? Nie, nie ucieknie, póki nie doprowadzi sprawy do końca, zbyt długo na to czekali, już brakuje im cierpliwości, nie ucieknie, skoro już znowu się zdecydowali...
Jasne. Szpera po półce, tam gdzie ubranie. I kabura, oczywiście, też tam jest, oto już wypełza na zewnątrz, dobrze to słychać. Jakoś długo się grzebie... No i co, dużo znalazłeś? Gdzie teraz będziesz szukał? Można się domyślać, że pod poduszką, na więcej ci fantazji nie wystarczy. Dobra... Leżymy cicho. Zbliża się. Na paluszkach idzie, ostrożny, i ręce pewnie w ciemnościach rozłożył, jak lunatyk. A jak on drzwi sforsował? Przecież tam są trzy IK-promienie. Zresztą, jeśli się czołgał i bardzo starał, to można przeleźć pod dolnym, ale trzeba to wiedzieć!... Czyli – wiedzą.
Wstrętne to wszystko, bez dwóch zdań.
Niewidzialny natknął się na łóżko. Wolno, bardzo wolno ręka zaczęła pełznąć pod poduszkę. Ciekawe, kto to, pomyślał Stefan. Ilja, Dave, Diego? Rudy Ludwig? Czy może Ronda – jakoś wilkiem wczoraj patrzyła, wyzywająco, aż ktoś jej uwagę zwrócił. Gdyby Peter tu był, nawet nie trzeba by było zgadywać. Chociaż nie, Peter sam by się nie pakował, to nie jego styl, przysłałby kogoś innego, głupszego...
Głowa razem z poduszką uniosły się miękko – nocny przybysz wsadził rękę aż po łokieć. Stefan gwałtownie odwrócił się i spróbował schwytać tę rękę, ale ta natychmiast uciekła. Stefan poderwał się na równe nogi. Ktoś obok wydał z siebie dziwny wysoki pisk, wykręcił się, obracając się z szybkością bąka, odskoczył, kolejny raz uniknął schwytania, i od razu rozległo się klaskanie bosych nóg po podłodze. Obcy lekko uderzył w drzwi, a w otwartym prostokącie mignęła niewysoka sylwetka – jakieś dziesięć lat, określił Stefan – zniknęła, uskakując w bok, ale Stefan już był w drzwiach, a w kajucie buczał sygnał własnoręcznie wykonanego urządzenia strażniczego – nie za głośno, żeby nie budzić śpiących, ale z mocą właściwą sygnałowi strażniczemu – tak by obudzić tylko jednego człowieka, tego jednego, co to sam przeciwko wszystkim...
Na korytarzu Stefan dogonił uciekiniera trzema skokami.
– Uwe?
Schwytany chłopiec nie stawiał oporu, tylko zasłaniał głowę rękami. Stefan wciągnął go do kajuty, po drodze wyłączając sygnał, i rozejrzawszy się, pchnął jeńca w kąt najdalszy od drzwi. Potem podszedł do szafy, w milczeniu wyjął i włożył kombinezon. Zdjąwszy z szafy ciężki, z masywną karbowaną rękojeścią „macher”, zważył go na dłoni.
– Po to przyszedłeś?
– Będziesz mnie bił? – zapytał chłopiec. – No to bij...
– Po to przyszedłeś, pytam?
– Nie – skłamał chłopiec i widząc kpiący uśmiech, poderwał głowę. Już się nie bał nawet samego diabła. – Tak! Tak! Po to! I co z tego?
Stefan milcząco przespacerował z kąta w kąt. Chłopiec obserwował go wilczymi oczyma. Czyli co... teraz nawet Uwe? Ten też nienawidzi. Za co? Fajnie by było raz i na zawsze splunąć na to, niech Peter robi, co chce, jeśli tylko wróci, i pozostali też niech sobie robią, co chcą... Ale nie wolno. W żaden sposób nie wolno, i to jest to najgorsze. Kiedyś mnie zaskoczą, pomyślał Stefan, durnia z siebie zrobiłem, wyskakując bez broni, następnym razem na korytarzu będzie zorganizowana pułapka. Albo następnym razem odważą się i przyjdą sprzedać kosę... Już dawno należało zmienić alarm. Można ich powstrzymywać długo, bardzo długo, ale, oczywiście, nie wiecznie, i im dalej, tym będzie gorzej. Kiedyś to się źle skończy, może nawet wcześniej, niż sądzę...
– Po co ci „macher”?
Uwe wyzywająco pociągnął nosem.
– A co, nie wolno? Tobie, jak zwykle, wolno, a nam nie?
– Wam nie – powiedział Stefan. – A mnie tak.
– Tak po prostu tak? – Chłopiec podniósł głos. – Myślisz, że jak jesteś najstarszy, to i najmądrzejszy? Ty masz pięćdziesiąt trzy lata, a ja równo pięćdziesiąt – dużo różnicy?
– Istnieje też inne wyliczenie – powiedział Stefan. – Wedle niego ty masz dziesięć, a ja trzydzieści i pół. Muszę więcej wyjaśniać? Może zaproponujesz, żeby maluch Jakob został dowódcą? On ma czterdzieści jeden, w rozkwicie lat. A przy okazji, „dużo różnicy” – tak się nie mówi. Mówi się „duża różnica”. Nie zapominaj.
– Peter jest starszy od ciebie o dwa tygodnie...
Stefan uśmiechnął się kącikiem ust.
– Z Peterem połowa z was umrze w ciągu sześciu miesięcy, a druga połowa będzie się starała ukraść mu ten właśnie „macher”. Też sobie idola znaleźliście. Lepiej od innych znam statek i lepiej od innych wiem, co należy robić, by przeżyć – no to kto powinien dowodzić wami: ja czy ten twój Peter? Ja przynajmniej nie mam was w nosie.
– Nudzisz – z okrucieństwem w głosie powiedział Uwe. – Masz bić, to bij, na co czekasz?
Stefan przespacerował się po kajucie, nogą pchnął krzesło w kierunku chłopca.
– Siadaj. – Uwe zawahał się, usiadł na brzeżku.
– Przypomniałeś mi coś, o czym zapomniałem – wolno powiedział Stefan. – Czy zdarzyło się, żebym kogoś uderzył?
– No... nie biłeś. Tylko zamachiwałeś się, ale myślisz, że to lepsze? Na torf wysyłałeś. Blasterem groziłeś...
– Przecież to nie to samo. Pytam ostatni raz: po co ci był „macher”?
– To nie mnie! – pisnął Uwe. – To na dach! Dla wartownika!...
– Kłamiesz – spokojnie powiedział Stefan. – Nie dla wartownika. Dziś dyżuruje Kiro, a ja was wszystkich znam jak złe szelągi. Dla Kiro nie ruszyłbyś się, by kraść blaster. Dla Petera – tak. Czy to on cię podpuścił?
– Dlaczego od razu Peter? – z wysiłkiem, jakby przewracał jakieś grudy w gardle, powiedział Uwe. – Peter przecież nawet jeszcze nie wrócił... Posłałeś człowieka, a teraz na niego zwalasz? Chłopaki chcieli wiedzieć, czy naprawdę ostatni ładunek został, czy jeszcze coś jest. Różnie przecież się mówi... I na Andrzeja wypadło, żeby szedł.
– Ciekawe. A on co?
– A on oświadczył, że nigdzie nie pójdzie. Że on, niby, ma takie zasady, i w ogóle wcale go „macher” nie interesuje. Chłopacy już chcieli go bić, może nawet pobili, nie wiem. Nie ma sensu go bić, po co?... A potem losowaliśmy jeszcze raz i wypadło na mnie.
– Więc poszedłeś?
– Yhy. – Uwe nagle chlipnął.
– A potem co, sprawdzilibyście „macher” – powiedział Stefan – i co dalej?
– Co, co dalej? – zapytał Uwe, nie patrząc mu w oczy.
– Pytam: co potem byście z nim robili? Należy sądzić, że znaleźlibyście dla niego zastosowanie?
– Nie wiem... Chłopcy chcieli sprawdzić... Nic takiego nie...
– Ludwig był z wami?
Uwe chlipnął i pokręcił głową.
– Nie powiem.
– Jasne, był. Nawet nie pytam, czy był Ilja i Dave. A dziewczyny? Ronda była?
– Nie powiem...
– Czyli była...
Uwe nagle rozpłakał się – cicho i po dziecięcemu niepowstrzymanie, odwróciwszy się i często pociągając nosem, żeby nie było słychać chlipania. Wszyscy jesteśmy dziećmi, pomyślał Stefan. Aż strach pomyśleć, jakimi jesteśmy dziećmi. Oduczyliśmy się zadawać dziecinne pytania. Ale płaczemy jak dzieci. Pewnie dlatego, że tak rzadko płaczemy.
– No już, dobrze – powiedział Stefan. – Przestań.
Podszedł, objął Uwego za ramiona – ten usiłował się wyrwać. Stefan usiadł przy nim.
– Wystarczy już, wystarczy – powiedział miękko. – Po co to? Nie masz czego... Przestań, powiedziałem. Myślisz, że mnie nie jest trudno? Jeśli chcesz wiedzieć, to mnie tu jest najtrudniej, a przecież nie jęczę. Dobra, chłopcze, każdemu się zdarza wygłup. Bierz się w garść, chłopie, bierz się w garść...
Ramiona Uwego podrygiwały. A tego to on mi nigdy nie wybaczy, z zaskakującą pewnością pomyślał nagle Stefan. Nigdy. Już raczej należało mu przylać. Teraz uspokoi się i będzie się boczył ze strachu, że opowiem wszystkim, jak tu beczał; przez jakiś czas można to będzie nawet wykorzystać, ale zawsze trzeba będzie pamiętać o nim i nie odwracać się bez potrzeby tyłem. To mój wróg. Teraz mam jeszcze jednego wroga.
– Idź się umyj – powiedział, odsuwając się. – Jutro twoja kolej iść na torf, oddechu ci nie starczy i nie będzie z ciebie żadnego pożytku. I idź spać.
– Jutro nie jest moja kolej – sprzeciwił się Uwe, chlipnąwszy ostatni raz. Potem w jego głosie rozbrzmiała złość: – Czyli to tak? Na torf? Za co?
– Przesunąłem kolejkę. Jutro powinna być Petra, ale ona ma urodziny. Dlatego będziesz ty, Dave i Agneta. To nie jest kara. Dzień roboczy skrócony, a wieczorem – święto. Postaraj się go nie zepsuć.
Uwe wytarł łzy rękawem. Na zapadniętych policzkach zostały ciemne pasma.
– Dobra... Coś będzie z okazji święta?
– Ciastka. Diego powiedział, że się postara. Po dziewięćdziesiąt gramów.
– Mało.
– Sam bym chciał większe. Dobra, idź już, idź. W nocy trzeba spać.
Uwe skinął głową. Przed drzwiami zatrzymał się, odwrócił do Stefana głowę i przez ramię zapytał:
– Od Petera nic nie przyszło?
– Niby jak? – odpowiedział pytaniem Stefan. – Co do łączności, sam wiesz. Albo coś u nas walnęło, albo u nich. Donna z tym walczy.
– Ja też wczoraj walczyłem – powiedział Uwe. – To nie u nas. To u nich. Oni już przedwczoraj mieli wrócić.
– Wrócą.
– Jeśli nie, to ja ci nie zazdroszczę – cicho powiedział Uwe. – Nie mam co ukrywać, i tak ci doniosą. Pamiętaj, że chłopcy powiedzieli: jeśli Peter nie wróci, źle będzie z tobą, Lorenzi z Margaret będzie źle. Sami zdecydujemy, jak mamy żyć.
– Przyjąłem do wiadomości – zimno rzucił Stefan. Uwe stał jeszcze sekundę i wyszedł. Skierował się najpierw w prawo, ale zaraz zawrócił i niemal biegiem ruszył w lewo. Stefan wyskoczył za nim – w prawo.
– No proszę – powiedział. – I ten tu. Gdzie powinieneś być? Dlaczego nie na posterunku?
Kiro uśmiechał się wymuszonym głupawym uśmiechem. Lała się z niego woda. Jeszcze dygotał, zęby stukały o siebie.
– Dlaczego porzuciłeś posterunek, pytam?
– Ja... tego... zimno okropnie. Deszcz, śnieg, zimno bardzo... Ja tego... usłyszałem... coś jakby... syrena alarmowa...
– Dobry masz słuch – uśmiechnął się Stefan. – Po prostu fenomenalny słuch, żeby wszyscy taki mieli. I węch jak rzadko, ciepełko zawsze wyniucha. I do tego jeszcze nie w ciemię bity. Powinieneś tam jeszcze czuwać i czuwać, a ten, proszę, dał dyla. A jeśli, póki my tu sobie gadamy, przyjdzie calkat, co wtedy?
– Nie przyjdzie w taką pogodę – zaoponował Kiro. – Przez tyle lat nie przychodził... A może w ogóle tylko jeden był, skąd możemy wiedzieć?
– Wiesz już, co powinieneś zrobić? – zapytał Stefan.
Kiro skinął głową. Odwrócił się i ruszył wolno, niczym lunatyk, zostawiając po sobie mokre ślady. Sycił się każdą sekundą zwłoki.
– Hej, czekaj! – Kiro zatrzymał się jak wryty i popatrzył na Stefana z pełną niedowierzania nadzieją. Stefan odwrócił wzrok. – Idź się przebierz...
Do świtu męczył się z sygnalizacją. To, co się udawało, nie przynosiło satysfakcji. Niewidzialne włoski-pajęczynki, przerywane przez wchodzącego, rozlany po podłodze olej maszynowy obok chwiejnych mechanicznych konstrukcji, rozpadających się z upiornym hukiem przy najmniejszym dotknięciu, pułapki pojemnościowe, niewidzialne wiązki tych czy innych promieni w otworze drzwi, akustyczne czujniki, czujniki elektromagnetyczne, reagujące na bicie serca wchodzącego, chemoreceptory, połączone z sygnalizacją alarmową – wszystko to, łącznie z rzuconymi przy drzwiach, prostackimi grabiami, które już raz znakomicie się spisały, zostało dawno wymyślone, wypróbowane, zastosowane, wcześniej czy później rozgryzione i w tym momencie przestawało być ochroną. Na każdy pomysł nieuchronnie znajdowała się odtrutka – czasem po miesiącach, jak na przykład z detektorem bioprądów. Częściej jednak – po iluś dniach tylko. Ale wynajdowano zawsze. Czasem Stefan myślał, że najlepszą ochroną byłyby ciężkie stalowe drzwi z ogromną piwniczną kłódką. Ale to by oznaczało, że zrobiłby podwładnym taki prezent, o jakim oni zaledwie mogli pomarzyć. To by znaczyło poddać się bez walki.
W końcu zatrzymał się na wariancie, który uznał za sensowny, w milczeniu zakończył pracę i wyszedł z kapitańskiej kajuty. Kompletnie odechciało mu się spać. Doba trwała tu trzydzieści jeden godzin, i nawet latem połowę z nich zajmowała bezgwiezdna noc. Zimą – nieco więcej niż połowę. Planeta praktycznie nie odróżniała pór roku, przyroda w średnich szerokościach zamarła w chłodnawym nieśmiałym lecie, zimą częściej wiały północne wiatry i lały deszcze – i tyle. Piętnastogodzinna ciemność pozwalała wyspać się każdemu, łącznie z wartownikami na dachu, dzielącymi noc na dwie warty. Zupełnie wystarczy, żeby przez cały dzień być na nogach i nie jęczeć. Ale nie – i tak jęczą... Nawet nie z powodu zimna, myślał Stefan, nie z powodu deszczu tego kretyńskiego – z powodu takiego życia. Z powodu wymuszonego ubóstwa, odmierzonego rytmu pracy, często bezsensownej, ale niezbędnej, by nie zdegradować się do kolonii dzikusów, ale co najważniejsze – z powodu braku perspektyw. Z powodu mizerności naszego życia i naszego wiecznego dzieciństwa, to – to już dawno dotarło do każdego. I każdy z jakiegoś powodu jest przekonany, że Stefan Lorenz tego nie rozumie – albo w ogóle nie jest w stanie zrozumieć, albo, co bardziej prawdopodobne, nie chce zrozumieć. No bo jak: Lorenz – kapitan! Lorenz – dyktator... Stefan napiął mięśnie, wyszczerzył zęby. Krok, mimowolnie, zrobił się sprężysty. Tak! Tak! Dyktator! Szejk! Boss, niech was diabli! Uzurpator! I tak będzie! Myślcie o mnie, co chcecie, ale ja was nie oddam wam samym, żebyście wiedzieli...
Ciężka kabura przy każdym kroku uderzała go w biodro. To było konieczne, chociaż do świtu została jeszcze ponad godzina i Stefan dobrze rozumiał, że do samej syreny pobudki ogólnej mógłby spokojnie pospać: drugi raz tej samej nocy nie będą się pchali. Pewnie. Czasu mają od groma, nie ma dokąd się śpieszyć. A my się przespacerujemy... Stefan pamiętał, że kiedyś drugi wachtowy przy braku sytuacji alarmowych miał obowiązek raz na dobę dokonać przeglądu pomieszczeń służbowych, bardziej z powodu tradycji niż konieczności. Czasem robił to sam Bruno Lorenz, kapitan „Dekarda”, będąc w tych momentach surowym i dobrodusznym jednocześnie, i jego ciężkie kroki napełniały wiarą w pomyślne zakończenie wszystkiego, cokolwiek by się wydarzyło, tylko raz Stefan pamiętał ojca wściekłego... Dobra, niech będzie, że ten spacer jest obchodem... Niech będzie, że to dziedzictwo. Najprawdopodobniej w najbliższych dniach nic istotnego nie będzie przedsięwzięte, będą wszyscy co do sztuki fałszywie obojętni i w pewnym stopniu sumienni, ale będą pracować, bez entuzjazmu przyjmując pochwały i bez szczególnych narzekań znosząc kary, zwłaszcza starsi. I wszyscy jak jedno... nie, nie wszyscy, a prawie wszyscy – z ledwie zauważalnym „prawie” – będą czekać... Och, jak będą czekać, kiedyż wróci Peter! O ile wróci...
Jeśli nie wróci, będzie źle, pomyślał Stefan. Ale jeśli Peter wróci, też nie będzie dobrze, i nawet gorzej. Byłoby idealnie, gdyby wróciła Wiera i Joris, a Peter zaginął: na progach gdzieś czy na jeziorze – tam wodny słoń bardzo chętnie wywraca łodzie i bawi się z wioślarzami, a jeziora Peter uniknąć w żaden sposób nie może... Nieładnie tak myśleć, nie powinno się. Nie, Peter wróci, oczywiście. Zawsze wracał. Dziesiątki dalekich ekspedycji, setki krótkich wypadów i wszystkie, poza jedną, udane! Oto w czym rzecz: na nieudane on pozwolić sobie nie może. Ryzykuje, bardzo ryzykuje. Rozbił trzy łodzie, wykańcza czwartą, a sam przez czterdzieści lat nie odniósł ani jednej poważnej kontuzji, ani jednego parszywego złamania! Szalony i mądry łeb ten Peter, co fakt to prawda, oto dlaczego lgną do niego tacy outsiderzy jak Joris czy Uwe. O Rondzie Soman nawet nie ma co wspominać: zakochana w Peterze aż do fetyszyzmu, czy jak tam się to nazywa, modli się do niego, wiesza na sobie każdy drobiazg, jaki on dla niej przywozi, i daje w prezencie: błyszczące kamyczki, muszelki jakieś... Gdyby kazał jej skoczyć z górnej platformy – skoczyłaby, i to jeszcze z radością, głupiątko, że dostąpiła łaski wskazania. Ale głupiątko to ona jest tylko w stosunku do Petera, a lepiej by było, gdyby nie tylko... Dobra, Ronda to nie outsider, to wyjątek od reguły. Tak należy uważać. A kim w takim razie jest Ludwig? Też wyjątek? Tak. Wyjątek. I Dave... Coś za dużo tych wyjątków. Obu zabrakło niewiele do liderowania, Ludwigowi – optymizmu i szybkości myślenia, Dave’owi – wytrzymałości i wieku. Dziki jakiś ten Dave. Niebezpieczny zwierzak. Dobrze przynajmniej, że jednakowo nienawidzi i Petera, i mnie, w ogóle nienawidzi wszelkiej władzy, i istniejącej, i potencjalnej, dlatego nie przyłączy się do Petera, to nie ten przypadek. Niepotrzebnie się Peter z nim męczył, obłaskawiał, ciągał na wyprawy – jak nie mieli ze sobą nic wspólnego, tak i nie mają... Krzywe okrętowe korytarze były puste i zakurzone – „Kazać posprzątać” – przemknęło przez myśl Stefana. Awaryjne oświetlenie wywoływało dziwne cienie. Niedawno wywieszone odręcznie wypisane hasło: „Równe prawa – równy kęs” zżarł kwas i było prawie niewidoczne – „Dowiedzieć się, kto i gdzie zdobył kwas” – odnotował w myślach Stefan. Gdzieś kilka poziomów nad głową, na przeszywanej wiatrem górnej platformie szczękał zębami zziębnięty Kiro Wasiew, gdzieś na dole, dokąd poszedł Uwe, gromadziła się normalna lodowata złość, i długo, bez przerwy i bez nadziei na poprawę, jak zwykle przed wschodem słońca, krzyczała zamknięta do izolatki sekmedu szalona Abigaile, a za najbliższym rogiem ktoś się krył. Stefan nie słyszał i nie widział go, nie potrafiłby wyjaśnić, jakim cudem wyczuł człowieka za zakrętem korytarza, ale, wyczuwszy, zwolnił kroki. Ktoś niewidzialny stał tam. Czekał. Był sam, i Stefan z ulgą odetchnął. Ręka, już rozpoczynająca ruch ku kaburze, opadła. Jednemu przeciwnikowi – o ile to przeciwnik – nie wolno pokazywać słabości, Stefan wiedział to bardzo dobrze. Grożenie blasterem to zawsze słabość. Zbawcza słabość, do której z każdym rokiem przychodzi sięgać coraz częściej i częściej...
Za rogiem stała Margaret.
– Czego się chowasz? – zapytał.
– A tak... – Margaret wzruszyła ramionami. – Niosłam dla Abbie środek uspokajający, bo wiesz, jak będzie krzyczeć. Usłyszałam, że ktoś idzie. Nie chciałam nikogo spotykać. Myślałam, że to albo do ciebie idą, albo od ciebie. Czuło się coś takiego... w ogóle, wczoraj prawie nikt ze mną nie rozmawiał. Chciałam cię uprzedzić.
– Już miałem wizytę – ponuro rzucił Stefan. – Jak oni się dowiedzieli o podczerwonej kurtynie, chciałbym wiedzieć. Może ktoś im powiedział?
– Nie wiem – powiedziała Margaret. – A kto u ciebie był?
– Uwe.
– Uwe?
– Właśnie.
– Tego się po nim nie spodziewałam – oświadczyła Margaret. – Masz ci los, teraz też Uwe...
– Zdarza się – powiedział Stefan. – Wszystko, co możliwe, zdarza się. Takie jest życie. Czasem zdarza się nawet to, co jest niemożliwe, ale rzadko.
– Na przykład? – zainteresowała się Margaret.
– Na przykład ja i ty. I wszystko dokoła. Chłopcy i dziewczynki po pięćdziesiąt lat. Ta planeta. To słońce, pod którym dorośli umierają, a dzieci żyją bardzo długo, żeby z czasem stać się małymi staruszkami – czy to możliwe? Ktoś o czymś takim słyszał? Myślał?
– No, ty jeszcze staruszkiem nie jesteś – uśmiechnęła się Margaret. – I ja też jeszcze zupełną staruszką nie jestem. Popatrz, nawet prawie nie mam zmarszczek.
– Ja nie to miałem na myśli...
– A dlaczego nie to? Starzejemy się, należy to sobie uświadomić i pogodzić się. Wygląda na to, że starzejemy się wolniej niż normalni ludzie, ale jednak się starzejemy. I kiedyś przyjdzie nam umrzeć.
– Boisz się tego?
– Ja? Chyba tak. Trochę. Tu są tacy, którym przyniosłoby to sporą ulgę. Ale nie chciałabym. A oni wspominają Ivette. Pamiętasz, jak ona umierała?
– Pamiętam. W ciągu miesiąca stała się dorosła i miała wilczy apetyt. Ale wtedy staliśmy lepiej z jedzeniem. Nikt nie rozumiał, co się z nią dzieje, ona też nie rozumiała. Powiedziałaś mi potem, że jej organizm po prostu nie wytrzymał.
– Tak. Może teraz potrafiłabym jej pomóc. Ale i tak umarłaby za dwa-trzy tygodnie. Jak wszyscy dorośli. Gdyby była starsza, umarłaby wraz ze wszystkimi. Przecież miała już dwanaście lat – już dziewczyna.
– Ja mam trzynaście i pół...
– Głupi – powiedziała Margaret. – Dziewczynki przecież się szybciej rozwijają, nie wiedziałeś o tym?
– A ty masz dwanaście – powiedział Stefan.
– Dwanaście i cztery miesiące. Po prostu miałam szczęście: widzisz, początek przebudowy organizmu zależy przede wszystkim od samego organizmu. Indywidualna sprawa. Ronda też miała szczęście. I ty.
– I Peter.
– I Peter – zgodziła się Margaret. – A właśnie, co do niego. Nie sądzisz, że ktoś nas w tej chwili obserwuje?
Teraz to raczej nie, pomyślał Stefan. Potem – tak. Z tym zawsze należy się liczyć. Ale teraz oni wszyscy są na dole i mają co innego na głowie: Uwe wyjaśnia, dlaczego nie udało się z „macherem”, pozostali wysilają się na ponure dowcipasy pod jego adresem. Dave wścieka się, a flegmatyczny mądry Ludwig, umysłowe centrum tego towarzystwa, milczy i segreguje wszystko do skrzyneczek. Następnym razem wybiorą inną taktykę. Wcześniej czy później osiągną swój cel.
– Nie chciałbym tego – powiedział na głos.
– Ja też – odezwała się Margaret. – Nawiasem mówiąc, mogą nas nie tylko podsłuchiwać, lecz także podglądać. Wczoraj Donna szukała w manelarni zapasowego „oka” i chyba znalazła. A jest dobrym inżynierem.
– A ty dobrym lekarzem – uśmiechnął się Stefan. – Naprawdę, nie żartuję, jesteś bardzo dobrym lekarzem. I dobrym kumplem.
– Dziękuję... – powiedziała Margaret.
Było jej przyjemnie i nie zamierzała tego ukrywać.
– Donna nie będzie im pomagała – powiedział Stefan. – Każdy, ale nie Donna.
– Dlaczego? Wydaje mi się, że nie bardzo cię lubi.
– Petera też nie lubi. Dokładniej, obawia się dojścia Petera do władzy. Będzie jej trudno przeżyć, ona jest słaba.
– A Uwe?
– Uwe to inna sprawa. W ubiegłym roku Peter wziął go do Wschodnich Bagien. Ale do dziś miałem go za neutralnego. A on, jak się okazało, czekał na okazję... – Stefan z wysiłkiem przełknął ślinę i oblizał wargi. – Rozumiesz, Andrzej odmówił, a Uwe się zgodził. I to pewnie z radością.
– Uprzedzałam cię – powiedziała Margaret. – Już dawno należało zamknąć te wyprawy: Peter za każdym razem ma okazję do urabiania ludzi pojedynczo. Zauważyłeś, kogo zawsze ciągnie ze sobą? Popleczników? Wcale nie. Wahających się!
– Tobie też proponował? – zapytał ponuro Stefan.
– Nie, oczywiście, że nie. Ja się nie waham, przecież wiesz. Wahają się inni, zwłaszcza malcy, chociaż oni przy władzy Petera ucierpią najwięcej. Ale, widzisz, on ma ciekawe pomysły.
– A ja?
Margaret roześmiała się.
– Twoje pomysły już są zrealizowane, na tym polega nieszczęście. Wyszło, że jest dobrze, bezpiecznie i nudno, wybacz, ale tak jest. Przecież sam to pewnie rozumiesz. Spokojnie i nudno. Płynnie... jak w menuecie. I wszyscy mają cię na wątrobie, i nikt nie zna odpowiedzi na pytanie, po co żyje i komu potrzebne takie życie...
– Nie mów! – powiedział Stefan.
– No i widzisz? Już się złościsz – pokiwała głową Margaret. – Zawsze taki byłeś. Odpychasz od siebie ludzi, a Peter ich nawraca na swoją wiarę... Wiesz, dlaczego ja jestem za tobą? Myślisz, że dlatego, że logika jest po twojej stronie? Ha! Po prostu dlatego, że przy władzy Petera nikt nie zada sobie pytania, po co żyje. Każdy będzie po prostu starał się utrzymać przy życiu. I niektórym się to nie uda... Więc sobie pomyślałam tak: jeśli Peter i tym razem wróci... W twoim „macherze” są jeszcze ładunki?
– Oczywiście! Wątpiłaś?
– Ja? Nie. A ile zostało? Jeden?
– Dla mnie wystarczy – powiedział Stefan.
– Czyli jeden... – podsumowała Margaret. – Cóż, też nieźle. Bałam się, że nie ma ani jednego.
– A może zostało dziesięć?
Margaret prychnęła.
– Każdy wie, że dziesięciu nie ma. Liczono to już wiele razy. Tyle że wychodzą różne wyniki. Maksimum to dwa ładunki. Minimum, zero.
– Nie zero – powiedział Stefan. – Bądź pewna.
Margaret popatrzyła na niego uważnie.
– Dobra, idę. Bo Abbie już krzyczy.
– Powodzenia.
Margaret umyślnie zwlekała, czekając, aż Stefan ruszy pierwszy. Przed zakrętem korytarza Stefan, uśmiechnąwszy się, machnął do niej ręką i zniknął, tylko oddalające się kroki głuchym echem odbijały się po całym statku – Margaret domyślała się, że Stefan usiłuje naśladować krok ojca. Cóż, ma do tego podstawy: syn kapitana. Sam też jest kapitanem. Kapitanem statku, który oduczył się latać. Który nigdy nie wzięci. Jeszcze jest kapitanem...
Otwór wentylacyjny znajdował się nad podłogą: wentylacja w korytarzach statku zawsze miała charakter wyrzutowy, w kajutach – wyciągowy, z wywietrznikami pod sufitem. Położywszy na podłodze lekarstwo dla Abigaile, Margaret uklękła i wsunęła palce za kratę. Mikrofon znajdował się na swoim miejscu, ale „oka” nie było – albo jeszcze nie zostało zamontowane, albo bardziej było potrzebne gdzie indziej. Dobre i tyle... Raczej nikt teraz nie podsłuchiwał, ale na pewno każda rozmowa na korytarzu gdzieś jest nagrywana, czyli wcześniej czy później na pewno będzie przesłuchana z pełną uwagą. Stefan nie zawiódł – mądrala. Widocznie wyczuł coś, coś go zaniepokoiło, ale nie dał po sobie poznać. Co do blastera, to trochę przegiął, ale mimo wszystko mówił o nim tak, jak trzeba. Niech się zastanawiają. Cóż, dziś i ona, Margaret, powiedziała im niemal wszystko, co chciała powiedzieć. Wątpliwe, by jakoś to na nich wpłynęło, nawet na tych wahających się, ale powiedzieć to należało, zwłaszcza że to podsłuchiwana rozmowa – Margaret omal nie roześmiała się – czyli po wielekroć efektywniejsza niż nudne kazanie...
Czuła się usatysfakcjonowana.
Sterówka zajmowała dolne pomieszczenia najwyższego z trzech poziomów korpusu statku. Po tym jak jednostka straciła sekcję dziobową, przesunęła się nieco bliżej nieba, ale wewnątrz była taka sama jak za Brunona Lorenza – przestronne surowe pomieszczenie z panoramicznymi ekranami na zaokrąglonych ścianach, z ekranem-sufitem, z wielkim przesuwanym lukiem w podłodze, otwierającym dostęp do zewnętrznej pokrywy okrętowego mózgu, z sześcioma fotelami i dwoma pulpitami sterowania, z których jeden był śpiącym, rezerwowym, a na drugim wachtowa zmiana czasem musiała grać na cztery ręce, z malutkim pulpitem sterowania tunelowego, obecnie na stałe wyłączonym. Jakaś część pokładowego mózgu jeszcze działała, gdzieniegdzie świeciły się czujniki systemu zabezpieczenia życia, i mrugał napis, informujący o działaniu syntezatora żywności, ale to była tylko malutka kropla, ułamek procenta tego, co statek powinien był robić i co kiedyś robić potrafił.
W kącie, podwinąwszy pod siebie łapki, żałośnie zwinął się remontowy robot-robak. Stefan lekko trącił go stopą. Miał wrażenie, że robak poruszył się, ale to było oczywiście tylko złudzenie. Robak był martwy, tylko udawał żywego, wyglądał jak nowy: stalowe segmenty jego tułowia przez wiele lat nie uległy żadnej korozji. Kiedyś takich robotów było kilkadziesiąt, bez ustanku pełzały po szybach komunikacyjnych i wszelkich innych, gdzie nie miał dostępu człowiek; po lądowaniu na planecie przez długie jeszcze lata emitowały alarmowe komunikaty, diagnozując początek degradacji tego czy innego systemu statku, bez przerwy szeleściły w przewodach, usiłując coś wyregulować, coś naprawić, a potem zaczęły milknąć jeden po drugim. Nikt nie widział, jak i kiedy ten ostatni wpełzł do sterówki i tu umarł. Czy zasnął? W każdym razie, liczne próby Uwego i Donny, żeby znowu go uruchomić, nie doprowadziły do pożądanego wyniku.
Ale statek jeszcze żył. W ostatnich latach przestał jakby nawet niszczeć, przez dziesięć lat nie zepsuł się w nim ani jeden system, jakby skazany na zagładę okręt, którego większa część była już od dawna nieodwracalnie martwa, nagle rozmyślił się co do śmierci swojej ostatniej czynnej części. Jakby postanowił żyć dla samego faktu życia, niczym pozbawiony nadziei inwalida, na zawsze przykuty do szpitalnego łóżka. Nie zamierzał się poddawać. Żył tymi upartymi okruchami życia, którymi czasem trzyma się tysiącletni dąb z jedną jedyną zieloną gałązką i cienkim pasmem żywej kory, ciągnącej się wzdłuż martwego pnia. Dla Stefana statek zawsze był statkiem, a nie donżonem, jak dla większości reszty. Letargiczny mózg „Dekarda” jeszcze potrafił sterować tą resztką, która działała: podtrzymywał wewnątrz znośną temperaturę i wilgotność, kontrolował syntezator żywności, czasem obliczał dla Andrzeja któryś z jego przemądrzałych modeli. Stale działała radioboja – zwyczajna piszczałka z multikierunkową anteną. Andrzej pewnego dnia powiedział, że przy niskiej elektrycznej aktywności atmosfery sygnał boi będzie można wyróżnić z zakłóceń w odległości miliarda kilometrów. Poza tym działał zegar okrętowy, pokazujący ziemski i pokładowy czas – stała różnica nie przekraczała kilku godzin, zmarnowanych przez „Dekarda” na forsujące rozpędzanie do relatywistycznej prędkości w ujściu Kanału czterdzieści ziemskich lat i sto siedemnaście policzonych ziemskich dni temu...
„...Do wszystkich na pokładzie! Gotowość do wejścia do Kanału! Powtarzam: gotowość do wejścia do Kanału! Proszę pasażerów o przejście do swoich kajut i pozostanie w nich aż do całkowitego przejścia Kanału, o czym pasażerowie zostaną powiadomieni oddzielnie. Pasażerom kategorycznie zabrania się zbliżać do pomieszczeń służbowych. Załoga ma również nadzieję, że nie będzie odrywana od pracy awaryjnymi wezwaniami. Życzymy wszystkim szczęśliwego tunelowania. Powodzenia!” – i po minucie ponownie: „Do wszystkich na pokładzie! Do wszystkich...”. To było nagranie, transmitowane z boi wstępnego naprowadzania. Pokładowy mózg usłużnie nadał mu intonację Bruno Lorenza.
Stefan dobrze pamiętał ten głos, rozchodzący się po wszystkich pokładowych zakamarkach, i swoje odczucia. Akurat bawił się w berka z Peterem i Margaret i poczuł, że poruszanie stało się trudniejsze. Statek wszedł na trawers boi z podkrytyczną wartością funkcji „masa-prędkość” i w tej chwili rozpędzał się dodatkowo.
Oczywiście, Stefan nie pozostał na pasażerskim pokładzie. Przejąwszy po drodze niejedno zazdrosne spojrzenie, skierował się prosto do sterówki. Co z tego, że, jak i większość pasażerów, wykonywał skok tunelowy po raz pierwszy w życiu. Był synem kapitana i nie potrafił pokonać pokusy, by od czasu do czasu to zamanifestować. Okropne paragrafy Regulaminu Specjalnego, stosowanego wyłącznie w sytuacjach niestandardowych, po prostu nie mogły go dotyczyć. Nie potrafił przecież stworzyć żadnej sytuacji niestandardowej.
Uraza! – oto, co zostało na długi czas po tym, jak Bruno Lorenz wyrzucił go ze sterówki, chwyciwszy żelaznymi cęgami palców za portki i kołnierz. Upadł na pokład korytarza i z bólu i poczucia krzywdy przez moment zaniewidział. A ojciec – ojciec odwrócił się i zasunął za sobą drzwi, błyskawicznie zapomniawszy o Stefanie, i nigdy ani słowem nie wspominał o zafundowanym synowi poniżeniu. Jak i należało. Dobrze, że ani Peter, ani Margaret tego nie widzieli.
Stefan uśmiechnął się: gdyby widzieli, komplikacje mogłyby się zacząć wcześniej...
Kanał okazał się wirtualny, i na dodatek inwersyjny. I o ile to ostatnie oznaczało dla statku tylko i jedynie zwiększony wydatek energii na rozpęd i osłonę przed napotkanym strumieniem kosmicznych cząstek, o tyle pierwsza okoliczność była znacznie poważniejsza i miała bardzo nieprzyjemne konsekwencje.
Stefan wiedział o Kanałach tylko to, co było dostępne większości ludzi. Kapitan nie musi wiedzieć wszystkiego. W odróżnieniu od stabilnych pozaprzestrzennych Kanałów, przenikających przede wszystkim przez spiralne rękawy Galaktyki i ich odnogi, wirtualne Kanały można spotkać wszędzie, w tym, wedle opinii teoretyków, również w galaktykach, kompletnie pozbawionych spiralnych odnóg, a może nawet w międzygalaktycznej przestrzeni. Takie Kanały powstają i zanikają, ich ujścia często dryfują dziwacznym sposobem, ku zachwytowi obserwatorów i przerażeniu obliczeniowców; dolna granica ich istnienia nie została określona z powodu niemożności wykrycia Kanałów „sekundowych”, górna – z powodu niedostatecznego okresu obserwacji Kanałów w ogóle. Okres życia wirtualnego Kanału nie koreluje się ani z jego ukierunkowaniem, ani z długością. Prognoza jest wykluczona choćby dlatego, że nie istnieje nawet mało racjonalny teoretyczny model wirtualnego Kanału.
Z Kanałów po prostu się korzysta.
Użytkownik nie musi rozumieć. Wątpliwe, by starożytny Chińczyk, wynalazca kompasu, miał wyobrażenie o magnetycznym polu planety.
Istniały stuletnie, słabo dryfujące Kanały, dawno temu opanowane i uważane za względnie bezpieczne. Istniały też, dokładnie przeciwnie, Kanały, którym kompletnie nie ufali gwiezdni piloci. Ludzka psychologia często wypracowywała zadziwiające kryteria oceny możliwego niebezpieczeństwa. Nie każdy był gotów uwierzyć w prawdę: ryzyko jest jednakowe w obu przypadkach.
Kanał mógł się po prostu zatrzasnąć. Takie przypadki się zdarzały.
Bez śladu zaginął „Fromm”, podejrzewano, że tunelował przez niezbadany wirtualny Kanał. Na kilka lat przed ostatnim rejsem „Dekarda” niewiarygodne szczęście miała liniowa korweta „Erazm”, okręt zasłużony i jak rzadko fartowny – całkowicie, wydawać by się mogło, bezpieczny Kanał zatrzasnął się jakieś mikroparseki przed jego dziobem. Zdarzało się, że Kanał wyrzucał jednostkę prosto w rój meteorytów. Odnotowano także przypadki, kiedy dryfujące w przestrzeni ujście Kanału zahaczało o gwiazdę.
To było niemal wszystko, co należało wiedzieć. Literaturę specjalistyczną badał tylko Andrzej – cierpliwie tarmosił pokładowy mózg, wygrzebując z jego biblioteki mądrości, stworzył, jak sam się chwalił, katalog istniejących teorii, od idiotycznych do szalonych włącznie. I na dodatek uważał to zajęcie, dewiant, za smakowite. Stefan wzdrygnął się: gdyby statek potrafił latać, należałoby tego tłustego potwora zrobić szturmanem, wytrzymywać jego obecność tuż obok...
Tunelowy statek gwiezdnej klasy typu „Dekard” spokojnie zmieściłby się, nawet stając w poprzek, w rufowej śluzie takich gigantów jak „Al-Kindi”, „Czaadajew” czy „Seneka”, specjalnie wybudowanych dla transportu kolonizatorów i mieszczących od trzydziestu pięciu do pięćdziesięciu tysięcy pasażerów tylko w klasie turystycznej. Ani oszczędnością, ani stopniem ochrony, ani szybkością poruszania w przestrzeni „Dekard” nie zaimponowałby tym potworom, nie mówiąc już o takich sprawach jak dizajn kajut czy panorama rozrywek. „Dekard” nie był ani komfortowym liniowcem, ani towarowym „koniem roboczym”; w najlepszym wypadku zostałby uznany za „roboczą pchłę” i jako taki przeznaczony był do przekazania w wieczyste użytkowanie rosnącej kolonii na Nowym Lądzie, dokładnie tak jak piękny „Antystenes” na zawsze odlatywał na Nowy Dom, a stary, ale jeszcze całkowicie sprawny „Zenon” kierował się przez trzy spiralne rękawy do dyspozycji Nowej Terry.
Ryzyko nie było wielkie: czym są wyliczone siedemdziesiąt dwie sekundy czasu pokładowego, gdy od jednego tunelowania do drugiego mijają tygodnie i miesiące, a okres istnienia wykorzystywanych Kanałów – lata i dziesięciolecia? Ale ryzyko istniało.
Kanał zatrzasnął się w trzeciej sekundzie.
Statek został wyrzucony.
To był cud: istniejące teorie, różniące się przecież tak od siebie, zgadzały się co do jednego: statek, który znalazł się w sytuacji „Dekarda”, powinien zmienić się w wiązkę twardych kwantów, w błysk promieniowania.
Tak się nie stało.
Cud tak naprawdę też się nie wydarzył: Stefan już dawno temu uświadomił sobie, że cudów nie ma. Zdarzają się przypadki, bardziej lub mniej prawdopodobne. I, to na pewno, istnieją fałszywe teorie.
Stefan odsunął fotel, usiadł. Ostrożnie położył dłonie na pulpicie sterowania. Iluzja nie chciała się pokazać: nie zapalało się miękkie światło, nie rozjarzyły się wskaźniki i pokładowy komp nie zapytał człowieka, czym może służyć. Komp był chory.
A gdyby był zdrowy, pomyślał nagle Stefan, to czy uznałby mnie za kapitana? Przypuśćmy, że udałoby się go uzdrowić... Czyż kapitan może nie znać szczegółów kierowania takim potworem? Czy może nie mieć do dyspozycji załogi, gotowej dobrowolnie wykonać każde jego polecenie, i do tego załogi wykwalifikowanej? Specjaliści... W rzeczywistości nie wiedzą nawet dziesiątej części tego, co powinni wiedzieć o statku. Z poradników i instrukcji obsługi nie da się wyszkolić personelu. Zresztą, czy istnieje instrukcja do wszystkiego?
Wszystko to marność, bzdura. Ten statek nigdy już nie poleci. Donżon – oto czym jest.
Stefan, nie patrząc, wystukał kod, sięgnął do szuflady pod pulpitem. Dziennik pokładowy był na swoim miejscu, usłużnie podstawił grzbiet, wystrzępiony na krawędziach ze starości. Z dziennika wypadł – ciągle tak wypada! – płaski niczym zakładka pełzający żuczek-dyktotajp i leżał na blacie łapkami do góry. Stefan obojętnie zrzucił nieboszczyka do szuflady i otworzył dziennik. Treść ostatnich zapisów znał na pamięć, ale gdyby teraz ktoś zapytał, po co chce znowu je czytać, zdziwiłaby go tylko dziwaczna pokrętność cudzych myśli. Obcowanie z dziennikiem pokładowym było rytuałem. Sam Stefan nie prowadził zapisków, nie odważył się dodać do zapisów ojca choćby jednego swojego.
Równe dyktotajpowe linijki, spłowiały pigment:
...nadal nie znamy swojej pozycji. Poruszamy się, wyhamowując 0,9 g, w gęstym obłoku pyłowym nieznanej jak na razie wielkości i kształtu. Klasyczny „worek węgla”. Sygnałów wysyłanych przez boje nie znajdujemy. Poszukiwania Kanałów nie dają wyników. Bez przerwy nadajemy sygnał SOS w międzynarodowym kodzie. Prowadzimy dekodowanie grawigramów i pasywne skanowanie w podczerwieni...
Pasażerowie jeszcze nie wiedzą.
Stefan przerzucił kilka stron. Działania ojca w tej sytuacji były niepodważalnie słuszne. O tym, że „Dekard” zbliża się do najbliższej gwiazdy, wiedziała tylko załoga. W oślepiająco białym mundurze kapitańskim Brano Lorenz pojawiał się w salonie pasażerskim, żartował, pił szampana. Dla pasażerów ciągle trwał lot ku Nowemu Lądowi, nieco tylko dłuższy, z powodu, jak ogłoszono, nieprzewidzianego dryfu wylotu Kanału.
... System – podwójny. Komponent A-gwiazda główna, klasy F. Już jest widoczna gołym okiem. Pochłanianie światła w obłoku jest po prostu potworne. B – to brązowy karzeł M9. Powodzenie: okres obrotu rzędu tysiąclecia. Po hamowaniu do 0,01 C przystępujemy do poszukiwania planet przy gwieździe A.
Dobre wiadomości z nawigatorni: Hansen twierdzi, że „Dekard” prawdopodobnie znajduje się w granicach naszej Galaktyki. Dobrze by było.
Pasażerowie – oto problem.
Za nic w świecie Stefan nie chciałby się zamienić rolami z ojcem w czasie tamtych dni przed lądowaniem. A pierwszym problemem był on sam, Stefan Lorenz, tak samo jak reszta pasażerów nie mający pojęcia, co się naprawdę dzieje. Stłumiwszy urazę, czepiał się ojca, kiedy ten walił się na łóżko w kapitańskiej kajucie, i ojciec, czarny ze zmęczenia, przerywał mu i przepędzał, co jeszcze bardziej podsycało urazę. A potem, już po lądowaniu, Stefan obraził się na serio, ponieważ niewiedza o tym, co się działo na pokładzie, mocno zaszkodziła mu w oczach Petera i Margaret, dlatego długo dąsał się na ojca, unikając z nim rozmowy. A już najbardziej denerwującym było to, że ojca taki stan rzeczy chyba urządzał.
Nie nagle, i nie po miesiącu, a dopiero po latach, kiedy już sam poczuł na własnych barkach ciężar władzy, Stefan zrozumiał, że ojciec po prostu nie miał do niego głowy. Nie, Stefan nie chciałby być odpowiedzialnym za życie stu osiemdziesięciu pasażerów. A mógłbyś? – pytał nieraz sam siebie.
Znał odpowiedź. Tak. Mógłby. Tak jak mógł ojciec.
Błędy? Były. Może największym błędem Brunona Lorenza była decyzja o lądowaniu na tym globie. Wszystko mogło potoczyć się inaczej, gdyby nie znalazł się obok punktu, w którym z zatrzaśniętego Kanału został wyrzucony „Dekard”, gwiezdny system z jedną, ale – na pierwszy rzut oka – nadzwyczaj sprzyjającą człowiekowi planetą.
Gdyby to był rejs balastowy, kapitan mógłby zdecydować zupełnie inaczej. Niemal na pewno załoga „Dekarda” nie marnowałaby czasu na badanie niczym niewyróżniającej się gwiazdy, a skoncentrowałaby się na poszukiwaniu wirtualnych Kanałów. Pewnego dnia Stefan policzył prawdopodobieństwo powodzenia takiego działania. Nikczemnie małe – „Dekard” nie był przeznaczony do poszukiwania Kanałów. Nawet gdyby Kanał został znaleziony, to nadal istniałoby ryzyko zniszczenia statku z powodu niedokładnego wejścia w gardziel, co, przy braku boi, było bardzo prawdopodobne. Nie mówiąc już o tym, że gęstość obłoku pyłowego najprawdopodobniej nie pozwoliłaby rozpędzić statku do prędkości krytycznej. Nawet w przypadku pomyślnego wejścia do Kanału istniało niewielkie prawdopodobieństwo tego, że statek „wynurzy się” w znanym człowiekowi zakątku Wszechświata. Niemal na pewno jednostka zagubiłaby się w Kosmosie, wyczerpawszy swoje zasoby autonomii. Ale jednak była to szansa i należało z niej skorzystać.
Obecność na pokładzie pasażerów narzucała inną decyzję.
„Dekard” wylądował.
„Dekard” wylądował w zachodniej części północnego, największego kontynentu, w równinnej okolicy jezior i bagien, i rwących rzek, trwale wtopiwszy się podstawą w płaski skalny wyrzut. Dopiero po lądowaniu, kiedy już nie dało się dłużej ukrywać prawdy, podano ją pasażerom w umiarkowanie optymistycznych barwach. Wbrew oczekiwaniom obyło się bez histerii i załamywania rąk, a kilku ujawnionych sceptyków ojciec wspaniale wykpił i usadził, przez co, niewątpliwie, oddalił ryzyko buntu na pokładzie. Rozmyślając o tym, Stefan dawno już zrozumiał, że ojciec miał po stokroć rację. Sam postąpiłby dokładnie tak samo. Ludzie są zadziwiającymi istotami, i przestępcą jest ten, kto nie wykorzystuje tej okoliczności, dla ich przecież dobra. Z niewiadomego powodu czują się oni pewniej, kiedy pod nogami mają stały ląd, a nie dziesięć grodzi, dzielących ich od próżni. I kiedy są zajęci działaniem... Lądując statkiem, Bruno Lorenz skracał okres jego autonomiczności co najmniej o pół roku, ale wiedział, co czyni. Ostateczną decyzję podejmował kapitan, ale chęć wydostania się stąd i uratowania, jakkolwiek małą była szansa na ratunek, powinna była wyjść od pasażerów, i tylko od nich.
Co do tego ojciec miał rację.
Pomylił się w czymś innym, ale nie można było winić go za ten błąd.
Stefan otworzył dziennik od końca. Ostatnie zapiski były wykonane ręcznie. Jakby ojciec umyślnie podkreślał nieoficjalny charakter tych notatek.
Luki, przekreślenia, uwagi na marginesach.
Mało czytelne gryzmoły.
Starannie, w dwóch rzutach wykonany rysunek skomplikowanego morskiego węzła. Ojciec miał takie hobby – konstruowanie węzłów.
Urwany zapis bez daty:
Dziś zmarło pięciu. Środki karencyjne...
Kabura „machera” gniotła w biodro. Stefan odpiął ją, położył na kolanach. Przerzucił do tyłu może dziesięć stronic.
...najbliższy zwiad i kartografowanie. Pierwsze wrażenia: typowy polodowcowy krajobraz. Od zachodu jezioro, od wschodu bagno, pośrodku – wydmy morenowe i nasz plac. Lasy są tu wątłe, jak na całej planecie. Kompletnie nieprawdopodobne wydaje się, że produkują tlen w zaobserwowanej ilości. Może to wodna roślinność w oceanach?...
Wróciła grupa – Hansen, Maksimienkow, Iguadis. Zużycie amunicji – zero. Dostarczone okazy będą poddane badaniom, jednakże już wiadomo, że biologiczna aktywność tego regionu jest nieznaczna. Wyniki mikrobiologicznej analizy są pomyślne. Wydałem rozkaz przygotowania do rozbicia obozu polowego. Ochotników jest aż za dużo. Szkoda, że nie mamy dla wszystkich narzędzi ani znaczących zapasów żywności. Syntezator działa prawidłowo, jednakże zapasy organicznego paliwa, odliczając ten nienaruszalny, niezbędny do startu zapas, wystarczą co najwyżej na osiem-dziewięć miesięcy. Start na silnikach marszowych jest przecież samobójstwem.
Iguadis ma pomysł: przestroić syntezator na miejscowe zasoby – drewno albo torf. Raczej nie będzie to nam potrzebne, nikt nie zamierza siedzieć tu tak długo. Ale tym niemniej poleciłem Maksimienkowowi wykonać wstępne opracowanie.
Pasażerowie pracują źle, ale chętnie. Prymitywny entuzjazm, krzątanina i bezsens. Wszyscy udzielają rad. Bardzo dobrze działa małżeństwo Punn – oboje są urodzonymi organizatorami. Zamierzam wyznaczyć Ogastesa Punna na swojego zastępcę poza statkiem...
Stefan gwałtownie zatrzasnął dziennik. Tu było źródło drugiego, największego błędu ojca, chociaż, rzecz jasna, ojciec nie mógł przewidzieć odległych konsekwencji. Szczerze mówiąc, Stefan nie pamiętał, dobry czy zły był Ogastes Punn w roli zarządzającego pracami poza statkiem. I nie o niego tu chodziło, a o jego syneczka, który od tamtej chwili wbił sobie do głowy nie wiadomo co.
Peter Punn... Niebezpieczny człowiek, najniebezpieczniejszy ze wszystkich. Idol większości, durnie za niego poszliby w ogień i w wodę. Gorsi zawsze są w większości – kto to powiedział, taki brodaty jegomość, rodak Iguadisa? Nie pamiętam, i nieważne. Najważniejsze – dobrze wiedział Grek, co mówi.
Lepiej, żeby Peter nie wrócił.
Paczka papieru. Delikatny ołówek z nieusuwalnym defektem, powstałym podczas procesu produkcyjnego gdzieś na ziemiach między Chanchunem i Guangzhou. Niech będzie. Nie znoszę długopisów i flamastrów, nawet cienkopisów.
Komputer? Tak. Ale potem.
Stół. Taboret. Spodnie, odporne na ścieranie. Co jeszcze?
Pewna ilość wolnego czasu.
Z czasem to wszyscy mają krucho. I – dzwoni telefon.
Nienormalny niespieszny miejski dźwięk, kiedy w przerwie między dwoma sygnałami daje się skończyć zdanie, i nie to zwariowane międzymiastowe wezwanie, przypominające oddech astmatyka podczas maratonu, a długi nieprzerwany sygnał-wrzask, który powoduje, że człowiek podrywa się w fotelu i dostaje amoku. Aparatu nie da się wyłączyć z kontaktu, kontakt jest za szafą. Nie chce mi się nawet wspominać, co się działo, gdy usiłowałem ją odsunąć.
– Słucham!
Nerwowy oddech w słuchawce. No tak. On. Znowu. Teraz można już się wyluzować i nie ma co łudzić się nadzieją, że aparat rozdarł się tylko z powodu jakiejś głupiej awarii w centrali telefonicznej. Zwłaszcza nie warto wyobrażać sobie, że ruchy mojego ciała mogą coś radykalnie zmienić. Powiedzmy, że rozłączę kabel tam, gdzie już był raz zerwany i wyleczony przy pomocy taśmy izolacyjnej, głos w słuchawce nie zniknie. Można, oczywiście, że można, rozwalić słuchawkę, ale wtedy zagada jakiś inny przedmiot w mieszkaniu, na przykład zacznie rezonować szkło w biblioteczce, a słowom będzie towarzyszyło obrzydliwe szklane brzęczenie. To już wolę telefon.
– Proszę mówić, słucham?
Towarzyszu Saachow.
Milczenie. Trzask. Rzucam słuchawkę. Sygnał.
– Słuchaj, ty tam... Dasz mi spokojnie popracować?
Śmiech w słuchawce – nawet śmiech ma obcy akcent.
– Czy w twoim świecie można coś spokojnie zrobić?
Filozof...
– A w twoim to takie łatwe? – paruję.
– Też nie, pewnie, że tak. Chyba że jakiś dzięcioł wydłubie sobie dziuplę i będzie chciał w niej coś wysiedzieć.
Chcę być dzięciołem.
Rozglądam się, ale jaki to ma sens? Jeszcze się nie przyzwyczaiłem... Najgorsze, że nigdy nie wiem, kiedy ma mnie na oku, a kiedy nie. Podejrzewam, że ten typ interesuje się dosłownie wszystkim. Moją pracą w szczególności. Z niewiadomego powodu.
Mam zacząć siebie szanować, czy jak? Aż tak naiwny nie jestem.
Mój znajomek mógłby niemało naopowiadać, skąd się biorą fabuły. A żona, na przekór faktom, jest przekonana, że fantaści, jeden w drugiego, siedzą na narkotykach. A przecież sprawa jest znacznie prostsza.
– Dobra... – poddaję się. – Co znowu? Dużo skiepściłem?
– Sporo. Przede wszystkim, przyjmij do wiadomości, że żadne Kanały, a zwłaszcza wirtualne, w Przestrzeni nie istnieją. Wykorzystujemy inne metody.
– Na przykład jakie?
– Już lecę mówić... Po drugie, ojciec Stefana wcale nie miał na imię Bruno. Z imionami w ogóle tak pokręciłeś, że teraz trudno zapamiętać, kto jest kim.
– Drobiazgi – lekceważę. – Też mi afera – imiona... Mów, masz coś istotnego.
Śmieszek.
– Fajne, coś istotnego. Ledwie zacząłeś, a już coś chcesz. Smaruj dalej, a ja popatrzę.
Gotuję się. Uspokajam.
– Nie bądź chamem, potomku. Jestem przecież od ciebie starszy o jakieś dwieście... czy trzysta lat.
– Nie powiem. – Jest skoncentrowany i z łatwością paruje moje niezręczne próby dowiedzenia się czegoś, czego wiedzieć mi nie wolno.
Zaraz zacznę jęczeć, proszę się odwrócić.
– No to przynajmniej powiedz... czy to się wydarzyło? Znaczy – wydarzy? „Dekard”, Stefan, Peter...
– I najważniejsze, dzieci, które przestały dorastać?
– Tak! Zdarzyło się?
Krótkie milczenie.
– No... zdarzyło.
Sygnały w słuchawce: tu-u... tu-u... tu-u...
Kasza w głowie. Musli z rodzynkami.
Dopiero potem się przestraszę. A na razie – cieszę się...
Łódź była długa, z lekkiego błyszczącego metalu, z drapieżnie zaostrzonym dziobem i wąską, jakby odciętą rufą. Kiedyś na rufie znajdowały się mocowania silnika, ale potem mocowania zostały wyjęte, silnik wyrzucono z powodu braku zużytego paliwa, zawartość rakiety badawczej usiłował przez jakiś czas wykorzystywać dla swoich celów Uwe, a pusty korpus został przepiłowany wzdłuż i powstały tym sposobem dwie łodzie. Jedna rozbiła się pięć lat temu na progach rzeki Szalonej, druga przez większą część leżała dnem do góry pod wiatą wewnątrz palisady, w życiu codziennym nie była potrzebna i tylko czasem była doprowadzana do użytku przy okazji kolejnych wymyślanych przez Petera wypraw, jeśli odbywały się drogą wodną. Stabilność łodzi przy pełnym obciążeniu pozostawiała sporo do życzenia, zwrotność też, ale szybkość poruszania była zadowalająca.
Mimo czystego blasku metalu łódź miała swoje lata. Wgniecenia korpusu, pozostawione przez kamienie progów, delikatnie zostały wyklepane, zagruntowane, zalane plastikiem własnego wyrobu, wyrównane i bardzo starannie wyszlifowane i wypolerowane. Tego zajęcia Peter nie powierzał nikomu – przeganiał każdego, kto ośmielał się zbliżać do łodzi z amatorskimi radami. W czasie ekspedycji przybyło na dnie kilka świeżych zadrapań, ale te Peter uważał za nieistotne.
To znaczy – chciał je uważać za nieistotne, tak będzie dokładniej.
Tę noc cała trójka musiała spędzić pod łodzią na nagim, łagodnie schodzącym ku rzece zboczu, usianym wystającymi z porostów głazami. Wyżej zaczynał się i ciągnął za szczyt pagóra wątły ni to las, ni to zarośla, ale nikt nie miał ochoty tam nocować. Peter mimo to przeleciał się na szczyt i z powrotem, powęszył i wróciwszy, oświadczył, że niebezpieczeństwa nie ma. Dwójka młodszych – chłopiec i dziewczynka – mokrzy i wykończeni dniem podróży, przyjęli jego słowa niemal obojętnie.
Trzeba było się śpieszyć: godzinę temu stało się jasne, że zbiera się na deszcz. Łódź została wciągnięta do połowy zbocza i po obróceniu do góry dnem obłożona kamieniami. U dołu zostawiono wejście, a od góry zasypano ją ziemią i porostami, żeby deszczowe strugi nie wpływały pod łódź. Kiedy ogromny bladożółty dysk zwalił się za wzgórza na tamtym brzegu i w rozpadlinie zapłonął i zgasł oślepiający zielony promień, nocleg był już gotowy. Peter zdążył jeszcze skoczyć i zbadać następny próg, a w drodze powrotnej wyszukał w strumieniu całą girlandę wodnych sopelków, zjedli je na surowo, ponieważ chmura już nakryła niebo i było za późno na łażenie wśród krzemowych pni w poszukiwaniu płonących krzewów. Surowe sopelki miały mocny, niezbyt przyjemny zapach, dlatego Joris, mimo głodu, w pierwszej chwili nie chciał ich jeść, ale Peter opowiedział, jak pewnego razu przeżył na rzece tydzień, odżywiając się wyłącznie sopelkami, co prawda omal nie umarł – wtedy Joris zamknął oczy i ostrożnie odgryzł pierwszy kęs. Sopelek syknął i zaczął się wić. „Jedz!” – krzyknął Peter i Joris pośpiesznie przełknął swoją dolę. Nie miał zamiaru wysłuchiwać kpin. Wiera nie grymasiła. Była już raz na ekspedycji z Peterem, wtedy też zabrakło żywności. Cieszyła się w milczeniu, że Peter znalazł sopelki, zuch, zawsze coś znajdzie, sopelki to jeszcze nie najgorsze, są w porządku, tylko szczypie po nich w ustach i nie wolno od razu pić, bo zemdli... Deszcz nadciągnął równocześnie z wściekłymi porywami zimnego wiatru. Wtedy Peter wyjął dwa ostatnie chemładunki do śpiworów i oddał je Jorisowi i Wierze. Już leżąc pod łodzią – Peter na dziobie kokpitu, Wiera na środku, Joris pod rufą – pogadali sobie o tym, skąd idzie ten deszcz, i Peter powiedział, że pewnie ciepły prąd na północy rozmył już lodowiec szelfowy i teraz jest tam morze, ale żeby to sprawdzić, trzeba by się tam dostać. „Półtora tysiąca kilometrów?!” – z przerażeniem i zachwytem w głosie zapytał Joris. – „Trochę więcej – po chwili namysłu, powiedział Peter. – Ale to nie przekracza naszych możliwości”.
Prawie wcale nie spał tej nocy, ponieważ nie został dla niego ani jeden chemładunek. Słysząc, jak w dno łodzi wali deszcz, Peter myślał o tym, że jeśli jutro będą mieli szczęście, to będą spali w cieple; ta myśl długo go nie opuszczała, ale też i nie grzała. Wtedy przegonił ją i zaczął myśleć o tym, jak to się wszystko skończy. Czternaście ekspedycji tylko w ciągu ostatnich ośmiu lat... Nie, nawet piętnaście, jeśli policzyć i tę nieudaną, na samym początku, kiedy utonęła Asthik i wszystko, no, niemal wszystko, trzeba było zaczynać od początku, od nowa udowadniać najpierw sobie, a potem całej reszcie to, co jest jasne bez żadnych dowodów.
Po raz pierwszy udało im się dotrzeć tak daleko na północ. Niemal trzysta kilometrów, w linii prostej licząc. Rzekami i strumieniami, oczywiście, jeszcze dalej. Przed działem wodnym musieli zostawić łódkę i dalej maszerować pieszo, ponieważ wygodnego szlaku z ciągnięciem łodzi, którego nie znaleziono poprzednim razem, nie udało się znaleźć również podczas tej ekspedycji. Wrócili do łodzi niemal wyzuci z sił, ze zmęczenia i głodu, ale wyniki wyprawy były tego warte.
Tym razem wziął ze sobą tych dwoje. Mógłby wziąć nawet czworo – w pakamerze „Dekarda” były przechowywane jeszcze dwa śpiwory, a Diego obiecał naładować z dziesięć chemładunków – ale czterech robotników jednocześnie Lorenz nie puściłby za żadne skarby świata.
Deszcz zastąpiła mokra zamieć. Peter na słuch zdiagnozował, że na powierzchni łodzi tworzy się lodowa skorupa. Pomarzył przez chwilę, że zacznie walić prawdziwy śnieg, utworzy się zaspa i w końcu zrobi się nieco cieplej, ale śnieg oszukał go, jak oszukiwał zawsze, znowu zaczęły dudnić krople, i wtedy Peter, usiłując zapomnieć o chłodzie, zaczął w umyśle rysować mapę tej okolicy – nienazwana rzeka z nienazwanymi dopływami, pętle, rozwidlenia, połączenia, wyspy... Poruszał się od ujścia do góry, do źródeł. Wijące się połączenia z innymi działami odbierały rzece wodę, niebieska kreska zwężała się. Oto zawinęła się na bagnach – tam było sporo starych połączeń, niemal suchych, i, zapewne, rzeka co roku wymywa w torfowisku nowe koryto. Peter nanosił poprawki. Oto duży lewy dopływ, zbadano go dwukrotnie, nie ma tam nic ciekawego... Szereg krótkich kreseczek w poprzek niebieskiej nici – łańcuch progów w górnym biegu. Cała sieć połączeń, niczym ogromna dłoń, rozbiegająca się palcami do działu wodnego – i nie wiadomo na pierwszy rzut oka, gdzie jest właściwa rzeka, a gdzie połączenia. O, ten, z kraju, kompletnie niezbadany – sądząc z mapy, prowadzi do niewielkiego bagna, zasilanego najprawdopodobniej wodami gruntowymi. Nic ciekawego, ale od drugiego połączenia z prawej począwszy, tam gdzie znajduje się barykada z nieznanych drzew, pękatych jak beczki, utrudniających przenoszenie ładunku, odchodzi interesujący strumień, najprawdopodobniej spławny przy wysokiej wodzie. Dobrze by było doczekać wiosennego przyboru, żeby popłynąć tym strumieniem prosto do działu wodnego... Siedzieć i czekać sobie na długą ulewę, i żeby było jedzenie, i ciepło, a Stefana żeby nie było, i co wieczór chodzić sobie patrzeć na obmierzły zielony promień...
Głupoty. Komu to potrzebne.
Peter uśmiechnął się, słysząc, jak Joris jęknął przeciągle przez sen. Chłopiec jeszcze nie zrozumiał... A Wiera domyśliła się, Wiera jest sprytna. Wyniki ekspedycji polegają nie na kilku naniesionych na mapę strumykach i bagienkach, choć i to jest ważne. Najważniejszy wynik – oto, leży obok i, chyba nawet, grzeje – dwa przeźroczyste pojemniki z ciemną oleistą cieczą. Joris nie zrozumiał, czym one są, a Lorenz zrozumie od razu. Wyczuwa niebezpieczeństwo jak ostrożny zwierz.
Już niedługo, Stefi. Nie można dłużej czekać.
Przed świtem Peter mocno zmarzł i wypełzł spod łodzi. Świtało. Chmury odpłynęły. Deszcz ustał chwilę temu, wystygły grunt nasączony był lodowatą wilgocią. Szczękając zębami, Peter zmusił się do przebiegnięcia stu metrów do góry po zboczu i tam zaczął tańczyć, podskakiwać, walić zgrabiałymi rękami w biodra i tyłek. W niczym nie przypominał w tej chwili znanego wszystkim Petera, przypominał po prostu przemarzniętego do cna chłopca, jakim był w rzeczywistości, i bardzo dobrze o tym wiedział. Napiął mięśnie, cicho zaryczał, usiłując opanować dreszcze i nienawidząc siebie za nie. Rozejrzał się. Nikt nie powinien był go zobaczyć w takim stanie, i nikt go nie widział: młodsi spali, czyli można było trochę pożyć zwyczajnymi pragnieniami. Szybko się załatwił, biegiem pokonał garb – biegiem, ślizgając się w wypłuczyskach, zbiegł do parowu – zawrócił – biegiem popędził do góry – zawrócił – znowu biegiem w dół. Mokro połyskiwały siwe głazy, trafiały się gdzieniegdzie kości zwierząt, dawno pozbawione mięsa przez porosty, wybielone. Las jak las: krzemieniste niepalne drzewa, zdoławszy jakoś przeżyć, przestały rosnąć i zawiązały się w węzły. Liści na nich niemal nie było. Cherlawy palny krzew, zapuściwszy pod kamienie twarde korzenie, celował w niebo wyprostowanymi na baczność gałęziami. Szpilki na nim nie rosły, a te, co rosły, dawno temu pochłonęły porosty, ale krzew nadal żył i nawet zadrżał przy zbliżaniu człowieka, jakby chciał wykopać się z ziemi i zwiać. Pewnie czuł, że pójdzie na ognisko. Peter uśmiechnął się: dobrze czuł.
Do góry. Biegiem. Na dół. I jeszcze raz tak samo. Musiał trzy razy zbiec ze wzgórza i trzykrotnie wbiec na nie, zanim nie poczuł powracającego do mięśni ciepła. W końcu nie wytrzymał: wziął krótki rozbieg i z okrzykiem „jo-ho-ho!” wykręcił salto w przód. Dreszcze zniknęły, teraz Peter czuł się dobrze, i nawet atak ostrej nienawiści do Stefana, rozkoszującego się w tej chwili ciepłem, minął zastąpiony przez przeczucie powodzenia i spokojnej pewności co do swoich sił. Omal się nie roześmiał. Dziś. To się stanie dziś, Lorenz. Jeśli się uda przed wieczorem. Co, Lorenz nie oczekiwałeś tego? Chcesz, bardzo chcesz, żebym nie wrócił, i masz jeszcze szansę, możesz liczyć na ostatni próg i wodnego słonia na jeziorze. Ale ja i tym razem wrócę, Lorenz. Przecież wiesz, że wrócę.
Po krótkich poszukiwaniach znalazł to, czego szukał – smolisty korzeń, ukryty w porostach. Korzeń był duży, gruby jak ręka dorosłego mężczyzny – dokładnie rzecz ujmując, korzeń nie był korzeniem, a samodzielnym organizmem, pasożytującym na leśnej ściółce, ni to rośliną był, ni to zwierzęciem, ale w ognisku płonął wspaniale, a więcej nikt od niego nie wymagał. Ciesząc się z powodzenia, Peter wykopał korzeń rękami. Nieważne, czy i jak bardzo przemokły gałęzie palnego krzewu, ognisko będzie, czyli można budzić Jorisa i Wierę...
Podniósł spojrzenie i jęknął w myślach. Prosto na niego szedł biały klaun. Kilka innych spóźnionych krzywiących się postaci pośpiesznie wchodziło z parowu, uparcie lazło po zboczu. Peter cisnął korzeń.
Zapach człowieka nieodparcie kusi białego klauna. Nie udało się tej zagadki rozwiązać: człowiek nie jest zdobyczą dla białego klauna; jeśli człowiek nie uciekał, to klaun żarliwie ciągnął do niego, wyrzucając pseudonogi, przyczepiał się do człowieka, owijał go tylko po to, by po sekundzie odczepić się i powlec się dalej. Powlec czy popłynąć? Ten gatunek nie miał nóg, ale przebieranie pseudonogami karykaturalnie przypominało chód, a sama sylwetka z daleka karykaturalnie przypominała człowieka. Nie można go było zabić nożem ani strzałą. Pewnego razu Margaret, jedyna ze wszystkich, którą klauni nie interesowali zawodowo, wysnuła przypuszczenie, że ich bezszkieletowe galaretowate ciała wcale nie są ciałami w normalnym tego słowa znaczeniu, a żywymi koloidalnymi zgęstkami, utrzymywanymi przez własne pole magnetyczne. Nie wiadomo – miała rację czy nie, nikogo to za bardzo nie interesowało. Znacznie bardziej dokuczał fakt, że na ciele człowieka, który nie zdążył uniknąć objęć białego klauna, pozostawały długo niegojące się oparzenia.
Blizna na podbródku Petera była śladem oparzenia sprzed ponad trzydziestu lat, pamiątką po incydencie, kiedy odciągał klauna od grupy malców, którzy znaleźli się zbyt daleko od częstokołu. Zaplątał się wtedy w zaroślach i został dogoniony. Skóra ściągnęła się i zmieniła barwę. Na rękach też miał blizny. Takie blizny na rękach miał każdy, poza nielicznymi szczęśliwcami, typu mały Jakob. Nawet Lorenz je miał.
Peter błyskawicznie obrzucił spojrzeniem garb, oznaczający odwróconą łódkę. Nie, białe klauny nie wyczuły małych. Jeszcze nie wyczuły. Na razie omijały ten garb i to, jak na takie niezgraby, dość szybko. Z prędkością biegnącego luźnym kłusem człowieka. Było ich sporo.
Na otwartej przestrzeni człowiek bez większego trudu urywa się białemu klaunowi. Trzeba go tylko odciągnąć gdzieś daleko – jeśli człowiek nie śpieszy się przesadnie, to klaun idzie za nim jak uwiązany – a potem szybko uciec mu, zrobić duże koło i wrócić. Klaun nie wróci, one szybko tracą trop, a wraz z nim i zainteresowanie człowiekiem. Trudniej uciec stadu, ale też się da. Dobrze, że najczęściej one łażą pojedynczo. Dobrze, że na tej planecie letargiczne życie dało tak niewiele ruchomych niebezpiecznych stworów i ani jednego nieruchomego niebezpiecznego stwora, jeśli nie liczyć tego pnia, który, jak się okazało, wcale pniem nie był... Ale i on tak wolno zwierał szczęki, tak wolno i nieśmiało, że można było jeszcze ze dwa razy usiąść na nim i wstać. Niebezpiecznych przedstawicieli fauny można było policzyć na palcach jednej ręki. Klauny. Bagienne czerwie. Śmierdzące latające harpie. Wodny słoń. Calkat. W lesie człowiek nie musi bać się zwierząt: jeśli nie jest ranny ani głupi, to nikt go nie zje. Ale też nie, znajdzie dla siebie jedzenia, to na bank. Sopelki nadają się tylko do oszukiwania głodu, a przy tym trzeba jeszcze mieć szczęście i znaleźć je...
Poczuły go. Duży, wysokości człowieka klaun, idący prosto na Petera, przyspieszył. Drugi, który powinien był przejść obok, nagłe jakby potknął się, poruszył odrostami i skierował się do Petera. Biały klaun wyczuwa ludzi z odległości dziesięciu-piętnastu kroków, niezależnie od kierunku wiatru. Pewnie Margaret ma rację: te stwory kierują się nie zapachem, a otaczającym człowieka słabym polem elektromagnetycznym.
Pierwszego klauna Peter dopuścił na dwa kroki. Potem odskoczył, rzucił się w bok, oszukując, odczekał sekundę, opierając się plecami o drzewo, i podstawił pod objęcia zamiast siebie krzywy pień. Kątem oka zobaczył jeszcze parę – ci zachodzili go z prawej, a jeden z nich w zabawie przepłynął przez płonący krzew, wcale przy tym nie zwalniając. Peterowi nie groziło jak dotąd poważne niebezpieczeństwo: z trzema-czteroma klaunami Peter mógł się bawić w gonitwę godzinami. Ale teraz powinien był ściągnąć na siebie uwagę całego stada.
Oj-o-ho-oL Runął z miejsca niczym sprinter, w środek stada, i wykonał serię zwodów na zboczu wzgórza. Nogi plątały się w porostach, raz Peter potknął się o kamień. Teraz miał klauny ze wszystkich stron – śpieszył się dogonić, objąć, obmacać człowieka palącymi wyrostkami, spróbować jego smaku, i trzeba było ich unikać, wykręcać się, zbijać je z pantałyku, nie dać otoczyć się zwartym pierścieniem – a potem, jak się uda, wyskoczyć ze stada i odciągnąć je możliwie daleko. O, teraz... Nie, za wcześnie. A może już teraz. Jo-ho-jo!..
I udałoby się, gdyby nie padało w nocy, gdyby podczas zwodu noga nie pośliznęła się tak nieoczekiwanie, gdyby tylko udało się utrzymać na nogach i gdyby grunt w tym dokładnie miejscu nie wydusił z siebie, z porostów kamiennego odłamka, który trafił dokładnie w splot słoneczny, a kiedy już odfrunęła mdląca ciemność sprzed oczu i wrócił oddech, i Peter poczuł, że już może poderwać się i uciekać, to trzeba było nie uciekać, a ukrywać się: krzywy pierścień dokoła niego już się zamknął, przypominał galaretę albo meduzę, nie było w jego ciele ani jednego prześwitu. I zaciskał się.
Peter skrzywił się, przylgnął do porostów, kryjąc ręce pod ciało, wciągając szyję w kołnierz podniszczonej kurtki. Porosty ruszały się, łaskotały twarz. Czuł złość do siebie, że się tak nie udało. Teraz, oczywiście, oparzą... Wpłyną pod ubranie i oparzą gorzej niż wrzątkiem... trzeba będzie wytrzymać... Głośno i obrzydliwie zaklął. No to co, że oparzą, pomyślał ze złością, niech parzą, też mi coś – oparzenie, nie jestem panienką, i nie pierwszy raz, jakoś przetrzymam...
Odliczał, leżąc, w napięciu sekundy. Głupie stwory, najgłupsze na tym globie, jeśli nie liczyć błotnych żółwi na bagnach, za głupie, by zrozumieć człowieka, i dlatego nieprzewidywalne. Może nie mogą się dogadać, kto jest w pierścieniu przywódcą?
Zaryzykował, uniósł głowę i aż gwizdnął ze zdziwienia. Pierścień już nie istniał, rozpadł się: klauny, kiwając się mocniej niż zwykle, uciekały we wszystkie strony, w większości po zboczu wzgórza, obok łodzi. Rozchodzą się, ze zdziwieniem pomyślał Peter. Rozbiegają... Czego, co? Zdążył ucieszyć się z fartu, ale rozejrzał się i zrozumiał, że fart jest daleko stąd i cieszyć się nie ma z czego, a na ucieczkę już za późno.
Klauny nie rozchodziły się – ratowały swoją skórę. Od samego początku stado uciekało przed drapieżnikiem, a zapach człowieka tylko zbił je z pantałyku, na chwilę zagłuszając instynkt samozachowawczy. Prześladowca był dobrze widoczny i znany – wędrownej pajęczyny można nie zauważyć chyba tylko w ciemnościach, i wtedy może cię złapać, ale teraz, w pierwszych promieniach słońca, błyszczała wszystkimi tęczowymi nićmi. Była piękna i poruszała się z leciutką powietrzną gracją, zarzucając nieważkie nici na grube omszałe pnie, błyskawicznie podciągając się, wyrzucając nowe nici, i nici padały z góry na dół, rozrastały się, rozgałęziały i znowu wciągały; pajęczyna jakby toczyła się, było w niej coś z morskiego jeża i legendarnego turlającego się w porywach wiatru łuszczca wiechowatego jednocześnie. Klaun, który trochę odstał od reszty, został schwytany i zaczął się szamotać, próżno usiłując przeciec przez pajęczynę. Po sekundzie został opleciony i zwisł. Peter wiedział, że pajęczyna na tym nie poprzestanie; schwytawszy jednego, przeczesze przestrzeń w promieniu kilkudziesięciu kroków w nadziei na schwytanie jeszcze czegoś; długość nici pozwala jej na to, a potem podciągnie do ofiary brązowy białooki zgęstek wielkości piąstki malca Jakoba, tak naprawdę i trawienny, i nerwowy ośrodek drapieżnika, i znieruchomieje, wysysając. Tydzień będzie ssała. Dwa...
Peter, któremu zdarzyło się już, dla zakładu, zabić „pająka” wystrzałem z odległości pięćdziesięciu kroków, pożałował w tej chwili, że łuk pozostał w łodzi. Wędrowna pajęczyna jest znacznie niebezpieczniejsza od białego klauna. Dziwne czy nie, ale nie lubi wędrować w pionie, woli obchodzić przeszkody, a nie przełazić przez nie, palisada dokoła obozu została zbudowana nie na próżno. Można także, w nadziei na powodzenie, wleźć na wysokie drzewo. A na otwartej przestrzeni pierwszy i najważniejszy nakaz zaskoczonego przez pajęczynę: nie ruszaj się. Znieruchomiej. Może ci się uda: pajęczyna chwyta tych, co się poruszają, polega przede wszystkim na wzroku. Co prawda, na dotyku też, a poza tym wyczuwa temperaturę obmacywanego przedmiotu, tak więc szansę na niewykrycie wynoszą pięćdziesiąt na piędzie...
Nogi oplatało od razu. Szarpnęło, powaliło. Peter wściekle ciął nici, te sprężynowały i piszczały pod ostrzem, i rwały się z brzęczeniem pękających strun, ale było ich dużo i wciąż nowe, i nowe pęta drapieżnie wyciągały się w kierunku człowieka, ku prawowitej i smakowitej zdobyczy – jakby człowiek z czterdziestoletnim stażem życia na tym globie mógł sobie pozwolić na bycie zdobyczą! – tęczowe palące bicze chlastały z prawej i lewej, cienki żywy drut omotywał ciało, opadał na głowę, pełzł ku szyi... Dziesiątki, setki połyskujących nici. Pajęczyna była wściekła: nie trafiła wcześniej w swoim życiu na zdobycz uzbrojoną w stalowe szpony.
Naciągnęło się, przecięło skórę... Pociągnęło. Spętało prawą rękę – Peter, nie patrząc, przerzucił nóż do lewej. Czekał. Nieoczekiwanie dla samego siebie odkrył, że jest całkowicie spokojny. Teraz bronił tylko szyi i ręki z nożem, pozwalając pajęczynie oplatać całą resztę kokonem. Czekał i wytrzymywał ból. Potrafił czekać i cierpieć. I kiedy pajęczyna, przeorawszy jego ciałem mchy, dowlokła go tam, gdzie jej było wygodnie, gdy w zasięgu ręki zobaczył kołyszącą się nad nim ohydną brązową grudę z cienką drżącą trąbką w otworze rozwartych już uzębionych żwaczek, przeciął przeszkadzające mu nici, i z zimną krwią, z precyzją, z jaką robił to już nieraz, wsadził ostrze w odcinek między żwaczkami i parą wstrętnych wypukłych oczu...
Nie od razu udało mu się uwolnić – niektóre nici jeszcze żyły, starały się wyrwać nóż. Białe klauny zniknęły ze wzgórza, poza jednym, tym schwytanym. Peter zostawił go w spokoju – jeszcze odżyje, przyczepi się... Płonący korzeń leżał na swoim miejscu – nie uciekł, dureń. Peter hymknął: przynajmniej z tym się udało. Teraz już mógł spokojnie rozpalić ognisko, zagotować wodę na śniadanie i obudzić Jorisa i Wierę...
– A, to ty – powiedział Stefan. – Wchodź. Zapraszam.
W szczelinie drzwi pojawiła się łapa pokryta bulwiastymi naroślami choroby skórnej, na wyleczenie której Margaret dawno temu straciła nadzieję. Potem pojawiła się lśniąca naleśnikowata twarz z krótkim, jakby obciętym nosem, i w ślad za nią – brzuszysko jak balon – wtoczył się sam Andrzej, przezwisko Pryszcz, kaczym krokiem przemieszczający się na krótkich słupach. Można było sądzić, że jak się go trąci, to upadnie i natychmiast wstanie, jak wańka-wstańka. Każdego innego Stefan z przyjemnością przepędziłby stąd, zresztą, nie mają prawa postronni tkwić w sterówce jednostki, ale akurat Andrzej nie był postronnym. Kiedy zajmował się obserwacjami, to jego miejsce pracy znajdowało się właśnie tu.
Stefan siedział nadal. Fotel należał się obecnie Andrzejowi, ale jeśli ten pulchny słoń wypełni go swoim potężnym tyłkiem i ułoży koszmarne łapska na pulpicie, to już nic sensownego z niego się nie wyciągnie. Stefan uśmiechnął się. Naprawdę radowało go, że Andrzej i dziś przyszedł do pracy o świcie, jeszcze przed ogólną pobudką. Pracowity jak rzadko, żeby tak wszyscy.
– Jak leci? – zapytał Stefan.
Jak się mają sprawy Andrzeja, widać było gołym okiem. A teraz gołe oko Andrzej miał tylko jedno, drugie – spuchło i zniknęło.
– Odwróć się do światła – polecił Stefan. – Ta-ak. Bili cię?
Andrzej rozłożył ręce: bili, nic się na to nie poradzi.
– Kto?
Andrzej podniósł do góry gruby, pokryty naroślami palec.
– Nie tyle ważne, kto bił – zakwakał – co ważne: za co?
– Za co, to już wiem – powiedział Stefan. – Nie pytam cię, za co. Pytam: kto?
Andrzej zasępił się.
– Mam powtórzyć pytanie? – zapytał Stefan.
Andrzej machnął z rezygnacją łapą.
– Czy nie wszystko jedno? No więc, Dave bił... Za diabła nie mogę pojąć, dlaczego ciebie to w ogóle interesuje. Będziesz go karał, czy jak? To głupiec, nie trzeba.
Dla ciebie wszyscy są głupi, z zimną złością pomyślał Stefan. Wszyscy, którzy nie są, tak jak ty – nie z tego świata, którzy nie orbitują duchem w innych warstwach wszechświata, a żyją dniem dzisiejszym, noszą torf z bagien i ni cholery nie kapują w tej twojej astrofizyce – wszyscy są dla ciebie niczym innym, jak głupimi dziećmi, które nie zmądrzały przez czterdzieści lat, i ja, zapewne, też się do nich zaliczam. A pomyślałeś, mądralo, że Dave bił cię po pysku nie tylko dlatego, że nie chciałeś pójść i ukraść blaster? Po takim pysku ten, kto jest głodny, bije z wielką przyjemnością. Przecież oni, wszyscy razem i każdy z osobna, są przekonani, że dokarmiam cię ich kosztem, nikt nie uwierzy, że tak nie jest...
Na głos zaś powiedział:
– Co do Dave’a, to się zobaczy. Jeśli mam być szczery, to nie o tym myślałem. Jak sprawy?
Andrzej oblizał grubym językiem grube wargi i momentalnie zaczął przypominać żabę, która dopiero co wtrząchnęła smakowitego żuczka i dlatego jest bardzo z siebie zadowolona. Każdy wiedział, co to oznacza: materiał do referatu jest gotowy. Pryszcz uwielbiał referaty. Bez wątpienia, w takich chwilach uważał siebie za poważnego uczonego, występującego przed kolegami po fachu, i nie zniżał się do poziomu słuchaczy. Stefan nieraz myślał, że na Ziemi Andrzej mógłby zostać uczonym. Może nawet wielkim uczonym. Tu nie mógł rozwinąć skrzydeł – brak było skali badań i czułej aparatury.
– Dziś wygłoszę referat. Co to tematu – podsumowujący.
Stefan z trudem powstrzymał się przed poderwaniem z fotela. Kłamie? Nie, nie odważyłby się... On – nie. Skończyło się. Nie, po prostu kolejny referat, w całości, kompletnie i w załącznikach poświęcony kolejnemu doprecyzowaniu kolejnego modelu, a podsumowujący referat z tematu! Kończący. Finisz. Ponad trzydzieści lat pracy, nudnej, codziennej, jeśli liczyć od momentu, kiedy Andrzej, poznawszy przyrządy i zebrawszy okruchy materiałów obserwacyjnych, sklecił jakoś pierwszy model tego słońca, model skrajnie naiwny, a nawet, z pozycji dnia dzisiejszego, śmieszny. Przez trzydzieści lat udało mu się zrobić to, na co astrofizycy Ziemi stracili wiek, przy tym należy pamiętać, że Słońce jest zbudowane znacznie prościej niż ta cholerna gwiazda. A przecież nikt nie wierzył, że się uda, sam Andrzej nie wierzył: „Z taką tandetą, jaką jest nasz neutrinoskop...”. A ja go zmusiłem, pomyślał Stefan z dumą. Jest więc w tym i mój udział. Czasem to bardzo ważne – zmusić kogoś do czegoś.
– No i? – zapytał.
Żaba pocmokała językiem. Pryszcz rozkoszował się – wytrzymywał pauzę.
– Wieczorem powiem wszystkim. Ogłoś, żeby się zebrali.
– A dlaczego nie teraz?
– Wieczorem, wieczorem.
– Mnie powiesz teraz – wolno i wyraźnie oświadczył Stefan.
I natychmiast zniknęła zadowolona z siebie żaba, skoczyła w błoto i przyczaiła się. Został tylko niezgrabny gruby wyrostek ze zniekształconymi rękami i podbitym okiem, bardzo starający się nie zetknąć się spojrzeniem z nieruchomym wzrokiem Stefana.
– No, ale może wieczorem, co? – zaczął jęczeć. – Jeszcze nie przygotowałem...
– Ja ci dam, gadaj – prychnął Stefan. – Dla mnie nie musisz się przygotowywać.
Andrzej westchnął ciężko. Okradali go. Odbierali mu audytorium. Trybunę. Ale opanował się.
– Ja tego... Diagramy narysowałem... przyniosę.
– A bez diagramów? – zapytał Stefan.
– Bez diagramów nie zrozumiesz... Oj, znaczy, chciałem powiedzieć... nie chciałem...
– Już powiedziałeś. Dobra, nie słyszałem tego.
I Stefan ustąpił mu miejsca w fotelu. Andrzej znowu westchnął, ale już nie tak rozpaczliwie, odkaszlnął, chrząknął w garść, a fotel, wygiąwszy się pod nim, pisnął o litość. Koszmarne łapy ułożyły się na pulpicie z pewnym wdziękiem, a krótkie palce jakby wydłużyły się, nie wiadomo jak, co najmniej trzykrotnie. Poza Andrzejem tylko Stefan oraz Uwe i Donna znali na pamięć kolejność operacji niezbędnych do obudzenia zdolnych do pracy resztek pokładowego mózgu, ale Andrzejowi wychodziło to najszybciej.
– Kiedyś na pewno padnie ostatecznie – mamrotał Andrzej. – Nie jest wieczny przecież... Za każdym razem boję się, że to może teraz.
– Nie teraz – powiedział Stefan.
Wcale nie był tego pewien.
W końcu ekranik zaświecił się, mętnie i nieśmiało, i niemal od razu – Stefan nie zdążył nawet zauważyć, jak Andrzej to zrobił – na ekraniku pojawił się model gwiazdy: zestaw koncentrycznych kół w lewej części ekraniku i zwarte kolumienki cyfr w prawej. Andrzej z ulgą odetchnął, poruszył się, siadając wygodniej, i zatarł dłonie tak energicznie, że Stefan zdziwił się, jak też te wszystkie jego narośle i brodawki nie posypały się na pulpit.
– Model sumaryczny – oznajmił i zaczął jeździć tłustym palcem po ekranie. – W istocie jest to pierwszy niesprzeczny model naszej gwiazdy i zapewne ostatni. Osobiście uważam, że jest właściwy, przy tym wcale nie tylko w pierwszym zbliżeniu. Do tej pory wychodziliśmy z naturalnej przesłanki, że planeta i gwiazda są w tym samym wieku, co wcale nie jest oczywiste i z niczego nie wynika. Gdyby tak było, to i poprzedni model byłby dobry. Ja, oczywiście, nie twierdzę, że nowy model jest idealny, po prostu – z naszą aparaturą nic więcej nie zdziałamy... – Andrzej wyczekał pełną wyrzutu pauzę, jakby winą za małą użyteczność aparatury „Dekarda” obarczał Stefana. Stefan prychnął. – Wiek planety jest nam znany z wystarczającą dokładnością. Najwyraźniej gwiazda jest starsza od planety, i jeśli to przyjmiemy, a powinniśmy przyjąć, to od razu ginie szereg istotnych różnic między danymi z obserwacji i wynikami obliczeń, tym bardziej nieprzyjemnych, że...
– I posze-e-edł, pocwałował... – krzywiąc się, powiedział Stefan. – Czyja cię pytałem o to? – Wskazał palcem ekranik. – Co to jest?
Andrzej wcisnął w policzki kołnierz – wzruszył ramionami. Co za dziwne pytanie.
– Zewnętrzna strefa konwektywna, co jeszcze może być...
– Dobra. A to?
– Też strefa konwektywna. Wewnętrzna.
– Dwie strefy konwektywne?
– O tym właśnie mówię! – wrzasnął Andrzej, podrywając się z fotela, ale od razu ugryzł się w język i usiadł. Fotel miauknął. – Trzeciej nie rysowałem, jest malutka i wpływa tylko ilościowo. Mam tu obliczenia, mógłbym szczegółowo...
– Szczegółowo to w trakcie referowania podasz – przerwał mu Stefan. – Dawaj mi tylko sedno.
– Samego sedna nie potrafię – głosem cierpiętnika powiedział Andrzej.
Stefan machnął ręką. Nie było rady, trzeba było cierpieć. Jeśli chcesz dowodzić ludźmi, musisz umieć zniżać się do ich małych słabostek, a słabostki Pryszcza jeszcze nie są najgorsze. Ta myśl, póki Andrzej, łapiąc za ogon przerwane zdanie, stękał, oblizując wargi, i kołysał się w fotelu, zdążyła przelecieć przez mózg Stefana kilka razy. To ciekawe: dlaczego, tak naprawdę, wydaje mi się, że chcę dowodzić ludźmi? Nie chcę tego, zrozumiał nagle z przeraźliwą jasnością. Od dawna już nie chcę. Zmęczony jestem. Jak to się stało, żeście się do tej pory nie pokumali, nie dopeterowali, że nie chcę wami dowodzić, a muszę, ponieważ nie wiem, kim się staniecie, kiedy od waszego tyłka odsunie się bat i pokaże drogę do spiżarni, gdzie leżą pierniczki... Nie, nie tak... Nie wiem – tak można powiedzieć na wspólnym zebraniu, przy wszystkich, i będzie to nieprawda. Wiem. Właśnie o to chodzi, że bardzo dobrze wiem.
Dlatego, że my to społeczeństwo, pomyślał Stefan. Bez stada – osobnik ginie. I człowiek bez społeczeństwa zginie również, bez struktury zginie, a struktura to hierarchia. Nawiasem mówiąc, niczego mądrzejszego niż metoda kija i marchewki ludzkość w dziedzinie rządzenia nie wymyśliła. Nie podoba się? Rozumiem. Chcesz przeżyć sam? Proszę bardzo. Spadaj! Twoje odejście osłabi strukturę, ale osłabić ją NA TYLE to twoje prawo. Odejdź, to będzie uczciwe. Jesteśmy tylko ludźmi, dziećmi ludzi, nie wymagaj od nas więcej. Częściej patrz w lustro i utwierdzaj się w słuszności Darwina.
Pryszcz wieszczył, poruszając tłustymi wargami. Dźgał palcem w ekran. Gwiazda jest stara, już czas, by zeszła z głównego ciągu... Rozwój wewnętrznej niestabilności, który za milion lat doprowadzi gwiazdę do fazy czerwonego giganta... Stefan mechanicznie kiwał głową, kiedy Andrzej odwracał się do niego. Tak... Milion lat, okres, powiedzmy sobie otwarcie, wspaniały. Przyjemnie jest planować przyszłość na milion lat do przodu... Nuże, dalej! Po kiego mi wiedza o wyjściowych anomaliach protogwiezdnego obłoku? Dalej! Jak on kwacze, jak memła, ten kieszonkowy Eddington! Nie dziwota, że kiedyś na referaty tego głupka walili z nadzieją i oczekiwaniem, a dziś prawie kijem trzeba zapędzać – każdy od razu ma furę niecierpiących zwłoki spraw... Jasne. Spektrum fotonowe, spektrum neutronowe, okołobiegunowe inwersje... To już bliżej sedna. Już Aristidis Iguadis zrozumiał, że rozwiązanie leży w gwieździe, a nie w mitycznych miejscowych wirusach i nie w pośpiesznej mutacji wirusów ziemskich, i nawet usiłował zacząć przygotowanie „Dekarda” do startu, ale ojciec już nie żył, Hansen też, i Schwarcbach, a Maksimienkow umierał wśród zamkniętych w izolatce, i Iguadis sam, oczywiście, nie dał rady... Dalej! U-u... Kto mi doda cierpliwości? Teraz cykle aktywności... Anomalne reakcje jądrowe w warstwie podpowierzchniowej, bardzo rzadki obrazek zadziwiającej urody... Bydlę! Czyli uważasz, że wybuch, który spowodował likwidację dziewięciu dziesiątych żywych organizmów na tej planecie i trwający do dziś, jest piękny? Myśl, bęcwale! Nie palnij czegoś takiego w obecności Dave’a: on ci za to słowo zalatwi też drugie oko, i to tak, że nie zmieści się w okularze...
– Stop! – powiedział lodowatym tonem Stefan. – O wybuchu słyszę od kilku lat. Mnie nie interesują procesy. Mnie interesują wnioski. I przede wszystkim: kiedy?
Andrzej nadął się i spurpurowiał: dowództwo znowu przeszkadzało. Andrzej z urazą na obliczu wyraził głośno swe pretensje do dowództwa. Andrzej przeszedł na ton oficjalny. Andrzej oświadczył, że jest gotów, pamiętając o wybitnie ubogo-utylitarnych zapotrzebowaniach kapitana, specjalnie wyjaśnić: wiek wybuchu, jeśli kapitan życzy sobie tak nazywać krótkotrwałą spektralną anomalię danej gwiazdy, nie przekracza pięciuset lat, co poza astrofizycznymi obliczeniami potwierdza bezpośrednia analiza wieku kostnych pozostałości wymarłej fauny. Co zaś się tyczy materii, związanej z mechanizmem oddziaływania anomalnego spektrum gwiazdy w okresie wybuchu na obiekty biologiczne, to on, Andrzej, jeśli kapitan chce wiedzieć, nigdy się takimi rzeczami nie interesował, nie interesuje się i w przyszłości też zajmować się nie zamierza, bo nie jest lekarzem, i nie jest biologiem – niech Margaret opowiada tym, co się interesują, o mechanizmach biologicznych, jeśli tylko sama je zrozumie, chociaż, po prawdzie, to gdzie jej tam do zrozumienia, skoro ona nawet jemu, Pryszczowi, ręki wyleczyć nie jest w stanie... I nogi. Stefan chwycił Andrzeja za kołnierz. Wyszarpnął z fotela – zatrzeszczały szwy – potrząsnął z wysiłkiem. Andrzej, przyduszony kołnierzem, milczał, wytrzeszczał oczy i demonstrował pełną gotowość odpowiadania natychmiast i na temat.
– Pytam się ciebie – wysyczał Stefan, z rozkoszą skręcając kołnierz – kiedy zakończy się wybuch?
Rozwarł palce – krzesło pod Andrzejem chrząknęło. Andrzej z wysiłkiem poruszył głową.
– E-e... za jakieś trzysta lat. Właściwie, trzysta lat to dolna granica szacunku... Może nawet za pięćset lat. Mam tu obliczenia, a ich dokładność określona jest...
– Udław się tymi swoimi obliczeniami – powiedział, uspokajając się, Stefan. – Trzysta lat – to pewne? Nie mniej?
Andrzej pokręcił głową. Coś jeszcze mówił, ale Stefan już go nie słuchał. Reszta nie wydawała się istotna. Odpowiedź końcową otrzymał – jasną, dokładną i bezlitosną. Trzysta lat. To wystarczy. Wystarczyłoby nawet pięćdziesiąt. Stefan poczuł, że ma mokre czoło, otarł pot dłonią. Podejrzewał, że odpowiedź będzie właśnie taka, i był na nią przygotowany, ale teraz, kiedy już te słowa padły, czuł zagubienie i pustkę. Okazuje się, że przez cały ten czas oczekiwał cudu... Wszyscy zostaniemy na tym globie, pomyślał. Może i starzejemy się wolniej, niż ludzie na Ziemi, ale, pozostając dziećmi, jednak się starzejemy... Umrzemy jako mali pomarszczeni starcy. Nigdy nie będziemy mieli potomstwa – oto i odpowiedź dla tych, którzy jeszcze nie przestali uważać nas za założycieli nowej kolonii. Dla mnie pierwszego, ale i dla mnie ostatniego...
– Posłuchaj więc mnie uważnie... – Stefan zwisł nad Andrzejem, oddychał mu prosto w twarz. Wbijał słowa jak gwoździe. – Zapamiętaj sobie, i to dobrze: nie będzie żadnego referatu. Ani słowa, ani dźwięku. Poza tobą i mną, nie może o tym wiedzieć ani jedna żywa dusza. Możesz zajmować się, czym chcesz, ale będziesz udawał, że ciągle pracujesz nad sprecyzowaniem modelu. Będziesz go precyzował rok. Dwa. Ile będzie trzeba. Jeśli się wygadasz – pójdziesz na torf. Nie żartuję. Andrzej milczał z otwartymi ustami.
– Zrozumiałeś mnie dobrze?
– Tak. – Andrzej spazmatycznie przełknął ślinę.
– No to cudownie.
– Wczoraj wyglądało to lepiej – powiedział Peter. – Dzisiaj kompletnie do bani.
Stali na skraju urwiska i patrzyli na wściekającą się na dole rzekę. Poranek zapowiadał ciepły dzień, kurtka Petera już została zdjęta i zawiązana wokół pasa. Z bagna nadleciała chmara muszek, fruwały przed twarzami, ale na skórze nie osiadały.
Próg nie był szczególnie długi, może z pięćset metrów, i różnica poziomu wody jakieś siedem metrów, ale trzy z tych siedmiu przypadało na stromą końcową kaskadę. Za wąskim grzebieniem spadu ryczała kipiel, pienił się wał, ociężale puchły i opadały wodne garby, wzlatywały w powietrze bryzgi, w obłoku wodnego pyłu wisiała wyblakła tęcza, a za nią widoczne było spokojne rozlewisko, struga z progu w żaden sposób nie chciała się poddać i przebijała się przez rozlewisko aż do jego połowy, ale potem rzeka uspokajała się, obramowana błotnistymi brzegami, i wolno niosła swoje wody do jeziora. Peter zapewniał, że od rozlewiska do jeziora można dopłynąć w godzinę wiosłowania.
– Cztery stopnie. – Peter mówił niespiesznie i ważko, niby nie kierując słów ani do Jorisa, ani do Wiery, ale Wiera wiedziała, że mówi specjalnie dla nich i tylko dla nich. – No, pierwszy przeskoczymy, nawet nie odczuwając... Nadwodny głaz i dwa oblewane nurtem, im zwiejemy. Na drugim stopniu zakręt, tam nas przyciśnie do lewego brzegu, i niech sobie przyciska, z prawej i tak są kamienie... Potem granitowa grzęda w poprzek nurtu, przejścia środkiem – do bani. Poprzednim razem w ogóle nie było tu żadnych przejść... Prawdziwe przejście jest tylko z prawej, o tam, między tymi głazami. Widzicie je? Wczoraj myślałem, że przed trzecim stopniem można przejść nurt trawersem, ale dziś ciśnie nas na grzędę...
– Woda w nocy się podniosła – nieśmiało wtrącił Joris.
Jakby dopiero teraz to zauważył.
– Właśnie. Spływam tu trzeci raz, i za każdym razem jest to inny próg. Czyli tak: najpierw płyniemy, hamując, za drugim stopniem skaczemy do przodu i przesuwamy się ku prawemu brzegowi. Na zakręcie nie dajemy się za mocno przycisnąć i stamtąd – Peter zamachnął się, przeganiając muszki, i daleko cisnął kamieniem – nie, nie stamtąd, a ze trzy metry wyżej, na moją komendę, zaczynamy pracować. Wszystko jasne?
– A czwarty stopień? – wstydząc się, ale jednak zapytał Joris.
Patrzył na progi i wzdrygał się. Wiera uśmiechnęła się. Była starsza od Jorisa zaledwie o pół roku, ale przerosła go o głowę i przywykła patrzeć na niego z góry. Joris zresztą nie bardzo się temu sprzeciwiał.
– Nie widziałeś Kanionu Śmierci – powiedział Peter.
– O, tam to bym drugi raz nie popłynął. A ten spadek znam dobrze. Jeśli dobrze wejdziemy w nurt i dobrze się rozpędzimy, to nic nam nie zrobi, tylko zjedziemy... Najważniejsze to przeskoczyć grzędę, a potem to już kwestia techniki.
Tak, musimy przeskoczyć grzędę, pomyślała Wiera. Potem będzie latwiej. W najgorszym razie wywróci nas... Jeśli to się zdarzy po grzędzie, łódka tak czy siak będzie wyniesiona na rozlewisko, i pewnie nawet nie będzie wgnieciona. Atmosferyczne rakiety zwiadowcze mają wspaniałe kontury – łódź idzie jak nóż przez masło, bez plusku. Wgniecenia na korpusie to katastrofa. Opór wody i waterlinia za rufą. To się nazywa turbulencja. Przez nią wykryje nas wodny słoń.
– Może lepiej brzegiem? – zapytał Joris.
Wiera wyczuła, że Joris zaczyna się złościć. Świetnie było widać, że Joris wcale nie chce wlec się po brzegu z łódką na ramionach, jest słabiutki. Ale walić przez progi się boi. Wiele oddałby teraz, żeby móc zasnąć i obudzić się już w donżonie. A jak rozpuszczał ogon na początku – Peter go wybrał! Ronda prosiła – nie wziął, Ludwig go prosił – nie wziął, a tego chłopczyka nie wiadomo dlaczego – wziął. Zmęczył się chłoptaś, spuchł już po drodze do działu wodnego, zapomniał nawet, jak się w nosie dłubie, potyka się na każdym kroku, ale to już trudno – specyfika ekspedycji. Nie tego oczekiwał? Że żywności wystarczy do powrotu? Nigdy jeszcze nie wystarczyło. Głupiec i tchórz – sprzecza się z Peterem... Z Peterem nie wolno się spierać, lepiej wie, co trzeba, a czego nie wolno.
– Tu są skały, tam bagno – powiedział Peter. – Jeśli będziemy przenosili łódź, to będziemy się szarpali do wieczora. Do obozu przyjdziemy nie dziś, a jutro. Urządza?
– Nie. Kch-ch... Joris wciągnął muszkę. – Kcha!
– Przejdziemy! – Peter dłonią trzepnął Jorisa w plecy.
– Nie takie rzeczy przechodziliśmy.
Żeby zwiększyć stabilność łodzi, na dno położono na chybcika oczyszczony z gałęzi pień drzewa, otwarty dziób łodzi ponad nogami Jorisa został zasłonięty śpiworem. Bagaże powiązano w toboły i przymocowano linami. W końcu Peter przejrzał obozowisko: czy nie zapomnieli czegoś? Wiera wiedziała, że nie zapomnieli, wszystkie rzeczy były w łodzi, nawet zepsuta radiostacja, zbędny ciężar, ale może uda się ją ożywić Uwemu albo Donnie. Radiostacja była ciężka i niewygodna, kiedyś stanowiła element jedynej na statku szalupy i wcale nie była przeznaczona do przenoszenia na plecach. Łączność z obozem urwała się, gdy Joris podczas załadunku łodzi potknął się i upuścił radiostację do wody. Wiera przypomniała sobie: Joris jeszcze przed działem wodnym, z miną winowajcy proponował, by ją zostawić. Wtedy to ona się sprzeciwiła, a Peter, nawet nie otworzywszy ust, przez trzy dni wlókł ją w swoim bagażu, trzykrotnie większym niż Wiery czy Jorisa. Radiostacji nie wolno wyrzucać, po pierwsze, dlatego że nawet zepsute czy uszkodzone przedmioty znajdują w obozie zastosowanie, wszystko to jest cenne, a po drugie, nie wolno prowokować Stefana do nudnego dochodzenia, w toku którego winnym nieuchronnie okaże się Peter – czy Joris tego nie rozumie? Peter, oczywiście, i tak da sobie radę, a może nawet uda mu się ośmieszyć Lorenza, czasem fajnie mu to wychodzi...
Wiera odwróciła się. Peter wyprowadzał łódź na główny nurt, jego ruchy były dokładne, nic zbędnego, można było się nim zachwycić, i Wiera zachwyciła się. Domyślała się, że to tylko jeden z odruchów, wielokrotnie trenowany na setkach postojów i setkach progów dziesiątków rzek i rzeczek, i ze złością odpędziła myśl o tym, że śmiesznie jest zachwycać się odruchem. Pociemniała od opalenizny twarz, bardzo uważne oczy, i wiosło w ręku, jak przyklejone, chociaż z powodu zimna skóra na palcach dawno już popękała i sączy się krew. Wszyscy mają z palcami kłopoty, tyle że Peter nigdy nie jęczy. Jak on przeszedł po postoju, jak wskoczył do łodzi, jak wspaniale zmusza malców do słuchania swoich komend!.. Można się w takim zakochać. Nic dziwnego, że Ronda Soman kręci się i wierci przed nim, jak tylko może, przejść mu nie pozwala, a jak on ją przezywa – Seks-petarda? Jakoś tak... Nie, to nie Peter ją przezwał... Białoskóry Stefan. Trzeba by z nią porozmawiać, żeby skończyła z tymi głupotami: Peter jest wspólny. Jest liderem. Nasz prawdziwy wódz. Nie, kiedyś Stefan też był całkiem dorzeczny; to straszne, co zrobiła z nim władza, a gdzieś za dziesięć lat będzie już skończonym staruchem... Nie chcę o nim myśleć. Przy boku Petera niczego się nie boję. Pokonamy rzekę. Co? Wiosłować? Słusznie, należy wejść w próg dokładnie pośrodku głównego nurtu... weszliśmy... a Joris się boi, niepotrzebnie się tak wierci. Spokój, głuptasie, przecież z nami jest Peter, a to oznacza, że wszystko będzie dobrze...
Już na pierwszym stopniu łodzią zaczęło rzucać. Dno łodzi mijało kamienie, zauważalne tylko dzięki zmiennemu charakterowi strugi i gładkim jak szkło nieruchomym wodnym garbom z szalejącymi pienistymi ogonami. Łódka nie potrafiła wzlatywać na wały, przebijała je dziobem, a strumienie wody oblewały Jorisa aż po pachy. Wiera jęknęła, gdy w dole między garbami jej wiosło nie sięgnęło wody. A Peter krzyczy... Jo-h-ho-ho! Krzycz, Peter! Musimy cię słyszeć. Jaka potężna ta woda... R-raz! Dwa! Jeszcze raz! Udało się, odeszliśmy od kamienia... Teraz mamy przylgnąć do prawej... Wiera nagle uświadomiła sobie, że wcale to a wcale się nie boi. Tylko trzeba uważnie słuchać. Trzeba wykonywać to, co każe Peter, on wie jak, on wszystko potrafi. A Joris im dalej, tym bardziej się boi, i wiosłuje płytko, pośpiesznie, słabiutko... Teraz nie ma co się bać. Jak wiosłujesz, Joris, przecież Peterowi jest ciężko, nie rozumiesz tego? Przechylamy się... nie, wyprostowaliśmy się... Teraz! Rozkaz – i teraz już tylko do przodu, Peter na rufie wiosłuje jak wściekły, a łódź pędzi, niech nam mięśnie pękną, ale ona musi lecieć, musi przeciąć nurt jeszcze przed grzędą, tam jest przejście, już je widać, ale jak jeszcze doń daleko...
Wiera usłyszała, jak z tyłu wrzeszczy Peter – podaje tempo. Omal nie uśmiechnęła się między uderzeniami wiosła: mnie nie trzeba, a Joris i tak nie słyszy... wiedziała, że Peter wkłada w wiosłowanie wszystkie siły, i sama też oddawała łodzi wszystkie swoje siły. Skrajny głaz w grzędzie zbliżał się z przerażającą prędkością i Wiera wiedziała, że zdążą, bez wątpienia zdążą, inaczej po prostu być nie mogło...
Nie zdążyli. Łódź burtą huknęła w głaz, i od razu zwaliła się na bok.
Towarowy port rufowy statku był otwarty na oścież, na grunt spływał szeroki, pokryty poprzecznymi żebrami, trap. Przed nim w granicie ziała głęboka szczelina: czterdzieści lat temu skała nie wytrzymała temperatury, gdy wtapiał się w nią statek. Gdzieniegdzie granitu czepiał się porost. Przez szczelinę przerzucono mostek, i od niego, wijąc się i wykreślając pętle, po obozie rozbiegały się ścieżki: do ogrodu, do warsztatów, do wiat i szop, do przełazów w palisadzie, a najszersza i najlepiej udeptana prowadziła do wrót i, minąwszy je, skręcała w stronę bagien.
Stefan rozejrzał się. W polu widzenia nikt się nie obijał. Pod trapem – też.
Słońce stało wysoko.
Pod najbliższą statku jednospadową wiatą, w której łatwo dawało się rozpoznać grodź „Dekarda”, płonęło palenisko. Zjadliwy dym walił w niebo przez pusty pień krzemowego drzewa, ponad częstokołem skręcał na wietrze i rozwiewał nad bagnem. Nad paleniskiem syczał i pluł parowy silniczek, połączony z elekrogeneratorem – żarłoczne, nadzwyczaj, choć to było dziwne, sprawne dziecko Ludwiga i Fukudy, dzięki któremu statek miał energię. Świstał strumień pary. Skrzypiąc, kręciło się koło zamachowe, i coś natrętnie brzęczało. Od generatora do statku wił się gruby kabel, wchodzący w luk awaryjny. Większą część energii elektrycznej pochłaniały nienasycone trzewia syntezatora żywności, trochę mniej pożerały pokładowy mózg i boja radiowa, utylizacja odpadków, oświetlenie i ogrzewanie pomieszczeń mieszkalnych. To ostatnie w połowie było zabezpieczane przez ciepło własne ludzkich ciał, znajdujących się we wnętrzu „Dekarda”.
Z szopy, przyciskając do brzucha kosz z torfowymi brykietami, pojawił się Fukuda Itiro. Postawił kosz, wspiął się na palce, postukał palcem w oszukujący manometr, przegarnął palenisko i dopiero wtedy zobaczył Stefana. A zobaczywszy – wykonał półukłon. To nie był zwyczajny ukłon, przed Stefanem kłaniał się nie tak, jak przed każdym starszym od niego, Fukuda wykonywał rytualne działanie, wbudowane w jego umysł, chyba, genetycznie.
Stefan skinął głową na powitanie. Tu można było nie bać się ani kantu, ani sabotażu: systematyczną pracę mechanika, poza bezpośrednim poleceniem, mogła zatrzymać tylko jakaś klęska żywiołowa. Poza tym Fukuda był zagadką. Nie przyjaciel, ale i nie wróg. Milczek. Skoro milczek, nie dureń – czyli myślący. A o czym myśli? Pytanie... Ale lojalny względem dowództwa, a to najważniejsze. Umiarkowanie lojalny. Dobre i to.
– Wszystko w porządku? – zapytał Stefan.
Wysłuchał krótkiego i precyzyjnego meldunku, z którego pojął, po pierwsze, że torf w ostatnim czasie nie wysycha odpowiednio, co powoduje nadmierne osadzanie się sadzy w kominie, po drugie, że prasa do brykietowania torfu pracuje normalnie, a po trzecie i najważniejsze, że kocioł nie pracuje normalnie, i jeżeli Diego dziś nie wyekstrahuje cieczy do likwidacji kamienia, którego grubość osiągnęła poziom zatrważający, to Fukuda za nic nie ręczy i ręczyć nie może.
Fukuda był cenny już choćby przez to, że nigdy nie proponował rozwiązań administracyjnych, nigdy nie czuł się dotknięty. Gdyby Stefan poprosił o radę – zdziwiłby się: tu, jak i w domu, w rybackiej osadzie na Okinawie, każdy zajmował się swoimi sprawami, nie obarczając postronnych swoimi osobistymi migrenami. W swojej natomiast dziedzinie Fukuda był niezastąpiony.
– Dziś Diego jest zajęty – powiedział Stefan, odnotowując w pamięci żądanie Fukudy. – Dziś jest święto. A płyn będziesz miał jutro, dopilnuję tego.
Fukuda, najwyraźniej usatysfakcjonowany, powtórzył półukłon i zaczął ładować do paleniska brykiety. Po odejściu z Peterem jednocześnie dwóch pracowników nie miał palacza, bywał zmęczony, ale nie uskarżał się. Idealni specjaliści nie istnieją, a ten jest najlepszy z nieidealnych... Stefan nagle uświadomił sobie, dlaczego zaczął poranny obchód od domeny Fukudy, chociaż zazwyczaj kończył na nim: nie miał ochoty psuć sobie z samego rana humoru.
Dziś nic złego w warsztatach się nie działo.
Stefan minął miasteczko – sześćdziesiąt punktów, wyciągniętych dwoma rzędami w cieniu palisady i przykrytych długim dachem osłaniającym przed porannymi i wieczornymi promieniami. Bez wiat kartofle zgniłyby w kilka dni, dzieląc los dwudziestu ziemniaków, przypadkowo odnalezionych w spiżarni „Dekarda” i wysadzonych do gruntu w niepamiętnych czasach. Wtedy ocalała tylko jedna bulwa. Wyniki prac ogrodowych nie napawały optymizmem: krzaki wyrastały mizernie, a zbiory odbywały się dwa razy do roku. Ziemskiego. Co, niby, i tak wychodziło częściej niż raz do roku miejscowego. Dziś, z okazji święta, zostanie wykopanych pięć krzewów – co najmniej po pół bulwy na łeb, a może i więcej.
I do tego będą ciastka, jeśli Diego nie nawali. Święto powinno pozostać w pamięci.
Szedł w kierunku bagna. Postał chwilę, popatrzył, jak idzie wydobycie torfu. Bagno było rozległe i płytkie, już dawno należało je osuszyć albo przynajmniej obniżyć jego poziom, przebijając dwa kanały w skalnym nadprożu, ale do tej pracy wiecznie brakowało rąk. Bliżej brzegu, pośród zdradliwych, zapadających się pod stopami, kęp, trafiały się sterczące, pokryte plamami pleśni, szczyty głazów i między nimi rozścielona była żerdzista gać; dalej głazy znikały, potem znikły kępki i zaczynało się właściwe bagno – czarno-brązowe, nieruchome, z ledwie widoczną gołym okiem szczecinką lasu na drugim brzegu i ledwie widocznymi plamkami wysepek.
Rudy czubek głowy Ludwiga widniał tam, gdzie kończyła się gać. On i Uwe zarzucali ręczną dragę. Wyciągali z wysiłkiem. Draga szła opornie, chciała na zawsze zostać w bagnie, czepiała się czegoś na dnie, gać pod nogami wydobywców zanurzała się. Zawartość dragi wrzucano do drewnianego pudła do odcedzania. Wilgotny torf, na zmianę, nosili Ulrika, Agneta i Kiro. Wszystko szło, jak należy. Z noszowych strumieniami płynął pot. Od strony lasu wlókł się Dave – ponuro ciągnął zrąbane na gać drewno. Nie bez powodu ponuro... W oddali, to pokazując się, to znikając, szwendał się biały klaun.
Nie widząc obiboków, Stefan skręcił do budowlańców. Zatrzymał go krzyk. Dziewczyny, wrzeszcząc, biegły po gaci na brzeg, spod bosych stóp tryskały fontanki wody, a obok gaci, nad już nie nieruchomą, a drżącą i chlupiącą czarną breją kiwała się na błyszczącej szyi bezoka głowa rozjuszonego bagiennego czerwia, najprawdopodobniej, zaczepionego dragą. Uciekał, zapomniawszy o trzymanym w ręku wiadrze, Kiro, uciekał, porzuciwszy dragę Uwe, i tylko Ludwig, opanowany, zimnokrwisty, rozsądny Ludwig jedyny z nich nie uciekał, a wolno cofał się po skraju gaci, starając się nie znaleźć na linii strzału i wyciągając czerwia na gać. To było mądre: inaczej czerw znowu zalegnie na dnie i prędzej czy później powtórzy atak. Z czerwiami lepiej kończyć od razu.
Z górnej platformy donżonu uderzył strzałomiot. Brzęcząc, przeleciał gruby metalowy trzpień – krótko mlasnąwszy, wszedł w głowę czerwia aż po końcowe upierzenie. Obryzgawszy Ludwiga, czerw zmącił bagno. Dziewczynki zapiszczały z zachwytu. Kiro zaczął podskakiwać na brzegu i machać wiadrem; podskakiwał, zwycięsko wrzeszcząc Uwe, tylko ponury i zły od rana Dave ciągle tak samo – ledwo przestawiając nogi – ciągnął wzdłuż bagna ścięty pień. Nie udało się uratować bełtu – czerw utonął.
Żebym pamiętał – pochwała dla wartownika, odnotował w myślach Stefan, ignorując fakt, że na niego nikt nie zwracał uwagi. Pochwalić koniecznie. Znakomita robota. Pierwszą strzałą z dwustu metrów – wystrzał, co by tu nie mówić – wspaniały. Zawodowy. A kto tam dziś działa? Inga? Tak. Na zabój w Peterze, smarkula. A kiedy to nauczyła się tak strzelać? I kto ją nauczył? Mnie, nawiasem mówiąc, też nienawidzi i nie zadaje sobie trudu, że by to ukrywać. Hm. Ale i tak, i tak – pochwała. Potem.
Wszyscy kochają Petera.
Wyobraził sobie, że taka sama strzała z impetem wbija mu się między łopatki, i podszedł do budowniczych. Dopiero teraz odnotował, że przez cały czas trzymał rękę na kaburze „machera”, i skrzywił się ze złością. Odruch... Kiedyś mnie przypilnują, pomyślał nie pierwszy raz. Zmuszą mnie do strzelania... Dobrze wiedział jak to będzie: strzały, wyrzucając czarne fontanki, pluskają w bagno dokoła grubego połyskującego czerwia, który wykręcił się z bagna obok wystraszonego malucha, któremu noga ugrzęzła między żerdziami gaci... Obok... pudło... pudło... malec wrzeszczy, starsi biegają i krzątają się, ktoś krzyczy: „No strzelaj! Strzelaj przecież!” – krzyczy prosto do ucha, i Stefan, ze strachem rozumiejąc, czym to się skończy, wyszarpuje z kabury ojcowy ciężki „macher”, jedyną etatową broń na pokładzie, od dawna już nie symbol władzy kapitana, a jej podstawa...
Z zewnątrz obóz naprawdę przypominał twierdzę – jeszcze nie zamek rycerski (do pełnego podobieństwa brakowało krenelaży na donżonie i zwodzonych mostów), ale już jego zarodek zamku, potworna tęporyła wieża, zdolna do wytrzymania rocznego oblężenia, rodowe gniazdo buntowniczego barona, właściciela okolicznych lasów, łąk i pól, przywódcy rzezimieszków, nieuznającego innych praw, poza prawem miecza, i w swojej zuchwałej odwadze niehonorującego niczego, poza własną siłą, własną wolą i kaprysem.
Cytadela.
Kiedy się zbliżył do obozu, złudzenie zniknęło. Średniowieczna wieża stawała się zwyczajnym gwiazdolotem, na dodatek uszkodzonym, a palisada, która miała być równa i trwała, falowała, w jednym miejscu usiłując się zwalić do wnętrza obozu, w innym – na zewnątrz. Nie było możliwości wbicia belek w kamienisty grunt – częstokół trzymał się na podpórkach i poprzeczkach. Od dołu belki były umocowane kamieniami i ubitą ziemią przyniesioną z lasu. Licha ziemia na pół z gałęziami i suchym porostem trzymała kiepsko. Lepsza by była glina, ale jedyna w tej okolicy glinianka znajdowała się dobre piętnaście kilometrów stąd na południe, i to na drugim brzegu jeziora.
Nie tylko starsi – każdy malec w obozie świetnie wiedział: jeśli pojawi się zwierz wielkości calkata, ogrodzenie nie powstrzyma go ani na minutę. Najmądrzejsi z kpiną w głosie twierdzili, że najważniejszy pożytek z ogrodzenia polega na zużyciu na niego strasznego stosu drzew, co spowodowało, że pasmo lasu między bagnem a jeziorem odsunęło się od obozu o dobre pół kilometra. I w dużym stopniu było to prawdą.
Oddział budowniczych – Ronda, Ilja, Markus – poprawiał częstokół. Pracowali w milczeniu, kręcili bęben z liną, narzuconą na ostrze pala, tylko Ilja co jakiś czas krzyczał. „Jeszcze!... Śpicie? Podłóż kamień!”. Czasem dodawał do tego rosyjski trzyelementowy zwrot, którego dokładnego przekładu Stefan nie znał, ale generalnie domyślał się. Już któryś z rzędu dzień praca szła wolno: brakowało Wiery, która potrafiła pracować za dwóch.
Tu, jeszcze silniej niż na bagnie, Stefan czuł się wyobcowany. Tam starali się go nie zauważać, ale nie było też do czego się przyczepić. Tu zauważyli go, a zauważywszy, zaczęli ruszać się szybciej, z posępnymi i ponurymi minami, rzucając kosę spojrzenia spode łba. Jak zwykle – sprawiało mu to przykrość i przypominało wbitą w duszę drzazgę. To była stara drzazga, w zainfekowanej zaropiałej rance, i nie dało się, mimo że trwało tu już kilka lat, do niej przyzwyczaić. Koszmar, pomyślał nagle zdziwiony Stefan. Dlaczego oni mnie tak nienawidzą? Przecież to głupie. Co ja im robię? A jak nie ja, to ktoś inny...
– Czy to jest robota? – zapytał, dłubiąc w sypkiej ziemi.
– Kto tak ubija, bałaganiarze? Czy to jest dobra robota? Ilja przestał kręcić bębnem, gapił się hardo.
– Sam ubijaj.
Stefan uniósł brew.
– Nie widzisz, że nas jest tylko troje? – od razu spasował Ilja, i nagle zadarłszy głowę, nawet nie krzyknął, a wywiercił cienkim głosikiem: – Co my tu możemy we troje zrobić, co? Dużo możemy zrobić, co, Lorenz? Kto Wierę wypędził na wyprawę, ja?
To było kłamstwo, wyraźne bezczelne kłamstwo: Wiera poszła sama, a Stefan tylko nie przeszkodził jej w ekspedycji, udając dla publiczności, że całkowicie akceptuje i nawet więcej, sam jakoby planował tę nikomu niepotrzebną wyprawę – a przecież dobrze wiedział, że nikogo tym sposobem nie wprowadzi w błąd – ale czuł teraz: Ilja wierzy w to, co mówi. Łatwo wierzy się w to, w co chce się wierzyć.
– No to może lepiej Wierę zrobimy brygadzistą – pomyślał na głos Stefan, obojętnie przyglądając się kompletnej porażce oponenta – skoro nie dajesz sobie rady... Jak uważasz?
– Jeśli jeszcze żyje! – natychmiast wtrąciła się Ronda.
Jej oczy płonęły jak u kota. Rwała się do bitki.
Stefan uśmiechnął się szeroko: można było pomyśleć, że Seks-Petardę naprawdę obchodzi Wiera, a nie Peter. Ha! I jęczże trzydzieści trzy razy – ha! Co prawda, jeśli wyprawa nie powróci... Tu mnie nie dopadną, pomyślał Stefan. Wiem, z kim mam do czynienia. A łączność... Cóż, oddałem im swój najlepszy komplet, nie można mi niczego zarzucić. Zabłądzić też nie powinni, mają wspaniałą mapę, jeszcze ze zdjęć „Dekarda”. Chyba żeby mapa się zdezaktualizowała, ale to raczej wykluczone: planeta jest pasywna sejsmicznie, przez całe czterdzieści lat ani jednego trzęsienia ziemi, ani huraganu...
– Lepiej myśl o sobie, a nie o Peterze – powiedział, do Rondy kierując słowa. – Bo on o tobie jakoś myśleć nie zamierza.
Wyczuwszy coś niedobrego, odwrócił się. No tak: Markus stał za plecami. Mimo że Stefan odwrócił się gwałtownie, chłopiec już miał niewinną minkę. Sprytny szczeniak. Szczyl, czterdzieści osiem dopiero, a już taki cwany... Rzuci się taki pod nogi, ci dwoje uderzą od frontu, i mogliby się dorwać do blastera. Kiedyś się dobiorą, jak nie ci, to inni. Ktoś z nich oblał hasło kwasem. Ale oto, co jest zabawne, jak tylko dowództwo odejdzie, Markus, sapiąc i siąkając nosem, zacznie objeżdżać Rondę, że ta nie wtedy kiedy trzeba i nie tam puściła zeza... Zrozumieją, że Stefan wszystkiego się domyślił. I zaczną się spierać. Głupcy, myślą, że gubi ich brak synchronizacji w działaniu. Bzdura! To ich akurat ratuje, tyle że nikt z nich tego nie rozumie. Poza Margaret, ale ta z nimi nie jest.
Niech się spierają. Jakoś dawno nie było porządnej kłótni. Dawno nie trzeba było wysłuchiwać skarg na to, że Dave znowu się bije, i donosów jeden na drugiego, niekończących się pasm donosów, całych pokładów geologicznych, i nie zwracać na nie uwagi... albo odwrotnie, zwracać, w zależności od okoliczności. Wykręcać się, wywijać jak wąż, jednocześnie demonstrując twardość i naginać, naginać opinię większości na swoją korzyść. Tak naprawdę to przecież na korzyść tejże większości. I ciągle myśleć, że tym sporom i kłótniom nie będzie końca, przeklinać swój los, nie domyślając się, że to przecież jest prawdziwe życie.
Teraz zjednoczyli się. Nie wszyscy, ale wielu. A on się, głupi, cieszył, że bójki na pokładzie ustały! Bo się zjednoczyli przeciwko niemu, swojemu kapitanowi. A on przegapił ten moment, a to jest niewybaczalne. Teraz już za późno cokolwiek naprawiać, każde zdecydowane działanie będzie szkodliwe, należy czekać, kiedy otworzy się ten wrzód i wtedy...
Wtedy zobaczymy.
– To nie jest praca dla wuja – burknął Stefan. – Stąd od ogrodu to wasza dzisiejsza norma. Jeśli się nie wyrobicie, będziecie tu harować, zamiast świętować. A ja osobiście sprawdzę jakość wykonania. Jasne?
Idąc ku trapowi, czuł na sobie nienawidzące spojrzenia. Niech sobie, niech... Chciał przyspieszyć. Nie, nie wolno. Oni nic mi nie mogą zrobić. Nigdy. Niech wszystko zostanie tak jak jest, jak było, przecież tak naprawdę nie było aż tak źle. Czyli niech to trwa tak długo, jak tylko się da...
Siedząc w kucki przed grubym łożem sprężynowego strzałomiotu, zasłoniwszy twarz rękami, Inga płakała dokładnie tak, jak płacze dziewięcioletnia dziewczynka, której w dniu urodzin nie wręczono obiecanego prezentu. Gdyby teraz pojawił się z lasu calkat, na pewno za późno ogłosiłaby alarm. Nikt jej nie widział, kto ma czas i ochotę wchodzić na górną platformę donżonu? Co najwyżej może się tu zjawić Stefan... Poklepać po ramieniu, pogratulować w imieniu tych, którymi, jak mu się zdaje, opiekuje się i kieruje.
Przegapiła! Przeszkodził przeklęty czerw, wystarczająco duży i ruchliwy, żeby się zatrwożyć o Ludwiga. Wystrzeliła w czerwia. I dopiero gdy strzała z dźwięcznym brzęknięciem, wyskoczywszy z magazynku, ułożyła się w łożu, Inga zrozumiała, że teraz już za późno. Czerwia należało powalić drugą strzałą. A pierwszą... Powiedziałaby potem, że nie uwzględniła poprawki na wiatr, albo że drgnęła jej ręka, Nikt by jej nie uwierzył, Inga wiedziała, że nie umie kłamać.
Ale udaliby, że wierzą, a czy to nie jest najważniejsze? A co teraz się kajać! Stefan odszedł, i trzeba było zaczynać od początku: przekonać siebie, nastroić się, zdecydować... Nie da się już dłużej tego znosić. Na odległość dwustu metrów nie spudłowałaby, a Stefan jednak odszedł i jeszcze będzie chciał podziękować i poklepać po ramieniu...
Pociągała chwilę nosem, potem wytarła oczy. Przespacerowała się po obwodzie posterunku, niech z dołu widzą, że wartownik nie śpi. Zawsze można powiedzieć, że oczy łzawią od wiatru – na górze zawsze wieje, nie to co na ziemi. Stefan oczywiście wszystko zrozumie, ponieważ Inga nie umie kłamać...
Długo-długo, aż do bólu w oczach patrzyła na spokojne, w iskrach oślepiających blików jezioro. Szeptała, nie wnikając w sens słów, modlitwy. Peter powinien wrócić. Nie może zaginąć – to by było więcej niż niesprawiedliwość. To by była zdrada. Za wszelką cenę, ale musi wrócić.
Dzy-y-y-yń!
– Znowu ty?
(A kto by jeszcze dzwonił o trzeciej w nocy!) – Znowu ja.
Już dawno temu przestałem dusić ciężkie westchnienia.
– Nic się nie stało, ja tylko tak. Naszła mnie chętka na rozmowę.
Trele-morele. I wszystkie odwody. Galop po aksonach.
– Słucham.
– Poprawki. Ta, którą nazwałeś Ingą, strzelała nie do czerwia. Strzelała do Stefana i spudłowała. Nawisem mówiąc, właśnie dlatego, że nie uwzględniła poprawki na wiatr.
– No to co?
– Jak co? Nawaliłeś tam psychologii co niemiara, a wszystko było znacznie prostsze. Czy myślisz, że mały potwór w wieku czterdziestu dziewięciu lat zatrzymałby się przez zabójstwem z zimną krwią? I to jeszcze po tym, co ona i inni wycierpieli ze strony Stefana?
– Ale przecież nie zabiła?
– Nie zabiła przez przypadek, a miała wyjątkową okazję. A właśnie. Stefan w celu samoobrony wykorzystał nie tylko ten naiwny numer, który opisałeś. Nie tak łatwo go załatwić.
Nie rozumie specyfiki gatunku, a pcha się z radami. Jeśli zacznę mordować swoje postacie od pierwszej prezentacji – to z kim zostanę? Żałuję ich wszystkich, żadnemu źle nie życzę. Nie wykluczam, że nawet spróbuję wesprzeć któregoś... do czasu.
Co to według niego jest – thriller?
Zastanawiam się nad pewnego rodzaju fenomenem: im jakieś słowo bardziej wstrętnie brzmi, tym łatwiej się zaszczepia na ojczystym gruncie, dlaczego – zagadka... Thriller – podobne do trailer.
A niby co tu ma trailer? Drapię się po czubku głowy.
Aha, wywożenie ciał. Z thrillerów.
Męczące to wysilanie się na dowcipy.
– A przy okazji, przyjrzyj się dobrze Stefanowi. W końcu to przecież jest twój bezpośredni potomek.
– ???
– Twoja prawnuczka wyjdzie za mieszkańca któregoś z nadbałtyckich krajów, no i właśnie...
Przysłużył się... Potem bezczelnieje w oczach:
– Podpowiedzieć ci, kogo należy grzmotnąć w pierwszej kolejności?
Ach tak?
– Nie wysilaj się – ucinam. – Obiecuję i uroczyście przysięgam, że w całej fabule nie znajdziesz ani jednego trupa.
No, to dość pochopna obietnica z mojej strony. Kto mnie, durnia, za język ciągnął?
– Zakład?
Jeśli wlazłeś w gówno – powinieneś się leczyć.
– Zakład. O pstryczka w łeb.
– Za każdego trupa?
– Jeszcze czego! – opamiętałem się. – Hurtem.
– Chcesz się tanio wykręcić. Dobra, diabli z tobą. Kto przetnie?
Nie ma kto. Przecież nie będę budził żony? Hh... Nie, raczej nie warto. Nie jestem jej wrogiem. Ręka, wysuwająca się ze ściany, ma kolor tapety – zieloniutka w kwiatki. Nawet ja czuję zimny pot.
– Może o kant stołu?
– Oj!...
– Co jest?
– Boli o kant stołu!
– Wytrzymasz. Napraw ścianę.
Zmarnowali sporo czasu, wyławiając bagaże, poszukując ich po całym rozlewisku, a i tak nie udało się uratować wszystkiego. Wierze odpłynęła kurtka, Peterowi – łuk, a radiostacja mimo wysiłków utonęła. Peter nurkował, ale nie udało mu się jej znaleźć.
– Dobrze, że druga manierka ocalała – powiedziała Wiera.
Joris milczał. Z nosa płynęła mu krew, wstydził się tego i odwracał twarz.
– Połóż się na plecach – poradził Peter. – Zdejmij kurtkę, niech przeschnie.
Miał szczęście, czy pomogło doświadczenie – nie miało to znaczenia. Najważniejsze, że jest cały i zdrowy, a siniak na plecach się nie liczy. Nawet kiedy łódź koziołkowała w strumieniu, i jak durną belkę niosło ją prosto na granitowy ząb, a Peter temu przeszkodził, podstawiając siebie, opłaciło się, chociaż łódź walnęła go mocno i mogła połamać kręgosłup. Potem, za kaskadą, gdzie pienisty kocioł usiłował go utopić, nie poddał się, wypłynął, wyszarpując z kotła Jorisa. Mały uderzył się głową w głaz, ale niezbyt mocno, przejdzie mu.
Wiera tuliła rękę – miała mniej szczęścia. Peter, przyjrzawszy się jej, uznał, że nie jest złamana, ale ręka spuchła i nie zginała się w łokciu. Nie dało się uniknąć temblaka, a i tak bolała, a na wiosło nawet nie chciało się patrzeć. Wiera uspokajała samą siebie: do jeziora już bliziutko, Peter poradzi sobie sam, a na jeziorze można postawić żagiel...
Podczas uderzenia o grzędę najmocniej ucierpiała lewa burta łodzi. Korpus rakiet zwiadowczych „Dekarda” był w stanie wytrzymać, jak wynikało z dokumentacji, do trzydziestu „g”, jednakże preferowane były równomierne rozkłady obciążenia.
Znowu przyleciały chmary muszek, bezczelniały i ładowały się do oczu. W bagnie za wzgórzem ktoś namiętnie burczał i pluskał, może ktoś niebezpieczny, a może nie. Na rozlewisku woda ściemniała i była zimniejsza, na oko: głębina. Wielkie przeźroczyste owady, obojętne dla człowieka, uganiały się za muszkami, starając się trzymać z dala od wody. Tam czekała ich zguba. Głośno plusnęła, wyskakując ponad poziom wody, wielka ryba, i znowu zniknęła w głębinie, niejadalna cholera.
Słońce paliło na całego.
– Zjadłbym coś – powiedział Joris, pociągnąwszy nosem.
– Może coś nam zostało? Jakieś okruchy... Peter pokręcił przecząco głową.
– Wytrzymaj – powiedział. – Pierwszy sopelek, jaki znajdę, będzie twój. Obiecuję.
– Dlaczego ma być mój? – Szlachetnie obruszył się Joris. – Podzielę się...
– A ja myślałem: co zrobimy, jeśli się nie podzielisz? Leż... nabieraj sił. Wybacz, Wiero: sopelek dostanie Joris. Potrzebuję wioślarza.
– Słusznie – powiedziała Wiera. – Ja i tak nie chcę jeść.
– Nagle wystraszyła się, że nikt jej nie uwierzy, i zamajtała głową. – Słowo, wcale mi się nie chce.
Ale jej słowom dali wiarę, i to ją trochę zasmuciło.
Potem pogadali o tym, jak się najedzą w obozie i dziś wieczorem – nie później! – położą się spać z pełnymi brzuchami, i o tym, że pasta żywnościowa wcale nie jest taka niedobra w smaku, a potem Wiera przypomniała sobie, że dziś są urodziny Petry, co oznacza jakieś specjalne danie, i całą trójkę aż skręciło, i usta wypełniły im się śliną, ale nadal mówili o jedzeniu, żeby nie mówić o łódce, o straszliwym wgnieceniu w jej dnie i o tym, co czeka ich na jeziorze. Właściwie o tym, kto czeka. Wielodniowy marsz dokoła jeziora po bagnach został odrzucony jako nierealny.
– Podobno Stefan ma w wieży cały magazyn konserw – ze złością rzuciła Wiera, a Joris potakiwał i obmacywał głowę. – Tylko nikt nie wie, gdzie jest ten magazyn.
– Bajki – poważnie oponował Peter, a Joris znowu kiwał głową. – Nie ma takiego magazynu. Wiedzielibyśmy o tym.
– Tak? Bajki? A jak się zepsuł syntezator, to skąd się brały konserwy? Mięso, jarzyny, mleko dla malców? Skąd się to wzięło?
– Dlaczego nie zapytałaś? – zapytał bez specjalnego zainteresowania Peter. – Bałaś się?
– Nie tyle się bałam... – usprawiedliwiała się Wiera i skrzywiła, poruszywszy ręką. – Po prostu jakoś mi nie przyszło do głowy. No bo jak... Ja wtedy ledwo nogami powłóczyłam, pamiętasz przecież. I ty też. Dlaczego sam nie zapytałeś?
– Dlatego, że nie ma żadnego magazynu. Nie przeczę, wcześniej był. A teraz nie ma. I kropka.
Było gorąco. I wilgotno, i deszczowo. Wszystko naraz.
Słysząc ostrożny gwizd, Ilja przeskoczył przez przełaz z taką szybkością, że zahaczył o poprzeczki i omal nie gruchnął na ziemię. Doczekał się, w końcu! Żeby tak czerwie błotne zżarły tego rudego nudziarza – wlecze się noga za nogą.
– Po co mnie wzywałeś? – zapytał Ludwig.
Ilja rozejrzał się – mały Markus wisiał na szczycie palisady, przypominając nastroszonego małego kruka. Gwizdnie, jakby co. Za palisadą sterczał, niczym czarny pień, szczyt donżonu i ociężale krążyła nad wieżą stara siwa harpia. Wartownik nie zwracał na nią uwagi – harpie są niebezpieczne tylko w stadzie.
Ilja rozejrzał się raz jeszcze, pytająco kiwnął do Markusa, doczekał się w odpowiedzi kiwnięcia potwierdzającego: wszystko w porządku, Stefana nie ma, i wtedy, pochyliwszy się do ucha Ludwiga, powiedział szeptem:
– Wiem, jak zdobyć blaster.
– Tak zwlekając, doczekamy się, że ścichnie wiatr – powiedziała zatroskana Wiera.
Nikt nie podtrzymał tematu. To zły omen, mówić o wietrze przed przepłynięciem jeziora. Nie lubi tego.
– A jakbyśmy zakleili wgniecenie gliną? – zaproponował Joris.
– Rozmoknie i odpadnie. A zresztą przecież nie mamy gliny.
Przewróciwszy łódź na bok, Peter mocował kil. Kil był mały, niespodziewany boczny wiatr mógł wywrócić łódź, ale innego kila nie było. Tak naprawdę kil nie był kilem, a jednym ze stabilizatorów rakiety, na tyle aerodynamicznie doskonałym, że dał się wykorzystać też na wodzie. Wiadomo, że tylko na jeziorze. Na progach kil przeszkadza!
I leżał we wnętrzu łodzi.
– Trzeba było zrobić katamaran – powiedział Joris. Trzymał łódkę od rufy, starając się nie patrzeć na straszliwe wgniecenie w dnie („Czy to ja tu głową?...”) – Kil byłby niepotrzebny. Katamaran stabilniejszy.
– A na rzece?
– A na rzece katamaran można rozłożyć. Otrzymalibyśmy dwie łodzie. Jedną się chowa, nic się jej nie stanie, a na drugiej płyniemy rzeką. Potem wracamy i montujemy znowu. A po jeziorze można nawet na wprost walić. Jak by był odpowiednio szeroki, to by go nawet wodny słoń nie wywrócił...
– Czterdzieści lat myśleliśmy i nikt na to nie wpadł. – Wiera splunęła z pogardą. – Dużo tam wiesz o wodnym słoniu. Widziałeś go przynajmniej raz z bliska? No to nie gadaj.
– Widziałem!
– Kiedy widziałeś? No?
– W ubiegłym roku widziałem! – Joris był tak urażony, że omal nie wypuścił rufy. – Widziałem, widziałem, widziałem, widziałem! Właśnie, że tak! A ty katamaran kiedykolwiek widziałaś?
– Na obrazku. Dawno temu, jeszcze na Ziemi.
– A ja widziałem na żywo!
– Kłamiesz i tyle...
– Nie, dlaczego od razu kłamiesz? – wtrącił się Peter. Kiedy on zaczynał mówić, inni milczeli. – Pomysł jest sam w sobie ciekawy. Po prostu bardzo dobry pomysł. – Kątem oka zobaczył, jak na twarzy Jorisa rozlewa się rumieniec zadowolenia i skrępowania. – Tylko mamy jeden mały problem: skąd wziąć drugą łódź?
– Przepiłujemy jeszcze jedną rakietę – szybko powiedział Joris. Widząc, jak Peter, nie przerywając pracy, wolno pokręcił głową, zrozumiał, że pomysł nie jest dobry. – No to coś innego...
– Ostatniej rakiety Stefan nie da – prychnęła Wiera. – Zwłaszcza nam.
– Słusznie.
– Dlaczego?
– Dlatego, że jeśli my utoniemy, to Stefan będzie miał łatwiejsze życie. Jeszcze nie zrozumiałeś, że on nas nie oczekuje?
Joris nie odpowiedział. Poruszał mięśniami twarzy, trawiąc myśl. – Jak to tak... – Właśnie tak!
– Lorenz to dobry na swój sposób człowiek – nagle wypalił Peter.
– Co? – Wiera odczuła wstrząs. – Kto? Lorenz? Nie żartuj tak więcej, dobrze?
– Nie będę. – Peter uśmiechnął się.
– Też mi gadanie, Stefan... Zabiłabym.
– No nie. To jest utalentowany facet. Czterdzieści lat trzyma was wszystkich na wodzy, ja bym nie potrafił.
– I nie trzeba – cichutko powiedział Joris.
– Rozumiesz, kiedy człowiek usiłuje zrobić wszystkim dobrze, to wszystkim robi się źle – powiedział Peter. – Nieszczęście polega na tym, że nawet najlepszy człowiek nie może ustalać, co jest dla innego dobre, a co złe. Mnie tam żal Lorenza, on wam nie życzy źle...
– Zabiłabym – powtórzyła Wiera.
– A ja nie... No to razem!
Łódź legła na wodę. Teraz, żeby ją załadować, trzeba było wchodzić do wody po pas. Zamocowali przy pomocy odciągów maszt – cienką prostą rurkę z systemu chłodzenia reaktora „Dekarda”. Przed odcumowaniem Peter wyciął długi kij i przywiązał doń swój nóż. Otrzymał pikę. Jeśli wodny słoń wypłynie pod łodzią, można go będzie ukłuć i wtedy na minutę czy dwie zanurkuje, wywoławszy falę. Potem wypłynie znowu. Przez ten czas może uda się coś wymyślić, ponieważ słoń za każdym następnym razem bardziej niechętnie ustępuje, szybko przyzwyczaja się do uderzeń piką, a potem wynurzy łódź z wody i wywróci ją. Nie rozumie, że łódka jest niejadalna i nieżywa, a kiedy ludzie znajdą się w wodzie, to już zrozumie, co tu jest grane. Dlatego niebezpiecznie jest oddalać się od brzegu – wodny słoń lubi głębinę, nigdy go nie widziano na przybrzeżnych mieliznach. Zresztą, w ogóle trudno go zobaczyć: kiedy poluje, a poluje niemal zawsze, jego ciało traci burą barwę i przed samym atakiem staje się tak przeźroczyste, że przez grubą membranę widać tylko wakuole trawienne, jądro i mgliste plamy organelli.
Jezioro było duże – sześć kilometrów szerokości w najwęższym miejscu i do dwudziestu pięciu długości – przeźroczyste z powodu niemal całkowitego braku mikroorganizmów i ubogie w zasoby rybne. Dokładnie tak samo, jak olbrzymi jednokomórkowiec zwał się wodnym słoniem, tak i rybami nazywano błyskawiczne torpedoksztaltne bezkręgowce, dochodzące do dwóch metrów długości. Ohydne na ludzki smak, były podstawą diety słonia. Każdy wiedział, że w jeziorze, na brzegu którego stoi „Dekard”, żyje tylko jeden wodny słoń – dla dwóch nie starczyłoby pożywienia. Widocznie zwierzę było stosunkowo rzadkie: Peter, który schodził całą okolicę i zwiedził dziesiątki dużych i małych jezior, znał tylko trzy zbiorniki wodne z wodnymi słoniami.
Czasem słoń rozmnażał się, przez podział – zawsze na trzy części. Rozpływały się w różnie strony, polowały oddzielnie i do czasu nie interesowały się kompletnie sobą. Ale wcześniej czy później dochodziło do bezlitosnego boju, i wtedy woda w jeziorze wrzała, a fale wyrzucały na brzeg śliską pianę. W scenariuszach walk, czasem obserwowanych z górnej platformy donżonu, nie widać było żadnej prawidłowości, tylko finał potyczki zawsze był taki sam: dwa z trzech musiały zginąć. Po czymś takim przez tydzień-dwa można było pływać po jeziorze bezkarnie, nawet płochliwe ryby ośmielały się i wyskakiwały z wody, radując z odwołanego polowania: wodny słoń zajęty był trawieniem swoich krewniaków.
Wiera pośliniła palec, sprawdzając wiatr. Milczała, przygryzając wargi. W prawej ręce, ułożonej na temblaku, zamieszkał silny piekący ból. Wiera miała być balastem. Ostatni skok przez jezioro zawsze był loterią, w której nie wszystko i nie zawsze zależało od wioślarzy. Ale fizyczna niemoc była boleśnie poniżająca.
– Weź – powiedziała do Petera, podając mu swój nóż.
– Zrób jeszcze jedną kopię.
– Dla ciebie? – zapytał Peter, ale wziął nóż. – Nie.
– Proszę, zrób. Jeśli on trafi, to ja zdrową ręką...
– Zdrową ręką będziesz się trzymała burty – powiedział Peter. – Inaczej wylecisz do wody, jak dobrze huknie...
– A Joris? – przerwała mu zazdrośnie. – Jemu kopię zrobisz?
Zanim odpowiedział, Peter sprawdził, czy chłopiec go nie usłyszy.
– On będzie się trzymał obiema rękami.
Niedbale zaostrzone belki palisady szczodrze częstowały drzazgami. Markus nie zwracał na to uwagi. Pod palisadą zaczynało się coś dziać. To było ciekawe. Ilja był niższy i szczuplejszy od Ludwiga, ale bardziej zwinny, a Ludwig z obojętną miną przykucnął, opierając się plecami o częstokół i z wielką uwagą zdrapywał płaską szczapą błoto z dłoni. Zawsze był taki: wiesz – gadaj, wysłucham uważnie, nie wiesz – nie ma co mleć jęzorem, lepiej się zajmij robotą.
– Mogliśmy się wcześniej domyślić – pośpiesznie szeptał Ilja, rozglądając się nerwowo. – To proste jak świński ogon, słowo! Dziś mnie olśniło. Genialnie proste! Dlaczego Uwe w nocy nie dał rady? Co? Dlatego, że Lorenz na to czekał! Rozumiesz? On zna nasz kolejny krok, zanim go zrobimy. Ale z nas idioci: ile to już lat gramy w grę, którą on dla nas wymyślił. On nas wszystkich rozgryzł, rozpracował na cacy: wie, że w dzień się nie rzucimy. Będziemy się bali. Pamiętasz, spróbowaliśmy? My przez miesiąc dłubiemy w jego zabezpieczeniach, a on się tylko z tego cieszy. Przypomnij sobie, kiedy zmajstrował pierwsze?
– No i? – zapytał Ludwig.
– To i! Pierwsze zabezpieczenie zrobił na długo przedtem, zanim przyszło nam do głowy, żeby mu zabrać „macher”.
Wiedział, czego może od nas oczekiwać – miał czas na myślenie. My czasu nie mieliśmy i nie mamy, my pracujemy, a ten król niekoronowany ma czasu aż nadto. I poznał nas dobrze, i ocenił, do czego jesteśmy zdolni... A my jak zasmarkani gówniarze pchamy się ciągle w to samo miejsce, a Lorenz tylko na to czeka. Możesz mi wierzyć: albo nic nam z tego nie wyjdzie, albo raz zadziałamy – dla odmiany mądrze.
Ludwig doczyścił dłoń, zaczął czyścić drugą.
– Jak?
Z góry było widać, jak Ilja rozciągnął gębę – od ucha do ucha.
– Pomyśl.
– Wiesz co, ja chyba sobie pójdę. Robota czeka.
Ale jakoś nie ruszył się z miejsca. Markus cicho hmyknął na palisadzie – znał takie gadanie. Ilja splunął i roztarł ślinę stopą.
– Mam pomysł. Trzeba, żeby każdy... poza Margaret, oczywiście... Malcy niech będą. Żeby tłum był. I do Lorenza do kabiny...
Markus cichutko gwizdnął, w mgnieniu oka Ilja był na palisadzie. Alarm był fałszywy – z donżonu po rampie schodziła Petra z pudłem śmieci w ręku.
Ludwig pokazał zęby w leniwym uśmiechu.
– Lorenz do siebie nie wpuści, uwierz doświadczonemu człowiekowi. Co to ja Lorenza pierwszy dzień znam, czy co? I ty przecież też.
– Właśnie o to chodzi: trzeba tak zrobić, żeby wpuścił. Żadnej agresji! – Ilja już nie szeptał, a mówił pełnym głosem. – My – petenci, grzeczni, ale uparci. Wzruszający obraz subordynacji. Tylko bez Dave’a – spłoszy... O czym to ja? Aha. Każdy coś ma – niech każdy jęczy w miarę swoich sił, za rękaw chwyta, a Stefan niech się opędza jak od much... Kumasz? Najważniejsze, żeby powstał tłok.
– Po co?
– No, tobie to trzeba wszystko przeżuć i prosto do gęby włożyć – powiedział Ilja. – Sądziłem, że już się domyśliłeś. Lorenz nie jest durniem, ale też nie jest geniuszem: może będzie coś podejrzewał, ale nie skapuje od razu. A jak zrozumie, będzie za późno. Mówię serio. Ktoś z małych... niech na przykład Uwe... nie, ten już się boi. No to ten...
Na dole głosy ścichły. Jakkolwiek Markus wytężał słuch, nie udawało mu się usłyszeć, o czym tam szeptano. W sumie nie było co się martwić: najważniejsze już wiedział, a dowiedziawszy się, nawet trochę pozazdrościł. Okazuje się, że nawet Ilja raz do roku ma dobre pomysły!
Markus rozciągnął usta w uśmiechu, pokazawszy czarną lukę. Brakowało mu w ustach czterech przednich zębów. Mleczne siekacze wypadły mu jeszcze na Ziemi. A stałe zęby nie wyrosły.
Na dole zapadła przeciągła cisza.
– Nie trzeba zabijać – powiedział nagle Ludwig.
Ilja podskoczył.
– Kto powiedział, że trzeba? Potem zobaczymy, trzeba czy nie trzeba, to piąta sprawa. Powiedz mi co innego: uda się czy nie, jak myślisz? Według mnie, to ma spore szansę...
Ludwig znowu długo milczał. Ilja skręcał się z niecierpliwości, przebierał nogami, nie mógł usiedzieć na miejscu, ale nie poganiał, wiedział, że to bezskuteczne działanie.
– Może się udać – powiedział w końcu Ludwig bez większej radości w głosie.
Markus pożałował, że nie widzi, jak błysnęły oczy Ilji. – Dziś, co?
– Nie – kategorycznie odciął Ludwig.
To było jak uderzenie z rozbiegu głową w ścianę. Jak zatrzymanie w powietrzu w czasie skoku. Markus wczepił się rękami w szpic belki.
– Dlaczego?! – rozległo się z dołu wycie Ilji.
– Dlatego, że się nie zgadzam – oświadczył Ludwig.
Markus przechylił się przez częstokół, ryzykując upadek.
Teraz właściwie zaczynało się najciekawsze.
– Ty zostaniesz kapitanem? – zapytał Ludwig. – Czy ja? A może Dave? – Roześmiał się krótko, drewnianym głosem. – Lorenz jest świnią, to zostało udowodnione. Ale bez niego i bez Petera poprzegryzamy sobie gardła następnego dnia, czy ty tego nie rozumiesz?...
Uniwersalny syntezator „Lamme” został rozkręcony, w jego bebechach grzebał, pogwizdując sobie pod nosem, Diego Cesada. W etatowym rozkładzie „Dekarda” był szef-chemikiem, a jego podstawowe zajęcie polegało na strojeniu i konserwacji syntezatora. Z reguły „Lamme” był wykorzystywany jako źródło żywności, nienasycony pochłaniacz podsuszonego torfu, wytwórca pasty spożywczej i zjadliwego suchego pyłu, który trzeba było topić w błocie – pył drażnił skórę i nie nadawał się nawet na paliwo. Stary pomysł Aristidisa Iguadisa o przestrojeniu wejściowego bloku „Lamme” na miejscowy surowiec okazał się mało skuteczny – współczynnik użyteczności syntezatora był potwornie niski.
To nie była wina Diega. On zrobił, co mógł. Stefan też zrobił, co mógł: w dni sytej obfitości, wiele lat przed tym, jak ostatnia cysterna paliwowa pokazała dno, odsunął od ogólnych prac dwóch członków załogi – Diego i Fukudę. Potem Fukuda zajął się innymi sprawami, zatkawszy sobą największe wyłomy w gospodarce obozu, a Diego pozostał przy syntezatorze.
Stefan zrozumiał wcześniej niż inni: szybkie więdnięcie i gaśniecie dorosłych było nie tragedią, a szczęściem dla dzieci, które wyżyły. Powolna śmierć z głodu czy z powodu zatrucia miejscowym pokarmem po wyczerpaniu cystern paliwowych – nie była perspektywą miłą. Kiedyś Stefan poważnie sądził, że dorośli, gdyby pozostali przy życiu, na pewno znaleźliby wyjście, drogę ratunku. Ojciec – ten na pewno by coś znalazł.
Teraz jednak już nie był tego tak pewien.
Wraz z doświadczeniem przyszło zrozumienie: dorośli często są bardziej bezradni niż dzieci. Ostatnim z nich opadły ręce. Jedni przez całe dni siedzieli w odrętwieniu, inni modlili się albo płakali, przyciskając do piersi wystraszone, opędzające się od nich maluchy, a niektórzy usiłowali ukryć się w najciemniejszym kącie ładowni, ale wszyscy oni pokornie czekali. Po prostu czekali na koniec, przyjmując go jak coś nieuchronnego, nienaturalnie pogodziwszy się z koszmarem bliskiej i nieuniknionej śmierci. Załamali się. Nawet Iguadis, jedyny, który zachował potrzebę działania i który ostatniego swojego dnia nauczył Stefana pracy z syntezatorem, i on – czekał.
Awaria „Lamme” oznaczała katastrofę. Stefan dawno już zabronił zbliżania się do kuchni wszystkim poza sobą, Diego i Zoją. Zoja była kucharką – zmianowym operatorem przy pracach niewymagających szczególnych kwalifikacji. Poza tym była szwaczką i szyła robocze ubrania. Przestrajanie i testowanie syntezatora leżało tylko i wyłącznie w gestii Diega.
Najgorszym grzechem było przeszkadzanie. Stefan poczekał, aż głowa malutkiego jak na swój wiek Diega, przypominającego wyrzuconego omyłkowo przez syntezator zwinnego czarniawego homunkułusa, na dodatek zdefektowanego, wynurzy się spod pokrywy „Lamme”. Patrzenie na Diega nie sprawiało przyjemności, ale było konieczne.
– O! – z przesadną radością ucieszył się Diego, przestawszy pogwizdywać. – Dowództwo czuwa. Dobrze, że przyszedłeś. Mam nadzieję, że nie na długo?
Zachichotał cicho. Opozycjonista, z niejasnym zaniepokojeniem pomyślał Stefan. Homunkulus wulgaris. Błazen, niepewny.
– Ja ci pokpię... Nie znudziły ci się wygłupy przede mną?
– Znudziły, czyli nadojadły – natychmiast zareplikował Diego. – A w twoim przypadku – niedojadły. Czujesz, jaki głęboki sens? Trzeba, byśmy jadły, to będziemy. A ty dowodzisz. Wstań sobie o tam, to cię zjem oczami.
– Stare i głupie – odparł Stefan. – Już to słyszałem. Wymyśl coś nowego.
– A po co? Szanuj mnie, nikczemnego: ja cię tylko oczkami będę jadł, a inni – nie oczkami. Kosteczki będą trzeszczeć.
Błazen. Cynik. Mądry błazen.
– Kto – ci inni?
– A ja się do ciebie za kapusia nie najmowałem – obraził się Diego. – Według mnie, czy ty, czy Peter – jedno licho. Syntezator wszystkim jest potrzebny. I zawsze będzie potrzebny. A przy syntezatorze – człowiek.
Jak zwykle – homunkulus miał rację. – Dobra. – Stefan nagle przypomniał sobie, po co przyszedł. – Ile mamy zgromadzonej pasty?
– Na trzy dni wystarczy, gwarantuję.
– A mleka?
– Na jakieś dwa.
Niech będzie, że na trzy, zdecydował Stefan. Można zmniejszyć racje maluchom, i Jakobowi mleka wystarczy. Jeden dzień zostawimy w rezerwie... i całe dwa dni nieetatowej pracy syntezatora: na świąteczną kolację i różne takie drobiazgi. Ale! Dawno już nie było takiej rozpusty – tak naprawdę to od ubiegłorocznej ekspedycji Petera. Brak rąk do pracy ma też swoje uroki, kiedy towarzyszy temu brak gąb do żucia.
– Kiedy będą ciastka? – zapytał.
Diego prychnął jak jeż:
– Ciastka! Będą te twoje ciastka! Dla wszystkich. O-o-o takie będą! Nie do objęcia. Migdałowe!
– Ile sztuk?
– Dwadzieścia cztery, ile się należy. Każdemu po jednym minus, wiadomo, Jakob i Abbie. Pierwsze dla mnie na próbę: umrę – nie umrę...
Zrób dwadzieścia siedem.
– Myślisz, że Peter wróci dzisiaj?
– Muszę tak myśleć: Dwadzieścia siedem, powiedziałem.
– Ktoś ma święto, a kto inny zasuw. Urodziny! Dla mnie – pełnia szczęścia!
– Zasuw owszem, a trzeba będzie jeszcze dodatkowo popracować – powiedział Stefan.
– Co jeszcze mi szykujesz?
– Ciecz do usuwania kamienia. Fukuda prosi.
– Byle nie dziś! – zawył Diego. – Przez to święto i tak pół nocy nie będę spał.
– A ja ci nie powiedziałem, że dziś. Ale jutro, koniecznie... A właśnie, nie ginęły ci czasem ostatnio odczynniki?
– A dlaczego pytasz?
– Tak sobie. Po prostu pytam.
Diego zamachał rękami tak zdecydowanie, że stało się oczywiste: do zniszczenia hasła homunkulus ręki nie przyłożył. W sumie, to nie ma się co dziwić. Aż tak głupio oni nie działają. Ale kto z nich w takim razie? Dobrze by było się dowiedzieć, zanim chlusną w twarz zza rogu.
– Żeby mi jutro była ciecz! – powiedział Stefan. – Rozumiesz? No, do dzieła.
Odwiedził Zoję i przekonał się, że robota się posuwa. Zoja płakała po nocach, ale szyła szybko, porządnie i oszczędnie. Ubrań pasażerów „Dekarda”, nadających się do przeróbki na robocze, powinno wystarczyć jeszcze na kilka lat: przesiedleńcy wieźli ze sobą olbrzymie toboły, całe sterty ubrań! Udało się je zachować: Diego opracował środek przeciwgnilny i pozabijał wszystkie mole.
Tu niepotrzebne były żadne wskazówki. Stefan stał chwilę bezczynnie. Wiedział, że Zoja jest zdolna do czegoś więcej niż tylko do szycia i rutynowej obsługi „Lamme”, ale nic więcej nie mógł jej zaproponować. Umysłów brakowało, ale znaczenie bardziej brakowało im rąk do pracy. Pewnego razu Stefan zdobył się na wysiłek i wyjaśnił: Zoja miała szczęście, że nie trafiła do grupy wydobywającej torf ani do brygady budowlanej.
Nie oczekiwał wdzięczności, ale wybuch nienawiści go zdziwił.
W salonie pasażerskim, jasno oświetlonym po wyłączeniu syntezatora, Donna uczyła maluchy. Było ich czworo – młodszych w wieku do pięciu lat, nieprzydatnych do pracy fizycznej, dla których w końcu Stefan znalazł zajęcie, oderwawszy od niekończących się głupich zabaw. Tu już od dawna nie bawiono się. Tu pod kierownictwem Donny dojrzewała rezerwowa zmiana specjalistów, szeleścił papier schematów i wykresów, paluszki jeździły po papierze, kaszlał przeziębiony Aksel i nudno „mamlotała” wkutą lekcję malutka Juta: „...długi pomocnicy zespół chłodzenia leaktola spzęga się z awaryjnym systemem kontlolującym za poślednictwem kliogenowych zawolów, umiesconych w awalyjnych klapach tzeciego i siódmego holyzontów...”. „Awaryjnych!” – zmarszczył czoło, wchodząc, Stefan. Nie było się z czego śmiać: dwuletni maluch nie dał rady pokonać logopedycznego defektu. Cierpliwa Margaret znalazła wytłumaczenie; zbierała bezcenny materiał obserwacyjny, nie potrafiąc wytłumaczyć dla kogo i po co. Stefan jej nie przeszkadzał.
– Jak tam sukcesy? – zapytał dziarskim głosem.
Nikt nie docenił troski – Juta natychmiast straciła wątek, zaczęła gadać głupoty i, powstrzymana, zamilkła, gotowa rozryczeć się w każdej chwili. To był jej koronny numer. Igor, Aksel i Cyntia znieruchomieli przestraszeni. Chudziutka anemiczna Donna (niektórzy przezywali ją „Szkieleton”, z czym Stefan w duchu się zgadzał – blada jak licho, przeźroczysta!), relacjonując postępy, wzruszyła ostrymi ramionkami: że niby – posuwamy się, nie przeszkadzaj.
Stefan powinien był zostać, przeegzaminować przyszłych ekspertów od systemów pokładowych, wyrazić swoje zwyczajowe niezadowolenie z powodu powierzchownego przyswojenia materiału, a – co najważniejsze – zapytać, czy nie odżyła przypadkiem łączność z grupą Petera – po prostu tak, żeby pokazać zatroskanie – ale tym razem Stefan to zlekceważył. Łączności nie było, wiedział o tym. Gdyby odżyła łączność po pięciu minutach, trzęsłyby się od tego korytarze.
– Donna – powiedział Stefan. – Musisz częściej przebywać na słońcu. Nie wolno ci chować się w statku. To jest szkodliwe.
– Dziękuję. – Donna uśmiechnęła się słabo. – Ono nas zabija, to słońce.
– Tu też nas zabija. Znaczy chciałem powiedzieć, zniekształca. Musisz wychodzić na powietrze.
– Dzięki za troskę. O ile, oczywiście, to rada, a nie rozkaz.
– Na razie, rada – suchym tonem rzucił Stefan. – Na razie tyle. Działać.
Słyszał doskonale, jak za cienką ścianką za plecami odetchnął z ulgą Igor, jak rozkaszlał się Aksel, biedak – w jego obecności zapomniał o kaszlu, a Cyntia nagle parsknęła śmiechem, nie wiadomo dlaczego, coś się jej wydało zabawne... Powszednia reakcja podwładnych na kierownictwo – ale nie ma zaufania. Skończyło się. A bez jakiegoś zapasu wzajemnej wiary... nie ma perspektyw. Stefan przygryzł wargi. Ciekawe bardzo: po co Donnie „oko”? Z kim ona trzyma? Z Peterem?
To potem, potem...
Serdecznie przywitał się z Petrą, którą spotkał z miotłą w ręku. Złożył życzenia, pochwalił za pracę. Krągła, pulchna Petra uradowała się bardzo. Podłoga nie była czysta, ale Stefan przymknął na to oko – nikomu jeszcze nie udało się zmusić Petry do rzetelnej i efektywnej pracy. Taki charakter, fruwający motylek, wiecznie w locie. Dobroduszna, litościwa, nieszkodliwy motylek... Przyjaciel wszystkich i dla wszystkich, czyli bezużyteczny przyjaciel. Nadaje się, i to z trudem, na praczkę. Dobre i to.
On był sam, i należało się z tym pogodzić. Samotność szczególnie mocno doskwierała wewnątrz statku, ale statek dawał też ochronę. Był osobistą twierdzą Stefana, który spenetrował wzdłuż i wszerz każdy luk i mógł po omacku rozpoznać to, co Donna i inni znali tylko ze schematów. I miejsca w tej twierdzy wystarczało dla wszystkich. Statek był wielki, nienormalnie wielki dla garstki dzieci. Wystarczyło podnieść się o jeden horyzont, by dźwięki zginęły. Stefan słyszał tylko kroki, a te były jego własnymi. Czasem, ale bardzo rzadko i dopiero wstrzymawszy oddech, można było wyłowić lekki trzask, szelest czy skrzypienie – własne dźwięki statku, powstające w wyniki starzenia metalu.
Jego włości.
Niezamknięte pomieszczenia – wchodź, korzystaj. Kurz na podłodze, i nie ma na kurzu śladów. Nie ma też, szczerze mówiąc, z czego korzystać. Mieszkalna strefa – sześćdziesiąt kajut, salon. Pokój zabaw dla najmłodszych – jakieś dawno połamane lalki, ani jedna nie potrafi już gadać... Służbowe przejścia, korytarze, awaryjne przełazy. Schody, sztolnie wind. Stary jak diabli, wycięty nożem na ściance, wielokrotnie zamalowywany, ale ciągle czytelny napis: „Ludwig + Paula”. Trzyplatkowy znak promieniotwórczego zagrożenia przy wejściu do sali reaktora, z dawno i niezawodnie wyłączonym reaktorem – strefa nominalnej odpowiedzialności Petera. Trudno wymyślić większą synekurę, to i nosi go po ekspedycjach, a Margaret ma rację: to niebezpieczne. Ale dobrze, że go tu nie ma...
Zeszlifowane szwy spawów – remont po awarii. Jakieś świństwo, przyłączone do nazwiska Lorenz – znowu...
Doszukać się i ukarać winnego.
Wiersz. Stefan zatrzymał się, podrapał palcem. Węgiel drzewny. Tanka czy nie tanka ale coś na kształt. Czyli tankietka.
Od miłości do zawiści
Tylko jeden krok.
Czterdzieści tysięcy kroków
Można przejść,
Robiąc po kroku dziennie.
Ciekawe, pomyślał Stefan. Zoja? Fukuda? Albo piszący kiepsko stoi z matematyką, albo ma nadzieję dożyć do stu z hakiem lat. Czyli – pochwalić za optymizm, i ukarać za brudzenie ścian.
O, jeszcze rysunek na ścianie: wąsaty kot. Peter miał psa, foksteriera, zapomniałem, jak się wabił, i tak zdechł, a Wiera miała kotkę – trójkolorową, miała się okocić, ale nie urodziła, długo męczyła się i miauczała. I zeszła pierwsza. Dziwne, niemal nikogo z dorosłych z „Dekarda” nie pamiętam, a miauczenie pamiętam...
Sauna, solarium.
W kaplicy Stefan starannie zamknął za sobą drzwi. Tu wszystkie ściany otulał mrok, ale nie tak gęsty jak w korytarzach, a w niszach panowała prawdziwa ciemność, z której wyłaniały się symbole światowych religii. Każdy symbol miał swoją niszę. Symbolom nie było ciasno.
Bezszelestny żyrokompas wskazywał muzułmanom kierunek na umowny wschód. Krzyż z brązu oznaczał strefę chrześcijańską. Katolicy zadowolili się skromnym posążkiem Marii Dziewicy. Prawosławny Spas surowo patrzył na wieczną diodę we wzorzystym lampionie.
Uśmiech lakierowanego Buddy znaczył, że rozumie wszystko i wszystkich.
Święte księgi rozlicznych wyznań ułożone były w ścisłym porządku, każda w oddzielnej skrzyneczce, wysuwanej ze ściany. Nikt nie skarżył się, nikt nie miał przewagi nad drugim.
Niedźwiedzi czerep. Drewniany gruby wieloryb z wytrzeszczonymi ze zdumienia oczyma. Totemy.
Za ikoną Spasa otwierał się awaryjny luk, niedostatecznie duży dla dorosłego człowieka, ale wystarczający dla remontowego czerwia. Stefan przejechał palcem po okładce ikony, znalazł włosek kontrolny, co przekonało go, że skrytka ciągle jeszcze nie została wykryta. Oczywiście, ten szlak znajdował się na schemacie szlaków komunikacyjnych i teoretycznie mógł doń wejść wystarczająco chudy chłopiec – ale komu to potrzebne, kiedy w okrętowych trzewiach są dziesiątki i setki podobnych korytarzy? Ale asekuracja nie przeszkadzała: przeciwległe wejście Stefan dawno temu zapchał klamotami.
Stefan wstawił klucz, przesunął ikonę. Ręka natknęła się na coś twardego, cylindrycznego. Jeszcze jedno, i jeszcze jedno... Całe przejście było przegrodzone puszkami konserw, resztkami starych zapasów pokładowego NZ, nienaruszalnego zapasu. Niezależnie od woli ręka obmacywała, głaskała skarb. Puszki nie wzdęły się przez czterdzieści lat, w chłodzie tunelu przebywały całkowicie nienaruszone, nie było tego dużo, jeśli dla wszystkich, ale wiele, bardzo wiele dla jednego człowieka... Stefan przełknął ślinę, czując drżenie, zrozumiałe tylko przez tego, kto dzień po dniu dławi się pastą żywnościową. Ileż razy walczył z pokusą otwarcia choćby jednej puszki. Przecież to takie łatwe! I kto się dowie? Nikt, nigdy...
Gwałtownie odsunął dłoń. Gdyby wciągnął puszkę, gdyby popatrzył na kuszącą etykietę, to nie opanowałby się, i wiedział o tym. Przetrzymać! Jak przetrzymują inni. I co najważniejsze – Stefan nie po to tu przyszedł...
„Macher” wsunął się w dłoń lufą. Dziś pałce nie słuchały Stefana, i musiał się trochę natrudzić, po omacku podłączając do rękojeści tajną klemę. Odruchowo obejrzawszy się, zrugał sam siebie w duchu za tchórzostwo – no bo kto go mógł widzieć! – Stefan dwoma ostrożnymi ruchami wprowadził broń w tryb doładowania.
I niby nic się nie stało – ani dźwięku, ani żadnego ruchu, tylko delikatnie zapachniało ozonem i półmrok w kaplicy stał się gęstszy: elektryczność nagle siadła na całym statku. To się zdarzało często. Człowiek niewiedzący, co jest grane, widział w tym przypadkowe przeciążenie i rugał Fukudę, Ludwiga, całą alternatywną torfową energetykę, ale szybko przestawał przeklinać, ponieważ przeciążenie znikało samo i nigdy nie trwało długo. Trzymanie „machera” na doładowaniu dłużej niż dziesięć minut było po prostu niebezpieczne. Niewątpliwie, pokładowy mózg swoimi ostatnimi czynnymi resztkami zauważyłby niedopuszczalne przegrzanie jednego nierzucającego się w oczy bloku, ukrytego w niewidocznym miejscu w kompletnie innej części statku, i może nawet ujawniłby to w specyfikacji niepotrzebnych, jego zdaniem, domieszek i przeróbek, gdyby Stefan zapobiegawczo nie podjął kroków, by tak się nie stało. Kradł energię niemal codziennie, starając się tylko nie zsynchronizować tego z czasem pracy syntezatora. Czasem zmuszony był kraść nocami, wyładowując naładowane w dzień pokładowe akumulatory. Niemal cała energia się marnowała – Stefan nie znalazł dokumentacji technicznej „machera” i nie miał pojęcia o trybie doładowywania. Na razie wskaźnik na rękojeści wyświetlał okrągłe bezczelne zero – „macher” zawierał w sobie mniej niż jeden ładunek standardowej mocy. Pół ładunku? Jedna stutysięczna? Czasem Stefan cieszył się, że nie wie – ile. Zwycięska jedynka na wskaźniku mogła zapłonąć już dziś. Jutro. Za dziesięć lat. Wskaźnik mógł kłamać ze starości i zużycia. Może rzeczywiście kłamie... Z człowiekiem można zrobić wszystko, co się komu żywnie podoba, poza jednym: nie wolno go pozbawiać prawa do nadziei...
Niech będą przeklęte, te groby! Był mały i głupi, dlatego zarządził urządzenie cmentarza w dolinie, w fałdzie granitowej płyty, wypełnionej naniesioną glebą, zaledwie o sto kroków od statku. Do skały można było kopać – na pół metra w głąb, czasem na metr. Gdyby był starszy i mądrzejszy, to rozlokowałby cmentarz w szeregu na skraju bagna – i co z tego, że wzgórki pochłaniałoby bagno? Martwym jest wszystko jedno. Patrząc wstecz, Stefan widział, że potrafiłby przekonać do swojego pomysłu większość. Uprzejmość umarłego polega przecież na tym, by nie przeszkadzał żyjącym.
Groby oznaczały kupki kamieni. Na ostatnich grobach było ich mniej niż, na pierwszych: w promieniu kilometra od obozu dawno już nie został ani jeden granitowy odłamek, którego nie dałoby się podnieść i przenieść.
Nawet nie zamierzał kruszyć granitu ręcznie. Każda dziura w granicie wymagała wystrzału, albo i dwóch. Ukryty za przenośną tarczą, Stefan strzelał – i granit, jak rozerwany od środka piroładunkiem, rozlatywał się drobnym kruszywem, obsypując tarczę przypadkowymi okruchami. Radość wykonania gasiła gorycz straty, i z trudem doniesione do grobu ciężkie dorosłe ciało szybko układano w granicie. Cmentarz pochłonął niemal całą energię broni. A ileż drogocennych ładunków zmarnowało się, ot tak, kompletnie bez sensu?
Opamiętał się, kiedy było nieodwracalnie za późno. Zostały jeszcze trzy ładunki. Przez cały rok Stefan nie wyjmował broni z kabury, odpowiadał odmową na namolne prośby maluchów, które chciały, by rozwalił tego czy innego miejscowego potwora, nauczył siebie nie reagować strzelaniem na zamieszanie, powstające przy każdym ataku stada śmierdzących harpii, miotających w ludzi jadowitym pomiotem (znacznie później Diego odkrył w nim kompleksy, wydzielające przy świetle substancję zbliżoną do fosgenu); czasem nawet zostawiał kaburę w kapitańskiej kajucie na cały dzień – wtedy to jeszcze niczym nie groziło. Ale w dniu, kiedy przyszedł calkat, miał „macher” u boku.
Stefan nie zauważył, kiedy zwierz pojawił się z lasu, usłyszał tylko odgłos powalonego nieopodal drzewa i w pierwszej chwili nie połączył tego z niebezpieczeństwem. Drzewa czasem waliły się same. Chyba słychać było czyjś krzyk – krótki, ponieważ krzyczący stracił oddech. Potem również Stefan zobaczył zwierzę. Przedlodowcowy stwór, może ostatni z ocalałych, złożył dzieciom pierwszą i ostatnią wizytę.
Na oko zwierz był straszny i pocieszny jednocześnie. Gdyby był tylko straszny, tragedia by się nie stała – przy nieruchliwości stwora bez problemu można było ukryć się w statku albo donżonie, bo już wtedy spodobało się wszystkim tak mówić. Powolny kolos wielkości drzewa, nisko niosący tępy hipopotami czerep. Słabo kojarzył się z wizytą drapieżnika.
Wycofali się, owszem. Ale nikt nie uciekał. Stefan, walczący z pokusą wycelowania do zwierza z „machera”, zwalczył tę pokusę. A ktoś już prychał w garść: na bokach stwora sterczały rogowe płyty, długie i tęczowe, jak pawie pióra, a para płaskich wyrostków na grzbiecie, także pokrytych „piórami”, aż do chichotu przypominała wątle skrzydełka kurczaka. Płyty kiwały się i trzaskały w rytmie oddechu potwora, a po ogromnym cielsku przebiegały tęczowe fale. Zwierz po ptasiemu kujnął pyskiem, potem otworzył paszczę, jakby ziewnął, pokazując czarny mokry tunel i zęby, rosnące nawet na języku, i to też wydało się zabawne. Ale nie wszystkim.
„Kecalkoatl!” – jęknął, upadając na kolana, Anselmo. Syn wychowanka katolickiej misji, zagubionej w selwie Gwatemali, całą duszą wierzył w Chrystusa, syna Kecalkoatla, który odkupił sobą grzechy ludzkie. I oto zobaczył żywego Kecalkoatla, który zszedł z niebios, by uratować wysepkę ludzkości jeszcze raz...
Kecalkoatl przełknął. Rozpaczliwie rzucając nogami, Anselmo zniknął, wtedy zakrzyczała Donna i Ludwig zaczął uciekać, a Stefan podniósł obiema rękami ciężki „macher” i dwukrotnie wyładował go w sięgający po niego tępy pysk. Płyty na bokach zwierzęcia stanęły dęba. Zwęglona głowa odskoczyła do tyłu, a calkat runął do przodu niczym wielotonowy taran, dopiero teraz ukazawszy swoją prawdziwą moc. Pozbawiony głowy, wcale nie zamierzał umierać tak po prostu, zrobił jeszcze kilka kroków, które zaowocowały ucieczką Stefana, potem zwierz potknął się, niezgrabnie zwalił na bok, i skała drgnęła pod stopami, kiedy runął na nią najcięższy zwierz tego globu. Ostatni ładunek poszedł na rozcięcie brzucha potwora, wydobyto ciało biednego Anselmo – nie wiadomo, dlaczego wszyscy chcieli wierzyć, że jeszcze żyje... Pamiętał, że grób trzeba było wydłubać ręcznie, a sam Anselmo powoli odchodził w zapomnienie, i w końcu został zapomniany. Pozostała tylko nazwa zwierza, szybko uproszczona przez malców – nie każdy potrafił wymówić „kecalkoatl”. A tusza calkata przez kilka dni była rąbana i topiona w jeziorze jako karma dla wodnego słonia. Słoń pasł się w wodzie przy samym brzegu, powiększał się, w ciągu trzech dni dwukrotnie się podzielił, i w jeziorze przez jakiś czas było dziewięć wodnych słoni...
W dziesiątej minucie Stefan wyszarpnął klemę.
– Stop, stop! I mam cię. Kto obiecał, że w całym tekście nie będzie ani jednego trupa?
– To jest trup plusquamperfectum. Nie liczy się. To samo, przy okazji mówiąc, dotyczy Asthik, Pauli i Ivette. One, niestety, w akcji nie uczestniczą. To smutne, oczywiście...
– Ale wiarogodne?
– Nie mogę zaakceptować twojego tonu.
– Jaki delikatny... paniczyk! Nie, no popatrzcie na tego typa! Prawdziwa śmierć z kosą, a to wszystko oczywiście jedynie w imię wiarogodności. Wiarogodności mu trza!
– A może się pomyliłem?
– Nie powiem.
– Czyli nie pomyliłem się zbytnio.
– Przypuśćmy, że nie bardzo... Ale wyjaśnij mi: dlaczego wcale nie masz zaginionych bez śladu? Przez czterdzieści lat? Przecież to najprostsze: podreptał sobie taki czterdziestopięcioletni chłoptaś do lasu po drwa, a tam, oczywiście, spotkał go miejscowy wilk szary, co? Poszukiwania, zorganizowane przez Stefana, przeczesywanie lasu, nawoływanie – nie dają, rzecz jasna, wyników... Według ciebie takie wydarzenie jest niewiarogodne?
– Bardzo wiarogodne. Ale sądzę, że coś takiego się nie wydarzyło.
– Niby dlaczego?
– Tak mi się wydaje. Zgadłem?
– Niech będzie, że zgadłeś... Przypadkowo, oczywiście. Czy może mój ton ci...?
– Ton.
– Kumam. No to się zamykam.
– Najwyższy czas.
W świecie Jakoba mrok i światło zmieniały się bez widocznego sensu. Częściej panował mrok. Światło pojawiało się nieoczekiwanie i zawsze mocno uderzało w oczy, zmuszając ciało do bezsensownego poruszania się w opornym kokonie, a usta – do wydawania dźwięków, zadziwiających jego samego. Minęło wiele, bardzo wiele cykli światło-mrok, tak wiele, że nie potrafiłby ich nawet policzyć, gdyby się za to zabrał, zanim nauczył się przewidywać nadejście okresu światła, a nawet zgadywać, jak długo potrwa. Rzadko się mylił.
Światło oznaczało zmianę kokonu i nierzadko pożywienie. I zawsze oznaczało pojawienie się wielkoludów. Częściej przychodzi jeden, czasem pojawiało się kilku. Jakob wiedział, kiedy będzie karmiony, a kiedy nie. Nadejście okresu światła po długotrwałej ciemności zawsze oznaczało karmienie. Dobra olbrzymka podnosiła do jego ust miękki kołpaczek, z którego ciekło słodkie białe pożywienie, a on chętnie memłał wargami kołpaczek, ssał, łykał, pił. Zdarzało się, że jedzenie poprzedzała zmiana kokonu. To wywoływało niezadowolenie, Jakob wtedy protestował.
Jego świat był wielki, ale skończony, i nawet w ciemnościach Jakob widział, jak przebiegają granice świata. Najbliższa była tuż obok, wiele razy dotykał jej i mógłby dotknąć i teraz, gdyby nie przeszkadzał mu biały kokon. Górna granica była źródłem światła i mroku, kolorowe kwadraty na niej były posłuszne i zawsze wykonywały polecenia olbrzymów. Ta granica przebiegała stosunkowo blisko – zaledwie dwa wzrosty największego z olbrzymów i nie więcej niż sześć wzrostów samego Jakoba. Wyliczył to już dawno temu, jeszcze wtedy, kiedy uczył się liczyć, wpatrując we własne palce. Nazwy tej czy innej ilości palców poznał później. Policzył także ilość kolorowych kwadratów na górnej granicy świata i wiedział, ile ich tam jest, kwadratów tego czy innego koloru. Górną granicę świata widział częściej od innych granic, ponieważ niemal zawsze leżał na plecach, twarzą do góry. Dolną granicą się nie interesował.
Włości Jakoba były tylko małą częścią jego świata. Miękka ciepła przegroda pod nim nie była granicą świata, a należała do niego i była określana słowem „łóżko”. Kiedy zdarzało się, że kokon nie był szczelny, Jakubowi udawało się wydostawać z niego i obchodzić swoje włości od skraju do skraju. Co prawda, zużywał na to wiele siły: włości były obszerne. Na takim łóżku śmiało mógłby spać olbrzym.
Włości kończyły się burtami, nic nieznaczącymi dla olbrzymów i nie do przebycia dla Jakoby. Wcześniej burt nie było. Kiedy pojawiły się po raz pierwszy, od razu domyślił się ich przeznaczenia. To było bardzo dawno temu.
Od kiedy pamiętał siebie, zawsze rozumiał język olbrzymów. Tym sposobem dowiedział się, że istnieją też inne światy, podobne do jego świata, nazywały się „kajuty”; wkrótce pojął istnienie Wielkiego Świata, mieszczącego w sobie mnóstwo małych światów, z których jedne przypominały jego świat, a inne nie. Pamięć zachowała wspomnienie o jednym takim wewnętrznym świecie, który był wielki i zwał się „medsek”. Trudniej było zrozumieć skończoność Wielkiego Świata – Jakob pamiętał wstrząs, jakiego doznał, kiedy dowiedział się o istnieniu jeszcze jednego, Zewnętrznego świata, posiadającego szczególne i tajemnicze właściwości. Pewnego razu z rozmowy olbrzymów dowiedział się, że już kiedyś raz był w Zewnętrznym Świecie, ale było to wtedy, gdy miał zaledwie trzy miesiące, i, oczywiście, nic nie pamiętał. W końcu pogodził się z istnieniem Zewnętrznego Świata, przyjąwszy go jak coś danego. Dlaczego nie? Matki nie pamiętał również, ale wiedział o jej istnieniu w przeszłości.
Czy miał ojca, nie wiedział. Problem nie należał do istotnych. Pewnie miał. To powodowało, że czuł się spokrewniony z olbrzymami: każdy z nich miał kiedyś matkę i ojca. Poza Głównym Olbrzymem. Ten miał tylko ojca.
Czasem jasny okres w świecie Jakoba trwał dłużej: Dobra Olbrzymka przemawiała do niego. Smuciło ją, że Jakob jej nie rozumie. Lecz w rzeczywistości to ona nie rozumiała jego. Jednym z najsilniejszych wstrząsów w życiu Jakoba było odkrycie, że olbrzymy mogą porozumiewać się ze sobą wyłącznie przy pomocy dźwięków wydawanych ustami. Czyli były nie takie jak on. Dobra Olbrzymka miała kiepską pamięć. Wyraźnie i długo mogła mówić tylko wtedy, gdy jednocześnie patrzyła w otwartą stertę złączonych brzegami białych kart, upstrzonych szeregami znaków z wielce skąpego zestawu ilościowego. Czytanie książek, zdaniem Jakoba, było zajęciem dość bezsensownym, ale trafiały się w nich ciekawe obrazki.
Kiedy Margaret czytała bezgłośnie, rozumiał ją nie gorzej, ale szybciej się męczył. Z dyskomfortem walczył tak samo jak czterdzieści lat temu. Uspokajano go.
Potem następował okres ciemności. Dobra Olbrzymka odchodziła.
Czasem pojawiały się małe olbrzymy. Było ich czworo: dwaj olbrzymi i dwie olbrzymki. Ta czwórka była niewielka, zwłaszcza ta najmniejsza, która miała na imię Juta i która nie potrafiła prawidłowo wydawać dźwięków ustami. Najlepiej ze wszystkich rozumiał ją Jakob, i wiedział o tym.
Słowa przeszkadzały. Z ich powodu rozumienie nie było całkowite. Słowa zniekształcały sens.
Jakob puszczał bańki, słuchał. Chciał rozumieć. Zdarzało się, że za słowami nie było obrazu. To było – niezrozumienie. Niezrozumienia Jakob nie lubił. Zdarzało się też tak, że słowa nie odpowiadały obrazowi. To było – kłamstwo.
Wielka olbrzymka – nie ta dobra, a inna, mniejsza, blada – też przychodziła i bała się Jakoba. Nie potrafiła się z nim obchodzić, chociaż nie było w tym nic skomplikowanego. Blada olbrzymka interesowała się Wielkim Światem, i to, czego o nim nie wiedziała, małe olbrzymy długo usiłowały zrozumieć, czytając sterty złączonych kart i wpatrując się w inne, większe białe karty, rozłożone na podłodze. Wielki Świat był chory. Jakob wiedział, co to choroba.
Nieoczekiwanie dla siebie samego zrozumiał kiedyś, że wie o Wielkim świecie więcej niż olbrzymy. To było wielkie odkrycie! Czasem miał ochotę pomóc olbrzymom. Nie rozumieli go jednak, jakkolwiek by się nie starał. Nawet nie próbowali go zrozumieć. Wtedy zaczynał ryczeć.
Uspokajano go.
Znał przyczynę tego niezrozumienia. Pewnego razu Dobra Olbrzymka pomyślała, że wszystkie niemowlęta są nieświadomymi telepatami, ale po jakimś czasie rozwój ośrodków mowy zagłusza wrodzony dar. Jakob ucieszył się, ale Margaret, jakby przestraszywszy się tej myśli, przekreśliła ją i więcej do niej nie wracała. I Jakob obraził się na Dobrą Olbrzymkę.
Uspokojono go.
Spał i widział sen Dave’a. Noc była dniem, a bój toczył się przy świetle słońca. Królewska piechota po trzykroć rzucała się do szturmu i trzykrotnie odstępowała, zostawiając dziesiątki ciał w wyłomie i fosie. Kusznicy z murów strzelali do szturmujących jak do kaczek. Minuty ciszy zmieniały się w hałas, którego rodłem były kwaczące katapulty, trzask kamieni; wyłom w murze rósł jak dziupla w zgniłym zębie – i znowu posępnie, gęsto ryczał po tej stronie róg sygnałowy, i znowu, znowu szturm!..
Dave zniknął, i nikt go nie żałował, a już najmniej Jakob. On był samym Bernardem de Coisi, dumnym seniorem, który powstał przeciwko nikczemnemu, ale, trzeba mu to oddać, upartemu monarsze, który przybył tu z armią, by zniszczyć jego, Bernarda de Coisi. Ha! Czy Coisi można zniszczyć! Głupi król z posępnym rogiem! Parlamentariusz dał do zrozumienia: ojciec i brat zostaną oszczędzeni, jeśli wydadzą zbója Bernarda. Tak powiedział: zbója, że niby świątynie grabił, zło czynił, powiesił kogoś nie tego... Też mi wielka sprawa! Uduszonego parlamentariusza zwrócono przy pomocy balisty, żeby opowiedział swojemu królowi: de Coisi nie proszą o litość! Małoduszne skąpiradło, nieprzeklęte przez żadnego duchownego, nie królem powinieneś się urodzić, a podłym targowym wymieniaczem.
Chmara strzał przeorała krenelaże, kusznicy ukryli się. Do wyłomu pakowali się spieszeni rycerze, wlokąc za sobą na szturm cofającą się już piechotę. Pierwszego Bernard oszukał przy pomocy fałszywego wypadu i rozciął mu hełm uderzeniem z boku. Drugi rzucił się raźnie do boju, ale brat Bernard spłaszczył go, na czas wyrwawszy z rąk giermka palicę. Trzeciego pocięli razem, i każdy cofnął się o krok, żeby nie przeszkadzać bratu działać mieczem. Cios!... Ból, mrok przed oczami, zmusiły go do zachwiania, ale miecz nie przeszedł przez napierśnik, a w następnej sekundzie królewska armia zmniejszyła się o jednego człowieka. Bernard zerwał z głowy hełm, odrzucił tarczę. Cofali się przed nim, jak psy przed rozjuszonym lwem. Wiedzieli, jaki jest w szale, usiłowali podle uderzyć w szyję, w pachwinę, w kolano. A on kruszył, powalał... Giermkowie dokończą leżących. Zaraz drgną te królewskie psy, za chwilę rzucą się do ucieczki, a w plecy im brzękną kusze... Ale znowu ryknął przeklęty róg i świeży oddział rwie się do wyłomu, ktoś chwyta go za ramię i potrząsa, a róg już nie ryczy, a przeciągle jęczy, przewlekły znajomy sygnał pobudki, i to jest koniec walki, trzeba się cofnąć, ukryć w donżonie, uciec przez tajne przejście...
Chyba Dave kogoś uderzył, kiedy go budzono. A Jakob przez długi czas leżał cicho, przeżywając znowu dziwny cudzy sen, i myślał o tym, dlaczego nie wszystkie olbrzymy zgadzają się przyjąć siebie takimi, jakimi po prostu są. Dlaczego są różni w snach i na jawie? I dlaczego boją się krzyczeć we śnie i nigdy nie opowiadają sobie snów. Dziwni są ci dorośli. Czy we śnie Dave zgodziłby się na poniżenie i wypełnił rozkaz pracy na torfie przez dziesięć dni, tak jak zgrzytając zębami ścierpiał na jawie?
Nawet Główny Olbrzym nie jest wolny w swoich postępkach. Jakob czytał jego myśli. Nie zazdrościł olbrzymom.
Zgłodniał, poprosił o jedzenie. Potem znowu zasnął, już bez snów, a obudziwszy się, zobaczył łódkę. Łódka była jeszcze daleko od Wielkiego Świata, ale zbliżała się, i wraz z nią niebezpieczeństwo. Ono siedziało w łodzi. Ono ruszało wiosłem. I było jeszcze coś. Jeszcze jedno niebezpieczeństwo, na razie niejasne, ledwo wyczuwalne czaiło się tu, w Wielkim Świecie. Ono zagrażało Wielkiemu Światu, ale przede wszystkim zagrażało Jakubowi, a jeszcze wcześniej – Głównemu Olbrzymowi. Niebezpieczeństwo interpretował Jakob jako zagrożenie nieistnieniem. Zdziwiłby się, wiedzą, że istnieją też inne interpretacje.
Oświadczył krzykiem o braku zgody, a oni zaczęli go ugniatać, rozwijać i zawijać znowu, kołysali na rękach, pakowali do ust niesmaczne gumowe świństwo. Jakob rozumiał: uspokajano go.
– Jo-ho-ho! – wrzasnął Peter. – Oto i on! Nawet z tej odległości tępa świeca donżonu robiła wrażenie. Jakby głupie siły natury, obojętne w stosunku do ludzi i ich życzeń, wyrąbały w górach potwornej wielkości monolit, przeniosły go i z rozmachu wetknęły w płaski skalny brzeg z łatwością, z jaką dziecko wciska patyczek w piaskową budowlę. Wydawało się, że obóz jest w zasięgu ręki. Ale najbystrzejsze oko nie odróżniłoby z tej odległości ani palisady, ani gospodarczych zabudowań wewnątrz obozu, ani płaskiego brzegu, który stał się ostatnią przystanią „Dekarda”. Gabaryty statku myliły.
– Jeszcze godzina albo dwie i będzie sztil – powiedziała Wiera.
Znowu nikt jej nie odpowiedział, nazwała siebie w duchu głupią. Przecież Peter tu jest! On myśli za wszystkich, trzeba tylko go słuchać i wykonywać to, co każe. Asthik sama jest sobie winna, że utonęła. Peter jest najbardziej doświadczony, najbardziej zdecydowany. Jest najlepszy ze wszystkich. Bywał tam, gdzie nie było nikogo. To on w pojedynkę pokonał Kanion Śmierci, gdzie rzeka na południu przecina górskie pasmo. Dopłynął rzeką do samego ujścia. Widział morze.
Po lewej, zasłoniwszy na chwilę „Dekarda”, przepłynęła szara od porostów wyspa – długa skała, przeżarta przez lodowiec. Korzenie krzemowych drzew wklinowały się w szczeliny. Druga wyspa – naga, pokryta tylko głazami. Kolejna – niska, jak talerz, porośnięta pęczkami kleistej trawy i na poły martwymi krzewami.
– A to co? – wskazała ręką Wiera.
Malutka wysepka, najmniejsza w archipelagu, zmieniła wygląd. Na nudnej płaskiej skale, jakich wiele sterczy z wody przy pochlastanych brzegach, leżało coś wielkiego, plamistego. Obsiadły to harpie. Stado było zbyt zajęte, by zwrócić uwagę na ludzi. Do nozdrzy dotarł mdlący zapach zgnilizny.
– Ja cię! – powiedział z zachwytem Peter. – Ale zwierz!
– A na pewno nie żyje? – zapytał z obawą Joris.
– Zdechły – machnął lekceważąco ręką Peter. – Po prostu nie taka stara zdechlina. Co to za zwierz, chciałbym wiedzieć. Nie przypomina calkata.
– Według mnie to nie jest calkat – oświadczyła Wiera.
– Tamten miał żebra, a ten nie. I ogon ma z płetwą.
– Jak tam twoja ręka? – zapytał Peter.
Wiera z wdzięcznością uśmiechnęła się w odpowiedzi. Zuch dziewczyna, rozumie w pół słowa. Im mniej teraz gadki o zwierzęciu, tym lepiej. Każdy, kto ma we łbie jakiś mózg, dawno już domyślił się, że tęczowe „pióra” calkata mogły być tylko obronnymi płytami i niczym innym, choć sam calkat był drapieżnikiem. Nietrudno było domyślić się, że wrzące tu przed wybuchem życie tworzyło drapieżniki gorsze od calkata, pożeraczy calkatów, i nikt nie da gwarancji, że te wymarły co do sztuki.
– Kto go tak... – zaczął Joris i umilkł. Też zrozumiał kto. W jeziorze jest jeden gospodarz. Ten zwierz przybył nie wiadomo skąd, może, na swoje nieszczęście, wpłynął do jeziora jakimś odgałęzieniem. I został powitany. Ale wystarczyło mu sił, by wyczołgać się na wysepkę i tu umrzeć. Wodny słoń nie zyskał na tym nic.
Ogromny, na pięć objęć, okrągły grzyb, który nie był grzybem, a był nieruchomym zwierzęciem, wypluwał potomstwo – rozmnażał się. Potomstwo skakało jak piłki, Jedno sturlało się do jeziora, zakręciło jak fryga, spieniając wodę, zasyczało cicho. Mignęła w wodzie ciemna szybka sylwetka, i kula zniknęła. Straty w miocie – tak było, tak będzie.
Nowe, nieznane pchało się w oczy. Czasem, oszukując, udawało stare. Każda ekspedycja miała swój sens, nawet jeśli była tylko wypadem po nowy pal na częstokół. Powinniśmy znać swój dom, myślała Wiera. Peter ma rację: tu jest nasz dom. Może chcę jeszcze wrócić na Ziemię, nie wiem. Jeszcze nie zapomniałam, jak wygląda trawa – prawdziwa, nie ta. Stefan zawsze mówił, że na Ziemi na pewno wyliczą, gdzie został wyrzucony z Kanału „Dekard”, i przyślą pomoc. Teraz też to powtarza, ale kto w to wierzy? Nudy na pudy... Czy można przez tyle lat wierzyć w jedno i to samo? Ale jeśli nie uda się wrócić, to możemy zostać i żyć tu, ale nie tak, jak my żyjemy, a tak, jak powinni żyć ludzie...
– Ryba – sapnął między uderzeniami wiosła Peter. – Szkoda, nie mamy czym jej złowić.
Joris przestał wiosłować, odwrócił się z pytaniem w oczach. Nie rozumiał, po co komu niejadalna ryba.
– Przecież za chwilę byłaby śnięta – pocieszyła Petera Wiera. – A na zdechłą słoń się nie rzuci.
– Wolisz przeczekać? – zapytał wprost Peter.
Wiera pokręciła głową. O tej porze roku sztil na jeziorze to rzadkość, ale skoro już trwał, to mógł trwać tygodniami. Podczas ciszy na jeziorze panował wodny słoń.
Labirynt półwyspów, wysp i wysepek w zachodniej części jeziora był najmniej niebezpiecznym odcinkiem szlaku. Po nim odcinek po otwartej wodzie skracał się dwukrotnie.
Tak naprawdę to była jedyna racjonalna trasa.
Rzut oka na mapę podpowiadał co innego: ruszyć wzdłuż północnego skraju jeziora, ocierając się o brzeg, tak jak proponował rozmazany Joris. To nie było najlepsze wyjście. Dodatkowy dzień drogi, albo i dwa. Północny brzeg był poszatkowany i bagnisty – nie wszędzie da się wyjść z łodzi. Bagno. Błotne czerwie. Przy brzegu duża głębokość – słoń bez trudu może wypłynąć między brzegiem i łodzią.
– Nie możemy czekać – powiedziała Wiera. – Trzeba płynąć.
– Jestem zmęczony – jęknął Joris.
Po raz pierwszy nie obawiał się powiedzieć tego na głos. Wiera odwróciła się z pogardą.
– Musisz jeszcze trochę wytrzymać – powiedział poważnie Peter. – Jesteś zuch. Myślałem, że wcześniej padniesz.
Całą godzinę po tych słowach Joris wiosłował z całej siły.
W lepkiej duchocie rozmawiano szeptem – ciemna i gorąca rura awaryjnego przełazu oddzielona była od stołówki tylko dekoracyjną ścianką, słabo zagłuszającą dźwięki. Słychać było, jak brzęczą o miski łyżki, wygrzebujące pastę żywnościową; ktoś sapał, udając, że jest syty; i kaszlał przeziębiony Kiro. Gdzieś w pobliżu burczała pompa – Petra pompowała wodę na zmywanie. Lud zajmował się jedzeniem rzeczowo: ani specjalnego rozgardiaszu, ani groźby nieposłuszeństwa, jak było rano, kiedy dziki Dave omal nie odszczeknął się. Stefan cieszył się, że nie zaryzykował zmniejszenia porcji obiadowych, jak zamierzał w pierwszej chwili. Dziegieć marnie wpływa na przyswajanie miodu. Chcą święta? Będzie święto.
– Jak powiedziałeś?
Szybko gorący szept świdrował w uchu. Niewidoczny w ciemności chłopiec śpieszył się: nieobecność nie powinna się przeciągać. I tak coś podejrzewają, chociaż raczej nie wpadli na pomysł, by wsunąć „pluskwę” do przełazu awaryjnego. Kiedy dojdzie do rozstrzygnięcia sprawy, kapitan nie zdoła zagwarantować bezpieczeństwa informatorowi – nawet jeśli założyć, że świadomie wyznaczy sobie taki dziwny cel. Na głos żaden o tym nie mówił, ale obaj to rozumieli.
– Powtórz – szeptem polecił Stefan.
Wsłuchując się w szeptaną odpowiedź, pocił się i kąsał wargi. Kanalie wymyśliły plan, który powinien zadziałać. Może warto awansować Rondę na zastępcę do spraw budowlanych, a Ilja niech będzie jej podwładnym – niech walczą... Trzeba by to przemózgować. Ale Ilja, no co za gnojek! Jaki pomysł! Już za to należałoby go albo rozdeptać, albo awansować. „Macher” byłby już dziś w ich ręku, i wcale nie musieliby rzucać się na mnie hurtem, to głupie i beznadziejne, wystarczyłoby, żeby jakiś kurduplowaty szczyl, choćby jak ten sepleniący, ukrył się, korzystając z tłoku, w kajucie... Dziesięć do jednego, że nie przyszłoby mi do głowy przeszukać szafy...
Czyli, proszę was, tak.
Ludwig odmówił. Powolny mądry flegmatyk znalazł jeden jedyny możliwy powód do odmowy. Bez wątpienia będą czekali na powrót Petera. Jeszcze przez kilka dni czekanie będzie miało sens.
Ach ten Ludwig!... Stefan siedział w przełazie, skręcony we dwoje, i cichutko dusił się od głupkowatego, idiotycznego śmiechu. No nie, niech się mówi, co chce o Ludwigu – ale jest w nim coś takiego Prawdziwego – i to właśnie tak, z dużej litery! – czego nie ma w nikim innym, nawet w Margaret. Może i nie ma wielkiego rozumu i nigdy nie miał – nie potrzebuje go ten, kto potrafi tak – skórą – wyczuć coś niedobrego w tym, co upragnione. Ależ numerant z tego Ludwiga! Szkoda, że nie jest przyjacielem, i nie będzie.
– Poczekaj, poczekaj... Tak powiedział: „Bez niego poprzegryzamy sobie gardła następnego dnia?”. Nie kłamiesz?
– Po co miałbym kłamać...
– Dobra – powiedział, wyśmiawszy się, Stefan. – Dziękuję. Masz ode mnie ciastko.
– Dwa – bezczelnie powiedział chłopiec.
W ciemności wyglądało, że się uśmiecha.
– A co poza tym?
– Dyżury dzienne, nie nocne...
– A co jeszcze? – przymilnie zapytał Stefan.
– Wystarczy...
– I tak śpisz na nocnych dyżurach. Po co ci dzień? Żeby nie pracować? Nawiasem mówiąc, nie boisz się, że oni się domyślą?
– To zrób tak, żeby się nie domyślili.
Stefan poczuł, że świerzbi go ręka.
– Pomyślę. Idź już.
Zaszurgotało w kierunku wyjścia z przełazu. Stefan przysiągłby, że chłopiec i teraz uśmiecha się bezczelnie, szczerzy czarną przerwę, w której brakuje czterech przednich zębów. Przypomniał sobie, jak się wystraszył, kiedy rano przy palisadzie Markus znalazł się za jego plecami – gibki drapieżny zwierzak, gotowy do skoku... „Czy to ja go takim stworzyłem? – pomyślał powątpiewająco.
– Takiego, który już nawet nie czuje, kim jest, dla którego to naturalne... Nie, nie ja. Nie mógłbym. Podlec przecież, gadzina – i naszym, i waszym... Nie wolno mu ufać – uderzy zza węgła. Płatny informator... Pożyteczny, w sumie, osobnik, potrzebny”.
– Stój – powiedział Stefan i Markus zatrzymał się.
„Czy on sam nie rozumie, jakie to poniżające – kryć się przed wszystkimi, ukrywać jak złodziej... Hm. A skąd niby mam wiedzieć, co on rozumie. Może dawno już trzeba było zaprowadzić własną policję, żeby ślina plotek nie pryskała mi do ucha? Ale skąd wezmę tyle ciastek?”.
– Nie, nic. Idź.
– Patrz – powiedziała Dobra Olbrzymka, rozwiązawszy kokon. – Całkiem suchy. Jakob natychmiast naprawił ten błąd. Słysząc „no i masz”, nie zasmucił się. Odpowiednie działanie w odpowiedniej chwili. Dziś w końcu udało mu się zapanować nad swoim pęcherzem moczowym i był zadowolony z pierwszego sukcesu. Kiedy się istnieje, nie ucząc się niczego nowego, to po co w ogóle istnieć?
– Ale się drze! – zauważył Główny Olbrzym. – I mówi się, że życie tu jest niezdrowe. A płuca, patrz jakie.
Dobra Olbrzymka zawinęła Jakoba w suche. Jakob sprzeciwiał się, jak mógł. Nie chciał do kokonu.
– Dałaś mu mleka?
– Dopiero co. A to, co zostało, przegotowałam. Nie skiśnie.
Zanim Główny Olbrzym otworzył usta, Jakob już wiedział, o co zapyta i co Dobra Olbrzymka odpowie. Margaret roześmiała się.
– Nie, przegotowane mu nie szkodzi. Kto z nas jest lekarzem – ty czy ja?
– On tak będzie się darł? – zapytał Stefan.
– Gazy pewnie – powiedziała Margaret. – Nie widziałeś rurki? Gdzieś tu była.
W odpowiedzi Jakob dał takiego czadu, że Margaret, pokiwawszy głową, szybko zakończyła zawijanie go.
– Znalazłem – powiedział Stefan. – Leżała pod książką.
– Już nie trzeba – w zamyśleniu powiedziała Margaret. – Wiesz co, według mnie to nie gazy. Nie rozumiem, co się z nim dzieje. Zawsze taki spokojny... jakby zamyślony. A teraz nie to, że płacze – on po prostu się drze. Mam takie odczucie, że za chwilę coś powie. Nie miałeś takiego wrażenia?
– Niby dlaczego?
– To śmieszne, wiem – Margaret potrząsnęła głową, strząsając pasmo włosów z czoła – ale mnie się czasem wydaje, że on ma co nam powiedzieć. Albo, może, uprzedzić, nie wiem. Może jest mądrzejszy od nas? Albo coś wyczuwa, czego my nie czujemy, tylko nie może powiedzieć? Nie patrz na mnie tak, nie zwariowałam. Mnie się tylko tak czasem wydaje. Normalny, mocny niemowlak, jak rzadko zdrowy, syty, suchy... A coś mu się nie podoba.
– Pozwól mu popełzać – poradził Stefan.
– On nie chce pełzać – pokręciła głową Margaret. – Wiem, kiedy chce.
– No to grzechotkę mu daj.
– Ostrożnie z tą rurką, to ostatnia. Daj mi ją... Nie chce grzechotek, ani klocków, właśnie o to chodzi. Nie interesuje się tym. Czasem się zastanawiam, ile on ma tak naprawdę: trzy miesiące czy...
– Stary bolesny temat – uśmiechnął się Stefan. – W wieku trzynastu lat powinno się grać w piłkę nożną, stawiać chamskiemu nauczycielowi, bić się za rogiem szkoły i ukradkiem oglądać pornosy. To przerabialiśmy. A po pięćdziesiątce, powinieneś szacownie wyglądać, czytać poważne pisma, bawić się z wnukami, jak masz, i dwa razy w tygodniu grać w tenisa. Tylko nikt nie wie, co powinno się robić, jak masz jednocześnie trzynaście i pięćdziesiąt trzy.
– Ty wiesz – cicho powiedziała Margaret.
– Guzik wiem!
– No i w końcu sam to powiedziałeś. Dobrze, że Jakob się wydziera, nikt nas nie słyszy... Ta nasza powaga czasem aż mdli. I lekkomyślność też. Kim jesteśmy: dziećmi, bawiącymi się w dorosłych, czy dorosłymi, bawiącymi się w dzieci? Gdybyśmy się zetknęli po prostu z karłowatością przysadkową, wiedziałabym, co mam zrobić. A tak? Muszę się stać pediatrą-gerontologiem. Co dalej? Czy ktoś pomyślał, co z nami będzie? Za dziesięć lat, za trzydzieści. A należy pomyśleć, tego się od ciebie oczekuje...
– Mamy społeczeństwo – powiedział Stefan. – Dobre czy złe, ale społeczeństwo. To najważniejsze.
– Ty po prostu nie chcesz o tym myśleć – zaoponowała Margaret. – Wyobrażasz sobie, co się stanie, jeśli kiedyś do nas ktoś przyleci? Poczuje się niezręcznie, kiedy nas zobaczą, rozumiesz? A my będziemy się wstydzili.
– Ja się nie będę wstydził. Zachowaliśmy siebie. Jest nas dwadzieścioro siedmioro. Przez czterdzieści lat straciliśmy tylko troje: dwa nieszczęśliwe wypadki i jedna sarkoma. Nie moja to wina! Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Budowaliśmy!
Margaret pokręciła głową.
– A czy oni chcą budować? Zapytałeś ich? Większość chce po prostu żyć, a ty im każesz budować, i to wedle swojego projektu. Dlatego oni cię nienawidzą, a ty się boisz Petera...
– Nie boję się!
– Boisz się, i to jest normalne. Peter jest przecież silniejszy od ciebie.
– Ja jestem silniejszy! Jestem kapitanem!
Mimowolnie zacisnęły się pięści, krew napłynęła do twarzy. Ukarać! Pozbawić! Do sekmedu pod klucz, do karceru! Na torf! Gdyby to tylko był kto inny, nie Margaret...
Ocuciła go chłodna dłoń, która legła na jego czole. Margaret, nachyliwszy się, głaskała go, szeptała: „Uspokój się, no uspokój, proszę, ty jesteś kapitanem, ty...” – coś jeszcze mówiła, ale Stefan wychwytywał tylko intonację, on i Margaret byli jednego wzrostu, ciało Margaret było ciepłe, chciało się je objąć, ale – jak na złość – napłynęło wspomnienie o dawnym, nieudanym i wstydliwym, a Margaret, coś wyczuwszy, odsunęła się i stała się obca. Jakob się darł. Dlaczego, no dlaczego, ze smutkiem pomyślał Stefan. Za co? Żaden dorosły nie zrozumie, co to znaczy być dzieckiem przez całe długie życie... jak zamarynowany w grzybie robak; termin ważności nie wieczny, ale bardzo długi. Gdybyśmy byli dojrzałymi płciowo czternastoletnimi osobnikami, dawno by już nas nie było, są podstawy, by tak twierdzić, ale po co mi są jakiekolwiek podstawy? Ciekawe, jak inni sobie z tym radzą? Nie wiem, nie biegałem za nimi po krzakach, a – pewnie – trzeba było...
– Już w porządku? – zapytała zatroskana Margaret.
– Tak. – Stefan zachrypł. Odkaszlnął w pięść. – Nie przejmuj się, jestem w formie. To tylko przy tobie ja tak... Rozumiesz, zwaliło się coś takiego... Dopiero co rozmawiałem z jednym takim – miałem ochotę go zabić. Wystraszyłem się.
– Zażyjesz coś uspokajającego? Może masaż, hipnoza?
Stefan pokręcił głową. – Nie trzeba.
– Wiesz co, ja ich rozumiem – powiedziała Margaret. – Też przecież zasuwam jak katorżnica: albo zęby leczę, albo przeziębienia, albo ktoś nogę sobie rozwali dragą... I Jakob na mnie, i Abbie, a przy niej kupa roboty – sprzątać po niej jak po niemowlęciu... Wczoraj wczepiła mi się we włosy. Nie myśl, że się skarżę. A dopiero wieczorem walę się spać i chce się wyć: kiedyż to się wszystko skończy...
– Jeszcze nie tak prędko.
– A może Peter wróci dzisiaj? Jesteś siebie pewien?
– Nie uda mu się – powiedział Stefan. – Dziś święto. Ciastka, fajerwerki i tak dalej. Nie będą mieli do tego głowy.
– Polityka karnawałów. – Margaret gwizdnęła ze zrozumieniem. – Wiesz, że to już było, albo Borgia to stosowali, albo Medici. Odwieczny chwyt wszystkich przegniłych reżimów.
– Co-o?
– No, nie złość się. Przecież nie kpię, tylko pochwalam. Dobrze to wymyśliłeś. Obawiam się tylko, że za późno.
– Akurat w porę.
– Tak? Według mnie już odwaliłeś swoje trzy albo i cztery wyroki. W malutkiej społeczności naturalne procesy powinny przebiegać szybciej niż w wielkiej, i tak się dzieje...
– No, tylko mi tu jeszcze socjologa brakowało!
– A może naprawdę brakowało? – zapytała Margaret.
Stefan zmrużył oczy.
– Coś nie rozumiem: czego ty ode mnie oczekujesz?
– Nie wiem – przyznała Margaret. – A gdybym wiedziała, co należy robić, byłabym kapitanem. No nie?!
– Serio?
– Dobra, może nie kapitanem... Nie dałabym rady. Myślę tylko: albo władza tworzy przemoc sama, albo przez swój brak działania dopuszcza, by przemoc stosował ktoś inny. Czy kiedykolwiek było inaczej? Chcę, byś o tym pamiętał i nigdy nie zapominał. Dla mnie, dla nas wszystkich, dla tego oto Jakoba...
Jakob ochrypł. Wszystko to nie miało sensu, na próżno, daremny trud. Jego wrzask nie dotarł do umysłów olbrzymów, jak nie dotarło ostrzeżenie o niebezpieczeństwie. Trudno się rozmawia z głuchymi od urodzenia, którzy wyrośli wśród głuchych. Niczego i tak nie zrozumieli, i Jakob, ledwo dysząc z przytłaczającej go beznadziei, odpuścił sobie dalsze próby.
Bardzo mu było siebie żal.
Wiatr wiał od rufy i nieco w bok, Peter więc sterował wiosłem, podczas gdy Wiera usiłowała ustawić żagiel pod powiewy kapryśnego wiatru. Połatany kliwer łopotał. Wiatr jeszcze czasem zrywał się małymi szkwałami z odległych półwyspów, marszczył ciemną wodę, ale już wyraźnie cichł, już się poddawał, a niebo, jak na ironię, było błękitne, głębokie, jak jezioro, i biało-żółte słońce, minąwszy zenit i przymierzając się już do zapadnięcia za wzgórza, łgało o pokoju i spokoju. Drugą godzinę łódź płynęła pod żaglem. Zachodni brzeg oddalił się i zmętniał, połknął wyspy, szczerbił się szczeciną na wzgórzach, a wschodni, płaski, zwieńczony czarną wieżą statku, jakby wcale się nie zbliżył, jakby nie był brzegiem, a szydzącym z wysiłku mirażem. Wzrok okłamywał. Łódka poruszała się ledwo-ledwo, ale jeszcze się poruszała.
Przed ostatecznym skokiem przez jezioro przycumowali do krańca granitowego cypla. Peter nie pozwolił odpoczywać dłużej niż pięć minut. Wiera zwaliła się na kamienie. Joris kwękał, że jest zmęczony, chociaż zmęczeni byli wszyscy, a kiedy go uciszono, powiedziawszy, że już nie trzeba będzie wiosłować, zaczął jęczeć, że jest głodny. Peter brodził chwilę w wodzie liżącej szare głazy, ale sopelków więcej nie znalazł.
Trochę go mdliło, z głodu kręciło się w głowie, i serce czasem zaczynało walić jak szalone. To nic... Już niedługo. W obozie ten mękoła zapomni o swojej hańbie, zacznie udzielać długich i wyczerpujących odpowiedzi na pytania i na całego „rozpawi” pióra – pierś wypięta, ogon niczym działko przeciwlotnicze. Wystarczy nie wspominać o jego jęczeniu – i do grobu będzie wdzięczny temu, kto pozwolił mu po raz pierwszy w życiu poczuć się mężczyzną – nie jednostką w obozie Stefana...
– Ciekawe, czy oni nas widzą? – zapytała Wiera.
Żagiel pękł. Wiera wczepiła się w szota, usiłując schwytać gasnący podmuch. Peter ostrożnie obrócił w wodzie pióro wiosła. Żagiel na mgnienie oka nadął się i znowu zwiędnął, załopotał. Podmuch ustał.
– Raczej nie. Patrz, gdzie jest słońce. Przeszkadzają im bliki.
– A przez szkła? Z filtrami?
– Przez szkła – tak. Ale musieliby wiedzieć, że wracamy, specjalnie wypatrywać. Komu to potrzebne – Lorenzowi?
– Lorenz to nie wszyscy!
– Ciszej trochę – ostrzegł ją Peter. – On ma dobry słuch.
– Lorenz? – To był słaby dowcip, ale Wiera uznała, że lepszy taki niż żaden.
– W nosie mam Lorenza.
Przez kolejną godzinę płynęli w milczeniu, tylko w komorze dziobowej wiercił się Joris, któremu było niewygodnie, i od czasu do czasu, uraziwszy rękę, pojękiwała Wiera. Żagiel nie do końca zwisł; ledwo odczuwalny wiaterek mimo wszystko popychał łódź.
Na środku jeziora drobne fale wygładziły się, spokojna woda zrobiła się jeszcze ciemniejsza i jakby oleista. Peter często oglądał się, patrzył na kilwater. Teraz zaczął żałować, że nie poszli brzegiem. Gdziekolwiek był wodny słoń, na pewno już wyczuł zdobycz. Wkrótce wiatr w ogóle ustanie, a za dwie-trzy godziny zacznie się ściemniać. Być może przed samym zmierzchem nie na długo znowu dmuchnie, a noc będzie cicha, wstrętna pusta noc pod jasnym niebem bez księżyca i gwiazd, z odległym bezużytecznym ognikiem latarni na tępym dziobie „Dekarda”... W takie noce na jeziorze powstają dziwne prądy, unoszące na powierzchnię fosforyzujący ił. Niewidoczne w dzień, przez noc mogą zanieść łódź gdzie tylko im się spodoba.
Ale jaki jest sens tego typu rozważań? Wodnemu słoniowi wystarczy znacznie mniej czasu, by przeciąć jezioro w dowolnym kierunku. Wcześniej czy później, ale raczej wcześniej, trzeba będzie zaryzykować i chwycić wiosła. Nic głupszego, jak zostać pożartym o dwa kroki od celu.
Peterowi zdarzało się widzieć wodnego słonia i o sto, i o trzydzieści kroków od łodzi. Szalony Dave, najlepszy pływak w obozie, jedyny, który odważał się wypływać na głębinę, raz został zaatakowany i zdołał uciec. Co prawda jezioro było w sztormie, a podczas sztormu słoń gorzej wyczuwa zdobycz. No i wartownik na wieży nie zawiódł – Stefan potem ukarał go za nadmierne zużycie bełtów.
Peter wiedział, kto jest temu winien. Manierka z ciemną cieczą z niewyróżniającego się niczym parowu za działem wodnym, gdzie w okrągłych dołach ciamka i kłębi się gorące błoto, a nafta sama wybąblowuje z ziemi, gdzie nie rośnie nawet porost i człowiek oddycha z trudem – ta manierka pozbawiła go rozumu. W końcu znalazł to, co było powodem niezliczonych ekspedycji – wcześniej czy później to musiało nastąpić. Tyle że on, Peter, straszliwie się pomylił, ufając swojej szczęśliwej gwieździe. Ale manierka nie była temu winna.
„A przecież, tak sobie myślę, w obozie nie jeden i nie dwaj, będą mieli przesrane, jeśli nie wrócimy...”
Złapał się na tym, że omal nie wypowiedział tej myśli na głos. Nie wolno. To nawet nie myśl, tylko takie gie. Głupie, niepotrzebne. Nie ma nic gorszego niż czekanie: coś się we wnętrzu gubi, marnuje, coś nieuchwytnego, ważnego, bez czego nie można żyć, bo się człowiek zmieni w Jorisa. Lepiej nie żyć, niż drżeć.
– A może on zdechł? – nagle odezwał się Joris.
– Kto?
– No, słoń... Przecież on żyje. Może przecież kiedyś umrzeć po prostu, ze starości?
– A może przylecą po nas z Ziemi? – powiedział z całą powagą Peter. – Lepiej polegaj na sobie. I na nas z Wierą.
– Zdechł-srechł – prychnęła Wiera.
Poprawiała sobie humor, jak umiała. Żagiel poruszył się i zwisł jak szmata. Wrzucona do wody drzazga odpływała tak wolno, że patrząc na nią, chciało się płakać. Minęło pół godziny, zanim zniknęła z oczu.
Słońce zjechało niżej; powietrze stało się rześkie. Wschodni brzeg chyba stał się bliższy niż zachodni. A może tylko tak się wydawało.
Od siedzenia bez ruchu bolały kości.
– Cicho! – powiedział Peter.
Nieskończenie ostrożnie wyjął wiosło z wody. Słychać było, jak z wygiętego pióra skapują krople wody.
– Jest gdzieś tu w pobliżu.
– Czujesz go? – zapytała szeptem Wiera.
Ona sama nic nie czuła, poza tępym bólem ręki, i rozglądała się, przyglądając się wodzie.
– Nie czuję. Wiem.
– Pod nami?
– Nie... krąży.
Wiosło leżało już na dnie łodzi, a Peter zaciskał palce na pice. Wolno, wolniusieńko łódź obracała się dziobem na południe. W kompletnej ciszy upływały minuty. Nagle Joris głośno chlipnął.
– Cicho tam!
Pięćdziesiąt metrów na prawo od łodzi powierzchnia jeziora płynnie zakołysała się. Jakby ogromny niewidzialny tłok pchnął wodę tak, że ta wybrzuszyła się gładkim garbem, który wbrew oczekiwaniom utrzymał się na powierzchni przez kilka sekund. Potem pagór zniknął, zostawiając rozbiegające się na wszystkie strony kręgi, i znowu pojawił się na lewo od łodzi. Tym razem wynurzył się bliżej i długo pozostawał nieruchomy. W pierwszej chwili bury, teraz stawał się bezbarwny.
– Daj nóż – poprosiła drewnianym głosem Wiera.
– W worku pod tobą.
Ten garb wcale nie byłby straszny, garb czy pagór, nieważne, gdyby Peter nie znał prawdziwych wymiarów wodnego słonia. Czasem słoń, tak jak teraz, wystawia na pokaz skraj jednej z nibynóżek, jakby przypatrując się zdobyczy z zimnym zaciekawieniem, ale to złudzenie, ponieważ władca jeziora nie widzi. Następnie zacznie krążyć wokół łodzi, po rekiniemu zawężając kręgi. Może wcale nie zaatakować, i taki przypadek odnotowano, a może zaatakować od razu, łapczywie i bezpośrednio, drapieżnie rzucając się na zdobycz. To jest najbardziej niebezpieczne. Peter przypomniał sobie kategoryczne stwierdzenie Margaret z odległego w czasie sporu: zachowanie prymitywnego zwierzęcia zawsze jest nieodwracalnie zaprogramowane i czas tego nie zmienia. Peter uśmiechnął się: Margaret jest głupia. Gdyby wiosłowali, słoń już dawno odkryłby łódź i wywrócił ją, ale gdyby na progu nie zniekształcili dna, to może udałoby im się spokojnie przepłynąć jezioro nawet w bezwietrzną pogodę – oto wszystko, co można o wodnym słoniu powiedzieć z całą pewnością.
Garb zrobił się kompletnie bezbarwny. Szklana woda pokrywała go cienką błoną. Nagle garb bez najmniejszego pluśnięcia zniknął pod wodą. Zostały tylko drobne fale, wolno oddalające się od łodzi. Potem i one zniknęły.
– Odpłynął – szepnęła Wiera. – Prawda, że odpłynął?
Peter pokręcił przecząco głową.
– Usiłuje zrozumieć, czym jesteśmy.
– On nie może zrozumieć – sztucznym głosem oznajmił Joris. Wargi mu drżały. – On nie ma mózgu.
– Coś tam na pewno ma... Uwaga!
Peter uderzył piką. Łódź kiwnęła się – wodny słoń opadł w głębinę.
– Wiosło! – krzyknął Peter.
Już wiosłował, a Joris, zagapiwszy się, chaotycznie majtał wiosłem w wodzie, omal go nie gubiąc za burtą. Peter coś ryknął przez zęby. Łódź pędziła do przodu, lekko tnąc wodę. Trzeba było wcześniej zaryzykować, myślał Peter. Wystarczy godzina takiego wiosłowania, może nawet pół godziny, jeśli uda się utrzymać tempo, i już będziemy na mieliźnie, a tam słoń się nie wpakuje...
– Joris, nie przyspieszaj! Wiera, żagiel!
Spiesząc się, Wiera opuściła kliwer, który wydął się do tyłu, wypełniony napotkanym wiatrem. Usiłowała pomóc, zagarniając wodę jedną ręką, póki Peter nie wrzasnął, żeby nie przechylała łodzi. Szybciej! Szybciej! Wiera przygryzła wargi. Istnieje coś, co można, i to, czego nie wolno, czego zakazuje instynkt życia, drżący w każdym kawałeczku ciała, od milionów pokoleń bezmyślnych stworów, od pierwszych galaretowatych grudek na dnie płytkich lagun, od robaków i ryb pancernych – pełzających, ryjących w ile, żrących i ukrywających się, żeby nie dać się pożreć, dlatego że to właśnie jest najstraszniejsze. Można zginąć z głodu, zgnić w błocie, pośliznąwszy się na skraju wartowniczego podestu górnej platformy donżonu, i spadać, krzycząc, ale nie można pogodzić się, wyobraziwszy sobie siebie w trawiennej wakuoli gigantycznej ameby, obrzydliwego wytworu na poły martwego globu... Nuże! Szybciej!
– Dogoni? – zapytała, odwróciwszy się.
Peter skinął głową między dwoma zamachami. Szkoda, że Peter nigdy nie kłamie... Wiera świetnie rozumiała: dogoni. Ta kanalia przyjmuje w wodzie dowolny kształt i jest nieprawdopodobnie silna. Ale w tej chwili, jak nigdy wcześniej, chciała usłyszeć coś innego.
– Stop! – sapnął Peter.
Łódź kiwnęła się i skręciła. Po kilwaterze widać było, że tam, gdzie dopiero co była, przepłynęło pod wodą duże cielsko. Znacznie szybciej niż łódź.
– Mało ci? – ze złością wycedził Peter. – Chcesz jeszcze?
O dziesięć metrów od łodzi z hałasem pojawił się pagór i z hałasem zniknął. Łódka kiwnęła się.
– Wpadliśmy – ochrypłym i niskim głosem powiedziała Wiera. – O panie, ale wpadliśmy...
– Dobrze pływasz?
– W jakim sensie? – Wierą wstrząsnął dreszcz.
– Zapytałem cię o coś – przypomniał jej Peter.
Rozkraczywszy się, usiłował wstać, uważnie wypatrując czegoś przed dziobem łodzi.
– Pewnie, że pływam... Tata mnie kiedyś uczył – jeszcze tam, na Ziemi... Morze pamiętam, płetwy...
– O kilometr od brzegu jest wysepka, stąd jej nie widać. Malutka, niziutka; po silnych deszczach w ogóle ginie pod wodą. Teoretycznie jest dokładnie na kursie. Jeśli nas wywróci, to kieruj się o palec na prawo od wieży i wal, ile sił.
– Czy nic innego nie można zrobić? – zapytała Wiera.
Peterowi drgnął policzek.
– Można walczyć. Albo się modlić. Ani jedno, ani drugie nie pomoże.
– A pływanie pomoże?
– Słoń nie rzuci się na całą trójkę jednocześnie – powiedział Peter. – Może jedno z nas ma szansę.
Wiera pokręciła głową:
– Zimno. Skurcze. I poza tym, ja tak nie chcę.
– Kretynka! – cienko pisnął Joris i chlipnął. – A on się będzie ciebie pytał, czy ty chcesz, czy nie?
– Sam kretyn! I tchórz!
– Ciszej tam... Życie się wam znudziło?
– Idiotka piegowata!
– Tchórz! Tchórz! Sprawdź, czy masz sucho w gaciach?
– Cicho powiedziałem!
– Wal!...
Łódź pochyliła się gwałtownie – słoń zaatakował od dołu. Wielkie, nieludzkie, przeźroczyste, kryjące w sobie szare, jak pasta spożywcza, mętne grudki, napierało na kil, wynurzając łódź z wody. Straciwszy równowagę, uderzywszy się bolącą ręką o burtę, Wiera krótko krzyknęła. Pisnął Joris.
Niebezpiecznie wychyliwszy się, Peter dźgnął piką kotłującą się wodę – raz, drugi... Przy trzecim uderzeniu szarpnęło tak, że pika omal nie wyleciała mu z rąk, ale słoń wycofał się, poszedł na dno, tylko woda kotłowała się i wyrzucała miliony pęcherzyków w miejscu, gdzie się zanurzył – na całą minutę, a jak się bardzo uda, to i na dwie.
– Wiosło!... – rzucił Peter.
– Poszoruj mi plecy – powiedział Ilja.
Dave chlasnął go szorstką myjką w plecy i zaczął trzeć.
– Hola, nie tak ostro! Zwariowałeś?
Dave zaklął.
– Też mi dzień kąpielowy – powiedział Markus. – Mydła nie ma, gorącej wody brak. Może kogoś natrzeć piaskiem?
Ludwig wylał na siebie cebrzyk wody.
– Mimo wszystko ciepława... Czego oczekujesz od wilgotnego torfu? Dawno temu mówiłem: trzeba od kotła przeprowadzić rury, żeby wymiennik ciepła był w wieży. Wtedy byłaby gorąca. I syntezator pracuje coraz gorzej. Skąd ma się wziąć mydło?
– Lorenz pewnie ma. Tylko że on się nie myje.
Ktoś parsknął śmiechem.
– On się myje po nocach – sprzeciwił się Uwe. – Trzęsie się o swój „macher”. Dlatego z kaburą u pasa stoi pod natryskiem – siebie pociera i kaburę glansuje...
– Che, che..
– Kto wziął ręcznik? Tu wisiał.
– A z gęby mu śmierdzi jak z...
– Zęby zgniłe, dlatego się wścieka. Wszystkie choroby od zębów.
– Skoro już o natrysku mówimy. Moja kolej.
– Moja!
– Przetrzyj gały. Za Davevem ja zajmowałem, potem Kiro. A ciebie tu w ogóle nie było.
– Co-o?
– Nic. Dawno nikt ci oka nie podbił?
– Hej! Hej! Tego jeszcze nam tu brakowało!
– Kto ma mój ręcznik?
– Ludwig, jesteś sprawiedliwym Teutonem. Czyja teraz kolej?
– Może byśmy zamknęli Lorenza na zewnątrz, niech posiedzi, obejmując swoją kaburę ze dwie-trzy doby, może zmądrzeje...
– Przecież drzwi przepali!
– A skąd wiesz, ile ma ładunków? Może, rzeczywiście, ani jednego? A jak dwa, to i na drzwi wystarczy, i dla ciebie, mądralo, zostanie. Który to już raz o tym mówimy. Nudni jesteście.
– Dobra, dowcipnisie. Gdzie wsadziliście ręcznik? Przecież zimno.
– Co?
– Pryszcz się ręcznikiem interesował.
– Dla niego żadnego ręcznika nie starczy. Tak wyschnie.
– O, kompletnie zimna poleciała...
– A jak jęczał: z Peterem, powiada, chcę pójść! Siedziałby teraz, dzidzia, w bagnie po uszy i łapę ssał.
– Ja nie jęczałem!
– Nie, poważnie. Cały dzień dzisiaj myślę, gdzie oni mogą być. Jeżeli rozbili łódź, znaczy, idą brzegiem.
– Ha, brzegiem! Tam są bagna bezdenne!
– No, bezdennych to tu nie ma. O, za łańcuchem na południu – tam tak... Ale zawsze są jakieś wysepki, przenocować się da. Kaloszki sobie zrobią, przejdą. Z czerwiami sobie Peter poradzi. Sam mi mówił, że w ciągu dziesięciu dni można przejść. A poza tym, oni po prostu nie mają innego wyjścia.
– Zgoda, ale to jeśli rozwalili łódkę... Dobra, nie ma co ozorem mleć, lepiej coś zaproponuj. Co proponujesz? Wysłać na spotkanie ekspedycję?
– Domyślny jaki...
– Już ci Lorenz urządzi ekspedycję! Torfu dawno nie wąchałeś, stęskniłeś się? Potrzebna jest naszej wysokości ekspedycja, akurat! On i Wierę, i Jorisa wykreśli z lekkim sercem, byle Peter nie wrócił...
– Powiedz mu to w oczy.
– Mądrala, co? Ciekawe: każdy czeka, że kto inny siebie wystawi, a nie on sam. Tylko kiepskie twoje nadzieje: tu sami tacy mądrzy.
– Zatkaj się, szczylu, mam cię dość. Ale nie, no naprawdę, dlaczego wy się go wszyscy tak boicie? Czy to jest nasz car? Bóg?
– Hej, no bądźcie ludźmi, oddajcie ten ręcznik!
– Nie ma dwóch ładunków. Jeden to maks...
Jakoś od dawna nikt mnie nie zaczepiał.
Co to może znaczyć?
To, że jest chuliganem, wiem od dawna. Zdarzają się chuligani radiowi, są telefoniczni i cała masa innych, a ten jest temporalny. Potomstwo nasze rozwija się...
Nie zaczepia na razie – i dobrze.
Mam ich dwudziestu siedmiu – dwadzieścia siedem małych potworów, dorosłych dzieci, z którymi mogę robić wszystko, co mi się żywnie spodoba. Na przykład, raz się pomyli Diego i wszyscy się otrują. Albo na obóz napadnie calkat. Albo Andrzej-Pryszcz z czasem znajdzie sposób ekranowania się od promieniowania dziwnego słońca i wtedy życie potoczy się normalnie, i Stefan po kilku latach ożeni się z Margaret...
Dlaczego nie?
Robi mi się zimno na myśl, że chcę im pomóc, wszystkim razem i każdemu z osobna, a zwłaszcza Jakobowi – jemu w pierwszej kolejności. Oni TAM żyją swoim życiem, i im dalej, tym mniej mam władzy nad nimi, jeśli nie skłaniam się ku rżnięciu tępym skalpelem na żywca. Co im z tego, że są wymyśleni? Cały problem polega na tym, że oni już od dawna prowadzą się sami, na dodatek podejrzewam, że niektórzy z nich są mądrzejsi ode mnie, autora. Jak mogłem do tego dopuścić – nie wiem. Oni już teraz lepiej widzą, i – jak mi się wydaje – dobrze wiedzą, co robią, a ja coraz częściej łapię się na tym, że nie zawsze rozumiem sedno ich czynów i słów. I ja, autor, boję się pomagać im, ponieważ może wyjść jeszcze gorzej...
Kogo mam wysłuchać, jeśli poproszą o pomoc: Petera? Stefana? Andrzeja?
Znajdą się i tacy, którzy poproszą o dodatkowe ciastko dla siebie. Nie mnie ich sądzić.
Zostawić ich samych sobie? Tak się pewnie skończy...
Jedno wiem na pewno, czyli tak musi być: Peter, Joris i Wiera dotrą tak czy inaczej do „Dekarda”, ale co wydarzy się potem? Coś przecież powinno się wydarzyć. Jakie wydarzenia zwalą się na głowy tych dwóch z hakiem tuzinów osobników? Który z nich zdominuje – Stefan czy Peter? A może się pogodzą? Hm... Coś mi mówi, że nie. Za nic. Wręcz przeciwnie, może wyjść tak, że jeden z nich zabije drugiego, sam lub nie sam, mimo mojej obietnicy opiekowania się postaciami. O, moi chłopcy są zdolni do wielu rzeczy! Jeśli będą musieli stworzyć na planecie piekło, to stworzą je własnymi siłami, bez żadnych calkatów. Wystarczy dobry początek – a zaczną niszczyć się wzajemnie w upojeniu, coraz bardziej rozsmakowując się w tym dziele. A może tak się stanie – w każdym razie taką mam nadzieję – że przyleci po dzieci ekspedycja ratunkowa, i, wywiezione na Ziemię, będą żyły i starzały się długo i szczęśliwie.
Kolejny atak został odparty łatwo – sądząc ze wszystkiego, wodny słoń tylko się przymierzał, jak lepiej chwycić zdobycz, i dał spokój, gdy tylko Peter go ukłuł. Tym razem nie zanurzył się jednak, a tylko odpłynął dziesięć metrów i zrobił jedno powolne okrążenie dokoła łódki. Powierzchnia sterczącego ponad wodą garbu szybko zmieniała kolor i dziwnie falowała, chlapiąc i marszcząc wodę.
– Zaraz znowu się rzuci – powiedział Peter, chwytając lepiej pikę.
– Może go zraniłeś? – z nadzieją w głosie zapytał Joris. – Jakoś się marszczy... Odczepi się, co?
– Uważaj – wycedził Peter, nie odrywając spojrzenia od wody. – To było tylko pierwsze branie. Nawet mu membrany nie przebiłem.
– Jakiej membrany?
– Ojej, skóry – wyjaśniła Wiera. – Strzałomiot jej nie przebije, może tylko blaster...
– Ciebie nie pytałem...
– Ciesz się, że w ogóle ktoś z tobą rozmawia!
– Cicho, wy tam, oboje!
– A bo on jest taki głupi...
Żółtko słońca wisiało nisko, grożąc, że zaczepi skrajem dysku odległe wzgórza, kreśliło drżącą ognistą ścieżkę. Tak jak przypuszczał Peter, przed zachodem powiał słaby wiaterek. W takim momencie w obozie i na bagnach panuje ożywienie, ludzie pracują bardziej dla oka, niecierpliwie czekają na zielony promień – sygnał końca pracy, jeśli tylko Stefan nie nakaże pracy po zmierzchu. Nudy na pudy. Zresztą – dziś święto...
– Postawię żagiel? – zapytała Wiera.
– Bez sensu. Lepiej sprawdź worki, może coś zostało?
– Nie. Nóż i manierka, to wszystko.
Wschodni brzeg był już blisko – gołym okiem widać było nierówną linię palisady dokoła wieży. Wiera gryzła wargi. Atak zachwytu Peterem zgasł, chociaż pomysł był jego, i był to pomysł wspaniały. Udało się wygrać kilka minut rozpaczliwego wiosłowania – wodny słoń pozwolił się oszukać. Nawet Joris wiosłował niemal jak trzeba, a Wiera, rozwiązawszy worki, ciskała do wody wszystko, co w nich było, starając się odrzucić drogocenne przedmioty jak najdalej od łódki – ciepłe ubrania, zapasowe buty, kociołek... Najdłużej słoń bawił się ze śpiworem, nijak nie mogąc zrozumieć, co to jest. A na dwa inne śpiwory nie zwrócił już uwagi.
– No, chodź tu, chodź – cedził Peter przez zęby. – Oberwałeś, i jeszcze raz oberwiesz...
Pochyliwszy się, łódka zaczerpnęła wody – wodny słoń staranował burtę. I znowu wycofał się, otrzymawszy cios piką, i niechcący, niemal leniwie, poszedł pod wodę. Wiera też uderzyła nożem, ale spudłowała.
Łódź kiwała się – ruch w martwych głębinach wywoływał falowanie, i wolno krążyły leniwe wodorosty. Dysk słońca rozpłaszczył się o zachodni brzeg, podpalił rzadki las na dwugarbnym wzgórzu, chlasnął po wodzie żółtym ogniem. Słońce na pożegnanie naigrywało się z dzieci, i śmiała się woda.
– A co tracimy? – ryknął nagle Peter. – W boga, w diabły! Mam dość! Joris, wiosło! Jo-ho-o...
Wiera skinęła głową, że się zgadza, chociaż nikt nie prosił o aprobatę. Peter lepiej wie, co należy robić, ale głos ma sztucznie raźny, niedobrze, bo to tylko jeszcze pogłębia... Rzuciła okiem do tyłu, gdzie dopiero co była łódka, a teraz woda kipiała i pieniła się, zdradzając drapieżnika. Tam rodziła się szeroka fala – wodny słoń, doganiając, płynął pod samą powierzchnią, i nie było już czym odwrócić od łodzi jego uwagi. Co jeszcze można wyrzucić – nóż? Wiosło, trzymane przez Jorisa? Samego Jorisa?
To jest pomysł, ale Peter nie pozwoli.
Manierkę?
Zdrową ręką Wiera mocniej chwyciła nóż. Jak wtedy, na progu, nieoczekiwanie uświadomiła sobie, że wcale się nie boi, i zdziwiła się, ale ręka mimo to drżała. „Jeśli nie odczepi się, skoczę za burtę – pomyślała. – Niech to będę ja, a nie Peter. On musi wrócić”.
Uderzenie trafiło od dołu w rufę. Wiera słyszała, jak z tyłu zagrzechotało upuszczone wiosło i ryknął Peter, wczepiony w burtę, żeby nie wylecieć ze stojącej niemal na sztorc łodzi, jak długo i potwornie krzyczał Joris, kiedy dziób zanurzył się i do łodzi chlusnęła woda. Wydawało jej się dziwne, że łódź tak długo trzyma się na wodzie, ale oto rufa z ogłuszającym klaśnięciem poleciała w dół – prosto na jędrne, poruszające się, miękkie i podatne. Zimna woda zalała Wierę do pasa. Łódź ciężko kiwała się z boku na bok, czerpiąc wodę i pochylając się coraz mocniej za każdym razem – wodny słoń trzymał mocno, usiłował ją otoczyć i połknąć, już nie wypuści... Z tyłu coś ryczał Peter, manewrując piką. Znowu nieludzko cienko pisnął Joris: „Odejdź! Odejdź, galareta, żaba!”. Kompletnie bez sensu walił wiosłem po wodzie, jakby w tym był ratunek.
Wiera czekała. Kiedy po prawej nad burtą wyrósł przeźroczysty garb, uderzyła dwukrotnie nożem, ale słoń nie cofnął się, a tylko usiłował złapać rękę, i od razu po lewej wzniósł się i wyciągnął w kierunku wnętrza łodzi drugi garb. Łódka legła na boku. Jakkolwiek było to dziwne, ale wyprostowała się, do połowy zalana wodą, i stanęła na kilu.
Wiera rzuciła nóż, broń bulknęła na dno łodzi. W tej wodzie, zalewającej kokpit, kiwały się kawałki drewna, śmieci, i wypłynęła manierka.
– Nie! – krzyknął Peter.
Uderzenie w dno.
Korek nie wysuwał się, i palce nie poruszały się, jak trzeba – dziecinne palce niemłodej kobiety, popękane, poobcierane, zakrwawione...
Uderzenie.
– Nie waż się!
– Tak! – krzyknęła Wiera. – Tak!
Uderzenie. Łódka podskoczyła i zawirowała jak bąk.
– Gadzina... Wyszarpnął pikę... Daj mi!.. Ja sam!
Stąd obóz wydawał się malutki, ale ci, co stali na dole, w nieruchomym oczekiwaniu zwróciwszy ku górze plamy twarzy, byli jeszcze mniejsi – jak kropki. Jak mrówki, które w czasie chłodu zapadły w letarg. Jak nic. Można ich było wszystkich zakryć jedną dłonią – ochronić albo, może, wręcz przeciwnie. Nie można było tylko zapomnieć o ich istnieniu.
Skrawek słońca jeszcze był widoczny, a jaskrawo płonące pasmo już przemknęło po wodzie, zalśniło na przybrzeżnych kamieniach i, przesadziwszy palisadę, zalało granit, na mgnienie oślepiając trupią nie do zniesienia zielenią. Stefan zaklął szeptem. Niegdyś tej szarej skale nadawano poetyckie przezwiska – Port Zielonego Promienia, na przykład, i nazwa się nie przyjęła, ponieważ nadali ją dorośli. Jeszcze lepsza – Brzeg Fruwających Płatków... Ze dwa dni po wylądowaniu wiatr ze wschodu przyniósł wirującą chmurę purpurowych łusek wielkości paznokcia, które pokryły przybrzeżny granit – czy to rzeczywiście płatki nieznanych kwiatów, czy to porzucone skrzydełka migrujących owadów. Dorosłym nie starczyło czasu i ochoty na zabawę z analizą tego zjawiska – pierwszy zgon w obozie nastąpił już po tygodniu – ale widok purpurowego wichru musiał być obłędny. Od tej pory zjawisko to nie powtórzyło się ani razu, powoli ulegało zapomnieniu, obrosło fantastycznymi domysłami, i Stefan kompletnie tego nie pamiętał, ale w pokładowym dzienniku ręka Brunona Lorenza odnotowała niezwykłą urodę zjawiska, czyli tak musiało być.
Zielony promień pełzł po wieży i zapewne mnóstwo oczekujących oczu z półmroku w dole śledziło go, z udręką, czując przedsmak czegoś niezwykłego, ale Stefan już nie patrzył na mrówki. Udało mu się ochronić oczy, gdy promień dotarł do górnej platformy donżonu, i gdy tylko zgasło potwornie oślepiające światło, wystrzelił pierwszą rakietę. Jeden po drugim cztery ogniste ogony wzbiły się w niebo i pękły, oświetliwszy obóz w akompaniamencie wrzasków zachwytu z dołu. Stefan miał nadzieję na pięć, ale piąty ładunek tylko zasyczał, jakby w kartonowej gilzie zamieszkała żmija, i nie odpalił. Stare, skisło... Stefan kopniakiem odrzucił ładunek na przeciwległy brzeg dachu – nie doleciawszy celu, patron poturlał się schodami trapu w dół. Cztery kule wisiały w niebie – dwie czerwone, dwie żółte. Jeden z czerwonych, opadając, trafił pod zielony promień, i zrobiły się trzy żółte. Na dole rozległy się wrzaski i wycie. No i dobrze, fajnie. Wystarczy tego aż nadto. Jakby tak na każde urodziny marnować rakiety sygnałowe, to nie wystarczyłoby ich nawet na rok.
Zszedł na dół, zasunął luk, aż dźwięcznie szczęknął, zostawiwszy nad głową pustą platformę, choć niby była kolej Dave’a, a od połowy nocy na wartę miał wyjść Uwe. Zdejmując Dave’a z posterunku, Stefan rozumiał, że ryzykuje, tworząc niebezpieczny precedens. Jak wtedy... po odwołaniu porannego apelu przed pracą trzeba było ostro udowadniać, że pobłażliwość to jeszcze nie słabość. Wtedy po raz pierwszy usiłowali szturmować kupą. Niech próbują. Dziś święto. Trudno przewidzieć, co w końcu będzie bardziej niebezpieczne, a tak – udało się rozładować pewną nerwowość. O tym, że nocny wartownik nie jest potrzebny, Stefan wiedział nie gorzej od innych. Nawet śmierdzące harpie, aktywnie posilające się w mroku, nie zbierają się nocami w stada, a pojedyncze mają w nosie ludzi, szukają padliny, albo lotem koszącym nad bagnami wypatrują młodych bagiennych żółwi. Od jednego alarmu do drugiego mijają nie dni – a miesiące i lata, i alarmy najczęściej są fałszywe. Las pełen zmurszałych kości – oto cała fauna. Nie ma co się sprzeczać z teorią Kiro: calkat, który zabił biednego Anselmo, najprawdopodobniej był reliktem, z woli przypadku żyjącym dłużej od swoich współplemieńców...
Głupcy! Poza Ludwigiem nikt nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego nocne warty, zorganizowane ze strachu, nie mogą być po wielu latach odwołane przy pomocy zwyczajnego rozkazu. To by było to samo, co odwołać świt albo zmierzch... Oni myślą, że Stefan na wszystko może sobie pozwolić, jak każdy porządny dupek o dyktatorskich zapędach. Nie, kochani. Mylicie się. On może tylko to, przeciwko czemu wy nie odważycie się zaprotestować, a z każdym rokiem może coraz mniej i mniej, nie dlatego, że jest takim samym zerem jak wy sami, a dlatego, że w przeciwnym wypadku musiałby zabijać. Nic nie jest gorsze od łamania utrwalonych przyzwyczajeń, ale tej nocy dyżuru nie będzie – możecie się cieszyć, miłośnicy wybijania spod siebie podpórek...
W kapitańskiej kajucie panował porządek – tym razem Stefan spenetrował ją znacznie dokładniej niż zazwyczaj. Nowy alarmowy patent działał, kontrolne włoski wisiały na swoich miejscach. Do kajuty nikt nie właził – nie zdecydował się albo nie dał rady. No i dobrze, tak miało być, jeszcze wczoraj to by go usatysfakcjonowało, ale dziś Stefan odczuwał niejasny niepokój. Tak nietrudno stać się paranoikiem, pomyślał z niezadowoleniem. Albo oni są mądrzejsi, niż sądzę? Raczej nie...
Otworzył sejf i pewien czas wahał się, patrząc na butelkę. Ledwo napoczęta, z odtworzoną nalepką w poprzek korka, z przeźroczystego zmatowionego szkła, podkreślającego szlachetną barwę trunku. Wyleżakowany ojcowski koniak, przypadkowo niewykryty przez pasażerów w czasie pijanego buntu, pędził nędzny żywot w porzuceniu. Zaserwować po naparstku? Nawiasem mówiąc, czysta trucizna: pięćdziesiąt mililitrów – śmiertelna dawka dla jakiejś tam Juty... Po minutowym namyśle Stefan dokładnie zamknął drzwiczki. Obejdą się. Dowiedziawszy się o istnieniu butelki, oni mogą dojść do wniosku, że istnieje również schowek żywności.
Włożył paradny kapitański mundur, specjalnie przerobiony dla niego przez Zoję. Niegdyś szwaczka musiała się nieźle napocić, ale wynik był tego wart. Mundur nigdzie się nie marszczył, nie ciągnął, nie wisiał jak szmata, i widok był imponujący. Obejrzawszy się w lustrze, Stefan z zadowoleniem cmoknął językiem.
– Dobra – powiedział na głos. – Idziemy rozdawać marchewkę.
Już z daleka usłyszał hałas – albo w mesie trwała zabawa, z udziałem – jak widać – niezbyt zmęczonych po dniu roboczym ludzi, albo Dave ustawiał komuś zgryz. Stefan przyspieszył. Wybuch śmiechu uspokoił go: nie biją się. Świętują. Prymitywne rozrywki plebsu. Co tam dzisiaj – plucie na odległość? Mistrzostwa w sięganiu językiem nosa? Wspaniale zaiste.
...Ktoś z zachwytem klaskał, ktoś piszczał oburzony, że mu zasłaniają, i wyciągał szyję, ktoś parskał; uśmiechał się Fukuda i chrząkał zadowolony Andrzej-Pryszcz, maluchy z zapałem pętały się pod nogami, a na przygotowanym do świątecznej kolacji stole pośrodku mesy niczym mały diabełek kręcił się Diego. Piąstki miał mocno zaciśnięte, nieruchome szalone spojrzenie wpiło się w przestrzeń, tak jakby zamierzało ją wyssać.
– Tak więc – zaszeleścił ohydnym tekturowym głosem, co wywołało nowy wybuch śmiechu – kto z was jest zdolny do rzeczy elementarnej: określić, w której ręce znajduje się śrubka? Co? Wszystkich was uważnie wysłucham, i każdy otrzyma, co mu się należy. Co to za śmiechy? Ty, Kiro. W lewej? Kłamiesz – na torf. Jutro i bezterminowo. Markus, ty! W żadnej? Zaraz sobie z tobą pogadam!... – Homunkulus bryznął śliną i capnął za nieistniejącą kaburę, co spowodowało, że śmiech widzów przeszedł w wycie. – Kto powiedział – w kieszeni? W czyjej kieszeni? Kto ma węża w kieszeni? Ci! Właściciel kieszeni przez capstrzykiem ma się zgłosić celem otrzymania nagany. Jutro natomiast zaszyć wszystkim kieszenie, i na torf! Alle – hop! – Diego błyskawicznie pokazał puste dłonie i nagle, uciszywszy oklaski, wyjął nakrętkę z ucha Ludwiga. – To ta? No i właśnie, obiboki! W tył zwr-r-r-r-r-rot! Do przyjęcia pokarmu – przygoto-o-ować się!...
Margaret, nawet Margaret się uśmiechała. W sumie dobrze parodiuje, błazen, pomyślał Stefan, przygryzając wargi. Proszę, jak rechocą. Trzeba będzie klaunowi wybaczyć – talent niezbity. Szarżuje, co prawda, przesadza, a i głos zawiódł – i nie kapitański to głos, nie wierzę, że mam taki głos...
– Oj! – powiedział ktoś.
Śmiech jakby ktoś wyłączył. Najpierw jedna, potem i inne twarze odwróciły się w kierunku drzwi. Diego boczkiem kicnął ze stołu. Słychać było, jak w tylnym rzędzie ktoś pokasłuje zmieszany, inni pociągają nosami i przestępują z nogi na nogę.
– No co jest? – zapytał Stefan, przekraczając próg. – Bawcie się, nie jestem przeciwny. Ja też się zabawię. Mogę? Co, Petra? Nie masz nic przeciwko?
– Nie – uśmiechnęła się nieśmiało Petra.
– No to świetnie. Co my tam mamy w programie? Sztuczki? Co, Diego, pokaż nam coś?
Zaczęło się jakieś bezładne poruszenie – z przedniego rzędu do tyłu tłustymi plecami wyłamywał sobie drogę odwrotu Andrzej. Zaciekle popychano go z powrotem. Diego z zakłopotaniem podłubał palcem w nosie.
– Co tam ja? Ja już...
– Co, już?
– Już wszystko pokazałem.
– Tak?
– Tak.
Milczenie. Sapanie Andrzeja.
– Petra! – zawołał Stefan. – Ja i my wszyscy... składamy ci życzenia z okazji... siódmych urodzin. Z okazji dnia urodzin, chciałem powiedzieć. Życzymy ci wiele szczęścia.
– Dziękuję...
Stefan zawahał się.
– Możesz jutro nie pracować. Przepraszam, ale nie mam dla ciebie więcej prezentów.
– Dziękuję...
Pauza. Samotność w tłumie.
– A co wy jesteście tacy kwaśni? To czyjś pogrzeb?
Milczenie.
– No i dlaczego tak – powiedział z wyrzutem Stefan, tłumiąc rodzący się gniew. – Przecież tak wesoło tu było... Może opowiedzieć wam bajkę? Była sobie kiedyś taka rolnicza planeta Rapsodia. Uprawiano na niej raps. Pewnego dnia tłum wieśniaków wieszał na drzewie hipotetycznego koniokrada. Oskarżony, naturalnie, brykał nogami i zaprzeczał. Przypadkowy świadek kradzieży przypomniał sobie, że złodziej nie miał lewej ręki, podczas gdy poddawany egzekucji miał wszystkie kończyny. Po czym oskarżony został jednak powieszony.
– Za co? – podegrała mu samotnie Margaret.
– Był powieszony, następnie zdjęty, doprowadzony do przytomności i wypuszczony z przeprosinami na wszystkie cztery wiatry. A drzewo zostało ścięte, żeby nie przypominało o błędzie. Mówię to po to, by uświadomić wam, że najpierw należy skończyć jedną sprawę, a dopiero potem przechodzić do następnej...
Ani cienia uśmiechu.
Czuł ich zmieszanie – i swoje. Ani nie można było teraz odejść... Ani... Co – zmienić, przełamać nastrój... Szkoda, że nie można tego rozkazem. Nie ma takiego rozkazu – cieszcie się! Nie trzeba było tu przychodzić. Mieli ten swój czas na wyluzowanie, niechby sobie mieli, przecież to nie wyłom, żeby się rzucać i własną piersią zakrywać.
– Może zagramy w coś? – zaproponował Stefan. – Hej tam? Drużyna na drużynę? Przeciąganie liny, co? Uwe, prośba, a nie rozkaz – skocz do manelarni, wybierz jakiś dłuższy wąż.
Uwe dłubał stopą w podłodze. – Nie chcę...
– Czego nie chcesz?
– Nie chcę przeciągania węża.
– Aha. A co chcesz?
– Nie wiem... Jeść chcę.
– Wszyscy chcą. Kolacja to punkt drugi. Co jeszcze masz do powiedzenia? – E-e... Może niech Zoja coś nam zadeklamuje?
No nie, pomyślał Stefan. Znam te wiersze. Coś jak ta tankietka, tylko gorzej: „Wszyscyśmy potwory, poeci nie kłamią, a lata, jak wody wszystkie rymy zaplamią...”. Nadzwyczaj optymistyczne, z jasną nadzieją na jasne jutro! Palić należy takie wiersze w piecu zamiast torfu. Co tam dalej: „Wszyscy ignoranci, tacy w sam raz, ścieżkę nadziei ukrył ciemny las...”. Ukrył, znaczy. Yhy. Należy sądzić, że na wieki ukrył. W sam raz na uroczystość. A przecież był taki czas, że pisała wesołe: „Mały Akselek usiadł na nocniku, a nocnik za duży – zrobił fiku-miku!”...
– Może nie dziś, co? Wybacz, Zoju.
Uwe wzruszył ramionami – można nie dziś. Wszystko jedno. Słychać było, że Zoja, która już wystąpiła z grupy, odetchnęła z ulgą. I nie starała się nawet ukryć swoich uczuć, ścierwo.
– No to jak co do liny? – zapytał przymilnie Stefan. – Nikt nie chce? A jak z innymi zabawami? Szarady, gonitwa, albo jeszcze coś innego...
Cicho popłakiwała Juta.
„Co mam dla nich gwiazdę zrobić, czy jak? Co za cholerstwo...”
– No, śmiało! Kto coś zaproponuje?
Milczenie.
– No co jest z wami?
Z tylnego szeregu przedarł się Ludwig.
– Nie chcemy się bawić.
„No – pomyślał Stefan. – Ten przynajmniej szczerze”.
W jednej chwili ogarnęło go poczucie beznadziei. I przez chwilę bał się, że nie zapanuje nad nim. Zdarzało się i wcześniej. Rzadko, ale się zdarzało, i Stefan nienawidził siebie w takich chwilach. Kapitan nie może sobie pozwolić na wątpliwości, jeśli nie jest szmatą i mazgajem, gotowym przy lada problemie ze łzami chwycić za tatusiowy blaster. Załoga, która przyłapie kapitana na wątpliwościach, zasługuje na innego kapitana.
Należało szybko sytuację uzdrowić.
– No to skoro tak. – Stefan klasnął w dłonie i wykonał wspaniałomyślny gest ręką – to do stołu! Do stołu!..
Towarzyszący temu uśmiech wyszedł całkiem-całkiem.
Kiedy zgasły ogniste kule i ich drżące odbicie w wodzie przestało wyznaczać kontury wysepki, zrobiło się jeszcze ciemniej niż przed fajerwerkami, bo w to, że były to fajerwerki, a nie sygnał, że ich zauważono, nie wątpił nikt. I zrobiło się wyraźnie chłodniej. Zachodni brzeg jeszcze był widoczny, wyglądał jak nierówna lamówka, przyszyta do horyzontu, a wschodni zaginął we mgle, tylko słaby reflektor pod małą wiatą na platformie obserwacyjnej donżonu nic nie oświetlał, wisiał nieruchomo.
Cała trójka dygotała, sami nie wiedzieli – z zimna czy podniecenia, nie zauważając nawet, że dygocą. Musieli namęczyć się z wyczerpywaniem wody, zanim udało się łódź wyciągnąć na granit, dalej od wody. Kil był zmiętolony, jakby przeżuty – nic dziwnego, że łódka skręcała na boki i płynęła opornie. Łódź śmierdziała – cała jej burta była zasmarowana gęstą czarną cieczą. Ręce brudziły się i ślizgały, a nogi odmawiały posłuszeństwa. Joris zaliczył upadek przy samej wodzie, trzeba było złapać go i wtaszczyć wyżej. Tracąc oddech, zdążyli. Słoń wykonał tylko jeden ślepy atak na wysepkę, zostawił na kamieniach czarne lepkie grudy i ciężko ześliznąwszy się, zniknął w jeziorze. Fale wbiegały na granit – jakieś sto metrów od brzegu bezładnie kołysała się ciemna woda.
– Według mnie, to on dochodzi do siebie – odnotował Peter. – Kto to się wybierał wpław do brzegu? Dogoniłby. Ale i tak dobrze nam wyszło. Od tej chwili zawsze będę pływał z butelką ropy.
Wiera potrząsnęła manierką – ropa została na samym dnie. Peter machnął ręką:
– Nieważne. Można wykorzystać ciekły smar. Diego zrobi. Najważniejsze, że wiemy teraz, czego on nie lubi.
– Szkoda, że zapalniczka utonęła – mściwie wycedziła Wiera. – Och, jak bym sobie popatrzyła, jak on płonie...
– Zanurkowałby – wtrącił się Joris. Spływał wodą, został przemoczony od stóp do głów, i wystukiwał zębami jakiś rytm. – Ale mu raz przysunąłem wiosłem...
– Znakomicie to wymyśliłaś – powiedział Peter.
To szczęście, pomyślała Wiera, że Peter jest obok. Nigdy nie porzuci w nieszczęściu, nie zostawi. To szczęście, kiedy przerażenie już za tobą, a on kładzie rękę na ramieniu, nie Rondzie, nie Indze, a mnie – wtedy chce się zamknąć oczy i słodki dreszcz ogarnia ciało. I dobrze, że trochę nafty udało się zachować – to też i szczęście, i sukces – Stefan ze swoją Margaret, oczy trzeba by jej wydrapać, nie uwierzyliby na słowo i jeszcze by wyśmiali.
– To twoja zasługa – skłamała Wiera. – Bez ciebie bym na to nie wpadła. Pewnie, rzuciłabym manierkę, nie odkorkowując.
– Co za różnica, kto wymyślił! – wielkodusznie powiedział Peter.
– Słyszałam, jak krzyczałeś – przyznała Wiera.
– Ale zrobiłaś po swojemu. Nie po mojemu, a po swojemu. Przecież jesteśmy ludźmi. A kimże ja jestem, żeby decydować za ciebie?
Objął ją, ale objął też Jorisa, co nie było przyjemne, ale konieczne, i trójka zziębniętych dzieci przywarła do siebie, bo tak było trochę cieplej. Wodny słoń nie odpłynął – w mroku ogarniającym jezioro nie było go widać, ale słychać było, jak kręci się i chlupie nieopodal.
– A jak nie odejdzie do rana? – zapytał Joris.
Joris dygotał. Peter przycisnął go mocniej do siebie.
– Odpłynie, co by tu miał do roboty. Widziałeś jego wakuole? Ja też nie. Musi być mocno głodny. Ocknie się i popłynie na polowanie, a my skoczymy do brzegu, przecież jest tuż-tuż...
Poczuli się zwycięzcami i gadali bez chwili przerwy. Wiera mówiła, że słonia trzeba będzie prędzej czy później zabić, żeby można było pływać bez strachu, i że należy namówić Diego, żeby zrobił jakieś specjalny DDT, albo najlepiej wylać do jeziora utleniacz z rakiety zwiadowczej, tyle że chyba wszystkie ryby razem ze słoniem brzuchem do góry, ale to nie problem, skoro i tak trzeba będzie przenosić obóz przez dział wodny – ona mówiła, a Joris, zapomniawszy o urazie, oponował albo przytakiwał, co minutę przypominał, jak chwacko walnął amebę wiosłem – szkoda, że nie ma mózgu i nie może być mowy o wstrząsie mózgu – i ciągle podrywał się, żeby rzucić kamieniem w pana jeziora, żeby ten nie cmokał na próżno przy brzegu; a potem Peter mówił o tym, co będzie jutro, i młodsi milczeli; a potem cała trójka wesoło naigrywała się z wodnego słonia. Siedzieli w kucki, czując, jak pod nimi szybko stygnie granit, przywierali do siebie i starali się nie myśleć o koszmarze zimnego noclegu bez śpiworów i ciepłego ubrania, w przemoczonych roboczych kombinezonach, na niskiej wysepce pośród nieruchomej wody. Gadali o tym i owym, starając się zapomnieć o dręczącym wszystkich głodzie, o delikatesach, pochłanianych przez tych, co ucztują teraz w donżonie, o porcji pasty żywnościowej, o gronach przeźroczystych sopelków w bystrych strumieniach...
Lampa na dziobie „Dekarda” rozpłynęła się mętną plamą – z jeziora nadciągała mgła. Wodny słoń nie odpływał. Z wolna cierpły mięśnie. Trójka głodnych dzieci – trzy cienie, nieruchome w ciemności i niewidzące się wzajemnie – troje dorosłych, którym doświadczenia mogło pozazdrościć wielu – czekali. Nie należy ryzykować, płynąc na oślep. Jezioro nie lubi porywczych i głupich.
Poza tym gadali o tym, jak rozedrze się Stefan, dowiedziawszy się o utracie wyposażenia. Niech się drze. Dokonali tego, czego nikt jeszcze nie dokonał. Nie dokonałby i Stefan. Przedarli się na północ tak daleko, jak nikomu wcześniej się nie udało. Znaleźli ropę za działem wodnym. I potrafili wrócić.
A najważniejsze, że byli zwycięzcami. Oni, a nie on.
Okazało się, że wszystko było już przygotowane. Stefan wygłosił krótkie optymistyczne przemówienie, starając się dziś nie lać wody, w przemowie położył nacisk na przyjaźń i wzajemne zrozumienie, i przy okazji raz jeszcze złożył życzenia Petrze. Ku jego zdziwieniu, przemówienie przyjęto zwyczajnie i nawet, skromniutko wprawdzie, ale nagrodzono oklaskami. Natychmiast pojawił się i został uroczyście rozwinięty nowy obrus (Stefan nawet nie podejrzewał, że istnieje), nie wiadomo, przez kogo i kiedy uszyty z gałganów, wyprany i wyprasowany, i był długi stół, a zamiast codziennych misek dziewczyny rozstawiły prawdziwe fajansowe talerze (nie były wyjmowane od dnia świętowania rocznicy lądowania). Co prawda talerze były różniste, a ich zawartość tworzyła niezmienna pasta żywnościowa – zbilansowana karma, nazywana z powodu swojego smakowego bukietu beknięciem harpii. Ale od razu, starając się poprawić wywarte wrażenie, pojawiła się Zoja, z trudem niosąc parujący magicznym zapachem garnek, i wzdłuż stołu przeleciał zespołowy jęk.
Dzielono długo, sprawiedliwie, rozkoszując się działaniem. Błyszczały oczy, Ilja mruczał jak kot. Dmuchali na gorące kartofle, brali po trochę, smakowali, obracali w ustach. Przekąszali pastą żywnościową, żeby przedłużyć przyjemność. Przełknąwszy ślinę, Stefan zmusił się do zasłonięcia talerza, otrzymawszy mniej niż inni. Niech nie szepczą po kątach, że kogoś objada. Trzeba było od razu urządzić święto obżarstwa, bezczelnej, wołającej o pomstę do nieba obfitości, a nie jakieś tam fajerwerki. Nie potrzebują fajerwerków ani przymilania się, oto, w czym problem. Nie potrzebują filmów o Ziemi, jak się uda przekonać mózg, żeby pokazał ten czy inny urywek.
Nie chcą oglądać. Człowiek jest zwierzęciem społeczno-żującym, niech więc żuje. Szkoda, że nie kazał wykopać jeszcze z pięć krzaków – droga do serca podwładnych wiedzie przez ich żołądki, nie inaczej.
Nikt nie usiadł przy nim. Może i przykro, ale bezpiecznie. A przykro tylko tak troszeczkę. To dziecinada. Kapitan nie ma prawa się obrażać. „Macher” leżał nie w kaburze, a w specjalnym uchwycie pod mundurem. Stefan wiedział, że zdąży wyszarpnąć go wcześniej, zanim go dopadną.
Dość szybko dotarło do niego, że został zapomniany, i wcale się o uwagę nie dopominał. Nie kapitańska to sprawa kruszyć lód wrogości, nie jest lodołamaczem. Wyciszyć się i milczeć jak głaz, udając zadowolenie... Dziś wystarczy. I jutro wystarczy, jeśli tylko nie wróci Peter. Pewnie już nie wróci. Ale kiedy już przestaną na niego czekać, nie umknie się kłopotów. Nie umysł ich pchnie do działania, popchnie ich korozja złudzeń, i wtedy, i tylko wtedy, staną się prawdziwie niebezpieczni. A na razie niech się weselą... przecież już się weselą. – Diego coś palnął, a ja wysłuchałem. Dobrze, och, jak dobrze wyszło, że pośród ponurych i śmiertelnie niebezpiecznych osobników znalazł się chociaż jeden błazen!
Rozmowa przy stole naprawdę się kleiła. Dziesięć lat temu Margaret wykryła, że nalewka z korzonków pewnego bagnistego ziela na wywarze z żołędzi krzemowego drzewa jest słodkawym napojem orzeźwiającym, ale ma też wybitne działanie przeczyszczające, i od tej pory pojawienie się na stole tego napoju niezmiennie wywoływało lawinę stale tych samych dowcipów. Kiedyś irytowały Stefana. Potem przyzwyczaił się. Teraz się z nich cieszył. Wszystko szło, jak należy.
Oczywiście, że kłamali, że nie chcą się bawić. Kto nie chce. Panował śmiech; dziki Dave straszliwie ryczał na całą mesę, udając przedpotopowego endriusarcha, ociężałego i zręcznego pożeracza mastodontów, w roli mastodonta występował protestujący niby, ale zadowolony Andrzej-Pryszcz z opuchniętym fioletowym okiem. Jakby to ktoś inny, nie Dave podbił mu to oko niecałą dobę temu, jakby wróciły na poły zapomniane czasy nadziei i zgody – może nawet nie tyle szczęśliwe, jak łże sito pamięci, ale jednak...
– Ciastka! Ciastka!
Ogólnemu wrzaskowi towarzyszyło pojawienie się nie tylko ciastek, lecz także świec. Było ich tylko siedem, nie czterdzieści siedem – bagienny wosk nie było łatwo znaleźć i jeszcze trudniej oczyścić. Na dodatek, pomyślał Stefan, nie ma co jeszcze raz przypominać Petrze, ile tak naprawdę ma lat. Zuchy, uwzględnili i to. Jednak, co by nie mówić, zuchy. Teraz kochał ich wszystkich.
Petra zdmuchnęła świece. Jej księżycowe oblicze lśniło, między pulchnymi policzkami znajdował się śmieszny guziczek nosa. Gdyby dziewczynce zakręcić włosy, wyglądałaby naprawdę jak lalka, niemowlaczek, pulchne usteczka. Ciekawe, jak różnie tu się dorośleje: niemal każdy najpierw płakał, straciwszy krewnych i perspektywy, po jakimś czasie twardniał i czerstwiał, a ta – wcale nie. Jaką była, taką została – dziecko, do pary z Andrzejem. Oboje nie mogą uwierzyć, co też takiego im się przydarzyło, oboje żyją w wymyślonych światach, i oboje najwidoczniej są bezpieczni. Oni czują się między nami niemal przytulnie, między nami, tchórzliwymi, rozzłoszczonymi gnojkami, pośród szarej, koniecznej monotonii, i im nie trzeba kłamać, że ktoś nas kiedyś uratuje i wywiezie stąd...
Stefan nadgryzł ciastko. Usta momentalnie wypełniła ślina, chociaż to, oczywiście, erzac – a erzac to erzac, bez ubocznego posmaku żadna potrawa się nie obejdzie, ciastko takoż. W ciastku, chyba nawet szczególnie mocno to się wyczuwa, ponieważ rozkosz rzadka, jednorazowa... Żeby tylko nie zapomnieć pod jakimś szlachetnym pozorem zabrać jedno dla Markusa jako wynagrodzenie za donos, ale dyżury dzienne – guza tam!...
– Oddaj! Nie twoje!
Krzyk, jak uderzenie bicza. Seryjny łoskot wywracanych jednego po drugim krzeseł.
Stefan poderwał się. Krzyczał Kiro, choć to Petra powinna krzyczeć. Ona jedyna ze wszystkich obecnych nie rozumiała, nie uwierzyła i tylko patrzyła szeroko otwartymi oczami to na pustą dłoń, gdzie dopiero co znajdowało się ciastko, ze śladami wosku od świeczek, to na Dave’a wpychającego do ust porcję solenizantki. Jej usteczka zaczynały drżeć. Zawisła grobowa martwa cisza i Stefan, na chwilę utraciwszy zdolność myślenia, nie wiedział, co powiedzieć i jaki wydać rozkaz, tylko rozumiał, że święto skończyło się nieodwołalnie. Dave ciamkał, rzucając wilcze spojrzenia. Bydlę, pomyślał Stefan, zabić go to mało. Na torf tego dzikusa? I tak z niego nie wyłazi...
– Niepotrzebnie to zrobiłeś – nienaturalnym głosem powiedział Ilja.
Dave jednym łykiem wysłał ciastko do żołądka. Potem wolno i strasznie wyszczerzył zęby i nagle, odskoczywszy pod ściankę, chwycił z podłogi wywrócone krzesło. Malcy ze skowytem prysnęli na boki. Petra chlipnęła.
– Zabiję! – zgrzytnął zębami Dave. Jego twarz błyskawicznie nabiegła krwią. – Nie zbliżać się!
Ktoś cisnął weń kubkiem. Groźnie i bezładnie gadając, nasuwała się na niego ściana. Dave odbił kubek i jednym zamachem odrzucił Uwego, który runął na niego z boku. Co mu tam Uwe. Pozostali cofnęli się. Markus upadł, pociągnął obrus – zabrzęczały tłuczone naczynia, rozsypały się na podłodze odłamki. Dziewczyny zaczęły krzyczeć. Ronda teatralnie podwinęła rękawy. Ilja uśmiechał się krzywo.
– Rzuć krzesło! – krzyknął Stefan, usiłując przekrzyczeć harmider.
Petra w końcu rozbeczała się, gorzko i głośno. Nikt jej nie pocieszał. Ktoś z młodszych przeklinał ciężko, i Uwe też przeklinał, trzymając się za bok i sycząc z bólu. Fukuda Itiro przeskoczył stół, uwijał się, unikał uderzenia krzesłem, zachowując przy tym całkowicie beznamiętne oblicze. W ruchach Dave’a pojawiła się niepewność: małego Japończyka wcześniej nikt nie zaczepiał – nie dlatego, że demonstrował wcześniej swój kunszt, a dlatego, że bez słów przewidywało się, że może go pokazać.
– Stać! – polecił Stefan. – Fukuda, wracaj!
Zdyscyplinowany Fukuda do przodu nie poszedł. On tylko koncentrował uwagę Dave’a na sobie, o to mu chodziło, jemu, a jeszcze bardziej – rudemu Ludwigowi, do którego chyba dopiero teraz dotarło sedno wydarzeń. Dave był niższy od niego i padł od razu po pierwszym uderzeniu między oczy. Słychać było, jak jego głowa z głuchym stukotem huknęła w ściankę, a wypuszczone z rąk krzesło, podskakując, poturłało się po podłodze. Ludwig podniósł krzesło i starannie przystawił je do stołu.
– Bij...
Petra szlochała, z twarzyczką w piąstkach.
– Nie ruszać go! – krzyknął Stefan. – Cofnąć się!
Rzucili się, niemal zwaliwszy Ludwiga. Rozpłakała się, przewrócona, malutka Juta. Dave wściekle krzyknął, kiedy zwaliły się na niego pierwsze ciosy; usiłował wstać, został powalony na podłogę, znowu usiłował wstać, osłaniając głowę rękami, i znowu został powalony pod nogi ciżby... Potem już nie krzyczał. – Bij gada, zabij!...
– Masz, a masz, masz!
– Stać! – wrzeszczał Stefan. – Cofnąć się, do kogo mówię! Przestańcie, przecież go zabijecie! Ronda, do tyłu! Czy nie jesteście ludźmi?
– Ludzie, jeszcze jacy! – odgryzł się przez ramię Ilja, obrabiając Dave’a nogami.
– Cofnąć sie-e-e-ę!
Stefan wbił się w tłum, rozrzucał go. Zabiją, jeśli się ich nie powstrzyma. To się nazywa uroczystość... Dzikie stado, niesterowalne. No i masz... Pękł pod pachami mundur. Zawył Ilja, pochwycony za portki i kołnierz i ciśnięty plackiem na stół, zachrzęściły pod nim ocalałe talerze. Ciskając kolejnego, Stefan już ryczał jak Dave. Mimo wszystko był od nich starszy i silniejszy od każdego z nich, poza zaginionym Peterem i może rudym Ludwigiem, ale akurat Ludwig we wrzeszczącą ciżbę się nie pchał, a zrobiwszy swoje, skromnie stał z boku, tak więc pozostali odlatywali od Stefana jak kręgle. Niektórzy odskakiwali sami. Piszczała chwycona w poprzek tułowia Inga, usiłowała ugryźć w rękę. Wyjąc z wysiłku, cisnął nią w nadbiegającego Ilję i capnął kaburę. „Machera” nie było. Diabli, przecież tam go nie ma...
Stał nad pobitym, z trudem poruszającym się na podłodze i charkającym krwią Dave’em, sam przeciwko wszystkim, i rozumiał, że została mu co najwyżej sekunda. Opamiętawszy się – skoczą, już nie na Dave’a, co tam Dave... I tę podarowaną mu sekundę Stefan wykorzystał rozmyślnie i bez pośpiechu. Sekunda, to nawet zbytek komfortu dla prawdziwego kapitana, żeby zdecydować, jakim językiem ma rozmawiać z podwładnymi. Dlatego Ludwig nigdy nie zostanie kapitanem, bo za długo zastanawia się tam, gdzie powinny działać najprostsze odruchy...
– Wszyscy zostają na swoich miejscach! Będę strzelał!
Nawet Juta przestała jęczeć. Z otwartymi ustami, w milczeniu gapili się w lufę „machera”, tylko niektórzy, zmieszani, wymieniali spojrzenia, i ciągle ryczała Petra, poza tym słychać było ochrypły oddech i charkanie Dave’a, usiłującego stanąć na czworakach. No tośmy się zabawili...
Przetrzymał ich pod lufą pół minuty – dokładnie tyle, żeby doszli do siebie – i niedbale wsunął błaster do kabury. On wiedział, jak się nim posługiwać. Nie pierwszy raz, nie ostatni...
– Mogę się zająć Dave’em? – zapytała Margaret.
Skinął głową z wdzięcznością.
– Zajmij się. Kiro, pomóż jej.
– Ja? – pisnął Kiro. – Sam pomóż!
– Ja ci dam – powiedział Stefan. – Marsz! Co się z wami dzieje? Nie jesteście już ludźmi?
Zmierzył ich spojrzeniem i pomyślał, że za wcześnie schował broń. Ani zmieszania, ani skruchy, i to tylko dlatego, że Dave jeszcze żył. Nie wilki – głodne szakale, szczekające. Sfora.
– Petro – powiedział Stefan. – Przepraszam, że tak wyszło. To też moja wina. Dave’a ukarzę, obiecuję. Jeśli chcesz, weź moje ciastko, tylko nie płacz... Ja tylko trochę odgryzłem. Masz.
Szlochająca Petra potrząsnęła głową.
– Nie chce-e-ę... Niech odda... Mo-o-oje-e...
– Jak ci może oddać!...
Zgiełk eksplodował w jednej chwili: – My jesteśmy ludźmi, a on...
– Śmierdziel jeden! Gad, gad, gad, gad...
– Hej, Kiro, daj mu ode mnie. Za mamusię, za tatusia... Daj mu, słyszysz?
– Kto moje ciastko zgniótł? Ty?!
– Spadaj, nic nie gniotłem. Nie rycz, Petra, jest nasz. Odejdź, Stefan, nie przeszkadzaj! I tak się do niego dobierzemy, będzie jeszcze gorzej.
– Ode-e-ejdź!
– Hej, a co sobie będziemy ręce brudzili. Niech go Lorenz ukarze. – To Uwe.
Pierwszy racjonalny głos. I – natychmiast – odpowiedź:
– Czyścioszek, fińska świnia!
– Sam jesteś fińczuch, ja jestem Norwegiem! Chcesz w pysk? No to chodź tu, chodź...
– Bij go!
– Milczeć! – ryknął z całej siły Stefan. – Bydło! Gnoje! Skończyło się, koniec zabawy, żeby was! Won stąd i spać! Już!
Ktoś niechcący trącił go w rękę. Nadgryzione ciastko upadło na podłogę i poturłało się pod stół, w kurz.
Przerażenie. Pochwyciło. Zwaliło się – lepkie, ciągnące się.
Sprawdź siebie, jeśli coś jest nie tak. Niech inni się rozliczają, a twój obowiązek, to stać z boku, wystarczy, byś dopilnował, żeby się nie pozbijali, bo przemówić im do rozumu nigdy się nie uda. Nigdy i nikomu. Wydawać by się mogło, że najprościej jest splunąć na to, ale nie potrafię. Śliny mi zawsze na to brakowało.
Płynie ciekły koszmar – kap, kap! Boję się. O siebie. O nich. O siebie bardziej, bo jednak mam tylko pięćdziesiąt trzy lata i bardzo chce mi się żyć. Tak mało zdziałałem – dlaczego nie oszczędzałem każdej minuty?! Za późno... Już się nie uda naprawić.
Co oni będą robić, kiedy umrę? Czy naprawdę potrafią wyżyć sami, beze mnie? To niesprawiedliwe!
Włosy. O, to jest koszmar. Rosną. Wszędzie tam, gdzie powinny rosnąć u dorosłych, a to – śmierć. Ivette zaczęła umierać właśnie tak; Margaret opowiadała, że jej też zaczęły rosnąć włosy, a po miesiącu zasypaliśmy ją żwirem. Przecież jestem starszy, ode mnie powinno było się zacząć.
Ratujcie. Jestem słaby, rzuca mnie od ściany do ściany... Nie wierzę rękom, palce mam zdrewniałe, nie mogę tam mieć włosów! Panie, nie zostawiaj! Przecież na świecie zdarzają się rzeczy nieprawdopodobne... Czy tylko my tu skostnieliśmy tak, że najmizerniejszy cud odskakuje od nas jak diabeł od święconej wody?
Umrę. Wiem to.
Stefan odkleił się od ściany. Jak się tu znalazł – nie wiedział. Brakowało powietrza. Gdzie się podziało powietrze, takie normalne, pachnące metalem, pastą żywnościową, kurzem i umieraniem statku, dopiero co było, a – nie ma. Wszystko wyssali, ścierwa. Mało im... Oddajcie moją dolę, jeszcze żyję. Tylko moją. Nie proszę o więcej.
Stefan szarpnął kołnierzyk. Pękła tkanina, posypały się na podłogę zapięcia. Oddychać! Ruszył wzdłuż ściany bokiem, jak krab, dostawiając nogę do nogi, czując pod palcami drobne karby na ściance. Korytarz kiwał się, skręcał, zmieniał wymiary i geometrię. W prawo, w lewo, jak psi ogon. Dwa korytarze. Cztery. Dlaczego w poszczególnych sekcjach mgła? A-a, gdzieś pękł zbiornik i płynie ciekły tlen. Zbiornik. Nie ma takiego zbiornika. Pękł. Pękanie, pękaty, pępek, peseta, pętak, pętla, pęto... Pedro... Lopez i Rodriguez! Oddychać!... Tlen – tlen jest dobry, niechby i ciekły. Ciekły – życie.
Wiem, kto to zrobił. Peter jest gdzieś tutaj, kryje się za węgłem. Nigdzie się nie wyprawił, przez cały czas był tu wśród nas na okręcie. Czyż można było tego nie zauważyć? Czego się czaisz, napadaj. Zabiję cię gołymi rękami, bo jesteś chciwy, Peter.
Nie ma mgły. Nie ma korytarza. W ogóle nic nie ma. Jak jastrząb na przestraszoną mysz wali się sufit... A, to schody. Stoi przy strzałomiocie, czeka, kiedy z luku wysunie się głowa. Na górę! Stefan wdrapywał się po trapach, spadał, ślizgał się, uparcie czepiał poręczy. Odsunąć pokrywę. Tłok w lufie już ruszył, podstawa gasi odrzut. Strzała wbija się w czoło, tępy grot kruszy kości czaszki, ciało wali się na plecy i leci w dół, licząc stopnie... A-a! Boisz się, Peter? Drżysz? Czego się krzywisz? Tańczysz... Tego od ciebie nie oczekiwałem, przyznaję, to coś nowego. Niech no popatrzę. Cala twoja siła polega na tym, że do pewnego momentu nie obawiasz się śmieszności. Na razie. A może chcesz, to stanę się tobą? Nic prostszego: tańcz, kapitanie, ucz się ruchów, starannie powtarzaj za nauczycielami, masz ich wielu, i nie próbuj zostać z boku. Całe życie to taniec świętego Wita, a ty myślałeś, że menuet.
Nie stopnie – szczeble. Ciemno. Ciężkie leciwe ciało na osłabłych nogach. Nie moje ciało. Syf. Zrzućcie je ze mnie. Nogi – moje, a na każdej mam potrzask... Nie będę pląsał – boję się. Jestem szalony, a schody są kręte i nie mają końca. Tylko do góry, w tym jest ratunek. Nie zatrzymywać się, leźć i leźć, podciągać się na obcych słabych rękach, czepiać się palcami, zębami gryźć...
Nie ma schodów. Ziąb platformy, ogniste kleksy w oczach. Mętny reflektor pod dziurawą wiatą. Nie ma czym oddychać – oni ukradli powietrze zewsząd. Dogonić! Oto on, Peter, szczerzy się z jeziora, trzeba przejść przez poręcz i zrobić krok, tam nie jest wysoko, ale nie pójdę do ciebie, za dużo honoru dla takiego złodzieja, sięgnę cię stąd też, jeśli tylko nie zanurkujesz...
Dziesięć strzał. Pierwsza leci na pięćset kroków, druga na czterysta dziewięćdziesiąt, trzecia na czterysta siedemdziesiąt, a ostatnia w magazynie, dziesiąta, na trzysta dziesięć. Miękki spust. Jeszcze! Jeszcze! Ryczał, posyłając strzały w niebo, czując w ręku podrygujący metal. Jeszcze! A-a! Czyjaś głowa w luku. Niepotrzebnie. Masz. Pudło, rykoszet! Nie ma głowy. Ktoś ucieka po trapie, drobny tupot stóp – precz, precz... Gdzie się ukryłeś, Peter? Strzałomiot opornie chodzi w płaszczyźnie horyzontalnej, znasz tę niedoróbkę i korzystasz z niej. Jeden z nas musi umrzeć, ale nie ja. Albo nikt, jeśli będziesz uparty...
Oddychać. Oddajcie powietrze.
Brakło sił i nogi rozjeżdżały się po śliskim. Padał deszcz, i „Dekard” rozpuszczał się jak landrynka. Zmniejszał się, wyginał się pancerz, wydarte arkusze, w agonii, skręcały się w niepowtarzalne pąki. Łamiąc ostatnie drzewa, z lasu wychodził calkat, opierał się łbem w palisadę, wyłamywał podnoszoną bramę, a przed bramą stał na kolanach Anzelmo i nie uciekał, chociaż należało się ratować. „Uciekaj!” – krzyczał z góry Stefan i resztkami sił kierował strzałomiot w otwartą paszczę, śmierdzącą zgnilizną i śmiercią, ze strachem uświadamiając sobie, że wystrzelał wszystkie strzały, i Anzelmo zginął.
Potem wymiotował, wisiał oparty brzuchem o poręcz ogrodzenia. Wymiotował ciągle, i ciągle, wywracało go na nice, mamrotał i trząsł głową, a z oczu płynęły łzy. Niebo było na dole, strasznie odległe, płonęły w nim obce ogniska i wybuchały wygasłe gwiazdy; eksplodowały, siejąc błyskawicami, z czarnej otchłani wypływał wodny słoń i walczył z calkatem, a Peter szczuł zwierzęta na siebie, żeby wybrać silniejsze i napuścić je na kapitana. Stefan upadł i zaczął pełznąć. Potem był luk i długa ciemność przed oczami; ktoś skoczył na niego z ciemności, było ich kilku, a Stefan rozrzucił ich, nie widząc i niemal nie czując. Zmusił się do wstania i znowu opadł na czworaka. Wtedy zaczął pełznąć, i to się okazało łatwe. Dlaczego, ciekawe, wszyscy utrzymują, że na dwóch nogach jest prościej? Trzeba tak. Na dwóch to błąd, zapytajcie Jakoba... Żeby nie zapomnieć jutro kazać wszystkim chodzić jak należy – z lewej nogi i prawej ręki jednocześnie, a przy rozkazie „w tył zwrot” należy zrobić immelman...
Potem chyba pojawiła się Margaret, waliła po oczach światłem i podnosiła mu powieki. Udało mu się odepchnąć ją, zaczął pełznąć po ścianie, póki nie udało mu się wstać na równe nogi. Miał przejść przez sekmed, żeby uratować Anzelmo, a ściana nie puszczała go, tylko się wyginała, usiłowała okręcić dokoła ciała i schwytać, jak wodny słoń. Tak, – ale sekmed jest sześć poziomów niżej... Albo dziewięć. Stefan roześmiał się i śmiał się długo. Nagle zrozumiał, że niekoniecznie trzeba chodzić czy pełzać po statku, żeby znaleźć się w potrzebnym miejscu. Wystarczy chcieć. A on, idiota, marzył, żeby kiedyś uruchomić windę...
Maszerował przez rozstępujące się ściany i mechanizmy, machnięciem ręki rozsuwał grodzie, przesączał się z poziomu na poziom. Twarz obłąkanej była ciemna, niczym bagienny wosk, i Stefan zdziwił się, dlaczego jest ciemna, przecież Abigaile nigdy nie wychodzi na słońce, niemal jak Donna – pustelniczka... No witaj, Abbie. Dawno tu u ciebie nie byłem. Jak się masz? A wiesz, Abbie, ja przecież też jestem wariatem, tak-tak. Tak naprawdę, to wszyscy tu są szaleni, tylko że ja i ty jesteśmy szaleni nieco inaczej: ich wyleczą, żeby się stali nieszczęśliwi, a nas leczyć nie trzeba. Tak więc od teraz będziemy razem, i zacznę troszczyć się o ciebie i bronić ciebie, ponieważ człowiek musi o kogoś się troszczyć i kogoś bronić, dobrze mówię? Jestem szalony, Abbie, i to, co ci teraz mówię, też jest szalone, naprawdę to straszliwie się przeraziłem, kiedy to zrozumiałem, ale teraz już się nie boję, ponieważ jest nas dwoje, a jeśli dwoje jest szalonych tak samo, to ogrzewają się wzajemnie nawet przez ściany. I inni zaczną nam zazdrościć. Abbie, uwierz mi, tylko teraz muszę odejść, muszę o wielu jeszcze rzeczach pomyśleć i dużo zrobić, zanim tu wrócę...
Potem zaczął rosnąć, i to było tak zaskakujące, że Stefan aż się przestraszył. Podłoga pod nim zapadała się, odsuwała w dół, a on rósł i rósł, wypychając sufity, radośnie czując, jak wątłe mięśnie wypełnia zaskakująca siła, statek stał się dla niego za mały, z prawej i lewej przysuwały się ścianki i wybuchały stadami odłamków, kiedy od niechcenia odsuwał je od siebie. Roześmiał się, a śmiech jego przypominał tektoniczny huk i łoskot walących się skał. Wzruszył ramionami i statek ostatecznie zsunął się z jego ciała, jak zardzewiała zbroja. Kim jest ten malec, co to się kręci pod nogami jak wesz? A, to ty, Peter. Oczywiście, ty. Pogadamy w końcu? Najwyższy czas, żebyśmy sobie wszystko wyjaśnili, wrogu mój, Peterze, idolu głupców, ale nie tak, jak ty tego chciałeś, ponieważ wyjaśniać będę ja, a ty tylko piśniesz pod moją podeszwą... A potem zrobię krok stąd aż na Ziemię. Dlaczego wcześniej się nie domyśliłem, że w tym celu trzeba zrobić tylko jeden jedyny krok?...
...Leżał na wznak, nie mogąc się poruszyć, a światło odpływało od niego w długi okrągły tunel, gdzie mieszkało Nic i gasły dźwięki. Miękko opadał mrok. Pogasły ściany. Niewyobrażalny smutek ogarnął go tylko na mgnienie oka i też zgasł. Zostało tylko pochylone nad nim oblicze Abbie, a może to była twarz Margaret. Nieważne.
Potem zgasła i ona.
Koniec. Mrok.
Ogrzewali się wzajemnie, splatając rękami, zbijając w ciasny kłębek z trzech ciał na granitowej wysepce w lodowatej mgle. Wydawało się, że ta noc nie skończy się, póki nie zabije całej trójki. Joris już nawet nie jęczał, a tylko cichutko mruczał przez nos. Co pół godziny, albo i częściej, jeśli zimno stawało się nie do wytrzymania, Peter ordynował pobudkę i zmuszał młodszych do biegania i przysiadów, aż pojawiało się wściekłe bicie serca i czerwone kręgi migały przed oczami. Wiera słuchała, a Jorisa trzeba było prosić, ponaglać i trochę nawet potarmosić, żeby zmusić go do poruszania się.
Stracił poczucie czasu. Świt jeszcze nie nadszedł, a mgła nie grzała i coraz trudniej było zmusić siebie do ruszania się. Potem zniknął Joris i musieli go szukać po omacku w całkowitych ciemnościach, a kiedy znaleźli, słysząc słaby jęk, okazało się, że upadł i rozwalił sobie kolano, wstać nie może, i niech się w końcu od niego odczepią... Odciągnęli Jorisa dalej od wody i słysząc chrzęst pod stopami, uświadomili sobie, że malutkie kałuże w fałdach granitu pokryła cienka warstwa lodu.
Przed samym świtem Peter jednak zasnął – nie dlatego, że postanowił się wyspać, a po prostu nie miał już więcej sił. Zaczął drzemać, siedząc w kucki. Wiera musiała go długo budzić, bała się, że Peter się nie zbudzi, był zimny i nawet nie drżał, ale jednak obudził się, zmusił się do wstania i nawet, uśmiechnąwszy się, powiedział „jo-ho!”. Wtedy Wiera zawstydziła się. Nie trzeba było go budzić. Każdy mógł zamarznąć, tylko nie Peter.
Razem rozcierali Jorisa, póki ten nie zaczął jęczeć. Wolno wstawał świt. Poranny wiaterek rozerwał mgłę i pędził białe kłaki na środek jeziora. Wodnego słonia nigdzie nie było widać. Natomiast widać już było brzeg. Blisko. Teraz to już naprawdę blisko.
Peter pokręcił głową, przechwyciwszy spojrzenie Wiery.
– Nie teraz. Poczekamy na słońce i będziemy się grzali co najmniej godzinę. A potem – łódź na wodę!
– Jo-ho! – powiedziała Wiera, i Peter uśmiechnął się.
Światło. W oczy.
Twarz Margaret dziwnie falowała. Była wielka i biała, jak księżyc, którego nie było i nie mogło być w tym układzie... Jak na poły zapomniany księżyc, pozostały gdzieś bardzo daleko z wieloma innymi rzeczami, które już zostały prawie zapomniane albo zapomniane całkowicie. Jest we Wszechświecie takie miejsce – Ziemia.
Miękkie dłonie. Zwinąć się w kłębek i leżeć, a ręce niech głaszczą. Jak w dzieciństwie. Przecież pamiętam...
Wyjmijcie mi z głowy młot. U-u... Kto to wali? Precz!
Stefan poruszył palcami stóp. Słuchały się go. W ustach czuł kwas, paliła krtań. Poruszył głową i zdziwił się, że światło nie zgasło i sufit nie runął. Wtedy zrozumiał, że będzie mógł wstać.
– Leż! – zawołała Margaret. – Oprzytomniałeś, i dobrze. Ale leż. Zdrowiej.
– Co? – wymamrotał Stefan. – Po co?
– Już nic mądrzejszego nie mogłeś powiedzieć? Leż. Milcz.
„Żyję – pomyślał Stefan. – Najważniejsze, że żyję”.
Ręce też działały. Na zgięciu prawej jeszcze nie rozpłynęła się żółta plama po zassaniu iniektora. Widocznie Margaret uznała, że sprawa stoi kiepsko, skoro wpakowała mu końską dawkę. Plus, jak się zdaje, zwierzęce przemywanie żołądka za pomocą sondy.
Nic nie pamiętam.
Obmacał pas. Kabury nie było.
– Ja mam blaster – oświadczyła Margaret.
– Oddaj!
– Sam sobie weźmiesz, jak wstaniesz. Powiedziałam im, że będę strzelać. Dlatego nikt się nie ruszył. Tylko grozili.
– Bydlaki! – powiedział Stefan.
Margaret ochoczo przytaknęła.
– A ty co sobie myślałeś? Aniołów, jak na razie, nie widać – same bydlęta! Same. Ale jak tu być aniołkiem, skoro fizjologia ci jedno, a intelekt – co innego... Ja się tylko jednemu dziwię: dlaczego tylko Abbie zwariowała, a nie wszyscy? Człowiek to wielka i silna istota, skoro takie coś wytrzymuje.
– W głowie mi się kręci – poskarżył się Stefan. – I mdli mnie...
– Możesz uważać, że byłeś trupem. Drgawki, asfiksja... Wstrzyknęłam ci atropinę i jakieś stymulatory... Masz. Pij.
Stefan łyknął z podsuniętego kubka. To było ciepłe mleko. Wcisnął kubek w palce Margaret.
– Nie.
– Tu ja jestem lekarzem. Wlałabym ci cały zapas, ale żal mi malców. Pij, mówię!
Stefan posłusznie wypił. – Dziękuję...
– Potem wprowadzę ci trochę soli przeczyszczającej – pocieszyła go Margaret. – Basen masz pod łóżkiem. Do jutra będziesz w normie, ja ci to mówię.
– Dobra... – wychrypiał Stefan. – Co się ze mną działo?
– Lepiej byś zapytał, co się ze mną działo, jak cię tu ciągnęłam! Z tobą nic specjalnego się nie działo – zwyczajne zatrucie. Powiedz jeszcze, żeś tego nie oczekiwał.
– Dlaczego?
– Dlatego, że wszystkich monarchów i dyktatorów tak czy inaczej usiłowano zabić. A niektórych truto właśnie przy pomocy ciastek.
– Kto? – zapytał z wysiłkiem Stefan. W głowie ciągle huczało. – Diego?
– Raczej nie. Coś niecoś zadziałałam, pókiś się tu walał... W sumie, taka sobie ta trucizna: muskaryna, szczypta roślinnych halucynogenów, ślady rycyny. Sam rozumiesz, że takiej mieszanki nie trzeba syntetyzować, prościej ją zebrać w lesie.
– Kto? – powtórzył Stefan.
– A już ci podam na tacy! – prychnęła Margaret. – Co to ja jestem miss Murple? Patt Artin? Każdy mógł. Jeśli chcesz usłyszeć moją radę, to szkoda czasu na wyjaśnianie. Strać go na coś innego, moja rada. I nie zapomnij udawać, że nic szczególnego się z tobą nie działo. Dobra mina do złej gry, to może się opłacać, sam wiesz... – Margaret zachichotała.
– Znajdę – obiecał Stefan.
– Czyli będziesz prowadził śledztwo? No-no! Ja ci powiem tak: jeśli oni się umówili wcześniej, to winni są wszyscy, a wszystkich do karceru nie zamkniesz. A i karceru nie mamy. Po co ci jeden wykonawca, skoro pozostali nie lepsi? A jeśli truł cię jeden człowiek, to go nie znajdziesz, póki sam się nie wygada, możesz mi wierzyć. No. Bójka na pewno nie była inscenizowana, i Dave oberwał kupę kopniaków, może właśnie dlatego, że przeszkodził ci wrąbać wszystko. Lepiej się ciesz, że odgryzłeś tylko kęs, a i trucizna nie śmiertelna. Gdyby cię zamierzali zabić, to posmarowaliby czymś mocniejszym, jest tu takie jedno ziółko... Tylko oni nie potrzebowali trupa. Potrzebowali blastera.
Stefan zerknął w bok. „Macher” leżał na stole, obok kabury.
– Czyli... – z trudem wykrztusił Stefan – ty... widziałaś?
Usłyszał, że nie panuje nad swoim głosem. „Ty” wyszło ochrypłym basem, a „widziałaś” – wizgiem. Ale to nie było ważne.
– Widziałam.
– I oni widzieli – powiedział Stefan. Margaret roześmiała się.
– Czy ja jestem głupia, żeby im pokazać? Nie denerwuj się, nie powiem, ile masz ładunków. A „oko” przypadkowo wykryłam, wyobraź sobie. Wiesz, gdzie było? Donna ukryła pod prysznicem, żeby chłopaków podglądać. Dla mnie to lekcja psychologii stosowanej. Cichutka myszka, a cicha woda...
– Nie mów tyle!
– Myślisz, że podsłuchują? Raczej nie. Widzisz... – Margaret zawahała się. – Nie chciałam ci od razu mówić, ale... No, w sumie... Oni mają coś na kształt zebrania na łysym placyku. Do pracy nikt z rana nie poszedł.
– Jak to – nikt? – zapytał Stefan i zaczął mrugać powiekami.
– No, tak wyszło. Nawet Fukuda.
– A która teraz godzina?
– No, już dawno po poranku.
– Diab-bli!
Poderwał się z łóżka, sekmed zafalował mu przed oczami. Młot w głowie huknął tak, że niemal powalił go z nóg. Stefan chwycił Margaret.
– Kładź się natychmiast! Do kogo mówię?!
– Odejdź!...
Ubranie. Buty. „Macher”. Już on im pokaże zebranie! Torf! Codziennie, ciągle – torf! Cedzić bagno, nosić i nosić bure błoto, suszyć, palić w piecu, karmić syntezator – inaczej po prostu się nie wyżyje. Pracować... nie zwracając uwagi na nic: ani na lenistwo, ani na zmęczenie, ani na szaleńczy ból w głowie i trzewiach. Zwariowali, skoro nie rozumieją podstawowych rzeczy. Trzeba ich zmusić. Karać opornych – bez tego też się nie przeżyje...
– Gdzie mundur? – wychrypiał.
– W praniu. Weź robocze.
Stefan zatoczył się. Eksplozja bólu w brzuchu zgięła go wpół.
– Przekonałeś się? Masz leżeć, a ja muszę iść. Jakob od rana drze się jak szalony.
– Posłuchaj... – Stefan wyprostował się z wysiłkiem. – Wpakuj we mnie, co chcesz, ale ja muszę się ruszać. Nie żartuję. Poważnie. Rozumiesz?
– Co mam nie rozumieć. Ale lepiej byś się położył.
– Szprycuj!
Margaret cofnęła się o krok, przyjrzała mu się ze współczuciem.
– No?! – krzyknął Stefan. – Co?
– Nie powiedziałam ci najważniejszego... Peter wrócił.
Nikt już nie pamiętał, kto, kiedy i po co wylał w tym miejscu pewną szkodliwą substancję, czy to z rozkazu Brunona Lorenza było to zrobione (nie wiadomo, po co ojcu były takiego rodzaju eksperymenty), czy to z powodu czyjegoś niedbalstwa albo głupoty (w takim razie, dlaczego w pokładowym dzienniku nie ma wzmianki o karze?), ale na pasie jałowej gleby, między nową wiatą na torf a starą kuźnią, nigdy nie rosła ani kleista trawa, ani porost, i właśnie dlatego musiał zrezygnować z pomysłu, by na łysej polance założyć ogród. Nikt też nie rozumiał, dlaczego to miejsce od zawsze było wybierane do przeprowadzania społecznych zebrań – w tych, rzecz jasna, przypadkach, kiedy z powodu zimowych deszczy nie trzeba było przenosić ich do wnętrza statku. Tak czy inaczej, zbierano się tu – i żeby poznać normę na dzień bieżący, i żeby wysłuchać kolejnej filipiki Margaret przeciwko niedbałemu myciu rąk i naczyń, a czasem nawet zaśpiewać coś w kiepskim chórze. Ilja nawet postawił ławeczkę na skraju polanki, a trzeba dodać, że zrobił to w czasie wolnym od pracy – miał na koncie taki wyczyn.
Teraz na ławeczce siedział Joris i kołysał spuchniętą nogę. Wyglądał kiepsko – niemal same ogromne oczy, jak na ikonie – i od czasu do czasu ostro kaszlał, odpluwając flegmę. Do niego skierowała się Margaret i natychmiast zaczęła ugniatać kolano. Joris zawył. Obandażowany Dave trzymał się z boku, nikt na niego nie zwracał uwagi, wczorajsza para uszła. Przysadzistą Wierę przesłonił tłum, słychać było tylko jej głos, opowiadający o jakimś katamaranie, natomiast Peter był – oto on! – spalony na węgiel idol ze sterczącymi kośćmi policzkowymi i zbitymi w brudny kołtun włosami, a mimo to – Adonis. Nic mu nie zaszkodzi... I Sekspetarda, rzecz jasna, obok.
Jednak wrócił Peter Punn... Kiedyś był taki czas! – bliski przyjaciel, zrozumiały w każdym atomie. Potem stał się wykrętny, wielowarstwowy, jak sklejka, niezrozumiały i nieprzewidywalny. A jeszcze później – znowu zrozumiały na wylot, ale już nie przyjaciel.
Przy pojawieniu się Stefana wszystko umilkło.
– Cieszę się, że mogę powitać w obozie – powiedział Stefan. – Gratuluję powrotu.
– Dziękuję. Jestem wzruszony – w głosie Petera zabrzmiała ironia.
– Widzę, że żyjecie – oschłym tonem rzucił Stefan. – Że nie do końca zdrowi – też widzę. Kaleczysz ludzi, Punn.
Peter uważnie przyglądał się jego twarzy. Pewnie zielona, pomyślał Stefan.
– Według mnie, niektórzy tu mają ze zdrowiem większe problemy...
– Margaret! – Stefan zdecydował, że nie będzie brał uwagi do siebie. – Co tam mamy?
Margaret odrzuciła włosy na ramię.
– Noga się zagoi. Wysoka temperatura, i kaszel mi się nie podoba. Obawiam się, że to może być zapalenie płuc. Musi do łóżka.
– Żadne tam zapalenie płuc! – wrzasnął Joris. – Zwyczajne przeziębienie, i tyle. Nigdzie stąd nie pójdę! – Rozkaszlał się i kaszlał długo.
– Łódkę pewnie do końca załatwiliście? – poinformował się Stefan.
– Bez przesady! Zmienimy kil, dno wyklepiemy.
– Bardzo dobrze. Ale nie „wyklepiemy”, a „wyklepię”. Ludzi ci do tego nie dam.
– A czy ja prosiłem? – zdziwił się Peter.
– Tym lepiej. Dzisiaj odpoczywacie. Wieczorem zreferujesz wyniki ekspedycji.
– Mogę to zrobić nawet teraz. Nawiasem mówiąc, już zreferowałem wszystkim. Tylko ty tak długo śpisz. Zresztą, mogę specjalnie dla ciebie powtórzyć.
Kpił w żywe oczy. Stefan zgrzytnął zębami. W skroniach zawyło, odezwał się młot w głowie. Co za gówniane lekarstwa ma Margaret... Nie pomagają.
– Nie rozumiem – wolno zaczął Stefan, mierząc tłum oczami – dlaczego skoro to południe, żaden nierób jeszcze palcem nie ruszył? Uprzedzam wszystkich: jeśli ktoś sądzi, że zostanie mu wybaczone dzisiejsze nieróbstwo, to się grubo myli. Będziecie nadrabiali, rogami ziemię ryli...
Walił w nich spojrzeniem, a oni odwracali wzrok, nawet Ronda. Nawet Ilja, Ludwig i Dave. Nie lubili patrzeć mu w oczy. Nie wytrzymywali. Częściej patrzyli w plecy i marzyli o tej chwili, kiedy w ich rękach znajdzie się blaster. Dzisiejszej nocy byli już blisko celu.
– Marsz na swoje miejsca!
– Nie – powiedział Peter.
– Co-o? Kto ci pozwolił się odzywać?
– Nie. Ogłuchłeś? Mam ci powtórzyć?
Dobra, pomyślał Stefan. Zaczęło się.
Stali naprzeciwko siebie, a pozostali, którzy nie mogli uczestniczyć w bitwie gigantów, otaczali ich pierścieniem.
– Do pracy, i to natychmiast! Powiedziałem!
– Nikt nie pójdzie harować, Lorenz. Mamy zebranie.
– Nie zwoływałem zebrania! – krzyknął Stefan.
– Przepraszam, zapomnieliśmy zapytać o pozwolenie – zaszydził Peter. – Ale może jednak dasz pozwolenie? Bo sobie nijak bez niego nie możemy poradzić.
W cichym dotąd tłumie rozległy się chichoty. Margaret ukradkiem dawała znaki: zostaw ich, odejdź, teraz się nie da...
Nie da? Nie. Da się. Złamie ich. Jak łamał wiele razy.. – Dobrze – zaskakująco spokojnie powiedział Stefan.
– Ogłaszam zebranie za otwarte. Masz głos.
Chyba jednak Peter się zmieszał. Wyraźnie nie oczekiwał tak szybkiego ustępstwa i podejrzewał jakiś szwindel. Nie zdradzając się niczym, poza mocno zaciśniętymi ustami, Stefan zdławił spazm żołądka.
– Czekamy, Punn.
– A co, jest was więcej? – odzyskał kontenans Peter.
Zza jego pleców ktoś zachichotał.
– Słucham? – nie zrozumiał jego odżywki Stefan.
– Według mnie, to tylko ty jeden na coś czekasz. Wszyscy już usłyszeli. – Peter przejechał spojrzeniem po szeregach swoich stronników, i chichoty nasiliły się. Peter zwlekał.
– Ale skoro specjalnie dla ciebie... i biorąc pod uwagę twoją rolę, jako organizatora ekspedycji, przede wszystkim muszę powiedzieć...
– Przede wszystkim, to spóźniłeś się o całe trzy dni – przerwał mu Stefan. – Przede wszystkim z powodu twoich pomysłów wali się harmonogram wspólnych prac. Dlaczego, Punn? To chcę wiedzieć przede wszystkim.
– Dlaczego? – Peter wzruszył ramionami. – Jak by ci to wyjaśnić... Zatrzymaliśmy się i tyle.
Uśmiechał się. Ronda, trącając go w bok, usiłowała coś wyszeptać na ucho. Peter nie zwracał na nią uwagi.
– Byliście za działem wodnym? – zapytał Stefan.
– Yhy – skinął głową Peter.
Sekspetarda, szarpiąc go za rękaw, zaczęła szeptać jeszcze bardziej zawzięcie. Peter nie zwracał na nią uwagi.
– Tak myślałem – skinął głową Stefan. – Wszyscy to słyszeli? Według mnie, było umówione, że celem ekspedycji jest kartografowanie okolicy i, w szczególności, wyszukiwanie wygodnego przejścia przez dział wodny. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę. Z powodu twojej ekspedycji wszyscy przez tydzień siedzimy na racjach głodowych i zbieramy dla ciebie co lepsze kąski. Potem czekamy. Teraz ty się pojawiasz, spóźniony o trzy dni, przywozisz ze sobą dwoje okaleczonych – dobrze, że w ogóle kogoś przywozisz! – i oświadczasz, że postanowiłeś się przespacerować za dział wodny. Dobrze zrozumiałem, Punn?
Peter skinął głową.
– Jeszcze nie powiedziałeś, żeśmy utopili bagaż! – krzyknęła z tłumu Wiera. – Powiedz to! A ja nie jestem dla ciebie żadna okaleczona! Jeśli trzeba, to ja...
– Cicho! – krzyknął Peter.
– Co „cicho”? Przecież on się nad tobą znęca!
– Właśnie!...
– Niech Peter mówi, a nie ten...
„Ciekawe – pomyślał Stefan – co będzie, jeśli zaraz tu zwymiotuję?”. Wyobraził sobie, co będzie, i zacisnął usta. Trzeba oddychać wolno, przez nos.
Widział: większość jest po stronie Petera. Peter znowu coś wymyślił, jakąś nową woltę. Bez „machera” dziś się nie obejdzie, ale im później to nastąpi, tym lepiej. Trzeba się ugiąć, nie na tyle, żeby zbezczelnieli, ale niech idol durni poczuje swoją siłę. Niech się odpręży. I wtedy ja się wyprostuję...
– Dobra, dość! – powiedział Peter, usiłując powstrzymać harmider ruchem ręki. – Albo mamy zebranie, i wtedy ja w nim uczestniczę, albo jarmark, a wtedy lepiej pójdę się przespać. Do wszystkich dotarło? Wiera, przepraszam. Nie udzielono ci głosu.
– Co do bagaży, to prawda? – zapytał Stefan.
– Znaleźliśmy ropę – powiedział Peter i wszyscy umilkli.
Stefan docenił moc uderzenia.
– Tu nie ma ropy – zaoponował. – Wszędzie tarcza krystaliczna. Skąd by się miała wziąć ropa?
– Wiera, pokaż.
Wiera zabulgotała resztkami w manierce.
– Daj mi!
Stefan powąchał czarną ciecz i omal nie zwymiotował. Rzeczywiście, ropa. Wylał kilka kropel na ziemię i pstryknął zapalniczką. Ropa powinna była wsiąknąć, ale widocznie ziemia była za bardzo udeptana. Zapłonął i zadymił pomarańczowy ogienek.
– Prawdziwa? – z kpiną zapytał Peter.
Stefan skinął głową.
– Gdzie znaleźliście?
– Za działem wodnym. Jakieś trzysta kilometrów na północ – północny zachód.
– Pokaż mapę. Gdzie?
– O tu.
– Dużo?
– Można pobierać do tony dziennie, albo i więcej, i to bez żadnego sprzętu. Sama wypływa. A przy okazji – miejsce na obóz wyśmienite.
No i już.
Mdłości jakoś zniknęły same. Stefan wytężył siły i rozsunął siłą woli grząską mgłę przed oczami. No to tyle. Peter doczekał się swojej chwili.
Ropa. Dużo ropy, czyli jedzenia. Dokonało się... Koniec istnienia na granicy głodu, czterdziestoletniego lotu na ostatnim skrzydle. Odtworzenie poprzedniego dostrojenia „Lamme” to betka.
– Co proponujesz? – zapytał Petera.
– Czyżbyś nie rozumiał? – powiedział Peter. – Póki jeszcze żyjemy, jak można najszybciej przenieść obóz przez dział wodny, oczywiście.
Uśmiechał się szeroko. Pełen protekcjonalizmu do jeszcze niepowalonego rywala.
– Wszyscy tak sądzą? – zapytał Stefan.
Bezładny zgiełk. Samotne „nie” głosem Margaret.
– To teraz posłuchajcie mnie – powiedział Stefan i zgiełk ucichł, nie od razu, ale ścichł. – Ropa to, oczywiście, wspaniała sprawa, nie ma dwóch zdań. W imieniu wszystkich obecnych, a także swoim własnym, wyrażam podziękowanie Peterowi i jego grupie. – Wydawało mu się, że ktoś prychnął, zerknął na tłum. – Ale jeśli jesteśmy dorosłymi ludźmi, a nie smarkaterią, powinniśmy sto razy zważyć konsekwencje proponowanego kroku, zanim go wykonamy, a nie po. Dobrze mówię? – Zrobił pauzę, doczekawszy się pierwszego niepewnego kiwnięcia głową. – Teraz pomyślmy logicznie. Mamy tu urządzone życie. Jedzenia jest, co prawda, na styk, ale też nikt nie jest głodny. Mamy swój dom, palisadę i całą resztę – a co będziemy robić tam? Żyć w drewnianych chatach i zapominać powoli, co to łóżko z podgrzewaniem? Już nie wspomnę o przyrządach naukowych i całej reszcie. Jeśli chcecie wiedzieć, to do tej chwili nie zdziczeliśmy tylko dlatego, że mieliśmy „Dekarda”. To po pierwsze. Po drugie: jeśli ktoś myśli, że tam trzeba będzie mniej pracować, to się grubo myli. W tej chwili nawet trudno mi sobie wyobrazić, ile trzeba będzie wysiłku wpakować w nowy obóz – a przecież tu mamy wszystko gotowe! Po trzecie: jako kapitan wcale nie zamierzam odłączać boi nawet na jeden dzień i ryzykować utratę możliwości uratowania kolonii. Przecież nas szukają!
Zrozumiał, że popełnił błąd. Tego nie należało mówić. Przeczekawszy rechot, Stefan oblizał wargi i nabrał do płuc powietrza.
– I jeszcze coś – powiedział. – Jeśli ktoś już w tej chwili wie, jak mamy przenieść za dział wodny wszystkich nas plus minimum niezbędnego wyposażenia, niech wystąpi i powie, a obiecuję, że go wysłucham. To po czwarte.
Cofnął się o krok i otarł z czoła pot.
– Jakie tu problemy widzisz, Lorenz? – powiedział Peter. – Możemy zrobić jeszcze dwie łodzie. Tak?
Zebrani aprobująco zahuczeli.
– Niedługo zima! – krzyknął Stefan. – Deszcze! Dokąd pójdziecie?
– Tym lepiej. Więcej wody w rzekach.
– I w bagnach! Według ciebie, wszyscy się zmieszczą w łodziach? Malcy nie dojdą nawet do działu.
– Bzdura. – Peter uśmiechnął się. – Na tym globie nie ma niczego, z czym nie poradzi sobie człowiek, uwierz w moje doświadczenie. Można wszystko przewieźć w dwóch-trzech rzutach.
– Ha! Póki będziesz wracał po drugą partię, pierwsza zdechnie z głodu. Tego chcesz? Tego, Punn?
Peter splunął i roztarł ślinę stopą. Stefan napierał nieustępliwie i mądrze, i wcale nie pchał się do boju, jak tego oczekiwano. I tak padnie. To tu, za palisadą, jest władzą. Tutaj coś umie. Tam będzie inaczej, i już to zrozumiał. A kto, zresztą, tego nie rozumie?
– Proponuję zacząć przygotowania natychmiast. Kto się zgadza? Głosujmy.
– Nie! – krzyknął Stefan.
Zachwiał się. Przed oczami płynęły twarze. Wiele twarzy... obcych. Nikt nie ceni zasług. Zapomnieli! Nikt nie chce pamiętać, jak wiele trudu kosztowało, żeby połowa kolonii nie wymarła od razu w pierwszym roku, ile – żeby powoli urządzić sobie znośne życie, nauczyć młodych alfabetu, odszorować – chociażby! A przy tym co drugi – świr, po nocach woła mamę i przy pierwszej okazji chce zwalić się na plecy i zapiszczeć w histerii... Wieczna obawa przed popełnieniem błędu, obawa przed ciosem zza węgła... Niewdzięczne świnie, niewidzące nic dalej poza własnym ryjem! Cały obóz to chlew.
– Nie możecie głosować. Zabraniam! Jestem kapitanem!
– Gówno! – krzyknął Dave.
Z tłumu wysunął się Ludwig.
– Będziemy głosowali, Lorenz. Pryszcz, wracaj!
– Po co mam wracać... – burknął Andrzej. – Jestem przeciwko i koniec. Niech Stefan zdecyduje. Niech was...
– A ty byś lepiej milczał – oświadczył Peter. – Ci, co nie pracują, głosować w ogóle nie będą. Jakoś się obejdziemy bez pasożytów.
– Ja pracuję! – wrzasnął Andrzej.
Poczuł się tak urażony, że w oczach pojawiły mu się łzy. Podskoczył do Petera i usiłował mu coś powiedzieć, trzęsąc mu przed oczami zniekształconymi rękami.
– Jakoś nie widziałem cię na torfie. Hej, zabierzcie tego trędowatego!
– Stop! – krzyknął Stefan. – Dobra. Andrzej, ty jesteś za czy przeciw?
– Jestem przeciw! Zaraz mu powiem coś takiego, że...
– Milcz. Słyszałeś: Andrzej Rychlik jest przeciwko. Margaret, ty?
– Przeciw.
– Dwoje przeciw! – krzyknął Stefan. – Słyszałeś? Petra? Ty?
Pulchniutka Petra uśmiechnęła się zmieszana. – Ja...
– Mów szybciej!
– Ja nie wiem... – Petra nagle rozpłakała się.
– Wstrzymuje się – szybko powiedział Peter. – Petra Dorferkirch wstrzymuje się. Donno, zapisuj. Dwoje przeciwko, jeden wstrzymujący się. Mam nadzieję, że nikt mnie nie oskarży o wywieranie presji na głosujących. Ludwig Naumann, ty?
– Za.
– Ronda Soman?
– Za.
– Ilja Czeriemszanow?
– Dwoma rękami.
– Uwe Igelstrem?
– Za.
– Dave?
– Pocałujcie mnie obaj w dupę!
– Czyli wstrzymujesz się?
Dave szarpnął obandażowaną głową i skrzywił się z bólu.
– Nie. Ja, za. Mam dość.
– Wiera?
– Za.
– Markus?
Stefan poczuł, że po plecach płynie mu strużka potu.
– Agneta?
– Za.
– Diego! – zawołał Stefan, występując o krok do przodu.
Czarniawy Diego przeniósł wzrok ze Stefana na Petera.
– Jestem za ropą...
– Joris! – szybko przerwał mu Peter.
– Ja?Kch... Ja też. Za.
– Ulrika?
– Za.
– Fukuda?
Malutki Japończyk skłonił się w ceremonialnym pół-ukłonie.
– Za, proszę.
– Inga?
– Za.
– Kiro, ty?
– Za.
– Wszyscy? Kogo nie ma? Zoja dyżuruje? I tak ten jeden głos o niczym nie decyduje. Wynik głosowania jest, jak sądzę, jasny, Trzynastu za, dwoje przeciwko i jeden wstrzymujący.
– Ja wstrzymuję się – powiedziała Donna.
– No to zapisz: wstrzymujących się dwoje. Przepraszam, zapomniałem o jeszcze dwóch: o sobie i... – Peter rzucił spojrzenie na Stefana. – Czyli czternaście za i troje przeciwko. Wydaje mi się, że nie mamy więcej po co wracać do tego tematu. Przygotowanie, jak powiedziałem, zaczniemy natychmiast. Pasożytów żywić nie będziemy. Kto się nie zgadza, może tu zostać. Niezdolni do pracy, chorzy i symulanci otrzymają tyle jedzenia, na ile zasługują. W przyszłości wszystkie ważne problemy będziemy rozwiązywać wspólnie.
– Słusznie!
– Przez głosowanie...
– Stójcie! – krzyknął Stefan. – Nic nie rozumiecie?! Durnie! On chce po prostu zająć moje miejsce, nic dla was nie robiąc. Pożre was wszystkich z bebechami!
Harmider. Gwizd. Rechot.
– Odchodzimy, Lorenz – powiedział Peter. – I zabieramy ze statku wszystko, co uznamy za potrzebne. Narzędzia. Całą odzież. Syntezator można załadować na katamaran.
– Nigdzie nie pójdziecie!
Peter uśmiechnął się.
– Możesz dołączyć do nas. Nie mam nic przeciwko.
– Nie ruszać się! – zawołał Stefan, rozpinając kaburę.
I sam zdziwił się, jak fałszywie i po dziecinnemu bezradnie zabrzmiało to groźne „nie ruszać się”. Dzieciak... Dzieci bawią się w niedziecinne zabawy. Który to już raz.
„Macher” zaczepił się celownikiem i nie chciał wyjść. Peter uśmiechnął się prosto w twarz: zapewne Stefan wyglądał bardzo śmiesznie, szarpiąc kaburę – dygocące ręce, twarz pokryta czerwonymi plamami... Żałosny widok, poniżający.
– Blaster też weźmiemy, Lorenz. Dawaj go tu.
Przeklęta broń ugrzęzła w kaburze. Ktoś z niecierpliwych rzucił się na Stefana z boku. Peter odrzucił go ruchem ręki.
– Dawaj ten straszak, Lorenz. Wszyscy wiedzą, że jest rozładowany.
– Nie ruszać się! – powtórzył Stefan.
Blaster znalazł się w ręku i jeden osobnik – Markus? – odskoczył. To było jeszcze bardziej poniżające. Jak pojedyncze oklaski litościwego widza, skierowane do aktora, który zawalił spektakl.
– Trzy kroki w tył – rozkazał Stefan. – Liczę do trzech. Raz... Dwa...
Peter zrobił krok. Do przodu. Ciągle jeszcze się uśmiechał, ale jego uśmiech skamieniał, zmieniając się w maskę.
– Trzy!
– Z tyłu! – krzyknęła Margaret.
Ktoś zatkał jej usta.
Stefan zmrużył oczy. Z lufy „machera” wyleciała błyskawica i zgasła w piersi Petera. Rozległ się krótki skwierczący dźwięk, jakby ktoś splunął na rozgrzaną patelnię. Peter zatrzymał się, z troską popatrzył na stopiony guzik na przodzie roboczej bluzy. Jeśli nawet poczuł oparzenie, to nie pokazał tego. Peter był zdziwiony.
Stefan nogą odepchnął tego, kto podpełzał z tyłu pod kolana – co za podły chwyt! Za plecami chłopiec zawył i odturlał się. Teraz Stefan mierzył Peterowi w twarz. Stefan był niewzruszony, był jak skała. Jeszcze można było odwrócić sytuację. Zastraszyć psyknięciem... I nastąpiła cisza. Część się cofnęła. I zmieszany Peter jeszcze nie zdążył zdecydować, co ma robić: odtworzyć uśmieszek – symbol zwycięstwa i przewagi, czy przyjąć postawę pokorną...
I nagle głośno zarechotał Dave i cisza się skończyła. Jakby ktoś wybił podpórkę powstrzymującą lawinę śmiechu, i ta lawina runęła. Ryczeli wszyscy. Wyli Ilja i Diego. Rechotał, zginając się wpół flegmatyczny mędrek Ludwig, trzymali się za brzuchy Kiro i Joris, z rezerwą posykiwał Fukuda. Dławili się śmiechem Uwe, Markus i Ronda. Klekotał, potrząsając tłuszczem, Andrzej. Piszczały maluchy. I krzywo uśmiechał się Peter, który zaczął rozumieć, że zwyciężył, a Stefan przegrał...
Wtedy Stefan cisnął blasterem w Petera i pobiegł.
To było zaskakujące, zyskał dwadzieścia kroków, zanim się opamiętali. Rzucili się w pościg w milczeniu, śmiech zgasł, i Stefan słyszał za sobą tupot nóg. „Nie puszczajcie do statku!” – rozpaczliwy wrzask Uwego. Za późno, nie zdążą. Ale odciąć od pochylni – zdążą...
Wpadł do luku awaryjnego i usiłował zamknąć go za sobą. Przeszkadzał przeciągnięty na zewnątrz kabel. Od razu od pokrywy luku odskoczył kamień. A może nie kamień, tylko nóż. Dobrze, że liczyła się każda bezszwowa rura – niezbędna do czego innego, bo na pewno proch by mieli, może nawet bezdymny. I ołowiany albo stalowy głupek, nierówny jak asteroid, kaliber dwadzieścia pięć milimetrów...
Stefan uderzył się w głowę: w awaryjnym włazie wyprostować się mogła co najwyżej Juta. Przez kilka sekund przed oczami miał ciemność. Ciągle nie udawało się zaklinować pokrywy, i już ktoś, drąc się idiotycznym falsetem, szarpał ją z zewnątrz – niecierpliwy jaki... Stefan oblizał wargi. Czyżby teraz – koniec? I nie uda się naprawić?... Czego to już nie było w ciągu tych czterdziestu lat; tak często mu się wydawało, że wisi na włosku, że już uwierzył – to nie włosek, a lina. Wychodzi na to, że liny gniją... Nie ma sensu tu sterczeć, na pewno zajdą od tyłu; droga tam jest długa, ale pierwsze co, to spróbują wziąć w kleszcze... Czas. Stefan zaczął pełznąć na czworakach tak szybko, jak tylko mógł. Z tyłu coś skrzypiało i poszerzał się pasek światła na ściankach przełazu. Żeby tylko zdążyć skręcić w odnogę, zanim otworzą pokrywę i cisną nóż! Niech szukają. Szybciej!...
Z krótkim szczękiem otworzyła się pokrywa.
Inga pełzła w kompletnych ciemnościach, i ktoś dokładnie tak samo pełzł przed nią, stukając kolanami i łokciami po ściankach krętego tytanowego węża, po zakurzonych i nikomu niepotrzebnych wnętrznościach donżonu, i ktoś pełzł za nią, a za nim jeszcze jeden, i jeszcze... Kretyni, wymyślili, że wszyscy w jeden przełaz! Szybciej! Ruszać się! Żeby tylko dopełznąć do odgałęzień, rozbiec się wachlarzem po tej pajęczynie, i wtedy niech ci, Lorenz, Bóg pomoże!
Przeklinając, waliła po piętach tego, kto pełzł przed nią – powolny – a serce śpiewało, i chciała śmiać się bez końca i płakać z radości. Oto jak wygląda szczęście. To proste, Lorenz. Szczęście, to kiedy nie ma tego twojego „ja ci pogadam” i twojego paskudnego pyska. To kiedy jest Peter – i teraz już będzie na zawsze. To my – tacy, jakimi będziemy. Nie jęczący intryganci, nie rozzłoszczone pająki w puszce – silne i wolne społeczeństwo, niech durna Margaret codziennie sobie brzęczy do uszu, że ono jest nieludzkie. W nosie. Silni, dumni i wolni ludzie! Bez nianiek. Człowiek powinien troszczyć się o siebie sam. Już blisko... Widzą go, oni go gonią! To też jest szczęście – kiedy nie trzeba czyhać przez całe lata, jak wcześniej, a trzeba tylko gonić. Szybciej, no?!
– Zamknijcie mu drogę do sterówki – zawołał Peter. Ludwig, jedyny ze stronników, który miał na tyle rozumu, żeby pomyśleć, zanim rzucił się za wrzeszczącą hordą, pokazał, że rozumie i wykona. – A Donna niech przyniesie schemat przejść.
Donna wolno pokręciła głową i odwróciła się.
– Nie.
– Może jej przyłożę? – zapytała Wiera.
– Nie trzeba. – Peter położył rękę na ramieniu Donny. Dziewczynka drgnęła, ale nie odważyła się strącić dłoni.
– Przecież jesteś mądra, prawda? Co poradzisz, skoro już się tak stało? Teraz wszystko będzie nie tak, jak było. Przecież to rozumiesz, tak?
Donna zjeżyła się pod jego ręką. Oczywiście, że to rozumiała. I to, że Lorenz przegrał, i wiedząc to, jest zdolny do wszystkiego. I to, że w przyszłości będzie wszystko inaczej, wiadomo. I to, że od tego, po jakiej stronie teraz się opowie, kiedy tak naprawdę jeszcze nic nie jest postanowione ostatecznie, zależy w przyszłości wiele, to też świetnie rozumiała, może nawet lepiej niż inni. Ale zwlekała. Dziewczynka, godna szacunku.
– Przyniesiesz?
– Może jej jednak przyłożę? – straciła cierpliwość Wiera.
– Nie wolno.
– Przyniosę – cicho powiedziała Donna.
– I bardzo dobrze. – Peter rozejrzał się. No i właśnie, żadnego pomagiera w zasięgu wzroku, poza do niczego się nie nadającym Jorisem z otwartymi ustami i Rondy, z oczami zakochanej kotki. Ciągną pod klucz szarpiącą się z nimi Margaret, ganiają strąconego uzurpatora, urządzili sobie szczurze wyścigi po norach, głupki... – Wiero, jesteś wolna? Znajdź Uwe i razem z Donną przemyślcie warianty możliwych działań Lorenza. Tylko szybko. O ochronie sterówki i syntezatora pomyślcie przede wszystkim. Dobra?
– Jo-ho-ho! – zawołała Wiera, zrywając się z miejsca.
Stefan wdrapywał się w górę w wąskim szybie, po omacku znajdując śliskie występy z przegniłym ożebrowaniem – konstrukcyjnie szyb był przeznaczony zarówno dla czerwia, jak i dla człowieka na okoliczność sytuacji z gatunku „vis major”, związanych ze statkiem. Dolne chodniki były ponad wszelką miarę zakurzone, ale suche, a tu kapało z uporem metronomu, cuchnęło wilgocią, mokrą rdzą i korzennym smrodem pleśni – czy to ziemskiej, czy miejscowej. Raz Stefan pośliznął się i, pokryty lodowatym potem, zawisł na jednej ręce. Dwa razy trafił na nieruchome czerwie remontowe, a wtedy, przecisnąwszy się obok, strącał je w dół na głowy tych, co być może włazili za nim. Chociaż, najpewniej, nikt już nie pełzł. Udało mu się oderwać od pogoni jakieś pięć minut temu, teraz mogli sobie tylko powrzaskiwać, pełzając po przełazach tam i z powrotem i omdlewając ze strachu za każdym razem, gdy natkną się na siebie w półmroku. Wkrótce to im się znudzi – ale jaki zapał był na początku! Jak się wili niczym szybkie jaszczurki, jak przemykali, wypuściwszy powietrze z płuc, po wąskich przełazach, przeklinając szpetnie cienkimi głosikami, kiedy drogę przegradzał martwy czerw, w pośpiechu przeskakiwali przez takie przełazy, gdzie w innych okolicznościach nie przeszedłby namydlony bulimik... Mogli go wyprzedzić i zamknąć z dwóch stron, ale nie wyprzedzili i nie zamknęli, tylko pogubili się sami i w końcu zaczęli wyć, żądając dobrego wujka, który ich wyprowadzi z labiryntu. Sami sobie winni, że nie uczyli się schematu ciągów! Dłużej od innych na ogonie wisiał Markus – Stefan słyszał za sobą jego uporczywe sapanie, a po szczęku metalu o metal domyślił się, że Markus trzyma w ręku nóż. Patrzcie go, jaki Brutus się znalazł domowego chowu, zimnokrwiste i wyrachowane gadziątko, zatroskane ukryciem swojej nikczemnej tajemnicy... Głupeńku! Czy ty jeden taki u mnie byłeś?.. Przyczaiwszy się w odgałęzieniu, wstrzymawszy oddech, przepuścił Markusa obok siebie. Serce łomotało tak, że, wydawało się, iż wibruje cały statek, i walił w czaszce ciężki młot. Płuca paliły. Dobrą minutę Stefan odpoczywał, nie mając sił do dalszej ucieczki, ciągle i ciągle przeżywając koszmar pościgu i nie bez mściwej satysfakcji uświadamiając sobie, że obława na niego z hukiem zawaliła się już na samym początku. Uciekł. Był sam.
Zabiliby? Bez wątpienia. Zabiliby, jak Dave’a, chyba że wtrąciłby się Peter, ale jaki on miałby w tym interes? Jeden problem z głowy, a i krew na cudzych rękach. Wygodne, niech to licho. Można mu było pozazdrościć – urodzony lider na starcie! – gdyby tylko on nie rozumiał, jak rozumiem ja, że jeszcze nic nie jest skończone i nie skończy się nigdy...
Myślałeś, że będę liczył na litość, Punn?
Oczywiście, że nie myślałeś.
Pełzł do góry, odliczając boczne chodniki. Czternaście? Nie, już piętnaście. Tu. Kontrolny zacisk w specjalnej niszy był na swoim miejscu, na plecionej linie z nadprzewodowej giętkiej ceramiki narosła warstwa pleśni. Burdel na okręcie. Stefan trochę pomanipulował przy zacisku i wrzasnął, kiedy go uderzyło prądem. W chodniku odezwało się echo. Przez kilka sekund potrząsał ręką, czując jak do ciała powraca wstrętna drżąca słabość. Nie to gniazdo. Czyli które? Chyba to. Gotowe. Teraz należy stąd wiać, i to szybko. Pełzł dalej, jeszcze nie wiedząc dokąd, ale wiedząc znakomicie, że teraz, właśnie teraz musi podjąć decyzję. Co za sens łazić po tych przełazach – znaleźć nie znajdą, ale wcześniej czy później wpadną na pomysł, żeby wykurzyć dymem.
Wijąc się jak robak, przepełzł wąskim chodnikiem do następnego szybu. Poziom niżej, za cienkim przepierzeniem, mieścił się kambuz – słychać było głosy i warczał „Lamme”, wytwarzając pastę żywnościową. Może wywalić przegrodę, zająć, zabarykadować się i dyktować warunki, grożąc rozbiciem syntezatora w drebiezgi. Kilka dni wytrzymam... Hm, oni też. To przede wszystkim uderzenie w maluchy – znowu zagrozi im hypotrofia...
Jakiś czas wisiał, zaklinowawszy się w studni, i przeczekiwał atak mdłości i słabości. Potem, niczym senna mucha, wymacał kolejny występ i wolno zaczął pełznąć, martwiąc się, czy nie spadnie na dół. Malcy, w kółko i ze złością powtarzał sobie, a co mnie malcy? Nie, serio, co oni mi? Żadnego sensu, poza dodatkowymi kłopotami, mamrotał, czepiając się występu, żadnego pożytecznego odzewu z ich strony nie ma i nie przewiduje się, by był, mamrotał, z wysiłkiem wciągając siebie na górę, no to po jaką cholerę się nad nimi tak trzęsę? Karmić trzeba, smarki wycierać... Czy to moja rodzina? Skąd mam wiedzieć – mamrotał i podkręcał siebie, ześlizgując się – może któryś z nich otruł moje ciastko... Co, że potem będzie wstyd? Będzie, zgadzał się. Ale to potem, nie teraz. A przecież nikt z nich, ani jeden podlec nie przeszkodził Peterowi ani słowem...
Ciągle jeszcze mamrotał, kiedy kambuz został daleko z tyłu i „Lamme” już nie było słychać.
– Świństwo – powiedział Uwe, gryząc brudny palec. – Chyba diagnostyka uszkodzeń.
– Gdzie to? – zapytał Peter.
– Zaraz, zaraz...
– Trzecia przechodnia sztolnia, między pierwszym i drugim poziomem mieszkalnym – powiedziała Donna. – Zwarł czujniki kontroli. Ja bym na jego miejscu też tak zrobiła.
– Czyli nie możemy wiedzieć, gdzie jest teraz? – zapytał Peter.
– Właśnie.
– Można to odtworzyć?
Donna prychnęła.
– Tak, oczywiście. Jeśli tylko nie będzie tam czekał z pałą!
– Nie czeka – burknął Peter. – Dawno już go tam nie ma. Co to, Lorenza nie znam, czy co?
– No to czemu tu siedzimy i gadamy! – krzyknął Ilja. – Schemat przejść mamy. Rozbić się na pary i przeczesać raz jeszcze. Złowimy go!
– Albo on ciebie – powiedziała Donna.
Wiera błysnęła w jej kierunku oczyma, nieobiecującymi już nic dobrego – nie teraz, wiadomo, nie przy Peterze... W sterówce było tłoczno, przykuśtykał nawet Joris i co chwila irytująco kasłał nad uchem. W fotelu pilota przed ekranem siedział Uwe, z nogami na siedzeniu, zakurzony, cały w jakichś strzępach, i żądał od mózgu zbyt wiele, a to, co mózg wypluwał na ekran, wyprowadzało go z równowagi. Peter chodził tam i z powrotem i też patrzył na ekran. Wiera widziała, że jest zaniepokojony.
– A torf dobrze dymi – ni stąd, ni zowąd oświadczyła Inga. – Wykurzymy go...
Peter tylko machnął ręką.
– To zawsze zdążymy.
Wiera palnęła się w czoło.
– Syntezator! Tam jest tylko Agneta i Kiro! – Zerwała się, gotowa pobiec.
– On nie pójdzie do syntezatora – szybko powiedział Peter. – Przyjdzie tu, do sterówki. Zobaczysz.
I znowu zaczął maszerować – tam i z powrotem, tam i z powrotem. Jak wahadło. Płynęły minuty. Obraz na monitorze zmienił się. Pulpit zahuczał.
– Oho – powiedział Uwe. – Nie, no popatrzcie, co się robi! Rozwarł kontur osłony reaktora! A, ch-cholera! Nie wiem jak, ale rozwarł! O ile to nie jest jakiś kiks...
– Takie kiksy się nie zdarzają – cicho powiedziała Donna. – Hej, trochę ostrożniej z tym pulpitem!
– Sam wiem! – ryknął Uwe. – Zamknij się, nie przeszkadzaj!
– Jak to jest poważne? – zapytał Peter.
Donna popatrzyła na niego z ironią.
– Ty powinieneś lepiej wiedzieć: reaktor to twoja dziedzina. Teraz jeden rozkaz z pulpitu i koniec. Może półtorej sekundy czasu. Prawdziwego wybuchu nawet nie będzie, jeśli on się bardzo postara... No, chyba żeby kora się stopiła do płaszcza i jezioro wykipiało. – Roześmiała się. – I najwyższy czas. Idę sobie... Nie lubię awantur.
Wyszła – chuda i wyprostowana, jak kij. Nikt jej nie zatrzymał.
– Można to zablokować z pulpitu? – zapytał Peter.
– Nie można.
– A skąd można?
– A skąd mam wiedzieć! – wrzasnął z rozpaczą Uwe.
– Mnie Lorenz nawet w pobliże nie dopuszczał...
– No tak – powiedział Peter, wpatrując się w obecnych.
– Kto jeszcze wątpił, że Lorenz idzie tutaj?
Przegląd go usatysfakcjonował. Nikt nie wątpił – spocone, pełne napięcia twarze, para jak z kapelusza magika wyjętych skądś zaostrzonych szpikulców, czujne uszy przy lukach, cisza... Można się odprężyć: póki oni złapią co i jak, będzie już za późno i Stefan zdąży uciec. Niech się na razie marynują w sterówce, nie należy rozpuszczać ich myślą, że kapitana można zabić – każdego kapitana. Nie jest durniem, ten Stefan, ale nawet Donna nie zrozumiała, do jakiego stopnia nie jest durniem, skoro wyobraziła sobie, że on wparuje do sterówki i będzie ich usiłował zaszantażować. Przypuśćmy, że tak. Przebije się? Zero szans. A jeśli nawet się przedrze, to długo tu się będzie bronił? Co – ma tu siedzieć do końca swoich dni? Straszy, spryciarz, usiłuje okłamać... Lorenz w pośpiechu może narozrabiać, nieraz nie miał racji, ale jeśli miał choćby trzy minuty do namysłu, to zawsze podejmował słuszną decyzję. Cenny facecik, tylko ambicji aż za wiele, i oswajać go, kiedy zgłodniawszy, wróci, trzeba będzie nie rok i nie dwa. Co innego ta reszta – poodbiera się szczeniakom noże, częściej będzie się ich radził co do jakichś drobiazgów – zasłużyli sobie! – i dokarmiać jednego – dwóch informatorów, na przykład, Markusa...
– Jo-h-ho! – zawołała Wiera.
– Co jest?
– A jak on nie przyjdzie?
Peter ponuro popatrzył na nią przez ramię.
– Ja ci pogadam...
Ale powiedział to w duchu, i Wiera nie usłyszała.
Stefan niemal już pokonał przełaz, kiedy w palisadę – z odgłosem, jakby ktoś wbił jednym uderzeniem gwóźdź – uderzyła pierwsza strzała. Z wysiłkiem przerzucił ciało przez szpice bali, i już następna strzała odbiła kawałek z granitu o jakieś dziesięć kroków dalej – śpiesząc się, żeby trafić, strzelec zerwał spust, a i celowanie pod takim kątem było niewygodne. Uciekać! Odskoczyć jak najdalej, póki Zoja nie zdążyła jeszcze wszcząć alarmu. Oszukał wszystkich, pokazując, że jest gotów na rozpaczliwy i bezsensowny krok, zmusił ich do czekania na niego tam, dokąd się nie wybierał. Pomylił się tylko raz: kiedy ruszył do strzałomiotu i zupełnie jak w zatrutym koszmarze sennym zobaczył na wprost siebie czarną dziurę lufy i usłyszał groźne buczenie wystrzelonego bełtu. Coś chlasnęło o brzeg luku i zrykoszetowało z brzękiem. Wrzasnąwszy, skoczył w dół, nie trafiając w stopnie trapu, i rzucił się do ucieczki, ponieważ nic innego mu nie pozostało, ratunek był wyłącznie w nogach, a strzałomiot został cały, i strzał, jak widać, było w nim pełno. Z triumfalnego ryku Stefan wnioskował, że miał szczęście: bronią, przegoniwszy Zoję, kierował Dave – ten najpierw strzela, potem celuje, pudłuje jak rzadko.
Stefan uciekał. Korytarze – trapy, trapy – nowe korytarze, odgałęzienia, ciemne paszcze komunikacyjnych szybów. Wydawało się, że statek nie ma końca i zawsze będzie taki goły, pustynny i cichy, ale jednak się skończył, i dopiero wtedy, jakby specjalnie na tę chwilę czekała, zawyła nisko i przeciągle syrena alarmu ogólnego – przerwane polowanie mogło się zacząć ponownie. Przy samym porcie rufowym skądś z boku pojawił się Ilja. Stefan z krzykiem skoczył na niego, zaskoczonego, oszołomionego krzykiem, ale już z nożem w ręku, przyrżnął mu nogą w brzuch, a potem jeszcze raz i jeszcze, tak żeby można było mieć nadzieję, że Ilja trochę poleży, zanim ponownie nabierze ochoty na udział w polowaniu.
Dajcie mi odejść. Nie ruszyłem was, choć mogłem. I tak nie zamkniecie dostępu do wszystkich systemów, jakbyście się nie starali. Może nawet trzeba było to zrobić – dla was samych, chociaż nie pojmiecie tego nigdy. Ale nie potrafiłem... Pewnie dlatego, że nie jestem prawdziwym kapitanem. Prawdziwy potrafiłby, i zmusiłby was, byście potem wychwalali go pod niebiosa – a ja proszę was tylko o jedno: pozwólcie mi odejść...
Rampa. Budowle obozowe, i trzeba między nimi mylić tropy. Zmrużone oczy strzelca – z góry na dół...
Biegł, kryjąc się przed nowymi bełtami za palisadą, a kiedy ta skończyła się, skręcił do jeziora i zaczął biec zygzakiem. Przy brzegu można się gdzieniegdzie ukryć za granitowymi fałdami i krótkimi skokami wydostać się ze strefy ostrzału, a potem do lasu, do lasu! Gonią, jak zająca... Nie czuł już nóg, tylko wściekłe kłucie w płucach, i czasami przed oczami zapadała ciemność. Nie wiedział, ile razy strzelano do niego z górnej platformy donżonu, tylko raz usłyszał strzałę, i to dlatego, że niczym szerszeń bzyknęła mu nad samym uchem.
Dobiegł do jeziora, popatrzył na obóz. Wrota w palisadzie były otwarte, wybiegały z nich malutkie czarne figurki i rozchodziły się wachlarzem, tworząc obławę. Przez jakiś czas wydawało się, że uda mu się ukryć w lesie przed nimi, ale oni biegli szybciej, oni nie musieli robić uników przed bełtami, nie byli tak zmęczeni jak on, ich nie truto ciastkami...
Wtedy rzucił się do jeziora i popłynął.
Jeszcze dwie strzały, cmoknąwszy, wpadły do wody obok niego – jedna o trzy kroki z prawej, druga przed nosem. Więcej nie strzelano, i wkrótce Stefan, oszczędzając siły, przestał nurkować. Czarne figurki stały na brzegu i patrzyły, jak płynie. Czy był między nimi Peter, Stefan nie wiedział. To zostało za nim – ludzie, ich problemy i waśnie, balansowanie na linie nad ich głowami i długie, bardzo długie oczekiwanie na upadek. A przed nim było jezioro – zimna równa gładź, gładź wody i więcej nic, aż do samej śmierci.
– Czy on jest świrem, ten twój Stefan?
Już się zameldował. – Niby dlaczego?
– Jak to dlaczego? Przecież sam napisałeś: nie są w stanie zamknąć dostępu do wszystkich systemów... Ja bym na twoim miejscu dał Stefanowi więcej swobody. A właśnie, i skrytka z konserwami bardzo by mu się przydała. Nie mogę uwierzyć, że taki typek jak Stefan Lorenz ni stąd, ni zowąd zaczął nagle snuć głębokie refleksje, jak osobnik omega. On jest świrem.
– Jakie to twoim zdaniem proste: snuć refleksje Po prostu nie potrafił, i już. Zapewne każdy wyznacza sobie jakieś granice postępowania – to, czego już nie wolno. Człowiek nie ma kogo winić za to, że jest skonstruowany tak, a nie inaczej.
Śmieszek.
– Dobre zdanie, zapisz sobie. Może się przyda. Tylko pamiętaj: im więcej piszesz, tym dalej odbiegasz od tego, co było w rzeczywistości.
– Tak sądzisz?
– Wyobraź sobie. Nawiasem mówiąc, teraz to już ciebie nie bardzo interesuje, mam rację? Teraz zaczyna cię nurtować proste, czysto egoistyczne i w sumie wybaczalne pytanie: to, co piszesz – czy przetrwa do naszych czasów, żebyśmy sobie mogli pochichotać?
Przesadził... I sądzi, że trafił w bolesne miejsce.
To jednak głupek. Albo naprawdę święcie wierzy, że między jakością tekstu i jego długowiecznością istnieje jakakolwiek racjonalnie wytłumaczalna łączność. Akurat...
Zaraz będzie riposta. I bolesna.
– No to co się tam wydarzyło tak naprawdę? Boisz się wygadać? Wsadzom? – kładę nacisk na „om”.
Ciągle jeszcze jest pewien swojej przewagi.
– My mamy inne metody...
– To, co najważniejsze, już wypaplałeś – mówię wolno i triumfująco. – Teraz już świetnie wiem, że ludzkość, cokolwiek by się z nią stało, przeżyje najbliższe stulecia, że wy TAM przeżyliście, a więcej niczego od was nie potrzebuję...
Milczenie.
A może trzeba?..
Czasem dość przekonująco kłamię.
Z słuchawki nie wali dym, dobre i to.
Tu-u... tu-u... tu-u...
Na Ziemi kończył się kolejny wiek, wedle zwyczaju obciążony balastem proroctw i mglistych przepowiedni.
Jakby przejście z jednego wieku do drugiego oznaczało więcej niż dodanie jedynki do czterocyfrowej liczby, jakby rubież wieków była granicą, za którą krył się nieznany, niebezpieczny świat, zniekształcający ludzką istotę według własnego rozumienia, nieodwracalnemu zbliżeniu granicy towarzyszyły infantylne obawy. I, bez wątpienia, gdyby ludzi zapytano, czy dobrowolnie chcą pokonać tę granicę, to połowa odpowiedziałby zdecydowanym „nie chcę”. Nieoczekiwanie okazało się, że odchodzący wiek nie był wcale taki zły.
Czekali. Bali się. Mieli nadzieję.
Mówiono, że najnowszy przenikający aparat do sondowania Przyszłości, uruchomiony pod najpoważniejszą z możliwych kontrolą tajnej komisji Narodów Zjednoczonych, powrócił i przekazał próbki, które okazały się być – po wnikliwym zbadaniu – kropelkami mgły o bardzo banalnym składzie.
Mówiono, że podczas korridy w Pampelunie pewien byk nagle przestał ganiać za dokuczającymi mu banderillami. Rogiem nakreślił na piasku areny wyraźne kastylijskie: „Nie zbliżać się – zabiję!” – i kiedy mu mimo wszystko nie uwierzyli, spełnił swoją groźbę.
Mówiono, że prawo o represjach za prześladowanie emigrantów z Nowej Terry, Nowego Lądu i Nowego Domu będzie przyjęte jednocześnie i powszechnie.
Mówiono, że w Światowym oceanie znowu pojawiły się ryby.
Nawet najcierpliwsi przestali oczekiwać końca świata, obiecanego jeszcze w 2146 roku. Niektórzy zresztą twierdzili, że koniec świata już nastąpił, tylko nikt go jakoś nie zauważył.
Mówiono, że na sto procent.
Mówiono, że podobno pewien konstytucyjny monarcha jednego z azjatyckich mocarstw kazał zrobić sobie na piersi tatuaż: „A król jest nagi!”, żeby, będąc odzianym choćby tylko w slipy, przyjemnie było uświadamiać sobie, że nawet królowie czasem się mylą.
Mówiono, że będzie gorzej albo lepiej, ale jakoś będzie na pewno. O tym, że należałoby mniej gadać, mówiono szczególnie pięknie.
Mówiono tenorem, barytonem, basem, falsetem, kontraltem, sopranem, dyszkantem i altem. Szeptem też mówiono.
Głuchoniemi mówili palcami.
Bakterie siarkowe i niebiesko-zielone, przerzucone do atmosfery Wenus, zmutowały i odmówiły współpracy z ludźmi.
Kosmiczny transportowiec pod flagą Liberii wykrył 237 naturalny księżyc Saturna o wymiarach 1x3 metry o dwie sekundy przed zderzeniem z nim, po czym księżyc przestał istnieć, a statek dokuśtykał jakoś do bazy remontowej.
Rząd Związku Ottomańskiego podjął decyzję o przeniesieniu stolicy z Penzy do Astrachania.
Wyznanie chrześcijan-nonkonformistów publicznie ogłosiło Wszechświat niczym innym jak tylko jednym z uznanych przez Stwórcę za felerne, brudnopisów Wszechświata, i wezwało do poszukiwań oryginału w przestrzeniach paralelnych. Gdzieniegdzie miały miejsce zamieszki, wywołane terminologicznymi niespójnościami sformułowań.
Wybuch Elbrusa wszedł do historii jako najsilniejszy w ostatnim tysiącleciu, większy od wybuchu Tambora w 181 roku.
Czepiając się globu, kłębiło się życie, a rozum, czepiając się życia, jak bylinka czepia się prażonej słońcem skały, wywyższał to, co odrzucał wczoraj, i odrzucał wywyższone, przenikał i dążył, walczył z nierozwiązywalnym, cofał się i dążył znowu. I nie było temu końca.
Pstrąg był ogromny – wziął tak, że kolorowa linka zniknęła pod wodą w mgnieniu oka, jakby jej nie było, i od razu szarpnęła z taką zaciekłością, że Stefan ledwo zdołał wytłumić szarpnięcie wędą. Linka rozpaczliwie miotała się. Teraz powinno zacząć się to, co najciekawsze – ten pełen duchowego drżenia moment, na który czeka każdy miłośnik wędkarstwa muchowego i dla którego gotów jest godzinami, ślizgając się na głazach, łazić, sztywniejąc z zimna, po pas w kipiącej wodzie, utrzymywać równowagę w szaleńczych strugach i znosić splunięcia zimnej piany, ale wynik... Mm... o wynikach można pisać poematy, nawet jeśli zdobyczą będzie jeden – jedyniasty niedokarmiony lipień wielkości stynki. Nawet jeśli nie będzie w ogóle brania.
Ponieważ to nie połów jest najważniejszy, melancholijnie myślał Stefan Lorenz minutę temu, przywiązując do sznura kolejną muszkę. Najważniejsze to sztuka, zadowolenie, powie to każdy przemoczony wędkarz, wracający z nieudanego połowu, w odpowiedzi na sardoniczne pytania żony. I będzie miał rację. Będzie też miał rację wtedy, kiedy pośle w diabły każdego, kto przypomni mu jego słowa w tym momencie, kiedy ryba – prawdziwa ryba, a nie jakiś niewymiarowiec – wzięła i walczy na haczyku, mając szansę na zerwanie, jeśli wędkarz popełni najmniejszy błąd...
Ostrożnie wybrał trochę linki – pstrąg miotał się ze strugi w strugę z zaciekłością źle zahaczonego kaszalota – zrobił krok w kierunku brzegu i gwizdnął: na przybrzeżnym kamienistym zboczu obok plecaka ze zdobyczą siedział i chciwie go obwąchiwał potężny brunatny niedźwiedź. Można było sądzić, że wyszedł z lasu nie chwilę temu, ponieważ oswoił się już i nie zwracał uwagi na nienormalnego, w gumowych portkach trasującego rzekę, gdzie, jak można sądzić, jest miejsce dla nienormalnych. Zamiary zwierza były widoczne jak na dłoni: po pierwsze, interesowało go tych dziesięć lipieni, leżących na dnie plecaka, interesowały go też dwa niewielkie pstrągi, leżące w tym samym miejscu, a człowieka miał w nosie, i dopiero kiedy człowiek rozdarł się i zamachał rękami, okazując niepotrzebne zainteresowanie rozwojem wypadków, niedźwiedź wstał na tylne łapy i niechętnie, rytualnie ryknął. „Poszedł!” – wrzasnął Stefan i potknął się. Woda nakryła go z głową, była mleczna od pęcherzyków powietrza i szalała setkami małych wirów, wcale nie chciała płynąć spokojnie, najbardziej podobałoby się jej, gdyby tak mogła wynieść człowieka do głównego nurtu i przeturlać go od początku progu do końca, żeby nie pchał się w przyszłości tam, gdzie go nie proszą, ale Stefan już wymacał nogą nowy głaz i wyprostował się, prychając i spluwając. Wędki nie wypuścił i, o dziwo, pstrąg ciągle jeszcze siedział na haku. Zniosło go niżej, ale tu można było bez trudu wyleźć na brzeg. Niedźwiedź na brzegu doczekał się: w kieszeni plecaka zadziałał ultradźwiękowy alarm, i zwierz, z urazą trzęsąc kosmatym zadem, z panicznym rykiem pogalopował do lasu.
Trzepocący pstrąg poleciał do plecaka, a Stefan pomyślał, że nie byłoby od rzeczy rozpalić ognisko, ale nie chciało mu się. Rozebrał się do naga, rozłożył ubranie na kamieniach, poskakał trochę na rozgrzewkę i dokonał obdukcji świeżych sińców i guzów. Po kąpieli nie miał już wcale ochoty włazić do wody. Zapał wędkarski jeszcze w nim nie wygasł, w zasadzie można było powędrować jeszcze, ale żaden szanujący się muchowiec nie będzie rzucał muszki z brzegu, jak jakiś lebiegowaty nowicjusz, który wczoraj kupił spinning i wyobraża sobie, że jest w stanie wyprzedzić prawdziwych asów muszki w tej wielkiej sztuce, podczas gdy jedyne, co może, to propagować złe maniery.
– Dobra – powiedział na głos, składając wędkę – ryby im wystarczy. A jak nie, to niech idą i sami łowią.
Dobrą godzinę leżał goły na kamieniu, drzemał, łapał na skórę bladą północną opaleniznę, i niechętnie mrużył oczy na wolno napływającą z zachodu grzędę chmur. Słońce schowało się. Burcząc pod nosem, Stefan włożył wilgotne ubranie, kłapiąc zębami na wietrze. Tym sposobem łapie się reumatyzm z ischiasem, pomyślał. Trudno, nie będę przecież szałasu budował, skoro do domu godzina marszu i nic innego nie mam do roboty poza obejrzeniem krzywej selgi, karelskiego tworu polodowcowego przy bagnie. Hak, ale niewielki.
Myśliwski karabin wisiał na ramieniu. Widać było, że od rzeki niedźwiedź walił prosto przez wzgórze, jak ładunek „Dużej Berty”; tu przebił się przez cis, rycząc na całe gardło, i rozwalił olbrzymie mrowisko, a tu – zdarty mech z kamienia – wdrapał się na granitową skałkę, ze strachu nie pomyślawszy, że można ją obejść, i jeszcze przez dobre pięć minut Stefan szedł śladami panicznej ucieczki, dopiero potem niedźwiedź zwolnił i skręcił, omijając bagno. Dziwny jakiś niedźwiedź: i nieznajomy trop z połamanym pazurem, i strachliwy niepomiernie. Nie mój niedźwiedź. W sąsiednim obwodzie ciągną drogę na Woknawołok, tam jego, z pewnością, i przeczochrali, bidaka. Tak w ogóle to na okoliczność intymnego spotkania z niedźwiedziem powinno się mieć coś poważniejszego od tej pukawki, ale podczas jagodowego lata gospodarz jest spokojny – syty i mądry. Może długo iść za człowiekiem i nie napaść, jeśli tylko nie jest raniony przez jakiegoś głupiego bydlaka. Pewnie, zdarzają się też wyjątki... Stefan zachichotał, przypomniawszy sobie, jak ubiegłej wiosny siedział w szopie, podczas gdy niedźwiedź rozwalał na podwórku maszt energoodbiornika, i jak potem, przemknąwszy do domu, przez pół dnia nie ośmielił się wytknąć z niego nosa. A co się niedźwiedziowi nie podobało w tym maszcie? Maszt jak maszt.
Szedł po krawędzi selgi, mijając głazy, przyglądając się najmniejszym zmianom. Porozrzucane pióra jarząbka – gronostaj polował. Soli przy dużym głazie jelenie jeszcze nie odkryły, a tę, co była w parowie, wylizały do cna. Rysica Fimka uprowadziła potomstwo głębiej w las, ćwiczy je w polowaniu na cietrzewie i zające. Mniej jest przelotnych niszczycieli szkodników, i dobrze, las sam się broni, nie trzeba przywozić dzięciołów. O, tu mamy kłusowniczy samopał, niedawno przychodził właściciel – ale pewnie przeklinał, nie mogąc znaleźć zamka, a „oka”, rzecz jasna, nie odkrył, chociaż widać wyraźnie, że szukał. Jeszcze mocniej będzie przeklinał, jak odkryje w skrzynce pocztowej pozew do sądu. I dobrze mu tak. Głupiec. Mądrzy nie wpadają.
Szedł, podtrzymując karabin, z radością odczuwając lekkie zmęczenie, a to, że ubranie nie wyschło, przeżyjemy, potem wyschnie, w domu przytulnie, i szklaneczka żurawinówki, i buchający żarem piec – kocham gotowanie! – i oczywiście firmowe wino z maliny moroszki, ponieważ przed wieczorem przybędą przyjaciele, najlepsi z niewielu... półtora roku chyba się nie widzieliśmy... No tak, półtora, zima była nad wyraz śnieżna, skuter z zaspy we trójkę wyciągaliśmy, i w końcu zwaliliśmy się wszyscy na kupę, rycząc jak dzieci... Ach, co za szczęście, i jakie to proste i naturalne, naturalnie proste – iść i iść po lesie w taki dzień, iść do przyjaciół z połowem, mijając pstre omszałe głazy, depcząc butami gruby sprężynujący mech, wdychać gęsty sosnowy zapach, czasem pochylać się niestarym jeszcze, mocnym ciałem, żeby wrzucić do ust garść borówek, zauważać trud wiewiórki nad szyszką, i wpełzającą pod gałęzie bagna lakierowaną żmiję, i pierwszego, wystającego z mchu pomarańczowego koźlaka na grubej nodze, rozmyślając sobie beztrosko, że pewnie nigdzie we Wszechświecie nie ma takiego miejsca i takiego lasu, w którym tak przyjemnie się oddycha i nie znudzi się przeżyć w nim całego życia, a przecież las to jeszcze nie wszystko – jest i dom z ogrodzeniem, zbudowany dla siebie własnymi rękami, i szopa, i energoodbiornik na nowo postawionym maszcie, i obie łaźnie – fińska i rosyjska, a obok naturalny basen w strumieniu, gdzie można się dobić, żeby woda pokryła całe ciało, o ile człowiek się położy i ułoży między kamieniami. A mocne sosny, obejmujące korzeniami skały? A północna uroda, niemal nie do utrwalenia i przez nikogo prawie nieutrwalona? Właśnie – pytanie – dlaczego? Czy to leniami byli wielcy pejzażyści, czy to środków wyrazu im zabrakło, ale dalej niż do Dniepru i sosnowego boru pasa środkowego – ani na krok. Może to byli po prostu mądrzy ludzie i utrwalali tylko to, co należało utrwalić, zostawiając w spokoju to, co może tylko poczuć ten, kto umie? Może. Trzeba będzie zapytać Margaret, to subtelna natura, a Pit, jak zwykle, nic nie powie, co najwyżej: „wysiadasz, stary... trzeba by cię do jakiejś roboty, a nie do lasu... Przecież jesteś urodzonym eksploratorem, chcesz, to pogadam z kim trzeba?”. Nie, jesteście wspaniałymi ludźmi, swoi, w dechę, ale tego tematu to wam nie pozwolę rozwijać. Odczepcie się. Mnie tu jest dobrze – lepiej już nie będzie. Nie potrzebuję męczarni wyprawy za trzy morza, tu mam – przyjemność!
Ale nie uwierzą, powiedzą, że kłamię, no bo co robić, jak leje tygodniami? A zimowy mrok? A komary, do których przywykłeś już tak, że nie czujesz ich w najbardziej komarowe lato? Agnus, do którego nie da się przywyknąć, ponieważ najbardziej lubi wleźć za ucho i tam kąsać do woli, tak że uszy płoną jak w ogniu piekielnym, i bardzo się chce znaleźć w domu i wsadzić łeb do komory zamrażarki... Zdarza się? Pewnie, ale to wszystko betka, i wy mi, moi mili, nie zawracajcie głowy, nic z tego. Nie tacy już się zabierali do zawracania głowy i nic im nie wyszło, psss i powietrze uszło. Nie potrzebuję tych waszych miast ani twojej, Pit, kosmofloty, ani w szczególności Nowego Lądu, Nowej Terry i Nowego Domu. Uciekli stamtąd emigranci, bo pouciekali, Pit, nie będziesz zaprzeczał? – sam ich tam wozisz i wiesz lepiej ode mnie, że udało się zaczepić koloniami tylko dzięki młodzieży, ona wyrosła już tam, a starzy, tacy jak my, wracają z powrotem do hałasu, do ciasnoty, do zatrutych miast – a dlaczego? Bo to – Ziemia. I słusznie, więc ty mi, przyjacielu, o nowej fali emigracji nie gadaj. Albo ktoś gdzieś w końcu zrozumiał, że Ziemię należy oczyszczać nie tylko i nie tyle z ludzi, albo zdecydowano, że ludzkość nie jest aż tak cennym zbożem, by obsiewać nią Wszechświat... Dawno należało to zrozumieć. No bo czym tu siać, Pit? Wiadomo, że świat jest jedną wielką dziurką bez obwarzanka, a co do istnienia obwarzanka w przeszłości, źródła mają zdania różne: jedni twierdzą, że obwarzanek kiedyś istniał, ale został zjedzony, inni kategorycznie twierdzą, że jeszcze go na razie nie było, albowiem rozwój idei obwarzanka zaczyna się od dziurki, która już istnieje, a potem, jak to się mówi, należy się dorobić... Żartuję, żartuję. Nie wolno na ten temat żartować, ale ja żartuję. Cała sztuka polega na tym, że nie masz żadnych kontrargumentów, Pit, a jeśli nawet masz, to jakieś głupawe, ponieważ w głębi serca mi zazdrościsz, chociaż wbiłeś sobie do głowy, że to ja powinienem zazdrościć tobie. A niby dlaczego? Milczysz...
– Nie i jeszcze raz nie – powiedział Peter i ugryzł pierożek. – M-m... smaczny... Wiesz, ty tak nie masz racji, że mi się nawet nie chce z tobą dyskutować. Jesteś, stary, po prostu ignorantem: reemigracja to jak moda, wkrótce zacznie opadać. Uwierz mi: rejsy powrotne niemal zawsze mam w połowie puste, a w tamtą stronę – pakujemy aż poszycie trzeszczy. Słyszałeś pewnie, niedawno został odkryty jeszcze jeden świat tlenowy, już piąty, i tam, powiadają, po prostu raj...
– Widziałeś go? – przerwał Stefan.
– Może i nie widziałem, ale co z tego? Przecież ja mam rejsy: Ziemia – Ląd, Ląd – Ziemia... Ale słyszałem od ludzi zasługujących na wiarę. Zapewniam cię, raj, i to niezapaskudzony.
– Tu też mam raj niezapaskudzony – rzucił Stefan. – Co powiesz, Margo? Prawda, że raj?
– Chyba. – Margaret wskazała brodą okno pokryte plamami purpurowych blików. Czerwona zachodząca kula przedzierała się przez las do wzgórza za najbliższym jeziorem, i drzewa żarzyły się. – Tam jest raj, a wy mi tu znudziliście się do cna – który to już raz spieracie się i kolejny raz o niczym.
– Twoja żona nas nie rozumie.
– A gdzież tam jej! – powiedziała Margaret. – Co w ogóle może zrozumieć kobieta? Tylko to, że mężczyźni są jeszcze głupsi od tych, na jakich chcą wyglądać, i nie powinno się im pozwalać rządzić. Nic więcej. Jak małe dzieci, jednym słowem. Albo sobie wojnę wymyślą, albo sprzeczkę, a są tacy, co nie chcą tego słuchać.
– Czyli kto? – zapytał Peter.
– Posłuchaj jej – poradził Stefan. – Twoja żona jest mądrą kobietą, może nie? Wnuczka do kogo podobna? No właśnie. A na łopatki to ja ciebie dziś położyłem, a nie ty mnie. Masz, weź sobie jeszcze pierożek i nie krzyw się.
– M-m! – Peter łyknął żurawinówki, posłusznie przekąsił pierożkiem i wywrócił białka w zachwycie. – Raj, nie raj, ale poczęstunek wspaniały. Gdzie ty takie szamanie zdobywasz?
– To jest wędzona sieja, a te są z łosia. W sumie, czego pilnuję, to mam. A właśnie, tu na sąsiednim odcinku potrzebny jest młodszy nadzorca – mogę pogadać z kim trzeba? Peter zakrztusił się.
– Ty znowu swoje? – groźnie zapytała Margaret.
– Już milczę. – Stefan podniósł ręce, poddając się, i poklaskał w dłonie nad głową. – Zarkoje!
Zapach bijący od pieczonych w sosie z łopatki łosia ziemniaków był po prostu oszałamiający, a pod wędzonego w olchowym dymie szczupaka i solonego różowego łososia pogadali o tym, że łososia w tym roku mało, ale szczupak się ładnie w rzece rozmnożył, i to on narybek łososiowy wyżera, i nikt go, tego szczupaka, nie odławia, bo to rezerwat, a sam nadzorca w życiu sobie z taką ilością nie poradzi, choćby nawet codziennie zapraszał gości dysponujących wspaniałym apetytem, a poza tym szczupak to tak w ogóle nie ryba, tylko krokodyl – prawda, Margaret? Pogadali o krokodylach, i tych z Ziemi, i tych z Nowego Lądu, potem Peter zapytał, czy są tu raki, na co Stefan pokręcił głową, a Margaret wyjaśniła, że raki na Północy nie żyją, mógłby Peter choć trochę orientować się w ziemskich ekosystemach, a Peter natychmiast zapytał, czy jest tu piwo. Piwa nie dostał i zgodził się ukoić żal winem z moroszki pod nową rybkę, co do której nawet Margaret nie mogła powiedzieć nic sensownego, Peter natomiast, drogą negacji, doszedł do tego, że to nie wieloryb, i więcej już się nie dowiedział. Okazało się, że to troć. Potem Peter powiedział „uff” i odpadł od stołu, a po nim „uf” powiedział Stefan i też odpadł. Margaret straciła z oczu Jay, która uciekła zza stołu – „w końcu oberwie ta dziewucha!” – nie dowoławszy się jej, w trójkę rozpoczęli poszukiwania, już smakując smrodek dydaktyczny (Stefan, żartując, zaproponował podzielić dom na kwadraty) i znaleźli w sieni podczas zabawy w rekonstruktora.
– Połóż tę zabawkę, natychmiast! Będziesz się jeszcze chować? Będziesz?
– Nie-a.
– Ile razy mam ci mówić, żebyś nie bawiła się w to świństwo? Będziesz grzeczną dziewczynką czy nie?
– Nie-a... Dobra, będę.
– No to weź sobie jeszcze moroszki. Albo pierożek.
– Nie-a. Brzuch boli, najadłam się śliny. Bab, a pójdziemy dziś do lasu?
– Jaymaymo Angelo Punn! – surowo powiedziała Margaret. – Teraz to ty się umyjesz, wyczyścisz zęby i pójdziesz spać. Rozumiesz? Już noc na dworze.
– Nie chcę spać! Nie chcę! W nocy nie ma słońca! Dziadku, powiedz jej! Wujku Stefanie! Nie chcę spać!
– Ukarzę cię! – zagroziła Margaret.
– A mi się nie chce karania. No, chociaż troszeczkę pospacerujmy, bab, co? No, chociaż tylko do jeziora?
– Jutro pospacerujemy – powiedział Stefan. – Na pewno. Pokażę wam takie widoki, że padniecie. Ale umowa: po drodze nie biegać, nie uciekać, a jak powiem, to ode mnie ani na krok. Tu jest takie miejsce, miny jeszcze zostały z czasów mannerheimowych, pod samym mchem. Przerdzewiałe na wylot, a w ubiegłym tygodniu jednego łosia rozerwało na takiej. Takie to wykopaliska. Jedną wydłubałem, ta się trzymała kupy, można było wziąć do ręki.
– Łoś, powiadasz? – Peter z niedowierzaniem popatrzył na resztki mięsa.
Jaymayma pisnęła z uciechy.
– Łoś – potwierdził Stefan. – A skąd by się tu wziął, co to ja, kłusownik?
– Zaraz mnie zemdli – krzywiąc się, powiedziała Margaret. – Tfu! Padlinożerca! Po kim jak po kim, ale po tobie nie spodziewałam się takiego numeru.
– To świeżonka! – zaprotestował Stefan, a Peter znowu się roześmiał. – Nie, no naprawdę, czego rżysz? Co ci za różnica, od czego zdechł, przecież nie od trucizny. Ja wtedy zebrałem nogi i w te pędy na wybuch, myślałem, że ryby ktoś głuszy. A jak trafiłem, to co – miało się mięso zmarnować? Lepiej powiedz mi takie coś: czy w tej twojej kosmoflocie chociaż raz jadłeś prawdziwe mięso?
W trakcie sporu udało się ustalić, że jadł. Raz. To był ów słynny krokodyl z Lądu, istota flegmatyczna, nie niebezpieczna i częściowo nadająca się do spożycia. Co do napojów, to te na Lądzie są do bani, ale za to jakie miejscowe dziewuszki do stołu nakrywały – można skonać!
– No-no? – powiedziała Margaret. – Ten moment, po proszę rozwinąć.
– Peg, ja wcale nie... Stefan roześmiał się.
– A ja, jeśli mam być szczery, przez ciebie poszedłem do kosmofloty – powiedział nagle Peter i sięgnął po wino.
– Peg, no coś ty... Przecież jestem kompletnie trzeźwy. Właśnie, co to ja? Aha. Miałem nadzieję, że trafimy obaj do jednej załogi, a ty zwiałeś w połowie drogi w krzaki... Tak, Peg?
– Nie mogłem tego nigdy zrozumieć – zauważył Stefan – dlaczego u was, Anglosasów, Margaret i Peggy to jedno i to samo?
– Zwiałeś w krzaki!
– W krzaki – zgodził się Stefan. – W drzewa. W kamienie. W jeziora. I dobrze zrobiłem, że zwiałem. Tak sobie myślę: dobrze, że nas wtedy z Kanału z powrotem wyrzuciło. Nie lubię ci ja krokodyli – to co ja bym na Nowym Lądzie robił?
– To tylko ty tak myślisz. Co u ojca, zdrowy?
– Zdrowy, nic się go nie ima. Przeszedł na emeryturę dopiero po sześćdziesiątce, mieszka w Tartu. Dzwonimy do siebie od czasu do czasu. Mocny ten mój staruszek i uparty. Ciągle usiłuję namówić go na memuary, a on: kogo to interesuje? Mnie, mówię, interesuje. Przeżyjesz i bez nich, ucina. Dla wnuków może by napisał, a dla mnie mu się nie chce.
– Nie ożeniłeś się drugi raz? – zapytał Peter.
Stefan machnął ręką i zdążył złapać półmisek z rybą.
– Jedno podejście to aż nadto. Za młodu dużo się głupot robi.
– Za kawalerów! – oświadczył Peter, podnosząc szklankę.
– Do dna!
– Coś za szybko się dogadaliście – powiedziała Margaret.
– Czyżby ci się skarżył?
– Grzeszyłby, jakby się skarżył – oświadczył Stefan. – Nie zapytał, odbił... W życiu nie wybaczę. Pojedynek!
– A ty gdzie byłeś, jak odbijałem? – odparował Peter.
– Nie było nawet komu odbijać...
– No i? – zmrużyła oczy Margaret. – Co na to powiesz?
Jaymayma zachichotała.
– No nie, tak się nie da! – wrzasnął Stefan. – Że ja byłem durniem – tak, zgoda, byłem, ale żebym był ślepy – pardon! Wszystko widziałem! A że nie czepiałem się ciebie, to dlatego, że czekałem, aż ty się czepisz mnie!
– Patrzcie go! – obruszyła się Margaret. Peter odchylił się na krześle i zarechotał. – Co za osobnik! A wiesz, że ja się ciebie bałam, wtedy, na statku: przecież syn kapitana! Do sterówki miał wejście! A na tego kompletnie nie zwracałam uwagi, miałam go po dziurki w nosie...
– Dziękuję – ukłonił się Peter.
Wspominali Rondę, Ludwiga i innych, posprzeczali się o to, kto na kogo wtedy zwracał uwagę i co z tego wyszło w przyszłości. Wybijając dłońmi takt, zaśpiewali chórem „Towar z kontrabandy”, potem Stefan zaśpiewał „Gryzie mnie komar” i zebrał oklaski, a nieco później pojawił się gotowany łosiowy ozór, pocięty na plasterki, i został zjedzony, chociaż chwilę wcześniej wydawało się, że już ani okruszka nikt nie zmieści, po czym Margaret oświadczyła, że na pewno umrze z powodu pęknięcia jelit, a Peter, który znalazł w sobie jeszcze miejsce na szklaneczkę żurawinówki, nagle rześko oświadczył, że gotów jest pomyśleć o stanowisku młodszego dozorcy po odejściu na emeryturę, co wprawiło Stefana w euforię. To było coś, co mogą docenić tylko starzy przyjaciele – siedzi się przy stole, obserwując przez okno turlający się kłębek słońca, i traci czas na pustą gadaninę, słowny pojedynek, unika się uruchomienia zdrowego rozsądku, bez zmęczenia sadząc jedną głupotę ponad drugą, i czuć przy tym, że cała trójka jest absolutnie, niezmiernie szczęśliwa i nie ma w całym Wszechświecie niczego takiego, co mogłoby zakłócić to szczęście. I nic takiego nie może się zdarzyć.
Niezwykła cisza w tle zaniepokoiła ich. Zaczęli szukać wnuczki. Proces poszukiwań i wywoływań powtórzył się z tą tylko nieznaczną różnicą, że Jaymayma tym razem została wykryta nie w sieni, a w szafie, znowu z ulubioną zabawką na kolanach. Rekonstruktor był włączony i prezentował obrazek, dźwięk został zagłuszony przez dydaktyczny chórek. Jaymayma uniknęła klapsa, pokazała język i oświadczyła, że może iść spać, pod warunkiem że jutro przewiozą ją po jeziorze, ale żeby tam nie było nawet śladu wodnego słonia, a ryby mogą być, niech sobie pływają.
– Co to za wodny słoń? – zapytał Stefan, kiedy udało się ułożyć Jaymaymę do snu. – Nas w jej wieku bardziej interesowała historia, pamiętasz, Pit? Salamina, Kanny i tak dalej. Samą bitwę pod Farsalos przerobiliśmy ze trzynaście razy z różnymi danymi wejściowymi, i, jeśli dobrze pamiętam, Cezar zwyciężył tylko dwa razy...
– Raz – sprecyzował Peter. – Pamiętam dokładnie.
Przerywając sobie nawzajem, przypomnieli i to, że w jednym z przerobionych wariantów Cezar po przegranej uciekał w panice do Egiptu, a uparty Pompejusz otrzymywał w darze jego głowę i zadawał się z Kleopatrą, i to, że Republika Rzymska wkrótce upadała – z większym lub mniejszym przelewem krwi, w zależności od wejściowych danych, ale upadała niezmiennie, w każdym z wariantów... Ta-aak... A co to za wodny słoń?
– Ona nas wyświetla – wyjaśniła Margaret. – Jak pierwszy raz zobaczyłam, to wpadłam w panikę. Myślisz, że dlaczego ona za pierwszym razem tak z byka na ciebie patrzyła? No już naprawdę nie wiem, co z tym dzieciakiem mam robić, kompletnie zboczony umysł. Wiesz, jakie są dane wejściowe? Nas – tamtych, z rekonstrukcji – wyrzuciło z Kanału gdzieś u diabła na zapiecku, przy czym dorośli zbiorowo wymarli na jakiejś nienormalnej planecie, a dzieci przestały dorastać. Łapiesz?
– Co to znaczy przestały dorastać?
– Właśnie to.
– Ciekawe – uśmiechnął się krzywo Stefan. – Ja osobiście bym nie miał nic przeciwko znalezieniu takiej planety, gdzie się nie dorasta: przy szóstym krzyżyku już się nie chce dorastać... Hm, sama to wymyśliła? No to masz wnuczkę z wyobraźnią, gratuluję. Ale na czym polega ten dramat, nie rozumiem? Zwyczajna grupowa robinsonada, pewnie nawet ciekawa... – Margaret wzdrygnęła się. – Nie, no serio. Nie? A ja bym z przyjemnością zerknął...
– No to zerknij, zerknij – powiedziała Margaret – żebyś tylko nie pożałował. A ja sobie lepiej pójdę, nie będę psuła sobie humoru.
Ale nie wyszła, mruknąwszy: „Gorsze niż narkotyk, słowo honoru”, złożyła ręce na kolanach i też zaczęła oglądać.
– Wybacz, ale o niczym innym nie potrafię mówić, rozumiesz?
– O niczym innym i mówić nie trzeba – odezwała się Margaret.
Siedzieli na nagrzanym południowym słońcem głazie. Dwa kroki niżej jezioro lizało skałę. Powarkując w głazach, woda nadciągała, smakowała szorstkie płyty. Cofała się. Margaret wydawało się, że po dwóch dniach, które minęły od ucieczki, skóra Stefana zrobiła się ciemna jak kamienie.
– Palce ci nie pękają? – zapytała.
– Co? – nie zrozumiał Stefan. – A, nie, jeszcze nie. Dziękuję.
– Jak przegapisz, będzie bardzo bolało – uprzedziła go Margaret. – Zwłaszcza że to pierwszy raz. Może ci posmaruję?
Dopóki smarowała mu ręce, Stefan milczał. A kiedy zadowolona powiedziała „hm” i schowała pojemnik z maścią do kieszeni kurtki, zapytał, starając się, by głos był możliwie beznamiętny:
– No i jak tam w obozie?
– Żyjemy sobie – tak samo fałszywie obojętnie odpowiedziała Margaret. – Dlaczego mielibyśmy nie żyć? A czy lepiej czy gorzej... jutro skończy się święto, to i zobaczymy, gorzej czy lepiej...
– Jakie znowu święto? – Stefan zdziwił się. – Ach, no tak, no tak... – Roześmiał się krótko i ze złością. – Święto uwolnienia. Rozumiem. Bez święta się nie da... Aż trzy dni?
Margaret skinęła głową, potwierdzając, a Stefan już szacował w umyśle, o ile trzeba będzie zwiększyć normę wydobycia torfu, żeby w jakimś sensownym czasie nadrobić zaległości. Wyliczywszy, aż gwizdnął i pokręcił głową. Ta-a-ak... Niepotrzebnie Peter poluzował ludziom, będzie za to pluł sobie w brodę. Niczym nieusprawiedliwione pobłażanie nie prowadzi do niczego dobrego. I torf będzie niedosuszony, a syntezator tego nie lubi...
– Czy on naprawdę zwariował?
– Raczej nie. – Margaret uśmiechnęła się. – Wiesz, według mnie to on rozumuje lepiej niż ja i ty. Ryzykuje, owszem. Póki łykają każde jego słowo, może ryzykować. Mówi, że teraz każdy powinien pracować za dwoje, żeby w jak najkrótszym czasie zgromadzić tyle zapasu żywności, by można było przerzucić obóz za dział wodny. I że silne i wolne społeczeństwo, silni i wolni ludzie... Dużo teraz przemawia.
– Już wyliczyłem ten najkrótszy możliwy okres – przerwał jej Stefan. – Rok to minimum.
– Mniej – powiedziała Margaret. – Pozbawią Jakoba mleka i zwolnią syntezator. Jakob im nie jest do niczego potrzebny.
– Peter tak zdecydował?
– Nie łudź się, że jest takim osłem. Będzie głosowanie. Wynik z góry jasny, zna go nawet Jakob.
– Bydlęta – powiedział zmęczonym głosem Stefan. – Co by z bydłem nie robić, bydłem zostaje. Do Abbie i malców jeszcze się nie dobrali?
– Na razie nie.
– Dobiorą się też. Komu są potrzebni słabi i chorzy umysłowo, prawda? A pozostali się wykończą na torfie.
– Stefan podniósł kawałek piaskowca, skruszył go w palcach i cisnął do jeziora. – Oto, co się stanie. Za rok zostanie połowa z nas. I to nie ta najlepsza.
– Za rok nikt tu nie zostanie. – Margaret zezem popatrzyła na Stefana. – I mówię to z dużą pewnością: Peter mówi, że zamierza wystartować „Dekardem”.
– Co? – Stefan poderwał się na równe nogi.
W skroniach mu załomotało.
– A co? Nie uda się? – zapytała z ciekawością Margaret.
Stefan usiadł. W głowie miał groch z kapustą wymieszane z czarną pustką: Peter Punn w sterówce okrętu, z jakiegoś powodu z mokrym wiosłem w ręku, smagły Adonis Peter Punn, na węgiel spalony odkrywca, rycerz bez strachu i lęku; potem pasmo pustki; potem słowa Margaret: „Widzisz, on ma ciekawe pomysły...” – i znowu pustka, i jaskrawy obrazek, widziany z najdrobniejszymi szczegółami: mdlące wycie silników marszowych na małym ciągu, wolno i krzywo wzbijający się w niebo pozbawiony dzioba „Dekard”, wściekły strumień płomienia, uderzający w kruszący się granit z wybitej przez statek dziury w deszczowej chmurze... Porzucony znienawidzony obóz, pozostawione na zawsze przeklęte bagno. To ja powinienem był to wymyślić, ze spóźnioną złością pomyślał Stefan. Ja, a nie Peter.
– Może się udać – powiedział niechętnie. – To znaczy, chcę powiedzieć, że teoretycznie jest to możliwe. Nie za rok, oczywiście. Ze trzy lata na poważne przygotowania – wtedy może się udać, nawet bez dziobowego segmentu... Niebezpieczne to jest, oczywiście, na silnikach marszowych... Musiałbym pomyśleć... Wystartować, to może wystartuje, ale gdzie i jak wyląduje?
– Nie wiem – powiedziała Margaret. – A ty ciągle myślisz, że Peter jest głupszy od ciebie?
– Nigdzie nie poleci – powiedział z niezachwianą pewnością Stefan. – Właśnie dlatego nie poleci, że nie jest głupszy.
Marszu po wodzie też nie będzie. Po co mu to teraz?
– Zazdrościsz – oświadczyła Margaret.
– Zazdroszczę – z łatwością zgodził się Stefan. – Wspaniały pomysł, nawiasem mówiąc.
– Widoczny cel – przytaknęła Margaret. – Rok entuzjazmu. Albo więcej? Ty z takim pomysłem ile byś utrzymał entuzjazm?
– Nie mów tak – poprosił Stefan.
– Dlaczego? To nie jest ironia. Ludzie muszą mieć widoczny cel, nawet takie pokraki jak my. Nigdy tego nie rozumiałeś. Przecież jesteśmy ludźmi.
– Nie wątpię...
Milczeli chwilę. Wielka niechlujna fala dopłynęła do stóp Stefana i spłynęła, zostawiwszy pianę. Zalew wrzał: wodny słoń doczekał kolejnego okresu podziału. Jak zwykle dzielił się na trzy równe części, z których dwie miały zginąć, a trzecia wyciągnęła pusty los i miała żyć nadal. Korzystając z bezkarności, w jeziorze pluskały ryby.
– Jak mnie znalazłaś? – zapytał Stefan.
– Twój szałas jest widoczny z wieży przez przyrządy.
Andrzej wypatrzył i pokazał mi. Nawet widział, jak wychodziłeś z wody. Miałeś szczęście, że cię nie ruszył wodny słoń.
– Wodny słoń ma teraz co innego na głowie.
– Teraz tak. A przedwczoraj?
Nie było co oponować. Stefan świetnie pamiętał śliskie paniczne przerażenie, jakie ogarnęło go, gdy z głębin zaczął wolno wypływać bury cień, a on świetnie wiedział, co to za cień. Pewnie wodny słoń był po prostu syty, zdarza się i taki cud.
– Peter wie, że tu jestem? – zapytał Stefan, zmieniając temat.
– Pewnie wie. – Margaret obojętnie wzruszyła ramionami. – Może Andrzej już wszystkim rozpaplał. A może i nie. On ma do Petera pretensje: ma jakiś nowy pomysł z dziedziny fizyki teoretycznej, a Peter go na torf wysyła, jak zwykłego śmiertelnika... Wszyscy są zadowoleni, poza nim. – Margaret uśmiechnęła się lekko. – A ty naprawdę boisz się Petera? Niepotrzebnie, trzeba było wcześniej się bać.
– Dzięki – burknął Stefan. – Przyjmuję do wiadomości. Przy okazji, nikt nie widział, dokąd idziesz?
– No wiesz! – powiedziała Margaret. – Całą drogę trzęsę się ze strachu! Powiedz mi, gdzie Peter znajdzie drugiego lekarza? Ciebie, nawiasem mówiąc, też nikt nie wypędzał. Uważa się, że sam uciekłeś.
– Tak? No popatrz, a ja nawet nie zauważyłem.
– W każdym razie Peter nie zamierza urządzać na ciebie obławy. Po co mu to? Zgłodniejesz to sam przyjedziesz.
– A jak nie przyjdę? – zapytał Stefan i przełknął ślinę.
– A co zrobisz? Daj im wypuścić parę, żeby cię nie pobili, i wracaj. Wytrzymasz pięć dni?
– Akurat pójdę się kłaniać, nigdy – powiedział Stefan. – Nie martw się o mnie. Ja tu nawet rok pociągnę.
– Kopyta wyciągniesz. Boże, po co ja się męczę z tym idealistą cholernym!.. Powiedz lepiej: jadłeś coś dziś?
– Znalazłem sopelki – powiedział posępnie Stefan.
– Tylko tyle?
– Widziałem takie... wiesz, grube robaczki z czteroma rożkami, te, co ciągle kolor zmieniają. Znalazłem takie miejsce, gdzie jest ich pełno, weźmiesz do analizy, co?
Margaret prychnęła:
– Atramentniki są niejadalne, nawet malcy to wiedzą. Dobra... – Wyjęła z kieszeni płaską puszkę. – Bierz. Przepraszam, że nie dałem ci od razu. Byłam na ciebie zła.
Stefan obrócił puszkę w ręku. Przez czterdzieści lat puszka nie wydęła się, naklejka była na swoim miejscu. Anchois w marynacie. Bardzo interesujące...
– Dasz spróbować? – zapytała Margaret.
– Kto? – Stefanowi wysiadł głos. – Kiedy?
– Peter – odparła Margaret. – Ale skrytkę to on nie wczoraj znalazł, nie łudź się. Wiedział, dokąd należy iść, nawet się obejrzał dwa razy. Nerwowo. A ja go podglądałam. Otworzył skrytkę, wziął jedną puszkę, i na miejscu zjadł, rękami, palce oblizał, a pustą puszkę z powrotem do skrytki włożył i zasłonił ikoną. Przysunął skrzynkę. Nikt nic nie wie.
Stefan jęknął. Margaret popatrzyła na niego ze współczuciem.
– Uspokój się... Chcesz, to zostanę z tobą?
– To była rezerwa – z trudem wykrztusił Stefan. – Rozumiesz? Nasza ostateczna i nienaruszalna rezerwa.
– Szkoda, że nie było tam mleka – powiedziała Margaret.
– Dla Jakoba. No to dasz spróbować? Odrobinkę. Anchois to ryby czy owoce?
– Ryby.
– Głupia nazwa. Wolałabym owoce. Już nie pamiętam, jakie one są. Tylko nazwy.
Jadł anchois rękami, jak Peter. Potem jadła ona, a on patrzył, jak je. Anchois Margaret nie posmakowały – albo udawała, że nie smakują. Stefan, nadciąwszy ścianę puszki, wywrócił ją na drugą stronę i wylizał do czysta.
– Dzięki za nóż...
– Weź jeszcze to.
– Wspaniale. – Stefan pokręcił zapalniczkę w ręku. Popstrykał – paliła. – Gdzie znalazłaś? Jesteś zuch. Teraz nie zamarznę. Już miałem zamiar rozpalić ognisko niczym Robinson – przez tarcie...
– Robinson miał ogniwo.
– Tak? Nie wiedziałem.
– Zapomniałam cię zapytać – powiedziała Margaret – korzystałeś ze skrytki wcześniej? Dla siebie?
– Tak – powiedział Stefan. – Raz. Nie wytrzymałem.
– Tylko jeden raz?
– Jeśli mam być szczery, to dwa. Dwa razy. A co?
– Tak pytam... Nie uwierzyłabym, gdybyś powiedział „nie”. Nie obawiaj się, nie powiem nikomu.
– A co to teraz za różnica? – wzruszył ramionami Stefan.
– Bo jak wrócisz, to się dowiesz jaka.
Margaret jak zwykle miała rację, rację w stu procentach, i Stefan był tego świadomy. Zgodzi się z Margaret, zgodzi, ale nie od razu. Teraz dać się przekonać – słabość. Nawet zdetronizowany kapitan pozostaje w duszy kapitanem, można go namawiać i namówić, ale decyduje on sam.
– Przecież powiedziałem, że nie wrócę.
Od razu zrugał siebie. Jak nigdy w swoim głosie usłyszał chłopięce intonacje. Urażony uparty chłopiec był tu, żył w nim i nie dawał spokoju.
– Będziesz czekał, aż Peter im się znudzi, jak ty? – z kpiną zapytała Margaret. – Rok będziesz czekał? Dwa? Pięć? Miej na uwadze, że codziennie nie będę mogła okradać dla ciebie skrytki. Jeszcze mam malców do upilnowania. A jak się wpakujesz do ogrodu po kartofle – na pewno ruszy obława.
I znowu to ona miała rację, a nie on. Stefan rozumiał, że nawet w Margaret, najlepszej z ludzi na pokładzie „Dekarda”, żyło odwieczne pragnienie zdominowania go. A niech, pomyślał ze zmęczeniem. Jej wolno.
– Mów – powiedział. – Co jeszcze masz w zanadrzu?
– A widać? – zdziwiła się Margaret.
– Oczy ci błyszczą.
– Dobrze – zgodziła się. – Mamy szansę.
– To i bez ciebie wiem.
– Głupi, ja o czym innym... Andrzej nazwał to efektem dublowania. Sprawdzić, rzecz jasna, nie może, ale powiada, że to jest najładniejsza idea ze wszystkich możliwych, a to oznacza, że jest słuszna. Dużo gadał, ale jeśli by to skrócić, to wyjdzie, coś na kształt zwierciadła. Kanał zatrzaskuje się od peryferii do środka. Działa zasada makronieokreśloności: przez statek... czyli przez pakiet falowy przechodzą oba ujścia Kanału. W określonych warunkach powstają dwa odbicia, identyczne z oryginałem. Jedno wyrzucane jest w przypadkowym miejscu, to my, a drugie...
– No? – zapytał tępo Stefan.
– Drugie gdzie indziej. Andrzej mówi, że drugi „Dekard” najprawdopodobniej został wyrzucony w pobliżu tego punktu, gdzie wszedł do Kanału. Wyobrażasz sobie?
– Poczekaj, poczekaj... – Stefan marszczył czoło, tarł je. Jakie odbicia? Jakie zwierciadło? Maligna, majaczenie grubego nudziarza! Przez jakiś czas bawił się w solipsystę, perorował, że nasz świat jest iluzją, i oświadczył, że przystępuje do opracowania teorii nieistniejących procesów – trzeba było go ukarać, żeby nie zabawiał się na próżno. A ten leń na wszystko gotów, byle nie musiał kopać torfu...
– To oznacza, że ten drugi „Dekard” wrócił na Ziemię – promieniejąc powiedziała Margaret. – Nie spałam całą noc, kiedy do mnie to dotarło. Wyobrażasz sobie, gdzieś istnieję druga ja... drugi ty... drugi Peter. Tyle że oni są prawdziwymi dorosłymi, nie jak my. Ale to nieważne. Ważne, że Ziemia wie!
Serce Stefana opadło do piekieł, potem wróciło, uderzyło niczym młot i zaczęło się tłuc w szalonym rytmie.
– Poczekaj... – wykrztusił. – Poczekaj. Jeszcze raz...
– Ziemia wie! – krzyknęła triumfalnie Margaret. – Skoro Andrzej to mógł zrozumieć, to tamci na pewno już dawno to pojęli. Ziemia wie!
– Czyli... szukają nas? – zapytał Stefan.
– Tego nie powiedziałam. Ale mogą nas szukać. Rozumiesz, mogą!
Mogą, pomyślał Stefan. Nieoczekiwanie poczuł, że brakuje mu powietrza. Mogą, tłukło się w głowie cudowne słowo. Huczało niczym dzwon. Mogą nas szukać. Nawet jeśli są przekonani, że żadne z nas nie żyje. Nawet w tym przypadku, który z pewnością uważają, za jedyny możliwy. Przecież szuka się ciał alpinistów, którzy zginęli w górach, którzy wpadli do lodowych szczelin... Po latach też się szuka.
Wszystko jest takie proste.
Droga nie ma końca, koniec jednej drogi to początek innej, nieważne, kto i co prorokował w chwili niepowodzenia. Póki choć jeden człowiek może powiedzieć sobie „idź” i pójść, droga nie kończy się nigdy. Nie ma ślepych uliczek.
O ile, oczywiście, Andrzej ma rację...
Powinien mieć rację. W innym przypadku Wszechświat byłby urządzony zbyt okrutnie.
– To zmienia postać rzeczy – powiedział na głos.
– Jeszcze jak! – Margaret roześmiała się.
Może ekspedycja, do zadań której, poza zwiadem, będą włączone poszukiwania zaginionego gwiazdolotu, przyleci tu za pięć lat. Albo za dwadzieścia. Może nie przyleci nigdy. Z tą ewentualnością też należy się liczyć. A może Ziemianie są już blisko – kto wie, może już dolatują do tego przeklętego globu obok przeklętej gwiazdy i prom z ich statku już robi ostatnie okrążenie przed zanurzeniem się z rykiem w pochłaniającej prędkość atmosferze...
Będą nas żałowali, pomyślał Stefan. Zwłaszcza na początku. Przyślą psychologów, specjalistów od readaptacji. Zadręczą nas głupimi pytaniami. I nie od razu, ale przygotowawszy uprzednio, żeby nie uszkodzić psychiki, powiedzą, że gdzieś na Ziemi albo na Nowym Lądzie żyje drugi Stefan Lorenz. Dorosły... Nie... Nie chcę się z nim spotykać.
Żeby tylko Peter nie kazał wyłączyć boi.
Stefan wstał.
– Chodźmy. Teraz.
– Od razu teraz? – Margaret była wyraźnie zaskoczona.
– Nie za bardzo się śpieszysz?
– A co, zbudują dla mnie gilotynę? Czy po cichu uduszą?
– No, duszenie to chyba przesada. Ale co do pobicia – to pewne.
Stefan uśmiechnął się. Jego wargi złożyły się w cienką prostą krechę.
– To nic. Wytrzymam.
W pokoju od dawna na dobre zagościł blady zmierzch, na dodatek zrobiło się chłodno, wilgotny nocny chłód jak złodziej przesączył się do domu, i kiedy Peter, wyłączywszy zabawkę, wymamrotał: „Zapaliłbyś w kominku, czy co?”, Stefan nie sprzeciwiał się i od drugiej zapałki rozpalił drewno, z przyjemnością ustawił się w cieple bijącym od płomieni.
– Ciekawe – powiedział. – Nie, wiesz, Margo, ty jesteś jakaś przewrażliwiona. Dane wejściowe interesujące, ale co to nas obchodzi? Przecież my jesteśmy tu.
Margaret wzdrygnęła się.
– My tu, a oni tam. Istnieje taka pewna teoretyczna abstrakcja – powielanie, czy jakoś tak. To Pit w głowie dziecku mąci – on to zrozumiał, a ja kompletnie nic. I jeśli mam być szczera, to nie chcę zrozumieć.
– Syngularna duplikacja – pokiwał głową Stefan. – Pewnie, że słyszałem o tym. Temat był modny, pamiętasz, jak nas medycy męczyli? Ale przecież to się nie potwierdziło, prawda, Pit?
– Na razie się nie potwierdziło – powiedział Peter.
– No widzisz, a ty się boisz. Głupoty to są, strachy na lachy, karaluchy pod poduchy.
– ...ale i nie zostało odrzucone.
– Tak? – zdziwił się Stefan i sięgnął po żurawinówkę.
– Nie widziałem nawet.
– No to wiesz.
– Mnie na dno – uprzedziła Margaret.
– A gdzie indziej byś chciała? – zdziwił się Peter. – Hej, mnie też na dno, żebyś nie spudłował. I można więcej.
– Alkoholik!
Stefan nalał rubinowy płyn wedle zapotrzebowań.
– Dobra, rozważmy to logicznie. Przypuśćmy, że duplikacja nie jest majaczeniem i miała naprawdę miejsce. Przypuśćmy. Przypuśćmy, my... to znaczy oni... Do diabła, zaplątałem się! Tak, właśnie – oni znaleźli odpowiednią planetę. Szansa, oczywiście, jedna na milion, to nawet ja rozumiem. Ale przypuśćmy. Kanał, rzecz jasna się zatrzasnął... I co? Teoretycznie przy dużym szczęściu oni mogli założyć nową kolonię, o której nam nic nie wiadomo, tak?
– Nie widzę powodu, żebyśmy nie wypili za jej rozkwit – zauważył Peter, walcząc z czkawką.
– Za rozkwit! – Stefan uniósł szklaneczkę, chrząknął, wypił i znowu odchrząknął.
– Dziwne – powiedziała Margaret. Roześmiała się nerwowo. – Przecież i my tam... Wiecie co, chłopcy, ciągle jeszcze mi mrówki chodzą po skórze.
– Mi też! – przyznał Stefan. – Wiesz, jakie mrówki? Z gatunku eciton. O, takie, i po całych plecach. W te i nazad.
– To są pryszcze – zaatakował go Peter. – Smaruj jodyną.
– A spadajcie obaj! Pocieszyciele się znaleźli! Zamilkli.
– Idziemy spać – powiedział Stefan. – Jutro budzę wcześnie, i nie powołujcie się na kaca, nie ma apelacji. Idziemy do jeziora. Zawiozę was na pewną wysepkę – do końca życia będziecie mi dziękowali.
I nastała cisza, tylko trochę szeleścił las i gałęzie starej jodły, dwukrotnie uderzonej piorunem, zwycięsko mimo to, wyzywająco żywo skrobały w dach domu. Z daleka dotarł przeciągły okrzyk pełen rozpaczy i bólu, zadrasnął ciszę, odbił się słabym echem i zamarł. Margaret drgnęła.
– Człowiek? – zapytał Peter.
Margaret pokręciła głową.
– Puchacz złapał zająca – zinterpretował krzyk Stefan, ścieląc gościom łóżko. – Zając przed śmiercią krzyczy zupełnie jak człowiek, ale co to ma za sens. Kogo to interesuje, że on się nie zgadza?
Po wiercił się w łóżku, przeganiając zbędne myśli i myśląc tylko o tym, jak to wspaniale, że Peter i Margaret wyjadą dopiero pojutrze i mają jeszcze całe dwa dni dla siebie, i że trzeba je wykorzystać na maksa, czyli – ziewnął – naprawdę trzeba obudzić się wcześnie... I z tą myślą zasnął.
Ale pierwsza obudziła się Jaymayma. Trochę pomarudziła, nie znalazłszy ulubionej zabawki, schowanej przez babcię, spróbowała poszukać tam i siam i podłamała się, nie znalazłszy. Nie zostało nic innego jak się nu-u-udzić... I tu wpadł jej w oko sieciak – wujek Stefan, jak się okazało, miał autentycznie prehistoryczny sieciak, sterowany jeszcze głosem! – i Jaymayma, pisnąwszy z zachwytu, szybko opanowała sterowanie. Najbardziej spodobał jej się program z wiadomościami, ponieważ spikerowi można było dawać pstryczki w nos, a on się śmiesznie krzywił, a głos nie zmieniał mu się ani kapinkę.
„...byli zaniechać w związku z niebezpieczeństwem w przypadku dalszego przebywania ludzi na planecie – gadał ersatz-spiker sztucznie podnieconym głosem i usiłował uchylić się przed pstryczkami. – Podczas ostatniego dnia pracy ekspedycji na planecie odkryto mocno uszkodzony statek klasy gwiezdnej „Dekard” i dziewięcioro dzieci w wieku od dziesięciu do trzynastu lat. Dwoje z nich wyraziło chęć powrotu na Ziemię i zostały zabrane na pokład „Swifta”. Pozostałe trzymały się na uboczu...”
Na drugim kanale puszczali kreskówkę i Jaymayma nie dosłuchała komunikatu do końca.