Marek ma rzecznika prasowego - szok. Człowieku, co ci dziennikarze tobie zrobili? Z dziennikarzami to się zawsze imprezowało, a nie rozmawiało przez pośredników. Rzecznikiem tym jest mój ulubieniec z roku 1993, Tomasz Zimoch - o cholera, jeszcze lepiej! Nie mogłeś sobie już chociaż znaleźć kogoś mądrzejszego? Jak wcześniej wspomniałem, właśnie przed dwumeczem z Włochami poznałem Marka Citkę. Cała Polska huczała wtedy od plotek na jego temat. Spodziewałem się jednak normalnego gościa - a tu na dzień dobry pierwszy strzał, ma rzecznika...
Z czasem w kadrze zaczęto mówić, że Marek na zgrupowaniach nie rozstaje się z biblią, choć opowiadał komuś tam o swoich grzechach młodości, problemach w Białymstoku. Może chciał się oczyścić? Był przy tym raczej zamknięty w sobie i stronił od szerszego grona. Jakoś mi to wszystko nie pasowało do wizerunku piłkarza. To piłkarz chce być księdzem, czy ksiądz piłkarzem? Kilka lat już się w tym światku piłkarskim kręciłem i kogoś takiego nie spotkałem. Mało tego - o takich przypadkach nawet nie słyszałem. Co tu dużo mówić - dziwiliśmy się.
Umiejętności piłkarskie Marka były dla mnie zagadką. Wiedziałem, że wygrał wszystkie możliwe plebiscyty i podobno nawet redakcja magazynu dla dzieci do lat trzech, "Misia", przyznała mu jakąś nagrodę. Z drugiej strony, nikt w całej kadrze nie wiedział tak do końca, za co. Że wyróżniał się w polskiej lidze? Co roku wyróżnia się pięciu piłkarzy. No a może dlatego, że strzelił dwie bramki w przegranych meczach? Duża klasa! Pierwsza - na Wembley z pięciu metrów do pustaka. Druga - fakt, że ładna, z Atletico prawie z połowy boiska, ale Molinie takich bramek nastrzelało mniej więcej stu grajków. No tak, w Polsce wystarczyło uderzyć z czterdziestu metrów w światło bramki, przegrać 1:4 i zostawało się wielkim bohaterem. Co więc ten Citko prezentuje naprawdę? Byłem ciekaw.
Powiem szczerze - może kiedyś, na podwórku, jego gra zrobiłaby na mnie wrażenie. To był dobry piłkarz, dobry kiwak. Jednak ja wtedy od kilku sezonów występowałem w Hiszpanii, a tam się już tak nie grało. Cały świat dążył do tego, by piłka była jak najszybsza. A Citko na odwrót - jeździł całymi godzinami z piłką po murawie. Mógł, był na topie - ulubieniec Piechniczka. To w ogóle były śmieszne treningi, bo gdy taki napastnik jak ja - nauczony szybkiej, hiszpańskiej gry na dwa czy trzy kontakty - przyjeżdżał na kadrę, to piłkę dostawał raz na pół godziny. Obrońca podał do pomocnika - ten jechał sam. Stracił. Spadło pod nogi następnemu - jechał. Stracił. Zabierał się z piłką następny i jechał. Stracił. I tak w kółko. A napastnicy stali i patrzyli. Żadnych efektów. W zasadzie to można powiedzieć, iż to były zajęcia w ogóle bez piłek. Takie bardziej teoretyczne, wizualne - oto patrzcie, jak Marek czy Piotrek Nowak kiwają się. A że sami ze sobą? To nic. Ważne jak!
Gdyby ktoś patrzył na to z boku, nigdy by nie zgadł, że obserwuje reprezentację narodową. To wszystko wyglądało raczej na zbiórkę hobbystów, którzy postanowili pokopać sobie po pracy. Taka reprezentacja artystów polskich. Ze szczególnym uwzględnieniem jazdy figurowej na lodzie. Lub na murawie, wszystko jedno - piruet za piruetem, sport indywidualny.
Frustrowałem się - ja zagrywam, wychodzę na pozycje, a on jedzie sam. Z takim stylem gry Marek nie miałby szans zrobienia kariery w poważnej lidze. W Europie po prostu już tak nie grano. No dobrze, podobno jeszcze jeden tak gra, ale właśnie leży w szpitalu. Citko poniekąd sam padł ofiarą swojej gry. Przy takim wożeniu się, nie było szans uniknąć kontuzji choćby na treningu. Nawet Zidane jak kiwa, a robi to bardzo dobrze, to po dwóch czy trzech zwodach ucieka z nogami, podaje do kolegi, bo mógłby jakiś drwal go pocelować. Inaczej się nie da. Późniejszy uraz, jakże poważny, był właśnie wynikiem tego, że Marek nie spotkał na swojej drodze trenera, który nauczyłby go poważnego futbolu. Z drugiej strony, szkoda, że jednak nie wyjechał za granicę. Usiadłby na ławce, może też złapał kontuzję, ale chociaż by mu płacili. A w Polsce to prezes kontuzjowanemu piłkarzowi nie da wypłaty, tylko co najwyżej w łeb!
Żal mi Marka - ta bajeczna oferta z Blackburn mogła sprawić, że inaczej potoczyłaby się jego kariera. A tak, równie pochyła. W Legii trafił na Okukę, który zawsze preferował szybką grę i tacy zawodnicy jak Citko czy Piekarski niekoniecznie mieli czego szukać. Podobnie grał kiedyś Leszek Pisz - on też lubił się bawić piłką. Miał jednak tę zaletę, że robił to wtedy, kiedy było można, a potrafił też dokonać błyskawicznego przerzutu z centrymentrową dokładnością. Taką, że dostawiało się nogę i był gol. Niby robił kółeczka, a wiadomo było, że kwestia przeniesienia akcji w pole karne rywala jest kwestią sekundy. Citko tego nie miał. Przesadzał.
Oczywiście Antoniemu Piechniczkowi to się podobało - jak cały futbol z 1982 roku. Nie zauważył, że czasy się zmieniły. Owszem, mecz Brazylia - Włochy w mistrzostwach świata był wtedy ładny, ale tam jeden obrońca wziął piłkę na szesnastym metrze, przegiegł całe boisko, stracił i z kontrą ruszył inny defensor - kontrą polegającą na osiemdziesięciometrowym biegu z piłką przy nodze. Kto sobie to wyobraża? Piechniczek myślał, że z Citką w składzie te czasy mogą jeszcze wrócić. A nie mogły.