To miało być to straszne, paraliżujące Wembley. Ten słynny stadion, na którym najlepszym piłkarzom świata trzęsą się nogi. Świątynia futbolu. Bzdura! Na kilometr pachniało wielkim piknikiem, z dzieciarnią na trybunach w roli głównej. Nie wiem, jakim trzeba byłoby być gamoniem, aby przestraszyć się atmosfery takiego meczu. Jakieś balony, muzyczka z głośników, fakt, że osiemdziesiąt tysięcy ludzi, ale jednak pełna szopka, koncert rockowy. Architekturą też nie było sensu się zachwycać, bo grywałem wcześniej na ładniejszych obiektach. Bać się więc nie było czego, co najwyżej własnej niemocy. Czyli - do pracy, rodacy!
Niestety, ta niemoc w nas była. Mieliśmy świadomość, że balon został napompowany przesadnie i pęknie, sam z siebie. Że tak się nie da ciągle podkręcać tempa i nie wypaść z karuzeli. Patrząc na skład - tak naprawdę nie wyszliśmy wygrać. Wyszliśmy się nie skompromitować. Nie mogło być dla nas nic gorszego niż dotkliwa, bardzo dotkliwa porażka przed nadchodzącym, arcyważnym meczem ze Szwecją u siebie. Tak więc, panowie i panie, brońmy się, żeby za bardzo z nami nie pojechali. Bo że w ogóle pojadą, to wszyscy wiemy. Oczywiście iskierka nadziei gdzieś tam się tliła, ale bardzo szybko zgasła. Miało nie być Linekerów, Shearerów, a tymczasem jakiś mały, rudy gówniarz strzelił nam trzy gole. Jak ten Scholes mógł się przebić przez tak rosłą obronę, jak mógł wygrywać pojedynki główkowe? Tego nie jestem w stanie zrozumieć. Biegał gdzie chciał i nikt nawet nie potrafił go dobrze w nogi kopnąć. Całe szczęście, że Mirek Trzeciak zrobił więcej niż teoretycznie mógł i wypracował Jurkowi Brzęczkowi gola. W przerwie można było mieć jeszcze nadzieję na dobry wynik. Niestety, nie wiem, co trener Wójcik mówił w szatni, gdyż w tym czasie rozgrzewałem się na boisku. Kontuzja może już nie dawała się we znaki, ale wciąż nie byłem przygotowany do gry na pełnych obrotach i wiedziałem, że jeśli wejdę, to na ostatnie minuty. Kwadrans przed końcem dostałem sygnał: - Kowal, jedziesz!
Co ciekawe, nawet miałem sytuację do zdobycia gola. Uciekłem obrońcom, wbiegłem prawą stroną pola karnego, Ściąłem do linii końcowej z zamiarem zagrania do środka. Ktoś miałby strzał do pustaka. Odwracam głowę, a tu szok - jestem sam. Nikt nie pobiegł za akcją. Nie wiem, czy chłopaki nie mieli już siły, czy też pogodzili się z porażką, ale wyszło na to, iż muszę sobie radzić w pojedynkę. Kąt już miałem bardzo ostry, prawie zerowy, czasu mało, więc uderzyłem prawą nogą po ziemi w długi róg - piłka przeszła centymetry obok słupka. Cóż, gdybym wiedział wcześniej, że nie mam co liczyć na kogokolwiek, prawdopodobnie inaczej bym to wszystko rozegrał, inaczej bym się ustawił. Ale to tylko dywagacje. Przegraliśmy 1:3.
To moim zdaniem był błąd, że jeszcze tego samego dnia, w nocy, polecieliśmy do Polski. Z perspektywy czasu uważam, że trzeba było tam, w Anglii, pójść całą drużyną na piwo, pogadać trochę, pośmiać się, odreagować. Tymczasem w samolocie grobowa cisza, muchę byłoby słychać, gdyby jakaś się zaplątała. Dolecieliśmy do Polski koło czwartej w nocy, potem dojazd do kolejnego zameczku, do Świerklańca. Na miejscu byliśmy, gdy już świtało. Wszyscy padnięci i wkurzeni. Wszyscy jeszcze w myślach rozgrywali ten mecz. Jeszcze inni chodzili naburmuszeni, że na Wembley nie zagrali ani minuty.
Nadchodziły dni oparte na spekulacjach. Wiedzieliśmy, że Szwedzi przyjadą na remis. Zastanawialiśmy się, w jaki sposób ich rozmontować, kiedy już się zamurują. I co się stanie, jeśli nie damy rady. Myśli o porażce nikt starał się nie dopuszczać. Co mieliśmy przegrać, to już przegraliśmy w Londynie. Przecież nie takie z nas fajtłapy, żeby dostać w ryj dwa razy w cztery dni. Jednak coś się nie kręciło w tę stronę, w którą powinno. Nikogo nie ogarniała panika, ale ciągle przewijała się myśl - z Anglią można było zagrać lepiej. Zabrakło właśnie jednego, wspólnego spotkania, chwili zabawy, żeby wrócić na właściwe tory i przestać rozdrapywać rany. Gdyby jeszcze to zgrupowanie było w "Sobieskim". Można byłoby zejść, wypić kawę, kupić film wideo, przejść się do kiosku. A co robić w Świerklańcu? Nic, tylko walnąć się na łóżku i myśleć. Myśleć o schodzącym powietrzu.