Balogh Mary Sezon Na Panny Młode

Romans historyczny


MARY BALOGH


Sezon Na Panny Młode


Londyn, ostatnia dekada panowania królowej Wiktorii Ależ jak bym mogła? - spytała lady Agatha Whyte Henriego Arnoux ściszonym głosem, aż do bólu świadoma obecności innych pasażerów w poczekalni dworca kolejowego. - Bigglesworthowie liczą na mnie. Oba­ wiają się, że jeśli ceremonia zaślubin i uroczystości weselne nie będą wystarczająco wspaniałe, tak by mogli pokazać, ile są warci, rodzina mar­ kiza Cottona nigdy nie uzna młodziutkiej panny Bigglesworth za równą sobie. - Ale właściwie dlaczego miałabyś się tym martwić, moja droga, ko­ chana lady Agatho? - spytał z przejęciem monsieur Arnoux z cudownym francuskim akcentem. Lady Agatha spojrzała na niego bezradnie, próbując znaleźć sposób, by opisać swoją pozycję w towarzystwie i płynącą z niej władzę. Nieskrom­ nie byłoby podkreślać swe zasługi, ale z drugiej strony musiała sprawić, by zrozumiał, jak jest teraz potrzebna, nieprawdaż? A może się tylko łudzę, pomyślała z obawą, i moja rola wcale nie jest taka znaczna... - Bigglesworthowie są przekonani, że tylko moje zaangażowanie otwo­ rzy pannie Angeli drzwi do towarzystwa. Właściwie mówią- dodała, jakby się usprawiedliwiając - że jedynym powodem, dla którego towarzystwo

wybierze się na tak odległą prowincję, jak Little Bidewell, będzie fakt, że to ja zaplanuję uroczystości weselne. Tak jak to zrobiłam dla pańskiej cór­ ki, sir. Poczuła rumieniec na policzkach. Kiedy ostatni raz się rumieniła? - I rzeczywiście uroczystości wypadły wspaniale - zapewnił ją Hen- ri Arnoux. - Lecz przyszłe szczęście mojej córki nie zależało od ich świetności. Jednak to, o co panią proszę, leży u podstaw przyszłego szczę­ ścia mojego i, jak śmiem przypuszczać, w jakiejś mierze również pani. Jeśli oczywiście pani choć w części podziela względy, które ja mam dla pani, moja droga lady Agatho. - Ujął jej dłoń w rękawiczce i podniósł do ust. Obiekcje lady Agamy zaczęły topnieć. Mówił tak szarmancko, był taki poważny i, czyż to nie romantyczne, odprowadził ją aż na stację! Nie­ mniej jak mogła choćby pomyśleć o ucieczce do Francji z monsieur Ar- noux zamiast podróży do Little Bidewell, zwłaszcza że już miała kupiony bilet? Żałowała, że w ogóle się zgodziła. Ale ciotka panny młodej, panna Eglan- tyna Bigglesworth, była dawną szkolną koleżanką ulubionej kuzynki lady Agathy. I kiedy droga Helena ją poprosiła, wszystko wyglądało na historię jak z bajki: prosta dziewczyna z prowincji poślubia mężczyznę pochodzą­ cego z najstarszej rodziny arystokratycznej, jednej z najlepszych w wyż­ szych sferach. - Obawiam się, że panna Bigglesworth może dotkliwie odczuć moją nieobecność, a ja nie wybaczyłabym sobie, gdyby... - Och, w życiu nie słyszałam takich bzdur - wymamrotała z niesma­ kiem jakaś kobieta za plecami monsieur Arnoux. - Bez obrazy, paniusiu, ale wierz mi, jeśli tej panience udało się złowić markiza, to nie potrzebuje od ciebie żadnej pomocy. Zażenowana lady Agatha wychyliła się, aby spojrzeć za monsieur Ar- noux, i ze zdziwienia szeroko otworzyła oczy. Osoba, która tak bezcere­ monialnie wygłosiła swoją opinię, nie była prostaczką, jaką spodziewała się ujrzeć lady Agatha. Na ławce siedziała z wdziękiem młoda, elegancka i zamożnie wyglądająca dama. Miała jakieś dwadzieścia kilka łat i była na swój sposób bardzo ładna, z wydatnymi kośćmi policzkowymi i ostro zarysowanym podbródkiem. Miała ciepłe, brązowe oczy, głęboko osadzone pod ciężkimi powiekami, brwi cienkie, proste i ciemne. Tylko usta jak na damę były zbyt szerokie i pełne, by można je było uznać za ładne. Lady Agatha obejrzała ozdobny kapelusz przypięty na czubku zaczesa­ nych do góry kasztanowatych włosów. Jedwabne gałązki bzów tkwiły wśród

prążkowanych wstążek, a długie purpurowe pióro kołysało się zalotnie przy skroni. Przedziwna dekoracja głowy. Strój wprawdzie nie nadawał się na podróż, ale był uszyty według naj­ nowszej mody i najwyraźniej sporo kosztował. Od smukłej szyi do wą­ skich nadgarstków delikatna kremowa koronka okrywała dopasowany sta­ nik z liliowego jedwabiu. Suknia opinała wąską talię, rozszerzała się na biodrach i luźno opadała do ziemi, prawie zasłaniając półbuty z koźlej skórki. Taka suknia kosztowała co najmniej dwadzieścia pięć gwinei. Z pewnością nie byłoby na nią stać dziewczyny z przedmieścia. Lady Agatha rozejrzała się szybko w poszukiwaniu innej kobiety, która mogłaby wypowiedzieć te słowa. Jednak w pobliżu nie było nikogo inne­ go- Młoda dama uśmiechnęła się promiennie. - Do licha, kochanieńka, gdyby taki nadziany jegomość jak ten popro­ sił mnie, żebym z nim uciekła, pognałabym, aż by się kurzyło! - Mrugnęła szelmowsko. - Trzeba się cieszyć życiem, złociutka. - Że co, proszę? - Agatho, posłuchaj jej - nalegał Arnoux.. - Jedź ze mną. - Ale... - Agatha ponownie skupiła chwilowo rozproszoną uwagę na monsieur Arnoux. - Przecież się zobowiązałam. Nie mogę tak po prostu zostawić biednej, osieroconej przez matkę dziewczyny i jej ojca... - Go­ rączkowo szukała odpowiednich słów. - ...na lodzie? - usłużnie dopowiedziała kobieta z kasztanowatymi wło­ sami i zdegustowana potrząsnęła głową. - Hal To zwykła wymówka. Przej­ rzałam cię. Przesadnie podkreślasz swoją rolę. Zrobiłaś z tego swojego niewielkiego talentu nie wiadomo co i właściwie dlaczego, pytam? Bo boisz się, że bez niego będziesz nikim. - Agatha milczała. Słowa tej mło­ dej kobiety były wiernym echem jej własnych myśli. - Cóż, w porządku, jeśli to wszystko, co potrafisz. Ale ty możesz więcej. Masz jego. - Młoda dama wskazała palcem Henriego Arnoux, który ochoczo przytaknął. -Po­ słuchaj mojej rady i nie bądź głuptasem. Życie daje ci zbyt mało cukier­ ków, żebyś jeszcze mogła grymasić. Jeśli ten jegomość chce ci usłać życie różami, to mu na to pozwól. Teraz albo nigdy, kochana. - Zadziwiająca osóbka pochyliła się do przodu, a jej ciemne oczy zabłysły. Elegancka arystokratyczna panna zmieniła się nagle w czarującą psotnicę. - Poza tym nie trzeba być geniuszem, by widzieć, że jesteś w nim zakochana, a on dla ciebie zupełnie stracił głowę. Do Agathy wreszcie coś dotarło i spłonęła rumieńcem. Kobieta, która nieproszona udzielała jej rad, miała dodać coś jeszcze, ale nagle obok przemknął kudłaty piesek, który do tej pory węszył wokół

kosza na śmieci. Trzymał w pysku zatłuszczony papier po kanapce. Młoda dama z okrzykiem chwyciła go za kark i zaczęła mu wyrywać zdobycz. - Ty głupi kundlu! Tam może być trutka na szczury! Kundel zawarczał, młoda kobieta zaczęła nim potrząsać, a... ...a monsieur Henri Arnoux pocałował lady Agathę Whyte na oczach wszystkich podróżnych stojących na stacji! Ostatni raz ktoś pocałował lady Agathę kilka, nie, ponad dziesięć lat temu. Kolana się pod nią ugięły. Zatrzepotała powiekami i zamknęła oczy. Nagle powody, dla których miałaby mu odmówić, wydały się jej żałosne, a rada młodej kobiety miała w sobie mądrość Salomona. - Któż by pomyślał, gdy brałaś w swoje ręce przygotowania do ślubu mojej córki, że weźmiesz w nie również moje serce? - powiedział Ar- noux, cofając się o krok. - Kocham cię, Agatho. Zostań moją żoną. Teraz, dzisiaj. Wyjedź ze mną do Francji. Jak przez mgłę Agatha usłyszała, że jej doradczyni wzdycha z zachwy­ tu. - Jest tak, jak mówi ta młoda dama, Agatho. Musisz zdecydować teraz, zaraz - mówił to z takim przekonaniem, a jego czarny wąsik drżał tak namiętnie, ajednak... a jednak... - Ależ monsieur Arnoux, co z Neli? - Agatha wskazała w kierunku, w którym dyskretnie oddaliła się jej pokojówka. - Co z moimi kuframi i rzeczami? Poza kilkoma osobistymi drobiazgami wszystko inne jest już wLittle... Położył delikatnie palec na jej ustach. - Neli, oczywiście, pojedzie z nami. Co się tyczy twoich bagaży, jeśli masz tam coś, do czego jesteś bardzo przywiązana, to poślemy po nie póź­ niej. Ale na razie, Agatho, pozwól, bym to ja kupował ci różne rzeczy. Pozwól mi cię ubrać, ozdobić klejnotami i rozpieszczać... - A niech mnie, pozwól mu! Młoda kobieta trzymała pieska w mocnym uścisku, połowę tłustego pa­ pierka miała w ręce, druga połowa tkwiła w pysku psa. Oboje, kobieta i pies, nawet na chwilę nie spuszczali brązowych oczu z Agathy. - Naprawdę? - wyszeptała Agatha, zaskoczona, że szuka rady u dziw­ nej nieznajomej. - Bez wahania. Wątpliwości Agathy zniknęły i poczuła się najszczęśliwszą kobietą na świecie. Henri Arnoux ujął jej twarz w dłonie. - Czy wyjdziesz za mnie, ma chere, mon coeurl - Bez wahania - odpowiedziała.

Pocałował ją mocno i obejmując w talii, pośpiesznie wyprowadził, ze stacji. Lady Agatha była tak oszołomiona i szczęśliwa, że nawet nie za­ uważyła, jak bilet wyleciał jej z ręki i spadł na ziemię niczym konfetti na ślubie. Ale zauważyła to kobieta siedząca na ławce. - Cóż, powiedziałabym, że spełniliśmy dzisiaj nasz dobry uczynek, co, Mikrusie? - rzekła Letty Potts do psa. Z jej głosu znikły wszelkie ślady prymitywnego akcentu. Patrzyła na parę wychodzącą z londyńskiej stacji. Za nią pośpiesznie dreptała pulchna kobieta, zapewne owa Neli, która wkrótce miała zostać emigrantką. - Czyż miłość nie jest piękna? - spytała Letty, znów z akcentem. - Słodka jak ulepek. Aż zęby bolą. Ale błysk w jej oczach przeczył zgryźliwej uwadze. Serdecznie pocało­ wała psa w nos i schyliła się, żeby podnieść upuszczony bilet. Spojrzała na wypisaną na bilecie stację docelową. - Little Bidewell, Northumberland - przeczytała. - Hm, to chyba dość daleko. Jak myślisz, gdzie to jest? Nie żeby to miało jakieś znaczenie, co, Mikrusie, mój piesku? - Mikrus ujej boku zamerdał ogonem. - Jeśli mamy bilet do Little Bidewell, to tam właśnie pojedziemy. Uśmiech powoli zniknął z jej twarzy. Rozrywka, której dostarczała jej wysoka, chuda, rudowłosa kobieta i jej wybranek, skończyła się. Dziew­ czyna wróciła myślami do własnych problemów. Nick będzie jej wkrótce szukać. Ale jeszcze nie teraz. Na razie pewnie siedzi w swoim „biurze", czeka na jej powrót. Gdy podpalił pensjonat, w którym się zatrzymała, zniszczył nie tylko jej dom, ale wszystko, co posiadała, z wyjątkiem sukni, którą miała na sobie. Ta jedyna naprawdę elegancka suknia też by pewnie spłonęła, gdyby Letty nie ubrała się w nią w próżnej nadziei, że zdoła zrobić dobre wrażenie na dyrektorze teatrzyku muzycznego Goodwina. Po dwóch tygodniach poszukiwania pracy wiedziała już, że to bezcelo­ we. Nick przekonał dyrektorów wszystkich londyńskich teatrów, by jej nie zatrudniali, mimo że była jedną ze wschodzących gwiazd rewii. Albo mogłaby być, gdyby tylko dano jej szansę. Z czasem przekonaliby się do niej także krytycy. Już się im spodobał jej głos; wcześniej czy później dostałaby rolę, dzięki której by zobaczyli, że potrafi też śpiewać z uczuciową głębią, a nie tylko w komediowy sposób. Na razie jednak wyglądało na to, że przyjdzie jej jeszcze trochę poczekać na ów przełom w karierze. Uśmiechnęła się gorzko. Nick zapewne jest z siebie zadowolony - nie posuwając się do zbrodni, nie zostawił jej innego wyjścia, poza powrotem

do niego na kolanach i wzięciem udziału w ohydnym oszustwie, które planował. Jednak nie wróciła do niego na kolanach. Prosto spod płonącego pensjo­ natu poszła na stacją kolejową St Pancras, gdzie przeliczyła resztę swoich pieniędzy i spytała kasjera, dokąd może za to dojechać. Odpowiedź była przygnębiająca: nawet nie do Chelsea. Dopiero wtedy zaczęła tracić odwagę. Usiadła, żeby pomyśleć, walcząc z nieznaną jej dotąd bezsilnością. Do licha, przecież była Letty Potts. Znaną z niepokornego ducha i ciętego dowcipu. Szykowną, zuchwałą Letty Potts. Nie wróci do Nicka. Nie weźmie udziału w jego najnowszym oszustwie. To już nie było zwykłe okpienie jakiegoś przekarmionego, wystrojonego młodzika z arystokracji, włóczącego się po slumsach. Ostatni pomysł Ni­ cka był okrutną grą, polegającą na wyłudzaniu od niezamożnych wdów ich skromnych majątków. Do tego nie przyłoży już ręki. I właśnie wtedy, kiedy tak siedziała, zjawiła się ta para z wyższych sfer i dosłownie upuściła jej pod nogi rozwiązanie wszystkich problemów. Mog­ ła pojechać do Little Bidewell i tam się ukryć. Może nawet znajdzie pracę jako modystka, jeśli to miasto było wystarczająco duże. A przynajmniej zniknie z oczu Nickowi Sparkle'owi. Mogła liczyć tylko na siebie. Łaskawości anioła stróża spodziewała się równie często jak śniegu w lipcu. Jednak wystarczająco wiele w życiu widziała, by wiedzieć, że od czasu do czasu los lekko uchyla drzwi, przez które tylko głupi nie próbowałby się wśliznąć. Wzięła Mikrusa pod pachę i wstała z miejsca, rozglądając się za peronem, którego numer był wypisa­ ny na bilecie. Letty Potts nie była głupia. Z jeśli w pierwszym akcie pojawia się jakaś nic nieznacząca postać, to w ostatnim z pewnością będzie miała nóż w ręce. Niie ustąpię moich serwitutów jakiemuś przeklętemu torysowi! - dzie­ dzic Arthur Himplerump stuknął laską o peron. Sir Elliot March położył rękę na ramieniu starszego pana. Postanowił zakończyć cały ten nonsens raz na zawsze, jak tylko znajdą się z dala od

dam. Stary zrzęda zauważył Elliota podwożącego panie Bigglesworth na stację i natychmiast przeszedł na drugą stronę ulicy, aby z nim porozma­ wiać. A raczej wygłosić mu kazanie. Urokiem, ale też problemem mieszkania w tak małym mieście jak Little Bidewell było to, że jeśli się tylko wystawiło nogę za próg, było się skaza­ nym na spotkanie z sąsiadami. - To oczywiście pańska decyzja - powiedział sir Elliot, patrząc spokoj­ nie w zaczerwienioną twarz Himplerumpa. - Ale, Arthurze, nawet jeśli masz prawo odmówić Burkettowi przejazdu przez twój grunt, zostało ono ustanowione nie po to, by karać człowieka za jego polityczne przekona­ nia, ale by bronić twoich interesów. Policzki Himplerumpa zatrzęsły się z oburzenia. - Wiem, Arthurze, że nie jesteś mściwy. W zasadzie Elliot wiedział, że jest odwrotnie, ale gotów był poświęcić prawdę dla zgody. Z oddali rozległ się gwizd lokomotywy. - A niech to - powiedział, oglądając się na wjeżdżający pociąg, a po­ tem z powrotem na swego rozmówcę. - Przynajmniej odczekaj chwilę, zanim zrobisz coś, czego będziesz potem żałował. A teraz wybacz, muszę przywitać damę wynajętą przez pannę Bigglesworth do przygotowania uroczystości weselnych Angeli. Ale Himplerump nie zamierzał tak łatwo rezygnować. - Kip mówi, że powinienem obstawać przy swoim. Kip, jedyny syn i dziedzic Arthura, był przystojnym młodzieńcem, który na nieszczęście zbyt wcześnie zaczął podziwiać w lustrze własne odbicie. Łagodny głos Elliota stał się twardy jak stal. - Wierz mi, najlepiej będzie, jeśli twoje poglądy nie nadwerężą zarów­ no twojego sumienia, jak i portfela Burketta. - No dobrze - zagrzmiał dziedzic Himplerump. - Ale tylko dlatego, że ty to mówisz, Elliocie. Ty, tak jak ja, w przeciwieństwie do innych, jesteś dżentelmenem. Elliotowi zadrżały kąciki ust, ale zdołał odpowiedzieć z powagą: - Na pewno bardzo staram się nim być, Arturze. Himplerump odwrócił się z pogardliwym prychnięciem i pomaszero­ wał z powrotem w stronę peronu, przy którym z łoskotem zatrzymał się pociąg z Londynu. Eglantyna i Angela Bigglesworth przepchnęły się do przodu, z niepokojem oczekując pojawienia się kobiety, która miała czy­ nić cuda. Lady Agatha Whyte musiałaby zaiste być cudotwórczynią, by Sheffieldowie, czyli rodzina markiza Cottona, zmiękli w swej zarozu­ miałości i serdecznie powitali w swym gronie młodziutką Angelę Big­ glesworth.

Elliot poznał Sheffieldów dawno temu, kiedy przez jeden krótki sezon bawił w towarzystwie. Nie zrobił na nich dobrego wrażenia. A ściślej mówiąc, jego brak tytułu zrodził w Sheffieldach przekonanie, że należą mu sią od nich jedynie chłodne uprzejmości. Nie, oni tak łatwo nie przyjmą do rodziny dziewczyny, która jest nikim, a przez małżeństwo wchodzi w ich świetne towarzystwo. Nie miało znaczenia, że Bigglesworthowie już daw­ no mieszkali na tej ziemi, gdy Sheffieldowie byli jeszcze chłopami pańsz­ czyźnianymi. Elliot spojrzał na Eglantynę Bigglesworth. Jej pospolita, wąska twarz była pełna obawy. Obok stała siostrzenica Eglantyny, jasnowłosa i śliczna Angela. Można by ją uznać za uosobienie angielskiej rozkwitającej kobie­ cości, gdyby nie zaciśnięte różowe usta i lekkie cienie pod oczami. Eglantyna zauważyła zainteresowanie Elliota i uśmiechnęła się lekko. Ponieważ stangret Bigglesworthów miał podagrę, a ojciec Angeli, Anton, został w domu, by dopilnować przygotowań na przyjęcie gościa, poprosiła Elliota, by użyczył powozu i przywiózł do dworu Hollies osobę, która zaplanuje wesele. Nie mógł odmówić. Przede wszystkim dlatego, że był dżentelmenem. Poza tym bardzo lubił Bigglesworthów. Eglantyna bardzo mu pomogła po śmierci matki. Miał nadzieję, że lady Agatha uczyni chociaż jedną dzie­ siątą tego, czego spodziewała się po niej Eglantyna. Konduktor otworzył drzwi, wyskoczył na peron i odwrócił się, by wy­ stawić schodki. - Stacja Little Bidewell! Proszę wysiadać! Pojawiło się kilku pasażerów - gospodyni pastora z dwójką chichoczą­ cych kuzynek, ubrany w kraciasty płaszcz dżentelmen w średnim wieku, przyciskający do piersi odrapany kuferek. A za nim... już nikt. Konduktor zerknął na wyjęty z kieszonki zegarek i pośpiesznie ruszył w stronę stacji, mamrocząc coś o filiżance herbaty. Eglantyna i Angela wymieniły zaniepokojone spojrzenia. - Cóż... - Angela przełknęła z wysiłkiem. - Jestem pewna, że wszystko się wyjaś... - Tam jest! - zawołała Eglantyna. - Halo! Lady Agatho! Sir Elliot March spojrzał w kierunku wagonów pierwszej klasy. Za okna­ mi wagonu przesuwała się wzdłuż korytarza kobieta. Na głowie miała ja­ kąś ogromną konstrukcję. Wątpił, by to był kapelusz. Kobieta otworzyła drzwi na końcu wagonu i zatrzymała się na chwilę, podświetlona od tyłu zachodzącym słońcem. Elliot skupił na niej wzrok. Miała figurę i styl, który niedawno został wylansowany przez jakiegoś Amerykanina, czy nie nazywał się Gibson?

Dopasowana koronkowa suknia podkreślała sylwetkę, opinając niczym druga skóra zmysłowe kształty. Kobieta najwidoczniej nie usłyszała Eglantyny, bo nie odpowiedziała na powitanie. Spojrzała za siebie, obróciła się na pięcie i zgięła wpół, bardzo prowokacyjnie ukazując ładnie zaokrąglone biodra. Stojący obok Elliota pan Himplerump wstrzymał oddech. - Halo, lady Agatho! Lady Agatho! Ciągle schylona lady Agatha odwróciła się wolno. Szerokie rondo wiel­ kiego kapelusza zasłaniało większą część jej twarzy, ale dojrzeli stanow­ czy podbródek, ostro zarysowaną szczękę i niespodziewanie duże usta. Była młodsza, niż to wcześniej sugerowała Eglantyna. Dużo młodsza. Przyjrzał się uważniej. Gdy dowiedział się od Eglantyny, że zamierza zatrudnić do przygotowania wesela domniemaną córkę diuka, dyskretnie zasięgnął informacji. Dowiedział się, że lady Agatha Whyte z firmy Uro­ czystości Weselne Lady Whyte rzeczywiście jest damą, najstarszą córką zubożałego diuka Lally. Powinna mieć ponad trzydzieści lat. Lady Agatha chwyciła na ręce czarnego, podejrzanie wyglądającego pie­ ska, ukrytego dotąd w fałdach jej sukni, wyprostowała się i odwróciła. Słońce oświetliło jej twarz, ukazując największy jej atut, głębokie, ciem­ nobrązowe oczy. Nie była klasyczną pięknością ale jej uroda przyciągała uwagę. - Przepraszam - powiedziała schrypniętym głosem. - Nie zorientowa­ łam się, że pani woła do mnie. Nazywam się... - Nie ma potrzeby przepraszać, droga pani - przerwała jej entuzjastycz­ nie Eglantyna. - Strasznie trudno coś usłyszeć w tym hałasie, prawda? - Rzeczywiście. Ale widzi pani, ja nie jestem... Słowa lady Agathy zostały zagłuszone przeraźliwym gwizdem lokomo­ tywy. - Tak się cieszymy, że pani tu jest. Przyznaję, że trochę się już dener­ wowaliśmy, bo pociąg się spóźnił. Ale teraz już koniec zmartwień, praw­ da? Przyjechała pani i wszystko jest w porządku! -zawołała głośno Eglanty­ na i zaczerwieniła się, gdy gwizd nagle się urwał, a ona dalej krzyczała. Odchrząknęła i powiedziała: - Pani bagaże przyjechały kilka dni temu. Lady Agatha znieruchomiała w trakcie układania psa na rękach. - Moje bagaże? - Tak - powiedziała Angela, odzyskując głos. - Różnego rodzaju ku­ fry, pudła i torby. - Naprawdę? - zapytała z niedowierzaniem lady Agatha. - To nie znaczy, że byłyśmy wścibskie - pośpiesznie zapewniła Eglan­ tyna. - Po prostu widziałyśmy, jak wnoszono je po schodach.

Patrzyły wyczekująco, Eglantyna z nieśmiałym uśmiechem, a biedna Angela z taką miną, jakby chciała się zapaść pod ziemię. - Elliot! Elliot obejrzał się i zobaczył Paula i Catherine Bunting idących w jego stronę. - Zobaczyłem cię z ulicy - rzekł Paul. - Postanowiłem podejść i się przywitać. Catherine stwierdziła, że ma wielką ochotę na deser z melasy, ale podejrzewam, że tak naprawdę chodziło jej o to, by zerknąć na lady Agathę. - Nachylił się nieco i niewiele ciszej zapytał: - Przypuszczam, że jesteś tu, by ją zawieźć do Hollies, prawda? - Tak - potwierdził Elliot, wracając spojrzeniem do kobiety o kasztano­ wych włosach. Usłyszała głośną wypowiedź Paula i spojrzała prosto na Elliota. Wyda­ wało mu się, że wyczuła jego zażenowanie i że ją to rozbawiło. Skłonił głowę. I wtedy się uśmiechnęła. Elliot zapomniał o dobrych manierach. Zapomniał o Paulu i Catherine Bunting. Stał i po prostu się na nią gapił, bo ten uśmiech ją całą odmie­ nił. W jej twarzy pojawiła się dojrzałość, widoczna w kpiąco uniesionej brwi, w nieopanowanym drżeniu dolnej wargi. Były w tym uśmiechu przewrot­ ne poczucie humoru i figlarność, ale też pewna nieuchwytna słodycz. Wyglądało, jakby nie chciała się uśmiechnąć, ale nie mogła się powstrzy­ mać. Sprawiała wrażenie, że zna pyszny sekret, którym chciała się podzie­ lić. Jej ciemne oczy się zaiskrzyły, a na policzkach nieoczekiwanie poja­ wiły się dołeczki. Spojrzała na Bigglesworthów. - O, jak to miło z państwa strony, że osobiście witacie mnie na stacji - zaszczebiotała. Przytuliła twarz do psa. - Spójrz, Pimpuś, jacy wspaniali ludzie. Postawiła psa na ziemi i wyciągnęła rękę w geście powitania. W drugiej dłoni miała chusteczkę, którą powoli podniosła do oczu. Była teraz uoso­ bieniem sentymentalnej kobiety, wzruszonej tak miłym przyjęciem. Jed­ nak temu gestowi przeczyły jej figlarne oczy. - Dziękuję. Och, taka jestem wdzięczna. Elliota znów ogarnęły wątpliwości. Według jego informacji lady Agatha Whyte unikała rozgłosu. Nie lubiła zwracać na siebie uwagi, gdyż uważa­ ła to za wulgarne. Nigdy nie pozwoliła na zamieszczenie w gazetach swo­ jej podobizny. A tu stała i przyjmowała pochwały Eglantyny z widoczną przyjemnością.

Uśmiechnęła się kokieteryjnie i spłynęła po schodach. Dosłownie spłynęła. Stała u szczytu schodków, a chwilę potem była już na peronie. Nigdy nie widział, żeby dama tak się poruszała. Próbował się opanować. Zachowywał się absurdalnie i... wielki Boże! Paul i Catherine pewnie uznają go za ostatniego głupca. Odwrócił się, by zagadnąć Paula, ten jednak również zdawał się być urzeczony młodą damą. - Więc pani jest lady Agathą? - spytała Eglantyna, a gdy rudowłosa kobieta przytaknęła, ciągnęła z entuzjazmem: - Oczywiście że to pani! Ale kiedy pani nie zareagowała, cóż, pomyślałam... to zresztą nieważne. Droga lady Agatho! Mam nadzieję, że podróż minęła spokojnie i nie była zbyt męcząca. Pofatygowała się pani w nasze skromne progi. I co też sobie pani o nas pomyśli? Pozwoli pani, że się przedstawię. Eglantyna Biggles- worth, miałam przyjemność korespondować z panią. Miło mi w końcu panią poznać! - Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedziała lady Agatha z wiel­ ką szczerością, choć na jej szerokich, wydatnych ustach wciąż błąkało się rozbawienie. - A to - oczy Eglantyny zalśniły z dumy - to jest nasza przyszła panna młoda, nasza mała Angela. - Jestem oczarowana, panno Bigglesworth - zachwyciła się lady Aga­ tha, biorąc Angelę za rękę. - Jaka z ciebie śliczna panienka. Twój narze­ czony jest szczęściarzem! Eglantyna zauważyła państwa Bunting z Elliotem i kiwnęła ręką, żeby podeszli. - O, świetnie się składa! Oto nasi sąsiedzi. Mam przyjemność przedsta­ wić lorda Paula Buntinga i jego żonę Catherine. Catherine kiwnęła głową nieco sztywno, pomyślał Elliot. Oby tylko nie oznaczało to jakiejś choroby. Mimo że ich zaręczyny zostały zerwane wie­ le lat temu, nadal była mu droga. Paul skłonił się radośnie. - A to szczęśliwy traf! Państwo Vance! Halo, panno Elizabeth! Chodź­ cie, poznacie lady Agathę. Eglantyna pomachała do Vance'ów, którzy powoli szli chodnikiem koło dworca. Twarz Beth była tak przesadnie obojętna, że ich nagłe pojawienie się przed stacją kolejową nie mogło być przypadkowe. Stary pułkownik Vance pochylił się do nieco podstarzałej córki i krzyk­ nął: - Co? Co ona powiedziała?! - Lady Agatha, ojcze! - głośno i spokojnie odpowiedziała Beth. - Przy­ jechała przygotować piękne wesele panny Angeli! - Panna Angie jest piękna bez niczyjej porno...

Beth gwałtownie poczerwieniała i objąwszy ramieniem starszego pana, pośpiesznie poprowadziła go dalej, zanim zdążył dokończyć zdanie. - Proszę nam wybaczyć. Obawiam się, że papa nie czuje się najlepiej - powiedziała przez ramię. - Do zobaczenia później! - Egiantyna odetchnęła z ulgą i spojrzała na Elliota. - Ach, jak mogłam zapomnieć. Pozwolę sobie przedstawić nasze­ go drogiego przyjaciela, sir Elliota Marcha. Podszedł powoli, mając nadzieję, że jego utykanie nie jest zbyt widocz­ ne. Noga często mu sztywniała, gdy było zimno. Egiantyna stała pochylo­ na w stronę lady Agathy. Usłyszał jej szept: - To pamiątka z wojny. Zdjął kapelusz i ukłonił się, czując się podwójnie niezręcznie. Och, gdy­ by tylko mógł wyperswadować Eglantynie jej egzaltowane wyobrażenia o jego wojskowej karierze. Podniósł głowę i napotkał spojrzenie rudowłosej kobiety. Jej oczy otwo­ rzyły się szerzej, jakby go rozpoznały. Były niezwykle brązowe, głębokie i odurzające, jak dobre porto. - Bardzo mi miło - usłyszał swój głos, jakby z pewnego oddalenia. - Sir... - szepnęła bez tchu. - Sir Elliot mieszka z ojcem na kawalerskim gospodarstwie, niecały kilometr od Hollies - trajkotała Egiantyna. - Obawiam się, że okropnie nadużywamy ich uprzejmości. - Wcale nie - mruknął Elliot, urzeczony lekkim rumieńcem, który wy­ płynął na policzki lady Agathy. - Stanowczo tak - powiedziała Egiantyna. - Sir Elliot był tak uprzejmy, że zaofiarował się zawieźć nas do domu, w zastępstwie naszego chorego stangreta. - Ma podagrę - oznajmiła Angela. - Strasznie cierpi. Młoda śliczna kobieta niechętnie przesunęła spojrzenie z niego na An- gelę. - Z mojego doświadczenia wynika, że osoby z podagrą mają skłonno­ ści do picia. Moja pokojówka piła jak gąbka. - Pokiwała głową ze zrozu­ mieniem. Na te słowa Angela parsknęła zduszonym śmiechem. Ten dźwięk ucie­ szył Elliota. Już dawno nie słyszał śmiechu Angeli. Lady Agacie zaiskrzyły oczy. - A jak się napiła, zachowywała się okropnie. Uświadomiłam sobie, jaki to problem dopiero wczoraj, gdy pojawiła się na stacji tak pijana, że nie była w stanie wsiąść do pociągu. - Zmrużyła oczy. - Nie muszę chyba mówić, że ją odprawiłam.

Eglantyna wspominała, że lady Agatha ma opinię ekscentryczki. Jak widać, zasłużoną. Żadna ze znanych mu dam nie mówiłaby spokojnie o ta­ kich sprawach. Nie wyobrażał sobie, by Catherine mogła powiedzieć sło­ wa „jak gąbka" nawet w odniesieniu do gąbki. Catherine w ogóle była dziwnie milcząca. Eglantyna nie zauważyła niczego dziwnego. Ale też była niesłychanie prostoduszna. - Obawiam się, że nasz Ham ma ten sam problem - przyznała. - Ale nie może przestać. Więc co możemy zrobić? - Zwolnić go? - zasugerowała lady Agatha. - No tak - westchnęła Eglantyna. - Ale co by się z nim wtedy stało? Nikt go już nie zatrudni. Elliot omal się nie uśmiechnął na widok zakłopotanej miny lady Agathy. Mieszkańcy Little Bidewell mieli zdecydowane, choć nietypowe poglądy odnośnie swoich obowiązków wobec społeczeństwa. - Niech się pani nie obawia - powiedziała Eglantyna, mylnie rozumie­ jąc minę lady Agathy. - Do wesela Ham na pewno dojdzie do siebie. Nie zawiedzie naszej rodziny przy naprawdę ważnej okazji... - urwała zażeno­ wana. ~ Co nie znaczy, lady Agatho, że pani przyjazd nie jest ważnym wydarzeniem! Lady Agatha przytuliła psa do twarzy. - Jakie to miłe! Słyszysz, Pimpusiu? Jesteśmy wydarzeniem. - Tak jest w istocie - powiedziała Eglantyna, biorąc lady Agathę pod rękę. - Paul i Catherine, mam nadzieję, że nam wybaczycie. Lady Agatha jest z pewnością zmęczona po podróży. Elliot zgodził się w duchu z Eglantyna. W tym tempie wkrótce zjawi się tu całe miasteczko. - Oczywiście - wymruczał Paul, patrząc z podziwem. - To dla mnie zaszczyt poznać panią, lady Agatho. - Jest pan zbyt uprzejmy, lordzie Paul - odparła. - Lepiej miejcie się na baczności, bo jeśli uwierzę w wasze zapewnienia, to zostanę tu na zawsze. - Słucham? - spytał zmieszany Paul. Roześmiała się cicho. - Cóż, zaledwie kilka minut po przyjeździe zostałam ogłoszona wydarze­ niem i zaszczytem. Czyż mogłabym pokazać się z lepszej strony? - Spojrzała na Elliota, a jej oczy zabłysły wesoło, przekornie i... tak, prowokacyjnie. Spodziewał się kogoś innego. To było interesujące, choć wiedział z do­ świadczenia, że to, co interesujące, zazwyczaj przynosi kłopoty. Czekała na jego odpowiedź. Ale zanim zdążył coś powiedzieć, jedwabi­ ście gładkim głosem odezwała się Catherine:

- Niech się pani nie obawia, lady Agatho. Jestem przekonana, że przej­ dzie pani samą siebie. Kiedy w (przedstawieniu wszystko już się układa, właśnie wtedy ktoś na widowni zaczyna kichać. _L-/etty nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Najpierw trafił się jej bi­ let na pociąg, a potem te miłe głuptasy wzięły ją za lady Agathę. Z tru­ dem powstrzymywała się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Cóż, jeśli ży­ cie dalej będzie jej dawać w prezencie kwiaty, wkrótce uzbiera spory bu­ kiet. Wystarczy jej dzień lub dwa, by się rozejrzeć, a potem zapakuje co cen­ niejsze rzeczy lady Agathy i - adieu Little Bidewell! Zacierała ręce z ra­ dości. Na dodatek okolica była zdecydowanie ładniejsza, niż można się było spodziewać po takim prowincjonalnym miasteczku. Sir Elliot był, krótko mówiąc, smakowitym kąskiem. Naprawdę zapie­ rał dech w piersiach elegancją i sposobem bycia. Siedząc w powozie na­ przeciw pań Bigglesworth, z trudem odrywała oczy od jego szerokich ra­ mion. Reagowała półsłówkami sugerującymi zainteresowanie, jednak drzewa nie przyprawiały jej o szybsze bicie serca, bo pierwsze osiem lat życia spędziła na wsi. Natomiast ciemne kręcone włosy sir Elliota muskające kołnierzyk jego śnieżnobiałej koszuli... tak, to mogło wywołać drżenie serca. Zawsze miała słabość do wytwornych brunetów, ale ten... hm, wy­ rastał urodą ponad przeciętność. Niebieskozielone oczy, ciemne włosy, zmysłowe usta i klasyczny nos. • Nie była kobietą, która romansuje z pierwszym lepszym mężczyzną tyl­ ko dlatego, że jest przystojny. Wielu dżentelmenów, szukających pod te­ atrem łatwej rozrywki, spotykało się z odmową. Zresztą sir Elliot wcale nie musi mieć ochoty na romansowanie akurat z nią. Zmarszczyła brwi. Chociaż mogła to uznać za mało prawdopodobne i nie było w tym ko­ biecej próżności. Parafrazując wieszcza: „Mężczyzna był mężczyzną i jest mężczyzną". Jak przyjdzie co do czego, sir Elliot March będzie taki jak

wszyscy. Każdy z nich chciał tego samego, tyle że niektórzy grzeczniej o to prosili. I lepiej przy tym wyglądali. Westchnęła i w tej samej chwili powóz podskoczył na wybojach. Eglantyna pisnęła cicho, a Angeia głośno nabrała powietrza. Sir Elliot natychmiast wstrzymał konie i odwrócił się zatroskany. - Przepraszam. Czy nikomu nic się nie stało? - Nie, Elliocie. - A pani, ladyAgatho? - Ze mną wszystko w porządku. Odwrócił się, popuścił cugli i zaprzęg ruszył ponownie. Dobre maniery były takie... pociągające. A sir Elliot miał naprawdę nienaganne maniery. Oczywiście, pomyślała Letty, z wysiłkiem tłumiąc entuzjazm, w takim miejscu można bez przeszkód ćwiczyć się w eleganckiej powściągliwości. Gdyby sir Elliot miał wygłosić więcej niż kilka zdań, zapewne szybko zapadłoby milczenie. Siedziała teraz na skraju ławeczki, tak że widziała profil sir Elliota. Ostat­ nie promienie zachodzącego słońca ślizgały się po powierzchni jego oczu, okolonych czarnymi gęstymi rzęsami. Wyraźny zarys ust i zdecydowana linia szczęki były podświetlone słońcem. Ale to nos zdradzał pochodzenie. To był zgrabny, mocny nos. Prosty, agresywny, z rozszerzonymi noz­ drzami. Z takim nosem można było patrzyć na innych z góry. Zapewne właśnie tak patrzyli jego przodkowie na jej przodków. Ta myśl otrzeźwiła Letty. Usta zadrgały jej i smutkiem, i rozbawieniem. Jeśli poza katastrofalnym poczuciem humoru miałajeszcze choć odrobinę zdrowego rozsądku, powinna omijać sir Elliota z daleka. Zdążyła już za­ uważyć, że on jeden nie uległ czarowi lady Agathy Whyte, która przybyła, by przygotować wesele Bigglesworthów. Mógł zwrócić uwagę na jakieś jej towarzyskie potknięcia. Gdy powóz znów podskoczył na wybojach, Mikrus, niedawno prze­ chrzczony na Pimpusia, spadł na podłogę. Eglantyna cmoknęła współczu­ jąco. Mikrus natychmiast wykorzystał okazję, wskoczył jej na kolana i spoj­ rzał żałośnie w oczy. Eglantyna popatrzyła oczarowana. Z głębokim westchnieniem Mikrus ułożył głowę na jej piersi. Biedaczka nie miała wyjścia. Pies wyćwiczył swoje rozbrajające spojrzenie na najtwardszych sercach w teatrze. Eglan­ tyna po chwili wahania zaczęła głaskać go po łebku. Oto kolejny śmiertelnik trafiony strzałą miłości do psa! -pomyślała Letty o najnowszym podboju swojego towarzysza i zajęła się planem, który przy­ szedł jej do głowy, gdy usłyszała, jak Eglantyna mówi o rzeczach lady Agathy.

Jedyną przeszkodą mógłby być list od lady Agathy, wyjaśniający, że właśnie spędza miesiąc miodowy. Ten list i tak w końcu nadejdzie. Nie trzeba było dużej wnikliwości, by zauważyć, że lady Agatha jest kobietą z zasadami, co zresztą czyniło ją bezbronną wobec takich osób jak Letty. Zawsze można było przewidzieć jej zachowanie. Lecz zanim list nadejdzie, upłyną jeszcze trzy lub cztery dni, a wtedy Letty będzie już daleko. Mimo wszystko Letty była zadowolona, że nie zobaczy rozczarowania Eglantyny. Dla tej miłej kobiety weselne przygotowania były bardzo waż­ ne. Letty bezlitośnie zdusiła wyrzuty sumienia. Ci ludzie z pewnością nie potrzebowali rzeczy lady Agathy, a Letty bardzo się one przydadzą. W su­ mie Bigglesworthowie nic na tym nie stracą, że wzięli ją za lady Agathę, a Letty dużo zyska. Jeżeli tylko jej się uda. A uda się, jeżeli będzie ostrożna. I będzie trzy­ mać się z dala od przystojnych mężczyzn z szerokimi ramionami, smukły­ mi dłońmi i ładnymi oczami, na których dnie żyło jeszcze wspomnienie śmiechu. Dlaczego tylko wspomnienie? - zastanawiała się. Eglantyna dotknęła jej ramienia, rozpraszając te głupie myśli. - Już prawie jesteśmy na miejscu, lady Agatho. Niech pani patrzy, oto Hollies. Jechali topolową aleją, minęli klomb kwitnących rododendronów i ich oczom ukazał się Hollies położony na porośniętym trawą pagórku. Dwór miał ładną, dużą bryłę, która wyglądała, jakby była dziełem przypadku. Boczne skrzydła, gzymsy i werandy wskazywały na wieloletnią rozbu­ dowę, czynioną wprawdzie z zamiłowaniem, ale spontanicznie. Część ścian była porośnięta bluszczem, resztę muru nagryzł już ząb czasu. Rząd wie­ życzek zwieńczony był kopułami z miedzianej blachy, a liczne okna lśniły czerwonymi błyskami zachodzącego słońca. - Mam nadzieję, że dom jest wystarczająco duży, by mogła pani zreali­ zować swoje pomysły - powiedziała Eglantyna. - Otworzyliśmy wszyst­ kie pokoje, nawet te od dawna nieużywane. Przepraszam, że taki tu bu­ dowlany galimatias. Ale w sumie to tylko wiejski dom. Mam nadzieję, że rodzina markiza nie będzie rozczarowana - westchnęła z troską. - Markiza - powtórzyła Letty. To zaczynało być interesujące. Eglantyna spojrzała na nią w przypływie natchnienia. - Nigdy przedtem nie przyszło mi to do głowy. Jakie to głupie z mojej strony. Pani pewnie zna Sheffieldów.

Sheffieldów? Oczywiście słyszała o nich. Mieli mnóstwo pieniędzy i okropnie zadzierali nosa. Teatrzyk muzyczny nie był dla nich wystarcza­ jąco godnym miejscem. - Nie, obawiam się, że nigdy nie dostąpiłam tego zaszczytu - mruknęła Letty, spoglądając na Angelę. Twarz dziewczyny ładnie się zaróżowiła i właściwie nic dziwnego. Przecież ta śliczna mała zdobyła markiza Cot- tona. A wygląda na naiwną, zwyczajną gąskę. No, no, kto by pomyślał? Letty spojrzała na ślicznotkę z uznaniem. - Jestem pewna, że dom świetnie się nada - powiedziała do Eglantyny. Tylko wiejski dom? - pomyślała Letty. Chociaż wychowała się w jednej z najświetniejszych angielskich rezydencji, była nieślubnym dzieckiem służącej, tolerowanym jedynie dlatego, że jej matka miała niezrównany talent do szycia. Nigdy nie mogła zbliżać się do tej części domu, w której mieszkali państwo Fallontrue. Do tej pory jeszcze nie gościła w tak wiel­ kim domu jak Hollies. Zmieściłby się w nim cały szereg domków, w któ­ rych Letty wynajmowała pokoje. Dopóki nie spalił ich Nick. Na pewno już jej szuka. Wystarczy, że zada kilka pytań na właściwej stacji kolejowej i wpadnie na jej ślad. I tym razem nie cofnie się przed zrobieniem komuś krzywdy, by zmusić ją do posłuszeństwa. Może nawet jej zrobi krzywdę. Przez pewien czas była tak podekscytowana, że wzięto ją za lady Aga- thę, a potem zafascynowana przystojnym sir Elliotem, że zapomniała, po co tu przyjechała. Zdążyła oprzytomnieć, zanim powóz objechał wysadza­ ny lipami podjazd. - Zwykle używamy wschodniego wejścia - wyjaśniła Eglantyna. - Pro­ wadzi do najstarszej części domu. Bardzo lubimy główny hol. Pewnie wyda się to pani głupie i feudalne. - Nie - odpowiedziała szybko Letty, by uciszyć obawę w głosie Eglan­ tyny. - Właściwie styl feudalny to ostatni szał w Londynie. - Szał? - p o wtórzyła jak echo Eglantyna. - Tak, szał. To znaczy krzyk mody, fanaberia, nowinka - wyjaśniła Let­ ty. - Naprawdę? - włączyła się Angela, szeroko otwierając oczy ze zdzi­ wienia. Letty zawahała się, chcąc zaprzeczyć własnym słowom. Ale obie kobie­ ty patrzyły na nią z taką ufnością. Wystarczyło jedno kłamstewko, by je uszczęśliwić. Poza tym może rzeczywiście styl feudalny cieszył się wzię­ ciem w towarzystwie. Nie takie rzeczy się zdarzały.

- O, stanowczo tak. - Bez wątpienia zastąpił zeszłoroczną modę na gladiatorów - powie­ dział sir Elliot. Letty szybko spojrzała mu w oczy. Uniósł jedną brew. Najwyraźniej potrafił posługiwać sienie tylko zdawkowymi zwrotami. I jeszcze mówił takim głosem. Bogowie, to nie w porządku, żeby przy­ stojny mężczyzna był na dodatek obdarzony tak pięknym tembrem głosu. Gdyby dźwięk mógł głaskać, już by mruczała z rozkoszy. Był jedwabisty i łagodny, a jednocześnie męski. Zdecydowanie męski. Sir Elliot skrzywił usta w dziwnym grymasie, zsiadł z kozła i podszedł do drzwi powozu. Nawet porusza się elegancko, pomyślała Letty. Nie jak młodzik z arystokracji, leniwie ociężały albo arogancko rozluźniony. Ten porusza się z precyzją i gracją żołnierza. W mundurze musiał wyglądać pięknie. Otworzył drzwi powozu i wystawił schodki. - Czy to prawda, lady Agatho? - wyszeptała Eglantyna, którą Letty określiła w duchu naiwną. - Chodzi mi o tych gladiatorów. Letty zamyśliła się przez chwilę. Przypuszczalnie nie. Co sir Elliot mógł wiedzieć o czymkolwiek, tkwiąc w tej dziurze? A może jednak coś wie­ dział? Do licha. - Cóż, hm. Elliot pomógł wysiąść Eglantynie i wyciągnął rękę do Letty. Spojrzał jej prosto w oczy. Miał rzęsy, na których widok każda dziewczyna łkałaby z zazdrości, a wzrokiem jasno wskazywał, że nie wierzy w ani jedno jej słowo. Muszę pamiętać, pomyślała zapatrzona Letty, że dżentelmen mieszkają­ cy w prowincjonalnym miasteczku nie musi być naiwny. Mikrus, zmęczony czekaniem, przecisnął się pod jej spódnicą i zwę­ szywszy królika, pognał za nim. - Lady Agatho! - krzyknęła Eglantyna. - Pani piesek! Ale Letty nie mogła oderwać oczu od sir Elliota. Zresztą nie miała ku temu specjalnych powodów. Mikrus przeszedł szkołę w Londynie. Króli­ czek nie stanowił dla niego zagrożenia. - Pieskowi nic się nie stanie - mruknęła. Dużą, ciepłą dłonią nakrył jej rękę. Zapatrzyła się na niego. - Lady Agatho? Serce zatrzepotało jej w piersi, a na policzkach poczuła ciepło. Ze zgro­ zą uświadomiła sobie, że się czerwieni. Do licha! Nie rumieniła sięjuż od lat! Zerwała się z siedzenia, wyrwała rękę i zeszła po schodkach.

Sir Elliot pomógł wysiąść z powozu Angeli Bigglesworth. Letty skupiła wzrok na Angeli i na chwilę zapomniała o sir Elliocie. Angela Bigglesworth nie wyglądała jak dziewczyna, którą wkrótce czekał ślub. Zamiast napawać się swoim triumfem, wyglądała tak, jakby spotkała ją przykra niespodzianka zamiast oczekiwanego słodkiego deseru. To intrygujące. - Elliocie, zostaniesz na obiedzie, prawda? - spytała Eglantyna i Letty ponownie skierowała uwagę na sir Elliota. - Niestety muszę odmówić, panno Bigglesworth. Mam trochę pracy. - Cóż, w takim razie spotkamy się jutro na pikniku. Przypomnij pro­ fesorowi, że Grace upiekła bułeczki z szafranem, które on tak lubi. - Eglantyna pochyliła się w stronę Letty i dodała: - Profesor to ojciec sir Elliota. - Pani jest dla nas zbyt łaskawa - powiedział Elliot i Letty przez chwilę widziała przywiązanie, które czuł do ojca. Nie wiedziała, dlaczego prze­ szedł ją dreszcz. Zwykle reagowała w taki sposób na mężczyzn z bliznami po bijatykach, groźnie uśmiechniętych i ponuro przystojnych. Mężczyzn takich jak Nick, zadrwił wewnętrzny głos. Musiała oszaleć. Pożar, brak pracy i Nick Sparkle - wszystko się sprzy­ sięgło, by pozbawić jązmysłów. To tylko dlatego, że sir Elliot wydawał się inni niż poznani dotąd mężczyźni. W tym stanie równie dobrze mogłaby się zakochać w ogrodniku. - Mam nadzieję, że to niezbyt poważna sprawa? - spytała Eglantyna. - Och nie. To drobiazg, który muszę sprawdzić, i lepiej żebym się nie­ zwłocznie do tego zabrał - powiedział Elliot. - Panie wybaczą? - Oczywiście. Jeszcze raz przesunął wzrokiem po twarzy Letty, którą ogarnęła niezro­ zumiała chęć, by poprawić włosy i przypudrować nos. Uniósł kapelusz i wspiął się na kozioł. - Do widzenia, panno Bigglesworth, lady Agatho, panno Angelo. - Jaka szkoda, że sir Elliot musiał nas opuścić - westchnęła Letty, pa­ trząc, jak odjeżdża. - Będzie wam brak jego towarzystwa. - O tak - kiwnęła głową Eglantyna. - Ale tak już jest, gdy sumienny człowiek sprawuje odpowiedzialny urząd. - O jaki urząd chodzi? - Och, nie powiedziałam? Sir Elliot jest miejscowym sędzią. Podlegają mu wszystkie sprawy kryminalne... - przerwała. - Lady Agatho! Moja droga, czy pani się dobrze czuje? Miejscowym sędzią? - powtórzyła jak echo słabym głosem Letty. Do diabła! Sędzią i sądem w jednej osobie dla całego okręgu?! Zakręciło się jej w głowie. Nagle zrozumiała znaczenie ukradkowych spojrzeń i uniesionych w zdziwieniu brwi sir Elliota. Nie miały żadnego związku z jej nieodpartym kobiecym urokiem. I gdy już miała zbesztać się za próżność, z pomocą przyszło jej poczucie humoai i omal się nie roze­ śmiała. - Tak. Pracował jako adwokat, zanim kilka lat temu objął to stano­ wisko. W końcu Little Bidewell jest stolicą okręgu - wyjaśniła Eglan- tyna. A kto tutaj mógł być jego klientelą? - zastanawiała się Letty, biorąc Eglantynępod rękę. Pewnie miejscowy żywy inwentarz. Była zdziwiona, że w takim małym miasteczku adwokat mógł się utrzymać. Ale może nie musiał pracować na życie. Ubierał się pięknie i kosztownie. Weszły po schodach i otworzyły się przed nimi drzwi. Przytrzymywała je mała rudowłosa, zaróżowiona na buzi służąca. Gdy zobaczyła Letty, cofnęła się szybko i zatrzasnęła drzwi. - Meny - westchnęła Eglantyna i zdecydowanie zapukała do drzwi. - NasząMerry przerażają goście z wyższych sfer - wyjaśniła Angela. - Gdy sir Elliot otrzymał tytuł szlachecki, dopiero po trzech miesiącach zdo­ łała otworzyć mu drzwi. Drzwi gwałtownie się otworzyły, jednak w pobliżu nie było Merry. Pim- puś, dawniej Mikrus, pojawił się nie wiadomo skąd i wbiegł do środka. Letty weszła za nim, rozglądając się z zachwytem. Feudalne? To miejsce było jedyne w swoim rodzaju. Nad głową na wy­ sokości dwóch pięter wznosił się sufit z dębowymi kasetonami, pod stopa­ mi leżał ogromny orientalny dywan, który mienił się kolorami w ostatnich promieniach słońca. Z galerii dla minstreli zwisały gobeliny, kołysząc się na wieczornym wietrze. Spomiędzy licznych donic z palmami nieśmiało wyłaniał się szyszak zbroi. - Anton, przestań się chować za drzwiami - powiedziała Eglantyna, przerywając Letty oglądanie wspaniałego wnętrza. - A niech to, Eglantyno, wcale się nie chowałem.

W bocznych drzwiach holu pojawił się niewysoki dżentelmen o rzad­ kich białych włosach. Krzaczaste, uniesione do góry brwi nadawały jego twarzy wyraz ciągłego zdziwienia. Pod nimi błyszczały małe, ciemne jak rodzynki oczy. Białe puszyste bokobrody sięgały mu do ramion. Odkaszlnął. - Lady Agatho, pozwoli pani, że przedstawię mojego brata - powiedziała Eglantyna. - Anton Bigglesworth. Anton, to jest lady Agatha Whyte. Anton przeszedł hol pośpiesznym krokiem i zanim Letty zorientowała się w jego zamiarach, chwycił jej rękę i mocno nią potrząsnął. - Bardzo mi przyjemnie, lady Agatho. To niezwykle uprzejme z pani strony... To znaczy, diablo miło... eee... Zaczerwienił się po uszy. Biedny stary safanduła. Nie miał pojęcia, jak się zachować. Ona zresztą też nie. Chociaż towarzysko stał niżej od niej, a ściślej od lady Agathy, to jednak był jej, a właściwie lady Agathy, pracodawcą i towarzyskie niuanse tej sytuacji były dla niego zbyt skomplikowane. - Chciałem powiedzieć, że to dla mnie zaszczyt... Odda nam pani wiel­ ką przy słu... Nie mogła pozwolić, by stary cymbał jeszcze bardziej się zaplątał. - Nie ma o czym mówić, panie Bigglesworth. Z przyjemnością zajmę się weselem. Uśmiechnął się z ulgą. - Dziękuję. Przypuszczam, że powinniśmy przejść teraz do gabinetu i omówić kwestię pani zapłaty? - Ojcze! - przerwała zgorszona Angela. - Nie teraz! Lady Agatha ma za sobą długą podróż. Musi być bardzo zmęczona. Zapewne chciałaby się rozgościć w swoich pokojach i odpocząć przed kolacją. - Właśnie, Anton - dodała równie zaszokowana Eglantyna. - Jutro bę­ dzie można porozmawiać o... hm, interesach. Rumieniec, który powoli zaczął już znikać z sympatycznej twarzy Anto­ na, powrócił ze zdwojoną siłą. - Oczywiście! To niewybaczalne z mojej strony. Merry! - krzyknął, ale przypomniał sobie o oporach Merry wobec osób utytułowanych. - Do li­ cha! Grace! W drzwiach natychmiast pojawiła się wysoka, żwawa kobieta w śred­ nim wieku, z nienaturalnie czarnymi włosami, wycierająca duże, silne ręce w fartuch. - Tak? - To jest Grace Poole, nasza gospodyni i kucharka. Grace szybko dygnęła.

- Miło mi panią poznać, lady Agatho. - Gdzie jest Cabot? - spytał Anton. Grace zrobiła kwaśną minę. - W piwnicy, nakleja etykiety na butelki z winem, sir. - Zwróciła się do Letty i powiedziała: - Pewnie chce się pani dowiedzieć, jak idą przygoto­ wania. W zeszłym tygodniu był tu pani człowiek z Londynu, psze pani, i dzięki pani instrukcjom wykonaliśmy z nim kawał dobrej roboty. Letty zmartwiała. Lady Agatha przysłała tu do pracy swojego człowie­ ka. Do diabła! Z trudem się opanowała. Będzie musiała stąd uciec, zanim pojawi się ten człowiek. - Grace, proszę - powiedział surowo Anton. - Lady Agatha jest zmę­ czona. Bądź uprzejma zaprowadzić ją do jej pokoju. - Lady Agatho, proszę za mną. - Dziękuję - powiedziała półgłosem Letty. - Istotnie jestem zmęczona. - Oczywiście - powiedziała Eglantyna, uśmiechając się. - Nie spodzie­ wamy się pani towarzystwa dziś wieczorem. Kolacja zostanie przyniesio­ na do pokoju, a spotkamy się jutro rano. Jeśli właśnie będzie uciekać na wybrzeże, to raczej jej nie zobaczą. - Wczesnym rankiem - obiecała rozpromieniona i zwróciła się do go­ spodyni: - Idziemy? Grace wyszła z pokoju, Letty krok za nią. Rozglądała się gorączkowo, w każdej chwili spodziewając się, że napotka człowieka lady Agathy, któ­ ry ją zdemaskuje. Święci Pańscy, miejcie mnie w swojej opiec! Strach, który ogarnął ją na wieść o tym, że sir Elliot jest sędzią, jeszcze bardziej się wzmógł. Być może przy odrobinie szczęścia jej pokoje będą na pierwszym piętrze, a wtedy, jak tylko zapadnie zmrok, mogłaby uciec przez okno. Ale ze strachem pojawił się błysk zuchwalstwa. A gdyby było trzeba, jak długo zdołałaby unikać spotkania z człowiekiem lady Agathy? Szła o zakład, że przez jakiś czas by się jej to udało... Drogie dziewczę, skarciła się ostro, to przekonanie, że życie jest tylko grą, w której mierzysz się z lepszymi od siebie, będzie przyczyną twojej zguby. Właśnie dlatego uczestniczyła w oszustwach Nicka. Poza możliwością podreperowania finansów dawały jej szansę zagrania na nosie wielkiemu światu. Nie żałowała naiwniaków wystrychniętych przez Nicka na dudka. Widziała, na co trwonią pieniądze. Konie, walki kogutów i psów, kobiety, opium... Mogłaby wyliczać w nieskończoność. Kilka szylingów oddanych na fundusz Letty Potts nie robiło im różnicy. Jednak z czasem Nick zrobił się chciwy i okrutny, a naiwniacy stali się

ofiarami. Różnie mówili o Letty Potts, że ma twarde serce, że jest oportu­ nistką, i może było to prawdą, ale trzymała się pewnych zasad. Była niezłą oszustkąi dobrą śpiewaczkąrewiową, ale nie była kryminałistką. Zabiera­ nie tym, którzy wiele nie mieli, przestało być zabawne. Jak w przypadku tych Bigglesworthów. Och, finansowo na pewno wy­ trzymają spotkanie z Letty Potts, ale mimo wszystko ucierpią. Byli tacy ufni, a ich drogi życia skrzyżowały się zupełnie przypadkiem. W niczym jej nie zawinili. I na tym polegała różnica. A przynajmniej tak to wyglądało, upomniała siebie Letty. Lady Fallon- true wydawała się miła i szczera, jeśli nie mieszkałaś w jej domu. Twoja własna matka musiała wymuszać szantażem, byś mogła przysłuchiwać się lekcjom, udzielanym przez guwernantkę córkom lady Fallontrue. Mając w pamięci to ponure wspomnienie, Letty porzuciła myśli o moralnej stro­ nie swoich poczynań i zajęła się bardziej praktycznymi sprawami. Miała pecha. Grace poprowadziła ją w górę krętymi schodami, a potem długim holem. Nici z ucieczki przez okno, chyba że pod nim będzie rosło drzewo. Letty przez jeden sezon tańczyła na linie i nawet była w tym do­ bra, ale potem górna część jej ciała stała się dla widzów bardziej interesu­ jąca i Alf, ojczym, zakazał jej występów. W połowie korytarza Grace otworzyła drzwi. Mikrus wcisnął się w szcze­ linę i wkroczył do pokoju. Rzucił jedno spojrzenie na łoże z baldachimem zasłane bielutką pościelą i wskoczył na sam jego środek. Natychmiast się położył i zaczął chrapać. Najwidoczniej Mikrus, zaprzyjaźniony z kome­ diantami, zamierzał całym sercem wcielić się w rolę Pimpusia, rozpiesz­ czonego pokojowego pieska. Letty rozejrzała się dookoła. Pokój był duży i przestronny, miał białe ściany i wyściełane ciemnożółtym pluszem meble. Pod jedną ścianą stała duża szafa, naprzeciw niej był marmurowy kominek, a po obu jego stro­ nach stały krzesła z obiciami w żółto-niebieskie paski. Wysokie okna wy­ chodziły na tyły domu, a między nimi stała elegancka toaletka. Znalazło się jeszcze miejsce na otomanę, lekki podręczny stolik i cały stos bagaży. Były tam ze trzy kutry i z pół tuzina pokaźnych skórzanych walizek, stojących równym szeregiem pod ścianą. Letty z wysiłkiem odwróciła wzrok, z obawy że rzuci się na nie bez opamiętania. - Łazienka jest za tymi drzwiami. W środku wiszą świeże ręczniki. Grace nacisnęła mały guzik w ścianie. Żyrandol nad ich głowami roz­ błysnął światłem. Letty zmrużyła oczy przed tą nagłą jasnością. - Pan Bigglesworth jest bardzo postępowy. Mamy prąd z własnego generatora już od dziesięciu lat - powiedziała Grace z dumą. - I oczy­ wiście jest zimna i gorąca woda. Chociaż może nie powinnam mówić

oczywiście, bo nie każdy porządny dom w Little Bidewell może się tym pochwalić. Grace była gadatliwa. Dzięki Bogu. Teraz trzeba zgromadzić trochę wia­ domości. Letty odwróciła się z odpowiednim uśmiechem na twarzy. Mimo że strasz­ nie chciała już zająć się bagażami, nie mogła przepuścić takiej okazji. Informacja zawsze mogła się przydać, zwłaszcza w jej sytuacji. - Czy w Little Bidewell jest dużo porządnych domów? Grace przytaknęła. - O, jest ich trochę. Dom profesora Marcha jest całkiem nowoczesny i dom lorda Paula. Grange z zewnątrz jest bardzo piękny, choć wewnątrz, jak na mój gust, trochę zapuszczony. I dom dziedzica Himplerampa nie­ daleko nas jest bardzo okazały, choć nie ma elektryczności. Założę się, że dom markiza nie jest lepiej oświetlony. - Z pewnością masz rację - powiedziała Letty, rozpinając rękawiczki w kolorze lawendy. - Chyba jesteście wszyscy bardzo podekscytowani zbli­ żającym się weselem. - O tak - westchnęła Grace. - To historia jak z bajki, prawda? - Jak to się stało? - zapytała Letty zachęcająco. - No więc - zaczęła gospodyni, splatając ręce na piersiach - w zeszłym roku panna Angela dostała zaproszenie od jednej ze swoich szkolnych kole­ żanek, bo to wie pani, ona chodziła do bardzo dobrej szkoły dla panien, zaproszenie na wspólne wakacje z tą koleżanką i jej rodziną w pensjonacie nad jeziorem w Cumbrii. Następnego ranka po przyjeździe poszła nad jezio­ ro z wędką na ryby. I tam dosiadł się do niej bardzo przystojny młody czło­ wiek. Ale szybko się okazało, że on się wcale nie zna na wędkowaniu, i pan­ na Angela, która jest bardzo uprzejma, zaofiarowała się, że będzie mu zakładać przynętę na haczyk. On się zgodził. Przedstawił się jako Hugo Sheffield i nawet nie bąknął, że jest markizem. I jak to zwykle bywa, sprawa miała dalszy ciąg, młodzi się poznali i polubili. - Grace szybko podniosła ciemne oczy. - Oczywiście absolutnie platonicznie i niewinnie. Między młodzieńcem i dziewczyną sprawy rzadko są niewinne, już nie mówiąc o absolutnie niewinnych, pomyślała Letty, ale powiedziała tylko: - Jakie to romantyczne! - I będzie jeszcze bardziej - odparła Grace. - Minął miesiąc i markiz, o którym panna Angela ciągle nie wiedziała, że jest markizem, wyjechał, a ona wróciła do domu i snuła się smutna, aż inna jej szkolna przyjaciółka, której rodzina ma wysoką pozycję w towarzystwie, zaprosiła ją na sezon do Londynu. Panna Eglantyna przekonana, że trochę rozrywki poprawi

humor pannie Angeli, wysłała ją w drogę. I niech pani zgadnie, co się stało dalej? - Spotkała swojego księcia? A raczej markiza. - Domyśliła się Letty. Grace energicznie przytaknęła. - Tak, i on powiedział, że szukał jej wszędzie, w całym mieście i już myślał, że jakaś podła macocha ukryła ją w kuchni, niczym Kopciuszka, żeby obierała dynie, i że będzie musiał szukać jej dom po domu, a prze­ cież nie miał szklanego pantofelka do przymierzania. Czyż to nie piękne? - Grace westchnęła. - Dlaczego nie dowiedział się o jej adres w pensjonacie? - spytała Let­ ty. - Tam zawsze pytają o adres, pod który należy odesłać ewentualnie pozostawione rzeczy. Markiz powinien to wiedzieć. Grace nachmurzyła się, otworzyła usta, potem je zamknęła i nachmu­ rzyła się jeszcze bardziej. - Przypuszczam, że nie myślał rozsądnie, bo oszalał z miłości i tak da­ lej - stwierdziła kategorycznym tonem. O jejku, pomyślała Letty. No to po wszystkim. Romantycy nie cierpią, gdy ktoś logicznymi argumentami burzy ich wyobrażenia. - Niewątpliwie ma pani rację - powiedziała uspokajająco. Głębokie zmarszczki na czole Grace się wygładziły. - To rzeczywiście śliczna histo­ ria. Przypuszczam, że po ich spotkaniu to była kwestia już tylko kilku tygodni, zanim markiz wyznał, że jest dziedzicem wspaniałej fortuny, i po­ prosił pannę Angelę o rękę. - Tak było! - przyznała zachwycona Grace. - I domyślam się, że z początku panna Angela powiedziała „nie", bo uznała, że jej pozycja w towarzystwie jest dużo niższa niż jego? - No właśnie! - Grace krzyknęła z wrażenia. - Ale on przezwyciężył jej obawy i w końcu ją przekonał, że tylko z nią może być szczęśliwy! - zakończyła Letty dramatycznie. - Skąd pani wiedziała? - spytała zdziwiona Grace. Stąd, że trzy czwarte operetek wystawianych w Londynie miało libretta identyczne jak ta historia. W paru nawet zaśpiewała w chórze. Uśmiechnęła się do Grace z wyższością, ale poczuła zadowolenie, że prawdziwe życie czasem układa się według takich scenariuszy. To dawało jej odrobinę nadziei. Oczywiście gdyby jakiś mężczyzna z tytułem i kieszeniami pełnymi zło­ ta poprosił ją o rękę, nie wahałaby się ani chwili. Nie była głupia. - W swojej karierze wiele widziałam - powiedziała wymijająco i za­ częła odpinać kapelusz.

- Słyszałam, że pani nie ma swojej pokojówki - powiedziała Grace. - To może przyślę do pani jednąz dziewcząt, żeby pomogła... - Nie! Letty zerwała kapelusz z głowy i rzuciła go obok Mikrusa. W którym z tych bagaży są ubrania lady Agathy? - Muszę się zorientować, co gdzie jest. To jeden z powodów, dla któ­ rych wylałam, to znaczy zwolniłam swoją pokojówkę. Nie potrafiła utrzy­ mać rzeczy w porządku. - Aha. - Chyba ten jeden raz poradzę sobie sama. Wspomniała pani o człowie­ ku, którego przysłałam. - Letty spróbowała skierować rozmowę na bez­ pieczniejsze tory. - Kuchmistrz? Całkiem miły jak na cudzoziemca. Zna się na robocie i w ogóle. Zostawił dla pani mnóstwo notatek. - Zostawił? To znaczy, że go tu nie ma? - Pan Beauford trzy dni temu wrócił do Londynu - odpowiedziała zain­ trygowana Grace. - Pani o tym nie wiedziała? No, ładny z niego pomoc­ nik. Letty omal nie padła na kolana z wdzięczności. Pan Beauford był kuch­ mistrzem! Ulga jednak szybko znikła. - Przypuszczam, że wkrótce wróci? - spytała. - Na trzy dni przed weselem, żeby przygotować jedzenie i pouczyć per­ sonel. Tak jak zazwyczaj, powiedział - odparła Grace. - A, to dobrze - powiedziała zadowolona Letty, klepiąc gospodynię po ramieniu. Na razie była bezpieczna. Nie musi się śpieszyć. Może zjeść kolację podaną do łóżka, przespać się na puchowym materacu, a jutro przeszukać kufry lady Agathy. Żeby jej ucieczka nie wzbudziła podejrzeń, wszystko musi wyglądać tak, jakby lady Agatha porzuciła Bigglesworthów, zabierając część swo­ ich rzeczy. Musi uważać, by nawet po jej wyjeździe dalej uważali ją za lady Agathę. Nie chciała, by oprócz Nicka Sparkle'a, deptał jej po piętach także sir Elliot. - Grace - powiedziała - ponieważ j esteś naj starsza rangą wśród służby wHollies... - Nie ja, psze pani. To Cabot. - Cabot? - Główny lokaj. Panna Eglantyna sprowadziła go w zeszłym roku z Lon­ dynu, zaraz po zaręczynach panny Angeli. Powiedziała, że to doda rodzi­ nie szyku. - O, to miłe.

- Może i tak - odparła sztywno gospodyni. - Aleja myślę, że prawdzi­ wy dżentelmen nie potrzebuje szyku. Proszę spojrzeć na sir Elliota. On nie sprowadzi sobie jakiegoś zarozumiałego lokaja, żeby mu mówił, jak ma się ubierać albo jakie ma pić wino. Letty krążyła po pokoju, podsumowując w myślach wartość różnych kosztownych drobiazgów, ale zatrzymała się na te słowa. - Sir Elliot. Grace przytaknęła. - To prawdziwy dżentelmen. - Rzeczywiście. - Letty z udaną nonszalancją podeszła do łóżka i pod­ niosła kapelusz. Poprawiła gałązkę bzów. To było w pełni uzasadnione, by w tym momencie zainteresować się miejscowym sędzią. - Sir Elliot wyda­ je się bardzo miły. - I taki właśnie jest - odparła Grace entuzjastycznie. - Chyba że stoi się przed nim w sądzie. Mówią, że potrafi sprowadzić człowieka na uczciwą drogę samymi słowami i dowcipem. Ciekawe gdzie sobie ten dowcip wyostrzył, pomyślała Letty ironicznie. Pewnie wymieniając uwagi z miejscowym kłusownikiem? - Ma też bardzo miłą powierzchowność. - O tak, pewnie! Teraz nawet bardziej, niż gdy był młody. - Grace po­ chyliła się i wyszeptała: - Dojrzał do niego. - Do czego? - Do nosa. - Ach, rozumiem. Tak, domyślam się, że taki wspaniały rys nie pasował do twarzy młokosa, chociaż nie wydaje mi się, by sir Elliot mógł kiedykol­ wiek być młokosem...? - zawiesiła głos. - Nigdy - powiedziała Grace. - Zawsze był pierwszy, by spełnić swój obowiązek. Nigdy nie widziałam, by uchylał się od odpowiedzialności lub unikał spraw, które są trudne. - O, do diabła. - Słucham? - A to plama! - wykrzyknęła Letty, podnosząc przednią łapkę Mikrusa. - Ma mokre łapy. Zostawił ślady na kapie. O czym to my rozmawiałyśmy? A, prawda, sir Elliot March. Przyznam, to dla mnie zadziwiające, że taki wzór cnót jeszcze nie złapał się w małżeńskie sieci, które na pewno na niego zarzucano - dodała z niewinną miną. - To fakt. Panie szaleją za sir Elliotem. Ale żadna nie ma szans, by go, eee... złapać. - Nie? Grace zrobiła smutną minę i potrząsnęła przecząco głową.

- A to dlaczego? - Ma złamane serce, psze pani - westchnęła gospodyni. - To stało się wiele lat temu i do tej pory nikt go nie zdołał poskładać. - Kto je złamał? - spytała Letty. - Catherine Bunting. - Ta kobieta z ziemistą cerą, żona czarującego blondyna? Grace się zakrztusiła i Letty klepnęła ją w plecy. Po minucie gospodyni odzyskała oddech i ciągnęła dalej: - Właśnie ta, psze pani. Zanim sir Elliot wyjechał za granicę, by wal­ czyć dla Jej Wysokości, on i pani Bunting, która wtedy nazywała się Ca­ therine Meadows, byli jakby po słowie. - Byli zaręczeni? Grace niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. - W zasadzie tak. A przynajmniej wszyscy spodziewali się, że się po­ biorą. Ale sir Elliot wrócił z tych barbarzyńskich krajów chudy jak patyk i blady jak kreda. I od tego czasu utyka, wie pani. Rana z wojny. Jak to utyka? - A wtedy, zanim żeśmy się obejrzeli, Catherine Meadows zaręczyła się z najlepszym przyjacielem sir Elliota, lordem Paulem, a sir Elliot został jego drużbą. Ale wie pani, on się zmienił. Gdy wyjeżdżał, był beztroskim urwisem, a wrócił jako doświadczony mężczyzna. - Grace pociągnęła no­ sem, spojrzała z ukosa na Letty i dodała: - Nie powiem, i Catherine Bun­ ting miała w tym swój udział. Letty mogłaby wiele powiedzieć, ale się powstrzymała. Biedny sir El­ liot. Jak on się musiał czuć? Wrócił z wojny jako bohater, a ukochana zostawiła go dla jego najlepszego przyjaciela. Chociaż nadal było dla niej zagadką, jak którakolwiek kobieta mogłaby wybrać Paula Buntinga za­ miast sir Elliota Marcha. - To naprawdę święta kobieta - przerwała jej rozmyślania Grace. - Opie­ kuje się biednymi, odwiedza chorych, organizuje doroczny kiermasz ko­ ścielny i dekoruje kwiatami ołtarz. Gdyby jeszcze popierała prawo głosu dla kobiet... - Gospodyni wzruszyła ramionami. - Hm - mruknęła dyplomatycznie Letty. Kilka minut później Grace wyszła. Letty, czując dziwne niezadowole­ nie, ale nie mogąc określić jego przyczyny, postanowiła wyjść i rozejrzeć się wokół domu. Warto poznać wszystkie drogi ucieczki, a teraz był na to najlepszy moment, jako że Bigglesworthowie jedli kolację. Otworzyła drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Nie widząc nikogo, wymknęła się do holu i poszła drogą, którą przyszła. Pomyślała, że sir Elliot powi­ nien się nauczyć podstawowej zasady dotyczącej spraw sercowych. Nie

ma sensu rozpaczać nad rozlanym mlekiem. Zwłaszcza że raz rozlane za­ czyna się psuć. Zatrzymała się nagle. Dlaczego w ogóle o nim myśli? Powinna sobie gratulować, że tak świet­ nie odgrywa lady Agathę, albo planować, co będzie robić, gdy już wyje­ dzie z Little Bidewell. Nie powinna zastanawiać się, jak rozbudzić na­ miętność w mężczyźnie, który był dla niej zagrożeniem. Mężczyźnie, który wsadziłby ją do więzienia, gdyby tylko znał jej zamiary. Ruszyła dalej. Ale choć bardzo się starała, nie mogła zapanować nad swoją wyobraź­ nią. Zgadnijcie, gdzie byłam. - Grace oparła się o drzwi w pomieszczeniu dla służby, przyciskając ręce do serca. - Gdzie? - spytała Merry, zatrzymując filiżankę z herbatą w pół drogi do ust. Reszta służby, siedząca wokół stołu, czekała. - Zagadywał mnie nie kto inny, tylko sama lady Agatha Whyte, bo to u niej byłam. - Niemożliwe! - Naprawdę. Grace wskazała parujący imbryk z herbatą. Merry natychmiast nalała filiżankę i postawiła ją przy miejscu gospodyni u szczytu stołu. Na jego przeciwległym końcu lokaj Cabot udawał, że go to nie interesuje. Ale Grace nie dała się nabrać. Usiadła na swoim miejscu i ułożyła fałdy spódnicy, a osiem par oczu wpatrywało się w nią wyczekująco. - No? - zapytała zdenerwowana Merry. - Jaka ona jest? - Wcale nie jest zarozumiała - powiedziała Grace, popijając herbatę małymi łyczkami. Nie tylko Cabot potrafił zachowywać się przy stole. - Rozumiem, dlaczego tak dobrze jej idzie. Jest bezpośrednia i skora do rozmowy, i wydaje się taka zwyczajna. Cabot parsknął z dezaprobatą.

- W najlepszym tego słowa znaczeniu - ciągnęła Grace, ignorując go. - Zadała mi mnóstwo pytań. - Jakich pytań? - spytał chłopiec od czyszczenia butów. - Na temat panny Angeli i markiza, oczywiście, ale najbardziej intere­ sował ją... - odstawiła filiżankę, położyła dłonie na stole i pochyliła się do przodu - sir Elliot. - Mów dalej - westchnęła pomocnica kucharki. Grace oparła się na krześle. - Tak właśnie. I myślę sobie, że skoro sir Elliot ma otrzymać tytuł baro­ na, a ona jest córką diuka, to nadawałaby się na jego żonę. - Żartujesz - powiedział Cabot. - Chyba nie myślisz poważnie, by ze- swatać sir Elliota z lady Agathą? Grace prychnęła. - A jeśli tak, to co w tym złego? Jeżeli nic z tego nie wyjdzie, to i tak za parę tygodni łady Agathy już tu nie będzie. A jeśli wszystko pójdzie do­ brze, to czy waszym zdaniem sir Elliot nie zasługuje na córkę diuka? Przyszpiliła Cabota spojrzeniem, a reszta służby, urażona domniema­ nym lekceważeniem okazanym miejscowemu bohaterowi, poszła za jej przykładem. - Nie chodzi o to, na co sir Elliot zasługuje, a na co nie - odparł Cabot. - To jest wtrącanie się w życie innych ludzi. - Phi! - Grace machnęła ręką. - Kto z nas byłby tu, gdzie jest, gdyby ktoś rozsądny kiedyś nie wtrącił się w jego życie? Ten logiczny wywód skutecznie stłumił protesty Cabota i rozmowa ze­ szła na szczegóły owego wtrącania. - Elliot! - zawołał profesor Atticus March, słysząc trzaśniecie fronto­ wych drzwi. Wiatr poruszył zasłony na drzwiach balkonowych w bibliote­ ce i Atticus zadrżał. Zrobiło się chłodno, a on był już stary. Zwalczył odruch, by poczekać na Elliota i poprosić go o zamknięcie drzwi. Z wysiłkiem wstał i zamknął je sam. Od jego ataku serca, kiedy to Elliot wrócił do domu, minęło osiemnaście miesięcy. To już wystarczają­ co dużo czasu. Wrócił do swego fotela i zaczął siadać, gdy poczuł, że ktoś podtrzymuje mu ramię. Elliot w swój zwykły dyskretny sposób pomógł mu usiąść. - Właśnie pomyślałem, by napić się whisky z wodą sodową, ojcze - powiedział. - Może dasz się skusić?

- Z przyjemnością-odparł Atticus. Elliot podszedł do małego kredensu i zajął się karafką i syfonem. Na tym polega problem, pomyślał Atticus, obserwując syna, że przy Elliocie kłopoty stają się lżejsze. On po prostu bierze wszelkie trudności na swoje barki, nieza­ leżnie od tego, czy są to jego własne sprawy, czy innych ludzi. Osoba, którą się opiekował, nie musiała wiele robić, poza złożeniem swoich trosk w jego ręce. Czy Elliot był zawsze taki odpowiedzialny? - zastanawiał się Atticus, patrząc na swoje jedyne pozostałe przy życiu dziecko. Chyba nie. Elliot zawsze był uprzejmy i sumienny, ale dopiero po śmierci Terry'ego nabrał tego dystansu, przez który trudno było zobaczyć człowieka. Ta elegancka ogłada Elliota była zdradliwa. Po śmierci Terry'ego Elliot, wiedziony niewłaściwym poczuciem winy, porzucił swoją praktykę adwokacką i wstąpił do armii. Wrócił ranny, ob­ sypano go honorami i nadano tytuł szlachecki. Od tamtej pory nigdy nie zszedł z drogi, na której postawiło go przezna­ czenie. Całą swoją energię skupił na reformie sądownictwa. Kilka tygodni temu rozeszła się wieść, że premier przedstawił jego kandydaturę do tytu­ łu barona. To oznaczało, że Elliot będzie mógł zasiadać w Izbie Lordów i w końcu osiągnąć odpowiednią pozycję w sądzie apelacyjnym. Strach, że Elliot będzie musiał sprostać nowym wyzwaniom, spędzał Atticusowi sen z powiek. Nie żeby sam Elliot miał coś przeciw tym obcią­ żeniom. On uważał je za zaszczyt i jego obowiązkiem było ten zaszczyt przyjąć. Atticus był bardzo dunrny z syna. To, że czuł niepokój, ilekroć myślał o jego przyszłości, w zasadzie nie miało sensu. Elliot był lubiany i szanowany, chociaż niektórzy uważali, że jest zbyt skryty i powściągliwy. Sam Elliot sprawiał wrażenie zadowolonego. Nie ma nic złego w poczuciu zadowolenia. Atticus uważał je za dobre zwień­ czenie długiego życia. Ale on miał lat siedemdziesiąt, a Elliot trzydzieści trzy. Był zbyt młody, by odczuwać tylko zadowolenie, rezygnując z na­ miętności. Może w tym tkwił problem. Elliot pojawił się u jego boku i przerwał zatroskane rozważania Atticu- sa. Podał ojcu whisky i usiadł naprzeciw niego, wyciągając przed siebie długie nogi. Był trochę nachmurzony i roztargniony, niewątpliwie zamy­ ślony nad wydarzeniami dnia. Atticus przypomniał sobie, że tego dnia Elliot odbierał ze stacji kolejo­ wej kobietę, która miała Eglantynie przygotować wesele. Miał nadzieję, że Angela zdawała sobie sprawę, jakie wyzwania staną przed nią, gdy poślubi markiza, zwłaszcza że jej przyszła teściowa to straszna jędza. Dziewczyna była jeszcze taka młoda, miała niespełna osiemnaście lat. W ostatnią niedzielę w kościele wyglądała na bladą i zmęczoną.

- Jak ona się miewa? - przerwał ciszę Atticus. Zmieszany Elliot podniósł oczy. - Trudno powiedzieć - odparł powoli. - Myślę, że można by ją zapytać - rzekł zdziwiony Atticus. - Prawie jej nie znam - wymamrotał Elliot. Wzrok miał nieobecny, jakby patrzył na jemu tylko widoczny obraz, który równocześnie martwił go i bawił, bo usta mu złagodniały w mimo­ wolnym uśmiechu. Atticus dopiero po dłuższej chwili się zorientował, że syn mówi o kobie­ cie, która ma przygotować wesele. - Jest zupełnie inna, niż się spodziewałem - powiedział Elliot. - Tak? - spytał Atticus, badając grunt. - Jest za młoda i zbyt... - Elliot podniósł dłoń w geście zniecierpliwie­ nia, poszukał słowa i nie znalazłszy go, powtórzył: - Jest inna, niż można by się spodziewać. - Młoda? - przypomniał Atticus, zaintrygowany emocjami, które ta kobieta, „inna, niż można się było spodziewać", wzbudziła w jego synu. - I piękna? Elliot spojrzał na niego. - Nie - powiedział. - Tak. Nie. Nie wiem. Nie jest tak piękna jak Ca- therine. - Ale pociągająca. - Tak, na Boga! - Atticus uniósł brwi. - Ma w twarzy coś takiego, co czyni ją niezwykle atrakcyjną- mówił dalej Elliot. - Jakby smutną radość. I porusza się w taki sposób... jakby tańczyła. Ale nie jak baletnica. Raczej jak hiszpańska tancerka flamenco. - Nie przypomina żadnej ze znanych mi dam - przyznał z żalem Atti­ cus. Nie znosił sztywnej pozy narzuconej kobietom przez te wszystkie gorsety, które nosiły pod ubraniem. - To prawda - zgodził się Elliot. - Wyraża się poprawnie. Doskonale moduluje głos i mówi z akcentem właściwym arystokracji. - Ale...?-ponagliłAtticus. - Ale czasem używa bardzo potocznych zwrotów. - Wulgarnych? - Nie, niezupełnie. Ale to nie wszystko - ciągnął Elliot. - Nie ma poko­ jówki. Przyjechała tylko z pieskiem. - Jak ma na imię ta zadziwiająca kobieta? - Agatha. Lecz nie wygląda mi na Agathę - mruknął z niezadowole­ niem Elliot. - Jeszcze coś ciekawego?

- Tylko ta jej niezwykła żywość... - urwał i zamknął na chwilę oczy. Mój syn jest przystojnym mężczyzną, pomyślał Atticus, jednak wydaje się zupełnie tego nieświadomy. Owszem, Elliot dbał o swój wygląd, ale Atticus wiedział, że wypływa to z chęci okazania innym szacunku, nie zaś z pragnienia, by zrobić dobre wrażenie. Nagle Elliot zerwał się na nogi. - Co się stało, Elliocie? - Zupełnie zapomniałem o osobistym bagażu lady Agathy. - Zdaje mi się, że kilka dni temu przyjechał z tuzin jej kufrów - powie­ dział zaskoczony Atticus. Elliot uśmiechnął się lekko. - Najwyraźniej były to tylko, że tak powiem, jej narzędzia pracy. Rze­ czy osobiste przywiozła ze sobą. - Rozumiem. - Już je pewnie zdążyli wyładować. Obiecałem Eglantynie, że wrócę po nie, zaraz po przywiezieniu pań do Hollies. Powinienem zabrać bagaże i zawieźć je tam jak najszybciej. - To zrozumiałe - zgodził się Atticus. Elliot przytaknął i ruszył przez pokój, zatrzymując się przed małym lu­ strem w pozłacanej ramie. Przygładził rękami włosy, zmarszczył się na widok swojego krawata i szybko go poprawił, wyrównał mankiety i od­ wrócił się. Uśmiechnął się szeroko do Atticusa. - Zaraz wracam. - Nie śpiesz się. Wieczór jest taki piękny - powiedział Atticus. Gdy chwilę później usłyszał trzaśniecie frontowych drzwi, uśmiechnął się nad swoją szklaneczką whisky. Do tej pory zamieszanie związane ze ślubem Angeli nie robiło na nim wrażenia, jednak teraz zaczęło go intry­ gować. -Letty patrzyła na oświetlone okno swojej sypialni. Mogła je rozpoznać po własnym kapeluszu leżącym na parapecie. Zacisnęła dłoń na solidnym,

grubym pędzie, pnącym się w górę po kamiennej fasadzie i mocno pociąg­ nęła. Wytrzymał, ale oczywiście był tylko jeden sposób, by mieć absolut­ ną pewność. Wcisnęła nosek pantofla pomiędzy liście, chwyciła mocniej i wspięła się na konar. Podskoczyła na wszelki wypadek. - LadyAgatho? To był jego głos, głęboki, pełen niedowierzania. Co za pech! Przytrzymując się ręką pnącza, odwróciła się na palcach. Uśmiech mia­ ła przyklejony do twarzy. Elliot stał niedaleko, jego ciemne ubranie i czar­ ne jak noc włosy skrywał mrok. Nic dziwnego, że go nie zauważyła. Prze­ brał się w strój wieczorowy. Widać było tylko jego koszulę, prawie błękitną w świetle księżyca. Natomiast ona się nie przebrała. Ciągle miała na sobie lawendową suknię. - O, sir Elliot! - zawołała z udawaną wesołością. - Śliczny wieczór, nieprawdaż? - Całkiem, całkiem - jego ton niewiele jej powiedział, a prawie nie widziała jego twarzy. - Czy mogę pani pomóc w... tym, co pani właśnie robi, cokolwiek to jest? Tak naprawdę pytanie brzmiało: „Co pani robi, do diabła?" Jednak był dżentelmenem i musiał powstrzymywać się od takiego komentarza. - Owszem, może pan - odpowiedziała żywo. - Jak się nazywa ta nad­ zwyczajna roślina? - Bluszcz. - Jego niedowierzanie było ledwo widoczne. Nie mógł prze­ cież powiedzieć: „Co za bzdura!", choć miał na to wielką ochotę. - To ciekawe - zamyśliła się. - Wie pan, tak mocno przyrasta do muru, że utrzymuje mój ciężar. Nie mogę w to uwierzyć, wydaje się taki delikatny. - Taaak, potrafi zwieść. - Powiedział pan, bluszcz? Po prostu nie mogłam się powstrzymać, żeby się nie wspiąć na niego i nie sprawdzić, jaki jest wytrzymały. W ramach poszerzania mojej wiedzy z botaniki, rozumie pan. - Co za bzdura - powiedział pod nosem. Była pewna, że się przesłyszała. - Słucham? Milczał. Podszedł jednak bliżej i podniósł głowę. Światło padające z okien oświetliło złociście kontury jego twarzy. Gęste rzęsy kładły mu na policzkach cienie w kształcie półksiężyca, ciemne włosy lśniły. Pochylił głowę i miała wrażenie, że ukrywa uśmiech. - Może teraz, skoro już pani sprawdziła to pnącze, zechce pani zejść na dół? Przytaknęła. Trudno było odgrywać wielką damę, wisząc jak nietoperz na ścianie budynku. Opuściła stopę, szukając gruntu i...

Chwycił ją w talii, podniósł i powoli postawił na ziemi, ale sienie odsu­ nął. To ona się odsunęła, ostrzeżona dreszczem lęku, który ją przeszedł, gdy spojrzała mu w oczy. Mroczne, tajemnicze i zniewalające. Zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu i wpadła na ścianę pokrytą blusz­ czem. Wyrwał jej się krótki, nerwowy śmiech. Elliot uniósł brwi pytająco. Rozpaczliwie usiłowała opanować sytuację, przebiegając w myślach wszystkie znane złote myśli, aż znalazła odpowiednią: „Zakłopotany męż­ czyzna jest miękki jak wosk". - Co pana sprowadza o tak późnej porze do Hollies? Lubi pan się tu czaić po zmroku? - spytała zimnym tonem. Zmrużył swoje piękne oczy. - Jak mogła się już pani zapewne domyślić, czaiłem się w pobliżu w na­ dziei, że spotkam panią, lady Agatho. Do licha! Sir Elliota nie uda się zbyć zaledwie kilkoma słowami. - Doprawdy? - Cóż, rzeczywiście nie przyjechałem tu na spacer. Podjechałem pod frontowe drzwi w całkiem innych zamiarach. - Jego uśmiech był jedno­ cześnie uprzejmy i przebiegły. - Odebrałem pani osobisty bagaż ze stacji i akurat gdy miałem polecić, żeby go zaniesiono do pani sypialni, zoba­ czyłem, jak pani znika za rogiem domu. Krótko mówiąc, lady Agatho, podszedłem, by powiedzieć, że przyjechały pani rzeczy. Oskarżenie o szpie­ gowanie jest bezpodstawne. Ten bezpośredni atak prawie odebrał jej oddech. Elliot nie trzymał się reguł! Oszukiwał. Dżentelmen nie zarzuciłby damie, że oskarża go o szpie­ gowanie. Nawet gdyby rzeczywiście go oskarżała! Psiakrew! Zaśmiała się sztucznie. - O la la! Cóż to za dziwaczny pomysł. Pan sobie ze mnie, oczywiście, żartuje. Pan z pewnością wie, że prowadzę niezwykle nudne i monotonne życie. Gdyby mnie pan naprawdę szpiegował, szybko umarłby pan z nudów. - O, szczerze w to wątpię - powiedział, uśmiechając się lodowato. - Pan jest zbyt uprzejmy. To zaczynało być niebezpieczne. Przeszła obok niego, zamierzając po­ ciągnąć go do domu, gdzie obecność innych rozładuje napięcie między nimi. Ruszył za nią. - A pani, lady Agatho? - spytał zwykłym tonem, co wydało jej się po­ dwójnie podejrzane. - Wyszła pani po prostu na wieczorny spacer i nagle obudziła się w niej ciekawość przyrodnicza? - Właśnie. Jeśli będzie szła szybciej, wpadnie w trucht. Świadomość tego gwałtow­ nie ją zatrzymała.

Złota myśl numer dwa: „Człowiek, który biegnie, zawsze wygląda, jak­ by miał powód do..." Potknęła się i zaczepiła stopą o spódnicę. Natych­ miast chwycił ją pod ramię i podtrzymał. Nie spojrzała na niego i szła dalej. Nadal trzymał ją za ramię. Uścisk był lekki i podobał się jej. Ale nie podobało się jej, że się jej to spodobało. - Po tak długiej podróży nie mogłam nawet myśleć o jedzeniu. A poza tym nie miałam serca, by zostać w domu w tak piękny wieczór - powie­ działa, zadowolona ze swoich wyjaśnień. - Rzeczywiście, noc jest przepiękna - zgodził się. Potem, po drugim wahaniu dodał: - Zechce pani kontynuować spacer w moim towarzy­ stwie? - Tak - wyrwało się jej, zanim zdążyła pomyśleć. Uśmiechnął się, odwracając wzrok. Wydawał się speszony i jakby mile połechtany. Zadziwiające. Gdzie były kobiety z Little Bidewell, że ten mężczyzna wciąż był wolny? Ach, prawda. Nie chodziło ogólnie o kobiety z Little Bidewell, ale o tę jedną szczególną. Catherine Bunting. Ta myśl zepsuła Letty nastrój. - Ufam, że wszystko w Hollies spotkało się z pani aprobatą? - Tak, jest wspaniale. - Poznała już pani Antona? - Tak, to czarujący człowiek. Szli dalej w milczeniu. Letty nie odzywała się z obawy, że zdemaskuje ją każdy temat, który poruszy, natomiast sir Elliot nic nie mówił z sobie tylko znanych powodów. Od momentu gdy wyszła na dwór, powietrze się ochłodziło, a na trawie pojawiła się rosa, która przemoczyła podeszwy jej cienkich pantofli. - Czy pani nieobecność w Londynie przez tak długi czas nie stanowi problemu? - przerwał ciszę. - Nie, właściwie chciałam wyjechać. - Podoba się pani na wsi? Postanowiła być szczera. - Jako dziecko mieszkałam na wsi, ale muszę przyznać, że wolę miasto. Jestem, pan rozumie, kobietą światową. - To oczywiste. Spojrzała na niego ostro, mając wrażenie, że w jego głosie słyszy śmiech. Wydawał się jednak zupełnie poważny. - Dziękuję panu. I jako kobieta światowa wiem, że to, co mi najbar­ dziej odpowiada, znajdę wśród jasnych świateł cywilizacji. - Tak?

- Och, przyznaję, życie na prowincji jest bardzo spokojne i ciekawe. Przypuszczam, że jeśli się wraca do zdrowia po chorobie albo cierpi na rozstrój nerwowy, życie na wsi jest... odpowiednie, ja jednak mam się całkiem nieźle i nerwy mi nie dokuczają. - A ja myślałem, że wszystkie kobiety, nawet te światowe, chciałyby wyglądać na słabe i delikatne. Lady Fallontrue, jeśli chciała coś uzyskać od swego męża, zawsze skar­ żyła się na taką czy inną dolegliwość. Letty gardziła nią za takie zachowa­ nie. Manipulowanie mężczyzną w równej rozgrywce to jedno, natomiast żerowanie na jednej z niewielu przyzwoitych cech jego charakteru to coś zupełnie innego. - Co pociągającego jest w słabości? - spytała, zatrzymując się nagle. Zanim odpowiedział, przyglądał się jej przez chwilę. - Pani jest bardzo szczera w tym, co mówi, lady Agatho. To intrygują­ ce. - Myślę, że bierze się to z prowadzenia interesów. Wie pan, tej wesel­ nej firmy. - Zawahała się, a potem popychana pragnieniem, by zaintrygo­ wać sir Elliota, powiedziała: - Doświadczenie nauczyło mnie, że szcze­ rość w rozmowie, choć nie zawsze dyplomatyczna, przynosi wiele korzyści. Ledwie wypowiedziała te słowa, uświadomiła sobie własną hipokryzję. Ucieszyła się, że mrok skrywa jej rumieniec. - Postaram się zapamiętać pani radę. - Cofnął rękę, gdy się zatrzymali, i brakowało jej jego dotyku. - Uważa się mnie za osobę roztropną - powiedziała skromnie. - Naprawdę? Kto tak uważa? Rzuciła mu ostre spojrzenie, ale uprzejmy wyraz jego twarzy uspokoił rodzące się w niej podejrzenia, że stroi sobie z niej żarty. - Och, różni ludzie. Kupcy, służące, aktorki, aktorzy, śpiewaczki, arty­ ści... Przychodzą do mnie, opowiadają o swoich troskach i pytają o radę. W jej głowie pojawił się pewien plan. Nie powinna się nad nim zastana­ wiać, a tym bardziej go realizować, ale takie argumenty nigdy przedtem jej nie powstrzymały i nie powstrzymają teraz. Elliot był zbyt przystojny, by do końca życia opłakiwać utratę świętej Catherine. - Tak. Ot, choćby nie dalej jak przedwczoraj pani Dodgson... Na pew­ no zna pan żonę pana Elmore'a Dodgsona, prawda? Nie? O, musi pan ją poznać, czarująca kobieta. No więc przedwczoraj pani Dodgson zadręcza­ ła się losem swojego syna Charlesa. - Pochyliła się w jego stronę. Ładnie pachniał. Wyczuwała mydło o męskim zapachu. - Oczywiście mówię to panu w najgłębszej tajemnicy. - Oczywiście.

- Otóż Charles darył uczuciem pewną młodą damę i miał wszelkie powody przypuszczać, że ona odwzajemnia to uczucie i sprawa skończy się... - szukała w myślach ostatecznego celu dla Charlesa. - Na ślubnym jak mu tam? - podpowiedział usłużnie sir Elliot. - Właśnie! I gdy znajomość już gładko się rozwijała, jej ojciec zażądał, by wyjechała na długi czas za granicę. A kiedy wróciła, Charles odkrył, że jej uczucia się zmieniły. - Spojrzała na niego wymownie. - Od tamtej pory jest pogrążony w rozpaczy. - Biedny chłopiec. Oboje się zatrzymali. Spojrzała mu prosto w oczy. - Jaki tam biedny - powiedziała. - Litujący się nad sobą, głupi chło­ piec. Bezsensownie rozpaczający po latawicy, która okazała się płytka i nie­ dojrzała. Zdusił w gardle jakiś dźwięk. A, więc jednak zrozumiał jej aluzję. - Nie sądzi pani, że ten bie... żałosny Charles, tak długo opłakując utra­ coną miłość, dowiódł, hm, głębi swojego uczucia? - spytał. - Wzdychanie przez wiele miesięcy albo i lat do tego, co jest niemożli­ we, wcale nie świadczy o głębokiej miłości, jedynie o skłonności do płyt­ kiego sentymentalizmu. A na scenach i tak pełno jest łzawych melodrama­ tów, w których aktorzy nie wysilają się zbytnio. I właśnie to powiedziałam pani Dodgson. Chyba nie była wystarczająco subtelna w swojej historyjce i spodziewa­ ła się złowrogiej ciszy. On jednak wybuchnął śmiechem. Głębokim gło­ śnym śmiechem. - Droga lady Agatho, śmiem twierdzić, że nikt nie może pani zarzucić płytkiego sentymentalizmu. Gdzie się pani nauczyła tak bezlitośnie pa­ trzeć na życie? Bezlitośnie? Sądzi, że jest bezlitosna? To ją zabolało. Uważała, że jest praktyczna, ale jednak pełna optymizmu. Nigdy nie myślała o sobie, że jest bezlitosna. To Nick był bezlitosny. Ogromnie jej się nie podobało to słowo użyte w stosunku do niej, więc szybko zareagowała. - Musiałam. - Po tym słowie uświadomiła sobie, że lady Agatha w ca­ łym swoim życiu nigdy nic nie musiała. - To znaczy, w ciągu wielu lat pracy przy przygotowaniu ceremonii ślubnych widziałam różne pary za­ wierające małżeństwo. Niech mi pan wierzy, to nie były historie jak z baj - ki. Jeśli wystarczająco często widzi się niepowodzenia miłosne, to po ja­ kimś czasie przestaje się mieć jakiekolwiek złudzenia. Ze zmarszczoną brwią przysunął się do niej bliżej. Chwilę patrzył w mrok, a potem powiedział:

- Ale zrobi pani wszystko, by ślub Angeli był jak z bajki, prawda? - Oczywiście. Ruszyła do przodu, ale zatrzymał ją dotknięciem ręki. Odwróciła się, a on cofnął rękę. - Proszę mi wybaczyć. Zauważyła pytanie w jego oczach. - Obiecuję, że zrobię wszystko co w mojej mocy, aby ten ślub był wy­ jątkowy i przebiegł gładko i spokojnie. W tym przypadku będzie to oznaczać jej natychmiastowy wyjazd z Hol- lies. Ale skoro obiecała, przed wyjazdem zostawi Bigglesworthom list z su­ gestią, by znaleźli kogoś innego do przygotowania wesela. To powinno go zadowolić. To i tak więcej niż zrobiła prawdziwa lady Agatha, by zapew­ nić właściwy przebieg zaślubin Angeli Bigglesworth. Tamta nawet nie napisała. Jeszcze nie. Sir Elliot podał jej ramię i przyjęła je, mając wrażenie, że wymógł na niej obietnice, których nie zamierzała złożyć. - Pan musi być w jakiś sposób związany z Bigglesworthami, skoro tak pan o nich dba. - Nie przez więzy krwi, ale długą znajomość - rzekł. - Wychowałem się w majątku, który jest położony między tym domem a posiadłością Him- plerampów. Moja matka zmarła, gdy byłem mały. Bigglesworthowie pra­ wie adoptowali mojego brata i mnie, gdy nasz ojciec nie mógł sobie pora­ dzić z nową sytuacją. Anton był idealnym przyszywanym wujkiem, a Eglantyna w stosunku do nas była zawsze bardzo opiekuńcza i nigdy nie próbowała zająć miejsca mojej matki. Bardzo doceniam ich wysiłki - do­ kończył cicho. - Czy pański brat również je docenia? - zapytała zaciekawiona Letty. - Terry nie żyje - odpowiedział Elliot. - Zginął w Afryce, podczas mi­ sji wojskowej. - Tak mi przykro. - Dziękuję - odparł, łagodząc jej przeczucie, że niechcący dotknęła bolesnych spraw. - Pani rodzina z kolei jest całkiem spora, lady Agatho. Ten komentarz ją zaskoczył. Czy mówił tak, bo wiedział na pewno, że rodzina lady Agathy jest duża, czy tylko tak przypuszczał? - W sumie jest rzeczywiście spora. - Tak mi się wydawało. Do licha! Dlaczego musiał cokolwiek wiedzieć o rodzinie lady Agathy? Bo każdy w towarzystwie znał wszystkich innych z towarzystwa, oto dla­ czego. Zapewne wszystkie wolne wieczory spędzali nad spisem parów Wielkiej Brytanii Burke'a. Powinna o tym pamiętać.

Uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała. - Domyślam się też, że z powodu osobistych doświadczeń patrzy pani ze współczuciem na małżeństwa osób pochodzących z różnych klas - do­ dał poważnie. O jakich osobistych doświadczeniach on myśli? Czy chodzi o jakiś kon­ kretny przypadek? Czy to lady Agatha omal nie zawarła katastrofalnego w skutkach małżeństwa? Czy dlatego była starą panną? - Historia pani babki była bardzo pouczająca. Więc to babka lady Agathy! ~ pomyślała Letty z chwilową ulgą. Nie miała bladego pojęcia ani o grzeszkach lady Agathy, ani tym bardziej jej babki. Czekał. A niech to licho porwie! Musi coś powiedzieć. - Nie wiedziałam, że jeszcze się o... tym mówi. - Głos miała lodowaty. - To było tak dawno temu. Natychmiast okazał skruchę. - Proszę mi wybaczyć. Nie miałem zamiaru sprawić pani przykrości. Nie jestem snobem i nie chciałbym, żeby mnie pani za takiego uważała. Snob? Zatem babcia Whyte musiała zrobić coś skandalicznego. Coś, co kosztowało jąutratępozycji towarzyskiej. Co to mogło być? Nieślubne dziec­ ko? Oszukiwała przy grze w karty? Dała się przyłapać z kochankiem? - Och, to żadna przykrość. Po prostu dziwię się, że coś tak... - postano­ wiła zaryzykować, opierając się na jego sformułowaniach - ...sensacyjne­ go mogło pana zainteresować. Rzucił jej szybkie spojrzenie. - Obawiam się, że posunąłem się za daleko i wprawiłem panią w zakło­ potanie. Przepraszam. - To drobnostka. - W duchu odetchnęła z ulgą. Jednak żeby uniknąć takich rozmów, będzie musiała wydobyć z Bigglesworthów informacje, jaki grzech miała na swoim sumieniu babcia Whyte. O czym ona myśli? Nie zostanie tu na tyle długo, by mogło to mieć jakieś znaczenie. Jeszcze dzień, najwyżej dwa. Wybrnięcie z tej kłopotliwej rozmowy wprawiło Letty w dobry humor. Wspomniała przestrogę, której udzieliła sobie wcześniej tego wieczoru, ale szybko uznała poprzednie obawy za objaw tremy. Wieczór był piękny, uwolniła się od Nicka Sparkle'a, sir Elliot był nią zauroczony i miała przed sobą cały dzień, kiedy będzie udawać dowcipną, elegancką i podziwianą lady Agathę. No, może dwa dni, pomyślała, pa­ trząc na wyraźny profil sir Elliota. W milczeniu odprowadził ją do wejścia. Stojąc przy drzwiach, odwróci­ ła się do niego i uśmiechnęła. - Dziękuję za spacer, sir Elliocie. Było mi bardzo miło.

- Mnie również. - Zatem zobaczymy pana jutro? - Z całą pewnością- powiedział cichym, głębokim głosem, od którego przeszedł jej po plecach rozkoszny dreszczyk. Podniósł do ust jej dłoń i schylił głowę, by musnąć ją pocałunkiem. Usta miał ciepłe i miękkie, tak ciepłe i miękkie, że nie zauważyła chłodu w jego uśmiechu, gdy się żegnał. Jeśli nie jest lady Agathą Whyte, to w takim razie kim jest? Po co ktoś miałby się pod nią podszywać? Musiał się mylić... Elliot przegarnął palcami włosy. Już dawno nie był tak poruszony obecnością kobiety. Podniósł rękę i zo­ baczył zarys swych opalonych palców na koronce jej sukni. Pod dłońmi czuł jej kibić, gdy zdejmował ją ze ściany. Słyszał jej śmiech, widział we­ sołą linię ust, czuł zapach ciepłej skóry... Potrząsnął ręką, jakby w ten sposób mógł uwolnić się od wspomnienia o niej. To niemożliwe, by była oszustką i zwykłąnaciągaczką. Usiłował znaleźć inne wytłumaczenie jej dziwnego zachowania. Może przyjechała ta, by wygrać zakład. Pamiętał dni spędzone w towarzystwie i wiedział, że to całkiem możliwe, by ktoś, może nawet sama lady Agatha, z nudy, rzuciła jej wyzwanie, by wcieliła się w rolę lady Agathy. A może naprawdę nią była - niepoprawną ekscentryczką? Dotarły prze­ cież do niego podobne informacje. To mogło tłumaczyć, że od czasu do czasu posługiwała się ulicznym żargonem. Chociaż nie wyjaśniało kwestii sukni. Wiedział, że nawet najbardziej zdziwaczała dama prędzej by umar­ ła, niż chodziła w sukni, w której podróżowała, choćby chwilę dłużej niż to było absolutnie konieczne. A jak wytłumaczyć jej młody wygląd? Nie było na świecie kremu ani balsamu, który mógłby przywrócić sprężystość jej krokom, blask oczom i piękny połysk włosom. I wreszcie, co najbardziej zastanawiające, jak to możliwe, by lady Aga­ tha nie wiedziała, że jej babka, ósma córka mało znaczącego irlandzkiego

ziemianina, dzięki rozsądnym radom i nieposzlakowanej reputacji stała się jedną z dam dworu królowej Wiktorii? Ta lady Agatha najwyraźniej myślała, że rozmawiają o czymś, co zhań­ biło jej babkę. A przecież nic takiego nie miało miejsca. On nawiązał do faktu, że chociaż babka lady Agathy zaczęła równie skromnie jak Angela, osiągnęła w towarzystwie tak wysoką pozycję, że nie tylko ją zaakceptowano, ale wręcz darzono szacunkiem. Nigdy nie padł na nią choćby cień skandalu, a w jej życiu nie było niczego, co można by określić jako sensację. Ta kobieta musi być oszustką. Chyba że... miała na myśli swoją drugą babkę, o której nic nie wiedział. Wyszedł ze stajni, kierując się w stronę domu. Twarz miał poważną. Jutro zatelegrafuje do Londynu i dyskretnie zdobędzie informacje. Wie­ dział, że będzie musiał poczekać na odpowiedź. Tymczasem będzie się trzymał jak najbliżej owej damy. Kimkolwiek była. Letty szeroko rozłożyła ramiona i padła na plecy, zagłębiając się w pu­ chowym materacu. Mikrus obudzony brutalnym wstrząsem mruknął i z po­ wrotem ułożył się do snu. Spojrzała na zegar stojący na kominku. Druga w nocy, właśnie skończy­ ła rozpakowywać kufry lady Agathy. Była zbyt ożywiona po wieczornym spacerze z sir Elliotem, by myśleć o zaśnięciu. Rozejrzała się wokół zado­ wolona. Na każdej wolnej powierzchni rozrzucone były suknie i materiały, jedne zwinięte w bele, inne zawinięte w bibułkę i powiązane w paczki. Cieniutki batyst, gruby gładki brokat, lśniąca tafta i połyskliwy jedwab, gęsto tkana błysz­ cząca satyna, prążkowana chińska krepa i zwiewny muślin, szyfon i siatka, mora i tiul. Ich różnorodność była zdumiewająca, a barwy niezliczone. Letty nigdy nie myślała, że istnieje tyle odcieni bieli. Biały lśniący per­ łowym blaskiem i biały miękki jak skrzydło gołębicy; biały jaskrawy jak śnieg i biały w kolorze kości słoniowej. Mocny kredowobiały i delikatny mlecznobiały. Srebrzystobiały i biały chłodny jak alabaster. Po materiałach przyszła kolej na kufry. Wypakowała wszystkie dekora­ cyjne drobiazgi, jakie kobieta mogłaby sobie wymarzyć. Były tam ręka­ wiczki z koźlęcej skórki w sześciu kolorach, jedwabne pończochy, tak

cienkie, że wydawały się przezroczyste, jedwabne chwościki do kapelusza i ptasie skrzydełka do przybrania fryzury, pelerynki i szaliki do udrapowa- nia wokół szyi, szarfy i wstęgi do przewiązania talii. Lady Agatha nie skąpiła też na spodnią odzież. W pokoju stały liczne pudła pełne bielizny z falbankami, poduszek i turniur do zaokrąglenia bio­ der, koszulek i gorsetów uwydatniających biust. Były tam też halki, ślicz­ ne, delikatne haleczki, kuszące wyobraźnię każdego, kto zdoła zobaczyć ich plisowane rąbki. Matka Letty zemdlałaby z zachwytu. Veda zawsze twierdziła, że została u lady Fallontrue, ponieważ w uznaniu jej talentów pozwolono, by Letty pobierała nauki wraz z jej dziećmi. Letty jednak podejrzewała, że rzeczywi­ stym powodem, dla którego Veda znosiła cięty język tej kobiety i nędzne wynagrodzenie, było to, że lady Fallontrue dawała Vedzie wolnąrękę w two­ rzeniu tych wszystkich cudownych kreacji, które roiły się w jej głowie. Oprócz swoich licznych wad lady Fallontrue miała dwie zalety: od jed­ nego spojrzenia umiała rozpoznać geniusz i była na tyle rozsądna, by nie przeszkadzać w tworzeniu. Któż inny pozwoliłby Vedzie, która właściwie była nikim, realizować swoje wizje? Na pewno nie właściciele teatrzyków rewiowych, z ich tanim welwetem i jeszcze tańszym perkalem. Tam właśnie skończyła Veda. Została projektantką kostiumów dla arty­ stów z drugorzędnych rewii. Choć na początku nie były drugorzędne, uczci­ wie przyznała Letty. Gdy lady Fallontrue zaangażowała Zadziwiającego Algernona jako atrakcję na jednym ze swoich wieczorków, był on u szczy­ tu kariery, przystojnym, czarującym akrobatą i iluzjonistą. Nie tylko lady Fallontrue była nim oczarowana. Veda rzuciła na Zadzi­ wiającego Algernona, czyli Alfiego Pottsa, tylko jedno spojrzenie i po raz drugi w życiu się zakochała. Ale tym razem miała więcej szczęścia. Nie żeby Letty nie była oczkiem w głowie matki, ale szczerze mówiąc, a Veda była szczera aż do bólu, Letty była chyba jedynym dobrem, które wynikło ze spotkania Vedy z ojcem Letty, wicehrabią Napierem. Dwadzieścia cztery godziny po popisie Alfa, o który to występ Letty nigdy nie miała odwagi zapytać, Veda oświadczyła lady Fallontrue, że odchodzi. Reszta, jak to się mówi, jest historią. Alfie i Veda wzięli ślub i uszczęśliwiony Alf wcielił się w rolę ojczyma. Cała trójka przeniosła się do Londynu i odtąd Letty się wychowywała za szkarłatnymi kurtynami, kołysana do snu frywolnymi piosenkami, szkoląc się w licznych, mniej lub bardziej legalnych teatralnych rzemiosłach. A potem, sześć lat temu, Veda zachorowała na zapalenie płuc i umarła. Zrozpaczony Alfie porzucił scenę. Veda by mu tego nigdy nie darowała. Nienawidziła mięczaków, którzy się szybko poddają. Często mówiła:

Lepszy silny charakter niż miękkie serce". Tuż przed śmiercią zdołała jeszcze powiedzieć: - Nie płacz, Letty, łzy są dla mięczaków, a tacy przegrywają. Letty nie chciała wyjeżdżać z Alfem z Londynu. Była dobrą śpiewaczką i, wbrew temu, co mówili krytycy, także niezłą aktorką. Zaczynali na nią zwracać uwagę ludzie, którzy mogli jej pomóc w karierze. Jak Nick Sparkle... Letty przewróciła się na brzuch, nie chcąc myśleć o Nicku Sparkle'u i o rym, jak bardzo się co do niego pomyliła. Popatrzyła w zamyśleniu na kaskady materiałów. Och, jakie cuda zrobiłaby z tego jej matka! Uśmiechnęła się do swoich myśli. Veda nie była święta i, Bóg świadkiem, Letty też nie. Ale zawsze trzy­ mały się razem. Zwłaszcza od momentu, gdy w ich życiu pojawił się Alf. Alf je połączył i uczynił z nich rodzinę. Już tak dawno się z nim nie widziała. Może odwiedzi go w jego małym domku na wsi, gdy już skończy sprawę z Nickiem. Alf powiedział, że dla niej drzwi będą zawsze otwarte. Nie mogła jednak ściągać ojczymowi na głowę swoich kłopotów. Pojedzie gdzieś indziej, może do Francji. Ale na taką podróż potrzebowała pieniędzy. Może je zdobyć, sprzedając kilka sukni i część tych kosztownych błyskotek. Jeśli znajdzie na nie kupca. Usiadła. Przede wszystkim powinna utrzymywać tych ludzi w przeświadczeniu, że jest lady Agathą. Zwłaszcza sir Elliota. To oznaczało, że musi bardzo zadbać o swój wygląd. Spojrzała na swoją niegdyś śliczną lawendową suknię. Koronka była zdeformowana, a halka poplamiona. Nie mogła jej ponownie włożyć. Westchnęła. Spojrzała na błogo śpiącego Mikrusa. Głupi kundel ani na chwilę nie opuścił łóżka. Niech no lepiej nie przyzwyczaja się do życia w luksusie, pomyślała. Chociaż stanowczo na nie zasłużył. Ją i Mikrusa chyba połączyło przeznaczenie. Któregoś wieczoru po przed­ stawieniu wyszła tylnymi drzwiami i natknęła się na bandę łobuziaków znęcających się nad małym pieskiem. Nie mogła patrzeć na osaczone stwo­ rzenie. Rzuciła się na nich z pięściami, kopała i krzyczała. Uciekli ze strachu przed policjantem. Poturbowany piesek czmychnął za nią. do teatrzyku. Od tamtej pory są nierozłączni. Nie był jej własnością, nie czuła się za niego odpowiedzialna. Po prostu z nią był. - No dobrze - wyszeptała. - Dopóki nie wrócimy do Londynu, powiedz­ my, żejestes na wakacjach. Ale nie przyzwyczajaj się za bardzo, mój mały, bo to tymczasowe.

Wstała po koszyczek z przyborami do szycia, znaleziony w jednym z ku­ frów. Wygrzebała z niego nożyczki, igły i nici. Potem ze znawstwem przej­ rzała wypakowane suknie, szukając takiej, którą najłatwiej będzie dopa­ sować do jej niższego wzrostu i pełniejszej figury. Spodobała jej się biała ze zwiewnego muślinu, ze spódnicą w czarne kropki i stanikiem lamowanym czarnym aksamitem. Przyłożyła ją do sie­ bie, przytrzymując w talii, i popatrzyła na swoje odbicie w dużym lustrze. Suknia była śliczna, uszyta według najnowszej mody. Musi tylko pogłębić zaszewki na biuście i w talii. Sir Elliot nawet nie spojrzy na swoją dawną narzeczoną, gdy zobaczy ją w tym stroju. No, przyznała po chwili, oczywiście, że spojrzy na Catherine Bunting. I zamieni z nią słowo. I może zatańczy z nią raz czy dwa. Był dżentelme­ nem, a dżentelmeni zawsze obdarzali znajome damy jednakową uwagą. W dodatku, nawet gdyby chciał, dżentelmen nie powinien skupiać się tyl­ ko na jednej wybranej damie. A jednak, pomyślała Letty, falując dookoła spódnicą, czy nie byłoby ekscytujące, gdyby dotrzymywał towarzystwa tylko mnie? Dzień dobry, panno Bigglesworth. Eglantyna, która już od dziewiątej czekała w pokoju śniadaniowym na swego znamienitego gościa, a tak naprawdę pracownika, wstała z miejsca. - Dzień dobry, lady Agatho... - głos jej zamarł. Lady Agatha, dramatycznie upozowana w drzwiach, uśmiechnęła się lekko. - Coś nie tak? - Nie, wcale nie - zapewniła Eglantyna. - Po prostu pani suknia jest taka... taka... wyjątkowa. Czarne lamówki na staniku uwydatniały to, czym w górnej części ciała natura szczodrze obdarzyła lady Agathę. Suknia, dopasowana niczym rę­ kawiczka, podkreślała biodra, a spódnica spadała do ziemi kaskadą czar­ nych kropek.

Lady Agatha rozpromieniła się zadowoleniem. Obróciła się dookoła, a spódnica zawirowała jej wokół kostek pianą falbanek. - To ostatni krzyk mody w mieście. Eglantyna opadła na krzesło ze słabym uśmiechem. Dobry Boże, miała nadzieję, że lady Agatha nie zaproponuje, by suknia ślubna Angeli wyglą­ dała podobnie. Lady Agatha podeszła do bufetu i spojrzała na resztki śniadania sprzed kilku godzin. Wzięła wysuszony tost. - Wydaje mi się, że wczoraj wspominała pani temu czarującemu sir Elliotowi o dzisiejszym pikniku? - Tak - odparła Eglantyna, mając nadzieję, że lady Agatha lubi rozryw­ ki na powietrzu. Z pewnością wyglądała na, hm, zdrową kobietę. - Goście przyjadą około czwartej. - Wspaniale - uśmiechnęła się uszczęśliwiona lady Agatha. Podeszła do stołu, kołysząc biodrami z wyjątkowym wdziękiem. Chociaż właści­ wie nie musiała się poruszać, żeby zwracać uwagę. Nie w tej sukni, pomy­ ślała Eglantyna, czując rumieniec wypływający jej na policzki. Lady Agatha zaczęła nucić jakąś wesołą melodyjkę, która brzmiała do­ syć frywolnie. Eglantyna, oszołomiona piosenką i suknią, chwyciła dzwo­ nek i potrząsnęła nim energicznie. Nie mogła się doczekać Cabota. Cabot będzie wiedział, co zrobić i jak zareagować. Był świetnym lokajem. Ona nie miała pojęcia, jak odpowiadać damom z towarzystwa i o czym z nimi rozmawiać. Ta cała afera z zatrudnie­ niem arystokratki, rychłym przyjazdem wyniosłej rodziny markiza, zbliża­ jącym się ślubem Angeli, która potem wyjedzie i już nigdy nie wróci... Eglantynie napłynęły łzy do oczu. Ogarnęło ją okropne przeczucie, że wszystko skończy się katastrofą. Nagle lady Agama usiadła na krześle obok, delikatnie kładąc rękę na jej ramieniu. - Co się stało, złot... moja droga? - Nic - odpowiedziała Eglantyna, ale nieoczekiwane współczucie w gło­ sie lady Agathy omal nie zburzyło jej opanowania. Nie mogła przecież zwierzyć się zupełnie obcej osobie. - Jest pani pewna? - delikatnie nalegała lady Agatha. Spokojnie pa­ trzyła brązowymi oczami, które zdawały się rozbawione, choć nie szyder­ czo, raczej pocieszająco, jakby największe troski na świecie można było pokonać śmiechem. - Tak się cieszę, że pani tu jest - wybuchnęła Eglantyna. - Czuję, że nie podołam tej całej przykrej... Och! - powiedziawszy to straszne słowo, za­ raz tego pożałowała. Poczuła gorąco na policzkach. - Pani na pewno my­ śli, że jestem okropna!

- Z jakiego powodu? - spytała lady Agatha. Eglantyna spojrzała na nią z wdzięcznością za to, że grzecznie zignoro­ wała aż nadto oczywisty fakt nazwania zbliżających się zaślubin drogiej, kochanej Angeli „tą całą przykrą sytuacją". Tak jakby to była jakaś nie­ przyjemna praca, jak szorowanie podłogi albo pastowanie butów, a nie powód do świę... święto... Eglantyna wybuchnęła płaczem. Letty spojrzała na nią speszona. Nie mogła zrozumieć zachowania Eglan­ tyny. Nie żeby jato obchodziło, bo niby dlaczego? Eglantyna miała wszyst­ ko, czego dusza zapragnie. Właściwie tylko z ciekawości, by dowiedzieć się, dlaczego ta bogata kobieta szlocha tak żałośnie, Letty objęła ramie­ niem starszą panią i lekko ją uścisnęła. Eglantyna uniosła twarz. Miała czerwone, spuchnięte oczy i kapało jej z nosa. Letty przekonana, że Eglantyna nie użyłaby rękawa, wzięła ze sto­ łu czystą serwetkę, rozłożyła ją i podała Eglantynie. - Proszę, wydmuchaj nos, kochanie. Grzeczna dziewczynka... Może teraz opowiesz mi, skąd te łzy? - Naprawdę nie powinnam pani tym obarczać... - Nonsens. To moja praca... To znaczy, przygotowanie wesela. Jeśli coś jest nie tak, wtedy nie mogę dobrze wykonać swojej pracy, prawda? - Zapewne nie. Ale właściwie wszystko jest w porządku, naprawdę. Tylko... sama nie wiem. Chyba po prostu jestem głupią, samolubną, starą kobietą. Pragnę szczęścia Angeli jak niczego na świecie, ale... Och, tak strasznie będzie mi jej brakowało... Znów wybuchnęła płaczem. - Oczywiście, że będzie pani za nią tęsknić - wymruczała Letty, obej­ mując Eglantynę ramieniem i lekko ją kołysząc. Gdy drżenie Eglantyny nieco się uspokoiło, wcisnęła jej do ręki zmiętą serwetkę. - To wcale nie znaczy, że jest pani samolubna, tylko że pani ją bardzo kocha. - O tak, bardzo ją kocham! - Eglantyna wydmuchała nos. - I jak długo była pani dla niej mamą? - Ponad osiemnaście lat, od momentu, gdy jej matka zmarła przy poro­ dzie. - Uśmiechnęła się z drżeniem. - Była taką słodką kruszynką i naj­ milszym stworzonkiem, jakie można sobie wyobrazić. Po prostu nie mog­ łam zostawić jej pod opieką kogoś, komu płacilibyśmy za... - Zaczerwieniła się. - Och, nie miałam na myśli, że jeśli się komuś płaci, to jego wysiłek jest mniej wart! - To nieistotne, kochana - uspokoiła ją Letty. - Nie obraziłam się i cał­ kowicie panią rozumiem. Można wynająć czyjeś talenty, ale nie da się kupić jego uczuć, a pani się wyraźnie zakochała w tym małym szkrabie.

- Szkrabie? - Dzieciątku. - Niech mnie pani zrozumie. Chcę tylko, żeby była szczęśliwa, a tak się boję, że moje opory wobec jej małżeństwa z markizem biorą się z ego­ istycznego pragnienia zatrzymania jej przy sobie. Letty poklepała japo ramieniu. - Niech się pani nie obawia. Jestem pewna, że Angela będzie szczęśli­ wa w swoim wspaniałym zamku. - Ja bym była. - Jako markiza nie będzie miała nic do roboty poza rozkazywaniem licznej służbie i liczeniem ro­ dzinnych portretów. Co wieczór na kolację będzie jadła kawior i popijała szampana, i będzie miała dość sukien, by zmieniać je co godzinę przez cały okrągły tydzień. Eglantyna roześmiała się cicho, pociągając nosem. - Och, lady Agatho, to miło z pani strony, że mnie pani rozśmiesza. Rozśmiesza? Wcale nie chciała żartować. Eglantyna spoważniała. - Nie miałabym takich oporów, gdybym była pewna, że Angela ocze­ kuje tego ślubu z radością. Jednak ostatnio nie jest już tą samą szczęśliwą dziewczyną, którą znałam wcześniej. Wydaje się zamyślona, a czasami wręcz przygnębiona. - To tylko nerwy przed ślubem. Eglantyna potrząsnęła głową. - Angela nigdy nie była trzpiotką. Gdy opowiedziała nam o oświadczy­ nach Hugh Sheffielda, była naprawdę w siódmym niebie. Tylko dlatego Anton zgodził się na to małżeństwo. - Może ma wątpliwości. To zupełnie naturalne. - Też tak myślałam, ale kiedy ją zapytałam, czy wolałaby jednak nie wychodzić za markiza, wybuchnęła płaczem i zarzekała się, że o niczym innym nie marzy, jak tylko zostać jego żoną. No, pomyślała Letty, dziewczyna przynajmniej nie straciła rozumu. - Ja myślę - powiedziała Eglantyna - że to ci Sheffieldowie. - To znaczy? - Już dość wyraźnie okazali, jak bardzo Hugh się zniża, żeniąc się z An­ gela. Nie chcę nikogo oskarżać, ale moim zdaniem jego matka robi wszyst­ ko, by trzymać go z dala od Hollies i Angeli. Niech mnie pani źle nie zrozumie, lady Agatho, niewiele wiem na temat towarzystwa, ale to raczej dziwne, gdy narzeczony nie odwiedza najbliższej rodziny swojej wybran­ ki. Czy to rzeczywiście dziwne? - No cóż, niekoniecznie - odparła ostrożnie Letty.

- Naprawdę? - ucieszyła się Eglantyna. - Pani dodaje mi otuchy. Zresztą - ciągnęła jakby do siebie - to prawda, że Hugh przyjedzie pod koniec mie­ siąca, a jego rodzina, w odpowiedzi na moje zaproszenie, wkrótce potem. Letty uśmiechnęła się promiennie. - Wszystko zdaje się w najlepszym porządku. Eglantyna spojrzała na nią z nadzieją. - Hugh naprawdę bardzo zależy na Angeli. Codziennie do niej pisze. Chociaż ona ostatnio jakby mniej chętnie czyta jego listy. - Posmutniała. - Może Angelę martwi, że oni nas wezmą za prowincjuszy i będzie nam z tego powodu przykro? Albo myślą, że przyjęcie weselne będzie zbyt skromne? Albo że my wyglądamy biednie? Nie możemy źle wypaść! Lady Agatho, musi nam pani pomóc. Wyciągnęła rękę w błagalnym geście. Mówiła żarliwie, na jej twarzy widać było mieszaninę miłości, czułości i zdenerwowania. Letty całkiem się wzruszyła. Przywołała się jednak do porządku. Zaczynała się rozklejać, chyba zbli­ żała się jej comiesięczna przypadłość. - Oczywiście, że wam pomogę - powiedziała Letty, rozstrojona tymi nagłymi uczuciami. - Zamiast martwić się, czy Angela zasługuje na Shef- fieldów, niech pani lepiej pomyśli, czy ShefFieldowie zasługują na nią. Na tę delikatną sugestię Eglantyna szeroko otworzyła oczy i przycisnęła ręce do piersi. - Lady Agatho., nigdy nie spojrzałam na to z tej strony! Teraz rozu­ miem, co jest źródłem pani sukcesu. Pani jest wzorem cnót, a zarazem wspaniałą powierniczką i skarbnicą dobrych rad. Gdyby jeszcze... - Za­ milkła. - Gdyby jeszcze co? - spytała Letty, pełna życzliwości dla tej niespo­ dziewanie mądrej kobiety. - Nie mogę się narzucać. - Panno Bigglesworth, nie ma we mnie fałszywej dumy - powiedziała Letty. - Nie waham się pani przypomnieć, że jest pani mojąpracodawczy- nią. Słowa Letty, zamiast zachęcić Eglantynę, miały odwrotny skutek. Jej różowa, upudrowana twarz zmarszczyła się żałośnie. - Ma pani rację. Nie powinnam wykorzystywać tej sytuacji. Letty westchnęła. Ojejku, ależ ci bogacze niepotrzebnie utrudniają so­ bie życie! - W takim razie może jako pani przyjaciółka zdołam panią ośmielić. - Och, dziękuję! - Eglantyna chwyciła Letty za ręce. - Chodzi mi o to, że jest pani zbliżona wiekiem do Angeli i jako kobieta światowa będzie

pani mogła jej dobrze doradzić, przynajmniej taką miałam nadzieję. Te uwagi byłyby dla niej bezcenne. Gdyby pani podzieliła się z nią swoim doświadczeniem i życiową mądrością, zyskałaby to, czego ja, biedna pro­ wincjonalna stara panna, nigdy nie mogłam jej dać. Jej doświadczenie? Cóż mogłaby powiedzieć tej dziewczynie? Nigdy nie była mężatką. Właściwie nigdy nawet nie... Ale któż powiedział, że kobiety światowe muszą być rozwiązłe? Spojrzała na Eglantynę. Starsza pani patrzyła na nią z niepokojem. O, do diabła. Cóż to szkodzi, jeśli obieca, że doradzi dziewczynie? Nie zostanie tu na tyle długo, by wyrządzić małej większą krzywdę. Może nawet trochę jej to pomoże, jeśli usłyszy kilka prostych prawd. Letty ska­ pitulowała. - Ależ oczywiście, panno Bigglesworth. Będę szczęśliwa, mogąc jej pomóc i wesprzeć przed ślubem. - Jak zdołam się pani odwdzięczyć? Pani jest dla mnie natchnieniem. - Eglantyna przesunęła wzrokiem po sylwetce Letty. - Wystarczy na pa­ nią spojrzeć, lady Agatho, by wiedzieć, że pani wie, czego chce, i gwiż­ dże na wszystkich, którzy spróbująpani mówić, jak się zachowywać i jak żyć. - To prawda - przyznała Letty, mile połechtana. - Nie pozwala pani, by konwenanse i małostkowość ograniczały pani życie - ciągnęła ożywiona Eglantyna. - O tak - powiedziała Letty. - Nie dba pani o to, co ludzie powiedzą o pani strojach i zachowaniu! - Pewnie, że... - Letty urwała. Nie dbała? A powinna. Lady Agatha by się tym przejmowała. - Co pani ma na myśli? - No cóż, większości dam nawet nie przyszłoby do głowy, aby włożyć coś tak interesującego. I nie miałyby dość odwagi, jeśli pani wybaczy ten zwrot. Myślę, że w tej sukni wywoła pani niezłe poruszenie w naszej ma­ łej społeczności. - Naprawdę? Panie będą plotkować? - Tak, i to z zazdrością. - A sądzi pani, że panom się spodoba? - Śmiem twierdzić, że tak! - Nawet... sir Elliotowi? - Hm - zastanowiła się Eglantyna. - Cóż, sir Elliot to zupełnie inna historia, prawda? - Tak?-zapytałaLetty. - Jest bardzo zamknięty w sobie - wyznała Eglantyna. - Nie żeby był niemiły. Właściwie ma wszystkie cechy, których można się spodziewać po

dżentelmenie. Wydając opinią o jakiejś damie, nigdy nie sugerowałby się jej wyglądem. Letty spojrzała na Eglantynę, próbując zgadnąć, czy starsza pani żartu­ je. Mówiła jednak poważnie. Naprawdę w to wierzyła. - Sir Elliot jest przecież mężczyzną, czyż nie? - O tak - powiedziała Eglantyna w zadumie. Gdyby tylko była dwadzieścia lat młodsza... - W takim razie niech mi pani wierzy, panno Bigglesworth, jego zainte­ resowanie damą stanowczo zależy od tego, jak ona wygląda. Żaden męż­ czyzna, nie ważne dżentelmen czy nie... - Panno Bigglesworth? - przerwał jej głos lokaja. - Cabot! - Eglantyna odwróciła się w kierunku drzwi z cichym wes­ tchnieniem ulgi. Nie była pewna, czy chciała usłyszeć to, co lady Agatha miała właśnie powiedzieć na temat mężczyzn. - Czy mógłbyś dopilno­ wać, żeby Grace zaparzyła dla naszego gościa świeżą kawę? Zwróciła się do lady Agathy, by zapytać, jaką kawę pije. W tym momen­ cie Pimpuś, jej piesek, wkroczył z holu i jakby ten wysiłek go wyczerpał, usiadł Cabotowi na nodze. - Proszę go zepchnąć - powiedziała lady Agatha, zerkając na Pimpu- sia. - On... - urwała nagle, spojrzawszy na Cabota i szeroko otworzyła oczy. Cabot, zwykle niewzruszony, przełknął ślinę z wysiłkiem. - Cabot? - spytała Eglantyna. Co się stało? Cabot wyglądał, jakby zo­ baczył ducha. - Halo, Cabot, dobrze się czujesz? - Wszystko w porządku, proszą pani - odparł Cabot. - Czy coś jesz­ cze? Eglantyna spojrzała z ukosa na lady Agamę. Wyglądało na to, że doszła już do siebie po chwilowym zakłopotaniu, cokolwiek je wywołało. - Może są jeszcze truskawki? - spytała z przesadną skromnością. - Oczywiście, proszę pani - rzekł Cabot. - Czy coś jeszcze, panno Big­ glesworth? - Tak - powiedziała Eglantyna, natchniona pewną myślą. Najlepiej nie czekać, by rozwinąć znajomość między lady Agatha i Angelą. - Cabot, powiedz pannie Angeli, by przyszła... - Hm. Eglantyna odwróciła się do lady Agathy. - Tak? - Czy nie lepiej, żeby pani sama ją tu przyprowadziła, panno Biggles­ worth? Badzie miała pani okazją, by przygotować grunt pod naszą poga­ wędką. - Spojrzała na Cabota czekającego ze stoickim spokojem.

- Dobry pomysł, lady Agatho - zgodziła się Eglantyna i wstała. - Zaraz po nią pójdę. Gdy mijała Cabota, on odwrócił się, by też wyjść. I wtedy odezwała się lady Agatha: - O, nie odchodź jeszcze, Cabot. To naprawdę ty, Sammy? - Letty ze zdumieniem patrzyła na korpulent­ nego, poważnie wyglądającego lokaja. - Tak, Letty. To ja - powiedział ściszonym głosem. Pobiegła i chwyciła go w ramiona. Niezgrabnie odwzajemnił uścisk, jak mężczyzna nieprzyzwyczajony do okazywania uczuć. Zaśmiała się. Ten sam stary Sammy. Ostatni raz widziała go sześć lat temu, gdy Veda i Alf pracowali przy sobotnich przedstawieniach rewii rozmaitości w teatrze Pałace. Znali w niej wszystkich artystów, włącznie z Sammym, który od lat występował na pokazach osobliwości jako Sam-Sam, Chłopiec z Twarzą Spaniela, Natu­ ralna Krzyżówka Człowieka i Psa. Uśmiechnęła się, kryjąc twarz na jego ramieniu. Patrząc na niego, nikt by się nie zorientował, że kiedyś jego twarz pokrywała gęsta sierść. A te­ raz... podniosła głowę i patrzyła z zachwytem na gwałtownie czerwienią­ cego się lokaja. Do licha! Chłopiec z Twarzą Spaniela zaczynał łysieć! - Letty Potts - westchnął Sammy, cofając się o krok i biorąc ją za ra­ miona. Przez chwilę wyraz jego twarzy był łagodny i serdeczny, ale zado­ wolenie zaraz znikło, a uśmiech zgasł. - Co ty tu robisz? I dlaczego uda­ jesz lady Agathę? Gdzie jest prawdziwa lady Agatha? - Cicho! - Szybko zamknęła drzwi. - Wejdźmy trochę dalej, a wszyst­ ko ci opowiem. Lokaj poszedł za nią powoli. - Letty, ostatnie wieści o tobie głosiły, że skumałaś się z tym łajdakiem Sparkle'em. - Troska na jego twarzy zastąpiła wcześniejszą radość. - Ostrzegam cię, Letty, jeżeli to jest jakaś jego gierka, by oszukać tych lu­ dzi...

- Nikt nie zamierza nikogo oszukać - powiedziała Letty, machając ręką, by go uciszyć. Nie przekonała go. Zabolało jato, bo kiedyś byli przyjaciółmi. Dzięki jego sugestiom tak świetnie opanowała rolę wielkiej damy. Sam- my, gdy nie występował, warcząc i łasząc się do zachwyconych pań w pierwszym rzędzie, zawsze zachowywał się jak pierwszorzędny dżen­ telmen. A raczej jak pierwszorzędny lokaj, uświadomiła sobie. Nigdy się nie dowiedziała, skąd się wzięły jego nienaganne maniery. Ci, którzy żyli z występów na scenie, rzadko kiedy pytali innych o ich przeszłość. - Sammy, to znaczy Cabot, co się stało? Gdzie się podziała twoja... twoja... - Sierść? - Tak. Nie poznałam cię. I dlaczego odgrywasz lokaja? - To nie jest rola - powiedział Cabot. - Letty, mój ojciec był lokajem u lorda Prescotta. Od najmłodszych lat uczył mnie, jak być lokajem. Na pytające spojrzenie Letty odpowiedział śmiechem. - Przecież nie urodziłem się pokryty włosami. Ale gdy zacząłem dora­ stać, robiłem się coraz bardziej owłosiony. Wkrótce stało się oczywiste, że z powodu swojego wyglądu nie będę mógł pójść w ślady ojca. Więc poje­ chałem do Londynu, gdzie zacząłem pracować w teatrzykach rewiowych. I tak poznałem twojąmatkę i ojczyma. To były wspaniałe czasy - rozrzew­ nił się. - Jednak lata mijały i zaczęły mi wypadać włosy. Doszło do tego, że przyklejałem sobie nitro na twarzy, żeby wyglądać tak, jak na plaka­ tach. W końcu, cztery lata temu, musiałem ostatecznie pożegnać się ze sceną. - Tak mi przykro - powiedziała cicho Letty. Cabot spojrzał na nią zdziwiony. - A mnie nie. Mogłem wreszcie poszukać pracy jako lokaj. Odwiedzi­ łem kilka agencji, ale nikt nie chciał zatrudnić pięćdziesięcioletniego lo­ kaja bez doświadczenia. Aż pewnego dnia poszedłem na spotkanie w spra­ wie pracy i rozmawiałem z pewną miłą, prostoduszną kobietą, która potrzebowała prawdziwego londyńskiego lokaja dla swojego brata. Poda­ łem nazwisko lorda Prescotta jako rekomendację i... znalazłem się tutaj. - I to ci się podoba? - spytała zaciekawiona Letty. - Nie tęsknisz za światłami wielkiego miasta, za starymi znajomymi? - Nie za bardzo - odparł. - Chociaż wciąż mam kontakt ze starym Ben- nym. - Tak przyjaciele nazywali Bena Blacka, Ludzkie Dynamo. - Mam wszystko, czego pragnę, Letty. Ludzie, którym jestem równy, szanują mnie, a przynajmniej większość z nich, dbam o piękny dom i, co najważniejsze, zajmuję się tym, co zawsze chciałem robić.

Pokiwała głową w zamyśleniu. - Zazdroszczę ci. Przekrzywił głowę pytająco. - A to dlaczego? - Wiesz, kim jesteś, i zawsze to wiedziałeś. - Och, Letty, przecież ty wiesz, kim jesteś - powiedział serdecznie. Potrząsnęła głową. - Kim jestem, owszem. Ale nie wiem, gdzie jest moje miejsce na ziemi. - Ależ Letty! - Gorączkowo szukał odpowiedzi na jej niewypowiedzia­ ne pytanie. - Twoje miejsce jest na scenie, by dawać ludziom radość. Jak nikt inny potrafisz sprawić, by widzowie śmiali się i przytupywali w takt piosenki. - Dawać radość ze sceny - wyszeptała. - To tam jest moje miejsce? - Spojrzała mu w oczy. - Obawiam się, że tam też nie. Przynajmniej dopóki pewni ludzie w Londynie myślą inaczej. - Do czego skłonił ich Nick Sparkle? - zapytał Cabot bez ogródek. Nie będzie winić Nicka za to, co zrobiła z własnej nieprzymuszonej woli. Gdyby miała wybierać jeszcze raz, zrobiłaby to samo. Czyżby? Zakłułoją sumienie, ale przekornie podniosła podbródek. Zrobiła to, co zrobiła, i nie miała zamiaru za to przepraszać. - Nie chcę rozmawiać o Nicku. Niech ci wystarczy, że jego tu nie ma i nie będzie. I na tym koniec. - Zmusiła się do uśmiechu. - Ciągle nie mogę uwierzyć, że podoba ci się życie na wsi, w tej dziurze z dala od wszystkiego. Przez chwilę przyglądał się jej uważnie. - Taka jest prawda. Jedyna troska, która mąci moje szczęście, to obawa, że któregoś dnia ktoś odkryje, że doskonały lokaj Cabot był kiedyś Sam- -Samem, Chłopcem o Twarzy Spaniela. - Straszne z nich snoby, prawda? - spytała Letty. - Okropne - potwierdził Cabot. No pewnie, pomyślała Letty. Bigglesworthowie byli arystokracją, nawet jeśli nie mieli tytułu. To, że Eglantyna była taka praktyczna i bezpośred­ nia, wcale nie oznaczało, że nie zadziera nosa jak pierwsza lepsza arysto- kratka. Letty dobrze znała ten typ. Szczególnie dobrze zapamiętała pewnego młodzika włóczącego się za kulisami. Miał takie dobre maniery i odnosił się do niej z wielkim szacunkiem, dopóki w restauracji, do której zaprosił Letty na obiad, nie zjawiła się jego znajoma. O, wtedy nie tylko zapomniał imienia Letty, ale wręcz nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że jedli przy tym samym stole. Po tym wydarzeniu Letty odrzucała następne propozy-

cje wspólnych obiadów i kolacji, trzymała się własnych znajomych. A jed­ nak poczuła rozczarowanie. Myślała, że może Bigglesworthowie są inni. No cóż. - Do diabła z nimi - powiedziała do Cabota. - Żadna strata. - Łatwo ci mówić - odparł z westchnieniem Cabot. - Ty nie musisz z nimi pracować. - Pracować z nimi? No, no, jakie zgrabne określenie. - Staram się dawać dobry przykład - rzekł Cabot. - Jeśli będę ich trakto­ wać jak równych sobie, to mogę mieć nadzieję, że w końcu zaczną się tak samo odnosić do innych. Zwłaszcza ta wiedźma kucharka, Grace Poole... - Grace Poole? O kim ty mówisz? - spytała zdezorientowana Letty. - O służbie - odparł Cabot. - A niby o kim? - To o służbie mówiłeś, że są snobami? - spytała zdziwiona Letty. - Nie o Bigglesworthach? - Bigglesworthowie to najbardziej życzliwi i wielkoduszni ludzie, ja­ kich znam. Ale ich służba to zupełnie inna sprawa. Są wielcy w swym snobizmie. - Uśmiechnął się. - Przy okazji, Letty, doskonale odegrałaś rolę wielkiej damy. Nie waham się stwierdzić, że wszystkich nabrałaś. - Naprawdę? - ucieszyła się Letty. - O tak. Zawsze byłaś dobra w naśladowaniu innych. Wielka szkoda, że wykorzystałaś swoje talenty w podejrzanych przedsięwzięciach Nicka Sparkle'a. Letty przestała się uśmiechać. - Wydawało mi się, że uzgodniliśmy, aby ten temat... - Pewnie nie mam prawa cię osądzać - przerwał jej Cabot. - Ale byłaś takim miłym dzieckiem, Letty. Psotnica, lecz z dobrym sercem. - Dobre serce mam w dalszym ciągu - oświadczyła Letty. - Więc nie mów nic służbie o mojej wcześniejszej karierze. Nie daliby mi żyć. - Nie powiem, jeśli ty nie zdradzisz mojego sekretu - przyrzekła Letty. - Tego nie mogę ci obiecać - rzekł powoli Cabot. - Jestem winien Big- glesworthom lojalność, Letty. Oni uważają, że wszyscy ludzie są uczciwi. Widzisz więc, że to ja muszę dbać o ich interesy, bo oni sami tego nie potrafią. - Przecież nie zrobię im krzywdy - powiedziała Letty. Cabot nie był co do tego przekonany. - Wierzę ci na słowo. Ale co ze Sparkle'em? - Przysięgam ci, że Nick nie ma z tym nic wspólnego. Absolutnie nic. - Wahała się przez chwilę, czy powiedzieć mu więcej na temat jej rozstania z Nickiem. Nie było teraz na to czasu. Wkrótce nadejdą Egłantyna i Angela.

Musiała go jakoś przekonać. - W Londynie wpadłam w tarapaty, Sammy, to znaczy Cabot. Poszłam na stację St Pancras bez grosza przy duszy, nie miałam dokąd pójść. Zastała mi tylko nadzieja na cud. I cud się zdarzył! Gdy tam siedziałam, zobaczyłam, jak prawdziwa lady Agatha wyrzuca swój bilet kolejowy. Więc go podniosłam. - I przyjechałaś tutaj - dopowiedział Cabot. Letty przytaknęła. - Nie miałam zamiaru udawać lady Agathy, chciałam tylko wykorzy­ stać swoją szansę. Zostanę tu dzień albo dwa i wyjadę. Nie będę cię oszu­ kiwać, zabiorę ze sobą trochę rzeczy lady Agathy, ale obiecuję, że nie tknę niczego, co należy do Bigglesworthow. Przez chwilę Cabot uważnie się jej przyglądał. - A gdzie jest lady Agatha? - W podróży poślubnej. - Letty uśmiechnęła się melancholijnie na wi­ dok zdziwionej miny Cabota. -• Właśnie dlatego wyrzuciła bilet. Jej przy­ * szły mąż pognał za nią aż na stację kolejową. Skończony romantyk. „Zo­ staw wszystko i jedź ze mną, Agatho, teraz albo nigdy!" Cabot potrząsnął głową. - Biedni Bigglesworthowie. Letty skrzywiła się, rozdrażniona. - Mówiłam ci, że nie zrobię... - Nie chodzi mi o ciebie, tylko o lady Agathę. Wybrała najgorszy mo­ ment na ucieczkę. Bigglesworthowie bardzo liczyli, że dopilnuje, by we­ sele panny Angeli odbyło się zgodnie z wszelkimi regułami. - Przecież to nie mój problem, prawda? - powiedziała Letty na swoje usprawiedliwienie. - Czy jestem tu, czy nie, Bigglesworthom nie robi to najmniejszej różnicy. - Gdyby wiedzieli, że lady Agatha ich zawiodła, mieliby jeszcze czas, by znaleźć kogoś innego. - Dwa dni niczego nie zmienią. - Spojrzała na niego błagalnie. - No dobrze, Letty - powiedział zrezygnowany Cabot. - Dopóki bę­ dziesz się trzymać z daleka od tego, co należy do Bigglesworthow, nic nie powiem. A lady Agatha będzie miała za swoje za tak niegodziwe potrak­ towanie szczęścia panny Angeli. Jeśli za trzy dni jeszcze tutaj będziesz, pójdę do sir Elliota. - Zrób to, co uważasz za stosowne. Nie odpowiedział. - Co ma zrobić Cabot? - spytała Eglantyna. Letty odwróciła się i zobaczyła Eglantynę i Angelę stojące w drzwiach. Jej twarz wygładziła się w uprzejmym wyrazie.

- Ma poszukać dla mnie świeżych truskawek. Najwyraźniej pani ku­ charka skrzętnie je ukrywa. - Aha. - Eglantyna lekko pchnęła Angelę do pokoju. - Cabot, proszę znaleźć truskawki dla lady Agathy. - Natychmiast, proszę pani. - Cabot ukłonił się i wyszedł. Eglantyna spojrzała na zegarek. - Och, któraż to godzina! - zawołała. - Goście zjawią się lada moment, a tyle jest jeszcze do zrobienia. Angelo, może dotrzymasz towarzystwa lady Agacie, podczas gdy ja sprawdzę, czy należycie przygotowano pole do krokieta? Letty powstrzymała się od uśmiechu. Eglantyna mogła być bardziej sub­ telna przy aranżowaniu ich spotkania. Biedna Angela zarumieniła się, gdy Eglantyna uciekła z pokoju. - Przepraszam, jeśli się narzucam - powiedziała Angela. - Wcale nie, panno Bigglesworth - odparła Letty. - Usiądzie pani ze mną? Angela usiadła z miną tak szczęśliwą, jakby właśnie stanęła przed in­ kwizycją. Wokół ust miała drobne linie i ciemne cienie pod oczami z bez­ senności. Eglantyna miała rację. Stanowczo coś było nie tak z przyszłą panną młodą. - Mam nadzieję, że niczego pani nie brakuje - przerwała w końcu ciszę Angela. - Wszystko jest wspaniałe. Dziękuję. Uśmiechnęły się do siebie niepewnie. - Proszę bardzo, proszę pani. - Do pokoju wkroczyła Grace Poole, po­ pychając wózek, na którym stała misa z truskawkami, gęsta śmietana, ra­ cuszki i dzbanek z kawą. Ślinka napłynęła Letty do ust. Ostatni raz jadła wczoraj rano i był to kawałek tłustej ryby kupiony na ulicznym straganie. - Nie mogę się doczekać, by obejrzeć materiały, o których pisała pani w listach - powiedziała Angela. - Mmm - przytaknęła entuzjastycznie Letty, gdy Grace wskazała owo­ ce i uniosła pytająco brew. - Szkoda, że moja suknia musi być biała. W białym nigdy nie wygląda­ łam dobrze. Letty uniosła do góry trzy palce w odpowiedzi na bezgłośne pytanie o ilość kostek cukru do kawy, a potem pomyślała nad słowami Angeli. W teatrze każdy rozumiał, jak ważny jest kolor w scenografii. A czymże był ślub, jeśli nie przedstawieniem, z publicznością siedzącą w ławkach kościelnych?

- Każdy odcień białego wygląda inaczej w zależności od cery, panno Angelo. - Naprawdę? - spytała z nadzieją Angela. - Naprawdę. Letty przyjrzała się dziewczynie. Angela miała racją. W połączeniu z in­ tensywną bielą o niebieskim odcieniu jej cera stanie się ziemista, a jasne włosy zblakną. Dla pani, panno Angelo, najlepszy będzie biały z delikat­ nym odcieniem różu, pomyślała, przypominając sobie piękny jedwab, który wypakowała wczoraj wieczorem. Pod lśniącą powierzchnią miał delikat­ ny odcień różowej perłowej muszli. Wyraźny i miękki. Dziewiczy, ale sty­ lowy. W głowie zadźwięczały jej ostrzegawcze dzwonki. Zignorowała je i od­ parła: - Mam w pokoju coś, co będzie się świetnie nadawało. - Tak? - twarz Angeli była pełna ufności. - Aha. Sięgnęła po racuszek i ugryzła kawałek. Pyszny! Zamknęła oczy i wyda­ ła pomruk zachwytu w kierunku Grace. Grace spokojnie przyjęła pochwa­ łę i wyszła z pokoju. Dopiero po kilku minutach Letty uświadomiła sobie, że tylko ona pała­ szuje wszystko, co ma na talerzu, a Angela przygląda się jej w zaskocze­ niu. - Zdrowy apetyt jest oznaką szczodrości charakteru - zacytowała Letty sentencję. - Zatem pani apetyt musi być całkiem spory. - Angela zmarszczyła brwi, jakby niezupełnie zabrzmiało to tak, jak zamierzała. Zarumieniła się i ciąg­ nęła: - Chciałam powiedzieć, że to bardzo wspaniałomyślne z pani strony zrezygnować z przyjemnego życia towarzyskiego, by przyjechać do nas do Little Bjdewell. - Droga panno Angelo, czyż może być przyjemniejsze towarzystwo niż pani markiz? Angela skrzywiła się. - Ależ moja droga, co się dzieje? - zdziwiła się Letty. - Nie wygląda pani na szczęśliwą. - Och, jestem szczęśliwa, naprawdę - zaprotestowała szybko Angela. - Z całego serca chcę zostać żonąHugh. Tak go kocham. Ale wszystko by­ łoby dużo prostsze, gdyby on nie był markizem. Pani sobie nawet nie wy­ obraża, jak to jest, lady Agatho. Ilekroć przebywam wśród jego rodziny, jestem przerażona, że popełnię jakieś niewybaczalne faux pas i uznają, że jestem zwykłą prostaczką.

- O, wierz mi - mruknęła Letty. - Ja to rozumiem. - Źle się czuję, udając kogoś, kim nie jestem - wyznała Angela. Nareszcie temat, na który Letty mogła sporo powiedzieć. Machnęła wi- delczykiem, instruując: - Po pierwsze i najważniejsze, musisz wierzyć w rolę, którą grasz. Jak przyjdzie co do czego, zwykłą pewnością siebie możesz zamaskować nie­ jedno potknięcie. - Nie wierzę, by pani kiedykolwiek zdarzyło się potknięcie, lady Agatho. - Cóż... - Letty skromnie spuściła wzrok. - Na pewno kiedyś popełni­ łam jakieś błędy. . - Nie uda mi się być wielką damą. Te wszystkie zasady, kodeksy i zwy­ czaje... - Po prostu kieruj się zdrowym rozsądkiem i, oczywiście, dyskretnie obserwuj tych, których chciałabyś naśladować, a wszystko się uda. - Próbowałam się tego nauczyć - powiedziała Angela, wyjmując z kie­ szeni spódnicy wygniecioną broszurkę. Podała ją Letty. Dobre obyczaje. Etykieta i maniery panny z dobrego domu. - Ale widzę, że lepsza jest pani rada. Będę obserwować, jak pani wszystko robi, i zachowywać się podob­ nie. Tylko najwyższy wysiłek woli uchronił Letty przed udławieniem się śnia­ daniem. - Panno Angelo, nie to miałam na myśli - wymamrotała. Dobry Boże! Nigdy sobie nie wybaczy, jeśli niechcący spowoduje, że dziewczyna ze­ rwie zaręczyny. - Jestem pewna, że mogłabyś znaleźć bardziej odpowied­ nie przykłady dobrych manier. W końcu moje obyczaje mogły... - gorącz­ kowo szukała odpowiedniego słowa - ucierpieć przez to, że pracuję na utrzymanie. - Na pewno nie - powiedziała z oddaniem Angela. Letty uśmiechnęła się słabo. - Poza tym ty już jesteś tak dobrze wychowaną i godną podziwu dziew­ czyną, że Sheffield ma wielkie szczęście, że zostaniesz jego żoną. Angela patrzyła na nią przerażona, jakby ją zaatakowano z najmniej spo­ dziewanej strony. - Angelo, co się stało? - spytała zatrwożona Letty. Twarz dziewczyny była blada, a usta drżały. - Nic - powiedziała pośpiesznie Angela, odwracając głowę. - Ja wcale nie jestem taka dobra, jak pani... albo... albo Hughie myśli. - Głos jej się załamał na imieniu narzeczonego i zaczęła szybko mrugać oczami. To było coś więcej niż przedślubne zdenerwowanie. Jednak Angela nie była gotowa na zwierzenia. Jeszcze nie, ale... Letty w myślach wymierzyła

sobie mocny policzek. Co też ona wymyśla: „jeszcze nie"? Jak dobrze pójdzie, to nigdy. Ale też nie zaszkodzi, jeśli sprawi tej małej trochę radości, prawda? Zde­ cydowała, że pokaże Angeli jedwab, który był w jej sypialni. Wcale nie z powodu ckliwej sentymentalności czy chęci spełniania dobrego uczyn­ ku. Nie, zrobi to tylko z artystycznej ciekawości. Żeby zobaczyć, czy na­ dal ma takie dobre oko, jak kiedyś sugerowała jej matka. - Już wiem - powiedziała. - Zanim zjawią się goście na piknik, może pójdziemy na górę i obejrzymy ten materiał, o którym mówiłam? Jej propozycja zadziałała jak zaklęcie. Która kobieta oparłaby się poku­ sie przebierania w materiałach i przeglądania żurnali? Dziesięć minut póź­ niej były już na górze, Angela, z oczami suchymi jak piasek pustyni i błysz­ czącymi jak gwiazdy, oglądała wszystkie cudeńka, które pokazywała jej Letty. Po południu była ładna pogoda. Błękit nieba mąciło jedynie kilka chmu­ rek. Ożywczy wiaterek z początku igrał ze strojnymi kapeluszami pań, ale z czasem ucichł. Pole do krokieta zostało przygotowane na trawniku na tyłach domu. Przy jednym z jego boków służący ustawili markizy. Pod ich pasiastą osłonę zapraszały stoły i krzesła, a na otwartej przestrzeni rozłożono pledy. Przy każdym miejscu stał wiklinowy kosz wypełniony po brzegi mięsnymi plac­ kami i owocami, galaretką i kruchymi racuszkami, świeżym serem i zapo­ wiedzianym przepysznym deserem z truskawkami. Obok stały pokryte kroplami rosy metalowe pojemniki z lemoniadą dla tych, którzy stronili od alkoholu, oraz piwem dla tych, którzy go nie unikali. Lady Agatha, stojąca obok witających gości Antona i Eglantyny, należa­ ła do tych drugich. Chyba nie pierwszy raz, gdyby sądzić po tym, jak swo­ bodnie pociągała piwo z porcelanowego kufla i oblizywała pianę z ust. Sir Elliot przybył z ojcem i po przywitaniu z Bigglesworthami z trudem starał się powstrzymać od spoglądania na Letty. Jej oczy błyszczały we­ wnętrznym śmiechem, a ciemne kasztanowate włosy płonęły w jasnym

popołudniowym słońcu. Ubrała się w powiewną, dobrze dopasowaną suk­ nię, a każdy jej ruch podkreślał obfitą... Przywołał się do porządku i pochylił nad dłonią pani domu. Eglantyna odwróciła się do lady Agathy i przypomniała, że wczoraj już się poznali. I zaraz potem stał przed nią, unosząc jej rękę do ust. Podniósł wzrok, cału­ jąc wierzch jej dłoni. Oczyjej pociemniały, austa się rozchyliły. Usłyszał, jak cicho nabiera powietrza. Wyprostował się ze spokojnym uśmiechem, chociaż czuł przyspieszone tętno. Uśmiechnęła się pewnie, a zarazem nieszczerze. Cienki materiał okrywający jej piersi drżał. Instynktownie zareagował na to całym ciałem. Już dawno żadna kobieta nie podziałała na niego tak fizycznie. Razem z Atticusem przesunęli się dalej i weszli na trawnik, kierując się do Paula i Catherine Bunting. Atticus milczał i Elliot był mu za to wdzięcz­ ny. Czy lady Agatha jest oszustką, czy kobietą, za którą się podaje? Nie ufał własnemu osądowi. - Lady Agatha to bardzo przystojna młoda kobieta - powiedział Atti­ cus, gdy zbliżali się do Buntingów. - Bardzo żywiołowa. Pewnie przez te rude włosy - ze znawstwem pokiwał głową. - To zawsze zdradza ognistą naturę. - Pewnie tak. - Przypuszczam, że dlatego jest niezamężna. Zbyt niestała w uczuciach. - Hm. Atticus spojrzał na niego zdziwiony. - Jesteś innego zdania? - Myślę, że to ma więcej wspólnego z brakiem pieniędzy niż z wybuja­ łą namiętnością. - Wybujałą namiętnością? - Atticus zmarszczył brew. - No to żywością. To miała być ironia, ojcze. W końcu trudno komuś zarzucać, że jest zbyt żywy, prawda? Jego ojciec się uśmiechnął. - Zdziwiłbyś się, jak dziwne poglądy mają niektórzy mężczyźni na te­ mat płci pięknej. Nie wątpię, że są mężczyźni, którzy uznaliby, hm, wital- ność lady Agathy za godną potępienia. - W takim razie są głupcami - uciął Elliot. Głęboko ukłonił się Catherine i pocałował jej dłoń, później uścisnął rękę Paula. Catherine, z natury serdeczna i czuła, wzięła go pod ramię. - Kto jest głupcem, Elliocie? - Mężczyźni, którzy nie rozumieją, na czym polega urok lady Agathy - odpowiedział jego ojciec.

- Elliocie, uważasz ją za czarującą? - W głosie Catherine słychać było zdziwienie. Mówienie o swoich odczuciach nigdy nie przychodziło mu łatwo, a zwłaszcza teraz, gdy nie był pewien, co czuł do lady Agathy. - Bigglesworthowie uważają, że jest zachwycająca. - Ach! - Catherine uśmiechnęła się uprzejmie. - Bigglesworthowie to tacy mili, niewybredni ludzie. Zanim Elliot zdążył zareagować, żartobliwie dotknęła jego policzka. - A ty, Elliocie, nie masz w ogóle doświadczenia, jeśli chodzi o kobiety. Chodź, poszukamy wazy z ponczem, a ja opowiem ci wszystko o sztucz­ kach przeciętnej kobiety. Chwyciła go pod ramię i pociągnęła tak zdecydowanie, że nie miał wy­ boru, jak tylko iść za nią do miejsca, gdzie służący rozlewał poncz. Paul patrzył za nimi bez specjalnego zainteresowania, gdy podeszła do niego lady Agatha w towarzystwie doktora Beacona i jego żony. Przywi­ tała się z Paulem i Atticusem i rozglądała się dookoła z zainteresowa­ niem. - Do licha - powiedział doktor Beacon. - Elliot mi uciekł. - Przypuszczam, że zaraz wróci - odpowiedział Paul. - Poszedł spełnić jakąś zachciankę Catherine. Atticus spojrzał na lady Agathę. Powinien czy nie powinien? Chyba tak. - Często to robi, prawda? - powiedział spokojnie Atticus. - Nieustannie - odparł Paul. - Pewnie wciąż ma do niej sentyment, a Catherine zawsze bardzo się stara, by okazywać mu specjalne względy. Ma takie dobre serce - dodał z dumą. Spojrzał na Atticusa. - Oczywiście wiem, że intencje Elliota są w pełni szlachetne. - Oczywiście - zgodził się natychmiast Atticus i z satysfakcją zauważył chłód na twarzy lady Agathy. - Na szczęście dla Elliota Catherine nie przeszkadza, że znajduje się w centrum uwagi zarówno dawnego adorato­ ra, jak i kochającego męża. - Zawsze powtarza, jak ważne jest, by Elliot czuł, że jest mile widziany - powiedział Paul. - Może po prostu lubi robić szum wokół własnej osoby? - zasugerowa­ ła lady Agatha. - Może - wzruszył ramionami Paul. Obojętność w jego odpowiedzi wywołała błysk rozdrażnienia lub dez­ aprobaty w oczach lady Agathy. Uśmiechnęła się sztucznie. - Doktorze Beacon, czy to nie pańska urocza siostra tam stoi? Chciała­ bym ją bliżej poznać.

Atticus zdołał powstrzymać szeroki uśmiech, dopóki lady Agatha i Jim Beacon nie odeszli. Kosztowało go to sporo wysiłku. Elliot przyniósł Catherine poncz i odprowadził ją z powrotem do męża. Już miał dołączyć do lady Agathy, gdy zauważył Elizabeth Vance z ojcem, siedzących samotnie pod markizą. Skierował kroki w ich stronę. — Panno Vance, czy pani i pułkownik pozwolą, że dołączę do nich na czas posiłku? Chciałbym zasięgnąć jego opinii na temat obecnej sytuacji na wojnie z Burami. — Oczywiście, mój chłopcze! - Pułkownik stuknął laską w wolne krze­ sełko. - Elizabeth, idź lepiej do swoich przyjaciółek. Sir Elliot chce u mnie zasięgnąć rady. Jestem pewien, że ciebie to nie zainteresuje. — Też się tego obawiam - zgodził się przepraszająco sir Elliot. Elizabeth szybko zapewniła, że wkrótce wróci, i czym prędzej się odda­ liła. Elliot usiadł wygodnie, przygotowany na długą opowieść. Zazwyczaj lubił słuchać historii starszego pana, dzisiaj jednak często kierował wzrok na trawnik, gdzie słońce przeświecało przez świeże listki, a pod drzewami przechadzały się pary, śmiejąc się, przekomarzając i flirtując. Miał trzydzieści trzy lata. Kiedyś też był taki swobodny i beztroski jak ludzie wokół niego. Później obowiązki przydały mu powagi i zmieniły jego charakter. Pech, przerażająca pomyłka sądu wojskowego i szabla derwisza przy­ spieszyły jego przemianę. W kolczastych zaroślach dziesięć kilometrów od Nilu został raniony szablą w nogę. Nie czuł bólu, tylko furię wywołaną haniebną i rażącą niesprawiedliwością, którą odkrył poprzedniej nocy. Zdołał ocalić swój oddział, zwolniono go ze służby, a w nagrodę otrzymał szlachectwo. Przysiągł sobie wtedy nigdy nie wierzyć, że sprawiedliwość jest jednakowa dla wszystkich. Zrobi jednak wszystko co w jego mocy, by taka się stała. Od tamtej pory swoje życie podporządkował walce, by uczynić system prawny przejrzysty i uczciwy. Wyglądało na to, że rozważne życie i skru­ pulatne pełnienie sędziowskich obowiązków przyniosą wreszcie nagrodę, na którą czekał. Sam premier potwierdził, że w Nowy Rok Elliot otrzyma z rąk królowej tytuł para. Powinien być szczęśliwy i już układać w myślach listę reform i popra­ wek. Ale nie mógł się skupić. Jego uwagę rozpraszała lady Agatha, która

siedziała na dużym kocu i kończyła posiłek w towarzystwie Johna i Rosę Jepsonów, Jima Beacona, jego siostry Florence oraz syna dziedzica Him- plerumpa, Kipa. - Zgadza się pan ze mną, sir? - głos pułkownika Vance'a powoli przy­ brał na sile. - Absolutnie - potwierdził, nie mając pojęcia, o co chodzi. John Jepson nie odezwał sięnawet słowem od chwili, gdy usiadła z nimi lady Agatha. Uśmiechał się tylko do Rosę. Oboje rumienili się z zadowo­ lenia, że znaleźli się w tak znamienitym towarzystwie. Jim siedział obok lady Agathy, szarmancko zrywając stokrotki do obróżki, którą plotła dla swojego psa. Kip leżał na brzuchu, z bezczelnym uśmiechem, który szpe­ cił jego przystojną twarz. Elliot zauważył, jak lady Agatha woła do Angeli, żeby się do nich dosiad­ ła. Dziewczyna zrobiła krok w ich stronę, potem gwałtownie zmieniła zda­ nie i odwróciła się z jakąś wymówką. Kip wstał i pobiegł za nią. Elliot miał nadzieję, że chłopak zdoła się dowiedzieć, co trapi Angelę. Byli przecież przyjaciółmi od dziecka. Właściwie Angela była jedną z nie­ wielu osób, poza zaślepionymi rodzicami Kipa, która wierzyła, że chłopak ma dobre serce. Przy kolejnej przerwie w rozmowie wzrok Elliota jakby przyciągany magnesem znów skierował się na lady Agathę. Głos pułkownika Vance'a zabrzmiał w ciszy jak syrena okrętowa. - Też bym się gapił, gdybym widział choć w połowie tak dobrze jak kiedyś! Na Boga, jest na co popatrzeć! Aż ślinka cieknie. Elliot zamknął oczy i zapragnął znaleźć się daleko stąd. Usłyszał czyjś nerwowy chichot. Otworzył oczy. Archibald zupełnie nieświadom zamie­ szania, które wywołał, opierał się o stół i patrzył na niego z natarczywym pytaniem w oczach. - No, Elliocie - domagał się odpowiedzi. - Czy nie jest apetyczna? A może nie masz ochoty na tę dzierlatkę? Dobry Boże, czy może być jeszcze gorzej? - Ojcze! - Elizabeth zjawiła się akurat w tym momencie, by usłyszeć komentarz ojca i przerażona zakryła ręką usta. Zupełnie zbladła. - Och, sir Elliocie! - wyszeptała. - Proszę, niech pan jemu wybaczy, nam, mnie. Nie powinnam go zostawiać... Była bliska łez. Ojciec patrzył na nią zmieszany. Elliot musiał coś szyb­ ko zrobić, aby następnym razem wstyd nie powstrzymał Elizabeth przed przyjęciem kolejnego zaproszenia. Jej życie towarzyskie było już i tak mocno ograniczone przez ubóstwo i obowiązek opieki nad ojcem. Oczy­ wiście, jeśli będzie ten następny raz.

Spojrzał w twarz pułkownika Vance'a. Musi wziąć na siebie winę za jego słowa, ale żeby wszyscy uwierzyli, powinien udawać, że nie wie, iż znaleźli się w centrum zainteresowania. Uśmiechnął się, choć wątpił, by skrzywienie jego ust przypominało uśmiech. Głośno i wyraźnie powiedział: - A, więc jednak pan mnie usłyszał. Jak już wcześniej powiedziałem, jest rzeczywiście bardzo smakowita. - Usłyszał damskie westchnienie, ale brnął dalej. - To nie zdarza się zbyt często na wiejskim pikniku. Nadal ma pan świetne oko. Cóż, pomyślał Elliot, teraz mam już nikłe szanse, by zawrzeć bliższą znajomość z tajemniczą lady Agathą. Potraktuje mnie jak świnię. Mówić o niej, jakbym miał ją skonsumo... - O, toż to pułkownik Vance! - Gardłowy głos przerwał mu tok myśli. - Nie mylę się, pułkownik Vance, prawda? I sir Elliot. Zmartwiał, słysząc jej głos, ale przyszło mu z pomocą doświadczenie z wojska. Wstał i się odwrócił. Miała wszelkie prawo wygłosić reprymen­ dę, na którą zasłużył. - Lady Agatho - pochylił głowę, nie zdradzając w głosie pogardy, którą czuł dla siebie. Przekrzywiła na bok twarz, uniosła brew i uśmiechnęła się szeroko. W jej oczach zobaczył zrozumienie tego, co się stało, i wesołość. W rękach nio­ sła szklaną misę pełną biszkoptów i truskawek. - Niechcący podsłuchałam rozmowę panów - powiedziała, spogląda­ jąc na Archibalda. Stary łobuz miał choć tyle przyzwoitości, by odwrócić oczy. Popatrzyła na Elliota. - Całą rozmowę- powiedziała głośno, tak by wszyscy obecni usłyszeli. Jednak głos sugerował pewną intymność, jakby mówiła tylko do niego. Sprytna sztuczka, pomyślał, zastanawiając się przez chwilę, gdzie mog­ ła się jej nauczyć. Przysunęła się bliżej. - Proszę wybaczyć podsłuchiwanie, ale dzięki temu dowiedziałam się, jak bardzo lubią panowie ten przepyszny deser truskawkowy. Zauważyłam też, że na waszym stole go nie ma, i podzieliłam się tym spostrzeżeniem z moimi towarzyszami. - Gestem ręki wskazała stojącą za nią grupę, która patrzyła z powątpiewaniem. - Są tacy wspaniałomyślni, że zrezygnowali z własnych porcji, żeby pan mógł się nim nacieszyć, pułkowniku Vance - zatrzepotała niewinnie rzęsami. - O, i pan oczywiście też, sir Elliocie. Gapił się na nią w osłupieniu. Doskonale wiedziała, że nie mówili o de­ serze. Widział to w jej oczach i szelmowskim uśmiechu. Wiedziała też, że

skoro stwierdziła, iż słyszała ich rozmowę, nikt nie zaprotestuje, że nie mówili o deserze, bo wtedy zarzuciłby lady Agacie kłamstwo. Uśmiechnął się, ujęty jej wielkodusznością. Jednak widząc jej uniesio­ ną brew, uświadomił sobie to, co ona zrozumiała już wcześniej. Miał teraz u niej dług wdzięczności. Proszę - powiedziała lady Agatha, podając mu misę. - Lady Agatho, pani jest zbyt wspaniałomyślna - wymamrotał. - Czyżby? - odpowiedziała bez namysłu. - Elliocie, myślałam, że nie lubisz truskawek - odezwała się obok nie­ go Catherine. Nawet nie zauważył, kiedy podeszła. - Może kiedyś, teraz już owszem - powiedział, patrząc na lady Agathę ponad ramieniem Catherine. - Ostatnio mam na nie ogromną ochotę. To zdumiewające, czego można się o sobie dowiedzieć, i to w najdziwniej­ szych okolicznościach. Lady Agatha zdławiła śmiech. - Bzdura - stwierdziła surowo Catherine. Wzięła deser truskawkowy i postawiła przed Archibaldem, który mil­ czał z niezwykłąjak na niego roztropnością. Ujęła Elliota pod rękę i lekko uścisnęła. - Pamiętasz, jak byliśmy mali, kucharka dawała nam w nagrodę mi­ seczki z truskawkami? Zawsze oddawałeś mi swoje. Tak się zastanawiam, że może zawsze je lubiłeś, ale chciałeś być w stosunku do mnie rycerski. - Rycerski? Ja? To niemożliwe - rzekł w stronę lady Agathy. - Chociaż ktoś mi ostatnio pokazał, że rycerskość jeszcze nie umarła. Lady Agatha lekko się zarumieniła. - Ale przyznaj, że zawsze miałeś dla mnie specjalne względy, prawda, Elliocie? - powiedziała Catherine z naciskiem. Spojrzał na jej pełną wyczekiwania, ładną twarz. - Łatwo cię było rozpieszczać, Catherine. Roześmiała się, ściskając mocniej jego ramię i zwróciła się do lady Agathy:

- Chyba nadal jestem rozpieszczana. Paul i Elliot... och, bezwstydnie mnie psują. - Niech się pani nie martwi, moja droga - powiedziała lady Agatha. - Zapewniam, że świetnie ukrywa pani ewentualne wady charakteru, które takie dogadzanie często za sobą pociąga - przerwała na chwilę. - Poza tym jestem pewna, że pani trochę przesadza. Elliot spojrzał na nią szybko. Jej słowa były pocieszające, ale ich ton lekko ironiczny. I choć czuł, że jest nielojalny, uważał, że Catherine na to zasłużyła. Z niewiadomych powodów od momentu poznania lady Agathy Cathe­ rine robiła wszystko, by gość Eglantyny i Angeli poczuł się intruzem. Dzi­ siaj też już słyszał kilka kąśliwych uwag na temat „interesującego sposobu ubierania się" i „dziwacznego, choć czarującego, stylu konwersacji". Oczywiście, może źle interpretował to, co się działo. Obie panie nie miały powodu, by czuć do siebie niechęć. Jednak głos Catherine brzmiał lodowato. - Pani jest zbyt uprzejma. Lady Agatha nie zaprzeczyła. Uśmiechnęła się promiennie. - Wiele osób mi to mówiło. Elliot omal nie wybuchnął śmiechem. Lady Agatha była groźnym prze­ ciwnikiem. Całkiem nieźle odgryzła się Catherine i choć powinien kibico­ wać swojej dawnej narzeczonej, z trudem powstrzymał się od szerokiego uśmiechu. Napięcie w ich gronie rozładowała Eglantyna, podchodząc wraz z Grace Poole i młodym stajennym Hobbsem, który popychał wózek ze sprzętem do krokieta. - Widzisz, Grace? Jest dużo jedzenia - powiedziała Eglantyna. Spoj­ rzała na nienaruszony deser truskawkowy. - A to co tutaj robi? Niech pan nie mówi, że jeszcze nie jadł deseru, pułkowniku Vance! Panno Vance? Elliocie? Cóż, chyba poproszę was o odłożenie tej przyjemności na póź­ niej, bo ominie was turniej. Elliocie, jesteś mi bardzo potrzebny, żeby nikt nie został bez pary. - Oczywiście. - Dziękuję. Klasnęła w dłonie, żeby zwrócić na siebie uwagę reszty uczestników pikniku. - Proszę państwa! Urządzamy turniej krokieta z nagrodami dla zwy­ cięzców - ogłosiła. - Proszę się podobierać w pary. Jest jeden warunek. - Żartobliwie pogroziła Catherine palcem. - Nie wolno być w parze ze swo­ im mężem.

- Och, Elliocie! - zawołała Catherine - Pamiętasz, jak wygraliśmy tur­ niej tenisa na trawie w Tumley? - Pamiętam - odparł Elliot. Wiedział, do czego zmierza, jednak nie śpieszył się z propozycją. Stoją­ ca obok Grace szeptała coś Eglantynie do ucha. Spojrzał na lady Agathę. Odwróciła się z lekko znudzoną miną. Catherine patrzyła na niego wyczekująco. Odchrząknął. - Catherine, czy byłabyś... - Ja powiem - wtrąciła się nagle Eglantyna. Grace Poole splotła ręce na brzuchu z nadzwyczaj zadowoloną miną. - Czy byłabyś tak uprzejma, Catherine, i zechciała zagrać w parze z Antonem? Wiesz, jak się wstydzi swoich miernych umiejętności, a twojego talentu powinno starczyć dla was obojga na dłużej niż pierwszą rundę. Będziesz tak miła? Uśmiech Catherine zgasł na chwilę. - Oczywiście, moja droga. Jeśli uważasz, że on naprawdę chce zagrać... - Jestem tego pewna - odparła Eglantyna i zawołała głośno: - Halo, Anton! Anton, który właśnie rozmawiał z Atticusem i pastorem, obejrzał się. - Mam świetną nowinę! - zawołała Eglantyna ze sztucznym entuzja­ zmem. - Catherine właśnie mi powiedziała, że bardzo chętnie zagra z tobą w parze! - Naprawdę? - zapytał Anton. - Tak! Chodź no tutaj. Nie każ jej czekać. Anton podszedł pośpiesznie z oszołomieniem malującym się na rumia­ nej twarzy. Eglantyna odwróciła się do Elliota. - Ach, Elliocie! Właśnie wpadłam na świetny pomysł! Ty mógłbyś za­ grać z lady Agathą. - Z przyjemnością-odparł bez namysłu. - Och, nie! - zawołała lady Agatha. - To znaczy, jestem pewna, że sir Elliot jest świetnym graczem, ale problem w tym, że ja nie jestem. Nigdy dotąd nie grałam w krokieta. - Nigdy? - powtórzyła z niedowierzaniem Eglantyna. - Jestem... bardzo zajęta, a w dzieciństwie graliśmy w inne gry. - Cóż, najwyższy czas się nauczyć - powiedziała Eglantyna. - To świetna gra, spodoba się pani. Elliot szybko panią nauczy, jak zdobywać kolejne bramki. Wyciągnęła z wózka dwa drewniane młotki, dwie kule i bezceremonial­ nie podała je Elliotowi. Lady Agatha spojrzała na niego spod rzęs. Wydała mu się trochę nie­ pewna i niespodziewanie bardzo młoda i nieśmiała, co przeczyło jej czę-

sto powtarzanym zapewnieniom, że jest kobietą światową. Już kilkakrot­ nie był świadkiem, jak nagle zaskoczona, zachowywała się dosyć naiwnie. Było coraz mniej prawdopodobne, że jest wytrawną oszustką. - Nie chciałabym sprawić kłopotu - powiedziała. - Zapewniam, że to będzie dla mnie przyjemność - odparł. - Droga Eglantyno, Elliocie - wtrąciła się współczująco Catherine. - Jeśli lady Agatha nie chce grać, to chyba nie powinniśmy jej do tego zmu­ szać. - Och, oczywiście - zgodziła się Eglantyna, zawstydzona i skruszona. - Przepraszam, nie chciałam się narzucać. Lady Agatha jeszcze raz pomogła wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Roze­ śmiała się, ujęła rękę Eglantyny i potrząsnęła nią lekko. - Moja droga, nie przejmuj się. Po prostu trochę się ociągałam - przy­ znała z czarującą naturalnością i uśmiechnęła się, ukazując śliczny dołe- czek. - Po cichu już się cieszę, że nauczę się grać. Zawsze ciekawiej jest brać udział w grze - wyprostowała się i prześliznęła wzrokiem po Cathe­ rine - niż siedzieć na trybunach. Zgodzi się pani ze mną, panno... Och, proszę mi wybaczyć, jestem takim głuptasem. Pani jest mężatką, prawda? Zgodzi się pani ze mną, pani Bunting? - Tak - rzuciła zimno Catherine. - Chodźmy, Antonie, po nasz sprzęt do gry, a Elliot poinstruuje lady Agathę. Chociaż nie wątpię, że ona też mogłaby go sporo nauczyć. Wygląda na bardzo wysportowaną, nie są­ dzisz? - Odwróciła się w stronę Letty. - Nie mogę się doczekać spotkania z panią na polu do gry, lady Agatho. - Nie bardziej niż ja, pani Bunting - odpowiedziała Letty. - Co się stało? - spytała Eglantyna, patrząc, jak Catherine ciągnie za sobą Antona. - Nic - odparła krótko lady Agatha. - Więc zostawiam panią w dobrych rękach. Elliocie, masz kwadrans, żeby uczynić z niej pierwszorzędnego gracza. Ach! - Uniosła głowę jak pies gończy na widok królika. - Doktorze Beacon! Potrzebuję jeszcze jednego dżentelmena! - zawołała, śpiesząc za nim. - Halo, doktorze Bea­ con! Elliot odwrócił się do lady Agathy. Uśmiechała się, obserwując Eglanty- nę, jakby za chwilę miała krzyknąć zachęcająco: „Goń!" - Ten podarowany deser, to było bardzo miłe z pani strony. - Drobiazg. - Wzięła młotek, który jej podał. - Jak to się trzyma? Jak kij do golfa? Nie było w niej fałszywej skromności. Naprawdę uważała własną wspa­ niałomyślność za nic godnego uwagi.

- Jestem przeciwnego zdania. Podniosła głowę znad młotka, którym machnęła na próbę, celując w ja­ kieś zielsko. Uważała temat za skończony i zdziwiła się, że on go wciąż porusza. Jej oczy zalśniły łobuzersko, gdy ściągnęła w zamyśleniu cudow­ nie ruchliwe usta. - Sir Elliocie, jestem kobietą bywałą w świecie. Powstrzymał się od uśmiechu, ale humor zaraz ustąpił zupełnie innemu odczuciu, gdy położyła rękę na biodrze i zakołysała młotkiem, jakby to była elegancka laseczka. Jej figlarny nastrój był zaraźliwy. - Doprawdy, sir Elliocie, cóż innego mogłam zrobić? - powiedziała z błyskiem w oku, a jej biodra... Na Boga, jak ona nimi ruszała! - Spojrza­ łam, zrozumiałam, co się dzieje, i uświadomiłam sobie, że jego komenta­ rze bardziej wprawią w zakłopotanie to dumne, pruderyjne biedactwo niż mnie. - Oparła się na młotku i wyglądała jak komiczna karykatura londyń­ skiego dandysa. - To było takie proste, wybawić go od tej udręki. Zwłasz­ cza że jego domniemana zbrodnia nie była aż tak straszna, by musiał tyle cierpieć. - Pani jest wcieloną dobrocią, lady Agatho - powiedział Elliot. - świet­ nie określiła pani charakter pułkownika Vance'a. On rzeczywiście zadrę­ czyłby się... - Och, nie mówiłam o pułkowniku - przerwała mu szybko. Upłynęło całe dziesięć sekund, zanim zrozumiał, o co jej chodziło, a wte­ dy tylko raz spojrzał na jej śliczną, figlarną twarz i wybuchnął śmie­ chem. Liczni przyjaciele i sąsiedzi sir Elliota obejrzeli się zdziwieni. Już daw­ no nie słyszeli, żeby się tak serdecznie śmiał, i widząc uśmiech na jego twarzy, sami też się uśmiechnęli. Kilkadziesiąt metrów dalej Eglantyna i Grace Poole wymieniły porozu­ miewawcze spojrzenia. Atticus, pochłonięty rozmową z pastorem, słysząc rozbawienie Elliota, przerwał na chwilę i także się uśmiechnął. Nawet Cabot, podający nadąsanej Catherine Bunting szklankę mrożonej herbaty, zawahał się i szybki uśmiech przemknął po jego surowym obliczu. Tylko lady Agatha nie pojęła, jakiego dokonała cudu. W odpowiedzi na jego reakcję, uśmiechnęła się impertynencko, jakby przez całe życie prze­ rzucali się żarcikami. W tym momencie wiatr zwiał jej na twarz pasemko włosów. Uśmiechnięty Elliot bez namysłu wyciągnął rękę i je odsunął. Jak tylko dotknął palcami jej ciepłego policzka, zrozumiał swoją nieostrożność. Zwykły gest natychmiast przerodził się w coś na kształt pieszczoty i ode­ brał mu spokój.

Patrzył w jej oczy, nagle szeroko otwarte i pytające, niewinne i... przera­ żone. Opuścił rękę. Cofnął się o krok i kiwnął, by szła za nim. - Chodźmy na pole do gry - powiedział, nienawidząc swojego sztyw­ nego tonu. Ale nie rezygnowała. Twarz się jej wypogodziła, oczy zabłysły. - Mam wrażenie, że już zaczęliśmy grę - wymruczała, wywołując u nie­ go kolejny wybuch śmiechu. Jakieś głęboko w nim ukryte emocje szukały ujścia. Znalazł się w tarapatach. Lubił ją. Ogromnieją lubił, a to niepokoiło go o wiele bardziej, niż gdyby jej tylko pragnął. Digglesworthowie mają na tyle duży trawnik, że można zagrać w kro­ kieta z sześcioma bramkami, chociaż na brzegu pola trzeba uważać - po­ kazał gestem wzgórze, nieco oddalone od miejsca, gdzie stali. - Tam jest skarpa. Kiedyś były to mokradła, ale zarosły wiele lat temu. Lady Agatha obserwowała teren. - Bramka to ten metalowy łuk? - zapytała. - Tak. Celem gry jest posłanie w określonym porządku kul, nasze są czarno-niebieskie, przez bramkę i uderzenie w tamten słupek na końcu pola. - Wskazał miejsce, gdzie Hobbs wbijał w ziemię kołek. - A potem musimy w odwrotnej kolejności cofnąć się na ten kraniec pola i uderzyć w słupek tutaj. - To nie wydaje się zbyt skomplikowane - uznała niepewnie. Uśmiechnął się pobłażliwie. - Wyzwaniem jest obecność innych graczy. Trzeba przejść wszystkie bramki w jak najmniejszej ilości uderzeń, a każda para po kolei ma tylko jedno uderzenie. Puszczając jednak kulę przez bramkę, zdobywa się do­ datkową kolejkę. Zmarszczyła brwi, więc zdecydował, że nie będzie komplikować spra­ wy wyjaśnianiem, co to jest krokietowanie, a co skrokietowanie. Wytłu­ maczy jej to dopiero wtedy, gdy zajdzie potrzeba, co było raczej mało prawdopodobne. Towarzystwo w Little Bidewell było znane z tego, że grało aż do znudzenia uczciwie. - Świetnie - powiedziała. - Co dalej? - Kulę uderza się płaską stroną młotka. Może spróbuje pani kilka razy przećwiczyć uderzenie? Proszę wziąć go w obie dłonie i machnąć parę razy, by go poczuć w rękach. Chwyciła rączkę na samym końcu, jakby to była laska. - W ten sposób? - Niezupełnie. Obiema rękami. Pokazał na własnym młotku. Chwyciła młotek pośrodku, jakby miała mu skręcić kark. - Proszę się odsunąć, gdy będę uderzać kulę. Posłuchał, a ona zamachnęła się młotkiem tak, że wyleciał jej z rąk, uderzył o ziemię i potoczył po trawniku. Zmarszczyła nos. - Rozumiem, że nie w ten sposób? - Raczej nie. - Obawiam się, że nie dam rady - westchnęła ciężko. Przyjrzał siej ej uważnie. Wczoraj wieczorem wspinała się po bluszczu, a dzisiaj twierdzi, że nie da rady? Odsunął podejrzenia. Nadal czekał na odpowiedź na telegram, który rano wysłał do Londynu. Dopóki nie nadej­ dzie, nie powinien jej podejrzewać. I czyż nie jest to świetna wymówka? - drażniło się z nim sumienie, gdy odwracał oczy od jej kobiecej sylwetki. Uniosła szelmowsko brwi. Doskonale wiedziała, jak działa na niego i wszystkich innych dżentelmenów z Little Bidewell. Była przyzwyczajo­ na do tego, że mężczyźni się za nią oglądali. - Czy mogę wziąć pani rękę? - Wyciągnął swoją, a ona bez słowa po­ dała mu dłoń. - Proszę tę rękę ułożyć o tak. - Przesunął jej palce prawie na koniec młotka, oplatając je wokół trzonka. - A tę rękę tutaj. Jedną dłonią prawie zakrywał jej obie. Miała drobne palce, skórę ciepłą i gładką. - Świetnie. - Zabrał rękę i cofnął się. - Dziękuję. Tak jest dużo lepiej - powiedziała, nieudolnie uderzając w kępkę trawy. Zmarszczył brwi. Chwyt miała mniej więcej poprawny, ale nie potrafiła uderzyć młotkiem tak, jak należało. - Pan marszczy brwi! - zawołała. - Proszę mnie nie oszczędzać, sir Ellio­ cie. Najbardziej na świecie nie znoszę nieudolności. W czym tkwi problem? - Pani zamach. - Mój zamach?

- Jest nierówny. Musi się pani bardziej pochylić, tak by pani ramiona zwisały z barków... nie, nie tak - powiedział, gdy idąc za jego instrukcją, zgarbiła się nad kulą jak kura na grzędzie. - Proszę się odsunąć od kuli... chociaż może lepiej nie. Zrobiła duży krok do tyłu i teraz była zgięta wpół. W tej pozycji jej pośladki były wypięte, a dopasowana jak rękawiczka suknia jeszcze je uwydatniała. Zaschło mu w ustach. Wyprostowała się. W jej postawie, a nawet linii brwi widać było znie­ chęcenie. Ale było coś jeszcze. Śmiech. Cała ta sytuacja ogromnie ją ba­ wiła, gotów był się założyć o całą bibliotekę swojego ojca. - Hm, czy mógłby mi pan to jakoś pokazać? - spytała szorstko. O tak, mógłby. Nie byłoby to przyzwoite, ale miał wrażenie, że ona świa­ domie go prowokowała. W młodości bardzo lubił te gierki między męż­ czyznami i kobietami. Był w nich całkiem niezły. - Więc? - Będę musiał skorygować pani postawę - ostrzegł ją. - Rozumiem. - I stanąć bliżej. Uśmiechnęła się pewna siebie. - Jestem kobietą światową, sir Elliocie. Zapewniam pana, że nie uznam pana bliskości za brak taktu. - Oczywiście, że nie. Proszę wybaczyć, że zachowuję się tak niezręcz­ nie. Ale jestem tylko prostym, prowincjonalnym dżentelmenem - dodał pokornie, aż spojrzała na niego ostro. - Czy mogłaby się pani odwrócić? Posłuchała. Stanął za nią otaczając ją ramionami. I natychmiast zrozu­ miał swój błąd. Z chwilą gdy ją objął, całe jego ciało napięło się, a gdy się lekko poruszyła, mimowolnie musnęła jego lędźwie. Napięcie stało się bolesne. Zignorował je, zaciskając zęby. Z wysiłkiem poprawił chwyt, ale przez to musiał się do niej przysunąć. Otoczył ją całą szerokością pleców, pokrył ramionami. Pokrył ją... Urodził się i wychował na wsi, i te dwa proste słowa wywołały w jego wyobraźni liczne obrazy samca i samicy, pierwotnej siły pokonującej wszystkie inne instynkty. Rozpaczliwie próbował się opanować, ostudzić zmysły. Jednak ona... swoimi śmiałymi oczami i szerokimi, figlarnymi ustami rozbudziła w nim namiętność. Mógł tylko mieć nadzieję, że warstwy jej spódnicy nie pozwoliły, by wyczuła, jakie wywarła na nim wrażenie. Jednocześnie nie potrafił się powstrzymać przed rozkoszowaniem się tą sytuacją. Po chwili oporu poddał się, smakując każde wrażenie: ciepły,

kwiatowy zapach otulający jej skórę, dotyk jej łopatek na swojej piersi, muśnięcia jedwabistych pasemek tycjanowskich włosów na ustach... - Uwaga! - rozległ się krzyk. Instynktownie uniósł ją w ramionach, przyciągnął do siebie i obrócił, gdy kula do krokieta przeleciała obok jej stóp. Pomyślał, że nie chce już jej wypuszczać. Chciał czuć jej napięte ciało, przyciśnięte do siebie. Przez krótką chwilę trwała bez ruchu, a potem zaczęła się gwałtownie szarpać, ze złością marszcząc brwi i próbując się uwolnić. Natychmiast oprzytomniał, wyzywając się w myślach od łajdaków. Postawił ją na zie­ mi. - Bardzo panią... - Chciała mnie uderzyć! - wykrzyknęła lady Agatha zdumiona i zła. Odwróciła się do niego, furkocząc spódnicą. - Sam pan widział, sir Ellio­ cie. Próbowała mnie uderzyć kulą! Dwadzieścia metrów od nich stała Catherine z twarzą pełną skruchy, a obok niej Anton, szeroko otwierając oczy ze zdziwienia. - Tak mi przykro, lady Agatho! - powiedziała Catherine, podchodząc z pośpiechem. - Ćwiczyłam uderzenie i cóż, byłam trochę niezręczna. Pani na pewno rozumie. Lady Agatha odwróciła się z powrotem do niego. - Czy ona rzeczywiście spodziewa się, że uwierzymy... Cokolwiek chciała powiedzieć, słowa zamarły jej na ustach. Patrzyła na niego z wyrazem rosnącego niedowierzania. Nie rozumiał dlaczego. Prze­ cież Catherine przeprosiła za ten incydent. - Lady Agatho? - ostrożnie odezwała się Catherine. - Wybaczy mi pani? Lady Agatha rzuciła Elliotowi piorunujące spojrzenie. - Oczywiście, moja droga. Zadziwiające, że jej głos zabrzmiał tak miło. Elliot mógłby przysiąc, że jeszcze przed chwilą zamierzała obrzucić Catherine obelgami. Albo się mylił, albo lady Agatha Whyte była lepszą aktorką, niż przypuszczał. - Sądzę, że z wiekiem rzeczywiście człowiek robi się niezręczny - do­ dała i zaraz westchnęła: - Ojej! To źle zabrzmiało. Chciałam powiedzieć, że trzeba ciągle ćwiczyć umiejętności. I teraz to ja muszę panią prosić o przebaczenie. Catherine skrzywiła usta w czymś, co przypominało uśmiech. - Oczywiście. Elliot przysłuchiwał się zupełnie zdezorientowany. Na litość boską, prze­ cież to była tylko kula do krokieta, a nie pocisk armatni. - Jeszcze raz bardzo przepraszam - powiedziała Catherine. - Życzę powodzenia w turnieju, lady Agatho.

- Proszę już sobie tym nie zawracać głowy. Powodzenia, pani Bunting - odparła lady Agatha i odwróciła się, Catherine zaś wzięła Antona pod rękę i poszła szukać swojej żółtej kuli. - Jestem pewien, że zrobiła to niechcący - rzekł Elliot. W mgnieniu oka spokój na twarzy lady Agathy ustąpił rozdrażnieniu. - Catherine szyje pieluszki dla przykościelnego sierocińca - wyjaśnił. - Regularnie zanosi biednym żywność i koce. Samodzielnie zorganizowała czytelnię dla żołnierzy wracających z wojny. Czyż taka kobieta naprawdę celowo uderzyłaby inną kobietę kulą do krokieta? - spytał pojednawczo. Jego słowa przynajmniej zgasiły w niej irytację. Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę ze zdziwioną miną, potem potrząsnęła głową i schyliła się po swój młotek. Usłyszał, jak mamrocze przy tym tylko jedno słowo: - Mężczyźni! Turniej krokieta u Bigglesworthów przeszedł do historii jako najdłuższa i najciekawsza rozgrywka w dziejach Little Bidewell. Z początku wyglą­ dało na to, że wygrają sir Elliot March i lady Agatha Whyte. Sir Elliot był doświadczonym graczem, a lady Agatha, mimo wcześniejszych wymó­ wek, okazała się bardzo utalentowana i spisywała się całkiem nieźle. Mia­ ła celne oko i grację akrobatki. Zdecydowanie uderzała swoją niebiesko- -czarną kulę i posyłała ją przez kolejne bramki. Wkrótce było jasne, że nikt nie dorówna parze Whyte i March. Potem jednak, gdzieś w połowie gry, akurat gdy lady Agatha zgrabnie skończyła grę do drugiej bramki, Catherine Bunting uderzyła w kulę lady Agathy, przesuwając ją o trzy metry. Lady Agatha, która, czekając na swo­ ją kolej, bawiła grupę dżentelmenów opowieścią o swoich przygodach w Paryżu, obejrzała się. Szybko oceniła sytuację i uprzejmie zawołała do pani Bunting, by się tym nie przejmowała. Pani Bunting nie wyglądała na specjalnie skruszoną. Prychnęła, co El­ liot słyszał u niej chyba po raz pierwszy w życiu, i powiedziała lady Aga­ cie, że wcale nie zamierza się przejmować. Ustawiła swoją kulę obok kuli lady Agathy i oddała najdłuższy strzał, jaki Little Bidewell kiedykolwiek widziało. Kula lady Agathy poszybowała w powietrzu i spadła na najbar­ dziej oddalony koniec pola. Lady Agatha, która obserwowała poczynania pani Bunting ze zdumie­ niem, była zszokowana. Dopiero gdy jej kula w końcu się zatrzymała mię­ dzy pokrzywionymi korzeniami dębu, odwróciła się do Elliota.

- Czy ona może tak zrobić? - spytała z powagą. - Tak - powiedział Elliot z poczuciem winy. - To się nazywa skrokieto- wanie. Gdy przymierzając się do uderzenia, ustawiła swoją kulę koło pani kuli, zrobiła coś, co się nazywa krokietowaniem. - Ach, rozumiem, stąd i nazwa gry - pokiwała głową. - Tak. Próbowała się uśmiechnąć, ale wargi tylko jej zesztywniały. - A mogę spytać, dlaczego nie powiedziano mi o tej zasadzie? Nie mógł jej przecież powiedzieć, że dlatego, iż gracze w Little Bide- well uważali skrokietowanie za brak dobrych manier. Co innego przy­ padkiem trafić w kulę przeciwnika, ale celowo w nią uderzać... To co by­ ło dopuszczalne gdzie indziej, w Little Bidewell po prostu nie uchodzi­ ło. A przynajmniej nie uchodziło do tej pory. - Powinienem pani powiedzieć - rzekł. - To moje zaniedbanie i proszę o wybaczenie. Patrzyła na niego ze zdziwieniem i determinacją. Znał to spojrzenie, widział je na twarzach żołnierzy ruszających do walki. - Wszystko w porządku. Proszę mi tylko powiedzieć, kiedy będzie moja kolej. Reszta, jak mówią, jest już historią. Nim turniej dobiegł końca, sposób gry w krokieta w Little Bidewell zmienił się na zawsze. Z początku obie panie w pogoni za kulą przeciwniczki przynajmniej starały się uderzać w kierunku bramki. Wkrótce jednak obie porzuciły wszelkie pozory i biegały z jednego końca pola na drugi, uderzając swoje kule, podczas gdy najsłabsza para dawno osiągnęła ostatni słupek i skoń­ czyła grę. Kobiety uśmiechały się przy tym sztucznie i wymieniały uprzej­ mości, ociekające trucizną i miodem. - Ach, pani Bunting, jak to się dzieje, że ciągle uderzam w pani nie­ szczęsną kulę? - wypowiedź lady Agathy usłyszał jeden z dżentelmenów. Pani Bunting odpowiedziała z piskliwym śmieszkiem: - Nie śmiem zgadywać, lady Agatho, ale ten przewrotny chochlik, któ­ ry kieruje pani kulą, musi być rozdrażniony. Nie potrafię uderzyć własnej kuli, nie trafiając jednocześnie w pani. I tak przez cały czas. Początkowo zarówno Anton Bigglesworth, jak i sir Elliot March, próbo­ wali zakończyć grę. W końcu obaj panowie poddali się i zeszli z pola, ustępując go swoim partnerkom. O szóstej większość gości tłoczyła się przy tylnym wejściu do Hollies, Eglantyna, trzymając na rękach Pimpusia, pieska lady Agathy, rzucała nie-

spokojne spojrzenia w stronę kuchni, skąd słychać było coraz głośniejsze komentarze Grace Poole o rozgotowanym jedzeniu. W tym momencie już tylko sir Elliot jeszcze interesował się wynikiem gry. Znalazł składane krzesełko i ustawił je na skraju pola. Założył nogę na nogę i patrzył z miną pełną kpiny i męskiej dumy. Gdyby nie dziedzic Himplerump, gra mogłaby trwać aż do zmroku. Nikt z dobrze wychowanego towarzystwa Little Bidewell nie chciał urazić ani pełnej cnót żony lorda Paula ani żywiołowej, wysoko urodzonej lady Agathy. Dziedzic miał jednak ogromny apetyt. W poszukiwaniu jedzenia zawę­ drował pod markizę, gdzie znalazł porzucony deser lady Agathy stojący na najdalszym końcu stołu. Z lenistwa sięgnął po niego przez cały stół, stracił równowagę i runął do przodu. Stół nie miał szans utrzymać stu dwudziestu kilogramów żywej wagi. Załamał się z głośnym trzaskiem i dziedzic wylądował na ziemi. Natych­ miast wszyscy odwrócili się w stronę, skąd dochodził ryk dziedzica, i po­ śpieszyli z pomocą. Wszyscy z wyjątkiem Letty Potts. Stała na skarpie, gdzie właśnie dopadła żółtej kuli Catherine Bunting. Zamierzała wysłać jąna przeciwny koniec pola, jednak słysząc trzask pę­ kającego drewna, dostrzegła szansę, by wreszcie zakończyć grę, i to włas­ nym zwycięstwem. W końcu, myślała, trudno wygrać, jeśli nie możesz znaleźć swojej kuli. Niewiele myśląc, zamachnęła się młotkiem aż na plecy i uderzyła z osza­ łamiającą siłą, tak wspaniale i potężnie, że impet uderzenia, nie trafiając w żółtą kulę, zwalił ją z nóg. Spadała w dół skarpy, tocząc się niczym kłębek falbanek, potarganych włosów i rozrzuconych rąk i nóg, aż zatrzymała się na dole. Leżała na plecach w gęstej, wysokiej trawie, oddychając gwałtownie. Nad jej głową chmury wirowały jak szalone. Ostrożnie przesunęła rękami wzdłuż tuło­ wia. Niczego sobie nie złamała, ale wyglądała dość nieprzyzwoicie ze spód­ nicą skłębioną pod siedzeniem. Spróbowała usiąść, by ją poprawić, lecz opadła z powrotem na plecy. Gwiazdy zawirowały jej pod powiekami. Z daleka dobiegł ją kobiecy głos: - Co się stało z lady Agathą? Krew odpłynęła jej z twarzy. Umrze z upokorzenia, jeśli ta blada roz­ pieszczona Catherine Bunting zobaczy ją w takim stanie, z gołymi nogami i włosami pełnymi trawy i gałązek. Z jękiem przekręciła ostrożnie głowę i spojrzała na wzgórze. W miejscu, gdzie poprzednio stała, zobaczyła męską sylwetkę odwró­ coną plecami. Było coś znajomego w szerokich ramionach, w ciemnych

włosach sięgających sztywnego białego kołnierzyka... Sir Elliot. Oczywi­ ście. Wstrzymała oddech i modliła się, żeby sobie poszedł. Niech lepiej już zobaczy ją Catherine Bunting niż on. Rozglądał się nerwowo po polu. - Zdaje się, że jej tu nie ma! - zawołał. - No, Catherine, lady Agatha chyba ustąpiła ci pola. - Schylił się po żółtą kulę i zaśmiał się, podrzuca­ jąc ją lekko w dłoni. - Proszę, oto twoja kula. Cóż, pewnie zrozumiała, że przegrała. Tylko najwyższym wysiłkiem woli Letty zdusiła w sobie warknięcie. Nie słyszała słów Catherine, ale nie było potrzeby. Wjej tonie wyraźnie słychać było upojenie zwycięstwem. Znów usłyszała Elliota, odpowiadał na pytanie jakiegoś mężczyzny. - Oczywiście. Poczekam tylko chwilę na ojca. Wymknął się do stajni, zobaczyć przychówek Taffy. Powinien wrócić za kilka minut. Słyszała przez jakiś czas inne głosy, które w końcu ucichły. Policzyła do stu, a następnie do pięciuset. Konik polny przebiegł jej po ramieniu i omal nie krzyknęła. Zaczynały jej drętwieć nogi. W końcu sir Elliot wsunął ręce do kieszeni i ruszył skrajem wzgórza w kierunku domu. Letty bezgłośnie odetchnęła z ulgą. Zatrzymał się. - Halo! - odwrócił głowę i spojrzał jej prosto w oczy. - Może pomóc pani się stamtąd wydostać? Letty grała raz rolę dziewczyny, która mdlała, ilekroć znalazła, się w kło­ potliwej sytuacji. W tej chwili nic lepszego nie przyszło jej do głowy. Uniosła więc dłoń do skroni i zamknęła oczy. - Och -jęknęła cicho. - Och... ojej... Czy mógłby pan? Proszę... Tro­ chę... kręci mi się w głowie... Niewiara na twarzy sir Elliota ustąpiła miejsca trosce. Zbiegł ze strome­ go wzgórza i padł przy niej na kolana. Próbowała się podnieść, ale przy­ trzymał j ą zdenerwowany.

- Proszę się nie ruszać - powiedział, a w jego głosie było tyle prawdzi­ wego zatroskania, że Letty poczuła dziwnie nieprzyjemne ukłucie... właś­ ciwie czego? Po krótkiej chwili zrozumiała, co jest źródłem tego przykre­ go uczucia i ją to zaskoczyło. Uświadomiła sobie, że jest zawstydzona. Nie miała oporów, by wykorzystywać męską próżność i małostkowość dla własnych celów. Nie powinno się jednak karać dżentelmena za to, że jest... hm, uprzejmy. Poza tym, pomyślała, nie mogła pozwolić, by te świetnie skrojone spodnie pobrudziły się od trawy. - Czy mam zawołać doktora Beacona? - zapytał Elliot. - Nie. - Ale pani właśnie zemdlała. Niechętnie ustąpiła swojemu głupiemu sumieniu. Uniosła się na łok­ ciach i zdmuchnęła z twarzy kosmyk włosów. - Niemi nie jest. - Ale powiedziała pani, że kręci jej się w głowie. Patrzył na nią ciągle nie rozumiejąc. Ale przecież, pomyślała ze smutkiem, pominąwszy jego obowiązki sę­ dziego, był tylko prostym, prowincjonalnym dżentelmenem, bezbronnym wobec sztuczek wyrafinowanej światowej kobiety, takiej jak ona. - Nic z tego - naciągnęła spódnicę na kolana. - Gdyby moja delikat­ ność uczuć była bardziej skora do współpracy, zasłabłabym w momencie, gdy zorientowałam się, że widać mi halkę. Niestety, nie jestem aż tak wraż­ liwa, a z moją głową już jest wszystko w porządku. Uśmiechnęła się do niego krzywo, a on zamiast robić jej wyrzuty, czego się spodziewała, wybuchnął śmiechem. Podobał jej się ten śmiech, zmarszczki w kącikach jego oczu, gęste rzęsy skrywające niebieskozielo- ne oczy i dołeczki w szczupłych policzkach. Ale najbardziej podobał się jej dźwięk jego śmiechu i pobrzmiewająca w nim radość. Wyciągnął do niej rękę. Chwyciła ją. Miał dużą dłoń z długimi palca­ mi. - Przypuszczam, że uważa mnie pan za straszną trzpiotkę - powiedzia­ ła. - Nie. Uważam, że jest pani czarująca. Pomógł jej wstać. Wyprostowała się i od razu potknęła o kępę darni. Upadła mu prosto w ramiona, opierając ręce na jego muskularnej piersi. Spojrzała na niego. Jego uśmiech zgasł, a serce biło wolno i mocno pod jej dłońmi. Poczuła, jak ciepło jego ciała wnika w jej ręce i płynie do ramion. Uświadomiła sobie, że wstrzymuje oddech. On ją zaraz pocałuje.

Pochylił się do niej. Zamknęła oczy. Tak! Chciała, by ją pocałował, tylko... tylko... W radosnym oczekiwaniu poczuła ukłucie paniki. Jak, do diabła, całuje się dama? Jeśli pocałuje go tak, jak dyktowało jej ciało, usta, serce, on odgadnie, że jest oszustką. Dobrze wychowana dama nie całowała się tak, jak ona pragnęła go pocałować. Jej reakcja na pewno ją zdradzi. Więc jak ca- łu... Musnął ją delikatnie ustami. Były ciepłe, mocne i aksamitne. Jej obawy znikły wobec słodyczy odczucia. Więc tak całują się ludzie z wyższej sfery, pomyślała, czując jego palący pocałunek. Mocniej przywarł ustami do jej warg. Westchnęła, pragnąc je otworzyć, choćby odrobinę, by poczuć pocałunek wrażliwym wnętrzem ust. Ta potrzeba wydawała się tak naturalna... Jednak dama nie otworzyłaby ust, upomniała się surowo i mocno zacis­ nęła wargi. Roześmiał się przy jej ustach. Roześmiał się! Łagodnie, kusząco, tak samo jak całował. Lekko ją obrócił i przechylił do tyłu, podtrzymując ramieniem. Pochylił się nad nią. Drażnił jąłagodnością i jednocześnie kusił grzeszną obietnicą. Wolną ręką ujął jej brodę i musnął kciukiem dolną wargę, całując powoli wzdłuż zarysu podbródka i nieubłaganie zmierzając do ust. Dotknął ich kącika czubkiem języka. Przeszedł ją zmysłowy dreszcz. Jej postanowienie, by zachowywać się jak dama, stało się ulotne jak mgła. Znów ją pocałował, tym razem mocno, z otwartymi ustami, spra­ gniony i nienasycony. Wszystkie myśli w jej głowie spłonęły, zostawiając tylko cudowną świadomość siły jego ramion, pożądania, które przepływa­ ło i rozlewało się między nimi. A gdy otworzyła usta... o Boże! Wsunął język między jej wargi, męski i władczy, dotknął jej języka i z mi­ strzostwem wziął całe jej usta w posiadanie. Dotychczas nie spotkała się z czymś tak zmysłowym. Błyski światła zapłonęły pod jej powiekami i bez wahania zanurzyła się w rozkoszy. Gorące usta, mocno bijące serce i stalowe ramiona. I te dźwięki! Słodkie dźwięki całkowitego oddania. Głęboko w jej gardle zrodziło się upajające mruczenie. Szukając oparcia, chwyciła się jego silnych ramion, by nie za­ tracić się w nim bez reszty. Uniósł głowę, owiewając jej twarz urywanym oddechem. Podniosła ręce i przeczesała palcami jego krótkie, jedwabiste włosy, próbując z powro­ tem przyciągnąć jego głowę. On jednak się opierał.

Otworzyła oczy, czując słabość, oszołomienie i namiętność, ale nade wszystko pragnienie, by wciąż ją całował. Niewinnie, grzesznie i cudow­ nie. - Proszę mi wybaczyć, lady Agatho - powiedział ochrypłym głosem. Pierś unosiła się mu i opadała w głębokim, gwałtownym rytmie. - Jestem w końcu tylko prostym prowincjonalnym dżentelmenem, nienawykłym do obcowania z tak światową damą jak pani. Zamrugała niepewnie, ciągle oszołomiona namiętnością. Prostym pro­ wincjonalnym...? Zmarszczyła brwi, a on się uśmiechnął. Zrozumiała natychmiast. On z niej drwił! Odepchnęła go z całej siły, ale on tylko uśmiechnął się jeszcze szerzej. To było najgorsze. Ten uśmiech nie był ironiczny ani okrutny, ale pobłaż­ liwy i... i pełen łagodności! Och! - Proszę mnie natychmiast puścić! Jego rozbawienie znikło. - Agatho, proszę. Nie miałem zamiaru... - Nie! - zawołała przenikliwym tonem. - Jeśli jest pan dżentelmenem, za którego uważa pana całe Little Bidewell, proszę natychmiast zabrać ręce! Był kompletnie zaskoczony. O tak, pomyślała z goryczą, mógł sobie do woli drwić z dziewczyny, ale niech no tylko ktoś rzuci obelgę na jego święty honor dżentelmena! Cofnął się o krok i opuścił ręce wzdłuż ciała. - Agatho... Tego było za wiele. Nawet nie ją całował! - Proszę nie mówić do mnie Agatho! Pochylił głowę. Cokolwiek czuł, było teraz ukryte za poważnym wyra­ zem twarzy. - Proszę o wybaczenie, lady Agatho. Wiem, że mi pani nie wierzy, ale daję pani słowo, że nie mam w zwyczaju - przełknął ślinę z wysiłkiem i jedynie to mogło świadczyć, że rzeczywiście czuł skruchę- narzucać się ze swoimi względami niechętnym kobietom. - O, więc na ogół narzuca się pan tylko chętnym kobietom? - spytała wyniośle. - Jakie to szlachetne z pana strony. Zaczerwienił się, ale brnął dalej. - Chyba zasłużyłem na taką ocenę. Wcale nie zasłużył. Nie miała nic przeciwko jego względom. Nie mogła mu jednak wybaczyć, że z niej szydził zaraz po tym, jak te jego przeklęte

względy sprawiły jej taką przyjemność. Oczywiście nie mogła mu tego powiedzieć. - Proszę, niech pani zrozumie - rzekł. - Jestem... Spiorunowała go wzrokiem, uciszając tak skutecznie, jakby nałożyła mu kaganiec. - Jeśli jeszcze raz pan powie, że jest tylko prostym prowincjonalnym dżentelmenem, to ja... ja... nie wiem, co zrobię, ale na pewno zrobię to z wielkim hukiem! Ściągnął brwi i spochmurniał. Otworzył usta, zamknął je, spojrzał na nią badawczo. - Proszę wybaczyć, że jestem taki niezdarny. Ale czy mogę spytać, za co właściwie mam paniąprzeprosić? Za pocałunek czy też za kpiny z niej? - Kpiny? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Kpiny? Sir, ja bym to na­ zwała naśmiewaniem się w żywe oczy. - Jestem łotrem pozbawionym sumienia. Nie powinienem kpić, ale... Nie wyglądał na łotra bez skrupułów. Uśmiechnięty, z potarganymi wło­ sami, wyglądał pociągająco. Nie było w nim nawet śladu skruchy. Przypo­ minał zaspokojonego drapieżnika. Nie powiedział wszystkiego. Mogła się założyć o całą miesięczną pen­ sję. Oczywiście gdyby miała pracę. - Nie powinien pan kpić, ale...? - dopytywała się zniecierpliwiona. Pochylił się ku niej i dwoma palcami podniósł jej podbródek. Zadrżała. Niech diabli porwą jej zdradliwe ciało. Uśmiechał się leniwie, ale wzrok miał przenikliwy. - Ale nie mogłem się oprzeć. - Czemu się oprzeć? - spytała, przeklinając swój cienki, zdyszany głos. - Oprzeć się pokusie udowodnienia pani, że jej światowość jest fikcją - wyszeptał. - Mówiąc potocznym językiem, z którym wydaje się pani tak za­ dziwiająco obeznana, lady Agatho, pani wcale nie jest taka doświadczona. - Matko Boska! - westchnęła Grace Poole, wychylając się z okna na drugim piętrze z lornetką pana Biggleswortha przy oczach. - Daj mi popatrzeć! - zażądała Meny, ciągnąc kucharkę za rękaw. - Teraz moja kolej! - Ojej! - westchnęła Eglantyna, załamując ręce. U jej stóp kochany mały Pimpuś ziewnął. - To nie tylko jest nieprzyzwoite, ale zapewne tak­ że niemoralne, aby szpiegować ich w ten sposób.

- Żadne tam szpiegowanie, psze pani - wyjaśniła Meny. - Sprawdza­ my tylko, jak skuteczne są nasze wysiłki. Skąd by my wiedzieli, co dalej robić, jeśli byśmy nie wiedzieli, jak daleko zaszły sprawy? Stanowczym ruchem biodra Meny odepchnęła Grace Poole od okna, jednocześnie wyrywając jej lornetkę z ręki. Grace, z okrągłymi śladami odciśniętymi wokół oczu, nawet nie zaprotestowała. Chwiejąc się, ode­ szła od okna i przycisnęła rękę do serca. - Aż mam palpitacje! - szepnęła. - Chyba się nie pobili? - spytała Eglantyna. Meny jej nie usłyszała. Stała w oknie, gapiąc się przez lornetkę i mam­ rocząc przez cały czas: - Ooo... ojej...jej... Eglantyna wahała się, co zrobić. Goście przenieśli się do domu i zajadali przysmaki z bufetu. Gdy za­ uważyła nieobecność Agathy, poszła jej szukać. Ale w sypialni na górze znalazła tylko swoją krnąbrną służbę, jak szpiegowała... to znaczy spraw­ dzała skutki swojego swatania. Eglantyna ciągle nie wiedziała, jak to się stało, że włączyła się w ich plany. Niewątpliwie był to skutek tych wszystkich przygotowań weselnych. Mó­ wiło się tylko o narzeczonych i o tym, że będą żyli długo i szczęśliwie. Nikt natomiast nie myślał o tym, że dla tych, których narzeczona opuszczała, wcale nie było to szczęśliwe zakończenie. Że dziewczynka, którą kochałaś i uwiel­ białaś, której włosy zaplatałaś w warkoczyki i której bandażowałaś zadrapane kolana, opuści swój dom rodzinny i już nigdy do niego nie wróci. Eglantyna pociągnęła nosem, a gdy poczuła na spódnicy dotknięcie łap­ ki, spojrzała w dół. Pimpuś szczerzył się do niej z głupawo wywieszonym różowym jęzorem. Znów pacnął łapką rąbek jej sukni. Ojej, chyba chciał, żeby go wziąć na ręce. Pochyliła się i go podniosła. Polizał szybko jej policzek. Uśmiechnęła się, dziwnie ukojona ciepłym ciałkiem, trzymanym w ramionach. Smutne myśli. Oczywiście z miejsca zgodziła się pomóc Grace i Merry w wyswataniu sir Elliota i lady Agathy. Bardzo lubiła Elliota. W młodości był czarującym urwisem i wyrósł na szlachetnego i odpowiedzialnego mężczyznę. Czasami zastanawiała się, czy nie nadmiernie odpowiedzialnego. W swej powadze wydawał się taki bezbronny i osamotniony. Któż inny, jeśli nie żywiołowa lady Agatha poradzi sobie z jego charak­ terem? Z pewnościąjej swobodne zachowanie dobrze na niego podziała­ ło. Już dawno nie widziała go w tak dobrym i radosnym nastroju, tak szcze­ rze roześmianego.

Na pierwszy rzut oka było widać, że pasowali do siebie idealnie. I wy­ raźnie byli sobą zainteresowani. Ale jak bardzo? Nie wolno jej teraz stchó­ rzyć. Stanowczym gestem postawiła Pimpusia na ziemi i wyciągnęła rękę. - Meny, proszę mi podać lornetkę. Merry natychmiast odsunęła się od okna i oddała lornetkę. Eglantyna podniosła ją do oczu i po chwili zobaczyła na skarpie... O nie! Nigdy nie przypuszczała, że jest do tego zdolny! Miły, porządny, szar­ mancki Elliot napastował lady Agathę! Całował ją, głową zasłaniając widok Eglantynie. Jedną ręką trzymał ją w talii, a drugą przytrzymywał jej głowę. Jej rozsypane kasztanowate wło­ sy opadały aż na trawę, a ręce zaciśnięte w pięści trzymała przy jego pier­ si, chociaż, co dziwne, nie wyglądało na to, że się przed nim broni. Potem, niespodziewanie, sir Elliot postawił lady Agathę prosto. W tej samej chwili lady Agacie chyba wróciła przytomność, bo uderzyła pię­ ściami w pierś Elliota. Elliot natychmiast ją puścił. Wyglądała na wściekłą. Przez chwilę nie­ pewnie chwiała się na nogach, a potem zadarła podbródek, zbywając El­ liota wyniosłym gestem i pomaszerowała pod górę. Najpierw w jedną stro­ nę, potem w drugą, jakby nie była do końca pewna, gdzie jest dom. Co wydawało się dosyć dziwne, ale trzeba też wziąć pod uwagę, że była w szo­ ku. Eglantyna spojrzała na Merry i Grace. Grace, ciągle się wachlując, stała oparta o ścianę. Merry wyglądała przez okno, patrząc przez zwiniętą w ru­ lon kartkę papieru. Obie wydawały się mocno zakłopotane. Chyba nic nie wyjdzie z ich swatania. - Och, Elliocie, jak mogłeś? - wyszeptała. - Mogłeś co? - spytała Merry. - Chyba nie przepadają za sobą. - Co? - spytała z niedowierzaniem Grace, ale przecież nie widziała, jak sir Elliot napastował lady Agathę. Eglantyna nie zamierzała jej o tym opo­ wiadać. Jako odpowiedzialna chlebodawczyni miała obowiązek chronić swoich służących przed taką wiedzą. - Rozstali się i wracają do domu oddzielnie - powiedziała. - Co?! - spytała Merry. Eglantyna jeszcze raz spojrzała przez lornetkę. Lady Agatha, nadal się chwiejąc, szła w górę skarpy, wreszcie we właściwym kierunku. Elliot stał bez ruchu na dole z rękami założonymi na piersi. Zapewne teraz czuje wyrzuty sumienia, współczująco pomyślała Eglan­ tyna, równie zatrwożona jego zachowaniem co lady Agatha. Zapew­ ne uważał, że jego zachowanie wobec lady Agathy było niewybaczalne.

I słusznie. Chyba jest zrozpaczony. Na pewno czyni sobie gorzkie wy- rzu... Eglantyna szeroko otworzyła oczy. Sir Elliot odwrócił się, by popatrzeć za odchodzącą lady Agathą. Eglantyna wreszcie mogła zobaczyć jego twarz. On się uśmiechał bezczelnie od ucha do ucha. Raz na wozie, raz pod wozem. M usi się stąd wydostać. Teraz. Zaraz. Najpóźniej dziś w nocy. W osta­ teczności jutro. Sprawy zaczęły się za bardzo komplikować. Letty otworzyła drzwi tarasu i weszła do pokoju, gdzie tłoczyli się gra­ cze w krokieta. Twarze zbliżały się do niej i cofały, słyszała oderwane głosy. Gwałtownie skręciła. Nie mogła się skupić na tym, co mówili ani o co pytali. Musi stąd uciec, zanim wszystko się wyda. Przecież to absurdalne. Nigdy nie pomyliła kwestii, nigdy nie wypadła z roli... Aż do teraz. Nie mogła dalej grać. Gdzie była jej dublerka? Rozpaczliwie potrzebowała chwili samotności. Jej sypialnia. Jak tonący na widok brzytwy, rzuciła się do drzwi po przeciwnej stronie i wybiegła do holu. Do diabła! Przy schodach prowadzących do sypialni kręciła się grupa ludzi. Obrócili się w jej stronę z zainteresowaniem, więc odpowiedziała na ich uśmiechy ze sztuczną wesołością i pobiegła do zamkniętych drzwi na końcu korytarza. Otworzyła je, wpadła do środka i zatrzasnęła drzwi za sobą. Przekręciła klucz i usłyszała kojący dźwięk zamykanej zasuwki. Oparła się o drzwi i odetchnęła głęboko, rozglądając się dookoła. Znajdowała się w niewiel­ kim pokoju rannym. Na środku stała kanapa i para krzeseł po obu jej stro­ nach. Na razie jest bezpieczna. Musi pomyśleć, zaplanować. Dokąd iść? Co zabrać? Jej gorączkowe rozmyślania przerwało gwałtowne szlochanie. Oprócz niej ktoś tu jeszcze był. Omal sama nie rozpłakała się ze zdenerwowania. Nie, nie da rady. Nie ma na to siły. Odwróciła się do drzwi, ale za ni­ mi czekały przyjazne, pełne zainteresowania twarze... Nie mogła wyjść.

Odwróciła się ponownie i zobaczyła wyłaniającą się zza oparcia kanapki głowę z jasnymi lokami. - Przepraszam, lady Agatho. - Angela pociągnęła nosem i otarła ręką zaczerwienione oczy. - Nie przypuszczałam, że ktoś tu wejdzie. Tam na zewnątrz są ludzie, z którymi nie... nie chcę w tej chwili rozmawiać. - Proszę, nie tłumacz - powiedziała Letty. Nie chciała być przyjaciółką tej dziewczyny. Miała tu pracować, a nie słuchać zwierzeń. Psiakrew, właściwie nawet nie była pracownicą! Była naciągaczką. Oszustką. - ...jeśli nie ma pani nic przeciwko. Letty skupiła uwagę na dziewczynie. - Słucham? - Wolałabym poczekać tutaj, aż ci ludzie sobie pójdą- przeprosiła dziew­ czyna. Letty, chociaż bardzo się starała, nie mogła zignorować nieszczęścia Angeli. Podeszła kilka kroków. W ten sposób przynajmniej skupi się na kimś innym niż Elliot... i tym, co sobie o niej pomyślał. - To pani dom, panno Angelo. Poza tym obawiam się, że jesteśmy w po­ dobnej sytuacji. Ja również chcę uniknąć tych ludzi. - Pani? - spytała Angela z ciekawością. - Dlaczego pani miałaby szu­ kać samotności? - Zdziwiłabyś się- mruknęła Letty. - Pewnie tak - odparła Angela grzecznie, a potem nagle jej jasne oczy wezbrały łzami, dolna warga zadrżała, a głowa znikła za oparciem kanapy, skąd rozległo się łkanie. Powinnam usiąść na krześle i zostawić ją samą. Damy nie cierpią prze­ żywać swoich słabości przy świadkach. „Głowa do góry i udawaj, że nic się nie stało" - takie było kredo angielskiej damy. Na pewno mi nie po­ dziękuje, jeśli spytam, co się stało. Jednak przeszła przez pokój i stanęła za kanapą. Delikatnie położyła rękę na drżących plecach dziewczyny. Angela zaszlochała jeszcze gło­ śniej. Letty głaskała ją uspokajająco po plecach. - Co się stało? Angela uniosła mokrą, nieładną teraz buzię z zaczerwienionym nosem. - Nie mogę pani powiedzieć. Nie śmiem. Pani pomyśli, że jestem okropna. - Na pewno nie. Nigdy - obiecała Letty. W jakie tarapaty wpakowało się to dziecko? W jakie tarapaty w ogóle można się wpakować w takim miejscu jak Little Bidewell?

- O tak, zobaczy pani. I będzie pani miała... absolutną rację! - Angela znów schowała głowę w ramiona. - Cokolwiek zrobiłaś, a może wydaje ci się, że zrobiłaś, na pewno nie jest tak okropne, by mogło zmienić moje zdanie o tobie. - Och! Pani nie rozumie. Tak... mi... wstyd! Letty szukała odpowiedniej historii z własnego życia, na którą mogłaby się powołać, żeby pocieszyć dziewczynę. A było ich sporo, i to w całkiem nieodległej przeszłości. - Czasami - zaczęła niepewnie - robimy rzeczy bez namysłu. - Jakie rzeczy? - spytała płaczliwie Angela. - Założę się, że nie mówi pani o takich rzeczach, które ja zrobiłam. - Cóż... - zaczęła Letty, ważąc ostrożnie każde słowo. Czuła się, jakby stąpała po bardzo niebezpiecznym gruncie. - Robimy te rzeczy, te po­ chopne, nieprzemyślane rzeczy, nie uświadamiając sobie jak... jak niego­ dziwe mogą się wydać, a nawet są - brnęła, czując, jak pot występuje jej na czoło. - A potem patrzymy na nie z pewnego dystansu i wtedy jest nam... jest nam wstyd. I z całego serca żałujemy, że zrobiliśmy to, co zro­ biliśmy, ale wtedy już nic nie można poradzić, bo wszystko już się stało! Wreszcie się przyznała... to znaczy wyrzuciła to z siebie. Odetchnęła głęboko. Od razu poczuła się lepiej. - Czy coś z tego rozumiesz, kochanie? Angela spojrzała na nią z powątpiewaniem. - Troszkę. - Oczywiście, że rozumiesz. Chodzi o to, że co się stało, to się nie od­ stanie i nie należy się tym zamartwiać. Nie chcesz przecież, żeby twój markiz, jak mu tam, był smutny, bo jego śliczna narzeczona dręczy się jakąś swoją gafą popełnioną dawno temu? Pogłaskała Angelę po głowie i uśmiechnęła się, dodając jej otuchy, na co Angela zbladła jak ściana, padła na sofę i zaczęła jeszcze głośniej szlo­ chać. Cóż, chyba jej się nie udało pocieszyć Angeli. Widać nadszedł czas na zdecydowane działania. Chwyciła Angelę za ramiona i pociągnęła tak, by usiadła. Zaskoczona Angela przestała płakać. - No, dalej! Mów, co zmalowałaś, pannico! - powiedziała Letty bardzo surowym tonem, którego tak skutecznie użyła w roli Marvelle Magwhite, srogiej guwernantki w Figlarnej pannie Sally. To była niewielka, ale sma­ kowita rólka. - Mówię poważnie, Angelo. Albo powiesz mi, jaka jest przy­ czyna tego potoku łez, albo uznam - szukała w myślach czegoś, co dla Angeli będzie nie do zniesienia - że bawisz się moim kosztem!

Angela wydawała się dotknięta. Po chwili jednak chwyciła obie ręce Letty i mocno je ścisnęła. - Niech pani przysięgnie, że mnie pani nie potępi - błagała. - Oczywiście. Dziewczyna wyprostowała się. - Więc dobrze, chodzi o to, że kiedyś... darzyłam Kipa Himplerumpa więcej niż siostrzanym uczuciem. Kip Himplerump, Kip Himplerump... - To ten naburmuszony syn dziedzica? Angela przytaknęła. No, no, zaczynało się robić ciekawie. - I on też mnie darzył uczuciem. A przynajmniej tak mi się wydawało. - Rozumiem. Jeszcze jak rozumiała! Wspomnienia jej własnej reakcji na sir Elliota napłynęły szeroką falą. - No... Widzę, że teraz myśli pani o mnie jak najgorzej, prawda? - Oczywiście, że nie - powiedziała Letty. Bardzo współczuła Angeli. Biedna mała, wbrew sobie porwana uczuciem, na łasce niepowstrzymanej siły, uniesiona falą pożądania. Przecież gdyby ona i sir Elliot nie stali na polu, na oczach wszystkich, kto wie, co mogłoby się wydarzyć. Dziękowała niebiosom, że nic wielkiego się nie stało. A przynajmniej powinna dziękować. - No dobrze, moja droga - powiedziała. - Wszystko już wyznałaś i te­ raz o tym zapomnij. - Chciałabym, ale... Letty odsunęła Angelę na odległość ramienia i spojrzała na nią poważ­ nie. - Co, Angelo? - Kip ma list, który do niego napisałam. Okropny, obciążający list! Och, umrę, jeśli mój ukochany Hugh go zobaczy. - Dlaczego miałby go zobaczyć? - spytała Letty, ale już wiedziała. Bo Kip groził, że go ujawni i tym szantażował biedną dziewczynę. Tak jak Nick szantażował tych wszystkich „bogatych, bezimiennych, bezwar­ tościowych bubków", którzy wpadli mu w łapy. Tyle że teraz już nie byli bezimienni i bezwartościowi. Mieli imię i wartość tej dziewczyny. Nawet gdyby Letty nie brała udziału w oszustwach Nicka, wiedziała, skąd pochodziły pieniądze, które na nią wydawał. Zachowując milczenie,, stała się współwinna jego przestępstw. Poczuła wstręt, głębokie obrzydze­ nie do samej siebie.

- Ile chce? - Ile chce? Czego? - powtórzyła jak echo zdziwiona Angela. - Pieniędzy. Angela wydawała się wstrząśnięta. - On nie chce pieniędzy. - Więc o co mu chodzi? - Chce, żebyśmy się spotkali przy drzewie czarownic i pożegnali. Chłopakowi nie chodzi o pieniądze? Tym lepiej, już po kłopocie. - No cóż, jeśli nie chcesz się z nim spotkać, to tego nie rób. - On mówi, że jeśli nie przyjdę, prześle mój list do państwa Sheffiel- dów, a wtedy Hugh się dowie. - Łzy znów zaczęły jej płynąć po twarzy. - Czy pani mogłaby... - Angela spuściła wzrok. - Czy poszłaby tam pani ze mną? Czułabym się o wiele pewniej w pani towarzystwie. Obawiam się, że on będzie chciał czegoś więcej niż tylko się pożegnać... - Angela urwa­ ła i ogniście się zarumieniła. Więc to jednak był szantaż. - Angelo, jest tylko jeden sposób postępowania z takim łajdakiem. Musisz wytrącić mu broń z ręki. - Widząc zdziwioną minę Angeli, wyjaś­ niła: - Powiedz wszystko swojej rodzinie. - Nie mogę! - zawołała Angela. - Nie mogę powiedzieć papie. Zranię go tak samo jak Hugh. A ciotka Eglantyna umrze ze wstydu. Jak daleko zaszły sprawy między Kipem i Angela? - Angelo, to bardzo ważne, odpowiedz mi szczerze. Co ty i Kip Him- plerump zrobiliście? Jak daleko zaszły sprawy między wami? - Ja... pozwoliłam mu... się pocałować! - Dziewczyna zakryła oczy rę­ kami, zbyt zawstydzona, by spojrzeć Letty w twarz. - A potem o tym do niego napisałam! Że poczułam się jak... kobieta! Letty patrzyła na nią beznamiętnie. - Pocałowałaś go? - Tak! - Raz? - Kilka razy! Proszę już o tym nie mówić. Nigdy nie powinnam cało­ wać innego mężczyzny oprócz mojego ukochanego Hugh. - Spuściła gło­ wę. - Poślubię mojego Hugh, będąc kobietą zbrukaną. Letty omal się nie roześmiała. Przez chwilę myślała, że dziewczyna ma rzeczywiście powód do płaczu. Ale przecież już od dawna wiedziała, że osoby z wyższej sfery miały zupełnie inne zmartwienia niż ludzie tacy jak ona. Chociaż jeśli sądzić po tragicznej minie Angeli, te problemy wyda­ wały się im równie poważne.

- Och, daj spokój, mała - powiedziała Letty, łaskocząc ją pod brodą. - Przyznaj, że mocno przesadziłaś, co? Jestem pewna, że nawet jeśli Hugh przeczyta twój liścik... - Nie może go przeczytać! Naprawdę, to go... bardzo zrani! - Och, Angelo... - Letty potrząsnęła głową. - Nie zrani, wierz mi. Jako kobieta bywała w świecie... - Ale właśnie o to chodzi. On nie jest światowcem. Jest miły, uczciwy i ufny. On wcale nie jest taki, jak pani! Ten niezamierzony policzek natychmiast Letty otrzeźwił. Angela była tak zdenerwowana myślą o ewentualnym rozczarowaniu swojego marki­ za, że chyba nie wiedziała, co mówi. Ale jej krytyczne słowa głośno za­ dźwięczały w głowie Letty. Ta ocena wcale nie mijała się z prawdą. Letty zasłużyła na nią o wiele bardziej, niż się Angeli wydawało. Boże, jak bardzo te słowa ją zabolały. Wstała, ciągle trzymając Angelę za ręce. - Może masz rację, mała - powiedziała cicho. - Ale nawet miły, skrom­ ny, niebywały w świecie mężczyzna nie potępi dziewczyny za chwilę sła­ bości. - Pani nie rozumie! Letty puściła ręce dziewczyny i cofnęła się o krok. Angela znów miała rację. W tym właśnie tkwił problem, że dla niej i wszystkich ludzi w Little Bidewell to była rzeczywistość. Uczucia, lojal­ ność, zaufanie i nawet zdrada. A dla Letty to była tylko komedia. zawsze tak będzie, dopóki będzie udawać kogoś, kim nie jest. - Ależ ja naprawdę rozumiem - odpowiedziała spokojnie. - Ponieważ jestem właśnie taka, a nie inna, miałam do czynienia z mężczyznami po­ kroju Kipa Himplerumpa. Nie rozzuchwalaj go, biegnąc na każde jego skinienie. Bo inaczej łatwo staniesz się jego ofiarą. Położyła rękę na klamce, chcąc jak najszybciej wyjść. - Nie pomoże mi pani? - zapytała zrozpaczona Angela. Letty zatrzymała się. - Wydawało mi się, że już ci pomogłam. Co jeszcze mogła jej powiedzieć? Dlaczego w ogóle udzielała jej rad? Angela nie musiała uciekać z domu i szukać innego życia z powodu włas­ nych nieprzemyślanych decyzji. Nie mogła jednak znieść poczucia, że zawiodła dziewczynę. Poszukała słów, które pozwoliłyby jej zyskać na czasie. - Zastanowię się, co mogłabyś zrobić. Obiecaj mi jednak, że pomyślisz nad tym, co ci powiedziałam.

Nie czekając na odpowiedź Angeli, otworzyła drzwi i wyszła pośpiesz­ nie na korytarz. Zdyszana i zmęczona ruszyła w stronę holu. Ta sztuka trwała już za długo, fabuła wymykała się spod kontroli. Młoda subretka zaczynała grać dużo większą rolę, niż wyznaczyła jej Letty. Rola lady Agathy Whyte okazała się trudniejsza, niż myślała. A im bardziej Letty angażowała się w życie Bigglesworthów, tym rola robiła się niebez­ pieczniejsza. Pojawiało się coraz więcej pułapek i sytuacji, w których jej oszustwo mogło wyjść na jaw. Nie wiedziała, jak będzie wyglądał następny akt ani jaką kwestię wypo­ wie, ale jednego była pewna. Jeśli ta przeklęta kurtyna wkrótce nie zapad­ nie, to ostatni akt rozegra się w więziennej celi. Merry, kochana, widziałaś dziś lady Agathę? - spytała Eglantyna na widok pokojówki wyłaniającej się zza drzwi. Nie spotkała ich gościa i za­ razem pracownicy od wczorajszego turnieju krokieta. - No. - Merry machała miotełką do kurzu jak pałką. - Gdy poszłam do jej pokoju, by posprzątać, gdzieś godzinę temu, była na górze i pakowała torbę. - Pakowała się? To dziwne. Czy powiedziała dlaczego? Merry spojrzała na nią takim wzrokiem, jakby usłyszła kiepski dowcip. - Ja tam z nią nie gadam - powiedziała tonem, jakby przysięgała w ko­ ściele. - Zajrzałam, zobaczyłam, że jest jeszcze w pokoju, i uciekłam. - Rozumiem. Eglantyna zauważyła ruch na szczycie schodów. Chwilę później zoba­ czyła zgarbioną sylwetkę w podróżnym płaszczu. - Lady Agatho! - zawołała. Postać się powoli wyprostowała. Merry, widząc, że to rzeczywiście lady Agatha, natychmiast czmychnęła do kuchni. - Tak, panno Bigglesworth? - odpowiedziała lady Agatha. - W czym mogę pani pomóc? Eglantyna zaczerwieniła się.

- Zastanawiałam się... to znaczy, Anton jest w bibliotece i mieliśmy nadzieję, że... To jest, myśleliśmy, że byłoby miło, gdybyśmy, hm, gdyby­ śmy zaczęli omawiać przygotowania do wesela. - Wesela? - Tak. - Eglantyna przytaknęła zachęcająco, ale lady Agatha wciąż nie rozumiała. - Wesela Angeli. Biedna lady Agatha, pomyślała Eglantyna, wszystkie te wesela, które przygotowuje, na pewno jej się mylą. I jeszcze gdzieś się wybierała. - Oczywiście, jeśli nie wzywają pani ważne sprawy w mieście. - Wmieście? Lady Agatha podeszła do szczytu schodów i zatrzymała się. - Tak -rzekła Eglantyna. - Meny powiedziała, że pani spakowała tor­ bę i ubrała się w płaszcz podróżny. - O! - Lady Agatha spojrzała po sobie i otworzyła szeroko oczy, jak­ by zdziwiona, że włożyła płaszcz. - Ach, to! Hm, eee, nie, to może pocze­ kać. Ja... ja właśnie się wybierałam do Little Bidewell, żeby zobaczyć, czy... uda mi się... - uśmiechnęła się i odchrząknęła - znaleźć koronkę pasującą do pewnych materiałów, które zapakowałam do torby - zakoń­ czyła triumfalnie. - Ale to nic pilnego. - Rozpięła płaszcz i przerzuciła go przez poręcz schodów. - Jak skończymy rozmawiać, wrócę tu, żeby go zabrać. Zeszła energicznie po schodach. - To dokąd idziemy? - Do biblioteki. Tam proszę - powiedziała Eglantyna, pokazując w głąb holu. Weszły do biblioteki. Anton, próbując wyglądać na osobę odpowiedzialną za finanse, siedział na krześle za biurkiem. Była tu także Angela. Zjawiły się więc wszystkie osoby potrzebne do przedyskutowania przebiegu uro­ czystości weselnych. Eglantyna z przyjemnością zauważyła, że był nawet Pimpuś zwinięty w kłębek przy oknie. - Lady Agatho, jak to miło, że pani przyszła - powiedział Anton, wsta­ jąc z miejsca. - Zechce pani usiąść? Lady Agatha usiadła bez słowa, układając fałdy porannej sukni w brązo- wo-różową kratkę. Nikt inny o kasztanowatych włosach nie odważyłby się na takie połączenie kolorów, na lady Agacie wyglądało ono szykownie. Eglantyna usiadła na parapecie, podnosząc Pimpusia. Posadziła go so­ bie na kolanach i w zamyśleniu zaczęła głaskać jego jedwabiste uszy. Jak ktoś o tak niepodważalnym smaku mógł nazwać swojego pieska, stworzenie wyjątkowe i inteligentne, takim ckliwym imieniem? m

Podniosła wzrok. Anton patrzył na nią bezradnie. Zerknęła na wpatrują­ cą się w swoje ręce Angelę. - A zatem... - Anton się uśmiechnął. - No cóż - odchrząknął - chyba najlepiej będzie, jeśli się do wszystkiego przyznamy, nie? Na te słowa lady Agatha poderwała głowę. - Co? - Tak - przytaknął szybko Anton i brnął dalej. - Więc tak. Jesteśmy prostymi ludźmi z prowincji, lady Agatho. Nie wiemy nic o towarzystwie, do którego Angela wejdzie po ślubie. Chociaż - zapewnił, widząc, jak dolna warga Angeli zaczyna drżeć - jesteśmy pewni, że nowa rodzina naszej kochanej dziewczynki będzie z niej dumna. Na te słowa z kolei Eglantynie zadrżały usta. Naprawdę, mężczyźni potrafią być tacy gruboskórni. Jakby trzeba jej było jeszcze przypominać, że wkrótce straci ukochane dziecko. Anton z trwogą spoglądał na Angelę i Eglantynę. - Tak jak jest dumą naszej rodziny. - I nadal będzie - powiedziała lady Agatha. •- Wychodzi za mąż za markiza, a nie wstępuje do klasztoru. Anton spojrzał na nią z wdzięcznością. - O właśnie! Ale ponieważ poślubia markiza, chcielibyśmy, żeby pani nami pokierowała, lady Agatho. Wszyscy nas zapewniali, że najlepsze, co możemy zrobić, to oddać się całkowicie w pani ręce. Więc jesteśmy. W pani rękach. Całkowicie zdani na panią. - Nie usłyszawszy odpowiedzi, z de­ terminacją ciągnął dalej: - Proszę nie myśleć o kosztach. Cokolwiek pani powie, będzie dla nas rozkazem. Spojrzał na Eglantynę, która kiwnęła głową z aprobatą. Powiedział wszystko jak należało, tak jak to wcześniej przećwiczyli. Reszta zależała teraz od lady Agathy. - Świetnie - powiedziała lady Agatha. Anton zatarł ręce niczym oracz szykujący się do długiej pracy. - Angela powiedziała nam, że pani już wybrała materiał i model sukni ślubnej. Skontaktowaliśmy się z krawcową, którą pani poleciła. Przyje­ dzie pod koniec przyszłego tygodnia. Więc, od czego zaczniemy? Lady Agatha zastanowiła się przez chwilę. - Od jedzenia? Anton i Eglantyna wymienili spojrzenia. - Ale przecież... przyjedzie kuchmistrz. Wydawało się nam, że to on przygotuje całe jedzenie. Po twarzy lady Agathy przemknął lekki rumieniec. Trudno było ocenić, czy był to skutek rozdrażnienia, czy jakichś innych emocji.

- Hm, no tak. On przygotuje jedzenie i oczywiście zapewni zwykły ze­ staw dań, ale my musimy pomyśleć o... daniu głównym. Zawsze nalegam, by wybrać je wspólnie z moimi klientami. - Aha - powiedział Anton, roztropnie kiwając głową. - Co pani propo­ nuje? - To nie moje wesele - powiedziała lady Agatha z zachwycającą skrom­ nością. - Czego by sobie życzyła nasza panna młoda? Trzy pary oczu zwróciły się ku Angeli. - Wszystko mi jedno. - Tak. A co z panem młodym? Co on lubi? - spytała lady Agatha. Znów wszyscy spojrzeli wyczekująco na Angelę. - On lubi proste jedzenie - powiedziała wreszcie. - Proste, zwyczajne, porządne jedzenie! - Odwróciła się szybko w stronę okna i zamrugała oczami. - To świetnie. Będzie rzepa i kapusta - powiedziała obojętnym tonem lady Agatha. Na te słowa Angela gwałtownie odwróciła głowę i rozdziawiła usta. Spojrzała lady Agacie prosto w oczy i zaczerwieniła się. - No więc? - spytała prowokująco lady Agatha. - Może ryba, na przykład turbot - wyszeptała Angela nieśmiało. - I... - uśmiechnęła się zachęcająco lady Agatha. - Kraby są świetne o tej porze roku. - Tak? Tak - odetchnęła głęboko lady Agatha. Po raz pierwszy od wej­ ścia do pokoju zapłonęła jej w oczach iskra. - Motyw ryby? - wymamro­ tała. - To mogłoby być interesujące. Albo plaża. Ustawilibyśmy na sce­ nie... to znaczy na trawniku pasiaste parasole. Przerwała i zastanawiała się dłuższą chwilę. - Nie, to za mało. Potrzebujemy czegoś bardziej egzotycznego, żeby zrobić wrażenie na wid... witanych gościach. Cudownie było patrzeć na lady Agatha pochłoniętą własnymi pomysła­ mi. Zmarszczyła brwi w koncentracji i zadumała się z błyskiem w oku. - Coś z rybą, ale egzotycznego, co by to mogło być? - mamrotała do siebie. - Może ślub jak na plaży w Brighton? - Pytanie było wyraźnie skierowane pod własnym adresem, podobnie jak grymas, który po nim nastąpił. - O czym ja myślę? Regencja już się do znudzenia opatrzyła, prawda? Pozostali niepewnie pokiwali głowami. Lady Agatha bębniła palcami w poręcz krzesła. Nagle wyprostowała się, otwierając szeroko oczy, jakby miała wizję. - Mam! Zrobimy to jak w Mikadziel

- Wspaniale - powiedziała Angela. - Czarująco! -poparłająEglantyna. - A co to jest „mikadzie"? - spytał Anton. Dzięki Bogu, że jej brat się o to spytał, pomyślała Eglantyna. Słowo „mikadzie" było jej skądś znajome, ale nie potrafiła powiedzieć, gdzie je słyszała, a tym bardziej, co ono znaczy. Lady Agatha zaniosła się śmiechem. - Mikado to farsa muzyczna, autorstwa pana Gilberta i sir Arthura Sul- livana. Na pewno słyszeli państwo piosenkę Sikoreczkal - Tak! - zawołał uszczęśliwiony Anton. - Chwytliwa melodyjka, nie? Ale co to ma wspólnego z uroczystościami weselnymi Angeli? - To będzie punkt wyjścia - powiedziała lady Agatha. - Temat, wokół którego będziemy pracować i który spoi wszystkie elementy. Spójność jest bardzo ważna. Nie chcemy przecież, żeby nam się tu kręciło mnóstwo pobocznych wątków, prawda? - Wątków? Pobocznych? - spytał Anton, wyraźnie zagubiony. Eglan­ tyna też nie była specjalnie pewna, o co chodzi. - Fragmenty niepasujące treścią- wyjaśniła uprzejmie lady Agatha. - Rzeczy, które odwracają uwagę... gości od głównego wydarzenia. Pochyliła się na krześle, podekscytowana. W jej głosie brzmiała szcze­ rość. Ona to uwielbia, pomyślała Eglantyna. Nic dziwnego, że jest dobra w tym, co robi. Jej entuzjazm jest zaraźliwy i tak fascynująco wszystko wyjaśnia! Eglantyna poczuła podniecenie. Anton był pod wrażeniem. I nawet An­ gela, która, sądząc po jej dotychczasowym zachowaniu, musiała chyba cierpieć z powodu miesięcznej przypadłości, wyglądała na zaintrygowa­ ną. - Widzicie - ciągnęła podekscytowana lady Agatha - wszystko musi do siebie pasować i zmierzać do wielkiego finału, w którym na cześć głów­ nych postaci... to znaczy państwa młodych... grono rozradowanych współ­ biesiadników wznosi toast. Wszystko, dekoracje, kostiumy, oświetlenie, musi współgrać ze sobą. Inaczej całość będzie tylko drugorzędnym przed­ stawieniem. - Zdegustowana machnęła ręką. - Nie miałam pojęcia - westchnęła Eglantyna. Lady Agatha uśmiechnęła się z zadowoleniem i opadła na oparcie krze­ sła. - Niewielu gości to rozumie, ale tylko umiejętna inscenizacja sprawia, że wszystko idzie gładko. Jeśli spektakl wygląda lekko i przyjemnie, wte­ dy wiadomo, że się udało.

- Ach! - powiedział Anton, uśmiechając się i zacierając ręce. - Na Jowi­ sza, widzę, że pani jest prawdziwym skarbem, lady Agatho. Proszę robić to, na co pani ma ochotę... - urwał nagle, zerkając najpierw na Angelę, a potem na Eglantynę. - To znaczy, jeśli tylko Angeli i Eglantynie się to podoba... - Jak najbardziej! - zgodziła się Eglantyna. - O tak! - zawołała Angela. - Ojej! - szepnęła lady Agatha. Następnego dnia po pikniku, wczesnym popołudniem, Elliot otrzymał informacje na temat lady Agathy. Wyszedł z biura telegrafu i wetknął do kieszeni telegram przysłany z firmy Uroczystości Weselne Lady Whyte. W tym momencie w drzwiach budynku stacji pojawiła się lady Agatha. Ciągnęła za sobą pieska. Próbowała iść wyprostowana, ale nieporęczny sakwojaż obijał się jej o nogi. Wiatr, który wzmagał się już od rana, szar­ pał jej śmieszny, choć niezwykle twarzowy kapelusz. Była tak zajęta swoim bagażem, że go nie zauważyła. - Ja się tym zajmę. Pochylił się, żeby chwycić za rączkę. Torba głucho uderzyła o ziemię. Lady Agatha poderwała głowę, zaczepiając rondem kapelusza o jego pod­ bródek. - SirEUiot! Krew odpłynęła jej z twarzy. - Lady Agatho... Czy ciągle jeszcze myślała o ich pocałunkach? Przez cały ranek siedział nad stosem notatek i petycji, nie mogąc się skupić na żadnej z nich. Czuł, jaka była delikatna i uległa w jego ramionach, z rozchylonymi wargami tuż przy jego ustach. Nigdy wcześniej nie zareagował tak instynktownie jak wtedy, gdy ją pocałował. To było tak do niego niepodobne, jak przeklinanie w obecno­ ści kobiety. I obudziło w nim szaleńcze pożądanie.

- Ojej, podrapałam panu twarz kapeluszem. - Przez chwilę trzymała rękę kusząco blisko jego brody, ale w końcu ją opuściła. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo oczekiwał tego dotknięcia. - Przepraszam. - Drobiazg - powiedział. Bezwiednie wyciągnął rękę i poprawił kape­ lusz na jej kasztanowatych włosach. Znów zachował się instynktownie, nie zwracając uwagi na konwenanse czy pozory. Ona właśnie tak na niego działała i jeśli dalej będzie tak na niego patrzeć, to on... - Pozwoli pani, że ja się tym zajmę. - Sięgnął po sakwojaż, zerkając przezornie na jej kape­ lusz. Pośpiesznie złapała uchwyt obiema rękami i podniosła bagaż na wyso­ kość talii. - Nie ma potrzeby - wyjąkała. - Już sobie poradziłam. - Dokąd się pani wybiera? - zapytał. Przestraszyła go myśl, że mogłaby stąd wyjechać i go opuścić. - Wybieram? - zamrugała niewinnie. - Skąd ten pomysł? - Wyszła pani ze stacji kolejowej. Ma pani ze sobą bagaż. - Ach, to? - spojrzała na swoją torbę. - Chciałam pojechać do tego małego miasteczka na wybrzeżu, kilka kilometrów stąd na północ. Jak ono się nazywa? Whitlock? - Whitlock leży pięćdziesiąt kilometrów stąd. - Naprawdę? - spytała niewinnie. Pot wystąpił jej na czoło. Stęknęła cicho, poprawiając bagaż. - To zresztą nieważne. Pociąg do Whitlock dzi­ siaj nie kursuje. - Pociąg pocztowy jeździ codziennie, ale pasażerski tylko co drugi dzień - wyjaśnił. - Little Bidewell to bardzo małe, leżące na uboczu miasteczko. - Zdążyłam się zorientować. - A właściwie po co chciała pani jechać do Whitlock? Nie powinien pytać, i to z taką arogancją. Znów złamał zasady etykiety, ale trudno mu było pozbyć się śledczych nawyków. A interesowało go wszystko, co ta kobieta robiła. - Wspólnie z Bigglesworthami zdecydowaliśmy, jaki będzie temat prze­ wodni przyjęcia weselnego, więc postanowiłam pojechać do Whitlock... po muszelki do dekoracji. -Była bardzo zadowolona z siebie. - Więc jeśli zniknę na dzień lub dwa, to będę właśnie tam. Zbierając duże, piękne muszle w Whitlock. A poza tym moje wyjazdy i przyjazdy nie powinny pana interesować, sir Elliocie. Spojrzał na nią niepewnie. Trzymał ją w ramionach i całował, a ona od­ wzajemniała pocałunki. W świetle tego jej uwaga wydawała się nieszczera. - Pani siebie nie docenia, lady Agatho, i założę się, że nie zdarza się to pani często.

- Założy się pan? - zatrzepotała rzęsami. - Naprawdę nie wiem, co pan ma na myśli, sir Elliocie, ale jeśli chodzi panu o wczoraj... - Przepraszam, że panią wypytuję. Jako prawnik nabyłem nieprzyjem­ nych nawyków - przerwał jej. Nie był gotowy, by rozmawiać na tamten temat. Jeszcze nie. - Chciałem tylko zaoferować pomoc. Jeśli życzy sobie pani pojechać do Whitlock, chętnie ją zawiozę. - Nie! Powiedziała to tak gwałtownie, że Elliot się speszył. Przypomniał sobie jednak, że ona ma wszelkie powody, by unikać jego towarzystwa. Wczoraj uwagami o jego prowincjonalności uraziła go. To głupie, że dał się sprowokować. Nie sądził, by którejkolwiek kobiecie mogło się to udać. Chciał jej udowodnić, że nie brakuje mu doświadczenia i wyrafino­ wania. Przy okazji odkrył w niej femme fatale, która lgnęła do niego. Był tym zaskoczony, prawie tak samo jak pożądaniem, które w nim się zrodzi­ ło. Nie potrafił ocenić, które z nich było bardziej wstrząśnięte tym epizo­ dem, wiedział jednak, że jemu lepiej udało się ukryć własną reakcję. Po­ minąwszy jej przeszłość, wcale nie była taka twarda, za jaką chciała ucho­ dzić. Musi bardzo uważać. Była o wiele bardziej wrażliwa, niż dałaby po sobie poznać. Teraz już o tym wiedział. - Obiecuję pani, że wbrew jej uzasadnionym obawom, w moim towa­ rzystwie nic pani nie grozi. Spojrzała na niego z powątpiewaniem, przekładając walizkę do drugiej ręki. Boleśnie uderzyła się w nogę i jęknęła. - Proszę pozwolić, bym ja to poniósł - powiedział. - Torba wygląda na ciężką. Zatrzymała się, nie mogąc się zdecydować. - Będę zobowiązana. Rzeczywiście jest dość ciężka. Po drodze na sta­ cję nakupiłam w miejscowych sklepach różnych rzeczy, które przydadzą się na stoły, ale od tego sakwojaż zrobił się bardzo nieporęczny. Sięgnął po torbę i podniósł ją. Dobry Boże! Czyżby planowała przystro­ ić stoły weselne u Biggłesworthów kamieniami? - Dokąd to zanieść? - Właściwie nie wiem - odparła. - Ham wrócił do Hollies. A ja miałam ten dzień spędzić w Whitlock. - Pani pozwoli, że ją odwiozę. - Pan, sir Elliocie? - Przyjrzała mu się bardzo powoli i dokładnie, jak­ by oglądała na targu niezbyt świeżą rybę. Nawet leżący ujej stóp piesek, spojrzał na niego podejrzliwie. - Hm.

Celowo próbowała wprawić go w zakłopotanie. Powinien być urażony, zamiast tego czuł rozbawienie. Najwyraźniej musiała nabrać przekonania, że najwięcej zyska, stawiając innych w kłopotliwej sytuacji. - Zaryzykuję - powiedziała w końcu i szybko wzięła go pod rękę. - Powinniśmy się pośpieszyć - rzekł, próbując nie zwracać uwagi na to, że przytuliła się do jego boku. - O ile się nie mylę, znad morza idzie zmiana pogody - wskazał niebo na zachodzie. Spojrzała na horyzont. - W takim razie chodźmy prędzej, gdyż podejrzewam, że w kwestii pogody „prości prowincjonalni dżentelmeni" mają doświadczenie. Och, ślicznotko, pomyślał Elliot. Lepiej uważaj, gdy się ze mną draż­ nisz, bo wtedy z trudem mogę ci się oprzeć. - Pani jest zbyt łaskawa - odpowiedział. - Mój powóz stoi przy biurze telegrafu. Spojrzała na psa. - Chodź Pimpusiu. Wracamy do wygód i smakołyków. Pies zerwał się na nogi i popędził ulicą, jakby dokładnie wiedział, gdzie Elliot zostawił powozik. I rzeczywiście czekał przy nim, gdy podeszli. Elliot z wysiłkiem postawił bagaż lady Agathy na podłodze. Pimpuś wskoczył i usadowił się na torbie. Elliot odwrócił się do lady Agathy. - Przepraszam, ale nie ma oddzielnego siedzenia dla woźnicy. Mam nadzieję, że nie przeszkadza to pani, że usiądzie koło mnie? - Ani trochę. Odwróciła się do niego tyłem i czekała, że podsadzi ją do powozu. Szczu­ płe plecy przechodziły w proste ramiona, które akurat nie były w modzie. Ale już wąska talia i ekstrawagancko zaokrąglona linia bioder były zdecy­ dowanie interesujące. Obejrzała się przez ramię. - Coś nie tak, sir Elliocie? Podobała mu się jej pewność siebie i radość, jaką czerpała z własnej ko­ biecości. I nawet bezpośredniość, z jaką wykorzystywała swój urok, by uzy­ skać przewagę. Roztropna kobieta, która znała swoją wartość. Elliota za­ wsze pociągała inteligencja połączona z praktycznoscią. Właściwie wszystko mu się w niej podobało. Jaka szkoda, że już wkrótce jej tu nie będzie. - Wszystko w porządku, lady Agatho. Chwycił ją w talii i podniósł. Nie była piórkiem, ale też nie ważyła wiele. Poszedł odwiązać konia. Wdrapał się na ławkę, chwycił lejce i cmoknął. Koń ruszył, niespokojnie wstrząsając głową w przeczuciu nadchodzącej zmiany pogody.

Przejechali parę kilometrów. W powietrzu czuć było zapach słonej wody. Nad głowami na tle zasnutego chmurami nieba krążyły mewy unoszone silnym wiatrem od morza. Droga zwęziła się i koń zrobił się nerwowy. Jechali przez sad pełen ja­ błoni, gdy nagle zerwał się wiatr. Strząsał kwiaty z ciężkich kwitnących gałęzi i obsypywał ich deszczem różowawych płatków. Lady Agatha za­ śmiała się, uniosła twarz do góry i zamknęła oczy jak dziecko czekające na buziaka. Elliot patrzył urzeczony, a zarazem zaniepokojony siłą jej zachwytu. Kołysząca się gałąź jabłoni zaczepiła o rondo jej kapelusza i strąciła go. Jej włosy się rozsypały i rozwiały za nią, porwane niewidzialnymi palcami wiatru. - Kocham burze! - zawołała, chwytając swój kapelusz. - To uczucie jest odwzajemnione - powiedział. Uniosła brwi na ten spontaniczny żart, ale zaraz się roześmiała i mach­ nęła ręką, jakby wykonywała ukłon. Kapelusz wymknął jej się z dłoni. Wiatr porwał go i poniósł na pole. Zerwała się, nie bacząc na niebezpieczeństwo i westchnęła z żalu. Elliot chwycił ją za rękę i pociągnął z powrotem na ławkę. - Proszę nie wstawać! - krzyknął. Sprowadził stawiającego opór konia z drogi na pole i machnięciem bata pognał go za koziołkującym kapelu­ szem. Niezupełnie był to pościg jak w dziewczęcych marzeniach. Po stu me­ trach kapelusz zatrzymał się na krzaku janowca. Elliot mógł teraz łatwo wychylić się z powozu i chwycić niesforne nakrycie głowy. Wstrzymał konia. Otrzepał kapelusz z gałązek i trawy i podał go jej z nieśmiałym uśmiechem. - Dziękuję - wyszeptała lady Agatha z błyskiem w oku. Popatrzył na nią i krew napłynęła mu do twarzy. Wprawiała go w za­ żenowanie. Przed chwilą była zuchwałą psotnicą, a teraz uśmiechała się do niego, jakby nikt przed nim nie zrobił dla niej niczego tak rycer­ skiego. - Nie ma za co - powiedział onieśmielony. Przesunął ręką po włosach. - Byłoby zbrodnią stracić taki piękny kapelusz. Patrzyła na niego jeszcze przez chwilę, a potem zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w policzek. - Mój bohaterze! Aż się rwał, żeby odwzajemnić jej uścisk, ale nie miał odwagi. Nie chciał jej wystraszyć. Po raz pierwszy, od chwili gdy ją poznał, sprawiała wraże­ nie swobodnej, beztroskiej i szczęśliwej. Lekko odsunęła się od niego i za-

jęła poprawianiem wstążek i kwiatów na wygniecionym kapeluszu. Uśmie­ chała się szeroko. To już trwa za długo. - Lady Agatho, musimy porozmawiać. - Nie, nie musimy. - Letty spojrzała na niego ostro. Wiedział. Dowiedział się, że nie jest lady Agathą. W panice poczuła dławienie w gardle. Znikła jego rozbrajająca i urokliwa bezbronność. Obok niej siedział su­ rowy, zdeterminowany, choć nadal niezwykle atrakcyjny mężczyzna. Wpa­ trywał się w nią z takim skupieniem, że miała wrażenie, jakby czytał w jej myślach. - Zresztą tutaj nie możemy spokojnie rozmawiać - powiedziała poważ­ nie. - Może byśmy... - Proszę wybaczyć, że nalegam, ale i tak zbyt długo zwlekałem. Letty popatrzyła na grzbiet spokojnego konia. Dlaczego to przeklęte zwie­ rzę nie poniesie, nie zacznie teraz wierzgać? Dlaczego Mikrus się nie obu­ dzi i nie wyskoczy z powozu? Szturchnęła go stopą, ale tylko zamruczał przez sen, przewrócił na plecy i zaczął chrapać. - Jestem pani winien przeprosiny. Znieruchomiała. - Słucham? - Chciałbym panią przeprosić. Oczywiście, był dżentelmenem. Jak mogła zapomnieć? Zamknęła oczy w rozkosznej uldze. - Ach - odetchnęła. - Chodzi o pocałunek? Proszę o tym zapomnieć. Przyjmuję pańskie... - Nie. - Wiatr targał jego ciemne włosy, uwalniając loki, które starał się utrzymać w ładzie. Wyglądał teraz jak chłopiec. Zwłaszcza gdy uśmiechał się w ten szczególny sposób. - Przykro mi, jeśli pani się zdenerwowała, ale nie żałuję naszych pocałunków. - Poczuła dreszczyk rozkoszy. - To nie to - mówił dalej. - Chciałem przeprosić, że byłem podejrzliwy wobec pani. Znieruchomiała. Znów zerwał się wiatr i zaczął targać jej spódnicą. Koń poruszył się i został uspokojony jednym ruchem silnych rąk sir Ellio­ ta. - Tak?

- Kiedy pani przyjechała, była pani... inna, niż się spodziewałem. Za­ telegrafowałem więc do pani biura w Londynie, poprosiłem o potwierdze­ nie pani miejsca pobytu i przysłanie krótkiego opisu pani wyglądu. - I...? Spojrzał na nią ironicznie. - Świetnie zna pani odpowiedź. „Lady Agatha obecnie w Northumber- land. Stop. Rysopis. Stop. Rude włosy, pod trzydziestkę. Kropka". Pod trzydziestkę? - pomyślała Letty z niedowierzaniem. Lady Agatha miała przynajmniej trzydzieści pięć lat, a może i więcej. Ale dzięki Bogu za jej próżność. Gdyby przyznała się do swojego prawdziwego wieku, Letty nie mogłaby się za nią podawać... Szybko jednak jej rozbawienie przeszło w oburzenie. Lady Agacie może odpowiada podawanie się za dwudziestodziewięciolatkę, ale ona skończyła dopiero dwadzieścia pięć lat. O rany, co się stało sir Elliotowi, że nie rozpoznał jej prawdziwego wie­ ku? Może jednak wcale nie był taki doskonały? Najwyraźniej potrzebo­ wał okularów. - Coś nie tak? - Opalone policzki mu pociemniały. - Oczywiście, jest pani przykro. Potraktowałem panią jak zwykłego włóczęgę, mówiącego złodziejską gwarą, który nagle pojawił się w miasteczku. Letty patrzyła na walizkę, w którą spakowała rzeczy lady Agathy. Po­ jawiło się w niej przykre, choć dotąd na szczęście nieznane poczucie wi- - Proszę się nie zadręczać. Jestem pewna, że miał pan swoje powody. - Chociaż nie miała pojęcia, co wzbudziło jego podejrzenia. Przecież świet­ nie odegrała rolę lady Agathy. - Więc jakie to były powody? - Nie śmiem ich wyjawić - odparł zmieszany. - Pewnie miałam więcej szyku, niż się pan spodziewał po córce diuka. - Tak - nadzwyczaj chętnie zgodził się z jej sugestią. - O właśnie. Oparła się na siedzeniu. - No cóż. W takim razie pańska ostrożność była zupełnie zrozumiała. W końcu jest pan sędzią. - Pani jest nie tylko wspaniałomyślna, ale też łaskawa. Jednak moje postępowanie jest niewybaczalne. - Jestem innego zdania. Wybaczam panu. - Machnęła ręką na jego po­ wagę. - Widzi pan? Nic się nie stało. - Jednak się stało - nalegał. - Lady Agatho, podejrzliwość i ostrożność były moimi talizmanami, wierzyłem w nie, bo się nauczyłem, że lepiej jest zbłądzić niedowierzaniem niż zaryzykować ludzkie życie z powodu ślepe­ go zaufania.

Wzmagający się wiatr szarpał mu klapy marynarki. Nawet tego nie za­ uważył. Była pewna, że mówił o jakimś konkretnym przypadku. W głowie zadzwoniły jej ostrzegawcze dzwonki. Nie chciała nic więcej o nim wiedzieć... Nie, to nieprawda. Chciała wiedzieć o nim wszystko, i to ją przerażało. Nigdy nie spotkała mężczyzny takiego, jak on. I pewnie już nie spotka. - Gdzie pan się tego nauczył? Przez chwilę myślała, że Elliot nie odpowie i w delikatny sposób zmieni temat. - W wojsku. W Sudanie. Służyłem pod rozkazami... człowieka znane­ go ze swego geniuszu taktycznego. Byłem dumny, że jestem jego młod­ szym oficerem. - Cały zesztywniał. - I on pana zdradził. - Byłem naiwnym idealistą. - Spojrzał na nią i uśmiechnął się prze­ praszająco. - Mój brat Terence zginął w wojnie zuluskiej. Gdy dowie­ działem się o jego śmierci, natychmiast zaciągnąłem się do wojska. Wy­ słano mnie na Środkowy Wschód... Poznała pani mojego ojca. - Wzrok mu złagodniał. - Może się pani domyślać, jak zostaliśmy wychowani. Od kołyski uczono nas, że Anglia jest najwspanialszym krajem na świecie, a fundamentem jej wielkości jest sprawiedliwość wobec wszystkich oby­ wateli. - Tak. Sprawiedliwość. - Oficer, o którym mówiłem, dużo pił, ale nigdy na polu bitwy. Z jed­ nym wyjątkiem. - Czekała. - Było późno i mój oddział stał na szpicy piętnaście kilometrów w głąb terytorium nieprzyjaciela. Nie spodziewali­ śmy się ataku. Od kilku dni nic się nie działo. Jednak tej nocy jeden ze zwiadowców doniósł, że nieprzyjaciel grupuje siły na wschód od naszego głównego obozu. Natychmiast wysłałem łącznika z informacją. - Do dowódcy. - Tak. Nie było odpowiedzi. Następnego dnia, jak się tego spodziewali­ śmy, nieprzyjaciel zaatakował jego żołnierzy. Przybyliśmy już po bitwie. To była... masakra. Tylu zabitych i rannych. - W jego oczach pojawiło się przerażenie. - Odszukałem dowódcę, by ustalić, co się stało. Twierdził, że nie otrzymał mojej wiadomości. - Tym razem gdy na nią spojrzał, na jego twarzy pojawiło się rozgoryczenie. - Odnalazłem łącznika, żołnierza, któ­ remu bezgranicznie ufałem. Był w szpitalu polowym. Został okropnie oka­ leczony podczas walki i bardzo cierpiał. Było jednak coś, co bolało go bardziej. Plama na żołnierskim honorze. Przysięgał, że dostarczył wiado­ mość, ale dowódca był zbyt pijany, by ją przeczytać, więc mój zwiadowca przeczytał mu ją na głos. Zarzekał się również, iź wiadomość otrzeźwiła

oficera na tyle, że był w stanie działać sam lub przynajmniej wezwać ko­ goś, kto go zastąpi. Mylił się. Problem w tym, że wszystko odbyło się bez świadków, dowódca był sam. - To okropne - westchnęła Letty. - Tak. To była zdrada, nie tylko żołnierza, za którego ten oficer był odpowiedzialny, ale też wszystkich zasad, o które walczyliśmy. I dowódca nie poniósł konsekwencji. Wie pani, że zamierzał tego łącznika postawić przed sądem wojskowym, tyle że biedak wcześniej zmarł? - W tonie jego głosu brzmiało głębokie zadziwienie i poczucie osobistej porażki. - I co pan zrobił? - Skonfrontowałem go. Był... bardzo poruszony tym, że uwierzyłem słowom swojego żołnierza, i na początku upierał się przy swojej wersji. Nie rezygnowałem. Wiedziałem, że publicznie nie przyzna się do kłam­ stwa, ale chciałem odkryć prawdę. Dreszcz przebiegł jej po plecach, gdy na nią spojrzał. - I udało się? - Tak. Przyznał mi się, że „może nie był w stanie właściwie wypełnić swoich obowiązków", ale upierał się, że nie pamięta wiadomości ode mnie. Oczywiście moja notatka zniknęła. Powiedział też, i to najbardziej utkwi­ ło mi w pamięci, że angielska armia nie może sobie pozwolić na utratę jego wojskowego geniuszu i że poświęcenie jednego żołnierza było tego warte. Zapytał mnie, czy to nie szczęśliwy zbieg okoliczności, że tamten umarł, zanim zaczęło się dochodzenie. I czyż może być piękniejsza śmierć niż w służbie ojczyźnie? - Oczywiście pan się z tym nie zgodził. Spojrzał na nią z wdzięcznością. - Oczywiście. Ten żołnierz zginął, walcząc za kraj, który obiecał mu sprawiedliwość i honor, a w rzeczywistości został zdradzony, gdyż nie dotrzymaliśmy danych mu obietnic. Postawiłem sobie jako cel życia spra­ wić, by sprawiedliwość nie była złudną wartością. Musimy służyć spra­ wiedliwości, by mieć do niej prawo. Nie można uważać, że się nam ona po prostu należy. Między nimi zapadło milczenie. Nawet wiatr ucichł. Jedynie lekki sze­ lest traw mącił ciszę. - A co się stało z dowódcą? - Przeprowadzono śledztwo. Niestety, nie znaleziono żadnych dowo­ dów winy. Sprawa nigdy nie trafiła na wokandę. Kilka lat później ten ofi­ cer zmarł śmiercią naturalną. - Spojrzał na nią z powagą. - Nie opowie­ działem tej historii, by mi pani współczuła, ale żeby wyjaśnić swoje postępowanie w stosunku do niej. To także mnie nie usprawiedliwia. Bar­ dzo panią przepraszam. - Ależ nie ma potrzeby. - Jednak jest - zaprzeczył. Przerwał na chwilę i wpatrywał się w nią zdziwiony. Głos mu złagodniał. - To idiotyczne podejrzewać, że żywioło­ wa kobieta nie jest osobą, za którą się podaje, tylko dlatego że nie spotka­ łem dotąd nikogo podobnego do niej. Nie, tylko nie to. Letty poruszyła się niespokojnie. - Ostrożność nie jest zbrodnią, sir Elliocie. - Nie, ale bezpodstawne śledztwo łatwo może się przerodzić w prześla­ dowanie. Dziękuję, że mi pani o tym przypomniała, zanim wyrządziłem krzywdę osobie niewinnej. Poczucie winy odebrało jej mowę. Powinien być ostrożny. Powinien pamiętać lekcję, którą życie mu dało kilka lat temu. Nie powinien ufać nikomu, a zwłaszcza jej. Najgorsze, że gdy w końcu odkryje oszustwo, a odkryje to z pewnością, już nigdy nikomu nie zaufa. Jak jednak mogła mu powiedzieć i nie narazić się na niebezpieczeństwo? Nawet myśl o tym była szaleństwem... - Myślę, że miał pan rację, zasięgając o mnie informacji - wyrzuciła z siebie. No, już dość powiedziała. Wystarczy. - Słucham? - Nie należy ufać pozorom. Ja to wiem, niech mi pan wierzy. - Na Boga, czemu nie mogła przestać mówić? - Trzeba zawsze być pewnym kart, które nam rozdano. I dokładnie przyjrzeć się wszystkiemu, co wygląda podejrzanie. - Dobry Boże, chyba oszalała! - Powinien pan być ostrożny. Świat pełen jest oszustów, kłamców i złodziei. I nie mają przecież na pier­ siach tabliczek z wypisanymi zamiarami. Miał pan rację, sprawdzając mnie. Proszę mi wierzyć, wiem, co mówię. - Wolałbym, by pani nie wiedziała. - Spojrzał na nią łagodnie. - Słucham? - Z pani pewności w głosie wnioskuję, że pani albo bliska jej osoba została zdradzona. Tak mi przykro. W ostatniej chwili opamiętała się, by nie otworzyć ust ze zdziwienia. Dobry Boże, on to mówił poważnie. Nie była w stanie nic powiedzieć. Mogła tylko gapić się na niego i żałować, że nie jest taką kobietą, za jaką ją uważa. Nie zasłużyła na jego czułość i troskę. Była jedną wielką blagą, zlepkiem drugorzędnych postaci z prostac­ kich fars. Wszyscy reżyserzy mieli rację, nigdy nie będzie gwiazdą. Nie

jest w stanie wyrazić głębszych uczuć, bo ich nie zna. Jest tylko świet­ ną dublerką. Pustym naczyniem, napełniającym się emocjami innych lu­ dzi. - Przykro mi, Agatho. - Letty - wyszeptała żałośnie. - Że co proszę? Ocknęła się. Nie mogła uwierzyć, że popełniła taki błąd. Jeśli zamierza dalej zachowywać się jak idiotka, to lepiej od razu przyznać się do wszyst­ kiego. A przecież wcale nie miała takiego zamiaru. Była po prostu prze­ męczona. Musi uwolnić się od tego zgubnego nastroju. Przywołała uśmiech na twarz. - Dla przyjaciół jestem Letty. - Letty - powtórzył powoli. - Pasuje do pani. To zdrobnienie? - Drugie imię. Trudno jej było pozostać kobietą praktyczną, gdy uśmiechał się do niej w ten sposób. Miał takie piękne oczy i czuły uśmiech. Wyciągnął rękę i odgarnął pasmo włosów z jej czoła. Nie cofnął palca, tylko przesunął nim po skroni, wzdłuż linii policzka i zarysu podbródka. Roziskrzone, palące pożądanie zaczęło się rozlewać po jej ciele. Zapo­ mniała o swoich obawach. Lekko pochyliła głowę, poddając sięjego piesz­ czocie. - Obawiam się, że przez większość spędzonego z tobą czasu będę mu­ siał cię przepraszać - powiedział, ale nie wydawał się skruszony. - Dlaczego? - Bo przy tobie nie potrafię utrzymać rąk przy sobie. - O! Serce waliło jej w piersi. Przesunął rękę na jej kark. Zamknęła oczy. Delikatnie musnął jej usta miłym, słodkim, wzbudzającym namiętność pocałunkiem. Lekko rozchyliła wargi, odgięła głowę do tyłu i czekała na więcej. Ale nic więcej nie było. Otworzyła oczy. Oparł się na siedzeniu i patrzył na nią z pełnym rozba­ wienia natężeniem. Uniósł kącik ust w ironicznym uśmiechu. Czy robił z niej głupca, czy się z nią drażnił, czy też, choć wydawało się to nieprawdopodobne, miała do czynienia z czymś, co ją przerastało? - Czy to jakaś gierka? - zażądała wyjaśnień. - Co pan właściwie wy­ prawia? - Och, Letty, ja po prostu staram się o twoje względy - odpowie­ dział. Nie możesz wyjechać - powiedział Cabot. Stał przy drzwiach jej sypialni, a policzki zwisały mu jeszcze bardziej niż zwykle. - Cabot, moje złotko, kto by pomyślał, że się we mnie podkochujesz? - Letty odgryzła kawałek nitki i wrzuciła szpulkę do koszyczka z robótkami lady Agathy. - Żarty ci w głowie, Letty, a ja mówię poważnie. Nie możesz wyjechać z Hollies. Letty uniosła igłę do światła i zmrużywszy oczy, zręcznie nawlokła nit­ kę. - Ja nie wyjeżdżam, tylko szyję. I nie skończę tej sukni przed kolacją, jeśli będziesz mi przeszkadzać. Uniosła kupon muślinu w ciemnozielone i liliowe paski. Wolałaby, żeby Cabot sobie poszedł. O co właściwie chodziło sir Elliotowi, gdy mówił, że będzie się starał ojej względy? Bo przecież nie to, o czym pomyślała. Może jest jakieś inne wytłumaczenie? Może w jego towarzystwie „starać się" znaczyło coś zupełnie innego niż w jej środowisku? Nie mógł chyba naprawdę zamie­ rzać tego, co jej się wydawało, że zamierza... bo jeśli tak, to wtedy... Nie, po prostu chodziło mu o coś innego i tyle! - ...spaliłem go, żeby cię ochronić. Poprzez własne myśli usłyszała ostatnie słowa Cabota. - Co spaliłeś? - List lady Agathy do panny Bigglesworth. - Co? - Sukienka wyśliznęła się Letty z rąk. - Jaki list? - List, który panna Bigglesworth otrzymała od lady Agathy wczoraj po południu, gdy ty byłaś w Little Bidewell. Na litość boską, Letty, to jest ważne. Musisz się naprawdę skupić i mnie posłuchać. Letty nie zwróciła uwagi na jego poirytowany ton. Skoro chciała uciec, musiała wiedzieć, ile ma jeszcze czasu. - Co było w tym liście, Cabot? - To prywatna korespondencja. Nigdy bym... - prychnął.

Letty nie dała się oszukać. - Jeśli nie wahałeś się spalić listu, nie sadzę byś miał opory przed jego otwarciem. Więc co ona tam napisała? Cabot, to dla mnie ważne. Cabot westchnął. - List był bardzo krótki. Przeprosiła za kłopoty, które sprawiło jej za- mążpójście, i załączyła czek na kwotę wpłaconej przez Bigglesworthów zaliczki. Wymieniła kilka firm w Londynie, których usługi mogłaby pole­ cić, i zakończyła informacją, że przez parę miesięcy nie będzie jej w kraju, bo właśnie jest w podróży poślubnej. Letty odetchnęła z ulgą. Świetnie. Lady Agatha jest daleko, a Biggles- worthowie nic nie wiedzą. Uśmiechnęła się, czując, że bezpośrednie za­ grożenie minęło. Wróciła do szycia. - I życzmy jej szczęścia - powiedziała. - Życzmy jej szczęścia - powtórzył Cabot. - To jednak oznacza nie­ szczęście dla panny Angeli. - Też racja - przyznała Letty, zręcznie poruszając igłą. Mała Angie zostaje na lodzie, a i tak miała już dość kłopotów z dawnym ukochanym. Ale to w końcu nie jej sprawa. Wygładziła nowy szew palca­ mi. Kawałek koronki przykryje zaszewkę i przyozdobi sukienkę. - I właśnie dlatego powinnaś tu zostać i przygotować wesele panny Angeli - rzekł Cabot. - Czyś ty oszalał? - zapytała Letty, nie podnosząc oczu. - Mnie tu jutro nie będzie. Nie byłoby mnie już dzisiaj, gdyby przeklęty pociąg jeździł według normalnego rozkładu. Obrzuciła czujnym spojrzeniem torbę, która stała tam, gdzie ją postawi­ ła. Nie było sensu jej rozpakowywać. Letty kupiła już nawet bilet na po­ ciąg. Nie do Whitiock, jak powiedziała sir Elliotowi, ale na południe do Yorku. Jeszcze przez jedną noc będzie damą. Jeszcze przez jedną noc... I jeszcze jeden wieczór. On pewnie nie przyjdzie. - Letty, naprawdę nie możesz wyjechać. - A bo co? - spytała z nagłą melancholią. Odcięła kawałek koronki i przypięła go szpilkami do szwu. - Jeśli wyjedziesz, pójdę natychmiast do sir Elliota i powiem mu, kim jesteś. Przerwała szycie. - Człowiek, którego kiedyś znałam, nie szantażował przyjaciół - po­ wiedziała. - Nie mam wyboru. - Cabot spojrzał jej w oczy. Ona pierwsza spuściła wzrok. Była wobec niego niesprawiedliwa. On tylko troszczył się o rodzinę, u której pracował. Trudno mieć do niego

pretensje, że zasugerował właśnie to, co sama miała wielką ochotę zrobić. Co nie znaczy, że będzie dla Bigglesworthów ryzykować życie. - Nie wygłupiaj się, Cabot - powiedziała. - Dotrzymałam swojej czę­ ści umowy. Od początku mówiłam, że zostanę tu tylko kilka dni. Nie pro­ testowałeś. lnic sienie zmieniło. A Bigglesworthowie nic nie stracili. List od lady Agathy dostaliby dopiero dzisiaj. Teraz mają tylko kilka dni mniej na znalezienie innej osoby, która przygotuje im wesele. - A jak myślisz, co zrobią, gdy odkryją, że weselna cudotwórczym zo­ stawiła ich na lodzie, a kobieta, którą postawili na piedestale, oszukała? - zapytał. Zabolały ją jego słowa. Jednak zaczynała się już przyzwyczajać do ran na sercu. Nie ma znaczenia, że cierpisz, jeśli inni nie widzą twojej słabo­ ści. A jej słabości Cabot nigdy nie zobaczy. - Po prostu będą musieli znaleźć kogoś innego - stwierdziła. - Anton ma tyle pieniędzy, że na pewno znajdzie się w Londynie ktoś, kto zapędzi jego służbę do roboty. Chciałaby w to wierzyć. Spojrzał na nią wymownie, ale powstrzymał się od komentarza. Nienawidziła tego nieznanego dotąd okropnego, obezwładniającego poczucia winy. Nie było powodów, by czuła się winna... no, właściwie niewiele. - Poza tym Bigglesworthowie nie będą żałować, że tu przyjechałam, zwłaszcza gdy zobaczą suknię ślubną uszytą według mojego projektu. Angela będzie w niej wyglądać jak księżniczka z bajki - powiedziała na swoją obronę. - Wiem. Właśnie dlatego powinnaś zostać. - Cabot usiadł koło niej na kanapce i wziął ją za rękę. - Uda ci się, Letty. Wiem, że dasz radę. Masz oko swojej matki, jeśli chodzi o styl, i wyczucie dramatyzmu swojego ojczyma. Spojrzała na niego z kwaśną miną. - To, że zostałam wychowana za kulisami teatrów muzycznych West Endu przez pierwszorzędną projektantkę kostiumów teatralnych i drugo­ rzędnego magika, nie daje mi kwalifikacji do przygotowania wesela w wy­ ższych sferach, Sammy. Uniósł spódnicę sukni, którą szyła. - Popatrz tylko, co zrobiłaś dla panny Angeli, i na to, co tu szyjesz. Masz taki sam talent do igły jak twoja matka, Letty. I nie musisz się mar­ twić o jedzenie, zastawę, kelnerów i resztę pomocników. O to już zadba wynajęty kuchmistrz. - Nie odezwała się, więc ciągnął dalej: - Słyszałem, jak panna Bigglesworth mówiła Grace Poole o twoim pomyśle na dekora­ cje w stylu orientalnym. Jest pełna entuzjazmu.

- Dobry Boże! - westchnęła cicho Letty. Zrobiło jej się słabo. Dała się ponieść swojej roli i tyle. Poniosło ją wy­ zwanie i radość, że bierze udział w czymś uczciwym. - Ja tylko tak sobie gadałam, by pomyśleli, że wiem, o czym mówię - powiedziała. - Ty wiesz - nalegał Cabot. - Słyszałem, co mówiłaś o skupieniu uwagi widowni. Miałaś rację. Wesele jest tylko przedstawieniem podobnym do tych, w których brałaś udział. Pamiętam, że w naszych sztukach przesta­ wiałaś dekoracje. - Ja tylko się bawiłam. A poza tym to było na scenie - zaprotestowała desperacko. Boże miej ją w opiece! Zaczynała wierzyć, że mogłoby się jej udać. Gdyby tak się stało, byłoby to największe oszustwo jej życia. A nagroda? Szczęście pewnej dziewczyny. I jeszcze kilka dni z nim. - Letty... - Cabot ścisnął jej rękę. - Daj mi chwilę spokoju! Szaleństwem było nawet o tym myśleć. Uwolniła dłoń i chwyciła się obiema rękami za głowę, mocno zaciskając powieki. Natychmiast stanął jej przed oczami Elliot, z czarnymi włosami rozwianymi przez wiatr, z tym swoim uśmiechem i spojrzeniem pełnym szacunku. Nigdy wcześniej nie spotkała mężczyzny, przy którym serce biłoby jej szybciej, który by sprawił, że zapragnęłaby się zmienić. Mężczyźni, których znała, byli szorstcy, nieokrzesani, głodni smaku krwi i zapachu strachu. W sir Elliocie nie było przemocy i ordynarności. Jęknęła cicho. Jeśli teraz zostanie, to jak będzie wyglądał moment jej odjazdu? Jak to oboje zniosą? Przez ostatnie sześć lat myślała tylko o sobie, dbała wyłącznie o własne interesy. Poczuła się nieswojo na myśl, że jego dobro chce przedłożyć nad swoje. Ta skłonność mogłaby ją osłabić, uczynić nieostrożną. A zresztą, pomyślała, dlaczego mój pobyt tutaj miałby wyrządzić mu jakąś szkodę? Przecież sir Elliot March był bogaty, miał posiadłość ziemską i odda­ nych, kochających przyjaciół. Zacisnęła oczy jeszcze mocniej, próbując się uwolnić od kłębowiska sprzecznych emocji. - Letty... - Ktoś się zorientuje. Ktoś się na pewno dowie - powiedziała zdespero­ wana, otwierając oczy. - Nie. Wyjedziesz stąd za tydzień, na długo przed przyjazdem ludzi, którzy mogliby znać prawdziwą lady Agathę. Ślub jest dopiero za dwa miesiące. Wszystko zaplanujesz, wyślesz instrukcje do firm wskazanych

przez lady Agathę, a potem wyjedziesz. Ja ci pomogą. I Grace Poole też. Dasz sobie radę, Letty. Zobaczysz. - A co z lady Agathą? Co się stanie, gdy ona wróci? - spytała szorstko Letty. - Angela stanie się pośmiewiskiem całego miasteczka, jeśli ktoś odkryje, że jej wesele przygotowała... swawolna aktoreczka. Znów ta dziwna uporczywa myśl, że przejmuje się problemami innych. - A kto wygada? - spytał Cabot z powagą. - Nie ma żadnych zdjęć lady Agathy. Mówiłem ci, co napisała. Nie będzie jej przez kilka miesięcy. Gdy wróci, jeśli nawet ktoś wspomni o weselu, ona nie ośmieli się powiedzieć, że jej tu nie było. Jej reputacja byłaby zrujnowana, jeśliby się wydało, że z powodu jej zaniedbania słodka, niewinna dziewczyna... - urwał raptow­ nie i mocno się zaczerwienił. - ...padła ofiarą oszustki i naciągaczki? - dopowiedziała słodko Letty. Roześmiała się cicho, z wysiłkiem. -Nie przejmuj się, Cabot. Masz rację. Nie ma się co oszukiwać, że mogłabym się zmienić. Nie zaprzeczył. Co dziwne, to zabolało ją jeszcze bardziej. Kiedyś, sły­ sząc taką opinię o sobie, roześmiałaby się i przytaknęłaby z ochotą. - Jest jeszcze jeden powód, dla którego ty musisz to zrobić, Letty - rzekł Cabot. - Tak? Poza tą drobnostką, że doniesiesz na mnie sir Elliotowi, jeśli tego nie zrobię? - Wbrewtemuco sądzisz, ja wiem, że jeśli ty tego nie zrobisz, nie znaj­ dzie się nikt inny. - Znów wziął ją za rękę. - Więc co, zrobisz to, Letty? Próbowała znaleźć inny powód niż pragnienie, by ktoś starał się o jej względy. Szukała powodu, który by bardziej pasował do tego, kim była Letty Potts. I znalazła go. To byłby wspaniały numer! Najlepszy w jej karierze. Dobrze, że Sammy w porę przypomniał jej, kim była: Letty Potts, która z uśmiechem na ustach ważyła się na wszystko. - Światło, scena, kostiumy. Zaplanować wejścia, nauczyć pannę młodą kilku sztuczek i to wszystko? - zapytała szorstko. - Tak. Zrobisz to? Proszę. Oddam ci nawet czek przesłany przez lady Agathę. Już wiedziała, że jeśli teraz chciałaby uciec, Cabot by na nianie doniósł. Nie miał na to dość odwagi. Był mięczakiem. A ona nie. Wiedziała też, że Cabotowi nigdy nie przyjdzie do głowy, że pomogłaby Bigglesworthom ze zwykłej przyzwoitości, sympatii i współczucia. Taki­ mi uczuciami kierują się sir Elliot, Bigglesworthowie i doktor Beacon. Cabot myślał, że ona jest bez serca. I miał rację. Więc dlaczego chciało jej się płakać?

- Letty... - Głos miał cichy i błagalny. Zamrugała, by ukryć zdradzieckie łzy, i odwróciła się do niego. - Więc mam tu zostać i pomóc tym ludziom w przygotowaniu wesela, a w międzyczasie spać pod puchową pierzyną? - Tak. - Ubierać się w kosztowne suknie? - Tak. - Jeść frykasy i pić dobre wino? - Tak. - I na koniec za fatygę dostać pełną sakiewkę? - Tak. I być z nim. - Dobra. Nie takie rzeczy się robiło - powiedziała. Cabot, mamrocząc podziękowania, uciekł z jej pokoju, zanim zdążyła­ by zmienić zdanie. Niecałe dwadzieścia minut później rozległo się puka­ nie do drzwi. Usiadła na łóżku, zamknęła książkę i wsunęła ją pod po­ duszkę. - Proszę. Weszła Angela z Mikrusem na rękach. Pies wyraźnie się zaokrąglił i był o wiele bardziej zadbany niż kilka dni temu. - Ciocia Eglantyna poprosiła, żebym przyniosła do pani Pimpusia. - Dziewczyna posadziła psa na poduszce. Mikrus spojrzał przelotnie na Letty, zeskoczył z łóżka i podbiegł do drzwi. Usiadł i obejrzał się na nią. - On chyba lubi ciocię Eglantynę - stwierdziła Angela. Dlaczego miałby nie lubić? - zadała sobie pytanie Letty. Pierwszy raz w życiu był najedzony, bezpieczny i zadowolony. I po raz pierwszy w ży­ ciu nie zagrażał mu londyński ruch uliczny albo przymusowy udział w nie­ legalnych walkach psów w jakiejś mordowni. Nie mogła być zła na małego gałgana, że wykorzystywał sytuację. W koń­ cu sama też to robiła. Ona i Mikrus byli do siebie podobni. Oboje przyjęli

fałszywe imitna, wcielili się w swoje role i pragnęli, by trwało to wiecz­ nie. - A ciocia iglantyna uwielbia go aż do przesady - powiedziała Angela. - Więc pozvólmy im nacieszyć się swoim towarzystwem - odparła Letty. - Czy mogłabyś go wypuścić? Jestem pewna, że sam znajdzie do niej drogę. Pod tyn względem jest wyjątkowo bystry. - Dziękuję pani. - Angela uśmiechnęła się łagodnie. - Ciocia Eglanty- na bardzo potzebuje towarzystwa. Nigdy się do tego nie przyzna, ale wy­ daje mi się, ŻJ będzie samotna, gdy wyjadę. Otworzyła Irzwi. Mikrus wstał i wybiegł, nie oglądając się za siebie. - Nie przeizkadzam pani? - Nie. - Ljtty opuściła nogi na podłogę i podniosła zeszyt, w którym robiłanotatki Żeby nie myśleć o Elliocie, zajęła się przeglądaniem Dobrych obyczajów Aigeli. - Zapisywałam różne pomysły na twoje wesele. - Przepraszam, że przerywam, ale szukam swojej książki i chciałam zapytać, czy ej pani nie widziała. - Książki?- Letty wsunęła Dobre obyczaje głębiej pod poduszkę. Nie mogła przecisż przyznać, że książka jest u niej. Która córka diuka czytała­ by takie rzecry? - Jakiej książki? - Och, tej głupiej książki o obyczajach towarzyskich - powiedziała Angela zakłopotana. - Na pewno wkrótce się znajdzie. - Oczywićie. Po połudnu, gdy skończę ją czytać. Kto by pomyślał, że życie w towa­ rzystwie ma yle reguł? Dziewczyna zwlekała z wyjściem. Letty przypomniała sobie, jak młoda i nieśmiała jst Angela. - Miałaś jikieś wieści od Kipa Himplerumpa? - Nie. - Aigela mocno się zarumieniła. - Nie? No proszę - powiedziała zadowolona Letty. - Gad spróbował szantażu, pogroził ci, a gdy zobaczył, że się nie ugięłaś, podkulił ogon i uciekł. - Naprawię tak pani myśli? - spytała Angela z nadzieją. - Oczywiście. Angie, zapomnij o całej sprawie. Ciesz się życiem i nie zadręczaj tatóm głupstwem. - Pani nierozumie. - Czego? - Kip jest Dkropnie zaborczy. On uważa, że między nami coś było. - No to sę pomylił. Szantażyści są tchórzami. Jeśli tylko stawisz im czoło, od razi się wycofują. Przestań się tym martwić - rezolutnie odparła Letty.

Gorzej, jeśli szantażystą był Nick Sparkłe. Zadrżała. Już dawno o nim nic myślała. Miała nadzieję, wręcz modliła się, żeby już jej nie szukał. - A jeśli on nie zrezygnuje? - zapytała Angela. - Angeio, będziesz markizą. - Letta wzięła dziewczynę za ręce i popa­ trzyła jej z powagą w oczy. - Jeśli Kip Himplerump czegoś od ciebie chce, po prostu odpowiednio go potraktuj. Dziewczyna pobladła, ale nie zaprotestowała. Kiwnęła głową. - Brawo, Angie - powiedziała życzliwie Letty. - Będzie z ciebie świet­ na markiza. Angela uśmiechnęła się z drżeniem. - Spróbuję - obiecała. - To dobrze. - Letty poklepała miejsce obok siebie na łóżku. - Usiądź koło mnie. Właśnie zapisywałam różne pomysły dotyczące twojego we­ sela. - Tak? Letty uśmiechnęła się krzywo. - Och, Angie. Musisz się trochę bardziej postarać. „Przyszła panna młoda, nie posiadając się z radości z powodu zbliżającego się ślubu, mówi z entuzjazmem o przygotowaniach" - zacytowała didaskalia do jednoak­ tówki, w której wystąpiła w zeszłym roku. Angela, zaskoczona podniosłym tonem Letty, wybuchnęła śmiechem. - Jak pani to robi? - O, ja jestem prawdziwą kopalń iąnieodkrytych talentów - powiedzia­ ła Letty. I muszę bardzo uważać, żeby przez te talenty nie wylądować w więzie­ niu. - Nad czym się pani zastanawiała? - spytała Angela. - Rozmyślałam nad różnymi rozrywkami. - Rozrywkami? - Tak. Orkiestra jest dobra na przeciętne wesele. Ale po eleganckim ślubie powinny nastąpić atrakcje, które wszystkich zaskoczą. - Naprawdę? - Angela szeroko otworzyła oczy. - Oczywiście. A przynajmniej na tym weselu tak będzie, jeśli tylko Letty coś wymyśli. Jak już się w coś zaangażowała, wkładała w to całe serce. Jak się powie­ działo A, trzeba też powiedzieć B, mawiała Veda. No, Letty posunęła się w alfabecie dużo dalej. Przede wszystkim doszła do wniosku, że prawie trzysta nieznanych so­ bie osób, pochodzących z różnych sfer, wśród nich prowincjonalna szlachta i światowi bywalcy, wymagało ciekawszej rozrywki niż kilka walczyków.

Tylko zabawa, która ich porwie, będzie miała sens. Letty skłonna była przyznać, że ślub powinien odbyć się uroczyście i zgodnie z ceremonią, ale też była przekonana, że wesele musi być huczne i... wesołe. - Stanowczo nietuzinkowe atrakcje. - Jakie? Pomyślała o trupie artystów, którzy byli gwiazdami rewii rozmaitości w teatrze Grandeur. Ostatniej zimy teatr zamknięto z powodu braku po­ zwolenia na sprzedaż alkoholu. Od tamtej pory artyści nie mieli stałego zatrudnienia. Nie zwlekaliby z przyjazdem, nawet zawiadomieni w ostat­ niej chwili, i nie wzięliby dużo za występ. - Co powiesz na karzełki? - spytała Letty, przeciągając każde słowo. Wygląda jak prawdziwa księżniczka, słowo daję - westchnęła Grace. Stojąca za nią Meny kiwnęła aprobująco głową. - Prześliczna - szepnęła panna Eglantyna. - Mam nadzieję, że on doce­ nia jej urodę. Cała trójka patrzyła ponad balustradą galerii na stojącą piętro niżej lady Agathę, która z niezadowoloną miną spoglądała w lustro, szykując się na wieczorne przyjęcie u państwa Bunting. Nie miała powodu narzekać. Była ubrana w wieczorową suknię z bladożółtej satyny, która znakomi­ cie podkreślała jej wspaniałą figurę. Z ramion opadały powiewne rękawy z delikatnego, przejrzystego muślinu. Szyja, ramiona i biust wyłaniały się z głębokiego dekoltu. Połyskliwa satyna spływała z jej piersi jak płynny miód, owijała wąską talię i spadała szerokimi fałdami na podłogę. Lady Agatha lekko obróciła się wkoło, obserwując, jak wygląda jej elegancki kok. Obfita halka z tafty zaszeleściła zalotnie. — No, lalunia, spokojna głowa - powiedziała Grace. - Musiałby chyba być jedną nogą w grobie, żeby nie być... eee... pod wrażeniem. Użyła określenia „pod wrażeniem", choć jej zdaniem bardziej pasowa­ łoby „napalony jak ogier". Lady Agatha uniosła smukłe ręce w długich białych rękawiczkach i upięła niesforny loczek.

- Nie będzie mógł utrzymać rąk przy sobie - wyrwało się Merry. - Cicho! - szepnęła zgorszona Eglantyna, a potem spytała: - Naprawdę tak myślisz? Bardzo polubiła lady Agathę i myśl, że mogłaby zyskać taką miłą są­ siadkę, nieco złagodziła ból związany z rychłym wyjazdem Angeli. Ale oczywiście, pozostawała jeszcze kwestia, hm, zapału Elliota, chociaż lady Agatha musiała przyjąć jego przeprosiny. - Oczywiście - powiedziała Merry tonem znawcy. Eglantyna nawet nie chciała wiedzieć, skąd u niej takie doświadczenie w tych sprawach. - Na pewno - zgodziła się Grace. - Wczoraj przyjechał tylko po to, by się zobaczyć z lady A. A Sal doktora Beacona słyszała, jak po mszy w ostat­ nią niedzielę zaprosił lady Agathę na przejażdżkę, na którą nie pojechała. A to dlatego, że się zaharowuje przy weselu panny Angeli. - Ale sama mówiłaś, że Cabot uważa nasze... - Eglantyna odchrząknę­ ła delikatnie - ...wysiłki, by ich skojarzyć, za daremne. - Cabot to stara baba - stwierdziła zdegustowana Merry. Lady Agatha uśmiechnęła się do lustra i przechyliła głowę na bok, by obejrzeć zęby. Merry zdusiła chichot. - Nie wiedziałam, że damy też tak robią! Eglantyna tym razem jej nie uciszyła. Była zbyt zajęta myślami o sir Elliocie i lady Agacie. Gdyby tylko miała w sobie więcej optymizmu. Nie żeby lady Agatha wyglądała na obojętną wobec sir Elliota. Nie, była nim wręcz oczarowana. Rumieniła się, oczy jej błyszczały i promienia­ ła, gdy była koło niego, a on... Sposób, w jaki na nią patrzył, wprawiał Eglantynę w zakłopotanie, jakby była świadkiem czegoś bardzo intym­ nego. W reakcji lady Agathy był jednak jakiś ukryty ton, którego Eglantyna nie umiała nazwać. Tłumił on radość i zadowolenie, jakie lady Agatha okazywała w jego towarzystwie. I bardzo przypominał rozpacz. Atticus wszedł do holu i zastał tam syna oglądającego sobie zęby w lu­ strze. Zadziwiające. Elliot zwykle się tak nie zachowywał. - Ufam, że nie zostało tam nic z obiadu? - zapytał Atticus spokojnie. Elliot był w takim stanie, że nie zwrócił uwagi na żart w słowach ojca, tylko spojrzał uważniej w lustro i wymamrotał: - Boże, mam nadzieję, że nie.

Przygładził i tak już przygładzone włosy i wyrównał nienagannie wy­ równane mankiety. Wyglądał jak podekscytowany, zniecierpliwiony koń wyścigowy. Atticus bardzo się z tego cieszył. Podobał mu się ogień w oczach syna, zaborczość, z jaką patrzył na lady Agathę, i głęboki tembr głosu, gdy o niej mówił. Dobrze, że lady Agatha spodobała się Atticusowi. Miała wesołe, otwar­ te spojrzenie, była spostrzegawcza i błyskotliwa w rozmowie. Nie wyglą­ dała na osobę, która obraża się o drobiazgi i angażuje tylko powierzchow­ nie. I o ile się nie mylił, chyba nie dawało jej spokoju to, co czuje do Elliota. To bardzo dobrze, pomyślał zadowolony Atticus. Miłość nie powinna być spokojna. Zapewne w tym tkwił problem związku Catherine i Elliota. On ją darzył spokojnym uczuciem. Przynajmniej tak uważał Atticus, ponieważ jego szarmancki, powściągliwy syn nigdy nie powiedziałby niczego, co mogło­ by wprawić damę w zakłopotanie. Atticus był przekonany, że przyczyną takiego zachowania Elliota wobec Catherine było poczucie winy z powo­ du ulgi, którą poczuł, gdy zerwała ich zaręczyny. Atticus nie sądził, by lady Agatha wywoływała w mężczyźnie „spo­ kojne" odczucia. Ale jeśli Elliot płonął ogniem i niecierpliwił się, lady Agatha była tak samo poruszona. Dowcipna i impertynencka, od razu tra­ ciła przytomność umysłu, gdy pojawiał się przy niej Elliot. To bardzo do­ brze. - Jesteś gotów? - spytał Elliot, przerywając rozważania ojca. Atticus wygładził ubranie. - Chyba wszystko jest na miejscu. Spodnie, koszula, kamizelka, mary­ narka, krawat. Na Boga, nie zapomniałem nawet o butach. Tak, Elliocie, jestem gotowy. - To dobrze. Atticus potrząsnął głową, wychodząc za synem do powozu. Już nieraz widział mężczyznę tak pochłoniętego kobietą, że tracił poczucie rzeczy­ wistości. Tyle że nigdy nie widział, by przytrafiło się to Elliotowi. Uśmiechnął się szeroko. Catherine Bunting miała wysoki, świetnie ustawiony i okropnie bez­ barwny sopran, którym po dziesięciu minutach uprzejmej zachęty uraczy­ ła swych gości. I raczyła przez następne trzy kwadranse.

Letty była tak znudzona, że z trudem powstrzymywała ziewanie. Mogła tylko siedzieć i patrzeć, jak Mikrus rozkochuje w sobie Eglantynę. Nikt nie śmiał rozmawiać w trakcie zawodzenia Catherine. Została też pozbawiona przyjemności siedzenia obok Elliota. Catherine nie zadowoliła się trzymaniem go przy sobie przez cały czas od momentu przybycia Letty, ale zaangażowała go też w przewracanie nut, gdy grała na pianinie. O tak, umiała całkiem nieźle grać. Zalety tej kobiety były liczne, jeśli nawet ilość nie przekładała się na jakość. Wreszcie Catherine wyczerpała swój repertuar, na koniec szczebiocząc słodką piosenkę o króliczkach, cykających pasikonikach i robaczkach mieszkających w stercie drewna na polu. - Och nie, nie powinnam się już wam dłużej narzucać - powiedziała skromnie. - Na pewno są wśród nas inne śpiewaczki... - Lekceważąco przesunęła wzrokiem po Letty. Ta kobieta była okropnie irytująca. Ciągle ją obserwowała, szczególnie gdy Letty próbowała choć na chwilę znaleźć się blisko Elliota. Ale nie mogli być sami nawet przez moment. Widywali się codziennie od chwili, gdy oświadczył, że będzie się starał o jej względy. Ale ani razu nie powtórzył swej deklaracji ani pocałunku. Zawsze ktoś był w pobliżu. Wyglądało na to, że on to zaplanował. Zacho­ wywał się jak zakichany dżentelmen i doprowadzał ją tym do szaleństwa! - Florence? - spytała Catherine, wypatrzywszy wśród gości siostrę Ja­ mesa Beacona. - Moja droga, masz taki piękny głos! Może zaśpiewasz Słodki ptaszku, przyleć do mniel Jak to szło... - Zaczęła nucić refren. Tym razem Letty nie zdołała opanować ziewnięcia. Catherine przestała śpiewać. Letty przyłapana na tej chwili słabości spojrzała z poczuciem winy na zaróżowioną twarz gospodyni. No cóż, przynajmniej zakryła usta dłonią... - Ach, lady Agatho! Czy pani machała do mnie? - spytała słodko Ca­ therine. Letty odchrząknęła. - Nie. Ja... - Powinnam wiedzieć, że pani także śpiewa - powiedziała Catherine. - Przy pani widocznych -przeciągnęła lekko słowo, prześlizgując się wzro­ kiem po piersiach Letty - walorach. - Twarz Letty stężała. - O, niech nam pani zaśpiewa! - poprosiła Catherine. Inni goście odwrócili się na krzesłach i zaczęli delikatnie klaskać, pa­ trząc na nią z wyczekiwaniem. Tylko Elliot wyglądał, jakby miał wątpli­ wości. Dlaczego? Czy uważał, że żadna kobieta nie dorówna jego byłej narzeczonej?

Nie tylko by jej dorównała, ale jeszcze bez wysiłku zdystansowała. Kró­ liczki, też coś! - Cóż, skoro pani nalega - powiedziała i wstała z krzesełka. - Nalegam. Oboje nalegamy, prawda, Elliocie? - Catherine położyła dłoń na jego ręce. - Jeśli tylko lady Agatha nie ma nic przeciwko temu - odpowiedział taktownie Elliot. - Ale mili państwo wybaczą mi fałszywą nutkę tu i tam? - skromnie spytała Letty. Usłyszawszy zapewnienie zgromadzonych, uśmiechnęła się i przeszła z podniesioną głową przez środek sali. - Czy mam pani akompaniować? - zaofiarowała się Catherine, ciągle w roli uprzejmej gospodyni. - Nie, dziękuję. Letty ominęła ją i usiadła na środku ławki przy pianinie. Nie grała za dobrze, bo jej instrumentem był głos, ale znała akordy i miała niezłe po­ czucie rytmu. Catherine odsunęła się niepewnie. Elliot usiadł pod ścianą, czekał zain­ trygowany. Letty przebiegła palcami po klawiszach i zagrała wesołą melodię. Po­ tem uśmiechnęła się szeroko do publiczności i zaczęła śpiewać: Nad rzeką na drzewie sikoreczka Śpiewa: Wierzba ma, ćwir, ćwir, listeczka! Spytałam: Głu-ptaku, czemu tu siedzisz I o ćwir, ćwir, listeczkach ciągle bredzisz? Czy to z intelektu braku, ptaku? Czy to czkawka po robaku? On zaś, skacząc mi po gałązeczkach, Ćwierknął: Wierzba ma, ćwir, ćwir, listeczka! Słuchacze byli zachwyceni. Ale w końcu każdy Brytyjczyk uwielbia Gilberta i Sullivana. Zadziwiająca. Elliot odchylił się na oparcie krzesła. Siedząc bokiem do widowni, mógł się Letty przyglądać, nie zwracając na siebie uwagi. Była wspaniała. Miała

czysty, głęboki, dźwięczny mezzosopran. Jednak największe wrażenie spra­ wiał jej sposób śpiewania. Gdy doszła do słów o „braku intelektu" sikorki, zrobiła minę zdziwionego prostaczka. Publiczność wybuchnęła śmiechem, bawiąc się razem z nią. Ma wielki dar, pomyślał Elliot. Umie rozbawić ludzi, wciągnąć ich do magicznego kręgu, w którym czują się swobodni i szczęśliwi. Przyglądał się, jak odrzuciła głowę i szerokim gestem ręki zaprosiła słu­ chaczy, by śpiewali razem z nią, a oni dołączyli do niej. Zauważył, że nawet jedna ze służących Buntingów, pośpiesznie zbierając puste filiżan­ ki, podśpiewuje Sikoreczkę. Letty zachęcona pochwałami gładko przeszła do starego muzycznego szlagieru Szampański Charlie. Jej żywa, ruchliwa twarz nabrała dobrotliwego wyrazu i rubaszności, a głos stał się niewyraźny i łobuzerski, doskonale naśladując charakter i ak­ cent chłopaka z nizin, tytułowego bohatera piosenki. Publiczność zaczęła . klaskać w takt muzyki. Jego sąsiedzi klaskali! Jakby byli w piwiarni, a nie w salonie lorda Paula Buntinga. Zresztą sam Paul nie miał nic przeciw temu. Klaskał ze wszyst­ kimi. Florence Beacon wystukiwała rytm stopą, a Rosę Jepson podrygi­ wała. Tylko Cathenne tkwiła nieruchomo z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Letty doszła do refrenu i zaśpiewała: - „Na imię mi Szampański Charlie!" - A potem przyłożyła dłoń do ucha, jakby nasłuchiwała. Goście nie zawahali się dośpiewać z entuzjazmem: - „Szampański Charlie, tak mnie zwą!" Odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się z nieudawaną radością. Ciągle się śmiejąc, spojrzała w tłum. Nagle urwała i szeroko otworzyła oczy. Elliot obrócił się na krześle. Niczego tam nie było, a jednak wpatrywała się w je­ den punkt, jakby zobaczyła ducha. Dotknęła skroni i uśmiechnęła się nerwowo. - Bardzo przepraszam, chyba zapomniałam następnej zwrotki. Rozbawiony tłum wydał zgodny jęk zawodu. - O, państwo są nadzwyczaj łaskawi, ale muszę już skończyć. Wstała, ukłoniła się szybko i pobiegła na koniec sali. Kim była? Wiedział, że nazywa się Agatha Letitia Whyte. Dla przyja­ ciół Letty. I choć z każdym dniem dowiadywał się więcej o Letty, miał dziwne wrażenie, że coraz mniej wie o lady Agacie.

Letty chwyciła Mikrusa na ręce. Mało brakowało! Bawiła się w najlep­ sze, gdy nagle zobaczyła gałgana stojącego w samym środku przejścia między rzędami krzeseł. Stał na tylnych łapach i szykował się do przemaszerowania do niej środ­ kiem sali. Co gorsza, zamierzał to zrobić z torebką Catherine Bunting w zę­ bach. Powinna się domyślić, że wykręci taki numer. Aktor zawsze pragnie skupić na sobie uwagę publiczności, a Mikrus był urodzonym aktorem. Wystarczyły oklaski, a on zaczynał swój popis. Sa­ ma go tego nauczyła. Także kraść torebki paniom na widowni. Nigdy by nie pomyślała, że połączy obie umiejętności. Dzięki Bogu nikt nie zauwa­ żył. Rzuciła torebkę na ziemię i kopnęła pod rząd krzeseł. Służba znajdzie ją później podczas sprzątania. Odwróciła się, trzymając wyrywającego się jej z rąk Mikrusa. Za nią zebrał się już spory tłumek ludzi. - Lady Agatho, pani ma prześliczny głos! - Już dawno tak dobrze się nie bawiłem. - Lady Agatho, pani ma prawdziwy talent. Nie sądzi pan, sir Ellio­ cie? - Nadzwyczajny. Odwróciła głowę. Stał obok niej. - Lady Agatho - pozwoli pani, że pogratuluję występu? Był zachwyca­ jmy. - Sir Elliocie. - Czy to możliwe, by ten zdyszany szept należał do niej? O Boże. Niech on przestanie tak na nią patrzeć, bo kręci jej się w głowie i traci rozum, i... Odsunął się, a jego miejsce zajął kolejny dżentelmen. Gdy uniosła wzrok ponownie, Elliota już nie było. Dopiero po piętnastu minutach udało się jej uwolnić od wielbicieli. Ruszyła przez tłum, by go odszukać, dziękując uśmiechem za życzliwe uwagi. W końcu znalazła go w zatłoczonym przedpokoju. Siedział przy oknie z łokciem opartym na poręczy krzesła, uważnie słuchając chudego niskie­ go mężczyzny. Zobaczyła, jak od tyłu podchodzi drugi mężczyzna i doty­ ka jego ramienia. Elliot uniesioną dłonią dał znak, by im nie przeszkadzał, i mężczyzna odszedł. Wkrótce na jego miejsce zjawi się kolejny. Elliot, gdziekolwiek się zjawił, przyciągał ludzi jak magnes opiłki żelaza. Podniósł wzrok - chyba wyczuł jej spojrzenie - i popatrzył jej w oczy. Przez chwilę było tak, jakby w pokoju byli tylko oni dwoje. Nie słyszała nic poza biciem swojego serca. Usta mu złagodniały, układając siew obiet­ nicę uśmiechu.

- LadyAgatho? Ktoś dotknął jej łokcia. Zamrugała, uwalniając się od wszechogarniają­ cego poczucia jego obecności, od świadomości, co z nią wyprawiał ledwie cieniem uśmiechu. - Tak? Odwróciła się do pana Jepsona, mocno zaczerwienionego na twarzy. - E, hm, chyba nie zamierzała pani tam wejść, lady Agatho? - zapytał niezręcznie. - Oczywiście, że nie - powiedziała Letty wyniośle. - A dlaczego nie? - Bo to... hm... jest... eee... palarnia. No tak. Nawet idiota by to zauważył. Dym wisiał w powietrzu jak nie­ bieska zasłona. Połowa mężczyzn miała w rękach cygara, pozostali kie­ liszki brandy. Kobiety... Kobiet nie było. Och... - Proszę mi wybaczyć. Szukałam toalety dla pań. Boże spraw, by tu taką mieli. - Ach tak! - zawołał pan Jepson. - Prosto korytarzem i pierwsze drzwi na lewo. Zanim odeszła, zerknęła na Elliota, pochłoniętego teraz rozmową ze szczupłym, siwym mężczyzną. Zawróciła do bawialni, ale przyszło jej na myśl, że pogawędka z miejscowymi plotkarkami może być całkiem za­ bawna. Poszła więc za wskazówkami pana Jepsona i zobaczyła uchylone drzwi do damskiej toalety. Podeszła bliżej, spodziewając się w progu ob­ łoczku pachnącego pudru i już miała wejść, gdy usłyszała głos Catherine Bunting. - Nie, nie powiedziałabym „wulgarna". Letty się zatrzymała. - Ale można by powiedzieć „pospolita" - padła odpowiedź. To była Dottie, żona dziedzica Himplerumpa. Nie odezwała się do Letty nawet słowem, poza wymamrotanym: „Jak się pani miewa?" - Wiesz, co mówią ludzie? - spytała Dottie dramatycznym tonem. - Kochanie, wiesz, że nie słucham plotek - odparła Catherine. - Oczywiście, że nie, ale właściwie to są bardziej spekulacje niż plotki. - Ach tak. No cóż. W takim razie co ludzie spekulują? - Mówią, że sir Elliot, że użyję wulgarnego określenia, całkiem zgłu­ piał na jej punkcie. Letty się uśmiechnęła. Naprawdę tak mówią? Catherine roześmiała się. Uśmiech Letty zbladł. - Elliot? Zgłupiał? To idiotyczne! - Z pewnością jest nią oczarowany - powiedziała Dottie. No, no!

- Moja droga, czy muszę ci przypominać, że byłam z nim zaręczona? Nie chcę być niemiła, ale Elliot nie jest typem, który daje się ponieść emo­ cjom. Jego na to nie stać. Jeżeli teraz Catherine była niemiła, Letty wolałaby nie natknąć się na nią, gdy będzie naprawdę uszczypliwa. Chciała odejść, była bowiem pew­ na, że jeśli zostanie trochę dłużej, zrobi coś, czego będzie żałować. - Ty naprawdę nie widzisz, co się dzieje? - Catherine spytała Dottie. - Cóż, wydaje mi się, iż on myśli, że ona ma ładną figurę. Mój syn tak uważa. Mówi, że... - Nie - ucięła Catherine. - Elliot nie o tym myśli. - Westchnęła. - Od razu to zauważyłam. Uważam, że dla kobiety tak spostrzegawczej jak ty, Dottie, będzie to oczywiste. Jeśli nie, to nie powiem ani słowa. Moim zdaniem jednak Elliot popełnia błąd. - Och, powiedz, o co chodzi! - Nie, nie powinnam nawet tak myśleć. - Jestem pewna, że chodzi ci jedynie o dobro sir Elliota. - Oczywiście, że tak! - Więc co podejrzewasz? - Cóż - powiedziała wolno Catherine, a Letty prawie sobie wyobraziła, jak przysuwa swój kościsty tyłek do miejsca, gdzie siedziała Dottie. -Przez ostatnich kilka lat Elliot piął się w górę po szczeblach kariery, prawda? - Tak. - Zawsze był ambitny, a od swojego powrotu ze wschodu bardzo się zaangażował w politykę. Wierz mi, on się nie zadowoli tytułem szlachec­ kim. - Nie? - Na pewno nie. A czy jest lepszy sposób, by poprawić swoją pozycję, niż ożenić się z córką diuka? - Catherine odczekała chwilę, zanim przypo­ mniała sobie, by jęknąć. - Ojej, jednak ci powiedziałam, a teraz czuję się okropnie! Droga Dot, wiesz, że nie powiedziałabym tego nikomu. - Oczywiście, że nie - odparła Dottie z powagą. - Mam tylko nadzieję, że on wie, w co się pakuje z tą kobietą. A musisz wiedzieć - dodała szybko Catherine - że chodzi mi nie tylko o dobro na­ szego kochanego Elliota. - Oczywiście. Oczywiście, pomyślała posępnie Letty. A jeśli w to wierzysz, Dottie, to następnym razem uwierzysz, że twój syn będzie kolejnym premierem. Albo już w to wierzysz. - Lady Agatha nie doceni intelektu Elliota. Błyskotliwi mężczyźni rzadko nawiązują głębokie emocjonalne więzi. Całą swoją energię kierują w stronę

własnych ambicji. Co pewnie byłoby do przyjęcia dla kobiety myślącej podobnie jak on, ale dla istoty tak... rozerotyzowanej jak lady Agatha może to być bardzo trudne. Rozerotyzowanej? - pomyślała Letty z wewnętrznym dreszczem. Po­ wtórzyła nieznane słowo. Brzmiało prawie jak „lubieżna". - Ona właśnie taka jest, prawda? - wyszeptała Dottie zachwyconym tonem plotkarki. - Gorąca kobieta. Gdy jest w towarzystwie sir Elliota, powietrze prawie się żarzy od spojrzeń, które przelatują między nimi. Nie­ mal dostaję spazmów - dokończyła z zazdrością. - Hm, powiedziałabym, że spojrzenia biegną raczej od lady Agathy w stronę sir Elliota niż w odwrotnym kierunku - odparła Catherine lodo­ watym tonem. - Prawdę mówiąc, jest mi jej żal. - Naprawdę? - O tak. Myślę, że najwyraźniej cierpi na kobiecą histerię z powodu staropanieństwa i tak dalej. Biedactwo. - Catherine, jesteś święta. Letty mocno wbiła zęby w zaciśniętą pięść, by nie wybuchnąć potokiem przekleństw. Gdy usłyszała ruch w toalecie, uniosła satynową spódnicę i skręciła za róg, a stamtąd w stronę bawialni. Catherine kłamała. Elliot nie interesował się nią dlatego, że była córką diuka. Tak samo jak ona był namiętny, a nie rozerotyzowany, niech diabli porwą Catherine za to słowo! Nie napalony! Tak samo jak ona, czuł napię­ cie między nimi. Niemożliwe, żeby udawał. Nie był aż tak dobrym akto­ rem. Ale, do diabła, jeśli nie mógł się jej oprzeć, dlaczego jej ponownie nie pocałował? ZO Nikt nigdy nie zakochał się z wdziękiem. IZi lliot podniósł wzrok i zobaczył, że lady Agatha patrzy na niego. Spo­ tkali się spojrzeniami. Widział, jak rozszerzają się ciemne głębie jej źre­ nic, jak delikatny rumieniec pełznie w górę po jej szyi, a światło połyskuje we włosach.

Gdy odeszła, z trudem skupił ponownie uwagę na Willu Macataiem. Nawet teraz nie wiedział, co obiecał zrobić, ale zapewne dostatecznie wie­ le, skoro Macalvie odszedł zadowolony. Puste miejsce po nim natychmiast zajął Henry Smith. Elliot nie zamierzał jednak składać więcej pochopnych obietnic, więc umówił się z nim na spotka­ nie w następny poniedziałek w swoim biurze. A potem poszedł szukać Letty. Znalazł ją w salonie. Stała głównie w otoczeniu mężczyzn, co mu sienie spodobało. Czarowała błyskotliwą konwersacją i przychodziło jej to z ła­ twością. Zatrzymał się, by przemyśleć następny krok. Najmądrzej byłoby, gdyby utrzymywał między nimi bezpieczny dystans. W bladożółtej miękkiej sa­ tynie, z białymi piersiami otulonymi lśniącym materiałem, z błyszczącymi oczami i zalotnym uśmiechem... Szczerze mówiąc, nie był pewien, czy zdoła oprzeć się jej dzisiejszego wieczoru. Jeśli przez kolejną godzinę będzie musiał przestrzegać krępujących to­ warzyskich zasad umizgów, gdy tak jej pożąda, to załamie się i poprosi ją o rękę. Ona oczywiście nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie ma pojęcia, jak silnie i instynktownie on na nią reaguje. To przecież nie jej wina. Ze względu na nią starał się panować nad sobą. Byłoby mu jednak łatwiej, gdyby choć odrobinę okazała, że widzi i doce­ nia jego wysiłki. Ale ona wcale nie wyglądała na zachwyconą jego po­ wściągliwością. Była tym raczej zmieszana i nawet trochę zirytowana. Podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Coś było nie tak. Podszedł do niej, przywitała go zuchwałym, fałszywym uśmiechem, nie przestając cza­ rować stojących wokół mężczyzn. Przyglądał się jej z boku. Choć była bardzo swobodna i kokietowała całe towarzystwo, czuł się z niego wyklu­ czony. To mu się nie podobało. Rozległ się gong sygnalizujący przygotowanie bufetu. Grupa wokół Letty rozproszyła się, panowie ruszyli szukać swoich towarzyszek, a damy po­ zwoliły się odnaleźć. Letty stała przy nim w ciszy. - Idziemy? - zapytał. - Może za chwilę. Jest mi trochę gorąco. Nie wiadomo dlaczego mocno się zarumieniła. - Czy mogę dotrzymać pani towarzystwa? - Nie trzeba. Zmarszczył brwi. Chyba się przesłyszał. - Zapewniam panią, że nie czuję żadnego przymusu. To dla mnie przy­ jemność. Spojrzała na niego ostro.

- Sir Elliocie, jestem panu winna przeprosiny. - Za co? - Gdy tu przyjechałam, mieszkańcy miasteczka wydali mi się prosto­ duszni, prowincjonalni i prości. Pan jednak, sir, w potyczkach słownych dorównuje biegłością mieszczuchom. Spojrzał na nią uważnie. - Biegłością czy zdawkowością? Spuściła wzrok. - Nie mnie oceniać. - Ale pani już oceniła i nadal ocenia, i bardzo chciałbym wiedzieć, co zrobiłem źle, czemu straciłem w pani oczach. - Stracił pan? Pan wręcz zyskał w moich oczach, sir. Jestem pod wraże­ niem pańskiej elokwencji. - Nie chodzi mi o twoją ocenę mojej elokwencji, Letty. Jeszcze nigdy nie widział, by unikała mówienia prawdy, aż do teraz. - Nie wiem, o co panu chodzi. Prawie się nie znamy. Właściwie wcale pana nie znam. Patrzył na nią zmieszany. Czuł, jakby znał ją od zawsze, jakby tylko czekał na nią, aż się pojawi. Całe życie szukał takiej kobiety, jak ona. Nie przyszło mu do głowy, że ona nie czuje tego samego. - Chciałbym to zmienić - zapewnił ją. W jej oczach zapalił się prowokujący błysk. - Naprawdę? - Naturalnie. Jeśli pozwoli pani towarzyszyć sobie podczas kolacji, postaram się panią bliżej ze sobą zapoznać. - A jak ja mogę pana zaznajomić ze sobą? - zapytała. Zrobił krok w jej stronę. Zapach jaśminu otulał ją jak welon. Ciepło jej ciała przepływało między nimi. - Przecież ja już cię znam - powiedział. - Znam cię. Zadrżała i odsunęła się od niego. - Nie. Nie znasz mnie. Wydawała się spłoszona, a przecież nie o to mu chodziło, więc nie nalegał. - Przy kolacji to nadrobimy. Zawahała się. Wyczuł to i przez chwilę wydawała się wzruszająco bez­ bronna. A potem jej słabość znikła i ustąpiła miejsca obojętności. - Mam lepszy pomysł. Nie jestem głodna, a wieczór jest taki piękny. Nie widziałam jeszcze słynnego ogrodu różanego pani Bunting. Zechce mi pan towarzyszyć? Rzuciła tę propozycję jak wyzwanie i uświadomił sobie, że zrobiła to świadomie. Mógł albo pozwolić jej pójść samej, co byłoby nierozważne,

gdyż było ciemno, albo towarzyszyć jej, co również byłoby głupie, ponie­ waż... było ciemno. Ona jest niezamężna, a on jest kawalerem. Nie byli w Londynie. To małe, prowincjonalne miasteczko, gdzie obyczaje towa­ rzyskie niewiele się zmieniły od połowy wieku. - Więc? - Może poszukamy jeszcze kilku osób... - Nie mam ochoty szukać innych osób, sir Elliocie. Ale nie chcę się też panu narzucać. Proszę, niech pan idzie na kolację. Ryzykowała, że wywołająskandal. Powinien odmówić dla jej własnego do­ bra. Ale jeśli pozwoli jej pójść, narazi ją na niewybredne spekula-cje. - Niech pani nie żartuje - powiedział ponuro. - Z przyjemnością będę pani towarzyszył. Proszę. - Podał jej ramię. - Och, jest pan czarujący! - Uśmiechnęła się, ukazując dołeczki w po­ liczkach. Wzięła go pod rękę. - Jak mogłabym się oprzeć pańskiej propo­ zycji? Potrząsnął głową w poczuciu bezsilności. Była uparta i nierozsądna. Ale mimo że cała sytuacja zdawała się szaleństwem, rozluźnił się. Powinien nacieszyć się tym nierozważnym spacerem, ile tylko mógł. Miał wrażenie, że mężczyzna, który spędza w towarzystwie lady Agathy trochę czasu, musi się przyzwyczaić do uczucia, że balansuje na cienkiej linie. Minąwszy kilku spóźnionych gości, skierowała się do przeszklonych drzwi, wychodzących na tyły domu. Na dworze trawa i liście zaczynały ginąć w mroku, kolory stawały się niewyraźne na tle ciemniejącego nieba. Poprowadził ją żwirową ścieżką. - Lubi pani róże? - Są prześliczne. - Czy ma pani ogród różany? Z niewiadomego powodu wybuchnęła śmiechem. - Jedyne róże, jakie kiedykolwiek miałam, to róże na tapecie - powie­ działa, a potem spoważniała. - Nie mam czasu na róże i ogrody. Jestem bardzo zajęta. - Ach tak. Jaka szkoda. Chociaż... - Urwał i przyjrzał się jej uważnie. - Jakoś nie widzę pani pielęgnującej róże w ogrodzie. - Nie? - Nie. Wydaje się, że dla pani to zbyt... - szukał właściwego słowa - pretensjonalne zajęcie. Zbyt nudne. - Więc nie jestem nudna? - spytała ostrożnie. - Pani jest cudownie spontaniczna - odpowiedział równie ostrożnym tonem. - Znów mnie pan zadziwia, sir Elliocie. - Elliocie. Proszę. Spojrzała na niego ostro. - Elliocie. - Dlaczego? - Zazwyczaj... Och, przepraszam, nie powinnam używać tego słowa w odniesieniu do mnie i do ciebie. - Którego słowa? - spytał zmieszany. - Mój drogi chłopcze - powiedziała przesadnie wyniosłym tonem. - Zbyt krótko się znamy, by między nami mogło być jakieś „zazwyczaj". Przysunęła się bliżej niego. Przewrotnie i skutecznie potraktowała go z udawaną poufałością, by uzyskać potrzebny dystans. Była denerwująco nieuchwytna. Uparcie próbował pamiętać ojej słabo­ ści, która go tak głęboko wzruszyła parę minut wcześniej. - Powiedziała pani, że ją zadziwiam. Czym? - spytał, usiłując zignoro­ wać dotyk jej piersi na swoim ramieniu. - Och, tylko tym, że zazwyczaj spodziewałabym się po dżentelmenie takim jak pan przeprosin za tak osobiste komentarze. Zesztywniał. - Najmocniej przepraszam, jeśli uważa pani, że posunąłem się za daleko. - Dobry Boże! - westchnęła, a ton jej głos już nie był poufały. - Czy zawsze i wszędzie jest pan dżentelmenem? Czy to, co wypada, a co nie, jest dla pana ważniejsze niż to, co pan czuje? Nareszcie. To była prawdziwa Letty. W jej głosie brzmiało rozczarowa­ nie, a półuśmiech był smutny. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Jak mogła pomyśleć, że dobre maniery są dla niego ważniejsze niż uczucia? Ale czyż nie miała racji? Czy przez ostatnie kilka lat nie przedkładał rozsądku nad emocje? Patrzyła na niego rozdrażniona, a potem odwróciła wzrok. Wysunęła rękę spod jego ramienia. Powinien jej pozwolić wrócić do domu, zanim ktoś zauważy ich nieobecność. - Letty... - Chwycił jej rękę, by ją zatrzymać. Odwróciła się do niego i przysunęła bliżej, kładąc mu dłoń na sercu. Patrzył na nią, próbując odczytać wyraz jej twarzy. Każdym nerwem od­ czuwał kształt i ciepło jej ręki, odcisk każdego palca. Czuł, jak jej dłoń unosi się i opada na jego piersi w rytm jego urywanego oddechu. - Tak? Tłumaczył sobie, że nie próbował powtórnie jej pocałować, bo nie chciał, by zwątpiła w jego intencje i miała powód, by go odtrącić. To jednak była tylko część prawdy.

Nie pocałował jej ze strachu. Bał się, że jej namiętność zapali iskrę i wy­ woła pożar, który strawi ich oboje. Pięć dni temu całował ją, odchyloną na jego ramieniu i potrzebował całej siły woli, żeby przestać. Cudem obrócił to w żart, ale nie mógł się uwolnić od świadomości, że obudziło się w nim pożądanie, ta żarłoczna i niebezpieczna bestia. Znów jąpoczuł, tutaj i teraz. Stał w łagodnym wieczornym wietrze, Let- ty oparła dłoń na jego piersi, a on cały drżał z pragnienia. Nigdy przedtem nie pragnął niczego tak bardzo. - Tak? - powtórzyła miękko, oddechem pieszcząc mu szyję. Przykrył jej rękę swoją i zdołał oderwać ją od siebie. - Letty, powinniśmy wracać. - Powinniśmy? Prowokowała go głosem, prawie widział w ciemności jej uśmiech. Wy­ sunęła rękę z jego uścisku i wsunęła ją pod koszulę, opuszkami palców muskając skórę. Ten dotyk go obezwładniał. - Przestań - tylko tyle zdołał powiedzieć ochrypłym szeptem, broniąc się przed wszechogarniającym pożądaniem. Zawahała się. Przez chwilę miał wrażenie, że zaraz cofnie rękę, wpra­ wiając ich oboje w zakłopotanie. Jednak nie zrobiła tego. - Pani Bunting mówi, że jesteś zimny. - O Boże! - Nie wierzył własnym uszom. Wsunęła mu palce głębiej pod koszulę. Opuścił ręce wzdłuż ciała, zaci­ skając dłonie w pięści. - I pozbawiony uczuć. Brakowało mu słów. Gorączkowo ich szukał, by móc odpowiedzieć. - Letty, proszę. - I mówi też, że interesujesz się mną, bo jestem córką diuka - zająknęła się przy tych słowach, ale to nie miało znaczenia. I tak z trudem je rozu­ miał. Całym ciałem, każdym zmysłem skupił się na jej dwóch palcach, kreślących kółka na jego piersi. - Że córka diuka mogłaby ci pomóc w ka­ rierze. Usłyszał szelest jej halki, gdy przesunęła się, by stanąć bliżej niego. - Czy to prawda? - spytała. - Nie. Stała tuż przy nim, mógł z bliska zobaczyć ciemną linię jej ust, szerokie kości policzkowe i ostry zarys podbródka. Uniosła głowę. To nierozsądne, pomyślał. Serce waliło mu w piersi jak oszalałe.

- Nie jesteś tylko bezdusznym sędzią? - Przesunęła paznokciem po jego sutku. Zadygotał. - Albo człowiekiem pozbawionym uczuć? Musnęła ustami jego brodę. Chwycił ją za ramiona, przytulił mocno do siebie i ustami zakrył jej usta. Pieściła jego pierś. Chwilę później porwał ją w ramiona i zaniósł pod jarzębinę. Postawił na ziemi i oparł o drzewo. Całował ją łapczywie, pło­ nął namiętnością i pragnął jej całej. Wsunął język głęboko w jej usta, na­ tarczywie badając ich wnętrze; domagał się uległości i wzajemności. Objęła go za szyję. Uniósł ją do góry i przycisnął swym ciałem do drze­ wa. Kora drapała jej nagie ramiona, ale nie zwracała na to uwagi. Pragnął tylko Letty. Nic nigdyjej tego nie odbierze. Pragnął właśnie jej. Nie zależało mu na pozycji towarzyskiej ani na jej tytule. Oderwał od niej usta i oparł czoło w zagłębieniu jej szyi, a drżenie przebiegło mu po ple­ cach i ramionach. Przylgnęła do niego. Był potężniejszy, niż myślała. Wyższy i silniejszy. Mocne mięśnie ramion napiąły się pod jej dłońmi. Silne bicepsy, twarde mięśnie ud, całe to naprężone męskie ciało było zakryte świetnie skrojoną białą koszulą i nienagannie wyprasowanymi spodniami. Teraz jednak wy­ czuwała jego wielkość, siłę i gwałtowność. - Żądam, byś odwołała swoje komentarze - wyszeptał przy jej szyi. - Dobrze - odpowiedziała. - Nie jesteś ani zimny ani pozbawiony uczuć. Zaśmiał się desperacko. - Dobry Boże, oczywiście, że nie. Nie przy tobie. Uniosła rękę i dotknęła jego podbródka. Odwrócił twarz i pocałował wnętrze jej dłoni. Wzdłuż jej ręki przepłynął prąd i skupił się w podbrzu­ szu. Dobrze, że trzymał ją w ramionach, bo nogi się pod nią ugięły. Odsunął się od niej, a chłodne powietrze wkradło się między nich jak przyzwoitka. Czuła, że Elliot odzyskuje zmysły. Utracił kontrolę nad sobą tylko chwilowo. Z powrotem okiełznał całą tę męską siłę. - Ale panujesz nad sobą. - Nie tak bardzo, jak bym chciał - powiedział z żalem, przesuwając dłońmi po jej nagich ramionach. Znów go pragnęła, jego ramion wokół niej, ust otwartych na jej war­ gach, wyrywającego się do niej ciała.

Wspięła się na palce, opierając mu ręce na piersi. Serce zadało kłam jego opanowaniu. Waliło szybko i mocno pod jej dłońmi. Ugryzła go deli­ katnie w brodę. - Mogłabym sprawić, byś stracił nad sobą panowanie. Zamknął oczy. - Nie rób tego. Wiedział, że mogłaby to uczynić. Sprawiło jej to przyjemność. Coś czuł. Coś, czego nie czuł do Catherine Bunting. Coś, czego nie czuł do żadnej innej kobiety. Zapamięta i będzie pielęgnować to wspomnienie. Że pe­ wien uczciwy, dobry, szlachetny mężczyzna kiedyś pragnął jej tak, że aż cały drżał. - A dlaczego nie? - spytała. Otworzył te swoje piękne oczy. W słabym świetle lśniły jak czarne dia­ menty. Uśmiechnął się smutno. - To zbyt łatwe - powiedział. - Nie będę się bronił. Wiatr ucichł. Z gałęzi jarzębiny sfrunął trznadel. Dźwięk stłumionych głosów, brzęk szkła płynął z otwartych okien i niósł się po ogrodzie. Pa­ trzyła na jego ukrytą w cieniu twarz, próbując odczytać jej wyraz. «* Dlaczego? - spytała cicho. - Bo cię kocham. M Publiczność nigdy nie wygwiżdże chóru. L>hyb a mogła to lepiej rozegrać. Wątpiła, czy prawdziwa lady Agatha, słysząc wyznanie miłości, podka- sałaby spódnicę i uciekła. Zresztą wygadana, sprytna Letty Potts też by tak nie zareagowała. Problem w tym, myślała Letty, opierając się podrapany­ mi plecami o drzwi sali bilardowej, że ostatnio wcale nie czuła się jak Letty Potts. Musi się wziąć w garść, spojrzeć na wszystko z dystansu. Już to kiedyś widziała, jak aktorzy i aktorki byli tak pochłonięci swoimi rolami, że gra­ nica między tym, kim byli i kogo odgrywali, zaczynała się zacierać. Dała się ponieść emocjom. Nic dziwnego. Oszukała ich wszystkich, a zwłaszcza Elliota. Czy to takie zaskakujące, że okłamała również siebie?

Przez jedną chwilę chciała mu odpowiedzieć: „Kocham cię". Omal tego nie wyznała. Dzięki Bogu. On przecież tak naprawdę jej nie kochał, bez względu na bzdury, które sobie wmawiała, że jej pragnie, a nie wyimaginowanej córki diuka. To wszystko było tylko częścią przedstawienia. Mężczyźni przychodzący za kulisy zawsze kochali się w postaci stwo­ rzonej przez autora sztuki, reżysera i sztuczki oświetleniowca. Co z tego, że tym razem ona sama pisała swoje dialogi i prowadziła siebie na scenie? To wciąż była gra. Śmieszne. Omal sama nie uwierzyła w to złudzenie. Czemu nie? Było jej dobrze. Pożyczona osobowość, przerobione ubrania i mężczyzna, któ­ ry się zakochał w nieistniejącej kobiecie. Jak długo mogłaby udawać? Gdy­ by się mocno postarała, jak długo mogłaby być taką kobietą, za jaką ją uważał Elliot? Kobietą, którą pokochał? Serce zabiło jej szybciej. W końcu i tak się dowie, że nie jest lady Agathą. Niemożliwe, by jego uczucia do niej przetrwały to odkrycie. A jeśli tak? Czy nie znalazłoby się jakieś rozwiązanie? Już prawie uwierzyła, że jest taką kobietą, za jaką uważa ją Elliot. Jak trudno byłoby przeobrazić się w nią do końca? Może to nawet już się stało. Nie musieliby mieszkać w Little Bidewell. Nikt by się nie dowiedział. Wyjechaliby na kilka lat. Mogłaby ufarbować włosy, przytyć lub schud­ nąć, zmienić akcent i wtedy by wrócili. Oddychała szybko. Nieświadomie zacisnęła ręce w niemej modlitwie. Może jest dla nich szansa. - Nigdy nie widziałem go tak poruszonego. Słysząc męski głos, Letty odwróciła się gwałtownie. Przy oknie, pleca­ mi do niej stał Atticus March. Nie zauważyła go, gdyż jego ciemny wie­ czorowy strój prawie ginął w cieniu. - Sir? Skinął w kierunku okna. - Mojego syna. Chodzi po ogrodzie tam i z powrotem. - Och. Uśmiechnął się do niej. Wyglądał mizernie, miał pochylone plecy, ale wciąż piękną twarz. Elliot był do niego podobny. - Moja droga, wytrąciłaś go z równowagi. Mam szczerą nadzieję, że wkrótce skończysz jego mękę. - Spojrzała na niego ostrożnie. - Chyba cię nie zaszokowałem? Widzisz, obserwowałem cię. Nie wyglądasz na kobie­ tę, która się obraża, gdy mówi się bez ogródek. - Czy to dobrze, czy źle? Nie była pewna, więc się nie odezwała. - Spójrz sama.

Wskazał w kierunku okna. Podeszła i wyjrzała do ogrodu. Elliot stał pod oknem. Wzmagający się wiatr targał połami jego fraka i rozwiewał mu włosy. Niebo za nim pociemniało i wyglądało jak czarny aksamit. Daleko na horyzoncie zalśniła błyskawica. Nadciągała burza. Będzie dla Elliota dobrym kompanem. Twarz miał skupioną i bladą w słabym świetle pochodni umieszczonych na zewnętrznej ścianie domu. Patrzył ponuro na drzwi, przez które uciek­ ła, widocznie zastanawiając się, co ma dalej robić. Jeżeli pobiegnie za nią, jak ona zareaguje? - Spójrz na nieszczęsnego drania. Jest potargany, niepewny, wściekły i zmieszany. - Atticus pochylił się i zmrużył oczy. - Do licha, chyba zapo­ mniał zapiąć guzika przy szyi! - Potrząsnął głową. - Miejmy nadzieję, że jego obecna niedbałość w ubiorze minie. Wątpię, by królowej spodobało się, że niedawno mianowany baron składa jej ukłon w rozpiętej koszuli. Królowa? Baron? Atticus mówił tak, jakby to było dla niej oczywiste. Nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Spojrzał na nią ironicznie. - Ty nic nie wiesz, prawda? Nie powiedział ci. Wybacz, moja droga. Powinienem się domyślić, że nic nie powie, ale uznałem... - Wyciągnął do niej rękę. - Może sprawisz staremu człowiekowi trochę radości, dotrzy­ mując mu towarzystwa? Chodźmy tam i usiądźmy. Poprowadził ją do skórzanej sofy. Usiedli obok siebie. - W zasadzie to nie ja powinienem ci o tym mówić, bo to tajemnica. Ale w Little Bidewell i tak już wszyscy wiedzą. Każdy mógłby ci powie­ dzieć. - O czym? - spytała Letty. - W Nowy Rok premier przedstawi królowej kandydaturę Elliota do tytułu barona. Ale to by znaczyło... Nie. Nie. - A jeśli królowa nie wyrazi zgody? - spytała. - Jeśli zdecyduje się postąpić wbrew sugestiom premiera? Atticus się uśmiechnął. - Dlaczego miałaby to zrobić? Marchowie nie wywodzą się ze szlachty, ale to stary, zasłużony ród. Mój syn ma kryształową przeszłość, nieskazi­ telny charakter, kontakty osobiste bez zarzutu i robi karierę. Nie przypusz­ czam, by królowa sprzeciwiała się nadaniu mu tej godności. - W jego głosie zabrzmiała nieskrywana duma. Letty usłyszała jedynie „kontakty osobiste bez zarzutu". Tak było, zanim zawarł znajomość z artystką teatru rewiowego. Gdyby prawda o niej kiedykolwiek wyszła na jaw... Z trudem przełknęła ślinę.

Przyszłość, rysująca się jeszcze przed chwilą jasno i wyraźnie, zbladła i znikła, zdmuchnięta jak płomień świecy. O ile była niewielka szansa na to, że sir Elliot March związałby się z aktorką rewiową, o tyle lord March już nie mógłby tego zrobić. Nawet jeśli Elliot wybaczyłby jej przeszłość, królowa nigdy tego nie uczyni. Odwróciła się do Atticusa i spytała z rozpaczą w głosie: - Elliot nie musi przyjmować tytułu, prawda? Zmarszczył brwi. - Oczywiście. Mógłby zrezygnować z tego zaszczytu - rzekł spokojnie. - Ale skoro przez tyle lat pracował, czekając na taką sposobność, nie są­ dzę, by odmówił. - Ale przecież ma już tytuł szlachecki - zaoponowała. - To wystarcza­ jący honor. Tytuł barona niczego nie zmieni! - Oczywiście, że nie - powiedział Atticus spokojnym tonem, choć spoj­ rzenie miał zatroskane. - Ale znając Elliota, chyba rozumiesz, że jemu nie chodzi o tytuł, ale o możliwości, które się przed nim otworzą. Patrzyła na niego, a stopniowo rodzące się w niej zrozumienie odebrało jej mowę. Oczywiście. - Jako członek Izby Lordów może dojść do wysokiego stanowiska w są­ downictwie... ale przecież ty to rozumiesz. Na pewno wiesz, jakie to waż­ ne dla niego i, śmiem nieskromnie twierdzić, dla naszego kraju. - Pokle­ pał jej rękę i uśmiechnął się. - Z tego, co zauważyłem, mój syn nie popisał się elokwencją. Ale trzeba wziąć pod uwagę okoliczności łagodzące. - Mrugnął do niej. - Musisz uwierzyć mi na słowo, że Elliot jest bardzo utalentowanym i przekonującym mówcą. Ma wiele do powiedzenia na temat reformy sądownictwa. Przed swoim powrotem tutaj zasłynął w Old Bailey, głównym więzieniu karnym w Londynie. - Old Bailey? - Myślała, że poza pobytem w Sudanie Elliot całe życie spędził w Little Bidewell. - Elliot mieszkał w Londynie? - Dziesięć lat - powiedział Atticus. Jakaż była głupia, żartując sobie z jego prowincjonalizmu, gdy przez cały czas... Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Elliot powiedział kiedyś, że cena, jaką zapłacili angielscy żołnierze, tylko wtedy będzie usprawiedliwiona, jeśli okupi sprawiedliwość i wol­ ność. - Spojrzał na nią przenikliwie. - Rozumiesz? To nie ambicja popy­ cha Elliota do działania, ale zaangażowanie w sprawę. Dzięki swojemu tytułowi będzie mógł zdziałać wiele dobrego. Wiele dobrego. - Uśmiech­ nął się z dumą. - Czy choć przez chwilę w to wątpiłaś?

- Nie. Nie wątpiła, że uczciwość Elliota, jego prawość i determinacja, jego umiłowanie sprawiedliwości będą służyły w dobrej sprawie. Poczuła dumę. Lord Elliot March, mężczyzna, którego kochała. Kochała Elliota. Był wspaniałomyślny, szlachetny i uczciwy. Nie wie­ rzyła dotąd, że takie cechy istnieją, więc pogardzała nimi. Elliot był deli­ katny wobec Elizabeth Vance i współczuł jej ojcu. W rozmowie nigdy nikogo nie poniżał, nie zbywał zdawkową odpowiedzią. Był sumienny w swoim dbaniu o sprawiedliwość i cierpliwy wobec tych, którzy się z nią mijali. Ale kochała go także za to, że swoimi pocałunkami budził w niej na­ miętność, pragnienie i siłę. Że kiedy jej dotykał, drżała na całym ciele. Kochała go, bo to był Elliot, niepodobny do żadnego wcześniej spotkane­ go mężczyzny. Atticus przyjrzał się jej uważnie. Potem, jakby czytał w jej myślach i wiedział, jak bardzo kocha jego syna, uśmiechnął się figlarnie i czarują­ co. - Wiedząc to, co pani teraz już wie, jakie właściwie ma pani zamiary wobec mojego syna, lady Agatho? To też mogłam lepiej rozegrać, pomyślała Letty, biegnąc korytarzem. Nie powinnam wołać: „Nie mam żadnych zamiarów!" i uciekać jak spło­ szony królik. O tego rodzaju zamiarach nie mogła przecież powiedzieć ojcu swojego przyszłego kochanka. Kochanka. Letty miała wiele okazji, by mieć ko­ chanka, ale nigdy z tego nie skorzystała. Nigdy wcześniej nie kochała i nie rozumiała, dlaczego rozsądna i inteligentna kobieta traci rozum z powodu mężczyzny. Aż do teraz. Wiedziała, że dla niej i Elliota nie ma przyszłości. Ale to bez znaczenia. Chciała się kochać z mężczyzną, którego kocha. Przynajmniej na tyle za­ sługiwała, prawda? Nie spotka już drugiego takiego mężczyzny, jak El­ liot. Przez całe życie może szukać podobnego do niego i już nie znaleźć. Taka okazja nie trafia się często. A mnie się przytrafiła, pomyślała żarliwie. Nie zamierzam z niej utracić ani chwili szczęścia.

Uwiedzenie Elliota może być trudne, ale spróbuje. Musiała go tylko prze­ konać, że zgodnie z jego przeświadczeniem wspólna noc jest wstępem do ich małżeństwa. Zwolniła kroku i zatrzymała się, zdziwiona własną śmiałością. Nie może. On tego nie zrobi. Nie powinna. Co się z nią dzieje, że planuje takie sza­ leństwo? Dręczyło ją, że dopuściła, by sprawy zaszły tak daleko. Ściskało się jej serce, a głowa pulsowała od nadmiaru myśli. Nienawidziła się za to, że sprawiła mu ból. Musi pójść do niego i skraść każdą możliwą chwilę szczę­ ścia. Przecież była tylko złodziejką. Rozejrzała się dookoła jakby przebudzona z niespokojnego snu. Obe­ szła salon i znalazła się przy drzwiach, przez które weszła z ogrodu. Z ja­ dalni zaczęli wychodzić goście. Wiedziała, że musi odnaleźć Elliota. Ktoś chwycił ją za rękę. Odwróciła się zaskoczona. Obok niej stała An- gela. - On chce się ze mną spotkać dziś w nocy przy drzewie czarownic! - Kip? Przecież nawet go tu nie ma - żachnęła się Letty, wypatrując w tłumie ciemnej głowy. - Rodzice przepraszali Buntingów w jego imie­ niu. Sama słyszałam. Elliot musi gdzieś tu być. Nie zostawiłby ojca. Czy był zły? Oburzony? - Dostałam od niego wiadomość tuż przed wyjściem - powiedziała dziewczyna. - Napisał, że jeśli się z nim nie spotkam, jutro wyśle mój list do Hugh poranną pocztą! Muszę się z nim ostro rozprawić, tak jak pani mówiła, prawda? Letty spojrzała niewidzącym wzrokiem na twarz Angeli. Musi się dowiedzieć, co myśli Elliot. Nie wolno zostawić go w prze­ świadczeniu, że ona nie chce jego miłości. Nie powinien tak myśleć. - LadyAgatho? Nie może odjechać i nie zobaczyć się z nią. - Tak - wymamrotała. - Naprawdę? - naciskała Angela. - Co? Jak przyjdzie co do czego, tak. Ale dzisiejszej nocy nic się nie zdarzy - stwierdziła w roztargnieniu. - Zbliża się burza. - Pani go nie zna - wyszeptała Angela, ale Letty już jej nie słyszała. Dostrzegła sylwetkę Elliota i pośpieszyła przez tłum. Jetty dotarła do drzwi frontowych w chwili, gdy powóz Elliota właśnie odjechał. Po raz pierwszy nie wiedziała, co robić. Ta sztuka nie miała następnego aktu. Krążyła po pokojach, uśmiechając się i wymieniając uprzejmości. Biła się z myślami, co chciałaby i co powinna zrobić. W końcu zakręciło się jej w głowie od napięcia i zdenerwowania. Poszła szukać Eglantyny, by zapy­ tać, czy Ham mógłby ją odwieźć do Hollies. Eglantyna rozmawiała z pań­ stwem Bunting. - Przykro mi, Letty - powiedziała, słysząc jej prośbę. - Angelę rozbo­ lała głowa, więc Ham niedawno zabrał ją do domu i jeszcze nie wrócił. Zresztą powiedziałam mu, że nie musi się śpieszyć, bo jeszcze trochę tu zabawimy. Angela odjechała. Letty poczuła ukłucie lęku. Spojrzała w okno. Deszcz migotliwie spływał po szybach. W oddali w ciemnościach widziała kępę kołyszących się cyprysów, szarpanych wzmagającym się wiatrem. Angela chyba nie pojechała w taką pogodę na spotkanie z Kipem? Przy­ pomniała sobie pełen determinacji wzrok dziewczyny, jej ostry głos i prze­ raziła się. - Jeśli pani źle się czuje, proszę zostać u nas na noc - zaproponował Paul Bunting. - Prawda, Catherine? - Tak - drewnianym głosem zgodziła się Catherine. - Nie - powiedziała Letty. - To znaczy, nie mogę nadużywać państwa gościnności. Widzą państwo, od czasu do czasu miewam ataki i gdy zbliża się kolejny, jedyne, co mogę zrobić, to wziąć krople. - Ach tak, krople - przytaknęła Catherine. - Moja droga, bardzo pani współczuję. Słyszałam, że wiele dam z towarzystwa cierpi na... nadpobu­ dliwość. - Posłała Dottie Himplerump spojrzenie pełne złośliwej satys­ fakcji. - Musi pani natychmiast wracać do Hollies. Paul, każ przygotować nasz powóz. Letty podziękowała jej wylewnie. Niech się Catherine rozkoszuje trafnością własnych spostrzeżeń, pomyśla­ ła, ja mam ważniejsze rzeczy na głowie. Zastanawiała się, czy powiedzieć

Eglantynie o swoich obawach dotyczących Angeli, ale zrezygnowała. Je­ śli się myliła, tylko niepotrzebnie zdradzi sekret dziewczyny. Najlepiej sama wróci do Hollies. Angela, biedactwo, pewnie już się po­ łożyła spać. Mikrusa zostawiła pod czułą opieką Eglantyny, a sama odjechała powo­ zem Buntingow. Deszcz, niesiony wzmagającym się wiatrem, uderzał z ogłuszającym hałasem o dach powozu. Letty ciaśniej owinęła się płasz­ czem, spoglądając w kotłującą się ciemność. Powoli przejechali niewielki mostek prowadzący do głównej drogi. W oddali zobaczyła oświetlony błyskawicą uschnięty dąb zwany drze­ wem czarownic. Niecałe pół kilometra za nim stał dom Himplerumpów, a trochę dalej widoczny był zarys rezydencji Marchów. W oknach na par­ terze świeciło się światło. Więc jeszcze nie spał. Zraniła go? Czy też może jej ucieczka przywróci­ ła mu rozsądek i właśnie gratulował sobie pomyślnego obrotu spraw? Wkrótce potem stała, ociekając wodą, w Hollies. Merry, zanim uciekła, miała przynajmniej tyle odwagi, by wpuścić ją do środka. Gdy Letty zdej­ mowała płaszcz, Merry wróciła, prowadząc zdyszanego Cabota i Grace Poole. Oboje mieli wystraszone miny. - Co się stało? - spytała Letty bez ogródek. - Panna Angela. Wzięła konia i odjechała. Nie chciała brać ze sobą żadnego stajennego. - Och, nie -jęknęła Letty. Spełniały się jej najgorsze obawy. - Nie wiem, dokąd pojechała! - powiedziała Grace Poole z rozpaczą. - Nie mogłam jej powstrzymać. Próbowałam, lady Agatho, ale się uparła. Nigdy nie widziałam u niej takiej desperacji. Poszła do stajni i kazała osiod­ łać konia. - Kiedy odjechała? - Będzie z kwadrans, nie więcej. Wyślę stajennego do Buntingow, by powiedział... - Nie! Angela umrze z upokorzenia, jeśli ktokolwiek się dowie. Teraz najważ­ niejsze było jej bezpieczeństwo. Burza przybierała na sile. Angela powin­ na wrócić do domu i Letty ją tu sprowadzi. - Kto wie, że pojechała? - Tylko Grace Poole, Merry i ja - odparł Cabot, nerwowo zagryzając wargę. - Bo co? - Słuchajcie - powiedziała Letty. - Wiem, gdzie jest Angela. Wiem, dokąd pojechała, ale nie mogę wam powiedzieć dlaczego. Jedno wam po­ wiem: to niezwykle ważne, by sprawa została między nami. Nikt poza nami nie może się dowiedzieć. Zrozumiano?

Niewiele dbała o etykietę, ale nie była aż tak naiwna, by wierzyć, że spotkanie zaręczonej dziewczyny z mężczyzną, który nie był jej narzeczo­ nym, nie wywoła okropnego skandalu. Cabot i Grace Poole przytaknęli, a Meny powiedziała: „No!" i z deter­ minacją wysunęła bródkę. - Od tego zależy jej szczęście - dodała Letty. Jeszcze tydzień temu nie wygłosiłaby tak melodramatycznej kwestii. Ale teraz wierzyła w to, co mówi. Jej samej nie obchodził ani Kip ze swoim szantażem, ani markiz Angeli zjego subtelnymi uczuciami. Jednak przez ostatni tydzień czegoś się nauczyła. Jeżeli coś nie jest ważne dla niej, wca­ le nie musi być nieważne dla innych. - Pojadę i przywiozę ją z powrotem. Jeśli będziemy miały szczęście, wrócimy przed Bigglesworthami. Z każdą minutą burza była coraz głośniejsza. Deszcz lał obfitymi struga­ mi. - Ale nie ma powozu! - zawołał Cabot. - Ham pojechał z powrotem po Bigglesworthów. - Wezmę wierzchowca. - Wykrzywiła się na widok miny Cabota. - Jak myślisz, kto odstawiał numer Najwspanialsze Bułanki Sułtana Ara­ bii, gdy stary Bill był zalany w trupa? - Zignorowała zdziwione spojrze­ nie Grace i zmieszaną minę Merry. - Wyślij kogoś do stajni, by przypro­ wadzono mi konia... - Hobbs czeka z osiodłanym koniem przy drzwiach kuchennych - po­ wiedział Cabot. - Miałem go wysłać do Buntingów, jak tylko napiszę wia­ domość. - Dobrze. - Ruszyła przez hol w kierunku kuchni, a Grace i Merry po­ biegły za nią. - Nie ma czasu do stracenia. - To ja powinienem pojechać - odezwał się nagle Cabot. - Jestem męż­ czyzną. O Boże! Nie ma na to czasu. - Słuszna uwaga, ale w złym momencie. Jeśli Angela zobaczy ciebie, może uciec. Tylko ja wiem, gdzie ona jest i dlaczego. Poza tym - burknęła - ona mi ufa. Cabot zawahał się, ale zszedł jej z drogi. - Nic nam się nie stanie, Cabot - obiecała Letty. - A teraz byłabym wdzięczna za jakieś porządne ubranie. Cabot otworzył wąskie drzwi schowka i wyciągnął płaszcz przeciwdesz­ czowy. - Proszę, to najlepiej osłoni przed ulewą. Podziękowała mu i włożyła obszerny płaszcz. Nie oglądając się za sie­ bie, pobiegła do chłopca czekającego z koniem.

Koń był niespokojny. Wśród wirujących liści i płonących błyskawic Letty nie musiała zachęcać go do biegu. Mocno przylgnęła do konia i pochyla­ jąc się nad jego szyją, skierowała go w stronę drzewa czarownic. Dzięko­ wała Bogu, że kiedyś pomagała ujeżdżać konie w teatrzyku rozmaitości. Już po chwili ciężka satynowa spódnica nasiąkła wodą, a wiatr zerwał Letty kaptur z głowy, rozwiewając szykowną fryzurę i chłoszcząc twarz pasmami mokrych włosów. Nie zwracała uwagi na wiatr ani na deszcz. Skupiła się tylko na tym, by jechać i odnaleźć Angelę. Gdy dotarła do drzewa czarownic, była przemo­ czona i dygotała przy każdym uderzeniu pioruna. Wjechała na szczyt wzniesienia i wstrzymała zdyszanego konia przy drzewie. Wytężyła wzrok, ale nigdzie nie widziała konia Angeli. Uniosła się w strzemionach. Nic. Narastał w niej strach, powoli przeradzający się w panikę. Nie zdziwiła się, że nie widzi tu Kipa. Tylko głupiec odważyłby się wyjść z domu w ta­ ką noc. Głupiec albo zdesperowana dziewczyna. Angela musi gdzieś tu być. Letty ruszyła do przodu, okrążając drzewo szerokim łukiem. Przejechała pięćdziesiąt metrów, gdy dostrzegła na zie­ mi ciemny kształt. Natychmiast zsunęła się z siodła i potykając się, dotarła do leżącej nie­ ruchomo postaci. Upadła na kolana. To była Angela. Pewnie spadła z ko­ nia. W świetle błyskawicy Letty zobaczyła bladą twarz dziewczyny z ciemną strużką spływającą z czoła. Boże, spraw, by nic złego się jej nie stało! Wsunęła drżącą rękę pod płaszcz dziewczyny, szukając pulsu. Zdusiła szloch, gdy go poczuła. - Angelo! - krzyknęła. - Angelo, ocknij się! Dziewczyna poruszyła się lekko. - Agatha? - Tak. Tak, kochanie, to ja. - Letty wyrwał się kolejny szloch. Angela coś szeptała. Letty pochyliła się niżej, by ją usłyszeć. - Miała pani rację. Nie przyjechał. Płacz Letty zamienił się w śmiech. - No pewnie. Nie chciał nadstawiać karku. Mówiłam ci, że to tchórz. - Pani wie wszystko - wymamrotała słabo Angela. - Postaram się... zapamiętać.

- Cicho, Angelo. Leż spokojnie. - Jeśli będę... spokojnie leżeć... zaleje nas woda - wyszeptała dziew­ czyna. - Obawiam się, że masz rację - powiedziała Letty. - Możesz chodzić? - Chyba tak. Letty pomogła jej usiąść i poczuła, jak dziewczyną wstrząsają dreszcze. Stanęła za Angela, objęła ją w talii i zapierając się nogami, pociągnęła do góry. Angela westchnęła z bólu, ale próbowała wstać. Bezskutecznie. Z ci­ chym jękiem osunęła się na ziemię. Zabiję ją w taki sposób, pomyślała Letty z rozpaczą. Gorączkowo zasta­ nawiała się, co robić. Chciała sprowadzić pomoc, lecz bała się zostawić An- gelę. Dziewczyna była ledwo żywa, zmarznięta i przemoczona. Ale nie mogły tu zostać. Angela nie wytrzyma długo w zimnym, lejącym deszczu. Powiedziała Cabotowi, że znajdzie Angelę i bezpiecznie sprowadzi ją do domu. Zawiodła. Trzeba było pozwolić Hobbsowi pojechać do Buntin- gów z wiadomością. Padła na kolana i obejmując ramionami nieprzytomną Angelę, przyciąg­ nęła ją mocniej do siebie. Sztywnymi z zimna palcami rozpięła swój płaszcz i rozpostarła go nad nieruchomą dziewczyną. Pochyliła się, by osłonić ją od deszczu. Zaczęła płakać. Łzy płynęły powoli. Najpierw powoli, jakby zaczynał kro­ pić deszcz, potem coraz szybciej, aż rozlały się strumieniem po policzkach i szyi. Tama puściła. Po jej twarzy płynęły niewypłakane przez całe życie łzy, nieoczekiwane, bo zawsze zakazane. Veda mówiła, że nie wolno jej płakać. Mówiła jej, żeby nie płakała, gdy lady Fallontrue zakazała nauczycielo­ wi czytać Letty wiersze. I także tamtego dnia, gdy Veda zabrała Letty na spotkanie z wicehrabią, który był jej ojcem. Stał za biurkiem, kasztanowe włosy lśniły mu w słońcu i na widok włosów Letty zdziwił się, a potem z zachwytem domyślił, kim jest. Jednak spojrzawszy Vedzie w oczy, po­ wiedział: „Nie udowodnisz, że jest moja". Nawet wtedy Veda zabroniła jej płakać. I już na łożu śmierci, gdy został z niej tylko szkielet obciągnięty skórą, zakazała Letty płakać. Bo łzy oznaczały słabość, łzy mówiły, że przegrała. Ale chociaż Letty niczym się nie przejmowała, gdy chodziło ojej włas­ ne życie, teraz śmiertelnie bała się o tę dziewczynę. Uniosła głowę i krzyknęła: - Pomocy! Ratunku! Na pomoc! Z ciemności wynurzył się Elliot March na koniu. Na niebie zapłonęła błyskawica i oświetliła twarz Elliota. Letty wolałaby jej nie widzieć. Łagodny sir Elliot March nie wyglądał teraz łagodnie. Przypominał ra­ czej demona z wodnego piekła, który przybył rozprawić się z grzesznika­ mi. Po twarzy spływała mu woda. Zmarszczył brwi i patrzył z furią, usta zaciskał w wąską, twardą linię. Ogromny czarny wałach parskający rozdętymi chrapami zatańczył pod nim, rzucając wielkim łbem. Elliot bez wysiłku przytrzymał konia i pięta­ mi podprowadził go bliżej. Rękami mocno ściskał cugle, jakby chciał udusić konia... albo ją. - Nie mogłem uwierzyć, gdy mi powiedzieli, że pojechałaś w taką po­ godę! - ryknął, przekrzykując wiatr. - Na Boga, kobieto! Czyś ty postra­ dała rozum? A gdzie jest Angela? Letty osłoniła twarz przed deszczem, spoglądając na niego i delikatnie odchyliła płaszcz. - Chyba spadła z konia. Próbowałam ją podnieść, ale zdaje się, że ze­ mdlała. - Dobry Boże! - wyszeptał Elliot. Zeskoczył z konia i uklęknął. Do­ świadczonymi rękami delikatnie przesunął po potylicy, a potem po szyi i ramionach Angeli. - Może mieć wstrząs mózgu. Mój dom jest najbliżej. Tam ją zabierzemy. Przytrzymaj mi konia, gdy będę wsiadał z Angelą, dobrze? Letty przytaknęła, bezgranicznie szczęśliwa, że tu był i zapanował nad sytuacją. Były bezpieczne. Nikt nie umrze. On na to nie pozwoli. Chwyciła cugle i stanęła przy łbie konia. Elliot wsunął nogę w strzemię. Oparł Angelę na swoim biodrze i pochylił się do przodu, przenosząc cię­ żar na strzemię. Ręka Angeli opadła i uderzyła konia po kłębie. Przestra­ szony wałach wzniósł się na tylnych nogach, pociągając Elliota unieru­ chomionego stopą w strzemieniu. Na chwilę skrzywił się w grymasie bólu. Letty z trudem ściągnęła łeb konia w dół. Gdy podniosła wzrok, Elliot siedział już w siodle, trzymając przed sobą Angelę. Popatrzył na nią i z jego twarzy wyczytała, że nie chce zostawiać jej samej.

- Jedź! - krzyknęła, osłaniając ręką oczy przed deszczem. - Muszę znaleźć swojego konia. Pojadę zaraz za wami. Nie martw się. Świetnie jeżdżę konno! - Nie mogę cię tu zostawić! - odkrzyknął. - Musisz! Musisz zabrać Angelę! Jedź już! Nie protestował. Z niezrozumiałym okrzykiem ścisnął konia piętami i od­ jechał w burzę. Letty patrzyła, jak się oddala. Nic Angeli nie będzie. Elliot zrobił, co do niego należy, a teraz ona, na Boga, zrobi to, co należy do niej. - Kip, obudź się! - zawołała Letty. - Co? Chłopak przewrócił się na plecy, ciągnąc za sobąpościel. Nawet nie chciało mu się rozebrać, zauważyła Letty z niesmakiem. Zmarszczyła nos, czując zapach przetrawionego piwa, który się rozszedł po głośnym beknięciu. - Obudź się, ty głupcze! To go otrzeźwiło. Otworzył mętne, przekrwione oczy. Świetnie. Pójdzie jej łatwiej, bo jest pijany. - Co? Kim pani jest? Co pani tu robi? Zaczął się wygrzebywać z łóżka, ale złapała za prześcieradło, które miał zaplątane wokół nóg, i pociągnęła je z powrotem. - No, no. Nie ruszaj się, chłoptasiu. - LadyAgatha! - Bystry chłopiec. - Co pani tutaj robi? - Był zdezorientowany. W zamglonych oczach pojawiło się pytanie. - Jak się pani tu dostała? Przekupiła pani odźwier­ nego? - Nie - odparła niecierpliwie Letty. - Nikt nie wie, że tu jestem. Wdra­ pałam się po bluszczu. Najwyraźniej nie wierzył, ale nie zważała na to. - Chyba nie ma znaczenia, jak się tu dostałam, co? Powinno ci wystar­ czyć, że nikt o tym nie wie. Zmarszczył brwi, a potem na jego twarzy pojawił się wyraz zadowole­ nia. Przytaknął, wyszczerzył zęby w uśmiechu i podniósł palec do ust. - Nikomu nie powiem. - Wiem. - Przestąpiła z nogi na nogę, a woda zachlupotała jej w panto­ flach. - Przyszłam po list, który napisała do ciebie Angela, ty nędzny, podły szantażysto.

- Ej! - uśmiech zadowolenia ustąpił oburzeniu. — Nie ma pani prawa tak do mnie mówić! - Oczywiście, że mam. Jesteś ohydnym szantażystą, który wykorzystu­ je marzenia niewinnej dziewczyny do własnych obrzydliwych celów. Kip próbował usiąść. - Jej marzenia? A co z moimi? Mieliśmy się pobrać. - Chyba w twojej wyobraźni. Naburmuszony Kip wydął dolną wargę. - No, nie poprosiłem jej jeszcze o rękę, co nie znaczy, że nie miałem takiego zamiaru. Wydawał się naprawdę zraniony i przez chwilę było jej go żal. - Kip, ona nie chce za ciebie wyjść. Opadł na plecy, zakładając ręce za głowę. Skrzywił się w uśmieszku. - Tak? Ale czegoś ode mnie chciała, zapewniam panią. Oto czułe serce Kipa. Letty oparła ręce na biodrach. - Ty bezczelny smarkaczu! Coś ci wytłumaczę. Angela, jak każda mło­ da, zdrowa dziewczyna, była ciekawa, jak wygląda pocałunek. Jednak w przeciwieństwie do większości młodych, zdrowych, ciekawych dziew­ cząt, jest miłą, niewinną i dobrze wychowaną panienką. Uznała więc, że musi być w tobie zakochana, skoro chce się z tobą całować. - Zaśmiał się szyderczo. - Tak - powiedziała Letty. - Oboje wiemy, że to bzdura, prawda? Angela szybko to zrozumiała. Jednak nie dość szybko. Zdążyła do ciebie wysłać list. I teraz chce, żebyś go zwrócił. Więc oddaj mi jej list i całą tę próbę skrzywdzenia Angeli uznamy za błąd młodości, do­ brze? Zmrużył oczy i ze złością założył ręce na piersi. - Powiedziałem jej, że może list odzyskać. Musi tylko po niego przyjść. Nie zdarzyłoby się nic, co nie zdarzyło się już wcześniej. No, może odro­ binę więcej. - Mrugnął pożądliwie. - Przysłała mnie. - Jej błąd. Letty miała już dosyć Kipa Himplerumpa. Stała w kałuży wody, prze­ moczona i zmarznięta. Miała zesztywniałe nogi, zgrabiałe ręce i przed sobą pięć kilometrów konnej jazdy w burzy. Mokra suknia balowa z każdą chwilą ciążyła jej bardziej. - Twój błąd. Natychmiast oddasz mi ten list, bo jeśli nie, zniszczę ci reputację. - Uśmiechnęła się złowrogo, widząc jego zdziwione spojrze­ nie. - Tak, prostacki młokosie, twoją reputację. A gdy już z tobą skończę, żadna kobieta w Londynie, nie mówiąc już o Little Bidewell, nawet na

ciebie nie spojrzy. Przyjaciele będą się z ciebie wyśmiewać, a twoi rodzice spalą się ze wstydu. - Pochyliła się do przodu i dźgnęła go palcem w pierś. - Powiem, że próbowałeś mnie uwieść. - Naprawdę? - spytał skwapliwie Kip. Kryjąc zadowolenie, oparł się na łokciach i z udawaną nonszalancją zaczął oglądać paznokcie. -Proszę bardzo. Niech pani wszystkim powie. - Spojrzał na nią złośliwie. - Nic mnie nie obchodzi, czy całe Little Bidewell, York, Manchester czy Lon­ dyn uzna mnie za samego markiza de Sade'a. Mam w nosie swoją reputa­ cję. - Myślę, że jednak o nią dbasz. - Powiedzieć, że był głupi to mało. - Nie słuchasz mnie, Kip. Powiedziałam, że rozgłoszę wszystkim, iż próbo­ wałeś mnie uwieść. - Zmarszczył brwi. Powoli znaczenie jej słów zaczęło do niego docierać. - Powiem - pochyliła się, przysuwając usta blisko jego ucha ~ że nie mogłeś. - Zesztywniał. - Sflaczały... - W porę się wyprosto­ wała, unikając uderzenia, gdy gwałtownie usiadł. - Obwisły... - Gapił się na nią z niedowierzaniem. - Miękki... - Z jękiem odrzucił pościel, zerwał się z łóżka i pobiegł przez pokój. - Zwiędły... - Padł na kolana przy biurku i wyszarpnął dolną szufladę. - Krótko mówiąc, impotent. Zanurzył rękę w szufladzie i z triumfalnym okrzykiem wyciągnął koper­ tę. Zerwał się na nogi, przybiegł z powrotem do Letty i wcisnął jej list do ręki. Prawie mu współczuła. Prawie. Włożyła list do kieszeni i uśmiechnęła się szeroko. - Dzięki, przyjacielu. Odwróciła się. ~ Dziwka - rzucił szeptem. Spojrzała przez ramię. - Zwiotczały. Pobladł. Zachichotała. - Nabrałam cię, Kip. Połóż się teraz grzecznie do łóżka - powiedziała spokojnie. - A jeśli piśniesz słówkiem na temat Angeli, jeśli z lekceważe­ niem wypowiesz choćby jej imię... No, na twoim miejscu bym tego nie robiła. Nie odezwał się, tylko wsunął się pod koc i rzucił jej złowrogie spojrze­ nie. - Grzeczny chłopiec. Otworzyła podwójne okno, mrużąc oczy przed deszczem. Burza trochę osłabła, ale i tak w ulewie ledwie widać było niewyraźne zarysy drzew. Spojrzała w dół. Ściana pod nią ginęła w ciemności.

Wzięła głęboki oddech, by uspokoić nerwy. Chodziła już kiedyś po li­ nie, prawda? Co za różnica, przejść sześć metrów po żywej drabinie czy po grubej dwucentymetrowej linie na wysokości dziesięciu metrów nad ziemią? Siatka zabezpieczająca, ot i cała różnica. Cóż, siatki nie było, ale nie chciała ryzykować, że zobaczą ją służący Himplerumpów. Nie namyślając się wiele, wspięła się na parapet. Upew­ niła się, że Kip ma dość rozsądku, by nie ruszać się z łóżka, i ostrożnie opuściła się w dół. Znalazła oparcie dla stopy, ale skórzane podeszwy jej pantofli były śliskie od wody i noga jej się obsunęła. Przez pół minuty wisiała na rękach sześć metrów nad ziemią, mokra suknia ciągnęła ją w dół, a deszcz siekł po twarzy. Zastanawiała się, czy nie wezwać Kipa na pomoc, ale zrezygnowała. Pewnie by zepchnął na dół. Nie spadnie. Musi się zobaczyć z Elliotem. Gorączkowo poszukała no­ gami oparcia wśród liści bluszczu, stanęła na gałęzi i powoli przeniosła na nią ciężar ciała. Deszcz, zalewając jej twarz, utrudniał drogę, ale powoli zeszła po po­ krytej bluszczem ceglanej ścianie. W końcu, gdy spojrzała w dół, zoba­ czyła grunt tuż pod sobą. Puściła się ściany, uderzyła o ziemię i padła na kolana. Nie bolało. Już nic nie mogło zaboleć. Żyła. Angela też. I odzyskała list. Teraz musi tylko znaleźć konia i już jej tu nie będzie. Uniosła twarz ku niebu, z którego lały się strugi wody. Uśmiechnęła się szeroko z ulgi i oszałamiającego poczucia zwycięstwa. Wkrótce potem spojrzała prosto w rozwścieczoną twarz Elliota Marcha. Przypuszczam, że się piekielnie dobrze bawisz - wycedził Elliot przez zaciśnięte zęby. Jeżeli przedtem był zły, teraz był wściekły. Jego oczy stały się bezbarwne i blade, wyglądały okropnie. Letty przełknęła ślinę. Nim się zorientowała, co chce zrobić, pochylił się i wbił jej palce w ramiona, przyciągając do siebie.

- Boże, gdy zobaczyłem, jak zwisasz z krawędzi parapetu... - Zdusił w gardle resztę tego, co miał powiedzieć. - Angela? Co z nią? - spytała. - Nic jej nie będzie. Zacisnął zęby i odwrócił się, ciągnąc Letty brutalnie za sobą. Mocno utykając, pociągnął ją do miejsca, gdzie był uwiązany jej wałach. Obok stał czarny koń Elliota. Bez słowa podsadził ją do siodła, potem sam wsiadł na konia. Spojrzał na nią ze złością. - Pojedziesz za mną do domu? Przytaknęła. W strugach deszczu ruszył przodem w stronę rezydencji Marchów. Gdy dojechali, zsunął się z siodła i zaklął, bo ugięła się pod nim noga. Błyskawicznie zeskoczyła na ziemię i podbiegła do niego, ale spoj­ rzał na nią z taką wściekłością, że nie zaproponowała pomocy. Chwycił lejce i z bolesnym wysiłkiem pociągnął konie do stajni. Nie obejrzał się. - Drzwi są otwarte. Wejdź. Posłusznie weszła do środka. Oto była w domu Elliota. Rezydencja z czerwonej cegły zbudowana była wokół głównego holu i pięknych schodów, które pięły się zygzakiem między trzema piętrami. Korytarz za nimi prowadził na tyły domu. Po obu stronach holu były drzwi. Spostrzegła, że te po lewej są lekko uchylone. Zajrzała do środka. To był najwyraźniej pokój kobiecy. Stały w nim dwie sofy i podnóżek obite biało-czerwonym kwiecistym perkalem. Na filigra­ nowych stolikach tłoczyły się okrągłe słoiczki z różnobarwnymi motylami i porcelanowe figurki. Nad kominkiem wisiał olejny obraz przedstawiają­ cy ciemnowłosą kobietę i dwóch kędzierzawych chłopców po obu jej stro­ nach. Starszy wydawał się spokojny i zamyślony, młodszy był wesoły i czymś zaciekawiony. Drzwi frontowe za plecami Letty otworzyły się. Wszedł Elliot i otrząs­ nął się z wody jak wielki spaniel, potrząsając głową i rękami. Ściągnął marynarkę i rzucił na poręcz schodów. - Buntingowie godzinę temu przysłali tu chłopca z wiadomością - po­ wiedział. - Dzięki Bogu, przynajmniej oni wykazali się odrobiną rozsąd­ ku. Był kompletnie przemoczony. Biała koszula i kamizelka kleiły mu się do rąk i piersi. Przez materiał widać było napięte mięśnie ramion. Odwró­ ciła wzrok, czując ciepło na policzkach. - Przepraszam, co powiedziałeś?

- Most na drodze do Buntingów jest zalany i nie przejadą po nim powo­ zy. Goście zostaną u nich do rana - spojrzał na nią ponuro. - Angela odzy­ skała przytomność, jak tylko tu dotarliśmy. Nie patrz tak na mnie. Wiem, co mówię. Nic jej nie będzie. Zapewniam cię. Kiwnęła głową. Jeśli Elliot mówił, że Angeli nic nie będzie, mogła mu wierzyć. Elliot nigdy by jej nie okłamał. W przeciwieństwie do niej. - Skąd wiedziałeś, dokąd pojechałam? - spytała. Nie przyszło jej do głowy zapytać, skąd w ogóle wiedział, że obie z An­ gela były przy drzewie czarownic. Potrzebowała go i zjawił się w odpo­ wiednim momencie. - Jak tylko przyniosłem Angelę do domu i oddałem pod opiekę mojej gospodyni, zorientowałem się, że nie przyjechałaś za nami. - Rzucił jej potępiające spojrzenie. - Wróciłem pod drzewo czarownic, ale ciebie już tam nie było, więc pojechałem do Hollies. Tam również ciebie nie zasta­ łem, lecz dowiedziałem się sporo od Cabota, choć niewiele z tego mi się spodobało. Nie śmiałem przypuszczać, że moje podejrzenia okażą się słusz­ ne, nie miałem jednak żadnych innych wskazówek, więc skierowałem się do domu Himplerumpów. Możesz sobie wyobrazić moje zaskoczenie, gdy zobaczyłem, jak schodzisz po ścianie. Właściwie nie powinienem się dzi­ wić. W końcu już kiedyś wykazałaś spore zainteresowanie wspinaczką po bluszczu - dokończył przez zaciśnięte zęby. Przełknęła ślinę. Wyglądało na to, że jest bardzo, bardzo zły. - Musiałam... wrócić po coś, co... - zająknęła się. - Angela opowiedziała mi o liście - przerwał jej. Oczywiście. Wszyscy mogli liczyć na sir Elliota Marcha. Wszyscy po­ wierzali mu swoje tajemnice i dawne wykroczenia, swoje obawy i drobne grzeszki. Wszyscy, tylko nie ona. Ale jej grzechy były bardziej godne po­ tępienia niż innych. - Opowiedziała mi o żądaniu Kipa. Ta burza może nas jeszcze urato­ wać. Mamy szczęście. Po ostatnich słowach zrozumiała, że już wziął na siebie odpowiedzial­ ność i uznał, że sam rozwiąże ich problemy. - Pomówiłem z Grace i Cabotem. Bardzo chcą pomóc i chętnie będą opowiadać historyjkę, że nie chciałem, byście obie z Angela były same w Hollies w taką noc i dlatego zabrałem was tutaj. Rozumiesz mnie? Zga­ dzasz się? - spytał szorstko. Przytaknęła. Kątem oka zobaczyła swoje odbicie w lustrze. Wyglądała okropnie. To nie w porządku, że on przypominał Posejdona, podczas gdy ona morską wiedźmę. Spod jej przemoczonego płaszcza wystawała w ubło-

conych fałdach spódnica. Potargane włosy zwisały w mokrych kosmy­ kach i opadały na szyję. Była tak blada, że aż sina. - Może mi powiesz, co wyprawiałaś na ścianie domu Himplerumpów? - zapytał z wysiłkiem. Spojrzała mu w lustrze w oczy. Po raz pierwszy nie była w stanie wymy­ ślić żadnej historyjki, by wytłumaczyć swoje postępowanie. Nawet nie próbowała. Była zmęczona recytowaniem roli i unikaniem słownych puła­ pek. - Poszłam do Kipa odzyskać list Angeli i udało mi się. - Czy Kip cię widział? - Kiwnęła głową. - Powie komuś o tym? - Zapewniam cię, że nie. - Traktował ją z rezerwą. Był chłodny i rze­ czowy. Zraniła go. A przecież nie chciała. - Elliocie, muszę ci coś powie­ dzieć. Zareagowałam tak na to, co powiedziałeś dzisiejszego... - To dobrze - przerwał jej. Najwyraźniej nie chciał od niej usłyszeć żadnych osobistych wyznań. - Ale żeby się upewnić, powinienem jutro rano złożyć wizytę mojemu młodemu sąsiadowi. Dobry Boże, pomyślała bez tchu, może on żałuje, że wyznał jej miłość. Poczuła pustkę w sercu. - Wszystko sie_ dobrze skończy - wydusiła z siebie. - Chciałbym jednak - powiedział ostrożnie - naprawdę bardzo chciał­ bym się dowiedzieć, dlaczego ryzykowałaś zdrowie i życie, by zakraść się do tego... tego... młodziana. Mogłaś się zabić! - Ostatnie słowa wymó­ wił z taką siła, że aż się wzdrygnęła. Zauważył to i zaklął siarczyście pod nosem, przeciągając ręką po włosach. - Gdzie się nauczyłaś tak wspi­ nać? A jednak mu na niej zależało. Świadomość tego przyprawiła ją o zawrót głowy. - W czasie młodzieńczych wypraw. - Nie zniżę się, by zareagować na tę odpowiedź - wycedził. - Czy mógł­ bym zaproponować, byś zdjęła ten mokry płaszcz? Spróbowała to zrobić, ale tak bardzo trzęsła się z zimna, że aż szczękała zębami. Zgrabiałymi palcami niezdarnie szarpała się z zapięciem. Zanim uświadomiła sobie, co on zamierza, odsunął jej ręce i sprawnie rozpiął guziki płaszcza. Chwycił ją za ramię i obróciwszy tyłem do siebie, ściąg­ nął z niej okrycie. Bez emocji. - Dziękuję. Zesztywniał. - Nie potrzebuję twojej wdzięczności. - Wydawało się, że chce powie­ dzieć więcej, ale powstrzymał się i rzucił jej płaszcz na swój. - Musisz się

przebrać. Mamy tylko gospodynię, panią Nichols. Siedzi teraz przy Ange- li, ale na pewno ci pomoże. - Dam sobie radę - powiedziała. - Naprawdę. Angeli bardziej przyda się jej opieka. - Świetnie. Skinął ręką, żeby szła przed nim po schodach. Jej mokra suknia plaśnię­ ciami uderzała o stopnie. Za sobą słyszała kroki Elliota. U szczytu scho­ dów się odwróciła. Twarz miał zszarzałą, a w kącikach oczu i ust widocz­ ne było napięcie. Cierpiał. - Elliocie, powiedz, proszę. Czy jest coś, co mogłabym dla ciebie zrobić? W mgnieniu oka jego twarz stała się obca. Przybrał minę typowego bry­ tyjskiego dżentelmena, zaciskającego zęby i udającego, że wszystko jest w porządku nawet w piekle. - Nic. Dziękuję za troskę. Angela jest w sypialni na końcu holu po le­ wej - pokazał krótki korytarz. - Twój pokój jest wcześniej. Zawahała się. - Elliocie, proszę... - Jestem pewien, że sobie poradzisz - powiedział i odszedł w przeciw­ ną stronę holu. Nie obejrzał się. Elliot przeszedł przez sypialnię w kierunku małej szafki. Wyjął z niej butelkę z brązowego szkła i odmierzył do szklanki dwie łyżki płynu. Skrzy­ wił się i odchyliwszy głowę, wypił lekarstwo. Morfina. Nie znosił skutków jej działania. Mąciła mu myśli i oszukiwała zmysły, ale jako środek przeciwbólowy była niezawodna. A tej nocy, o Boże, bar­ dzo jej potrzebował. Przyszło mu do głowy, że może powinien się skupić na bólu w nodze, by odwrócić uwagę od innych myśli. Wątpił jednak, by mu to pomogło, więc wybrał narkotyk. Jeśli się uda, pomoże mu zapomnieć, że ona jest w jego domu, śpi w jego łóżku, tak blisko miejsca, gdzie pragnął ją widzieć. Po raz pierwszy od momentu odnalezienia Angeli i Letty przy drzewie czarownic pomyślał o wypadkach, które zmusiły go do opuszczenia przy­ jęcia u Buntingów. Wyznał jej miłość. Przed nianie powiedział tego żadnej kobiecie, a ona na to zbladła i była wyraźnie wstrząśnięta. Podobnie zresztąjak on. Ale jak tylko wypowiedział te słowa, wiedział, że to prawda. Głęboka, nieza­ przeczalna prawda.

Na jej twarzy przez chwilkę zabłysło coś, co napełniło go szczęściem, zaraz potem widział już tylko jej przerażone oczy. A potem uciekła. Zacis­ nął ręce w pięści. Nie mógł już zostać na przyjęciu. Myśl, że Letty będzie go unikać i śmiać się nerwowo w jego towarzystwie, była nie do zniesienia. Ale w domu nie uwolnił się od niej. Po godzinie nieustannego chodze­ nia po pokoju zrozumiał podstawową prawdę: wolał cieszyć się przyjaź­ nią Letty, niż stracić ją na zawsze. Napisał do niej list, w którym zapewniał, że nigdy więcej nie nadużyje przyjaźni, która się między nimi nawiązała i na której szczerze mu zależało. Nie musi się martwić, że jeszcze kiedyś będzie się jej narzucał. Taki przy­ najmniej miał zamiar i modlił się do Boga, by miał siłę w nim wytrwać. Nie chcąc tracić ani chwili, pojechał do Hollies, zamierzając oddać list Cabotowi. I tu sprawy zaczęły się komplikować. Elliot nalał sobie pół szklanki brandy i wypił ją jednym haustem, spłu­ kując z ust gorzki smak morfiny. Wiedział z doświadczenia, że alkohol wzmacnia działanie narkotyku. Nie mógł się doczekać, aż zacznie działać. Zdjął kamizelkę i rzucił na krzesło. Rozluźnił krawat, odpiął kołnierzyk i rozpinając koszulę, podszedł do okna. Zapatrzył się w mrok. Angela powiedziała mu o liście Kipa, jak tylko odkryli, że Letty nie jedzie za nimi. Nie mógł uwierzyć, że Letty włamała się do domu Himple- rumpów, żeby zdobyć ten przeklęty świstek. Mimowolnie się uśmiechnął. Myślał, że jest zuchwała? Chyba raczej lekkomyślna. Jego uśmiech zbladł na wspomnienie paraliżującego strachu, który ogar­ nął go na widok Letty zwisającej z parapetu. Nigdy przedtem nie czuł takiego przerażenia. Gdy już znalazła się na ziemi, musiał się z całej siły powstrzymywać, by nie porwać jej w ramiona. Nie miał do tego prawa. Nie życzyła sobie tego. List, w którym obiecy­ wał, że już nigdy nie będzie się jej narzucał, leżał w jego kieszeni jak gorzkie przypomnienie obietnicy. Przyjaźń z Letty przypuszczalnie go zabije. Ale, na Boga, co miał robić? Już nie mógł jasno myśleć. Myśli odpłynęły, podobnie jak ból w nodze, wskutek działania morfiny. Oparł dłonie na parapecie. Ona pewnie już śpi, kasztanowe włosy rozsypały się na białej pościeli, skóra była ciepła i zaróżowiona. Przycisnął czoło do zimnej szyby. Przez całe życie podporządkowywał emocje rozumowi, próbując ze wszystkich sił zachować równowagę, postępować rozsądnie i rozważnie. Uśmiechnął się gorzko. Po trzydziestu trzech latach życia przebudził się i serce mu pękło ze słodyczy i goryczy. Ile lat będzie musiało jeszcze upły­ nąć, zanim przestanie boleć?

- Elliocie. - To jej głos. - Elliocie. Proszę, odwróć się. - Po co? Jesteś nierealna - powiedział rzeczowo, rozsądny nawet pod wpływem narkotyku. - Jesteś tylko mieszaniną morfiny i brandy. I prag­ nienia - dodał po namyśle. - Nieznośnego pragnienia. - Ależ to ja. Proszę. To dla mnie trudne. Odwróć się. Co za różnica? Odwrócił się i szybko nabrał powietrza. Stała przy drzwiach jego pokoju, ubrana w stary szlafrok jego ojca. Piękne, rozpusz­ czone włosy spływały jej po plecach i ramionach. Spod wytartego rąbka wystawały bose stopy. Szczupłe i wąskie, delikatne jak skrzydła ptaka. Nie powinna tu być. Ale przecież nie wiedziała o morfinie i brandy. Nie wiedziała, że opanowanie, które zawsze było dla niego poważnym wy­ zwaniem, teraz przestało już być istotne. - Wracaj do swojego pokoju. Nie poruszyła się. Ciemny rumieniec wypłynął jej na szyję i zabarwił policzki. - Nie mogę - wyszeptała. Zacisnął ręce na parapecie za sobą. - Szukasz przygód? - Chciał, by zabrzmiało to lekko, ale wyszło szorstko. - Chyba tak. Nie wyglądała na poszukiwaczkę przygód. Wydawała się zagubiona i równie spragniona miłości jak on. - Boże, Letty. Nie masz w sobie ani krzty rozwagi? - Chyba nie. Ona nie chce twojej miłości, upomniał siebie z wściekłością. Miał na­ dzieję, że świadomość tego da mu siłę, by mógł się jej oprzeć. Bo ona była wyraźnie zdecydowana go uwieść. Nawet młokos by się zorientował. Była pełna obawy, niespokojna i płochliwa, ale równocześnie wyczekująca i go­ towa. Podeszła do niego, a jej piersi zakołysały się pod ciemnoczerwonym jedwabiem. Na Boga, pod szlafrokiem była naga. - Zimno mi. Nie zrobi tego. Nie zrobi. To wbrew wszystkim zasadom, które wyzna­ wał. Miał w sobie dosyć siły. - Znajdę ci dodatkowy koc. - A mnie się podoba ten - wskazała niebieski pled na jego łóżku. - Proszę - powiedział krótko, przeszedł przez pokój i chwycił za róg koca. Rzucił go w jej stronę, ale nawet nie próbowała go złapać, więc spadł na podłogę. Schyliła się powoli. Jedwabny szlafrok przylgnął do jej zaokrągleń. Spoj­ rzała na Elliota przez ramię. Włosy prowokująco opadły jej na twarz.

- Przestań. - Wsunęła włosy za ucho i uśmiechnęła się do niego, mą­ dra, pewna siebie i bezlitosna. - Letty, ty nie rozumiesz. Walczył, by zachować spokój. Bez względu na okoliczności zawsze był opanowany. Nigdy przedtem nie został jednak wystawiony na takąpróbę. Pragnął jej. Pożądał aż do bólu. - Nie chciałabym, żebyś z mego powodu cierpiał niewygodę. Podniosła koc. Zbyt późno zorientował się, że dał jej pretekst, by mogła się zbliżyć. Podeszła do łóżka i zatrzymała się metr od niego, wciąż zagad­ kowo się uśmiechając. Owionął go jej zapach... Nie wiedział, co się właściwie stało. Mijała go, a chwilę później trzymał ją w ramionach. Uniósł ją do góry i popchnął do tyłu, z ustami otwartymi na jej wargach, a przepełniające go pożądanie ogarnęło ją i zniewoliło. Przywarła do niego całym ciałem i rozchyliła wargi. Przesuwała dłońmi po jego ciele, dotykając ramion, rąk, piersi. Wsunęła je pod rozpięte brze­ gi koszuli, rozpalając w nim ogień. Rozluźnił pasek zawiązany w jej talii i rozsunął jedwabne poły, zdejmu­ jąc szlafrok z jej ramion. Odchyliła się do tyłu i spojrzała mu w oczy, ajej wzrok nie był już świadomy ani taki pewny, ani bezlitosny. Widział w jej oczach zagubienie. - Może jednak... nie powinnam... nie powinniśmy... - Za późno. - Teraz nie było już żadnych zasad i reguł. Jedynie pożąda­ nie i miłość. - Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Jego uścisk złagodniał i powoli zsunęła się wzdłuż jego ciała. Poczuła twardy dowód jego pożądania. Przesunęła piersiami po jego koszuli, szla­ frok zahaczył o pasek jego spodni i skłębił się wokół jej ud. Letty zadrżała. Palcami stóp dotykała podłogi, jednak nogi uginały się pod nią. Opuścił ręce, ale się nie odsunął. Z każdym jego oddechem ich ciała dotykały się na krótką prowokującą chwilę. Spojrzała mu w oczy. Musi się czegoś przytrzymać. Zacisnęła palce na połach rozpiętej koszuli, przyciskając nadgarstki do napiętych mięśni na jego piersi. - Jeśli chcesz wyjść, idź. Ostatnia szansa, Letty. Dla nas obojga. - Po­ chylił się i musnął jej usta pocałunkiem. - Myślę jednak, że powinnaś zostać. - Odsunęła się nieco. Podążył za nią, schylając głowę i przysuwa­ jąc usta do jej ucha. - Zostań. Pieścił jej ucho oddechem, wywołując gęsią skórkę na jej szyi i ramio­ nach. Nie dotykał jej, nie dotknął jej od chwili, gdy rozluźnił uścisk, a jed­ nak otaczał ją sobą, spowijał pożądaniem, spragnioną przykuwał do miej­ sca...

Musnął palcami bok jej piersi i z lekkością obrysował jej kształt od dołu. Przesunął palce na sutek i zaczął nimi okrążać jedwabistą otoczkę. Przez cały czas nie odrywał wzroku od jej twarzy. Patrzył z wilczą żarłoczno­ ścią, niezachwiany, hipnotyzujący. Nie poznawała go. Powściągliwy, łagodny sir Elliot zniknął, a w jego miejsce pojawił się nieznajomy, który igrał z jej ciałem, a głodnym wzro­ kiem wysysał z niej duszę. - Proszę - szepnęła. Na wpół rozpięta biała koszula odsłaniała przed nią kuszący widok napiętych mięśni i ciemnych włosów pokrywających pierś. - Letty, po co tu przyszłaś? - wyszeptał, całując lekko kącik jej ust. Nie mogła mu powiedzieć prawdy, że przyszła się z nim kochać. Bo jeśli powie mu, że go kocha, będzie miał prawo oczekiwać uczciwego związ­ ku. Będzie myślał, że nic nie stoi na przeszkodzie ich małżeństwu. Bo w świecie Elliota ludzie, którzy się kochali, brali ślub. Powinna odejść, wyrwać się stąd, ale nie mogła. Pragnęła go całą sobą. Cała drżała w oczekiwaniu. Gorące pożądanie spływało między jej uda i do czubków piersi. A jeśli każe jej odejść? Jak będzie mogła dalej żyć, nie dowiedziawszy się, jakie to uczucie? - Przyszłam się zabawić. - Zabrzmiało to trochę desperacko. Znieruchomiał. Jedno uderzenie serca. Następne. I kolejne. Wstrzymała oddech, próbując odczytać nieodgadniony wyraz jego twarzy. Dlaczego jej nie dotknie? Nie powie słowa? Czegoś nie zrobi? W końcu powiedział bez ogródek: - Chcesz namiętności? Namiętność jest łatwa. Nie odrywając wzroku od jej twarzy, rozpiął spodnie jednym krótkim ruchem. Nim się zorientowała w jego zamiarach, szarpnął na boki poły jej szlafroka i pochylił się, jedną dłonią chwytając ją za udo, drugą obejmując jej pośladki. Podniósł ją do góry, opierając jej nogę na swoim biodrze, otwierając ją w najbardziej intymnym, wrażliwym miejscu tuż przy roz­ pięciu swoich spodni. Jęknęła na tę nagłą zmysłową bliskość i zarzuciła mu ręce na szyję, by nie upaść. Pozycja była szokująca. Czuła przyciśniętą do siebie długą twar­ dość. Jego zamiar był brutalny i podniecający. Skórę miał rozpaloną, ciało napięte. - Elliocie... Nie zwrócił na nią uwagi, spojrzeniem odebrał jej głos. Było w nim pierwotne, skupione pożądanie. Trzymając ją w ramionach, przeszedł przez pokój i oparł ją o ścianę. Przytulił głowę do jej ramienia, otwierając usta na jej szyi. Mocniej przycisnął się do niej biodrami. i

Poruszył się, powoli unosząc lędźwie, budząc odbierający myśli stru­ mień rozkoszy w całym jej ciele. Zacisnęła palce na białym płótnie okry­ wającym jego barki. Zalała ją fala dzikiego pożądania. Przerażona, unie­ siona radością, pragnęła odwzajemnić wszystko, co z taką łatwością w niej wyzwolił. Czuła pod koszulą ruch jego gładkich, twardych mięśni. Zakołysał człon­ kiem tuż przy jej ciele. Westchnęła, a on zadrżał. Poruszał się raz po raz, drobnymi pulsującymi pchnięciami wyzwalając w niej eksplozje rosnącej rozkoszy. Zaczął ją unosić i opuszczać w rytmie przeciwnym do swych ruchów, zwiększając udrękę i napięcie aż do bólu. - Och, Elliocie - dyszała. Nie odezwał się. Twarz miał nieruchomą i zaciętą. Skupił się tylko na jednym, cały był pochłonięty cielesnym zaspokojeniem. Letty nie była w stanie myśleć, mogła tylko czuć. Dotąd nie uświada­ miała sobie, jaki jest potężny i silny. Miała wrażenie, że ogarnia ją ze wszystkich stron. Czuła gorącą, jedwabiście gładką skórę, sztywno wy- krochmaloną koszulę, chłodne, wilgotne włosy. Pragnęła więcej. Chciała, by w nią wszedł, by ją wypełnił. Chciała do­ prowadzić ten rytualny taniec do końca. Zamknęła oczy. Biodrami odnalazła zaczęty przez niego rytm i porusza­ ła się w nim. Z ustami przy jej szyi ostro wciągnął powietrze i nagle sięg­ nął w dół. Chwycił jej drugie udo i uniósł ją wyżej, aż oparła się na jego talii. Była teraz otwarta i odsłonięta, a on... Z drżeniem rozpoznała przyciś­ nięty do niej twardy kształt. Mimowolnie zacisnęła nogi. Jęknął. Uniósł głowę i otwierając usta, zaczął ją gwałtownie, zachłan­ nie, prawie ze złością całować. Odwzajemniła jego pocałunki, czując ro­ snący głód. Wsunął się pchnięciem w jej gładkie, nabrzmiałe wnętrze. Oderwał od niej usta. Słyszała jego urywany oddech, poczuła, jak ujmuje jej twarz w dłonie, jak przyciska do ściany. Pieścił jej usta oddechem. Spragniona i podniecona, spojrzała na niego nieprzytomnie. Rozżarzonym wzrokiem popatrzył jej w oczy. - Chcę cię widzieć. Chcę patrzeć, jak mnie przyjmujesz w siebie. Wsuwał się powoli. Otworzyła szeroko oczy. Był duży, nabrzmiały i otwierał ją. Westchnęła z bólu, gdy jej ciało próbowało go przyjąć. Coś błysnęło w jego oczach. Znieruchomiał, pierś unosiła się mu w gwał­ townym oddechu, twarz pociemniała, a całe ciało pokryło się potem. Jednak bezruch był gorszy od bólu. - Nie.

Poruszyła się. Zacisnął mocno szczęki i zamknął oczy. Ale nawet nie drgnął. Zsunęła się odrobinę w dół. Rozchylił usta w grymasie. Poruszyła się znowu, biorąc go w siebie głębiej, poza granicę bólu, czując już tylko nabrzmiały kształt zanurzony w jej wnętrzu. Pragnienie wróciło ze zdwo­ joną siłą. Przesunęła się dalej w dół. - Proszę, zrób to jeszcze raz - wyszeptała. - Porusz się we mnie. - Boże! Okrzyk, który wyrwał mu się z ust, zburzył jego opanowanie. Wbijał się w nią głęboko, gwałtownymi uderzeniami. Wsuwał się w nią i wysuwał, od nowa wzmagając jej pragnienie, unosząc ją do miejsca, z którego nie było już powrotu. - Poddaj się temu - ponaglił chrapliwie, naprężając się ze wszystkich sił. Posłuchała. Odrzuciła głowę do tyłu i poczuła go wokół siebie, w sobie, nad sobą, poruszającego się w niej, obsypującego ją pieszczotami. Roz­ kosz ogarnęła ją i przeszyła na wylot, zakwitła w niej jak kwiat i rozeszła się falami, aż Letty zaszlochała z zachwytu nad jej pięknem, a po jej przej­ ściu opadła bez sił, jak domek z kart zmieciony wiatrem. Gdy już było po wszystkim, wysunął się z niej, wciąż nabrzmiały i nie­ zaspokojony. Zaniósł ją do łóżka. Oszołomiona i niepewna, patrzyła, jak wyprostował się i skończył roz­ pinać białą koszulę. Zdjął ją jednym ruchem i rzucił za siebie. Był tak piękny, jak go sobie wyobrażała, atletyczny, szczupły i zgrabny. Ciemne włosy porastające mu pierś zwężały się w wąską linię idącą w dół płaskie­ go, umięśnionego brzucha. Zsunął spodnie z bioder i jej zachwyt nad jego ciałem przerodził się w lęk. - Co ty robisz? - To dopiero początek - powiedział posępnie. - Teraz przez resztę nocy będziemy się kochać. Eliot nigdy w życiu nie był bardziej wściekły. Stała tam drżąca i mówi­ ła mu, że chce się zabawić. Jakby był jakimś kochasiem, którego mogła

wykorzystać, a nie mężczyzną, który kochał ją ciałem i duszą, sercem i umy­ słem. Nie chciał, by sprawy zaszły tak daleko, jednak tęsknota, desperacja i po­ żądanie sprzysięgły się przeciw niemu, zostawiając mu w głowie jedną myśl, jeden zamiar. Chciała namiętności? Świetnie. Nie zapomni tego do końca życia. Jednak w największej ciemności nocy, zanim burza wreszcie ucichła, oboje odnaleźli miłość. Spojrzał na nią, leżącą obok, pogrążoną w głębokim śnie. Światło lamp­ ki spowijało ją miękkim płaszczem rozproszonego blasku i zapalało w jej włosach płomienne refleksy. Złota poświata ślizgała się po jej jedwabi­ stym nagim ramieniu. Śnieżnobiałe prześcieradła kłębiły się wokół jej bio­ der. Leżała z wyciągniętą szczupłą ręką i wygiętą szyją, zastygła w rozko­ szy. Znów poczuł przypływ pożądania. Spędzili w łóżku wiele godzin i nie powinien znów jej budzić. W jej pragnieniu miłości wyczuł rozpacz, któ­ rej nie potrafiła ukryć. Bez względu na przyczynę tej rozpaczy, on ją prze­ zwycięży. Kochał Letty i, na Boga, wiedział, że ona też go kocha. Nie wyznała mu tego, ale jej ramiona, usta i pieszczoty powiedziały o wiele więcej niż słowa. W Letty na nowo odkrył własne serce, miarę rozkoszy, bólu i namiętno­ ści. Już nie mógł być taki jak dawniej. I nie będzie, na Boga. Nie teraz, kiedy wie, że ona go kocha. Przytulił ją do siebie, chcąc się nacieszyć dotykiem jej ciała. Zamknął oczy. Wkrótce wyczerpanie i namiętność, w połączeniu z morfiną, ode­ brały mu świadomość i w końcu sam też zasnął. Poranek zalał pokój bladą poświatą. Letty się obudziła, czując, jak pani­ ka dławi ją w gardle, a udręka przeszywa ciało niczym prąd elektryczny. Leżała w ramionach Elliota, obejmując go nogą. Przez jedną, zbyt krótką chwilę nie myślała o niczym, chłonąc twardość męskiego ciała i ciężar szczupłego, muskularnego ramienia obejmującego ją w talii. Jednak myśli, zakłócające jej przyjemne doznania, zmuszały, by spojrzała mu w twarz. Był piękny. Poranny zarost ocieniał mu brodę, rzęsy grubymi kreskami rysowały się na policzkach. Niewielka zmarszczka pojawiła się między brwiami, kąciki ust były opuszczone, jakby męczył go zły sen.

Dobry Boże, on ją znienawidzi, gdy odkryje, kim jest. Musi uciekać. Czuła łzy pod powiekami. Nie wolno jej płakać. Nie może go obudzić. Po prostu zabierze, co będzie mogła, jak złodziej kradnący chwile z poży­ czonego życia i wymknie się niepostrzeżenie. Nie mogła zostać. Nie miała już żadnych kłamstw. Tylko prawdę: kochała go. Nie zostanie tu na tyle długo, by widzieć, jak jego miłość przeradza się w nienawiść. Była tchórzem. Zawsze była tchórzem, bała się kochać. W życiu pobrała aż nadto lekcji, które nauczyły ją, że miłość jest niebezpieczna. Przekonała się, że lepiej iść przez życie jako zuchwała oszustka i odgrywać każdą rolę, którą podsunie los, niż zaryzykować odtrącenie. Tak bardzo obawiała się kochać, że nawet nie potrafiła przekonująco zaśpiewać piosenki o miłości. Cholerna śpiewaczka rewiowa i tchórz. Oto i cała Letty Potts. Musi stąd uciec, zanim on się obudzi. Ostrożnie przesunęła jego ramię i wstała z łóżka. Po cichu włożyła je­ dwabny szlafrok i przewiązała się paskiem. Wymknęła się z sypialni i po­ śpieszyła pustym korytarzem do swojego pokoju. Po dwudziestu minutach, ubrana w wilgotną, ubłoconą suknię balową, odnalazła swój płaszcz i poszła do sypialni Angeli. Na krześle w rogu pokoju drzemała sympatyczna, siwowłosa kobieta. Zapewne troskliwa pani Nichols. Letty podeszła na palcach do łóżka Angeli. Dziewczyna leżała spokoj­ nie, oddychając lekko, nieco zaróżowiona. Letty uśmiechnęła się. Przy­ najmniej jej problemy udało się rozwiązać. Dziewczyna poruszyła się i otworzyła oczy. - LadyAgatha? - Cicho. Nie chcemy obudzić szacownej pani Nichols, prawda? A poza tym przyjaciele mówią do mnie Letty. Angela zarumieniła się z radości. - Letty. Co się wczoraj w nocy z tobą stało? Tak się martwiłam, a sir Elliot wprost umierał z niepokoju. Jeszcze parę dni temu myśl, że Elliot się o nią martwi, sprawiłaby jej przyjemność. Teraz wzbudziła jedynie poczucie winy. Letty uśmiechnęła się szelmowsko. - Pojechałam odebrać twój list, głuptasku-wyszeptała. -Nie możemy przecież pozwolić, by obciążająca cię korespondencja krążyła po okolicy, prawda? - Naprawdę? - Angela otworzyła szeroko oczy. - . . . i udało się? - Tak.

Letty wyjęła list z kieszeni płaszcza i oddała go Angeli. - A Kip? - spytała dziewczyna, wpatrzona w papier. - Nie gniewa się? Pogodził się z tym, że kocham innego? Letty z wysiłkiem powstrzymała się od ostrego komentarza na temat Kipa Himplemmpa. Nie będzie kwestionować znaczenia, jakie Angela przy­ wiązywała do dawnej przyjaźni z tym chłopcem. To jeszcze jedna nauka, którą zabierze ze sobą z Little Bidewell. - W końcu zrozumiał. Twarz Angeli rozjaśniła się w uśmiechu. I wtedy Letty poczuła radość, że zdobyła ten przeklęty list. Angela energicznie podarła przemoczoną kartkę na drobne kawałeczki. - Jak mam pani... ci dziękować, Letty? - Na przyszłość dyktuj swoje listy sekretarce - rzuciła sucho Letty. - Od tej pory będę pisać tylko do mojego Hughiego. - I nie nazywaj swojego ukochanego markiza Hughiem - powiedziała Letty. - A przynajmniej nie w towarzystwie. Angela przytaknęła uroczyście. - Widziałaś się z sir Elliotem? - spytała. Letty nie spodziewała się tego pytania. Poczuła ciepło na policzkach, a zaciekawiony wzrok Angeli powiedział jej, że rumieniec został dostrze­ żony. Na szczęście Angela była zbyt dobrze wychowana, by skomentować jej reakcję. - Tak, widziałam. I podziękowałam mu za pomoc. - Zdawała sobie spra­ wę, że jej słowa brzmią sztucznie, ale nic nie mogła na to poradzić. - Teraz jednak muszę natychmiast wracać do Hollies. - Dlaczego? - Bo... bo... kiedy sir Elliot wymyślał swoją historyjkę o zabraniu nas z Hollies na czas burzy, nie przypuszczał, że będę w takim żałosnym sta­ nie. Trudno mi będzie wytłumaczyć, dlaczego się nie przebrałam przed przyjazdem do niego. Widzisz więc, że muszę wrócić do Hollies, zanim twój ojciec i ciotka przyjadą do domu. Dzięki Bogu, że zachowała jeszcze resztki przytomności. To wytłuma­ czenie miało nawet jakiś sens. - Ale co im powiesz? Z jakiego powodują tu zostałam? Do tego sama! - Otworzyła szeroko oczy. - To znaczy, no, sir Elliot jest bardzo szlachet­ ny, ale... Gdybyś tylko wiedziała... - pomyślała Letty. - Angelo, nie martw się. Powiem wszystkim, że wczorajszej nocy przyje­ chałyśmy tu obie z sir Elliotem, ale ty pośliznęłaś się, wysiadając z powozu,

upadłaś i straciłaś przytomność. Wyjaśnią, że wróciłam o świcie, by cze­ kać na twego ojca i ciotkę, i o wszystkim im opowiedzieć. Angela podciągnęła się na poduszkach. - Jednak będę tu z nim sama. Przecież jestem niezamężna, a on... - Pani Nichols była z tobą przez całą noc. I wciąż tu jest. I śpi... Chyba że ją obudziłaś. Twoja reputacja nie ucierpiała. Dziewczyna westchnęła głośno. Spojrzała nieco zakłopotana na gospo­ dynię śpiącą w kącie pokoju. - Oczywiście. Ale ze mnie głuptas. Powinnam wiedzieć, że sir Elliot zadba o wszystko, by uchronić damę przed kompromitacją. - Absolutnie wszystko - zgodziła się Letty bezbarwnym tonem. - Właściwie - ciągnęła Angela, zaczynając chichotać - gdyby tylko przeszło mu przez myśl, że naraził reputację damy na szwank, już w naj­ bliższą niedzielę dałby w kościele na zapowiedzi. On tak skrupulatnie prze­ strzega wszelkich zasad. Dziewczyna nie mogła wiedzieć, że te słowa boleśnie zranią Letty. - Doprawdy? Powinnam ruszać w drogę. Chciałabym wyniknąć się tyl­ nymi schodami, zanim reszta służby się obudzi. A potem znaleźć sobie cichy kącik, by w nim umrzeć. - Dobrze. - Angela impulsywnie wyciągnęła do niej ręce. Letty po chwili zdziwienia i wahania, pochyliła się i objęła dziewczynę. - Teraz mogę już zapomnieć o Kipie i tym liście, i myśleć tylko o two­ ich cudownych planach związanych z weselem. Och, Letty, niebo musiało cię nam zesłać. Udało ci się wszystko naprawić - wyszeptała Angela lek­ ko łamiącym się głosem. Chyba piekło ją tu przysłało. To było jedyne możliwe wytłumaczenie. Sprawiła, że Elliot zapragnął jej aż do utraty tchu, dzieliła z nim każdą pieszczotę, otworzyła drzwi do jego serca i wzięła je sobie na własność. A potem odeszła. Bez wyjaśnie­ nia, bez słowa. Zostawiła wspomnienia ich miłosnego uniesienia, które mąciły mu myśli, rozpalały krew i podsycały gniew. Elliotowi udało się zachować spokój przed Angela, którą pani Nichols karmiła bulionem. - A czy lady Agatha mówiła, że zamierza wrócić? - Nie wydaje mi się - powiedziała Angela. - Napomknęła, że musi się pośpieszyć, by przed wyjazdem przygotować wszystko do wesela.

- Wyjeżdża? - Elliot spytał ostrożnie. Kąciki ust Angeli opadły w dół. - Tak. Musi zaplanować kolejny ślub. Zostanie tu tylko do momentu ukończenia przygotowań, a potem chce niezwłocznie wrócić do Londynu. - Doprawdy? - Elliot uśmiechnął się z zaciśniętymi zębami. - Cóż, najlepiej będzie, jeśli zostawię panią, panno Angelo, by w spokoju wraca­ ła pani do zdrowia. Zapewne wkrótce przyjedzie z wizytą pani ojciec i ciot­ ka. Przyprowadzę ich, jak tylko się zjawią. - Dziękuję. Elliot ukłonił się, wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Potem spokojnym, kulturalnym tonem wypowiedział wszystkie wulgarne słowa, jakie znał. Jako były oficer dysponował sporym repertuarem przekleństw. No , profesor March powinien być zadowolony z przyjęcia. Wszyscy się świetnie bawią, a panna Angela wygląda przepięknie - wyszeptała Meny do Grace Poole, stojąc za bufetem przykrytym białym obrusem. Ona, Cabot i Grace zostali niejako wypożyczeni z Hollies, ponieważ służba w rezydencji Marchów była zbyt mała na tak duże przyjęcie. Pani Nichols, niech ją Bóg błogosławi, to dobra gospodyni, ale niespecjalna kuchmistrzyni. Grace zaczęła się za taką uważać, od kiedy lady Agatha powierzyła jej upieczenie ciast na wesele panny Angeli. Ponieważ wszy­ scy goście skupili się wokół panny Angeli, mogli we trójkę bez przeszkód cicho gawędzić. - Nikt by nie powiedział, że kilka dni temu uderzyła się w głowę i mu­ siała leżeć w łóżku, co? - skomentowała cicho Grace, obserwując wynu­ rzającą się spod obrusa rączkę, która zmierzała w kierunku kandyzowa­ nych winogron. Tommy Jepson, jeśli dobrze zgadła. - Już dawno nie widziałam jej tak szczęśliwej - zgodziła się Meny. Ona też zauważyła skradającą się rękę i poczekawszy, aż sięgnie po kiść winogron, trzepnęła ją po palcach. - Pewnie upadek wytrząsnął z niej wszystkie fochy.

- Szkoda, że sprawy między lady Agathą i sir Elliotem nie układają się zbyt dobrze - mruknęła Grace, dokładając pasztecików na podgrzewaną srebrną tacę obok wazy z ponczem. Meny ściągnęła usta. - Chyba się mylisz. Przecież to jasne jak słońce, że zakochał się w niej po uszy. Jak na nią patrzy, gdy mu się wydaje, że nikt go nie obserwuje! Aż mnie ciarki przechodzą. - Zarumieniła się na samo wspomnienie tych spojrzeń. - To prawda - zgodziła się Grace. - Nie ma jednak za wiele okazji, by na nią popatrzeć. Pochłonięta pracą, przez cały tydzień prawie nie wycho­ dziła z pokoju. A kiedy już wychodziła, była blada i miała zaczerwienione oczy. Jak tak dalej pójdzie, rozchoruje się z przepracowania. Zdjęła z tacy ciasteczko i podniósłszy obrus, zachęcająco pomachała nim pod stołem. Znikąd pojawiła się rączka, porwała je i zniknęła. Spod stołu rozległy się zduszone chichoty. Tommy Jepson i jego siostra Sara. - Hm, myślę, że lady Agatha trochę się boi sir Elliota - powiedziała Meny cierpkim tonem. - Boi się? - zaśmiała się Grace. - Meny, ty naiwny głuptasie. Jest nim zafascynowana i nieszczęśliwa z tego powodu. Chociaż dlaczego piękna kobieta miałaby być nieszczęśliwa z tego powodu, że zaleca się do niej taki mężczyzna jak sir Elliot, przekracza moje pojęcie. - Może uważa, że nie powinna wychodzić za mąż za kogoś, kto ma niższą pozycję od niej? - zasugerowała Meny. - Jaką pozycję? - zasyczała zirytowana Grace. - Meny, jak się dobrze przyjrzeć, lady Agatha za pieniądze świadczy usługi tym, których na nie stać. - Jak się dobrze przyjrzeć, ona jest córką diuka - odparła Meny za­ czepnym szeptem. - Tak, tak - powiedziała niecierpliwie Grace. - Ale wcale nie zadziera z tego powodu nosa. Poza tym widać jak na dłoni, że jest w nim zakochana. - Skąd wiesz? - wyszeptała Eglantyna, która podeszła do nich niepo­ strzeżenie. Leżący na jej rękach Pimpuś łypnął z nadzieją na paszteciki. - Jest nieszczęśliwa - powiedziała Meny. Eglantyna odwróciła głowę i spojrzała na lady Agathę stojącą po drugiej stronie pokoju. Nie można było zaprzeczyć, że napięcie ostatnich dni zo­ stawiło ślad na jej twarzy. Pod oczami miała ciemne obwódki, a cera zrobiła się woskowa. Kosmyk włosów wysunął się z ciężkiego koka. Wy­ dawała się szczuplejsza, jakby straciła na wadze. - Za ciężko pracuje - powiedziała Eglantyna. - Urabia ręce po łokcie - zgodziła się Grace Poole.

- Do późnej nocy - przytaknęła Meny. - Pewnie dlatego nie może znaleźć chwili dla mojego syna - powie­ dział cicho stojący za nimi Atticus. Kobiety podskoczyły. - Nie przypusz­ czałem, że jesteś taką poganiaczką niewolników. Ani Meny, ani Grace nie zareagowały na tę bezsensowną uwagę. Wszy­ scy w Little Bidewell doskonale wiedzieli, że Eglantyna Bigglesworth jest najłagodniejszą osobą pod słońcem. - Och! - zawołała Eglantyna zawstydzona. - Pewnie pan uważa, że to okropne tak plotkować. Niech nam pan wierzy, interesujemy się Elliotem i lady Agathą, bo bardzo ich lubimy. Atticus machnął ręką na jej zaniepokojenie. - Nie ma potrzeby przepraszać ani tym bardziej zmieniać fascynującego tematu rozmowy - zapewnił. - Można by powiedzieć, że sam jestem nim żywo zainteresowany. I mam nadzieję, że nie uznacie tego za okropne z mo­ jej strony, jeśli przyznam, że mną kieruje ta sama ambicja, co wami. - Wszyst­ kie trzy spojrzały na niego zdziwione. Pokiwał głową. - Naprawdę. Przez ostatnie kilka dni wygłosiłem przy Elliocie tyle pochwał pod adresem lady Agathy, że prawie sam siebie przekonałem, by się z nią ożenić. Eglantyna zachichotała, za to Merry potrząsnęła głową. - Ona pana nie zechce. Woli Elliota. - Więc dlaczego go nie przyjmie? - zapytał Atticus rozdrażnionym szep­ tem. - Elliota tak zmęczyło słuchanie peanów na cześć lady Agathy, że w końcu mi powiedział, jak sprawy stoją. Panie wybaczą, że użyję wul­ garnych słów, ale cytuję mojego syna, by oddać, jak bardzo został wytrą­ cony z równowagi: „Do diabła, gdybym wiedział, co mam zrobić, tobym to uczynił! Ta kobieta nie chce mnie widzieć!" - Ma pan rację - zgodziła się smętnie Eglantyna. - Nie chce go wi­ dzieć. Jeśli on zjawia się we frontowych drzwiach, ona ucieka tylnymi. Jeśli gościmy go na obiedzie, jest zbyt zajęta, by zejść na dół. Dzisiaj jest tutaj tylko dlatego, że powiedziałam jej, iż obowiązki sędziowskie we­ zwały Elliota gdzie indziej. - Ależ nie wezwały. Jest w holu i rozmawia z Antonem - powiedział Atticus. - Wiem - powiedziała spokojnie Eglantyna. Dopiero po minucie zrozumieli znaczenie jej słów. - Panno Eglantyno, nigdy bym się tego po pani nie spodziewała! - wes­ tchnęła Grace Poole. Atticus zaśmiał się, a Merry uśmiechnęła z aprobatą. - Nadchodzi - szepnęła nagle Merry. Elliot wszedł do pokoju z pochyloną głową, słuchając Antona i marsz­ cząc brwi. Eglantyna obserwowała, jak podniósł głowę i zobaczył lady Agathę. Zmrużył oczy, skupił się i zebrał w sobie.

Eglantyna spojrzała na lady Agathę. Ona też zauważyła wejście Elliota. Na moment znieruchomiała. Oczy jej pociemniały i stały się błyszczące. Rozchyliła usta, a potem nagle zaczęła się gorączkowo rozglądać, jakby oceniała odległość do najbliższych drzwi. Cofnęła się. Nie odrywając od niej wzroku, Elliot ruszył za nią. Nie miała dokąd uciec. Szybkim krokiem zmierzała w stronę drzwi do ogrodu, ale drogę zagrodził jej pułkownik Vance, upuszczając pod jej nogi laskę. Nie miała wyjścia, jak tylko ją podnieść, a kiedy w końcu oddała laskę w sękate dłonie, Elliot już był przy niej. Goście ucichli, jakby świadomi rozgrywającego się wśród nich drama­ tu. Nawet z tej odległości Eglantyna zauważyła, że lady Agatha zbladła, w jej oczach pojawiło się napięcie. Elliot natomiast był wzorem opanowa­ nia. Ujął rękę, którą odruchowo do niego wyciągnęła. Pochylił ciemną głowę nad jej dłonią i podniósł ją do ust. Powoli i z rozmysłem złożył na jej drżących palcach najgorętszy pocałunek, jaki towarzystwo w Little Bi- dewell kiedykolwiek widziało. Przyglądające się temu damy zareagowały na różne sposoby. Większość patrzyła z zadumą, niektóre były rozbawione, inne zaszokowane. Tylko lady Agatha wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć. - Obiad! - Grace głośno ponagliła Atticusa. - Co? - spytał Atticus. - Proszę ogłosić, że podano do stołu! - powiedziała Grace pośpiesznie. - On jej poda ramię, ona nie będzie miała wyjścia, jak tylko mu towarzy­ szyć, a potem... - Aha! - przytaknął Atticus. Wystąpił o krok i odchrząknął. - Drodzy przyjaciele! - zawołał. - Pozwólcie, że zaproszę was do stołu. Elliot uśmiechnął się przebiegle do lady Agathy. Uniosła brodę, przyj­ mując wyzwanie. Choć Eglantyna nie mogła go usłyszeć, wyraźnie prosił lady Agathę, by mu towarzyszyła podczas obiadu. Zobaczyła, jak lady Agatha zawahała się, a potem uniósłszy dłoń do skroni, potrząsnęła prze­ cząco głową. Elliot zesztywniał. Lady Agatha uciekła. Elliot zrobił jeden mimowolny krok za nią i za­ trzymał się. Jego twarz stała się obojętna i tylko sztywność postawy zdra­ dzała narastające napięcie. Eglantynie serce ścisnęło się ze współczucia. - Coś panią zmartwiło, panno Eglantyno? Catherine Bunting, idąca razem z gośćmi w kierunku jadalni, zatrzyma­ ła się przy bufecie. Eglantyna odpowiedziała bez zastanowienia: - Obawiam się, że Elliot bardzo się przejmuje tym, że lady Agatha go unika.

- Przejmuje? Elliot? Wątpię. - Catherine uśmiechnęła się spokojnie. - Może jego duma doznała pewnego uszczerbku. Elliot jest bardzo dum­ nym mężczyzną. Oczywiście, ma ku temu wszelkie powody - dodała. - Moja droga, uważaj, by ludzie nie uznali cię za osobę pozbawioną uczuć - powiedział Atticus cichym, chłodnym tonem. Usłyszał, jak Catherine zby­ wa lekceważeniem ból jego syna. Wyprowadziła go tym z równowagi. Odwróciła się do niego gwałtownie, z silnym rumieńcem na ładnej buzi. - Zapewniam pana, to nie ja jestem pozbawiona uczuć. Oczy jej błyszczały. Boże, była bliska łez. Atticus pośpiesznie podał jej ramię. - Czy przed obiadem mogłabyś rzucić okiem na mój heliotrop? - spytał głośno. - Ostatnio zaczął się trochę płożyć. Zawahała się przez chwilę, ale pozwoliła się wyprowadzić do ogrodu, gdzie mogli być sami. - Moja droga, tak mi przykro - powiedział. -Nie zdawałem sobie spra­ wy. Nie udawała, że nie wie, o co chodzi. Sprawy zaszły za daleko. - Niech się pan nie przejmuje - powiedziała. - To zbyteczne. Jestem szczęśliwa z Paulem. - Odetchnęła głęboko, mając nadzieję, że wypowia­ dając na głos swoje myśli, wreszcie się od nich uwolni. - Przez lata Elliot podtrzymywał wrażenie, że dzielnie usunął się na bok, gdy zdecydowałam się poślubić jego najlepszego przyjaciela. Chyba powinnam mu być za to wdzięczna. Wolałabym, żeby ludzie myśleli, że złamałam mu serce, niż się nade mną litowali. - Roześmiała się krótko, widząc minę Atticusa. - Widzę, że z niczego się panu nie zwierzył. To do niego podobne. - Atticus patrzył na nią poważnie. - To ja z nim zerwałam. I powtarzałam sobie, że wojna uczyniła z niego człowieka, którego nie mogłabym kochać. Prawda jest trochę trudniejsza do przełknięcia. Widzi pan, to ja jestem kobietą, której on nie mógł pokochać. - Moj a droga - powiedział współczująco Atticus - wiem z całą pewno­ ścią, że Elliot cię kiedyś kochał. - Tak, kochał. Ale nawet wtedy, nawet gdy był młody... Pamięta pan, z jaką namiętnością mówił o pewnych sprawach, jaką przyjemność zda­ wał się czerpać z najprostszych rzeczy? To był tylko sposób bycia, za któ­ rym nie stały uczucia. - Moja droga... - Atticus chciał pogładzić jej dłoń, ale się cofnęła. - Ja to wiem. Bo on... on nigdy nie stracił dla mnie głowy. Zanim wyjechał do Sudanu, spotkała się z nim, mając nadzieję, że znaj­ dzie w jego ramionach to, co zawsze się jej wymykało, namiętność, której

skrzętnie strzegł, której nigdy nie doświadczyła, a tak bardzo pragnęła. Powiedział, że zbyt ją szanuje, że nie pozwoli jej zaryzykować i ponieść konsekwencji takiego kroku. - Gdy wrócił z Sudanu odmieniony, ucieszyłam się. Atticusie, czy mnie rozumiesz? Nigdy przedtem nie zwróciła się do niego po imieniu. Nigdy się do sie­ bie nie zbliżyli, mimo że oboje wiele znaczyli dla Elliota. - Chyba tak. - Mężczyzna, którego kochałam, istniał tylko w mojej wyobraźni. Nie mogę się z tym pogodzić, że nie potrafiłam wzbudzić w nim... - urwała. - I że ona dokona tego, co mnie się nie udało. - Nienawidziła lady Agathy za jej śmiech, błyszczące oczy i swobodny sposób bycia. - Choć właści­ wie nigdy się porządnie nie postarałam. - Uniosła podbródek. - Zanim Elliot wrócił, zbliżyliśmy się z Paulem. On kochał mnie z ogniem, którego pragnęłam u Elliota. - Popatrzyła na niego wyniośle. - Gdy Paul wyznał, że mnie kocha, miał łzy w oczach. Czy wyobraża pan sobie Elliota, pła­ czącego z jakiegoś powodu? Z czyjegoś powodu? - Spojrzała na niego wyzywająco. Atticus patrzył na nią w milczeniu. Już jej odpowiedział. Popełniła błąd, nie powinna przyznawać się do swoich uczuć. Po długiej chwili odezwał się łagodnie: - Catherine, on tak długo był sam. Przez całe życie szukał kobiety, któ­ rą będzie mógł pokochać z takim ogniem, z jakim Paul kocha ciebie. - Paul. Nigdy nie wątpiła w jego miłość. Wspierał ją, podziwiał i uwielbiał. - Może nadszedł już czas, by pozwolić odejść dawnej miłości - dodał Atticus, a w jego starannie dobranych słowach zobaczyła tę samą rezerwę, którą okazywał jej jego syn, gdy ona pragnęła namiętności. Pozwolić Elliotowi odejść? Nigdy nie należał do niej. Ale w końcu mia­ ła swoją dumę. I Paula. Do diabła, co myśli sobie lady Agatha? I co ona wyrabia? Eglantyna znalazła się u boku Elliota, zanim uświadomiła sobie swój zamiar. Przez chwilę myślała, że on przeprosi ją i odejdzie, ale był zbyt dobrze wycho­ wany. Nie owijała w bawełnę. Pamiętała moment, gdy pierwszy raz przesko­ czył na koniu przeszkodę i jak trzepnęła go po rękach, gdy kradł jabłka z jej spiżarni. Kochała go.

- Lady Agatha bardzo ciężko pracuje, by ukończyć przygotowania do uroczystości weselnych - wyjaśniła. - Codziennie dostaje dziesiątki tele­ gramów, zamówień i potwierdzeń. Osobiście nadzorowała szycie setki je­ dwabnych wachlarzy przewidzianych jako souveniry z wesela. - Z pewnością jest wyczerpana - zgodził się Elliot. - O tak! - zawołała pośpiesznie Eglantyna. - Zaprojektowała też deko­ racje z kwiatów i zaplanowała, gdzie kto usiądzie na sali. Muszę przyznać, że dosyć niekonwencjonalnie, ale też bardzo praktycznie. Wyjaśniła nam, że najlepsze miejsca, to znaczy te z przodu, z których najlepiej będzie widać ceremonię zaślubin, powinny być zarezerwowane dla rodziny mar­ kiza. I dla nas, oczywiście. - Widzę, że jest bardzo zajęta. - Jestem pewna, że opuściła przyjęcie twojego ojca tylko z tego powo­ du. - Oczywiście, masz rację. Proszę, pomyślała zadowolona Eglantyna. Już nie wydawał się taki spięty. Nawet się do niej uśmiechnął i znów był tym uprzejmym, panującym nad sobą i sytuacją dżentelmenem. - Czy mógłbym panią na chwilę opuścić, panno Eglantyno? - spytał. Kiwnęła głową. Wyszedł natychmiast z opustoszałego już salonu. Nie skręcił w stronę jadalni, jak spodziewała się Eglantyna, ale ruszył do holu i dokładnie zamknął za sobą drzwi. Usłyszała głośny huk i podskoczyła. Otworzyła drzwi i wyjrzała. Niko­ go tam nie było, ale wielka porcelanowa waza, zwykle stojąca na stole w holu, teraz leżała na podłodze, strzaskana na tysiąc kawałków. Jakby ktoś rzucił nią o ścianę. Godzinę później Letty siedziała w bibliotece w Hollies. Usłyszała, jak służąca rozmawia z kimś, kto miał głos bardzo podobny do Elliota. Wstała szybko, a wachlarz, który obojętnie wyszywała, spadł na podłogę. Przez chwilę walczyły w niej panika i zadowolenie, ale skapitulowały przed roz­ sądkiem. Elliot nigdy by nie opuścił swoich gości. Schyliła się po wachlarz. - Letty. Wyprostowała się błyskawicznie, przyciskając wachlarz do piersi jak talizman. Przed nią stał Elliot. Był taki przystojny i poważny. Wpatrywał się w jej twarz i żałowała, że nie może się dowiedzieć, co z niej wyczytał. Miała nadzieję, że udało się jej ukryć udrękę, którą czuła.

Chciała podbiec do niego i poczuć, jak chwyta ją w ramiona. W nich było wszystko, czego kiedykolwiek pragnęła. Powstrzymała ją świadomość, że każda chwila radości w jego ramio­ nach będzie trwała krótko. Świat wokół nie zniknie, przeszłość sięgnie po nią i wyrwie z jego uścisku. A im dłużej zostanie w Little Bidewell, tym rozstanie będzie bardziej bolesne... dla nich obojga. On ma tytuł szlachecki, wkrótce zostanie baronem. Nie wolno mu spla­ mić honoru rodowego nazwiska, zawieść zaufania, które wiązało się z jego pozycją. - Tak dłużej być nie może - powiedział tonem nieznoszącym sprzeci­ wu. - To absurd. Miał rację, trzeba było to skończyć. Codziennie bezskutecznie próbo­ wała wymyślić dla nich jakieś szczęśliwe zakończenie. Musiało być jakieś wyjście. We wszystkich popularnych sztukach biedna dziewczyna wbrew wszelkim przeciwnościom losu zdobywała serce przystojnego arystokra­ ty. Życie jednak nie było muzyczną farsą i szczęśliwe zakończenie, które­ go tak rozpaczliwie poszukiwała, nie chciało się urzeczywistnić. Ostrożnie podszedł bliżej. - Letty, nie powiesz mi, że nie darzysz mnie uczuciem. Nie uwierzę w to. Nie skłamie. Ani jemu ani sobie. Wyciągnął do niej rękę. Potrząsnęła głową, obawiając się, że jeśli on podejdzie bliżej, zniknie jej postanowienie, by poświęcić ich związek. - Nie uciekaj przede mną, Letty. Nie mogę tego znieść. Nie będę ci się narzucał - powiedział. - Wiem, że źle zrobiłem. I wiem, że kobieta taka jak ty ma prawo spodziewać się odpowiedniego traktowania... - urwał nagle i odwrócił wzrok, przeczesując dłonią włosy. - Do licha, Letty, nie ma drugiej kobiety takiej, jak ty - powiedział z nieoczekiwaną gwałtownością. - Jak mogę postępować według jakichś norm, gdy wszyst­ ko we mnie mówi, bym robił to, co dyktuje serce? - Przygwoździł ją wzrokiem. - Czy wiesz, że od kiedy cię pokochałem, nie żałuję ani jed­ nego słowa, spojrzenia, dotknięcia? Jestem tak przekonany o swojej mi­ łości do ciebie, tak pewny jej i nas, że nie mogę uwierzyć, byś mogła czegoś żałować. - Roześmiał się niewesoło. - Miłość do ciebie zrobiła ze mnie potwornego zarozumialca, kochanie. Nie boję się zrobić błęd­ nego kroku, nie wyobrażam sobie, bym mógł się aż tak pomylić, że od­ wróciłabyś się ode mnie. - Głos miał napięty. Pragnął ją przekonać do tego, co mówił. Jej jednak nie trzeba było przekonywać. Letty wiedziała, że ją kocha. - Nigdy bym się od ciebie nie odwróciła - wyszeptała.

Nie usłyszał. Odszedł kilka kroków, znów przeczesując dłonią włosy. Gdy sią odezwał, jego zdenerwowanie znikło, głos miał głęboki i dobitny. - Serce napełnione tak wielkim przekonaniem nie może być samotną wyspą. Gdybyś mnie nie kochała, Letty, nie miałbym takiej pewności. Pro­ szę cię tylko, byś pozwoliła mi zabiegać o twoje względy. Powiedz mi, czego chcesz, a ja to zrobię. Ale nie uciekaj przede mną. Nie zaprzeczaj temu i nie odbieraj nam naszej miłości. Dobry Boże, gdy tak mówił, prawie wierzyła, że nie dbał o konwenanse, godność ani towarzystwo, że miłość do niej była najważniejszą rzeczą w jego życiu. Zadrżała w przypływie nadziei. - Nie śmiem. Sprawy są dużo bardziej skomplikowane, niżby się wyda­ wało, i tak mi... tak mi wstyd. Twarz mu pociemniała. - Nigdy się nie spodziewałem, że będzie nam łatwo, Letty. Powiedz mi wszystko, a przysięgam, że wszystko naprawię. Nie wstydź się. Jestem pewien, że nie zrobiłaś niczego, co byłoby niewybaczalne. Boże, miej mnie w swej opiece! - pomyślała Letty panicznie. Wierzyła mu. Musi mu tylko powiedzieć. Wyciągnęła do niego rękę i już był przy niej, chwytał jej dłoń i podnosił do ust. Pocałował wierzch, a potem odwró­ cił i gdy rozprostował sztywne palce, przycisnął usta do wnętrza jej dłoni. Bezwiednie podniosła drugą rękę ku jego pochylonej głowie. Palce jej zadrżały tuż nad ciemnymi lokami, które chciała pogłaskać. - Letty, proszę, zaufaj mi - szepnął w jej otwartą dłoń. - Ufam ci. Chcę. Ja... - Lady Agatho! — zagrzmiał od wejścia niespokojny głos Cabota. Letty obejrzała się zmieszana. Nawet nie słyszała, jak pukał. Stał w otwar­ tych drzwiach z przerażoną miną. Elliot wyprostował się powoli. Twarz miał ściągniętą gniewem. - O co chodzi, Cabot? - Dżentelmen z wizytą do pani, lady Agatho. - Dżentelmen? Kto taki? Za Cabotem pojawił się mężczyzna średniego wzrostu, z wydatną klatką piersiową i szerokimi ramionami. Wchodząc, zdjął zgrabny melonik i jego gęste jasne włosy zalśniły jak złoto w słońcu. Na widok Letty jego kwa­ dratowa, tępa, choć przystojna twarz rozpromieniła się w wyrazie nieza­ przeczalnej radości. - Letty, kochanie - powiedział głosem, z którego nigdy nie znikły ślady akcentu z nizin. - Nikt inny, tylko twój narzeczony, Nick Sparkle. Jeśli widz przynosi do teatru pomidora, na pewno zamierza nim rzucić. Aleś się tu urządziła, moja mała - powiedział Nick. Z rękami luźno splecionymi na plecach, chodził niespokojnie po biblio­ tece, oglądając i oceniając jej wyposażenie. Letty nie mogła od niego oderwać wzroku. Czuła, jakby znalazła się w koszmarnym śnie. Nie mogła oddychać, tętno szybko pulsowało jej w skroniach. Elliot pożegnał się w parę minut po wejściu Nicka. Gdy spojrzał na nią, przez chwilę w jego oczach zobaczyła zawód, a potem Nick był już przy nim, przedstawiał się i potrząsał jego ręką. Elliot odpowiedział tym sa­ mym, z jego twarzy znikły wszelkie emocje. Letty zdawało się, że je sobie tylko wyobraziła. Nawet gdy się żegnał, już na nią nie spojrzał. Coś w niej umarło. Bezpowrotnie straciła coś cennego, delikatnego i waż­ nego. - Tym razem ci się udało, Letty. Nic dziwnego, że zadzierałaś nosa i pra­ wiłaś morały. Miałaś inne plany, dużo ciekawsze od moich. - Jak mnie znalazłeś? - spytała bezbarwnym tonem. - Pomógł mi w tym stary Sammy, kochanie - powiedział, machając w stronę Cabota. - Przepraszam cię, Letty — powiedział Cabot. — Gdy pisałem do Bena, nie przypuszczałem, że on mu cokolwiek powie. - No, Sammy, nie miej pretensji do starego durnia. Musiałem go trochę przekonać, zanim niechętnie udzielił mi informacji. Cabot zrobił krok do przodu z twarzą zaczerwienioną z gniewu. Przyjemny wyraz twarzy Nicka zniknął, ujawniając jego prawdziwą, bezlitosną naturę. - Na twoim miejscu nie robiłbym tego, Sammy. Wyprałbym ći flaki w ciągu minuty. - On ma rację, Cabot! — zawołała Letty, stając między dwoma mężczy­ znami. - Lepiej go posłuchaj. Nick patrzył na Cabota z nadzieją. Gdy stało się jasne, że lokaj nie bę­ dzie walczył, uśmiechnął się pogardliwie i odwrócił do Letty. - Och, uspokój się - skrzywił się szyderczo. - Nawet nie tknąłem głup­ ca. Powiedziałem mu tylko, że robi się za stary na wygłupy na scenie i wy­ starczy, że szepnę słówko dyrektorowi, by znalazł się na ulicy, nim zapad-

nie zmrok. - Nick zrobił obrażoną minę. - Co ty se myślisz, Letty? Że zrobiłbym staruchowi krzywdę? Powinnaś wiedzieć, że to nie w moim stylu. A może sądzisz, że facet musi nosić jedwabny krawat, jak ten twój dżentelmeński przyjaciel, by żywić ludzkie uczucia? -zaśmiał się szyder­ czo. Nie chciała z nim mówić o Elliocie, więc odwróciła głowę. Chwycił ją za ramię, aż jęknęła. Cabot znów zesztywniał. — Nic mi nie jest, Cabot-powiedziała szybko Letty. -Byłabym wdzięcz­ na, gdybyś wyszedł na korytarz i uważał na Bigglesworthów. Muszę po­ mówić z Nickiem. Cabot nie był tym zachwycony, ale zrobił, jak prosiła. Gdy tylko wy­ szedł, Nick opadł na sofę obitą perkalem. W kraciastym garniturze i ge­ trach nie pasował do tego wnętrza prawie tak samo... jak śpiewaczka re­ wio wa, pomyślała ponuro. Myśli Letty musiały się jej odbić na twarzy, bo Nick uśmiechnął się szerzej. — Moja mała, przyda ci się trochę dziegciu w tej beczce miodu. — Nick, musisz wyjechać. To nie tak, jak myślisz. Ja niczego nie plano­ wałam. Znalazłam bilet i przyjechałam tutaj, a ci ludzie wzięli mnie za... — Za lady Agathę - przerwał jej Nick, kiwając głową. - Wiem wszyst­ ko. Benny pokazał mi list Sammy'ego. — Cabota - poprawiła Letty szeptem. - On się nazywa Samuel Cabot. — Nazywaj go, jak chcesz. Dla mnie i reszty świata on jest Sam-Samem, Chłopcem o Twarzy Spaniela. Tak jak ty jesteś Letty Potts, niekiedy śpie­ waczką rewiową, lecz o wiele częściej artystką zupełnie innego rodzaju, no nie? Zrobiło się jej niedobrze. Gdy usłyszała, jak o tym mówi głośno, zoba­ czyła wyraźnie, kim jest i kim zawsze była. Do tej pory uważała, że ich oszustwa to dobry kawał, który robili ludziom cierpiącym na nadmiar pie­ niędzy. Nigdy przedtem nie dotarło do niej, że to jest złe. Dopiero teraz. Nie chodziło o pieniądze. Bigglesworthowie przeżyją stratę kilku srebr­ nych drobiazgów. Istotna była kradzież innego rodzaju, której sobie dotąd nie uświadamiała. Nadużyła ich zaufanie. To odczuwa się najboleśniej. Nick potrząsnął głową. — Jedno muszę ci przyznać, Letty. Zawsze ci się udawało wyjść pachnącą różami z nawet najbardziej śmierdzącego rynsztoka. Tak jest i tym razem. — Pogroził jej palcem. - Ale nie próbuj mi wmówić, że nie miałaś zamiaru skorzystać z takiej okazji, bo ja cię znam, Letty. Każdą nadarzającą się sytuację wykorzystujesz do cna. I zawsze tak będzie. Gadaj więc, co to za numer?

Popatrzyła na niego z obrzydzeniem. Tym razem się mylił. Nie może skrzywdzić tych ludzi. Nie zrobi tego. - Nie ma żadnego numeru, Nick. Ja tylko pomagam tym ludziom w za­ mian za wygodne łóżko do spania i dobre jedzenie. Jak skończę, wyjadę stąd. Taka jest prawda. Zadziorność znikła z twarzy Nicka. - Nie wierzę. Wstał i podszedł do niej. Krótkim, grubym paluchem podniósł jej brodę do góry. - Nie myśl se, że nie rozumiem, moja mała. Przyjeżdżasz se tu, traktują cię jak królewnę, wszyscy są kochani i przyjaźni, i zaraz ci się wydaje, że oni są tacy porządni. I podoba ci się, że taka jesteś wspaniałomyślna i do­ bra. Od razu lepiej się czujesz we własnym towarzystwie. Patrzyła na niego zafascynowana i przerażona. Jego słowa były bardzo bliskie prawdy. A jeśli to wszystko było złudzeniem? A jeśli tylko sobie wmówiła, że może się zmienić? Nic jej to nie kosztowało, nikt nic na tym nie tracił. Odczytał zmieszanie w jej oczach i uśmiechnął się. Była w nim brutal­ ność i bystrość. Dlatego był taki dobry w tym, co robił. - Łatwo jest być szlachetnym, gdy śpisz w puchach. Ale to tylko sen, kochanie. Pora się obudzić, Letty. - Przysunął się bliżej. - Jak to się dzieje w bajkach? Księżniczkę budzi się pocałunkiem. Chwycił ją za ramiona i pochylił się do niej. Stała nieruchomo, starając sienie wzdrygnąć, gdy dotknął wargami jej ust. Całował ją już nie raz, ale teraz miała wrażenie, że została zmuszona do zdrady. Nie tylko Elliota, ale także siebie samej. Odsunął się. Minę miał paskudną i ochrypły głos. - Więc to tak? Ty i ten czarnowłosy sztywniak. Powinienem wiedzieć, że trza ci czegoś więcej niż tylko miękkiego spania i słodkich ciastek, byś zapomniała o całym świecie. Pytam się, ile więcej? Jak daleko zaszły spra­ wy między nim a tobą, Letty? - Gadasz bzdury - powiedziała sztywno. Zawsze był zazdrosny. Kiedyś pobił nawet jej zbyt wytrwałego adorato­ ra. Bała się pomyśleć, co mógłby zrobić Elliotowi, gdyby tylko przyszła mu na to ochota. Zmrużył oczy. - Patrzajcie na nią. Wściekła jak osa, że skalałem jego imię. - Nie wygłupiaj się. On jest szlachcicem. - A ciebie uważa za córcię diuka. I dobrze się składa, bo gdybym zoba­ czył, że ma w sobie dość gorącej krwi, by z tobą coś zakombinować, to-

bym go zabił. Boże! Nie patrz tak na mnie z powodu innego faceta! - W jego jasnych, zielonych oczach pojawiło się prawdziwe cierpienie, twarz mu poczerwieniała. - Niech cię diabli porwą, Letty. Myślisz, że jesteś lepsza ode mnie, co? - Nick, nie - powiedziała, wyciągając rękę, by chwycić go za ramię. - To nie tak... - Zamknij się! Odtrącił ją z taką siłą, że aż się zachwiała. Wyciągnął do niej ramiona, jakby pożałował swego gestu, ale zaraz złość z powrotem wypłynęła mu na twarz i opuścił ręce. - Kochałem cię, Letty. Nikt nigdy tak nie kochał kobiety, jak ja kocha­ łem ciebie. - Nick... - Traktowałem cię jak królewnę. Jak zakichaną damę. Nie zmuszałem, byś szła ze mną do łóżka, nie prosiłem o więcej, niż dawałaś. Zawsze myślałem, że kiedyś się pobierzemy i będziesz moja, i docenisz, że pocze­ kałem. Bo mnie obchodziło, co sobie pomyślisz i czego chcesz. - Oczy nabiegły mu krwią. - Nigdy nie skrzywdziłem tych, na których ci zależa­ ło. Nawet gdy próbowałem cię przekonać do swoich planów z tą ostatnią robotą. A mogłem. Tańczyłabyś tak, jak bym ci zagrał, wystarczyłoby, że­ bym komuś zrobił krzywdę. Ale nie zrobiłem tego. Bo nie chciałem, żebyś ty cierpiała, Letty. Kochał ją. Przynajmniej na tyle, na ile w ogóle zdolny był kochać. Na­ prawdę wierzył, że poprzestanie na podpaleniu pensjonatu, w którym miesz­ kała, i groźbach pod adresem dyrektorów teatru było to z jego strony do­ wodem uczucia. Ale Letty zrozumiała jego ból, ponieważ kochała równie beznadziejnie jak on. - Nick-powiedziała-tak mi... - Nie mów tak! - przerwał jej gwałtownie. - Nie zniosę niczyjej litości. Niczyjej. A już zwłaszcza głupiej, zadzierającej nosa krowy. Myślisz, że on cię zechce, gdy dowie się, że jesteś tylko oszustką przebraną w ładne kiecki? Roześmiał się nieprzyjemnie. - Wiem - przyznała Letty. - Wiem. Ale to niczego nie zmienia, Nick. I tak ci nie pomogę. - Słuchaj - powiedział, nie zwracając na nią uwagi. - Mam swoje pla­ ny i jest w nich też rola dla ciebie. Przez kilka dni utrzymuj tych Biggles- worthów w błogiej nieświadomości, a resztę zostaw mnie. - A jeśli tego nie zrobię? - No cóż, wtedy będę chyba musiał odjechać.

Spojrzała na niego z nadzieją. - Och, Nick! Pogłaskał ją kciukiem po twarzy. - Oczywista, będę musiał napisać liścik do tego tam sir Elliota i Biggles- worthów, w którym opowiem, co robiła „lady Agatha" przez ostatnie pięć lat. No wiesz, coś o tym odczytywaniu myśli w Kensington i grze w trzy karty... - Doskonale cię rozumiem, Nick. Nie musisz kończyć. Uszczypnął ją w policzek. - I dobrze. Więc, jak mówiłem, rób dalej swoje, a ja zajmę się resztą. Pasuje ci to, Letty? - Popatrzyła na niego z pogardą. Połaskotał ją pod brodą. - Tak myślałem. Goście odjechali. Ogród spowijała ciepła, pachnąca noc. Wspaniała noc, aby starać się o względy damy. Atticus miał nadzieję, że właśnie z tego powodu jego syn opuścił przyjęcie. Przypuszczał, że Elliot podążył za lady Agatha. Chyba jednak się mylił, bo Elliot dosyć szybko zjawił się z po­ wrotem. Gdy Meny szepnęła mu do ucha, że Elliot wrócił, Atticus spodziewał się, że syn zajmie się gośćmi. Tak się nie stało. Gdy Atticus wszystkich pożegnał, poszedł szukać Elliota. Znalazł go w bibliotece, chodzącego ni­ czym tygrys w klatce. - Wielka szkoda, że lady Agatha źle się poczuła - powiedział ostroż-nie. Elliot zatrzymał się. - Tak. - Nie wygląda na osobę słabego zdrowia. - Nie. Atticus znał swojego syna. Elliot był dumny i niezależny. Nigdy nie obar­ czał nikogo własnymi problemami i skrzętnie ukrywał swoje uczucia. Ona to zmieni. Ale teraz... - Z kolei Eglantyna mówi, że lady Agatha bardzo ciężko pracowała, żeby skończyć wszystko przed wyjazdem. Stąd zapewne ta niedyspozy­ cja. - Z pewnością masz rację - wymamrotał Elliot, wpatrując się niewi- dzącym wzrokiem w noc. - Czy poszedłeś zobaczyć, jak jej idzie praca? - zapytał spokojnie Atti­ cus. - Mam nadzieję, że zastałeś ją w dobrym zdrowiu.

Elliot spojrzał na niego, w zamyśleniu marszcząc brwi. - Przepraszam. Co powiedziałeś? - Co u lady Agathy? - Nie co, tylko kto. Jej narzeczony. - Elliot zmarszczył brwi jeszcze bardziej. Pochłonięty myślami, mówił trochę nielogicznie. - Nie, nie wy­ gląda dobrze. Atticus otworzył usta ze zdziwienia. Lady Agatha w żaden sposób nie dała do zrozumienia, że jest zaręczona. Jak śmiała tak igrać z uczuciami Elliota? Jak śmiała udawać, że jest wolna? - Dobry Boże, Elliocie! - wykrzyknął wstrząśnięty. - Nie wiedziałem. Nie... nie wiem, co powiedzieć. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że ma narzeczonego. Elliot podniósł wzrok. - Nikomu innemu też nie - powiedział powoli. - Nikomu. - Elliocie... - zaczął Atticus. Jego syn podniósł płaszcz z krzesła. - Idę do wsi. Nie czekaj na mnie. - Nie możemy pozwolić, by okradł Bigglesworthów. Zwłaszcza że oznaj­ mił wszystkim, iż jest narzeczonym lady Agathy. - Cabot chodził nerwo­ wo po pokoju Letty, zaciskając ręce tak mocno, że aż zbielały mu kostki. - Wyobrażasz sobie, jaki będzie skandal? Bigglesworthowie staną się po­ śmiewiskiem. Najpierw dali się nabrać oszustce udającej córkę diuka, a po­ tem zostali obrabowani przez jej wspólnika. Nie zdziwiłbym się, gdyby ShefFieldowie odwołali ślub. Z poczucia winy i wyrzutów sumienia Letty trzęsły się ręce, jakby była staruszką. Ściskając je i rozwierając, skupiła się tylko na tym, by je uspo­ koić i nie myśleć. Nie mogła zrobić nic więcej. Cabot przerwał chodzenie po pokoju. - Wiesz, że właśnie teraz jest na dole z Bigglesworthami? Przedstawił się, nawet nie mrugnąwszy okiem i jeszcze udawał zdziwienie, że im o nim nie powiedziałaś. Westchnął zmartwiony. - On potrafi odgrywać dżentelmena, przecież wiesz. Bogaty nowocze­ sny młodzieniec, ale z dostatecznie dobrymi manierami, by był przekonu­ jący. Sama go tego nauczyłaś. Letty załamała ręce.

- Wiem. - Powiedział im, że nie mógł już ani chwili dłużej znieść rozłąki z tobą i ma nadzieję, że zrozumieją. Przy okazji spytał, czy tu w okolicy jest jakaś gospoda, w której mógłby się zatrzymać. Aż mi skóra ścierpła, gdy to usłyszałem. Panna Eglantyna zrobiła oczywiście to, co według niej po­ winna zrobić. Poprosiła, by zatrzymał się tutaj. - O nie! - wyszeptała Letty, opadając ciężko na brzeg łóżka. - Biedna Eglantyna. - Tak - potwierdził Cabot. - I wyglądała, jakby była winna przestęp­ stwa. - Winna? - spytała zmieszana Letty. - A czemuż miałaby się czuć win­ na? - Och, Letty - powiedział zdesperowany Cabot. - Czy nie zauważy­ łaś... Oczywiście, że nie, zbyt byłaś nim zajęta. Ale właśnie o to im cho­ dziło. - O czym ty mówisz? - Panna Eglantyna i reszta służby robili wszystko, żeby cię zeswatać z sir Elliotem. Dobry Boże! Kochane głuptasy. - I ty im na to pozwoliłeś? - Nie miałem wyboru - bronił się Cabot. - Jak miałem im wytłuma­ czyć, że do siebie nie pasujecie? I skąd miałem wiedzieć, że im się uda? - Podniosła na niego wzrok. - Nie zaprzeczaj, Letty. Widziałem, jak was ciągnie do siebie. - Ojcowska dezaprobata nagle znikła, zostawiając jedy­ nie rozdrażnienie. Usiadł obok niej. - D o diabła, o czym ty myślałaś, dziew­ czyno? - Nic nie myślałam. Ja tylko czułam. I wciąż czuję, niech mnie Bóg ma w swej opiece. - I panna Eglantyna też w tym brała udział? - zapytała. - Tak. I sądząc po jej minie, gdy poznała twojego „przyszłego męża", zaczęły ją dręczyć wyrzuty sumienia, że wtrącała się w twoje życie. Wiesz, ona zwykle nie robi takich rzeczy. Musiała być bardzo przekonana co do słuszności sprawy. - Jeśli próbujesz jeszcze bardziej wpędzić mnie w poczucie winy, spóź­ niłeś się - powiedziała Letty. - Jestem jednym wielkim wyrzutem sumie­ nia. Westchnął ciężko. - Wybacz mi, Letty. Jestem tak samo winny, jak ty. Ale nie możemy pozwolić, by Nick ich skrzywdził bardziej niż... nie możemy i już!

Letty wstała. - On nie okradnie Bigglesworthów. Obiecuję ci to. Podniosła sakwojaż, do którego zapakowała rztczy lady Agathy, i wy­ sypała zawartość na łóżko. Zaczęła do niego wkładać inne ubrania, ciepłą odzież, która przyda się jej na statku. - Co chcesz zrobić? - Napiszę do sir Elliota i opowiem mu, kim jest Nick Sparkle. -I kimja jestem, dodała w myślach. - jakie miałam zamiary. - Ależ Letty... - Pojadę do Little Bidewell wczesnym rankiem. Pociąg pasażerski od­ jeżdża ze stacji o dziesiątej. Zamierzam do niego wsiąść. - Zwinęła halkę. - Gdybyś poczekał do południa z wysłaniem listu do sir Elliota, byłabym ci wdzięczna. Cabot zmarszczył brwi. - A co z Nickiem? Co zrobisz, jeśli zacznie cię szukać? - Nie zrobi tego. Nick Sparkle nienawidzi wstawać rano. Jeśli się będzie o mnie pytał, powiedz mu, że leżę chora w łóżku. Uwierzy w tę historyjkę. Cabot kiwnął głową. - Dobrze. Nie dopuścisz, aby Nick okradł Bigglesworthów, ale co ze skandalem? Co z panną Angelą? Czy nie było końca sprawom, którymi musiała się zająć? Na chwilę za­ mknęła oczy. Głowa jej pulsowała z bólu. Musi się skupić na Angeli. Nie wolno jej myśleć o Elliocie. O tym, jaką będzie miał minę, gdy przeczyta jej list, jaką odrazę do niej poczuje, z jakim wstrętem wspomni, że wyznał jej miłość. - Powiedz Bigglesworthom, że kiedyś pracowałam dla lady Agathy. Tobie uwierzą. - Podniosła rękę, uprzedzając jego protest. - Sam mówi­ łeś, że jeśli lady Agatha wróci do Anglii, w jej interesie będzie podtrzy­ mać moją wersję. A jeśli nie wróci, to kto podważy moje twierdzenie, że kiedyś byłam jej asystentką? Nick? Jego spotkałam pięć lat temu. Ty znasz mnie znacznie dłużej. Możesz potwierdzić moje słowa. Powiedz Biggles­ worthom, że dopiero po śmierci matki wpadłam w złe towarzystwo. Po­ wiedz, że wiem, co robię i że wszystko pójdzie dobrze, jeśli tylko nie wspomną o mnie przy Sheffieldach. - Nie sądzisz, że ktoś z Little Bidewell powie Sheffieldom? - spytał nieprzekonany Cabot. - A z kim w Little Bidewell mama markiza Cottona utnie sobie poga­ wędkę? - zapytała stanowczo Letty. Zatrzasnęła torbę. — Nie, wystarczy, że ślub dojdzie do skutku, a wesele będzie udane. Później, nawet jeśli coś

wyjdzie na jaw, to tylko doda to smaczku kolacyjkom u Sheffieldów. Skan­ dal łatwiej przełknąć, jeśli jest tylko anegdotą. Nieważne, że to było jej życie i jej serce, o których będą zdawkowo rozmawiać w przerwie przed podaniem ryby. Cabot spojrzał jej w oczy i odwrócił wzrok. - Czy jest jakiś powód, dla którego Bigglesworthowie nie powinni zre­ alizować twoich planów związanych z weselem? Zaczerwieniła się. - Wszystko jest prawie gotowe - powiedziała cicho. - Grace Poole i wy­ najęty kuchmistrz zajmą się jedzeniem i obsługą. Zamówiłam wszystkie dekoracje. Souveniry i girlandy są gotowe. Angela, Eglantyna i ty wiecie, jak wszystko ma być zorganizowane, a służba na pewno zdoła poustawiać dekoracje. Zostawiłam szkice. Merry zajmuje się sprzątaniem w moim pokoju, więc bez trudu znajdzie wszystkie rachunki, kwity i koresponden­ cję. Nie bój się, wszyscy, których wynajęłam w Londynie, są godni zaufa­ nia. Uświadomiła sobie, że to musi brzmieć zabawnie w ustach kogoś, kto właśnie ucieka. Uśmiechnęła się. - Jestem dobrej myśli, Cabot. To nie będzie łatwe, ale powinno się udać. Dzień był ponury, rosa osiadała na koniach stojących przed straganem z warzywami. Peonia przed herbaciarnią uginała się pod ciężarem wilgo­ ci, a koronkowe firanki w kawiarni zwisały smętnie. Letty stała przed budynkiem stacji kolejowej z biletem w ręce. Ham przywiózł ją do miasteczka pół godziny temu. Do odjazdu pociągu została jeszcze godzina. W taką pogodę niewielu ludzi było na ulicach. Nastrój dnia nie prze­ szkadzał Letty. Powietrze pachniało świeżością i urodzajem. Ten zapach przywołał wspomnienia spaceru z matką wiejską drogą. Wtedy wydawało się jej, że to jest jej miejsce na ziemi, dopóki Vernice Fallontrue nie wyprowadziła jej z błędu. Tak samo wierzyła, że ojciec by ją pokochał, gdyby tylko miał szansę. I że rewia byłajej domem, a artyści

rodziną... dopóki nie umarła matka, a Alf był zbyt pogrążony w żalu, by pracować. Wtedy odkryła, że w jej „domu" nie ma miejsca dla dziewczy­ ny, która nie chce nosić trykotów i używa języka z wyższych sfer. Znalazła więc pracę w teatrze muzycznym, gdzie dowiedziała się, że brakuje jej emocjonalnej głębi, aby mogła być naprawdę dobrą śpiewaczką. Przez całe życie starała się widzieć tylko dobre strony nawet najgor­ szych sytuacji. Jednak pewnej nocy, wkrótce po śmierci matki, tej samej nocy, gdy Nick po raz pierwszy poczęstował ją szampanem, tej zimnej, bezsennej nocy, gdy jedna z chorzy stek rzuciła się do Tamizy, bo była w ciąży, właśnie wtedy Letty postanowiła, że sama będzie kierować swo­ im życiem. I temu postanowieniu pozostała wierna. Żadnej słabości, bo świat nie jest dla słabych. Śmiać się przez cały czas, bo dopóki ty się śmiejesz, inni nie śmieją się z ciebie. Pragnąć tylko tego, co jest w zasięgu ręki, bo los niczego innego nie da ci w prezencie. A przynajmniej tak jej się wydawało. I oto znów stała ze spakowaną torbą, czekając na następny akt. Była jednak tylko uczestnikiem zdarzeń. Ale życie wciąż jej nie pokonało. Uśmiechnęła się. Ciągle mocno stała na nogach, ciągle biegła do przodu. Spojrzała w dół. Mikrus jednak nie miał ochoty ani biec, ani iść, ani nawet stać. Skulił się u jej stóp i gapił się na nią niepocieszony. Nie chciał z nią iść. Musiała go skusić kawałkiem kiełbasy, a potem ciąg­ nąć za sobą na splecionym jedwabnym sznurku. Coś ścisnęło ją w gardle. Mikrus nigdy nie nosił obroży. Nie musiała go zachęcać, by za nią szedł. Zawsze jej towarzyszył, bo gdyby ona znikła, zostałby sam. Biedny mały gałgan. W całym wielkim świecie mógł liczyć tylko na nią, więc trzymał się jej, nawet jeśli ona nie zwracała na niego uwagi. Była pewna jego obecności. - No, Miki, to była świetna przygoda, co? - powiedziała ciepło. - bę­ dziemy ich mieli jeszcze mnóstwo, zobaczysz. Pojedziemy do Norwegii. Lubisz wędzone śledzie? Poczekaj, aż spróbujesz łososia. Odwrócił łebek w lderunku Hollies i Eglantyny. A ciotka Angeli nie była pewna jego sympatii! - To dla nas szansa, by zacząć wszystko od początku. Do licha, czy może być większa przygoda? Mikrus wstał i odszedł na długość smyczy. Letty poczuła, jak uśmiech zastyga jej na wargach. - Dzień dobry, lady Agatho! -Niania Jepsonów skinęła jej głową, mi­ jając ją w pośpiechu. Z wózka, który popychała, wydzierał się najmłodszy

Jcpsou. Nad ich słowami przeleciały krzykliwe mewy. Kot przebiegł przez ulicę, Mikrus patrzył za nim niespokojnie. No dobrze wyszeptała Letty, zdejmując z jego szyi jedwabny sznu­ rek . "tylko opiekuj się Eglantyną, słyszysz? Mikrus zadarł na nią swój głupi, kudłaty pysk i patrzył poważnym, jak /aws/c nieodgadnionym wzrokiem. Nie polizał jej po twarzy. Nieśmiało machnął ogonem i truchcikiem ruszył ulicą z powrotem do Eglantyny, do domu. Ze łzami w oczach patrzyła, jak biegnie. Tak mocno pragnęła pobiec ra­ zem z nim, że miała wrażenie, jakby dusza się z niej wyrywała do lotu. Ale nie mogła. Nie miała prawa. Nie była lady Agathą Whyte, ale Letty Potts. Pociągnęła nosem, próbując się krzywo uśmiechnąć, ale się jej nie udało. Był tylko jeden sposób, by się przekonać, ile lady Agathy było w Letty Potts i jak bardzo Letty Potts była lady Agathą. To idiotyczne. Spojrzała w górę. Stadko mew, lecących nad morze, znikało na horyzon­ cie. Biegnący Mikrus był już tylko odległą czarną plamką. - No, dalej - szepnęła ochryple. - Biegnij szybciej, Miki. Mocno ścisnęła bilet w ręce, czekając, aż ogarnie ją, tak jak wiele razy przedtem, podniecenie związane z ucieczką. Oszałamiające uczucie, że udało j ej się przebiec przez zatrzaskuj ącą się bramę, że wymknęła się z za­ rzuconych na nią sieci, tym razem się nie pojawiło. Znów biegła, ale nie uciekała. Przestała uciekać już dawno, dawno temu. Uświadomiła sobie, że ma tylko jedno wyjście. Przedarła bilet na pół, poprawiła kapelusz i zeszła z peronu. Letty Potts nie była tchórzem. Zaaferowany urzędnik wprowadził ją do biura Elliota. Syn Atticusa sie­ dział za biurkiem zasłanym papierami i aktami. Naprzeciw niego stał krzep­ ki młody mężczyzna, w którym Letty rozpoznała miejscowego posterun­ kowego. Widząc ją, Elliot natychmiast wstał. Młody posterunkowy wyjąkał powitanie, po czym szybko wyszedł. Elliot obszedł biurko i podszedł do niej. Patrzył na nią uważnie, ale za­ chowywał się jak zwykle nienagannie. Szukała w jego twarzy jakiejś oznaki bólu czy zdrady, które musiał poczuć, gdy Nick przedstawił się jako jej narzeczony. Miał zmęczone oczy i napięte usta. - Lady Agatho, zechce pani usiąść? - Wolę stać.

- W takim razie zechce pani poczekać, aż odprowadzę posterunkowe­ go? To potrwa tylko kilka minut. - Oczywiście. Zamknął za sobą drzwi, zostawiając ją samą w biurze. Weszła głębiej do pokoju i rozejrzała się. To było czysto użytkowe pomieszczenie, umeblo­ wane prosto i właściwie niezbyt wygodnie. Zawartość wysypywała się z przypadkowo zestawionych regałów, na biurku leżała sterta listów. Zerknęła na nie i ze zdziwieniem rozpoznała niektóre imiona. Listy były od polityków i przywódców związków zawodowych. Comęła się o krok i zmarsz­ czyła brwi. Nie miała pojęcia, że Elliot jest tak dobrze znany wśród lon­ dyńskiej elity politycznej. Ale czyjego ojciec właśnie tego nie sugerował? Drzwi otworzyły się i wszedł Elliot. - Proszę, może jednak zechce pani usiąść? Potrząsnęła głową. Nie chciała udawać, że to wizyta towarzyska. A w jej obecności on nie mógł usiąść. - Jak pani sobie życzy. Brown, czy mógłbyś pójść do Shimptona i przy­ nieść nam herbaty? - zawołał do urzędnika, zanim skupił na niej uwagę. Wyglądał dokładnie tak samo jak pierwszego dnia, kiedy go poznała. Sztywny kołnierzyk, szary jedwabny krawat. Szerokie ramiona okrywała granatowa marynarka, której nie powstydziłby się żaden krawiec. Nawet włosy były nienagannie przygładzone. Zmienił się tylko wyraz jego twarzy. Elliot był chłodny, uprzejmie zain­ teresowany i ostrożny. Nawet nie próbował zmniejszyć dystansu między nimi. Mogłaby być klientką którą widzi pierwszy raz, a nie kobietą z któ­ rą spędził noc. - Chciała się pani ze mną zobaczyć w jakiejś sprawie, lady Agatho? - spytał. Usłyszała w jego głosie, jak wiele wysiłku kosztowało go to opano­ wanie. - Tak. - Wzięła głęboki, uspokajający oddech. - Nie jestem lady Agathą Whyte. - Ściągnął brwi. Spodziewała się jakiejś gwałtownej reakcji. Nic. - Nazywam się Letty Potts - mówiła pośpiesznie, z obawy, że jeśli teraz prze­ rwie, zabraknie jej odwagi, by dokończyć. - Jestem komediantką z teatru muzycznego. - Z wysiłkiem spojrzała mu w oczy. Nie można było odczytać myśli ukrytych w jego uważnych oczach. - Tym się głównie zajmuję. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. - A co pani robi wtedy, gdy nie występuje na scenie? - spytał w końcu. Przełknęła ślinę. - Współpracuję z Nickiem Sparkle'em. Na chwilę się zdradził, mimowolnie zaciskając szczęki. - Z pani narzeczonym?

- Nie! - wyrwało się jej gwałtownie. - Ja nigdy... Ty wiesz, że ja ni­ gdy... Nigdy bym nie... - Nie mogła dopuścić, by myślał, że jest do tego zdolna. - Nigdy bym się z tobą nie kochała, gdybym przyrzekła zostać żoną innego. Mięsień zadrgał mu na policzku. - Letty... - Proszę, pozwól mi skończyć. - Nie pozwoli mu myśleć, że chce wy­ korzystać ich związek, aby uwolnić się od przeszłości. - Nick i ja wyłu­ dzaliśmy pieniądze. Ja udawałam damę, wciągając bogatych bubków w szwindle, które robił Nick, a potem on ich szantażował. Nie mogłaby tego jaśniej powiedzieć ani paskudniej sformułować. O to jej chodziło. - Rozumiem - rzekł. - A jaki szwindel planowaliście w Little Bidewell? - Żadnego. To wszystko stało się przez przypadek. - Cofnął się, jakby go uderzyła. Zbyt późno zorientowała się, co zasugerowała. Wyrwał się jej okrzyk rozpaczy. - Mój przyjazd tutaj to przypadek - powiedziała. - Nick planował oszustwo, na które nie chciałam się zgodzić. Gdy odmówi­ łam, sprawił, że w całym mieście nie mogłam znaleźć uczciwej pracy. Kiedy dalej nie chciałam wziąć w tym udziału, spalił pensjonat, w którym miesz­ kałam, myśląc, że już nie będę miała wyboru. - Słowo goniło słowo, serce waliło jej coraz szybciej. Tak mocno zacisnęła palce, że zaczynała w nich tracić czucie. Ale nie chciała przerywać. Wbiła wzrok w podłogę, bo bała się, że jeśli na niego spojrzy, opuści ją odwaga. - Więc uciekłam na stację kolejową. Ale nie miałam po pożarze pieniędzy i nie mogłam kupić biletu, a wtedy weszła ta dama, a z nią ten Francuz i on ją namówił, by z nim uciekła, a ona w drodze do wyjścia upuściła bilet i ja... - Podniosła wzrok. - Ja po prostu skorzystałam z okazji. - Patrzył na nią spokojnie, z nieod- gadnionym wyrazem twarzy. - Nie miałam zamiaru się za nią podawać - mówiła dalej. - Nigdy by mi to nie przyszło do głowy, gdybym, wysiada­ jąc z pociągu, nie natknęła się na tych wszystkich ludzi wpatrujących się we mnie, jakbym była dla nich darem niebios. I nawet wówczas nic bym nie zrobiła, gdyby ktoś z nich nie powiedział, że jej rzeczy już na mnie czekają. Widzisz, ja nic nie miałam. Wszystko spłonęło w pożarze. To przesądziło sprawę, bo nie jestem dobrym człowiekiem. - Dlaczego on się nie odezwie? - Tamtego dnia w powozie próbowałam ci powiedzieć, że­ byś mi nie ufał. Przysięgam ci, myślałam, że nikomu nie stanie się krzyw­ da. No, najwyżej ta lady Agatha straci swój bagaż, ale przecież go nie potrzebowała. Ja wręcz przeciwnie. - Już. Opowieść, którą ćwiczyła przez całą drogę do jego biura, prawie dobiegła końca. - Więc pojechałam do Hollies. Ale nic nie szło tak, jak zaplanowałam. Angela miała kłopot z tym

podłym chłopakiem, a Eglantynie serce pękało z tęsknoty za jej pisklę­ ciem, zanim jeszcze wyleciało z gniazda. Anton się zamartwiał, że nie dorównują Sheffieldom i... - I byłeś ty. Tego jednak nie powiedziała. - Znałam Cabota jeszcze z czasów, gdy moi rodzice występowali w teatrzy­ kach rewiowych. Zdołał mnie przekonać, że potrafię zorganizować przy­ jęcie weselne i nikomu nie stanie się krzywda. Ale zjawił się Nick - skoń­ czyła, zaciskając mocno powieki. Traciła odwagę. - Nikomu nie stanie się krzywda - powtórzył dziwnym tonem. Otworzyła oczy. Twarz miał zesztywniała, oczy błyszczały z nieukrywa­ nego bólu. Nie mogła tego znieść. Podeszła do niego, wyciągając rękę, by go dotknąć. Chwycił jąza ramiona, z wysiłkiem powstrzymując się, by nią nie potrząsnąć. - Myślisz, że wyznałem ci miłość tylko po to, by cię zaciągnąć do łóż­ ka? - zapytał. - Nie - zaprzeczyła gwałtownie. - Nie! - Jak mogłaś myśleć, że nikomu nie stanie się krzywda, gdy pozwoliłaś mi się pokochać, pozwoliłaś mi... Jak mogłaś pomyśleć, że to nikomu nie sprawi bólu? Twarz jej zszarzała, w oczach pojawił się żal. On jednak nie mógł już więcej znieść. Nie był taki silny. Od chwili gdy weszła do jego biura i postanowiła wszystko wyznać, nie potrafił rozsąd­ nie myśleć. Z początku wątpił, potem ostrożnie rozważał jej słowa. W końcu zobaczył, że jej udręka jest szczera, a przyznanie do winy prawdziwe. A po­ mijając w swojej opowieści fragmenty, którymi oczywiście zyskałaby jego sympatię, sprawiła, że od nowa się w niej zakochał. Nie była lady Agathą Whyte i nie miało to dla niego znaczenia. Była dziel­ na i odważna, i tak bardzo się starała wszystko naprawić. Łatwo być uczci­ wym, jeśli otrzymuje się za to nagrodę. Dużo trudniej, jeśli grozi za to kara. A jednak stała tu i mężnie przyznawała się do winy. Uświadomił sobie, że nie chodziło jej o przebaczenie. Chciała odpokutować swoje grzechy. Ale kiedy usłyszał, że według niej nikomu nie stałaby się krzywda, po­ rwał go gniew, podsycony jeszcze zazdrością, która śmiertelnie go zraniła, gdy tamten mężczyzna stwierdził, że Letty jest jego. - Wybacz mi - rzekł sztywno. - Nie miałem prawa... - Miałeś wszelkie prawo - powiedziała żarliwie. - Nie pomyślałam. Byłam samolubna. Chciałam, żeby ten pierwszy raz... był z kimś, kogo kocham. I kto mnie kocha. - Skrzywiła się ironicznie. - A przynajmniej kocha kobietę, za którą mnie uważa. Po tych słowach zniknęła jego złość. Kochała go, nic innego nie miało znaczenia. Przesunął dłońmi po jej ramionach i ujął za ręce.

- Letty... - Odwrócił jej dłonie wnętrzem do góry. - Letty, ja... Zapomniał, co chciał powiedzieć, wstrząśnięty widokiem purpurowych śladów na jej nadgarstkach. - On ci to zrobił? - To nieważne. Próbowała się wyrwać. Widział, że się boi. Mógłby przysiąc, że zdarza­ ło się to częściej. - Proszę-wyszeptała. Strach o Elliota zaczął ją dławić w gardle. Po jego rozpalonych oczach, napiętych mięśniach karku i ramion poznała, że chce się zemścić. Nie dał­ by sobie rady. Nick był silny, bezlitosny i nie walczył jak dżentelmen. - Proszę, to się stało przypadkiem. Nie chciał mi zrobić krzywdy... Rozległo się krótkie pukanie do drzwi. Elliot puścił jej ręce i cofnął się o krok. - Proszę wejść. Wszedł Nick Sparkle. Na jej widok przestał się uśmiechać, ale nie tracąc pewności siebie, podszedł bliżej. - Agatho, kochanie, więc tu jesteś - odezwał się. - Stangret Biggles- worthów powiedział, że przywiózł cię do Little Bidewell na cały dzień. Zastanawiałem się po co. Toż nie ma tu co robić przez cały dzień. - Z bły­ skiem w oku złośliwie zerknął na Elliota, który chłodno mu się przyglądał. — A może jednak jest? W jego tonie czuć było dwuznaczność. Elliot zaczerwienił się, ale Letty szybko stanęła między dwoma mężczyznami. W tym momencie wrócił urzędnik z drewnianą tacą w rękach. Z nieśmiałym uśmiechem postawiłją na biurku Elliota. - Herbatka, jak miło - powiedział Nick. - Jakie to do ciebie podobne, Agatho, tak szybko się zaprzyjaźnić w tak krótkim czasie. - Nie podoba mi się ton pańskiego głosu, panie Sparkle - rzekł El­ liot. - Doprawdy? A mnie się nie podoba pańska zażyłość z moją przyszłą żoną. Letty uświadomiła sobie nagle, że Nick nie ma pojęcia, po co tu przy­ szła. Omal się nie roześmiała. Oczywiście, że nie wie. Nie przyszło mu do głowy, że mogłaby ich oddać w ręce sprawiedliwości. Myślał, że ona ma tu schadzkę! - Zechce mi pan wybaczyć na chwilę, panie Sparkle - powiedział El­ liot. Gestem przywołał urzędnika. - Bądź tak miły i pobiegnij do kuźni. Powiedz Kevinowi, że będę potrzebował jego pomocy z tym wałachem, o którym mu wcześniej wspominałem.

Oczy młodego urzędnika zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. Kiwnął gło­ wą i wybiegł z pokoju. - Nie chciałeś, żeby chłopak usłyszał, co tu wyprawialiście, co? - Nick zaśmiał się szyderczo. Przestał udawać dżentelmena. Wyglądał naprawdę groźnie. - Nick, proszę - błagała Letty. Elliot ruszył do przodu, ale jej głos go powstrzymał. Z westchnieniem odwrócił się tyłem do Nicka i stanął z drugiej strony biurka, jakby potrze­ bował jakiejś przeszkody między nimi. - Panie Sparkle, cokolwiek ta młoda dama i ja wyprawialiśmy, nie po­ winno to pana obchodzić - powiedział. - Cóż, to całkiem odważny punkt widzenia. - Nick zaśmiał się gorzko. - Pewnikiem jestem cosik staromodny, ale nie podoba mi się, że moja przyszła żona zabawia się z innym facetem. - Mnie też by się to nie podobało - rzekł chłodno Elliot. - Jednak aku­ rat ta dama twierdzi, że nie jesteście i nigdy nie byliście zaręczeni. Słysząc to, Nick rzucił jej niepewne spojrzenie. - Więc co według niej nas łączy? W korytarzu rozległ się ciężki tupot nóg. Drzwi się otworzyły. Stał w nich młody posterunkowy Brown, a za nim wielki, potężny mężczyzna. - Ty też, Garth? To świetnie - powiedział Elliot, patrząc na Nicka z po­ gardą. - Odpowiem panu, panie Sparkle. Ta pani powiedziała, że jesteście wspólnikami w oszustwach. Ten zarzut został potwierdzony w telegramie. - Podniósł z biurka jakąś kartkę. Zaskoczenie Nicka trwało tylko kilka sekund. W swojej profesji nie prze­ trwałby długo, gdyby nie miał refleksu. Odwrócił się, ale drogę zagradza­ ło mu dwóch potężnych, groźnie wyglądających mężczyzn. Jeden z nich trzymał pałkę. - Panie Sparkle, jest pan aresztowany pod zarzutem planowania oszu­ stwa - rzekł Elliot. Chłodnym, nieodgadnionym wzrokiem spojrzał na Letty. - Pani również, panno Letty Potts. Spodziewała się tego. Po to właśnie przyszła, żeby skończyć farsę i za­ płacić rachunki. A mimo to zakręciło się jej w głowie, a z piersi wyrwało głośne westchnienie. Była tak skupiona na Elliocie, że nie zareagowała, gdy Nick rzucił się na nią, by wziąć jako zakładniczkę albo przynajmniej ukarać. Elliot, zatrzymany przez stojące mu na drodze biurko, krzyknął. Kevin, który był najbliżej, chwycił ramię Nicka i mocno wykręciłje do tyłu, a pałką zadarł mu głowę do góry. Równocześnie Garth schwycił drugą rękę Ni­ cka.

Nick szybko siępoddał. Nie był głupcem i wiedział, kiedy inni mająprze- wagę. Ale w spojrzeniu, które rzucił Letty, było mnóstwo strasznych gróźb. - Ty głupia dziwko! - warknął. - Ty głupia, bezużyteczna zdziro. Aż tak ci dogodził, że mnie sprzedałaś? Warto było? - Zamknij się pan, panie Sparkle. Słowa te brzmiały cicho i spokojnie, a zarazem strasznie. Nawet Nick mu­ siał wyczuć, że Elliot powstrzymuje furię ostatnią resztką sił, więc chociaż patrzył na Letty z wściekłością i splunął jej pod nogi, zachował milczenie. Dopiero gdy dwóch mężczyzn wyciągało go z biura, ośmielił się ode­ zwać ostatni raz: - Zapłacisz mi za to życiem, Letty. - Z całą pewnością warto było - odpowiedziała. Elliot nakazał urzędnikowi, by pod eskortą odwiózł Letty z powrotem do Hollies i poprosił Bigglesworthów, żeby została u nich do odwołania. Potrzebował kilku dni na przygotowanie przesłuchania. Nie chciał tego, ale nie miał wyboru. Letty przyznała się do zamiaru popełnienia przestęp­ stwa, a on był sędzią. I chociaż mógłby ją puścić wolno, by poszła swoją drogą, najwyraźniej oczekiwała, że pozostanie bezstronny. To dziwne, że właśnie jej niezachwiana wiara w jego honor pomogła mu go ocalić. - Co z nim zrobimy? - spytał Kevin, wskazując głową pomieszczenie na tyłach biura, gdzie zamknęli Nicka Sparkle'a. - Kevin, byłeś kiedyś w Londynie? - spytał Elliot. - A gdzie tam. Całe życie mieszkałem tutaj i pan, sir Elliocie, dobrze o tym wie. - Więc już najwyższy czas, byś pojechał. Chciałbym, żebyś poszedł na stację kolejową i kupił dwa bilety w osobnym przedziale na wieczorny po­ ciąg do Londynu. Po drodze wstąp do biura telegrafu i wyślij depeszę na posterunek policji na Chapel Street, do porucznika Runcoma, z informacją, że jutro o ósmej rano przyjedziesz na stację Paddington z więźniem Sparkle'em.

Młody człowiek zarumienił się z dumy. - O rany, sir. Naprawdę? - Tak. I kup też po drodze kłódki do okien i drzwi. - Dobra. Posterunkowy Burns zgrabnie stuknął obcasami i wymaszerował z biu­ ra. Elliot uśmiechnął się, a potem nagle spoważniał, spoglądając w stronę pomieszczenia, gdzie siedział Nick Sparkle. Wspomnienie siniaków na nadgarstkach Letty wywołało w nim gniew. Nagle drzwi do składziku zatrzęsły się i usłyszał przekleństwa. - Sugeruję, żeby się pan uspokoił, panie Sparkle - powiedział Elliot. - Doprawdy? — padła pogardliwa odpowiedź. - A jeśli nie, to co mi pan zrobi? Jeszcze raz mnie aresztuje? Nick roześmiał się szyderczo. Chcąc dobitniej wyrazić swoją rację, znów załomotał w drzwi, aż zatrzeszczały. Jak tak dalej pójdzie, facet kopniakami wyłamie drzwi, pomyślał ucie­ szony Elliot. Nie mógł mu przecież na to pozwolić. Jako sędzia miał obo­ wiązek chronić własność publiczną. Odsunął rygiel i otworzył drzwi. Nick stał na progu. Wbił w Elliota nie­ nawistny wzrok, a potem obrzucił spojrzeniem pusty korytarz. - Gdzie ten osiłek z pałą? - spytał niewinnie. - Poszedł sobie - odparł Elliot. Nick pokiwał głową. Twarz miał pozornie spokojną, ale rozglądał się uważnie dookoła. Oceniał swoje możliwości, porównując szerokość ra­ mion Elliota z jego szczupłą sylwetką, duże dłonie z nienagannym wyglą­ dem. Najwyraźniej uznał, że ma szansę wygrać. Ale postanowił ją zwięk­ szyć. I tu popełnił błąd. - Siedziałem se tu i myślałem - powiedział, ściągając usta. - Tak? Przytaknął i patrząc w zamyśleniu na sufit, podszedł do Elliota. - Pomyślałem se, że pan mi pomoże. Wie pan, jak facet facetowi. Elliot stał nieruchomo. Ten człowiek był niesamowicie przewidywalny. - I jak miałbym to zrobić, panie Sparkle? - No, tak se myślałem. - Nick wyszczerzył się w dzikim uśmiechu. Przysunął się bliżej i gdy znalazł się na odległość ramion, zapytał: - Czy była chociaż dobra w łóżku? Rzucił się do przodu, jednak Elliot przewidział ten ruch. Zrobił krok w bok i, chwytając Nicka za ramię, obrócił go i z powrotem popchnął do pokoju. Zaskoczony Nick zatrzymał się na przeciwległej ścianie. - Ludzie tacy jak pan, panie Sparkle... - zaczął Elliot i urwał. Krew się w nim zagotowała. Nie mógł ścierpieć, że ten bydlak w taki sposób mówi

o Letty, że posiniaczył jej ręce. Całym sobą go nienawidził. - Ludzie tacy jak pan - powtórzył - którzy ulegają popędom, zawsze popełniają błąd, myśląc, że inni ludzie postępują tak samo, jak oni. Słysząc to, Nick rzucił się na niego, ale zatrzymał się. - Ma pan szczęście, że pańscy chłopcy są w pobliżu, sir Elliocie, bo inaczej nauczyłbym pana kilku rzeczy o popędach. Letty też pokażę, jak tylko rozwalę drzwi i dorwę tę dziwkę. Elliot przyglądał się mu, nagle spokojny i zdecydowany. - To był błąd - wyszeptał. - Co? - zapytał Nick Elliot nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Posterunkowy Burns jest na stacji kolejowej, gdzie będzie zajęty przez najbliższe pół godziny. Garth jest w stajni. Musisz wiedzieć, mój chłop­ cze, że ten budynek ma tylne wyjście. Niecałe pół kilometra stąd biegnie droga na północ. Pełno na niej podróżnych w drodze nad morze, na pół­ noc i południe. Wystarczy, że ktoś cię podwiezie i za godzinę będziesz już daleko. Nick przyjrzał się mu uważnie. - Co chcesz mi powiedzieć? - Mówię, że między tobą i wolnością stoję tylko ja. - A dlaczego właściwie mi to mówisz? - spytał Nick, odruchowo zaci­ skając dłonie w pięści. Będzie próbował zaatakować mnie od dołu, ocenił Elliot, trafić w brzuch i obić nerki. Pochylił się więc do przodu, by znów zrobić unik. - Bo chcę, żebyś spróbował ucieczki - rzekł szczerze. - Chyba niczego w życiu bardziej nie pragnąłem. Nick wyszczerzył się w uśmiechu i pięścią uderzył Elliota prosto w szczę­ kę, rzucając go na kolana. - Służę panu uprzejmie - powiedział. W stępne przesłuchanie Letty miało się odbyć u Bigglesworthów w głównym holu, ponieważ było to największe pomieszczenie w hrab-

stwie. Tylko tu było dosyć miejsca dla wszystkich, którzy chcieli uczestni­ czyć w przesłuchaniu oszustki. Zjawiła się cała społeczność Little Bide- well. Każdy chciał siedzieć jak najbliżej głównej oskarżonej. Wszyscy głęboko współczuli ofiarom oszustwa, czyli Bigglesworthom. Wydawało się, że skandal, który położy się cieniem na weselu panny An- geli, jest nieunikniony. Ci, którzy przychylnym okiem spoglądali na ro­ mans sir Elliota i „tej kobiety", odczuwali głęboki smutek. Choć szczerze mówiąc, nie roztkli wiali się nad oskarżoną. Ta Letty Potts nie tylko zaryzykowała przyszłość Angeli, ale jeszcze zwiodła ich czarują­ cym sposobem bycia i swobodnym śmiechem. Wszyscy czuli zakłopota­ nie na myśl, że cały czas ich oszukiwała. Wszyscy z wyjątkiem Catherine Bunting, która już od pierwszego dnia nie ufała pannie Potts. Cabot odgrodził koniec holu jedwabnym sznurem. Ustawiono tam stół i dwa krzesła z wysokim oparciem -jedno za stołem dla sędziego, drugie dla Letty, która będzie odpowiadać na pytania, mające ustalić, czy po­ winna zostać aresztowana i postawiona przed ławą przysięgłych. W pozo­ stałej części pomieszczenia ustawiono rzędy krzeseł z przejściem pośrod­ ku. Gwar się wzmógł, gdy bocznymi drzwiami wszedł sir Elliot z dwiema książkami pod pachą. Jak zawsze poruszał się z gracją, włosy miał gładko przyczesane, ubranie nienaganne. Uwagę zwracała jego twarz. Na pod­ bródku widać było duży, zaczynający żółknąć siniak, pod prawym okiem ciemną opuchliznę. Głosy przycichły. Ta kobieta nadużyła ich zaufania, ale sir Elliot był w niej zakochany. Który mężczyzna nie chciałby ukarać kobiety, która tak go oszukała? Jednak znając sir Elliota, byli przekonani, że nie pozwoli, by jego uczucia wpłynęły na wynik dochodzenia. Zdaniem mieszkańców Lit­ tle Bidewell, Letty Potts miała wielkie szczęście. Elliot położył książki na stole i zajął miejsce. Posterunkowy Burns po­ śpieszył do tylnego wejścia i wystawił głowę za drzwi. Chwilę później drzwi się otworzyły i wkroczyła Eglantyna Bigglesworth z posępnym wy­ razem twarzy. Za nią szła Letty Potts. Ubrana była w tę samą liliową suknię, w której przyjechała. Przy jej bladej twarzy wielki ozdobny kapelusz na błyszczących, ciemnorudych włosach wyglądał dziwnie pięknie. Szła patrząc prosto przed siebie. Z górnych okien padały na drewnianą podłogę holu smugi jasnego światła. Wyraźnie oświetlały przechodzącą Letty, wydobywając z jej twarzy napię­ cie, w jakim żyła przez kilka ostatnich dni. Cerę miała woskową, a pod oczami błękitne cienie. Z każdym jej krokiem w mijanych przez nią rzę­ dach zapadała cisza.

Doszedłszy na koniec sali, Eglantyna zajęła miejsce tuż przed jedwab­ nym sznurem. Letty usiadła na przeznaczonym dla niej krześle. Dopiero wtedy podniosła oczy i zobaczyła siniaki na twarzy Elliota. Na wpół uniosła się z krzesła, otwierając usta w niemym okrzyku rozpaczy. Odwróciła głowę i spojrzała na Eglantynę, która pochyliła się w jej stronę. - Podobnojemuipanu Sparkle przydarzył się wypadek-wyszeptała. - Jeśli to cię pocieszy, to doktor Beacon twierdzi, że pan Sparkle wygląda gorzej. Musieli go zanieść na stację. Letty rozluźniła się nieco i uśmiechnęła z goryczą. - Jak mogę się cieszyć, wiedząc, że Elliota spotkała krzywda ze strony człowieka, który się tu znalazł przeze mnie. - Moja droga, rzadko kiedy potrafimy przewidzieć skutki naszego po­ stępowania - powiedziała łagodnie Eglantyna. Elliot skinął głową, posterunkowy wyszedł na środek sali i zawołał gło­ śno, by wszyscy usiedli. Elliot wstał. - To przesłuchanie ma ustalić, czy panna Letty Potts popełniła prze­ stępstwo - oznajmił. W sali rozległ się gwar. - Przez ostatnie cztery dni byłem w kontakcie z przedstawicielami policji w Londynie w sprawie prze­ stępstw pana Nicholasa Sparkle'a. Postawiono mu już zarzuty i oczekuje na rozprawę. - Ponownie rozległy się głosy pełne zainteresowania. - Pro­ szę o ciszę! - zawołał Elliot. Rozmowy ucichły. - Otóż pan Sparkle pod­ trzymuje oskarżenia, że panna Potts pomagała mu w działalności prze­ stępczej. Jednak londyńska policja nie znalazła ani jednej osoby, która chciałaby wnieść oskarżenie przeciwko pannie Potts albo przynajmniej potwierdziłaby jej współudział w wykroczeniach pana Sparkle'a. Słysząc to, Letty wstała. - To nie ma znaczenia. Dobrowolnie przyznaję się do winy - powiedziała. Elliot spojrzał na nią obojętnie. - Panno Potts, nie jesteśmy w Londynie. Proszę usiąść. Rozpatrywanie spraw niepodlegających mojej jurysdykcji przekracza moje kompetencje. Mógłbym panią deportować i zrobiłbym to, gdyby była pani ścigana w Lon­ dynie. Ale tak nie jest. - Ale... - zaczęła. Elliot podniósł jednak rękę, by ją uciszyć. Zachowywał się jak ktoś zupełnie obcy, jak ktoś władczy i kategorycz­ ny. Powoli opadła na krzesło. - Natomiast może być pani skazana za każde przestępstwo popełnione w Little Bidewell, jeśli tylko zostanie ono udowodnione. Dziedzic Himplerump krzyknął: - Proszę, proszę! - Zaczynajmy - rzekł Elliot, zwracając się do Letty.

Gdy po półgodzinie Elliot skończył przesłuchanie, Letty była wyczerpa­ na. Jeśli poprzednio obawiała się, że Elliot prześliżnie się nad prawdzi­ wym powodem jej przyjazdu do Little Bidewell, jeśli myślała, że ukryje fakt, iż zamierzała ukraść rzeczy należące do lady Agathy, niepotrzebnie się martwiła. Spokojnie i beznamiętnie opowiedział o wydarzeniach z ostat­ nich trzech tygodni, zaczynając od pożaru w pensjonacie, a kończąc na przyjeździe Nicka do Little Bidewell. Widzowie słuchali jak urzeczeni. Nie mogli uwierzyć, że Letty jest ak­ torką rewiową. Część osób pokiwała głowami z uznaniem. Kilkoro zacis­ nęło usta, słysząc o planowanej przez nią ucieczce. Letty nie mogła odgadnąć, co o niej myślą. Od momentu, gdy cztery dni temu posterunkowy odprowadził ją do Hollies, rozmawiała tylko z Eglantyną, która nie umiała o niej źle myśleć. Ale Eglantyna taka właś­ nie była. Patrzyła po zaciekawionych widzach, zasłuchanych w mowę Elliota. An- gela wydawała się tylko zaintrygowana, podczas gdy Anton był zdezo­ rientowany. Siedzący za nim Atticus zmarszczył brwi w zamyśleniu. Na twarzach doktora Beacona i jego siostry malowała się troska. Jepsonowie byli najwyraźniej zasmuceni. Pułkownik Vance zasnął i spokojnie chra­ pał, podczas gdy siedząca obok niego Elizabeth załamywała ręce ze zde­ nerwowania. Przy samym końcu sali stała oburzona Meny i rozgniewana Grace Poole. Nawet Himplerumpowie zachowywali się spokojnie, ale to akurat Letty potrafiła sobie wytłumaczyć. List Angeli był jedyną kwestią, która nie zo­ stała poruszona w czasie przesłuchania. Zapewne woleli, żeby tak pozo­ stało. - Czy ktoś chce coś powiedzieć albo o coś zapytać pannę Potts, zanim podejmę decyzję, czy ma stanąć przed sądem? Znów rozległ się szmer. Letty czekała w niepewności. Sprawy układały się inaczej, niż sobie wyobrażała. Sądziła, że szybko trafi do aresztu. Za­ miast tego trzymano ją zaledwie w odosobnieniu, a i co do tego miała wątpliwości. - Tak, pani Poole? - spytał Elliot. Grace przemaszerowała środkiem sali i odwróciła się. Twarz miała za­ czerwienioną, ale zachowywała się z godnością. - Po mojemu, gdybyśmy się mieli trzymać prawa, nie było żadnego przestępstwa przeciw komukolwiek w Little Bidewell - powiedziała. - Niezupełnie, pani Poole - odparł spokojnie Elliot. - Panna Potts przyznała się, że przerabiała i używała strojów lady Agathy i wątpi, by lady Agatha mogła jeszcze z tych ubrań korzystać. Chyba że - zerknął do

notatek - lady Agacie nagle wyrośnie biust, a ona zmaleje o prawie dzie­ sięć centymetrów. W sali rozległy się chichoty. Jednak Grace nie dała się tak łatwo zbyć. - Sir Elliocie, powiedziałam, że nie popełniono przestępstwa przeciw komukolwiek, kto był w Little Bidewell. Mówiąc ściśle, sir, lady Agatha nie mogłaby pannie Potts zarzucić niczego, ponieważ jej tu nie ma. Skoro nie jest obywatelką naszego miasta, nie nasz interes, byśmy to robili w jej imieniu. Poza tym - prychnęła głośno - gdyby lady Agatha zrobiła to, do czego wynajęli ją Bigglesworthowie, to wcale by nie było tej rozprawy, nie? Na te słowa chichoty przerodziły się w wybuchy śmiechu. Ktoś z tyłu sali zawołał: „Pokaż im, Grace!", na co gospodyni poczerwieniała i roz­ promieniła się z zadowolenia. - Nie chciałbym być pani oponentem w sądzie, pani Poole - powiedział Elliot. - Marne na to szanse, dopóki kobiety nie mogą głosować - odparowała Grace. - No nie! - zawołał posterunkowy Burns. - Skończ z tymi bzdurami sufrażystek, bo będę cię musiał aresztować za zakłócanie porządku. - A bo to pierwszy raz? - wymamrotała Grace, wywołując kolejny wy­ buch śmiechu. Letty rozglądała się dookoła oszołomiona i zdziwiona. Gdzie jest ich wrogość? Cała rozprawa zaczynała przypominać widowisko rozrywkowe. Powinni żądać, by zapłaciła za swoje oszustwa. Zmarszczyła brwi, nie wiedziała, co myśleć. W środku niej rosło jakieś ciepło, któremu nie ufała, którego się obawiała. Ludzie nie wybaczają tak łatwo. Przez cztery dni próbowała się przyzwyczaić do myśli o więzieniu, o zimnej, zawilgoconej celi, o szarym stroju, o życiu bez muzyki i śmie­ chu. I bez Elliota. - Proszę o ciszę! - zawołał Elliot. - Pani Grace Poole ma rację. Czy ktoś z tu obecnych chciałby wystąpić w imieniu lady Agathy i złożyć skar­ gę na Letty Potts? Eglantyna Bigglesworth odchrząknęła i powoli wstała. Z jej strony był to akt ogromnej odwagi, jako że była osobą bardzo nieśmiałą. Śmiech na sali ucichł i wszyscy czekali na to, co powie. - Wydaje mi się, że to właśnie panna Potts wystąpiła w imieniu lady Agathy. - Parę osób w zamyśleniu pokiwało głowami. - Lady Agatha zo­ stawiła nas, jak zauważyła pani Poole i jak barwnie określiłaby to panna Potts, na lodzie. Panna Potts, jak by to pewnie powiedział pułkownik Van- ce, stanęła na szańcu. - Letty uniosła kąciki ust w uśmiechu. Kochana

kobieta, przy takim pomieszaniu przenośni nigdy nie napisałaby dobrej sztuki. - Wykonała za lady Agathę całą pracę i nie dostała za nią pienię­ dzy. Bez względu na to, czy czeka ją proces, czy nie, powinniśmy być jej wdzięczni. Letty głośno westchnęła. Siedząca za nią Dorothy Himplerump także westchnęła. Grace i Meny triumfowały. Anton wydął policzki i rzekł: - Dobra robota, Eggie. Angela wstała i wzięła ciotkę pod rękę. - Ja zawdzięczam pannie Potts znacznie więcej - powiedziała. Doro­ thy Himplerump za plecami Letty nerwowo się poruszyła. - Stała się mo­ ją przyjaciółką. Udzielała mi bezcennych rad. I jeśli pan, sir Elliocie, oskar­ ży ją o jakieś wykroczenie, osobiście dopilnuję, by bronił jej najlepszy adwokat w Anglii. Elliot uniósł brew, przyglądał się dziewczynie przez chwilę, a potem odwrócił wzrok. - Ktoś chciałby coś dodać? Pułkownik Vance wybrał akurat ten moment, by się obudzić. Laska z je­ go kolan z hukiem spadła na podłogę. Poderwał głowę, zamrugał oczami i rozejrzał się dookoła nachmurzony. Zobaczywszy obok siebie córkę, krzyknął: - Co się dzieje?! Co zrobią z tą dziewczyną, która była kiedyś lady Agathą? - Nic, ojcze - odpowiedziała głośno Elizabeth. - Wciąż się zastana­ wiają. - Nad czym się zastanawiają, na litość boską? - Czy jest kryminalistką! - odkrzyknęła Elizabeth. - Oczywiście, że nie jest. Dała mi przecież deser truskawkowy, praw­ da? Który kryminalista podarowałby człowiekowi słodycze? - spytał z ta­ kim oburzeniem, że wszyscy, łącznie z Letty, nie mogli się powstrzymać od uśmiechu. Byli najżyczliwszymi, najbardziej wspaniałomyślnymi ludźmi na świe­ cie, ale nie mogła pozwolić, by jej tak łatwo przebaczyli. Zasługiwała na karę. Może nawet jej potrzebowała. Odchrząknęła, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, odezwał się Atticus March. - Dobrze powiedziane, pułkowniku. - Wstał z wysiłkiem. - Elliocie, czy mogę mówić? - Elliot przytaknął, uważnie obserwując ojca. - Wydaje mi się, że mamy tu dwie kwestie - powiedział Atticus. - Pierwsza, doty­ cząca domniemanego przestępstwa, które miała popełnić panna Potts i za które Elliot ma obowiązek ewentualnie ją skazać, chyba już się wyjaśniła. Nikt nie chce wnieść oskarżenia, a w świetle wysiłków panny Potts na

rzecz panny Angeli pojawia się pytanie, czy w ogóle byłoby to etyczne. Myślę, że wszyscy tu obecni zgodzą się, że nie. W tłumie rozległ się powszechny pomruk zgody. Jedynie Catherine Bun- ting zachowała milczenie. Letty patrzyła prosto przed siebie, oszołomiona ich wielkodusznością. - Druga kwestia jest delikatniejsza, ponieważ może wywołać skandal. - Głosy gwałtownie ucichły. - Za nieco ponad miesiąc do Little Bidewell zjedzie mnóstwo londyńczyków. Pobędą tu krótko, a potem wyjadą. Za­ biorą ze sobą Angelę, naszą córkę, bratanicę i przyjaciółkę. - Angela skrom­ nie spuściła wzrok. - Z pewnością każdy z nas pragnie jej szczęścia. - Wszyscy przytaknęli, uśmiechając się czule do ślicznej, miłej dziewczyny. Nawet Kip Himplerump okazywał sympatię. - Dobrze wiemy, że jeżeli ci goście usłyszą cokolwiek o przeszłości kobiety, która przygotowała wese­ le Angeli, jeśli się dowiedzą, kim jest i skąd pochodzi, ta uroczystość ślubna na zawsze będzie kojarzona ze skandalem. - Widzowie zaczęli szemrać i rzucać sobie ponure spojrzenia, jakby już szukali tego drania, który wy­ gadał ich tajemnicę. - Nie możemy na to pozwolić, prawda? - Atticus odczekał minutę, aż ucichły okrzyki. - Jeśli więc ta kobieta zostanie aresz­ towana - wskazał gestem Letty - i zatrzymana do czasu procesu, a potem postawiona przed sądem, cała historia na pewno się wyda. - Widzowie wymienili nerwowe spojrzenia. -Natomiast jeśli nie postawimy jej żad­ nych zarzutów, jestem pewien, że uda nam się utrzymać całą sprawę w ta­ jemnicy. Oczywiście - tu Atticus rozejrzał się po sali -jest pewien szcze­ gół. Jeśli ktokolwiek zapyta, choć to raczej mało prawdopodobne, musimy wszyscy twierdzić, że panna Potts była tu z polecenia lady Agathy. Letty czekała. Rozumiała, dlaczego najlepiej będzie, jeśli nie zostanie o nic oskarżona. Dla dobra Angeli warto puścić ją wolno. Ale sprawa była beznadziejna. To nie mogło się udać. Letty wiedziała o kłamstwie więcej niż oni. Powinno być nieskompliko­ wane i znane jak najmniej licznemu gronu. A w tej sali było chyba z pięć­ dziesiąt osób. Wstała i głośno właśnie to im powiedziała. Atticus przyglądał się jej grzecznie, gdy tłumaczyła, że ten plan jest sza­ leństwem, a potem tak samo grzecznie poczekał, aż usiadła. - O ile troska panny Potts dobrze o niej świadczy... - Letty jęknęła. Czemu z uporem przypisująjej cechy, których nie posiada? - ...o tyle po­ kazuje też, że nie rozumie zasad panujących w towarzystwie. Tego już za wiele! Chciała wstać, ale Elliot powstrzymał ją spojrzeniem, więc tylko cicho wymamrotała coś pod nosem i opadła na krzesło. - Szansa, że ktokolwiek z nas wda się w dłuższą konwersację z przy­ jaciółmi i rodziną markiza Cottona, jest niewielka. No, może z wyjątkiem Pau-

la i Catherine Bunting. - Atticus skinął głową w kierunku Buntingów. - Większość z nas nie zamieni z gośćmi nawet jednego słowa. Musimy tylko zachować milczenie przez kilka dni. Uważam, że nam się to uda. - Oczywiście, że tak! - krzyknął Paul Bunting. Jednak Atticus doskonale wiedział, kto był po stronie Letty, a kto nie. - Co o tym myślisz, Catherine? - spytał, patrząc jej prosto w oczy. - Czy ze względu na Angelę zachowamy milczenie? Catherine Bunting znalazła się w potrzasku. Uśmiechnęła się sztywno. - Ależ oczywiście, że potrafimy - powiedziała dobitnie i głośno doda­ ła: - Dla Angeli zrobimy wszystko. Reszta dołączyła swoje głosy aprobaty i wkrótce cały hol rozbrzmiewał zgo­ dą. Atticus odwrócił się do Elliota, siedzącego w ponurym milczeniu. - A zatem co zrobimy, Elliocie? Aresztujemy pannę Potts? Elliot wstał. Letty zadrżała pod jego spojrzeniem. Wyglądał, jakby chciał i jednocześnie bał się ją wypuścić. Wstała i czekała na werdykt. - Panno Potts, jest pani wolna. U Nie należy przerabiać tragedii na operetkę. M erry wpadła jak burza do jadalni Marchów. - Ona wyjeżdża do Londynu pociągiem o dwunastej! Elliot wstał od śniadania. - Ham mnie tu przywiózł - mówiła Mery. - A pan się lepiej pośpieszy, sir Elliocie, jeśli chce ją pan zatrzymać, proszę pana. - Ojcze, prosze_zadzwoń na paniąNichols, żeby przyniosła Meny szklan­ kę wody. Atticus sięgnął po dzwonek, ale Meny potrząsnęła głową. - Uprzejmie dziękuję, proszę pana, ale nic mi nie będzie. Muszę tylko złapać oddech i zaraz wracam, żeby ją opóźnić. A pan - spojrzała wy­ mownie na Elliota - niech się pośpieszy. Ona włożyła ten kapelusz! Zakręciła się na pięcie i zniknęła. Atticus spojrzał zatroskany na syna. Nie wątpił, że Elliot kocha Letty, a z tego, co zaobserwował, ona czuła do niego to samo. Jednak kwestia, czy zdecydują się pójść za głosem serca, pozostawała nierozstrzygnięta.

- Panna Potts to niezwykła kobieta - powiedział. - Miło mi usłyszeć twoją opinie. - odparł Elliot. - O! - Atticus pokiwał głową. - Więc pewnie zastanawiałeś się nad jej przyszłością. - I to bardzo dużo. - Elliot przyglądał mu się uważnie. - Właściwie powinna być w więzieniu. - Zapewne niektórzy tak sądzą- przyznał Atticus. - Ja do nich nie należę - powiedział Elliot gwałtownie. - Tak? Ja też nie. - To dobrze - odparł Elliot zdecydowanie, a potem uśmiechnął się do ojca. - Przepraszam. - Na jego twarzy pojawiła się stanowczość. - Ojcze, kocham Letty. Nigdy tak żadnej kobiety nie kochałem i zanim zaczniesz mnie ostrzegać, że fascynacja kobietą, która ma taką przeszłość, jest nie­ bezpieczna, zapewniam cię, że sam to sobie stale powtarzam. - Atticus miał nadzieję, że jego syn nie powiedział tego pannie Potts. Jako wrażliwa kobieta mogłaby... - Ale to nieprawda - powiedział Elliot. - Nie kocham jej za to, kim była, tylko za to, kim jest. - To znaczy? Elliot uśmiechnął się z takim zachwytem, że Atticusowi zabrakło tchu. - Kobietą, która ofiaruje człowiekowi wiele słodyczy. Letty położyła na biurku Eglantyny plik kartek, upewniwszy się, że wska­ zówki dotyczące uroczystości weselnych są przejrzyste. Spojrzała na ze­ gar ścienny. Pociąg do Londynu odjeżdżał w południe. Do tego czasu mogła tylko chodzić bez celu i czekać. Myśli o Elliocie towarzyszyły jej na każ­ dym kroku. Dokąd poszedł po wczorajszym przesłuchaniu? O czym myślał? Czy ża­ łował, że się z nią kochał? Czy go jeszcze kiedyś zobaczy? Jeśli kiedyś bę­ dzie przechodzić koło budynku Izby Lordów, czy zobaczy go, jak wychodzi i zatrzymuje powóz, by pojechać na kolację z jakąś damą? Prawdziwą damą. - Panno Potts? Letty obejrzała się zaskoczona. Była tak pochłonięta myślami, że nie słyszała, jak weszła Eglantyna z Mikrusem na rękach. - Słucham panią. Eglantyna podała jej psa. - Przyniosłam pani Pimpusia. Przypuszczam, że w całym tym zamie­ szaniu zapomniała pani o swoim małym przyjacielu.

Jej poważna mina wyraźnie mówiła, co sądzi o takim zaniedbaniu. - On wabi się Mikrus - powiedziała Letty, ale przypuszczam, że można na niego wołać dowolnym imieniem i po jakimś czasie zacznie na nie reagować. To sprytny łobuziak. - Nabrała powietrza. - Nie zapomniałam o nim. On chce tu zostać. - Eglantyna szeroko otworzyła oczy. - Nigdy nie był moją własnością. Nie myślałam, że już zawsze będziemy razem, i wy­ gląda na to, że miałam rację. - Letty uśmiechnęła się do Eglantyny. - Po co ma ruszać w drogę, by szukać tego, co już znalazł? Kogoś, kto kocha go równie mocno, jak on ją. - Och, panno Potts... - Letty, proszę. - Stroisz sobie ze mnie żarty. Psy nie potrafią kochać. Letty potrząsnęła głową. - Jeśli czegoś się nauczyłam przez te ostatnie kilka dni, to właśnie tego, że nikt z nas nie może powiedzieć, kto powinien kogo kochać. To się dzie­ je samo. Miłość po prostu przychodzi. - Jesteś pewna? - spytała Eglantyna. Mikrus przytulił się do jej szczu­ płej piersi. - Nieważne, czy ja jestem pewna - powiedziała szorstko Letty. - Wy­ starczy, że on jest pewien. - Dziękuję - wyszeptała Eglantyna. Oczy miała nienaturalnie błyszczą­ ce, a jej ręce głaszczące łebek Mikrusa drżały. - Bardzo ci dziękuję. Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Eglantyna odwróciła się, niezdol­ na mówić z nadmiaru emocji, więc Letty zawołała: - Proszę wejść! Cabot otworzył drzwi i usunął się na bok. - Sir Elliot. Nie spodziewała się, że go jeszcze zobaczy. Na jego widok serce jej zamarło. Był taki piękny, męski i wytworny. Chociaż drobne szczegóły ubioru świadczyły o tym, że przybył w pośpiechu. Mankiety były nierów­ ne, a krawat lekko przekrzywiony. Chciała mu go poprawić. Na jej widok znieruchomiał. Przeniósł wzrok z niej na Eglantynę. - Panno Eglantyno, czy byłaby pani tak uprzejma i pozwoliła mi na kilka minut rozmowy z panną Potts? Głos miał spokojny, dźwięczny i aksamitny. Letty dreszcz przeszedł po plecach. Eglantyna nie odpowiedziała. Tuląc do siebie Mikrusa, prześliznęła się obok Elliota i zamknęła za sobą drzwi. Światło poranka, wpadające przez okno, zapalało w jego włosach błysz­ czące, granatowe refleksy. Zmarszczki w kącikach pięknych oczu wydawały

się głębsze, podobnie jak linie biegnące od nosa do ust. Sińce na twarzy nieco zbladły i zaczęły żółknąć. - Przykro mi, że cię pobił. - Zapewniam cię, że to była obustronna wymiana argumentów - uśmiechnął się nieśmiało i rozbrajająco. - Chyba powinienem się wsty­ dzić. To taki dziecinny sposób wyrażania emocji. - Skrzywił się w uśmie­ chu. - Ale jakże satysfakcjonujący. Nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Oczy mu się rozjaśniły. - Czy bardzo cię skrzywdził? - spytała. - Nie bardzo. A co najgorsze, nie mogę się pochwalić, że tak po męsku pozbyłem się skur... skurczybyka. - A dlaczego nie możesz? - spytała wciąż rozbawionym tonem. Wzruszył ramionami. - Tak się nie robi. Pomyślisz, że jestem nieokrzesany. Przestała się uśmiechać. - Nigdy. Tym jednym słowem nagle przywołała go do rzeczywistości i sytuacji, w której się znaleźli. Zacisnął ręce za plecami i wydawało się, że nie wie, od czego zacząć ani co powiedzieć. Z pewnością takie niezdecydowanie było mu obce. Nachmurzył się i spojrzał na nią. Zmarszczył brwi i prze­ szedł kilka kroków. Zatrzymał się gwałtownie. - Do diabła, to najbardziej atrakcyjny kapelusz, jaki kiedykolwiek wi­ działem - powiedział, spoglądając ponad jej twarzą. Nie spodziewała się takiego komentarza. Jej zdziwienie go ośmieliło. Podszedł bliżej, patrząc z uznaniem na jej kapelusz. - Jest odważny, wręcz zuchwały, a jednak niezwykle kobiecy. - Spoj­ rzał jej w oczy. - Bardzo do ciebie pasuje. Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Nie miała pojęcia, do czego on zmierza. Mogła tylko stać, tęsknić za uściskiem jego ramion, pragnąć po­ prawić mu krawat. - Meny powiedziała, że w południe wyjeżdżasz do Londynu. - Przy­ taknęła. - Czy to nie zbytni pośpiech? To znaczy, myślałem, że najpierw skończysz przygotowania do ślubu Angeli. - Już prawie skończyłam. Zostawiłam szkice dekoracji i wszystkie wska­ zówki. Kuchmistrz i dostawca win są poinstruowani, dodatkowa pomoc wynajęta, a służba poinformowana o swoich obowiązkach. - Wzruszyła ramionami. - Wszystko gotowe. Nie wyglądał na przekonanego.

- Czy nie powinien ktoś nad tym czuwać? Uśmiechnęła się. - Grace Poole i Meny świetnie sobie poradzą. - Rozumiem. Nie wydawał się usatysfakcjonowany. Wiedziała, co jest źródłem jego niezadowolenia. On nie znał obu kobiet tak dobrze, jak ona. - Wszystko się uda - obiecała. - Poza tym dziś rano dostałam telegram. Mam zeznawać na wstępnej rozprawie Nicka Sparkle'a. Zmarszczył brwi. - Zrobisz to? - Oczywiście, że tak. - Nie boisz się, że jeśli go wypuszczą, będzie chciał się zemścić? - spytał z groźną miną, gniewnie marszcząc brwi. Czy to możliwe, że Elliotowi jeszcze na niej zależy? - Nie - odparła bez tchu. - To znaczy, to mało prawdopodobne, że go wypuszczą. Elliot podszedł do niej bliżej. Patrzył z powagą, wyraźnie zatroskany. Mimo tego, co zrobiła, co zamierzała uczynić, mimo że skradła jego mi­ łość tylko na jedną noc, ciągle mu na niej zależało. - A jeśli jednak wyjdzie na wolność? Nie mogła się już dłużej powstrzymać. Podniosła ręce i poprawiła mu węzeł krawata, żeby leżał równo. - Właśnie dlatego zamierzam zeznawać. Żeby go na pewno nie wypuścili. - Gdybyś została moją żoną, zadbałbym o twoje bezpieczeństwo. Ręce jej znieruchomiały. Przykrył je swoimi, ogrzewając je. Zauważyła drobne obtarcia na kostkach, delikatne ciemne włoski na grzbietach dłoni. Uważaj, ostrzegła siebie, choć serce zaczęło jej walić i nogi się pod nią ugięły. Powinna się tego spodziewać. Kochali się, ona była dziewicą. Nie miało dla niego znaczenia, że jest nieślubnym dzieckiem i przestępczynią. Małżeństwo z niąuważał za swój obowiązek. Był przecież dżentelmenem. - Letty, proszę, uczyń mi zaszczyt i zostań moją żoną. Cofnęła ręce. - Nie - powiedziała, siląc się na lekki ton. - To niepotrzebne. Napraw­ dę. Nick by mnie nigdy nie skrzywdził. Jest łobuzem znęcającym się nad słabszymi, ale nie mordercą. Przypuszczam, że po procesie, nawet jeśli zostanie uniewinniony, jego wpływy w Londynie znacznie zmaleją. Słuchał jej z poważną, skupioną twarzą.

- Źle się wyraziłem. Nie chcę się z tobą ożenić, żeby cię chronić. A właś­ ciwie tak, to też, ale to nie jest... - urwał nagle. Wyciągnął rękę i pogłaskał Letty. Bezwiednie zamknęła oczy. - Kocham cię, Letty. - Elliocie - szepnęła jego imię z beznadziejną tęsknotą. - To prawda. Kocham cię. Pokochałem cię w chwili, gdy zobaczyłem, jak się uśmiechasz. Letty, proszę, spójrz na mnie. - Otworzyła oczy i zo­ baczyła, że mówi szczerze. Ujął jej twarz w dłonie. - Kocham cię, Letty. Nie chcę bez ciebie żyć. - Jak możesz mnie kochać? - zapytała, zmuszając się do mówienia słów, które zabiją czułość w jego oczach. - Nawet nie wiesz, kim jestem. Znasz mnie tylko jako lady Agathę, rolę, którą zagrałam. Potrząsnął głową na znak protestu. - Nie zakochałem się w roli, tytule ani profesji. Nie pokochałem cię za twoją przeszłość. Kocham cię za twoją żywiołowość i namiętność. Spra­ wiasz, że chcę być lepszy, niż jestem, bo gdy widzę swoje odbicie w two­ ich oczach, staję się lepszy. Kocham cię, bo często i szczerze się śmiejesz, bo paskudnego kundla wniosłaś na salony, jakby był księciem, bo staremu wiarusowi podarowałaś deser truskawkowy. Kocham ciebie, Letty. - Nie. Im bardziej chciała mu uwierzyć, tym mocniej broniła się przed jego słowami. Powinien wybrać kogoś ze swojej sfery. Kobietę, która będzie damą. I tak się stanie. - Pojedziesz do Londynu, otrzymasz tytuł barona i spotkasz jakąś wy­ tworną, piękną damę, którą będziesz mógł z dumą przedstawiać jako żonę, która dorówna ci urodzeniem i szlachetnością. - Nie - powiedział poważnie. - Nie spotkam. Roześmiała się sztucznie. - O tak, spotkasz. Zobaczysz. Przecież pogodziłeś się z małżeństwem Catherine. Nawet mieszkacie w jednym mieście. A my nie będziemy się zbyt często widywać. Londyn jest taki duży. Oczy zapałały mu gniewem. - Ty nie jesteś Catherine. Przysięgam ci, że nie ma na ziemi miasta, które by mogło pomieścić nas oboje, jeżeli mi odmówisz. Cała przeklęta wyspa będzie za mała. - Elliocie... - Proszę, przestań - przerwał jej szorstko. - Jeśli nie chcesz za mnie wyjść, powiedz mi to. Na jego twarzy pojawił się niewzruszony spokój, ale zdążyła zauważyć, że go głęboko zraniła. Nawet gdyby od tego zależało zbawienie jej duszy, nie mogła pozwolić, by myślał, że nie jest kochany.

- Elliocie, ja cię kocham. Patrzył na nią przenikliwie. - Więc wyjdź za mnie. Albo powiedz, że mnie nie kochasz. - Nie mogę. - Letty, posłuchaj mnie. Nie chcę konwencjonalnego, letniego związ­ ku. Nie chcę wzoru cnót, który będę witał co rano i żegnał wieczorem pod drzwiami jej sypialni. Nie chcę grzecznych, nijakich stosunków. - Chwy­ cił ją nagle w ramiona i przyciągnął do siebie. Srebrne szpilki wysunęły się z jej włosów i spadły na ciemnoczerwony dywan. Jego oczy pociem­ niały i nabrały łagodnego blasku, zmysłowe i pieszczotliwe jak jego do­ tyk. - Pragnę cię, Letty, zawsze i wszędzie. Prosto z kąpieli, gdy twoje wilgotne włosy owijają się wokół moich nadgarstków, a woda z nich kapie mi na pierś. Dostojnej i chłodnej, przyziemnej i zuchwałej, gotującej się do walki i onieśmielonej własnym temperamentem. Zarumienionej z wy­ siłku i zaróżowionej od snu. Pragnę ciebie żartobliwej i prowokującej, poważnej i zamyślonej. Chcę spędzić z tobą całe życie i poznać każdy nastrój, smakować wszystkie spędzone wspólnie lata. Chcę, byś była obok, wspierała mnie i kłóciła się ze mną, byś mi pomagała i pozwalała, bym się tobą opiekował. Chcę być twoim towarzyszem i kochankiem, nauczycie­ lem i uczniem. - A gdy zostaniesz baronem, będziesz chciał, bym nosiła diadem? - spytała bez namysłu. - Oczywiście - odparł. W jego oczach zauważyła chwilę wahania. Zrozumiała. Tak dobrze go znała. Z dumą podarowałby jej diadem baronowej. Ale nie będzie żadne­ go diademu. Królowa nie nada tytułu barona człowiekowi, który ożenił się z aktorką rewiową. Wiedziała o tym od rozmowy z Atticusem. Od tamtej chwili nawet w naj­ śmielszych marzeniach nie potrafiła się uporać z tą przeszkodą. Zmusiła się, by spojrzeć na ich sytuację z dystansu. Nie chodziło o to, że on był sędzią, a ona oszustką. Ważne było także, kim on będzie. Baronem, członkiem Izby Lordów, „potężnym bojownikiem w dobrej sprawie". Jeśli wyjdzie za niego, nie tylko pozbawi go tytułu barona, ale skrzyw­ dzi również ludzi, w imieniu których miał przemawiać. Długo ze smut­ kiem patrzyła mu w oczy, a potem delikatnie dotknęła jego policzka. - Kocham cię, Elliocie. Przysięgam, że zanim tu przyjechałam, nawet nie znałam znaczenia tego słowa. Byłabym najszczęśliwszą kobietą na świecie, gdybyś mnie poślubił. Ale nie mogę. - Na litość boską, Letty, dlaczego? - powiedział przez zaciśnięte zęby.

- Jeśli się ze mną ożenisz, królowa nigdy nie uczyni cię baronem. Nie zaprzeczył. Chwycił jej dłoń i przycisnął do niej usta w gorącym pocałunku. - Przeżyłem trzydzieści trzy lata bez tego tytułu. Zapewniam cię, że nie jest mi potrzebny ten zaszczyt. - Ciepłym oddechem pieścił jej skórę. - Nie wiem, czy przeżyję bez ciebie, ale wiem, że nie chcę bez ciebie żyć. Lekko przesunęła ręką po jego chłodnych, jedwabistych włosach. - Nie możesz myśleć tylko o sobie, mój naj... Nie chodzi tylko o ciebie. - Więc o kogo jeszcze? - Podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. - O tych, którzy potrzebują cię, byś mówił w ich imieniu. O żołnierzy i dzieci, i kobiety w fabrykach, i mężczyzn w kopalniach. Elliocie, jesteś potrzebny sprawiedliwości. Puścił jej rękę i cofnął się ze zdławionym przekleństwem. - Nie wolno ci tego zrobić. Nie możesz nas pozbawić wspólnej przy­ szłości ze względu na anonimowych ludzi. Widziała, ile wysiłku kosztowały go te słowa. - Elliocie, powiedziałeś, że dzięki mnie jesteś lepszy. Że widzisz siebie moimi oczami i stajesz się lepszym człowiekiem. To samo dotyczy mnie, Elliocie. Nie odbieraj mi mojej godności. Nie spodziewaj się po mnie mniej, niżbyś naprawdę chciał. Mniej niż mogę dać. Jak mogłabym choć przez chwilę czuć się szczęśliwa, wiedząc, że zapłaciłam za to milczeniem tysiąca ludzi, że ich kosztem zyskałam tę radość? Jak mogłabym cieszyć się szczę­ ściem, mając świadomość, że zostając twoją żoną, umniejszyłam ciebie? Twarz miał zrozpaczoną i pełną udręki. - A co ze mną, Letty? Dlaczego nie zapytasz, co ja jestem gotów po­ święcić dla szczęścia? Ile ja go w życiu zaznałem, poza odrobiną twojej miłości? Czy to wszystko, cojest mi pisane? Ledwie przedsmak, który ma wystarczyć za wszystko? Tylko wspomnienie, które przez resztę życia bę­ dzie mi uświadamiać, co straciłem? - zakończył ochryple, z tak głębokim gniewem i bólem w głosie, że Letty łzy napłynęły do oczu. - Nie wierzę. - Chwycił ją za ramiona i potrząsnął lekko. - Na pewno jest jakieś wyjście. Musi być. - Co chcesz ode mnie usłyszeć, Elliocie? - Cokolwiek, Letty. Daj mi chociaż cień nadziei. Mogła mu dać nadzieję. Będzie przez to bardziej cierpiała, bo wiedzia­ ła, że nic z tego nie będzie. On to też zrozumie, ale wtedy jego ból już osłabnie. Nie mogła mu odmówić. Dosyć się nacierpiał. - Przyjdź do mnie, gdy już będziesz baronem. Gdy zasiądziesz w Izbie Lordów, wtedy mnie odszukaj. Jeśli nadal będziesz chciał się ze mną oże­ nić, zostanę twoją żoną.

Wpatrywał się żarliwie w jej twarz. Zacisnął ręce na jej ramionach. - Przysięgasz? Obiecujesz, że wyjdziesz za mnie, jak już zostanę człon­ kiem Izby Lordów? - Tak. Puścił jąnagle. Cofnął się o krok, z tą swoją wojskową gracją, którą tak w nim podziwiała. Ukłonił się sztywno, jakby przyjmował rozkaz. Był bardzo poważny, z jego twarzy zniknęły emocje. - Trzymam cię za słowo. Na stronach towarzyskich „Gońca Londyńskiego" ukazał się następu­ jący artykuł: Ślub panny Angeli France Bigglesworth z lordem Hugh Dentonem Shef­ fieldem, markizem Cotton odbył się w sobotę w Hollies, majątku rodowym ojca panny młodej, pana Antona Bartholomew Biggieswortha w Little Bidewell, Northumberland. Na długiej liście zaproszonych gości znalazły się osobistości z towarzystwa, a także wielu przyjaciół i znajomych pan­ ny młodej z okolicznych majątków. (W tym miejscu pomijamy trzy akapity, w których wymieniono nazwi­ ska osób uczestniczących w ceremonii ślubnej, oraz dwie kolumny po­ święcone wnikliwej analizie strojów przybyłych gości). Wesele było huczne, a także bardzo oryginalne, czego oczywiście nale­ żało się spodziewać, skoro zostało przygotowane przez firmę Uroczysto­ ści Weselne Lady Whyte. Trzeba przyznać, że w tym przypadku przero­ sło pod względem nowatorstwa i stylu wszelkie oczekiwania. Po zaślubinach panna młoda i jej wybranek odjechali spod kościoła prze­ pięknym dwuosobowym powozikiem w kolorze hebanu, ze świeżymi kwia­ tami pomarańczy wprasowanymi w lakier. Dało to dekoracyjny efekt czar­ nej połyskliwej papier-mache intarsjowanej macicą perłową. Ten śliczny i zabawny orientalny akcent nadał charakter całemu przyjęciu.

Gości przyjeżdżających do Hollies witała służba ubrana we wschodnie stroje. Kobiety w kimonach, mężczyźni w luźnych spodniach i jedwab­ nych bluzach kłaniali s i e w milczeniu. Ta przepysznie udawana uniżoność trwała przez cały wieczór. Sprzed domu gości prowadzono ścieżką obsypaną płatkami wonnego jaśminu, która biegła pod ukwieconymi łukami, udekorowanymi trzepo­ czącymi latawcami z jedwabiu, o cudownych kształtach jaskółek, złotych rybek i motyli. Na tyłach rezydencji szanownych Bigglesworthów gości zaskoczył wi­ dok szeregu pagód na szczycie trawiastego pagórka. Bajecznie koloro­ we pawilony z pasiastego jedwabiu zostały ustawione pod rozłożystymi gałęziami buków i kwitnących jarzębin. Po malowniczym jeziorze służący żeglowali w maleńkich dżonkach. Z wnętrza jednej z łódek sekstet śpie­ waków niezwykle pięknie śpiewał znane ballady. W pawilonach ustawiono stoły z chińską porcelanową zastawą w nie­ bieskie listki i srebrnymi nakryciami. Przy każdym miejscu umieszczono souveniry - dla panów czerwone jedwabne czapeczki z czarnym pompo­ nem, dla pań jedwabne wachlarze z prześlicznie namalowanymi widoka­ mi okolicy. (W tym miejscu pomijamy rozprawę na temat serwowanych potraw oraz kolumnę poświęconą tortowi weselnemu, który przygotowała pani Grace Poole, jeden z nieodkrytych dotąd talentów sztuki kulinarnej). Kadzidełka umieszczone w pomysłowych ceramicznych miseczkach dyskretnie napełniały powietrze słodką wonią. Wzdłuż brzegów jeziora pływało stadko łabędzi. Wraz z zapadnięciem zmierzchu zapalono pa­ pierowe lampiony, które kołysząc się w lekkim wietrze, rzucały figlarne cienie na cudowną orientalną krainę. To jeszcze nie koniec rozrywek, bo gdy tylko zapadły ciemności, wśród rododendronów i sosnowych zagaj­ ników, rosnących na skraju pagórka, zabłysły magiczne światełka. Za­ powiadały pojawienie się trupy orientalnych akrobatów, którzy tańcząc i koziołkując, wspaniale zaprezentowali swoje gimnastyczne talenty w zadziwiających ewolucjach. Po czym nastąpił widowiskowy finał, gdy na nocnym niebie zabłysły odbijające się w jeziorze wspaniałe fajerwer­ ki. Ci, którzy mieli szczęście znaleźć się wśród gości tej wyjątkowej i za­ dziwiająco oryginalnej fety, zgodnie przyznali, że podobna do tej uroczy­ stość już się w tym roku nie powtórzy.

Mniej więcej sześć miesięcy po powyższym artykule, w „Kurierze Lon­ dyńskim" w recenzji Cyganki, znalazł się następujący fragment: ...Panna Letty Potts jest rewelacyjna w roli Arline. Pannę Potts pamię­ tamy z zeszłego roku z szeregu jednoaktówek, w których popisała się subtelnym mezzosopranem i talentem komicznym. W ogólnej opinii bra­ kło jej jednak głębi uczuciowej, którą mogłaby porwać publiczność. Ta krytyka była najwyraźniej przedwczesna, skoro w roli cyganki i arysto- kratki panna Potts śpiewa z żarliwością i szczerością, która oszałamia. Szczególnie jedna pieśń, Śniło mi się, że mieszkam w marmurowym pałacu, nieodmiennie wzrusza widzów. Oczywiście piosenka ta jest sen­ tymentalnym szlagierem, jednak panna Potts wzbogaciła tę arię tak nie­ ziemską delikatnością uczuć i głębią wyrazu, że w oku każdego widza kręci się łza. Brawo, panno Potts! Brawo! Miesiąc później w „Kurierze Londyńskim", przy końcu strony poświę­ conej polityce, ukazała się następująca notatka: Lord Elliot March, który niedawno otrzymał tytuł barona, uzyskał man­ dat i zasiądzie dzisiejszego popołudnia w Izbie Lordów podczas pierw­ szej sesji parlamentu. Letty złożyła gazetę i podała ją pucybutowi. ,- Dziękuję, że wyszedłeś na deszcz, by mi ją przynieść, Vinny. Bądź taki kochany i zanieś ją teraz do mojej garderoby. Uważaj, żeby nie poło­ żyć jej na szminkach, bo nie chcę, żeby się umazała, dobrze? Chłopiec pobiegł wykonać polecenie. Letty patrzyła za nim, jej udawa­ na wesołość znikła. Właśnie dzisiaj Elliot zasiadł w Izbie Lordów i zajął się ważnymi spra­ wami.

Zerknęła na widownię zza kulis. Pomimo burzy teatr był pełny. Świetnie. Powinni oboje się cieszyć. Elliot miał tytuł barona, a ona karierę, której zawsze pragnęła. Powinna być zadowolona. Była zadowolona. Przecież nie spodziewała się, że jeszcze się spotkają. Była pewna, że on o niej zapomni. I tak się stało. Nie próbował się z nią kontaktować, ani razu nie przyszedł obejrzeć jej występów. Wiedziała o tym, bo specjalnie poprosiła dyrektora teatru, by go wypatry­ wał na widowni. A kto jak kto, ale dyrektor teatru, któremu zależało na przy­ ciągnięciu eleganckiej publiki, nie przeoczyłby obecności jednego z dobrze zapowiadających się londyńskich polityków. Nie, tutaj nie przyszedł, choć pojawiał się w innych miejscach. Gazety uwielbiały o nim pisać. Widziano go, jak towarzyszył na zakupach córce bogatego filantropa. Jadł obiad z wdową po wpływowym polityku. Bywał w operze i w prawdziwym teatrze, ale nigdy nie zapuścił się do teatrzyków na West Endzie. Jakby chciał sobie oszczędzić skrępowania, gdyby przypadkiem się spotkali. O tak, gazety kochały lorda Marcha. I nic dziwnego, zaśmiała się w du­ chu Letty. Ilustracje w gazetach nie oddawały w pełni jego urody, ale na­ wet na nich wyglądał przystojnie. Kiedy się uśmiechał, ujmował tym wszystkich. Choć nie uśmiechał się czę­ sto. W artykułach prasowych określano go jako rzeczowego, odpowiedzialne­ go i poważnego. Tak samo podchodził do życia i swoich obowiązków. Tego akurat żałowała. Ze względu na niego samego. Bo przecież gdy byli razem, chętnie się śmiał. Szkoda by było, gdyby utracił tę cechę. - Dwie minuty, panno Potts - powiedział szeptem inspicjent. Pierwszy akt zbliżał się do końca. Obserwowała dramatyczne zakończe­ nie sceny, w której mała dziewczynka zostaje z dworu swojego ojca po­ rwana przez Cyganów. Widownia westchnęła z przerażenia. Obsługa sceny uwiesiła się na li­ nach, by opuścić kurtynę. Po cichu ekipa pracowników weszła na sce­ nę, by zmienić dekoracje. Letty obciągnęła na piersiach wystrzępiony wzorzysty szal i potrząsnęła głową, aż włosy ciemnej peruki rozsypały się jej na ramiona. Wyszła pośpiesznie na scenę i upadła na ziemię, układając się na boku. Drugi akt zaczynał się dwanaście lat później. Zamknęła oczy, wczuwając się w rolę. Była Arline, porwaną córką arystokraty, ukochanym przybra­ nym dzieckiem Cyganów, dobrze obeznanym z oszustwami. Ciągle jesz­ cze pamiętała inne życie i dawne czasy. Poczuła powiew powietrza, gdy kurtyna poszła w górę. Usłyszała szepty na widowni. Zaczekała na przygrywkę i otworzyła oczy. Oślepiły ją świa­ tła rampy. Cygańskie tancerki otoczyły ją wielobarwnym kręgiem.

Grała tę postać już ponad trzydzieści razy. W głębi serca wiedziała, że rola jest egzaltowana i banalna, że jest kwintesencją tych wszystkich głu­ pich, słodkich jak ulepek, sentymentalnych bzdur, które jeszcze niedawno wyśmiewała. Jednak dzisiaj... dzisiejszego wieczoru... Może dlatego, że straciła ostatnią nadzieję. Może dlatego, że wiedziała, iż osiągnął sukces, bo kochała go tak mocno, że pozwoliła mu odejść. A może to pierwsze słowa arii, które opisywały jej przeżycia z Little Bide- well, gdzie przez krótką chwilę, jak we śnie, była damą, a dżentelmen obdarzył ją miłością. A może dlatego, że ona podobnie jak Arline przebu­ dziła się ze snu, ale nie przestała kochać. Bez względu na przyczynę, zaśpiewała tak, jakby pękało jej serce, jakby każde słowo było błaganiem, nasycone nadzieją. Jej sen był taki piękny, taki cudowny, że nawet wspomnienie o nim napełniało jej serce nieopisa­ ną radością... i miłością. Gdy skończyła śpiewać, żaden szmer nie zakłócił ciszy na pełnej wi­ downi. Publiczność wstrzymała oddech, patrząc na intrygującą postać na środku sceny. Nagle drzwi w końcu sali otwarły się z hukiem. Letty, zdziwiona nie­ oczekiwanym hałasem, wpatrywała się w ciemność. Nic nie widziała, sły­ szała tylko szmer wśród zaciekawionej widowni i odgłos kroków, zbliża­ jących się do sceny. Wysoki mężczyzna stanął tuż przy proscenium, zaraz za światłami. Oparł rękę na deskach, a potem wskoczył na scenę. To był Elliot. Biały krawat miał przekrzywiony. Czarne włosy ociekały mu wodą. Płaszcz i spodnie miał przemoczone od deszczu. Oczy lśniły mu spomiędzy czarnych rzęs, gdy patrzył na nią z zaciętym wyrazem twa­ rzy. Spojrzała na niego zdumiona. Zrobił krok w jej stronę, a cała widow­ nia wstrzymała oddech. - Dzisiaj o piątej po południu zasiadłem w Izbie Lordów i zostałem na wieczorną sesję - powiedział. - Gdy wyszedłem, nie mogłem znaleźć dorożki, a nie chciałem czekać, więc musisz mi wybaczyć, że tak wyglą­ dam. - Nie potrafiła wymówić ani słowa. - Wybacz mi mój wygląd - ciągnął szorstko - i spełnij swoją obietnicę. - Obietnicę? To nie mogło się dziać naprawdę. Reszta aktorów odsunęła się, zosta­ wiając ich samych na środku sceny. - Powiedziałaś, że mam przyjść do ciebie, jak zostanę członkiem Izby Lordów, i że wtedy zostaniesz moją żoną. - Ale... Chyba śniła. Jego tu nie było. Przecież nawet do niej nie napisał.

- Nie odezwałeś się ani słowem - wymamrotała. Chwycił ją za ramiona, delikatnie, ale stanowczo. Na Boga, nie wyda­ wał się zjawą! Boże, on był z krwi i kości, pełen męskiej siły. - Nie miałem odwagi. Wiedziałem, że gdy choć raz cię zobaczę, nie starczy mi siły ani stanowczości, by trzymać się od ciebie z daleka. Wie­ działem, że powinienem ci ofiarować jedynie to, co najlepsze, nie tylko dla ciebie, ale i dla mnie. Więc nie pisałem i nie przychodziłem, ale Bóg wie, jaką to było męką i teraz musisz ją zakończyć - powiedział z wysił­ kiem, a w oczach miał namiętność i obietnicę. - Musisz! - Nagle, nie tracąc już ani chwili, na oczach ośmiuset ludzi zgromadzonych na widow­ ni, baron March chwycił w ramiona Letty Potts, wschodzącą gwiazdę ope­ retki. - Musisz za mnie wyjść. Musisz, moja ukochana, piękna, śmiała Letty - rzekł, ściszając głos, by tylko ona mogła go usłyszeć. - A teraz powiedz szybko, że się zgadzasz, zanim narobię ci wstydu, całując cię na oczach tych wszystkich ludzi. Uśmiechnęła się szeroko, radośnie i zwycięsko, oszołomiona szczęściem, obsypując pocałunkami jego twarz, podbródek, policzki, szyję i usta. - Och, tak - powiedziała. - Tak, tak, po trzykroć tak. Letty Potts nie była głupia. Koniec książki.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Balogh Mary Sezon Na Panny Młode
Balogh Mary Sezon na panny młode
Balogh Mary Sezon na Panny Młode
Balogh Mary Sezon na panny młode
Sezon na pedicure
Sezon na mandarynki
Balogh Mary Bedwynowie 08 Niebezpieczny krok
Balogh Mary Bedwynowie 01 Noc miłości
Balogh Mary Noc Milosci
Balogh Mary Szkoła Ms Martin 03 Magiczne oczarowanie
Balogh Mary Sullivan 02 Zatańczymy
Balogh Mary Bedwynowie 07 Szczypta grzechu
Balogh Mary Mroczny Anioł 02 Ostatni walc
019 Balogh Mary Garść złota
Kirkland Martha Sezon na śluby
Balogh Mary Huxtoble Quintet 01 Najpierw ślub
Tom 2 Gwiazdka Balogh Mary
wakacje sezon na sekty

więcej podobnych podstron