Jankowski Czesław ARABESKI

Czesław Jankowski

ARABESKI



sobiście nie znałem jéj wcale — trzy razy tylko w życiu widziałem ja przelotem — nie prze­mówiłem nigdy do niej ani słowa, a kochałem ja całe dwa tygodnie . ..

Przepraszam — przerwała mi urocza moja interlokutorka, raczka swą białą, jak puch łabędzi, przytłumiając na ustach niedyskretne ziewniecie — zaczynasz pan, jak uważam, zwierzenia swoje od przedpotopowych czasów, boć przecie kochać w ten sposób może chyba tylko młodzieniec ... siedmna­stoletni.

Uwaga ze wszech miar słuszna — nieprze- szkadza to jednak, aby ten epizod mego życia przypadł właśnie na rok co tylko ubiegły.

Excellent! wiec może chcesz mnie pan przekonać, że pańska pierwsza miłość tak długo kazała na siebie czekać ? O !...

Niestety! — odparłem ze spokojem czystego sumienia — oddawna już zwątpiłem w możność przekonania panią o tem. Dziś przeto jedynym moim zamiarem było tylko dowieść, że ...

Ze kochając ośmnasty raz w życiu .. .

Trzynasty — poprawiłem.

Dajmy nato, trzynasty — można sie za­chwycać kimś, kogo sie nie zna wcale, a zaledwie pare razy widziało przelotem. Nieprawrdaż?

Tak i nie. Myśl moją odgadłaś pani, ale w części tylko. Rzecz sie cała wyjaśni niebawem — wpierw jednak pozwól pani, że spytam: Ile razy kochać można w życiu, kochać, ma sie rozumieć, na prawdę?

Alboż ja wiem! raz, dwa razy, dziesięć i trzynaście — sądząc po panu.

Nie mówmy o mnie, lecz o ogóle śmier­telników. Zatem, zdaniem pani, kochać można w ży­ciu nieograniczoną ilość razy?

Zamyśliła sie, uśmiech znikł z jej twarzy, a po chwili:

Nie — rzekła — ja sadze, że kochać na­prawdę jesteśmy zdolni raz jeden tylko. A pan?

Ja sadze że ... trzy razy.

w w »' */

I nie słysząc zaprzeczenia — ciągnąłem dalej:

Pierwsza miłość, widzi pani, to cudny paste­lowy obrazek. Zda sie na tkance pajeczej przędzy zmieszane ze sobą tęczy niepewne kolory i różno­barwny, delikatny pyłek motylich skrzydełek! To

wszystko zaś osrebrzone łagodnym gwiazd blaskiem i wonią świeżo rozkwitłych fijołków owiane. Widziany z oddali, w przeszłości perspektywie — obrazek ów staje sie jeszcze bardziej eterycznym, niknącym, przeistacza sie w oczach naszych w jakieś senne miraże rzucone na tło blado-różowe przed­świtu. Piękną jest ta pierwsza miłość, tem pięknem uroczem, dobroczynnem, co serce uszlachetnia, pie­ści i do snów nadziemskich łagodnie kołysze. Na czole kochanki widzimy wtedy blasków świetlanych aureolę, do stóp jej rzucamy białe róże i płynącą na falach rfigły w lazur bezbrzeżny nie przywołu- jemy do siebie, lecz umieramy z tęsknoty za tą świętą, której rąbka szaty dotknąć nie jesteśmy godni. Kochamy wtedy własne marzenia, zachwyty, łzy, niepokoje i złudzenia. Szukamy po świecie szerokim ołtarza, na którym byśmy mogli ideał swój umieścić i nieraz przypadłszy do stóp kutego z głazu posągu, lub z drzewTa niekształtnie ciosanej maryonetki, ofiarowujemy jej tę boskość, którą w niej kochać sami chcemy. Niebo ściągamy na ziemię . . .

Sen prześniony nie powtarza się więcej, lecz nowy, inny przez życie nasze się przemyka. Kocha­my znowu — ale jakże odmiennie! To huragan po­tężny ta druga miłość. Przelatuje przez życie oświetlony błyskawic łunami — gorące fale połu­dniowego skwaru przeszywa co chwila podmuch ostrego, mroźnego wichru, co krew w tętniących żyłach lodem ścina — łoskot gromu się rozlega

i głuszy pieśń szaloną extatycznej rozkoszy konają­cej wśród wybuchów' śmiechu na posłaniu róż szkar­łatnych, zroszonych krwrią i łzami. A gdy orkan ów gdzieś w dal uleci, zostawując po sobie niezatarte ślady na drodze życia, kwiat już żaden wiosenny nie wyrasta na ziemi spalonej pożarem południo­wego słońca; exotyczne jakieś, nie widzfane na niej dotąd rośliny wyrosły i zmieniły postać krajobrazu, na niebie zostały po minionej burzy ostatnie, czarne, ołowiane chmury. Na te kartę życia patrzymy potem z tajemnym dreszczem ... a często z żalem i zgrozą. Kochamy wtedy ten urok, co ukochaną otacza, jej oczy fosforycznych błysków pełne, jej usta pło­mienne, to ciało, pod którego alabastrową powłoką słychać zda się krwi szelesty. Rzucamy się jej pod stopy nie dla tego, żeśmy ja za bóstwo obrali, lecz że ona sama mocą piękności swej i wdzięku, bóstwrem sie dla nas stała. Ziemie podnosim do nieba ...

I kochamy wreszcie po raz trzeci. Gdy ma­rzenia rozwieją sie jak mgły poranku, gdy burze prze wyją — nastaje dzień najpogodniejszy w życiu, chwila ciszy, spokoju i rów'nowragi. Anioł snów dziecinnych, demon młodzieńczych szałów, przeista­cza sie w ziemską, pełną nowego powabu i wdzięku postać. Nie otaczają jej mgły srebrne i lazurowe przestworza, ani też nie połyska w jej ręku mirtem i różami owinięta nektaru czasza — jest to już główka jasnym lub kruczym wrarkoczem strojna, wsparta na naszem ramieniu, spojrzeniem swem

łagodnem zdająca się mówić: Pójdę wszędzie z tobą aż do kresu naszej wspólnej ciernistej drogi!

Wszystko to bardzo piękne, ale nie widzę dotąd dokąd zmierza ta tyrada i

w w

Już jestem u celu. Otóż, chciałem właśnie dokończyć, zdarza sie, że niejeden z nas dawno przeszedłszy dwa pierwsze, lub nawet wszystkie trzy co tylko omówione stadya, wraca do nich nietylko

* * we wspomnieniach, ale i w rzeczywistości. Zdarza się, że człowiek poważny myślami i wiekiem staje się sam. dzieckiem, przystrajając n. p. błyskotkami choinkę, rozmarza sę, jak młodzik, w obec jakiejś rozrzewniająco naiwnej idylli, na widok uschłego kwiatka znalezionego między kartkami czytanej książki, lub słysząc jakąś dobrze znaną melodyę przypominającą mu lata ubiegłe. Jak delektując się w Styczniu świeżą czereśnią, w setnej części uprzy­tomniamy sobie lato, tak w jesieni życia jakiś cień młodocianych uczuć zmartwychwstający nagle w da­wno zamiłkłem sercu uprzytomnia nam wr setnej części wiosnę życia. Niestety! — cień to tylko, echo dalekie, złudzenie — nic więcej . . .

- Zaczynam trochę rozumieć. Więc ów pana idylliczny epizod możnaby nazwać: Echem wio- sny?

- Lub też: zwrotką przebrzmiałej piosenki.

—• Powtarzającej się jednak przez całe życie — czyż nie tak?

V

Pani sama wiesz o tem najlepiej — od­rzekłem pokornie i zacząłem:

Z okien pierwszego i drugiego piętra wspa­niałej willi — hotelu, powiedziałby francuz — bankiera Schleifa spływały potoki światła w sze­roką, ale pustą w tej spóźnionej porze, ulicę prze­rzynającą jedną z odleglejszych dzielnic* Wiednia. Gromadka rzemieślników, sług i dzieci wybiegłych z sąsiednich domów, skupiła się na chodniku po obu stronach pod jezdnej bramy szeroko otwartej i przez gęste sztachety poglądała ciekawcie w oświe­cone z zewnątrz światłem elektrycznem podwoje pałacu. Poważny szwajcar, na straży u bramy, długą laską rozganiał co chwila natrętów, torując drogę wjeżdżającym w dziedziniec powozom. Jedna kareta za drugą migała przed oczyma prostaczków, bły­snęła raz, drugi szyb lśniących taflą, złotym galonem liberyjnego kapelusza i skręciwszy z bramy na prawo, paru obrotami kół wysokich przebiegłszy po cien­kim zwirze dziedzińca, z głuchym turkotem wjeżdżała pod kolonadę frontowego portyku.

W obszernym, jasnym marmurem wykłada­nym, przedsionku wysiadające z powozów damy zrzucały swe lekkie okrycia, oddając je uwijającej się dokoła służbie i wsparte na ramieniu swych towarzyszy, szeleszcząc jedwabiem i połyskując bry­lantów ogniami, wstępowały zwolna po stopniach szerokich kamiennych schodów, gęstym szpalerem egzotycznych roślin ujętych ze stron obu. Rzekł­

byś — sen Jakuba przeniesiony w rzeczywistość! Sen Jakuba ... gdyby nie te czarne, nieznośne fraki mężczyzn przemykające się, jak cienie złowrogie, wśród tych jasnych, gęsto różnobarwnem kwieciem usianych, powiewnych szat naszych ziemskich anio­łów. Tłum gości rozwijał się u góry schodów na dwie strony. To zwarty w grupy, to w pojedyńcze pary rozproszony, prześlizgiwał się po mozaikowej posadzce olbrzymiego w dwa piętra perystylu i zni­kał pomału w jednych, drugich, trzecich i czwartych podwTojach recepcyonalnych salonów p. p. Schleifów.

W chwili, gdym się witał z gospodynią domu i wzrokiem szukał gospodarza, już sale były prze­pełnione.

Zaproszeni stawTili się w komplecie. Świat finansowy, najliczniej reprezentowany, tworzył po­ważne grona poważnych przedstawicieli niemniej poważnych kapitałów, ludzi, których połysk złota i blask przepychów nie dziwi, nie olśniewa, ludzi, czujących się na swojem miejscu w domu kolegi równego im powagą. . . kapitału. Kółka długo- ch i wysmukłych artystów i literatów na pierwszy rzut oka zdradzały przedstawicieli »du­cha« — nie dziw, że ci także stawili się na salonach bankiera i poruszali z wszelką swobodą wśród tego różnorodnego tłumu — spiritus flat ubi vult. Kilku panów ... i pań ze sfer dyplomatycznych spostrze­głem również: panowie oprowadzali się pod ramię po sali i wmawiali jedni drugim,- że są sobą wza­

jemnie nad wyraz wrszelki zachwyceni; panie czy­niły toż samo z jednakową gorliwością i jednakiem powodzeniem.

W jednym z buduarów, blado-różową mate- ryą dokoła ociągnietym, słyszałem głośne szmery tych dyplomatycznych rozmów. Panie siedziały na niewygodnych wrprawrdzie, ale, jak cacko ładnych kanapkach, blado-różowym adamaszkiem obitych, blado-różowy miękki dywan przykrywał posadzkę, blado-różowe kamelje kwitły w wrazonach i buduar cały zalewało blado-różowre światło lampy zwie­szającej się z sufitu. Słówka gładkie, wymuskane, słodkie, płynęły z różowych usteczek i rozwiewały się szybko gdzieś bez wrieści, jak woń ulatująca z kielicha kwiatów\ Panie były w różowych humo- rach — jedna z nich wrstała, uśmiechnęła się do swrej sąsiadki i wyszła. Poszedłem w ślad za nią i zdaje mi się, że ja jeden tylko podpatrzyłem to dyskretne ziewnięcie, różowym wachlarzem starannie przysłonięte.

Przeszedłem przez szereg pokoi mniej lub więcej gustownie przystrojonych w dywany perskie, ciężkie aksamitne firanki i portyery, bronzy, lustra, kwiaty i plafony. Wszędzie przepych rozpościerał swój magiczny urok, wszędzie chęć używania wypi­sywała złotem i jedwabiem swre przedostatnie słowo; grupy dam i mężczyzn tworzyły się tu i ówdzie co chwila i rozpierzchały się zwolna, automatycznie na strony, by opodal skupić się znowu. Piękne,

*

>

dźwigające na sobie fortunę niejednej rodziny, ko­biety do zbytku i łatwego życia przywykłe, w ma­lowniczych pozach siedziały na nizkich ottomanach, a przeginały się, zmieniały miejsce i zwracały się do stojących przed niemi mężczyzn z tak natural­nym wrdziękiem, że przysiądzby można, iż żadna z nich nic a nic nie wrie w jakim zwrocie twarzy najkorzystniej profil jej się przedstawia, w jakim układzie fałdów suknia jej najefektowniej się dra- puje. Mężczyźni przystawali z nogi na nogę, zamie­niali kilka spojrzeń, słów kilka, kłaniali się i odcho­dzili — do sal bufetowych.

Przy bufetach tłok nie zmniejszał się ani na chwilę. Przy osobnych stolikach zasiedli niektórzy do formalnej kolący i, łokcie na stole, cygaro w ustach, z serwetą na kolanach. Mniej zapamiętali, lub mniej familiarni, stali przy bufecie z filiżanką herbaty w ręku, lub obrywrali od niechcenia grono ’winogron, popijając lekko musujące wino z szerokich, płaskich kieliszków. Gwar i duszność panowrały w sali owianej błękitnawym dymem cygar.

Lecz i w innych salonach atmosfera zaczynała być duszną i ciężką. Ostra, podrażniająca nerwy woń Ylang-ylang’u i Ess-Orizy, mieszała się z zapachami kwriatów, nagromadzonych w pokojach. Rozmowy stawały się teraz głośniejszemi, potworzyły się w dalszych salonach pojedyncze kółka ożywioną prowadzące konwersacyą: panowie rozpierali się w fotelach, rece zarzucając za poręcz i śmiejąc się

głośno, rzucali między panie frazesa à double tran­chant — panie wygodniej, pół lezaco prawie, wsparte na poduszkach ottoman, śmiały się zagryzając usteczka i wachlowały się z niezrównanym wdzię­kiem; lekkim rumieńcem paliły się ich twarze, oczy nabierały migotliwego połysku.

Spojrzałem na zegarek — była pierwsza po północy.

Si vous aimez la musique ?... — zagadnął mnie w téj chwili gospodarz przechodzący spiesz­nie przez sale. — Madame de * va se mettre au piano . . . par ici, s’il vous plait !...

W istocie ruszyli wszyscy za gospodarzem do tak zwanej sali koncertowej, gdzie na nas czekał rzeczywisty koncert słynnej węgierskiej pianistki. Co grała, nie pamiętam już teraz po szczególe — wiem tylko, że najwybitniejszą część programu sta­nowił czardasz, szalony, porywający czardasz jakiego nigdy drugi raz w życiu nie zdarzyło mi się sły­szeć. Czardasz, już i tak z natury swéj skoczny i pełen ognia, pod ręka artystki przeobrażał się w jakiś frenetyczny, wściekły bachantek i satyrów taniec; unosił ze sobą odurzoną wyobraźnię w wir szalonych jakichś gorączkowych marzeń, jak błyska­wice przelatujących przed olśnionym wzrokiem — z chaosu tonów wybuchały kolejno śmiech i płacz spazmatyczny — aż znowu powracający, jak zmora natrętna, motyw główny wiązał te wszystkie fan-

tazmagorye w jeden nieprzerwany łańcuch śpiewnych, namiętnych dźwięków . ..

w J w

Rzuciłem okiem po obecnych. W pierwszych rzędach, jak w sali koncertowej poustawianych krze­seł, siedziały panie — w dalszych i wrzdłuż ścian potworzyły się szeregi mężczyzn. Rozmowy przy­cichły — zdawało się, że zamarły na ustach. Na twarzach podżyłych finansistów', wygolonych sta­rannie, powleczonych przed cirwilą werniksem szty­wnej powagi, malowała się teraz niewymowna błogość — uśmiech zadowolenia osiadł na ich mię­sistych, wygiętych naprzód wargach i roziskrzał małe, szare oczy. Panie przymykały długie, jak jedwab’ lśniące rzęsy, jakby olśnione jakimś niezwy­kłym mirażem — szybsza fala oddechu podnosiła kwriatami strojne łona — ich białe, odsłonięte ra­miona przebiegał dreszcz lekki.

Przebrzmiał akord ostatni czardasza. Zdawało mi się, że naraz kilkadziesiąt piersi odetchnęło głę­boko. Na estradę wstąpił skrzypek nieznany mi z nazwiska. Wysunąłem się niepostrzeżony z sali.

W pokojach, które przechodziłem kolejno, szukając świeższej i mniej dusznej atmosfery, pusto teraz było i cicho. Z dala tylko przypływała fala szmerów' przyklaskujących wirtuozowi gości i ury­wane takty jakiegoś andante. Gdzieniegdzie wr ustron­nym buduarze lub wr oddalonym od tłumu salonie

*

napotykałem jakąś parę szukającą widocznie samo­tności do bardziej poufnej rozmowy; przy bufecie

siedzieli jeszcze ciż sami panowie, popijając z niczem niezmąconym spokojem kawę i likiery — gdzieś znowu we framudze okna dwóch poważnych mężów stanu kończyło półgłosem ożywioną dyskussyą. Przy­glądając się tu i ówdzie przepysznym szczegółom wykwintnego przy stroju bankierskiego »at home,« dotarłem do końca długiej enfilady pokoi. Przede- mną były już tylko drzwTi ostątnie, ciężkiemi por- tyerami prawie że zupełnie przysłonięte. Uchyliłem z nich jedną i tak, z ręką podniesioną, jak wryty, mimowoli zatrzymałem się w progu, przyglądając się uroczemu obrazkowi, który do dziś dnia jeszcze żywo stoi w mej pamięci.

W salonie — buduarze raczej — panował pół- zmrok. Niepewne, padające z góry światło chińskiej lampy dawało zaledwie dostrzegać ciemno-oliwkową barwę materyi, przeciętej szerokiemi z drobnych pą­sowych kwiatów pasami, powlekającej dokoła ściany. Tej samej barwy i desenia obicie pokrywało nizką? okalającą pokój ottomanę oraz tu i owdzie od nie­chcenia rozrzucone, grubemi frendzlami opięte fotele. Na hebanowych, wysmukłych, misternej roboty sto­liczkach krzaczaste koleusy o ciemno-oliwkowych liściach i begonje z drobnym czerwonym swym kwiatkiem dostrajały się wybornie do harmonijnej całości tego umeblowania. Przez otwarte wysokie dwTa okna padał na ciemne tło firanek odblask elektrycznego światła osrebrząjącego w perspektywie park, drzew szpalery i cicho szemrzącą fontannę, i

- i5

zalatywał łagodny chłód pogodnej wrześniowej nocy. Lecz to wszystko stanowiło jedynie ramy obrazu. Kreacya rzeczywiście godną natchnionego mistrza była kobieta w jasnej balowej sukni, spoczywająca w nawpół leżącej pozie na zagięciu ottomany, prze­chylona na poduszki, z główką wspartą na reku, zwróconą w stronę okna. Z miejsca, na którćm nie­ruchomy stałem, dostrzedz tylko mogłem jej profil, delikatny, grecki profil posągu, czystą linją konturu wychodzący z tła ciemnego. Włosy jej, jak lawa czarne, wznoszące sie gładką falą nad czołem, pod­nosiły jeszcze bardziej marmurową białość twarzy . . . Piękna była . . .

V ^ v

Lecz nie wyjątkowa piękność tego zjawiska przykuła na długą chwile wzrok mój do siebie. Na twarzy tej młodej, pięknej, w przepysznym balowym stroju kobiety malował sie głęboki smutek . . . Oczy jej zapatrzone w dal przed siebte miały wyraz bolesnej jakiejś zadumy, wielkiego moralnego znu­żenia — wyraz, który zadziwiał, budził litość i przestrach zarazem.

Zkąd ta boleść, ten smutek na tem czole, po którem chmury trosk i cierpień nie miały jeszcze czasu przepłynąć ? Zkąd gorycz na tych ustach stwo­rzonych zda sie do uśmiechów jedynie? Czyż to życie, nedzne życie nasze kłaść musi na kwiat każdy łzę rosy i na każdą perłę ciemną skazę ?.. .

Dlaczego ona tak smutna i

Jaka myśl bolesna przychodzi ja prześladować aż tu, wśród tej atmosfery rozkoszy i zbytku?

Dlaczego ona tak smutna?

Pytałem siebie zapatrzony w te piękną kobietę, która uciekła od gwaru bawiących się ludzi do tego zacisznego, pustego salonu, sądząc, że nikt tej łzy płynącej teraz swobodnie po tak długo uśmiechniętej twarzy nie podpatrzy.

Dlaczego ona tak smutna?

Nie wiem jak długo stałem tak w progu ja­kimś dziwnym, tajemniczym urokiem do miejsca przykuty.' Patrzyłem . . .

Wiem tylko tyle, że przyszła mi nagle do głowy myśl szalona: zbliżyć się do niej, wstrzymać, jeśliby odejść chciała i spytać: »Dlaczegoś ty smutna, ty piękna i młoda? dlaczego stronisz od ludzi, co się bawią i śmieją? — powiedz!... Kto jesteś? -— nie wiem i wiedzieć nie chcę — wiem tylko, że cierpisz ... Dlaczego?. ..«

A potem, potem . . . rzucić się jej do nóg i znaleźć słowo, zaklęcie, które by wstrzymało łzy z jej oczu płynące i ustom uśmiech szczery wróciło!

Myśl wielce nierozsądna — zgoda — a jednak czuję, że byłbym to uczynił, gdyby . . . gdyby nie lekkie uderzenie czyjejś ręki po mojem ramieniu.

Obejrzałem się i upuściłem uchyloną portyerę.

Za mną stał dobry mój znajomy, redaktor H.

Chodź — rzekł — mam z tobą do pomó­wienia . . . ma się rozumieć przy filiżance herbaty.

Dobrze — odrzekłem — służę ci.

w

Spojrzałem raz jeszcze w głąb salonu. Słowa nasze musiały dolecieć do uszu pięknej nieznajomej, bo podniosła się śpiesznie z miejsca, przeszła mimo nas i znikła w tłumie gromadzącym sie napowrót w salonach.

‘— Kto jest ta pani? spytałem' redaktora.

Jakto, nie wiesz ? — to nasza piękna ban- kierowa Wallstadt. . . Przed dwoma dopiero laty wyszła za maż — mąż jej nieznośny i stary — ona czarująca. Co czwartek zbiera się u nich bardzo liczne i miłe towarzystwo ... Mówią . . .

Przedstaw mnie jej, redaktorze.

I owszem, tylko wpierw musimy z sobą

o innych rzeczach pomówić.

Gdyśmy skończyli pogawędkę i herbatę, roz­jeżdżali się ostatni goście.

Miedzy nimi ani pięknej bankierowej ani jej męża już nie było.

W tydzień, może dni dziesięć, po owym raucie “/ stood, in Venice on the Bridge of Sighs.. .u przepraszam stałem nie na »moście westchnień« tylko na balkonie przytykającym do foyer Wielkiej Opery w tymże samym Wiedniu.

Przechylony na zrębie szerokiej balustrady przyglądałem się ciekawie, chwil nie licząc, ożywio-

Czesław, Arabeski. 9

nemu obrazowi roztaczającemu się przedemną. Tam w dole wrzało gwarne stołeczne życie jednego z głównych ognisk cywilizowanego świata. Na zbie­gowisku Opern-Ringu i Karnthnerstrasse, w jednym z najbardziej ożywionych punktów miasta, krzyżo­wały sie powozy, tramwayów siecie i rzesza cała przechodniów. Blask potrójnego szeregu latarń, wy­staw sklepowych i okien kilkopietrowych kamienic przytłumiała lekka, jak welon zaledwie widzialny, mgła i zlewała w jedną, kipiącą, w tę i w ową stronę bez przerwy przewalającą się massę: czarne sylwetki ludzi, koni i powozów pędzących bez ustanku po bruku i chodnikach szerokich ulic. Łuna światła podnosiła się od dołu aż po nad domów dachy i gasła w bezbrzeżnym, nad całym miastem rozwie­szonym cieniu chmurnej nocy. Turkot przeciągły powozów mieszał się z gęstym, jak deszczu brzę­czenie po szybach, odgłosem kroków secin prze­chodniów, ze świstem rozlegającym się co chwila na przystanku tramwayów szybko jeden za drugim z głuchym hukiem biegących po szynach, z na­woływaniem dorożkarzy i szmerem przytłumionym głośnych rozmów. Tego gwaru fala podnosiła się aż ku mnie i łamała się wśród kolonady podtrzy­mującej olbrzymi portyk gmachu Opery. Zdawało mi się, że słyszę tętno jednej z tych potężnych arteryj ziemie przerzynających, wr której nie krew krąży, lecz lawa gorączkowych namiętności, sił mo­cujących się z sobą, szukających coraz nowych drgó

myśli — tylu a tylu mil jonów ludzi. Tam znowu — prawrie naprzeciw miejsca, gdzie stałem, po drugiej stronie Ringu — wielkiej kawiarni rzęsiście oświe­tlone okna rzucały światło na inną stronę tego stołecznego życia. Opuszczone wT tej spóźnionej porze stoliki i krzesełka, wysunięte prawie na środek prze­stronnego chodnika, służą już teraz tylko na chwilowy spoczynek dla znużonego przechodnia. Za pomocą lornetki odróżniam z dala nie sprzątnięte ślady licznych gości, którzy się tu przed teatralną godziną na filiżankę czekolady i felieton bulwarowej gazety gromadzili. Drzwi kawiarni otwierają się co chwila — wychodzą z nich jacyś mężczyźni, jakieś damy i roz­mijają się w progu z nowymi przybyszami. Nie­ustanny przypływ i odpływ. Oto dwóch jakichś młodzieńców, ubranych jak na eleganckich flaneurów przystoi, zatrzymało się w szerokiej drzwi ramie,

#

niepewni w którą udać się mają stronę. Zda się, że słyszę, jak ten pierwszy zaproponował skończyć dopalające się cygaro, usiadłszy na świeżem powie­trzu. Oto jeden z nich, przy niepewnym blasku padającym z okien kawiarni przeziera teraz porzu­coną na stoliku gazetę, drugi od niechcenia i w braku

«

innego zajęcia przygląda się defilującym ulicą kobie­tom i tylko gdy przypadkiem spostrzeże nowalję jaką, nie notowaną dotychczas w lokalnej jego pa­mięci, zwraca się z lakoniczną uwagą w stronę towarzysza. Ręczę, że szepnął: »nieszpetna« — prze­prowadzając obojętnym wzrokiem tę wysoką, pełnych

kształtów dziewoje, wspartą na ramieniu jakiegoś ułana. Może niedługo ujrzymy ją na którym z obra­zów mistrza Makarta; — jak jej do twarzy ten szeroki, czarny, rembrandtowski kapelusz pluszowy, z lekko podjętym bordem, z pod którego połyskują delikatnie trefione złocisto-rudawe włosy; z takim wdziękiem pur-sang Wiedenki przechyla kibić nie tyle wiotką, co zda się wykutą Fidiasza dłonią. Niedługo może świat cały podziwiać będzie nową »Dianę na łowach,« a ten młodzieniec przyglądający się dziś oryginałowi, tyle nań zwraca uwagi, ile Szwajcar na przepiękne swe góry, które codzień ma szczęście oglądać. O młodzieńcze! ... Kolejno przez okrąg światła padającego jasnym strumieniem na chodnik, przesuwały się coraz to nowe gwiazdy — stałe, czy też niestałe, o tem już sądzić nie będę.

Opuściłem trzymaną przed oczami lornetkę i wróciłem naturalną assocyacyą myśli do prześla­dujących mnie od tygodnia marzeń.

Gzy dasz pani wiarę! — ta kobieta, raz prze­lotem ujrzana na raucie u Schleifów, w tym pustym, cichym salonie smutnie zadumana, od zabawy i ludzi stroniącą, wciąż nie wychodziła mi z pamięci. To

i, / w J 1 v

samo zapytanie, którem sobie zadał, ujrzawszy łzy w jej oczach, to samo zapytanie dręczyło mnie przez ten cały ubiegły tydzień. Dlaczego ona smu­tna? Go za boleść ukrywana starannie zakradła się do serca tej pięknej, młodej, ubóstwianej przez tylu bankierowej Wall stad t?.... Szukałem nadaremnie

odpowiedzi — znajdywałem ją — ale przekonać się

o słuszności moich przypuszczeń nie miałem spo­sobu.

Jakto, powiesz mi pani, bawiąc w mieście, znając osoby bywające w ich domu, nie mogłeś pan?... A właśnie, że nie mogłem.

Nazajutrz po owym raucie, wrezwany telegra­mem, zmuszony byłem bezzwłocznie wyjechać do Meranu, zaś wieczór spędzony na balkonie Opern- hausu był właśnie wieczorem dnia mojego powrotu do Wiednia. Trzeba się zatem było tymczasem za- dowalniać dosyć lakonicznie udzielonemi mnie szcze­gółami przez redaktora H. i własnemi przypuszcze­niami, które coraz to większego prawdopodobieństwa nabierały w oczach moich. Bo — kombinowałem sobie — kobieta młoda i piękna, wychodząca za mąż za młodzieńca już podżyłego, ma tysiąc i więcej szans być nieszczęśliwą. Sprzedano ją — naturalnie, że sprzedano! — bogatemu bankierowi, który, kto wie, może w zamian za tę przysługę pospłacał długi swego teścia. Wydano za mąż dziecko, któ­rego sercu kazano milczeć — ale ona, kobieta już teraz, czy potrafiła potem sama przymusić do mil­czenia to spragnione rzeczywistego uczucia, to biedne, w złotych kajdanach więzione serce? Mąż stary, w domu zrzęda i przekora, obwozi ją po balach i zebraniach, by módz z uśmiechem zado­wolenia pochwalić się przed światem tym nowo- nabytym towarem. A ona jechać musi, stroić się,

wraz z kwiatem wre włosy kłaść na twarz maskę

+ w

wesołości — a potem tej nieszczęśliwej, opuszczonej od wszystkich, zrozpaczonej kobiecie sił na razie nie staje, oklaskiwanej bohaterce komedyi serce pęka ... i wtedy — jak na tym raucie — łzy jej krwawe padają jak przekleństwo na blichtr szczęścia, złoto, kwiaty i drogie kamienie ... I wciąż przede- mną stała ta kobieta, blada, smutna, ze łzami w oczach — widziałem ją we śnie i na jawie. Wy­jechałem z Wiednia zajęty pilną sprawą, powołującą mnie w tyrolskie góry — lecz zmiana miejsca i oto­czenie nie zdołały zatrzeć w mej pamięci tej dziwnie interesującej mnie postaci. Nie bawiło mnie nic, nie zajmowało, byłem czegoś nie swój, jak to mówią. Dawno już, bardzo dawno temu podobnego rodzaju uczucie budziło się kiedyś w mej duszy — pamię­tam . .. było to wtedy, kiedym pierwszy raz w życiu przyznał w obec samego siebie, że ją kocham.

I pan to nazywasz miłością?

Nazwij pani to uczucie, jak chcesz: cieka­wością, zainteresowaniem się, czarem, urokiem, podrażnieniem nerwów. Wiem tylko tyle, że było coś we mnie, co mnie myśleć o niej zmuszało, co nieprzepartą jakąś siłą ciągnęło mię ku niej, jak gdy­bym przeczuwał, że tej nieszczęśliwej kobiecie ja pomocny w czemkolwiek być mogę. Zdawało mi się, przekonany byłem, że tam na dnie tego pozła­canego zbytku i wresela kryje się jakiś dramat straszny, jakaś bez wyjścia kolizya serca z obowiązkiem, jakaś

boleść cicha, tłumiona, która jedynie łzą, aniołów skargą, wybuchnąć może. Ten cień smutku, dostrze­żony prostym a jednak, jak mnie się zdawało, , opatrznościowym zbiegiem okoliczności, wystarczał na wysnucie z tego jedynego wiarogodnego szczegółu całego wątku osobliwrej, pełnej groźnych perypetyj powieści. Uważ pani tylko — przypuszczenie samo, jak promień z blasku sie wysnuwa. Ona musiała już dawniej, przed zamążpójściem kochać jakiegoś zacnego lecz pozbawionego wszelkiego funduszu człowieka — sielanka — potem nieubłagany rozkaz ojca — zabiegi du haut de sa grandeur natrętnego bankiera — scena pożegnania, najprawdopodobniej wieczorem w ogrodzie — ślub — wiadomość, że zrozpaczony kochanek zastrzelił sie, otruł, albo wy­jechał gdzie do Afryki — to właśnie dzień rautu u Schleifa — potem... ach! już potem same sny, w których rzeczywistość od snów piękniejsza, pozwala mnie cieszyć ją, ciernie na jej drodze przy­krywać kwiatami przywiązania . .. bratniego ...

Takie to mniej więcej marzenia roiły mi się po głowie, gdym zapatrzył się z foyer Opery na gwarem i ruchem kipiące ulice Wiednia. I przez pryzmat tych marzeń widziane wydało mi się to miasto Babilonem nowym, gdzie gorączki szał i pobrzęk złota przytłumia wszelkie szlachetniejsze porywy, gdzie daremnie dusze czyste i wzniosłe

o pomoc wołają, a odpowiada im tylko szatański śmiech rozbestwionej tłuszczy, która tu się zbiegła

ze wszystkich krańców świata na wielkie satur- nalje . . . zamówione z góry i opłacone przez wszyst­kich starych i łysych bankierów.

O muzyce, śpiewie i gwarze ludzi słyszeć ma się rozumieć już nie chciałem.

Przebiegłem sale foyer i zbiegłem ze schodów, spiesząc ku wyjściu. Gdym wypadał pod zewnętrzną kolonadę, natknąłem się na jakąś damę i jakiegoś pana, oczekujących na zajeżdżającą* właśnie karetę. Odskoczyłem, jak piorunem rażony . . . poznawszy w damie, otulonej białem okryciem, moje bankierowę!

Tak to już bywa, że mimowoli na nagły widok osoby, którą w tej chwili mamy myśl zaprzątniętą, krew nam uderza do głowy i stoimy zmieszani, sami nie wiedząc czemu.

Ona rzuciła wzrokiem ku mnie i widząc, że

w '

nieruchomy stoję, jakbym na przejście swobodne a:ekał — usunęła się na stronę i podbiegła ku drzwiczkom powozu. — Nie wiem, jak się to stało, żem dopadł do nich pierwszy, otworzył i wsiada­jącą podtrzymał. Mąż jej — gdyż on to był, jak się potem przekonałem, — tuż za nią stawiający nogę na stopień i wziąwszy mnie prawdopodobnie za usłuż­nego komissyonera, posługacza . . . cóż wiem! za­trzymał sie chwile i sięgnął do kieszeni. . .

J w u w O v

Oprzytomniałem, odskoczyłem od powozu i uciekłem, nie tak jednak prędko, abym nie dosły­szał głosu bankiera, pytającego swego stangreta:

Czy to on ciebie zawołał?

Trzeba być bankierem, Niemcem i mężem tej biednej kobiety, żeby się tak głupio pomylić! — kląłem w duchu, pędząc nazajutrz, dobrze przed południem, do mieszkania redaktora H.

Redaktor, nie ranny ptaszek, przyjął mnie w szlafrokowym negliżu, z wielką serdecznością i zdziwieniem.

Jakto, już w Wiedniu? — wykrzyknął.

Przyjechałem wczoraj i nie tracąc czasu przybiegam cię uścisnąć.

Mój stary znajomy uśmiechnął się dosyć dwu­znacznie.

Dziękuję, dziękuję . . , rzekł, podając m cygaro — a jakże tam interesa?

Nic, dobrze.

a^zbj — Wszystko załatwione?

^ — Przynajmniej o tyle, że wracać mogę spo-

^‘'Rojny do kraju.

Chwrała Bogu! . . . no, ale zabawisz jeszcze w Wiedniu czas jakiś, co?

Zależeć to będzie — rzekłem, przedzielając pauzami wyrazy — od ciebie, kochany redaktorze.

Odemnie?... Cóż to, pieniędzy ci zabra­kło ? — bierz, proszę, ile ci trzeba — wiesz, że moja skromna kassa ...

Zatrzymałem jego rękę, sięgającą w stronę biurka.

Nie, mój drogi, pieniędzy tym razem mam jeszcze dosyć — dziękuje. Chciałem rzeczywiście prosić cię o pewną przysługę, ale innego rodzaju.

- Dobrze, dobrze — tylko bez omówień.

Otóż, przypominasz sobie redaktorze, że na raucie u Schleif a prosiłem cię o przedstawienie mnie pani. .. pani Wallstadt. Zagadaliśmy się wte- dy i . . .

Pozwól, o kim że to znowu mówisz . . . pani. . . pani... powiadasz?

Bankierowa Wallstadt — piękna, młoda brunetka.

A! brunetka! — już wiem. Chciałbyś za­tem, żebym cię jej teraz przedstawił, w jej własnym domu? Zgadłem?

Zgadłeś. Wszak tam bywasz?

Rzadko bardzo — ale i owszem. Wstąp kiedy do mnie, to pójdziemy.

A czy nie mógłbyś tam wybrać się. . . dziś naprzykład?

Dziś Eh .. . cóż znowu za nagłość!

Kiedy widzisz — krótko bawię w Wiedniu i chciałbym już raz przecie odbyć tę wizytę, a po­tem . . .

*

Żadne potem — przerwał mi przyjaciel. — Nie owijaj w bawełnę. Podobała ci się kobietka i basta.

Podobała się, nie przeczę, bo sam przy­znasz że niezwykle piękna — ale — nie o jej piękność mi chodzi.

Ma się rozumieć, że nie o piękność, tylko

o względy.

Ani o te: chciałbym się przypatrzeć bllże, jej życiu.

A tobież na co to się przyda?

Powiem ci szczerze. Ta kobieta wzbudza wre mnie jakieś dziwne uczucie, nietylko ciekawość, nietylko sympatyą, ale i litość .. .

Litość?

Tak. Zdaje mi się, że musi być bardzo nieszczęśliwa.

w v

Patetyczna intonacya mego głosu i tajemniczy wyraz twarzy musiały uderzyć redaktora, bo wiel- kiemi oczyma spojrzał na mnie.

Tak — powtórzyłem — musi być nieszczę­śliwą, musi być ofiarą nieuniknionego a ciężkiego losu. Nie znasz jćj dobrze, więc może i niewiesz ile się łez kryje pod powłoką jej wresołości, jej uśmiechu, którym ludzi obdarza, którym sama usiłuje siebie odurzyć. To biedna kobieta, mówię ci, to bardzo nieszczęśliwa kobieta.

Go ci się roi! — wykrzyknął mój przyja­ciel. — O ile mi wiadomo, bankierostwu Wallstadt możnaby wielu rzeczy pozazdrościć: i bogactwa i stanowiska w towarzystwie, no i pożycia, której jak ludzie sądzą, zgodne i szczęśliwTe jest.

A ... tak ludzie sadza ?

w 4»

A ty inaczej ?. . .

Dziś ci jeszcze nic nie powiem. Mam prze­czucia . .. Domysły... nie wierzysz w nie — ale jak się sprawdzą, wtedy się przekonasz, o ile na

sądzie ludzkim polegać można. Przedewszystkiem dziś jeszcze u nich z pierwszą wizytą być muszę, a od tego, co potem wyniknie, zależeć będzie mój dłuższy lub krótszy pobyt w mieście.

Niech sobie i tak będzie. Pójdziemy więc — rzekł śmiejąc się nieoceniony redaktor. — Powo­dzenia żvcze i czekać bede cierpliwie na wyjaśnienie

b W V J \J '

tej nowej zagadki, która ci spokoju nie daje.

Rzeczywiście tegoż samego dnia, w wizytowej porze, staliśmy u drzwi wspaniałego, obejmującego całe piętro okazałej kamienicy, mieszkania bankiera Wallstadta.

Cezar stojący nad Rubikonem musiał dozna­wać podobnego uczucia, jak tp, które mną owła­dnęło, w chwili gdy się drzwi przed nami otwarły.

Wręczyliśmy nasze karty lokajowi.

* Za chwile wrócił.

w

- — Pan wyjechał, pani słaba, przyjąć nie może — brzmiała odpowiedź.

Nie było rady. Zamówiwszy sobie towarzystwo redaktora na przyszłą wizytę, za dni parę — wróci­łem do hotelu w niezbyt świetnym humorze.

Trzeba było jeszcze czekać zabijając czas wszelkiemi sposobami — nie wypadało bowiem raz po raz powtarzać tej niefortunnej ekspedycyi.

Tymczasem kombinacye moje wzrastały w mia­rę wymagającej się niecierpliwości. Nawet to spotka­nie u wejścia Opery nabierało pewnego znaczenia. Mąż jej, którego wówczas przez krótką chwile mia-

łem przed oczyma, odpowiadał w zupełności wyo­brażeniu, jakie o nim z góry byłem powziął. Nizki, otyły, lat pięćdziesięciu może, twarz na krótkiej szyi niemal nieruchomie osadzona, bez najmniej­szego zarostu, o grubych, pospolitych rysach i cerze apoplektycznej, ożywiona jakimś wyrazem naiwno- dobrodusznym — dla krótkowidzów zdradzającym dobroć serca, dla baczniejszych iście genjalną hypo- kryzyą. Ten przyśpieszony wyjazd z teatru — jak obliczałem, mniej więcej w połowie przedostatniego aktu; to oświadczenie lokaja, że »pani słaba,« kie­dym ją w przeddzień jeszcze widział na ulicy — wszystko to dawało mnie mimowoli do myślenia. Mąż kazał — wróciła wcześniej do domu . . . może wymknęło się jej jakie słówko niezadowolenia? — ztąd scena ... łzy .. . może rzeczywista choroba ? — nic dziwnego przy tak wątłem jak jej zdrowiu! . . . a może tylko zakaz nieprzyjmowania kogobądź w nie­obecności męża ?.. .

Myśl, że ona jest tu, w tern samem mieście, tak blizko mnie, że tylko przebiedz ulicę a już ją wi- . dzieć mogę, z ust jej usłyszeć skargę, w oczach jej czytać radość duszy otwierającej się przed bratniem, współczującem sercem, może w tej chwili, kiedy oto bulwary przebiegam, jak senny, kiedy o niej marzę,

, roztargnionym wzrokiem przyglądając się jakiejś nu­dnej komedyi w teatrze, że może właśnie wtedy ona sama, opuszczona, w złotem i jedwabiem lśnią­cym buduarze dolę swą przeklina, jakiejś istoty współ-

czującej wokoło siebie szuka — myśl ta doprowa­dziła mnie do rozpaczy! Biegł bym, pędziłbym tam do niej ... a rzucałem się tylko jak lew bezsilny, więziony w klatce, niezdolny nawret tych subtelnych pajęczych nici form towarzyskich zerwać.

W chwilach takich, czuję, że brakowało tylko sposobności, a mógłbym stać się wiekopomnym bo­haterem. Ustrój społeczny zachwiałbym u podwalin, świat bym przeinaczył, ludzi przeanielił! — a to jedynie w celu, by módz w każdej dnia i nocy po­rze paść bez wszelkich przedwstępnych ceremonij do nóg ubóstwianej kobiety.

Tak, pani, — teraz kiedy świat nas rozdzielał, kiedy się wszystko przeciw zbliżeniu naszemu sprzy- ' siegło — ubóstwiałem ją!

Błąkałem się po ulicach — źle mówTię — po ulicy ... bo instynktownie niosły mnie kroki wciąż wT jedną stronę. Dziś jeszcze zbudzony nagle ze snu byłbym w stanie wymienić bez zająknienia liczbę okien pierwszego pietra w domu, gdzie ona mie- . szkała. ZeYsklepu po drugiej stronie ulicy wykupi­łem całą kolekcyą lasek i portmonetek — na trotuarze dystrakcya moja i ciągłe zapatrywanie się w jedno» miejsce były przez dni kilka plagą dla potrącanych nieustannie przechodniów — przestudyowałem su­miennie najdrobniejsze zagięcia zawieszonych u jej okien firanek — policzyłem niemal wszystkie liście na zdobiących jej balkon oleandrach ... I raz tylko oczom moim ukazała sie zaklęta księżniczka.

Pewnego wieczoru, we trzy coś dni po owéj niedoszłej wizycie, przechodząc mimo dobrze zna­nego mi domu, usłyszałem przez okna otwarte dolatujący śpiew. Głos jakiś rzewny i namiętny za­razem śpiewał aryą Mozarta: “Non so d’onde viene .. .a Śpiew był przerywany często — czasami głos inny pełniejszy, jak mnie się zdało męzki, podchwytywał go i powtarzał z jeszcze bardziej zaznaczonym wyrazem prześpiewaną zwrotkę. Był to duet dziwnego rodzaju, kapryśny, jakby jakaś bez słów rozmowa przeplatana rzeczywistą rozmo­wą, może zupełnie odrębnej treści.

Śpiew zamilkł i po długiej pauzie ukazały się na balkonie dwie postacie. Pomimo dosyć sil­nego zmroku bankierową poznałem od razu. To­warzyszył jej wysokiego wTzrostu mężczyzna, a że światło otwierających się drzwi na twarz mu padło, przekonałem się, że przystojny był i młody. Roz­mawiali chwilę — o czém, nie mogłem* dosłyszeć . . . potém szmer ich słów ustał — jakaś nowa kobieca sylwetka zarysowała się w jasnej drzwi ramie — i nagle ona wbiegła napowrót do sali, a w ślad za nia i on znikł z balkonu.

w

Stałem jeszcze długo na ulicy — ale i światła w salonie pogasły, a ona nie ukazała się więcej.

Biedna! — pomyślałem sobie — nawet z bra­tem nie może porozmawiać swobodnie. To służąca ostrzega ich o powrocie do domu bankiera. Nawet brat nie może jej zasłonić przed tyranją tego łotra!

Bo, proszę pani, kim ze by miał być ten mężczyzna z balkonu, jeśli nie jej bratem ?. . .

Zresztą długo nad tym wypadkiem nie miałem czasu rozmyślać, bo już nazajutrz swobodniejszy od zajęć redaktor mógł mi na powtórną wizytę towarzyszyć.

Zaledwieśmy weszli do bardzo bogato, ale za­razem wysoce niegustownie umeblowanego salonu — gospodarz wyszedł nas powitać.

Uprzedzająca grzeczność rozpromieniała ru­mianą twarz p. bankiera, króciutkie jego nóżki, ciągle w ruchu, stanowiły najkomiczniejszy kontrast z ciężką, niezgrabną masą korpusu. Uśmiechał się, sapał i znowu sapał i znowu się uśmiechał.

Bardzo mi przyjemnie — dodałem ze swej strony i usiedliśmy.

Pan przejazdem w Wiedniu? — zaczął go­spodarz.

Przeciwnie, zamierzam spędzić tu zimę całą i dlatego to uprosiłem redaktora, by był tak łaskaw ułatwić mi zawiązanie paru znajomości, do których zbliżyć się było już oddawna gorącem mo- jem życzeniem.

Ależ panie — przerwał p. bankier wdzięcz­ni będziemy za każdą chwilę, którą zechcesz nam poświęcić! Tylko bez żadnych ceremonij, proszę — świat wielki, tonie nasz świat — żyjemy prawie w swo- jem kółku — zapraszać nawet nie śmiemy, tylko kto łaskaw ponudzić się z nami — to bardzo łaskawT.

Przeciwnie — odparłem — to ja wdzięczny będę, jeżeli mnie państwo pozwolicie przypomnieć się od czasu do czasu ich łaskawej pamięci, którą tak wysoko cenię.

Uścisnęliśmy sie za rece.

w «/ w w

A żona pańska? — wtrącił redaktor — jakże jej zdrowie ?

O! zdrowa zupełnie — już minęło.

Nie będziemy mieli' przyjemności złożyć jej dziś uszanowania? — zapytałem lekko niepewnym głosem.

Wyjechała. . . wyjechała co tylko z Gu­ciem ... to jest z kuzynem swoim, do księgarni po jakieś nuty. Będzie bardzo żałowała. A przechylając sie do redaktora:

w

Avec Gustave — dodał poufnie — vous

»

save\, ce grand Gustave Stieglit\ ...

Ah! oui... — potwierdził redaktor.

*

Żałuję mocno — odezwałem się znowu — że z powodów odemnie niezależnych nie mogłem być jej przedstawionym na raucie u p. p. Schleifów.’

A ... u Schleifów — ale nie żałuj pan, że się tak złożyło! nie żałuj! bo żona moja ma swoje dnie . . . jak tydzień elle a sept jours ...

I roześmiał się p. bankier . . . widocznie z wła­snego kolosalnego kalamburu.

Rozmowa zeszła na inny przedmiot i choć zaciekawiony nad wyraz, co miało znaczyć owe »nie

Czesław, Arabeski. Q

żałuj pan,« spytać o wytłumaczenie sposobności znaleźć nie mogłem.

Sam bankier nasunął ją redaktorowi, wspo­mniawszy w dalszym przebiegu rozmowy o upadku rzemieślniczej sztuki w Wiedniu.

Czybyś pan miał na to dowody? — spytał redaktor.

Najświeższy tylko wymienię — odrzekł ten­że.-Przed miesiącem może, z naszyjnika mojej żony, który dodać trzeba bardzo staroświeckiej i misternej jest roboty, wypadł opal. Przezierając błyskot­ki, które.chciała mieć na sobie właśnie na owym raucie u Schleifa, żona moja spostrzegła owo uszko­dzenie, a ponieważ to, a nie inne kolje koniecznie musiało tegoż jeszcze wieczoru wejść( w skład jej stroju — postanowiła sama niezwłocznie udać się do jubilera i w swojej obecności, jak najśpiesz- niej wypadły kamień kazać ująć w osadę. Nim konie zaprzężono, ona z naszyjnikiem w ręku wy­szła, niewiem już po co, na balkon. Naszyjnik z rąk jej się wyślizga i pada na bruk. Opale prawie wszystkie popękały, a oprawra mocno została uszko­dzoną. Chcąc załagodzić smutek żony obstalowałem u najlepszego jubilera takież same kolje, dając owe staroświeckie na model. Powiadam panom, nawet dobrej kopii nigdzie mnie w Wiedniu zrobić nie p otrafiono!

*

Zopa pańska musiała bardzo żałowrać swych opałów ? — zauważył redaktor.

Ach, to było ulubione jej kolje! — a przy- tern ona tak wrażliwa, tak nerwowa ... Wyobraź pan sobie, ledwie zdołałem namówić, żeby tego wieczora do Schleifówr jechała, tak te bagatele wzięła do serca — a na raucie była, jak przybita, migrenę miała — nawet.. . przyznała mi się, że płakała...

A zwróciwszy się do mnie ze stereotypowym swym uśmiechem, dodał pan bankier:

A pan chciałeś w tak feralnym dniu być jej przedstawionym!

•••••••• ••••• •••••••••••••«•

Nie dodam nic więcej. Pojmiesz pani, jakie wrażenie musiały wywrzeć na mnie słowa bankiera.

Więc opale — marne, na bruku roztrzaskane opale — były jej smutku * przyczyną!.. . O wy łzy kobiece, źródła Nilu łatwiejsze do zbadania, niż wasze źródła!

Tylko opale?!

Cały gmach mozolnie nagromadzonych prze­czuć i hypotez runął...

Redaktor, złośliwie uśmiechnięty, ja zaś, jak odurzony i przybity, pożegnaliśmy niebawem bankiera.

Nazajutrz już mnie w Wiedniu nie było. •••••••••••

Zamilkłem. Moja słuchaczka przyglądała mi się ciekawie, jak osobliwemu okazowi.

A jednak — odezwTałem się jeszcze — uważ pani, co znaczy siła wrażeń, jak trudno otrząsnąć

się z nich, nawet zupełnie już wytrzeźwionej głowie. Oto w miesięcy może parę po opowiedzianych pani wypadkach — zagrzebany gdzieś na wsi w odludnym i zacisznym dworku, spędzałem na czytaniu i zwy­kłych moich zajęciach smutne dni i długie ciche wieczory naszej ponurej, późnej jesieni. Pamiętam — jednej nocy — gdy wicher huczał przeraźliwie i wstrzasał okiennicami, siedziałem nad biurkiem

w 7

schylony, nie licząc szybko upływających godzin, z książką w ręku. Zegar w przyległym pokoju, bijący powoli godzinę drugą po północy, przerwał mi czytanie. Podniosłem oczy. Na fotelu, stojącym

0 kilka kroków odemnie, siedziała bankierowa Wall- stadt. Dreszcz po mnie przebiegł — a jednak oczu oderwać nie mogłem od tej postaci. Bankierowa miała na sobie te sama, balowa suknie wiedeńska,

W w 7 W U V 7

jibraną białemi strusiemi piórami — tylko na szyi u niej połyskało teraz opalowe kol je. Twarz jej

1 oczy miały ten sam, dobrze mi znany wyraz smutku \ zadumy.

Bankierowa! — krzyknąłem mimo woli.

v

Bolesny jakiś uśmiech zarysował się na jej ustach — skinęła ku mnie główką raz i drugi — i znikła . . .

Owej nocy widziałem ją raz ostatni w życiu — wątpię bowiem, czy się jeszcze gdzie kiedy na świecie spotkamy.

chwili gdy ostatni błękitnawy płomyk zgasł nad żarzącemi sie na kominku węglami, ciężka por- tjera, zupełnie prawie drzwi zasłaniająca, poruszyła sie lekko i do pokoju wszedł młody mężczyzna.

Zmrok jesiennej, szarej godziny pogrążał w cie­niu wykwintnie umeblowany buduar i miękki dywan zaścielający całą posadzkę tłumił kroki wchodzą­cego — dla tego widać stojąca u okna kobieta nie odwróciła nawet głowy w jego stronę . ..

Jak wielkie jej czarne oczy, tak i cała jej uwaga zdawała sie być zwróconą w tej chwili tam, na ulice, gdzie warstwa śwrieżo spadłego śniegu przytłumiała tu i owdzie turkot nielicznych powo­zów', a latarnia nawprost okna stojąca aż na nią rzucała światło blade.

Twarz patrzącej była blada, smutna i niezwy­kle piękna.

Młody mężczyzna zatrzymał sie w środku pokoju, popatrzył na nią przez chwile, poczem nie

wyrzekłszy słowa zbliżył sie do kominka i rzucił sie niedbale na stojący przed nim fotel.

Ona wciąż zdawała sie obecności gościa nie spostrzegać.

'Milczeli oboje . ..

W buduarze panowała cisza, jakby nie było w nim nikogo, tylko od czasu do czasu zakitywał doń z ulicy głos wymijających sie dorożkarzy i ciche skrzypienie poruszanego wiatrem szyldu nad bramą.

Wreszcie siedzący poruszył sie na fotelu i nie odrywając wzroku od gasnących węgli:

Maniu! — rzekł.

Ona drgnęła.

Czego chcesz Leonie?

*

% — Zycie moje, zrób też mi choć małą, ma­leńką scene ... takie straszne nudy .. .

Scene?

Tak, w rpdzaju tej ostatniej wczorajszej — nie — dzisiejszej Tannej... chociaż już doprawdy nie wiem, która była zabawniejszą.

Nie rozumiem ciebie.

A cytowałaś niedawno Spencera — przy­znaj że on trudniejszy niż ja do zrozumienia. A pa­miętasz Steina, com go znalazł na twem biurku ?.. jakże tam było?... »Praca okazuje sie świadomą działalnością nieskończonej natury osobowości, przez którą osobowość ta przyswaja sobie osnowę« ... czegoś, kogoś... konia z rzedem kto to zrozu-

— —

mié! — przepraszam kto wytłumaczy, jak potra­fiłaś ty to zrozumieć!

%

I śmiech jego sarkastyczny, jak ostry zgrzyt rozległ się po pokoju i urwał się nagle jak dźwięk pękniętej struny .. .

Ziewnął.

t,

Zagraj tez co, Maniu — rzekł już innym tonem.

Po co ? Czy dlatego abyś mnie zapewnił raz jeszcze, że żona nie potrafi nigdy tak grać jak kochanka ?

Nie pamiętam czym ci to kiedy powiedział, ale.. .

Tak — ty nie pamiętasz...

Ale rok temu, kiedyś nie była jeszcze dla mnie tą pierwszą, a ja wciąż marzyłem, nawet gło­śno, o muzykalnej żonie, któraby mi grała wtedy kiedy muzyki potrzebować będę — usłyszałem raz z ust jednego z feniksów, to jest z przyjaciół moich, dziwne słowa: »Naiwny! kochanka grać będzie dla ciebie godzinami całemi — nie żona! . .Miałże słuszność?

Ona nie odrzekłszy nic usiadła do forte­pianu, ale w środku szalonego galopa Rubinsteina rozpłakała się i ręce jéj opadły na klawiaturę.

On się zerwał z miejsca, oczy, mu się za­iskrzyły w cieniu:

Przestań płakać! — krzyknął. — Czego płaczesz.'' — dodał łagodniej, postąpił krok naprzód,

*

jakby się chciał zbliżyć do niej, ale się wstrzymał, stłumione westchnienie zamarło mu na ustach, usiadł napowrót i zaczął drewka rzucać na gasnące węgle.

Zwolna zapalające się jeden po drugim pło­myki rozszerzać zaczęły krąg śwriatła aż na środek pokoju.

Słychać było tylko trzaskanie ognia na ko­minku i cichy, bez granic smutny, przytłumiony płacz kobiecy .. .

Minęła długa chwila, która dla obojgu tych ludzi musiała się wydawać wiekiem, a jednak — któż z nich miał pierwsze słowo przemówić ? Cóżby oni mogli jeszcze mieć sobie do powiedzenia? Porwały się dawno nici łączące ich niegdyś ze sobą i ter-az już ani jedno ani drugie serce nie miało już sił lub chęci snuć nowych.

Po wybucly.ch szalonej miłości, po gorączko­wym przezwyciężeniu trudności stojących na prze-* szkodzie urzeczywistnieniu najpiękniejszych marzeń, po całym wreszcie poemacie ’pierwszych chwil, zbyt prędko niestety roztrwonionego szczęścia — nastała reakcja, wyczerpanie uczucia, przebudzenie się ze snu, ochłonięcie z upajającego szału ... przesyt!

Ona kochała w nim już tylko żyjącego jeszcze we wspomnieniach kochanka; on zaczął powoli wmawiać w siebie, że ją kocha, próbował odurzać się czas jakiś własnemi słowy, własnemi udziela- nemi jej pieszczotami, aż wreszcie szlachetna jego

natura wzdrygnęła się raz i drugi na myśl, że prze­cież on sam nie lepszym jest od tylu innvch, któ- remi pogardzać przywykł, starając się tak nikczemnie pustkę pozbawionej wszelkiego uroku rzeczywistości zapełnić komedją — więc przerwał ją i było jeszcze gorzej i jeszcze smutniej i położenie stawało sie z dniem każdym bardziej bez wyjścia.

Stał się zgryźliwym, szyderstwa jego przeszły

4

w bezlitośny sarkazm, z ust niemal nie schodzący; widać było, że go jakiś głęboki smutek przetrawia, ale nigdy nie zdradził się z tem przed żoną. Zaczął szukać rozrywki, a głównie zapomnienia poza do­mem — lecz zamiast ulżyć sercu, przysporzył tylko sobie wyrzutów sumienia. j

Ona może i odgadywała stan jego duszy i nie­jedna może jeszcze iskra uczucia tlała gdzieś na dnie jej serca, ale była ... za dumną, by zdradzić się z sercem przed tym, który zdawał sie niem po­gardzać.

Tak upływały długie, bezbarwne to burzliwe naprzemian dnie, tygodnie. On całemi nieraz dniami nie pokazywał się w domu; ona starała się nawet

o istnieniu męża zapomnieć. Udawało się to jej czasem, w chwilach, kiedy całą myślą tonęła w wspo­mnieniach dawnych, bardzo dawnvch dzieciństwa

mf ' •

swego, błogiego dzieciństwa, bez rozkoszy wpraw­dzie, ale i bez troski. Ale najczęściej w chwrilach tych smutnych dumań w pustyni, tak pełnym świe­żych jeszcze wspomnień buduarze, wciąż miała go

mimowoli przed oczami, tylko nie owego Leona obecnego jej męża i pana, lecz uwielbianego, roz­rywanego artystę, ze świetną przed sobą przyszło­ścią, z jej oczu czerpiącego natchnienia do arcydzieł przez kraj cały podziwianych.

Zdawało się jej wtedy... o! tak pewną była, że stanie się dlań ową przewodniczką Grottgera po po dolinie łez. . . że mu nowe ukaże światy, że w miłości swej stworzy dlań źródło tego niewy­czerpanego nigdy szczęścia, o którem marzył, tych zachwytów, z których się jej spowiadał!

Tymczasem . . . tymczasem oto miłość jej była dla niego kwriatem, którego barwą on tylko przez chwilę wzrok popieścił, a wonią upoił się na mgnie­nie oka i odrzucił precz... daleko od siebie, jak cacko spowszedniałe; a to życie, które dla jego szczęścia poświęcić chciała, stało się dlań niezno­śnym ciężarem, łamiącym mu skrzydła, stało się niewyczerpanym źródłem trosk jego ...

Możnaby ręczyć, że podobne myśli musiały znowu przesunąć się po schylonej na ręku, ciężkiej jak ołowiana główTce pani Maryi, podczas tej dłu­giej chwili milczenia, która przerwała scenę naszki­cowaną powyżej.

Łzy jej powoli płynąć przestały — oczy nie- ruchomie utkwione w zmrok odźwierciadlały spokojną już tylko zadumę.

Znowu serce jej skamieniało i znieczulone

wysiłkiem woli zdawało się z zupełną rezygnacyą oczekiwać na nowe ciosy.

Te na siebie długo czekać nie- dały.

Chciałaś bvć żoną twórcy »Termopilówr« — zaczął Leon spokojnym zupełnie tonem, odchyliwszy sie na fotelu i raz po raz uderzając ręką po po­ręczy — to ostatnie dogodzenie próżności koszto-

W m

wało cię wiele, przyznaj sama . . .

Urwał jakby czekał na jej słowa i po chwili ciągnął dalej:

Jestem złym mężem dla ciebie, a ty jesteś najnieszczęśliwszą pod słońcem żoną, lecz dla ciebie powinno to być rzeczą obojętną: wszak śwTiat jest tego przekonania, że my tworzymy rozczulająco- szczytny żywy obraz z pierwszego kartonu grottge- rowskiej »Wojny«, w którym rola genjuszu z gwia­zdą nad czołem nadzwyczaj musi ci być do twarzy. Mein Liebchen was wilht du noch mehr ?. . . pró- • żność twoja zaspokojona.

Tak, próżność moja zaspokojona — po­wtórzyła machinalnie.

w

Szkoda tylko wielka, że już listów do siebie nie pisujemy więcej — nie będziesz miała dalszego ciągu korespondencyi, którą i tak zapewne po mojej śmierci ktoś, łaskawie przez cię upowa­żniony, wydać pośpieszy . . . Zostaną ci wprawdzie na pociechę kompleta nader ciekawych i charakte­rystycznych listówT Henryka M. na przykład, naszego

znanego pianisty, którego nawet bodaj jakaś symfo- nija twojem imieniem jest ochrzczona, lub . . .

Zenona.

A, prawda! omal żem nie zapomniał. Wszak i on podobno kochał się w tobie na zabój... chciałem powiedzieć: na nieszczęście. Pamiętam, jakżebym nie miał pamiętać owego sonetu, wiesz: »Chciałbym twre imię wykuć na lazurze!« Co za kolosalny bezsens! No, ten to ci zaszczytu nie przy­nosi ...

Sonet czy autor?

Zaczynasz być dowcipną, Maniu.

Nie, już ja nią być nie potrafię — tyś za­bił we mnie wszystko, Leonie, i artystkę i kobietę światowa i kochankę. Powiedziałeś mi kiedyś, że

V w J *

tylko głupia kobieta męża swego rzeczywiście ko-

t

chać jest w7 stanie — otóż zdaje mi się, że z dniem każ­dym zbliżam się coraz bardziej do twego ideału żony.

W 'słowach tych dźwięczał niewymowny smu­tek nie bez odcienia żalu i wyrzutu.

Maniu, — rzekł Leon dziwnie miękko, pie­szczotliwie niemal — a myśmy przecie mieli być szczęśliwi ?. ..

w

My szczęśliwi? Czyż może być w jednem słowie więcej ironji? Ani ty ani ja nie stworzeni jesteśmy do szczęścia; odczuć je i pojąć potrafimy może lepiej niż wielu, lecz sami być szczęśliwymi nie jesteśmy w stanie, nie możemy, nie będziemy nigdy!

I cóżby miało temu stanąć na przeszko­dzie ?

Nasze właisne tak wrażliwe nad miarę, tak

gorączkowo za mirażami niedoścignionej szczęśliwo­ści goniące natury. Artyści kochają nerwami, wyo­braźnia — kochają przez chwile namiętnie, szalenie, lecz ten szał, ta namiętność staje się dla nich tor­tura, a nie jest nigdy szczęściem, któremu konie­cznie spokój towarzyszyć powinien. A jestże choć odrobina spokoju w duszy twojej, Leonie, jestże on w sercu mojem? Byliśmy szczęśliwi chwil parę — trzeba było poprzestać na tem i pierwszą najprze­dniejszą kroplę zaczerpnąwszy z wierzchu czary życia, nie trzeba nam było sięgać spragnionemi usta­mi po drugą, bo ta druga już była przez połowę zatruta metami.

v #

On milczał ze spuszczoną na piersi głową — wstał wreszcie i zwolna zbliżył się do żony.

Przebacz mi, Maniu! — rzekł.

Ja ci nic nie mam do przebaczenia.. . mój drogi, nic... mnie żal tylko ciebie, bo cier­pisz ...

Wiem — ja jestem najnikczemniejszym z ludzi, ja ci życie zatruwam.

. I sobie.

Oczy ich się spotkały — dwa smutne, zrozpa­czone wejrzenia.

Czy ty mnie jeszcze-kochasz choć trochę?

A ty?

- Na usta ;im żadne nie wybiegło słowo — natomiast on ujął ją w pół i przytulił do siebie.

W tej chwili ponad zwęglonemi drewkami na kominku zamigotał chwiejny, błękitny płomyk

*

i ważac sie nad niemi, oświecił fansastvcznem świa- tłem jakby pędzlem Tofany szkicowaną grupę.

Na ulicy zrywał się wicher, wstrząsał okieni- cami i szamotał szyldem skrzypiącym nad brama.

J i W w

Ale Leon i Marva nie słyszeli, nie widzieli

m W

nic dookoła siebie: usta ich się złączyły — serca uderzyły, jak dawniej, przyśpieszonym tętnem.

Byli szczęśliwi — raz jeszcze. Mąż i żona przez jedna mała chwile kochali sie znowu. . . miłością

/ W V w w w

kochanków.

ątpliwości, ze p. Juliusz był śmiertelnie zakochany w pannie Maryi.

Pięknego wieczora — rok przeszło będzie te­mu — wyznał to gwiazdce bladej zaglądającej przez otwarte okno do jego kawalerskiej izdebki i cichym szmerom kasztanówr z sasiednego ogrodu ... nikomu więcej — ręczę. Nawet p. Marya musiała do tej chwili zadawalniać się . . . przeczuciem.

Jednocześnie w tej pełnej uroku »godzinie myśli« zrodziło się wr umyśle p. Juliusza niezmier­nej wagi pytanie: Czy też ona mnie kocha? i — trzeba mu oddać sprawiedliwość — sumiennie jął łamać głowę nad zadawTalniającem tegoż rozwią­zaniem.

*

Więc najprzód przemknął mu przed oczy­ma duszy bal zeszłoroczny, na którym po raz pierwszy ujrzał tę niebiankę, w ■ bladoróżowej su­kience, figlarnie strzelającą modremi oczkami po otaczającem ją gronie młodzieży. Przyszedł za późno

ie podlegało w

i w jej karnecie ostatni pod ostatnim kadrylem zapisał swe nazwisko. To dało mu powód do uło­żenia dziwnie gładkiego frazesu, który nader łaska­wym uśmiechem został nagrodzony. W mazurze wybrała go do figury. . . Czemuż jego właśnie ? Dlaczego nie Adasia, który stał obok, a nawet na­przód był się wysunął?. . .

Dlaczego ?. . . — pytał siebie p. Juliusz.

Pierwsza wizyta stanęła mu potem w pamię­ci . . . Ach! nigdy nie zapomni tego rumieńca, który oblał uroczą twarzyczkę p. Maryi gdy on ukazał się w progu salonu! Wprawdzie zastał ją z lalką młodszej siostrzyczki w ręku, zajętą przymierzaniem tejże świeżo uszytej sukienki i może właśnie to było tego pomieszania powodem. Może? — a może

i nie !

No, pewnie że nie lalka... — oburzał się p. Juliusz.

I kombinował dalej. Kiedy bo to było ?. . . w Styczniu? — nie, w Lutym, w przeddzień rautu na jakiś cel dobroczynny. On tłómaczył się że zajęcia nie pozwalają mu wziąć udziału w zabawie, że rad by . . . że ubolewa ... Ona wtedy rzekła tylko dwra słowa: »Pan przyjdzie!« — ale jak rzekła! Dziś jeszcze pali go promień jej oczu. Innym razem, gdy rozmowa zeszła na temat przywiązania, jakże gorąco stanęła w obronie idealnych, wzniosłych po­rywów serca, tak mało dziś cenionych i rozumia-

* m

nych! Ach, ona dzieje własnego serca musiała

wtedy mieć na myśli, ona przeniknęła tajniki jego duszy! Ona, jedna zdolną jest odczuć, zrozumieć prawdziwą miłość, ona, jedna, jedyna, dla której życie poświecić byłoby nie ofiarą lecz najwyższem

szcześciem!...

I myśl ta tak wysoce zelektryzowała p. Juliu­sza, że aż porwał się na równe nogi i szerokiemi krokami zaczął przebiegać swój sześciołokciowy pokoik. Przechadzka ta jednak wydała mu się nie­bawem niewystarczającą, tem bardziej, że tu i owdzie na środek pokoju wystające sprzęty mało jego gwałtowrnym ruchom pozostawiały swobody. Przy­siadł się tedy napowTrót do stolika i po chwilowem rozglądaniu się po suficie i kilkakrotnem maczaniu pióra w atramencie w ten sens pisać zaczął:

O ty! dla której serce zawsze jednakowo

Stłumionem biciem tętni ... i t. d.

w

Przy końcu dziewiętnastej strofy ogarnął go chłód wiosennego poranka zalatający przez otwarte okno i zmęczenie pierwszej w życiu nieprzespanej nocy ...

Kilkogodzinny wypoczynek nie rozproszył atoli chmur zgromadzonych wrczoraj na horyzoncie du- mań p. Juliusza. Gdy przed lustrem zawiązywał misterny węzeł krawatu, spostrzegł że jest blady —

i posmutniał jeszcze bardziej. Zdawało mu się, że widzi na swej twarzy piętno bezgranicznych cier- pień 1 rozrzewniła go własna niedola.

Boże mój! — westchnął — kiedvż sie to wszvstko skończy?

Spojrzał na kwadracik jasnego nieba błękitnie­jący miedzy dachami, na grzędy kwiatów roztwie- rających wonne kielichy tam na dole, w ogródku sąsiada — i melancholicznv uśmiech zaigrał mu na

* C?

ustach. Och, z jakaż bolesna ironia zdawał sie przy-

/ W U w ul w

milać do niego ten dzień wiosenny, jasny, wesoły!...

P. Juliusz miewał swoje chwile poetycznego na świat poglądu.

Miewał nawet chwile właściwego wszystkim myślicielom roztargnienia: dnia tego wnoszącego samowar stróża spytał: Gzy mnie kochasz? i kluczem od szuflady usiłował nakręcić zegarek.

w O

Ta ostatnia bezowocna czynność przypomniała mu że już zbliża sie druga godzina i że rodzice p. Maryi czekają nań z obiadem.

Jeszcze krok jeden na mojej krzyżowej drodze — niech że będzie ostatni! — zawołał p. Ju­liusz rozpaczliwie. Dziś musi mi powiedzieć: kocha, czv .. . nie kocha!

w

I gorączkowym ruchem zarzuciwszy palto na ramiona, wybiegł na ulicę i szybkim krokiem pom­knął przed siebie.

II.

Upał był nieznośny. Przez ciemno-karmazy­nowe firanki potok różowego światła zalewrał środek

obszernego salonu pozostawiając odleglejsze jego części w łagodnym półcieniu. Woń róż i heliotro-

w

pów rozwiewała się dokoła. Raz po raz turkot pedzącego ulicą powozu wstrząsa wysokich okien szybami i zagłusza na chwilę cudowną melodyę Szopenowskiego walca, płynącą szybką dźwięków falą z pod biegłych rączek p. Maryi.

Ożywienie jej pełnej wyrazu twarzy, blask jej myślących oczu, zdradza głębokie przejęcie się dzie­łem mistrza — co wszystko nie przeszkadza uroczej pianistce przechylać od czasu do czasu główki w stronę opodal stojącego pana Juliusza i podtrzy­mywać urywającej się co chwila rozmowy. To ostatnie zadanie natrafia jednak raz po raz na nie­przezwyciężone trudności, ze względu na stopniowo wzmagające się rozmarzenie zakochanego młodzieńca. Wr istocie p. Juliusz nie tylko, że w obecnej chwili nie jest w stanie rozjaśnić różnicy zachodzącej mię­dzy utworami Schumanna i Szopena, ale wątpię nawet czy zdoła z pełną przytomnością zdać sobie sprawrę ze stanu w jakim się od niejakiego czasu znajduje.

Zaledwie dosyć niejasno przypomina sobie, że już upłynęło godzin parę od czasu jak wstali od obiadu i przeszli do salonu, że prezes udał się wkrótce do swego gabinetu na zwykłą poobiedną drzemkę, a prezesowa podążając w jego ślady uła­twiła to urocze sam na sam.

Od tej chwili myśl jedna uporczywie go prze­

siaduje: zwrócić rozmowę na stosowny temat i wy- módz na p. Maryi ostateczne rozwiązanie jasno sformułowanej kwestyi: — kocha, czy nie kocha?

Myśl tę zacierają atoli w umyśle p. Juliusza upajające dźwięki fortepianu, głębokie, powłoczyste wejrzenia szafirowych oczu i odurzająca woń kwiatów nagromadzonych w zalanym czerwcowego słońca promieniami salonie. Zdaje mu się że śni na jawie, ze świat cały rozpływa się wkoło niego w dźwięki, wonie i promienie, że on sam jest składową cząstką tego rozkosznego chaosu i — jeśli nie utracił dotąd poczucia własnej metamorfozy, to dzięki jedynie budzącym go co chwila z letargu jakimś dziwnie melodyjnym, serafickim głosom wołającym dokoła: kocham! kochasz! kocha! .. .

Nagle słuch p. Juliusza zostaje niemile dra­śnięty rozpaczliwym dyssonansem złożonym z dzie­sięciu najsprzeczniejszych tonów i tym razem już wyraźnie obija się o jego uszy koniec następnego frazesu:

... jeśli już inaczej marzeń pana przerwać nie można.

Rączki p. Maryi spoczywają teraz nieruchomie na klawiaturze, uginając pod sobą dziesięć obok siebie położonych klawiszów, a uśmiech jej zdaje się mówić: »Podobało mi się unieść pana do nieba, a teraz czas już na ziemię powrócić.«

Rzeczywiście p. Juliusz jest tak wzruszony jak człowiek, co prostą drogą przybywa z księżyca —

nie traci jednak reszty przytomności i woła z go­rącem uniesieniem:

y

Ach, p. Maryo! jak można w tak nielito- ściwy sposób przerywać najpiękniejsze chwile w ży­ciu ludzkiem!

Ten wybuch, aczkolwiek spodziewany, pokry­wa przelotnym rumieńcem lica p. Maryi, która mie­sza się i nie znajduje na razie stosownej odpowiedzi.

Nigdy Szopen, nie wydał mi się tak za­chwycającym — ciągnie dalej p. Juliusz, zbliżając sie ku fortepianowi — zdawrało mi się że go słyszę po raz pierwszy w życiu!

Nie spodziewałam się, żeby moje dyletan­ckie produkcye mogły komu tak wielką wyrządzić przyjemność.

Jakto ? wątpiłaś pani, że dla mnie jej mu­zyka ... jest. . . prawdziwą rozkoszą?

Dla czegóż dla pana bardziej niż dla kogo innego? — pyta półgłosem p. Marya, uporczywie wrpatrując się w nóty leżące u nóg jej na podłodze.

Tym razem p. Juliusz uważa, że rozmowa już dostatecznie zeszła na grunt osobistych zwierzeń

i wybucha:

Dlatego . . . dlatego, pani, że wszystko co panią obchodzi, wszystko co jakąkolwiek ma z pa- nią styczność bardziej niż wrszystko w śwriecie mię zajmuje! Dlatego że od roku, od pierwszego na­szego spotkania nie jestem samym sobą, lecz cie- mem twoim, pani, — istotą odczuwającą każdy twój

%

uśmiech i łzę każdą! Dlatego, że wszvstko: świat cały, życie moje, szczęście i przvszłość w tobie zamknąłem — a w sercu mojem już niema nic, ża­dnego uczucia, nic oprócz miłości bez granic. A tyś tego nie odgadła? nie? — powiedz! Tvś nie przeczuła nawet jak ja cię szalenie. . . kocham! . . .

Po tych słowach następuje chwila milczenia, na której przeważna liczba autorów zawiesza swą opowieść i zaczyna następująca rozdział. Pozwolę sobie jednak odstąpić nateraz od tej zasady, a to w celu dowiedzenia wszem w obec, że ta chwila ciszy jest tylko przestankiem, nibv antraktem w zwy­kłym zakochanych dialogu.

Jakoż p. Juliusz nie daje tak łatwo upragnio­nemu tematowi za wygrane. Każda chwila jest drogą. Może nigdy już więcej nie ' nadarzy się tak dobra sposobność wypowiedzenia wszystkiego co ma na sercu. Własny zapał podwaja wT nim odwagę — zmieszanie i urywane słowa p. Maryi zdaja sie bvć zachęta do coraz śmielszych wystąpień.

/ W ^ W V ■» w bi

Panno Maryo! czy kochasz mnie — choć trochę? — pyta blady, wrzruszony, a tak stłumionym głosem, jakby z tem słowem ostatnie tchnienie za­mrzeć mu miało na ustach.

Ach, panie Juliuszu, — na litość Boską, jakże można! — Doprawdy niewriem sama... — szepcze niemniej od niego pomieszana dzieweczka.

Ja mam wiele sympatyi dla pana — o, bardzo wiele — ale . . .

Ale . .. czy kochasz mię? O jedno słówko cie błagam... o jedno tylko!

Dziewczę spoważniało.

Nie! dziś jeszcze nic panu powiedzieć nie mogę, ale — dodaje coraz ciszej — czuję że z cza­sem ... z czasem — nastąpić to może ... I p. Marya zarumieniona jak pączek rozkwitającej róży rzuca ukradkiem figlarne spojrzenie na p. Juliusza, zrywa się od fortepianu i wybiega z salonu, do którego w tej chwili przeciwległemi drzwiami poważnie wkracza uśmiechnięty p. prezes.

%

III.

Upłynęło tygodni kilka. P. Juliusz stał się codziennym niemal gościem w domu prezesostwa — a przyjmowano go tem chętniej, że był to mło­dzieniec nie pozbawiony towarzyskiej ogłady i widoków na pokaźną sukcessyę po starym, bez­dzietnym stryju. Mój Boże! przy takich wrarunkach, któż by wątpił o urzeczywistnieniu najszaleńszych nawet projektów, a cóż dopiero o pomyślnem za­łatwieniu tak prostej kwestyi, jak pozyskanie serca panny i błogosławieństwa rodziców!

P. Juliusz jednak nie zapatrywał się tak opty­mistycznie na swoje położenie.

Miewał wprawdzie jaśniejsze chwile, w których zdawało mu się, że sympatya p. Maryi przeradza się powoli w jakieś głębsze uczucie, ale te chwile

były dotąd bardzo rzadkie, a powodu do zwątpienia i rozpaczy nigdy nie brakowało. To też rozpaczał statecznie i szczerze po razy dwa i trzy na tydzień, a im częściej to mu się przytrafiało, tern droższą i ukochańszą stawała się dla niego ta »okrutna« i »niewierna« — jak p. Maryę w elegiach swych nazvwrał. Szczególnie martwiło go dwuznaczne od niejakiego czasu zachowanie się Adasia, który w obe­cności pani jego serca wychwalał powTaby miasta podczas letnich miesięcy i z dnia na dzień odwle­kał swój wyjazd na wieś. To wyczekiwał na nową sztukę majaca sie w tvch dniach ukazać na deskach

t / ir W U *

któregoś z ogródkowych teatrów, to niepokończone interesa wymagały koniecznie jego osobistych sta­rań — słowrem jak gdyby go kto przykuł do miej­skiego bruku. A u prezesostwa coraz częściej bywać zaczynał ... »z nudówr,« jak konfidencyonalnie rzekł raz p. Juliuszowi.

Cierpliwie, choć z tajoną boleścią i niepoko­jem, znosił nasz bohater i obecność współzawodnika, i spacery lądem i wodą, których Adaś był inicyato- rem i wreszcie jaw*ne jego skarbienie sobie względów p. Maryi.

Czara goryczy przepełniła się atoli, gdy pe­wnego dnia prezesowa oświadczyła się z zamiarem wyjechania z córką na miesięcy parę do Zakopa­nego, a Adaś zaczął wymownie popierać ów pro­jekt dodając przytem, że i jemu zalecił doktór odbyć tego roku wycieczkę w Tatry.

Ależ to wybornie sie składa! — zawołała

p. Marya. Nous allons faire wszyscy razem une charmante excursion do Morskiego Oka. Nest-ce-pas, panie Adamie?

Tego bvło oczywiście zawiele. P. Juliusz wró- i cii w najfatalniejszym humorze do domu z zamia­rem natychmiastowego opuszczeniu na wieki wieczne tych miejsc, które były widownią tylu jego udre- czeń. Do ranka, to jest do godziny odejścia potrze­bnego mu pociągu zostawało mu aż nadto czasu na ułożenie szczupłego, kawalerskiego tłomoczka;

0 zajęcie sie sprzedażą reszty ruchomości zamierzał poprosić którego ze swych przyjaciół.

Po gorączkowem ukończeniu wyjazdowych k preliminaryów, usiadł p. Juliusz przy stoliku, zapa-

* trzył sie na niebo gwiazdziste, martwił sie, a dumał :

...Pożegnać jej nawet nie chce!... Bo

1 po co? Kiedyś, kiedyś gdy i ją spotka jaki smutny zawód lub bolesne rozczarowanie, może oceni wtedy moją miłość, która dziś jest dla niej tylko ciężarem; może powie sobie: On jeden szczerze mnie ko­chał !... Szalony bvłem myśląc, że wykrzesze z tego

J y W J i, O

zimnego jak głaz serca iskierkę szczerszego uczu­cia! .

Podparł głowię na reku i machinalnie prze- wracał kartki albumu p. Maryi, w ktorv wczoraj jeszcze wpisał tak tkliwy czwrorowiersz.

Odeszle album. . . przez posłańca — roz­myślał dalej — domyśli sie, że wyjechałem, że

żyć w tym odmęcie kłamstwa, zdrad i obłudy było dla mnie niepodobieństwem. Bywaj mi zdrowy cichy zakątku, w którym więcej bolesnych niż ra­dosnych chwil przeżyłem! Bądź szczęśliwą ty, co zraniłaś na zawsze serce oddane tobie! Badź szcze-

w w

śliwa z nim... z Adasiem!! Jak zmora natrętna nie stanę wam w drodze do szczęścia... A jednak —

W W '

jednak pozwoliła mi spodziewać się że kiedyś. . . kiedyś ... z Czasem... Raz nawet zdawało mi się... lecz nie! nie powiedziała nigdy że... kocha. O, ty jedno, małe, boskie słóweczko: »kocham!«, ileż w tobie szczęścia i spokoju się mieści! Raz Cię tylko usłyszeć a już nic wiary nie zachwieje, nic nadziei z serca nie wydrze. — Ale nie!. . . wszyst­ko już się skończyło!...

Nazajutrz rano nie udał się p. Juliusz na dworzec kolei, a natomiast w samo południe dzwo­nił u drzwi prezesostwa.

Przyszedłem panią pożegnać — rzekł chłod­no do witającej go uśmiechem p. Maryi.

Pożegnać?’Pan odjeżdża?

Tak, pani, opuszczam Warszawę... na zawsze.

Skłonił się lekko i zamilkł, oczekując na jej sława.

Ale p. Marya bawiła się trzymanym właśnie w reku wachlarzem i milczała.

w

Pan nie pojedzie! — rzekła podnosząc nagle oczy na p. Juliusza.

- 0!...

Niechże pan siada. — Nie pojedziesz pan, po­wtarzam to panu raz jeszcze.

Ależ panno Maryo, sadze . . .

Wiem, już wiem, co mi pan chcesz po­wiedzieć. Wpierw jednak pozwól pan że spytam:

i dlaczegóż to tak nagle chcesz nas pan opuścić?

Dobrze z góry obmyślana odpowiedź p. Juliu­sza w tej chwali zaprzepaściła się gdzieś tak dalece, że aż p. Marya zmuszoną była wesołym wybuchem ś miechu przerwłać jego plątaninę luźnych zdań i.wy- razówr.

Ach, jak mnie pan nieznasz, panie Juliuszu, j ak mnie pan nieznasz! — zawołała wreszcie po­ważniejąc stopniowa. — Przyznaj pan, — projekt

wyjazdu za granicę wydał się panu czemś nadzwy­czajnym, towarzystwo p. Adama czemś okropnem, a ja sama . . . Pow iedz pan szczerze — jakaś nagłą zmianę musiałeś dostrzćdz we mnie?

w

H ■— Właśnie że dostrzedz nie mogę i. . . bodaj

i,- że jej nigdy nie doczekam.

Któż za to ręczy ?

^ — Wszystko! Dzień każdy coraz bardziej

utwierdza mię wt tem przekonaniu. Ja dla pani

byłem i jestem dotąd. . . jednym ze znajomych,

jednym z tych, których jednakowo obojętnie witało

się wczoraj i żegna się jutro. O, panno Maryo!

fcbjt to bolesna dla mnie rola — pozwól mi ją za­kończyć.

W sposób, przyznać trzeba, wielce przyjem­ny dla pana i . . . dla mnie.

Dla pani ?. . . A cóż panią tak bardzo ob­chodzić może usuniecie się ze sceny którego z akto­rów? Jednym mniej, jednym więcej — cóż znaczy?

Zamilkli oboje. On spojrzał na zegarek i po­wstał jakby chciał ostatecznem pożegnaniem zakoń­czyć rozmowę. Ona zdawała sie tego nie widzieć;

w w O 7

oczy miała nieruchomie wpatrzone w dal przed siebie i tylko jej rączka szybkim ruchem uderzająca

0 poręcz fotelu, zdradzała wewnętrzne rozdrażnienie.

Panie Juliuszu, — rzekła — czy pan sie domyśla, że projekt wyjazdu do Zakopanego jest moim projektem?

I pana Adama.

O! to bynajmniej rzeczy nie zmienia. On wszakże w niczem nie przeszkodzi panu towarzy­szyć nam za granicę — nie prawdaż ? I znaleść sposobność do długiej, długiej rozmowy podczas wycieczek w góry, — i korzystać ze swobody jaką daje wieś a krępuje miasto — i ... i być weselszym

1 szczęśliwszym niż w obecnej chwili ?. . . Cóż, pa­nie Juliuszu, zły to projekt?

Ale tych słów ostatnich już p. Juliusz nie słyszał. Zdawało mu sie, że skarb utracony odzv-

w W ' J J

skał, że niebo otwiera się przed nim a jednocześnie spada mu z serca kamień, a z oczu gruba zaśle­pienia zasłona. Ujął w obie dłonie wyciągniętą ku sobie raczke i namietnie do ust przycisnął'.

Przebacz mi — przebacz! . . . ale ja cię tak bardzo kocham! — zdołał tylko wymówić . ..

Go dalej zaszło, domyślcie się sami, gdyż łatwo pojąć że ja tej sceny świadkiem nie byłem. Wiem tvlko tyle, że jeszcze po upływie dobrego kwadransu p. Juliusz klęczał u stóp p. Maryi w wiel­kiej extazie i rozmarzeniu.

Więc prawda, że tv mnie kochasz i — pytał drżącym od wzruszenia głosem.

Czyż możesz jeszcze o tem wątpić r. .. szepnęła ona pochylając swą piękną główkę ku niemu.

IV.

Świetny widok przedstawiała sala Hotelu Sas­kiego w Krakowie w dniu 6 Października 1879 r. Jubileusz dobiegał już do końca, a jednak pięć dni wrrażeń i wzruszeń nie zdołało osłabić ożywienia i zapału kilkotysięcznego tłumu zgromadzonego f w murach prastarego grodu. Jednym z objawów tego uroczystego, a zarazem i weselnego nastroju uczestniczących w tym jedynym swego rodzaju ob­chodzie, był »bal akademicki,« któremu pozwólcie nii przyjrzeć się raz jeszcze.

Oblana potokami światła, w gerlandy i wstąg ifestony przystrojona sala roi się różnobarwnym

Czesław, Arabeski. F*

tłumem. Wykwntnie stroje dam szeleszczą jedwa­biem, połyskują brylantów ogniami; tu i owdzie powiewna gaza miga na matowem tle fałdzistego aksamitu. Jakby cierń jaki przez róż najpiękniejszych sploty, przemyka się gdzie niegdzie frak czarny i — rzecz dziwTna! — kwiaty rozchylają się przed nim i czynią mu miejsce w pośród siebie. O, bo też to cierń nie lada jaki! — to mąż rozgłośnej zasługi, twórca natchniony, lub gość z daleka przy­były. Welch reicher Himmel! Stern an Stern . . . i •>

zawołać by można z poetą. Zaledwie zdołałeś wzrok popieścić tylu wdzięków i tak szlachetnego prze­pychu widokiem, oto raz po raz jakaś znajoma twarz zwraca twoją uwagę. Gdzie ją widziałeś? Przypomnieć sobie nie możesz. . . a jednak znasz od dawna te rysy... I powoli, powoli staje ci w pamięci numer czasopisma illustrowanego, którego stałym od lat wielu jesteś czytelnikiem — i przy­pominasz sobie wizerunek na pierwszej zamieszczony stronicy i czytasz nazwisko pod drzeworytem .. . Tak, to on! podobny jak dwie krople wody!... I przez tłum się przeciskasz by po raz pierwTszv przypatrzyć się bliżej człowiekowi, któremu może wiele zawdzięczasz ...

w

Lecz oto mazur rozwinął swe koło. Ochoczo

w

brzmi muzyka; sto par wybiega na salę, sto dru­gich podąża za niemi i opasuje je mieniącym sie wszystkiemi barwami tęczy łańcuchem. Gwar rośnie, tylko zgodnie uderzają raz po raz podkówki i w takt

gdzieniegdzie szczeknie karabela. Fala tłumu, roz­trąconą tańczących szeregami łam te się, rozchyla to

i z balowej sali przelewa się do przyległych pokoi i rozbija się tam na części.

Formują się grona i gronka połączone z sobą wspólną dziś wszystkim wesołością i fantazyą. Stary węgrzyn w pękatych kieliszkach zdaje się uśmiechać do dawnych znajomych: pasówT i piór czaplich — a szampan, zwyczajnie młodzik, tem szczerzej garnie sie do młodzieży. Lecz jeden i drugi dziś podsycać serdeczności i animuszu nie mają potrzeby: serde­czności i animuszu dziś więcej w sercach niż na dnie kieliszka. Spójrzmy tylko na twarz każdą: jak błyszczą oczy, jak uśmiechają się usta! Oto naprzy- kład przy tym stoliku na prawo . .. Ale cóż to?.. . Czy nie znajomi nasi?... W samej rzeczy, oto i prezesowa i panna Marya i Juliusz i Adaś — a i jeszcze dwie damy i młodzieniec jakiś dziw^nie zamaszystej postaci.

Ale Boże miły! kogo bo też spotkać nie było można podówczas w Krakowie! Potrącałeś na ulicach przybyszy z Włoch, z Francyi, ze Szw7ecyi, z Au­stralii, a cóż dopiero mówić o gościach z wód po- blizkich i z Zakopanego, którzy w powrocie do domu zawadzili o Kraków. Mówić nawet nie trzeba, że do liczby tych ostatnich należą nasi znajomi.

Dosyć spojrzeć na czerstwy rumieniec okra­szający bladą zazwyczaj twarzyczkę p. Maryi, na ogorzałą twarz Adasia i tuszę p. prezesowej, aby

jak najpochlebniejsze wyobrażenie powziąć o wpły­wie górskiego powietrza. Jeden tylko Juliusz niczem nie różni się od dawnego sentymentalno-bladego młodzieńca.

Przypatrzmy się mu teraz, gdy po skończonej kolący i, przeciska się przez tłum nap o wrót do sali balowej. Niepokój i smutek malują się na jego ma- towo-bladej twarzy, usta ma zaciśnięte, oczy go­rączkowym połyskują blaskiem. Za nim podąża reszta towarzystwa. W tej chwili rozlegają się pierwsze takty walca — już kilka par toruje sobie drogę i rzuca się w szalony wir tańca. Powoli zamieszanie ustaje — szerokie koło dam rozwija się w około ścian obszernej sali; na środku skupia sie tłum tan­cerzy okrążony owalnym pasem swobodnej prze­strzeni, po której krążą pary w nieustannym biegu.

Odwagi trzeba by rzucić się wr ten odmęt ludzi, szat powłóczystych, kwiatów i wachlarzy zbitych w jeden nieprzerwany łańcuch. Ale p. Juliu­szowi myśl ta widać bynajmniej nie zaprząta głowy, tak śmiało stanał ze swa tancerka w kole tancerzy.

Cr w u /

O, bo p. Marya dziś chce się bawić! Wesoła, uśmiechnięta, jest jakby upostaciowaniem balowego szału; takie życie zdwojone tryska z jej twarzy, tak promienieje ciemny lazur jej oczu. Lekko wsparta na ramieniu swego tancerza zdaje się nie spostrze­gać nawet jego obecności — upojona melodyą walca, z której każdą falą zdaje się płynąć po nad ziemią tam, w dal, w jakąś zaklętą krainę zapomnienia

i czaru. Już okrążyli sale, już zbliżają się do klombu kwiatów na tle którego rozpościera sie ciemno-lila suknia prezesowej... ale p. Marya szepnęła: Raz jeszcze!... i pomknęli dalej.

Któż zdoła podsłuchać ciche szepty i urywane słowa tańczących! . .. Wymykają się one z ust jak efemeryczne wybuchy przelotnego szału i zapomnie­nia, pozostawiając po sobie często żal, często miłe wspomnienie — ale głębszego znaczenia nie mają i trwalszych śladów nie zostawiają po sobie. Temci tedy lepiej, że ich nikt nie słyszy, że giną bez wie­ści z ostatniemi dźwiękami walca, z ostatnim zwrotem

w '

przetańczonej polki .. .

Na miłość Boska — mówił odchodząc nie-

w v

mai od zmysłów p. Juliusz — Maryo, Maryo, nie zostawiaj mię dłużej w tej niepewności — powiedz raz przecie, że mię kochasz!

W tej chwili znajdowali się właśnie w stronie sali gdzie największy panował zamęt. Wir szalony ich unosił. Raczka p. Marvi zadrżała lekko w dłoni

w i J

p. Juliusza.

Kocham! . . . brzmiała odpowiedź cicha, jak szmer fali dopływającej do brzegu . ..

P. Juliusz nie pamiętał już potem jak swrą tancerkę odprowadził do miejsca, jak przeżył tę godzinę do chwili opuszczenia przez nią balu, jak pożegnał ją w drzwiach karety, jak wreszcie sam dostał się do zajmowanego przez czas jubileuszu pokoiku na ulicy Grodzkiej.

Nazajutrz, o południowej mniej wiec ej porze, przez też sama ulice Grodzka szedł wolnvm kro-

i i, W W W mf

kiem młody człowiek. Zatrzymał sie ch wilke u

m w W

wejścia do Rynku, jakby deliberowrał nad kierunkiem swej przechadzki, wysłuchał hejnału ponad gwrarnem miastem rozbrzmiewającego z Maryackiej wrierzy i wi­dać musiał on wpłynąć na postanowienie^ młodzieńca, bo skręcił w lewo i zwolna posunął naprzód, za­trzymując się przed sklepowemi wystawami, czytając afisze — jak człowiek, co w braku innego środka postanowił czas zabić włóczęgą po ulicach.

Trudno bvłobv poznać w tvm młodzieńcu

j j \

naszego p. Juliusza, tak wielka zmiana zaszła w nim od wczoraj.

Zkad mu sie wziął ten u'miech na ustach

W W w

i wr oczach wesoło rozglądających się do koła.’' Zkąd ta pogoda i zadowolenie malujące się na twarzy? Ha! jabym nie zgadł, gdyby nie to nie­dyskretne słówko, co mu się w tej chwili z ust wysunęło. P. Juliusz przystanął właśnie przed oknem księgarni, zapatrzył się na bibliograficzny spis dzieł jubilata i szepnął: »kocha! . . .«

A z jaką dumą wymówił ten wyraz! Zdaje się że świat cały wyzywał na świadka swego try­umfu — że przycisnąłby wr tej chwili do piersi ludzkość całą i bratał się ... ot nawTet z tym długó- brodvm handlarzem przesuwającym się nieśmiało obok niego.

Ona go kocha!... Brzmi mu bezustannie

w uszach ten czarodziejski wyraz, powtarza go niebo i ziemia, a najczęściej serce jego własne rozpływa­jące się w odurzającej rozkoszy.' O! teraz już w nic nie wątpi — wierzy w jej miłość jak w dogmat niezachwiany — do śmiertelnej wralki stanąłbv z każ­dym, ktoby śmiał temu zaprzeczyć! Wszak ona sama powiedziała mu*, kocham.

I nie dziw, że zatopiony wr tak uroczych my­ślach, nie spostrzegł się p. Juliusz jak przebiegł ulicę Św.- Anny i znalazł się na plantach. Szelest drzew i zmiana otoczenia zbudziły go z zadumy.

Go z sobą począć do obiadu? pomyślał zatrzymując się w środku alei. I wpadł mu w oko dwupiętrowy, miłej powierzchowności domek, sto­jący samotnie o kilka kroków od niego, po drugiej stronie ulicy.

*

Wstąpię chyba do Michała! — zakonklu­dował p. Juliusz i przyśpieszył kroku.

Michał był to właśnie ów gęstej minv mło­dzieniec, któregośmy przelotem spostrzegli na balu w towarzystwie naszych znajomych. Kolega szkolny Juliusza, osiadł od roku nastale w Krakowie, a że zwykle lato spędzał w Tatrach, to też nic dziwnego że się spotkali w Zakopanem i miesięcy parę we “ wspólnych znajomych spędzili towarzystwie.

Wstępującego na schody Juliusza powitały gwałtowne dźwięki fortepianu rozsadzające zdaje się mury całego drugiego piętra.

Dobrze że go w d-?mu zastaje — pomy­ślał nasz bohater i pociągnął za dzwonek.

Jednocześnie urwała się szalona gama, pę­dząca właśnie przez siedm oktaw instrumentu i w jednej chwili Juliusz znalazł się w objąciach Michała. Nie zdołał nawet przyjść do siebie — a już stał na środku pokoju w kapeluszu, w paltocie, w kaloszach, tak jak go był Michał od- drzwi porwał.

A całował go, a sciskał, a śmiał się... aż wreszcie jak huknie:

.lulku, czy ty wiesz, że ona mnie kocha!?

Kto, co, jak?

A któż jeśli nie panna Marya, panna Ma- rva czv ty rozumiesz Julku!

Zwaryowałeś chyba!

Sama mi to wyznała.

Ćo, kiedy?!

Na wczorajszym balu ....

¿'A

rr

V.

J

4'-

T>

^ Vl-J

V¿! +'i

.-.V

&■

irj

r-

A

I I A ► •>

J

li

' -Hvy ■■ ■

W iji •. •

fOV' .\!? : ', . ^,r £* .

-.‘a il.t'.

1 *

V

'

*>J l,.1T' Ą-, .

ôf'-yî’

*>■ fti. • * •

*Äv ^ ,

** v >♦ V

ïm.L,

POD NIEBEM GRECYI.

:-h

.a

ííi

5"

i

I

>1

'*■ ■. *;: 'lr.Ai

.V' . **

rótki dzień grudniowy dobiegał do końca.

O kilka kroków od ważkiego okna, przed którem stały sztalugi, już prawie nic widać nie było. W najciemniejszym rogu pustej jak stodoła, od dni kilku nieopalanej izby, łóżko wojłokową kołdrą przykryte niedbale, opodal nizka szafka wy­sunięta na środek, zarzucona farbami, flaszeczkami i pędzlami, ówdzie stołek, walizka otwarta na po­dłodze przypruszonej gdzieniegdzie tynkiem odpa­dłym od sufitu, jakaś książka i — i nic więcej... chyba iż do umeblowania »pracowni« zaliczyć na­leży wdającą się gdzieś w kącie okopconą maszynkę do kawy i krzywo na ścianie zawieszone dwa czy trzy podmalowane szkice.

W kominie wriatr huczał poruszając skrzypiące, źle przymocowane drzwiczki od pieca.

Ustawiony na ^sztalugach obraz, barw swych jaskrawością dziwny stanowił kontrast z całem oto­czeniem.

Wyobrazić sobie tylko trzeba wśród tej pustej, głuchej pracowni o wilgotnych, wychłodzonych ścia lach, oświeconej ostatnim blaskiem szarego nieba wpadającym przez zamarznięte szyby, wśród tego niedostatku wyzierającego z każdego kąta, wśród tych widniejących wszędzie trosk codziennych, po­wszednich — to płótno stanowiące jedyny* punkt ja­sny na tem tle ciemnem — na płótnie... krajobraz grecki.

Purpurowe zaranie dnią pogodnego zaledwie rzuciło pierwsze blaski na szczyty gór stojących w oddali. U stóp ich ważą się jeszcze mgły poranku i rosa połyska na łące. Po prawej stronie na pierw­szym planie trzciną wysoką porosłe wybrzeże rzeki... Alfejosa może lub Eurota — a od fal roz­kołysanych lekko aż ku owym skałom mgłą owia­nym rozciąga się pełen tajemniczych szmerów, zmroku i orzeźwiającego chłodu gaj mirtowy. Po drugiej stronie ocieniony rozłożystym platanem por­tyk świątyni, biały marmurowych kolumn rzędem na tle lazurowego nieba. Z lasu wychodzą dwie postacie zdążające brzegiem rzeki ku świątyni — młody grek i greczynka. On objął ją wpół jedną ręką, drugą wskazuje przed siebie, twarz zwróciw­szy ku swej towarzyszce, a oczy jego zachwytu pełne zdają się mówić wymowniej niż usta; ona przechy­lona na jego ramieniu unosi fałdę ampechony, gdzie złożyła owoce i kwiaty... dary przeznaczone na ołtarz Afrodyty.

Obraz cały wykończony zupełnie, jedna tylko twarz greczvnki zaledwie odznaczona pierwszym ząrysem, snać artysta szukał nadaremnie, dla niej pierwowzoru lub czeka chwili natchnienia bv ideał przenieść na płótno. . .

Jakie wspaniałe miraże uroczej Hellady mu­siały mu stawać przed oczami podczas tworzenia tego krajobrazu?

Nieraz zaiste w tej Ciemnej, chłodnej izbie świeciło mu owe palące słońce greckiego nieba !

Jak często myśl artysty unosiła sie po nad ta

C J J « ^ i w

ziemią śniegami usłaną tam hen! ku krainie wiecz­nej zieleni, barw i blaskówr!

Widział »ją« i siebie idących, jak tych dwoje, brzegiem Alfejosa ku świątyni cypryjskiej bogini, każdem słowem miłości z ust bezwiednie płynącem oddając cześć tej, co rządzi światem, nie jedną Hel­lada ...

w

Słyszał szelesty drzew oliwnych wśród jęków mroźnego wiatru pędzącego ulicą, słyszał dźwięki satyrów fletni biesiadujących na skraju lasu mirto­wego ...

Ileż razv podnosił się dlań ów welon śnie­żystej zamieci zasłaniający ową zaczarowaną krainę piękna... ileż razy opadał!

Biedny i szczęśliwy artysta!

J W J

Oto by ostatnim szczegółem uzupełnić uko-

chany obraz i greczynce nadać rysy swej kochanki, tej, która natchnęła go myślą do nowego, o całej jego przyszłości stanowiącego dzieła, wybiegł na miasto aby raz jeszcze ją zobaczyć i obraz jej wier­ny w każdym szczególe unieść przed oczami do swej pracowrni. Zamiar swój chow7ał dotąd ściśle w tajemncy, cies ząc się z góry jej zdziwieniem, gdy ujrzy siebie na obrazie, o którym całe miasto, kraj cały, świat cały mówić będzie!...

W opuszczonej pracowni była głucha cisza przerywana tylko od czasu do czasu szumem wi-

#

chury szalejącej na dworze; zciemniało się coraz bardziej, tylko jeszcze na obraz padało z okna blade światło zmierzchu ...

Nagle drzwi pchnięte gwTałtownie rozwarły się szeroko i wszedł do izbv młody malarz. Zwolna zrzucił z siebie palto opruszone śniegiem, zatrzy­mał się chwilę na miejscu, oglądając się dokoła ’ jakby czegoś szukał, podniósł z ziemi pędzel i zbli­żył sie do obrazu.

* t*

Przez chwilę stał przed nim, zapatrzony na ówr krajobraz pełen spokoju i pogody — podniósł rękę — jedno, drugie silne uderzenie ... i przedarte pędzlem płótno pękło od wierzchu do dołu.

Wtedy rzucił się na stołek i wybuchnął gło­śnym płaczem . . .

O tej właśnie godzinie, kiedy kończąc swój obraz śnił ó greckich lazurach i wiecznej miłości

a miraże idealnego piękna i szczęścia bez granic stawały przed jego oczami — usta kochanki ubo­giego artysty spoczywały na ustach wymowniejszych niż jego. . . przestała go kochać — przed chwilą wyznała mu to sama.

T

' ^

*.•

' "-'¿'F-M -

. -W»

. tr->: .':%ł

. l

* .V' .•■iv

rr

-i Jł[:

' Jf- J J , **£? ■ ■.*.■■■ -

A'SV''

/fi

y

l •'li>:'

r)'r'. Vj.'-; :■

Ł

>./ U

-3 *

PIEŚŃ BEZ SŁOW

7

Czesław, Arabeski

6

r H

W

'•ii?? ; ■jo - •

^ ■■ ffw. . ■

J.

->?

Mli

5

K

a

".'O

. -vh' • •

■• • ^v.

i?:

. i

. •-*&%* ..

*i"i ‘ -

.‘f~ l\

- .-m; .

r./ifó ■? -* 1 •;••*;?'■■ *«*

-■ :%ti" -

.'i

zień sierpniowy naprzemian to skwarny to dżdżysty, kończył się cichym, pogodnym wieczorem. Z pod drzew długie poznikały cienie, jakby uciekły za słońcem, co przed chwilą zgasło na zachodzie, pozostawiając rąbek purpurowy na obłokach i jakąś niepewną, bladą światłość na szarym nieba błękicie. Od przeciwległej strony horyzontu szła zwolna, le­dwie dającym się dostrzedz polotem chmura ciemna, jak zbite w jedną massę kłęby gęstego, ciężkiego dymu. Raz poraź szerokie łuny błyskawic upałowych rozświecały jej czoło. W powietrzu czuć było par- ność i wilgoć. Rzekłbyś, że podnosi się z nad zro­szonych traw i falami rozlewa się dokoła niewidzialna jakaś mgła, a przez nią nagle ciepłego, dusznego powietrza prąd przebiega — czoło ci rozpala, oddech tamuje — i znika.

G*

j ' Niczem niezmącona cisza zalegała park dłu-

giemi cienistemi alejami przecięty. Wsłuchawszy się pilnie, można było niemal pochwycić uchem szelest spadających tu i ówdzie liści, lub wśród gałęzi drzew trzepotanie skrzydeł sennych ptasząt.

U zakrętu szerokiej, lipowej alei, na tle ol­brzymiej ściany drzew może stuletnich, przeciętej wązkiemi szparami, przez które światło dzienne nieśmiało w głąb szpaleru się zakrada — zarysowały się na^le dwie postacie.

On i ona! — zawołałby niejeden... I owszem — on i ona.

Twarz jej dziwny przedstawiała kontrast. Dzie­cinna niemal świeżość lekko zarumienionych policz­ków, łagodny, figlarny nieco uśmiech usteczek lekko rozchylonych, alabastrowa białość w tej chwili dzi­wnie pogodnego czoła, nawet ów profil daleki od klasycznej powagi, lub wyrazistości, idącej często w parze z burzliwym i namiętnym charakterem — wszystko to zdawało się zadawać kłam spojrzeniu dużych, piwnych oczu, spojrzeniu pełnemu tak roz­maitych odcieni, odzwierciedlającemu nieraz wrażenia i uczucia niemożliwe zda się do odnalezienia w głę­bi duszy tego — rozkosznego dziecka. Włosy jej więcej jasne, niż ciemne, w górę wolno zaczesane, szpilką spięte i na ramiona luźnemi sploty rzucone; suknia czarna aksamitna, uginająca niemal jej drobną kibić, ciężkiemi fałdami spływała ku ziemi; tren powłoczysty szeleścił po opadłych, zeschłych liściach.

On z głową nieco w dół spuszczoną, zamy­ślony' szedł przy niej, z rzadka tylko wtrąconem pytaniem przerywając opowiadanie, lub długą odpo­wiedź swej towarzyszki.

A oto i granica mego państwa — mówiła ona, wskazując ręką przed siebie. Tam park sie kończy, potem jest jeszcze mały ogródek, gdzie same tylko kwiaty i wychodzi sie zeń prosto przed ganek. Pokażę panu moje groszki, moją rezedę, moje belle-de-jour’y i już potem oddaję Pana w ręce Henryka.

Oglądajcie sobie panowie żniwiarki, koniczyny, torfowiska i wszystko inne, co nie wchodzi w za­kres mego zarządu j z tej prostej przyczyny, że sie na tem nic a nic nie znam. Zresztą, mój Boże, Henryk by się tu zanudził na wsi, gdyby nie miał swej gospodarki! Sam we wszystko wgląda, coś tam ulepsza, zmienia, wszędzie go pełno. . . przepra­szam, nie wszędzie, bo latem w pokoju siedzi tylko wtedy, kiedy deszcz pada.

Wiec . . . mąż pani tak zawziętym stał się gospodarzem? Chyba nowość go bawi — bo dotąd, to jest przed dwoma jeszcze laty, stale bodaj mie­szkał w mieście.

Ainsi va le monde! panie Romanie — za­stajesz pan zmiany we wszystkiem i we wszystkich. Jadąc tu, wstąpiłeś pan do Balina, nieprawdaż? Stary nasz poczciwy Balin ... i cóż — pustki?. . .

*

Matka moja, mateczka moja kochana — w nie­bie u Boga. . . Henryk gospodarzem ... a ja . . .

Pani. . . tem, czem byłaś — rzekł, podno­sząc na nią oczy i uśmiechając sie lekko. — Ramy sie zmieniły, obraz ten sam pozostał.

Ona potrzęsła główką i nie odpowiedziała na uśmiech uśmiechem.

Nie—odparła—już ja nie ta Irenka... ta daw­na, rzucająca pęki kwiatów w okno pańskiego pokoju, tam u nas na wsi, kiedyś pan do Balina na wakacye przy­jeżdżał. Gospodyni teraz ze mnie, pani domu, pani Henrykowa. Wizyty oddaję i przyjmuję, dysponuję obiady, dzieci wioskowe czytać uczę, dla Maryśki mojej sukienki szyje, z kluczykami chodzę to tu, to tam do ap­teczki, do mleczarni; a jakie mam sery, jakie sery! dziś przy herbacie będziesz pan chwalił, ręczę... chociaż te ostatnie jeszcze nie tak dobre, jak zazwyczaj... Ale — ja pana nudzę temi drobiazgami, powiedz? —

*

jednak pozwól mi mówić i mówić! Ze za zwykłego gościa nie uważam pana, cóż dziwnego ? Dawniej, kiedyś, chciałeś pan bratem być dla mnie — dziś po latach czterech, ja sama proszę o to. Tak mi dziś bardzo trzeba mieć kogoś z najbliższych przy sobie, z dawnych dobrych znajomych... Tak wiele przeżyłam w ostatnich czasach, tak wiele zebrało sie wspomnień, myśli jakichś nowych, któremi po­dzielić się można tylko z tym, co je odczuć, zro­zumieć potrafi. Jakiś pan dobry, panie Romanie, żeś nareszcie zdecydował się zajrzeć w nasz zakątek! . ..

Nie mów pani tego. Ciągnęło mnie coś do kraju, do miejsc tych, gdzie cała przeszłość moja została. Walczyłem długo z mocnem postanowie­niem nie zobaczenia już nigdy w życiu tych stron... zabrakło silnej woli i — wróciłem. Nie nazywaj pani tego dobrocią, lecz słabością.

Za którą panu szczerze wdzięczni jesteśmy.

Jesteśmy? Zkąd ta królewska liczba mnoga.

A Henryk ?J

* UB

Prawda. Pierwszy to raz widzę panią mę­żatką, nie dziw, żem nie przywykł jeszcze do tego łączenia dwóch osób pod wspólny mianowTnik, do tej, jak w tym wypadku, wspólności nawet ... uczuć!

- Pana to dziwi?

O, bynajmniej! Pięknym jest i budującym widok dwóch...

Wiem już wiem! — przerwała. — I po co ta ironja? Małoś jej pan wyszafował już w życiu?

Uśmiechneła sie smutnie.

u w

Panie Romanie, — rzekła po chwili — witałam pana serdecznie, z nieudaną radością, ra- dabym jak z przyjacielem niewidzianym długo pomówić otwarcie, bez omówień i ukrywania my“ śli — zostańmy na tej stopie odtąd na zawsze. Czy zgoda ?

Zwrócili właśnie na wazka ścieżke i zatrzy-

we w J

mali się przed drzwiczkami kwiatowego ogródka.

Ona uchylając je lekko, zwróciła się ku stojącemu za nią Romanowi i powtórzyła:

Czy zgoda ?.. .

Stali chwilę w milczeniu. Wśród ciszy słychać było tylko lekkie szmery liści na drzewach; w po­wietrzu falami przepływała w około nich woń lewkonij i rezedy.

I po co? — zaczął zwolna mówić Roman — po co, na co nawiązywać porwane nici? Byliśmy przyjaciółmi kiedyś — dawno, dawno temu .. . dziś drogi się nasze rozeszły. Ja odludek, włóczęga — pani szczęśliwa, otoczona tem wszystkiem, co naj­droższe sercu. Pani z łaski rzucisz mi słowo przy­jazne, jak ten wigilijny opłatek, co się dalekim ziomkom poseła, ja czem-że się za nie wywdzięczyć mogę ?

Bądź Pan samym sobą, to wystarczy ...

Za późno — odrzekł cicho.

Znów na chwile urwała sie rozmowa.

t w

Szli dalej miedzy grzędy kwiatów rozścielają­cych się gęstym dywanem i barwne korony wzno­szących wysoko.

Sama się pani opiekuje niemi? — spytał Roman.

Ogrodnik pomaga mi tylko — radą. Cóż, piękne werbeny? — dodała, zatrzymując się przed bukietem blado-różowych kwiatów. Weź pan — zaraz panu wybiorę... o tę, — zasusz starannie

i schowaj przykładnie miedzy kartami jakiej naj- ' mniej czytanej książki... a gdy kiedy przypadkiem kwiat ten zaschły wpadnie panu w oko, przypomnij proszę ostatnią chwilę długoletniej przyjaźni.

To mówiąc, uśmiech miała na ustach, a oczy pełne smutku. Po chwili wyciągnięta ku niemu rączka opadła na matowe’ tło aksamitu.

Nie, — zawołał żywo Roman — kwiat ten nie może mieć dla mnie podobnego znaczenia! wymknęło mi się słówko źle zrozumiane, jak widzę. Kiedyż bo też zrozumiesz mnie pani!... Jestem, byłem i będę przyjacielem twym, czem chcesz — bratem... Cóżem winien, że został po dziś dzień we mnie ten demon jakiś, co mi gdzieś tam w głębi duszy wciąż szepcze: poco? naco? czy

warto? O pani Ireno, ja jeden może na nieszczęście

i

tak bardzo tymże samym zostałem... Żebyś wie­działa, jak ciężko mi tam było wśród obcych, jak często myślą biegłem tu pod to szare niebo, do borów naszych, do naszych bladych polnych kwia­tów! I w nocy mi się to wszystko śniło i w dzień miałem to przed oczyma. Z głębi fal Adryatyku, z granitów skał Szwajcarskich wyrastały naraz ja­kieś chaty słomą kryte, jakieś brzozy białe; jakieś twarze znajome, drogie wychylały się ku mnie z za kolumn bluszczem owiniętych, z mglistego tła sinie­jących w dali gór, z głębi bezdennych wśród skał rozpadlin... Zteskniony, z sercem bijącem, gotów przycisnąć do piersi wszystko, co mnie teraz otacza,

go —

wróciłem — i zamiast płakać z radości, patrz pani, pytam siebie: poco? Pani wyciągasz ku mnie dłoń przyjazną, a ja... Nie mówmy o tem. Dziś bar­dziej, niż kiedy, nie pojmiesz pani tego wiecznego w duszy dyssonansu, tej walki szalonych żądz z roz­wagą, tej ciągłej gonitwy za jakimś nieokreślonym ideałem, przerywanej co chwila zniechęceniem i uśmiechem litości nad własnem szaleństwem. Widzę

u

cię szcześliwTą, kochaną, otoczoną tem wszystkiem, czego ludzie jedni drugim zazdroszczą — nie sięgaj wzrokiem w dal po za tę atmosferę spokoju i ci­szy! Tam po ciernistych drogach wloką się do upragnionego kresu smutne jakieś widma, których widok rzuca tylko cień niepotrzebnej zadumy na tak jasne, jak twoje, czoła. Odwróć oczy . . . kwiat, który im z łaski rzucisz, przypominać im będzie zawsze to spojrzenie litości i współczucia pełne...

Twarz jego ożywiła się, gdy to mówił; w o- czach zapalały się i gasły błyski przelotne, głos drżał lekko przy ostatnich wyrazach, czuć jednak było, że urywane słowa, gwałtowne to znówr spo­kojne hamowały ciągle potok wezbranych myśli. Nagłym ruchem ujął w obie dłonie jej rękę:

Nie powinienem był mówić tak wiele — rzekł śpiesznie — uniosłem się... Ot tak jakoś po dawnemu. Do czasu jeszcze wybaczyć mi proszę podobnego rodzaju... zapomnienia się. Rzadkie już są — znikną wkrótce zupełnie i... gość pani wtedy mniej może będzie dziwacznym i nieznośnym.

I zaśmiał się głośno, jakby chciał smutne słowa zagłuszyć wesołym śmiechem,

Lecz ona zdawała się ani tego śmiechu, ani słów jego ostatnich nie słyszeć. Ręka jej zwolna wysunęła się z jego dłoni, oczy duże, zamyślone patrzyły nieruchomie w dal przed siebie.

Chodźmy — rzekła budząc się, jakby ze snu z tej chwilowej zadumy — chodźmy — powtó­rzyła — usiądziemy na ganku, przyjdzie Henryk i opowiesz nam :pan co o swoich podróżach i lo­sach ...

Minęli parter kwiatowy jeden i drugi, klomby bzu i jaśminów i rozmawiając o kwiatach, pogodzie i włoskich krajobrazach zbliżali się zwolna ku wiel­kiemu, dwupiętrowemu domowi, którego wsparty na słupach wysoki ganek, bielał wśród kolonady wyniosłych topoli, ocieniających front domu.

Z przeciwległej strony, z głębi podjazdowej alei, wysunął się właśnie w tej chwili jeździec na pięknym, karym wierzchowcu.

Mąż pani Ireny wracał z pomyślnie odbytej próby świeżo nadesłanej mu żniwiarki systemu Marshall Sons et Comp.

II.

Upłynął tydzień.

P. Henryk nie mógł się nacieszyć swoim go­ściem dawnym kolegą i przyjacielem ze szkolnych

jeszcze czasów. Co dnia zabierał go ze sobą na łąki, pasieki, na pola gdzieniegdzie snopami pokryte, po większej zaś części, dzięki pomyślnemu zastoso­waniu żniwiarek, usłane długiemi pokosami złotego owsa, lub jęczmienia. Oględzinom najdrobniejszych szczegółów gospodarki końca nie było.

Młody gospodarz, oddany jeszcze z całym zapałem ulepszeniu i podniesieniu rolnictwa, rad był jpardzo nadarzającej się sposobności pochlubienia się przed przyjacielem owocami pracy swej i za­biegów. Zresztą Roman zaraz dnia pierwszego po swem przybyciu zdradził się z zamiarem porzucenia raz na zawsze kilkoletniej włóczęgi. Wieś, z chwilą śmierci ojca puszczoną w dzierżawę, zastał nieco obcemi rządami zrujnowaną, miał tedy osiąść na własnym zagonie i ojcowizny od upadku strzegąc, cichy, pracowity, wiejski tryb życia rozpocząć.

Projekt ów zyskał gorącą approbate tak Hen­ryka jak i jego żony, sąsiada bowiem takiego, jak Roman nadaremnie by szukać w odludnym wiejskim zakątku . . . Rzecz jednak prosta, że po wyczerpaniu wszystkich objawów zdziwienia i radości, pierwszem zapytaniem Henryka było:

A potrafisz-że ty gospodarzyć?

Spróbuję.

Co to . . . spróbuję! Próbować nie sztuka, na swojem postawić trzeba.

Pracy szczędzić nie bede — odparł Roman

«/w v y A

a mam nadzieję, że szanowny sąsiad chętnie rad

swoich udzieli.

Ale chętnie —^ znaczyło w rozumieniu p. Hen­ryka całą duszą.

Rozpoczął tedy stante pede wykład gospodar­stwa wiejskiego trzymając się przeważnie metody poglądowej, t. j. pokazując umęczonemu milowem spacerem Romanowi naprzemian to wzorowo zło­żony stog siana, to gęsto jak szczotka rosnący owies, to znowu budowlę jaką pokrytą z niezaprzeczonym artyzmem.

Wieczorami znowu zasiadali we troje n# sto­pniach ganku. Łagodny blask księżyca rzeźbił zagięcia klombów opasujących dokoła dziedziniec, wychylając z cienia drzew kontury; wśród traw roziskrzał krople rosy, kładł srebrne połyski na mgły białe, stojące nieruchomie po obu stronach podjazdowej alei nad dwoma wielkiemi stawami za- rośniętemi u brzegów wysokim szuwrarem. Wtedy to gość dorzucał jaki szczegół do obszernej opo­wieści o podróżach swoich i życia tułaczego kolejach.

Milcząca, zawsze z równem zajęciem słuchała opowiadań p. Irena, a gdy gość przelotem wspomniał

o tęsknocie za krajem, o osamotnieniu wędrowca na obczyźnie — widać było i z jej twarzy, i z oczu na mówiącego zwróconych ile współczucia i litości kryło się na dnie jej serca.

Jakiegoś ty tam szczęścia szukał za gó­rami ? . . .

Zawołał pewnego wieczora Henryk, gdy gość przestał mówić. — Gdybyś był je znalazł, nie byłbyś do nas wrócił. Głód wrażeń... co? gonienie za jakąś mrzonką? Znam ja to, znam. Ot, mój drogi, zmarnowałeś wiele czasu, wiele pieniędzy i wracasz prawie takim, jakim wyjechałeś — bo mów, co chcesz, znam cię zanadto dobrze, żebym miał wi­dzieć w tobie zupełnie zadowolonego i szczęśliwego człowieka. Szczęśliwy człowiek! O, to rzecz rzad­ka'.... Chcesz go widzieć? —masz go przed sobą, spójrz na mnie! Tak, przyznaję się śmiało do tego — szczęśliwy jestem i to — dodał, całując żony ręce obie — dzięki tej oto żonce mojej naj­droższej, i zawodowi, który sobie obrałem, no i szczególniejszej, jak widać, łasce nieba.

Ej Heniu, nie chwal się tak bardzo swem szczęściem — nie znasz mnie jeszcze dobrze — a jak poznasz... wtrąciła pani Irena, grożąc figlar­nie paluszkiem.

To co?

Piekło będziesz miał w domu, mój panie.

Tak!... no to zrób już dziś dobry począ­tek i idź proszę do salonu, otwórz okno i zagraj życie moje... coś Szopena — tylko wiesz, nic zno- wuż bardzo smutnego. My sobie tu zostaniemy i po­słuchamy.

Żonko! — zawołał wesoło za odcho­dzącą — wróć, daj buziaka, żeby już dopełnić miary piekielnych męczarni.

Za chwile pierwszy akord noktuma przepłynął przez cisze nocną, za nim drugi, trzeci, cała intro- dukcya pieśni bolesnej, skargi długo tłumionej uleciała w dal jedną falą tonów. Wśród tego spo­koju wiejskiego ustronia, wśród tej atmosfery niczem nieza mąconego szczęścia wydawał się ów śpiew namiętny, niespokojny, ciągłym dyssonansem. Wy­rywał się z chaosu, jak bystry strumień z ważkiego koryta, echem nawet nie zatrzymywał się na weso­łej drzew zieleni, biegł tylko wyżej — a gdy znikł gdzieś bez śladu w przestrzeni, to zdało się, że przybysz zdaleka wrócił napowrót tam, gdzie go mistrz po raz pierwszy zasłyszał, tam gdzie serca za szczęściem wymarzonem tęsknią, wT snach je wi­dzą i ze snu przebudzone . . . płaczą.

Dobrze gra moja pani—zauważył Henryk — ale nie zawsze. Co ona czasem robi z tego Szopena!

Roman słuchał. Nie zauważył nawet, jak się towarzysz jego wymknął i szybkim krokiem po­dążył ku stajniom, wołając z daleka: Janie! a jakże tam biały? Dawałeś mu dziś saletry, hę?...

Szczęśliwy!

Szczęśliwym też był istotnie ów dawniej wy­kwintny i wszędzie pożądany salonowiec, a dziś gospodarz zagorzały, domator, głowa rodziny. Za swobodą kawalerskiego życia nie tęsknił, bo w ciągu lat kilku, spędzonych w gwarnej i wesołej stolicy, użył do woli, nie ręczę czy nie nadużył, tej swo­body. Ożenił się wreszcie nie — pour faire unefin —

broń Boże! — do tego był za uczciwym i zanadto

o przyszłość swą dbającym — przeciwnie, ożenił się z miłości, jak to mówią, to jest rok cały marzył

o niej, jeździł lub chodził wszędzie, gdzie tylko mógł ją spotkać, nieboszczce jej matce okazywał bez­graniczną attencyą i submisyą, konia arabczyka pur sang zajeździł, pędząc mil sześć czy siedem po za­pomniany jej wachlarz, był pewnym, że oszaleje, gdy raz ona pogniewała się na niego, oświadczył sifc o nią, zapewniając z głębi serca, że ją szczęśliwą uczyni i z zupełną wiarą poprzysiągł toż samo przed ołtarzem. Do szczęścia niczego mu dziś nie braknie. Byt materyalny ma zapewniony, a dołączywszy po­sag żoniny do spadku wziętego po ojcu, zostaje mu jeszcze grosz wcale zaokrąglony na zaspokoje­nie i tej i owej zachcianki. Towarzyski, wykształ­cony i czynny, ludzi sobie zjednać umiał, to też kochają go sąsiedzi, i słowo jego nie mało waży w powiecie. Wiedzie mu się i szczęścil gospodar­stwo z roku na rok podnosi się widocznie, nawet burze i grady omijają jego pola. A w domu? W domu ma żonę jakiej ze świecą szukać, płacącą mu za miłość miłością, za przywiązanie przywiąza­niem; dla której życie zgodne i spokojne przy boku męża, u kołyski dziecka jest alfą i omegą szczę­ścia ... a wesołą do tego, a rządną, a gościnną, że patrzeć miło nawet zatwardziałemu mizantropowi. Co za rozkosz, załatwiwszy interesa w mieście, lub

" %>

pogodziwszy gdzieś o mil kilka sąsiadów, wracać

ciemnym, jesiennym wieczorem do domu i zdrożo­nemu, zziebnietemu, myśleć sobie: Tam czeka na

/ W W ' V

mnie w ciepłym, przytulnym saloniku żona uko­chana. to oknem wygląda, to na kominek drzewek dorzuci a przysłuchuje się bacznie każdemu szme­rowi na drodze; w kącie samowar pryska i szemrze,

9

a przez drzwi wpółotwarte sypialni wychyla się zaspana twarzyczka dziecka — dzieciak oczkami od snu czerwonemi rozgląda się po pokoju i pyta: Tateczki jeszcze niema? ... A też wyprawy we dwoje po grzyby do lasu, lub nad rzekę o zacho­dzie słońca na wielka obławę na raki!. . . Zwolna

t w

dworscy ludzie rozejdą się o zmierzchu i wrócą do domu. zabrawszy w worki i koszyki obfity połów — zostana tylko oni sami, usiadłszy na wielkim dy-

W *' ' K \

wanie rozesłanym nad brzegiem. Ale mgła podnosi się z wody, a wilgoć z ziemi i chłodny powiew wiatru lekko trzcinami kołysze. Jej zimno, drżąca otula się w szeroki pled miękki i ciepły, jak futro puszyste; jedna tylko rączka przytrzymująca okrycie ziębnie, usiłując nadaremnie skryć się pod fałdę pleda, którą wiatr nieznośny wciąż zwiewa na stronę. On tymczasem, uschłych gałęzi nagromadził stos cały. Oto płomień czerwony z trzaskiem i sykiem buchnął w górę, słup dymu zachwiał się nad nim i uleciał z wiatru podmuchem, iskier tysiące wy­biegło z ogniska i zgasło w powietrzu, tylko został wielki, jasny ogień, rozrzucający dokoła purpurowe blaski. Jaka radość! . . . Chciałoby się godziny całe

Czesław, Arabeski. 7

przesiedzieć tak przed tym ogniem, zapatrzeć sie w te węże płomieniste, wijące się dokoła ga­łęzi. — Mimowoli dziecinne lata się przypomi-

nały. — Świętojańskie noce — A żebyż to przez ogień przeskoczyć ? — Dziecko z ciebie. — O, pro­szę! . . . Zbliżyli się do ognia oboje, ona rączki wy­ciągnęła ku płomieniom, odwracając główkę w jego stronę, żeby ... od zbytniego gorąca się uwolnić.

Cieplej ci teraz, moje życie?

' — O cieplej!... chodź-no tu, przybliż się, patrz, jak tu dobrze!. . .

Innego dnia znowu goście się zjadą, gwarno, • ludno w domu. Gospodarz od dam do mężczyzn chodzi, tu rozmowę zawiaże, tam sie do stołu kar-

7 ^ ^ 7 v

towego przysiadzie, konia wyprowadzić każe, po ogrodzie z gośćmi się przechadza — bawi się swo­bodnie, bo jest gosposia, co o wszystkiem za niego pomyśli i o przyjęciu, i o noclegu, i o tem, i o owem, co być musi, a o czem mężczyzna sto na sto razy niechybnie zapomni. Ale gdzież ona ? — wszędzie i nigdzie. Pełno jej tu i tam, a o mężu jakby zapomniała. Trzeba od niej każde spojrzenie wykradać, gdy do ciebie przemówi, gdy ci co poda, to jakbyś był dla niej jeszcze owym panem Hen­rykiem z przed wieków, kiedyś się dobijał o kwiatek z jej bukietu, lub taniec z nią na balu. Ha trudna rada! nie wypada... nie uchodzi... a tu tymczasem jak na złość chciałoby się właśnie teraz tę jej rącz­kę małą całować i pieścić bez końca... No, raz

przecie!... Pani sędzina namiętnie lubi porzeczkowe konfitury — biegnę sam, dopadam do szafki — żona także — oboje wyciągamy rękę po słoik — to jest ja rzeczywiście po jej rączkę... Ale gdzie tam! — Potem... potem! — szepnęła mi do ucha, roze­śmiała sie i wymknęła sie tak zrecznie..! no, tak

u w w 7

zrecznie . . .

w

Któżby wszystko wyliczył, czemu się 'Roman z dziwnem jakiemś uczuciem rozkoszy i tęsknoty przypatrywał w ciągu tych dni kilku. I jego chwi­lami zdawało się ogarniać to ciepło domowego ogniska, serce od tak dawna spragnione spokoju i ciszy mimowoli przywiązywało się do tych ludzi s erdecznych, szczęśliwych, jakby przeczuwając, że z chwilą, gdy się od nich oddali, wrócą dawne burze i niepokoje. Nieraz we troje zchodzili się

o zmroku do wielkiej lipowej altany i wrtedy roz­mowa stawała się coraz poufniejszą. Ten i ów ubiegłe wspominał lata; jedno rzucone słowo cały szereg wspomnień budziło, dzień dzisiejszy zacierał się w pamięci i tylko wczoraj blade, mgliste o nie­wyraźnych konturach przemykało się jak mara senna przed oczyma. Ktoś wspomniał miejsce jakieś — datę... i zamilkł, i rozmowa urywała się na długą chwilę. Pierwsza p. Irena budziła się z zadumy. Dosyć myśleć, panie Romanie, — wołała wesoło — dosyć się już pan namyślił i nadumał tam w swoich Alpach! — i uśmiechnięta wyciągała ku niemu rączki, jakby żądając przystania na ten rozkaz.

A i mnie wciaaneliście w wasza melan-

wC? fcr W

choliję! — oburzał się komicznie Henryk.

Z Ireną spotykał się Roman rzadko sam na sam. Nie unikała go przecie, przeciwnie, wiQdzac, że mężczyzna tylko wobec kobiety jest w stanie być zupełnie szczerym i otwartym i w chwili unie­sienia z najskrytszą myślą i najstaranniej tłumionem uczuciem przed nią zdradzić się gotów, chciała #przyjaciela z lat jeszcze dziecinnych wybadać po- troszę, wierząc mocno, że znowu tylko kobieca ręka tak, jak wzniecić, tak też i przytłumić zdolna serca przyśpieszone tętno i dotknięciem swem łagodnem zetrzeć zeń ślady burz życiowych, że tylko z ust kobiety usłucha ono rozkazu: ucisz się i zapomnij! Dobrą była... dobrą, jak aniołowie, co konającym w strasznych boleściach zamykają powieki mówiąc: przestań cierpieć! Sama szczęśliwa, chciała widzieć w około siebie tylko szcześliwe serca i uśmiechniete

* w w

wesołe twTarze. A on cierpiał, a on nieraz udaną wesołością starał się pokryć dawną swą naturę burz­liwą, namiętną, wiecznie za jakimś niedoścignionym ideałem goniącą. Pani Irena patrzyła na niego ze szczerem, serdecznem politowaniem. Ach, jakże nie­raz już gotowa była zawołać mu: Mój dobry, złoty Romanie, bądź też proszę szczęśliwym, bądź weso­łym!... To znowu zdawało jej się, że powrót do kraju będzie dlań pierwrszym krokiem moralnej re- konwalescencyi, że przecież czas i zmiana warunków życia przyprowadzą powoli do równowagi tę dziwną,

wiecznie niezadowolona naturę. Chciałaby z serca

c c. «/

powrót do zdrowia przyspieszyć — ale jak? Nie śmiała zawiązać z nim dłuższej rozmowy na temat tak drażliwy. Przeczucie jej mówiło że ów Romana wybuch gwałtowny żalu i smutku, tam w parku, dnia pierwszego po jego przybyciu, może się po­wtórzyć, jaskrawe kształty przybrać, innego nabrać znaczenia i... kto wie, czy wtedy ona sama litość swą i życzliwość w zakreślonych granicach utrzymać zdoła ?...

Miałaż prawo narażać się dobrowolnie na tego rodzaju niebezpieczeństwo ? Zapewne, że nie. — Cóż więc mogła uczynić ona dla niego ? Nic. — Czemże mogła choćby okazać mu swoje współczucie? Ni- czem. Trzebaż więc było zostawić go losowi, życiu, jak pierwszego lepszego obojętnego człowieka, któ­rego się starannie omija, bo jakiś dziwny i smu­tny ?.. A gdy myśl podobna uporczywie ją prze­śladować zaczęła, wtedy opadły jej ręce, widok Romana stawał się dla niej nieznośnym, radaby zapomnieć nawet, że on istniał kiedy... to znowu jakieś przykre, bolesne uczucie niby wyrzut sumienia wkradało się w jej serce. Cóż to? czy to z jej piersi uleciało westchnienie? Czy to jej usta szep­nęły : Biedny Roman! ? On tej walki wewnętrznej, jej uczuć nie zdawał się spostrzegać. Ten nowy świat miłości spokojnej i błogiego zadowolenia, roz­taczający się w pełnym uroku przed jego oczyma, olśnił go, odurzył, upoił. Patrzył i podziwiał pod-

dając się bez oporu dobroczynnemu wpływowi tej ' atmosfery szczęścia i spokoju.

Wróciliście mnie życie — rzekł raz do Henryka — wskazaliście mnie gdzie rzeczywistego szczęścia szukać trzeba.

Ależ, mój drogi — odparł tenże — trzeba być ślepym, żeby go nie znaleść! Ot, tylko wycią­gnąć rękę i| czasu nie tracić. Romanie kochany, usłu­chaj dobrej rady — ożeń się ...

Go? ja?

Ty właśnie. Powtarzać to będę sto razy na dzień.

Nie zrozumiałeś mnie; mówię*, gdzie szczę­ścia szukać trzeba, ale nie gdzie ja sam znaleść je mogę.

Sofistyka, bracie, nic więcej. Myślisz że ja sam śmiałem kiedy zamarzyć o tem, za co teraz co dnia Bogu dziękuję? A jednak patrz, i przyszło szczę­ście i jest: widać, że wszyscy bez wyjątku jesteśmy godni niem się cieszyć.

Ha! — zawołał Roman po drwili — Znajdź-że mnie proszę taką, jak twoją żonę, znajdź dla mnie takie, jak twoje, warunki życia!

Szukaj — rzekł Henryk. — O dobrą żonę nie trudno jeszcze w świecie, a przy jej pomocy stwo­rzysz sam sobie pomyślne warunki życia.

Jak z książki mówrisz, ale bardzo ... sta­rej — zaopińjował przyjaciel, wzruszając ramionami.

Rozmowa jednak utkwiła w pamięci Roma­

nowi. Od tej chwili zamiast przyglądać się szczęściu Henryka jak zadowolony spektator, zaczął coraz czę­ściej wystawiać sobie siebie samego w przyjaciela roli.

Lada ostrzejsze słowo Henryka wyrzeczone do żony, lada postępek w jego oczach nie taktowny, lada gest wrreszcie szczęśliwca obudzał w nim myśl skry­tą: jabym tak nie postąpił, jabym sobie tego nie pozwolił, jabym był innym... to jest lepszym. Nie była to zazdrość — był to pewien żal do życia, które swój powab i urok oddawało w ręce marno­trawcy, nie umiejącego nawet dostatecznie wartość ich ocenić. A ona? Jak też ona mogła pokochać człowieka przyjmującego jej pieszczoty, jej miłość, jak rzecz sobie należną! On, on by u nóg jej klę­czał wpatrzony w nią, jak wr bóstwo, lękając się gorętszym oddechem rzucić płomień szkarłatu na czoło tego dziecka, silniejszym uściskiem przytulić do piersi to filigranowe cacko; na rękach by j£ prze­niósł przez życie, by drobna jej nóżka nie dotknęła nigdy łzami i krwią przesiąkłej ziemi... Widział ją zawsze uśmiechniętą, wesołą i ten jej uśmiech, to jej wesele drażniło go, wTolałby widzieć łzy w jej oczach — miałby wtedy prawo nienawidzieć Henryka. Raz znowu o zmierzchu wszedł niepostrzeżony do salonu i zastał ją grającą. Gała osrebrzona biaskiem księ­życa, wpadającym przez otwarte okno, wrydawrała się nie ziemskiem zjawiskiem, zda się czysta i piękna dusza mistrza tonówr przyszła raz jeszcze powtórzyć swe pieśni i tylko patrzeć, jak z ostatnią nutą śpiewru

znów ku niebu odleci. I widząc ją tak piękną — przyszła mu szalona myśl do głowy rzucić się jej do nóg, wołając: Kochaj mnie! ach, kochaj chwilę... chwilkę tylko!...

Roman stał się zgryźliwym i milczącym.

Przykrem to było Henrykowi i łamał sobie głowę poczciwiec nad przyczyną tej nagłej zmiany.

Go ci jest Romanie? — zagadnął go pew­nego wieczoru, odprowadzając gościa do przezna­czonego dlań pokoju.

Nic — nie zważaj — ot jak zwykle, coś się znowu zawichrzyło w głowie — odpowiedział Roman.

Bonne nuit!

Bonne nuit... wiec. ..

Lr

A gdy odszedł gospodarz, Roman rzucił się na fotel stojący przy łóżku i długo nieruchomy, w my­ślach pogrążony siedział.

Potem nagłym ruchem zerwał u szyi wiszący na cienkim łańcuszku medaljon — na dłoń otwartą go położył i wpatrzył się w pukiel jasnych, lśniących włosów, dziwnie przypominających włosów p. Ireny barwę i połysk,... Po chwili rzucił go gwałtownie na stół, aż z ostrym zgrzytem pękło na drobne części szkło medaljonu.

Boże! — zawołał, cisnąc twarz w dłonie —

7 y

i ja też mogłem być szczęśliwy!...

Upłynęło jeszcze dni parę drugiego tygodnia pobytu Romana w domu przyjaciela...

Dzień cały deszcz lał nieustanny i wicher

J *

latywały wiatrem niesione przez powietrze, ptasząt świergoty umilkły, słychać było tylko szum drzew i plusk wody na dworze, monotonne brzęczenie de­szczu po szybach i przeciągły, głuchy poświst wichru. Blade dnia pochmurnego światło wcześniej, niż zwy­kle w zmroku wieczornym zagasło. Wysoka, abażu­rem przysłonięta lampa paliła się w rogu salonu. Krąg światła nie sięgał dalej, jak do połowy pokoju, zostawiając resztę przedmiotów w łagodnym półcie­niu. Przy stole z robotą w reku siedziała pani Irena. Ktoby usiadł — jak w tej chwili Roman — w prze­ciwległym rogu sali, widziałby tylko uroczą sylwetkę jakby w ciemne ramy zmroku ujętą, na jasne tło oświetlonej części pokoju rzuconą, podziwiałby de­likatny profil nad deseniem schylony i miękką harmonijną lin je konturu zbiegającą aż ku tej małej nóżce na stołeczku wspartej, z pod zrąbka sukni wy­zierającej figlarnie. Milczeli oboje. Ulewa nie ustawała, wicher wstrząsał okiennicami — jęk jego przeraźliwy mieszał się chwilami z nieustającym szumem drzew ogrodu.

Okropny czas! — odezwała się ona.

Henryk pewno dziś nie wróci — zauważył Roman.

Zatrzymają go na noc.

Zapewne.

Zamilkli znowru. Ona oczu nie odwracała od roboty, — on siedział nieruchomy, zamyślony,

?•

chmurny, jak ten cień, który go otaczał. Oboje zdawali się szukać pierwszego • słowa rozmowy

i znaleźć go nie mogli. — Pani Ireno! — rzekł wreszcie, podnosząc się z miejsca... i głos jego stłumiony rozszedł się po pokoju dziwnem jakiemś głuchem echem.

Czuła, że się zbliżał ku niej, choć oczu nie podniosła, choć dywan tłumił jego kroki. Serce jej eabiło gwałtownie, — potem bić przestało — czuła, jak gorącej krwi fala podnosiła się zwolna ku jej twarzy.

*

Roman usiadł przed nią.

Pani Ireno — powtórzył zmienionym teraz tonem — jak długo myślisz, że ja tu będę u was bawił ?

Odetchneła.

w

Ależ, jak długo pan zechce! — zawołała, patrząc na niego zdziwiona — miesiąc, rok, — im dłużej tem lepiej. Tak się pan już znudził, nie­prawdaż ?

Znudził!. . . — wzruszył ramionami. — Chciałem się tylko dowiedzieć, czy przeczuła pani, że . . . jadę jutro.

O, co już z tego, to nic nie będzie! — zaśmiała się Irena. — W domu tam jeszcze pana wvręczają doskonale, spieszyć się niema czego i tak nie możesz pan przed zimą objąć gospodarki w Za­rzeczu . . .

To też nie jade do Zarzecza — rzekł

chłodno Roman.

A gdzież to, jeśli wolno spytać?

Wracam do Włoch.

Do Włoch?

Uśmiech znikł z jej twarzy. Spojrzała na nie­go, jakby słów tych zrozumieć nie mogła. Był blady i niezwykle smutny — oczy miał w ziemie utkwione, jakby unikał jej wzroku.

Przez długą chwile milcząc, patrzyła na niego. Na dworze wiatr huczał, siekąc gęstym deszczem szyby okien. Chłodny jakiś powiew przepływał zda sie od ścian i dreszczem przenikał.

Co panu jest, panie Romanie ?. . . rzekła cicho z lekkiem drżeniem w głosie.

Nic.

Pan cierpisz?... powiedz, wiec po co

uciekać?. . . czy tam lepiej?. . .

Przeciwnie, nic mie nie boli — jestem zdrów zupełnie, wesół nawet.

Ale zkądże ta myśl odjazdu ?. . . Cóż sie

takiego stało?

Ot tak. Fantazya, kaprys . . .

Kaprys nie powinien być rozkazem w ży­ciu — odparła.

Roman zerwał sie na nogi, jakby go tem słowem drasnęła boleśnie.

y

Nie pvtaj! — zawołał gwałtownie — nie pytaj pani wiecej! . . .

Ja nie mogę tu dłużej pozostać, ja nie mogę, nie mogę ! .. .

Zamilkł i prędkim, gorączkowym krokiem chodzić po pokoju zaczął, jakby chciał tym ruchem gwałtownym, uśmierzyć wewnętrzne wrzburzenie.

Ona podniosła się także. Wzrok jej smutny szedł za nim.

Zawsze ten sam! — szepnęła jakby do

siebie.

Tak, zawsze ten sam! — powtórzył Ro­man, zatrzymując się przed nią. — Zawrsze ten sam . . .

Spokojnym był już pozornie, tylko w oczach raz po raz płomień się zapalał.

Czy pamiętasz?... — mówić zaczął cichym, dźwięcznym głosem. — Dawno już temu, bardzo dawno . . . tak samo wieczór już graniczył z nocą

i tak samo prócz nas dwojga nikogo nie . ..

Dosyć, na litość Boską, dosyć! — krzy­knęła ona — ani słowna więcej!

Przerażenie malowało się na jej twTarzy. On sie uśmiechnął smutnie i zamilkł.

w v

Nie lękaj się — rzekł łagodnie — od tej chwili już zapomniałem... o wszystkiem. A ty?

I ja zapomnia . . .

Chciała skończyć, lecz tchu jej brakło. Oparła sie o poręcz fotelu i twarz zakryła rekami.

w -l w «/u

Ja . . . zapomnę ... — szepnęła ledwie do­słyszanym głosem.

Nie spostrzegli się sami, jak ręce ich- się spotkały. *

Jej raczka, jak lód chłodna, spoczęła w jego rozpalonej dłoni i z tego uścisku wyrwać się nie

miała siły.

/

*

Chwila minęła.

w

Nagle z przyległego pokoju doleciał ku nim cichy płacz budzącego się dziecka.

Zdawało się, że grom wstrząsnął nimi. Ona

* nieprzytomna prawie rzuciła się ku drzwiom — lecz siły ja zawiodły — zachwiała sie i oparła o fotel, u drzwi stojący.

Roman chciał podać jej ramię, odepchnęła go łagodnie:

Jedź! — szepnęła słabym, błagalnym nie­mal głosem. — O, jedź! . . .

I znikła za spadającą portyerą.

Ii

Nazajutrz przed południem jeszcze, wrócił Henryk.

Gdzież to Roman? było jego pierwsze

słowo powitania.

Nie wiesz? — wyjechał.

Jakto wyjechał? — gdzie, do Zarzecza Gdzie tam ... wraca do Włoch.

^ Pan Henryk osłupiał.

Do Włoch?!... i' nie pożegnał sie ze mną ... A toż dopiero dziwak !...

*

U STÓP KARYATYDY

ierwsze silniejsze mrozy przerwały wszystkie w mieście fabryki pod odkrytem niebem. Ruszto­wania pietrzące sie w około budujących'sie domów, przestały roić sie hałaśliwym robotników tłumem — spłacono ich sumiennie co do grosza i odprawiono na zimowe leże: do suteren i na strychy.

Dotąd wiodło sie jeszcze jako tako ubogiej rodzinie mularza lub cieśli; żona prała bielizne, mąż strudzony całodzienną pracą, rzadko kiedy wracał pijany do domu, grosz kapał wprawdzie tylko, ale zawsze chleba choć przynajmniej kupić bvło zaco, była bieda, ale nędzy nie było . . . Teraz odkąd. on niby to żonie ' pomagając siedział bez­czynnie w kącie lub wymykał sie na miasto niby to szukać nowego zajęcia, zaczęło dziać sie coraz gorzej i gorzej wśród ścian coraz wilgotniejszych

i chłodniejszych, wśród dzieci zgłodniałych, wśród trosk o jutro, wśród nadaremnych wyczekiwań jedy­nego ratunku — zarobku.

Czesław, Arabeski. &

Zatobku lub wsparcia . ..

A tymczasem wiosna jeszcze daleko, a ofiar­ność serc miłosiernych nie przekracza granic chwi­lowych napadów w dobrym tonie filantropii.

/ #

Mularz Zdziebło wyczekiwrał zawsze wiosny, jak kania deszczu, jak jego letni chlebodawca, wła­ściciel dwóch ukończonych a trzech budujących się kamienic, p. Silbergold, stanienia cegieł. Nie bił żony, ^zarobione pieniądze co sobotę z małemi wyjątkami do domu odnosił — ale na punkcie wsparcia miał jakieś dziwne uprzedzenia: za nic w świecie nie wyciągnąłby po nie spracowanej ręki. A bywały już nieraz chwile, w których za dwa złote, za złoty, za dyske dusze by oddał szatanowi. Zima to sie

J ^ W J W w

najczęściej zdarzało, gdy uzbierane zapasy się wy­czerpały i chłodno i głodno było żonie i dzieciom. Wtedy Ździebło przeklinał swój niewdzięczny zawód,

i na los narzekał. .. Ale w owych czasach, gdy go stryj nieboszczyk zlepiać cegły uczył, czy mu przy­szło kiedy na myśl, że zimą nie stawiają pieców? Pomimo to bogactw i powodzenia nikomu nie za­zdrościł — zazdrościł tylko ich pracy tym, którym ona przez rok okrągły zarobek daje: takim, co to buty szyją, ludzi leczą lub piszą gazety...

Aż wreszcie po kilkunastu latach tej ciężkiej w krwawTym pocie czoła walki o byt, złamało cią­głe borykanie się z niedolą ową zacną w gruncie naturę. Ździebło nie klął, nie wyrzekał, lecz sposę­pniał i rozpił się.

* Pracował — lecz ot tak, z przyzwyczajenia wiecej, a o zmierzchu w szynku zawralał się na ławę, wspierał łokciami o stół i podczas gdy inni wykrzykiwali zachrypłym głosem, odgrażali sie Bogu

i ludziom lub przekomarzali sie miedzy sobą, on siedział jak mruk w kacie, pił, wreszcie zasypiał rad, że go nikt z miejsca nie rusza.

*

Zona nieomal codzień późno w noc wycią­gała go wpółnieprzytomnego z dymnej i brudnej szynkowni. Zdziebło nie zważając na szturchańce, opędzał tylko razy jak muchy, łypał zaczerwienionemi oczami i dawał sie uprowadzać, jak dziecko.

Nastała zima — wypędzić go z domu nie było sposobu, ale gdy raz wyszedł, to bywało dzień

i noc cała sie niepokazał. Przvwlekał sie wreszcie

^ W X J hr &

jeszcze bardziej obdarty, z twarzą nabrzękłą, często bez czapki, a bez grosza zawsze. »Dawaj jeść!« — wołał od progu: dzieci chowały sie w kąt przed ojcem, a żona płakała.

Pewnej nocy grudniowej wlókł sie Zdziebło

o własnych siłach do domu. Nogi uginały mu sie pod ciężarem to w tył, to wprzód chylącego sie tułowia; chodnik ślizki był od zamarzniętego na nim śniegu, wiec przedostał sie przez rynsztok na bruk ulicy — ale i tam nie czuł sie pewnym na nogach. Zamachnął raz i drugi rekami i wrócił znów na chodnik instynktownie szukając punktu oporu w murach kamienic.

Przez czas jakiś zdawało sie, że da sobie

rade — ale nagle skrzyżowały mu sie nogi, kamie­nica w bok gdzieś odskoczyła i Ździebło zatoczvł sie pomiędzy jakieś dwie wielkie kolumny.

Ogarnęła go niewymowna rozkosz . . . Oparł sie o jedną z nich całym cieżarem bezwładnego ciała, usunął sie na ziemie, nogi wyprostował przed siebie, głowa opadła mu na piersi — zasnął.

I śniły mu sie różne dziwy . . .

^ _

Z początku wirował mu tylko po głowie ja­kiś chaos fantastycznych postaci: karłów bezkształt­nych z olbrzymiemi głowami i olbrzymów ważkich jak nitka w pasie, rozłamujących sie na dwoje z chrzestem głuchym tak, iż głowy w jedną, nogi w drugą rozbiegały sie stronę. Potem przez długą chwile nie widział nic tylko wielkim śniegiem usłane pola, po nad któremi unosiło sie mnóstwo pod­skakujących błękitnych płomyków . . . Znikły. Oto jego izba na Starem mieście: żona na zydlu siedzi

i dziecko z twarzyczką jak wosk żółtą na kolanach' trzyma; drugie dziecko po ziemi pełza, znalazło pod piecem łupinę od jajka, łapczywie ugryzło ją zgłodniałe i rozpłakało sie. »Cicho — mówi matka — tata przyjdzie i przyniesie chleba!« . . . Nowe wi­dziadła. Jakieś szatańskim śmiechem wvkrzvwione

J w

twarze pochylają sie nad nim coraz to liczniejsze, bliższe siebie, otaczają go, duszą, tchu mu braknie. Jedna z nich, co ma rysy pana Silbergolda, leży na jego piersiach i naciska je jak kamień młyński . . . Nagie wszystkie twarze pozieleniały, cofnęły sie

i znikły. Usłyszał teraz muzykę tak piękną, tak piękną że chyba i w kościele nie grają lepiej. Stał przed nim jakiś pan w przepyszne futro odziany i rzucał na niego garściami — złoto. Sypały sie w około pieniądze jak grad — on, zdaje sie, zbie­rał je, chwytał spadające, napełniał kieszenie, a złota było coraz więcej i wiecej . .. rzucił sie płazem na ziemie i zaczął jak szalony zgarniać je pod siebie, lecz zgarnąć wszystkiego nie mógł. Pan rzucał i rzucał nieustannie — z błyskiem i brzekiem spa­dał dokoła niego na góry złota deszcz złoty. W tem pieniądz jakiś na podziw wrielki i ciężki uderzył go w głowę — Ździebło syknął z bólu i zbudził sie...

Leżał już całkiem na ziemi z głową na źre­bi e kolumnowej podstawy. Na razie nie mógł zdać sobie sprawy gdzie sie znajduje i tylko powoli roz­glądając sie na strony i w miarę wracania przyto- tomności dostrzegł, że leży przed bramą dobrze mu znanego pałacu. Z rzesiście oświeconych okien pierw­szego pietra spływało na ulice światło i dźwięki tanecznej muzyki, tej samej choć mniej teraz pięk­nej, którą on we śnie słyszał... Nad nim, górną cześć kolumny stanowiący, przechylał sie posąg jednej z karyatyd podtrzymujących portyk pałacu.

Ta kamienna, olbrzymia kobieta z twarzą

#

wprost na niego zwróconą jakimś dziwnym strachem przejeła Ździebłe — porwał sie na nogi i chciał uciekać . ..

W tej chwili z głuchym tętentem wjeżdżająca

w półkole portyku kareta zrfrusiła go w bok sie usunąć. Krzepko na wodze wstrzymane konie rzuciły w góre łbami, brzekneły lśniące uprzęży ozdoby i powóz stanął.

Mignął przed oczami przypartego do muru Zdziebły liberyjny płaszcz lokaja otwierającego drzwiczki, w ramie ich ukazała sie naprzód postać jakiejś pięknej jak słońce pani, młodej a białej jak mleko, a uśmiechniętej jak dziecko, otulonej w aksa­mity i puchy; za nią wysiadła druga poważniejsza i starsza, która ujrzawszy go aż krzyknęła z prze­strachu — wreszcie jakiś pan w wysokim kapeluszu.

Wszyscy troje znikli w drzwiach wielkiej sieni,

r

co sie same, jak Zdziebło sądził, przed nimi otwarły — stangret jednym zamachem bata musnął go po plecach i konie zaciął — karety już dawno nie było, a on stał wciąż przyparty do muru ga­piąc sie przed siebie ... -

Wreszcie chłód go przejął mroźnej nocy i wy­trzeźwionemu przyszły na myśl żona i dzieci — posunął krok naprzód . . .

Wtedy dopiero spostrzegł coś czarnego leżą­cego w śniegu na miejscu, gdzie ci państwo z karety wysiedli. Myśl jak błyskawica przemknęła mu po głowie, rzucił sie na zgubiony widocznie przedmiot, potoczył wzrokiem dokoła i eleganckim monogra­mem zamknięty pugilares schował w zanadrze . . .

Nie pamiętał już potem jak przebiegł jedną i drugą ulice — słyszał tylko tętnienie krwi w skro-

/ , #

Ale Zdziebło jak wąż przez otwór drzwi sie

prześliznął, odtrącił stróż?., dopadł do schodów za­padających sie w ziemie u wejścia z bramy w pod­wórze i zniknął.

w

Po ciemku, ornackiem dostał sie na wazki jak podziemna katakumba kurytarz — tchu mu zabra­kło — odetchnął, postąpił jeszcze kilka kroków' wśród ciemności, drzwri namacał i otworzywszy je wszedł do ciemnej jak sam kurytarz izby.

Z kąta krzyknęły zbudzone dzieci i żona zer­wała sie z tapczana.

/

To ja — rzekł cicho Zdziebło — a masz ty ognia?

Jeszcze by ci ognia dawać pijaku! — nie- doczekanie twoje, a nie możesz to . ..

Cicho — stul gebe i dawaj światło.

i /

Zonie wydał sie głos Zdziebły zmienionym do niepoznania.

Czekaj — rzekła.

Wyszła na kurytarz i po chwili wróciła z za­pałką pożyczoną od długo w nocy czuwającej zawsze sąsiadki ich, szwaczki. Znalazł sie gdzieś na kominie kończyk świecy i płomyk jej rzucił nieba­wem blask żółtawy na całą okropną nędzę tej wilgotnej i chłodnej izby.

Przez cały czas Zdziebło stał nieruchomy na miejscu. Teraz zbliżył sie do żony, wTyjął pugilares i otworzył. Dzieci podniosły głowy i zdziwione patrzyły to na ojca, to na matkę.

Pugilares miał trzy przedziały pięknie niebie­ską morą wyłożone. W jednym z nich mieściły się bilety wizytowe, w drugim jakichś listów kilka w trzecim —, kwiatek róży pożółkły i uschnięty...

Nic więcej!

r

*.■ j • i »' *- .i. ■ • ' ^1. *, »•* - 1 ' * . • *. ‘ .* * « -

; - •••: ! - •«'••■ .'•-. •■■ . • ' -i" . ■: V •■ -V *v.. •;'.*#■. - “

1-0 • V-; «.V*v * ■ - w , ,r . I r- ' > - ' ■ lir*.. * *•:' _

ï ' • ="•.•>- s ••"•* ' • ■ • f*

- *. •••-.. .*>r.V ' •• • - L*-Ví:

- . . .... >;• - + .<■ , •• •.- - v .... ;

-*’ V- ‘ * y¿''- r% *\

1 ;v:'- ';,‘3e^’^J •. , \;A A >••. • v» ¿te

.*’■ .£:*•■•'V- v: -- . : >•• s

* , . -7 * ' • - ■ * ¡f ■ ^ ..• -;*• . . .■ ** :; ' 3 =

I . " I . •» •■ ' >-.'1«^ • . • < V . « *w. ". *7« . H* 'VICflw* * ■

-’• w ^ v.*. » *«. ' — ■ ‘ • SirS$S * “t

1 •■' ,• l- ' ,1-' Av - ' " ' '--..f* Wr:

* 1 ~ .. !| vf " .•**« / *•••'* . •* . «ï-'**«. -

-- -, • J V -^u .. . *_• í,r

' '• "■ ;J;.''• . 'r .* ^ - V- ':‘ ' ’■ "

; f4,' ’* V W V "L\ ^ 1 V*' ^ *f.

• ■ * . **! r .*• ••. ^ ■» j* v'T.t • "w»JÍ«

i . - : " -, • •.: *•• - .... m

* -< V ‘ .j - - v* ’ * / W • J*S

4*.

• •;' .•’ / • s;•■“*'&‘

V- '•>. * ' •' - ' •/ rf> *•

. •>*'; . ■ y ÄX’i i’- - - •-. -■ ;. •:•■!

" ■ ’’p'V/ßs ÍSCí ; . ,rr- V •■ ■ ■•■■ • i

^ : : V-'

; ■ ^, , .>.)• .•».:■ ' J- J,.

* . «* •. *'i? • • _ M .• ł . H ,

'.-•i «*, ' • ^ ^ . * * I* ^ • í - « * * * '.

*-r - . ' • ►.» * J*vir -

iV'. •':v‘' V' ' -, V 4-w'1

**i ■ ,?• ■* » •* i ■ < > • .

- .V ■/“ «•.-.t.**.. ,Nt-' ? v.--» r

* y r-

V--

- *

A> «**, »

l-*’’ ' "}?& ••v*: ;-V’-" '”-""■>1 * . ' '

^ "" j * V*.. ' : ' . «...rTV '••<*« cr?^.

Á- 1 -« '. . H . J ,tL -9 ; . v H. ,-«9B

» -■ *■ v\ . \ * -v. t ; /'■, . v*‘ ^ ‘Bl

> -,ri ‘ L-.i' # * . Ú\ r- ^ 1 lf

‘ • ";l' • ; »... • v 4 - .-■ *.-s - . . -, - ÜB

>V-1' * ' > ^ ' 'i -, /'*

T*iV,;r,‘ • ¿'•ï.,,*: ' ♦- v- ^ ' «JUJ.v ÉF.

. ■'-■ ■ :i- • - ‘-W

. e . -JÎ, .;r .-*"-•»* »• .< j - .. ‘ÍÍV-!, ■ t B>l

_S. - Xi 1 f.* m * • * ' - ■** .' *•*. 4» %V‘ # -_ , K-*



a t

4

y

« i



'♦ *

\ * ' ' V

» « *

' *•■ •■

- * ■

A

#



* * » .

^ * V >%


¿i > ->

'■

**' <>-


1 0


< r •<* »

< i ' '

i

CJ

■ •»

« 4

« *

’■* ' *"

\'t

I

A

% .

a»'

• • 4 . ► : ^ .*

- ’

/#

w

* J% * . - _ , > \> \» *^i,v Av j^m

' V. 1 "a .;i* . r: ’ .* . >. *.'• ~ •* * --.i»

. * • y^-'í r. . ••■ -, ^ » '• • * *'WV V ^1.

•‘ ** r.Ar. *>/ v '-y ' v » * kl -7 t), *' ■ j.**i • . ■./■

«sr- .íí?*;''.' - Ł;i-I

s -iv •• • * • - '* , > ' *< r- - it*y- M

. .A . ' .5..- <• • V- •• -■ r-'l -p ;*i®

'•-'?> -/*v'r -■ . - *■ - •:' ' - “ ^ v ** -r -•-. t ;îft

Vv^y-'-- •'■ r'A. - ‘ -V : ■ ■:üS

.r,-. J.w- i.-'*. ^ - r «♦. . • > d< .■ *■ « i-V—■ •T??«®- >■• '«w*

i . . .*c 1 « •*< ctf/A* •■.•** 4 • '.- • . •* - * • • * •'•*■-’£f JSs^E*

-»► ' < / *n ■ .• _;.-s ■ <» >». . •; A/î’tâ ^;*rÍT' • • • ••‘w- iwE

:r-\ ; 'r

:>í. ^ •', ■' . ‘ 4 ■ - *■*;.

. .- ’ ' . » .• ~ ._- .• - Y1 • i. >3; i

.-. i-

» •t1- v ■ ■ * ’i * * .- ,

V » T\ :> » • J " ,v,

,■*' 1 • - l*cí

» • • » 1 *

• • *-» / «

'**• - •. ' s l . • T. • • , . / • • •

..tj •• ••. ^. . . . .

1 II*- » • • ••

-n*.

- ::r:* • : >. « .. t;v. .a v -

. • •• ^ •- .. . •• > •• •w--

* • . . ^ i- -r. i *, . / • -*¡ . *v • .

} :x¿-'i¡h ” - 'V -■* * • V * . ’ - ■ r-i*

' ' ' vXu » . • * r • •* 'r '

... 4 ’ * f - • _ , ■ »*-.k • 'ri , . > .

■ • ». > .,•' . • . V ‘ • '■; . .

i• *’ I -•'•• r* ^ "¥ . “** '* • * i. *“ ‘ * ' ^'V'í/

. . • " ' •>; ; . • * *'• .r • N,..<-.V T .4 • ¿i. \c

i ;<V “ r*^í*",r > * * ^ r~* '~ * ^

* 1 ' • 7* • -i ?4/ ». r ^ ^

* . - i- ' »T- t * á - ■ ■* •

\ • ** 'K * . ' V-'. • ' . v.*' • V-. ^ ' .v K-¿ . ■

, ‘ t i— • .•. * *' *. ■. ** *>. \ •* .... ■•*-'%■

•♦•- • • ' ~ ^ ' f --^S*

; <■}•: :-. ; •. ; ' .. • . . . W. . ■'

V • ' ■<-' ‘ lA ** ví^jn, * . ‘ - y * \ ■ '' -< '• : ■'? *-

' . .. ' •■ i-'i, ■■ * A ,*- . a: ^ • 'V a‘ ' ł v* v. i- %' .*

-. v -* *• -• •*;..* . ./V - Z' .'U t ■ . .

» .r* /■?'.. i» •' . ' • - r , . • ‘ r. ^ - r•. .-r

« i

f?

i*

V-f

lft

i.d

fes

i

tj •

ft i

' o

W^r> ,

«V *nT fc on.

-o -<“-.

WIGILIJA JEDNEGO Z WIELU,

• • * >»

ii’’*

';

t

»

I

u*.-

tlj:

' : r-V£

v‘y:«

I ii Hi

I

1 ’ -i

'-A*>

SSt'W Vi. x". ^'^T'7V < v . <, / ■. ^ .* ■- ;v/' .V- - ’A W*.-' , ,•> *rtóc./'-? ^NV.¿‘’ - 1

MteáLlV'^- r- 4 vv-. - • .-; * / *’ r - , V >n*‘i ,.a/< * r ís. V *?• '••• I

-i -.•'. - • * V.« . - ■'■_ . 'r./.v.y,»:^ v.* h'*'”$■ v*V*fclr •’ > ’• , ?!

p|lÍ& .';;<* :-./ .. J ' •- . ; '\-\?-..:\a^- :'.<: ?V&v*r ^ '. (■• V-1 ' ''

í*^3vlr ‘&•*■•■•• . ■<■ ■ V,-- . •- ■ - -r. - * >.. V t, s >*■«>-■ .<■ v.

!&*•: « - . ,..-,7 ^ :

w t* h. \j 'f ” _ » » »

Tl\ ^ÂV.. • - '• • - •

: -%*r,y ■->•■■ . .’

»V*’• :’V, -'i, iv.Vv * ' v’. X /* :• ^

<C*‘-rł ’■■ .? . } . . + ,\{ i\v wv ; :: •■.; ;

l^ST.' . . - •■,- j. - Vk u V •' V'i

,v#.'

^ .V > :: ,y . V V ■-> r^'ÿ, mg

Tîaaùâ ■>-* *'*ji 1 « '"* • * < * <y - ^ •. • s • . ^i| »“ 4» !• ■ - N .>. 'ifroiy

¿352?.. VV, •>• •• ... 1 ^ 'V-v,.» ■ . ).. -•/ .ivIfiSer

Lii-k- «:Vi, • Ml-, .* . .y*. *>r • *• . . . • •.•«*•, ^ •* *Sv **•

* i * . * • ’ , • . ‘ í * X •* * V i . } 1 -

i‘ • • • S g» ; - . •: . 1 • - r.'*

. ^ ■ - ' *. ^ ; •/ . - - .►y;** . > .¿v¿*' *

i f ,;i -V; <

. *v ■ . v-.. ..-. - ■’*/ ví ■ •■ t, . .■'.. ¿f.^t'-'

S:V^W¡Tr^' v,r'f ? ■'•

vVi/i,» t* ** ’

Ainjy 'iłt

#11»^ • " ; 1 .vWi ';v (•

r -*waKï\:

t&u&.rJ ,1».* « y ‘ « > » —. <* •» fAv- Sl ' * ’

é¿3^‘ ^ - .■•“•

■ •' ]••.-' • "•tf*l^'‘ i . , •'“'y *

■ ■

r/j^ f,r/:* >5.-:-* '. '• A?r

y> " ./Çk <■ ■ * » •* v.1

... .. ^ _ ■ :• - ^ •- vV. ; ' '

I, ,• •- . . il ■% -»’ I

o..- r-

.• *

Vrj**'r.'> > f%‘* ¥ * / . -• <->' ‘J;

' • ,♦>*- . •'■ ' r - . -* ' • ■. • • * *

'• •• '-.V':- • :x>' . • - . : v-

:<

i

♦ •

V,'

*1.

.••V.

1 '

. * * 4

■ • f

.


/ 1 * A ^


i’

V]

*k

0

1. •

ł.m

1

•’: :yb^j^r:, • •- V'.•■■: -, ,•

* tï — * > • M •*. T - 1

!•■".-* J~J~ ** .•*■,. >

' ' « . * f ' » # - •

* *'* /'•

i "'’ -. ł> MES' . . As*'? t.

-: r

f . *

'U

•■ Vf--V r

t. .

f i i á

.4\T '

- ’«r< \ .

I f* • I

J

* ‘I II»

w -1 ÂyJft- ■ ^ - • à

V -V^^X »-'»f

... ^ *

' ..-:-ca. • ^

, ... .

L-. •

»•*■ r»î

.V ’• *■ ♦

S «

-L,

V*

* © 4’

*

;■/.■•<■■■• t ■ •• ■ >

tj ..... : •• ' j ~ 5. ... r - * t. ■ ^ ^

'T*.

1, r*

f?

igilijnego dnia o zmierzchu, przechodnie szybciej przemykali się ulicą; ten i ów wstępował jeszcze gdzieś do sklepu po drodze i wybiegał zeń po chwili, objuczony ostatnią kolekcyą pakunków...

Nawet na bruku tętnił zda się coraz ciszej turkot powozów, dorożkarze drzemali na kozłach, a nieliczne prywatne ekwipaże wjeżdżały co chwila do bram kamienic, świecących wszystkiemi oknami pierwszego i drugiego piętra.

Wszystko w tej dnia uroczystego porze śpie-. szyło do swego at home, gdzie zastawiony stół z wigiliją czekał na członków rodziny, 'krewnych z daleka nieraz przybyłych, a raz tylko do roku w dniu tym widywanych, na najbliższych sercu . . .

To też im bardziej' dzień się chylił ku wie­czorowi, tem puściej było i bezludniej na ulicach miasta, a już najpuściej w publicznych zakładach, jako to: w restauracyach, kawiarniach i cukierniach. W jednej z tych ostatnich, rojącej się jeszcze w po-

łudniowych godzinach tłumem gości i kupujących,

0 zmierzchu nie było już prawie nikogo, a gdy gaz zapalono, gość ostatni, siwy i pochylony emeryt, nie dający nawet w dniu wigilijnym za wygrane swej filiżance czarnej kawy, zabrał się spiesznie

1 wyszedł...

Wkrótce i sam pryncypał, odwołany przez

# żonę z za bufetu, znikł z cukierni i pozostali w niej tylko ziewający nad świeżo przyniesioną ga­zetą starszy subjekt, oraz mały, ośmioletni najwy­żej chłopak w długim, poplamionym kawą fartuchu, sprzątający opuszczone co tylko przez gości stoliki.

Nie puścił go do domu pryncypał, bo star­szym jego kolegom wypadło dać urlop, bo mały nie stawił się ostro, nie mruczał pod nosem kwa­drans cały, a zresztą zarówno właściciel jak subjekci tak mało przywykli zważać na zamorusanego Borka, iż nie dziw, że zapomniano spytać go nawet, czyby też sobie nie życzył spędzić gdzieindziej dzisiejszego wieczora?

Borek znowuż nie wyjawiał nigdy nie spytany swego zdania, a odchodząc nie wyrzekł doń słowa ani Franek, ani Michałko, ani ów gbur pan Win­centy z pomadowaną głową; wyszli wszyscy, a on został i nie zdawało mu się, aby coś nadzwyczaj­nego w tem być miało.

Zostawszy sam, jak pan samowładny, w pu­stym lokalu cukierni, postał czas jakiś z serwetą zarzuconą na ramię przed szybą drzwi oszklonych,

spoglądając na ulice więcej z przyzwyczajenia niż w nadziei ujrzenia tam czegoś ciekawego... Po chodniku przesunął się posłaniec, stróż domu i jakiś w krótkim paltocie, otulony kraciastym szalem aka­demik, śpieszący widać gdzieś na wigiliję do krew­nych; potem przez czas długi żywa dusza nie poja­wiła się w kręgu światła padającego ' na ulicę z wysokiego okna cukierni. Borek ziewnął i odszedł od drzwi.

Cóż to ? nic nie masz do roboty ? — ode­zwał się odrywając oczy od gazety subjekt za bufetem.

Borek, jak zwykle, nie odpowiedział nic i jął na miejsce odstawiać krzesła i ścierać stoliki. Idąc do kuchni z tacą pełną szklanek, spodków i filiża­nek, zajrzał do sali bilardowej, czy aby niema tam także czego do sprzątnięcia. Markier Tomasz sie­dział w kącie z głową w dół zwieszoną, z wycią­gniętymi prosto przed siebie nogami, na których kończyny miał wzrok utkwiony... i melancholizo- wał. Jeden, i to do minimum przyćmiony płomień gazu z pod zielonego abażuru rzucał niewielką dozę światła na bilard stojący w pośrodku, reszta zaś pokoju tonęła w cieniu tak, że na pierwszy rzut oka nawet dostrzedz niełatwo było obecności pana Tomasza. To też Borek odszedłby zapewne, nie spostrzegłszy go wcale, gdyby się markier nie był w swym kącie poruszył.

A, to wy, panie Tomaszu. Na wili je nie pójdziecie do domu, co ?

A tobie co do tego, smarkacza jakiś! — ofuknął się zagadnięty.

Mnie nic do tego, tylko że od nas wszyscy poszli . . .

To i cóż że poszli? Ciebie jeszcze na świecie nie było a już ja nie wychodziłem do domu na wigiliję, bo ja z zasady, uważasz, z zasady nie chodzę nigdy . . .

Przykro mu było przyznać się, że na wigiliję nie miał nigdy... dokąd chodzić, wolał przeto za­imponować malcowi owem »z zasady« zapożyczonem od któregoś z gości. Dopiął celu, bo niedyskretny Borek zamilkł i wysunął się z pokoju, nie śmiejąc nawet podnieść oczu na człowieka, który tak ważne że aż niezrozumiałe miał powody do spędzania przez życie całe wigilijnego wieczoru w bilardowej sali.

W kuchni pierwszy raz nie wygderano go tego wieczoru, z tej prostej przyczyny, że i tam nikogo nie było . . .

W czytelni za to aż go rozpacz ogarnęła, gdy znalazł się wśród steku porozrzucanych wszę­dzie po stolikach, krzesłach i podłodze dzienników. Zwijał je, i zawieszał, i rozkładał, i prostował do­bre pół godziny, wreszcie otarł serwetą twarz spo­coną, wrócił do cukierni i usiadł wypocząć opodal wielkiego stołu, na którym rozłożone leżały choin­kowa cukierki i błyskotki.

I przyszło mu poraź pierwszy na myśl, że

przecież to ładnie wyglądać muszą te rybki srebrne i złote, te połyskujące orzechy, i te ze świecącej się blaszki gwiazdy, zawieszone tam wśród świeczek, na zielonych gałęziach choinki. .. Podniósł nawet w górę jedno z biało-różowych jabłuszek, ująwszy

%

je delikatnie za czerwoną wstążeczkę i przypatrywał mu się długo z niełatwo powstrzymywaną chęcią podrzucenia go w górę i złowienia w lot i pod­rzucenia znowu... no i spróbowania, jak też sma­kuje ot z tej, z tej tylko tak błyszczącej powabnie strony! . ..

W tej chwili z głośnym turkotem zajechał powóz jakiś przed cukiernię — drzwi silnie pchnięte roztworzyły się szeroko i wszedł, wbiegł raczej przez nie wysoki, wykwintnie w kosztowne futro

Subjekt za bufetem porwał się na nogi, otwie­rając usta, by powitać gościa sakramentalnym: »Czem mogę służyć?« lecz ten nie dał mu przyjść do słowa.

'— Prędko, panie, prędko — daj mi pan je­szcze tych cukrowych owoców dla ubrania choinki! Mój panie, tu żona moja kupowała je dziś fano . . .

Na sztuki pan dobrodziej sobie jęyczy? czy na funty ?

Wszystko jedno — byle tyle ... i złożyw­szy zaokrąglone dłonie, uśmiechnął się gość i dodał:

Zona kazała mnie samemu je wybrać, więc pan pozwoli. . .

Czesław, Arabeski. 9

t

I napełniwszy najprzedniejszymi okazami sporą torebkę, rzucił pieniądze i wybiegł zostawiając drzwi otwarte za soba.

w

Zanim Borek zamknąć je zdołał, już powóz był daleko.

Chłopak wrócił na swe miejsce i zapatrzył sie znowru na cukrowe cacka... y *

Przez cały tydzień ubiegły układał on je każ­dego rana na wielkich, tylko czasu Bożego Naro­dzenia i Wielkiejnocy pojawiających sie w cukierni tacach, przez dzień cały ważył je, układał wr pu­dełka lub torebki. . . dla kupujących.

Nie dla niego były one... te smakowite cze­koladowe wisienki, te złote orzechy, piętrzące się piramidą, w którą jakżeby się chciało zatopić obie ręce ... nie dla niego!...

A wiedział dobrze, do czego one służą, wi­dział je raz przez okno połyskujące na wysokiej, całej od świeczek różnokolorowych jaśniejącej choin­ce; widział takich jak on malców, wesoło skaczą­cych dokoła i wieszających sie co chwila na szyje uśmiechniętej, pięknej jak anioł matki. Ale dotąd

*

nie przyszło mu nigdy na myśl, że i on także po­trafiłby cieszyć się choinką jak i tamte dzieci, że i jemu dobrzeby było tam w tym jasnym, wielkim pokoju, zkąd zalatywały aż na ulice gwary weso­łych głosów i wybuchających co chwila śmiechów... Nigdy dotąd na ustach ubogiego chłopaka z cu- k ierni — przez lat już dwa czy trzy rok rocznie

spoglądającego szeroko otwartemi oczami na całe skarby przecudownych choinkowych błyskotek — nie zamarły w westchnieniu te bolesne słowa: To dla nich — nie dla mnie! .. .

Ale tego właśnie wigilijnego wieczoru dziecku smutniej było bardziej niż kiedy, czuło się tak sa- motnem wśród tego pustego, cichego lokalu, ze wszech miar dlań niemiłego; tak mu jakoś niezwy­kle żywo stawała w myśli owa raz w życiu wi­dziana przez okno choinka. . . Eorek przypomniał nawet sobie w tej chwili starą ciotkę swoją, mie­szkającą gdzieś w suterenach na Starem Mieście, jedyną istotę, która się sierotą, niewiele co' prawda, opiekowała. Odwiedzał ją zaledwie raz, dwa razy do roku, sypiał bowiem w komórce za kuchnią, w tejże samej gdzie go z łaski przyjęto cukierni, a wybiegał na miasto, tylko przez pryncypała wy­słany, zanosząc na miejsce przeznaczenia jakiś obsta- lowany tort, babkę lub serwis z cukierkami. Wracać musiał prędko, nie gapiąc się nawet przed wysta­wami sklepów, bo go i tak zawsze łajano za po­wrotem, że Bóg wie gdzie się włóczy i korzysta tylko ze sposobności, by się kumać z uficznymi łobuzami. Dość na tem, że Borek nie odchodził niemal na krok z cukierni i u ciotki swej nader rzadkim bywał gościem. . Zresztą nic go tam nie ciągnęło do tej pełnej pary i wilgoci nizkiej izby, gdzie wiecznie, potrąciwszy pełną balije, mydlinami się uwalał lub usiadłszy niebacznie na stos tylko

co wypranej bielizny, zarzucany bywał przez gada­tliwą już z natury ciotkę najniewyszukańszemi epi­tetami.

Tam zapewne i tego wieczoru nie czekała nań choinka . .. Nigdy już widać nie miał nią się cie­szyć, on, przez którego ręce tyle dla niej ozdób przechodziło.

A iluż to podobnych jemu nie wiedziało w tej chwili gdzie szukać myślą nie już choinki, lecz wi­gilijnego stołu, lecz opłatka podanego przyjazną dłonią!

w

Borek, dziecko, nie zastanawiał sie nad tem.

w

Chciało mu się tylko czegoś, sam dobrze nie wie­dział czego ... chciało mu się przeczuwanych tylko pieszczot matki, chciało mu się w świecidełka przy­strojonej choinki jako upostaciowania . .. szczęścia.

Borek, i czego ty beczysz ? — odezwał się chrapliwy głos subjekta z za bufetu.

Chłopak drgnął... cukrowe jabłko wyśliznęło mu się z ręki i spadło na ziemie, rozbijając się na drobne kawałki.

A łobuzie jakiś! a gapiu! a ośle! — wrza­snął mu teraz ten sam głos nad uchem. Przed nim stał zaperzony subjekt.

Szczęściem dla Borka, w tej chwili właśnie weszło do cukierni dwóch panów i przerwało scenę, gorsze jeszcze dlań następstwa mieć mogącą.

Nie został dłużej łajany, nie zapłakał goret-

szemi jeszcze łzami — i to był dla Borka wigilij­ny podarek losu. Zegary bić zaczęły dziewiątą

Jednocześnie ukazał sie we drzwiach od ku-

w

chni sam pryncypał.

Borek otarł łzy rękawem, śpiesznie i pokry- jomu zgarnął z posadzki okruchy rozbitego jabłka i podbiegł do gości.

Wkrótce cukiernia zaczęła sie na nowo na-

w w

pełniać. Przy stoliku u okna, na zwykłem swem miejscu zasiadł ów pan wysoki z narożnej kamie­nicy, a przy głównym stole pojawiło się, jak zwykle dwóch staruszków czytających kolejno Kurjerka i pijących po dwie szklanki orszady.

Borek uwijał się między gośćmi, wołając ze zwykłą intonacyą dźwięcznego, dziecięcego głosu: »kawa biała! herbata jedna!«...

ai -mm mt-i ut ait’1 h v* «rsai rariir tt

T.n'JiiSir. :r :

BRZÓZKA

^ í «■ \f _-_» .'.;¿l '.» . - br«Nll-.^>l’ ^ ^ '. ^i|l.3'.~ , -~J

Ls^feAv^efBss^^s^-^-isa^ &í ‘

o bladych brunetek miałem zawsze szczegól­niejszą sympatyą .. .

Przyznaje sie do tego tem szczerzej, iż wzglę­dem rumianych blondynek nic. sobie nie mam do wyrzucenia — oddawałem im niejednokrotnie wszelką sprawiedliwość ...

Zresztą nie o mój gust na ten raz chodzi, tylko

o dowiedzenie, dlaczego tak mi głęboko w pamięci utkwiły Ziek>ne Świątki spedzone — ha! przyznaje sie — przed trzydziestu laty w towarzystwie właśnie jednej z tych bladych brunetek, które do dziś dnia tak niczem nieusprawiedliwiony, osobliwszy powab dla mnie mają.

Spędzaliśmy je na wsi w domu rodziców mo­ich, a jej dalekich, ale bardzo serdecznych krewnych..

Ogród obszerny, gdzie na trawniki zaczynały dopiero rzucać drzewa pierwsze cienie, fijołki, tak rzadka jeszcze nowalia, iż jednocześnie schylaliśmy sie oboje po jeden kwiatek, słowiki, których śpiew do

tego stopnia nas zachwycał, iż w słuchaniu ona za­pominała rączki swej usunąć z mej dłoni, a ja znowuż zapominałem ostrzedz ją o tem; wreszcie pierwsze ciepłe promienie majowego słońca, na­zwane przez któregoś z nieproszonych helikońskich gości »pocałunkami przyrody« —wszystko to.od­działywało tak dobroczynnie na nasz stosunek, iż niebawem stał się tak ścisłym, jak najserdeczniejsza przyjaźń.

Raz mi sie nawet udało nazwać ją po imie­niu, ale tak mnie własna zmieszała odwaga, iż za drugim razem uważałem za stosowne dać następu­jące wyjaśnienie:

Jestem przecież kuzynem pani! . . .

Pomogło to o tyle, iż pozwoliła mi nazywać siebie kuzynką, ja zaś, uszczęśliwiony ze zwycięz- twa, postanowiłem bądź co bądź w szczególniejszy sposób dzień ten upamiętnić.

O pół może wiorsty od dworu był lasek brzozo wy, brzeźniak, jak go lud w tych stronach nazywa, gdzie już oddawna upatrzyłem sobie małą polankę z dużym omszonym kamieniem w pośrodku, jakby stworzoną na »świątynie dumań,« o której świeżo w »Tadeuszu« tyłem się był naczytał.

Trudno, nie wszyscy są bez wad — ja byłem romantykiem w osiemnastym roku życia!

Na polankę w brzeźniaku chodziłem z książką

i v w

zazwyczaj mocno tragicznej treści, zasiadając od­osobniony od świata w cieniu lekko szeleszczących

*

*

brzózek — a nawet w noc miesięczną wymykałem się z domu do lasu zobaczyć, azali też w »świątyni dumań« nie zakwitł kwiat paproci, lub czarownice nie odprawują sabbatu.

Rzecz prosta, iż tam, a nie gdzieindziej nale­żało owe zwycieztwo nad Lonia upamiętnić . . .

J fc i W

Romantyzm atoli, brużdżący mi następnie tyle razy w życiu, i w tym wypadku podsunął mi myśl niefortunna.

ir

Owocem genialnego pomysłu było wycięcie na korze jednego z drzewek, tuż w pobliżu kamienia rosnących, najpierw serca przebitego strzałą, a na­stępnie — .aby już żadnej wątpliwości alluzya nie pozostawiała — dwóch wielkich liter początkowych imienia i nazwiska mojej kuzynki.

Minęło dni parę podczas których tajemnicę mej spowiedzi na korze brzózki chowałem starannie w głębi łona.

Nadeszły Zielone Świątki.

W domu rodziców moich przechowywano święcie tradycyjny obyczaj przystrajania całego dworu drzewkami i jak sięgnę pamięcią, zawsze staje mi przed oczy nasz ganek rokrocznie o tej porze uma­jony świeżą zielenią.

W wigilią święta, pamiętam doskonale, dzień był prześliczny i całe towarzystwo nasze piło na ganku herbatę, gdy zajechał wóz drzewkami wyła­dowany; ogrodnik rzuciwszy czapkę na ziemię, co

najpiękniejsze wybierać zaczął, kładąc je kolejno przy słupach, do których je przywiązywać miano.

Nie zapomnę nigdy tej chwili, kiedy mój oj­ciec i matka mojej kuzynki zeszli ze stopni i tuż przy ogrodniku stanęli.

Niech wielmożny pan tylko spojrzy — odezwał się Stefan — co to za tęgie brzeziny w tym brzeźniaku rosną, to i Panu Bogu nie żal takich ofiarować!

I jedną po drugiej potrzęsał brzózką — a ojciec mój przyglądał się uśmiechnięty, rad, iż na ziemi jego tak pięknie wzrasta nowe puszcz odwiecznych pokolenie.

A ta! — zawołał Stefan.

W ręku jego podniesionem wysoko zachwiała się królewna lasu, drżąc tysiącem połyskujących w słońcu drobnych listków'.

Nagle ciemno mi się w oczach zrobiło... z ganku dostrzegłem tuż u spodu pierwszych gałęzi drzewka . . . widne z daleka, wycięte głęboko ... dwie litery i serce strzałą przebite!

Rzecz prosta, iż odrazu wpadły one w oko wszystkim obecnym.

Nie powtórzę chyba wszystkich zapytań, które się naraz posypały — bom nic nie słyszał; w jednej tylko chwili przemknęły mi przez myśl wszystkie znane mi wypadki zapadnięcia się i rozstąpienia ziemi i dałbym był wtedy wiele, żeby się w tej nieszczęsnej chwili było stało coś podobnego.

Ziemia atoli się nie rozpadła tylko uśmiano się serdecznie z naszych, to jest z moich i mojej kuzynki rumieńców, która uciekła jak szalona do pokoju, zostawiając mnie na pastwę ogólnej we­sołości.

Mój ojciec wziął asumpt do opowiedzenia ad hoc dykteryjki, obie mamy zaczęły sobie wśród śmiechu szeptać coś do ucha i cała scena zakoń­czyła się ogólnem wezwaniem Loni do powrotu na ganek.

Trzeba było widzieć spójrzeńie, które na mnie rzuciła! Było tak“pełne gniewu, nienawiści i po­gardy, iż nie dziwię się wcale, żeśmy się potem w tak kordyalny .sposób pogodzili....

Ale to już nie należy do rzeczy.

Minęło odtąd lat niemało — wspomnień ma­jowych i świątecznych nagromadziło się sporo, wie­le drzewek w drzewa urosło od tej pory, a jednak dotąd zostały mi w pamięci owe Zielone Świątki osiemnastego roku mego życia, brzózka z^yyciętem na korze sercem strzałą przebitem i — Lonia, jedna z tych bladych brunetek, do których mam zawsze szczególniejszą sympatyą ...

NA ZAMARZNIĘTEJ SZYBIE.

<

^iedyś, przed laty, wysokie zajmowałem stano­wisko ...

Mieszkałem tak blisko nieba, tak blisko, iż nieraz w noc pogodną, kiedym • okno otworzył, za­latywało do mego pokoju echo chórów anielskich, a kiedy, bywało, tam w dole smaga ulice ulewa lub vwichura grudniowa dmie ludziom w oczy —- w mo­ich .regjonach tymczasem jasno, cicho, pogodnie, w każdym nawet kącie pełno słonecznych promieni.

Byłoż to złudzenie ? — Być może ... \V każ­dym razie nie powtórzy się ono już nigdy więcej w życiu mojem — zatem... de mortuis nil nisi bene.

Młodość bo też miałem, jak mało kto, sło­neczną. Uśmiechała się przyszłość, życie jak matka pieściło, jak najrozkoszniejsza kochanka wabiło ku sobie — wszędzie widziałem same róże, blaski i tecze *. .

w

Za komnaty królewskie nie oddałbym tych

Czesław, Arabeski. 10

*

moich dwó ch małych pokoików pod niebem, w któ­rych dzień po dniu mi upływał nie jak ów sen uroczy, strzeżony bacznie od wszelkiego zetknięcia z zabój­czą rzeczywistością, lecz jak samej rzeczywistości, najpiękniejsze, a wieczne zda się — chwile.

Smutnych ludzi widywałem podówczas mało — przynajmniej rzadko oczy moje dostrzedz mogły na ich twarzach śladów trosk i cierpień. Pamiętam raz, w dzień wigilijny, kiedy się mój wuj, dziwak jakich il mało, wałęsający się wciąż bez celu po świecie,

zadumał nagle za stołem i sposępniał, porwałem go w objęcia i zacząłem ściskać, całować i prosić tak długo, aż znów na jego bladej twarzy uśmiech się pojawił. .. »Wszyscy musimy być dziś szczęśliwi!«— wykrzyknąłem — i uśmiechnęły się naraz wkoło mnie wszystkie twarze, począwszy od rodziców mo­ich, a kończąc na małej Jadzi, dzwoniącej jak sza­lona kieliszkiem o talerz. A bodaj mnie samemu było dnia tego najweselej!

Com uczynił z wujem w owym dniu wigilij­nym, to robiłem z całym światem. Ten biedny, znękany, strudzony i zgorzkniały świat przytulałem do gorącej, pełnej wTrzącego życia piersi i zdawało mi się iż on mój zapał dzieli, mojemu śmiechowi wtórzy, czuje, kocha i do życia się wyrywa tak jak ja . . .

Grudzień był — pamiętam. Wróciłem do sie­bie zziębnięty, przebiegłszy kilka ulic bezludnych prawie. Mróz srożył się na dworze, jak to mówią

siarczysty, tylko- na niebie bez chmurki słońce świe­ciło tem jaśniej, — to też w pokoju u mnie pełno było jego promieni, a chociaż chórów anielskich, z powodu widać podwójnych okien, słychać nie było, za to ciepło ogarnęło mnie rozkoszne, a wi­dok listu leżącego na biurku do reszty w dobry humor mnie wprowadził, ażem pod sufit czapkę moją studencką podrzucił!

Był to list od matki...

Przebiegłem go najpierw śpiesznie, szukając wzmianki o zdrowiu jej, ojca i siostry — potem zacząłem go Czytać uważnie, wyraz po wyrazie... Wszyscy w domu byli zdrowi, nic się nowego nie stało; czekano mnie z upragnieniem na święta/.. Podniosłem oczy i zapatrzywszy się przed siebie, zadumany, uśmiechnięty do własnych myśli, sie­działem jeszcze długą, długą chwile, w ręku prze­wieszonym przez poręcz krzesła list trzymając.

Wrzrok mój mimowoli pobiegł ku oknu i spo­czął na zamarzniętych szybach . . .

Mróz powyrzeźbiał na nich alabastrowe fanta­styczne arabeski; piętrzyły się jedne nad drugiemi, spajały z sobą, rozplatały i znowu łączyły konary białych, roziskrzonych korali. Na fantastyczne sploty jakichś liści i gałęzi kładło słońce rąbki tęczowe — rzekłbyś, iż są to owe święte drzewa indjan, zamiast owoców i kwiatów dźwigające rubiny, djamenty i szmaragdy, na których promieniach spoczywają rozmarzeni bogowie . . . Szyby aż ku górze zasło­

nięte były misterną, błyszczącym śniegiem przypru- szona, koronka.

w? w

Lecz nie widziałem ja tego wszystkiego . . .

Na tle zamarzniętej szyby zazieleniały najpierw dwa szeregi drzew, ciągniące się wzdłuż owianego tumanem kurzu gościńca; potem gęste klomb}’' cze­remch, bzów i topoli otoczyły wielkie trawnika koło i pobiegły aż pod ganek starego, niepokaźnego dworka. Widziałem wyraźnie słupy ganku owinięte dzikim winogradem i kwiatów grzędy przed fronto- wemi oknami. Pod gankiem stoi bryczka zaprzężona dwoma staremi siwemi końmi, a na koźle drzemie stary Tomasz, nasz były stajenny, pasowany jeszcze za mej pamięci na stangreta. .. pies wygrzewa się na słońcu ... z oficyny tuż zaraz na prawo przy­krytej drzewami zalatują jakieś głosy . . . wóz wy­ładowany wielkiemi snopami żyta sunie się skrzypiąc ku.dworowi... bocian klekocze ... i na koźle stary

*

Tomasz budzi się co chwila,* popatrzy ku gankowi i mruknąwszy coś do koni, napowrót łeb zwiesza.. . Cisza . .. słońce smali ... powiew lekki wzdyma firankami u okien pokoju mojej matki... na'traw­niku kołyszą się zaledwie widomie żółte jaskiery . . . nie drży liść żaden i wśród ciszy jakiś ptaszek ukryty między klombu drzewami śpiewa . . . śpie­wa .. . śpiewa . . .

Nigdy ten niepokaźny dworek, ten zakątek, w którym upłynęło dzieciństwo moje, nie wydał mi się tak pięknym, tak drogim, jak wtedy opro­

mieniony słońcem — mojej wyobraźni, widziany w perspektywie — tęsknoty! Każdy najdrobniejszy szczegół stawał- mi przed oczy tak żywo! tak zda się tuż, tuż nademną zaśpiewał ów ptaszek gdzieś ukryty wśród drzew naszego ogrodu, tak zda się tuż przede mną stanęła tam w ganku matka moja i zwróciła wprost na mnie oczy.. . Serce mi zabiło gw ałtownie, zerwałem się z miejsca — miraże zni­kły

Dnia tego, kiedym to wszystko widział wśród arabesek szyb zamarzniętych, wieś naszą sprzeda­wano z publicznej licytacyi — za długi, a umierającą matkę moją przewrożono do pobliskiego miasta...

GOŁĘBIE

'iwrT-Tirw-BiTFrr''. rwrnremrrr^! in nr.i TUPTii^niirTTrr*

¿II IP* III łn ■WffS.i *W. «II J^rłB^JFiT^lli^TTl^rW1!: tl %- w. Tl’i

czasie paru ostatnich miesięcy pobytu mego w Krakowie codzień razy kilka wypadało mi przechodzić ulicą św. Jana.

O ulicy tej wspominają mało »Przewodniki«;

*

stali zaś mieszkance miasta, nazywają ją żartobliwie swoim Faubourg St. Germain ze względu na sporą liczbę arystokratycznych rodzin zamieszkałych tam we własnych, po większej części, kamienicach.

Nie ciekawość przeto turysty, ani też przymus towarzyskich obowiązków sprowadzały mnie tak często w tę stronę miasta. Poprostu, mieszkałem podówczas na tak zwanych »Piaskach,« po tamtej stronie plant, i właśnie tamtędy prowadziła mnie najbliższa droga ku rynkowi, to jest ku środkowi miasta.

Ruch powozów, zwłaszcza w przedpołudnio­wej porze, nie był tam nigdy wielkim, ulica bowiem, wychodząca co prawTda jednem ujściem na rynek, zamkniętą była w głębi kościołem, a dwa ważkie

zaułki, rozchodzące się na obie strony przed fron­tem jego, wiodły znowuż na planty, gdzie, jak wia­domo powozom kursować nie wolno.

To też wątpię, czy zaturkowało tam kiedy ciężkie koło fury rozwożącej towary, czy rozległo się kiedy skrzypienie odrapanej i brudnej żydowskiej kariolki, czy jednokonny wózek wieśniaczy przem­knął się kiedy mimo szeregu tych poważnych, przyzwoicie milczących kamienic.

Tylko w środku dnia napotkać mogłeś wyjeż­dżającą właśnie z bramy karetę, która opodal krzy­żowała się z wykwintnem landem wracającem z wizytowych kursów. Panie wychylały się lekko z powozów, pozdrawiały siebie skinieniem głowy i powozy pomykały każdy w swoją stronę.

Sklepów naliczyłbym może parę tylko — to też i trotuary nie roiły się tam nigdy tłumem prze­chodniów i ulica cała miała swój odrębny charakter: latem znajdowałeś na niej Czystsze i świeższe po­wietrze jakby na oazie gwarem miasta zewsząd oto­czonej; zimą zaś panowała tam głucha, ponura cisza.

Ciszę tę i spokój ukochały widocznie blado- lice panie przywykłe do wysłanych kobiercami i przyćmionych firankami buduarów, gdzie odgłos kroków tłumią miękkie dywany i dobry ton głośno rozmawiać nie pozwala; ukochały je bogobojne staruszki mieszkające gdzieś na wyższych piętrach w paru czyściutkich jak szklanka pokoikach i co

t

rano śpieszące drobnym, prędkim krokiem na pry-

maryę do najbliższego «kościoła; ukochały je też . . .

gołębie, których stada swobodnie zlatywać mogły

co chwila na dachy domów i na bruk uliczny.

*/

Kto kiedy wspomina o gołębiach krakowskich ?

Zapewne nie ci, którzy za powrotem do kraju opowiadają o marmurowych sarkofagach stojących w podziemiach prastarej katedry, o kościołach i gmachach, o zbiorach i pamiątkach. Nie ci także, co zajęci codziennego życia sprawami, jaką naj­świeższą plotką miejską, lub pracą pochłaniającą wszystek ich czas i uwagę, widzą codziennie gro­madę tych białych, jak mleko lub mieniących się jak tęcza ptaków przelatującą im nad głową.

Dzieci chyba tylko zatrzymujące się przed wielką woljerą za kościołem P. Maryi i rzucające skupiającym się tam gołębiom groch lub ziarno, wspominają o nich w swych rozmowach . . .

Z tej wielkiej gościnnej woljery, w której główne mają siedlisko, rozlatują się te swojskie

i rozkoszne ptaki pojedyńczo lub stadami w sąsie­dnie ulice i przez dzień cały spotykasz je trzepo­czące się gdzieś na gzemsach domów, to znowu spadające nagle jak płatki śniegu na bruk uliczny, gdzie skrzętnie ziarno każde z pomiędzy kamieni wygrzebują.

Na tamtą stronę plant nie przelatują nigdy — nigdy w dalszą nie puszczają się wędrówrkę po za obręb starego miasta, nie wznoszą sie nawet wvsoko

b Ł-1 ' W fe *

156 —

*

po nad dachy i rzadko z nich który mignie białem skrzydłem na szczycie maryackiej wieży, zkąd spło­szony hejnałem lub uderzeniem zegaru, chyżo na- powrót zlatuje ku ziemi.

Ale nigdzie nie plondrują one tak chętnie, tak swobodnie jak po ulicy św. Jana . .. <■

Codzień pogodnym wTześniowym porankiem przechodząc tamtędy, lubiłem przyglądać się z za­jęciem prawdziwego amatora tym niewinnym paso­żytom, przerywającym ciszę spokojnej ulicy trzepota­niem skrzydeł i charakterystycznym nawoływaniem sie miedzy soba.

^ w ± J t-

Niedaleko od wejścia w rynek był sklepik niepokaźny, w którym sprzedawano na miarki mąkę, kaszę i ziarna wszelkiego rodzaju.

Miarkę kukuruzy za centów kilka odmierzano mnie tam codzień i przystanąwszy chwilę rzucałem te łakocie zlatującemu się na bruk ptactwu.

Pociecha była patrzeć jak się to wszystko rzucało na garść złotego ziarna, skupiając się w je­dno miejsce, to przelatując gromadnie w drugie, w kilkoro nieraz uganiając się za jednem ziarnkiem, odpędzając tych, co za późno przybyli i już miejsca przy wspólnej uczcie znaleźć nie mogli; odważniej­sze gołębie awanturowały się aż na chodnik i z pod nóg mi wykradały wyślizgające się z ręki ziarka, mniej śmiałe w dziób je pochwyciwszy zmykały co tchu na dachy poblizkie, reszta zaś kręcąc się na miejscu podnosiła główki w górę, jakby w najko-

*

miczniejszy sposób dopominała się o dalsze objawy

mej szczodrości.

Ucieszne i piękne zaprawdę ptaszęta!

Gdy, bywało, na taką podnoszącą się z ziemi skrzydlatą, różnobarwną ich chmurę padał słoneczny promień, iskier mirjady wykrzesał z ich tęczowych skrzydeł i połysk brylantowy kładł na śnieżne ich puchy — chciało się zwoływać i rozganiać je co chwila, by tylko dłużej mieć przed oczami to trze­począce sie w blaskach stado, te białe na tle szarej kamienicy rozpierzchające się gołębie, zwieszające się na gzemsach i fryzach domów, jakby żywe róż białych gierlandy , •. .

Po tygodniu gołębie tak już były przywykły do tej bezpłatnej a codziennej biesiady, że rano wychodząc z domu mogłem być pewny, że zastanę je na temże samem co i wczoraj miejscu oczekujące na zwykły poczęstunek.

Jakoż zaledwiem się zbliżał do sklepiku już pierwsza ich gromadka zlatywała na bruk; przyby­wało ich coraz więcej i więcej, tak, że za chwilę otoczony już byłem całą bandą fnoich najserdecz­niejszych.

Przechodnie zatrzymywali się od czasu do czasu, przyglądając się z uśmiechem na ustach

i amfitryonowi i gościom jego.

Jeden i drugi postał chwilę i pomykał dalej — ja tylko jeden nie ruszałem się z miejsca pierwej aż nim ostatni gołąb nie odleciał.

Ja tylko?... źle mówię, był jeszcze ktoś przyglądający się temu widowisku również długo, z równem zajęciem i rozkoszą!

Zawsze o jednostajnej, tejże saméj porze uka­zywała się w oknie przeciwległej kamienicy niańka z dzieckiem na reku.

Dzieciak stawał na oknie, opierał się rączkami

o szyby i uśmiechnięty, ciekawy patrzał w ulice na zlatujące się gołębie. Czasem, gdy wprost ku oknu wzbijały się spłoszone ptaki, dziecko skakało z ra­dości usiłując je rączką pochwycić, a gdy raz niańka % chciała go przemocą odwieźć od okna, malec roz­płakał się tak serdecznie, że aż na ulicy słychać było jego rozżalone łkanie.

I codzień bez zawodu zjawialiśmy się punktu­alnie na ranném rendez-vous — ja, gołębie i nasz wspólny przyjaciel jasnowłosy dzieciak z przeciw­ległej kamienicy.

Nasz przyjaciel — mówię — bo po dniach paru zaledwiem się przed sklepikiem ukazał i w okno spojrzał, wnet dziecko skinieniem główki i od ust rączką przysyłało mi dobry dzień.

Tak minęło tygodni kilka. Karmienie gołębi było wciąż dla mnie nietylko wielką przyjemnością, lecz stało się z czasem zwyczajem, od którego zda­wało mi się, że nie odstąpię już nigdy.

Dziecko z kamienicy zawsze z równem zaję­ciem przyglądało się trzepoczącym się na ulicy pta­kom, nie chybiło ani razu ukazać się w oknie, tak,

że i do tej uśmiechniętej twarzyczki przyzwyczaiłem się tak dobrze jak do moich ukochanych gołębi.

Aż pewnego poranku, jak dziś pamiętam, od strony plant wiatr pierwsze pożółkłe liście zapę­dzał w ulicę, — zatrzymałem się jak zwykle przed sklepikiem i gołębie zaczęły się gromadzić dokoła.

Ale wysypałem już miarkę kukuruzy i jedna

i drugą, spojrzałem w okno kamienicy razy kilka — dzieciaka nie było.

Myślałem, że się spóźnił i chcąc mu czas stra­cony wynagrodzić rzuciłem na bruk jeszcze jedną ziaren miarkę, by dłużej przed oknem zatrzymać

4

gołębie.

Napróżno.' Dziecka twarzyczka nie wychyliła sie nigdzie z po za firanek.

Może chory? — przyszło mi na myśl i po­szedłem dalej ku rynkowi.

Ale na drugi dzień dzieciak również nie ukazał

sie w oknie, i*

Smutno mi sie zrobiło, sam nie wiem czemu.

w 7

A może się przeprowadzili na inną ulicę? może wTyjechali z miasta? —' przypuszczałem na razie.

Wartoż było o tem myśleć dłużej? Po dwóch dniach nie spoglądałem już nawet wT okna kamie- nicy.

Tylko raz, na czwarty coś dzień potem, kiedym jak zwykle stał na ulicy sypiąc ziarna gołębiom

z bramy kamienicy wybiegła niańka dzieciaka i szła prosto ku mnie.

Uchyliłem kapelusza i sam postąpiłem na­przód.

Lecz ona nie dała mi przyjść do słowa.

Pani moja — rzekła — prosi pana bar-dzo, żebyś był tak łaskaw nie karmić tu więcej gołębi.

Spojrzałem na nią zdziwiony. Łzy miała w oczach.

4

Ach! pan nie wiesz jakie u nas nieszczę­ście ... Synek pani, ten mały, co to zawsze patrzył jprzez okno . .. umarł zeszłej nocy.

Co?! — krzyknąłem.

Umarł... nagle prawie — powtórzyła z ję­kiem w głosie niańka — pani serce się kraje, patrząc na te gołębie, które on tak lubił... dlatego prosi...

Dobrze — przerwałem — powiedz twej pani. . . nie . .. powiedz jej tylko, że ją bardzo, bardzo żałuję .. .

I wsunąwszy jej do ręki moją kartę, oddaliłem się śpiesznie i ze ściśnietem sercem wróciłem do domu.

Odtąd już nigdy więcej nie karmiłem gołębi na ulicy św. Jana.

-f

V

r.t

-i,-

PIĆRWSZA PRÓBA.

.‘*5<

K>'

VvT" J* .1*

'?i

i/* ‘ l

> ■"*;


.■ >'

, s

«z *

' V*

* _ -v ,.

r*.'4

I ;•



' ;V

1 ■■•■!"« * »■ »u


f.


Czesław, Arabeski.

11

¡j

r?.

>

«•. -'

-••* r

3 •

i* * r

* '»-O’ ' \ • . ■ •

*•’***. tr>ii ¿ ''&■ **j v ^ * «* * '

-/•' ; •• • - . i***’

,&iiRfS¿>'<^ * ■ ' • "' j '* •' *

mFSivï* * ■ *••.: ■ -

VA V 1 V -■•.>*.•

V/y*^ / * '- / ■?■ . _r

të£(ÿr.& '- '£ '• * • ;

- r>if;^'•• '• .

yîî ' w- - ‘fy ^ •;/* ‘i/f

-: - - - Mv ■v- 'V,.;T*> ■ ’ ■ i-;r\

'"■ ■ —'■* L'<' - _■ ' . , **¿' ■«>* »

'- ’ ■- ,;:-'ïv- ■■-■ . -, >.'• -, , . . V-..-

? • '/■'$■;■'■:■•'.*>-'■ '. ^v •;• ,cV '

■ ■ -V ■••■-■;•■■.. ■-■'■ ■:. •./ .: ;• ••, w. • •;», :V;>.-

» — - • * , 1 *. ^ > ' ' ' ' 1 1 « '* *'

. . * + . ?• • • - i* • . s jtt ¿»«tr.' i

ÎÇV ■ *5er •.* ■-*'■ ’ >'

Vf ». # « «

Í./W

• •

1.)

'••V • .7: /■:>- . . ^ -> .Vk; •. ;: ?fi .. -.*• . ■•í*vWj?fW*fcv

' •.;“■• vv

. /^V * . j' ,' • ./ . *W. », •• ; i$ » _• . . %**»••»» . * ł • V|

. • • 1U.I. - ■ - r'v - ^ •- - •'. :•• -V V *.. • ■ - ^ ••',>•• *fU,ïV<

^y-tr -.-r> :• -v ', .-^^:

^ • -»• - • ^Î4-^* v> .• • r;,;v\ -v •* li-“

< . . • * # * I- ' “L - ' 4 ' ^ *'r ^ ' t *?> * '•*■■*• f^l • • ' 1 * ' • ' • ' ♦ •' AÍ3' -*i-

' • - ' , V--- “•■' -" ' •■• ‘ >-^#r

' •' •.'■:• • • . •' 'V' v.--"''K ’•.-’ .<•■■■' . -.■..

':<•*■ ' ■. 'X /..■/-, ja '.r. • • '■•■•■'•• i J-4-^

; J.» • •. • ••-•.•-' * • ■- ■ -.ivy - - V:, jl -

-. - -./. • V • _ . . 1V-T.îrV, - V ,î- '• ■• . .?■•'■ . \r*.V

/!

«

i

V■y,./- -

'-A; • à • V

» «

k-.* «

- *î•

% i b ’'f /

ï-ik# ■ ■ . \ œi%Îr'P--M • /" ’ .•:' ! ,r :

'Va.' '

r

V •.

r

r*.

ji^A #* • 4

*5

*.v. ♦*

w

tv

% » r/

. * >

&W '

■• ■- -iasM

: t4

itfr

- ♦*

1

łi *

c'.;^

t !*•

<

V - r* ¡

s y,V,

çM<a.vi' äi*.

'î/>. V

a skwerze ciemno było i pusto.

Wiatr wstrząsał drzewami zrywając z nich ostatnie liście ; w chwiejném świetle paru latarń po­łyskiwały gdzie niegdzie kałuże błota i ławki świeżo deszczem spłukane. Czuć było' blizką zimę.

Podniosłem kołnierz, nasunąłem silniej na czoło kapelusz i brnąc w wodzie i rozwilżonej ziemi zapuściłem się w bezludną aleję.

Z połyskującem gdzieś w głębi światełkiem na­rożnej latarni miała ona teraz pozór tunelu bez końca. Z dwóch stron drzewa chwiały 'się jak fantastyczne widm szeregi, zmrok nocy zdawało się iż poczer­niał jeszcze, deszczyk drobny siekł twarz jak szronem.

No, — pomyślałem w duchu — wyborna pora i miejsce dla zostania bohaterem jakiéj cause célèbre.

W téj chwili zaczerniała przedemną jakaś

postać jakby z ziemi nagle wyrosła. Cofnąłem się w tył mimowoli — postać znikła.

Początek jest — dokończyłem monologu. Z głuchym szumem przebiegła po drzewach

wielka wichru fala i ucichło nagle wszystko tylko deszcz pluskał. Przyspieszyłem kroku.

Nagle raz jeszcze, ale teraz już wyraźniej, go dostrzegłem, człowriek jakiś zagrodził mi drogę i — raz jeszcze znikł jakby się w zmrok zapadł bez śladu.

Już byłem o kilka kroków od latarni, gdy za­wołał głos jakiś za mną:

— Panie! ... i zrównał sL ze mną raz jeszcze ów natrętny mój towarzysz.

Dostrzegłem tylko tyle iż pozór miał nędzarza, a oczy dziwnie mu błyszczały.

Która godzina ? — rzekł głosem, którego dźwięku nigdy nie zapomnę. Zdawało się, iż piersi mu szarpał tak do jęku był podobny.

Chwile staliśmy naprzeciw siebie.

v «/i

Niewiem dotąd jak i dlaczego się stało, ale podczas gdy on* stał nieruchomy przedemną, roz­piąłem powoli palto, dobyłem portmonetki i dając mu rubla:

Chciałeś — rzekłem — skraść mi zegarek. Idź, prześpij się i zjedz!

Nędzarz drgnął, widziałem jak się zawahał chwilę — potem nagle porwał moją rękę, do ust przy­cisnął i — wybuchnął głośnym, strasznym płaczem.

Wyrwałem się i uciekłem zostawując go tam w ciemnej alei, na chłodzie i deszczu...

_ * Była to może pierwsza jego próba — i jał­mużna moja więcej mu może korzyści przyniosła niż skradziony zegarek.

Biedny człowiek!

¡V -

r*r = * k;

yWf

' %/■. '-■' ;r.(- ?&•:* -

#/

PARASOL

r r

1 .y«* % *• ' .

í a .**:■■ *•

r •

< • i ;•

-i v<- ■

S&fcfv •(

■■■m. i**,.., v

^ył skwarny dzień czerwcowy. Szli przyśpieszo­nym krokiem wąską uliczka przedmieścia rojącą sie niechlujnem żydostwem, pełną turkotu dudniących po nierównym bruku wozów włościańskich, gwaru głośnych nawoływań i wyziewów rozchodzących sie po ulicy z brudnych podwórzy przygrzanych gorą- cemi promieniami słońca.

Ona co chwila podnosiła jasną, świeżutką sukienkę wymijając ostrożnie balije rzuconą na chodnik lub wystający próg nedznego kramiku. On ją wtedy mocniej przytulał do siebie, jakby nie tylko su­kienke, lecz ją samą chciał ustrzedz od niebezpie­czeństwa. Gdzie niegdzie przeciskać sie musieli przez gromadę biednych, spracowanych ludzi, co z nór swoich wyszli' na chwile aby odetchnąć świeżem powietrzem. Czasem wiatr zrywając sie nagle pod­nosił tuman kurzu i niósł go prosto w oczy. Raz po raz grzmiało w dali.. .

Upał był nieznośny, oddech w piersiach im

*

%

zamierał, rączka jej coraz silniej opierała sie na

jego ramieniu, jednak ani na chwile nie zwolnili

kroku i cichym, urywanym głosem powtarzała wciąż

\ *

ona:

Prędzej, prędzej! .. .

O! nie spóźnim sie, ręczę ... — uspakajał

on swoją towarzyszkę.

Ja się tak boję! — prędzej, mój drogi,

prędzej .. .

Zebyż choć dorożkę gdzie spotkać! . .

Ale ona o dorożce ani słuchać chciała. Już

i tak dosyć było szaleństwa z jej strony. Zgo­dziła się na tę wycieczkę za miasto z nim, jedna, w godzinach kiedy jej koleżanki na pensyi... ale

mniejsza o nie! . .. Angielka taka nieznośna, zaraz pyta co się stało, na co była chorą?... co jej do tego ?. .. Ona się z pewnością wtedy zarumieni ; cała klasa w śmiech! Brr... co za straszna chwila. Teraz dopiero wszystko to na myśl jej przychodzi

i krąży jak zmora po główce. Tam na skraju lasu, wśród ptasząt świergotów, na polance usianej pol- nemi kwiatami, oddychając przesyconem wonią traw powietrzem, w upojeniu pierwszych pocałunków nie myślało się o tem . . .

Już tak późno!

Gzy wiesz na pewno, iż żaden z twoich profesorów tedy nie wraca ? . . .

On wzruszył ramionami: mężczyzna gdy ma lat osiemnaście już nie drży przed niczem!

Nagle, gdy zwracali w boczną, jeszcze węższą uliczkę, wiodącą już prosto ku miastu — spadły pierwsze krople deszczu.

Bohaterstwo obojga nie wytrzymało tej próby. Nie — nigdy, przenigdy nie potrafią wytłumaczyć tego zmoknięcia. Co począć? Nigdzie dorożki, nigdzie parasola, a chwili nie ma do stracenia.

Myśl genjalna zabłysła mu nagle. Wbiegli do bramy.

Zaczekaj tu chwilę, Nello!

Deszcz wzmagał się, ludzie stłoczyli się w bra­mie brudni, oszarpani, krzycząc głośno; żyd jakiś ją potrącił i przestraszył pies strasznie chudy, z pod- tulonym ogonem uciekający z podwórka. Drżąc wsunęła się między dwa stragany przekupek i ze łzami w oczach — czekała. Minęła chwila jak wiek długa... Nareszcie! otóż on! Wpadł do bramy potrząsając zwyciężko parasolem.

Co za radość! Nigdy chyba oboje nie ręiieli nad sobą podobnego deszczochronu.

Boże! zkądżeś wywlókł taki okaz?

Pożyczyłem go.

U kogo ? u Robinsona ?

Nie — u żyda w sklepiku.

Tobie... pożyczył? nieznajomemu!

A widzisz... alem mu dał w zastaw mój pierścionek, wiesz, ten od mamy.

Pomimo tragiczności sytuacyi wstrzymać się nie mogli od śmiechu.

Odysea skończyła się pomyślnie. Deszcz padał tylko chwilę, wrócili do domu każde z osobna: Nelli sukienka i honor zostały ocalone.

Wieczorem była u ciotki Elwiry proszona herbata.

»

Nella była cudowną z rozpuszczonymi wło­sami, w satinetce kremowej. Wejście jej do salonu sprawiło jawną sensacyę, — tak przynajmniej utrzy­mywał Józio S. większy znawca kobiet niż Hero- dota. Jeden tylko kuzynek zdawał się wcale nie spostrzegać jej obecności.

Skrzyżowały się zapytania i odpowiedzi — towarzystwo rozbiło się na kółka — obnoszono herbate.

w

Dopiero teraz on, stanąwszy za jej krzesłem, jakby od niechcenia położył rękę na poręczy.

Pani dziś . . .

Oćzy ich się spotkały — potem na mgnienie oka wzrok jej padł na pierścionek znów błyszczący na jego palcu. Odetchnęła głęboko i pierwszy raz uśmiech szczery przebiegł po jej ustach.

Ale ani słówka! .. . sza! — rzekł półgło­sem.

O, z pewnością — ani słówka!

Była to ich pierwsza wspólna tajemnica.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jankowski Czesław Z NOTATEK TURYSTY
10 M3 JankowskiM MuszyńskiA ZAD10
samosprawdzenie, pedagogika uczelnia warszawaka, podstawy psychologii ogólnej, wykłady Maria Jankows
Psychologia ogólna - ćwiczenia , Szkoła - studia UAM, Psychologia ogólna, Konwersatorium dr Barbara
NOWY JANKOW 5 DZIALKI id 323922
podstawy+zarz%b9dzania+ +czes%b3aw+sobk%f3w+cz3 JZY3HZEDBY6YGIMW6Z2HFJRA24YKLYCDH7RASCI
CZESŁAW CZAPÓW- WYCHOWANIE RESOCJALIZACJA , Studia Pedagogika
Projekt oczyszczalni sciekow Lukasz Jankowsk-Kate made, Technologia Wody i Ścieków
Podstawy metrologii dr Czesław Jermak [ metody, def., tematy], metody-pom, Pierwszy pode metod, prze
jankowe przepisywanie
Obrobka skrawaniem egzamin jankowiak
PROJEKTOWANIE BELKI270, Skrypty, PK - materiały ze studiów, I stopień, SEMESTR 7, Konstrukcje stalow
Patologia społeczna, Czesław M. Ciekiera - Psychospołeczne uwarunkowania narkomanii, Czesław M
Patologia społeczna, Czesław M. Ciekiera - Psychospołeczne uwarunkowania narkomanii, Czesław M
22 jankowiak1
NOWY JANKÓW 5 PLAN Z OBIEKTAMI
NOWY JANKÓW 5 DO DRUKU(1)
Jankowski- pytania na egzamin dyplomowy, PEDAGOGIKA, egzamin dyplomowy ogólne
NOWY JANKÓW 5, DO DRUKU

więcej podobnych podstron