Czesław Jankowski
ARABESKI
sobiście nie znałem jéj wcale — trzy razy tylko w życiu widziałem ja przelotem — nie przemówiłem nigdy do niej ani słowa, a kochałem ja całe dwa tygodnie . ..
— Przepraszam — przerwała mi urocza moja interlokutorka, raczka swą białą, jak puch łabędzi, przytłumiając na ustach niedyskretne ziewniecie — zaczynasz pan, jak uważam, zwierzenia swoje od przedpotopowych czasów, boć przecie kochać w ten sposób może chyba tylko młodzieniec ... siedmnastoletni.
— Uwaga ze wszech miar słuszna — nieprze- szkadza to jednak, aby ten epizod mego życia przypadł właśnie na rok co tylko ubiegły.
— Excellent! wiec może chcesz mnie pan przekonać, że pańska pierwsza miłość tak długo kazała na siebie czekać ? O !...
— Niestety! — odparłem ze spokojem czystego sumienia — oddawna już zwątpiłem w możność przekonania panią o tem. Dziś przeto jedynym moim zamiarem było tylko dowieść, że ...
— Ze kochając ośmnasty raz w życiu .. .
— Trzynasty — poprawiłem.
— Dajmy nato, trzynasty — można sie zachwycać kimś, kogo sie nie zna wcale, a zaledwie pare razy widziało przelotem. Nieprawrdaż?
— Tak i nie. Myśl moją odgadłaś pani, ale w części tylko. Rzecz sie cała wyjaśni niebawem — wpierw jednak pozwól pani, że spytam: Ile razy kochać można w życiu, kochać, ma sie rozumieć, na prawdę?
— Alboż ja wiem! raz, dwa razy, dziesięć i trzynaście — sądząc po panu.
— Nie mówmy o mnie, lecz o ogóle śmiertelników. Zatem, zdaniem pani, kochać można w życiu nieograniczoną ilość razy?
Zamyśliła sie, uśmiech znikł z jej twarzy, a po chwili:
— Nie — rzekła — ja sadze, że kochać naprawdę jesteśmy zdolni raz jeden tylko. A pan?
— Ja sadze że ... trzy razy.
w w »' */
I nie słysząc zaprzeczenia — ciągnąłem dalej:
Pierwsza miłość, widzi pani, to cudny pastelowy obrazek. Zda sie na tkance pajeczej przędzy zmieszane ze sobą tęczy niepewne kolory i różnobarwny, delikatny pyłek motylich skrzydełek! To
wszystko zaś osrebrzone łagodnym gwiazd blaskiem i wonią świeżo rozkwitłych fijołków owiane. Widziany z oddali, w przeszłości perspektywie — obrazek ów staje sie jeszcze bardziej eterycznym, niknącym, przeistacza sie w oczach naszych w jakieś senne miraże rzucone na tło blado-różowe przedświtu. Piękną jest ta pierwsza miłość, tem pięknem uroczem, dobroczynnem, co serce uszlachetnia, pieści i do snów nadziemskich łagodnie kołysze. Na czole kochanki widzimy wtedy blasków świetlanych aureolę, do stóp jej rzucamy białe róże i płynącą na falach rfigły w lazur bezbrzeżny nie przywołu- jemy do siebie, lecz umieramy z tęsknoty za tą świętą, której rąbka szaty dotknąć nie jesteśmy godni. Kochamy wtedy własne marzenia, zachwyty, łzy, niepokoje i złudzenia. Szukamy po świecie szerokim ołtarza, na którym byśmy mogli ideał swój umieścić i nieraz przypadłszy do stóp kutego z głazu posągu, lub z drzewTa niekształtnie ciosanej maryonetki, ofiarowujemy jej tę boskość, którą w niej kochać sami chcemy. Niebo ściągamy na ziemię . . .
Sen prześniony nie powtarza się więcej, lecz nowy, inny przez życie nasze się przemyka. Kochamy znowu — ale jakże odmiennie! To huragan potężny ta druga miłość. Przelatuje przez życie oświetlony błyskawic łunami — gorące fale południowego skwaru przeszywa co chwila podmuch ostrego, mroźnego wichru, co krew w tętniących żyłach lodem ścina — łoskot gromu się rozlega
i głuszy pieśń szaloną extatycznej rozkoszy konającej wśród wybuchów' śmiechu na posłaniu róż szkarłatnych, zroszonych krwrią i łzami. A gdy orkan ów gdzieś w dal uleci, zostawując po sobie niezatarte ślady na drodze życia, kwiat już żaden wiosenny nie wyrasta na ziemi spalonej pożarem południowego słońca; exotyczne jakieś, nie widzfane na niej dotąd rośliny wyrosły i zmieniły postać krajobrazu, na niebie zostały po minionej burzy ostatnie, czarne, ołowiane chmury. Na te kartę życia patrzymy potem z tajemnym dreszczem ... a często z żalem i zgrozą. Kochamy wtedy ten urok, co ukochaną otacza, jej oczy fosforycznych błysków pełne, jej usta płomienne, to ciało, pod którego alabastrową powłoką słychać zda się krwi szelesty. Rzucamy się jej pod stopy nie dla tego, żeśmy ja za bóstwo obrali, lecz że ona sama mocą piękności swej i wdzięku, bóstwrem sie dla nas stała. Ziemie podnosim do nieba ...
I kochamy wreszcie po raz trzeci. Gdy marzenia rozwieją sie jak mgły poranku, gdy burze prze wyją — nastaje dzień najpogodniejszy w życiu, chwila ciszy, spokoju i rów'nowragi. Anioł snów dziecinnych, demon młodzieńczych szałów, przeistacza sie w ziemską, pełną nowego powabu i wdzięku postać. Nie otaczają jej mgły srebrne i lazurowe przestworza, ani też nie połyska w jej ręku mirtem i różami owinięta nektaru czasza — jest to już główka jasnym lub kruczym wrarkoczem strojna, wsparta na naszem ramieniu, spojrzeniem swem
łagodnem zdająca się mówić: Pójdę wszędzie z tobą aż do kresu naszej wspólnej ciernistej drogi!
— Wszystko to bardzo piękne, ale nie widzę dotąd dokąd zmierza ta tyrada i
w w
— Już jestem u celu. Otóż, chciałem właśnie dokończyć, zdarza sie, że niejeden z nas dawno przeszedłszy dwa pierwsze, lub nawet wszystkie trzy co tylko omówione stadya, wraca do nich nietylko
* * we wspomnieniach, ale i w rzeczywistości. Zdarza się, że człowiek poważny myślami i wiekiem staje się sam. dzieckiem, przystrajając n. p. błyskotkami choinkę, rozmarza sę, jak młodzik, w obec jakiejś rozrzewniająco naiwnej idylli, na widok uschłego kwiatka znalezionego między kartkami czytanej książki, lub słysząc jakąś dobrze znaną melodyę przypominającą mu lata ubiegłe. Jak delektując się w Styczniu świeżą czereśnią, w setnej części uprzytomniamy sobie lato, tak w jesieni życia jakiś cień młodocianych uczuć zmartwychwstający nagle w dawno zamiłkłem sercu uprzytomnia nam wr setnej części wiosnę życia. Niestety! — cień to tylko, echo dalekie, złudzenie — nic więcej . . .
—- Zaczynam trochę rozumieć. Więc ów pana idylliczny epizod możnaby nazwać: Echem wio- sny?
—- Lub też: zwrotką przebrzmiałej piosenki.
—• Powtarzającej się jednak przez całe życie — czyż nie tak?
V
— Pani sama wiesz o tem najlepiej — odrzekłem pokornie i zacząłem:
Z okien pierwszego i drugiego piętra wspaniałej willi — hotelu, powiedziałby francuz — bankiera Schleifa spływały potoki światła w szeroką, ale pustą w tej spóźnionej porze, ulicę przerzynającą jedną z odleglejszych dzielnic* Wiednia. Gromadka rzemieślników, sług i dzieci wybiegłych z sąsiednich domów, skupiła się na chodniku po obu stronach pod jezdnej bramy szeroko otwartej i przez gęste sztachety poglądała ciekawcie w oświecone z zewnątrz światłem elektrycznem podwoje pałacu. Poważny szwajcar, na straży u bramy, długą laską rozganiał co chwila natrętów, torując drogę wjeżdżającym w dziedziniec powozom. Jedna kareta za drugą migała przed oczyma prostaczków, błysnęła raz, drugi szyb lśniących taflą, złotym galonem liberyjnego kapelusza i skręciwszy z bramy na prawo, paru obrotami kół wysokich przebiegłszy po cienkim zwirze dziedzińca, z głuchym turkotem wjeżdżała pod kolonadę frontowego portyku.
W obszernym, jasnym marmurem wykładanym, przedsionku wysiadające z powozów damy zrzucały swe lekkie okrycia, oddając je uwijającej się dokoła służbie i wsparte na ramieniu swych towarzyszy, szeleszcząc jedwabiem i połyskując brylantów ogniami, wstępowały zwolna po stopniach szerokich kamiennych schodów, gęstym szpalerem egzotycznych roślin ujętych ze stron obu. Rzekł
byś — sen Jakuba przeniesiony w rzeczywistość! Sen Jakuba ... gdyby nie te czarne, nieznośne fraki mężczyzn przemykające się, jak cienie złowrogie, wśród tych jasnych, gęsto różnobarwnem kwieciem usianych, powiewnych szat naszych ziemskich aniołów. Tłum gości rozwijał się u góry schodów na dwie strony. To zwarty w grupy, to w pojedyńcze pary rozproszony, prześlizgiwał się po mozaikowej posadzce olbrzymiego w dwa piętra perystylu i znikał pomału w jednych, drugich, trzecich i czwartych podwTojach recepcyonalnych salonów p. p. Schleifów.
W chwili, gdym się witał z gospodynią domu i wzrokiem szukał gospodarza, już sale były przepełnione.
Zaproszeni stawTili się w komplecie. Świat finansowy, najliczniej reprezentowany, tworzył poważne grona poważnych przedstawicieli niemniej poważnych kapitałów, ludzi, których połysk złota i blask przepychów nie dziwi, nie olśniewa, ludzi, czujących się na swojem miejscu w domu kolegi równego im powagą. . . kapitału. Kółka długo- ch i wysmukłych artystów i literatów na pierwszy rzut oka zdradzały przedstawicieli »ducha« — nie dziw, że ci także stawili się na salonach bankiera i poruszali z wszelką swobodą wśród tego różnorodnego tłumu — spiritus flat ubi vult. Kilku panów ... i pań ze sfer dyplomatycznych spostrzegłem również: panowie oprowadzali się pod ramię po sali i wmawiali jedni drugim,- że są sobą wza
jemnie nad wyraz wrszelki zachwyceni; panie czyniły toż samo z jednakową gorliwością i jednakiem powodzeniem.
W jednym z buduarów, blado-różową mate- ryą dokoła ociągnietym, słyszałem głośne szmery tych dyplomatycznych rozmów. Panie siedziały na niewygodnych wrprawrdzie, ale, jak cacko ładnych kanapkach, blado-różowym adamaszkiem obitych, blado-różowy miękki dywan przykrywał posadzkę, blado-różowe kamelje kwitły w wrazonach i buduar cały zalewało blado-różowre światło lampy zwieszającej się z sufitu. Słówka gładkie, wymuskane, słodkie, płynęły z różowych usteczek i rozwiewały się szybko gdzieś bez wrieści, jak woń ulatująca z kielicha kwiatów\ Panie były w różowych humo- rach — jedna z nich wrstała, uśmiechnęła się do swrej sąsiadki i wyszła. Poszedłem w ślad za nią i zdaje mi się, że ja jeden tylko podpatrzyłem to dyskretne ziewnięcie, różowym wachlarzem starannie przysłonięte.
Przeszedłem przez szereg pokoi mniej lub więcej gustownie przystrojonych w dywany perskie, ciężkie aksamitne firanki i portyery, bronzy, lustra, kwiaty i plafony. Wszędzie przepych rozpościerał swój magiczny urok, wszędzie chęć używania wypisywała złotem i jedwabiem swre przedostatnie słowo; grupy dam i mężczyzn tworzyły się tu i ówdzie co chwila i rozpierzchały się zwolna, automatycznie na strony, by opodal skupić się znowu. Piękne,
*
>
dźwigające na sobie fortunę niejednej rodziny, kobiety do zbytku i łatwego życia przywykłe, w malowniczych pozach siedziały na nizkich ottomanach, a przeginały się, zmieniały miejsce i zwracały się do stojących przed niemi mężczyzn z tak naturalnym wrdziękiem, że przysiądzby można, iż żadna z nich nic a nic nie wrie w jakim zwrocie twarzy najkorzystniej profil jej się przedstawia, w jakim układzie fałdów suknia jej najefektowniej się dra- puje. Mężczyźni przystawali z nogi na nogę, zamieniali kilka spojrzeń, słów kilka, kłaniali się i odchodzili — do sal bufetowych.
Przy bufetach tłok nie zmniejszał się ani na chwilę. Przy osobnych stolikach zasiedli niektórzy do formalnej kolący i, łokcie na stole, cygaro w ustach, z serwetą na kolanach. Mniej zapamiętali, lub mniej familiarni, stali przy bufecie z filiżanką herbaty w ręku, lub obrywrali od niechcenia grono ’winogron, popijając lekko musujące wino z szerokich, płaskich kieliszków. Gwar i duszność panowrały w sali owianej błękitnawym dymem cygar.
Lecz i w innych salonach atmosfera zaczynała być duszną i ciężką. Ostra, podrażniająca nerwy woń Ylang-ylang’u i Ess-Orizy, mieszała się z zapachami kwriatów, nagromadzonych w pokojach. Rozmowy stawały się teraz głośniejszemi, potworzyły się w dalszych salonach pojedyncze kółka ożywioną prowadzące konwersacyą: panowie rozpierali się w fotelach, rece zarzucając za poręcz i śmiejąc się
głośno, rzucali między panie frazesa à double tranchant — panie wygodniej, pół lezaco prawie, wsparte na poduszkach ottoman, śmiały się zagryzając usteczka i wachlowały się z niezrównanym wdziękiem; lekkim rumieńcem paliły się ich twarze, oczy nabierały migotliwego połysku.
Spojrzałem na zegarek — była pierwsza po północy.
— Si vous aimez la musique ?... — zagadnął mnie w téj chwili gospodarz przechodzący spiesznie przez sale. — Madame de * va se mettre au piano . . . par ici, s’il vous plait !...
W istocie ruszyli wszyscy za gospodarzem do tak zwanej sali koncertowej, gdzie na nas czekał rzeczywisty koncert słynnej węgierskiej pianistki. Co grała, nie pamiętam już teraz po szczególe — wiem tylko, że najwybitniejszą część programu stanowił czardasz, szalony, porywający czardasz jakiego nigdy drugi raz w życiu nie zdarzyło mi się słyszeć. Czardasz, już i tak z natury swéj skoczny i pełen ognia, pod ręka artystki przeobrażał się w jakiś frenetyczny, wściekły bachantek i satyrów taniec; unosił ze sobą odurzoną wyobraźnię w wir szalonych jakichś gorączkowych marzeń, jak błyskawice przelatujących przed olśnionym wzrokiem — z chaosu tonów wybuchały kolejno śmiech i płacz spazmatyczny — aż znowu powracający, jak zmora natrętna, motyw główny wiązał te wszystkie fan-
tazmagorye w jeden nieprzerwany łańcuch śpiewnych, namiętnych dźwięków . ..
w J w
Rzuciłem okiem po obecnych. W pierwszych rzędach, jak w sali koncertowej poustawianych krzeseł, siedziały panie — w dalszych i wrzdłuż ścian potworzyły się szeregi mężczyzn. Rozmowy przycichły — zdawało się, że zamarły na ustach. Na twarzach podżyłych finansistów', wygolonych starannie, powleczonych przed cirwilą werniksem sztywnej powagi, malowała się teraz niewymowna błogość — uśmiech zadowolenia osiadł na ich mięsistych, wygiętych naprzód wargach i roziskrzał małe, szare oczy. Panie przymykały długie, jak jedwab’ lśniące rzęsy, jakby olśnione jakimś niezwykłym mirażem — szybsza fala oddechu podnosiła kwriatami strojne łona — ich białe, odsłonięte ramiona przebiegał dreszcz lekki.
Przebrzmiał akord ostatni czardasza. Zdawało mi się, że naraz kilkadziesiąt piersi odetchnęło głęboko. Na estradę wstąpił skrzypek nieznany mi z nazwiska. Wysunąłem się niepostrzeżony z sali.
W pokojach, które przechodziłem kolejno, szukając świeższej i mniej dusznej atmosfery, pusto teraz było i cicho. Z dala tylko przypływała fala szmerów' przyklaskujących wirtuozowi gości i urywane takty jakiegoś andante. Gdzieniegdzie wr ustronnym buduarze lub wr oddalonym od tłumu salonie
*
napotykałem jakąś parę szukającą widocznie samotności do bardziej poufnej rozmowy; przy bufecie
siedzieli jeszcze ciż sami panowie, popijając z niczem niezmąconym spokojem kawę i likiery — gdzieś znowu we framudze okna dwóch poważnych mężów stanu kończyło półgłosem ożywioną dyskussyą. Przyglądając się tu i ówdzie przepysznym szczegółom wykwintnego przy stroju bankierskiego »at home,« dotarłem do końca długiej enfilady pokoi. Przede- mną były już tylko drzwTi ostątnie, ciężkiemi por- tyerami prawie że zupełnie przysłonięte. Uchyliłem z nich jedną i tak, z ręką podniesioną, jak wryty, mimowoli zatrzymałem się w progu, przyglądając się uroczemu obrazkowi, który do dziś dnia jeszcze żywo stoi w mej pamięci.
W salonie — buduarze raczej — panował pół- zmrok. Niepewne, padające z góry światło chińskiej lampy dawało zaledwie dostrzegać ciemno-oliwkową barwę materyi, przeciętej szerokiemi z drobnych pąsowych kwiatów pasami, powlekającej dokoła ściany. Tej samej barwy i desenia obicie pokrywało nizką? okalającą pokój ottomanę oraz tu i owdzie od niechcenia rozrzucone, grubemi frendzlami opięte fotele. Na hebanowych, wysmukłych, misternej roboty stoliczkach krzaczaste koleusy o ciemno-oliwkowych liściach i begonje z drobnym czerwonym swym kwiatkiem dostrajały się wybornie do harmonijnej całości tego umeblowania. Przez otwarte wysokie dwTa okna padał na ciemne tło firanek odblask elektrycznego światła osrebrząjącego w perspektywie park, drzew szpalery i cicho szemrzącą fontannę, i
- i5
zalatywał łagodny chłód pogodnej wrześniowej nocy. Lecz to wszystko stanowiło jedynie ramy obrazu. Kreacya rzeczywiście godną natchnionego mistrza była kobieta w jasnej balowej sukni, spoczywająca w nawpół leżącej pozie na zagięciu ottomany, przechylona na poduszki, z główką wspartą na reku, zwróconą w stronę okna. Z miejsca, na którćm nieruchomy stałem, dostrzedz tylko mogłem jej profil, delikatny, grecki profil posągu, czystą linją konturu wychodzący z tła ciemnego. Włosy jej, jak lawa czarne, wznoszące sie gładką falą nad czołem, podnosiły jeszcze bardziej marmurową białość twarzy . . . Piękna była . . .
V ^ v
Lecz nie wyjątkowa piękność tego zjawiska przykuła na długą chwile wzrok mój do siebie. Na twarzy tej młodej, pięknej, w przepysznym balowym stroju kobiety malował sie głęboki smutek . . . Oczy jej zapatrzone w dal przed siebte miały wyraz bolesnej jakiejś zadumy, wielkiego moralnego znużenia — wyraz, który zadziwiał, budził litość i przestrach zarazem.
Zkąd ta boleść, ten smutek na tem czole, po którem chmury trosk i cierpień nie miały jeszcze czasu przepłynąć ? Zkąd gorycz na tych ustach stworzonych zda sie do uśmiechów jedynie? Czyż to życie, nedzne życie nasze kłaść musi na kwiat każdy łzę rosy i na każdą perłę ciemną skazę ?.. .
Dlaczego ona tak smutna i
Jaka myśl bolesna przychodzi ja prześladować aż tu, wśród tej atmosfery rozkoszy i zbytku?
Dlaczego ona tak smutna?
Pytałem siebie zapatrzony w te piękną kobietę, która uciekła od gwaru bawiących się ludzi do tego zacisznego, pustego salonu, sądząc, że nikt tej łzy płynącej teraz swobodnie po tak długo uśmiechniętej twarzy nie podpatrzy.
Dlaczego ona tak smutna?
Nie wiem jak długo stałem tak w progu jakimś dziwnym, tajemniczym urokiem do miejsca przykuty.' Patrzyłem . . .
Wiem tylko tyle, że przyszła mi nagle do głowy myśl szalona: zbliżyć się do niej, wstrzymać, jeśliby odejść chciała i spytać: »Dlaczegoś ty smutna, ty piękna i młoda? dlaczego stronisz od ludzi, co się bawią i śmieją? — powiedz!... Kto jesteś? -— nie wiem i wiedzieć nie chcę — wiem tylko, że cierpisz ... Dlaczego?. ..«
A potem, potem . . . rzucić się jej do nóg i znaleźć słowo, zaklęcie, które by wstrzymało łzy z jej oczu płynące i ustom uśmiech szczery wróciło!
Myśl wielce nierozsądna — zgoda — a jednak czuję, że byłbym to uczynił, gdyby . . . gdyby nie lekkie uderzenie czyjejś ręki po mojem ramieniu.
Obejrzałem się i upuściłem uchyloną portyerę.
Za mną stał dobry mój znajomy, redaktor H.
— Chodź — rzekł — mam z tobą do pomówienia . . . ma się rozumieć przy filiżance herbaty.
— Dobrze — odrzekłem — służę ci.
w
Spojrzałem raz jeszcze w głąb salonu. Słowa nasze musiały dolecieć do uszu pięknej nieznajomej, bo podniosła się śpiesznie z miejsca, przeszła mimo nas i znikła w tłumie gromadzącym sie napowrót w salonach.
‘— Kto jest ta pani? spytałem' redaktora.
— Jakto, nie wiesz ? — to nasza piękna ban- kierowa Wallstadt. . . Przed dwoma dopiero laty wyszła za maż — mąż jej nieznośny i stary — ona czarująca. Co czwartek zbiera się u nich bardzo liczne i miłe towarzystwo ... Mówią . . .
— Przedstaw mnie jej, redaktorze.
— I owszem, tylko wpierw musimy z sobą
o innych rzeczach pomówić.
Gdyśmy skończyli pogawędkę i herbatę, rozjeżdżali się ostatni goście.
Miedzy nimi ani pięknej bankierowej ani jej męża już nie było.
W tydzień, może dni dziesięć, po owym raucie “/ stood, in Venice on the Bridge of Sighs.. .u przepraszam — stałem nie na »moście westchnień« tylko na balkonie przytykającym do foyer Wielkiej Opery w tymże samym Wiedniu.
Przechylony na zrębie szerokiej balustrady przyglądałem się ciekawie, chwil nie licząc, ożywio-
Czesław, Arabeski. 9
nemu obrazowi roztaczającemu się przedemną. Tam w dole wrzało gwarne stołeczne życie jednego z głównych ognisk cywilizowanego świata. Na zbiegowisku Opern-Ringu i Karnthnerstrasse, w jednym z najbardziej ożywionych punktów miasta, krzyżowały sie powozy, tramwayów siecie i rzesza cała przechodniów. Blask potrójnego szeregu latarń, wystaw sklepowych i okien kilkopietrowych kamienic przytłumiała lekka, jak welon zaledwie widzialny, mgła i zlewała w jedną, kipiącą, w tę i w ową stronę bez przerwy przewalającą się massę: czarne sylwetki ludzi, koni i powozów pędzących bez ustanku po bruku i chodnikach szerokich ulic. Łuna światła podnosiła się od dołu aż po nad domów dachy i gasła w bezbrzeżnym, nad całym miastem rozwieszonym cieniu chmurnej nocy. Turkot przeciągły powozów mieszał się z gęstym, jak deszczu brzęczenie po szybach, odgłosem kroków secin przechodniów, ze świstem rozlegającym się co chwila na przystanku tramwayów szybko jeden za drugim z głuchym hukiem biegących po szynach, z nawoływaniem dorożkarzy i szmerem przytłumionym głośnych rozmów. Tego gwaru fala podnosiła się aż ku mnie i łamała się wśród kolonady podtrzymującej olbrzymi portyk gmachu Opery. Zdawało mi się, że słyszę tętno jednej z tych potężnych arteryj ziemie przerzynających, wr której nie krew krąży, lecz lawa gorączkowych namiętności, sił mocujących się z sobą, szukających coraz nowych drgó
myśli — tylu a tylu mil jonów ludzi. Tam znowu — prawrie naprzeciw miejsca, gdzie stałem, po drugiej stronie Ringu — wielkiej kawiarni rzęsiście oświetlone okna rzucały światło na inną stronę tego stołecznego życia. Opuszczone wT tej spóźnionej porze stoliki i krzesełka, wysunięte prawie na środek przestronnego chodnika, służą już teraz tylko na chwilowy spoczynek dla znużonego przechodnia. Za pomocą lornetki odróżniam z dala nie sprzątnięte ślady licznych gości, którzy się tu przed teatralną godziną na filiżankę czekolady i felieton bulwarowej gazety gromadzili. Drzwi kawiarni otwierają się co chwila — wychodzą z nich jacyś mężczyźni, jakieś damy i rozmijają się w progu z nowymi przybyszami. Nieustanny przypływ i odpływ. Oto dwóch jakichś młodzieńców, ubranych jak na eleganckich flaneurów przystoi, zatrzymało się w szerokiej drzwi ramie,
#
niepewni w którą udać się mają stronę. Zda się, że słyszę, jak ten pierwszy zaproponował skończyć dopalające się cygaro, usiadłszy na świeżem powietrzu. Oto jeden z nich, przy niepewnym blasku padającym z okien kawiarni przeziera teraz porzuconą na stoliku gazetę, drugi od niechcenia i w braku
«
innego zajęcia przygląda się defilującym ulicą kobietom i tylko gdy przypadkiem spostrzeże nowalję jaką, nie notowaną dotychczas w lokalnej jego pamięci, zwraca się z lakoniczną uwagą w stronę towarzysza. Ręczę, że szepnął: »nieszpetna« — przeprowadzając obojętnym wzrokiem tę wysoką, pełnych
kształtów dziewoje, wspartą na ramieniu jakiegoś ułana. Może niedługo ujrzymy ją na którym z obrazów mistrza Makarta; — jak jej do twarzy ten szeroki, czarny, rembrandtowski kapelusz pluszowy, z lekko podjętym bordem, z pod którego połyskują delikatnie trefione złocisto-rudawe włosy; z takim wdziękiem pur-sang Wiedenki przechyla kibić nie tyle wiotką, co zda się wykutą Fidiasza dłonią. Niedługo może świat cały podziwiać będzie nową »Dianę na łowach,« a ten młodzieniec przyglądający się dziś oryginałowi, tyle nań zwraca uwagi, ile Szwajcar na przepiękne swe góry, które codzień ma szczęście oglądać. O młodzieńcze! ... Kolejno przez okrąg światła padającego jasnym strumieniem na chodnik, przesuwały się coraz to nowe gwiazdy — stałe, czy też niestałe, o tem już sądzić nie będę.
Opuściłem trzymaną przed oczami lornetkę i wróciłem naturalną assocyacyą myśli do prześladujących mnie od tygodnia marzeń.
Gzy dasz pani wiarę! — ta kobieta, raz przelotem ujrzana na raucie u Schleifów, w tym pustym, cichym salonie smutnie zadumana, od zabawy i ludzi stroniącą, wciąż nie wychodziła mi z pamięci. To
i, / w J 1 v
samo zapytanie, którem sobie zadał, ujrzawszy łzy w jej oczach, to samo zapytanie dręczyło mnie przez ten cały ubiegły tydzień. Dlaczego ona smutna? Go za boleść ukrywana starannie zakradła się do serca tej pięknej, młodej, ubóstwianej przez tylu bankierowej Wall stad t?.... Szukałem nadaremnie
odpowiedzi — znajdywałem ją — ale przekonać się
o słuszności moich przypuszczeń nie miałem sposobu.
Jakto, powiesz mi pani, bawiąc w mieście, znając osoby bywające w ich domu, nie mogłeś pan?... A właśnie, że nie mogłem.
Nazajutrz po owym raucie, wrezwany telegramem, zmuszony byłem bezzwłocznie wyjechać do Meranu, zaś wieczór spędzony na balkonie Opern- hausu był właśnie wieczorem dnia mojego powrotu do Wiednia. Trzeba się zatem było tymczasem za- dowalniać dosyć lakonicznie udzielonemi mnie szczegółami przez redaktora H. i własnemi przypuszczeniami, które coraz to większego prawdopodobieństwa nabierały w oczach moich. Bo — kombinowałem sobie — kobieta młoda i piękna, wychodząca za mąż za młodzieńca już podżyłego, ma tysiąc i więcej szans być nieszczęśliwą. Sprzedano ją — naturalnie, że sprzedano! — bogatemu bankierowi, który, kto wie, może w zamian za tę przysługę pospłacał długi swego teścia. Wydano za mąż dziecko, którego sercu kazano milczeć — ale ona, kobieta już teraz, czy potrafiła potem sama przymusić do milczenia to spragnione rzeczywistego uczucia, to biedne, w złotych kajdanach więzione serce? Mąż stary, w domu zrzęda i przekora, obwozi ją po balach i zebraniach, by módz z uśmiechem zadowolenia pochwalić się przed światem tym nowo- nabytym towarem. A ona jechać musi, stroić się,
wraz z kwiatem wre włosy kłaść na twarz maskę
+ w
wesołości — a potem tej nieszczęśliwej, opuszczonej od wszystkich, zrozpaczonej kobiecie sił na razie nie staje, oklaskiwanej bohaterce komedyi serce pęka ... i wtedy — jak na tym raucie — łzy jej krwawe padają jak przekleństwo na blichtr szczęścia, złoto, kwiaty i drogie kamienie ... I wciąż przede- mną stała ta kobieta, blada, smutna, ze łzami w oczach — widziałem ją we śnie i na jawie. Wyjechałem z Wiednia zajęty pilną sprawą, powołującą mnie w tyrolskie góry — lecz zmiana miejsca i otoczenie nie zdołały zatrzeć w mej pamięci tej dziwnie interesującej mnie postaci. Nie bawiło mnie nic, nie zajmowało, byłem czegoś nie swój, jak to mówią. Dawno już, bardzo dawno temu podobnego rodzaju uczucie budziło się kiedyś w mej duszy — pamiętam . .. było to wtedy, kiedym pierwszy raz w życiu przyznał w obec samego siebie, że ją kocham.
— I pan to nazywasz miłością?
— Nazwij pani to uczucie, jak chcesz: ciekawością, zainteresowaniem się, czarem, urokiem, podrażnieniem nerwów. Wiem tylko tyle, że było coś we mnie, co mnie myśleć o niej zmuszało, co nieprzepartą jakąś siłą ciągnęło mię ku niej, jak gdybym przeczuwał, że tej nieszczęśliwej kobiecie ja pomocny w czemkolwiek być mogę. Zdawało mi się, przekonany byłem, że tam na dnie tego pozłacanego zbytku i wresela kryje się jakiś dramat straszny, jakaś bez wyjścia kolizya serca z obowiązkiem, jakaś
boleść cicha, tłumiona, która jedynie łzą, aniołów skargą, wybuchnąć może. Ten cień smutku, dostrzeżony prostym a jednak, jak mnie się zdawało, , opatrznościowym zbiegiem okoliczności, wystarczał na wysnucie z tego jedynego wiarogodnego szczegółu całego wątku osobliwrej, pełnej groźnych perypetyj powieści. Uważ pani tylko — przypuszczenie samo, jak promień z blasku sie wysnuwa. Ona musiała już dawniej, przed zamążpójściem kochać jakiegoś zacnego lecz pozbawionego wszelkiego funduszu człowieka — sielanka — potem nieubłagany rozkaz ojca — zabiegi du haut de sa grandeur natrętnego bankiera — scena pożegnania, najprawdopodobniej wieczorem w ogrodzie — ślub — wiadomość, że zrozpaczony kochanek zastrzelił sie, otruł, albo wyjechał gdzie do Afryki — to właśnie dzień rautu u Schleifa — potem... ach! już potem same sny, w których rzeczywistość od snów piękniejsza, pozwala mnie cieszyć ją, ciernie na jej drodze przykrywać kwiatami przywiązania . .. bratniego ...
Takie to mniej więcej marzenia roiły mi się po głowie, gdym zapatrzył się z foyer Opery na gwarem i ruchem kipiące ulice Wiednia. I przez pryzmat tych marzeń widziane wydało mi się to miasto Babilonem nowym, gdzie gorączki szał i pobrzęk złota przytłumia wszelkie szlachetniejsze porywy, gdzie daremnie dusze czyste i wzniosłe
o pomoc wołają, a odpowiada im tylko szatański śmiech rozbestwionej tłuszczy, która tu się zbiegła
ze wszystkich krańców świata na wielkie satur- nalje . . . zamówione z góry i opłacone przez wszystkich starych i łysych bankierów.
O muzyce, śpiewie i gwarze ludzi słyszeć ma się rozumieć już nie chciałem.
Przebiegłem sale foyer i zbiegłem ze schodów, spiesząc ku wyjściu. Gdym wypadał pod zewnętrzną kolonadę, natknąłem się na jakąś damę i jakiegoś pana, oczekujących na zajeżdżającą* właśnie karetę. Odskoczyłem, jak piorunem rażony . . . poznawszy w damie, otulonej białem okryciem, moje bankierowę!
Tak to już bywa, że mimowoli na nagły widok osoby, którą w tej chwili mamy myśl zaprzątniętą, krew nam uderza do głowy i stoimy zmieszani, sami nie wiedząc czemu.
Ona rzuciła wzrokiem ku mnie i widząc, że
w '
nieruchomy stoję, jakbym na przejście swobodne a:ekał — usunęła się na stronę i podbiegła ku drzwiczkom powozu. — Nie wiem, jak się to stało, żem dopadł do nich pierwszy, otworzył i wsiadającą podtrzymał. Mąż jej — gdyż on to był, jak się potem przekonałem, — tuż za nią stawiający nogę na stopień i wziąwszy mnie prawdopodobnie za usłużnego komissyonera, posługacza . . . cóż wiem! zatrzymał sie chwile i sięgnął do kieszeni. . .
J w u w O v
Oprzytomniałem, odskoczyłem od powozu i uciekłem, nie tak jednak prędko, abym nie dosłyszał głosu bankiera, pytającego swego stangreta:
— Czy to on ciebie zawołał?
Trzeba być bankierem, Niemcem i mężem tej biednej kobiety, żeby się tak głupio pomylić! — kląłem w duchu, pędząc nazajutrz, dobrze przed południem, do mieszkania redaktora H.
Redaktor, nie ranny ptaszek, przyjął mnie w szlafrokowym negliżu, z wielką serdecznością i zdziwieniem.
— Jakto, już w Wiedniu? — wykrzyknął.
— Przyjechałem wczoraj i nie tracąc czasu przybiegam cię uścisnąć.
Mój stary znajomy uśmiechnął się dosyć dwuznacznie.
— Dziękuję, dziękuję . . , rzekł, podając m cygaro — a jakże tam interesa?
— Nic, dobrze.
a^zbj — Wszystko załatwione?
^ — Przynajmniej o tyle, że wracać mogę spo-
^‘'Rojny do kraju.
— Chwrała Bogu! . . . no, ale zabawisz jeszcze w Wiedniu czas jakiś, co?
— Zależeć to będzie — rzekłem, przedzielając pauzami wyrazy — od ciebie, kochany redaktorze.
— Odemnie?... Cóż to, pieniędzy ci zabrakło ? — bierz, proszę, ile ci trzeba — wiesz, że moja skromna kassa ...
Zatrzymałem jego rękę, sięgającą w stronę biurka.
— Nie, mój drogi, pieniędzy tym razem mam jeszcze dosyć — dziękuje. Chciałem rzeczywiście prosić cię o pewną przysługę, ale innego rodzaju.
—- Dobrze, dobrze — tylko bez omówień.
— Otóż, przypominasz sobie redaktorze, że na raucie u Schleif a prosiłem cię o przedstawienie mnie pani. .. pani Wallstadt. Zagadaliśmy się wte- dy i . . .
— Pozwól, o kim że to znowu mówisz . . . pani. . . pani... powiadasz?
— Bankierowa Wallstadt — piękna, młoda brunetka.
— A! brunetka! — już wiem. Chciałbyś zatem, żebym cię jej teraz przedstawił, w jej własnym domu? Zgadłem?
— Zgadłeś. Wszak tam bywasz?
— Rzadko bardzo — ale i owszem. Wstąp kiedy do mnie, to pójdziemy.
— A czy nie mógłbyś tam wybrać się. . . dziś naprzykład?
— Dziś Eh .. . cóż znowu za nagłość!
— Kiedy widzisz — krótko bawię w Wiedniu i chciałbym już raz przecie odbyć tę wizytę, a potem . . .
*
— Żadne potem — przerwał mi przyjaciel. — Nie owijaj w bawełnę. Podobała ci się kobietka i basta.
— Podobała się, nie przeczę, bo sam przyznasz że niezwykle piękna — ale — nie o jej piękność mi chodzi.
— Ma się rozumieć, że nie o piękność, tylko
o względy.
— Ani o te: chciałbym się przypatrzeć bllże, jej życiu.
— A tobież na co to się przyda?
— Powiem ci szczerze. Ta kobieta wzbudza wre mnie jakieś dziwne uczucie, nietylko ciekawość, nietylko sympatyą, ale i litość .. .
— Litość?
— Tak. Zdaje mi się, że musi być bardzo nieszczęśliwa.
w v
Patetyczna intonacya mego głosu i tajemniczy wyraz twarzy musiały uderzyć redaktora, bo wiel- kiemi oczyma spojrzał na mnie.
— Tak — powtórzyłem — musi być nieszczęśliwą, musi być ofiarą nieuniknionego a ciężkiego losu. Nie znasz jćj dobrze, więc może i niewiesz ile się łez kryje pod powłoką jej wresołości, jej uśmiechu, którym ludzi obdarza, którym sama usiłuje siebie odurzyć. To biedna kobieta, mówię ci, to bardzo nieszczęśliwa kobieta.
— Go ci się roi! — wykrzyknął mój przyjaciel. — O ile mi wiadomo, bankierostwu Wallstadt możnaby wielu rzeczy pozazdrościć: i bogactwa i stanowiska w towarzystwie, no i pożycia, której jak ludzie sądzą, zgodne i szczęśliwTe jest.
— A ... tak ludzie sadza ?
w 4»
— A ty inaczej ?. . .
— Dziś ci jeszcze nic nie powiem. Mam przeczucia . .. Domysły... nie wierzysz w nie — ale jak się sprawdzą, wtedy się przekonasz, o ile na
sądzie ludzkim polegać można. Przedewszystkiem dziś jeszcze u nich z pierwszą wizytą być muszę, a od tego, co potem wyniknie, zależeć będzie mój dłuższy lub krótszy pobyt w mieście.
— Niech sobie i tak będzie. Pójdziemy więc — rzekł śmiejąc się nieoceniony redaktor. — Powodzenia żvcze i czekać bede cierpliwie na wyjaśnienie
b W V J \J '
tej nowej zagadki, która ci spokoju nie daje.
Rzeczywiście tegoż samego dnia, w wizytowej porze, staliśmy u drzwi wspaniałego, obejmującego całe piętro okazałej kamienicy, mieszkania bankiera Wallstadta.
Cezar stojący nad Rubikonem musiał doznawać podobnego uczucia, jak tp, które mną owładnęło, w chwili gdy się drzwi przed nami otwarły.
Wręczyliśmy nasze karty lokajowi.
* Za chwile wrócił.
w
- — Pan wyjechał, pani słaba, przyjąć nie może — brzmiała odpowiedź.
Nie było rady. Zamówiwszy sobie towarzystwo redaktora na przyszłą wizytę, za dni parę — wróciłem do hotelu w niezbyt świetnym humorze.
Trzeba było jeszcze czekać zabijając czas wszelkiemi sposobami — nie wypadało bowiem raz po raz powtarzać tej niefortunnej ekspedycyi.
Tymczasem kombinacye moje wzrastały w miarę wymagającej się niecierpliwości. Nawet to spotkanie u wejścia Opery nabierało pewnego znaczenia. Mąż jej, którego wówczas przez krótką chwile mia-
łem przed oczyma, odpowiadał w zupełności wyobrażeniu, jakie o nim z góry byłem powziął. Nizki, otyły, lat pięćdziesięciu może, twarz na krótkiej szyi niemal nieruchomie osadzona, bez najmniejszego zarostu, o grubych, pospolitych rysach i cerze apoplektycznej, ożywiona jakimś wyrazem naiwno- dobrodusznym — dla krótkowidzów zdradzającym dobroć serca, dla baczniejszych iście genjalną hypo- kryzyą. Ten przyśpieszony wyjazd z teatru — jak obliczałem, mniej więcej w połowie przedostatniego aktu; to oświadczenie lokaja, że »pani słaba,« kiedym ją w przeddzień jeszcze widział na ulicy — wszystko to dawało mnie mimowoli do myślenia. Mąż kazał — wróciła wcześniej do domu . . . może wymknęło się jej jakie słówko niezadowolenia? — ztąd scena ... łzy .. . może rzeczywista choroba ? — nic dziwnego przy tak wątłem jak jej zdrowiu! . . . a może tylko zakaz nieprzyjmowania kogobądź w nieobecności męża ?.. .
Myśl, że ona jest tu, w tern samem mieście, tak blizko mnie, że tylko przebiedz ulicę a już ją wi- . dzieć mogę, z ust jej usłyszeć skargę, w oczach jej czytać radość duszy otwierającej się przed bratniem, współczującem sercem, może w tej chwili, kiedy oto bulwary przebiegam, jak senny, kiedy o niej marzę,
, roztargnionym wzrokiem przyglądając się jakiejś nudnej komedyi w teatrze, że może właśnie wtedy ona sama, opuszczona, w złotem i jedwabiem lśniącym buduarze dolę swą przeklina, jakiejś istoty współ-
czującej wokoło siebie szuka — myśl ta doprowadziła mnie do rozpaczy! Biegł bym, pędziłbym tam do niej ... a rzucałem się tylko jak lew bezsilny, więziony w klatce, niezdolny nawret tych subtelnych pajęczych nici form towarzyskich zerwać.
W chwilach takich, czuję, że brakowało tylko sposobności, a mógłbym stać się wiekopomnym bohaterem. Ustrój społeczny zachwiałbym u podwalin, świat bym przeinaczył, ludzi przeanielił! — a to jedynie w celu, by módz w każdej dnia i nocy porze paść bez wszelkich przedwstępnych ceremonij do nóg ubóstwianej kobiety.
Tak, pani, — teraz kiedy świat nas rozdzielał, kiedy się wszystko przeciw zbliżeniu naszemu sprzy- ' siegło — ubóstwiałem ją!
Błąkałem się po ulicach — źle mówTię — po ulicy ... bo instynktownie niosły mnie kroki wciąż wT jedną stronę. Dziś jeszcze zbudzony nagle ze snu byłbym w stanie wymienić bez zająknienia liczbę okien pierwszego pietra w domu, gdzie ona mie- . szkała. ZeYsklepu po drugiej stronie ulicy wykupiłem całą kolekcyą lasek i portmonetek — na trotuarze dystrakcya moja i ciągłe zapatrywanie się w jedno» miejsce były przez dni kilka plagą dla potrącanych nieustannie przechodniów — przestudyowałem sumiennie najdrobniejsze zagięcia zawieszonych u jej okien firanek — policzyłem niemal wszystkie liście na zdobiących jej balkon oleandrach ... I raz tylko oczom moim ukazała sie zaklęta księżniczka.
Pewnego wieczoru, we trzy coś dni po owéj niedoszłej wizycie, przechodząc mimo dobrze znanego mi domu, usłyszałem przez okna otwarte dolatujący śpiew. Głos jakiś rzewny i namiętny zarazem śpiewał aryą Mozarta: “Non so d’onde viene .. .a Śpiew był przerywany często — czasami głos inny pełniejszy, jak mnie się zdało męzki, podchwytywał go i powtarzał z jeszcze bardziej zaznaczonym wyrazem prześpiewaną zwrotkę. Był to duet dziwnego rodzaju, kapryśny, jakby jakaś bez słów rozmowa przeplatana rzeczywistą rozmową, może zupełnie odrębnej treści.
Śpiew zamilkł i po długiej pauzie ukazały się na balkonie dwie postacie. Pomimo dosyć silnego zmroku bankierową poznałem od razu. Towarzyszył jej wysokiego wTzrostu mężczyzna, a że światło otwierających się drzwi na twarz mu padło, przekonałem się, że przystojny był i młody. Rozmawiali chwilę — o czém, nie mogłem* dosłyszeć . . . potém szmer ich słów ustał — jakaś nowa kobieca sylwetka zarysowała się w jasnej drzwi ramie — i nagle ona wbiegła napowrót do sali, a w ślad za nia i on znikł z balkonu.
w
Stałem jeszcze długo na ulicy — ale i światła w salonie pogasły, a ona nie ukazała się więcej.
Biedna! — pomyślałem sobie — nawet z bratem nie może porozmawiać swobodnie. To służąca ostrzega ich o powrocie do domu bankiera. Nawet brat nie może jej zasłonić przed tyranją tego łotra!
Bo, proszę pani, kim ze by miał być ten mężczyzna z balkonu, jeśli nie jej bratem ?. . .
Zresztą długo nad tym wypadkiem nie miałem czasu rozmyślać, bo już nazajutrz swobodniejszy od zajęć redaktor mógł mi na powtórną wizytę towarzyszyć.
Zaledwieśmy weszli do bardzo bogato, ale zarazem wysoce niegustownie umeblowanego salonu — gospodarz wyszedł nas powitać.
Uprzedzająca grzeczność rozpromieniała rumianą twarz p. bankiera, króciutkie jego nóżki, ciągle w ruchu, stanowiły najkomiczniejszy kontrast z ciężką, niezgrabną masą korpusu. Uśmiechał się, sapał i znowu sapał i znowu się uśmiechał.
— Bardzo mi przyjemnie — dodałem ze swej strony i usiedliśmy.
— Pan przejazdem w Wiedniu? — zaczął gospodarz.
— Przeciwnie, zamierzam spędzić tu zimę całą i dlatego to uprosiłem redaktora, by był tak łaskaw ułatwić mi zawiązanie paru znajomości, do których zbliżyć się było już oddawna gorącem mo- jem życzeniem.
— Ależ panie — przerwał p. bankier wdzięczni będziemy za każdą chwilę, którą zechcesz nam poświęcić! Tylko bez żadnych ceremonij, proszę — świat wielki, tonie nasz świat — żyjemy prawie w swo- jem kółku — zapraszać nawet nie śmiemy, tylko kto łaskaw ponudzić się z nami — to bardzo łaskawT.
— Przeciwnie — odparłem — to ja wdzięczny będę, jeżeli mnie państwo pozwolicie przypomnieć się od czasu do czasu ich łaskawej pamięci, którą tak wysoko cenię.
Uścisnęliśmy sie za rece.
w «/ w w
— A żona pańska? — wtrącił redaktor — jakże jej zdrowie ?
— O! zdrowa zupełnie — już minęło.
— Nie będziemy mieli' przyjemności złożyć jej dziś uszanowania? — zapytałem lekko niepewnym głosem.
— Wyjechała. . . wyjechała co tylko z Guciem ... to jest z kuzynem swoim, do księgarni po jakieś nuty. Będzie bardzo żałowała. A przechylając sie do redaktora:
w
— Avec Gustave — dodał poufnie — vous
»
save\, ce grand Gustave Stieglit\ ...
— Ah! oui... — potwierdził redaktor.
*
— Żałuję mocno — odezwałem się znowu — że z powodów odemnie niezależnych nie mogłem być jej przedstawionym na raucie u p. p. Schleifów.’
— A ... u Schleifów — ale nie żałuj pan, że się tak złożyło! nie żałuj! bo żona moja ma swoje dnie . . . jak tydzień elle a sept jours ...
I roześmiał się p. bankier . . . widocznie z własnego kolosalnego kalamburu.
Rozmowa zeszła na inny przedmiot i choć zaciekawiony nad wyraz, co miało znaczyć owe »nie
Czesław, Arabeski. Q
żałuj pan,« spytać o wytłumaczenie sposobności znaleźć nie mogłem.
Sam bankier nasunął ją redaktorowi, wspomniawszy w dalszym przebiegu rozmowy o upadku rzemieślniczej sztuki w Wiedniu.
— Czybyś pan miał na to dowody? — spytał redaktor.
— Najświeższy tylko wymienię — odrzekł tenże.-Przed miesiącem może, z naszyjnika mojej żony, który dodać trzeba bardzo staroświeckiej i misternej jest roboty, wypadł opal. Przezierając błyskotki, które.chciała mieć na sobie właśnie na owym raucie u Schleifa, żona moja spostrzegła owo uszkodzenie, a ponieważ to, a nie inne kolje koniecznie musiało tegoż jeszcze wieczoru wejść( w skład jej stroju — postanowiła sama niezwłocznie udać się do jubilera i w swojej obecności, jak najśpiesz- niej wypadły kamień kazać ująć w osadę. Nim konie zaprzężono, ona z naszyjnikiem w ręku wyszła, niewiem już po co, na balkon. Naszyjnik z rąk jej się wyślizga i pada na bruk. Opale prawie wszystkie popękały, a oprawra mocno została uszkodzoną. Chcąc załagodzić smutek żony obstalowałem u najlepszego jubilera takież same kolje, dając owe staroświeckie na model. Powiadam panom, nawet dobrej kopii nigdzie mnie w Wiedniu zrobić nie p otrafiono!
*
— Zopa pańska musiała bardzo żałowrać swych opałów ? — zauważył redaktor.
— Ach, to było ulubione jej kolje! — a przy- tern ona tak wrażliwa, tak nerwowa ... Wyobraź pan sobie, ledwie zdołałem namówić, żeby tego wieczora do Schleifówr jechała, tak te bagatele wzięła do serca — a na raucie była, jak przybita, migrenę miała — nawet.. . przyznała mi się, że płakała...
A zwróciwszy się do mnie ze stereotypowym swym uśmiechem, dodał pan bankier:
— A pan chciałeś w tak feralnym dniu być jej przedstawionym!
• •••••••• ••••• •••••••••••••«•
Nie dodam nic więcej. Pojmiesz pani, jakie wrażenie musiały wywrzeć na mnie słowa bankiera.
Więc opale — marne, na bruku roztrzaskane opale — były jej smutku * przyczyną!.. . O wy łzy kobiece, źródła Nilu łatwiejsze do zbadania, niż wasze źródła!
Tylko opale?!
Cały gmach mozolnie nagromadzonych przeczuć i hypotez runął...
Redaktor, złośliwie uśmiechnięty, ja zaś, jak odurzony i przybity, pożegnaliśmy niebawem bankiera.
Nazajutrz już mnie w Wiedniu nie było. •••••••••••
Zamilkłem. Moja słuchaczka przyglądała mi się ciekawie, jak osobliwemu okazowi.
— A jednak — odezwTałem się jeszcze — uważ pani, co znaczy siła wrażeń, jak trudno otrząsnąć
się z nich, nawet zupełnie już wytrzeźwionej głowie. Oto w miesięcy może parę po opowiedzianych pani wypadkach — zagrzebany gdzieś na wsi w odludnym i zacisznym dworku, spędzałem na czytaniu i zwykłych moich zajęciach smutne dni i długie ciche wieczory naszej ponurej, późnej jesieni. Pamiętam — jednej nocy — gdy wicher huczał przeraźliwie i wstrzasał okiennicami, siedziałem nad biurkiem
w 7
schylony, nie licząc szybko upływających godzin, z książką w ręku. Zegar w przyległym pokoju, bijący powoli godzinę drugą po północy, przerwał mi czytanie. Podniosłem oczy. Na fotelu, stojącym
0 kilka kroków odemnie, siedziała bankierowa Wall- stadt. Dreszcz po mnie przebiegł — a jednak oczu oderwać nie mogłem od tej postaci. Bankierowa miała na sobie te sama, balowa suknie wiedeńska,
W w 7 W U V 7
jibraną białemi strusiemi piórami — tylko na szyi u niej połyskało teraz opalowe kol je. Twarz jej
1 oczy miały ten sam, dobrze mi znany wyraz smutku \ zadumy.
— Bankierowa! — krzyknąłem mimo woli.
v
Bolesny jakiś uśmiech zarysował się na jej ustach — skinęła ku mnie główką raz i drugi — i znikła . . .
Owej nocy widziałem ją raz ostatni w życiu — wątpię bowiem, czy się jeszcze gdzie kiedy na świecie spotkamy.
chwili gdy ostatni błękitnawy płomyk zgasł nad żarzącemi sie na kominku węglami, ciężka por- tjera, zupełnie prawie drzwi zasłaniająca, poruszyła sie lekko i do pokoju wszedł młody mężczyzna.
• Zmrok jesiennej, szarej godziny pogrążał w cieniu wykwintnie umeblowany buduar i miękki dywan zaścielający całą posadzkę tłumił kroki wchodzącego — dla tego widać stojąca u okna kobieta nie odwróciła nawet głowy w jego stronę . ..
Jak wielkie jej czarne oczy, tak i cała jej uwaga zdawała sie być zwróconą w tej chwili tam, na ulice, gdzie warstwa śwrieżo spadłego śniegu przytłumiała tu i owdzie turkot nielicznych powozów', a latarnia nawprost okna stojąca aż na nią rzucała światło blade.
Twarz patrzącej była blada, smutna i niezwykle piękna.
Młody mężczyzna zatrzymał sie w środku pokoju, popatrzył na nią przez chwile, poczem nie
wyrzekłszy słowa zbliżył sie do kominka i rzucił sie niedbale na stojący przed nim fotel.
Ona wciąż zdawała sie obecności gościa nie spostrzegać.
'Milczeli oboje . ..
W buduarze panowała cisza, jakby nie było w nim nikogo, tylko od czasu do czasu zakitywał doń z ulicy głos wymijających sie dorożkarzy i ciche skrzypienie poruszanego wiatrem szyldu nad bramą.
Wreszcie siedzący poruszył sie na fotelu i nie odrywając wzroku od gasnących węgli:
— Maniu! — rzekł.
Ona drgnęła.
— Czego chcesz Leonie?
*
% — Zycie moje, zrób też mi choć małą, maleńką scene ... takie straszne nudy .. .
— Scene?
— Tak, w rpdzaju tej ostatniej wczorajszej — nie — dzisiejszej Tannej... chociaż już doprawdy nie wiem, która była zabawniejszą.
— Nie rozumiem ciebie.
— A cytowałaś niedawno Spencera — przyznaj że on trudniejszy niż ja do zrozumienia. A pamiętasz Steina, com go znalazł na twem biurku ?.. jakże tam było?... »Praca okazuje sie świadomą działalnością nieskończonej natury osobowości, przez którą osobowość ta przyswaja sobie osnowę« ... czegoś, kogoś... konia z rzedem kto to zrozu-
— —
mié! — przepraszam — kto wytłumaczy, jak potrafiłaś ty to zrozumieć!
%
I śmiech jego sarkastyczny, jak ostry zgrzyt rozległ się po pokoju i urwał się nagle jak dźwięk pękniętej struny .. .
Ziewnął.
t,
— Zagraj tez co, Maniu — rzekł już innym tonem.
— Po co ? Czy dlatego abyś mnie zapewnił raz jeszcze, że żona nie potrafi nigdy tak grać jak kochanka ?
— Nie pamiętam czym ci to kiedy powiedział, ale.. .
— Tak — ty nie pamiętasz...
— Ale rok temu, kiedyś nie była jeszcze dla mnie tą pierwszą, a ja wciąż marzyłem, nawet głośno, o muzykalnej żonie, któraby mi grała wtedy kiedy muzyki potrzebować będę — usłyszałem raz z ust jednego z feniksów, to jest z przyjaciół moich, dziwne słowa: »Naiwny! kochanka grać będzie dla ciebie godzinami całemi — nie żona! . ..« Miałże słuszność?
Ona nie odrzekłszy nic usiadła do fortepianu, ale w środku szalonego galopa Rubinsteina rozpłakała się i ręce jéj opadły na klawiaturę.
On się zerwał z miejsca, oczy, mu się zaiskrzyły w cieniu:
— Przestań płakać! — krzyknął. — Czego płaczesz.'' — dodał łagodniej, postąpił krok naprzód,
*
jakby się chciał zbliżyć do niej, ale się wstrzymał, stłumione westchnienie zamarło mu na ustach, usiadł napowrót i zaczął drewka rzucać na gasnące węgle.
Zwolna zapalające się jeden po drugim płomyki rozszerzać zaczęły krąg śwriatła aż na środek pokoju.
Słychać było tylko trzaskanie ognia na kominku i cichy, bez granic smutny, przytłumiony płacz kobiecy .. .
Minęła długa chwila, która dla obojgu tych ludzi musiała się wydawać wiekiem, a jednak — któż z nich miał pierwsze słowo przemówić ? Cóżby oni mogli jeszcze mieć sobie do powiedzenia? Porwały się dawno nici łączące ich niegdyś ze sobą i ter-az już ani jedno ani drugie serce nie miało już sił lub chęci snuć nowych.
Po wybucly.ch szalonej miłości, po gorączkowym przezwyciężeniu trudności stojących na prze-* szkodzie urzeczywistnieniu najpiękniejszych marzeń, po całym wreszcie poemacie ’pierwszych chwil, zbyt prędko niestety roztrwonionego szczęścia — nastała reakcja, wyczerpanie uczucia, przebudzenie się ze snu, ochłonięcie z upajającego szału ... przesyt!
Ona kochała w nim już tylko żyjącego jeszcze we wspomnieniach kochanka; on zaczął powoli wmawiać w siebie, że ją kocha, próbował odurzać się czas jakiś własnemi słowy, własnemi udziela- nemi jej pieszczotami, aż wreszcie szlachetna jego
natura wzdrygnęła się raz i drugi na myśl, że przecież on sam nie lepszym jest od tylu innvch, któ- remi pogardzać przywykł, starając się tak nikczemnie pustkę pozbawionej wszelkiego uroku rzeczywistości zapełnić komedją — więc przerwał ją i było jeszcze gorzej i jeszcze smutniej i położenie stawało sie z dniem każdym bardziej bez wyjścia.
Stał się zgryźliwym, szyderstwa jego przeszły
4
w bezlitośny sarkazm, z ust niemal nie schodzący; widać było, że go jakiś głęboki smutek przetrawia, ale nigdy nie zdradził się z tem przed żoną. Zaczął szukać rozrywki, a głównie zapomnienia poza domem — lecz zamiast ulżyć sercu, przysporzył tylko sobie wyrzutów sumienia. j
Ona może i odgadywała stan jego duszy i niejedna może jeszcze iskra uczucia tlała gdzieś na dnie jej serca, ale była ... za dumną, by zdradzić się z sercem przed tym, który zdawał sie niem pogardzać.
Tak upływały długie, bezbarwne to burzliwe naprzemian dnie, tygodnie. On całemi nieraz dniami nie pokazywał się w domu; ona starała się nawet
o istnieniu męża zapomnieć. Udawało się to jej czasem, w chwilach, kiedy całą myślą tonęła w wspomnieniach dawnych, bardzo dawnvch dzieciństwa
mf ' •
swego, błogiego dzieciństwa, bez rozkoszy wprawdzie, ale i bez troski. Ale najczęściej w chwrilach tych smutnych dumań w pustyni, tak pełnym świeżych jeszcze wspomnień buduarze, wciąż miała go
mimowoli przed oczami, tylko nie owego Leona obecnego jej męża i pana, lecz uwielbianego, rozrywanego artystę, ze świetną przed sobą przyszłością, z jej oczu czerpiącego natchnienia do arcydzieł przez kraj cały podziwianych.
Zdawało się jej wtedy... o! tak pewną była, że stanie się dlań ową przewodniczką Grottgera po po dolinie łez. . . że mu nowe ukaże światy, że w miłości swej stworzy dlań źródło tego niewyczerpanego nigdy szczęścia, o którem marzył, tych zachwytów, z których się jej spowiadał!
Tymczasem . . . tymczasem oto miłość jej była dla niego kwriatem, którego barwą on tylko przez chwilę wzrok popieścił, a wonią upoił się na mgnienie oka i odrzucił precz... daleko od siebie, jak cacko spowszedniałe; a to życie, które dla jego szczęścia poświęcić chciała, stało się dlań nieznośnym ciężarem, łamiącym mu skrzydła, stało się niewyczerpanym źródłem trosk jego ...
Możnaby ręczyć, że podobne myśli musiały znowu przesunąć się po schylonej na ręku, ciężkiej jak ołowiana główTce pani Maryi, podczas tej długiej chwili milczenia, która przerwała scenę naszkicowaną powyżej.
Łzy jej powoli płynąć przestały — oczy nie- ruchomie utkwione w zmrok odźwierciadlały spokojną już tylko zadumę.
Znowu serce jej skamieniało i znieczulone
wysiłkiem woli zdawało się z zupełną rezygnacyą oczekiwać na nowe ciosy.
Te na siebie długo czekać nie- dały.
— Chciałaś bvć żoną twórcy »Termopilówr« — zaczął Leon spokojnym zupełnie tonem, odchyliwszy sie na fotelu i raz po raz uderzając ręką po poręczy — to ostatnie dogodzenie próżności koszto-
W m
wało cię wiele, przyznaj sama . . .
Urwał jakby czekał na jej słowa i po chwili ciągnął dalej:
— Jestem złym mężem dla ciebie, a ty jesteś najnieszczęśliwszą pod słońcem żoną, lecz dla ciebie powinno to być rzeczą obojętną: wszak śwTiat jest tego przekonania, że my tworzymy rozczulająco- szczytny żywy obraz z pierwszego kartonu grottge- rowskiej »Wojny«, w którym rola genjuszu z gwiazdą nad czołem nadzwyczaj musi ci być do twarzy. Mein Liebchen was wilht du noch mehr ?. . . pró- • żność twoja zaspokojona.
— Tak, próżność moja zaspokojona — powtórzyła machinalnie.
w
— Szkoda tylko wielka, że już listów do siebie nie pisujemy więcej — nie będziesz miała dalszego ciągu korespondencyi, którą i tak zapewne po mojej śmierci ktoś, łaskawie przez cię upoważniony, wydać pośpieszy . . . Zostaną ci wprawdzie na pociechę kompleta nader ciekawych i charakterystycznych listówT Henryka M. na przykład, naszego
znanego pianisty, którego nawet bodaj jakaś symfo- nija twojem imieniem jest ochrzczona, lub . . .
— Zenona.
— A, prawda! omal żem nie zapomniał. Wszak i on podobno kochał się w tobie na zabój... chciałem powiedzieć: na nieszczęście. Pamiętam, jakżebym nie miał pamiętać owego sonetu, wiesz: »Chciałbym twre imię wykuć na lazurze!« Co za kolosalny bezsens! No, ten to ci zaszczytu nie przynosi ...
— Sonet czy autor?
— Zaczynasz być dowcipną, Maniu.
— Nie, już ja nią być nie potrafię — tyś zabił we mnie wszystko, Leonie, i artystkę i kobietę światowa i kochankę. Powiedziałeś mi kiedyś, że
V w J *
tylko głupia kobieta męża swego rzeczywiście ko-
t
chać jest w7 stanie — otóż zdaje mi się, że z dniem każdym zbliżam się coraz bardziej do twego ideału żony.
W 'słowach tych dźwięczał niewymowny smutek nie bez odcienia żalu i wyrzutu.
— Maniu, — rzekł Leon dziwnie miękko, pieszczotliwie niemal — a myśmy przecie mieli być szczęśliwi ?. ..
w
— My szczęśliwi? Czyż może być w jednem słowie więcej ironji? Ani ty ani ja nie stworzeni jesteśmy do szczęścia; odczuć je i pojąć potrafimy może lepiej niż wielu, lecz sami być szczęśliwymi nie jesteśmy w stanie, nie możemy, nie będziemy nigdy!
I cóżby miało temu stanąć na przeszkodzie ?
Nasze właisne tak wrażliwe nad miarę, tak
gorączkowo za mirażami niedoścignionej szczęśliwości goniące natury. Artyści kochają nerwami, wyobraźnia — kochają przez chwile namiętnie, szalenie, lecz ten szał, ta namiętność staje się dla nich tortura, a nie jest nigdy szczęściem, któremu koniecznie spokój towarzyszyć powinien. A jestże choć odrobina spokoju w duszy twojej, Leonie, jestże on w sercu mojem? Byliśmy szczęśliwi chwil parę — trzeba było poprzestać na tem i pierwszą najprzedniejszą kroplę zaczerpnąwszy z wierzchu czary życia, nie trzeba nam było sięgać spragnionemi ustami po drugą, bo ta druga już była przez połowę zatruta metami.
v #
On milczał ze spuszczoną na piersi głową — wstał wreszcie i zwolna zbliżył się do żony.
— Przebacz mi, Maniu! — rzekł.
— Ja ci nic nie mam do przebaczenia.. . mój drogi, nic... mnie żal tylko ciebie, bo cierpisz ...
— Wiem — ja jestem najnikczemniejszym z ludzi, ja ci życie zatruwam.
— . I sobie.
Oczy ich się spotkały — dwa smutne, zrozpaczone wejrzenia.
— Czy ty mnie jeszcze-kochasz choć trochę?
— A ty?
- Na usta ;im żadne nie wybiegło słowo — natomiast on ujął ją w pół i przytulił do siebie.
W tej chwili ponad zwęglonemi drewkami na kominku zamigotał chwiejny, błękitny płomyk
*
i ważac sie nad niemi, oświecił fansastvcznem świa- tłem jakby pędzlem Tofany szkicowaną grupę.
Na ulicy zrywał się wicher, wstrząsał okieni- cami i szamotał szyldem skrzypiącym nad brama.
J i W w
Ale Leon i Marva nie słyszeli, nie widzieli
m W
nic dookoła siebie: usta ich się złączyły — serca uderzyły, jak dawniej, przyśpieszonym tętnem.
Byli szczęśliwi — raz jeszcze. Mąż i żona przez jedna mała chwile kochali sie znowu. . . miłością
/ W V w w w
kochanków.
ątpliwości, ze p. Juliusz był śmiertelnie zakochany w pannie Maryi.
Pięknego wieczora — rok przeszło będzie temu — wyznał to gwiazdce bladej zaglądającej przez otwarte okno do jego kawalerskiej izdebki i cichym szmerom kasztanówr z sasiednego ogrodu ... nikomu więcej — ręczę. Nawet p. Marya musiała do tej chwili zadawalniać się . . . przeczuciem.
Jednocześnie w tej pełnej uroku »godzinie myśli« zrodziło się wr umyśle p. Juliusza niezmiernej wagi pytanie: Czy też ona mnie kocha? i — trzeba mu oddać sprawiedliwość — sumiennie jął łamać głowę nad zadawTalniającem tegoż rozwiązaniem.
*
Więc najprzód przemknął mu przed oczyma duszy bal zeszłoroczny, na którym po raz pierwszy ujrzał tę niebiankę, w ■ bladoróżowej sukience, figlarnie strzelającą modremi oczkami po otaczającem ją gronie młodzieży. Przyszedł za późno
ie podlegało w
i w jej karnecie ostatni pod ostatnim kadrylem zapisał swe nazwisko. To dało mu powód do ułożenia dziwnie gładkiego frazesu, który nader łaskawym uśmiechem został nagrodzony. W mazurze wybrała go do figury. . . Czemuż jego właśnie ? Dlaczego nie Adasia, który stał obok, a nawet naprzód był się wysunął?. . .
Dlaczego ?. . . — pytał siebie p. Juliusz.
Pierwsza wizyta stanęła mu potem w pamięci . . . Ach! nigdy nie zapomni tego rumieńca, który oblał uroczą twarzyczkę p. Maryi gdy on ukazał się w progu salonu! Wprawdzie zastał ją z lalką młodszej siostrzyczki w ręku, zajętą przymierzaniem tejże świeżo uszytej sukienki i może właśnie to było tego pomieszania powodem. Może? — a może
i nie !
No, pewnie że nie lalka... — oburzał się p. Juliusz.
I kombinował dalej. Kiedy bo to było ?. . . w Styczniu? — nie, w Lutym, w przeddzień rautu na jakiś cel dobroczynny. On tłómaczył się że zajęcia nie pozwalają mu wziąć udziału w zabawie, że rad by . . . że ubolewa ... Ona wtedy rzekła tylko dwra słowa: »Pan przyjdzie!« — ale jak rzekła! Dziś jeszcze pali go promień jej oczu. Innym razem, gdy rozmowa zeszła na temat przywiązania, jakże gorąco stanęła w obronie idealnych, wzniosłych porywów serca, tak mało dziś cenionych i rozumia-
* m
nych! Ach, ona dzieje własnego serca musiała
wtedy mieć na myśli, ona przeniknęła tajniki jego duszy! Ona, jedna zdolną jest odczuć, zrozumieć prawdziwą miłość, ona, jedna, jedyna, dla której życie poświecić byłoby nie ofiarą lecz najwyższem
szcześciem!...
I myśl ta tak wysoce zelektryzowała p. Juliusza, że aż porwał się na równe nogi i szerokiemi krokami zaczął przebiegać swój sześciołokciowy pokoik. Przechadzka ta jednak wydała mu się niebawem niewystarczającą, tem bardziej, że tu i owdzie na środek pokoju wystające sprzęty mało jego gwałtowrnym ruchom pozostawiały swobody. Przysiadł się tedy napowTrót do stolika i po chwilowem rozglądaniu się po suficie i kilkakrotnem maczaniu pióra w atramencie w ten sens pisać zaczął:
O ty! dla której serce zawsze jednakowo
Stłumionem biciem tętni ... i t. d.
w
Przy końcu dziewiętnastej strofy ogarnął go chłód wiosennego poranka zalatający przez otwarte okno i zmęczenie pierwszej w życiu nieprzespanej nocy ...
Kilkogodzinny wypoczynek nie rozproszył atoli chmur zgromadzonych wrczoraj na horyzoncie du- mań p. Juliusza. Gdy przed lustrem zawiązywał misterny węzeł krawatu, spostrzegł że jest blady —
i posmutniał jeszcze bardziej. Zdawało mu się, że widzi na swej twarzy piętno bezgranicznych cier- pień 1 rozrzewniła go własna niedola.
— Boże mój! — westchnął — kiedvż sie to wszvstko skończy?
Spojrzał na kwadracik jasnego nieba błękitniejący miedzy dachami, na grzędy kwiatów roztwie- rających wonne kielichy tam na dole, w ogródku sąsiada — i melancholicznv uśmiech zaigrał mu na
* C?
ustach. Och, z jakaż bolesna ironia zdawał sie przy-
/ W U w ul w
milać do niego ten dzień wiosenny, jasny, wesoły!...
P. Juliusz miewał swoje chwile poetycznego na świat poglądu.
Miewał nawet chwile właściwego wszystkim myślicielom roztargnienia: dnia tego wnoszącego samowar stróża spytał: Gzy mnie kochasz? i kluczem od szuflady usiłował nakręcić zegarek.
• w O
Ta ostatnia bezowocna czynność przypomniała mu że już zbliża sie druga godzina i że rodzice p. Maryi czekają nań z obiadem.
— Jeszcze krok jeden na mojej krzyżowej drodze — niech że będzie ostatni! — zawołał p. Juliusz rozpaczliwie. Dziś musi mi powiedzieć: kocha, czv .. . nie kocha!
w
I gorączkowym ruchem zarzuciwszy palto na ramiona, wybiegł na ulicę i szybkim krokiem pomknął przed siebie.
II.
Upał był nieznośny. Przez ciemno-karmazynowe firanki potok różowego światła zalewrał środek
obszernego salonu pozostawiając odleglejsze jego części w łagodnym półcieniu. Woń róż i heliotro-
w
pów rozwiewała się dokoła. Raz po raz turkot pedzącego ulicą powozu wstrząsa wysokich okien szybami i zagłusza na chwilę cudowną melodyę Szopenowskiego walca, płynącą szybką dźwięków falą z pod biegłych rączek p. Maryi.
Ożywienie jej pełnej wyrazu twarzy, blask jej myślących oczu, zdradza głębokie przejęcie się dziełem mistrza — co wszystko nie przeszkadza uroczej pianistce przechylać od czasu do czasu główki w stronę opodal stojącego pana Juliusza i podtrzymywać urywającej się co chwila rozmowy. To ostatnie zadanie natrafia jednak raz po raz na nieprzezwyciężone trudności, ze względu na stopniowo wzmagające się rozmarzenie zakochanego młodzieńca. Wr istocie p. Juliusz nie tylko, że w obecnej chwili nie jest w stanie rozjaśnić różnicy zachodzącej między utworami Schumanna i Szopena, ale wątpię nawet czy zdoła z pełną przytomnością zdać sobie sprawrę ze stanu w jakim się od niejakiego czasu znajduje.
Zaledwie dosyć niejasno przypomina sobie, że już upłynęło godzin parę od czasu jak wstali od obiadu i przeszli do salonu, że prezes udał się wkrótce do swego gabinetu na zwykłą poobiedną drzemkę, a prezesowa podążając w jego ślady ułatwiła to urocze sam na sam.
Od tej chwili myśl jedna uporczywie go prze
siaduje: zwrócić rozmowę na stosowny temat i wy- módz na p. Maryi ostateczne rozwiązanie jasno sformułowanej kwestyi: — kocha, czy nie kocha?
Myśl tę zacierają atoli w umyśle p. Juliusza upajające dźwięki fortepianu, głębokie, powłoczyste wejrzenia szafirowych oczu i odurzająca woń kwiatów nagromadzonych w zalanym czerwcowego słońca promieniami salonie. Zdaje mu się że śni na jawie, ze świat cały rozpływa się wkoło niego w dźwięki, wonie i promienie, że on sam jest składową cząstką tego rozkosznego chaosu i — jeśli nie utracił dotąd poczucia własnej metamorfozy, to dzięki jedynie budzącym go co chwila z letargu jakimś dziwnie melodyjnym, serafickim głosom wołającym dokoła: kocham! kochasz! kocha! .. .
Nagle słuch p. Juliusza zostaje niemile draśnięty rozpaczliwym dyssonansem złożonym z dziesięciu najsprzeczniejszych tonów i tym razem już wyraźnie obija się o jego uszy koniec następnego frazesu:
— ... jeśli już inaczej marzeń pana przerwać nie można.
Rączki p. Maryi spoczywają teraz nieruchomie na klawiaturze, uginając pod sobą dziesięć obok siebie położonych klawiszów, a uśmiech jej zdaje się mówić: »Podobało mi się unieść pana do nieba, a teraz czas już na ziemię powrócić.«
Rzeczywiście p. Juliusz jest tak wzruszony jak człowiek, co prostą drogą przybywa z księżyca —
nie traci jednak reszty przytomności i woła z gorącem uniesieniem:
y
— Ach, p. Maryo! jak można w tak nielito- ściwy sposób przerywać najpiękniejsze chwile w życiu ludzkiem!
Ten wybuch, aczkolwiek spodziewany, pokrywa przelotnym rumieńcem lica p. Maryi, która miesza się i nie znajduje na razie stosownej odpowiedzi.
— Nigdy Szopen, nie wydał mi się tak zachwycającym — ciągnie dalej p. Juliusz, zbliżając sie ku fortepianowi — zdawrało mi się że go słyszę po raz pierwszy w życiu!
— Nie spodziewałam się, żeby moje dyletanckie produkcye mogły komu tak wielką wyrządzić przyjemność.
— Jakto ? wątpiłaś pani, że dla mnie jej muzyka ... jest. . . prawdziwą rozkoszą?
— Dla czegóż dla pana bardziej niż dla kogo innego? — pyta półgłosem p. Marya, uporczywie wrpatrując się w nóty leżące u nóg jej na podłodze.
Tym razem p. Juliusz uważa, że rozmowa już dostatecznie zeszła na grunt osobistych zwierzeń
i wybucha:
— Dlatego . . . dlatego, pani, że wszystko co panią obchodzi, wszystko co jakąkolwiek ma z pa- nią styczność bardziej niż wrszystko w śwriecie mię zajmuje! Dlatego że od roku, od pierwszego naszego spotkania nie jestem samym sobą, lecz cie- mem twoim, pani, — istotą odczuwającą każdy twój
%
uśmiech i łzę każdą! Dlatego, że wszvstko: świat cały, życie moje, szczęście i przvszłość w tobie zamknąłem — a w sercu mojem już niema nic, żadnego uczucia, nic oprócz miłości bez granic. A tyś tego nie odgadła? nie? — powiedz! Tvś nie przeczuła nawet jak ja cię szalenie. . . kocham! . . .
Po tych słowach następuje chwila milczenia, na której przeważna liczba autorów zawiesza swą opowieść i zaczyna następująca rozdział. Pozwolę sobie jednak odstąpić nateraz od tej zasady, a to w celu dowiedzenia wszem w obec, że ta chwila ciszy jest tylko przestankiem, nibv antraktem w zwykłym zakochanych dialogu.
Jakoż p. Juliusz nie daje tak łatwo upragnionemu tematowi za wygrane. Każda chwila jest drogą. Może nigdy już więcej nie ' nadarzy się tak dobra sposobność wypowiedzenia wszystkiego co ma na sercu. Własny zapał podwaja wT nim odwagę — zmieszanie i urywane słowa p. Maryi zdaja sie bvć zachęta do coraz śmielszych wystąpień.
/ W ^ W V ■» w bi
— Panno Maryo! czy kochasz mnie — choć trochę? — pyta blady, wrzruszony, a tak stłumionym głosem, jakby z tem słowem ostatnie tchnienie zamrzeć mu miało na ustach.
— Ach, panie Juliuszu, — na litość Boską, jakże można! — Doprawdy niewriem sama... — szepcze niemniej od niego pomieszana dzieweczka.
— Ja mam wiele sympatyi dla pana — o, bardzo wiele — ale . . .
— Ale . .. czy kochasz mię? O jedno słówko cie błagam... o jedno tylko!
Dziewczę spoważniało.
— Nie! dziś jeszcze nic panu powiedzieć nie mogę, ale — dodaje coraz ciszej — czuję że z czasem ... z czasem — nastąpić to może ... I p. Marya zarumieniona jak pączek rozkwitającej róży rzuca ukradkiem figlarne spojrzenie na p. Juliusza, zrywa się od fortepianu i wybiega z salonu, do którego w tej chwili przeciwległemi drzwiami poważnie wkracza uśmiechnięty p. prezes.
%
III.
Upłynęło tygodni kilka. P. Juliusz stał się codziennym niemal gościem w domu prezesostwa — a przyjmowano go tem chętniej, że był to młodzieniec nie pozbawiony towarzyskiej ogłady i widoków na pokaźną sukcessyę po starym, bezdzietnym stryju. Mój Boże! przy takich wrarunkach, któż by wątpił o urzeczywistnieniu najszaleńszych nawet projektów, a cóż dopiero o pomyślnem załatwieniu tak prostej kwestyi, jak pozyskanie serca panny i błogosławieństwa rodziców!
P. Juliusz jednak nie zapatrywał się tak optymistycznie na swoje położenie.
Miewał wprawdzie jaśniejsze chwile, w których zdawało mu się, że sympatya p. Maryi przeradza się powoli w jakieś głębsze uczucie, ale te chwile
były dotąd bardzo rzadkie, a powodu do zwątpienia i rozpaczy nigdy nie brakowało. To też rozpaczał statecznie i szczerze po razy dwa i trzy na tydzień, a im częściej to mu się przytrafiało, tern droższą i ukochańszą stawała się dla niego ta »okrutna« i »niewierna« — jak p. Maryę w elegiach swych nazvwrał. Szczególnie martwiło go dwuznaczne od niejakiego czasu zachowanie się Adasia, który w obecności pani jego serca wychwalał powTaby miasta podczas letnich miesięcy i z dnia na dzień odwlekał swój wyjazd na wieś. To wyczekiwał na nową sztukę majaca sie w tvch dniach ukazać na deskach
t / ir W U *
któregoś z ogródkowych teatrów, to niepokończone interesa wymagały koniecznie jego osobistych starań — słowrem jak gdyby go kto przykuł do miejskiego bruku. A u prezesostwa coraz częściej bywać zaczynał ... »z nudówr,« jak konfidencyonalnie rzekł raz p. Juliuszowi.
Cierpliwie, choć z tajoną boleścią i niepokojem, znosił nasz bohater i obecność współzawodnika, i spacery lądem i wodą, których Adaś był inicyato- rem i wreszcie jaw*ne jego skarbienie sobie względów p. Maryi.
Czara goryczy przepełniła się atoli, gdy pewnego dnia prezesowa oświadczyła się z zamiarem wyjechania z córką na miesięcy parę do Zakopanego, a Adaś zaczął wymownie popierać ów projekt dodając przytem, że i jemu zalecił doktór odbyć tego roku wycieczkę w Tatry.
Ależ to wybornie sie składa! — zawołała
p. Marya. Nous allons faire wszyscy razem une charmante excursion do Morskiego Oka. Nest-ce-pas, panie Adamie?
♦ Tego bvło oczywiście zawiele. P. Juliusz wró- i cii w najfatalniejszym humorze do domu z zamiarem natychmiastowego opuszczeniu na wieki wieczne tych miejsc, które były widownią tylu jego udre- czeń. Do ranka, to jest do godziny odejścia potrzebnego mu pociągu zostawało mu aż nadto czasu na ułożenie szczupłego, kawalerskiego tłomoczka;
0 zajęcie sie sprzedażą reszty ruchomości zamierzał poprosić którego ze swych przyjaciół.
Po gorączkowem ukończeniu wyjazdowych k preliminaryów, usiadł p. Juliusz przy stoliku, zapa-
* trzył sie na niebo gwiazdziste, martwił sie, a dumał :
— ...Pożegnać jej nawet nie chce!... Bo
1 po co? Kiedyś, kiedyś gdy i ją spotka jaki smutny zawód lub bolesne rozczarowanie, może oceni wtedy moją miłość, która dziś jest dla niej tylko ciężarem; może powie sobie: On jeden szczerze mnie kochał !... Szalony bvłem myśląc, że wykrzesze z tego
• J y W J i, O
zimnego jak głaz serca iskierkę szczerszego uczucia! .
Podparł głowię na reku i machinalnie prze- wracał kartki albumu p. Maryi, w ktorv wczoraj jeszcze wpisał tak tkliwy czwrorowiersz.
— Odeszle album. . . przez posłańca — rozmyślał dalej — domyśli sie, że wyjechałem, że
żyć w tym odmęcie kłamstwa, zdrad i obłudy było dla mnie niepodobieństwem. Bywaj mi zdrowy cichy zakątku, w którym więcej bolesnych niż radosnych chwil przeżyłem! Bądź szczęśliwą ty, co zraniłaś na zawsze serce oddane tobie! Badź szcze-
w w
śliwa z nim... z Adasiem!! Jak zmora natrętna nie stanę wam w drodze do szczęścia... A jednak —
W W '
jednak pozwoliła mi spodziewać się że kiedyś. . . kiedyś ... z Czasem... Raz nawet zdawało mi się... lecz nie! nie powiedziała nigdy że... kocha. O, ty jedno, małe, boskie słóweczko: »kocham!«, ileż w tobie szczęścia i spokoju się mieści! Raz Cię tylko usłyszeć a już nic wiary nie zachwieje, nic nadziei z serca nie wydrze. — Ale nie!. . . wszystko już się skończyło!...
Nazajutrz rano nie udał się p. Juliusz na dworzec kolei, a natomiast w samo południe dzwonił u drzwi prezesostwa.
— Przyszedłem panią pożegnać — rzekł chłodno do witającej go uśmiechem p. Maryi.
— Pożegnać?’Pan odjeżdża?
— Tak, pani, opuszczam Warszawę... na zawsze.
Skłonił się lekko i zamilkł, oczekując na jej sława.
Ale p. Marya bawiła się trzymanym właśnie w reku wachlarzem i milczała.
w
— Pan nie pojedzie! — rzekła podnosząc nagle oczy na p. Juliusza.
Niechże pan siada. — Nie pojedziesz pan, powtarzam to panu raz jeszcze.
— Ależ panno Maryo, sadze . . .
— Wiem, już wiem, co mi pan chcesz powiedzieć. Wpierw jednak pozwól pan że spytam:
i dlaczegóż to tak nagle chcesz nas pan opuścić?
Dobrze z góry obmyślana odpowiedź p. Juliusza w tej chwali zaprzepaściła się gdzieś tak dalece, że aż p. Marya zmuszoną była wesołym wybuchem ś miechu przerwłać jego plątaninę luźnych zdań i.wy- razówr.
— Ach, jak mnie pan nieznasz, panie Juliuszu, j ak mnie pan nieznasz! — zawołała wreszcie poważniejąc stopniowa. — Przyznaj pan, — projekt
wyjazdu za granicę wydał się panu czemś nadzwyczajnym, towarzystwo p. Adama czemś okropnem, a ja sama . . . Pow iedz pan szczerze — jakaś nagłą zmianę musiałeś dostrzćdz we mnie?
w
H ■— Właśnie że dostrzedz nie mogę i. . . bodaj
i,- że jej nigdy nie doczekam.
— Któż za to ręczy ?
^ — Wszystko! Dzień każdy coraz bardziej
utwierdza mię wt tem przekonaniu. Ja dla pani
byłem i jestem dotąd. . . jednym ze znajomych,
jednym z tych, których jednakowo obojętnie witało
się wczoraj i żegna się jutro. O, panno Maryo!
fcbjt to bolesna dla mnie rola — pozwól mi ją zakończyć.
— W sposób, przyznać trzeba, wielce przyjemny dla pana i . . . dla mnie.
— Dla pani ?. . . A cóż panią tak bardzo obchodzić może usuniecie się ze sceny którego z aktorów? Jednym mniej, jednym więcej — cóż znaczy?
Zamilkli oboje. On spojrzał na zegarek i powstał jakby chciał ostatecznem pożegnaniem zakończyć rozmowę. Ona zdawała sie tego nie widzieć;
w w O 7
oczy miała nieruchomie wpatrzone w dal przed siebie i tylko jej rączka szybkim ruchem uderzająca
0 poręcz fotelu, zdradzała wewnętrzne rozdrażnienie.
— Panie Juliuszu, — rzekła — czy pan sie domyśla, że projekt wyjazdu do Zakopanego jest moim projektem?
— I pana Adama.
— O! to bynajmniej rzeczy nie zmienia. On wszakże w niczem nie przeszkodzi panu towarzyszyć nam za granicę — nie prawdaż ? I znaleść sposobność do długiej, długiej rozmowy podczas wycieczek w góry, — i korzystać ze swobody jaką daje wieś a krępuje miasto — i ... i być weselszym
1 szczęśliwszym niż w obecnej chwili ?. . . Cóż, panie Juliuszu, zły to projekt?
Ale tych słów ostatnich już p. Juliusz nie słyszał. Zdawało mu sie, że skarb utracony odzv-
w W ' J J
skał, że niebo otwiera się przed nim a jednocześnie spada mu z serca kamień, a z oczu gruba zaślepienia zasłona. Ujął w obie dłonie wyciągniętą ku sobie raczke i namietnie do ust przycisnął'.
— Przebacz mi — przebacz! . . . ale ja cię tak bardzo kocham! — zdołał tylko wymówić . ..
Go dalej zaszło, domyślcie się sami, gdyż łatwo pojąć że ja tej sceny świadkiem nie byłem. Wiem tvlko tyle, że jeszcze po upływie dobrego kwadransu p. Juliusz klęczał u stóp p. Maryi w wielkiej extazie i rozmarzeniu.
— Więc prawda, że tv mnie kochasz i — pytał drżącym od wzruszenia głosem.
— Czyż możesz jeszcze o tem wątpić r. .. szepnęła ona pochylając swą piękną główkę ku niemu.
IV.
Świetny widok przedstawiała sala Hotelu Saskiego w Krakowie w dniu 6 Października 1879 r. Jubileusz dobiegał już do końca, a jednak pięć dni wrrażeń i wzruszeń nie zdołało osłabić ożywienia i zapału kilkotysięcznego tłumu zgromadzonego f w murach prastarego grodu. Jednym z objawów tego uroczystego, a zarazem i weselnego nastroju uczestniczących w tym jedynym swego rodzaju obchodzie, był »bal akademicki,« któremu pozwólcie nii przyjrzeć się raz jeszcze.
Oblana potokami światła, w gerlandy i wstąg ifestony przystrojona sala roi się różnobarwnym
Czesław, Arabeski. F*
• tłumem. Wykwntnie stroje dam szeleszczą jedwabiem, połyskują brylantów ogniami; tu i owdzie powiewna gaza miga na matowem tle fałdzistego aksamitu. Jakby cierń jaki przez róż najpiękniejszych sploty, przemyka się gdzie niegdzie frak czarny i — rzecz dziwTna! — kwiaty rozchylają się przed nim i czynią mu miejsce w pośród siebie. O, bo też to cierń nie lada jaki! — to mąż rozgłośnej zasługi, twórca natchniony, lub gość z daleka przybyły. Welch reicher Himmel! Stern an Stern . . . i •>
zawołać by można z poetą. Zaledwie zdołałeś wzrok popieścić tylu wdzięków i tak szlachetnego przepychu widokiem, oto raz po raz jakaś znajoma twarz zwraca twoją uwagę. Gdzie ją widziałeś? Przypomnieć sobie nie możesz. . . a jednak znasz od dawna te rysy... I powoli, powoli staje ci w pamięci numer czasopisma illustrowanego, którego stałym od lat wielu jesteś czytelnikiem — i przypominasz sobie wizerunek na pierwszej zamieszczony stronicy i czytasz nazwisko pod drzeworytem .. . Tak, to on! podobny jak dwie krople wody!... I przez tłum się przeciskasz by po raz pierwTszv przypatrzyć się bliżej człowiekowi, któremu może wiele zawdzięczasz ...
w
Lecz oto mazur rozwinął swe koło. Ochoczo
w
brzmi muzyka; sto par wybiega na salę, sto drugich podąża za niemi i opasuje je mieniącym sie wszystkiemi barwami tęczy łańcuchem. Gwar rośnie, tylko zgodnie uderzają raz po raz podkówki i w takt
gdzieniegdzie szczeknie karabela. Fala tłumu, roztrąconą tańczących szeregami łam te się, rozchyla to
i z balowej sali przelewa się do przyległych pokoi i rozbija się tam na części.
Formują się grona i gronka połączone z sobą wspólną dziś wszystkim wesołością i fantazyą. Stary węgrzyn w pękatych kieliszkach zdaje się uśmiechać do dawnych znajomych: pasówT i piór czaplich — a szampan, zwyczajnie młodzik, tem szczerzej garnie sie do młodzieży. Lecz jeden i drugi dziś podsycać serdeczności i animuszu nie mają potrzeby: serdeczności i animuszu dziś więcej w sercach niż na dnie kieliszka. Spójrzmy tylko na twarz każdą: jak błyszczą oczy, jak uśmiechają się usta! Oto naprzy- kład przy tym stoliku na prawo . .. Ale cóż to?.. . Czy nie znajomi nasi?... W samej rzeczy, oto i prezesowa i panna Marya i Juliusz i Adaś — a i jeszcze dwie damy i młodzieniec jakiś dziw^nie zamaszystej postaci.
Ale Boże miły! kogo bo też spotkać nie było można podówczas w Krakowie! Potrącałeś na ulicach przybyszy z Włoch, z Francyi, ze Szw7ecyi, z Australii, a cóż dopiero mówić o gościach z wód po- blizkich i z Zakopanego, którzy w powrocie do domu zawadzili o Kraków. Mówić nawet nie trzeba, że do liczby tych ostatnich należą nasi znajomi.
Dosyć spojrzeć na czerstwy rumieniec okraszający bladą zazwyczaj twarzyczkę p. Maryi, na ogorzałą twarz Adasia i tuszę p. prezesowej, aby
jak najpochlebniejsze wyobrażenie powziąć o wpływie górskiego powietrza. Jeden tylko Juliusz niczem nie różni się od dawnego sentymentalno-bladego młodzieńca.
Przypatrzmy się mu teraz, gdy po skończonej kolący i, przeciska się przez tłum nap o wrót do sali balowej. Niepokój i smutek malują się na jego ma- towo-bladej twarzy, usta ma zaciśnięte, oczy gorączkowym połyskują blaskiem. Za nim podąża reszta towarzystwa. W tej chwili rozlegają się pierwsze takty walca — już kilka par toruje sobie drogę i rzuca się w szalony wir tańca. Powoli zamieszanie ustaje — szerokie koło dam rozwija się w około ścian obszernej sali; na środku skupia sie tłum tancerzy okrążony owalnym pasem swobodnej przestrzeni, po której krążą pary w nieustannym biegu.
Odwagi trzeba by rzucić się wr ten odmęt ludzi, szat powłóczystych, kwiatów i wachlarzy zbitych w jeden nieprzerwany łańcuch. Ale p. Juliuszowi myśl ta widać bynajmniej nie zaprząta głowy, tak śmiało stanał ze swa tancerka w kole tancerzy.
Cr w u /
O, bo p. Marya dziś chce się bawić! Wesoła, uśmiechnięta, jest jakby upostaciowaniem balowego szału; takie życie zdwojone tryska z jej twarzy, tak promienieje ciemny lazur jej oczu. Lekko wsparta na ramieniu swego tancerza zdaje się nie spostrzegać nawet jego obecności — upojona melodyą walca, z której każdą falą zdaje się płynąć po nad ziemią tam, w dal, w jakąś zaklętą krainę zapomnienia
i czaru. Już okrążyli sale, już zbliżają się do klombu kwiatów na tle którego rozpościera sie ciemno-lila suknia prezesowej... ale p. Marya szepnęła: Raz jeszcze!... i pomknęli dalej.
Któż zdoła podsłuchać ciche szepty i urywane słowa tańczących! . .. Wymykają się one z ust jak efemeryczne wybuchy przelotnego szału i zapomnienia, pozostawiając po sobie często żal, często miłe wspomnienie — ale głębszego znaczenia nie mają i trwalszych śladów nie zostawiają po sobie. Temci tedy lepiej, że ich nikt nie słyszy, że giną bez wieści z ostatniemi dźwiękami walca, z ostatnim zwrotem
w '
przetańczonej polki .. .
— Na miłość Boska — mówił odchodząc nie-
w v
mai od zmysłów p. Juliusz — Maryo, Maryo, nie zostawiaj mię dłużej w tej niepewności — powiedz raz przecie, że mię kochasz!
W tej chwili znajdowali się właśnie w stronie sali gdzie największy panował zamęt. Wir szalony ich unosił. Raczka p. Marvi zadrżała lekko w dłoni
w i J
p. Juliusza.
— Kocham! . . . brzmiała odpowiedź cicha, jak szmer fali dopływającej do brzegu . ..
P. Juliusz nie pamiętał już potem jak swrą tancerkę odprowadził do miejsca, jak przeżył tę godzinę do chwili opuszczenia przez nią balu, jak pożegnał ją w drzwiach karety, jak wreszcie sam dostał się do zajmowanego przez czas jubileuszu pokoiku na ulicy Grodzkiej.
Nazajutrz, o południowej mniej wiec ej porze, przez też sama ulice Grodzka szedł wolnvm kro-
i i, W W W mf
kiem młody człowiek. Zatrzymał sie ch wilke u
m w W
wejścia do Rynku, jakby deliberowrał nad kierunkiem swej przechadzki, wysłuchał hejnału ponad gwrarnem miastem rozbrzmiewającego z Maryackiej wrierzy i widać musiał on wpłynąć na postanowienie^ młodzieńca, bo skręcił w lewo i zwolna posunął naprzód, zatrzymując się przed sklepowemi wystawami, czytając afisze — jak człowiek, co w braku innego środka postanowił czas zabić włóczęgą po ulicach.
Trudno bvłobv poznać w tvm młodzieńcu
j j \
naszego p. Juliusza, tak wielka zmiana zaszła w nim od wczoraj.
Zkad mu sie wziął ten u'miech na ustach
W W w
i wr oczach wesoło rozglądających się do koła.’' Zkąd ta pogoda i zadowolenie malujące się na twarzy? Ha! jabym nie zgadł, gdyby nie to niedyskretne słówko, co mu się w tej chwili z ust wysunęło. P. Juliusz przystanął właśnie przed oknem księgarni, zapatrzył się na bibliograficzny spis dzieł jubilata i szepnął: »kocha! . . .«
A z jaką dumą wymówił ten wyraz! Zdaje się że świat cały wyzywał na świadka swego tryumfu — że przycisnąłby wr tej chwili do piersi ludzkość całą i bratał się ... ot nawTet z tym długó- brodvm handlarzem przesuwającym się nieśmiało obok niego.
Ona go kocha!... Brzmi mu bezustannie
w uszach ten czarodziejski wyraz, powtarza go niebo i ziemia, a najczęściej serce jego własne rozpływające się w odurzającej rozkoszy.' O! teraz już w nic nie wątpi — wierzy w jej miłość jak w dogmat niezachwiany — do śmiertelnej wralki stanąłbv z każdym, ktoby śmiał temu zaprzeczyć! Wszak ona sama powiedziała mu*, kocham.
I nie dziw, że zatopiony wr tak uroczych myślach, nie spostrzegł się p. Juliusz jak przebiegł ulicę Św.- Anny i znalazł się na plantach. Szelest drzew i zmiana otoczenia zbudziły go z zadumy.
— Go z sobą począć do obiadu? pomyślał zatrzymując się w środku alei. I wpadł mu w oko dwupiętrowy, miłej powierzchowności domek, stojący samotnie o kilka kroków od niego, po drugiej stronie ulicy.
*
— Wstąpię chyba do Michała! — zakonkludował p. Juliusz i przyśpieszył kroku.
Michał był to właśnie ów gęstej minv młodzieniec, któregośmy przelotem spostrzegli na balu w towarzystwie naszych znajomych. Kolega szkolny Juliusza, osiadł od roku nastale w Krakowie, a że zwykle lato spędzał w Tatrach, to też nic dziwnego że się spotkali w Zakopanem i miesięcy parę we “ wspólnych znajomych spędzili towarzystwie.
Wstępującego na schody Juliusza powitały gwałtowne dźwięki fortepianu rozsadzające zdaje się mury całego drugiego piętra.
— Dobrze że go w d-?mu zastaje — pomyślał nasz bohater i pociągnął za dzwonek.
Jednocześnie urwała się szalona gama, pędząca właśnie przez siedm oktaw instrumentu i w jednej chwili Juliusz znalazł się w objąciach Michała. Nie zdołał nawet przyjść do siebie — a już stał na środku pokoju w kapeluszu, w paltocie, w kaloszach, tak jak go był Michał od- drzwi porwał.
A całował go, a sciskał, a śmiał się... aż wreszcie jak huknie:
— .lulku, czy ty wiesz, że ona mnie kocha!?
— Kto, co, jak?
— A któż jeśli nie panna Marya, panna Ma- rva czv ty rozumiesz Julku!
— Zwaryowałeś chyba!
— Sama mi to wyznała.
— Ćo, kiedy?!
— Na wczorajszym balu ....
¿'A
rr
V.
J
4'-
T>
^ Vl-J
V¿! +'i
•.-.V
&■
irj
r-
A
I I A ► •>
J
•li
' -Hvy ■■ ■
W iji •. •
fOV' .\!? : ', . ^,r £* .
■-.‘a il.t'.
• 1 *
V
'
*>J l,.1T' Ą-, .
■ôf'-yî’
*>■ fti. • * •
■ *Äv ^ ,
** v >♦ V
• ïm.L,
POD NIEBEM GRECYI.
:-h
.a
ííi
’5"
i
I
>1
'*■ ■. *;: 'lr.Ai
.V' . **
rótki dzień grudniowy dobiegał do końca.
O kilka kroków od ważkiego okna, przed którem stały sztalugi, już prawie nic widać nie było. W najciemniejszym rogu pustej jak stodoła, od dni kilku nieopalanej izby, łóżko wojłokową kołdrą przykryte niedbale, opodal nizka szafka wysunięta na środek, zarzucona farbami, flaszeczkami i pędzlami, ówdzie stołek, walizka otwarta na podłodze przypruszonej gdzieniegdzie tynkiem odpadłym od sufitu, jakaś książka i — i nic więcej... chyba iż do umeblowania »pracowni« zaliczyć należy wdającą się gdzieś w kącie okopconą maszynkę do kawy i krzywo na ścianie zawieszone dwa czy trzy podmalowane szkice.
W kominie wriatr huczał poruszając skrzypiące, źle przymocowane drzwiczki od pieca.
Ustawiony na ^sztalugach obraz, barw swych jaskrawością dziwny stanowił kontrast z całem otoczeniem.
Wyobrazić sobie tylko trzeba wśród tej pustej, głuchej pracowni o wilgotnych, wychłodzonych ścia lach, oświeconej ostatnim blaskiem szarego nieba wpadającym przez zamarznięte szyby, wśród tego niedostatku wyzierającego z każdego kąta, wśród tych widniejących wszędzie trosk codziennych, powszednich — to płótno stanowiące jedyny* punkt jasny na tem tle ciemnem — na płótnie... krajobraz grecki.
Purpurowe zaranie dnią pogodnego zaledwie rzuciło pierwsze blaski na szczyty gór stojących w oddali. U stóp ich ważą się jeszcze mgły poranku i rosa połyska na łące. Po prawej stronie na pierwszym planie trzciną wysoką porosłe wybrzeże rzeki... Alfejosa może lub Eurota — a od fal rozkołysanych lekko aż ku owym skałom mgłą owianym rozciąga się pełen tajemniczych szmerów, zmroku i orzeźwiającego chłodu gaj mirtowy. Po drugiej stronie ocieniony rozłożystym platanem portyk świątyni, biały marmurowych kolumn rzędem na tle lazurowego nieba. Z lasu wychodzą dwie postacie zdążające brzegiem rzeki ku świątyni — młody grek i greczynka. On objął ją wpół jedną ręką, drugą wskazuje przed siebie, twarz zwróciwszy ku swej towarzyszce, a oczy jego zachwytu pełne zdają się mówić wymowniej niż usta; ona przechylona na jego ramieniu unosi fałdę ampechony, gdzie złożyła owoce i kwiaty... dary przeznaczone na ołtarz Afrodyty.
Obraz cały wykończony zupełnie, jedna tylko twarz greczvnki zaledwie odznaczona pierwszym ząrysem, snać artysta szukał nadaremnie, dla niej pierwowzoru lub czeka chwili natchnienia bv ideał przenieść na płótno. . .
Jakie wspaniałe miraże uroczej Hellady musiały mu stawać przed oczami podczas tworzenia tego krajobrazu?
Nieraz zaiste w tej Ciemnej, chłodnej izbie świeciło mu owe palące słońce greckiego nieba !
Jak często myśl artysty unosiła sie po nad ta
C J J « ^ i w
ziemią śniegami usłaną tam hen! ku krainie wiecznej zieleni, barw i blaskówr!
Widział »ją« i siebie idących, jak tych dwoje, brzegiem Alfejosa ku świątyni cypryjskiej bogini, każdem słowem miłości z ust bezwiednie płynącem oddając cześć tej, co rządzi światem, nie jedną Hellada ...
w
Słyszał szelesty drzew oliwnych wśród jęków mroźnego wiatru pędzącego ulicą, słyszał dźwięki satyrów fletni biesiadujących na skraju lasu mirtowego ...
Ileż razv podnosił się dlań ów welon śnieżystej zamieci zasłaniający ową zaczarowaną krainę piękna... ileż razy opadał!
Biedny i szczęśliwy artysta!
J W J
Oto by ostatnim szczegółem uzupełnić uko-
chany obraz i greczynce nadać rysy swej kochanki, tej, która natchnęła go myślą do nowego, o całej jego przyszłości stanowiącego dzieła, wybiegł na miasto aby raz jeszcze ją zobaczyć i obraz jej wierny w każdym szczególe unieść przed oczami do swej pracowrni. Zamiar swój chow7ał dotąd ściśle w tajemncy, cies ząc się z góry jej zdziwieniem, gdy ujrzy siebie na obrazie, o którym całe miasto, kraj cały, świat cały mówić będzie!...
W opuszczonej pracowni była głucha cisza przerywana tylko od czasu do czasu szumem wi-
#
chury szalejącej na dworze; zciemniało się coraz bardziej, tylko jeszcze na obraz padało z okna blade światło zmierzchu ...
Nagle drzwi pchnięte gwTałtownie rozwarły się szeroko i wszedł do izbv młody malarz. Zwolna zrzucił z siebie palto opruszone śniegiem, zatrzymał się chwilę na miejscu, oglądając się dokoła ’ jakby czegoś szukał, podniósł z ziemi pędzel i zbliżył sie do obrazu.
* t*
Przez chwilę stał przed nim, zapatrzony na ówr krajobraz pełen spokoju i pogody — podniósł rękę — jedno, drugie silne uderzenie ... i przedarte pędzlem płótno pękło od wierzchu do dołu.
Wtedy rzucił się na stołek i wybuchnął głośnym płaczem . . .
O tej właśnie godzinie, kiedy kończąc swój obraz śnił ó greckich lazurach i wiecznej miłości
a miraże idealnego piękna i szczęścia bez granic stawały przed jego oczami — usta kochanki ubogiego artysty spoczywały na ustach wymowniejszych niż jego. . . przestała go kochać — przed chwilą wyznała mu to sama.
T
' ^
*.•
' "-'¿'F-M -
• . -W»
•. tr->: .':%ł
. l
* .V' .•■iv
rr
■ -i Jł[:‘
' Jf- J J , **£? ■ ■.*.■■■ -
A'SV''
/fi
y
■l •'li>:'
r)'r'. Vj.'-; :■
Ł
>./ U
-3 *
PIEŚŃ BEZ SŁOW
7
Czesław, Arabeski
6
r H
■W
'•ii?? ; ■jo - •
‘ ^ ■■ ffw. . ■
J.
->?
Mli
5
■K
a
".'O
. -vh' • •
■• • ^v.
i?:
. i
. •-*&%* ..
• *i"i ‘ -
.‘f~ l\
- .-m; .
r./ifó ■? -* 1 •;••*;?'■■ *«*
-■ :%ti" -
.'i
zień sierpniowy naprzemian to skwarny to dżdżysty, kończył się cichym, pogodnym wieczorem. Z pod drzew długie poznikały cienie, jakby uciekły za słońcem, co przed chwilą zgasło na zachodzie, pozostawiając rąbek purpurowy na obłokach i jakąś niepewną, bladą światłość na szarym nieba błękicie. Od przeciwległej strony horyzontu szła zwolna, ledwie dającym się dostrzedz polotem chmura ciemna, jak zbite w jedną massę kłęby gęstego, ciężkiego dymu. Raz poraź szerokie łuny błyskawic upałowych rozświecały jej czoło. W powietrzu czuć było par- ność i wilgoć. Rzekłbyś, że podnosi się z nad zroszonych traw i falami rozlewa się dokoła niewidzialna jakaś mgła, a przez nią nagle ciepłego, dusznego powietrza prąd przebiega — czoło ci rozpala, oddech tamuje — i znika.
G*
j ' Niczem niezmącona cisza zalegała park dłu-
giemi cienistemi alejami przecięty. Wsłuchawszy się pilnie, można było niemal pochwycić uchem szelest spadających tu i ówdzie liści, lub wśród gałęzi drzew trzepotanie skrzydeł sennych ptasząt.
U zakrętu szerokiej, lipowej alei, na tle olbrzymiej ściany drzew może stuletnich, przeciętej wązkiemi szparami, przez które światło dzienne nieśmiało w głąb szpaleru się zakrada — zarysowały się na^le dwie postacie.
On i ona! — zawołałby niejeden... I owszem — on i ona.
Twarz jej dziwny przedstawiała kontrast. Dziecinna niemal świeżość lekko zarumienionych policzków, łagodny, figlarny nieco uśmiech usteczek lekko rozchylonych, alabastrowa białość w tej chwili dziwnie pogodnego czoła, nawet ów profil daleki od klasycznej powagi, lub wyrazistości, idącej często w parze z burzliwym i namiętnym charakterem — wszystko to zdawało się zadawać kłam spojrzeniu dużych, piwnych oczu, spojrzeniu pełnemu tak rozmaitych odcieni, odzwierciedlającemu nieraz wrażenia i uczucia niemożliwe zda się do odnalezienia w głębi duszy tego — rozkosznego dziecka. Włosy jej więcej jasne, niż ciemne, w górę wolno zaczesane, szpilką spięte i na ramiona luźnemi sploty rzucone; suknia czarna aksamitna, uginająca niemal jej drobną kibić, ciężkiemi fałdami spływała ku ziemi; tren powłoczysty szeleścił po opadłych, zeschłych liściach.
On z głową nieco w dół spuszczoną, zamyślony' szedł przy niej, z rzadka tylko wtrąconem pytaniem przerywając opowiadanie, lub długą odpowiedź swej towarzyszki.
— A oto i granica mego państwa — mówiła ona, wskazując ręką przed siebie. Tam park sie kończy, potem jest jeszcze mały ogródek, gdzie same tylko kwiaty i wychodzi sie zeń prosto przed ganek. Pokażę panu moje groszki, moją rezedę, moje belle-de-jour’y i już potem oddaję Pana w ręce Henryka.
Oglądajcie sobie panowie żniwiarki, koniczyny, torfowiska i wszystko inne, co nie wchodzi w zakres mego zarządu j z tej prostej przyczyny, że sie na tem nic a nic nie znam. Zresztą, mój Boże, Henryk by się tu zanudził na wsi, gdyby nie miał swej gospodarki! Sam we wszystko wgląda, coś tam ulepsza, zmienia, wszędzie go pełno. . . przepraszam, nie wszędzie, bo latem w pokoju siedzi tylko wtedy, kiedy deszcz pada.
— Wiec . . . mąż pani tak zawziętym stał się gospodarzem? Chyba nowość go bawi — bo dotąd, to jest przed dwoma jeszcze laty, stale bodaj mieszkał w mieście.
— Ainsi va le monde! panie Romanie — zastajesz pan zmiany we wszystkiem i we wszystkich. Jadąc tu, wstąpiłeś pan do Balina, nieprawdaż? Stary nasz poczciwy Balin ... i cóż — pustki?. . .
*
Matka moja, mateczka moja kochana — w niebie u Boga. . . Henryk gospodarzem ... a ja . . .
— Pani. . . tem, czem byłaś — rzekł, podnosząc na nią oczy i uśmiechając sie lekko. — Ramy sie zmieniły, obraz ten sam pozostał.
Ona potrzęsła główką i nie odpowiedziała na uśmiech uśmiechem.
— Nie—odparła—już ja nie ta Irenka... ta dawna, rzucająca pęki kwiatów w okno pańskiego pokoju, tam u nas na wsi, kiedyś pan do Balina na wakacye przyjeżdżał. Gospodyni teraz ze mnie, pani domu, pani Henrykowa. Wizyty oddaję i przyjmuję, dysponuję obiady, dzieci wioskowe czytać uczę, dla Maryśki mojej sukienki szyje, z kluczykami chodzę to tu, to tam do apteczki, do mleczarni; a jakie mam sery, jakie sery! dziś przy herbacie będziesz pan chwalił, ręczę... chociaż te ostatnie jeszcze nie tak dobre, jak zazwyczaj... Ale — ja pana nudzę temi drobiazgami, powiedz? —
*
jednak pozwól mi mówić i mówić! Ze za zwykłego gościa nie uważam pana, cóż dziwnego ? Dawniej, kiedyś, chciałeś pan bratem być dla mnie — dziś po latach czterech, ja sama proszę o to. Tak mi dziś bardzo trzeba mieć kogoś z najbliższych przy sobie, z dawnych dobrych znajomych... Tak wiele przeżyłam w ostatnich czasach, tak wiele zebrało sie wspomnień, myśli jakichś nowych, któremi podzielić się można tylko z tym, co je odczuć, zrozumieć potrafi. Jakiś pan dobry, panie Romanie, żeś nareszcie zdecydował się zajrzeć w nasz zakątek! . ..
— Nie mów pani tego. Ciągnęło mnie coś do kraju, do miejsc tych, gdzie cała przeszłość moja została. Walczyłem długo z mocnem postanowieniem nie zobaczenia już nigdy w życiu tych stron... zabrakło silnej woli i — wróciłem. Nie nazywaj pani tego dobrocią, lecz słabością.
— Za którą panu szczerze wdzięczni jesteśmy.
— Jesteśmy? Zkąd ta królewska liczba mnoga.
— A Henryk ?J
* UB
— Prawda. Pierwszy to raz widzę panią mężatką, nie dziw, żem nie przywykł jeszcze do tego łączenia dwóch osób pod wspólny mianowTnik, do tej, jak w tym wypadku, wspólności nawet ... uczuć!
—- Pana to dziwi?
— O, bynajmniej! Pięknym jest i budującym widok dwóch...
— Wiem już wiem! — przerwała. — I po co ta ironja? Małoś jej pan wyszafował już w życiu?
Uśmiechneła sie smutnie.
u w
— Panie Romanie, — rzekła po chwili — witałam pana serdecznie, z nieudaną radością, ra- dabym jak z przyjacielem niewidzianym długo pomówić otwarcie, bez omówień i ukrywania my“ śli — zostańmy na tej stopie odtąd na zawsze. Czy zgoda ?
Zwrócili właśnie na wazka ścieżke i zatrzy-
we w J
mali się przed drzwiczkami kwiatowego ogródka.
Ona uchylając je lekko, zwróciła się ku stojącemu za nią Romanowi i powtórzyła:
— Czy zgoda ?.. .
Stali chwilę w milczeniu. Wśród ciszy słychać było tylko lekkie szmery liści na drzewach; w powietrzu falami przepływała w około nich woń lewkonij i rezedy.
— I po co? — zaczął zwolna mówić Roman — po co, na co nawiązywać porwane nici? Byliśmy przyjaciółmi kiedyś — dawno, dawno temu .. . dziś drogi się nasze rozeszły. Ja odludek, włóczęga — pani szczęśliwa, otoczona tem wszystkiem, co najdroższe sercu. Pani z łaski rzucisz mi słowo przyjazne, jak ten wigilijny opłatek, co się dalekim ziomkom poseła, ja czem-że się za nie wywdzięczyć mogę ?
— Bądź Pan samym sobą, to wystarczy ...
— Za późno — odrzekł cicho.
Znów na chwile urwała sie rozmowa.
t w
Szli dalej miedzy grzędy kwiatów rozścielających się gęstym dywanem i barwne korony wznoszących wysoko.
— Sama się pani opiekuje niemi? — spytał Roman.
— Ogrodnik pomaga mi tylko — radą. Cóż, piękne werbeny? — dodała, zatrzymując się przed bukietem blado-różowych kwiatów. Weź pan — zaraz panu wybiorę... o tę, — zasusz starannie
i schowaj przykładnie miedzy kartami jakiej naj- ' mniej czytanej książki... a gdy kiedy przypadkiem kwiat ten zaschły wpadnie panu w oko, przypomnij proszę ostatnią chwilę długoletniej przyjaźni.
To mówiąc, uśmiech miała na ustach, a oczy pełne smutku. Po chwili wyciągnięta ku niemu rączka opadła na matowe’ tło aksamitu.
— Nie, — zawołał żywo Roman — kwiat ten nie może mieć dla mnie podobnego znaczenia! wymknęło mi się słówko źle zrozumiane, jak widzę. Kiedyż bo też zrozumiesz mnie pani!... Jestem, byłem i będę przyjacielem twym, czem chcesz — bratem... Cóżem winien, że został po dziś dzień we mnie ten demon jakiś, co mi gdzieś tam w głębi duszy wciąż szepcze: poco? naco? czy
warto? O pani Ireno, ja jeden może na nieszczęście
i
tak bardzo tymże samym zostałem... Żebyś wiedziała, jak ciężko mi tam było wśród obcych, jak często myślą biegłem tu pod to szare niebo, do borów naszych, do naszych bladych polnych kwiatów! I w nocy mi się to wszystko śniło i w dzień miałem to przed oczyma. Z głębi fal Adryatyku, z granitów skał Szwajcarskich wyrastały naraz jakieś chaty słomą kryte, jakieś brzozy białe; jakieś twarze znajome, drogie wychylały się ku mnie z za kolumn bluszczem owiniętych, z mglistego tła siniejących w dali gór, z głębi bezdennych wśród skał rozpadlin... Zteskniony, z sercem bijącem, gotów przycisnąć do piersi wszystko, co mnie teraz otacza,
— go —
wróciłem — i zamiast płakać z radości, patrz pani, pytam siebie: poco? Pani wyciągasz ku mnie dłoń przyjazną, a ja... Nie mówmy o tem. Dziś bardziej, niż kiedy, nie pojmiesz pani tego wiecznego w duszy dyssonansu, tej walki szalonych żądz z rozwagą, tej ciągłej gonitwy za jakimś nieokreślonym ideałem, przerywanej co chwila zniechęceniem i uśmiechem litości nad własnem szaleństwem. Widzę
u
cię szcześliwTą, kochaną, otoczoną tem wszystkiem, czego ludzie jedni drugim zazdroszczą — nie sięgaj wzrokiem w dal po za tę atmosferę spokoju i ciszy! Tam po ciernistych drogach wloką się do upragnionego kresu smutne jakieś widma, których widok rzuca tylko cień niepotrzebnej zadumy na tak jasne, jak twoje, czoła. Odwróć oczy . . . kwiat, który im z łaski rzucisz, przypominać im będzie zawsze to spojrzenie litości i współczucia pełne...
Twarz jego ożywiła się, gdy to mówił; w o- czach zapalały się i gasły błyski przelotne, głos drżał lekko przy ostatnich wyrazach, czuć jednak było, że urywane słowa, gwałtowne to znówr spokojne hamowały ciągle potok wezbranych myśli. Nagłym ruchem ujął w obie dłonie jej rękę:
— Nie powinienem był mówić tak wiele — rzekł śpiesznie — uniosłem się... Ot tak jakoś po dawnemu. Do czasu jeszcze wybaczyć mi proszę podobnego rodzaju... zapomnienia się. Rzadkie już są — znikną wkrótce zupełnie i... gość pani wtedy mniej może będzie dziwacznym i nieznośnym.
I zaśmiał się głośno, jakby chciał smutne słowa zagłuszyć wesołym śmiechem,
Lecz ona zdawała się ani tego śmiechu, ani słów jego ostatnich nie słyszeć. Ręka jej zwolna wysunęła się z jego dłoni, oczy duże, zamyślone patrzyły nieruchomie w dal przed siebie.
— Chodźmy — rzekła budząc się, jakby ze snu z tej chwilowej zadumy — chodźmy — powtórzyła — usiądziemy na ganku, przyjdzie Henryk i opowiesz nam :pan co o swoich podróżach i losach ...
Minęli parter kwiatowy jeden i drugi, klomby bzu i jaśminów i rozmawiając o kwiatach, pogodzie i włoskich krajobrazach zbliżali się zwolna ku wielkiemu, dwupiętrowemu domowi, którego wsparty na słupach wysoki ganek, bielał wśród kolonady wyniosłych topoli, ocieniających front domu.
Z przeciwległej strony, z głębi podjazdowej alei, wysunął się właśnie w tej chwili jeździec na pięknym, karym wierzchowcu.
Mąż pani Ireny wracał z pomyślnie odbytej próby świeżo nadesłanej mu żniwiarki systemu Marshall Sons et Comp.
Upłynął tydzień.
P. Henryk nie mógł się nacieszyć swoim gościem dawnym kolegą i przyjacielem ze szkolnych
jeszcze czasów. Co dnia zabierał go ze sobą na łąki, pasieki, na pola gdzieniegdzie snopami pokryte, po większej zaś części, dzięki pomyślnemu zastosowaniu żniwiarek, usłane długiemi pokosami złotego owsa, lub jęczmienia. Oględzinom najdrobniejszych szczegółów gospodarki końca nie było.
Młody gospodarz, oddany jeszcze z całym zapałem ulepszeniu i podniesieniu rolnictwa, rad był jpardzo nadarzającej się sposobności pochlubienia się przed przyjacielem owocami pracy swej i zabiegów. Zresztą Roman zaraz dnia pierwszego po swem przybyciu zdradził się z zamiarem porzucenia raz na zawsze kilkoletniej włóczęgi. Wieś, z chwilą śmierci ojca puszczoną w dzierżawę, zastał nieco obcemi rządami zrujnowaną, miał tedy osiąść na własnym zagonie i ojcowizny od upadku strzegąc, cichy, pracowity, wiejski tryb życia rozpocząć.
Projekt ów zyskał gorącą approbate tak Henryka jak i jego żony, sąsiada bowiem takiego, jak Roman nadaremnie by szukać w odludnym wiejskim zakątku . . . Rzecz jednak prosta, że po wyczerpaniu wszystkich objawów zdziwienia i radości, pierwszem zapytaniem Henryka było:
— A potrafisz-że ty gospodarzyć?
— Spróbuję.
— Co to . . . spróbuję! Próbować nie sztuka, na swojem postawić trzeba.
— Pracy szczędzić nie bede — odparł Roman
«/w v y A
a mam nadzieję, że szanowny sąsiad chętnie rad
swoich udzieli.
Ale chętnie —^ znaczyło w rozumieniu p. Henryka całą duszą.
Rozpoczął tedy stante pede wykład gospodarstwa wiejskiego trzymając się przeważnie metody poglądowej, t. j. pokazując umęczonemu milowem spacerem Romanowi naprzemian to wzorowo złożony stog siana, to gęsto jak szczotka rosnący owies, to znowu budowlę jaką pokrytą z niezaprzeczonym artyzmem.
Wieczorami znowu zasiadali we troje n# stopniach ganku. Łagodny blask księżyca rzeźbił zagięcia klombów opasujących dokoła dziedziniec, wychylając z cienia drzew kontury; wśród traw roziskrzał krople rosy, kładł srebrne połyski na mgły białe, stojące nieruchomie po obu stronach podjazdowej alei nad dwoma wielkiemi stawami za- rośniętemi u brzegów wysokim szuwrarem. Wtedy to gość dorzucał jaki szczegół do obszernej opowieści o podróżach swoich i życia tułaczego kolejach.
Milcząca, zawsze z równem zajęciem słuchała opowiadań p. Irena, a gdy gość przelotem wspomniał
o tęsknocie za krajem, o osamotnieniu wędrowca na obczyźnie — widać było i z jej twarzy, i z oczu na mówiącego zwróconych ile współczucia i litości kryło się na dnie jej serca.
— Jakiegoś ty tam szczęścia szukał za górami ? . . .
Zawołał pewnego wieczora Henryk, gdy gość przestał mówić. — Gdybyś był je znalazł, nie byłbyś do nas wrócił. Głód wrażeń... co? gonienie za jakąś mrzonką? Znam ja to, znam. Ot, mój drogi, zmarnowałeś wiele czasu, wiele pieniędzy i wracasz prawie takim, jakim wyjechałeś — bo mów, co chcesz, znam cię zanadto dobrze, żebym miał widzieć w tobie zupełnie zadowolonego i szczęśliwego człowieka. Szczęśliwy człowiek! O, to rzecz rzadka'.... Chcesz go widzieć? —masz go przed sobą, spójrz na mnie! Tak, przyznaję się śmiało do tego — szczęśliwy jestem i to — dodał, całując żony ręce obie — dzięki tej oto żonce mojej najdroższej, i zawodowi, który sobie obrałem, no i szczególniejszej, jak widać, łasce nieba.
— Ej Heniu, nie chwal się tak bardzo swem szczęściem — nie znasz mnie jeszcze dobrze — a jak poznasz... wtrąciła pani Irena, grożąc figlarnie paluszkiem.
— To co?
— Piekło będziesz miał w domu, mój panie.
— Tak!... no to zrób już dziś dobry początek i idź proszę do salonu, otwórz okno i zagraj życie moje... coś Szopena — tylko wiesz, nic zno- wuż bardzo smutnego. My sobie tu zostaniemy i posłuchamy.
— Żonko! — zawołał wesoło za odchodzącą — wróć, daj buziaka, żeby już dopełnić miary piekielnych męczarni.
Za chwile pierwszy akord noktuma przepłynął przez cisze nocną, za nim drugi, trzeci, cała intro- dukcya pieśni bolesnej, skargi długo tłumionej uleciała w dal jedną falą tonów. Wśród tego spokoju wiejskiego ustronia, wśród tej atmosfery niczem nieza mąconego szczęścia wydawał się ów śpiew namiętny, niespokojny, ciągłym dyssonansem. Wyrywał się z chaosu, jak bystry strumień z ważkiego koryta, echem nawet nie zatrzymywał się na wesołej drzew zieleni, biegł tylko wyżej — a gdy znikł gdzieś bez śladu w przestrzeni, to zdało się, że przybysz zdaleka wrócił napowrót tam, gdzie go mistrz po raz pierwszy zasłyszał, tam gdzie serca za szczęściem wymarzonem tęsknią, wT snach je widzą i ze snu przebudzone . . . płaczą.
— Dobrze gra moja pani—zauważył Henryk — ale nie zawsze. Co ona czasem robi z tego Szopena!
Roman słuchał. Nie zauważył nawet, jak się towarzysz jego wymknął i szybkim krokiem podążył ku stajniom, wołając z daleka: Janie! a jakże tam biały? Dawałeś mu dziś saletry, hę?...
Szczęśliwy!
Szczęśliwym też był istotnie ów dawniej wykwintny i wszędzie pożądany salonowiec, a dziś gospodarz zagorzały, domator, głowa rodziny. Za swobodą kawalerskiego życia nie tęsknił, bo w ciągu lat kilku, spędzonych w gwarnej i wesołej stolicy, użył do woli, nie ręczę czy nie nadużył, tej swobody. Ożenił się wreszcie nie — pour faire unefin —
broń Boże! — do tego był za uczciwym i zanadto
o przyszłość swą dbającym — przeciwnie, ożenił się z miłości, jak to mówią, to jest rok cały marzył
o niej, jeździł lub chodził wszędzie, gdzie tylko mógł ją spotkać, nieboszczce jej matce okazywał bezgraniczną attencyą i submisyą, konia arabczyka pur sang zajeździł, pędząc mil sześć czy siedem po zapomniany jej wachlarz, był pewnym, że oszaleje, gdy raz ona pogniewała się na niego, oświadczył sifc o nią, zapewniając z głębi serca, że ją szczęśliwą uczyni i z zupełną wiarą poprzysiągł toż samo przed ołtarzem. Do szczęścia niczego mu dziś nie braknie. Byt materyalny ma zapewniony, a dołączywszy posag żoniny do spadku wziętego po ojcu, zostaje mu jeszcze grosz wcale zaokrąglony na zaspokojenie i tej i owej zachcianki. Towarzyski, wykształcony i czynny, ludzi sobie zjednać umiał, to też kochają go sąsiedzi, i słowo jego nie mało waży w powiecie. Wiedzie mu się i szczęścil gospodarstwo z roku na rok podnosi się widocznie, nawet burze i grady omijają jego pola. A w domu? W domu ma żonę jakiej ze świecą szukać, płacącą mu za miłość miłością, za przywiązanie przywiązaniem; dla której życie zgodne i spokojne przy boku męża, u kołyski dziecka jest alfą i omegą szczęścia ... a wesołą do tego, a rządną, a gościnną, że patrzeć miło nawet zatwardziałemu mizantropowi. Co za rozkosz, załatwiwszy interesa w mieście, lub
" %>
pogodziwszy gdzieś o mil kilka sąsiadów, wracać
ciemnym, jesiennym wieczorem do domu i zdrożonemu, zziebnietemu, myśleć sobie: Tam czeka na
/ W W ' V
mnie w ciepłym, przytulnym saloniku żona ukochana. to oknem wygląda, to na kominek drzewek dorzuci a przysłuchuje się bacznie każdemu szmerowi na drodze; w kącie samowar pryska i szemrze,
9
a przez drzwi wpółotwarte sypialni wychyla się zaspana twarzyczka dziecka — dzieciak oczkami od snu czerwonemi rozgląda się po pokoju i pyta: Tateczki jeszcze niema? ... A też wyprawy we dwoje po grzyby do lasu, lub nad rzekę o zachodzie słońca na wielka obławę na raki!. . . Zwolna
t w
dworscy ludzie rozejdą się o zmierzchu i wrócą do domu. zabrawszy w worki i koszyki obfity połów — zostana tylko oni sami, usiadłszy na wielkim dy-
W *' ' K \
wanie rozesłanym nad brzegiem. Ale mgła podnosi się z wody, a wilgoć z ziemi i chłodny powiew wiatru lekko trzcinami kołysze. Jej zimno, drżąca otula się w szeroki pled miękki i ciepły, jak futro puszyste; jedna tylko rączka przytrzymująca okrycie ziębnie, usiłując nadaremnie skryć się pod fałdę pleda, którą wiatr nieznośny wciąż zwiewa na stronę. On tymczasem, uschłych gałęzi nagromadził stos cały. Oto płomień czerwony z trzaskiem i sykiem buchnął w górę, słup dymu zachwiał się nad nim i uleciał z wiatru podmuchem, iskier tysiące wybiegło z ogniska i zgasło w powietrzu, tylko został wielki, jasny ogień, rozrzucający dokoła purpurowe blaski. Jaka radość! . . . Chciałoby się godziny całe
Czesław, Arabeski. 7
przesiedzieć tak przed tym ogniem, zapatrzeć sie w te węże płomieniste, wijące się dokoła gałęzi. — Mimowoli dziecinne lata się przypomi-
✓
nały. — Świętojańskie noce — A żebyż to przez ogień przeskoczyć ? — Dziecko z ciebie. — O, proszę! . . . Zbliżyli się do ognia oboje, ona rączki wyciągnęła ku płomieniom, odwracając główkę w jego stronę, żeby ... od zbytniego gorąca się uwolnić.
— Cieplej ci teraz, moje życie?
' — O cieplej!... chodź-no tu, przybliż się, patrz, jak tu dobrze!. . .
Innego dnia znowu goście się zjadą, gwarno, • ludno w domu. Gospodarz od dam do mężczyzn chodzi, tu rozmowę zawiaże, tam sie do stołu kar-
7 ^ ^ 7 v
towego przysiadzie, konia wyprowadzić każe, po ogrodzie z gośćmi się przechadza — bawi się swobodnie, bo jest gosposia, co o wszystkiem za niego pomyśli i o przyjęciu, i o noclegu, i o tem, i o owem, co być musi, a o czem mężczyzna sto na sto razy niechybnie zapomni. Ale gdzież ona ? — wszędzie i nigdzie. Pełno jej tu i tam, a o mężu jakby zapomniała. Trzeba od niej każde spojrzenie wykradać, gdy do ciebie przemówi, gdy ci co poda, to jakbyś był dla niej jeszcze owym panem Henrykiem z przed wieków, kiedyś się dobijał o kwiatek z jej bukietu, lub taniec z nią na balu. Ha trudna rada! nie wypada... nie uchodzi... a tu tymczasem jak na złość chciałoby się właśnie teraz tę jej rączkę małą całować i pieścić bez końca... No, raz
przecie!... Pani sędzina namiętnie lubi porzeczkowe konfitury — biegnę sam, dopadam do szafki — żona także — oboje wyciągamy rękę po słoik — to jest ja rzeczywiście po jej rączkę... Ale gdzie tam! — Potem... potem! — szepnęła mi do ucha, roześmiała sie i wymknęła sie tak zrecznie..! no, tak
u w w 7
zrecznie . . .
w
Któżby wszystko wyliczył, czemu się 'Roman z dziwnem jakiemś uczuciem rozkoszy i tęsknoty przypatrywał w ciągu tych dni kilku. I jego chwilami zdawało się ogarniać to ciepło domowego ogniska, serce od tak dawna spragnione spokoju i ciszy mimowoli przywiązywało się do tych ludzi s erdecznych, szczęśliwych, jakby przeczuwając, że z chwilą, gdy się od nich oddali, wrócą dawne burze i niepokoje. Nieraz we troje zchodzili się
o zmroku do wielkiej lipowej altany i wrtedy rozmowa stawała się coraz poufniejszą. Ten i ów ubiegłe wspominał lata; jedno rzucone słowo cały szereg wspomnień budziło, dzień dzisiejszy zacierał się w pamięci i tylko wczoraj blade, mgliste o niewyraźnych konturach przemykało się jak mara senna przed oczyma. Ktoś wspomniał miejsce jakieś — datę... i zamilkł, i rozmowa urywała się na długą chwilę. Pierwsza p. Irena budziła się z zadumy. Dosyć myśleć, panie Romanie, — wołała wesoło — dosyć się już pan namyślił i nadumał tam w swoich Alpach! — i uśmiechnięta wyciągała ku niemu rączki, jakby żądając przystania na ten rozkaz.
— A i mnie wciaaneliście w wasza melan-
wC? fcr W
choliję! — oburzał się komicznie Henryk.
Z Ireną spotykał się Roman rzadko sam na sam. Nie unikała go przecie, przeciwnie, wiQdzac, że mężczyzna tylko wobec kobiety jest w stanie być zupełnie szczerym i otwartym i w chwili uniesienia z najskrytszą myślą i najstaranniej tłumionem uczuciem przed nią zdradzić się gotów, chciała #przyjaciela z lat jeszcze dziecinnych wybadać po- troszę, wierząc mocno, że znowu tylko kobieca ręka tak, jak wzniecić, tak też i przytłumić zdolna serca przyśpieszone tętno i dotknięciem swem łagodnem zetrzeć zeń ślady burz życiowych, że tylko z ust kobiety usłucha ono rozkazu: ucisz się i zapomnij! Dobrą była... dobrą, jak aniołowie, co konającym w strasznych boleściach zamykają powieki mówiąc: przestań cierpieć! Sama szczęśliwa, chciała widzieć w około siebie tylko szcześliwe serca i uśmiechniete
* w w
wesołe twTarze. A on cierpiał, a on nieraz udaną wesołością starał się pokryć dawną swą naturę burzliwą, namiętną, wiecznie za jakimś niedoścignionym ideałem goniącą. Pani Irena patrzyła na niego ze szczerem, serdecznem politowaniem. Ach, jakże nieraz już gotowa była zawołać mu: Mój dobry, złoty Romanie, bądź też proszę szczęśliwym, bądź wesołym!... To znowu zdawało jej się, że powrót do kraju będzie dlań pierwrszym krokiem moralnej re- konwalescencyi, że przecież czas i zmiana warunków życia przyprowadzą powoli do równowagi tę dziwną,
wiecznie niezadowolona naturę. Chciałaby z serca
c c. «/
powrót do zdrowia przyspieszyć — ale jak? Nie śmiała zawiązać z nim dłuższej rozmowy na temat tak drażliwy. Przeczucie jej mówiło że ów Romana wybuch gwałtowny żalu i smutku, tam w parku, dnia pierwszego po jego przybyciu, może się powtórzyć, jaskrawe kształty przybrać, innego nabrać znaczenia i... kto wie, czy wtedy ona sama litość swą i życzliwość w zakreślonych granicach utrzymać zdoła ?...
Miałaż prawo narażać się dobrowolnie na tego rodzaju niebezpieczeństwo ? Zapewne, że nie. — Cóż więc mogła uczynić ona dla niego ? Nic. — Czemże mogła choćby okazać mu swoje współczucie? Ni- czem. Trzebaż więc było zostawić go losowi, życiu, jak pierwszego lepszego obojętnego człowieka, którego się starannie omija, bo jakiś dziwny i smutny ?.. A gdy myśl podobna uporczywie ją prześladować zaczęła, wtedy opadły jej ręce, widok Romana stawał się dla niej nieznośnym, radaby zapomnieć nawet, że on istniał kiedy... to znowu jakieś przykre, bolesne uczucie niby wyrzut sumienia wkradało się w jej serce. Cóż to? czy to z jej piersi uleciało westchnienie? Czy to jej usta szepnęły : Biedny Roman! ? On tej walki wewnętrznej, jej uczuć nie zdawał się spostrzegać. Ten nowy świat miłości spokojnej i błogiego zadowolenia, roztaczający się w pełnym uroku przed jego oczyma, olśnił go, odurzył, upoił. Patrzył i podziwiał pod-
dając się bez oporu dobroczynnemu wpływowi tej ' atmosfery szczęścia i spokoju.
— Wróciliście mnie życie — rzekł raz do Henryka — wskazaliście mnie gdzie rzeczywistego szczęścia szukać trzeba.
— Ależ, mój drogi — odparł tenże — trzeba być ślepym, żeby go nie znaleść! Ot, tylko wyciągnąć rękę i| czasu nie tracić. Romanie kochany, usłuchaj dobrej rady — ożeń się ...
— Go? ja?
— Ty właśnie. Powtarzać to będę sto razy na dzień.
— Nie zrozumiałeś mnie; mówię*, gdzie szczęścia szukać trzeba, ale nie gdzie ja sam znaleść je mogę.
— Sofistyka, bracie, nic więcej. Myślisz że ja sam śmiałem kiedy zamarzyć o tem, za co teraz co dnia Bogu dziękuję? A jednak patrz, i przyszło szczęście i jest: widać, że wszyscy bez wyjątku jesteśmy godni niem się cieszyć.
— Ha! — zawołał Roman po drwili — Znajdź-że mnie proszę taką, jak twoją żonę, znajdź dla mnie takie, jak twoje, warunki życia!
Szukaj — rzekł Henryk. — O dobrą żonę nie trudno jeszcze w świecie, a przy jej pomocy stworzysz sam sobie pomyślne warunki życia.
— Jak z książki mówrisz, ale bardzo ... starej — zaopińjował przyjaciel, wzruszając ramionami.
Rozmowa jednak utkwiła w pamięci Roma
nowi. Od tej chwili zamiast przyglądać się szczęściu Henryka jak zadowolony spektator, zaczął coraz częściej wystawiać sobie siebie samego w przyjaciela roli.
• Lada ostrzejsze słowo Henryka wyrzeczone do żony, lada postępek w jego oczach nie taktowny, lada gest wrreszcie szczęśliwca obudzał w nim myśl skrytą: jabym tak nie postąpił, jabym sobie tego nie pozwolił, jabym był innym... to jest lepszym. Nie była to zazdrość — był to pewien żal do życia, które swój powab i urok oddawało w ręce marnotrawcy, nie umiejącego nawet dostatecznie wartość ich ocenić. A ona? Jak też ona mogła pokochać człowieka przyjmującego jej pieszczoty, jej miłość, jak rzecz sobie należną! On, on by u nóg jej klęczał wpatrzony w nią, jak wr bóstwo, lękając się gorętszym oddechem rzucić płomień szkarłatu na czoło tego dziecka, silniejszym uściskiem przytulić do piersi to filigranowe cacko; na rękach by j£ przeniósł przez życie, by drobna jej nóżka nie dotknęła nigdy łzami i krwią przesiąkłej ziemi... Widział ją zawsze uśmiechniętą, wesołą i ten jej uśmiech, to jej wesele drażniło go, wTolałby widzieć łzy w jej oczach — miałby wtedy prawo nienawidzieć Henryka. Raz znowu o zmierzchu wszedł niepostrzeżony do salonu i zastał ją grającą. Gała osrebrzona biaskiem księżyca, wpadającym przez otwarte okno, wrydawrała się nie ziemskiem zjawiskiem, zda się czysta i piękna dusza mistrza tonówr przyszła raz jeszcze powtórzyć swe pieśni i tylko patrzeć, jak z ostatnią nutą śpiewru
znów ku niebu odleci. I widząc ją tak piękną — przyszła mu szalona myśl do głowy rzucić się jej do nóg, wołając: Kochaj mnie! ach, kochaj chwilę... chwilkę tylko!...
Roman stał się zgryźliwym i milczącym.
Przykrem to było Henrykowi i łamał sobie głowę poczciwiec nad przyczyną tej nagłej zmiany.
— Go ci jest Romanie? — zagadnął go pewnego wieczoru, odprowadzając gościa do przeznaczonego dlań pokoju.
— Nic — nie zważaj — ot jak zwykle, coś się znowu zawichrzyło w głowie — odpowiedział Roman.
— Bonne nuit!
— Bonne nuit... wiec. ..
Lr
A gdy odszedł gospodarz, Roman rzucił się na fotel stojący przy łóżku i długo nieruchomy, w myślach pogrążony siedział.
Potem nagłym ruchem zerwał u szyi wiszący na cienkim łańcuszku medaljon — na dłoń otwartą go położył i wpatrzył się w pukiel jasnych, lśniących włosów, dziwnie przypominających włosów p. Ireny barwę i połysk,... Po chwili rzucił go gwałtownie na stół, aż z ostrym zgrzytem pękło na drobne części szkło medaljonu.
— Boże! — zawołał, cisnąc twarz w dłonie —
7 y
i ja też mogłem być szczęśliwy!...
Upłynęło jeszcze dni parę drugiego tygodnia pobytu Romana w domu przyjaciela...
Dzień cały deszcz lał nieustanny i wicher
J *
latywały wiatrem niesione przez powietrze, ptasząt świergoty umilkły, słychać było tylko szum drzew i plusk wody na dworze, monotonne brzęczenie deszczu po szybach i przeciągły, głuchy poświst wichru. Blade dnia pochmurnego światło wcześniej, niż zwykle w zmroku wieczornym zagasło. Wysoka, abażurem przysłonięta lampa paliła się w rogu salonu. Krąg światła nie sięgał dalej, jak do połowy pokoju, zostawiając resztę przedmiotów w łagodnym półcieniu. Przy stole z robotą w reku siedziała pani Irena. Ktoby usiadł — jak w tej chwili Roman — w przeciwległym rogu sali, widziałby tylko uroczą sylwetkę jakby w ciemne ramy zmroku ujętą, na jasne tło oświetlonej części pokoju rzuconą, podziwiałby delikatny profil nad deseniem schylony i miękką harmonijną lin je konturu zbiegającą aż ku tej małej nóżce na stołeczku wspartej, z pod zrąbka sukni wyzierającej figlarnie. Milczeli oboje. Ulewa nie ustawała, wicher wstrząsał okiennicami — jęk jego przeraźliwy mieszał się chwilami z nieustającym szumem drzew ogrodu.
— Okropny czas! — odezwała się ona.
— Henryk pewno dziś nie wróci — zauważył Roman.
— Zatrzymają go na noc.
— Zapewne.
Zamilkli znowru. Ona oczu nie odwracała od roboty, — on siedział nieruchomy, zamyślony,
?•
chmurny, jak ten cień, który go otaczał. Oboje zdawali się szukać pierwszego • słowa rozmowy
i znaleźć go nie mogli. — Pani Ireno! — rzekł wreszcie, podnosząc się z miejsca... i głos jego stłumiony rozszedł się po pokoju dziwnem jakiemś głuchem echem.
Czuła, że się zbliżał ku niej, choć oczu nie podniosła, choć dywan tłumił jego kroki. Serce jej eabiło gwałtownie, — potem bić przestało — czuła, jak gorącej krwi fala podnosiła się zwolna ku jej twarzy.
*
Roman usiadł przed nią.
— Pani Ireno — powtórzył zmienionym teraz tonem — jak długo myślisz, że ja tu będę u was bawił ?
Odetchneła.
w
— Ależ, jak długo pan zechce! — zawołała, patrząc na niego zdziwiona — miesiąc, rok, — im dłużej tem lepiej. Tak się pan już znudził, nieprawdaż ?
— Znudził!. . . — wzruszył ramionami. — Chciałem się tylko dowiedzieć, czy przeczuła pani, że . . . jadę jutro.
— O, co już z tego, to nic nie będzie! — zaśmiała się Irena. — W domu tam jeszcze pana wvręczają doskonale, spieszyć się niema czego i tak nie możesz pan przed zimą objąć gospodarki w Zarzeczu . . .
— To też nie jade do Zarzecza — rzekł
chłodno Roman.
— A gdzież to, jeśli wolno spytać?
— Wracam do Włoch.
— Do Włoch?
Uśmiech znikł z jej twarzy. Spojrzała na niego, jakby słów tych zrozumieć nie mogła. Był blady i niezwykle smutny — oczy miał w ziemie utkwione, jakby unikał jej wzroku.
Przez długą chwile milcząc, patrzyła na niego. Na dworze wiatr huczał, siekąc gęstym deszczem szyby okien. Chłodny jakiś powiew przepływał zda sie od ścian i dreszczem przenikał.
— Co panu jest, panie Romanie ?. . . rzekła cicho z lekkiem drżeniem w głosie.
— Nic.
— Pan cierpisz?... powiedz, wiec po co
uciekać?. . . czy tam lepiej?. . .
— Przeciwnie, nic mie nie boli — jestem zdrów zupełnie, wesół nawet.
— Ale zkądże ta myśl odjazdu ?. . . Cóż sie
takiego stało?
— Ot tak. Fantazya, kaprys . . .
— Kaprys nie powinien być rozkazem w życiu — odparła.
Roman zerwał sie na nogi, jakby go tem słowem drasnęła boleśnie.
y
— Nie pvtaj! — zawołał gwałtownie — nie pytaj pani wiecej! . . .
Ja nie mogę tu dłużej pozostać, ja nie mogę, nie mogę ! .. .
Zamilkł i prędkim, gorączkowym krokiem chodzić po pokoju zaczął, jakby chciał tym ruchem gwałtownym, uśmierzyć wewnętrzne wrzburzenie.
Ona podniosła się także. Wzrok jej smutny szedł za nim.
— Zawsze ten sam! — szepnęła jakby do
siebie.
— Tak, zawsze ten sam! — powtórzył Roman, zatrzymując się przed nią. — Zawrsze ten sam . . .
Spokojnym był już pozornie, tylko w oczach raz po raz płomień się zapalał.
— Czy pamiętasz?... — mówić zaczął cichym, dźwięcznym głosem. — Dawno już temu, bardzo dawno . . . tak samo wieczór już graniczył z nocą
i tak samo prócz nas dwojga nikogo nie . ..
— Dosyć, na litość Boską, dosyć! — krzyknęła ona — ani słowna więcej!
Przerażenie malowało się na jej twTarzy. On sie uśmiechnął smutnie i zamilkł.
w v
— Nie lękaj się — rzekł łagodnie — od tej chwili już zapomniałem... o wszystkiem. A ty?
— I ja zapomnia . . .
Chciała skończyć, lecz tchu jej brakło. Oparła sie o poręcz fotelu i twarz zakryła rekami.
w -l w «/u
— Ja . . . zapomnę ... — szepnęła ledwie dosłyszanym głosem.
Nie spostrzegli się sami, jak ręce ich- się spotkały. *
Jej raczka, jak lód chłodna, spoczęła w jego rozpalonej dłoni i z tego uścisku wyrwać się nie
miała siły.
/
*
Chwila minęła.
w
Nagle z przyległego pokoju doleciał ku nim cichy płacz budzącego się dziecka.
Zdawało się, że grom wstrząsnął nimi. Ona
* nieprzytomna prawie rzuciła się ku drzwiom — lecz siły ja zawiodły — zachwiała sie i oparła o fotel, u drzwi stojący.
Roman chciał podać jej ramię, odepchnęła go łagodnie:
— Jedź! — szepnęła słabym, błagalnym niemal głosem. — O, jedź! . . .
I znikła za spadającą portyerą.
Ii
Nazajutrz przed południem jeszcze, wrócił Henryk.
— Gdzież to Roman? było jego pierwsze
słowo powitania.
— Nie wiesz? — wyjechał.
Jakto wyjechał? — gdzie, do Zarzecza Gdzie tam ... wraca do Włoch.
^ Pan Henryk osłupiał.
— Do Włoch?!... i' nie pożegnał sie ze mną ... A toż dopiero dziwak !...
*
U STÓP KARYATYDY
ierwsze silniejsze mrozy przerwały wszystkie w mieście fabryki pod odkrytem niebem. Rusztowania pietrzące sie w około budujących'sie domów, przestały roić sie hałaśliwym robotników tłumem — spłacono ich sumiennie co do grosza i odprawiono na zimowe leże: do suteren i na strychy.
Dotąd wiodło sie jeszcze jako tako ubogiej rodzinie mularza lub cieśli; żona prała bielizne, mąż strudzony całodzienną pracą, rzadko kiedy wracał pijany do domu, grosz kapał wprawdzie tylko, ale zawsze chleba choć przynajmniej kupić bvło zaco, była bieda, ale nędzy nie było . . . Teraz odkąd. on niby to żonie ' pomagając siedział bezczynnie w kącie lub wymykał sie na miasto niby to szukać nowego zajęcia, zaczęło dziać sie coraz gorzej i gorzej wśród ścian coraz wilgotniejszych
i chłodniejszych, wśród dzieci zgłodniałych, wśród trosk o jutro, wśród nadaremnych wyczekiwań jedynego ratunku — zarobku.
Czesław, Arabeski. &
Zatobku lub wsparcia . ..
A tymczasem wiosna jeszcze daleko, a ofiarność serc miłosiernych nie przekracza granic chwilowych napadów w dobrym tonie filantropii.
/ #
Mularz Zdziebło wyczekiwrał zawsze wiosny, jak kania deszczu, jak jego letni chlebodawca, właściciel dwóch ukończonych a trzech budujących się kamienic, p. Silbergold, stanienia cegieł. Nie bił żony, ^zarobione pieniądze co sobotę z małemi wyjątkami do domu odnosił — ale na punkcie wsparcia miał jakieś dziwne uprzedzenia: za nic w świecie nie wyciągnąłby po nie spracowanej ręki. A bywały już nieraz chwile, w których za dwa złote, za złoty, za dyske dusze by oddał szatanowi. Zima to sie
J ^ W J W w
najczęściej zdarzało, gdy uzbierane zapasy się wyczerpały i chłodno i głodno było żonie i dzieciom. Wtedy Ździebło przeklinał swój niewdzięczny zawód,
i na los narzekał. .. Ale w owych czasach, gdy go stryj nieboszczyk zlepiać cegły uczył, czy mu przyszło kiedy na myśl, że zimą nie stawiają pieców? Pomimo to bogactw i powodzenia nikomu nie zazdrościł — zazdrościł tylko ich pracy tym, którym ona przez rok okrągły zarobek daje: takim, co to buty szyją, ludzi leczą lub piszą gazety...
Aż wreszcie po kilkunastu latach tej ciężkiej w krwawTym pocie czoła walki o byt, złamało ciągłe borykanie się z niedolą ową zacną w gruncie naturę. Ździebło nie klął, nie wyrzekał, lecz sposępniał i rozpił się.
* Pracował — lecz ot tak, z przyzwyczajenia wiecej, a o zmierzchu w szynku zawralał się na ławę, wspierał łokciami o stół i podczas gdy inni wykrzykiwali zachrypłym głosem, odgrażali sie Bogu
i ludziom lub przekomarzali sie miedzy sobą, on siedział jak mruk w kacie, pił, wreszcie zasypiał rad, że go nikt z miejsca nie rusza.
*
Zona nieomal codzień późno w noc wyciągała go wpółnieprzytomnego z dymnej i brudnej szynkowni. Zdziebło nie zważając na szturchańce, opędzał tylko razy jak muchy, łypał zaczerwienionemi oczami i dawał sie uprowadzać, jak dziecko.
Nastała zima — wypędzić go z domu nie było sposobu, ale gdy raz wyszedł, to bywało dzień
i noc cała sie niepokazał. Przvwlekał sie wreszcie
^ W X J hr &
jeszcze bardziej obdarty, z twarzą nabrzękłą, często bez czapki, a bez grosza zawsze. »Dawaj jeść!« — wołał od progu: dzieci chowały sie w kąt przed ojcem, a żona płakała.
Pewnej nocy grudniowej wlókł sie Zdziebło
o własnych siłach do domu. Nogi uginały mu sie pod ciężarem to w tył, to wprzód chylącego sie tułowia; chodnik ślizki był od zamarzniętego na nim śniegu, wiec przedostał sie przez rynsztok na bruk ulicy — ale i tam nie czuł sie pewnym na nogach. Zamachnął raz i drugi rekami i wrócił znów na chodnik instynktownie szukając punktu oporu w murach kamienic.
Przez czas jakiś zdawało sie, że da sobie
rade — ale nagle skrzyżowały mu sie nogi, kamienica w bok gdzieś odskoczyła i Ździebło zatoczvł sie pomiędzy jakieś dwie wielkie kolumny.
Ogarnęła go niewymowna rozkosz . . . Oparł sie o jedną z nich całym cieżarem bezwładnego ciała, usunął sie na ziemie, nogi wyprostował przed siebie, głowa opadła mu na piersi — zasnął.
I śniły mu sie różne dziwy . . .
^ _
Z początku wirował mu tylko po głowie jakiś chaos fantastycznych postaci: karłów bezkształtnych z olbrzymiemi głowami i olbrzymów ważkich jak nitka w pasie, rozłamujących sie na dwoje z chrzestem głuchym tak, iż głowy w jedną, nogi w drugą rozbiegały sie stronę. Potem przez długą chwile nie widział nic tylko wielkim śniegiem usłane pola, po nad któremi unosiło sie mnóstwo podskakujących błękitnych płomyków . . . Znikły. Oto jego izba na Starem mieście: żona na zydlu siedzi
i dziecko z twarzyczką jak wosk żółtą na kolanach' trzyma; drugie dziecko po ziemi pełza, znalazło pod piecem łupinę od jajka, łapczywie ugryzło ją zgłodniałe i rozpłakało sie. »Cicho — mówi matka — tata przyjdzie i przyniesie chleba!« . . . Nowe widziadła. Jakieś szatańskim śmiechem wvkrzvwione
J w
twarze pochylają sie nad nim coraz to liczniejsze, bliższe siebie, otaczają go, duszą, tchu mu braknie. Jedna z nich, co ma rysy pana Silbergolda, leży na jego piersiach i naciska je jak kamień młyński . . . Nagie wszystkie twarze pozieleniały, cofnęły sie
i znikły. Usłyszał teraz muzykę tak piękną, tak piękną że chyba i w kościele nie grają lepiej. Stał przed nim jakiś pan w przepyszne futro odziany i rzucał na niego garściami — złoto. Sypały sie w około pieniądze jak grad — on, zdaje sie, zbierał je, chwytał spadające, napełniał kieszenie, a złota było coraz więcej i wiecej . .. rzucił sie płazem na ziemie i zaczął jak szalony zgarniać je pod siebie, lecz zgarnąć wszystkiego nie mógł. Pan rzucał i rzucał nieustannie — z błyskiem i brzekiem spadał dokoła niego na góry złota deszcz złoty. W tem pieniądz jakiś na podziw wrielki i ciężki uderzył go w głowę — Ździebło syknął z bólu i zbudził sie...
Leżał już całkiem na ziemi z głową na źrebi e kolumnowej podstawy. Na razie nie mógł zdać sobie sprawy gdzie sie znajduje i tylko powoli rozglądając sie na strony i w miarę wracania przyto- tomności dostrzegł, że leży przed bramą dobrze mu znanego pałacu. Z rzesiście oświeconych okien pierwszego pietra spływało na ulice światło i dźwięki tanecznej muzyki, tej samej choć mniej teraz pięknej, którą on we śnie słyszał... Nad nim, górną cześć kolumny stanowiący, przechylał sie posąg jednej z karyatyd podtrzymujących portyk pałacu.
Ta kamienna, olbrzymia kobieta z twarzą
#
wprost na niego zwróconą jakimś dziwnym strachem przejeła Ździebłe — porwał sie na nogi i chciał uciekać . ..
W tej chwili z głuchym tętentem wjeżdżająca
w półkole portyku kareta zrfrusiła go w bok sie usunąć. Krzepko na wodze wstrzymane konie rzuciły w góre łbami, brzekneły lśniące uprzęży ozdoby i powóz stanął.
Mignął przed oczami przypartego do muru Zdziebły liberyjny płaszcz lokaja otwierającego drzwiczki, w ramie ich ukazała sie naprzód postać jakiejś pięknej jak słońce pani, młodej a białej jak mleko, a uśmiechniętej jak dziecko, otulonej w aksamity i puchy; za nią wysiadła druga poważniejsza i starsza, która ujrzawszy go aż krzyknęła z przestrachu — wreszcie jakiś pan w wysokim kapeluszu.
Wszyscy troje znikli w drzwiach wielkiej sieni,
r
co sie same, jak Zdziebło sądził, przed nimi otwarły — stangret jednym zamachem bata musnął go po plecach i konie zaciął — karety już dawno nie było, a on stał wciąż przyparty do muru gapiąc sie przed siebie ... -
Wreszcie chłód go przejął mroźnej nocy i wytrzeźwionemu przyszły na myśl żona i dzieci — posunął krok naprzód . . .
Wtedy dopiero spostrzegł coś czarnego leżącego w śniegu na miejscu, gdzie ci państwo z karety wysiedli. Myśl jak błyskawica przemknęła mu po głowie, rzucił sie na zgubiony widocznie przedmiot, potoczył wzrokiem dokoła i eleganckim monogramem zamknięty pugilares schował w zanadrze . . .
Nie pamiętał już potem jak przebiegł jedną i drugą ulice — słyszał tylko tętnienie krwi w skro-
Ale Zdziebło jak wąż przez otwór drzwi sie
prześliznął, odtrącił stróż?., dopadł do schodów zapadających sie w ziemie u wejścia z bramy w podwórze i zniknął.
w
Po ciemku, ornackiem dostał sie na wazki jak podziemna katakumba kurytarz — tchu mu zabrakło — odetchnął, postąpił jeszcze kilka kroków' wśród ciemności, drzwri namacał i otworzywszy je wszedł do ciemnej jak sam kurytarz izby.
Z kąta krzyknęły zbudzone dzieci i żona zerwała sie z tapczana.
/
— To ja — rzekł cicho Zdziebło — a masz ty ognia?
— Jeszcze by ci ognia dawać pijaku! — nie- doczekanie twoje, a nie możesz to . ..
— Cicho — stul gebe i dawaj światło.
i /
Zonie wydał sie głos Zdziebły zmienionym do niepoznania.
— Czekaj — rzekła.
Wyszła na kurytarz i po chwili wróciła z zapałką pożyczoną od długo w nocy czuwającej zawsze sąsiadki ich, szwaczki. Znalazł sie gdzieś na kominie kończyk świecy i płomyk jej rzucił niebawem blask żółtawy na całą okropną nędzę tej wilgotnej i chłodnej izby.
✓
Przez cały czas Zdziebło stał nieruchomy na miejscu. Teraz zbliżył sie do żony, wTyjął pugilares i otworzył. Dzieci podniosły głowy i zdziwione patrzyły to na ojca, to na matkę.
Pugilares miał trzy przedziały pięknie niebieską morą wyłożone. W jednym z nich mieściły się bilety wizytowe, w drugim jakichś listów kilka w trzecim —, kwiatek róży pożółkły i uschnięty...
Nic więcej!
r
*.■ j • i »' *- .i. ■ • ' ^1. *, »•* - 1 ' * . • *. ‘ .* * « -
; - •••: ! - •«'••■ .'•-. •■■ . • ' -i" . ■: V •■ -V *v.. •;'.*#■. - “
1-0 • V-; «.V*v * ■ - w , ,r . I r- ' > - ' ■ lir*.. * *•:' _
ï ' • ="•.•>- s ••"•* ' • ■ • *ł f*
- *. •••-.. .*>r.V ' •• • - L*-Ví:
- . . .... >;• - + .<■ , •• •.- - v .... ;
■-*’ V- ‘ * y¿''- r% *\
1 ;v:'- ';,‘3e^’^J •. , \;A A >••. • v» ¿te
.*’■ .£:*•■•'V- v: -- . : >•• s
* , . -7 * ' • - ■ * ¡f ■ ^ ..• -;*• . . .■ ** :; ' 3 =
•I . " I . •» •■ ' >-.'1«^ • . • < V . « *w. ". *7« . H* 'VICflw* * ■
-’• w ^ v.*. » *«. ' — ■ ‘ • SirS$S * “t
1 •■' ,• l- ' ,‘1-' Av - ' " ' '--..f* Wr:
•* 1 ~ .. !| vf " .•**« / *•••'* . •* . «ï-'**«. -
-- -, • J V -^u .. . *_• í,r
' '• "■ ;J;.''• . 'r .* “ ^ - V- ':‘ ' ’■ "
; f4,' ’* V W V "L\ ^ 1 V*' ^ *f.
• ■ * . **! r .*• ••. ^ ■» j* v'T.t • "w»JÍ«
i . - : " -, • •.: *•• - .... m
• * -< V ‘ .j - - v* ’ * / W • J*S
■ 4*.
• •;' .•’ / • s;•■“*'&‘
V- '•>. * ' •' - ' •/ rf> *•
. •>*'; . ■ y ÄX’i i’- - - •-. -■ ;. •:•■!
" ■ ’’p'V/ßs ÍSCí ; . ,rr- V •■ ■ ■•■■ • i
^ : : V-'
; ■ ^, , .>.)• .•».:■ ' J- J,.
* . «* •. *'i? • • _ M .• ł . H ,
'.-•i «*, ' • ^ ^ . * * I* ^ • í - « * * * '.
*-r - . ' • ►.» * J*vir -
■iV'. •':v‘' V' ' -, V 4-w'1
‘**i ■ ,?• ■* » •* i ■ < > • .
- .V ■/“ «•.-.t.**.. ,Nt-' ? v.--» r
* y r-
V--
- *
A> «**, »
l-*’’ ' "}?& ••v*: ; ■ -V’-" '”-""■>1 * . ' '
^ "" j * V*.. ' : ' . «...rTV '••<*« cr?^.
Á- 1 -« '. . H . J ,tL -9 ; . v H. ,-«9B
» -■ *■ v\ . \ * -v. t ; /'■, . v*‘ ^ ‘Bl
> -,ri ‘ L-.i' # * . Ú\ r- ^ 1 lf
‘ • ";l' • ; »... • v 4 - .-■ *.-s - . . -, - ÜB
■>V-1' * ' > ^ ' 'i -, /'*
T*iV,;r,‘ • ¿'•ï.,,*: ' ♦- v- ^ ' «JUJ.v ÉF.
. ■'-■ ■ :i- • - ‘-W
. e . -JÎ, .;r .-*"-•»* »• .< j - .. ‘ÍÍV-!, ■ t B>l
_S. - Xi 1 f.* m * • * ' - ■** .' *•*. 4» %V‘ # -_ , K-*
|
a t |
4 y |
• « i |
|
|
'♦ * |
\ * ' ' V |
» « * |
' *•■ •■ |
•- * ■ |
’A |
# |
|
|
* * » . |
^ * V >% |
|
¿i > -> |
'■ **' <>- |
|
1 0 |
• |
|
< r •<* » |
< i ' ' |
i CJ |
■ •» |
« 4 « * |
’■* ' *" \'t |
I
A
% .
a»'
• • 4 . ► : ^ .*
‘ - ’
/#
w
• * J% * . - _ , > \> \» *^i,v Av j^m
' V. 1 "a .;i* . r: ’ .* . >. *.'• ~ •* * --.i»
. * • y^-'í r. . ••■ -, ^ » '• • * *'WV V ^1.
•‘ ** r.Ar. *>/ v '-y ' v » * kl -7 t), *' ■ j.**i • . ■./■
«sr- .íí?*;''.' - Ł;i-I
s -iv •• • * • - '* , > ' *< r- - it*y- M
• . .A . ' .5..- <• • V- •• -■ r-'l -p ;*i®
'•-'?> -/*v'r -■ . - *■ - •:' ' - “ ^ v ** -r -•-. t ;îft
■ Vv^y-'-- •'■ r'A. - ‘ -V : ■ ■:üS
.r,-. J.w- i.-'*. ^ - r «♦. . • > d< .■ *■ « i-V—■ •T??«®- >■• '«w*
i . . .*c 1 « •*< ctf/A* •■.•** 4 • '.- • . •* - * • • * •'•*■-’£f JSs^E*
-»► ' < / *n ■ .• _;.-s ■ <» >». . •; A/î’tâ ^;*rÍT' • • • ••‘w- iwE
:r-\ ; 'r
• :>í. ^ •', ■' . ‘ 4 ■ - *■*;.
. .- ’ ' . » .• ~ ._- .• - Y1 • i. >3; i
.-. i-
■» •t1- v ■ ■ * ’i * * .- ,
♦V » T\ :> » • J " ,v,
,■*' 1 • - l*cí
» • • » 1 *
• • *-» / «
'**• - •. ' s l . • T. • • , . / • • •
..tj •• ••. ^. . . . .
• ■ 1 II*- » • • ••
-n*.
- ::r:* • : >. « .. t;v. .a v -
• . • •• ^ •- .. . •• > •• •w--
* • . . ^ i- -r. i *, . / • -*¡ . *v • .
} :x¿-'i¡h ” - 'V -■* * • V * . ’ - ■ r-i*
“ ' ' ' vXu » . • * r • •* 'r '
... 4 ’ * f - • _ , ■ »*-.k • 'ri , . > .
■ • ». > .,•' . • . V ‘ • '■; . .
i• *’ I -•'•• r* ^ "¥ . “** '* • * i. *“ ‘ * ' ^'V'í/
. . • " ' •>; ; . • * *'• .r • N,..<-.,łV T .4 • ¿i. \c
i ;<V “ r*^í*",r > * * ^ r~* '~ * ^
* 1 ' • 7* • -i ?4/ ». r ^ ^
* . - i- ' »T- t * á - ■ ■* •
\ • “ ** 'K * . ' V-'. • ' . v.*' • V-. ^ ' .v K-¿ . ■
, ‘ t i— • .•. * *' *. ■. ** *>. \ •* .... ■•*-'%■
• •♦•- • • ' ~ ^ ' f --^S*
; <■}•: :-. ; •. ; ' .. • . . . W. . ■'
V • ' ■<-' ‘ lA ** ví^jn, * . ‘ - y * \ ■ '' -< '• : ■'? *-
' . .. ' •■ i-'i, ■■ * A ,*- . a: ^ • 'V a‘ ' ł v* v. i- %' .*
• -. v -* *• -• •*;..* . ./V - Z' .'U t ■ . .
“ » .r* /■?'.. i» •' . ' • - r , . • ‘ r. ^ - r•. .-r
« i
f?
i*
•V-f
lft
i.d
fes
i
tj •
ft i
' o
W^r> ,
«V *nT fc on.
-o -<“-.
WIGILIJA JEDNEGO Z WIELU,
• • * >»
ii’’*
tł
■';
t
»
I
u*.-
tlj:
' : r-V£
v‘y:«
I ii Hi
I
1 ’ -i
'-A*>
SSt'W Vi. x". ^'^T'7V < v . <, / ■. ^ .* ■- ;v/' .V- - ’A W*.-' , ,•> *rtóc./'-? ^NV.¿‘’ - 1
MteáLlV'^- r- 4 vv-. - • .-; * / *’ r - , V >n*‘i ,.a/< * r ís. V *?• '••• I
-i -.•'. - • * V.« . - ■'■_ . 'r./.v.y,»:^ v.* • h'*'”$■ v*V*fclr •’ > ’• , ?!
p|lÍ& .';;<* :-./ .. J *¡ ' •- . ; '\-\?-..:\a^- :'.<: ?V&v*r ^ '. (■• V-1 ' ''
í*^3vlr ‘&•*■•■•• . ■<■ ■ V,-- . •- ■ - -r. - * >.. V t, s >*■«>-■ .<■ v.
!&*•: « - . ,..-,7 ^ :
w t* h. \j 'f ” _ » » »
Tl\ ^ÂV.. • - '• • - •
: -%*r,y ■->•■■ . .’
»V*’• :’V, -'i, iv.Vv * ' v’. X /* :• ^
<C*‘-rł ’■■ .? . } . . + ,\{ i\v wv ; :: •■.; ;
l^ST.' . . - •■,- j. - Vk u V •' V'i
,v#.'
^ .V > :: ,y . V V ■-> r^'ÿ, mg
’Tîaaùâ ■>-* *'*ji 1 « '"* • * < * <y - ^ •. • s • . ^i| »“ 4» !• ■ - N .>. 'ifroiy
¿352?.. VV, •>• •• ... 1 ^ 'V-v,.» ■ . ).. -•/ .ivIfiSer
Lii-k- «:Vi, • Ml-, .* . .y*. *>r • *• . . . • •.•«*•, ^ •* *Sv **•
• * i * . * • ’ , • . ‘ í * X •* * V i . } 1 -
i‘ • • • S g» ; - . •: . 1 • - r.'*
. ^ ■ - ' *. ^ ; •/ . - - .►y;** . > .¿v¿*' *
i f ,;i -V; <
• . *v ■ . v-.. ..-. - ■’*/ ví ■ •■ t, . .■'.. ¿f.^t'-'
S:V^W¡Tr^' v-ï,r'f ? ■'•
vVi/i,» t* ** ’
■Ainjy 'iłt
#11»^ • " ; 1 .vWi ';v (•
r -*waKï\:
t&u&.rJ ,1».* « y ‘ « > » —. <* •» fAv- Sl ' * ’
é¿3^‘ ^ - .■•“•
■ •' ]••.-' • "•tf*l^'‘ i . , •'“'y *
■ ■
r/j^ f,r/:* >5.-:-* '. '• A?r
y> " ./Çk <■ ■ * » •* v.1
... .. ^ _ ■ :• - ^ •- vV. ; ' '
• I, ,• •- . . il ■% -»’ I
• o..- r-
.• *
• Vrj**'r.'> > f%‘* ¥ * / . -• <->' ‘J;
•' • ,♦>*- . •'■ ' r - . -* ' • ■. • • * *
■ '• •• '-.V':- • :x>' . • - . : v-
:<
✓ |
i ♦ • |
V,' |
*1. |
.••V. |
1 ' . * * 4 |
■ • f |
’ . |
|
/ 1 * A ^ |
|
•i’ |
’V] |
• |
‘ *k |
0 |
1. • |
ł.m • 1 |
•’: :yb^j^r:, • •- V'.•■■: -, ,•
* tï — * /Í > • M •*. T - 1
!•■".-* J~J~ ** .•*■,. >
• ' ' « . * f ' » # - •
* *'* /'•
i "'’ -. ł> MES' . . As*'? t.
-: r
f . *
'U
•■ Vf--V r
t. .
f i i á
.4\T '
- ’«r< \ .
I f* • I
J
•* ‘I II»
w -1 ÂyJft- ■ ^ - • à
V -V^^X »-'»f
... ^ *
• ' ..-:-ca. • ^
, ... .
L-. •
»•*■ r»î
.V ’• *■ ♦
,ł
S «
-L,
V*
• * © 4’
*
■;■/.■•<■■■• t ■ •• ■ >
tj ..... : •• ' j ~ 5. ... r - * t. ■ ^ ^
'T*.
1, r*
f?
igilijnego dnia o zmierzchu, przechodnie szybciej przemykali się ulicą; ten i ów wstępował jeszcze gdzieś do sklepu po drodze i wybiegał zeń po chwili, objuczony ostatnią kolekcyą pakunków...
Nawet na bruku tętnił zda się coraz ciszej turkot powozów, dorożkarze drzemali na kozłach, a nieliczne prywatne ekwipaże wjeżdżały co chwila do bram kamienic, świecących wszystkiemi oknami pierwszego i drugiego piętra.
Wszystko w tej dnia uroczystego porze śpie-. szyło do swego at home, gdzie zastawiony stół z wigiliją czekał na członków rodziny, 'krewnych z daleka nieraz przybyłych, a raz tylko do roku w dniu tym widywanych, na najbliższych sercu . . .
To też im bardziej' dzień się chylił ku wieczorowi, tem puściej było i bezludniej na ulicach miasta, a już najpuściej w publicznych zakładach, jako to: w restauracyach, kawiarniach i cukierniach. W jednej z tych ostatnich, rojącej się jeszcze w po-
łudniowych godzinach tłumem gości i kupujących,
0 zmierzchu nie było już prawie nikogo, a gdy gaz zapalono, gość ostatni, siwy i pochylony emeryt, nie dający nawet w dniu wigilijnym za wygrane swej filiżance czarnej kawy, zabrał się spiesznie
1 wyszedł...
Wkrótce i sam pryncypał, odwołany przez
# żonę z za bufetu, znikł z cukierni i pozostali w niej tylko ziewający nad świeżo przyniesioną gazetą starszy subjekt, oraz mały, ośmioletni najwyżej chłopak w długim, poplamionym kawą fartuchu, sprzątający opuszczone co tylko przez gości stoliki.
Nie puścił go do domu pryncypał, bo starszym jego kolegom wypadło dać urlop, bo mały nie stawił się ostro, nie mruczał pod nosem kwadrans cały, a zresztą zarówno właściciel jak subjekci tak mało przywykli zważać na zamorusanego Borka, iż nie dziw, że zapomniano spytać go nawet, czyby też sobie nie życzył spędzić gdzieindziej dzisiejszego wieczora?
Borek znowuż nie wyjawiał nigdy nie spytany swego zdania, a odchodząc nie wyrzekł doń słowa ani Franek, ani Michałko, ani ów gbur pan Wincenty z pomadowaną głową; wyszli wszyscy, a on został i nie zdawało mu się, aby coś nadzwyczajnego w tem być miało.
Zostawszy sam, jak pan samowładny, w pustym lokalu cukierni, postał czas jakiś z serwetą zarzuconą na ramię przed szybą drzwi oszklonych,
spoglądając na ulice więcej z przyzwyczajenia niż w nadziei ujrzenia tam czegoś ciekawego... Po chodniku przesunął się posłaniec, stróż domu i jakiś w krótkim paltocie, otulony kraciastym szalem akademik, śpieszący widać gdzieś na wigiliję do krewnych; potem przez czas długi żywa dusza nie pojawiła się w kręgu światła padającego ' na ulicę z wysokiego okna cukierni. Borek ziewnął i odszedł od drzwi.
— Cóż to ? nic nie masz do roboty ? — odezwał się odrywając oczy od gazety subjekt za bufetem.
Borek, jak zwykle, nie odpowiedział nic i jął na miejsce odstawiać krzesła i ścierać stoliki. Idąc do kuchni z tacą pełną szklanek, spodków i filiżanek, zajrzał do sali bilardowej, czy aby niema tam także czego do sprzątnięcia. Markier Tomasz siedział w kącie z głową w dół zwieszoną, z wyciągniętymi prosto przed siebie nogami, na których kończyny miał wzrok utkwiony... i melancholizo- wał. Jeden, i to do minimum przyćmiony płomień gazu z pod zielonego abażuru rzucał niewielką dozę światła na bilard stojący w pośrodku, reszta zaś pokoju tonęła w cieniu tak, że na pierwszy rzut oka nawet dostrzedz niełatwo było obecności pana Tomasza. To też Borek odszedłby zapewne, nie spostrzegłszy go wcale, gdyby się markier nie był w swym kącie poruszył.
— A, to wy, panie Tomaszu. Na wili je nie pójdziecie do domu, co ?
— A tobie co do tego, smarkacza jakiś! — ofuknął się zagadnięty.
— Mnie nic do tego, tylko że od nas wszyscy poszli . . .
— To i cóż że poszli? Ciebie jeszcze na świecie nie było a już ja nie wychodziłem do domu na wigiliję, bo ja z zasady, uważasz, z zasady nie chodzę nigdy . . .
Przykro mu było przyznać się, że na wigiliję nie miał nigdy... dokąd chodzić, wolał przeto zaimponować malcowi owem »z zasady« zapożyczonem od któregoś z gości. Dopiął celu, bo niedyskretny Borek zamilkł i wysunął się z pokoju, nie śmiejąc nawet podnieść oczu na człowieka, który tak ważne że aż niezrozumiałe miał powody do spędzania przez życie całe wigilijnego wieczoru w bilardowej sali.
W kuchni pierwszy raz nie wygderano go tego wieczoru, z tej prostej przyczyny, że i tam nikogo nie było . . .
W czytelni za to aż go rozpacz ogarnęła, gdy znalazł się wśród steku porozrzucanych wszędzie po stolikach, krzesłach i podłodze dzienników. Zwijał je, i zawieszał, i rozkładał, i prostował dobre pół godziny, wreszcie otarł serwetą twarz spoconą, wrócił do cukierni i usiadł wypocząć opodal wielkiego stołu, na którym rozłożone leżały choinkowa cukierki i błyskotki.
I przyszło mu poraź pierwszy na myśl, że
przecież to ładnie wyglądać muszą te rybki srebrne i złote, te połyskujące orzechy, i te ze świecącej się blaszki gwiazdy, zawieszone tam wśród świeczek, na zielonych gałęziach choinki. .. Podniósł nawet w górę jedno z biało-różowych jabłuszek, ująwszy
%
je delikatnie za czerwoną wstążeczkę i przypatrywał mu się długo z niełatwo powstrzymywaną chęcią podrzucenia go w górę i złowienia w lot i podrzucenia znowu... no i spróbowania, jak też smakuje ot z tej, z tej tylko tak błyszczącej powabnie strony! . ..
W tej chwili z głośnym turkotem zajechał powóz jakiś przed cukiernię — drzwi silnie pchnięte roztworzyły się szeroko i wszedł, wbiegł raczej przez nie wysoki, wykwintnie w kosztowne futro
Subjekt za bufetem porwał się na nogi, otwierając usta, by powitać gościa sakramentalnym: »Czem mogę służyć?« lecz ten nie dał mu przyjść do słowa.
'— Prędko, panie, prędko — daj mi pan jeszcze tych cukrowych owoców dla ubrania choinki! Mój panie, tu żona moja kupowała je dziś fano . . .
— Na sztuki pan dobrodziej sobie jęyczy? czy na funty ?
— Wszystko jedno — byle tyle ... i złożywszy zaokrąglone dłonie, uśmiechnął się gość i dodał:
— Zona kazała mnie samemu je wybrać, więc pan pozwoli. . .
Czesław, Arabeski. 9
t
I napełniwszy najprzedniejszymi okazami sporą torebkę, rzucił pieniądze i wybiegł zostawiając drzwi otwarte za soba.
w
Zanim Borek zamknąć je zdołał, już powóz był daleko.
Chłopak wrócił na swe miejsce i zapatrzył sie znowru na cukrowe cacka... y *
Przez cały tydzień ubiegły układał on je każdego rana na wielkich, tylko czasu Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy pojawiających sie w cukierni tacach, przez dzień cały ważył je, układał wr pudełka lub torebki. . . dla kupujących.
Nie dla niego były one... te smakowite czekoladowe wisienki, te złote orzechy, piętrzące się piramidą, w którą jakżeby się chciało zatopić obie ręce ... nie dla niego!...
A wiedział dobrze, do czego one służą, widział je raz przez okno połyskujące na wysokiej, całej od świeczek różnokolorowych jaśniejącej choince; widział takich jak on malców, wesoło skaczących dokoła i wieszających sie co chwila na szyje uśmiechniętej, pięknej jak anioł matki. Ale dotąd
*
nie przyszło mu nigdy na myśl, że i on także potrafiłby cieszyć się choinką jak i tamte dzieci, że i jemu dobrzeby było tam w tym jasnym, wielkim pokoju, zkąd zalatywały aż na ulice gwary wesołych głosów i wybuchających co chwila śmiechów... Nigdy dotąd na ustach ubogiego chłopaka z cu- k ierni — przez lat już dwa czy trzy rok rocznie
spoglądającego szeroko otwartemi oczami na całe skarby przecudownych choinkowych błyskotek — nie zamarły w westchnieniu te bolesne słowa: To dla nich — nie dla mnie! .. .
Ale tego właśnie wigilijnego wieczoru dziecku smutniej było bardziej niż kiedy, czuło się tak sa- motnem wśród tego pustego, cichego lokalu, ze wszech miar dlań niemiłego; tak mu jakoś niezwykle żywo stawała w myśli owa raz w życiu widziana przez okno choinka. . . Eorek przypomniał nawet sobie w tej chwili starą ciotkę swoją, mieszkającą gdzieś w suterenach na Starem Mieście, jedyną istotę, która się sierotą, niewiele co' prawda, opiekowała. Odwiedzał ją zaledwie raz, dwa razy do roku, sypiał bowiem w komórce za kuchnią, w tejże samej gdzie go z łaski przyjęto cukierni, a wybiegał na miasto, tylko przez pryncypała wysłany, zanosząc na miejsce przeznaczenia jakiś obsta- lowany tort, babkę lub serwis z cukierkami. Wracać musiał prędko, nie gapiąc się nawet przed wystawami sklepów, bo go i tak zawsze łajano za powrotem, że Bóg wie gdzie się włóczy i korzysta tylko ze sposobności, by się kumać z uficznymi łobuzami. Dość na tem, że Borek nie odchodził niemal na krok z cukierni i u ciotki swej nader rzadkim bywał gościem. . Zresztą nic go tam nie ciągnęło do tej pełnej pary i wilgoci nizkiej izby, gdzie wiecznie, potrąciwszy pełną balije, mydlinami się uwalał lub usiadłszy niebacznie na stos tylko
co wypranej bielizny, zarzucany bywał przez gadatliwą już z natury ciotkę najniewyszukańszemi epitetami.
Tam zapewne i tego wieczoru nie czekała nań choinka . .. Nigdy już widać nie miał nią się cieszyć, on, przez którego ręce tyle dla niej ozdób przechodziło.
A iluż to podobnych jemu nie wiedziało w tej chwili gdzie szukać myślą nie już choinki, lecz wigilijnego stołu, lecz opłatka podanego przyjazną dłonią!
w
Borek, dziecko, nie zastanawiał sie nad tem.
w
Chciało mu się tylko czegoś, sam dobrze nie wiedział czego ... chciało mu się przeczuwanych tylko pieszczot matki, chciało mu się w świecidełka przystrojonej choinki jako upostaciowania . .. szczęścia.
— Borek, i czego ty beczysz ? — odezwał się chrapliwy głos subjekta z za bufetu.
Chłopak drgnął... cukrowe jabłko wyśliznęło mu się z ręki i spadło na ziemie, rozbijając się na drobne kawałki.
— A łobuzie jakiś! a gapiu! a ośle! — wrzasnął mu teraz ten sam głos nad uchem. Przed nim stał zaperzony subjekt.
Szczęściem dla Borka, w tej chwili właśnie weszło do cukierni dwóch panów i przerwało scenę, gorsze jeszcze dlań następstwa mieć mogącą.
Nie został dłużej łajany, nie zapłakał goret-
szemi jeszcze łzami — i to był dla Borka wigilijny podarek losu. Zegary bić zaczęły dziewiątą
Jednocześnie ukazał sie we drzwiach od ku-
w
chni sam pryncypał.
Borek otarł łzy rękawem, śpiesznie i pokry- jomu zgarnął z posadzki okruchy rozbitego jabłka i podbiegł do gości.
Wkrótce cukiernia zaczęła sie na nowo na-
w w
pełniać. Przy stoliku u okna, na zwykłem swem miejscu zasiadł ów pan wysoki z narożnej kamienicy, a przy głównym stole pojawiło się, jak zwykle dwóch staruszków czytających kolejno Kurjerka i pijących po dwie szklanki orszady.
Borek uwijał się między gośćmi, wołając ze zwykłą intonacyą dźwięcznego, dziecięcego głosu: »kawa biała! herbata jedna!«...
■ai -mm mt-i ut ait’1 h v* «rsai rariir tt
T.n'JiiSir. :r :
BRZÓZKA
• ^ í «■ \f _-_» .'.;¿l '.» . - br«Nll-.^>l’ ^ ^ '. ^i|l.3'.~ , -~J
Ls^feAv^efBss^^s^-^-isa^ &í ‘
o bladych brunetek miałem zawsze szczególniejszą sympatyą .. .
Przyznaje sie do tego tem szczerzej, iż względem rumianych blondynek nic. sobie nie mam do wyrzucenia — oddawałem im niejednokrotnie wszelką sprawiedliwość ...
Zresztą nie o mój gust na ten raz chodzi, tylko
o dowiedzenie, dlaczego tak mi głęboko w pamięci utkwiły Ziek>ne Świątki spedzone — ha! przyznaje sie — przed trzydziestu laty w towarzystwie właśnie jednej z tych bladych brunetek, które do dziś dnia tak niczem nieusprawiedliwiony, osobliwszy powab dla mnie mają.
Spędzaliśmy je na wsi w domu rodziców moich, a jej dalekich, ale bardzo serdecznych krewnych..
Ogród obszerny, gdzie na trawniki zaczynały dopiero rzucać drzewa pierwsze cienie, fijołki, tak rzadka jeszcze nowalia, iż jednocześnie schylaliśmy sie oboje po jeden kwiatek, słowiki, których śpiew do
tego stopnia nas zachwycał, iż w słuchaniu ona zapominała rączki swej usunąć z mej dłoni, a ja znowuż zapominałem ostrzedz ją o tem; wreszcie pierwsze ciepłe promienie majowego słońca, nazwane przez któregoś z nieproszonych helikońskich gości »pocałunkami przyrody« —wszystko to.oddziaływało tak dobroczynnie na nasz stosunek, iż niebawem stał się tak ścisłym, jak najserdeczniejsza przyjaźń.
Raz mi sie nawet udało nazwać ją po imieniu, ale tak mnie własna zmieszała odwaga, iż za drugim razem uważałem za stosowne dać następujące wyjaśnienie:
— Jestem przecież kuzynem pani! . . .
Pomogło to o tyle, iż pozwoliła mi nazywać siebie kuzynką, ja zaś, uszczęśliwiony ze zwycięz- twa, postanowiłem bądź co bądź w szczególniejszy sposób dzień ten upamiętnić.
O pół może wiorsty od dworu był lasek brzozo wy, brzeźniak, jak go lud w tych stronach nazywa, gdzie już oddawna upatrzyłem sobie małą polankę z dużym omszonym kamieniem w pośrodku, jakby stworzoną na »świątynie dumań,« o której świeżo w »Tadeuszu« tyłem się był naczytał.
Trudno, nie wszyscy są bez wad — ja byłem romantykiem w osiemnastym roku życia!
Na polankę w brzeźniaku chodziłem z książką
i v w
zazwyczaj mocno tragicznej treści, zasiadając odosobniony od świata w cieniu lekko szeleszczących
*
*
brzózek — a nawet w noc miesięczną wymykałem się z domu do lasu zobaczyć, azali też w »świątyni dumań« nie zakwitł kwiat paproci, lub czarownice nie odprawują sabbatu.
Rzecz prosta, iż tam, a nie gdzieindziej należało owe zwycieztwo nad Lonia upamiętnić . . .
J fc i W
Romantyzm atoli, brużdżący mi następnie tyle razy w życiu, i w tym wypadku podsunął mi myśl niefortunna.
ir
Owocem genialnego pomysłu było wycięcie na korze jednego z drzewek, tuż w pobliżu kamienia rosnących, najpierw serca przebitego strzałą, a następnie — .aby już żadnej wątpliwości alluzya nie pozostawiała — dwóch wielkich liter początkowych imienia i nazwiska mojej kuzynki.
Minęło dni parę podczas których tajemnicę mej spowiedzi na korze brzózki chowałem starannie w głębi łona.
✓
Nadeszły Zielone Świątki.
W domu rodziców moich przechowywano święcie tradycyjny obyczaj przystrajania całego dworu drzewkami i jak sięgnę pamięcią, zawsze staje mi przed oczy nasz ganek rokrocznie o tej porze umajony świeżą zielenią.
W wigilią święta, pamiętam doskonale, dzień był prześliczny i całe towarzystwo nasze piło na ganku herbatę, gdy zajechał wóz drzewkami wyładowany; ogrodnik rzuciwszy czapkę na ziemię, co
najpiękniejsze wybierać zaczął, kładąc je kolejno przy słupach, do których je przywiązywać miano.
Nie zapomnę nigdy tej chwili, kiedy mój ojciec i matka mojej kuzynki zeszli ze stopni i tuż przy ogrodniku stanęli.
— Niech wielmożny pan tylko spojrzy — odezwał się Stefan — co to za tęgie brzeziny w tym brzeźniaku rosną, to i Panu Bogu nie żal takich ofiarować!
I jedną po drugiej potrzęsał brzózką — a ojciec mój przyglądał się uśmiechnięty, rad, iż na ziemi jego tak pięknie wzrasta nowe puszcz odwiecznych pokolenie.
— A ta! — zawołał Stefan.
W ręku jego podniesionem wysoko zachwiała się królewna lasu, drżąc tysiącem połyskujących w słońcu drobnych listków'.
Nagle ciemno mi się w oczach zrobiło... z ganku dostrzegłem tuż u spodu pierwszych gałęzi drzewka . . . widne z daleka, wycięte głęboko ... dwie litery i serce strzałą przebite!
Rzecz prosta, iż odrazu wpadły one w oko wszystkim obecnym.
Nie powtórzę chyba wszystkich zapytań, które się naraz posypały — bom nic nie słyszał; w jednej tylko chwili przemknęły mi przez myśl wszystkie znane mi wypadki zapadnięcia się i rozstąpienia ziemi i dałbym był wtedy wiele, żeby się w tej nieszczęsnej chwili było stało coś podobnego.
Ziemia atoli się nie rozpadła tylko uśmiano się serdecznie z naszych, to jest z moich i mojej kuzynki rumieńców, która uciekła jak szalona do pokoju, zostawiając mnie na pastwę ogólnej wesołości.
Mój ojciec wziął asumpt do opowiedzenia ad hoc dykteryjki, obie mamy zaczęły sobie wśród śmiechu szeptać coś do ucha i cała scena zakończyła się ogólnem wezwaniem Loni do powrotu na ganek.
Trzeba było widzieć spójrzeńie, które na mnie rzuciła! Było tak“pełne gniewu, nienawiści i pogardy, iż nie dziwię się wcale, żeśmy się potem w tak kordyalny .sposób pogodzili....
Ale to już nie należy do rzeczy.
‘ Minęło odtąd lat niemało — wspomnień majowych i świątecznych nagromadziło się sporo, wiele drzewek w drzewa urosło od tej pory, a jednak dotąd zostały mi w pamięci owe Zielone Świątki osiemnastego roku mego życia, brzózka z^yyciętem na korze sercem strzałą przebitem i — Lonia, jedna z tych bladych brunetek, do których mam zawsze szczególniejszą sympatyą ...
NA ZAMARZNIĘTEJ SZYBIE.
<
^iedyś, przed laty, wysokie zajmowałem stanowisko ...
Mieszkałem tak blisko nieba, tak blisko, iż nieraz w noc pogodną, kiedym • okno otworzył, zalatywało do mego pokoju echo chórów anielskich, a kiedy, bywało, tam w dole smaga ulice ulewa lub vwichura grudniowa dmie ludziom w oczy —- w moich .regjonach tymczasem jasno, cicho, pogodnie, w każdym nawet kącie pełno słonecznych promieni.
Byłoż to złudzenie ? — Być może ... \V każdym razie nie powtórzy się ono już nigdy więcej w życiu mojem — zatem... de mortuis nil nisi bene.
Młodość bo też miałem, jak mało kto, słoneczną. Uśmiechała się przyszłość, życie jak matka pieściło, jak najrozkoszniejsza kochanka wabiło ku sobie — wszędzie widziałem same róże, blaski i tecze *. .
w
Za komnaty królewskie nie oddałbym tych
Czesław, Arabeski. 10
*
moich dwó ch małych pokoików pod niebem, w których dzień po dniu mi upływał nie jak ów sen uroczy, strzeżony bacznie od wszelkiego zetknięcia z zabójczą rzeczywistością, lecz jak samej rzeczywistości, najpiękniejsze, a wieczne zda się — chwile.
Smutnych ludzi widywałem podówczas mało — przynajmniej rzadko oczy moje dostrzedz mogły na ich twarzach śladów trosk i cierpień. Pamiętam raz, w dzień wigilijny, kiedy się mój wuj, dziwak jakich il mało, wałęsający się wciąż bez celu po świecie,
zadumał nagle za stołem i sposępniał, porwałem go w objęcia i zacząłem ściskać, całować i prosić tak długo, aż znów na jego bladej twarzy uśmiech się pojawił. .. »Wszyscy musimy być dziś szczęśliwi!«— wykrzyknąłem — i uśmiechnęły się naraz wkoło mnie wszystkie twarze, począwszy od rodziców moich, a kończąc na małej Jadzi, dzwoniącej jak szalona kieliszkiem o talerz. A bodaj mnie samemu było dnia tego najweselej!
Com uczynił z wujem w owym dniu wigilijnym, to robiłem z całym światem. Ten biedny, znękany, strudzony i zgorzkniały świat przytulałem do gorącej, pełnej wTrzącego życia piersi i zdawało mi się iż on mój zapał dzieli, mojemu śmiechowi wtórzy, czuje, kocha i do życia się wyrywa tak jak ja . . .
Grudzień był — pamiętam. Wróciłem do siebie zziębnięty, przebiegłszy kilka ulic bezludnych prawie. Mróz srożył się na dworze, jak to mówią
siarczysty, tylko- na niebie bez chmurki słońce świeciło tem jaśniej, — to też w pokoju u mnie pełno było jego promieni, a chociaż chórów anielskich, z powodu widać podwójnych okien, słychać nie było, za to ciepło ogarnęło mnie rozkoszne, a widok listu leżącego na biurku do reszty w dobry humor mnie wprowadził, ażem pod sufit czapkę moją studencką podrzucił!
Był to list od matki...
Przebiegłem go najpierw śpiesznie, szukając wzmianki o zdrowiu jej, ojca i siostry — potem zacząłem go Czytać uważnie, wyraz po wyrazie... Wszyscy w domu byli zdrowi, nic się nowego nie stało; czekano mnie z upragnieniem na święta/.. Podniosłem oczy i zapatrzywszy się przed siebie, zadumany, uśmiechnięty do własnych myśli, siedziałem jeszcze długą, długą chwile, w ręku przewieszonym przez poręcz krzesła list trzymając.
Wrzrok mój mimowoli pobiegł ku oknu i spoczął na zamarzniętych szybach . . .
Mróz powyrzeźbiał na nich alabastrowe fantastyczne arabeski; piętrzyły się jedne nad drugiemi, spajały z sobą, rozplatały i znowu łączyły konary białych, roziskrzonych korali. Na fantastyczne sploty jakichś liści i gałęzi kładło słońce rąbki tęczowe — rzekłbyś, iż są to owe święte drzewa indjan, zamiast owoców i kwiatów dźwigające rubiny, djamenty i szmaragdy, na których promieniach spoczywają rozmarzeni bogowie . . . Szyby aż ku górze zasło
nięte były misterną, błyszczącym śniegiem przypru- szona, koronka.
w? w
Lecz nie widziałem ja tego wszystkiego . . .
Na tle zamarzniętej szyby zazieleniały najpierw dwa szeregi drzew, ciągniące się wzdłuż owianego tumanem kurzu gościńca; potem gęste klomb}’' czeremch, bzów i topoli otoczyły wielkie trawnika koło i pobiegły aż pod ganek starego, niepokaźnego dworka. Widziałem wyraźnie słupy ganku owinięte dzikim winogradem i kwiatów grzędy przed fronto- wemi oknami. Pod gankiem stoi bryczka zaprzężona dwoma staremi siwemi końmi, a na koźle drzemie stary Tomasz, nasz były stajenny, pasowany jeszcze za mej pamięci na stangreta. .. pies wygrzewa się na słońcu ... z oficyny tuż zaraz na prawo przykrytej drzewami zalatują jakieś głosy . . . wóz wyładowany wielkiemi snopami żyta sunie się skrzypiąc ku.dworowi... bocian klekocze ... i na koźle stary
*
Tomasz budzi się co chwila,* popatrzy ku gankowi i mruknąwszy coś do koni, napowrót łeb zwiesza.. . Cisza . .. słońce smali ... powiew lekki wzdyma firankami u okien pokoju mojej matki... na'trawniku kołyszą się zaledwie widomie żółte jaskiery . . . nie drży liść żaden i wśród ciszy jakiś ptaszek ukryty między klombu drzewami śpiewa . . . śpiewa .. . śpiewa . . .
Nigdy ten niepokaźny dworek, ten zakątek, w którym upłynęło dzieciństwo moje, nie wydał mi się tak pięknym, tak drogim, jak wtedy opro
mieniony słońcem — mojej wyobraźni, widziany w perspektywie — tęsknoty! Każdy najdrobniejszy szczegół stawał- mi przed oczy tak żywo! tak zda się tuż, tuż nademną zaśpiewał ów ptaszek gdzieś ukryty wśród drzew naszego ogrodu, tak zda się tuż przede mną stanęła tam w ganku matka moja i zwróciła wprost na mnie oczy.. . Serce mi zabiło gw ałtownie, zerwałem się z miejsca — miraże znikły
Dnia tego, kiedym to wszystko widział wśród arabesek szyb zamarzniętych, wieś naszą sprzedawano z publicznej licytacyi — za długi, a umierającą matkę moją przewrożono do pobliskiego miasta...
GOŁĘBIE
'iwrT-Tirw-BiTFrr''. rwrnremrrr^! in nr.i TUPTii^niirTTrr*
¿II IP* III łn ■WffS.i *W. «II J^rłB^JFiT^lli^TTl^rW1!: tl %- w. Tl’i
czasie paru ostatnich miesięcy pobytu mego w Krakowie codzień razy kilka wypadało mi przechodzić ulicą św. Jana.
O ulicy tej wspominają mało »Przewodniki«;
*
stali zaś mieszkance miasta, nazywają ją żartobliwie swoim Faubourg St. Germain ze względu na sporą liczbę arystokratycznych rodzin zamieszkałych tam we własnych, po większej części, kamienicach.
Nie ciekawość przeto turysty, ani też przymus towarzyskich obowiązków sprowadzały mnie tak często w tę stronę miasta. Poprostu, mieszkałem podówczas na tak zwanych »Piaskach,« po tamtej stronie plant, i właśnie tamtędy prowadziła mnie najbliższa droga ku rynkowi, to jest ku środkowi miasta.
Ruch powozów, zwłaszcza w przedpołudniowej porze, nie był tam nigdy wielkim, ulica bowiem, wychodząca co prawTda jednem ujściem na rynek, zamkniętą była w głębi kościołem, a dwa ważkie
zaułki, rozchodzące się na obie strony przed frontem jego, wiodły znowuż na planty, gdzie, jak wiadomo powozom kursować nie wolno.
To też wątpię, czy zaturkowało tam kiedy ciężkie koło fury rozwożącej towary, czy rozległo się kiedy skrzypienie odrapanej i brudnej żydowskiej kariolki, czy jednokonny wózek wieśniaczy przemknął się kiedy mimo szeregu tych poważnych, przyzwoicie milczących kamienic.
Tylko w środku dnia napotkać mogłeś wyjeżdżającą właśnie z bramy karetę, która opodal krzyżowała się z wykwintnem landem wracającem z wizytowych kursów. Panie wychylały się lekko z powozów, pozdrawiały siebie skinieniem głowy i powozy pomykały każdy w swoją stronę.
Sklepów naliczyłbym może parę tylko — to też i trotuary nie roiły się tam nigdy tłumem przechodniów i ulica cała miała swój odrębny charakter: latem znajdowałeś na niej Czystsze i świeższe powietrze jakby na oazie gwarem miasta zewsząd otoczonej; zimą zaś panowała tam głucha, ponura cisza.
Ciszę tę i spokój ukochały widocznie blado- lice panie przywykłe do wysłanych kobiercami i przyćmionych firankami buduarów, gdzie odgłos kroków tłumią miękkie dywany i dobry ton głośno rozmawiać nie pozwala; ukochały je bogobojne staruszki mieszkające gdzieś na wyższych piętrach w paru czyściutkich jak szklanka pokoikach i co
t
rano śpieszące drobnym, prędkim krokiem na pry-
maryę do najbliższego «kościoła; ukochały je też . . .
gołębie, których stada swobodnie zlatywać mogły
co chwila na dachy domów i na bruk uliczny.
*/
Kto kiedy wspomina o gołębiach krakowskich ?
Zapewne nie ci, którzy za powrotem do kraju opowiadają o marmurowych sarkofagach stojących w podziemiach prastarej katedry, o kościołach i gmachach, o zbiorach i pamiątkach. Nie ci także, co zajęci codziennego życia sprawami, jaką najświeższą plotką miejską, lub pracą pochłaniającą wszystek ich czas i uwagę, widzą codziennie gromadę tych białych, jak mleko lub mieniących się jak tęcza ptaków przelatującą im nad głową.
Dzieci chyba tylko zatrzymujące się przed wielką woljerą za kościołem P. Maryi i rzucające skupiającym się tam gołębiom groch lub ziarno, wspominają o nich w swych rozmowach . . .
Z tej wielkiej gościnnej woljery, w której główne mają siedlisko, rozlatują się te swojskie
i rozkoszne ptaki pojedyńczo lub stadami w sąsiednie ulice i przez dzień cały spotykasz je trzepoczące się gdzieś na gzemsach domów, to znowu spadające nagle jak płatki śniegu na bruk uliczny, gdzie skrzętnie ziarno każde z pomiędzy kamieni wygrzebują.
Na tamtą stronę plant nie przelatują nigdy — nigdy w dalszą nie puszczają się wędrówrkę po za obręb starego miasta, nie wznoszą sie nawet wvsoko
b Ł-1 ' W fe *
— 156 —
*
po nad dachy i rzadko z nich który mignie białem skrzydłem na szczycie maryackiej wieży, zkąd spłoszony hejnałem lub uderzeniem zegaru, chyżo na- powrót zlatuje ku ziemi.
Ale nigdzie nie plondrują one tak chętnie, tak swobodnie jak po ulicy św. Jana . .. <■
Codzień pogodnym wTześniowym porankiem przechodząc tamtędy, lubiłem przyglądać się z zajęciem prawdziwego amatora tym niewinnym pasożytom, przerywającym ciszę spokojnej ulicy trzepotaniem skrzydeł i charakterystycznym nawoływaniem sie miedzy soba.
^ w ± J t-
Niedaleko od wejścia w rynek był sklepik niepokaźny, w którym sprzedawano na miarki mąkę, kaszę i ziarna wszelkiego rodzaju.
Miarkę kukuruzy za centów kilka odmierzano mnie tam codzień i przystanąwszy chwilę rzucałem te łakocie zlatującemu się na bruk ptactwu.
Pociecha była patrzeć jak się to wszystko rzucało na garść złotego ziarna, skupiając się w jedno miejsce, to przelatując gromadnie w drugie, w kilkoro nieraz uganiając się za jednem ziarnkiem, odpędzając tych, co za późno przybyli i już miejsca przy wspólnej uczcie znaleźć nie mogli; odważniejsze gołębie awanturowały się aż na chodnik i z pod nóg mi wykradały wyślizgające się z ręki ziarka, mniej śmiałe w dziób je pochwyciwszy zmykały co tchu na dachy poblizkie, reszta zaś kręcąc się na miejscu podnosiła główki w górę, jakby w najko-
*
miczniejszy sposób dopominała się o dalsze objawy
mej szczodrości.
Ucieszne i piękne zaprawdę ptaszęta!
Gdy, bywało, na taką podnoszącą się z ziemi skrzydlatą, różnobarwną ich chmurę padał słoneczny promień, iskier mirjady wykrzesał z ich tęczowych skrzydeł i połysk brylantowy kładł na śnieżne ich puchy — chciało się zwoływać i rozganiać je co chwila, by tylko dłużej mieć przed oczami to trzepoczące sie w blaskach stado, te białe na tle szarej kamienicy rozpierzchające się gołębie, zwieszające się na gzemsach i fryzach domów, jakby żywe róż białych gierlandy , •. .
Po tygodniu gołębie tak już były przywykły do tej bezpłatnej a codziennej biesiady, że rano wychodząc z domu mogłem być pewny, że zastanę je na temże samem co i wczoraj miejscu oczekujące na zwykły poczęstunek.
Jakoż zaledwiem się zbliżał do sklepiku już pierwsza ich gromadka zlatywała na bruk; przybywało ich coraz więcej i więcej, tak, że za chwilę otoczony już byłem całą bandą fnoich najserdeczniejszych.
Przechodnie zatrzymywali się od czasu do czasu, przyglądając się z uśmiechem na ustach
i amfitryonowi i gościom jego.
Jeden i drugi postał chwilę i pomykał dalej — ja tylko jeden nie ruszałem się z miejsca pierwej aż nim ostatni gołąb nie odleciał.
Ja tylko?... źle mówię, był jeszcze ktoś przyglądający się temu widowisku również długo, z równem zajęciem i rozkoszą!
Zawsze o jednostajnej, tejże saméj porze ukazywała się w oknie przeciwległej kamienicy niańka z dzieckiem na reku.
Dzieciak stawał na oknie, opierał się rączkami
o szyby i uśmiechnięty, ciekawy patrzał w ulice na zlatujące się gołębie. Czasem, gdy wprost ku oknu wzbijały się spłoszone ptaki, dziecko skakało z radości usiłując je rączką pochwycić, a gdy raz niańka % chciała go przemocą odwieźć od okna, malec rozpłakał się tak serdecznie, że aż na ulicy słychać było jego rozżalone łkanie.
I codzień bez zawodu zjawialiśmy się punktualnie na ranném rendez-vous — ja, gołębie i nasz wspólny przyjaciel jasnowłosy dzieciak z przeciwległej kamienicy.
Nasz przyjaciel — mówię — bo po dniach paru zaledwiem się przed sklepikiem ukazał i w okno spojrzał, wnet dziecko skinieniem główki i od ust rączką przysyłało mi dobry dzień.
Tak minęło tygodni kilka. Karmienie gołębi było wciąż dla mnie nietylko wielką przyjemnością, lecz stało się z czasem zwyczajem, od którego zdawało mi się, że nie odstąpię już nigdy.
Dziecko z kamienicy zawsze z równem zajęciem przyglądało się trzepoczącym się na ulicy ptakom, nie chybiło ani razu ukazać się w oknie, tak,
że i do tej uśmiechniętej twarzyczki przyzwyczaiłem się tak dobrze jak do moich ukochanych gołębi.
Aż pewnego poranku, jak dziś pamiętam, od strony plant wiatr pierwsze pożółkłe liście zapędzał w ulicę, — zatrzymałem się jak zwykle przed sklepikiem i gołębie zaczęły się gromadzić dokoła.
Ale wysypałem już miarkę kukuruzy i jedna
i drugą, spojrzałem w okno kamienicy razy kilka — dzieciaka nie było.
Myślałem, że się spóźnił i chcąc mu czas stracony wynagrodzić rzuciłem na bruk jeszcze jedną ziaren miarkę, by dłużej przed oknem zatrzymać
4
gołębie.
Napróżno.' Dziecka twarzyczka nie wychyliła sie nigdzie z po za firanek.
— Może chory? — przyszło mi na myśl i poszedłem dalej ku rynkowi.
Ale na drugi dzień dzieciak również nie ukazał
sie w oknie, i*
Smutno mi sie zrobiło, sam nie wiem czemu.
w 7
— A może się przeprowadzili na inną ulicę? może wTyjechali z miasta? —' przypuszczałem na razie.
Wartoż było o tem myśleć dłużej? Po dwóch dniach nie spoglądałem już nawet wT okna kamie- nicy.
Tylko raz, na czwarty coś dzień potem, kiedym jak zwykle stał na ulicy sypiąc ziarna gołębiom
z bramy kamienicy wybiegła niańka dzieciaka i szła prosto ku mnie.
Uchyliłem kapelusza i sam postąpiłem naprzód.
Lecz ona nie dała mi przyjść do słowa.
— Pani moja — rzekła — prosi pana bar-dzo, żebyś był tak łaskaw nie karmić tu więcej gołębi.
Spojrzałem na nią zdziwiony. Łzy miała w oczach.
4
— Ach! pan nie wiesz jakie u nas nieszczęście ... Synek pani, ten mały, co to zawsze patrzył jprzez okno . .. umarł zeszłej nocy.
— Co?! — krzyknąłem.
— Umarł... nagle prawie — powtórzyła z jękiem w głosie niańka — pani serce się kraje, patrząc na te gołębie, które on tak lubił... dlatego prosi...
— Dobrze — przerwałem — powiedz twej pani. . . nie . .. powiedz jej tylko, że ją bardzo, bardzo żałuję .. .
I wsunąwszy jej do ręki moją kartę, oddaliłem się śpiesznie i ze ściśnietem sercem wróciłem do domu.
Odtąd już nigdy więcej nie karmiłem gołębi na ulicy św. Jana.
■ -f
V
•r.t
■ -i,-
.‘*5<
•K>'
VvT" J* .1*
•'?i
•i/* ‘ l
> ■"*; |
|
.■ >' |
, s |
«z * |
’' V* |
* _ -v ,. |
■ r*.'4 |
I ;• |
|
|
' ;V |
1 ■■•■!"« * »■ »u |
|
f. |
|
Czesław, Arabeski.
11
Fć
“ ¡j ■
r?.
>
«•. -'
-••* r
3 •
i* * r
•
* '»-O’ ' \ • . ■ •
*•’***. tr>ii ¿ ''&■ **j v ^ * «* * '
-/•' ; •• • - . i***’
,&iiRfS¿>'<^ * ■ ' • "' j '* •' *
mFSivï* * ■ *••.: ■ -
VA V 1 V -■•.>*.•
V/y*^ / * '- / ■?■ . _r
të£(ÿr.& '- '£ '• * • ;
- r>if;^'•• '• .
yîî ' w- - ‘fy ^ •;/* ‘i/f
-: - - - Mv ■v- 'V,.;T*> ■ ’ ■ i-;r\
■'"■ ■ —'■* L'<' - _■ ' . , **¿' ■«>* »
• '- ’ ■- ,;:-'ïv- ■■-■ . -, >.'• -, , . . V-..-
? • '/■'$■;■'■:■•'.*>-'■ '. ^v •;• ,cV '
■ ■ -V ■••■-■;•■■.. ■-■'■ ■:. •./ .: ;• ••, w. • •;», :V;>.-
» — - • * , 1 *. ^ > ' ' ' ' 1 1 « '* *'
• . . * + . ?• • • - i* • . s jtt ¿»«tr.' • i
ÎÇV ■ *5er •.* ■-*'■ ’ >'
Vf ». # « «
Í./W
• •
1.)
•'••V • .7: /■:>- . . ^ -> .Vk; •. ;: ?fi .. -.*• . ■•í*vWj?fW*fcv
' •.;“■• vv
. /^V * . j' ,' • ./ . *W. », •• ; i$ » _• . . %**»••»» . * ł • V|
. • • 1U.I. - ■ - r'v - ^ •- - •'. :•• -V V *.. • ■ - ^ ••',>•• *fU,ïV<
^y-tr -.-r> :• -v ', .-^^:
^ • -»• - • ^Î4-^* v> .• • r;,;v\ -v •* li-“
< . . • * # * I- ' “L - ' 4 ' ^ *'r ^ ' t *?> * '•*■■*• f^l • • ' 1 * ' • ' • ' ♦ •' AÍ3' -*i-
■ ' • - ' , V--- “•■' -" ' •■• ‘ >-^#r
' •' •.'■:• • • . •' 'V' v.--"''K ’•.-’ .<•■■■' . -.■..
■':<•*■ ' ■. 'X /..■/-, ja '.r. • • '■•■•■'•• i J-4-^
; J.» • •. • ••-•.•-' * • ■- ■ -.ivy - - V:, jl -
•-. - -./. • V • _ . . 1 • V-T.îrV, - V ,î- '• ■• . .?■•'■ . \r*.V
/!
•«
i
V■y,./- -
'-A; • à • V
» «
k-.* «
■ - *î•
% i b ’'f /
ï-ik# ■ ■ . \ œi%Îr'P--M • /" ’ .•:' ! ,r :
'Va.' '
r
V •.
r
r*.
ji^A #* • 4
*5
*.v. ♦*
• w
tv
% » r/
. * >
&W '
■• ■- -iasM
: t4
itfr
- ♦*
1
łi *
c'.;^
t !*•
<
V - r* ¡
s y,V,
çM<a.vi' äi*.
'î/>. V
a skwerze ciemno było i pusto.
Wiatr wstrząsał drzewami zrywając z nich ostatnie liście ; w chwiejném świetle paru latarń połyskiwały gdzie niegdzie kałuże błota i ławki świeżo deszczem spłukane. Czuć było' blizką zimę.
Podniosłem kołnierz, nasunąłem silniej na czoło kapelusz i brnąc w wodzie i rozwilżonej ziemi zapuściłem się w bezludną aleję.
Z połyskującem gdzieś w głębi światełkiem narożnej latarni miała ona teraz pozór tunelu bez końca. Z dwóch stron drzewa chwiały 'się jak fantastyczne widm szeregi, zmrok nocy zdawało się iż poczerniał jeszcze, deszczyk drobny siekł twarz jak szronem.
— No, — pomyślałem w duchu — wyborna pora i miejsce dla zostania bohaterem jakiéj cause célèbre.
W téj chwili zaczerniała przedemną jakaś
postać jakby z ziemi nagle wyrosła. Cofnąłem się w tył mimowoli — postać znikła.
— Początek jest — dokończyłem monologu. Z głuchym szumem przebiegła po drzewach
wielka wichru fala i ucichło nagle wszystko tylko deszcz pluskał. Przyspieszyłem kroku.
Nagle raz jeszcze, ale teraz już wyraźniej, go dostrzegłem, człowriek jakiś zagrodził mi drogę i — raz jeszcze znikł jakby się w zmrok zapadł bez śladu.
Już byłem o kilka kroków od latarni, gdy zawołał głos jakiś za mną:
♦ — Panie! ... i zrównał sL ze mną raz jeszcze ów natrętny mój towarzysz.
Dostrzegłem tylko tyle iż pozór miał nędzarza, a oczy dziwnie mu błyszczały.
— Która godzina ? — rzekł głosem, którego dźwięku nigdy nie zapomnę. Zdawało się, iż piersi mu szarpał tak do jęku był podobny.
Chwile staliśmy naprzeciw siebie.
v «/i
Niewiem dotąd jak i dlaczego się stało, ale podczas gdy on* stał nieruchomy przedemną, rozpiąłem powoli palto, dobyłem portmonetki i dając mu rubla:
— Chciałeś — rzekłem — skraść mi zegarek. Idź, prześpij się i zjedz!
Nędzarz drgnął, widziałem jak się zawahał chwilę — potem nagle porwał moją rękę, do ust przycisnął i — wybuchnął głośnym, strasznym płaczem.
Wyrwałem się i uciekłem zostawując go tam w ciemnej alei, na chłodzie i deszczu...
_ * Była to może pierwsza jego próba — i jałmużna moja więcej mu może korzyści przyniosła niż skradziony zegarek.
Biedny człowiek!
¡V -
r*r = * k;
yWf
' %/■. '-■' ;r.(- ?&•:* -
#/
r r
1 .y«* % *• ' .
í a .**:■■ *•
r •
< • i ;•
-i v<- ■
S&fcfv •(
■■■m. i**,.., v
^ył skwarny dzień czerwcowy. Szli przyśpieszonym krokiem wąską uliczka przedmieścia rojącą sie niechlujnem żydostwem, pełną turkotu dudniących po nierównym bruku wozów włościańskich, gwaru głośnych nawoływań i wyziewów rozchodzących sie po ulicy z brudnych podwórzy przygrzanych gorą- cemi promieniami słońca.
Ona co chwila podnosiła jasną, świeżutką sukienkę wymijając ostrożnie balije rzuconą na chodnik lub wystający próg nedznego kramiku. On ją wtedy mocniej przytulał do siebie, jakby nie tylko sukienke, lecz ją samą chciał ustrzedz od niebezpieczeństwa. Gdzie niegdzie przeciskać sie musieli przez gromadę biednych, spracowanych ludzi, co z nór swoich wyszli' na chwile aby odetchnąć świeżem powietrzem. Czasem wiatr zrywając sie nagle podnosił tuman kurzu i niósł go prosto w oczy. Raz po raz grzmiało w dali.. .
Upał był nieznośny, oddech w piersiach im
*
%
zamierał, rączka jej coraz silniej opierała sie na
jego ramieniu, jednak ani na chwile nie zwolnili
kroku i cichym, urywanym głosem powtarzała wciąż
\ *
ona:
— Prędzej, prędzej! .. .
— O! nie spóźnim sie, ręczę ... — uspakajał
on swoją towarzyszkę.
— Ja się tak boję! — prędzej, mój drogi,
prędzej .. .
— Zebyż choć dorożkę gdzie spotkać! . .
Ale ona o dorożce ani słuchać chciała. Już
i tak dosyć było szaleństwa z jej strony. Zgodziła się na tę wycieczkę za miasto z nim, jedna, w godzinach kiedy jej koleżanki na pensyi... ale
♦
mniejsza o nie! . .. Angielka taka nieznośna, zaraz pyta co się stało, na co była chorą?... co jej do tego ?. .. Ona się z pewnością wtedy zarumieni ; cała klasa w śmiech! Brr... co za straszna chwila. Teraz dopiero wszystko to na myśl jej przychodzi
i krąży jak zmora po główce. Tam na skraju lasu, wśród ptasząt świergotów, na polance usianej pol- nemi kwiatami, oddychając przesyconem wonią traw powietrzem, w upojeniu pierwszych pocałunków nie myślało się o tem . . .
Już tak późno!
— Gzy wiesz na pewno, iż żaden z twoich profesorów tedy nie wraca ? . . .
On wzruszył ramionami: mężczyzna gdy ma lat osiemnaście już nie drży przed niczem!
Nagle, gdy zwracali w boczną, jeszcze węższą uliczkę, wiodącą już prosto ku miastu — spadły pierwsze krople deszczu.
Bohaterstwo obojga nie wytrzymało tej próby. Nie — nigdy, przenigdy nie potrafią wytłumaczyć tego zmoknięcia. Co począć? Nigdzie dorożki, nigdzie parasola, a chwili nie ma do stracenia.
Myśl genjalna zabłysła mu nagle. Wbiegli do bramy.
— Zaczekaj tu chwilę, Nello!
Deszcz wzmagał się, ludzie stłoczyli się w bramie brudni, oszarpani, krzycząc głośno; żyd jakiś ją potrącił i przestraszył pies strasznie chudy, z pod- tulonym ogonem uciekający z podwórka. Drżąc wsunęła się między dwa stragany przekupek i ze łzami w oczach — czekała. Minęła chwila jak wiek długa... Nareszcie! otóż on! Wpadł do bramy potrząsając zwyciężko parasolem.
Co za radość! Nigdy chyba oboje nie ręiieli nad sobą podobnego deszczochronu.
— Boże! zkądżeś wywlókł taki okaz?
— Pożyczyłem go.
— U kogo ? u Robinsona ?
— Nie — u żyda w sklepiku.
— Tobie... pożyczył? nieznajomemu!
— A widzisz... alem mu dał w zastaw mój pierścionek, wiesz, ten od mamy.
Pomimo tragiczności sytuacyi wstrzymać się nie mogli od śmiechu.
Odysea skończyła się pomyślnie. Deszcz padał tylko chwilę, wrócili do domu każde z osobna: Nelli sukienka i honor zostały ocalone.
Wieczorem była u ciotki Elwiry proszona herbata.
»
Nella była cudowną z rozpuszczonymi włosami, w satinetce kremowej. Wejście jej do salonu sprawiło jawną sensacyę, — tak przynajmniej utrzymywał Józio S. większy znawca kobiet niż Hero- dota. Jeden tylko kuzynek zdawał się wcale nie spostrzegać jej obecności.
Skrzyżowały się zapytania i odpowiedzi — towarzystwo rozbiło się na kółka — obnoszono herbate.
w
Dopiero teraz on, stanąwszy za jej krzesłem, jakby od niechcenia położył rękę na poręczy.
— Pani dziś . . .
Oćzy ich się spotkały — potem na mgnienie oka wzrok jej padł na pierścionek znów błyszczący na jego palcu. Odetchnęła głęboko i pierwszy raz uśmiech szczery przebiegł po jej ustach.
— Ale ani słówka! .. . sza! — rzekł półgłosem.
— O, z pewnością — ani słówka!
Była to ich pierwsza wspólna tajemnica.