Tadeusz Konwicki
O krytykach
Naszła mnie nagle dzisiaj ochota, aby popieścić się z krytykami. W końcu żyję wśród nich tyle lat i codziennie odczuwam ich obecność. A to któryś poczochra mi raptem pobłażliwie włosy, a to szczypnie boleśnie w policzek, a to kopnie znienacka i odejdzie sobie jak gdyby nigdy nic. Przyzwyczaiłem się do nich, polubiłem te permanentne zaczepki, pokochałem właściwie tę czujną ich obecność, którą słyszę za plecami.
A więc chodźcie, kochane żuczki, tu na trawę, na jesienną, pachnącą dymem trawę, zejdźcie chwilowo z naszych bobków, co je zostawiamy pełznąc mozolnie w nieznane przed siebie, chodźcie do mnie na pieszczoszki.
Z powodów ekologicznych mało już gatunków krytyki zostało przy życiu. W wątłych zagajnikach literatury żerują nieliczne i wynędzniałe warchlaki, na zachwaszczonych porębach, które kiedyś były puszczą epiki, skubią kwiatki scherlałe byczki, na pustynniejących ugorach tarzają się ostatnie zdychające basiory. Dyliżanse literackie chodzą puste. Sto lat temu były przepełnione. Dziś przypominają żydowskie biedki. Siedzi na nich paru nienormalnych literatów i wiezie swoją smutną, nieciekawą nędzę w jakieś bezdroża. Mało komu przychodzi ochota wskoczyć na taki zaprzęg. Teraz się nie jeździ takim dziewiętnastowiecznym środkiem lokomocji.
Więc śród nieurodzajnych pól literackich i usychających lasów poetyckich widzi się ostatnie i często najzupełniej przypadkowe okazy fauny krytycznej. Zacznijmy od okazu krytyka-harmonisty, co go się zaprasza na wesela, imieniny albo chrzty. Jest to krytyk okolicznościowy. Dobrze ugoszczony, zagra z ochotą, solidnie, do białego rana. Znajdzie się grzecznie, nie wykona raptem grandy, można go pokazać bez wstydu krewnym, znajomym, a nawet ważniejszym gościom. Krytyk-harmonista wywodzi się jeszcze z czasów przedwojennych, a więc uformował się w epoce spokojnej, respektującej fachowość i reguły gry. Taki na pewno nie zafałszuje.
Szacunek musi budzić także gatunek krytyka wściekłego. Krytyk wściekły jest wściekły charakterologicznie. Jeśli znielubi ciebie od pierwszego wejrzenia, to żebyś później same Księgi pielgrzymstwa rodził, to i tak go nie udobruchasz, nie rozchmurzysz, nie rozśmieszysz. Przeciwnie, każdy twój mizerny sukcesik będzie go coraz silniej rozwścieczał. Każdy ochłap, który ci życie upuści na podłogę, on będzie przyjmował jako osobistą zniewagę. Pogrążając się w grobie, pokaże ci jeszcze mimicznie, żeś grafoman.
Ma on pozytywnego brata wściekłego. Wściekły krytyk pozytywny lubi upatrzyć sobie jakąś piśmienną ofiarę w gąszczu ciał literackich i ogłosić ją nowatorem, prekursorem, geniuszem. Wściekły krytyk pozytywny wlecze swoją ofiarę za kołnierz przez całe życie i okazuje ją z maniackim uporem zmęczonym rówieśnikom przy każdej sposobności. Jeśli współcześni, sterani zresztą ciężkim życiem, okazują obojętność, jeśli nie padają na kolana, jeśli nie intonują Te Deum, wściekły krytyk pozytywny robi się jeszcze bardziej wściekły, zacina się w sobie, zaczyna gardzić wszystkimi i wszystkich nienawidzi. Przypomina on czcigodną postać Solonego z Trzech sióstr, który do końca upierał się z posępną zawziętością, że w Moskwie są dwa uniwersytety, choć wszyscy wiedzieli, że tylko jeden.
W pojedynczych egzemplarzach ukazuje się nam również bardzo ciekawy okaz krytyka, który tak się wgryzł w sztukę, że aż przegryzł się na drugą stronę. Taki krytyk z początku bywał normalnym krytykiem, to znaczy chwalił, co mu się podoba, ganił, co go brzydzi. Ale pod wpływem pewnych układów zewnętrznych postanowił raz i drugi pokierować „na rozum” gustem. Raz i drugi pochwalił „na rozum”, raz i drugi zganił „na rozum”. Później robił to już coraz częściej, bo okoliczności zewnętrzne, jak to się okazało, wymagały takich praktyk coraz częściej. Więc ten narząd wewnętrzny, otrzymany razem z genami od Pana Boga, więc ten system hormonów albo, mówiąc staroświecko, ta cząstka duszy, która pozwala odróżnić dobry wiersz od grafomanii, dobrą prozę od zakalca, więc to tajemnicze coś zaczęło raptownie usychać, aż w końcu skurczyło się i zanikło. I takim przegryzionym krytykiem rządzą już tylko przeciągi. Raz wielkie i wspaniałe, kiedy indziej słabe i z zapachem.
Mało się już widzi, niestety, krytyków-mózgowców, krytyków-tabliczki mnożenia. Ci są najsłodsi. Ze zmarszczonym naukowo czołem biorą powieść pod lupę jak szkolny przykład chemiczny. W nich siedzi groźny, ale kochany belfer gimnazjalny. Przed nimi żadnych karesów, żadnej zalotności, żadnych prysiudów. Przed nimi trzeba zdawać. Podkreślają, rysują na marginesach wykrzykniki, stawiają stopnie. Patrzą i widzą tylko rysunek, lecz nie widzą barw, słuchają i słyszą tylko rytm, lecz nie słyszą melodii, czytają i odczytują tylko sylogizmy, lecz nie odczytają nigdy poezji. Są podobni do doktora Roentgena, którego zachwycały kości i tylko kości potrafił utrwalić na wieczność.
Warto wspomnieć o drobiazgu, który pomyka żwawo przez artystyczne akwarium. To są ogromne ławice krytyków filmowych. Rządzi nimi prawo rybiego stada. Z niewiadomych, a chyba raczej przypadkowych powodów, ulegają raptownej euforii, jakiejś rybiej ekstazie i mkną w górę pod powierzchnią wody, ku słońcu, a kiedy indziej, także z pozoru bez przyczyny, opadają rozpaczliwie na dół z odwróconymi do góry brzuchami. Konrad Lorenz twierdzi, że o kierunku ich ruchu decyduje liczba osobników, która weźmie udział w nowym, przypadkowym ukierunkowaniu. Dodaje jednak, że gdy pewnej rybce amputowano przednią połowę mózgu, gdzie umiejscowione są ośrodki instynktu stadnego, ta rybka nie oglądała się już na ławicę, lecz sama zbaczała z własnej woli ku pokarmowi albo rywalowi i całe stado posłusznie waliło jej śladami. Ta ułomna rybka stała się wzorowym przywódcą swojej społeczności.
Ale najboleśniejszy dla nas, gryzipiórków, jest typ krytyka Leonarda, najboleśniejszy i najbardziej ubliżający. Taki Leonardo przejrzy naszą pisaninę na wskroś, wywlecze, schwyciwszy za kołtun, całą naszą biedę, całą nędzę, ukaże ją światu, wyśmieje, wychłosta szyderstwem – i odrzuci ze wstrętem. A potem siądzie sobie, zapali papierosika, wypije trochę kawki i machnie prózkę foremną, intelektualną, wykwintną, całą w heksametrach i trochejach, łatwo przetłumaczalną nawet na język suahili, podtekstową i obiektywistyczną, nie obciążoną koślawymi kompleksami autora. Całe miasto czyta, stęka z zachwytu i podziwu, zagranica przyklaskuje życzliwie. A my, wałachy, muły, woły robocze tylko zgrzytamy po cichu zębami, żeby nawet żona nie słyszała. Co my z trudem, z męką, z wybałuszonymi od wysiłku oczami, on lekko, bez mozołu, od niechcenia, jak ptak. Co my drżąc gatkami ze strachu, obsikani zawstydzeniem, z gilami matołectwa pod nosem, on nonszalancko, kapryśnie, ironicznie. Straszny jest los mało zdolnych i robotnych, nikczemne jest życie tępawych i gęgających monotonnie w kółko to samo, katorżnicza to wegetacja nie ucałowanych w czoło przez geniusz.
Więc szemrząc tchórzliwie pod nosem, więc jęcząc skrycie od kolki nienawiści stajemy z nim codziennie na starcie. Ale kiedy padnie strzał startera, zapominamy jednak o naszym upodleniu. Bo my przecież wiemy o jednej rzeczy, o której on nie wie, o jednej jedynej okoliczności, której on, wiedząc wszystko lepiej od nas, nawet się nie domyśla. Bo ten bieg jest biegiem na dziesięć kilometrów. I my biegniemy ciężkim krokiem brzydko wykrzywieni, chrypiąc przeraźliwie stwardniałymi skrzelami i wiemy, że tak będziemy biec ten długi dystans aż do mety, przez ulewę czy przez upał, przez śnieżycę czy przez burzę. A on, gardząc nami, wychodzi już na czoło stawki. On lubi prowadzić i mieć przewagę. Biegnie lekko, prawie nie dotykając ziemi, biegnie ślicznie, już mu klaszczą na pierwszym wirażu, biegnie jakby motyl leciał wśród traw. Już się oddalił, już znika na wirażu. Ale my jesteśmy teraz spokojni, beznamiętnie spoglądamy za nim oczami zmęczonych wołów, bo wiemy, że za parę okrążeń zatka go raptem w jednej chwili, że pęknie mu trzustka, że skicha się i zasmarka i że zniosą go na zawsze z boiska. Bo taki straszny bieg na długim dystansie nie jest dla pięknoduchów, pieszczochów, prymusów. Taki bieg wymyśliła Opatrzność dla nas, krzywonogich wołów roboczych.
Krytycy, ja tylko tak... Naprawdę to was kocham. Chcę was wielbić w swojej zrusyfikowanej, kulawej polszczyźnie. Bo krytyk to niespełniony prozaik, a prozaik to niespełniony krytyk. Bo wy jesteście naszym negatywem, a my jesteśmy waszym.
Miotacie się resztkami sił w tej przeklętej sprzeczności, zawartej między interpretacją i objaśnieniem a miarą wartości i oceną moralną. I my się miotamy, skryci za fabułą, za metaforą, za bezwstydną figurą stylistyczną, my się też szamoczemy między opisem i wytłumaczeniem a dziesięciorgiem przykazań i kaznodziejstwem.
My się hazardujemy obstawiając wyścigi idei, psychoz społecznych, codziennych wniebowstąpień naszych bliźnich – i wy się hazardujecie obstawiając nas w beznadziejnym wyścigu do nieśmiertelności, do pana Nobla i do kolejnego redaktora tygodnika "Kultura", który przydziela urzędowe nagrody. Często przegrywamy, źle obstawiwszy, i wy przegrywacie – z naszej winy.
Smutne będzie życie bez krytyków. A już je widzimy przed sobą, już wynika z mgieł różnych kryzysów, różnych ruchów tektonicznych w kulturotwórstwie, różnych zawijasów powszechnej demokratyzacji naszego bytowania na wyjałowionej pecynie ulepionej z paru podstawowych pierwiastków chemicznych. Nikt nie chce być oficerem, każdy chce zostać generałem. Nikt nie chce być duchownym, każdy chce zostać bogiem. Nikt nie chce objaśniać wszechświata, każdy chce stwarzać wszechświaty.
Żegnam się więc z wami, umierający w przytułkach dobroczynności krytycy, krytycy-harmoniści i krytycy wściekli, krytycy, którzy się przegryźli i krytycy-tabliczki mnożenia, krytycy-rybki pielęgnice i krytycy-Leonardowie, rozpieszczone hybrydy, co się pchacie nachalnie na pokład „Titanica”.
Zalewa nas wszystkich straszliwa, wysoka pod niebo fala, bezwzględna i jeszcze nierozpoznawalna fala. Ale fala czego?
Tadeusz Konwicki, O krytykach, [w:] Tenże, Kalendarz i klepsydra, Warszawa 1976.