C H R I S T I N A
D O D D
„Uroczy wieczór”
Przełożyła Anna Bielska
Tytuł orginału
„Some enchanted evening”
Prolog
Były kiedyś wysoko w Pirenejach dwa niewielkie królestwa żyjące w szczęściu i dostatku. W jednym z królestw, Richarte, narodził się syn, który miał zostać następcą tronu.
W drugim królestwie, Beaumontagne, ku wielkiej radości, przyszły na świat trzy córki. Sorcha, Klarysa i Amy wychowywane były w królewskim przepychu przez ojca i wierną tradycji babkę, która nalegała, aby bezustannie wypełniały królewskie obowiązki.
Potem Europą zatrzęsła rewolucja, pogrążając oba królestwa w anarchii i zawierusze.
Po trzech latach walk trzy królewny zostały w tajemnicy wysłane do Anglii - dla ich bezpieczeństwa. Ich ojciec stracił tron i zmarł. Po sześciu latach wojny ich babka pokonała rewolucjonistów i odzyskała władzę. Wysłała najbardziej zaufanego emisariusza po swoje wnuczki, Godfrey jednak okazał się nielojalny. Przekupiono go, a on przyjął pieniądze i zgodził się zgładzić następczynie tronu. Ostatecznie jednak jego plan się nie powiódł; kazał księżniczkom uciekać, a królowej wdowie po-
wiedział, że zniknęły w tajemniczych okolicznościach i wszelki ślad po nich zaginął. Starsza pani wszędzie rozesłała posłańców, ale nikomu nie udało się natrafić na ślad zaginionych księżniczek.
Okrutny uzurpator, hrabia Egidio duBelle, wtrącił królewicza Richarte do najgłębiej położonej celi w najciemniejszym z lochów, skazując go na osiem lat udręki. W końcu jednak udało mu się uciec do Beaumontagne. Tam zawarł umowę z królową.
Jeśli uda mu się odnaleźć wszystkie trzy zaginione królewny, będzie mógł wybrać sobie jedną z nich za żonę. Dopiero po ślubie będzie mógł skrzyknąć wojska Beaumontagne i ruszyć do swojego królestwa, aby pokonać okrutnego uzurpatora i ponownie zasiąść na tronie.
Jednak kiedy królewicz zajęty był poszukiwaniami księżniczek, hrabia duBelle wysłał ludzi, aby wytropili królewicza, a same królewny, pamiętając przestrogi Godfreya, obawiały się wychylać z kryjówki.
Tak więc ten plan mający na celu uratowanie zaginionych księżniczek, podobnie jak wiele innych dobrych planów, spalił na panewce...
Rozdział 1
Nigdy nie zwracaj na siebie uwagi. Celem egzystencji królewny jest wypełnianie obowiązków przedstawicielki rodziny królewskiej. Nic ponadto.
królowa wdowa Beaumontagne
SZKOCJA, 1808
DOLINA i wioska należały do niego, a mimo to ta kobieta wjechała konno na rynek Freya Crags, zupełnie jak gdyby to ona była właścicielką.
Robert MacKenzie, hrabia Hepburn, skrzywił się, obserwując nieznajomą, która przejechała przez kamienny mostek i skierowała się w sam środek gwarnego tłumu. Był dzień targowy i na całym placu porozstawiano osłonięte brązowym płótnem stragany. Okolica rozbrzmiewała setkami głosów, ale nieznajoma wybijała się ponad tłum, siedząc wysoko na grzbiecie żwawego ogiera. Kasztanek kroczył z wysoko uniesionym łbem, jakby był dumny z kobiety, która go dosiada. Już sama klasa konia niejednego zaciekawiła.
Dama w siodle przykuwała jeszcze większą uwagę, ściągając z początku ukradkowe, a potem całkiem śmiałe spojrzenia.
Robert patrzył na grupkę mężczyzn stojących w słońcu przed wejściem do karczmy. Przyglądali się nieznajomej z rozdziawionymi ustami, całkowicie zapominając o zastawionych kuflami stołach. Otaczający ich sprzedawcy i handlarze wdali się
w krzykliwą rozmowę, oddając się domysłom i uważnie przyglądając się nieznajomej.
Od szyi po palce u nóg odziana była w czarny wełniany strój do konnej jazdy, który przywodził na myśl dostojeństwo, ale jednocześnie podkreślał kształty jej zgrabnej figury. Na głowie miała czarny, wysoki kapelusz przepasany szeroką szarfą, która przytrzymywała odrzucony do tyłu czarny welon. Czerwone wykończenie mankietów pasowało do czerwonej apaszki, którą miała zawiązaną na szyi. Te delikatne barwne akcenty przyciągały wzrok. Miała wydatny biust, wąską talię, na nogach czarne błyszczące buty, a jej twarz...
Dobry Boże, jej twarz...
Robert nie mógł oderwać od niej wzroku. Gdyby urodziła się w epoce renesansu, malarze waliliby do niej drzwiami i oknami, błagając, by zechciała im pozować. Przedstawialiby ją jako anioła o złocistych włosach mieniących się jak aureola wokół jej oblicza. Miedziane loki zdawały się mieć moc ogrzewania dł ni i Robert poczuł mrowienie w palcach, tak bardzo pragnął odkryć, jakie są w dotyku, i poczuć ich żar. Policzki kobiety były łagodnie zaokrąglone, wielkie bursztynowe oczy pod ciemnymi brwiami przywodziły na myśl niebo, ale świadcząca o uporze broda sprawiała, że jej twarz nie była zbyt przesłodzona. Miała wąski nos i nieco zbyt wydatny podbródek, aby uchodzić za prawdziwą pięk-ność , ale jej usta były szerokie, namiętne i karmino -we. Zbyt karminowe. Malowała je, był tego pewien. Wyglądała na dobrze urodzoną Angielkę, tylko że taka kobieta nie malowałaby ust, a już z całą pewnością nie podróżowałaby samotnie.
Uśmiechnęła się, ukazując dwa rzędy białych zębów.
Robert wyprostował się, odsuwając od ściany karczmy. Zapragnął pocałować te zmysłowe usta.
Do diabła, skąd się wzięła ta myśl!
Hamish MacQueen był pewny siebie i bardzo zabawny; dawno temu stracił rękę w wypadku w Marynarce Królewskiej.
- Jak myślisz, kim ona jest? Dobre pytanie! Robert miał zamiar uzyskać
na nie odpowiedź.
- Nie wiem, ale chciałbym przetrzepać jej sakwę
- odezwał się Gilbert Wilson, a jego słowa sprowokowały pozostałych.
- A ja podałbym jej na kolację gorącą kiełbaskę.
- Tomas MacTavish poklepał się po kościstym kolanie i zachichotał.
Do tych niewybrednych uwag dołączył swoją Henry MacCulloch.
- A ja zabawiłbym się z nią w pieski w sypialni. Wszyscy starzy mężczyźni wybuchnęli śmiechem,
wspominając dni, kiedy być może mieliby szansę na uwiedzenie pięknej nieznajomej. Teraz żartowali, grzejąc się w słońcu, komentując wydarzenia i grając w bierki. Przynajmniej tak było do chwili, kiedy miasteczku pojawiła się ta kobieta.
Wzrok Roberta podążył za jej postacią. Był wystarczająco rozsądny i w trakcie licznych podróży dość wiele widział, by od razu wyczuć kłopoty. Z pozoru wcale nie był zainteresowany tym, co działo się na placu, ale każdy jego zmysł był wyczulony na potencjalną sztuczkę. W końcu świat wcale nie był tak bezpiecznym miejscem, jak zdawało się mieszkańcom tego miasteczka. Świat pełen był kłamców i oszustów, morderców i jeszcze gorszych typów. To mężczyźni tacy jak on, Robert, utrzymywali porządek. Jego przenikliwość pozwoli mu czynić tak dalej.
- Przeklęci głupcy. - Hughina Gray wyszła na zewnątrz, trzymając w dłoniach fartuch i przyglądając się Robertowi i nieznajomej kobiecie. - Nie widzicie, że ona nie jest dobra?
- Założę się, że jest bardzo dobra - odparł B e n -neit, brat Tomasa, i wszyscy ryknęli śmiechem.
- Nie powinniście się tak wyrażać w obecności pana - ofuknęła ich Hughina, zerkając na Roberta. Hughina była atrakcyjną wdową w jego wieku i nie robiła tajemnicy z tego, że w jej łóżku znalazłoby się dla niego miejsce.
On jednak nie przyjmował tego zaproszenia. Kiedy pan sypiał z kobietami, które były jego poddanymi, z całą pewnością wynikały z tego kłopoty, jeśli więc dopadała go potrzeba, podróżował przez wzgórza do Trezor i odwiedzał lady Edmundson. Ona lubiła jego ciało i żarliwą seksualność, nie dbając wcale oto , czy ją kocha, czy nie , co sprawiał o , że taki układ obojgu był bardzo na rękę.
Ostatnio jednak Robert nie odczuwał tego pragnienia.
Zmiął w kieszeni wielokrotnie czytany list. Był zajęty opracowywaniem planów, desperackich planów zemsty, a teraz wszystko miało spalić na panewce, ponieważ jakaś kobieta ośmieliła się nie wypełnić swojej obietnicy. Niech ją wszyscy diabli!
Jednak w tej chwili jego uwagę zaprzątało zachowanie nowo przybyłej kobiety, która objeżdżała stragany, pozwalając, by wszyscy mogli dokładnie się jej przyjrzeć. Robert patrzył, jak jego poddani ją obserwują. Na ich twarzach malowały się podejrzliwość i zaciekawienie, ale kobieta uśmiechała się do nich przyjaźnie, zupełnie jakby nie była za grosz inteligentna.
Jej wzrok padł na stragan krawcowej. Kobieta spojrzała na nią z całą wrogością, jaką może żywić pospolitej urody kobieta wobec piękności.
Pomimo swojej pospolitości panna Rosabel miała rozsądek, którego brakowało pięknej nieznajomej. Spojrzała na wpatrzonych w nią starszych mężczyzn. Miała więcej rozsądku nawet od nich.
Nieznajoma podjechała na środek placu, gdzie stał pomnik przodka Roberta Uilleama Hepburna, który założył to miasteczko na brzegu rzeki. Pomnik ustawiony był na podwyższonej platformie, tam też kobieta zeskoczyła z konia.
Oczywiście, Robert już wiedział, że chciała, by na nią patrzono.
Uwiązała konia do żelaznej barierki i odczepiła od siodła torby podróżne. Wokół niej zebrał się tłumek ciekawskich. Na chwilę nieco oprzytomniała i dotknęła srebrnego krzyżyka zawieszonego na szyi, a potem wzięła głęboki oddech i szeroko rozpostarła ramiona.
- Dobrzy ludzie z Freya Crags, pozwólcie mi się przedstawić! Jestem królewną na wygnaniu!
Robert cały zesztywniał z wściekłości i zdumienia.
Hughina me mogła złapać tchu.
- Och, na miłość boską! Kobieta stojąca przy pomniku uniosła głowę
i uśmiechnęła się słabo.
- Jestem królewną Klarysą z utraconego królestwa!
Hamish poprawił rękaw koszuli, zwisający na kikucie uciętej ręki. Stary żołnierz miał swoje słabości, a piękne kobiety były jedną z nich.
- N o , proszę, księżniczka! Mamy dobry gust.
- A ja się założę, że ona równie dobrze smakuje - dodał Gilbert.
Starsi mężczyźni zachichotali, niebywale zadowoleni z tak ciekawej odmiany w ich nudnym życiu.
Robert zerknął na nich, na chwilę odwracając uwagę od postaci na środku placu. I wtedy samo-zwańcza królewna wygłosiła kolejną niezwykłą uwagę.
- Przybyłam, by wnieść w wasze życie młodość, piękno i radość!
Robert raptownie zwrócił głowę w stronę królewskiej łasiczki. Natychmiast przypomniały mu się słowa Waldemara, jego przybocznego; zdawało mu się, że niemal stoi koło niego i szepce mu do ucha: Panie, w twoim życiu nie ma osoby, która zjawiłaby się w nim bez celu. A ty zawsze odkrywałeś, jaki to ceł, i wykorzystywałeś te osoby jak narzędzia, którymi były, i zawsze udawało ci się to, co zamierzałeś.
I w przypływie umiejętności błyskawicznego obierania strategii, jakiej nauczył się w armii, Robert zdał sobie sprawę, dlaczego nieznajoma pojawiła się w mieście, i jakiemu celowi mogła służyć. Tak, użyje jej jak narzędzia, którym jest. A ona zrobi to, co on jej każe, ponieważ nie będzie miała wybo-r u . I w ten sposób Hepburn wykona t o , co zamierza.
Wzmocniony tym postanowieniem Robert przebił się przez tłum ku pomnikowi i królewnie.
W końcu sprawiedliwości stanie się zadość.
Rozdział 2
Jeśli nie potrafisz dostrzec jasnej strony życia, wypoleruj ciemną.
starzec z Freya Crags
KRÓLEWNA Klarysa Jayne Marie Nicole Lilly wzięła głęboki oddech , patrząc , jak tłum ciekawskich zaczął przesuwać się do przodu. Wpatrywali się w nią w milczeniu i z niepokojem; odziani byli na czarno lub brązowo. Tu i ówdzie widziała migoczące rude lub jasne czupryny, lecz większość kobiet miała głowy przesłonięte szalami, a mężczyźni nosili kapelusze. To miejsce najwyraźniej cieszyło się dostatkiem, a mimo to nie zauważyła, by ktokolwiek się uśmiechał, nie dostrzegła też kolorowych sukni ani barwnych wstążek. Zachowywali się tak, jakby ktoś odebrał im ducha, jakby nie mogli dostrzec piękna ziemi stworzonego boską ręką, poczuć zapachu kwiatów sprzedawanych na straganach ani cieszyć się słońcem.
To prawda, co mówiono w Anglii, Szkoci byli ponurzy i przepełnieni goryczą. Ci ludzie potrzebowali jej, potrzebowali tego, co mogła im zaofiarować.
Znowu potarła srebrny krzyżyk wiszący na jej szyi. Miał przynosić jej szczęście, którego w ciągu ostatnich kilku miesięcy tak bardzo jej brakowało.
Być może stało się tak, ponieważ niepokój, który stale ją gnębił, przerodził się w prawdziwą desperację, która wyzierała spod jej zwykłej pozy, zabarwiała dźwięk głosu i nieznacznie gasiła uśmiech. Właśnie dlatego przekroczyła szkocką granicę, jej pobyt w Anglii stawał się coraz mniej wygodny, a musiała jakoś zarabiać na życie. Nie mogła zawieść. Zbyt wiele od niej zależało.
Wszystko od niej zależało.
Ze zdolnością urodzonego naśladowcy zaczęła mówić z lekkim szkockim akcentem:
- Dobrzy ludzie z Freya Crags, potrafię z pospolitej dziewczyny uczynić piękność, umiem uleczyć krosty. Potrafię przywrócić rumieniec bladym policzkom i sprawić, by panna stała się obiektem westchnień każdego mężczyzny. Oczywiście to samo mogę uczynić dla każdego dżentelmena, który potrzebuje nieco pomocy w kwestiach miłosnych. Ale, drogie damy - mrugnęła okiem - czyż odrobina mydła nawet z brzydala nie uczyni atrakcyjnego mężczyzny?
Kilka starszych kobiet uśmiechnęło się i szturchnęło swoich towarzyszy. Ci wymamrotali coś pod nosem, starając się wyglądać bardzo poważnie.
Uśmiechnęła się. Zawsze uśmiechała się do mężczyzn - niezależnie od wszystkiego, a oni zawsze w końcu odwzajemniali ten uśmiech.
- Co sprzedajesz, panienko? - spytała jakaś pulchna kobieta z pokaźnym biustem.
- Szczęście - odparła natychmiast Klarysa.
- To mogę kupić w oberży. - Młody mężczyzna wyglądał zdrowo, ale jego brudne, źle uszyte ubranie wyraźnie mówiło, że nie jest żonaty. Żartował z przyjaciółmi i śmiał się do rozpuku, aż jego we-
sołość zniknęła pod niewzruszonym spojrzeniem kobiety. Na jego twarzy pojawił się rumieniec.
- Czyżby? - Skierowała to pytanie do niego i jego towarzyszy. - Kiedy obudzisz się rano i w ustach będziesz miał posmak łajna, a twoje łóżko będzie puste i zimne, przyjdź do mnie i powiedz mi, jaki jesteś szczęśliwy, żebym i ja mogła się pośmiać.
Skierowała spojrzenie na ładną dziewczynę o pełnych ustach, która z uwagą słuchała jej słów.
Przełamała pierwsze lody i teraz mogła już kontynuować, tak jak to sobie zaplanowała.
- Kim jestem, spytacie, że uważam, iż mogę zaradzić wszystkim waszym miłosnym rozterkom? No cóż, jestem królewną Klarysą.
Dżentelmen koło trzydziestki szedł przez tłum, a na j e g o ustach igrał p e ł e n niedowierzania uśmieszek. Widząc t o , niemal z a p o m n i a ł a , co robi. Z n i e -ruchomiała. Wpatrywała się w niego. Stojąc na scenie, którą sama dla siebie stworzyła, była świadoma tylko jednego - mężczyzny, który ją obserwował.
Klarysa była przyzwyczajona do tego, że zwraca na siebie uwagę, w zasadzie wszystko, co robiła, właśnie na to było obliczone.
Jednak ten mężczyzna był inny. Miał na sobie zwyczajne ubranie, ale o wiele lepiej uszyte niż odzież ludzi z miasteczka. Klarysa podejrzewała, że jest bogatym farmerem albo przedsiębiorcą z Edynburga. Przewyższał pozostałych mężczyzn o dobre dziesięć centymetrów i był oszałamiająco męski w ten zblazowany sposób, który wyzwalał w niej całą kobiecość. Miał czarne włosy, ale ich barwa przyjmowała refleksy promieni słońca niczym czarny jedwab i zmieniała je w srebrzyste odblaski. Twarz miał opaloną słońcem, a jej ostre ry-
sy świadczyły o wielu przeżytych trudach i doświadczeniach, które raczej nie były przyjemne. Mężczyzna miał haczykowaty nos i silnie zarysowaną szczękę, a oczy... ach, te oczy...
Usiłowała odwrócić wzrok, ale nie była w stanie tego uczynić.
Można by było wiersze pisać na temat jego oczu. Były jasne, przejrzyste niczym królewskie szafiry osadzone w złocie i patrzyły na Klarysę z taką pewnością, jakby wiedziały, co sprawia przyjemność kobiecie, i miały zamiar bezecnie tę wiedzę wykorzystać. Raz za razem, aż do wyczerpania i połączenia się w obopólnym szczęściu.
Nie pragnęła takiego rodzaju zainteresowania. Nie chciała walczyć z takimi pokusami. Nigdy nie wdawała się we flirty ani nie była tak frywol-na jak inne młode kobiety. Nie odważyłaby się. Musiała za wszelką cenę trzymać się od niego na dystans.
Odwracając wzrok, rzekła:
- Tak, jestem jedną z zaginionych królewien. Mój kraj został zniszczony, rodzina jest rozproszona, ale ja nie ucieknę przed przeznaczeniem. Czy wy, dobrzy ludzie z Freya Crags, wiecie, jakie jest moje przeznaczenie?
Robiła to juz od niemal pięciu lat i widziała, że teraz udało jej się złowić w swoją sieć kilka bezbronnych istot, ponieważ przyglądając się tłumowi, zauważyła kilka głów poruszających się w reakcji na jej słowa. Wyjaśniła im:
- Królewna wychowywana jest dla jednego celu. Ma poślubić królewicza.
Przez tłum przetoczyła się fala rozbawienia. Dostrzegła uśmiechy, okropne, cyniczne uśmiechy na starszych, bardziej doświadczonych twarzach;
na młodszych zobaczyła zdumienie i nieśmiałe zainteresowanie, a na kilku prawdziwą ciekawość.
- Czy pomóc wam złapać królewicza? - Zeszła z brzegu platformy i teatralnie zniżyła głos: - Cóż, prawdę mówiąc, w dzisiejszych czasach trudno o królewicza.
Rozbawienie stało się jeszcze wyraźniejsze.
- Od czasu, kiedy byłam małą dziewczynką, wpajano mi wskazówki: Znajdź królewicza i wyjdź za niego za mąż. Żaden inny mężczyzna nie będzie się nadawał. Ponieważ nie mogę tego uczynić, muszę wykorzystać inny swój talent - pomóc wam złapać królewicza. Moje panie, te sakwy - wskazała na torby podróżne, z którymi przybyła konno - zawierają królewskie tajemnice z całego świata! Oczywiście - z rozmysłem zrobiła pauzę - będę wam musiała za nie policzyć. Królewny na wygnaniu także muszą coś jeść. - Jej głos stał się mocniejszy. - Ale możecie zorientować się, patrząc na mnie, że nie zedrę z was skóry i gwarantuję wyniki mojej pracy. - Sprzedała im wszystko.
Cóż, prawie wszystko. Kilka osób stało ze złożonymi na piersiach rękami. Przystojna kobieta obok karczmy. Niski mężczyzna w średnim wieku o chytrym spojrzeniu, z naroślą na ramieniu wielkości góry lodowej oraz wysoka, przygarbiona kobieta o smutnej twarzy. Klarysa podejrzewała, że właśnie z tej strony może spodziewać się kłopotów.
Fascynujący dżentelmen przyglądał się jej najwyraźniej bardzo rozbawiony. Nie znała jego pochodzenia, a mimo to wydał jej się znajomy, jakby gdzieś już go poznała, we śnie lub niespełnionym marzeniu.
Nie podobał jej się.
Zrobiła jednak, co w jej mocy, by o nim zapomnieć, i uśmiechnęła się, zapraszając ludzi do komentarzy, gdyż wiedziała, że takowe padną.
- Masz sprytny język, to ci muszę przyznać, zobaczmy, co potrafisz! - krzyknęła kobieta spod pubu.
Kobieta o smutnym obliczu nie odezwała się, ale odsunęła się, jakby dystansując od tłumu.
- Oczywiście. - Wzrok Klarysy spoczął na pospolitej krawcowej, która rozgniewana stała nieopodal. - Jak masz na imię, panienko?
Krawcowa rozejrzała się, jakby miała nadzieję, że Klarysa wybrała kogoś innego.
- Jak ja... jak mam na imię?
- Tak, nie bądź nieśmiała - zachęciła ją Klarysa. - Powiedz nam, jak się nazywasz.
- Jestem, hmm... Amy Rosabel.
- Proszę tu podejść, panno Rosabel. Panna Rosabel spuściła głowę i pokręciła nią,
jakby była nieśmiała.
Klarysa nie ustąpiła, zwróciła się do tłumu :
- N o , śmiało, dobrzy ludzie, przywitajcie młodą damę.
Kilka młodszych osób zaczęło klaskać.
W końcu dziewczyna niechętnie weszła na podest i stanęła koło Klarysy. Była od niej dobre pięć centymetrów wyższa, ale tak bardzo się garbiła, że zdawała się niższa. Ciemne włosy miała związane z tyłu, co odsłaniało jej twarz, na której wyraźnie było widać wąski nos i szpiczastą brodę. Oczy miała podkrążone, a cerę śnieżnobiałą. Jej suknia z czarnej wełny wołała o pomstę do nieba. Widać było, że potrzebuje pomocy.
- Panno Rosabel, uczynię z ciebie piękność - rzekła Klarysa.
Panna Rosabel ciaśniej owinęła się znoszonym szalem.
- Nie, proszę pani, dziękuję. Jakiś mężczyzna o krzywych nogach, czerwonych
policzkach i podłym spojrzeniu rzekł z pogardą:
- Niech jej będzie, i tak jest wystarczająco paskudna i raczej się nie zmieni.
Panna Rosabel przysłoniła usta szalem. Inne kobiety skrzywiły się w geście solidarności. Klarysa objęła Rosabel ramieniem, okazując wsparcie.
- A mimo to założę się z tobą o dziesięć funtów, że potrafię zrobić z niej piękność.
Mężczyzna zrobił krok do przodu.
- Zrobione! Zobaczmy, jaka z niej będzie piękność! - Rozejrzał się wokoło z pogardą. - Tutaj, na placu.
Powiedział to, co wszyscy pomyśleli. To, co chciała, aby powiedzieli. Pochyliła się do przodu i spytała:
- Jak masz na imię? Mężczyzna skrzyżował ręce na piersi.
- Billie MacBain, jeśli to panią interesuje.
- Zastanawiałam się, Billie, czy chciałabyś, abym i ciebie uczyniła przystojnym. - Rozległa się salwa śmiechu, co oznaczało, że nie straciła wyczucia chwili ani umiejętności odgadywania ludzkich charakterów. Niski wzrost Billiego i jego wygląd sprawiły, że był wrogo nastawiony i opryskliwy wobec innych i nikt w miasteczku nie darzył go sympatią. Zobaczyła, jak zaciska pięści, i rzekła:
- Albo nie, jesteś wojownikiem i, założę się, jesteś najlepszy we Freya Crags.
Otworzył dłonie. Uniósł wyżej głowę i wypuścił z płuc powietrze.
- Tak, jestem najlepszy i lepiej by było, żebyś o tym pamiętała, panienko.
Uniosła dłoń do piersi.
- I widzę też, że umiesz zastraszyć. - Rozgniewała go jeszcze bardziej, ale kobiety zaczęły się uśmiechać i szturchać nawzajem łokciami. Sprawił a , że stały się sojuszniczkami, a to w końcu one miały stanowić pierwszą i najważniejszą grupę klientów.
Billie ruszył w jej stronę, w jego oczach czaiła się wściekłość, a w pięściach ból.
Serce podeszło jej do gardła i przez ułamek sekundy pomyślała, że posunęła się zbyt daleko.
Nagle fascynujący dżentelmen położył dłoń na ramieniu Billiego.
Ten odwrócił się ze złością, gotów zabić każdego, kto ośmieli się go powstrzymać, ale kiedy zobaczył, kto go pohamował , opuścił pięści.
Dżentelmen pokręcił głową.
Billie wycofał się.
Zatem ten dżentelmen musiał tutaj coś znaczyć. Był przystojny i energiczny, wzbudzał szacunek i być może także strach.
Klarysa zadrżała. Z pewnością w niej także wzbudzał strach. Naprawdę powinna trzymać się od niego z daleka.
Palce jej lekko drżały, kiedy otwierała sakwy podróżne i wyjmowała z nich miękką szmatkę oraz gliniane naczynie. Uniosła je do góry i oznajmiła:
- Oto wyciągi z ziół i korzeni o potężnej mocy spreparowane w łagodny krem, który odświeża cerę i sprowadza pierwsze przebłyski urody. Patrzcie, jak go nakładam! - Panna Rosabel uniosła brodę,
a Klarysa wklepała w jej twarz krem. - Ma piękny zapach rozmarynu i mięty oraz specjalny tajemniczy składnik znany jedynie kobietom z mojego królewskiego rodu.
- Mirra, kadzidło i złoto - przedrzeźniała ją kobieta spod pubu.
- Tylko po części masz rację - odparła Klarysa.
- Oczywiście, moje królestwo leży daleko od Betlejem, ale szlaki handlowe wiodą przez nie od wielu wieków, a mój kraj znany jest z gór, skarbów i pięknych kobiet. - Roześmiała się na widok starszych mężczyzn wyciągających szyje, by zobaczyć, co robi. W odpowiedzi otrzymała pięć identycznych bezzębnych uśmiechów. Jeden z mężczyzn opadł pod ścianą, udając spazmy.
Kobieta z pubu wychłostała go szalem.
Niczym dziwaczny grecki chór pozostali mężczyźni zarechotali jednogłośnie , rozbawieni zachowaniem kolegi i oczarowani nowo przybyłą.
Uwielbiała starszych mężczyzn, mówili to, co myśleli. Śmiali się, kiedy chcieli, i zawsze ją lubili, niezależnie od wszystkiego. Zawsze.
Klarysa delikatnie starła szmatką nadmiar kremu z twarzy panny Rosabel. Ponagliła ją, aby stanęła prosto, ze ściągniętymi ramionami; złagodziła ostre rysy, które podkreślało złe dobrane do jej twarzy uczesanie, i popchnęła ją ku przodowi podestu .
Tłum niemal zamarł z zachwytu.
- Tak, wyobraźcie sobie, taka odmiana zaledwie w kilka minut! - wyjaśniła Klarysa. - Nie ma już cieni pod oczami, a skórę ma różową i zdrową.
- Co ważniejsze, pomyślała z zadowoleniem Klary-sa, nos i broda panny Rosabel nie wydawały się już tak szpiczaste, a poprawione uczesanie nadało jej bardziej dziewczęcy, uroczy wygląd.
- Dajcie mi godzinę, a zobaczycie, co potrafię zrobić!
Panna Rosabel ostrożnie dotknęła twarzy. -Jestem... ładna?
- Bardzo ładna - zapewniła ją Klarysa.
- Czuję, że mam czystą i świeżą skórę! - Na twarzy panny Rosabel po raz pierwszy zawitał uśmiech, a mężczyźni wydali odgłosy podziwu. Nie zauważali jej wcześniej. Teraz ją dostrzegli. Jeszcze nie była pięknością, ale wyglądała na młodą i szczęśliwą i z pewnością zostanie zasypana propozycjami wieczornego spaceru.
Będzie musiała zachować ostrożność. Większość mężczyzn traktowała samotne kobiety z szacunkiem, niekiedy jednak zdarzało się inaczej. Klarysa podejrzliwie przyjrzała się tłumowi, szukając potencjalnego źródła kłopotu.
Wyjęła z torby miękki niebieski materiał i narzuciła go na dekolt panny Rosabel. W tym kolorze dziewczyna wyglądała jeszcze bardziej atrakcyjnie. Klarysa powiedziała:
- A zatem, panie i panowie, czy taka poprawa wyglądu nie jest warta dziesięciu funtów od Billiego MacBaina?
- Tak! - zawył tłum i wszyscy rozejrzeli się w poszukiwaniu Billiego.
Klarysa roześmiała się. Cieszyła się z powodu zwycięstwa nad Billiem i kilkunastu gwarantowanych transakcji.
- Wymknął się pięć minut temu, ale udowodnił a m , co chciałam udowodnić. Możecie teraz kupić ode mnie ten krem do twarzy, a jeśli chcecie poznać więcej królewskich tajemnic, zapraszam, zatrzymałam się w gospodzie...
Przystojny dżentelmen chwycił ją za rękę. W końcu przemówił:
- Byłoby lepiej, gdybyś zatrzymała się w majątku... królewno.
Widziała majątek MacKenzie, kiedy jechała do Freya Crags. Stał oddalony od drogi, na wzniesieniu, miał cztery piętra i dwadzieścia szklanych okien, a na dachu usadowione maszkarony. Miał wielkie drzwi z brązu, które mogłyby równie dobrze być wrotami katedry. Wielkie szare kamienie wbijały się w podłoże i studziły serce Klarysy. Czuła, jakby dom ostrzegał ją przed dalszą drogą, a ona nie posłuchała się i popędziła Blaze'a dalej, przyspieszając tempa. Zdziwiła ją własna reakcja, ponieważ ceniła w sobie to, że jest praktyczna i nie ulega przesądom.
Być może nie lubiła tego miejsca, ponieważ zbyt wiele wiedziała o jego właścicielu? Szpieg, którego miała w mieście, napisał do niej o lordzie Hepburnie, okrutnym człowieku, który rządził tymi ziemiami i swoimi poddanymi niczym despota. Klary-sa nie chciała przebywać w jego domu i dla własnego dobra znajdować się w pobliżu tego człowieka, który był pewnie służącym lub lokajem, lub... mężczyzną zbyt wspaniałym.
Tak więc z uśmiechem pełnym wyższości, który odstraszał większość adoratorów, wyrwała rękę.
- Niezwykle hojnie rozporządzasz zaproszeniami swojego pana.
Nie puścił jej i wcale nie wyglądał na zastraszonego.
- Nie! - Panna Rosabel uszczypnęła ją w łokieć. Klarysa skrzywiła się, chyba popełniła błąd, ale
nie wiedziała jaki.
Łagodnym głosem, z lekkim odcieniem szorstkości powiedział:
- Mogę rozporządzać zaproszeniami do posiadłości MacKenzie i mam ku temu dobry powód.
Nie. To niemożliwe. Ale tak było.
Nazywam się Robert MacKenzie, hrabia Hepburn, jestem panem Freya Crags i panem domu. - Ucałował jej palce. Oddech mężczyzny ogrzał jej skórę i przez chwilę zdawało się, że musnął językiem jej dłoń. - Nie jestem księciem, ale mimo to nalegam. Proszę, przyjmij moją gościnę.
Rozdział 3
Nie sięgaj wysoko, wyciągnij dłoń i chwyć szczęście po drodze.
starzec z Freya Crags
Klarysa wyrwała rękę. Nie. Najprzystojniejszy mężczyzna w miasteczku nie może być także tym najważniejszym. Wykluczone.
Kiedy jednak spojrzała w oczy lorda Hepburna, zrozumiała, że oczywiście jest tym najważniejszym. Uosabiał władzę. Jej dotychczasowe szczęście rzeczywiście zaczynało się od niej odwracać, ale zazwyczaj potrafiła wykaraskać się z gorszych sytuacji.
- Nie śmiałabym nadużywać twojej gościnności.
- Wizyta uroczej kobiety w moim pustym domu nie byłaby wcale nadużyciem. - Głos lorda Hepburna był łagodny, głęboki i stanowczy, a jego właściciel wyglądał równie wspaniale.
Miała tylko nadzieję, że na jej twarzy nie odbijał się ton jej własnego głosu.
- To nie byłoby stosowne. Miejsce na dłoni, którego dotknęły jego usta,
było wilgotne i lekki wietrzyk chłodził skórę. Poru -szała palcami, aby pozbyć się tego uczucia.
- Mam siostry i mnóstwo służby, która może odgrywać rolę przyzwoitek. - Jego niebieskie oczy otaczały czarne rzęsy, takie same jak włosy; przy-
glądał jej się niewzruszony, niczym człowiek pilnujący skarbu.
Nie chciała być jego skarbem. Nie mogła być skarbem żadnego mężczyzny.
- Moje zajęcia zakłócałyby spokój tego domu.
- Zawsze serdecznie witamy gości z miasta, zwłaszcza damy, a ty byłabyś szczególnym gościem, jesteś wyjątkowa. Jesteś królewną. - Obdarzył uśmiechem zebrane wokół kobiety, przysłuchujące się ich rozmowie.
Te zaś, poddane czarowi jego uroku, szczebiotały niczym stado ptaków na czereśni.
Klarysa nie potrafiła dostrzec w jego słowach nawet cienia sarkazmu, ale wiedziała, że pod głębokim, pełnym szacunku tonem czaił się cynizm. Nie wierzył, że jest królewną. Ale z jakiegoś tajemniczego, niewytłumaczalnego powodu zapraszał ją do swojego domu.
-Ja...
Panna Rosabel ponownie uszczypnęła ją wło -kieć, na tyle mocno , by zabolało.
Klarysa zrozumiała ten sygnał. Musiała skapitulować. Wygrał tę bitwę i nic w jej życiu nie było tak trudne jak następne dwa słowa, które wypowiedziała.
- Dziękuję ci. - Obdarzyła go jednym z najwspanialszych królewskich uśmiechów. - To miło z twojej strony. Jeśli chcesz już jechać, jedź. Dokończę interesy i dołączę do ciebie później.
- Zaczekam. - Uśmiechnął się z wyniosłą grzecznością. - Nie chciałbym, żebyś jechała sama.
- To miłe z twojej strony - odparła. Nienawidziła go za to, że insynuował, iż gdyby tylko mogła, uciekłaby z miasta.
Cóż , miał rację. Gdyby mogła , zrobiłaby to . Czuła, że zawodzą ją wszystkie instynkty. To była nieodpowiednia pora i nieodpowiednie miejsce na sprzedawanie produktów. Ale jeśli nie udałoby się odnieść sukcesów we Fraya Crags, czekał ją głód i poniewierka. Nie, nie śmiała nawet marzyć o ucieczce, niezależnie od tego, co podpowiadała jej intuicja.
Usiłowała go zignorować, kiedy schodził z podestu, ale ten przeklęty mężczyzna chwycił ją za rękę i pomógł zejść. Z gracją dżentelmena pomógł także pannie Rosabel, a potem wycofał się w głąb tłumu.
Panna Rosabel zniknęła w pracowni krawieckiej, a Klarysa zajęła się kobietami, które podchodziły do niej z monetami w zaciśniętych dłoniach. Rozpoznawała ten typ kobiet, kiedy sprzedawała im swoje produkty, we wszystkich miasteczkach wyglądały podobnie. Onieśmielał je królewski status i nie czuły się na tyle swobodnie, aby zwracać się do niej bezpośrednio albo nie miały wystarczająco dużo pieniędzy, aby było je stać na towary. Ciężko pracowała, żeby je ośmielić. Nigdy nic by nie kupiły, gdyby cały czas obawiały się, że powiedzą coś niestosownego. Musiała sprawić, aby się rozluźniły.
Ł boku stała kobieta o smutnej twarzy, obserwująca scenę szeroko otwartymi brązowymi oczami, nie odzywając się ani słowem. Klarysa przyjrzała się jej sukni; domyśliła się, że nie jest to mieszkanka miasteczka, ale była pewna, że mogłaby poprawić nieco jej wygląd, niechlujny strój i zmienić nastrój. Jednak mimo posyłanych w jej stronę ciepłych uśmiechów kobieta nie zbliżyła się.
Ale również nie odeszła.
Tłum przerzedzał się powoli i lord Hepburn znowu podszedł do Klarysy.
Kobiety cofnęły się, ustępując mu miejsca, ale pozostały na tyle blisko, by móc rozkoszować się towarzystwem osoby z królewskich kręgów.
Był wysoki, jakieś trzydzieści centymetrów wyższy od niej, a skromna marynarka podkreślała szerokość jego ramion. Nie czuła się zastraszona, przynajmniej nie z powodu jego okrucieństwa, ale przy-t ł a c z a ł ją w każdym znaczeniu tego słowa i przychodziło mu to zupełnie mimowolnie. Zasłaniał jej niebo swoją wysoką postacią. Pachniał czystością, świeżością, a jego dotyk... już cierpiała od jego dotyku i nie chciała doświadczyć tego ponownie.
- Jesteś gotowa? - spytał. Ton jego głosu sprawił, że poczuła gęsią skórkę.
- Niezupełnie. - Wymusił na niej nocleg w swoim majątku, ale wymodelowała ton głosu, tak jak uczyła ją tego babka, i poczyniła jeszcze jedną próbę uwolnienia się spod jego dominacji. - Zawsze zapraszam panie do siebie, aby móc im zademonstrować działanie maści i kremów. Nie chciałbyś, żebym czyniła to pod twoim dachem... prawda?
Kobieta o smutnej twarzy podeszła do przodu i wsunęła dłoń pod ramię lorda Hepburna.
- Będzie mi miło być twoją gospodynią. Klarysa była zaskoczona, ale na twarzy Hepburna pojawił się wyraz prawdziwego zdumienia.
- Millicent, zechciałabyś, naprawdę? To wspaniale! - Spojrzał na kobietę z uczuciem, takim jakie rodzi się między ludźmi, którzy bardzo dobrze się znają.
Millicent musiała być jego żoną. No cóż. Dzięki temu pobyt Klarysy w rezydencji MacKenzie nie będzie niestosowny. Chętnie się tam zatrzyma,
wiedząc, że ten przystojny mężczyzna o pałających oczach będzie w nocy zajęty kobietą, którą traktował z takim szacunkiem.
Jednak informator w mieście nie wspominał nic o tym, że jest żonaty. I nagle Klarysa zdała sobie sprawę, że Millicent nie jest jego żoną. Była jego siostrą, jego starszą siostrą, biedactwo. Przyglądając się jej bliżej, Klarysa dostrzegła podobieństwo. Millicent miała brązowe włosy związane w ciasny węzeł, żółta suknia sprawiała, że jej cera wyglądała blado, a rysy twarzy, które dodawały arystokratycznego splendoru lordowi Hepburnowi, po prostu nie przystawały do jej pociągłej buzi.
Ani nowa fryzura, ani zastosowanie kosmetyków nic by w tej kwestii nie zmieniło, podobnie jak lekcje sposobu poruszania się i wymowy. Z pewnym rozbawieniem Klarysa przyłapała się na tym, że w myślach już przymierza kobiecie nową suknię. Może dlatego Millicent zaproponowała, że odegra rolę gospodyni. Nie podobała się sama sobie i chciała się zmienić, a co najważniejsze, miała pieniądze i było ją na to stać.
Wspaniale. Klarysa jej pomoże.
Co jednak kryło się za uczuciem ulgi, jakiego doznała Klarysa na wieść, że lord Hepburn jest wolny?
Nie podobało jej się to. Wcale jej się nie podobało. Zawsze panowała nad emocjami, zawsze koncentrowała się na obranym celu, a teraz ten mężczyzna rozpraszał ją, przyglądając się tak, jakby mógł dostrzec ją bez ubrania, przeniknąć przez jej maskę i dotrzeć do samego wnętrza. Lub, co gorsza, w sam środek duszy.
Uśmiechnął się do Millicent i zwrócił się do niej tonem znacznie milszym niż ten, którego dotąd używał:
- To moja siostra, lady Millicent, lady Milli-cent, pozwól, że ci przedstawię: oto królewna Klarysa.
Obie kobiety dygnęły.
- To dla mnie zaszczyt, wasza wysokość. - Milli-cent miała przyjemny głos, a jej oczy spoglądały na Klarysę zupełnie naturalnie.
- Dziękuję za łaskę, droga pani - odparła Klary-sa. - Czas, który mi poświęcisz, z pewnością mogłabyś wykorzystać na inne czynności.
- Na wsi jest tak spokojnie, że każdy gość jest mile widziany - uśmiechnęła się Millicent, a uśmiech ten z pospolicie wyglądającej kobiety przemienił ją w prawdziwą piękność. - Poza tym niedługo będziemy mieli mnóstwo gości, organizujemy bal, a będzie to specjalny bal, wiesz...
Robert wykonał ledwie dostrzegalny gest. Millicent z wdziękiem kontynuowała:
- Nie najlepiej radzę sobie z takimi sprawami. Nie to miała zamiar powiedzieć...
- Domyślam się, wasza wysokość, że jesteś doskonała w planowaniu balów - rzekła Millicent.
- Tak... jestem.
- Wydaje mi się, że wszystkie królewny są - dodał Robert.
Ton jego głosu wdarł jej się pod skórę.
- No właśnie, uczono mnie, jak dbać o pałace, w których pewnego dnia miałam rządzić, a babcia nie zniosłaby, gdyby któraś z jej wnuczek okazała się w tym względzie niekompetentna.
Ze słodyczą, która zdawała się być częścią jej charakteru, Millicent rzekła:
- Bardzo doceniłabym twoją pomoc. Nasza młodsza siostra będzie debiutowała na tym balu, jest trochę niepewna i nigdy by mi nie wybaczyła,
gdybym pozwoliła ci zatrzymać się gdziekolwiek indziej.
Lord Hepburn skrzywił się z niesmakiem i wyglądał wtedy jak zwyczajny brat.
- Prudencja oszalała na punkcie sukni, fryzur i kapeluszy. Niedługo będę musiał kupować królewski krem na litry.
- Najmniejsza jego ilość czyni cuda, a dla dziewczyny, która ma właśnie debiutować, nawet tyle może okazać się za dużo. - Klarysa obdarzyła Mil-licent porozumiewawczym uśmiechem. - Wiem, że kiedy sprawię, iż młoda dama wygląda zbyt pięknie, drażni to te z nas, które nie są już tak młode .
- Prudencja pierwsza powiedziałaby ci, że ma trudny charakter. - Millicent złożyła ręce i wydęła wargi, ale w jej oczach błyszczały iskierki rozbawienia. - Ja byłabym druga.
Klarysa zachichotała z rozbawieniem i zdała sobie sprawę, że pewnie polubiłaby Prudencję. A to zawsze było niebezpieczne; w jej działalności najlepiej było nie zbliżać się do nikogo. To zdecydowanie utrudniało życie.
- A zatem ustalone! - Lord Hepburn znowu wyglądał dość poważnie i zupełnie nie widać było po nim tego, że wygrał. Ponownie. - Millicent będzie gospodynią na twoich zebraniach, ty pomożesz Prudencji w jej debiucie, panie z miasteczka będą się doskonale bawić, a ty zjawisz się na moim balu.
Klarysa wzięła głęboki oddech, uważając, by nie wydać najmniejszego dźwięku, ale wyraźnie potrzebowała wsparcia.
- Na bal? Nie powiedziałam, że przyjdę na bal. - To byłaby katastrofa.
- Przecież jesteś królewną.
Klarysa przygryzła dolną wargę, bawił się nią, widziała to. Niekiedy prawda potrafiła rozbroić takiego łotra.
- Wybacz mi, panie, ale jestem pewna, że zrozumiesz, iż królewna, która sprzedaje kremy, przynosi niesławę własnemu krajowi. - A gdyby tę królewnę zobaczyły niepowołane osoby, skończyłoby się to czymś gorszym niż niesława. Skończyłaby w więzieniu, na torturach i zostałaby skazana na śmierć.
Lord Hepburn poczuł, że zakręciło mu się w głowie i wydał z siebie odgłos zniecierpliwienia.
- Konie nie chcą dłużej czekać, porozmawiamy o twoim przyjściu na bal po drodze - rzekł.
Klarysa przypomniała sobie o swoich obowiązkach i powiedziała:
- Chciałabym zamienić kilka słów na osobności z panną Rosabel. Dać jej kilka wskazówek odnośnie do fryzury i stroju.
- Ale ona ci nie zapłaciła. - Lord Hepburn uniósł brwi.
- Niekiedy królewna musi być uprzejma wobec tych, którzy mają mniej szczęścia. - W głosie Klarysy czuć było nieco delikatnej wyniosłości, której uczyła ją babka.
- Oczywiście. - Wskazał Klarysie pracownię krawiecką. - Nie spiesz się. - I z tym rodzajem zadowolenia, jaki mają w sobie prawdziwi miłośnicy koni, dodał: - Podprowadzę twojego konia.
- Bądź ostrożny - odparła Klarysa z ulgą. - Bla-ize nie lubi mężczyzn.
Lord Hepburn podsunął ogierowi dłoń , a ten po -wąchał jego palce, ramię , bark, a potem ucho . Lord Hepburn pogłaskał delikatnie nozdrza konia.
- Wydaje mi się, że się zaprzyjaźnimy.
Przyjaźń z jej koniem! Był łagodny jedynie dla kobiet, ale i tak większość z nich obawiała się do niego zbliżyć. Teraz ten mężczyzna przepojony arystokratycznymi manierami, cyniczny i tak zniewalająco męski trzymał Blaze'a za wodze i klepał go, jakby był pokojowym pieskiem, podczas gdy Blaize był... Klarysa wsunęła palec za ciasny kołnierz stroju do konnej jazdy. Widząc, w jaki sposób Hepburn się jej przygląda, szybko opuściła rękę. Nie będzie się zachowywała tak, jakby czuła się winna. Nie była niczemu winna. Nie. Jeszcze nie.
- Dziękuję, panie, to bardzo uprzejme z twojej strony.
Klarysa ruszyła do pracowni krawieckiej. Odwróciła się, zanim zdążyła wykonać dziesięć kroków.
- Nazywa się Blaize, traktuj go dobrze. - Spojrzała Hepburnowi prosto w oczy, oczekując z jego strony potwierdzenia. - Kiedyś zrobiono mu krzywdę. Jest moim przyjacielem.
Lord Hepburn skłonił się w odpowiedzi na tę prośbę.
- Oczywiście. - Jego wzrok spoczął na biodrach Klarysy, która ruszyła w dalszą drogę. Poruszała się z taką zwiewną gracją, że nie mógł oderwać od niej wzroku. Rozejrzał się po placu. Wszyscy mężczyźni wpatrywali się w nią. Sprzedawała kobietom krem do twarzy. Jej odważne słowa oraz niewielkie, ponętne ciało sprzedawały mężczyznom coś zupełnie innego.
Szczęście, jak powiedziała wcześniej. Być może, ale tylko być może... Jego było stać, by je sobie sprawić.
Rozdział 4
Nigdy nie zniżaj się do nieuczciwości, niezależnie od wszelkich okoliczności. Takie zachowanie nie przystoi członkom rodziny królewskiej.
królowa wdowa Beaumontagne
- WASZA wysokość. - Panna Dubb znajdowała się na tyle blisko, by słyszeć tę wymianę słów, podbiegła bliżej i dygnęła. - Twoja obecność w moich skromnych progach będzie dla mnie wielkim zaszczytem. - Obrzuciła triumfującym spojrzeniem pozostałe kobiety.
Klarysa jęknęła w duchu. Znała ten typ kobiet. Panna Dubb będzie opowiadała historyjkę o odwiedzinach królewny w swojej pracowni, aż pozostałe kobiety zapragną nadziać ją na rożen. A Klarysa chciała porozmawiać z panną Rosabelną osobności, niewiele jednak mogła zdziałać ; mu -siała zachowywać się grzecznie wobec panny Dubb . Inaczej byłoby to nieuprzejme i wpłynęłoby niekorzystnie na sprzedaż jej wyrobów.
- Dziękuję za uprzejmość wobec mnie i Amy.
Panna Dubb znowu dygnęła i otworzyła wąskie zielone drzwi. W niewielkim oknie wystawowym poustawiano rozmaite kapelusze, co do jednego równie bezbarwne i niegustowne jak wszystko inne w tym miasteczku.
- Jesteś także modystką! -wykrzyknęła Klarysa.
- Jesteś bardzo utalentowana!
- Robię, co mogę, wasza wysokość. - Otworzyła drzwi na oścież i dygnęła ponownie, kiedy Klarysa weszła do środka.
W przyciemnionym pomieszczeniu panna Rosabel stała przed lustrem i rozsmarowywała resztki glinki na nosie i policzkach.
Klarysa zablokowała wejście.
- Turkus jest ostatnim krzykiem mody w Londynie, ale ty najwyraźniej o tym wiedziałaś! - Klary-sa dostrzegła uśmiech na twarzy krawcowej, która wybrała kolor podkreślający każdy rodzaj cery.
- Domyślam się, że pracujesz teraz nad sukniami i kapeluszami w tym kolorze.
Panna Dubb wciągnęła głęboko powietrze.
- Tak, tak! Na zapleczu.
- Będę teraz prowadziła z panną Rosabel prywatną konsultację. - Łagodnie odsunęła pannę Dubb. - Oczywiście tobą zajmę się później, jestem przekonana, że to rozumiesz. - Zatrzasnęła drzwi tuż przed uśmiechniętą panną Dubb.
- To było sprytne. - Panna Rosabel wyszła z cienia. - Ta stara panna będzie przez dwa tygodnie rozprawiała o twojej uprzejmości.
Jej wrogość była oczywista, ton pogardliwy, ponieważ panna Rosabel była w rzeczywistości młodszą, siedemnastoletnią siostrą Klarysy. Była to królewna Amy z Beaumontagne.
Klarysa przerzuciła się na niemiecki, zanim zdążyła odpowiedzieć. Często w trakcie rozmowy z Amy zmieniały język, pomagało im to w ćwiczeniu umiejętności lingwistycznych i uniemożliwiało podsłuchiwanie.
- To ja jestem królewną, więc postaraj się być miła.
Pełne zniecierpliwienia westchnienie Amy świadczyło o tym, że Klarysa jest jej zdaniem niespełna rozumu i przywiązuje nadmierną wagę do konwenansów.
- Tak, tak, obie jesteśmy królewnami. Królewnami Beaumontagne. - Gwałtownym ruchem Amy starła z twarzy biały puder. - Siostry związane błękitną krwią, złapane w pułapkę wygnania. Według ciebie to usprawiedliwia wszystko.
Klarysa ruszyła do przodu, usiłując chwycić ręcznik.
- Daj, pozwól mi to zrobić. Amy odepchnęła ją i rzekła ostrym tonem:
- Sama to zrobię, robiłam to już wcześniej wystarczająco wiele razy.
Serce Klarysy zadrżało. Im dłużej zajmowały się tymi interesami, tym Amy była bardziej nieszczęśliwa.
Klarysa wędrowała po pomieszczeniu, przyglądając się rozłożonym sukniom i tkaninom czekającym na uszycie, natomiast Amy patrzyła na swoją przemianę ze zwykłej szwaczki, która niedawno przybyła do miasteczka, w osobę całkiem urodziwą. Po kilku kolejnych spotkaniach z Klarysą zmieni się w prawdziwą piękność, chodzący dowód użyteczności królewskiego kremu, a kiedy nadejdzie czas, by Klarysa opuściła miasto, jej siostra także wymknie się ukradkiem.
Kiedy Amy skończyła, oparła zaciśnięte dłonie po obu stronach lustra i zamknęła oczy. W jej głosie brzmiała wściekłość, kiedy powiedziała z wyrzutem:
- Co ty w ogóle wyprawiasz?
Klarysa skrzywiła się, ale rzekła pogodnym tonem:
- Dobrze poszło , prawda?
- Nie, nieprawda! - Ukryta przed spojrzeniami obcych osób, Amy pozwoliła sobie ulżyć zdenerwowaniu. - Kiedy do ciebie pisałam, ostrzegałam, że to nieodpowiednie miejsce na nasze przedstawienie. Ale tobie się zawsze zdaje, że wiesz lepiej.
Klarysa przeszła na francuski.
- Nie mamy ani pieniędzy, ani czasu, by szukać innego miasteczka.
- Mogłybyśmy obie pracować jako krawcowe. - Wzrok Amy napotkał spojrzenie Klarysy w lustrze. Na jej szyi błyszczał srebrny łańcuszek z takim samym krzyżykiem, jaki miała Klarysa. - Mogłybyśmy gdzieś osiąść i szyć ubrania. Jestem w tym dobra, nie musiałabym udawać, że jestem brzydka, nie musiałybyśmy się przenosić z jednego miejsca w drugie.
Klarysa wolno pokręciła głową.
- Och, zapomniałam, ta błękitna krew! - Amy wypluła z siebie te słowa. - Królewny nie zniżają się do takich czynności jak szycie.
- Nie. - Klarysa spojrzała na młodszą siostrę i pożałowała, że sprawy nie ułożyły się inaczej. Chciała, żeby Amy była szczęśliwa, by mogła dostąpić zaszczytów, do których została stworzona. Ale Amy była taka młodziutka, kiedy opuszczały Beau-montagne. Miała zaledwie dziesięć lat. Klarysa miała czternaście, była druga co do starszeństwa, i doskonale pamiętała protokół, luksus, obowiązki i radości pałacu. Tęskniła za tym, ale co ważniejsze, chciała, aby Amy wiedziała, jak to jest naprawdę być królewną, cieszyć się przywilejami i doceniać obowiązki.
- Czy królewny mogą sprzedawać ludziom produkty, które nie działają? - zażądała odpowiedzi Amy.
Klarysa cierpliwie powtórzyła to, co mówiła już wielokrotnie:
- Próbowałyśmy zostać krawcowymi, ale zarobiłyśmy tak niewiele, że ledwo wystarczało nam na jedzenie. Musimy odnaleźć Sorchę, wrócić razem do Beaumontagne i odszukać babcię.
Z brutalnością, której nie okazywała wcześniej, Amy rzekła:
- Ona nie żyje. Wiesz o tym. Ojciec i babcia nie chcieli, byśmy skończyły na ulicy. Sorcha zaginęła.
Amy wyraziła na głos największe obawy Klarysy i ból zawarty w tych słowach sprawił, że słowa uwięzły jej w gardle.
- Tata nie żyje. Wiem, tak mówił Godfrey i pisały o tym gazety w Londynie. Ale gazety pisały też, że babcia odzyskała władzę.
- A Godfrey powiedział, że babcia nakazała, abyśmy nie wracały, dopóki po nas nie pośle. Powiedział, że ścigają nas źli ludzie i że powinnyśmy się ukrywać, dopóki babcia nie ogłosi we wszystkich gazetach, że możemy bezpiecznie wracać. - Drżący głos Amy przywołał strach z tamtego okresu, kiedy ulubiony posłaniec babci zawitał do szkoły, a potem wysłał na wygnanie Klarysę i Amy, a Sorchę zawiózł do tajemnego sanktuarium. - Nie było żadnego ogłoszenia, sprawdzamy wszystkie gazety w każdym mieście. Znasz babcię, skoro powiedziała, że da ogłoszenie, to z pewnością tak zrobi.
- Wiem, wiem. - Jeśli było cokolwiek, co obie siostry przyjmowały bez zastrzeżeń, to fakt, że ich babcia jest potężna jak natura.
- Mówię ci, wszyscy nie żyją, zwyciężyli źli ludzie i nie mamy po co wracać.
- Tego nie wiemy. Sorcha może już tam być i czeka na nas. Obiecuję, że ci się spodoba. Pałac jest wspaniały, będziesz miała najpiękniejsze suknie i prawdziwy klawesyn... - Głos Klarysy załamał się, kiedy usiłowała przełknąć napływające do gardła łzy.
- Kochana Klaryso. - Amy natychmiast podbiegła do niej i objęła ją ramionami. - Przepraszam, nie chciałam cię zranić, chciałam tylko, żebyśmy przestały sprzedawać się jak tanie...
Klarysa przyłożyła palce do jej ust.
- Nie sprzedajemy siebie. Sprzedajemy krem, którego sekret wyrobu przekazała mi babcia. A to kremy naprawdę królewskie i są doskonałe dla cery, i...
- ...i nie sprawiają, że ktokolwiek po nich pięknieje. Gdyby tak było, nie musiałabym przyjeżdżać do miasteczka dwa tygodnie przed tobą, dorabiać sobie sztucznego nosa i malować się białym pudrem.
- Ale na jakiś czas dają kobietom nadzieję. To chyba nie jest takie złe? - zażartowała Klarysa.
Amy odparła ponuro :
- Tak sądzą ci ludzie w Anglii, którzy chcą cię powiesić na najwyższej szubienicy.
- To byt ten okropny mężczyzna. - Klarysa uniosła głowę. - Ten sędzia.
Twarz Amy zaróżowiła się teraz nie z powodu działania kremu, lecz ze strachu. Ściszyła głos, jakby bała się, że ktoś ją podsłucha, i powiedziała po włosku:
- Chciał ciebie.
- Wiem. - Klarysa stąpała po cienkiej linie. Kobiety chciały kupować od niej kremy, ale to mężowie rządzili pieniędzmi, więc Klarysa musiała być uprzejma i czarująca dla wszystkich, a jednocześnie nie przekraczać tej niewidzialnej granicy, która oddzielała damę od upadłej kobiety.
Mężczyźni niekiedy nie zauważali tej linii, często widzieli jedynie atrakcyjną młodą kobietę bez ochrony, jaką daje mężczyzna. To czyniło z niej łatwy łup - a sędzia Fairfoot miał więcej niż jeden powód, by pragnąć jej śmierci. Zraniła jego dumę w każdy z możliwych sposobów i nawet teraz w najgorszych snach widziała szare wieże fortecy G i l m i -chael przesłaniające krwistoczerwone niebo i gotowe, by pochłonąć ją żywcem na zawsze.
- Teraz pragnie cię kolejny okropny mężczyzna
- rzekła Amy.
- Jest okropny? - Hepburn nie wydawał się okropny, co w jakiś sposób było jeszcze gorsze.
- Oni wszyscy tacy są. - Amy, chwyciła Klarysę za poły żakietu i zniżyła ton do przenikliwego szeptu. - Co masz zamiar z nim zrobić?
- Nie wiem, nie wiem - Klarysa także szeptała.
- Z twojego listu zrozumiałam, że jest starszy. O wiele starszy. Wydawał się taki ponury.
- On jest ponury - rzekła Amy, zerkając na drzwi.
- Mówią, że Hepburn jest sprawiedliwym człowiekiem, ale pokłócił się z ojcem i stary hrabia zmusił go, by poszedł na wojnę. Sześć lat później jego ojciec zmarł i lord Hepburn wrócił tutaj, ale ludzie w miasteczku twierdzą, że po tej wojnie się zmienił.
- W jaki sposób się zmienił?
- Kiedyś był młodym, nieustraszonym człowiekiem, lubił walczyć, wypić od czasu do czasu, zawsze się śmiał, a teraz... teraz sama widziałaś. Miejscowi podziwiają go, ale kiedy o nim mówią, w ich głosie można usłyszeć nutkę strachu.
Tak, Klarysa także to wyczuła. Był człowiekiem godnym swoich przywilejów, a mimo to w jego duszy czaiły się tajemnice. Tajemnice te sprawiały, że byli do siebie podobni.
Nie chciała poznać jego ani jego sekretów.
Amy, zupełnie jakby mogła czytać w myślach siostry, powiedziała:
- Bądź ostrożna.
- Dlaczego? - spytała natychmiast Klarysa.
- On nie pozostanie w majątku z rodziną.
- Naprawdę? - To zbiło ją z tropu, sądziła, że tam właśnie jest jego dom i miejsce na ziemi.
- Gdzie on mieszka?
- W jednym z domów na terenie posiadłości. Przychodzi na śniadania i wydaje się całkiem normalny, ale mówią, że przechadza się nocami po majątku niczym duch, czasem na całe dnie znika... - Amy ściszyła głos, jakby same słowa budziły w niej niepokój. - Mówią, że wojna zmieniła go w szaleńca.
- Och, przestań, z pewnością nie jest szalony.
- Owszem, jest. I niebezpieczny. Widziałaś, w jaki sposób na ciebie patrzył? - wyszeptała Amy.
Klarysa wzruszyła ramionami.
- Oni wszyscy na mnie tak patrzą.
- Nie w ten sposób, on jest... zbyt pewny siebie.
- Amy przyglądała się siostrze z wyjątkową jak na swój wiek dojrzałością. Dojrzałość tę zdobyła w ciągu trudnych lat tułaczki oraz zbyt często narażanej niewinności. - Kiedy on czegoś chce, dostaje t o .
Klarysa wiedziała, co Amy ma na myśli. W końcu czyż nie pocałował jej d ł o n i , zanim poznał jej imię? Ale tylko to, że ma miękkie wargi i giętki język wytrawnego kochanka, nie oznacza, że musi się go
obawiać. Amy już wyraziła swoje niepokoje związane z ich zajęciem, i gdyby wiedziała o obawach Kla-rysy, jeszcze bardziej nalegałaby na wyjazd. Jednak Klarysa zbyt wiele straciła ostatnio, a gdyby i teraz musiała wyjeżdżać w pośpiechu z miasteczka, nie zdążyłaby nic zarobić.
W takich czasach, kiedy za każdym rogiem groziła im katastrofa, Klarysa ledwie mogła uwierzyć, że kiedyś w ogóle mieszkała w pałacu, że była wy-chuchana i rozpieszczana, ponieważ wszystko, co wiedziała o świecie, pochodziło z opowieści jej babki. Teraz niczego bardziej nie pragnęła, niż powrócić do pałacu w Beaumontagne i raz jeszcze zostać rozpieszczaną królewną.
Głupota. W ciągu ostatnich pięciu lat Klarysa doskonale nauczyła się, ile warte są pobożne życzenia. Zatem powiedziała:
Najlepiej jest wiedzieć wszystko zawczasu, więc powiedz mi, co wiesz o tym szalonym i niebezpiecznym lordzie Hepburnie.
BEAUMONTAGNE jedenaście lat wcześniej
Królowa wdowa Klaudia stukała laską po lśniącej, marmurowej podłodze w sali tronowej królewskiego pałacu w Beaumontagne i niczym stary chart szczekała na swoje wnuczki:
- Broda do góry! Wyprostować ramiona!
Piętnastoletni królewicz Rainger z Richarte stał obok, przyglądając się, jak poucza królewny.
Wiedział, że zaraz nadejdzie jego kolej.
Nieprzepadał za starszą panią. Przpe łniała wielką komnatę swoją obecnością. Była podła i miała niewyparzony język, a jej błękitne oczy przenikały człowieka na wskroś i znały jego grzechy, zanim jeszcze zdążył je popełnić . Rainger wiedział to , ponieważ kobieta ta była jego matką chrzestną i wykorzystywała ten zaszczyt, by przy każdej okazji stawiać przed nim różne zadania.
Maszerowała w tę i z powrotem przed królewnami, które stały na podeście. Przez wysokie okna wpadały promienie słońca, oświetlając długą, złoconą komnatę i podkreślając szlachetną urodę królewien. Dziewczynki ubrane były podobnie - w białe suknie z różowymi, satynowymi wstążkami w talii; we włosy wpięto im także różowe kokardy. Miały być piękne, były przecież królewnami.
Ojciec Raingera, król Platon, tak powiedział. Ojciec królewien, król Rajmund, aż kraśniał z dumy na ich widok. Na obu dworach szeptano o tym, jak potrafią się zachować i zawsze być we właściwym miejscu. Rainger sądził, że to prawda, ale przybywał do Beaumontagne raz do roku, od kiedy pamiętał , i dla niego dziewczęta były raczej towarzyszkami zabaw, niekiedy utrapieniem, ponieważ drażniły się z nim, nie zwracając uwagi na różnicę wieku ani jego wysoki status.
- Dzisiaj powitamy ambasadora z Francji. To oficjalne stanowisko na dworze i wszystkie spojrzenia będą skierowane na was, na królewny Beaumontagne. - Królowa Klaudia miała siwe włosy upięte w kok, z którego nigdy nie wydostawał się ani jeden kosmyk, a na czubku głowy miała zatknięty diadem rozbłyskujący brylantami i szafirami. Aksamitna suknia idealnie pasowała do jej oczu.
Rainger sądził, że musi mieć co najmniej sto lat, a może i sto pięćdziesiąt, ale jej skóra, chociaż pomarszczona, była pozbawiona wszelkich przebar-wień i popękanych żyłek. Niektórzy uważali ją za czarownicę i Raingera wcale to nie dziwiło. Miała długi, wąski nos i wszyscy wiedzieli, że przygotowuje jakieś tajemne mikstury w pałacowej kuchni. Wymagała perfekcji od wszystkich wokół. I sama także była perfekcyjna.
Królewicz dokładnie obejrzał swój strój przed opuszczeniem komnaty, by się upewnić, że jego białe lniane ubranie jest czyste, a czarna marynarka idealnie leży na ramionach. Poświęcił też chwilę na podziwianie swej muskularnej sylwetki. Hrabina duBelle mówiła, że jest przystojnym mężczyzną. Musiał przyznać, że miała rację.
Królowa Klaudia zatrzymała się przed najmłodszą wnuczką.
- Amy, pokaż mi swoje paznokcie. Amy niechętnie wyciągnęła dłoń. Królowa Klaudia przyjrzała się dłoniom dziewczynki, a potem przypatrzyła się jej paznokciom.
- Lepiej - powiedziała. - Czyste, ale królewny nie obgryzają paznokci. Pamiętaj, twoje dłonie są częścią ciebie jako osoby reprezentującej rodzinę królewską Beaumontagne. Wszystko, co robisz i mówisz, jest przedmiotem obserwacji i musi być poza wszelkimi zarzutami.
Sześcioletnia Amy była dziewczynką o czarnych włosach podobnych do włosów Raingera; była szczera szczerością, której królowa Klaudia nie mogła jeszcze zniszczyć.
- Ale, babciu, ja lubię obgryzać paznokcie. Nie chcę być królewną, jeśli nie będzie mi wolno tego robić.
Prostoduszna odpowiedź Amy odbiła się echem po komnacie i marmurowych kolumnach. Rainger uśmiechnął się.
Klarysa przesłoniła dłonią oczy.
Sorcha powiedziała pospiesznie:
- Babciu, Amy nie miała na myśli tego, co powiedziała, ona ma dopiero sześć lat.
Sorcha miała lat dwanaście, rude włosy w odcieniu miedzi i była łagodnego usposobienia. W opinii Raingera królowa Klaudia utemperowała jej charakter bezustannymi wykładami na temat królewskich powinności, co nie było szczególnie dobre, gdyż Sorcha i Rainger byli zaręczeni. Wydawało mu się, że znudzi go małżeństwo z taką kobietą.
Królowa Klaudia spojrzała na najstarszą wnuczkę lodowatym wzrokiem.
- Wiem, ile Amy ma lat, ale takie uwagi są niedopuszczalne, bez względu na wiek. - Przyjrzała się Amy, aż dziewczynka skuliła się w sobie. - Ten zaszczyt, którego tak niefrasobliwie chciałaś się pozbyć, przysługuje tylko nielicznym wybrańcom, a prawdziwa królewna byłaby skłonna poświęcić własne życie za kraj i rodzinę. Przy takich wymaganiach porzucenie obrzydliwego zwyczaju obgryzania paznokci nie jest niczym trudnym.
Amy wbiła palce w obrąbek czerwonego dywanu prowadzącego do tronu.
- Wobec tego nie jestem chyba prawdziwą królewną.
Klarysa zachichotała po cichu.
Królowa Klaudia zwróciła się do jedenastoletniej Klarysy, blondwłosej dziewczynki, której cała twarz tonęła w jasnych lokach. Nozdrza jej zadrżały, kiedy oznajmiła:
- Nie zachęcaj jej do niegrzecznego zachowania.
- Dobrze, babciu - odpowiedziała, ale w jej oczach błyszczały iskierki rozbawienia. Szturchnęła łokciem Sorchę.
Sorcha uszczypnęła ją w plecy.
Królowa Klaudia uderzyła laską w posadzkę.
Królewny podskoczyły i wyprostowały się.
Od śmierci ich matki cztery lata temu królowa Klaudia sterowała każdą chwilą ich życia, a była tak surowa i pozbawiona poczucia humoru, że Rainger zastanawiał się, czy to możliwe, że kiedykolwiek była młoda.
- Amy, każę zanieść do twojej sypialni maść, którą co rano i każdego wieczoru będziesz smarowała paznokcie - powiedziała królowa Klaudia. - To cię wyleczy z obgryzania paznokci i nauczy dobrych manier.
Amy odpowiedziała radosnym tonem:
- Tak, babciu. Królowa Klaudia zwróciła się do pozostałych
dziewcząt:
- Skoro uważacie, że to takie śmieszne, pomożecie mi przygotować maść.
Klarysie zrzedła mina.
- Tak, babciu.
- W ciągu całej historii królestwa każda królewna w Beaumontagne poznawała tajemnice piękna. Sorcha sporo już wie. Czas już, żebyś i ty się tego nauczyła, Klaryso.
Królowa Klaudia pochyliła się ku niej, wzięła głęboki oddech i strasznym tonem spytała:
- Czyżbym wyczuwała zapach konia? Klarysa odskoczyła.
- Ambasador Francji podarował ojcu wspaniałego araba, najpiękniejszego, jakiego w życiu widziałam! Poklepałam go po szyi, ale tylko raz!
- Raz to i tak za dużo - oznajmiła królowa Klaudia. - Królewny nie głaszczą koni dla przyjemności.
Rainger już chciał zaprotestować.
- Babciu, Klarysa kocha konie i potrafi sobie z nimi radzić tak, że nawet masztalerz jest pod wrażeniem.
Królowa Klaudia uniosła laskę i szturchnęła go nią pod żebro.
- Młody Raingerze, nie jesteś zbyt duży, by przepisywać Księgę Królów.
Podczas jego corocznych wizyt w Beaumontagne królowa Klaudia często nakazywała Raingerowi przepisywanie Księgi Królów z Biblii w ramach kary za jego niegrzeczne zachowanie. Nawet teraz, gdyby królowa Klaudia kazała mu to zrobić, nie odważyłby się jej odmówić.
A mimo to Sorcha posłała mu pełen wdzięczności uśmiech, dając sygnał, że doceniła jego wysiłek stanięcia w obronie jej siostry. W ciągu roku, kiedy Reinger widział ją po raz ostatni, Sorcha wyrosła, ale ręce i stopy nadal miała jakby zbyt duże, poruszała się niezdarnie i ojciec królewicza przypuszczał, że będzie jeszcze wyższa. Klarysa także trochę wyrosła, a jej kształty stały się pełniejsze. Amy nadal była dzieckiem buntującym się przy każdej nadarzającej się sposobności.
Wszyscy dworzanie królewicza twierdzili, że ma szczęście, że pewnego dnia ożeni się z jedną z księżniczek. Mógł sam wybrać sobie żonę. Był już dorosły. Wolałby ożenić się z hrabiną duBelle, a jedyną rzeczą, jaka go powstrzymywała, był jej wiek - prawie dwadzieścia pięć lat... cóż... no i jej mąż, który nadal jeszcze pozostawał wśród żywych. Rainger nie myślał jednak o sumieniu, kiedy wślizgiwał się do łoża tej energicznej, ponętnej kobiety.
Królowa Klaudia głosem, który mroził krew w żyłach, zwróciła się do Klarysy:
- Mam nadzieję, że nie zrujnowałaś przyjęcia swoim egoizmem. Zaraz jak wszystko się skończy, dam ci moje specjalne mydło, a ty umyjesz nim ręce aż po same łokcie. Rozumiesz? Aż po same łokcie.
- Tak, babciu - odparła słabo Klarysa.
- I żadnych koni więcej. - Jakby wyczuwając sprzeciw ze strony Raingera, zwróciła się ku niemu. - Zatem, królewiczu Raingerze, co będziesz robił na tym przyjęciu?
- Ziewał - rzekł, kłaniając się, Rainger.
- Oczywiście. - Jej krótka riposta zszokowała go. Powinien był pamiętać, ta kobieta ma odpowiedź na każdą okazję.
Królowa Klaudia podeszła do najstarszej wnuczki.
- Czy to pryszcz na twoim czole?
- Tylko malutki. - Sorcha dotknęła opuchnięcia na twarzy.
- Żadnego masła, żadnych słodyczy i dwa razy dziennie będziesz myła twarz moim preparatem. - Królowa Klaudia uniosła jej brodę i uważnie ją sobie obejrzała. - A na dzień będziesz smarować to miejsce moją koloryzującą emulsją. Królewna musi zawsze wyglądać nieskazitelnie. Pamiętaj, nie wszyscy dobrze ci życzą.
Otworzyły się drzwi i do komnaty wszedł niski, krępy mężczyzna ubrany w mundur pokryty odznaczeniami i medalami. Król Rajmund miał wspaniałe wąsy i krzaczaste bokobrody. Niebieskie oczy odziedziczył po matce, a na widok córek zapaliły się w nich wesołe iskierki. Wyglądał na zmęczonego, jakby wykończyły go ostatnie kłopoty w królestwie, ale otworzył szeroko ramiona.
- Chodźcie, kochane, i dajcie tatusiowi buziaka.
Królewny wyrwały się ku niemu z ogromną radością, zupełnie zapominając o etykiecie. Rzuciły się na niego wszystkie jednocześnie, przekrzykując się dziewczęcymi głosikami o tym, jak bardzo są szczęśliwe, że go widzą. Rajmunda zdumiał leciutki uśmieszek na wargach królowej Klaudii. Wyglądała niemal na... zadowoloną. Nagle klasnęła mocno w dłonie. Dzieci odskoczyły od ojca i ustawiły się ponownie w rzędzie.
- Matko . - Król Rajmund skłonił się nisko Klaudii, podszedł do niej i przytknął policzek do jej policzka.
- Królu Rajmundzie. - Skłonił się Rainger.
- Królewiczu Rainger. - Odwzajemnił ukłon Rajmund.
Rainger podejrzewał, że pokaz ten musiał rozbawić króla. Niegdyś także i on rzuciłby mu się na szyję. Ale Rainger był już za duży na taką dziecinadę. Był w końcu koronowanym królewiczem. Król Rajmund podszedł do starożytnej rzeźby i spytał:
- Czy wszystko gotowe do przyjęcia?
- Oczywiście, służba zacznie przyjmować gości za pięć minut.
Król wydał z siebie dźwięk przypominający do złudzenia jęk i siadając, nałożył na głowę prostą złotą koronę.
- Teraz powiedzcie, jak przywitacie ambasadora Francji? - królowa Klaudia zwróciła się do dziewcząt i Raingera.
- Powiemy mu, żeby wracał, skąd przybył - wypaliła Amy.
Klarysa, Sorcha i Rainger zamarli... Królowa Klaudia spojrzała na najmłodszą z wnuczek przez lorgnon ze zdumieniem.
- Co powiedziałaś?
- Powiedziałam, że powiem m u , by wracał - p o -wtórzyła Amy.
- Dlaczego miałabyś traktować tak człowieka, który jest ambasadorem Francji? - spytała oschle królowa Klaudia.
Amy z nieprzeniknioną logiką odparła:
- Ponieważ powiedziałaś, że nie jest prawdziwym ambasadorem, a jedynie ambasadorem sa-mozwańczego rządu Francji i dopóki nie przywrócą na tron prawowitego króla, nie lubimy ich.
Sorcha i Klarysa wymieniły spojrzenia i zaczęły chichotać.
Amy nie rozumiała, czym tak wszystkich rozbawiła, ale uśmiechnęła się zadziornie, pokazując nierówne ząbki.
- Złapała cię, matko - roześmiał się król Rajmund.
- Amy ma rację, babciu. Zawsze powtarzasz: powiedz mi, z kim się zadajesz, a ja ci powiem, kim jesteś - stanęła w obronie siostry Sorcha.
- To prawda. Czy królewny Beaumontagne mają się bratać z samozwańczym francuskim ambasadorem? - dodała Klarysa.
W takich chwilach Rainger przypominał sobie, dlaczego lubi królewny. Nawet surowa królowa Klaudia nie umiała ich utemperować. Królowa obrzuciła wszystkich, nawet króla Rajmunda, ponurym spojrzeniem i rzekła:
Mam nadzieję, że któregoś dnia każde z was będzie miało takie dzieci, jakimi sami jesteście.
Rozdział 5
Przejmować się? Od tego robią się zmarszczki.
starzec z Freya Crags
- SKĄD ona cię wzięła, kolego? - odezwał się Robert do Blaize'a cichym, łagodnym tonem i przyjrzał mu się dokładnie . Ten dwuletni arab był zdecydowanie zbyt silny i zbyt dziki jak na wierzchowca damy. A mimo to Klarysa radziła sobie z nim z zadziwiającą łatwością. - I gdzie taka panienka nauczyła się panować nad tak silnym zwierzęciem?
Spoglądając na zamknięte drzwi pracowni krawcowej, Robert mruknął :
- Wiem, co by powiedziała. Powiedziałaby, że nauczyła się jeździć od doświadczonego jeźdźca. Ponieważ jest królewną.
Blaize prychnął i potrząsnął łbem.
- Tak, właśnie. Słyszałeś o jakichś wolnych królewnach w Anglii? Nie. Czy w gazetach piszą coś o zaginionych członkach rodziny królewskiej? Nie.
- Robert oprowadzał Blaize'a wokół placu i cały czas przemawiał do niego niskim, spokojnym głosem; taki ton sprawiał, że wierzchowiec zachowywał się łagodnie. - Dobry Boże, w życiu nie słyszałem większych kłamstw, nawet od moich ludzi, którzy opowiadali niesłychane historie.
Blaize miał doskonały wygląd, był przy tym na-rowisty i słodki. Kiedy się poruszał, tłum obserwował jego taneczny krok i usuwał się z drogi, ponieważ ogier podejrzliwie przyglądał się mężczyznom, zupełnie jakby spodziewał się ataku z ich strony. Robert zastanowił się, co sprawiło, że stworzenie było tak nieufne, a zarazem tak spokojnie zachowywało się w jego towarzystwie.
- Moi ludzi to byli przestępcy, którzy mieli wybór pomiędzy galerami a armią. Jaki jest powód, dla którego twoja pani opowiada takie bajki, przy których bledną wszystkie opowiadane przez nich historie? - Robert pogłaskał nozdrza konia i wyznał mu : - Chociaż muszę ci się przyznać, że dzięki temu idealnie pasuje do mojego planu.
Koń spojrzał na niego brązowymi oczami, jakby rozważał jego charakter. Robertowi powinno zrobić się nieswojo, ale w życiu robił już gorsze rzeczy niż szantażowanie królewny. W dodatku robił je z o wiele gorszych powodów.
Kiedy zbliżyli się do oberży, doleciało ich wołanie Tomasa MacTavisha.
- Panie, przyprowadź bestię tutaj, żebym mógł się jej przyjrzeć.
Robert skrzywił się. Przyjrzeć się koniowi? Tak,
staremu by się spodobał. Ale najbardziej ze wszystkiego mężczyźni chcieli pewnie porozmawiać o nieznajomej, ponieważ kiedy się zbliżył, zobaczył na ich twarzach uśmiechy; kołysali się na swoich krzesłach niczym chichoczące swatki.
- Wspaniały ogier - rzekł Gilbert Wilson.
- Jego pani jeszcze wspanialsza - wypalił Ha-mish MacQueen. - Jesteśmy dumni z ciebie, panie, że tak szybko ją zdobyłeś.
- Nie zdobyłem jej. - Przynajmniej nie w taki sposób, o jaki im chodziło . - Zabieram ją tam , gdzie będę mógł jej się przyglądać. - I wykorzystać ją.
- Co? - Henry MacCulloch nadstawił ucha i zwrócił się do Tomasa. Ten krzyknął:
- Powiedział, że zabiera ją tam, gdzie będzie mógł się jej przyglądać!
- A tak, przyglądać, tak. - Henry szturchnął łokciem Hamisha pod żebra. - Przyglądać się, i to z bliska, ładną sobie znalazłeś, panie.
- Nie mam interesu w... - Robert zawahał się. Pomógł mu Benneit MacTavish.
- ...w przyjrzeniu się jej z bliska? Chichot starszych mężczyzn zaniepokoił konia
i Robert odprowadził go na drugą stronę placu, a potem wrócił w to samo miejsce. Lubił tych mężczyzn, może dlatego, że w przeciwieństwie do innych mieszkańców miasteczka nie mieli pretensji o wszystko. Wiek, ubóstwo oraz samotność odarły ich z masek, mówili to, co mieli na myśli, i mówili to śmiało. Było to dla niego bardzo ożywcze po tylu latach kłamstw.
Kiedy podszedł, Hughina Gray wyszła z oberży, wycierając dłonie w fartuch.
- Nie zwracaj na nich uwagi, panie, siedzą tu całymi dniami, plotkują jak stare baby i rzadko się zdarza, by któryś kupił kufel piwa.
Było tak, ponieważ nie mieli dokąd pójść, w domu nikt na nich nie czekał, a pieniędzy mieli tylko tyle, by zaledwie umoczyć w piwie koniuszek języka. Wcale nie przejmowali się jej oskarżeniami, zaczęli szurać stopami i stukać laskami. Starzy farmerzy, starzy marynarze, starzy kupcy, gdy w końcu umierali, wszyscy czuli ulgę. Wszyscy - z wyjątkiem Roberta, który mógł tutaj przychodzić i gawędzić
z nimi o dawnych czasach i przygodach, i nigdy nie musiał mówić o sobie, nie musiał nikogo udawać ani ukrywać ciemnej strony swojej duszy.
- Wobec tego podaj co dzień każdemu po kuflu piwa, Hughino, i przysyłaj rachunek do mnie.
Kobieta opuściła ręce. -Ależ, panie...
- Jestem w tym dobry. - Spojrzał na nią.
- Oczywiście, panie, nie chciałam powiedzieć, że... - Musiała dostrzec w jego twarzy coś, co ją przeraziło, gdyż pobladła i zaczęła się jąkać: - Przy... przyniosę je natychmiast, panie.
Kiedy uciekła do wnętrza, Henry powiedział:
- Dziękujemy, panie, nie trzeba było. Benneit wtrącił się, zanim dumny Henry zdążył
odmówić:
- Ale jesteśmy bardzo wdzięczni. - Wyciągnął pomarszczoną dłoń, aby przyjąć pełen kufel od Hughiny. - Co dzień będziemy pić twoje zdrowie.
Robert pogłaskał nozdrza Blaize'a.
- O nic więcej nie proszę.
Mężczyźni wznieśli kufle, a potem napili się gęstego, ciemnobrązowego piwa. Hamish westchnął z zadowoleniem.
- Niebo w gębie. Ptasie mleczko. Gilbert posłał ponure spojrzenie Hughinie.
- Ze starego cycka. Hughina zarumieniła się, ale wypaliła celnie:
- Nikt ci nie każe pić, jeśli ci nie smakuje. Gilbert już otworzył usta, żeby jej odpowiedzieć,
ale widząc wzrok Roberta, przełknął kolejny łyk piwa.
Tomas, najwyraźniej ożywiony mocnym trunkiem, z brzękiem odstawił kufel na stół.
- Ach, mój panie, wszyscy tu jesteśmy mężczyznami. Nikt z nas nie uwierzy, że nie interesuje cię ta piękna damulka królewskiego rodu.
Robert udał, że nie słyszy tych słów.
- Jest za młoda, a ja nie zadaję się z królewnami.
- Jak myślicie, ile może mieć lat? - spytał Ben-neit.
- Siedemnaście albo osiemnaście - odparł Robert. Była w podobnym wieku jak jego młodsza siostra Prudencja, zbyt młoda na frywolne zabawy damsko-męskie.
- Ma dwadzieścia dwa lata - wtrąciła się Hughi-na. - Może i panu przyda się kufelek?
- Dziękuję. - Nie chciał piwa, ale kobieta zmartwiłaby się, gdyby odmówił. Zmartwiłaby się, że jest z niej niezadowolony, podczas gdy w istocie wcale go nie interesowała. Interesował go wiek Klarysy oraz to, że Hughina była taka pewna siebie w tej kwestii. Czyżby była zazdrosna o młodsze kobiety? Czy dlatego twierdziła, że Klarysa jest starsza? Czy też może wiedziała coś, czego on nie dostrzegł? P o -nieważ gdyby to była prawda, gdyby Klarysa w rzeczywistości miała dwadzieścia dwa lata...
On sam miał trzydzieści jeden, a po wielu latach spędzonych na wojnach, w bitwach, wypełnionych smrodem, głodem, bólem i śmiercią, czuł się stary jak świat. Nie nastawałby na młodszą dziewczynę, ale jeśli Klarysa była starsza i miała odrobinę doświadczenia. .. to zmieniało sposób, w jaki miał zamiar do niej podejść. Istniały sposoby na zjednanie sobie przychylności kobiety, które nie wymagały posuwania się do szantażu.
Chichot mężczyzn nagle zamarł, a ich wzrok przykuło coś, co znajdowało się za plecami Roberta.
Na placu musiała pojawić się królewna. Tomas odezwał się skrzekliwym tonem:
- Idzie prosto w naszą stronę.
- Już mi dymi z komina - wyszeptał Benneit.
- Mój komin stoi w ogniu! - Henry wrzasnął tak głośno, że było go słychać chyba na angielskiej granicy.
Mężczyźni zaczęli go uciszać, a Robert zwrócił się w stronę placu. Tak. Właśnie nadchodziła. Kla-rysa wyglądała pięknie niczym anioł i uwodzicielsko niczym demon, ale kiedy spojrzał na nią, jego ciało poruszyło się. Nie dlatego, że od zbyt długiego czasu nie miał kobiety, ale ze względu na nią. Ze względu na jej uśmiech, sposób poruszania się, włosy, figurę i ciało . . . to ciało .
Blond włosy miała zebrane w siateczkę upiętą z tyłu głowy, a przy szyi niesforne loki wymykały się z tego uczesania, tworząc artystyczny nieład wokół jej twarzy. Odbijało się w nich słońce. Rozgrzewały krew w żyłach każdego mężczyzny. Ciemne brwi wyginały się w łuk ponad bursztynowymi oczami rozświetlonymi dobrym nastrojem oraz leniwą zmysłowością, o której każdy mężczyzna marzył, że jest przeznaczona właśnie dla niego-Hughina wydała z siebie odgłos obrzydzenia i z szelestem sukni zniknęła we wnętrzu karczmy. Wychyliła jeszcze na zewnątrz głowę i wypaliła:
- Nie ma większego głupca niż stary głupiec. Kiedy znowu zniknęła, mężczyźni ze smutkiem
pokręcili głowami.
- Tej przydałoby się nieco miodu - odezwał się Gilbert.
- Miodu - rzekł Hamish.
- Męża - przytaknął Tomas.
A potem jak na komendę stracili zainteresowanie Hughiną, ponieważ królewna zbliżyła się i obdarzyła ich wesołym uśmiechem, który niemal powalił ich na ziemię.
- Lordzie Hepburn, czy przedstawisz mnie tym dżentelmenom?
Papierowe oblicza mężczyzn przybrały barwę purpury, Gilbert niemal przewrócił się w eleganckim ukłonie, kiedy Robert wymienił jego imię.
Klarysa uścisnęła mocno ramię Gilberta i jakby zupełnie nie zauważając jego chwiejnej postawy, rzekła:
- Dzień dobry, panowie. Jak idą gry?
- Dobrze. - Tomas wydął chude policzki. - Ja wygrałem.
Benneit sprostował:
- Jeśli oszukiwanie można nazwać zwycięstwem. Królewna wyciągnęła dłoń do Tomasa.
- Od lat nie grałam w warcaby. Być może, jeśli lord Hepburn zwolni mnie na chwilę od obowiązków, będę mogła wpaść na partyjkę.
- Byłoby wspaniale, wasza wysokość. - Tomas ostrożnie trzymał jej delikatne palce w pomarszczonych dłoniach.
- Sam nie jestem podłym oszustem, wasza wysokość - powiedział Henry.
Odrzuciła do tyłu głowę i roześmiała się wesołym, szczerym śmiechem, na którego dźwięk mężczyznom roziskrzyły się oczy.
- Mój panie, nie pozwolisz jej nigdy przyjść, prawda? - błagalnym tonem zapytał Benneit.
Nigdy. Robert nie miał zamiaru nigdy wypuścić jej nigdzie samej. Przekupi ją oczywiście i uwiedzie, i w końcu nawet posunie się do szantażu, gdyby zaszła taka potrzeba, ale ona może opierać się
realizacji jego planu, a on nie chciał tracić kolejnej kobiety. Nie przed samym balem.
- Sam ją przyprowadzę. Spojrzała na niego niepokornie.
- Droga z posiadłości MacKenzie do Freya Crags może się dłużyć - wyjaśnił łagodnym tonem.
Wyjęła dłoń z uścisku Tomasa i podeszła do Roberta. Spojrzała mu prosto w oczy oskarżycielskim spojrzeniem.
- Być może, mój panie, powinieneś patrolować drogę ze względu na bezpieczeństwo własnej rodziny i poddanych.
Nie bała się go. Niczego się nie bała. Krew Roberta rozgrzała się niczym brandy w płomieniach ognia i poczuł jej oszałamiającą moc. Pomyślał, że kilka kolejnych dni będzie piekłem, być może, ale teraz miał prywatnego anioła, który wejdzie razem z nim w piekielne płomienie.
Wyciągnęła dłoń w stronę wodzy Blaize'a.
Robert pozwolił, aby jej dłoń musnęła jego rękę.
- Twoja rada jest bardzo mądra. Wezmę ją pod uwagę.
Spojrzał na nią i dostrzegł, jak przełyka ślinę. Nie odwróciła wzroku.
Dobrze. Dobrze.
Blaize powąchał jej ucho, jakby chciał szepnąć jej jakąś tajemnicę; odeszła z koniem kilka kroków, pozostawiając za sobą zapach świeżości. Zapach przypominający woń kwiatów i ziół. Robertowi spodobały się jej perfumy.
- Ach, wasza wysokość, nie jest tak źle - rzekł Henry, który niegdyś był burmistrzem w miasteczku, i stuknął laską w ziemię. - Na drodze grasuje kilku rabusiów polujących na podróżnych, ale oni głównie straszą. Nie zrobią nic złego, jeśli człowiek się im nie
opiera, jednak lord Hepburn wystawił patrol, który przegonił ich z traktu w stronę Edynburga.
Klarysa obrzuciła Roberta triumfującym spojrzeniem.
- Wobec tego mogę jechać do Freya Crags bez obaw.
- Obawiam się, że widząc bogate powozy zmierzające do majątku MacKenzie, rabusie uznają to za pokusę nie do odparcia i powrócą. - Robert naprawdę się tego obawiał. Miał ponadto nadzieję, że powrócą i to w jedną z takich nocy, kiedy nic nie będzie mogło nakłonić go do snu. Bardzo chciałby ich spotkać i dobitnie wyjaśnić, dlaczego powinni wybrać sobie inne zajęcie.
- Zatem widzisz, wasza wysokość, że muszę towarzyszyć ci w drodze z majątku do miasteczka.
- Ty draniu - zarechotał Gilbert. - Boisz się, że ci ją ukradniemy.
Uśmiech na twarzy Klarysy przygasł.
- Nie jestem jego własnością. Robert o mały włos się nie uśmiechnął. Niech
się teraz Gilbert sam ratuje z opresji!
- Nie, nie to miałem na myśli, wasza wysokość, chodziło mi oto , że . . . - Gilbert rozpaczliwie rozejrzał się po twarzach kolegów.
Z pomocą przybył Hamish.
- Wasza wysokość musi znać wiele fascynujących opowieści.
Spojrzała na Roberta, jakby to była jego wina. Uniósł brwi w wystudiowanym wyrazie niewinności.
- Na przykład - ciągnął Hamish. - W jaki sposób zdobyłaś tak wspaniałego ogiera?
- Prawda, że jest piękny? Jest półkrwi arabem i jednym z najwspanialszych wierzchowców, na ja-
kich miałam przyjemność jeździć. - Poklepała Blaize'a zupełnie jakby był pokojowym pieskiem, a nie gigantycznym koniem, którego kopyta mogłyby zgnieść ją w pył. - To prezent od mojego ojca, króla.
Robert zauważył, że kłamstwo to wydobyło się z jej ust z wprawną swobodą. Spodobało mu się to, podobnie jak delikatny, nieokreślony akcent oraz szorstki ton jej głosu, który dla wielu mężczyzn z pewnością był zmysłowy. Była kłamczynią, i to zdolną kłamczynią, a on potrzebował jej do wypełnienia swojej misji.
Spojrzała na Henry'ego, który chwiał się, jakby zbyt długie stanie osłabiło go. Zwróciła się do Roberta i rzekła:
- Jestem gotowa, panie. - Mówiąc te słowa, była poważna, co stanowiło wyraźny kontrast z radosnym tonem, jakim zwracała się do pozostałych. Odwracając się do swych nowych znajomych i popleczników, rzekła:
- Przejechałam dzisiaj długą drogę i potrzebuję odpoczynku, wobec tego, jeśli zechcecie mi panowie wybaczyć...
- Oczywiście, oczywiście. - Henry uśmiechnął się, a pozostali dołączyli do niego niczym chór grecki. - Jedźcie teraz do posiadłości MacKenzie, to piękne miejsce, wasza wysokość, i wiem, że mój pan sprawi, że poczujesz się tam jak w domu.
Starsi mężczyźni pokiwali zachęcająco głowami w stronę Roberta, zachowując się tak, jakby Klarysa była ostatnią szansą na jego ocalenie.
W istocie zaś była ona jego ostatnią szansą zemsty na wrogu, który pozbawił go honoru i przyjaźni.
Szansą słodkiej, okrutnej zemsty.
Rozdział 6
Głodny wilk i bezbronna owieczka mogą spać koło siebie, ale owieczka powinna mieć jedno oko otwarte.
starzec z Freya Crags
MILLICENT jechała obok królewny Klarysy i swojego brata wzdłuż krętej, górskiej drogi do majątku MacKenzie i w niemym zadowoleniu przyglądała się, jak królewna gawędzi z Robertem.
- Lordzie Hepburn. - Klarysa zaczęła posuwać się stępa bez wyraźnego wysiłku, wyglądała na energiczną, ładną kobietę ubraną z takim szykiem, z którym Millicent nigdy nie mogłaby się nawet równać. - Rozumiem, że dopiero niedawno przyjechałeś do domu z Półwyspu. Powiedz mi, dokąd zawędrowałeś w swoich podróżach?
Dzień był spokojny, niemal ciepły, wiatr niósł z sobą pierwsz powiewy wiosny. Końskie kopyta wzbijały kurz. Millicent jechała na spokojnej klaczy, idealnie pasującej do kobiety, w odróżnieniu od narowistych wierzchowców, takich jak Blaize i gniady Helios Roberta. Ale oczywiście Millicent nie była urodzoną amazonką, w przeciwieństwie do królewny Klarysy. Robert także trzymał się w siodle, jakby nigdy z niego nie zsiadał.
- Mój pułk stacjonował na północy Portugalii.
Królewna Klarysa spojrzała z rozbawieniem na Millicent, a potem zwróciła się do niego i zapytała:
- Czy to właśnie tam przebywałeś cały czas?
Millicent wyprostowała się, aby usłyszeć odpowiedź. Kiedy Robert powrócił z Półwyspu, mało brakowało, a nie rozpoznałaby go. Uroczy młody łotrzyk zmienił się w bezbarwnego, mało energicznego człowieka, który spoglądał podejrzliwie na otaczający go świat i nigdy nie tracił czujności. Starała się porozmawiać z nim na temat lat spędzonych w wojsku, ale on grzecznie zmieniał temat, wypytując ją o wydarzenia we Freya Crags z udawanym zainteresowaniem, podczas gdy ona obawiała się, że na niczym mu nie zależało.
- Zwiedziłem sporo miejsc - odparł. Co nie stanowiło żadnej odpowiedzi. Millicent
odwróciła wzrok z rozczarowaniem. Ale królewna Klarysa nie wydawała się zniechęcona. Na jej wargach igrał delikatny uśmieszek. Taki, jaki często prezentowały ładne kobiety, które wiedziały, że nikt nie zdoła się im oprzeć.
Millicent wiedziała, że jej samej bez trudu można było się oprzeć. Pamiętała swój nieudany debiut oraz lata spędzone na konwersacjach ze starszymi paniami, jedynym towarzystwem, jakie miał a . Całe lata także beznadziejnie tęskniła za C o -reyem MacGownem, lordem Tardew, człowiekiem, który ledwie pamiętał jej imię.
Ale kiedy Robert spojrzał na Klarysę, coś drgnęło w jego twarzy. Millicent była jeszcze panną, ale rozpoznała zainteresowanie oraz początek tajania lodów.
Teraz patrzyła zafascynowana, jak królewna Klarysa spogląda na Roberta.
- Mój panie, jestem pewna, że twoje przygody na Półwyspie były pełne heroizmu i fascynujących przeżyć.
Millicent pomyślała, że Klarysa mu się przypo-chlebia.
Królewna mówiła dalej:
- Może dziś wieczorem zaszczyciłbyś nas opowieściami o tym, co robiłeś, gdzie byłeś, kogo spotkałeś...
Z przebiegłością, która stanęła na przeszkodzie dociekliwości królewny, Robert rzekł:
- Być może pytasz o to, bo twoje królestwo leży w tej części świata. Jesteś królewną Portugalii? Andaluzji? Baminii? Serafinii? Czy...
Królewna roześmiała się i uniosła dłoń w geście protestu.
- Znam większość rodzin panujących w Europie i jestem z nimi spokrewniona. Przyznaję, ciekawiło mnie, co możesz mi o nich opowiedzieć.
- Jesteś wielce dyskretna, jeśli chodzi o twoje własne pochodzenie. - W głosie Roberta czuć było uprzejmy ton, ale Millicent słyszała także jego stalowy wydźwięk. Jeśli królewna dosłyszała to samo, w mistrzowski sposób nie dała tego po sobie poznać.
- Rewolucja sprawiła, że rola królewny stała się nie tylko trudna, lecz także niebezpieczna.
- A mimo to wykrzykujesz o swoim królewskim pochodzeniu na środku placu - odparł Robert.
Królewna uśmiechnęła się przez zaciśnięte zęby.
- Muszę sprzedawać kremy, a kobiety nie chcą ich próbować bez wyraźnego powodu. Świadomość, że mogą nabyć te same specyfiki, których używają kobiety z królewskiego rodu, sprawia, że nie mogą oprzeć się zakupom, tak więc ryzykuję
i otwarcie mówię o moim tytule, a potem odjeżdżam, aby zgubić swoich prześladowców lub zabójców.
- Wygodnie - zauważył Robert.
- To konieczne - odparła Klarysa. Nie usłyszała odpowiedzi. Rozmowa brata
z królewną zafascynowała Millicent. Sama nigdy nie odważyłaby się przeciwstawiać Robertowi w jakiejkolwiek kwestii. Ona również wyczekiwała jego powrotu, ale po kilku miesiącach rozmów z obcym człowiekiem, w jakiego się zmienił i którego oczy nigdy nie przyjmowały jej uśmiechu, straciła już nadzieję na odzyskanie swego ukochanego brata.
Aż do dzisiaj.
Królewna Klarysa wygnała Roberta z duchowego ukrycia, na które się skazał, i przywiodła go z powrotem ku ludzkości, tak więc Millicent pragnęła, aby Klarysa cały czas przebywała w jego pobliżu, tak aby nie mógł jej zignorować. Aby mogła bezustannie wywoływać na jego twarzy tę dziwną mieszankę bólu i zdumienia, w odróżnieniu od zwykłej obojętności, którą zazwyczaj prezentował.
Teraz właśnie miał taką minę, patrząc, jak jedzie
konno.
Królewna Klarysa zwróciła się do Millicent, przywołując ją na ziemię:
- Opowiedz mi o balu, który planujecie. Z dumą, której nie miała zamiaru ukrywać, Mil-licent odpowiedziała:
- Mój brat wydaje bal na cześć pułkownika Oscara Ogleya.
- Tego bohatera wojennego? - W głosie królewny czuć było właściwe poruszenie.
I powinna być pod wrażeniem. Bohaterskie wyczyny pułkownika opisywała cała prasa. Jego nazwisko było na ustach wszystkich. Mówiono o jego wzroście, przystojnej osobie, szlachectwie i wszem wobec było wiadomo, że książę Walii miał przyznać mu tytuł za zasługi. Pułkownik Ogley napisał książkę i Millicent miała jeden egzemplarz oprawny w doskonałą skórę. Stał na honorowym miejscu w jej biblioteczce.
- Pułkownik Ogley ma tutaj przyjechać?
- Był moim dowodzącym oficerem na Półwyspie - rzekł Robert. - Aby oddać cześć jego wyczynom, mogę przynajmniej wydać przyjęcie uświetniające jego powrót.
Królewna była pod olbrzymim wrażeniem.
- To bardzo miłe z twojej strony. Robert zerknął w dół, a na jego arystokratycznych wargach zaigrał nieśmiały uśmieszek.
Millicent wiedziała, co sobie pomyślał. Pomyślał, że pułkownik Ogley powinien zdać sobie sprawę z zaszczytu, jaki go spotka ze strony rodziny Hepburn. W łagodny sposób postarał się przekazać tę wiadomość królewnie.
- Będzie nam miło gościć u siebie pułkownika. To jedyny bal, na jaki zgodził się przybyć w całej Szkocji.
Zanim jeszcze Millicent zdołała cokolwiek powiedzieć, królewna zrozumiała jego słowa i kiwnęła głową, a potem dodała:
- Tak, to będzie dla niego prawdziwy zaszczyt, że wasza rodzina wydaje przyjęcie na jego cześć.
Co dowodziło tylko, że królewna Klarysa była bardzo wdzięczna i w instynktowny sposób grzeczna.
Millicent nie wiedziała, dlaczego Robert nalegał, aby Klarysa zatrzymała się w posiadłości
MacKenzie, ale ośmieliła się dołączyć własne zaproszenie do propozycji Roberta i reakcja królewny wywołała w niej miłe zaskoczenie. Zwykle ładne kobiety zawstydzały Millicent. Ale pomimo swej królewskiej urody Klarysa nie była nieprzystępna ani zarozumiała, a kiedy roześmiała się, słysząc niewinny żarcik Millicent na temat Pru-dencji, Millicent pomyślała, że mogą nawet zostać przyjaciółkami.
Biorąc jednak pod uwagę drobny fakt, że królewna Klarysa naprawdę była królewną, być może myślenie Millicent o tym, że w ogóle mogłyby mieć cokolwiek wspólnego, było nieco na wyrost.
Nagle królewna Klarysa rzekła:
- Droga Millicent, byłabym przerażona na samą myśl o zorganizowaniu takiego wielkiego balu, proszę powiedz mi, w jaki sposób mogę ci pomóc, z chęcią zrobię wszystko, w czym będę mogła się przydać.
Zanim Millicent zdążyła jej podziękować, odezwał się Robert:
- Wobec tego bądź na nim obecna.
- To wykluczone! - Królewna odwróciła głowę.
Millicent przyglądała się dyskusji pomiędzy jednym a drugim, zupełnie jakby oglądała mecz tenisa, zdumiona tym nagłym wybuchem sprzeciwu..
- Nalegam - rzekł.
- Nie bywam na balach - odparła królewna.
- Jesteś królewną - odparł.
- Jej wysokością, królewną wędrowną - uśmiechnęła się Klarysa, ale już nie tak uprzejmie jak wcześniej. - Obawiam się, że wielu spośród twoich gości chętnie przyjęłoby rady ode mnie, ale nie byliby chętni, aby się ze mną zaznajamiać, obiecuję ci, mój panie, że nie żywię urazy.
- Ale ja będę żywił, jeśli cię nie będzie. - Robert nie miał zamiaru się poddać.
Królewna powoli zaczynała tracić panowanie nad nerwami.
- Nie mam odpowiednich strojów na bal i nie mam zamiaru...
- Millicent zdobędzie dla ciebie suknię - rzekł.
- Z całą pewnością nie - rzekła wyniośle Klarysa.
- Będzie zachwycona, prawda Millicent? Znalazłszy się na linii ognia pomiędzy dwiema
parami oczu, Millicent wyjąkała:
- Tak, z łatwością znajdę wśród sukien Pruden-cji coś w odpowiednim rozmiarze, obiecuję, że nie będzie używana, wasza wysokość. Obraziłabym cię, proponując, byś włożyła strój, który nosił ktoś inny. Prudencja ma tak zaopatrzoną garderobę, że odstąpienie jednej sukni nie sprawi kłopotu.
Królewna wyciągnęła dłoń w stronę Millicent.
- Jesteś bardzo miła, dziękuję ci z całego serca, proszę, nie zrozum mnie źle. - Odwróciła głowę w stronę Roberta. - Ale nie przyjmę jałmużny.
Robert ożywił się ponownie.
- To nie będzie żadna jałmużna - powiedział.
- Zapracujesz na to.
- Wołałabym dostać zapłatę w złotych gwineach
— odparła prosto z mostu królewna Klarysa.
- Zapłacę ci tyle, ile zażądasz. - Uśmiechnął się ostro niczym tygrys. - Uwierz mi, zarobisz na każdego pensa.
Nawet w uszach Millicent zabrzmiało to jak zagrożenie dla przyzwoitości.
- Robercie! Zaróżowione policzki Klarysy zapłonęły teraz
żywym ogniem; zatrzymała konia przed wspaniałą bramą majątku MacKenzie.
- Może powinnam coś wyjaśnić, panie. Potrafię sprawić, że ludzie stają się bardziej urodziwi, jestem dobra w swoim fachu, ale to jest jedyna moja misja; niezależnie od okoliczności, niezależnie od wymagań, nie robię nic, co zmusiłoby mnie do kompromisu względem mojej reputacji lub szacunku do samej siebie.
Robert zatrzymał Heliosa, blokując drogę Klarysie.
- Powiedziałem to bez zastanowienia i wykazałem się złymi manierami, królewno Klaryso. Nie mam zamiaru uchybić twojej godności.
Millicent miała nadzieję, że nie kłamie.
- Nie zrobię nic, co mogłoby narazić na szwank twoją reputację. - W jego głosie i wyrazie twarzy widać było szczerość.
- Wędrowcy na ogół nie mają najlepszej reputacji - królewna poruszyła się niespokojnie w siodle - dlatego tak bardzo dbam o swoją.
Blaize czuł się nieswojo, mając zagrodzoną drogę, więc kiedy Robert usunął się ze swoim wierzchowcem, robiąc mu miejsce, skwapliwie skorzystał z drogi ucieczki.
Millicent zdała sobie sprawę z tego, że Klarysa wykorzystała tę sztuczkę, by uwolnić się z pułapki, jaką zastawił na nią Robert. Królewna pasowała do niego. Teraz wystarczyło tylko, by wychylił się z tego grobowca, który stworzył sobie za życia, i postarał się ją usidlić.
Wydawało się, że wykona pierwszy krok, skoro nagle znalazł się pomiędzy Klarysą a miasteczkiem.
- Królewno Klaryso, jesteś niezamężna, więc zdaję sobie sprawę z twoich obaw, ale jeśli mi nie wierzysz, pomyśl o tym. Mając w domu dwie sio-
stry oraz sporą liczbę zapowiedzianych gości, także kobiet, byłoby m a ł o prawdopodobne, bym znalazł czas i miejsce na uwiedzenie jednego z gości, niezależnie od tego, jak bardzo jest urodziwy. A już z pewnością nie tak honorowego gościa, jakim ty będziesz.
- Czas? Być może nie. Miejsce? - Klarysa poklepała kark Blaize'a. - W miasteczku plotkują, że mieszkasz sam w domku.
Nie dał królewnie żadnego wyjaśnienia swojego dziwnego zachowania, podobnie jak nie wytłumaczył tego Millicent ani Prudencji.
- Od powrotu z wojny cenię sobie prywatność. O Boże, jeśli miał zamiar przekonać królewnę
do swego toku rozumowania, wykorzystując taki ton głosu oraz to wyniosłe spojrzenie, był to chybiony sposób. Ale z jakiegoś powodu królewna zdawała się uspokojona.
- Dobrze, przyjmuję, że masz szlachetne intencje, ale nie będę gościem na twoim balu.
Nie spuszczając oczu z królewny, rzekł:
- Millicent, pojedź przodem i przygotuj sypialnię dla królewny. Komnata musi być najlepsza. Jest obok twojej i Prudencji; najlepsza komnata będzie dowodem szacunku, jakim cię darzymy jako królewskiego gościa.
Pozbywał się jej, Millicent rozumiała t o , ale nie ufała mu, że nie odstraszy królewny. Chciała, aby Klarysa została ich gościem. Chciała zobaczyć, czy uda im się zaprzyjaźnić. A przede wszystkim wiedzieć, czy królewnie uda się dotrzeć do wnętrza Roberta i przywrócić go do świata żywych.
Zwlekała więc przez chwilę i Robert posłał jej znaczące spojrzenie.
- Millicent, proszę.
Powrócił żołnierz o niewzruszonej twarzy i stalowym spojrzeniu, zastępując kogoś, kto wykazywał oznaki człowieczeństwa; Millicent aż się wzdrygnęła. Bolało ją, kiedy widziała, jak bardzo staje się obcy. Obawiała się, że nie zdoła nic zrobić, by do niego dotrzeć. Czuła się poniżona, kiedy dawał jej reprymendę na oczach królewny, zupełnie jakby nic dla niego nie znaczyła. Jakby nie była jego ukochaną siostrą, ale zwykłą gosposią. Tak jak traktował ją ojciec. I jak pozostanie do końca życia. Ojciec powiedział jej, że nikt nigdy nie będzie troszczył się o jej uczucia. I miał rację. Pospiesznie, zanim popłynęły jej łzy, odparła: - Oczywiście, bracie, natychmiast. - Odwróciła się i ruszyła w stronę domu. W stronę sanktuarium.
Rozdział 7
Królewna zawsze stara się, by jej słowa były
słodkie, bo być może będzie musiała je zjeść.
królowa wdowa Beaumontagne
KLARYSA patrzyła, jak Millicent odjeżdża, i żałowała, że dziewczyna nie wykazała się większą odwagą, nie sprzeciwiła się bratu i nie została jako jej ochrona.
Nie żeby potrzebowała ochrony. Bywała już w gorszych opalach, cóż takiego mógłby jej zrobić lord Hepburn tutaj, na drodze? Zawsze udawało jej się wykaraskać z tarapatów. Ale lepiej byłoby mieć Millicent pod ręką jako pomoc.
- Zraniłeś jej uczucia.
- Słucham? - Robert obejrzał się za siostrą. - Nie bądź śmieszna, Millicent jest zbyt rozsądna, by...
- Mieć uczucia? - wypaliła. - Albo zbyt nisko się ją ceni, by wolno jej było je okazywać?
Typowy samiec. Patrzył na nią, jakby mówiła w obcym języku.
- Jestem przekonany, że Millicent doskonale wie, jak bardzo jest ceniona w majątku MacKenzie.
- Mam nadzieję, że sama także zna swoją wartość.
Teraz patrzył na nią, jakby wyczuł w jej głosie ironię i zastanawiał się, czego dotyczy. Bez wątpienia uzna, że jej uwaga została podyktowana przez zwykłą kobiecą solidarność, podczas gdy ona naprawdę zna szarą codzienność panieńskiego życia.
Trzeba było coś z tym zrobić. Millicent potrzebowała pomocy, a Klarysa musiała trzymać się z dala od lorda Hepburna.
Ponieważ już wszystko zostało powiedziane, czuła się niekomfortowo; nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie deprymował jej tak bardzo. Podejrzewała, że miał sposoby na wymuszenie na niej swej woli, a wtedy poczułaby się jeszcze mniej swobodnie.
Jednak kiedy wzięła się w garść i spojrzała na niego, rzekł chłodno :
- Chodź. - Odwrócił się i ruszył wzdłuż zacienionej, wysadzanej drzewami alei w stronę domostwa.
Klarysa patrzyła w jego oddalające się plecy, a potem rozejrzała po pustej drodze. Mogła teraz odjechać. Hepburn był wyrafinowanym mężczyzną. Nie rzuciłby się w pogoń, a nawet jeśli źle go oceniała, ona i Blaize z pewnością zdołaliby mu uciec.
Być może.
Ale... zostawiłaby we Freya Crags Amy, straciłaby możliwość zarobienia sporej sumy oraz obietnicę niezłego zarobku, jeśli odwiedzi majątek MacKenzie. Hepburn nie był łotrem; nic w słowach Amy na to nie wskazywało. Nawet jeśli kilka razy sprawił, że poczuła się niezręcznie, wiedziała, że jeśli zechce pójść za obietnicą czającą się w jego niebieskich oczach, będzie potrafiła sobie z nim poradzić. Specjalizowała się w dbaniu o siebie.
Zwróciła konia w stronę domu i zatrzymała się.
Mimo to posłuchanie go w tej chwili, podążanie jego śladem sprawiło, że poczuła się jak lecąca do ognia ćma.
Jeśli miała angażować się dalej w to przedsięwzięcie, będzie musiała być ostrożniejsza niż zwykle. Będzie pomocna Millicent, sprzeda swoje kosmetyki gościom i natychmiast weźmie zapłatę. Jeśli Hepburn posunie się o krok za daleko, opowie coś o pomocy pannie Duby przy kremach, pojedzie do Freya Crags, zabierze Amy i ruszy w drogę. Taki miała plan i sądziła, że jest dobry.
Ruszyła za nim skupiona, z zaciśniętymi ustami.
Przejeżdżając przez bramę, poczuła nagły skurcz, zupełnie jakby przekraczała próg, za którym droga powrotna będzie już niemożliwa.
Niemal zawróciła. Niemal. Ale myśl o próbie przetrwania nadchodzącej zimy tutaj w Szkocji bez wystarczającej ilości pożywienia i opału oraz o sądzie w Anglii, który niewątpliwie skazałby ją na szubienicę, sprawiła, że ruszyła dalej. A gdzieś głęboko jak zwykle migotała myśl o Beaumontagne niczym świetlana wizja, która pchała ją naprzód.
Potrząsnęła głową, pozbywając się trosk, i wjechała do na wpół zdziczałego parku, gdzie rosły wielkie dęby i różowobiałe azalie. W powietrzu unosił się zapach sosen i ten aromat podniósł Klarysę na duchu.
Robiła już trudniejsze rzeczy! Jeśli wszystko dobrze pójdzie, jeśli Hepburn dotrzyma obietnicy co do wypłaty, ona i Amy będą mogły wrócić do Beau-montagne, wślizgnąć się do kraju, odnaleźć babkę i pomóc jej pokonać ostatnich rebeliantów. Być może babka zestarzała się już i jest słaba, i dlatego nie pisze o ich powrocie. Może starała się chronić je przed krzywdą. Nie zdawała sobie sprawy, że de-
likatne dziewczynki, które kiedyś wysłała do Anglii, wyrosły na silne kobiety, potrafiące robić o wiele więcej niż haftować i tańczyć. Sprawa z Hepburnem mogła być jednym z ostatnich wyzwań, jakim musiała sprostać Klarysa, była tego pewna.
Kiedy zrównała się z nim na szczycie wzgórza, ponownie stała się dzielną i racjonalnie myślącą kobietą.
Czarną skórzaną szpicrutą wskazał dom.
- Oto posiadłość MacKenzie.
Patrząc od strony traktu na kamienny czteropiętrowy monolit, czuła do niego instynktowną niechęć. Teraz, przyglądając mu się od strony ogrodu, dostrzegła wyrastający prosto z traw szary kamienny dom. Był surowy i imponujący. Wydawał jej się mniej domem, a bardziej bezosobowym budynkiem zaprojektowanym, by oszałamiać i onieśmielać gości Hepburnów. Surowej fasady nie łagodziły bluszcze, wzdłuż fundamentów nie posadzono żadnych kwiatów, gości nie witał żaden portyk. Posiadłość wymownie świadczyła o bogactwie i prestiżu, ale nie o guście, nie przywodziła także na myśl ciepła domu.
Po raz kolejny poczuła się jak w pułapce i spojrzała na swojego towarzysza.
Wyglądał równie surowo jak to domostwo. Promienie słoneczne oblewały jego p o s t a ć , ale delikatna gra świateł i cieni nie łagodziła ostrych zarysów szczęki. Czarne włosy zaczesane do tyłu okalały jego twarz niczym wdowi całun. Z jednej strony czoła widoczny był czerwony ślad po oparzeniu, które kiedyś musiało sprawić mu wiele bólu.
Wydawał się człowiekiem, który nie domagał się dla siebie żadnego współczucia i nic w nim nie wskazywało na ciepłe uczucia lub dumę z powodu mająt-
ku MacKenzie. Spoglądał na dom z wyrazem twarzy osoby, która nie żywi do niego żadnych uczuć.
A potem w ten sam sposób spojrzał na nią.
Powinna była uciec, pognać z powrotem i nigdy nie obejrzeć się za siebie.
Tymczasem nie mogła oderwać od niego wzroku.
Przez całe życie przyglądała się, jak ludzie cierpią z powodu nieodwzajemnionych uczuć i namiętności i nie zastanawiała się nad tym, ponieważ była królewną. Każdy jej ruch był jednocześnie ćwiczeniem opanowania, każdy uśmiech, każda emocja były pod kontrolą. Namiętności były dla ludzi niższego stanu, a ona zawsze wierzyła w pochodzenie, natomiast rozsądek zapewniał jej sercu nietykalność.
Teraz jednak, kiedy patrzyła na tego mężczyznę, rozpoznała poruszenie niekontrolowanych emocji.
Jego glos był niski i grzeczny, brzmiał w nim rozsądek.
- Proszę, bądź pewna, że darzę cię najgłębszym szacunkiem. Wiem jednak, że skupiasz na sobie uwagę mężczyzn i domyślam się, że spora ich część nie widzi powodów, by hamować swoje najbardziej pierwotne instynkty. Ponieważ nie chroni cię ani rodzina, ani małżeństwo, najwyraźniej sądzą, że możesz być łatwą ofiarą.
Sztywno skinęła głową.
- Zgrabnie to ująłeś.
- Potrzebuję kogoś, kto pomoże mi zabawiać gości i... poprawi urodę dam. Mam nadzieję, że bal okaże się dla ciebie przyjemnym i obfitującym w zyski wydarzeniem.
Wiedział, co powiedzieć, żeby ją przekonać!
- Tak, dziękuję, panie. Postanowiłam zostać i zrobić tak, jak prosiłeś, pod warunkiem że będę
mogła sprzedawać kremy twoim gościom. - Mógł jej teraz obiecać zapłatę za pozostanie, wiedziała, że nie należy ufać hojności arystokratów.
- Dobrze , dobrze. - Uśmiechnął się pobłażliwie, co świadczyło o tym, że nigdy nie wątpił w jej zgodę. - Mów mi Robert.
Poczuła, że krew uderza jej do głowy, i wypaliła bez głębszego zastanowienia:
- A ty mi możesz mówić wasza wysokość.
- Jest to przywilej dany niewielu, jak mniemam - odrzekł, przedrzeźniając ją. - Wasza wysokość.
Jego ton sprawił, że zniżyła się do jego sarkazmu, ona, która zwykle była taka ugodowa, nagle stała się autokratyczna.
To była jego wina.
Nagle usłyszała w głowie głos babki mówiący, że prawdziwe królewny zawsze biorą odpowiedzialność za własne czyny, i Klarysa przeniosła poczucie winy tam, gdzie było jego miejsce. W gardle poczuła ucisk wyrzutów sumienia.
- W zasadzie, skoro nie jestem we własnym kraju, zachęcam, aby zwracano się do mnie „madame" lub „królewno Klaryso", lub nawet „moja pani". - Nigdy nie było jej równie trudno wypowie-
dzieć kilku słów.
Okropne! To brzmiało jeszcze gorzej niż wcześniej.
Jednak on udawał, że jest pełen wdzięczności, podczas gdy cyniczny sposób, w jaki się jej przyglą-dał , sprawił, że miała ochotę uderzyć go w twarz.
- Dziękuję, ale jeśli masz przybyć na mój bal jako królewna, z jakiegokolwiek pochodziłabyś królestwa. ..
Zazgrzytała zębami.
- ...i uczynić mi tę przysługę, domyślam się, że muszę traktować cię z szacunkiem należnym twojej pozycji. - Uśmiechnął się po raz kolejny i tym razem był to uśmiech ostry niczym miecz. - Wasza wysokość.
Znała go dopiero od kilku godzin, a już znienawidziła ten uśmiech.
- Nie mogę wziąć udziału w twoim balu. Zignorował te słowa, jakby wcale nie padły.
- W zamian za twoje usługi obiecuję, że zapewnię ci ochronę przed zbyt natarczywymi mężczyznami, a twoja reputacja będzie lśniła niczym z ł o t o . A kiedy już będzie po wszystkim, będziesz miała dość pieniędzy, by natychmiast powrócić do swojego królestwa, jeśli tego zapragniesz, lub zostać tutaj i żyć w dostatku do końca życia.
Musiał być chyba diabłem, skoro tak trafnie odgadł jej pragnienia. Ona jednak musiała się sprzeciwić.
- Wzięcie udziału w balu wydawanym na cześć tak wielkiego bohatera jak pułkownik Ogley zwróciłoby na mnie uwagę, co może okazać się niebezpieczne.
- Zapewnię ci bezpieczeństwo.
Ten głos. Te słowa. To dowodziło, iż jest szatanem, ponieważ przez wszystkie te długie, samotne lata marzyła, by jakiś mężczyzna zwrócił się do niej tymi słowy.
Co gorsza, musiała być głupia, ponieważ mu uwierzyła.
- Wiele obiecujesz.
- To prawda. I zawsze dotrzymuję obietnic. - Wysunął się z siodła, wyciągnął dłoń i ścisnął jej rękę. - Ale w zamian ty zrobisz to, o co cię poproszę.
- Zanim się na to zgodzę, muszę wiedzieć, o co masz zamiar mnie poprosić.
- Wszystko w swoim czasie. - Uniósł jej dłoń do ust i ucałował rękawiczkę.
Ten dowód szacunku, który poczuła przez delikatną skórę rękawiczki, powinien był mieć mniejszą uwodzicielską moc niż poprzedni pocałunek, złożony na nagiej dłoni, ale okazało się, że było wręcz odwrotnie. Przywiódł jej na myśl cały szereg gestów wykonywanych podczas powolnego zsuwania skórzanej rękawiczki z dłoni, zdejmowania ubrań z całego ciała, jego ust przesuwających się po każdym zakamarku jej bladej i wrażliwej skóry.
Wyrwała rękę.
Nie rozumiała, dlaczego pragnie, by była obecna na balu, ale wiedziała, że pożądał jej ciała i śmiało to okazywał. Przyglądał się jej tymi wspaniałymi błękitnymi oczami, które wyrażały zarazem namiętność i agresję. A ona chciała jednocześnie uciec i przysunąć się bliżej.
Ten mężczyzna był żywą zmysłową bronią.
- Proszę, powiedz mi, czego ode mnie oczekujesz. - Słowa te były zbyt bezpośrednie i brzmiały zbyt dwuznacznie... cóż, brzmiały jak prośba, która pada z ust kurtyzany.
On także musiał zdać sobie z tego sprawę, ponieważ uśmiechnął się. Uśmiechnął się do niej w taki sposób, że znowu pomyślała o pustej drodze i o tym, jak łatwo byłoby odjechać i nawet nie obejrzeć się za siebie.
- Byłoby łatwiej, gdybyś wymienił obowiązki, które miałabym podjąć jako specjalistka od poprawiania urody.
Nadal się uśmiechał i odpowiedział wymijająco:
- Teraz powinnaś jedynie być uprzejma dla Mil-licent oraz cierpliwa wobec Prudencji, a także radzić sobie z moimi krewnymi, którzy patrzą na nas z góry. Zabawiać młodsze kuzynki, a jest ich wiele, które kiedy chichoczą, robią to tak wrzaskliwie, że niemal pęka szkło.
- Nie jesteś ze mną do końca szczery.
Kiedy nadejdzie właściwa pora, dam ci znać, czego od ciebie oczekuję. - Spojrzał jej głęboko w oczy, tak głęboko, że zapragnęła uchronić najodleglejsze zakamarki swej duszy. Łagodnym tonem powtórzył: - Kiedy nadejdzie właściwa pora.
Rozdział 8
Nigdy się nie śmiej. Od tego robię się zmarszczki.
królowa wdowa Beaumontagne
HEPBURN nie przesadzał. Naprawdę miał masę kuzynek, przyjaciółek kuzynek i przyjaciółek swoich sióstr oraz krewnych tak odległych, że pokrewieństwa między nimi nie sposób było wyjaśnić jednym zdaniem. W majątku pojawiło się mnóstwo dziewcząt z matkami i w dodatku wszystkie przybyły jednego popołudnia, aby pomóc w przygotowaniach do balu wydawanego na cześć pułkownika Ogleya i rozpocząć przygotowania do własnego debiutu.
Ich ojcowie i bracia rozsądnie wybrali wyprawę na ryby.
Klarysa siedziała nieco z boku i sączyła herbatę, wpatrując się w głąb wielkiej komnaty wypełnionej kokardami, wstążkami, paciorkami i piórami. Wsłuchiwała się w szczęk filiżanek oraz odgłosy damskich rozmów i przyglądała się, jak dziewczęta raczą się kanapkami i ciastkami. Powoli przestawała się niepokoić intencjami Hepburna. Naprawdę była mu potrzebna, by zabawiać, pomagać i wszystko organizować.
Siostra Hepburna Prudencja wcale się do tego nie nadawała. Była to ponętna, okrągłych kształtów siedemnastoletnia blondynka, doskonale pasująca do rozkrzyczanego, roześmianego tłumu młodych dziewcząt.
Millicent także nie mogła służyć pomocą. Ponieważ dziewczęta i ich matki nie widziały żadnego powodu, by poważnie traktować tę zwykłą, bezpretensjonalną niezamężną kobietę, wcale nie przejmowały się ani propozycjami, ani błaganiami Millicent.
Teraz Klarysa patrzyła, jak Millicent przestępu-je przez stos butów i rozdziela dwoje dziewcząt głośno kłócących się o jakiś kapelusik, wciskając chusteczkę w dłoń panny Symlen, aby mogła otrzeć napływające do oczu łzy. Kiedy przystanęła, lady Blackston poinformowała ją, że natychmiast trzeba opracować menu i Millicent powinna bezzwłocznie się tym zająć.
Kiedy Millicent w końcu pojawiła się obok Klarysy, która siedziała nieco na uboczu, ta odezwała się żartobliwym tonem:
- Jesteś nadzwyczaj zrelaksowana, gdy w grę wchodzi planowanie balu. Dobrze, że wszyscy krewni zjechali się naraz, inaczej nigdy nie zdążyłabyś ze wszystkim.
Millicent oparła się o ścianę i zaśmiała w wymuszony sposób.
- Lady Blackston ma rację. Powinnam mieć już zaplanowaną kolację.
- Ale nie wiedziałaś, że goście przyjadą cztery dni wcześniej. - Klarysa wsunęła jej w rękę filiżankę oraz talerzyk z cytrynowymi ciasteczkami. - A teraz usiądź i napij się herbaty.
- Tak, niemądra jestem. - Millicent opadła na krzesło tuż obok niej i roześmiała się, tym razem bardziej naturalnie.
Klarysa przyjrzała się tłumowi. Zdążyła już zapamiętać większość nazwisk.
Była tam lady White, surowa kobieta, której córka, lady Lorraine przyglądała się wszystkiemu z chłodnym zainteresowaniem.
Za uśmiechem pani Symlen kryła się determinacja, by dobrze zaprezentować swoją szesnastoletnią córkę, Georgię Symlen, wprowadzić ją do towarzystwa i wydać za mąż, zanim jeszcze to dziecko zdąży skończyć edukację.
Panna Diantha Erembourg przybyła bez towarzyszki, jej matka przebywała we Włoszech, podróżując ze swoim drugim mężem, a jej babka, lady Mercer, spełniała rolę przyzwoitki dla wszystkich swoich czterech wnuczek, w tym również dla Dianthy.
Urodę pięknej pani Trumbull przyćmiewało jedynie piękno jej córki Larissy, kobiety należącej do tego typu, który Klarysa dobrze znała i którego nie lubiła. Panna Larissa była blada i wiotka, miała błyszczące czarne włosy oraz wielkie, gołębie oczy, które mogła szeroko otwierać, jeśli chciała przyciągnąć uwagę mężczyzn, oraz mrużyć, jeśli pragnęła odstraszyć konkurencję. Miała zamiar zostać królową balu niezależnie od tego, ile konkurentek przyjdzie jej usunąć z drogi. Sam Machiavelli nie dorównałby jej w tej kwestii.
Kobiet było więcej, o wiele więcej.
- Czy to wszystkie damy? - spytała Klarysa. - Czy jeszcze jakieś przybędą jutro?
Millicent wypiła herbatę i zjadła ciastko, a potem nieco bardziej pewnym tonem odparła:
- Wydaje mi się, że nie ma tylko lady Barnelby i jej pięciu córek, ale jaką różnicę zrobi kolejne sześć kobiet?
- Właśnie, jaką różnicę! Tak więc mam je dziś wieczorem zabawić?
Millicent zdmuchnęła kosmyk włosów opadający jej na oczy.
- Byłoby wspaniale! Dzięki temu będę mogła zaplanować tę kolację z ochmistrzynią.
- Jeśli cokolwiek potrafię, to na pewno przykuć uwagę młodych, próżnych panienek... - Klarysa przyjrzała się siedzącym pośrodku komnaty matronom - oraz ich starzejących się matek.
Millicent także zerknęła na kobiety, a potem jeszcze bardziej ściszyła głos.
- Jeszcze z tobą nie rozmawiały? Zostawiają cię na uboczu, ale uważnie cię obserwują. Jak myślisz, będą cię unikały?
- Nie - rzekła z pewnością siebie Klarysa. - Jeszcze nie podjęły decyzji co do mojej osoby.
- Powiedziałam im, że jesteś królewną.
- Wiem. - Klarysa dostrzegła ukradkowe spojrzenia i szeptane uwagi. - Młodsze dziewczęta wierzą w to, starsze będą wątpiły w moje słowa. Nawet gdybym powiedziała im, jak nazywa się mój kraj, będą miały obawy. Dopiero kiedy porozmawiają ze mną i nauczę je sekretów urody, będą bardziej skore, by mi uwierzyć.
Zupełnie jakby wstydząc się powtarzać oskarże-n i e , Millicent wyszeptała:
- Lady Blackston powiedziała, że była na jakimś przyjęciu i tam spotkała pewną kobietę, która twierdziła, że jest królewną, a rano ta kobieta wszystkich okradła.
- Nigdy nikogo nie okradłam. Kiedy skorzystają z moich królewskich kremów, same chętnie otworzą przede mną torebki. Nie martw się, Millicent, zanim skończy się wieczór, będą jadły mi z ręki.
Millicent wydała z siebie westchnienie ulgi i podziwu.
- Chciałabym być równie pewna siebie jak ty.
- Możesz. - Klarysa poklepała ją po ramieniu.
- I zanim zacznie się bal, tak właśnie będzie.
- Och! - Millicent potrząsnęła głową i wstała, jakby większa odległość pomiędzy nią a Klarysą mogła cokolwiek pomóc. - Nie ja. Zachowaj swoje czary dla młodszych dziewcząt, które mogą zdobyć każde serce.
- Ale wtedy to nie będą żadne czary, prawda?
- uśmiechnęła się Klarysa. - Nie chcesz chyba zranić moich uczuć, odmawiając zgody na moje usługi.
- Żartujesz sobie - parsknęła nerwowo Milli-cent.
- Wcale nie, lubię pomagać przyjaciołom.
- Ja, cóż... dziękuję ci. - Millicent wyglądała na zmieszaną, zadowoloną i zdumioną jednocześnie.
- Miałam nadzieję, to znaczy... pomyślałam, że może mogłybyśmy zostać...
- Przyjaciółkami? - rzekła ciepłym tonem Klary-sa. - Myślę, że już nimi jesteśmy.
- Tak, ja też tak sądzę. - Millicent uśmiechnęła się powolnym, łagodnym uśmiechem, tak różniącym się od ironicznego grymasu jej brata. - Ale nie marnuj dla mnie swojego cennego czasu. Jeśli zgodzisz się zabawiać dziś wieczór te damy, będzie to dla mnie wystarczająca uprzejmość. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła! - stwierdziła, po czym uciekła z komnaty.
Klarysa klasnęła w dłonie.
Nikt nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Dziewczęta nadal przekomarzały się z sobą niczym rozbrykane szczeniaki, owijały się szalami i próbowały najdziwniejszych fryzur. Ich matki nie widzia-
ły żadnej potrzeby, by zawracać sobie głowę kobietą, która twierdziła, że jest królewną z jakiegoś nieznanego kraju, i nie przerywały konwersacji.
Klarysa uniosła filiżankę i zaczęła stukać w nią łyżeczką, aż kilka dziewcząt zwróciło na nią uwagę.
- Drogie panie, udamy się do oranżerii, gdzie pokażę wam sposoby, które pomogą wam utrzymać świeżą urodę po całonocnych tańcach, oraz opowiem o najnowszych trendach w modzie prosto z Paryża.
Dziewczęta patrzyły na Klarysę niczym żaby, które ujrzały nową kuszącą sadzawkę.
- Wiele z was jest opalonych po podróżach - Klarysa pilnowała się, by nie zatrzymywać wzroku na żadnej konkretnej twarzy - posiadam specyfik, który pomoże poprawić cerę.
Matki wyprostowały się niczym nastroszone kotki. Klarysa wyciągnęła asa z rękawa.
- Ale najpierw pokażę wam, jak należy oczyszczać cerę i jak można pozbyć się piegów.
Nagły pisk wydobył się z każdego gardła. Klary-sa zerwała się i ruszyła ku drzwiom.
Hepburn miał rację. Te piskliwe głosiki oraz zapach perfum z łatwością mogły doprowadzić zdrowego człowieka do obłędu, a Klarysa z niepokojem przypomniała sobie, że zdrowie psychiczne Hepburna było kwestią wątpliwą.
Sama jednak uważała, że on jest przy dość zdrowych zmysłach. Być może. Jedynie bez serca i... pełen energii.
A ona myślała o nim stanowczo zbyt wiele jak na mężczyznę, którego dopiero poznała.
Odsuwając myśli od rozważań na temat jego osoby, zerknęła na stojący nad kominkiem zegar i wesołym tonem powiedziała:
- Spotkajmy się w oranżerii o siódmej. - Po czym powoli i z naciskiem powtórzyła: - W oranżerii o siódmej, czy wszystkie panie mnie słyszą?
- W oranżerii o siódmej - odpowiedziało kilka dziewcząt.
Klarysa wiedziała, że większość z nich się spóźni, ale była też pewna, że przyjdą. Ogólna suma ambicji tych dziewcząt będzie taka jak u innych ludzi. Klarysa ledwie mogła przypomnieć sobie okoliczności, kiedy nie pragnęła niczego więcej niż anonimowości i bycia zwyczajną osobą. Teraz chciała jedynie dożyć kolejnego tygodnia i nie za-wisnąć na szubienicy oraz nie przebywać zbyt długo w towarzystwie Hepburna.
Wymknęła się z komnaty i ruszyła w stronę oranżerii. Odezwała się do pierwszego odźwiernego, którego napotkała:
- Witam, dobry człowieku, czy mogę wiedzieć, jak się nazywasz?
- Madam, hm... wasza wysokość, jestem, hm... - Chłopak o czerwonych policzkach nie mógł mieć więcej niż szesnaście lat. Pończochy zsuwały mu się z chudych, owłosionych nóg. Poprawił je, wsuwając pod granatowe bryczesy, i dodał: - Jestem Norval.
- Norval. - Powtórzyła, by zapamiętać jego imię. W każdym domu, w którym przebywała jako gość, pamiętała, aby dobrze żyć ze służącymi i żeby ci dobrze jej życzyli. Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie zdać się na ich pomoc w nagłej ucieczce.
- Potrzebuję, by zapalono świece w oranżerii, Norvalu, i to chyba ty będziesz mógł mi pomóc w tej sprawie.
- Oczywiście, wasza wysokość, będę mógł, wasza wysokość. - Uśmiechał się tak promiennie, że zastanowiła się, czy jego nie można by wykorzystać w roli oświetlenia.
- Dziękuję ci, Norvalu, wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. - Po czym z uśmiechem ruszyła korytarzem do oranżerii. Swobodny sposób bycia stanowił część maski osoby pewnej siebie, maski, którą zawsze na siebie nakładała. Była ujmująca, więc wszyscy w jej otoczeniu czuli się swobodnie i pozbywali własnych skorup, wychodząc na świat ł o dzienne.
Piękno nie było niczym trudnym. Jeśli kobieta uważała się za piękną, uśmiechała się i była uprzejma, a to właśnie czyniło ją piękną. Była to sztuczka, którą Klarysa doskonale znała i miała zamiar podzielić się tą wiedzą dziś wieczór z tymi, którzy zechcą jej wysłuchać.
Z zadowoleniem spojrzała na oranżerię, która była z pewnością najprzyjemniejszym miejscem w całej posiadłości. W promieniach zachodzącego słońca całe pomieszczenie wyglądało niczym oblane złotą poświatą. W niewielkich doniczkach rosły fiołki i różyczki, a na krótkich podpórkach wspinały się wyższe amarantowe róże damasceńskie. Przy ścianie poprowadzono karłowatą brzoskwinię, na której gałązkach zieleniły się niewielkie owoce.
Służba zdążyła już poustawiać między roślinami sofy i krzesła wokół stołu, który Klarysa przykryła koronkowym obrusem i na którym umieściła balsamy i kremy, spinki do włosów i różnokolorowe tkaniny. Norval wszedł do oranżerii z trzema innymi służącymi, którzy zwinnie pozapalali świece porozstawiane w pomieszczeniu. Będzie jej potrzebne światło, a łagodne oświetlenie zdecydowanie ułatwi dzisiejsze zadania. Bowiem kobieta najpiękniej wygląda w blasku świec.
Podziękowała każdemu ze służących i zauważyła, że Norval jest najmłodszy z nich, a tym samym najbardziej podatny na wpływy, co było bardzo ważne, na wypadek gdyby musiała opuszczać MacKenzie bez pozwolenia Hepburna.
Nucąc pod nosem, poustawiała słoiczki. Wykonywała już takie prezentacje setki razy, zarówno w obecności dam, jak i wieśniaczek, ale za każdym razem, kiedy wybierała z tłumu jakąś dziewczynę, a potem poprawiała jej fryzurę i ubiór, przepełniała ją duma i uśmiechała się. Klarysa widziała, jak młodziutka twarzyczka rozświetla się nadzieją.
Amy uważała, że nie robią nic wyjątkowego oprócz wyłudzania od kobiet pieniędzy. Ale Klarysa wiedziała, że dzięki jej wskazówkom niektóre dziewczęta zaczynały widzieć siebie w innym świetle, co być może miało nawet wpływ na ich życie.
Tego wieczoru miała zrobić podobnie. Już wybrała szczęśliwą dziewczynę. Panna Diantha Erembourg marszczyła się i dąsała, miała na sobie strój w niewłaściwym dla niej kolorze oraz nieciekawą fryzurę. Tego wieczoru zmieni ją w interesującą młodą damę, a jutro ona kupi od Klarysy każdy krem, który jej zaproponuje.
Klarysa usłyszała szum głosów i odgłosy kroków dobiegające z korytarza. Nadchodziły, wypełniały oranżerię i przepychały się, aby zająć najlepsze miejsca. Zaczekała, aż większość usiadła i powiedziała słowa, które zawsze przykuwały uwagę:
- Mogę likwidować wypryski, mogę uczesać włosy, mogę opowiedzieć wam o najnowszych trendach mody, ale po co zawracać sobie głowę takimi prozaicznymi zmianami, skoro mogę uczynić z was prawdziwe piękności?
Lady Mercer, niemal siedemdziesięcioletnia, na wpół głucha, rzekła:
- Mnie także uczynisz piękną?
- Jeszcze piękniejszą - poprawiła ją Klarysa.
- Och! - Poddała się z uśmiechem lady Mercer.
Klarysa uwielbiała takie kobiety jak pani Mer-cer. Była pulchna, miała zmarszczki i łagodny wyraz twarzy, który bardzo kontrastował z jej ostrym językiem i ciętym dowcipem. Była niewątpliwie osobą, z którą należało się liczyć. Jej obserwacje pomogą Klarysie utrzymać się na powierzchni, a co najważniejsze, podtrzymać zainteresowanie prezentacją. Klarysa wskazała na lady Mercer i rzekła:
- Pani zna najważniejszy składnik urody. Młode dziewczęta odwróciły się i z niedowierzaniem spojrzały na starszą panią.
- Co takiego? - nieelegancko spytała młoda lady Robertson.
- Uśmiech - wyjaśniła Klarysa. - Każdy mężczyzna dwa razy spojrzy na kobietę, która się uśmiecha, ponieważ ona zna tajemnicę bycia prawdziwą kobietą.
- Nic dziwnego, że znam tę tajemnicę. Miałam czterech mężów - odezwała się lady Mercer, jednocześnie rumieniąc się tak gwałtownie, że różowe cienie na jej policzkach zlały się z purpurą, jaka na nie wstąpiła.
Dziewczęta zaczęły szczebiotać coś między sobą.
- Najpierw więc musimy poćwiczyć uśmiechy - objaśniła Klarysa, koncentrując na sobie ich uwagę. - Uśmiechnijcie się. Uśmiechnijcie się tak, jak byście uśmiechały się do ukochanego.
Dziewczęta zamarły, a na ich twarzach pojawił się wyraz zdumienia, zadowolenia i zakłopotania.
A potem jak na komendę uśmiechnęły się wspaniałymi, kuszącymi uśmiechami.
Klarysa odwróciła się i już wiedziała, dlaczego tak się stało.
W drzwiach stał lord Hepburn.
Rozdział 9
Nigdy się nie marszcz. Od tego robią się zmarszczki.
królowa wdowa Beaumontagne
LORD Hepburn ubrany był w zwykłą granatową marynarkę z kamizelką i spodnie. Ten strój podkreślał jego wysoki wzrost. Ciemne włosy swobodnie opadały mu na czoło i tworzyły fale wokół uszu. Silne dłonie miał zaciśnięte, jakby trzymał w nich gotową do użycia broń. Twarz o orlim nosie, szerokiej brodzie i wnikliwym spojrzeniu przypominała jej obraz starożytnego wojownika, który kiedyś widziała. Wojownika bez serca, zwycięzcy.
Serce Klarysy zaczęło walić jak młotem.
Dlaczego uległa pokusie i przybyła do jego domu? Dlaczego wyobrażała sobie, że uda jej się go przechytrzyć. Nic na świecie nie byłoby w stanie jej przed nim ocalić, gdyby zdecydował się wziąć ją sobie.
Poczuła, że dłonie robią jej się mokre i w desperackiej nadziei pomyślała, że być może nie uda jej się uciec. Zdenerwowała się. Ona, królewna Klary-sa, która wobec każdej grupy osób mogła przemawiać z wielką pewnością siebie.
- Do diabła, ale przystojny mężczyzna - odezwała się głośno lady Mercer.
Chyba jej nie słyszał. Przyjrzał się kolorowo ubranym dziewczętom, wdzięcznie siedzącym w oranżerii. Skłonił się wszystkim, a dźwięk romantycznych westchnień niemal powalił Klarysę na ziemię. Następnie wystudiowanym gestem skłonił się Klarysie.
- Wasza wysokość, czy kiedy będziesz miała wolną chwilę, wyświadczysz mi laskę krótkiej rozmowy?
Klarysa usłyszała ciche syknięcie. Lady Black-ston nie podobało się, że Hepburn odwiedza królewnę. On jednak zdawał się tego nie słyszeć i mówił dalej:
- Razem z siostrą chcielibyśmy porozmawiać z tobą o tym, jak uczynić z balu naprawdę królewskie wydarzenie.
Z tłumu do uszu Klarysy dobiegło głośne „ aha " . Zatem w porządku było, że spędzała czas z H e p -burnem, pod warunkiem że omawiali sprawy związane z balem i pod warunkiem że Millicent towarzyszyła im jako przyzwoitka.
- Oczywiście, lordzie Hepburn - odezwała się oficjalnym tonem Klarysa, zupełnie jakby zwracała się do samego króla Jerzego. - Z przyjemnością podzielę się z tobą swoim doświadczeniem.
Skłonił się nisko. Miał tak szerokie ramiona, że podejrzewała go o celowe wypchanie marynarki.
- Dziękuję. Starsze kobiety przyglądały się im krytycznym
wzrokiem, jakby szukały prawdy o Klarysie, a ona była na tyle ostrożna, by się od niego odwrócić, zupełnie jakby nie dawała mu czasu na zmianę zdania. Nie zrobiła tego, nie powinna była. Powinna się skoncentrować na sprzedawaniu kremów największej i najlepszej grupie klientek, jaką kiedykolwiek spotkała.
Klarysa odezwała się do panny Erembourg, wskazując krzesło stojące twarzą do widowni:
- Potrzebna mi ochotniczka, którą uczynię piękną.
- Mam lepszy pomysł, a może jego uczynisz pięknym? - krzyknęła Larissa, wskazując na lorda Hepburna.
Rozległy się chichoty.
Klarysa też się roześmiała i poczuła ulgę, że m o -że zachowywać się naturalnie.
- Lord Hepburn już wygląda pięknie dzisiejszego wieczoru.
On ze skromnością przyjął ten komplement. Jednak rozkapryszona Larissa nie miała zamiaru się poddawać.
- Ma opaloną twarz, a powiedziałaś, że pokażesz nam, jak usuwać plamy od słońca.
Prudencja klasnęła w d ł o n i e .
- Tak, tak, zajmij się moim bratem.
Klarysa poczuła, że swędzi ją ręka, aby ją uderzyć. Tej dziewczynie naprawdę przydałoby się nieco dyscypliny.
- Jeśli uczynisz go pięknym, to będzie najlepszy dowód na twoje umiejętności - wtrąciła się lady White.
Lady Mercer siedziała oparta ze skrzyżowanymi rękoma i żartobliwym uśmieszkiem na twarzy. Zdecydowanie doskonale się bawiła.
Zaczął narastać hałas i Klarysa pokręciła głową.
- Lord Hepburn nie wyrazi zgody, by tutaj siedzieć i dać się smarować kremem. - Zaryzykowała spojrzenie w jego stronę.
Na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Odsunął z czoła kosmyk włosów, pokazując czerwony ślad po oparzeniu, który szpecił mu brew.
- Czy potrafisz usunąć z mojej twarzy tę bliznę?
W pomieszczeniu zapadła cisza. Co on wyprawia? I dlaczego tak robi? Zachowywał się tak, jakby traktował to wszystko jak absurd.
- Nie potrafię jej usunąć, ale mogę ją ukryć.
- Doskonale. - Usiadł na krześle, które przygotowała dla panny Erembourg. - Ukryj ją. Uczyń mnie pięknym, a przysięgam ci, że wszyscy moi krewni rzucą się na twoje towary.
Klarysa popatrzyła na oczarowane nim kobiety i zrozumiała, że to prawda. Lord Hepburn siedzący tuż przed nią i oddający się w jej ręce dawał jej najlepszą sposobność, by pokazać swój kunszt.
Ale... Będzie musiała go dotknąć. Dotknąć jego twarzy. Musnąć jego policzek, dokładnie mu się przyjrzeć.
Nie chciała tego robić. Ledwie mogła patrzeć na niego obojętnym wzrokiem, a co dopiero dotykać go w sposób tak intymny, w jaki dotyka się... ukochaną osobę.
Ale widziała pełne wyczekiwania uśmiechy na twarzach kobiet i wiedziała, że jest w pułapce. Panie chciały zobaczyć, jak dokonuje cudu. Chciały zobaczyć, jak nie udaje jej się tego dokonać.
Nie miała zatem wyjścia, musiało się udać. Uśmiechnęła się wystudiowanym uśmiechem i powiedziała.
- Oczywiście, uczynię cię pięknym. Najpierw musiała odsunąć włosy z jego twarzy.
Było to łatwe zadanie, ale kiedy jej palce musnęły jego kosmyki, poczuła, że w rzeczywistości są tak jedwabiste, jak sądziła. W pomieszczeniu panowała obezwładniająca cisza i w końcu zanurzyła całe dłonie w ciemną masę loków. Były ciepłe i pełne życia, za każdym razem, kiedy usiłowała odgarnąć je z czoła, niesfornie opadały z powrotem. Wydała
z siebie zniecierpliwione westchnienie i sięgnęła po żółtą wstążkę, którą przygotowała na stoliku obok.
- Czy kiedyś już upiększałaś mężczyznę? - Głos panny Symlen przerwał ciszę.
- Tak, ale nie mogę powiedzieć kogo. - Klarysa stanęła za Hepburnem, zebrała jego włosy w tył i zabezpieczyła je żółtą wstążką. A potem uśmiechnęła się do starszych kobiet i zażartowała:
- Mężczyźni są równie próżni jak kobiety, ale nie lubią tego okazywać.
Kobiety patrzyły to na Klarysę, to na Hepburna, jakby zastanawiając się, czy wolno im się roześmiać.
W tym momencie Hepburn zarechotał grubym głosem i cała reszta dołączyła do tej wesołości.
Klarysa zrobiła krok w tyl i spojrzała na niego. Powinien był wyglądać głupio, siedząc w pomieszczeniu pełnym kobiet ze wstążką na głowie.
Ale tak nie wyglądał. Ze ściągniętymi do tylu włosami podobał się kobietom.
Czy one nie widziały, jaki jest władczy? Jaki niebezpieczny? Niewielu mężczyzn potrafiłoby się znaleźć w takim położeniu i nie czuć zagrożenia dla swojej męskości, ale tutaj to w ogóle nie wchodziło w grę. W jego postawie było widać prawdziwą męskość, która konfrontowała się z kobiecością emanującą ze zgromadzenia w taki sposób, że przerażało to Klarysę, a przecież niewiele rzeczy mogło ją przerazić.
Pospiesznie odwróciła się do stolika, otworzyła słoiczek i zanurzyła w nim palce. Odetchnęła głęboko i zwróciła się do Hepburna. Zaczęła nakładać specyfik na jego czoło, nos i policzki, a potem odezwała się do widowni:
- Królewskiego kremu nie trzeba nakładać dużo. Wystarczy odrobina, aby w cudowny sposób odświeżyć cerę. Spójrzcie na ten czerwony ślad
- wskazała na jego szczękę. - To ślad po skaleczeniu brzytwą w trakcie golenia. - Posmarowała to miejsce kremem. - Krem pomoże zagoić się bliźnie. W zasadzie mężczyźni, którzy golą się codziennie, potrzebują go bardziej niż kobiety.
- Zrobiła zatroskaną minę. - Ale życzę szczęścia każdej, która będzie usiłowała przekonać mężczyznę, aby dbał o swoją twarz w taki sposób. Każdego z wyjątkiem Beau Brummella. - Pilnując, by wszyscy widzieli, co robi, kolistymi ruchami zaczęła wmasowywać krem w twarz Hepburna.
Siedział cierpliwie, poddając się tym zabiegom, a jej przypomniały się czasy dzieciństwa, kiedy do pałacu przyjeżdżała wędrowna menażeria. Błagała, by pozwolono jej pogłaskać lwa i ojciec zgodził się. Lew mruczał i przeciągał się pod jej dotykiem, a ona czuła siłę jego mięśni. Dostrzegła potężne kły, kiedy odwrócił się, by na nią spojrzeć i zrozumiała, że drzemie w nim dzikość, której żadne kraty nie były w stanie okiełznać.
Znalazła ją babcia i szybko odciągnęła od zwierzęcia, ale długo pamiętała, jak jego dzikość przemawiała do jej duszy.
Podobnie było z Hepburnem . Był niebezpieczny i dziki i było w nim coś, co do niej przemawiało.
Żar jego skóry parzył jej palce. Wzrok skrywał nieprzebraną głębię tajemniczych myśli. Skrywał jego duszę.
- Proszę! - Usłyszała własny, radosny głos i odwróciła wzrok. - Oto pierwszy krok i dla większości mężczyzn w zupełności wystarczający. Ale ponieważ lord Hepburn prosił, aby zamaskować bli-
znę, ślad, który dodaje mężczyźnie jedynie charakteru wojownika i bohatera...
Wśród kobiet rozległ się tylko pomruk aprobaty i kilka oklasków.
- ...będę musiała również użyć nieco tajemnej emulsji koloryzującej. - Klarysa podeszła do stolika i wybrała mniejszy słoiczek. - Jak się czujesz, lordzie Hepburn? - Zadając to pytanie, nie patrzyła na niego.
- Bardzo świeżo, podoba mi się zapach. Dosłyszała w jego tonie prześmiewczość; grał
przed tłumem, obiecał przecież, że pomoże jej sprzedać towary. Panna Larissa Trumbull wstała z krzesełka.
- Czy mogę powąchać krem?
- Oczywiście. - Klarysa wyciągnęła w jej stronę słoiczek, ale Larissa wyminęła ją, jakby była powietrzem. Podeszła do Hepburna, stanęła blisko niego, tak by mógł widzieć jej wspaniały dekolt, i głęboko wciągnęła powietrze.
- Hmm... - wydała z siebie dźwięk, który przypominał jęk.
Pozostałe dziewczęta przyglądały się z zazdrością. Jej matka uśmiechnęła się tajemniczo, najwyraźniej dumna z odwagi córki. Dwie inne matki zaczęły syczeć między sobą niczym rozwścieczone osy, i dla wszystkich obecnych w oranżerii stało się jasne, że Larissa ma zamiar zagiąć parol na lorda Hepburna.
Ta łasiczka.
Idiotka. Klarysa obrzuciła spojrzeniem oranżerię. Dostrzegła na twarzach kobiet spojrzenia pełne uwielbienia. A potem doleciały ją westchnienia rozczarowania. Większość z tych młodych pannic miała nadzieję usidlić Hepburna. Wszystkie były idiotkami!
- Jak pani sądzi, panno Trumbull. - Odstawiła słoiczek z hukiem. - Czy zapach jest odświeżający?
- Bardzo świeży. - Larissa powoli się wyprostowała, dając kolejną szansę Hepburnowi na podziwianie jej dekoltu.
- Ja też chcę powąchać! - Panna Georgia Sym-len wstała.
- I ja! - Panna Tessa Cutteridge ruszyła w jej ślady. Hepburn uniósł ręce.
- Czy mogę coś zaproponować? Panna Klarysa zademonstruje później wszystko każdej z was z osobna, czy tak może być, wasza wysokość?
Klarysa uśmiechnęła się przez zaciśnięte zęby.
- Tak zrobię, jeszcze dziś wieczorem i jutro będę do dyspozycji, jeśli któraś z pań ma jakieś pytania.
- Dobrze. - Georgia uznała swoją porażkę.
Larissa odwróciła głowę, a potem powoli, kołysząc biodrami, wróciła na swoje miejsce. Było to przedstawienie godne profesjonalnej aktorki. Miało na celu zmiażdżenie konkurencji i oczarowanie Hepburna.
Klarysa stwierdziła, że nie będzie czekać na wielki finał i zaczęła mówić:
- Poczekamy, aż królewski krem się wchłonie na twarzy lorda Hepburna. A ja tymczasem objaśnię, jak używać emulsji koloryzującej. - Zaprezentowała zawartość niewielkiego słoiczka. - Kolory emulsji są różne i nadają się do każdego rodzaju cery, kryją wszelkie niedoskonałości, które nie pasują do waszej uroczej, gładkiej i cudownej skóry.
- To znaczy, że poprawiają? - Pani Trumbull wygięła w przestrachu brwi. - Nie możesz mówić tym przyzwoitym pannom, aby nosiły na twarzy taką maskę. Ich jedynym kosmetykiem powinna być młodość.
Klarysa idealnie potrafiła wyrazić przerażenie.
- Poprawiają? Wcale nie. Nigdy nie proponowałabym dziewczętom, by robiły cokolwiek, co może poprawić ich naturalne piękno. - Teraz przybrała poważny wyraz twarzy. - Ale byłoby nie w porządku, gdyby którakolwiek panna poszła na swój pierwszy bal i została okrzyknięta mistrzynią podpierania ściany, ponieważ żaden dżentelmen nie poprosił jej do tańca z powodu krosty na samym czubku nosa.
- Klarysa zmarszczyła swój własny nos i czystą chusteczką starła z twarzy Hepburna nadmiar kremu.
Spojrzał na nią porozumiewawczo. Wiedział, co robi: igra z tłumem niczym wędkarz z rybą.
Klarysa starała się jak mogła, by go zignorować, co wcale nie było łatwe, ponieważ musiała go dotykać, patrzeć na niego i zajmować się jego twarzą, pilnując jednocześnie, by pozostawić na niej jedynie odrobinę nawilżenia, które wygładziłoby zmarszczki pozostawione przez słońce i wiatr.
- Nie znam was i nie wiem, jak to jest u was, ale w moim przypadku niemal przed każdym wspaniałym wydarzeniem, na przykład balem, zawsze robi mi się krosta na nosie.
Dziewczęta roześmiały się nerwowo, a kilka z nich dotknęło swoich twarzy.
Klarysa nie dała im czasu do namysłu.
- Uważam, że kobieta powinna być oceniana za swoją urodę i inteligencję, a nie przez pryzmat pryszcza na nosie, który akurat musiał zrobić się przed debiutanckim balem.
Wszystkie kobiety jednocześnie skinęły głowami, niemal każdej przytrafiła się taka niemiła przygoda. Ale pani Trumbull rzekła:
- Ja się nie zgadzam, jeśli dziewczyna nie potrafi kontrolować się na tyle, by utrzymać nieskazitel-
ną cerę, w jaki sposób będzie potrafiła porządnie poprowadzić dom i interesy męża?
Kobiety wstrzymały oddech. Nikt się z nią nie zgadzał oprócz słynnej Larissy, ale nikt nie ośmielił się głośno sprzeciwić. Pani Trumbull rozpowiadała w towarzystwie różne niedorzeczności, na przykład takie, że każda debiutantka musi zmierzyć się z obserwacją dżentelmenów bez możliwości jakiejkolwiek ucieczki; takie okrucieństwo wpędzało wiele dziewcząt w staropanieństwo.
Zanim Klarysa zdążyła wydusić z siebie standardową odpowiedź, Hepburn rzekł:
- Nie rozumiem, w jaki sposób odrobina kolorowej emulsji może wpłynąć na kobiecą skuteczność. Wydaje mi się, pani Trumbull, że mężczyźni nie myślą aż tak irracjonalnie, by wiązać wybór żony ze sposobem, w jaki kontroluje ona swoją cerę.
Widząc obrażony wyraz twarzy pani Trumbull, Klarysa omal nie wybuchła śmiechem. Twarze pozostałych kobiet zdradzały, że i one usiłują ukryć rozbawienie, ponieważ pani Trumbull nie ośmieliła się sprzeciwić lordowi Hepburnowi.
Larissa uśmiechnęła się i zwróciła do pani Trumbull:
- Lord Hepburn jest taki mądry, prawda, mamo? Pani Trumbull wzięła się w garść i odparła:
- Tak, córeczko, jego opinie są doprawdy wyjątkowe.
- Królewska emulsja koloryzująca - rzekła Kla-rysa - jest jak kapelusz lub suknia. Sama w sobie nie jest niczym ładnym, wymaga dopiero pięknej młodej damy, by nabrać życia. - Odwróciła się do stolika i wybrała najciemniejszy odcień, jaki miała, i upewniwszy się, że pasuje do jego cery, nałożyła odrobinę na bliznę.
Hepburn przyglądał jej się z takim natężeniem, jakby chciał zedrzeć z niej nie tylko ubranie, ale również wszystkie jej maski.
Palce lekko jej drżały, kiedy nakładała mu na czoło emulsję.
- Większość kobiet w takim momencie zamyka oczy - powiedziała do niego.
- Większość kobiet nie jest zainteresowana pięknem, które roztacza się przed ich oczami - odparł.
Odwróciła się raptownie w stronę zebranych i wskazała palcem na okolice blizny.
- Widzicie, jak znikło zaczerwienienie?
- Maść jest bardzo delikatna - dodał Hepburn. - Nie czuć nic tłustego ani ciężkiego.
Był dobrym modelem. Mówił właściwe rzeczy, dodawał jej wiarygodności i traktował z szacunkiem; mimo to nie mogła się doczekać, aby się od niego uwolnić. Szybko skończyła nakładanie kremu, a potem cofnęła się i wskazała ręką. - Proszę. Widać, że królewska emulsja koloryzująca nie zmienia twarzy, dodaje jedynie delikatny akcent podkreślający urodę.
Panie wydały odgłosy aprobaty.
- Dziękuję, królewno Klaryso. - Hepburn wstał i skłonił się jej i tłumowi. - Zostawiam cię teraz z naszymi drogimi paniami.
Dygnęła w podziękowaniu.
- Dziękuje, lordzie Hepburn, za cierpliwość, żaden inny mężczyzna nie byłby taki uprzejmy. - To była prawda, jakkolwiek irytująca.
Zajęła się ustawianiem słoiczków na stole, tak by więcej na niego nie patrzeć.
Wyminął ją, kierując się ku drzwiom.
Odprężyła się.
Jakby wstrzymany nagłą myślą, przystanął.
- Pani Trumbull, jest pani kobietą nader doświadczoną w kwestii tego, co stosowne. Czy mogę zadać pani pytanie?
Pani Trumbull obrzuciła pozostałe damy triumfującym spojrzeniem.
- Oczywiście, z chęcią pomogę.
- Powiedzmy, że do pani domu w czasie przygotowań do balu przybywa gość znacznego pochodzenia, pełen cnót i honoru, ale prześladowany przez zły los.
Klarysa znieruchomiała . Nie . N i e ośmieliłby się...
- Czy taki gość powinien zostać przedstawiony pozostałym gościom i wziąć udział w przyjęciu?
Pani Trumbull odchrząknęła.
- Anglik lub jak w twoim przypadku niezwykle barwny Szkot, lordzie Hepburn, zawsze powinien miło witać podobnych sobie w swoim domu, zwłaszcza jeśli przeżywają trudne chwile. Tak postąpiłby prawdziwy chrześcijanin.
Hepburn skinął głową.
- Tak sądziłem. A gdyby taki gość odmówił udziału w spotkaniu towarzyskim, byłoby to z jego strony niestosowne?
Klarysa przytknęła słoik do piersi i zapragnęła nim w niego cisnąć.
- To by świadczyło o fałszywej dumie, ale dobry gospodarz znalazłby, rzecz jasna, sposób, by taki gość mógł poczuć się swobodnie. - Oczy pani Trumbull błyszczały w oczekiwaniu na plotkę. - Mój panie, kim miałby być ów dżentelmen?
- Dżentelmen? - Hepburn zamrugał w udawanym zdumieniu. - Nie chodzi o żadnego dżentelmena. To nasza królewna Klarysa, która jest taka skromna, że odmawia przyjęcia zaproszenia na bal.
Larissa dała matce szturchańca w bok. Pani Trumbull wyjąkała:
- Ale ona... królewna Klarysa...
- Zgadzam się - odparł Hepburn. - Królewna Klarysa jest szlachetniejszą osobą niż ktokolwiek biorący udział w balu. Ale jest tak skromna, że wolała się wycofać, niż wziąć udział w balu. Jednak pani miła opinia z pewnością wpłynęła na zmianę jej zdania.
Wszyscy spojrzeli na Klarysę.
- Fantastycznie! - Prudencja klasnęła w d ł o n i e , stuknęła łokciem towarzyszkę i spojrzała dumnie na Larissę.
Panna Diantha Erembourg natychmiast zrozum i a ł a , o co chodzi.
- Tak, to naprawdę wspaniale, królewno Klaryso! Tak bardzo chcemy, żebyś przyszła.
Dołączyła do niej jedna z kuzynek, pani Alice Igglesworth.
- Bez ciebie to nie byłoby zabawy, wasza wysokość. Obiecaj, że przyjdziesz.
- Widzisz, królewno Klaryso? - Hepburn rozłożył dłonie, wskazując na towarzystwo. - Niepotrzebnie się obawiałaś.
Klarysa nie ośmieliła się na niego spojrzeć, bojąc się zobaczyć uśmiech triumfu na jego twarzy. Skinęła głową i rzekła :
- Dziękuję za życzliwe przyjęcie, oczywiście, że przybędę; będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt.
Ujął jej dłoń i ucałował palce. Nie uśmiechał się triumfująco. Był skupiony i poważny. Niskim głosem rzekł:
Wasza wysokość, proszę o tym pamiętać. Zawsze jest tak, jak chcę.
Rozdział 10
Skoro droga do piekła wybrukowana jest dobrymi intencjami, równie dobrze możesz dołożyć do niej kilka kamieni.
starzec z Freya Crags
PEWNEGO wiosennego wieczoru w Szkocji Robert wpatrywał się w list, który trzymał w dłoni. Odczytywał kunsztownie kaligrafowane litery już wiele razy, ale nadal nie m ó g ł zrozumieć przesłania .
Przesyłam ci dobre nowiny: wyszłam za mąż i plama na moim honorze została zmyta w oczach najświętszego Kościoła; dziecko ma teraz ojca. Jednak mój ukochany chce, abym została u jego boku w Hiszpanii, więc nie mogę przybyć do twojej barbarzyńskiej Szkocji i zrobić tak jak sobie życzyłeś.
Być tak blisko i zostać odrzuconym!
Robert uderzył pięścią w blat biurka, a potem przeklął ból, który sam sobie zadał. Wściekłość nic mu nie da. Problem wymagał zimnego planowania bez skrupułów i jego plan właśnie taki był.
Kiedy zegar wybił dziewiątą, usłyszał stukot kroków w holu nieopodal komnaty Millicent. Szybko zwinął list i schował do kieszeni.
Usłyszał głos Millicent , potem odpowiedź Klarysy, a potem... o, nie... głos swojej młodszej siostry.
Nadciągała Prudencja.
Zaprosił Millicent, która była rozsądną kobietą i jej zachowanie było przewidywalne w każdej sytuacji.
Zaprosił królewnę Klarysę, ponieważ jej potrzebował; jej obecność była konieczna, aby zadziałał jego plan. Musiał chwalić jej talenty, prawić komplementy, a w razie konieczności zaszantażować, aby zrobiła to , czego pragnął .
Jednak Prudencja była niczym osa latająca z miejsca na miejsce. Irytowała go tak bardzo, że miał ochotę ją trzepnąć . Jednak wiedział, że gdyby tak zrobił, zaczęłaby strasznie szlochać i płaciłby za to przez kolejny miesiąc albo i zawsze.
Poza tym nie był jej ojcem i nie miał zamiaru nikogo wychowywać; nie był złośliwy ani nie zamierzał zastraszać swojej rodziny.
Nie był ich ojcem.
Kiedy dziewczęta weszły do środka, wstał i ukłonił się grzecznie każdej z nich.
Millicent wyciągnęła ręce i objęła go w uniżonym geście, jakby bała się go tak jak ich wspólnego ojca.
- Robercie, jak to miło, że zainteresowałeś się naszym balem.
- Przybywa do nas bohater z Półwyspu, a moja najmłodsza siostra będzie debiutować na balu. - Pochylił się, przyjmując entuzjastyczne cmoknięcie Prudencji w policzek. - Niczego bardziej nie pragnę, niż uczestniczyć w tym wydarzeniu. - Spojrzał kątem oka, aby upewnić się, że jego oddanie zrobiło wrażenie na królewnie Klarysie.
Najwyraźniej nie, gdyż stała z rękami założonymi do tyłu i podejrzliwie wydętymi wargami. Kiedy zorientowała się, że ją obserwuje, natychmiast przestała wydymać usta.
- Czy twoja blizna nadal jest niewidoczna? - spytała Prudencja. - Tak! Królewna Klarysa jest bardzo sprytna. Sprzedaje królewski krem słoiczek za słoiczkiem, od kiedy wyszedłeś.
- Emulsję koloryzującą też, założę się. - Znowu zerknął na królewnę.
Dlaczego nie ufała okazywanym przez niego uczuciom? Jego siostry mu wierzyły. Czy Millicent zdawała sobie sprawę, że lata wojny, okrucieństwa i zdrady wtrąciły go w ciemną otchłań nie do zniesienia? Nawet tego nie zauważyła. Sądziła, że wszystko jest w porządku, ponieważ opiekował się wszystkimi i wypełniał sumiennie swoje obowiązki.
- Nie, nikt nie ma odwagi tego kupić. - Pruden-cja wydęła dolną wargę. - Sama chciałam kupić trochę na moje piegi, ale kiedy wyszedłeś, pani Trumbull zaczęła rozpowiadać, że wypryski u dziewcząt to kara boska za grzechy.
Kiedyś kochał swoje siostry. Teraz czuł, że gdzieś w głębi drzemią jeszcze pozostałości dawnych wzruszeń. Ale nie mógł odczuć ich na nowo, tak więc miłość, czułość i inne dobre uczucia tkwiły w nim bez życia jak puste naczynia.
Potrafił jednak doskonale grać. Dlaczego królewna Klarysa nie wierzyła własnym oczom?
Prudencja mówiła dalej:
- Nikt nie ośmieli się przeciwstawić tej okropnej kobiecie.
- To bez znaczenia, przypuszczam, że każda z pań zaprosi mnie na indywidualne spotkanie na osobności. Wtedy będą mogły kupować wszyst-
ko, na co mają ochotę, i nikt się o tym nie dowie.
- W oczach królewny zapaliły się iskierki. Była kobietą, która znała się na ludzkiej naturze, a jednocześnie akceptowała niedoskonałości swoich bliźnich. Tam, gdzie Robert dostrzegał hipokryzję, ona widziała poczucie humoru, ale oczywiście sama była hipokrytką. Oszustką. Sprzedawczynią marzeń.
- Kobiety to ciekawe stworzenia - rzekł.
- Tak jest - zgodziła się Prudencja.
- A przynajmniej lubimy o sobie tak myśleć
- szepnęła Klarysa, tak by wszyscy ją słyszeli.
Millicent zachichotała.
Robert w zdumieniu spojrzał na siostrę. W ciągu ostatnich lat, gdy go nie było, głęboki cień spowił Millicent; jej osobowość przygasła. Nigdy nie była ładna, ale teraz wyglądała na zmęczoną, zupełnie jakby kłopoty z ojcem dodały jej lat. Robert winił za to ojca, a siebie za to, że ją opuścił. Ale jaki miał wówczas wybór?
Jednak w obecności Klarysy Millicent zdawała się szczęśliwsza i bardziej bezpieczna. A może ta zmiana miała więcej wspólnego z działaniem królewny Klarysy niż z samą jej obecnością? Przyjrzał się twarzy Millicent w świetle świec. Nie wyglądała inaczej niż zwykle.
Widząc okazję, by wyciągnąć kilka słów z królewny Klarysy, rzekł:
- Tak więc wasza wysokość będzie przemieniać każdą z kobiet w piękność?
- Niektóre potrzebują nieco więcej zmian niż inne - zachichotała Prudencja. - Na przykład pani Trumbull. Z całą pewnością nikt nie zdoła zrobić z niej prawdziwej piękności, panowie mówią, że to wilczyca.
- Prudencjo, co za wyrażenia w ustach panienki! - Jednak głos Millicent drżał, jakby sama chciała się roześmiać.
Prudencja odparła :
- To prawda, wiesz, że tak jest, Millie. Słyszałaś, co mówią panowie, sama mi mówiłaś.
Millicent machnęła chusteczką.
- Ale nie po to, żebyś kogokolwiek o tym informowała.
- To nie jest ktokolwiek, tylko Robert i królewna Klarysa, im to nie przeszkadza. - Prudencja zwróciła się w stronę jednego i drugiego: - Prawda?
- Plotki są dla mnie bezustannym źródłem oświecającej inspiracji - przyznała królewna Kla-rysa. - Jednak powtarzanie obserwacji lady Milli-cent zaszkodziłoby jej w towarzystwie, a tego chyba byś nie chciała, Prue.
Niezrażona najwyraźniej Prudencja rzekła:
- Nie, nie chciałabym i to się więcej nie powtórzy. Ale to prawda, wszyscy mężczyźni uważają, że jest okropna, i nie lubią jej nadętego snobizmu.
Robert uniósł brwi.
- A zatem królewna Klarysa nie może sprawić, aby spodobała się mężczyznom.
- P r z y wystarczającej ilości alkoholu rozdawanego szczodrze, potrafiłabym - rzekła Klarysa.
Roberta zdumiało własne rozbawienie. Roześmiał się głośno, a ten wybuch śmiechu był nie do opanowania. Nie śmiał się od... nie pamiętał od kiedy. Nim wyjechał na Półwysep. Zanim okrucieństwa i zdrady nie zabiły w nim radości. Myśląc o tym, nie mógł powiedzieć, że całkowicie zgasła jego pogoda ducha.
Ale chociaż sprawiało mu to ból, czuł, że królewna Klarysa, niczym krew ożywiająca zamarznię-
te członki, przywróciła mu zapomnianą umiejętność.
Zadziwiające. Nieprawdopodobne. Przerażające.
Spojrzał na nią spod przymrużonych powiek. Niech ją diabli! Porusza wszystkie jego zmysły i to w chwili, kiedy potrzebna mu jest całkowita kontrola nad umysłem i sercem.
Jest niebezpieczna. Należy o tym pamiętać.
Ale jest nieodzowna w jego planie. O tym też należy pamiętać.
- Nie można jednak tak zmienić wyglądu kobiety, aby stała się nie do rozpoznania. - Miał nadzieję, że to wyzwanie sprawi, że Klarysa rzuci się do ataku. - To śmieszne.
Na jej wargach zaigrał uśmiech i skromnie wzruszyła ramionami .
- Sprawiam, że kobieta lub mężczyzna wyglądają lepiej, niż wyglądali wcześniej, ale to jedynie podkreślenie atutów ich urody.
Prudencji nie interesowała przydługa odpowiedź Klarysy.
- Ale czy możesz zrobić tak, by osoba wyglądała jak ktoś inny?
- W granicach rozsądku, tak. To była odpowiedź, jaką miał nadzieję usłyszeć
Robert.
- To fascynujące! - wykrzyknęła Prudencja. - Mogłabyś sprawić, że będę wyglądała jak Larissa Trumbull?
- A dlaczego miałabyś tego chcieć? - zmarszczyła nos Millicent.
- Ponieważ to piękność! - Prudencja użyła pełnego zniecierpliwienia i wyższości tonu dorastającej panny, który sprawił, że Robert zapragnął odesłać ją do jej pokoju.
Królewna Klarysa powiedziała:
- Panna Trumbull wydaje się pięknością jedynie do chwili, w której mężczyźni zdadzą sobie sprawę, że w istocie jest jedynie młodszą wersją własnej matki. A młodsza wilczyca prędzej rzuci ci się do gardła, lady Prudencjo. Pamiętaj, rozsądny dżentelmen lubi kobiety, które się uśmiechają i sprawiają, że w ich towarzystwie można czuć się swobodnie, a nie takie, które wrzeszczą od śniadania i domagają się ciągłej atencji.
- Ale... - Prudencja chciała zaoponować jak głupiutka panienka, którą w istocie była.
- Powiedziałam, rozsądni dżentelmeni. Robert zastanowił się, czy jego uważa za takiego
dżentelmena.
- I, lady Prudencjo - kontynuowała - po cóż miałabyś chcieć dżentelmena innego niż rozsądny? No, może z wyjątkiem takich do tańca. Rozsądni mężczyźni są w stanie zapamiętać o wiele więcej zawiłych spraw niż tylko taneczne figury, nie martw się jednak, doczekasz się zainteresowania ze strony mężczyzn, rozsądnych lub nie, to będzie zależało od ciebie.
- Nie wiem - wymruczała Prudencja. - Ja pragnę okropnie dużo.
Millicent znowu zachichotała, co sprawiło, ze Robert zadumał się nad tym, jak poważni byli mieszkańcy tego domu od czasu jego powrotu.
- Cały czas jej to powtarzam - wyznała Milli-cent. - Ale ona przecież nie słucha siostry.
W błękitnych oczach Prudencji pojawiły się łzy.
- Robercie, mam wielki problem. Millicent nie pozwala mi zwilżyć sukni na bal.
- O nie, młoda damo. - Millicent pogroziła jej palcem. - Nie będziesz mieszała do tego Roberta.
Prudencja zignorowała ją i ciągnęła:
- Proszę, braciszku, daj mi pozwolenie, dobrze? Wszystkie dziewczęta tak robią.
Millicent przyjęła obronną postawę.
- Z całą pewnością nie wszystkie dziewczęta, tylko takie, których rodziny nie kochają ich na tyle, by ukrócić ich płochość.
Prudencja skrzyżowała ręce na piersiach.
- To nieprawda, Bernice zwilża suknię.
- Bernice to rozpuszczony bachor - odparła Millicent.
- Co o tym sądzisz, wasza wysokość? - spytała potulnie Prudencja. - Czy powinni mi pozwolić na zwilżenie sukni?
- To twój debiut, twój wieczór - rzekła ciepłym tonem Klarysa. - Powinnaś mieć możliwość robienia tego, na co masz ochotę...
Millicent zrobiła wielkie oczy i otworzyła usta. Robert powstrzymał ją, kładąc dłoń na jej ramieniu.
- ...niezależnie od tego, jak bardzo zszarga to twoją reputację - skończyła królewna Klarysa.
- Zszarga? - Najwyraźniej Prudencja nie spodziewała się usłyszeć takiego słowa z ust samej królewny. - Nie zszarga, to jest bardzo modne.
Klarysa wzruszyła lekko ramionami.
- Chcesz zwilżyć suknię, aby materiał stał się prześwitujący, prawda?
- Tak robią Francuzki - wyjaśniła Prudencja.
- Francuzi także ścinają na gilotynie głowy arystokratycznych młodych dam i jedzą trufle wykopywane przez świnie.
Prawdziwa gorycz jej tonu zaskoczyła Roberta. Nawet Millicent zdawała się poruszona.
- Jesteś bardzo ostra.
- Ich rewolucja wywróciła do góry nogami całą Europę. Teraz kłaniają się Napoleonowi, a my nadal żyjemy na wygnaniu, ledwie wiążąc koniec z końcem i oczekując na powrót do... ojczyzny. - Klarysa omal nie zdradziła nazwy swojego kraju.
Robert mógłby przysiąc, że ugryzła się w język i pomyślał z uznaniem o jej umiejętności samokontroli. Coraz bardziej pasowała do jego planu.
Millicent i Prudencja były najwyraźniej zdumione jej słowami.
Ale kiedy królewna Klarysa po raz kolejny uniosła wzrok, na jej twarzy malował się idealny spokój.
Potrafiła ukryć tajemne namiętności. Powinien był o tym pamiętać, nie ośmieliłby się pozwolić jej przegrać dla niego tej bitwy w przypływie emocji.
- Ale, lady Prudencjo, mówiliśmy o twojej sukni, mam w sypialni srebrną tasiemkę, która jest ostatnim krzykiem mody w Londynie, gdybyś chciała, mogłabym ci pokazać, w jaki sposób jej użyć, by przy twoich ciemnych włosach i niebieskiej sukni wyglądała zachwycająco.
- Dobrze. - W głosie Prudencji zabrzmiała kapitulacja. Popatrzyła na królewnę Klarysę, jakby zaniepokojona jej wybuchem.
Millicent objęła Prudencję, by ją pocieszyć.
- Dam ci mój srebrny szal jako kolejny dodatek do stroju, zobaczymy, jak się prezentuje.
- Śmiało, zajmijcie się tym. Jej wysokość i ja omówimy kwestie balu bez waszej pomocy i powiemy wam, co zadecydowaliśmy. - Nikt się nigdy nie dowie, co chciał od królewny w swoim chytrym planie. Gdyby plan się nie powiódł, człowiek, któremu Robert zawdzięczał życie, cierpiałby i pew-
nie skończył na szubienicy, a sam Robert powoli zanurzyłby się w piekielnej otchłani.
Ale być może... już się tam znajdował.
Wyszedł zza biurka i podał królewnie ramię.
- Chodźmy bliżej towarzystwa, gdzie będą nas widzieć i utniemy w ten sposób łeb wszelkim plotkom o naszym domniemanym romansie.
Klarysa położyła dłoń na jego ramieniu.
- Wątpię - odezwała się Millicent. - Jesteś tu najbardziej do tego uprawnionym dżentelmenem.
- Przez chwilę - przyznał. - Aura pozostałych mężczyzn wkrótce odsunie mnie w cień.
- W to również wątpię - dodała Millicent. Uśmiechając się lubieżnie, Prudencja rzekła:
- Larissa twierdzi, że jesteś okazją sezonu i przechwala się, że cię usidli.
Królewna Klarysa uśmiechnęła się pod nosem. Millicent wypchnęła Prudencję za drzwi i krzyknęła za nią w głąb korytarza:
- Prue, jesteś niesłychaną paplą!
Nie podobało mu się bycie gwiazdą ku rozbawieniu królewny, ani tym bardziej nie miał ochoty grać roli trofeum, na które polowała Larissa.
- Ona mnie nie interesuje - obwieścił raptownie.
- Nie spodziewałabym się tego. - Królewna Kla-rysa przesłoniła. uśmiechnięte usta dłonią. Ale też nie widziałam, abyś odwracał z obrzydzeniem wzrok, kiedy prezentowała ci swoje... wdzięki.
- Jej... co? - Królewna Klarysa zdumiewała go swoją szczerością. Większość kobiet nie wspomniałaby nawet o przedstawieniu, jakie panna Larissa uczyniła ze swoich ponętnych kształtów. Ale większość kobiet nie była Klarysą. - Panna Trum-bull ma biust niczym krowa.
Klarysa przez moment aż zamarła z wrażenia.
Teraz on ją zaskoczył. Dobrze. Chciał wytrącić ją z równowagi.
- Kojarzy mi się z wsią. - Wyprowadził królewnę Klarysę na korytarz i ruszył w przeciwnym kierunku niż Millicent i Prue.
- Freya Crags. Freya to stare normandzkie określenie damy. Miasteczko nazwano tak z powodu dwóch zaokrąglonych wzgórz, które nad nim górują.
Klarysa zatrzymała się. Odrzuciła głowę w tył i roześmiała się. Śmiała się długo z jego żartu.
Hepburna zaskoczyła ta wesołość, również się zatrzymał i przyjrzał się jej.
Była piękna. Niezależnie od tego, że była wędrowną oszustką i złodziejką niewiadomego pochodzenia, była prawdziwą pięknością. Już kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, zauważył, że jest nieprawdopodobnie atrakcyjną kobietą. Do diabła, każdy mężczyzna z Freya Crags to widział. Każdy jej pożądał. Ale on dostrzegł niezwykłość jej urody dopiero teraz, kiedy roześmiała się z nieposkromioną radością.
Odwrócił się i wciągnął w nozdrza zapach kwiatów i przypraw, który rozsiewały jej włosy. Pachniała czymś dobrym, wiosną i wypiekami. Zamykając oczy i wdychając jej zapach, można było sobie wyobrazić, że trzyma się w objęciach kobietę spowitą płatkami róży z dłońmi pełnymi cynamonu. Rzeczywiście, idealna kobieta.
Kiedy przestała się śmiać, ruszyli dalej. W jej policzkach pojawiły się dołeczki, kiedy powiedziała:
- Powinnam była wiedzieć, że masz zbyt wiele spraw na głowie, by zwracać uwagę na wdzięki pań. Jesteś bardzo odpowiedzialnym człowiekiem.
- Taki jestem. - Gdyby tylko wiedziała, zrozumiałaby, dlaczego zrobił to, co zrobił. Nie mógł jednak jej oświecić, tym bardziej że była zbyt piękna i pewna siebie, by mógł jej zaufać. - Czy sprzedaż zakończyła się sukcesem?
- Dużym, miałeś rację. Zarobię w uczciwy sposób wystarczająco dużo, by stać mnie było na powrót do ojczyzny.
- Albo mogłabyś zostać w Szkocji. - Poprowadził ją ku starszej części posiadłości MacKenzie, gdzie przepastne korytarze otwierały się ku komnatom gościnnym, które jeszcze stały puste. Dywany były tutaj spłowiałe, ściany p o c i e m n i a ł e i staromodne, a świece umieszczone tak daleko od siebie, że całość spowijał mrok. To odludne miejsce było idealne, by przedstawić propozycję, którą zamierzał złożyć.
- To znaczy, że nie wierzysz, że jestem prawdziwą królewną? - Nadal się uśmiechała.
Oczywiście, że nie wierzył, ale o wiele ważniejsza była rozwijająca się fascynacja jej osobą, o tym jednak nie miał potrzeby z nią dyskutować. Jeszcze nie teraz. A kiedy przyjdzie pora, z pewnością dokona się to bez słów.
- W ogóle nie obchodzi cię to, czy ci wierzę, czy nie?
- Miewałam poważniejsze problemy, niż mierzenie się z twoim brakiem wiary, mój panie - odparła szczerze.
Hepburn spojrzał na nią, jakby go rozbawiła. To też jej nie obchodziło. Chciała tylko, żeby powiedział, czego od niej chce, i żeby miała to już za sobą.
Patrzył na nią z chłodnym zadowoleniem.
- Masz za to wybitny talent, jeśli chodzi o kosmetyki.
- To nie są kosmetyki. - Klarysa mówiła to już tyle razy, że znała tę kwestię na pamięć. - Kosmetyki ukrywają naturalne piękno kobiety, moje kremy wydobywają...
- Proszę. - Uniósł rękę. - Nie interesuje mnie, czy dziewczyna ma na sobie róż, czy szczypie policzki, aby nadać im kolor. Kobiety mają swoje sposoby na to, by stać się pociągające i usidlić mężczyzn, i w gruncie rzeczy to jest w porządku, ponieważ mężczyźni są silni, brutalni i nie przestrzegają prawa, chyba że jest ono po ich stronie.
Uniosła w zdumieniu brwi. Nie tylko w zdumieniu. W szoku.
- To prawda, ale niewielu mężczyzn się do tego przyznaje.
- Ja w przeciwieństwie do większości mężczyzn wiele widziałem - powiedział zwyczajnie.
Podejrzewała, że to prawda. Jego obojętność i spokój zdradzały nagromadzone doświadczenia. To właśnie urok zagadkowej przeszłości działał jak magnes na Larissę Trumbull i sprawił, że okrzyknęła go okazją sezonu. Ta mała wilczyca obserwowała go z tego samego powodu, co wszystkie kobiety: ponieważ był mężczyzną budzącym zaufanie. Sądziły, że ochroni je przed każdym niebezpieczeństwem. N i e należało jednak zapominać, że sam jest źródłem zagrożenia. Kobiety niepozba-wione intuicji wiedziały, że potrafi uwieść i zawrócić w głowie.
Ale która kobieta przy zdrowych zmysłach chciałaby ustrzec się przed tego rodzaju niebezpieczeństwem?
O Boże! Nie mogła myśleć o nim w taki sposób. Rozejrzała się dokoła. Nie teraz, kiedy przyprowadził ją w tę opustoszałą część posiadłości. Długie korytarze były ozdobione starymi meblami, a echo dźwięczało wokół niczym jakaś żywa istota.
Nigdy nie mówił, że nie ma zamiaru wykorzystać jej do innego celu niż zabawianie swoich krewnych. Miał ją w pułpce . . . teraz mógł zacząć mówić.
- Przyjdziesz na mój bal - rzekł.
- Zrobiłeś taką scenę w oranżerii, że nie miałam wyjścia i nie mogłam odmówić.
- Tak. - Wydawało się, że nie ma poczucia winy. - Proszę, bądź gotowa jutro po południu na przymierzanie sukni.
- Mojej sukni? Ja nie potrzebuję sukni!
Chwileczkę, posłuchaj. - Przyłożył palec do jej ust, nakazując, by była cicho. Dotyk podziałał niczym błyskawica. - Chcę, abyś przybyła w przebraniu.
Rozdział 11
Wszystko idzie lepiej z odrobiną uśmiechu.
starzec z Freya Crags
— W przebraniu? - spytała zaskoczona. - Co masz na myśli?
Sądził najwyraźniej, że wyraża się całkowicie klarownie.
- Zaprosiłem pewną d a m ę , która nagle odwołała udział w przyjęciu, więc będziesz udawała, że jesteś nią. - Skrzywił się. - Wyszła za mąż.
Zdumiewająca głupota tego planu sprawiła, że Klarysa wstrzymała oddech. Nie bardzo wiedziała, w jaki sposób wymówić się od udziału w tym przedsięwzięciu, ale postanowiła spróbować.
- Po pierwsze, o ile ktokolwiek zna tę osobę, nie
mogę przekonać gości, że nią jestem, ponieważ nie jestem. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Spoglądał na nią tajemniczo.
- Zdaję sobie sprawę z wielu rzeczy. Co miał na myśli? Dlaczego w taki sposób na nią patrzył?
Na niebie ukazywał się księżyc w pełni. Biała poświata wlewała się przez niezaciągnięte zasłony. Świece migotały w przeciągu. Hepburn to pojawiał się w blasku księżyca, to znikał w cieniu, a jego postać współgrała ze zmieniającym się oświetleniem.
- Organizuję ten bal w określonym celu...
- Tak, na cześć pułkownika Ogleya.
- Oczywiście, to też. - Hepburn uśmiechnął się tak przyjemnie, że aż ją to wystraszyło. - Ale mam też inny cel i mój gość miał mi w tym pomóc. Teraz ty zajmiesz jej miejsce.
Pomysł był absurdalny. Dlaczego mu się zdawał o , że zadziała?
- Jaki masz w tym cel?
- Nie mam zamiaru się tłumaczyć.
- Chcesz przez to powiedzieć, że nie będziesz niczego wyjaśniał oszustce, która udaje, że jest królewną. - Słysząc we własnym głosie gniew, wstrzymała oddech. Dlaczego zależało jej na tym, żeby Hepburn jej wierzył? W wielkim planie na życie nie był dla niej ważny. A przynajmniej nie był ważny, dopóki pozostawała bezpieczna w jego towarzystwie. - Dlaczego ta osoba musi być obecna na balu?
- Znają ją niektórzy goście i dlatego musi się pojawić.
Klarysa znowu rozejrzała się po opustoszałych korytarzach.
Jeśli Hepburn był obłąkany, co teraz wydawało się dość prawdopodobne , jedyne, co powinna była zrobić, to uwolnić się od niego i poszukać drogi ucieczki. Tamtędy skąd przyszli? Gdyby chciała uciec, zastąpiłby jej drogę. Przez okno? Nie, poniżej znajdowały się okna pokojów służby i kuchni, a skok z wysokości trzech metrów pewnie skończyłby się złamaniem nogi. Musiała więc zostać i odwieść go od tego szalonego pomysłu.
- Jesteś podobnego wzrostu i masz podobną do niej figurę. - Przyjrzał się jej uważnie, ale bez męskiego zainteresowania. - Nie masz aż tak niskiego głosu; ona pali cygaretki i ma taki zachrypnięty głos, jaki rzadko można usłyszeć u kobiet; ale masz podobny akcent.
- Wspaniale! - powiedziała z rozdrażnieniem. - Dopóki nikt nie ujrzy mojej twarzy, mogę ją udawać. Ale co z tymi, którzy już mnie poznali? Nie uważasz, że się zorientują?
Zignorował jej słowa.
- Ta dama ma czarne, proste włosy i nosi koronkowe mantylki. Kupiłem czarną perukę i mantylki, abyś mogła ukryć swoje loki. - Chwycił w palce kosmyk jej włosów i potarł je niczym kupiec sprawdzający jakość jedwabiu przed zakupem.
Odsunęła jego d ł o ń .
- Twój plan jest idiotyczny. Znowu zupełnie nie zwrócił uwagi na to stwierdzenie.
- Zmienisz trochę ton głosu, wiem, że potrafisz. Słyszałem, jak potrafisz udawać szkocki akcent, kiedy ma się to przełożyć na zyski.
Przygryzła wargi.
Mam jej miniaturę i chcę abyś upodobniła do niej swoją twarz, a masz ku temu zdolności.
- To się nie uda. - Marnowała czas, polemizując z nim.
- Będą cię oglądali z daleka. Będziesz nosiła identyczne stroje i pozdrowisz ich nieśmiało, jak kobieta, którą się pogardza w towarzystwie.
Coś w jego tonie sprawiło, że mu przerwała.
- Czy to jest pogardzana kobieta?
- Wykorzystana, wzgardzona i porzucona.
- Przez kogo? Przez ciebie?
- Masz język cięty jak brzytwa. Nie interesowało jej, co o niej sądzi. Musiała
myśleć o Beaumontagne, o swojej pozycji i o siostrze, o Amy, samej we Freya Crags, pracującej jako krawcowa, podczas gdy ona, Klarysa, zabawiała się w damę.
Ale nie mogła się oprzeć i dociekała prawdy.
- Czy to ty wykorzystałeś tę damę?
Jego twarz była teraz tak wyrazista, a rysy wyostrzone, że wyglądał jak dzikie zwierzę, przemierzające w rozpaczy ciemności w jakimś okrutnym celu.
- Nie ja.
Klarysa poczuła ulgę. Poczuła ulgę, że z taką łatwością przekonał ją o swojej przyzwoitości.
- Zatem kto?
- To są sprawy, o których nie musisz wiedzieć.
- A raczej nie chcesz, żebym wiedziała.
- Właśnie. - Poruszali się niczym duchy, powolnym, nieprzerwanym marszem i Klarysa poczuła ulgę, że to nie na nią polował ten człowiek. Ponieważ brał udział w polowaniu, co do tego nie miała wątpliwości.
- Chcesz się więc zemścić za nią?
- Za nią nie, chociaż mam jej błogosławieństwo. Szukam zemsty za kłamstwa, którymi innie raczono. Kłamstwa, które splamiły mój honor.
- Ułożyłeś ten misterny plan, ponieważ ktoś cię okłamał? Masz skomplikowane życie, panie, skoro działanie jednej osoby potrafi wyprowadzić cię z równowagi do tego stopnia, że odpłacasz się w ten sposób.
A ona będzie miała skomplikowane życie, jeśli nie odwiedzie go od tej krucjaty.
- Czasem proste fałszerstwo jest czymś więcej niż kłamstwem. Niekiedy łamanie obietnic naraża na utratę honoru.
- Jesteś nader tajemniczy, a ja nie należę do osób, na których można zrobić wrażenie, postępując w ten sposób.
- Czy jesteś aktorką, wasza wysokość?
- Słucham? - Aktorki uchodziły za kurtyzany i nie za bardzo spodobało jej się to pytanie, podejrzewała w nim sugestię, że uważa ją za upadłą kobietę.
- To ja słucham. Nie miałem zamiaru podważać twojego morale, po prostu spytałem, czy umiałabyś odegrać rolę. - Przymknął lekko powieki i przyjrzał się jej poważnym wzrokiem. - Czy potrafisz patrzeć na ucieleśnienie okrucieństwa i zła i udawać, że widzisz zwycięzcę? Czy możesz udawać spokój, kiedy każdy nerw twojego ciała aż krzyczy, by walczyć z potworem, który stoi przed tobą?
W jego głosie było coś, co sprawiło, że skóra jej ścierpła. Z każdym krokiem, który robiła u jego boku, zbliżała się ku niebezpieczeństwu. Wyczuwała je, czuła jego zapach, a mimo to nie wiedział a , jak go uniknąć.
- Niegdyś uważałam się za niezłą aktorkę, ale niedawno w Anglii zdałam sobie sprawę z moich ograniczeń. - Nie była w stanie ukryć swojej niechęci do sędziego Fairfoota. Gdyby potrafiła lepiej udawać, sprawy nie potoczyłyby się aż tak niekorzystnie; choć właściwie nie była tego pewna. Przypominając sobie okrutny wyraz twarzy Fairfoota, stwierdziła jednak, że nie uniknęłaby jego wrogości.
- W każdym razie nie mogę ci powiedzieć, dlaczego wysuwam takie żądania, ale możesz mi zaufać i być posłuszna.
- A dlaczego miałabym to zrobić?
Stanął tuż koło niej, chociaż zdawało się, jakby zupełnie się nie poruszył. Objął ją w pasie i przysuwając się bliżej, szepnął jej do ucha:
- Dlatego. Poczuła na szyi jego oddech, który sprawił, że
od stóp do głów przeszły ją ciarki, a krew w żyłach zaczęła się burzyć. A mimo to udało jej się wycedzić:
- Zabierz ręce. Poczuła jego oddech tuż pod uchem... A może
to był dotyk jego warg, które pieściły jej skórę i sprawiały, że wstrzymała dech?
- Przestań. - Nie mogła złapać tchu. - Obiecałeś, że zadbasz o moją reputację.
Uniósł głowę i spojrzał na nią z uśmiechem. Nie tym cynicznym, jednym z tych pustych i ugrzecz-nionych, nie jednym z tych drapieżnych uśmiechów, ale uśmiechem uroczym, który zniewalał.
Och, nie. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że potrafi tak się uśmiechać. Tak jakby jej widok sprawiał mu przyjemność, jakby zależało mu, by również jej było przyjemnie. Och, nie.
Zawstydziła się, ponieważ rzeczywiście sprawiał jej przyjemność. Niewinnym objęciem i jednym uśmiechem sprawił, że się wygłupiła.
- Och, nie! - wyraziła swoje zdumienie na głos. Nie wydawał się zbity z tropu.
- Tak. - Przyciągnął ją blisko, tak blisko, że poczuła jego ciepło na całym ciele. - To się wydaje niemożliwe, prawda?
- Co ty mówisz? - Nie miał chyba na myśli tego, co myślała, że ma. To byłoby zbyt okropne.
Alę on czytał w jej myślach.
- Że ty i ja być może nie różnimy się od siebie, chociaż tak mało się znamy. Jak sądzisz, co sprawia, że jesteśmy tak bardzo podobni?
- Nie jesteśmy.
- Podobne doświadczenia. - Odpowiedział na swoje własne pytanie.
- Nic nas nie łączy.
- Oboje wychowywaliśmy się w uprzywilejowanym środowisku i doświadczyliśmy okrutnego świata, w którym zostaliśmy bez jakiegokolwiek wsparcia.
Niestety, miał rację. Mówił rzeczy, które chciała usłyszeć.
Była pewna, że okazywana jej empatia jest fałszywa. Musiała spytać, więc spytała jak gdyby nigdy nic:
- O czym mówisz? Dlaczego udajesz, że się nade mną litujesz? Przecież nie wierzysz, że moja historia jest prawdziwa.
- Przekonaj mnie. - W chytrym ataku, przed którym nie potrafiła się obronić, przytknął wargi do jej ust.
Jego wargi były niczym jedwab.
Czuła, że są chłodne i gładkie jak wypolerowany marmur. Musnęły jej usta podstępnie i zwodniczo. Poczuła, jakby jej dziewczęce marzenia ziściły się, jakby ożyły pomniki z pałacu jej ojca.
Przymknęła powieki.
Hepburn przygryzł jej dolną wargę i przytrzymał, jakby chcąc sprawdzić jej fakturę. Z całą pewnością gładkość jego ust sprawiała jej rozkosz. Mogła niemal poczuć jego smak, niemal... chciała poczuć jego smak. Chciała się nim rozkoszować, każdą kropelką zmysłowego, zakazanego ciała.
D ł o ń Hepburna pogłaskała jej plecy i talię, zsunęła się w dół ku pośladkom i przyciągnęła je bliżej. Jego dotyk poruszył coś w jej wnętrzu, coś, co zaparło jej dech i sprawiało, że czuła kamień w żo-
łądku. Usiłowała wsunąć dłonie między siebie a niego, aby się odsunąć, ale nic nie zyskała prócz czystej przyjemności dotknięcia go. Przez ubranie poczuła żar jego ciała i silne mięśnie klatki piersiowej. Nierozważnie przytknęła dłonie do jego mięśni, z dziką przyjemnością śledząc ich zarysy. Jej pieszczota zmieniła wyraz jego twarzy, tak jak żar słońca sprowadza wiosnę. Przytulił ją mocniej i z westchnieniem rozkoszy pogłębił pocałunek. Wsunął język między jej wargi i zaczął pieścić językiem wnętrze ust. Poczuła, że miękną jej kolana z... nie było powodu, by nie przyznawać się do tego słowa... pożądania.
Była to prawdziwa uczta dla zmysłów. Jego zapach oszałamiał ją, cytrynowe mydło pomieszane z zapachem mężczyzny. Aromat uderzał do głowy niczym alkohol. Każdy dotyk napawał ją siłą i wywoływał pragnienia, o których wcześniej nawet nie marzyła. Każde muśnięcie języka przywiązywało ją do niego coraz bardziej, sprawiało, że zaczynała go poznawać, tworzyło intymną bliskość, a każdy oddech i każde uderzenie jej serca pasowały do jego oddechu i bicia jego serca. Nigdy wcześniej nie pragnęła mężczyzny naprawdę i nie sądziła, że może tak się czuć.
Przesunął dłonie w dół jej ramion i położył je sobie na barkach. Przywarła do niego i zadrżała z rozkoszy. Pozwoliła mu na głęboki pocałunek, a potem nieśmiało odwzajemniła pieszczotę, chcąc dać mu to, co on ofiarował jej. Ich języki połączyły się w poszukiwaniu rozkoszy. W potyczce zmysłów.
Oczywiście on wygrał, po jego stronie było doświadczenie oraz pragnienie, które rozpoznało jej pragnienie.
Była osłabiona z radości i przywierała do niego z całą mocą; oderwał wargi od jej ust i zachrypniętym szeptem rzekł:
- Powiedz mi, że zrobisz to, o co cię poproszę. Powieki miała tak ciężkie, że ledwo mogła je
unieść. Jego piękne, wilgotne wargi znajdowały się tuż nad nimi, ofiarowując kolejną porcję narkotyku rozdzielanego tak umiejętnie. -Co?
- Powiedz, że odegrasz to przedstawienie dla mnie. - Pocałował ją w oba policzki, nos, szyję. Ale chociaż jego umiejętności uwodzicielskie nie zmniejszyły się, wzrok stał się przenikliwy, a rysy twarzy ostre. Poczuła, że wraca jej zdrowy rozsądek. Nagle się wyprostowała.
- Ty... ty szantażysto! - I bez ostrzeżenia uderzyła go kościstym łokciem w brzuch. Zakaszlał z bólu i puścił ją. Cofnęła się i oparła o ścianę. W środku aż wrzała z wściekłości, potrzebowała jednak podparcia.
- Zrobiłeś to celowo. Pocałowałeś mnie celowo. Czy uważasz, że mam aż tak słaby charakter, że zupełnie ulegnę pokusie twojego uroku?
Na jego twarzy pojawił się łagodny uśmiech. Potarł bolącą klatkę piersiową.
- W zasadzie nie, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że masz słaby charakter ani że zrobiłabyś t o , czego bym chciał, ale to była bardzo przyjemna próba.
To wyznanie rozwścieczyło ją.
- Czy uważasz, że twoje pocałunki są tak cenne, że straciłabym rozum i zasady?
- Moje pocałunki są cenne, nie marnuję ich dla byle kogo.
Nic dziwnego, że ta odpowiedź rozzłościła ją jeszcze bardziej.
- Wydaje ci się, że nikt wcześniej mnie nie całował? Całował, i to mężczyźni o wiele lepsi od ciebie! - Z jakiegoś powodu wydawało jej się ważne, aby mu to powiedzieć.
- Może lepsi mężczyźni, ale nie lepsi kochankowie. - Jego niski głos wysyłał komunikaty, których nie chciała przyjmować do wiadomości. Zamarła niczym zając ścigany przez wilka.
- A skąd to możesz wiedzieć?
- Bo sprawiłem ci przyjemność, a ty byłaś tym zaskoczona. - Oparł rękę o ścianę tuż nad jej głową. - Uważasz, że mógłbym tego nie zauważyć?
Przełknęła ślinę, usiłując zwilżyć nagle wyschnięte usta. Nadal czuła na języku jego smak, jego zapach na swoim ciele, a jego żar otumaniał jej zmysły. Niech go diabli! W jaki sposób udało się temu mężczyźnie owładniętemu jakimś obsesyjnym planem wycisnąć na niej piętno swojej namiętności?
- Obiecałeś... - Co jej obiecał? - Tam, na drodze, powiedziałeś, że zdajesz sobie sprawę z kłopotów, z jakimi muszę się zmierzyć, ponieważ nie jestem mężatką, i obiecałeś, że nie zrobisz nic, co mogłoby zaszkodzić mojej reputacji.
- To prawda, obiecałem, że zadbam o twoją reputację. Ale nie obiecywałem, ze nie będę usiłował cię uwieść.
Męczył ją.
- Mógłbyś mi wyjaśnić różnicę?
- Reputacja to zdanie innych na twój temat, a uwiedzenie to raczej to, co sama robisz... ze mną... jeśli masz szczęście.
- Zarozumiały d r a ń !
Wyjrzał przez okno. Przymrużył powieki i spojrzał na nią ponownie.
- Znam swoją wartość.
- Zarozumiały i... i... nie pozwolę ci mnie uwieść. Jestem królewną; muszę wyjść za mąż za członka rodziny panującej!
Znowu wyjrzał przez okno.
- Nawet królewna ma od czasu do czasu prawo do przyjemności. - Jego wzrok skupił się na czymś, na kimś na zewnątrz i... zapomniał o niej. Zupełnie nagle skoncentrował swoją uwagę na czymś innym, a ona ucieszyła się, ponieważ w jego wzroku pojawił się chłód. Wyglądał teraz tak, jakby z łatwością mógł zabić, jakby już kiedyś kogoś zabił, i to bez zastanawiania się nad konsekwencjami.
Położył dłoń na jej ramieniu i przycisnął ją do ściany.
- Zostań tutaj. Zadrżała, widząc, jak raptownie jego czułość
ustąpiła miejsca agresji, ale starała się utrzymać opanowany ton głosu.
- O co chodzi, panie? Zignorował ją, podszedł do kandelabru
i zdmuchnął świece; korytarz oświetlał jedynie blask księżyca. Podszedł do okna i skrył się w kotarach. Widząc jego zachowanie, wstrzymała oddech. Czy to był dowód na jego szaleństwo?
Ale nie, na zewnątrz widziała linię drzew, a wśród nich jakiegoś mężczyznę przemykającego od jednego cienia do drugiego w stronę oświetlonej części posiadłości MacKenzie. Mógł to być służący wracający ze schadzki albo któryś z pracowników powracający do domu, ale człowiek ten poruszał się zwinnie i przebiegle, wtapiając się w mrok. Nagle, w chwili gdy przeskakiwał z jednego cienia do drugiego, księżyc ukazał w całości je-
Obcy usłyszał uderzenie, jakby coś lub ktoś spadł gwałtownie na ziemię. Odwrócił głowę. O d -głos dochodził ze starego skrzydła domostwa. Schował się za drzewem i zamarł, raz jeszcze przyglądając się budynkowi, który obserwował od ponad dwunastu godzin.
Tam. Okno. Wychylała się z niego młoda kobieta a potem spojrzała w dal, jakby w poszukiwaniu niego Wyostrzył wzrok. Czy to mogła być ona?
Wycofała się i pobiegła do salonu, by dołączyć
do pozostałych gości.
go twarz i Klarysa odniosła wrażenie, że zna tego
człowieka.
- Kto to jest? - wyszeptała i ruszyła do przodu.
- Kazałem ci zostać na miejscu! - Głos Hepburna ciął niczym bicz. Po cichu uchylił okno. - Klaryso, wracaj do pozostałych.
- Powinnam kogoś przysłać...? -Nie, - Nagle jego uwaga z powrotem skupiła
się na niej i tonem, który świadczył, że nie miał zamiaru się poddać, rzekł: - Porozmawiamy jutro,
idź już. Poruszając się jak wąż, wysunął się przez okno i ześlizgnął na ziemię.
Nie posłuchała go. Przekonana ze mógł się zranić mimo że jej to nie obchodziło podbiegła do okna i wychyliła się. Nic nie widziała , nic nie słyszała w ciemności. Hepburna nie było.
Zerknęła w stronę drugiego mężczyzny, ale i on
zniknął.
Obaj wsiąkli w ciemność, jakby nigdy wcześniej
ich tutaj nie było.
Potem mężczyzna zauważył, jak coś poruszyło się w cieniach pod oknem. Ktoś go spostrzegł. Ktoś, kto poruszał się z taką samą jak on przebiegłością, polował na niego. Rozpoznawał sposób, w jaki biegł ten mężczyzna, trzymając pochyloną twarz. Wiele razy sam biegł w ten sposób, przypadając do ziemi, ponieważ od czasu ucieczki z lochów bezustannie go ścigano. Chcieli go złapać i zabić. Oczywiście musieliby go najpierw znaleźć.
Powoli wycofał się, podążając trasą ucieczki, którą wcześniej sobie opracował. Poruszał się bezszelestnie. Nie zostawił najmniejszego śladu.
Był to książę Rainger Richarte.
Przybył odnaleźć królewnę.
ANGIELSKA WIEŚ pięć lat wcześniej
Klarysa stała na dziedzińcu ekskluzywnej szkoły dla dziewcząt, która była domem dla niej i Amy przez ostatnie trzy lata. Latem wysokie dęby zacieniały dobrze utrzymany ogród. Teraz wiatr zrzucał liście z drzew. Ogołocone gałęzie drapały niebo. Nadciągała zima.
To tutaj babcia w tajemnicy umieściła dziewczynki, kiedy rewolucja ogarnęła kraj. Tutaj odbywały edukację i były traktowane przez resztę uczennic jak... królewny. Dyrektorka nie ujawniała ich tożsamości, ale pani Kitling roztkliwiała się nad nimi i innym dziewczynkom dawała do zrozumienia, jak ważnymi są osobistościami.
Teraz przywierając do prętów ogrodzenia, Klarysa wpatrywała się w ogród i starała się zrozumieć wydarzenia, które doprowadziły do takiego stanu rzeczy.
Amy chwyciła ją za ramię.
- Klaryso, czy mamy teraz wracać do domu. Do Beaumontagne? Możemy wracać?
- Nie wiem. - Klarysa popatrzyła na dwunastoletnią siostrę, chudą nastolatkę, która nie do końca rozumiała, co się dokoła dzieje. Sama Klarysa rozumiała niewiele. - Nie wiem, nie mogłam porozmawiać z dyrektorką, nie chciała ze mną mówić. - Nie chciała! Zupełnie jakby Klarysa była dziewczyną służebną proszącą o audiencję!
W ciągu ostatnich miesięcy postawa pani Kitling zaczynała się zmieniać; wygłaszała cierpkie komentarze o tym, że nie stać jej na dobroczynność, a wyraz jej twarzy, kiedy spoglądała na dziewczynki, był p e ł e n złości i goryczy.
Co ważniejsze, gdzie podziały się listy od babci? Od kiedy zamieszkały w Anglii, co miesiąc przysyłała im sprawozdania z wydarzeń w ojczyźnie oraz postępów rewolucji. Pisała o ich siostrze, przypominała o właściwym dla królewien zachowaniu i domagała się częstych odpowiedzi. Od czterech miesięcy nie otrzymały od niej ani słowa.
Klarysa przyłożyła czoło do chłodnych prętów. Nie pozwalała sobie na takie myśli, ale... co będzie, jeśli babcia nie żyje? Co wtedy zrobią?
Amy była uparta.
- Gdzie są Joyce i Betty? To nasze pokojówki. Powinny się nami opiekować.
- Nie wiem, kiedy o nie pytałam, nikt nie chciał mi odpowiedzieć. - Rzeczywiście, trzy nauczycielki, które odprowadzały je do bramy, unikały ich wzroku i nie chciały powiedzieć ani słowa na ten temat. Klarysa nigdy nie czuła się taka bezsilna. Nawet wtedy, trzy i pół roku wcześniej, kiedy rewolucjoniści obalili tron i przejęli stolicę. Ani trzy
lata wcześniej, kiedy babcia wysłała królewny za granicę, rozdzielając je z Sorchą dla bezpieczeństwa. Nawet nie rok temu, kiedy doszły ją wieści, że ojciec zginął w walce.
Nie zdając sobie sprawy z frasunków Klarysy, Amy protestowała nieustępliwie:
- Joyce i Betty są nasze, przyjechały z nami. Klarysa chwyciła odzianą w rękawiczkę dłoń siostry i poklepała ją.
- Nie są naszą własnością, ale bardzo chciałabym porozmawiać z nimi przed naszym... wyjazdem. - Zadrżała. Nie mogły stać tutaj z Amy jak żebraczki, robiło się coraz zimniej. Odrobina ubrań, które udało jej się zabrać, leżała zwinięta w nieporadny kłębek u jej stóp. Aksamitne płaszcze i stylowe kapelusze nie ochronią ich przed nadciągającym deszczem.
- Uważam, że powinnyśmy wracać do domu, musimy odnaleźć Sorchę i wrócić. Nie mamy wyboru, nie mamy dokąd iść... a może babcia nas potrzebuje. - Pociągnęła Amy brzegiem ścieżki. - Nie mamy teraz pieniędzy, ani pensa, ale poprosimy o schronienie w gospodzie w Ware.
- Co będzie, jeśli się nie zgodzą?
- Zgodzą się - powiedziała Klarysa z pewnością, której nie czuła.
- Ale co będzie, jeśli się nie zgodzą? - upierała się Amy. - Pamiętasz, jak widziałyśmy te dzieci w sierocińcu? Były brudne i w łachmanach, a niektóre z nich miały rany, jeden chłopiec m i a ł z ł a m a -ną rękę owiniętą w jakieś szmaty. Pamiętasz? Co będzie, jeśli tam nas zamkną?
Oczywiście, że Klarysa pamiętała. Jakże mogłaby zapomnieć.
Znajomy głos przeszkodził jej odpowiedzieć.
- Proszę, panienki, zaczekajcie! Klarysa odwróciła się i zobaczyła biegnącą przez
trawnik Betty. Nie miała na sobie płaszcza ani kapelusza, a torba, którą niosła, obijała jej się o kolana.
- Betty' - Klarysa poczuła niewysłowioną ulgę, sięgnęła przez pręty i chwyciła dłoń służącej. -Dzięki Bogu! Martwiłam się o ciebie. Jesteś gotowa? Czy to są twoje rzeczy? .
_ Nie wasza wysokość, to są twoje rzeczy, twoje kremy i maści królowej Klaudii oraz trochę ubrań twoich i małej królewny. .
_ Nie idziesz z nami? - dopytywała się Amy.
- Nie mogę dyrektorka nie pozwoliła odejść ani m n i e , ani Joyce. Powiedziała, że możemy pomagać innym dziewczynkom, aby pokryć wydatki, które musiała płacić szkoła za was, kiedy przestały przychodzić pieniądze - wyjąkała Betty.
- Jak to: przestały przychodzić? - spytała ostro
- Jakieś pół roku temu, szeptano o tym wśród służby - Betty ściszyła głos.
Dlaczego mi nie powiedziałaś? - Królewna Klarysa mogła porozmawiać z panią dyrektor, wyjaśnić, ż e . . . Nie wiedziała, jak miałaby to wyjaśnić, ale p r ó -bowałaby jakoś temu zaradzić.
- Jesteś królewną, nie wiedziałam, że cię wyrzuci - rzekła ze smutkiem Betty.
-Ale ona nie może cię zmusić, żebyś została, żadnej z was; możecie z nami jechać - ponagliła ją Klarysa.
Betty zerknęła na torbę , którą miała w ręku, a potem zaczęła przeciskać ją przez pręty.
- Wasza wysokość, nie mogę... - I po cichu dodała: - Boję się.
Klarysa cofnęła się.
- Och! - Rozumiała to aż za dobrze. Ona też się bała.
- Nie chcę umrzeć z głodu ani zamarznąć. - Betty podniosła wzrok, a w jej oczach było widać smutek. - Ani robić dla pieniędzy czegoś, czego nie zrobiłaby żadna porządna kobieta.
Amy nie rozumiała, o czym mówi Betty.
Klarysa tak. Klarysa rozumiała to aż nazbyt dobrze i myśl o jej małej siostrzyczce włóczącej się po ulicach ukłuła ją boleśnie w serce. Ona , królewna Klarysa z Beaumontagne, nigdy w życiu nie była za siebie odpowiedzialna, a teraz musiała dbać również o Amy. Musiała doprowadzić je do domu, zanim wydarzy się nieszczęście, które już zawisło nad ich ojczyzną. Amy odsunęła kapelusz na tył głowy. Ciemne włosy rozsypały się wokół jej twarzy.
- Ale, Betty, my nie możemy podróżować same, musisz nam pomóc.
- Pomogę. - Betty wyjęła z kieszeni pełną garść monet. Przełożyła rękę przez pręty i powiedziała.
- To wszystko, co udało nam się zebrać w kuchni. A ja i Joyce dałyśmy wszystko, co miałyśmy; inne też się dołożyły. Jeśli będziecie oszczędzać, powinno wam wystarczyć na tydzień.
Tydzień!
Klarysa przyjęła pieniądze drżącymi dłońmi.
- Dziękuję, Betty, bardzo nam pomogłaś. Jeśli do szkoły przybędzie ktoś z Beaumontagne, powiedz mu... powiedz, że jesteśmy w drodze do domu, a teraz wracaj. Jest zimno, a ty nie masz płaszcza.
- Tak, wasza wysokość. - Betty dygnęła i ruszyła biegiem do domu. Zatrzymała się i powiedziała:
- Niech was Bóg prowadzi, wasza wysokość.
- Nie! - Amy wyciągnęła ramię przez pręty.
- Jesteś wstrętna, okropna...
Klarysa objęła Amy i odciągnęła ją od bramy w stronę drogi.
- Co ty wyprawiasz? - krzyknęła Amy. - Babcia kazała jej się nami opiekować; ona nas opuszcza i ty jej na to pozwalasz!
- Nie pozwalam jej, po prostu godzę się z rzeczywistością. Ona z nami nie pójdzie, a jeśli pamiętasz, ostatnią rzeczą, jaką powiedziała babcia, było to, że królewna musi być odważna, niezależnie od okoliczności. Musi być uprzejma dla osób niższego stanu i tak samo dla wszystkich grzeczna. - Klarysa wciągnęła z drżeniem powietrze. - Kierowałam się zatem jej wskazówkami.
- Wskazówki babci są głupie, sama o tym wiesz, zresztą, kto chciałby być królewną? - Amy wyrwała się z objęć Klarysy. - Zwłaszcza teraz, kiedy oznacza to same kłopoty i żadnych przywilejów.
- Ale my jesteśmy królewnami z Beaumontagne.
- Nie musimy być, zostałyśmy tutaj same, możemy być, kim tylko zechcemy.
Kiedy dotarły na główną drogę, Klarysa odparła:
- Kiedy powrócimy do Beaumontagne, poczujesz inaczej.
- Nie, nie poczuję. Klarysa rozejrzała się dokoła. Na żywopłotach
wijących się wzdłuż drogi wisiały pomarszczone listki osmagane wiatrem. Nad ich głowami gromadziły się szare, złowrogie chmury. A ona nie pamiętała, którędy powinny iść do gospody. Nigdy nie musiała, zawsze ją ktoś zawoził, odbierał, kierował... miała siedemnaście lat i nie miała bladego pojęcia o tym, jak znajduje się drogę w świecie. Musiała wspierać Amy do chwili, gdy znajdą się w domu, a tymczasem ona nie wiedziała nawet, którędy mają iść. Zapragnęła zwinąć się w kłębek i rozpłakać.
Nagle z krzaków wyskoczyło coś żywego i ciemnego.
Był to wysoki, strasznie wyglądający mężczyzna.
- Uciekaj! - krzyknęła Amy. Chwycił Klarysę za ramię miażdżącym uściskiem i pociągnął w stronę drzew.
Zdążyła wydać z siebie pojedynczy, długi pisk. Przycisnął ją do pnia drzewa i puścił . Zanim zdążyła odskoczyć, rzekł:
- Nie obawiaj się, wasza wysokość, pamiętasz mnie?
Pamiętała, ten ponury głos mógł należeć tylko do jednego człowieka. Przyłożyła dłoń do walącego niczym dzwon serca.
- Godfrey. Wyglądał inaczej niż jej rodacy. Miał blond wło -
sy, niebieskie oczy i ręce jakby przydługie do swojego ciała. Potężne barki i muskularna klatka piersiowa przypominały zapaśnika, a twarz nosiła ślady licznych bijatyk. Nosił jednak eleganckie stroje i mówił niczym dworzanin. Był u boku jej babki, zanim jeszcze Klarysa pojawiła się na świecie. Był jej kurierem, lokajem i lojalnym emisariuszem. Czegokolwiek potrzebowała królowa Klaudia, robił to Godfrey.
Widząc go, Klarysa odetchnęła.
- Dzięki Bogu, że nas znalazłeś. Amy objęła Klarysę w pasie i zerknęła na mężczyznę.
- Nie wiem, kim jesteś. Kim jesteś? Skłonił się im obu.
- Jestem sługą królowej wdowy Klaudii. Jej zaufanym człowiekiem.
- Naprawdę? - Amy przyjrzała mu się podejrzliwie.
Klarysa przytuliła ją i potwierdziła.
- Naprawdę. Babcia wykorzystuje Godfreya do przesyłania najważniejszych wiadomości do odległych krain. - Ale skąd się tutaj wziął? Teraz? Z rosnącym podejrzeniem spytała: - Chodzi o babcię? Prawda?
- Jest zdrowa. - Bladoniebieskie oczy uważnie spojrzały na Klarysę, a potem na Amy. - Ale rewolucjoniści przejęli kraj i wasza babcia przysłała mnie tutaj, abym ponaglił was do ucieczki.
- Ucieczki? Dokąd? Dlaczego? - Ścigają was. Chcą was zabić, aby położyć kres
królewskiemu rodowi z Beaumontagne. Musicie
zniknąć na wsi - rzekł pospiesznie. - I pozostać
tam, dopóki jej wysokość nie każe wam powrócić.
Amy nadal patrzyła na niego pytającym wzrokiem.
- Jeśli będziemy się ukrywać, jak nas odnajdzie?
- Powiedziała mi, i tylko mnie, że umieści w brytyjskich gazetach ogłoszenie, kiedy nadejdzie pora waszego powrotu. Nie wierzcie nikomu innemu, kto was odnajdzie i powie, że niebezpieczeństwo minęło. Bez jej słowa na piśmie możecie zakładać, że są to zdrajcy. Mam tutaj list. - Sięgnął do trzosa wiszącego u paska.
Klarysa wyrwała list z jego rąk, złamała pieczęć babci i przeczytała ze ściśniętym sercem krótkie wskazówki. Podała list Amy i powiedziała:
- Jest krótki: uciekajcie i schowajcie się, aż będzie bezpiecznie. - Głos jej zadrżał w delikatnej nadziei. - Ale ty pojedziesz z nami, prawda God -freyu?
- Nie mogę, muszę jeszcze ostrzec Sorchę. Po raz pierwszy w ciągu tego okropnego dnia
Klarysa poczuła, jak rośnie w niej radość.
- Sorcha! Możesz nas do niej zabrać!
Przez moment wyglądał na zdezorientowanego.
- Nie, nie mogę. Amy uniosła wzrok znad listu.
- Ale przed chwilą powiedziałeś, że masz zamiar odnaleźć także Sorchę.
- Królowa rozkazała, aby królewna Sorcha znajdowała się z dala od was. - Skrzywił się. - Przykro mi, ale będziecie musiały radzić sobie same.
- Babcia nigdzie nie wysłałaby nas bez przyzwoitki - stwierdziła Amy.
Godfrey spojrzał na nią z irytacją.
- Mała królewno, zgodziła się tylko w tak straszliwych okolicznościach.
Z uporem rozpuszczonego dziecka Amy dodała:
- Chcemy zobaczyć Sorchę. Gdzie jest nasza siostra?
Rozejrzał się z niepokojem.
- Wasza wysokość, to ze względu na wasze i Sor-chy bezpieczeństwo. Obawiam się, że ktoś mnie śledzi.
Klarysa rozejrzała się dokoła. Wcześniej martwiła się, że jest zima, i obawiała, jak uda im się przetrwać. Teraz martwiła się, czy w ogóle przeżyją.
Mężczyzna wyjął sakiewkę z monetami. Podał ją Klarysie.
To pomoże wam przetrwać zimę. Musicie już iść. Wsiądźcie do dyliżansu w Ware i jedźcie jak najdalej. Pospieszcie się i nie oglądajcie za siebie. - Wypchnął je z zarośli. - I nie ufajcie nikomu.
Rozdział 12
Wielkie umysły myślą podobnie - zwłaszcza jeśli należą do kobiet.
królowa wdowa Beaumontagne
PORANNE słońce oświetlało twarz Klarysy, która ubrana w strój do jazdy konnej spieszyła przez ogród w stronę stajni. Musiała uciec od chichoczących dziewcząt i swatających je matek, oddalić się od niekończących się żądań, by świadczyła swoje usługi, i od własnych myśli...
Czy Hepburnowi nic się nie stało? Ostatniej nocy wyskoczył przez okno i zniknął. Po prostu zniknął. Poszła do salonu i patrzyła, jak damy grają na fortepianie i śpiewają, ale on się nie zjawił.
Rano nie słyszała, aby ktoś ze służby mówił, że jest ranny, a nie śmiała pytać o niego w obawie, że ktoś może wyobrażać sobie, iż takie zainteresowanie jest świadectwem czegoś, co z jej strony nie miało miejsca. Nie potrzebowała tego rodzaju plotek. Zwłaszcza że... po części byłyby prawdziwe.
Żwir na ścieżce chrzęścił pod butami. Łagodny wietrzyk owiewał jej twarz i kusił do dalszej przechadzki. Cieszyła się, że może iść. Chciała już zobaczyć Blaize'a, poklepać go i rozkoszować się wolnością, którą czuła, siedząc na jego grzbiecie.
Ponieważ... nie powinna była pozwolić Hepburnowi się pocałować. Kiedy inni mężczyźni usiłowali chwycić ją i przycisnąć wargi do jej ust, pokazywała, jak sprawne ma kolana i jak umiejętnie potrafi uderzyć w czuły męski punkt. Nigdy nie pragnęła, aby jej dotykali.
Ale kiedy po raz pierwszy dostrzegła Hepburna, poczuła siłę oraz nieodparty urok jego męskości, i wiedziała, że trudno będzie się jej oprzeć. To przeczucie okazało się prawdziwe. Był zręcznym uwodzicielem, tak jak się obawiała. I czegoś od niej chciał. Chciał , żeby zrobiła, co jej każe. Nawet nie wysilił się, aby w tym względzie skłamać. Wciągnął ją w wir namiętności, a cały czas z zimną krwią zastanawiał się, jak skłonić ją do kapitulacji i obrócić jej upadek na swoją korzyść. Zupełnie jakby był cenną nagrodą, a nie uwodzicielem panien i twórcą zwariowanych planów.
Zatrzymała się i przyłożyła dłoń do czoła. A cóż to był za plan! Chciał, aby udawała kogoś innego. Kogoś, kogo nie znała. Podał jej jakieś niejasne powody, zresztą pewnie skłamał. Musiała założyć, że jego plan jest niebezpieczny. Musiała mu odmówić, niezależnie od tego, jak bardzo będzie naciskał. Niezależnie, jak umiejętnie będzie przykładał swoje wargi do jej ust i kusił ogłupiającymi namiętnymi pocałunkami.
Szła dalej, zastanawiając się, czy nie podał jej jakiegoś narkotyku. Było to jedyne wytłumaczenie obsesyjnego, pełnego żądzy zachowania. W jakiś sposób zapanował nad jej umysłem.
Nie mogła pozwolić, by tak się stało. Kiedy razem z Amy wyrzucono je ze szkoły w Ware, Klarysa była przerażonym dzieckiem, podejrzliwym wobec każdego nieznajomego. Pierwszą zimę prze-
trwała w strachu o dwie rzeczy: w jaki sposób przeżyją, kiedy skończą się pieniądze, i czy w ogóle przeżyją, jeśli zabójcy wpadną na ich trop.
W desperacji pomyślała o sprzedaży królewskich kremów. Miała dość doświadczenia, potrafiła odgadywać ludzkie charaktery.
W miarę upływu czasu w angielskich gazetach zaczęły pojawiać się wzmianki o Beaumontagne. Klarysa czytała wszystko, co udało jej się znaleźć, ale szczegóły były sprzeczne i niejasne. Dowiedziała się, że królowa Klaudia pokonała rewolucjonistów i odzyskała władzę, inne gazety donosiły, że rebelianci nadal plądrowali ojczyznę.
Klarysa wiedziała tylko, że babcia nie zamieściła żadnego ogłoszenia nakazującego im powrót do domu.
Tak więc chociaż stała się nieco mniej czujna, nadal pilnie obserwowała i czekała na szansę powrotu. To był jej cel od pięciu lat. Nie pozwoli, aby fascynacja lordem Hepburnem zniweczyła jej cel.
Skręciła za róg i za żywopłotem dostrzegła rąbek sukni, jednak postanowiła zignorować postać, kimkolwiek ona była. Pewnie to któraś z goszczących tu dam.
Nie mogła jednak oprzeć się pokusie, by sprawdzić, komu tak bardzo zależało, by się przed nią ukryć.
Na końcu wąskiej ścieżki stała mała altanka osłonięta żywopłotem i krzakami róż. Zza kwiatów wyglądała Millicent. Na jej twarzy malowało się podniecenie. Klarysa chciała uszanować jej prywatność i tylko pomachała ręką, przechodząc obok, ale Millicent rozpromieniła się i zawołała:
- Wasza wysokość, dobrze, że to ty.
Klarysa również ucieszyła się, że to akurat Mil-licent jest osobą, którą spotkała. Millicent w niczym nie przypominała swojego brata; najwyraźniej jemu przypadła cała arogancja i cynizm w tej rodzinie. Millicent była spokojna, łagodna i stanowiła miłe towarzystwo, podczas gdy jej brat był uciążliwym kompanem.
Klarysa nie chciała dziś o nim myśleć. Z pewnością nie chciałaby z nim rozmawiać, gdyby go zobaczyła. Klarysa stanęła w przejściu w żywopłocie.
- Dzień dobry, lady Millicent, piękny poranek na przejażdżkę, zechciałabyś do mnie dołączyć?
Millicent natychmiast posmutniała .
- Dziękuję, ale nie jeżdżę zbyt dobrze i będę ci przeszkadzać w radości z jazdy na twoim pięknym ogierze.
- Czy wyglądam na osobę, która ocenia innych według ich jeździeckich umiejętności? - spytała Klarysa.
- Nie! Nigdy tak nie pomyślałam. - Millicent uśmiechnęła się. - Droczysz się ze mną.
- Tak. - Klarysa odwzajemniła uśmiech.
- Chodź, usiądźmy na chwilę i porozmawiajmy o balu, wczoraj wieczorem nie było okazji.
Rozmowa o balu była ostatnią rzeczą, na jaką Klarysa miała ochotę, cóż... prawie ostatnią. Nie chciała także rozmawiać z Hepburnem .
Chociaż chciałaby wiedzieć, czy nic mu się nie stało. Pomyślała jednak, że Millicent jest już wystarczająco obciążona balem, więc krótka rozmowa na pewno jej pomoże.
Ale najpierw dowie się, co stało się z Hepburnem. Wchodząc na schodki altanki, sprytnie spytała:
- Mam nadzieję, że twoja siostra dobrze się dziś czuje? A twój brat?
- Tak, myślę, że czują się dobrze. - Wydawało się, że Millicent jest lekko zaskoczona.
- To dobrze. - Klarysa usiadła na białej ławeczce. - Widziałaś ich?
- Prudencję? Żartujesz chyba, ona nie wstaje przed południem . - Millicent także usiadła. - Mówiłam jej, że nie należy do rodziny królewskiej, ale ona nie chce mnie słuchać. Czy ty codziennie sypiasz do południa?
- Nigdy. Moja babcia nigdy by na to nie pozwoliła. - Klarysa nie słuchała samej siebie. Zastanawiała się, w jaki sposób wydobyć więcej informacji o Hepburnie. - Musiałyśmy wstawać ze wschodem słońca i przez godzinę energicznie maszerować po dziedzińcu, niezależnie od pogody, potem zdrowe śniadanie, tak jak przykazała babcia, a potem... - ciągnęła, aż zorientowała się, że w oczach Millicent widać zdumienie. Klarysa nie powinna zbyt dużo mówić o sobie. Nie sądziła, że Milli-cent może celowo ją zdradzić, ale mogła nieopatrznie coś powiedzieć niewłaściwej osobie, a to byłoby fatalne zarówno dla Klarysy, jak i dla jej siostry. - To było dawno temu, a ja już nie jestem tą samą królewną.
- Jaką królewną jesteś teraz? - spytała Millicent. -Królewną, która jest wędrownym kupcem.
- Królewną, która nigdy nie dowie się o losie Hepburna.
- Słyszałam historie o rewolucjach i zastanawiałam się, co się dzieje z ludźmi, których rewolucja obala. - Wzrok Millicent był miły i uprzejmy. - Teraz wiem, przybywają mi na pomoc.
Klarysa patrzyła na siedzącą obok niej kobietę i zastanawiała się, jak mogła w ogóle pomyśleć kiedyś, że jest pospolita. Empatia biła z twarzy Milli-
cent, a jej łagodne zrozumienie działało jak balsam na poranioną duszę Klarysy. Pod wpływem impulsu spytała:
- Dlaczego mężczyźni w Szkocji są takimi głupcami, że żaden się z tobą nie ożenił?
Millicent wycofała się, jakby ją uderzono.
- W rzeczywistości nie są takimi głupcami. - Zarumieniła się.
A więc Millicent nie była taka niewinna.
- Powiedz mi, czy żaden mężczyzna nigdy nie przyprawił cię o szybsze bicie serca? - spytała Kla-rysa.
Millicent wzruszyła ramionami w wystudiowanym geście i odparła:
- Nawet kiedy byłam młoda, nigdy nie żywiłam większych nadziei.
- Wobec kogo? - spytała zręcznie Klarysa.
- Wobec... nikogo. Nieporadny unik. Millicent unikała wzroku Klarysy.
- Który mężczyzna byłby mną zainteresowany? Jestem pospolita i nudna.
- Nie jesteś pospolita, ale nieadorowana, a co do nudy, to uważam, że przebywanie z tobą to wielka przyjemność, twoja uprzejmość jest wyjątkowa i zasługujesz na coś więcej, niż tylko służenie swojej rodzinie do końca życia.
Millicent grzecznie złożyła dłonie na kolanach.
- Inne kobiety tak robią i znajdują w tym zadowolenie.
Klarysa parsknęła w niegrzecznym odruchu niedowierzania, którego nawet nie starała się ukryć.
- Nieprawda! Nie wierzysz w to, co mówisz, podobnie jak ja. Widziałaś te kobiety, ciotki panny, niezamężne córki, które żyją jak nieopłacane da-
my do towarzystwa i guwernantki, staczając się w nicość, ponieważ w oczach społeczeństwa nie są nawet ludzkimi istotami, a co gorsza, nie są nimi nawet w oczach własnej rodziny!
Na bezpośrednie słowa Klarysy Millicent zrobiła wielkie oczy.
- Cóż... ale Biblia mówi, że pogodzenie się z losem...
- Biblia jest pełna opowieści o ludziach, którzy biorą los we własne ręce i robią to, czego pragną.
- Klarysa zacisnęła pięści. - Popatrz na Ruth i Esterę! To były silne kobiety, które przejęły kontrolę i stworzyły nowy świat. Dlaczego ty nie miałabyś tak zrobić?
Millicent wyglądała na zaniepokojoną.
- Ja nie chcę tworzyć nowego świata. Moje marzenia nie sięgają aż tak daleko.
Aha! Teraz do czegoś zmierzamy.
- A jakie są twoje marzenia?
- Och... Nie są ważne, sama możesz sobie wyobrazić... jak to marzenia starej panny.
Klarysa uśmiechnęła się zachęcająco i kiwnęła głową.
- Własny dom i mężczyzna, który mnie pokocha
- pospieszyła z wyjaśnieniem Millicent.
- A dlaczego nie miałabyś tego mieć? To da się zrobić bez trudu.
- On nigdy nawet na mnie nie spojrzał... to znaczy...
-On?
- On... och, nie znasz go. Ale poznam.
- Czy będzie na balu?
- To przyjaciel Roberta, więc zapewne się pojawi. Klarysa spojrzała poważnie na Millicent.
- Pojawi się - przyznała Millicent i poddała się, wzdychając. - To hrabia Tardew, Corey MacGown, najwspanialszy mężczyzna, jakiego widziała Szkocja.
Liryzm tej odpowiedzi powiedział Klarysie wszystko, co chciała wiedzieć.
- Jest przystojny?
- Ma włosy barwy słońca i niebieskie oczy niczym turkusy. Jeździ konno i poluje, uprawia hazard i tańczy jak marzenie. - W głosie Millicent pojawiły się nutki nostalgii.
- A zatem tańczyłaś z nim?
- Raz, kiedy miałam siedemnaście lat. Nadepnęłam mu na stopę. - Millicent spuściła głowę i wymamrotała: - Nie zasługuję na to, by aspirować do takich zaszczytów.
- Kto ci tak powiedział? - zdenerwowała się Klarysa.
- Mój ojciec. Klarysa przełknęła brzydkie słowa, które cisnęły
jej się na usta. Nie mogła mówić źle o ojcu Milli-cent. Przynajmniej nie wprost do niej, zatem łagodnie rzekła:
- Niekiedy ci, którzy kochają nas, zupełnie nie dostrzegają naszych zalet.
- Ojciec nie był ślepy; był prawy i surowy.
- Być może, ale nie miał pojęcia o urodzie. - Klarysa nie dała jej szansy zaoponować. - Pomogę ci wybrać fryzurę i suknię, wejdziesz jak królowa i będziesz się uśmiechała niczym syrena, a hrabia Tardew padnie rażony strzałą miłości.
Millicent roześmiała się. Klarysa nie.
- Mówię poważnie. - Wstała i poklepała Milli-cent po ramieniu. - Zacznij o tym myśleć. - Odwróciła się i odeszła.
Usłyszała kroki Millicent, wybiegającej z altanki.
Królewno Klaryso, nie! - Ton jej głosu był równie władczy, co ton Klarysy. - Spiesz się, skoncentruj się na Prudencji, pomóż mi w organizacji balu. A ponad wszystko, proszę, bądź moją przyjaciółką, ale nie próbuj starać się naprawiać mojego życia; jestem zadowolona z tego, jakie jest.
Rozdział 13
Królewna złapie więcej much na miód niż na ocet.
królowa wdowa Beaumontagne
STAJNIE spoczywały uśpione w porannym słońcu. Wszędzie krzątali się stajenni. Klarysa ruszyła wzdłuż boksów, niecierpliwie wyglądając Blaize'a, aby znowu pogładzić jego aksamitne nozdrza. Niczego więcej od niej nie wymagał, prócz pewnego trzymania wodzy oraz poklepania po przejażdżce. Nigdy nie odepchnął jej ze strachu ani nie doprowadził do niebezpiecznej dla niej sytuacji. W tym miejscu nic nie miało sensu, ale Blaize był jedynym przyjacielem. W odróżnieniu od pozostałych samców w tej posiadłości Blaize był rozsądnym samcem.
Kiedy jednak podeszła do boksu, zobaczyła, że konia nie ma w środku.
Poczuła przypływ paniki. Rozpaczliwie rozejrzała się wkoło, ale pozostałe konie nie były kasztanowe ani nie miały szlachetnej figury Blaize'a.
Gdzie on był?
Blaize nienawidził mężczyzn. Gdyby któryś ze stajennych chciał się na nim przejechać, Blaize zaatakowałby go. Jednak oprócz zmartwienia odczuwała mniej logiczny strach: czy ktoś przybył, aby zabrać jej konia?
Ruszyła w stronę padoku, rozglądając się na boki, szukając wyjaśnień, szukając Blaize'a. Wychodząc na zewnątrz, zmrużyła oczy w świetle słońca i zobaczyła ogiera osiodłanego i przygotowanego dla niej, Hepburn , ten przeklęty Hepburn , trzymał wodze.
Ulga znalazła ujście w furii. Najwyraźniej był zupełnie zdrowy. Najwyraźniej Blaize był bezpieczny. I najwyraźniej ci dwaj zdążyli się już zaprzyjaź-nić ! Żałowała , że zmarnowała czas na zamartwianie się o któregokolwiek z nich. Wyrwała wodze z rąk Hepburna i wysyczała:
- Co ty wyrabiasz?!
- Czekam na ciebie. - Miał ten sam co zwykle beznamiętny wyraz twarzy, zupełnie jakby skradzione pocałunki poprzedniej nocy nigdy nie miały miejsca.
Dobrze. Ona też będzie się zachowywać równie obojętnie. W końcu to , co się zdarzyło zeszłej nocy, nie miało znaczenia. To była tylko chwila namiętności, nic ponadto . To nie mogło się powtórzyć. Zdecydowanie nie mogło .
- Spóźniłaś się - stwierdził. Czyżby się umawiali na wspólną przejażdżkę?
Zmrużyła oczy i powiedziała:
- Skąd wiedziałeś, że przyjdę do stajni?
- Intuicja. Intuicja? Nie, ten mężczyzna nie miał w sobie
za grosz intuicji. Obserwował ją.
- Nie podoba mi się ta twoja intuicja - rzekła. - Nie używaj jej więcej wobec mnie.
Skinął głową.
- Jak sobie życzysz. Jednak jego spokojna kapitulacja zwiększyła
jej niepokój. Taki mężczyzna nie słucha nikogo,
chyba że ma ku temu powód. A ona bała się go poznać.
Rozejrzała się dokoła i zobaczyła, że koń Hepburna, Helios, stoi uwiązany obok gotów do przejażdżki.
- Nie spóźniłam się. - Odepchnęła Hepburna, który chciał pomóc jej wsiąść na konia. - Jestem o idealnej porze na moją prywatną przejażdżkę na moim własnym koniu.
Wzruszył ramionami, jakby ten złośliwy żart go zdumiał, odwrócił się i z lekkością wskoczył na rumaka.
- Nie lubisz poranków, nie spodziewałem się tego Chwyciła wodze z wprawą.
- O czym mówisz?
- Po prostu wydawało mi się, że jesteś kobietą, która wcześnie wstaje i radośnie wita dzień, a widzę, że to nieprawda.
- Jestem bardzo radosna! - Była śmieszna i wiedziała o tym. Ale irytował ją niczym kamień w bucie.
Przyjrzał się jej z udawaną troską.
- Nie jadłaś śniadania? To niezbyt zdrowo jeździć z pustym żołądkiem.
Jego troska musiała być fałszywa. Uznała, że byłoby o wiele gorzej, gdyby była prawdziwa. Cedząc słowa przez zęby, rzekła:
- Nie opuściłam śniadania.
- Zatem nie masz wymówki, jedziemy! - Ruszył w stronę dzikiej części posiadłości, gdzie pomiędzy połaciami trawy i wystającymi skałami wiły się wąwozy i doliny. Droga kusiła. Klarysa mogła wrócić do Freya Crags, zabrać Amy i odjechać. Zebrała sporo złota za swoje kremy. Mogłyby pojechać
do Edynburga i przetrwać kolejną zimę. Kolejną zimę z dala od Beaumontagne. A teraz... zima była tuż-tuż, Klarysa obawiała się sędziego Fairfoota z Londynu, który pewnie będzie szukał zemsty za to, że nie zgodziła się na jego żądania.
Czy była tchórzem?
Kiedyś tak nie myślała. Amy mówiła, że jest twar-da , ale Hepburn przestraszył ją i to nie jednokrotnie . Przerażał ją, ponieważ naprawdę nie dostrzegał głupoty swojego planu. I co gorsza, obejmował ją tak, jakby serce i duszę wkładał w przyjemność płynącą z ich pocałunku. I ponieważ kiedy ją całował, sama chciała oddać mu swoje serce i duszę.
Mówiła sobie, że to ciekawość ją do niego przyciąga. Z pewnością nie obawa. Z pewnością nie oczekiwanie, a już z całkowitą pewnością nie pożądanie mężczyzny, który pewnie był szaleńcem i strasznym arogantem.
Dogoniła go i spytała.
- Co się stało z tym człowiekiem?
- Jakim człowiekiem?
- Tym, którego ścigałeś zeszłej nocy.
- Uciekł . - Zwolnił.
- To musi cię złościć, kiedy ktoś umyka z twojej sieci.
- Tak, złości mnie. - Powoli odwrócił głowę i zajrzał jej głęboko w oczy.
Musiała zacisnąć ręce na wodzach, ponieważ Blaize uskoczył w bok. Szybko naprowadziła go na drogę.
Czy Hepburn jej groził? Przełknęła ślinę. Tak, oczywiście, że tak. Ostatniej nocy próbował ją uwieść. Dzisiaj spróbuje ją zastraszyć
Na nieszczęście dla niego nie należała do osób, które łatwo dają się zastraszać. Był tylko hrabią.
Ona jest królewną, musi o tym pamiętać i stosownie się zachowywać.
Babcia ostrzegała ją, że zbytnie spoufalanie się rodzi pogardę. Oto miała dowód. Ale babcia pokazała jej też, jak powstrzymywać takie reakcje.
Podrzuciwszy kapelusik na głowie, Klarysa wysunęła się przed Hepburna, ufając, że jej postawa, styl jazdy oraz zachowanie pokażą mu, gdzie jest jego miejsce. Jednak cały czas podejrzewała, że arogancji tego mężczyzny nie da się łatwo poskromić.
Jechali przed siebie, zostawili w tyle stajnie, stracili z oczu dom i wokół nie widzieli nikogo prócz dzikiego ptactwa. Przed nimi, nad wzgórzami, roztaczał się błękit nieba, a tu i ówdzie kwitły na różowo i biało kępy róż. Krajobraz tutaj bardzo różnił się od jej ojczyzny w Pirenejach, był spokojniejszy, mniej górzysty. A skały i wiatr śpiewały pieśń życia, która przemawiała do jej duszy.
Ta żywotność była obecna także w usposobieniu Hepburna.
Okropnego Hepburna, który nie mógł zostawić jej, by w spokoju rozkoszowała się porankiem. Ścieżka wiła się i znikała w oddali; dogonił ją.
- Cóż za wyraz twarzy, wasza wysokość. Czyżbym cię obraził w jakiś sposób?
Obrażał ją nawet tylko oddechem.
- Ostatniej nocy postawiłeś żądania, których nie mogę spełnić. Żądania, które są niewłaściwe i nie na miejscu. - A potem, by upewnić się, że zrozumiał, wyjaśniła mu niestosowność jego planu, nie wspominając nic o pocałunkach , i dodała : - Rozumiesz, mam nadzieję, że nie mogę udawać, zwłaszcza w nieznanym mi celu, kogoś, kogo nie znam.
- A zatem rozważałaś moją propozycję? - spytał gładko.
Ściągnęła wodze i zwróciła się w jego stronę. P o -wolnym, królewskim tonem rzekła:
- Jestem królewną. - Uniosła dłoń , by powstrzymać wszelkie komentarze. - Wiem, że mi nie wierzysz, ale to prawda, i znam swoją powinność. Mam zobowiązania wobec mojego stanu i takie zobowiązania nie obejmują przebierania się dla celów oszustwa.
- Obejmują, jeśli nie masz wyboru. - Jego ton ciął niczym bicz.
Przypierał ją do muru, stawiał w sytuacji, z której nie miała wyjścia, a tego nie chciała. Musiała się wymówić, musiał istnieć jakiś sposób, by się od tego wymigać.
- Gdybym tak zrobiła, byłabym w przebraniu i nie mogłabym pojawić się na balu jako ja. Jakie kłamstwo opowiesz swoim gościom, kiedy królewna, którą zaprosiłeś i zaszantażowałeś, nie pojawi się?
- Pojawisz się jako królewna. - Helios zrobił krok do przodu.
- Sądziłam, że chcesz, żebym założyła perukę i przebranie - rzekła z lekkim zniecierpliwieniem.
- Obu rzeczy z łatwością można się pozbyć. - Nie spuszczał z niej wzroku. - Nic nie może budzić wątpliwości co do obecności seńority Menendez.
- Dlaczego to takie ważne, aby pojawiła się na balu? Chcesz zaimponować gościom?
- Oczywiście. - Mówił wolno, ale dobitnie. - Po raz pierwszy wystąpię w roli gospodarza od czasu mojego powrotu z wojny. Status mojej rodziny w wielkim stopniu zależy od sukcesu tego przyjęcia.
Nie wierzyła mu.
- Kłamca.
- Jesteś inteligentna. - Przyjrzał jej się uważnie.
Poczuła się dumna z jego uznania, co było wielce nierozsądne. Nie mogła zmięknąć i wziąć udziału w jego farsie.
Amy byłaby stracona.
Ale Klarysa wiedziała, w jaki sposób rozegrać odmowę: humorem, nie walką, i nie pozwalając mu się zorientować, jak bardzo jest zdesperowana. Mogła oczywiście rozproszyć go flirtowaniem. Oczywiście do pewnych granic. Ostatniej nocy pocałował ją bez prowokacji. Nie chciała powtórki z tej... cudownej namiętności. Wiedziała, na ile może sobie pozwolić, a wtedy pozwolił sobie na zbyt wiele.
Przysunęła się bliżej, uśmiechnęła, wykorzystując dołeczki w policzkach jako argument, i miłym tonem rzekła:
- Panie, to, o co prosisz, jest niemożliwe. Jeśli mnie złapią, będę zrujnowana.
Nie dostrzegła żadnego znaku, że się poddaje, wręcz przeciwnie, zacisnął mocniej szczęki, a w jego oczach pojawił się chłód.
- Nie złapią cię, nie pozwoliłbym na to. Była rozsądna.
- W takich sytuacjach zawsze jest szansa niepowodzenia.
- Nie. - Zaczynał się niecierpliwić. Serce zaczęło jej bić szybciej, dłonie w czarnych
rękawiczkach spociły się... Był niebezpieczny. Niebezpieczny i nieprzejednany. I szalony. M i m o to musiała odmówić. Musiała.
- Panie, nie mogę tego zrobić. Spojrzał w dół, jakby chciał zamaskować swoje
myśli, a za chwilę z powrotem skierował wzrok na jej twarz. Pomyślała, że czegoś szuka.
- To twoje ostatnie słowo? Niepokój, który odczuwała od samego początku
ich spotkania, rósł w szybkim tempie.
- Tak, ostatnie. Łagodnym głosem Hepburn powiedział:
- Jakiś miesiąc temu widziałem najwspanialszego dwulatka, ogiera w Gilmichael. Był to koń sędziego, półarab, półkrwi Beaumontagne, rzadkie zwierzę niezwykłego koloru i charakteru.
Klarysa poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Ręce zacisnęły się na wodzach. Blaize poruszył się niespokojnie i poczuła chęć poklepania go.
- O czym mówisz?
Ukradłaś tego konia. - Hepburn uśmiechnął się z lodowatą satysfakcją. - Ukradłaś Blaize'a.
Rozdział 14
Nie można być złym i jednocześnie jasno myśleć.
starzec z Freya Crags
UKRADŁA konia. Hepburn znał szczegóły. Znał prawdę.
I nawet nie krył się z szantażem.
W Klarysie narastała chęć ucieczki od własnego życia na tej obojętnej ziemi, wśród jej obojętnych mieszkańców. Chciała popędzić Blaize'a do galopu, poczuć wiatr na twarzy i porzucić swoje obowiązki, nawet Amy! I nigdy więcej nie oglądać się wstecz.
- Nie, mój ojciec, król...
- Nie ma go. - Hepburn machnął ręka w powietrzu. - A nawet gdyby żył, nie dałby ci tego konia. Blaize jest dwulatkiem. Z tego, co mówisz, jesteś w Anglii o wiele dłużej.
W pułapce. W pułapce własnych kłamstw. W pułapce tego mężczyzny o pięknych, miękkich i namiętnych ustach i iskrach w duszy. Co robić? Najpierw postara się odwołać do miłości Hepburna do zwierząt.
- Dobrze, to prawda. Sędzia Fairfoot uznał, że jest treserem. Chciał złamać Blaize'a, a kiedy nie mógł , chciał go zabić... - Upokorzona , zawahała się. - Blaize nie zasługuje na śmierć tylko dlatego, że jakiś angielski sędzia chce zniszczyć piękno i charakter tego zwierzęcia.
Rysy Hepburna nie zmiękły, a ton jego głosu był bezbarwny.
- Ciebie też chciał złamać? Lepiej mi ulegnij, dziewucho, albo wrzucę ciebie
i twoją siostrę do lochu i nigdy więcej nie ujrzycie światła dziennego.
Na wspomnienie tej historii poczuła zawstydzenie. Porwana koszula. Siniaki na nadgarstku. Na szczęście, z pomocą przybyła Amy.
Krew odpłynęła jej z twarzy. Wiedziała, że nie potrafi jechać tak szybko ani odjechać tak daleko, by uciec przed tym wspomnieniem. Jednak pragnęła tego. Dobry Boże, jak bardzo tego pragnęła !
Pominęła pytanie Hepburna .
- Jego żona chodzi i mówi, ale jest złamana. Martwa w środku. Proszę, panie, nie odsyłaj Bla-ize'a z powrotem. Jego nie można złamać. Można go tylko poprowadzić. Sędzia Fairfoot go zabije i to będzie dla niego tragiczny, pełen męki koniec.
- Nie odeślę Blaize'a z powrotem do niego. - Hepburn wyciągnął odzianą w rękawiczkę dłoń jakby na znak zgody. - Pod warunkiem, że zrobisz t o , o co prosiłem.
Wbiła wzrok w jego dłoń. Potem spojrzała mu w twarz. Wygrał człowiek, którego nie interesowało nic prócz własnego głupiego planu .
To nie było sprawiedliwe, aby ona, królewska córka, rozpieszczana i noszona na rękach, musiała tak szybko dorosnąć i wziąć odpowiedzialność za los swój i siostry. I musiała zamartwiać się o drugą siostrę. To nie było sprawiedliwe, że musiała stanąć wobec tego człowieka, który teraz triumfował, i ulec jego namowom wzięcia udziału w niebezpiecznym dla niej planie.
Opanowała ją frustracja, gniew, ból. Ponagliła konia do galopu. Żwawy ogier wyrwał do przodu, chętny, by galopować, tak jak go stworzyła natura.
Doleciał ją krzyk Hepburna, a potem tętent kopyt jego konia tuż za nią.
Nie dbała o to , czy ją ściga. To nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia oprócz galopu, iluzji ucieczki i wrażenia wolności.
Pędziła konno przez łąki, prosto ku wzgórzu, potem galopem zjeżdżając z drugiej strony.
Dotarli do drewnianego płotu. Blaize zebrał się w sobie i wykonał idealnie czysty skok. Przed nimi rozciągała się długa dolina. Blaize wyciągnął szyję, jego nozdrza zadrżały, wyczuł doświadczoną rękę na wodzach i puścił się niekończącym się galopem.
Po twarzy Klarysy płynęły łzy od chłodnego wiatru. A może ze smutku i wściekłości. Łzy, które więzły jej w gardle. Łzy z powodu Hepburna, który galopował jej śladem, bez serca, bez litości. Nie było sposobu mu uciec. Był silniejszy, szybszy i większy od niej. Bardziej przebiegły, okrutny... niech go diabli!
Zrozumiała to i jej krótkie uczucie buntu zgasło. Powrócił zdrowy rozsądek i kiedy zobaczyła przed sobą następne wzgórza, zatrzymała się.
Hepburn podjechał, by ją zablokować, i chwycił wodze Blaize'a. Odsłaniał w uśmiechu białe zęby. Jego nozdrza drżały, a wokół ust pojawiły się zmarszczki wściekłości. W oczach płonęła złość. Krzyknął:
- Co chciałaś udowodnić?!
Nie obchodziło jej już, co o niej myślał. Żaden uśmiech, żaden komplement , żadne dotknięcie nie zabije w niej determinacji.
- Nie zrobiłam tego, by cokolwiek udowodnić! Zrobiłam , bo tak chciałam - krzyknęła.
- Nie prześcigniesz mnie. Nie masz tu dokąd uciec, wszędzie cię odnajdę, a złamanie karku nic ci nie przyniesie.
- Nie złamię karku. Umiem jeździć równie dobrze jak mężczyzna, a Blaize jest mój - rzuciła mu wyzwanie.
- Dopilnuję, aby był twój, kiedy zrobisz to, co ci kazałem - rzucił jej to przekupstwo i wyciągnął rękę.
Rzuciła się do galopu przez łąki i wzgórza, i znajdowała się teraz w punkcie wyjścia, a lord Hepburn znowu wyciągnął dłoń, żądając, by przystała na jego propozycję.
Nienawidziła go. Nienawidziła, b a ł a się i... pragnęła go. Gdyby tylko mogła zrozumieć dlaczego. Dlaczego go pragnęła, skoro ją przerażał i drażnił.
- Dlaczego to robisz? - spytała. - Dlaczego muszę brać udział w tej absurdalnej przebierance?
- Szukam sprawiedliwości i wolności dla przyjaciela - rzekł Hepburn spokojnym tonem, bez fanfar, zupełnie jakby sprawiedliwość i wolność były warte jakichkolwiek wysiłków.
Nie dbała o t o .
- Przyjaźń? - Chciała wypluć to słowo na wyciągniętą ku sobie dłoń, ale wyłom w dobrych manierach nie mógł być aż tak wielki. - A co taki człowiek jak ty może wiedzieć o przyjaźni? Nie wiesz, co to znaczy być przyjacielem! - Chciała przestać mówić. Naprawdę. Odjechała. Potem pomyślała
o Millicent. O jego biednej siostrze, i wróciła. - Nawet nie wiesz, co to znaczy być bratem.
Jej oskarżenia zdumiały go, opuścił d ł o ń i spytał naprawdę zaskoczony:
- Co masz na myśli?
- Spójrz na siebie! Wracasz z wojny, nieszczęśliwy i przygnębiony, i nie zwracasz żadnej uwagi na potrzeby swojej siostry.
- Mam dwie siostry - w jego głosie pobrzmiewał sarkazm.
Klarysa udała zdumienie.
- Zauważyłeś?! Tak, Prudencja jest uroczą m ł o -dą dziewczyną, która myśli, że wszystko jest w porządku, ponieważ ty tak twierdzisz. Dla niej życie to wesoła przygoda, ponieważ o wszystko zadbała Millicent. Ale Millicent... czy ty w ogóle zauważyłeś jej troskę o ciebie?
- Oczywiście.
- A zatem nic cię to nie obchodzi? - Jej ton chłostał niczym bicz.
- Nie ma co mnie obchodzić. - Siedział zupełnie nieruchomo w siodle niczym posąg. - Powinna mi wierzyć.
- Może gdybyś kiedykolwiek usiadł i porozmawiał z nią, uwierzyłaby. Ale ty jej unikasz, a ona się zamartwia. Gdzie cię nauczyli takiego okropnego zachowania?
Skrzywił się, jakby dotknęła jakiegoś bolesnego miejsca.
Ucieszyło ją to . Miała nadzieję, że będzie cierpiał z powodu jakiegoś wspomnienia i mówiła dalej, mając zamiar zranić go jeszcze bardziej:
- Po śmierci ojca zajmowała się twoim domem i posiadłością. I założę się, że wychowywała Prudencję. Prawda?
-Tak.
- Tak - przedrzeźniała go Klarysa. - A ty nigdy jej nie podziękowałeś ani nawet nie wsparłeś, prawda?
- Nie.
- Lady Millicent to urocza, słodka i atrakcyjna kobieta, którą zakopano na tym odludziu, która wypełnia swoje obowiązki, mimo że nikt jej nie dostrzega ani o nią nie dba. Nawet własny brat, którego uwielbia.
Nie wyglądał, jakby czuł się winny.
Oczywiście, że nie. Skoro szantażowanie królewny nie budziło w nim poczucia winy, dlaczego miałby czuć się źle z powodu niezbyt szarmanckiego zachowania w stosunku do starszej siostry?
- Mówisz jej, że chcesz wydać bal, a ona natychmiast zrywa się do pracy. Nawet nie dałeś jej wystarczająco dużo czasu, aby mogła wszystko zaplanować, a panie zjawiły się tak szybko, że ma teraz dwa razy tyle zajęć...
- Myślałem, że jej pomogą. - Uniósł beznamiętnie brew.
- Jeśli za pomoc uważać to, że siedzą na karku, to tak, strasznie pomagają. Paniom trzeba zorganizować czas, bezustannie je zabawiać. Poza tym któraś zawsze potrzebuje ramienia, by mogła się wypłakać. Od kiedy przyjechały, Millicent nie może się od nich opędzić.
- Nie powinna mieć w sobie tyle współczucia, wtedy przestałyby przychodzić się do niej wypłakiwać...
- Ma je odrzucić? Tak jak twój ojciec odrzucił ją? Jak ty ją odrzuciłeś? Nie sądzę, panie . Millicent doskonale zna ból, który wiąże się z odrzuceniem. - Czy cokolwiek w ogóle do niego docierało?
- Powinna tańczyć na twoim balu, a nie organizować go.
A ponieważ był nieczuły i głupi, odparł:
- Ona nie lubi tańczyć.
- Chodzi ci o to, że nikt jej nie prosi do tańca. A wiesz dlaczego?
- Z pewnością mi powiesz.
- Ktoś musi! - Klarysa wzięła głęboki oddech, aby się uspokoić, ale jakkolwiek rzadko traciła kontrolę nad sobą, tak teraz nie potrafiła jej odzyskać. - Nie proszą jej, ponieważ uważa się za mało atrakcyjną i przekonuje o tyra wszystkich dokoła. Ale ja potrafię to zmienić. Umiem dopasować jej fryzurę i strój, umiem poprawić jej cerę, a co najważniejsze, nauczyć, jak chodzić, mówić i się uśmiechać. I wiesz co? Ona tego nie chce, a wiesz dlaczego?
- To też mi powiesz.
- Mężczyzna, który wziąłby ją za żonę, byłby szczęściarzem, a ona nie pozwoli mi nic sobie pokazać, bo uważa, że nie jest tego warta. Czyja to wina, panie hrabio? Czyja to wina?
Patrzył na nią z coraz większym zainteresowaniem, jakby jej współczucie było czymś, czego nie potrafił zrozumieć.
- Z pewnością powiesz, że moja.
- Być może - powiedziała z pogardą. - Powinieneś udawać, że jest twoją przyjaciółką, a nie siostrą, i zrobić, co w twojej mocy, aby jej pomóc.
Nagle odwrócił głowę, ten nieczuły drań spoglądał właśnie jak zaczarowany na wzgórze.
I wtedy to usłyszała. Niesione wiatrem, ciche krzyki. Stukot kopyt. I wystrzał, ostry i ostateczny.
- Mac Gees! - Hepburn zawrócił Heliosa i pogalopował na strome wzgórze.
Klarysa podążyła za nim i kiedy dotarła na szczyt, zobaczyła scenę jak ze swoich koszmarnych snów. Okropności wojny i rewolucji, które poznała w swojej ojczyźnie, stały się rzeczywistością tutaj, w spokojnej szkockiej dolinie.
Poniżej po obu stronach chatki rosły dwie jabłonie. Na południowym stoku pławił się w słońcu ogród, a kury dziobały zieloną trawę.
Drzwi od chaty kołysały się na wyrwanych zawiasach. W ogrodzie leżała martwa kobieta, a spod jej ciała sączyła się strużka krwi. Dwa osiodłane konie stały przytroczone do drzewa. Jeden z jeźdźców bez litości okładał pięściami mężczyznę w kilcie, którego przytrzymywał drugi z napastników.
- Łobuzy - warknął Hepburn. Klarysa wbiła w niego wzrok. Wyraz jego twarzy
zmienił się. Skrzywił usta w grymasie, ukazując białe zęby. Nozdrza mu drgały, a oczy zwęziły się niebezpiecznie w szparki.
Dźwięk razów zadawanych w brzuch wieśniakowi i żałosne okrzyki sprawiły, że Blaize spłoszył się. Klarysa opanowała przestraszone zwierzę. I opanowała własną chęć ucieczki.
To byli bezlitośni mordercy, śmiejąc się, zadawali cios za ciosem.
- Panie, ich jest dwóch, mogę pomóc, powiedz mi tylko, co mam robić.
Spojrzał na nią tak, że zamilkła, bardziej bojąc się jego niż tych rzezimieszków. Hepburn wydał z siebie bojowy okrzyk, na którego dźwięk aż się skuliła, a Blaize znowu zrobił krok w tył, spiął He -liosa i runął w dół zbocza. Jego ogier niczym bojowy rumak ruszył w stronę chaty z taką pewnością siebie, jakby znajdował się na polu bitwy.
Na mrożący krew w żyłach okrzyk złodzieje unieśli w zdumieniu głowy, a kiedy zobaczyli, że zdąża ku nim jeden człowiek, roześmiali się. Jeden z nich uniósł pistolet i wycelował w Hepburna.
Klarysie wściekłość i strach niemal zamgliły wzrok.
Krzyknęła imię Hepburna i spięła konia. Pogalopowała w dół zbocza, a kopyta Blaize'a, uderzając o ziemię, grzmiały niczym pioruny.
Koń Hepburna stanął dęba i runął prosto na wyszczerzonego w uśmiechu rzezimieszka. Kopyta uderzyły go w głowę, mężczyzna krzyknął i przewrócił się. Pistolet wypalił, a kiedy napastnik wstał, Klarysa spodziewała się, że zobaczy krew na ciele Hepburna.
Strzał jednak chybił. Klarysa przystopowała konia, usiłując podjąć decyzję, co ma robić. Odwrócić uwagę złodziei? Trzymać się z boku?
Z okrzykiem wściekłości napastnik odrzucił bezużyteczny dymiący pistolet.
Jego kompan o szerokich barach i wielkim brzuchu porzucił swoją ofiarę, chwycił jakiś drąg ze sterty drewna, cisnął nim i ruszył w stronę swojego konia.
Jednak Hepburn wykonał unik i odciął mu drogę. Klarysa nie mogła zaczerpnąć tchu po morderczej przejażdżce, a on przemieszczał się pomiędzy złodziejami a drzewem, uwalniając przytroczone konie. Wydał z siebie kolejny bojowy okrzyk i zwierzęta w popłochu pogalopowały przed siebie.
Złodzieje opanowali wściekłość. Hepburn był konno, oni nie. Mógł ich rozjechać.
Ale nie uczynił tego.
Zaczął objeżdżać grubego napastnika, zataczając wokół niego koła, aż mężczyzna w końcu stracił równowagę i upadł na ziemię. Osunął się na kolana, a w dolinie rozległy się jego przekleństwa.
W połowie stoku Klarysa siedziała znieruchomiała na grzbiecie Blaize'a. Hepburn wiedział, co robi, ona nie, ale nie chciała wchodzić mu w drogę.
Bała się wchodzić mu w drogę.
Cisnął drągiem niczym włócznią w pierwszego z napastników, przejechał obok drugiego i zeskoczył z siodła. Rozgorzała walka na pięści. Ciosy fruwały w powietrzu w walce tak zażartej, że Kla-rysa poczuła, jak włosy jeżą jej się na głowie. Nigdy nie widziała podobnej sceny.
Hepburn był na dole, przyjmując i rozdając cios za ciosem. Bezzębny napastnik wyjął zza paska nóż i ruszył przed siebie.
- Robert! Nóż! - krzyknęła i ruszyła galopem.
Na dźwięk jej głosu Hepburn uniósł łysego napastnika i rzucił nim w drugiego. Obaj potoczyli się na trawę.
Hepburn wstał, wycelował palcem w Klarysę i krzyknął.
- Stój!
Jakby była psem. Albo jego sługą!
Z drżącymi rękami i łomoczącym sercem posłuchała go, jakby istotnie była jednym lub drugim. Nie ośmieliłaby się zrobić inaczej. Nie poznawała Hepburna. Był dziki, a ona bardziej bała się jego niż tych padalców, z którymi walczył.
Oni też zaczęli się bać. Widziała to po ich postawie, po powolnych ruchach i sposobie, w jaki
do siebie mamrotali, starając się ustalić strategię obrony przed szaleńcem, który miał co do nich piekielne zamiary.
Pozwolili mu podejść, a potem otoczyli go.
Hepburn uśmiechnął się. Klarysa widziała ten grymas. Mężczyźni byli coraz bliżej, a kiedy bezzębny zaatakował go nożem, Hepburn chwycił go za nadgarstek i wykręcił go.
Klarysa usłyszała chrzęst łamanej kości i poczuł a , że ją mdli.
Bezzębny opadł na ziemię, wrzeszcząc z bólu.
- Byłeś wczoraj wieczorem w mojej posiadłości, prawda? - doleciał ją głos Hepburna.
- Nawet nie wiem, kim jesteś - odparł łysy.
- Kłamca. - Hepburn zacisnął pięści. - Miałeś czelność węszyć wokół mojego domu.
- Jestem z Edynburga, nie wiem, kim jesteś, i nie jestem szpiegiem, jestem uczciwym złodziejem. - Hepburn uderzył go w ucho tak mocno, że aż głowa odskoczyła mu na bok.
Tymczasem bezzębny poderwał się jak rasowy wojownik i zdzielił Hepburna w szczękę. Zanim Klarysa zdążyła zareagować, Hepburn wykonał unik i palnął łysego w nos, trysnęła krew, a Hepburn rzekł spokojnym głosem:
- Jesteś oszustem, obserwowałeś mój dom. Łysy usiłował oddać cios, ale Hepburn wywinął się i wbił mu palce w oczodoły.
- Kto ci zapłacił za szpiegowanie mnie?
- Jesteś szalonym skurczybykiem! - Łysy wykonał krok w tył.
- Wiem. - Hepburn znowu go uderzył. - Kto?
- To nigdy nie był twój dom. - Łysy usiłował uciec.
Hepburn podstawił mu nogę. Mężczyzna przewrócił się. Hepburn zaczekał, aż wstanie, znowu go przewrócił, stanął nad nim i spytał:
- Chciałeś mnie obrabować?
Łysy chwycił Hepburna za kolana, ale ten wykonał salto w tył i stanął z powrotem na nogi. Sięgnął w dół i podniósł łysego.
- Co chciałeś ukraść? - Uderzył go w szczękę.
- Nic, przysięgam, nic. - Łysy uchylał się i chwiał, starając się dosięgnąć Hepburna.
Ten uderzył go w pierś i zmiażdżył mu nos. Łysy opadł na ziemię, oślepiony własną krwią, i wydyszał:
- Nie znam cię.
Hepburn stał, wpatrując się w mężczyzn leżących na ziemi; pierś mu falowała, a twarz miała demoniczny wyraz.
- Jestem hrabia Hepburn, zabiliście moich łudzi.
- Nigdy więcej - wymamrotał łysy.
- Racja, nigdy więcej. - Hepburn uniósł go za koszulę i zdzielił ponownie.
Klarysa nie mogła już na to patrzeć. Podjechała do niego.
- Lordzie Hepburn! - Zeskoczyła z siodła.
- Lordzie Hepburn! - Chwyciła go za uniesione do ciosu ramię. - Przestań! Musisz przestać!
- W jej drżącym głosie zabrzmiała gorycz. Hepburn uniósł głowę i wlepił w nią wzrok, jakby nigdy wcześniej jej nie widział. Włosy miał potargane. Rękaw rozerwany od ciosu nożem. Zakrwawione ramię. Wyglądał, jakby duszę opętał mu sam diabeł, i wystraszyła się, że i ją uderzy.
Nagle wypuścił z siebie powoli powietrze, rysy mu złagodniały, opuścił rękę. Puścił ciało łysego
i głosem przerażająco spokojnym i zwyczajnym poinstruował ją:
- Wasza wysokość, jedź do posiadłości MacKenzie i przyślij kogoś po MacGee, a ja się do tego czasu nim zaopiekuję.
- Ale... panie, jesteś ranny. Spojrzał obojętnie na swoje ramię i rzekł:
- Miałem gorsze rany, MacGee nie miał, biedny drań. - Zagwizdał na Blaize'a i ogier ruszył ku nim stępa.
Hepburn pomógł jej wsiąść na konia, a jego dotyk sprawił, że zadrżała ze strachu.
Jeśli nie sprowadzisz pomocy dla MacGee, biedak umrze. Pospiesz się. - Hepburn poklepał konia.
Rozdział 15
Królewna zajmuje się haftowaniem, aby stworzyć dzieło sztuki i pokazać, jak piękne ma dłonie i pełne gracji ruchy.
królowa wdowa Beaumontagne
KLARYSA patrzyła z okna gabinetu, jak zbliża się Hepburn. Pokrwawiony, poobijany i najwyraźniej niezmordowany. Pisk przerażonych kobiet i jego uspokajające słowa dobiegające z korytarza upewniły ją, że jest blisko. Kiedy wszedł do komnaty, stała w cieniu.
- Nic mi nie jest, Millicent, niepotrzebny mi medyk do zszycia takiego draśnięcia. Muszę zajrzeć do poczty, która przyszła dziś po południu, a potem obiecuję, że odpocznę. Wracaj do gości, potrzebują cię bardziej niż ja. - Zamknął za sobą drzwi tuż przed zaniepokojoną twarzą siostry i podszedł do biurka, gdzie na srebrnej tacy leżały poukładane w stos listy.
Klarysa wykorzystała ten moment, aby mu się przyjrzeć. Miał lekko podkrążone oczy i posiniaczoną brodę, ale jak na kogoś, kto kilka godzin wcześniej brał udział w zaciekłej bójce, wyglądał nadzwyczaj dobrze. Z wyjątkiem tego rozcięcia na ramieniu, które trzeba było opatrzyć. Nie unosząc głowy, powiedział:
- Nie czaj się tam, wasza wysokość, chodź tu i zadbaj o mnie. Taki właśnie miałaś zamiar, prawda?
Najwyraźniej zauważył, że przygotowała na stoliku nożyczki, zestaw do szycia oraz miednicę ciepłej wody. Ją także spostrzegł, kiedy wyszła z cienia, i spojrzał prosto na nią.
Oczy miał zaczerwienione.
Nadal był wściekły.
Serce zaczęło jej bić szybciej. Chciała uciec. Chciała zostać. Chciała upewnić się, że nic mu nie jest. Nie dbała o to. Widziała go w najgorszej sytuacji, w nieopanowanej wściekłości, wściekłości tak wielkiej i morderczej, że mógłby bez wahania zabić. I widziała go w najlepszej sytuacji, ponieważ walczył o swoich poddanych.
Jednak współczucie i wyrozumiałość, jakich uczyła ją babcia, zapadły jej głęboko w serce, a on...
Chłodno odwrócił wzrok, by uświadomić jej dystans, który ich dzielił. Pomyślała, że manipuluje jej uczuciami.
- Jak się czuje MacGee? - spytała spokojnie.
- Jego żona nie żyje, ale on wyjdzie z tego. - Zerknął na stertę listów i podszedł do niej. - Jest w mieście, pod opieką medyka.
Z zadowoleniem zauważyła, że Hepburn nie zamierza wypierać się przy niej swoich ran.
- Masz na rękach jego krew - zanurzyła jego dłoń w wodzie. Miednica wypełniła się czerwienią. Było jej coraz więcej, to była jego krew, zdała sobie sprawę, krew Hepburna.
Oczywiście bił tych napastników bardzo mocno i brutalnie. Musiał poranić sobie dłonie .
- Opatrzę ci palce, ale najpierw zszyję ranę na ramieniu. Zdejmij koszulę.
Nie poruszył się. Stał, jakby wcale jej nie słyszał, albo jakby mówiła w obcym języku.
Sięgnęła, żeby mu pomóc, ale on szybkim jak nigdy ruchem odtrącił jej dłoń. Prawą ręką chwycił rękaw koszuli i oderwał go, ukazując rozciętą skórę.
- Proszę. Skromność? Ze strony mężczyzny, który zeszłej
nocy kusił ją swoim łóżkiem? Wzięła kawałki miękkiej bawełny, zmoczyła je i delikatnie starła krew z rany. Nie wierzyła w to.
- Gdzie królewna nauczyła się szyć rany? - Stał nad nią ze zwieszoną głową, klatka piersiowa unosiła się i opadała; głos miał przytłumiony. Ale pytanie było sensowne.
- Babcia nie cierpi głupców. - Klarysa ostrożnie dotknęła brzegów rany, starając się zobaczyć, jak głęboko sięgnął nóż. Mięsień był prawie nietknięty, ale skóra zwinęła się i potrzeba będzie więcej szwów, niż sądziła, co sprawiało, że jego obojętność była tym bardziej zadziwiająca. Musiało go bardzo boleć.
Ciągnęła w zamyśleniu: - Babcia nauczyła wszystkie dziewczęta szyć, mówiła nam, że kiedyś, być może, będziemy opiekować się rannymi. Powiedziała, że to obowiązek wobec naszych oddanych żołnierzy. Powiedziała, ze będziemy symbolami, za które walczą.
- A pracowałaś między swoimi lojalnymi poddanymi?
- Nie. Babcia powiedziała, że powinnyśmy zostać i umrzeć z ojczyznę, ojciec uważał inaczej, wysłał nas do Anglii. Czasem żałuję, że wyjechałyśmy, ale pozostanie na miejscu nie byłoby mądre. Sądzę, że gdybyśmy zostały, już byśmy nie żyły. Dopóki żyjemy, jest nadzieja, że... - Ugryzła się
w język. Nie lubiła mówić o nadziei. Nie lubiła czuć nadziei. To sprawiało, że znojne życie stawało się jeszcze bardziej nie do zniesienia.
Zwłaszcza nie chciała, aby H e p b u r n wiedział, że w najciemniejszym, najodleglejszym zakątku jej duszy tliła się wiecznie żywa iskierka optymizmu, ponieważ bała się, że wykorzysta to w jakiś sposób przeciwko niej, tak jak wykorzystał jej uczucie do Blaize'a, aby zmusić ją do udziału w szaleńczej maskaradzie.
Popchnęła go w stronę krzesła.
- Usiądź, a ja założę szwy.
- Dziękuję. Postoję. - Mięśnie wokół jego szczęki stężały.
- Jak chcesz. - Miłość była ciężarem nie do zniesienia, ale kiedy Klarysa spojrzała mu w oczy, a potem na jego pokaleczone ciało i wejrzała w duszę, poczuła tęsknotę, która poruszyła jej serce bardziej niż jakiekolwiek uczucie w jej życiu.
Te przejmujące emocje nie były jednak miłością. Nie była na tyle głupia, by tak myśleć. Pragnęła go i nienawidziła jednocześnie. Nadal będzie marzyć o nim, kiedy już jej tu nie będzie, ponieważ zaraził jej duszę swoim dotykiem i pocałunkami, i oczami niczym szlachetne klejnoty.
Teraz musiała go dotknąć. Uzdrowić. I zrobić to tak, aby nie domyślił się jej uczuć, ponieważ on nie okazywał jej sympatii. Stał całkiem nieruchomo, ignorując ją, jakby była meblem. Nawlekając igłę nicią z jelita, usiłowała zażartować:
- Czy chcesz mieć modny ścieg?
- Po prostu zeszyj. - Popatrzył na swoją d ł o ń , rozprostowując ją. - Ile masz sióstr?
- Sióstr?
- Mówiłaś, że masz siostry.
- Nie, nie mówiłam. - Nie mówiła. To nieprawda.
- Powiedziałaś: nas, wszystkie dziewczęta. - Wyjął dłoń z wody i osuszył ręcznikiem. - Jesteś z Beau-montagne.
Strach skurczył jej trzewia.
- Tego nie wiesz!
- Teraz wiem. Podstępnie ją podszedł! Teraz znał nazwę jej
kraju i mógłby ją sprzedać łotrom, którzy chcieli jej śmierci. Odkrył kolejne niebezpieczeństwo, którym mógł ją szantażować.
Nie zawahała się, kiedy wbiła igłę pierwszy raz.
Nawet się nie skrzywił.
- Zatem mam rację, pierwszego dnia, kiedy cię zobaczyłem... zastanowiło mnie to. Anglicy niewiele wiedzą o twoim małym kraju, ale kiedy byłem na Półwyspie, wszyscy mężczyźni mówili o tym, że kobiety z Beaumontagne mają coś w sobie, emanują jakimś powiewem świeżości.
- To zasługa tych kremów - ledwie mogła mówić ze strachu.
- A ty oczywiście jesteś królewną Beaumonta-gne. - Przedrzeźniał ją. - Z siostrami, które żyją... no właśnie, gdzie?
Nie wiedział u Amy. Klarysa. głęboko odetchnęła. Amy była bezpieczna.
- Moje siostry to nie twój interes. Zaryzykowała kolejne spojrzenie na Hepburna.
Ten człowiek nie zdradziłby jej, gdyby zrobiła to, co jej przykazał, i miała nadzieję, że wyjdzie z tego bez większej szkody.
Oczywiście, jeśli o niego chodzi, mógł sobie iść do piekła i z powrotem. Był bezczelnym, prymitywnym samcem i nie zasługiwał na nic z jej strony.
Ale ocalił życie MacGee. Klarysa wiedziała, że znikąd nie otrzymałby pomocy, gdyby mu jej nie udzieliła, więc pomogłaby mu niezależnie od tego, czy tego chciał, czy nie.
Zacisnęła mocno szew na brzegach rany.
- Skąd wiedziałeś, że jestem z Beaumontagne?
- Powiedziałaś, że Blaize jest w połowie krwi arabskiej i w połowie z Beaumontagne. Niewiele osób wie o tym malutkim kraju, a co dopiero o hodowanych tam koniach.
- A ty skąd wiesz o Beaumontagne i o koniach stamtąd? - Palce jej drżały. - Skąd ty to wszystko wiesz?
Chwycił jej rękę i przytrzymał ją.
- Brałem udział w wojnie na Półwyspie. Przemierzyłem Hiszpanię i Portugalię, byłem w Pirenejach i między innymi także w Andorze i w Beau-montagne.
Wbiła mu paznokcie w skórę.
- Zatem wiesz o rewolucji. Poczuła nagły przypływ tęsknoty za ojczyzną.
Tak niewiele mogła się dowiedzieć z gazet.
- Powiedz mi, czy w kraju nadal panuje niepokój? Czy królowa Klaudia sprawuje władzę?
- Nie wiem. Chciała wytrząsnąć z niego wszelkie informacje.
- Jak to nie wiesz? Przecież tam byłeś!
- Wpadłem i wypadłem, pod osłoną nocy. - Cofnął rękę. - Popijałem w gospodach i słuchałem o armii Napoleona.
Od lat czekała na wezwanie, by wrócić do kraju. Wyławiała szczątkowe wiadomości. Pragnęła udać się do ambasady w Londynie i zapytać, ale nie miała odwagi. Godfrey powiedział, że ani ona, ani Amy nie są bezpieczne i chociaż mogła ryzykować
własne życie, nie chciała narażać Amy na niebezpieczeństwo i możliwą śmierć. Teraz rozczarowanie smakowało goryczą, więc rzuciła Hepburnowi najgłupsze oskarżenie, jakie mogła wymyślić:
- Kim byłeś? Jakimś szpiegiem? -Nie. Nie, oczywiście, że nie. W szeregach angielskiej
szlachty nie było szpiegów. Uważali takie zajęcie za coś niegodnego. Woleli ubierać się w dziwaczne kostiumy, jeździć na wspaniałych koniach i atakować bezbronnych żołnierzy piechoty mieczami. I nagle bezbarwnym tonem Hepburn wyznał:
- Byłem gorszy od szpiega, tajni donosiciele w armii robili bardziej chwalebne rzeczy niż ja.
Spojrzała na niego zszokowana. Cały się pocił, miał potargane włosy. Nie wątpiła w jego słowa, ale nic nie rozumiała.
- Jesteś przecież konsekwentny i zasadniczy, jak to możliwe?
Roześmiał się suchym kaszlącym śmiechem.
- Ktoś musi odwalać czarną robotę, a ja jestem w tym bardzo dobry.
- Jaką czarną robotę?
- Taką, która plami duszę człowieka. - Wskazał na ranę. - Powinnaś zostać lekarzem w wojsku, nigdy nikt mnie tak ładnie nie zszył.
- Masz inne rany?
- Kilka.
Kilka, jasne. Człowiek, który walczył, nie zwracając uwagi na ból, musiał mieć rany.
Wróciła do przerwanych czynności i spojrzała na niego. Szybko wyciągał wnioski. Najpierw sprytnie usiłował ją uwieść, aby nakłonić ją, by postąpiła zgodnie z jego wolą, a kiedy to nie zadziałało, uciekł się do szantażu. Teraz wymusił na niej wy-
znania o pochodzeniu. Chciała wbić mu igłę w ciało ot tak, dla zabawy, ale podejrzewała, że nie poczuje bólu. Ale znała swoją powinność i czuła się w obowiązku opatrzyć mu rany. Jej oddanie nie miało w sobie nic osobistego. Tyle samo zrobiłaby dla potrąconego przez wóz psa.
Skończyła szycie. Nałożyła na ranę odrobinę zawartości jednego ze swoich cennych słoiczków.
- Co to jest? Nie spodobał jej się ton, jakim zadał to pytanie,
jakby podejrzewał, że go otruje.
- Maść gojąca. Zapobiega infekcji.
- Czemu nie sprzedajesz tego na swoich pokazach?
- N i e m o ż n a już tego d o s t a ć . To ostatni słoiczek.
- Nie powinnaś tego marnować dla mnie.
- Babcia uczyła nas przedkładać dobro innych nad swoje, a ja nie mogę odrzucić jej nauk, nawet gdybym bardzo chciała. - To była prawda. Klarysa nie zamierzała wykorzystać na Hepburna więcej maści niż to konieczne, ale nie mogła znieść myśli, że mógłby dostać zakażenia i stracić przytomność. Wzdrygnęła się na myśl, że ten człowiek, który walczył niczym żbik i żył na skraju desperacji, mógłby leżeć zimny i martwy. A gdyby umarł, bo ona wystarczająco o niego nie zadbała...
- Nie mogę nie słuchać się babci... - zażartował. Jego drwina rozzłościła ją. Wsadziła jego drugą dłoń do wody i przyjrzała
się skaleczonym kostkom. Przycisnęła każdy ze stawów przyglądając się jego reakcji. Jednak twarz Hepburna pozostała niewzruszona. Dobrze zatem. Jeśli miał złamaną kość, będzie cierpiał. Posmarowała maścią zadrapania, a najgorsze z nich owinęła kawałkiem miękkiego bandaża.
- Proszę, zostawiam cię, żebyś poszedł do łóżka.
- Jeszcze nie teraz.
- Boli cię jeszcze gdzieś? Nie? To ja już skończyłam.
Wyciągnął ku niej wielką dłoń.
- Wcześniej zawarliśmy umowę. Twoja współpraca za Blaize'a. Nie przypieczętowaliśmy tego uściskiem dłoni.
Popatrzyła na jego dłoń, zakrwawioną i zabandażowaną, twardą jak skała, i poczuła spóźnioną ostrożność. Czy on niczego nie zapominał? Czy zawsze zmuszał w ten sposób partnerów do wchodzenia z nim w układy? Czy wyobrażał sobie, że ona ma jakieś dziwne poczucie honoru, które nakłoni ją do spełnienia jego wymagań, jeśli poda mu rękę?
- Masz Blaize'a w swojej stajni. Już masz moją współpracę.
- Nieważne, chciałbym przypieczętować umowę.
Może zadziałał na nią niski ton jego głosu, ponieważ musiała stawić czoła dwojakiemu pragnieniu - ucieczki i walki. Odetchnęła głęboko, wpatrując się w wyciągniętą dłoń i w niego. On też patrzył na swoją rękę. I czekał...
I miał rację. Rzeczywiście, miała przestarzałe poczucie honoru. Jego szantaż będzie działał, dopóki Blaize pozostanie w jego posiadaniu. Ale uścisk dłoni zatrzyma ją, dopóki plan nie zostanie wypełniony, tak jak chciał.
Powoli podała mu rękę. Szok spowodowany kontaktem z nim niemal ją poraził. Poczuła gęsią skórkę na całym ciele.
Uścisnął palcami jej dłoń i po raz pierwszy, od kiedy zaczęła go opatrywać, spojrzał jej prosto w oczy. I przypieczętował uścisk żarem spojrzenia.
Odniosła wrażenie, że oczy tego człowieka objawiają prawdę o nim. To był Hepburn bez maski. Wojownik, który dzisiaj walczył za zabitą kobietę i za jej rannego męża.
Bitwa jeszcze w nim wrzała. Nie tylko dzisiejsza bitwa. Była tam wściekłość i zamęt wojenny płonące nadal w jego duszy. Dzisiejsza walka zdarła z niego kamuflaż. Żył w bólu, który przemienił się w zaciekłą namiętność.
Pragnął jej.
Rozdział 16
Nie sięgaj za wysoko, łap codziennie chwile szczęścia.
starzec z Freya Crags
KLARYSA poczuła strach bezradnej kobiety, która staje oko w oko z bezlitosnym mężczyzną. Kimś, o kim ludzie mówią, że jest szalony. Jego oczy płonęły.
Razem ze strachem nadciągnęła fala pożądania. Hepburn pragnął jej jak opętany pomimo rozsądku, etykiety i silnej woli. Poczuła, jak burzy się w niej krew. Kiedy objął ją w pasie i przyciągnął ku sobie, nie mogła złapać tchu. Przycisnęła piersi do jego torsu, biodra do bioder. Spojrzał jej w twarz, lekko rozchylając usta, w których lśniły białe zęby, a jej stanęły przed oczami opowiadane
w dzieciństwie bajki o wygłodniałych wilkach.
Serce biło jej niczym młot , odepchnęła się od jego ramion.
Chciał ją pożreć!
Jego usta wycisnęły drapieżny pocałunek na jej wargach, język wsunął się do wnętrza i splótł z jej językiem, pokonując jej upór, wydobywając z niej niechciane pożądanie.
Był szalony i jego obłęd był zaraźliwy, ponieważ poczuła pragnienie aż na granicy bólu. Jej skóra stała się wrażliwa, piersi nabrzmiałe. Kolana jej drżały, a kobiecość aż pulsowała z namiętności.
Wziął jej oddech, jakby miał do tego prawo i dał jej swój niczym zwycięzca, który zdobywa nowe terytorium, a ona poczuła się jak podbita ziemia.
Przyjemność rozlała się w jej żyłach i odebrała kontrolę. Wydała z siebie jęk. Oderwał wargi od jej ust i zaczął całować jej policzki, linię brody, szyję i obojczyk. Jakby chciał skosztować każdego centymetra jej ciała i pragnął, by z własnej woli ofiarowała mu ten przywilej.
Przechylił ją przez ramię i jednym zwinnym ruchem zsunął z ramion koszulę, uwalniając jedną pierś. Z jego szybkich ruchów wywnioskowała, że jest doświadczony i doskonale wie, co robi. Musiał ćwiczyć ten ruch wielokrotnie już wcześniej; myśl ta sprawiła, że zapragnęła go uderzyć.
Jęknął głucho, a ona miała nadzieję, że żadna inna kobieta nie widziała tego wyrazu jego twarzy. Był głodny. Był żarłoczny, a ona zesztywniała z niepokoju.
Chciał ją skrzywdzić.
Ale jego usta obejmujące jej sutek były ciepłe i miękkie jak aksamit. Dotyk języka sprawił, że jęknęła i wpiła palce w jego włosy. Przytrzymując ciemnowłosą głowę, ponaglała go do dalszej pieszczoty, a pod jej przymkniętymi powiekami wybuchały miliony fajerwerków. Nigdy wcześniej tego nie odczuwała, nie wyobrażała sobie takiej mieszanki słodkiego i okrutnego uczucia, które opanowało jej świadomość.
A mimo to nagle zrozumiała , dlaczego zachowywała wobec niego dystans. Podejrzewała od początku, że może zarazić ją swoim szaleństwem, a ona nie będzie miała siły się opierać.
Wszystkie lata dyscypliny zostały zmarnowane jednym bezmyślnym zachowaniem.
Lecz kiedy czcił ją swoimi ustami, czuła, że nie ma w tym nic złego. Po raz pierwszy, od kiedy przybyła do Wielkiej Brytanii, poczuła się jak w domu.
Z trudem łapała powietrze, aż nagle zniknął okrutny świat i pozostał tylko ten mężczyzna... ale on nagle uniósł głowę.
Chłodne powietrze owiało jej nagą pierś. Kręciło jej się w głowie, z trudem złapała oddech i spojrzała na niego.
Patrzył na nią i uśmiechał się szeroko. Jego oczy... o Boże, nadal czaiło się w nich to szaleństwo. Przywarła do niego drżącymi rękami, usiłując utrzymać równowagę na nagle wirującej ziemi.
Bezskutecznie. Zsunął w dół dłonie i chwycił jej pośladki. Uniósł ją wyżej i wsunął kolano między jej nogi. Jego biodra przywarły do jej kobiecości, przycisnął je mocno i zaczął poruszać się do przodu i do tyłu. Zdrowy rozsądek wdarł się w obłęd namiętności.
- N i e ! - Nie wiedziała, co robić, ale wiedziała, że zaraz straci kontrolę. To będzie nieuniknione, zawstydzające, nie do zniesienia. - Przestań!
Nie posłuchał jednak. Nie przestał, nawet jej chyba nie słyszał.
A pragnienie w niej narastało.
Jej siła topniała w jego ataku, kolana uginały się, pragnienie narastało. Porwała ją nieposkromiona namiętność. Odarła z dumy i królewskiej tożsamości. Wbiła paznokcie w jego skórę ukrytą pod cienką koszulą.
Przyłożył usta do jej ucha i szepnął:
- Jesteś moja. I mogę z tobą zrobić, co zechcę.
- Nie. - Ale kiedy wypowiadała to słowo, nie miała tchu, by wydobyć z siebie głos, a jego biodro nadal bezlitośnie ocierało się o jej uda.
- Dziś wieczorem jesteś moja, oddaj mi się. - I ugryzł płatek jej ucha na tyle mocno, by całe jej pragnienie skierowało się ku niemu.
Impuls ten doprowadził ją do otchłani szczytowania. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz, a fala uczucia była tak mocna, że nie mogła się jej oprzeć. Nie mogła oddychać. Mogła tylko czuć.
A było to uczucie niepodobne do niczego, co zaznała wcześniej. Poruszała się i jęczała bez udziału świadomości.
Zanim skończyła, uniósł ją i położył na dywaniku. Poczuła pod plecami twardą podłogę. Poczuła szorstkie dłonie podwijające jej spódnicę i unoszące ją aż po same biodra, a na jego twarzy czaił się wyraz napięcia, triumfu i czci.
Powinna była czuć wstyd, że ma odsłonięte nogi, że powietrze owiewa jej intymne części, ale ten mężczyzna i jego wprawne palce oraz zwinne usta przekazywały poczucie triumfu. Otworzyła ku niemu ramiona.
Opadł na kolana między jej nogami, zdjął spodnie i położył się na niej. Szok spowodowany dotknięciem jego nagiej skóry sprawił, że nie mogła zaczerpnąć tchu. Promieniował ciepłem, żywym ciałem. Podparł się na łokciach i pochylił, by ucałować jej usta, a potem wsunął w nie głęboko język. Delikatne ruchy, łagodna pieszczota dłoni na jej policzkach sprawiły, że zaczęła drżeć z podniecenia.
Czuła jego zapach oraz dojmującą intymność ust i jej ciało przełamało wszelkie granice, które wzniosła, by chronić swe serce.
Wsunęła palce w jego włosy, przytrzymała go i przyjęła atak męskich warg, odwzajemniając żarliwość pieszczot. Jęknął, jakby jej entuzjazm sprawiał mu ból, a drżenie warg na jej ustach wzniosło ją na wyższy poziom podniecenia. W pewnej chwili dostrzegła jego oczy rozpalone niczym dwa niebieskie węgle.
Potem poczuła natarcie bioder i wsuwającą się w nią jego męskość. Zamarła w szoku, ale teraz nic już nie mogło go powstrzymać. Odnalazł wejście do jej kobiecości i mocno natarł. Po raz pierwszy poczuła obecność mężczyzny w sobie.
Sprawiał jej ból, parzył namiętnością, ręce trzymał przy jej głowie, podpierał się na łokciach. D o -minował nad nią pozycją i mocą.
Z jej oczu popłynęły łzy, ale to go nie powstrzymało. W jego oczach widziała jego własny ból. Centymetr za centymetrem wdzierał się w nią, krusząc jej dziewictwo, biorąc ją sobie jak swoją własność. Nagle znalazł się cały w środku, poczekał chwilę, dopasował się. Czekał na coś. Ale na co?
Spojrzała mu w oczy.
Jego biodra przyciskały ją do podłogi. Patrzył na nią uważnie dzikimi, szeroko rozwartymi oczami. Na czole perlił się pot. Musiał użyć całej siły woli, aby się powstrzymać. Widziała to. Był na skraju wytrzymałości, a ona nie chciała wkraczać w krainę tego szaleństwa sama. Objęła go ramionami, otuliła nogami jego biodra i przyjęła pozycję, w której mogła utrwalić jego dominację i męskość jeszcze pełniej.
Jej zabiegi skruszyły resztki jego zdrowych zmysłów; wycofał biodra i wdarł się do środka. Brał ją raz za razem, oślepiony pożądaniem.
Uniosła się, wychodząc mu naprzeciw, odpowiadając namiętnością na namiętność. Nie wiedziała, gdzie kończy się ból, a zaczyna rozkosz. I nie miało to znaczenia. Znaczenie miało jedynie to pierwotne zbliżenie. Spotkanie dwóch ciał i ich stopienie się w jedność. Był to akt wzniosły w każdym calu. Nigdy nie robiła nic dla samej przyjemności, ale teraz bez zbędnej myśli połączyła się z nim.
Ciało Hepburna poruszało się na niej i w niej, zabierając ją ze sobą w krainę namiętności. Krew pulsowała jej w skroniach, żar zalewał piersi. Drżała i przywierała do niego, pieściła go dłońmi spoconymi z pożądania. Głęboko we wnętrzu jej mięśnie obejmowały jego męskość, usiłując przytrzymać go w środku.
Ale zawsze się wysuwał. Ich ruchy, walka stały się bardziej zajadłe. Pragnęła go jak niczego i nikogo dotychczas, a kiedy chwycił jej pośladki i uniósł, doprowadził ją prosto do spełnienia. Pełnego ognia i żądań agresywnego spełnienia.
Porwało ją okrucieństwo orgazmu, a mocne spazmy sprawiły, że rozkosz wygnała myśli. Kierując się jakimś wewnętrznym prymitywnym instynktem, wiła się pod nim, razem z nim, z jego męką, wściekłością i chwałą.
Zwiększył tempo, porywając ją dalej w krainę rozkoszy. Jęknął głośno głębokim zwierzęcym jękiem, który wydobył się z głębin jego udręczonej duszy zupełnie jak znak jego poddania, a potem wygiął się w nieprzerwanym spazmie. Napiął wszystkie mięśnie, a jego ciało biło w nią niczym młot. Poddała się bez skargi, zdając sobie mgliście sprawę, że t o , co z nią robił, było niemal niemożliwe - zabrać dziewicę na szczyt dwukrotnie. Siła rozkoszy sprawiła, że nie mogła zaczerpnąć tchu.
Jej ciało nie należało już do niej, ale stało się narzędziem w rękach Hepburna, wykorzystywał je i wielbił jednocześnie. Przez chwilę pomyślała, że umrze z rozkoszy.
Ale nie, jego ruchy spowolniały i opadł na nią, a ona ocknęła się, aby zobaczyć, że jednak nie umarła. Serce jej łomotało, łono drżało w ostatnich spazmach rozkoszy. Ziemia pod plecami była twarda, dywan szorstki, powieki miała ciężkie. Otworzyła je, by spojrzeć na niego; nigdy wcześniej nie widziała nic równie pięknego jak jego zroszona potem twarz.
Wpatrywali się w siebie w całkowitej ciszy. Spełnił wszystkie dane jej obietnice swoimi kryształowymi oczami, pewnym krokiem i mocnym uściskiem. D a ł jej rozkosz, o jakiej nawet nie śniła.
Potrząsnął głową jakby zdezorientowany.
- Dlaczego mi pozwoliłaś? - Jego głos brzmiał, jakby wydostał się z ciemnej jaskini w głębi jego duszy.
Powinna natrzeć mu uszu za to, że sądził, iż ma nad nią jakąś władzę, ale nie miała odwagi.
- Nie wziąłeś mnie - rzekła łagodnie. Bolało ją miejsce między nogami, ale musiała powiedzieć mu prawdę. - To ja ci się oddałam.
Powoli wyszedł z jej wnętrza i zostawił ją samotną.
- Dlaczego? - spytał.
Odpowiedź była taka prosta. Jak mógł nie wiedzieć?
Ponieważ mnie potrzebowałeś.
Rozdział 17
Uważaj, czego pragniesz. Możesz to dostać.
starzec z Freya Crags
PONIEWAŻ mnie potrzebowałeś.
Co to do diabła miało oznaczać?
Rozwścieczony niczym żarłoczny tygrys Robert wyskoczył ze swej chaty i ruszył w stronę domostwa. Minął już poranek; obudził się w południe, czując zapach perfum Klarysy na swym ciele i ze zdumieniem odkrył, że po raz pierwszy od powrotu z wojny spał tak głębokim snem.
Nieważne, że Klarysa stała się dla niego radością, o jakiej sądził, że już na zawsze zniknęła z jego życia. Nieważne, że zabrał jej dziewictwo...
Do diabła. Była dziewicą.
Myśl ta przeraziła go, przyłożył dłonie do czoła i zachwiał się na osłabionych nogach. Miał sporego siniaka na biodrze od wczorajszej walki, chociaż nie przypominał sobie, jak to się stało. Miejsce, w którym królewna Klarysa nałożyła szwy, bolało. Oczy i szczękę miał opuchnięte, dłonie obolałe. Nie miał się czym przejmować. W przeszłości bywało gorzej.
To nie ślady walki go trapiły, lecz prawda, która raz za razem powracała. Klarysa była dziewicą.
Nie martwiło go, że była królewną, ani że zmarnowała szansę na dynastyczne małżeństwo. To były tylko bzdury, które opowiadała.
Była jednak niezamężną kobietą, a on ją zrujnował. Kiedy planował ją uwieść, był przekonany, że jest doświadczona. Wprowadziła go w błąd tą pewnością siebie i obyciem w świecie. Mylił się i skrzywdził ją.
Co gorsza nieważne, ile kazań by sobie prawił, i tak nie czuł żalu. Lubił myśl, że jest jej pierwszym mężczyzną. I chciał być ostatnim. Ale zrujnował jej reputację, a ona... ona powiedziała...
Ponieważ mnie potrzebowałeś.
Nie potrzebował jej. Nikogo nie potrzebował.
Klarysa była wygodna. Właściwa kobieta na właściwym miejscu i o właściwej porze. Musiał jej to wyjaśnić.
Jednak wkrótce zaczną przybywać z polowania panowie , brudni i głodni , domagając się ciepłej kąpieli. Kiedy znajdzie okazję, by pomówić z Klarysą na osobności?
Wszedł do domu bocznym wejściem i rozejrzał się poirytowany.
Gdzie się wszyscy podziali? Czemu żaden z mężczyzn jeszcze nie powrócił? Czy panie ubierały się w swoich komnatach?
Po raz pierwszy, od kiedy powrócił do domu, zapragnął towarzystwa. Chciał porozmawiać z ludźmi, usłyszeć ich głosy... ale nie chciał myśleć o słowach Klarysy.
Potrzebowałeś mnie.
Niech ją licho.
Musiał porozmawiać z Klarysą i powiedzieć jej...
Nie. Chciał zobaczyć Klarysę. Nieskutecznie wmawiał sobie, że potrzebował jej tylko dlatego, że nadciągał pułkownik Ogley. Jeśli informacje Hepburna były prawdziwe, Ogley będzie tu przed obiadem.
Wciągnął głęboko powietrze, pełen wyczekiwania. Czas biegł nieubłaganie. Musiał przygotować Klarysę na czekające ją zadanie.
Przemierzył korytarze, nasłuchując i obserwując. Nigdzie jej nie było.
Skinął na młodego lokaja i spytał:
- Gdzie jest królewna? Służący podskoczył i cały się zarumienił.
- Mój panie, jej wysokość jest w oranżerii.
- Znowu? - wypalił Hepburn. Służący był zdziwiony.
- Nieważne. - Hepburn ruszył korytarzem. - Zaraz się dowiem. - Nie robiła chyba kolejnej prezentacji. Prędzej oszaleje, niż jeszcze raz da się potraktować jak królik doświadczalny. Nie wiedział, czy wytrzymałby, gdyby go znowu dotknęła, ponieważ na samą myśl o niej krew burzyła mu się w żyłach, a wszystkie części ciała płonęły żywym ogniem.
Zbliżając się do oranżerii, najpierw wyczuł jej zapach.
Mieszankę gałki muszkatołowej, kwiatów i aromatu wina. Zapach ten przywołał wspomnienie poprzedniej nocy, kiedy leżał na niej i zdobywał ją. Nie chciał o tym myśleć, nie chciał pamiętać, co czuł, kiedy się pod nim poruszała i oddawała mu z nieskończoną hojnością. Wziął głęboki oddech, a serce zaczęło mu bić jak szalone.
I wtedy usłyszał jej głos.
Potrzebowałeś mnie.
Ale nie. Nie mówiła tego. Mówiła coś o konieczności regulowania brwi i ich kształcie.
Znowu opowiadała o kosmetykach, sprzedając kremy i maści. Była nieobecna duchem tak jak on, lecz z innych powodów. Potrzebowała pieniędzy. Aby wrócić do Beaumontagne i dołączyć do rodziny królewskiej. Tak mówiła. On powiedziałby, cóż... nie wiedział, co nią powodowało. Nic nie rozumiał i pragnął, aby nic go to nie obchodziło.
Stał w cieniu i wpatrywał się w rozgadany tłum kobiet. Millicent siedziała przy małym stoliku przy filiżance herbaty, podpierając dłonią policzek. Wyglądała pospolicie i samotnie, dokładnie tak, jak wykrzyczała mu wczoraj w twarz Klarysa. Millicent naprawdę była niedoceniana przez ojca, Prudencję i niego. Ale nie czuł się winny. Poczucie winy było bezużyteczne. Wolał zastanowić się, jak poprawić sytuację, Millicent dostanie to, czego pragnie, cokolwiek miałoby to być. Zrobi, co w jego mocy, aby ją uszczęśliwić.
W oranżerii także panna Larissa Trumbull i jej matka; obie miały na twarzach wyraz pogardy.
Szybko cofnął się w ukrycie. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, był dźwięk zmysłowego głosu Larissy oraz narażenie na ekspozycję jej pokaźnego biustu.
Stanął tak, by móc widzieć Klarysę.
Naprawdę było w niej coś królewskiego. Była
niewielkiego wzrostu, ale stała jak wysoka kobieta,
z cofniętymi łopatkami i wdzięcznie opuszczonymi ramionami. Była w naturalny sposób uprzejma dla tych, którzy mieli mniej szczęścia, ale jak ktoś, kto bał się, że bliskość doprowadzi do zdrady, zachowywała część siebie w tajemnicy. Ta tajemnica stanowiła dla niego wyzwanie. Czy była królewną z odległego kraju, czy nadzwyczajnego sprytu oszustką? Nie wiedział. Wiedział tylko, że ją posiadł, a mimo to jej nie miał.
Jej uroda zapierała mu dech w piersiach. A włosy... mówiono, że włosy stanowią koronę kobiety i w przypadku Klarysy była to prawda. Miała złociste loki, w których miękko odbijały się promienie słońca. Nosiła je wysoko upięte, ale kilka kosmyków wymykało się ze starannej fryzury, zwisając wzdłuż szyi. Zapragnął odsunąć te kosmyki i musnąć palcami jej kark, pocałować go. Chciał pocałować miękki policzek, różane usta. Jego wzrok spoczął na kształtnych piersiach, w tak smutny sposób zaniedbanych wczoraj wieczorem w jego dzikiej chęci, by złączyć się z nią jak najszybciej. Postanowił nadrobić to długimi minutami, nie, godzinami uwagi.
Wąchanie jej zapachu, głos i widok sprawiały, że tak bardzo jej pragnął, że obawiał się, aby nikt go nie dostrzegł w tym stanie. Poczuł silny wzwód, jakiego nie czuł nawet, kiedy był dojrzewającym chłopakiem i miał nad sobą marne panowanie, jak dzieciak. Ręce mu się trzęsły z pragnienia, aby tam wejść i ją porwać. Porwać od tych słów natarczywych kobiet, od cywilizacji, w miejsce, gdzie nie byłoby nic, prócz ich nagich ciał złączonych razem, aż nacieszyłby się nią w każdy sposób, w jaki można posiąść kobietę.
Klarysa posadziła na krześle dziewczynę - jak ona miała na imię? Amy Rosabel, krawcowa z miasteczka. Obecne panie: Millicent, Prudencja, lady Mercer i lady Lorraine, lady Blackston i panna Diantha Erembourg przyglądały się, jak Klary-sa wskazuje na nos, policzki i brodę Amy. Wzięła włosy dziewczyny w dłonie i odgarnęła je z jej twarzy. A potem ukazała jej twarz i Robert dostrzegł profil dziewczyny.
Ładna, pomyślał. Miała szczęście, że Klarysa może jej pokazać, jak uwidocznić swoje piękno, ponieważ pamiętał, jak wyglądała panna Rosabel, kiedy zjawiła się we Freya Crags po raz pierwszy. Nie chciało się na nią patrzeć.
Klarysa mówiła, a dziewczyna patrzyła na nią ze smutkiem.
Dziwne. Dlaczego miałaby być smutna?
Widział już gdzieś u kogoś takie spojrzenie. Było w twarzy tej dziewczyny coś znajomego. Skupił na niej wzrok.
I wtedy Klarysa też się skrzywiła i już wiedział. Od razu się zorientował - Klarysa i Amy były siostrami.
Nie były podobne do siebie, ale łączyły je gesty, wyraz twarzy i sposób chodzenia.
Cofnął się.
Natychmiast nawiedziła go kolejna myśl. Wędrowna krawcowa nie przybyła do Freya Crags w poszukiwaniu pracy. Obie miały opracowany plan. Kilka tygodni przed przybyciem Klarysy przyjeżdża niby zwyczajna kobieta i czeka, aż publicznie Klarysa przeobrazi ją w piękność.
Nie wiedział, czy ma przyklasnąć ich pomysłowości, czy przekląć świadomość, że Klarysa jest szarlatanką niesłychanego kalibru.
Świadomość, że musiała utrzymywać młodszą siostrę, stawiała ich maskaradę w innym świetle. Rola czarodziejki od poprawiania urody pasowała do niej. Rola drania nie bardzo. Czy to chęć zapewnienia bezpieczeństwa siostrze doprowadziła Klarysę do oszustwa?
Co ważniejsze, podejrzewał, że ma ona siostry, ale nigdy nie przyznała się do ich istnienia. Czy
gdzieś czaiła się reszta rodzeństwa? Czy tylko panna Rosabel miała być chroniona?
Nieważne. Nic się nie zmieniło. Nadal potrzebował Klarysy do wypełnienia planu. Potrzebował jej tak bardzo jak zawsze.
Wrócił do lokaja i rzekł:
- Kiedy jej wysokość skończy, przyprowadź ją, proszę, do mojego gabinetu, albo do biblioteki. - Powróciły wspomnienia. - Tak, przyprowadź ją do biblioteki.
Klarysa razem z Amy szły w stronę wejścia dla służby.
- Zjawiłaś się w doskonałym momencie. - Dzięki idealnej cerze Amy Klarysa sprzedała kolejny tuzin słoiczków najdroższego kremu, królewskiego kremu pod oczy. - Jesteś idealną modelką.
- I dlatego tutaj się zjawiłam. - Amy wydęła usta. - Żebym mogła być modelką na twoim pokazie.
Klarysę zalało poczucie winy. Amy żyła jak krawcowa, szyła, aż bolały ją oczy, mieszkała w miniaturowej sypialni u pani Dubb i do MacKenzie przybyła pieszo, nie konno. Nic dziwnego, że miała pretensje do Klarysy.
Klarysa poprowadziła ją do pustego saloniku i rzekła:
- Chcę znać prawdziwy powód twojego przybycia i to natychmiast. Przybyłaś w samym środku pokazu, a ja nie śmiałam go przerwać i powiedzieć wszystkim, że chcę z tobą pomówić...
Amy patrzyła na nią z wściekłością.
- Siostro? - Klarysa skończyła z wznoszącą intonacją, usiłując wyjaśnić to, co nie potrzebowało wyjaśniania.
- Nie, nie mogłaś im powiedzieć. To zrujnowałoby wszystko. Całą idiotyczną królewską maskaradę. - Amy wyrwała się spod jej dotyku. - Posłuchaj, Klaryso, jestem zmęczona byciem modelką i jestem zmęczona byciem królewną.
Klarysa szybko zamknęła drzwi i na wszelki wypadek przeszła na włoski.
- Co masz na myśli? Jesteś królewną. Nie możesz tego zmienić.
- Nie bądź śmieszna. Nie jesteśmy królewnami. Nie mamy kraju.
- Mamy kraj! - Klarysa już jej to tłumaczyła. - Jesteśmy na tymczasowym wygnaniu.
- Tymczasowe wygnanie do końca życia. - Amy zacisnęła pięści aż kostki jej zbielały. - Nie będę już w tym uczestniczyć. Nie będę jechać pierwsza do miasta i oszukiwać ludzi, że zmieniasz mnie w piękność. To koniec.
- Dobrze. Tym razem zarobię tyle, by stać nas było na powrót do Beaumontagne.
- Myślałam, że mamy wrócić, kiedy dostaniemy wiadomość. - Amy przedrzeźniała ją.
- Zaczęłam się zastanawiać, czy ktoś nie przeszkadza babci w powiadomieniu nas, że możemy wracać. To byłaby wielka różnica. Kusi mnie, żeby napisać do babci.
- Gdyby nie ja, już dawno byś tam wróciła, prawda?
- Skąd ci to przyszło do głowy? - Podejrzenia Amy sprawiły, że Klarysa zadrżała.
- Znam cię, jesteś dzielna jak lew, gdybyś nie martwiła się o moje bezpieczeństwo, pojechałabyś
już dawno i dowiedziała się prawdy. - Amy zbyt uważnie się jej przypatrywała. - Prawda?
- Miałaś tylko dwanaście lat, kiedy odeszłyśmy ze szkoły i uznałam, że szybki powrót byłby nierozsądny. - To nie stanowiło odpowiedzi, ale będzie musiało wystarczyć.
Amy jednak nie poddawała się.
- Ale później stale myślałaś o powrocie, to było widać. Gdyby nie odpowiedzialność za mnie, wróciłabyś bez względu na trudności.
- Nie ośmieliłabym się sprzeciwić woli babci. - To także nie była odpowiedź. Amy wiedziała o tym i Klarysa mogła to stwierdzić po grymasie jej twarzy. - Teraz postanowiłam do niej napisać i kiedy to zrobię...
- Nic nie rozumiesz. - Amy wyrzuciła ręce w górę w geście skrajnego wyczerpania i zaczęła krążyć po komnacie. - To nie ma znaczenia, nie dbam o to. Nie chcę wracać do Beaumontagne.
- Nie mówisz poważnie. - Klarysa ruszyła jej śladem. Amy odwróciła się raptownie.
- Owszem, poważnie. Pracowałam, żebyśmy mogły wrócić do Beaumontagne, ale ty nigdy nie spytałaś mnie, czy tego chcę.
- A czego chcesz? - spytała zdumiona Klarysa.
- Nie dbam o jakiś odległy kraj, którego wcale nie pamiętam! - Amy chwyciła ją za ramiona i spojrzała w oczy. - Chcę znaleźć jakieś miejsce w Anglii łub Szkocji, osiąść i zająć się uczciwą pracą, czymkolwiek, co sprawi, że sędzia nas zignoruje.
- Amy. - Amy nie wiedziała, co mówi. - Przykro mi, że nie pamiętasz Beaumontagne tak jak ja i obwiniam się, że nie podtrzymałam w tobie tej więzi.
Amy wydała westchnienie zniecierpliwienia.
- Pamiętam ten kraj! Miałam dziewięć lat, kiedy wyjechałyśmy. Ale co znaczą wspomnienia? Jesteś tak zajęta wspominaniem Beaumontagne, że nie masz czasu rozejrzeć się dokoła i zobaczyć, jaki wokół jest krajobraz. Jesteś tak zajęta wspominaniem rodziny, której już nie ma, że nie dostrzegasz ludzi, z którymi codziennie rozmawiamy. Ale nie możesz żyć dniem dzisiejszym, ponieważ czekasz, aż zaczniesz żyć po powrocie do Beaumontagne. Jesteś ponad wydarzenia codziennego dnia, jakbyś nadal żyła na zamku w Beaumontagne.
Klarysa wpatrywała się w siostrę jak oniemiała. Gdyby tylko to była prawda. Gdyby tylko po prostu żyła dla jutra.
Wczoraj wieczorem żyła chwilą. Robert MacKenzie wyrwał ją z rozmyślań nad tym, co jest słuszne i stosowne dla królewny i wciągnął w swe życie przepełnione wściekłością i bólem. Współod-czuwała z nim, oddała się, by mu pomóc i nic już nigdy nie będzie takie samo.
Amy w swym potoku słów nie zauważyła męki Klarysy. Mówiła coraz szybciej, zupełnie jakby nagle puściła tama wstrzymująca do tej pory jej wszystkie żale.
- Ja jestem zmęczona czekaniem na jutro, chcę
żyć tutaj i teraz, bo się zestarzeje i nie będzie już
żadnego jutra.
- Nie możemy żyć jak zwyczajni ludzie. Nie jesteśmy zwyczajne. Jesteśmy królewnami i wszystko, co się z tym wiąże, dotyczy też nas. - Klarysa zdumiała się, jak rozsądnie brzmią jej słowa. Zupełnie jakby nie była kobietą, która zeszłej nocy zdradziła swoje pochodzenie w najgorszy sposób. - Musimy żyć inaczej...
- Już to słyszałam i nic mnie to nie obchodzi!
- przekrzyczała ją Amy. - Nie będę więcej królewną. Klarysa uśmiechnęła się, ale wargi jej drżały.
- Droga siostro, wiem, że jesteś bardzo sfrustrowana, ale obiecuję, że jeśli jeszcze przez kilka dni wykażesz trochę cierpliwości, zdobędę tyle pieniędzy, że wystarczy nam na ostrożną podróż do Be-aumontagne.
Amy spojrzała na dywan. Przesunęła obutą w solidny trzewik stopą po wzorach, uniosła wzrok i uśmiechnęła się. Smutek w jej wzroku uderzył Klarysę.
- Nie usłyszałaś nic z tego, co do ciebie mówiłam.
- Usłyszałam, ale nie wiem, czego chcesz - odparła Klarysa.
- Słyszałaś mnie, ale nie słuchałaś. - Klarysa chciała się sprzeciwić, ale Amy uciszyła ją gestem dłoni. - Nie martw się, rozumiem, chciałabym tylko, cóż, gdyby życzenia były końmi, żebracy jeździliby wierzchem. Prawda? Spotkamy się w stosownym czasie, pamiętaj, jestem starsza, niż ty byłaś, kiedy musiałaś zacząć dbać o mnie.
- Kiedy pomyślę, jaka byłam niedoświadczona...
- Ja nie jestem niedoświadczona. Wiem o wiele więcej, niż ty wiedziałaś. Teraz musisz zająć się sobą, tak samo jak zajmowałaś się mną. To trudna sytuacja i martwię się o ciebie. - Amy pocałowała czoło Klarysy i zrobiła krok w tył.
- Nic mi nie będzie. - Ale Amy miała rację. Sytuacja była niebezpieczna i będzie jeszcze bardziej ryzykowna, kiedy Klarysa spotka się kolejny raz z Hepburnem. - Mam wszystko pod kontrolą.
- Oczywiście, zawsze umiałaś o siebie zadbać.
Amy uśmiechnęła się z podziwem. - Pamiętaj tylko, ja nauczyłam się troszczyć o siebie, przypatrując się tobie, a ty jesteś najlepszą siostrą, jaką ktokolwiek miał. - Ruszyła w stronę drzwi. Zapewnienia Amy zaniepokoiły Klarysę.
- Poczekaj, Amy. Ale kiedy Amy sięgnęła do klamki, rozległo się pukanie.
Otworzyła drzwi. Stał za nimi młody, wysoki lokaj.
Norval wyglądał na bardzo zdenerwowanego.
- Tak? - spytała delikatnie Klarysa. Skłonił się.
- Wasza wysokość, jego lordowska mość prosi, by udała się pani do biblioteki. Prosi o natychmiastowe przybycie.
Ta wiadomość była jedyną rzeczą, która mogła oderwać jej uwagę od Amy.
Hepburn znowu chciał się z nią widzieć.
Oczywiście, pomyślała racjonalnie, wiedziałam, że będziemy się widywać, ale w tej chwili wstrząsnęła nią obawa. Zapragnęła uciec i ukryć się, a jednocześnie chciała biec do niego.
Kim była? Królewną, którą znała? Czy po prostu kobietą, która bezmyślnie pożądała niewłaściwego mężczyzny?
Amy przeszła obok lokaja i zrobiła kilka kroków korytarzem.
- Niech cię Bóg błogosławi, Klaryso.
- Przyjadę do miasteczka zaraz po balu i porozmawiamy.
Żegnaj - uśmiechnęła się Amy.
Rozdział 18
Najciekawszymi ludźmi są ci, którzy są ciekawi ciebie. Mądra królewna umie wykorzystać tę wiedzę do rządzenia światem.
królowa wdowa Beaumontagne
KLARYSA ruszyła w stronę biblioteki, zapominając o Norvalu. Nic nie było ważne prócz żołądka ściśniętego na myśl o spotkaniu z Hepburnem.
Nagłe zobaczyła zaniepokojenie we wpatrujących się w nią oczach lokaja. Nie obchodziło jej, jaki ma problem.
Ale widok jego miny zbitego psa przykuł jej uwagę. Zanim skręciła za róg, zatrzymała się.
- Czy coś się stało, Norval? Zaszurał stopami.
- Wasza wysokość, pan prosił, żeby natychmiast sprowadzić cię do biblioteki po spotkaniu z damami, a ja byłem zajęty czymś innym. - Zarumienił się pod jej bacznym spojrzeniem. - To znaczy... rozmawiałem z jedną ze służących i zapomniałem powiedzieć od razu, jak pan kazał.
- Zatem mu nie mów.
- Pan wszystko widzi i ma ostry charakter. - Norval obniżył głos. - Słyszałem, że wczoraj gołymi pięściami zatłukł dziesięciu rabusiów.
- Dwóch, i ledwie ich poturbował. - Nie mogła się nadziwić, że pociesza Norvala w sprawie wydarzenia, które ją zdumiało i przeraziło.
- W kuchni powiadają, że pan oszalał - wyszep-tał Norval.
- Z całą pewnością nie jest szalony - odparła z irytacją - i możesz to przekazać w kuchni.
Jakie to głupie sądzić, że Hepburn był szalony tylko dlatego, że pobił tych mężczyzn! Kiedyś mogła tak uważać, ale ostatnia noc wszystko zmieniła. Ostatnia noc . . .
Drżącymi dłońmi odgarnęła kosmyk włosów z czoła.
Ostatniej nocy nienawidziła go i kochała, i bała się go... i kochała się z nim.
O Boże! Przez wszystkie poprzednie dni pobytu tutaj obawiała się jego szaleństwa. Teraz zastanawiała się nad własnym. Znowu się z nim spotka, a nie wie, co powinna powiedzieć. Babcia nauczyła ją, jak zachować się w każdej sytuacji - z wyjątkiem takiej.
Jasne słońce wpadające przez okno powinno dodawać jej odwagi, ale ona obawiała się, że w jego blasku jej myśli będą widoczne dla wszystkich.
Głos wewnętrzny przedrzeźniał ją: wszystkich...?
W korytarzu nikogo nie było.
Oszukiwała samą siebie. Osobą, przed którą chciała skryć myśli, byt Hepburn. Ostatnia noc była cudowna i dziwna, i niezrozumiała.
Stanęła przed drzwiami do biblioteki. Przystanęła w ciszy, jakby były to wrota do innego świata. On był po drugiej stronie.
Ostatniej nocy nie mogła zasnąć. W jej umyśle kłębiły się nowe odkrycia i stare marzenia, a emocje zmieniały się od podniecenia po strach. Musiała znowu stawić mu czoła, a nie była przygotowana.
Nigdy nie będzie przygotowana.
Odwróciła głowę na dźwięk szelestu jedwabiu i odgłos kroków. Zmierzała ku niej Larissa, a w jej wzroku było tyle łaskawości, co w spojrzeniu orła, który dostrzegł swoją ofiarę.
- Królewno Klaryso! - Jej roszczeniowy ton zupełnie nie przypominał słodkiego głosiku, którego używała przy Hepburnie. - Natychmiast proszę przybyć do mojej sypialni.
A to ciekawe, Larissa i jej matka dość jasno wyraziły swoje zdanie na temat zabiegów Klarysy.
- Czy mogę znać powód?
- Ponieważ tak mówię. - Larissa zarumieniła się po czubek głowy.
Ale Klarysa widziała powód. Publicznie Larissa mogła twierdzić, że urody nie należy poprawiać, ale teraz między jej brwiami widniał wielki, czerwony pryszcz.
- Zabierz swoje królewskie maści i przyjdź do mojej sypialni - wypaliła Larissa.
- Przykro mi, panno Trumbull, ale to niemożliwe. Mam inne spotkanie. - Klarysa zachowała spokój. - Może później?
Twarz Larissy była teraz jak burak, a pryszcz stał się purpurowy.
- Królewno Klaryso, nie wiesz, z kim rozmawiasz. Jestem jedynym dzieckiem Reginalda Budforda Trumbulla z Trumbull Hall i Anny Joanny Stark--Nash z zamku Grahame. Nie przyjmujemy odmowy od byle wędrownego sprzedawcy. - Uśmiechnęła się kwaśno. - Nawet jeśli uważa się za wygnaną królewnę z nieznanego kraju, istniejącego niewątpliwie jedynie w jej chorym umyśle.
Klarysa przeżyła już niejedną zniewagę i to ze strony lepiej urodzonych osób, ale coś w zachowaniu Larissy wyjątkowo ją drażniło. Uśmiech Klary-
sy można było nazwać jedynie królewskim, a jej t o n m i a ł w sobie jad, który zwykle rezerwowała tylko do uciszania psów i mężczyzn, którzy na zbyt wiele sobie pozwalali.
- Moja droga panno Trumbull, ja jestem pewna twojego pochodzenia, a t o , czy ty wierzysz, czy n i e , że jestem królewną, nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Natomiast dla mnie znaczenie ma to, że dałam komuś słowo, że się z nim spotkam, a dotrzymanie słowa jest dla mnie najważniejsze. Jestem pewna, że osoba twojego stanu doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak ważne jest dotrzymywanie słowa.
Wściekłość pozbawiła Larissę resztek dobrego wychowania. Stanęła bliżej, aby wymierzyć Klarysie policzek.
Nagle od strony biblioteki rozległ się głos Hepburna:
- Wasza wysokość, dziękuję za punktualne przybycie.
Ręka Larissy zadrżała i opadła.
- Och, panna Trumbull! - wykrzyknął, jakby był zdumiony, i oparł się o framugę, ale jego postawa idealnie naśladowała zachowanie Larissy i aż nazbyt wyraźnie świadczyła o tym, że wszystko widział i słyszał. - Nie zauważyłem cię. Mam nadzieję, wasza wysokość, że nie przeszkodziłem ci w pogawędce z panną Trumbull?
Larissa oddychała ciężko. Chciała coś tłumaczyć, ale zdołała jedynie wydusić:
- N i e . . . nie słyszałam cię.
- Nie. - Obrzucił ją uważnym spojrzeniem i dał do zrozumienia, że to, co widział, nie podoba mu się. - Wiem, że nie.
Larissa zdała sobie sprawę z błędu , który popełniła, okazując małostkowość i okrucieństwo w obecności człowieka, którego miała zamiar zdobyć, starała się więc zrzucić z siebie winę.
- Królewna Klarysa obraziła mnie. Hepburn oderwał się od drzwi i zbliżył ku niej.
- Panno Trumbull, wśród rzeczy, których najbardziej nie lubię, jest zbyt nachalne obnoszenie się z kobiecymi wdziękami, a przede wszystkim nieposkromiona zazdrość, którą uważam za wyjątkowo wulgarną. Jesteś winna obu tych rzeczy i jeśli nie nauczysz się bardziej stosownego zachowania, proponuję, abyś wróciła do szkoły.
Larissa wytrzeszczyła oczy na Hepburna, a krew odpłynęła jej z twarzy. Wzięła głęboki oddech, chcąc coś odpowiedzieć, ale nie mogła wydobyć słowa, więc usiłując zachować resztki godności, odwróciła się i odeszła.
Klarysa popatrzyła za nią. Była świadoma, że nie utrzymała nerwów na wodzy i w rezultacie kogoś uraziła.
- Oboje nie postąpiliśmy właściwie.
- Co masz na myśli? - Hepburn wziął ją za rękę i zaprowadził do biblioteki. - Panna Trumbull to wyrośnięta dziewczyna, bezczelna i zasługująca na skarcenie.
- Tak, ale od dziś będzie zawstydzona w twojej obecności.
- Mam nadzieję. Nie rozumiał i nie dbał o to, więc powiedziała
coś, co musiał pojąć:
- Wyrośnięta, bezczelna dziewczyna ma zwyczaj przysparzać kłopotów takim skromnym kupcom jak ja. Powinnam była jej ulec.
Wyglądało na to, że Klarysa zapomniała o wydarzeniach, które miały miejsce między nimi zeszłej nocy. Robertowi to się nie p o d o b a ł o .
- Może uważasz, że powinienem być bardziej pobłażliwy?
-Tak!
Ależ była niemądra, martwiąc się o Larissę, podczas gdy on stał tuż obok. Zmysłowym tonem rzekł:
- Ale ja zawsze robię to, co mi się podoba. Odwróciła raptownie głowę i wlepiła w niego
wzrok, a jej zmysłowe usta lekko się rozchyliły. Niemal się roześmiał, widząc na jej twarzy seksualne rozbudzenie. Spuściła wzrok, zarumieniła się i cofnęła o krok.
Podążył za nią niecierpliwy, by zacząć rozmowę na nurtujący go temat: czy żałowała, że mu uległa. I czy tęskni, by to powtórzyć?
- Zapomnij o Larissie, nie jest dla nas ważna.
- Tak, to znaczy nie. Może nie jest ważna dla ciebie, ale po takim upokorzeniu będzie cierpiała, i to boleśnie.
- Wydobrzeje, takie jak ona zawsze lądują na cztery łapy. - Zastanawiał się, ile guzików będzie musiał rozpiąć, zanim jej różowa suknia opadnie na podłogę. Chciałby ją rozebrać, upewnić się, że nie wystraszył jej tamtym wybuchem namiętności. Wiedział, co zrobić, by się nie spieszyć... ostatniej nocy w zapamiętaniu i wyjątkowym pośpiechu postępował inaczej. Następnym razem bardziej się postara.
Teraz będzie ją adorował. Pokaże, że nie zawsze jest bestią, która zatraca się w walce, a potem odnajduje w kobiecych ramionach.
Zatrzymał się przy szafce, nalał dwa kieliszki białego wina i jeden podał Klarysie.
- Opowiedz mi o sobie. Co takiego zrobiłaś, że przyniosło ci to upokorzenie?
Klarysa popatrzyła na kieliszek, jakby to była przynęta. Bo tak było. Przynęta, która sprawiła, że spotkała się z nim znowu i poluźniła sztywny gorset ostrożności. Nie uśmiechnął się, kiedy wyjęła kieliszek z jego dłoni, ale miał taki zamiar i samo w sobie było to interesujące. Bardzo dawno była tak zabawiana.
- Upokorzenia się zdarzają. Robi się wszystko, by zapomnieć okoliczności, ale to nie znaczy, że opowiem o tym dżentelmenowi, który... - Zmieszała się nagle i wypiła pospiesznie łyk wina. Piękne ciemne brwi powędrowały ku górze. - Dobre wino. Chyba niemieckie?
- Tak, bardzo dobre. - Znała się na winach. Wziął ją pod ramię i poprowadził do tej części biblioteki, w której stały wielkie, rozłożyste fotele, były wysokie okna oraz rzeźbione półki i stoliki. - Spocznij, proszę. Dobrze byłoby porozmawiać o nadchodzących wieczorach. - Zdumiał się, widząc uśmiech na jej ustach. Co ją tak ubawiło?
A potem podążył śladem jej wzroku i dojrzał replikę małej statuetki Hermesa, który szykował się do skoku.
-Co?
- Przypomniała mi się jedna z okoliczności mojego upokorzenia. - Opadła na fotel, który jej wskazał.
Ach, poczucie pewności siebie. Sprawy toczyły się bardzo dobrze. Wziął butelkę i przysunął się bliżej.
- Martwi cię to wspomnienie?
- Nie, było bardziej zabawne niż smutne. Kiedy miałam dziewięć lat, babcia stwierdziła, że wszystkie posągi w pałacu - kolekcjonowane od czasów renesansu przez moich przodków - są obscenicz-
NE. - Klarysa roześmiała się na to wspomnienie.
Kazała je zasłonić togami, aby chronić nasze d e -likatne osoby.
Siostry, mówiła o swoich siostrach. Napełnił jej kieliszek.
- Czy czułaś się chroniona?
- Do tamtej pory nawet nie zauważałyśmy posągów, były po prostu częścią pałacu, ale kiedy zrobił się wokół nich szum, spędzałyśmy mnóstwo czasu na podwijaniu tog i sprawdzaniu eee... dowodów.
- Oczywiście. - Pochylił się w jej stronę. - Zakazany owoc smakuje najlepiej.
Spojrzała na niego, patrzyła chwilę za długo i uśmiech znikł z jej oblicza. Przywołała go na siłę z powrotem.
- Moja starsza siostra, Sorcha, miała zostać koronowana i jednocześnie zaręczona z królewiczem Raingerem z Richarte. - Klarysa zrobiła minę. - Okropny chłopak. Bardzo jej współczułam, więc ona i moja młodsza siostra ustaliły, że kiedy ojciec wyda oświadczenie, pociągniemy za sznurki i wszystkie togi spadną. - Klarysa zaczęła śmiać się wesoło na to radosne wspomnienie.
Robert patrzył na nią w milczeniu, a w lędźwiach poczuł ponowny przypływ pożądania. Nie była najpiękniejszą kobietą, jaką widział w życiu. Była za niska... Zbyt wycofana.... zbyt wojownicza. Ale była też jedwabiście gładka, złociście opalona i o nadzwyczaj ciepłym sercu. Miał ją i chciał posiąść ponownie. I jeszcze raz, i jeszcze, aż cały świat zniknie i zostanie tylko on z Klarysą w ramionach. Klarysą o miękkiej skórze i łagodnym sercu.
Klarysa nie domyślając się jego myśli, ciągnęła:
- Niektóre togi zatrzymały się na pewnych częściach ciała, wiesz, co mam na myśli...
Wiedział i nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- A co gorsza, ambasadorzy poczuli się okropnie urażeni, a babcia aż trzęsła się z wściekłości.
Przypominała mu czasy młodości, lata wiary w rodzaj ludzki, poczucia wyższości i bezpiecznej pozycji. Wierzył w rodzinę, miłość oraz w to, że dobro zostaje wynagrodzone, a zło ukarane.
Teraz nie wierzył w nic. Ale też niczego się nie bał. Nawet śmierci.
Klarysa opowiadała dalej, nie zdając sobie sprawy z tego melancholijnego wspomnienia.
- A ojciec, przysięgłabym, też się śmiał. Tamtej nocy wszystkie poszłyśmy spać bez kolacji, nawet świeżo zaręczona królewna.
Nagle Robert zdał sobie sprawę, że jej wierzy. Wierzył, że Klarysa pochodzi z królewskiej rodziny. Wspomnienia były zbyt prawdziwe, a mieszanka jej smutku i rozbawienia zbyt autentyczna. Starała się ukryć łzy, kiedy opowiadała o utraconej rodzinie, i uśmiechała się, ale wargi jej drżały.
Była królewną, królewną na wygnaniu, a on wykorzysta ją, jak zechce i będzie brał tak często, jak często będzie miał na to ochotę. W końcu nie miało znaczenia, co jeszcze było między nimi, ale namiętności nie można się było wyprzeć. Był z wieloma kobietami, pięknymi, tajemniczymi, przyziemnymi, doświadczonymi, ale żadna nie poruszała jego zmysłów tak jak Klarysa. Coś istniało między nimi, coś rzadkiego jak skarb, coś, co uchwyciłby, gdyby potrafił.
- Oczywiście uważasz mnie za kłamczuchę, ale moje wspomnienia są wyjątkowe - rzekła.
- Nie. - Nie powinien był się przyznawać. - Wierzę ci.
Zamrugała powiekami.
- Panie, nie rozumiem... co mówisz...? Nie winił jej za zmieszanie w bursztynowych
oczach oraz za to, że drżała jej dłoń, kiedy odstawiała kieliszek z winem na stolik.
Nie mogła uwierzyć, że człowiek, który ją zastraszał, wierzył teraz w to, co powiedziała.
- Wierzę ci - powtórzył. - Jesteś królewną. Możesz być oszustką w kwestii kremów i maści, ale nie oszustką co do swojego królewskiego pochodzenia. Nie znam okoliczności, które cię tu przywiodły, ale wszystko w tobie jest królewskie; jesteś prawdziwą królewną. - Wygiął usta i odszedł, znikając w mrokach biblioteki. - I nic więcej mnie nie obchodzi, ponieważ nadal cię pożądam.
Klarysa chciała zatańczyć, wyśpiewać swoje szczęście pod niebiosa. Po tylu latach wygnania i chłodu, gdyby ktoś powiedział, że jej wierzy, poczułaby podejrzliwość co do jego motywów. Ale kiedy powiedział to ten mężczyzna, twardy i cyniczny, nie mogła uwierzyć własnej reakcji. Wiedziała, że nie kłamał. Nie musiał posuwać się do czegoś takiego, by uzyskać to, czego pragnął. Po co miałby to robić? Już miał obiecany jej udział w maskaradzie.
Już ją posiadł. Teraz dał jej największy dar. Swoje zaufanie.
Ruszyła ku niemu po wypłowiałym dywanie i położyła d ł o n i e na jego ramionach.
- Ja też cię pragnę.
- Zatem? - Jego oczy były nieprzeniknione. Ciało pod dotykiem parzyło niczym ogień. Powoli uniósł jej dłonie i chwycił za nadgarstki.
Jej pierś unosiła się w szybkim oddechu.
- Zatem, panie, jeśli mnie pragniesz, będę cię miała, teraz. Dopóki nie skończy się maskarada i nie nadejdzie czas wyjazdu. - Splotła ich palce, a potem uniosła jego dłoń do ust i pocałowała ją, gryząc kostkę.
Odskoczył, jak gdyby zrobiła mu krzywdę, a w jego szafirowych oczach pojawiło się ostrzeżenie.
Chwycił jej brodę dłońmi i jego ciepły oddech owiał jej twarz.
- Skoro chcesz mi się oddać, możesz mi mówić po imieniu... -wyszeptał.
- Robert. - Rozkoszowała się sylabami i bliskością, jaka płynęła z jego imienia. - Robert.
Dotknął wargami jej ust. Chciwie przyjęła jego język, który wślizgnął się do środka, pragnąc doświadczyć harmonii wspólnej pieśni namiętności. Nigdy ludzie nie całowali się tak jak oni; z taką czułością i okrucieństwem jednocześnie, smakując się i próbując. Objęła go i przytrzymała jego głowę, żądając wszystkiego, co mógł jej ofiarować, każdego dotknięcia języka, każdego oddechu.
Nagle wycofał się, odwrócił głowę.
- Słyszysz? Zajechały powozy. Przybywają dżentelmeni. - Spojrzał na nią, ale jego namiętność nagle się ulotniła. W jego wzroku pojawiła się kalkulacja.
- Muszę ci dokładnie objaśnić, na czym ma polegać maskarada. Jesteś gotowa?
Gotowa? Tak, była gotowa, ale nie do tego, o czym mówił, a to, o czym mówił, jej nie interesowało. Teraz zrobi to, czego pragnął, tylko z tego powodu, że tego pragnął. Nie powinna się do tego przyznawać. Mogła być oczarowana jego miłosnymi zabiegami, ale wiedziała, że potrafi być także bezwzględny i nie powinna dawać mu karty do ręki.
- Powiedz mi dokładnie, czego ode mnie oczekujesz, a ja ci powiem, co da się zrobić.
- Wierzę w ciebie, moja królewno. - Jego usta poruszyły się, głos był niski i dawał niewypowiedziane obietnice. - A kiedy skończysz, dopilnuję, aby Blaize pozostał twój na zawsze.
Na zawsze. - Myślała o czymś więcej niż o koniu, kiedy powtórzyła te słowa.
Rozdział 19
Nie znajdziesz kremu w rowie.
Starzec z Freya Crags
PUŁKOWNIK Ogley czekał na to całe życie. Przybyć w chwale do posiadłości MacKenzie... Pławić się w spojrzeniach dam i słuchać pełnych uznania komentarzy panów... Z uczepioną jego ramienia żoną Brendą... Rozkoszować się dobrze skrywaną zazdrością Hepburna...
Och, Hepburn powiedział, że wszystko jest w porządku. Przywitał Ogleya w holu domostwa i wydawał się wdzięczny za przybycie.
Jednak Ogley znał prawdę. Hepburn go nienawidził. Ogley upewnił się co do tego w trakcie ich pobytu na Półwyspie. Ogley dopilnował, aby ten lordzik, którego przydzielono mu na oficera dowodzącego, zmienił się w zgorzkniałego, pozbawionego złudzeń człowieka. W zasadzie Ogleyowi nie udało się osiągnąć tylko jednego celu: bolesnej śmierci Hepburna.
Ale fakt, że Hepburn wydaje bal na jego cześć, okazał się jeszcze bardziej satysfakcjonujący. Ponadto, mając przy sobie Waldemara, byłego pomocnika Hepburna, miał poczucie władzy, jakiego nie doświadczył w trakcie wojny ani brutalnych masakr. Nie było nic, co miałby Hepburn, a czego nie zabrałby mu Ogley, no może z wyjątkiem tytułu, ale Ogley spodziewał się, że niebawem uzyska honory barona. Jakże słodko było wiedzieć, że Hepburn nienawidzi go, a mimo to musi udawać szacunek.
- Pułkowniku Ogley, pani Ogley, to dla mnie zaszczyt móc wydać bal na państwa cześć. - Lady Millicent, która przypominała nieco żonę Ogleya, podbiegła ich przywitać. - Przeczytałam pańską książkę, pułkowniku, i jestem pod wrażeniem pańskich wyczynów na Półwyspie. Mam nadzieję, że jeśli nie są państwo zbyt zmęczeni podróżą, zechcą dołączyć do nas, do salonu; chętnie posłuchamy o pana bohaterstwie.
Goście zebrani wokół zaczęli bić brawo.
- Tak! - Brenda przywarła do jego ramienia. - Proszę cię, Oscarze, wiesz, że ja też uwielbiam twoje opowieści.
Ogley pogładził dłoń żony i uśmiechnął się do Millicent.
- Czyż pani Ogley nie jest wspaniała? Słyszała te historie setki razy podczas naszego zwycięskiego pochodu przez Anglię, a mimo to zachęca mnie, żebym opowiedział je po raz kolejny.
- Och, Oscarze! - Brenda zarumieniła się z zadowolenia. - Jakże mogłabym nie lubić twoich opowieści? Słuchać, jak dobrowolnie narażałeś się na takie niebezpieczeństwa raz za razem, to niemal jak słuchanie bajek.
Ogley zesztywniał, a Hepburn nie powiedział ani słowa. Nawet cień ironicznego uśmiechu nie pojawił się na jego twarzy. Zupełnie jakby zapomniał, jak było naprawdę, a w to Ogley zupełnie nie wierzył. Ten arogancki drań nigdy nie zapomi-
nał i właśnie dlatego Ogley tak bardzo chciał jego śmierci. Aby nie udało mu się opowiedzieć światu o szczęściu i umiejętnościach Hepburna.
Ale cóż Hepburn mógł teraz zrobić? Gdyby usiłował powiedzieć prawdę, nikt by mu nie uwierzył. Zostałby uznany za łowcę zaszczytów. Jego zazdrość dodałaby splendoru Ogleyowi. Pułkownik uśmiechnął się, gratulując sobie w duchu. Złapał Hepburna w pułapkę i teraz pławił się w radości z powodu jego nieszczęścia.
- Pułkowniku Ogley, królewna Klarysa prosiła, by ją panu przedstawić. - Hepburn zrobił krok w jego kierunku i Ogley zauważył u jego boku kobietę niespotykanej urody. - Wasza wysokość, to jest pułkownik, którego bohaterstwo podziwiałaś na kartach książki. Królewno Klaryso, pułkownik Ogley i jego żona, lady Brenda.
- Proszę, wolę być nazywana po prostu pani Ogley.
- Rozumiem, pani Ogley. - Kiedy królewna Kla-rysa spoglądała na Ogleya, jej oczy o bursztynowym odcieniu miały w sobie coś niezwykłego. - To prawdziwy zaszczyt być żoną takiego bohatera.
- Tak sądzę. - Brenda nie miała dość rozsądku, aby martwić się o piękną królewnę ani o reakcję Ogleya na nią. Wierzyła w niego oraz w to, że pozostaje wierny małżeńskim ślubom.
Nie miał zamiaru jej oświecać. Uśmiechnął się jednak uwodzicielsko do królewny.
- Oczywiście, opowiem o moich przygodach dziś wieczorem w salonie. Zrobię to z największą przyjemnością. - Nie wiedział, skąd pochodzi królewna Klarysa, i nie dbał o to . Była pociągającą kobie-
tą i chętnie podzieliłby się z nią historią swojego bohaterstwa.
Wydawała się zdumiona jego adoracją, jakby źle zrozumiał jej zainteresowanie jego osobą. Ale tak nie było; zbyt długo był oficerem, aby nie rozpoznać błysku w oczach kobiety, która pragnęła mężczyzny.
Spojrzał na Hepburna, który obserwował ich z dziwnym grymasem. Jeszcze lepiej, jeśli królewna podoba się Robertowi. Sprzątnięcie Klarysy Hepburnowi będzie ostatnim wystrzałem armatnim w bitwie, która rozpoczęła się, gdy tylko Ogley dowiedział się, że Robert został przydzielony do jego pułku. Takie rozczarowanie wyśle Hepburna prosto do piekła.
- Pułkowniku Ogley, pani Ogley, prosimy tędy - Millicent przerwała, zanim pułkownik zaczął uwodzić Klarysę.
Akurat dobrze się składało, przecież Brenda stała tuż obok. Z całą pewnością królewna będzie dostępna później. Millicent poprowadziła ich na górę, a Ogley pomachał szlachcie i służbie zgromadzonym na dole. Uwielbiał być bohaterem. Osobno pomachał królewnie Klarysie i uśmiechnął się, a Hepburn skrzywił się podejrzliwie.
Ogley odwrócił się do Millicent, a ona powiedziała:
- Przygotowaliśmy dla państwa główne sypialnie. Jeśli będziecie czegokolwiek potrzebowali, wystarczy tylko powiedzieć.
Ogley pogładził żonę po ręce.
- Jesteś taka delikatna i krucha, podróż z pewnością cię zmęczyła. Zamówię dla ciebie tacę i położysz się przed wieczornymi uroczystościami.
- Ależ skąd, Oscarze, czuję się dobrze, towarzyszenie ci w podróżach mnie nie męczy. Ożywia mnie. - Dotknęła jego policzka.
Skrzywił się.
- Proszę, posłuchaj mnie, wiesz, że się o ciebie martwię. - Ściszył głos. - Zwłaszcza że możesz być w odmiennym stanie.
Niemal poczuł wyrzuty sumienia, widząc ból na twarzy żony. Starała się dać mu syna, nie wiedząc, że Ogley podjął wszelkie środki, aby z tego małżeństwa nie narodziło się potomstwo.
Była córką możnego, wpływowego barona, który przeznaczył dla Ogleya sporą roczną pensję. To dzięki temu pułkownik mógł sobie kupić prestiżowy stopień, a wszystko dlatego, że Brenda świata poza nim nie widziała. Ogley miał zamiar dopilnować, aby nic nie zajęło jego miejsca w jej świecie. Nawet ich własne dziecko.
Brenda pochyliła głowę.
- Oczywiście, kochanie. Zrobię, jak sobie życzysz.
Kiedy lokaj otworzył drzwi do sypialni, Ogley zapytał:
- Lady Millicent, czy dopilnuje pani, aby moja żona dostała tacę do pokoju i potem mogła do nas dołączyć wieczorem?
- Oczywiście! - Millicent zwróciła się do Brendy z troską. - Boli panią głowa? Przysłać jakieś lekarstwo?
Panie zaczęły gawędzić, a Ogley rozglądał się po wspaniałych komnatach posiadłości. Umiał rozpoznać prawdziwe bogactwo. Wielki salon można było opisać tylko jednym słowem: wspaniały. Krzesła zgrupowano przy kominku, biurko zastawione było kałamarzami z atramentem różnego
rodzaju, piórami i papierem. Dywan był tak stary, że jego kolory niemal całkiem wyblakły, a mimo to zachwycał wspaniałym, luksusowym wyglądem. Zasłony były w kolorze złota i królewskiej purpury. Na rzeźbionym stoliku leżała aksamitna serweta oraz srebrna taca na bileciki wizytowe. To tutaj ubrany w liberię Waldemar zostawił pamiątki wojenne Ogleya, które pułkownik wszędzie ze sobą nosił.
Drzwi otwierały się do sypialni, gdzie obok pozłacanego łoża stała pokojówka Brendy, która rozkładała pościel. Łoże stało na podwyższeniu, zupełnie jakby rodzina MacKenzie uzurpowała sobie prawa do królewskiego traktowania. Tutaj również pełno było złota i królewskiej purpury i Ogley zauważył nie bez goryczy, że Hepburn musi się czuć jak król, sypiając w tym miejscu. Jednak odstąpił swój pokój na znak szacunku dla Ogleya i to sprawiło, że ten się uśmiechnął.
Czy Hepburn się go bał? Chciał go obłaskawić? Czyżby mały Hepburn uważał, że jeśli będzie miły dla Ogleya, ten zapomni jego zniewagi i zacznie zachowywać się fair?
To nie było fair tamtej nocy, czternaście lat temu w Londynie, kiedy podpity lord Hepburn wyzwał świeżo powołanego Ogleya na pojedynek. I wygrał. I śmiał się.
A Ogley nie znosił, kiedy się z niego śmiano. Był trzecim dzieckiem w ubogiej szlacheckiej rodzinie, w której było sześciu synów, i to zawsze on był kozłem ofiarnym. Zawsze jego łapano, kiedy coś zbroili, zawsze spadał z drzewa i zawsze znajdowano go w trakcie zabawy w chowanego. Bracia wyżywali się na nim, a on nie cierpiał tego i odgrywał się sprawianiem im kłopotów. Za to z kolei wszyscy go znienawidzili. Kiedy miał dwadzieścia lat i ojciec kupił mu zaciąg do armii, była to najlepsza rzecz, jaka mu się w życiu przydarzyła.
Uwielbiał wojsko, mundury, dyscyplinę i możliwość dowodzenia niższymi rangą, którzy nie mieli wyboru i musieli go słuchać. Nie obchodziło go, czy darzono go szacunkiem. Był przebojowy i przystojny, damy go lubiły i tam dostrzegł szansę dla siebie.
Zwycięstwo Hepburna uczyniło z Ogleya przedmiot żartów oficerów. Co gorsza, Hepburn pogłębił jeszcze jego upokorzenie, zjawiając się kolejnego dnia z przeprosinami. Przepraszał za to, że był pijany i niegrzeczny, i jego przeprosiny podkreślały fakt, że Ogley został pokonany w pojedynku przez siedemnastolatka tak pijanego, że ledwie stał na nogach.
Dopiero kiedy Ogley ożenił się z Brendą i wykupił dla siebie nowy zaciąg, żarty się skończyły. Były wprawdzie jakieś szepty za plecami, ale żaden z niższych oficerów nie ośmielił się nic powiedzieć. A kiedy któryś starszy rangą drażnił się z nim... No cóż, Ogley potrafił doskonale mścić się na braciach. Wymierzyć nauczkę zwykłemu oficerowi? Po prostu wynajmował zbirów, aby mu dali lekcję dobrych manier.
Ogley został wysłany karnie na Półwysep, ale dla kogoś takiego jak on nie było to problemem. Był poza kontrolą Brendy, na terytorium, które po wojnie pomiędzy Francją i Anglią na terenie Hiszpanii i Portugalii dawało wielkie możliwości zysku. A tymczasem stary hrabia Hepburn zmęczył się beztroską swojego syna. Aby ukrócić jego swawole, wykupił mu powołanie do wojska. Powołanie, które doprowadziło Hepburna prosto do pułku Ogleya...
Nawet teraz Ogley uśmiechał się na to wspomnienie. Jak miło było dać mu pod komendę największych zbrodniarzy z więzienia, a potem rozkazać poprowadzić ich na misję, z której mieli nigdy nie powrócić. Hepburn zawsze ratował swoich żołnierzy... niektórych. Ich szeregi topniały, ale Ogley wysłał pułk na kolejną misję, i jeszcze jedną, pilnując, aby żaden z przełożonych nie dowiedział się, że to Hepburn był dowódcą i wygrywał tam, gdzie inni zawiedli. Na odizolowanym Półwyspie łatwo było dość inteligentnemu człowiekowi przypisywać sobie te zasługi i wysyłać opisy akcji do opublikowania. Kiedy Ogley skończył służbę, wrócił do Anglii w glorii chwały.
Spojrzał na Waldemara.
Nikt nie ośmielił się powiedzieć prawdy, a zwłaszcza Hepburn, dopóki Ogley miał w swej władzy Waldemara. Ogley musiałby być idiotą, aby pozwolić mu odejść. Cenił się za swoją przebiegłość. Brenda wsunęła dłoń w jego rękę.
- Prawda, jaka piękna sypialnia?
- Tak, rzeczywiście. - Poczuł zalewającą go satysfakcję i uśmiechnął się do lady Millicent. - Dziękuję, lady Millicent, że nas pani tutaj umieściła.
- To mój brat nalegał. - Lady Millicent zarumieniła się jak nastolatka.
- Niemiło mi myśleć, że poświęcił dla nas własny pokój - zaprotestowała Brenda.
- Ależ proszę się nie kłopotać. - Tak jak Hepburn, Millicent mówiła z lekkim szkockim akcentem, który zdradzał niższość. - Mój brat nie sypia tutaj, od powrotu z Półwyspu zamieszkuje w domku na terenie posiadłości.
- To sprawia, że czuję się lepiej. - Brenda uśmiechnęła się.
Niekiedy ta jej uprzejmość przyprawiała Ogleya o mdłości.
- A ty, Oscarze? - spytała. Nie. Chciał zająć miejsce Hepburna. Ogley
wziął ją za ramię i mocno je ścisnął. Brenda skuliła się, a on rzekł:
- Lady Millicent, przepraszam, ale moja żona naprawdę musi odpocząć.
- Oczywiście, dopilnuję, aby przysłano tacę. - Dygnęła szybko i opuściła pokój.
- To było brutalne. - Brenda sięgnęła do jego dłoni, ale on zdecydowanie poprowadził ją i pomógł położyć się na łóżku; pocałował żonę w czo-ło , po czym rzekł do pokojówki:
- Proszę dopilnować, aby wypoczęła. - Wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Waldemar pilnował wnoszenia kufrów.
- Połóż torby koło drzwi, chłopcze, a ty, dziewczyn o , jesteś prześliczna. - Uszczypnął pokojówkę w p o -liczek. - Widok takiej pięknej panny aż raduje serce.
Lokaj uśmiechnął się, a dziewczyna zachichotała. Wszyscy lubili Waldemara. Miał jasne włosy i miłą aparycję. Wesołe niebieskie oczy okolone były brwiami i rzęsami o pszenicznym kolorze, a na nosie skrzyły się piegi. Wyglądał na uosobienie szczerości i uczciwości, dopóki nie dostrzegło się jego długich złodziejskich palców oraz kociego sposobu chodzenia.
Waldemar został wyciągnięty z czeluści więzienia i dostał wybór: walka za matkę Anglię lub śmierć. Wybrał się na Półwysep, ale kiedy się tam znalazł, od razu spróbował uciec. Wymigiwał się od zadań, był nieposłuszny i awanturował się. Nic, co zrobił Ogley, żadna kara, nie były w stanie go zmienić.
I wtedy pojawił się Hepburn, oszałamiający, pełen idei, szlachetny Hepburn, i Waldemar wybrał jego, i poszedł za nim... do piekła.
A przynajmniej Ogley starał się, aby piekłem dla Hepburna był każdy dzień. I udawało mu się. Uważał to za jedno ze swoich największych osiągnięć.
Ogley odchrząknął.
Służąca przestała chichotać. Lokaj się wyślizgnął. Waldemar stanął na baczność, uśmiech zniknął z jego twarzy. Zamknął usta.
- Jak to jest zobaczyć znowu dawnego dowódcę? - zaatakował Ogley.
- Dobrze, sir. - Waldemar podszedł do stołu i położył na nim kilka egzemplarzy książki Ogleya, które później miał zabrać do salonu.
- Nic mu się złego nie przydarzyło od czasu pobytu na Półwyspie. - Ogley potarł ramkę obrazu, zastanawiając się, czy nie powiesić w sypialni portretów.
- Nic a nic, sir. - Waldemar wyjął pas, bojowe odznaczenia i epolety Ogleya.
- Z wyjątkiem blizny na czole. Nieładnie się zagoiła, zauważyłeś? - Ogley nalał sobie szklaneczkę brandy, udając, że jest zawstydzony tym nagłym wspomnieniem. -Ależ głupiec ze mnie, ta blizna pasuje do blizn na twoich ramionach, od ran, których nabawiłeś się, kiedy ratowałeś go z pożaru. Jak to się stało?
Waldemar nie poruszył się, nie podniósł wzroku.
- Nie pamiętam, sir.
- Musisz przeczytać moją książkę. Waldemar nic nie powiedział. Nic, był niemy
i bez wyrazu niczym manekin. Ogley zachichotał.
- Wierzę, że w końcu byłeś wszystkim, czego dowódca może chcieć od kamerdynera.
- Tak, sir - odpowiedział Waldemar bezbarwnym tonem.
Ogley był w k o ń c u pewien, że złamał człowieka, którego Hepburn uznł za nie z łomnego . W oczach Waldemara była pustka, a na jego prostej twarzy nie można było dostrzec jakiegokolwiek wyrazu. Stał się niemal nudny, ale Ogley nigdy się go nie pozbędzie. Waldemar będzie służył mu zawsze. Ogley wygrał tam, gdzie Hepburnowi się nie udał o . Chciał zamachać tym zwycięstwem tuż przed nosem Hepburna.
- Wyobrażam sobie wszystkie wspaniałe przygody, które razem przeżyliście - drążył dalej Ogley.
Waldemar zatrzymał się na bolesną, wymowną chwilę.
- Nie przypominam sobie żadnych przygód, sir. To pan miał przygody.
Ogley podszedł do okna i nalał sobie złocistego trunku.
- Tak, i żebyś o tym nie zapominał . To ja włamałem się do francuskiej zbrojowni i ukradłem amunicję, to ja uratowałem Hepburna z francuskiego więzienia po jego idiotycznej próbie szpiegowania, to ja... - Nagle przerwał.
Po trawniku poniżej okna szła kształtna kobieta. Błyszczące czarne włosy miała ściągnięte do tyłu i spięte grzebieniem, a jej twarz okalała mantylka. Nie widział ukrytych za koronką rysów jej twarzy, ale sposób, w jaki się poruszała, z rękami przed sobą, idąc powoli, jakby nic na świecie nie było w stanie spowodować, by przyspieszyła kroku, przypominał mu Carmen. To właśnie jej zmysłowe ruchy w pierwszej chwili zwróciły jego uwagę. Kobieta
miała szkarłatną suknię, taką, jakie najbardziej lubiła Carmen .
Zamrugał . Ale to nie mogła być Carmen ! Zostawił ją bez skrupułów i wrócił do Anglii i do żony. Carmen nie mogła przyjechać za nim aż do odległej Szkocji.
Spotkanie z Hepburnem musiało zbytnio ożywić wspomnienia...
Nagle kobieta odwróciła się.
- Jezu Chryste! - Ogley podskoczył i wylał brandy na czystą koszulę.
To była ona. To była Carmen.
- Czy coś się stało, sir? - spytał Waldemar. Ogley wychylił się przez okno.
- Tak! Wytłumacz mi to! Waldemar podszedł do okna, przyglądając się
uważnie Ogleyowi, i wyjrzał na zewnątrz.
- I co? Waldemar skulił się, jakby się bał, że Ogley go
uderzy.
Nic nie widzę, sir. Ogley odsunął go i wyjrzał przez okno. Nikogo tam nie było.
Rozdział 20
Tylko ci, którzy płyną łodzią, czynią fale.
starzec z Freya Crags
W CIENIU drzew Robert zarzucił płaszcz na ramiona Klarysy i przytrzymał ją. Widział w oknie twarze Ogleya i Waldemara, wyglądających na zewnątrz. Ogley otworzył okno na oścież i zaczął się nerwowo rozglądać.
Waldemar spokojnie obserwował okolicę. Robert rozpoznał chwilę, kiedy ich dostrzegł. Obaj kiwnęli sobie głowami w cichym zadowoleniu. A kiedy Ogley wrzasnął, Waldemar zamknął okno.
W trakcie swojej kariery złodzieja Waldemar opanował sztukę obserwacji i to on nauczył Roberta zauważać to, co nie było oczywiste. Ogley nigdy się tego nie nauczył i dlatego często bywał przedmiotem żartów towarzyszy z wojska.
To nie m i a ł o dla niego znaczenia. Mścił się na wiele sposobów. Zawsze wysyłał Roberta na najbardziej niebezpieczne misje, a teraz zatrzymał jego najlepszego przyjaciela na służbie. Nie można było tego tolerować i Robert miał zamiar zmienić tę sytuację.
- Chodź ze mną. Przebierzesz się w moim domku - powiedział do Klarysy, otulając jej twarz kapturem.
Poszła za nim posłusznie, a kiedy drzwi chatki zamknęy się za nimi , zrzuciła płaszcz.
Dziwnie było stać tutaj i czując się sobą, wyglądać jak ktoś całkiem obcy. Klarysa upodobniła się do Carmen, przede wszystkim bazując na wizerunku seńority Menendez. Przyciemniła brwi i rzęsy, nadała oczom migdałowy kształt. Pomalowała usta, uwypukliła policzki, a jej broda wydawała się szersza. Robert miał nadzieję, że będzie potrafiła udawać Carmen, jeśli Ogley nie będzie zbytnio jej się przyglądać.
Czekali w cieniu drzew. Klarysa stała otulona brązowym płaszczem. Znając dobrze Ogleya, Robert wiedział, że pułkownik będzie chciał zlustrować posiadłość z okna. Tak się też stało i Robert nakazał Klarysie wyjść na przechadzkę, kiedy Ogley z piętra obserwował okolicę.
Potem, kiedy Ogley zniknął, przywołał ją do siebie. Nadal nie wiedziała, dlaczego to robi, ale nie zadawała już pytań. Dzięki Bogu. Robert nie chciał jej powiedzieć, by nie ryzykować, że odmówi udziału w maskaradzie przed człowiekiem, którego uważała za bohatera.
Jutro zacisną krąg kolejnym przedstawieniem i dzięki Klarysie oraz z pomocą bożą za kilka dni Waldemar znajdzie się na statku w Edynburgu.
- Czy mogę zadać ci pytanie? - spytała Klarysa.
- Oczywiście.
- Służyłeś pod rozkazami pułkownika Ogleya. Co o nim myślisz?
Uniósł brwi. Nie takiego pytania się spodziewał.
- Czemu pytasz?
- Nie jest taki, jak sobie go wyobrażałam. Myślałam, że będzie ponadprzeciętnym człowiekiem zajętym wielkimi sprawami, a on... spra-
wia, że czuję się niekomfortowo. Podrywał mnie. Na oczach żony.
Hepburn wolno skinął głową i jego gest powiedział jej wszystko, co chciała wiedzieć.
- A zatem to nie jest bohater, jak myślą wszyscy.
- Możesz sobie myśleć o nim, co chcesz. - Hepburn objął ją w pasie i przytulił, chcąc się ogrzać jej ciepłem. - Ale kochaj mnie.
Chociaż jej ciało garnęło się do niego, spytała:
- To dla niego biorę udział w tej maskaradzie, prawda?
Była zbyt sprytna.
- Dlaczego tak twierdzisz?
- Ponieważ widziałam, kto mnie obserwuje z okna.
- Patrzyłaś? - spytał zaskoczony.
- Tak , spojrzałam, nie obawiaj się. - Przytknęła d ł o ń do jego policzka. - Mam lusterko. Wiem, że udało mi się do niej upodobnić. Nabrałam go, prawda?
Tak, zachowanie Ogleya wskazywało, że sądził, iż zobaczył Carmen . Robert kiwnął głową, chłonąc pieszczotę jej dłoni, kiedy przesunęła kciukiem po jego wargach.
- Nabrałaś go. Wiedziałem, że ci się uda.
- A zatem gra się rozpoczęła. - Uwolniła się z jego uścisku i przeszła do sypialni, zamykając za sobą drzwi.
Robert rozejrzał się po chatce, która od jego p o -wrotu była świadkiem tylu cierpień. Dwa pokoje używane były trzydzieści lat temu przez gości przybywających na przyjęcia matki. Salon i sypialnia były olbrzymie, modnie umeblowane, lekko stylizowane. Wygodnie mu było mieszkać tu samemu, a teraz, w obecności Ogleya, miejsce to stanowiło idealną kryjówkę i odosobnienie.
Kiedy drzwi sypialni stanęły otworem, ukazała się w nich królewna Klarysa ubrana w różową suknię. Podeszła do niego i odwróciła się.
- Pomożesz mi zapiąć?
Guziki na plecach były rozpięte i widać było z ł o -cistą skórę, kostki kręgosłupa i piękny zarys szyi. Nie chciał zapinać tej sukni. Chciał ją rozpiąć, aby od razu wziąć to, co mu obiecała: Jeśli ty mnie chcesz, ja będę cię miała - powiedziała. A potem dodała: teraz.
Chciał się z nią połączyć, zanim nawet wypełni swoje obowiązki. Ta kobieta była dla niego przekleństwem.
A jej szyja tak bardzo go kusiła. Cóż złego było w jednym niewinnym pocałunku?
Klarysa poczuła dotyk jego warg na skórze i zamknęła oczy, czując falę triumfu i rozkoszy. Sama potrafiła zapiąć guziki sukni, wystarczyło lekko się wygiąć, ale musiała upewnić się, że jest dla Roberta czymś więcej niż marionetką i oszustką. Musiała wiedzieć, że pociąga go tak, jak on pociągał ją. I pragnęła tego pocałunku najbardziej ze wszystkich pocałunków.
Przysunął się bliżej, poczuła żar jego ciała. Jego wargi przesunęły się w dół jej kręgosłupa, smakował ją, jakby była śmietanką,, a on kotem. Poczuła
gęsią skórkę na całym ciele. Była jak instrument, którego do chwili spotkania z Robertem nikt nie stroił. Teraz jego palce grały na jej nagiej skórze i potrafiły wygrywać symfonie, a każda nuta brzmiała idealnie czysto. Tylko dla niego.
Cofnął się i odchrząknął, a potem szybko zapiął guziki sukni. Zaprowadził ją do krzesła, obrócił i skłonił, by usiadła. Popatrzyła na niego, nie rozu-
miejąc jego zachowania. Niespodziewanie dostrzegła jakiś ruch.
Wielki, odziany w liberię człowiek o jasnych włosach wskoczył przez okno i chwycił Roberta w pasie. Potoczyli się po podłodze i na jej zdumionych oczach Robert przerzucił napastnika przez głowę. Ten spadł na plecy, ale natychmiast poderwał się i ruszył na Roberta. Był młodszy i silniejszy, ale Robert wykonał unik i uderzył go w głowę ciosem, który zabrzmiał jak zduszony gong. Napastnik nic sobie z tego nie robił i nacierał dalej, otrzepawszy się tylko. Walka była zażarta i cicha, przeciwnicy zadawali sobie ciosy, myśląc jedynie o zwycięstwie.
Klarysa zatrzęsła się ze zdenerwowania. Było tak jak wczoraj! Czy tym razem też się skończy rozlewem krwi i nieszczęściem? Weszła na krzesło, aby się trzymać z dala od bójki, a w razie potrzeby rzucić się na napastnika.
Myślała jedynie o ślepej wściekłości Roberta u MacGeesa i o człowieku czającym się w ciemnościach. To z pewnością on: musiał zdecydować się w końcu na atak. Ale Robert był niezrównany, a ona zaczęła bardziej obawiać się o jego przeciwnika. Robert go zabije.
Ku jej zdumieniu jednak napastnik poruszył się zwinnie, obrócił Roberta twarzą do podłogi i usiadł mu na plecach, wyginając jego ramię na plecy. Z akcentem, który uznała za cockney, rzekł:
- To była kiepska walka, kolego, tracisz siły na starość!
- Mój bark - jęknął Robert. - Wybiłeś mi bark! Klarysa zeskoczyła na podłogę, chwyciła wazon
i uniosła go, chcąc zdzielić nim napastnika w głowę. Ten natychmiast puścił Roberta.
- Ej, stary, nie chciałem...
Robert przewrócił się na plecy, złapał go za kolana i zanim Klarysa zdążyła mrugnąć, już na nim siedział okrakiem.
- Słuszny wiek i przebiegłość zawsze wygrywają z młodością i współczuciem. - Wygiął ramię napastnika tak wysoko, że Klarysa się skrzywiła. - Poddaj się - zażądał.
- Dobra, dobra, oczywiście, że się poddaję. Robert puścił go natychmiast Mężczyzna przewrócił się na plecy i spojrzał
na niego. Wpatrywali się w siebie. Klarysa wstrzymała oddech, czekając na rozwój wypadków. A oni zaczęli się śmiać. Napastnik miał śmiech perlisty jak stado ptaków.
- Ty draniu, myślałem, że cię zabiję! - Spojrzał w górę i dostrzegł Klarysę stojącą z uniesionym nad głową wazonem. - Masz dobrą kobietę, Robercie. Jest gotowa cię bronić drogocennymi przedmiotami.
Robert, nie przestając się śmiać, spojrzał na Klarysę. Trwało to dłuższą chwilę. A kiedy uśmiech zniknął z jego twarzy, widziała jedynie jego potężną postać pełną sprzecznych uczuć: rozbawienia, wściekłości i smutku. Poczuła, jak emocje pulsują przez jego skórę. W jej oczach nie wiadomo dlaczego pojawiły się łzy. Przestraszyła się, że grozi mu niebezpieczeństwo; serce waliło jej jak młot, dłonie drżały. Ta walka nie wyglądała jak przyjacielskie zapasy.
Bała się o niego.
Opuściła ręce z wazonem.
Jest niemądra.
Robert otrzepał dłonie , wstał i pomógł podnieść się towarzyszowi. Nieoczekiwanie oficjalnym tonem powiedział:
- Królewno Klaryso, to najbardziej bezużyteczny człowiek na całym bożym świecie: Korneliusz Gunther Halstead Waldemar Czwarty, niegdyś z Londynu, niegdyś z więzienia Newgate, niegdyś z Półwyspu, mój dobry przyjaciel. - Roześmiał się.
- Mój bardzo dobry przyjaciel. Klarysy jakoś nie zdziwił fakt, że Waldemar gościł w Newgate.
Waldemar skłonił się nisko, a Robert kontynuował:
- Waldemarze, oto królewna Klarysa z Beau-montagne, druga w kolejności do tronu, dama, dzięki której przed końcem tego tygodnia będziesz wolny.
Skrzywiła się z dezaprobatą na to, że Robert tak swobodnie podawał szczegóły dotyczące jej pochodzenia.
Waldemar wziął od niej wazon i ucałował jej palce.
- Doceniam pani wysiłki, wasza wysokość. Kiedy Ogley zobaczył panią przebraną za seńoritę Carmen Menendez, wystraszył się jak diabli. O mało się nie roześmiałem na głos.
- Rozpoznał ją? - spytał Robert.
- Czy rozpoznał!? - Waldemar uśmiechnął się.
- Pewnie, że tak. M a ł o nie wyzionął ducha. Uważa, że naprawdę zobaczył Carmen i wcale mu się to nie spodobało.
- Myślał, że to Carmen, nawet kiedy się do niego odwróciła i zobaczył jej twarz? - chciał wiedzieć Robert.
- Nie martw się, Robercie. - Waldemar nadal się uśmiechał. - Aż pozieleniał.
- Dzięki tobie, nabrałaś go. - Robert zwrócił się do Klarysy.
- To było z daleka; zobaczymy, jak będzie, kiedy znajdę się bliżej.
- Taka odważna kobieta jak pani, wasza wysokość, powinna się pozbyć tego nieroba Hepburna; proszę pamiętać, że to ja jestem właściwym mężczyzną dla pani. - Spojrzał na Roberta i dodał: - Mam lepszych przodków.
- Wszystkich ich zmyśliłeś. - Robert okazał zazdrość, o której Klarysa wiedziała, że jest nieprawdziwa. - Ona nigdy nie zechce nikogo innego niż mnie.
Klarysa obawiała się, że to prawda, ale Robert nie musiał o tym wszystkim mówić. Wyjęła dłoń z jego ręki.
- Nie rozumiem, Waldemarze, dlaczego go zaatakowałeś?
Waldemar zarumienił się i podprowadził ją do krzesła, aby usiadła.
- Musi być czujny. Mieszkając tutaj, pośród kwiatków i ptaszków, stał się miękki, a nasz przyjaciel Robert nie może sobie na to pozwolić. Nie teraz, kiedy ma w domu wroga.
Po raz pierwszy śmiech zniknął, a mężczyźni spojrzeli na siebie ponuro.
- Masz na myśli pułkownika Ogleya? - spytała Klarysa. - Czy on jest niebezpieczny?
- Nie - odparł Robert.
- Ej! Nie okłamuj dziewczyny. Powinna znać prawdę o nim.
- Niewiedza nie jest błogosławieństwem - powiedziała Klarysa.
Robert skinął głową na znak zgody.
- Pułkownik Ogley nie jest zbyt bystry.
- Ale jest przebiegły, nie przebiera w środkach i potrafi wywąchać kłopoty na kilometr - dodał Waldemar.
- Jest samolubny do szpiku kości i uważa, że zrobię to, co on by zrobił na moim miejscu. Uważa, że zaprosiłem go tutaj, aby publicznie wyjawić prawdę i obwieścić, kto jest prawdziwym bohaterem Półwyspu, podczas gdy ja mam to gdzieś.
Waldemar uniósł brwi i wycelował palec w Roberta.
- Bohater - rzekł do Klarysy. Klarysa skinęła głową.
- Rozumiem. Chyba mam prawo wiedzieć, o co chodzi. Co mamy osiągnąć? I jaka jest moja rola? Kogo gram?
Robert nie powstrzymał Waldemara, kiedy ten wyrwał się z wyjaśnieniami.
- Wykonałaś świetną robotę, udając seńoritę M e n e n d e z , d a m ę z Hiszpanii, która miała kłopoty z powodu pułkownika. Ogley chciał, aby kobieta ogrzała mu łoże, powiedział jej więc, że nie jest żonaty. Obiecał też, że sprowadzi ją do Anglii i ożeni się z nią po powrocie. Oczywiście, kiedy nadszedł czas wyjazdu, porzucił ją bez skrupułów. Ma żonę, która go uwielbia, a on cholernie uważa, aby jej nie rozgniewać.
- Ponieważ ona ma pieniądze - domyśliła się Klarysa.
- Bystra jesteś jak na królewnę. - Waldemar przytknął kciuk do nosa.
Co dziwne, nie poczuła się urażona. Miała wrażenie, że człowiek, którego Robert uważa za przyjaciela, akceptuje ją.
- Gram więc rolę porzuconej kochanki Ogleya, która ma go zmusić do...?
- Do tego, co jej obiecał - rzekł p o n u r o R o b e r t .
- Nie winię cię - rzekł Waldemar. - Wiesz o tym.
- Byłem głupi - odparł Robert. - Uwierzyłem, że dotrzyma słowa.
- Jeśli się nie uda, i tak odejdę - rzekł Waldemar.
- Uda się, przysięgam.
Sfrustrowana rozmową, z której nic nie rozumiała, Klarysa rzekła:
- Co zrobił pułkownik Ogley? Robert siedział zupełnie nieruchomo niczym
wielki cień.
- Ogley obiecał, że jeśli Waldemar uda się ze mną na ostatnią misję i obaj przeżyjemy, zwolni Waldemara z armii z odznaczeniami za męstwo.
Waldemar nalał po kieliszku porto i wyjaśnił Klarysie:
- Ojciec Roberta już nie żył, a on sam wykupił się z wojska. Nie musiał iść na misję, zrobił to dla mnie.
- Do diabła, Waldemarze, jesteśmy w tym samym pokoju, słyszę, co mówisz - odezwał się Robert.
- Pomimo zaawansowanego wieku nie jest jeszcze głuchy - rzucił Waldemar. - Przeżyliśmy. Cudem. Ogley roześmiał się Robertowi w twarz, kiedy poprosił, by mnie uwolnił. Powiedział, że obietnice składane komuś takiemu jak ja nie są żadnymi obietnicami i że Robert oddał mu przysługę, pokazując, jak traktować służącego - metodą kija i marchewki.
Klarysa poczuła, że robi jej się niedobrze od tej historii.
- Sądziłam, że są na tym świecie bohaterowie.
- Są - odparł Waldemar. - Jest ich kilku, a ja poznałem wszystkich.
- Sam jesteś jednym z nich - rzekł Robert.
- Po prostu Ogley nim nie jest. - Waldemar wzruszył ramionami i zignorował słowa Roberta.
- To było wspaniałe, pułkowniku Ogley! - Milli-cent zaczęła klaskać, kiedy skończył przemowę. - Mówi pan tak żywo, że czułam się, jakbym uczestniczyła w tych pańskich bohaterskich wyczynach we francuskim więzieniu. Czy powie nam pan, kogo pan uratował?
Ogley rozejrzał się po salonie, obrzucając spojrzeniem pięknie ubranych arystokratycznych gości. Brenda promieniała z dumy. Była też Klarysa ubrana w suknię z jasnozielonego aksamitu z odsłoniętymi ramionami. Ogley uśmiechnął się przebiegle i wymienił uściski dłoni z panami.
- Nie mogę. To niegodne dżentelmena opowiadać o nieudanym postępku innego oficera.
Tłum zamruczał z aprobatą, a Ogley trzymał się na dystans od pań, nawet od ponętnej i gotowej panny Trumbull uśmiechającej się do niego w lubieżnym zaproszeniu. Mając przy boku Brendę, nie ośmielał się okazywać zainteresowania.
Czuł jednak mrowienie pomiędzy łopatkami, więc zaczął się rozglądać po pokoju, szukając...
Nie, Carmen nie mogła się tutaj zjawić. To niemożliwe. Po co zresztą miałaby przyjeżdżać?
Cóż, z zemsty za zrujnowaną reputację, ale co chciała uzyskać? I jak by się tu dostała? Czyżby z pomocą Hepburna?
Ogley pobladł na samą myśl. Jasne. Hepburn. Na Półwyspie to Ogley był panem jego życia i śmierci, zrobił z niego swoją własność. Jak bardzo Hepburn musiał go nienawidzić, patrząc, jak cały
należny mu splendor spływa na Ogleya. Nawet teraz spoglądał na Ogleya ironicznie, widząc, jak ten przyjmuje wyrazy szacunku, o jakich wcześniej nie mógłby nawet marzyć.
Ogley przecisnął się przez tłum zdeterminowany, by doprowadzić od razu do konfrontacji z Hepburnem. Ale Hepburn rozmawiał ze swoim kamerdynerem i przywoływał do siebie lady Milli-cent.
Był czas kolacji, bardzo oficjalnej, wydanej na cześć Ogleya. Nie mógł dorwać Hepburna akurat teraz.
Czy Hepburn go wrabiał?
Nie, wykonywał obowiązki gospodarza, który chciał, aby jego goście czuli się swobodnie. Nie mógł sprowadzić Carmen z Hiszpanii do Szkocji. To byłoby zbyt absurdalne.
Czy dziś po południu zdawało mu się? Waldemar twierdził, że na trawniku nikogo nie widział, a kiedy Ogley wyjrzał ponownie, już jej nie było.
Nie chcieli chyba doprowadzić go do obłędu?
- Prosimy tędy, pułkowniku Ogley, pani Ogley. Kolacja podana. - Lady Millicent zaprowadziła grupkę do jadalni. Na długim stole przykrytym białym obrusem stała błyszcząca srebrna zastawa i dekoracje z kwiatów.
- Pułkowniku Ogley, prosimy, by zechciał pan zająć honorowe miejsce.
Zwykle podczas przyjęć wydawanych na jego cześć najbardziej podobały mu się komplementy. Teraz jednak nie chciał zasiadać u szczytu stołu wraz ze swoją gospodynią lady Millicent po prawej i królewną Klarysą po lewej stronie. Nie interesował go nawet uroczy pełny dekolt królewny Klary-sy. Spoglądając przez stół na Hepburna, czuł się
jak Demokles, który usiadł na tronie tylko po to, by zobaczyć, że nad jego głową zawisł miecz.
Miecz miał spaść. Pozostawało tylko pytanie: kiedy i czy Ogley będzie na tyle szybki, by uniknąć śmiertelnego ciosu?
Rozdział 21
Życie jest zbyt krótkie,by przetańczyć je z brzydkim mężczyzną.
starzec z Freya Crags
STORY w sypialni Roberta były odsłonięte, a pokój zalewała poświata księżyca. Kiedy Klarysa weszła, w pokoju było zadziwiająco jasno. Bardzo dobrze widziała każdy kształt i szczegół. Jasne światło wybielało barwy dywanu, kołdry i baldachimu. Ciemne zarysy drzwi i mebli stały się kawałkami czerni, a obrazy zdawały się ożywać.
W łóżku widziała leżącego Roberta. Czekał na nią.
Wiedziała, że i on ją widzi. Nadal miała na sobie jasnozieloną suknię, którą przygotowała jej Millicent. Doskonała tkanina idealnie opinała jej kształty. Tego wieczoru podczas rozlicznych zajęć towarzyskich często gładziła materiał, rozkoszując się jego luksusową fakturą.
Robert patrzył na nią niby nieobecnym wzrokiem, ale ona wiedziała, że jej pragnie.
Rozjaśniła twarz delikatnym uśmiechem triumfu. Tak, była głupia, wychodząc z własnej sypialni i przychodząc do niego. Pewnie skończy się to złamanym sercem. Ale kiedyś, kiedy powróci do Beaumontagne, aby pełnić rolę, do której została stwo-
rzona, pozostanie jej wspomnienie tej i wszystkich nocy, które miały nadejść.
Wstał z łóżka i podszedł do niej. Miał na sobie spodnie, ale chodził boso, więc poruszał się bezszelestnie. Zatrzymał się opodal, a jej serce podeszło do gardła. Nie bała się go; nie uważała już, że jest szalony. Ale stał tak blisko, że musiała unieść głowę, aby na niego spojrzeć. Był bardzo wysoki i zaskakująco silny. Potrafił brutalnie walczyć. Ostatniej nocy wziął ją w ogniu zapamiętania i rozkoszy. Nie miał takiego zamiaru, ale zranił ją swym rozmiarem. A dzisiaj przyszła do niego znowu.
Nie była jednak bezbronna. Była królewną urodzoną, by rządzić i dziś... dziś odkryje przed nim moc swojego autorytetu. Dzisiaj ona przejmie władzę.
- Obawiałem się, że zmienisz zdanie. Koszulę m i a ł rozpiętą pod szyją i spod niej było
widać ciemne włosy na jego piersi.
- Dałam ci słowo...
- ...a królewna zawsze dotrzymuje słowa. - Jego głos brzmiał tak jak wtedy, kiedy ujrzała go po raz pierwszy; obojętny, jakby nie był zainteresowany jej odpowiedzią, nieprzenikniony.
Poczuła jego zapach, który już tak dobrze znała, i krew zaczęła szybciej krążyć w jej żyłach. Hepburn naznaczył ją swoją namiętnością, ale ona też go naznaczy.
- Staram się. Zapadła cisza, która nie budziła w niej uczucia
dyskomfortu, lecz była pełna pytań.
- Dlatego tu jesteś? Żeby dotrzymać obietnicy? Było to tak absurdalne, że chciała się roześmiać.
Nie zrobiła tego, nie spodobałoby mu się to i nie zrozumiałby. Mogła się jednak podroczyć.
- Robercie, patrzyłeś kiedyś w lustro? Larissa okrzyknęła cię atrakcją sezonu z innych powodów niż twoje bogactwo i tytuł. Sposób, w jaki mówisz, te niebieskie oczy, opalenizna... rzucają kobiety na kolana.
Jego oczy rozbłysły w ciemnościach.
- Niektóre są doskonale odporne na moje wdzięki. Pamiętam, że kiedy spotkałaś mnie pierwszy raz we Freya Crags, nie mogłaś doczekać się, kiedy się uwolnisz od mojego towarzystwa.
- Ponieważ wiedziałam, że tak właśnie skończę. - Pogłaskała go po ramieniu. - Pragnąc cię całą duszą i ciałem. Ofiarując ci siebie na ten czas, który nam pozostał, jaka kobieta chciałaby zostać żebraczką? A oto, proszę...
- Nie słyszałem, żebyś prosiła.
- Proszę - powtórzyła. - Proszę...
Wreszcie się poruszył. Chwycił ją w ramiona i zaniósł do łóżka. Położył ją w poprzek na materacu. Rozkoszowała się dotykiem jego ciała, jego zapachem i determinacją uścisku. Pocałował ją powoli i głęboko, tak by miała czas się dostosować i poczuć jego smak; w głębi jej ciała coś się obudziło i zmieniło w desperackie pożądanie.
Ugryzła jego dolną wargę. Uniósł głowę i jęknął.
Wsunęła dłonie w jego włosy. Kosmyki przesy-pały się przez palce. Ciemne i gęste w dotyku. Przyciągnęła go do siebie i dotknęła językiem jego rany. Otworzył usta i przycisnął biodra do jej bioder. To było zbyt wiele jak na jej zmysły, a mimo to zbyt m a ł o . Pragnęła go więcej, więcej zapachu, smaku aż do samego końca. Aż jej nie będzie.
Poczuła słodkie i bolesne ukłucie w sercu i w nagłym gniewnym geście położyła ręce na jego ramionach i popchnęła go na plecy. Przez chwilę był zaskoczony, ale poddał się i rozłożył na materacu.
Był ucztą dla zmysłów, wysoki, szeroki i twardy. Przesunęła dłońmi po jego udach i odnalazła męskość. Jej żar palił niczym ogień i zapragnęła mieć go głęboko w środku. Przysunęła się do niego i rozpięła mu koszulę. Mięśnie klatki piersiowej kurczyły się i rozkurczały, jakby zmuszał się do pozostania nieruchomym. Poczuła pod dłonią kręte włoski na jego piersi i przyjemność ta była niemal nie do zniesienia.
- Usiądź - rozkazała.
Posłuchał, a ona zdjęła mu koszulę z ramion i odrzuciła ją.
Wyglądał fascynująco w blasku księżyca.
Cienie mięśni grały na jasnej skórze, kusząc ją, aby zobaczyć jego idealne kształty renesansowego posągu. Jednak zanim sięgnęła do guzików spodni, chwycił jej dłonie i przycisnął do brzucha. Przesunął nimi po skórze. A ona przez chwilę pieściła palcami jego sutki. Wydał z siebie ochrypły jęk pożądania. Oczy miał na wpół przymknięte, pochyliła się i pocałowała go. Językiem musnęła sutek. Stwardniał, a ona poczuła taką samą reakcję swoich piersi, które naprężyły się i nabrzmiały. Wszystko, cokolwiek robiła jemu, odbijało się w niej echem. I to zwielokrotnionym przez jakieś magiczne połączenie między nimi.
Uniosła głowę i uśmiechnęła się.
Wyglądał ponuro, okrutnie i niecierpliwie, ale nie przerażająco. Nigdy jej nie skrzywdzi; czuła to całą sobą. Położył ręce Klarysy na swoich ramionach, otwierając jej ciało ku sobie. Spojrzał na nią, a potem dokładnie przyjrzał się piersiom, biodrom, łydkom. W pierwszym odruchu chciała zakryć nogi, a w drugim odkryć cały żar obsesji. Powoli wyciągnęła się i odprężyła. Obrąbek sukni podwinął się
aż do u d . Koszula spadła z piersi. Odrzuciła do tyłu włosy, celowo eksponując długą szyję.
- Torturujesz mnie. Od chwili, kiedy się poznaliśmy, drażnisz mnie. Cały czas wyobrażałem sobie twoje ciało pode mną, na mnie , obok mnie i to , że biorę cię w każdy możliwy sposób.
Jego słowa sprawiły, że poczuła ból pożądania. Krew krążyła w jej żyłach jak w jakimś szalonym tańcu.
- Już mnie raz miałeś. Czy dzisiaj będzie inaczej? Miał szerokie, silne dłonie o zręcznych palcach.
- O, tak, całkiem inaczej. Dziś nie będzie bólu, tylko niewypowiedziana rozkosz.
Dotykał jej szyi, obojczyka i przesunął dłonią aż do talii. A potem powolnym ruchem ujął piersi.
Uczucie przyjemności i zaskoczenia było tak silne, że musiała zamknąć oczy, aby się opanować. Ale to nie pomogło. W całkowitej ciemności jeszcze intensywniej czuła pieszczotę jego kciuków okalających sutki, naśladujących ruch, którym ona pieściła jego. Kiedy dotknął sutków ustami, słodycz oczekiwania przebiła ją jak strzała i nie mogła zaczerpnąć tchu.
Pochylił się i zaczął rozpinać guziki na plecach sukni. Był tak blisko, czuła jego oddech na twarzy, żar ciała ogrzewał ją, ale nie zrobił żadnego ruchu , by ją pocałować albo przytulić. Powoli rozpinał guzik po guziku.
Otworzyła ciężkie powieki. Był tutaj, pochylony ku niej, i patrzył na nią wyzywająco. Chciał, aby patrzyła na każdy jego ruch w trakcie tej długiej podróży, która z niemal niewinnej uczyni ją doświadczoną kochanką. Uniosła głowę i uśmiechnęła się.
- Myślisz, że zmieniłabym zdanie? Suknia stawała się coraz luźniejsza.
- Słyszałem, że królewny często uciekają.
- Ale nie ta królewna, jeszcze nie, jeszcze długo nie. - Dopóki nie okaże się, że nie ma kto zadbać o Amy. Poświęciła życie, by dbać o siostrę, więc teraz będzie miała te chwile dla siebie.
Ściągnął jej suknię z ramion, zdjął koszulę równie zwinnym, powolnym ruchem. Materiał przywarł do jej sutków, a potem opadł na biodra. Wstrzymała oddech. Czy będzie dla niego wystarczająco piękna? Inni prości mężczyźni patrzyli na jej piersi przez materiał . Nie dbała o ich zdanie. Robert był jej kochankiem. O niego dbała.
Był nieświadomy jej niecierpliwości. Postarała się nie dać temu wyrazu. Ale wyszeptał:
- Jaka piękna... Masz piękne ciało . - Pochylił się i złożył pocałunek na jej lewej piersi.
Poczuła nagły przypływ pożądania i wydobyła ręce z rękawów.
- Jesteś inny niż pozostali mężczyźni.
- Niż inni? - spytał enigmatycznie.
- Kobiety rozmawiają ze mną, plotkują, opowiadają najskrytsze tajemnice i wszystkie powtarzają, że mężczyźni się spieszą i nie potrafią zadbać o nie. Ale ty jesteś... zbyt wolny. Umieram z pragnienia, a ty jesteś jak żółw.
Uśmiechnął się. Białe zęby zalśniły w świetle księżyca.
- Na końcu będziesz mi wdzięczna, królewno. Moja kochana. - Pocałował drugą pierś.
Nie wiedziała, w co ma wierzyć, czuła tylko, że w środku jej pożądanie zaczyna żyć własnym życiem. Każdy centymetr skóry pragnął wtulić się w niego. Chciała , aby trzymał ją za biodra, chciała go uwieść, całować jego usta, znowu poczuć jego smak.
Chwyciła go za brodę i złączyła swoje usta z jego wargami.
Ciepłe i miękkie czarowały ją przez długą chwilę, aż wydała z siebie cichy pomruk zadowolenia. Wargi mężczyzny rozchylały się pod jej ustami i podążały za nią, jakby to ona była mistrzynią uwodzenia. Smakowała go językiem, zębami i wargami, czując znajomy smak jego pożądania. Przytrzymała go za ramiona i przycisnęła swoje piersi do jego torsu.
Miała nadzieję rozbudzić jego pragnienie do szaleństwa. Ale odkryła, że dotyk jego skóry obudził w niej wszechogarniającą czułość i szaloną namiętność. Niecierpliwie rozpięła mu spodnie i wsunęła w nie dłoń.
Wypełnił jej rękę. Miękka skóra otaczała twardy członek niczym aksamit okalający stal; przesunęła dłonią do jego nasady i z powrotem do zaokrąglonej głowy. Nie wiedziała, że mężczyzna może być taki olbrzymi! Przełknęła ślinę, usiłując zwilżyć nagle wyschnięte wargi. Chciała mieć go w środku, ale to, co wydawało się tak pożądane kilka chwil temu, teraz wydawało się niemożliwe.
- Gdybym nie miała wątpliwości, ogarnęłyby mnie teraz - rzekła.
- Modlę się, byś ich nie miała - wyszeptał. - Ponieważ umrę, jeśli nie będę cię dziś miał, a znam cię, moja królewno. Jesteś odpowiedzialna i nie chciałabyś, abym umarł z miłości do ciebie.
- A umarłbyś? - Znowu go pogłaskała, a w jej żyłach krew wzburzyła się niczym musujące wino. - Dla mnie?
- Jeśli zaraz mnie nie weźmiesz, umrę na twoich oczach.
To głupota, oczywiście, myśleć, że ten silny, doświadczony mężczyzna tak bardzo o nią zabiega. Ale te słowa sprawiły jej przyjemność.
- Wobec tego pozbądźmy się ubrań, to może uratuję ci życie.
- Dobrze. - Wydobył ją ze zwojów sukni. Ona zdjęła mu spodnie i bieliznę, aż został całkiem nagi. Zerknęła okiem na jego erekcję, zanim przewrócił ją na plecy. Ten ruch zaskoczył ją i roześmiała się, a potem przetoczyła na niego. Poddał się, zupełnie jakby była od niego silniejsza.
Było to dziwne, ale miło było, że jej dominacja sprawia mu przyjemność. Kiedy wreszcie położył się na plecy, oparła się na nim, trzymając jego ramiona ponad jego głową.
- Poddajesz się? - Uśmiechnęła się.
-Tak.
Jej uśmiech powoli znikał. Był tutaj, pod nią, nagi od stóp do głów, a ona również była naga, miała tylko pończochy. Poczuła jego silny zapach, głęboki niczym nagrzane słońcem winogrona lub doskonale wyprawiona skóra.
- Co ze mną zrobisz?
- To, co zechcę. - Był wspaniały, ucieleśnienie ideału mężczyzny.
Pogłaskała go , wodząc dłonią po silnych mięśniach ramienia i konturach klatki piersiowej.
Podobała jej się myśl, że w walce to on by triumfował. Był wojownikiem. Zawsze zapewni bezpieczeństwo temu, co dla niego drogie, a ona teraz czuła, że jest mu droga.
Zsunęła się, kusił ją jego brzuch. Pocałowała go najpierw z jednej, potem z drugiej strony. Skóra w zagłębieniu bioder była gładka i naga, ale tuż poniżej z gęstych włosów wyrastał jego członek.
Powinna być nieśmiała. Nie widziała go zeszłej nocy, tylko czuła jego pchnięcia. Nigdy wcześniej nie widziała nagiego mężczyzny, a ten nie przypominał w niczym posągów z jej pałacu. Jego oręż był naprężony, potężny i fascynujący.
Przesunęła po nim palcem i zdumiała się, jaki jest gorący. Pod jej dotykiem poruszył się, a Robert westchnął zduszonym głosem.
- Robercie - powiedziała. - Chyba nie możemy tego zrobić.
Dotknął kosmyka włosów za jej uchem.
- Ponieważ jesteś królewną, a ja zwykłym lordem?
- Nie. Ponieważ twój rozmiar jest zbyt duży. Zadrżał, pomyślała, że to śmiech, ale on zdusił go w sobie.
- Pasowaliśmy do siebie zeszłej nocy, będziemy pasować znowu, obiecuję ci. - Uśmiechnął się, a ten uśmiech przypomniał jej, jak bezlitośnie wymusił na niej udział w maskaradzie.
Poczuła zimny dreszcz na plecach i zaczęła się wycofywać.
Pogłaskał jej piersi i nagłe pożądanie sprawiło, że zapomniała i o tym uśmiechu, i o swoim rozsądku.
Pieścił ją, a jego ręce rozpalały w niej ogień. Już kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, wyczuła, że potrafi rozpalić w kobiecie pożądanie. Wiedział, jak doprowadzić ją do szaleństwa. Potrafił sprawić, by krew wrzała w jej żyłach.
W świetle księżyca widać było każdy mięsień osrebrzony blaskiem i Klarysa nagle przypomniała sobie, że teraz to ona sprawuje kontrolę. Gładził jej ramiona, ogrzewając je swoim żarem, a ona pocierała jego tors, ramiona, brzuch. Ich dłonie plątały się i krzyżowały, dając i otrzymując przyjemność. Znowu chwycił jej piersi i zaczął masować kciukiem sutki. Spojrzał Klarysie pieszczotliwie prosto w oczy, a delikatny uśmiech na jego twarzy oznaczał, że zdaje sobie sprawę z wrażenia, jakie na niej wywiera.
Nie wiedział. Nikt jej nie znal, nikt nie znał wydarzeń, które ją uformowały. Powiedział, że wierzy, iż jest królewną, a ten mężczyzna, potrafiący władać i nieprzeciętną siłą, i szyderstwem, nie zawracałby sobie głowy kłamstwem. Może jednak sądził, że jej błękitna krew czyni ją słabą, podczas gdy w rzeczywistości było odwrotnie. Może myślał, że się zdenerwuje, pozwoli mu przejąć kontrolę albo nawet całkiem się wycofa. Ale nie. Była silna i odważna. Powoli masowała jego biodra. Przypatrywała się jego ciału z uśmiechem na ustach. Wciągnęła głęboko powietrze i ujęła go w dłoń, a z piersi Roberta wydobył się zduszony jęk. Rozpostarł ramiona i wbił palce w prześcieradło, a ona zdała sobie sprawę, że uczyniła go bezbronnym.
Przesunęła nogą jego biodro i usiadła na nim jak na tronie. Rozkoszowała się widokiem, szerokimi ramionami, klatką piersiową zwężającą się przy biodrach, wystającymi kośćmi pod miękką skórą, płaskim brzuchem i kępką kręconych włosków.
Przypatrywał się jej spod przymkniętych powiek i poruszał pod nią biodrami.
- Królewno, widzę wieczność...
- A ja czuję... - chciała powiedzieć coś równie wymownego, coś romantycznego, ale prawdę powiedziawszy, czuła tylko jego oręż, wielki, gorący i potężny pomiędzy udami. Oparła na nim swój ciężar i poczuła jego stłumioną moc. Teraz był spokojny, ale nie wyobrażała sobie, by mógł długo
takim pozostać. Wkrótce Robert zacznie żądać, a jej zadaniem było utrzymanie kontroli i doprowadzenie go tam , gdzie pragnęła . Miała poskromić tygrysa, to z pewnością da się zrobić, ale zawsze powinna wiedzieć, że tygrys jest nieprzewidywalny i dziki. Przez krótki czas będą razem i ona może trzymać w ręku pejcz. Dlatego wierzyła, że uda jej się wyjść z tego spotkania bez szwanku. Poruszyła się na nim, sprawdzając własną wytrzymałość.
- Pragnę cię tak, jak nie pragnąłem dotąd nikogo - szepnął, spoglądając spod przymkniętych powiek.
Położyła dłonie na jego brzuchu, aby utrzymać równowagę.
Podobało jej się to: siedziała na nim, pod kolanami miała zwinięte prześcieradło, a przez okno wpadał do pomieszczenia blask księżyca i orzeźwiająca bryza. To spotkanie dawało jej poczucie wolności, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Ta noc nie będzie miała konsekwencji. Ta noc była oderwana od rzeczywistości, a ona nie chciała się zastanawiać, w jaki sposób wpłynie na jej los, na jej przyszłe dynastyczne małżeństwo, na bieg dalszych zdarzeń. Nie chciała myśleć, co powiedziałaby babcia.
Jednak poczucie obowiązku było silne i trudne do złamania i przez krótką chwilę zawahała się. A potem on pogładził jej biodra i uda i zapomniała o wszelkich rozterkach. Masował tak, jakby sam dotyk jej skóry sprawiał mu przyjemność. Wygięła się jak kotka i jęknęła, a delikatne uczucie ustąpiło miejsca czemuś potężniejszemu: pragnieniu posiadania. Jego palce zawędrowały w dół jej brzucha do sanktuarium kobiecości. Wstrzymała oddech. Jego dwa palce ścisnęły lekko jej intymne miejsce. Zamknęła oczy, a całą istotę Klarysy przepełniła rozkosz. Wsunął palec do środka, a ona otworzyła się na to dotknięcie i westchnęła z rozkoszy.
- Podoba ci się - rzekł lekko niepewnym, ochrypłym głosem.
- Och tak, tak. - Palec odnalazł pulsujące jądro rozkoszy i zaczął je pocierać. Była nabrzmiała z pożądania i jej biodra zaczęły mimowolnie same się poruszać, stawiając żądania.
On wsłuchiwał się w nią, jego palec naciskał i delikatnie masował jej wnętrze, a ona wygięła się w łuk, czując spazm, który wstrząsnął ciałem. Nie wiedziała, gdzie się znajduje, kim jest; składała się tylko z radości i pożądania.
Kiedy orgazm ucichł, jej determinacja jeszcze się wzmocniła. Była królewną, była na górze. Miał a kontrolę.
Odsunęła na bok jego dłonie i ujęła jego oręż, przesuwając po nim palcami, zwilżając je kropelką nasienia i dowodami jej własnego podniecenia. Uniosła się i ostrożnie umieściła go w wejściu do swojego wnętrza, a potem, siadając prosto, osunęła się na niego. Jego wielkość otworzyła ją szerzej niż przedtem; otworzyła się, aby go przyjąć, i jęknęła, czując wypełniającą ją wielkość.
On także jęknął, a ją ogarnęło poczucie triumfu. Po to tutaj przyszła! Po raz kolejny spełnić obietnicę rozkoszy. Przytrzymał jej biodra, powoli osuwając ją w dół.
Ale sprzeciwiła się i przejęła kontrolę nad rytmem, zmuszając go, by udał się za nią w tę podróż. Rozkoszowała się siłą tego mężczyzny pomiędzy swoimi udami; mogła poruszać się długie godziny w ciemnościach, aż na jego czole pojawiły się kro-
pelki potu i zaczął niecierpliwie wiercić się pod nią w desperackiej kapitulacji. Chciała więcej tego uczucia i zaczęła kręcić na boki biodrami, które unosiły się i opadały. Upajała się, widząc, jak pozwalał się jej brać. Księżyc oświetlał jego skórę i pieścił go tak jak ona. Jego oczy płonęły, a usta wyginały się w lekkim uśmiechu, kiedy na nią patrzył. Wiedział bez słów, że pragnęła dominować. Że będzie dominować.
Ich ciała płonęły w miejscach, gdzie stykały się ze sobą. Siedząc na nim, przyglądała mu się spod przymkniętych powiek, ciesząc wzrok tym widokiem, karmiąc się siłą jego ciała. Druga część jej świadomości była pochłonięta namiętnością. Kolana wbijała w materac, unosząc się nad nim raz za razem. Dotykał jej coraz głębiej, a jego członek wypełniał ją w całości, niczym fajerwerki wysyłając iskry przez jej łono , duszę, prosto do serca.
Teraz władzę przejęło coś potężniejszego niż oni sami i rozkazało jej, by zaczęła poruszać się coraz szybciej, by czerpać jeszcze potężniejszą rozkosz. Poczuła, jak jej umysł zostaje całkowicie zniewolony. Biodra Roberta unosiły się i opadały pod nią, jęczał w agonii pożądania, którego była przyczyną. Tego pragnęła. To uwielbiała. Świadomość, że to ona go posiadła. Przycisnęła dłonie do jego brzucha, przesuwając się na nim i czując, że zaraz nadejdzie spełnienie. Inne spełnienia nie mogły się równać z tym wyjątkowym dowodem jej siły i władzy.
Zadrżała, czując głęboko w środku potężny spazm. Zaczęła poruszać się gwałtowniej, żądając większej satysfakcji. Robert jęczał pod nią, a jego twardy członek bezlitośnie poruszał się w jej rozpalonym wnętrzu. Przytrzymywał dłońmi jej biodra, unosząc ją i pociągając w dół. Ich ruchy stały się jeszcze bardziej energiczne, ale utrzymywali to samo tempo i mieli te same pragnienia. Oddech rzęził jej w gardle. Pochyliła się nad Robertem, opierając dłonie nad jego głową, chcąc być bliżej jego ciepła, słyszeć jego oddech i być przy jego orgazmie. Księżyc oświetlał przepełnioną ekstazą twarz mężczyzny, a w jej wnętrzu członek prężył się i wyginał. Poruszała się na nim z triumfem, aż na sam szczyt, aż opadł pod nią.
A ona opadła na niego. Oparła głowę o pierś Roberta i wsłuchała się w łomot jego serca. Łącząca ich więź była niemal mistyczna; jego silne, napierające ciało posiadło jej miękkie, uległe i przyjmujące go wnętrze. Razem tworzyli jedność.
Nie zdominował jej swoją seksualnością. Nie była w pułapce jego ciała. To była obopólna radość, którą dali sobie nawzajem, a ona miała w niej tyle samo władzy, co on.
Usnęła uspokojona tą myślą.
Rozdział 22
Królewna nigdy nie zdradza prawdziwych uczuć ani nie poniża się do spoufalania z niższymi od niej stanem.
królowa wdowa Beaumontagne
OBUDZIŁA się, czując nad sobą Roberta. Jego ciało przesłaniało blask księżyca. Klarysa nie widziała jego twarzy. Czuła tylko ciężar, leżąc rozciągnięta pod nim niczym dziewica na ołtarzu. Poczuła jego usta na sutku, które ssały ją tak mocno, że aż wbiła pięty w materac, aby nie zacząć wić się w całkowitym poddaniu. Jej ciało płonęło z pragnienia, jakby dotykał ją, kiedy spała. Wystraszyła się na myśl, że był w jej snach.
- Co robisz? - spytała bez tchu. A kiedy nie odpowiedział, usiłowała dotknąć rękoma jego głowy ale poczuła, że nie może nimi poruszyć, gdyż przytrzymywał ją za nadgarstki.
- Robercie, puść mnie. Usiłowała się wywinąć.
Roześmiał się tuż przy jej piersi, a potem chwycił lekko zębami, zadając niemal ból nabrzmiałemu ciału.
Poczuła między udami pulsujące pożądanie.
Pożądanie? Czy to możliwe? Wkrótce miało wzejść słońce; spała zaledwie kilka godzin, a zasnęła zaspokojona. Teraz pragnęła go znowu, chciała, aby znalazł się między jej nogami, napierając, zaspokajając jej głód.
To szaleństwo. Ona była szalona.
Nadal usiłowała się wydostać, ale była to walka daremna. Walczyła z ciemnością, ze snem, z własnym pożądaniem, które łomotało w jej uszach i czyniło powieki ciężkimi.
Co się stało? Czemu zmienił się układ sił? Czy zawsze tak było? Czy to on miał władzę? Czy to on ją prowadził?
Pocałował jej twarz, przycisnął usta do powiek, policzków, ust. Jej głowa pogrążona w rozkoszy szukała go po omacku, pragnąc więcej dotyku. Wilgotny język wsunął się do jej ucha, a jego oddech sprawił, że poczuła gęsią skórkę na całym ciele.
- Co robisz? - wyszeptała.
- Chcę ci pokazać rozkosze, jakich jeszcze nie doświadczyłaś. Będę pod twoją skórą i w twoim umyśle. - Odrzucił na bok kołdrę, a jej ciało owiało rześkie poranne powietrze. Siedząc na niej, przytulił ją, przyciskając rozpaloną męskość do jej brzucha.
- Jutro w nocy i każdej nocy będziesz wracała do mnie nie dlatego, że chcesz, ale dlatego, że musisz.
Skrzywiła się, jakby ją uderzył. Poruszyła się pod nim.
Jutro w nocy przyjdę, jeśli zechcę. Ale każdej nocy? Nie mogę tu zostać. Nie mogę tu być. Nie możesz mnie zmusić.
Roześmiał się i pocałował ją. Całował bez zwykłej finezji, mocno niczym wojownik wyzwolony z ograniczeń cywilizacji. Jego język atakował jej usta, poruszając się bez subtelności, dominując nad nią. A kiedy się poddała, przestała walczyć, wyciągnęła się, by dopasować ciało do niego. Uniósł głowę i szepnął:
- Och, kochanie, nawet nie wiesz, co mogę zrobić.
Przerażał ją tymi słowami i napastliwymi pocałunkami , zadrżała niczym dziecko. Pchał ją w stronę odkrycia pragnienia, którego nie mogła znieść, nie wiedziała, kim się stanie, kiedy skończy.
Nie dał jej czasu do namysłu. Przysunął usta do jej piersi, liżąc ich delikatną skórę, chwytając zębami sutki. Jego oddech chłodził rozgrzaną wilgoć, jaką na niej zostawiał. Sutki naprężyły się bardziej niż kiedykolwiek. Były niemal bolesne i pragnęła ukojenia. Chciała uwolnić ręce; nie, by walczyć, ale by wczepić się w niego i żądać więcej.
Ale on nie dbał o jej żądania. Robił, co chciał; całował jej obojczyk, pępek, smakował jej wnętrze językiem, powolnymi ruchami naśladującymi stosunek. Zaczęła jęczeć z rozkoszy i w oczekiwaniu na to , co miało nadejść. Poruszyła nogami na ł ó ż -ku, szukając niespokojnie. Zarzuciła nogę na jego plecy, przysuwając go bliżej.
Na zewnątrz już świtało, a ona przymknęła oczy. Wydawało jej się w ten sposób, że to sen, nie rzeczywistość, i tak było dobrze. Oznaczało to, że pewnego dnia, kiedy będzie mieszkać w swoim zimnym, marmurowym pałacu , będzie mogła udawać, że to się nigdy nie wydarzyło. Że nigdy nie było chwili, kiedy stała się jedynie delikatną kobiecą muszlą pożądania. Że nie było mężczyzny, który zmusił ją do szczytowania i niekończącej się namiętności...
Niekończącej. Boże, co za okropne słowo. Zapomni, prawda? To nie będzie jej wiecznie prześladowało, prawda?
Robert uwolnił jej ręce.
Nawet nie zauważyła, ponieważ pieścił jej boki, rozkoszując się zagłębieniami pod ramionami, talią, biodrami. Wsunął ręce pomiędzy uda, rozpostarł je i przesunął dłonią po ich wnętrzu aż do samej kępki włosów. Wstrzymała oddech w wyczekiwaniu. Nic się jednak nie wydarzyło. Nic.
- Spójrz na mnie - zażądał. Niechętnie otworzyła oczy i od razu wiedziała,
że on wie, co robi, udając dziecko, które nie chce dostrzec prawdy.
- Spójrz na mnie. - Dotknął palcem brzegu jej kobiecości.
Delikatny dotyk był niemal nie do zniesienia. Chciała krzyknąć, aby się pospieszył, wszedł głębiej, mocniej... och, Boże, pospieszył.
Ich spojrzenia spotkały się; uśmiechnął się do niej uśmiechem, który naśladował jej nieporadną kontrolę.
Mógł ją okiełznać w każdej sekundzie i wiedział, jaką ma władzę; ona też to wiedziała.
W zupełnej ciszy drugi palec dołączył do pierwszego i otworzył ją na chłodne powietrze i jego pieszczoty. Dotykał ją z wprawą, a ona zacisnęła dłonie na kołdrze. Usiłowała znaleźć kotwicę, która przytrzyma ją na tym świecie. Dotknął jej wejścia i okolił je kciukiem.
- Miło - rzekł głosem, który uderzał do głowy niczym brandy. - Gorąca i mokra. Bardzo mokra. Pragniesz mnie w środku, kochanie?
- Tak. - Było za późno, by martwić się o dumę. Jej mięśnie zacisnęły się na nim, usiłując wciągnąć go głębiej.
- Jeszcze nie. Musisz zaczekać.
- Jak długo? - Ile jeszcze będzie ją torturował?
- Jesteś taka niedoświadczona. - Nie zwracał uwagi na jej pragnienia, na to, czego chciało jej ciało. Wyjął kciuk. Palce odnalazły czuły pączek i zaczęły go pieścić. - Nie wiesz, że zbliżenie zabiera mężczyźnie wszystkie siły.
Jej biodra poruszyły się bezwolnie, naśladując ruchy spółkowania. Ledwie mogła z siebie wydusić pytanie:
- Co masz na myśli? Wydawało mi się, że poczułam...
- To? - Poruszył się, kładąc się między jej nogami. Jego erekcja dotykała jej wejścia. Uśmiechnął się.
- Nie pomyliłaś się. Jestem taki twardy, że mógłbym zaraz wybuchnąć, pragnę cię, ale pragnąłem cię od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem.
- To... zrób to dla mnie. - Usiłowała sięgnąć do niego, umieścić go w swoim wnętrzu.
Ale on chwycił ją za nadgarstki.
- Nie. Jeszcze nie. Dopiero jak już nie będę mógł wytrzymać. - Przesunął biodra tak, że koniuszek jego oręża dotknął jej wilgotnej kobiecości, wypełniając jej ciało drżeniem. - Masz bardzo wrażliwe ciało, niczym żywy jedwab i nigdy się nim nie nasycę. Ani tobą.
- Robert - niemal zaszlochała. Ale zanim zdołała powiedzieć coś więcej, pocałował ją znowu, mocnym pocałunkiem wojownika, który zabierał jej zmysły i dech, i należała do niego i tylko do niego. Uniósł usta i zachichotał.
- Jesteś dobra i nawet nie wiesz, co robisz. Otwórz oczy.
Nie zdawała sobie sprawy, że je zamknęła. Uniosła powieki i zobaczyła jego twarz tuż przy swojej.
- Patrz na mnie - rozkazał. Przesunął się w d ó ł jej ciała. Myślała, że pocału -
je jej piersi i brzuch, ale on miał inny cel, a kiedy zorientowała się jaki, krzyknęła z rozkoszy i usiłowała się wyrwać.
Przytrzymał jej brzuch. Usiłowała zewrzeć nogi, ale on był już między nimi. Uniósł jej kolana tak, że stopy miała oparte płasko o materac.
Wierciła się, nie wiedząc, czy się go boi, czy pragnie. I jedno , i drugie. Albo nic . Uniosła się na łokciach, spojrzała na niego i wyszeptała:
- Proszę.
- O co prosisz? - Jego usta pieściły kawałek ciała między udami. - Prosisz, abym cię skosztował? Taki mam zamiar.
Rozdzielił językiem jej dolne wargi, a potem zaczął pieścić delikatną skórę wewnątrz. Poczuła się tak dobrze, a nie powinno się jej to podobać, powinna czuć wstyd. Ale niesłychana rozkosz przesłoniła wszystko inne. Lizał ją powolnymi ruchami, od jednego końca do drugiego, jakby czegoś szukał, i w odpowiedzi na te powtarzające się ruchy zaczęła drżeć, ledwo mogąc podtrzymać się na ramionach. Jej ciało pod jego dotykiem i chłodnym powietrzem stawało się coraz bardziej wrażliwe. W końcu jego wargi zamknęły się na nabrzmiałej łechtaczce i lekko zaczęły ją ssać. Klarysa opadła na poduszki, a orgazm odebrał jej wszelkie zmysły.
To było za dużo. W płucach czuła ogień, krew zmieniła się w płonącą lawę. Każdy kolejny dotyk stawał się nie do wytrzymania.
- Przestań, proszę, przestań.
Robert chciał się roześmiać na tę prośbę. Przestać? Nigdy w życiu. Nie c hciał . Jeszcze nie . Nie , dopóki do końca nie nauczy jej tego, co chciał przekazać. Wszedł w nią językiem, smakując jej słodycz, słodycz jej szczytowania i prowadząc ku kolejnemu. Jęczała niskim, nieopanowanym głosem, którego
nie można było pomylić z niczym innym. Był to odgłos kobiety wiedzionej ku niestłumionej namiętności. Słuchał jej odgłosów niczym pieśni Klarysy. Pieśni jego królewny. W końcu potrzeba stała się dla niego nie do wytrzymania. Uniósł się nad nią i poczekał, aż zeszło z niej ostatnie drgnienie i opadła, dysząc na prześcieradło. Zaczekał, aż zauważy, że jest nad nią. W końcu otworzyła oczy.
- Chciałaś władzy nade mną, to dobrze, ale pamiętaj, ja mam tę samą władzę nad tobą.
Otworzyła szeroko oczy, jakby zaskoczona, że poznał jej umysł równie dobrze jak jej ciało.
A potem jednym ruchem wbił się w nią. Teraz kontrolował ją całkowicie. Jego ciało przyciskało ją do materaca. Jego oręż penetrował jej głębię, a ona nie mogła zrobić nic, aby go powstrzymać.
Szczytowanie przyszło nagle, ciepła eksplozja niekończących się spazmów.
On nie skończył, mógł czekać... Z ledwością. Tylko ten jeden raz. Aby udowodnić to, co mówił.
Zatrzymał się na tyle, aby mogła złapać dech i zaczął znowu.
Była obrzmiała od ich poprzedniego zbliżenia, i nadwrażliwa, ponieważ pieścił jej piersi, pieścił ją ustami, wsuwając język w jej wnętrze. Jej pragnienie nie gasło. Nie miała nad nim panowania.
Dochodziła raz za razem, mięśnie w jej wnętrzu ściskały się na nim, aż znalazł się na skraju szaleństwa.
Uwielbiał jej podniecenie.
- Więcej, daj mi to! Całą siebie, nie możesz się wstrzymywać.
I nie mogła. Drżała, krzyczała, łzy płynęły jej po policzkach, ale cały czas trzymała go, ciasno obejmując nogami i ramionami. On ją prowadził,
ustanawiał rytm, ciała wznosiły się i opadały w przypływach namiętności, krew burzyła się w ich żyłach, oddech wyrywał się z p ł u c .
W końcu nie mógł już dłużej czekać. Jego ciało domagało się spełnienia i z krzykiem uległ, wypełniając ją swym nasieniem.
Nigdy nie miał takiej kobiety jak Klarysa. Była światłem w jego ciemnościach. Opadł na nią, przygniatając ją do materaca. Co będzie, kiedy nadejdzie czas i będzie musiała go zostawić? Czy też może zatrzyma ją wszelkimi dostępnymi środkami?
- Chodź, kochanie, musisz wrócić do swojej sypialni. - Robert pomógł jej wstać i zarzucił jej suknię przez głowę.
Zapiął ją, podczas gdy ona stała na chwiejnych nogach, a kolana ledwie ją podtrzymywały, wycieńczona z rozkoszy. Słońce wzeszło już ponad wierzchołki wzgórz.
- Jest jasno - wymruczała. - Mam nadzieję, że nikt nie zauważy.
Ponieważ po ostatniej nocy nie będzie żadnych wątpliwości co do tego, co robiła. Zerknęła do lustra i zobaczyła kobietę z opuchniętymi ustami, zmierzwionymi włosami i blaskiem na twarzy, który można było opisać jedynie jako niebiański, albo może było to zawstydzenie, ponieważ robiła rzeczy, o których nawet nie śmiała wcześniej marzyć i rozkoszowała się nimi, z nim. Z Robertem.
Jego spojrzenie spotkało jej wzrok w lustrze. Na ten widok poczuła się nagle onieśmielona. A może przepełniona pożądaniem, co z pewnością
nie było możliwe. Bolało ją między nogami. Nie mogłaby przyjąć znowu jego władzy. Jej ciało nadal go pragnęło, jakby to miało jakiś sens, i zaczęta się zastanawiać, czy w ogóle go miało. Gdyby Robert znowu wskazał na łóżko, wskoczyłaby do niego, nie myśląc wcale o dumie ani kontroli.
- Kiedy będziesz już w sypialni, chcę, żebyś zażądała, aby ci przyniesiono tacę. Potem powinnaś się wyspać.
- Chyba nie dam rady. - Była zmęczona, ale cały czas podekscytowana. Fascynowało ją wyzwanie rzucone wychowaniu. Miała teraz kochanka.
Ale jej kochanek rzekł:
- Musisz. Wieczorem musisz być wypoczęta, aby oczarować Ogleya, a potem czujna, by w porę zmienić suknię i upodobnić się do Carmen. Kiedy zobaczysz pułkownika, musisz dobrze odegrać rolę.
- Wiem, masz rację.
- Ważą się losy Waldemara. Sprawiedliwość zależy od ciebie. Wierzę w ciebie. - Musnął koniuszkami palców jej szyję. - Nigdy nie spotkałem równie bystrej kobiety, tak utalentowanej i tak pięknej. Chcę się tobą opiekować do końca życia.
O Boże. Kochała go. Oczywiście, że tak. Nie było co do tego żadnych
wątpliwości. Uczucie, którym go darzyła, obezwładniało ją, było nie do odparcia. Nie znała do końca Roberta, ale płonęła , a to było bardzo niebezpieczne.
I kochała go, a to było ze wszystkiego najbardziej niebezpieczne.
- Zrobię, jak sobie życzysz, wyśpię się, a przez resztę dnia będę wypoczywać.
- Dobrze, zbyt długo nie dawałem ci zasnąć. Zarumieniła się. Nie spała wcale. Była nim obezwładniona.
- A teraz wracajmy i uważajmy, aby nikt nas nie spostrzegł - rzekł niskim głosem, który zmieniał jej krew w miód.
- Nie możesz mnie odprowadzić. Gdyby ktoś cię ze mną zobaczył, to byłaby katastrofa. - Zaniepokojona usiłowała stanąć z nim twarzą w twarz.
Spojrzał głęboko w jej oczy i spytał:
- Czy naprawdę sądzisz, że pozwoliłbym ci iść samej przez ogród i korytarze? Po tym, co wydarzyło się między nami?
Nie, z całą pewnością nie. Nie wykorzystał jej ani nie zaznaczył swą namiętnością po to, by mógł dostrzec to inny mężczyzna. Odprowadzi ją do sypialni i przy jego umiejętnościach pozostaną niezauważeni.
Niech Bóg sprawi, aby nikt ich nie zobaczył.
Poszedł po brązowy płaszcz, a ona usiłowała uczesać włosy drżącymi palcami i przestać zadawać sobie to samo pytanie, które chciała wypowiedzieć głośno. Ale kiedy ją otulił płaszczem i przyciągnął bliżej, nie mogła się powstrzymać.
- Dlaczego mi to zrobiłeś? Ostatniej nocy? Dlaczego wziąłeś mnie jak jakąś dziewicę?
Uniósł jej brodę i spojrzał w oczy, i dał odpowiedź, której nie chciała usłyszeć. Powtórzył słowa, które wypowiedziała w jego gabinecie:
Ponieważ mnie potrzebowałaś. Ponieważ ty mnie potrzebowałaś.
***
Larissa wygięła wargi w najbardziej pogardliwym uśmiechu. Wiedziała o tym, ponieważ ćwiczyła ten grymas przed lustrem. Mina ta pokazywała innym debiutantkom, że niesłusznie przypisywały sobie rolę piękności i ustawiała kochliwych młodzianów na miejscu. Teraz, gdy patrzyła na lorda Hepburna idącego przez trawnik z królewną Kla-rysą owiniętą w płaszcz u jego ramienia, pogarda stała się całkiem naturalna .
Królewna Klarysa. Ta suka. Nic dziwnego, że miała czelność odmówić Larissie. Sypiała z jego lordowska mością. Wiła się w jego pościeli niczym kotka w rui i pewnie brała za to pieniądze. Cóż. Larissa zachowa tę informację na stosowny moment i w jakiś sposób zmusi jej wysokość królewnę do zapłaty za zniewagę. Och, tak. Królewna Klarysa jeszcze jej zapłaci.
Rozdział 23
Miłość jest jak febra, im bardziej jej się obawiasz, tym prędzej na nią zapadniesz.
starzec z Freya Crags
KLARYSA nie mogła zasnąć. Próbowała. Wiedziała, że jest psychicznie i fizycznie wyczerpana. Jednak przez głowę przelatywały jej setki myśli, wątpliwości i niewysłowioną radość.
N i e taka niewysłowioną. Uśmiechnęła się do tłu -stych cherubinów ozdabiających sufit jej sypialni. Była zakochana, po raz pierwszy w życiu była naprawdę, do szaleństwa zakochana.
W Robercie Hepburnie, hrabim MacKenzie! Najbardziej nieodpowiednim ze wszystkich nieodpowiednich mężczyzn!
Był nieodpowiedni. To właśnie wzbudzało jej wątpliwości. Niemal słyszała głos babki: co ty sobie myślałaś, Klaryso Jayne Marie Nicole? Zwykły hrabia? Jesteś królewną, i to nie byle jaką, ale królewną Beaumontagne!
Klarysa skrzywiła się, poprawiła poduszkę i przyłożyła policzek do chłodnej poszewki. Starała się zignorować echa słusznych słów babki.
A to skierowało jej myśli znowu ku Robertowi. Ciało miała obolałe , ale był to miły ból, zupełnie jak po długiej i swobodnej konnej przejażdżce przez łąki i wzgórza.
Uśmiechnęła się. Robertowi nie spodobałoby się to porównanie. Ale kochała go i kiedy o nim myślała, o jego głębokim głosie, niebieskich oczach okolonych grzesznymi, długimi rzęsami, o gładkich i ciemnych włosach, podekscytowanie ogarniało jej ciało. Nie mogła przestać się uśmiechać. Była nieprzyzwoita.
To było nieprzyzwoite, ponieważ kiedy wczoraj Amy przyszła, by z nią porozmawiać, Klarysa porzuciła ją, by udać się do Roberta. Rodzina przede wszystkim. Klarysa wiedziała o tym. Babcia wbijała jej to do głowy. Amy jej potrzebowała, och, Amy nie była z niej teraz zadowolona, ale Klarysa znała prawdę. Amy była zdezorientowanym dzieckiem szukającym kierunku.
Klarysa przygryzła wargę. Amy wspomniała, że Klarysa była od niej młodsza, kiedy przejęła odpowiedzialność za nie obie, ale szybko wydoroślała. Chciała chronić Amy przed szokiem nagłej zmiany i zbyt szybkim wchodzeniem w dorosłość i zrobi to. Zaraz po balu pojedzie do Freya Crags i wyprostuje sprawy z Amy.
Zastanawiała się, czy Robert pozwoliłby Amy zamieszkać w posiadłości. Nie wiedział, ze Klarysa ma siostrę, ale poczuwał się do odpowiedzialności i za własną rodzinę, i za Waldemara.
Poruszyła się niespokojnie pod kołdrą na wspomnienie Roberta. Był wszystkim, czego może pragnąć kobieta. Przystojny, troskliwy i najlepszy z kochanków. Dobrze, że wcześniej nie mogła sobie tego wyobrazić, bo szukałaby takiego mężczyzny na całym świecie.
Wiedziała, że nie domyśla się prawdy o Amy. Może ta tajemnica mu się nie spodoba, zwłaszcza jeśli dowie się, że Amy została umieszczona w miasteczku, by pomagać jej sprzedawać królewskie kremy.
Klarysa usiadła . Może nie zrozumie , że zaplanowała coś takiego, nawet jeśli sam miał równie przebiegły plan na ten wieczór. Mężczyźni nie myśleli logicznie. Twierdzili, że wszystko można uzasadnić, jeśli w grę wchodził honor, ale nie wyżywienie własnej rodziny.
Robert nie wspomniał też, że powinna zostać dłużej niż na dzisiejszą noc. To ona sama powiedziała mu wczoraj, że będzie z nim do dnia zakończenia maskarady. Może jej uwierzył.
Odrzuciła kołdrę. Może nie chciał królewny, zwłaszcza takiej, która postanowiła zostać jego kochanką i miała zły wpływ na morale swojej młodszej siostry. Sama na jego miejscu czułaby to samo.
Zdjęła z krzesła szlafrok, narzuciła go na koszulę i zapięła wszystkie guziki. Doskonale radziła sobie z zapinaniem guzików na plecach; większość życia spędziła bez pokojówki. Założyła pantofle, uczesała włosy i zastanowiła się, co robić, a potem zeszła na dół do jedynej osoby, której mogła zwierzyć się ze swoich obaw. Do lady Millicent.
Znalazła ją pośrodku sali balowej, otoczoną wianuszkiem służących, ubraną w najstarszą suknię i nakazującą Norvalowi:
- Ustaw je przed każdym lustrem i użyj tylko tych z najlepszego pszczelego wosku.
- Oczywiście, lady Millicent. - Służący odszedł z całym naręczem srebrnych świeczników.
Nie mógł się skłonić; miał zbyt duży ciężar w rękach, ale Klarysa pomyślała, że powinien chociaż spróbować.
- Proszę kwiaty ustawiać w wazonach, których nie można przewrócić - poinstruowała Millicent głównego ogrodnika. - Nie chcę też, żeby wodą zalano wywoskowaną podłogę.
- Tak, proszę pani, przecież tak właśnie zamierzałem zrobić.
Klarysie nie spodobała się jego postawa. Był to starszy mężczyzna i traktował Millicent jak dziecko. Millicent zignorowała jego nieuprzejmość, przywołała kamerdynera i rzekła:
- Lord Hepburn rozkazał, aby nie zabrakło szampana, a zwłaszcza kieliszek pułkownika Ogleya musi być cały czas pełny. Czy twoi służący są gotowi spełnić to zadanie?
- Oczywiście, milady. - Kamerdyner pociągnął nosem. - Jak mógłbym pozwolić, aby bohater Półwyspu miał pusty kieliszek!
- Jeśli tak się stanie - rzekła sucho Millicent - mnie natrą uszu, a ty będziesz jechał pierwszym dyliżansem do Londynu.
Kamerdyner parsknął, zupełnie jakby ofuknął małego pieska plączącego się pod nogami. Rozmowy ucichły. Służący wymienili spojrzenia.
Klarysa też stanęła zdumiona. Nie zauważyła, by Millicent próbowała zapanować nad służbą. Być może nie stało się to nigdy wcześniej, ale najwyraźniej wszystko zależało od tego, jak uda się wieczór. Millicent jasno dawała do zrozumienia, czego oczekuje.
Wstała i zimnym spojrzeniem omiotła każdego ze służących.
- Polegam na was i odbiorę to bardzo źle, jeśli zdarzy się cokolwiek, co zakłóci dzisiejszy bal. Rozumiecie?
- Tak, milady - odezwał się chór głosów.
Millicent zwróciła karcący wzrok na urażonego kamerdynera. Łagodnym głosem rzekła:
- Masz życzenie wsiąść do dyliżansu przed balem? Schylił głowę i lekko skinął.
- Osobiście wszystkiego dopilnuję, pani, wszystko będzie idealnie.
- Bardzo dobrze. - Millicent uśmiechnęła się z zimnym zadowoleniem.
Klarysa poczuła się głupio, że chce zawracać głowę Millicent akurat teraz, ale Millicent dostrzegła ją i rozkwitła w uśmiechu.
- Królewna Klarysa, jak miło cię widzieć! - Wskazała ręką salę balową. - Co o tym sądzisz?
Ściany były pięknie złocone, a filary biegnące po obu stronach długiej komnaty pomalowane w deseń imitujący marmur. Przyniesiono wysokie wazony z prawdziwego czarnego marmuru. Pomocnicy ogrodnika układali w nich bukiety z różowych i białych margarytek. Przy każdym filarze Millicent kazała zawiesić lustra. Kiedy zapalą się świece, cała komnata rozbłyśnie milionem migoczących światełek.
- Przepięknie - rzekła Klarysa. - A wieczorem będzie jeszcze piękniej.
Millicent skinęła z satysfakcją głową.
- Jestem zadowolona z rezultatów. Bardzo zadowolona. - Wskazała na niewielki stolik zakryty papierami. - Przybyłaś w odpowiedniej chwili. Chyba mogę na chwilę usiąść, chociaż przyznam, że powinnam nadzorować chaos. Zadzwonić po herbatę?
Klarysa odprężyła się, widząc szansę na pomoc.
- Odpocznij, ja to zrobię. - Pstryknęła palcami na służącego. - Pani życzy sobie herbatę i przekąski. Proszę podać dwie filiżanki. - Z zadowoleniem dostrzegła, jak kamerdyner pstryka na innego służącego i na pokojówkę, którzy zajęli się poleceniem. Klarysa opadła na krzesło i spytała:
- Czy masz chwilkę dla mnie i mojej głupiej ciekawości?
- Dla ciebie? Oczywiście, że tak. - Millicent odprawiła gestem krzątającą się służbę. - Co chciałabyś wiedzieć?
Teraz, siedząc obok siostry Roberta, nie wiedziała, co ma powiedzieć. Czy twój brat mnie kocha? Och, nie.
- Nigdy nie byłam gospodynią balu. Nie możesz się doczekać? - stchórzyła.
Millicent wyglądała na zaskoczoną.
- Doczekać? Ach, z całą pewnością nie. Muszę być na posterunku od pierwszego gościa do ostatniego tańca.
- Ale chyba lubisz brać udział w balach, tych, których nie organizujesz?
- Nie, tych też nie lubię. Obawiam się, że wszystkie spotkania towarzyskie są dla mnie ciężarem. Wiesz, powinnam chyba cieszyć się tak jak ty, ale ty jesteś piękna.
Teraz Klarysa musiała sprostować.
- Niekoniecznie, jestem za niska. I mam dość krótkie nogi. — Wyciągnęła nogę, pokazując ją Millicent. - Mam opaloną skórę, a nic nie mogę na to poradzić, bo muszę podróżować od miasta do miasta. Mam odstające uszy, co widać kiedy upnę wysoko włosy. Ale nikt nie widzi moich wad, bo nie daję ku temu sposobności.
Służba wniosła herbatę . Millicent nalała dwie filiżanki. Dodała śmietankę i cukier i jedną z nich podała Klarysie.
- O co chodzi, wasza wysokość?
- Kiedy jestem w towarzystwie, przypominam sobie, że jestem królewną i udaję, że jestem gospodynią i że to ode mnie zależy, aby wszyscy czuli się swobodnie. Przedstawiam jednych gości drugim i staram się w każdej osobie znaleźć coś, co można pochwalić, a to nie zawsze jest łatwe. - Mrugnęła do Millicent. - Rozmawiam chwilkę z wdowami, to z reguły najdziwniejsze osoby w całym zgromadzeniu, i zwykle dostaję więcej uciechy, niż sama sprawiam. Kiedy już skończę, wszyscy są zadowoleni i uważają mnie za piękność.
- Ale ja nie jestem królewną - rzekła skromnie Millicent.
- Jesteś gospodynią.
- Tak, tak. - Millicent pogładziła spłowiały materiał sukni i zamyśliła się.
Klarysa odetchnęła głęboko i powiedziała:
- Ale nie szukałam cię, by zanudzać szczegółami mojej urody. - Zachichotała, aby Millicent wiedziała, że żartuje.
- Och! Tak, co mogę dla ciebie zrobić?
- Zastanawiałam się, czy twój brat miał kiedyś...
- upiła łyk herbaty i syknęła, gdyż poparzyła język.
- To znaczy, zastanawiam się, czy jego lordow-ska. .. czy mówiono o jego...
- Zaręczynach? - domyśliła się Millicent.
- Tak! O zaręczynach! - Klarysa wzięła łyk herbaty, tym razem ostrożniej, aby się nie sparzyć, i pospiesznie dodała: - Pomyślałam, że może rozejrzę się po debiutantkach i zobaczę, która z nich by do niego pasowała. - Skrzywiła się, gdyż Millicent od razu wyczuła kłamstwo. Kochała Roberta; najwyraźniej miłość i głupota szły ze sobą w parze.
Ale Millicent nawet nie mrugnęła.
- Nie wiem, ale dziękuję, że pytasz. Robert nigdy nie traktował serio żadnej panny. On jest bardzo uparty, sam wybierze sobie żonę, i o ile go znam, wybierze ją ze względu na jej uprzejmość i energię, a nie dla takich głupich powodów jak posag czy koneksje rodzinne.
- Dobrze. To dobrze, to znaczy... - Do diabła, Klarysa czuła się idiotycznie. - Wydaje się taki samotny.
- Tak, martwię się o niego, zwłaszcza od powrotu z wojny, ale od paru dni wydaje się, że ma lepszy nastrój, nie jest już taki ponury. Zauważyłam, że jest nieco pogodniejszy, żywszy, a już bałam się, że go takim nie ujrzę. - Millicent podała jej talerz. - Ciasteczko?
- Nie, dziękuję. - Zmęczenie po ostatniej nocy wreszcie dopadło Klarysę i poczuła, że oczy jej się kleją. - Muszę się zdrzemnąć przed balem.
- Tak, powinnaś. - Millicent uśmiechnęła się, patrząc za odchodzącą wyczerpaną Klarysą.
Czy Robert sam wybierze sobie żonę? Millicent tak uważa. Klarysa pomyślała, że przyczyni się znacznie do wyniku tego wyboru.
Sala balowa wyglądała na dobrze przygotowaną. Służba musiała już przebrać się w oficjalne liberie,
a pokojówki pomagały paniom ubrać się na bal. Kucharz na serio zajął się przygotowywaniem kolacji. Ale najpierw Millicent wstała i klasnęła w dłonie.
- Idźcie coś zjeść i pamiętajcie: dzisiaj wszystko zależy od was. A teraz pospieszcie się!
Służba przerwała swoje zajęcia i postąpiła zgodnie z poleceniami.
Millicent uśmiechnęła się. Mając taką służbę i królewnę Klarysę, da sobie radę ze wszystkim!
Będzie o wiele bardziej odprężona niż na poprzednich balach, nawet jeśli nie ośmieliłaby się udawać, że jest królewną.
- Millicent, pomożesz mi? - odezwał się głos Roberta.
Podskoczyła i odwróciła się, od razu opierając dłonie o jego pierś.
Ubrany był w zwykły strój ziemianina, brązowy tweed i czarne buty. Miał poważną minę.
- Oczywiście, czegokolwiek sobie zażyczysz. - Była zdumiona, że w ogóle ją poprosił. Rozejrzała się po pustej sali balowej i rzekła: - Chodźmy do mojego salonu. - Poprowadziła go do niewielkiej, wychodzącej na wschód komnaty.
Wskazał jej sofę i sam usiadł obok niej. Zapadła cisza, niezbyt wygodna. Chociaż byli rodzeństwem, wydawało się, że nie mają sobie zbyt wiele do powiedzenia.
Co zrobiłaby królewna? Królewna zaproponowałaby pomoc. Wobec nikogo Millicent nie byłaby tak śmiała, ale teraz spytała:
- Robercie, proszę, o co chodzi? Chcę ci pomóc . Wstał i spojrzał na nią niebieskimi oczami, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu.
Była zbyt bezpośrednia.
- To znaczy, jeśli chcesz, żebym ci pomogła.
- Tak, pomożesz, prawda? - Sięgnął po jej dłoń, ale zaraz cofnął rękę.
W przypływie śmiałości przytrzymała jego dłoń.
- Zawsze chcę ci pomagać. Spojrzał bezradnie na ich złączone dłonie , jakby
nie wiedząc, co ma robić, odchrząknął i rzekł:
- Pomagasz mi cały czas. Zajmujesz się domem i dbasz o posiadłość po śmierci ojca. - Roześmiał się gorzko. - A co ważniejsze, wychowywałaś Prudencję po moim wyjeździe, a nie jestem tak głupi, by wierzyć, że ojciec zrobił cokolwiek, by ci pomóc. Millicent nauczyła się nigdy nie narzekać.
- Nie było tak źle.
- On był okropnym człowiekiem. - Robert nie zwrócił uwagi na jej słowa. Siedzieli naprzeciwko siebie, nie patrząc sobie w oczy. Oboje pamiętali człowieka, który uprzykrzał im życie. Ich ojciec, były oficer, zdobył tytuł, kiedy po kilku niepowodzeniach spłodził potomka. Nie był przygotowany na udźwignięcie odpowiedzialności, jaką niesie ze sobą bogactwo i przywileje. Był jednak świadom obowiązków wobec rodziny MacKenzie. Ożenił się z ich matką, miłą kobietą bez majątku, i tak gorliwie wypełniał swój obowiązek małżeński, że wycierpiała sześć ciąż. Umarła, rodząc Prudencję. Millicent rozpaczała gorzko, ponieważ matka była jedyną osobą będącą pośrednikiem między dziećmi a ich ojcem. A ojciec, oczywiście, uznał łzy Millicent za oznakę słabości, a jej nieśmiałość go drażniła.
- Jak przeżyłaś sama z nim te lata? - spytał Robert.
Jego szczerość była niewygodna.
- Nie powinnam narzekać, w końcu to mój ojciec i powinnam go czcić.
- Ale ty jesteś jego córką, co oznacza, że powinien był się tobą opiekować. Nami wszystkimi. A traktował nas jak chłopców do bicia.
Była zszokowana, że Robert powiedział w końcu to, co wszyscy myśleli. A jednocześnie poczuła się wolna od litości, którą ukrywała z szacunku dla dumy Roberta.
- Nigdy nie uderzył ani mnie, ani Prudencji. Bił tylko ciebie. Przepraszam, że nie mogłam go powstrzymać.
- Ciebie też chłostał. Słowami. Bez litości. Ja również przepraszam, że nie mogłem go powstrzymać.
- Wiem, wiem. Kiedy Robert odszedł, sprzedany do wojska jak
skazaniec, a nie syn szlachcica, pamięć matki pozwoliła Millicent stanąć pomiędzy Prudencją a ojcem. Przeważnie udawało jej się ściągnąć złośliwości ojca na siebie i oszczędzić Prudencję.
Prudencja nic nie wiedziała. Kochana dziewczynka. Każda ponura chwila była tego warta, bo Prudencja była niewinnym, żywym dzieckiem, jakim Millicent nie była nigdy. Prudencja będzie dziś debiutantką, będzie tańczyć, flirtować, wyjdzie za mąż i urodzi dzieci. Osiągnie to wszystko, o czym marzyła Millicent, i to czyniło jej poświęcenie wartościowym.
- Przepraszam, że cię porzuciłem, zostawiając z ojcem. Martwiłem się o ciebie.
- Ja też się o ciebie martwiłam cały czas, kiedy cię nie było, ale prawdę mówiąc, miałam nadzieję, że na Półwyspie jest ci lepiej. - To brzmiało głupio, więc szybko pospieszyła z wyjaśnieniem. - Błagam, uwierz mi, nie uważam, że na wojnie jest łatwo. Ale miałam nadzieję, że kiedy uwolnisz się od ojca i znajdziesz się wśród innych młodzieńców, od czasu do czasu będziesz miał chwilę, by doświadczyć męskich rozrywek.
Po raz pierwszy Robert wyglądał na odprężonego.
- Męskie rozrywki? A cóż to może być? Drażnił się z nią. Zauważyła to . Było niemal jak
za starych czasów, kiedy ojciec wyjeżdżał, a oni zostawali sami i szczęśliwi.
- No wiesz. Picie, karty, kobiety...
Robert wybuchnął śmiechem.
- Było trochę tego, Millicent, zapewniam cię, że było.
- Ale przeważnie było trudno. Wzruszył tylko ramionami.
- Chciałem powiedzieć, Millicent, że jestem wdzięczny za to, co dla mnie robiłaś. Zrobiłaś więcej dla mnie, dla Prudencji i dla posiadłości niż sto kobiet, i to bez jednej skargi, chociaż powinnaś narzekać z całego serca. - Spojrzał jej w oczy. - Dziękuję ci i chcę, żebyś wiedziała, że cię podziwiam. Jesteś najwspanialszą z sióstr, jaką można mieć, i co dzień dziękuję za ciebie Bogu. Zwłaszcza teraz, kiedy twoje wysiłki doprowadziły do wydania tego balu.
Millicent nie wiedziała, co powiedzieć. Nikt nigdy wcześniej nie podziwiał jej. Nie spodziewała się tego. Ale spodobało jej się.
- Wróciłem i zajmę się wszystkim. Wiem, że do tej pory niezbyt się starałem, ale obiecuję, że będzie lepiej. A dzisiaj, błagam cię, ciesz się efektami swojej pracy.
- Co masz na myśli?
- Tańcz, pij, jedz, plotkuj. Czyż nie tym zajmują się damy na balach?
- Nie wiem - rzekła chłodno .
- Powiedziałem to nie tak jak trzeba, przepraszam. - Wstał i skłonił się. - Nie powinienem był zawracać ci głowy.
Nie chciała go wystraszyć, wyglądał na zestresowanego.
- Robercie, usiądź. Możesz mnie prosić, o co zechcesz. Wiesz o tym, że zrobię dla ciebie, co tylko będę mogła.
Przysiadł z ociąganiem na brzegu sofy.
- Mogłabyś mi wyświadczyć przysługę?
- Cokolwiek zechcesz.
- Lord Corey Tardew jest moim przyjacielem, pamiętasz go. Bywał u nas często.
- Tak, pamiętam. - Jak mogłaby zapomnieć?
- Będzie tu dzisiaj.
- Wiem. - Królewna Klarysa rozmawiała z Robertem o Millicent? Nie byłaby taka okrutna. Nie była taka. I Robert nie próbowałby ich zetknąć celowo. Doskonale wiedział, że Millicent nie spodoba się takiemu mężczyźnie jak Corey.
- Nie powiedziałem ci o wszystkich powodach, dla których wydaję ten bal. - Robert ściszył głos.
- Nie? - spytała zdumiona.
- I nie powiem. Zaufaj mi, lepiej będzie, jeśli nie będziesz znała szczegółów. Ale nie będę miał czasu, by pogawędzić z Coreyem tak, jak to niegdyś czyniliśmy. I nie chcę, żeby się zastanawiał dlaczego. Wiem, że to dla ciebie kolejny obowiązek, ale czy mogłabyś z nim potańczyć? I poflirtować trochę, aby odciągnąć jego uwagę? Wiem, że potrafisz.
Odwróciła głowę. Robert nie wiedział o jej zauroczeniu Coreyem? Czy stroił sobie żarty? Nie, wyglądał poważnie.
- Nie umiem flirtować - musiała się przyznać. Podobały jej się pochlebstwa Roberta. - Zupełnie nie wiem, jak to się robi.
Robert zachichotał.
- Nie musisz flirtować. Uśmiechaj się tylko. I udawaj zainteresowaną. To płytki facet, uwierzy, że się w niego zapatrzyłaś, i będzie cię adorował.
- Są inne panny, które bardziej przypadną mu do gustu.
- Żadna nie jest tak atrakcyjna jak ty, Millicent. Słyszałam, jak mówił, że masz wspaniałą figurę.
Ubierz się tak, by to wyeksponować. A poza tym masz najpiękniejszy uśmiech na świecie. Wykorzystaj to. Ponadto masz opinię odpornej na uwodzicieli. Kiedy uzna, że może zdobyć cytadelę, której nikt inny nie zdobył, od razu się tobą zainteresuje. - Robert uścisnął jej dłoń. - Masz coś przeciwko temu, siostro? Jeśli tak, znajdę inny sposób, aby odciągnąć jego uwagę, chociaż żaden nie będzie tak skuteczny.
- Nie ! Nie, chętnie ci pomogę tak, jak będę potrafiła. - Millicent wciągnęła głęboko powietrze; nagle poczuła się, jakby weszła na wysoki szczyt, gdzie brakuje tlenu.
- Dobrze! - Robert klasnął dłońmi o kolana i wstał. - Doceniam twoją odwagę i inicjatywę. I wierzę w ciebie. Teraz muszę iść. I pamiętaj, zajmuj się nim przez cały wieczór.
- Oczywiście. - Millicent popatrzyła, jak wychodzi z pokoju.
Nagle zawrócił.
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że zamówiłem dla ciebie suknię u panny Dubb, szytą na miarę. Ta kobieta zna się na modzie i obiecała, że się tym zajmie. Jeśli suknia nie przypadnie ci do gustu, nie martw się. Chociaż wszystkie suknie wyglądają na tobie wspaniale.
Wyszedł, zostawiając ją oniemiałą. Podziwiał ją? Jej odwagę i inicjatywę? Dostrzegał jej pracę, kiedy go nie było? Jej wysiłki, żeby dobrze prowadzić dom? Doceniał ją? Nie mogła pojąć tej zmiany.
Wstała i na sztywnych nogach udała się do sypialni.
Ponadto Robert powierzył jej misję. Ma flirtować... z lordem Tardew. Z uroczym, pięknym,
szlachetnym Coreyem MacGownem. W ustach Roberta brzmiało to jak coś ważnego.
Otworzyła drzwi do sypialni, weszła do środka i podeszła do toaletki. Pomiędzy srebrnymi szczotkami stały słoiczki, takie jak te, które sprzedawała królewna Klarysa. I lokówka. A na łóżku leżała fantastyczna suknia w wyzywająco wiśniowym kolorze.
Millicent wiedziała, że jest wyzywający, bo oczy o mało nie wyskoczyły jej z orbit na jej widok.
- Madame? - Podbiegła jej pokojówka. - Pan powiedział, że mam ci pomóc przy ubieraniu się i fryzurze, a jeśli będziesz czegoś potrzebowała, to mam poprosić królewnę Klarysę.
Na tę propozycję Millicent zesztywniała.
Wiem, co mam robić, i teraz pozostaje mi tylko to wykonać.
Rozdział 24
Królewna zawsze korzysta z chusteczki i sprawdza guziki przed wejściem na salę balową.
królowa wdowa Beaumontagne
NIGDY nie patrzono na Millicent tak jak tego wieczoru. Ze zmieszaniem i niedowierzaniem. Kiedy przy wtórze oklasków pojawił się pułkownik Ogley z żoną, on sam przyjrzał się jej trochę nie-elegancko dwukrotnie.
Jednak pamiętając o radzie królewny Klarysy, Millicent weszła do pokoju z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Sunęła, zamiast iść, a cienka satynowa wiśniowa suknia szeleściła wokół jej kostek. Zastanawiała się, czy panowie zgadną, że nie włożyła halki. Widząc wyraz twarzy pani Trum-bull, wietrzącej skandal, domyśliła się, że pewnie tak.
Dopiero co przycięta grzywka przesłaniała jej czoło niczym u panienki. Ledwie się powstrzymywała od odgarniania włosów, ale trzymała ręce elegancko po obu stronach ciała. Miała nadzieję, że wygląda ładnie. I zobaczyła uśmiech na twarzach lady Mercer, lady Lorraine i pani Sylen. Debiu-tantki nie mogły oderwać od niej wzroku i nawet lady Blackston kiwnęła z aprobatą głową.
Millicent nakazała dyrygentowi rozpocząć i odwróciła się tyłem do tłumu elegancko ubranych gości. Uśmiechnęła się promiennie. Będzie pewna siebie, nawet gdyby miało ją to zabić.
Odkryła, że podobają jej się te zaskoczone spojrzenia i wlepiony w nią wzrok Larissy, która stała z rozdziawioną buzią.
Prudencja podskoczyła do niej niczym rozochocony szczeniak.
- Nie pozwoliłaś mi zmoczyć sukni, a sama tak wyglądasz?
Pewność siebie Millicent raptem oklapła.
- Czyżbym wyglądała dziwnie?
- Wyglądasz oszałamiająco, zupełnie jak nie ty, ale masz na sobie wspaniałą czerwoną suknię, a ja - Prudencja z niezadowoleniem wskazała na niebieski strój - mam tę nudną rzecz.
- Wyglądasz wspaniale i całkowicie odpowiednio dla osoby w twoim wieku.
- Nie chcę wyglądać odpowiednio, też chcę wyglądać oszałamiająco.
- Kiedy będziesz w moim wieku, będziesz mogła nosić wiśniowe suknie. - Millicent zniżyła głos i odwróciła uwagę Prudencji w najlepszy sposób, jaki znała. - Widziałaś pryszcz Larissy?
Prudencja przysunęła się bliżej.
- Tak, okropny, prawda? Reszta z nas nie ma pryszczy, bo stosowałyśmy królewskie kremy. To nauczy Larissę słuchać się matki. Widziałaś królewnę Klarysę? Czyż nie wygląda pięknie?
Millicent rozejrzała się. Królewna stała z boku ubrana w satynową suknię z mieniącego się srebra ze wstawkami z granatowej koronki na ramionach i granatową wstążką, która okalała ją pod biustem. Złociste włosy miała upięte z tyłu niczym syrena,
co nadawało jej twarzy poważny wyraz. Nad głową królewny kołysało się pawie pióro.
- Wygląda pięknie, jak zwykle - skomentowała Millicent.
Wszedł Robert i podał ramię królewnie Klarysie. Zaczął z nią przemierzać salę balową. Prudencja bezgłośnie gwizdnęła.
- Braciszek też prezentuje się nieźle. Larissa ma rację, jest atrakcją sezonu, ale ona z tym pryszczem nie ma u niego szans. Może królewna Klary-sa go zdobędzie - spekulowała Prudencja.
Millicent klasnęła w dłonie .
- Może! - Ścisnęła rękę Prudencji i rzekła: - Zachowuj się przyzwoicie i baw się dobrze.
- Przecież nie mogę robić obu rzeczy naraz - roześmiała się Prudencja.
Millicent co noc modliła się o zaręczyny Roberta, ponieważ Klarysa odmieniła go tak bardzo, że Millicent nawet nie śmiałaby marzyć o takiej metamorfozie. Robert znowu był sobą, towarzyskim i rozmownym szlachcicem, a nie człowiekiem, którego martwe spojrzenie przyprawiało ją o łzy. To dzięki niej, to ona namówiła Klarysę, aby z nimi pozostał a . Jak najczęściej starała się, by przebywali razem. Robiła wszystko, co w jej mocy, by stworzyć atmosferę stosowną i romantyczną. I była z siebie dumna. Świadomość, że coś jednak umiała zrobić dobrze, przydała jej pewności. Zaczęła rozmawiać z gośćmi.
- Lady Mercer, ależ elegancko pani wygląda. Czy to te słynne perły, o których tyle słyszałam?
Lady Mercer zachichotała, tak jak to robią starsze panie.
- Do licha, młoda damo, nie sądziłam, że dożyję tego dnia, ale udało ci się. Naprawdę udało ci się, więc do diabła z twoim ojcem, prawda?
Zanim Millicent zdołała wymyślić odpowiedź, uszczypnęła ją w policzek i podpierając się laską, udała do kącika przeznaczonego dla matron.
Uśmiechaj się, pomyślała Millicent. Uśmiechaj się i podchodź do kolejnych gości.
Następny był pan Gaskell. Był w wieku Pruden-cji, pochodził z dobrej rodziny, miał pokaźny majątek i z pewnością był tematem ploteczek debiutantek. Teraz patrzył na nią w sposób, jakiego nigdy przedtem u niego nie dostrzegała. Niemal z podziwem. Skłonił się sztywno i zdenerwowanym głosem rzekł:
- Czy mogę prosić o następnego kadryla?
- Ze mną? Cóż... tak, oczywiście, z przyjemnością. - I z poczuciem winy, gdyż wiedziała, że de-biutantki będą na nią wściekłe. Ale to nie było nic strasznego.
Skłonił się ponownie i wycofał z wzrokiem utkwionym nie w jej twarzy, lecz na biuście. Dobry Boże, niemożliwe, żeby urósł przez noc! Chyba suknia nie miała zbyt dużego dekoltu? Kusiło ją, by zerknąć, ale udało jej się powstrzymać. P o -stanowiła sprawdzić w kuchni, jak idą przygotowania do kolacji, którą zaplanowano podać o północy. A w drodze powrotnej sprawdzi dekolt. Jednak kiedy się odwróciła, niemal wpadła na biały wykrochmalony kołnierzyk i idealnie zawiązany krawat.
Hrabia Tardew, Corey MacGown stał przed nią. Wysoki, złocisty, o niebieskich oczach i doskonałej budowie, którą podkreślały zielone bryczesy i idealnie skrojona marynarka w zielono-niebieskie paski. Uniosła powoli wzrok i zobaczyła, że patrzy na nią jak nigdy dotąd.
Usta jej zadrżały, a potem usłyszała chichot dobiegający z boku i zrozumiała, dlaczego ich obserwują. Uniosła brodę. Uśmiechnęła się i spokojnym tonem rzekła:
- Corey, jak dobrze znowu cię widzieć. Och, przepraszam, powinnam powiedzieć lordzie Tardew, ale jesteśmy przyjaciółmi od tak dawna, że zapomniałam.
- Przyjaciółmi? - rzekł głupkowato. - Czy ja panią znam?
Jego głupota zaszokowała ją. Naprawdę nigdy lepiej jej się nie przyjrzał?
- Lady Millicent MacKenzie, do usług. - Dygnęła. - Teraz pamiętasz?
- Lady Millicent! - Przyłożył dłoń do piersi. - To byłaś ty... nie, to znaczy... ledwie poznaję... wyglądasz dziś uroczo.
- Dziękuję. - Robert prosił, aby zajęła się Co-reyem, więc choć korciło ją, by podkasać spódnicę i uciec do kuchni, podała mu dłoń i postanowiła trochę się z nim podroczyć.
- Czy wyświadczysz mi przysługę?
- Każdą.
- Czy możesz zatańczyć z Prudencją? - Uśmiechnęła się przymilnie, zdając sobie sprawę, że flirt to wcale nie taka wielka sztuka. - Będzie rozgniewana, jeśli nikt jej nie poprosi. A wszyscy ci głupi chłopcy proszą mnie.
W głowie Coreya zrodziła się pewna myśl, i to za jej sprawą.
- Mam lepszy pomysł. Zatańcz, proszę, wszystkie tańce ze mną, oni zaś, nie mogąc prosić ciebie do tańca, poproszą Prue.
- Jesteś bardzo sprytny, Corey. - Millicent uśmiechnęła się i dostrzegła, że łatwo nim mani-
pulować. - Ale wiesz, że to niestosowne, jeśli będę tańczyła tylko z tobą, zaraz zaczną się plotki o naszych zaręczynach.
- Może to wcale nie taki zły pomysł - odparł Corey. Sugerował zaręczyny? Chciał się z nią ożenić?
Czy to sen? Czemu nie zemdlała mu w ramionach? A rozsądna część Millicent, która była jej większą częścią, rzekła: ponieważ ledwie dziesięć minut temu nawet cię nie poznał. Jakże nienawidziła rozsądku! Rozwiewał wszelkie złudzenia. Była niezwykle spokojna, kiedy powiedziała:
- Uważam, że nie jest taki dobry.
- Lady Millicent - przerwał im lord Aldwinkle i skłonił się. - Chciałbym odprowadzić panią na kolację.
Corey odepchnął go na bok.
- Za późno. Ja już poprosiłem!
- Nieprawda! - Millicent nie mogła pozwolić mu myśleć, że może ją wziąć bez pytania.
- Miałem taki zamiar. Dołączył do niech pan Mallett.
- Wszyscy wiemy, dokąd prowadzą cię dobre intencje, lordzie Tardew.
Tłumek zachichotał, a Corey zmarszczył czoło .
- Dokąd? Traktowali go żartobliwie, a on śmiał się razem z nimi . Ale Millicent odniosła wrażenie, że nie z r o -zumiał żartu. A jeśli to prawda, Corey nie był inteligentny. Co rujnowało jej złudzenia i oznaczało, że wieczór zapowiada się długi i nudny.
- Spójrz na to. - Klarysa obserwowała Millicent, a Robert obserwował Klarysę. - Jest dzisiaj pięknością. Podobają mi się moje zabiegi, zwłaszcza jeśli rezultat jest tak zachwycający.
Robert poprowadził Klarysę przez tłum i spojrzał na jej błyszczącą srebrną suknię, pawie pióro i złociste loki.
- Sama jesteś piękna.
Spojrzała na niego z ukosa w sposób, który przypomniał mu wyraźnie minioną noc. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien na chwilę przeprosić i oddalić do chwili, aż rezultat fizycznego podniecenia przestanie być widoczny.
- Uśmiechnij się.
- Wiem, jak to robić - odpowiedziała cicho. - Zaufaj mi.
Zaufaj? Już to zrobił. Ufał jej bezgranicznie. I pragnął jej, Boże, jak jej pragnął. Chciał ją porwać z sali balowej, gdzie panowie patrzyli na nią łakomym wzrokiem. Zabrać od niebezpieczeństwa, jakie jej groziło, niebezpieczeństwa, które na nią sprowadził.
Podszedł lord Plumbley, prosząc ją o taniec, i Robert zobaczył, jak z żalem potrząsa głową.
- Obawiam się, że nadwyrężyłam kostkę w trakcie jazdy konnej i w ogóle nie mogę tańczyć. Ale chętnie usiądę i pozwolę panu przynieść sobie poncz.
Lord Plumbley aż się zatrząsł ze zniecierpliwienia.
Robert zapragnął palnąć go w tę głupią, trzęsącą się brodę, ale skinął tylko grzecznie głową i odsunął Klarysę na bok.
- Nie ma grosza, którego nie chcieliby od niego lichwiarze.
- Nieszczęśliwy człowiek - w głosie Klarysy sły-chać było współczucie, co wcale nie było za miarem
Roberta. - Zobaczę, czy uda mi się dla niego zdobyć żonę, to znaczy, jeśli pozostanę jakiś czas w Szkocji.
Zanim Robert zdążył odpowiedzieć, pociągnęła go za rękaw.
- Za szybko idziesz, musimy przemieszczać się powoli, jakby świat nas wcale nie obchodził.
Miała rację, ale on był rozdarty pomiędzy obawę o nią a potrzebę uwolnienia Waldemara. Wszystko szło zgodnie z planem, a ona była taka spokojna i uśmiechnięta, że może nie rozumiała wagi tego przedsięwzięcia i ciężaru spoczywającego na jej barkach. Ale pewność siebie Klary sprawiała, że czuł dumę i mógłby przysiąc, że posiadła jego duszę. Bez niej osunąłby się znowu w nicość ciemności, która zbyt długo stanowiła jego więzienie. Kiedy będzie po wszystkim, musi uczynić, co tylko w jego mocy, by przekonać ją do pozostania w posiadłości MacKenzie. Musi z nim zostać.
Zatrzymała ich pani Birkbeck i poprosiła o przedstawienie królewnie, a potem Robert stał i patrzył, jak Klarysa roztacza swe wdzięki przed nią, panią Sylen i lady White. Po cichu szepnęła coś lady Lorraine. Pewnie ostatnie porady, pomyślał.
Kiedy Klarysa znów dołączyła do niego i odeszli od małej grupki w bardziej odosobnione miejsce, spytała cicho:
- Jest coś, co mnie zastanawia. Dlaczego popro -stu nie podałeś mi powodów tej przebieranki? Wierzę, że są uczciwe i jestem dumna, że mogę przyczynić się do uwolnienia Waldemara. Tylko po co te tajemnice?
Trzymał ręce złączone na plecach, aby powstrzymać się od dotykania jej, kiedy się przechadzali.
Wyglądał na znudzonego, jakby prowadzili zwykłą rozmowę. Cichym tonem odparł :
- Podobnie jak wszyscy słyszałaś o Ogleyu i jego bohaterstwie i chciałaś w nie wierzyć. Dlaczegóż by nie? Te wydarzenia, które opisuje, to prawda. Czy uwierzyłabyś, że dokonał ich Waldemar? Kryminalista, któremu groził stryczek? I czy uwierzyłabyś mi, gdybym ci powiedział, że Waldemar zasłużył na wolność?
- Pewnie nie - przyznała.
Rozejrzał się po zatłoczonej sali balowej, popatrzył na grupkę otaczającą Millicent, na tańczących gości i na służbę krążącą z kieliszkami szampana.
- Wykonaliśmy swój obowiązek. Wszyscy cię widzieli.
- Wszyscy z wyjątkiem pułkownika i jego żony. Nie możemy ich unika, Robercie . Muszę z nim porozmawiać. Jeśli maskarada ma się udać, on nie może mieć wątpliwości, że jestem obecna na balu.
Ogley uwierzyłby, że królewna pragnie wyrazić swój podziw. Patrzył na Klarysę jak na łowną zwierzynę, a Hepburn widział już wcześniej jego najbardziej pierwotne instynkty. Tragedia wisiała w powietrzu. Ale tym razem do niej nie dojdzie.
- Dobrze . - Robert poprowadził ją w stronę puł -kownika i pani Ogley. Klarysa przysunęła się bliżej niego, jakby szukając schronienia. Spoglądając na jej uśmiechnięty profil, Robert wiedział, że zrobiłby wszystko, aby ją chronić.
Waldemar obiecał, że będzie czuwał, by Ogley nie zrobił Klarysie nic złego, kiedy będzie przebrana za Carmen. Po spotkaniu z nią Waldemar błagał Roberta, by ten pozwolił mu uciec bez dokumentów, ale obaj wiedzieli, że w takim wypadku
nigdy nie mógłby wrócić do Anglii, gdyż zostałby złapany, osądzony jako dezerter i powieszony.
Robert uważał, że pomimo więziennej przeszłości Waldemar jest najwspanialszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznał i chciał, by przywrócono mu należne honory i mógł wieść spokojne, pełne przygód, a nawet uczciwe życie, jeśli zechce je wybrać. Teraz z każdą chwilą zbliżali się do rozwiązania: Robert, Waldemar, Ogley i Klarysa. Będą aktorami w sztuce, którą napisał dla nich Robert, i niech ich Bóg strzeże, jeśli nie uda im się przekonać Ogleya, że seńorita Menen-dez naprawdę przybyła za nim aż z Hiszpanii, pałająca żądzą zemsty i uzbrojona w narzędzia do jej wykonania.
- Pani Ogley, uroczo pani dziś wygląda. - Robert skłonił się przed chudą, pospolicie wyglądającą kobietą uwieszoną u ramienia Ogleya.
- Dziękuję, mój panie, wspaniały bal pan wydał na cześć Oscara. - Jej oczy płonęły.
- To zaszczyt oddać cześć takiemu bohaterowi. Pański kieliszek jest prawie pusty, pułkowniku, proszę, oto kolejny.
- Dziękuję. - Ogley uśmiechnął się mu prosto w twarz.
- Podobno później ma się odbyć pokaz sztucznych ogni? - zapytała pani Ogley.
- Tak, jest przewidziany - odparł Robert.
- Lord Hepburn twierdzi, że należy jak najwspanialej uczcić bohaterstwo pułkownika. - Klarysa spojrzała na Ogleya bursztynowymi oczami pełnymi podziwu.
- Wobec tego może uczyni mi pani zaszczyt i zatańczy ze mną następnego kadryla - rzekł z galanterią Ogley.
- Nie powinnam - Klarysa odmówiła, a Robert doskonale wiedział, że powinna odmówić. - Skręciłam dziś kostkę... ale to jedyna okazja, bym mogła zatańczyć z bohaterem. Tak, pułkowniku, z przyjemnością zatańczę z panem.
Robert zamarł w połowie ruchu, by ich zatrzymać. Miała rację; jeśli zatańczy z nim, Ogley utwierdzi się w przekonaniu, kiedy zobaczy Carmen , że Klarysa była w sali balowej. Nie chciał jednak, by Ogley jej dotykał, nawet jej ręki.
Ogley też o tym wiedział i rzucił Robertowi triumfujące spojrzenie, prowadząc Klarysę na parkiet.
Tłum obserwujący bohatera rozstąpił się, by się im lepiej przyjrzeć.
- Stanowią piękną parę - skomentowała pani Ogley.
Robert uświadomił sobie, że powinien poprosić ją do tańca, a nie tańczył od powrotu z Półwyspu. Pani Ogley odezwała się jednak pierwsza.
- Oscar uwielbia tańczyć, ale ja się do tego nie nadaję, nie pamiętam kroków i nie mam wyczucia rytmu. Jest wobec mnie bardzo cierpliwy, ale ja jestem w tym beznadziejna.
- Ja też jestem beznadziejny, muszę przyznać. - Ponadto Robert chciał zostać na miejscu, by obserwować Ogleya, z którego obleśnym zainteresowaniem Klarysa czuła się najwyraźniej nieswojo.
Po chwili zorientował się, że dobry gospodarz powinien podtrzymywać konwersację. Gdyby tylko pamiętał , jak to się robi. Spojrzał kątem oka na panią Ogley i zobaczył, że przygląda mu się z nieskrępowaną ciekawością.
- Nie wyglądasz na rozpuszczonego młodego lorda.
- Nie? - Była szczera, o wiele bardziej, niż się spodziewał.
- Wcale nie, a tak mówił o tobie Oscar. Czyżby był zazdrosny? - Kiedy Robert nie odpowiedział, ciągnęła: - Wiem, że nie lubi kilku osób, i ty chyba do nich należysz. Jego lokaj, Waldemar, też.
- Och? - Robert zastanawiał się, czy Ogley nie kazał jej wyciągnąć od niego informacji... ale nie. Ogley nigdy nie zaufałby kobiecie w takiej misji. Jaki więc miała cel?
- Kiedy skończy już objazd z opowieściami o swoich wyczynach i powróci do majątku, mam zamiar namówić go, by znalazł innego służącego.
- Naprawdę? Dlaczego? - spytał zaskoczony Robert.
Ostrożnie dobierając słowa, odparła:
- Nie każdy o tym wie, ale Oscar potrafi być małostkowy, a ja wolałabym, aby nie miał ku temu okazji.
Była mądrzejsza, niż sądził, dobrze znała swojego męża i podejrzewał, że fakt, iż opowiedziała to akurat jemu był zwykłym zbiegiem okoliczności. Wiedziała więcej, niż dawała po sobie poznać jemu, a już na pewno Ogleyowi.
- Co się stanie z Waldemarem?
- Nie interesuje mnie to. Uważam, że jeśli będzie źle traktowany, może być niebezpieczny, więc podejrzewam, że Ogley odeśle go do innego pułku. O Boże! - spojrzała na parkiet. - Królewnie Klarysie coś się stało.
- Och! - Robert wyraźnie słyszał okrzyk Klary-sy. - Tak mi przykro, pułkowniku, ale nie mogę dłużej tańczyć.
Szeregi tancerzy rozstąpiły się, kiedy pokuśtykała, opuszczając Ogleya, a potem zwarły się z ponowną energią wśród pełnych współczucia pomruków.
- O Boże! - Pani Ogley ruszyła do przodu z Robertem u boku. Podeszli do Ogleya i Klarysy.
- Wasza wysokość, czy mogę jakoś pomóc?
- Głupio się czuję, robiąc takie zamieszanie.
- Klarysa oparła się na ramieniu Ogleya i kulała, jakby bardzo ją bolało. - Czy nie będzie panu przeszkadzało, jeśli udam się do jakiejś alkowy, gdzie mogłabym odpocząć?
Robert podchwycił wskazówkę.
- Tędy, wasza wysokość. Na kanapie przy oknie będziesz mogła wyprostować nogę i zaciągnąć story, ale kiedy zechcesz, możesz przez nie spoglądać na tańce.
- Cudownie. - Klarysa uśmiechnęła się do niego, a jej dolna warga była zaciśnięta w wyrazie odwagi. - Dziękuje, lordzie.
- Przyniosę ci ponczu. - Odwrócił się, zanim zdążył wybuchnąć niestosownym śmiechem.
Jak ona to zrobiła? Chwilę strachu przeobraziła w zwykłą radość. I w jaki sposób sprawiała, że jej pragnął, podczas gdy całe jego istnienie powinno się koncentrować na realizacji planu. Nie rozumiał już siebie samego i był niemal wdzięczny osobom, które zatrzymywały go, pytając o zdrowie królewny. Rozpraszali jego uwagę na tyle, że kiedy wrócił z ponczem i ciasteczkami, mógł spokojnie podać Klarysie talerz.
Klarysa przyjęła poczęstunek, a potem gestem ręki odprawiła Roberta i panią Ogley.
- Idźcie się bawić, chcę zostać chwilę sama, potem poproszę o chłodny okład na kostkę.
Pułkownik Ogley stał na zewnątrz alkowy, pragnąc jak najszybciej znaleźć się z dala od kontuzjowanej i powrócić do uwodzenia, co znacznie bardziej mu odpowiadało. A kiedy pani Ogley wzięła go pod ramię, odszedł, nawet się nie obejrzawszy. Robert zaciągnął storę.
- Dobra robota - rzekł. - Jesteś gotowa na kolejny akt?
Klarysa wciągnęła głośno powietrze i odparła mocnym głosem z wyraźnym hiszpańskim akcentem:
Jestem, mój panie, nie zawiodę cię.
Rozdział 25
Piękno jest tym, co stwarza, ale brzydota jest brzydotą do samego cna.
starzec z Freya Crags
GDYBY Ogley nie obserwował Hepburna, nie zauważyłby, jak Waldemar wślizguje się do sali balowej, idzie do starego dowódcy i rozprawia z nim z zapałem, który, jak sądził, dawno już u niego wytępił. Wyglądało to podejrzanie, zwłaszcza ze Hepburn stanowczo przytaknął i wyszedł z przyjęcia wraz z Waldemarem.
Ogley nie zapomniał widoku Carmen z okna i nie do końca wierzył, że było to przywidzenie. Była tam. Z jakiegoś powodu ta suka tu była i Hepburn o tym wiedział. Ogley powinien był się tego spodziewać. Hepburn był zazdrosny, chciał, aby zaszczyty Ogleya przypadły jemu, więc razem z Waldemarem coś knuli.
Cóż. Nie wygrają z Oscarem Ogleyem. Powstrzyma ich, zanim będą mieli okazję wprowadzić swój plan w życie.
Inteligentny człowiek, taki jak on, zawsze zyskuje na knowaniach innych.
Jego zamyślenie przerwała Brenda- Oscarze, tak dziwnie się uśmiechasz.
- Tak, dziękuję, miło jest, prawda? - To nie miało sensu, ostrożnie odstawił kieliszek szampana na tacę. Być może nie powinien był tak rozkoszować się tym doskonałym trunkiem. - Przeproszę cię na chwilę, muszę udać się na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza.
- Pójdę z tobą. - Brenda zaczęła poprawiać rękawiczki.
- Nie! - wypalił, a kiedy się wycofała, złagodził ton. - To znaczy, nie możesz iść tam, gdzie ja idę, Brendo.
- Ach. - Kiwnęła ze zrozumieniem głową. - Mam nadzieję, że po powrocie poczujesz się lepiej.
Chciał ją poprawić, ale niekiedy, gdy na niego patrzyła, sądził, że potrafi zajrzeć mu prosto w duszę.
Skłonił się, opuścił salę balową i zjawił się w drzwiach w samą porę, by dostrzec, jak Hepburn i Waldemar znikają za ciemnym rogiem, idąc w stronę najciemniejszego miejsca w budynku. Szedł za ich głosami krętymi korytarzami, pozostając nieco w tyle, by nie mieli pojęcia o jego obecności.
W końcu nie tylko oni byli tu doświadczonymi tropicielami.
Skierowali się do gabinetu Roberta oświetlonego świecami i na szczęście dla Ogleya ten dureń Waldemar nie zamknął dokładnie za sobą drzwi.
Ich głosy stały się donośniejsze, ale nie rozmawiali tylko ze sobą. Rozmawiali jeszcze z kimś, kogo chcieli zastraszyć.
Och, to było ciekawe, Ogley przysunął się bliżej. A potem rozpoznał głos, którego nie słyszał przeszło rok. Ciepły i kobiecy. Chropowaty od cienkich hiszpańskich cygar. Z wyraźnym akcentem. Głos Carmen.
- Mówisz mi, że nie mogę przyjść na bal, a jaki jest powód?
Ogley aż cofnął się na ścianę. Przyłożył dłoń do szybko bijącego serca.
- Pójdę i porozmawiam z nią, jego chudą, bladą żonką i powiem jej prawdę o tym, co mi zrobił.
Ogley przysunął się bliżej, by zerknąć przez niedomknięte drzwi i zapewniał sam siebie: ona tego nie zrobi. A potem przypomniał sobie, jak wyglądała, chora z rozpaczy, kiedy powiedział jej, że wraca do Anglii i nie interesuje go ani ona, ani ich dziecko. Zmienił więc to zapewnienie na: nie pozwolą jej na to. Ale Hepburn i Waldemar pogardzali nim . Usiłował odzyskać oddech, a jego d ł o ń powędrowała prosto do sztyletu, który nosił na takie właśnie okazje. Już ja ją powstrzymam.
To była ona. Stała tam w swojej lazurowej sukni, czarne włosy miała osłonięte jak zwykle siateczką, koronkowa mantylka otulała jej nagie ramiona i częściowo zasłaniała twarz. W pomieszczeniu panował półmrok, ale widział, jak przechadza się spokojnym, równym krokiem i zapragnął wbiec tam z uniesionym sztyletem i pociąć ją na kawałki, zanim zdąży zniszczyć jego życie. Powstrzymywały go tylko dwie rzeczy. Ani Hepburn, ani Waldemar nie pozwoliliby mu wymierzyć sprawiedliwości tak jak należy.
- Zostawił mnie z niczym. Pochodzę ze szlachty, ale moja rodzina nie chce mieć ze mną nic wspólnego z powodu mojego wstydu. - Ogley usłyszał, jak uderzyła się pięścią w pierś. Jak zwykle melodramatyczna.
Niech ją diabli!
Starł krople potu z czoła i usiłował się skupić. Musiał pomyśleć.
A więc to prawda. Hepburn, wichrzyciel, ją tutaj sprowadził.
- Co powie jego chuda, blada żona, kiedy powiem jej, jak chodziłam po wsiach z dzieckiem w ramionach? Z jego dzieckiem. - Głos Carmen aż drżał z emocji.
Ogley chciał splunąć z pogardą. Głupia, śmieszna przesada, i tak powiedziałby Brendzie.
Nie mógł się jednak oszukiwać. Jeśli Carmen faktycznie zamierzała wyciągnąć swoje szpony w stronę Brendy... jeśli opowiedziałaby jej o ich związku, a co gorsza, o dziecku, dostałby dokumenty separacyjne i został wyrzucony na chłód i głód. Brenda uwielbia go, ale nigdy nie popełnił błędu, przypuszczając, że wybaczyłaby mu taką zdradę.
Była też kobietą, mogła wziąć stronę Carmen i powiedzieć, że skoro zabawiał się z jakąś cudzoziemką, to teraz powinien ją utrzymywać. Zupełnie jakby miał płacić za usługi, których juz nie otrzymuje.
- Moja mała Anna nie ma ojca - ciągnęła Carmen. - Inne dzieci śmieją się z niej i nazywają bękartem!
Brenda pragnęła dziecka, gdyby dowiedziała się, że porzucił córkę... Spocił się jak szczur.
- I niekiedy moje dziecko płacze z głodu. - Carmen ściszyła głos.
Ogley nie mógł już tego wytrzymać. Tych histerii, tego cholernego melodramatu. Wszedł, otwierając z trzaskiem drzwi i zobaczył trzy zszokowane twarze.
- Nie możesz mi tego zrobić! Nie pozwolę ci! Carmen ruszyła ku niemu z uniesioną dłonią,
ale Waldemar ją powstrzymał. Odwróciła się ku niemu agresywnie, ale Hepburn rzekł:
- Seńorita, nie! Ja się tym zajmę. Przesłoniła twarz wachlarzem i zaczęła nim
z wściekłością wachlować, a jej bursztynowe oczy rozbłysły... dziwnie. Ogley sądził, że miała ciemnobrązowe oczy. Ale do licha! Jakie w końcu miał znaczenie kolor kobiecych oczu? Wzruszył ramionami i zwrócił się do Hepburna. To on był tutaj władcą kukiełek. Tylko on się liczył.
Hepburn skinął na Waldemara, który mocno trzymał Carmen za ramię i wskazał mu drzwi. Ogley cofnął się, ale jej suknia otarła mu się o stopy. Owiała go woń kwiatowych perfum.
- Bastardo - wysyczała jadowitym tonem. Obejrzał się za nią, kiedy Waldemar wyprowadzał ją na korytarz i zwrócił się do Hepburna:
- Żądam spotkania z Carmen na osobności.
- Nie, och, nie. - Hepburn roześmiał się nieco pogardliwie. - Co masz zamiar zrobić, zabić ją?
A ponieważ myśl ta przyszła Ogleyowi do głowy, zarumienił się.
- Nie - rzekł Hepburn. - Obiecałem jej, że nie zobaczysz się z nią sam na sam i nie będziesz jej zastraszał. Ona chce zrzucić cię z piedestału na oczach wszystkich, a ja nie widzę powodu, abym nie miał jej na to pozwolić.
- Moja żona. - Ogleyowi zaschło w ustach.
- Będzie zaszokowana, słysząc, że miałeś kochankę, jestem pewien.
- Zrozumie. - Nawet samego Ogleya nie przekonywały te słowa. A co, jeśli Carmen zdradzi prawdę o prawdziwym bohaterze Półwyspu? Nie mógł sobie wyobrazić, jak zareagowaliby ci wszyscy, którzy zebrali się tutaj, by go uczcić, a co dopiero Brenda! Ona go uwielbia; byłby to dla niej szok, z którego mogłaby się nigdy nie otrząsnąć. Szok,
który mógłby mieć wpływ na jego przyszłość i utrzymanie... nie mógł znieść tej myśli!
- Pani Ogley będzie bardziej zaszokowana i zdumiona, że zrujnowałeś życie tej damy z dobrego domu. - Hepburn wyraził prawdę tymi słowami. - Że okłamałeś Carmen, że nie jesteś żonaty i że porzuciłeś ją z nieślubnym dzieckiem.
- To tylko córka. - Bezużyteczne te córki. Hepburn stuknął w brzeg biurka.
- Nie dałeś żonie dziecka, prawda?
Ogley otarł kąciki ust, starając się wyglądać nonszalancko, podczas gdy w rzeczywistości był zdesperowany. Być może pomogłaby mu postawa męskiej solidarności.
- Zostawiłbym Carmen alimenty, ale to nie ja trzymam pieniądze w rodzinie, co roku muszę prosić ojca Brendy o pensję. Jak sam widzisz, nie było mnie stać na płacenie Carmen .
Hepburn, ta szlachetna arystokratyczna świnia, nie ugiął się.
- Mogłeś oddać jej to, co zarobiłeś na książce, którą wydałeś.
Ogley był w pułapce , w którą złapała go ta mała kocica, tylko dlatego, że jej pragnął. Wziął, co mu się należało .
Dostał szału z frustracji. Uderzył pięścią w ścianę, a potem złożył ręce i zaczął energicznie przechadzać się tam i z powrotem. Hepburn stał niewzruszony, jakby złość Ogleya nie robiła na nim żadnego wrażenia.
- Nie kłam, Hepburn. Ty to zmontowałeś. Zaplanowałeś ten bal specjalnie, aby mnie zniszczyć.
Hepburn nie zaprzeczył. To świnia, szalona, niewdzięczna świnia. Ogley ruszył ku niemu.
- Zazdrościsz mi, ponieważ zabrałem twoje bohaterstwo i uznałem twoje wyczyny za swoje.
- Nie interesuje mnie, czy ktokolwiek wie, kto naprawdę wysadził magazyn amunicji Francuzów. Interesuje mnie sprawa Carmen.
- Tak, wykorzystałem was oboje. - Ogley splunął.
- Gorzej. Okłamałeś mnie, złożyłeś obietnicę, której nie dotrzymałeś.
Przez moment Ogley nie rozumiał , o czym Hepburn mówi , a potem go oświeciło. Pogardliwym tonem rzekł:
- Chodzi o Waldemara? Chcesz, żebym zwolnił Waldemara?
Hepburn skinął głową w takim geście, że Ogley zapragnął go zamordować.
- Nie, nie chcę, żebyś go zwolnił, dasz mu to wszystko, co obiecałeś: rekomendację za odwagę w bitwie i wolność.
- To złodziej, przeklęty włóczęga, bękart, który nawet nie wie, kim byli jego rodzice. - Ogley nie mógł uwierzyć w taką głupotę ze strony człowieka z najlepszego towarzystwa. - Jest nikim! Ty jesteś hrabią! Dlaczego w ogóle cię Lu obchodzi?
- Po co teraz pytasz? Nigdy tego nie rozumiałeś. - Hepburn wyglądał tak arystokratycznie... Zmarszczył nos , jakby Ogley śmierdział. Spoglądał na niego z pogardą, jakby wiedział o przyzwoitości coś, co umknęło uwadze Ogleya.
- Ocalił ci życie, to o tym opowiadasz. Czy ty nie ocaliłeś życia Waldemarowi? Zatem jesteście kwita. On ocalił ci życie, a ty jesteś jego dowódcą i taki był jego obowiązek.
- Być może. - W oczach Hepburna czaiła się wrogość. - Ale bardzo wysoko cenię swoje życie.
-Twoja cena jest zbyt wysoka. Nawet twój własny ojciec nie dbał o ciebie. Wiesz, że napisał do mnie, kiedy dotarłeś do mojego pułku? - Hepburn nie wykazał najmniejszej oznaki zainteresowania, ale Ogley wiedział swoje. - Powiedział, że jesteś adoptowanym synem, że jesteś bezużyteczny, że zapłacił za twój zaciąg, aby dali ci szkołę w wojsku. I jeszcze, żebym użył wszelkich koniecznych środków... Nie interesowało go, co z tobą zrobię. Nie interesowało go, czy zginiesz. Przynosiłeś mu wstyd.
- Tak, wiem, uważał, że jestem bezwartościowy, ale się mylił. - Hepburn otworzył szufladę biurka. - Proszę, oto rekomendacja dla Waldemara i jego zwolnienie.
Hepburna nie obchodziło, co myślał jego ojciec, i to jeszcze bardziej rozwścieczyło Ogleya. Jego własna rodzina nie wierzyła w niego, kiedy powiedział, że jest bohaterem Półwyspu, a mieli dowód w postaci oprawnej w skórę księgi. Ich obojętność doprowadzała go do szału, a Hepburnowi było wszystko jedno? Niech go diabli! Czy Hepburn zawsze będzie o krok do przodu?
- Musisz podpisać zwolnienie Waldemara i przystawić swoją pieczęć, a ja zapłacę za utrzymanie Carmen i twojej córki. Dopilnuję, aby Carmen więcej cię nie niepokoiła i nie będziesz musiał błagać żony o wsparcie.
- Skąd będę wiedział, że Carmen do mnie nie wróci? - odparł Ogley z rozczarowaniem.
- Ponieważ ja dotrzymuję słowa i dopilnuję tego. To była prawda. Ten drań wierzył w honor i lojalność, i zawsze dotrzymywał słowa. Mieląc
w ustach przekleństwa, Ogley przysunął sobie krzesło. Hepburn postawił kałamarz obok jego łokcia i wsunął mu do ręki pióro . Ogley zanurzył je drżącą dłonią w atramencie, a potem popatrzył na kałamarz , zastanawiając się, co by się stało , gdyby wylał jego zawartość na dokument. Hepburn jakby czytał w jego myślach.
- Mam przygotowany drugi egzemplarz umowy. Tak więc rozwścieczony Ogley podpisał się pod rekomendacją i zwolnieniem.
Hepburn wylał czerwony wosk obok imienia Ogleya, a ten przystawił na nim swoją pieczęć.
Hepburn wziął dokument, zwinął go i zamknął w szufladzie. Było po wszystkim.
Ogley wstał, pochylił się przez biurko ku Hepburnowi i rzeki ze złością:
- Wyrównamy kiedyś rachunki! Odpłacę ci za to upokorzenie.
Na Hepburnie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
- To chyba moje słowa, które powiedziałem na Półwyspie, kiedy zostawiłem tam Waldemara pod twoją komendą. Dzisiejszy wieczór nieco uspokoił tamtą wściekłość. - Hepburn pochylił się, zbliżając twarz do twarzy Ogleya, aż ten się cofnął. - My, MacKenzie, jesteśmy znani z tego, że dostajemy szału, kiedy wpadamy we wściekłość.
Zszokowany Ogley dostrzegł ogień w niebieskich oczach Hepburna. Płonęły niczym piekielne ognie, grożąc Ogleyowi zniszczeniem i śmiercią.
- Na twoim miejscu nie zadzierałbym z Mac-Kenzimi.
Ogley odskoczył przerażony prawdziwym obliczem Hepburna. To był szaleniec i Ogley będzie szczęściarzem, jeśli uda mu się ujść z tego z życiem.
Podskoczył na dźwięk podobny do huku działa, a za oknem rozbłysła feeria barw. Zupełnie spokojnie Hepburn powiedział:
Rozpoczął się pokaz ogni sztucznych, to na twoją część, Ogley, wyjdź i przyjmij wyrazy uwielbienia, w końcu piedestał bohatera i tak chwieje się już pod twoimi stopami. Wystarczy małe pchnięcie i rozsypie się na kawałki. - I tonem, jakby dawał dobrą radę, dodał: - Zbyt wiele osób zna prawdę. Uważaj, co robisz. Bądź bardzo, bardzo ostrożny.
Rozdział 26
Po północy nie wydarza się nic dobrego.
królowa wdowa Beaumontagne
OGLEY stał z boku na tarasie. Wsłuchiwał się w gwizdy ogni sztucznych strzelających wysoko w niebo i patrzył na deszcz czerwonych i złotych iskier z hukiem wybuchających ponad jego głową. Ręce ściśnięte w pięści trzymał w kieszeniach, twarz miał wykrzywioną w grymasie, który mógłby uchodzić za uśmiech, a może i nie, i nic go to nie obchodziło. Widział, jak Hepburn i Waldemar galopują drogą, a Waldemar wykrzykuje swoje zwycięstwo do księżyca. Ogley czuł, że ma już dość udawania tego dobrego. Został wyprowadzony w pole przez człowieka, którego całe życie nienawidził, i zapragnął się odegrać. Nie mógł udawać kochającego męża przed Brendą. Nie mógł udawać bohatera przed t ł u m e m .
Najbardziej złościło go to, że Hepburna zupełnie nie obchodziło, że Ogley przypisał sobie zasługi i męstwo tamtego. Ponieważ Hepburn robił na wojnie to, co powinno się robić. A Ogley chciał za wszystko otrzymywać pochwały, a teraz Hepburn chciał jedynie wolności dla Waldemara. Postawił na swoim i jednocześnie sprawił, że Ogley
poczuł się małym i nic nieznaczącym chłystkiem. Niech go diabli!
- Ty też ich widziałeś?
- Co? - Odwrócił się na dźwięk kobiecego głosu za plecami. Dołączyła do niego jedna z debiutantek. Jak miała na imię? Ach, tak, panna Trumbull. Panna Larissa Trumbull.
- Widziałam, jak za nimi szedłeś. - Miała nosowy, pełen pogardy ton głosu. - Najpierw wyszła królewna Klarysa, wymknęła się z sali balowej, potem Hepburn. Wydawało im się, że mnie nabiorą, ale się nie udało. Wiem, co robili. Widziałam ich po nocy, którą spędzili razem.
- Co? - Czuł się głupio, powtarzając to samo słowo, ale zorientował się, że panna Trumbull p o -kazuje mu drogę, rzucając światło na to, co wcześniej było przed nim ukryte.
- Hepburn i królewna Klarysa są kochankami?
- Myślałam, że wiesz, że dlatego za nimi szedłeś.
Nie, szedłem za Hepburnem, żeby mógł mnie upokorzyć i zniszczyć. Oczywiście Ogley nie mógł tego powiedzieć, ale zastanawiał się, co zrobi z informacją od panny Trumbull i jak ją wykorzysta, aby zemścić się na Hepburnie.
A potem wyniesie się do diabła z posiadłości MacKenzie, zanim Hepburn ruszy za nim.
- Królewna Klarysa zniża się, zadając się ze zwykłym lordem, prawda.
Panna Trumbull roześmiała się gorzko.
- Ona nie jest prawdziwą królewną, jest tylko wędrowną sprzedawczynią kosmetyków i kremów dla głupich kobiet, które...
Ogley chwycił ją za ramię. -Co?
- Au! To boli! - krzyknęła na tyle głośno, aby zwrócić uwagę.
Puścił jej ramię i wymruczał słowa przeprosin, a potem rzekł:
- Musisz mi powiedzieć, co masz na myśli.
- Królewna Klarysa sprzedaje kremy, maści i kosmetyki, którymi barwi policzki i sprawia, że oczy wyglądają bardziej egzotycznie. Założę się, że każda dama na dzisiejszym balu wysmarowała się jej kremem, aby wydać się piękniejsza. Każda oprócz mnie. - Panna Trumbull podświadomie dotknęła pryszcza na samym środku czoła.
Oczy Carmen . Były innego koloru .
- Czy królewna potrafi się przebrać? Wyglądać jak ktoś inny?
- Nigdy nie mówiła, ale chyba tak, myślę, że może posłużyć się każdym oszustwem. - I złośliwie dodała: - To tylko oszustka, która podszywa się pod królewnę, wiesz, co mam na myśli? Myślę, że...
Odszedł, zanim skończyła.
Carmen pachniała inaczej, pachniała cygarami, roztaczała wokół ciężki, tytoniowy aromat. A ta kobieta w gabinecie Hepburna pachniała kwiatami i korzeniami!
Kiedy tańczył z królewną Klarysą, rozkoszował się jej perfumami i tak właśnie pachniała Carmen, kiedy mijała go w gabinecie Hepburna.
Oczywiście! Carmen tu nie było! Ta kobieta to nie była Carmen, to była królewna Klarysa w przebraniu! Hepburn zrobił z niego głupca i teraz śmiał się za jego plecami, poklepywał Waldemara i bawił się jego, Ogleya, kosztem. Ale, pomyślał idąc w stronę królewny Klarysy, Hepburn nie będzie się śmiał, kiedy jutro powróci, o nie! Ponieważ był człowiekiem honoru i nie chciałby, aby jego towarzyszka, jego kochanka cierpiała.
Nie! Ogley zmienił zamiar i skierował się w kierunku stajni. Jeszcze lepiej. Ogley widział spojrzenie Hepburna. Hepburn uwielbiał tę samozwańczą królewnę i Ogley miał zamiar ją zniszczyć. To nie może przecież być aż takie trudne. Była włóczęgą. Samozwańczą królewną. Oszustką i aktorką. Muszą być gdzieś ludzie, którym zależy na jej śmierci. Ogley musi jedynie ich znaleźć.
Robert i Waldemar szli w stronę statku, a przez chmury przebijał się świt. Statek miał zabrać Waldemara z Edynburga do Londynu.
- Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś. Nie mogę uwierzyć, że w końcu dałeś nauczkę temu staremu draniowi.
- Ktoś musiał. - Hepburn był tak zmęczony i tak szczęśliwy, że czuł się niemal oszołomiony. Jakby z jego barków zdjęto raptownie wielki ciężar, jakby wreszcie był wolny. - W końcu nie było trudno nabrać Ogleya. To jak walka z nieuzbrojonym przeciwnikiem
Rzucili się sobie w ramiona i ryknęli śmiechem.
- Ty jak coś powiesz! - Waldemar wziął głęboki oddech. - Nie zrobilibyśmy tego bez królewny, a ja nie będę miał okazji jej podziękować.
- Powiem jej wszystko. - Pokład zadudnił głucho pod butami Roberta. Nie mógł się już doczekać, kiedy powie jej... wszystko. Wyobrażał sobie tę rozmowę, jak leżą z głowami na poduszce wyczerpani miłością.
- Powiedz jej coś więcej. Powiedz, że ją kochasz.
- Co? O czym ty mówisz?
- Kochasz ją, stary. Nie wiedziałeś? - Waldemar zwichrzył mu włosy. - Ty tutaj jesteś najmądrzejszy, a nie rozpoznałeś swojego żałosnego stanu?
- H m m . - Hepburn zastanowił się. Kochał ją? Nonsens. To nie miłość popchnęła go w jej ramiona.
To prawda, była dziewicą, a zawsze unikał dziewic.
Ale potem nie miał wyboru, po walce. Strasznie jej pragnął, desperacko pragnął jedynie Klarysy.
Potem, następnej nocy, kochał się z nią, jakby chciał coś udowodnić.
- Kocham ją?
- Każdy głupi to widzi - roześmiał się Waldemar.
Tej drugiej nocy chciał coś udowodnić, ponieważ rozgniewała go, dosiadając go, jakby był Blaize'em, tym przeklętym ogierem, który słucha tego jej słodkiego głosiku i silnych ud.
Robert uśmiechnął się, chociaż był to trafiony opis jego osoby. Ogier, który wyczuł zapach klaczy. Pragnął jedynie, aby ta noc wywarła na niej takie wrażenie, by nigdy nie zapragnęła innego mężczyzny.
- Tak, kocham ją.
- To jasne jak słońce.
- Kocham ją.
- Mówisz to niewłaściwej osobie, kolego. - Silny wiatr targał przycumowanymi w porcie statkami i rozwiewał włosy wokół bystrej twarzy Waldemara. - Co masz zamiar z tym zrobić?
- Nie wiem, nie zdawałem sobie przedtem z tego sprawy.
- Jeśli chcesz znać moje zdanie...
- Chcę.
- Znalazłbym gospodę i przespał się solidnie.
- Nie mogę. Klarysa może wyjechać. Zostawiłem wskazówki, aby ją zatrzymano, jeśli zamierzałaby opuścić dom, ale ona jest inteligentniejsza od wszystkich kobiet, które znam. Nie chcę być zbyt długo poza domem, boję się, że mi się wymknie.
- Nie, nie wymknie się - roześmiał się Waldemar.
- Skąd wiesz?
- Myślałem, że liczy na nagrodę za to, że brała udział w przebierance, ale ona naprawdę ma się ku tobie.
- Lepiej, żebyś miał rację. - Robert pokiwał głową. - Ogley dzisiaj wyjeżdża, muszę dopilnować, żeby opuścił mój dom.
- Nie martw się o pułkownika. On myśli, że jesteś taki jak on. Uważa wszystkich za godnych pogardy i nic niewartych, bo sam taki jest. Byłem jego lokajem i chłopcem do bicia i zapewniam cię, on jest przekonany, że zmienisz zdanie i w końcu powiesz prawdę o bohaterze Półwyspu jego biednej żonie. Ma jeszcze jeden bal, na którym musi się pojawić, a jest tchórzem. Potrafi uciekać, ma nadzieję; że nie zechcesz upokorzyć go ponownie. Co z oczu, to z serca, tak sobie myśli.
- Naprawdę?
- Tak - odparł Waldemar. - Chcesz zobaczyć królewnę, zanim będziesz miał okazję wszystko jej wyjaśnić?
Robert spuścił wzrok, czuć było od niego potem po długiej przejażdżce, ale...
- Chcę zobaczyć Klarysę teraz.
- Och, mój drogi przyjacielu. - Waldemar zarzucił mu rękę na szyję. - Nie powinieneś się oświadczać dziewczynie w takim stanie.
Oświadczyć? - Robert wciągnął głęboko powietrze. - Jasne, oświadczę jej się. - Małżeństwo! Cztery dni temu byłaby to ostatnia rzecz, jaka przyszłaby mu do głowy. Teraz nie mógł myśleć o niczym innym. - Ale, Waldemarze to nie jest proste. Ona mnie nie przyjmie. Jest królewną. - Jest kobietą, widziałem wyraz jej twarzy: uwielbia cię tak jak wszystkie kobiety. Musisz mieć coś w sobie, skoro potrafisz zabawiać je przez całą noc. Nie wiem, skąd bierzesz na to siły.
- Z owsianki - odparł Hepburn. Waldemar wycelował palcem w jego nos.
- Kłamiesz. Powiedz, ze kłamiesz.
- Wszyscy Szkoci jedzą owsiankę i wszyscy potrafią kochać się całą noc.
Może warto. - Waldemar skrzywił się z niesmakiem. - Poza tym wróbel w garści więcej wart niż kanarek na dachu.
- Co masz na myśli?
- Lepszy bogaty i przystojny hrabia niż królewicz który być może nigdy jej się nie trafi.
Kapitan wydał rozkaz i Waldemar pomachał
- Muszę iść; n i e wiem, co powiedzieć, chyba no prostu- dziękuję. Dziękuje ci za wszystko.
Uścisnął szybko Hepburna i wbiegł na pokład . Gdy załoga zdejmowała cumy, Waldemar wychylił się burtę i krzyknął: -Pamiętaj! Prawdziwa królewna z bajki poszłaby za głosem serca, a nie za jakimś wytwornym królewiczem, którego może nie spotka Ona jest dla ciebie stworzona, poproś ją o rękę, a sam się przekonasz!
Rozdział 27
Bóg zsyła na nas przeciwności, żeby nas wzmocnić.
królowa wdowa z Beaumontagne
KLARYSA obudziła się z niecierpliwością, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyła. Po raz pierwszy zaniedbała się w swoich obowiązkach względem Amy. Ubierając się w niebiesko-czerwony strój do konnej jazdy, przekonywała samą siebie, że minęły dopiero trzy dni. Amy z pewnością nie mogło przydarzyć się nic złego w tak krótkim czasie. Jednak kilka dni temu Amy zjawiła się tu, w siedzibie lorda MacKenzie, żeby porozmawiać o czymś, co według niej było pilne, a Klarysa nie poświęciła jej wcale uwagi. Amy miała zaledwie siedemnaście lat, była dorastającą panną. Mogła wpakować się w tarapaty w ciągu tych trzech dni, w okropne tarapaty, i Klarysa musiała koniecznie sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Musiała też wrócić do miasteczka; obiecała, że zagra w warcaby z bywalcami pubu i doradzi kobietom w sprawie ich urody. Jednak najpierw musi się upewnić, że z Amy wszystko w porządku, a potem wypełni swoje obowiązki. Królewna zawsze dotrzymuje słowa, a Klarysa ostatnio wcale nie zachowywała się jak królewna. Zachowywała się jak zakochana kobieta.
Przerwała czesanie włosów i przyłożyła dłoń do czoła. Co sobie wyobrażała? Babcia powiedziałaby, że nie chodzi o to, co się myśli, lecz którą częścią ciała się to robi.
Klarysa musiała przestać. Przestać i to natychmiast Była zakochana w szkockim hrabim. A to uczucie bez przyszłości, bez domu, bez niczego prócz uwielbienia dla człowieka, który tak bardzo strzegł dostępu do swoich myśli, że nie potrafiła ich przeniknąć: czy Hepburn myśli o niej, o nich, o czymkolwiek.
Wpakowała się w okropne kłopoty i nie wiedziała jak się z tego wyplątać. Ale wiedziała, co powinna zrobić. Trzeba najpierw skontaktować się z Amy. Goście, którzy brali udział w balu aż do późnej nocy teraz, koło południa, ledwo zaczynali się p o -jawiać tu i ówdzie. Klarysa wymknęła się do stajni. Blaize przywitał ją radosnym rżeniem i chwilę p o -tem galopowała już w kierunku Freya Crags, tłumiąc panikę.
Przez ostatnie cztery dni szkockie słonce świeciło pełnym blaskiem nad głowami Hepburnów, opromieniało bal i wszystko, co się z nim wiązało. Teraz kryło się za ciężkimi szarymi chmurami zwiastującymi nadciągającą burzę. Wiatr rozwiewał woalkę na jej kapeluszu i utrudniał jazdę, zmieniając kierunek i spychając konia z jednej strony na drugą.
Freya Crags wydawało się senne i spokojne i wcale nie przypominało miasteczka, które zobaczyła, przybywając tu po raz pierwszy. To tutaj zobaczyła Roberta. Bała się go wtedy. Bała się jego urody Jego mroku. Teraz tęskniła za nim i chciał a , żeby jak najszybciej wrócił z Edynburga i o d p o -wiedział na pytanie, które ją dręczyło.
Kochał ją naprawdę, czy było to jedynie chwilowe zauroczenie?
Targ we Freya Crags opustoszał. Na środku placu stało kilka osób zajętych ploteczkami. Jakaś kobieta niosła wodę w wiadrach zawieszonych na no-sidle. Starzy mężczyźni, zakutani w szale, stali u wrót pubu i machali jej na powitanie. Odwzajemniła gest i posłała im całusa, ale pojechała dalej, do panny Dubb. Zawołali za nią, a ona po chwili wahania odpowiedziała, że wróci pomówić z nimi. Wiedziała, że nie minie pięć minut, a Amy będzie wiedziała, że była w miasteczku. Może Amy wolałaby zostać o tym uprzedzona? Królewna przyjechała do miasta, powiedziałaby jej panna Dubb. Czy Amy wybiegłaby jej na przywitanie, czy raczej schowałaby się w najciemniejszym kącie i czekała, aż Klarysa sama ją znajdzie?
Biedna Amy. I biedna Klarysa, która nie wiedziała, jak sprawić, by wszystko było w porządku. Wydawało jej się, że nie ma na to sposobu.
Odprowadziła Blaize'a do stajni i zostawiła go w ciepłym i czystym boksie, gdzie za parę groszy zostanie napojony i wyczyszczony. Potem ruszyła w stronę pubu.
Mężczyźni patrzyli jak nadchodzi, i wstali, kłaniając się jej.
- Hamish MacQueen, Henry MacCulloch, Gilbert Wilson, Tomas MacTavish, Benneit MacTavish - wyrecytowała.
- Wasza wysokość pamięta, jak się nazywamy? - Henry był zdumiony. Zawsze mówił za głośno, zapamiętała to od pierwszej chwili, kiedy się spotkali.
- Oczywiście. Zawsze zapamiętuję imiona wszystkich przystojnych dżentelmenów, których spotykam.
Rozpromienili się.
- Przyszłaś na partyjkę warcabów? - spytał Tomas.
Pomogła mu zająć miejsce i odparła:
- Chyba nie powinnam, jestem dziś rozkojarzo-na, obawiam się, że nie byłabym dobrym graczem.
- Tym lepiej. - Tomas zatarł kościste dłonie. Roześmiała się na głos i pogroziła mu palcem.
- Jesteś okropny. - Podobały jej się ich głosy: chropowate z racji wieku i ciepłe od szkockiego akcentu. Pomyślała, że Robert pewnego dnia będzie brzmiał podobnie i zamyśliła się, czy będzie go mogła wtedy usłyszeć.
- Wasza wysokość wygląda na zasmuconą. - Hamish poprawił rękaw zwisający w miejscu amputowanej ręki. Szpilki się poluzowały i widziała, ze jest zawstydzony tym nieładem. Spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała spokojnie i wyraźnie:
- Panie MacQueen, rękaw się panu odpiął. Pozwoli pan, że pomogę? - Nie czekała na odpowiedź i pospinała z powrotem rozerwany materiał.
- Jeśli przyniesie mi pan swoje koszule, poprzyszy-wam do nich guziki i dorobię pętelki do brzegów rękawów. Wtedy nie będzie pan musiał zawracać sobie głowy szpilkami.
- Królewna nie powinna przyszywać mi guzików
- wyjąkał Hamish. Nie spytała go, kto powinien, ponieważ przypuszczała, że przeżył całą swoją rodzinę.
- Lubię szyć i ciebie lubię. I dzięki temu moja praca będzie podwójnie pożyteczna.
- Hę? - Henry przyłożył do ucha dłoń zwiniętą w trąbkę i zwrócił się do Benneita.
- Powiedziała, że pozszywa koszule Hamisha!
- krzyknął Benneit.
- A zatem wasza wysokość zostaje w posiadłości MacKenziech?
Usiłowała wymyślić jakąś odpowiedź. Czy Robert poprosi ją, by została? W końcu potrząsnęła tylko głową.
- Nie wiem.
Mężczyźni wymienili znaczące spojrzenia. Chciałaby wiedzieć, o czym mówili. Udając spokój, siadła przy planszy do warcabów.
- Chciałabym zamówić dla nas wszystkich piwo. Gdzie jest właścicielka pubu?
Tomas odchylił się na krześle tak daleko, że bała się, że już go więcej nie zobaczy.
- Okazuje się, że nagle jest bardzo zajęta. - Gilbert przyłożył palce do ust w geście naśladującym ciszę.
Ale zanim udało jej się wyciągnąć z nich więcej plotek, Hamish rzekł:
- Wasza wysokość, od wschodu wieją silne wiatry.
- Słucham? - odwróciła się i jej wzrok padł prosto na pannę Dubb przemierzającą plac.
Klarysa poczuła, jak serce pęcznieje jej z radości. Amy chciała się z nią widzieć!
Ale to było niemądre, przecież panna Dubb nie chodziłaby na posyłki dla Amy! Panna Dubb podeszła o Klarysy i dygnęła na przywitanie.
- Wasza wysokość, jak to miło, że nas odwiedziłaś. Przyszłaś poprawić moją starą twarz?
- Tak, ale najpierw chciałabym pomówić z panną Rosabel.
- Zrobiła coś strasznego! To niegodziwość z jej strony - nadęła się panna Dubb. - Nie chcę nawet o niej mówić.
Klarysa zaniepokojona uniosła się z miejsca.
- Dlaczego?
Co Amy tym razem nawyprawiała?
- Zostawiła mnie samą z całą masą zamówień i nie chce nic robić, dlatego.
Klarysa zerwała się na równe nogi.
- To znaczy, że wyjechała? Nie mogła wyjechać!
- Mówię przecież, że jej nie ma.
- Gdzie? Kiedy? - Klarysa zarzuciła ją pytaniami.
Starzy mężczyźni przytakiwali.
- Wczoraj, ale odeszła bez słowa, więc nie wiem, gdzie jest. - Panna Dubb silną ręką popchnęła Klarysę z powrotem na miejsce. - Nie obwiniaj się.
Klarysa wlepiła w nią wzrok i poczuła się tak słaba, że bez protestu usiadła.
- Nie myśl, że uczyniłaś z niej piękność i dlatego postanowiła ruszyć w świat, by znaleźć sobie mężczyznę.
- Och! O tym mówisz, nie, nigdy bym tak nie pomyślała.
- Chociaż to prawda, no nie? - Panna Dubb ciągnęła bez namysłu dalej. - Ładna dziewczyna zawsze znajdzie sobie mężczyznę. Kiedy byłam młoda, znajdowałam ich, a raczej to oni znajdowali mnie. Miałam nadzieję, że to właśnie zrobisz, że przywrócisz mi dawną urodę.
Klarysa nie mogła dłużej znieść dźwięku jej głosu. Przerwała raptownie:
- Czy ktoś widział, w którym kierunku wyjechała?
- Nie. - Panna Dubb wyjęła zza dekoltu zalakowany list i podała go Klarysie. - Ale może dowiesz się tego z listu, który dla ciebie zostawiła.
List ktoś najwyraźniej usiłował wcześniej otworzyć, ale pieczęć nie była złamana . Klarysa spojrzała na kobietę, a w jej wzroku musiało być wiele królewskiej wyniosłości, gdyż ta wymamrotała w poczuciu winy:
- Upuściłam go. Zostawię cię, żebyś mogła w spokoju przeczytać.
Z ciężkim sercem Klarysa zważyła pismo w d łoni .
No śmiało, przeczytaj - zachęcał ją Henry. Klarysa złamała pieczęć i spojrzała na piękne pismo Amy.
Najukochańsza Klaryso!
Powiedziałam Ci, że nie chcę już dłużej być królewną. Wiem, że mi nie uwierzyłaś, ale to prawda. Nie chcę czekać, aż będę mogła zacząć żyć. I że jestem przeznaczona do innych celów. Dlaczego? Ponieważ wędrowałam po kraju, spotykałam się z ludźmi i doceniłam wartość pracy. Nie chcę już takiego życia, jakie wiodłam do tej pory. Zatem udaję się gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna i gdzie dowiem się, kim jestem naprawdę, czego chcę i co jestem w stanie robić. Nie martw się o mnie. Wiem, że uważasz, iż musisz, ale rozważ to. I bądź sprawiedliwa. Wiesz, że umiem o siebie zadbać. Zawsze mogę znaleźć pracę w dobrej pracowni, będę rozważna i mqdra, ponieważ nauczyłam się tego od doskonałej nauczycielki - od Ciebie, Klaryso. Błagam Cię, nie staraj się mnie odszukać. Obiecuję, że jak tylko się urządzę, dam ogłoszenie w gazetach, zapewniające Cię o tym, że u mnie wszystko dobrze i wierzę, że znowu kiedyś się zobaczymy. Jeśli naprawdę tego chcesz, możesz wracać do Beaumontagne, wyjść za królewicza i żyć długo i szczęśliwie... Wiem, uważasz, że nic nie rozumiem, bo jestem tylko młodszą siostrą...
Nie uważam tak - zaprotestowała Klarysa, ale w głębi serca wiedziała, że to prawda.
.. .ale gdybyś spytała mnie, powiedziałabym Ci, że jesteś zbyt energiczna, aby skazywać się na taki los, więc zastanów się dobrze, zanim ruszysz w drogę powrotną. A do tej pory, mam nadzieję, odnajdziesz to, czego naprawdę szukasz. Zegnaj, droga siostro, żegnaj!
Kochająca Cię na zawsze, Twoja siostra Amy Rosabel.
Klarysa zmięła list, usiłując złapać oddech i zrozumieć to , co się stało .
- Amy - wyszeptała. Jej mała siostrzyczka, sama w wielkim świecie; bez niej, szukająca czegoś, co nie istnieje. Tożsamości innej niż królewna... to nie było możliwe. Amy nie mogła udawać, że jest kimś z pospólstwa. Dlaczego w ogóle chciała być taka jak ktoś pokroju... panny Dubb lub tych starszych mężczyzn? Pracowali bardzo ciężko, dostając tak niewiele i byli uwiązani do wioski lub miasteczka... cóż, królewny też były uwiązane do kraju i musiały uczestniczyć w niekończących się ceremoniach. Wybierano im mężów i oceniano jedynie na podstawie zdolności do wydawania na świat synów. Klarysa usiłowała przekonać Amy, że bycie królewną jest cudowne, chociaż w głębi serca wiedziała, że wcale tak nie jest.
Jednak królewskie pochodzenie było jej losem i zobowiązaniem.
- Panna Rosabel to twoja siostra, prawda? - przerwał jej rozmyślania Henry.
Zdumiona Klarysa wlepiła wzrok w staruszka.
- Sama ci to powiedziała?
- Nie, ta pannica nigdy nic nie mówiła - odparł Gilbert.
- Ale kiedy będziesz taka stara jak my, nauczysz się obserwować i oceniać ludzi wokół siebie - rzekł Henry.
- To kobiecy talent - dodał Benneit. Henry zignorował go.
- Zauważyliśmy, że jesteście do siebie podobne i podobnie mówicie, obie macie lekki zagraniczny akcent.
Klarysa nie widziała sensu dalej kłamać. Oni nie donieśliby na nią.
- To moja siostra, też jest królewną. - Wyciągnęła przed siebie pomiętą kartkę. - Nie ma jej, gdyby zaczekała, mogłybyśmy wrócić do Beaumontagne razem i wszystko skończyłoby się dobrze.
- Ale gdybyście nie wróciły do królestwa, mogłybyście robić, co zechcecie. Mogłabyś być panną i zamieszkać w domku na wsi. - Gilbert pochylił się ku niej.
Amy tego chciała, tak przynajmniej twierdziła. Do końca życia chciała szyć suknie, piękne suknie dla bogatych pań.
- Mogłabyś też wyjść bogato za mąż i być bardzo szczęśliwa dc końca życia.
- Za bogatego, utytułowanego mężczyznę. - H a -mish machnął swoją jedyną ręką. - Powiedzmy za... hrabiego.
Nie było to zbyt subtelne, ale pomysł ożył w umyśle Klarysy. Nie myślała wcale o Amy, ale o sobie. Gdyby nie była królewną, to co chciałaby robić? Wiedziałaby, że żaden kraj nie zależy od jej egzystencji. Mogłaby wybrać sobie męża niezależnie od jego pochodzenia. Mogłaby pozostać Kla-rysą, bez ciążącego jej tytułu... i natychmiast jej
myśli skierowały się ku Robertowi. Gdyby ona nie była królewną... gdyby on nie był szkockim hrabią...
- Wiesz, że królewna powinna kierować się głosem serca - rzekł Hamish.
- Królewna jest winna wszystkim szczęśliwe zakończenie - dodał Benneit.
- To takie babskie - przedrzeźniał jego głos Henry.
- Och, cicho bądź - odparł Benneit. - Nie widzisz, że ona się nad tym zastanawia?
Tak bardzo kochała Roberta. Z powodu tej miłości zrobiła jedną samolubną rzecz. Oddała się pragnieniu i potrzebie, które w nim wyczuła, a kiedy on wypełnił to pragnienie, zauważyła, że wstępuje w nią życie. Osobno stanowili interesujące osobowości, ale razem byli niezwykli. Byli szczęśliwi, byli całością.
Spojrzała na zmięty list i z jej oczu popłynęły łzy.
Jak mogła teraz myśleć o sobie?
Starsi mężczyźni zebrali się wokół niej i zaczęli poklepywać ją po plecach.
- No już dobrze, tak będzie lepiej. Może mieli rację. Może tak będzie lepiej. Amy
nie chciała, aby jej szukano. Gdyby Klarysa podążyła jej śladem, Amy odmówiłaby powrotu i Klary-sa nie mogłaby jej do tego zmusić. Nawet nie chciała jej zmuszać. Chciała, żeby Amy robiła to, co chce, i gdyby trzeba było, stanęłaby w obronie jej wyboru nawet przed obliczem babci.
Ponieważ jednak Amy miała swoją wolność i ponieważ nie wiedziały, co dzieje się z trzecią siostrą, Klarysa będzie musiała wypełnić swój obowiązek. Wrócić do Beaumontagne. Wyjść za mąż za tego, kogo jej wybiorą. Urodzić synów, którzy odziedziczą tron.
Nie mogłaby żyć dla Roberta ani z Robertem , więc przez wzgląd na Amy opuści Roberta MacKenzie i nigdy nie obejrzy się wstecz. Jeśli za pięćdziesiąt lat nadal będzie co noc płakać w poduszkę, będzie to ciężar, który uniesie jako królewna.
Pociągnęła nosem i wyprostowała się.
- Dobrze, podjęłam decyzję. Henry, najwyraźniej uradowany, rzekł:
- Wiedziałem, że zrozumiesz to, co my!
- Nie wiem, czy ona myśli tak jak my - odparł, spoglądając na nią, Gilbert.
- Musi zrozumieć, że miłość jest najważniejsza - dodał Tomas.
Wrzawa stawała się coraz głośniejsza. Klarysa nie zwracała na nich uwagi.
- Są różne rodzaje miłości. Jedną z nich jest umiłowanie obowiązku i honoru. Hepburn zna tę miłość . Ja również.
Coś kazało jej przerwać i spojrzeć. Krzyk przedarł się nawet przez uszkodzony słuch Henry'ego, który odwrócił głowę. Nie był to przyjemny krzyk.
Było w nim tyle wściekłości, że Klarysa uniosła się z miejsca.
Mężczyźni, szurając nogami, też wstali ze swoich krzesełek i wytęża1i wzrok na popatrzeć na most skąd przybywał mężczyzna, który straszył Klarysę, kiedy pojawiła się we Freya Crags po raz pierwszy. Mężczyznę, z którego uczyniła pośmiewisko, i z którym założyła się o dziesięć funtów, że nie uczyni Amy ładną. A potem wymknął się, zanim zapłacił. Jakże on się nazywał?
Hamish splunął na ziemię.
- Mamy kłopoty. To mały Billie MacBain. Billie wymachiwał pięściami, a na jego twarzy
malowała się dzika satysfakcja. Obok niego kroczyli angielscy żołnierze, a obok MacBaina szedł... dobry Boże!
Klarysa cofnęła się.
Obok Billiego MacBaina szedł sędzia Fairfoot, człowiek, któremu ukradła Blaize'a. Wysoki, o wyniosłej powierzchowności, reprezentował powagę swojego urzędu, a na jego ustach malował się wyraz zaciekłej nienawiści.
- Angielskie łotry - rzekł Henry, ale tym razem krzyk był tak potężny, że nikt go nie usłyszał z wyjątkiem Klarysy i przyjaciół.
- Ścigają mnie - Klarysa nie powinna była panikować, bywała już w gorszych tarapatach. - To mnie szukają.
Mężczyźni nie wyglądali na zdziwionych ani nie pytali, co takiego zrobiła. Benneit rzekł:
- Wobec tego lepiej będzie, jak cię stąd zabierzemy, zanim położą swoje brudne łapska na twojej królewskiej postaci.
Za Anglikami szli niektórzy mieszkańcy wioski, głównie kobiety. Żołnierze nieśli na ramionach muszkiety i rozglądali się, jakby mieli zamiar strzelać do tłumu.
- Szybko z powrotem do karczmy. - Hamish popchnął ją w stronę ciemnego wnętrza. - Z tyłu jest ścieżka.
Serce waliło jej jak młot; tego się właśnie obawiała. To był koszmar z jej snów.
- Nie martw się, wasza wysokość, zmylimy ich, wskażemy im zły kierunek.
Spojrzała raz jeszcze na zbliżających się żołnierzy, przełknęła ślinę i kiwnęła głową.
- Dziękuję. - I pobiegła do środka, krzycząc jeszcze raz: - Dziękuję!
Uwalniając zasuwę, zastanawiała się, jak dostać się do Blaize'a. Nie ma czasu, by go osiodłać, ale potrafi jeździć na oklep. Pojadą polami prosto do posiadłości MacKenzie.
Płuca ją piekły, jakby już biegła wiele kilometrów.
Nie, nie mogła wrócić do domu Hepburna. Fair-foot pewnie już tam jej szukał, zadenuncjował ją pewnie jako kryminalistkę i powiedział damom, że jest oszustką.
Robert nie mógłby jej ocalić, nie było go tam. Poza tym nie mogła wracać do Roberta. Ani teraz, ani nigdy.
Wysunęła głowę na zewnątrz. Było pusto. Żołnierze nie zaplanowali tego. Nie odcięli jej drogi ucieczki. Zamknęła cicho za sobą drzwi, zimny wiatr ochłodził ją do szpiku kości, chwyciła poły żakietu i zaczęła co tchu biec aleją. Przy odrobinie szczęścia uda jej się uciec przed brudnymi łapskami sędziego Fairfoota. Obawiała się, że chcąc zastraszyć inne kobiety, skaże ją, zgwałci, a w końcu powiesi na szubienicy. Serce łomotało jej w piersi. Uda jej się. Z każdym krokiem była coraz bliżej. Z każdym krokiem czuła się bezpieczniejsza.
Skręciła za róg.
I wpadła prosto w ramiona pułkownika Ogleya.
Rozdział 28
Kto idzie spać z psami, budzi się pełen pcheł.
starzec z Freya Crags
NASTĘPNEGO ranka Robert zbliżał się do posiadłości. Był dumny z pierścionka, który wiózł w jukach przy siodle. Nie wiedział, czy pierścionek olśni królewnę na tyle, by zgodziła się wyjść za niego za mąż, zwłaszcza po tym, jak potraktował ją w łóżku... Jednak był bardzo zadowolony, w zasadzie był zadowolony jak nigdy w życiu.
Nie mógł szczerze powiedzieć, że jest mu przykro. Kiedy przypomniał sobie jej cudowny smak; sposób, w jaki poruszała się pod nim; żar jej ciała na jego męskości niczym ściskająca go złota rękawica; pieszcząca go...
Żwir pod kopytami Heliosa głośno chrzęścił. Liście wielkich drzew chroniły ich przed sączącą się z nieba mżawką. Robert spojrzał na dom, modląc się w duchu, aby widok pierścionka przykuł uwagę Klarysy na tyle długo, by zdążył przekonać ją do swojej prośby. Jakże dziwne to było uczucie być tak niepewnym w stosunku do osoby, o której istnieniu kilka dni wcześniej nawet nie wiedział. W cudowny sposób ta osoba jednak dotarła do jego serca!
Popędził Heliosa.
Waldemar miał chyba rację, Robert naprawdę ją kochał. Kochał bardziej niż cokolwiek i kogokolwiek do tej pory.
Zeskoczył z konia przy frontowych drzwiach. Millicent otworzyła drzwi i wybiegła prosto do niego.
- Gdzie ty się podziewałeś?!
- Byłem w Edynburgu pożegnać Waldemara.
- A mnie zostawiłeś, abym chroniła Klarysę! Zły wybór, Robercie, to był zły wybór!
Wiedział od razu. Stało się coś złego. Ogley. Z wściekłością, która zapierała mu dech, powiedział:
- Powiedz mi.
- Została aresztowana! Spojrzał na wielkie drzwi wejściowe, w których
stała zmieszana i zapomniana Prudencja.
- Pułkownik Ogley odnalazł sędziego z Gilmi-chael...
Robert nie chciał słyszeć ani słowa więcej. Oddał Heliosa w ręce stajennego i krzyknął:
- Osiodłać mi najszybszego konia! - Helios przebył długą drogę do Edynburga. Nie dałby rady dotrzeć aż do granicy.
- Panie, mamy Blaize'a. Robert spojrzał uważnie na stajennego.
- Sędzia go nie zabrał?
- Królewna zostawiła go w stajni we Freya Crags. Stajenny stamtąd przysłał wiadomość. Od razu po niego pojechałem.
Hepburn docenił tak ważną wiadomość.
- Zatem osiodłaj Blaize'a. Stajenny puścił się biegiem w stronę stajni
i krzyknął po drodze:
-Tak, tak, mój panie, nikt, kto jeździ tak jak jej wysokość, nie zasługuje, by zawisnąć na angielskiej szubienicy.
Robert chwycił juki i pobiegł do swojego pokoju, a w ślad za nim pospieszyły Millicent i Prudencja. Robił to już setki razy wcześniej. Wyjeżdżał na misję, o której dowiadywał się w ostatniej chwili. Wiedział, co robić.
W pokoju opróżnił juki i załadował do nich zapasy. Jeszcze nóż, solidna lina. Ręce mu drżały i cały się pocił.
Kolejny nóż. Pistolet.
- Robercie - spytała Prudencja. - Po co ci tyle noży?
Zerknął na nią zdziwiony, że w pokoju są też siostry.
- Jestem dobry w posługiwaniu się nożami.
- A ja sądziłam, że dobrze się bijesz na pięści - odparła Millicent.
- To też. - Żałował, że nie ma przy nim Waldemara. Uwolnienie kogoś z więzienia to było zadanie dla dwóch osób. Ale tym razem zrobi to sam albo będzie starał się tak długo, aż umrze. Nie, śmierć była rozwiązaniem nie do przyjęcia, ponieważ gdyby umarł, Klarysę by powieszono. Rozejrzał się i spytał:
- Czy zostały jakieś fajerwerki?
- Tak - rzekła Millicent. Podeszła do drzwi i nakazała zanieść je do stajni.
- Po co? - spytała Prudencja. Robert zerknął na młodszą siostrę. Była blada jak płótno . Przygryzła wargi, a jej oczy były szeroko otwarte ze strachu.
- Fajerwerki niekiedy się przydają. - Musnął ją lekko dłonią po policzku. - Nie martw się.
Prudencja zaszlochała i uciekła z pokoju.
Pierścionek. Po południu wrzucił go na samo dno. Da pierścionek Klarysie dziś wieczorem, kiedy ją uratuje. Jeśli ją uratuje. Nie był pewien jej odpowiedzi. Ale dziewczyna, którą uratuje, z pewnością będzie wdzięczna swojemu wybawcy. Nie chciał wdzięczności od Klarysy. Pragnął jej miłości, ale wdzięczność z pewnością też nie zaszkodzi.
- Możesz ją wydostać.
- Tak. - Przerzucił juki przez ramię i ruszył w stronę stajni.
Millicent dreptała za nim .
- To ty dokonałeś tych wszystkich bohaterskich czynów, które przypisuje się Ogleyowi. Prawda?
- Może.
- Zatem dasz radę ją uratować. Prawda?
- Może. - Co wiedział o fortecy w Gilmichael?
- To zależy, gdzie ją trzymają. Tonem, który zwykle elektryzował całą służbę,
Millicent zażądała:
- Niech któryś z ludzi z tobą pojedzie. A może ja się na coś przydam?
Wzruszony jej propozycją odparł:
- Nie, moja droga. Nikt nie może mi w tym pomóc. To będzie brudna i bolesna sprawa i...
- Po raz pierwszy od dłuższej chwili spojrzał na siostrę, naprawdę na nią spojrzał, i zobaczył, że wcale nie powróciła do swojego poprzedniego wyglądu. Była równie piękna jak w noc balu. - Czy Corey jest odprawiony?
- Tak, pewnie tak.
- Dlaczego? Co zrobił? Dorównywała t e m p a wielkim krokom Hepburna .
- Nie chce wyjechać. Powiedział, że jest tutaj, by mnie wspierać w trudnych chwilach. W jaki sposób
uganianie się za mną i zanudzanie mnie opowieściami o polowaniach ma się do pomagania, nie wiem. Corey to tylko wielki, głupkowaty... miłośnik polowania na lisy.
Najwyraźniej Corey nie cieszył się jej łaskami.
- Tak, siostrzyczko, zawsze taki był. Czekała chwilę, aż Robert zapyta, czy osiodłano
już Blaize'a, i dodała:
- Myślałam...
- Myślałaś, że za piękną twarzą Coreya kryje się jakaś głębia? Nic z tego. Jest próżny i samolubny, nie jest też zbyt bystry i jest przyzwyczajony, że każda kobieta pada plackiem na jego widok. Ale w jego obronie dodam, że nie jest złym człowiekiem i jeśli opowiada ci historyjki myśliwskie, to znaczy, że się szaleńczo w tobie zakochał.
- Cóż, ja się w nim nie zakochałam - rzekła cierpko. Stajenny radził sobie z wrogością Blaize'a, który nie chciał dopuścić do siebie nikogo oprócz Roberta. Hepburn wziął fajerwerki od jednego z chłopców stajennych i włożył je do juków, pytając Millicent:
- Czy Corey ma zamiar ci się oświadczyć?
- Tak myślę. Ale ja nie chcę za niego wychodzić. Przynajmniej nie teraz.
Robert nie mógł się doczekać, kiedy koń będzie gotowy do drogi i sam zajął się jego siodłaniem.
- A co chcesz zrobić? Zacisnął popręg.
- Chyba pojadę z Prudencją do Edynburga. Chcę, żeby dobrze bawiła się podczas sezonu; zobaczymy tamtejszych kawalerów.
Robert wsuwał wędzidło do pyska konia i zastanawiał się, czy Millicent się zmieniła, czy też zawsze taka była, ale nie wiedziała, jak naprawdę być sobą. Przerzucił juki przez grzbiet Blaize'a i rzekł:
- Wobec tego wyjdź za kogoś, kogo lubisz bardziej niż Coreya.
- Mam własną wizję przyszłości, być może nigdy nie wyjdę za mąż. - Pocałowała go w policzek. - Nie mogę uwierzyć, że jeszcze tu jesteś. Jedź i sprowadź księżniczkę Klarysę. Ogley to drań i od teraz nikt już nie będzie uważał go za bohatera. Dopilnuję tego.
Robert poprawił się w siodle i popędził konia. Usłyszał krzyk Millicent:
- Przywieź Klarysę do domu!
Klarysa siedziała w fortecy Gilmichael w ciemnej celi na żelaznym łóżku. Kolana podciągnęła aż pod brodę i zastanawiała się, czy szczury żywią się królewnami. Pewnie tak, niestety.
Co gorsza, robiła się coraz bardziej śpiąca, ponieważ od półtora dnia, od kiedy ją zabrano, nie miała zbyt wiele okazji do odpoczynku.
Miała za sobą okropną przejażdżkę przez Freya Crags na kulawym koniu, którego przyprowadził dla niej Ogley. Deszcz smagał ją po twarzy, a wiatr rozwiewał włosy. Ręce miała związane, zupełnie jakby tak niebezpieczny przestępca mógł uciec eskorcie składającej się z dziesięciu uzbrojonych Anglików.
Spędzili wszyscy razem noc w gospodzie w miasteczku Stoor nieopodal angielskiej granicy. Mieli nadzieję, że sąsiedztwo granicy uchroni ich przed gniewem Hepburna .
Głupcy.
Tego wieczoru Ogley bardzo przejmował się rolą dowódcy, bohatera i człowieka, który sam dotarł do prawdy o fałszywej królewnie i sam oddawał ją w ręce sprawiedliwości. Zdobył dla niej pokój, zamknął od zewnątrz i schował klucz. Nie mogła uciec, ale na szczęście nie mógł jej też dostać w swoje łapy sędzia Fairfoot.
Następnego dnia pułkownik Ogley wyjechał. Wrócił do żony, aby mogli udać się razem na kolejny bal. Nigdy nie sądziła, że będzie jej przykro z powodu wyjazdu Ogleya, ale kiedy spojrzała w rozbiegane oczy sędziego Fairfoota, zapragnęła zawołać Ogleya i poprosić go, by został.
Litość od człowieka, z którego zrobiła pośmiewisko? Ona bardziej niż większość kobiet rozumiała delikatną naturę poczucia własnej wartości u mężczyzn. Ale tak zachowywała się dziewczyna w desperacji. Jak kompletna idiotka.
Potem pojechali do Gilmichael, a potem czekała ją długa przeprawa z zalanego słońcem dworu do głębi ciemnej fortecy. Sędzia Fairfoot był łaskaw wspomnieć o szubienicy i sznurze kołyszącym się na wietrze.
Zignorowała go.
W świetle dnia widać było aż nadto wyraźnie stare kamienne mury i wszechobecne straże. Światło dnia było także iluminacją i czyniło jej celę na wyższej kondygnacji lochów, zarezerwowanej dla lepszych więźniów - według Fairfoota - mniej nieprzyjemną. Przynajmniej widziała celę, kiedy do niej weszła. Wilgotne kamienne ściany. Wilgotna kamienna podłoga. Malutkie wysoko umieszczone okienko. Żelazna prycza z zapleśniałym siennikiem. Nocnik. Dzbanek z wodą. Całkiem nieźle jak na więzienie. Naprawdę.
Co najważniejsze, Fairfoot rozkazał swoim ludziom rozwiązać ją, wepchnąć do celi i zostawić sa-
mą. Była najszczęśliwszym z więźniów, ponieważ już go nie było w pobliżu. Kiedy jednak zobaczyła rozmiar celi, usiłowała wyjrzeć przez małe okienko, usiadła na pryczy i zrozumiała, że nie ma tu innych więźniów. Nie słyszała ruchów straży na drugim końcu bardzo długiego korytarza. W więzieniu panowała absolutna cisza. To ją zaniepokoiło, wyobraźnia przywołała obraz szubienicy i myśl o tym, jak się umiera ze sznurem na szyi... Nie mogła o tym rozmyślać. Mijały godziny, a nikt nie zjawiał się z jedzeniem. Nikt nie mógł jej usłyszeć, nawet kiedy w końcu krzyknęła. Była sama.
Kiedy na zewnątrz chmury zasłoniły niebo , w celi pociemniało . Kiedy zaszło słońce, wokół zaległa całkowita ciemność, która napierała na jej oczy, jakby chciała zmusić ją do ich otwarcia. Słyszała jedynie chrobotanie karaluchów i piski szczurów. I szczękanie własnych zębów. Było jej zimno. Bała się. Była śpiąca. Nie miała koca. Dzięki Bogu, że Amy zdążyła w odpowiedniej chwili wyjechać. Przynajmniej jej będzie oszczędzony ten los. Gdyby mógł się tutaj zjawić Robert... Był Klarysie tak bardzo potrzebny, a nie miała pojęcia, gdzie jest. Czy wrócił z Edynburga i zobaczył, że jej nie ma ? Może pomyślał , że uciekła od namiętności , jaka ich łączyła? A może myślał, że jest tchórzem i wyjeżdża bez pożegnania?
Co za bzdury! Robert wiedział o wszystkim, co działo się we wsi. Powiedzą mu o tym, co się wydarzyło, a on osiodła konia i przybędzie, by ją uwolnić. Nie może nie przyjechać. Kochał się z nią. Zrobiła, o co poprosił, i wzięła udział w jego przedstawieniu. Nie opuściłby jej przecież... Prawda?
Ale nigdy nie powiedział, że ją kocha. Nigdy nie poprosił jej o rękę. Nawet nie wykazał chęci, aby została jego potajemną kochanką, co było rozwiązaniem, które przemknęło jej przez myśl jako wybór królewny kochającej mężczyznę, za którego nie powinna wychodzić za mąż.
Odrzuciła to wyjście z sytuacji jako nic niewarte, ale nawet teraz kołatało jej w głowie, która zaczynała opadać na kolana. Zdrzemnęła się. Co ją obudziło?
Ustały odgłosy szczurów i robactwa. Gdzieś w głębi długiego korytarza dobiegł ją odgłos szczęku żelaza. Natychmiast zerwała się na równe nogi. Dreszcze wstrząsnęły całym jej wyziębionym ciałem, ale w jej sercu zagościła iskierka nadziei.
Czy to nadchodził Robert, by ją uwolnić?
Z korytarza dolatywało światło świecy. Przyłożyła twarz do krat, pragnąc zatrzymać to światełko i ocalić je, by rozjaśniało wszechobecny mrok.
Cofnęła się raptownie. Świecę niósł sędzia Fairfoot, a w jej świetle widziała upiorny uśmiech malujący się na jego twarzy. Zaczęła znowu drżeć. Było jej zimno. Była głodna. Nie miała absolutnie żadnej możliwości obrony. Była od niego o wiele niższa i słabsza. A on nadciągał, aby ją wykorzystać...
Fairfoot lubił znęcać się w ten sposób. Lubił sytuacje, w których przewaga była absolutnie po jego stronie. Lubił torturować słabszych od siebie. Jednak w jej wyobraźni pojawiło się przekonanie jaśniejsze niż słońce w samo południe. Zjawi się tutaj Robert MacKenzie. Oczywiście, że przybędzie. Nie ma znaczenia, czy ją kocha, czy chce, aby została jego żoną, kochanką, czy też nie chciał już więcej z nią sypiać. Była gościem w jego domu i została podwójnie zdradzona. Na pewno nie miał zamiaru tego darować. Ponadto obiecał jej, że cała
maskarada skończy się dobrze, a pułkownik Ogley uczynił z niego kłamcę. Jeśli była jedna rzecz, której była absolutnie pewna na tym świecie pełnym próżnych dam i okrutnych sędziów, to było przekonanie, że Hepburn jest człowiekiem honoru. I honor nakaże mu przybyć jej na ratunek.
W kracie zgrzytnął zamek. Drzwi stanęły otworem. Zesztywniała.
Kiedy Fairfoot stanął w progu, uśmiechnęła się do niego. Uśmiechnęła się z całą mocą pogardy, jedyną bronią, jaka jej pozostała. "Wolno wycedziła;
Kiedy lord Hepburn zjawi się tutaj, posieka cię na kawałki. A ja mam zamiar się temu przyglądać.
Rozdział 29
Świat jedzie do piekła dyliżansem, więc możesz spokojnie cieszyć się tą przejażdżką.
starzec z Freya Crags
ROBERT przeszedł zwodzonym mostem nad wyschniętą fosą, wyjął z torby łom i załomotał w potężne dębowe wrota.
Czekając na odzew, spojrzał w górę na wysokie mury fortecy Gilmichael, zastanawiając się, jak, u licha, uda mu się stamtąd wyswobodzić Klarysę. Zwłaszcza nocą i bez żadnej informacji, która pomogłaby mu w rozpoznaniu fortecy. Fakty były takie, że wybudowano ją czterysta lat wcześniej, aby stała na straży angielskiej granicy, chroniąc ją przed szkockimi najeźdźcami. Wiedział też, że była podobna do innych budowli tego typu. Wielka, niedostępna i nie można było z niej uciec.
Ale Gilmichael nie było dużym miasteczkiem. Z pewnością w fortecy nie było zbyt wielu więźniów. Ani też zbyt wielu strażników, by ich pilnowali. Kilku mężczyzn łatwo zmylić i przy odrobinie boskiej pomocy razem z Klarysą będą już daleko stąd, zanim przeklęty sędzia zauważy ich ucieczkę.
Oczywiście Robert powróci, aby się nim zająć, ale to była przyjemność, która mogła zaczekać, aż Klarysa znajdzie się bezpieczna w posiadłości MacKenzie Manor. A jeśli Fairfoot zrobił jej krzywdę, Robert postara się, by Fairfoot umierał najstraszliwszą ze śmierci, a nie brakowało mu bolesnych i upokarzających pomysłów w tej dziedzinie.
Znowu załomotał, drewno tłumiło dźwięk, ale ktoś przecież musi pilnować głównej bramy. Gdyby był tutaj Waldemar, już wspinałby się po sznurze i niczym cień przemykał przez korytarze fortecy, odnalazł Klarysę, uwolnił ją i w razie konieczności zapewnił wsparcie Robertowi. Włamywanie się do więzienia było o wiele łatwiejsze, jeśli się to robiło we dwóch. Ale dzisiaj nie miał wyboru. Waldemar był w drodze do Londynu. A ta misja była niczym bułka z masłem przy tamtej. Robertowi musiało jednak bardzo brakować Waldemara, ponieważ przez sekundę wydawało mu się, że widzi go wiszącego na linie na murach fortecy. Odskoczył, aby się lepiej przyjrzeć, ale właśnie uchyliło się okienko w bramie i niski głos warknął:
- Czego chcesz o tej porze? Nie znasz regulaminu?
- Mam gdzieś wasz głupi regulamin. Wiesz, kim jestem?
Strażnik stał się nieco ostrożniejszy.
- Nie. - Światło w budce strażniczej oświetliło jego wielką głowę, i Robert zobaczył przed sobą Behemota niezwykłych rozmiarów.
Robert natychmiast zdecydował się na blef.
- Jestem pułkownikiem Ogley, musiałeś o mnie słyszeć.
-Nie.
- Jestem bohaterem Półwyspu, dokonałem wielkich czynów, mam wiele medali, uratowałem setki Anglików i pojmałem więźnia, którego tutaj dziś macie.
Behemot poskrobał się w głowę.
- Nie. To zrobił sędzia Fairfoot. A to kłamca.
- Czy znasz sędziego?
- Tak, pracuję dla niego.
- Zatem znasz prawdę.
Behemot pomyślał chwilę, a potem kiwnął głową. -Tak. To ty pojmałeś tę dziewczynę, i co?
- Chcę się z nią widzieć, i to natychmiast.
- I ty, i wszyscy inni. Robert się zirytował.
- Co masz na myśli?
- Sędzia Fairfoot jest u niej w tej chwili. Roberta na chwilę oślepiła wściekłość. Niech go
diabli! Zapłaci mi za to ! Jednak zdołał się opanować i nie pozwolił sobie okazać zbyt wiele irytacji.
- Zaczął beze mnie? Boże, utnę mu za to łeb. Kiedy wszedł?
- Wraz z ostatnim wybiciem zegara. Robert walnął w drewniane wrota łomem, wyobrażając sobie, że to głowa Fairfoota.
- Otwieraj drzwi! Natychmiast! Tym razem siła Roberta dotarła do Behemota,
małe okienko zatrzasnęło się i drzwi uchyliły się ze skrzypieniem.
- Tak lepiej - warknął Robert, wchodząc do środka z nadzieją, że Behemot nie zażąda, aby pokazał zawartość juków. - A teraz zaprowadź mnie do więźnia.
- Nie mogę opuścić posterunku, pułkowniku Ogley. - Behemot zatrzasnął za nim drzwi.
Robert westchnął zniecierpliwiony.
- Czy nie ma tutaj nikogo, kto mógłby mnie eskortować?
- Hmm, pójdzie pan prosto do wieży, tam jest więcej strażników, oni pana zaprowadzą.
Niezależnie od tego, jak bardzochciał , nie mógł puścić się biegiem. Behemot będzie go obserwował, strażnicy z wieży być może też. Skinął zatem majestatycznie głową i wyszedł na otwarty teren, odczuwając dziwaczną przyjemność z naśladowania marszowego kroku Ogleya.
Kiepska zemsta, ale teraz tylko na taką było go stać.
Drzwi do wieży były zamknięte. Załomotał ponownie.
Strażnik, który mu otworzył, wyglądał schludnie i z pewnością był zawodowym, dobrze wyszkolonym żołnierzem. Jednym słowem, podejrzliwym.
Robert nie mógł się doczekać, żeby wejść do środka i wydostać Klarysę, zanim dorwie się do niej Fairfoot, ale wiedział także, jak rozmawiać z żołnierzem, żeby wygrać tę rozgrywkę.
- Jestem pułkownikiem Ogley, przybywam na zaproszenie sędziego Fairfoota, aby rozprawić się z więźniem.
- Z którym więźniem?
- Nie jestem idiotą i ciebie też za takiego nie uważam. Macie tu dzisiaj tylko jednego, kobietę, która twierdzi, że jest królewną. Wpuść mnie natychmiast.
Ku zadowoleniu Roberta strażnik cofnął się i niezwłocznie otworzył drzwi. - Tak sir, ale sędzia nie wspominał, że pan przybędzie.
Kolejny strażnik stał tuż obok, a na ramieniu trzymał muszkiet.
- Musimy więc najpierw spytać jego, zwykle sam lubi zajmować się takimi sprawami - ciągnął pierwszy strażnik.
Robert pozwolił, aby lodowaty uśmiech wpełzł na jego wargi.
- Zwykle nie musi się liczyć ze mną, ale rozumiem, że wy także macie swoje rozkazy.
Strażnik kiwnął głową i odprężył się, rozpoznając w Robercie żołnierza, który zna się na protokole.
- Jak się nazywasz? - spytał Robert.
- Ronald.
- Dobrze Ronaldzie, udam się razem z tobą do celi, gdzie trzymacie więźnia.
- Tego nie wolno mi zrobić, ale może pan przejść przez tę bramę.
- To wystarczy. - Aż zanadto. Kiedy już dowie się, gdzie trzymają Klarysę, pozbędzie się i strażników, i Fairfoota i uciekną. Prosty plan, a wykonanie jeszcze prostsze.
Weszli po schodach, potem po kolejnych, potem w dół i znowu długo w dół. Nie trzymano jej na najniższym piętrze lochów, ale Robertowi aż ściskał się żołądek na myśl o tym, że delikatna Klary-sa o wrażliwej skórze i wspaniałym zapachu jest uwięziona w norze pełnej robactwa. Zdana na łaskę sędziego Fairfoota. Celowo deptał Ronaldowi po piętach, a kiedy ten się odwrócił, Robert wypalił.
- Pospiesz się. Spieszy mi się, człowieku!
Ronald ruszył żwawszym krokiem. Dotarli do centralnego pomieszczenia, skrytego w samym środku twierdzy. Stało tutaj trzech strażników, mniej lub bardziej zwracających uwagę na to, co dzieje się w ich otoczeniu. Jeden z nich trzymał muszkiet. Pozostali nie mieli broni, Robert nie pomylił się, przypuszczając, że będą nieuzbrojeni. Jak na małe przygraniczne miasteczko obsada for-
tecy Gilmichael i tak była nadzwyczaj dobrze przygotowana i czujna. Robert pomyślał, że sędzia Fairfoot wzbudzał tak wielką nienawiść, że obawiał się, aby sami mieszkańcy nie wzięli na nim odwetu. Ronald podszedł do strażnika z muszkietem i powiedział coś półgłosem .
Robert wyraźnie usłyszał odpowiedź.
- Oszalałeś? Wejście tam i przeszkadzanie mu będzie mnie kosztowało głowę. Wiesz, co robi z kobietami, które tam trzyma, ta też zaraz zacznie krzyczeć.
Kiedy strażnik mówił, Robert opuścił juki na ziemię, pochylił się i obrzucił spojrzeniem mężczyzn, którzy zajmowali swoje pozycje, i niby od niechcenia zaczął przeszukiwać zawartość juków. Zanim strażnik skończył mrożącą krew w żyłach opowieść, Robert miał już w obu rękach noże. Jednym rzucił w stronę największego zagrożenia: człowieka z muszkietem. Drugim cisnął, kalecząc Ronaldowi gardło. Obaj upadli. Muszkiet z łomotem osunął się na ziemię. Robert wyjął kolejny nóż zza rękawa i przygotował się, by rzucić nim w jednego z dwóch pozostałych strażników, lecz w tym momencie zobaczył pistolet w dłoni Ronalda.
Szczęście przestało sprzyjać Robertowi.
Ronald krwawił z szyi. Chwiał się na nogach, ale Robert widział własną śmierć w blaknącym spojrzeniu żołnierza. Nie mógł umrzeć. Klarysa go potrzebowała. Kiedy uskoczył w bok, rozległ się wystrzał z muszkietu. Spojrzał ponownie; Ronald nie żył, leżał z roztrzaskaną głową. Kolejny strażnik został trafiony nożem, ale to nie Robert nim rzucił.
Obrócił się zwinnie, wstał i zwrócił ku drzwiom. Stał tam nieznajomy mężczyzna. Wysoki, chudy, z ciemnymi oczami i ciemnymi włosami. Ubrany na czarno i z usmarowaną na czarno twarzą. To on włamał się do fortecy Gilmichael i poruszał się jak ktoś, kto wie, co robi. Stanął u boku Roberta, jak uczyniłby to Waldemar, a Robert był gotów go zabić. Obcy rzucił muszkiet, ale trzymał pistolet wycelowany w ostatniego ze strażników. Chłodnym tonem, z akcentem przypominającym do złudzenia akcent Klarysy, rzekł:
- Zwiąż go. Ja wezmę klucze. Nie mamy zbyt dużo czasu.
Był najwyraźniej po stronie Roberta.
Nieznani sojusznicy to dziwna sprawa. Zawsze mają jakieś własne interesy. Robert wyciągnął linę z juków.
- Dzięki, ale kim, do diabła, jesteś?
- Nie poznajesz mnie? Robert zerknął na niego ponownie i rozpoznał go.
- To ty kręciłeś się koło domu dzień przed balem. To ty jesteś tym człowiekiem, którego szukałem i nie mogłem znaleźć.
- Co to, do diabła, było? - Sędzia Fairfoot zwolnił uścisk, którym trzymał gardło Klarysy. - Jeśli któryś z tych imbecyli przypadkowo wystrzelił z muszkietu, każę go upiec na wolnym ogniu.
- Mówiłam ci, że to lord Hepburn - udało jej się wykrztusić.
Fairfoot ścisnął ją jeszcze mocniej, a w jego oczach pojawiły się niebezpieczne iskry. A potem puścił ją równie raptownie, jak chwycił.
Wciągnęła powietrze, usiłując rozpaczliwie nabrać tlenu w zduszone płuca.
Bała się, że ją zgwałci. Lepsza śmierć od zniewagi, mówiła babcia. Babci nikt nigdy nie dusił ani nie bił i nie wiedziała, że kocha człowieka, dla którego warto było przeżyć każde upokorzenie i ból, byle tylko znowu go zobaczyć. Fairfoot nie docenił ciętych uwag Klarysy na temat jego tchórzostwa i impotencji ani zapewnień, że Robert przyjdzie po nią i skręci mu wredny kark. Ta ostatnia zniewaga spowodowała, że rzucił się do ataku i gdyby nie dźwięk wystrzału...
Cofnęła się i opadła na pryczę, wpatrując się z nadzieją w kraty.
Czy to Robert? Czyżby przybywał na czas?
Fairfoot był także zaniepokojony, stał przy drzwiach i wyglądał na korytarz.
Wciągając z bólem powietrze, usiłowała coś wymyślić. Może zaatakować go od tyłu? Spojrzała na jego pas. Może wykraść mu klucze? Rozejrzała się, miała jednak jakąś broń. Wiadro z wodą, nocnik. Płonącą świecę. Ale raptem sędzia się odwrócił, a ona zdała sobie sprawę, że jest za późno. W ręce trzymał kilkunastocentymetrowy sztylet o błyszczącym ostrzu. Wycelował go w nią.
- Jeśli to ten twój arystokratyczny kochanek, będzie musiał pokonać to, aby mnie dostać.
Potarła posiniaczoną szyję i wlepiła wzrok w czubek sztyletu. Nie chciała być żywą tarczą, nie, jeśli miało to służyć ochronie Fairfoota. Nagle za nim zobaczyła jakieś poruszenie. Czy to Robert? Czy to ocalenie?
Musiała odwrócić jego uwagę. Udało jej się tylko wyskrzeczeć:
- A nie mówiłam, że jesteś tchórzem? Nie myliłam się.
- Nie jestem tchórzem, ślicznotko, jestem na tyle mądry, by przeżyć i sprawić, żebyś tego pożałowała.
Patrząc na korytarz, wstała powoli, udając, że boli ją bardziej, niż bolało w istocie, i wzięła głęboki oddech. Przysunęła się bliżej Fairfoota, bliżej niż sama by tego chciała.
Kiedy znalazła się od niego na wyciągnięcie ręki, rzekła:
- To się nie uda. Lord Hepburn zabije cię, żebyś nie wiem jak usiłował się kryć. - Kiedy Fairfoot rzucił się ku niej, ona odskoczyła i przewróciła świecę, pogrążając celę w kompletnej ciemności.
- Ty głupia suko! - ryknął Fairfoot, a ona usłyszała dźwięk kluczy, kiedy próbował ją namierzyć. Stalowe ostrze sztyletu przesuwało się po kamiennych ścianach. Kopnęła w jego stronę nocnik; usłyszała jego okrzyk i wiedziała, że nie chybiła celu. Modliła się, aby Robertowi udało się tu dotrzeć, zanim sędzia zdoła ją namierzyć; cała trzęsła się ze strachu. To ona, jak odkryła, była tchórzem równie wielkim jak Fairfoot.
Fairfoot krążył dokoła, przeszukując celę. Przeklinał bez ustanku szpetnie. Był coraz bliżej. W tle jego głosu i kroków Klarysa dosłyszała cichy gwizd. Słyszała go już przedtem. Uniosła głowę, starając
się go zidentyfikować.
Bum!
Eksplozja ogłuszyła ją, a błysk oślepił. Wyczuła kwaśny zapach prochu. Wszędzie skakały czerwone i złote iskry.
Fajerwerki! Fajerwerki, które widziała na balu u Roberta.
Fajerwerki wolności!
Bez namysłu wyskoczyła spod pryczy i wśród deszczu ogni sztucznych rzuciła się na wrzeszczącego
Fairfoota. Złapała go za kolana, a on runął na ziemię, roztrzaskując sobie głowę o podstawę pryczy.
Leżał nieruchomo.
Ostrożnie pochyliła się nad nim.
Nie poruszył się.
Wyjęła klucze zza jego pasa i ruszyła ku wyjściu. Wsunęła klucz do zamka. Z korytarza dolatywał ją odgłos kroków. W głowie miała tylko jedną myśl. Oby to był Robert. Po tym wszystkim lepiej, żeby to był on.
I tak było. Trzymał w ręku pochodnię, a jego widok był najdroższy jej sercu.
Wykuśtykała z celi i zarzuciła mu ręce na szyję.
- Nic ci się nie stało? - Przesunął dłonią po jej włosach i ciele. - Nie trafiła cię iskra? Nie poparzyłaś się?
-Nie!
- Gdzie Fairfoot? - Zamachał pochodnią wokół celi. - Do diabła! Sama go zabiłaś?
- Przewróciłam go, stracił przytomność. - Zatrzasnęła kratę i zamknęła ją. - Uciekajmy!
- Mogłaś zostawić go dla mnie. - Chwycił ją za ramię i ruszyli korytarzem w stronę odległego wyjścia.
- Byłam pod pryczą, tam się schowałam. - Traciła oddech, ale jeszcze miała dość sił, by biec. Panika dodawała jej odwagi.
Kiedy dotarli do posterunku straży, zobaczyła pomieszczenie z nieruchomymi ciałami, związanego strażnika oraz ubranego na czarno człowieka, który na nich czekał.
Nie spodobała jej się jego twarz. Chuda, niemal ascetyczna. Kogoś jej przypominał. Kogoś, kogo bardzo nie lubiła. Cofnęłaby się, ale Robert zarzucił juki na ramię i rzekł:
- Ruszajmy.
Nieznajomy dołączył do ucieczki.
Biegli w górę i w d ó ł schodami przez ponure korytarze, a Robert wyciągnął z rękawa nóż. Obcy zrobił to samo. Obaj trzymali swoje ostrza niczym zawodowi mordercy. Robert zatrzymał się, kiedy dotarli do ostatniego pomieszczenia. Przysunął Klarysę do ściany i rozkazał:
- Nie ruszaj się.
Obcy ruszył do środka, a za nim Robert. Kiedy ustały odgłosy walki, Klarysa wsunęła głowę do środka.
Strażnik leżał na podłodze , a obcy wiązał mu ręce na plecach.
Podjęli dalszą ucieczkę. Wybiegli na zewnątrz i Klarysa wciągnęła w płuca rześkie nocne powietrze. Bolała ją rana w boku, ale nadal biegła. Nic nie mogło zatrzymać jej w fortecy Gilmichael, tak blisko sędziego Fairfoota i jego przeklętego sztyletu. Podbiegając do strażników, zwolnili. Robert wysunął rękę, nakazując im ciszę i znowu kazali jej poczekać, aż oczyszczą przedpole.
Puściła ich z zadowoleniem. Bolało ją gardło; nie wiedziała, czy od nadmiaru powietrza, czy od zadanych siniaków; w tym od bolesnego uderzenia, jakie otrzymała w brodę od Fairfoota.
Pomyślała, ze musi czuć się lepiej, ponieważ nie chciała nazajutrz spoglądać w lustro. Próżność znowu dawała o sobie znać.
Chciała wracać do d o m u . Z Robertem .
Spojrzała na niego, kiedy wkradał się do strażnicy. Kiwnął głową na obcego, zwolnił zasuwę i wpadli obaj do środka. Usłyszała pojedynczy, ogłuszający strzał. Potem nastała cisza.
Robert podszedł do drzwi i gestem nakazał jej, by weszła. Ocalił ją. Nic w jej życiu nie mogło rów-
nać się z tą chwilą. Zbyt długo musiała wydobywać siebie i Amy z tarapatów. Teraz Robert ocalił ją, jakby była delikatną królewną, a ona była oczarowana swoją rolą. I nim.
Z westchnieniem ulgi wsunęła się w ramiona Roberta.
Przytulił ją mocno, a ich ciała złączyły się w jedność. Potarł policzkiem czubek jej głowy, a ona przywarła do jego piersi, rozkoszując się biciem serca. Poczuła jego piżmowy smak i zapragnęła pozostać w tych ramionach na zawsze. Jednak obcy znacząco chrząknął. Robert uniósł głowę i rzekł :
- Masz rację, musimy wydostać się stąd jak najszybciej. Kiedy strażnicy wyswobodzą się i pomogą wydostać się Fairfootowi, zażądają zapłaty.
- Wiem. - Odsunęła się niechętnie. - Wiem. Obcy obserwował ich ze spokojem, jego twarz przypominała maskę i Klarysa ponownie poczuła, że skądś go zna. Znała go. Mogłaby przysiąc. W świetle strażnicy widać to było wyraźniej. Stanęła bliżej niego i rzekła.
- Gdzie ja cię przedtem widziałam?
- Trzy dni temu czającego się na terenie mojej posiadłości - rzekł Robert.
- Nie - Pokręciła głową, czując skurcz w żołądku. - To nie wszystko.
- Nie, to nie wszystko. - Obcy spojrzał na nią czarnymi jak węgiel oczami. - Pamiętasz, Klaryso, kiedy twoja siostra Sorcha otrzymała tytuł koronowanej królewny i zaręczyła się...
Z tobą - wyszeptała, ponieważ nie odważyła się powiedzieć tego na głos. - Jesteś Rainger, królewicz Richarte.
Rozdział 30
Równie łatwo można pokochać królewicza, jak i biedaka.
królowa wdowa Beaumontagne
ZA PÓŹNO. Robert popatrzył na Klarysę, na jej królewicza i pomyślał, za późno.
Zbyt długo zwlekał, by jej powiedzieć, że ją kocha. Teraz jej królewicz był tutaj, gotów, by zabrać ją do Beaumontagne, a ona pojedzie, ponieważ...
- Nie - powiedział. - Słuchaj! Królewicz Rainger obrócił głowę, jakby usłyszał
coś z głębi wieży. - Musimy wydostać się z fortecy!
- Podał ramię Klarysie. Zarozumiały drań. Robert z drugiej strony zaproponował jej swoje. Popatrzyła na nich obu i położyła dłoń na ramieniu Roberta. Królewicz cofnął się, niezrażony, ale z oczekiwaniem.
- Dasz radę jeszcze biec?
- Żeby się stąd wydostać, biegłabym aż do...
- zawahała się. Do posiadłości MacKenzie? Powiedz to. Do posiadłości MacKenzie?
Ale nie powiedziała. Rzekła tylko:
- Tak. Mogę biec. Podtrzymał ją, kiedy wypadli przez drzwi, ale nie
musiał, nieźle się trzymała. Chciał jednak jej dotknąć, zapewnić samego siebie, że nadal jest jego.
Zbyt długo z tym zwlekał.
W połowie wzgórza położonego naprzeciw fortecy Klarysa zaczęła ciężko dyszeć. Dopadło ją zmęczenie po trudach okropnych przeżyć i Robert zatrzymał się. Nie widzieli stąd strażnicy i jakoś nie spodziewali się, aby mieli nagle zobaczyć ścigającego ich Fairfoota. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Królewicz nie dołączył do nich. Może wyczuwał atmosferę. Albo może czuł, jak bardzo Robert go nie lubi za to, że zaoferował pomoc. Albo może czekał, aż Klarysa powie Robertowi, że zabiera ją stąd. Natychmiast.
Ale to jeszcze nie koniec. Robert nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
- Klaryso. - W poświacie księżyca zobaczył brud na jej policzkach, ale kiedy usiłował go zetrzeć, cofnęła się z grymasem. Zrozumiał. Kolejny ślad, za który zapłaci Fairfoot. - Co ci zrobił ten drań?
- Nie to, co chciał, nie... nie skrzywdził mnie. Nie w taki sposób, jak myślisz.
Robert objął ją znowu, czując ulgę. Gdyby Fair-foot ją zgwałcił, Robert trafiłby do więzienia za zamordowanie angielskiego sędziego. Przytulił ją, wdychając jej zapach i czując, że trzyma w rękach największy skarb.
Za późno.
Nie pozwoliła mu tulić się zbyt długo, wysunęła się i zapewniła go:
- Fairfoot staje się drażliwy, kiedy ktoś insynuuje, że nie ma środków koniecznych, by zadowolić kobietę.
Zszokowany i oburzony Robert odpowiedział:
- Nie powiedziałaś mu tego chyba, będąc z nim sama w celi!
Uniosła brodę i odparła:
- Owszem, powiedziałam. Wtedy mnie uderzył, ale muszę przyznać, że warto było zobaczyć, jak się zaczerwienił. Mogłam mieć więcej racji, niż mi się z początku zdawało.
Robert był dumny z jej odwagi, ale bał się o nią. Mógł ją ochronić, ale... zerknął na stojącego w oddali królewicza. Królewicz nie miał, jak to powiedział Waldemar, pełnych ust i złotych loczków. Był silny i gotowy na wszystko, i odwoływał się do jednej rzeczy, wobec której Robert był całkiem bezbronny. Do jej poczucia obowiązku.
Za późno.
Wsunął dłoń do juków na samo dno, gdzie spoczywało pudełeczko.
- Klaryso, posłuchaj mnie. -Nie.
- Kupiłem ci pierścionek. - Wyjął go i otworzył pokrywkę. - W Edynburgu. Chcę, żebyś wyszła za mnie za mąż.
- Nie. Przestań. - Odwróciła głowę.
- Błagam cię, żebyś za mnie wyszła. - Nie uwierzył, że nie posłucha. Był hrabią Hepburn. Prawdziwym bohaterem Półwyspu, wiedziała o tym.
Był jej.
Księżyc zasłaniały chmury, w jego migoczącym blasku widział jej smutek i ból.
Był jej. Razem pokonali pułkownika Ogleya, uwolnili Waldemara, byli jednością. Nie wiedziała o tym? Jak mogła tego nie wiedzieć?
- Popatrz. - Otworzył pudełko. - Bursztyn to kolor twoich oczu, szafiry to kolor moich, a złoto to coś, co nas łączy. Piękne złoto, spójrz. - Wyciągnął dłoń przed siebie, ale ona nie patrzyła na pierścionek. Spojrzała na niego.
- Wiesz, kim jestem?
- Moją kochanką. Moją żoną. Zakryła mu usta dłonią.
- Nie mów tak. Ucałował jej dłoń, odsunął i dodał:
- Moją największą i jedyną miłością.
- Jestem królewną, nie prosiłam się o to, ale urodziłam się w rodzinie królewskiej. Ostatnie pięć lat spędziłam na wygnaniu, czekając na powrót do Beaumontagne, by znów być królewną. Nic nie stało na przeszkodzie temu marzeniu, dopóki ty...
- Wobec tego bycie ze mną to słuszna rzecz.
- Nie, nic podobnego. Amy, moja siostra, panna Amy Rosabel, uciekła. Nie chce być królewną, a ja zbyt ją kocham i za bardzo chcę ją chronić... Chcę, żeby żyła tak, jak sobie zamarzy. Nie rozumiesz? To oznacza, że na mnie spoczywa obowiązek.
- Przestań używać tego słowa.
- Honor - poprawiła się.
- Przestań mówić o honorze.
- Przestanę, kiedy ty przestaniesz. - Spojrzała na niego.
Umiała go uciszyć.
- Mamy wiele wspólnego, wspólne wartości, dlatego dobrze nam się razem wszystko udawało, dlatego ja... - z trudnością wydobywała słowa. Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku. - Kocham cię. - Przykryła dłonią jego dłoń. - Kocham cię.
Nie był w stanie odpowiedzieć. Bał się, że pęknie mu serce. W powietrzu rozległo się rżenie konia, Klarysa rozejrzała się.
- Blaize. - Nie wiedząc, gdzie stoi, ruszyła prosto do miejsca, gdzie Robert uwiązał konia.
- Mój piękny. - Przeczesała palcami końską grzywę i oparła głowę o jego kark. - Blaize, mój piękny, jesteś tutaj.
Robert, widząc, jak przytula ukochanego konia, poczuł ukłucie w sercu. Zegnała się. Z Blaize'em. Z nim.
Nie mógł jej zdobyć. Uważała, że robi to, co słuszne. A co gorsza, obawiał się, że ma rację, Ostrożnie nasunął przykrywkę na pierścionek i na ich marzenia.
- Ty go przywiozłeś, na moje ocalenie. Robert podszedł do Klarysy i Blaize'a i zapewnił
ich oboje:
- Nie zostawię go.
- Naprawdę go ukradłam, wiesz. To koń Fair-foota, nie mogę go ze sobą zabrać.
- Przyprowadziłem Blaize'a z posiadłości MacKenzie i tam ze mną powróci, kiedy rozprawię się z Fairfootem. Będzie mnie błagał, by mógł mi sprzedać Blaize'a i inne konie ze swojej stajni. - Robert chciał pocieszyć Klarysę, ale nie miał prawa jej dotknąć. Już nie. Pogładził konia i popatrzył na nią, starając się jak najbardziej nasycić oczy jej widokiem. Po raz ostatni. - Blaize będzie miał dobre życie.
- Dziękuję, Robercie. - Słowa te odbiły się cichym echem od drzew.
- Ty, królewno Klaryso, też będziesz miała dobre życie.
- I ty, Robercie. - Uniosła głowę. Żartowała ? Pokręcił głową.
- Tak. - W tonie jej głosu słychać było królewski rozkaz. - Będziesz miał dobre życie. Obiecaj mi.
Nie chciał tego obiecywać, chciał wyć do księżyca, przeklinać los. Nie chciał jeść, wąchać kwiatów, ubierać się elegancko, tańczyć w rytm muzyki. Ale ona nie pozwoli, aby popadł w taki zły nastrój. Wiedział, że w jakiś sposób będzie tak, jak ona chce. Co udało jej się osiągnąć jednym zdaniem.
- Obiecaj. To jedna rzecz, dzięki której będę szczęśliwa.
- Obiecuję. - Skapitulował.
- Wasza wysokość, musimy iść - zawołał królewicz. Robert nienawidził dźwięku tego niskiego głosu o wyraźnym akcencie.
- Za chwilkę - odkrzyknęła, popatrzyła na Roberta i przesunęła dłonią po jego policzku. Odsunęła się, odwróciła i ruszyła w kierunku miejsca, gdzie stał królewicz z dwoma wierzchowcami.
Drań przybył przygotowany.
Robert patrzył, jak Klarysa, miłość jego życia, odjeżdża z mężczyzną, którego poślubi i nic nie zrobił, absolutnie nic. Pomachał jej tylko, kiedy odwróciła się, by spojrzeć na niego po raz ostatni.
Nie mógł w to uwierzyć. Pozwalał jej odejść. Tak po prostu. Ponieważ użyła słów honor i obowiązek. Nie mógł jej zmusić do ślubu wbrew jej woli, chociaż przemknęło mu to przez myśl. Niestety, nie było pastora. który uznałby taki wymuszony związek za legalny, a nawet gdyby znalazł takiego, nadal używałaby słów honor i obowiązek, aż Robert w końcu musiałby ulec.
Patrzył więc za nią i żałował, że nie może nic zrobić.
Chciał uderzyć pięścią w ścianę, żeby zabolało go tak, aby przytłumić ból rozstania.
Z fortecy Gilmichael doleciał go huk. W drzwiach stało trzech mężczyzn trzymających pochodnie i żelazne sztaby. Obok stał Fairfoot wściekły jak diabeł .
Robert uśmiechnął się, podwinął rękawy. Wspiął się na wzgórze.
Jego frustracja nie będzie musiała czekać zbyt długo na zaspokojenie.
Rozdział 31
W końcu królewna musi wykonać swój obowiązek.
królowa wdowa Beaumontagne
LETNIE słońce chyliło się ku zachodowi, a Robert szedł przez plac w stronę karczmy i partyjki warcabów.
- Popatrz na kurz na tej planszy - powiedział. - Czy wszyscy boją się zagrać z pięcioma staruszkami?
- Nie wiem czemu. - Henry MacCulloch niewinnie mrugnął okiem. - Nigdy nie oszukujemy.
- Tak? - spytał Robert. - Słyszałem co innego.
- Nie można wierzyć we wszystko, co się słyszy, mój panie - rzekł Benneit.
- Jesteście groźni w piątkę. - Robert zasiadł przy planszy i zatarł ręce. - To którego mam rozłożyć pierwszego?
- Uważasz, że jesteś taki sprytny? - Hamish wstał. - Ja jestem tym, który cię pokona.
- Jako pierwszy, pokonasz go jako pierwszy - dodał Benneit.
Robert poczekał, aż Hamish siądzie za stołem .
- Ja oczywiście jestem przed tobą, będziesz czuł żal do starego żołnierza z jedną ręką.
Starsi mężczyźni przysunęli bliżej krzesła, aby móc obserwować grę.
- Panie, przegnaliśmy z Freya Crags Billiego MacBaina.
- Tomas, wiesz, że to nieprawda. Po tym, jak zdradził królewnę, sprowadzając pułkownika i tego angielskiego sędziego, zachęciliśmy go, by wyjechał.
- Zachęciliście? - Robert poczuł ukłucie bólu na wspomnienie o Klarysie. Przez trzy tygodnie, od kiedy zniknęła z jego życia, pragnął rozmawiać o niej, słyszeć jej imię. Wolał za nią tęsknić, niż udawać, że nigdy jej nie znał.
- Kiedy będziesz taki stary jak my, dowiesz się o człowieku rzeczy, których wolałby nie rozpowiadać, wiesz, co mamy na myśli. I powiedzieliśmy to Billiemu.
- Rozumiem. - Robert patrzył, jak Hamish wykonuje ruch pionkiem. - Cieszę się, że pomogliście mi dać mu nauczkę. Obawiam się, że ja nie byłbym taki delikatny, gdybym go odnalazł.
- Z Billiem coraz gorzej - rzekł Gilbert Wilson. - Słyszeliśmy, że pije w tawernie w Edynburgu z królewskimi marynarzami. Chce się chyba zaciągnąć na morze.
- Świeże powietrze dobrze mu zrobi. - Benneit złożył ręce na brzuchu.
- Co? - Henry zwinął dłoń w trąbkę i przyłożył ją do ucha, pochylając się do Tomasa.
- Mówi, że świeże powietrze dobrze mu zrobi.
- A, niewątpliwie, niewątpliwie. -Masz tu parę siniaków. - Tomas wskazał
na twarz Roberta. - Walczyło się, co?
Robert dotknął śladów, które na jego twarzy pozostawiły pięści Fairfoota.
- To nic, szkoda, że nie widzieliście tego drugiego-- Dałeś mu solidną nauczkę? - spytał Gilbert.
Robert powrócił myślami do walki, jaka rozegrała się tamtej nocy.
- Fairfoot nie nada się już więcej dla żadnej kobiety. Jego kumple też. - Robert poczuł ogromną satysfakcję na myśl, że Fairfoot i jego towarzysze jeszcze długo będą pamiętać imię Hepburna i nigdy więcej nie ośmielą się postawić stopy na jego ziemiach, w jego miasteczku ani rościć sobie praw do czegokolwiek, co należy do niego.
Ale Klarysa nie była już jego. Z karczmy wyszła Hughina, niosąc cztery ociekające pianą kufle piwa.
- Panie. - Podała im piwo. - Nie wiedziałam, że przyszedłeś. - Przyniosę ci kufel piwa. - Poklepała Gilberta po ramieniu. - I tobie też. - I z uśmiechem zniknęła w czeluściach karczmy.
- Co jej się stało? - Robert popatrzył za nią zdumiony.
- Pomyśleliśmy, że Brody Browngirdle zza rzeki pomoże ją rozweselić, więc powiedzieliśmy mu, że Hughina daje za darmo kufel piwa podróżnym.
- Ale z was szarlatani, a niech was!
- Zrobiliśmy tak właśnie.
- Czego ja mógłbym dokonać na Półwyspie, gdybym miał pułk złożony z pięciu takich jak wy! Więc wasz plan zadziałał.
- Zanim zdążyli wyjaśnić sobie kwestię darmowego piwa, już wpadł, oczywiście piwa za darmo nie dostał.
- Nie, ale dostaje za darmo co innego - zachichotał Hamish.
Robert roześmiał się głośno. Kiedy skończył, zauważył, że wokół zaległa cisza. Mężczyźni wpatrywali się w niego, jakby go nie rozpoznawali. Wyciągnął dłonie i rozłożył je.
-Co?
- Więc załóżmy, że to prawda - rzekł Henry ostrożnie.
- Co jest prawdą? Henry wymienił z pozostałymi znaczące spojrzenie.
- Myśleliśmy, że polubiłeś królewnę, ale niektórzy twierdzą, że odesłałeś ją, bo była próżna.
- Ponieważ sprzedawała kremy i kosmetyki, to masz na myśli? - Gdyby go przepytywał ktoś inny, a nie ci starcy, polałaby się krew. Teraz natomiast rzekł łagodnie:
- Czy to grzech uszczęśliwiać innych? To właśnie robiła. Dawała debiutantkom wiarę w siebie, a to jeden z największych darów. - Millicent także się zmieniła, chociaż podejrzewał, że to nie wygląd dawał jej taką pewność siebie. Podejrzewał, że potrzebne jej jedynie było to, by ktoś na głos powiedział, że jej ufa i że mu na niej zależy, i on to zrobił. Nie zrobiłby tego jednak, gdyby Klarysa nie wydobyła go z jego psychicznej kryjówki, więc należało jej także podziękować za przemianę Milli-cent. Jednocześnie jego poddani nauczyli się, że można także czerpać przykład z kogoś spoza Freya Crags. Kilka osób przybyło do niego już po wszystkim, przepraszając za swój udział w pojmaniu królewny. I tak powinno było być. Nie ukarał ich, ale też nie zapomniał .
Hughina wyszła z karczmy, podała piwo Gilbertowi, a potem, widząc poważne miny, szybko wróciła do środka.
Gilbert upił spory łyk.
- Tak, królewny nie ma, a ty wyglądasz na szczęśliwszego, niż byłeś.
- Kocham ją - powiedział Robert, przypatrując się staruszkom. - A ona mnie porzuciła. Wiedzieliście o tym? Porzuciła mnie, aby powrócić do swojego kraju i wyjść z królewicza.
- Miałem o niej lepsze zdanie - wypalił Tomas. - Co takiego może znaleźć w obcym kraju, niż ma tutaj, we Freya Crags?
- Nieźle się zdziwi, skoro uważa, że jakiś byle królewicz może być lepszy od naszego pana - dodał Benneit.
- Nie zrobiła tego, bo chciała księcia. Chciała zostać ze mną, ale musiała spełnić swój obowiązek. To sprawa honoru. - Robert wypowiadał te słowa bez cienia goryczy. W końcu coś jej obiecał.
- Myśleliśmy, że staniesz się taki sam jak po powrocie z wojny.
Robert rozejrzał się po placu. Życie we Freya Crags toczyło się zwykłym rytmem. Kobiety przychodziły do studni po wodę, dzieciaki bawiły się w kałużach. Starsi mężczyźni kołysali się na bujanych fotelach. Nic się nie zmieniło. I ta stałość była dla niego pocieszeniem.
- Ale gdyby tak było, to by oznaczało, że niczego mnie nie nauczyła, prawda? Nie pozostałby po niej żaden ślad. - Przesunął pionek.
- Życie niekiedy pachnie różami, a niekiedy gotowaną kapustą - westchnął Tomas.
- Człowiek nie ma prawa się żalić, dopóki ma trzydzieści dwa zęby i rozum, którym obdarzył go Bóg.
- Co w sumie, w piątkę, mamy - uśmiechnął się Henry.
Zaczęli się śmiać.
Benneit Zakrztusił się, a Robert klepnął go lekko w plecy i nagle usłyszał jakieś poruszenie na placu. Wszyscy zaczęli odwracać tam głowy. Hepburn nie widział, co się dzieje, ale wydarzenia ostatnich mie-
sięcy uczyniły go ostrożnym. Wstał i spojrzał w stronę mostu, gdzie kierowali się wszyscy.
I zobaczył białą klacz, a na niej kobietę ubraną w granatowo-czerwony strój jeździecki. Miała blond włosy rozpuszczone na plecy, uśmiechała się, a jej bursztynowe oczy wypatrywały... i kiedy odnalazły go, rozświetliły się z radości.
Klarysa. To była Klarysa! Stał z opuszczonymi rękami, słońce świeciło mu w twarz, a w uszach słyszał dziwny łomot. Nie mógł uwierzyć. Sądził, że teraz jest pewnie w drodze do Francji. Starał się nie martwić o francuskie wojska. Królewicz Reigner okazał się sprawnym wojownikiem, więc w trakcie ich podróży przez Hiszpanię wszystko powinno było pójść gładko.
Ale ona nie była w Hiszpanii ani w Beaumontagne.
- Dzięki Bogu, dzięki Bogu - zaczęli wołać starsi mężczyźni.
Była tutaj, we Freya Crags, jej ciało było ponętne, cera jeszcze bardziej złocista.
I Robert MacKenzie, oficer, który robił wszystko to, co zawsze robią bohaterowie: opracowywał strategie ataku, dokonywał ucieczek z najbardziej strzeżonych fortec, wysadzał francuskie składy amunicji, nie wiedział, co ma powiedzieć, kiedy kobieta, którą kochał, szła ku niemu przez plac ze wzrokiem utkwionym w jego postaci niczym w Gwieździe Północnej .
Kiedy była blisko, zatrzymała konia i rzekła:
- Sir, sprzedaję różne rzeczy.
- Sprzedajesz... rzeczy...? - powtórzył, nie rozumiejąc, dlaczego mówi właśnie te słowa, skoro tyle było do powiedzenia.
Uśmiechnęła się tylko.
Stanął na baczność i przyjmując oficjalny ton, rzekł:
- Obawiam się, że musisz uzyskać pozwolenie od pana Freya Crags, zanim zaczniesz cokolwiek tutaj sprzedawać.
- O Boże... - Przytknęła palec do policzka. - Słyszałam, że to dość przerażający człowiek. Sądzisz, że mi pozwoli?
- To zależy, co sprzedajesz.
- Szczęście. Sprzedaję szczęście.
W takim wypadku... - wyciągnął ku niej ręce, a ona zeskoczyła prosto w jego ramiona - ...ja je kupuję.
Epilog
W końcu miłość zwycięża wszystko.
starzec z Freya Crags
WRÓCIŁ z Edynburga.
Klarysa rozparła się na krześle, a stopy oparła na otomanie. Uśmiechnęła się, rozpoznając kroki Roberta. W ciągu dwóch lat ich małżeństwa nauczyła się rozpoznawać jego zapach, dźwięk głosu i dotyk. Uwielbiała wszystko, co się z nim wiązało. Nawet pełną szaleństwa namiętność, ponieważ zawsze ją kontrolował i zachowywał wyłącznie dla niej. Wszystko dla niej.
Pocałował ją delikatnie i pomasował powiększony brzuszek.
Otworzyła oczy, przykryła dłonią jego dłoń i popatrzyła z lubością na jego twarz. Na silnie zarysowane kości, błyszczące czarne włosy, szafirowe oczy.
Nadal miał na sobie podróżne ubranie i buty ubłocone od długiej jazdy, a na ramieniu juki podróżne.
- A zatem nie śpisz? - spytał cicho.
- Siedziałam i czułam, jak kopie. To żywy, zdrowy chłopczyk.
- To może być córeczka - zażartował. - Przecież ani jej mama, ani obie ciocie nie były spokojnymi domatorkami.
- Ja stałam się domatorką. - Usadowiła się wygodniej.
- Mężczyzna musiałby być głupcem, by w to uwierzyć. - Zanim zdążyła odpowiedzieć, że wszyscy mężczyźni to głupcy, opuścił na ziemię juki i chwycił ją na ręce. Usiadł, trzymając Klarysę na kolanach . To była jego ulubiona pozycja, nawet jeśli teraz musiał dźwigać kilka dodatkowych kilogramów.
- Jak Millicent? - spytała Klarysa.
- Czuje się dobrze, jest pięknością Edynburga, pozdrawia cię i kazała, żebym zrobił to . - Pocałował ją w policzek.
- Jest kochana. A Prudencja?
- Ona i młoda Sidel pokłóciły się pierwszy raz.
- O co?
- Nie wiem
- Czy to coś poważnego?
- Tego też nie wiem. Wyjechałem najszybciej jak mogłem.
Klarysa westchnęła. Mężczyźni nigdy nie zwracali uwagi na najważniejsze rzeczy.
- To pewnie o to się kłóciły - rzekła ponuro . Robert spojrzał na nią zmieszany, wyciągając z juków list z pieczęcią Beaumontagne. - A to od twojej babci.
Tamtego dnia, dwa lata wcześniej, Klarysa, stojąc w porcie w Londynie i patrząc na statek, który miał ją zawieźć do Francji, pomyślała o babci. Pomyślała o Amy, która poszła własną drogą, o drugiej siostrze, która zaginęła. Spojrzała na królewicza Raingera i zobaczyła, że patrzy na nią z dziwnym grymasem.
- Nie jestem chyba zainteresowany małżeństwem z kobietą, która jest zakochana w innym.
Była zaskoczona.
- Czy byłam smutna? - Przecież starała się ukryć swoją rozpacz.
- Byłaś okropnie dzielna, a może powinienem powiedzieć tragicznie radosna. Wyglądasz jak uosobienie królewny nieszczęśliwie zakochanej.
- Dziękuję ci. - W trakcie podróży polubiła Raingera. Wyrósł na rozsądnego mężczyznę, był mądry, umiał walczyć. Usiłowała przekonać się do myśli, że małżeństwo z nim nie będzie najokropniejszą rzeczą na świecie.
A potem przypomniała sobie o Robercie i wiedziała już, że będzie o nim myśleć każdej nocy i płakać za nim w poduszkę.
- Wiesz, że masz jeszcze dwie siostry, które mam odnaleźć, a twoja babcia, przerażająca kobieta, nie chce wcale umierać. Zaczynam wierzyć, że będzie żyć wiecznie. I nie pozwoli mi się ożenić z żadną z was, dopóki nie odnajdę całej trójki. Więc ty, Klaryso, siedziałabyś w pałacu i czekała, aż znajdę Amy i Sorchę.
- Rozumiem. - Zaczynała rozumieć, co chce jej przekazać, a w jej sercu pojawiła się iskierka nadziei.
Zatem , jeśli zechcesz wrócić do Szkocji i wyjść za mąż za hrabiego, którego kochasz, nie będzie to dla mnie żadną krzywdą.
- A co będzie, jeśli nie odnajdziesz moich sióstr?
- Znajdę. - Przyszpilił ją ciemnymi oczami. Znajdzie. Dlatego Klarysa powiedziała mu, że Amy udała się do północnej Szkocji, podczas gdy w rzeczywistości ruszyła na południe. Rainger musiał skoncentrować się na najstarszej siostrze.
Teraz Klarysa siedziała w ramionach Roberta i trzymała w dłoni list od babci.
- I tak co miesiąc. Myślisz, że w końcu przestanie żądać ode mnie, bym wróciła?
- Jeśli nawet wiadomość o rychłym porodzie jej nie powstrzyma, to już chyba nic jej nie powstrzyma. Pojedziemy do Beaumontagne, kiedy dziecko podrośnie. Powiesz jej, że następnym razem napiszesz. - Przytulił mocniej Klarysę.
Jak zawsze, kiedy ją przytulał, czuła, że odnalazła dom . Pocałował ją, żeby wiedziała, że za nią tęsknił. Z taką namiętnością, aby pamiętała, że są kochankami. Jakby wieki się nie widzieli. W pewnym sensie tak było. Porzucili się nawzajem. Myśleli, że już nigdy się nie zobaczą.
Teraz mieszkała w posiadłości MacKenzie i nawet mimo obaw o Sorchę, Amy i babcię była szczęśliwa jak nigdy dotąd.
Kiedy przytulił ją mocniej, zobaczyła poważny wyraz jego twarzy.
- Nie martw się, ale chodzi o Amy. Wyrwała list z jego rąk.
- Jest chora?
Amy obiecała i rzeczywiście dawała znaki poprzez gazety. Czasem raz na miesiąc, czasem tylko cztery razy w roku. Zapewniała, że jest zdrowa i szczęśliwa, ale nigdy nie powiedziała, gdzie jest.
- A może chodzi o Godfreya? Znalazł ją? Zrobił jej krzywdę? - Rola Godfreya w poszukiwaniach królewien została zdemaskowana, ale pomimo prób babci nie złapano do tej pory perfidnego posłańca. Teraz Robert wyglądał ponuro.
- Amy ma się dobrze, a raczej miała, ogłoszenie jest sprzed trzech miesięcy.
- Trzech miesięcy? Czemu tak dawno temu? - Ręce drżały jej tak, że nie mogła czytać.
- Późno dotarło i obawiam się, że mieli opory, czy to drukować. Patrz tutaj. - Wskazał na kilka linijek.
- Szybko, przeczytaj.
Wziął pismo z jej rąk i wyrecytował: - Klaryso, porwałam markiza i przetrzymuję go dla okupu. Potrzebuję porady. Przyjeżdżaj jak najszybciej. Amy.