Roberts Nora Niebieski diament 03 Tajemnicza gwiazda

NORA ROBERTS

TAJEMNICZA GWIAZDA

ROZDZIAŁ 1

Twarz kobiety na płótnie przyciągała wzrok. Była to twarz niezwykła. Tak bliska ideału, jak tylko pozwala natura. Na jej widok każdemu mężczyźnie mocniej biło serce. Zapamiętywał ją na zawsze. Jawiła mu się w snach.

Jasne, niebieskie oczy kobiety na portrecie, osłonięte firan­ką gęstych rzęs, błyszczały radością życia. Miała pięknie za­rysowane brwi. Przy jednej z nich tkwił urokliwy pieprzyk. Delikatną, niemal przejrzystą cerę ożywiał lekki rumieniec, sprawiający, że mężczyzna wpatrzony w twarz kobiety był prze­konany, iż ciepło bijące spod alabastrowej skóry jest przezna­czone wyłącznie dla niego.

Miała prosty, idealnie zgrabny nos. Najważniejsze jednak były usta. Wyraziste, a zarazem miękkie i zmysłowe. Sam ich widok budził pożądanie.

Tę zdumiewająco piękną twarz okalały czarne, długie wło­sy, opadające na obnażone alabastrowe ramiona. Włosy jedwa­biste, bujne i połyskliwe, które aż się prosiły, by wsunąć w nie palce.

Seth miał przed sobą obraz olejny przedstawiający właści­cielkę domu. A więc tak wyglądała Grace Fontaine. Ideał kobie­cej urody. Nie mógł oderwać oczu od portretu.

Cholernie szkoda, że pozbawiono ją życia, pomyślał. Z tru­dem odwrócił głowę. Znajdował się na miejscu przestępstwa. Przez chwilę chciał pozostać tu sam. Ekipa techników już zakoń­czyła swoją robotę, a lekarz policyjny pobieżnie zbadał ciało ofiary i pozwolił je zabrać. Dom opustoszał. Na błyszczącym parkiecie przestronnego salonu bielał zaznaczony grubą kredą kontur ludzkiej sylwetki.

Dość łatwo było ustalić przyczynę śmierci.

Leżała pod zerwaną balustradą piętra, obok wejścia na we­wnętrzne schody. Duży kawał wyłanianego i ostro zakończone­go drewna zmiażdżył głowę ofiary, która spadając uderzyła twa­rzą w ogromny, szklany stół, rozbijając go na tysiące ostrych odłamków.

Śmierć sprawiła, że Grace Fontaine przestała być doskonała, pomyślał Seth, gdy patrzył na zniekształconą nie do rozpoznania twarz kobiety z portretu.

Łatwo było też stwierdzić, że ktoś dopomógł spaść jej z pię­tra, wykonać ostatni w życiu skok.

Seth rozejrzał się wokoło. Dom był wytworny i na wskroś nowoczesny. W wysokich sufitach rozmieszczono liczne świetliki, przez które do przestronnego wnętrza przedostawały się teraz jasne, lekko zaróżowione promienie zachodzącego słońca.

W całym domu wszystko miało obły kształt. Wewnętrzne schody biegły z piętra łagodnym półkolem, drzwi zastępowały przejścia o łukowatych sklepieniach, okna były zaokrąglone. Zdaniem Setha wszędzie wyczuwało się kobiecą rękę. Nie tylko w projekcie samego domu, lecz także w jego wystroju.

Usiłował wyobrazić sobie, jak było tu przedtem, zanim czło­wiek, przez którego Grace Fontaine spadła . piętra, zdewasto­wał całe wnętrze.

Nie było wówczas rozbitych rzeźb ani poszarpanych w strzępy poduszek. Kwiaty stały starannie ułożone w wazonach, a nie leżały połamane i rozrzucone wśród kryształowych odłamków na wschodnich dywanach, tworząc na nich dodatkowy, prze­dziwny wzór.

I z pewnością nie było tu przedtem śladów krwi ani potłuczo­nego szkła. Ani też warstw daktyloskopijnego proszku.

Jeszcze przed wezwaniem do tego domu Seth wiedział, że jego młoda właścicielka wiodła dostatnie życie. Mogła sobie na to pozwolić. Mając dwadzieścia jeden lat, otrzymała pokaźny spadek. Należała do uprzywilejowanej, znanej rodziny Fontaine'ów. I z pewnością otrzymała staranne wychowanie i wy­kształcenie w najlepszych szkołach. Potem stała się bywalczynią ekskluzywnych klubów oraz, jak Seth mógł się domyślać, bezustannym źródłem niepokoju i niezadowolenia rodziny o za­chowawczych, staroświeckich poglądach.

Nie było tygodnia, aby Grace Fontaine nie poświęcono choć­by paru wierszy w kronice towarzyskiej publikowanej na ła­mach „Washington Post”. Niemal wszędzie ukazywały się jej zdjęcia, robione przez paparazzich i sprzedawane redakcjom po­pularnych czasopism. Wszystko to znajdowało pełne uzasadnie­nie. Młoda dama miała na swym koncie nie lada ekscesy.

Teraz prasa znów zacznie szaleć, gdy tylko dowie się o ostat­niej, tym razem tragicznej, przygodzie Grace Fontaine. Seth był przekonany, że przy okazji brukowce wywloką ponownie na światło dzienne wszystkie jej wcześniejsze wybryki. Pozo­wanie nago na rozkładówkę „Playboya”, gdy miała dziewiętna­ście lat. Bardzo ognisty i niczym nie skrępowany romans z żo­natym lordem. Związek z jednym ze słynnych hollywoodzkich aktorów.

W życiorysie Grace Fontaine były także inne wyczyny. Pięk­na kobieta na prawo i lewo uwodziła mężczyzn. Z jej licznych kochanków opisywanych w prasie Seth zapamiętał wybitnego senatora, autora bestsellerów, znanego malarza, któremu pozo­wała, a także gwiazdora rocka, który, gdy go rzuciła, podobno usiłował popełnić samobójstwo.

Grace Fontaine znała wielu mężczyzn w swym krótkim ży­ciu. Gdy się z nim pożegnała, miała zaledwie dwadzieścia sześć lat.

Seth westchnął. Do jego służbowych obowiązków należało teraz nie tylko ustalenie przyczyny śmierci tej kobiety, lecz także wykrycie, kto ją spowodował. Nie było już tajemnicą dlaczego Grace Fontaine pozbawiono życia. Chodziło o Trzy Gwiazdy mitycznego boga Mitry. O bezcenne niebieskie brylanty, rodem ze starożytności, odkryte niedawno przez jednego z archeolo­gów. Nagła śmierć Grace Fontaine była także pośrednim skut­kiem desperackiego i nierozważnego czynu jednej z jej najbliż­szych przyjaciółek.

Przechadzając się po opustoszałych pomieszczeniach, Seth usiłował odtworzyć w myśli chronologię wydarzeń, które spro­wadziły go dziś do tego domu, na miejsce zbrodni. Od dziecka interesował się mitologią, dlatego co nieco wiedział o Trzech Gwiazdach. Na ich temat krążyły różne legendy. Trzy Gwiazdy były wprawione w wierzchołki szczerozłotego trójkąta, który trzymał w rękach bóg Mitra.

Jeden brylant oznaczał miłość, przypomniał sobie Seth, wchodząc półkolistymi schodami na piętro. Drugi - wiedzę, a trzeci hojność. Mity mówiły, że człowiek, któremu uda się zdobyć Trzy Gwiazdy, zyska boską potęgę i stanie się nieśmier­telny.

Było to oczywiście, zdaniem Setha, pozbawione logiki. Ale czy to nie dziwne, że ostatnio śniły mu się właśnie skrzące się trzy niebieskie brylanty, ponury kamienny zamek wyłaniający się z gęstej mgły i jakaś błyszcząca złotem komnata? Śnił mu się także mężczyzna o zimnych oczach. I kobieta o twarzy bogini.

I jego własna, gwałtowna śmierć.

Z trudem uwolnił się od przytłaczającego uczucia, które to­warzyszyło fragmentom dziwacznych snów. Teraz były mu po­trzebne nie przywidzenia, lecz fakty. Niezaprzeczalne. Dające się ułożyć w logiczną całość.

Faktem było istnienie trzech ogromnych, niebieskich brylan­tów, z których każdy miał ponad sto karatów. Faktem było też, że ktoś zapragnął odebrać je prawowitym właścicielom. I gotów był na wszystko, aby dostać brylanty w swe ręce. Nie wahał się nawet zabijać.

W tej ponurej sprawie trup słał się gęsto, uprzytomnił sobie Seth, zdesperowanym gestem przeczesując palcami ciemne wło­sy. Pierwszy został zamordowany niejaki Thomas Salvini, współwłaściciel znanej firmy jubilerskiej specjalizującej się w dokonywaniu ekspertyz i wycenie kamieni szlachetnych.

Firma ta - na zlecenie Smithsonian Institute - miała spraw­dzić autentyczność Trzech Gwiazd i dokonać ich skrupulat­nych pomiarów, zanim te bezcenne kamienie znajdą się w mu­zeum.

Niestety, jak wykazało policyjne śledztwo, to, co zamierzali uczynić jubilerzy Thomas Salvini i jego bliźniaczy brat Timo­thy, znacznie wykraczało poza zlecone im czynności.

Znaleziony w firmie Salvinich milion dolarów w gotówce wskazywał niezbicie, że bracia mieli nie tylko inne plany, lecz także klienta, który chciał posiąść Trzy Gwiazdy.

Inny dowód stanowiło zeznanie kobiety, niejakiej Bailey Ja­mes, uznanego eksperta w dziedzinie badania kamieni szlachet­nych. Przyrodniej siostry braci Salvinich, a zarazem naocznego świadka bratobójstwa. Z dużym opóźnieniem, dopiero po kilku dniach, Bailey James zawiadomiła policję, że odkryła plany swych przyrodnich braci. Zamierzali sporządzić idealne kopie Trzech Gwiazd dla Smithsonian Institute, sprzedać prywatnemu klientowi oryginalne brylanty i z niebagatelną zapłatą natych­miast opuścić kraj.

Ta kobieta zachowała się niefrasobliwie. Gdy tylko wykryła spisek, poszła do przyrodnich braci, przypomniał sobie Seth. Sama, nie powiedziawszy o tym nikomu, zamiast natychmiast wezwać policję. Przedtem jednak zdobyła się na desperacki czyn. Aby chronić oryginalne klejnoty, wysłała dwa brylanty do najbliższych przyjaciółek. Postąpiła bardzo nierozsądnie. Po­winna niezwłocznie zawiadomić władze. Seth z dezaprobatą po­kiwał głową. Myśli zwykłych śmiertelników, nawet inteligen­tnych i wykształconych, chadzały dziwacznymi drogami.

Bailey James drogo okupiła swe nie przemyślane działanie. Uciekając przed mordercą, ledwie uszła z życiem. W wyniku tego wstrząsającego przeżycia przez wiele dni cierpiała na amnezję. Wymazała z pamięci nie tylko własny wypadek, lecz także poprzedzające go wydarzenia.

Seth wszedł do sypialni Grace Fontaine. Spod ciężkich, opu­szczonych powiek bez emocji, na zimno, rozglądał się po zde­wastowanym pomieszczeniu.

I co zrobiła Bailey James? - kontynuował wewnętrzny mo­nolog. Czy od razu poszła na policję? Ponownie postąpiła głu­pio. Zamiast oddać sprawę w ręce kompetentnych przedstawi­cieli prawa, z książki telefonicznej wybrała na chybił trafił jakie­goś prywatnego detektywa i skontaktowała się z nim. Seth zacis­nął gniewnie wargi. Nie darzył szacunkiem ani tym bardziej podziwem prywatnych łapsów.

Bailey James jednak sprzyjał los. Szczęśliwy przypadek sprawił, że natrafiła na przyzwoitego faceta. Cade Parris okazał się sensowniejszym i uczciwszym człowiekiem niż większość jego kolegów po fachu. I znów tylko szczęśliwy traf sprawił, Seth był o tym głęboko przekonany, że prywatnemu detektywo­wi udało się wywęszyć właściwy ślad.

Kiedy to robił, o mały włos sam dałby się zabić. Nie stał się jednak następną, to znaczy drugą ofiarą mordercy. Okazał się nią jubiler, bliźniaczy brat Thomasa Salviniego, Timothy.

Cade'owi Parrisowi, prywatnemu detektywowi wynajętemu przez Bailey James, udało się ujść z życiem i obronić przed nożownikiem. Niestety, śmierć drugiego z braci Salvinich spo­wodowała, że urwał się wszelki ślad. Prywatne śledztwo Cade'a Parrisa utknęło w martwym punkcie.

Tuż przed obfitującym w wydarzenia przedłużonym lipco­wym weekendem z okazji Święta Niepodległości przyjaciółka, do której Bailey James wysłała na przechowanie jedną z dwu Gwiazd, niejaka MJ O'Leary, wyjechała z Waszyngtonu w nie­znanym kierunku, mając na karku jakiegoś łowcę nagród. Seth postanowił, że w najbliższym czasie przesłucha ją osobiście. I będzie zmuszony oznajmić tej kobiecie, a także Bailey James, że została zamordowana ich wspólna znajoma Grace Fontaine, z którą utrzymywały bardzo zażyłe stosunki. Oba te przykre zadania należały do jego obowiązków.

Od sobotniego wieczoru MJ O'Leary, będąca w posiadaniu drugiej Gwiazdy, ukrywała się gdzieś poza Waszyngtonem w to­warzystwie łowcy nagród. Ustalono, że jest nim Jack Dakota, z którym jakimś cudem skumała się po drodze. Mimo że był dopiero poniedziałek wieczór, zdołali kilkakrotnie zmienić miejsce pobytu. Z ucieczką O'Leary miała związek śmierć dal­szych trzech osób.

Seth pomyślał z niechęcią o nieuczciwym, przekupnym urzędniku sądowym, który zlecił łowcy nagród odnalezienie MJ O'Leary i sprowadzenie jej za wszelką cenę do Waszyngtonu pod fałszywym pretekstem, że jest ścigana przez prawo. Urzęd­nik sądowy podjął się tego za grubszą forsę otrzymaną od jakie­goś mężczyzny. Nie zdając sobie sprawy, że ma do czynienia z prawdziwym gangsterem, usiłował go szantażować, co przypłacił życiem. W pościg za MJ O'Leary i Jackiem Dakotą ruszy­ło dwóch innych wynajętych morderców. Zginęli w wypadku samochodowym na śliskiej drodze.

Policji urwał się jedyny ślad. I tym razem śledztwo utknęło w martwym punkcie.

Na zabójstwie Grace Fontaine kończył się następny, już trze­ci z kolei trop. Seth nie miał pojęcia, czy uda mu się wydedukować coś sensownego po obejrzeniu jej zdewastowanego domu. Zamierzał jednak przeszukać go niezwykle dokładnie. Centy­metr po centymetrze. Zawsze tak pracował i nie było żadnego powodu, aby tym razem miał postępować inaczej.

Będzie skrupulatny, ostrożny i zrobi wszystko, aby znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. Polegał na systematycznym działaniu. Wierzył prawu i bezgranicznie ufał sprawiedliwości.

Seth Buchanan pozostał wierny rodzinnej tradycji - podob­nie jak przedstawiciele dwóch poprzednich pokoleń zatrudnił się w policji. Dzięki wrodzonym zdolnościom śledczym, wręcz nie­samowitej cierpliwości i obiektywizmowi osądów dopracował się wysokiego stanowiska. Został porucznikiem, a zarazem kie­rownikiem wydziału dochodzeniowo - śledczego komendy. Pod­władni szanowali, a jednocześnie obawiali się służbistego szefa. Wiedział, że za plecami nazywają go Automatem i wcale się o to nie obrażał. Na emocje i poczucie winy, tak typowe reakcje zwykłych ludzi, nie było miejsca w jego trudnej i odpowiedzial­nej pracy.

Opinię, że jest człowiekiem obojętnym na wszystko, zimnym i obdarzonym stalowymi nerwami, uważał za komplement.

Na chwilę przystanął w drzwiach. W wiszącym naprzeciw lustrze w mahoniowej ramie zobaczył odbicie własnej sylwetki. Był wysoki i postawny. Dobrze zbudowany. Ciemna marynarka opinała umięśniony tors. Był sam, więc pozwolił sobie na wy­gląd mniej formalny. Rozluźnił węzeł krawata. Od bezustannego przeciągania palcami po głowie miał lekko zwichrzone włosy. Były bujne i falujące. Odgarnął je z czoła, odsłaniając poważną, nieruchomą twarz o śniadej cerze.

Przed laty, gdy jeszcze w mundurze patrolował ulice, złama­no mu nos. Nadawał teraz jego twarzy surowy wyraz. Dość wąskie usta nie były skłonne do uśmiechu. Oczy o barwie cie­mnego, starego złota pozostawały nieprzeniknione i bez wyrazu. Spod czarnych, prostych brwi patrzyły obojętnie i zimno.

Na palcu szerokiej, silnej dłoni nosił sygnet odziedziczony po ojcu z wyrytym w grubej warstwie złota napisem: Służ i chroń.

Oba te obowiązki Seth Buchanan traktował niezwykle po­ważnie.

Pochylił się i ze sterty ubrań wyrzuconych z szafy Grace Fontaine podniósł delikatny jak mgiełka, czerwony, jedwabny peniuar. Był długi i powiewny. Stanowił komplet z krótką, czer­woną koszulką, którą miała na sobie ofiara.

Tak. Ofiara. O Grace Fontaine chciał myśleć tylko jako o ofierze, a nie urodziwej, młodej damie z portretu. A zwłaszcza nie o pięknej kobiecie o twarzy bogini, która ostatnio niepokoiła go w snach. Dziwiło go, że ciągle miał przed oczyma jej nie­zwykłą twarz. Twarz stanowiącą o sile tej kobiety. Drążyła umysł i przenikała do najgłębszych zakamarków mózgu męż­czyzny, dopóki nie zdobyła nad nim całkowitej przewagi. Dopó­ki nie stała się jego obsesją.

Trzymając nadal w ręku delikatny jak obłok czerwony strój, Seth uznał, że nikt nie byłby w stanie oprzeć się Grace Fontaine. Nikt nie potrafiłby o niej zapomnieć.

Była niebezpieczna.

Czy tę czerwoną, długą szatę zrzuciła z siebie w oczekiwaniu na mężczyznę? Spodziewała się kochanka i wieczoru w jego objęciach?

Gdzie podziewała się Gwiazda, którą otrzymała na przecho­wanie? Czy odnalazł ją i wykradł nieoczekiwany gość?

Sejf w bibliotece na parterze ktoś otworzył siłą i opróżnił. Było bardzo prawdopodobne, że właścicielka domu zamierzała właśnie zamknąć w nim jakieś kosztowności. Ale zginęła nie na parterze, lecz na piętrze. Stąd zepchnięto ją w dół.

Uciekała przed napastnikiem? Gonił ją? A w ogóle dlacze­go wpuściła go do domu? Solidne zamki pozostały nietknię­te. Czyżby była aż tak nieostrożna, aby otwierać drzwi przed nieznajomym, i do tego w kusej, jedwabnej koszulce?

A może znała tego człowieka?

Wygadała się i przyznała, że ma brylant, a nawet mu go pokazała. Czy miejsce męskiej namiętności zajęła chciwość? Najpierw kłótnia, a potem walka. I upadek z piętra. A zdewasto­wanie domu miało jedynie zmylić ślady. Seth uznał, że możli­wości jest wiele. Na parterze znalazł gruby notes z telefonami należący do pani domu. Sprawdzi wszystkie nazwiska. Poroz­mawia z zapisanymi w nim ludźmi. On sam i grupa policjantów, którym przydzieli tę robotę, przeszukają centymetr po centyme­trze cały opustoszały dom.

Teraz jednak czekały go ważne rozmowy. Musiał przekazać informację o tragedii. I poprosić kogoś z rodziny Grace Fontaine lub przyjaciół o przyjście do kostnicy i zidentyfikowanie jej ciała.

Pomyślał z przykrością, że ktoś, kto był z nią związany uczu­ciowo, będzie teraz musiał oglądać zniekształconą twarz.

Seth jeszcze raz omiótł wzrokiem sypialnię. Ogromne łoże, porozrzucane kwiaty i walające się po dywanie szczątki stylo­wych, kryształowych flakonów. Wiedział, że zapach unoszący się w powietrzu nie da mu spokoju i będzie prześladował go przez długi czas. Podobnie jak idealna kobieca twarz z portretu w salonie.

Nad prowadzonymi sprawami pracował zazwyczaj do późna. Nie miał prywatnego życia i nigdy nie starał się go sobie zorga­nizować. Z rozmysłem, ostrożnie dobierał kobiety, z którymi spotykał się w celach towarzyskich i romansowych. Żadna nie była w stanie zaakceptować jego pracy wymagającej pełnej dys­pozycyjności. Rzadko kiedy decydowały się przedłużać lub za­cieśniać znajomość. Seth dobrze zdawał sobie sprawę, jak trud­ne musi być pogodzenie się z wymaganiami jego zawodu i bez­ustanne czekanie. Nerwowe i w ciągłym napięciu. Wszelkie skargi i utyskiwania kobiet, które czuły się zaniedbywane, uzna­wał za uzasadnione, chociaż nie zamierzał niczego zmieniać w swoim życiu zawodowym. Z tych to powodów nigdy się nie wiązał i nikomu nie składał żadnych obietnic ani przyrzeczeń. Prowadził samotne życie.

Wiedział, że w domu Grace Fontaine nie ma już nic do roboty. Powinien wrócić do komendy lub nawet do własne­go mieszkania, choćby tylko po to, aby odświeżyć umysł i na­brać dystansu do sprawy. Coś jednak przyciągało go do tego niezwykłego domu. Nie do budynku, stanowiącego skądinąd interesujące połączenie drewna i szkła, lecz do tej kobiety. To ona, młoda dama z portretu przyciągnęła go z powrotem, jak magnes.

Zostawił samochód na końcu stromego podjazdu i wszedł do domu otoczonego starymi, rozrośniętymi drzewami i wysoką zielenią. Tuż przy wejściu znalazł wyłącznik. W przestronnym holu rozbłysły ostre światła.

Ludzie Setha rozpoczęli już mozolne przesłuchiwanie miesz­kańców okolicznych, równie eleganckich rezydencji. Pukali do drzwi w nadziei, że któryś z sąsiadów zobaczył lub usłyszał coś niezwykłego.

Praca w laboratorium policyjnego patologa posuwała się po­woli. Był przecież weekend i większość ludzi miała wolne. Z tego samego względu trochę dłużej niż zwykle potrwa sporządza­nie służbowych raportów.

Ale to nie brak oficjalnych sprawozdań dręczył Setha, który odruchowo skierował kroki do salonu, gdzie nad kamiennym kominkiem wisiał portret młodej damy.

Grace Fontaine była osobą kochaną przez bliskich. Na twa­rzach dwóch kobiet, którym dopiero co mówił o jej śmierci, malowała się prawdziwa rozpacz.

Setha zdumiała głębia uczuć łączących trzy zaprzyjaźnione kobiety. Bailey James, MJ O'Leary i zmarłą. Żałował, a przyda­rzało mu się to niezwykle rzadko, że obcesowo i bez ogródek przekazał im tragiczną wiadomość.

Bardzo współczuję z powodu straty”. Był to typowy zwrot.

Mówiąc o stracie, policjanci mają na myśli śmierć, z którą się spotykają. Słowa te Seth wypowiadał wielokrotnie. Teraz, gdy znów przyszło mu je powtórzyć, uważnie obserwował reakcję Bailey James i MJ O'Leary. Drobnej blondynki i zielonookiej rudowłosej. Na twarzach obu widniała głęboka rozpacz. Przy­warły do siebie, jakby chciały nawzajem się podeprzeć. Zdruz­gotane i bliskie załamania.

Towarzyszący im dwaj mężczyźni nie musieli prosić Setha, aby zostawił je sam na sam ze smutkiem. Tego wieczoru nie zamierzał zadawać pytań ani spisywać zeznań. Jego słowa nie byłyby w stanie przebić ściany rozpaczy dzielącej go od obu kobiet.

Stojąc teraz przed portretem i patrząc w niezwykłe, niebie­skie oczy Grace Fontaine, przypomniał sobie reakcję przyjació­łek na wiadomość o jej nagłej śmierci. Była nie tylko pożądana przez mężczyzn, lecz także kochana przez kobiety. Co kryło się za tą zdumiewającą twarzą? Co sprawiało, że ta kobieta potrafiła wzbudzać tak silne emocje?

- Kim ty, do licha, właściwie jesteś? - zapytał szeptem, wpatrzony w portret.

Odpowiedziała mu śmiałym, zmysłowym uśmiechem.

- Zbyt piękna, aby być rzeczywista. Zbyt świadoma swe­go uroku, aby być łagodna i wspaniałomyślna. - Jego głę­boki głos, ochrypły ze zmęczenia, odbijał się głośnym echem w pustym domu. Seth wsunął ręce do kieszeni i lekko zakołysał się na obcasach. - Zbyt martwa, aby się nią prze­jmować.

Chociaż odwrócił się plecami do obrazu, nadal miał przykre wrażenie, że młoda kobieta uważnie obserwuje go ze ściany. Obserwuje i ocenia.

Czekał go jeszcze obowiązek skontaktowania się z najbliższą rodziną, to znaczy z jej stryjem Nilesem Fontaine'em i jego żoną Helen, mieszkającymi w Wirginii. To oni po nagłej śmierci rodziców Grace wzięli ją na wychowanie. Policja ustaliła, że Helen Wilson Fontaine spędza lato w jakiejś willi we Włoszech i na razie nie sposób się z nią porozumieć.

Wille we Włoszech, niebieskie brylanty, olejne portrety wi­szące nad wyszukanymi kominkami. Dla Setha był to obcy, odległy świat. Nie mający nic wspólnego ze światem, z którego pochodził, ani życiem, na które składała się wyłącznie służba w policji.

Wiedział jednak, że przemoc dla nikogo nie robi wyjątków.

Właściwie mógłby pojechać do siebie, do małego domku na terenie osiedla stłoczonych na niewielkim obszarze kilkunastu podobnych siedzib. Jak zwykle, zastanie puste pokoje, bo jesz­cze nie spotkał kobiety, z którą zechciałby dzielić życie. W każ­dym razie mały domek będzie na niego czekał, dając poczucie bezpieczeństwa.

A ta imponująca rezydencja na wzgórzu, w jakiej teraz się znajdował, zbudowana z gładkiego, wypolerowanego drewna i ogromnych tafli połyskliwego szkła, z biegnącymi w dół wypielęgnowanymi trawnikami, basenem i starannie przyciętymi krzewami, nie dała żadnej osłony jej właścicielce. Nie za­pewniła bezpieczeństwa.

Seth ostrożnie ominął zaznaczony kredą kontur ludzkiej syl­wetki i znów wspiął się schodami na piętro. Był w złym nastroju i zdawał sobie z tego sprawę. Najlepszym lekarstwem na taki nastrój i przygnębienie nieodmiennie była praca.

Przyszło mu na myśl, że kobieta pokroju Grace Fontaine, wio­dąca ożywione, ekstrawaganckie, pełne przygód życie, prowadziła dziennik. Może notowała w nim nie tylko wydarzenia, lecz także własne zwierzenia, uwagi czy spostrzeżenia.

Rozpoczął szukanie od sypialni. Pracował w milczeniu. Me­todycznie i sprawnie. Przez cały czas świadomy charaktery­stycznego, odurzającego zapachu, który po sobie zostawiła.

Ściągnął krawat i wetknął go do kieszeni. Tak przywykł do kabury z bronią zawieszoną pod ramieniem, że nawet nie czuł jej ciężaru.

Starannie obejrzał wszystkie półki i szuflady, chociaż były w większości prawie puste. Ich zawartość, wyrzucona na podło­gę, walała się po całym pokoju. Szukał pod półkami i szuflada­mi, za nimi i pod materacem.

Przyszło mu na myśl, że Grace Fontaine tą masą ubiorów mogła wyposażyć całą drużynę modelek. Najbardziej lubiła miękkie tkaniny. Jedwabie, kaszmiry, satyny i cienkie, delikatne wełny. Śmiałe, ostre barwy. Odcienie szlachetnych kamieni. Preferowała błękit.

Nic dziwnego, z takimi oczami, pomyślał Seth, wciąż pod wrażeniem niebieskiego spojrzenia z portretu.

Zaczął się zastanawiać, jaki miała głos. Czy pasował do alabastrowej, delikatnej twarzy? Nisko brzmiący i lekko zachry­pnięty? Uwodzicielski i zmysłowy, stanowiący jeszcze jedną pokusę dla mężczyzn? Seth wyobrażał go sobie właśnie tak. Głęboki i zmysłowy, jak zapach unoszący się wszędzie w powietrzu. Jej ciało harmonizowało z twarzą i zapachem, uznał, zagłębiając się w ogromnej, wbudowanej w ścianę szafie. Oczy­wiście, Grace Fontaine pomagała naturze. Nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego na przykład kobiety wypychają sobie piersi silikonem po to, aby uwieść mężczyznę. Tylko tępy facet wolał­by sztuczny biust od naturalnego.

On sam stawiał na uczciwość. Wymagał jej od kobiet. I dla­tego pewnie nadal żył samotnie.

Przeglądając stroje pozostawione na wieszakach, ze zdzi­wieniem kręcił głową. Wyglądało na to, że nawet bandycie za­brakło cierpliwości, aby wyrzucić je z szafy. Wieszaki były ściąg­nięte razem, tak że suknie i inne ubiory tworzyły zwartą masę. Napastnik nie zadał sobie trudu, aby wyciągnąć je i dokładnie przeszukać.

W komodzie Seth natrafił na swetry, szaliki i apaszki, sztucz­ną biżuterię. Był przekonany, że Grace Fontaine miała także dużo prawdziwych klejnotów. Część z nich musiała znajdować się w okradzionym sejfie w bibliotece na parterze. Resztę pew­nie przechowywała w bankowej skrytce.

Postanowił sprawdzić to jutro z samego rana.

Ta kobieta uwielbiała muzykę, pomyślał spoglądając na rozsta­wione głośniki. Znajdowały się we wszystkich pokojach w całym domu. W salonie na parterze pełno było płyt kompaktowych, taśm, a nawet albumów starych płyt. Jeśli chodzi o muzykę, pani tego domu miała eklektyczne gusta. Słuchała dosłownie wszystkiego. Od Bacha do najnowszych zespołów młodzieżowych.

Czy często spędzała samotnie wieczory, z muzyką rozlegają­cą się w całym domu? Czy siadywała na kanapie przed stylo­wym kominkiem z jedną z setek książek stojących na półkach okalających ściany biblioteki?

Tak widział ją Seth. W kusej, jedwabnej, czerwonej koszul­ce, z podciągniętymi pod siebie długimi, wspaniałymi nogami.

Z kieliszkiem brandy, książką w ręku, rozbrzmiewającą wokół muzyką i światłem gwiazd sączącym się przez okna w dachu.

Świetnie potrafił to sobie wyobrazić. Aż za dobrze. Niemal widział, jak Grace Fontaine podnosi wzrok, odgarnia z pięknej twarzy czarny kosmyk niesfornie opadający na czoło i zauważy­wszy, że się jej przygląda, uwodzicielsko się uśmiecha. Odkłada na bok książkę i wyciąga rękę. Śmiejąc się zniewalająco, przy­ciąga go do siebie.

Seth miał przed oczami tę scenę, jakby zdarzyła się napra­wdę.

Potrafił jednak wziąć się w garść. Zaklął pod nosem, uspoka­jając głośne bicie serca.

Żywa czy martwa, ta kobieta musiała być czarownicą! Pie­kielne brylanty stanowiące klucz do całej sprawy, o absurdal­nych, mitycznych właściwościach bądź bez nich, tylko potęgo­wały jej złą moc.

A on? On sam tracił tylko czas na bzdurne rozważania. Sprawował nadzór nad całym śledztwem. Powinien teraz jechać do laboratorium i zmusić policyjnego lekarza, żeby jak najszyb­ciej ustalił przybliżony czas śmierci Grace Fontaine. Należało także niezwłocznie zadzwonić pod numery telefonów zapisane w notesie ofiary.

Musiał jak najszybciej opuścić ten dom przesycony odurza­jącym zapachem właścicielki. I trzymać się z dala, dopóki nie zapanuje nad niezdrowo pobudzoną wyobraźnią.

Zaniepokojony własną reakcją, zły na siebie za bezsensowne zachowanie, chciał wrócić do sypialni. Znajdował się prawie u szczytu schodów, gdy nagle kątem oka dojrzał poniżej jakiś ruch. Błyskawicznie sięgnął po broń.

Było już na to za późno.

Powolnym ruchem opuścił rękę i nie ruszając się z miejsca, spojrzał w dół. Zamarł. Nie na widok wycelowanego w siebie automatycznego pistoletu, lecz dlatego, że trzymała go mocno i pewnie, w obu rękach, zmarła kobieta.

- A więc nakryłam cię, złodzieju - powiedziała, wchodząc w jasny krąg światła padającego z żyrandola w holu. Wpatrywa­ły się w Setha tak dobrze mu już znane szokująco niebieskie oczy. - Czy istnieje jakiś powód, dla którego nie miałabym zastrzelić cię z miejsca, zanim wezwę policję?

Idealnie pasowała do jego wyobrażeń. Miała głęboki, zmy­słowy głos. Jak na ducha, zdumiewająco dźwięczny. I lekko zaróżowione policzki.

Było niewiele rzeczy, które potrafiły zaskoczyć Setha. Tym razem tak właśnie się stało. Widział kobietę spowitą w biały jedwab, z połyskującymi w uszach brylantowymi kolczykami i błyszczącym, srebrnym pistoletem w ręku.

Z trudem wziął się w garść, starając się nie okazać żadnych emocji. Bez cienia uśmiechu odparł spokojnym głosem:

- Nie musi pani nikogo wzywać. Jestem funkcjonariuszem policji.

Wydęła drwiąco wargi.

- Jasne, że jesteś, przystojniaku. Bo kto mógłby łazić po zamkniętym domu pod nieobecność właściciela jak nie przepra­cowany gliniarz z ulicznego patrolu? - zakpiła.

- Od dawna nie patroluję ulic. Pracuję w komendzie policji. Nazywam się Buchanan. Seth Buchanan. Jestem porucznikiem. Jeśli przesunie pani lufę trochę w lewo od mojego serca, będę mógł pokazać policyjną odznakę.

- Marzę, aby ją zobaczyć - kpiła dalej młoda kobieta, lecz nie spuszczając wzroku z Setha, powoli przesunęła lufę w bok.

Kiedy zszedł na dół i wsunął dwa palce do kieszeni, zbliżyła się i obejrzała odznakę. Wyglądała na prawdziwą. Niewiele zresztą można było wywnioskować ze złoconej blaszki, którą mężczyzna trzymał w ręku.

W tym momencie poczuła się bardzo źle. Znów dostała skur­czów żołądka. Takich samych jak wtedy, kiedy podjechała pod dom i zobaczyła, że jest rzęsiście oświetlony.

Oderwała wzrok od odznaki i utkwiła go w mężczyźnie. Uz­nała, że mimo wszystko wygląda bardziej na policjanta niż na włamywacza. Był przystojny. Postawny, o szerokich ramionach i wąskich biodrach, fizycznie bardzo atrakcyjny. I chyba zdy­scyplinowany.

Takie oczy, zimne i bez wyrazu, zdające się dostrzegać wszy­stko, mogły należeć tylko do policjanta lub kryminalisty. W każ­dym razie do człowieka niebezpiecznego.

Zwykle pociągali ją niebezpieczni mężczyźni. Ale w tej chwili, zważywszy na niecodzienną sytuację, nie była w nastro­ju do flirtu.

- W porządku. Wobec tego proszę wyjaśnić, poruczniku, co robi pan w moim domu. - Przypomniała sobie nagle, co ma w torebce. Przesyłkę od Bailey. Zrobiło się jej nieswojo.

W jakie wpakowałyśmy się kłopoty? - zastanawiała się w myśli. I jak uda mi się to ukryć przed okiem policjanta?

- Czy oprócz odznaki ma pan także nakaz rewizji? - spytała ostrym tonem.

- Nie. Nie mam. - Seth poczułby się znacznie lepiej, gdyby odłożyła pistolet. Nadal jednak trzymała go pewnie, mierząc trochę niżej niż poprzednio. Nie dał jednak poznać po sobie zdenerwowania. Nie spuszczając oczu z kobiety, powoli prze­szedł do przestronnego foyer. - Pani jest Grace Fontaine - stwierdził bez cienia emocji.

Obserwowała, jak oficer policji chowa odznakę do kieszeni, bez przerwy wpatrując się w nią nieprzeniknionym wzrokiem. Chce zapamiętać moje rysy, pomyślała rozdrażniona. Dostrzec każdy charakterystyczny znak. Do licha, co tu się w ogóle dzie­je? O co chodzi temu gliniarzowi ?

- Tak. Nazywam się Grace Fontaine - potwierdziła sucho. - I to jest moja posiadłość. Mój dom. Wszedł tu pan bez nakazu rewizji, to znaczy, że naruszył pan przepisy. W tej sytuacji wzy­wanie policji nie miałoby większego sensu, więc dzwonię po mojego adwokata.

Seth odchylił głowę. Znów uderzył go w nozdrza odurzający, charakterystyczny zapach. Może właśnie dlatego, że miało to natychmiastowy i niepożądany wpływ na jego system nerwowy, nie zastanawiając się, wypalił:

- No cóż, jak na trupa wygląda pani cholernie ładnie.

ROZDZIAŁ 2

Jeśli to jakiś policyjny dowcip, obawiam się, że będzie pan musiał mi go wytłumaczyć. - Grace Fontaine przymrużyła oczy i uniosła brwi.

Setha zaniepokoiła własna reakcja. Ta kobieta sprowoko­wała go do nieprofesjonalnego zachowania. Powoli wyciągnął rękę i jeszcze bardziej w lewo odchylił wymierzoną w siebie lufę.

- Pozwoli pani? - zapytał i zanim zdołała odpowiedzieć, błyskawicznym ruchem wyjął broń z jej dłoni. Sprawnie wysu­nął magazynek i włożył go do kieszeni. Zwrócił rozładowany pistolet. Uznał, że nie jest to najwłaściwsza chwila, aby pytać Grace Fontaine o pozwolenie na broń.

- Lepiej zawsze trzymać broń w obu rękach - poradził obo­jętnym tonem i z kamienną twarzą. - A jeśli nie chce pani, aby ktoś ją wyrwał, należy stać w odpowiedniej odległości.

- Piękne dzięki za lekcję samoobrony. - Rozdrażniona otwo­rzyła torebkę i włożyła do niej pistolet. - Ciągle jednak, porucz­niku, nie wiem, co robi pan w moim domu.

- Zdarzył się wypadek, pani Fontaine.

- Jaki wypadek? Było włamanie? - spytała. Dopiero teraz odwróciła się i obrzuciła wzrokiem hol. W tej chwili dostrzegła przewrócone krzesło i kawałki porcelany w przejściu do salonu. Zaklęła i ruszyła ostro przed siebie. Seth przytrzymał jej ramię.

- Pani Fontaine...

- Puszczaj pan - warknęła, nie pozwalając mu dokończyć. - Będę robić, co mi się podoba. To mój dom.

- Wiem. - Nie rozluźnił uchwytu. - Kiedy była tu pani ostatnim razem?

- Niech pan da spokój. Złożę zeznanie dopiero wtedy, kiedy się przekonam, co zginęło. - Zrobiła następne dwa kroki i zoba­czyła fragment zdewastowanego wnętrza. Było jasne, że nie była to tylko zwykła kradzież, szybka i profesjonalna. - Jak widzę, ktoś tu zdrowo narozrabiał. Mam rację? Moje sprzątaczki nie będą uszczęśliwione. - Grace spojrzała wymownie na ramię, którego Seth nie puszczał. - Sprawdza pan, poruczniku, moje mięśnie? - spytała cierpkim tonem. - Lubię myśleć, że są wy­robione.

- Ma pani dobre mięśnie. - Z tego, co zdołał dostrzec, pa­trząc na obcisłe, białe spodnie, mógł spokojnie stwierdzić, że ma także wspaniałą figurę. - Pani Fontaine, proszę mi powiedzieć, kiedy była tu pani ostatnim razem?

- Tutaj? - Westchnęła. Przez cały czas myśli jej krążyły wokół spraw, które będzie zmuszona pozałatwiać w związku z włamaniem. Zadzwonić do ajenta z firmy ubezpieczeniowej, wypełnić formularze, złożyć zeznania. - W środę po południu. Potem na parę dni wyjechałam z miasta.

Była bardziej wstrząśnięta zdewastowaniem domu, niż chciała się do tego przyznać. Robiła jednak dobrą minę do złej gry.

- Nie zamierza pan notować tego, co mówię? - spytała z bladym uśmiechem.

- Zamierzam. I niebawem to zrobię. Kto mieszkał w tym domu podczas pani nieobecności?

- Nikt. Kiedy wyjeżdżam, nie zostawiam tu nikogo. A te­raz proszę wybaczyć, że... - Gwałtownym ruchem wyswo­bodziła ramię i dopadła łukowatego przejścia z holu do salo­nu. Stanęła jak wryta. Z przerażeniem patrzyła na pobojowi­sko, w jakie zamieniło się eleganckie, wysmakowane wnętrze. - Boże! - jęknęła. Ogarnęła ją wściekłość. - Dlaczego zniszczy­li wszystko, czego nie mogli zabrać? - Uniosła głowę i ujrza­ła wyłamaną balustradę na piętrze. - Do diabła, a co tam się działo? Po co mi domowy alarm, jeśli każdy może... - Urwała.

Zatrzymała się gwałtownie, gdyż na orzechowym parkie­cie zobaczyła zaznaczony grubą kredą zarys ludzkiej sylwet­ki. Stała jak zahipnotyzowana, nie mogąc oderwać wzroku od koszmarnego rysunku. Z twarzy odpłynęła jej cała krew. Żeby zachować równowagę, oparła się jedną ręką o tył poplamionej krwią kanapy. Nadal wpatrywała się w podłogę, a potem prze­niosła wzrok na połyskujące odłamki szkła, które jeszcze tak niedawno było blatem niskiego stolika, i na plamę zaschniętej krwi.

- Może przejdziemy do jadalni? - zaproponował Seth. Poczuła nieznośne kłucie w żołądku. Najpierw igły lodu, a zaraz potem fale gorąca przebiegające przez ciało.

- Kto tutaj zginął? - spytała nienaturalnie ostrym tonem.

- Jeszcze pięć minut temu byłem przekonany, że to pani - oświadczył Seth.

Na sztywnych nogach ruszyła w głąb pokoju. Podniosła z podłogi przewróconą butelkę brandy, niezdarnie otworzyła ba­rek i wyciągnęła kieliszek. Nalała do pełna.

Pierwszy łyk wypiła tak, jakby to było lekarstwo. Aż nią wstrząsnęło. Nadal była blada jak ściana, ale alkohol chy­ba sprawił, że jej wewnętrzny mechanizm znów zaczął funkcjo­nować.

- Pani Fontaine, sądzę, że będzie lepiej, jeśli o tym poroz­mawiamy w innym pokoju.

- Nic mi nie jest - odparła. Wychyliła następny kieliszek. - Dlaczego pan przypuszczał, że to byłam ja?

- Ofiara znajdowała się w pani domu, ubrana tylko w ko­szulkę. Odpowiadała pani rysopisowi. W wyniku wypadku jej twarz uległa... poważnemu zniekształceniu. Była w pani wieku. Miała podobną figurę, ten sam wzrost i taki sam kolor włosów oraz identyczną karnację.

A więc, na szczęście, nie była to ani Bailey, ani MJ, pocieszy­ła się w duchu Grace, a głośno powiedziała:

- Opuszczając dom, nie pozostawiłam w nim żadnego go­ścia. Nie mam pojęcia, kim mogła być ta kobieta. Może należała do bandy włamywaczy? Ale w jaki sposób...? Ktoś ją zrzucił? - Grace podniosła wzrok i spojrzała na wyłamaną balustradę.

- To ustali śledztwo.

- Nie potrafię panu pomóc, poruczniku. Nie wiem, kim była zabita. Nie mam bliźniaczki. Mogę tylko... - Urwała nagle i znów pobladła. - Och, nie! Tylko nie ona! O Boże!

- O kogo chodzi? - zapytał Seth.

- To... to mogła być... Miała zwyczaj zatrzymywać się tutaj podczas mojej nieobecności. - Grace odwróciła wzrok od zarysu ludzkiej sylwetki, wycofała się spośród szczątków szkła i przedmiotów. Przysiadła na bocznym oparciu kanapy. - Moja stryjeczna siostra. - Wypiła powoli następny łyk brandy. Poczuła rozgrzewające ją ciepło. - Melissa Bennington. Nie, nie Bennington, Fontaine. Po rozwodzie, kilka miesięcy temu chyba wróciła do rodowego nazwiska, ale nie jestem tego pewna.

- Czy jest do pani podobna?

- Przez całe życie stawała na głowie, żeby tak było. - Grace uśmiechnęła się słabo. - Trochę mi to pochlebiało, a trochę drażniło. W ostatnich łatach uważałam to za żałosne. Chyba jesteśmy do siebie nieco podobne. Seth słuchał w milczeniu.

- Zapuściła włosy, żeby wyglądały jak moje - ciągnęła Grace. - Ufarbowała na identyczny kolor. Różniłyśmy się trochę budową ciała, ale ona robiła wszystko, aby zatrzeć różnice. Ku­powała stroje w tym samym stylu co moje i niemal identyczne. Wybierała nawet podobnych mężczyzn. Wychowywałyśmy się razem. Melissa zawsze zazdrościła mi wszystkiego. Uważała, że mam więcej szczęścia.

Seth nadal się nie odzywał.

- Tym razem miałam - dodała słabym głosem. Odwróciła się i spojrzała na parkiet. Ogarnął ją smutek.

- Czy ktoś, kto nie znał pani zbyt dobrze, mógł was po­mylić?

- Tak Ale tylko jakiś przelotny znajomy. Nikt, kto... - Grace ponownie urwała w pół zdania i stanęła na równe nogi. - Uważa pan, że ktoś zabił ją przez pomyłkę? Sądził, że to jestem ja? Wziął Melissę za mnie, podobnie jak pan? To absurd. Po prostu jakiś bandyta włamał się do domu, żeby mnie obrabować. A śmierć Melissy to był... nieszczęśliwy wypadek.

- Całkiem możliwe - przyznał spokojnie Seth. Wyciągnął notes i coś w nim zapisał, a potem spojrzał prosto w oczy stoją­cej naprzeciw kobiecie. - Jest także więcej niż prawdopodobne, że ktoś tu przyszedł, pomylił Melissę z panią i był przekonany, że to ona ma trzecią Gwiazdę.

Grace Fontaine była świetną aktorką, musiał to przyznać. Skłamała bez mrugnięcia okiem.

- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi - oświadczyła sztywno.

- Świetnie pani wie - zaprzeczył. - I jeśli rzeczywiście nie była pani w domu od środy, to nadal ją pani ma.

Rzucił okiem na torebkę, którą trzymała w ręku.

- Nie mam zwyczaju noszenia gwiazd w portmonetce. - Uśmiechnęła się słabo. - Ale to piękny pomysł, bardzo poetyczny. Być może kiedyś z niego skorzystam. A te­raz, poruczniku, proszę mi wybaczyć. Jestem bardzo zmęczo­na...

- Pani Fontaine. - Głos Setha przybrał stanowczy ton. - Melissa jest szóstą ofiarą, z jaką miałem do czynienia w tej sprawie. Wszystkie śmierci mają związek z trzema niezwykły­mi, niebieskimi brylantami.

Grace złapała go gwałtownie za rękę.

- Co z MJ i Bailey?

- Pani przyjaciółki żyją i nic im nie grozi, mimo że spędziły niecodzienny weekend. Przykrych przygód mogłyby uniknąć, gdyby skontaktowały się z policją i współpracowały z nią Pani postąpi inaczej - dodał z naciskiem.

Odgarnęła włosy opadające na twarz.

- Gdzie są? Co pan z nimi zrobił? W więzieniu? Mój adwo­kat natychmiast je wyciągnie. Szybciej, niż pan potrafi wyrecy­tować formułkę o przysługujących im prawach.

Ruszyła w stronę telefonu, ale na stylowym stoliku aparatu nie było.

- Pani przyjaciółki nie zostały aresztowane. - Dotknęła go tą uwagą. - Chyba właśnie teraz organizują pani pogrzeb.

- Organizują mój pogrzeb... - Piękne oczy Grace zrobiły się ogromne. - O Boże, powiedział im pan, że nie żyję? Gdzie one są? I gdzie się podział ten piekielny telefon? Muszę natychmiast do nich zadzwonić. - Rozglądała się nerwowo po zdewastowa­nym wnętrzu.

Seth znów przytrzymał ją za ramię.

- Nie ma ich w domu.

- Mówił pan przecież, że nie siedzą w więzieniu.

- Nie siedzą. - Uznał, że niczego więcej od niej nie wyciąg­nie, dopóki sama się nie uspokoi. - Zawiozę panią do przyjació­łek. A potem, pani Fontaine, wspólnie rozwiążemy tę sprawę. Ma pani moje słowo.

Podczas jazdy na jedno z przedmieść Waszyngtonu Grace nie odezwała się ani słowem. Towarzyszący jej porucznik Seth Bu­chanan zapewnił, że Bailey i MJ czują się dobrze. Uwierzyła mu, nadal jednak była zdenerwowana i spięta. Tak mocno zaciskała złączone dłonie, że rozbolały ją palce.

Czuła wyrzuty sumienia. Przyjaciółki opłakiwały jej tragicz­ną śmierć, podczas gdy ona, nic nikomu nie mówiąc, wyjechała z miasta. Potrzebowała samotności.

Co działo się z Bailey i MJ podczas tego długiego weekendu? Czy próbowały się z nią skontaktować? Już teraz wiedziała na pewno, że przyczyną wszystkich kłopotów są trzy bezcenne, niebieskie brylanty, których autentyczność badała Bailey na zle­cenie Smithsonian Institute.

Przed zamkniętymi oczyma Grace ukazał się zarys ludzkiej sylwetki, wykreślony kredą na lśniącym parkiecie. Jej ciałem wstrząsnęły dreszcze. Melissa. Biedna, żałosna dziewczyna. Grace nie potrafiła jednak teraz się nad nią litować. Myślała tylko o przyjaciółkach.

- Nic im się nie stało? - wydobyła z siebie z trudem.

- Nic. - Seth nie zamierzał mówić więcej. Skupił uwagę na prowadzeniu samochodu, ponieważ panował duży ruch. Wnętrze wozu wypełniał zapach tej kobiety, drażnią­cy powonienie i zmysły. Seth otworzył okno, żeby się go pozbyć.

- Gdzie była pani przez ostatnie dni? - zapytał.

- Poza miastem. - Odchyliła głowę i zamknęła oczy. - W jednym z moich ulubionych miejsc.

Jechali w milczeniu. Kiedy samochód skręcił w boczną ulicę i podjechał pod stylowy dom z cegły, Grace znów się wyprosto­wała. Zobaczyła błyszczącego jaguara, a obok niego jakiś zdeze­lowany samochód.

- Nie ma tu ani wozu Bailey, ani MJ - zauważyła, rzucając Sethowi pełne wyrzutu spojrzenie.

- Ale one są.

Wyskoczyła z samochodu i podbiegła do frontowego wej­ścia. Zapukała głośno. Po chwili w otwartych drzwiach stanął nieznajomy mężczyzna. Wydawał się wstrząśnięty jej wido­kiem, lecz szybko się opanował. Na jego twarzy ukazał się ciepły uśmiech.

- Jesteś Grace.

- Tak. Ja...

- To prawdziwy cud, że mogę cię oglądać. - Z uczuciem wziął w objęcia oniemiałą Grace. Zauważyła, że ma świeżo obandażowa­ne ramię. - Jestem Cade - oznajmił. Ponad jej głową napotkał spojrzenie Setha. - Cade Parris. Wchodźcie do środka.

- Gdzie Bailey i MJ?

- Tutaj. Oszaleją z radości.

Wziął Grace za ramię. Poczuł, jak drży. Zatrzymała się w drzwiach saloniku i oparła o niego.

Obie przyjaciółki były całe i zdrowe. Stały zwrócone twarza­mi w przeciwną stronę, trzymając się za ręce. Rozmawiały przy­ciszonym, pełnym rozpaczy głosem. W pobliżu nich krążył obcy mężczyzna. Z rękoma w kieszeniach i wyrazem bezradności na świeżo pokiereszowanej, zawadiackiej twarzy. Jego szare, po­chmurne oczy rozjaśniły się na widok Grace. Nabrała głęboko powietrza i wypuściła je powoli.

- Miło wiedzieć, że na tym świecie istnieją ludzie, którzy szczerze żałują mojego odejścia - powiedziała czystym, opano­wanym głosem.

Bailey i MJ błyskawicznie odwróciły się w stronę drzwi. Przez chwilę wszystkie trzy stały bez ruchu, wpatrując się w sie­bie błyszczącymi oczami. Seth zobaczył, że kobiety poruszyły się jednocześnie. Rzuciły się przez pokój ku sobie. Ich ruchy miały zdumiewający urok. Chwilę potem padły sobie w objęcia, mówiąc i płacząc równocześnie.

Trójkąt, odruchowo pomyślał Seth i zmarszczył czoło. Trzy połączone punkty stanowiące zamkniętą, geometryczną figurę. Zu­pełnie jak złoty trójkąt, w którego wierzchołki wprawiono przed wiekami bezcenne kamienie, mogące, jak głosiła legenda, obdarzyć człowieka boską potęgą i uczynić nieśmiertelnym.

- Sądzę, że powitanie trochę potrwa - spokojnie oznaj­mił Cade. Gestem wskazał Sethowi drzwi do holu. Widząc jego wahanie, uniósł brwi. - Nie sądzę, aby zamierzały stąd wyjść.

Seth wzruszył lekko ramionami i wycofał się z pokoju. Po­stanowił dać kobietom dwadzieścia minut.

- Chciałbym skorzystać z telefonu - powiedział do Cade'a.

- Jeden aparat jest w kuchni - odparł gospodarz. - Zwrócił się do mężczyzny o pokiereszownej twarzy: - Jack, napijesz się piwa?

Jack uśmiechnął się szeroko.

- Z największą przyjemnością.

- A więc miałaś amnezję - chwilę później Grace powtórzyła dopiero co zasłyszane słowa. Obie z Bailey siedziały przytulone na kanapie. MJ zajęła miejsce na podłodze, u ich stóp. - Nic nie pamiętałaś?

- Absolutnie nic. - Bailey nie puszczała ręki Grace, jakby obawiała się, że przyjaciółka zaraz zniknie. - Ocknęłam się w okropnym, małym pokoju hotelowym, nie pamiętając ani o milionie dolarów w gotówce, ani o brylantach. Wzięłam książkę telefoniczną i z listy detektywów na chybił trafił wybra­łam Cade'a Parrisa.

- Co było dalej?

- Cade bardzo mi pomógł. Bez niego nie dałabym sobie rady - ciągnęła Bailey. Szczególny ton jej głosu sprawił, że Grace i MJ wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Uznały, że na ten temat szerzej pogadają później. - Zaczęłam sobie przypominać oderwane fakty. Was pamiętałam jak przez mgłę. Nic nie ukła­dało się w logiczną całość. To Cade wydedukował genialnie, że moja amnezja ma coś wspólnego z firmą Salvinich. A potem mnie tam zawiózł. No i... włamał się do środka.

- Zjawiliście się na krótko przed nami - wtrąciła MJ. - Jack zauważył uszkodzone zamki przy tylnym wejściu.

- A więc znaleźliśmy się w środku - ciągnęła Bailey. Jej oczy, zaczerwienione od płaczu, znów wypełniły się łzami. - I wtedy przypomniałam sobie wszystko. Jak moi przyrodni bra­cia postanowili ukraść trzy niebieskie brylanty, a zamiast nich zostawić wykonane własnoręcznie kopie. Przypomniałam sobie, że aby im to uniemożliwić, wysłałam do was dwa z tych kamie­ni. Byłam potwornie głupia... Jak mogłam zrobić coś tak idioty­cznego?

- To wcale nie było złe - zaprotestowała Grace, czule obej­mując Bailey. - Uważam, że postąpiłaś sensownie. Miałaś za mało czasu, aby wymyślić lepsze rozwiązanie.

- Powinnam od razu zawiadomić policję, ale byłam przeko­nana, że sama sobie poradzę. Poszłam do biura Thomasa powie­dzieć mu, iż przejrzałam ich brudne machinacje. I wtedy zoba­czyłam. .. - Zaczęła drżeć na całym ciele. - Ujrzałam, jak się biją. Walczyli na śmierć i życie. To było straszne. Za oknami szalała burza. Co chwila błyskawice rozjaśniały wnętrze i oświetlały ich twarze. W pewnej chwili Timothy złapał z biur­ka nóż do otwierania listów. Zgasło światło, ale przez błyskawice nadal było jasno jak w dzień. Widziałam, co Timothy zro­bił... Thomasowi. To było okropne. Tyle krwi...

- Przestań - szepnęła MJ, poklepując Bailey po kolanie. - Zapomnij o wszystkim. Nawet myślami nie wracaj do tamtej koszmarnej sceny.

- Muszę. - Bailey pokręciła głową. - Timothy mnie zo­baczył, Grace. Zamierzał mnie też zabić, żeby pozbyć się świad­ka. Rzucił się w moją stronę, ale zdążyłam porwać torbę z ich pieniędzmi i po ciemku uciekłam z pokoju. Ukryłam się w małej niszy pod schodami. Przez szpary widziałam, jak mnie szuka. Miał ręce umazane krwią. Nadal nie wiem, co działo się potem. I jak dostałam się do tego okropnego hotelowego pokoju.

Grace słuchała tej opowieści z przerażeniem. Bailey, jej spo­kojną i zrównoważoną przyjaciółkę, ścigał morderca.

- Najważniejsze, że udało ci się uciec - powiedziała. - Teraz jesteś bezpieczna. - Grace spojrzała na MJ siedzącą na podłodze. - Wszystkie jesteśmy całe i zdrowe. Nie stanie się nam nic złego. - Uśmiechnęła się z trudem.... - A jak ty spędziłaś weekend? - spytała drugą, milczącą dotychczas przyjaciółkę.

- Uciekałam z łowcą nagród, byłam przykuta kajdankami do łóżka w tanim, obskurnym motelu i strzelało do mnie dwóch zbirów. No, a potem odbyłam krótką podróż do twojego wiej­skiego domu.

Grace z trudem zachowywała spokój. Mówiąc o łowcy na­gród, MJ miała pewnie na myśli mężczyznę o imieniu Jack. O długich, brązowych włosach ściągniętych z tyłu głowy, poka­leczonej twarzy i szarych oczach. Oraz zabójczym uśmiechu. Kajdanki, motele i strzelanina. Skupiła uwagę na ostatnich sło­wach MJ.

- Byłaś w moim domu? Kiedy?

MJ opowiedziała zwięźle, co się wydarzyło od jej pierwszego spotkania z Jackiem. O tym, jak najpierw usiłował ją uprowadzić, przekonany, że jest ścigana przez sąd za niezapłacenie kaucji. I jak wreszcie się dogadali, połączyli siły i usiłowali dojść do sedna tej zagadkowej sprawy.

- Dużo myśleliśmy na ten temat - oświadczyła. - I doszli­śmy do wniosku, że istnieje ktoś, kto z ukrycia pociąga za wszy­stkie sznurki. Ale w naszym śledztwie nie posunęliśmy się dale­ko. Urzędnik, który wręczył Jackowi fałszywy nakaz doprowa­dzenia mnie do sądu, jest martwy. Nie żyją też dwaj faceci, którzy nas ścigali. Zginęli w wypadku samochodowym. A także bracia Salvini.

- I Melissa - szeptem dodała Grace.

- Melissa? - zdziwiła się Bailey. - Czy to ona była tą martwą kobietą znalezioną w twoim domu?

- To więcej niż pewne. Kiedy wróciłam do siebie, zastałam policjanta. Cały dom był przewrócony do góry nogami oraz kompletnie zdewastowany. Policja znalazła w nim zamordowa­ną kobietę. Była przekonana, że to ja. - Grace urwała. Musiała się uspokoić. Ostrożnie wciągnęła do płuc powietrze i po chwili je wypuściła. - Melissa wypadła przez balustradę na piętrze, a raczej została zepchnięta. Gdy to się stało, byłam daleko od domu.

- Gdzie? - spytała MJ. - Dokąd właściwie pojechałaś? - Kiedy z Jackiem dotarliśmy do twojego wiejskiego domku, był zamknięty na cztery spusty. Byłam jednak pewna, że dopiero co go opuściłaś. Czułam w powietrzu zapach twoich perfum.

- Wyruszyłam stamtąd wczoraj rano. Nagle zachciało mi się popatrzeć na morze, więc zjechałam na wschodnie wybrze­że. Zatrzymałam się w małym pensjonacie. Spacerowałam wzdłuż plaży, oglądałam sklepy ze starociami i zwiedzałam miasteczko. Wyjechałam wieczorem. Z pensjonatu dzwoniłam do was, ale odpowiedziały mi automatyczne sekretarki. Miałam jakieś złe przeczucia, więc ruszyłam w drogę powrotną. - Zamknęła na chwilę oczy. - Byłam półprzytomna. Tuż przed weekendem stała się straszna rzecz. Straciliśmy jedno z dzieci.

- Och, Grace, bardzo ci współczuję.

- Właściwie powinnam się do tego przyzwyczaić. Moi pod­opieczni mają od urodzenia AIDS, dziury w sercu lub inne stra­szne choroby. Wielu z nich umiera, aleja ciągle nie mogę się z tym pogodzić. Chyba dlatego wyjechałam z miasta. Dopiero pod koniec wyprawy zaczęłam sensowniej myśleć. Martwiłam się o was. A gdy wróciłam, zastałam w domu gliniarza, który mnie tu przywiózł. Pytał o brylant. Nie miałam pojęcia, co mogę mu powiedzieć, więc milczałam.

- Złożyłyśmy już na policji pełne zeznania - oświadczyła Bailey. Westchnęła głęboko. - Ani Cade, ani Jack chyba nie przepadają za porucznikiem Buchananem, ale przyznają, że jest świetnym policjantem. Oba brylanty są już bezpieczne. Podob­nie jak my.

- Jest mi niezmiernie przykro, że przeżyłyście tak okropne rzeczy. I mam wyrzuty sumienia, że mnie tu nie było.

- Twoja obecność niczego by nie zmieniła - oświadczyła MJ. - Byłyśmy rozdzielone. Podobnie jak brylanty. Może tak chciał los.

- Teraz już jesteśmy razem. - Grace wzięła za ręce przyja­ciółki. - Co jeszcze się nam przydarzy?

Do pokoju wszedł Seth. Obojętnym spojrzeniem obrzucił kobiety, a potem zatrzymał wzrok na Grace.

- Pani Fontaine - zwrócił się do niej - gdzie jest brylant? Podniosła się i wzięła torebkę leżącą na brzegu kanapy.

Otworzyła ją, wyciągnęła aksamitny woreczek i wysunęła bry­lant na rozwartą dłoń.

- Prawda, że wspaniały? - Wpatrywała się w kamień mie­niący się w świetle chłodnym, niebieskim blaskiem. - Mówi się, że brylanty są zimne, kiedy się ich dotyka. Bailey, czy to prawda? Ten jest inny. Tkwi w nim jakieś wewnętrzne ciepło. - Grace podniosła głową i napotkała wzrok Setha. - Ilu jeszcze ludzi zginie z jego powodu?

Podała kamień Sethowi. Kiedy biorąc brylant, dotknął jej dłoni, doznała wstrząsu.

- Robi wrażenie - wydusiła po chwili z trudem. Seth pozostał obojętny i oficjalny.

- Tak, jest niesamowity - przyznał. - I chyba nawet pani, pani Fontaine, nie byłoby na niego stać - dodał z nutką złośliwo­ści w głosie.

Nie, pomyślała rozczarowana, nie poczuł niczego. Musiało się jej przywidzieć. Była przemęczona i zdenerwowana.

- Wolę precjoza mniej rzucające się w oczy - odrzekła. Bailey podniosła się z kanapy.

- Ja odpowiadam za Gwiazdy, chyba że dyrekcja Smithsonian postanowi inaczej. - Spojrzała na Cade'a stojącego w drzwiach. - Umieścimy je w skarbcu. A jutro z samego rana skontaktuję się z przedstawicielem Smithsonian, doktorem Linstrumem.

Seth obrócił w dłoni bezcenny kamień. Chyba mógł go skon­fiskować, podobnie jak pozostałe. Bądź co bądź, stanowiły do­wody rzeczowe w kilku sprawach o morderstwo. Nie miał jed­nak ochoty wracać teraz do komendy i wieźć samemu, własnym samochodem, takich kosztowności.

Drażnił go Cade Parris. Nie lubił faceta, ale uważał za uczci­wego. No i, formalnie rzecz biorąc, brylanty znajdowały się pod opieką Bailey James, dopóki przedstawiciele Smithsonian ich nie zabiorą. Zastanawiał się, co będą mieli do powiedzenia, gdy usłyszą o podróżach, które ostatnio odbyły Trzy Gwiazdy. Ale to już nie jego sprawa.

- Dobrze go zamknij - mruknął do Cade'a, wręczając mu brylant. Zwrócił się do Bailey: - Pani James, jutro rano sam porozmawiam z doktorem Linstrumem.

Cade zrobił krok w kierunku Setha.

- Słuchaj, Buchanan... - zaczął gniewnym tonem.

- Cade. - Bailey stanęła między najeżonymi mężczyznami. - Porucznik ma rację. Ta sprawa należy teraz do niego.

- Należy także do mnie - warknął detektyw, rzucając Sethowi jeszcze jedno nieprzyjazne spojrzenie.

- Dziękuję, poruczniku, że tak szybko przywiózł pan Grace. Seth spojrzał na wyciągniętą rękę Bailey James. Jak do po­żegnania. Ta kobieta go odprawiała.

- Przykro mi, że zakłóciłem pani spokój - odparł zdawko­wo. Zatrzymał wzrok na MJ. - Pani O'Leary, proszę nie opusz­czać miasta.

- Nigdzie się nie wybieram - oświadczyła MJ. I niech pan jedzie ostrożnie, poruczniku.

Odprawiony po raz drugi, spojrzał na Grace.

- Zabiorę panią, pani Fontaine.

- Ona nigdzie nie wychodzi. - MJ w mgnieniu oka stanęła przed Grace, jak tygrysica osłaniająca swe młode. - Nie wróci dziś do domu. Zostanie z nami.

- Jeśli nie chce pani jechać do domu, może będzie wygod­niej złożyć zeznanie w komendzie - sucho zaproponował Seth.

- Chyba nie mówi pan poważnie... - zaczęła Bailey. Zmierzył ją ostrym wzrokiem.

- Mam ciało w kostnicy. To poważna sprawa i tak ją tra­ktuję.

- Wielki z ciebie służbista, Buchanan - wtrącił się Jack. W jego głosie zabrzmiała groźba. - Może obaj przejdziemy do sąsiedniego pokoju i... pogadamy inaczej?

Grace zrobiła krok w przód. Na jej wargach ukazał się uśmiech.

- Ty jesteś Jack, mam rację?

- Tak. - Oderwał wzrok od Setha i odwzajemnił uśmiech.

- Jack Dakota - przedstawił się. - Miło mi poznać... Miss Kwiet­nia.

- Jak widzę, odżywa moja niechlubna młodość. - Jack przy­pomniał Grace nagie zdjęcie na rozkładówce „Playboya”. Roze­śmiała się i pocałowała go w pokaleczony policzek. - Doceniam twoją gotowość do walki z porucznikiem. Ale, Jack, sam wyglą­dasz tak, jakbyś już miał za sobą dobre parę rund.

Z zawadiackim uśmiechem przeciągnął palcem po pokiere­szowanej szczęce.

- Jeszcze stać mnie na kilka następnych.

- Nie wątpię. Niestety, ten gliniarz ma rację. - Grace uśmie­chnęła się teraz chłodno do Setha. - Jest raczej nietaktowny, ale to inna sprawa. Musi wyjaśnić kilka rzeczy. Powinnam z nim pojechać.

- Nie wrócisz do domu - oświadczyła Bailey.

- Nic mi się nie stanie. Jeśli jednak nie macie nic przeciwko temu, to załatwię sprawę, wezmę z domu trochę niezbędnych rzeczy i wrócę. - Spojrzała na Cade'a. - Czy masz jakieś zapa­sowe łóżko?

- Jasne, że mam. Pojadę z tobą, pomogę spakować rzeczy i z powrotem tu cię przywiozę. Zgoda?

- Lepiej zostań z Bailey. - Grace podeszła do detektywa i wargami musnęła jego policzek. - Jestem pewna, że porucznik i ja damy sobie radę. - Wzięła torebkę i serdecznie uściskała przyjaciółki. - Nie martwcie się o mnie. Bądź co bądź, będę pod opieką policji. - Cofnęła się i obdarzyła Setha uwodzicielskim uśmiechem. - Czy mam rację, poruczniku?

- Jak najbardziej.

Odsunął się od drzwi i przepuścił Grace. Milczała, dopóki nie znaleźli się w jego wozie.

- Chcę zobaczyć ciało - oświadczyła. Uniosła rękę na widok czterech osób stłoczonych we frontowych drzwiach i obserwujących ich odjazd. - Musi pan... to znaczy powinno się ją ziden­tyfikować, prawda?

Zaskoczyła go ta propozycja, ale nie dal nic po sobie poznać. Skinął głową.

- Więc zróbmy to od razu. A potem odpowiem na pańskie pytania. Wolałabym, abyśmy załatwili to w komendzie. Mój dom nie jest jeszcze gotowy na przyjęcie gości - dodała ze sztucznym uśmiechem.

Przewidywała, że to będzie trudne, a nawet okropne. Zmo­bilizowała całą odwagę, a przynajmniej tak się jej wydawało. Spoglądając w kostnicy na zwłoki, uznała, że na nic była wszel­ka mobilizacja. Nie mogła się przygotować na tak przerażający widok.

Trudno było dziwić się policji, że pomylili ją z Melissą. Z twarzy stryjecznej siostry właściwie nie pozostało nic. Śmierć okazała się okrutna. Ze względu na swe stałe szpitalne kontakty Grace zdawała sobie z tego sprawę.

- To jest Melissa - oznajmiła zbielałymi wargami. Jej głos odbił się echem w zimnym, białym pomieszczeniu. - Moja stry­jeczna siostra, Melissa Fontaine.

- Czy jest pani tego pewna?

- Tak. Chodziłyśmy razem na gimnastykę. Znam świetnie jej ciało. Na plecach, trochę na lewo od kręgosłupa, ma znamię w kształcie sierpu, a na lewej stopie małą bliznę. Jako dziecko weszła boso na rozbite szkło.

Seth odsunął się od Grace, odnalazł bliznę, a potem skinął na asystenta policyjnego lekarza.

- Współczuję pani z powodu tej straty.

- Tak. Jestem tego pewna. Przepraszam.

Grace odwróciła się nagle i ruszyła sztywno do wyjścia. Przy drzwiach nogi się pod nią ugięły.

Przeklinając w myśli własną głupotę, Seth złapał ją w ostat­niej chwili. Wyprowadził na korytarz i posadził na krześle. Po­chylił jej głowę, tak że znalazła się między kolanami.

- Nie zemdleję.

Walczyła z ogarniającą ją słabością. Było jej niedobrze.

- Zmyliła mnie pani.

- Jestem kobietą zbyt wyrafinowaną, aby pozwolić sobie na tak prostacką reakcję jak omdlenie. - Głos Grace się załamał. Opuściła ramiona i przez chwilę trzymała nisko głowę. - Och, Boże! Melissa nie żyje. Dlatego, że mnie nienawidziła.

- Co takiego?

- Nieważne. Już jej nie ma. - Grace wzięła się w garść, wyprostowała na krześle i oparła głowę o zimną, białą ścia­nę. Tak samo bezbarwna stała się jej twarz. - Muszę zadzwo­nić do ciotki. To znaczy do matki Melissy. Powiedzieć, co się stało.

Seth wpatrywał się w nią ze współczuciem. Mimo niezwy­kłej bladości wciąż była uderzająco piękna.

- Proszę podać mi adres i numer telefonu pani Helen Fontaine. Zajmę się tą sprawą.

- Sama zawiadomię ciotkę.

Dopóki się nie poruszyła, nie zdawał sobie sprawy, że trzyma ją za rękę. Wziął się w garść. Podniósł się.

- Z panią Fontaine ani z jej mężem nie udało mi się skonta­ktować - oznajmił. - Podobno są w Europie.

- Wiem, gdzie jest ciotka. - Grace odrzuciła w tył włosy, ale nie próbowała wstać. Uznała, że jest na to jeszcze za wcześnie. - Ja ją znajdę. - Na samą myśl, że będzie musiała wykonać ten koszmarny telefon, Grace ścisnęło w gardle. - Czy mogę dostać trochę wody? - spytała słabym głosem.

Kroki Setha niosły się głośnym echem, gdy szedł po wyłożo­nej kafelkami podłodze. A potem zapanowała cisza. Piekielna cisza, przywodząca na myśl czynności wykonywane w tym po­nurym budynku. W powietrzu unosił się mdły zapach, mimo ostrej woni środków dezynfekcyjnych.

Grace wzięła od Setha papierowy kubek. Trzymała go w obu dłoniach i piła powoli, koncentrując się wyłącznie na prostej czynności, jaką było przełykanie zimnego płynu.

- Dlaczego pani nienawidziła? Grace ledwie usłyszała pytanie.

- O czym pan mówi?

- Powiedziała pani, że stryjeczna siostra pani nienawidziła.

- Tak.

- Dlaczego?

- Och, to rodzinne - z pozorną obojętnością odparła Grace, nieznacznie wzruszając ramionami. Oddała Sethowi pu­sty kubek. Podniosła się. - Chciałabym stąd wyjść.

Przyjrzał się jej uważnie. Nie była już blada, ale miała niena­turalnie rozszerzone źrenice i szklane oczy. Wątpił, czy wytrzy­ma jeszcze godzinę, zanim się załamie.

- Odwiozę panią do Parrisa - zdecydował. - Rzeczy z domu będzie można zabrać jutro rano. Potem przyjedzie pani do mnie na komendę i złoży zeznanie.

- Mówiłam, że zrobię to jeszcze dzisiaj.

- A ja mówię, że zrobi to pani jutro rano. Dziś nie nadaje się pani do niczego.

Zdobyła się na blady uśmiech.

- Poruczniku, jest pan chyba pierwszym mężczyzną, który oznajmił mi coś takiego. Jestem zdruzgotana pańską wypowie­dzią - zakpiła.

- Niech pani da spokój tym gierkom. Szkoda czasu. - Wziął ją mocno pod rękę i poprowadził do wyjściowych drzwi. - Szko­da czasu. I energii. Ma pani jej zbyt mało.

Ten człowiek miał rację i to rozzłościło Grace. Gdy tylko wyszli z budynku i znaleźli się na powietrzu, gwałtownym ru­chem wyrwała mu rękę.

- Nie lubię pana - oznajmiła.

- Wcale pani nie musi. - Otworzył drzwi samochodu i cze­kał na Grace. - Podobnie jak ja sam.

Podeszła bliżej. Napotkała jego zimny wzrok.

- O, jest różnica. Bo gdybym miała teraz wystarczająco dużo energii lub po prostu ochotę, rzuciłabym pana na kolana. Musiałby pan błagać, żebym zgodziła się jechać z panem. - Wsuwała już do samochodu długie nogi.

Mało prawdopodobne, uznał Seth w duchu, głośno zatrza­skując drzwi za Grace. Nie był jednak całkowicie pewny, czy się Unie oszukuje.

ROZDZIAŁ 3

Grace ledwie trzymała się na nogach. Nie wróciła do zdewa­stowanego, pustego domu z ludzką sylwetką wyrysowaną kredą na podłodze. Wolała znaleźć się wśród przyjaciół, poczuć się bezpiecznie w gronie życzliwych i bliskich ludzi.

Jack dotrzymał obietnicy. Przywiózł do domu Cade'a osobi­ste rzeczy Grace, wyjęte z bagażnika jej samochodu. Na razie będą musiały wystarczyć.

Jechała teraz do komendy policji. Na spotkanie z porucznikiem Sethem Buchananem przygotowała się bardzo starannie. Włożyła nową garsonkę, dopiero co kupioną na wschodnim wybrzeżu. Kusa spódniczka i sięgający zaledwie talii żółty żakiecik nie wyglądały szczególnie dostojnie, ale Grace wcale na tym nie zależało. Dużo czasu zajęło jej splecenie włosów w warkocz. Starannie zrobiła makijaż. Działała z ogromnym skupieniem i determinacją, niczym generał przygotowujący się do decydującej bitwy.

Tak właśnie - jak bitwę - traktowała spotkanie z poruczni­kiem Sethem Buchananem. Jeszcze nie otrząsnęła się po drama­tycznej rozmowie telefonicznej z ciotką. Nadal była rozbita i chora. Nie udało się jej szybko zasnąć, jednak nie spała źle. W jednym z gościnnych pokoi Cade'a, w otoczeniu przyjació­łek, czuła się bezpiecznie.

Z krewnymi spotka się później, postanowiła, wprowadzając samochód na parking przed komendą policji. Będzie to przykre, ale jakoś przez to przejdzie. Na razie jednak musi poradzić sobie z własną osobą. I z porucznikiem Sethem Buchananem.

Gdyby ktoś obserwował uważnie, jak wysiada z samochodu i idzie przez parking w stronę frontowego wejścia budynku, ze zdumieniem dostrzegłby zachodzącą w niej przemianę. Stopnio­wo z oczu Grace znikało zmęczenie. Jej wzrok stawał się coraz bardziej skupiony. Rozluźniła mięśnie, zwolniła i zaczęła iść leniwie, kołysząc zalotnie biodrami, krokiem mającym przy­ciągnąć męskie spojrzenia. Na jej twarzy ukazał się uwodziciel­ski uśmiech.

Nie była to maska, lecz inne oblicze Grace Fontaine. W ciągu zaledwie paru sekund niemal odruchowo potrafiła tak się zmie­niać. Spod długich rzęs obrzuciła teraz powłóczystym spojrze­niem policjanta, z którym prawie zderzyła się w wejściu do gmachu komendy. Młody człowiek poczerwieniał, cofnął się i niemal zaklinował w wahadłowych drzwiach, tak bardzo się spiesząc, by przepuścić Grace.

- Bardzo dziękuję, panie oficerze - powiedziała głosem peł­nym słodyczy.

Łuna oblała szyję i twarz policjanta, a ona uśmiechnęła się jeszcze szerzej. A więc jej urok działał jak zawsze. Na każdego mężczyznę. Była już przygotowana na spotkanie. Dziś rano porucznik Seth Buchanan nie zobaczy przed sobą drżącej, po­bladłej kobiety. Ujrzy inne oblicze Grace Fontaine.

W holu podeszła do sierżanta dyżurującego za biurkiem.

- Mogę zająć panu chwilkę? - spytała miękkim głosem.

- Tak, proszę pani. Oczywiście. - Zanim zdołał przełknąć ślinę, z wrażenia trzykrotnie podskoczyło mu jabłko Adama.

- Czy byłby pan uprzejmy mi pomóc? Jestem zupełnie bez­radna. Szukam niejakiego porucznika Buchanana. Pan jest tu szefem? - Omiotła spojrzeniem sylwetkę sierżanta. - Oczywi­ście, jest pan komendantem.

- Tak, proszę pani. To znaczy nie - poprawił się szybko. - Mara stopień sierżanta. - Nerwowo rozglądał się za rejestrem wejść na teren komendy i szukał plakietek dla gości. - Ja... To znaczy on... Porucznika znajdzie pani w wydziale dochodzeniowo - śledczym. Proszę pójść schodami na piętro, a potem koryta­rzem w lewo.

- Rozumiem. - Grace wpisała do rejestru swoje nazwisko. - Bardzo panu dziękuję, komendancie. Przepraszam, chciałam powiedzieć, sierżancie.

Kiedy odwróciła się od biurka, usłyszała, jak policjant głośno wypuszcza z płuc powietrze. Wchodząc na schody, czuła na nogach jego palący wzrok.

Bez trudu znalazła wydział dochodzeniowo - śledczy. Weszła na dużą salę. Obrzuciła wzrokiem liczne biurka ustawione na­przeciw siebie. Siedzieli przy nich głównie mężczyźni. Mimo piekielnego upału, który tu panował pewnie na skutek wadliwie działającej klimatyzacji, wszyscy mieli na sobie koszule z długi­mi rękawami. Grace rzuciło się w oczy mnóstwo pistoletów, do połowy zjedzonych kanapek i pustych kubków po kawie. Na sali panował duży ruch - policjanci co chwila podnosili się zza biurek i szli gdzieś szybkim krokiem, kręcili się interesanci, dzwoniły telefony.

Upatrzyła sobie jednego z młodszych pracowników wydzia­łu, policjanta z rozluźnionym pod szyją krawatem, nogami opar­tymi nonszalancko o blat biurka, jakimś raportem w jednej ręce, a bułką w drugiej. Ruszyła w jego kierunku.

Na jej widok ucichł gwar rozmów w zatłoczonym, obszer­nym pomieszczeniu. Ktoś cicho gwizdnął. Mężczyzna, do które­go się zbliżyła, zsunął nogi z blatu biurka i szybko przełknął ostatni kęs bułki.

- Słucham panią.

Wytarł palce o koszulę, aby pozbyć się okruszyn. Kątem oka dostrzegł, jak jeden z kolegów wykrzywia w uśmiechu twarz, bijąc się pięścią w okolice serca.

- Mam nadzieję, że pan mi pomoże. - Grace nie spuszczała wzroku z ofiary wybranej na odstrzał. Policjantowi zaczął drgać mięsień twarzy. - Mam do czynienia z detektywem? - spytała słodziutkim głosem.

- Aha. Tak. Jestem Carter. Detektyw Carter. Czym mogę pani służyć?

- Sądzę, że trafiłam we właściwe miejsce. - Dla wywołania większego efektu odwróciła głowę i rozejrzała się po sali, omia­tając wzrokiem wszystkich obecnych. Na ten widok kilku poli­cjantów odruchowo wciągnęło brzuchy. - Szukam porucznika Buchanana. Myślę, że na mnie czeka. - Wdzięcznym ruchem odgarnęła kosmyk opadający na czoło. - Obawiam się jednak, że nie znam obowiązującej procedury...

- Jest u siebie w pokoju. - Nie odrywając wzroku od Grace, Carter pstryknął palcem. - Belinski, zamelduj porucznikowi, że ma gościa. Przyszła do niego pani...

- Mam na imię Grace. - Przysiadła na rogu biurka, świado­ma, że skraj kusej spódniczki znalazł się niebezpiecznie wysoko, odkrywając niemal całe jej uda. - Jestem Grace Fontaine. Czy mogę tutaj poczekać? A może przeszkadzam panu w pracy?

- Tak. Nie. Jasne, że nie.

- Och, to takie podniecające. - W ciągu zaledwie paru chwil swym uwodzicielskim uśmiechem Grace podniosła i tak już wysoką temperaturę na sali o dobre kilka stopni. - Mam na myśli pracę detektywa. Prowadzi pan takie interesujące życie...

Gdy zameldowano mu, że przyszła Grace, Seth akurat koń­czył rozmowę przez telefon. Odłożył słuchawkę, włożył marynarkę, którą zdjął ze względu na upał, i poszedł na ogólną salę. Już z daleka zobaczył, że wokół biurka Cartera zgromadzili się niemal wszyscy pracownicy wydziału. Ze środka tłumku dobie­gał niski, gardłowy, kobiecy śmiech.

Pokaźna grupa najlepszych ludzi Setha zachowywała się idiotycznie. Jak stado baranów. A właściwie jak szczeniaki. Dy­szeli na widok smakowitej kości.

Rozdrażniony Seth zacisnął zęby. Wiedział, że ta kobieta jest gotowa zatruć mu życie.

- Jak widzę, nie macie nic do roboty. Skończyły się przestę­pstwa. W mieście nastąpił prawdziwy cud - oświadczył z sarka­zmem.

Słowa szefa wywarły zamierzony skutek. Kilku policjan­tów stanęło na baczność. Inni, mniej onieśmieleni, z głupimi uśmiechami na twarzach wrócili do własnych biurek. Czerwony jak burak Carter, opuszczony przez kolegów, tkwił na swoim miejscu.

- Grace, to znaczy chciałem powiedzieć pani Fontaine, przy­szła zobaczyć się z panem, poruczniku.

- Widzę. Skończył pan raport? - ostrym tonem zapytał Seth.

- Właśnie go opracowuję. - Carter złapał papiery, które po przyjściu Grace odsunął na brzeg biurka, i wsadził w nie nos.

Seth spojrzał na Grace. Uniósł brwi i gestem wskazał kierunek.

- Proszę za mną, pani Fontaine.

Zdążyła jeszcze przeciągnąć palcem wzdłuż ramienia Cartera.

- Michael, miło było cię poznać - rzuciła na odchodnym.

- Może już pani dać sobie spokój z tymi gierkami - powie­dział Seth cierpkim tonem. - Nie będą potrzebne.

- Nigdy nic nie wiadomo, poruczniku - odparła z uśmie­chem.

Gdy wchodzili do gabinetu, przepuścił ją przed sobą. Przeszła tak blisko, że otarła się o niego całym ciałem. Odniosła wra­żenie, że na chwilę odrobinę zesztywniał. Jego oczy pozostały jednak obojętne, zimne i pozbawione jakiegokolwiek wyrazu.

Zawiedziona Grace westchnęła cicho. Rozejrzała się po nie­wielkim pomieszczeniu.

Wszystko wokół było bezbarwne i nijakie. Beżowe ściany zlewały się ze zniszczonym, beżowym linoleum. Pośrodku po­koju stało biurko zawalone papierami, a obok szare, metalowe szafki z kartotekami. Jedno małe okno, a także komputer i tele­fon, nie były w stanie ożywić wnętrza.

- A więc tu urzęduje pan i władca - mruknęła Grace.

Rozczarował ją brak jakichkolwiek osobistych przedmio­tów, z których można by czegoś się dowiedzieć o szefie wydzia­łu dochodzeniowo - śledczego. Nie było ani fotografii, ani dyplo­mów czy trofeów sportowych. Niczego, co by choć trochę od­krywało naturę służbisty, za jakiego uznała Setha Buchanana.

Podobnie jak na ogólnej sali, Grace przysiadła na rogu biurka.

Powiedzenie, że ta kobieta jest jak promień słońca, byłoby określeniem zbyt pospolitym. A ponadto nieprawdziwym, uznał Seth. Promienie słońca są ciepłe i przyjazne. A Grace Fontaine miała w sobie skumulowaną energię pioruna. Palącą i niszczącą.

Nawet ślepy zwróciłby uwagę na długie, zgrabne nogi, wido­czne w całej okazałości spod kusej, żółtej spódniczki. Seth ob­szedł je wokoło i spojrzał Grace prosto w twarz.

- Będzie pani wygodniej na krześle - zauważył.

- Tu jest mi dobrze. - Leniwym ruchem podniosła długopis leżący na biurku i obracała go w palcach. - Sądzę, że przesłu­chuje pan podejrzanych gdzie indziej.

- Do tego służy specjalne pomieszczenie na parterze.

W innych okolicznościach spodobałby się Grace suchy i cał­kowicie obojętny ton oficera policji.

- Czy jestem podejrzana?

- Dowie się pani niebawem. - Seth Buchanan odchylił gło­wę. - Szybko odzyskała pani formę, pani Fontaine.

- Ma pan do mnie jakieś pytania, poruczniku?

- Tak. Proszę usiąść na krześle.

Wargi Grace ułożyły się jak do zmysłowego pocałunku. Seth był zły na tę kobietę, bo samą swoją obecnością wprowadzała tyle zamieszania i wszystkich mężczyzn, nie wyłączając jego samego, potrafiła owinąć sobie wokół paluszka. Był także zły na siebie, że poddał się jej seksapilowi. Powoli, kocim ruchem zsunęła się z biurka i zajęła miejsce na krześle. Jeszcze więcej czasu zajęło jej zakładanie nogi na nogę.

- Lepiej? - spytała z uśmiechem, lekko wyzywającym tonem.

Nie podjął gry.

- Gdzie była pani w sobotę między północą a trzecią nad ranem?

A więc wtedy zginęła Melissa. Grace poczuła bolesny skurcz żołądka. Szybko wzięła się w garść.

- Nie zamierza pan, poruczniku, odczytać należnych mi praw? - spytała drwiącym tonem.

- Nie jest pani postawiona w stan oskarżenia. Niepotrzebny pani adwokat. Zadałem łatwe pytanie.

- Przebywałam poza Waszyngtonem. Mam wiejski domek w zachodnim Maryland. Byłam tam sama. Czy teraz powinnam już mieć adwokata?

- Pani Fontaine, czy zależy pani na tym, aby skomplikować całą tę sprawę?

- Nie ma sposobu, aby ją uprościć. A może jest? - Machnęła ręką. Sypnęła skrami wysadzana brylantami cienka bransoletka, zdobiąca przegub jej dłoni. - Dobrze, poruczniku. Zgadzam się. Załatwmy wszystko w sposób jak najmniej skomplikowany.

Niepotrzebny mi adwokat. Na razie. Co mi szkodzi pokrótce zrelacjonować panu, co robiłam? W środę wyjechałam z miasta. Pod swoją nieobecność nie spodziewałam się w domu żadnych gości. Podczas weekendu w górach zetknęłam się z kilkoma osobami. Zrobiłam małe zakupy. Odwiedziłam też ogrodnika. Wszystko to działo się w piątkowe popołudnie. W sobotę odebrałam korespondencję. To małe miasteczko. Listonosz­ka powinna mnie zapamiętać. Przyszła przed południem. Aha, i jeszcze jedno. W piątek zjawił się posłaniec z przesyłką od Bailey.

- Nie zaskoczyło to pani? Przyjaciółka przekazuje pani cen­ny niebieski brylant, a pani traktuje to jak coś zupełnie zwyczaj­nego i wybiera się na zakupy?

- Zaraz zadzwoniłam do Bailey. Nie zastałam jej w domu. - Grace uniosła brwi. - Ale o tym pewnie pan wie. Ma pan rację. Zdziwiłam się, lecz w tym czasie absorbowały mnie inne sprawy.

- Jakie?

Uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały poważne.

- Nie muszę panu mówić, o czym wtedy myślałam. Powta­rzam, przesyłka od Bailey zdziwiła mnie i trochę zaniepokoiła. Przyszło mi nawet do głowy, że brylant jest fałszywy, ale szybko zmieniłam zdanie. Sztuczny nie wyglądałby tak wspaniale. In­strukcja Bailey dołączona do przesyłki była wyraźna. Mam przechowywać kamień i nie rozstawać się z nim, dopóki ona sama nie skontaktuje się ze mną. I tak też zrobiłam.

- Nie miała pani żadnych wątpliwości?

- Rzadko kwestionuję posunięcia ludzi, których darzę za­ufaniem.

Seth stuknął ołówkiem w kant biurka.

- A więc aż do poniedziałku pozostawała pani sama na odlu­dziu i dopiero wtedy wyruszyła w drogę powrotną do miasta?

- Nie. W sobotę pojechałam na wschodnie wybrzeże. Pod wpływem impulsu. - Uśmiechnęła się znowu. - Często tak robię. Nad morzem zatrzymałam się w małym pensjonacie.

- Nie przepadała pani za swoją stryjeczną siostrą?

- Fakt. - Grace przyszło do głowy, że nagła zmiana tematu jest jedną z metod praktykowanych podczas przesłuchania. - Trudno było lubić Melissę, a ja nie należę do osób, które robią wszystko, aby dogadać się z ludźmi. Po śmierci moich rodziców, którzy zginęli w wypadku, wychowywałyśmy się razem, ale nigdy nie byłyśmy zaprzyjaźnione. Kiedy stryj i jego żona wzię­li mnie do siebie, Melissa poczuła się zagrożona. Stałam się intruzem w jej domu. Ograniczałam życiową przestrzeń. Tę nie­dogodność rekompensowała sobie wrogością wobec mnie. Ja też często odpłacałam jej pięknym za nadobne. Byłam niemiła. A kiedy dorosłyśmy, Melissa znacznie gorzej... dawała sobie radę z mężczyznami. Chyba uznała, że odnoszę sukcesy ze względu na wygląd. I dlatego stawała na głowie, aby się do mnie upodobnić.

- Udało się? Zaczęła odnosić sukcesy?

- To zależy od punktu widzenia. Melissa lubiła mężczyzn. - Grace ogarnęły wyrzuty sumienia. Żeby nie dać nic po sobie poznać, przeciągnęła się niedbale. - Tak. Lubiła męskie towa­rzystwo. Był to zresztą jeden z powodów jej niedawnego rozwo­du. Przedkładała ilość nad jakość.

- A jak na to reagował maż?

- Ech, Bobbie to... - Grace urwała. - Jeśli sądzi pan, poru­czniku, że to Bobbie, były maż, wyśledził u mnie Melissę, za­mordował ją, a potem zdemolował wnętrze i pogwizdując ra­dośnie, opuścił dom, to popełnia pan wielki błąd. Bobbie to złoty chłopak. O ile się nie mylę, właśnie bawi w Anglii. Uwielbia tenisa i nigdy nie opuszcza pucharowych rozgrywek na kor­tach Wimbledonu. Może pan to łatwo sprawdzić.

Oczywiście, że sprawdzę, pomyślał Seth, robiąc odpowied­nią notatkę.

- Niektórzy ludzie nie są zdolni do popełnienia zbrodni własnymi rękami. Wolą zlecić to komuś i wynajmują płatnego mordercę.

- Oboje wiemy, poruczniku, że chciano zabić nie Melissę, lecz mnie. Ona padła ofiarą, znalazłszy się przypadkiem w moim domu. - Wdzięcznym, kocim ruchem Grace podniosła się z miejsca. Pode­szła do małego okna i wyjrzała. - Melissa dwukrotnie zatrzymywa­ła się u mnie pod moją nieobecność. Pierwszy raz jakoś to zniosłam. Za drugim razem za bardzo się szarogęsiła jak na mój gust. Powie­działam to i doszło do sprzeczki. Wyniosła się obrażona, a ja prze­stałam zostawiać zapasowe klucze. Rozsądniej było zmienić zaniki, ale nie przyszło mi do głowy, że mogła dorobić sobie dodatkowy komplet.

- Kiedy widziała pani stryjeczną siostrę lub rozmawiała z nią po raz ostatni?

Grace westchnęła. Przez jej głowę przewijali się teraz jak w kalejdoskopie ludzie oraz zdarzenia i nic nie znaczące towa­rzyskie spotkania.

- Jakieś sześć, a może nawet osiem tygodni temu. W klubie, do którego chodziłam ćwiczyć. Wpadłyśmy na siebie w saunie, ale nie rozmawiałyśmy. W gruncie rzeczy nigdy nie miałyśmy sobie wiele do powiedzenia.

Seth pomyślał, że Grace teraz żałuje chłodnych stosunków ze stryjeczną siostrą. Wyrzuty sumienia jeszcze pogorszą jej i tak już wystarczająco złe samopoczucie.

- Czy pani stryjeczna siostra otworzyłaby drzwi komuś, ko­go nie znała?

- Odpowiedź brzmi: tak. Gdyby był mężczyzną, i do tego choć trochę atrakcyjnym. - Zmęczona przesłuchaniem, Grace odwróciła głowę. - Nie wiem, co jeszcze przydatnego byłabym w stanie panu powiedzieć. Melissa była beztroska i nierozważ­na. Kiedy naszła ją ochota, potrafiła bez żenady podrywać w ba­rach obcych mężczyzn. Tej koszmarnej nocy nieopatrznie wpu­ściła do domu jakiegoś człowieka i przypłaciła to życiem. Bez względu na to, jaka była, w żadnym razie nie zasługiwała na śmierć.

Seth milczał.

Grace odruchowo przygładziła włosy. Usiłowała zebrać myśli.

- Może ten człowiek zażądał, aby oddała mu brylant. Oczy­wiście, nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Drogo zapłaciła za beztroskę, nieświadomość i wdzieranie się do cudzego domu. Brylant wrócił do Bailey i tak powinno być. Jeśli jeszcze nie rozmawiał pan dziś z doktorem Linstrumem, nie wie pan, że właśnie w tej chwili mają spotkanie. To chyba tyle, ile potrafię powiedzieć.

Seth zachowywał kamienną twarz. Gdyby w tej sprawie nie wchodziły w grę bezcenne kamienie, wszystko mogłoby wyglą­dać zupełnie inaczej. Dwie kobiety, które nie znosiły się przez całe życie. Jedna z nich wraca niespodziewanie i nakrywa drugą we własnym domu. Zaczynają się sprzeczać. Kłótnia przeradza się w bijatykę. I wtedy jedna z nich wypada przez balustradę na piętrze i ląduje kilka metrów niżej, na szklanej tafli stolika. Druga nie wpada w panikę. Opuszcza natychmiast własny dom i wyjeżdża z miasta, aby znaleźć się jak najdalej od miejsca, w którym zdarzył się nieszczęśliwy wypadek.

Czy Grace Fontaine była aż tak dobrą aktorką, by udać przerażenie, jakie poprzedniego wieczoru widział na jej twarzy?

Tak. Była z pewnością doskonałą aktorką. O tym Seth był przekonany. Mimo to taki przebieg wydarzeń był mało prawdo­podobny. Śmierć Melissy miała powiązanie z brylantami. A ponadto Seth przypuszczał, że gdyby to Grace spowodowa­ła nieszczęśliwy wypadek, bez większego wahania wzięłaby do ręki słuchawkę i opanowanym głosem doniosła o wy­darzeniu.

- W porządku. Na razie wystarczy.

- Mimo wszystko to nie było takie okropne - przyznała Grace. Odetchnęła z ulgą.

Seth podniósł się z miejsca.

- Proszę panią o pozostanie w mieście. Chciałbym, żeby by­ła pani pod znanym nam adresem, gotowa przybyć na każde wezwanie.

Znów zaczynała grać. Stała się czarująca i uwodzicielska.

- Zawsze jestem gotowa, poruczniku. Niech pan zapyta, kogo chce. - Wstała, wzięła do ręki torebkę i oboje ruszyli w stronę drzwi. - Kiedy będę mogła zająć się domem? Chciała­bym jak najszybciej doprowadzić go do porządku.

- Proszę skontaktować się ze mną, kiedy tylko oceni pani straty i zrobi wykaz brakujących rzeczy.

- Zamierzam od razu zabrać się do tego.

Ze zmarszczonym czołem Seth zastanawiał się przez chwilę, czy ze względów bezpieczeństwa ma zezwolić Grace Fontaine na powrót do domu. Mógł przydzielić jej ochronę. Wolał jednak zająć się nią sam.

- Pojadę za panią własnym samochodem - oświadczył.

- Policyjna ochrona?

- Można to tak nazwać.

- Zaraz rozpłaczę się ze wzruszenia - zakpiła. - A może zabierze się pan moim wozem, poruczniku?

- Pojadę za panią - powtórzył.

- Jak pan woli. - Kokieteryjnym gestem przeciągnęła dłonią po policzku Setha. Poczuła stalowy uścisk jego palców na nad­garstku. - Nie lubi pan głaskania? - spytała zmysłowym głosem, zdziwiona, jak głośno nagle zaczęło bić jej serce. - Większość zwierząt to uwielbia.

Ich twarze były tuż obok siebie. Niemal dotykali się czołami. Chyba to upał panujący w pokoju sprawił, że jakaś magnetyczna siła pchała ich ku sobie.

Powoli Seth odsunął rękę Grace, nadal trzymając jej nadgar­stek w żelaznym uścisku.

- Niech pani uważa, na jakie naciska pani sprężyny.

Ze zdziwieniem stwierdziła, że ogarniają podniecenie. Od­czucie czyste i pierwotne.

- Na nic pańska rada - odparła aksamitnym głosem, wytrzy­mując jego wzrok. - Bawi mnie naciskanie nowych sprężyn. I, jak widać, kilka z nich u pana aż prosi, aby się nimi zająć. - Z całą premedytacją skupiła wzrok na ustach Setha. - Aż pro­si... - powtórzyła znacząco.

Mógł natychmiast przyprzeć ją do ściany i przyglądać się, jak mięknie jak wosk. Ponieważ jednak był pewny, że ta kobieta tylko go prowokuje, odsunął się i otworzył przed nią drzwi.

- Niech pani nie zapomni zostawić przy wyjściu plakietki dla gości - powiedział na pożegnanie.

Co za drętwy facet. I zimny, pomyślała Grace podczas jazdy. Atrakcyjny, odnoszący życiowe sukcesy, nieżonaty. Te informa­cje wyciągnęła w komendzie od niczego nie podejrzewającego Cartera. Na dodatek nieprzystępny, raczej unikający jakichkolwiek więzów i piekielnie opanowany. Pracoholik.

Mijając eleganckie rezydencje w sąsiedztwie własnego do­mu, Grace uznała, że świetnie by jej teraz zrobiło podjęcie rękawicy i pobawienie się w kotka i myszkę z interesującym mężczyzną. Po ostatnich przeżyciach należały się jej odprężenie i jakaś godziwa rozrywka.

Za parę godzin stanie przed Helen Wilson Fontaine, a nieba­wem przed resztą szacownej rodziny. Ze wszystkich stron posy­pią się pytania, żądania i oskarżenia. I to wyłącznie na jej głowę.

Tak właśnie zawsze zachowywali się wszyscy jej krewni. Nicze­go innego nie mogła się po nich spodziewać. Spytaj Grace, weź od Grace, niech to załatwi Grace, wytknij palcem Grace, to wina Grace. Zastanawiała się, w jakim stopniu zasłużyła na takie traktowanie, a w jakim wynikało ono po prostu z tego, że po rodzicach odziedziczyła fortunę. Wyjaśnienie tej kwestii nie miało zresztą żadnego znaczenia. Liczyło się tylko nieprzyjazne nastawienie rodziny, a ona choćby stawała na głowie, nie była w stanie go zmienić.

Wjechała na podjazd. Rozejrzała się po znajomym otoczeniu. Zawsze chciała mieć własny dom. Elegancki i nowoczesny. Je­dyny w swoim rodzaju. Z drewna i szkła. Ozdobiony wieżycz­kami i gzymsami. Otoczony ogromnym, doskonale utrzymanym trawnikiem. Pragnęła mieć dom przestronny, idealny do przyj­mowania gości. Oprócz domu na pokaz potrzebowała także czegoś dla siebie. Właśnie takie schronienie znajdowała w gó­rach, w wiejskim domku. To był jej azyl. Krewni nie mieli pojęcia o jego istnieniu. Nikt z Fontaine'ow nie potrafiłby jej tam odnaleźć.

Zatrzymała samochód. Miała przed sobą wytworny, bogaty dom niejakiej Grace Fontaine. Spadkobierczyni dużych pienię­dzy, pięknej, ekscentrycznej i udzielającej się towarzysko mło­dej kobiety. Starannie wykształconej absolwentki renomowanej uczelni, Uniwersytetu Radcliffe. Wydającej słynne przyjęcia dla śmietanki towarzyskiej Waszyngtonu.

Grace zastanawiała się, czy potrafi nadal mieszkać w swym domu po tym, co się stało. Uznała, że pokaże to czas. Na razie postanowiła zająć się przystojnym oficerem policji, jedynym mężczyzną nieczułym na jej wdzięki. Musi przedrzeć się przez mur, którym się odgrodził od ludzi i świata.

Po co miałaby się nim zajmować?

Odpowiedź była prosta. Wyłącznie dla zabawy.

Usłyszała, że zatrzymał samochód. Odwróciła się, opuściła na nos przyciemnione okulary i zaczęła otwarcie i wyzywająco przyglądać się wysiadającemu mężczyźnie.

Musiała przyznać, że jest bardzo przystojny. Idealnie zbudo­wany i umięśniony. Idąc pewnym krokiem, kontrolował każdy ruch. Grace zaczęła się zastanawiać, ile czasu zajmie uwiedzenie go. Podejrzewała, a w odniesieniu do mężczyzn jej podejrzenia najczęściej okazywały się uzasadnione, że pod spokojną, opano­waną i surową powłoką policyjnego służbisty kryje się pełen temperamentu mężczyzna.

Będzie się nim bawiła i podniecała. Aż wybuchnie.

Podszedł blisko. Wręczyła mu klucze do domu.

- Pewnie już ma pan własne. - Poprawiła okulary na nosie. - Proszę skorzystać z moich... tym razem.

- Kto jeszcze ma klucze do tego domu?

Czubkiem języka przeciągnęła po górnej wardze. Z zadowo­leniem spostrzegła, że na ten widok przystojny oficer policji szybko opuścił wzrok. Wprawdzie tylko na chwilę, ale był to już jakiś postęp.

- Bailey i MJ. Nie daję kluczy mężczyznom. Wolę sama otwierać im drzwi.

- Świetnie. - Wetknął klucze w rękę Grace. Kiedy zdziwio­na uniosła brwi, popatrzył na nią z lekkim rozbawieniem. - Proszę więc otworzyć.

No cóż, zrobiła jeden krok w przód, lecz dwa wstecz. Prze­kręciła klucz w zamku. Mimo że psychicznie starała się przygo­tować na to, co znów zobaczy, już prawie na progu poczuła się źle. Tylko hol znajdował się w jakim takim stanie. Spojrzenie Grace powędrowało odruchowo w górę i zatrzymało się na zer­wanej balustradzie.

- Długa droga do ziemi - wyszeptała. - Zastanawiam się, czy gdy się tak spada, jest czas zrozumieć, co się dzieje.

- Ona nie miała.

- Tak. W jakimś sensie to chyba lepiej. - Grace weszła do salonu. Zmusiła się, aby spojrzeć na zarys ludzkiej sylwetki. - Od czego by tu zacząć?

- Na parterze złoczyńca włamał się do sejfu i opróżnił go. Będzie pani potrzebny wykaz skradzionych przedmiotów.

- Ma pan na myśli sejf w bibliotece. - Łukowatym przej­ściem weszła do przestronnego, widnego pokoju pełnego półek z książkami. Większość z nich leżała teraz na podłodze, a piękna secesyjna lampa o kształcie wydłużonej kobiecej sylwetki, ulu­biona lampa Grace, leżała rozbita na kawałki.

- Facet nie był szczególnie subtelny - zauważyła z wes­tchnieniem.

- Podejrzewam, że bardzo się spieszył. I był wystraszony.

- Pan wie lepiej. - Podeszła do otwartego sejfu. Stwierdziła, że jest pusty. - Przechowywałam tu trochę biżuterii. Szczerze mówiąc, sporo. I parę tysięcy dolarów gotówką.

- A świadectwa giełdowe i obligacje?

- Wszystkie papiery wartościowe trzymam w skrytce depo­zytowej w banku. Nikt nie wyjmuje ich w domu po to, aby nacieszyć się pięknym wyglądem. Właśnie w zeszłym miesiącu kupiłam sobie piękne brylantowe kolczyki. - Grace westchnęła. Wzruszyła ramionami. - Też ich już nie ma. W skrytce banko­wej jest pełny wykaz biżuterii, wraz z fotografią i opisem każdej sztuki oraz papierami potwierdzającymi ubezpieczenie. Od razu da się wszystko... - Urwała nagle, wydała okrzyk niepokoju i wybiegła z biblioteki.

Ta kobieta potrafi być szybka, stwierdził Seth, idąc schodami w górę w ślad za panią domu. I nie traci przy tym swego uroku zgrabnej lisiczki. Wszedł do sypialni, a potem do garderoby. Stanął za plecami Grace.

- Nie mógł tego znaleźć. Nie mógł - powtarzała z niepokojem w głosie. Pochyliła się i przekręciła gałkę wbudowanej w ścianę szafeczki. Odwróciła się, odkrywając ukryty w ścianie sejf.

Palcami drżącymi z emocji Grace nastawiła odpowiednią kombinację cyfr i szarpnęła za klamkę. Ujrzawszy nietkniętą zawartość skrytki, odetchnęła z ulgą. Uklękła na ziemi i wyjęła ze środka obite aksamitem pudełeczka i woreczki.

Tu też trzymała biżuterię. Było jej wiele. Seth ze zdziwie­niem pokręcił głową. Ile par kolczyków może nosić jedna kobie­ta? Patrzył, jak Grace ostrożnie otwiera każde pudełko i spraw­dza zawartość.

- Ta biżuteria należała do mojej matki - wyjaśniła prawie szeptem. W jej głosie słychać było rozczulenie. - Jest dla mnie bezcenna. O, tę szpilkę z szafirem mama dostała od taty w piątą rocznicę ich ślubu. A ten naszyjnik, kiedy urodziła mnie. Perły. Nosiła je w dniu ślubu. - Grace przeciągnęła sznur pereł po policzku z taką czułością, jakby to była dłoń kochanka. - Spe­cjalnie na pamiątki po mamie kazałam wykonać ten schowek. Nie chciałam trzymać ich z własną biżuterią. Są zbyt cenne. Mają dla mnie szczególną wartość.

Przysiadła na stopach, trzymając na kolanach kosztowności. Seth obserwował ją w milczeniu.

- Całe szczęście, że nie zginęły - powiedziała po chwili głosem schrypniętym z emocji. - Nadal tu są.

Odchrząknął.

- Pani Fontaine...

- Och, proszę, mów mi po imieniu - przerwała Sethowi zniecierpliwionym tonem. - Jesteś tak samo sztywny i nadęty jak mój stryj Niles. - Przycisnęła rękę do czoła. Ból głowy zaczynał rozsadzać czaszkę. - Pewnie nie potrafisz zaparzyć kawy.

- Potrafię.

- No to biegnij do kuchni, przystojniaku, zrób kawę i przy­nieś mi na górę.

Zadziwił ją, podobnie zresztą jak samego siebie. Nachylił się i położył rękę na jej ramieniu.

- Gdybyś nawet straciła te perły i inne kosztowności, i tak pozostałyby ci wspomnienia - powiedział z całym spokojem.

Od razu jednak się zreflektował. Uznał, że chyba nie powi­nien mówić takich rzeczy. Wyprostował się i szybko opuścił sypialnię.

Poszedł wprost do kuchni. Żeby dojść do zlewu, musiał odgarnąć nogą porozrzucane na podłodze przedmioty i stosy szkła. Znalazł ekspres i napełnił go wodą. Wsypał kawę i włą­czył urządzenie.

Do licha, co się z nim działo? Zamiast zająć się śledztwem w tej trudnej i skomplikowanej sprawie, dał się wodzić za nos rozkapryszonej, bogatej damie z najlepszego towarzystwa, w dodatku zamieszanej w całą tę aferę z bezcennymi brylanta­mi. Komenderowała nim i manipulowała. Sprawiła, że, wbrew rozsądkowi, był pod wrażeniem jej różnych sztuczek. Raz opa­nowana i zimna, a innym razem delikatna i wrażliwa. I za każ­dym razem piekielnie pociągająca fizycznie.

Jaka była naprawdę?

I dlaczego od chwili, gdy po raz pierwszy ujrzał jej twarz na portrecie, bez przerwy nawiedzała go w snach?

Przyznał przed sobą, że nie powinien w ogóle przychodzić do domu Grace Fontaine. Nie było żadnego powodu, aby szukać towarzystwa tej kobiety. To prawda, że śledztwo postanowił nadzorować osobiście. Istniały po temu uzasadnione powody. Bądź co bądź, chodziło o morderstwo, a ściślej kilka mor­derstw. Niemniej jednak w łańcuchu wydarzeń, które teraz ba­dała policja, Grace Fontaine stanowiła tylko jedno, i to niewiel­kie ogniwo.

A on okłamywał sam siebie. Nie trzymał się blisko tej kobiety tylko ze względu na prowadzone śledztwo.

Wynalazł dwie nie potłuczone filiżanki. Wszędzie walały się skorupy kosztownej porcelany. W jego domu był swego czasu podobny stylowy serwis, który bardzo ceniła matka. Właśnie nalewał kawę, gdy nagle wyczuł obecność Grace.

- Bez cukru? - zapytał.

- Może być. - Weszła do kuchni i rozejrzała się. Zdemolo­wane wnętrze robiło przygnębiające wrażenie. - Niczemu nie przepuścił - zauważyła. - Pewnie sądził, że wetknęłam brylant do puszki z kawą lub słoika z ciastkami.

- Ludzie chowają cenne przedmioty w przeróżnych dziwa­cznych miejscach. Kiedyś uczestniczyłem w śledztwie w spra­wie włamania, gdy poszkodowana uratowała pieniądze tylko dlatego, że trzymała ją w zaklejonej plastikowej torbie pod sto­sem brudnych pieluch. Który szanujący się złodziej będzie je przetrząsał?

Grace roześmiała się. Po tej historyjce poczuła się lepiej i upiła nawet łyk kawy.

- To potwierdza opinię, że przechowywanie kosztowności w sejfie jest bezsensowne. Złodziej, który tu był, nie wziął ani srebrnych przedmiotów, ani urządzeń elektronicznych. Pewnie masz rację, że działał w pośpiechu. Brał tylko to, co mógł zmie­ścić w kieszeniach.

- Chyba tak.

Grace podeszła do kuchennego okna i wyjrzała.

- Ubrania Melissy są na górze. Nigdzie jednak nie zauważy­łam jej torebki. Albo bandyta wziął ją z sobą, albo leży gdzieś pod stosem rzeczy poprzewracanych lub wyrzuconych z szaf.

- Znaleźlibyśmy torebkę, gdyby była w domu.

- Racja. Zupełnie zapomniałam, że policja przeszukała moje rzeczy. - Grace odwróciła się, oparła o ścianę i znad kubka popatrzyła na Setha. - Czy przetrząsałeś je osobiście, porucz­niku?

Przypomniał sobie czerwony, jedwabny peniuar.

- Niektóre. Masz tu, Grace, cały magazyn ze strojami.

- Nazbierało się sporo. Mam słabość do ubrań - wyznała. - I do bibelotów. Parzysz świetną kawę, poruczniku. Czy jest ktoś, kto robi ci ją każdego ranka?

- Obecnie nie ma nikogo. - Seth odstawił na bok kubek. - To było mało delikatne.

- Takie miało być. Nie w głowie mi pojedynek. Nie zamie­rzam krzyżować z tobą szpady. Ale przyjemnie jest wiedzieć, że mnie na to stać. Nadal chyba cię nie lubię, ale to da się zmienić. - Grace uniosła rękę i wzięła w palce koniec swego warkocza. - Nie zaszkodzi być przygotowanym. Mam rację, poruczniku? - spytała zalotnie.

- Obchodzi mnie tylko zamknięcie dochodzenia. Grace, nie zamierzam brać udziału w twoich gierkach.

Osadził ją tak zimno i beznamiętnie, że jeszcze bardziej wzmógł ochotę na walkę. Wyzwolił w niej ducha przekory.

- Coś mi się zdaje, że nie przepadasz za agresywnymi kobie­tami. Lubisz je?

- Nieszczególnie. Grace podeszła do Setha.

- A więc to, co zaraz zrobię, bardzo ci się nie spodoba - oświadczyła z uśmiechem na twarzy.

Zręcznym i wypraktykowanym ruchem wsunęła rękę w jego włosy i przycisnęła wargi do jego ust, jednoznacznie domagając się pocałunku.

ROZDZIAŁ 4

W ułamku sekundy znikło opanowanie i dystans, jaki Seth sobie narzucił. Jej miękkie, wilgotne i pachnące usta pobudziły do życia każdy zakamarek jego ciała. Była jak wspaniałe wino, które momentalnie uderza do głowy. Oszołomiony i zdespero­wany, musiał użyć całej swej woli, aby nie objąć jej i nie zmiaż­dżyć w uścisku. Zapach perfum działał odurzająco, jak silny narkotyk. Z ust Grace wydobył się zmysłowy szept. Był zapo­wiedzią wspaniałych doznań, jakie mogłyby go czekać, gdyby poddał się sile, która pchała ich ku sobie.

Wolno policzył do pięciu, zacisnął pięści, a potem rozluźnił dłonie. Oderwał wargi od jej ust z mocnym postanowieniem, że nie ulegnie i nie stanie się zabawką w rękach tej zepsutej powo­dzeniem, rozkapryszonej kobiety. Nie uda się jej postawić go w rzędzie licznych, zniewolonych jej urokiem wielbicieli.

Grace uświadomiła sobie, że źle oceniła mężczyznę i sytu­ację. Wiedziała o tym już wtedy, kiedy podchodziła do Setha. Przedtem zdarzało się jej popełniać omyłki, ale nigdy nie miała do siebie pretensji o to, co zrobiła.

Tym razem jednak żałowała. Bliskość Setha zrobiła na niej większe wrażenie, niż oczekiwała, chociaż od początku coś ją do niego ciągnęło. Planowała zakpić sobie z niego, dając jedynie przedsmak rozkoszy, jaką mogłaby zaofiarować, gdyby zechcia­ła. Chciała jednym pocałunkiem udowodnić, że przy niej nawet ten opanowany i sztywny mężczyzna traci głowę. Przeliczyła się - podniecona dotykiem jego warg, dała więcej, niż zamierzała, nie otrzymując w zamian niczego.

Przytrzymała zębami dolną wargę Setha i lekko ugryzła. A potem, starannie maskując rozczarowanie, bo nie zareagował, odsunęła się, rzucając mu rozbawione spojrzenie.

- Zimny z ciebie facet, poruczniku, mam rację? Wrzała w nim krew, ale trzymał się dzielnie.

- Nie jesteś przyzwyczajona do tego, żeby opierał ci się mężczyzna, mam rację?

- Tak. - Na ustach czuła jeszcze smak jego warg. - Ale wię­kszość mężczyzn, których całowałam, nie miała w żyłach lodo­watej wody. Wstydź się, przystojniaku. Masz takie ładne usta.

- Przyłożyła do nich palec. - Potrafiłyby zdziałać wiele... A może po prostu nie interesujesz się kobietami?

Zaskoczył ją nagły, szeroki uśmiech Setha. Całkowicie zmie­nił się wyraz jego twarzy. Rozbłysły złote oczy. Usta stały się miękkie i kuszące. W jednej chwili stracił całą sztywność, bił od niego niemal chłopięcy urok. Na ten widok serce Grace zaczęło bić szybciej.

- A może po prostu nie jesteś w moim typie? - spytał. Roześmiała się krótko i nienaturalnie.

- Jestem w typie każdego mężczyzny. To, co stało się przed chwilą, uznajmy za nieudany eksperyment i przejdźmy nad tym do porządku. - Chociaż wiedziała, że głupotą jest narażać się na ponowne odrzucenie, poprawiła mu krawat, który przed chwilą rozluźniła.

Nie chciał, żeby go dotykała. Zwłaszcza teraz, gdy ledwie trzymał na wodzy pobudzone zmysły.

- Jesteś piekielnie pewna siebie.

- Też tak sądzę.

Spojrzała mu prosto w oczy. Do licha, pomyślała, jeśli nie mogą zostać kochankami, niech przynajmniej się zaprzyjaźnią. Mężczyzna, którego miała przed sobą, byłby na pewno oddanym przyjacielem. Odprężyła się. I po raz pierwszy obdarzyła Setha uśmiechem pełnym słodyczy. Naturalnym i szczerym. Bez krzty sztuczności. Uśmiechem, który w jednej chwili całkowicie nim zawładnął. Przestał nad sobą panować. Szybkim ruchem, niemal nieświadomie, przyparł ją do ściany i pożądliwymi ustami roz­gniótł miękkie wargi.

Grace serce podeszło do gardła. Nie mogła złapać tchu. Aby utrzymać równowagę, chwyciła Setha za ramiona. Odczuwała jego gwałtowne pożądanie. Sprawiło, że przywarli do siebie. Wreszcie się poddał, pomyślała, oszołomiona tym, co się z nią działo. Wreszcie miała go dla siebie.

Dłonie Setha przesuwały się po jej ciele. Owładnęła nim namiętność. Zapragnął znaleźć się w niej i zatracić do końca. Całował ją zapalczywie i zachłannie jak człowiek, któ­ry głodował od miesięcy. Sycił się i rozkoszował jej smakiem. Była mu przeznaczona. I znajdowała się tak blisko. Zdawał so­bie jednak sprawę, że jeśli zaraz nie zapanuje nad zmysłami, już nigdy nie potrafi obyć się bez tej kobiety. Aby odzyskać oddech i zebrać myśli, oderwał się od gorących, miękkich ust i cofnął o krok.

Nadal stała oparta o ścianę. Z zamkniętymi oczyma i rozog­nioną twarzą. Zanim poruszyła rzęsami i otworzyła nieziemsko piękne oczy, Seth zdołał wziąć się w garść.

- Nieprzewidywalny - wyszeptała.

- Ostrzegałem, abyś nie naciskała nieodpowiednich sprężyn. - Jego głos był znowu zimny. Obcy i obojętny.

Podziałał na Grace jak uderzenie biczem. Gdyby nie była oparta o ścianę, pewnie by się zatoczyła. Seth przyglądał się jej zmrużonymi oczyma. Przyszło mu nagle na myśl, że może ją uraził. Nie, to byłoby śmieszne. W damsko - męskich zabawach ta kobieta była doświadczoną zawodniczką. Znała wszystkie chwyty. Także niedozwolone.

- Tak. Ostrzegałeś. - Wyprostowała się. Wrodzona duma nakazała Grace nie dać po sobie poznać, jak boleśnie ją dotknął. Uśmiechnęła się z przymusem. - Ale ja jestem wyjątkowo odpo­rna na wszelkie ostrzeżenia.

Przyszło mu na myśl, że sama powinna nosić plakietkę z na­pisem: Uwaga! Niebezpieczeństwo!

- Mam mnóstwo roboty - oznajmił oficjalnym tonem. - Daję ci pięć minut na spakowanie rzeczy, jeśli w ogóle chcesz, żebym na ciebie poczekał.

Co za drań, pomyślała. Jak może się tak zachowywać?

- Jedź od razu. Bez ciebie świetnie dam sobie radę.

- Wolę, żebyś tu sama nie zostawała. Poczekam. Idź się spakować.

- To mój dom.

- Na razie jest to miejsce przestępstwa. Masz już tylko czte­ry i pół minuty.

Rozzłościła się okropnie. Odwróciła się do wyjścia. Seth chwycił ją za ramię.

- O co chodzi?

- Potrzebujesz osobistych rzeczy - przypomniał. - Na dzień lub dwa.

- Czy rzeczywiście sądzisz, że włożę na siebie coś, czego dotykał zbir, który splądrował dom?

- To niemądra reakcja. Łatwa do przewidzenia. - Głos Setha nadal brzmiał sucho i obojętnie. - A ty nie jesteś ani kobietą niemądrą, ani tuzinkową Grace, nie rób z siebie ofiary. Biegnij szybko na górę po swoje rzeczy.

Musiała mu w duchu przyznać słuszność. Już za to miała prawo go nie znosić. Znacznie lepszym powodem było jednak to, iż ją odtrącił. W milczeniu odwróciła się i wyszła z kuchni.

Nie słysząc trzasku zamykanych frontowych drzwi, uznał, że poszła na piętro. Posłuchała, pomyślał z satysfakcją. Wyłączył ekspres do kawy i wypłukał kubki, a potem przeszedł do salonu, aby tam poczekać na Grace.

Musiał przyznać, że jest kobietą fascynującą i niezwykłą. Pełną energii i temperamentu, bardzo pewną siebie. Podeszła go, zaczynając od rozluźnienia starannie zawiązanego krawata. Sprawiła, że przestał nad sobą panować. Skąd tak świetnie wie­działa, jak z nim postąpić, aby stracił samokontrolę? Było to jeszcze jedną jej tajemnicą.

Kierował śledztwem. Osobiście się w nie zaangażował i dla­tego poznał Grace Fontaine. Wprawdzie udział tej kobiety w sprawie był niewielki, jednak powinien traktować ją z identy­cznym obiektywizmem, z jakim podchodził do każdego innego elementu dochodzenia.

Podniósł wzrok. Jego spojrzenie przyciągnął znów portret, z którego uśmiechała się kusząco. Musiałby naprawdę być auto­matem, a nie mężczyzną z krwi i kości, żeby nie reagować na wdzięki Grace Fontaine i zachować pełen obiektywizm.

Zapadał już wieczór, gdy zdołał jako tako uporać się z papier­kową robotą. Zaraz czekało go ostatnie spotkanie. Kluczem do rozwiązania sprawy były bezcenne brylanty, chciał więc jeszcze raz rzucić na nie okiem. Nie zdziwiło go telefoniczne oświadcze­nie doktora Linstruma ze Smithsonian Institute, że uważa Bailey James za osobę ze wszech miar uczciwą, godną zaufania i kom­petentną. Trzy Gwiazdy, o które tak bardzo się troszczyła, pozo­stawały nadal w firmie Salvinich, tym razem pod jej opieką.

Seth wjechał na mały parking przed eleganckim, narożnym budynkiem, w którym mieściła się znana firma jubilerska. Skinął głową mundurowemu policjantowi, pilnującemu frontowego wejścia. Młody człowiek stanął na baczność.

- Czy jest w środku pani James? - zapytał Seth.

- Tak, panie poruczniku. Salon sprzedaży został zamknię­ty dla publiczności do końca następnego tygodnia. - Ru­chem głowy wskazał dość ciemne wnętrze, widoczne przez grube, szklane drzwi. - Pilnujemy każdego wejścia. Pani James jest w podziemiu, w pracowni. Łatwiej się tam dostać od tyłu.

Seth obszedł budynek. Po krótkiej wymianie zdań z policjan­tem przy tylnym wejściu nacisnął guzik domofonu. Przedstawił się, usłyszawszy głos Bailey.

- Chciałbym z panią chwilę porozmawiać - oznajmił.

Trochę czasu trwało, nim dotarła do wejścia. Seth wy­obrażał sobie, jak wychodzi z podziemnej pracowni, skręca w krótki korytarz i mija schody prowadzące na parter i pię­tro, pod którymi, w małej komórce, zaledwie parę dni temu ukrywała się przed mordercą. Dwukrotnie był w tym budynku. Obejrzał go od podziemia aż po strych. Wiedział, że nie każdy zdołałby zachować się tak dzielnie jak ta kobieta. Przeżyła wiele.

Usłyszał trzask otwieranych zaników. Po chwili w drzwiach stanęła Bailey James.

- Witam pana, poruczniku. Proszę wejść.

W świeżo wyprasowanej bluzce i spodniach, ze ściągnięty­mi do tyłu jasnymi włosami wyglądała schludnie. Tylko głębo­kie cienie pod oczami wskazywały na dramatyczne przejścia sprzed paru dni i ustawiczne napięcie, w jakim ostatnio przyszło jej żyć.

- Rozmawiałem z doktorem Linstrumem - powiedział Seth.

- Byłam przekonana, że pan to zrobi. Jestem mu bardzo wdzięczna za wyrozumiałość. Nie ma do mnie pretensji.

- Gwiazdy wróciły na swoje miejsce.

- To znaczy tu, gdzie znajdowały się kilka dni temu - spro­stowała z bladym uśmiechem. - Jest okropnie gorąco. Napije się pan czegoś zimnego? - Wskazała oświetlony automat z napoja­mi stojący pod ścianą.

- Zaraz coś sobie wezmę. - Wyciągnął z kieszeni monetę. - Chciałbym obejrzeć brylanty i zamienić z panią parę słów.

- Bardzo proszę. Kamienie są w skarbcu. - Prowadząc Setha, mówiła dalej: - Wzmocniłam ochronę budynku i system alarmowy. W salonie sprzedaży od lat mieliśmy kamery. Poleci­łam umieścić dodatkowe przy drzwiach zarówno na parterze, jak i na piętrze. Teraz monitorujemy całe wnętrze.

- Mądre posunięcie - pochwalił Seth. Ta drobna kobieta była osobą sensowną i praktyczną. - Teraz pani sama prowadzi firmę?

Otworzyła jakieś drzwi. Zawahała się.

- Tak. Ojczym zostawił ją w spadku całej naszej trójce. Moi przyrodni bracia mieli łącznie osiemdziesiąt procent udziałów. Mnie przypadła reszta. Zgodnie z warunkami testamentu, gdy jedno z nas umrze, nie pozostawiwszy spadkobierców, jego udziały przechodzą na resztę rodzeństwa. - Bailey James ode­tchnęła głęboko. - Przeżyłam tylko ja.

- I powinna pani być za to wdzięczna losowi. Nie może pani poczuwać się do winy.

- To samo twierdzi Cade. Aleja się łudziłam, że wraz z Tho­masem i Timothym jesteśmy rodziną. Proszę usiąść, poruczniku. Zaraz pokażę panu Gwiazdy.

Wszedł do warsztatowej części pomieszczenia. Rzucił okiem na wyposażenie i długi, roboczy stół. Zaintrygowany podszedł bliżej, żeby przyjrzeć się lśniącym, barwnym kamieniom, rzuca­jącym złote błyski. Zdał sobie sprawę, że utworzą naszyjnik. Przeciągnął palcem wzdłuż łańcuszka o ściśle przylegających do siebie ogniwach. Powstawał naszyjnik o niezwykłych, śmia­łych kształtach. Tak prosty, że niemal prymitywny.

- Musiałam jak najszybciej zabrać się do pracy - wyjaśniła Bailey James, stając za plecami Setha. - Zrobić coś własnego, zanim znów zajmę się Gwiazdami.

Postawiła przed Sethem wyłożone aksamitem pudełko, w którym leżały bezcenne brylanty.

- To pani własny projekt? - Seth wskazał na roboczy stół.

- Tak. Kształt naszyjnika rodzi się w głowie. Nie potrafię wykonać porządnego szkicu żadnej biżuterii, ale umiem go so­bie świetnie wyobrazić. Chcę zrobić coś dla MJ i Grace, aby... - westchnęła i przysiadła na wysokim stołku - no, powiedzmy, aby uczcić fakt, że nadal żyjemy.

- Ten naszyjnik jest dla Grace.

- Tak. - Bailey James uśmiechnęła się, zadowolona, że Seth odgadł jej intencje. - Do MJ pasuje coś spokojniejszego, mniej agresywnego. Ale ten jest dla Grace. - Ostrożnie ułożyła na tacce nie dokończoną biżuterię i przysunęła pudełko z Trzema Gwiazdami. - Są niesamowite. Niezmiennie wywierają wraże­nie. Za każdym razem, gdy je oglądam.

- Ile czasu potrzeba pani na wykonanie ostatecznej eksper­tyzy?

- Kiedy się za nią zabrałam, niemal od razu nastąpiły tamte wydarzenia. Musiałam przerwać pracę. - Odchrząknęła. - Zdą­żyłam już jednak zbadać kamienie i potwierdzić ich autentycz­ność. Są to niebieskie brylanty najczystszej wody. Zarówno przedstawiciele Smithsonian, jak i firma ubezpieczeniowa życzą sobie, abym wykonała dokładniejszą ekspertyzę. Oprócz typo­wych testów przeprowadzę jeszcze dodatkowe. Specjalista od metaloplastyki właśnie bada złoty trójkąt, ale za dzień lub dwa otrzymam go do dalszej ekspertyzy. Oceniam, że mniej więcej za tydzień Smithsonian będzie mógł zabrać swą własność.

Z zagłębienia w pudełku Seth wyjął jeden brylant. Gdy tylko ułożył go na dłoni, wiedział, że to ten kamień przechowywała Grace. Wyczuł? A może rozpoznał? Nie, to niemożliwe. Jako laik nie byłby w stanie odróżnić jednego brylantu od pozosta­łych. Mimo to, trzymając w dłoni jedną z trzech Gwiazd, odczu­wał więź łączącą go z Grace. Podniósł głowę i spojrzał na jej przyjaciółkę.

- Czy będzie pani trudno z nimi się rozstać? - zapytał.

- Po ostatnich przeżyciach powinnam mieć dość tych ka­mieni. Mimo to będzie mi ich brak.

Sethowi przyszły na myśl oczy Grace. Miały identyczny odcień. Rzadkiego, niebieskiego brylantu.

- Warto dla niego popełnić morderstwo - powiedział spo­kojnie, nie odrywając spojrzenia od kamienia spoczywającego na jego rozwartej dłoni. - I umrzeć. - Zaraz potem, zaniepoko­jony swą zdumiewającą reakcją, szybko włożył brylant z powro­tem do aksamitnego pudełka. - Pani przyrodni bracia znali człowieka, który chciał je kupić - zmienił temat, powracając do śledztwa.

- Tak. Wspominali o jakimś kliencie. Posprzeczali się nawet na jego temat. Thomas chciał ukraść zaliczkę i wziąć nogi za pas.

Pieniądze od nieznanego klienta właśnie badano w policyj­nym laboratorium, ale na wykrycie, skąd pochodzą, była słaba nadzieja.

- Timothy powiedział Thomasowi, że jest głupi. I że nigdy nie uda mu się uciec z kamieniami, bo ten klient wszędzie go znajdzie. Jest nieludzki. I potężny. Chyba tak właśnie go okre­ślił. Obaj moi bracia trzęśli się ze strachu. Byli zdesperowali i przerażeni.

- Człowiek, któremu obiecali Gwiazdy, przerastał ich o głowę.

- Och, z pewnością.

- To musi być jakiś kolekcjoner. Nikt inny nie mógłby liczyć na odsprzedanie takich unikatów. - Seth znów spojrzał na ka­mienie. - Pani ma na co dzień do czynienia z różnymi kolekcjo­nerami - zauważył.

- Tak. Ale, oczywiście, nie takimi, którzy są gotowi zdobyć Trzy Gwiazdy. - Bailey James odruchowo przeciągnęła palcami po włosach. - Mamy klientów przynoszących kamienie do eks­pertyzy i wyceny bądź chcących nabyć coś nowego. Czasami kupujemy też kamienie lub klejnoty z myślą o jakimś szczegól­nym kliencie.

- Tak więc dysponuje pani ich listą, uzupełnioną notatką o tym, co przede wszystkim ich interesuje?

- Tak. I skrupulatnie zapisujemy, co nabył lub sprzedał jakiś klient. Rejestr trzymał Thomas u siebie w biurze. Duplikat po­winien być u Timothy'ego. Zaraz poszukam i dam panu oba egzemplarze.

Seth dotknął lekko ramienia Bailey, zanim zdążyła zsunąć się ze stołka.

- Sam wezmę rejestry - oznajmił spokojnie.

Odetchnęła z ulgą. Jeszcze nie mogła zmobilizować się psy­chicznie do wejścia na piętro, do pomieszczenia, w którym była świadkiem morderstwa.

- Dziękuję.

Wyjął z kieszeni notes.

- Gdybym teraz poprosił o wymienienie najbardziej zna­nych kolekcjonerów kamieni szlachetnych, pani najlepszych klientów, jakie nazwiska od razu przyszłyby pani na myśl, bez zaglądania do rejestru, tak po prostu z głowy?

Bailey James zamyśliła się na chwilę, po czym wymieniła:

- Peter Morrison z Londynu, Sylvia Smythe - Simmons z No­wego Jorku, Henry i Laura Muller stąd, to znaczy z Waszyngtonu, Matthew Woliński z Kalifornii. I chyba jeszcze Charles Van Horn.

Mieszka w Waszyngtonie, ale znamy go od niedawna. Sprzeda­liśmy mu trzy niezwykle piękne kamienie. Jednym z nich był imponujący opal, który sama chciałabym mieć. Ciągle się łudzę, że zleci mi jego oprawienie. Mam projekt w głowie.

Seth słuchał w milczeniu.

Bailey James otrząsnęła się z zamyślenia. Uprzytomniła so­bie cel pytania.

- Poruczniku - dodała po chwili, spoglądając mu prosto w twarz - znam tych ludzi osobiście. Jestem z nimi w ciągłym kontakcie. Mullerowie byli przyjaciółmi mego ojczyma. Pani Sylvia Smythe - Sirnmons jest damą ponad osiemdziesięcioletnią. To uczciwi ludzie. Nie są złodziejami.

Nie podnosząc głowy znad notesu, Seth pisał dalej.

- Będziemy mogli wyeliminować ich z listy podejrzanych. Prowadząc dochodzenie, zawsze jednak trzeba sprawdzić fakty - wyjaśnił. - Pozory mogą mylić, pani James. Popełniliśmy już dość błędów.

- Z moim na czele. - Nie usłyszawszy zaprzeczenia, mówi­ła dalej: - Powinnam od razu iść na policję. Przekazałabym władzom informację, a co najmniej powiedziała o swoich podej­rzeniach. Gdybym to uczyniła, kilka osób nie straciłoby życia.

- To prawdopodobne, ale nie pewne. - Seth podniósł wzrok i w brązowych, łagodnych oczach młodej kobiety zobaczył bez­brzeżny smutek. Zrobiło mu się jej żal. - A czy wie pani, że jeden z panów Salvinich był szantażowany przez tego samego nieuczciwego urzędnika, który z fałszywym nakazem sądowym wysłał Jacka Dakotę w pościg za MJ?

- Nie.

- A czy pani wie - pytał dalej Seth - że ktoś manipulował ludźmi, i to tak umiejętnie i przebiegle, że z pani przyrodniego brata uczynił mordercę?

- Nie miałam pojęcia, co jest sednem sprawy. - Bailey James przygryzła wargi. Naraziłam dwie bliskie mi osoby na śmiertelne niebezpieczeństwo i wymazałam to z pamięci.

- Amnezja to nie świadomy wybór, lecz chorobowy stan mózgu. A przyjaciółki dały sobie radę. I nadal dają. Dziś rano widziałem się z panią Fontaine. Wcale nie wyglądała na zgnę­bioną czy załamaną.

W głosie porucznika Bailey wyczuła przyganę. Spojrzała na niego.

- Nie zna pan Grace - oświadczyła z miejsca. - Sądziłam, że taki człowiek jak pan, doświadczony funkcjonariusz policji, jest bardziej spostrzegawczy i lepiej zna się na ludziach.

- Uważałem się zawsze za człowieka właściwie oceniające­go innych - oświadczył sztywno.

- Ludzie rzadko właściwie oceniają Grace. Widzą tylko to, co ona sama chce im pokazać, chyba że przyjrzą się jej uważniej. Grace jest osobą o gołębim sercu. Najlepszą, z jaką kiedykol­wiek miałam do czynienia - zakończyła z emfazą.

W oczach Setha dojrzała niedowierzanie zabarwione lekkim rozbawieniem. Ogarnął ją gniew. Rozzłoszczona, zsunęła się ze stołka.

- Nic pan nie wie o Grace, a już ma pan o niej złe zdanie. A czy może pan sobie wyobrazić, co teraz przeżywa? Została zamordowana jej stryjeczna siostra. Zginęła zamiast niej.

- Pani Fontaine nie powinna się o to obwiniać.

- Łatwo powiedzieć! Ale czuje się winna. I za odpowie­dzialną za śmierć Melissy uznają ją wszyscy Fontaine'owie. Zawsze mają pretensje do Grace. O wszystko. Bez przerwy ją krytykują.

- Pani tego nie robi.

- Boją znam. I wiem, że przez całe życie miała do czynienia z fałszywymi i niesprawiedliwymi opiniami na własny temat, podobnymi do pańskiej. Przyjęła specyficzną metodę obrony.

Robi to, na co ma ochotę, gdyż jej postępowanie, choćby nie wiem jak wzorowe, ma niewielki wpływ na jej ocenę. Rodzina zawsze odsądzała ją do czci i wiary. Uważała za czarną owcę. I zarazem chłopca do bicia. Właśnie w tej chwili Grace jest u Helen Fontaine, która, jak zwykle, znęca się nad nią psychicz­nie. - Głos Bailey był pełen przejęcia. - Dziś wieczorem odbędą się uroczystości pogrzebowe Melissy. Wszyscy krewni jak hieny rzucą się na Grace. Robią to zresztą zawsze, przy każdej okazji.

- Dlaczego?

- Bo udaje im się to znakomicie. Najlepiej ze wszystkiego. - Bailey odwróciła głowę i popatrzyła na Trzy Gwiazdy. Uzmy­słowiła sobie, co mówi legenda: że symbolizują miłość, wiedzę i hojność. Dlaczego tak niewiele tych cnót widzi się w otaczają­cym nas świecie? - Może jeszcze raz powinien pan spojrzeć na te kamienie, poruczniku.

Już i tak zbyt długo im się przyglądał. Niepotrzebnie tracił cenny czas.

- Grace Fontaine ma lojalnych przyjaciół - zauważył. - Pójdę teraz poszukać rejestrów, o których pani wspomniała.

- Proszę. Drogę pan zna. - Bailey wzięła ze stołu pudełko z brylantami i odniosła do skarbca.

Dochodziła szósta wieczorem. Padał drobny deszcz. Zanosi­ło się na to, że zamiast ochłodzić powietrze, przekształci roz­grzane upałem miasto w jedną wielką saunę.

Ból głowy, który od wielu godzin Grace utrzymywała w ry­zach dzięki aspirynie, odżył ze zdwojoną siłą. Miała na so­bie czarną suknię. Za godzinę zaczynały się uroczystości po­grzebowe. Sama je szybko zorganizowała na życzenie ciot­ki. Helen Fontaine przeżywała śmierć córki na swój spo­sób. Przywitała Grace bez jednej łzy, lodowatym, oskarżycielskim spojrzeniem, odmawiając przyjęcia ofiarowanej pomocy i wyrazów współczucia. A także żądając, aby uroczystości po­grzebowe odbyły się natychmiast, na koszt i zlecenie Grace.

Zewsząd zjadą się krewni. Bliscy i dalecy, pomyślała Grace, przechadzając się po przestronnej, jeszcze pustej sali domu po­grzebowego, bogato przybranej kwiatami oraz ciężkimi, wiśnio­wymi kotarami, pełnej dywanów i pluszowych kanap. Uroczy­stości musiały mieć wspaniałą oprawę, ponieważ rodzina doma­gała się przepychu ze względu na późniejsze relacje w prasie. Fontaine'owie nigdy nie dawali mediom żadnego powodu do krytyki, niczego na żer.

Z wyjątkiem, oczywiście, samej Grace.

Ją rzucano zawsze lwom na pożarcie.

Łatwo było zorganizować ceremonię. W najwykwintniejszym domu pogrzebowym, z muzyką, kwiatami i tacami pełny­mi wytwornych przekąsek. Wystarczył tylko jeden telefon i wy­mienienie nazwiska Fontaine. Helen przyniosła z domu fotogra­fię córki. Duże, kolorowe zdjęcie w błyszczącej, srebrnej opra­wie, które ustawiono pośrodku wypolerowanego, mahoniowego stołu w otoczeniu ciężkich, srebrnych waz z czerwonymi róża­mi, ulubionymi kwiatami Melissy.

Ze zrozumiałych względów postanowiono nie wystawiać ciała.

Na życzenie ciotki Grace zleciła, aby wprost z kostnicy od­dano je do kremacji. Z góry zapłaciła czekiem, podobnie jak za urnę na prochy, którą wybrała Helen. Grace nie usłyszała słowa podziękowania. Zresztą nie spodziewała się tego. Od lat w jej stosunkach z rodziną nie zmieniło się nic. To znaczy od chwili, gdy stryj Niles, mąż Helen, stał się prawnym opiekunem małej bratanicy, której rodzice zginęli w wypadku. Grace wychowy­wano w stylu typowym dla Fontaine'ow. Przebywała w różnych krajach, w imponujących rezydencjach. Nosiła szykowne stroje i otrzymała staranne wykształcenie.

I bez przerwy była pouczana. Co przystoi młodej damie, a co nie. Jak jeść, jak się ubierać i zachowywać w towarzystwie. A także z kim utrzymywać stosunki. Bezustannie przypominano Grace, że ma szczęście należeć do tak szacownej rodziny. Szczę­ście całkowicie nie zasłużone. Ciągle wypominano jej, że jest sierotą, na łasce wychowującej ją rodziny. Żyła bezlitośnie drę­czona przez stryjeczną siostrę, którą miała teraz pożegnać na zawsze.

Od najmłodszych lat Grace buntowała się przeciw wszelkim nakazom i zakazom. Nie spełniała żadnych oczekiwań. Nie da­wała się ani nagiąć, ani tym bardziej złamać i całkowicie podpo­rządkować rodzinie i kultywowanym w niej obyczajom. Po pewnym czasie zmalał ból po utracie rodziców, lecz nadal roz­paczliwie pragnęła miłości i akceptacji.

Potem, gdy dorosła, stała się łakomym kąskiem dla brukowej prasy. Bezustannie opisywano jej ekstrawagancje. Szalone przy­jęcia, szokujące romanse i szastanie pieniędzmi.

Okazało się, że beztroskie życie nie zmniejszyło bólu, nie zrekompensowało odtrącenia przez rodzinę, więc Grace zaczęła szukać gdzie indziej życiowej satysfakcji. Czegoś, co sprawiło­by, że poczułaby się człowiekiem odpowiedzialnym i wartościo­wym. Udało się. Odnalazła siebie. Dzisiejszego wieczoru będzie się jednak zachowywała dokładnie tak, jak spodziewała się ro­dzina. W domu pogrzebowym spędzi trudne chwile, ciągną­ce się w nieskończoność, nie dopuszczając do tego, aby Fontaine'owie znów ją zranili.

Usiadła na pluszowej kanapie. Z bolącą głową i ściśniętym żołądkiem. Zamknęła oczy. Usiłowała się zrelaksować. W jeszcze pustym domu pogrzebowym spędzi samotnie godzinę i przygotuje się psychicznie na wszystkie przykrości i afronty, które nieuchronnie ją spotkają.

Ledwie jednak wykonała drugi uspokajający oddech, usłyszała zbliżające się kroki, przytłumione grubym dywanem. Na­tychmiast zesztywniała. Otworzyła oczy.

Zobaczyła przed sobą Bailey i MJ.

Z ulgą ponownie opuściła powieki. Ogarnęło ją uczucie wdzięczności.

- Mówiłam, żebyście nie przyjeżdżały.

- I sądziłaś, że cię posłuchamy? - MJ usiadła obok Grace. Wzięła ją za rękę.

- Cade i Jack parkują. - Bailey zajęła miejsce po drugiej stronie. Ujęła wolną dłoń Grace. - No i jak się trzymasz?

- Nieźle. - Do oczu Grace napłynęły łzy. Uścisnęła obie podane ręce. - Teraz już lepiej. Znacznie lepiej.

W wytwornej rezydencji, nie tak daleko od miejsca, w któ­rym teraz znajdowała się Grace, zamyślony mężczyzna wpatry­wał się w padający za oknami deszcz.

Analizował ostatnie wydarzenia. Uznał, że wszyscy ponieśli porażkę. Niektórzy przypłacili życiem popełnione błędy. Dla niego nie miało to jednak żadnego znaczenia. Nie było w stanie zrekompensować braku Trzech Gwiazd Mitry, które powinien już mieć. Oczywiście, braku tymczasowego, szybko poprawił się w myślach. Te brylanty były mu przeznaczone. Bezustannie marzył o nich i śnił.

Powoli sączył wino. Wpatrując się w deszcz za oknami, rozważał dalsze ruchy. Dotychczasowe działania opóźniły trzy kobiety. Na samą tę myśl mężczyznę ogarnęła wściekłość. Odważyły mu się przeciwstawić! Poniżyły go i upokorzyły. Zapłacą za to wysoką cenę.

Bracia Salvini byli martwi. Nie dostarczyli mu kompletu Gwiazd. Winę za to ponosiła niejaka Bailey James. Jeden brylant był w jej posiadaniu.

Zginęli ludzie wynajęci po to, aby odnaleźć drugą z Gwiazd. Na przeszkodzie stanęła następna kobieta. O'Leary.

Człowiek, który otrzymał polecenie odzyskania trzeciej Gwiazdy, też pożegnał się z życiem. Brylant ukryła Grace Fontaine.

Mężczyzna, powoli sącząc wino, uśmiechnął się do swoich myśli. Sam pozbył się tego kłamliwego łobuza. Oświadczył, że ta kobieta szarpała się z nim i uciekając, spadła z wewnętrznej galerii na piętrze, ginąc na miejscu. Twierdził też, że przeszukał dokładnie cały dom Grace Fontaine i brylantu nie znalazł.

Mężczyzna zirytował się tym niepowodzeniem, ale rozzło­ścił dopiero wtedy, kiedy okazało się, że zginęła niewłaści­wa kobieta i że jego człowiek, nie odzyskawszy Gwiazdy, ukradł pieniądze i biżuterię, oczywiście nie przyznając się do tego. Takiej nielojalności u najmowanych ludzi nie mógł tole­rować.

Z uśmiechem wyciągnął z kieszeni brylantowy kolczyk, któ­ry zalśnił w świetle. Należał do Grace Fontaine. Nosiła go pięk­na kobieta. Zatrzymał klejnocik jako maskotkę.

Przystąpił do układania planu dalszego działania.

Czasu było niewiele. Za kilka dni Trzy Gwiazdy Mitry przej­mie Smithsonian Insitute. Znajdą się w muzeum. Wydobycie ich stamtąd byłoby bardzo trudne. Próby mogłyby potrwać całe miesiące, a nawet lata, i nie dać pożądanego rezultatu. A on musiał posiąść te brylanty i nie zamierzał czekać.

Dlaczego do tej pory mu się nie powiodło? Czy był nadmier­nie ostrożny? Trzymał się z dala od całej akcji? A może bogowie życzyli sobie, aby podjął większe ryzyko i zaangażował się oso­biście?

Uznał, że nadeszła właściwa chwila, aby wynurzył się z cie­nia i stanął oko w oko z kobietą, która pokrzyżowała mu plany. Kobietą piękną i ponętną. Ponownie uśmiechnął się do siebie. Podniecony samą tą myślą, rozważał otwierające się przed nim wspaniałe perspektywy.

Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, był już w doskonałym nastroju.

Sztywny kamerdyner, ubrany przepisowo na czarno, zatrzy­mał się na progu.

- Przepraszam, ekscelencjo, że pana niepokoję. Przyszli pańscy goście - oznajmił. Miał idealną, czysto angielską wymo­wę, bez żadnych naleciałości.

- Dobrze. - Mężczyzna dopił wino i odstawił na stół kry­ształowy kieliszek. - Zaraz do nich zejdę.

Kiedy za kamerdynerem zamknęły się drzwi, podszedł do lustra i spojrzał na swą wytworną sylwetkę. Był ubrany w nie­skazitelnie leżący smoking. W mankietach koszuli połyskiwały brylantowe spinki, a na przegubie błyszczał cienki, złoty zega­rek najlepszej światowej marki.

Potem przyjrzał się twarzy. Łagodnie zarysowanemu owalo­wi, jasnozłotej skórze, arystokratycznemu nosowi i zdecydowa­nym, aczkolwiek nieco za wąskim ustom. Przeciągnął dłonią po wspaniale utrzymanych, bujnych, czarnych włosach, poprzetykanych siwizną.

Potem, uśmiechnięty, napotkał w lustrze własny wzrok. Uśmiech odbijał się w oczach. Bladoniebieskich, niemal przezro­czystych. Goście, do których zaraz zejdzie, zobaczą przed sobą pięćdziesięciodwuletniego, eleganckiego mężczyznę w doskonałej kondycji fizycznej. Wykształconego, uprzejmego, o nieskazitel­nych manierach światowca. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, kim naprawdę jest i jakie ma plany. Nikt nie ujrzy krwi na jego rękach, mimo że przed zaledwie dobą zabił nimi człowieka.

Sama myśl, że wkrótce zasiądzie do kolacji z przedstawicie­lami elity towarzyskiej i najbardziej wpływowymi osobistościa­mi kraju, napawała go radością. Jednym ruchem rąk potrafiłby każdemu z nich bez trudu skręcić kark. Z absolutną bezkarno­ścią. Chroniony immunitetem.

Roześmiał się. Głos miał niski i zmysłowy. Wsunął brylanto­wy kolczyk do kieszeni i opuścił pokój.

Był nietykalny.

Jego ekscelencja ambasador był także człowiekiem sza­lonym.

ROZDZIAŁ 5

Gdy Seth stanął na progu głównej sali domu pogrzebowego, od razu odniósł wrażenie, że przyszedł na nudne, koktajlowe przyjęcie, a nie uroczystość pożegnania zmarłej. Przybyli stali lub siedzieli w małych grupach, posilając się kanapkami i sącząc wino. Rozbrzmiewającej w pomieszczeniu dostojnej muzyce Chopina towarzyszył głośny szmer rozmów, od czasu do czasu przerywanych wybuchami śmiechu.

Seth nie słyszał niczyjego płaczu. Na twarzach eleganckich, zadbanych ludzi nie widział rozpaczy. Były znudzone i bezna­miętne.

Nagle dostrzegł Grace. Stała wyprostowana, patrząc w twarz wysokiemu, szczupłemu mężczyźnie, którego jasnobrązowa ce­ra harmonizowała z włosami o barwie złota i niebieskimi oczy­ma. Z uśmiechem trzymał swą rozmówczynię za rękę. Mówił coś szybko. Sethowi wydawało się, że przekonuje Grace. Poufa­łym gestem oparła dłoń na jego torsie, lecz zaraz potem dała się komuś innemu wciągnąć do foyer.

Na wargach Setha ukazał się pogardliwy uśmiech. Grace Fontaine nie traciła czasu. Do licha, przecież pogrzeb to nie miejsce do flirtów.

- Cześć. - Na salę wszedł Jack Dakota i zatrzymał się obok Setha. Rozejrzał się wokoło. - Niezłe przyjęcie. Nie wyglądasz, Buchanan, na załamanego - zauważył drwiącym tonem.

- Mam tu robotę - mruknął Seth.

Sprawa, którą miał do załatwienia, mogła poczekać do ra­na. Nawet powinien odłożyć ją na później. Niepokoiło go, że przez cały czas myśli o Grace. Co gorsza, nie potrafił prze­stać. Wyciągnął z kieszeni jakieś zdjęcie i pokazał Jackowi Dakocie.

- Znasz tego człowieka?

Jack przyjrzał się mężczyźnie na fotografii. Z południowej Europy. Szczupły, z czarnymi włosami, ciemnymi oczyma i o ostrych rysach twarzy. Śliski facet, uznał.

- Nie. Wygląda jak kiepski amant lub model na plakacie reklamujący drugorzędną wodę kolońską.

- Nigdzie go nie widziałeś podczas ostatniego weekendu? Jack jeszcze raz spojrzał na zdjęcie i zwrócił je Sethowi.

- Nie. Jest powiązany z tą sprawą?

- W domu Grace znaleziono liczne odciski jego palców.

- Chcesz powiedzieć, że ten facet sprzątnął jej stryjeczną siostrę? - Jack ożywił się nieco.

Seth zmierzył go zimnym wzrokiem.

- Trzeba to jeszcze udowodnić.

- Nie do mnie taka gadka. Co facet miał do powiedzenia? Tłumaczył się, że poszedł tam sprzedać odkurzacz?

- Niczego nie wyjaśnił. Był zbyt zaabsorbowany pływaniem po rzece twarzą w dół.

Jack zaklął pod nosem. Ponownie omiótł wzrokiem salę. Na widok MJ, zajętej rozmową z Cade'em, wyraźnie się od­prężył.

- W kostnicy zrobił się wam tłok - zauważył ze skrzywioną miną - Znacie nazwisko tego topielca?

Początkowo Seth nie zamierzał odpowiadać na pytanie.

Ale przecież Dakota, podobnie jak Parris, byli wplątani w do­chodzenie.

- Carlo Monturri.

- Nic mi to nie mówi.

Policji, i to na paru kontynentach, to nazwisko było jednak dobrze znane.

Rozmawiając półgłosem, Seth ani na chwilę nie spusz­czał wzroku z uczestników ceremonii. Z profesjonalną dokład­nością rejestrował w pamięci wszelkie szczegóły, gesty i atmo­sferę.

Jack Dakota milczał. Miał nadzieję uzyskać od stojącego obok oficera policji więcej informacji. I nie przeliczył się.

- Monturri pracował za grube pieniądze dla różnych ludzi, wynajmowany do brudnej roboty. Zawsze działał sam, bo nie lubił z nikim dzielić się ani frajdą, ani forsą - wyjaśnił Seth.

- Kto go wynajął? Ma tutaj jakieś powiązania?

- Właśnie ich szukamy.

W przejściu z holu ukazała się Grace w towarzystwie męż­czyzny poufale obejmującego ją i całującego. Na ten widok Setha ogarnęła wściekłość.

- Przepraszam - mruknął do Jacka Dakoty.

Grace spostrzegła go, gdy ruszał w jej stronę. Coś szepnęła obejmującemu ją mężczyźnie i odsunęła się od niego. Prostując plecy, uśmiechnęła się sztucznie do podchodzącego Setha.

- Nie spodziewaliśmy się ujrzeć cię tutaj, poruczniku.

- Przepraszam za wtargnięcie na tę... jakże smutną uroczy­stość. - Rzucił okiem w stronę jasnowłosego młodzieńca, który raczył się winem.

Grace musiała wyczuć sarkazm w głosie Setha, lecz nawet nie drgnęła.

- Jak sądzę, miałeś powód, aby tu przyjść.

- Chciałbym zająć ci chwilę. Gdzieś na osobności.

- Dobrze. - Odwróciła się i wyprowadziła Setha z sali. W foyer stanęła twarzą w twarz z ciotką.

- Grace, jeśli uda ci się na chwilę przestać zabawiać aman­tów, chciałabym zamienić z tobą parę słów - lodowatym tonem oznajmiła Helen Fontaine. Zimnymi oczyma zmie­rzyła bratanicę męża. Miała spokojną, gładką twarz, na któ­rej staranny makijaż ukrywał ślady smutku, i doskonale roz­jaśnione popielate blond włosy. A także świeżo wymanikiurowane palce. Na jednym nosiła wysadzaną brylantami ślubną obrączkę, mimo że od blisko dziesięciu lat łączyło ją z mężem tylko nazwisko. Na drugiej ręce Helen Fontaine połyskiwał pierścionek z imponującym szafirem, prezent od ostatniego ko­chanka.

Grace zwróciła się do Setha:

- Wybacz, proszę.

Cofnęły się z ciotką w głąb foyer. Weszły do małej wnęki.

Seth zastanawiał się, czy odejść. Coś jednak nakazywało mu pozostać tam, gdzie stał, niewidoczny z wnęki, dwa kroki od obu kobiet. Powiedział sobie, że w dochodzeniu w sprawie mor­derstwa nie ma miejsca na subtelności. Mimo że starały się mówić cicho, dość wyraźnie słyszał ich głosy.

- Przywłaszczyłaś sobie rzeczy należące do Melissy - oświadczyła Helen.

- Nie wiem, co tam jest. Nie zdołałam sprawdzić.

- Oddaj wszystko, co należało do mojej córki - nakazała lodowatym tonem.

- Nigdy nie chciałam niczego, co do niej należało - tłuma­czyła się Grace.

- Mam w to uwierzyć? - Ostry głos Helen Fontaine jak bicz przeciął powietrze. - Sądzisz, że nie opowiedziała mi o twoim romansie z jej mężem?

Temat był nowy, ale w jakże znajomym tonie. Małżeństwo Melissy się rozpadło i należało znaleźć kozła ofiarnego. Kto był winien? Oczywiście, Grace.

- Nie romansowałam z nim. Ani przed ich ślubem, ani w tra­kcie małżeństwa.

- Jak sądzisz, czyim słowom dam wiarę? Twoim czy własnej córki? - zimnym, drwiącym tonem spytała Helen.

- Oczywiście, że własnej córki. Jak zawsze.

- Przez całe życie byłaś kłamczucha, intrygantką i donosicielką. Wzięłam na swoje barki ciężar wychowania krnąbrnego dziecka, za co nigdy niczym się nie odwdzięczyłaś. Zawsze byłaś z gruntu zła i zepsuta. Nadal jesteś.

- Ma ciocia zapewne rację - odparła Grace opanowanym głosem.

- Gdyby nie ty, nadal żyłaby moja córka.

- Tak, to moja wina.

- Ciągle wabiłaś do siebie Melissę, grając na jej uczuciach.

- Jakich uczuciach, ciociu? - Z nerwowym, urywanym śmie­chem, spytała Grace. - Twoja córka nigdy nie darzyła mnie ani odrobiną sympatii. Nic zresztą dziwnego. Brała przykład z włas­nej matki.

- Jak śmiesz mówić o Melissie w taki sposób! Przecież to tyś ją zabiła! - wykrzyknęła Helen z nienawiścią, nie bacząc na okoliczności, które ją tu sprowadziły. - Przez całe życie zazdro­ściłaś wszystkiego mojej córce, miałaś na nią fatalny wpływ. A teraz swym grzesznym, rozwiązłym trybem życia doprowa­dziłaś do jej śmierci. Znów wywołałaś skandal i ściągnęłaś hań­bę na całą rodzinę. Zbezcześciłaś rodowe nazwisko - wyliczała bezlitośnie Helen.

- Rozumiem, o co przede wszystkim chodzi - powiedziała po chwili Grace, wyraźnie znużona i przybita. - Dla cioci liczą się tylko nazwisko i reputacja Fontaine'ow. No, i oczywiście pieniądze. Twoja córka nie żyje, a ty zamiast rozpaczać, wściekasz się, że z tego powodu zrobił się duży szum i piszą o tym w gazetach.

Rozległ się odgłos siarczystego policzka. Nietrudno było się domyślić, kto go wymierzył.

- To właściwie zakończenie naszych wzajemnych stosun­ków - skwitowała Grace. - Każę odesłać rzeczy Melissy tak szybko, jak to będzie możliwe - dodała z ironią.

- Masz natychmiast stąd wyjść. - Po raz pierwszy głos Helen Fontaine zadrżał lekko. Ze smutku czy z wściekłości, trudno to było ocenić. - Nie ma tu miejsca dla ciebie.

- Znów masz rację. Nie ma. I nigdy nie było.

Grace opuściła wnękę. Na widok stojącego tuż obok Setha jej kredowobiała twarz pokryła się ledwie dostrzegalnym rumień­cem. Spojrzeli sobie w czy. Nie potrafiła odczytać ich wyrazu, a zresztą wcale tego nie chciała. Nie zwolniwszy kroku, minęła Setha i poszła do wyjścia.

Z ulgą przyjęła siąpiący deszcz. Nawet wilgoć i upał były przyjemniejsze niż lodowate, sztucznie chłodzone powietrze w domu pogrzebowym. Sięgała właśnie do torebki po kluczyki do samochodu, kiedy na ramieniu poczuła rękę Setha.

W milczeniu obrócił Grace ku sobie. Uważnie przyjrzał się jej twarzy. Nadal była kredowobiała. Tylko na policzku widniał duży, czerwony ślad palców Helen Fontaine.

Pełne udręki niebieskie oczy, pociemniałe od emocji, kontra­stowały z bladą cerą. Grace drżała na całym ciele.

- Nie miała racji - stwierdził spokojnie.

A więc słyszał wszystko! Upokorzenie to był dla Grace do­datkowy cios. Szarpnęła ramieniem, lecz ręka Setha pozostała na miejscu.

- Czy takie postępowanie należy, poruczniku, do twoich metod śledczych? Podsłuchujesz prywatne rozmowy?

Seth zastanawiał się, czy ta kobieta zdaje sobie sprawę, że z jej głosu przebija rozpacz. Zapragnął nagle unieść rękę i przy­łożyć do jej piekącego, zaczerwienionego policzka, by go ochło­dzić. Wymazać uderzenie.

- Nie miała racji - powtórzył. - I była okrutna. Za to, co się stało z Melissą, nie ponosisz żadnej odpowiedzialności.

- Jasne, że ponoszę. - Grace szarpnęła się ponownie. Pod­biegła do samochodu. Usiłowała włożyć kluczyk do zamka. Nie dała rady, tak trzęsły się jej ręce. Kiedy odwróciła się, wpadając w męskie ramiona, kluczyki uderzyły z brzękiem o mokrą płytę chodnika. - O Boże! - jęknęła z rozpaczą. Drżąc na całym ciele, przytuliła się do Setha. - O Boże!

Nie zamierzał obejmować Grace, a jednak mimo woli oto­czył ją ramieniem.

- Nie zasłużyłaś na takie traktowanie. Nie zrobiłaś nic złego.

- To nie ma znaczenia.

- Oczywiście, że ma. - Seth zapomniał, że miał się trzymać z daleka od tej pięknej i niebezpiecznej kobiety. Przyciągnął Grace bliżej ku sobie, usiłując sprawić, aby przestała drżeć. - Zawsze ma znaczenie.

- Nic mi się nie stało - wyszeptała. - Jestem tylko bardzo zmęczona - powiedziała Grace, ale trzymała głowę przyciśniętą do piersi Setha, a drobny deszcz wsiąkał w jej włosy. Czuła, że w tym mężczyźnie tkwi jakaś siła. Dawał poczucie bezpieczeństwa. - Bar­dzo zmęczona - powtórzyła udręczonym głosem.

Uniosła głowę. I zanim zdali sobie sprawę z tego, co robią, ich usta się spotkały. Z gardła Grace wydarł się cichy jęk. Głębo­kiej ulgi i wdzięczności. Oddając się we władanie temu mężczyźnie, otworzyła przed nim zranione serce.

Czekała na Setha i ofiarowała mu siebie. Pragnienie pocie­szenia i ukojenia, a także wszechogarniające, palące jak ogień pożądanie, były wystarczającym powodem. Miał mocne usta.

Od dawna pragnęła poczuć je na swoich. Ten silny mężczyzna idealnie do niej pasował.

A więc wreszcie jest przy mnie, pomyślał Seth z radością, trzymając Grace w objęciach. Zapomniał o wszelkich wcześ­niejszych postanowieniach. Liczyła się tylko jej bliskość. Grace nadal drżała. Miał nieprzepartą chęć wziąć ją na ręce i przenieść w jakieś spokojne miejsce, gdzie nie mżyłby deszcz i gdzie by­liby sami, tylko we dwoje. Serce biło mu jak szalone, a pożąda­nie odebrało zdolność myślenia. Nigdy w życiu niczego nie pragnął tak bardzo, jak teraz bez reszty zatracić się i zapomnieć o konsekwencjach.

Grace, spragniona czułości, ogarnięta namiętnością, mocno obejmowała Setha.

- Weź mnie do domu - wyszeptała tuż przy jego ustach. - Zabierz stąd i kochaj się ze mną, Tak bardzo pragnę twoich pieszczot. Być z tobą. Blisko. Bardzo blisko.

Jej usta znów znalazły się na jego wargach. Rozpaczliwie pragnęła zbliżenia. I prosiła o nie, po raz pierwszy w życiu zdol­na błagać mężczyznę.

Niemal szaleńcze pożądanie sprawiło, że Seth poczuł się nagle bezwolny i bezbronny niczym kukiełka w rękach artysty. Na samą tę myśl ogarnęła go złość. Położył ręce na ramionach Grace i odsunął ją od siebie.

- Nie dla każdego seks jest odpowiednim lekarstwem.

Głos nie był tak zimny, jak powinien, lecz na tyle odpychają­cy, że powstrzymał Grace. O czym on mówi? O seksie? - pomy­ślała półprzytomnie. Czy rzeczywiście sądził, że zależy jej wy­łącznie na czymś tak prymitywnym jak pójście do łóżka?

Spojrzała Sethowi prosto w twarz. Kiedy dojrzała zaciśnięte wargi, a w oczach gniewne błyski, uznała, że tak właśnie było. Uraził jej godność. Dotknął ją boleśnie. Starała się jednak do końca nie tracić twarzy.

- Jak widać, nie dla ciebie. - Przeciągnęła dłonią po włosach mokrych od deszczu. - A jeśli nawet byłby dla ciebie odpowied­nim lekarstwem, to i tak byś go nie użył. Jesteś człowiekiem, który zawsze chce mieć inicjatywę we własnych rękach. I zrobi wszystko, aby tak właśnie było.

Seth milczał.

Z trudem wydęła wargi, były zimne i sztywne.

- Byłoby świetnie, gdybyś zdobył się na pierwszy ruch. Ale kiedy ja cię wyręczam, od razu staję się... Jak wy to nazywacie? Kobietą tanią? Rozpustną? Rozwiązłą?

- Chyba nie użyłem żadnego z tych określeń - oświadczył sztywno.

- Och, oczywiście, że nie. Za bardzo się kontrolujesz, aby sobie pozwolić na obraźliwe słowa. - Grace pochyliła się i pod­niosła z chodnika kluczyki do samochodu. Stała teraz, obracając je w dłoni. Nie spuszczała wzroku z Setha. - Ale przed chwilą też mnie pożądałeś. Widocznie nie do końca potrafisz panować nad swymi pragnieniami.

- Nie uważam za słuszne brać wszystko, na co przyjdzie mi ochota.

- A czy to ma sens? - roześmiała się krótko i niewesoło. - Jesteśmy żywymi ludźmi. Z krwi i kości. Kto jak kto, ale tyś powinien najlepiej wiedzieć, jak rozpaczliwie krótkie bywa lu­dzkie życie.

- Mojego sposobu na życie nie muszę ci wyjaśniać.

- Oczywiście, że nie. To twoja sprawa. Jest jasne jak słoń­ce, że mój sposób ci się nie podoba. - Spojrzenie Grace prze­sunęło się dalej, w stronę oświetlonych okien domu po­grzebowego. - Wiem, że mnie potępiasz. Nie przejmuj się, jestem do tego przyzwyczajona. Robię, na co mam ochotę, bez względu na konsekwencje. Egoistycznie i nieodpowie­dzialnie.

Seth w milczeniu przyglądał się Grace. Odwróciła się wresz­cie i tym razem sprawnie otworzyła drzwi swego wozu.

- Więc dlaczego miałabym zasługiwać na czyjeś uczucie? - Wsunęła się do środka. Po raz ostatni zmierzyła wzrokiem Setha. Na jej wargach ukazał się blady uśmiech, ale w oczach pozostał głęboki smutek. - Może jeszcze kiedyś się spotkamy, przystojniaku.

Stał bez ruchu i patrzył, jak odjeżdża w deszczu. Spotkają się, i to niedługo. Jeśli nie z innego powodu, to dlatego, że nie pokazał Grace fotografii Carla Monturriego. Nie zrobił tego, bo nie miał serca jeszcze bardziej jej martwić. Dość wycierpiała dzisiejszego wieczoru.

Przyszły mu na myśl jej słowa. Mówiła o uczuciu. Czyżby na nie zasługiwała? Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Wes­tchnął i ruszył w stronę własnego samochodu, zaparkowanego w pobliżu. Ze zdziwieniem odkrył, że ta kobieta jest uczuciowa. I to bardzo. Trzeba tylko umieć odczytać jej emocjonalne re­akcje. Wsiadł do wozu i zatrzasnął za sobą drzwi. Sam chciałby zrozumieć własne.

Po raz pierwszy w życiu przydarzyło mu się, że jakaś kobieta dosięgła jego serca. Zrobiła szczelinę w murze, którym się oto­czył, i zajrzała w głąb jego duszy.

Postanowił, że nie będzie odkładał spotkania z Grace. Nastę­pnego dnia pracowicie spędził całe przedpołudnie. Kiedy wresz­cie udało mu się oderwać od biurka, pojechał do MJ. Wprawdzie od szefa policji otrzymał polecenie nadzorowania całego docho­dzenia i analizowania poszczególnych etapów śledztwa, ale przesłuchanie MJ mógł polecić któremuś z podwładnych. Na przykład Mickowi Marshallowi, zdolnemu detektywowi, który pierwszy został wciągnięty w tę sprawę.

Seth musiał przyznać przed samym sobą, że chciał osobiście przesłuchać tę kobietę, by przy okazji wydobyć z niej trochę informacji na temat Grace. O'Leary była właścicielką baru, w którym podawano wyśmienite irlandzkie piwo. W lokalu o ścianach wyłożonych ciemną boazerią, połyskujących mosią­dzem ladach oraz o miękkich, wyłożonych grubym obiciem stołkach i ławach raz w tygodniu przygrywał zespół.

W godzinach popołudniowych w barze panował wpraw­dzie ruch niewielki, ale ciągły. Dwóch młodych ludzi, wyglą­dających na studentów, popijało piwo i z przejęciem oddawa­ło się grze w szachy. Przy barze starszy mężczyzna rozwiązy­wał krzyżówkę z porannej gazety, a trzy kobiety, obstawione zakupami, pochylały się nad szklankami z jakimś napojem; ich rozmowę przerywały co chwila wybuchy śmiechu.

Barman rzucił okiem na policyjną odznakę Setha i poinfor­mował go, że szefową znajdzie w biurze, na piętrze.

Jeszcze zanim Seth ujrzał MJ, usłyszał jej głos:

- Słuchaj, koleś, gdybym chciała dostać od ciebie miętówki, to zamówiłabym miętówki. A ja zamówiłam orzeszki do piwa. I chcę je mieć przed szóstą. Jasne, jasne. Dobrze wiem, czego życzą sobie moi klienci. Przywieź mi te cholerne orzeszki. I to galopem.

Stanąwszy w drzwiach Seth rozejrzał się wokoło. Małe pomieszczenie było zapchane skrzyniami, kartotekami i pa­pierami. Stało tu jedno sfatygowane krzesło. MJ siedziała za biurkiem zawalonym papierami. Miała na sobie lekko wy­gniecioną bluzkę. Potargane, krótkie, rude włosy sterczały w różne strony. Seth patrzył, jak raz po raz przeczesuje je palca­mi po odłożeniu słuchawki i zgarnięciu na bok biurka stosu rachunków.

- Dzień dobry, pani O'Leary.

Miała zafrasowaną minę. Na widok Setha zmarszczyła brwi.

- Jeszcze mi tu dziś trzeba gliniarza - rzekła z niechęcią. - Buchanan, o co chodzi? Dobrze wiesz, że mam kupę roboty po tych paru straconych dniach.

- Wiem. Spróbuję się streszczać. - Wyciągnął z kieszeni zdjęcie i podetknął je pod nos MJ. - Zna pani tego człowieka? - zapytał.

Wydęła wargi. Uważnie przyjrzała się niesympatycznej twa­rzy o mdłej urodzie taniego amanta.

- To o nim mówił mi Jack? On zabił Melissę?

- Dochodzenie w sprawie śmierci Melissy Fontaine nie jest jeszcze zamknięte. Ten człowiek jest tylko podejrzany. Czy pani go rozpoznaje?

MJ odsunęła fotografię w stronę Setha.

- Nie. nigdy nie widziałam tego faceta. Sprawia wrażenie niezłego łajdaka. Czy Grace wie, kto to jest?

- Czy pani Fontaine zna wielu mężczyzn, którzy sprawiają takie wrażenie?

- Zbyt wielu - mruknęła pod nosem MJ. - Jack mówił, że był pan wczoraj w domu pogrzebowym, żeby pokazać Grace to zdjęcie.

- Tak, byłem, ale nie miałem okazji do rozmowy. Była zbyt... zajęta.

- To był dla niej ciężki wieczór - przyznała MJ.

- Możliwe. Chociaż na początku dość dobrze dawała sobie radę. - Seth spojrzał na fotografię i przypomniał mu się mężczy­zna, który wczoraj publicznie obcałowywał Grace. - Ten czło­wiek na zdjęciu jest chyba w jej typie - zauważył.

MJ popatrzyła na niego zwężonymi oczyma.

- Co ma pan na myśli? - spytała podejrzliwie.

- Nic specjalnego. - Seth schował fotografię. - Z wyglądu nie odbiega bardzo od mężczyzny, do którego umizgiwała się w domu pogrzebowym.

- Umizgiwała? - W zielonych oczach MJ pojawiły się groźne błyski. - Grace nigdy by czegoś takiego z nikim nie robiła.

- Mężczyzna był wysoki, dobrze zbudowany. Blondyn o niebieskich oczach. We włoskim garniturze za pięć tysięcy dolarów. Z wyszczerzonymi zębami.

Szybko zorientowała się, o kogo chodzi. W każdej innej sy­tuacji pewnie wybuchnęłaby śmiechem. Ale zimny wzrok i od­raza malująca się na twarzy oficera policji rozzłościły ją jeszcze bardziej.

- Ale z ciebie kretyn, gliniarzu! To był jej stryjeczny brat, Julian. To on mizdrzył się do Grace, bo jak zwykle chciał wy­ciągnąć od niej forsę.

Seth zmarszczył czoło. Jeszcze raz wyobraził sobie tamtą scenę.

- Brat stryjeczny Grace? A kim jest dla ofiary?

- Przyrodnim bratem. Synem jej ojca z poprzedniego mał­żeństwa.

- I ten człowiek na pogrzebie przyrodniej siostry prosi Grace o pieniądze?

W głosie Setha MJ wyczuła odrazę. Nie miała mu tego za złe.

- Jest obmierzły i cwany. Dlaczego miałby przepuścić tak świetną okazję? Większość członków rodziny ciągle nagabuje ją o pieniądze. - MJ podniosła się. Znów ogarnęła ją złość. - A pan ma czelność przychodzić tutaj z miną moralisty? Wczoraj Grace wystawiła czek na kilka tysięcy zielonych temu obmierzłemu facetowi, żeby się go pozbyć. Podobnie postępowała z Melissą i resztą tych bezwartościowych ludzi.

- Byłem przekonany, że rodzina Fontaine'ow opływa we wszelkie dostatki.

- Bogactwo to rzecz względna. Zwłaszcza jeśli żyje się ponad stan lub kiedy gra się zbyt ostro w Monte Carlo. A Grace ma więcej zielonych papierków niż każdy inny członek za­kłamanego, parszywego klanu Fontaine'ów, bo jej rodzice ży­li oszczędnie i nie wyrzucali pieniędzy w błoto. Jest zamożna i to rozwściecza pozostałą część rodziny. Stąd bierze się ich wrogość. A jak pan sądzi, kto zapłacił za wczorajszą uroczy­stość? Nie tatuś ani mamuśka ukochanej zmarłej. Ta jędza Helen naciągnęła Grace na niezłą sumkę, a potem miała czelność ob­winiać ją o śmierć Melissy. A Grace, jak to ona, z pokorą przyj­muje swój los, bo uważa, że tak jest lepiej, i idzie dalej swoją drogą. O Grace Fontaine nie wiesz, gliniarzu, absolutnie nic. Jeśli o nią chodzi, jesteś ciemny jak tabaka w rogu.

Zdaniem Setha, MJ nie miała racji, ale informacje, jakie zgromadził na temat Grace, zupełnie do siebie nie pasowały.

- Nie ponosi winy za śmierć swej stryjecznej siostry.

- Fakt. Ale spróbuj pan wytłumaczyć to Grace. Wiem, że płakała zamknięta w swoim pokoju, ale nikt z nas nie potrafi jej pomóc. I to dlatego, że łajdacy, z którymi jest na nieszczęście spokrewniona, znęcają się nad nią psychicznie. Robią wszystko, żeby ją pognębić.

Robią tak nie tylko krewni. Na chwilę ogarnęły Setha wyrzu­ty sumienia. On sam miał też w tym udział. Niechlubny.

- Wygląda na to, że ma więcej szczęścia do przyjaciół niż do rodziny.

- Bo mamy w nosie pieniądze Grace i nie robi na nas żadne­go wrażenia jej nazwisko. Bo jej nie osądzamy. Kochamy ją i tyle. A teraz, jeśli to wszystko, po co tu przyszedłeś, gliniarzu, to bierz nogi za pas. Muszę zabierać się do roboty.

- Powinienem porozmawiać z panią Fontaine. - Głos Setha brzmiał sucho i obojętnie. - Czy wie pani, gdzie teraz jest?

MJ zacisnęła wargi. Wahała się przez chwilę, wiedząc, że Grace wcale nie będzie zachwycona, gdy dowie się, iż to od niej Buchanan wyciągnął tę informację. Z drugiej jednak strony po­kusa, aby ten drętwy gliniarz poznał prawdziwe oblicze Grace była zbyt silna, aby jej nie ulec.

- Wiem. Poszukaj jej pan w szpitalu Świętej Agnieszki. Powinna być teraz na pediatrii lub na położnictwie. - W tej chwili na biurku MJ odezwał się telefon. Podniosła słuchawkę. - Tak, mówi O'Leary - warknęła, odwracając się plecami do Setha.

Przypuszczał, że poszła odwiedzić dziecko kogoś znajome­go, ale gdy w pokoju pielęgniarek zapytał o Grace Fontaine, natychmiast ożywiły się wszystkie twarze.

- Chyba jest na oddziale intensywnej opieki nad niemowlę­tami. - Dyżurna pielęgniarka spojrzała na zegarek. - Jak zwykle o tej porze. Czy wie pan, jak tam trafić?

- Nie. Nie wiem.

Słuchał wskazówek, równocześnie zastanawiając się, co spro­wadza Grace do tego szpitala i dlaczego o określonej porze chodzi oglądać chore niemowlaki. Wymyślił z dziesięć powodów, jednak żaden z nich nie wydawał się prawdopodobny, więc machnął ręką i poszedł korytarzem we wskazanym kierunku.

Zza szklanej ściany dobiegał płacz dzieci. Seth zatrzymał się na chwilę na wprost sali z najmniejszymi i nieco łagodniejszym niż zwykle okiem popatrzył na niemowlęta leżące w łóżeczkach. Jedne spały, drugie zawzięcie wierzgały nóżkami, jeszcze inne zanosiły się od płaczu. Wszystkie miały maleńkie twarzyczki.

Obok Setha stała przy szybie jakaś para. Mężczyzna obejmo­wał ramieniem swą towarzyszkę.

- Nasz jest trzeci od lewej. Joshua Michael Delvecchio. Cztery kilo i dziesięć deko wagi. Ma jeden dzień.

- Jest ładny - dorzucił Seth.

- A który jest pański? - spytała kobieta.

- Tylko tędy przechodziłem - odparł. - Gratuluję wspaniałe­go syna.

Ruszył dalej, pokonując chęć odwrócenia się i popatrzenia na rodziców z zachwytem wpatrujących się w potomka. Przeszedł jeszcze dwa odcinki korytarza i znalazł się obok innej, mniejszej sali z niemowlętami. Była pełna aparatury medycznej, między którą przemykały się pielęgniarki.

Za szklaną ścianą stało sześć łóżeczek. Przy jednym z nich siedziała Grace, tuląc do siebie drobniutkie, drżące ciałko. Otar­ła łzy z bladego policzka i, kołysząc niemowlę, czule pocierała twarzą o łysą główkę. Obraz ten do głębi wstrząsnął Sethem. Stanął nieruchomo i jak urzeczony przyglądał się kobiecie z dzieckiem na rękach. Miała włosy splecione w warkocz z tyłu głowy i była ubrana w bezkształtny, zielony fartuch. Kiedy ko­łysała w ramionach zapłakane dziecko, jej twarz nabrała nie­zwykłego uroku. Całą uwagę skupiła na maleńkiej buźce z błę­kitnymi oczkami pełnymi łez.

- Przepraszam pana. - Do Setha podeszła pielęgniarka. - Tutaj nie wolno nikomu przebywać. To oddział zamknięty.

Nie odrywając wzroku od Grace, Seth sięgnął po swą policyjną odznakę.

- Przyszedłem porozmawiać z panią Fontaine.

- Powiem jej, że jest pan tutaj, poruczniku.

- Proszę nie przeszkadzać pani Fontaine. - Nie chciał, żeby cokolwiek zakłóciło ten niezwykły obraz, jaki miał przed sobą. - Mogę poczekać. Czy dziecko, które trzyma na rękach, jest na coś chore?

- Peter urodził się z AIDS. Pani Fontaine załatwiła mu przy­jęcie na ten oddział.

- Pani Fontaine? - Ścisnęło go w dołku. - To jej dziecko?

- Ma pan na myśli naturalne? Nie. - Surowa twarz pielęgniarki rozpogodziła się nieco. - Ale ona wszystkie te dzieci traktuje tak, jakby były jej własne. Zupełnie nie wiem, jakbyśmy tu sobie poradzili bez pomocy pani Fontaine. Mam na myśli nie tylko fundację, lecz także jej osobiste zaanga­żowanie.

- Co to za fundacja?

- Spadającej Gwiazdy. Pani Fontaine ustanowiła ją kilka lat temu, przeznaczając pokaźne środki na pomoc chorym dzieciom i ich rodzinom. Ale tak naprawdę to najbardziej liczy się dla nas jej stała obecność. - Pielęgniarka ruchem głowy wskazała na salę za szybą - Takiej serdeczności i kołysanki nie zastąpią żadne pieniądze.

Seth patrzył, jak chore niemowlę powoli zasypia w ramio­nach Grace.

- Często tu bywa?

- Gdy tylko znajdzie czas. Jest naszym aniołem opiekuń­czym. Przepraszam, poruczniku, ale muszę wracać do pracy.

Po odejściu pielęgniarki Seth podszedł bliżej szklanej tafli. Grace zamierzała włożyć niemowlę do łóżeczka. Podniosła się z krzesła. I wtedy spotkały się ich oczy.

W pierwszej chwili na jej twarzy ujrzał absolutne zaskocze­nie. Mimo aktorskich umiejętności nie potrafiła ukryć wrażenia, jakie wywołała jego obecność. Na jej twarzy odmalowały się po kolei zdziwienie, zaniepokojenie i konsternacja. Szybko jednak opanowała emocje. Delikatnie ułożyła dziecko i pogłaskała je lekko po policzku. Podeszła do bocznych drzwi i znikła z pola widzenia Setha.

Na korytarzu pojawiła się dopiero po kilku minutach. Już bez zielonego fartucha. Seth miał teraz przed sobą pewną siebie, światową kobietę w czerwonym kostiumie, starannie umalowa­ną, ze szminką na wargach idealnie dobraną do barwy stroju.

- Tak więc, poruczniku, spotykamy się w dziwnych miej­scach.

Zanim Grace udało się dokończyć chłodne powitanie, wystu­diowane przed chwilą w samotności, Seth uniósł jej podbródek. Zajrzał jej głęboko w oczy.

- Oszukujesz - stwierdził spokojnie. - Ciągle się zgrywasz. Kim ty, do diabła, właściwie jesteś?

- Kim mi się tylko podoba. - Nie przestawał badać jej wzro­kiem. Przeciągle, intensywnie i z napiętym wyrazem twarzy. - A ponadto sądzę, że to nie miejsce na przesłuchanie. Chciała­bym, abyś pozwolił mi teraz odejść - powiedziała opanowanym tonem. - Nie życzę sobie tutaj żadnych scen.

- Nie zamierzam robić żadnych scen. Grace uniosła brwi.

- Ale ja mogę. - Odepchnęła od siebie jego rękę i ruszyła korytarzem w stronę wyjścia. - Jeśli zamierzasz rozmawiać ze mną na temat śledztwa lub zadać mi jeszcze jakieś dodatkowe pytania, załatwmy to poza budynkiem. Tutaj nie chcę żadnych dyskusji na ten temat.

- Byłaś zrozpaczona, trzymając to dziecko na rękach - powiedział cicho. - Masz złamane serce.

- To moje serce. - Wcisnęła guzik, aby ściągnąć windę. - Jest twarde, Seth. Bardzo twarde. Każdy to potwierdzi.

- Masz jeszcze wilgotne rzęsy.

- To nie twoja sprawa. - Mówiła teraz głosem niskim i wi­brującym od z trudem powstrzymywanej złości. - W żadnym razie nie jest to twój interes.

Weszła do windy pełnej ludzi i odwróciła się plecami do drzwi. Przyrzekła sobie, że o tej części swego życia nie będzie rozmawiała z Sethem. Nie dalej jak ostatniego wieczoru otwo­rzyła się przed tym człowiekiem, a on ją odtrącił. Było to bardzo przykre odczucie. Nie chciałaby ponownie przeżywać podo­bnych rozczarowań. Ani ponownie dzielić się z Sethem swymi przeżyciami, zwłaszcza tak silnymi jak te, które dotyczyły cho­rych dzieci.

Był funkcjonariuszem policji. I nikim więcej.

Czyż nie spędziła niemal całej wczorajszej nocy na przekony­waniu się, że nie jest i nigdy nie będzie dla niej nikim innym? Zaczął ją interesować. Poruszył nie tylko zmysły. Musiała położyć temu kres. A jeśli to się nie uda, chociaż stłumić budzące się uczucie.

Nie będzie rozmawiała z Sethem na żadne osobiste tematy. Już mu nie zaufa. Nie będzie dzieliła z nim intymnych przeżyć.

Wychodząc z budynku, była już znacznie spokojniejsza. Z nadzieją, że uda się jej szybko pozbyć intruza, energicznym krokiem ruszyła w kierunku parkingu.

Wziął ją za ramię i zwrócił w inną stronę.

- Idziemy tam - oznajmił, wskazując ruchem głowy stojące nieopodal ławki.

- Nie mam czasu.

- Musisz się odprężyć. Jesteś za bardzo zgnębiona, aby pro­wadzić samochód.

- Nie mów mi, jaka jestem.

- Właśnie nad tym się zastanawiam. I brakuje mi paru rzeczy do stworzenia pełnego obrazu. To nietypowe postępowanie jak na mnie, ale tym się nie przejmuj. Siadaj.

- Nie chcę...

- Siadaj, Grace - powtórzył. - Bardzo cię przepraszam. Zdziwiona, zajęła miejsce na ławce. Znalazła w torebce prze­ciwsłoneczne okulary i założyła je.

- Za co?

Usiadł obok, zsunął okulary z jej nosa i spojrzał na nią uważnie.

- Przepraszam za powierzchowną ocenę twojej osoby. Za to, że nie chciałem dojrzeć niczego więcej poza sztuczną fasadą I za pretensję do ciebie o to, że nie potrafię od tego się powstrzy­mać. - Ujął w dłonie twarz Grace i dotknął wargami jej ust.

ROZDZIAŁ 6

Wargi Grace poddały się wprawdzie pocałunkowi, ale oparła rękę o tors Setha, tak jakby chciała zachować bezpieczną odle­głość, jakby bała się zanadto zbliżyć. Była tak poruszona nie­oczekiwaną wizytą i słowami mężczyzny, który wczoraj ją od­rzucił, że nie chciała ryzykować. Tym razem powstrzymała się od okazania emocji. Seth wyczuł to z oporu, jaki stawiała ręka na jego piersi, a także z tego, że co prawda Grace nie wzbraniała się przed pocałunkiem, lecz nie demonstrowała entuzjazmu i starała się zachować dystans.

Mając pełną świadomość, że postawa Grace jest w pełni uzasadniona jej nastrojem, a także sposobem, w jaki ją do­tychczas traktował, Seth całował delikatnie i czule. Nie myślał o zaspokojeniu pragnienia, choć było ono dojmujące. Przede wszystkim chciał ukoić i pocieszyć Grace. Należało się jej to.

- Przestań - zdołała wreszcie wyszeptać.

Od pocałunku plątały się jej myśli, a ciało zareagowało jed­noznacznie. Było tego zbyt wiele. Odsunęła się od Setha, odesz­ła i stanęła nieruchomo, wpatrując się w wąski pasek trawy, dopóki nie odzyskała równowagi ducha.

- Co się dzieje, że nie potrafimy reagować równocześnie? - zastanawiał się na głos Seth. - Dlaczego tak trudno jest postępo­wać właściwie?

- Nie mam pojęcia.

Grace odwróciła się w stronę Setha i zaczęła mu się przyglądać. Nie po raz pierwszy uznała, że jest atrakcyjny. Z cie­mnymi włosami i wyrazistymi rysami twarzy, o zdumiewa­jących, złotych, teraz ciepłych w wyrazie oczach. Przez jej ży­cie przewinęło się wielu atrakcyjnych mężczyzn. Nie zrobili na niej takiego wrażenia. Jaka tajemna moc tkwiła w tym czło­wieku, że potrafił zachwiać posadami jej dotychczasowego życia?

Milczał.

- Niepokoi mnie pan, poruczniku Buchanan - powiedziała. Obdarzył Grace jednym ze swych rzadkich uśmiechów.

- A więc oboje mamy ten sam problem, pani Fontaine. Przez panią nie sypiam nocami. I ciągle o pani rozmyślam. Męczę się jak nad układanką, do której mam wszystkie elementy, ale ich kształty się zmieniają, gdy tylko na nie spoglądam. I jeśli nawet uda się je ułożyć w poprawną całość lub człowiek jest przekona­ny, że mu się to udało, obraz ulega zmianie.

- Seth, nie mam w sobie nic tajemniczego.

- Jesteś najbardziej fascynującą kobietą jaką zdarzyło mi się spotkać. - Gdy zaskoczona Grace uniosła brwi, lekko skrzywił wargi. - To niezupełnie jest komplement, bo fascynacja pociąga za sobą rozczarowanie. - Podniósł się z ławki, ale nie zbliżył do Grace. - Powiedz, dlaczego byłaś tak bardzo zrozpaczona, gdy odnalazłem cię tutaj?

- To wyłącznie sprawa osobista. - Głos Grace stał się znów suchy i nieprzyjazny. - Utrzymanie jej w tajemnicy kosztuje mnie sporo zachodu.

- Czy pozostali Fontaine'owie wiedzą o twojej działalności na rzecz chorych dzieci?

Na twarzy Grace pojawiła się złość. Jej oczy zaczęły ciskać błyskawice.

- Moja rodzina nie ma z tym nic wspólnego! Absolutnie nic. To nie jest jedna z tych rozdętych akcji charytatywnych, które organizują po to, żeby mieć dobrą prasę i ulgę podatkową. Fun­dacja i to, co robię w szpitalu, są wyłącznie moją sprawą.

- Zauważyłem - spokojnie skomentował Seth. Fontaine'owie krzywdzili Grace znacznie bardziej, niż do tej pory sądził. I, co gorsza, ona się z tym godziła. - Dlaczego wybrałaś właśnie dzieci?

- Bo są bezbronne i niewinne - odparła bez chwili namysłu. Zamknęła oczy i westchnęła.

- Ale dlaczego Spadającej Gwiazdy? Mam na myśli nazwę ustanowionej przez ciebie fundacji. Chodzi o to, że gwiazdy spalają się i spadają zbyt szybko?

A więc jednak rozumiał ją. Zaczynał widzieć, jaka naprawdę jest, pomyślała z wdzięcznością.

- Sprawy szpitala nie mają nic wspólnego z dochodzeniem. Czemu mnie wypytujesz?

- Bo się tobą interesuję.

Obdarzyła go uśmiechem. Na wpół kokieteryjnym, a na wpół sarkastycznym.

- Naprawdę? Nie wydawałeś się zainteresowany pójściem ze mną do łóżka, kiedy cię o to prosiłam. Ale gdy tylko ujrzałeś mnie z dzieckiem na ręku, od razu zmieniłeś zdanie. - Podeszła do Setna i czubkiem palca powoli przeciągnęła w dół gorsu koszuli. - Jeśli więc, poruczniku, podniecają cię kobiety macie­rzyńskie, to...

- Przestań, proszę. - Głos pozostawał nadal opanowany i spo­kojny. Seth przytrzymał rękę błądzącą po koszuli. - To głupie. I irytujące. Tam, w szpitalu, byłaś naturalna, nie stosowałaś swoich gierek. Odkryłem dlaczego. Bo ci na tych dzieciach zależy.

- Tak. Ogromnie. Ale to nie robi ze mnie bohaterki i nie czyni mnie inną, niż byłam ostatniego wieczoru. - Odsunęła rękę. - Pragnę cię, Seth. Chcę iść z tobą do łóżka. Takie stawia­nie sprawy bardzo cię drażni. Uważasz, że zachowuję się zbyt obcesowo i wulgarnie. A więc jednak wolałbyś, abym bawiła się w te moje gierki, nie możesz temu zaprzeczyć. Chciałbyś, że­bym najpierw broniła się i opierała, a dopiero potem łaskawie pozwoliła ci się zdobyć?

Żeby to było takie proste, pomyślał zgnębiony Seth.

- A nie przyszło ci do głowy, że może chciałbym lepiej cię poznać, zanim znajdziemy się w łóżku? Spędziłem wiele czasu, wpatrując się w twoją twarz na portrecie w salonie. Długo zasta­nawiałem się, jaka jesteś. Grace, ja też cię pożądam i pragnę się z tobą kochać. Ale chcę także wiedzieć, z kim mam do czynie­nia. Dopasować wszystkie elementy układanki, aby się przeko­nać, jak wygląda całość.

- Produkt końcowy może ci się nie spodobać - zauważyła.

- Takiej ewentualności wykluczyć się nie da - przyznał. Grace nagle przyszła do głowy nowa myśl.

- Dziś wieczorem będę gościem na koktajlu wydawanym przez głównego sponsora szpitala. Tego spotkania opuścić nie mogę. Mam propozycję. Pójdź ze mną, a potem zastanowimy się, jak spędzić resztę wieczoru.

Starannie rozważał wszystkie za i przeciw, bo zdawał sobie sprawę, że ten krok może pociągnąć za sobą skutki, z jakimi łatwo się nie upora. Miał do czynienia z kobietą niezwykłą, a i sam nie należał do mężczyzn tuzinkowych. To, co działo się między nimi, mogło mieć dalekosiężne i poważne konse­kwencje.

Milczał. Grace obserwowała jego twarz.

- Czy zawsze tak długo się zastanawiasz, zanim podejmiesz jakaś decyzję? - spytała, nie odrywając od niego wzroku.

- Tak - odparł. Nagle zdał sobie sprawę, że nawet najbar­dziej racjonalne i wnikliwe rozumowanie nie ma żadnego zna­czenia w odniesieniu do tej kobiety. - Nie mogę zagwarantować, że do chwili zamknięcia dochodzenia będę miał wolne wieczory. - Pomyślał o wyznaczonych terminach, czekających go spotka­niach i furze papierkowej roboty. - Przyjadę po ciebie, jeśli tylko uda mi się oderwać od pracy.

- Dobrze. O ósmej. Jeśli nie zjawisz się w ciągu kwadransa, uznam, że zatrzymały cię ważne sprawy.

Zauważył, że powiedziała to naturalnym, spokojnym tonem.

Bez żalu i nalegania na spotkanie. Większość znanych mu kobiet niemal machinalnie zaczynała narzekać, gdy dawał pier­wszeństwo swojej pracy.

- Jeśli nie będę mógł przyjechać, uprzedzę cię o tym telefo­nicznie - obiecał.

- Rób, jak ci wygodnie. - Grace usiadła, rozluźniona, na ławce. - Dzisiaj mnie zadziwiłeś. Nawet nie przyszło mi do głowy, że zechcesz przyjechać do szpitala lub że dasz się wy­ciągnąć na przyjęcie. Powiedz szczerze, dlaczego tu się zja­wiłeś?

Seth sięgnął do kieszeni po fotografię. Przez ułamek sekundy widziała pod jego pachą kaburę, a także wsuniętą do niej broń. Chwilę zastanawiała się, czy miał kiedyś okazję posłużyć się pistoletem.

- Przypuszczam, że większość czasu zajmuje ci kierowanie zespołem ludzi i obowiązki administracyjne. - Grace wzięła do ręki zdjęcie, nadal jednak patrzyła na Setha. - Chyba osobiście nie uczestniczysz w wielu dochodzeniach i... bezpośrednich akcjach?

Wydawało się jej, że w oczach Setha dostrzegła lekkie rozba­wienie.

- Lubię trzymać rękę na pulsie.

- Rozumiem. - Potrafiła wyobrazić go sobie z pistoletem w rękach. - To do ciebie pasuje. - Oderwała wzrok od twarzy Setha i spojrzała na fotografię. - Co to? Twardy Joe? A raczej Juan lub Jean - Paul.

- Znasz go?

- Nie, ale ten typ człowieka jest mi dobrze znany. To połu­dniowiec z Europy. Z cienką warstwą ogłady. Zapewne wysła­wia się poprawnie w trzech językach, gra z powodzeniem w bakarata, lubi pociągać brandy i nosi czarną, jedwabną bieliznę. Rolex na przegubie ręki, złote spinki przy mankietach, z mono­gramem, i sygnet z brylantem to rzucające się w oczy prezenty od wielbicielek.

Zaintrygowany słowami Grace, Seth usiadł ponownie na ławce.

- A co im mówi?

- „Och, jest pani najpiękniejszą kobietą na tej sali. Uwiel­biam panią. Gdy patrzę w pani oczy, śpiewa moje serce. Twój maż, o pani, nie jest ciebie wart. To głupiec. Kochana, za bardzo rozpieszczasz mnie tymi wspaniałymi prezentami. Musisz prze­stać”. I temu podobne dyrdymały. Repertuar niespecjalnie boga­ty, ale dobrze opanowany. Może robić wrażenie.

- Słyszałaś takie teksty?

- Tak. Tyle że w nieco innych wariantach. Nigdy nie byłam mężatką i nie kupuję mężczyznom błyskotek. - Spojrzała znów na zdjęcie. - To człowiek bezwzględny. Ma zimny wzrok - dodała - ale większość kobiet, zwłaszcza samotnych, zauważy tylko jego pozorną ogładę i da się wziąć na lep słodkich słówek. Kobiety dostrzegą wyłącznie to, co chcą dostrzec. - Nabrała powietrza. - To ten człowiek zabił Melissę? - spytała jednym tchem.

Seth zamierzał dać wymijającą odpowiedź, ale wtedy Grace podniosła wzrok. Była na tyle blisko, że mimo przyciemnionych okularów osłaniających jej oczy odczytał wymowę spojrzenia.

- Chyba tak - przyznał. - W całym twoim domu znaleź­liśmy jego odciski. Sporo miejsc wytarł, ale jeszcze więcej pominął. To nasunęło przypuszczenie, że bardzo się spieszył, a nawet w pewnej chwili wpadł w panikę. Albo ze względu na śmierć Melissy, która mogła być nie zamierzonym przez niego nieszczęśliwym wypadkiem, albo dlatego, że nie udało mu się znaleźć rzeczy, której szukał.

- A ty za bardziej prawdopodobną uważasz drugą możli­wość, bo ten mężczyzna nie należy do wpadających w panikę po uśmierceniu jakiejś kobiety.

- Tak.

- Melissa nie mogła oddać mu tego, po co przyszedł. W ogó­le nie wiedziała, o co chodzi.

- To nie czyni cię w żadnej mierze odpowiedzialną za jej śmierć. Jeśli chcesz nadal się obwiniać, to powinnaś mieć pre­tensję także do Bailey James.

Grace otworzyła usta, aby z miejsca zaprotestować, ale szybko je zamknęła. Odetchnęła głęboko.

- To sprytne rozumowanie, poruczniku - odezwała się po chwili. - Powinnam więc zrzucić z siebie pokutną szatę i strząsnąć popiół z głowy, a całą winą obciążyć tego człowieka. Znaleźliście go?

- Nie żyje. - Seth wziął zdjęcie i schował do kieszeni. - Moje sprytne rozumowanie każe mi zakładać, że ktoś, kto wyna­jął tego człowieka, zdecydował się na zawsze go pozbyć.

- Rozumiem. - Nie odczuwała ani satysfakcji, ani ulgi. Nie odczuwała nic. - A więc znaleźliśmy się w ślepym zaułku.

- Trzy Gwiazdy są pod całodobową strażą. Ty, MJ i Bailey jesteście bezpieczne, a muzeum za parę dni dostanie to, co do niego należy.

- Ta sprawa kosztowała życie sporej liczby osób. Czyżby miała to być ofiara złożona mitycznemu bóstwu?

- Z tego, co czytałem na temat Mitry, można wnioskować, że nie jest żądny krwi.

- Miłość, wiedza i hojność - wyrecytowała Grace. - To potężne moce. Brylant, który był u mnie, emanował witalnością Może to jest właśnie jego potęgą? Czy człowiek, który za wszel­ką cenę chce wejść w posiadanie Trzech Gwiazd, pragnie ich tylko dlatego, że są bardzo stare, piękne i bezcenne? A może święcie wierzy w to, że gdy wszystkie trzy znajdą się w wierz­chołkach złotego trójkąta, sam zdobędzie boską moc i stanie się nieśmiertelny?

- Ludzie wierzą w to, w co chcą wierzyć. W to, co bardziej im odpowiada. W każdym razie dowiedzieliśmy się jednej rze­czy: człowiek, który zapragnął tych brylantów, nie cofa się przed niczym. Zabija. - Seth odstąpił od jednej ze swych żelaznych reguł i podzielił się myślami z Grace. - Dla niego pieniądze nie są rzeczą najważniejszą. Już wydał miliony, aby zdobyć Trzy Gwiazdy. Zapragnął posiąść je bez względu na koszty. To więcej niż pożądanie.

Nagle przed oczami stanął Sethowi niezwykły obraz. Na marmurowym ołtarzu ujrzał szczerozłoty trójkąt, w którym jaś­niały trzy niebieskie brylanty. Zobaczył także czarnowłosego mężczyznę o bladych oczach, trzymającego w ręku zakrwawio­ną szpadę.

- Sądzisz, że ten człowiek nadal będzie usiłował zdobyć kamienie? - spytała Grace.

Seth wrócił do rzeczywistości.

- Tak. Niebawem podejmie następną próbę.

Do domu Cade'a Parrisa dotarł wieczorem, dokładnie o ós­mej czternaście. Ostatnia rozmowa z szefem policji skończyła się dopiero po siódmej. Ledwie zdążył się przebrać. Powtarzał sobie, że wolałby zostać w domu, odłożyć na bok wszelkie raporty i spokojnie spędzić wieczór w samotności, relaksując się i regenerując umysł. Nazajutrz o dziesiątej rano czekała go kon­ferencja prasowa, musiał więc być w formie. Zamiast jednak dać sobie trochę wytchnienia, jechał teraz do domu Cade'a Parrisa, dziwnie podminowany i niespokojny.

Wielokrotnie prowadził dochodzenia. Ścigał zabójców i przesłuchiwał bezwzględnych zbrodniarzy. Czynił to zawsze profesjonalnie, z opanowaniem i chłodną obojętnością. Dziś za­chowywał się zupełnie inaczej. Był zdenerwowany i roztrzęsio­ny. Czuł się jak sztubak przed pierwszą randką.

Nie znosił przyjęć. Bezsensownych i drętwych konwersacji, dziwacznego jedzenia, nadętych i sztucznych twarzy ludzi uda­jących, zależnie od potrzeby, entuzjazm lub znudzenie. To jed­nak nie perspektywa spędzenia paru godzin w otoczeniu obcych denerwowała Setha. Obawiał się bliskości intrygującej i za­chwycającej młodej kobiety w sytuacji wykraczającej poza jego służbowe obowiązki.

Jeszcze nigdy żadna kobieta nie wywarła na nim aż takiego wrażenia jak Grace Fontaine. Od chwili gdy jego wzrok padł na portret pięknej nieznajomej o zniewalającym spojrzeniu, nie po­trafił przestać o niej myśleć.

Nie pomagało tłumaczenie sobie, że ma do czynienia z ko­bietą ekstrawagancką, płytką i zepsutą, przywykłą do uległości adorujących ją mężczyzn i igrającą z ich uczuciami. Jeszcze mniej pomogło odkrycie, że pod tą maską kryje się inny czło­wiek - wrażliwy i dobry.

Seth zdawał sobie sprawę z tego, że nadal nie potrafi zrozu­mieć Grace Fontaine. Zaczynał jednak odkrywać różne strony jej osobowości, które składały się na pełen sprzeczności obraz.

I wiedział jeszcze jedno. Że zanim skończy się najbliższa noc, zostaną kochankami.

Wyszła z domu. W szafirowej, krótkiej sukni bez ramiączek, ściśle przylegającej do ciała. Z falą hebanowych włosów opada­jących na obnażone ramiona. I idealnie zgrabnymi nogami, któ­re w całej okazałości uwidoczniał kusy strój.

Czy wygląd tej kobiety potrafi zelektryzować każdego męż­czyznę? - zastanawiał się Seth. A może tylko on okazał się tak czuły na jej wdzięki? Uznawszy obie twierdzące odpowiedzi za zbyt trudne do przyjęcia, wysiadł z samochodu.

Usłyszała odgłos otwieranych drzwi wozu. Na widok Setha jej piękna twarz rozjaśniła się promiennym uśmiechem.

- Sądziłam, że nie uda ci się wyrwać z kieratu. - Podeszła i dotknęła wargami jego ust. - Cieszę się, że jesteś.

- Obiecałem uprzedzić, jeśli nie będę mógł przyjechać.

- To prawda. - Grace nie sądziła jednak, że Seth rzeczywi­ście to zrobi. Na wszelki wypadek zostawiła mu w domu adres, pod którym miało odbyć się przyjęcie, ale już zdążyła pogodzić się z myślą o spędzeniu wieczoru bez niego. - Jedziemy do Georgetown. Moim samochodem czy twoim?

- Ja poprowadzę - zaproponował Seth.

Wiedząc, że Grace spodziewa się usłyszeć z jego ust komen­tarz na temat swojego olśniewającego wyglądu, umyślnie więcej się nie odezwał. Obszedł wóz, aby otworzyć przed nią drzwi.

Wsunęła się do środka, z wdziękiem wciągnęła długie nogi. Seth zapragnął nagle dotknąć miejsca, w którym podciągnięta spódniczka odsłaniała uda. Miejsca, w którym skóra była deli­katna jak dojrzała gruszka i gładka jak satyna.

Zamknął drzwi, obszedł samochód i usiadł za kierownicą.

- Dokąd w Georgetown? - zapytał krótko.

Był to piękny, stary dom o wysokich sufitach, stylowych meblach i ciepłej kolorystyce wnętrz. Kryształowe żyrandole oświetlały ludzi ważnych i wpływowych. Majętnych. Roztacza­jących swą potęgę jak zapach perfum i wody kolońskiej.

Seth uznał, że Grace Fontaine idealnie pasuje do tego środo­wiska. Gdy tylko znalazła się w sali i wymieniła grzecznościo­wy pocałunek z panią domu, wtopiła się w otoczenie.

A przecież się wyróżniała, doskonale widoczna na tle wy­twornej elegancji męskich strojów i delikatnych pasteli pań. Była jak płomień grożący poparzeniem każdemu, kto tylko od­waży się go dotknąć.

Była jak te brylanty, pomyślał Seth. Jedyna w swoim rodzaju, emanująca siłą. Pociągająca i... zniewalająca. Nie sposób było się jej oprzeć.

- Czy to pan porucznik Buchanan?

Seth oderwał wzrok od Grace. Zobaczył przed sobą niskiego, łysiejącego mężczyznę przysadzistej budowy, ubranego w gar­nitur z najlepszej angielskiej firmy.

- O, pan Rossi. Witam słynnego adwokata. - Seth skłonił się lekko. - Obrońcę ludzi o pełnych kieszeniach.

Rossi roześmiał się, wcale nie urażony.

- Od razu pana rozpoznałem. Wspólnie występowaliśmy w sądzie, ale po przeciwnej stronie barykady. Groźny z pana przeciwnik. Nie potrafiłem podważyć pańskiego zeznania, a by­łem przekonany, że uda mi się załatwić uniewinnienie Tremaine'a lub przynajmniej rozpędzić ławę przysięgłych.

- Ten człowiek był winny.

- I to bardzo - pogodnie przyznał Rossi. - Pan uniemożliwił mi nawet odroczenie sprawy.

Znany adwokat zaczął rozwodzić się nad przebiegiem proce­su. Seth słuchał w milczeniu. Mało go to interesowało.

Po drugiej stronie sali Grace z kieliszkiem w ręku jednym uchem słuchała plotkującej pani domu. Świetnie wiedziała, kie­dy się roześmiać, unieść brwi, lekko wydąć wargi bądź pozwolić sobie na jakiś dowcipny komentarz. Wszystko to było dla niej rutyną. Chlebem powszednim.

Miała nieprzepartą ochotę natychmiast opuścić przyjęcie. Odrzeć Setha z ciemnego, eleganckiego stroju i przesuwać dłoń­mi po obnażonym męskim ciele, które tak bardzo ją podniecało. Łyk szampana nie ochłodził zmysłów. Przeciwnie, sprawił, że jeszcze silniej zawrzała krew.

- Dobry wieczór, moja droga Sarah. - Obok Grace jakiś męski głos witał panią domu.

- Gregor, jak miło, że przyszedłeś.

Grace cofnęła się o krok. Obdarzyła grzecznościowym uśmiechem ciemnowłosego mężczyznę o bladoniebieskich oczach i egzaltowanym głosie, nachylającego się szarmancko nad ręką pani domu. Południowiec z Europy, odgadła Grace ze sposobu jego zachowania i po akcencie. Miał wprawdzie około pięćdziesiątki, ale był bardzo zadbany i w świetnej formie.

- Wyglądasz dziś jeszcze piękniej niż zwykle - powiedział, przytrzymując rękę Sarah. - Twoja gościnność jest, jak zawsze, niezrównana. A goście... - doskonali. Cudowni.

- Chyba jeszcze się nie znacie. - Sarah odwróciła się do Grace. - Ekscelencjo, pozwalam sobie przedstawić panu Grace Fontaine, moją bliską przyjaciółkę. Grace, poznaj ambasadora DeVane'a. Ale, moja droga, z góry cię uprzedzam, bądź ostroż­na. To wielki uwodziciel.

- Jestem zaszczycony. - Gregor DeVane podniósł do ust dłoń Grace. Wargi miał ciepłe i miękkie. I pełen zachwytu wzrok.

- Jest pan ambasadorem? - Bez skrępowania podjęła rozmo­wę. - Byłam przekonana, że ambasadorowie są sztywni i starzy. Do dzisiaj - dodała kokieteryjnie.

- Przepraszam, Gregor - wtrąciła pani domu. - Zostawiam cię z Grace. Muszę powitać spóźnionych gości.

- Z pewnością jestem w dobrych rękach. I takich pięk­nych... - Gregor DeVane niechętnie puścił dłoń Grace. - Czy może jest pani krewną Nilesa Fontaine'a?

- To mój stryj.

- Ach, tak. Kilka lat temu miałem przyjemność poznać go na Capri. To uroczy człowiek. Mamy wspólne kolekcjonerskie upo­dobania. Numizmatykę.

- Tak, stryj Niles ma duży zbiór monet. To jego prawdziwa pasja. - Grace odgarnęła włosy. Opadały teraz na jej obnażony kark. - A skąd pan pochodzi, ambasadorze?

- Proszę mówić mi po imieniu. Gregor. Czy mogę nazywać panią Grace?

- Oczywiście. - Obdarzyła swego rozmówcę uśmiechem.

- Wątpię, czy kiedykolwiek słyszałaś o moim niewielkim państewku. Na mapie stanowimy ledwie widoczną plamkę na morzu. Jesteśmy znani tylko z oliwy i wina.

- Chodzi o Terresę?

- Tak. Pochlebia mi, że tak piękna dama zna nazwę państwa, które reprezentuję.

- To malownicza wyspa. Byłam tam dwa lata temu. Niestety, krótko. Wygląda jak piękny klejnot pośrodku morza. Ze stro­mym urwiskiem z zachodu, bogatą zielenią winnic od strony wschodniej i wspaniałymi, piaszczystymi plażami.

Gregor DeVane uśmiechnął się do Grace. Ponownie ujął jej rękę. Ta kobieta bardzo mu się podobała. Zapragnął ją posiąść. I zatrzymać dla siebie.

- Obiecaj, proszę, że ponownie odwiedzisz Terresę. W zachod­niej części wyspy mam małą willę. Z widokiem zapierającym dech. Wartym twojej osoby.

- Z przyjemnością tam pojadę. Wyobrażam sobie, jak bar­dzo musisz męczyć się latem w dusznym Waszyngtonie, za­miast rozkoszować widokami na Terresie i powiewami morskiej bryzy.

- Wcale się nie męczę. Przynajmniej w tej chwili. - Znów dotknął ręki Grace. - Coraz bardziej zachwyca mnie twoje towarzystwo - dodał z galanterią. - Czy zechcesz poświęcić mi jakiś wieczór? Lubisz operę?

- Bardzo.

- Wobec tego pozwól, abym ci towarzyszył. Może... - Gre­gor DeVane zamilkł nagle. Na widok podchodzącego Setha Buchanana przez jego gładką twarz przemknął cień niepokoju.

- Ekscelencjo - odezwała się Grace - proszę pozwolić mi przedstawić sobie porucznika Setha Buchanana.

- A więc jest pan wojskowym - skomentował Gregor DeVane, wyciągając rękę.

- Policjantem.

Od pierwszego wejrzenia ten śliski człowiek nie spodobał się Sethowi. Gdy zobaczył DeVane'a obok Grace, miał ochotę wy­ciągnąć broń. Sięgnąć jednak nie po pistolet, lecz niżej. Tam, gdzie mężczyzna nosiłby szpadę.

- Policjantem? - Na twarzy ambasadora odmalował się wy­raz zaskoczenia. Udawanego, gdyż DeVane świetnie wiedział, kogo ma przed sobą. Dysponował pełnym dossier Buchanana. - To fascynujące. Mam nadzieję, że wybaczy mi pan oświadcze­nie, iż nigdy nie chciałbym mieć potrzeby korzystania z pań­skich usług. - Zręcznym ruchem DeVane zdjął kieliszek z tacy przechodzącego obok kelnera, wręczył go Sethowi, a potem wziął drugi dla siebie. - Może jednak powinniśmy wznieść toast. - Uniósł w górę kieliszek i spojrzał na Setha. - Wypijmy za zbrodnię. Bez niej byłby pan bezużyteczny.

Seth wytrzymał spojrzenie DeVane'a. Zaskoczyło go wy­zwanie czające się w jasnych, niebieskich oczach. Nie podjął toastu.

- Wolę wypić za sprawiedliwość - oświadczył oschłym tonem.

- Rozumiem. A więc za oba przeciwieństwa i stałą potrzebę zachowywania równowagi między nimi. - Gregor DeVane opróżnił kieliszek. Zaraz potem skłonił się lekko. - Proszę wybaczyć, poruczniku, że pana pożegnam. Muszę jeszcze złożyć uszanowanie pani domu. - Zwrócił się do Grace: - Było mi miło cię poznać. - Pocałował ją w rękę. - Dziękuję za rozmowę. Była sympaty­cznym urozmaiceniem obowiązków.

- Mnie też było miło.

- Mam nadzieję, że się zobaczymy. - Gregor DeVane zajrzał Grace głęboko w oczy i dodał wymownie: - Wkrótce.

Zrobiło jej się nieswojo. W spojrzeniu ambasadora kryło się coś złowieszczego. Czuła, jak wzrokiem bierze ją w posiadanie.

- Co za szarmancki człowiek - powiedziała cicho.

Setha ogarnęła jeszcze większa niechęć do śliskiego faceta, lepiącego się do Grace. Był na nią zły.

- Czy wszystkich mężczyzn, którzy publicznie cię obłapują, nazywasz szarmanckimi?

Usłyszawszy w głosie Setha zaniepokojenie, Grace odczuła przypływ zadowolenia.

- Oczywiście - odparła z uśmiechem. - Ponieważ nie zno­szę, gdy obłapiają mnie w innych okolicznościach. - Zwróciła się w stronę Setha, lekko ocierając się o jego bok. A potem spod gęstych rzęs rzuciła mu wymowne, zalotne spojrzenie. - Sam nie zamierzasz tego robić? - spytała miękkim, niskim głosem.

Za podniecenie go do ostatecznych granic chętnie zażądałby dla niej najwyższego wymiaru kary.

- Kończ drinka - polecił ostrym tonem - i żegnaj się, z kim chcesz. Byle szybko. Wychodzimy.

Grace westchnęła głęboko.

- Och, co to za rozkosz móc podporządkować się silnemu mężczyźnie - oznajmiła drwiącym tonem.

- Zaraz będziesz miała okazję się przekonać. - Seth wyjął z ręki Grace na wpół opróżniony kieliszek i odstawił na bok. - Idziemy.

Gregor DeVane nie spuszczał ich z oka. Zauważył, że Seth, trzymając rękę na plecach Grace, kieruje ją w stronę wyjścia. Ambasador postanowił surowo ukarać tego bezczelnego oficera policji za to, że ośmiela się dotykać kobiety, którą posiądzie on sam. Z wściekłością zacisnął zęby. Grace Fontaine była prze­znaczona wyłącznie dla niego. Przekonał się o tym, gdy dotknął jej ręki i zajrzał głęboko w oczy. Była kobietą piękną. Bez skazy. Oczywiście, nie tak dla niego cenną jak Trzy Gwiazdy, ale z pewnością przydatną. Światowa kobieta pokroju Grace Fon­taine potrafi docenić moc tych kamieni, ich wartość. I wraz z Trzema Gwiazdami stanie się ozdobą jego bezcennej kolekcji.

Na twarzy Gregora DeVane'a ukazał się szeroki uśmiech.

To ona właśnie, Grace Fontaine, dostarczy mu Gwiazdy. A potem sama stanie się jego wyłączną własnością. Na zawsze.

Po wyjściu z przyjęcia Grace poczuła przykry dreszcz prze­biegający całe ciało. Ściągnęła łopatki i przystając u stóp scho­dów, mimo woli spojrzała za siebie. W wysokich oknach rzęsi­ście oświetlonej sali było widać sylwetki ludzi.

Nagle zobaczyła Gregora DeVane'a. Bardzo wyraźnie. Mo­głaby przysiąc, że na krótką chwilę spotkały się ich oczy. Tym razem jednak we wzroku ambasadora nie dostrzegła ani odrobi­ny uśmiechu. Ogarnął ją irracjonalny strach. Odwróciła się i szybko ruszyła przed siebie.

Kiedy Seth otworzył przed nią drzwi wozu, w milcze­niu wsiadła do środka. Chciała szybko odjechać sprzed oświet­lonego domu i znaleźć się jak najdalej od mężczyzny, który obserwował ją z okna. Poczuła przenikający ją chłód. Roztarta ramiona.

- Byłoby ci cieplej, gdybyś się normalnie ubrała. - Seth kluczykiem uruchomił zapłon.

Ta uwaga, poczyniona obojętnym głosem, sprawiła, że Grace miała ochotę się roześmiać. Od razu poczuła się lepiej.

- Właśnie się zastanawiałam, poruczniku, jak długo jeszcze będę musiała czekać na komentarz na temat mojego stroju - powiedziała z lekką kpiną w głosie.

- Już ani chwili dłużej - odparł Seth. Wyjechał z parkingu i włączył się w uliczny ruch.

- To świetnie. - Odwróciła się i zaczęła językiem drażnić jego ucho. - Pogwałćmy przepisy - szepnęła kusząco.

- Już mógłbym wystawić sobie mandat za same intencje - mruknął.

Grace roześmiała się lekko, pogodnie. Widziała, jak bardzo jest podniecony.

Nie miał pojęcia, jak w takim stanie mógł prowadzić samo­chód, jak mu się udało przejechać zatłoczone ulice Waszyngtonu i wrócić do Maryland. Po drodze Grace rozluźniła mu krawat i rozpięła połowę guzików koszuli. Czuł wszędzie jej ręce. War­gami drażniła ucho, szyję, policzki. Lekko gardłowym, uwodzi­cielskim głosem szeptała obietnice...

Erotyczne wizje, jakie roztaczała przed Sethem, sprawiły, że ledwie nad sobą panował.

Wreszcie stanął przed własnym domem. Szybko zaparkował na podjeździe i gwałtownym ruchem niemal wyciągnął Grace z samochodu. Bez jednego pantofla, który został pod siedze­niem, i drugiego, który spadł z nogi na chodniku, gdy niósł ją na rękach.

W uszach dźwięczał mu jej śmiech. Zmysłowy i szalony. Niemal wyłamał własne drzwi, aby jak najszybciej wnieść ją do środka.

Kiedy tylko tam się znaleźli, przyparł ją do ściany i zgłodnia­łymi wargami przywarł do jej ust.

Nie myślał o niczym. Nie był w stanie. Ta kobieta wyzwoliła w nim prymitywne, niemal zwierzęce pożądanie. W ciemnym przedpokoju nerwowymi ruchami podciągnął spódnicę Grace i zerwał koronkowe majteczki. Zrzucił z siebie spodnie i, chwy­tając ją mocno za biodra, wszedł w nią natychmiast.

Krzyknęła. Nie był to jednak głośny protest ani wyraz dozna­nego szoku, lecz okrzyk czystej przyjemności. Całkowicie pod­dała się Sethowi.

Nie myśleli o niczym. Kierowało nimi wyłącznie pożądanie. Było tak silne i wszechogarniające, że kompletnie się zatracili. Chcieli tylko jednego: wspiąć się razem na szczyt i rzucić w przepastną rozkosz, jakiej nigdy przedtem nie zaznali. Tak też się stało.

Zaraz potem ciało Grace zadrgało i osłabło.

Żeby utrzymać równowagę, Seth oparł się dłonią o ścianę. Usiłował oprzytomnieć, z trudem łapiąc oddech. Uświadomił sobie ze zdumieniem, że gdy jak zwierzę rzucił się na Grace, byli zaledwie o krok od frontowych drzwi.

Nie było sensu teraz przepraszać. Pogorszyłoby to sprawę. Pożądali się nawzajem. Pożądali? Nie było to odpowiednie sło­wo. Nagle zapragnęli siebie tak jak powietrza. I rzucili na siebie jak wygłodniałe zwierzaki.

Nigdy przedtem Sethowi nie przyszło nawet do głowy, że w taki sposób potrafiłby obejść się z kobietą. A teraz zrobił to, nie zważając na konsekwencje.

- Chciałem tylko, abyś pozbyła się tej sukienki - wykrztusił po chwili.

Usłyszawszy w odpowiedzi śmiech Grace, odetchnął z ulgą.

- Zaraz o to zadbamy - zapewniła rozbawiona.

- Jest jeszcze coś, o co sam powinienem był zadbać, ale tego nie zrobiłem - dodał ponurym tonem. Cofnął się o krok i w przy­ćmionym świetle popatrzył Grace w twarz. - Czy może to po­ciągnąć za sobą jakieś konsekwencje?

Było jasne, co miał na myśli.

- Nie. - Chociaż wszystko odbyło się błyskawicznie i w wariacki sposób, poczuła nagły żal, iż w wyniku ich beztroski nie powstanie w mej nowe życie. - Sama o siebie dbam.

- Nie chciałem, żeby to się stało w taki sposób. - Seth ujął w dłoń twarz Grace. - Powinienem bardziej się kontrolować. Tak aby móc trzymać ręce z daleka od ciebie.

Oczy Grace rozbłysły w ciemności. Dostrzegł w nich rozba­wienie.

- Chyba nie sądzisz, że będzie mi przykro z tego powodu. Chcę, aby twoje ręce znów znalazły się na moim ciele. A moje na twoim.

Popatrzył uważnie w jej oczy.

- Kiedy ja cię obejmuję, nikt inny nie może tego robić. Z nikim się nie podzielę.

Grace wytrzymała badawcze spojrzenie Setha.

- Ja też nie. Powoli skinął głową.

- Idziemy na górę - oznajmił.

Po chwili była już w jego ramionach.

ROZDZIAŁ 7

Wniósł Grace do sypialni. Zapalił światło. Tym razem musiał widzieć jej reakcje - rozbłyskujące bądź ciemniejące oczy, roz­chylone usta, rumieniec na twarzy i ciele, uśmiech lub grymas. Tym razem będzie pamiętał o przewadze, jaką mężczyzna ma nad zwierzęciem, i o tym, że w zbliżeniu dwojga ludzi mogą odgrywać rolę także umysł i serce.

Grace zobaczyła, że są w średniej wielkości pokoju z koloro­wymi zasłonami w oknach i porządnie ustawionymi tradycyjny­mi meblami. A także z dużym łóżkiem, na którym leżała narzu­ta, rozpostarta z wojskową precyzją.

Na ścianach wisiały akwarele. Przedstawiały sceny zarówno z życia miasta, jak i wsi. Ich delikatne, jasne kolory kontrasto­wały z surowym wyposażeniem pokoju. Grace obiecała sobie, że przyjrzy im się później, gdy trochę oprzytomnieje, a serce przestanie jej tak mocno bić.

Wszystkie myśli o wystroju wnętrza ulotniły się błyskawicz­nie, gdy Seth wypuścił ją z objęć i postawił na podłodze tuż obok łóżka. Wyciągnęła ręce i rozpięła mu resztę guzików przy koszuli.

Pozbył się marynarki. Na widok broni Grace uniosła brwi.

- Nosisz nawet na przyjęciach? - spytała zdziwiona.

- Z przyzwyczajenia - odparł krótko. Zdjął kaburę i prze­wiesił przez poręcz krzesła. - Czy to dla ciebie jakiś problem?

- Nie. Właśnie myślałam, że do twarzy ci z takim wyposaże­niem. I zastanawiałam się, czy wyglądasz równie seksownie, kiedy przypinasz kaburę. - Odwróciła się i odgarnęła włosy z karku. - Potrzebna mi twoja pomoc.

Spojrzenie Setha wędrowało powoli po jej plecach. Za­miast rozpiąć zamek przy sukni, dotknął wargami obnażonego ramienia.

Westchnęła. Z lubością odchyliła głowę. Objął ją w talii, a potem przesunął dłonie na piersi.

- Chcę zobaczyć cię najpierw błagającą, potem pełną pożą­dania, a wreszcie słabnącą z emocji.

Jego palce ocierały się o kontury piersi, widoczne tuż ponad szafirowym jedwabiem sukni. Kiedy jednak Grace chciała się odwrócić, przytrzymał ją w miejscu.

Rozsunięte palce Setha objęły piersi, a środek dłoni zaczął drażnić sutki, rozpalając je i wywołując drżenie w całym ciele. Grace jęknęła i poruszyła się niespokojnie.

- Chcę cię dotykać - szepnęła.

- A ja chcę zobaczyć cię błagającą... - powtórzył, przecią­gając dłonie w dół, aż do rąbka sukienki, a potem wsuwając głęboko pod miękki jedwab. - Jesteś pełna pożądania. - Jego ręce powędrowały wyżej. - I słabniesz z emocji. O, tak. Właśnie tak. - Palce Setha znalazły się u kresu drogi.

Doznała niewypowiedzianej rozkoszy. Jedna, długa fala szczęścia ogarnęła całe ciało. Błaganie o więcej, na które czekał Seth, wyrwało się z jej drżących warg. Powoli zaczął rozpinać na plecach jej suknię. Jego palce muskały ukazującą się skórę. Obrócił Grace twarzą do siebie. Cofnął się o krok.

Stała przed nim tylko w wąziutkim, szafirowym pasku, o od­cieniu identycznym z suknią leżącą teraz na podłodze, i w po­ńczochach cienkich jak mgiełka.

Miała ciało o zachwycających kształtach i satynowej skórze. Jej włosy czarną, gęstą chmurą opadały na ramiona.

- Zbyt wielu mężczyzn mówiło ci, jaka jesteś piękna. Więc moje wyznanie nie zrobi już żadnego wrażenia.

- Powiedz tylko, że mnie pragniesz. To liczy się najbardziej.

- Pragnę cię.

Znów zbliżył się i wziął Grace w ramiona. Zamiast jednak namiętnie ją pocałować, delikatnie złożył wargi na jej ustach.

Dłonie Grace zacisnęły się bezwiednie wokół jego karku. Poczuła, jak uginają się pod nią nogi.

- Pocałuj jeszcze raz - poprosiła szeptem, gdy męskie wargi wędrowały w stronę jej szyi. - Tak samo jak przed chwilą.

Wargi Setha wróciły do jej warg. Grace znów zatraciła się w pocałunku. Było to obezwładniające odczucie, jakiego nie doznała nigdy przedtem.

W radosnym uniesieniu zsunęła z ramion Setha koszulę i po­zwoliła rękom wędrować po jego ciele. Czuła się znakomicie. Od tego wspaniałego mężczyzny otrzymała wielki dar w postaci wciąż żarzącego się pożądania, a także budzącego się zaufania.

Centymetr po centymetrze poznawał jej ciało. Pełne i jędrne piersi, najpierw rękoma, a potem wargami. Później zaczął odpi­nać pończochy od paska. Za każdym razem gdy rozlegał się trzask otwieranej sprzączki na podwiązce, Seth słyszał, jak Grace chwyta ustami powietrze. Wsunął dłonie pod pończochę.

Ciało miała ciepłe i gładkie. Powoli położył ją na łóżku i nakrył sobą. Poczuł, jak się pod nim porusza. Miękka i sprag­niona pieszczot. O wargach chcących odwzajemnić każdy poca­łunek. Gotowa.

W świetle lampy przyglądali się sobie uważnie. Chwilę potem zaczęli się pieścić. Najpierw z westchnieniami, potem z ję­kami wyrywającymi się z ust. Grace wyczuła jakieś zgrubienie na skórze pozostałe po starej bliźnie. Ściągnęła z Setha slipki i po chwili znalazła się na jego twardym, sprężystym torsie. Gdy ponownie ujął w dłonie krągłe piersi, przyciągnął je do ust i za­czął ssać, ramiona Grace zadrżały, a opadające włosy pokryły kaskadą ich oboje.

Czuła, że zaczyna wrzeć w niej krew. Była jak w gorączce, miała oddech krótki i płytki. Słyszała własny głos. Wymawiała jego imię. Powtarzała je i powtarzała, gdy Seth spokojnie, po­woli i z rozmysłem doprowadzał ją do szaleńczego podniecenia, jakiemu nie była w stanie się oprzeć.

Mimo że sam szaleńczo pragnął spełnienia, wciąż pieścił ją niespiesznie. Wreszcie wziął ją w ostateczne posiadanie.

Ściemniały niebieskie oczy. Miały teraz magnetyczną moc. Wargi Grace zaczęły lekko drżeć, podobnie jak reszta ciała.

Wygięła się w łuk. Czuła, jak całe ciało ożywa. Przyje­mność, jakiej doznawała, była czymś oszałamiającym i zupełnie nowym.

- Seth - wyszeptała z trudem. Ledwie mogła oddychać. - Nigdy... Jeszcze nigdy w życiu... Nie było mi tak... Seth...

Zanim udało się Grace wypowiedzieć następne słowa, za­mknął wargami jej usta. Dał rozkosz i mógł teraz pozwolić sobie na ostateczne spełnienie.

Gdy wreszcie zasnęła, miała przedziwny sen.

Była w górach, w ogrodzie przy własnym domku, otoczonym zewsząd drzewami i bujną, wysoką zielenią. Kwitły dorodne malwy. Maleńki koliber o połyskliwych szafirowych i szmaragdowych piórkach pił nektar wprost z kielicha kwiatu. Dalie, cy­nie i inne kwiaty tworzyły wielobarwny, wesoły kobierzec.

Tutaj Grace była szczęśliwa. Pogodzona wewnętrznie. Sama, ale nie osamotniona. W panującej wokół ciszy było słychać jedy­nie wiatr szumiący w gałęziach, bzyczenie pszczół i delikatne szemranie strumienia toczącego się po kamieniach.

Grace obserwowała sarny, które przyszły Z lasu do wodo­poju. Ich kopytka ginęły w cienkiej warstwie mgły unoszącej się tui nad ziemią. Światło wczesnego poranka rozjaśniało kro­ple rosy, tchnąć w nie blask, we mgle rozszczepiało się na ma­łe tęcze.

Rozpogodzona i szczęśliwa, przechadzała się wśród kwiatów. Muskała je palcami, żeby wy dobyć odurzający zapach. Naraz wśród zieleni i kolorowych barw ujrzała u stóp jakiś błyszczący kamień. Zatrzymała się i podniosła go z ziemi.

Leżąc na rozwartej dłoni Grace, emanował siłą. Czuła to wyraźnie. Doznanie było czyste jak źródlana woda, a moc­ne jak wino. Przez chwilę stała nieruchomo. Mieniąc się w świetle porannego słońca, kamień ożył. Bił od niego niezwykły blask.

Jest mój, pomyślała Grace. Będzie chronić ją i strzec. Usły­szawszy za plecami szelest gałęzi, odwróciła się roześmiana. Była pewna, że nadchodzi on. Ten jeden, jedyny, na którego czekała całe życie. Zapragnęła wyjść mu naprzeciw i rzucić się w ramiona. Wiedziała, że przy garnie ją do serca.

Ruszyła przed siebie z kamieniem rozgrzewającym dłoń. Wy­czuwała jego drobne drgania. Wędrowały wzdłuż ręki ku sercu. Podaruję mu ten kamień, postanowiła. Dałaby mu wszystko, co posiadała. Wraz z samą sobą.

Kochała tego człowieka. A miłość nie zna granic.

Nagle, niemal w ciągu sekundy, zmienił się otaczający ją świat. Przygasło poranne światło. Powietrze stało się zimne. Miotał nim ostry wiatr. Zaniepokojone sarny u wodopoju wy­ciągnęły szyje i podniosły głowy. Wyczuły niebezpieczeństwo, bo jedna po drugiej umknęły w pobliskie zarośla. Bzyczenie pszczół zagłuszył odgłos grzmotu. Błyskawica przecięła poszarzałe niebo.

W nagle pociemniałym lesie coś się poruszyło. Zaczęło zbli­żać się do kwiatowego kobierca. Palce wystraszonej Grace od­ruchowo zacisnęły się wokół kamienia.

Wtem wśród gęstwiny liści ujrzała jakieś oczy. Rzucały złow­rogie błyski. Przed skamieniałą ze strachu Grace rozchyliły się zarośla, wciągając ją w głąb ponurego lasu.

Nie!

Gwałtownym ruchem szarpnęła się w tył, uwalniając z obez­władniającego ją uścisku.

Nie oddam kamienia! Nie oddam! Nie jest dla ciebie!

- Uspokój się. - Seth przytulił Grace. Pogłaskał po głowie. - To tylko zły sen.

- On mnie śledzi. - Rozgorączkowaną twarzą przywarła do obnażonego ramienia Setna. - Ukryty w lesie, czyha na mnie - nadal szeptała zbielałymi wargami.

- Jesteś tutaj, ze mną. - Serce Grace biło jak szalone. Seth zaniepokoił się. Chcąc wymazać z jej pamięci jakiś wstrząsają­cy obraz, przygarnął ją mocniej do siebie. - To tylko sen. Poza mną nie ma tutaj nikogo. Niczego się nie obawiaj. Jesteś bez­pieczna.

- Nie pozwól, aby mnie wziął. Jeśli to zrobi, umrę.

- Nie pozwolę. - Seth obrócił ku sobie przerażoną twarz Grace. - Jesteś tylko ze mną. - Dotknął ustami jej rozdygota­nych warg.

- Och, to ty. - Poczuła nagłą ulgę. Przywarła mocno do Setha. - Czekałam na ciebie. Czekałam na ciebie w ogro­dzie.

- W porządku. Jestem przy tobie. - Żeby ochraniać, dorzucił w myśli. A także po to, aby cię pieścić. Wstrząśnięty własnymi emocjami, odsunął się trochę. Odgarnął włosy opadające Grace na twarz. - Musiał cię męczyć okropny sen. Często miewasz jakieś koszmary?

- Słucham? - Zawieszona w przestrzeni między rzeczywi­stością a snem, zdezorientowana popatrzyła na Setha.

Zapalił lampę stojącą na nocnym stoliku. Grace odwróciła twarz od rażącego światła i przycisnęła do serca dłoń zwiniętą w pięść.

- Uspokój się. Rozluźnij. - Wziął ją za rękę i delikatnie rozginał podkurczone palce.

- Nie! - Wyrwała dłoń. - On chce mi ją odebrać.

- Co chce ci odebrać?

- Gwiazdę.

- Kto?

- Nie wiem... Nie wiem. - Oszołomiona popatrzyła na za­ciśniętą dłoń. Powoli rozwarła palce. - Trzymałam w ręku ka­mień. - Nadal czuła ciepło bijące od brylantu. - Miałam go. Sama znalazłam.

- To był tylko sen. Wszystkie Gwiazdy znajdują się w skarb­cu. Są bezpieczne. Tobie też nic nie grozi.

- To był tylko sen - powtórzyła powoli. Dopiero teraz dotarł do niej sens tych słów. Odetchnęła z ulgą. Oprzytomniała. Po­czuła zakłopotanie. - Przepraszam.

- Nie ma za co. - Badawczo przyglądał się Grace. Miała bladą, udręczoną twarz i zmęczone, smutne oczy. Poczuł nagły przypływ czułości do tej kruchej istoty. Dotknął jej policzka. - Miałaś ostatnio kilka ciężkich dni, mam rację?

Wystarczył cieplejszy ton głosu Setha i wyczuwalna w nim troska, aby oczy Grace wypełniły się łzami. Zamknęła je szybko i odetchnęła głębiej. Ostrożnie i powoli, gdyż ciężar, jaki poczu­ła w piersiach, był nie do zniesienia.

Przyciągnął ją do siebie. Głęboko ukrywała własne niepokoje i troski. Robiła to bardzo dobrze. Aż do tej chwili.

- Pozwól popłynąć łzom - powiedział cichym głosem. Odetchnęła nerwowo.

- Pójdę napić się wody - szepnęła.

- Pozwól sobie na łzy - powtórzył, układając jej głowę na swoim ramieniu.

Jej ciałem wstrząsnęły dreszcze. Chwilę potem przywarła do Setha. Zaczęła płakać. Nie wypowiedział żadnych słów pocie­szenia. Milcząc przytulił ją do siebie.

Już o ósmej rano zostawił Grace w domu Cade'a. Protesto­wała, wyrwana o świcie ze snu. Seth bez trudu wziął ją na ręce, zaniósł pod prysznic i odkręcił kran z zimną wodą. Dał pół godziny na ubranie się i wzięcie w garść. Zaraz potem wsadził ją do samochodu.

- Jesteś potworem - powiedziała, gdy zatrzymał wóz przed domem Cade'a, obok małego samochodu MJ. - Mam jeszcze mokre włosy. Nie zdążyłam nawet zrobić makijażu - narzekała dalej.

- Jest zbyteczny.

- Rozumiem, że to komplement.

- Nie, tylko stwierdzenie faktu.

Grace odwróciła się do Setha. Nie umalowana, w pomiętej koktajlowej sukience bez ramiączek czuła się okropnie.

- Za to ty jesteś czysty. I jak spod igły.

- Wysiadaj. Mam mnóstwo roboty. Zrobiła nadętą minę. Sięgnęła po torebkę.

- Dziękuję za podwiezienie, poruczniku - powiedziała sztywno. Zaraz jednak zaśmiała się, gdyż przyparł ją do opar­cia fotela i całował długo, namiętnie, do utraty tchu. Czekała na to.

- No, szanowny pan odkupił nieco poranne winy. Daruję ci tę cienką kawę, którą łaskawie pozwoliłeś mi wypić przed wyjściem. - Zajrzała Sethowi w oczy. - Chcę cię widzieć wie­czorem.

- Przyjadę tu po ciebie. Jeśli mi się uda.

- Będę tutaj. - Otworzyła drzwi wozu. Rzuciła mu krótkie spojrzenie przez ramię. - Jeśli mi się uda.

Odprowadził Grace wzrokiem. Gdy tylko zamknęły się za nią frontowe drzwi, westchnął głęboko.

Mój Boże, był po uszy zakochany w tej kobiecie! Równo­cześnie jednak zdawał sobie sprawę, że jest to absolutnie nie­możliwe.

Tanecznym krokiem Grace przemierzyła hol. Była nałado­wana energią i pełna radości. Zakochała się. Było to wspaniałe uczucie. Zupełnie nowe i świeże. Czekała na nie przez całe życie. Rozpromieniona weszła do kuchni. Bailey i Cade siedzie­li przy stole, popijając kawę.

- Dzień dobry, kochani - niemal wyśpiewała powitanie. Ruszyła w stronę dzbanka z kawą.

- Dzień dobry, dziecinko - odparł Cade. - Podoba mi się ta nocna koszulka, którą masz na sobie - zakpił na widok kusej sukienki.

Grace parsknęła śmiechem. Postawiła na stole pełną filiżan­kę, a potem uściskała Cade'a.

- Bailey, uwielbiam cię - oświadczyła z entuzjazmem. - I kocham faceta siedzącego obok ciebie. Lepiej szybko go zaob­rączkuj, bo kto wie, co przyjdzie mi do głowy... - Usiadła i wypiła łyk gorącej kawy.

Bailey uśmiechnęła się z rozmarzeniem. Podniosła oczy znad filiżanki. Błyszczące i podejrzanie wilgotne.

- Pobieramy się za dwa tygodnie - powiedziała cicho.

- Co takiego?! - Grace poderwała się z miejsca. - Co takie­go? - powtórzyła. Opadła ciężko na krzesło.

- On nie chce dłużej czekać - wyjaśniła Bailey.

- A niby dlaczego miałbym chcieć? - Cade sięgnął nad stołem i wziął Bailey za rękę. - Kocham cię.

- A więc się pobieracie. - Grace popatrzyła na złączone dłonie. Pasowali do siebie idealnie. Westchnęła lekko. - To wspaniale. Naprawdę cudownie. - Podniosła się i na złączonych dłoniach położyła swoją rękę. Spojrzała Cade'owi w oczy. Zo­baczyła dokładnie to, co pragnęła w nich ujrzeć. - Będziesz dla niej dobry. - Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu.

Zakochani milczeli.

Grace usiadła na swoim miejscu.

- Musimy zaplanować wesele - oznajmiła z ożywieniem. - Mamy na to dwa tygodnie. Strasznie mało czasu. Wszyscy powariujemy.

- Ślub odbędzie się tutaj, w domu. Cichy, bez żadnej pompy - oświadczyła Bailey.

- Powiem tylko jedno - odezwał się Cade żałosnym głosem.

- Jedyny ratunek widzę w ucieczce.

- Przede mną? - spytała zdumiona Bailey.

- Nie. Nazwijmy to uprowadzeniem panny młodej.

- Nic z tego - zaprotestowała kategorycznie. - Nie zamie­rzam rozpoczynać naszego wspólnego życia od obrażania two­ich bliskich.

- To nie ludzie, więc nie można ich obrazić - argumentował Cade. - Muffy przyprowadzi z sobą wszystkie bestie.

- Siostrzeńca i siostrzenicy nie nazywaj bestiami. To nie­grzecznie.

- Zaraz, chwileczkę. - Grace zmarszczyła czoło.

- Powiedziałeś: Muffy? Czyżbyś miał na myśli Muffy Parris Westlake? Jest twoją siostrą?

- Tak, proszę Wysokiego Sądu, przyznaję się do winy - z pokorą w głosie oświadczył Cade.

Grace z trudem stłumiła śmiech.

- A więc to znaczy, że twoją drugą siostrą jest Doro Parris Lawrence. - Wzniosła oczy, gdyż wyobraziła sobie reakcję dwóch szacownych i niezwykle ekscentrycznych waszyngtoń­skich dam, mających o sobie przesadne wyobrażenie. - Bailey, uciekaj, jeśli ci życie miłe. Jedźcie do Las Vegas. Da wam ślub jakiś miły facet przebrany za Elvisa Presleya, a potem gdzieś na pustyni będziecie mogli wieść urocze, spokojne życie. Aha, nie wolno wam zapomnieć o zmianie nazwiska. To bardzo ważne. I nigdy więcej tu się nie pokazujcie.

- A nie mówiłem? - Cade uderzył rękaw stół, zadowolony, że znalazł w Grace sojusznika. - Ona je zna.

- Przestańcie wreszcie. Oboje. - Bailey z trudem zachowy­wała powagę. W jej głosie drżały nutki śmiechu. - Będziemy mieli ślub skromny, ale godny. Z udziałem rodziny Cade'a. - Uśmiechnęła się do Grace.

Cade podniósł się z miejsca. Spojrzał wymownie na sojusz­niczkę.

- Postaraj się przekonać swoją przyjaciółkę. Przemów jej do rozumu - poprosił błagalnym tonem. - Na mnie już czas.

- Nie znam dobrze jego rodziny - oznajmiła Grace. Wypiła łyk kawy. - Do tej pory jakoś udało mi się uniknąć bliższej znajomości. Ale uważam, że z Cade'em trafiło ci się znakomicie.

- Kocham go tak bardzo. Wiem, że to wszystko stało się za szybko, ale...

- Za szybko? A co czas ma z tym wspólnego? - Grace czuła, że zaraz obie się rozkleją i popłaczą ze wzruszenia. Nachyliła się w stronę Bailey. - Musimy zacząć od omówienia podstawowych spraw związanych z powstałą sytuacją. - Nabrała głęboko po­wietrza. - Dokąd wybierzemy się na zakupy?

Do kuchni wsunęła się MJ. Usłyszawszy wybuch śmiechu, popatrzyła z urazą na Bailey i Grace.

- Rano nie cierpię wesołków - oznajmiła grobowym głosem. Nalała sobie kawy, a potem uważnie przyjrzała się Grace. - No, no... - zaczęła suchym, karcącym tonem - wi­dzę, że ostatniej nocy ty i ten gliniarz zdążyliście dobrze się poznać.

- Na tyle dobrze, żebym teraz wiedziała, że za służbową odznaką i po wojskowemu wyprostowaną sylwetką kryje się znacznie więcej. - Zirytowana Grace odsunęła od siebie filiżan­kę. - Jest coś, co ci się w nim nie podoba?

- Absolutnie nic. Poza tym, że jest niesympatyczny, arogan­cki, despotyczny i drętwy. Jack mówi, że nazywają go Automa­tem. Nic dziwnego.

Grace zmierzyła MJ niechętnym spojrzeniem.

- To zdumiewające, jak często ludzie oceniają innych wyłą­cznie po wyglądzie nosa. Wszystkie wymienione cechy opisują mężczyznę, którego wcale nie znasz.

- MJ, napij się kawy. - Bailey podniosła się, aby wziąć śmietankę. - Dobrze wiesz, że dopóki nie wlejesz w siebie litra, jesteś do niczego.

MJ pokręciła głową. Ubrana w zniszczony podkoszulek i równie sfatygowane szorty, oparła rękę na biodrze.

- To, że przespałaś się z tym gliniarzem, wcale nie oznacza, iż go znasz. Grace, zwykle jesteś znacznie ostrożniejsza. Ludzie gadają że każdej nocy idziesz do łóżka z innym mężczyzną, ale my wiemy, jak jest naprawdę. Do diabła, dlaczego tym razem postąpiłaś aż tak nierozważnie?

- Pragnęłam Setha - wyznała Grace. - Był mi potrzebny. Jest w gruncie rzeczy pierwszym mężczyzną w moim życiu. Nie pozwolę, byście się na mnie wyżywały i obrzydzały to, co było piękne.

W kuchni zapanowało milczenie. Bailey stała w pobliżu sto­łu, ze śmietanką w ręku. MJ powoli wyprostowała się przy blacie.

- A więc wpadłaś po uszy - stwierdziła, wstrząśnięta tym odkryciem. - Naprawdę się w nim zakochałaś.

- Już mi to przyszło do głowy - potwierdziła Grace. - Zako­chałam się. Co w tym złego?

- Chyba nic. - MJ zaczęła się wycofywać. Odstąpiła od dalszego ataku. Nie musi przecież lubić tego gliniarza. Wystar­czy, że kocha go Grace. - Facet coś w sobie ma, skoro tak cię wzięło. Jesteś pewna, że to ci odpowiada?

- Nie, wcale nie jestem pewna. - Grace uspokoiła się trochę. Równocześnie jednak pojawiło się zwątpienie. - Nie mam poję­cia, dlaczego tak się stało, i co powinnam z tym zrobić. Wiem tylko, że to fakt dokonany. I nie chodzi wyłącznie o seks. - Przypomniała sobie, jak Seth trzymał ją w ramionach, gdy pła­kała. Jak z myślą o niej zapalił lampkę. Wcale nie musiała go o to prosić. - Czekałam na niego całe życie.

- Wiem, jak to jest. - Bailey ujęła Grace za rękę. - Wiem bardzo dobrze.

- Ja też. - MJ z głębokim westchnieniem zrobiła krok w przód. - Co się z nami dzieje? Przecież jesteśmy rozsądny­mi, zdrowo myślącymi kobietami, a tu nagle zaczynamy wy­czyniać irracjonalne rzeczy. Strzeżemy bezcennych, mitycz­nych kamieni, uciekamy przestępcom i, jak ostatnie idiotki, za­kochujemy się w dopiero co poznanych facetach. Czysty non­sens.

- Nie. To jest w porządku - spokojnym tonem zaprotesto­wała Bailey. - Same wiecie, że nie ma w tym nic głupiego.

- Tak. - MJ położyła rękę na złączonych dłoniach przyjació­łek. - Chyba masz rację.

Powrót do własnego domu był dla Grace silnym przeży­ciem. Na szczęście, nie była sama. Mężnie wspierali ją MJ i Jack.

- O rany, czeka cię niezła robótka - uznała MJ, spoglądając na pobojowisko w salonie. - Przedtem sądziłam, że to u mnie spisali się najlepiej, jak potrafili, przewracając wszystko do góry nogami. Jak się okazuje, byłam w błędzie. Masz tutaj znacznie więcej cacek, którymi musieli się pobawić.

Spojrzenie MJ powędrowało w górę. Zatrzymało się na wy­łamanej balustradzie na piętrze, a potem przesunęło nisko, na zaznaczony kredą ślad ludzkiej sylwetki. Wzdrygnęła się nie­znacznie i zwróciła do Grace:

- Nie powinnaś teraz się tym zajmować.

- Policja już zwinęła manatki i opuściła miejsce przestę­pstwa. A ja i tak wcześniej czy później muszę zabrać się za porządki.

MJ pokiwała głową.

- Od czego chcesz zacząć?

- Od sypialni. - Grace z trudem zdobyła się na uśmiech. - Coś mi się zdaje, że dzięki mnie sprzątaczki dorobią się majątku.

- Zobaczę, co da się zrobić z uszkodzoną balustradą - ode­zwał się Jack. - Zanim zrobią ci nową postaram się założyć jakieś prowizoryczne zabezpieczenie.

- Zrób to, proszę. Będę ci bardzo wdzięczna.

- No to chodźmy na górę - zaproponowała MJ. - Wezmę tylko szczotkę. Przydałby się też buldożer - pozwoliła sobie na żart. Poczekała, aż Grace wejdzie na piętro, a potem szepnęła do Jacka: - Zostanę na parterze i zacznę od... pozbędę się tego... - Spojrzała wymownie na zarys postaci na podłodze. - Grace nie powinna dłużej go oglądać.

Nachylił się i pocałował ją w czoło.

- MJ, prawdziwa z ciebie przyjaciółka.

- Jasne. - MJ odetchnęła głęboko. Jeszcze raz obrzuciła wzrokiem pobojowisko. - Najpierw sprawdzę, czy nie uda się tu gdzieś znaleźć magnetofonu lub telewizora. Przydałoby mi się trochę muzyki.

Robili porządki przez całe popołudnie. Wreszcie Grace uzna­ła, że ciąg dalszy sprzątania może już powierzyć fachowcom w tej dziedzinie. Chciała, aby wyczyścili każdy kąt, zanim znów będzie w stanie tu zamieszkać.

Postanowiła tak właśnie postąpić. Pozostać w tym domu i żyć jak przedtem. Żeby uczynić pierwszy krok ku normalności, zostawiła MJ z Jackiem, a sama pojechała zrobić niezbędne, wstępne zakupy. Nabyć rzeczy, które zastąpią bezpowrotnie zni­szczone. Potem, ponieważ po całym dniu pracy czuła się wykoń­czona także psychicznie, postanowiła wstąpić do Bailey.

Podjechała pod firmę Salvinich. Odczuwała potrzebę rozmo­wy z przyjaciółką i chciała obejrzeć Gwiazdy.

Wcisnęła guzik domofonu i po chwili została wpuszczona do środka. Zastała Bailey w gabinecie na piętrze, rozmawiającą przez telefon. Mówiła do słuchawki:

- Tak, panie doktorze, raport już wysyłam panu faksem. Oryginał dostarczę osobiście przed piątą. Potem zajmę się wyko­naniem dodatkowych testów. - Przez chwilę słuchała w milcze­niu. - Nic mi nie jest. Czuję się dobrze. Doceniam pańską troskę i zrozumienie. Dla mnie jednak pierwszeństwo mają Gwiazdy. Kopie ekspertyz i sprawozdań dla towarzystwa ubezpiecze­niowego będą gotowe w piątek, pod koniec dnia pracy. Tak, doktorze, dziękuję. Do zobaczenia.

- Jak widzę, działasz szybko i sprawnie - zauważyła Grace.

- Mimo tego, co się stało, czasu straciłam niewiele. Gdy Gwiazdy znajdą się w muzeum, wszyscy poczują się raź­niej.

- Bailey, chcę je zobaczyć. - Grace roześmiała się nerwowo. - Sama nie wiem, co mnie naszło, ale naprawdę muszę obejrzeć te niesamowite kamienie. Ostatniej nocy miałam dziwny sen. Wła­ściwie koszmar.

Grace przysiadła na krawędzi biurka i opowiedziała o noc­nych przywidzeniach. Mówiła wprawdzie opanowanym głosem, ale z wrażenia drżały jej ręce.

- Też miałam sny - przyznała się Bailey. - Nadal miewam. Podobnie jak MJ.

Grace poruszyła się niespokojnie.

- Takie jak mój?

- Zbyt podobne, aby uznać to za zbieg okoliczności. - Bai­ley podniosła się z miejsca. Wyciągnęła rękę do Grace. - Chodź. Rzucimy okiem na kamienie.

- Czy wolno ci je pokazać? Nie złamiesz żadnych prze­pisów?

Schodząc po schodach, Bailey rzuciła Grace rozbawione spojrzenie.

- W porównaniu z tym, co już zrobiłam, będzie to drobne przewinienie.

Kiedy znalazły się na ostatnim odcinku schodów, nad miej­scem, w którym Bailey ukrywała się przed mordercą, jej ciałem wstrząsnął nagły dreszcz.

- Czy będziesz tutaj dobrze się czuła? - z niepokojem zapy­tała Grace, obejmując przyjaciółkę. - Na samą myśl o tym, co cię spotkało, robi mi się słabo. A gdy pomyślę, że tutaj pracujesz i bez przerwy przypominasz sobie...

- Już jest lepiej, Grace. Ciała przyrodnich braci poleciłam poddać kremacji. Prawdę powiedziawszy, wyręczył mnie w tym Cade. I we wszystkich innych sprawach związanych z ich śmier­cią. Nie pozwolił mi załatwiać niczego.

- Chwała mu za to. Przyzwoity facet. Bailey, przestań myśleć o braciach. Niczego im nie zawdzięczasz. To my jesteśmy twoją rodziną i zawsze będziemy.

- Wiem.

Bailey weszła do pomieszczenia, w którym mieścił się skar­biec, i podeszła do solidnych, stalowych drzwi. System alarmo­wy należał do najdoskonalszych. Wszelkie pozostałe zabezpie­czenia też były skomplikowane. Mimo dużej wprawy, wyłącze­nie ich zajęło Bailey pełne trzy minuty.

- Może coś takiego powinnam założyć we własnym domu - powiedziała Grace. - Ten łajdak otworzył mój sejf w bibliotece tak łatwo, jakby to był automat z gumą do żucia. Ukradł biżute­rię. Straciłam wszystko, co dla mnie zrobiłaś.

- Nie przejmuj się. Zrobię ci coś nowego. Właściwie to... - Bailey wyciągnęła aksamitne puzderko - możemy zacząć od zaraz.

Oczom zaciekawionej Grace ukazała się para ciężkich kol­czyków. W gładkich, złotych półksiężycach lśniły po trzy szla­chetne kamienie. Szmaragd, rubin i szafir.

- Bailey, kolczyki są fantastyczne.

- Właśnie je kończyłam, kiedy to wszystko... No, dobrze, przed tym. Gdy tylko były gotowe, od razu wiedziałam, że należą się tobie.

- To nie moje urodziny.

- Myślałam, że nie żyjesz. - Głos Bailey zadrżał niebezpie­cznie. - Byłam przekonana, że już nigdy więcej cię nie zobaczę. Tak więc uznaj ten prezent za uczczenie tego, iż jesteśmy całe i żywe.

Grace zdjęła z uszu kolczyki i nałożyła nowe.

- Kiedy nie będę ich nosiła, znajdą się w najbezpieczniej­szym sejfie, wraz z pamiątkową biżuterią po mamie - oświad­czyła. - Wśród rzeczy, które cenię najbardziej.

- Na tobie wyglądają idealnie - stwierdziła Bailey, okiem znawcy przyglądając się klejnotom w uszach Grace. - Od po­czątku wiedziałam, że tak będzie.

Odwróciła się, zdjęła z półki w skarbcu ciężkie, wywatowane pudełko, i otworzyła je przed oczyma przyjaciółki.

Na widok kamieni Grace nerwowo wciągnęła powietrze.

- Wierz mi, byłam przekonana, że jednej z Gwiazd tu nie będzie. I że pojadę do domku w górach i znajdę ją w ogrodzie. Bailey, ten obraz był taki realny... - Grace wyjęła z pudełka jedną Gwiazdę. Była pewna, że trzyma w ręku tę, którą widziała we śnie. Swoją.

- Czułam ją na dłoni - mówiła dalej. - Tak jak teraz. Pulsującą jak serce. - Roześmiała się krótko. - Moje serce. Już teraz wiem, do czego ten kamień wydawał mi się podobny. Przedtem nie zdawałam sobie z tego sprawy. Czułam się tak, jakbym trzymała w ręku własne serce.

Bailey lekko pobladła. Wyjęła z pudełka drugą Gwiazdę.

- Zupełnie tego nie pojmuję, ale wiem, że między tymi kamieniami a nami trzema jest jakiś dziwny związek. - Wska­zała gestem trzymany w ręku brylant. - Tę Gwiazdę miałam ja. Gdyby była tu MJ, wybrałaby trzecią. Tę, którą przecho­wywała.

- Nigdy nie wierzyłam w takie niesamowite historie - powiedziała Grace, obracając kamień w ręku. - Dziś już wiem, że coś w nich jest. Łatwo dać im wiarę. Bailey, czy my trzymamy pieczę nad Gwiazdami, czy to one chronią nas?

- Sądzę, że oddziaływanie jest obustronne. Dzięki Gwiaz­dom poznałam Cade'a. - Delikatnie odłożyła bezcenny ka­mień na miejsce. Czubkiem palca dotknęła trzeciego z bry­lantów. - A ten sprawił, że MJ spotkała Jacka. - Na bladej twarzy Bailey ukazał się ciepły uśmiech. - Byli dziś u mnie w pracowni - dodała. - Jack siłą ją tu przyciągnął, żeby kupić jej pierścionek.

- Pierścionek? - zdziwiła się Grace. - Masz na myśli zarę­czynowy?

- Tak. MJ wykłócała się z Jackiem. Wymyślała mu od idio­tów. Mówiła, że nie chce pierścionka. Twierdziła, że to głupi przesąd i wyrzucanie pieniędzy w błoto.

- Co na to Jack?

- Zignorował wyrzekania MJ i wybrał pierścionek z turmalinem otoczonym wianuszkiem brylancików. Zaprojektowałam go kilka miesięcy temu. Pomyślałam wtedy, że byłby świetnym zaręczynowym pierścionkiem dla niekonwencjonalnej, intere­sującej kobiety. Jack wie, że taka właśnie jest MJ.

- Jack nadaje się dla niej. Idealnie. - Grace otarła łzy wzru­szenia. Jej twarz pojaśniała. - Uświadomiłam to sobie od razu, gdy tylko ujrzałam ich razem.

- Och, szkoda, że dzisiaj nie mogłaś ich zobaczyć. MJ maru­dziła, robiła głupie miny. Wyrzekała, że cały ten cyrk z zaręczy­nami to tylko strata czasu i wysiłku. Gadała i gadała. Nawet nie zauważyła, że w tym czasie Jack założył jej pierścionek na palec. Trzeba było potem widzieć szeroki, radosny uśmiech na twarzy MJ. Wiesz jaki.

- Tak. - Grace potrafiła go sobie doskonale wyobrazić - Je­stem taka szczęśliwa, że MJ spotkała Jacka, a ty Cade'a. To tak, jakby miłość tkwiła w was obu, uwięziona do tej pory. I że to właśnie Gwiazdy... - znów spojrzała na kamienie - ją wyzwo­liły. Otworzyły drzwi przed tym uczuciem.

- A czy wyzwoliły także twoją miłość? - spytała Bailey. - Nie wiem, czy jestem już na nią przygotowana. - Grace ogarnął niepokój. Odłożyła Gwiazdę na miejsce. - Seth z pewnością jeszcze nie dojrzał do bliskiego związku. Nie jest gotowy. Sądzę, że nie uwierzyłby w żadną magię. A co do miłości... Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach i, jak to określiłaś, przy otwartych drzwiach, łatwo się jej nie podda.

- Łatwo czy nie... - Bailey zamknęła pudełko i odłożyła Gwiazdy na miejsce. - Kiedy człowiekowi jest pisana miłość, to się zakochuje. Seth Buchanan jest mężczyzną dla ciebie. Dziś rano powiedziały mi to twoje oczy.

Grace ogarniał coraz większy niepokój.

- Coś mi się zdaje, że będę musiała dość długo poczekać, aż on to sobie uzmysłowi - powiedziała.

ROZDZIAŁ 8

W domu Cade'a na Grace czekały kwiaty. Kryształowy wazon pełen wytwornych, długich białych róż. Z łomoczą­cym sercem sięgnęła po bilecik. Pełna nadziei rozdarła małą kopertę.

I zaraz ogarnęło ją rozczarowanie.

Róż nie przysłał Seth. Głupotą z jej strony było choć przez chwilę myśleć, że ten twardy i przyziemny mężczyzna potrafił­by zdobyć się na tak romantyczny gest.

Na bileciku dołączonym do kwiatów widniał tylko następują­cy krótki tekst: „Do zobaczenia, Gregor”.

Nachylając się nad imponującym wazonem, aby poczuć za­pach rozchylających się płatków, Grace przypomniała sobie cie­mnowłosego ambasadora o dziwnie bladych oczach. To miło, że przysłał jej kwiaty. Były jednak nieco pretensjonalne. Liczba róż, bo aż trzy tuziny, świadczyła o przesadzie ofiarodawcy. Był to mimo wszystko ze strony DeVane'a sympatyczny gest.

Grace uzmysłowiła sobie nagle, że gdyby kwiaty pochodziły od Setha, zachwycałaby się nimi jak zakochana nastolatka. Z pewnością zasuszyłaby jedną z róż i może nawet uroniła ze wzruszenia parę łez. Zirytowała ją własna reakcja. W duchu nawymyślała sobie od idiotek.

Ostatnio bez przerwy znajdowała się na emocjonalnej huś­tawce. Co chwila wpadała w krańcowo różne nastroje. Jeśli był to uboczny skutek zakochania się, spokojnie mogłaby jeszcze poczekać.

Miała właśnie odłożyć bilecik, gdy zadzwonił telefon. Zawa­hała się. Cade i Jack byli chyba w domu. Po trzecim dzwonku zdecydowała się jednak podnieść słuchawkę.

- Tu mieszkanie pana Parrisa - oznajmiła.

- Czy zastałam Grace Fontaine? - odezwał się suchy, kobie­cy głos. - Mówi sekretarka ambasadora DeVane'a.

- Tak. To ja.

- Proszę uprzejmie chwilę poczekać. Już panią łączę.

Z zaciśniętymi wargami, zamyślona Grace obracała bilecik w ręku. Gregor DeVane bez trudu odkrył miejsce, w którym przebywała. Jak ma się zachować w stosunku do tego czło­wieka?

- Witaj, Grace. Miło znów rozmawiać z tobą - popłynął ze słuchawki egzaltowany głos z cudzoziemskim akcentem.

- Dzień dobry. - Przysiadła na rogu stolika. - Właśnie wesz­łam do domu i zobaczyłam róże od ciebie. Są wspaniałe.

- Drobiazg. Wczoraj wieczorem byłem rozczarowany, nie mo­gąc dłużej z tobą porozmawiać. Wcześnie opuściłaś przyjęcie.

Grace przypomniała sobie wariacką jazdę do domu Setha i jeszcze bardziej szalone godziny, które spędzili w swoich ra­mionach.

- Byłam umówiona.

- Może zrekompensujemy to sobie jutro wieczorem? Mam lożę w operze. Właśnie grają „Toskę”. To taka ładna, tragiczna opera. Chciałbym ją z tobą obejrzeć. A potem moglibyśmy zjeść kolację.

- To brzmi zachęcająco. - Grace popatrzyła na kwiaty. - Bardzo mi przykro, ale nie mogę się z tobą spotkać. Nie jestem wolna. - Bez cienia żalu odłożyła bilecik. - Szczerze mówiąc, jestem związana poważnie z innym mężczyzną.

Poważnie, przynajmniej dla mnie, pomyślała. Spojrzała w stronę frontowego wejścia. Przez szybki w drzwiach ujrzała znajomy samochód podjeżdżający pod dom. Na ten widok roz­jaśniła się jej twarz.

- Rozumiem. - Była zbyt przejęta niespodziewanym poja­wieniem się Setha, aby wyczuć, że głos ambasadora DeVane'a stał się lodowaty. - Masz na myśli, jak sądzę, swego towarzysza z wczorajszego przyjęcia.

- Tak. Przepraszam, Gregor. Twoje zainteresowanie bardzo mi pochlebia. Gdybym nie była zajęta kim innym, z radością skorzystałabym z zaproszenia. Mam nadzieję, że mnie zrozu­miesz. I wybaczysz mi. - Ledwie mogła ustać przy telefonie. Rozpromieniona pomachała ręką Sethowi, gestem zapraszając go do środka.

- Oczywiście - wycedził Gregor DeVane. - Jeśli twoja sytu­acja ulegnie zmianie, mam nadzieję, że ponownie rozważysz moją propozycję spotkań.

- Tak. Na pewno to zrobię. - Uśmiechnięta, głaskała poli­czek Setha, który zdążył już wejść do domu. - I jeszcze raz dziękuję ci za róże. Są boskie.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł sztywno. Odłożywszy słuchawkę, ze złością zacisnął pięści. Ta kobieta go poniżyła. Odrzuciła. Słono za to niebawem zapłaci, przyrzekł sobie. Grace w sekundę zapomniała o istnieniu DeVane'a. Podnios­ła głowę i nadstawiła policzek do pocałowania.

- Cześć, przystojniaku - powitała Setha.

Nie pocałował jej, lecz spojrzał na kwiaty, a potem na leżący obok bilecik.

- Jeszcze jeden wielbiciel? - zapytał obojętnie.

- Na to wygląda. - Nie wiedziała, czy powinna się cieszyć, że jest zazdrosny, czy niepokoić. - Ambasador DeVane miał ochotę na wspólny wieczór w operze i... i nie tylko.

Seth poczuł przypływ zazdrości. Rozzłościł się, bo po raz pierwszy zareagował w ten sposób. Sprawiła, że nagle miał ochotę postąpić jak facet prymitywny: zapragnął zaciągnąć Grace do samochodu, wywieźć gdzieś daleko i zamknąć na czte­ry spusty. Tak aby tylko on mógł ją oglądać. A także mieć w łóżku.

Setha ogarnęło równocześnie inne, też nietypowe dla niego uczucie. Obawa o Grace. Nad jej głową zawisło jakieś niebez­pieczeństwo. Był o tym przekonany. A przeczucia nie myliły go nigdy.

- Wygląda na to, że pan ambasador, podobnie zresztą jak ty, działa szybko - wycedził.

Grace ogarnął gniew. Wziął górę temperament i nic nie było w stanie jej powstrzymać. Zsunęła się z rogu stolika. Na jej twarzy ukazał się nieprzyjemny uśmiech.

- Zawsze działam tak szybko, jak mi się podoba. Powinieneś już o tym wiedzieć.

- Tak. - Seth wsunął ręce do kieszeni, żeby utrzymać je z daleka od Grace, bo miał nieprzepartą ochotę ją uściskać. - Powinienem. I wiem.

Uniosła hardo podbródek i zmierzyła Setha niebieskimi, bły­szczącymi oczami.

- Więc kim teraz dla ciebie jestem, poruczniku? Dziwką czy boginią? Księżniczką na piedestale czy łazęgą? Grałam już te wszystkie role. W zależności od tego, z jakim mężczyzną mia­łam do czynienia, i co wolał oglądać.

- Teraz ja cię oglądani - z całym spokojem stwierdził Seth. - I nie wiem, kogo mam przed sobą.

- Daj znać, kiedy się dowiesz - odparła Grace. Zrobiła krok, żeby go obejść, lecz przytrzymał ją za ramię.

- Nie prowokuj mnie.

- Mógłbym powiedzieć to samo.

- Powiedziałam DeVane'owi, że nie mogę się z nim spoty­kać, bo jestem związana z innym mężczyzną. Jak widać, myli­łam się. - Odepchnęła rękę Setha, rzuciła mu lodowaty uśmiech i wbiegła na wewnętrzne schody prowadzące na piętro.

W pierwszej chwili chciał ją dogonić i w taki czy inny sposób zakończyć sprzeczkę, ale się rozmyślił. Miał za sobą ciężki dzień. Pod koniec ciągnących się niemiłosiernie dziesięciu go­dzin pracy usiadł znów przy biurku i popatrzył na plik rozłożo­nych przed sobą fotografii. Zdjęć ludzi, którzy właśnie zginęli. Musiał wykryć, co łączyło ich nagłe śmierci. Gdzie tkwił klucz do rozwiązania tej ponurej sprawy?

Polecił już zebrać informacje na temat DeVane'a. Postano­wił sprawdzić tego człowieka. Był zły na siebie, gdyż nie wie­dział, czy kieruje nim instynkt policjanta, czy też odruch niechę­ci i zawiści do mężczyzny, który wkroczył na jego terytorium. Nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie. W każdym razie odczuwał rozterkę, z jaką nigdy wcześniej nie miał do czy­nienia.

Jedno było pewne. Źle mu poszło z Grace. Pokpił sprawę.

Z głębi domu wynurzył się Cade.

- O, Buchanan. - Zaskoczony widokiem porucznika, stoją­cego z grobową miną pośrodku holu, Cade zatrzymał się gwał­townie. Podrapał się w brodę. - Nie wiedziałem, że pan tu jest. - Bądź co bądź, był to jego własny dom.

Seth uzmysłowił sobie, że nie przyszedł tu służbowo.

- Przepraszam za najście - wymamrotał. - Wpuściła mnie Grace.

- Aha. - Tym krótkim słowem Cade rozdawał napięcie jesz­cze wiszące w powietrzu. - Aha - powtórzył. Uśmiechnął się krzywo. - Mogę w czymś pomóc?

- Właśnie wychodziłem - oznajmił Seth. Miał niepewną minę.

- Pokłóciliście się?

Oficer policji odwrócił głowę. Napotkał lekko rozbawiony wzrok Cade'a.

- Słucham?

- Pytałem, czy się poprztykaliście. Strzelałem w ciemno, ale wygląda na to, że mam rację. Czym pan tak ją wkurzył? - Seth milczał. Cade zauważył jednak, że omiótł niechętnym wzrokiem kryształowy wazon z różami. - Już chyba wiem, o co poszło - dodał po chwili. - Te kwiaty nie są od pana. Gdyby jakiś fagas przysłał mojej Bailey trzy tuziny białych róż, pewnie wepchnął­bym mu je naraz do gardła.

W oczach Setha pojawił się nagły błysk, świadczący o tym, że oficer policji nie miałby nic przeciw takiemu postępowaniu, a nawet je pochwala.

Ten facet nie jest chyba taki zły, na jakiego wygląda, uznał Cade. Może nawet mimo wszystko da się polubić.

- Napije się pan piwa? - zaproponował pojednawczo. Naturalne, niemal przyjacielskie zaproszenie Cade'a zasko­czyło Setha. Nie wiedział, co powiedzieć.

- Ja... Nie, dziękuję. Właśnie wychodziłem.

- Przejdźmy na tyły domu. Wraz z Jackiem wychylili­śmy sobie po dwa piwka. Zaraz rozpalimy pod grillem i pokaże­my kobietom, jakie to jedzenie przygotowują prawdziwi mężczyźni. - Cade uśmiechnął się szeroko. - A ponadto jeśli pan trochę się naoliwi, będzie łatwiej się czołgać. Czy płaszczyć, jak pan woli. I tak pana to czeka, więc lepiej ulżyć sobie w nie­szczęściu.

Seth odetchnął głęboko. Był wdzięczny za zrozumienie.

- Chętnie.

Grace przez godzinę tkwiła z uporem w swoim pokoju. Sły­szała dochodzące z dołu śmiech, muzykę i uderzenia w piłkę graczy w krykieta. Widziała, że samochód Setha nadal stoi na podjeździe. Przyrzekła sobie święcie, że zejdzie na dół dopiero wtedy, kiedy już go nie będzie.

Czuła się osamotniona i, na domiar złego, chciało się jej jeść.

Wreszcie powzięła decyzję. Przebrana w szorty i cienką, ba­wełnianą bluzkę poprawiła przed lustrem makijaż i spryskała się perfumami. Tylko po to, żeby cierpiał, tłumaczyła sobie. Zbiegła po schodach i po chwili była już na parterze. Wyszła na tyły domu.

Cade z gigantycznym widelcem do barbecue sterczał na war­cie przy grillu, na którym skwierczały steki. Bailey i Jack z oży­wieniem dyskutowali na temat meczu krykieta. Przy pikniko­wym stole siedziała MJ i z ponurą miną skubała ziemniaczane chipsy.

- Jack mnie ograł - poskarżyła się przyjaciółce. - Nadal twierdzę, że oszukiwał. - Pociągnęła następny łyk piwa.

- Mówisz tak zawsze, kiedy przegrywasz - wytknęła jej Grace, biorąc do ust chipsa.

Jej spojrzenie zatrzymało się na wysokiej, znajomej postaci. Seth pozbył się krawata, a także marynarki. Nadal jednak miał pod pachą kaburę. Pomyślała, że nie rozstał się z nią tylko dlatego, że nie chciał wieszać broni na drzewie. On też trzymał piwo w ręku i z zainteresowaniem przyglądał się zgromadzo­nym w ogrodzie.

- Jeszcze tu jesteś? - nie wytrzymała Grace.

Miał wprawdzie za sobą dwa piwa, ale nadal nie był przeko­nany, że łatwiej będzie mu ukorzyć się przed tą kobietą, jeśli wypije więcej.

- Zostałem zaproszony na kolację.

Grace wypatrzyła dzbanek z margaritą przyrządzoną przez MJ, i nalała sobie solidną porcję. Alkohol był lodowaty. Miał doskonały, ostry smak. Wolnym krokiem zbliżyła się do grilla, żeby pokibicować kucharzowi.

- Znam się na tej robocie - dumnie oznajmił Cade, dając Grace do zrozumienia, że wkroczyła na jego terytorium. Ujrzał podchodzącego Setha. - Własnoręcznie przygotowałem. - Wskazał mięso z przyprawami. - Grace, przestań gadać i kręcić się tutaj. Odejdź. Zostaw tę pracę fachowcowi.

- Ja tylko chciałam spytać, czy lubisz jeść spalone.

Cade rzucił jej jadowite spojrzenie. Błagalnym tonem zwró­cił się do Setha.

- Uwolnij mnie, bracie, od tej kobiety. Żaden artysta nie jest w stanie tworzyć, gdy ktoś sterczy mu nad głową i bez przerwy krytykuje jego dzieło.

- Nic tu po nas. - Seth wziął Grace za łokieć. Przekonany, że zaraz zacznie się wyrywać, trzymał mocno. Poprowadził ją w głąb różanego ogrodu.

- Nie mam zamiaru z tobą rozmawiać - burknęła ze złością.

- Nie szkodzi. Ja będę mówił. - Jeszcze się wahał przez minutę. Człowiekowi, który nie ma zwyczaju popełniać błędów, przyznawanie się do nich przychodzi z największą trudnością. - Przepraszam cię. Zachowałem się zbyt impulsywnie.

Grace w milczeniu złożyła ręce. Czekała na ciąg dalszy.

- Powiedziałem za mało? To ci jeszcze nie wystarczy? A więc dobrze, usłyszysz więcej. Powodowany zazdrością, uczuciem zupełnie mi nie znanym, zareagowałem nietypowo. I to nie wyszło. Przepraszam.

Grace z dezaprobatą pokręciła głową.

- To są najmarniejsze przeprosiny, jakie kiedykolwiek sły­szałam. Chodzi mi, Seth, nie o słowa, lecz o ich wymowę i spo­sób przekazania. Ale zgoda, przyjmuję przeprosiny. W takim samym duchu, w jakim je przekazałeś.

- O co ci chodzi? Czego ode mnie chcesz? - Sfrustrowany nieświadomie podniósł głos i złapał Grace za ramiona. - Do diabła, czego?

- Pytasz, czego chcę? - Odrzuciła głowę w tył. - Odpowiedź jest prosta. Właśnie tego. Odrobiny emocji. Pasji. Możesz się wypchać swoimi sztywnymi i drętwymi przeprosinami. Tak jak możesz się wypchać zimnym i antypatycznym traktowaniem, które zafundowałeś mi z powodu kwiatów. Twoje idealne pano­wanie nad sobą zupełnie mi nie odpowiada. Jeśli coś czujesz, okaż to, do diabła. Bez względu na to, co to jest.

Straciła oddech, gdyż niemal rzucił się na nią. Przywarł wargami do jej ust. Żarliwy pocałunek był pełen różnych od­czuć. Głównie pożądania i gniewu. Grace udało się wyswobo­dzić, ale Seth zaraz gwałtownym ruchem przyciągnął ją do siebie. Kiedy wreszcie ją puścił, była wstrząśnięta. Ledwie trzy­mała się na nogach.

- Teraz ci wystarczy? - warknął. - Masz dość? - Oczy Setha przestały być obojętne i zimne. Odzwierciedlały wewnętrzną walkę, jaką z sobą toczył. Stały się bardziej ludzkie. - Czy teraz dostałaś to, na czym ci zależy? Wystarczy emocji i pasji? Nie lubię tracić panowania nad sobą W mojej pracy to niedopusz­czalne.

Oddychała ciężko i nierówno. Serce biło jej jak oszalałe.

- Teraz nie pracujesz - zauważyła.

- Tak, ale powinienem. Niestety, nie mogę. Czy wiesz, co się ze mną dzieje? Nie potrafię wybić sobie ciebie z głowy. Do licha, Grace, nie mogę przestać o tobie myśleć!

Położyła dłoń na jego policzku. Poczuła, jak drga napięty mięsień.

- Ze mną jest podobnie. Może z jedną różnicą. Chcę, żeby tak właśnie było.

Jak długo? - chciał zapytać Seth, ale się powstrzymał.

- Jedźmy do domu.

- Bardzo bym chciała. - Uśmiechnęła się, wsunęła mu palce we włosy. - Sądzę jednak, że powinniśmy tu jeszcze zostać. Przynajmniej na kolacji. W przeciwnym razie wyrządzimy Cade'owi ogromną przykrość.

- Zgoda. Pojedziemy zaraz potem. - Podniósł ręce Grace do ust, przytrzymał chwilę, a potem zajrzał jej głęboko w oczy. O dziwo, wcale nie okazało się to trudne. - Wybacz mi, ale... - zaczął niepewnie.

- O co chodzi?

- Jeśli DeVane jeszcze raz do ciebie zadzwoni lub przyśle kwiaty...

- To co?

- To go zamorduję.

Roześmiała się głośno. Zarzuciła Sethowi ręce na szyję.

- No, wreszcie rozmawiamy jak normalni ludzie - stwier­dziła z zadowoleniem.

- To był miły wieczór. - Rozluźniona Grace zagłębiła się w fotelu samochodu Setha. Obserwowała przez szybę księżyc na niebie. - Lubię oglądać w komplecie tę całą czwórkę. To zabaw­ne. Wydaje mi się, że zaledwie na sekundę zamknęłam oczy, a obie moje przyjaciółki zrobiły w tym czasie gigantyczny krok w przód.

- Czerwone światło, zielone światło.

Nie zrozumiawszy słów Setha, Grace obrzuciła go zdziwio­nym spojrzeniem.

- Co takiego?

- To taka dziecięca zabawa. Nie pamiętasz? Jeden gracz mówi: „zielone światło” i odwraca się plecami do reszty. Wtedy inni uczestnicy zabawy mogą iść w przód. W pewnej chwili pierwszy gracz oznajmia: „czerwone światło” i natychmiast się odwraca. Każdy, kto nie zamarł w bezruchu, musi cofnąć się do linii startu.

Grace roześmiała się z przymusem. Teraz Seth spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Nigdy nie bawiłaś się w tego rodzaju gry?

- Nie. Byłam tylko bez przerwy pouczana. Co robić i jak się zachowywać. Rozrywkę stanowiły codzienne, intensywne spa­cery. Czasami biegałam - mówiła miękkim głosem, przypomi­nając sobie dawne czasy - tak szybko, że serce waliło mi jak szalone. Ale mimo to chyba zawsze musiałam się cofać do linii startu - dodała z westchnieniem. Szybko jednak wzięła się w garść. Wzruszyła ramionami. - To, co mówię, brzmi żałośnie, ale wcale tak nie było.

Seth milczał.

Grace odrzuciła w tył włosy i uśmiechnęła się do niego.

- W jakie jeszcze inne gry bawił się mały Buchanan?

- W takie jak większość dzieci. - Czy ta kobieta nie zdawa­ła sobie sprawy, jak przykro było mu słyszeć żal w jej głosie, i zaraz potem widzieć, jak szybko, jednym beztroskim wzrusze­niem ramion kwituje niedobre wspomnienia? - Miałaś przyja­ciół? - zapytał.

- Oczywiście - odparła bezwiednie. Zaraz potem odwróciła wzrok. - Nie, nieprawda. Ale to zresztą bez znaczenia, bo teraz mam. Wspaniałych.

- Czy jeśli jedna z was powie pół zdania, to pozostałe dwie potrafią je dokończyć?

- Nigdy tego nie robimy.

- Robicie, robicie. I to często. Dzisiejszego wieczoru co naj­mniej dziesięć razy. Nie zdajecie sobie z tego sprawy. Macie też własny zakodowany język w postaci całego arsenału nieznacz­nych gestów i sztuczek. MJ uśmiecha się półgębkiem lub wy­wraca oczyma. Bailey mruga lub nakręca włosy na palec. A ty unosisz lewą brew, odrobinkę, lub przygryzasz dolną wargę. Kiedy tak robisz, dajesz przyjaciółkom do zrozumienia, że spra­wa ma pozostać waszym małym sekretem.

Grace odetchnęła. Nie była wcale pewna, czy jest zadowolo­na z tego, że Seth tak łatwo ją rozszyfrował.

- Czy nie jesteś zbyt... wścibski?

- Muszę być spostrzegawczy. Na tym między innymi polega moja praca. - Podjechał pod dom i zatrzymał samochód. - Nie powinnaś się tym przejmować.

- Jeszcze nie wiem, czy się przejmować, czy nie. Zostałeś gliniarzem dlatego, że jesteś spostrzegawczy, czy jesteś spo­strzegawczy, bo zostałeś gliniarzem?

- Trudno powiedzieć. Nigdy nie byłem nikim innym.

- Nawet jako mały chłopiec?

- Tak. W pewnym sensie. Miałem to w genach. Mój dziadek był policjantem. Tak zresztą jak potem ojciec i stryj. Cały nasz dom był zawsze pełen gliniarzy.

- I od ciebie oczekiwano, że pójdziesz do policji?

- To było zrozumiałe samo przez się. Gdybym jednak został hydraulikiem lub mechanikiem samochodowym, nikt nie miał­by mi tego za złe. Ale ja chciałem być gliniarzem.

- Dlaczego?

- Istnieje albo dobro, albo zło.

- To takie proste?

- Nie, ale powinno być. - Seth spojrzał na sygnet, który nosił na palcu. - Mój ojciec był dobrym policjantem. Uczciwym, solidnym i odpowiedzialnym. Czego więcej trzeba?

Grace nakryła dłoń Setna.

- Straciłeś ojca.

- Tak. Zginął podczas pełnienia obowiązków służbowych. To było dawno temu. - Żal z powodu śmierci minął przed laty, pozostawiając miejsce na dumę. - Był także dobrym ojcem, i w ogóle człowiekiem. Zawsze powtarzał, że jest możliwy wybór między postępowaniem dobrym a złym. Każde ma swoją cenę. Ale gdy człowiek zdecyduje się na pierwsze i za nie zapłaci, każdego następnego ranka będzie mógł nadal patrzeć sobie w oczy.

Grace nachyliła się i lekko pocałowała Setha.

- Ojciec miał na ciebie dobry wpływ.

- Tak. Zawsze. Moja matka była wzorową żoną policjanta, twardą jak skała. Teraz jest matką policjanta i nadal silną kobie­tą. Kiedy otrzymałem służbową odznakę, było to dla niej tak samo ważne jak dla mnie.

Matkę i syna łączy bliski związek, pomyślała Grace. Głęboki i prawdziwy.

- Martwi się o ciebie.

- Czasami. Ale się z tym godzi. Musi - dodał Seth. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. - Mam jeszcze młodsze ro­dzeństwo. Brata i siostrę. Też pracują w policji.

- Naprawdę macie to we krwi. Łączą was bliskie stosunki?

- Tworzymy rodzinę - odparł Seth i zaraz uprzytomnił so­bie, że stosunki rodzinne Grace były znacznie bardziej złożone. - Tak, jesteśmy sobie bliscy.

Był najstarszym z dzieci. Grace wiedziała, że swoje miejsce w domowej hierarchii traktował poważnie. Podobnie jak rolę głowy rodziny, gdy po śmierci ojca przejął jego obo­wiązki.

To zdumiewające, jak naturalnie Seth łączył w sobie trzy cechy, niezwykle cenne i ważne. Autorytet, poczucie odpowie­dzialności i obowiązkowość. Grace pomyślała o broni, którą no­sił przy sobie. Dotknęła skórzanego paska kabury.

- Czy zawsze... - Podniosła wzrok i spojrzała Sethowi w twarz. - Czy zawsze musisz to nosić?

- Tak. Ale nadal każdego ranka mogę sobie spojrzeć w oczy.

To wyjaśnienie przyjęła bez dyskusji. Następny temat, jaki postanowiła poruszyć, był znacznie trudniejszy.

- Masz bliznę. O, tutaj. - Przez ubranie dotknęła miejsca, które zapamiętała. Pod prawym ramieniem. - To postrzał?

- Pięć lat temu. W jednej z akcji. Poszło nie tak jak trze­ba. - Seth nie zamierzał wdawać się w szczegóły. Chwi­la przerażenia i ostry, przejmujący ból. - Większość roboty policyjnej to zajęcia rutynowe. Praca papierkowa, nużące czynności.

- Ale to nie wszystko.

- Tak, nie wszystko. - Seth zapragnął nagle zobaczyć uśmiech na twarzy Grace. I przedłużyć serdeczny, intymny na­strój panujący w ciemnym wnętrzu samochodu. Rozmawiali ot, tak sobie. Zupełnie zwyczajnie. Bez żadnych niedomówień i podtekstów. Także seksualnych. - Masz tatuaż na swojej ślicz­nej pupce.

Grace parsknęła śmiechem. Odrzuciła w tył włosy.

- Łudziłam się, że nie zauważysz.

- Ale zauważyłem. Dlaczego wytatuowałaś sobie uskrzyd­lonego konia w takim miejscu?

- Och, pod wpływem impulsu. To jedno ze szczeniackich, głupich posunięć, na które namówiłam MJ i Bailey.

- One też mają wytatuowane skrzydlate konie na... ?

- Nie. I to, co mają jest ich słodką tajemnicą. Kazałam sobie zrobić tatuaż w postaci uskrzydlonego konia dlatego, że to wol­ne stworzenie. Daje się złapać tylko wtedy, kiedy samo tego chce. - Podniosła rękę i dotknęła twarzy Setha, subtelnie zmie­niając nastrój. - Nigdy nie chciałam dać się złapać. Zanim poznałam ciebie.

Prawie uwierzył jej słowom. Przysunęła się bliżej. Objęła go za szyję. Tuląc się, mruczała z zadowolenia.

- Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz obściskiwałam się z chłopakiem na przednim siedzeniu samochodu - oświadczyła ze śmiechem.

Odgarnął jej włosy, aby odnaleźć urocze, wrażliwe zagłębie­nie między szyją a ramieniem.

- Może chcesz spróbować na tylnym? Roześmiała się jeszcze głośniej.

- Jasne.

Setha ogarnęło pożądanie. Wzburzyło krew. Przyspieszyło pracę serca.

- Lepiej wejdźmy do domu - zaproponował schrypniętym głosem.

Oddech Grace był trochę nierówny, gdy odchyliła się w tył. W blasku księżyca na jej twarzy dostrzegł rozbawienie. A w oczach wyzwanie.

- Tchórzysz?

Zmrużył oczy, co jeszcze bardziej rozweseliło Grace.

- W domu jest świetne łóżko - kusił. Roześmiała się, a potem musnęła wargami jego usta.

- Poudawajmy - zaproponowała szeptem, przywierając do Setha całym ciałem. - Wyobraźmy sobie, że znajdujemy się na ciemnej, pustej drodze, a ty oświadczasz, że popsuł się samo­chód.

Wyszeptał jej imię. To jeszcze bardziej podnieciło Grace. Stało się następnym wyzwaniem.

- Będę udawała, że uwierzyłam w twoje słowa, bo chcę zostać na tej ciemnej, pustej drodze. Powiesz, że zatrzymałeś samochód tylko dlatego, żeby mnie popieścić, a ja udam, że w to też wierzę. - Ujęła rękę Setha i położyła ją na własnej piersi. Aż drgnęła z wrażenia, gdy ujął w palce jej pierś. - Chociaż wiesz, że to nie jest wszystko, czego chcesz. Pragniesz znacznie więcej. Prawda, Seth?

W tej chwili pragnął już tylko jednego. Błyskawicznie posiąść tę kobietę. Wsunął ręce pod bawełnianą bluzeczkę i do­tknął jej ciała.

- Nie będziemy tego robić na tylnym siedzeniu - zastrzegł. W odpowiedzi tylko się roześmiała.

Otwierając frontowe drzwi, Seth nie wiedział, czy powinien się cieszyć własną reakcją, czy też być nią tylko zaskoczony. A może taki wyczyn, jak kochanie się przed domem w samocho­dzie był dla Grace jeszcze jedną znajomą ekstrawagancją?

Weszła do środka. Zebrała na karku wszystkie włosy, uniosła je i puściła luźno, tak że rozsypały się na ramionach. Wyglądała zachwycająco.

- Jutro, najpóźniej pojutrze mój dom będzie nadawał się do użytku - oznajmiła ze spokojem. - Musimy tam pojechać. Bę­dziemy moczyć się w basenie. Jest tak piekielnie gorąco.

- Jesteś śliczna.

Dosłyszawszy w głosie Setha mieszaninę pożądania i niechę­ci, zdziwiona odwróciła się w jego stronę. Stał w drzwiach i wy­glądał tak, jakby zaraz zamierzał wyjść, zostawiając ją samą.

Milczała, nie wiedząc, co powiedzieć.

- Taka uroda to niebezpieczna broń. Śmiercionośna.

- Wobec tego mnie zaaresztuj. - Uśmiechnęła się z trudem.

- Nie lubisz, gdy ci się mówi, co masz robić - stwierdził. - I nie lubisz, gdy ci się mówi, że jesteś śliczna.

- Bo to nie jest moja zasługa.

Powiedziała to tak, jakby uroda była czymś złym, a nie darem losu, pomyślał Seth. W tej chwili poczuł, że potrafi lepiej niż przedtem zrozumieć tę kobietę. Osiągnął wyższy stopień wtaje­mniczenia.

Podszedł do Grace, delikatnie ujął w dłonie jej twarz i uważ­nie na nią popatrzył.

- No, masz chyba trochę za blisko osadzone oczy.

Jej perlisty śmiech zaskoczył go.

- To nieprawda.

- A wargi - ciągnął - są odrobinę przesunięte w bok. Po­zwól, niech sprawdzę. Pocałował Grace. - Tak, miałem rację. Zachwiana symetria. Popatrzmy, co więcej... - Odwracał na boki jej głowę. Zamyślił się na chwilę. - Już widzę. Masz nieco gorszy lewy profil od prawego. Robi ci się drugi podbródek?

Uderzyła go w rękę.

- Oczywiście, że nie - odparła jeszcze się śmiejąc, lecz z urazą w głosie.

- Muszę dokładnie zbadać tę sprawę. Nie jestem pewny, czy zechcę to wszystko ciągnąć, jeśli pod brodą rośnie ci coś duże­go... Chwycił Grace, ostrożnie odgarnął jej włosy, aby móc swobodnie drażnić delikatną skórę u nasady szyi. Łaskotało, więc zachichotała, całkiem jak młoda dziewczyna, i zaczęła się wyrywać.

- Przestań. Przestań, głuptasie.

Krzyknęła, kiedy porwał ją w ramiona i podniósł do góry.

- I, co więcej, nie jesteś lekka jak piórko - dodał do poprze­dniego wyliczenia.

- Dość tej zabawy. Wychodzę - oznajmiła. Przymrużyła oczy. Cudownie było obserwować, jak Seth się wykrzywia. Zu­pełnie jak młody chłopak.

Ze słodkim ciężarem w ramionach ruszył w stronę schodów.

- Zapomniałem ci powiedzieć, że właśnie popsuł mi się samochód. Nie mam benzyny i w ogóle. Zaraz będę cię pieścił.

Udało mu się wejść zaledwie na dwa schodki, gdy zadzwonił telefon.

- Do licha. - Przesunął wargami wzdłuż brwi Grace. - Mu­szę odebrać.

- W porządku. Potem ci przypomnę, w którym miejscu przerwałeś.

Postawił ją na podłodze, ale wcale tego nie odczuła. Miłość to potężna siła. Potrafi unosić człowieka w powietrzu.

Uśmiech na twarzy Grace zgasł nagle, gdy zobaczyła zmie­nioną twarz Setha. Oczy obojętne i bez wyrazu. Idąc przez pokój w jego kierunku, widziała, jak w zaledwie kilka sekund prze­istoczył się w policjanta.

- Gdzie? - Głos miał opanowany i zimny. - Czy zabezpie­czono miejsce? - Zaklął pod nosem. - Zróbcie to natychmiast. Zaraz tam będę. - Odłożył słuchawkę. Spojrzał na Grace. - Przykro mi, muszę jechać.

- Czy to coś poważnego? - spytała, zwilżywszy zaschnięte wargi.

- Muszę jechać - powtórzył, nie zamierzając mówić nic więcej. - Zadzwonię po radiowóz. Odwiezie cię do Cade'a.

- Czy mogę tutaj na ciebie poczekać?

- Nie wiem, jak długo będę zajęty.

- To bez znaczenia. - Wyciągnęła do Setha rękę, ale już był poza jej zasięgiem. - Chcę poczekać na ciebie.

Żadna kobieta nigdy tego nie chciała. Ta myśl przebiegła Sethowi przez głowę, ale szybko się jej pozbył.

- Jeśli zmęczy cię czekanie, zadzwoń na komisariat. Zosta­wię tam wiadomość dla patrolu, żeby odwieźli cię do Cade'a, gdy tylko sobie tego zażyczysz.

- Dobrze. - Postanowiła, że nie zatelefonuje na policję. Będzie czekała. - Seth. - Podeszła bliżej i musnęła wargami jego usta. - Do zobaczenia po twoim powrocie.

ROZDZIAŁ 9

Włączyła telewizor i usiadła na kanapie. Wytrzymała tyl­ko pięć minut, podniosła się ze swojego miejsca i ruszyła w ob­chód domu. Chciała dowiedzieć się jak najwięcej o jego właści­cielu.

Przekonała się, że Seth nie lubi ozdób ani bibelotów. Pew­nie uważa, że tylko gromadzi się na nich kurz. Nie było też roślin doniczkowych ani domowych zwierzaków. Może to i dobrze, skoro Seth, ze względu na obciążenie pracą, był raczej go­ściem w domu. Salon urządzono skromnie, ale meble były stara­nie dobrane i dobrej jakości. Najsympatyczniej wyglądała kana­pa, o zgniłozielonym obiciu. Żeby ożywić wnętrze, Grace rzuci­łaby na nią kolorowe poduszki. Pod narożnym oknem zobaczyła półkę z książkami. Zaczęła przeglądać tytuły. Ucieszyła się, bo okazało się, że mieli zbliżone gusta. Wybierali książki o podo­bnej tematyce. Był nawet poradnik ogrodniczy, który jako zapa­lona miłośniczka pracy w ogrodzie sama studiowała. Seth w ogrodzie? Czy potrafiłaby go sobie tam wyobrazić? Tak. Z ło­patą w ręku, kopiącego ziemię i sadzącego jakieś trwałe krzewy lub inne, wieloletnie rośliny. Rozejrzała się po pokoju. Jedną ścianę zdobiły portrety. Akwarele. Grace była pewna, że wszy­stkie wyszły spod pędzla tego samego artysty, który namalował krajobrazy wiszące w sypialni Setha.

Zbliżyła się do najbliższej akwareli. Znalazła sygnaturę ukry­tą w dolnym rogu. Marylin Buchanan. Siostra, matka czy ktoś inny z rodziny? W każdym razie ktoś bliski. Grace podniosła wzrok i zaczęła przyglądać się twarzy pierwszej z odtworzonych postaci. Odgadła natychmiast. Miała przed sobą ojca Setha. Podobieństwo było uderzające. Prawie identyczne oczy, silnie zarysowana, mocna szczęka. Malarka dojrzała jeszcze coś wię­cej. Wewnętrzną siłę, odrobinę smutku i wielką godność tego człowieka. Kąciki ust, lekko wygięte w górę, świadczyły o po­czuciu humoru, a uniesiona głowa o pewności siebie.

Drugi obraz był portretem kobiety. Mniej więcej czterdzie­stoletniej. O ładnej twarzy. Malarka nie starała się jednak usunąć drobniutkich zmarszczek i lekkiej siwizny ciemnych, falujących włosów. Orzechowe oczy kobiety patrzyły wprost przed siebie. Przebijały z nich poczucie humoru i cierpliwość. Usta miała takie same jak Seth. Łatwo było odgadnąć, że to jego matka. Grace zastanawiała się, ile wewnętrznej siły miała w sobie ta kobieta o spokojnych oczach. Ile kosztowała ją ciągła świado­mość, że wszyscy, których kocha, są codziennie narażeni na niebezpieczeństwo? Jak radziła sobie z obawą i strachem?

Jak widać dobrze, uznała Grace, wpatrując się w portret. Miała przed sobą wspaniałego, silnego człowieka.

Na ścianie salonu wisiał jeszcze jeden obraz. Przedstawiał młodego, dwudziestokilkuletniego mężczyznę o zawadiackim uśmiechu i oczach śmiałka, znacznie ciemniejszych niż oczy Setha. Przystojnego i seksownego, z gęstą czupryną czarnych włosów opadających na czoło. To z pewnością brat, pomyślała Grace.

Rodzinną kolekcję uzupełniał czwarty portret. Ujrzała na nim młodą kobietę o długich, ciemnych włosach opadających na ramiona. O bystrych, brązowych oczach i delikatnie zarysowa­nych wargach, na których widniał cień uśmiechu. Kobieta miała wiele uroku, a zarazem znacznie więcej powagi niż młody czło­wiek. Była to z pewnością siostra Setha.

Grace zastanawiała się, czy kiedykolwiek uda się jej poznać osobiście jego rodzinę, czy też będzie musiała zadowolić się portretami. Seth z pewnością przedstawiłby matce i rodzeństwu kobietę, którą by pokochał. Zawiózłby ją do rodzinnego domu i przyglądał się, jak nawiązuje stosunki z jego bliskimi. Na samą tę myśl poczuła bolesne ukłucie serca. Uczyniłby tak dlatego, że jest tradycjonalistą? Nie. Zdaniem Grace, miałoby to dla nie­go głębsze znaczenie. Tak postąpiłby w stosunku do ukocha­nej kobiety. A jak w odniesieniu do seksualnej partnerki? Nigdy nie zabrałby jej do rodzinnego domu. Grace była o tym prze­konana.

Uznała, że musi przestać użalać się nad sobą. Jeśli nie można mieć wszystkiego, czego się potrzebuje bądź chce, należy zado­wolić się tym, co się ma, i cieszyć się życiem.

Jeszcze raz przyjrzała się portretom. Ciekawe, uczciwe twa­rze. Uczciwa, przyzwoita rodzina. Ale dlaczego w kolekcji bra­kowało portretu Setha? Musiał gdzieś tu być. Co dojrzała w nim malarka? Uwieczniła zimne i obojętne spojrzenie policjanta czy pełen uroku uśmiech, tak rzadko rozpromieniający jego twarz?

Grace przystąpiła do poszukiwań. Zostawiła włączony tele­wizor i zaczęła myszkować po domu. Dość szybko ustaliła, że Seth jest człowiekiem systematycznym. W każdym pokoju miał telefon z leżącym obok notesem. Dodatkowa sypialnia na pię­trze służyła za pokój gościnny, a zarazem gabinet do pracy. W trzecim pomieszczeniu urządził sobie miniaturową siłownię. Lubił ciemne barwy i wygodne meble.

Grace odkryła jeszcze kilka akwarel tej samej malarki, lecz nigdzie nie natknęła się na portret Setha. Tylko w pokoju gościn­nym, a zarazem gabinecie pana domu Grace odkryła w wystroju wnętrza akcent bardziej osobisty. Na wąskich półkach umiesz­czono kolekcję figurek drewnianych i kamiennych. Smoki, gryfony, jednorożce i centaury. Rzucał się w oczy uskrzydlony koń z alabastru.

Obrazy na ścianach przedstawiały tajemniczy krajobraz, za­snuty mgłą, z widocznym na bladoróżowym niebie zarysem zamku oraz miejscami zacienione jezioro, a nad nim białą łanię.

W biblioteczce Grace zauważyła sporo książek. O królu Ar­turze, irlandzkie baśnie i legendy oraz greckie i rzymskie mito­logie. Na małym biurku stała kula z niebieskiego kryształu, a obok leżała książka na temat Mitry, boga światła.

Na ten widok Grace zadrżała. Czy Seth kupił ją ze względu na prowadzone dochodzenie? A może miał ją już wcześniej? Dotknęła niewielkiego tomiku. Czuła, że od dawna należał do Setha.

To jeszcze jedna z rzeczy, jakie nas połączyły, pomyślała. I to zanim się poznaliśmy. Z radością zaakceptowała ten fakt. Nie była jednak pewna, czy Seth zareagowałby tak samo.

Po inspekcji piętra zeszła na dół. Zaczynała się czuć swobod­nie, niemal jak we własnym domu. Uśmiechnęła się na widok nie umytych filiżanek po porannej kawie, pozostawionych w zlewie. Przypomniały jej miłe, wspólnie spędzone chwile. W lodówce odkryła butelkę wina. Nalała kieliszek i wzięła go do salonu.

Znów podeszła do półek z książkami. Żeby wypełnić czas, zamierzała rozsiąść się wygodnie na kanapie w towarzystwie telewizora i jakiejś książki. Nagle poczuła na ciele chłód. Tak intensywny i przejmujący, aż kieliszek z winem zadrżał w jej ręku. Akurat spoglądała w okno. Tracąc oddech, drugą ręką przytrzymała się krawędzi półki.

Ktoś ją obserwował.

Ktoś śledził.

W ciemnościach panujących za oknami trudno było coś do­strzec. Na niebie połyskiwał srebrzysty księżyc, oświetlając za­rys domu po drugiej stronie ulicy. Grace wydawało się, że ktoś zagląda przez okna. Szybko zaciągnęła zasłony. Zobaczyła, jak bardzo drżą jej ręce.

Sącząc wino, usiłowała śmiać się z samej siebie. Z telewizora powoli zaczęły do niej docierać wieczorne wiadomości. W po­bliskiej dzielnicy Bethesda zginęła czteroosobowa rodzina To było morderstwo.

Już teraz wiedziała, dokąd pojechał Seth. Mogła sobie tylko wyobrażać, czym musi się teraz zajmować.

Gregor DeVane znajdował się w skarbcu. Zamyślony gładził jasny posąg bogini Wenus. Od pewnego czasu utożsamiał ją z Grace Fontaine. Wyobrażał sobie, że są razem. Oboje piękni i nieśmiertelni. Obdarzeni boską mocą.

Postanowił, że Grace Fontaine stanie się najcenniejszą zdo­byczą. Jego własną boginią. A Trzy Gwiazdy uzupełnią wspa­niałą kolekcję skarbów. Bezcennych przedmiotów, jakich miał bez liku. Najpierw jednak będzie musiał ukarać Grace. Świetnie wiedział, jak to uczynić, żeby najbardziej cierpiała. Zresztą obie zaprzyjaźnione z nią kobiety też nie były bez winy. Pokrzyżowa­ły mu plany, zaprzepaściły szansę.

To oczywiste, że będą musiały umrzeć. Zgładzi je wówczas, gdy zarówno brylanty, jak i Grace staną się jego niepodzielną własnością. Pozostałe kobiety zasłużyły na śmierć. I taka spotka je kara.

Grace była teraz sama. Z łatwością mógł uprowadzić ją i przywieźć do własnego domu.

Najpierw odczuwałaby strach. To doskonale. DeVane uznał, że powinna się bać. Przerażenie byłoby częścią kary. Potem ją omami i zdobędzie. A wreszcie posiądzie. Nie musi się spieszyć. Nieśmiertelni mają przecież dużo czasu.

Później zawiezie Grace na Terresę. I uczyni królową. Jako bogini nie mogłaby zresztą zadowolić się niczym innym. We­wnętrzny głos podpowiadał mu, że powinien uprowadzić ją jeszcze dzisiejszej nocy. Głos ten nękał go coraz bardziej. Nie mógł mu jednak zaufać. DeVane uspokoił się. Zamknął oczy. Nie wolno mu przyspieszać biegu wydarzeń. Musiał dopraco­wać każdy, nawet najdrobniejszy szczegół dalszej akcji, od któ­rej powodzenia zależała jego nieśmiertelność.

Sprowadzi do siebie Grace, kiedy będzie na to przygotowany. A ta kobieta dostarczy mu Gwiazdy.

Seth wychylił ostatni kubek wodnistej kawy i roztarł obolały kark. Po tym, co niedawno oglądał w schludnym, podmiejskim domku, nadal było mu niedobrze. Cywile i świeżo upieczeni policjanci sądzą, że starzy gliniarze są uodpornieni na widok nagłej śmierci.

Nie była to prawda.

Nikt nie potrafiłby przyzwyczaić się do tak makabrycznych scen, jakie Seth oglądał. A jeśliby potrafił, to nie wolno by mu było, zdaniem Setha, nosić policyjnej odznaki. Przedstawiciele prawa i porządku publicznego nie powinni zatracać wrażliwości i popadać w rutynę. Nie powinni też uważać się za nieosiągal­nych czy też nietykalnych. Taka postawa mogła ich narazić na niebezpieczeństwo w walce z przestępcami, którzy najczęściej stawiali wszystko na jedną kartę, ponieważ nie mieli już nic do stracenia.

Co kazało temu mężczyźnie pozbawić życia własne dzieci oraz kobietę, z którą je spłodził, a potem samego siebie? W schludnym, podmiejskim domku nie pozostał nikt, kto mógłby odpowiedzieć na to pytanie. Seth nie mógł opędzić się od ponurych myśli. Przeczuwał, że widok, który oglądał, będzie prześladował go przez wiele miesięcy.

Dosłownie padał ze zmęczenia i nadmiaru wrażeń. Z trudem podniósł się zza biurka, przeciągnął się, a potem ruszył do szatni. Zastał tam Micka Marshalla. Młody detektyw rozcierał obolałe stopy. Jego sprężyste, rude włosy domagały się strzyżenia. Był blady ze zmęczenia. Miał podkrążone oczy i zaciśnięte wargi. Gestem powitał porucznika. Z powrotem wciągnął skarpetki.

- Nie musiał pan tam chodzić - odezwał się Seth.

- Usłyszałem strzały, siedząc u siebie na ganku - odparł Marshall. - To wydarzyło się tak blisko mojego domu. Jezu, moje dzieciaki ciągle bawiły się z tamtymi. Do diabła, co im teraz powiem? Jak wytłumaczę, co się stało?

- Znał pan dobrze ojca tych dzieci?

- Właściwie to nie. Był spokojny i grzeczny. Zwykle trzy­mał się na uboczu. - Marshall mimo woli roześmiał się nerwo­wo. - Oni wszyscy zawsze tacy są.

- Śledztwo prowadzi Mulrooney. Może pan mu pomagać, jeśli pan chce. Ja jadę teraz do domu, bo muszę się trochę przespać. Niech pan uściska swoje dzieciaki.

- Dobrze. - Marshall przeciągnął palcami po włosach. - Aha, poruczniku, zdobyłem trochę informacji na temat DeVane'a.

Seth zesztywniał.

- Jest coś ciekawego?

- Trudno powiedzieć. Zależy, co pana interesuje. Ma pięć­dziesiąt dwa lata i nigdy nie był żonaty. Po ojcu odziedziczył duży majątek. Cenne winnice na wyspie, która nazywa się Terresa. A także gaje oliwne i hodowlę bydła.

- A więc to farmer - dżentelmen?

- Och, nie tylko. Ten facet prowadzi rozmaite interesy na całym świecie, i to na dużą skalę. Transport morski, telekomuni­kacja, import - eksport. Jego firmy handlują wszystkim, co przy­nosi największe dochody. Trzy lata temu został u nas ambasado­rem Terresy. I chyba tu mu się spodobało. Kupił imponującą rezydencję przy Foxhall Road. Często wydaje wystawne przyję­cia. Jest znany, ale nikt nie chce rozmawiać na jego temat. Pytani o DeVane'a ludzie, od razu stają się nerwowi.

- Osoby wpływowe nie bywają na ogół lubiane.

- Być może. Tyle udało mi się dowiedzieć. Na razie nie­wiele. Pięć lat temu był podobno blisko związany z jakaś Włosz­ką. Sławną śpiewaczką operową. Ale potem ta kobieta nagle zniknęła.

- Zniknęła? - Zaintrygowany Seth nadstawił ucha. - Jak to się stało?

- W bardzo dziwny sposób. Rozpłynęła się jak we mgle. Policji włoskiej nie udało się wykryć, co się z nią stało. W swej rezydencji w Mediolanie pozostawiła wszystko. Biżuterię, stro­je i inne wartościowe rzeczy. Śpiewała tam właśnie w operze i nie zjawiła się na wieczornym występie. Po południu poszła na zakupy, kupiła mnóstwo rzeczy, które kazała odesłać do domu, i już więcej jej nie widziano.

- Czy brano pod uwagę uprowadzenie?

- Tak, ale nikt nie żądał okupu. Przez pięć lat nie natrafiono na żaden ślad. Nie znaleziono ciała. Miała... - Marshall wytężył pamięć - trzydzieści lat. Była u szczytu sławy. Podobno była piękna. Na swoich bankowych kontach zostawiła mnóstwo pie­niędzy. Nadal tam leżą.

- Przesłuchiwano DeVane'a?

- Tak. Kiedy to się stało, podobno akurat pływał swym jachtem po Morzu Jonskim, ciesząc się słońcem i popijając szampana. Miał na pokładzie kilku gości. Rozmawiałem z wło­skim policjantem, który przesłuchiwał wtedy DeVane'a, wielkim miłośnikiem opery. Był zdania, że DeVane specjalnie sienie zdziwił i nie przejął zaginięciem śpiewaczki. Policjant podejrze­wał, że facet maczał w tym palce, ale nie sposób było cokolwiek mu udowodnić. DeVane obiecał nawet nagrodę w wysokości pięciu milionów lirów dla kogoś, kto wskaże miejsce pobytu tej kobiety. Ale nikt nigdy nie zgłosił się po pieniądze.

- To intrygująca historia. Niech pan postara się pogrzebać jeszcze głębiej - powiedział Seth. Równocześnie postanowił sam zainteresować się bliżej ambasadorem DeVane'em.

- Aha, jest jeszcze jedna rzecz - dodał Marshall. - Facet jest kolekcjonerem. Zbiera praktycznie wszystko, co ma dużą war­tość. Monety, znaczki, biżuterię, wszelkiego rodzaju dzieła sztu­ki, a nawet stylowe meble. Mówią że jest właścicielem wspa­niałej kolekcji kamieni szlachetnych. Na tym polu rywalizuje ze Smithsonian Institute.

- A więc zbiera także brylanty.

- Tak. Podobno kamienie szlachetne to jego namiętność. Mniej więcej dwa lata temu kupił szmaragd za trzy miliony dolarów. Wspaniały, ale, jak słyszałem, zapłacił za niego dwa razy więcej, niż był wart, bo kamień ma rzekomo jakąś magiczną moc. - Marshall skrzywił się drwiąco. - DeVane wygląda mi na faceta, który mógł zainteresować się Trzema Gwiazdami. Czyż­by wierzył w legendę o nieśmiertelności człowieka, który je po­siądzie? - roześmiał się głośno.

- To prawdopodobne.

Seth uprzytomnił sobie, że nie widział nazwiska ambasa­dora na liście sporządzonej przez Bailey. Dlaczego? To było dziwne.

- Niech pan zbiera informacje. Chciałbym sam porozma­wiać z tym włoskim policjantem, który go przesłuchiwał. I dzię­kuję, że wkłada pan w tę sprawę tak dużo wysiłku.

Marshall zamrugał ze zdumienia. Porucznik wprawdzie zawsze dziękował podwładnym za dobrą robotę, ale zwykle robił to zdawkowo. Tym razem w słowach szefa wyczuł serdeczność.

- Nie ma za co. I tak nie dobierzemy się temu facetowi do skóry. Jest przebiegły i śliski jak wąż. A poza tym chroni go immunitet.

- Najpierw sprawdźmy szczegółowo DeVane'a, a potem bę­dziemy martwić się o resztę. - W drzwiach szatni ukazał się policjant, który przyszedł na nocną zmianę. - Niech pan idzie się przespać - powiedział Seth do Marshalla.

W tej chwili na drzwiczkach szafki, którą otworzył przybyły, zobaczył ogromną fotografię Grace. Pięknej, roześmianej i... kompletnie nagiej.

Miała odrzuconą w tył głowę, na ustach zmysłowy uśmiech, a w oczach błyski. Jej skóra przypominała wypolerowany marmur. Ponętne, piękne ciało, z udrapowaną na nich falą cie­mnych włosów, mogło doprowadzić do szaleństwa każdego mężczyznę.

Marshall też zobaczył zdjęcie Grace i westchnął. Od Cade'a Parrisa dowiedział się o bliskich stosunkach łączących poruczni­ka z tą kobietą. Widząc teraz kolegę, stojącego przed szafką i pogwizdującego beztrosko jakąś melodię, pomyślał, że są to chyba jego ostatnie chwile.

- Poruczniku... - zaczął głośno, chcąc jakoś dać znać koledze.

Seth podniósł rękę, aby uciszyć Marshalla, i podszedł do otwartej szafki. Przebierający się policjant spojrzał przez ramię.

- O, pan porucznik.

- Witaj, Bradley - powiedział Seth. Nie odrywał wzroku od błyszczącej fotografii.

- Prawda, że ładna kobitka? Kolega z dziennej zmiany opo­wiadał, że była u nas w wydziale. Widział ją z bliska. Wyglądała równie szałowo jak na tej fotografii.

- Tak mówił?

- Właśnie tak. Więc w stosie starych czasopism leżących u mnie w garażu wynalazłem tę fotografię. Jest na czym zawie­sić oko, no nie?

- Bradley... - syknął ostrzegawczo Marshall i pomyślał, że nieświadomy niczego kolega załatwił sobie zwolnienie ze służby.

Seth odetchnął głęboko. Musiał się opanować. Aż go korci­ło, żeby jednym ruchem zerwać zdjęcie Grace. Spojrzał na Bradleya.

- Z tej szatni korzystają też policjantki - przypomniał obo­jętnym tonem. - Ze względu na kobiety nie powinien pan przy­klejać w szafce takiej fotografii. To niestosowne. - Gdzie po­dział się tatuaż Grace? - pomyślał, nadal oszołomiony widokiem jej nagiego ciała. Ile miała wtedy lat? Dziewiętnaście? - Bradley, znajdź sobie lepsze miejsce na to zdjęcie. - dodał równie spokojnie.

- Dobrze, panie poruczniku.

Odwracając się, Seth jeszcze raz rzucił okiem przez ramię.

- A poza tym jest lepsza w naturze - dodał. - Znacznie lepsza.

Po wyjściu szefa z szatni Marshall nabrał głęboko powietrza. Spojrzał na kolegę.

- Bradley - mruknął - masz więcej szczęścia niż rozumu.

Świtało, gdy Seth wrócił wreszcie do domu. Przez cały czas zajmował się koszmarnym morderstwem w dzielnicy Bethesda. Będzie mógł zamknąć śledztwo, gdy otrzyma raport lekarza sądowego i wyniki autopsji potwierdzające to, czego sam wcześniej zdołał się dowiedzieć. Trzydziestosześcioletni męż­czyzna, który prowadził spokojne i wygodne życie, dobrze zara­biając jako programista, nagle przestał oglądać telewizję, pod­niósł się z kanapy, załadował rewolwer i w ciągu mniej więcej dziesięciu minut pozbawił życia trzech członków najbliższej rodziny, a zaraz potem samego siebie.

Zdaniem Setha motywy tej zbrodni były nie do ustalenia. Mógł wrócić do domu dwie godziny wcześniej, ale postanowił wykorzystać różnicę między czasem lokalnym a europejskim na przeprowadzenie kilku rozmów telefonicznych. Zadawał pyta­nia, zdobywał informacje. Mozolnie dopasowywał elementy układanki. Powoli w jego głowie tworzył się obraz Gregora DeVane'a - człowieka bardzo bogatego, mającego prestiż i wła­dzę; obcującego z ludźmi równie majętnymi i wpływowymi jak on sam; prowadzącego wielkie interesy; bez rodziny.

W tych wszystkich informacjach nie da się wynaleźć niczego podejrzanego, myślał Seth, zamykając za sobą frontowe drzwi. Był zawiedziony.

Nie było też żadną zbrodnią posyłanie róż pięknej, młodej damie. Nie nasuwał także większych podejrzeń fakt, iż DeVane był kiedyś związany z kobietą, która potem zniknęła. Ale to, że żył z jeszcze inną, zainteresowało Setha. Tym razem chodziło o Francuzkę. Piękną primabalerinę, uchodzącą za najlepszą tan­cerkę dziesięciolecia. Znaleziono ją martwą we własnym pary­skim domu, zmarła w wyniku przedawkowania narkotyków.

Sąd uznał jej śmierć za samobójczą, chociaż wszyscy przyja­ciele zgodnie oświadczyli, że piękna tancerka nigdy nie zażywa­ła narkotyków. Prowadziła zdrowy tryb życia i bardzo dbała o kondycję fizyczną. Policja przesłuchiwała DeVane'a, ale była to tylko czysta formalność. Dokładnie o tej porze, o której mło­da primabalerina zapadła w narkotyczną śpiączkę i zaraz potem zmarła, ambasador przebywał w Białym Domu, zaproszony na audiencję.

Zarówno jednak Seth, jak i włoski policjant, uznali, że mają do czynienia ze zdumiewającą zbieżnością.

DeVane jest kolekcjonerem, pomyślał Seth. Amatorem pięknych przedmiotów i pięknych kobiet. Człowiekiem, który potra­fił dwukrotnie przepłacić wartość drogocennego szmaragdu dla­tego, że z tym kamieniem była związana jakaś legenda. Seth postanowił przekonać się, ile jeszcze wątków dotyczących am­basadora uda mu się ze sobą powiązać. Zaraz potem odbędzie rozmowę z tym człowiekiem.

Wszedł do salonu. W świetle lampy ujrzał Grace. Zwinięta w kłębek, spała na kanapie. Był przekonany, że pojechała do Cade'a. Co tutaj, do licha, jeszcze robiła?

Została. Powiedziała, że będzie czekać. Jeszcze nigdy żadna kobieta na niego nie czekała. I nigdy nie życzył sobie, aby to robiła. Setha ścisnęło w gardle. Poczuł przypływ wzruszenia i czułości. Jego serce było zagrożone, przestawało do niego należeć. Za wszelką cenę musi je odzyskać. Zapragnął nagle odwrócić się na pięcie, zostawić Grace i wrócić do swej upo­rządkowanej, stabilnej egzystencji.

Gdy okazało się, że stał się całkiem bezwolny, przeraził się jeszcze bardziej. Nie potrafił zdobyć się na żaden ruch.

Pomyślał, że ta kobieta wkrótce się nim znudzi. Straci zain­teresowanie związkiem, na który zdecydowała się pod wpływem impulsu, kierowana porywem zmysłów. A jak zakończy znajo­mość? Będzie robić uniki? Nie, to nie było w jej stylu. Na pewno uczyni to odważnie i bez żadnych niedomówień. Tak właśnie postępowała. Początkowo chciał wierzyć, że jest zimna i wyra­chowana, ale okazało się to nieprawdą. Była kobietą ciepłą, spontaniczną i o gołębim sercu. Równocześnie jednak, jak są­dził, nietrwałą w uczuciach.

Nachylił się nad kanapą i badawczo przyglądał się śpią­cej. Miała napiętą twarz, a na czole pionowe zmarszczki. Coś musiało ją dręczyć we śnie. Co za koszmary nękały ją po no­cach? Jakie miała zmartwienia? Biedna, mała, bogata dziew­czynka, pomyślał. Zrobiło mu się jej żal. Delikatnie roztarł palcem zmarszczki na czole śpiącej, a potem ostrożnie wziął ją w objęcia.

- Chodź, dziecino - szepnął. - Czas iść do łóżka.

- Nie. - Zaczęła się wyrywać i odpychać Setha. - Nie. Czyżby nadal męczył ją jakiś koszmar senny? Szczerze zmar­twiony, przygarnął ją do siebie.

- To ja, Seth. Nie masz się czego obawiać. Jestem z tobą.

- Obserwuje mnie. - Skryła twarz w zagłębieniu męskiego ramienia. - Z zewnątrz. Z każdej strony. Bez przerwy śledzi.

- Ciii... Nie ma tu nikogo.

Ruszył w stronę schodów. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego zastał oświetlony cały dom. Zapaliła wszystkie lampy, obawia­jąc się ciemności. A jednak nie uciekła.

- Nikt nie zrobi ci krzywdy. Przyrzekam, Grace.

- Seth. - Z trudem otworzyła oczy i popatrzyła na niego. - Seth - powtórzyła. Dotknęła ręką zarośniętego policzka. - Źle wyglądasz. Jesteś wykończony.

- Możemy zaraz zamienić się rolami. Ty weźmiesz mnie na ręce - zażartował.

Objęła Setha i przytuliła policzek do jego twarzy.

- Słuchałam wiadomości. Wiem, co stało się z tą rodziną.

- Nie musiałaś tu na mnie czekać.

- Seth. - Odsunęła się i spojrzała mu w oczy.

- Nie zamierzam mówić o tym, co się stało - powiedział zdecydowanym tonem. - Więc nie pytaj.

- Nie chcesz mówić, bo sprawia ci przykrość rozmowa na ten temat? A może dlatego, że nie zamierzasz dzielić się ze mną niczym, co cię martwi?

Doniósł ją do sypialni. Postawił obok łóżka. Odwrócił się i zaczął zdejmować koszulę.

- Grace, jestem skonany. Za parę godzin znów muszę być na nogach. Chcę się zdrzemnąć.

- W porządku. Ja już trochę pospałam. Zaraz zamówię sobie taksówkę.

Powiesił koszulę na krześle. Usiadł, żeby ściągnąć buty.

- Rób, na co masz ochotę.

- Nie mam ochoty stąd wychodzić, lecz, jak widzę, tobie odpowiada takie rozwiązanie.

Cisnął butem w drugi koniec pokoju.

- Nigdy mi się to nie zdarza - syknął przez zęby. - Nie robię takich rzeczy.

- Dlaczego? To zawsze poprawia samopoczucie. - Seth na­prawdę wyglądał okropnie. Krańcowo wyczerpany, a zarazem zły na siebie. Grace postanowiła dać spokój. Podeszła blisko i zaczęła rozmasowywać mu mięśnie na karku. - Czy wiesz, poruczniku, czego teraz najbardziej ci potrzeba? - Pocałowała go w czubek głowy. - Oczywiście, oprócz mnie. Powinieneś zrobić sobie kąpiel z bąbelkami, aby odprężyć całe ciało. Na razie sama zobaczę, co da się z tobą zrobić.

Jej sprawne ręce masowały mięśnie Setha. Rozluźniały ra­miona.

- Dlaczego?

- To jedno z twoich ulubionych pytań, mam rację? No, kładź się na brzuchu i pozwól mi popracować nad tą zwalistą skałą, którą nazywają plecami.

- Potrzebuję tylko snu.

- Hm... - Popchnęła Setha na łóżko i uklękła tuż obok niego. - Przewróć się na brzuch, przystojniaku.

- Teraz mam lepszy widok. - Usiłując się uśmiechnąć, bawił się włosami Grace. - Chodź do mnie. Jestem zbyt zmęczony, aby się ciebie pozbyć.

- Zapamiętam to sobie. - Pchnęła go lekko. - No, obróć się wreszcie.

Z głębokim westchnieniem przekręcił się na brzuch. Jęknął jeszcze głośniej, gdy poczuł, jak Grace siada mu na plecach i zaczyna ugniatać rękoma obolałe mięśnie.

- Na twoim miejscu brałabym regularne masaże. - Naciska­ła go mocno nadgarstkiem i rozmasowywała palcami. - Jeśli przyniesiesz ulgę własnemu ciału, będzie ci lepiej służyło. Co tydzień biorę w klubie masaże. Stefan zdziałałby cuda z twoimi mięśniami. Zlikwidowałby stałe napięcie.

- Stefan. - Seth zamknął oczy i usiłował nie myśleć o ob­cym facecie i jego rękach wędrujących po ciele Grace. - Już to sobie wyobrażam - mruknął.

- To profesjonalista - wyjaśniła. - Jego żona jest terapeutką na pediatrii. Cudownie radzi sobie z małymi pacjentami i bardzo im pomaga.

Pomyślał o dzieciach i to osłabiło jego samokontrolę. Nie bez znaczenia były też błądzące po ciele dłonie Grace i jej kojący głos. Nadal jednak pod zamkniętymi powiekami miał przed oczami tamten straszliwy obraz.

- Te dzieci leżały w łóżku - powiedział nagle matowym głosem.

Ręce Grace na chwilę znieruchomiały. Zaraz jednak, ode­tchnąwszy głęboko, ponownie wprawiła je w ruch. Masowała wzdłuż kręgosłupa i łopatek.

Czekała w napięciu, czy Seth powie coś więcej.

- Młodsza dziewczynka miała szmacianą lalkę - mówił da­lej. - Starą i zniszczoną. Nadal ściskała ją w rączkach. Na ścia­nach pokoju wisiały plakaty do filmów Disneya. Z postaciami z bajek, które kończą się szczęśliwie. Starsze dziecko miało obok łóżka czasopismo dla nastolatek. Małe dziewczynki zwy­kle je czytają, nie mogąc się doczekać, aż jeszcze trochę podros­ną - Seth zamilkł na chwilę. - Już się nie obudziły. Nieświado­me, że żadna z nich nigdy nie stanie się nastolatką.

Grace milczała. Bo cóż w takiej sytuacji mogłaby powiedzieć? Nachyliła się i wargami dotknęła ramienia Setha. Poczu­ła, jak nerwowo wypuścił z płuc powietrze.

- Najgorzej, gdy chodzi o dzieci. Człowieka wtedy aż skrę­ca. Nie znam policjanta, który potrafiłby bez emocji patrzeć na ofiary zbrodni. Matka dziewczynek leżała na schodach. Usły­szawszy strzały, pewnie biegła na piętro do dzieci. Ojciec zszedł potem na parter, usiadł na kanapie w saloniku i dokończył swe­go dzieła.

Grace przywarła do pleców Setha.

- Spróbuj zasnąć - szepnęła do ucha.

- Zostań. Proszę.

- Dobrze. - Zaniknęła oczy i wsłuchiwała się w jego od­dech, coraz bardziej miarowy. - Zostanę.

Obudził się. Był sam. Przez chwilę zdawało mu się, że poło­żywszy się nad ranem, miał sen. Nadal jednak powietrze było przesycone charakterystycznym zapachem. Czuł go też na włas­nej skórze. Tam, gdzie leżała Grace.

Podniósł do oczu rękę z zegarkiem, żeby sprawdzić, która godzina. Wczoraj zapomniał go zdjąć. Bez względu na to, co przeżywał, jego wewnętrzny zegar działał niezawodnie. Dwie minuty dłużej pozostał pod prysznicem, żeby do końca pozbyć się zmęczenia. Goląc się, przyrzekł sobie, że gdy tylko będzie miał wolny dzień, odda się całkowitemu lenistwu.

Zaraz potem zaklął pod nosem. Zapomniał nastawić ekspres do kawy. W ten sposób stracił dziesięć cennych minut i potem na łeb na szyję przyjdzie mu gnać do pracy. Do jednej rzeczy w żadnym razie nie mógł dopuścić. Nie zamierzał rozpoczynać dnia od tej brązowej trucizny, jaką podawano w policyjnej kantynie.

Tak intensywnie myślał o kawie, że kiedy nagle poczuł jej aromat, jak za kuszącym syrenim śpiewem ruszył po schodach w dół, przekonany, że to złuda.

Gdy stanął na progu kuchni, jego oczom ukazał się zdumie­wający widok. Na stole stał dzbanek pełen gorącej, czarnej jak smoła kawy, której wspaniały zapach rozchodził się po całym domu. Obok siedziała Grace. Czytała poranną gazetę i skubała świeżą bułkę. Zaczesała włosy w tył. Wyglądało na to, że ma na sobie tylko jedną z koszul Setha.

- Dzień dobry - przywitała go uśmiechem, a potem z niedo­wierzaniem pokręciła głową. - Czy ty naprawdę jesteś zwykłym śmiertelnikiem? Po niecałych trzech godzinach snu wyglądasz idealnie.

- Długoletnia wprawa - mruknął Seth. - Sądziłem, że sobie poszłaś.

- Mówiłam, że zostanę. Kawa jest gorąca. Chyba nie masz mi za złe, że sama się obsłużyłam?

- Nie. - Nie ruszył się z miejsca. - Nie mam.

- Jeśli pozwolisz, posiedzę trochę przy kawie, zanim pójdę się ubrać. Potem pojadę do Cade'a. Zamierzam dziś odwiedzić szpital, a później wrócę do siebie, do domu. Najwyższa pora. Do popołudnia sprzątaczka powinna skończyć robotę, więc... - Grace zamilkła w pół zdania, skonsternowana milczeniem Se­tha. Nadal wpatrywał się w nią badawczo. - O co chodzi? - spytała, uśmiechając się niepewnie.

Nie spuszczając z niej wzroku, zdjął z widełek słuchawkę i z pamięci wystukał jakiś numer.

- Mówi Buchanan. Przyjadę za godzinę - oznajmił. - Mam do załatwienia sprawy osobiste. - Odwiesił słuchawkę i odwró­cił się do Grace. - Wracaj do łóżka. Proszę.

Podniosła się i wzięła go za rękę.

Gdy ubrania leżały na podłodze, pościel była odrzucona na bok, a zasłony zaciągnięte, Seth położył się obok Grace.

Czuł nieprzepartą chęć obejmowania i pieszczenia tej kobie­ty. Podarował sobie godzinę na poddanie się emocjom, jakie w nim wywoływała. Zaledwie godzinę, mimo to wcale się nie spieszył. Całował ją bardzo powoli i łagodnymi ruchami pieścił jej ciało.

W tej chwili należała do niego. Gotowa, żądna pieszczot i odwzajemniająca pocałunki. Miał przed sobą nie wysychające źródło serdeczności i ciepła. Z jej ust wyrywały się krótkie, radosne westchnienia, a ciałem wstrząsały dreszcze. Pieścił de­likatnie. Z niewiarygodną cierpliwością. Za każdym razem, gdy spotykały się ich wargi, serce Grace kołatało w piersi. Pieszczo­tom kochanków towarzyszyły westchnienia, jęki i szepty. Zato­pili się w świecie cudownych wrażeń, dotychczas im nie zna­nych. Tak bardzo potrzebował Grace, jak ona jego. Leżała bez­wolna, chłonąc pieszczoty i pozwalając prowadzić się tam, gdzie zechciał. Dłonie Setha wędrowały po jej rozgrzanej, saty­nowej skórze.

- Powiedz, że mnie pragniesz. - Sunął po jej piersi wargami.

- Tak. - Przyciągnęła go mocno do siebie. - Pragnę.

- Powiedz, że jestem ci potrzebny. - Przeciągnął językiem po naprężonym sutku.

- Tak. - Jęknęła, gdy zaczął delikatnie ssać pierś. - Jesteś mi potrzebny.

Powiedz, że mnie kochasz. To życzenie wyraził tylko w my­ślach, kiedy zatapiał usta w rozchylonych wargach Grace, obie­cujących rozkosz.

- Teraz? - Wpatrywał się w jej twarz.

- Tak - wyszeptała. - Teraz.

Połączył się z nią powoli. Równocześnie zadrżeli z rozkoszy. Seth zobaczył, jak oczy Grace wypełniają się łzami, i po raz pierwszy w życiu poczuł gwałtowny przypływ czułości. Pocało­wał jeszcze raz. Zaczął poruszać się wolno i ostrożnie.

Było to doznanie tak cudownie delikatne i słodkie, że po rozpło­mienionych policzkach Grace popłynęły łzy. Zadrżały jej wargi.

- Nie zamykaj oczu - poprosił Seth, scałowując łzę płynącą po jej policzku. - Muszę je widzieć, gdy wezmę cię całą.

Nie potrafiła powstrzymać płaczu. Poddała się fali rozczule­nia. Ledwie go widziała przez łzy. Raz po raz powtarzała jego imię. Ciałem wstrząsnął spazmatyczny dreszcz.

- Oddaj mi się - wyszeptał gardłowym głosem. Opadł na nią całym ciałem. Poruszał się powoli i rytmicznie. Wreszcie zatopił twarz w jej włosach. - Oddaj mi się. Cała.

ROZDZIAŁ 10

Na oddziale dla niemowląt Grace kołysała dziewczynkę. Tak malutką, że mieściła się na ręku między łokciem a prze­gubem. Dużymi, niebieskimi oczętami niemowlę wpatrywa­ło się w opiekunkę. Dopiero co przeszło operację. Zlikwido­wano dziurę w serduszku. Lekarze mieli nadzieję, że wydobrzeje.

- Carrie, wszystko będzie dobrze - Grace przemawiała do drobniutkiej dziewuszki. - Wyzdrowiejesz.

Poklepała czule policzek niemowlaka. Wydawało się jej, że Carrie odpowiedziała uśmiechem. Grace miała ochotę coś zanu­cić, aby dziecko szybciej zasnęło. Wiedziała, że dyżurne pielęg­niarki niemal zatykały sobie uszy, gdy tylko zaczynała śpiewać jakąś kołysankę. Maluchy rzadko jednak reagowały na fałszywe tony, więc półgłosem nuciła Carrie do ucha, dopóki nie opadły jej powieki.

Kiedy maleństwo już smacznie spało, nadal kołysała je w ra­mionach. Teraz robiła to dla siebie. Każdy, kto lulał dziecko do snu, wie, że wywiera to dobroczynny wpływ na obie strony. Z niemowlęciem śpiącym w ramionach, Grace myślała o swoim największym pragnieniu.

Marzyła o własnych dzieciach. Pragnęła nosić je w sobie, czując, jak rosną i poruszają się w brzuchu, a potem urodzić, przyłożyć do piersi i stać się ich karmicielką.

Pragnęła bawić się z dziećmi i przyglądać się im, gdy śpią. Wychowywać je i obserwować, jak dorastają, marzyła dalej, z zamkniętymi oczyma kołysząc na rękach cudzą małą dziewu­szkę. Troszczyć się o nie i uspokajać, gdy z lękiem obudzą się w nocy, a nawet przeżywać pierwsze rozstanie.

Macierzyństwo było największym pragnieniem Grace. I naj­skrytszym. Gdy po raz pierwszy znalazła się na pediatrii z zamia­rem podjęcia tu pracy, miała obawy, że robi to tylko dlatego, aby ukoić własny ból. Szybko jednak stwierdziła, że tak nie jest. Kiedy tylko wzięła na ręce chore dziecko i zaczęła je pocieszać, zrozumia­ła, że to, co czyni, znaczy dla niej samej znacznie więcej.

Miała wiele do zaofiarowania. Rozpierał ją nadmiar miłości, którą chciała dać innym. A tutaj, w szpitalu, nikt nie kwestiono­wał jej intencji. Mogła robić coś pożytecznego, co miało głębszy sens. Podniosła się z krzesła i delikatnie włożyła Carrie do łóże­czka.

- Niedługo cała i zdrowa wrócisz do domu - szepnęła. - I nie będziesz pamiętała, że to ja kołysałam cię do snu, gdy twoja mama nie mogła być przy tobie. Ale ja to zapamiętani. Chyba Carrie jest w lepszej formie - powiedziała do podchodzącej pielęgniarki.

- To dzielna dziewczynka. Ma pani cudowną rękę do dzieci, pani Fontaine.

- Wpadnę za dwa dni - obiecała Grace. - Gdybym była wcześniej potrzebna, proszę dzwonić do mnie do domu.

Pielęgniarka popatrzyła uważnie. Morderstwo u pani Fon­taine stało się ostatnio tematem szpitalnych rozmów.

- O co chodzi?

- Czy w domu będzie się pani czuła bezpiecznie? - spytała z troską.

- Postaram się, żeby tak było. - Grace pożegnała spojrze­niem Carrie i opuściła salę.

Postanowiła wstąpić jeszcze na chwilę na pediatrię i odwie­dzić starsze dzieci. A potem zadzwoni do Setha do biura i zapy­ta, czy zechce zjeść u niej w domu małą kolację.

Odwróciła się i niemal wpadła na DeVane'a.

- Gregor? - Uśmiechem starała się pokryć niepokój, który nagle ją ogarnął. - Ty tutaj? Co za zbieg okoliczności! Ktoś ci zachorował?

Coś dziwnego działo się z jego oczyma. Były rozbiegane i przekrwione.

- Zachorował? - powtórzył.

- Jesteśmy w szpitalu - uprzytomniła mu Grace. Położyła dłoń na ramieniu ambasadora. - Nic ci się nie stało?

Drgnął nerwowo. Przyszedł tu tylko dla tej kobiety.

- Nie, nic - zapewnił. - Na chwilę się zamyśliłem. Nie spodziewałem się, że tu cię zobaczę. - Oczywiście, mówił nie­prawdę. Niezwykle starannie zaplanował to spotkanie. Ujął rękę Grace i egzaltowanym gestem podniósł do ust. - To wielka przyjemność móc cię spotkać, nawet w takim miejscu. Przyja­ciele namówili mnie, abym zainteresował się chorymi dziećmi. Ich los leży mi na sercu.

- Mnie też. - Uśmiech na twarzy Grace stał się cieplejszy. - Chcesz przejść się po oddziale?

- Z największą przyjemnością. - Odwrócił się i dał jakiś znak dwóm rosłym mężczyznom, którzy stali parę kroków dalej. - Moja ochrona - wyjaśnił. - A co ciebie tu sprowadza?

Starym zwyczajem Grace nie powiedziała prawdy.

- Rodzina Fontaine'ów wspiera finansowo oddział dziecię­cy. Lubię tu czasami wpaść i przekonać się na własne oczy, co robi szpital z otrzymywanymi pieniędzmi - wyjaśniła lekkim tonem. W jej oczach pojawiły się filuterne błyski. - A ponadto, kto wie, może przypadkiem uda mi się natknąć na jakiegoś przystojnego lekarza lub... ambasadora - dodała kokieteryjnie. Oprowadzając DeVane'a po szpitalu, zastanawiała się, w jaki sposób wyciągnąć od niego pieniądze dla chorych dzieci.

- Ogromnie żałuję, że nie mam potomstwa - oświadczył, chociaż nie znosił dzieci. - Ale do tej pory nie udało mi się znaleźć odpowiedniej kobiety... A że staję się coraz starszy, jestem skazany na bezdzietność.

- Jesteś jeszcze młodym człowiekiem - zaprotestowała Grace. - Silnym i żywotnym. Możesz mieć tyle dzieci, ile zapragniesz.

- Ach. - Ambasador zajrzał jej głęboko w oczy. - Do tego jest jeszcze potrzebna odpowiednia kobieta.

Poczuła się nieswojo. Przenikliwy wzrok DeVane'a i nie­dwuznaczne aluzje robiły przykre wrażenie.

- Na pewno znajdziesz odpowiednią partnerkę. A tutaj, po­patrz, są wcześniaki. - Podeszła do szklanej ściany. - Są takie maleńkie. I bezradne.

- Zwłaszcza te upośledzone - zauważył DeVane. Grace źle odebrała jego słowa.

- Niektóre z tych dzieci wymagają szczególnych warunków i długotrwałej opieki lekarskiej, żeby mogły normalnie się roz­winąć. Nie nazywałabym ich jednak upośledzonymi.

Popełniam błędy, uznał zirytowany DeVane. W obecności tej kobiety, której zapach perfum działał mu na zmysły, chwilami tracił bystrość umysłu.

- Przepraszam, ale czasami zawodzi mnie znajomość an­gielskiego. Zdarza mi się używać nieodpowiednich określeń.

Grace uśmiechem skwitowała wyjaśnienie ambasadora. Nie chciała, aby czuł się skrępowany.

- Twój angielski jest doskonały.

- Mam nieśmiałe pytanie. Czy dasz się namówić na lunch? Wyłącznie przyjacielski. Łączą nas przecież wspólne zainteresowania. - Spojrzał wymownie na maleństwa leżące za szklaną taflą.

Grace musiała przyznać, że propozycja DeVane'a miała swo­je plusy. Był mężczyzną eleganckim i kulturalnym. Bogatym i wpływowym. Może dałby się namówić na pomoc w utworze­niu międzynarodowej części Fundacji Spadającej Gwiazdy? Po­mysł ten nurtował ją od pewnego czasu i bardzo chciała go wprowadzić w życie.

- Z największą przyjemnością poszłabym z tobą coś zjeść - odparła z uśmiechem - ale mam na głowie mnóstwo spraw i ani chwili wolnego czasu. Właśnie wychodziłam ze szpitala, gdy natknęłam się na ciebie. Muszę nadzorować w domu pewne... naprawy. - Uznała, że to wyjaśnienie jest odpowiednie. - Ale mam nadzieję, że niedługo uda mi się skorzystać z twojej miłej propozycji. Mamy przecież wspólne zainteresowania i w związ­ku z nimi chcę poradzić się ciebie w pewnej sprawie.

- W każdej chwili jestem do dyspozycji - szarmancko oz­najmił DeVane.

Pocałował Grace w rękę. Powziął nieodwołalną decyzję. Po­cząwszy od dzisiejszej nocy, będzie miał tę kobietę wyłącznie dla siebie i nie będzie musiał już dłużej wysilać się na żadne gierki ani grzeczne słówka.

- To miło z twojej strony. - Poczuła się winna, bo przecież okazywał przychylność i zainteresowanie sprawom leżącym jej na sercu. Pocałowała go w policzek. - Muszę uciekać. Zadzwoń. W przyszłym tygodniu możemy umówić się na lunch. - Jeszcze jednym uśmiechem pożegnała DeVane'a i szybko odeszła.

Z wściekłością zacisnął pięści. Skinął na jednego ze swych ochroniarzy.

- Śledź tę kobietę - nakazał. - Ani na chwilę nie spuszczaj jej z oczu i czekaj na dalsze instrukcje.

Zważywszy na to, z jak stoickim spokojem znosił własną, ekscentryczną rodzinę, Cade był głęboko przekonany, że jest jednym z najcierpliwszych mężczyzn pod słońcem. Był jednak również całkowicie pewny, że jeśli Grace każe mu po raz dzie­siąty przesunąć jeszcze jeden mebel w salonie, żeby przekonać się naocznie, gdzie pasuje najlepiej, to on sam usiądzie w kącie i, załamany, rozbeczy się jak dziecko.

- Wygląda świetnie - mruknął.

- Hmm...

Niepewność w oczach Grace wystarczyła, aby Cade'a ogar­nęła czarna rozpacz. Był wykończony. Bolały go wszystkie mięśnie.

- Jest wspaniale. Naprawdę - przekonywał. - Zrób zdjęcie. Oczyma duszy już widzę je na okładce „House and Garden”.

- Za bardzo się entuzjazmujesz - skarciła go Grace. - Chyba byłoby lepiej inaczej umeblować ten kąt. - Cichy jęk rozpaczy, jaki wyrwał się z ust udręczonego pomocnika, skwitowała lek­kim grymasem. - Oczywiście, trzeba by również przesunąć niski stolik i te dwie rzeczy... A palma - prawda, że to prawdziwe cudo - powinna stanąć tam. - Wskazała ręką.

Cudo w wielkiej donicy było ciężkie jak diabli. Cade zrzucił dumę z serca i wymamrotał słabym głosem:

- Mam jeszcze świeże szwy na ciele. Grace zbagatelizowała wyznanie.

- Och, co znaczy trochę wysiłku dla tak potężnego i silnego mężczyzny? - Podbiegła do niego, poklepała po policzku i przy­glądała się, jak Cade mężnie walczy z bólem kręgosłupa. Posta­nowiła dać spokój. Roześmiała się wesoło. - Nie przejmuj się niczym. Jest dobrze. Idealnie.

- Naprawdę? - W znękanych oczach Cade'a pojawił się błysk nadziei. - To już wszystko?

- Tak. I zaraz sobie usiądziesz, wysoko położysz nogi, a ja przyniosę ci pyszne, zimne piwo, które trzymam w lodówce wyłącznie dla wysokich i przystojnych prywatnych detek­tywów.

- Jesteś wspaniała.

- Już mi to mówiono. Rozgość się. Czuj się jak w domu. Zaraz do ciebie przyjdę.

Kiedy po chwili wróciła z tacą w rękach, zobaczyła, że Cade w całej rozciągłości zastosował się do udzielonych mu rad. Roz­siadł się na grubych poduchach imponującej, nowej kanapy w kształcie litery „U”, oparł stopy na wypolerowanym blacie hebanowego stolika i zamknął oczy.

- Chyba naprawdę cię wykończyłam. Mam rację?

Cade mruknął coś pod nosem i otworzył jedno oko. Chwilę potem uniósł drugą powiekę. Na widok tacy, którą przed nim postawiła Grace, rozjaśniła mu się twarz.

- Jedzenie! - Z zachwytem rzucił się na zawartość tacy. Rozbawiona Grace patrzyła, jak błyskawicznie sprzątnął jabłko i ser brie z krakersami, a potem zabrał się za grzanki z kawiorem czekającym na lodzie w małej miseczce.

- To najmniej, co mogłam uczynić dla tak atrakcyjnego mężczyzny. - Usiadła obok Cade'a i nalała sobie kieliszek wina. - Jestem twoją dłużniczką.

Z pełnymi ustami rozejrzał się po pokoju. Oceniwszy ogrom swojej roboty, z uznaniem skinął głową.

- Święta prawda.

- Mam na myśli nie tylko pracę fizyczną - wyjaśniła. - Ofiarowałeś mi schronienie. Bezpieczną przystań, gdy tak bar­dzo jej potrzebowałam. Najbardziej jednak jestem ci wdzięczna za Bailey.

- Zupełnie niepotrzebnie. Kocham tę kobietę.

- Wiem. Ja też. I nigdy nie widziałam jej szczęśliwszej niż teraz. Wygląda na to, że całe życie na ciebie czekała. - Grace musnęła wargami policzek Cade'a. - Zawsze chciałam mieć brata. A teraz mam dwóch. Ciebie i Jacka. On i MJ też do siebie pasują prawda? Zachowują się tak, jakby od zawsze tworzyli zgraną parę.

- Fakt - przyznał Cade. - Nie odstępują się na krok. Patrze­nie na nich to duża frajda.

- Tak. Skoro już mowa o Jacku, sądziłam, że przyjdzie tu, żeby ci pomóc.

Cade nałożył łyżeczkę kawioru na następną grzankę.

- Nie mógł. Miał inną robotę. - Z błogim wyrazem twarzy przełknął smakowity kęs. - Ten facet nie wie, co traci.

- Pozwolę mu się o tym przekonać - z uśmiechem zapowie­działa Grace. - Czeka mnie jeszcze urządzenie od nowa dwóch pokoi na piętrze.

- Słuchaj, wydaje mi się, że trochę za bardzo spieszysz się z przemeblowaniem domu - zaczął ostrożnie Cade. - Doprowa­dzenie go do porządku musi pochłonąć sporo czasu. Bailey i ja chcielibyśmy, żebyś przeniosła się do nas na jakiś czas.

Do nas. Tak nazywali dom Cade'a. To miłe, pomyślała Grace.

- Tutaj już z powodzeniem można mieszkać - oświadczyła zdecydowanie. - Rozmawiałam z MJ. Wraz z Jackiem ulokują się w jej apartamencie. Najwyższy czas, abyśmy wszyscy wró­cili do stałych zajęć i zaczęli prowadzić normalne życie.

Ale MJ nie zostanie sama, pomyślał Cade. W milczeniu przez chwilę popijał piwo.

- Jakiś człowiek chce za wszelką cenę posiąść Trzy Gwiaz­dy. I, jak dotychczas, nie cofnął się przed niczym. Będzie działał nadal, równie bezwzględnie. Pociągając z ukrycia za wszystkie sznurki.

- Nie mam tych kamieni - przypomniała Grace. - I nie mogę ich mieć. Nie istnieje żaden powód, aby ten człowiek nadal mnie niepokoił.

- Grace, nie wiem, czy facet działa zgodnie z regułami logi­ki. Ale to, co robi, bardzo mi się nie podoba. W każdym razie nie chciałbym, żebyś sama przebywała w tym domu.

- Już zachowujesz się jak brat - śmiejąc się, powiedziała Grace. Ścisnęła Cade'a za ramię. - Kazałam zainstalować nowy, podobno świetny system alarmowy, a ponadto zamierzam kupić sobie psa. Wielkiego i groźnego. - Już miała powiedzieć o re­wolwerze w szafce nocnej i o tym, że potrafi celnie strzelać, ale się rozmyśliła. Cade mógłby zaniepokoić się jeszcze bardziej. - Jestem bezpieczna. Nic mi się nie stanie - zapewniła.

- A co o tym myśli Buchanan?

- Nie pytałam go o zdanie. Powiedział, że później tu wpad­nie, tak że nie będę sama.

- Martwi się o ciebie.

- Naprawdę?

- Nie znam bliżej tego człowieka, bo jest zamknięty w so­bie. Zresztą chyba nikt nie wie, jaki naprawdę jest. Kiedy jednak natknąłem się wczoraj na niego, gdy pobiegłaś na piętro, stał i gapił się w miejsce, na którym przed chwilą stałaś. - Cade uśmiechnął się lekko. - Tym razem twarz Buchanana nie była nieprzenikniona jak zwykle. Malowały się na niej uczucia, i to całkiem ludzkie. Zobaczyłem nie Automat, lecz prawdziwego Setha Buchanana... - Cade wypił łyk piwa. - Przepraszam, nie zamierzałem być wścibski.

- W porządku. Wiem świetnie, co miałeś na myśli. Seth do perfekcji opanował samokontrolę.

- Coś mi się wydaje, że udało ci się nieco wyszczerbić jego stalową zbroję. Było mu trzeba akurat czegoś takiego. Jesteś mu potrzebna.

- Mam nadzieję, że jest identycznego zdania. Okazał się mężczyzną, jakiego sama potrzebowałam. Zakochałam się w nim. - Grace roześmiała się nerwowo. - Aż nie mogę uwierzyć, że ci się do tego przyznaję. Nie zdradzam mężczyznom własnych sekretów.

- Co innego braciom - zauważył Cade. - Im można zaufać. Mam nadzieję, że Seth docenia swoje szczęście.

- Nie sądzę, aby w ogóle w nie wierzył.

Grace podejrzewała, że Seth nie wierzy także w legendę dotyczącą Trzech Gwiazd Mitry. Ona sama zdumiewająco szyb­ko przyjęła ją do wiadomości, uruchamiając nieco własną wy­obraźnię. Gwiazdy miały tajemną moc. Doświadczyły jej zarów­no Bailey wraz z MJ, jak i związani z nimi mężczyźni. Grace nie miała wątpliwości, że ktoś, kto chce posiąść tajemną moc tych kamieni, nie cofnie się przed niczym. To, że należą do muzeum, nie miało dla niego żadnego znaczenia. Nadal będzie ich pożą­dał. I obmyślał nowe sposoby zdobycia.

Jedno mu się nie uda, uznała Grace. Nie dostanie Gwiazdy za jej pośrednictwem, bo już jej nie ma. Przestała się liczyć w tej grze. Była więc bezpieczna we własnym domu i mogła powoli wracać do normalnego życia.

Ubrała się starannie. W długą suknię z białego jedwabiu, od­słaniającą ramiona. Pod cieniutką tkaniną, delikatną jak mgieł­ka, nie miała na sobie nic.

Rozpuściła włosy i srebrnymi grzebieniami spięła je po bo­kach. Kolczyki z szafirami, pamiątka po matce, połyskiwały w uszach jak gwiazdki. Pod wpływem impulsu założyła wysoko nad łokciem grubą, srebrną bransoletę. Przypominała w niej pogańską boginię.

Przeglądając się w lustrze, Grace poczuła lęk. Przez chwilę wydawało się jej, że w posrebrzanej tafli szkła widzi jakaś zja­wę. Szybko się otrząsnęła, wyśmiała własne obawy i wzięła się w garść.

W urządzonych na nowo pokojach poustawiała świeczniki i kwiaty. Stół pod oknem wychodzącym na boczną część ogrodu nakryła starannie dla dwóch osób. Zapaliła wszystkie świece.

Na lodzie chłodził się szampan. W pokoju rozbrzmiewała cicha, nastrojowa muzyka. Przyciemnione światło tworzyło ro­mantyczny nastrój. Wszystko było gotowe na pojawienie się upragnionego gościa.

Podjeżdżając pod dom, Seth zobaczył przez okna palące się świece. Nie wychodząc z wozu, przetarł bolące oczy. Był sfrustrowany i wykończony. Drgające płomienie przyciągały wzrok.

Po raz pierwszy w swym dojrzałym życiu był zmuszony przyznać, że wokół niego dzieje się coś, nad czym nie panuje. Nie miał zwłaszcza żadnego wpływu na postępowanie kobiety, która zapaliła świece i czekała teraz na niego w przyćmionym wnętrzu.

Przeszłość Gregora DeVane'a zaczął sprawdzać niemal in­stynktownie. Wiedział jednak, że czyni to także dlatego, iż ambasador zainteresował się Grace. Takie postępowanie nie le­żało w zwyczajach i charakterze Setha. Coraz więcej myślał o tej kobiecie. Stawała się dla niego kimś najważniejszym w ży­ciu. Czyżby miał obsesję na jej punkcie? Czy przyjechał do niej dlatego, że nie potrafił trzymać się z daleka? Czy z zazdrości interesował się DeVane'em?

Tak, chyba dlatego skupił szczególną uwagę na osobie amba­sadora. A poza tym nie ulegało wątpliwości, że ten człowiek ma wiele na sumieniu. Seth był przekonany, że uda mu się odkryć fakty wiążące DeVane'a ze śmiercią ludzi mających do czynie­nia z Gwiazdami. Potrzebował na to jeszcze trochę czasu. Mu­siał przeprowadzać wnikliwsze śledztwo.

Gdyby DeVane'a nie chronił immunitet dyplomatyczny, to, co wiedział Seth, wystarczyłoby w zupełności do przesłuchania.

Był kolekcjonerem. Gromadził dzieła sztuki. Rzadkie i cenne, owiane tajemnicą. Będące tematem mitów.

Przed rokiem DeVane sfinansował wyprawę naukową, mają­cą na celu odnalezienie legendarnych Gwiazd. Nie miał szczę­ścia, gdyż w poszukiwaniach ubiegł go jakiś inny archeolog. Znalazł słynne kamienie, które przeszły na własność Smithsonian Institute.

Ekspedycja kosztowała DeVane'a dwa miliony dolarów i skończyła się fiaskiem. Upragnione Gwiazdy wymknęły mu się z rąk. A archeolog, który je odkrył, trzy miesiące później zginął śmiercią tragiczną w Kostaryce. Seth nie wierzył w zbiegi oko­liczności. Człowiek, który uniemożliwił DeVane'owi zdobycie Gwiazd, stracił życie. Identyczny los spotkał także - o czym Seth zdołał się już dowiedzieć - kierownika nieudanej wyprawy. To też nie mógł być przypadek.

DeVane mieszkał w Waszyngtonie od dwóch lat i przez ten czas nigdy nie zwracał żadnej uwagi na Grace, chociaż musiał spotykać ją na przyjęciach. A teraz, gdy okazało się, że była mimo woli zamieszana w sprawę nieszczęsnych Gwiazd, zaczął się nagle nią interesować. Było to mocno podejrzane.

Jeszcze trochę czasu, pomyślał Seth, rozcierając bolące skro­nie, a ustali związek między DeVane'em a Salvinimi, nieuczci­wym urzędnikiem sądowym, zbirami, którzy zginęli w rozbitej furgonetce, i Carlem Monturrim. Sethowi był jeszcze potrzebny jakiś fakt świadczący niezbicie o tych powiązaniach. Wtedy uda­łoby mu się połączyć wszystkie ogniwa łańcucha zbrodni.

Na razie jednak musiał wysiąść z dusznego samochodu, wejść do domu, w którego oknach widniały zapalone świece, i mężnie stawić czoło huraganowi miotającemu jego osobistym życiem.

Roześmiał się nerwowo. Osobiste życie. Czy nie stanowiło ono części problemu? Nigdy nie miał osobistego życia i nie pozwalał sobie na nie. A teraz, zaledwie parę dni po poznaniu Grace, zachwiała się w posadach cała jego dotychczasowa egzy­stencja. Ku swemu przerażeniu odkrył, że nie potrafi dłużej rezygnować z osobistego życia i że pociąga go ono coraz bar­dziej. W tej sprawie też był mu potrzebny czas. Powinien cofnąć się o krok i nabrać dystansu, tak aby móc obiektywnie ocenić to, co się dzieje. A zaraz potem naprawić dotychczas dobrze działa­jący mechanizm. Mężczyzna, który potrafił zakochać się w cią­gu jednej nocy, nie mógł dłużej ufać samemu sobie. Seth uznał, że musi znów, i to szybko, zacząć kierować się logiką.

Między nim a Grace istniała ogromna różnica. Co do pocho­dzenia i środowisk, w jakich się wychowali, a także stylu życia i dążeń. W miarę upływu czasu pociąg fizyczny zmaleje, w naj­lepszym razie ulegnie stabilizacji. Seth potrafił już teraz wyob­razić sobie zniechęcenie Grace, gdy tylko minie początkowe zafascynowanie. Zrobi się nerwowa, no i coraz gorzej będzie znosiła jego stałą nieobecność i inne niedogodności wynikające ze służby w policji kryminalnej. On sam nie będzie w stanie sprostać wymaganiom życia towarzyskiego, do jakiego była przyzwyczajona, i nie będzie miał na nie ochoty.

Powinna poszukać sobie kogoś, kto spełni jej oczekiwania i wymagania. Kobiety tak pięknej jak Grace, adorowanej i pożą­danej, na długą metę nie zadowoli monotonne życie. I ciągłe czekanie na powrót do domu ukochanego mężczyzny.

Seth uznał, że opierając się rozwojowi wypadków, robi przy­sługę nie tylko sobie, lecz także jej. Stukając mosiężną kołatką, starał się zagłuszyć wewnętrzny głos, który mówił, że jest tchó­rzem i kłamcą.

Grace natychmiast stanęła w drzwiach. Miękkie światło z wnętrza domu przeświecało przez długą, powiewną, białą suk­nię. Widok tej kobiety i emanująca z niej siła zaparły Sethowi dech.

- Och, jak dobrze, że jesteś! - Musnęła palcami zapadnięte policzki Setha i dostrzegła głębokie cienie pod oczyma. - Miałeś dziś, poruczniku, ciężki dzień. Wejdź, proszę, i odpocznij.

- Wpadłem tylko na chwilę. Mam mało czasu i jeszcze mnó­stwo roboty - zastrzegł się od razu.

Bacznie obserwował Grace, spodziewając się zobaczyć roz­czarowanie w jej oczach. Pomogłoby mu utwierdzić się w prze­konaniu, że to, co postanowił, jest absolutnie słuszne. Ale na jej twarzy dostrzegł tylko promienny uśmiech.

- Wobec tego nie traćmy cennych chwil. - Wzięła go za rękę. - Na pewno nic nie jadłeś. Mam rację?

Czemu Grace nie pyta, dlaczego nie będzie mógł dłużej zostać? - zastanawiał się, irracjonalnie rozdrażniony. Dlaczego się nie skarży i nie narzeka?

- Tak. Masz.

- Wobec tego siadaj i napij się czegoś. A może jesteś jeszcze na służbie? - Przeszła z holu do salonu. Ze srebrnego kubełka z lodem wyjęła schłodzonego szampana. - Sądzę jednak, że jeden kieliszek ci nie zaszkodzi. Nie powiem o tym nikomu. - Zręcznie wysunęła korek z butelki. - Tu masz kanapki. Częstuj się, proszę. - Gestem wskazała tacę na niskim stoliku, a potem nalała szampana do kieliszków. - Mów, jak ci się teraz podoba to wnętrze. Niemal zamęczyłam biednego Cade'a, każąc mu dziesiątki razy przesuwać meble po całym pokoju. Chciałam jak najszybciej doprowadzić do porządku przynajmniej tę część domu.

Wnętrze było idealne. Każdy mebel i każdy drobiazg znajdo­wały się tam, gdzie wyglądały najlepiej. Doskonały zestaw barw, tkanin i dzieł sztuki świadczył o znakomitym i wyrafino­wanym guście gospodyni. Wszystkie elementy wyposażenia sprawiały wrażenie, jakby pieczołowicie kolekcjonowano je przez całe lata. A ta kobieta zrobiła to w ciągu paru dni! Było to, zdaniem Setha, wynikiem wychowania, stylu życia oraz, oczy­wiście, ogromnej zamożności.

Mimo to przestronny salon wcale nie wyglądał na bezosobo­wy czy urządzony z wykalkulowanym rozmysłem. Wręcz prze­ciwnie. Stwarzał ciepłe, sympatyczne wrażenie.

Seth patrzył na staroświeckie flakony barwy szlachetnych kamieni, zwiniętego w kłębek kota z chińskiej porcelany i bujną paproć w mosiężnej donicy. Na kwiaty w kryształowych wazo­nach. I migocące płomienie świec. Wszędzie odczuwało się do­tyk ręki Grace.

Spojrzał w górę na drewnianą balustradę.

- Jak widzę, jest cała. Kazałaś ją naprawić.

Coś jest nie tak, pomyślała Grace, podchodząc i wręczając mu kieliszek z szampanem.

- Tak. Bardzo zależało mi na tym, aby zrobili to jak najszyb­ciej. Mam już też nowy system alarmowy. Sądzę, że ocenisz go pozytywnie.

- Jeśli chcesz, rzucę na niego okiem.

- Wolałabym, żebyś odpoczął i rozluźnił się. Mogę przy­nieść kolację?

- Własnej roboty? - ze zdziwieniem zapytał Seth.

- Och, nie zrobiłabym ci takiej przykrości. - Roześmiała się. - Świetnie potrafię zamawiać dobre rzeczy, a potem je podać. Spróbuj trochę się odprężyć. Zaraz wrócę.

Kiedy zniknęła, spojrzał na tacę. Stały na niej miseczka z kawiorem i wytworne, maleńkie kanapki. Odwrócił się i z kie­liszkiem w ręku przeszedł przez pokój. Stanął przed portretem Grace i wpatrywał się uważnie.

Gdy wróciła, popychając stylowy stolik na kółkach, nadal przyglądał się jej twarzy uwiecznionej na płótnie.

- On był w tobie zakochany, prawda? Mam na myśli malarza.

Grace odetchnęła niepewnie. Chłodny i beznamiętny głos Setha niepokoił ją coraz bardziej.

- Tak. Kochał się we mnie, ale wiedział, że bez wzajemno­ści. Często żałowałam, że nie darzę go uczuciem. Charles to jeden z najmilszych ludzi, jakich znam.

- Spałaś z nim?

Ciało Grace przeszył zimny dreszcz, ale nie dała tego po sobie poznać. Spokojnie rozstawiała talerze na stoliku.

- Nie. To nie byłoby uczciwe. Za bardzo cenię Charlesa jako człowieka.

- Częściej sypiasz z mężczyznami, na których ci nie zależy - nie zapytał, lecz z kamiennym spokojem po prostu stwierdził Seth.

Grace nie wyczuła burzy wiszącej nad jej głową. Chociaż przykro zaskoczona, zmobilizowała się wewnętrznie.

- Nie, ale nie sypiam z mężczyznami, których w ten sposób mogłabym skrzywdzić. Tak byłoby z Charlesem, gdybym zosta­ła jego kochanką, więc stałam się jego przyjacielem.

- A co z żonami? - Seth odwrócił się od portretu i zmrużo­nymi oczyma zaczął przyglądać się Grace. - Co z żoną lor­da, z którym romansowałaś? Nie martwiło cię, że robisz jej krzywdę?

Grace wzięła do ręki drugi kieliszek. Nigdy nie spała ani z lordem, o którym mówił Seth, ani z żadnym innym żonatym mężczyzną. Nigdy jednak nie dementowała plotek na własny temat ani żadnych gazetowych bredni. Teraz też nie zamierzała.

- Dlaczego miałabym się nią przejmować? - spytała wyzy­wającym tonem.

- A co z facetem, który usiłował się zabić, gdy z nim zer­wałaś?

Podniosła kieliszek do ust i przełknęła łyk szampana. Miał gorzki smak.

- Czy to z jego strony nie był zbyt dramatyczny gest? Coś mi się zdaje, poruczniku, że nie jesteś w nastroju, aby zjeść tę sałatkę i stek. Solidne jedzenie nie idzie w parze z policyjnym przesłuchaniem.

- Nikt cię nie przesłuchuje, Grace.

- Właśnie to robisz. Ale zapomniałeś o jednym. Nie odczy­tałeś przysługujących mi praw.

Jej lodowaty ton i zimna wściekłość pomogły Sethowi uspra­wiedliwić własny gniew. Rozdrażnili go nie mężczyźni, o któ­rych uwiedzenie przed chwilą oskarżał Grace, lecz to, że w ogó­le się dla niej nie liczyli. Myślała tylko o sobie.

- Dziwne, że tak od razu się najeżasz. Przecież nawet nie starałaś się ukryć przed otoczeniem swoich licznych związ­ków.

- Rozczarowujesz mnie. - Powiedziała to miękkim, ledwie dosłyszalnym głosem, a potem uśmiechnęła się chłodno. - Po­stępowałam głupio. Masz rację, przedtem nie zależało mi, aby coś ukrywać, chyba że miało to dla mnie szczególne znaczenie. Na ogół mężczyźni nie odgrywali w mym życiu ważnej roli. Chcesz usłyszeć, że z tobą to zupełnie inna sprawa? Że liczysz się dla mnie? A czy uwierzyłbyś, gdybym ci to powiedziała?

Pomyślał z obawą, że pewnie by uwierzył.

- To zbędne. Grace, nasza znajomość postępuje zbyt szybko. Muszę przyznać, że mi to nie odpowiada.

- Rozumiem. - Sądziła, że naprawdę rozumie Setha. - Chcesz, aby to, co dzieje się między nami, odbywało się wolniej. - Odstawiła kieliszek, gdyż wiedziała, że za chwilę zaczną trząść się jej ręce. - Niedawno rozmawialiśmy o dziecięcej za­bawie w skradanie. Wygląda na to, że za moimi plecami zrobiłeś kilka gigantycznych kroków. Szkoda, że jako dziecko nie zna­łam tej gry. Byłabym teraz bardziej czujna.

- To nie gra.

- Też tak uważam. - Miała godność, lecz także serce. A ono bolało. Musiała poznać prawdę.

- Seth, dziś rano szaleńczo się ze mną kochałeś, a teraz mówisz tak przykre rzeczy. Jak możesz? Jeszcze nikt nie zranił mnie tak bardzo, jak przed chwilą ty.

Zrobił to właśnie dlatego, że tego ranka tak szaleńczo się z nią kochał, uzmysłowił sobie nagle. Stracił panowanie nad sobą i wobec pożądania ogarniającego go na widok tej kobiety stawał się zupełnie bezradny, a to wywoływało irytację i złość.

- Wcale nie chcę cię skrzywdzić.

- To jeszcze gorzej. Czyżbyś wobec tego zamierzał nam obojgu oddać przysługę? Postanowiłeś się wycofać, zanim sta­niemy się sobie bliżsi? Za późno. - Załamał się jej głos. - To już się stało.

- Do diabła z tym wszystkim! - Seth zrobił krok w jej stro­nę, gdy nagle zobaczył w jej oczach lodowate błyski. Zatrzymał się.

- Nie waż się mnie dotykać - wycedziła. - Idź dalej, porucz­niku, własną, ściśle wytyczoną drogą, a ja pójdę swoją. Nie wierzę w zwalnianie tempa. Albo się idzie do przodu, albo zosta­je w miejscu. - Grace szybko otarła łzę spływającą po policzku. - My, jak widać, wybraliśmy to drugie rozwiązanie.

ROZDZIAŁ 11

Stał jak ogłuszony i zastanawiał się, co najlepszego zrobił. Miał przed sobą ukochaną kobietę, która dziwnym zrządzeniem losu może rzeczywiście odwzajemniała jego uczucie. Pojawiła się szansa założenia rodziny i gniazda. Może jedyna, jaka była mu dana... A on odepchnął Grace, zranił ją i zraził do siebie. A dlaczego? Z pychy. Powodowany obawą, iż wyda się słaby, lękiem przed bliskością i zażyłością. Nie powstrzymał autodestrukcji.

- Chciałem tylko dać nam czas na zastanowienie się nad tym, co robimy, i dokąd może to nas zaprowadzić.

- Nieprawda. Czy myślisz, że to, że znam cię zaledwie parę dni, oznacza, iż nie mam pojęcia, kim jesteś? Nigdy nie byłam z nikim tak blisko jak z tobą. Znam cię. Wiem, na czym ci zależy. To, co się dzieje, wymknęło się spod twojej kontroli, a ty za wszelką cenę chcesz ją odzyskać, ponieważ lubisz sam o wszystkim decydować.

- Może to prawda, ale ona niczego nie zmienia. Nie mogę obiektywnie prowadzić śledztwa, bo jestem zainteresowany twoją osobą. A kiedy sprawa się skończy...

To co wtedy? - ostrym tonem spytała Grace. - Zaczniemy od punktu, w którym przerwaliśmy? Nie sądzę, poruczniku.

A co się stanie, gdy zaczniesz następne śledztwo? I jeszcze jed­no? Uważasz, że będę spokojnie czekała, dopóki nie znajdziesz właściwej chwili i właściwego miejsca na podejmowanie naszej znajomości?

- Nie. - Zesztywniał. - Moja praca ma pierwszeństwo.

- A czy kiedykolwiek prosiłam cię, abyś to zmienił? To, że z takim oddaniem i poświęceniem wykonujesz swoje zadania, jest godne największego podziwu. Bardzo mnie w tobie pocią­ga. - Uśmiechnęła się blado. - Ale to bez znaczenia, podobnie zresztą jak nasza rozmowa. - Odwróciła się od Setha. - Nie muszę cię odprowadzać. Znasz drogę do wyjścia.

Rzeczywiście, nigdy nie prosiła, aby cokolwiek zmienił w swoim życiu. O jego pracy nigdy nie powiedziała ani jednego złego słowa. Do diabła, jak mógł tak pokpić sprawę! W kieszeni odezwał się brzęczyk wzywający do telefonu, ale Seth nie zwró­cił na to uwagi.

- Należałoby porozmawiać... - zaczął ostrożnie.

- Co ty sobie właściwie myślisz? Uważasz, że możesz tu przychodzić? - Głos Grace zadrżał lekko. - Łamać mi serce, odrzucać mnie i jeszcze spodziewać się dyskusji na ten temat? Wyjdź. Natychmiast.

- Nie możemy się rozstać w taki sposób - zaprotestował Seth.

- Możemy, i zaraz to zrobimy. Uważasz mnie za idiotkę? Przecież widzę, że przyszedłeś tu dzisiaj bojowo nastawiony. Chcesz zawsze trzymać się na dystans? Kwestionować moje zachowanie? W porządku, zacznij od analizy sytuacji, do której właśnie doprowadziłeś. Byłam gotowa dać ci wszystko, czego tylko byś zechciał. A teraz możesz spędzić sobie resztę życia na zastanawianiu się, co straciłeś dzisiejszego wieczoru.

Grace podeszła do frontowych drzwi i otworzyła je szeroko. Miał ochotę ją przytulić, ale się powstrzymał.

- Załatwię sprawę i jeszcze tu wrócę - oświadczył.

- Nie będziesz mile widziany.

- To nie ma znaczenia. Przyjadę.

Więcej się nie odezwała. Zatrzasnęła z hukiem drzwi i oparła się o framugę. Przeszyła ją fala bólu. Po wyjściu Setha czuła się jeszcze gorzej. Sama w ukwieconym domu i wśród nadal płoną­cych świec.

Wszystko, co wydarzyło się od powrotu z gór i poznania Setha, nieuchronnie prowadziło do tej właśnie chwili, której towarzyszyły smutek i ból rozstania. Była bezsilna. Nie potrafiła zmienić siebie i tego, co się stało, ani też wpłynąć na przyszłość. Tylko głupcy wierzą, że są w stanie kontrolować swoje losy. Ona sama też jeszcze niedawno była przekonana, że może stero­wać własnym życiem.

Bezsensownie oddała się marzeniom o życiu z Sethem. Wspólnym domu i rodzinie. I nagle, gdy brakowało tylko osta­tecznego kroku z jego strony, rojenia o szczęśliwej przyszłości rozprysły się jak mydlana bańka. Pomyślała z goryczą o mitycz­nej potędze Trzech Gwiazd, mających oznaczać miłość, wiedzę i hojność. Ich magia okazała się dla niej okrutna, dając przed­smak spełnienia najskrytszych pragnień, a zaraz potem odbiera­jąc wszelką nadzieję.

Usłyszała stukanie do drzwi. Jak on śmie wracać do tego domu! Po tym, jak zniweczył wszystkie jej marzenia! I jak to się dzieje, że ona mimo wszystko go kocha?

W każdym razie nie zobaczy, że płakała. Wytarła mokre policzki. Zachowa się obojętnie i z godnością. A zresztą Seth w ogóle jej nie zobaczy. Postanowiła nie otwierać drzwi.

Zdecydowanym krokiem podeszła do telefonu. Zadzwoni na policję i zgłosi, że ktoś podejrzany usiłuje włamać się do jej domu. Nie uszczęśliwi tym Setha, ale sama poczuje się lepiej. Trochę się na nim odegra.

Podnosiła właśnie słuchawkę, gdy rozległ się donośny brzęk rozbijanej szyby. Błyskawicznie odwróciła się w stronę prze­szklonych drzwi wychodzących na taras. Zdążyła zobaczyć ob­cego mężczyznę, który wtargnął do pokoju, a także usłyszeć syrenę urządzenia alarmowego. Usiłowała nawet przez chwilę wyrywać się z rąk potężnego napastnika. Zaraz potem zarzucił jej na twarz jakaś szmatę. Grace poczuła obezwładniającą woń chloroformu. Straciła przytomność.

Był zaledwie kilka kilometrów od domu Grace, gdy w samo­chodzie odezwał się telefon.

- Poruczniku, tu znowu Mick Marshall. Przed chwilą wpły­nęła wiadomość o podejrzeniu włamania przy East Park Lane, numer domu 2918.

- Co takiego? - Z wrażenia Sethowi na chwilę odjęło mowę. - U Grace?

- Po dokonanym tam morderstwie ten adres utkwił mi w głowie. Został uruchomiony system alarmowy, a pani Fontaine nie odpowiada na telefon.

- Jestem blisko jej domu. - Z piskiem opon, na pełnym gazie Seth zawrócił samochód. - Ściągnij tam ze dwa wozy patrolowe.

A więc system alarmowy zadziałał. Na początku miewają różne fanaberie. A Grace nie odebrała telefonu, bo była zgnębio­na ich wcześniejszą rozmową. I nie zareagowała na dźwięk syreny. To do niej podobne. Pewnie właśnie teraz nalewa sobie następny kieliszek szampana i przeklina pewnego porucznika. Może nawet sama uruchomiła nowiutki alarm, połączony z po­sterunkiem policji, aby go ukarać. Żeby zjawił się przerażony, z sercem w gardle. To też było w jej stylu.

Nieprawda. Ani jedno, ani drugie nie było w jej stylu. W sza­lonym tempie wziął ostatni zakręt i podjechał pod dom Grace. Przez okna nadal było widać palące się świece, więc chyba nie stało się nic złego. Wyskoczył z wozu. Kolacja jest pewnie jeszcze gorąca. A w salonie stoi rozzłoszczona Grace.

Z furią zaczął walić we frontowe drzwi. Bez skutku. Było jasne, że mu nie otworzy. Zbyt jest rozeźlona, aby reagować.

Podjechał pierwszy radiowóz. Seth pokazał policyjną od­znakę.

- Sprawdźcie wschodnią stronę - polecił. - Ja zajmę się przeciwną.

Ruszył wzdłuż ściany domu. Za zakrętem dostrzegł rozbitą szybę w drzwiach tarasu. Zamarł. Z pistoletem gotowym do strzału dostał się do wnętrza. Słyszał, jak młody człowiek z pa­trolu wykrzykuje nazwisko Grace, w wyraźnej panice szukając jej na parterze. Seth wbiegł na górę. Ze szczytu schodów zoba­czył, jak w salonie policjant podnosi z podłogi jakaś szmatę.

- Poruczniku, to chyba chloroform - powiedział głośno. Seth nie mógł wydobyć z siebie głosu. Był przerażony. Z naj­większym wysiłkiem wziął się w garść.

- Przeszukaj dom. - Spojrzał na drugiego policjanta. - A po­stem przetrząśnijcie cały teren - polecił.

Wracała do przytomności. Było jej niedobrze. Gdzie jest? Nie znała tego pokoju. Z trudem zbierała myśli. Leżała na ogro­mnym łożu, w luksusowej pościeli z białej satyny. Wokół unosił się zapach jaśminu, róż i wanilii. Ściany pokoju miały barwę kości słoniowej i połysk jedwabiu. Grace przeszło nagle przez myśl, że leży w trumnie. Ogromnej i wytwornej. Z przerażenia zaczęło walić jej serce.

Zmusiła się, aby usiąść, cały czas przekonana, że uderzy głową o zamknięte wieko i będzie krzyczeć, domagając się uwolnienia. O dziwo, nad sobą nie wyczuła niczego oprócz powietrza o odurzającej woni.

Przypomniała sobie brzęk wybijanej szyby i postawnego mężczyznę o grubych ramionach. Zadrżała z przerażenia. Ode­tchnęła głęboko. Powoli, ze względu na ból rozsadzający czasz­kę, zsunęła nogi z łóżka. Pod stopami poczuła puszysty dywan. Też był biały, jak wnętrze pokoju. Stanęła, ledwie utrzymując równowagę. Nadal ją mdliło. Powoli, chwiejnie, ruszyła w stro­nę drzwi.

Były zamknięte od zewnątrz. Oddychając z trudem, bezsku­tecznie szarpała klamkę. A potem oparła się ciężko o framugę i rozejrzała po swym więzieniu. Tonęło w bieli. W oknach do­strzegła kraty, przez które prześwitywały paski nocnego nieba, osrebrzonego światłem księżyca. Teren otaczały rozległe trawni­ki, krzewy i wysokie drzewa. Miejsce było obce.

W pokoju były jeszcze drugie drzwi. Prowadziły do łazienki wyłożonej białymi kafelkami. Także o okratowanych oknach. Na długiej półce stały kosmetyki w słoiczkach i flakonach. Dokładnie te, których używała. Ogarnęła ją panika. A więc została uprowa­dzona. Przez kogoś, kto liczył na solidny okup od jej rodziny.

Nie, to nie była prawda. Chodziło o Gwiazdy. Zacisnęła war­gi, żeby z ust nie wydobył się jej żaden jęk. Te kamienie miały stanowić okup za jej uwolnienie! Pod Grace ugięły się kolana. Starała się opanować, aby zacząć logicznie myśleć. Przecież musiała istnieć jakaś możliwość wydobycia się z opresji. Za­wsze jest. Przypomniała sobie syrenę wyjącą we własnym domu. Przecież alarm był połączony z policją! Seth musiał dowiedzieć się o jej zniknięciu. I bez względu na to, co wydarzyło się mię­dzy nimi, zrobi wszystko, aby ją odnaleźć. Na razie jednak była zdana na siebie.

Chwiejnym krokiem wróciła do pokoju. Chwilę później usły­szała odgłos otwieranego zamka. W drzwiach stanęło dwóch mężczyzn. Weszli do środka. Jednego rozpoznała od razu. To on uprowadził ją z domu. Drugi, niższy, był ubrany w czarny strój. Miał nieruchomą twarz.

- Pani Fontaine - zwrócił się do niej nienaganną angielsz­czyzną. - Czy zechce pani łaskawie pójść ze mną?

Kamerdyner. Grace miała ochotę histerycznie się roześmiać. Aż za dobrze znała tego typu służących. Wiedziała, jak z nimi postępować. Z lekko rozbawionym spojrzeniem spytała:

- Dlaczego?

- Pan zaraz panią przyjmie.

Nawet nie drgnęła. Wyższy z mężczyzn, przypominający go­ryla, wysunął się naprzód i palcem wskazał drzwi. Zrobiła krok, rozważając, na jak szybką ucieczkę byłoby ją stać.

- Jesteśmy na drugim piętrze - oznajmił kamerdyner. - Na parterze są strażnicy. Mogą zrobić pani krzywdę, jeśli to się okaże konieczne. Proszę wybaczyć tę uwagę, ale osobiście odra­dzałbym podejmowanie tego rodzaju ryzyka.

Zaryzykowałaby znacznie więcej. Musiałaby mieć jednak choćby minimalną szansę. Rzuciła krótkie spojrzenie na stojące­go za nią goryla i podążając za kamerdynerem, opuściła biały pokój. Idąc oświetlonym korytarzem, nieznacznie się rozglądała. Budynek był stary, lecz starannie odrestaurowany. Duży. Rzuci­ła okiem na zegarek. Od chwili uprowadzenia upłynęły niecałe dwie godziny. Przez ten czas można było jednak przebyć dość dużą odległość i opuścić Waszyngton. Widok z zakratowanego okna nie przedstawiał jednak wiejskiego krajobrazu. Między gałęziami dostrzegła liczne światła domów. Znajdowała się w ja­kiejś zamożnej dzielnicy. To, że nadal pewnie jest dość blisko domu, napełniło Grace odrobiną otuchy.

Poprowadzono ją w dół szerokimi, biegnącymi łukiem scho­dami. Na dole stał wartownik z bronią w kaburze. Hol przypo­minał muzeum, tyle w nim było dzieł sztuki. Stylowe meble, obrazy i inne cenne przedmioty. Wprawne oko Grace wyłowiło na ścianie Moneta, bardzo starą chińską wazę na postumencie i nigeryjską głowę z terakoty.

Pan tego domu miał wielkie pieniądze. A także doskonały gust, musiała przyznać Grace. Eklektyczny. Skarby, które tu zgromadził, małe i duże, lecz wszystkie cenne, pochodziły z przeróżnych kontynentów i epok. Miała więc do czynienia ze zbieraczem. Gdy to sobie uzmysłowiła, poczuła się jeszcze bar­dziej nieswojo. Teraz do kolekcji dołączył ją i miał nadzieję przehandlować ten nowy nabytek za bezcenne Trzy Gwiazdy Mitry.

Kamerdyner otworzył szeroko dwuskrzydłowe drzwi i wy­konał przepisowy, sztywny ukłon.

- Pani Grace Fontaine - zaanonsował doprowadzonego gościa.

Nie widząc innej możliwości, Grace przekroczyła próg. Zna­lazła się w ogromnej, wysokiej sali jadalnej z freskami na sufi­cie, oświetlonej kryształowymi żyrandolami. Jej wzrok prze­ślizgnął się po długim, mahoniowym stole, zapalonych kandela­brach, rozstawionych starannie w równych odstępach, i zatrzy­mał się na mężczyźnie, który ujrzawszy Grace, z uśmiechem na twarzy podniósł się z miejsca.

Poczuła nagle, jak nakładają się na siebie oba jej światy. Rzeczywistości i koszmarnych przywidzeń.

Ubrany w wytworny smoking, podszedł i ujął sztywną dłoń Grace.

Jak to cudownie móc cię znów widzieć - powiedział i poprowadził ją do stołu. - Jestem pewny, że jeszcze nie jadłaś kolacji.

Seth wiedział, gdzie jest Grace. Nie miał żadnych wątpliwo­ści. W porywie wściekłości chciał wtargnąć do luksusowej wa­szyngtońskiej posiadłości i własnoręcznie rozerwać jej właści­ciela na strzępy. Musiał jednak opanować mordercze zapędy. Mógł zagrozić życiu Grace. Sprawić, że zostanie zabita. DeVane miał na swoim koncie niejedno morderstwo i nie cofnąłby się przed następnym.

Wezwanie Setha do telefonu, które przerwało jego kłótnię z Grace, też dotyczyło tego człowieka. Nadeszło potwierdzenie informacji o jeszcze jednej kobiecie związanej z DeVane'em. Piękną Niemkę znaleziono zamordowaną w Berlinie we włas­nym domu.

Była antropologiem. Naukowcem interesującym się bogiem Mitrą. Przez sześć miesięcy ubiegłego roku ta kobieta była kochanką DeVane'a. Wraz z jej tragiczną śmiercią zginęły wszystkie jej zapiski dotyczące Trzech Gwiazd. Seth był przeko­nany, że to DeVane jest odpowiedzialny za śmierć Niemki. Podobnie jak o tym, że w rękach tego bezwzględnego człowieka znajduje się teraz Grace. Niestety, nie mógł tego dowieść. Żaden sędzia nie wydałby zgody na przeszukanie rezydencji ambasa­dora obcego państwa.

Seth stanął przed portretem Grace i zastanawiał się, czy jesz­cze żyje. Tym razem jednak nie był w stanie rozumować jak funkcjonariusz policji. Zwrócił się do Micka Marshalla:

- Tutaj nie znajdziemy niczego, co łączy faceta z tą sprawą. Za dwanaście godzin Trzy Gwiazdy zostaną przekazane z firmy Salvinich do Smithsonian Institute. Żeby temu zapobiec, DeVane posłuży się Grace. Zamierzam go powstrzymać.

- Jak mogę panu pomóc? - spytał krótko Marshall.

- Nie potrzebuję policji.

- Ależ poruczniku, jeśli ten człowiek naprawdę uprowadził Grace, w pojedynkę jej pan nie uwolni. Będzie do tego niezbęd­na grupa wyszkolonych ludzi. I specjalny negocjator.

- Nie ma na to czasu. Obaj o tym dobrze wiemy. - Oczy Setha przestały być chłodne i obojętne. Były teraz pełne niepo­koju. - Grace jest inteligentna i bystra. Zrobi wszystko, żeby utrzymać się przy życiu, ale gdy tylko uczyni choćby jeden nierozważny ruch, DeVane ją zabije. Opinia psychologa nie jest mi potrzebna. Sam wiem, że to socjopata z kompleksem, że nie ma mocy boga. I z obsesją, aby nim się stać. Chce zdobyć Trzy Gwiazdy, a wraz z nimi nadprzyrodzoną potęgę. W tej chwili DeVane'owi zależy na Grace, ale jeśli mu się nie przyda, skoń­czy tak jak tamte kobiety. Mick, to nie może się stać. - Seth sięgnął do kieszeni i wyjął służbową odznakę. Tym razem niej zamierzał postępować według policyjnego regulaminu. - Weź i przechowaj. Może zechcę dostać ją z powrotem.

- Potrzebuje pan pomocy - z uporem powtórzył Mick.

- Żadnej policji. - Seth wetknął odznakę w rękę podwładne­go. - Nie tym razem.

- Jeśli pójdzie pan sam, będzie to samobójstwo. Seth ostatni raz spojrzał na portret Grace.

- Nie będę sam - oznajmił silnym głosem.

Muszę zachować zimną krew, pomyślała przerażona Grace. Nie okażę zdenerwowania ani tym bardziej strachu. Pozornie beztroskim ruchem odgarnęła włosy z ramienia.

- Czy pan, ambasadorze, zawsze uprowadza ludzi z ich własnych domów i pozbawia przytomności, a potem zaprasza do stołu? - spytała z przekąsem.

- Proszę, wybacz mi tę niezręczność. - Gregor DeVane ele­gancko wysunął Grace krzesło. - Trzeba było działać szybko. Mam nadzieję, że nie odczuwasz żadnych skutków ubocznych.

- Żadnych. Poza dużym niepokojem. - Usiadła przy stole, zatrzymała wzrok na talerzu z przekąską, który w milczeniu postawił przed nią służący. - I utratą apetytu.

- Och, musisz przynajmniej spróbować tych potraw. - Sie­dzący u szczytu stołu DeVane wziął do ręki widelec. - Kosztowa­ło mnie sporo trudu, żeby podać to, co lubisz najbardziej. Jedz, Grace.

- Dobrze, skoro tak się starałeś. - Zmusiła się do przełknię­cia jednego kęsa, pilnując się, żeby nie zadrżała jej ręka.

- Mam nadzieję, że twój pokój jest wygodny. Przygotowy­wałem go w pośpiechu. Ubiory znajdziesz w szafie. Jeśli jeszcze będziesz sobie czegoś życzyła, wystarczy, że poprosisz.

- Wolę okna bez krat i nie zamknięte drzwi.

- Och, zapewniam cię, że to tylko tymczasowe środki ostrożności. Nie będą konieczne, z chwilą gdy poczujesz się jak w domu... - Ręka DeVane'a, którą nakrył dłoń Grace, zacis­nęła się mocno, z okrucieństwem, gdy tylko spróbowała wyciąg­nąć swoją. - A życzę sobie, abyś to miejsce uznała za własny dom.

Nawet nie drgnęła, a DeVane rozluźnił uchwyt i po chwili cofnął dłoń.

- Jak długo zamierzasz mnie tutaj trzymać? - spytała. Uśmiechnął się, wziął do ręki kieliszek i podał go Grace.

- Całą wieczność. Ty i ja, Grace, jesteśmy sobie przeznacze­ni. Odtąd zawsze będziemy razem.

Jej zwilgotniała od potu, obolała ręka zadrżała pod stołem.

- Całą wieczność? To spory kawałek czasu. - Już chciała odstawić na stół nietknięty kieliszek, gdy nagle w oczach DeVane'a ujrzała stalowe błyski. Z trudem się przemogła. Wypiła łyk wina. - To mi pochlebia, ale muszę uczciwie przyznać, że jestem trochę skonsternowana.

- Przestań udawać, że nie rozumiesz. Trzymałaś Gwiazdę w dłoni. Uniknęłaś śmierci i zjawiłaś się u mnie. Widziałem w snach twoją twarz.

Grace czuła, jak odpływa z niej cała krew. Przypomniała sobie nękające ją koszmary. Złowrogą postać ukrytą wśród drzew. Groźne, śledzące ją oczy.

- Grace, dostarczysz mi Gwiazdy, a wraz z nimi ich magicz­ną moc. Już teraz wiem, dlaczego do tej pory nie udało mi się zdobyć tych kamieni. Los przesądził o naszym spotkaniu. Zbli­żało nas każde moje posunięcie. Razem wejdziemy w posia­danie Trzech Gwiazd, a ja posiądę ciebie. - Ujrzawszy grymas na twarzy Grace, dodał szybko: - Nie martw się. Zostaniesz moją żoną. Ale jestem bardzo niecierpliwy i mam słabość do pięknych rzeczy... - Przeciągnął palcem po obnażonym ramie­niu Grace i zaczął się bawić srebrną bransoletą na jej ramieniu. - Uwielbiam też doskonałość. A ty, moja droga, spełniasz oba moje pragnienia. Jesteś doskonale piękna. Zrozum jednak, że gdy tylko wyczerpie się moja cierpliwość, nie będziesz miała żadnego wyboru. Moi ludzie w tym domu są... są dobrze wy­szkoleni.

Grace przeszył lodowaty strach. Mimo to zapytała głosem przepełnionym niesmakiem:

- Czyżbyś zamierzał uciec się do gwałtu?

- Nie lubię, gdy o takich rzeczach mówi się przy stole. DeVane gestem nakazał służbie podawać następne danie. - Ko­bieta tak zmysłowa jak ty szybko poczuje głód i zacznie pożądać mężczyzny. A wrodzona inteligencja podpowie ci, że będzie najmądrzej przystać na przyjacielski związek.

- Tobie, Gregor, wcale nie zależy na seksie. - Nie mogła patrzeć na bladoróżowego łososia na swoim talerzu. - Chodzi tylko o to, abym była ci bezwzględnie uległa. Mojej naturze jest obca niewolnicza postawa.

- Źle mnie zrozumiałaś. - Zjadł z apetytem kawałek ryby. - Zrobię z ciebie boginię, a nie niewolnicę. Będę miał absolutnie wszystko. Żaden śmiertelnik nie stanie między nami. - Uśmie­chnął się znowu. - Także porucznik Buchanan. Staje się kłopot­liwy. Zaczyna węszyć wokół moich spraw. Widziałem go... - głos DeVane'a przeszedł w szept - w nocy. Powraca. Zawsze powraca. Bez względu na to, ile razy uda mi się go zabić. - Ambasador zamilkł na chwilę. Wypił łyk wina o barwie płynnego złota. - Teraz ten człowiek rozgrzebuje dawno zapomniane sprawy i chce się doszukać czegoś, co dotyczy mnie. Serce Grace biło jak szalone.

- Zaraz zacznie szukać mnie - oznajmiła z pozorną obojęt­nością.

- Całkiem możliwe. Kiedy nadejdzie właściwa pora, pozbę­dę się tego człowieka. Mógłbym uczynić to dzisiejszego wieczo­ru, gdyby tak nagle nie opuścił twego domu. Już nawet wiem, w jaki sposób rozprawię się z Buchananem. Najpierw jednak i muszę wejść w posiadanie Gwiazd. A może nawet... - DeVane sięgnął po serwetkę i otarł wargi. - Może nawet daruję mu życie, gdy tylko zdobędę to, na czym mi zależy. Oczywiście, jeśli zechcesz. Wiedz, moja droga, że potrafię być wspaniałomyśl­ny... w sprzyjających okolicznościach.

Serce podeszło jej do gardła. Prawie się dusiła.

- A jeżeli zrobię to, czego sobie życzysz, zostawisz go w spokoju?

- Całkiem możliwe. Na ten temat jeszcze porozmawiamy. Oba­wiam się jednak, że nie potrafię zmienić swego stosunku do tego człowieka. Od pierwszej chwili czuję do niego niechęć. I nadal jestem niezadowolony z twego postępowania, droga Grace odrzu­ciłaś moje zaproszenie dla tak prymitywnego osobnika.

Potwornie obawiała się o los Setha, nie mogła więc sobie pozwolić na chwilę wahania. Na jej wargach ukazał się przepra­szający uśmiech.

- Och, Gregor, jestem pewna, że wybaczysz mi to małe potknięcie. Byłam... rozczarowana, że bardziej nie nalegałeś na nasze spotkanie. Każda kobieta to lubi.

- Ja nie nalegam. Ja biorę.

- Zauważyłam. - Wydęła wargi. - Okropnie ze mną postąpi­łeś. Wystraszyłam się śmiertelnie. Nie wiem, czy potrafię ci to wybaczyć.

- Daj spokój, nie igraj z ogniem. Nie jestem żółtodziobem. Głos DeVane'a stał się teraz niski i gardłowy. Był w nim złowieszczy ton. Grace wyczuła także zaciekawienie.

- Oczywiście, że nie jesteś. - Wysunęła rękę i zanim pod­niosła się zza stołu, musnęła nią policzek ambasadora. - Wiek dojrzały ma tak wiele zalet... - Nogi miała jak z waty. Wypro­stowana rozglądała się po sali, rozpaczliwie szukając wzrokiem okien i innych możliwych dróg ucieczki. - Masz piękny dom. I wiele skarbów. - Miała nadzieję, że rzucone przez nią wyzwa­nie okaże się warte ryzyka. - Uwielbiam piękne przedmioty. Ale ostrzegam, sama nie stanę się ładną zabawką w rękach żadnego mężczyzny. - Podeszła powoli do DeVane'a, przeciągając czub­kiem palca wzdłuż szyi między piersiami. - Przyparta do muru, potrafię... drapać.

Milczał. Oparła rękę na stole i nachyliła się w jego stronę.

- Pragniesz mnie? - spytała zmysłowym głosem, wpatrując się w ciemniejące oczy prześladowcy i równocześnie sięgając po nóż leżący obok jego talerza. - Chcesz mnie pieścić? Po­siąść? - Zacisnęła palce na trzonku noża. - Nigdy tego nie zrobisz. Przenigdy - oznajmiła, zadając mu cios.

Zdesperowana, działała szybko, mimo to DeVane'owi udało się przesunąć w bok, tak że nóż wbił mu się w ramię, a nie w serce.

Krzyknął z bólu i wściekłości. Grace porwała ciężkie krzesło i uderzyła nim w wysokie okno, rozbijając szybę. Kiedy jednak rzuciła się przed siebie, jakieś silne ręce chwyciły ją od tyłu, uniemożliwiając ucieczkę.

Walczyła zaciekle. Podarła jedwabną sukienkę. Dopiero gdy poczuła na gardle zimne ostrze, zastygła w miejscu. Uznała walkę za bezskuteczną. Stojąc z unieruchomionymi ramionami, widziała przed sobą wykrzywioną twarz DeVane'a, o oczach rozwścieczonego szaleńca.

- Powinienem od razu cię zabić - wysyczał. - Ale to byłoby za mało. Będę robił z tobą wszystko, co tylko zechcę. Dopóki mi się nie znudzisz.

- Gwiazd nigdy nie zdobędziesz - oświadczyła opanowa­nym głosem. - I nigdy nie dosięgniesz Setha.

- Zrobię to, co zechcę. A ty mi w tym pomożesz. Poruszyła głową, żeby zaprzeczyć, lecz w tym momencie poczuła ostrze noża wbijające się w szyję.

- Nie zrobię niczego, co mogłoby ci pomóc.

- Zrobisz. Jeśli nie wykonasz mego polecenia, podniosę słu­chawkę. Wystarczy tylko jedno moje słowo, a Bailey James i MJ O'Leary umrą jeszcze tej nocy.

W oczach Grace pojawił się dziki strach. Jeszcze nigdy nie była tak przerażona. Zamilkła.

- Moi ludzie czekają na rozkaz. Są gotowi do działania. Powtarzam, wystarczy jedno moje słowo, a w domu Cade'a Parrisa zaraz wybuchnie bomba. Druga eksploduje w małym barze, tuż przed porą zamknięcia. Trzecia rozniesie w pył dom pewnego porucznika policji, niejakiego Setha Buchanana, wraz z jego jedynym mieszkańcem. Los tych ludzi, Grace, jest w two­ich rękach. Zależy od ciebie.

Chciała wierzyć, że to blef, spojrzawszy w oczy DeVane'a, zrozumiała jednak, iż ten człowiek ani na chwilę się nie zawaha i spełni swoją groźbę. Co więcej, uczyni to z prawdziwą satysfa­kcją. Życie ludzi, których wymienił, nie przedstawiało dla niego żadnej wartości. A dla niej było wszystkim.

- Co mam zrobić? - spytała.

Kiedy zadzwonił telefon, Bailey walczyła z ogarniającą ją paniką. Modląc się w duchu, podniosła słuchawkę.

- Halo?

- Cześć, Bailey.

- Cześć, Grace. - Spojrzała na Setha. Gestem nakazał ostrożność i rozwagę. - Jak się masz?

- Jak dotąd dobrze. Słuchaj uważnie. Od tego zależy moje życie. Rozumiesz, co mówię?

- Nie, to znaczy tak - szybko poprawiła się Bailey. Kazano jej jak najdłużej przeciągać rozmowę. - Grace, porządnie mnie wystraszyłaś. Co się stało? Gdzie jesteś?

- Nie mogę teraz tego wyjaśnić. Musisz być opanowana i dzielna. Zresztą zawsze taka byłaś. Pamiętasz, jak na studiach razem zdawałyśmy egzamin z historii sztuki? Mnie tak bardzo onieśmielał profesor Greenbalm, ale ty byłaś opanowana i ideal­nie spokojna. Teraz musisz zachowywać się identycznie i do­kładnie wykonać moje polecenia.

- Dobrze. Wykonam. To znaczy spróbuję. - Bezradnym wzro­kiem spojrzała na Setha, który gestem nakazywał, żeby przeciągała rozmowę. - Powiedz tylko, czy jesteś zdrowa i cała.

- Tak. Na razie. Ale on zrobi mi krzywdę. Zabije mnie, jeśli nie postąpisz dokładnie tak, jak chce. Daj mu to, sama wiesz, co. Wiem, że proszę o wiele. Chce mieć te kamienie, a ty musisz mu je dostarczyć. Nie możesz wziąć z sobą Cade'a. I pod żadnym pozorem nie wolno ci zawiadamiać... policji.

Muszę przeciągać rozmowę, powiedziała sobie Bailey. Zmu­sić Grace do mówienia.

- Mam nie dzwonić do Setha?

- Nie dzwoń. To byle jaki gliniarz. Dobrze wiesz, że się nie liczy. Masz czekać do pierwszej trzydzieści i punktualnie o tej godzinie opuścić dom. Jedź prosto do swojej firmy. I w żadnym razie nie ciągnij z sobą MJ. Zrozumiałaś?

Nie spuszczając wzroku z Setha, Bailey skinęła głową.

- Tak.

- W firmie włóż Gwiazdy do walizki. I czekaj na telefon z dalszymi instrukcjami. Nie bój się, nic ci się nie stanie. Pamiętasz, jak wymykałaś się z akademika na samotne nocne przejaż­dżki? To, co masz teraz zrobić, potraktuj identycznie. Jeśli po­stąpisz inaczej, on pozbawi mnie wszystkiego. Rozumiesz, co mam na myśli?

- Tak. Grace... - Zanim Bailey usłyszała odgłos odkładanej słuchawki, zdołała jeszcze powiedzieć: - Kocham cię.

- Nic z tego - mruknął Cade, spoglądając na wykrywacz rozmów. - Ten drań włączył urządzenie kodujące. Nie można sprawdzić, skąd był telefon.

- Grace chce, żebym pojechała do firmy - oznajmiła Bailey.

- Ani mi się waż - warknął Cade, ale Bailey położyła mu rękę na ramieniu i spojrzała na MJ.

- Zrozumiałaś, o co jej chodziło? - spytała przyjaciółkę.

- Chyba tak. - Mimo przerażenia MJ starała się rozumować logicznie, - Ty i Grace nigdy nie wyłączałyście mnie z żadnych waszych poczynań, więc chce, żebym pojechała z tobą. Poza tym nigdy nie wychodziłaś nocą z akademika.

- Próbowała przekazać jakieś informacje - odezwał się Jack.

- Ten człowiek oświadczył jej, że coś się z nami stanie, jeśli nie. zgodzi się z nim współpracować - powiedziała Bai­ley. - I chce, abyśmy skontaktowały się z tobą, Seth. Dlate­go powiedziała, że się nie liczysz, bo my wiemy, że jest prze­ciwnie.

Seth nie miał wyboru. Musiał zaufać instynktowi siedzących obok kobiet. A także Grace.

- W porządku. A więc Grace chce, żebym był w kursie spra­wy i żebyście się stąd wyniosły - podsumował dyskusję.

- Uważa, że w firmie Salvinich będziemy bezpieczniejsze.

- Bezpieczniejsze będziecie wyłącznie w komisariacie. I tam obie macie jechać.

- Nie. - Głos Bailey brzmiał spokojnie, lecz stanowczo. - Mamy być w firmie. Grace podkreśliła to wyraźnie.

Seth rozważał możliwe warianty postępowania. Mógł za­wieźć obie kobiety w bezpieczne miejsce, co byłoby logicznie uzasadnionym posunięciem. Mógł także pozwolić im robić, co same postanowiły. Było to ryzykowne, ale, jeśli życzyła sobie tego Grace, gra była warta świeczki.

- Zgoda. Pojedziecie do firmy, ale wywiadowca Mick Mar­shall załatwi wam ochronę. Zostaniecie tam aż do odwołania.

- Mamy siedzieć bezczynnie, podczas gdy Grace jest w nie­bezpieczeństwie? - obruszyła się MJ.

- Wykonacie dokładnie moje polecenie - oświadczył Seth. - Grace ryzykuje własne życie, chcąc ocalić wasze. Nie zamie­rzam jej zawieść.

- MJ, porucznik ma rację - odezwał się Jack. - Zostałaś przegłosowana. Zrobicie to, co każe.

- O co chodziło Grace z tym egzaminem? - spytał Seth.

- Profesor Greenbalm miał na imię Gregory - odparła Bailey.

- Gregory, Gregor. Prawie to samo. - Seth spojrzał na obu mężczyzn. Byli mu teraz potrzebni. - Mamy niewiele czasu.

ROZDZIAŁ 12

Sądziła, że zginie tej nocy. Ogarnął ją żal. Było tak wiele rzeczy, których do tej pory nie zdołała uczynić. I nigdy nie będzie miała dziecka. Od tak okrutnej niesprawiedliwości losu bolało serce. Miała zaledwie dwadzieścia sześć lat, a już musiała pożegnać się z życiem.

W oczach DeVane' a wyczytała dla siebie wyrok śmierci.

Zamierzał zamordować także wszystkich, których kochała. Pozostawała jedyna, nikła nadzieja, że Bailey zrozumiała zako­dowaną wiadomość, jaką jej przekazała.

Nagle dobiegł ją znienawidzony głos:

- Zaraz ci pokażę, co utraciłaś bezpowrotnie.

Z obandażowanym ramieniem i w nowym smokingu, DeVane poprowadził ją do ukrytego wejścia, a potem po schodach w dół. Przyjął jakiś środek przeciwbólowy, od którego błyszczały mu oczy. Gorączkowo i złowieszczo. Te same oczy widziała w kosz­marach. Wydobyła z pamięci inne obrazy z makabrycznego snu. Widziała światła pochodni. Trzy Gwiazdy jaśniejące w złotym trój­kącie. I czyhającą śmierć. Przypominała sobie z trudem dalsze frag­menty przerażających majaków. Jakieś tajemne pomieszczenie, całe w bieli i złocie. Zamknięte. Została w nim uwięziona do końca życia.

Przerażona i wstrząśnięta, zatrzymała się na ostatnim zakrę­cie schodów. Nie, to działo się nie tutaj, uzmysłowiła sobie, lecz w jakimś innym miejscu.

Palce DeVane'a wpiły się jej w ramię, ale prawie nie poczuła bólu. Miała teraz jeszcze jedno przywidzenie. Zobaczyła Setha, a właściwie wojownika w stalowej zbroi. Przyszedł po nią. A także po Gwiazdy. I za nie zginął.

Och! Żeby zachować równowagę, Grace przywarła do zi­mnej ściany. Seth! Tylko nie on! Nie może umrzeć!

DeVane pchnął ją brutalnie i po chwili znalazła się u stóp schodów. Zatrzymał się przed masywnymi drzwiami. Nie pusz­czając ramienia Grace, ciężkim kluczem otworzył staroświecki zamek. Nie wiadomo dlaczego, przyszła jej na myśl nora Króli­ka z „Alicji w Krainie Czarów”.

- Ujrzysz, co tracisz. Byłoby to naszą wspólną własnością.

DeVane znów pchnął Grace, tak silnie, że potknęła się w drzwiach.

Na widok tego, co zobaczyła, stanęła jak wryta.

O, nie, to nie nora Królika. To była jaskinia Ali Baby. Pełna złota i drogocennych klejnotów. Na ścianach wisiały jeden przy drugim obrazy, dzieła największych mistrzów. Wszędzie było pełno posą­gów i rzeźb, a także innych bezcennych przedmiotów. Jedne, małe, cudownej roboty, stały na złotych postumentach. Inne, wysokie, sięgały sufitu. Każde wolne miejsce zajmowały skarby. Były tu otwarte skrzynie pełne sznurów pereł i naszyjników, a także króle­wskie insygnia. Z ukrytych głośników rozbrzmiewała muzyka Mo­zarta. To wcale nie była jaskinia z bajki, uzmysłowiła sobie Grace. Znajdowała się w tajemnej komnacie należącej do obłąkanego ko­lekcjonera. Ukrył tu największe dzieła sztuki, aby napawać się świadomością, że należą wyłącznie do niego.

Ile z tych skarbów zdobył w niecny sposób? Ile popełnił morderstw, aby wejść w ich posiadanie?

Tutaj nie umrę, przysięgła sobie. Seth też nie straci tu życia. Koszmary nie staną się rzeczywistością. Nie podda się. Nigdy. Będzie walczyła w każdy sposób. Każdą dostępną bronią.

- Masz tu imponujące zbiory - powiedziała do DeVane'a - ale ich ekspozycja przedstawia wiele do życzenia. - Pierwszą bronią, jaką zastosowała, było opanowanie, a także niesmak w głosie. - Nawet największe skarby nie robią odpowiedniego wrażenia, gdy są tak stłoczone.

- Zgromadzenie tych przedmiotów to dzieło mojego życia. - Wziął do ręki szczerozłoty puchar i podał Grace, aby mogła podziwiać go z bliska. - Piła z niego królowa Ginewra, zanim zdradziła Artura. Powinien wyrwać jej za to serce.

Grace w milczeniu obracała puchar w rękach. Nie odczuwała niczego. Złoty kielich był pozbawiony nie tylko wina, lecz także magicznej mocy.

- Spójrz na to. - DeVane wyciągnął parę brylantowych kol­czyków misternej roboty i podsunął pod oczy Grace. - Miała je na sobie Maria Antonina, gdy szła na szafot. Możesz założyć te kolczyki.

- Bo już mnie skazałeś? - Grace nie wzięła klejnotów do ręki i odwróciła się od DeVane'a. - Nie, dziękuję.

- Mam też strzałę, z którą polowała bogini Diana. I pas Junony.

Serce Grace zabiło szybciej. Cicho się roześmiała.

- Naprawdę w to wierzysz? - spytała drwiącym tonem. Rozzłoszczony jej reakcją, DeVane wszedł w głąb komnaty.

- Zdobędę też Gwiazdy - oświadczył. - Sam je tutaj umiesz­czę. Wtedy będę miał już wszystko. Stanę się wszechpotężny.

- Te kamienie ci nie pomogą. Nie zmienią twego życia. - Na twarzy DeVane'a Grace ujrzała zdziwienie. - Twój los jest już przesądzony - mówiła dalej. - A Trzy Gwiazdy nigdy nie staną się twoją własnością. Znajdą się tam, gdzie ludzie będą mogli je podziwiać, a nie w ciemnym podziemiu. Tutaj nigdy ich nie zobaczysz.

DeVane poczuł ucisk w żołądku. Z postawy stojącej obok kobiety, która powinna drżeć ze strachu, emanowała jakaś siła. Rozwścieczyło go to jeszcze bardziej.

- Zanim wzejdzie słońce, Gwiazdy będą moje. - Zbliżył się do Grace. - Posiądę także ciebie. I będę używał twego ciała, gdy tylko przyjdzie mi na to ochota. Zrobię z tobą wszystko, co tylko zechcę.

Ręka DeVane'a dotykająca jej policzka była trupio zimna, ale Grace nawet nie drgnęła. Hardo uniosła głowę.

- Nigdy nie posiądziesz ani Gwiazd, ani mnie. Nigdy nie będziesz miał nas na własność, jeśli nawet ukryjesz tutaj. Taka jest prawda. To cię będzie dręczyć każdej nocy i każdego dnia. Aż wreszcie zniszczy tak, że pozostaniesz wyłącznie szaleńcem. Człowiekiem obłąkanym.

Dostała w twarz. Tak mocno, że uderzyła głową o ścianę.

- Twoi przyjaciele umrą tej nocy - oświadczył. - Z własnej woli wyprawisz ich na tamten świat. Staniesz się morderczynią. I z tą świadomością będziesz musiała żyć.

DeVane wziął Grace za ramię i, otworzywszy drzwi, wy­pchnął ją z komnaty.

- Na pewno kamerami monitoruje cały dom - odezwał się Seth. Przystępowali do forsowania muru na tyłach posiadłości DeVane'a. - I ma straże patrolujące teren.

- Będziemy uważać. - Jack wetknął nóż za cholewę, a po­tem sprawdził pistolet i umieścił go za pasem.

- Na razie trzymajmy się razem. - Cade miał w głowie plan działania. - Odnajdę alarm i unieruchomię go. Jeśli to nie wypali, zawalimy sprawę. Chyba że uda się coś zdziałać podczas zamieszania. Natychmiast zjawią się gliniarze. Jeśli nasz plan weźmie w łeb, będziesz miał niewąskie kłopoty - powiedział do Setha.

- Chodźmy. Mam nadzieję, że nie ma tu psów. - Jack zaklął szpetnie. - Wkurzają mnie takie sytuacje.

Przedostali się przez mur i wylądowali na trawie. Istniała możliwość, że już w tej chwili wykryto ich obecność. Było to jednak ryzyko, które musieli podjąć. Poruszali się jak cienie, przemykając pod osłoną otaczających teren drzew.

Seth spoglądał z ukrycia na rzęsiście oświetlony dom. Gdzie znajdowała się Grace? W jakim była stanie? A może DeVane już zrobił jej krzywdę? Zgwałcił ją?

Zacisnął zęby. Po raz pierwszy od lat czuł ciężar broni. Wiedział, że nic nie powstrzyma go przed jej użyciem, jeśli okaże się to konieczne.

Ujrzał wartownika idącego wzdłuż linii drzew. Dał znak przyczajonemu Jackowi, który jednym susem dopadł go od tyłu i ogłuszył. Nieprzytomnego odciągnął szybko w cień.

- O jednego mniej - szepnął i wetknął za pas dopiero co zdobytą broń.

- Pełnią regularne warty - cicho powiedział Cade. - Nie wiemy, kiedy się zorientują, że kogoś brak.

- Ruszajmy.

Seth wskazał Jackowi północną, a Cade'owi południową stronę. Pochyleni, ruszyli biegiem w stronę domu.

Strażnik, który prowadził Grace do białej sypialni, był mil­czący i potężny jak niedźwiedź. W walce z nim nie miałaby żadnych szans. W jego oczach dojrzała jednak lubieżne bły­ski. Miała na sobie poszarpaną suknię, obnażającą częściowo ciało.

Był to jedyny oręż w jej rękach. Rozpoczęła grę. Przerażo­nym wzrokiem popatrzyła na strażnika.

- Bardzo się boję... - wyszeptała. - Nie krzywdź mnie. Zrobię wszystko, co zechcesz.

Milczał nadal, lecz nie spuszczał z niej wzroku. Językiem zwilżyła prowokująco wargi.

- Zrobię, co zechcesz - powtórzyła. - Jesteś taki duży i silny. Rządzisz tutaj wszystkim. - Stanąwszy przed drzwiami swej luksusowej celi, odwróciła się i westchnęła głęboko.

- Nie zostawiaj mnie samej. Potrzebuję... ciebie. - Zaryzy­kowała. Przesunęła palcem po wargach strażnika. - On o niczym się nie dowie - dodała ledwie słyszalnym szeptem. - To będzie nasza tajemnica.

Starając się ukryć obrzydzenie, ujęła rękę mężczyzny i poło­żyła na piersi. Uśmiechnęła się zachęcająco.

Strażnik nachylił się i rozgniótł wargami usta Grace.

Ledwie wytrzymywała, gdy po jej ciele przesuwały się silne, męskie ręce.

- Wejdźmy do środka - kusiła. Miała nadzieję, że dreszcz wstrętu, który przeszył jej ciało, strażnik odczytał jako objaw podniecenia. - Chodź ze mną Będziemy sami.

Otworzył drzwi. Nadal wodził zgłodniałym wzrokiem po jej ciele. Wygram albo przegram, pomyślała. Niewiele miała do stracenia. Zamknął drzwi od środka i rzucił się na Grace.

- Och, nie tak szybko. - Wysunęła się z objęć olbrzyma. - Mamy czas. Poczekaj chwilę, chciałabym trochę odświeżyć się dla ciebie.

Mężczyzna nadal milczał. W jego zmrużonych oczach do­strzegła zniecierpliwienie, a także cień podejrzliwości. Bez przerwy się uśmiechając, sięgnęła po ciężki, kryształowy flakon z perfumami, stojący na toaletce. Oto kobieca broń, pomyślała, rozpylając wokół siebie delikatną mgiełkę. Zacisnęła palce na flakonie i błyskawicznie odwróciła się w stronę strażnika. Pod­niosła wysoko ręce, nacisnęła spust i wycelowała wprost w jego oczy silny strumień perfum.

Gdy odruchowo zakrył piekącą twarz, Grace zebrała wszy­stkie siły i uderzyła go flakonem w głowę, a kolanem w pod­brzusze.

Olbrzym zachwiał się, lecz nie przewrócił. Miał krew na czole. Zrobił się trupio blady. Kiedy sięgnął do kabury po pisto­let, Grace kopnęła go jeszcze raz. Nisko. Osunął się na kolana, lecz nadal usiłował wyciągnąć broń.

Porwała ciężki stołek i rąbnęła nim go w twarz, a potem wytworny, stylowy mebelek rozbiła na jego głowie.

Rzuciła się na strażnika, chcąc odebrać pistolet. Spoconymi z wrażenia dłońmi wysunęła go z kabury. Ujęła broń w drżące ręce i wyciągnęła przed siebie, gotowa zrobić to, co nieuniknio­ne. Zobaczyła jednak, że olbrzym stracił przytomność. Z ust Grace wyrwał się mimowolny, histeryczny śmiech.

- Coś mi się wydaje, że nie jestem najlepszą z dziewczyn - powiedziała do siebie niemal bezwiednie.

Zabrała strażnikowi pęk kluczy. Po kilku nieudanych pró­bach udało się jej otworzyć pokój od środka. Oświetlonym kory­tarzem pobiegła ku wyjściu.

Na górnym podeście schodów zamajaczyła w mroku wysoka postać. Na jej widok z gardła przerażonej Grace wydobył się cichy jęk. Podniosła do góry pistolet.

- Mierzysz do mnie już po raz drugi.

Zachwiała się z wrażenia. To był głos Setha! Zobaczyła go wyraźniej dopiero wtedy, kiedy wyszedł z cienia.

- To ty - szepnęła zbielałymi wargami. - Przyszedłeś. Choć niezbyt przytomna Grace zauważyła jego strój. Nie miał na sobie zbroi wojownika, lecz był ubrany na czarno. Zamiast szpady miał pistolet.

Tym razem nie było to przywidzenie. Odetchnęła z ulgą.

Seth patrzył na Grace. W strzępach sukni, z pokrwawioną twarzą i nieprzytomnymi oczyma, wyglądała przerażająco. Że­by wedrzeć się do wnętrza tego silnie strzeżonego domu, musiał zabić dwóch mężczyzn. Teraz, widząc, do jakiego stanu DeVane bądź jego ludzie doprowadzili Grace, pomyślał, że na tym nie skończy. Będzie zabijał nadal.

- Już wszystko dobrze. - Ledwie oparł się pokusie, aby porwać ją w ramiona. Wyglądała tak krucho, jakby od lekkiego dotknięcia mogła rozpaść się na kawałki. - Wyciągniemy cię stąd. Nie masz się czego bać.

- On je zamorduje. - Odetchnęła z trudem. - Bez względu na to, co zrobię i co stanie się ze mną. To chory człowiek. Szaleniec. Jest dla nich śmiertelnie niebezpieczny. Dla nas też. Już przedtem odebrał ci życie - dodała szeptem. - Zrobi to jeszcze raz.

Seth wyjął ostrożnie pistolet z rąk Grace.

- Gdzie jest DeVane? - zapytał krótko.

- W podziemiach. W komnacie. Ukrytym przejściem w bib­liotece idzie się do czarnych schodów. Zupełnie jak... jak w dawnych wiekach. Pamiętasz? - Mieszały się jej obrazy. Rze­czywiste oraz urojone. - On tam jest. W skarbcu. Bawi się błyskotkami. Zraniłam go nożem.

- Dzielna dziewczynka. - Seth nie spuszczał wzroku z Grace. Zastanawiał się, ile krwi na podartej sukni i ciele pochodzi z jej własnych zranień. - Chodź ze mną.

Poprowadził ją w dół. U stóp schodów leżał strażnik. Grace przeszła ponad nim, odwracając głowę. Już mocniej trzymała się na nogach. Przeszłość, jaką zapamiętała z makabrycz­nych przywidzeń, nie musiała się powtarzać. Ludzie mogli ją zmienić.

- To tam - wskazała - na dół i trzecie drzwi po lewej.

Drgnęła nerwowo, dostrzegłszy jakiś ruch. Na korytarzu pojawił się Jack.

- Droga wolna - zakomunikował Sethowi.

- Zabierz Grace. - Kiedy Seth niemal wpychał ją w ramiona Jacka, jego oczy dopowiadały resztę: Zaopiekuj się nią. Nie zawiedź mego zaufania.

Jack przesunął półprzytomną Grace, tak aby nie krępowała ruchów ręki, w której trzymał broń.

- Słonko, już wszystko dobrze - szepnął cicho.

- Nie. - Zaprzeczyła ruchem głowy. - On ich zabije. Bailey, MJ i Cade'a. Umieścił bomby w domu i w barze. Musisz po­wstrzymać tego szaleńca. Zaraz pokażę ukryte wejście do pod­ziemi. - Wyrwała się Jackowi i, zataczając się jak pijana, ruszyła w stronę biblioteki. - Tutaj. - Obróciła rozetę w bogatym orna­mencie boazerii. - Widziałam, jak to robił.

Przed ich oczyma bezszelestnie rozsunęła się ściana, odsła­niając tajemne przejście.

- Wyprowadź ją stąd - powiedział Seth do Jacka. - I dzwoń na policję. Sam rozprawię się z tym człowiekiem.

Grace wydawało się, że płynie. Unosiła się tuż pod powierzchnią jakiejś ciepłej wody.

- Musi go zabić - powiedziała słabym głosem, kiedy Seth zniknął w ukrytym przejściu. - Tym razem mu się uda - Seth wie, co robi.

- Tak. Wie. Zawsze mu się udaje. - Pokój zawirował jeszcze raz, gwałtowniej niż poprzednio. - Przepraszam, Jack - zdołała jeszcze powiedzieć Grace, zanim ogarnęła ją ciemność.

DeVane nawet nie pofatygował się, żeby zaryglować drzwi, za­uważył Seth. Ten tak pewny siebie, arogancki łajdak był przekona­ny, że nikt nie dostanie się do jego fortecy. Unosząc broń, Seth otworzył ciężkie odrzwia. Błysk złota niemal go oślepił.

Wszedł do podziemnej komnaty. Jego wzrok przyciągnęła nieruchoma postać mężczyzny siedzącego jak na tronie na wy­sokim fotelu pośrodku zgromadzonych skarbów.

- Gra skończona, DeVane - oznajmił Seth.

Ambasador nawet nie drgnął. Wiedział, że ten człowiek się tu zjawi.

- Wiele ryzykujesz, Buchanan - powiedział z przylepionym do warg uśmiechem. W jego oczach czaiło się szaleństwo. - Nie pierwszy raz. Chyba pamiętasz swój sen. Już tu byłeś, żeby ukraść Gwiazdy i tę kobietę. Miałeś przy boku szpadę.

Sethowi jak przez mgłę przypomniały się senne rojenia.

Dziwne obrazy. Kamienny zamek, ciemne, burzowe niebo i komnata pełna skarbów. A także ukochana kobieta. Na ołtarzu ozdobionym brylantami jasnymi jak gwiazdy, tkwiącymi w zło­tym trójkącie wyrwanym z rąk pogańskiego boga.

- Zabiłem cię. - DeVane roześmiał się krótko. - A ciało rzuciłem krukom na pożarcie.

- To było w przeszłości. - Seth nieznacznie posuwał się w przód. - Teraz będzie inaczej.

Uśmiech na twarzy obłąkanego ambasadora stał się jeszcze szerszy.

- Zaraz zginiesz. - Mówiąc to, podniósł rękę z wycelowa­nym pistoletem.

Padły dwa strzały. Niemal równocześnie, tak że zabrzmiały jak jeden. Zadrżały ściany komnaty, a wraz z nimi zgromadzone skarby. Seth podszedł powoli do fotela i popatrzył na DeVane'a. Padł twarzą na stos złota. Martwy.

Grace usłyszała strzał. Zamarło jej serce. Zerwała się z ławki przed domem, na której posadził ją Jack. Jakimś cudem wiedzia­ła, że wystrzelona kula nie dosięgła Setha. Gdyby zginął, od razu by to wyczuła. Przestałaby istnieć jakaś jej część. Czekała w na­pięciu, z oczyma utkwionymi we frontowe drzwi.

Ponad jej głową niebo jaśniało od gwiazd. Nad drzewami ukazał się księżyc. Gdzieś z oddali dochodził śpiew nocnego ptaka, zwiastujący radość i nadzieję.

W drzwiach domu ukazał się Seth. Żywy i cały. Po policz­kach Grace popłynęły łzy. Zacierały obraz, a ona musiała prze­cież bardzo wyraźnie widzieć człowieka, którego pokochała, a który odrzucił jej miłość.

Podszedł blisko. Oczy miał ciemne i zimne. Już odzyskał samokontrolę. To, co stało się przed chwilą, zdążył zaliczyć do przeszłości, tak żeby nie zakłócało toku jego myśli i dalszego postępowania.

Grace nie rzuciła mu się w objęcia. Skuliła się jeszcze bar­dziej, nieświadoma, że ten gest powstrzymał Setha od przy­tulenia jej do siebie. Stanął w odległości wyciągniętej ręki. Wpatrywał się w kobietę, którą pokochał, lecz odepchnął od siebie.

Była blada jak ściana. Widział, jak wstrząsają nią dreszcze. Miała jednak zaskakująco silny głos.

- Czy to koniec? - spytała.

- Tak.

- Ten człowiek zabije moich przyjaciół.

- Już tego nie zrobi.

Seth jeszcze bardziej zapragnął wziąć Grace w objęcia. Po­czuł obezwładniającą go słabość. Ugięły się pod nim kolana.

Odwróciła się i zatopiła wzrok w otaczających ich ciemno­ściach.

- Muszę zobaczyć się z Bailey i MJ.

- Wiem.

- I jest ci potrzebne moje zeznanie - oznajmiła rzeczowym tonem.

O Boże, co działo się z tą kobietą? Seth przyłożył dłonie do nagle zwilgotniałych oczu.

- Zeznanie może poczekać.

- Chcę jak najszybciej skończyć z tą sprawą. Muszę mieć wszystko poza sobą. - Zesztywniała jeszcze bardziej, a potem powoli odwróciła się w stronę Setha. Kiedy na niego spojrzała, był już opanowany. Miał wyrazisty wzrok. - Muszę mieć wszy­stko poza sobą - powtórzyła z mocą.

Dała jednoznacznie do zrozumienia, że ma na myśli także jego. Zdawał sobie z tego sprawę.

- Grace, jesteś poraniona. I w szoku. Za chwilę nadjedzie karetka.

- Nie jest mi potrzebna.

- Do licha, nie rozmawiaj ze mną w taki sposób! Sam wiem, czego ci teraz trzeba. - Setha ogarnęła złość. Huczało mu w gło­wie. - Powiedziałem, że to cholerne zeznanie może poczekać. Cała drżysz. Usiądź, na litość boską!

Chciał wziąć ją za ramię, ale się odsunęła.

- Nie dotykaj mnie. Zostaw mnie w spokoju.

Gdyby teraz nie posłuchał, pewnie by się załamała. Słowa Grace były jak cios w żołądek, a pełne rozpaczy spojrzenie jej niebieskich oczu niczym uderzenie w twarz. Trzęsły mu się ręce, więc wsunął je do kieszeni. Cofnął się o krok.

- W porządku. Ale usiądź, proszę.

Miała kredowobiałą, pokrwawioną twarz i rozszerzone źrenice. Była tak krucha, że wydawało się, iż zaraz się rozpad­nie. A on nie mógł jej pomóc, bo niczego od niego nie chciała. Nie zamierzała mu na nic pozwolić.

Usłyszał zawodzący sygnał nadjeżdżającej karetki, a za ple­cami czyjeś kroki. Do Grace podszedł Cade. Zarzucił na jej ramiona koc, wyniesiony z domu DeVane'a.

Seth patrzył, jak Grace odwraca się w stronę Cade'a, wiotczeje i pada w jego rozwarte ramiona. Po chwili usłyszał rozpaczli­wy, urywany płacz.

- Zabieraj ją stąd - warknął Seth. Odwrócił się i wszedł do domu DeVane'a, aby zrobić to, co do niego należało.

Kiedy Grace wyszła rankiem do ogrodu, ptaki powitały ją radosnym świergotem. Powietrze było przezroczyste. Drzewa nieruchome i zielone. Bujne klomby i rabaty mieniły się wszy­stkimi kolorami.

Było tu pięknie. I bezpiecznie.

Wróciła do wiejskiego domu w górach, bo był to prawdzi­wy azyl. Chciała być sama, z dala od wszystkich ludzi. Bai­ley i MJ zrozumiały i uszanowały tę potrzebę i zostawiły Grace w spokoju. Za kilka dni wróci do Waszyngtonu i skontaktu­je się z przyjaciółkami. Zaprosi do domu całą czwórkę. Wie­działa, że niedługo do nich zatęskni. Na razie jednak chciała być sama.

Wystarczyło, aby zamknęła oczy, a przerażające obrazy wra­cały z całą wyrazistością. Tego, co przeżyła w rezydencji obłą­kanego DeVane'a, nie udawało jej się zapomnieć. Gdy usłyszała odgłos wystrzału, była głęboko przekonana, że od kuli zginął ambasador. Po prostu o tym wiedziała.

Od tamtej pamiętnej nocy nie widziała Setha. W zamiesza­niu, które potem nastąpiło, unikanie go było sprawą łatwą. Od­powiedziała na wszystkie pytania, jakie zadano jej w komisaria­cie, i złożyła zeznanie przed przedstawicielami wymiaru spra­wiedliwości. Potem poprosiła, żeby Cade i Jack zawieźli ją do firmy Salvinich, gdzie czekały Bailey i MJ.

A także do Trzech Gwiazd.

Schodząc ukwieconymi tarasami ze wzgórza, wspominała radosną scenę spotkania. Wszystkie trzy znajdowały się w ja­kimś pustym i słabo oświetlonym pomieszczeniu, a ona miała na sobie podartą i pobrudzoną krwią sukienkę. Każda z nich przy­trzymywała jeden z wierzchołków szczerozłotego trójkąta z tkwiącą w nim Gwiazdą. Odczuwały płynącą z nich moc, a także widziały zdumiewający blask.

- Mam wrażenie, że coś podobnego wydarzyło się już kie­dyś - szeptem odezwała się Bailey. - Tyle że działanie było słabsze.

- Teraz jest mocne. Takie, jakie powinno być. - MJ uniosła wzrok. Popatrzyła przyjaciółkom w oczy. - Zamknął się obwód. Łańcuch o kształcie trójkąta. Dziwne to, ale prawdziwe.

- Tym razem Trzy Gwiazdy trafią do muzeum, a nie do antycznej świątyni. - Na twarzy Grace odmalowały się żal, a zarazem ulga, gdy odkładały złoty trójkąt. - Chyba właśnie takie jest przeznaczenie tych kamieni. - Odwróciła się do Bailey i MJ. Objęła je ramionami. Przyjaciółki tworzyły drugi trójkąt. - Zawsze was kochałam i zawsze byłyście mi potrzebne. Czy wszystkie trzy możemy pójść w jakieś spokojniejsze miej­sce? - Po twarzy Grace popłynęły łzy. - Muszę z wami poroz­mawiać.

Opowiedziała im o wszystkim. Przed Bailey i MJ otworzyła serce. Wyznanie podziałało kojąco. Trochę się uspokoiła. Był to jednak dopiero początek. Czekało ją jeszcze inne zadanie.

Musiała zacząć sama leczyć głębsze rany.

Wiedziała, że zrobi to tutaj, w domku na pustkowiu. Zamknę­ła oczy i raz po raz wciągała w płuca powietrze.

Postawiła na trawie koszyk z narzędziami ogrodniczymi i za­jęła się pielęgnacją kwiatów. W pewnym momencie usłyszała warkot silnika, a potem skrzypienie opon na żwirowej drodze wiodącej do domku. Zdziwiona, uniosła brwi. Miała niewielu sąsiadów. Mieszkali w dużej odległości i odwiedzali ją rzadko. Nie miała ochoty na żadne rozmowy. Stała wyprostowana wśród kwiatów, zdecydowana jak najszybciej pozbyć się intruza, który zamierzał zakłócić upragnioną samotność.

Nagle rozpoznała samochód. Z bijącym szaleńczo sercem patrzyła, jak zatrzymuje się na wąskiej drodze, jak wysiada z niego Seth, który kieruje kroki w jej stronę.

Wyglądała teraz jak bogini. Z rozwianymi włosami, w mio­tanej wiatrem długiej, szerokiej spódnicy, w powodzi kwiatów.

Widok ten do żywego poruszył Setha. A kiedy ujrzał świeżą szramę przecinającą jej policzek, zabolało go serce.

- Odbyłeś długą podróż - powiedziała obojętnym tonem, gdy zatrzymał się dwa kroki przed nią.

- Trudno było cię znaleźć.

- I dobrze. Nie jest mi potrzebne żadne towarzystwo.

- Zauważyłem. - Aby trochę się uspokoić, a także ze zwy­kłej ciekawości, rozejrzał się wokoło. Omiótł wzrokiem domek przylepiony do zbocza i zwartą ścianę lasu. - To piękne miejsce.

- Tak.

- Odludne. I ciche. Zasłużyłaś na trochę spokoju.

- Dlatego tu jestem. - Uniosła brwi. - A co sprowadza ciebie?

- Grace, musimy porozmawiać. Ja...

- Zamierzałam zobaczyć się z tobą po powrocie do miasta - powiedziała szybko. - Tamtej nocy mówiliśmy niewiele. Chyba byłam bardziej wstrząśnięta tym, co się stało, niż mi się wyda­wało. Nawet ci nie podziękowałam.

Było gorzej, niż przewidywał. Chłodny i całkowicie opano­wany głos Grace był gorszy niż gniewny krzyk, którego się spodziewał.

- Nie masz za co dziękować.

- Ocaliłeś mi życie. I, jak sądzę, życie najbliższych mi ludzi. Wiem, że złamałeś obowiązujące cię zasady, a nawet prawo, żeby mnie odnaleźć i wyrwać z rąk tego człowieka. Jestem ci za to bardzo wdzięczna.

Sethowi stanął przed oczyma cały koszmar tamtej nocy. Wró­ciły wściekłość i przerażenie.

- Wiesz przecież, że zrobiłbym wszystko, aby cię uwolnić.

- Tak. wiem. - Musiała odwrócić wzrok. Patrzenie Sethowi w oczy było zbyt bolesne. Przysięgła sobie, że już nigdy nie da się skrzywdzić nikomu. - Chyba oboje nie mieliśmy wtedy żadnego wyboru. Mam nadzieję, że twoja zawodowa kariera zbytnio nie ucierpi.

Każde słowo Grace było jak uderzenie.

- Nie ucierpi.

- To dobrze. - Uznała, że powinien już odejść. Od razu, zanim ona się załamie. - Mimo to zamierzam napisać list do twoich zwierzchników. Pewnie wiesz, że mój stryj jest senato­rem. Nie byłabym zdziwiona, gdybyś, kiedy ucichnie wrzawa, dostał za swój wyczyn awans.

Zaschło mu w gardle. Miał kłopoty z mówieniem.

- Do licha, popatrz na mnie - wykrztusił. - Kiedy poczuł na sobie jej spojrzenie, zacisnął dłonie, żeby jej nie dotknąć. - Uważasz, że ma to jakieś znaczenie?

- Tak. Przynajmniej dla mnie. Na razie jednak muszę trochę wypocząć. Wybacz, pójdę popracować w ogrodzie, zanim słoń­ce zacznie zbyt mocno przygrzewać.

- Sądzisz, że tak zakończysz sprawę? - zapytał Seth. Grace wyjęła z koszyka ogrodnicze nożyce.

- Sądzę, że to ty już ją zakończyłeś.

- Nie odwracaj się ode mnie. - Wziął ją za ramię i przyciąg­nął do siebie. Ogarnęła go złość. - Nie możesz tak mnie odpy­chać. Ja tego nie... - Urwał. Podniósł rękę i przyłożył do świeżej szramy na policzku Grace. - Och, Boże! Ten szaleniec zrobił ci krzywdę!

- Drobiazg. - Cofnęła się szybko, tak że ręka Setha opadła. - Blizny goją się i bledną. A tego człowieka już nie ma. Dzięki tobie. Trzy Gwiazdy są w muzeum, tam, gdzie ich miejsce, i wszystko jest jak dawniej. Tak jak powinno być.

- Zrobiłem ci krzywdę, a ty nie chcesz mi tego wybaczyć. Wysiliła się na lekki ton.

- Rachunek wypada na twoją korzyść. Ocalenie mi życia to znacznie więcej niż...

- Przestań. - Odwrócił się, potykając o ukwieconą grządkę. Nie miał pojęcia, że będzie cierpiał aż tak bardzo. Nie odrywając wzroku od krajobrazu, znowu się odezwał: - Czy wiesz, co się ze mną działo, gdy uświadomiłem sobie, że jesteś w rękach tego potwora? A potem, gdy przez telefon usłyszałem twój przerażo­ny głos?

- Nie zamierzam do tego wracać.

- A ja nie potrafię myśleć o niczym innym. Kiedy tylko zamknę oczy, widzę ciebie. W tamtym korytarzu, w poszarpanej sukni, pokrwawioną i poranioną. A ja nie wiem, co on ci zrobił. I pamiętam, że we śnie już raz nie udało mi się go powstrzymać.

- To wszystko skończone. - Grace czuła, że nogi ma jak z waty. - Przestań o tym myśleć.

- Pewnie uciekłabyś stamtąd bez mojej pomocy - ciągnął Seth. - Pokonałaś potężnego strażnika. Chyba dałabyś sobie radę beze mnie. Może wcale nie byłem ci potrzebny. I to mnie gnębi­ło. Okazuje się, że potrzebuję cię znacznie bardziej, niż ty mo­głabyś potrzebować mnie. I tego się obawiałem. To idiotyczne, ale tak właśnie było. Kiedy człowiek się przekona, czym napra­wdę jest strach, i że w ciągu jednej sekundy może stracić to, co w jego życiu najważniejsze, nie złamie go już nic.

Milczała.

- Nie odtrącaj mnie. Nie każ odjeżdżać. - Przygarnął do siebie Grace, zbyt przejęty, aby zważać na jej opór.

- Nie wyniknie z tego nic dobrego. - Z jednej strony chciała, aby się odsunął, z drugiej jednak pragnęła stać tak jak najdłużej, czując na skórze ciepłe promienie słońca i jego twarz wciśniętą w swoje włosy.

- Pragnę cię. - Zaczął szukać jej ust.

Pod Grace ugięły się kolana. Poczuła się nagle słaba i bez­wolna. Zamknęła oczy i zarzuciła Sethowi ręce na szyję. Pragnął jej i to powinno wystarczyć. Za bardzo go kochała, aby pozwolić mu odejść.

- Nie każę ci odjeżdżać. Cieszę się, że jesteś. Chodźmy do domu. I do łóżka.

Była przekonana, że chciał się tylko z nią przespać! Bardzo go to zabolało.

- Przyjechałem tu nie po to, aby iść z tobą do łóżka. - Dlaczego przedtem nie dostrzegł uczucia malującego się w oczach tej kobiety? Dlaczego ją odtrącił? I odmówił, w tak brutalny sposób, przyjęcia tego, co chciała mu tak hojnie ofiaro­wać? - Przyjechałem błagać o przebaczenie.

- A więc czego ode mnie chcesz?

Chyba dopiero w tej chwili pojął, po co naprawdę tu przyjechał.

- Chcę usłyszeć, czego potrzebujesz. I czego pragniesz.

- Odpowiedź jest prosta. Spokoju. - Grace wskazała na widok rozciągający się wokół pagórka. - I przyjaźni. Ją także mam.

- To ci wystarcza?

- Wystarczało. Do tej pory.

Zanim zdążyła się cofnąć, ujął w dłonie jej twarz.

- A gdybyś mogła mieć więcej, czego być chciała?

- Pragnienie rzeczy nieosiągalnych unieszczęśliwia czło­wieka.

- Proszę, powiedz szczerze, na czym naprawdę ci zależy? - Patrzył jej prosto w oczy.

- Pragnę mieć rodzinę. Dzieci. I mężczyznę, który mnie ko­cha i chce założyć wspólny dom. Dziwi cię, że marzę o znie­kształconej ciążą figurze? O zmienianiu pieluch?

- Nie. - Trzymał ją teraz za ramiona, bo wyczuł, że szykuje się do ucieczki. - Wcale mnie to nie dziwi.

- Naprawdę? To świetnie. Chodźmy do domu. Chce mi się pić.

- Kocham cię, Grace. Patrzył, jak kamienieje.

- Co takiego?!

- Kocham cię. - Wypowiadając te słowa, odczuwał potęgę swego uczucia. - Zakochałem się w tobie, zanim zobaczyłem cię po raz pierwszy. W kobiecie z portretu. Nie wiem, czy to było zrządzenie losu, świadomy wybór czy szczęście. Ale uczucie ogarnęło mnie tak szybko i było tak głębokie, że się go wypar­łem. Nie uwierzyłem w tę miłość, nie dopuściłem, by mną za­władnęła. - Grace milczała, a on mówił dalej: - Tyś zachowała się inaczej. Poddałaś się uczuciu. A ja postanowiłem go nie odwzajemniać. Dlatego cię odrzuciłem. - A teraz przyjechałem, żeby to powiedzieć. - Dłonie Setha zsunęły się wzdłuż ramion Grace i zacisnęły na jej palcach. - Proszę, abyś jeszcze raz uwierzyła w nasz związek i zaufała mi. I... i wyszła za mnie.

Cofnęła się o krok. Przycisnęła rękę do łomoczącego serca.

- Chcesz się ze mną ożenić.

- Wróć dziś ze mną do miasta, bardzo o to proszę. Wiem, że; jestem staroświecki, ale chcę, żebyś poznała moją rodzinę.

Zamarła.

- Mam poznać twoją rodzinę - powtórzyła niemal bez­wiednie.

- Tak Niech zobaczą kobietę, którą kocham i z którą pragnę związać się na całe życie. Nowe życie. Czekałem na nią, aby mocje rozpocząć. - Ujął jej dłoń i przyłożył sobie do policzka. Zajrzał jej głęboko w oczy. - Założyć rodzinę. Mieć dzieci.

- Ach. - Po policzkach Grace potoczyły się łzy.

- Nie płacz. - Seth westchnął. To był dopiero początek. Długo będzie musiał błagać, aby mu zaufała. Przygotował się na to. - Grace, nie płacz. Powiedz, że nie jest za późno. - Niezdar­nie starł łzy z jej policzka.

- Kocham cię. Bardzo. - Zacisnęła palce wokół jego dłoni. - Widziała, jak wyraz bólu i niepokoju powoli ustępuje z jego twarzy. - Byłam nieszczęśliwa. Przekonana, że straciłam cię na zawsze.

- Jestem przy tobie. - Musnął ustami jej policzek. - I zosta­nę. Na zawsze. Powiedz, że się zgadzasz. Chcę to usłyszeć z twoich ust.

- Tak. Zgadzam się. Na wszystko.

Przytuleni do siebie stali nieruchomo w porannym słońcu, a wokół roztaczał się upojny zapach kwiatów. Czuli, że ostat­nie ogniwo długiego łańcucha znalazło się wreszcie na swoim miejscu.

- Seth.

Nadal miał zamknięte oczy. Jego rozjaśnioną, spokojną twarz opromieniał uśmiech.

- Grace.

- Osiągnęliśmy to, co najważniejsze. Prawda? - Odetchnęła głęboko i dodała z radością w głosie: - Bailey i Cade, MJ i Jack. Wszyscy. - Grace uniosła głowę. Usta Setna były gotowe do pocałunku.

- A teraz rozpoczynamy nowe życie - dodał spokojnie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harlequin Orchidea 009 Roberts Nora Niebieski diament 03 Tajemnicza gwiazda
Roberts Nora Niebieski diament 01 Zaginiona gwiazda
Roberts Nora Niebieski diament 01 Zaginona gwiazda
Roberts Nora Niebieski diament 02 Schwytana gwiazda
Harlequin Orchidea 001 Roberts Nora Niebieski diament 01 Zaginona gwiazda
Harlequin Orchidea 005 Roberts Nora Niebieski diament 02 Schwytana gwiazda
Roberts Nora Niebieski diament 02 Schwytana gwiazda
9 Roberts Nora Niebieski diament (Gwiazdy Mitry) 03 Tajemnicza gwiazda
Roberts Nora Niebieski diament (Gwiazdy Mitry) 02 Schwytana gwiazda (Harlequin Orchidea 05)
Roberts Nora Niebieski diament (Gwiazdy Mitry) 01 Zaginona gwiazda (Harlequin Orchidea 01)
Roberts Nora Rodzina Stanislawskich 03 Z nakazu sądu
008 Roberts Nora (Zamek Calhounów 03) Szmaragdowy sen
Roberts Nora Dziedzictwo Donovanów 03 W zakletym kregu
061 Roberts Nora Irlandzka wróżka 03 Irlandzki buntownik
Roberts Nora W blasku reflektorow Klamstwa i tajemnice 01
005 Roberts Nora (Dziedzictwo Donovanów 03) W zaklętym kręgu
Roberts, Nora Night Tales 03 Nightshade
011 Roberts Nora (Rodzina Stanislawskich 03) Z nakazu sądu
Roberts Nora Irlandzka trylogia 03 Serce oceanu

więcej podobnych podstron