Tischner Jozef Historia filozofii po goralsku





Józef Tischner













Historia filozofii po góralsku








Na pocątku wsędy byli górole, a dopiero pote porobiyli się Turcy i Zydzi. Górole byli tyz piyrsymi „filozofami”. „Filozof” - to jest pedziane po grecku. Znacy telo co: „mędrol”. A to jest pedziane po grecku dlo niepoznaki. Niby, po co mo fto wiedzieć, jak było na pocątku? Ale Grecy to nie byli Grecy, ino górole, co udawali greka. Bo na pocątku nie było Greków, ino wsędy byli górole. Bedym teroz opowiadoł, jak było naprowde z tymi mędrolami. Cystóm prowde bede godoł. Niby, jaki byk mioł interes, coby śklić? Piersy mędrol nazywo się w ksiązkach Tales, ale naprowde nazywoł się on Stasek Nędza nie z Miletu ino z Pardałówki Jego ociec chowoł owce i kupcył kóniami. To casym broł syna do miasta, coby wozu strzóg. Ale Stasiowi kotwiyło się tak siedzieć na wozie i siedzieć. A siedzieć było trza. To z totyk nudów nawiedziyło go myślenie. I zostoł się jako ten mędrol. Stasek Nędza z Pardałówki, dlo niepoznaki zwany Talesem z Miletu, się nie ozyniył. Kie go matka nagabywała: „zeń się”, to jej godoł: „jesce nie cas”. A kie jesce prógowała, to jej pedzioł: „juz nie cas”. Tak to nie było casu na głupstwa. Kie go roz ftosi spytoł, cymu ni mo dzieci, odpedzioł: „bo jo kochóm dzieci”. Ale byli i tacy, co się ś’niego prześmiewali. Razu jednego wyseł w nocy na grape, co by się napatrzyć na gwiazdy i wpod do dołu. Uwidziała to Kaśka z Nędzówki i ozbębnieła po całyj wsi: „He, jaki mi ś’niego mędrol, nie widzi tego, co pod nogami, a chciołby wiedzieć, co na niebie”. Baby na wsi nie sanujóm niezyniatyk. Cheba ze księdza. Dziś nawet małe dzieci ucóm się w skole „twierdzenia Talesa”, a rzeke Staska Nędzy z Pardałówki. A było z tym „twierdzeniem” tak. Kie budowali wieże kościelnóm w mieście, to się im skóńcyła miara i nie wiedzieli, cy trza juz kóńcyć wieże, cy jesce nie. I kieby nie Stasek, byłaby z tego drugo wieża Babel. Bo budorze byli robotni, nie tacy jako dziś. Dopiero Stasek wyśpekulowoł, że trza pomiyrzyć wysokość budowy przez pomierzanie jej słonkowego cienia wte, kie cień chłopa ma takóm samóm długość, jak wysokość chłopa. Pomierzali. Nei wtedy Stasek pedzioł: „chłopy, dość”. No i tak ta wieża stoi do dziś dnia. Stasek mioł jednak głowe. Roz w zimie, kie była ćma i duse cyścowe podchodziyły pod okno, Stasek pedzioł: „Smierzść się w nicym nie róźni od zycio”. Ftosi mu dogodoł: „No to cymus nie umieros?”. On na to: „No tymu. Kieby się róźniyła, to moze byk i umar, a tak to co bedym umieroł”. Taki to był Stasek Nędza z Pardałówki, co z nudów wynaloz myślenie.

* * *

Co wóm powiym, to wóm powiym, ale wóm powiym, ze Hipokrates po prowdzie to się nazywo Wincenty Galica z Biołego Dunajca A to był doktor, co lecył z chorób. Piyrsy doktor na Podholu. A było tak. Ludziska lecyli się, jako mogli. Wierzyli, że chorość pochodzi od złych duchów. Moze tyz przyjść, jak fto ruci urok. Carownica przypatrzy się złym okiem na ciebie i już cujes: w głowie ci się mąci i na wymioty biere. Wte trza trzy razy poźreć na ziem i na niebo, na ziem i na niebo, na ziem i na niebo, to car zniknie. Chłopy z Lędaku do dziś dnia wiązóm kónióm z boku cyrwone kiście, coby zły wzrok przyciągały i kónie nie dostawały ochwatu. Dopiero Wincenty Galica piersy wzión chorobe na rozum. Z chorobóm mo się rzec tak, jakby ci kto fałszowoł w muzyce. Ty ciągnies prym a drugi ciągnie sekund. Ciągnie źle. Całe granie na nic. Tak samo z basami. Prym - dajmy na to - dobry, sekund dobry, a basista przysypio. Cołkiym źle. Chorość to jest rozestrojenie w naturze. Jakby taki zgrzyt, jaz mrówki idóm po pocierzu. A doktor, co lecy, to jest stroiciel natury. Chyci kołek od struny, tu popuści, tam podciągnie, popuko, posłucho i... juz gro! Tak samo zrobi z cłekiem. Artysta! Ino ze od ludzi. Ród Galiców był dwojaki. Jedna gałąź rodowa wojowała. Ka się ino jako wojna tocyła, to Galice juz hań byli. Galice kozdóm bitwe mieli wygranóm ino pote cesarzowie przegrywali wojny. A drugo gałąź rodowa to były muzykanty. Ci jak nie grali, to stroili, a jak mieli juz nastrojone, no to grali. Mały Wicuś Galica wzión się z tyj sprzecności. Kie jedni się bijóm a drudzy grajóm, to dziecku nie zostaje nic ino jak lecyć. A ze lycył tak, jakby chorego do góralskiej muzyki przysposobić. Coby i w nim sytko grało. Ej Boze, on i zęby targoł, jak było trza. Nawet ze znieculeniem. Mioł taki stołecek z dzióróm, a pod stołeckiem, pod dzióróm sydło było, zaś pod śpicym sydła łapka. Kieś siadoł na stołecku, to Galica klesce przykładoł do zęba, zniedobocka prziciskoł nogóm łapke, sydło się wbijało wysyj łydka, ej, kie cie nie dziubnie, toś zabacowoł o zębie i... fyrt, juz po nim. Roz Galica wyrwoł bolący ząb babie z Bańskiej, to pedziała: „Wiedziałak, ze mo korzenie, ale ze telo długie?” Wincenty Galica z Biołego Dunajca wymyślył przysięge, co jóm zwióm „przesięgom Hipokratesa”. Jak óna moze się tak zwać, kie Hipokratesa wcale nie było, ino był w Biołym Dunajcu Wincenty Galica, co się pote przeniósł do Zokopanego i tam, jak się robił wiater holny i ludzi brało takie jakiesi rozstrojenie, ze nic ino się wiesali, to ón ik odrzynoł, dobrym wiatrem ik nadymoł i tak przywracoł im ducha. Ta nie sytkim przywróciył, ba ino totym, co nie wystygli. Ej ta, wystygniętymu to nawet muzyka nie pomoze.

* * *

Widzieliście wy kiedy pola w Chyźnym na Orawie, ka teroz jest granica ze Słowieńskiem? Jest hań dziś jedna wielgo łąka, a za łąkom las, dopiero zzo lasa widać - Tatry. Zył przed wiekami mędrol, co go zwali z grecka Anaksymandrym, a po prowdzie nie był to nikt inksy ino sóm Stefek Łaciok z Chyźnego Tyn dopiero śpekulowoł! Ludzie góniyli za dutkami, harowali przy sianie, uwijali się koło bydła, a on - śpekulowoł. Wychodził z rana zza chałupe, patrzoł, jak gmły ku niebu z ziemi idą, wiater od Babiej Góry ku Tatróm ciągnie i dziwowoł się światu. Fto się dziwuje, ten się wydziwuje. Stefan Łaciok z Chyźnego pytoł sóm siebie: co było na pocątku? I naloz! Na pocątku była pustać. Jakbyś siedzioł w Chyźnym, to byś tak samo godoł. Nie wiem, cy wiecie, co to „pustać”? Pustać to jest jakby pół nicego. To się ciągnie, ciągnie i nie kóńcy. Jak te pola między Jabłonkom a Chyźnym. Spróguj chycić kose i kosić. Idzies krok po kroku i nic ci nie ubywo. Pierwej umres, jako dokosis do końca. Pustać to jest jakby te wanty w Dolinie Waksmundzkiej w Tatrak. Wanta na wancie, z jednej strony takie białawe, z drugiej cyrniawe a syćkie takie jakiesi ślepe i głuche. Godóm wóm - pustać, pół nicego. Pustać - to jest casym i chłop dlo baby. Kie chłop babe domierzi, to baba do niego: „ty pół nicego!” Cy z takiego moze powstać co dobrego? Moze się co urodzić? Z takiej chłopskiej pustaci? To dopiero pytanie! Ale Stefan Łaciok z Chyźnego wiedzioł, ze z pustaci rodzi się sama niesprawiedliwość. Bo dajmy na to, ze urodzi się kamień. Juz tyn kamień przepycho się i rozpycho, łokaciami robi, coby inkse kamienie od sie odsunąć i samemu ino być na tym świecie. Abo niech się narodzi trowa. Juz ta jedna trowa drugóm trowe od się odpycho, coby jej rosy nie wypiyła. Niech się narodzi robocek, na tyn przykłod pająk. Juz tyn pająk sieć zastawio, coby mucha do sieci wpadła. Nieg-ze się narodzi owca. Juz na tóm owce ceko wilk. Zbojeckie prawo rządzi światem. Owca gryzie trowe, wilk owce, wilka pchły zrejóm, a nad syćkim wisi pustać. Świat stoi zbójeckim prawem. Pamięć o myślach Stefana Łacioka z Chyźnego jest je wse zywo. Ludziska zabacują, fto pedzioł, ale wiedzóm, co pedzioł. A nobardziej siedzi im w głowie ta pustać, to pół nicego, nicość, to takie nic. Leonowi Korkosowemu z Łopusnej ukozało się toto we flasce. Powiem więcej: ono wysło z flaski. Chłopi przi gorzołce medetowali, co by to miało być, to „nic”. Leon im pedzioł: „to jest pół litra na dwók”. Myśli mądrych ludzi wiecnie zywe.

* * *

Byliście kie na Marusynie? Jag-eście nie byli, to idźcie. Na Marusynie zył przed rokami mędrol, co się znoł ze Stefkiem Łaciokiem, orawskim Anaksymandrem, a nawet godoł do niego „stryku”, a nazywoł się nie Anaksymenes, jako pisóm, ale zwycajnie Józek Staszel z Marusyny Óni oba się spotykali, kie śli z miasta z jarmaku. A na Orawe chodziyło się wtedy koło wody. To siadowali se nad wodóm, a kie się im jeść chciało, to łapali ryby, piekli na ogniu i furt sami siebie pytali: „Co było na pocątku?” Kie Stefek Łaciok pedzioł, ze „pustać”, to mu Józek zaprzecył: „Nijakim prawym, stryku, nie jest to pustać, bo z pustaci moze się wziąć ino samo nic”. To Anaksymander, rzeke Stefek Łaciok, na to: „No to co?” Józek - niby Anaksymenes, wywodziył tak: - Na pocątku był dych. Z dychu biere się w-dych, wy-dych, od-dych. Jak się dych skupi, to rodzi się dusa. Dusa trzymo cłeka w kupie. Bo jakby nie trzymała, to byście-sie ozlecioł, na amen. Dych rozmaicie duje. Kie wyjdzies na wierch Marusyny, to go dobrze cujes. Cujes, jak w ciepły dzień miełośnie ogarnio świat. A jak się zezłości, to Jezus Maryjo! Piere śniegiem, siece dyscym, łómie drzewa, chałupy przenosi z miejsca na miejsce. Bosko moc. Jak się dych rozrzedzi, to z tego powstaje ogień. Widzicie go? Kie je rzodki, robi się gorący i ucieko ku niebu. I z tego powstajom gwiozdy. A kie gęstnieje, to staje się wiatrym, a kie jesce barzej zgęstnieje, to robi się chmura, a z chmury leci woda - bo woda, to tyz powietrzny dych ino ze mokry. Mokry dych wsiąko w ziem i rodzi kamienie. A pote to juz powstaje cało reśta. Syćko gęstnieje i się rozrzydzo i zaś gęstnieje i się rozrzydzo. Pedzioł byś, ze pulsuje. Jako ta krew. Tu jest pocątek. Stefek Łaciok nie doł się przekabacić. Starsy był i nie pasowało ustępować młodsymu. I tak się ozchodzili: jedyn ze swoim powietrznym dychym, a drugi ze swojóm pustaciom. Ale po Józku Staszlu, podhalańskim Anaksymenesie, i tak cosi zostało. Bo ón jesce do tego syćkiego był muzykantym. Co robióm muzykanty? Muzykanty rządzóm wiatrym. Chytajóm powietrzny dych w smycki i przekładajóm go na struny. A grajóm tak. Prym gro nute: „...Ej tam od Tater, od ciemnych Tater, ej poduhuje halny wiater...” Asekund zaś mu wtóruje: „A-nie-pustać, a-nie-pustać, a-nie-pustać...” I w tyj muzyce słychać, jako się nad potokiem Rogoźnikiem, niedaleko marusyńskiej Skałki, w pogodny letni dzień spierajóm po jarmaku Józek-Anaksymenes ze Stefkiem-Anaksymandrem.

* * *

Tyn, co go nazwali Heraklitem z Efezu naprowde nazywoł się Jędrzkiem Chmurom z Pyzówki Był to cłek honorowy i nosiył się wysoko. Musiołeś go było długo pytać, coby się do cie obezwoł. Spytołeś się, cymu cicho siedzi, odpowiadoł: „cobyście wy godać mogli”. Cały Jędrek. Ociec jego był bacóm w dolinie Jarząbcej. Kie Jędruś był mały, to mu ociec kazowoł ognia w kolebie pilnować. I w ogniu ukozała się Jędrusiowi prowda. Bo ogień jest taki: ciśnies do ognia gałązke, on jom obłapi jak miełośnik jaki, a gałązka się cało gnie i cyrwiyni. Kie juz jóm na syćkie stróny wyobłapio, to z gałązki zostaje sóm popiół, a reśta w góre ku niebu leci. Jędruś zapatrzowoł się w ogień i we świat. Wycuł, ze w tym jest rozumno myśl. Wycuł, a duzo nie godoł: „syćko z ognia i bez ogień”. Tak pedzioł. Casym cuć ogień w sobie - we wnuku. Cujes, jak cie poli. Cujes go w zozdrości. Cujes w zolu. Cujes w tęsknocie. I w miełości tyz. I wte zyjes jakby sobie samemu na sprzycność. Ogień tardze cie na dwie połówki. Jedna chciałaby się przyblizyć do watry, a drugo od watry ucieko. Takiś jakbyś był ćmóm i wilkiem na roz. Ćma do ognia ciągnie. Wilk od ognia ucieko. A casym takiś, jakbyś był dymem i popiołym. Jedno cie w góre ciągnie, a drugie w dół. Wyjdzies na wierch, fciołbyś skocyć w przepaść. Stois na dole, fciołbyś wyjść na wierch. Wse ześ taki jakisi niedzisiejsy. Płomienie się z ciebie dobywajom. Cłek zyje sobie samemu na sprzycność. Niby Grecy nazwali to „dialektykom”. Tyz piyknie. „Dialektyke” mozes uwidzieć gołym okiem, kie Jasiek, Władek i Józek sóm jest przynapici. Kie sie Jasiek przynapije, to go gorzołka ciągnie w dół. Kie sie Władek przynapije, to gorzołka ciągnie go na bok. A Józka zaś gorzołka ciągnie do zadku. Kie sie nojdóm syćka pijani, to sie poobłapiajom i trzymajóm sie wroz. Tak se idóm. I choć kozdy z osobna ni moze się na nogach utrzymać, to razem się trzymajom. Idom śpiewajęcy sobie samym na sprzycność. I to się nazywo „pojednaniem w sprzycności”. Jędrek z Pyzówki tyz to wywiód jako tyn Heraklit. Podobnie z chłopym i babóm. Tu dopiero sprzycność! Ogień dzieli, ogień łący. Sprzycność i jednanie, jednanie i sprzycność. Całe zycie. Juz się nie wyprzągnies, jaz nogi wyciągnies. Jędrek z Pyzówki - niby Heraklit z Efezupo próźnicy się nie obzywoł. A jak juz mioł co przepedzieć, to zacynoł tak: „Nie bede wóm duzo godoł, bo i ni ma do kogo”. Pote wywodziył krótko a nie długo: „Wiedź-cie se, ze syćko płynie. Nie zstąpis dwa razy do tej samej wody”. Wtoz ta wiy, co mioł na myśli? Wto ta wie, co mo na myśli stary cłek, kie jako dziecko w ogień sie zapatrzy?

* * *

Po wnikliwyk badaniak podhalańskik uconyk okazuje się, ze Diogenes ze Synopy to naprowde jest Józek Bryjka z Ochotnicy Godali o nim: „głupi, ale swój rozum mo”. To był taki, co mu nie zalezało. Zjy to zjy, nie zjy tyz dobrze, wypije to wypije, a nie wypije tyz dobrze. Mozeście o nim słyseli, bo to ón przesiadowoł w becce. A było to w mieście. Becka była nie mało, po winie, troche ozeschnięto. Miescany radzi go widzieli, bo im we dobrze radzieł. Ale dopiyc tyz umioł. Roz cosi go nazłościyli, wzión do gorzci latarnie, seł przez miasto i kogo spotkoł, to mu świecieł w gębe. „Coz robis?” A ón: „Wypatrujym cłeka”. Cłeka nie było. Godoł tyz: „Kiebyk mioł takóm gębe jako ty, to byk jóm w portkach nosiył”. Bryjkóm się Józek ostoł bez to, ze razu jednego przyseł ku niemu pón ze zomku z Niedzicy. A był to straśnie pański pón. Kie uwidzioł takiego biedoka, to chcioł go cymsi obdarować, ale nie barz wiedzioł, cego Józkowi trza. To rada w rade i się pyto Józka: „Cego byś chcioł?” A ón: „Jednego, cobyście mi panie słónka nie zasłanioł”. Ale pón jesce prógowoł. Posłoł ku niemu dworzanina. A dworzanin widzi, ze Józek warzy na ogniu bryjke, takom dość mizernóm, to mu pado: „Kiebyś ty Józek umioł troche karku zginać, to byś ty na zómku w Niedzicy móg nie takie jedzenie mieć”. A Józek mu na to: „Kiebyś ty umioł takóm bryjke warzyć, to byś nie musioł przed panami kark giąć”. Bryjka Józek z Ochotnice - nas podhalański Diogenes - był cłekiem ślebodnym. Nie doł se dusy przywiązać przez ziemskie bogactwa. Jak nojmniej mieć, a jak nojbardziej być. To, co mos, mo i ciebie. Mos pole, juz-eś przywiązany do pola. Mos las, juz-eś przywiązany do lasa. Mos babe, juz-eś przywiązany do spodnicy. A jak cie tak to syćko powiąze, to ani się spostrzezes, ze ni mos juz siebie. A wte takiś, jak ten cień. Wse nie swój. Wse cudzy. A na Pana Boga winy nie składoj. Roz Józka przewiedło. Pasterze namówieli go, coby siod do koryta, a oni go spuscom Dunajcem dołu, to dopłynie do Krościenka, ka sóm jest jesce lepse becki. I Józek sie złakomiył. Roz w zyciu. Coz kie koryto sie przekopyrtło i Józek o mało co, a byłby sie utopiył. Narzykoł potym na Pana Boga, ze go z opieki swojej wypuścił. Ale pasterze mu pedzieli: „Ty na Pana Boga nie narzekoj, bo Pón Bóg ci nie winowaty, inoś se sóm winowaty, boś se źle siod”. Tak to bywo: źle se siednies, a pote krzycys, ze Pon Bóg winien. Józek Bryjka z Ochotnicy umar w Jurgowie i hań go pochowali. Dziś juz mało kto wie, kany jego grób. Ale przepis na dobróm bryjke po Józku zostoł. A ze kozdy górol umie bryjke przysposobić, to tyz nie musi przed nikim kark giąć. Hej.

* * *

Z Pitagorasem to było tak. Kie sie ludziska zacyni spierać, co by miało być na pocątku, to Józek Marek z miasta wywiód, ze: „na pocątku była cena”. A cymu ón tak wywiód? Tymu, ze ón był jakby taki bankier na Podholu. Pozycoł piniądze na procent i z tego zył. Ale Józek Marek nie pochodziył z miasta ino ze Szaflar, a w mieście sie ozenieł. Ozenieł sie z Marysią Chudobą. Ino ze óna wcale nie była chudobno, bo była spokrewnióno z Jaskierskimi, co mieli bars grzecne sklepy. I ta mu przyświodcyła: „Dobrze Józuś prawis, na pocątku musi być cena. A i na kóńcu tyz. Na tyn przykłod cena pogrzebu”. Ne i tak sie zacyno oznosić po świecie, ze co się tycy pocątku, to na pocątku była cena. Dosło to do ucha Jędrusia Waksmundzkiego, wtory był niezły śpekulant. Zaś ón choć go nazywali „Waksmundzki”, to nie siedzioł we Waksmundzie ino w Ostrowsku. Jego chałupa stoi hań do dziś. A był to chłop postawny. I kie to usłysoł, to jaz podskocył do góry. A stało sie to nad Dunojcem, ka łapoł ryby, niedaleko Grobki. Trza by dziś w tym miejscu jaki pomnik postawić. Kie juz spod na ziym, to pedzioł spokojnie: „nie cena, ba cyfra!” I tak sie narodziył na świecie Pitagoras, a naprowde to Jędruś Waksmundzki z Ostrowska Załozył ón śkołe, piersóm śkołe na świecie cyli na Podholu. Skoła powstała na Wyźnim Zorębku, między Łopusną a Turbaczem. He, bracie! Ale dostać sie do tyj skoły nie było łatwo. A wytrzimać, jesce trudniej! Pirsy rok obowiązywało: słuchanie i góralski tóniec. Cymu słuchanie? Cymu tóniec? Tymu słuchanie, coby sie nikt głupio nie pytoł. Ludzie sie pytajóm, ale głupio. Na tyn przykłod, idzies drógóm a ludziska pytajóm: „idziecie ta?” No, co sie pyto, kie widzi. Jędruś Waksmundzki seł roz nad wode z wędką. Jakisi głuptok sie go pyto: „Kaz to idziecie”. A ón na to: „No, moze sie mnie jesce spytos, po co?” Tak ze w tyj skole na Zorębku uceń mioł prawo sie spytać dopiero po roku nauki. Jak sie dobrze spytoł, to go zostawiali, a jak źle, to seł w pierony. A góralski tóniec był wozny bez to, ze sie go tońcy po dwa, po śtery a nawet po sesnoście. A to jest telo piekny tóniec, ze na niego ni ma ceny. A cyfra jest. Cyfra za cyfróm. I to sie nazywo „cyfrowanie”. Tóniec na cyfrowaniu stoi. A Jędruś Waksmundzki wywiód, ze ni ino tóniec, ale i cały świat to jest je nic inksego, ino jedno wielgie cyfrowanie.

* * *

Jak-jek Wóm juz pedzioł, Pitagoras to po prowdzie był Jędruś Waksmundzki z Ostrowska, co załozył skołę cyfrowacy na Wyźnim Zorębku. Ucył ón hań o tym, jako jest natura cyfry i jak cyfry rządzom światem. A syćko zacyno się od muzyki. Bo na Zorębek przychodziyli muzykanty: z Łopusnej Szewczyki, z Ostrowska Gromadzi, z miasta Kudasiki. I grali. A on słuchoł. A usłysoł nie ino to, ze w muzyce gro sie po dwa, po śtyry cy po sesnoscie. Jędruś Waksmundzki usłysoł oktawy, kwiny, kwarty. To juz cosi znacy. Co? Znacy, ze cyfra cyfruje. Chces mieć róźnice między dźwiękami, weź strune długóm abo krótkóm. Mozes tyz wziąć hrubóm abo cienkom. Nie cujes, ze cyfra cyfruje? Razu jednego seł nas podhalański Pitagoras z ryb koło kuźnie. Była kuźnia w Łopusnej blisko Dunajca. A w kuźni kowole kuli. Słychać było: dzyń, dzyń, dzyń. A coz było widać? Widać było i słychać tyz ze róźnica dźwięków brała sie z róźnicy młotów. Cięzki młot to dźwięk jakisi taki hrubsy, lekki młot - to dźwięk jakisi taki cieńsy. Nie cujes, jak cyfra cyfruje? Jakosi w lecie na Jona wyseł Jędruś Waksmundzki na Turbacz w nocy. Noc była pogodno. Gwiazdy na niebie. Miesiącek wytacowoł sie pomału na niebo. Było ciho. I w takóm noc Jędruś Waksmundzki usłysoł: świat gro. Syćko, co jest, jest grane. Słychać harmonije przestworzy. Ale tego nie kozdy usłysy. Ludzie majóm hałas w uchu. A nie ino w uchu, w dusy tyz. Za duzo hałasu w ludziach, coby to mogli słyseć. Ale jakbyś to kie usłysoł, to byś pojon tajemnice świata. Ej, mocny Boze. Cyfry nie ino to robią, ze świat jest cyfrowany, one tyz cyfrują same siebie. Mnożą sie i dzielą, dodają i ujmują, a sytko wedle jakiegosi takiego porządku koniecności. Jędruś prawieł: „Jedno dodane do parzystego cyni nieparzyste, jedno dodane do nieparzystego cyni parzyste”. No powiedziołbyś? Takie prawo cyfr. A syćko, co jest, mo pocątek, koniec i środek. To sóm trzy. I trza ci wiedzieć, ze kie chces ogarnąć całość, musis porachować do trzech. Ta i Boga sie czci wtedy, kie sie trzy razy powtórzy: „święty, święty, i jesce roz święty...” Duzoby jesce o tym było do opowiedzenia. Mądremu wystarcy. A głupiemu skoda godoć. Kóniec skoły cyfrowacy był rzewny. Nie wiada, kto i ka, ale rozniesła się plotka, ze tota skoła to jest masońsko sprawa. I zaceny sie prześladowania. Ludzie nie barz wiedzieli, co to za sprawa ta „masońsko sprawa” ale boli sie pomoru owiec i plotkom uwierzyli. Jędruś Waksmundzki wyjechoł kasi na wygnanie w lubelskie, w mieście powstały skoły handlowe i banki, no a cyfrowace stali sie specjalistami od cenników i mozecie ich spotkać w mieście na jarmaku, jak handlujóm walutami. Tak ze stało sie, jako Józek i Marysia godali: na pocątku jest cena.

* * *

Toci, co ich z grecka nazywali „eleatami”, po prowdzie nazywali sie „dónajcanami”, a nazywali sie tak tymu, ze śpekulowali nad Dunajcym. Była hań ik cało skoła. Zaś nojznacniejsy pomiędzy nimi był niby Parmenides, a z góralska sóm Józek Zatłoka z Cyrwiennego A tyn nie ino śpekulowoł, ale i dedukowoł. Nie rod ón widzioł, kie sie go wto pytoł: „co było na pocątku?” Wte odpieroł: „Ty sie nie pytoj, co było na pocątku, ty sie pytoj, co jest”. O tym, co jest, ludziska mniemajóm róźnie. Jednemu chłopcu sie widzi, ze na całym boskim świecie jest ino jedna Margita. A ka sóm inkse dziywki? Margicie sie widzi, ze jest ino jeden Jaś. A ka sóm inksi parobcy? Gienek z Bukowiny wierzy, ze ino muzyka jest. Janos z Dębna w kozdej lipie widzi świętego. Ale to sytko sóm same zmysłowe mniemania. Zmysły wse cłeka uwodzóm. Kozdy zmysł cie uwodzi, kozdy krzycy do tobie: „uwierz mi”. Uwierzys ocóm, smakóm, usóm - bees do cna zmamiony. „Na wiersycku stoła, piykno sie widziała, kie-jek przyseł ku niej, jeden ząbek miała”. Ino rozum widzi to, co naprowde jest Tyz piyknie. Ale powiedz-ze Józuś, w co tyn rozum mo sie zapatrzeć, coby uwidzioł, co naprowde jest? A Józuś na to: w siebie mo sie zapatrzeć, sóm w siebie. Ej, Jezusie Maryjo, ne dy patrzym i nic nie widno! A Józuś prawi dalej: stow przed sie samo to słówecko „być” i w nim sie dobrze poozglądoj. - W słówecku? - No w słówecku. Patrzym i widzym: to, co jest, jest i nimo prawa nie być. No pewnie. Jak jest, to jest. Jak baba jest, to nie mozes godać, ze baby nima. Ale, co jesce? Jesce i to trza pedzieć, ze jak cego nima, to znacy ze nima. Jak chłopa nima, to nima i ślus. Ale mozes mieć zwidy i omamy. Głupi ci powie: one przecie sóm. Jakby były, to by nie były omamami. Z tego, ze sie babie zwiduje chłop, a chłopu baba, nie dedukuj, ze baba jest i chłop jest. Niebytu nima. Jest byt. No hej. „Spało mi sie siumnie, cosi przisło ku mnie, w cornym kapelusie, pytało gębusie”. Sen na śnisku to jest cyste zwidowanie. Pomyślołeś? Widzis, ze jest tak, jakoś pomyśloł. Teroz wies: rozum świata i twój rozum - to jedno. Rozejrzyj sie w tym, co mos w rozumie, a bees wiedzioł, co jest we świecie. A teroz Józek ci powie cosi, ze sie zadziwis. To, co naprawde jest, jest pełne. A co pełne, to sie i nie ruso. No bo jakby sie rusało, to by musiało przyjść od tego, cym nie jest, do tego, cym jest. A tego, cym nie jest, nima. To jak mo przyjść? Ale tu zacyny sie kłopoty z księdzami. Bo śpiewajóm tak: „Chodziyłeś se ku mnie, rusołeś mnie rusoł, pokielaś se na mnie wiónka nie wyrusoł”. Przecie bez rusanio grzychu nima. Jak ruchu nima, to przecie grzychu tyz być ni moze. Po prowdzie to nie grzysymy, ino sie nóm tak zdaje. I tu jest tyn kłopot. Bo jak grzychu nima, to po co ksiądz?

* * *

Józek Zatłoka z Czerwiennego, niby nas podhalański Parmenides, to był cłek spokojny. Ozglądoł on sie w tym jednym słówku „być” i ozpowiadoł co hań wypatrzoł. Piwa nawarzył dopiero niejaki Zenek z Dunajca, co go pote Zenonem z Elei nazwali. Ón musioł uciekać z Podhola. Dopiero w Grecyji spisali jego myśli. A nie były to jego myśli, ino myśli Józka Zatłoki, ale przerobióne na praktyke. No bo było tak. Kie Józek Zatłoka pedzioł, ze nima ruchu, to rozmaici zawistnicy nasyłali dzieci, coby gónieły koło Józkowej chałupy i krzycały, ze ruch jest. A Zenek i Józek byli koledzy. To Zenek zebroł po sumie ludzi przy kościele i prawiył tak: „Co sie wóm zdaje, cy na tyn przykłod Janosik zdole przegónić żabe, kie żaba zrobi wprzódzi choćby jeden skok?” Kie ludzie zawołali, ze przegóni, bo cozby mioł nie przegónić, to Zenek odparowoł: „Nie mocie ludzie rozumu. Przecie Janosik musi nopierwej żabe dogónić. A jak ku niej doskocy, to óna juz zrobi skok naprzód. Janosik zaś bee musioł doskocyć. A óna zaś do przodku. Moze nie duzo, ale zawdy. Nei tak to wej, Janosik sie będzie furt ku żabie przyblizoł, ale jej nie przegóni”. Na takie rozumowanie ludzie baranieli. Byli nawet tacy, co nie śli do chałupy, ino zostawali w barze i hań z miejsca sie nie rusali, pokiela baby po nich nie przysły. Ale to jesce nic. Kie Józek Zatłoka, rozpatrujęcy sie w tym swoim „byciu”, pedzioł, ze „byt jest jedyn”, to Zenek z Dunajca zaroz wywiód, ze między jego baranem a baranem probosca z Rogoźnika nima nijakiej róźnicy i nawet lepiej będzie, jak baran probosca bee stoł w jego sopie i tu róźnił sie od niebytu. I dosło do tego, ze zacyny ludzióm ginąć barany. A jak przysło do prawa, to Zenek był górą. Tak powstało posądzenie o „liberalizm”. Ludzie nie wiedzieli, co to jest „liberalizm”, ino księdzowie wiedzieli, ale jak z tego majóm ginąć barany, to lepiej, coby tego całego „liberalizmu” nie było. Wtosi doradzieł Zenkowi: „zmyj sie” I Zenek przystoł do partyzantów. Ci wojowali z tyrańskóm władzóm, co panowała wte na Zomku Orawskim. Dobrze nie bardzo, bo Zenek wpod. I tyran męcył go, coby wsypoł wspólników. To mu Zenek wymienieł syćkie wożniejse persony, co wte byli na zomku, nie pomijając sekretorzy, generałów, a nawet jego włosnej baby. Hej! Dopiero sie tyran za głowe łapoł! Co było pote, różni róźnie prawióm. Jedni, ze tyran sie wściókł i kozoł Zenka w moździerzu utłuc, inksi ze Zenek uciók do Grecji. I cheba uciók, bo tyn Zenon z Elei jest taki sóm, jak nas Zenek z Dunajca. Jedno po nim u nos zostało: sóm jest tacy, co do dnia dzisiejsego ni mogą rozróźnić bytu swojego barana od bytu cudzego barana, ba sie im widzi, ze sytko jest jedno.

* * *

Powiadali, ze to ón obdarowoł ludzkość kwaśnicóm. Ta i lycyć potrafiył. Jego kwaśnica grymaśnym szczęki, a garbatym plecy prościyła. Ale nojwaźniejse było to, ze umioł cłekowi w głowie rozjaśnić. O kim mowa? Nie o Empedoklesie, jako w ksiązkach stoi, bo Empedokles to po prowdzie Tadeusz Zachwieja ze Szczawnicy To był chłop! A casy były takie, ze sie ludziska het traciyli. Jedni wsędy widzieli pustać, inksi culi we świecie dych, jesce inksi wode, cyfrowace cyfry, miescanie ceny, dunajcanie potracili sie kasi między bytem, co jest, a niebytem, co go nima, a z tego zamiesania ponieftorym nawet sie zynić nie fciało. I choć ta dzieci dalej sie rodziyły, cułeś, ze jest źle. Z jednej strony seł liberalizm, a z drugiej nadciągała masoneria. Sykowoł się pirsy rozbiór Polski. Dopiero nas góralski Empedokles, Tadeusek Zachwieja, sytkik oświeciył. Prawiył, ze na pocątku było nie jedno, ale śtyry - bo ón umioł tóńcyć po śtyry. Są to: woda, powietrzny dych, ogień i ziym. To sytko razym sie miyso, jak kapusta w becce. I dopiero z tego powstaje świat. A cymu sie miyso? Tymu, ze dwa prawa rządzą od pocątku: miełość i nienawiść. Miełość ciągnie ku jedności. Nienawiść ozrywo. I tak jest wiekuiście: roz świat jest rozrywany, a roz jednany. Ajesce i to trza wiedzieć, ze wse swój poznaje swojego. Poznajes ziym? No bo mos ziym w sobie. Poznajes dych? No bo sóm dychos. Poznajes ogień? No boś z ognia. Wode poznajes? Bo i woda w tobie jest. Razi cie ludzko pycha? No boś sóm pysny? Razi cie ludzkie skąpstwo? No boś sóm skąpy. Swój swojego poznaje, ku swojemu ciągnie i swojego nienawidzi. Tak było, jest i bedzie. To były prowdy dlo sytkik. Ale mioł ón tyz prowdy dlo wybranyk. Roz nad Dunojcem, niedaleko Sokolicy, w tajemnicy przed księdzami, prawiył tak: syćko juz było i będzie jesce roz. Bo my haw sóm jest wygnańcami na ziemi. Nagrzysyli my, w zaświatak i trza sie nóm ocyścić. Bo jo juz kiesi byłek i chłopcem, i dziwcynóm, i roślinóm, i ptokiem i niemą rybą, co z morza wychodzi. I inksi tyz. Syćko będzie jesce roz, ino inacyj, a moze i z kim innym. Kto był chłopym, bedzie babóm, a kto babóm, bedzie chłopym i zaś sie pozynióm i dadzóm se, za przeproseniem, w dupe, coby było sprawiedliwie. Dopiero potym trafióm do nieba, ka bedóm jako toci bogowie. Tadeusz Zachwieja docekoł sie chwały i honoru. Roz ludziska chcieli go nawet na prezydenta wybrać, ale nie chcioł. Wdzięcni mu byli i sóm nie ino za to, ze pedzioł: „na pocątku były śtyry”, ale i za kwaśnice. W Szczawnicy i Krościenku „u Walusia” mozecie dziś zjeść kwaśnice „a la Zachwieja”. Gęmbe krzywi, ale rozum prostuje. Co? Godocie, ze sukaliście i nima? Pockojcie, niech ino mi to wydrukujóm, a juz bedzie.

* * *

Zapytocie się mnie moze, kim był naprowde Anaksagoras z Kladzomen, co go o bezbożność posądziyli, z miasta wygnali, a pote kozali lasów państwowyk pilnować? Kie się pytocie, to wóm powiem. Był to Wojtek Gąsienica-Byrcyn ze Zokopanego Wojtek siadowoł w Tatrach na Gęsiej Syi, koło niego ludzisków chmara, a ón rusoł głowóm. Inksi za nim. Jako ta mogli. Ale nie zawse móg-eś za myślóm Wojtka nadązyć. Prawiył tak: - Ludziskóm sie zdaje, ze jedno ginie, a drugie powstaje, ze jedno sie rodzi, a drugie umiero. Nieprowda! Prowda jest tako: syćko sie miyso, syćko sie rozdzielo. Co to śmierzść? Śmierzść - to rozdzielenie. Co to narodziny? Narodziny - to zmiysanie. Ale moze się mnie spytocie, co sie miyso, co sie rozdzielo? Miysajóm sie i rozdzielajóm takie zarodki. (Grecy to pote przetłumacyli jako: homojomerie, cyli „chowo-sie-miernie”). Sytko ze zarodków. Widzicie, jako ponad Rusionowóm Polane snuje sie mlacowy puch? Zarodki sóm jako tyn puch. One sóm wiekuiste! Pojmujecie, co to wiekuiste? Wiekuiste znacy, ze było, jest i bedzie! A pote sie miyso! Trafnie Wojtuś prawieł. To wóm powiem, ze kozdy nie ino widzioł te zarodki nad Rusinowóm Polanóm, ale je nawet w sobie cuł. Ale powiedz-ze, Wojtuś, co to za sieła tako przedziwno, co miyso syćkim? Wojtuś pedzioł: - Sytkie rzecy pomiysane były, jaz przyseł rozum i zaprowadziył porządek. A rozum zrobiył wir. A wir wiruje i robi wiater... Poźrej na wode w Morskim Oku. Nie widzis? Wir chyto wode, obraco nióm dookoła i leci dalej ku górze, ku niebu. Chmurami wiruje. Casym wir grzmi, kie błyskawica sie otre o chmure. A gwiozdami wiruje ciho. Kie rozum rozwiruje dookolny świat, to robióm sie z tego odpryski. I tak sie tworzóm rzecy. A po rzecach powstajóm zyjątka i zyjątecka. A powstajóm z wilgoci i ciepła i takiej jakiejsi gliny. Z zarodków, co sóm po prawej strónie, powstajóm samce, a z tych po lewicy - samice. A pote wirujóm razym i po casie rodzi sie nowe. A Pon Bóg, to ka? Ka jest, Wojtuś, Pon Bóg? - A Wojtek na to: - Świat sóm jest boski. I góry sóm boskie, i kwiotecki boskie, i zyjątka boskie i zyjątecka boskie. Z boskiej mocy i boskiego rozumu rodzi sie to, co jest. Cy to mo znacyć, ze świat i Bóg to jedno? Świat jest boski? Bóg jest światowy? No hej. Inacej nie rzeknies. I tego wej juz katoliki słuchać ni mogli. Zacyno sie rycie pod Wojtkiem. Ale Byrcyn jak to Byrcyn, swoje wiedzioł i swoje robiył. A Bartek Koszarek z Bukowiny, co na Gęsiej Syi był i sytkiego wysłuchoł, jakimsi takim wirem porwany, wstoł na nogi, przeciągnón sie, coby kościska wyprościć, i zawnioskowoł: „Świat jest boski, a dziewcęta nase”. I poseł dołu na Małe Ciche.

* * *

Cy wy ludziska wiecie, fto wymyśloł atomy? Nie zodyn Demokryt z Abdery ino Sobek Walczak z Ryniasu Było hań wte pore chałup nad potokiem. Ta i teroz ni ma więcej. A w potoku kamienie, same okręglice. Siadowoł se mały Sobuś nad wodóm, cy jakiego pstrąga nie wypatrzy i jak kozde góralskie dziecko śpekulowoł, skąd sie tyz biere to, co widzi. Woda płynie. Pod wodóm migają cienie, bez smreki prześwituje słonko. Co inkse widzis, a co inkse jest. Co jest prowdóm, a co zwidym? I od małego wprawieł sie Sobek w odróźnianiu prowdy od zwidu. Pedzioł tak: „Jednym miód wydaje sie słodki, a drugim gorzki, a po prowdzie, to nie jest ón ani słodki, ani gorzki”. Razu jednego spotkoł dziywce z Jaworzyny. Pedzioł: „Witojze panienko”. Na drugi dzień zaś jóm spotkoł i pedzioł: „Witojze kobito”. I wiycie, ze prowde pedzioł? Kie mos jakóm sprawe, to bier jóm na rozum. Oko kłamie, ucho kłamie i nos kłamie. Rozum nie kłamie, ino kiebyś go umioł uzyć! Podobne poznaje się przez podobne. Kie mos rozum, to się dowies, ze świat jest rozumny. I nic cie nie bee mierzieć, ani dysc w zbiórki, ani powódź na wiesne, ani kogut, co pieje rano, ani baba, co wse ozorem miele. Zwidy, zwidy, same zwidy... A pod zwidami atomy. Atomy to sóm jest, bracie, takie małe okręglice jakby z wody wyjęte, casym gładkie, casym karbowane, casym przygięte. To się to hyto jedno drugiego i kupy trzimo. Jak się juz tak duzo nahyto, to z tego powstaje: kamień, mech, drzewo, grzyb, wróbel, wilk, cłek. I ty to widzis i słysys. Ale co inkse widzis, a co inkse jest. Świat cie mami, heba ze mos rozum. A sytkie te atomy to nie we wodzie krązom ino w takiej pustaci. Woda to przecie tyz atomy. A co to pustać? Pustać to pustać. Mądry wiy, a głupi nigda wiedzioł nie bee. Skoda gęmby drzyć. Sobek Walczak z Ryniasu duzo jeździeł. Był w mieście, w Ludźmierzu, w Myślenicach, a roz nawet doseł przez góry do Popradu. Ale wse sie wracoł na Rynias. Na starość nika się juz nie rusoł, bo wiedzioł, ze ka ino się rusy, nie spotko nicego nowego, ba same atomy. Dobra tak cy tak nie nojdzies, a zło nojdzie cie samo. Umieroł nas podhalański Demokryt, z Abdery - a po prowdzie to Sobek Walczak z Ryniasu - u siostry, co była wydano na Rzepiskach. Umieroł na Zielone Święta. Siostra się tropiyła, coby pogrzeb nie wypod w niedziele abo w poniedziałek, bo wte miała być na weselu na Groniu. Sobek to wiedzioł i kozoł se dać ciepłego chleba do wąchanio i tak wąchajęcy te atomy przezył święta. Umarł we środe. Były kłopoty z pogrzebem, ze niby Sobek w Boga nie wierzył. Ale za to Bóg wierzył w Sobka. I w jego atomy pewnie tyz.

* * *

Rozmaicie o ni’k rozpowiadali źle i dobrze. Jedni ze sóm, jako tyn, co to godo i godo, a kosula mu się tli. Abo, ze to kramorze, co prowdóm kupcóm. Abo, ze sóm to tacy, co ze słabsego zdania robią mocniejse, a z mocniejsego słabse. Ale byli i tacy, co ich chwolyli: „oni ci rozum uwolniom z guseł i omamień”. Po grecku „sofiści”, po nasymu: „sysoły”. A nojgłówniejsy sysoła pomiędzy nimi nazywoł się nie Protagoras, ale Józek Klamerus od Sowy z Łopusznej Posłuchojcie, jak prawiył - Cy nie jest tak, ze kie jedyn i tyn sóm wiater duje, to ty marznies, a jo nie? Abo jo marzne lekko, a ty cięzko? To jak-ze powies: cy wiater jest ciepły cy zimny? Miaróm wiatru - cłek. Miaróm zimna - cłek. Cłek jest je miaróm kozdej sprawy. Bo kozdo rzec mo dwie stróny: dobróm i złóm. Co dlo ciebie dobre, to dlo mnie złe. Co dlo mnie dobre, dlo ciebie złe. Dysc leje - to dobre dlo tych, co im buroki wysychajóm. Słónko świeci - to dobre dlo tych, co akurat siano susóm. Ale, co powiy o słónku tyn, co mu buroki wysychajóm, a o dyscu tyn, co siano susy? Syćko jest względne. Zolezy od miary cłeka. Było cego posłuchać. Kieś tak słuchoł, zaroześ cuł, ześ i ty miaróm. I to jakóm! - Józiu - pytała się Zośka z Poronina - a na cłeka to miary nima? A Pon Bóg? Józek wywodziył: - Posłuchojcie, jako się ludzie modlóm. Kozdy godo: mój Boze. Jak mój, to przecie nie twój. Kieby tyz ten mój Bóg sprawiył, co by w sądzie na moje wysło, a nie na twoje! Kozdy se robi Boga na swojóm miare. Do sobie Go pasuje. A jak mu Pon Bóg nie spasuje, to nawet i wierzyć przestaje. Józek Zośce w ocy patrzoł, to mu wierzyła. - To znacy, ze prowdy tyz nima? - pytała dalej Zośka, bo óna była od Gutów, a ci wse chcieli syćko dokładnie wiedzieć. Józek wywodziył: - Ani tego nie sukoj, ani się o to nie staroj, dobrze zrobis, kie się po pozytek spytos! Pozytek woźniejsy jako prowda. Ale Zośka ni miała z józka pożytku, ino telo ze go słuchała. I stało sie roz, ze Wojtek Brzęków wpod w Szaflarach pod pociąg i urwało mu noge. Był pijany i nawet nie wiedzioł, skąd sie wzión w śpytolu. A był to strasny nerwus. Nie było w całym śpytolu na telo śmiałego, coby mu pedzioł, ze nimo nogi. Wtoz ta wiedzioł, co wte zrobi. Akurat Józek tyz hań lezoł, bo go chyciył isjas. Godo: „Jo go zaobyjdym tak z boku i powiem”. I godo do Wojtka tak: „Móm dlo ciebie, Wojtuś, nowine dobróm i złóm, to od ftorej zacąć?” Kie Wojtek pedzioł: „od złej”, to Józek rąbnoł: „urwało ci noge”. Ale Wojtek był ciekawy, to sie pyto: „No a jakoz ta dobro?” Józek pado: „Móm znajomego, co odkupi od ciebie jednego kyrpca”. I taki jest pozytek ze sysołów. Z takiego to moze być niezły prekurator, a nawet hadukat. Tacy to pote w sądach dbajóm o to, coby i wyrok był na miare cłeka. Zaś po wyroku: kajdanki, kroty i areśtancki wikt.

* * *

Stasek Ślimok z Biołego Dunajca i Jasiek Antoł z Bańskiej byli jako ci przyjociele. Jedyn za drugiego dołby se renke uciąć. A Stasek mioł tóm zalete, ze wiedzioł opowiadać. Zaś Jasiek tóm, ze wse mu przyświodcoł. Razu jednego Stasek opowiadoł, co się wydarzyło na polowacce na dziki. Siedzieli polowace wiecór przy ogniu i popijali piwo z becki. Polowace gadu, gadu... jaz tu zniedobocka wpadła pomiędzy ni’k dziko świnia, cało wściekło. Ludziska na drzewa. A jo - pado Stasek - do becki. A ta góni dokoła becki, jakby mnie wycuła. Dopiero jo jóm - pado - przez dzióre za ogón, ogón do becki, zawiązołek na węzeł, z becki’k wyskocył i óna z tóm beckóm przy ogónie - w las! Tak Stasiu bajoł. Ale ci, co słuchali, myśleli: eee, Stasek plecie. Zaś Jaś Antoł sumiętowoł sie koledze: „Prowde prawi. Sóm-ek widzioł kiesi pod Turbaczem takóm pierońskóm świnie z beckóm przy ogónie, a za nióm cosi dziewięć warchlaków z takimi małymi becółkami”. Jasiek dobrze wiedzioł: prowde dziś tracis, jutro znachodzis, a jak kolege stracis, to juz przepadło. Ale Jasiu Antoł z Bańskiej to był włośnie nie kto inny, ino tyn grecki Gorgiasz, co między sysołami - niby „sofistami” - postawiył kropke nad „i”. Jego myśl wisiała długo w powietrzu, jak dysc na wiesne. Jakby tego, co Jasiek pomyśloł, nie było, to by było cuć, ze tego brakuje. Zamiesanie było doimentne. Myślicie moze, ze Wojtuś Gąsienica-Byrcyn sprawe załatwieł? Mylicie się. Jesce pogorsył. Do powietrza, pustaci, wody, ziemi, cyfr i atomów dosły jesce nosiónka. Ludziska se fcieli ocy wydropać, pytajęcy o to, co naprowde Jest. Jaś pedzioł: po pierwse: nic nima; po drugie: nawet jakby co było, toby sie tego nie dało poznać; po trzecie: nawet jakby sie dało poznać, toby sie tego nie dało dalej przekozać. Kie jeden widzi to, a drugi tamto, to co powies? Powies, ze oba śpióm i majóm myłki na śnisku. Godajom, ze prowda idzie ino przez sóm rozum? A jo wóm powiem ze jak okiem i uchym prowdy nie chycis, to jej rozumym nie wyrusos. I powiym to jesce: choćbyś nawet prowde poznoł, to jej drugiemu nie przekozes. Jak przekazujes, to przekazujes słowa, a sprawa zostaje. Słowa krązą, a sprawy ostajóm. Cy ty wiys, co drugi widzi, kie ty godos „cyrwóne”? Cy ón widzi to samo, co ty? Cy wies, co baba cuje, kie ty godos: „jeść mi sie chce”? Telo ci powiym: tego, co ty cujes, ona nie cuje! Kie jedyn i drugi chce dójść prowdy, to z tego ino bitki powstajóm. Nie prowdy sukoj, ale kolegów. Co wóm powiym, to wóm powiym: myśl nasego podhalańskiego Gorgiasza, cyli Jaśka Antoła z Bańskiej, wydała wielki owoc. Z niej wziyna sie na świecie „Solidarność” i óna sie nawet nieźle trzymała, pokiel nie zacyni sie spierać o prowde. Do niej nawiązali nojwięksi politycy podhalańscy, tacy jako Franek Bachleda-Księdzulorz i Jędrek Gąsienica-Makowski. A prosty lud do dziś powtorza Jaśkowóm myśl: i w piekle dobrze mieć stryka.

* * *

No powiedz-cie mi, jak wiecie: ka moze być feler? Ludziska jeden rozum majóm, a kozdy rozumuje inacej. Krowa, i koza jednóm trowe zrejóm, a gówno inkse. Kozdy cłek fce mieć swój rozum. Kóniec kóńcym telo rozumów, kielo ludzi. A godajóm, ze rozum jest jeden! Jakoz jedyn, kie kozdy hebluje po swojemu. Musis nad tym pomyśleć. Musis przypatrzyć sie rozumowi, cy ci go co nie pokrzywiyło. I stało sie. Naloz sie taki, co sie przypatrzowoł rozumowi. W samym środku miasta, na rynku pojawieł sie Sokrates. Ino ze Sokrates nie nazywoł sie Sokrates, ba Jędruś Kudasik z babóm swojóm Wandóm to jest Ksantypóm, co koło niego bockowała. Jędruś - tyn mioł rozum! Mioł rozum do rozumu, a nie ino do świata. Jedni naprawiali to, drudzy tamto, a on wzión sie do naprawianio rozumu. Zacyno sie od tego, ze Romek Dzioboń - znocie go, bo on wiersyki pisuje - poseł razu jednego do Ludźmierza, coby sie na miejscu Matki Boskiej spytać, fto jest nojmądrzejsy na Podholu, cyli na świecie. I Matka Bosko pedziała: Jędrek Kudasik. No to Romek wraco sie do miasta i pado, jak jest: „Jędruś, Matka Bosko pedziała, ze tyś nojmądrzejsy”. Jędruś sie zatropiył. No bo tak: z jednej stróny on sie do wielkiej mądrości nie pocuwoł, a z drugiej strony nie pasowało Nojświęcej Panience sie rociwiać. Tak źle i tak niedobrze. Co tu robić? Trza iść między ludzi i sprowdzić. No bo se pomyśloł tak: Matka Bosko ludźmiersko prawi, że jo jest nojmądrzejsy, a jo tego tak nie cujym i zaroz nojde mądrzejsego od siebie i pude do Ludźmierza ku Matce Boskiej i powiym: tu go mos, a nie godoj, ze to jo. Jak pomyśloł, tak zrobiył. Chodziył i sprowdzoł. Pytoł sie: cy ty wiys, co robis? A kie jedyn z drugim godali, ze hej, to Jędruś na to: to mi wytłumac. Kie tamtyn zacón tłumacyć, to Jędruś go pytaniami do ściany przyciskoł i nie puscoł, jak jakóm muche. Trafiył pierse na polityka. I polityk wpod. Juz po niedługiej chwili widać było, że ón sie widzi mądrym inksym ludziom, a nojbardziej samemu sobie, a cy jest? No nie jest. Ale tyn polityk - lepiej nie wiedzieć wtory - zamiast być Jędrusiowi wdzięcny, ze go z omamienia uwolniył, to go znienawidziył. Tak to wej, tacy sóm ludzie. Pote poseł jesce do poetów, co wierse pisóm, do muzykantów, co grają, do rzeźbiorzy, co z gliny lepióm. I wsędy to samo. I wsędy miasto wdzięcności, nienawiść powstawała. Jak juz tym sposobem Jędruś Kudasik co zacniejsych miescon przez rozum przewiód, taki wniosek wydedukówoł: „Bo, z nos dwóch zoden, zdaje sie, nie wiy o tym, co piykne i dobre, ale jemu sie zdaje, ze cosi wiy, a jo, jak nic nie wiym, to mi sie nawet i nie zdaje, ze wiym. To moze Matka Bosko dobrze prawi i jo jest od inksych madrzejsy, bo jak nie wiym, to nie myśle, ze wiym”. No nima co pedzieć, mioł Jędruś rozum do rozumu.

* * *

O tym, jak Jędruś Kudasik, nas podhalański Sokrates, naucył ludzi, co worce, a co nie worce wiedzieć No ni mozno pedzieć, zeby Jędruś Kudasik nie znoł sie na przyrodzie. Razu jednego babecka jego ostomilso nad usami mu suściała, a on udawoł głuchego. To baba łap wiadro pomyj i chlust na chłopa. Jędruś ani drgnón, ino pedzioł: Nopierwej grzmiało, teroz leje. Ale ni mozno tyz pedzieć, zeby mioł jakie takie uznanie dlo tyk, co nic ino przyrode fcóm poznawać: dlo Jędrzka Chmury-Heraklita, dlo Tadeusa Zachwiei-Empedoklesa, dlo Sobka Walczaka-Demokryta, dlo Jędrzka Waksmundzkiego-Pitagorasa, dlo Józka Zatłoki-Parmenidesa i całyj tyj reśty, co nic ino pchali nos w nieswoje przyrodnice sprawy. Prawiył tak: jakby cłekowi potrzebne było przyrode znać i o tym, co było na pocątku, wiedzieć, to by mu przecie Pon Bóg taki rozum doł, coby do tego doseł, a jak nie doseł, to znacy, ze mu tego nie trza. A jakiej cłekowi wiedzy trza? Nowoźniejse jest to, coby sóm siebie znoł. Cy ty wiys, co w tobie siedzi? Jaki djaboł? Jaki janioł? No nie wiys. To po co patrzys na gwiozdy, wtore sóm jest daleko, a nie patrzys na siebie, wtorego mos blisko? Nie uciekoj od siebie. Nie trać siebie. Poznaj cłeku samego siebie. No święto prowda. Nie bees godoł, ze jest tak abo tak, bo jest, jak jest. Gónis cłeku za tym, co daleko, a tracis to, co blisko. No to, cym-ześ cłeku jest? Mos noge, aleś przecie nie nogóm. Mos brzuch, aleś przecie nie brzuchym. Mos płuco, aleś przecie nie płucym. Do reśty mos i ciało, aleś przecie nie ciałym. No to cymześ? I Jędrek pedzioł: dusóm. Dusóm-ześ cłeku dusóm, a nie ciałym. No to, kie juz telo wiys, to powiedz-ze jesce, co takiego w tyj dusy widzis? A Jędruś na to: tam jest je cnota! A to zaś co? Jędrek na to: To jest to, dzięki cymu cłek jest dobry. Ej Boze, to jest to! Sprawiedliwość - w dusy siedzi. Odwoga - w dusy siedzi. Roztropność - w dusy siedzi. Święto cierpliwość - w dusy siedzi. Rzetelność - w dusy siedzi. To jest, chłopy, to! Był kłopot z babóm. Nie ino tymu, ze óna dusy tak barz nie uwazowała, ale o to, ze Jędrzka nigda w chałupie nie było. Ani drzewa nie narąboł, ani wody nie nanosiył, ani inksyj cielesnyj roboty sie nie chytoł. A zjeść - nie powiym - potrafiył! To tyz mu nad uchym suściała: ty dylęgusie, ty ozworo oskrecono, ty drozdzu, ty duso! No, dos babie rady? Co Jędruś nie robi? Akurat w mieście demokracja nastała i Jędrek umyśloł babe do parlamentu oddelegować, coby tam ozorym mleła, kielo ino zdole. I tak sie stało. Wybrali jom na posła i od tego casu Jędruś mioł jaki taki spokój. Móg sie ón swobodnie zająć dusami - swoją i cudzą. Na babe trza mieć sposób i juz.

* * *

O tym, jak Jędruś Kudasik, nas podhalański Sokrates, zrobiył przecyscynie dusne jednemu politykowi i jak oberwoł za to po gęmbie i co pote pedzioł - Powiedz-ze nóm Jędruś, cymu ty tak chodzis po mieście, z ludziami godos, naprawiać ik fces, a hasnu z tego nijakiego ni mos, ino same kłopoty? Co cie tak ku ludzióm ciągnie? Myślis, ze zdoles ich naprawić? A jo ci rzekne, ze fto sie głupim urodziył, tyn tyz głupim umre. Nie naucys krowy furgać ani kota scekać. Ucyć głupiego rozumu, to jakby psi ogón bez psa przewłócyć. Ale Jęruś prawiył inacyj: - To u mnie - pado - od chłopięcyk juz roków głos sie jakisi obzywo, a kie sie ino obezwie, to wse mi cosi odrodzo, a nie dorodzo mi nigda. Namowiajóm mnie ludzie do gospodarki, to głos mi pado: „eee, Jędruś, sóm inksi od tego”. Namowiajom mnie do polityki, to głos pado: „skoda cie Jędruś”. Ale kie widzym abo i słysym, ze fto cosi głupiego robi abo prawi, to głos pado: „twoja sprawa, wypróguj go”. No i jo tyz, biydoku, nic inksego nie robiym, ino tak chodzym i namowióm, kogo mogym, coby sie ani o ciało, ani o piniądze tak barz jedyn z drugim nie staroł, jako o duse, coby ona była nolepso. Bo przecie nie z piniędzy dzielność sie biere ino piniądz z dzielności. - Ino ze ty, Jędruś, robis ludzi w kónia. Bo, na tyn przykłod, podchodzis do cłeka i udajes głupiego. Godos, ze ty niby nie wiys, co jest co. No to tyn drugi fce cie oświecić. I tłumacy, i godo, a godo duzo, niemało. A ty go ino podpytujes. A moze tak, a moze nie? A jak tak, to tak, a jak nie tak, to tak. I cłek sie plące. I ty wtedy - hip! Juz go mos w sieci. I śmiejes sie: widzis, widziało ci sie, ze wiys, a nie wiys. Ty, Jędrusiu kochany, dajes ludziom na przecyscynie. Klogiym ich kormis. I óni pote... wies, co robiom. I syscy sie z nik śmiejóm. Bo przecie to widać, co sie stało, i cuć. Ej Jędruś, Jędruś, óni ci kie krzywde zrobióm. A Jędruś na to: - A mnie sie widzi, ze cłek gorsy ni mo prawa zaskodzić lepsymu. Nie powiym, moze go zabić. Moze go przegnać z miasta. Moze zwołać demokracje i uchwolić potępienie. Ino ze jo nie uwazóm tego sytkiego za zło. Więksym złem jest nastawać na cłeka, judzić przeciw cłekowi, jątrzyć, ocerniać. To wóm powiem: do dobrego cłeka ni mo przystępu zodne zło ani za zycio, ani po śmierzci. Ej ludzie, ludzie: dzięki takim, jako politycy, ino sie wóm zdaje, zeście scęśliwi, a dzięki takiemu jak jo, sómeście scęśliwi! Ale zdarzyło sie roz, ze Jędruś Kudasik, nas podhalański Sokrates, ozezłościył jednego polityka, co obiecowoł ludziom scęście, a sóm nie wiedzioł, co to jest scęście. I polityk tyn nie wytrzymoł i strzelył Jędrzka w gęmbe. Zrobiył sie mąt, bo inksi hipli bronić. I byliby chłopa ozerwali, ale Jędruś ich powstrzymoł. Romek Dzioboń radziył mu pote: pozwij go do sądu. Jędruś jednak odpedzioł: - A kie ty idzies bez polane, a na polanie barany sie pasom i jedyn cie pobodzie, to cy ty pozywos barana do sądu?

* * *

O tym, jak Jędrek Kudasik, nas podhalański Sokrates, radziył wychowywać dzieci, a nie ino dzieci, ale starsyk tyz Był na Grelu taki Maciuś, co go ludzie za nic mieli, bo to ani ojca, ani matki ni miało, ani piniędzy, ani urody, a do reśty nifto nie wiedzioł, skąd sie Maciuś wzion. Maciuś pokornie ludzióm posługiwoł i tak se ta zył. Ale kie sie przynapiył kapke, to sie w Maciusiu budziył lew. Zjawioł sie jaki nowy gość w barze, to ón ku niemu seł i pytoł sie: „fces w morde?” Gość odpowiadoł, ze tak abo nie i Maciuś robiył wedle życenio. Swoi ludzie Maciusia znali i wiedzieli, ze Maciuś mo prawo, coby roz kiela cos tak sie spytać. Ale jednego dnia wseł do baru ftosi, fto Maciusia nie znoł. I w tym strachu, ze w morde dostanie, piyrsy Maciusia wycion, jaz Maciuś na ziym spod. Bo to ta siyły wielgiej ni mioło. Maciuś stajęcy ze ziemi, pedzioł sóm do sie: wychować, to ni mioł fto, a strzelić w kufe, to mo fto. A Jędruś to widzioł. I ucył, co trza robić, coby na cłeka wyjść. Siadowali w ogródku pod smrykiem z Józkiem Różańskim, z Ceśkiem Borowiczem, Romkiem Dzioboniem i poroma inksymi. I Jędruś wywodziył: Jako myśIicie, cy jedyn z drugim mógby usyć kyrpce, jakby nie wiedzioł, co to kyrpiec? Abo cy mógby zrobić stołek, jakby nie wiedzioł, co to stołek? Abo mógby wyrzeźbić pierścionek, jakby nie wiedzioł, co to pierścionek? No, nie! Samo się widzi, ze kie fces cosi zrobić, to musis wiedzieć, co to jest to, co robis. No widzicie, a ludzie fcóm wychować siebie i inksyk, a nie wiedzóm, cym sóm. Jak-ze cłeku bees dboł o cłeka, jak nie wiys, cym jest cłek? - Jak tak, to powiedz-ze, Jędruś, cym cłek jest. Coby my przecie wiedzieli. Jędrek wywodziył: - Wiycie juz, ze cłek jest dusom. Wychowujes cłeka fte, kie dbos o duse - swojóm abo cudzóm. A w dusy cnota siedzi. Siedzi, ale śpi. Nie wiys cłeku, ze jóm mos. Siedzi tam mądrość, a ty nie wiys, ze jóm mos. Siedzi tam sprawiedliwość i ty tyz o niej nic inie wiys. Jak sie dowiys? Dowiys sie wte, kie ci jórm kto przebudzi. I nie trza duzo, wystarcy dobrze pytać. Kie sie dobrze spytos, óna sie budzi i na wierch wychodzi. Teroz juz wies. Przódzi nie wiedziołeś, a teroz wiys. A jak wiys, to robis wedle tego, jak wiys. - Jezusie Maryjo, wytłumac-ze konkretniej. - Posłuchojcie ludzie. Z wychowaniem rzec sie mo, jak z dzieckiym, kie sie mo urodzić. Dziecko juz jest, chnoć go nie widzis. Idzie o to, coby na świat przisło. Trza w tym matce pomóc. Kto pomogo? Pomogo akuszerka. I jo jest taki, jako ta akuszerka. Kie widzym, ze w cłeku cłek śpi, to go wypytujym, przepytujym i podpytujym i tym sposobym dospomogóm w urodzeniu. I tak jest z kozdym, fto umie wychować. Pojmujecie? Ludziska kiwałi głowami. Nie godali nic. Ino Józek Różański, co z niejednego pieca chlyb jod, pedzioł: ale casym, coby obudzić, nieźle w kufe strzelić.

* * *

O tym, jak Ksantypa, baba Jędrzka Kudasika, podhalańskiego Sokratesa, sędziów wyónacyła i zycie chłopu uratowała Musicie ludzie wiedzieć, ze Grecy sytko przeinacyli. Oni juz tacy byli. Nie radzi óni słuchali opowieści, co sie dobrze kóńcyły. Trafiało im do gustu ino to, co sie kóńcyło źle. Jantygona musiała sie obiesić, Sokrates musioł sie otruć - to ik ciesyło. Z górolami jest inacyj, ik ciesy to, co sie dobrze końcy. Historyja z Jantygoną dopiero wte by cosi wortała, jakby sie jej strycek urwoł. Z Sokratesem - cyli z Jędrzkiym Kudasikiym - było tak, ze baba jego Wanda, nie zodno Ksantypa, wziyna sprawe w swoje ręce i chłopa z biydy wyciągła. Jędrusia jednak sądziyli. Zebroł sie sąd. Byli hań: polityków trzók - takik, co wse przegrywali wybory, poetów dwók - takik, co im nigda nic nie wydrukowali, jeden ksiądz ze Sąca - taki, co fcioł być biskupym, ale ni mioł go wto zrobić, baby dwie - takie, co mioły córki na wydaniu i fciały ik za Jędrusiowych synów wydać, ale synowie totyk córek nie fcieli. Taki sąd byłby Jędrusia zasądził. Prekurator tak prawiył: - Jędrek Kudasik przestępstwo cyni, bo bado rzecy skryte pod ziemiom i w niebie i ze słabsego zdania cyni mocniejse, a jesce inksyk do tego samego przyuco. Nei, co powiecie? Nie było śpasów. Na prawo boskie sie Jędrek targnón! Pon Bóg zakrył, a ta psio krew odkrywo! Dopiero baba, jak nie wtargnie do sądu, jak nie ozpuści gęmbe! A prawiyła mniej więcyj tak: - Bo wy, w tym mieście, nie mocie nic cynniejszego, jako tóm jego służbe bozóm. On jako tyn bąk, z ręki Boga wypuscony, siedzi miastu na karku i ządłym go dziubie, coby miasto nie gnuśniało. Coz ón takiego robi? Budzi ludzi, coby umieli myśleć. Cy to jest zwycajno ludzko rzec, coby o swój dóm nie dbać, ino być wasym dobrym zajęty? On przecie jako tyn ociec abo brat przysiado sie do kozdego i kozdego namowio, coby przecie pomyśloł. Bo bezmyślnym zyciem zyć nie worce. I tak po prowdzie jest. Ino przekonać ludzi do tego - niełatwo. Cy ón za to piniądze biere? Boze broń! Wiydzcie o tym, ze jak go na śmierzć skozecie, to więksom skode przyniesiecie sobie jako jymu! Ón cicho siedzieć ni moze. Bo jakby cicho siedzioł, toby się Bogu sprzeciwiył. A tego ani jemu, ani nikomu nie wolno. Kie óna tak prawiyła, zlatywały sie inkse baby. Z Łopusnej były: Szewczykowa Stasia, Mąckowa Marysia, Wanda od Kuchty (z pistoletem ujka Wawrzka); z miasta były: Marysia od Staszlów ze synowom Stasiom, z Rogoźnika Irka Chowańcowo z córkami Lucyną i Renatą (jesce przed wydaniem), Marysia Siękowa, Gienka Rajska i jesce inkse, ftorych imiona zajaśniejóm przy końcu świata. I wysoki sąd mięknon jaz zmięknon. Zmiękcyły go przejmujące słowa i jesce barzej przejmujący widok. Nie dość ze uwolniyli jędrzka, to jesce przysądzili mu dozywotnią rente za zasługi dlo miasta. I tak się syćko fajnie po góralsku skońcyło, a nie tak, jako pote Grecy popisali.

* * *

Koło Jędrzka Kudasika - podhalańskiego Sokratesa - wse zbiyrali sie ludzie, coby przecie choć troche jego rozumu przeloło sie do ik rozumu. Casym była tego dość godno chmara. Grecy napisali, ze nojznacniejsy pomiędzy nimi był Antystenes z Aten. Ale Antystenes to nie był zodyn Antystenes, ino Stasek Szewczyk z miasta, z ulice Królowej Jadwigi Szewczyków na Podholu jest moc. A i Stasków między nimi niemało. Jedyn jest nawet w Łopusznej. Ale w mieście na ulicy Królowej Jadwigi jest Stasek Szewczyk jeden i jego to pote Grecy przemianowali na Antystenesa i nazwali cynikiem. Z tóm nazwóm jest cało sprawa. Bo „cynik” z grecka znacy telo co „pies”. Jedni godajóm, ze Stasek rod rozprawioł siadajęcy na psiej budzie, inksi ze mioł „psie zycie”. Po prowdzie to było inacyj. Cynik znacy telo co: cy-nikt? No bo patrzęcy na Staska i na totyk, co go słuchali, mógbyś pomyśleć: takie to nikto. A kie posłuchos, co gadajóm, to cujes: to nie zodne nikto, to jest ftosi! I na koździutkim kroku umie ci taki pokozać, że ón jest gość! No bo tak. Godos ze Staskiym, tłumacys mu to i owo. I juz se myślis, ześ mu przetłumacył, a ón ci sie to pyto: „a konkretnie, to o co ci idzie?”. I stajes głupi, jak cap. Bo tak ogólnie, toś był mądry, ale konkretnie, toś głupi. A Stasek był mądry konkretnie. I to jest hrubo róźnica: być mądrym ogólnie i być mądrym konkretnie. Sokrates - rzeke Jędrek Kudasik - był mądry ogólnie i byłby zginón, kieby jego baba nie była mądro konkretnie i go nie uratowała. Stasek mioł takóm śpiewke, bo kozdy górol mo se śpiewke: „Choćby kiedy kany co, abo co, no to co; cy tu nima cym, cy kany, cy tu nima cym, cy co? Toto hej, toto wej, toto w toto, to ku tymu, coby jej jako tako, jako tako i jemu”. I to było konkretne. A Sokrates to prawiył, ze ani tak, ani tak, i to było ogólne. Stasek i Jędrek prostowali se rozumy, jeden na ogólne, a drugi na konkretne. Powiym wóm, było cego posłuchać. A Staska nic tak nie ciesyło, jako śleboda. Cuł tóm ślebode we wnuku, w dusy, w sercu. Mioł ci ón w dusy mur, co sie nim odgrodzoł od świata. Świat z jednej strony muru, a on w środku, jako skała. I nie było, powiem wom, na świecie takiej sieły, coby go przez tyn mur spętać mogła. Mogeś go zabić, aleś go na swoje kopyto nie przerobiył. A i do scęścio nie trza mu było duzo. Sóm sobie wystarcoł. Godoł: - Bogaty-k, bo móm, co fcym; patrzym na to, na co patrzyć worce; słuchóm tego, co słuchanio godne; mogym pogwarzować z Jędrzkiem o sytkim, co gwary worce; cegos mi jesce trza? Romek Dzioboń opowiadoł, ze Stasek z miasta naucył go odróźniać to, co jest jego, od tego, co nie jest jego. Co jest twoje? Twoje jest to, co se zamarzys. O reśte nie dboj. I tymu w Romku urodziył sie poeta: zamarzył se świat i go mioł. Wymarzony świat wse lepsy od prowdziwego. Jako i wymarzono baba. Baba prowdziwo wse niepewno. Hej.

* * *

Ludzie kochani! Wiym, ze ciekowi wos, co to takiego jest „hedonizm”. No to wóm powiym: „hedonizm” wymyśleli Grecy, a potępiyli księdzowie, bo godali, ze dlo takik bogiem jest brzuch. Ale naprowde to „hedonizm” nie jest „hedonizmem”, bo na pocątku zodnego hedonizmu nie było i nie było nijakiego Arystypa z Cyreny, ino był Zygmunt Kuchta z Bukowiny Tatrzańskiej, a cyrenaicy, to po prowdzie byli Bukowianie, cyli: Gienek Wilczek muzykant, Józek Koszarek razym z synami Maćkiym i Bartkiym, Franek Chowaniec i Stasek Budzyński, Jędrek Szymcyk, Maciek Kuchta, Jędrek Haładyna, Jędrek i Stasek Pietrasi - tyz muzykanty, Józek Kuruc no i, jakby nie poźryć, to Zbyszek Ćwiżewicz tyz. Nazbiyrałoby się ik jesce więcej, ale na razie wystarcy. I óni wierzyli w prowdziwego Boga, a nie w brzuch, i w Matke Boskóm, Królowe Tater z Rusinowyj Polany. Bukowianie byli chłopy siumne a i wyraźne. Sprawa miała się tak. Razu jednego jeden ś’ nik poseł dać sie wysłuchać. I pado księdzu, ze cosi nagrzysył z dziywcętami. A ksiądz się pyto: „Kieloz razy?” No bo chcioł dać grzyśnikowi sprawiedliwóm pokute. A tyn pado: „Przecie jo tu się przyseł spowiadać, a nie kwolić”. I tu jest sprawa: cy ciała trza się stydzić, cy mozno się casym ciałym pokwolić? Sokrates - rzeke Jędrek Kudasik - prawiył: ino dusa cosi worce. A Zygmunt Kuchta, co go pote Grecy Arystypem przezwali, Kudasikowi się prociwioł: ciało przecie tyz nie jest do pogardzynio. Kie księdzowie pisali przy kościołak: ratuj duse swojóm, to Bukowiany księdzów poprawiali: ciałym się zajmij, bo dusa tak cy owak - nieśmiertelno! Zygmunt Kuchta, jak co godoł, to godoł, ze zdaje mi sie. Nigda nie pedzioł, ze tak jest, abo ze tak nima, ino: zdaje mi sie. I kie z inksymi godoł, to tak samo: zdaje ci sie. Kie roz ftosi dostoł w karcmie na Klinie w kufe, to Zygmunt na to: eee, zdawało ci sie. A innym razym, kie ftosi sukoł zwady w karcmie, to Zygmunt na to: zdaje mi sie, ze fces dziś po kufie. Bo prawiył: nie wiys, cy jabko jest cyrwóne, wiys ino telo, ze ci się zdaje cyrwóne. A co się tycy ciała, to prawiył tak: radościami nie pogardzoj, od smutków uciekoj. Kizby to djabli byli, aj by byli, coby cnota sprawiała przykrość, a niecnota radość. Ka radość, tam i cnota. Ka smutek, tam grzychy, tam niecnota. Staroj się o radość, a za radościóm przydzie rozum i cało reśta. Ta i dusy lepiej się siedzi w krzepkim ciele jako w ciele chyrlawym. Tak ze Bukowianóm sło o radość, a Grekóm o przyjymność. Widać z tego, ze Grecy to byli paskudne hedonisty, a Bukowianie byli radośnikami i ślus. Troscęcy się o ciało Bukowianie wymyśleli góralski strój i góralski tóniec. Tam tyz wziyny pocątek pirse olimpiady, odprawiane w miysopusty. Ino ze wtedy ćwicyło się sóm tóniec: zbójecki, drobiony i hajducki. Dopiero pote dosły skoki narciarskie i śtafeta. Jako śtafeta? Nej przecie wiycie, piyrso była z towarym bez granice.

* * *

Jakbyście kie byli w mieście w Nowym Targu, to przejdźcie się ulicóm Nadwodnióm, ka teroz bursa stoi, bo na tym to miejscu przed wiekami nad Dunajcem powstała skoła mędroli, co sie mądrości ucyli nie ino od Jędrzka Kudasika, podhalańskiego Sokratesa, ale i Józka Zatłoki, podhalańskiego Parmenidesa, i to tak sie ucyli, coby nie przepuścić ani tego, co Jędrek, ani tego, co Józek prawiyli. Nojmądrzejsyk było pomiędzy nimi trzók - nie jakisi hań Euklides z Megary, Eubulides z Miletu i Stilpon, ino: Jędrek Kilanowicz, Władek Mrugała i Jędrek Pitek, jedyn z miasta, drugi z Miętustwa, trzeci z Dursztyna. Siedzęcy nad Dunajcem, dumali o nauce Józka-Parmenidesa, co w Cornym Dunajcu mioł swoich „eleatów”, cyli „dunajcanów”. O tym, ze im nauki Józka obce nie były, dowodzi pieśnicka, co jóm śpiewali: „Ej wara wóm eleaci od dziewcyny wara”. Chodzęcy po nowotarskim rynku, spotykali Jędrzka Kudasika, podhalańskiego Sokratesa. I tak wej, nie zabacujęcy ani o Józkowej, ani o Jędrzkowej mądrości, syćka trzok prawieli mniej więcyj tak: Prowda jest, ze ruchu nima. Jest ino zwidzynie ruchu. Ruć kij na prąd. Godos, ze kij płynie? A teroz idź krok po kroku koło potoka, patrzęcy na kij. Co ci się widzi? No nie widzis, ze kij jakby stoł w miejscu, a kamienie i cały świat jakby uciekoł? Ruch jest względny. jag-ze moze być prowdziwe to, co względne? Ino to jest prowdziwe, co jest bezwzględne. A co jest bezwzględne? Józek-Parmenides pado: byt. Nieprowda! Ino to jedno jest bezwzględne: dobro! Dobro jest jedno, ino mo wiele nazw - roz nazywo się rozumym, roz myśleniem, roz cnotom, a roz Bogiem. Usuń nazwy, a wycujes dobro. W tym miejscu Jędrek-Sokrates mo prowde, a nie Józek-Parmenides! Bo Jędrek pado: dobro, a Józek: byt. Nie o to idzie, co jest, ino o to, co dobre jest. A jak mylące sóm słowa, to weźcie taki przykłod. Godos: Jaś jest opity, Jaś jest podpity, Jaś jest przynapity, Jaś jest napity, Jaś jest zapity. Cym sie róźni opity od podpitego, przynapity od napitego, zapity od opitego? Jakbyś tego sóm nie przezył, to byś nie wiedzioł. A z rozumowaniem podobnie. Pitek godo: dursztynianie to kłamcy. Ale ón sóm jest z Dursztyna. No to powiedzcies teroz, cy prowde pedzioł, cy skłamoł? Jak prowde pedzioł, to nie syćka dursztynianie sóm kłamcy, bo ón jest wyjątek, a jak nieprowde pedzioł, to znacy, ze prowde pedzioł. I jak się tu połapies? I tak to było. Trzók nasyk mędrców nad Dunajcym siadowało, koło nik chmara ciekawyk, a po drugiej stronie wody paradne dziywki chodziyły: Marysia Zapiórkowsko, Zośka Michalik, Halina Rajska, Marysia Białoń, Halina Mrugała, no i jakzeby inacej, Roma Kysiak tyz, ze inksych nie wspomne. A óni se ino ku nim gwizdali abo se palcami pokazowali, a nicego słowami nie nazywali. I tak to ucyli sie tego, co bezwzględnie dobre.

* * *

Razu jednego jakosi z wiesnóm pośli Dolinom Kościeliskom w Tatry chłopcy, coby se potońcyć. Hej, kogo hań nie było! Jędrek Stoch, Jędrek Jakubiec-Kubosek, Jaś Korpiel-Bułecka, Franek Bachleda-Księdzulorz, a nade sytko Władek Trebunia-Tutka ze swoimi, Krzysiem, Jasiem i Hanką. A wyśli po połedniu i zabawiyli do rania. Nieśli ze sobóm cosi okowity, bo było chłodnawo. Władek Trebunia-Tutka lóg se na noc jakosi przy dziórze, co była w skale. Kie rano słónecko przigrzoło, to sie Władek obudzieł, ale nie za bardzo. Na pierś mu cosi siadło i nie schodziyło. Przeziyro na ocy i świat widzi mu sie taki jakisi noinaksy. Na ścianie jaskini cienie smreków widzi, kolegów, co śpiom, a i siebie samego uwidzioł jako tyn cień. I pytanie w nim sie narodziyło i dziubło go jak kolec w coło: cy jo jest Władek, cy jo jest cień Władka? Jesce mu pore kropel gorzołki ostało, wyjmuje i zdrówko do cienia, a cień zdrówko do niego. Godo Władek: na zdrowie. A z dzióry słysy to samo: na zdrowie, Władek. I prisam Bohu, nie wiedzioł Władek, fto jest fto. Kaz jest tyn Władek prowdziwy, a ka cień prowdziwego Władka? I tak to wej, niedaleko Tylkowyk Kominów narodziył się tyn, co go Grecy Platonem nazwali, a po prowdzie był to Władek Trebunia-Tutka z Biołego Dunajca Jemu się wse widziało, ze sytko, nie pomijajęcy jego samego, jest cieniem samego siebie. I skały, i drzewa, i kosówka, i orły, i pstrągi, i cłek tyz. Syćko to jest cień, co naśladuje prowde. I we wnuku syćkiego jest jakosi tako sieła przedziwno, co pcho cłeka ku prowdzie. Tóńcys? Juści rodbyś jesce lepiej tońcyć. Gros? Juści rodbyś jesce piekniej grać? Śpiewos? Juści rodbyś jesce piekniej śpiewać? Cujes, ze to, co robis, to jest ino cień śpiewanio, cień granio, cień tóńca. A nawet i to cujes, ze sóm-eś cień siebie. I rodbyś, bracie, siebie samego z cienia w prowde przemiyniył. Cobyś był takim, na jakiego cie stać. A skąd sie to biere? Władek to wywiód tak: boś ty juz kasi kiesi był. Byłeś, ino ze w zaświatak. Jako bezcielesno dusa ześ był. I pote dopiero z ciałem-ześ sie związoł i na świat prziseł. A cymu prziseł? Grecy popisali, ześ prziseł za pokute, boś jako dusa nagrzysył. Ale to ni moze być prowda. Przecie dusa nagrzysyć ni moze. Godajóm: Chłop w portkach grzychy nosi. Jak dusa nimo portek to i nagrzysyć ni moze. Dusy ino ciekawość ostała. I z tyj ciekawości dusa ludzko do ciała wlazła, jakby do jakiego hereśtu. I wyziyro dusa przez ciało na świat: przez ocy wyziyro, poprzez usy, poprzez gęmbe. Ale to, co widzi, to jest ino cień tego, co naprowde jest. Casym jednak dusa fce się wrócić hań, skąd przisła. Wyrywo się z ciała. A cłek cuje się wtedy taki jakisi ozdarty. Trzymo w gorzci cień flaski z okowity cieniem, co mu jesce ostała, i śpiewo ku górom. A góry odpowiadajóm, jakby echem. Ale echo to nie jest echo. To głos zaświatów, co ozdartego między dusom a ciałem cłeka wołajóm ku sobie.

* * *

O tym, jak Jurek Raźny ze Zokopanego przepytoł Władka Trebunie-Tutke, nasego podhalańskiego Platona, co znacy słowo „udziałowiec” „Bo my sóm haw udziałowcami” - prawiył Władek. Jurek Raźny ze Zokopanego małym chłopcem wte był, ale go tyz w góry wziyni, bo godali: „Sprzydo się, bedzie watre kłod”. Jurek pilnie słuchoł. Kie nas Platon skońcył godoć, pyto się go: „Krzesny ojce, coby to miało znacyć to - udziałowiec”. A Władek-Platon miłosiernym okiem na niego poźroł i rzókł - Przypotrz sie chłopce, jako ludzie tańcujóm. Hipnie siuhaj przed muzyke, talar do basów ruci, swojóm nute zaśpiewo, prymista usy nadstawi i juz wie, o co idzie. Zagro prym. I juz sie do niego dołący sekund i bas. Grajóm. A siuhaj stoi z boku i ceko. Juz mu kolega dziywke do tóńca wywodzi. - Ta? - Moze być! I wte sie zacyno. Muzyka gro. A óni tom muzyke jakby do siebie bieróm. Óni nióm nasiąkajóm. I dopiero tam, w dusy i ciele muzyka przemienio sie w ruch. Ale jaki ruch! Ej, jaz mrówki po pocierzu idóm! Kielo muzyki do tóniecnika wsiąkło, telo ruchym wychodzi. I to widać! Nogi idóm drobnego, po dwa, po śtyry, po sesnoście... Dziywka bockujęcy z boku chłopca zachodzi. Przyblizo się, a pote ucieko. Uciekła, ale juz jest przy nim. Tako niby jego, a nie jego... Dziywki towarzyski, co z boku stojóm, śpiewajóm. Syroko śpiewajóm, ozwodnie. To zaś kółecko robióm, bieróm tóniecnice do kółecka, coby jóm ozbyrtać. A pote jóm ostowióm, na pośród izby, samóm. Nei rób śnióm, co fces. Zaś tóniecnik wyskakuje. Zaś musi zaśpiewać. I to nie bodlaś-co zaśpiewać, ba do gustu, do serca. Zaś zatońcy, przyblizy się, cofnie... A bez głowe myśli, jak te iskry lecóm: bedzie moja, cy nie bedzie moja? bedzie, cy nie bedzie mój? Muzyka łący, muzyka dzieli. I to znacy, ześ udziałowiec. Znacy: mos swój udział. Muzyka w ciebie wsiąko, a ty robis przekłod z muzyki na ruch, jak tłumac jaki z jednej mowy na drugóm mowe. - Nej dobrze, stryku, ale jak przestajóm grać, to przecie juz udziału nijakiego nima. - Nie pomyślis, a godos. Jo ci ino, smarkocu, bez podobieństwo, cobyś lepiej zachyciył, o muzyce prawie. A po prowdzie, to mi się widzi, ze jak na tym świecie jest cosi piyknego, to ino bez to, ze mo udział w pieknie. I jak jest co prowdziwego, to ino bez to, ze mo udział w prowdzie. I jak jest co dobrego, to bez to, ze mo udział w dobru. A dobro, prowda i piekno, to jest - smarkocu - jakby tako muzyka, co cłeka do udziału wciągo, a cłek jóm pote w ucynki przemienio. Kie Jurek Raźny podrós, to wzión i na księdza poseł. I ostoł się za probosca w Łopusnej. I ón do dziś dnia nad Władkowymi słowami medytuje, bo nie barz wie, coby to za muzyka była, coby jego tak wciągła. Ale ze o muzyke tu sło, to pewne. I wie on jedno: słuchoj, co grajom, a pote tóńc; coby nie było tak, ze muzyka swoje, a ty swoje.

* * *

O tym, jak Władek Trebunia-Tutka, piyrsy na świecie, to jest na Podholu, Platon, objaśniył Leszkowi Szewczykowi, co jest świetlistość - To wy, krzesny Ojce, godocie, ze my haw sóm jako te cienie pomiędzy cieniami - pytoł się Władka Trebunie-Tutke Leszek Szewczyk z Łopusznej, co tyz pod Kominami Tylkowymi był. A prowdziwy świat - godocie - jest kasi ponad nami, cy moze za nami. I my sóm haw rozdarci - dusa w niebie, a ciało na ziemi. Moze to i być. Kiebyście byli jesce tacy dobrzy i pedzieli, jak to trza pomiarkować, coby z tego świata ku hańtymu się wyrwać? Władziu nie fcioł przy ludziach tłumacyć. Wzión chłopca i jesce inksyk dwók abo trzek na bok - takik, co się mu akuratni wydali, i pośli na Siwe Sady. Hań zwalonego przez wiatr smyreka naśli, siedli między kónorami i Władek zacón prawić. - Poźryjcies chłopcy na świat. Patrzojcie na góry. Widzicie, jak się ku górze wyrywajóm. Idóm se wysyj, jesce wysyj. Kiebyś tak granióm seł, to byś uwidzioł. Na Świnice byś zaseł, pote byś sie spuściył w dół, granióm byś obseł dokoła Pięć Stawów, na Mieguszowiecki byś doseł, a bez Wysokom na Garłuch byś się wystyrmoł. I byś był wysoko, nowysyj. A pote ka? Patrzys w niebo - gwiozdy. A w środku nieba słónko wisi. Rano wschodzi, wiecór zachodzi. I jak wschodzi, i jak zachodzi, tak się słónkowe cienie po świecie snujóm. Roz długie, roz krótkie. Wedle tych cieni widzis świat. - Ej wiera, prowde prawicie. Cienie po świecie sie snujóm, roz długie, a roz krótkie. - No widzis, chłopce? Jakby nie słónko, to byś nic nie widzioł, ale samego słónka nie widzis, bo za jasne. - Iście ze prowda, nie widze, bo za jasne. Trza by go było przyciemnić. - No to se teroz pomiarkuj, co powiym: słónko to jest tako świetlistość - takie ze jus lepse ni moze być. To jest scyt nad scytami. Óno nos ku sobie ciągnie, bo my w tym mómy udział. A mómy przez pamięć. Bo kie my juz hań byli, to musimy pamiętać. Jak chodzimy po górach, to się w nos pamięć budzi i sóm my jako te orły, co nic ino w góre fcóm lecieć. Tam jest ich świat, tam jest ich śleboda! Hań nasa świetlistość! Grecy pote świetlistość „ideami” nazwali. Ale z tego ino zamiesanie powstało. No bo ludziska zacyni godać: „móm idee”. Co se ino fto pomyśloł, to godoł: „móm idee”. Na tyn przykłod: „móm idee kisić kapuste”. Abo: „móm idee przysadzić ciele”. Abo: „móm idee zabaciarzyć”. Ale „idea” to nie jest to, co ty mos. Ty tego nijakim prawym ni mozes „mieć”. Cy mozes mieć muzyke? Cy mozes mieć słónko? No ni mozes. Ale jak dobrze pomiarkujes, to wymiarkujes, ze tyn prowdziwy świat - ta jakosi świetlistość - kasi cie za serce trzymo i nie pusco. Ty jej ni mos, a óna jednak mo ciebie. Ej wiera hej, teroz-zeście wej dobrze pedzieli: ty jej ni mos, a óna mo ciebie.

* * *

O tym, jak Władek Trebunia-Tutka dziywcętóm o miełości prawiył i o co się go spytała Małgośka Chowaniec z Łopusznej Nie trza owijać w bawełne, bo trza prowde rzec: nas podhalański Platon, rzeke Władek Trebunia-Tutka, od dziewcąt nie uciekoł, ino, jako trza, tyz ich do mądrości zaprawioł. Przecie przy głupiej babie chłop tyz zgłupieje. No to sie ku Władkowi zlatywały jako te kwiotki: Stasia Trebunia, Gośka Chowaniec, Marta od Lipińskich, Monika i Eliza Maczewskie, Gośka Gombos, Marysia Karpiel, Bronka Hyc, Zośka Skupień, Kaśka Komperda, Zośka Tylka, Stefka Maciasz i cało hurma inksyk, co ik nawet bieda spamiętać. A Władek im o miełości prawieł. A one telo mądre były, że o cym inksym słuchać nie fciały. - Piyrsy pocątek miełości jest taki, ze sie chłopcu u dziewcęcia cosi niewielkiego zwidzi. A dziywce nawet nie wiy, ze to mo. Moze to być na ten przykłod chód - jak u sarny. Niesie się dziywce upłazym, a chłopcu sie widzi, ze to bogini stąpo. A casym moze to być oko, corne abo siwe - takie, ze w nim chłopiec jakisi inksy świat widzi. A moze to być tyz i głos, taki perlisty, jakby fto korolami z grani suł. A casym chłopiec sóm nie wiy, cy to ta głowa, cy to ta noga, cy to te ocy, cy to te ząbki, cy sytko naroz. I patrzy, jak w święty obrozek i modli się ocami. I całe cielsko go świerbi, jakby się piyrzył abo mu skrzydła rosły. A dziywki septały: „Ej, Boze, Boze, ocami się modli. Piyrzy się, jakby mu skrzydła rosły”. A Władek-Platon prawi dalej: - A pote sie cłeku spostrzezes, ze nie ino jedno, ale inkse ciała tyz sóm piykne. U jednej oko, u drugiej ząbki, u trzeciej chód. I fte cłek skrzidła prostuje. I leci od jednej ku drugiej i suko nopiękniejsej piękności to tu, to tam. I w ocak marnieje. I śpiewo: „Kany się wywine, kany się obróce, to jedne pociese a drugóm zasmuce”. A dziywcęta septały: „Ej, wiera, wiera, drugóm zasmuce, ej, zasmuce”. - Ale na takiego kora bosko musi przyjść. I przychodzi. Abo go djabli postrasóm, abo po kufie dostanie, abo go zol potardze. To se wte zaśpiywo: „Skorołeś mnie Boze, ino nie wiym, za co, cy za jednóm nocke, cy za całe lato”. A dziywcęta septajóm: „Ej, Boze, Boze, cy za całe lato?” Ale Władek-Platon ciągnie dalej: - A pote cłeku sie ani spostrzezes, ze prowdziwe piekno w dusy siedzi, a nie po wierchu ciała sie ściele. I sukos, wtoro mo duse piyknóm. Ślachetnóm. Ujmującóm. A cystóm, jako ta woda w źródle. I siados koło takiej. I piykne myśli przy niej płodzis. I wiersyki układos. I śpiewos. Het ześ urzeknięty - tóm dusom. Tu Gośka Chowaniec nasemu Platonowi przerywo: „A bee sie taki zyniył?” A Władek na to: „Eee!” Gośke jaz siepło ze złości. Pado: „Hej, takiemu to ino popatrzyć”. Obróciyła sie na pięcie i telo-ś jóm widzioł. A inkse za niom. I tak sie skóńcyło Platonowe naucanie dziywcąt.

* * *

O tym, jako Władek Trebunia-Tutka, nas piyrsy na świecie Platon, styrmoł się po drabinie ku słonku, co przeziyrało bez dziure w dachu Na Ornaku, ka teroz schronisko stoi, stoła przed wiekami sopa i w tyj to sopie nas Władek Trebunia-Tutka objaśnioł ludziskóm, jako sie mo poznawać świat. W dachu sopy dzióra była. Bez te dzióre słónko przeziyrało. Stoła tyz w sopie drabina. Władek wystyrmoł sie na piyrsy scebel i tak zacón prawić: - Tyn scebel to scebel fantazyi, abo - jako fto woli - wyobrazynio. Fantazyjo nojraźniej sie cuje w ciemności. Im ciemniej, tym jej raźniej. Ona juz tako jest, ze ci - cłeku - cienie abo w rozmaite potwory, abo janioły przemiynio. Widzis jóm? Hań w kącie cupi dziwozona. Widzis? Pod dachem wisi strzyga. Słysys, jak koło sopy djabli burzóm? Ale moze ci sie i janioł przywidzieć. Ono cie nęci, kusi. Cłek se myśli: ej kiebyk kapke złota mioł... Abo: ej kiebyk mioł jakóm takóm babine... Jakiego janiołka. I tak to wej cłek połyko i wlywo w siebie rozmaite zwidy. A kie sie juz tak nałyko, kie sie tyj fantazyi napije, to chodzi jak spity. I staje sie, jako by był obrozkiem samego siebie. Taki obrozek, a nie chłop. Teroz Władek wystyrmoł sie na drugi scebel totyj drabiny i pado: - A to jest stopień wierzenio. Wierzenio sóm rozmaite. Kie wierzys, to wierzys oku, uchu, wierzys smakowi. Nejści musis wierzyć. No bo, cy ty wiys, ze nie śpis? Jak zaś patrzys, to sie ni mozes napatrzyć i wse ino byś patrzoł i patrzoł. I z tyj, i z tamtyj stróny, roz z bliska, a roz z daleka i taki-ześ jakisi nienapatrzóny. Zycie cie minie, a ty sie światu nie napatrzys. I tymu wej musis wierzyć. Patrzys, a pote godos patrzeniu: „dość”. A to „dość” telo znacy, ze wiara dojrzała. I wierzys jus, ze baba jest babóm i do tego jesce dobróm babóm, choć-jeś sie jej przecie nie napatrzoł. Teroz Władek wyseł na trzecie podwyzsynie i pedzioł: - Na totym podwyzsyniu rozum sie budzi. Co robi rozum? Rozum cuje harmonie. I suko. I cego suko? Suko cyfry. Rozum cyfruje. Cyframi opowiado o harmonii. Znacy to, ze przy muzyce. Chłopy grómy! Tu Władek wzión skrzypce do ręki i zagroł. Starodowne nuty zagroł. A na kóńcu zagroł Krywania: „...a mojemu będzie zol kochaniu, ej Krywaniu wysoki, Krywaniu!” A ci, co słuchali, cyfrowali. Roz dwa, roz dwa, roz dwa...Trzy, śtyry... Kie skóńcył grać, wyseł pod sóm scyt sopy. Głowa Władzia znasła sie w słónku. Władek wyźroł. I wte dało sie usłyseć: - Ale dobre, ale dobre, ale dobre... Cysto prowda... Przepiykne... A z dołu krzyceli: „Ujku! Co? Co dobre? Przecie powiedzcie!” Ale Władek Trebunia-Tutka, nas podhalański Platon, nic więcej nie pedzioł, ino powtorzoł, ze dobre. Kie óni jesce wołali, machnón rękóm i rzek zezłoscony: - „Nie bede godoł bo i nima do kogo”.

* * *

O tym, jak nas podhalański Platon, Władek Trebunia-Tutka, dowodziył, ze my zyli, zakiel my sie urodziyli Józek Komperda ze Szaflar nie wierzył, ze my byli w zaświatak zakiel my sie na tym świecie urodziyli. Chodziył za Władkiem i pytoł: „Ujku, dajcie dowód”. I co sie nie robi. Akurat śli ludzie na Rusinowóm Polane ku kaplicce. Pomiędzy ludziami sło dziywce, moze jej wte było dwanoście, a moze śtyrnoście roków. Nazywała sie Gośka Gombos z Jurgowa. Zawołoł Władek dziywce ku sobie i pyto sie, cy umie grać na skrzypcak. A ona, ze nie, bo ni mo skrzypiec. Władek wyjmuje swoje skrzypce, drugie biere od Bartka Kudasika i daje dziywcęciu. Pado: - Ona tu nóm zagro nute, wtoryj jesce na tym świecie nie słysała. A wy sie ino patrzojcie, jako ona będzie robić to, cego się nigda ni ucyła. Gośka wziyna skrzypce. Przycisła strune, przejechała smyckiem, wyseł ton a. Pociągła jesce roz. W tym samym casie Władek podjechoł ze sekundym na C-dur. Co do tego pasuje? Gośka słucho i suko. Trza pociągnąć g. Pociągła. I co dalej? Jak nie wiys, mozes powtórzyć: a i g. Władek tyz powtórzył. Teroz Władek wjechoł sekundym na A-dur. A tu Gośka palcami w dół jedzie, ej zjechała jaz do d. Władek polecioł za nióm i tyz jest na d. Wyseł pocątek nuty. I co dalej? Władek podjechoł palcami do góry od d do a, óna to samo ino w oktawie. I juz nuta się domyko. Władek jak na pocątku a - Gośka chwile śpekuluje i jedzie: a, a i g i zaś A-dur, a óna za kolejóm do d. Władek tyz kóńcy na d. A wtedy syćka podchytujóm ton i jest! „Krywaniu, Krywaniu wysoki”. Inno nuta. Sekund zacyno i idzie fis, e, d. Struna a ostaje - pusto. Sukómy do tego nuty. Jest: oktawe wysyj fis e d. Na sekundzie: e fis g i to samo powtarzo prym, ino oktawe wysyj. Słysycie jóm? Jest nuta: „Abo mnie zabijóm, abo jo kogosi...” - I coz teroz powiycie - prawi nas podhalański Platon. Trza pedzieć, ze dziywce mo harmonije w uchu. I kie jo gróm, to sie jej harmonijo zbacuje. Skąd ona sie jej moze zbacować, jak ona jej na tym świecie nie słysała? Musiała jóm słyseć na tamtym świecie. To jest je jawny dowód, ze my juz byli zakiel my sie porodziyli... Powiem wóm, ze hyr sie ozesed po całym świecie. Tak ze do Biołego Dunajca ciągli ludzie ze świata, coby sie ucyć góralskiej muzyki, bo tyz i inksyj muzyki wte nie było. Przyjechali nawet murzyni, cheba nawet z Jamajki. Władek kozoł im skrzypce i basy zrobić, a pote ik naucył syćkiego. Ale stało się niescęście. Kie sie wracali, chyciyła ik na morzu okrutno burza i instrumenty sie im potopiyły. Wróciyli sie do chałupy ze samymi smyckami. I z tego narodziła sie murzyńsko muzyka. Murzyńsko muzyka to tyz jest muzyka góralsko, telo ze bez skrzypiec i basów. Oni ino smyckami bijóm do rytmu w co popadnie, cy w drzewo, cy w bęben, cy w deske, ale nuty wygrać ni mogóm, bo instrumenty majóm potopione.

* * *

O tym, cy piykno mo być prowdziwe, cy racyj prowda mo być piykno Spotkali sie roz w Morskim Oku w dolince za Mnichym, ka Murzański bacowoł, Władek Trebunia-Tutka, nas podhalański Platon, co akurat prziseł po ser do bacy, i Marian Gromada z Ostrowska, co u Murzańskiego juhasowoł, a kie mioł cas, to podobizny ludzióm rzeźbiył, cy to w glinie, cy w drzewie, cy nawet w kamieniu. Akurat przi sałasie pore figurek do słónka sie susyło. Kie Władek to uwidzioł, to sie skrzywiył. I tak prawiył: - Nie pogniewoj sie ty na mnie, Marianie Gromado, ze ci powiym, ze to, co robis, to sóm jest same widziadła. Nie powiym, zeby to było tak juz cołkiym niepodobne do cłeka. Podobne to jest. Ino ze podobne do ciała. A ciało to hereśt dusy. Tak ze ty z hereśtu, we wtorym ełek siedzi, prowdziwego cłeka robis. Niby, to jest niebrzydkie. Ale przecie nieprowdziwe. Cielesno uroda ino udaje prowde. A cy prowdóm jest? No nie jest. Na to Marian Gromada, nas podhalański śtukmistrz, obezwoł sie w te słowa: - Przeboccie, stryku, ze sie wóm prociwie. Przecie sami uznajecie, ze podobieństwo w tym jest. Jedno jest podobne do bacy Murzańskiego, drugie jest podobne do Józka Komperdy ze Szaflar, a trzecie do probosca z Rogoźnika, to jest Miecysława Zonia, co z Dębna pochodzi. A probosc to mi nawet obiecoł, ze rzeźbe kupi, ale dopiero w zimie, kie przyjdzie po kolędzie, bo teroz nimo za co. Jak jest podobne, to musi być prowdziwe. A Władek Trebunia-Tutka sie pyto: - Do cego podobne? Do widoku, cy do prowdy? - No, do widoku. Ale jak we widoku uroda siedzi, to w niej prowda musi być. Przecie uroda przyciągo prowde, jak trowa owce. Prowda cuje, ze dopiero przez urode cosi worce. Prowda bez urody to jak skrzypce bez muzykanta. Cysto prowda to jest nic. Urodziwo prowda, to jest dopiero cosi! To kiejby janioł na świat prziseł. A Platon na to: - Źle śpekulujes. To prowda ciągnie urode, a nie uroda prowde. Miaróm urody - prowda! Cym co prowdziwse, tym urodziwse. Jak złudne, to i nieładne. Zatropiył się Marian Gromada nad swojóm dolom. Ale umyśloł zrobić próbe. Przysła hań za Mnicha Renata z Rogoźnika, bo jóm probosc po syr przysłoł. I pomyśloł se Marian, ze trzaby jej spytać, jak jest i jako by miało być. Pyto jóm, coby ozwozyła dokładnie a rzetelnie, co woli: cy być nieudawanóm żabóm, cy udawanym janiołym? Co na to Renata odpedziała, skoda godać. Dość na tym, ze zabawiyła za Mnichym pore dni, jaz jej Marian Gromada wizerunek zrobiył, na ftorym Renata jest jak tyn janioł. I teroz kielo ino razy ozedre się óna na swojego ślubnego chłopa jako ta żaba, tak ze chłop mo chęć strzelić jóm w kufe, to ona zaroz chowo sie za wizerunek, tak ze chłop nie bije ino pociorze klepie. I tak to wej uroda podciągo prowde ku sobie. Pewnie w niebie będzie inacyj. Świat stoi naopak. Nie jest dobrze, ale zeby miało być tak cołkiem źle, to tego nie powiym.

* * *

O tym, jak Władek Trebunia-Tutka, nas podhalański Platon, tłumacył dusy Władka Pilarcyka z Orawy, ze sie jej śmierzć nie chyto Razu jednego prziseł ku nasemu podhalańskiemu Platonowi niejaki Władek Pilarcyk z Orawy, coby sie spytać, jako sie rzecy majóm z dusóm. Mioł ci ón ze swojóm dusóm kłopot niemały. No bo óna sie mu kryła. Przed nim samym sie kryła. Casym widziała mu sie, jak ta gmła, co z gęmby wychodzi, a pote sie w powietrzu traci. Zaś inksym razym jak tyn dzwón, co w piersi bije, a pote cichnie. Nie dość tego, bo byli tacy, co śpiewowali: „Ona wysła na drabine, jo uwidzioł odrobine, jo se myśloł, ze to dusa, uchylyłek kapelusa”. No i kaz je ta dusa? A Właduś jedno wiedzioł: kie nie wies, ze mos duse, to jakbyś ni mioł dusy. Z dusóm jak z babóm: coby jóm mieć, musis wiedzieć, ze jóm mos. A górolowi cołkiem nie pasuje bez dusy. I to nieśmiertelnej! Tak cuł Władek Pilarcyk. A nas umiełowany Platon tak zacón: - A to, co? - wyciągnón ręke i palcym pokozoł wode. A Władziu na to: - Woda, Bioło Woda. Na to Platon: - Cym ty widzis, ze to jest Bioło Woda? Zaś Władziu: - Okiem, uchym, gorzcióm, kie jóm chcym chycić. Zaś Platon: - Okiem to ty widzis barwe, widzis jako płynie i sie łysko, uchym chytos sum, gorzcióm cujes, ze jest zimne abo ciepłe... Ale cym ty sie dowiadujes, ze to jest Bioło Woda, a nie Białka, nie Donajec, nie Lepietnica? Podumoł nas Władziu chwile i pedzioł: - Wiym, rozumym! Uciesył sie nas Platon z takiej odpowiedzi i Władzia pokwolył: - Bedóm z ciebie ludzie. Bo przecie dorozumieć sie tego mozno, ze trza odróźnić dwa poznania: jednym poznajes to, co sie bez ustanku przemiynio, a drugim to, co jest wiekuiste. Pirse to zmysły, drugie to rozum. Władziu przykwolył: - Nejści trza. Jedno to zmysły, a drugie to rozum. I zaroz Władziowi świat zacón sie dzielić na poły - na to, co się zmiynio, i na to, co wiekuiste. Patrzys i rozumies, rozumies i patrzys. Rozumies: to jest drzewo, to jest smyrek, to jest baba, to jest chłop. A co widzis? Do kóńca świata byś musioł opowiadać, co widzis, a i tak byś tego nie opedzioł, bo by ci się furt przemieniało. Inacyj przy słónku, inacyj przy dyscu, inacyj rano, inacyj w połednie. Świat dzieli się na dwa światy: dzisiejsy i wiekuisty. Kie się juz Władziowi świat dokładnie podzielył, dopiero obezwoł się nas podhalański Platon: - Kie dusa poznaje to, co wiekuiste, to sama tyz musi być wiekuisto, bo jakby nie była, to by tego nie poznawała. A kie jest wiekuisto, to śmierzć się jej nie chyto. I wtedy objawiyła się Władziowi Pilarcykowi jego włosno dusa. Od tego casu nie ino mioł duse, ale i wiedzioł, ze jóm mo. Tak ze mioł jom jakby podwójnie. A inksi Orawcy podobnie. Ale nie wszyscy, bo byli tacy, co go nie słuchali. Ci podwójnie dusy ni mieli. Bo z dusóm, jak z babóm: jak mos babe, a nie wiys, ze jóm mos, to baby ni mos podwójnie. Po pirse ni mos, bo nie wiys, ze mos, po drugie ni mos, bo inksi jóm majom za ciebie.

* * *

O tym, jak Władek Trebunia-Tutka przepedzioł Józkowi Różańskiemu o tym, jakie jest zycie pozagrobowe Moze nawet nie uwierzycie, kie wóm powiym. Józek Różański seł razu jednego drogóm na Kokosków, a było ku wiecorowi. Patrzy: żaba. Nejści żaba, to żaba, nima sie cemu dziwować. Ale ta żaba była jakosi noinakso żaba. Patrzy ona na Józka i płace. Józek biere żabe, sadzo na dłoni, patrzy żabie w siwe, zapłakane ocy i sie pyto: „Coz rycys?” A żaba do niego ludzkim głosym przepowiado: „Bo jo jest hrabina zaklęto. Pokutujym w żabim ciele za to, cok nagrzysyła za zycio. I cekóm, jaz się jaki lutosierny cłek nojdzie i mnie pogłosko i pobośko, a wte cary zniknóm i zaś bedym młodóm, urodziwóm dziywcynkóm i radość bedym przynosić tymu, co się nade mnóm ulitowoł”. No, powiym wóm, ze Józka zatkało. Co tu robić? Cy to moźliwe, zeby cłek sie w żabe przemieniył? Wzión żabe, wypuściył jóm w ogródku i poseł sie poradzić do Władka Trebunie-Tutki, nasego podhalańskiego Platona, co ón na to powiy. A Władek tak sprawe wywodziył: - Kie cłek umre, to duse jego na sąd wiedóm. Dolinóm Kościeliskóm wiedóm, ku totyj dziórze, skąd Donajec wypływo. Przy dziórze sąd się odbywo. Wtoro dusa niecysto sie widzi, tóm do dzióry pchajóm. Ahań dalej, pod turniom, jezioro wielgie sie znajduje, a na jeziorze łódź, zaś na łodzi sóm Jaś Sabała siedzi i gro. Kie Sabała gro swojóm nute - totóm, co jóm dziś „Sabałowóm” nazywają - to łódź bez jezioro na drugóm stróne płynie i hań duse ostawio, coby się ocyściyły. A jak Sabała gro „ozwodnóm”, to łódź się sama wraco, z dusami, co się juz ocyściyły i ku niebu graniom Tater sie bedóm brać. Bo ku niebu idzie sie granióm, bez Świnice, Rysy i Garłuch. Ale sóm i takie duse, co sie pod ziemióm ocyścić nie zdolały. Te sie musóm jesce roz na ziym wrócić. I haw, na ziymi, jakóm naturóm dusa grzysyła, w takiej musi pokutować. Fto za zycio obżarstwym grzysył, tyn musi jako prosie abo wieprzek pokutować. Fto za zycio rabowoł i krod, tyn sie wilkiym abo jastrzębiem odnojdzie. A wto lynistwym nagrzysył, tymu mrówkóm abo i pszczołóm być ozkozóm. A wtoro baba za zycio ozorym mleła, ze ci jaz - cłeku - usy puchły, tota jako żaba pokutować musi. Wróciył się Józuś Różański du dómu, siod w ogródku pod smrekiem i medetuje nad tym, co usłysoł. Patrzy, a tu z trowy znajomo żaba wychodzi. Ocy wyłupiaste, ale i zapłakane na Józka poziyrajom. A z gęmby syrokiej żabski głos się wydobywo: „Nei jakoz to będzie? Przecie się ulituj, pogłoskoj i pobośkoj-ze mnie”. Tu Józek se babe, dzieci i wnuki zbocył. Ocami po ogródku powiód i pado: „Eee, nie bedym głoskoł. Hrabiny mi nie trza, a żaba w ogródku tyz sie przydo”.

* * *

Nie zdązyłek wóm pedzieć, ale wóm powiym: casy były przemijające. Przemijało jedno, nastawało drugie. Zmiyniały się rządy. Wprzódzi rządziyły rody. Fto ta był nostarsy z rodu, tyn był królem i trzimoł władze. Jego trza było słuchać. A teroz sytko przepadło. Cosi takiego sie porobiyło na świecie, ze rody sie popśniyły, królowie stali sie herśtami, nastały zwady i bijatyki. Co jakiego cłeka obwołali królym, to jako był ludzki przedtem, tak okrutny robiył się potem. Jasne było, ze władza psuje. Z władzóm źle, a bez władzy jesce gorzej, bo ni mo wto porządku trzymać. I namyślać się ludzie zacyni, co by trza było zrobić, co by władze w norodzie dobrze urządzić. Jak juz musi być rząd, to nieg-ze bedzie, ino kieby był taki, jaki mo być. I z tóm sprawóm do nasego podhalańskiego Platona, rzeke Władka Trebunie-Tutki się udali. No bo do kogo mieli pójść? Władek tajymnice władzy dobrze znoł, bo jak ón groł, to syćka tóńcyli. Ej - myśleli ludzie - kieby tak władze tyz jakosi tak urządzić, jako tóm muzyke i tyn tóniec! A ku Władkowi śli młodzi, bo to im na tym urządzeniu władzy głównie zalezało. Starzy ino narzykali, ze nie było, jako downo bywowało i nic więcej. Pomiędzy młodymi widać było: Zenka i Staska Domalików, Łukosa Kamińskiego, Romka Chowańca i Michała Klamerusa, Jacka Sagułe, Krzyśka Remiasza i jesce inksych, ale ik wypomnymy pote. Im ani dziywcęta nie były w głowie, ani picie i jedzynie, ani spanie, a i pociyrze cęsto zaniedbywali, ino nad tym jednym dumali: jako urządzić władze w norodzie? Na jakim fudamencie jóm postawić? I z tóm sprawóm przyśli ku Władkowi. A Władek na Głodówce groł. Kie mu pedzieli, po co haw sóm, nic nie rzók. Zadumoł się, na Tatry patrzęcy. A pote kozoł: przydźcie za miesiąc. Za miesiąc dołącyli się: Wojciech Nowak, Symek Hyc-Magdzin, Pietrek Bubisz i inksi - syćka skróny tyj władzy w norodzie. I tak zacón się pirsy na świecie kurs politiki. Platon Władek oznajmiył: Fudamentem władzy jest sprawiedliwość. Kie to pedzioł, to jaz echo posło po górak. Smerek powtorzoł smyrekowi, ptok ptokowi, chmura chmurze, a słónko miesiąckowi. No powiym wóm, ze jego słowa całemu stworzeniu przypadły do gustu. Dopiero po casie obezwoł się Kamiński Łukasz: - A sprawiedliwość, to co to takie? Niejedyn by pomyśloł, ze sie Władek Platon ozezłości. Boze bróń! Jakby nie wiedzioł, co pedzieć, to by się moze ozeźlył, ale ón ta dobrze wiedzioł. I pedzioł: - Sprawiedliwość to jest to, ze kozdy robi to, do cego przeznacyła go natura. Jesce Wojciech Nowak fcioł się spytać. Ale usłysoł, ze syćka majóm przyjść o tydzień. Nopierwej musis cłeku przetrowić to, co juz wiys. A nie tak, cobyś się ino pytoł i pytoł. A i wy podobnie. To, co się tu pise, to nie jest byle jako bzdura, coby to hlipać, jak gorzołke z flaski. To jest nosiónko. Trza to do serca brać i uwazować, jako kiełkuje.

* * *

O tym, jak to Władek Trebunia-Tutka, nas Platon podhalański, wydumoł Państwo Minón tydziyń i na Głodówce zaś sie zjawiyli Wojciech Nowak, Łukos Kamiński, Rómek Chowaniec, Jacek Saguła i cało reśta, coby się dowiedzieć, cym by miała być konkretnie tota sprawiedliwość, co by to z tego był fudament władzy w norodzie. Ale Władek pedzioł: „Zacne z drugiego końca”. Syćka siedli. Dziyń był akuratny, ani za ciepło, ani za zimno. I w taki dzień dały sie słyseć słowa: „Trza pobudować prowdziwe państwo”. Na Głodówce te słowa padły. Nie ka indziej, ino na Głodówce. I nie naloz się nifto, coby te słowa zrozumioł. Bo to było downo i wte nawet miast nie było, a co dopiero państw. Na świecie były ino dwa miasta: Nowy Targ i Jeruzalem, bo Sąc był jesce wsiom, co przy Cyganowicach lezała. Tak ze nawet Wojciecha Nowoka to ozeźlyło, bo pedzioł: „Coz wy, krzesny ojce, ciymne tłumacycie bez jesce ciymniejse; my haw nie wiymy, co to sprawiedliwość, a wy nóm kazujecie państwa wysukiwać”. Dopiero nas podhalański Platon sie spostrzóg i pomału - z ciupagóm w gorzci - pocón rzec wyoślać. - Państwo od „panowania” się wywodzi. I óno jest tam, ka sprawiedliwość panuje. Do cego porównómy państwo? Słuchojcie i dobrze wyrozumcie: państwo porównómy do cłeka. Bo ty Wojtuś i ty Krzyś, i ty Symuś - tyś jest mały cłek, a państwo to jest je duzy cłek. Jako w cłeku jest władza, tak i w państwie. Cłek musi mieć rozum, coby wiedzioł, ka jest prowda. Cłek musi mieć złość, coby sie umioł ozezłościć, kie go wto napadnie i trza sie mu bronić. I cłek musi mieć ochote do roboty, coby mioł co jeść. I takie sóm trzy władze cłeka: władza rozumu, władza bojowanio, ochota do roboty. I podobnie państwo. W państwie musóm być tacy, co rozumym patrzóm f to, jak mo być. I musóm być tacy, co strózują i bróniom ludzi, jak ich fto kie napadnie. I musóm być tacy, co harujóm, coby óni i cało reśta mogli zyć. Cłek to jest małe państwo, a państwo to jest duzy cłek. No pedziołbyś? Na Głodówce padły te słowa. A młodzi słuchali. I medytowali, jakby tego duzego cłeka z małych ludzi stworzyć. Dopiero Saguła Jacek sie puknón palcym w coło i pado: - Stryku, a rodzina? Ka sie mo podzieć rodzina? Bo jo móm ujka, co sie ozyniył w Krausowie. A były hań dwie siostry, jedna pomarła, a ujek ozyniył sie z drugóm. A ujek wse pado, ze jedne siostre wzión Pón Bóg, a ón wzión drugóm i bez to ón sie ostoł swagrym Pana Boga. To jak ón jest swagrym Pana Boga, to cy jymu nie nolezy sie po sprawiedliwości jakiesi lepse miejsce przy tyj władzy w tym państwie, a i mnie tyz, jako synowi jego rodzonej siostry? Fte nas podhalański Platón palec do góry podniós i pedzioł krótko: - Nie nolezy! A Jacek zadumoł sie na to i głowóm zacón kręcić: - Jo Wóm, ujku, wierzym, ale cy wóm uwierzy probosc z Krzeptówek? Ej, tego to jo juz nie wiym.

* * *

O tym, jak Władek Trebunia-Tutka, piersy na świecie Platon, ucył Jewcie Iwulską z Ludzimierza o tym, cym miałoby być państwo Ej, moi ludkowie, nie uwierzycie mi, ale tak było, jako wóm powiym. Kie sie ozniesło, że Władek Platon wyśpekulowoł państwo, to kto ino móg, lecioł ku niemu na Głodówke, coby sie dokładniej wywiedzieć, o co sie rozchodzi. Załapała sie tyz na tóm wyprawe Jewcia Iwulska z Ludźmierza. Donieśli jej tacy, co juz na Głodówce byli, ze całe to państwo to jest jakby duzy cłek. To, co u małego cłeka jest małe, to u duzego bee duze. Ale dokładnie jej nie pedzieli, co to jest. - Niby to małe i to duze. Jewcie ciekawość wziyna i... posła! A Platon siedzioł na pnioku i prawiył: - Trzy rzecy sóm u małego małe, a u duzego duze: umiarkowanie, śmiałość i mądrość. Umiarkowanie musi być dlo tyk, co majóm ziym abo jakie takie rzemiosło, co w nim harujóm ku pozytkowi całej reśty. No bo jakby nie było umiarkowanio, to by to, co zarobióm, sami przejedli i przepiyli. Śmiałość musi być dlo totyk, co straż trzymióm i warujóm, coby sie złodziej ani zbój do dobytku ludzkiego nie dobroł. No bo na świecie zbójów jest pełno, co sie wse łakomiom na cudze. A mądrość musi być dlo totyk, co na samym wierchu stojóm i bacynie na całość majóm. Ci w państwie prym wiedóm. Reśta mo słuchać i swoje robić. I tak jest po prowdzie, ze państwo to jest duze umiarkowanie, duzo śmiałość i duzo mądrość. A w pojedyncym cłeku syćko to jest małe. Ale skąd takik ludzi brać, coby nimi jak jakimi kołkami tote państwowe dzióry pozatykać? Cy óni sie sami takimi rodzóm - jedyn do harówki, drugi do obrony, trzeci do myślynio - cy ich trza dopiero do jakiej takiej skoły posłać i do tego sytkiego przyucać? - Jedno i drugie, jedno i drugie - Jewciu. Sóm jest tacy, co od małego majóm chętke do roboty. Takiego do tartaku abo do stolorza trza dać, abo na roli ostawić. Sóm inksi, co ik ino bitka ciesy. Taki, ka sie ino rusy, juz po kufie daje abo i dostaje. Tego trza do skoły posłać, coby go naucyli siablóm rusać i góralskiego tóńcyć. A w śkole trza mu ino po góralsku grać, bo góralsko nuta jest twardo i óna twardych ludzi tworzy - do bitki sposobnych. I nie bees takim na fujarce piskoł, bo od fujarki chłop mięknie. I sóm tacy, co mądrość miłujom ponad sytko. Ci niech se ino z miejsca na miejse chodzóni, ku słónku pozierajóm i niebo z ziymióm porównujóm. Niek ozwozajóm, jako jest, a jako mo być. I tym trza władze dać, coby rządziyli. Bo i cłekiym rozum, a nie inkso siyła mo rządzić. Jewcia sytko dobrze wyrozumiała. Ale kie sie du dómu wróciyła, to juz nie jako Jewcia ino jako królowa Saba. Bo po prowdzie nijakiej królowej Saby nigda nie było, ino była Jewcia z Ludźmierza, co sie z Platonem spotkała i dziś mozes jóm widzieć, jak nad Donajcem ku niebu spoziro, a co powie, jest słusne, a co zrobi, jest trafne. Ej, kieby tako państwem rządziyła, to by my wiedzieli, cego sie trzymać!

* * *

Jako Władek-Trebunia Tutka, piyrsy na świecie Platon, o wspólnocie prawiył Na Głodówce cimno się zrobiyło i od Tater zacyno chłodym ciągnąć. Chłopcy watre na polanie skrzesali. Kie ogień buchnón w góre - zaśpiywali. A nic ino im po głowie zbójeckie nuty chodziyły. Zacyni od: „Podź-cie chłopcy, podźcie zbijać, bo ni mómy za co pijać...”, pote chycili „Abo mnie zabijóm, abo jo kogosi...”, a kóńcyli, ze: „... góralscy chłopcy sykowni syćka do bitki”. Kie tak śpiewali poculi sie jednym duchym. Syćka za jednego, jedyn za syćkich. A Władek Trebunia-Tutka, nas Platon podhalański, nic ino głowe do góry dźwigoł, ku niebu poziyroł, ka między gwiozdami cystóm prowde widzioł. - Chłopcy - obezwoł się - powiym wóm cosi takiego, co wóm na wieki ostanie, wóm i wasym dziecióm, i bee sie śnić po nocak, a cy sie kie ziści, to tego nie wiym. Powtórzmy se jesce roz, ze z państwym rzecy się majóm tak, jako i z cłekiym. Patrzojcie: iskierka z ognia leci. Siado ci na karku. Przypiyko cie. I co sie nie robi? Ty nogami przebiyros, ręcami wywijos, coby jóm strzepnąć. Cały organizm bróni jednej cgści. Ręka woło: „Kark jest mój”. Noga woło: „Kark jest mój”. Głowa woło: „Kark jest mój”. Sytka za jednego. I tak mo być w państwie. Turek abo Rusin napadnie na Marusyne, to ty nie godoj: „Niek sie marusynianie broniom, a jo bróniył nie bee, bo jo jest z Kościeliska”. Wyście sóm chłopcy państwowi. Wyście cęścią całości. Jako te mrówki. Ka państwo sięgo, tam sięgocie i wy. A coby wóm było ślebodniej, musicie sie pozbyć tego, co prywatne. Tam, ka prywatne, jest waso niewola. Jedno ino bee dlo wos grzychym: „mieć prywatnie”. Chałupa prywatno, pole prywatne, drzewo prywatne, baba prywatno - w tym wasa zguba! Syćko mo być wóm spólne. I baby chłopóm i chłopy babóm. Ni moze tak być, coby baby były prywatne. Jak porwie jaki Luptok babe Frankowi, to ty ni mozes pedzieć: „Baba Frankowa, niek jóm Franek bróni”. Musis wiedzieć, ze jak Frankowa, to i twoja i ty tyz musis jej bronić. I dzieci tyz ni mogóm być prywatne. One sóm nase, państwowe, spólne. A jak sie jaki noworodek urodzi chyrlawy i do nicego sie nie nado, to trza go wilkowi abo niedźwiedziowi podrucić, coby go zezar. Lepiej niek słabse ciało mocniejsego wesprze, jako by oba mieli ginąć. Takie jest prawo przyrody. Tako sprawiedliwość zycio. Calućkom noc tak Platon prawiył. A chłopcy słuchali z pootwieranymi gęmbami. Był pomiędzy nimi Franek Gutt-Mostowy z Poronina. Tyn nad ranym usnón. I na śnisku uwidzioł przysłość świata. Patrzy: chałupa rodowo stoi, a dookoła chałupy ludziska chorągwie jakiesi cyrwóne trzymajóm. A w środku pomiędzy ludziami chłop wykuty w zelezie na postumyncie stoi. Chłop jakisi dziwny, nie góralski. Ani to Zyd, ani to Turek. Panie Boze świyć: wto to moze być? A zaś niedaleko postumyntu chłopcysko małe - widno, ze od Guttów - siedzi, śmieje sie i pado: co twoje, to moje, ale co moje, tego ani rus!

* * *

O tym, jak Władek Trebunia-Tutka, piyrsy na świecie Platon, osądziył demokracyje Ej, ludkowie moi! Akurat tak wysło, że w mieście Nowym Torgu nastała - jak jóm pote z grecka nazwali - demokracyja. Ale w Poroninie, na Bukowinie i w Łopusnej furt rody rządziyły i o zodnych inksych rządach nifto ani słyseć nie fcioł. Ale byli i tacy, coby fcieli zrobić porządek z tymi rodami. Przyśli ku Władkowi Platonowi na Głodówke, coby im doradziył. Cy by nie było dobrze, jakby była równość i by sytka rządziyli? A Władek Platon ino telo pedzioł: - Jakoz głupiego z mądrym równać? Pote chyciył za skrzypce i zacón grać. A do totyj muzyki dołącali sie inksi. A Władek Platon prymowoł. Inksi ku niemu - a to sekund, a to bas. A pote ftosi hipnón do tóńca. I fto ino mioł rozum, dorozumioł sie, ze sóm jest rządzący i rządzeni. Jedni grajóm, drudzy słuchajóm. Ale i ten, co gro, słucho, jako tońcóm. Bo jak fto zatóńcy, to sie lepiej gro. Kie namieniało na świtanie, nas Władek Platon wywodziył: - Byłoby, kieby było. Kieby głupi umioł odróźnić głupiego od mądrego, to by było. Ale głupi wse myśli, ze ón nojmądrzejsy. I bee taki na mądrego głosowoł? Jak zagłosuje, to na takiego, wtory mu nojbardziej schlybio. W demokracyi, fto chce rządzić, musi schlybiać. Musi obiecować. A załatwie ci to, załatwie ci tamto. Zrobie tak, cobyś posł owce, ka bees fcioł. Zrobie tak, ze bogatemu wezne, a biydnymu dóm. Obiecanki cacanki a głupiymu radość. A moze jesce być inacyj. Jedyn z drugim woło: głosuj na mnie, bo jak nie bede jo, to przydzie gorsy ode mnie i syćko popsuje. Jo umiym choroby zacyniać! Jo umiym furmanić! Jo umiym pociórze odmowiać, bo mój dziadek był dziadkiym rozańcowym we wsi. A tamci ani się na chorobach nie znajóm, ani na furmanieniu, ani na pociorzach - to jakoz óni rządzić nami majom? I tak cie wej bieróm z dwók strón: roz kusóm obiecankami, innym razym strasóm niescęściami. A ty do cna głupiejes w środku. A pote - przypuśćmy - wybieróm jus rade i zacnie sie drugie niescęście. Ci z rady nic ino ukwalujóm. Dziś to, jutro tamto. Dziś ukwolóm, ze kie ukradnies barana, to ci trza uciąć ręke. A jutro, ze nie ręke, ba noge. A pote ani ręke, ani noge, ino wydłubać oko. Ale pote jakisi zol rade ściśnie i ukwolóm, ze w kradzyniu barana nima nijakiej przewiny, bo syćko jest dlo syćkik. I tak rządy kręcóm światym. I dobre robi sie złe, a złe dobre. Jag-eś jesce nie zgłupioł, to teroz juz zgłupiejes. Telo wóm jesce powiym: w demokracji gniywliwo cęść dusy wychodzi na wierch. I kozdy się gniywo na kozdego. Jakozby się nie gniywoł, kie syćko nieprowdóm stoi. Kie słónko przygrzoło, ludziska posnyli i zrobiyło się ciho. Ino Stasiu Domalik z Ostrowska, co się pote w Łopusnej ozyniył, bez sen przepedzioł: „Wse musi być prym”.

* * *

O tym, jak Władek Trebunia-Tutka, nas podhalański Platon, o tyranii prawiył, skąd sie ona biere i jako je A skąd biere sie między ludziami tyran? Tyran przemocom rządzi. Nie uznaje ani praw boskik, ani ludzkik. Taki to sóm dlo sie jest prawym. Piyrsy tyran był na Orawskich Zómkach. Tego zabiył włosny zięć i pote był juz pokój. Ale hyr o nim po górak zostoł i jego duch strasył po górak. Tak ze ludziska fcieli wiedzieć, skąd sie wzión i ka sie taki ulągł. Cy go diabli nasłali, cy co? A z całóm tóm sprawom ku Władkowi przyseł Jaś Smarduch z Łopusnej. Jego ociec od małego do władzy go sposobiył, to ón musioł wiedzieć, co i jak. Władek Platon prawiył tak: - Śleboda to jest nojwięksy skarb i ino w ślebodnym państwie godzi sie zyć cłekowi, bo cłek mo ślebode w naturze. Ale zdarzyć sie moze, ze cłek sie opije ślebodóm jak okowitóm jakom. Kie karcmorz za duzo ślebody do kielicha wleje, to cłekowi sie w głowie pomiyso. I nie idzie jus taki prosto drógom, ino sie przetacuje z jednyj stróny na drugóm. A jak trefi na takiego, co rządu słucho, nie kradnie i podotek płaci, to se ś’niego śmiychy robi i niewolnikiem go przezywo. A jak mu rząd zakoze cudze brać, po cudzym deptać, to wymyślo rządowi, ze ślebode prześladuje. I śleboda niedługo w swawole sie przeistoco. A swawola sie plyni, jak oset w zbożu. I po casie widzis, ze więcyj tego ostu jako zbożo. A widać to i dóma. Bo we swawoli to ociec staje sie do dziecka podobny i boi sie synów, a zaś syn ojca udaje i ani sie nie stydzi, ani sie rodzica nie boi, bo pado - śleboda! A zaś w skole ucitel boi sie ucnia, a uceń mo za nic ucitela. Wsędy traci sie miara. Młody udaje starego, a stary młodego. To samo z babami. Ani ci tako kosule nie wypiere, ani ci wiecerzy nie uwarzy, ba ino ozorym miele. A jak jej co powies, to leci na skarge, ze słabego napastujes i ślebode deptos. I ka się ino - cłeku - rusys, wsędy swawola. A godo sie, ze - śleboda! Tu Władek Trebunia-Tutka, nas podhalański Platon, brzyćko zaklon. A pote zacon: - I tak powstaje tyran. Bo, ka jest nadmiar, tam przychodzi to, co nadmiarowi przeciwne. I tyran za morde syćkich biere. I ludzie umęceni swawolóm cujóm ulge. A ón robi swoje pomału, nie odrazu, ino sposobym. Bo, jakby robiył norymnie, toby sie ludziska zbuntowali. Jak tyn baca z Dursztyna. Mioł baca psy i niosł je sprzedać we worku na jarmak. A niosł tak, ze co kwila strząsoł tym workiem na plecak. I wte we worku robił się straśny harmider. - E, coz tak, baco, trzęsiecie tymi psami? - Bo jak ik spokojnie niese, to mnie gryzóm, a jak ich postrząsom, to sie gryzóm między sobóm i jo móm spokój. I tak pomiędzy ludziami jest: kie zapanuje niezgoda, to wnet tyran sie zjawi

* * *

O tym, jako Władek Trebunia-Tutka, nas podhalański Platon, opowiadoł o władzy piniądza Beło po połedniu. Juhasi podojyli, owce polygały w cieniu, bo sie zrobiyło ciepło. Ludzie to samo. Władek Trebunia-Tutka, co go pote Grecy Platonem przezwali, zaśpiewoł: „Coz mi po piniązkach na tym Bozym świecie, kie mie ze cmyntorza syćka odejdziecie”. I zaroz zrobiyło sie koło Władka tak jakosi mądrze. I wtedy Krzyś Ambroż z Łopusznej tak pedzioł: - A co powiycie na to, kie piniądz rządzi? Wtedy dał sie słyseć taki głos: - Downiej ludzie mieli honor. Honor, to był honor. Honorowo jest - dobrze drugiymu zrobić. Honorowo jest - na słabsego sie nie rucać. Honorowo jest - danego słowa dotrzymać. I honorowo jest rządzić tak, coby kozdymu dawać po sprawiedliwości. Honor nikomu nie ublizy. Od nikogo nie ukradnie. Honor nikogo nie okłamie. Honor kostuje piniądze, ale jak kto mo honor, to piniądz dlo niego, to je nic! Przydarzyło się roz Kazkowi Kułachowymu z Rogoźnika, ze go na weselu w Dębnie dobiyli. A biyło sześciu na roz. Kazek na ziemi lezoł, a óni go sajtami tłukli. I byliby go zatłukli, kieby nie to, ze biyli sytka na roz i sajty sie jedna od drugiej odbijały, tak ze ino ponieftoro do Kazkowego ciała dolatowała. Kazek sie długo lizoł. Ale kie sie wylizoł, wzión sie do wypłaty. Porachowoł se dokładnie, kielo razy oberwoł, podzielył przez sześć i sprawiedliwie wypłacoł. Wypadło cheba po pięć na jednego. Kazek chodziył za kozdym, wypatrzowoł samego, pytoł sie „poznajes mnie?” i pote juz ręki nie załowoł. Pięć blizn kozdymu na plecach cy ka popadło wyrzeźbiył. Kie przysło do ostatniego, to go po tyj wypłacie ledwo zywego przy stole postawiył i pół litra ś’nim wypiył. Ta więcej sóm piył, bo tamtyn ledwo zipioł. Kazek swój honor mioł. Ludzie pokiwali głowami nad honorem. Kozdy cuł, ze honor trza mieć. Po kwili Władek prawiył dalej: - Ale pote się cosi popśnieło. I hań, ka downo był honor, pojawiył sie piniądz. Ludzióm sie ubzdurało, ze jak jedyn z drugim piniądz bee mioł, to bedzie mioł i honor. I zacyni jedni przed drugimi za piniądzym gónić. I chwolić sie, jacy to óni sóm bogoce. I baby zacyny po sobie wiysać złoto, a na głowie robiyły se kręte włosy. Bo to więcyj kostuje. A chłopy Lacyni w ceperskim odziyniu chodzić i juz-eś nie uwidzioł bukowych portek. I chałupy się tyz pozmiyniały. Juz nie były z drzewa, jako downiej, ale jakiejsi takie jakby piecary jakie abo jaskinie. Bo godali: „Stać nos”. I stało sie ze zaś kogosi pobiyli na weselu we Waksmundzie. To wiecie, co ón se kozoł? Kozoł se wypłacić za kozdóm rane po talarze. Tak to wej honor na piniądz zamiyniył. No i co sie nie robi - wypłaciyli. Zrobiyli składke i wypłaciyli! Kie Władek Trebunia-Tutka, nas podhalański Platon, to usłysoł, to pedzioł: „Takiemu to ani na pogrzyb nie worce iść”.

* * *

O tym, jakie widzynie mioł Władek Trebunia-Tutka, nas podhalański Platon Razu jednego pośli syćka do Morskiego Oka, coby uwidzieć, jako sie w stawie świat odbijo. Było lato. Ciepło. Ludzie stoli i patrzyli. Widzieli dwa światy - jedyn w górze, drugi na dole. Jedyn prowdziwy, a drugi odbity. Prowdziwo limba w górze i odbito na dole. I ludzie tyz byli dwojacy - prowdziwi i odbici. A Władek prawiył hań tak: - Pod tymi skałami jest dzióra okrutno i tam duse ludzkie po śmierzci zbiyrajóm się do kupy i dane im jest roz jesce wybrać se swój los. A kie se juz los wybieróm, to sie nazod ku światu bieróm. Nojpierwej staje tako dusa przed tronem Musu. I pod tym tronem dane jej jest to, co bedzie musiała. Jak-eś góralski los wybroł, to musis o honor dbać, musis mieć serce niedźwiedzia, a nie zajęca, musis umieć zatóńcyć i zaśpiywać, a kie ku tobie śmierzć przydzie, musis jej w ocy poźreć i powitać jóm jako nojlepsóm towarzyske zycio: Tuś? Przysłaś? A pote dusa, niesęcy na plecach swój Mus, idzie dalej bez doline wielkóm, co sie zwie Dolina Zabocenia. Przejdzies bez tóm doline, to zabacujes, co było przódzi. I juz nie wies, kimeś był. Widzi ci sie, ze syćko, co jest, to dopiero pirsy pocątek. Patrzys na skałe i myślis: ale skała! Patrzys na smyreka i myślis: ale smyrek! Patrzys na dziwcyne i myślis: ale dziywce! I dziwujes sie światu jako to dziecko. Świeze ocy, świezy świat. Eh, dejze Boze scęścio na pirsy pocątek. A pote stajes nad wodóm i kozóm ci sie zanurzyć w niej całymu. Cy cie aby nie utopióm? Idzies głębiej i głębiej, a dna jak nie było, tak nima. Myślis se, ze juz po tobie! Ale nie. Wychodzis na wierch jakby ze stawu, z Morskiego Oka. Wychodzęcy pijes. Ale mo smak! I juz ci wesoło. Śpiewajęcy idzies dołu. Bo tota woda to jest Woda Beztroski. Ona ci duse pokrzepi. Radościóm napełni. Idzies se dołu ku ludzióm śpiewajęcy: „Kiebyś miała rozum i po tymu zdanie, to byś mnie kochała, za samo spiywanie”. - A wy, stryku, skąd wy o tym wiycie? Cyście to widzieli? - E, chłopy. Bo to było tak: jo tyz juz pomar i jo tam w tych zaświatach był. Ino-jek jakosi tóm Doline Zabocynio wierhami przeskocył. I syćko mi w pamięci ostało. I mogym o syćkim ospowiadać. I cosi w tym musiało być na rzecy. Bo byłi tacy, co nasego podhalańskiego Płatona, „zatraconym” nazywałi. Niby ze jak go kie było ka trza, to go nie było. Wse go cosi wodziyło. On sie umioł tak jakosi zatracić, ze go nawet włosny pies wytropić nie zdoloł. A zatracoł sie pomiędzy chmurami, co po niebie płyneny, między ptokami, co po lasach furgały, między rybami w potoku. Ludzie godali: „zatracony”. O ón godoł: „nie, bo znaleziony”. Bo ón hań inksy świat nachodziył. Co dlo ludzi było zatraceniem, to dlo niego było znalezieniem. Ón sie traciył, kie naloz, a jak nie naloz, to sie nie traciył. I z górolami tak samo ostało: jak ci sie kie jaki górol ka straci, to znacy, ze abo ón cosi nałoz, abo jego cosi nalazło. Tako wej natura. Óni to po Platonie majom.

* * *

Ludzie, co go jesce dzieckiym znali, godałi: „Jak go muchy nie zjedzóm, to cosi ś’niego będzie”. Ale co? Tego zodyn przewidzieć ni móg. Bo on był jakisi taki noinaksy. Kie inkse dzieci ryby pod mostem łapały, to on na moście stoł i patrzoł, jako se pływajóm. Kie inksi jojka gawrónom z gniozd wybierali, to ón se wychodziył na sąsiednie drzewo i patrzoł, jako z jojek piskłęta wychodzom. I rachowoł tyz, kielo to razy stare się musóm do gniozda nawrócić, coby całóm tóm gadzine nakormić. Kie ino troche podrós, to zacón sie włócyć za ludziami, o ftorych seł hyr po dziedzinach, ze „mądrzy sóm”. I wypytowoł sie o to, co óni godajóm. Tak to przepytowoł o nauki Jędrusia Waksmundzkiego, nasego podhałańskiego Pitagorasa, o nauki Józka Zatłoki, nasego Parmenidesa, a juz nojbarzej o nauki Władka Trebunie-Tutki, nasego podhalańskiego Platona. Za Władkiem-Płatonem to juz tak chodziył, jakby jego cieniem był. Ale nie syćko mu się w tyj nauce widziało. Władek-Platon po chmurach błądziył, a on po ziymi deptoł. Juz od małego widać było, ze mędrol rośnie. O kim mowa? Ej, Boze. Grecy go Arystotelesem ze Stagiry nazwali, ale po prowdzie to był Tadek Pudzisz z Grónkowa Ón hań na darmo głowy nie nosiył! On wiedzioł, jako jej uzyć. Głowa jest po to, cobyś wiedzioł porządek zrobić. Jako głowa, taki porządek! A piyrsy porządek musi być w głowie. Idzie o to, cobyś zrobiył porządek w tym, co wiys. Znacy sie: w nauce! Godo Tadek tak: - Nauki sóm jest dwojakie: ucynkowe i nieucynkowe. Nauki ucynkowe ucóm cie, co mos robić, coby na twoje wysło. Nauki nieucynkowe ucóm cie, jako mos na świat patrzyć i światu sie dziwować. Nauki ucynkowe pobierajóm ci, co sie abo do rzemiosła, abo i do polityki bieróm; wto te nauki pobiyro, ćwicy w sobie przeziorność. Zaś nauki nieucynkowe pobierajóm ci, ftorym o mądrość idzie. Óne ci, cłeku, rozum ćwicóm, do mądrości cie zaprawiajóm. Z takich nauk nieucynkowych to ci niby nic. Bo to ani stołka nie zrobis, ani na krawca nie wyjdzies, ani cieśle. Ale dopiero z nauk nieucynkowych wiys, ześ cłek! A bez nich, to ci sie ino wydaje, ześ cłek. Nauki nieucynkowe dziwujóm sie światu. A nauki ucynkowe pokazujóm, jako trza świat przerobiać, coby na nim wyzyć. Patrzys na las i myślis se: skąd sie wzión i wto go stworzył? - Tak cie ucy nauka nieucynkowo. Patrzys na las i śpekulujes: jako go wyciąć? - Tak cie ucy nauka ucynkowo. A słuchoł totyk wywodów Leon Zagata, tyz z Gronkowa. I sie pyto: - To wtoro tyz bee nauka potrzebniejso, cy ta ucynkowo, cy ta nieucynkowo? A nas podhalański - to znacy prowdziwy - Arystoteles pado: - Obie. Bo jedna ci powie, jak obiod uwarzyć, a drugo ci powiy, po co jeść i zyć po co. Dopiero jedna i drugo zrobi z ciebie cłeka. Bo ty cłeku ni mozes zyć tak, ze se ino zyjes: jak se pojes, to ci sie spać fce, jak sie wyśpis, to ci sie jeść fce. Tobie, góralski cłeku, trza wyrozumieć, po co robis i co!

* * *

O Tadku Pudziszu z Grónkowa, piyrsym na świecie Arystotelesie, jako ludzióm tłumacył, co mojóm robić, kie fcóm poznać Chodzi taki jedyn z drugim po świecie i chwoli sie, ze wiy, co to świat, bo poznoł świat. Spytos sie go: „Cy ty wiys, co to jest niedźwiedź?” A ón ci na to: „Wiym, bok go na upłazie w Pięciu Stawach poznoł”. Spytos sie go: „Cy ty wiys, co to jest buk?” Ón na to: „Wiym, bok go przy ścinaniu dobrze poznoł”. Spytos sie go: „Wiys, co to jest baba?” Tu sie dopiero taki jedyn z drugim uniesie: „Jak-ze byk nie wiedzioł, przecie sie zynie”. No to, jak-eś tak sytko poznoł, to powiedz-ze mi, co to znacy poznać? I tu zacyno sie kłopot. No to, jakze wiy, ze poznoł, kie nie wiy, co to poznać? To tak, jakbyś sie upiyroł, że mos portki, a nie wiys, co to portki. Wtoz ta wtedy wiy, co mos, jak tego nie wiys! I z tóm sprawóm przyseł ku Tadeusowi Pudziszowi, piyrsymu na świecie Arystotelesowi, Wicek Dewera z Trybsia. Bo Wicek był chłop dokładny. Nie ino fcioł wiedzieć, co jest, ale fcioł tyz wiedzieć, cy wiy, ze wiy. I co usłysoł? Posłuchojcie: - Wiedzieć, znacy wiedzieć, jako jest przycyna. A przycyny sóm śtyry. Weźmy na tyn przykłod oscypek. Śtyry przycyny przycyniajóm sie do tego, coby był oscypek. Nojpierwej musi być forma. Forma formuje. Ale, coby forma mogła formować, musi mieć co formować. Forma formuje syr. Do tych dwóch przycyn dochodzóm jesce dwie: ta, co sprawio, co jest, i ta, co pokazuje, po co jest. Oscypek robi baca i ón jest jego sprawcóm. A na oku mo tyn cyl, coby ś’niego była przekąska przy piciu. Tak ze, jak fces poznać, to sie pytoj o te śtyry: co? z cego? fto robi? i po co robi? Jak to poznos, to nie ino wiys, ale na pewno wiys, ze wiys. A jak ci jednego hybio, to nejści wiys, ale niedokładnie. A teroz, moiściewy, posłuchojcie, co Wicek Dewera wyśpekulowoł. - To znacy, ze baca jest sprawca. A sprawca tyz mo swojego sprawce. A sprawca sprawcy tyz mo sprawce. I tak bez kóńca? Cy moze jest jaki kóniec tego syćkiego? - Jest. Musi być. Musi kajsi być piyrsy Sprawca. I On, bracie, syćkim ruso. Bóg. Tu zadumali sie oba i długo nic nie godali. Mógeś usłyseć, jak woda w leśnickim potoku przelywo sie z kamienia na kamień. Dopiero po długim casie Wicek zacón: - A tyz syr, to co? Oscypek ze syra, to jo to rozumiym. A z cego syr? Co tyz to pod tym syrym siedzi? Mlyko? To co pod mlykiym? Woda? To co pod wodóm? - To jest, bracie, cosi jesce barzyj serowate jako syr i jesce barzyj mlykowate jako mlyko, i jesce barzyj wodniste jako woda. To jest jakosi tako pustaciowato pustać. Moze i Boga obrazym, moze zgrzysym, ale ci powiym: to jest materyjo! Wicek Dewera jaze gwizdnón. Ej, to to jest to! Jo jóm znóm. Jo nie rod pijym, ale jak się napijym, to mnie formy opuscajóm i ona - tota materyjona wiyrch se mnie wychodzi!

* * *

O tym, jak nas góralski Arystoteles, rzeke Tadek Pudzisz z Grónkowa, tłumacył Staskowi Brodzie, co jest, jak jest Ani byście nie zgadli, jakiego klina mioł w głowie Stasek Broda, co na Białce proboscowoł. Ón ani tak bardzo o to nie stoł, kielo dutków bee mioł, ani kielo pogrzebów, abo chrztów i ślubów, ani jakimi grzyśnikami Białcanie sóm. Mioł ci ón inksóm sprawe na głowie. Zdarzało sie casym, ze w nocy, kie miesiącek wytacowoł sie na niebo, Stasiu Broda seł na wierch grapy i medytowoł: co jest. No bo tak: widzis tu drzewo, hań jałowiec, troche dalej woda, co płynie, ale cy to syćko naprowde jest? Jakby przecie miało być naprowde, to by nie ścierpiało tego, ze jedno róźni sie od drugiego. Bo róźnica hamuje, ogranico, umniejso. Cy by takie cosi, co naprowde jest, mogło ścierpieć ogranicynie? Cy ty, cłeku, tego w sobie nie cujes? Cy ty byś nie woloł obalić róźnic? Nie wolołbyś być syćkim? I wiatrem, i wodóm, i smyrekiem, i niedźwiedziym, i słónkiem, i miesiąckiem, i trowóm, i limbóm, i górami, i dolinami? Jak ta woda, co kie cuje dzióre, to jóm zalywo. A jesce i to go naśpuntowało, co usłysoł o Józku Zatłoce z Dunajca i jego - jak to Grecy pote nazwali - „eleatach”. Straśnie mu to przypasowało, ze styćko jest jedno. A róźnica to ino pozór. Ino ze ón ni mioł z kim na Białce o tym pogodać. Jakosi roz nawet progowoł, to pote ludzie godali, ze ón jest taki, co mu syćko jedno. Ale jymu nie było syćko jedno, ino mu było nieswojo skróny róźnicy. Bo jakby nie było róźnicy, to by tak było, ze grzychy Jaśka Nowobilskiego byłyby i jego grzychami. I ón se myśloł, ze... moze sóm. Z takóm to sprawóm przyseł do Gronkowa do Tadka Pudzisza, co go pote Grecy Arystotelesem nazwali. A Tadek pedzioł tak: - Syćko mieści sie w tym jednym słowecku: „jest”. Cy to „jest” jest jednorodne, cy nie? Ludziskóm sie zdaje casym, ze jest jednorodne. Ale po prowdzie óno jest niejednorodne. No bo jedno jest substancyjóm, a drugie jest przypadłościóm. Weźmy tóm skałe. Óno jest zimno, ale moze być ciepło, jest mokro, ale moze być sucho, jest brunatno, ale moze być bioło. Ciepłota, wilgoć, barwa - to sóm przypadłości. Óne niby sóm, ale nie bardzo, bo sóm dopiero wte, jak sie jakiej substancyi uchycóm. A substancyjo jest tak ze sie juz nicego chytać nie musi. Substancyjo to jest - jakby to rzec - sama skalistość. I óna wej po prowdzie jest. A tamte sóm, bo sie jej pazdórami uchyciyły. Substancyjo - bracie - to jest to, co dopiero naprowde jest! Óna sie nie oźlywo, jak ta woda, ino skupio, jak tyn syr! Stasiu wynios sie pote z Białki. Ludzie myśleli: cymu, wto tymu winowaty? A po prowdzie, to winowaty był ino jedyn Arystoteles, bo Stasiu fcioł udowodnić światu, ze ón mo prowde, bo choć jymu - Stasiowi - przypadłość sie zmieni z tego „haw” na tamto „hań”, to Stasiu i tak Stasiym bedzie. I jest, choć jego substancyjo koło Wadowic dziś siedzi!

* * *

O tym, jak Jaś Fornal z Łostówki przybroł se do głowy sieć, we ftoróm chytoł substancyje Jaś Fornal z Łostówki kolegowoł ze Staskiym Brodom i tyn mu pedzioł, ze świat sie dzieli na substancyje i na przypadłości i ze ino substancyje cosi worcóm, a przypadłości to jakby prawie nic. Nejści dobrze. A Jaś proboscowoł w Jeleniu. To jak sie óni oba spotkali, cy ka na odpuście, cy ka na spowiedzi, to se śli na osobność i urodzali o tym, ka jest jako przypadłość i ka jako substancyjo. I to ich ciesyło. Jasiowi furt w głowie siedziało jedno: jako to całe pieroństwo - niby te syćkie substancyje i przypadłości - do kupy zganiać, coby sie nie osfyrtło na świat. Przecie tego jest moc przeokropno! I z tóm sprawóm pośli do Grónkowa, do Tadka Pudzisza, piyrsego na świecie Arystotelesa, wtorego akurat w chałupie nie zastali, bo mocył se nogi w Dunajcu, w miejscu, ka Leśnica do rzeki wpado. Nas Arystoteles pado tak: - Na substancyje, to jakby na rybe, trza mieć wędke i jóm samoistnie na wędke łowić. A na całóm reśte trza mieć sieć. W tyj sieci jest osiem dziór. Piyrso mo na imie: jak? Drugo mo na imie: kielo? Trzecio mo na imie: jakie odniesienie? Cworto mo na imie: cy co robi? Piąto: cy jest robiony? Szósto mo na imie: ka? Siódmo mo na imie: kiedy? Ósmo mo na imie: mo cy go majóm? Kie se Jasiu Fornal całóm tóm sieć w głowie poukładoł, to wyseł na kozalnice i ruciył jóm na kościół. Sóm tu jakie substancyje? - wołoł. A z kościoła podnios sie krzyk: „Jo, jo, jo...” Ludzie culi ze o nik mowa. Znacy zachyciyli sie na wędke. Jasiu zawołoł: „A jacyście?” A óni mu pedzieli: „Poboźni!” To ón ciągnón dalej: „Kielo wos?” Odpedzieli mu: „Duzo!” Ón sie zaś pyto: „W jakimeście odniesieniu?” Usłysoł: „Jo jest mniejso! On jest więksy! Jo jako ociec! Jo jako matka!” Tyz piyknie. Jesce sie pyto: „Co robicie?” Usłysoł: „Dy krzycymy!” Zaś sie pyto: „Cego doznajecie?” Odpedzieli: „Nogi nos bolóm tak stoć!” Zaś sie pyto: „Ka stoicie?” Usłysoł: „Haw!” Pyto sie: „Kiedy?” Odpedzieli: „Teroz!” Zapytoł: „Cyi-ście?” Odpedzieli: „Proboscowi! Parafialni!” „A jakie jest wase połozynie?” Odpedzieli: „Marne, ale kie sie poprawimy, to bee lepiej!” Kie sie juz syćko tak stało, jako sie stało, Jasiu pocuł, ze mo ludzi w sieci. Moze juz ś’ nimi robić, co fce. Syćkie substancyje i przypadłości zesły mu sie do kupy. Mioł ich na planie. Ani óni sie jymu nie traciyli, ani ón im. Casym ino śniyło mu sie, ze sie jakosi dusycka z planu ulotniyła i jest tak, jakby jej nie było - ani tu, ani tam, ani wtedy, ani nie wtedy, ani wysyj, ani nizyj i ani to nie było nase, ani cudze. Nojpierwej widziało mu się, ze to moze być wikary. Ale nie, wikary był na hocyku. No to, ki pierón? Pote dopiero się spostrzóg, ze to była jego włosno dusa. Od tego casu jasne się stało, ze do Arystotelesowych ocek trza dodać jesce to jedno: „kiz pierón?”

* * *

O tym, jaki sie ruch robiył koło Tadka Pudzisza, nasego Arystotelesa z Grónkowa, skróny ruchu i bezruchu A jednak Józek Zatłoka, niby nas podhalański Parmenides, zabiył ludzióm myślącym klina: jest ruch, cy nima ruchu? No, bo kie patrzys ocami, to ruch jest. Kie idzies chodnikiym, to mos takie samo pocucie. A kie pomyślis, to syćko robi ci sie jakiesi takie względne. A nobardziej robiyło sie względne Stasiowi Parzygnatowi z Rogoźnika. Kie Staś był jesce dzieckiym, to puscoł se łódecki w rogoźnickim potoku. I kie stoł se na brzyzku, to łódecki mu się rusały, jak to zwycajnie z prądem. Ale kie se Staś myślóm swojóm siod do jednej łódecki i z tyj jednyj patrzoł na drugóm, to widzioł, ze łódecki stojom, a brzyzek, drzewa i skały kajsi do zadku uciekajóm. I nie wiedzioł biydny Staś, ka tu jest myłka: cy w oku, cy w pocuciu, cy w rozumie? Przyseł do Tadka-Arystotelesa i pyto: „Nie wiycie wy, co to jest ruch?” A Tadek-Arystoteles furt te nogi w Dunajcu mocył. Odpowiedź była mądro i ucono: „Ruch to jest zmiana, a zmiana to jest przechodzenie od potencyi do aktu”. No powiedziołbyś? Woda Dunajcym płynyna i widać było, jak przechodzi. Kasi w Tatrach była jej potencyjo, a w morzu bedzie jej akt. Stasiu juz więcej nie pytoł, bo mu to wystarcyło. Mioł rozum i zacón nim rusać. Panie Boze świeć, co to moze być - ta „potencyjo”? To nic inksego nie bee, ino jakosi tako moc. A moc znacy, ze mozes. Cujes, ze mozes. Jakbyś ino fcioł, to mozes. Stois w dolinie i cujes, ze mozes wyjść na góre. Widzis Maryne, ze idzie po wode. Cujes, jak w tobie potencyjo rośnie, podchodzis ku niej i godos: „pomoge ci”. Niesies jej tóm wode. I juz-eś w tym - jak sie to nazywo? - akcie. A byłeś ino w potencyi. Co? Moze ci nie pasuje? Ba jako! Pasuje! I tak to nie ino Staś Parzygnat, ale i inksi, zacyni pasować jedno do drugiego. I drzewa zacyny im rosnąć do aktu. I kie sie krowy cielyły, to tyz - do aktu. Kie wilki napadały na owce, to tyz brały sie z potencyj - do aktu. Tak samo, kie sie ludziska zyniyli. Nawet wte, kie sie z zywego nieboscyk robiył, to godali: „do aktu przeseł”. I byłoby, kieby było, ale Stasia Parzygnata przewiedło. Był w Rogoźniku chłop, co umioł rzeźbić - Stasek Kułachów. I godali o nim, ze mioł taki talent, ze mógby syćkik ludzi ze wsi wyrzeźbić, ale mu się nie fce. Jakby sie mu fciało, to by wyrzeźbiył, ale ze mu sie nie fce, to nie wyrzeźbi. I widać było, ze kie cały świat ruso sie od potencyi do aktu, to ón jeden woli od aktu do potencyji. Bo casym to nawet broł za dłótko, ale zaroz pote mu sie odniechciywało i było, jako było. I wtedy cały świat stanón Stasiowi do góry nogami. Bo woda w Dunajcu niby do morza sie brała, ale tak po prowdzie, to sła ku gmle, coby sie w chmure zamienić i zaś w Tatry wrócić. I pomyśloł Staś: „Ino potencyja cosi worce”. I z tego wzión i na księdza poseł.

* * *

O tym, jak Tadek Pudzisz, piyrsy na świecie Arystoteles, znaloz Piyrsego Porusaca i opedzioł o tym Leonowi Zagacie i Józkowi Niklowi na górze Kramnicy O górze Kramnicy opowiadali, ze powstała ze skały, co jóm diaboł straciył, kie bez świat lecioł i worek mu sie oztargoł. Mioł tyk skał więcej, to je po całym prawie Podhalu traciył, a reśta wysuła mu sie przy Krościenku i z tego Pieniny powstały. W jasne, pogodne noce wychodziył se na Kramnice nas góralski Arystoteles, lygoł na wierchu i patrzoł w niebo. Razu jednego pośli ś’nim koledzy jego, Leon Zagata z Gronkowa i Józek Nikiel z miasta. I oni pirsi usłyseli to, o cym świat do dziś dnia opowiado. Patrzojcie, ale świat! Na samym dole, na równinie pod nami, jest to syćko, co rodzi sie i umiero. W borze jelenie - rodzóm sie, umierajóm. We wodzie ryby - rodzóm sie i umierajom. Smyreki w lesie - rodzi sie toto z nosiónka, rośnie, pote zacyno gnić, wiater go wali, butwieje i ginie. Takie jest ik zywobycie. Ta i nase nie inkse. To syćko jest na dole. Wiaterek od Babiej Góry duł i choć to było w nocy, to było widać, jak syćko sie ruso. Syćkie stworzónka i istoty wselinijakie rosły i umierały, a do tego jesce wiater robiył ruch. Ze tyz tyn nas podhalański Arystoteles umioł pokozać to, co syćka widzcóm, a bez niego tego nie widzóm. I robiył ón jakisi taki porządek w tym ludzkim widzeniu. A wysyj sóm jest gwiozdy, planety i miesiącki ozmaite; i słónka. I óne nie ginóm. Ani nie powstajóm. Óne sóm wiekuiste. A cymu wiekuiste? Bo hań śmierzć ni mo sie cego chycić. Óne sóm z eteru. A do eteru ani noza nie wbijes, ani mu korzenia nie przetnies, ani go na kawołki nie potardzes. Im nijakie zepsucie nie grozi. A śmierzć jest hań, ka zepsucie. Podnieśli głowy do góry Józek i Leon. No, co prowda, to prowda. Cy słysoł fto, zeby się słónko psuło? Cy widzioł fto, coby miesiącek gniył? Abo sie starzoły gwiozdy? A ponad tym syćkim Piersy Porusac siedzi. Bo przecie musi być ftosi, kto tym syćkim ruso. A ón juz nie jest rusany, ino sóm ruso. Fto to jest? To nie bee nifto inksy, ino Tyn, co go ludziska Bogiem nazywajóm i jako Boga czcóm. Piersy nieporusony Porusac. Zrobiyło się cicho. Ino wiaterek w gałęziak sumioł. Poźroł Leon Zagata na gałąź i cosi mu na myśl przysło. Pado: Jagze zdole porusać tyn, co sie sóm nie ruso? Wiater ruso, bo sie poruso, ale jak hańtyn sie nie ruso, to i przecie porusyć nie zdole. I tu stało sie, ze Tadek Pudzisz, nas góralski Arystoteles, wysłowiył to, na co syćka cekali: - Cy ty widzis tóm jagode na malinioku? Widzis, jako je cyrwono? Kielo w niej soku? Nie fciołbyś jej zjeść? I choć óna nic nie robi, ino se na krzocku wisi, to cie ciągnie ku sobie i w tobie ruch wywołuje. Tak i ón. Bo ón ruso nie bez to, ze cie pcho, ale bez to, ze cie ciągnie. Ón tak ruso, ze to ku Niemu ruso sie syćko, co sie ruso. Ku niymu. Wiys? Ku niymu. Po tyj nocy, kie Leon z Józkiym du dómu śli, to jaz sie im w głowie mąciyło.

* * *

O tym, jak Tadek Pudzisz, nas góralski Arystoteles, o dusy ludzkiej ozprawioł Mietek Leja z miasta chłopcyskiym niewielkim był, a juz se umyśloł, ze jak dorośnie, to ludzi bee lycył. To tyz to, ka ino jakie poranione stworzynie uwidzioł, cy to kawke, cy gołębia, cy nawet psa abo i sarne, to sie zaroz do lycynia broł. Rane opatrzył, zawinón, du dómu, jak było trza, zdechloka przyniós i potela ze swojej opieki nie wypuscoł, pokiela go do zycio nie wróciył. Nie było mu piytnoście, a moze osiemnoście roków, a juz ku niymu baby z boleściami wselenijakimi sie zlatowały, a ón im bars umiejętnie dorodzoł. I samo sie tu widzi, ze taki musioł do nasego pirsego na świecie Arystotelesa interes mieć. Ale nie o chorość tu sło, ino o duse. Co to takie: dusa? Nei śtretnyli sie ponizyj miasta przy wodzie na skałach, co ich jesce dziś Samorodami nazywajóm. Skała - bracie - to jest bez dusy. I woda bez dusy. I gmła bez dusy. Ale roślinka, na tyn przykłod tyn tu oset, to juz jakómsi duse mo. A cymu? Bo toto zyje. Rodzi sie, starzeje, umiyro - znacy, ze więdnieje. Ale zakiela jesce zyje, to nosiónka ze sobie wypusco, co by po nim jakie takie potomstwo ostało. Ta dusa nazywo sie dusóm zywobytnóm, bo zycie przynosi i daruje. Ale ryba we wodzie, abo owca na polanie, abo i kóń na dródze, to juz lepsóm duse mo. Ona jest tako, ze ik cuciym darzy. Zwierz cuje, co i jak. Jak wycuje, ze źle, to ucieko. Jak wycuje, ze dobrze, to sie przyblizy i łasi. Mo smak do jodła, do napoju. A sóm i takie, co majóm rodzinne wycucie. Patrzoj, jako bociany gniozdo zdajóm, a w nim bocianio rodzina rośnie. A nolepsóm duse mo cłek. Bo tota dusa nie ino zyje, nie ino mo cucie, ale óna - bracie - myśli. Óna mo głowe! Óna sprawio, ze - cłeku - zachodzis w głowe, ze pukos sie w głowe, ze trzymos sie za głowe, a przy tym myślis. A jak myślis, to se myślis: moze tak, a moze inacyj? Moze tu, a moze hań? A moze z tóm, a moze z tamtóm? A co by było jakby tego nie było? A co by było, jakby to było? Kieby było, to by było, moze by ci nie ubyło? Kieby nie było, tn by tyz było, a moze by nawet przybyło? Kie Mietek Leja syćko to usłysoł, pocuł, ze w nim dusa rośnie. Jakosi siyła okrutno sie mu we wnuku budzi i go ospiyro. A jesce dało mu sie poźryć na jedno dziywce z warkocami zapleciónymi na głowie w takóm jakby korune, co jóm wte Irkóm Olszewskóm nazywali. Patrzy, patrzy i myśl sie mu w głowie rodzi: kieby sie tyz w tyn warkoc jako zapłątać i tak być. A pote sie w nim zwierzęce cucie obudziyło i zdało mu sie, ze je ptok. I jako tyn ptok to furgo jej koło głowy, tn na ramieniu siednie, to skrzydłym popod ocy przejedzie, to zaśpiywo... A po kwili przemiyniył sie w rośline. Ale nie byle jakóm, ino w bez. I dziywce trzymo tyn bez w ręce, i popod nos se wtyko, i ón jej pochnie. Ale pochnie! I bez nos tyn bez jako ta wóń kajsi jej do dusy przeniko i ta m juz ostaje. I jest! A nas Arystoteles z Grónkowa rzece: „Myśl sprawio to, ze cłek jest jakby syćkim!”

* * *

O tym, jak Tadek Pudzisz, nas góralski Arystoteles, z Albinem Creczkiem z Łopusznej o scęściu ozprawiali i co usłyseli od Leona Korkosowego To, co wóm powiym, wydarzyło sie na Cudermanie. Akurat owsiane zbiórki były. Na Małej Górze ludzie z owsym robiyli i dało sie usłyseć taki śpiew: „Chłopcy Podholanie, cos po wos ostanie? Popod bucki kości, po górach śpiewanie”. A Albin z Tadkiym byli koledzy prawie od dziecka. To Albin godo do Tadka tak: - Casy sóm jest przemijające. Ludzie sie mijajóm, jako tyn owies, co to dziś jest, jutro go nima. Trza by nóm pomyśłeć, co po nos na tym świecie ostanie. Niby, jaki wzór dziecióm. Jaki przykłod? Cy moze te budynki w dolinie? Cy te drógi między polami? Cy moze to śpiewanie po górak? I tak sie to zacyno. Nas góralski Arystoteles z Grónkowa palec podniós do góry i pedzioł to jedno słowo: „Scęście”. A Albinowi nie trza było dwa razy godać i juz wiedzioł, ze trza młodych naucyć tego, co to takiego - scęście. Coby wiedzieli i nie sukali cego inksego. Niegze by po nos to jedno ostało: scęśliwości pojmowanie. - Nejści - prawiył Arystoteles - ni moze tak być, coby scęściym było za chucióm góniynie. Bo by sie cłek w nicym od bydlęcia nie róźniył. Fto za chucióm góni, bydlęcym zyciem zyje. A i tak ni mo prawa być, coby cłek ino za honorami sie obziyroł. Honor barzyj honoruje tego, co go daje, jako tego, co biere. Kie Jasiek Wincków za cysorza wojowoł i noge mu urwało, to pote od cysorza męndol dostoł. Telo ci powiym, ze tyn męndol więcej ciesył cysorza jako Jaśka, co do dziś bez nogi kulawi. Ale ze scęściem ni moze tyz być tak, coby od przypodku zolezało. Scęście musi sóm cłek w sobie cuć, jako swoje dobro. I w tym miejscu przyseł ku Tadkowi i Albinowi Leon Korkosów. Usy nadstawiył. A Tadek, nas góralski Arystoteles, wywodziył dalej: - Scęście to jest ludzko rzec. To jest ludzkie dobro. To musi w cłeku być, jak skarb ukryty. Jak jaki talynt. I musi to mieć kozdy - i tyn, co orze, i tyn, co rzeźbi, i tyn, co gro, i tyn, co śpiywo, i tyn, co buduje, i tyn, co poluje, i ociec, i matka, i syn, i córka. A z drugiej stróny patrzęcy, óni nie musóm o tym wiedzieć, ze to majóm, ino sami musóm to w sobie wykryć. Musóm se to uświadómić, co to jest? Zrobiyło sie ciho. Dopiero po kwili Tadek Pudzisz pedzioł: - To jest ta umiejętność pomyślynio, coby syćko na rozum brać, bez rozum przewodzić i tym sposobym rozum doskonalić. I to trza po sobie ostawić. To jest wzór scęsliwego zywobycio. Trza prowde pedzieć i nie skłamać: syćkim sie to zwidziało i kozdymu do gustu przypadło. Ino jedyn Leon Korkosów zacón cosi nosym kręcić. Myśloł i myśloł, rozumowoł rozumym i rozumnie wywodziył tak: - A jo wóm powiym, ze dzieci ojców nie słuchajom. Kozdy fce być nojmądrzejsy. Powiym wóm tak: trza dziecióm ostawić długi. Wielgie długi, coby je spłocały. Bedóm długo spłocać, bedóm długo wiedzieć, ze miały ojca.

* * *

O tym, jak Tadek Pudzisz, nas Arystoteles podhalański, oświyciył Franka Adamczyka, wójta z Lipnice Wielkiej, co to jest rozumne zywobycie A Frankowi tego było trza. Bo Franka syćka do rządów pchali. A jak juz jakóm takóm władze mioł, to nie dawali mu pokoju, ino mu doradzali. Jedni wołali: „bier sie na hejta”, inksi krzyceli: „bier sie na wiśta”, a jesce inksi krzyceli: „Franek, prrr!” I po niedługim casie pojón nas Franek, ze choćbyś jaki mądry był, to głuptokami duzo nie narządzis. Głuptok przecie mądrego zdanio od głupiego nie odróźni. Taki wse za mądre uwazuje to, co jemu pasuje. Chodziyli fte po świecie tacy, co opowiadali, ze nie słónko sie obraco koło ziymi, ale ziym koło słónka, co pote nas Kopernik udatnie dowiód. I górole nawet na to przystawali. Bo jak sie jedyn z drugim kapke przynapiył, to cuł, ze mu sie ziym pod nogami hyboce. A zył wte w Rogoźniku taki dziadek, co go „dziadkiym Skórkóm” nazywali. Tyn nie wierzył, coby sie ziym obracać miała, a słónko stoć. Wse odparowoł: „Patrzojcie, przecie jasiónki wse przed oknami”. Dziadek Skórka juści tak uwazowoł, ze jakby sie juz ta ziym obracać musiała, to koło jego chałupy, a wtedy jasiónki, co przed oknami rosły, musiałyby być roz przed chałupą, a roz za chałupą. I co z takim nagodos? Tadek, nas podhalański Arystoteles, wywiód Franka na Kobylorzówke. A widok hań stela był syroki. Z jednyj stróny całe pasmo Tater, z drugiej całe pasmo Gorców. Od wschodu widać było Pieniny, od zachodu Babióm Góre, ka Franek swoje gazdowstwo mioł. Było piyknie. Ej, kieby tyz jesce mądrze mogło być. A Tadek prawiył tak: - We syćkim, bracie, włościywyj miary sukoj. Coby nie było ani za duzo, ani za mało, ino w sóm roz. Kie scypies drzewo, sikiyrkóm cyluj w rdzyń. Trafis w rdzyń - pniok pusco. Chybis cyłu, cy to w prawo, cy to w lewo - drzewo sie zaprze i nie puści. Mos dwie skrajnie: cłeka tchórzliwego i cłeka zuchwałego. Jedyn głupi i drugi głupi. Jedyn sie boi mysy, a drugi udaje, ze sie nicego nie boi, sie stawio, jako ta wes na grzebiyniu. Ka pomiędzy nimi prowdziwe męstwo cuć? W pośrodku! W złotym pośrodku! I na tym polego rozumne zywobycie, coby sie nie dać skrajnościóm, ino wse w złoty środek utrefić. Przy tym syćkim Franek se przybocył, co mu jesce ociec nieboscyk radziył, kie go do Podolińca do skoły wyprawioł: „Na kóńcu nie ostaj, do przodku sie nie pchoj, księdza rektora słuchoj, kuferecek se zamykoj, a swoje se myśl”. I to mu sie wydało takie jakiesi podobne do Arystotelesowej nauki. Ino go kapke dziadek Skórka niepokojył. Jaki to środek naleźć pomiędzy tymi, co godajóm, ze sie ziym obraco, a tymi, co godajóm, ze sie nie obraco? Pomyśloł se: ej, moze ta dziadek przystanie na to, ze sie chyboce. Kie dziadek śpi, to jasiónki sóm za chałupóm, a kie sie obudzi, to sie wracajóm i stojóm przed chałupom.

* * *

O spotkaniu nasego podhalańskiego Arystotelesa, a po prowdzie to Tadka Pudzisza z Grónkowa, z Kazkiym Dzielskim z Cornego Dunajca Kazek Dzielski tyz do totyk przynolezoł, co ich do rządzenio popychali. Ale, zeby jymu sie tak bars fciało rządzić, to tego ni mozno pedzieć. Roboty w chałupie było dość, dzieciska rosły, ociec przydołby sie w dóma, a tu jesce cudze sprawy bier se na łeb. Ale - kóńcym - trza było. On wse godoł: „Sukoj mądrzejsego jako ty, a nie zgłupiejes”. I przyseł ón ku nasymu podhalańskimu Arystotelesowi, coby sie w jego mądrość lepiej wsłuchać. Było po połedniu. Siod nad potokiym i razym z Arystotelesem nogi we wodzie mocyć zacón. Takie mocynie nóg to jest bars dobre na krązenie myśli. Ino nie róbcie tego na mrozie. Tadeus Arystoteles zacón prawić: - Ród Dzielskich biere sie z dzielności. Znacy, ze w Dzielskich jakosi dzielność jest. A dzielny jest tyn, co umie słabości coło stawić. Słabości sóm dwojakie. Jedne chytajóm sie rozumu, a inkse woli. Słaby rozum - ślepnie. Słabo wola - ni mo chęci do roboty. Tyn, fto sie do rządu biere, powiniyn nojbarzej rozum doskonalić. Co by nie był ciymny. Jakoz to ciymny bee ludzióm dróge tycył. Na to Kazek Dzielski: - Ej, teroz-zeście wej dobrze pedzieli, coby nie był ciymny. Jasność w rozumie mieć! Ludzie sami zrobióm, jak jasne bedzie, co robić trza. A Tadeus Arystoteles prawi tak: - Jasność w rozumie mo tyn, fto wiy, jaki jest jego cel. I to sie nazywo mądrość. Mądrość to jest je - bracie - taki talynt, co ci dozwolo patrzyć na sytko poprzez cyl. Nastow sie na cyl i śpekuluj wedle tego nastawienia. A poznać jóm mozes - tóm mądrość - juz po samym godaniu. Głupi godo i godo, ale nie wiys, co godo. Przeskakuje z jednego na drugie. Roz o drzewie, roz o żabie, roz o krowie. Utrapiynie z takim. A niek sie jesce taki naucyciel trefi, to do cna oducy dzieci ucynio. Mądrość porządkuje. Głupota, ka stąpnie, bałagani. Tymu sie godo, ze ze smarkatym nie pojys, a z głupim nie nagodos. A pote przeseł do państwa. Kie sie do polityki bieres, to cylym twoim jest państwo. A państwo to jest całość. Tota całość z natury sie rodzi. Sama natura domogo sie państwa. Fto zyje poza państwem, jest abo zbójym abo jakim bogiym. A natura nic nie cyni bez cylu. Cylym natury w państwie jest sprawiedliwość. I tymu wej cnota sprawiedliwości jest fundamentem państwa. W państwie całość poprzedzo cęść. A cęściami państwa sóm jest: rolnicy, rzemieśnicy, zołniyrze, kupcy, mędrole i kapłani. Syćko to było jasno i dokładnie wyłozone. Kieś tego słuchoł, cułeś, ze ci porządek w głowie rośnie. I dziś, kie przyjedziecie w góry, to na kozdym kroku - cy to w lesie, cy w sałasie, cy w biołyj i cornyj izbie - porządek u góroli uwidzicie. Pamiętojcie: óni to po Arystotelesie z Grónkowa majóm odziedzicone.

* * *

Trza bedzie kóńcyć, bee juz dość tego... Pedziołbyk bzdure, jak byk rzók, ze to jest sytko, co sie do o nasej mądrości góralskiej opedzieć. Mnie nawet nie o to sło, coby syćko wysłowić. Mnie ino o to sło, cobyście Wy - moi mili - sami umieli usy nadstawić i zasłuchać sie w totyn śpiew mądrości praojców, wtory jako tyn potok koło nos płynie. Casym jest tak, ze to, co bliskie, widzi sie dalekie, a co dalekie, jest bliskie. Mieć jasność w rozumie - to jest to, co jest bliskie i dalekie. Dalekie wte, kie rozum ciemny. Bliskie wte, kie rozum jasny. Rozum, to jest grunt. Grunt trza zaorać, zaskródlić, nawozami omaścić - to pote rodzi. Kielo sie trza narobić, coby grunt pod plony przysposobić. Ludzie chodzóm koło gruntów, a koło rozumu mało fto chodzi. A nie trza przecie duzo. Ino se trza pomyśleć tak: „Sóm tacy, co myślom lepiej, jako jo”. Kie se to juz uzmysłowis, to sukoj takiego, spotykoj sie ś’nim duzo nie godoj, niech on godo. A ty słuchoj. Ani sie spostrzezes, kie i ty bees mioł jasność w głowie. Pytali sie mnie ludzie, jak to jest: no bo toci góralscy mędrole sprzed wieków jakiesi dzisiejse nazwiska nosóm i koło nos sie przechodzajóm; to, cy óni sóm dzisiejsi, cy downi? He. Moze być rozmaicie. Ta i nazwiska sie rade powtorzajóm. Moze óni sóm downi... Moze óni sóm dzisiejsi... Myślijcie se, jako Wóm pasuje. Jesce o jednym trza by pedzieć: |Tomasz |z |Akwinu. Tego tyz nie było. Naprowde to ón nazywoł sie |Tomek |Siklawa i bacowoł w Pięci Stawak. Aqua - to jest po teliańsku woda. Ale nie piyrso lepso. To jest tako siklawa. I tymu Tomek nazywoł się Tomek Siklawa. Na starość ostoł sie na kościelnego u ojców dominikanów na Rusinowyj Polanie. A ón był taki, ze mu sie cały świat widzioł ino skróny tego jednego, ze świat jest. Kwolić Boga, ze jest! Jakby świata nie było, to by było skoda. A jesce więkso byłaby skoda, kieby na tym świecie nie było gór ani góroli. I tymu se śpiewajóm:

Kie pudziemy z tela, to nos bedzie skoda

Po górach, dolinach płakać bedzie woda”.


7




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
JÓZEF TISCHNER HISTORIA FILOZOFII PO GÓRALSKU
Anna Pospieszyl Dialektyzmy,archaizmy i kolokwializmy we frazie werbalnej tekstu Historii filozofii
Tischner [Historia filozofii po guralsku]
zarys historii filozofii, Józef BOCHEŃSKI
Kwiatek Andrzej Podroz po historii filozofii
Kwiatek Andrzej Starozytnosc Podroz Po Historii Filozofiiz
Bocheński Józef Zarys historii filozofii
Ściąga Historia filozofii Józef Baniak
To co udalo sie zapamietac z egzaminu Historii Filozofii
Historia filozofii (1)
Historia filozofii nowożytnej ćwiczenia nr 5
notatek pl Historia Filozofii ( Nieznany
historia filozofii notatki
Historia Filozofii Materiały do egzaminu sciaga 74152
Historia Filozofii Tom III
Tatarkiewicz Historia Filozofii 1
Historia filozofii nowożytnej, 07. Descartes - discours de la methode, Rene Descartes - „Rozpr
Historia filozofii nowożytnej, 24. Friedrich Wilhelm Joseph von Schelling, Friedrich Wilhelm Joseph
Historia filozofii starożytnej, Ostatnie świadectwa zwolenników filozofii Ogrodu i przesłanie Epikur

więcej podobnych podstron