TOMASZ OLSZAKOWSKI
PAN SAMOCHODZIK I...
ZAGINIONE POSELSTWO
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
WSTĘP
Paweł Tarnowski wlókł się noga za nogą przez wypaloną słońcem sawannę. Słońce stało wysoko na niebie. Góry zbliżały się nieskończenie wolno.
- Jeszcze trochę - powtarzał sobie. - Jeszcze kawałek.
Juczny wielbłąd z coraz większym trudem wyciągał kopyta z ciemnej, sypkiej ziemi. Szlachcic obejrzał się na swoich ludzi. Byli zmęczeni, wychudzeni, ich twarze rozpalała gorączka. Ale szli. Popękane, poczerniałe wargi, oczy na pół przymknięte powiekami, włosy sklejone potem. Wyglądali jak pochód widm.
- Dojdziemy - powiedział z trudem.
Przymknął oczy i jedną ręką trzymając się pakunków ruszył dalej. Drugi miesiąc przedzierali się przez dzikie pogańskie kraje wabieni mirażem wielkiego chrześcijańskiego cesarstwa. Teraz w ich serca wkradło się zwątpienie. Od dawna nie natrafiali na żadne ślady krzyża. Ostatni kościół, leżący od wieków w ruinie, minęli przed trzema tygodniami. Chrześcijańskie cesarstwo na krańcu świata... Mityczny kraj, być może nie istniejący. Nie, przecież przybywali z niego ludzie... Gdzieś tam potężny władca podejmie ich w pałacu i pozwoli pić z fontanny... Uświadomił sobie, że bredzi. Pałace? W tej krainie lepianek wznoszonych z suszonych na słońcu cegieł? Potężny władca? Tu, gdzie realną siłę stanowiły trzy szable. Cesarstwo? Tu, gdzie lokalni wodzowie nieczęsto byli w stanie kontrolować ziemie kryjące się tuż za horyzontem... Fontanny? W krainie, gdzie wodę od dawna widzieli tylko w swoich bukłakach...
Obok niego po kamieniach prześliznął się jakiś cień. Po niebie kołował sęp. Czekał. Tarnowski wyjął zza pasa krócicę i wycelował w ptaka. Huknął strzał i padlinożerca upadł nieopodal. Wielbłądy zaniepokojone wystrzałem uniosły na moment głowy, a potem apatycznie je opuściły. Minęło południe. Góry były coraz bliżej, ale wędrowcy wiedzieli już, że ocena odległości w tym kraju może być złudna. Jedno ze zwierząt padło nieoczekiwanie na kolana. Dowódca powłócząc nogami cofnął się. Konające stworzenie przewróciło się na bok, gniotąc część juków. Kopyta w męce biły w powietrze. Wyciągnął szablę i krótkim mocnym ciosem przerwał agonię.
Z juków zabrał małą butelkę święconej wody i skórzany tubus z mapami. Przejrzał je w zadumie. Nie były potrzebne. Od dawna nie pokazywały żadnych przydatnych szczegółów. Zaznaczono na nich miasta, które istniały tylko w wyobraźni kartografów; rzeki, które nigdy nie płynęły przez piaski; szlaki karawanowe, prowadzące w zupełnie innych kierunkach niż w rzeczywistości. Zakręcił rurę i obojętnie rzucił w piach. Jedwabne suknie, które planowali sprzedać po drodze, poleciały w ślad za tubusem. Konarski podszedł z nożem i przeciął martwemu wielbłądowi szyję. Gęsta krew splamiła podstawione dłonie. Chłeptał ciepłą jeszcze posokę.
- Panie Konarski, miarkuj się pan - powiedział Tarnowski z naganą.
Podeszli pozostali uczestnicy. Wielbłąd był martwy, ale ciągle jeszcze zawierał wodę.
Tarnowski ciął szablą garb. Nauczyciele kiedyś mówili mu, że zwierzęta te dlatego mogą długo przebywać na pustyni, bo w garbach mają wodę. Teraz rozczarował się srodze. Było tam tylko trochę żółtawego tłuszczu o konsystencji słoniny.
Uderzeniem szabli rozpłatał głowę odsłaniając mózg. Był dość obrzydliwy w smaku, ale za to prawie rozpływał się w ustach. Ugasili częściowo dręczące ich pragnienie. Na twarzach pozostały im ślady zakrzepłej krwi.
- Jest woda - powiedział unosząc butelkę.
Popatrzyli na niego zgorszeni.
- Czy godzi się wodę święconą pić? - zapytał z naganą w głosie Utracki.
- Bóg zrozumie i wybaczy - wyszeptał.
- Niegodniśmy - zaprotestował któryś z członków poselstwa. - Góry już niedaleko, tam znajdziemy wodę.
Pozostawiwszy za sobą truchło wielbłąda ruszyli dalej przez spalony słońcem step.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ŚNIEŻNA ZADYMKA • POCZTA DYPLOMATYCZNA • TAJEMNICZY TUBUS • ZAGADKOWA MAPA • TOK ROZUMOWANIA • CZY POLACY ODWIEDZALI SUDAN W XVII WIEKU?
Pierwsza tej zimy zadymka śnieżna... Po placu Piłsudskiego wiatr przeganiał tumany śniegu. Grudzień dopiero się zaczął, ale na termometrze było minus dwanaście stopni. Potrójne szyby oddzielały mnie od śniegu i mrozu. Lubiłem taką pogodę, oczywiście, gdy byłem po bezpiecznej stronie okna. Szef wszedł do biura i powiesił płaszcz na wieszaku. Odmotał z szyi długi wełniany szal i zaczął rozcierać dłonie. Na mój widok szeroko się uśmiechnął.
- Masz coś ciekawego? - zapytał wskazując gestem ekran komputera.
- Nic nowego - powiedziałem. - Opracowuję statystykę udaremnionych prób przemytu dzieł sztuki.
- Mam coś, co zapewne cię zaciekawi - Pan Samochodzik potrząsnął szarym workiem z nadrukiem w kilku różnych językach, głoszącym: “Poczta dyplomatyczna”.
- Cóż to takiego? - zapisałem zbiór i wyłączyłem komputer.
- Rewelacja.
Pan Tomasz rozsznurował worek i wydobył ze środka poczerniałą i popękaną ze starości skórzaną rurę o średnicy około dwudziestu centymetrów i długą na ponad osiemdziesiąt. Rura, na skutek długiego leżenia, odkształciła się poważnie.
- Cóż to takiego? - zdziwiłem się.
- Tubus na mapy - wyjaśnił szef. - Zresztą sam obejrzyj.
Na jednym końcu rurę można było otworzyć. Wieko przytrzymywały parciane paski z mosiężnymi sprzączkami. Sprzączki były zupełnie zaśniedziałe. Oglądałem znalezisko, starając się przed otwarciem wydedukować jak najwięcej.
- I co o tym powiesz? - zagadnął szef.
- Hmm. Wydaje mi się, że to skóra wołowa, dobrze czymś zaimpregnowana. Przez ostatnie lata tubus leżał w ziemi - na biurku wokół utworzyła się już warstewka pyłu. - W tym miejscu był wytłoczony jakiś herb - wskazałem. - I pozłocony. Skóra wielokrotnie miała kontakt z wodą. Wygląda, jakby przez kilka lat tubus leżał na powierzchni lub, co bardziej prawdopodobne, przysypany cienką warstewką ziemi. Gdyby zakopano go głębiej, rura zgniotłaby się z czasem. Być może znajdował się w grocie lub szczelinie skalnej. W każdym razie w środowisku suchym, bowiem popękał na krawędziach. Nie ma tu śladu obecności żadnych pasożytów, nie nadgryzły go gryzonie, z wyjątkiem tego miejsca - wskazałem. - Mogło to nastąpić jeszcze zanim został ukryty.
- A więc środowisko suche i pozbawione w znacznej mierze życia biologicznego? - uśmiechnął się szef. - Ukraiński step koło Czarnobyla?
- Pustynia lub step. Być może pustynne góry, gdzieś w Azji lub w Afryce. Albo na Bliskim Wschodzie. Może Turcja?
- Otwieraj - polecił.
Odpiąłem sprzączki. Sznurki kiedyś zapewne natarto łojem, dlatego też dotąd się nie rozpadły. Ze środka wydobyłem ostrożnie rulon jakichś papierzysk. Rozłożyłem je na stole.
- Przeżarte grzybem prawie na wylot, ale chyba da się je uratować - powiedziałem.
Były to mapy. Kilkadziesiąt różnej wielkości map. Południowe obszary Rzeczypospolitej, Wołoszczyzna, Mołdawia, Ziemia Święta, Bliski Wschód.
- Wszystkie rysowane ręcznie przez zdolnego kartografa - powiedziałem. - Dziwne. Przecież w XVII wieku robiono je już odbijając z akwaforty lub czasem jeszcze z drzeworytu i potem tylko ręcznie kolorowano.
- Skąd wiesz, że są z XVII wieku? - zaciekawił się pan Tomasz.
- Tu jest data i napis - wziąłem lupę.
- Skreślono na podstawie - tu jest niestety zamazane - 1683. Szef kiwnął w zadumie głową. Przeglądałem mapy. Przerysowano je dość starannie, ale to nie mogło zniwelować niedostatków wiedzy ówczesnych kartografów.
- Ciężka sprawa - powiedziałem. - Są cenne, ale szczerze mówiąc wolałbym drukowane.
Szef wzruszył ramionami. Ostatnia mapa była inna. Wyrysowano ją na pergaminie. Rozmycia na brzegach wskazywały na to, że kilkakrotnie zamokła. Czarne zacieki od tyłu pokazywały miejsca, gdzie poplamiły ją inne mapy, rozpuszczając się w zamoczonym tubusie.
- Ta jakby nie pasowała do zestawu - zauważyłem.
Pan Tomasz kiwnął w zadumie głową.
Oglądałem mapę. Przedstawiała kawałek Afryki. Widziałem Morze Czerwone, Półwysep Somalijski, zatokę, nad którą leży wolny port i maleńka kupiecka republika Dżibuti, oraz sporą część południowego Sudanu. Nazwy miejscowości naniesiono jakimiś dziwnymi hieroglifami.
- Cóż to za pismo? - zdziwiłem się. - Podobne trochę do hebrajskiego, ale jednocześnie inne. Niektóre litery wyglądają jak greckie lub fenickie. A przecież mapa nie jest dużo starsza od pozostałych.
- Cieszę się, że sam wyciągasz naukowe wnioski - powiedział przełożony. - Ja szczerze mówiąc nie wiem, co to za pismo. Mapa tego kawałka świata powinna być opisana po arabsku...
Na marginesie biegł mocno zatarty wężyk arabskiego alfabetu.
Obejrzałem go przez szkło powiększające.
- Napis po arabsku i tymi znaczkami wykonano, jak mi się wydaje, jedną ręką - powiedziałem. - I jednakowym czarnym atramentem.
Policzyłem znaki dziwnego pisma.
- Hmm, 26 symboli - powiedziałem. - Mamy więc do czynienia z alfabetem. Może to pismo samarytańskie? Różni się, z tego co pamiętam, od hebrajskiego.
- Samarytanie jeszcze istnieją? - zdziwił się szef.
- Tak. Mieszkają na terenie Izraela - wyjaśniłem. - To ostatnia pozostałość sporego niegdyś narodu. Jest ich chyba tylko kilkanaście tysięcy.
- Jeśli ich pismo wywodzi się z hebrajskiego...
- Raczej oba te języki mają wspólne korzenie - uściśliłem.
- To powinno być mniej znaków. Zwróć uwagę, że w językach semickich nie zapisuje się zazwyczaj samogłosek.
- Faktycznie - mruknąłem. - A więc jaki to może być język? Na pewno żaden z indoeuropejskich...
- Czekaj, tocharski też zaliczamy do naszej grupy językowej. A Tocharowie mieszkali gdzieś przy jedwabnym szlaku... Mogli zapuszczać się do Konstatntynopola lub Jerozolimy. Może penetrowali też ziemie leżące dalej na południu? A sanskryt?
- Na pewno nie - pokręciłem głową. - Mieliśmy kiedyś zajęcia z kryptografii i poznałem znaki sanskrytu. Przynajmniej na tyle, żeby je rozpoznać.
Wyciągnąłem z półki książkę Davida Dilingera “Alfabet” i zacząłem ją kartkować. Po kilkunastu minutach natrafiłem na odpowiedni obrazek.
- Szefie, mam.
- I cóż to jest takiego? - zaciekawił się.
- To alfabet etiopski, używany do zapisu języków amharskiego i gyez.
Kiwnął głową, przetrawiając informację.
- W porządku - powiedział. - Jeśli pozwolisz, opowiem ci teraz pewną dość ciekawą historię. Jeden z naszych dyplomatów akredytowanych w Sudanie wędrując po bazarze trafił na maleńki antykwariacik. Na wystawie leżała jedna z tych map, najlepiej zachowana. Właściciel zakonserwował ją doraźnie.
- Jak rozumiem, dyplomata wszedł do środka i kupił od razu cały komplet.
- Właśnie. Zaskoczyło go, że mapy opisane po polsku znajdują się w Chartumie. Zwłaszcza tak stare mapy.
- Zapytał sprzedawcę o ich pochodzenie?
- W tym cały problem, że nie zapytał. Podekscytowany znaleziskiem zaniósł je czym prędzej do ambasady i zaczął dokładniej oglądać. Wreszcie zapakował do worka i pocztą dyplomatyczną wysłał do kraju. Trafiły do Biblioteki Narodowej, a tamtejsi fachowcy, nie mogąc wyjść ze zdumienia, powiadomili mnie.
- Hmm - zamyśliłem się. - Skąd w Sudanie mogły się wziąć mapy z tego okresu. W kraju tym przeczekiwało wojnę wielu naszych rodaków. Ukrywano tam także sześć skrzyń ze srebrem FON-u. Ktoś uciekając z Polski przed okupacją, zabrał ze sobą tubus z kolekcją map. Potem na obczyźnie przyciśnięty nędzą sprzedał je bogatemu Arabowi albo Anglikowi, który rzucił je na strych. Teraz ktoś je wyciągnął i zaniósł do sklepiku.
Pan Samochodzik powoli w zadumie kiwnął głową.
- To dobra teoria - powiedział. - Prawdopodobna. A jak wyjaśnisz sprawę mapy opisanej po etiopsku?
- Może nasz kolekcjoner emigrant na początku miał trochę pieniędzy i wzbogacił swoją kolekcję o ten ciekawy egzemplarz.
- Dobrze. Wobec tego jeszcze jedno pytanie. Dlaczego te wszystkie mapy są z jednego okresu?
- Bo ja wiem? Może to część kolekcji, a zbierał chronologicznie. W każdym tubusie mapy z innej epoki.
- Dobrze. A dlaczego wszystkie wyszły spod jednej ręki? Wyłączając etiopską rysował je prawdopodobnie jeden człowiek.
- Pamiątki po przodku kartografie - błysnąłem kolejnym pomysłem.
Pan Tomasz powoli skinął głową.
- Do tego nie pasuje mapa etiopska...
Poskrobałem się po głowie.
- Sam nie wiem, jak to wyjaśnić. A może przodek kolekcjonera nie zdążył tej mapy przerysować i do zbiorów trafił oryginał?
- Skąd polski kartograf w tym okresie mógłby mieć etiopską mapę? - wzruszył ramionami. - Masz jakiś pomysł?
- Chyba zrobimy ksero z tego arabskiego napisu i pojedziemy na orientalistykę. Niech nam to przeczytają.
- No to do dzieła.
Godzinę później triumfalnie wpadłem do gabinetu szefa powiewając w powietrzu tłumaczeniem wykonanym na poczekaniu przez doktora Muchameda.
- Szybko obróciłeś - ucieszył się pan Tomasz. - I czego się dowiedziałeś?
- No cóż - powiedziałem. - Wedle specjalisty, sądząc po kroju liter, mamy do czynienia z inskrypcją szesnasto- lub siedemnastowieczną. Obecnie należałoby to zapisać tak - pokazałem znaczki arabskiego pisma na papierze.
Nieznacznie różniły się od pierwotnego napisu.
- To jest język fuscha? - zagadnął Pan Samochodzik.
- Klasyczny arabski - potwierdziłem. - Doktor stwierdził, że bardzo ładna kaligrafia.
Szef obejrzał kartkę przyniesioną przeze mnie. Odwrócił ją na drugą stronę, a potem spojrzał przez nią pod światło. Poza wężykiem arabskich literek nie plamiło jej żadne inne słowo.
- Sądziłem, że jednak uzyskasz informacje, co tu jest napisane - mruknął.
Z portfela wyjąłem drugą kartkę.
- “Mapę skreślił Dżalalladin Jussuf Abu Alin, wedle starszej kopii na zlecenie klasztoru Kaplicy Odnalezienia Krzyża” - przeczytałem. - Trochę dziwny ten napis. Klasztor Kaplicy...
- A więc jesteśmy w Jerozolimie - powiedział pan Tomasz. - Kaplica ta jest częścią Bazyliki Grobu Pańskiego. Zbudowano ją na miejscu, w którym cesarzowa Helena odnalazła w podziemnej cysternie pozostałości Krzyża Świętego.
- A co to za klasztor? - zaciekawiłem się.
Zadumał się.
- Musiałbym to oczywiście sprawdzić, ale chyba chodzi o niewielki koptyjski monaster, wzniesiony na sklepieniu kaplicy - powiedział. - W XII wieku, zaraz po wyparciu krzyżowców z Jerozolimy, władca Etiopii, Lalibela, wysłał do kalifa Saladyna poselstwo z prośbą, aby etiopscy Koptowie mogli zaopiekować się ołtarzem i kaplicą. Saladyn wyraził na to zgodę.
- Etiopczycy w Jerozolimie? - zdumiałem się. - I to w dodatku chrześcijanie?
Pan Samochodzik wpił we mnie ołowiane spojrzenie.
- Kiedy Etiopia przyjęła chrześcijaństwo? - zapytał.
Zamyśliłem się.
- Zapewne w okresie nowożytnym - powiedziałem niepewnie. - Może w okresie wielkich odkryć geograficznych?
Szef popatrzył przez okno i zabębnił palcami po stole.
- Etiopczycy przyjęli religię chrześcijańską w IV wieku naszej ery - wyjaśnił wreszcie. - Od chwili, gdy najazd arabski odciął im drogę lądową przez Egipt, stracili kontakt z cywilizacją basenu Morza Śródziemnego. Lepiej byłoby powiedzieć, że zerwali kontakt, bowiem w Jerozolimie zawsze istniał ich klasztor. Służył im jako coś w rodzaju ambasady i jednocześnie zbierał dane wywiadowcze. Świat o nich zapomniał, ale oni, choć z daleka, obserwowali, co się dzieje. Gdy w XIII wieku zwołano synod powszechny, ku ogromnemu zdumieniu hierarchów, przybyła nań kilkudziesięcioosobowa delegacja etiopskich teologów i duchownych. Odnotowano, że posługiwali się łaciną o bardzo archaicznym metrum oraz dość podłym aramejskim. Klasztor pracował więc prawidłowo. Mnisi poznali datę synodu i przekazali informację gdzie trzeba. I to z wystarczającym wyprzedzeniem, żeby cesarz zdążył przygotować misję...
- Zdumiewające - powiedziałem. - No to mam nową teorię. Jakiś Polak w XVII wieku zaplątał się do Jerozolimy i trafił do tego klasztoru. Ponieważ było to gniazdo szpiegów, zaproponowali mu okrągłą sumkę za jego mapy, które następnie wyekspediowali na południe. Wśród nich znajdowała się jedna mapa wykonana w klasztorze czy też na jego zamówienie.
Tan Tomasz uśmiechnął się lekko.
- Interesująca teoria - powiedział. - Co więcej, brzmi bardzo prawdopodobnie. Tylko coś mi w niej nie pasuje. Przyjmijmy, że Etiopczykom potrzebne są mapy naszej części świata. Mieszkają w Jerozolimie, skąd statki kupieckie, mimo ciągłego zagrożenia ze strony piratów, pływają jednak do Europy. Mnisi zamawiają sobie atlasy w najlepszych holenderskich czy niemieckich wydawnictwach kartograficznych. W miesiąc od złożenia zamówienia mają świetne mapy odbijane z akwaforty i kolorowane, opracowane przez najlepszych kartografów.
- Może nie chcieli zwracać na siebie uwagi?
- Za dużo się naczytałeś książek o szpiegach - uśmiechnął się. - Ale zaraz coś ci pokażę - wyciągnął z półki “Wielki atlas XVIII-wiecznego świata”.
- Popatrz na ówczesne mapy. Kartografowie zaznaczali na nich miasta wedle własnego widzimisię. Ktoś, kto rysował mapy znalezione w tubusie, korzystał z kilku różnych i przenosił na swoje wszystkie szczegóły. W ten sposób chciał stworzyć coś lepszego. Mapy o niespotykanym stopniu dokładności. I oczywiście wszystko zaczęło się mieszać, bo były w różnych skalach.
- Czyli sądzi pan, że te mapy były w pewien sposób lepsze niż takie z ówczesnych atlasów?
- Nie. Ten, kto je wykonał sądził, że będą lepsze. Potrzebował map bardzo dokładnych. A to może oznaczać, że wybierał się w drogę.
Milczałem, usiłując rozgryźć tok rozumowania Pana Samochodzika.
- Czyli sądzi pan - podjąłem po chwili zadumy - że jakiś Polak, odwiedziwszy uprzednio klasztor w Jerozolimie, zapuścił się do południowego Sudanu? I to w dodatku w XVII wieku?
Pan Samochodzik poważnie kiwnął głową.
- Na razie nie mamy żadnych przesłanek, by móc wykluczyć taką ewentualność. Sądzę, że trop moglibyśmy podjąć w Jerozolimie.
- Pomysł ciekawy - zauważyłem. - Tylko jest jeden problem.
- Możemy tam być za trzy dni - powiedział z uśmiechem.
- Nie stać mnie na bilet - ja także się uśmiechnąłem.
- Ach, ty nic nie wiesz. Dostaliśmy trochę pieniędzy z rezerwy ministerstwa. Jest tego kilka tysięcy złotych. Problem w tym, że musimy je wydać do końca roku. W przeciwnym razie ministerstwo nie dostanie dotacji w roku przyszłym.
- Kupmy radar geologiczny - zaproponowałem.
- Ile kosztuje najtańszy radar? Trzydzieści tysięcy dolarów? Otrzymana suma jest przecież znacznie mniejsza.
- Teraz nam dają - westchnąłem. - A gdy było nam potrzeba, to kasa ministerstwa była pusta. Bo ja wiem, co można by kupić?
- Nic konkretnego. To fundusz celowy, przeznaczony na działania operacyjne, a nie na zakup środków trwałych. To oznacza, Pawle, że możemy kupić sobie na przykład bilety do Jerozolimy, ale nowego biurka już nie.
- Demoralizacja - powiedziałem. - Za pieniądze podatników możemy sobie zrobić wycieczkę do ciepłych krajów?
- Tak, bo gdybyśmy to wpłacili na przykład na ratowanie jakichś zabytków, to zostaniemy uznani za defraudantów i aferzystów.
- Czyli możemy ruszyć tropem map...
Pan Tomasz kiwnął uroczyście głową.
- Jeśli masz ochotę, możemy spędzić tydzień albo dwa w klimacie zdecydowanie ciekawszym niż ten - gestem wskazał okno.
Zadumałem się na chwilę.
- Dokończę tylko tę statystykę przemytu - powiedziałem. - I możemy jechać.
- W takim razie idę załatwiać wizy i bilety - uśmiechnął się.
ROZDZIAŁ DRUGI
GARŚĆ ZAGADNIEŃ HYDROGRAFICZNYCH • BAZYLIKA GROBU PAŃSKIEGO • ODWIEDZINY W ETIOPSKIM KLASZTORZE • KIM BYŁ PAWEŁ TARNOWSKI • WZGÓRZE ŚWIĄTYNNE • KOLEBKA GOTYKU • TRZECIA ŚWIĄTYNIA
- Uroki biurokracji - powiedział pan Tomasz, patrząc w zadumie na przesuwający się za oknami klimatyzowanego autokaru krajobraz. - Pomyśleć, że gdyby nie idiotyczne przepisy, siedzielibyśmy teraz w ministerstwie, patrząc na śnieg prószący z nieba.
- Zawsze sądziłem, że Izrael to pustynie, a wśród nich niewielkie oazy i pastwiska nad Jordanem - powiedziałem.
Szef uśmiechnął się lekko. Za oknem przesuwały się pokryte winnicami i plantacjami wzgórza. Wszędzie widać było trud i wysiłek włożony w zagospodarowanie terenu.
- Pamiętasz opisy w Starym Testamencie? Zresztą w ewangeliach jest podobnie. Ta ziemia wyglądała kiedyś zupełnie inaczej. Jeszcze w czasach podboju rzymskiego wszędzie tu rosły zagajniki i leżały urodzajne pola. Potem jednak niekontrolowane wycinanie drzew sprawiło, że zachwiała się gospodarka wodna. Tereny niegdyś urodzajne zamieniły się w stepy, a te już w okresie wypraw krzyżowych były na dobrą sprawę półpustyniami. Żydzi, budując swoje niepodległe państwo, stoczyli walkę z pustynią i nawodnili sporą jej część. Na długo to jednak nie starczy. Już w tej chwili narasta konflikt z Syrią.
- Konflikt? - zdziwiłem się.
- O podział wód Jordanu - wyjaśnił. - Syryjczycy też chcą mieć pola i plantacje mandarynek. Woda na pustyni to towar deficytowy. Jeśli nawodnimy jakiś kawałek, inny pozostanie bez wody. Jeśli ludzie wypiją jej część, komuś innemu zabraknie.
- A odsalanie wody morskiej?
- Stosowane jest już na dość dużą skalę, ale tak uzyskiwana woda jest zbyt droga na tym etapie technologii - wyjaśnił. - Pobieranie wody z Jordanu do nawadniania pól i sadów wywołało też inne skutki. Jaka jest głębokość depresji wokół Morza Martwego?
- Chyba 392 metry poniżej poziomu morza. Tak uczono mnie w liceum.
- A ja kupiłem najnowszy atlas świata i tam zaznaczono już 404 metry. Tafla wody opada. Podobnie jest zresztą nad Jeziorem Aralskim. Tam też pompują wodę w plantacje bawełny i olbrzymie jezioro kurczy się z roku na rok. Niektóre dawne porty leżą już dwadzieścia kilometrów od obecnej linii brzegowej. Tu na szczęście chyba do tego nie dojdzie.
- Mogliby do Morza Martwego przetoczyć rurami trochę wody z Morza Śródziemnego - błysnąłem pomysłem. - Jeśli trzeba, nawet kilka kilometrów sześciennych...
- Tak, tylko musieliby położyć kilkaset kilometrów rurociągu, pokonać góry, co wymagałoby licznych stacji przepompowywania... Ale pewnie kiedyś tak zrobią.
Zamyślił się głęboko. Podziwiałem krajobraz. Jak wyglądało to miejsce w czasach na przykład króla Dawida? Lasy, pola uprawne, stada owiec? Czy na wzgórzach obecnie pokrytych winnicami pasły się kozy, czy może rosły tamaryszkowe zagajniki? Studnia z kamienną cembrowiną... Głazy na krawędzi głęboko ponacinane przez sznury, którymi opuszczano do środka wiadra, aby nabrać wody. Lina trze o kamień opuszczając wiadro w dół; lina trze, gdy pełne wiadro wędruje do góry. Dziesiątki razy dziennie, przez tysiące lat... A może tylko przez setki? Sznury przecierają się szybciej niż kamienie. Ale bloki skalne tkwią na miejscu te same, a liny ludzie przynoszą ciągle nowe...
Wyjechaliśmy na dość wysokie wzgórze. Pod nami ukazało się rozległe miasto zabudowane chaotycznie tysiącami białych domów. Jerozolima. Szef ocknął się z zadumy.
- Wygląda na to, że jesteśmy prawie na miejscu - powiedział.
Wysiedliśmy z ciepłego wnętrza autobusu i od razu w twarze dmuchnął nam lodowaty wiatr.
- Zdaje się, że usiłowaliśmy uciec przed zimą - mruknąłem podciągając suwak kurtki aż pod brodę.
- Nie zapominaj, że to miasto leży ponad siedemset metrów nad poziomem morza - uśmiechnął się.
- Jerozolima - mruknąłem.
- Czyli dawne żydowskie Salem - powiedział. - Wedle najpopularniejszej teorii początkowo nazywano to miejsce Salem, czyli pokój. Potem Grecy dodali do tego Hiero Salem, czyli święty pokój. Stąd Jeruzalem. Nie jestem językoznawcą, ale ta teoria wydaje mi się nieco naciągana.
Kiwnąłem poważnie głową na znak, że się z nim zgadzam. Pan Tomasz wyciągnął plan miasta z kieszeni.
- Jesteśmy tutaj - puknął palcem. - Gdybyśmy poszli prosto, wyjdziemy na wzgórze świątynne. Ale my mamy dojść do Bazyliki Grobu Świętego. Czyli możemy iść słynną Via Dolorosa.
- Dlaczego ta ulica jest słynna? - zaciekawiłem się.
- Co roku na Wielkanoc odbywają się na niej procesje drogi krzyżowej. Podobno prowadzi ona tą trasą, którą szedł Chrystus na Golgotę. Oczywiście to tylko teoria i to niezbyt prawdopodobna. Stacje drogi urządzono wprawdzie w miejscach, które identyfikowane są jako faktyczne miejsca męki, ale identyfikacja ta jest bardzo późna... Zresztą, nawet jeśli zlokalizowano je poprawnie, to układ ulic mógł się mienić.
- Sądzę, ze dla wierzących nie ma to większego znaczenia - powiedziałem. - Liczy się przeżycie. Dla Boga też nie ma większego znaczenia, czy ludzie idą dokładnie tą trasą, czy inną...
Szef poważnie kiwnął głową.
- Naprzód - powiedział.
Powędrowaliśmy po bruku. Miasto przypominało mi odrobinę turecki Igdir. Takie same domy, pozbawione okien, ściśnięte ciasno. Gdzieś tam, za ceglanymi bądź glinianymi murami, znajdowały się wewnętrzne podwórka. Zapewne na niektórych rosły drzewka i krzewy. Dlaczego Arabowie budują domy do wewnątrz, odgradzają się od ulicy niebotycznymi murami, podczas gdy przedstawiciele cywilizacji łacińskiej wolą posiadać okna wychodzące na ulice, a nie na podwórze?
Gdzieniegdzie otwarte drzwi zapraszały do sklepików, ale witryn w stylu europejskim prawie się nie widziało. Mury były jasne, pobielone wapnem, ale osiadł już na nich kurz. Zastanawiałem się, czemu fasady znajdujące się tuż przy ulicy nie są pochlapane błotem, ale potem uświadomiłem sobie, że deszcze muszą być tu bardzo rzadkie. Powoli poddaliśmy się nastrojowi miejsca. Arabowie, Ormianie, Żydzi przekrzykiwali się w swoich językach. Od czasu do czasu ktoś na nasz widok wykonywał zachęcające gesty, ale omijaliśmy obojętnie tulące się do ścian domów kramy. Turystów nie było wielu, ale wyróżniali się spośród tłumu. Hałaśliwi niemieccy emeryci, kroczący tak, jakby miasto było ich świeżo podbitą własnością, grupki cichych, grzecznych Japończyków z aparatami fotograficznymi. Gdzieś w dali rozległ się dźwięk dzwonów i po chwili zawtórowały mu inne dzwony z jakiegoś ukrytego między budynkami kościoła. Po głuchym dźwięku rozpoznałem prawosławne. Zwróciłem na to uwagę szefowi.
- Słyszę - powiedział. - Nie ma się co dziwić. Jeszcze przed pierwszą wojną światową żyła tu spora kolonia rosyjska. Zajmowali się głównie obsługą docierających tu pielgrzymek. Do tej pory istnieje tu rosyjski dom dla pielgrzymów, jeden z największych w mieście. Ufundował go, zdaje się, kuzyn cara Aleksander Michajłowicz... Poza tym jedna z dzielnic Jerozolimy nazywana jest dzielnicą ormiańską.
- Tylko czy Ormianie używają tego typu dzwonów? - zamyśliłem się.
- Nie da się wykluczyć - uśmiechnął się. - Trzeba by pojechać do Armenii i posłuchać. Jeśli będzie kolejna rezerwa, to pojedziemy w przyszłym roku. Widzisz, jak biurokracja demoralizuje?
- Widzę - poważnie skinąłem głową. - Czy Golgota została zidentyfikowana ze stuprocentową dokładnością?
- Sądzę, że tak. Choć były pewne wątpliwości. Jednak wszystko przemawia za tym, że właśnie w miejscu, gdzie dziś stoi Bazylika Grobu Świętego, Rzymianie wykonywali wyroki. Przed zabudową znajdowały się tu kamieniołomy, a u ich podnóża ogrody, z których jeden należał do znanego ci z ewangelii Józefa z Arymatei. Pierwszy kościół na miejscu ukrzyżowania wzniesiono ponoć około 66 roku naszej ery... Został dość szybko zniszczony prawdopodobnie podczas najazdu Tytusa. Niewiele wiemy o chrześcijańskiej wspólnocie w Jerozolimie po tym okresie, prawdopodobnie jednak wyznawcy Chrystusa ciągle żyli i działali. W 313 roku cesarz Konstantyn ogłosił słynny edykt mediolański, dający chrześcijanom pełne prawa religijne i będący podstawą uznania tego wyznania za religię państwową. Wówczas też przybyła do Jerozolimy jego matka, cesarzowa Helena. Jako gorliwa chrześcijanka pragnęła otoczyć opieką wszystkie miejsca związane z życiem Chrystusa i apostołów. Cześć tych miejsc wskazano jej dzięki tradycji ustnej, w innych już wcześniej postawiono budowle sakralne. Jeszcze inne odnaleziono czy też raczej należałoby powiedzieć próbowano odnaleźć na podstawie opisów w ewangeliach, co oczywiście nie zawsze dało efekty... A oto i cel naszej wyprawy.
Staliśmy przed bazyliką. Po uiszczeniu opłaty za zwiedzanie weszliśmy do środka. Patrząc z zewnątrz nie spodziewałem się, że wnętrze będzie tak ogromne. Świątynia składała się z kilku dużych kaplic, połączonych galeriami i korytarzami. Szef poprowadził mnie w górę. W sporej okrągłej sali, otoczonej wewnątrz kolumnadą zatrzymaliśmy się.
- To właśnie miejsce, w którym stał krzyż Chrystusa - szef wskazał znajdujący się pośrodku ołtarz. - Tu zaczyna się historia chrześcijaństwa, dla wierzących historia zbawienia... Brak natomiast śladów po pozostałych krzyżach, na których zawiśli dwaj złoczyńcy. Być może gdzieś pod posadzką...
Pomodliliśmy się, a potem ruszyliśmy na dół.
- Za czasów pierwszej fundacji tu po bokach znajdowały się kaplice, w których przechowywano najcenniejsze relikwie - wyjaśnił. - Niestety, po zniszczeniu bazyliki większość z nich przepadła bez śladu. Jeszcze inne przeniesiono do Konstantynopola.
Minęliśmy nieduże pomieszczenie osłonięte kratą.
- Więzienie Chrystusa - wyjaśnił szef. - Tu wedle tradycji był przetrzymywany przed ukrzyżowaniem. Mnie jednak nie wydaje się to możliwe. Zwróć uwagę, że ta kaplica pochodzi z czasów Konstantyna, znajduje się dość wysoko ponad poziomem skały. Tak rodzą się legendy... Jak na przykład historia z trzema upadkami Chrystusa niosącego krzyż. Te stacje drogi krzyżowej pojawiły się dopiero w XII wieku, nie ma o nich wcześniejszych wzmianek. A co najważniejsze, nie wspominają o tym ewangelie, które należy potraktować jako najważniejsze świadectwa tych wydarzeń... Oczywiście mogło tak być, ludzie pamiętają ważne rzeczy przez całe pokolenia... Albo historia z Weroniką, która miała otrzeć Chrystusowi twarz lnianym ręcznikiem.
- I twarz odbiła się na płótnie...
- Właśnie. Jan Wilson, znany badacz relikwii, twierdzi, że żadna Weronika nie istniała. Zresztą o niej też nie wspominają ani ewangelie ani wczesne apokryfy, czyli księgi, które nie weszły do kanonu...
- To skąd ta historia?
- Cóż. W bazylice w Watykanie przechowywana jest relikwia zwana chustą świętej Weroniki. Od bardzo dawna, co najmniej od dwustu lat nie była pokazywana pielgrzymom... Ponoć znajduje się na niej wyblakłe odbicie twarzy... Relikwia ta nazywana była potocznie “Weroniką”, co według tego badacza jest zniekształconym łacińskim vcro icons - czyli wierne odwzorowanie, odbicie.
- Nie dokończył pan o matce cesarza.
- Cesarzowa Helena postanowiła odrestaurować wszystkie miejsca związane z początkami religii, której była tak gorliwą wyznawczynią. Na jej rozkaz wyburzono oblepiające wzgórze chaty i wzniesiono pierwsze sanktuaria. Rotundę wokoło miejsca Ukrzyżowania oraz kościół wokół leżącego opodal grobu...
Zatrzymał się i wskazał gestem kolejną kaplice. W ścianę wpuszczono marmurowy łuk, prowadzący do niewielkiej sali, także wyłożonej marmurem.
- Tu wedle ustaleń cesarzowej znajdował się grób, w którym złożono ciało Chrystusa - powiedział szef poważnie. - Tu także miało miejsce zmartwychwstanie Chrystusa.
- Pierwotną jaskinie obłożono szlachetniejszym kamieniem?
- No cóż. Prawdopodobnie grób zlokalizowano prawidłowo. Niestety, podczas budowy bazyliki wykuto skałę wokół zostawiając tylko jaskinię tkwiącą w monolitycznym bloku. Podczas najazdu Arabowie roztrzaskali skale młotami. Gdy Jerozolimę zdobyli krzyżowcy, podjęli oczywiście prace restauracyjne. Kamienie poskładali z grubsza tak, aby odtworzyć grotę, brakujące detale wymurowali starannie. Potem wyłożyli wnętrze marmurem, aby stopy profanów nie dotykały świętości... Podczas kolejnego najazdu doszło do następnej dewastacji. Niemniej jednak część tego pomieszczenia jest autentyczna.
Szliśmy teraz w dół do kolejnej kaplicy.
- Oto cel naszej podróży - powiedział pan Tomasz. - Kaplica Odnalezienia Krzyża. Nad nami na dachu znajduje się etiopski klasztor.
Odruchowo podniosłem głowę. W stropie znajdowała się latarnia, czyli okrągły otwór oświetlający.
- A skąd wzięła się nazwa? - zapytałem.
- Tu właśnie cesarzowa Helena odnalazła relikwie Krzyża Świętego - wyjaśnił. - Konkretnie w wykutej pod tym pomieszczeniem starej cysternie na wodę. Rzymianie wrzucali tu resztki krzyży, a zapewne też zwłoki skazańców, które nie zostały odebrane przez rodzinę. Istnieje dość szczegółowy opis tego zdarzenia...
Na dół nie można było zejść, schodki prowadzące do cysterny blokowała bowiem solidna i niestety zamknięta na głucho krata.
- Zastanawia mnie wystrój świątyni - powiedziałem. - Katolickie krzyże, prawosławne ikony...
- Bazyliką opiekują się cztery wyznania - wyjaśnił szef. - Katolicy, prawosławni, Ormianie i Koptowie, reprezentowani tu przez mnichów z Etiopii. Dawniej dochodziło do sporów o odprawianie nabożeństw, ale teraz szczęśliwie panuje spokój...
- Kościół czy też zespół kościołów wzniesionych przez cesarzową został zniszczony przez Arabów?
- Tak. Przybyli tu w 636 roku naszej ery. Arabowie posiadali pewien szacunek do ludów księgi, czyli chrześcijan i Żydów. Traktowali ich jak starszych braci, ostatecznie Mahomet uznał Chrystusa za jednego z ważniejszych proroków. Jednak około 1000 roku doszło tu do pewnych zaburzeń. Ludzie oczekiwali rychłego końca świata, na tym tle doszło do jakichś waśni religijnych. Władzę objął fanatyczny kalif Ibn Hakim, za którego rządów doszło do zniszczenia sporej części świątyni, a w 1009 roku do wspomnianej już dewastacji Grobu Pańskiego. Gdy kalif zmarł w 1030 roku, przystąpiono do odbudowy, choć oczywiście nie dysponowano środkami finansowymi umożliwiającymi wierne odtworzenie pierwotnego wyglądu. Gdy krzyżowcy odzyskali Jerozolimę, kontynuowali odbudowę. Jednak ich założenie zajęło mniejszy obszar niż pierwotne. Po prostu nie mieli wystarczającej ilości pieniędzy, mimo że pielgrzymi hojnie wpłacali datki, a i część łupów szła na materiały budowlane. Ich bazylika przetrwała do 1808 roku, kiedy to strawił ją pożar... Potem została odbudowana w obecnym kształcie. Za każdym razem była coraz mniejsza...
Wyszliśmy z kościoła. Szef pociągnął mnie w boczną uliczkę, gdzie do potężnych murów tuliły się dziesiątki arabskich sklepików. Nieoczekiwanie pomiędzy glinianymi ścianami zarysowało się wąskie przejście i schodki prowadzące w górę.
- To chyba tu - przymknął oczy, jakby porównywał plan bazyliki z okolicą.
Wspięliśmy się po starych kamiennych stopniach, będących pierwotnie chyba płytami posadzki jakiejś budowli. Na szczycie schodów znajdowały się drzwi, a obok widniała tablica z mocno zaśniedziałego mosiądzu, pokryta napisami w kilku alfabetach. Pośród nich widać było etiopskie. Drzwi wyglądały niepozornie. Drewno, chyba akacjowe, z biegiem stuleci stało się prawie czarne. Okucia z brązu pociemniały i tylko w rowkach zachowały się ślady srebra, którym niegdyś je powleczono.
- Klasztor wygląda na zamknięty - powiedział Pan Samochodzik.
- Dlaczego tak pan sądzi? - zaniepokoiłem się.
Wskazał na skrzynkę przeznaczoną na obuwie stojącą obok wejścia.
- Powinny być na niej buty - powiedział. - Widocznie u nich, podobnie jak w większości wschodnich miejsc świętych, należy się rozzuć przed wejściem do środka. Na półeczkach leży gruba warstwa pyłu...
- Nie wiem, jak szybko tu się kurzy - zauważyłem. - Ale niedaleko jest pustynia. Wystarczy, że powieje wiatr i na uliczkach Jerozolimy zaraz pojawia się gruba warstwa pyłu...
W tym momencie drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Stanął w nich wysoki poważny stary Murzyn w białym stroju. W pomarszczonej dłoni trzymał długi kij rozwidlony na górnym końcu.
- Czym możemy służyć? - zapytał nienaganną angielszczyzną.
- Mamy kilka pytań - odpowiedział szef. - Jesteśmy pracownikami polskiego Ministerstwa Kultury i Sztuki.
Pokazaliśmy legitymacje. Kiwnął poważnie głową.
- Zapraszam - odsunął się z drzwi.
Zdjęliśmy buty i weszliśmy na mały dziedziniec. Otaczały go niskie ulepione z gliny zabudowania. Spomiędzy nich sterczały ruiny dawnego kościoła i klasztoru. To ułamana kolumna, to kawał kamiennego muru z zaślepionym prześwitem okna. Mnich ujął w dłoń krzyż wiszący mu na piersi i trzykrotnie dał nam do ucałowania, a następnie dotknął nim naszych czół.
Odwrócił się i poprowadził nas wąskim korytarzem. Przekroczyliśmy trzy pary ciężkich, nabijanych żelazem drzwi. W ścianach przejścia widać było wąskie otwory.
- Chyba strzelnica - zauważył szef. - W razie gdyby ktoś próbował wedrzeć się do środka.
Mnich przez chwilę jakby zastanawiał się nad jego słowami (Pan Samochodzik mówił po polsku), po czym odezwał się po rosyjsku. Jego rosyjski był równie nienaganny jak angielski.
- To otwory umożliwiające uderzanie wąskimi, długimi pasterskimi nożami - powiedział. - Tylko raz zdarzyło się, że wdarli się tu napastnicy. Poddali się jednak, zanim ich krew zdążyła splamić to święte miejsce.
Po kręconych schodach weszliśmy na górne piętro. Tu także było cicho i pusto, choć od czasu do czasu w mijanych korytarzach i pomieszczeniach widać było modlących się lub pracujących ludzi. W jednej z cel zauważyłem nawet błękitny poblask monitora komputerowego. Cóż, cywilizacja wdziera się wszędzie. Wreszcie wprowadził nas do sporego pomieszczenia. Ukłonił się starcowi siedzącemu za biurkiem, po czym wyszedł, zamykając cicho drzwi. Starzec studiował przy blasku kilku świec opasłą księgę drukowaną lub pisaną na pergaminie. W dłoni trzymał cienką długą trzcinę, którą wodził za tekstem. Wreszcie dotarł do końca karty i zamknął tomisko.
- Witajcie - powiedział po angielsku. - Możemy rozmawiać po łacinie, amharsku, gyez, suahili, ormiańsku lub arabsku...
- Po angielsku będzie nam najłatwiej zrozumieć.
- Spocznijcie - wskazał nam dwa taborety o siedzeniach wyplecionych z cienkich czarnych rzemyków. - Poproszę was jeszcze o kilka chwil cierpliwości.
Usiedliśmy i czekaliśmy. Jedna ze świec zaskwierczała, ale nie zgasła. Wszedł inny mnich, tym razem bardzo młody. Mógł mieć szesnaście, może osiemnaście lat. Przyniósł perforowaną kartkę z wydrukiem komputerowym. Starzec popatrzył na nią w zadumie.
- Pan Samochodzik i Paweł Daniec - powiedział. - Ludzie, którzy kiedyś szukali Arki Noego.
Zatkało mnie. Skąd wiedział!?
- Jestem Hagos. Zarządzam tym klasztorem. Co sprowadza was tutaj? Od razu zastrzegę, że na żadne pytania dotyczące Arki Przymierza nie odpowiadam - uniósł pomarszczoną dłoń w ostrzegawczym geście.
- Stanęliśmy wobec zagadki historycznej, której nie jesteśmy w stanie rozwikłać - powiedział szef. - Oto pewna mapa... - wręczył starcowi kserograficzną odbitkę etiopskiej mapy.
Mnich ujął ją w dłoń i przyglądał się jej długą chwilę. Następnie wyjął z szuflady telefon i powiedział kilka słów do słuchawki.
- Faktycznie tę mapę wykonano dla nas - powiedział. - Nasze zbiory kartograficzne są dość bogate, choć nigdy nie przywiązywaliśmy do nich jakiegoś szczególnego znaczenia. Bardziej interesują nas traktaty filozoficzne i teologiczne oraz pisma religijne. Niestety, większą część zbiorów bibliotecznych musieliśmy przenieść gdzie indziej, konstrukcja stropu kaplicy, tak lekkomyślnie nadbudowanej przez naszych poprzedników, nie wytrzymuje już bowiem obciążenia.
“No cóż, jak się buduje dwupiętrowy budynek na kopule...” - pomyślałem.
Wszedł jeszcze jeden mnich, dzierżąc sporą księgę. Usiadł na wolnym siedzisku i otworzył ją w miejscu założonym błękitną wstążką. Wypowiedział kilka słów po amharsku.
- On mówi, że mapę tę otrzymał od nas w prezencie Paweł Tarnowski.
Nowo przybyły znowu wypowiedział kilkanaście wyrazów.
- Jeśli was to interesuje, przekazaliśmy mu ją w 1684 roku.
Mnich skłonił się i odszedł, zabierając wolumin ze sobą.
Popatrzyliśmy na siebie zaskoczeni.
- Kim był ten Tarnowski? - zapytałem. - I dlaczego mapa znalazła się w Sudanie?
Gospodarz uśmiechnął się.
- Mapa przedstawia Sudan, więc widocznie zaopatrzył się w nią przed wyruszeniem w dalszą drogę - powiedział. - A kim mógł być? Wy, jako Polacy, powinniście wiedzieć. Księgi gości z tego okresu zawierają wiadomości dość fragmentaryczne... W XIX wieku w czasie epidemii cholery wymarli wszyscy mnisi z tego klasztoru. Wówczas Ormianie namówili tureckiego namiestnika, aby w ramach walki z zarazą spalił nasze archiwum. Niewiele ocalało pod warstwami popiołów...
Mnich bibliotekarz powrócił z większą księgą, oprawioną w skórę. Ogień oblizał niegdyś brzegi jej kart. Położył ją na biurku, znowu otwartą w miejscu założonym wstążką.
- Wasz człowiek przybył do nas ze sporym orszakiem - odezwał się znowu przełożony. - Przybył morzem z Italii. Odnotowaliśmy, że chciał zobaczyć się z naszym cesarzem. W tym celu miał listy polecające od waszego króla, a my także daliśmy mu glejt umożliwiający przekroczenie granicy Etiopii - urwał na chwilę i słuchał dalszej wypowiedzi czytającego z księgi. - Otrzymawszy od nas mapę i wypytawszy o dalszą drogę ruszył nad morze, by tam poszukać statku mogącego zawieźć go do Aleksandrii w Egipcie.
Czytający uroczyście zatrzasnął księgę.
- Czy to wszystkie pytania, na które chcieliście uzyskać odpowiedzi? - zapytał z lekko kpiącym uśmiechem. - Tak czy inaczej, my nie wiemy nic więcej. Przez blisko dwa tysiące lat kolejne pokolenia naszego ludu żyły w tym świętym mieście. Poznaliśmy wiele tajemnic. Ale wy jesteście dopiero drugimi Polakami, którzy nas odwiedzili.
Teraz zauważyłem, że mnich wpisuje coś do innej książki. Zapewne notował nasze nazwiska oraz cel wizyty. Za kolejne trzysta lat...
Pokłoniliśmy się i ten sam człowiek, który przyprowadził nas do przełożonego, odprowadził nas do wyjścia.
W kilka minut później znaleźliśmy się na ulicy. Potrząsnąłem głową.
- Rozumie pan coś z tego? - zapytałem.
Pan Tomasz zamyślił się na długą chwilę.
- Czuję, Pawle, że dotknęliśmy jakiejś wielkiej tajemnicy - powiedział poważnie. - Tak wielkiej, że jej rozwiązanie zmienić może niektóre utarte poglądy na naszą historię.
- Ktoś z listem od naszego króla wybrał się w końcu XVII wieku do Etiopii? - mruknąłem. - Po co? Skąd wiedział o istnieniu takiego kraju? Nie, to niemożliwe.
- Niemożliwe? Przecież istnieją notatki w ich inwentarzach. No i ktoś w Sudanie zgubił mapy, które przywiodły nas tutaj.
- Wlekliśmy się taki kawał tylko po to, żeby usłyszeć jedno nazwisko - powiedziałem. - Następnym razem chyba trzeba będzie po prostu zatelefonować albo wysłać pocztówkę.
- No cóż. Nie chcę cię martwić, ale w naszej rezerwie zostało jeszcze ponad sześć tysięcy złotych.
Popatrzyłem na niego zaskoczony.
- Jeśli dobrze zrozumiałem...
- Tak, Pawle. Musimy to wydać. Jak w bajce o złotej kaczce. Mamy mieszek dukatów, które trzeba wydać do północy 31 grudnia.
- Jeśli dobrze zrozumiałem...
- Tak, Pawle. Zrozumiałeś prawidłowo. Sprawdzimy na miejscu w Chartumie, gdzie dokładnie znaleziono te mapy. Ale skoro już tu jesteśmy, to chcę, żebyś zobaczył jeszcze jedno miejsce.
Złapał taksówkę i przez chwilę wykłócał się z kierowcą o cenę. Wreszcie wsiedliśmy. Po kilkunastu minutach szaleńczej jazdy wąskimi uliczkami zatrzymaliśmy się na niewielkim placu. Z jednej strony zamykał go kamienny mur. Szef zapłacił za przejazd, po czym przez kutą w żelazie furtkę weszliśmy do niedużego parku. Pośród grubych, strasznie poskręcanych drzew stał niewielki kościół.
- Gdzie jesteśmy? - zapytałem.
- To ogród Getsemani, gdzie Chrystus modlił się przed uwięzieniem i gdzie został zdradzony przez Judasza - poważnie wyjaśnił. - Znawcy Pisma Świętego przypuszczają, że Jego uczniowie często zbierali się właśnie tutaj. Ogród leżał na granicy miasta i miał tę zaletę, że w razie gdyby ktoś chciał ich pochwycić, a nie zapominaj, że faryzeusze nie pałali do nich szczególną miłością, mogli zawsze próbować ucieczki na pustynie - wskazał leżące u podnóża pagórka domy. - Dawniej tych zabudowań oczywiście nie było - wyjaśnił.
Podeszliśmy do świątyni, ale była zamknięta na głucho
- Kościół Wszystkich Narodów - wyjaśnił szef. - Nie wejdziemy. A szkoda.
Popatrzyłem na drzewa. Wyglądały raczej kiepsko. Z grubej kory wyrastały nieliczne zielone gałęzie.
- To oliwki - powiedział. - Od nich to miejsce wzięło nazwę: Ogród Oliwny. Te, które tu rosną, mają ponad dwa tysiące lat.
- To znaczy że...
- Tak. Rosły tu także tej nocy - powiedział poważnie. - Dlatego właśnie oszczędzono je. Od dawna nie wydają przecież owoców. To jedne z najstarszych drzew na świecie. Choć oczywiście sekwoje mające po cztery tysiące lat i sosny ościste liczące sobie jedenaście tysięcy lat mogą poszczycić się dłuższym wiekiem...
Usiedliśmy w cieniu na ławce.
- Nie wiem, czy tu mają ambasadę Sudanu - powiedziałem w zadumie. - Chyba nie należy na to specjalnie liczyć. Tam rządzą fundamentaliści...
- Gdybyśmy pojawili się na granicy Sudanu z izraelskimi wizami w paszportach, to ukamienowaliby nas - uśmiechnął się. - Dlatego musimy najpierw wrócić do kraju i zmienić dokumenty na “czyste”. To jest jeden z problemów, na jakie napotykają ludzie chcący odwiedzać Ziemię Świętą... Odpocząłeś?
Kiwnąłem głową.
- To zwiedzimy sobie jeszcze Wzgórze Świątynne - machnął ręką na wschód.
Jak się okazało, taksówka czekała na nas przed bramą.
- Kiepski zarobek - wyjaśnił taksówkarz łamaną angielszczyzną. - Klientów przed świętami mało, to każdego trzeba pilnować, żeby nie uciekł do konkurencji - uśmiechnął się pokazując olśniewająco białe zęby.
Zamówiliśmy kurs do Ściany Płaczu. Szef znowu musiał się intensywnie potargować. Wreszcie stanęliśmy na niedużym placu. Z jednej strony zamykał go mur wzniesiony z kamiennych bloków.
- A więc to tylko pozostało ze świątyni Salomona - mruknąłem.
Pobożni Żydzi modlili się pod ścianą, a potem odchodzili, pozostawiając w szczelinach kartki z prośbami.
- No, nie jest to jedyny relikt - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Pod tym wzgórzem są jeszcze inne ślady. Tunele, podziemne zbiorniki na wodę, być może piwnice budowli. Niestety, archeologom nie pozwolono tu kopać. Wzgórze Świątynne zajmują meczety bardzo ważne dla religii islamskiej. Meczet Skały. W jego środku znajduje się kamień, z którego ponoć prorok Mahomet został wzięty do nieba... Obok meczet Al-Aksa, w którym swojego czasu rezydowali templariusze. Być może kiedyś sytuacja się zmieni i będzie można przeprowadzić poważne badania.
- Można przeprowadzić je już teraz - powiedziałem poważnie. - Wystarczy przejechać po powierzchni najnowocześniejszym radarem geologicznym. Wskaże wszystkie podziemne pomieszczenia, być może nawet te, w których ukryto kosztowności i sprzęty świątynne, by nie wpadły w ręce najeźdźców.
- Już ja to widzę - uśmiechnął się szef. - Wjeżdżasz swoją maszynką, a oni zdaje się lubią kamienować świętokradców.
- Sami nie są ciekawi, co kryje się pod ich meczetem?
- Gdyby byli ciekawi, już by przeprowadzili badania. Widocznie nie chcą naruszać miejsc świętych.
Poszliśmy naokoło i po schodach wdrapaliśmy się na szczyt wzgórza.
- Pierwsza świątynia była świątynią zbudowaną przez Salomona - zauważyłem. - Ale przecież była też druga świątynia...
- Tak. Kazał ją wznieść z białego marmuru król Herod. Tak przynajmniej opisał ją Józef Flawiusz. Wedle jego relacji, spalili ją Rzymianie, gdy zdobyli Jerozolimę po powstaniu w 70 roku naszej ery. Na kolumnie Tytusa, wystawionej na pamiątkę zwycięstw militarnych, wyobrażono wśród łupów między innymi menorę - siedmioramienny świecznik. Obecnie fakt istnienia w tym miejscu budowli z marmuru kwestionuje się.
- Dlaczego?
- No cóż, wprawdzie poważniejszych badań archeologicznych, jak już mówiłem, nie przeprowadzono, ale gdyby zburzono tu duży budynek kamienny, kawałki marmuru walałyby się wszędzie wokoło.
- Marmur w wysokiej temperaturze chyba się pali.
- Owszem. W XIX wieku Turcy przerobili nieprzebraną ilość cennych zabytków architektury na wapno... Tyle tylko, że pożar świątyni nie mógł doprowadzić do zniszczenia aż takiej ilości kamiennych bloków.
Stanęliśmy przed nakrytym złocistą kopułą Meczetem Skały. Do środka nas nie wpuszczono, trwało bowiem tam właśnie nabożeństwo. Skierowaliśmy swoje kroki ku meczetowi Al-Aksa. On też był zamknięty na głucho, a oplatające budowlę rusztowania wyjaśniały po części przyczynę...
- Szkoda - mruknął pan Tomasz. - Mają tam, wedle przewodnika, ciekawą ekspozycję muzealną.
- Może za rok znowu znajdzie się jakaś rezerwa budżetowa - pocieszyłem go. - A więc tu rezydowali templariusze?
- Tak. Siedmiu pierwszych braci zakonnych osiedliło się właśnie w tym opuszczonym meczecie. Dobudowali ten portyk. Zwróć uwagę na wykończenie wejścia.
- Łuk lekko się załamuje...
- Właśnie, Pawle. Stoisz przed najstarszym przykładem architektury gotyckiej. Kilkadziesiąt lat po tym, jak zbudowali ten portyk przed meczetem, w całej Europie wznoszono już kościoły, w których ostrołuki stanowiły najważniejszy element dekoracyjno-konstrukcyjny. Budowle gotyckie w porównaniu do poprzednich cechują się pewną lekkością...
- Szefie, ukończyłem historię sztuki - przypomniałem z uśmiechem.
- Przepraszam, wychodzą ze mnie pedagogiczne ciągotki - westchnął. - Niemniej jednak wszystko to zaczęło się tu.
Oparłem dłoń o mur.
- Kolebka europejskiego gotyku - powiedziałem z szacunkiem.
Pan Tomasz poważnie kiwnął głową.
- Mało kto o tym wie.
Ruszyliśmy w stronę schodów.
- Wedle dość rozpowszechnionego proroctwa kiedyś Żydzi zbudują tu trzecią świątynię - zatoczył dłonią półokrąg obejmujący szczyt wzgórza. - Ciekaw jestem tylko, czy im się uda. Arabowie nie pozwolą zburzyć swoich meczetów... Z tego może jeszcze być paskudna wojna. Wojny, które wybuchają o głupstwa mogą ciągnąć się latami, a wojny o rzeczy tak poważne, mogą trwać całą wieczność...
- Zmieściliby się gdzieś z boku - zauważyłem.
- Być może, ale obie strony są bardzo drażliwe na punkcie obcych symboli religijnych. Podobno jeden z rabinów przygotował już według Księgi Powtórzonego Prawa wszystkie przedmioty liturgiczne. Teraz pozostaje tylko odbudować. O ile te pogłoski są prawdziwe...
- Trzecia świątynia - mruknąłem. - Według jakiejś przepowiedni, gdy zostanie wzniesiona, ma nastąpić koniec świata.
- Ja słyszałem, że najpierw ma być wybrany papież Murzyn - uśmiechnął się szef. - Z tymi przepowiedniami zawsze jest ten problem, że dopóki się nie sprawdzą, nie można zweryfikować ich autentyczności. A tak swoją drogą, dostałem kiedyś, jeszcze we wczesnych latach pięćdziesiątych taki konspiracyjny druczek, przewidujący trzecią wojnę światową i pokonanie Związku Radzieckiego najpóźniej w 1954 roku...
- A słyszał pan o synu Nostradamusa?
- O przepowiedniach Nostradamusa, owszem. Ale nawet nie wiedziałem, że miał syna.
- No więc syn słynnego jasnowidza postanowił pójść w ślady ojca. Podczas oblężenia Tuluzy przepowiedział pożar. Jego przepowiednia była konkretniejsza niż te, które zostawił po sobie jego ojciec, wymieniała bowiem konkretny dzień. Przed wieczorem złapano go, jak biegał z pochodnią po dachach, dostosowując rzeczywistość do własnego proroctwa...
- Straszne. Powiesili go?
- Chyba ścięli.
- Istnieje wiele przepowiedni dotyczących wzniesienia trzeciej świątyni, ale żadna się nie spełniła...
- Bo jeszcze nie wybudowali... - urwałem widząc figlarne iskierki w oczach szefa.
- Trzecią świątynią była świątynia Heroda, choć niewielu Żydów, nawet tych pobożnych, zdaje sobie z tego sprawę. Wszyscy sądzą, że była ona drugą świątynią. Błąd. Była jeszcze jedna.
- Tutaj?
- Nie. Widzisz, w epoce archaicznej, przed niewolą babilońską Żydzi składali ofiary na wzgórzach. Gdy Mojżesz wyprowadził ich z Egiptu, najważniejszą świętością, wokół której koncentrowało się ich życie duchowe, była Arka Przymierza. Dla jej przechowywania Salomon zbudował świątynię w tym właśnie miejscu. Jednocześnie zlikwidowano wszelkie inne miejsca kultu. To było jedyne miejsce, gdzie można było legalnie składać ofiary całopalne. W czasie najazdu babilońskiego Arkę Przymierza stracono. Być może wpadła w ręce wroga, ale bardziej prawdopodobne jest, że ukryto ją gdzieś w tunelach pod nami. W Babilionie religia się zmieniła. Żydzi nie mieli symbolu, zaczęli więc wierzyć w Boga, który jest wszechobecny. Wrócili i odbudowali częściowo świątynię. Ale istnieje teoria wysunięta przez Grahama Hancoka, który amatorsko zajmuje się badaniem dziejów Arki Przymierza. Widzisz, Pawle, w Egipcie, na wyspie Elefantynie istniało żydowskie osiedle wojskowe i świątynia. Prawdziwa świątynia, choć może nie tak wielka jak tutaj...
- Składano tam ofiary?
- Tak. Właśnie składanie ofiar całopalnych z baranów i byków, które dla Egipcjan były symbolami boga Apisa, wywołało poważne konflikty między tubylczą społecznością a żydowskim garnizonem broniącym południowej granicy.
- Skoro składano ofiary, to oznacza, że mieli tam Arkę Przymierza - powiedziałem.
- Hancok jest o tym przekonany, ale z drugiej strony, skąd niewielka grupka osadników wojskowych mogłaby mieć najcenniejszą państwową relikwię Izraela?
- Być może w czasie podboju babilońskiego w ogólnym zamęcie jakiś kapłan postanowił zabrać ją ze świątyni i ukryć w bezpieczniejszym miejscu.
- Tak się przypuszcza. W każdym razie Żydzi nigdzie nie wspominają, że wpadła w ręce wroga. Ale mimo wszystko Elefantyna wydaje mi się dość dziwnym miejscem.
- Czy tamta świątynia była badana przez archeologów? - zaciekawiłem się. - To mogłoby potwierdzić, czy składano tam ofiary całopalne, czy też na przykład tylko baranki z okazji paschy. To też mogłoby rozjuszyć Egipcjan.
Szef uśmiechnął się.
- Brawo, zaczynasz myśleć jak prawdziwy detektyw. Widzisz, problem w tym, że świątyni tej nie odnaleziono do tej pory. Elefantyna jest badana od ponad stu lat. Z grubsza już wiadomo, gdzie mogły się znajdować zabudowania. Ale tamte stosy gruzu, zalane na skutek wylewów Nilu warstwą mułu, ciągle jeszcze czekają na archeologów.
- Jakie są wobec tego dowody, że w ogóle tam była?
- Zbadano nie najgorzej pozostałości żydowskiego osiedla. Znaleziono tam między innymi dużą ilość dokumentów papirusowych i napisów wykonanych na glinianych skorupach, czyli tak zwanych ostrakonów. Wśród nich znajdują się rachunki, pokwitowania za dostarczone towary.
- W tym także zapewne za woły i drewno - domyśliłem się.
- Nie pamiętam już, byłem jeszcze studentem, gdy czytałem zbiory tych tekstów. Ale wydaje mi się, że całopalenie stosowano na znacznie mniejszą skalę niż tutaj. Zwróć uwagę, że Izrael w czasach Salomona porastały lasy. Jeszcze w początkach naszej ery był to kraj dość lesisty. Tymczasem w Egipcie drewno było zawsze bardzo drogie. Na miejscu uprawiano głównie palmy, a cenniejsze gatunki sprowadzano z Syrii, Libanu oraz z południa: z Meroe, czyli dzisiejszego Sudanu i być może z kraju Punt, czyli prawdopodobnie z Etiopii.
- Jeśli drewno było takie drogie, to na czym Egipcjanie gotowali sobie jedzenie? - zdumiałem się.
- Przede wszystkim na drewnie palmowym, które jest fatalnej jakości, ale na opał od biedy się nadaje. Poza tym były gałęzie krzewów i pęki trzciny. A ci najbiedniejsi palili wysuszone odchody zwierzęce.
- Tak więc pierwszą była świątynia wzniesiona przez Salomona, drugą ta na Elefantynie, trzecią zbudował Herod. Być może kiedyś powstanie czwarta - zamyśliłem się.
- Pora ruszać - powiedział Pan Samochodzik dotykając mojego ramienia.
ROZDZIAŁ TRZECI
ODPRAWA BAGAŻOWA • ISLAM I ALKOHOL • ZAMKNIĘTY ANTYKWARIAT • STARY KARAWANSERAJ • KOLACJA • CO ODKRYLIŚMY NA BLACIE STOŁU
Kolejka do odprawy bagażowej na lotnisku w Chartumie była strasznie długa i posuwała się niezwykle powoli.
- Ciekawe, czego tak dokładnie szukają? - mruknął pan Tomasz.
- Broni, narkotyków i alkoholu - wyjaśniłem, wskazując naklejony na ścianie wielki plakat.
Widniały na nim trzy fotografie wykonane najwidoczniej na tym właśnie lotnisku. Na pierwszym zdjęciu kilku wesołych zagranicznych turystów z plecakami stało w kolejce do odprawy celnej. Na drugim obrazku ci sami turyści stali otoczeni przez uzbrojonych strażników, a celnik wyciągał ze stelaży plecaków torebki z białym proszkiem. Na ostatniej fotografii turyści wisieli na gustownej szubienicy. Napisy w co najmniej dwudziestu językach (był nawet po polsku!) ostrzegały, że za przemyt narkotyków grozi kara śmierci. Inne obwieszczenia informowały, jakie jeszcze towary i przedmioty są tu zakazane.
- Wymowny ten plakat - mruknął szef. - W Polsce też by się takie przydały...
- Nasze przepisy muszą być zgodne z normami Unii Europejskiej, więc kary śmierci przywrócić się nie da - westchnąłem.
- Najpierw dostosowujemy przepisy, a potem może nas przyjmą - mruknął. - A może najpierw powinni nas przyjąć, a potem my przepisy... Dlaczego tu nie wolno wwozić alkoholu?
- A to kraj muzułmański - powiedziałem. - A Koran zabrania.
- Tak, zapomniałem - westchnął.
- W niektórych państwach, jak na przykład w Egipcie czy Dubaju, prawo islamskie trochę złagodzono. Tam nie wolno nadużywać alkoholu...
- Podczas gdy Europejczycy pogrążają się w pijaństwie, Arabowie rosną w siłę...
- Nie jest aż tak źle - uspokoiłem go. - Może nie piją alkoholu, ale za to palenie haszyszu jest tu bardzo rozpowszechnione W Arabii Saudyjskiej produkuje się natomiast alkohol w tabletkach. Nie wiem wprawdzie, jak go odwadniają... Koran zabrania pić, ale Mahometowi nie przyszło do głowy, jak pomysłowi mogą być ludzie, gdy chcą łamać prawo.
Wreszcie nadeszła nasza kolej. Celnik rzuciwszy okiem w nasze paszporty przeszedł od razu na rosyjski.
- Macie, towarzysze, coś do oclenia?
Nie mieliśmy nic. Przejrzał pobieżnie nasze bagaże i przepuścił nas.
- Ciekawe - mruknąłem. - Etiopski mnich mówi po rosyjsku, arabski celnik mówi po rosyjsku...
- W czasach komunizmu wielu Arabów i Murzynów studiowało w Moskwie - wyjaśnił. - Na Uniwersytecie Patricka Lumumby...
W hali lotniska na ławce czekał na nas wysoki mężczyzna w garniturze. Pociągłą arystokratyczną twarz zdobiła szopa jasnych włosów i cienkie druciane okulary.
- Witam panów - wyciągnął rękę. - Nazywam się Michał Lewandowski, jestem attache kulturalnym polskiej ambasady w Sudanie i w jej imieniu chciałbym powitać panów na afrykańskiej ziemi.
Przedstawiliśmy się. Przed lotniskiem miał zaparkowany samochód.
- Życzą sobie panowie do hotelu? - zapytał.
- Nie wiem - powiedział pan Tomasz. - Wolelibyśmy odwiedzić sklep, gdzie nabyto tubus. W zależności od rozmowy z właścicielem zostaniemy w Chartumie lub pojedziemy dalej...
- Oczywiście - uśmiechnął się. - To ja miałem przyjemność kupić te mapy.
- Właśnie, jak pan na nie natrafił?
- Przechodziłem tamtędy przez przypadek, szukając jakiegoś artystycznego drobiazgu dla matki, bo wracam na święta do domu... Nieoczekiwanie zobaczyłem przez szybę mapę Rzeczypospolitej i to w granicach z końca XVII wieku...
Jechaliśmy bardzo wolno, ulice były bowiem nieprawdopodobnie zatłoczone. Nieoczekiwanie z jakiegoś zaułka wyjechał rozklekotany tramwaj i minąwszy nas zanurkował ze zgrzytem w kolejny zaułek.
- O rany, to tu są tramwaje? - zdumiałem się.
Uśmiechnął się lekko.
- No cóż, panowie, cywilizacja.
Teraz dopiero dostrzegłem druty trakcji elektrycznej.
- Dawniej Chartum był bardzo nowoczesnym miastem - powiedział pan Michał. - Tyle tylko, że trochę podupadł. Niestety, kraj nęka od dawna wojna domowa... Teraz trochę się uspokoiło, ale na południu nadal się kotłuje. Jeśli mam być szczery, nie jest to najlepsza pora na turystykę w Sudanie.
- Mam nadzieję, że nie zabawimy tu długo - powiedział pan Tomasz. - Gdy tylko rozwiążemy zagadkę map, wracamy do domu. Też chcemy tam być przed świętami. Może nawet rozejrzymy się za jakimiś artystycznymi drobiazgami pod choinkę - uśmiechnął się.
Attache kiwnął głową.
- Trudno wyszukać coś ciekawego - powiedział. - Rzemiosło ostatnio podupada. Wysokie podatki, korupcja, brak rynków zbytu, a szkoda, bo to piękny kraj i ma spore możliwości rozwoju... Niestety ci, którzy nim rządzą, zamiast pomóc albo przynajmniej nie przeszkadzać...
Ktoś zajechał nam drogę. Pan Michał wdepnął na hamulec i uchyliwszy okno posłał straszliwą wiąchę po arabsku, popartą kilkoma dziwnymi gestami, które zapewne były obraźliwe.
- Ludziska jeżdżą jak chcą - powiedział ruszając dalej. - Prawie nikt nie ma prawa jazdy, przepisy nie istnieją... A i te które istnieją, nie są przestrzegane.
Minął nas strasznie pokiereszowany volkswagen garbus. Karoseria posztukowana była tu i ówdzie plastrem opatrunkowym pomalowanym farbą. Chwilę potem ulicę zatarasowało stadko owiec. Akurat zatrzymaliśmy się przed barem McDonald’s. Zderzenie dwu światów wyglądało zaiste komicznie.
- Pomijając niepokoje na południu szykuje się chyba wojna z Etiopią - westchnął nasz przewodnik. - Na granicy teraz bardzo niespokojnie.
- Zanosi się na coś poważnego?
- Jeśli dobrze pójdzie, dojdzie do zatargu granicznego, jak przed czterema laty. Wystrzelą kilkaset pocisków, zginie kilku żołnierzy po obu stronach. Ale jeśli pójdzie źle, to zginą tysiące.
- Nie znamy właściwie sytuacji politycznej w tej części świata - powiedział Pan Samochodzik.
- Z grubsza wygląda to tak. Erytrea, będąca dawniej częścią Etiopii, oderwała się tworząc własne niepodległe państwo. Tym samym Etiopia straciła dostęp do morza. W tym czasie na skutek wieloletniej wojny domowej w Etiopii odsunięto wreszcie od władzy partię komunistyczną, a jej członkom urządzono dekomunizację wedle miejscowych wzorców.
- To znaczy? - zainteresowałem się.
- Maczetami - wyjaśnił. - Niedobitki uciekły do Erytrei. Konflikt pomiędzy dwoma państwami toczy się o kilkaset kilometrów kwadratowych pustyń i skał.
- Czy ta pustynia jest zasobna w surowce mineralne?
- Nie. To zwyczajna pustynia. Obie strony traktują tę sprawę prestiżowo. Wojna kosztuje władze w Addis Abebie ponad milion dolarów dziennie. W tym roku nie zakupili zboża, co oznacza, że najdalej wiosną może wybuchnąć głód i to być może porównywalny z tym z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku.
Szef gwizdnął cicho.
- Sudan chce wykorzystać ciężką sytuację Etiopii i wyszarpać coś dla siebie - attache zniżył głos. - Do tej pory w ciągu ostatnich dwu stuleci dokonano dwudziestu siedmiu prób agresji na ten kraj. Tym razem może im się udać...
- Ładne rzeczy - mruknął pan Tomasz. - No tośmy się wybrali na wycieczkę...
Samochód utknął w kolumnie przedpotopowych ciężarówek. Wyglądały jak wyciągnięte ze złomowiska i tak też chyba było w rzeczywistości. Z rury wydechowej jednej z nich kapały płonące krople niedopalonej w silniku ropy.
- Widzę, że z transportem samochodowym są tu przejściowe trudności - zauważył pan Tomasz.
- Ach nie. Po prostu chwilowy zastój. Od kilkunastu lat sprowadza się praktycznie tylko samochody używane, a i to głównie z Egiptu i Libii. Oni z kolei kupują używane w Europie.
- Czyli jak Europejczyk uzna, że wóz już do niczego, sprzedaje Arabowi z Egiptu, a gdy ten uzna, że już do niczego, sprzedaje do Sudanu - mruknął pan Tomasz. - A jak się tu zużyje już do końca?
- A ot - pan Michał wskazał dłonią wrak ciężarówki stojący przed bankiem.
Wreszcie zatrzymaliśmy się na niewielkim strzeżonym parkingu obok bazaru. Na placyku oprócz samochodów parkowały też osły, wielbłądy, wozy wypakowane rozmaitym towarem.
Przeszliśmy przez glinianą bramę i znaleźliśmy się pośród setek niedużych sklepików oblepionych kramami. Pomiędzy nimi przemykali się sprzedawcy handlujący tekstyliami z ręki.
- To mi przypomina bazar Różyckiego w Warszawie w okresie największej świetności - uśmiechnął się szef.
- Tylko ludność inaczej poubierana - zauważył nasz przewodnik.
Po przejściu zaledwie kilkunastu kroków zatrzymaliśmy się przed antykwariatem. Na wystawie leżały jakieś arabskie księgi, kilka odpolerowanych mosiężnych i miedzianych naczyń oraz rosyjski samowar na węgiel drzewny.
- Nasi tu byli - skwitowałem wesoło.
Roześmieli się, po czym Pan Samochodzik nacisnął na klamkę. Drzwi były jednak zamknięte.
- Ki diabeł? - mruknął.
- Może właściciel poszedł na obiad - zauważył Michał. - Zaraz zapytam.
Podszedł do straganu obok i przez chwilę rozmawiał z właścicielem po arabsku. Wrócił zawiedziony.
- Złe wieści - powiedział. - Ten człowiek pojechał do swojego syna, który został ranny na południu Sudanu. Powinien wrócić za kilka dni.
- Czyli trzeba będzie poczekać - mruknąłem. - Bo nie mamy chyba innego wyjścia. Pan nie zapytał, skąd dokładnie pochodzi tubus?
- Ciągle sobie wyrzucam, że tego nie zrobiłem, ale proszę zrozumieć, byłem tak podniecony tym odkryciem... Potem, gdy dokładniej obejrzałem mapy i stwierdziłem, że są rysowane, pomyślałem, że to widocznie nic ważnego, jakaś dwudziestowieczna podróbka... Wysłałem je do kraju, a tu nieoczekiwanie przyjeżdżają panowie...
Szef kiwnął głową.
- No cóż. W takim razie, gdyby mógł nam pan polecić jakiś nieduży, niedrogi hotelik... W miarę możliwości niedaleko stąd.
- Nieduży, niedrogi, z bieżącą wodą i bez pluskiew - uśmiechnął się. - Jest tu stary karawanseraj, czyli miejsce, gdzie kiedyś zatrzymywali się kupcy. Polecamy go turystom...
Poprowadził nas przez bazar, a potem przez plątaninę wąskich uliczek. Zatrzymaliśmy się przed wysoką kamienną ścianą. Zastukał kołatką. Zaraz też wpuszczono nas do środka. Stary Arab stojący za kontuarem zasypał nas mieszaniną słów rosyjskich, polskich i francuskich ale z tego swoistego esperanto dowiedzieliśmy się, że możemy dostać dwa pokoje z łazienkami, kolacja będzie o ósmej, a gdybyśmy jeszcze czegoś potrzebowali, to każdy towar z wyjątkiem alkoholu może zamówić z miasta. Zaraz też przyszła dziewczyna, na oko sądząc piętnastoletnia, ubrana w piękną białą gabliję. Miała też bardzo ładne oczy, natomiast czy reszta jej twarzy była równie piękna, trudno było ocenić, bo nosiła czarczaf.
Pokazała nam dwa nieduże pokoiki z wąskimi oknami wychodzącymi na maleńki dziedziniec, po czym oddaliła się.
- Teraz pożegnam panów - powiedział pan Michał, upewniwszy się, że pokoje dostaliśmy ładne. - Gdyby panowie potrzebowali mojej pomocy, proszę dzwonić o każdej porze - wręczył nam wizytówki.
Podziękowaliśmy za pomoc i pożegnaliśmy naszego przewodnika.
- Świat nie jest taki zły - powiedział Pan Samochodzik wyciągając się na łóżku. - Jak sądzisz, uda nam się pogadać z właścicielem antykwariatu?
- Nie wiem - odpowiedziałem. - Jeśli jego syn został poważnie ranny, to może to długo potrwać. Ale bądźmy dobrej myśli. Może jutro wróci? Nie należy się martwić na zapas.
Zmrok zapadł nagle, jak gdyby ktoś wyłączył żarówkę. O ósmej, kierując się zapachem jadła, ruszyliśmy na poszukiwanie kolacji.
W niedużym pomieszczeniu królował potężny drewniany stół, pociemniały ze starości. Otaczały go krzesła, z których każde było inne. Pomieszczenie oświetlało tylko kilka świec wetkniętych w mosiężne lichtarze stojące tu i ówdzie na stole. Na kolację przyszedł właściciel zajazdu i trzech młodzieńców bardzo do niego podobnych, mniej więcej w moim wieku. Gości nie było wielu. Dwaj starsi Anglicy, wyglądający na zapalonych turystów i starszy wiekiem Murzyn w jasnym garniturze. Talerze z dymiącą potrawą, przyrządzoną z baraniny, soczewicy, soi, papryki i jakichś nie znanych nam warzyw, podała starsza kobieta o wyglądzie czarownicy z bajki, ale o bardzo miłym uśmiechu. Po chwili przyszła też dziewczyna, która pokazywała nam pokoje. Byłem ciekaw, jak będzie jadła mając czarczaf na twarzy, ale ona po prostu zdmuchnęła najbliższą świecę i odpięła go. Mrok w kącie skutecznie utrudniał rozróżnienie rysów jej twarzy. Tylko oczy płonęły w ciemnościach. Szef widocznie myślał o tym samym, bo uśmiechnął się i spuścił wzrok. Jedliśmy. Kolacja okazała się bardzo smaczna. Po chwili na stole pojawiła się też kawa w małych filiżankach. Była bardzo mocna i aromatyczna. Zjedliśmy i kobieta pozbierała talerze, po czym przyniosła jeszcze placek z kruszonką, wielkości koła od wozu. Sądząc po smaku był nadziewany daktylami. Ukroiła nam po gigantycznej porcji. Szef zaczął protestować. Dziewczyna uśmiechnęła się i powiedziała po arabsku coś, co zabrzmiało zachęcająco. Pan Tomasz uniósł pytająco brwi.
- Nie utyjecie panowie - powtórzyła po francusku. - I tak jesteście chudzi, a nasza gościnność zabrania wypuścić gościa, który odchodzi bardziej chudy niż przybył.
Miała bardzo dziwny akcent, ale zrozumieliśmy ją. Anglicy też się uśmiechnęli. Cofnęła się głębiej w cień i jadła swój kawałek ciasta. Pan Samochodzik wyraźnie chciał odpowiedzieć coś wesołego, ale jej nagle wycofanie się speszyło go.
Popatrzyłem na nierówny blat stołu. Tysiące dłoni opierało się każdego dnia o deski. Tysiące misek, glinianych lub cynowych, stawiano tu przez lata. Gdyby mógł mówić, co by opowiedział? Szef widząc moje zamyślenie popatrzył na blat i nieoczekiwanie złapał mnie za łokieć.
- Spójrz - powiedział wskazując kawałek stołu. Ujął w dłoń lichtarz i oświetlił dokładniej ten fragment.
- A niech mnie! - jęknąłem. - Herb Leliwa!
- Właśnie - powiedział. - Leliwa. To oznacza, że ktoś tu był. Szlachcic, a przy tym Polak.
- Może Litwin? - zauważyłem.
- No, niewykluczone - podniecenie trochę osłabło.
- Kto to wyrył? - zapytał gospodarza.
Ten ujął w dłoń świecę i oświetlił dokładnie ten kawałek. Speszył się wyraźnie.
- Nie znaju - powiedział po rosyjsku. - To musiało być bardzo dawno. Zresztą to tylko kilka kresek. Może przypadkiem powstały...
- Na pewno nie - zaprotestował pan Tomasz.
- Takie to zatarte. Na pewno jest stare - właściciel speszył się jeszcze bardziej. Oczy biegały mu na boki.
Oglądaliśmy znalezisko. Faktycznie. Herb wyryto dawno temu. Jego kontury były mocno zatarte. Zapewne tysiące razy szorowano stół popiołem i piaskiem.
- To jest zajazd - powiedziała dziewczyna. - Ludzie przychodzą tu i odchodzą. Nie sposób zapamiętać wszystkich, choć jeśli ktoś odwiedza nas co jakiś czas, notujemy go w pamięci jako stałego klienta... Teraz ona wzięła w dłoń świecę i oświetliła herb. Przyglądała mu się dłuższą chwilę. Wreszcie wzruszyła ramionami.
- Dziwny znak - powiedziała wreszcie. - Ale gdzieś już go widziałam.
Nieoczekiwanie przypomniała sobie, że ma odkrytą twarz i zapięła czarczaf.
- Ja też chyba widziałem już gdzieś coś takiego - odezwał się jeden z jej braci. - To chyba murzyński symbol?
Szef zamachał gwałtownie ręką.
- Nie, to znak, którego używały szlacheckie rody w naszym kraju.
- Być może pochodzi z czasów wojny - zauważył gospodarz znowu w swoim “esperanto” - Wtedy było w Chartumie wielu Polaków. A i przed wojną sporo. Były tu nawet jakieś polskie firmy.
Podniecenie całkiem opadło.
- Tak, to mogło być wyryte pięćdziesiąt lat temu - stwierdził szef po angielsku.
Kobieta przyniosła dzbanek z kawą i wypiliśmy jeszcze dolewkę.
Wracaliśmy do naszych pokoi przez ciemny dziedziniec.
Gospodarz najwidoczniej nie lubił światła elektrycznego, bo zapalił tylko niedużą żarówkę koło jadalni. Szef szedł machając karbidową latarką.
- Aż mi się młodość przypomina - uśmiechnął się. - W czasie wojny karbidówki mieliśmy nawet przy rowerach.
- Sympatyczne urządzenie - popatrzyłem w jasny płomyk. - Jak to działa?
- Do zbiorniczka sypie się karbid i zalewa wodą - wyjaśnił pan Tomasz. - Woda rozkłada go i wydziela się acetylen. To właśnie on się pali, a lusterko i soczewki kierują światło we właściwą stronę.
Zrobiło się chłodno, ale w pokojach było ciepło i przytulnie. Zapaliliśmy nocne lampki. Łazienki, choć małe, okazały się bardzo wygodnie urządzone. Ściany wyłożono błękitnymi kafelkami, pamiętającymi chyba jeszcze ubiegłe stulecie. Wziąłem prysznic, a potem zawinięty w ciepłą kołdrę z wielbłądziej wełny zapadłem w sen. Zasypiając usłyszałem, jak szef pogwizduje coś za oknem. Czerwony punkcik podpowiedział mi, że pali papierosa.
- Przecież mówił, że rzucił palenie? - mruknąłem sam do siebie i zasnąłem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
BADAMY INSKRYPCJĘ • ZATARTA DATA • ZAGINIONE POSELSTWO • DYPLOMACJA POLSKA ZA CZASÓW SOBIESKIEGO • PONOWNIE ANTYKWARIAT • MACIEJ RAWICZ IMPORT-EXPORT • CZY WYRUSZYMY NA POŁUDNIE?
Obudziłem się o świcie i ubrawszy wyszedłem na dziedziniec. Trawę i liście drzewek pomarańczowych pokrywała rosa. Odetchnąłem głęboko świeżym, chłodnym powietrzem. Szef stanął w oknie swojego pokoju.
- Też cię rano poderwało - uśmiechnął się.
- Tak, już się wyspałem.
- Widzisz, Pawle, w hotelach ludzie zazwyczaj źle sypiają. Różni nawiedzeni od bioenergoterapii powiedzą, że to aura budynku. Nie będę się spierał, ale to chyba dobre miejsce...
- Też to czuję - uśmiechnąłem się. - I sympatyczni właściciele.
- Zapewne niedługo będzie śniadanie - szef złowił nosem zapach świeżo pieczonego chleba. - A potem chyba pójdziemy pozwiedzać bazar. Może antykwariat będzie czynny.
- Gryzie mnie ciągle ta sprawa z mapami - powiedziałem. - Jacyś ludzie...
- Tarnowscy herbu Leliwa - uzupełnił z uśmiechem - a ściślej zapewne jeden Tarnowski z obstawą...
- Wyruszyli na południe w stronę Etiopii. Tylko po co to zrobili? A dokładniej mówiąc, na czyj rozkaz?
- Sądzisz, że zostali wysłani tu z jakąś misją? - zapytał. - Zapewne masz rację. Tylko z jaką? Połowa XVII wieku dla Etiopii nie była szczególnie pomyślnym okresem... Pod koniec tego stulecia ciągle lizali rany po najeździe arabskim. Być może ci ludzie chcieli zaciągnąć się do etiopskiej armii, żeby walczyć z poganami.
- Tylko dlaczego fatygowali się taki kawał, skoro mieli ich pod Wiedniem? -zapytałem. - I skąd wiedzieli, dokąd wędrują? Co Polak w końcu XVII wieku mógł wiedzieć o Etiopii?
- Wychodzą twoje braki w wykształceniu - westchnął szef. - Wiedziano. I to całkiem sporo. Przecież Portugalczycy nawiązali kontakty dyplomatyczne z cesarstwem, mimo arabskiej blokady Austro-Węgry prowadziły jakąś tam wymianę handlową, czego dowodem są choćby talary Marii Teresy po dziś dzień kursujące w tym kraju.
- Turcy je rabowali pod Wiedniem, a potem sami handlowali - zasugerowałem.
Przetarł okulary.
- Być może masz rację. Nasza szlachta zaściankowa mogła być zacofana i nawet niepiśmienna. Nie słyszałem nigdy o tych Tarnowskich, ale nie da się wykluczyć, że mógł to być jakiś szaraczek, szlachetka zagrodowy, który postradawszy ojcowiznę postanowił odkuć się wędrując po świecie...
- Tarnów to spore miasto. Jeśli nasz tajemniczy wędrowiec pochodził stamtąd, to musiał należeć do raczej bogatej rodziny...
- Być może. Po powrocie trzeba będzie poczytać herbarze - uśmiechnął się.
Przyszedł jeden z synów gospodarza i zaprosił nas na śniadanie. W dziennym świetle jadalnia sporo straciła ze swojej tajemniczości. Szef pochylił się nad stołem i odszukał wzrokiem herb.
- Tu zapewne była data - musnął palcem pociemniałe drewno poniżej zatartego rysunku.
Podałem mu szkło powiększające. Długo przyglądał się liniom.
- Czytelne są tylko dwie ostatnie cyfry - powiedział. - Chyba ósemka i czwórka. Wcześniej było co najmniej sześć lub siedem innych. Pewnie cała data. Dzień, miesiąc i rok.
- Rok osiemdziesiąty czwarty. Ale którego wieku?
- Siedemnastego lub osiemnastego - zauważył. - Litery są dość kanciaste, jak na starych dokumentach. Ale to może być stylizacja - oglądał teraz otoczenie herbu.
- Czego pan szuka? - zagadnąłem.
- Myślałem, że może trafię na jakieś inicjały albo coś w tym stylu - westchnął. - Nawet nie wiemy, czy nasze mapy i ten herb wiążą się ze sobą...
- Prawdopodobieństwo, jak sądzę, jest duże - zauważyłem. - Mapy z tego okresu i herb wyryty na blacie stołu... Być może w 1684...
Pan Samochodzik uderzył się w czoło, aż zadźwięczało.
- 1684! - powiedział. - Przecież to w rok po odsieczy Wiednia. Chyba powinienem odejść na emeryturę. Mózg nie pracuje już tak jak dawniej...
- Więc?
- Zaginione poselstwo. Cały czas miałem to jak na talerzu. Powinienem był się domyśleć już w Jerozolimie, co ja mówię, już w Warszawie!
- Jakie poselstwo? - zapytałem bezradnie.
- Po wojnie z Turkami, która zakończyła się odsieczą Wiednia, Jan III Sobieski planował stworzenie koalicji Polski, Austrii i Rosji przeciw Imperium Osmańskiemu. W tym też celu wysłał posłów do Etiopii.
- Dokąd? - zdumiałem się.
- Nie wiedział o tym, że Etiopia w tym czasie była bardzo słaba militarnie, ale słyszał, że tam na południu znajduje się potężne chrześcijańskie cesarstwo. Poziom wiedzy geograficznej poznałeś już z map...
- I co się stało z tym poselstwem? - zapytałem.
- Przepadło bez wieści. Musimy udać się do ambasady. Z pewnością mają dostęp do poczty komputerowej, trzeba będzie wysłać list do Polski i niech nam sprawdza, czy na czele tej wyprawy stał Tarnowski herbu Leliwa. Ale jestem przekonany, że tak.
- Czyli dotarli co najmniej do Chartumu - mruknąłem. - To wyjaśnia zagadkę map.
- Tak, ale nasza misja jeszcze nie jest zakończona. Jeśli się da, musimy dowiedzieć się, co stało się z tymi dzielnymi ludźmi...
- Sądzę, że jesteśmy im to winni - powiedziałem. - Dotarli bardzo daleko.
Na śniadanie były kanapki z wołową wędliną i znowu bardzo dobra kawa. Zastanawiałem się, jak wygląda córka właściciela w pełnym świetle dnia, ale ona nie pojawiała się. Dopiero gdy wychodziliśmy z zajazdu, mignęła mi na chwilę w bocznym korytarzu.
- Wcale nie jest ładna - powiedział szef, gdy wyszliśmy na ulicę. - Ale pociąga cię zagadka, jaka twarz kryje się za tą firanką.
- Aż tak to po mnie widać?
- Aha. Wczoraj wieczorem mało ci oczy nie wyszły z orbit, gdy wzięła świecę do ręki. Zresztą tym Anglikom też. Lepiej nie siać fermentu. Arabowie mogą być bardzo drażliwi na tym punkcie.
Stanęliśmy przed sklepikiem. Na wystawie leżał mały wypchany krokodyl, sczerniały ze starości. Wczoraj go tu jeszcze nie było. Drzwi chwiały się lekko.
Weszliśmy. Za ladą siedział starszy mężczyzna w burnusie. Miał wspaniałą krzaczastą brodę i cienkie druciane okulary. Na turbanie miał trzy zielone wypustki - znak, że odbył nakazaną przez Koran pielgrzymkę do Mekki. Jak się okazało, mówił po francusku. Ponieważ znałem ten język raczej słabo, ciężar konwersacji spoczął na panu Tomaszu.
- Przybyliśmy z Polski - wyjaśnił szef. - Chcemy się dowiedzieć czegoś więcej o tych mapach, które kupił pracownik naszej ambasady.
- Skórzany tubus? - upewnił się Arab. - No cóż, mapy trafiły w nasze ręce zupełnie przypadkiem. Mój syn znalazł je podczas służby na południu. Ahmed! - zawołał.
Z zaplecza przykuśtykał o kulach chłopak trochę ode mnie młodszy. Był jeszcze w mundurze. Jak zauważyłem, brakowało mu jednej stopy.
- Panowie chcą wiedzieć, gdzie dokładnie znalazłeś te stare mapy.
Usiedliśmy wygodnie na krzesłach. Młodzieniec uśmiechnął się.
- Jechaliśmy gazikiem szosą - powiedział. - W pewnej chwili na zboczu góry zauważyliśmy odbłysk, jak od lusterka. Sierżant kazał jechać w tamtą stronę. Zjechaliśmy z szosy i popędziliśmy. Z bliska okazało się, że to tylko kawałek aluminiowej folii z balonu do badań meteorologicznych.
- Ale musieliście to sprawdzić? - zagadnąłem.
- Tak. To strefa niedaleko od granicy z Etiopią. Oni czasem zapuszczają się na naszą stronę sprawdzać, co knujemy - puścił do nas oko. - Gdy wracaliśmy, zauważyliśmy niedużą rozpadlinę w skale i coś w rodzaju groty. Zakręciliśmy tam, w środku leżało trochę jakichś szpargałów i ten tubus.
Oczy Pana Samochodzika rozbłysły.
- Jakie to były szpargały? - zaciekawił się.
- Resztki jakiegoś obozowiska. Maty z trzciny, garnki. Wszystko strasznie stare i zniszczone... Tubus wydał nam się cenniejszy. Umówiliśmy się tak, że ja go wezmę i wystawię w antykwariacie ojca, a jeśli uda się go sprzedać, wyślę pieniądze kolegom i sierżantowi. To znaczy ich część.
- Gdzie to było dokładnie? - zapytał pan Tomasz.
- Zaraz pokażę na mapie.
Pokuśtykał na zaplecze i wrócił z dokładną mapą samochodową południowego Sudanu, wydaną w końcu lat czterdziestych. Szef wyjął z torby naszą, kupioną w Warszawie.
- Tutaj - Ahmed pokazał punkt niedaleko granicy. Szosa z Al-Hawata do Al-Kadarif biegnie prosto jak strzelił. W połowie drogi trzeba z niej zjechać i gdzieś w odległości trzech kilometrów od traktu znajduje się ta skała, To jedyna w promieniu dwudziestu kilometrów, więc nie sposób się pomylić.
- Trzeba będzie się tam wybrać - mruknąłem po polsku.
Ahmed zrozumiał chyba, bo zamachał ręką.
- To teraz niemożliwe - powiedział.
- Dlaczego? - zdziwił się szef.
- Cały ten okręg jest wyłączony z ruchu turystycznego. Nie wiem, czy panowie się orientują, ale wojna z Etiopią to kwestia kilku najbliższych tygodni. Jeśli nie powiodą się rokowania prowadzone w Dubaju, nasza armia przekroczy granicę... Jakbyśmy nie mieli własnych kłopotów - dodał z goryczą.
- Na tych górach nasz kraj sobie już nie raz zęby połamał - dodał jego ojciec po francusku. - Tylko raz nasi żołnierze zdołali wedrzeć się na czterdzieści kilometrów w głąb...
- A o co się toczy ta wojna? - zapytałem.
- Nasze władze chcą odzyskać okręg, który Etiopia opanowała w połowie XIX wieku - wyjaśnił Ahmed. - Okręg prawie bezludny, po prostu skały, ale dla nich ważny, bo dopóki tam siedzą i pilnują przełęczy, nikt im nic zagrozi od tej strony. Jakby ktoś nam mógł zagrozić... Coś jak wzgórza Golan dla Izraela. Tak więc sami panowie widzą, że przedostanie się tam teraz jest wykluczone. Za rok wszystko się powinno uspokoić. Albo nasi opanują góry, albo tamci i wszystko powinno wrócić do normy.
Podziękowaliśmy za informacje i opuściliśmy sklep, życząc Ahmedowi szybkiego powrotu do zdrowia. Ruszyliśmy kierując się planem miasta do ambasady.
- Znamy już miejsce, z którego pochodzą mapy - powiedziałem.
- W tej chwili może tam trwać nawet koncentracja wojska - westchnął szef. - Czyli nasza misja na nic.
- Dlaczego na nic? - zdziwiłem się - Zdobyliśmy cenne informacje. Gdy sytuacja się zmieni, przybędziemy i dokończymy dzieła.
- Nie zapominaj, ile kosztowały nasze bilety - uśmiechnął się. - Następnym razem nie będziemy mieli rezerwy budżetowej.
- A może by tak od strony morza? - zamyśliłem się. - Wiatr w żaglach jest za darmo.
Pan Tomasz roześmiał się.
- Mówisz, żeby popłynąć “Krasulą” Dunajem do Morza Czarnego, a potem przez Śródziemne i Czerwone do Somalii?
- Do Somalii lepiej nie, bo tam trwa wojna domowa - przypomniałem. - Ale gdybyśmy zacumowali w Dżibuti... Albo w Port Sudan. “Krasulą” ma mocną konstrukcję, z pewnością poradzi sobie z falami na morzu.
- Pawle, “Krasula” ma już ponad pięćdziesiąt lat - powiedział poważnie pan Tomasz. - Przeszła gruntowny remont, zanim wyruszyłem nią na poszukiwanie złotej rękawicy, ale mimo wszystko już się sypie. Pierwsza rafa koralowa i kaput. Poza tym, nie mam uprawnień do pływania po morzu. I jeszcze jedno. Port w Dżibuti to jedno z najdroższych miejsc na naszej planecie. Za tydzień postoju zapłacilibyśmy więcej niż zarobimy przez całe życie...
Potarłem skronie, usiłując coś wymyślić, ale jakoś nic mi nie przychodziło do głowy. Wreszcie dotarliśmy do ambasady. Pan Michał po chwili był do naszej dyspozycji.
- I czego się panowie dowiedzieli? - zapytał uprzejmie.
Szef opowiedział o miejscu wskazanym na mapie.
- No cóż, z naszych danych wywiadowczych wynika, że szykuje się coś poważnego - powiedział spokojnie nasz gospodarz. - Wyjazd w tamte strony jest w tej chwili niemożliwy. Z tych okręgów wygonili wszystkich cudzoziemców, nawet geologów, szukających dla rządu złóż miedzi. Oczywiście, dałoby się przeniknąć tam nielegalnie, ale chyba nie warta skórka za wyprawkę. My w każdym razie pomóc wam nie możemy.
Szef westchnął ciężko.
- No trudno - powiedział - Bilety do domu mamy dopiero na dwudziestego. Co można w tym kraju zwiedzić, żebyśmy nie zmarnowali czasu?
- Proponuję ruiny starej Dongoli - powiedział poważnie. - To dawna stolica królestwa Meroe. Badają ją między innymi nasi archeolodzy. Poza tym w wielu miejscowościach znajdują się ciekawe zabytki z czasów, gdy kwitło tu chrześcijaństwo...
Pożegnaliśmy się i powędrowaliśmy przez miasto. Na jednym z domów znaleźliśmy ślad naszych rodaków. Na tynku widać było jeszcze resztki złuszczonego napisu: S. Goraj i W. Rawicz.
- Ciekawe - mruknął pan Tomasz. - Nasi...
- Pewnie niegdyś to była spora firma - zauważyłem. - Budynek solidniejszy niż pozostałe.
- Trzeba będzie zapytać w ambasadzie - zauważył szef. -Pewnie będą wiedzieli coś na ten temat.
Ruszyliśmy dalej i niebawem wyszliśmy nad rzekę.
- Omdurman - szef wskazał dzielnicę po drugiej stronie. - W czasach, w których rozgrywa się akcja powieści Sienkiewicza “W pustyni i w puszczy” tu znajdował się brytyjski fort, a tam po drugiej stronie obozowało pięćdziesiąt tysięcy derwiszów Mahdiego.
- Czasem się zastanawiałem, na ile wiernie Sienkiewicz odmalował tło polityczne...
- Chyba dość wiernie - uśmiechnął się. - Choć nie dodał dość istotnego, moim zdaniem, szczegółu...
- Tak?
- Pamiętasz, jak wedle książki zmarł Mahdi?
- Zatchnął się własnym sadłem.
- Właśnie. Tymczasem Mahdi, z tego co wiadomo, pościł i umartwiał się jak na derwisza przystało. Był to chudy jak szczapa asceta. Zmarł na serce, raczej z głodu niż z obżarstwa. Dziesięć lat później przyszli tu Anglicy. Dokonali jednej z największych masakr w historii. Przeciw uzbrojonym w skałkówki tubylcom użyli pierwszych karabinów maszynowych i wybili ich niemal do nogi. Następnie zburzyli mauzoleum Mahdiego, a jego głowę odesłali synowi generała Gordona, który nacieszywszy się zemstą, przekazał ją do British Museum.
- Barbarzyństwo - wyraziłem swoje oburzenie.
- Anglicy ścigali też i mordowali członków rodziny dawnego wroga...
Wdepnęliśmy do niewielkiej restauracyjki i zjedliśmy placki z baraniną, a potem powędrowaliśmy dalej przez miasto. Trochę pobłądziliśmy, ale wreszcie, dzięki uczynności miejscowych, którzy skierowali nas na dobrą drogę, wróciliśmy do zajazdu.
- Chyba faktycznie trzeba będzie zwiedzić Dongolę i jechać do kraju - powiedział Pan Samochodzik, gdy wchodziliśmy do środka.
- O, wrócili panowie - ucieszył się właściciel, siedzący za kontuarem. - Był tu do panów taki sympatyczny młodzieniec.
- Młodzieniec? - brwi szefa uniosły się do góry.
- Zostawił wizytówkę. Wpadnie w porze kolacji.
Podsunął nam kartonik. Szef podziękował i poszliśmy do jego pokoju.
- Hm... popatrzmy - mruknął. - Drukowane na brystolu... Na wizytówce widać było kiepsko odbite litery, które układały się w wyraźne słowa.
Maciej Rawicz import-export
Poniżej był adres poczty elektronicznej.
- To oni tu mają komputery? - zdumiałem się.
- Skoro mają tramwaje, to mogą mieć wszystko - zauważył z uśmiechem Pan Samochodzik. - Świat idzie do przodu.
Odwróciliśmy wizytówkę na drugą stronę. Tu widać było wężyki arabskiego alfabetu, zapewne głoszące tę samą treść.
- Czyli firma, którą widzieliśmy w czasie spaceru po mieście, ciągle jeszcze istnieje - mruknął szef. - Ciekawe, czego od nas chce ten młodzian?
- Można by zadzwonić do ambasady i zapytać, czy coś o nim słyszeli - zauważyłem.
Pan Samochodzik kiwnął głową w zamyśleniu.
- Dlaczego by nie.
Niestety, jak się dowiedziałem, w zajeździe nie było telefonu. A ściślej biorąc był. Założono go kilka lat temu, tylko do tej pory nie podłączono do sieci miejskiej, bo nie zakupiono odpowiedniej centrali dla tej dzielnicy.
- To elekronika - wyjaśnił gospodarz w swoim “esperanto”. - A my za popieranie terroryzmu mamy embargo na nowe technologie. Można by przemycić, ale z dolarami kiepsko. Rezerwy dewizowe rządu są bardzo małe od czasu, gdy ustał import lekarstw.
- Jakich lekarstw? - zaciekawiłem się.
- Mieliśmy pod Chartumem duży kombinat farmaceutyczny - wyjaśnił. - Pewnego dnia Amerykanie go zbombardowali. Zginęło ponad stu pracowników. Spłonęły instalacje, magazyny gotowych produktów, surowce, laboratoria - wszystko, co budowaliśmy przez dwadzieścia lat. A oni trąbili na cały świat, że tu produkowano broń chemiczną. Była komisja z ONZ i co stwierdzili? Tylko lekarstwa. Sprzedawaliśmy je do wszystkich okolicznych krajów, nawet do Arabii Saudyjskiej. A teraz Amerykanie opanowali te rynki.
Otworzył szufladę i wyjął kawałek poskręcanego metalu.
- Pan był wojskowym - powiedział poważnie. - To chyba pan poznaje.
- Kawałek bomby kasetonowej - powiedziałem.
- Mój przyjaciel, mieszkający niedaleko kombinatu, wydłubał sporo takich ze ściany domu. Międzynarodowe konwencje zakazują ich stosowania, ale Amerykanie wiedzą lepiej... Komisji daliśmy sporo takich kawałków. Pan wie, co to znaczy?
- Jeśli zbombardowali zakłady tego typu ładunkami, to znaczy, że chcieli zabić wszystkich tam pracujących.
Właściciel zajazdu kiwnął głową.
- I nawet nas nie przeprosili - powiedział z goryczą. - Może i nasze władze popierają terroryzm, ale ci obrońcy demokracji - ze złością wrzucił odłamek do szuflady i zatrzasnął - stosują terror. Wróciłem do szefa i streściłem mu naszą rozmowę.
- Cóż - powiedział - “wujek Sam” zawsze musi mieć racje - westchnął pan Tomasz. - Weź Kosowo. Amerykanie zaczęli od nagłośnienia masowych rzezi Albańczyków w Kosowie, potem, żeby ich ratować, urządzili masowe naloty na Serbie. A komisje Międzynarodowego Czerwonego Krzyża doliczyły się w masowych grobach raptem nieco ponad dwustu ciał, w tym około sześćdziesięciu Serbów... Każda wojna jest brudna.
Kiwnąłem poważnie głową.
- A co do broni chemicznej, to niewykluczone, że produkowano ją gdzie indziej - powiedział. - Bo że produkowano, jest niemal pewne...
Kolację jedliśmy prawie sami. Anglicy wyjechali. Był tylko gospodarz i jeden z jego synów. Po chwili przyszła też dziewczyna. Rozmawiała z szesnastoletnim na oko młodzieńcem. Dopiero na nasz widok zapięła czarczaf. Młodzieniec rozejrzał się po jadalni i przysiadł się do nas.
- Panowie pozwolą, jestem Maciej Rawicz - przedstawił się.
My również przedstawiliśmy się.
- Słyszałem, że wybierają się panowie na południc, w okolice granicy z Etiopią - powiedział.
Jego polszczyzna była nienaganna, ale akcent miał nieco dziwny.
- Zrezygnowaliśmy z poszukiwań w tamtym rejonie - odezwał się szef. - Wojna wisi w powietrzu, a tamta strefa jest zamknięta dla ruchu turystycznego.
Uśmiechnął się lekko.
- Jutro rano wyruszam do Etiopii - powiedział. - Jeśli panowie sobie życzą, mogą zabrać się ze mną. Nasz szmuglerski... - zawiesił głos na chwilę, jakby szukał w pamięci lepszego określenia - nasz przemytniczy szlak wiedzie z grubsza przez tereny, na których odnaleziono mapy.
“Wieści na bazarze szybko się rozchodzą...” - pomyślałem.
- Przemytniczy szlak - mruknąłem. - A na wizytówce: import-eksport.
- Z czegoś trzeba żyć - powiedział. - No i oczywiście jest to import-eksport, tyle tylko, że niezupełnie przez wyznaczone przejścia graniczne.
- Towary pewnie też niezupełnie te figurujące w wykazach celnych - mruknąłem.
- Głównie żywność - wyjaśnił.
- A ile ty właściwie masz lat? - zaciekawił się szef.
- Piętnaście - oświadczył nasz rozmówca z godnością. - Jeśli skorzystają panowie z mojej propozycji, znam biegle arabski, zarówno miejscowy jak i fuscha, do tego amharski i gyez. Pomogę w poszukiwaniach. Możemy przepytać tubylców...
- A skąd ty wiesz, że my szukamy jakichś map? - zaciekawił się szef.
- Ahmed mi powiedział, że przyjechali jacyś ludzie z Polski i wypytywali w antykwariacie o to, gdzie je znalazł. Potem wystarczyło wydedukować, gdzie też panowie mogli zatrzymać się na noc i oto jestem.
Pan Tomasz poskrobał się po głowie.
- Przemytnicze ścieżki - mruknął. - Co nam zrobią, jak nas złapią?
- Damy im po dziesięć dolarów i wypuszczą - błysnął zębami w uśmiechu. - Oczywiście to nie będzie spacerek. Tam już powoli trwa koncentracja armii. W dodatku poluje na mnie straż graniczna po obu stronach. Ale kilka razu już udało mi się przejść bezpiecznie. Odnajdziemy to miejsce, przeskoczymy przez granicę do Etiopii, zabawimy tam kilka dni i możemy wracać.
Szef wahał się dłuższą chwilę..
- Ile to będzie kosztowało? - zapytał wreszcie.
- Nie śmiałbym od rodaków żądać pieniędzy - zaprotestował. - Ale będą mi musieli panowie pomóc przy pędzeniu stada.
- Stada? - zdziwiłem się.
- Tak. Szmugluję wielbłądy na mięso. Niedużo, pięćdziesiąt sztuk.
Pan Samochodzik zamyślił się, ale po młodzieńczym błysku w jego oczach domyśliłem się, że jest gotów na tę szaleńczą wyprawę.
- Nigdy jeszcze nie szmuglowałem wielbłądów - powiedział. - Ale ostatecznie człowiek uczy się przez całe życie.
- Znakomicie - uścisnął nam dłonie. - Wobec tego jutro o szóstej rano wpadnę po panów - uśmiechnął się i zniknął.
Kobieta zaczęła podawać jedzenie. Tym razem jakieś dziwne placki ze śmietaną. Dziewczyna siadła przy stole i, ponownie zdmuchnąwszy najbliższą świecę, odpięła zasłonę. Spuściłem wzrok
- Czy aby na pewno wie pan, w co się pakujemy? - zapytałem ostrożnie.
Pan Samochodzik uśmiechnął się..
- No cóż - powiedział - może na starość polubiłem smak ryzyka? Sądzę, że skoro nam zaproponował wyprawę na tamtą stronę, to znaczy, że sądzi, iż może nas bezpiecznie przeprowadzić.
- Jeśli trwa tam koncentracja wojska, to sytuacja może zmieniać się nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę - zauważyłem.
- To prawda - kiwnął głową. - Będziemy się martwili na miejscu.
- Raz już wyciągałem pana z rąk kurdyjskich terrorystów.
- No i bardzo dobrze - uśmiechnął się. - Wyciągnąłeś.
- Sądzi pan, że możemy zaufać temu Maćkowi?
- A dlaczego nie?
- Ma dopiero piętnaście lat...
- Wyobraź sobie, że masz znowu piętnaście lat. Zaufałbyś sobie? Sądzę, że tak...
Kiwnąłem niechętnie głową.
- Dzieci teraz dorastają bardzo szybko - powiedział z uśmiechem. - Weź na przykład te dwie miłe krakowianki... Miały po osiemnaście, może dziewiętnaście lat, a kamień filozoficzny produkowały
Uśmiechnął się do swoich myśli.
“Zobaczymy w praniu” - jak to się dawniej mawiało.
ROZDZIAŁ PIĄTY
SAMOCHÓD BEZ REJESTRACJI • WYRUSZAMY DO ETIOPII • BIMBER Z DAKTYLI • GÓRA ABU CHUDUD • PORANNA WSPINACZKA • AUTOSTOPOWICZE • RZUT OKA NA HISTORIĘ SUDANU
Obudziło mnie delikatne potrząsanie. Jeden z synów naszego gospodarza.
- Już wpół do szóstej - powiedział po angielsku. - Proszę wstawać, zaraz śniadanie.
Oprzytomniałem niemal natychmiast. Wziąłem prysznic i po kilku minutach byłem w jadalni. Szef już się posilał, a na mnie czekał kopiasty talerz pierożków z baraniną polanych śmietaną.
- Trzeba dobrze się najeść, bo nie wiadomo, kiedy znowu będzie nam to pisane - odezwał się z kąta Maciek.
Dopiero teraz go zauważyłem. Przefarbował włosy na ciemno, chyba po to, żeby się nie wyróżniać swoją jasną czupryną.
- Niezła ta śmietana - zauważył szef, który dzielnie wiosłował widelcem w swojej porcji, ale ma jakiś taki dziwny posmak... Nie jest nieprzyjemny, ale...
- Zapewne zrobiona z wielbłądziego mleka - zauważył Maciek. - Nie bójcie się, kuchnia tego zajazdu jest bardzo dobra.
Wreszcie byliśmy gotowi. Zabraliśmy bagaże. Pośrodku podwórza, na którym kiedyś zapewne parkowano wielbłądy, stał odrapany radziecki UAZ. Wrzuciliśmy bagaże pod brezentowy dach. Jak zauważyłem, pojazd nie miał rejestracji.
- Zgubiłeś? - zapytałem.
Uśmiechnął się lekko.
- Nie, tu taki zwyczaj.
- Jaki zwyczaj? - zdziwił się szef.
- Jedna trzecia samochodów jeździ bez rejestracji. Oznacza to, że albo badania techniczne wykluczyły te pojazdy z legalnego ruchu po drogach, albo ich właściciele mają na pieńku z władzami - wyjaśnił Maciek.
Popatrzyłem w zadumie na dziury wyrdzewiałe w karoserii i purchle odsadzające lakier...
- Twój samochód jest częścią wspólną obu tych zbiorów.
- W pewnym sensie tak - powiedział. - Miałem tablice rejestracyjne, ale jakiś burak mi je ukradł, pewnie żeby jego pojazd wyglądał legalnie. Szukałem na złomowisku, ale nie udało mi się znaleźć dwu identycznych.
- Co kraj, to obyczaj - uśmiechnął się pan Tomasz.
Przyszła dziewczyna. Mimo że było już zupełnie jasno, nie założyła czarczafu. Stanąłem tak, żeby móc ją obserwować w lusterku. Faktycznie szef miał rację, nie była wcale ładna. Wręczyła nam trzy paczki i butelkę z brązową zawartością.
- Drugie śniadanie - powiedziała z uśmiechem. - A to na drogę. Biali ludzie ponoć potrzebują alkoholu, a kupić tu się nie da...
- Cóż to takiego? - zdziwiłem się.
Uśmiechnęła się do mnie.
- Bimber z daktyli - wyjaśniła. - Gdybyście zmarzli albo ogarnęła was melancholia...
- Dziękujemy bardzo - powiedział szef.
Pożegnaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę. Nasz młody przyjaciel siadł za kierownicą. Przez pierwsze kilkadziesiąt kilometrów mało nie posikałem się ze strachu, a szef, jak mi się wydawało, nieco osiwiał. Zdezelowany UAZ pędził sto na godzinę, w silniku coś trzeszczało. Blachy karoserii wygrywały marsza żałobnego. Obluzowane szyby w oknach brzęczały. Brezentowy dach furkotał na wietrze. Szosa pokryta miejscami asfaltem, miejscami betonem, była dziurawa jak szwajcarski ser. Plątały się po niej wielbłądy, dwukołowe wozy typu arba zaprzężone w kłapouche osiołki. W nawierzchni były wielkie dziury, gdzieniegdzie sterczały dziwne garby.
Nieoczekiwanie podskoczyliśmy na czymś, aż uderzyłem głową w brezentowy dach. Zetlały materiał, co było do przewidzenia, przerwał się i przez chwilę podziwiałem krajobraz, zanim opadłem z powrotem na rozpadające się ze starości siedzenie. Koło mojej nogi w podłodze ziała dziura, przez którą widać było szybko umykającą nawierzchnię.
- Zwolnij trochę - zaproponował szef Maćkowi.
- Nie mogę - wyjaśnił chłopiec. - To bezpieczna szybkość.
- Przecież w tej drodze jest tyle dziur, co w szwajcarskim serze - jęknął Pan Samochodzik.
- No właśnie. Jeśli dam gaz do dechy, to nad mniejszymi udaje nam się przeskoczyć - wyjaśnił.
Nie zapytałem, co stanie się, gdy trafimy na dużą dziurę. Wobec takiej argumentacji zamilkliśmy. Szosa dość nieoczekiwanie skończyła się, przechodząc w pylisty trakt, udeptany tysiącami wielbłądzich racic i przeryty setkami opon ciężkich ciężarówek. Teraz trochę zwolnił.
- Widzieliśmy w Chartumie budynek firmy Goraj i Rawicz - szef wyraźnie chciał nawiązać rozmowę.
- Ach, przy rzece? To mój dziadek założył. Ze swoim wspólnikiem... Po wojnie Goraj wrócił do Polski i przepadł bez wieści. Dziadek łowił dzikie zwierzęta dla ogrodów zoologicznych, ojciec zajął się spekulacjami złotem i niestety - przeciągnął dłonią po gardle - policja go nakryła. Dwa lata temu. Jeden sąsiad mi pomógł na początku, a teraz mam własny interes - zakończył z dumą.
- Szmuglujesz wielbłądy do Etiopii - uśmiechnął się pan Tomasz. - Można na tym zarobić?
- No, przebicie mniej więcej dwukrotne. Ale zawsze staram się robić transakcje na sztych.
- Na sztych? - nie zrozumiałem.
- To kresowe określenie wymiany barterowej, towar za towar - wyjaśnił mi szef.
- W Polsce - już się tego słowa nie używa? - zaniepokoił się nasz rozmówca.
- Cóż, dawna kultura handlowa została zniszczona przez komunistów - powiedział Pan Samochodzik. - Teraz mało kto by to zrozumiał. Nasz język zachwaszczają anglicyzmy, w rodzaju tego nieszczęsnego barteru. A dlaczego nie przeprowadzasz wielbłądów normalnie przez przejście graniczne? Cła nałożyli?
- Nie, nasze władze zakazały eksportu żywności do Etiopii. Chodzi im o to, żeby nie dożywiać potencjalnych wrogów. Tłumaczą to rzekomo tym, że dla nas może zabraknąć, ale to nie jest prawda. Tymczasem tam na wiosnę ludzie mogą zacząć umierać z głodu. Opady tej zimy są minimalne. Będzie susza, a to oznacza głód. Zbiory na jesieni też były dość mizerne. Władze Etiopii pakują straszne pieniądze w wojnę z Erytreą, a jednocześnie już zaczęły skamleć o pomoc humanitarną.
Krajobraz zmieniał się. Wokoło nas pojawiły się nieliczne jeszcze drzewka akcji. Zwróciłem na to uwagę szefowi.
- Ścięliśmy niewielki luk Nilu i znowu zbliżamy się do rzeki - wyjaśnił Maciek. - Sudan jest dość wilgotny, jak na Afrykę...
Niebawem z boku drogi pojawiły się plantacje palm daktylowych, a droga znowu zaczęła pokrywać się betonem. Zatrzymaliśmy się na niedużym wolnym polu nad Nilem. Maciek wyciągnął z bagażnika nieduży kociołek i nalał wody z butelki.
- Mamy rzekę obok - zauważyłem.
- Ameby, przywry, pasożyty, nicienie - wyliczył. - Lepiej nie ryzykować. Gotowanie zabija tylko część tego badziewia.
Zagrzał wodę i zaparzył herbatę. Wyciągnęliśmy kanapki, które zapakowano nam w zajeździe.
- Powiedzcie no panowie, jak można się w Polsce dostać do liceum? - zapytał. - Są egzaminy czy jak?
- Trzeba mieć świadectwo ukończenia podstawówki i zdać egzamin wstępny, choć niektóre szkoły prywatne i społecznie zrezygnowały z egzaminowania kandydatów.
- Świadectwo ukończenia podstawówki? - uśmiechnął się i wyciągnął ze skrytki w tablicy rozdzielczej jakiś papier, ozdobiony godłem Sudanu i pokryty arabskimi znaczkami.
- To chyba będzie dobre.
- Obawiam się, że będziesz potrzebował tłumaczenia wykonanego przez tłumacza przysięgłego i potwierdzonego notarialnie - westchnął szef. - Czyżbyś chciał podjąć naukę w Polsce?
- No cóż, jeśli uda mi się ta wyprawa, będę miał dość pieniędzy, żeby wynająć jakieś mieszkanie i parę lat przeżyć - wyjaśnił. - A tam u was jest chyba takie prawo, że jak ktoś ma odpowiedni wiek, to musi chodzić do szkoły?
- Zgadza się - powiedział szef. - Jeśli będziesz chciał wrócić, to sądzę, że ambasada jakoś ci pomoże. Nie masz obywatelstwa?
- Nie. Co gorsza, w myśl przepisów przybędę z kraju, który popiera terroryzm.
- Jesteś Polakiem z pochodzenia... - zauważyłem. - Chyba nawet czystej krwi?
- Pięćdziesięcioprocentowym - uśmiechnął się. - Tak jak ci z Kazachstanu... A oni mają, z tego co słyszałem, problemy z powrotem.
- Spróbujemy coś wymyślić - powiedział szef. - Znam osobiście prezydenta...
Maciek uśmiechnął się.
- Jakoś się odwdzięczę.
Wypiliśmy herbatę i odpoczęliśmy jeszcze chwilę.
- No, w drogę - powiedział podrywając się. - Musimy dziś zrobić jeszcze trzysta kilometrów na południe.
No i pomknęliśmy. Pustynia stawała się stopniowo coraz bardziej zielona, aż przeszła w step. Pasły się na nim stada bydła.
- Sudan - mruknął szef. - Kto by pomyślał.
- Zaczyna się pora deszczowa - wyjaśnił Maciek. - Wszystko się zieleni. Za sześć miesięcy będzie tu wypalona słońcem trawa.
Przejechaliśmy przez kilka miejscowości. Ruch na szosie pod wieczór stał się gęstszy. Raz minęła nas z rykiem silnika jakaś ciężarówka wyładowana workami. Wreszcie dobrze po północy zatrzymaliśmy się u stóp dość wysokiej góry sterczącej ponad sawannę.
- Abu Chudud. Tu zaczyna się stary szlak karawanowy do Al-Hawata - wyjaśnił nam Maciek. - Dalsze poruszanie się szosą jest zbyt niebezpieczne...
Jakby na potwierdzenie jego słów, minęło nas kilka ciężarówek, wyładowanych żołnierzami. Śpiewali. W czystym, chłodnym, nocnym powietrzu ich głosy niosły się daleko.
- Być może jadą na śmierć - powiedział ponuro Maciek. - Na razie trzeba się trochę przespać, a rano ruszymy dalej.
Zaparkował samochód za skałami. Przepatrzyliśmy dokładnie szczeliny w poszukiwaniu węży lub skorpionów, ale na szczęście nie było ich tu. Zagotowaliśmy jeszcze wodę na herbatę i położyliśmy się spać: ja z szefem w namiocie, a Maciek w samochodzie. Obudziliśmy się bladym świtem. Wypiliśmy poranną kawę i zjedliśmy kilka placków, które Maciek zręcznie upiekł na blasze.
- Wdrapiemy się na szczyt - zaproponował wskazując skałę. - Trzeba się na wszelki wypadek rozejrzeć po okolicy.
- A ja tu poczekam - powiedział Pan Samochodzik. - Coś zauważyłem wieczorem i chciałbym rzucić okiem...
Wspinaczka nie była trudna i niebawem znaleźliśmy się dwieście metrów ponad otaczającą nas równiną. Nasz przyjaciel wyciągnął lornetkę i dokładnie przyjrzał się szlakowi, a potem szosie.
- Chyba przerzucają bardzo duże oddziały - powiedział. - Tam jedzie sześć ciężarówek, tu jeszcze cztery. Niezwykły ruch, jak na tę porę roku i to miejsce. Nie podoba mi się to.
- Zawracamy?
- Jeśli zrezygnuję, to stracę prawie wszystko - powiedział. - Zwierzęta już czekają. Myślę, że ominiemy rejon koncentracji wojsk.
Zeszliśmy na dół. Pan Tomasz z lupą w dłoni oglądał jakiś głaz.
- Zobaczcie - zwrócił naszą uwagę. - Inskrypcja. Czas zatarł napis.
- To nie jest egipski - powiedziałem. - Znaki są trochę inne.
- A skąd tutaj Egipcjanie? - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - To pewnie meroickie hieroglify.
- Zapewne - orzekł Maciek oglądając symbole. - Szkoda, że nie odczytano tego alfabetu.
- Sądzisz, że tu może być napisane: kop siedem kroków od tej skały, a znajdziesz skarb? - uśmiechnął się Pan Samochodzik.
Roześmieliśmy się. Podeszliśmy do naszego samochodu, gdy nieoczekiwanie zauważyłem dwu Murzynów, mniej więcej w moim wieku. Ubrani byli w jakieś dziwne drelichy. Uśmiechali się przyjaźnie.
- O - wyraził zdumienie szef. - Autostopowicze?
Maciek odważnie podszedł do nieoczekiwanych gości i zaczął trajkotać w jakimś dziwnym języku. Jeden z Murzynów rozpiął koszulę, pokazując wytatuowany na piersi krzyż. Tatuaż był wykonany czymś białym i tylko dlatego był widoczny.
Maciek wyraźnie zmiękł. Coraz częściej kiwał głową, mówił też mniej podniesionym głosem.
- Czego sobie życzą? - zagadnął pan Tomasz.
- To chrześcijańscy powstańcy z południa - wyjaśnił Maciek. - Proszą, żeby ich podrzucić. Swoim trzeba pomóc, ale jak nas razem złapią, to będzie problem.
Wykonał zachęcający gest. Wgramolili się do środka. Wręczył im po konserwie, na co wybuchnęli gorącymi podziękowaniami.
- Przed nami dwieście pięćdziesiąt kilometrów traktu i będziemy w Al-Hawata - wyjaśnił.
Potem pokazał mapę gościom. Obejrzeli i długo się nad nią zastanawiali, po czym znowu zaczęli trajkotać po swojemu. Maciek wymieniał z nimi jakieś uwagi.
- Nie chcą jechać do Etiopii - stwierdził Maciek. - Będą się przedzierali na południe. W miasteczku skontaktuję ich z jednym facetem, który wozi broń na południe. Może się z nim zabiorą...
- Ty tu dowodzisz - uśmiechnął się Pan Samochodzik. - Jak się nazywają?
Ten wyższy nazywał się Pepesu, a ten z tatuażem Inko. W samochodzie zrobiło się dość ciasno, ale wesoło, bo gdy tylko ruszyliśmy, zaśpiewali coś.
- Nawet radio niepotrzebne - stwierdził szef. - Kiedy będziemy na miejscu?
- Za trzy, może cztery godziny - wyjaśnił.
A potem, swoim zwyczajem, utkwił wzrok w horyzoncie i wdepnął gaz do dechy.
- Niewiele wiem na temat historii państwa Meroe - powiedziałem z westchnieniem.
- Bo i niewiele wiadomo - uśmiechnął się pan Tomasz. - Egipcjanie od niepamiętnych czasów wyruszali na południe podbijać tutejsze ludy. Opanowali Nubię, dalej jednak na południe - na terenach, przez które obecnie jedziemy - leżał kraj, zwany przez Egipcjan Kusz. Wojny podjazdowe trwały tysiące lat. Niekiedy całe dziesięciolecia trwał pokój. Z czasem kraj Kusz zmienił nawę na Meroe. Prawdopodobnie osiedlali się tu także Egipcjanie, którym nie podobała się władza faraona. Przynieśli tu znajomość wielu rzemiosł. Niestety, archeologia nigdy w Sudanie specjalnie nie rozkwitła, więc niewiele wiemy na temat poziomu cywilizacyjnego tutejszych ludów. Znali na pewno pismo, którego jednak nie udało się odczytać. Znaki są zaczerpnięte z pisma egipskiego, ale język zupełnie inny. Państwo Meroe było bardzo silne. W czasach podbojów asyryjskich władcy Meroe zdołali nawet osadzić na tronie egipskim swoją dynastię, której najbardziej znanym przedstawicielem był faraon Taharka. Potem przyszli Rzymianie. Prowadzili wojny z Meroe, ale niewiele o nich wspominają w swoich dziełach historycznych.
- Prawdopodobnie nie zagłębiają się w szczegóły, bo dostawali solidne baty - uśmiechnął się Maciek.
- W 297 roku Rzymianie wycofali się. Wraz z ich odejściem tracimy ważne źródło historyczne. Niewiele wiadomo, co działo się na tych ziemiach później. Gdy w 540 roku na teren Nubii przybyła misja apostolska, by nawracać miejscowe ludy, istniały tu trzy królestwa. Na północy Nobacja ze stolicą w Pahoras, czyli dzisiejszym Faras...
- Trudno mówić o dzisiejszym Faras, skoro to miejsce znajduje się na dnie jeziora Nasera - przerwał Maciek. - Ale miasto znane.
Tam przecież profesor Kazimierz Michałowski odnalazł słynną katedrę i freski...
- Zgadza się - potwierdził pan Tomasz. - Na południe od Nobacji leżało królestwo Makurii ze stolicą w Starej Dongoli.
- Także obecnie badanej przez polskie misje archeologiczne - uzupełnił nasz przyjaciel.
- A na samym południu królestwo Alodii, przez którego ziemie właśnie jedziemy - zakończył szef.
- Czy nawracanie miejscowych ludów powiodło się? - zapytałem zaciekawiony.
- Oczywiście. Wystarczy popatrzeć na tatuaże naszych autostopowiczów. Niestety, w zaledwie sto lat po dotarciu tu misjonarzy Arabowie najechali Egipt, odcinając drogę lądową. No, może niezupełnie odcinając, bo kupcy nadal mogli wędrować do Aleksandrii i z powrotem, ale oczywiście ludzie przybywający z Bizancjum wobec faktu, że cesarstwo walczyło z Arabami, napotykali na poważne trudności. Potem najeźdźcy stopniowo zaczęli posuwać się na południe. Chrześcijanie stawiali zacięty opór, podejmowali nawet działania odwetowe i zaczepne. Na przykład gdy w 745 roku został uwięziony patriarcha Aleksandrii, któremu przynajmniej formalnie podlegały tutejsze kościoły, na ratunek pośpieszył mu władca Makurii, Cyriakus. Jego armia wtargnęła do Egiptu i dotarła aż do Kairu. Arabski namiestnik przerażony nagłym najazdem nakazał zwolnić więźnia. Mniej więcej do X wieku chrześcijanie trzymali się twardo. Potem jednak zaczęli słabnąć. Ich władcy uwikłali się w sieć intryg umiejętnie podsycanych przez wrogich agentów. Doszło do konfliktów dynastycznych. W XIII wieku stanowili już tylko cień dawnej potęgi. Królestwo Alodii stawiało jeszcze długo bohaterski opór i padło ostatecznie w 1504 roku. Od tej pory jedynym państwem chrześcijańskim na tym kontynencie stała się Etiopia.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
PUŁAPKA NA SZLAKU • SKĄD WZIĄĆ WODĘ? • TAJEMNICZY TATUAŻ • ARSZENIKOWE ŹRÓDŁO • POŚCIG • DOM POGANIACZA WIELBŁĄDÓW • TRAMPKI NA OPONIE
Drzemałem lekko, gdy nieoczekiwanie poczułem potężne szarpnięcie. Wszystko działo się błyskawicznie. Poczułem, że dokądś lecę i doszedłem do siebie. Samochód leżał do góry kołami. Dach powoli zgniatał się jak nadepnięta puszka. Wykopnąłem drzwi. Murzyni wyskoczyli już z drugiej strony i teraz wyciągali pana Tomasza. Maciek wydostał się o własnych siłach. Miał rozciętą wargę. Obmacałem się szybko w poszukiwaniu złamań i ran, ale wyglądało, że poza potłuczeniem nic mi się nie stało. Szef doszedł już do siebie.
- Jak pan się czuje? - zapytałem.
- Chyba w porządku - powiedział. - Co to było? - jęknął.
Popatrzyłem na trakt. Był w nim charakterystyczny lej. W powietrzu pachniało niedopalonym trotylem i śmiercią.
- Co to było? - jęknął ponownie.
- Mina - powiedział Maciek. - Ktoś ją tu zakopał, nie wiadomo kiedy i musieliśmy właśnie na nią trafić.
Ruszyłem teraz obejrzeć samochód. Z jednego koła została tylko felga. Wybuch uszkodził podwozie, paliwo wyciekło w piasek. Całe szczęście, że nie wybuchło.
- I co dalej? - zagadnął szef. - Chyba koniec jazdy.
- Ano koniec - potwierdził Maciek. - Nie mam zapasowego koła, o zapasowym silniku nie wspominając. Resztę drogi trzeba będzie przejść piechotą.
- Daleko? - zapytałem zaniepokojony.
Wyjął z kieszeni namiernik GPS i wcisnął guzik. Następnie pochylił się nad mapą.
- Jakieś sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt kilometrów - powiedział. - Co gorsza, nigdzie po drodze nie znajdziemy wody.
Domyślałem się tego, ale mimo to poczułem, jak strużka polu spływa mi po plecach.
- Bzdury - zgromił go szef. - Skoro to stary szlak, to muszą być przy nim studnie.
- Owszem - kiwnął głową. - Są. Tylko że tutejsze plemiona koczownicze nie ujawniają nikomu gdzie. Zanim transport samochodowy poważnie ograniczył znaczenie karawan, wożeniem towarów zajmowały się wyspecjalizowane w tym klany kupieckie. Każdy głupi potrafił odnaleźć szlak, ale studnie były zawsze starannie maskowane. Tajemnica ich położenia przechodziła z ojca na syna. Cały dowcip polegał na tym, żeby ze szlaku mogła korzystać jedna rodzina. Dzięki temu monopolizowano zyski. Sądzę, że gdzieś po drodze miniemy co najmniej jedno lub dwa źródła. Ale nie powinniśmy liczyć na to, że uda nam się je odnaleźć.
- Ile mamy wody? - zapytałem rzeczowo.
- Dwie butelki półtoralitrowe - powiedział. - Na pięciu trochę mało.
Przerwał na chwilę, żeby przełożyć dialog naszym autostopowiczom. Jeden z nich wyciągnął z bagażnika pusty, pięciolitrowy kanister na benzynę i popukał go zachęcająco, a potem coś zagdakał.
- Co mówi?
- Mówi, że trzeba zabrać ze sobą całą wodę, którą dysponujemy - mruknął Maciek.
Klepnął drugi pełen kanister.
- Benzyna - powiedział wyraźnie.
Murzyn z uśmiechem popukał pusty, a potem podniósł maskę samochodu. Następnie odkręcił kurek chłodnicy i spokojnie przelał znajdującą się w niej wodę do kanistra.
Uderzyłem się w czoło, aż zadudniło.
- On jest geniuszem - powiedziałem. - Woda w chłodnicy.
- Cóż, wymieszana z osadem z kanistra nie będzie specjalnie smaczna ani specjalnie zdrowa - westchnął szef. - Ale chyba lepsza taka niż żadna. I mamy jej co najmniej cztery, może pięć litrów...
Zapakowałem napełniony kanister do mojego plecaka. Przy okazji odkryłem wewnątrz, i było to bardzo przyjemne odkrycie, jeszcze jedną małą butelkę wody mineralnej. Pokazałem wszystkim.
- Jutro o jedenastej powinniśmy być na miejscu - powiedział Maciek. - Sporo od tego zależy...
Pan Tomasz spojrzał na zegarek.
- Mamy teoretycznie dwadzieścia jeden godzin. Jakoś się pewnie dowleczemy.
- To jest pustynia, szefie - zauważyłem. - Może być ciężko.
- Może złapiemy autostop? - zagadnął.
Maciek myślał nad czymś intensywnie.
- Pawle, masz może dwie koszule i możesz je odżałować? - zapytał mnie. - Potem jakoś się rozliczymy.
- Żaden problem - sięgnąłem do plecaka. - A co?
Wskazał gestem wielocyfrowy numer więzienny na ubraniu Inco.
- Lepiej, żeby w tych strojach nie leźli ludziom na oczy - powiedział poważnie. - I tak długo kusiliśmy los.
Zachęceni przez Maćka zrzucili więzienny przyodziewek. Wyższy zaczął zakładać koszulę, gdy nieoczekiwanie złapałem go za ramię.
- Szefie, niech pan patrzy - zawołałem podniecony.
Na ramieniu autostopowicz miał kolejny tatuaż. Kreski dość nieporadnie układały się w herb Leliwa.
- A niech mnie - jęknął szef. - Potomkowie?
Murzyn zagdakał z ożywieniem.
- Mówi, że to znak jego oddziału - wyjaśnił Maciek. - Jest ciekaw, czemu się tak przyglądacie.
Pan Tomasz wyjął z kieszeni zegarek i pokazał wyryty na kopercie herb. Brwi autostopowicza uniosły się do góry. Zaczął mówić.
- On nie wie, co to za symbol - powiedział Maciek. - Ale ich dowódca miał pierścień z czymś takim i stąd wszyscy sobie porobili takie znaki.
- Sygnet - mruknął szef. - Sygnet herbowy.
- Pewnie gdzieś znaleźli - zauważyłem. - Zapytaj go, skąd są.
Maciek długo rozmawiał, a potem sprawdzali na mapie.
- On pochodzi z tej wsi - wskazał niewielką kropkę w pobliżu El-Faszed. - Ale skąd jest dowódca - nie wie. Przypuszczalnie z tej samej okolicy.
- Fałszywy trop - mruknął szef. - Zobacz, jaki to kawał na zachód.
- Pewnie jakiś handlarz sprzedał pierścień albo wymienił z Murzynami na kość słoniową lub coś takiego - zauważyłem.
- Nie chciałbym popędzać - powiedział Maciek. - Ale wykorzystajmy, że niebo jest trochę zachmurzone i w drogę.
Przebrali się szybko. Moje koszule były na nich odrobinę zbyt obszerne, ale i tak wyglądali na zadowolonych... Ruszyliśmy przez wypalony słońcem step.
- Dlaczego tu jest sucho? Przecież jechaliśmy wcześniej przez zieloną sawannę - zauważył szef.
- Prawdopodobnie te tereny w zamierzchłej przeszłości zalewała woda i ziemia jest tu zbyt zasolona, by utrzymała się jakaś bujniejsza roślinność - wyjaśnił Maciek. - Albo podłoże zbyt jałowe.
Już po kilku minutach marszu koszule przykleiły nam się do pleców. Dobrze, że kapelusze chroniły nas od słońca. Autostopowicze mieli czapki, też ozdobione wielocyfrowymi numerami. Maciek arabskim zwyczajem założył chustę-arafatkę i docisnął ja sznurkiem. Droga na szczęście była dobrze ubita. Wędrowaliśmy równym krokiem, oszczędzając siły. W trzy godziny po opuszczeniu wraku samochodu Maciek zarządził postój. Siedliśmy w cieniu skały i wypiliśmy po pół kubka wody.
- Potrzymajcie dłuższą chwilę w ustach, żeby śluzówki dobrze nasiąkły - poradził.
Nasi autostopowicze bez jego wskazówek zastosowali tę metodę. Następnie każdy z nich wziął do ust nieduży owalny kamień.
- Słyszałem o tym - mruknął Pan Samochodzik. - Tak oszukują pragnienie Aborygeni w Australii. Ile przeszliśmy?
- Około dwunastu kilometrów - Maciek odczytał wskazania GPS. - Kiepsko, kiepsko...
Odpoczęliśmy i ruszyliśmy dalej. Pagórki na horyzoncie zbliżały się powolutku. Oczy rozbolały mnie od blasku.
- Wpakowaliśmy się po uszy - mruknął pan Tomasz.
O szóstej wieczorem Maciek urządził kolejny postój. Tym razem piliśmy wodę z kanistra, żeby zaoszczędzić tej lepszej. Po nalaniu jej do kubka Murzyni zręcznie zebrali palcami tęczowe plamki benzyny z powierzchni. Poszliśmy za ich przykładem. Woda z chłodnicy była w smaku dość obrzydliwa, ale cóż było robić...
Powlekliśmy się dalej. Słońce opadało w stronę horyzontu bardzo wolno.
Nieoczekiwanie pomiędzy skałami, po lewej stronie drogi, pojawił się nieduży staw.
- O rany - powiedział szef. - Fatamorgana.
Mrugaliśmy, ale zjawisko nie znikało. Jak zahipnotyzowani ruszyliśmy w stronę jeziorka. Było prawdziwe. Nie zniknęło. Pan Samochodzik wydobył z plecaka kubek i nabrał wody.
- Prawdziwa woda - powiedział. - Co ty mówiłeś o ukrywaniu studni? - zwrócił się do Maćka, a potem uniósł kubek do ust.
Nim zdołał wypić łyk, Mabete skoczył jak tygrys, wytrącił mu ku bek z ręki i wrzasnął coś przy tym po swojemu.
- O co mu chodzi? - zapytał Maćka. - Wody wystarczy dla wszystkich...
Maciek przez chwilę rozmawiał z Murzynami.
- To źródło skażone - powiedział. - Prawdopodobnie arszenikowe. Zwróćcie uwagę, że na brzegach nie rośnie żadna roślinność.
Miał rację. Woda obmywała nieskazitelnie czyste kamienie. Nigdzie nie było widać nawet śladu wodorostów. Nachyliłem się nad taflą i wtedy zobaczyłem w wodzie na piaszczysto-kamienistym dnie sępa. Leżał dwadzieścia, może trzydzieści centymetrów pod powierzchnią. Widocznie napił się trucizny i padł jak podcięty. Na skórze nie widać było żadnych oznak rozkładu. Woda zabiła bakterie.
- Dziękuję - powiedział szef do autostopowicza.
Ten uśmiechnął się lekko.
- W drogę - zakomenderował Maciek.
Ruszyliśmy. Słońce wreszcie zaszło.
- Za nami dwadzieścia pięć kilometrów - powiedział. - Godzina odpoczynku.
Wydzielił nam wody z butelki. Zwilżyłem oczy. Pozostali poszli za moim przykładem.
- Zachciało mi się przygód - mruknął pan Tomasz.
- Spokojnie - powiedziałem. - Dojdziemy. W nocy będzie lżej iść.
- Niedługo wzejdzie księżyc. - powiedział Maciek. - Na szczęście jest pełnia. Łatwo będzie posuwać się po trakcie.
Jeden z Murzynów zaśpiewał jakąś ponurą pieśń. Drugi po chwili podchwycił.
- O czym śpiewają? - zaciekawiłem się.
- O dzielnych ludziach, którzy poszli wysadzić arabski posterunek wojskowy - powiedział Maciek. - Pasuje chyba do nich.
- Zapytaj, co robili tak daleko na południu - zaproponowałem.
Zagadnął ich. Po kilku minutach wyjaśnień odwrócił się w moją stronę.
- Zostali wysłani, żeby podpalić fabrykę amunicji - powiedział. - Niestety, nie udało im się, zostali złapani. Siedzieli w więzieniu w Chartumie, w trakcie przewożenia uciekli z konwoju. Przez tydzień szli wzdłuż rzeki, a potem spotkali nas. Są daleko od domu...
- Tak jak my - mruknął szef. - Jesteśmy daleko od domu... A ty?
- Mój dom jest tam, gdzie ja - odpowiedział. - Moja miejscowa połowa mówi mi, że wszędzie tu jestem u siebie, ale jednak trochę mnie ciągnie do Polski. Mój etiopski paszport przypomina mi o wykutych w skale kościołach Lalibela...
- Byłeś tam kiedyś? - zagadnąłem. - Mam na myśli Polskę.
- Nigdy. Ale oglądałem film. Będę musiał wrócić. Zamieszkam w Toruniu.
- Dlaczego tam? - zaciekawiłem się.
- Film, który oglądałem nosił tylni “Polska - ojczyzna Mikołaja Kopernika” - wyjaśnił. - Miasto wydało mi się sympatyczne.
Minęła godzina. Wzeszedł księżyc, zalewając piaski srebrzystym blaskiem. Poderwaliśmy się raźno i ruszyliśmy traktem dalej na południe. Trawa na poboczach stała się bardziej soczysta, pojawiały się drzewa.
- Znowu wilgotniejsza część tej krainy - stwierdził Maciek. - To dobrze, większe szansę znalezienia wody.
Zrobiło się dość chłodno, ale nic przeszkadzało nam to. Przeciwnie, przyjemniej było iść.
- Nie tak wyobrażałem sobie zwiedzanie Afryki - mruknął pan Tomasz.
Szliśmy powoli. Przebyte kilometry dawały znać o sobie uporczywym bólem mięśni. Maciek wyjął GPS i sprawdził naszą pozycję.
- Jeszcze dwadzieścia pięć kilometrów - powiedział. - Jest piąta rano.
Zaproponował postój. Siedliśmy na kamieniach. Rozdał po kubku wody z kanistra. W chłodnym rześkim powietrzu woń benzyny długo się utrzymywała.
- Dojdziemy - mruknął szef.
Nieoczekiwanie daleko na pustyni zauważyłem dwa światełka. Samochód. Był jeszcze daleko, ale zbliżał się szybko. Zbiegliśmy z traktu i przyczailiśmy się za kamieniami.
- Przyjaciele czy wrogowie? - zapytał szef.
- Zawsze i wszędzie wrogowie - mruknął Maciek. - Ktoś najwyraźniej znalazł nasz samochód i już zorientował się, że pasażerowie przeżyli. Nie da się wykluczyć, że to ci, którzy zakopali w piasku minę...
Wojskowy jeep minął nas jadąc dość szybko. Mignęła mi oblana księżycowym blaskiem sylwetka umundurowanego Araba z karabinem, siedzącego na dachu. Trzymał karabin snajperski lufą do góry i badał pustynię wzrokiem. Przez chwilę patrzył wprost na nas, ale leżeliśmy w cieniu. Nie mógł nas zauważyć. Poczekaliśmy, aż się oddali i dopiero wyszliśmy na trakt.
- Niedobrze - powiedział Maciek. - Może ostrzec posterunek, że ktoś się zbliża.
Podjęliśmy marsz. W ciągu dwu godzin zrobiliśmy jeszcze sześć kilometrów. Słońce wzeszło bardzo szybko i oblało otaczającą nas równinę jasnym światłem. Przeżyłem miłe rozczarowanie. Dotąd sądziłem, że otacza nas pustynia, a tymczasem wzdłuż drogi ciągnęły się porośnięte dość wysoką trawą sawanny. Dostrzegłem nawet ogrodzenia z zardzewiałego drutu kolczastego, świadczące, że ktoś od czasu do czasu wypasa tu bydło. Wypiliśmy resztę wody. Teraz dokuczał nam głód, więc Maciek na następnym postoju otworzył dwie puszki mielonki. Pokrzepiła nas trochę. Szliśmy z wysiłkiem, a gdy gwałtownie prostowaliśmy nogi, momentalnie łapały nas skurcze. Obaj Murzyni wyrzucili już jakiś czas temu buty, mnie podeszwy przetarły się na wylot. Wreszcie w dolinie przed nami pojawiła się nitka szosy, a nieco z boku nieduże arabskie miasteczko.
- Sądzisz, że tu może być zasadzka? - zapytałem Maćka.
Zamyślił się.
- Nie, ci którzy jechali w nocy, nie wypatrzyli nas i zapomnieli o sprawie. Miejscowi mają w sobie pewien rodzaj niefrasobliwości... Dlatego też nie są w stanie poradzić sobie z otaczającą ich rzeczywistością.
- Gdy się tupnie nogą, Arab się przestraszy, a Turek wyciągnie nóż - mruknął Pan Samochodzik.
Maciek poprowadził nas do niedużego domu leżącego na uboczu osady. Stary, chudy jak szczapa Arab wpuścił nas do środka. Domostwo było dość typowe dla tych stron. Dziedziniec otoczono pomieszczeniami mieszkalno-gospodarskimi. Mury wzniesione z cegły wysuszonej na słońcu starannie pobielono. Na patio znajdowała się spora sadzawka. Na widok wody ruszyliśmy jak zahipnotyzowani, ale Maciek powstrzymał nas.
- Nie pijcie surowej - powiedział. - Z tutejszymi bakteriami trzeba się zżywać przez kilka lat, zanim organizm się uodporni.
Arab zaraz przyniósł kilka butelek wody mineralnej. Wypiliśmy z wdzięcznością i opadliśmy na ławkę. Maciek zagadnął o coś gospodarza. Ten odpowiedział coś dość złośliwie, sądząc z intonacji.
- Coś się stało? - zapytałem naszego towarzysza.
- Ano stało. Nie ma tu nigdzie moich pięćdziesięciu wielbłądów... Mówi, że trzeba czekać do wieczora.
Teraz z kolei obaj Murzyni podjęli rozmowę z Arabem. Ten dukał coś w ich narzeczu.
- Dziwne - zauważyłem. - Przecież muszą znać arabski. Nie wysyła się z bombowymi misjami ludzi, którzy nie władają językiem terenów, na których mają wykonać zamach.
Maciek kiwnął głową.
- Na pewno znają, ale nie chcą się nim posługiwać ze względów ambicjonalnych. A może wygodniej udawać im, że nie rozumieją.
Obaj siedli przy nas z dość skwaszonymi minami. Maciek zaczai z nimi rozmawiać.
- Fatalna sytuacja - powiedział. - Jesteśmy już w strefie przyfrontowej. Trwa dyslokacja sporych oddziałów wojska. Właściciel zasugerował, żeby przeczekali u niego miesiąc albo i dwa, zanim ruszą na południe. A to im się zupełnie nie uśmiecha. Zresztą łatwo ich zrozumieć.
Szef kiwnął głową.
- I co ostatecznie postanowili? - zapytałem.
- Przejdą przez granicę do Etiopii. Tam znajdą placówkę swojej organizacji i ona zapewni im przerzut do domu.
- Czyli nasze szlaki są zbieżne - mruknąłem.
- Właściwie tak. Dlatego zaproponowałem im, żeby poszli z nami jako poganiacze wielbłądów. Już się tym kiedyś zajmowali.
Rozsznurowałem buty. Ostrożnie poodlepiałem resztki skarpetki od nogi. Cały spód stopy pokrywały dość gęsto pęcherze wypełnione płynem surowiczym. Przemyłem je zimną wodą. Miałem nadzieję, że nie popękają, bo w tym klimacie zakażenie byłoby właściwie murowane. Szef także zdjął buty. U niego pęcherze były nawet między palcami.
- Ładnie - mruknął. - Mało nas nie wykończył ten spacerek.
Maciek też miał nogi w fatalnym stanie. Niektóre pęcherze podeszły krwią.
- Ważne, żeby nie przekłuwać - ostrzegłem go.
- Wiem. Spróbuję posmarować aloesem.
- To działa? - zaciekawił się Pan Samochodzik.
- Powinno. Na oparzenia słoneczne pomaga...
Aloes rósł naokoło sadzawki. Gospodarz wyraził zgodę, więc ucięliśmy po kilka liści. Z ich wnętrza wydobyliśmy coś w rodzaju zielonej galaretki. Spróbowałem jej końcem języka. Była upiornie gorzka. Za przykładem Maćka natarliśmy nią stopy. Już po kilku minutach poczuliśmy pewną ulgę.
Murzyni obserwowali nasze działania i uśmiechali się lekko. Mimo że znaczną część szlaku przeszli na bosaka, nie widać było na ich nogach żadnych śladów uciążliwej drogi. Jeden tylko lekko rozciął sobie podbicie stopy o jakiś ostry kamyk.
- Twardziele - mruknąłem z uznaniem.
- Od małego przyzwyczajeni do tego, żeby chodzić boso i po ostrej trawie - wyjaśnił Maciek. - Byle przechadzka im nie zaszkodzi. Ciekaw jestem, jak dotarli na północ, ale nie zdziwiłbym się, gdyby zaszli tam o własnych siłach lub spłynęli łódką z biegiem któregoś z dopływów Nilu.
- Takie odciski można także posmarować śmietaną - zastanawiałem się głośno.
- Albo błotem z Nilu - uzupełnił Maciek. - W kilka dni powinno się wygoić.
- Przed nami jeszcze długa droga - zauważyłem.
- Tak, ale teraz nie będziemy już chodzić na piechotę. A jeśli, to niewiele - wyjaśnił.
Minęło południe. Dziki upał zamienił się w zwyczajny. Wreszcie przyszła wytęskniona pora obiadu. Gospodarz poczęstował nas kotletami z dużą ilością czosnku. Czekaliśmy. Z nudów wszedłem na dach domu i położyłem się na nagrzanej glinie z lornetką w ręce. Od zachodu na horyzoncie widać było góry, wyrastające majestatyczną barierą z sawanny. Przez wioskę przetaczały się ciągle kolejne ciężarówki z żołnierzami, a parokrotnie, wzbijając tumany kurzu, przemknęły transportery opancerzone. Zszedłem z dachu.
- I co tam widać? - zapytał szef.
- To mi wygląda na koncentrację sił - powiedziałem. - Przerzucają gdzieś żołnierzy. Kiedy będzie ich odpowiednio wielu w punkcie docelowym, wyprowadzą stamtąd nieoczekiwane uderzenie.
- Prawdopodobnie pojadą najlepszą drogą i przez przełęcz spróbują zaatakować w kierunku miasta Gonder - powiedział Maciek. - Wprawdzie tam Etiopczycy zbudowali niezłe umocnienia, ale inne drogi są praktycznie nie do pokonania dla pojazdów mechanicznych.
- Niech zgadnę. My pójdziemy jakąś inną drogą? Dostępną dla wielbłądów...
Kiwnął poważnie głową.
- W górach są dziesiątki żlebów, Etiopczycy teoretycznie obsadzają wszystkie, ale znam kilka takich, które zazwyczaj pozostają nie strzeżone.
- A jeśli nas złapią?
- Zależy kto. Sudańscy pogranicznicy mogą być bardzo niemili. Z kolei etiopscy może wezmą łapówkę za przepuszczenie. Mięso moich wielbłądów uratuje tej wiosny kilku lub kilkunastu z nich. Oczywiście za obopólną korzyścią. Mają tego świadomość.
- Czym ci zapłacą? - zapytał Pan Samochodzik. - Perkalem i paciorkami czy może miejscową walutą, której nie uznają nawet tamtejsi kupcy?
Maciek uśmiechnął się lekko.
- W tej części świata powszechnym ekwiwalentem wymiennym towarów i usług są amerykańskie dolary, czasem używa się też dinarów Kuwejtu lub Arabii Saudyjskiej. Poza tym kruszce, topazy, diamenty, ale na tym trzeba się znać. Proponuję trochę się zdrzemnąć, w nocy pewnie trzeba będzie pracować.
Drzemaliśmy długo, starając się wypocząć po uciążliwej pieszej wędrówce. Zmęczenie powoli ustąpiło, ale ciągle bolały nas nogi. Miałem straszliwe zakwasy. Murzyni pożyczyli od Maćka cztery dolary i kupili sobie od Araba chińskie trampki, podzelowane dodatkowo gumą pochodzącą z opon samochodowych. Bieżnik był jeszcze bardzo wyraźny.
- Bardzo dobre buty - wyjaśnił za pośrednictwem Maćka jeden z nich, widząc moje zdumione spojrzenie. - Dobrze się trzymają na nogach.
Nie podjąłem dyskusji. Obejrzałem, jak moje adidasy zniosły wycieczkę. Jak się okazało, nie najgorzej. Spody były trochę zniszczone przez kontakt z kamieniami, nie popękały jednak specjalnie głęboko.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
STADO WIELBŁĄDÓW • TAJEMNICE GROTY • ZASADZKA • NOCNA BITWA • PARZYSTOKOPYTNY KOPNIAK • JASKINIA PRZEMYTNIKÓW
Przed wieczorem gospodarz wyprowadził z garażu bardzo starego, rozpadającego się właściwie mercedesa bez dachu. Załadowaliśmy się do środka wszyscy i odpalił silnik. Pojazd wydawał koszmarne dźwięki, ale już za trzecim razem ruszył z miejsca. Jak zaobserwowałem, żaden z wskaźników na tablicy rozdzielczej nie działał. Gospodarz dodał gazu i wyraźnie na słuch zmieniał biegi. Pojechaliśmy jakimś wąwozem, potem trochę kluczyliśmy po spalonym słońcem stepie. Wreszcie zatrzymaliśmy się na pagórku górującym nad rozległą kotliną. Na jej dnie rosła świeża trawa i pasły się wielbłądy. Pilnowało ich dwóch Arabów uzbrojonych w kałasznikowy. Na nasz widok poderwali broń do ramion, ale zaraz opuścili. Widocznie poznali młodego przemytnika. Maciek wręczył im po pliku dolarów, a oni, gnąc się pokłonach odeszli.
- Najtrudniejsze przed nami - powiedział.
Nasi czarni przyjaciele zabrali się do roboty z dużą wprawą. Z niedużej jaskini przynieśli zwój lin i skórzanych pasów. W ciągu godziny wszystkie wielbłądy miały założone uzdy. Pomagaliśmy im z Maćkiem dzielnie i zarobiliśmy kilka solidnych kopniaków od złośliwych zwierząt. Wreszcie wszystkie były połączone w pięć długich łańcuchów.
- Pierwszy ruszy, to i reszta za nim pójdzie - wyjaśnił Maciek.
Siodła też się znalazły, leżały ukryte w jaskini.
- Trzeba odnaleźć miejsce ukrycia tubusu - przypomniałem.
Kiwnął poważnie głową.
- Leży jakiś kilometr w bok od naszej trasy - powiedział. - Będziemy tam może za dwie godziny.
Wyciągnął z jaskini niedużą blaszaną skrzynkę. Wewnątrz leżało pięć pistoletów maszynowych i zapas magazynków.
- Na wszelki wypadek - powiedział. - Nie wiadomo, na kogo po drodze możemy natrafić.
Niechętnie wziąłem broń i przerzuciłem sobie rzemień, na którym wisiała, przez plecy.
- Pewnie nie dojdzie do jej użycia - uśmiechnął się Maciek. - Będę starał się prowadzić nas najbezpieczniejszą drogą. W starciu z pogranicznikami albo wojskiem mamy bardzo nikłe szansę. Jeśli zobaczą, że jesteśmy uzbrojeni, pewnie zrezygnują z pościgu. Ale gdybyśmy któregoś zabili, dopadną nas nawet w Addis Abebie, choćby mieli gonić nas na piechotę.
Wreszcie usadowiliśmy się wygodnie w siodłach i ruszyliśmy. Pierwszy znający dobrze trasę Maciek, za nim Pan Samochodzik i ja, a obaj Murzyni z resztą zwierząt zamykali naszą małą karawanę. Niebawem wzeszedł księżyc. Ruszyliśmy przez step. Trawa była niska, widocznie słońce wypaliło ją, zanim odbiła od ziemi. Jechało się dość przyjemnie, choć trochę trzęsło. Przypomniałem sobie tę noc, kiedy uciekaliśmy z kurdyjskiej wioski w stronę Araratu, ale te wielbłądy pachniały inaczej. Po godzinie dość szybkiej jazdy zatrzymaliśmy się koło sporej skały.
- Jeśli Ahmed nas nie okłamał, to jesteśmy na miejscu - powiedział szef. - Masz gdzieś pod ręką latarkę?
Miałem. Zsiedliśmy z wielbłądów i oświetlając ziemię w obawie przed wężami ruszyliśmy wokoło skałek. Niebawem zauważyliśmy ciemny otwór groty. Weszliśmy do środka nisko pochylając głowy. W świetle dwu latarek wnętrze prezentowało się niezbyt ciekawie. Korytarz skończył się wąskim wylotem na drugą stronę skały. Na podłodze czy też raczej na spągu jaskini poniewierały się resztki jakichś przedmiotów. Plecione maty z trzciny, brudne, podarte i pogryzione przez gryzonie, stare spodnie z jeansu, rozwalone na kolanie. Kamienie otaczające niewielkie ognisko, kawał sznura.
- Nie wygląda to najciekawiej - mruknął szef.
Grzebałem w śmieciach. Liczyłem na przysłowiowy łut szczęścia. Miałem nadzieję na monetę, może guz od kontusza, nie znalazłem jednak nic podobnego. Pan Samochodzik oświetlał ściany.
- Żadnych herbów, żadnych inicjałów - powiedział. - Tylko smugi kopcia od łuczywa.
- Nic nie wskazuje, by kiedykolwiek tu przebywali - powiedziałem. - Sądzę raczej, że jakiś pasterz nocujący w tej jaskini znalazł gdzieś tubus i obejrzawszy rzucił w kąt. Bóg raczy wiedzieć, kiedy to się stało...
- No cóż, przed nami jeszcze daleka droga.
Wyszliśmy z groty.
- I jak efekty poszukiwań? - zapytał Maciek.
Pokręciłem ze smutkiem głową
- Jechaliśmy na próżno - powiedziałem.
Jego brwi uniosły się lekko.
- Może w Etiopii znajdziemy jakieś dalsze ślady? - zapytał.
- Obawiam się, że to beznadziejne - westchnął pan Tomasz. - Ale ruszajmy w drogę.
Wielbłądy położyły się. Dosiedliśmy ich i powędrowaliśmy dalej w stronę gór. Zapadał powoli zmrok. Zwierzęta szły kołysząc się charakterystycznie na boki. Drewniane siodło było dość niewygodne, ale zapewniało w miarę stabilne oparcie na garbatym grzbiecie zwierzęcia. Spod stepowej trawy coraz częściej wystawały kawałki nagiej skały i głazy. Niektóre były częściowo obtoczone przez wodę. Widocznie przez kilkoma tysiącami lat, gdy klimat tej części świata był znacznie bardziej wilgotny, górskie potoki przyniosły je aż tutaj. Wzgórza stały się wyższe, a kotliny pomiędzy nimi głębsze. Rozglądałem się coraz bardziej zdziwiony. Niektóre utwory w szybko zapadającym mroku wyglądały jak moreny polodowcowe. Ale przecież tutaj była Afryka... Zwróciłem na to uwagę szefowi.
- Chyba się mylisz - powiedział po dłuższym zastanowieniu. - Nawet w okresach maksymalnego ochłodzenia na tych górach nie mogły powstawać lodowce. Góry są zbyt niskie i zbyt blisko równika.
- A Kilimandżaro albo Mount Kenya? Są jeszcze bliżej równika, a znajdują się na nich piękne czapy lodowcowe...
- Tak, ale Wyżyna Abisyńska, której granicę mamy przed sobą, wznosi się zaledwie na 1500 metrów nad poziomem morza...
Góry wyrastały majestatycznie w ciemne niebo. Im bliżej byliśmy, tym większe wrażenie robiły. Nie wiem, jaki kaprys geologiczny wypiętrzył je z tej równiny, ale widok był niesamowity. U podnóża skalnej ściany ciągnęły się pagórki, niczym straż przednia przed armią.
- Tam, między tymi dwoma wierzchołkami, jest przełęcz - Maciek pokazał gestem. - Dojście żlebem będzie dość strome, ale wielbłądy pójdą...
Nie dokończył. Nieoczekiwanie nad naszymi głowami rozbłysło kilka flar. Przez ułamek sekundy patrzyliśmy na siebie zaskoczeni, a potem powietrze rozdarła seria z kałasznikowa. Na wzgórzach rozbłysło kilkadziesiąt przenośnych reflektorów. Maciek zerwał karabin z pleców i puścił serię w powietrze.
- Do granicy! - krzyknął.
Szef wcześniej widać wpadł na ten pomysł, bo nieźle wysforował się naprzód. Ruszyliśmy za nimi. Wielbłądy spłoszone strzałami biegły dość szybko i niestety zbijały się w stado, plącząc linki.
- Trzeba je rozdzielić! - zawołał Maciek.
Przez chwilę zapomniałem o naszych prześladowcach. Huknęło kilkanaście strzałów. Jeden wielbłąd padł na ziemię, a ponieważ ciągle były powiązane, zatrzymał całą kolumnę. Zeskoczyłem z siodła. Zapomniałem, jak wysoko siedzę i dłuższą chwilę leciałem w dół, zanim wyrżnąłem o ziemię.
Wyciągnąłem nóż i przeciąłem linkę koło uzdy martwego zwierzęcia. Obaj Murzyni też dzielnie się uwijali tnąc wszystkie sznury maczetami.
Powietrze rozdarła kolejna seria. Usłyszałem gwizd pocisków tuż nad moją głową, a potem żałosny kwik kolejnego wielbłąda. Popatrzyłem zaniepokojony. Pogoń była nic dalej niż dwieście metrów od nas. Otaczali nas półkolem, spychali w stronę granicznych gór. Powoli zdjąłem karabin z ramienia i celując wysoko nad ich głowami wystrzeliłem kilka pocisków. Niemal jak na komendę padli na ziemię, kryjąc się za kamieniami. Znowu pociski zagwizdały we wszystkich kierunkach.
Przyczaiłem się za martwym wielbłądem, wykorzystując go jako osłonę. Znowu huknęło kilkanaście strzałów. Kula z kałasznikowa przebiła martwe zwierzę i ugodziła mnie w żebra. Na szczęście, przebijając się przez wielbłąda, na tyle wytraciła prędkość, że poczułem tylko silne uderzenie.
Obejrzałem się. Szef i Maciek zniknęli. Większość zwierząt uciekała w stronę żlebu. Kilkanaście kotłowało się między naszym stanowiskiem a pościgiem, skutecznie utrudniając celowanie. Zauważyłem za sobą jakiś czarny cień. W pierwszej chwili sądziłem, że jakiś pogranicznik zachodzi nas od tyłu, ale ku swojej uldze rozpoznałem Inco. Wypatrzywszy mnie, dał mi znak ręką i wskazał na żleb. Zrozumiałem. Pora się wycofać...
Ostatnia flara zgasła, zatapiając pole bitwy w ciemnościach. Poderwałem się i cicho pomaszerowałem w stronę gór. Biec nie odważyłem się, za dużo wokół leżało kamieni. Arabowie zaczęli strzelać, chcąc widocznie wybić resztę zwierząt. Opadłem na wszelki wypadek na czworaka. Obawiałem się, że jakaś zbłąkana kula mogłaby mnie ranić albo i zabić. Przebiegło koło mnie kilka wielbłądów. Nieoczekiwanie poczułem straszliwe uderzenie i paraliżujący ból. Ostatni nadepnął mi na nogę. W chwilę potem zarobiłem potężnego parzystokopytnego kopniaka w żebra i straciłem przytomność.
Ocknąłem się po kilku minutach. W boku rwało mnie straszliwie. Ostrożnie rozejrzałem się wokoło. Potyczka weszła chyba w kolejną fazę. Wokół mnie nie było nikogo. Ani naszych, ani pograniczników. Za to na zboczu góry widać było światła.
Widocznie dzielni celnicy minęli mnie nie zauważywszy i ścigali resztę naszych żlebami. Gdzieś wysoko ktoś wypruł serię z karabinu.
Ruszyłem naprzód kulejąc. Po chwili natrafiłem na zabitego wielbłąda, a potem na jeszcze jednego. Księżyc wychylił się zza chmury i wtedy zobaczyłem, że zabitych zwierząt jest więcej... Na zboczu ktoś wrzeszczał po arabsku.
Nieoczekiwanie wyrosła przede mną czarna postać. Inco. Uśmiechnął się i objął mnie wpół. Uczepiłem się jego ramienia i pokuśtykałem.
- Dokąd? - zapytałem po polsku.
Odpowiedział coś bardzo dziwnego. Zacząłem przeczesywać pamięć w poszukiwaniu słów w suahili, ale nic nie mogłem sobie przypomnieć. Tymczasem ścigający znowu zaczęli strzelać na zboczu. Zza gór nieoczekiwanie wyskoczył helikopter, wyposażony w potężny szperacz. Promień światła omiótł zbocze. A potem pilot odpalił niedużą rakietę.
- Chyba wiem, jak zacznie się kolejna wojna sudańsko-etiopska - mruknąłem po polsku.
Inco roześmiał się wesoło.
- Abisynian - wskazał gestem helikopter.
Tego się domyśliłem i bez jego pomocy. No tak. Piętnastoletni przemytnik wielbłądów właśnie awansował na podżegacza wojennego. Arabowie zaczęli schodzić z góry. Widocznie zorientowali się, że zapędzili się zbyt blisko obcej granicy. A może nawet ją przekroczyli? Zaczailiśmy się w cieniu i czekaliśmy, aż nas miną. Do helikoptera dołączył drugi. Chwilę wisiały nad terenem potyczki, a piloci oświetlali step i pagórki, wyraźnie szukając ciężkiego sprzętu, po czym odlecieli. W dziesięć minut później dotarliśmy do szerokiego żlebu prowadzącego w górę. Zdziwiłem się. Jakim cudem Maciek mógł poprowadzić tędy wielbłądy? Nachylenie stoku przekraczało miejscami czterdzieści pięć stopni. Wspinałem się dzielnie, choć ból uszkodzonej nogi stawał się coraz trudniejszy do zniesienia. W pewnej chwili musieliśmy przystanąć. Dalszą drogę blokowała piramida złożona z trzech martwych zwierząt. Przeszliśmy, depcząc po powalanym krwią mięsie. Czułem głębokie obrzydzenie. Żleb skończył się, przechodząc w dolinę przecinającą górę. Biegła prawic poziomo. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i wyszliśmy na niedużą uroczą kotlinkę. Porastała ją gęsta trawa, a w powietrzu czuć było zapach wody. Po chwili zauważyłem niewielki strumyk, kończący się dużą sadzawką. Ocalałe wielbłądy stały rzędem i piły. Tu czekał na nas Maciek.
- Chwała Bogu - powiedział na nasz widok. - Myślałem, Pawle, że... - przesunął dłonią po gardle. - Ale nie ma się co zasiadywać. Piloci na pewno zawiadomili już swoich. Za godzinę będziemy mieli na karku etiopskich pograniczników, a tego chciałbym, jako poddany Sudanu, uniknąć.
- Przecież wspominałeś, że masz etiopski paszport? - zdziwiłem się.
- Kilka innych też - odpowiedział z uśmiechem.
Wsparł mnie z drugiej strony i pokuśtykałem. Nad sadzawką szef z drugim Murzynem pętali ocalałe zwierzęta. Nasz czarny towarzysz miał na ramieniu opatrunek, widocznie drasnęła go jakaś zbłąkana kula.
- Chciałbym podziękować - odezwałem się po polsku, wskazując gestem Inco. - Pomógł mi dojść.
Maciek przełożył moje słowa, a potem przez chwilę słuchał odpowiedzi.
- On mówi, że to nic takiego - powiedział. - Twierdzi, że to myśmy uratowali im życie zabierając ich samochodem, więc w sumie jesteśmy kwita.
Uśmiechnąłem się.
- Jakie straty? - zapytałem Maćka.
- Piętnaście zabili - mruknął. - Dwa są ranne, zostawimy je tutaj. Mają tu wodę i trawę, może wydobrzeją...
- To byli pogranicznicy? - upewniłem się.
Pokręcił przecząco głową.
- Nie, patrole strzegące granicy liczą sobie najwyżej pięciu ludzi, a nas ścigało około trzydziestu. Pewnie przejechaliśmy koło jakiegoś obozowiska żołnierzy. Zauważyli nas przez noktowizor i pogonili, oczywiście na piechotę. Gdy zobaczyli, że nie dogonią, otworzyli ogień. Straż graniczna stara się łapać żywcem i nie zabija zwierząt, bo ma za nie nagrodę. Dziesięć procent wartości odzyskanego szmuglu. A ci zabijali zwierzęta, bo pewnie od dawna nie jedli świeżego mięsa - wyjaśnił Maciek. - Armia, choć na niej w znacznym stopniu opierają się władze, jest niedozbrojona, niedożywiona i źle wyszkolona...
- Pokaż nogę - powiedział szef.
Zdjąłem spodnie. Inco przyświecając sobie latarką zbadał moją nogę uciskając palcami. Następnie powiedział coś, co brzmiało jak gęganie gęsi.
- Kość nie jest złamana. To tylko bardzo silne stłuczenie - wyjaśnił Maciek. - Miałeś dużo szczęścia. A siniak w kształcie racicy powinien zejść w ciągu kilku tygodni.
- Kość udowa wytrzymuje nacisk do ćwierć tony - pochwaliłem się swoją wiedzą.
- Tak, tylko że wielbłąd może ważyć nawet siedemset kilogramów...
Żebra obmacałem sam. Wydawało się, że są całe. Wsiedliśmy na siodła i ruszyliśmy dalej. Maciek prowadził nas sobie znanymi ścieżkami. Były na tyle wąskie i strome, że pokonanie ich samochodami lub na motocyklach było w zasadzie niemożliwe. Pomyślałem, że jeśli etiopscy pogranicznicy nie użyją helikopterów, nie zdołają nas odnaleźć. Minęła północ, potem druga w nocy. Zrobiło się zimno, gdy wreszcie wjechaliśmy w wąski wąwóz, a następnie skręciliśmy do potężnej jaskini.
Maciek zapalił kilka świec. Następnie poprzywiązywał wielbłądy do zardzewiałych, stalowych kółek, poprzyczepianych do ściany.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział. - Te jaskinie służyły rozbójnikom i przemytnikom od setek lat.
Ułożyłem się na piasku pokrywającym podłogę groty. Jeden z Murzynów wrócił z naręczem jakichś badyli. Rozpalił nieduże ognisko i nastawił kociołek wody. Wyciągnęliśmy śpiwory i przygotowaliśmy miejsce od spania. Na kolację zjedliśmy chińską zupę z torebki i po puszce kompotu z brzoskwiń.
- Co będziemy robili jutro? - zagadnąłem, zapadając w sen.
- Jutro będziemy czekali na mnichów - powiedział Maciek.
- Mnichów? - zdziwiłem się, ale zasnąłem, zanim zdążyłem się nad tym głębiej zastanowić.
ROZDZIAŁ ÓSMY
WOJNA • MACIEK SPRZEDAJE WIELBŁĄDY • NAJSTARSZE PAŃSTWO ŚWIATA? • POCHODZENIE CZŁOWIEKA • SPOTKANIE Z PATROLEM • TRANSPORT SAMOCHODOWY • CZARNI ŻYDZI I ICH POCHODZENIE
Obudził mnie szmer wody. Chciało mi się pić, wiec leniwie otworzyłem oczy. W kącie jaskini było niewielkie źródełko. Była bardzo smaczna i lodowato zimna. Aż zęby cierpły. Do groty wszedł Maciek.
- I co tam słychać? - zapytałem.
- Ogólnie rzecz biorąc bardzo niewesoło - powiedział. - Wojna nas osacza.
Uniosłem pytająco brwi.
- Etiopczycy wykonali głęboki rajd na terytorium Erytrei. Dostali niezłe baty, a teraz wycofują w pośpiechu armie, żeby zająć te przełęcze.
- Musimy w takim razie stąd uciekać!
Pokręcił przecząco głową.
- Nic da rady. Jedyna możliwość to przemknąć się nocą, ale mamy problem z tym - wskazał gestem wielbłądy.
- Porzucić - zasugerowałem.
- To cały mój majątek. Pracowałem półtora roku, żeby znaleźć się tutaj z własnym stadem. W nocy straciłem wiele zwierząt, zysk ze sprzedaży tych ledwie pokryje stratę. Jedyna szansa, że uda mi się je sprzedać tutaj.
- Tylko jakoś nie widać kupców - mruknąłem.
- Powinni się zjawić. Może dziś, może jutro, może za tydzień. Działania wojenne, a szczególnie koncentracja wojsk utrudniają poruszanie się.
- I co mnisi zrobią z tymi zwierzętami?
- Do czasu aż zrobi się nieco bezpieczniej, przetrzymają je tutaj. Potem popędzą na zachód. Wiosną pójdą na mięso... Tu bywają bardzo ciężkie przednówki. Zwłaszcza gdy nie spadnie deszcz, a ten rok zapowiada się suchy. Pewnie nie powtórzą się susze z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, ale nie da się wykluczyć...
Kiwnąłem głową.
- Pamiętam - mruknąłem. - Nawet u mnie w szkole zbierano pieniądze na pomoc dla Etiopii. Taka susza to katastrofa...
- Susza to jedynie połowa problemu - odezwał się od strony wejścia szef. - Zauważ, Pawle, że w XX wieku parokrotnie dochodziło do potwornych klęsk głodu. W latach dwudziestych na Ukrainie, ponownie tam w latach trzydziestych, lata pięćdziesiąte w Chinach, siedemdziesiąte tutaj, osiemdziesiąte w Nikaragui, a obecnie jeszcze Korea Północna... Za każdym razem do klęski tej dochodziło w krajach o niezwykłej żyzności gleb. Ukraińskie czarnoziemy, koreańskie pola ryżowe...
- I wszędzie kołchozy - dodał Maciek. - Tu też od tego zaczęli. Rolnictwo wytrzymało tylko kilka lat. Potem żywności było coraz mniej. Aż wreszcie przyszła susza i okazało się, że granica, na której balansował naród, nagle została przekroczona...
- W Nikaragui też były kołchozy? - zdumiałem się.
- Nie, ale tam komuniści urządzili rewolucję - powiedział pan Tomasz.
Maciek wyciągnął okopcony kociołek, napełnił go wodą. Pozbierał wysuszone łajno wielbłądów i rozpalił niewielki ogienek. Spodziewałem się, że woń takiego ogniska będzie straszna, ale ku swojemu zdumieniu stwierdziłem, że wcale tak nie jest. W jednym z plecaków znalazło się kilka chińskich zup. Podjedliśmy zdrowo.
Szef chodził z latarką i oświetlał ściany.
- Czego pan szuka? - zaciekawił się Maciek.
- Herbu Leliwa - wyjaśnił. - Może gdzieś tu jest wyryty.
- Nie sądzę, żeby nasi znali to miejsce. Tego typu kryjówki były dobrze maskowane przez swoich właścicieli - powiedział nasz przyjaciel. - Poza tym sądzę, że poszli lepszą drogą, tam gdzie teraz jest strażnica i przejście graniczne.
Pan Samochodzik uśmiechnął się szeroko.
- Mimo wszystko sprawdzę. Czasem przysłowiowy łut szczęścia...
Poszedłem obejrzeć zwierzęta. Niektóre miały założone prowizoryczne opatrunki. Widocznie poraniły je rykoszety lub odłamki. Mieliśmy dużo szczęścia, że z nocnej eskapady udało nam się wyjść z życiem. Linia frontu to fatalne miejsce na szmugiel...
Usłyszałem kroki od strony wejścia, ale jak się okazało to tylko nasi dwaj czarni przyjaciele. Przynieśli naręcza trawy. Jeden z nich miał na ramieniu miejscową kosę. Obejrzałem ją ciekawie. Miała krótkie czterdziestocentymetrowe ostrze i nie posiadała poprzeczki w połowie styliska. Maciek zaprosił ich do kociołka. Pan Tomasz podszedł do mnie.
- Widzę, że przyglądasz się kosie - zagadnął.
- Tak. Różni się trochę od naszych...
- Nie tak znowu bardzo - powiedział. - Widzisz, Pawle, tego typu kosy używano u nas już w późnym średniowieczu.
Zamyśliłem się.
- Nad czym tak dumasz?
- Przepatruję w pamięci wszystkie obrazy, na których widać żniwiarzy - powiedziałem. - I jakoś nie pamiętam, żeby któryś używał kosy... Na dziewiętnastowiecznych już są...
- Masz rację. Po prostu kosy wcześniej używano tylko do koszenia trawy. Jeszcze niedawno, to znaczy jakieś 100-120 lat temu, były używane; w odróżnieniu od tych z długim ostrzem, nazywano je pół-koskami. Obecnie stosują je jeszcze w Norwegii. Natomiast zboże rżnięto sierpami. Nie wiem, szczerze mówiąc, kiedy upowszechniła się kosa z długim ostrzem, ale przypuszczam, podobnie jak ty wnioskując z przedstawień ikonograficznych, że dopiero w XIX wieku.
Autostopowicze zjedli i wyszli na dwór. Poszedłem za nimi. Słońce już zachodziło, więc musiałem przespać większą część dnia. Obok jaskini w dość głębokim kanionie szeleścił po kamieniach niewielki strumyk. Na jego brzegach na płachetkach ziemi rosło sporo trawy. Pomogłem moim towarzyszom przy koszeniu, ale nie przyzwyczajony do tak krótkiej kosy co chwila podcinałem za wysoko, to znów ostrze wbijałem w ziemię.
Sądziłem, że będą się ze mnie śmiać, ale oni cierpliwie pokazywali mi, jak należy stanąć i jak trzymać kosę. Wreszcie zgromadziliśmy odpowiednią ilość zielonki, aby nakarmić wszystkie zwierzęta. Wróciłem do groty. Właściwie nie było nic do roboty. Zapadł już zmrok, gdy usłyszeliśmy stukot końskich kopyt na kamieniach. Autostopowicze przyczaili się z bronią przy wejściu do jaskini, ja zająłem stanowisko w głębi groty. Zarżał koń, gdzieś na zewnątrz. Jeszcze chwila i do środka przyświecając sobie pochodniami weszli dwaj starsi wiekiem brodaci mężczyźni w długich czarnych szatach. Jeden z nich trzymał w dłoni długą, rozdwojoną na końcu żerdź.
- W porządku, to przyjaciele - powiedział Maciek.
Ukląkł przed starszym mężczyzną na kolano. Ten podał mu do ucałowania krzyż, a potem dotknął nim czoła chłopca. Po kolei wypełniliśmy rytuał. Mnisi obejrzeli zwierzęta i dłuższą chwilę w zadumie kontemplowali ich rany. Wreszcie pokiwali głowami i zaczęli rozmawiać z Maćkiem w jakimś dziwnym języku.
- Amharski - mruknął szef.
Najwidoczniej targowali się o cenę zwierząt, nasz młody przyjaciel co chwila zrywał się bowiem na równe nogi, łapał za głowę dla podkreślenia zdumienia niskimi stawkami, wywracał kieszenie, w pewnym momencie zdarł z siebie bluzę i cisnął im pod nogi. Wprawdzie nie rozumieliśmy co mówią, ale przesłanie było dla nas jasne: “Zabierzcie, krwiopijcy, ostatnią koszulę”. Niebawem rozmowy weszły w spokojniejszą fazę. Na podłodze pojawiła się gazeta z kursami walut oraz japoński kalkulator na baterie.
- I co o tym sądzisz? - zagadnął pan Tomasz.
- Dedukuję, że on już wcześniej się tym zajmował. Teraz ustalają cenę zwierząt - wyjaśniłem. - Chyba zapłacą mu w jakiejś obcej walucie, bo coś sporo przelicza.
Wreszcie targ zakończył się. Uścisnęli sobie dłonie. Młodszy z mnichów wysupłał spomiędzy szat krótki skórzany tubus i napisał coś na kartce, którą następnie wręczył Maćkowi. Ten ukrył ją troskliwie w kieszeni.
- No cóż, panowie - powiedział zwracając się w naszą stronę. - Pora ruszać dalej.
- Sprzedałeś? - zaciekawiłem się.
Kiwnął poważnie głową.
- Sprzedałem - powiedział. - Dostałem asygnatę do jednego z pobliskich klasztorów, gdzie otrzymam pieniądze. Na razie czas nagli. Dziś musimy zrobić około dwudziestu kilometrów po górach, aby opuścić strefę przyfrontową.
Podszedł do naszych autostopowiczów i dłuższą chwilę rozmawiał z nimi, po czym wręczył każdemu trochę banknotów.
- Zostają na razie do opieki przy zwierzętach, później gdy trochę się uspokoi, pojadą na południe i przejdą przez granicę.
- Tak bez paszportów? - zdziwiłem się.
- A nam były wczoraj w nocy potrzebne? - roześmiał się. - Jakoś sobie poradzą. Po to, między innymi, dałem im trochę pieniędzy.
Zabraliśmy plecaki i pożegnawszy się z mnichami wyszliśmy z jaskini. Koło strumyka pasły się dwa piękne konie.
- Nie chcieli sprzedać - westchnął Maciek. - Tak więc trzeba będzie drałować na piechotę.
Ruszyliśmy wąską ścieżką wzdłuż strumienia. Na szczęście przyświecał księżyc, więc było dość jasno.
- Opowiedz coś o historii Etiopii - zachęcił mnie pan Tomasz.
- Cóż - powiedziałem - Niewiele wiem. Owszem na wykładach z teorii wojskowości omawialiśmy historię różnych krajów, ale o Etiopii wiem tylko tyle, że w latach trzydziestych XX wieku opanowali ją Włosi. W ich rękach była wówczas część Somalii i Erytrea. Po kilku latach wojny zostali wyparci przez Etiopczyków, zdaje się uzbrojonych w maczety.
- Ta część historii najmniej mnie akurat interesuje - westchnął.
- Historia Etiopii jest bardzo długa - odezwał się Maciek. - Poważne badania archeologiczne na dużą skalę nie były tu prowadzone, ale na południu tego kraju znajduje się dolina rzeki Omo, gdzie odnaleziono ślady najdawniejszych hominidów z gatunku australopitecus afaranenzis i australopitecus africanus. Można więc powiedzieć, że Etiopia jest najstarszym państwem na świecie. Ludzie żyją tu od co najmniej kilku milionów lat...
- Państwo to organizacja - powiedział szef. - Australopiteki nie miały zapewne swojego władcy... To łatwo powiedzieć, człowiek pochodzi od małpy. Najnowsze badania genetyczne podważają trochę to twierdzenie.
- To znaczy? - zainteresował się Maciek. - Słabo znam teorie o pochodzeniu człowieka...
- Dotąd uważano, że najstarszą formą praludzką był australopitecus. W toku kilku milionów lat ewolucji przechodził różne stadia rozwoju. Na razie odnotowano pięć różnych gatunków tych istot. W końcowym okresie były dwa gatunki. Australopitecus robustus i boisei. Ten drugi został wytępiony... Potem na bazie robustusa pojawił się pitecantropus, z niego wykształcił się homo erectus - czyli człowiek wyprostowany. Ten poprzez kilka słabo znanych stadiów rozwojowych przekształcił się stopniowo w neandertalczyka, czyli homo sapiens neandertalenzis, a z niego powstaliśmy my, ludzie rozumni -homo sapiens sapiens.
- Były jeszcze inne gatunki przedludzkie - wtrąciłem. - Sineantropus w Chinach oraz gigantopitecus na Jawie.
- I od tego z Chin pochodzą Chińczycy? - zaciekawił się Maciek.
- Nie. Tamte formy wymarły.
- A ten gigantopitecus?
- To bardzo ciekawy problem naukowy - powiedziałem. - Na Jawie w latach dwudziestych XX stulecia znaleziono fragmenty szczęk i kości. Na ich podstawie zrekonstruowano coś zdumiewającego. Wyobraź sobie giganta wysokiego na prawie trzy i pół metra.
- Fascynujące - mruknął Maciek. - Wyglądał jak człowiek czy bardziej małpowato?
- Wygląd i proporcje miał niemal ludzkie - wyjaśniłem. - Oczywiście mógł być pokryty futrem...
- A dlaczego wyginął? Przecież przy takiej wielkości... Używał narzędzi?
- Prawdopodobnie tak. Znaleziono tam pięściaki, które nam trudno byłoby utrzymać w ręce.
- Skoro posiadał jakiś tam rozum i robił narzędzia, to przy takim wzroście mógł sobie bez problemu radzić z każdym przeciwnikiem - zauważył Maciek. - Tygrysa mógł wsadzić jak kociaka pod pachę...
- Duży wzrost to nie wszystko - powiedziałem. - Widzisz, nie da się wykluczyć, że wyginęli z głodu. Pomyśl, ile taki musiał jeść... Zaobserwowano, że im ktoś większy, tym ma większe problemy w razie głodu. W obozach koncentracyjnych umierali jako pierwsi więźniowie wysocy. Drobni radzili sobie lepiej. Podobnie w dżungli. Mali australopitecy zadowalali się jedną upolowaną jaszczurką. A taki gigant musiał codziennie napychać solidnie kałdun.
- Gdy Scott wyruszył na biegun południowy, zabrał ze sobą grupę polarników. Wybrał najsilniejszych, atletycznej budowy, wysokich. Podczas odwrotu okazało się, że potrzebują zwiększonych racji żywnościowych. Po prostu ich organizmy więcej spalały. Zginęli wszyscy...
- Mówił pan coś o badaniach genetycznych - przypomniał Maciek.
- Właśnie - kiwnął głową szef. - Człowiek i szympans różnią się zaledwie około 0,4% genów.
- To niewiele - mruknął nasz przyjaciel. - A jaka była różnica między nami a australopitekami?
- Około 2%. Tak więc bardziej prawdopodobne jest, że pochodzimy od szympansów niż od tamtych małpoludów.
- Równie duże są różnice oddzielające nas od pitekantropów - dodałem.
- A neandertalczycy? - zaciekawił się.
- Różnice miedzy nami a nimi były na tyle niewielkie, że prawdopodobnie mogli się krzyżować z homo sapiens - powiedział szef. - Nie wiadomo, czy potomstwo było płodne, ale być może niedobitki zostały zasymilowane i wchłonięte. Swojego czasu profesor Jerzy Gąssowski z Warszawy twierdził, że na dworcu w Ostrowcu Świętokrzyskim widział prawdziwego, rasowego neandertalczyka. Prawdopodobnie wystąpiły u kogoś cechy recesywne... Żałował, że nie zaprosił go na badania...
- Zagadka wyginięcia neandertalczyków od dawna spędza sen z powiek uczonym - włączyłem się. - Byli silniejsi niż my. Mieli półtora raza większe mózgi. Lepiej znosili chłód. A mimo to wymarli. Po osiemdziesięciu tysiącach lat władania ziemią.
- Nie da się wykluczyć, że wytępili ich przedstawiciele naszego gatunku - powiedział pan Tomasz. - W Jugosławii znaleziono taką jaskinię... Wewnątrz były kości co najmniej czterystu neandertalców, którzy zostali upolowani i zjedzeni. Zapewne przez ludzi.
- Skąd wiadomo, że kogoś zjedzono, skoro został po nim tylko szkielet?
- To proste - wyjaśniłem. - Kości porozrzucane, poprzypalane, połupane dla dostania się do szpiku, czaszki z dziurami, którymi wyciągali mózg...
- Oszczędź nam szczegółów - mruknął szef.
- Mamy problem - powiedział Maciek, gestem wskazując nam rozpadlinę koło ścieżki.
Bez słowa ukryliśmy się w niej. Maciek nasłuchiwał czegoś z uwagą.
- Co się stało? - zapytałem szeptem.
- Mam taką blaszkę - musnął ręką plakietkę naszytą na tekturkę. - Gdy pada na nią promień noktowizora, zaczyna lekko świecić.
- Czyli ktoś nas namierzył - mruknąłem. - Wojsko?
- Sądzę, że niedługo się dowiemy.
- Proponuję wyjść z rozpadliny - powiedziałem poważnie. - Jeśli już mają nas nakryć, to lepiej, żeby nas widzieli od razu. Mając noktowizory i tak nas wyśledzą, a gdyby pomyśleli, że szykujemy zasadzkę...
Maciek wsunął pistolet maszynowy pod kamienie i wyszliśmy na ścieżkę. Po chwili z góry zeszło trzech mężczyzn. Blade światło księżyca połyskiwało na karabinach i epoletach mundurów. Widząc, że nie mamy broni opuścili lufy. Najwyższy zapytał o coś gardłowym głosem. Maciek odpowiedział mu. Żołnierze oświetlili nas latarkami, po czym ryknęli śmiechem. Dowódca powiedział coś sądząc po intonacji przyjaznego i ruszyli dalej, a my powędrowaliśmy ścieżką.
- Co im powiedziałeś, że tak się roześmieli? - zapytałem.
- Takie tam - mruknął zażenowany.
- No powiedz - naciskał pan Tomasz. - Dlaczego nas puścili?
- Ten wysoki oficer zapytał, co wy za jedni. Więc powiedziałem, że jesteście amerykańskimi turystami, którzy chcieli zobaczyć, jak się przemyca wielbłądy.
- Uwierzyli?
- Jasne. Amerykańscy turyści mają tu opinię kompletnych świrów... Zresztą zapracowali na nią w pocie czoła.
Niebo powoli stawało się jaśniejsze. Dniało. Z przełęczy zobaczyliśmy wioskę.
- Mamy do przebycia jeszcze ponad dwadzieścia kilometrów, ale na dole zdobędziemy transport - powiedział Maciek.
Zeszliśmy do wioski. Zasiedliśmy na płaskim kamieniu przy jedynej drodze przecinającej osadę. Rozejrzałem się ciekawie. Nieduże chaty wykonano z plecionki oblepionej gliną. Spora ich część powstała na planie koła, ale zdarzały się też milsze oku Europejczyka - kwadratowe. Na dachu jednej z nich wypatrzyłem plecioną z gałęzi gwiazdę Dawida. Pokazałem ją szefowi.
- Falasze - wyjaśnił Maciek. - To chyba jedno z ostatnich miejsc, gdzie jeszcze żyją...
- Kim są? - zapytałem.
- To czarni Żydzi - wyjaśnił mi szef. - Większość wyjechała już dawno do Izraela.
- To prawda. Zaraz po zwycięstwie demokracji w Etiopii państwo żydowskie upomniało się o współwyznawców. Najpierw stworzono im obozy dla uchodźców w Sudanie, a zaraz potem mosty powietrzne.
- Ale skąd tu w ogóle Żydzi? - zdumiałem się. - Przecież Izrael nigdy nie prowadził działalności misyjnej, a gdy żyli w diasporach, to zachowywali odrębność i nie starali się nawracać innych ludów na judaizm.
- Mylisz się - powiedział szef. - Przypomnij sobie Ibrahima ibn Jakuba.
- Kim był? - zainteresował się Maciek
- Był kupcem, który przebył drogę znad rzeki Kamy do Hiszpanii. Po drodze opisał ludy słowiańskie, przez których ziemie peregrynował. Jego relacja jest bardzo cenna. Przypuszcza się, że celem jego wędrówki były plemiona Chazarów żyjących nad Kamą. Lud ten wyznawał właśnie judaizm.
- Wracając do twojego pytania - Maciek zwrócił się do mnie. - “Khebra Nagast”, czyli “Chwała Królów Etiopii”, najstarszy i najcenniejszy zabytek miejscowego piśmiennictwa, opisuje szczegółowo, skąd wzięli się Żydzi w tym kraju. Królowa Saby udała się na dwór Salomona, aby poznać jego wielką mądrość. Zapałali do siebie uczuciem. Z tego związku narodził się syn, Menelik. Gdy doszedł lat młodzieńczych, udał się do Palestyny, by poznać swojego ojca. Razem z nim podróżowała spora świta. W Izraelu nawrócili się wszyscy na judaizm, a Menelik otrzymał od Salomona Arkę Przymierza. Oczywiście otrzymał ją w tajemnicy, kapłani strzegący przybytku nigdy bowiem nie zgodzili się na podobny układ. Menelik zastąpił Arkę atrapą, a prawdziwą wywiózł potajemnie. Dopiero gdy był już daleko, kapłani wykryli podstęp. Wyruszyli za nim w pościg, ale było już za późno... Przybył z Arką do Etiopii i umieścił ją na wyspie pośrodku jeziora Tana. Od tamtej pory jezioro to jest święte. Gdy Etiopia przyjęła chrześcijaństwo, zwolennicy nowej religii zajęli wyspę i zawładnęli Arką. Przewieźli ją do Aksum, gdzie znajduje się po dzień dzisiejszy.
- Sądzę raczej - powiedział Pan Samochodzik - że pochodzenie ludności żydowskiej w Etiopii można wyjaśnić dużo łatwiej. Po drugiej stronie Morza Czerwonego, w Jemenie, znajdowała się w początkach naszej ery duża diaspora żydowska. Stamtąd prawdopodobnie pewne grupy ludności przybyły tutaj.
Maciek uśmiechnął się.
- To jak pan wyjaśni fakt, że Falasze praktykują odmianę judaizmu bardziej nawet pierwotną od samarytańskiej? Uznają tylko i wyłącznie Pięcioksiąg.
Pan Samochodzik zamyślił się.
- Teorie Hancoka - mruknął. - Być może Żydzi z Elefantyny ruszyli na południe...
Przypomniałem sobie naszą rozmowę na wzgórzu świątynnym w Jerozolimie.
- Czy ta Arka jest... autentyczna? - zapytałem.
Maciek kiwnął głową.
- Tak przypuszczają miejscowi chrześcijanie. Etiopia jest jednym z niewielu miejsc na świecie, gdzie taka relikwia miałaby szansę przetrwać.
- Dlaczego? - zdziwił się Pan Samochodzik.
- Ten kraj był okupowany tylko dwa razy w ciągu swojej historii liczącej około trzech tysięcy lat - wyjaśnił Maciek. - No może trzy razy, jeśli doliczymy opanowanie go przez komunistów...
- I komuniści nigdy nie próbowali dobrać się do relikwii? - zdziwiłem się.
Nasz przyjaciel uśmiechnął się.
- Jakoś nie. Ludność jest bardzo religijna. Profanacja Arki mogłaby wywołać powszechny bunt. Zresztą władze kościelne ukryły ją na wyspie jeziora Tana.
Wokoło nas stopniowo gromadzili się ludzie objuczeni pakunkami.
- Zmieścimy się wszyscy na tej ciężarówce? - zaciekawił się szef.
- Jakiej ciężarówce? - nie zrozumiał Maciek.
- No, sądziłem, że jest tu transport samochodowy - zauważył pan Tomasz. - Na tej drodze widzę ślady opon...
Nasz przyjaciel nie odpowiedział, ale wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zza chałup wyjechał autobus. Był nieco zakurzony, a lakier tu i ówdzie odsądziła korozja, ale ogólnie rzecz biorąc prezentował się nieźle. Kierowca zatrzymał się koło kamienia. Maciek pierwszy otworzył drzwi. Krzyknął coś wesoło do kierowcy i wręczył mu zwitek banknotów. Ten odliczył sobie odpowiednią liczbę, po czym zwrócił resztę wraz z dwoma biletami wydrukowanymi na malej drukarce, identycznej jak w naszych pekaesach.
- O rany, tu jest cywilizacja - wyrwało mi się.
Pan Samochodzik uśmiechnął się. Zajęliśmy miejsca w końcu pojazdu. Siedzenia były wprawdzie drewniane, ale siedziało się wygodnie. Mieszkańcy wsi wypełnili pojazd. Kierowca uruchomił silnik i ruszyliśmy naprzód.
- W życiu nie przypuszczałem, że tu można natknąć się na autobus - powiedziałem.
- Cała Etiopia pokryta jest rozwiniętą siecią komunikacji autobusowej - powiedział Maciek. - Choć na dłuższe odległości bardziej opłaca się korzystać z samolotów...
- Macie lokalne połączenia lotnicze? - osłupiałem.
- A co pan myśli, że sama nazwa Etiopia to synonim zacofania? Że tu dzicy Murzyni lepią garnki ręcznie i wypalają w ogniskach? Na południu w parkach narodowych można płacić kartami kredytowymi i wynajmować samochody. Tutejsze szpitale są najlepsze w Afryce... No, może z wyjątkiem RPA...
Pędziliśmy po dobrej asfaltowej szosie przez zagajniki akacji. Chwilami po obu stronach otwierały się rozległe pastwiska.
- Czy my aby na pewno jesteśmy w Etiopii? - zdziwił się szef. - W naszej telewizji pokazują ten kraj zawsze jako wypaloną słońcem pustynię. Wtedy też na ekranie pojawiają się konające z głodu dzieci...
- Bo klęska głodu zawsze dotyka rejonów na wschodzie. Tam jest pustynniejący step, a tu na Wyżynie Abisyńskiej klimat jest znacznie łagodniejszy i zazwyczaj nie sprawia takich przykrych niespodzianek. Nasze wielbłądy powędrują właśnie w rejony pustyni Danakil.
Podziwiałem piękne widoki. Ponad zieloną sawannę, miejscami przechodzącą w las, wyrastały potężne ciemne góry. Chwilami droga biegła krawędziami rozległych dolin, w dole drzemały spowite mgiełką oparów jeziora.
- To piękna kraina - powiedział pan Tomasz. - Aż by się chciało przyjechać tu na wakacje...
- Można - powiedział Maciek. - Tylko teraz jest zły czas, by być w Etiopii turystą. Ta przeklęta wojna i susza... Ale zapraszam za kilka lat. Pokażę wam cuda tego kraju. Możemy nawet odwiedzić ludożerców na południu. Są tu ryby w rzekach. Na jeziorze Tana nawet hipopotamy... Nad jeziorami znajdziemy piaszczyste plaże...
Powoli zapadłem w sen. Obudziło mnie delikatne potrząsanie.
- Przerwa w podróży i obiad - powiedział szef.
Wysiedliśmy z autobusu. Szosa biegła w tym miejscu krawędzią rozległego płaskowyżu. U podnóża skarpy widać było płynącą wesoło wśród skał rzekę i położoną nad jej brzegami rozległą osadę. Tu na górze stała tylko szopa. Ocieniały ją rozłożyste akacje. Na zewnątrz, pod drzewami, ustawiono kilkanaście stołów i ław. Zajęliśmy miejsca. Zaraz też pojawił się ktoś w rodzaju kelnera i zebrał zamówienia. Za nas zamawiał Maciek.
Po kilku minutach zagłębiliśmy widelce w czymś w rodzaju leczo. W każdym razie potrawę przygotowano z dużej ilości warzyw, głównie dyni, z dodatkiem mielonego mięsa. Szybko nasyciliśmy głód. Do popicia była woda, ale Maciek pokręcił ostrzegawczo głową.
- Wasze organizmy nie są przyzwyczajone do tutejszej flory bakteryjnej - powiedział.
Poszedł porozmawiać z kucharzem i po chwili stanęły przed nami trzy butelki coca-coli. Nalepki pokrywały amharskie hieroglify, ale charakterystyczny kolor i kształt butelek nie pozwoliły się pomylić.
- Kto by pomyślał - mruknął szef. - Afryka...
- Powinni panowie odwiedzić jeszcze sąsiednie kraje - powiedział Maciek. - Kenia dorabia się na turystach, Uganda na boksytach, Nigeria na ropie i diamentach... Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to za 20-30 lat tu będzie raj na ziemi. Choć na razie nie wygląda to najlepiej. Ale i tak w porównaniu z czasami komunistycznymi nastąpił ogromny postęp.
Pasażerowie zjedli i zgromadzili się koło autobusu. Ostatni od stołu wstał nasz kierowca. Pogmerał chwilę przy silniku, najwyraźniej przeciągając chwilę zajęcia miejsca za kierownicą, po czym wreszcie ruszyliśmy w dalszą drogę.
- Kiedy byłem mały, często wyobrażałem sobie Afrykę - powiedziałem w zadumie. - Ale teraz, gdy już jestem tutaj...
- Popatrz wokoło. Widziałeś kiedyś podobnie urokliwy kraj? - huknął pan Tomasz.
Kiwnąłem głową w zadumie.
- Polska też wygląda nieźle - powiedziałem.
Uśmiechnął się przyznając mi rację.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
KLASZTOR WYKUTY W SKAŁACH • NOCNY POSIŁEK • DLACZEGO JEDZIEMY DO AKSUM • KOPALNIA I HUTA SREBRA • ZAMEK KALEBA • ŚLADY GOTYKU
Było już dość późne popołudnie, gdy Maciek wstał z miejsca i poszedł pogadać z kierowcą. Niebawem pojazd zatrzymał się w szczerym polu. Wysiedliśmy.
- I co dalej, szary człowieku? - zażartował Pan Samochodzik.
- Tędy - Maciek wskazał wąską ścieżkę pnącą się do góry. - Mamy do przejścia jakieś dziesięć kilometrów.
Ruszyliśmy pod górę. Ścieżka była wyłożona dobrze ubitymi kamieniami. Przypomniała mi się kamienista Śląska Droga prowadząca na Śnieżkę. Minęliśmy pochylony kamienny słup pokryty zatartymi przez czas znakami.
- To mogłoby być turystyczne eldoradu - powiedział szef. - Trzeba tylko zakończyć tę idiotyczną wojnę i rozreklamować kraj.
- Ano trzeba - uśmiechnął się Maciek. - Powoli to pewnie nastąpi. Problem tylko w odległości...
Minęliśmy monumentalne ruiny wzniesione z kamiennych bloków.
- Tu był dawniej klasztor - powiedział nasz przyjaciel. - Spalili go ludzie Grania w XVII wieku. Ocalały tylko zabudowania położone wyżej. Najeźdźcy nie zdołali ich zdobyć mimo półrocznego oblężenia.
Niebawem zatrzymaliśmy się pod skalną ścianą. Z góry zwisała sznurowa drabinka. Maciek ruszył pierwszy po bambusowych stopniach do góry, pan Tomasz poszedł w jego ślady, a ja zabezpieczyłem tyły. Znaleźliśmy się u wylotu wąskiego wąwozu o stromych ścianach wzniesionych przez przyrodę z czerwonawego tufu wulkanicznego. Stała tu drewniana ławka, a obok przy słupku wisiał nieduży mosiężny róg pozieleniały ze starości. Maciek ujął go do ust i zatrąbił. Następnie zachęcił nas, abyśmy siedli na ławce.
- Trzeba będzie trochę poczekać - powiedział.
Usiedliśmy. Powietrze przed wieczorem zrobiło się nieco chłodniejsze. Niebawem ścieżką nadszedł młody mnich. Powtórzył się rytuał z całowaniem krzyża znany nam już z Jerozolimy. Tym razem trzykrotnie dotknął naszych czół, po czym wdał się w krótką rozmowę z Maćkiem.
- Asygnatę zrealizują jutro - powiedział nasz przyjaciel. - Na razie zachęcają, żebyśmy rozlokowali się w jednym z opuszczonych eremów.
Ruszyliśmy za naszym przewodnikiem. Jak się okazało z bliska, otwory w ścianach były wejściami do mnisich cel. Z większości zwisały liny.
- Napowietrzna wioska - mruknął Pan Samochodzik. - Faktycznie, jeśli odcięli drabinę, to mogli bronić wejścia do wąwozu całymi miesiącami. A nawet gdyby wrogowie wdarli się tutaj, każda cela stanowiła osobny punkt obrony.
- Niektóre są połączone korytarzami wykutymi w skałach - wyjaśnił nasz przyjaciel. - - To najstarsza część klasztoru. Ten poniżej zbudowano w XIV wieku. Teraz żyją tylko tutaj.
Przewodnik wskazał nam ciemny otwór w ścianie jakieś trzy metry nad dnem wąwozu. O ścianę oparta była wysoka, ale solidna drabina. Wspięliśmy się na górę. W skale wykuto sporą salę, w ścianie czerniało przejście do kolejnego ciasnego pomieszczenia. Na podłodze widać było krąg przepalonych kamieni. Na ścianach pozostały smugi odwiecznego kopciu. Pod sufitem widać było otwór prowadzący na zewnątrz.
- Chyba kuchnia - zauważył szef. - Tam prawdopodobnie zamknięty tu eremita gotował sobie posiłki.
Znaleźliśmy kilka składanych łóżek oraz świeżo wyprane koce. Maciek odszukał wiązkę chrustu i po chwili w palenisku płonął wesoły ogień. Chłopak zszedł na dół i ze źródła przyniósł dzban wody. Wlał wodę do mosiężnego kociołka i zawiesił go nad paleniskiem. Po kilku minutach raczyliśmy się mocną herbatą z glinianych kubków. Na zewnątrz powoli zapadał zmierzch.
- No cóż, wróciliśmy do czasów eremów i “Ojców z Pustyni” - powiedział w zadumie szef. - Tak wyglądały początki życia zakonnego w Egipcie i Kapadocji. Mnisi w miękkiej skale drążyli dla siebie cele. W niszach ściennych trzymali swój dobytek, zwłaszcza księgi.
- Podobne pomieszczenia badają polscy archeolodzy w klasztorze pod wezwaniem świętego Michała Archanioła w oazie Fajum - dorzuciłem.
Z zewnątrz rozległo się wołanie. Maciek wychylił się z okna i przez chwilę konwersował z mnichem.
- Proszą nas na nabożeństwo wieczorne - powiedział.
Pan Tomasz poskrobał się z frasunkiem po głowie.
- Właściwie to nie wiem, czy powinniśmy jako katolicy?
- To też chrześcijanie - uśmiechnął się nasz towarzysz. - Pomijając drobne utarczki z jezuitami, nigdy nie sprzeciwiali się Rzymowi, choć z racji oddalenia kontakty z papieżami utrzymywali raczej sporadyczne.
- Nie umiemy się modlić po amharsku.
- Oni tu chyba używają w modlitwach języka gyez - droczył się. - Będzie im miło, jeśli weźmiemy udział.
Zeszliśmy na dół i podążyliśmy za naszym przewodnikiem. Za zakrętem wąwóz rozszerzał się. Stał tu niewielki kościół nakryty drewnianym dachem. Kamienne mury wyglądały na bardzo stare. Podobnie jak w wielu świątyniach wschodnich musieliśmy zrzucić obuwie. Wnętrze świątyni oświetlały świece. Wątle płomyki rozpraszały nieco mrok, ale sufit pozostał plątaniną cieni. Powoli zbierali się mnisi. Było ich kilkudziesięciu. Za ołtarzem widniała zasłona, która na przeciągu lekko drżała.
Nie wiem, o czym było kazanie, jednak odprawiający nabożeństwo musiał wspomnieć o nas, zauważyliśmy bowiem wiele życzliwych uśmiechów skierowanych pod naszym adresem. Msza trwała nieco ponad godzinę. Potem zostaliśmy zaproszeni do refektarza na posiłek. W niedużej sali stały ciężkie drewniane stoły. Każdy dostał dwie pajdy chleba i niewielką miskę jakiejś cieczy. Zauważyliśmy, że mnisi maczają chleb w miskach i postąpiliśmy tak samo. Szef długo i w skupieniu smakował niecodzienny posiłek
- To olej lniany - zawyrokował wreszcie.
- Dziś piątek - powiedział Maciek. - Dzień postu.
Zjedliśmy i pożegnaliśmy zgromadzenie. W naszej celi było ciepło i przytulnie. Zapaliliśmy sobie dwie świece.
- Czuję się lepszy - powiedział szef.
- Co znajduje się za tą zasłoną w kościele? - zagadnąłem Maćka.
- Najświętsze świętych, serce sanktuarium - wyjaśnił. - To w pewien sposób odwzorowanie świątyni Salomona. Przybytek oddzielony kotarą.
- A w nim Arka Przymierza - mruknąłem w rozmarzeniu.
- Prawie pan zgadł - powiedział poważnie. - Przechowują tam Tabot.
- Tabot? - nie zrozumiałem.
- Kamienną płytę będącą symbolem Arki Przymierza przechowywanej w Aksum, a może tylko jej zawartości - kamiennej płyty, którą Mojżesz zniósł z góry Synaj. Jednej z płyt.
- Widziałeś kiedyś coś takiego? - zagadnął szef.
- Nigdy. Każda świątynia ma własny Tabot. Nikomu nie wolno go oglądać. Przechowywany jest w skrzyni albo owinięty kosztowną materią. Włosi podczas okupacji w latach trzydziestych zrabowali kilka. Stąd wiadomo jak wyglądają...
- Czyli w Arce w Aksum znajduje się kamienna płyta albo dwie płyty - zauważył szef. - Do tego naczynie z manną i chleb pokładny...
- Teoretycznie tak - powiedział Maciek. - Ale czy tak jest, nie wiadomo. Arki nigdy się nie otwiera. Jej moc mogłaby porazić świętokradcę.
- To skąd wiadomo, że jest prawdziwa? - zapytałem.
- W kaplicy w Aksum następują cudowne uzdrowienia - powiedział Maciek. - Jako chrześcijanin będący wyznawcą etiopskiego kościoła koptyjskiego wierzę, że Arka w Aksum jest autentyczna.
Sądziłem dotąd, że jest katolikiem. Sam nie wiem dlaczego.
Szef opadł wygodnie na łóżko.
- Oddaliliśmy się nieco od celu naszych poszukiwań - zauważył sennie. - Mieliśmy szukać śladów naszego poselstwa, a tymczasem badamy religię panującą w Etiopii. A wszystko za pieniądze podatników.
Maciek wytrzeszczył oczy.
- Jak to oddalacie się od celu poszukiwań? - zdziwił się. - Przecież cały czas zbliżamy się do celu.
- No, odwiedziliśmy miejsce znalezienia tubusu - przyznał pan Tomasz. - Ale późniejsze działania są całkowicie sprzeczne z celem podstawowym.
- Przecież podróżujemy do Aksum? - nadal był zdziwiony.
- Robimy sobie miłą wycieczkę... - mruknąłem.
- Sądziłem, że panowie to wiedzą... W Aksum była stolica Etiopii. Myślałem, że chcą panowie odwiedzić królewskie archiwa i poszukać dokumentów z czasów wizyty poselstwa.
Szef poderwał się na równe nogi.
- Dlaczego nic nie powiedziałeś?
- Sądziłem, że skoro podróżujemy do Aksum, sami panowie dawno się domyślili, po co.
Roześmiałem się.
- Przeceniłeś nas - powiedziałem. - Jeśli chodzi o ten kraj, jesteśmy straszliwymi ignorantami...
- No cóż - powiedział - Będzie jeszcze czas liznąć trochę wiedzy.
Poszliśmy spać.
Obudziłem się o świcie. Słońce zaglądało nieśmiało do wąwozu. Powietrze w eremie było chłodne i krystalicznie czyste. Podszedłem do wejścia i wyjrzałem. Dnem wąwozu przechodził starszy mnich. Zauważył mnie i wykonał dziwny gest unosząc rękę. Zapewne miało to być powitanie, zmałpowałem go naprędce, uśmiechnął się przyjaźnie i ruszył dalej.
Niebawem obudził się też Maciek.
- No cóż - powiedział - szósta rano. W klasztorze wszyscy już dawno na nogach. Udajmy się więc do kancelarii, aby odebrać mój zarobek.
- Idźcie, ja jeszcze trochę poleżę - odezwał się Pan Samochodzik.
Powędrowaliśmy dnem wąwozu. Minęliśmy kościół i niebawem znaleźliśmy się w sporej okrągłej dolinie. Wyglądała jak wybita w ziemi potężnym uderzeniem gigantycznej pięści. Otaczające ją czarne skalne ściany wyglądały na wyjątkowo niedostępne. Średnicę jej oceniłem na dwa kilometry.
- Krater wygasłego wulkanu? - zdziwiłem się.
- Tak. Raczej nie jest to dziura wybita przez meteoryt, bo klasztor wydrążono w tufach wulkanicznych - wyjaśnił Maciek. - Gleba tu stosunkowo żyzna, mogła wykarmić mnichów podczas oblężenia. Poza tym jest tu jeszcze coś - wskazał mi nieduży dymiący komin u stóp ściany.
Pośrodku doliny znajdował się spory staw o błękitnej wodzie. Wokoło ciągnęły się pola uprawne i niewielkie sady. Na polach pracowali mnisi. Nad samym stawem także coś robili brodząc po kostki w wodzie.
- Sadzą ryż - wyjaśnił.
- Co takiego? - zdumiałem się. - Ryż?
- Tak. Jest znacznie wydajniejszy niż zboże, poza tym czasem trzeba trochę urozmaicić dietę.
Ruszyliśmy ścieżką wzdłuż zagoników kierując się w stronę komina. Gdy podeszliśmy bliżej, zauważyłem sagi drewna oraz kilka dymiących pagórków nakrytych darnią.
- Mieleże do wypalania węgla drzewnego - wyjaśnił Maciek. - Technika tu trochę średniowieczna, ale ogniwa fotoelektryczne do obsługi pieców elektrycznych trochę za dużo kosztują... Klasztor prowadzi szeroko zakrojoną działalność misyjną i charytatywną i nie może sobie pozwolić na takie inwestycje.
Przy pagórkach krążył jeden z mnichów. Pozdrowił nas. Za piecami było widać w ziemi kilka głębokich szybów. Z ich czeluści dobiegały odgłosy kucia. Na drewnianych paletach leżały kawałki żółtej skały.
- Rudy są bardzo ubogie - powiedział Maciek. - Właściwie na granicy opłacalności wydobycia, ale jak na potrzeby klasztoru...
Weszliśmy do niskiego długiego budynku. Wewnątrz wrzała praca. Kosze z rudą wysypywano na obite stalową blachą stoły. Kilkunastoletni chłopcy oglądali kawałki kamienia. Jedne od razu wrzucali do rynienek, inne odrzucali na bok, jeszcze inne rozbijali młotami. Co jakiś czas przechodził obok starszy mnich i zawartość pojemników przesypywał do kosza. Ruszyliśmy w ślad za nim. Zatrzymał się koło sporego pieca. Właśnie go napełniano, sypiąc na przemian warstwy węgla drzewnego i rudy. Dodawano też jakieś kamienie.
- W wysokiej temperaturze siarczki i chlorki srebra rozpadają się - wyjaśnił Maciek. - Wytop trwa kilka godzin.
Opodal właśnie rozbito kolejny piec. Mnisi wybierali szczypcami zastygłe grudki metalu spomiędzy węgli.
- Technika podobna do tej, jaką u nas przed tysiącem lat wytapiano żelazo w dymarkach - zauważyłem.
- Żelazo tu produkują huty - uśmiechnął się Maciek - ale po wsiach kowale czasami jeszcze wytapiają z rudy.
Kawałki metalu wrzucano do dużego tygla, pod którym płonął ogień. Mnisi tłoczyli miechami powietrze. Jeden z nich stał obok z czymś w rodzaju czerpaka na długim kiju usuwał pływające po powierzchni metalu zanieczyszczenia. W jakiej temperaturze topi się srebro? Nieco ponad 960°C. Cofnąłem się odruchowo. Jeden z mnichów pokręcił korbką i z małej śluzy z boku tygla popłynął strumyk płynnego metalu.
Przeszliśmy aż na koniec, gdzie ciekły metal płynął glinianą rynienką do kamiennych form. Młody mnich, może szesnastoletni, czekał, aż forma napełni się do określonej wysokości, po czym podsuwał kolejną, a w stygnącym metalu odbijał pieczęć. Formy, w których srebro już zastygło, były rozczepiane. Srebrne cegiełki trafiały teraz na stół, gdzie w towarzystwie dwóch mnichów siedział mężczyzna w okularach wyglądający na urzędnika. Najpierw kładł każdą sztabę na wadze elektronicznej. Odczytaną wartość od razu wycinał szybkoobrotowym frezem na powierzchni metalu. Następnie nakrapiał każdą sztabkę cieczą z buteleczek i oglądał powstające na powierzchni plamy, po czym ze stojaka wybierał wybijak zakończony odpowiednią puncą i mocnym uderzeniem wybijał próbę. Ktoś inny zapisywał każdą sztabkę do grubego kajetu. Na nasz widok uśmiechnęli się, ale nie przerwali pracy. Sztabki składano do ciężkiej metalowej skrzyni. Maciek podszedł do stojącego obok niej mnicha i podał mu papier z asygnatą. Ten dłuższą chwilę studiował dokument, po czym zdjął z wieszaka ortalionową torbę, podobną do tych, jakich w Polsce używają Wietnamczycy handlujący tekstyliami, i zaczął spokojnie przekładać do niej sztabki. Włożył ich dziesięć. Torbę zawiesił na wadze. Maciek odczytał wynik na ekranie i kiwnął głową. Zarzucił torbę na ramię.
- No i załatwione - powiedział. - Możemy ruszać dalej.
Powędrowaliśmy przez krater.
- No i co ciekawego widzieliście? - zagadnął szef, gdy wdrapaliśmy się do celi.
- Kopalnię i hutę srebra - wyjaśniłem. - Tu ciągle jeszcze wytapiają kruszec na węglu drzewnym.
- Srebro? - mruknął Pan Samochodzik. - Więc masz już pieniądze za wielbłądy.
- Mam - kiwnął głową nasz przyjaciel. - Trzeba je tylko przepakować.
Wysypał połyskujący stos sztabek na stół. Zaczepił jedną sznurkiem i uderzył w nią kluczem. Powietrze wypełnił cudowny dźwięk. Przypomniałem sobie rdzewiejące wagony złotego pociągu i dźwięk sztabki złota odrzucanej przez Zosię.
Owinęliśmy zarobek Maćka w gazety i starannie upchnęliśmy w plecakach. Wreszcie opuściliśmy gościnne schronienie. Niebawem staliśmy na skraju szosy w miejscu, gdzie wysiedliśmy poprzedniego dnia z autobusu.
- No to trzeba będzie trochę poczekać - powiedział Maciek.
- Jak długo? - szef popatrzył na zegarek.
- Trudno ocenić. Część autobusów kursuje według rozkładu, ale są też autobusy-widma, jeżdżące poza rozkładem.
- I zapewne bez tablic rejestracyjnych - dodałem.
- Zdarza się.
Niebawem nadjechał rozklekotany autobus. Wgramoliliśmy się do wnętrza. Maciek podał kierowcy kilka banknotów, a on wydal nam resztę i trzy bilety z tektury ozdobione pieczątką i zamaszystym gryzmołem.
- No i w drogę - powiedział Maciek. - Za cztery lub pięć godzin będziemy w Aksum.
Podziwiałem krajobraz migający za oknem. Zagajniki ustąpiły miejsca pastwiskom, ale później znowu zagłębiliśmy się w lasach.
- Wspominałeś coś o najeździe arabskim, który doprowadził do zniszczenia tego klasztoru położonego na stoku - odezwał się Pan Samochodzik, którego widać nudziło bezproduktywne podziwianie widoków migających za pękniętą szybą pojazdu.
- Tak... Jak wspomniałem, kraj ten zamieszkiwała ludność praktykująca jedną z form judaizmu. W IV wieku naszej ery dotarli tu z północy chrześcijanie. Etiopska tradycja czci obecnie siedmiu pierwszych misjonarzy, którzy przynieśli tu naukę Chrystusa. Dość szybko, w ciągu dwu stuleci, kraj ten był schrystianizowany. Kościół etiopski zawsze podlegał patriarchatowi w Aleksandrii. Prawdopodobnie impuls chrystianizacyjny przyszedł właśnie stamtąd. Po drugiej stronie Morza Czerwonego, w dzisiejszym Jemenie, także żyła pewna grupa Żydów, którzy następnie, choć nie wszyscy, przyjęli naukę Chrystusa. Niestety w VII wieku pojawił się Mahomet i narzucił plemionom arabskim praktykującym liczne religie nową wiarę - islam. Muzułmanie wtargnęli do Egiptu zajmując początkowo deltę, a później posuwali się w górę rzeki. Nawracali miejscowych Koptów w dość brutalny sposób. Wszystkim jeńcom wziętym w bitwach proponowali islam albo śmierć. Etiopczycy wówczas w porozumieniu z władcami Bizancjum uderzyli na południowy Jemen i opanowali go.
Po pewnym czasie jednak zostali wyparci. W X wieku Arabowie założyli swoje osady na terenie Dżibuti i południowej Somalii. W 1529 roku władca arabski Grań najechał Etiopie. Doszło do blisko trzydziestoletniej wojny. Cesarz uciekł przed najazdem i na wyżynach zorganizował bohaterską obronę. Na zajętych terenach najeźdźcy palili kościoły i archiwa. Niszczyli dzieła sztuki i wyrzynali w pień całe wioski. Mimo to niektórzy etiopscy możnowładcy przeszli na stronę Półksiężyca... Cesarz dwukrotnie cudem uniknął schwytania, raz na polu bitwy spotkał się z Graniem, ale muzułmanin był dobrze chroniony. Po śmierci cesarza dalsze działania wojenne prowadziła jego żona w imieniu małoletniego następcy tronu. Sytuację uratował oddział 400 muszkieterów przysłanych na pomoc przez króla Portugalii. Wprawdzie wielu zginęło, ale przechylili szalę zwycięstwa na stronę chrześcijan. Straty w sferze kultury były niepowetowane - dokończył. - Cesarz Klaudiusz wprawdzie wydał trzy tysiące uncji złota na odbudowę zniszczonych kościołów i ponowne spisanie zniszczonych rękopisów, jednak do tej pory odczuwa się skutki barbarzyńskiego spalenia archiwów. Spora część historii tego ludu przepadła...
Powoli podróż znużyła mnie. Walczyłem z przypływem senności, aż wreszcie poddałem się i zapadłem w sen z czołem opartym o drewniany nagłówek siedzenia. Obudziło mnie delikatne potrząsanie. Otworzyłem oczy. Autobus stał. Było już chyba późne popołudnie.
- Aksum? - zapytałem półprzytomnie.
- Tak. Wreszcie dojechaliśmy - powiedział Pan Samochodzik. - Chodź, trzeba poszukać jakiejś kwatery.
- Chodźcie za mną - powiedział Maciek. - Mam tu takie tymczasowe lokum...
Powędrowaliśmy przez zakurzone ulice. Minęliśmy ogromny owalny zbiornik na wodę wykuty w skale. Na dnie stała woda pokryta zielonym kożuchem rzęsy wodnej.
- Sadzawka królowej Saby - wyjaśnił nasz przyjaciel. - W święto Timket odbywają się tu uroczystości poświęcenia wody.
Za sadzawką ciągnęły się ruiny. Skierowaliśmy się do posępnej wieży z czarnego granitu, leżącej z boku kompleksu. Jak się z bliska okazało, wieża posiadała zupełnie współczesne stalowe drzwi zaopatrzone w kilka zamków. Maciej wyciągnął z kieszeni klucze i po chwili zagłębiliśmy się w ciemny korytarz. Kręcone schody zaprowadziły nas do dużej sklepionej ściany na szczycie.
- Mój ojciec stwierdził, że powinniśmy mieć jakieś lokum w Aksum - wyjaśnił Maciek. - Wyremontowaliśmy dach.
- Co to za budynek? - zainteresował się szef.
- Nazywają go zamkiem Kaleba - powiedział.
- A nie wiesz może, z jakiego okresu pochodzi ta baszta?
- Nie wiem. A dlaczego pan pyta?
Szef popatrzył w zadumie na łupki podtrzymujące sklepienie.
- Kamienie ułożone w gotycki łuk analogicznie jak w europejskich budowlach - powiedział. - Sądzę, że to wznieśli biali ludzie.
- Możliwe - powiedział. - W czasach wojny z Graniem działali tu Portugalczycy. Wysłano też kilka misji katolickich do Etiopii.
- Ale Portugalczycy grasowali tu w XVII wieku, a to mi wygląda bardziej na XII lub XIII.
Maciek rozstawił nam łóżka polowe.
- Również kościoły wykute w Lalibela wznieśli wedle legend biali ludzie... Pochodzą z XIII wieku.
Pan Samochodzik oświetlił latarką jeden z kątów pomieszczenia. Na tynku widać było zatarte resztki fresków.
- Inskrypcje miejscowe - mruknął. - Ale mogły powstać dużo później niż ściana...
- Jutro niedziela - zauważyłem. - Nic nie załatwimy.
- Wręcz przeciwnie - uśmiechnął się nasz przyjaciel. - To dzień pracujący...
- Roboczy - poprawiłem go machinalnie.
- Więc w Etiopii dniem wolnym jest sobota?
Pokręcił przecząco głową.
- Piątek, jak u Arabów? - zainteresował się szef.
- Środa - wyjaśnił Maciek.
Zatkało nas. Popatrzyłem bezradnie na Pana Samochodzika.
- Dlaczego środa? - zagadnął.
- To dzień, w którym urodził się Chrystus - wyjaśnił Maciek.
- Coś podobnego - mruknął szef. - Nigdy bym się nie domyślił...
- Jeszcze jedna rzecz, której nie wiedzieliśmy - powiedziałem. - A więc jutro odwiedzimy archiwa. Będziesz nam potrzebny jako tłumacz...
Chłopiec poważnie kiwnął głową.
- Nie znam wszystkich starych alfabetów - powiedział. - Ale wśród pracowników archiwum z pewnością znajdziecie kogoś władającego angielskim albo rosyjskim. Na razie zjedzmy coś.
Z plecaka wyciągnął puszkę mielonki i drugą z kompotem owocowym. W ściennej niszy były naczynia i sztućce. Kolacja smakowała nam nadzwyczajnie. Godzinę później siedziałem na krześle patrząc w zadumie na krwistoczerwony zachód słońca. Wokoło ruin ciągnęły się setki niewielkich domów lepionych z gliny lub wzniesionych z wyszabrowanych w rozwaliskach kamieni. Ludzie pędzili kozy z pastwisk. Gdzieś powiewały jakieś kawałki tkaniny. Ktoś zrobił sobie przepierkę, a może to farbiarz suszył płótna?
- O czym myślisz? - zapytał szef.
- Czy naprawdę temu krajowi grozi głód? - zapytałem. - Wszędzie widać stada zwierząt i pola uprawne.
- Wędrujemy przez najbardziej żyzną część Etiopii - powiedział Maciek. - Gdybyście zobaczyli pustynię Danakil... Głębokie zapadliska tektoniczne wypełnione tężejącymi solankami... A przecież i tam żyją ludzie. Byłem tam raz z ojcem, trzy lata temu. Chcieliśmy zrobić pomiary głębokości depresji pośrodku pustyni. Altimetr wykazał ponad tysiąc dwieście metrów poniżej poziomu morza.
- Co to jest altimetr? - zagadnął szef.
- Urządzenie do pomiaru wysokości nad poziomem morza. Tysiąc dwieście metrów to nieco niżej niż Wyżyna Abisyńska...
Nagle poczułem oszołomienie.
- Altimetr pokazał depresję głęboką na ponad kilometr!?
Maciek bez mrugnięcia okiem kiwnął głową.
- Tyle nam wyszło. Ojciec nic był pewien, czy urządzenie działa prawidłowo. W każdym razie wysłaliśmy zawiadomienie o tym do National Geographic Society, ale dotąd nie dostałem odpowiedzi.
Byliśmy bardzo zmęczeni, więc niebawem poszliśmy spać.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
PARK STEL • SANKTUARIUM ARKI PRZYMIERZA • BIBLIOTEKA CESARSKA • CZY NASZA MISJA JEST ZAKOŃCZONA? • NOCNY LOT DO SUDANU • KONTRABANDA • SKOKI SPADOCHRONOWE • W POTRZASKU
Obudziliśmy się wczesnym rankiem. Zjedliśmy lekkie śniadanie.
- Bibliotekę otwierają później - powiedział Maciek - Co panowie na to, aby zwiedzić trochę Aksum?
- Jesteśmy jak najbardziej za - uśmiechnął się szef - ale chcielibyśmy też rzucić okiem na lochy pod tą basztą.
Nasz przyjaciel kiwnął głową.
- Nic w nich ciekawego. Ale oczywiście możemy się przejść. Wzięliśmy latarki i niebawem zagłębiliśmy się w plątaninę podziemnych korytarzy. Faktycznie nie były specjalnie ciekawe. Pan Tomasz oświetlał ściany latarką. Nieoczekiwanie spod warstwy zacieków błysnęło coś czerwonego.
- Nic ciekawego - mruknął Pan Samochodzik. - Freski, gwiazda Dawida wpisana w okrąg. A to chyba był czerwony krzyż templariuszy...
Na niższej kondygnacji stały dziwne kamienne skrzynie. Był zbyt krótkie i zbyt szerokie, by można było uznać je za sarkofagi.
- Pewnie tu trzymali skarby - zauważyłem.
- Kto? - nie zrozumiał przełożony.
- Templariusze.
- Za dużo ci opowiadałem o swoich przygodach - westchnął. - Poza tym fakt, że na ścianie wyobrażono ich symbol, jeszcze o niczym nie świadczy.
- Jak to? - zdumiałem się.
- To może być przypadkowa zbieżność. Gdyby były tu napisy w dwunastowiecznej łacinie albo na przykład sarkofagi z rzeźbami rycerzy na wiekach, to co innego...
Opuściliśmy lochy. Baterie już się kończyły, postanowiliśmy oszczędzać je na poważniejsze zadania.
Przeszliśmy przez miasto i znaleźliśmy się w dość rozległym parku. Pomiędzy akacjowymi zagajnikami stały imponujące kamienne stele. Te mniejsze miały wysokość kilku metrów, te najwyższe - kilkunastu lub kilkudziesięciu. Kilka szczególnie wielkich leżało na ziemi popękanych.
- Imponujące - powiedział szef. - Z jakiego okresu pochodzą?
- Prawdopodobnie wzniesiono je w VIII lub IX wieku naszej ery. Przypuszcza się, że mogą być stelami grobowymi ówczesnych cesarzy Etiopii, ale dokładnych badań nigdy nie przeprowadzono.
- W pierwszej chwili sądziłem, że to ślad wpływów egipskich - mruknął Pan Samochodzik. - Nad brzegami Nilu obeliski wznoszono jednak od XVI dynastii do okresu wpływów rzymskich, czyli ostatnie powstały przeszło sześćset lat wcześniej...
- Możliwe, że jacyś Etiopczycy zapuścili się na południe i widząc ślady dawnej świetności postanowili skopiować je u siebie - zauważyłem.
- Nie da się wykluczyć - kiwnął głową Maciek. - Zwiedzamy dalej?
Ruszyliśmy. Miasto było jak wymarłe. Zwróciłem na to uwagę Maćkowi.
- To łatwo wyjaśnić - powiedział. - W XVI wieku stolicę przeniesiono do miasta Gonder nad brzegami, no może przesadziłem, nieopodal świętego jeziora Tana. Obecnie mieszka tu 10% dawnej liczby ludności.
- Jeśli wraz ze stolicą przeniósł się dwór cesarski, to przybyliśmy na próżno - zauważyłem. - Z pewnością w tutejszych archiwach nie znajdziemy śladów naszego poselstwa.
- Bądźmy dobrej myśli - uśmiechnął się Maciek. - W archiwum w Aksum zgromadzono dokumenty i ich kopie z całego obszaru północnej Etiopii. Ale archiwum otwierają o dziesiątej, a tymczasem jest dopiero ósma, więc jeśli macie ochotę poznać jeszcze trochę miejscowych zabytków... - uśmiechnął się figlarnie.
- Oczywiście, że chcemy - powiedział szef.
- W takim razie proszę za mną.
Ruszyliśmy przez rozległe klepisko i niebawem stanęliśmy przed murem wzniesionym z brązowego bazaltu. W murze znajdowała się brama pilnowana przez dwóch strażników z pistoletami maszynowymi. Obrzucili nas uważnymi spojrzeniami, ale widocznie nie wyglądaliśmy groźnie, bo z powrotem zastygli w pomnikowych pozach. Musieliśmy zrzucić buty.
- Sądziłem, że zakaz wstępu w obuwiu odnosi się tylko do świątyń - zdziwił się Pan Samochodzik.
- To miejsce jest dość szczególne - powiedział Maciek poważnie.
Weszliśmy na ciasny brukowany dziedziniec. Wznosił się na nim spory kościół wzniesiony z bazaltowych bloków oraz niewielka kaplica. Płyty dziedzińca były nierówne, wytarte przez miliony stóp pielgrzymów.
- O tej porze jest jeszcze pusto - wyjaśnił Maciek.
Odwrócił się w stronę kaplicy, nieoczekiwanie padł na twarz i uniósłszy złożone dłonie nad głową zaczął modlić się na głos po amharsku.
Szef popatrzył na mnie zdumiony. Wzruszyłem ramionami. Nic z tego nie rozumiałem. Ukląkłem na bruku i przeżegnawszy się odmówiłem modlitwę. Pan Samochodzik poszedł w moje ślady. Maciek nadal wyrzucał z siebie modlitewne inwokacje w miejscowym dialekcie. Stanęliśmy w cieniu i czekaliśmy, aż skończy. Wreszcie podniósł się z rozjaśnioną twarzą.
- Ona jest tam - wskazał kaplicę.
Wtedy oświeciło mnie.
- Arka Przymierza - powiedziałem. - To sanktuarium Arki Przymierza...
Kiwnął głową potwierdzając moją uwagę. Szef podszedł bliżej. Po kilkunastu rzeźbionych stopniach można było wejść do drzwi zabezpieczonych kratą. Pan Samochodzik postawił nogę na pierwszym. W drzwiach stanął mnich ubrany w brązową szatę i ostrzegawczo uniósł rękę. Maciek złapał pana Tomasza za kurtkę.
- Nie wolno - powiedział.
Ale Pan Samochodzik już sam to zrozumiał, bo cofnął się. Mnich uśmiechnął się przyjaźnie, po czym wycofał się do kaplicy. Między prętami kraty snuły się stróżki dymu z kadzidła.
- Nikomu nie wolno wchodzić do sanktuarium - wyjaśnił Maciek. - Tylko strażnik Arki może tam przebywać. Jemu za to nie wolno wychodzić, chyba że Arka opuszcza sanktuarium.
- Opuszcza? - zdziwiłem się. - I wtedy można ją zobaczyć?
- Nie bezpośrednio. Jest owinięta kosztownymi materiałami. Ale co roku w procesji podczas święta Timket jest obnoszona wokół miasta. Za rządów komunistów wywieziono ją na jedną z wysp na jeziorze Tana.
- Czyli tylko ten człowiek zna tajemnice, którą kryje?
- No, nie - pokręcił głową Maciek. - Decyzję o otwarciu Arki może podjąć tylko metropolita, ale nawet jemu nie wolno wejść do środka. Tylko strażnik Arki może jej dotykać i palić przed nią ofiarne kadzidło.
- Ale nie wolno mu jej otworzyć - westchnąłem.
- Po co? I tak wiadomo, co zawiera - Maciek wzruszył ramionami. - Czas na nas.
Na placu pojawili się kolejni pielgrzymi. Niektórzy z szacunkiem dotykali schodów, nikt nie odważył się dotknąć ściany. Wycofaliśmy się i założyliśmy na zewnątrz buty.
- Prawda pozostaje zakryta - mruknął szef. - Nigdy pewnie jej nie poznamy.
- Tak chyba będzie lepiej - powiedziałem. - Niech pan sobie przypomni historię z Całunem Turyńskim. Kościół zezwolił na jego badanie. Wyniki badań wykazały, że mógł powstać w średniowieczu i od razu spadło zainteresowanie ta relikwią. Arka Przymierza nie została zbadana. Wyobraża pan sobie, co by się działo, gdyby okazało się, że nie jest prawdziwa? Miliony mieszkańców tego kraju straciłoby wiarę...
- Arka jest prawdziwa - powiedział Maciek. - Tu na dziedzińcu dochodziło do cudownych uzdrowień.
Minęliśmy ponownie sadzawkę królowej Saby i zbliżyliśmy się do potężnego gmachu wzniesionego z kamiennych bloków. Bloki tu i ówdzie wzmocniono ordynarnym betonem.
- Pamiątka po czasach włoskiej okupacji - wyjaśnił nasz przyjaciel - Mieli oryginalne metody restaurowania zabytków. Oczywiście cudzych, bo o swoje chyba dbali?
- I tak, i nie - powiedział szef. - W Rzymie za Mussoliniego chciano nawiązać do tradycji. W tym celu wyburzono całe kwartały szesnasto- i siedemnastowiecznych budynków, by odsłonić zalegające poniżej resztki starożytnych budowli Wiecznego Miasta... W sumie nie wiem, czy się opłacało.
- To tak jak z jedną z egipskich świątyń w Sakkara - powiedziałem.
Pan Samochodzik uniósł pytająco brwi.
- Zbudowano ją w okresie XXI dynastii i zachowała się bardzo dobrze. Prawie nie jest zniszczona. Ale do jej wzniesienia użyto bloków z czasów szóstej dynastii pokrytych relikwiami. Prawdopodobnie rozebrano jakąś wcześniejszą świątynię. Teraz egiptolodzy mają kłopot: czy rozebrać nowszą świątynię i spróbować z pozyskanego materiału zrekonstruować starszą czy też zostawić tak jak jest?
- Ale co to właściwie za budynek? - zapytał szef znudzony przeciągającą się dyskusją.
- To biblioteka cesarska.
Weszliśmy do chłodnego wnętrza. Zaraz też na nasze powitanie przyszedł archiwista. Mówił dobrze po angielsku, przedstawiliśmy nasz problem oraz okazaliśmy wystawione przez nasz rząd pełnomocnictwa.
- Poselstwo około 1683 roku - mruknął. - Nic mi to nie mówi, ale zaraz poszukamy.
- Dokumenty mogą być opatrzone takim herbem - szef naszkicował na kawałku papieru Ciołek, herb Sobieskich - lub takim - pokazał zegarek kieszonkowy ozdobiony herbem Leliwa.
- Coś mi się przypomina - mruknął archiwista.
Posadził nas w nowocześnie urządzonym pokoju, a sam zniknął w magazynach. Wrócił po godzinie, kompletnie zakurzony, ale minę miał triumfującą.
- Chyba mam - podał nam sporą księgę oprawioną w czarne płótno.
Otworzyliśmy ją ciekawie. Wypełniały ją zszyte na grzbiecie strony ksero.
- To kopie z biblioteki narodowej w Addis Abebie - wyjaśnił. - Zobaczcie w założonym miejscu.
Otworzyłem. Dokument formatu A3 zaopatrzony był w pieczęć. Kserokopiarka odczytała ją słabo, ale herb na niej wyobrażony był na tyle charakterystyczny, że nie mogliśmy go nic poznać. Dokument zredagowany był po łacinie i po francusku. Wczytaliśmy się weń z zapartym tchem, zmagając się z pokrętną gramatyką i kaligrafią. Język Wergiliusza w XVII wieku niezbyt przypominał łacinę klasyczną.
- Propozycja wymiany misji wojskowych i dyplomatycznych, propozycja wspólnych działań militarnych - mruczał szef. - Propozycja wysłania do Etiopii grupy żołnierzy i rusznikarzy celem przezbrojenia armii etiopskiej i przeszkolenia jej w posługiwaniu się najnowocześniejszą techniką wojskową!
- Czyżby Jan III Sobieski orientował się w poziome uzbrojenia tutejszych ludów? - zdumiałem się.
- Musiał mieć wtyczki na dworze portugalskim. Przecież kilkadziesiąt zaledwie lat wcześniej muszkieterzy pod wodzą Krzysztofa da Gamy pomagali Etiopczykom w walce z Graniem - zauważył Maciek.
- Czyli nasza misja właściwie jest zakończona - powiedział pan Tomasz. - Udowodniliśmy, że poselstwo dotarło na miejsce!
- Ale jeszcze nie wiemy, jaką odpowiedź cesarz dał na te propozycje. Sądzę, że tu jest zawarta.
Na dole dokumentu biegł rząd liter amharskiego alfabetu. Archiwista uprzejmie przetłumaczył:
- Udzielono odpowiedzi i odprawiono posłów do domu. Niestety nie mamy w tym zbiorze dokumentów kopii listu cesarza do waszego króla.
Zamyśliliśmy się głęboko.
- Sądzę, Pawle, że trzeba będzie pofatygować się do tego wodza powstańców, który każe im tatuować herb Leliwa na ramionach - powiedział.
- To na południu Sudanu - zauważyłem. - Tam jest właściwie permanentne powstanie chrześcijan przeciw islamistom...
- Teraz nie - wyjaśnił Maciek, o którego obecności prawie zapomnieliśmy. - Od kilkunastu miesięcy jest tam zawieszenie broni...
Pracownik archiwum skserował nam dokument. Opuściliśmy zaciszny gmach cesarskiej biblioteki.
- Na południe Sudanu się nie dostaniemy - westchnął szef.
Maciek chrząknął.
- Wybaczą panowie, ale to żaden problem - powiedział. - Możemy tam być choćby jutro.
- Jakim cudem? - zdziwiłem się.
- No cóż, na wielbłądach wyszedłem prawie na zero, w każdym razie zysk jest minimalny, ale można spróbować zarobić na przemycie w drugą stronę.
- Z Etiopii do Sudanu - mruknąłem. - I możesz nas zabrać?
- Jasne. Będzie bardzo bezpiecznie. Samolotem na miejsce. Tylko muszę połazić i załatwić.
- To będzie kosztowało?
- Koszta organizacyjne biorę na siebie. Zyski przekroczą nakłady, a panowie pomogą mi z ładunkiem, policzę to jako wynagrodzenie.
- Zgoda - szef uścisnął jego rękę. - No to idź i załatwiaj.
Nasz przyjaciel wrócił dopiero wieczorem.
- Transport załatwiony, towar kupiony, dostawca będzie czekał w umówionym miejscu - powiedział. - Problemów żadnych nie przewiduję. Arka przynosi nam szczęście.
- Kiedy wyruszamy? - zaciekawił się Pan Samochodzik.
- Za pół godziny.
Poczułem nieokreślony żal. Przebyliśmy tyle tysięcy kilometrów i nawet nie zdążyliśmy dokładnie zwiedzić tego miasta... Pan Samochodzik odgadł moje myśli.
- Będzie jeszcze okazja - powiedział. - za rok, może za pięć lat, wszystko się uspokoi, skończy się wojna, wtedy będziemy mogli przyjechać tu i spokojnie powłóczyć się po całym kraju.
- W Erytrei też są piękne zabytki - dodał Maciek. - Cóż, tak niestety wyszło. Następny samolot będzie leciał do Sudanu dopiero za dwa tygodnie. Musiałem decydować się natychmiast...
- No to w drogę - westchnął szef.
Jak się okazało, na naszego przyjaciela czekał samochód z oficerem za kierownicą. Na nasz widok uśmiechnął się lekko.
- Dziennikarze z Polski - powiedział mocno łamanym rosyjskim. - Szerokiej drogi.
Zajechaliśmy na wojskowe lotnisko, położone kilkanaście kilometrów za miastem. Maciek poszedł do baraku chwilę pogadać, po czym pomaszerowaliśmy do sporego samolotu transportowego.
- Na miejscu będziemy mniej więcej za cztery godziny - powiedział, gdy wygodnie usadowiliśmy się w ładowni zapakowanej sztywno jakimiś kontenerami.
- Sądziłem, że wszelkie loty między tymi dwoma krajami są w czasie wojny zawieszone? - zdziwił się szef.
- Właściwie tak, ale przecież trzeba wspierać powstańców.
Klepnąłem dłonią najbliższy kontener.
- Czekaj, wyjaśnijmy sobie coś - zażądałem. - Z tego co wiem o armii, a służyłem w jednostce komandosów, to są to kontenery przystosowane do wykonywania zrzutów.
- No tak - kiwnął głową.
- Jakich zrzutów? - zdziwił się szef.
- Mają zainstalowane spadochrony odpalane za pomocą automatycznego urządzenia - wyjaśniłem. - Zrzuca się je na przykład partyzantom.
- Tak, to ten typ opakowań - Maciek kiwnął głową.
- A co jest w środku? - zainteresował się szef.
- Zdaje się, że rozwiązanie aktualnego konfliktu granicznego - powiedziałem. - Powtarzacie stary numer? Sudan chce wam dokopać, to dozbraja się powstańców na południu? Eksport wojny z dala od naszych granic?
- Nie da się ukryć, że w tych skrzyniach jest trochę wyposażenia wojskowego - powiedział Maciek. - Zgoda, można je nazwać bronią, materiałami wybuchowymi, amunicją... Powstańcy będą tego potrzebowali, gdy islamiści złamią zawieszenie broni. Do tej pory łamali wszystkie. Mając broń chrześcijanie będą mogli przeciwstawić się ekspedycjom karnym. Poza tym odbiorcą tego jest człowiek, który ma pierścień z naszym herbem.
Szef zamyślił się poważnie.
- I pomyśleć, że ja, pracownik Ministerstwa Kultury - podkreślił to słowo - i Sztuki będę szmuglował broń, aby tubylcy w Sudanie mogli się nawzajem wyrzynać...
- A jeśli nas zestrzelą? - zapytałem złośliwie.
- Nie zestrzelą. Idziemy na ośmiu tysiącach metrów i mamy obstawę w postaci jednego Miga.
- A jaki jest twój udział w tym interesie? - zapytałem.
- Przenośny radar - klepnął w jedną ze skrzyń. - Sudańczycy chcieli go kupić, ci z Etiopii chcieli sprzedać, ale był problem z przekazaniem pieniędzy. Dałem srebro i na południu też dostanę srebro. Tylko dwa razy więcej.
- Radar to niby nie broń - zauważył szef.
- Ale też może zabijać - mruknąłem. - No nic. Będziemy martwili się, kiedy przybędziemy na miejsce.
- Gryzie mnie pewien problem - odezwał się pan Tomasz. - Skoro te kontenery są przystosowane do zrzucania, to jak my wysiądziemy?
- Tą samą drogą - Maciek klepnął trzy spadochrony leżące pod ścianą.
- Mam tak po prostu wyskoczyć? - zdziwił się szef.
- To proste - uspokoił go Maciek.
- Tak jak w dowcipie, że najpierw ciągnie się jeden uchwyt, potem drugi, a jeśli nadal nic się nie otwiera, to w kieszeni jest instrukcja? - westchnął przełożony.
- Będziemy skakać z wymuszonym otwarciem czaszy - uspokoił go Maciek. - Nie trzeba będzie za nic ciągnąć. Zawsze musi być ten pierwszy raz. Zresztą w najgorszym wypadku możemy zawrócić do Etiopii.
- Co, ja nie skoczę? - oburzył się szef.
Minęła jeszcze godzina. Zadzwonił dzwonek.
- Czas - powiedział Maciek.
Zapięliśmy spadochrony.
- Ciągnę w razie czego za to? - pan Tomasz dla upewnienia się musnął uchwyt.
- Spadochron wyzwoli linkę asekuracyjną - wyjaśnił Maciek. - A w razie czego mechanizm zabezpieczający odpali automatycznie. Jest ustawiony. Proszę policzyć do piętnastu. Przy piątce powinna otworzyć się czasza. Jeśli nie, przy dziesiątce zadziała mechanizm zabezpieczający.
- Czyli w ogóle nie trzeba ciągnąć - uspokoił się Pan Samochodzik.
Wyjaśniłem mu, jaką pozycję powinien przyjąć po skoku. Maciek dźwignią otworzył rampę i zręcznie pozsuwaliśmy kontenery. Samolot bardzo powoli zataczał łuk. Skrzynie znikały w ciemnościach.
- Wysokość dwa i pół tysiąca - poinformował Maciek.
Zapiąłem linkę asekuracyjną spadochronu szefa. Przez chwilę stał niepewnie nad otwierającą mu się pod nogami przepaścią, a potem skoczył. Patrzyłem w dół. W ciemności wykwitła czasza spadochronu. Zwinąłem linkę.
- Twoja kolej - odwróciłem się do Maćka, który korbą podciągał rampę. Docisnął bezpiecznik i zablokował zamek, po czym stanął w drzwiach. Zaczepiłem linkę i skoczył. Jeden z pilotów wyszedł na chwilę z kabiny. Wyjaśnił mi na migi, że zabezpieczy drzwi.
Kiwnąłem głową i skoczyłem. Powietrze uderzyło mnie jak młot, przekoziołkowałem kilkakrotnie. Błyskawicznie zdusiłem uczucie paniki i przyjąłem postawę zalecaną przez jednego z pionierów spadochroniarstwa, Leo Valentina. Rozłożyłem ręce i lekko odgiąłem do tyłu nogi. Spadałem w kompletną ciemność. Nad głową miałem pokryte gwiazdami niebo. Na lewo od siebie zauważyłem spadochron Maćka. W tej chwili strzelił mechanizm spustowy. Czasza nadmuchana gazem błyskawicznie rozłożyła się. Szarpnęło mną zdrowo. Popatrzyłem na wysokościomierz. Tysiąc z hakiem. Uspokojony spoglądałem w dół. Księżyc wychylił się zza chmur. Zobaczyłem lekko sfaldowaną powierzchnię ziemi. Białe plamy znaczyły miejsca, w których kontenery uderzyły w grunt. Zauważyłem jeden spadochron, ale nie widziałem Maćka czy szefa. Ściągnąłem lekko linki, aby skierować się w tamtą stronę. Ziemia zbliżała się szybko. Przygotowałem się. Piach był dość miękki. Uderzyłem nogami i przetoczyłem się kilka razy. Poderwałem się z ziemi niemal natychmiast. Zwinąłem byle jak spadochron i przygniótłszy go kamieniem ruszyłem w stronę miejsca, gdzie jak mi się wydawało wylądował ktoś z naszej paczki. Po chwili wyrosła przede mną niewysoka sylwetka. Maciek.
- Widziałeś gdzieś szefa? - zapytałem.
- Zniosło go trochę na południe - powiedział. - Zaraz go odszukamy.
Ruszyliśmy przez piasek. Trafiliśmy na jeden z kontenerów. Wyglądał na nieuszkodzony.
- Tam coś się rusza - Maciek wskazał ręką.
Poszliśmy w stronę, z, której rozlegały się dziwne dźwięki. Coś sporego gramoliło się z piasku. Nasz przyjaciel zapalił latarkę. Strumień światła wyłowił z mroku osiodłanego wielbłąda.
- Pewnie odbiorcy przesyłki są już na miejscu - zauważyłem.
Pokręcił przecząco głową.
- To siodło wojskowe - powiedział. - Coś mi się tu nie zgadza.
W ciemności zapłonęło kilkanaście halogenowych reflektorów. Padłem na ziemię, ale i tak nic nam to nie dało. Blask wyłowił z mroku kontenery leżące wokoło, kilkadziesiąt wielbłądów oraz licznych żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału.
- No, to jesteśmy uziemieni - mruknąłem.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
W KAJDANACH • CO POWIEMY ŚLEDCZYM • SZUBIENICA • PSYCHOLOGIA • RATUNEK • SZEF W MUNDURZE • SYGNET MAPETE • KOEGZYSTENCJA
Siedzieliśmy zakuci w kajdany w glinianej lepiance. Po podłodze łaziły karaluchy, w oknie były kraty, a za drzwiami stał żołnierz z automatem. Światło.
- Szefowi chyba udało się zwiać - zauważył Maciek. - Marna to dla nas pociecha, ale zawsze...
- Jak sądzisz, co z nami zrobią?
- Prawdopodobnie przekażą gdzieś dalej - westchnął. - Pan może ocaleje, jeśli w Polsce złapano ostatnio jakichś sudańskich szpiegów, to może wymienią. Ja mam raczej kiepskie szansę, ale też prawdopodobnie przeżyję. Tu nie wolno wykonywać wyroków śmierci na osobach poniżej szesnastego roku życia.
- Trzeba uzgodnić wersję na wypadek procesu.
- Co mamy powiedzieć? - zamyślił się. - Złapali nas w paskudnym miejscu. Powiemy, że spacerowaliśmy po ciemku ubrani w rozłożone spadochrony, a tu nagle zaczęły spadać z nieba jakieś kontenery?
- W takie wyjaśnienie nie uwierzą.
- A może inaczej. Sudan? Jaki Sudan? Lecieliśmy do Konga!
- Broń? Jaka broń? W kontenerach miały być tekstylia - zaproponowałem.
- Wykiwali nas somalijscy dostawcy - uzupełnił.
- Dlaczego somalijscy? - zdziwiłem się.
- Bo z Etiopią Sudan prowadzi wojnę, a z Somalią dotąd się nie zdarzyło. Hm, to jest jakiś pomysł - mruknął. - Wyprzeć się wszystkiego. Lecieliśmy spokojnie z kontenerami tekstyliów do Konga. Po drodze pilot zaczął mieć problemy z maszyną i trzeba było wyrzucić ładunek. Skoczyliśmy za nim, żeby uchronić go przed zagubieniem...
- Obawiam się, że szybko sprawdzą, iż nie jesteśmy biznesmenami, poza tym ładunek powinien być ubezpieczony, co zwalnia nas z konieczności skakania za nim. No i chyba przestrzeń powietrzna Sudanu jest teraz zamknięta.
- Owszem, ale to wina pilota. Widocznie drań skrócił drogę naruszając ich granicę.
- Nie uwierzą.
Wyjrzałem przez zakratowane okienko. Na drzewku rosnącym przed lepianką jakiś żołnierz wieszał właśnie dwa stryczki.
- A niech to - wyrwało mi się.
Maciek też wyjrzał.
- Sądzę, że to tylko tak, żeby nas rozmiękczyć - powiedział. - Taki psychologiczny chwyt...
- Sądzisz, że ci tutaj znają się na psychologii? - westchnąłem. - Mam tylko nadzieję, że nie dorwą szefa...
- Na pewno nie będą nas od razu wieszali.
Poczułem lekką ulgę. Jego głos tchnął dziwną pewnością.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Najpierw tortury - wyjaśnił ponuro.
Siadłem pod ścianą.
- Jak sądzisz, co jest po drugiej strome? - klepnąłem mur.
- Nie mam pojęcia. Wprawdzie rozglądałem się, jak nas tu wieźli, ale w nerwach człowiek niezbyt zwraca uwagę na szczegóły. Zaraz. Lepianka, w której jesteśmy, na lewo jest większa, gdzie pewnie siedzi dowódca. Tam drzewko i kilka namiotów dla wojska, studnia, obok której trzymają wielbłądy. Tam chyba nie ma nic, tylko pustynia.
Wyciągnąłem z buta “żydowski włos” i przebiłem go przez glinę, po czym zacząłem cichutko piłować. Cienkie nacięcie zaraz zaklejałem pyłem mieszanym ze śliną. Gdy wyschnie nic będzie się odróżniał od reszty.
- Wypiłuję otwór, potem wystarczy pchnąć i będziemy wolni - powiedziałem. - Chyba najlepiej będzie uciekać w południe, najmniej się spodziewają...
W tej chwili na zewnątrz wybuchła gwałtowna strzelanina. Maciek chciał wyjrzeć oknem, ale ściągnąłem go na podłogę.
- Jeśli to nasi sprzymierzeńcy, to sami nas uwolnią. Jeśli nie, to i tak lepiej się nie wychylać - powiedziałem.
Jakieś zbłąkane kule przebiły glinianą ścianę i utkwiły dopiero w następnej. Ktoś strzelił pod zamkiem i drzwi otworzyły się z trzaskiem. Stał w nich wysoki Murzyn ubrany w strój paramilitarny, to znaczy szorty w ciapki. W dłoni dzierżył karabin, na nosie miał ciemne okulary. Moją uwagę przykuł jednak niewielki złoty pierścień z ametystem zdobiący jego palec zaciśnięty na spuście. Kamień trochę się porysował, ale herb Leliwa był nadal wyraźnie widoczny.
- Paweł Daniec i Maciek Rawicz - powiedział po polsku z bardzo dziwnym akcentem. - Miło was widzieć żywych. Samochód czeka. Nazywam się Mapete.
Faktycznie, na ciężarówki przed lepianką ładowano właśnie pośpiesznie kontenery zrzucone przez nas w nocy. Arabowie, którzy nas tak zręcznie zgarnęli, stali teraz z podniesionymi rękami pilnowani przez kilkunastu Murzynów z karabinami.
- Poddali się od razu - powiedział człowiek, który nas uwolnił. - Rozsądni ludzie, wcale nic chcieli umierać...
- Co z nimi będzie? - zapytałem.
- Zostawimy ich tutaj. Nie ma sensu brać ich jako jeńców, a nie ma powodów, by ich zabijać. To poborowi, zaplątani wbrew własnej woli w brudną wojnę.
Wskoczyliśmy na ciężarówkę. Pan Samochodzik ubrany w sfatygowany radziecki mundur siedział spokojnie w cieniu kontenera.
- Witajcie - powiedział. - Miło was znowu widzieć.
- Co się z panem działo? - zdumiałem się.
- Ano trochę mnie zniosło. Zobaczyłem z daleka to całe zamieszanie z latarkami, a ponieważ chwilę wcześniej minęła mnie ciężarówka z rządowymi oznaczeniami, doszedłem do wniosku, iż wpadliście po uszy. Pomyślałem, że ładunek był dla kogoś przeznaczony, więc odbiorcy powinni gdzieś się tu kręcić. Przed świtem trafiłem na Mapete i jego oddział. Jak się okazało, mówi świetnie po polsku, studiował w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w Krakowie. Wyjaśniłem mu problem i pojechaliśmy was odbić.
- Ładny uniform - mruknąłem.
- Ciekawe, skąd go wytrzasnęli - uśmiechnął się. - Doradcy wojskowi przebywający w Etiopii i Angoli raczej paradowali w miejscowych.
- Jeszcze jedna zagadka Czarnego Lądu - westchnąłem.
Nasz wybawca wskoczył na platformę. Jego ludzie skończyli załadunek.
- Zapraszam do nas - powiedział - Sześćdziesiąt kilometrów stąd mam swoją główną kwaterę. Tam sobie w spokoju pogadamy.
- Należy mi się pięćdziesiąt kilogramów srebra - powiedział Maciek.
- Za co? - brwi dowódcy uniosły się lekko w zdziwieniu.
- W jednym z kontenerów jest radar, który zamówiliście.
- Coś mi się zdaje, że przechwyciliśmy ładunek jako łup wojenny - uśmiechnął się partyzant. - Radar zabraliśmy Arabom, więc to do nich powinieneś kierować pretensje - puścił oko na znak, że zapłaci, tylko chce się trochę podroczyć.
Twarz Maćka rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.
- Dobra - powiedział - Jak sobie chcecie. Radar jest wasz. Ale za klucz kodowy do jego uruchomienia i tak musicie mi zapłacić.
- Srebro czeka w kwaterze - powiedział dowódca. - Znaleźliście się w miejscu w którym nie powinniście się byli pokazywać - zwrócił się do mnie i do szefa. - Rozejm z siłami rządowymi jest kruchy, nie da się wykluczyć, że dzisiejsza akcja doprowadzi do jego zerwania. Dlatego lepiej będzie, jeśli czym prędzej wrócicie na północ.
- Czy jest tu możliwość wynajęcia samochodu lub karawany? - zapytał szef.
- Postaram się coś wymyślić - obiecał. - Na razie czujcie się naszymi gośćmi.
Godzinę później wjechaliśmy do niewielkiej wioski leżącej malowniczo wśród wzgórz.
- Porozmawiamy w południe - powiedział dowódca na odchodnym. - Wpadnijcie do mnie do sztabu.
Aby rozprostować kości, połaziliśmy po wiosce. Maciek gdzieś zniknął twierdząc, że musi odnaleźć księgowego oddziału i wyegzekwować opłatę. Wieś była dość ludna: zamieszkiwało ją kilkadziesiąt rodzin. Przez środek sioła przepływał pomiędzy lepiankami niewielki strumyk. W wodzie taplały się dzieci. Opodal kobiety coś prały.
- Plemię Dinka - powiedział szef. - Nawet nie wiedziałem, że zostali schrystianizowani.
- Kościoła ani kaplicy nigdzie tu nie widać - mruknąłem. - Może tylko sprzymierzyli się z chrześcijanami? Ostatecznie islamiści chcą nawracać także animalistów i przedstawicieli innych religii.
- Możliwe - kiwnął głową szef. - Tam na wzgórzu...
- Jakieś rzeźby.
- Widziałem taką w British Museum. To drewniane pomniki nagrobne.
- Ale obok widzę też kilka krzyży - zauważyłem. - Zapewne żyją tu w symbiozie....
Poczęstowano nas obiadem. Zbliżało się południe. Ruszyliśmy w stronę sztabu.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
WIZYTA W SZTABIE • POCHODZENIE SYGNETU • SAMOBÓJCZE ZADANIE • JAK ROZBIĆ WIĘZIENIE • TAJEMNICA NAPISU NA STOLE • NOCNY LOT
Pośrodku osady wznosił się samotnie jedyny murowany budynek. Zbudowano go na planie kwadratu. Miał trzy lastrykowe schodki i solidne drewniane drzwi. W drzwiach było kilka dziur, najwyraźniej ktoś swojego czasu strzelał do nich z karabinu. Na ścianie namalowano maczetę skrzyżowaną z automatem kałasznikowa. U dołu biegł wężyk arabskiego alfabetu.
- Ładne mają symbole - zauważył szef pogodnie. - Podobne do graffiti Irlandzkiej Armii Republikańskiej.
- Bardziej chyba przypomina to, co malują na murach członkowie Hamasu i Hezbollahu - zaprotestowałem. - Ale jest i coś dla nas.
- Można powiedzieć: polski akcent - szef zadań głowę.
Nad drzwiami czerwoną olejną farbą nabazgrano herb Leliwa. Tynk już się trochę sypał.
- A więc tak wygląda sztab podziemnej armii walczącej z sudańskim rządem - mruknął pan Tomasz nieco rozbawiony. - Kto by pomyślał...
- Dedukuję, że przed wojną mieściło się tu kino - powiedziałem. - Brak okien na to wskazuje...
- Kina urządzali chyba raczej na świeżym powietrzu - zadumał się. - Może to był jakiś magazyn albo posterunek policji?
- Posterunek miałby strzelnice w ścianach - popatrzyłem na zegarek. - Jesteśmy dwie minuty przed czasem. Możemy już chyba wejść?
- Sądzę, że tak - uśmiechnął się szef.
Przekroczyliśmy podziurawione drzwi. Spodziewałem się, że wewnątrz będzie ciemno, ale nieoczekiwanie znaleźliśmy się w pełnym blasku dnia.
- No tak - mruknął szef kontemplując sufit, którego smętne resztki trzymały się tylko w narożnikach budynku.
Nie myliłem się, niegdyś budynek ten stanowił kino. Zachowała się jeszcze murowana scena pod jedną ze ścian oraz podziurawiony, spłowiały, płócienny ekran. Na scenie ustawiono kilka stołów. Leżały na nich mapy poprzypinane pinezkami. Na murze ponad ekranem namalowano czarną farbą krzyż i jakieś arabskie napisy. Mapete stał za stołem w otoczeniu swoich sztabowców. Wśród nich dojrzeliśmy Inco - naszego autostopowicza. Też nas zauważył, bo pomachał nam radośnie. Dyskutowali nad rozłożonymi mapami. W kącie sali kilkunastu chłopców w wieku Maćka czyściło broń nasączonymi w benzynie szmatkami. Na krawędzi sceny siedziały dwie kobiety z pistoletami maszynowymi. Chyba miały stanowić ochronę wodza. Obrzuciły nas uważnymi spojrzeniami i dokonawszy identyfikacji straciły zainteresowanie. Gospodarz odszedł od stołów i wyszedł nam na powitanie.
- Witam panów - powiedział swoją dziwnie akcentowaną polszczyzną. - Proszę spocząć.
Usiedliśmy na stojących pośrodku sali krzesłach, prawdopodobnie pochodzących z dawnego wystroju budynku. Trzy młode dziewczyny w perkalowych sukienkach zaraz przyniosły stolik, tacę z herbatą w filiżankach i jakieś ciasto miejscowego wypieku. Zasiedliśmy do poczęstunku.
Chcieli panowie się ze mną widzieć - zagadnął nasz gospodarz. - Biorąc pod uwagę, że trafili tu panowie całkiem przypadkowo, ciekaw jestem waszych pytań.
Szef kiwnął głową.
- Przybyliśmy do Sudanu, aby spróbować rozwikłać pewną zagadkę z przeszłości naszego narodu - powiedział. - Na razie idzie nam nie najgorzej, ale znaleźliśmy się w ślepym zaułku...
Mapete przypatrzył mu się z zaciekawieniem.
- W czym mogę pomóc? - zapytał.
- Szukamy śladów ludzi, spośród których jeden pieczętował się takim znakiem - narysowałem na kartce herb Leliwa i podsunąłem mu.
Uśmiechnął się ujmująco. Następnie z palca zdjął sygnet z turkusem i podał szefowi. Złota obrączka została przecięta, zapewne przez któregoś z poprzednich właścicieli. Dzięki temu pierścień pasował do grubych palców dowódcy. Turkus wytarł się przez te wszystkie lata, ale nadal wyraźnie widać było wygrawerowany rysunek.
- Nie wiedzieliśmy, co oznacza ten znak - powiedział. - Ale był ładny, a przy tym wyglądał dla nas egzotycznie. Dlatego też zdecydowaliśmy, że przyjmiemy go za symbol naszego ruchu. Przybywacie z kraju chrześcijańskiego, my też jesteśmy chrześcijanami. Symbol ten należał więc do rodu wyznającego naszą religię. Wszystko na świecie jest ze sobą powiązane. Jak to się mówi w Polsce, świat jest mały...
Kiwnąłem poważnie głową.
- Jak znalazł się w waszym posiadaniu? - zapytał pan Tomasz. - Sądzimy, że znając miejsce jego pochodzenia będziemy mogli podjąć w tej okolicy dalsze poszukiwania.
- Dostałem go od ojca - powiedział poważnie nasz gospodarz. - Nie wiem dokładnie, gdzie on go znalazł. W czasie wojny domowej przed dwudziestu laty zjeździł całe południe. Bywał też w Egipcie i w Abisynii. Raz nawet w Ameryce, gdzie usiłował wygłosić na forum ONZ przesłanie naszego ludu... Bez jego pomocy nie uda się określić, w którym z tych miejsc znalazł lub kupił ten pierścień.
- Czy można go o to zapytać? - zainteresowałem się.
Uśmiechnął się lekko, jakby ze smutkiem.
- Może i można by - odpowiedział.
- To znaczy? - zapytał Pan Samochodzik.
- Mojego ojca aresztowano pół roku temu wraz z kilkoma innymi starcami z naszej wioski. Zostali uznani za winnych działalności terrorystycznej i skazani na piętnaście lat pozbawienia wolności. Niektórym przypominano jeszcze o wojnie domowej z lat sześćdziesiątych... Przebywają w więzieniu w Chartumie.
- Postaramy się uzyskać widzenie - westchnął Pan Samochodzik.
- Do tego więzienia nie wpuszczają cudzoziemców - powiedział. - Nawet komisji z ONZ. Tam można wejść, ale już raczej się nie wychodzi. Chyba że uda się uciec.
- Może wobec tego listownie? - zamyślił się szef.
Gospodarz uśmiechnął się.
- Nie zrozumieliście - powiedział. - Chcę, abyście go stamtąd wyciągnęli. I to w miarę możliwości z resztą naszych. W tej chwili więzionych tam jest dwudziestu członków naszego ruchu.
Zatkało nas. Popatrzyliśmy na siebie zdumieni.
- Mamy mu posłać drabinkę sznurową w chlebie? - zdumiał się szef.
- Jesteście białymi ludźmi - uśmiechnął się nasz rozmówca. - A biali ludzie, jeśli wierzyć mądrości ludowej, są podstępni i skłonni do osiągania celu wszelkimi możliwymi metodami. Większość Murzynów was nie lubi, zaszłości historyczne działają tu na waszą niekorzyść. Co nie znaczy, że nie doceniamy waszej mądrości i sprytu. Posiadacie bogatą tradycję więziennictwa. My nie mamy prawie żadnej. Wasi więźniowie uciekali z więzień przez ostatnie trzy tysiące lat. Wśród tysięcy sposobów wykorzystanych przez nich z pewnością znajdą się jakieś, które będzie można zastosować w tym wypadku.
Szef złapał się za głowę.
- Mamy odbić człowieka z więzienia i może jeszcze przerzucić go tutaj przez linię frontu?
- Tylko odbić - powiedział poważnie gospodarz. - Resztą zajmę się osobiście.
- To i tak niemożliwe - zauważyłem. - Do rozbicia więzienia potrzeba setek uzbrojonych ludzi, samochodów opancerzonych, licho wie czego jeszcze. Zabitych będą dziesiątki...
- Gdybym mógł załatwić to siłą, mój ojciec już byłby wolny - powiedział. - Nie mam aż tylu ludzi, by narażać ich na pewną śmierć. Dlatego wymyślcie coś prostszego. Genialny pomysł, który przyniesie wolność uwięzionym bez rozlewu krwi.
- To trudne - powiedziałem.
- Sądzę że sobie poradzicie.
- Wysoko nas pan ocenia - zauważył Pan Samochodzik.
- Muszę oceniać was co najmniej tak wysoko, jak wasi przełożeni - uśmiechnął się błyskając białymi zębami.
Popatrzyłem na niego zdziwiony.
- Zrozumcie, nie ukryjecie przede mną, że jesteście geniuszami i wirtuozami poszukiwań - powiedział trochę zawile.
- My wirtuozami? - zdumiał się szef.
- Wasi przełożeni wysłali was z misją. Macie odnaleźć ślady ludzi, którzy przeszli tędy ponad trzysta lat temu. Wiecie, jak nietrwały jest ślad pozostawiony na piasku. A jednak wam się powiodło. W ciągu kilku dni trafiliście na ich trop i teraz jesteście prawie u celu. Ja nigdy nie podjąłbym się takiego zadania. Was wysłano, bo wiedziano, że zdołacie tego dokonać. Zgodziliście się wiedząc, że potraficie - wstał na znak, iż audiencja skończona. - Dajcie odpowiedź wieczorem - powiedział poważnie. - W nocy ruszacie na południe. Chciałbym wiedzieć, czy mogę na was liczyć, czy nie. Do Chartumu odeślę was niezależnie od tego, czy zgodzicie się wziąć udział w tej eskapadzie, czy też nie. Ale byłoby mi miło, gdybym mógł wiązać z wami nadzieje.
Wyszliśmy z kina. W cieniu baobabu siedliśmy na kamiennej ławce.
- Może trzeba mu było powiedzieć, że przyjechaliśmy tu z własnej inicjatywy? - zamyślił się szef. - On uważa, że gości w wiosce dwu geniuszy, którzy wymyślą promienie do rozpuszczania więziennych murów...
- Sądzę, że on wie, skąd wziął się ten sygnet, a to o ojcu tylko zmyśla - powiedziałem poważnie.
Pan Samochodzik kiwnął głową.
- Tak, ale to nie zmienia faktu, że taka jest cena. Obiecał nas odesłać na północ mimo wszystko. Z drugiej strony prawdopodobnie uratował nam życie, co nakłada na nas pewne zobowiązania... Czegoś przecież uczyli cię w “czerwonych beretach” na temat ucieczek z więzienia?
- No cóż, nauka i własne doświadczenia mogą zaowocować...
- Niepokoi mnie moralny aspekt tej sprawy - powiedział pan Tomasz. - Mamy wyciągnąć z więzienia człowieka...
- A więc jednak połknął pan haczyk - ucieszyłem się.
- Na razie rozważam to teoretycznie. Czy mamy moralne prawo wypuszczać z więzienia skazańców osadzonych tam prawomocnym wyrokiem sądu? Na niektórych mieli haka od prawie czterdziestu lat. Musieli dopuścić się nie byle jakich aktów terroru, skoro tyle czasu im to zapamiętano
Zamyśliłem się.
- Biorąc pod uwagę tutejsze sądy... - zacząłem.
- Musieli złamać miejscowe przepisy. Inaczej nie zostaliby skazani.
- A jeśli przepisy są niesprawiedliwe, łamiące prawa człowieka? Oni są chrześcijanami. Tymczasem tutaj islam jest religią panującą... Pozostałe zwalcza się jak w Hiszpanii za czasów inkwizycji.
- Ci ludzie podjęli zbrojną rebelię przeciw legalnym władzom...
- Pan jest po stronie tych fundamentalistów z Chartumu?
- Nie, Pawle. Tego nie powiedziałem. Ale wolę rozważyć wszelkie okoliczności.
- Ci ludzie walczą o wolność. Nie chcą ginąć, usiłują pertraktować...
- Cały samolot etiopskiej broni potrzebny im jest tylko i wyłącznie w pokojowych celach - uśmiechnął się.
- No cóż, każdy ma prawo bronić własnego domu.
- Widzisz - powiedział pan Tomasz wpatrując się w zadumie przed siebie - prawo jest prawem. Niezależnie od tego, jak sformułowano jego zasady, należy go przestrzegać. Gdyby każdy sam decydował, jaki przepis wolno mu złamać, prawo szybko by zaginęło, a wraz z jego zagładą nastąpiłby chaos. W tej chwili jest tu względny porządek. Ludzie nie zabijają się na ulicach, kradzieże dzięki ucinaniu rąk ograniczono do minimum... Kupcy mogą rozkładać swoje kramy.
- Tyle tylko, że za spokój mieszkańców Chartumu płacić muszą ich synowie uganiający się po bagnach w górze Nilu za chrześcijańskimi powstańcami - odparowałem.
- Popełniamy zasadniczy błąd decydując się na opowiedzenie po jednej ze stron. Tutaj nie odbywa się walka dobra ze złem. To walka różnych rodzajów zła. Pomogliśmy w szmuglowaniu samolotu pełnego broni. Powiedzmy, że powstańcy mają prawo się bronić. Mają prawo odzyskać utracone tereny. Z jednej strony Etiopczycy wysyłają broń po to, aby bronić się przed wojną. Z drugiej niosą płomień zagłady sąsiadom. Być może w tym wypadku faktycznie musimy wyciągnąć z więzienia człowieka, który siedzi tam niezasłużenie, bo zamiast swojego syna... Powiedzmy, że mnie przekonałeś. To dziwne, że czasem żądza wiedzy może popchnąć człowieka do tak dziwnych czynów...
- Szefie, ja bym go odbił nawet wtedy, gdyby miało się okazać, że sygnet kupili na targu staroci w Krakowie.
- Więc jednak mnie nie zrozumiałeś - posmutniał. - Tylko jak to przeprowadzimy.
- Jeszcze nie wiem, ale coś spróbuję wymyślić - obiecałem. - Trzeba najpierw obejrzeć obiekt. Policzyć strażników i tak dalej. W ostateczności można porwać jakiegoś reżimowego polityka i zaproponować wymianę...
- Chyba to słoneczko źle ci robi na mózg - powiedział ze smutkiem. - Nasz gospodarz sam jest w stanie wykombinować coś takiego. A liczy, że my wpadniemy na jakiś lepszy pomysł. Mówił, że chce zobaczyć przebłysk naszego geniuszu.
Nadszedł Maciek.
- I jak tam twoje interesy? - zagadnąłem.
Uśmiechnął się lekko.
- Zapłacą mi pięćdziesięcioma kilogramami srebra - powiedział. - Chwilowo nie dysponują innymi ekwiwalentami wymiany.
- Po jakieś sto dolarów za kilogram - mruknął szef. - Podwoiłeś kapitał.
- Żebym doprowadził wszystkie wielbłądy - westchnął. - Ale trudno. Lecą panowie do Chartumu?
Streściliśmy mu, czego się dowiedzieliśmy. Zasępił się.
- Niewykonalne - mruknął. - Widziałem to pudło. Wokoło obiega je ulica. Mury są wysokie na kilka pięter. Na rogach budki strażnicze i strażnicy chodzą po wierzchu. Wszędzie cekaemy...
- A jak prysnęła nasza dwójka autostopowiczów? - zaciekawiłem się.
- Mieli po prostu farta. Przewożono ich do innego więzienia. Ciężarówka zderzyła się czołowo z jakimś samochodem, spadła z szosy i rozbiła się. Wtedy drapnęli. Szli przez dwanaście dni, zanim nas spotkali...
Pan Tomasz kiwnął w zadumie głową.
- Uciekli z tego samego więzienia, do którego mamy się dostać? Zawołaj tu Inco, musimy się naradzić.
Po kilkunastu minutach przybył Inco. Za pośrednictwem Maćka jako tłumacza zaczęliśmy rozmawiać.
- Co możesz nam powiedzieć o więzieniu w Chartumie? - zapytał szef.
- To jest piekło na ziemi. Słyszałem, że nasz dowódca chce, abyście wydobyli jego ojca.
- Właśnie - potwierdziłem. - Czy wiesz, gdzie go trzymają? Może mógłbyś nam narysować plan więzienia.
Podałem mu notatnik i długopis. Myślał przez chwilę, po czym narysował kwadrat murów i kilka budynków wewnątrz.
- Bloki z celami - pokazał. - Tu jest kuchnia i pralnia, tu kwatery strażników i ich rodzin. A chrześcijan z wioski trzymają w starej rotundzie - narysował kółko w rogu murów.
- Co to za rotunda? - zaciekawił się pan Tomasz.
- To bastion z czasów, gdy był tam brytyjski fort - wyjaśnił Inco. - Grube mury z cegły, duża, okrągła sala pod ziemią. Wpakowali tam ze czterdziestu naszych. Mu też tam siedzieliśmy. Strażnicy chcąc kogoś wywołać otwierają drzwi na poziomie ziemi i spuszczają w dół drabinkę. Potem wyczytają nazwisko. Jedzenie też zrzucają na dół. Nieczystości nie usuwają nigdy...
Z nastaniem zmroku nasz gospodarz wyszedł ze swojego sztabu.
- I co panowie postanowili? - zapytał.
- Spróbujemy - powiedział pan Tomasz. - Ale musimy najpierw zobaczyć, jak to wygląda. Będzie też nam potrzebna pomoc.
- Maciek zna właściciela starego hotelu. W razie czego on skontaktuje was z resztą.
- Stary hotel koło bazaru? - zaciekawił się szef. - To zabawne, ale tam na blacie stołu wyryto herb identyczny jak na pańskim sygnecie.
Uśmiechnął się.
- Wyryłem go na znak dla moich ludzi, że to bezpieczne miejsce. Pan Samochodzik zaczął śmiać się nerwowo.
- A niech mnie... - jęknął trochę się opanowawszy. - To nam się udało.
- Ale tam jest data - zaprotestowałem. - 1684...
Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Białe zęby błysnęły.
- To nie data, tylko numer telefonu kontaktowego - wyjaśnił.
- Teraz rozumiem, dlaczego właściciel tak się zmieszał - westchnąłem.
Pożegnaliśmy się z gospodarzem i jego świtą, po czym wsiedliśmy do samochodu. Jechaliśmy dobrą godzinę po jakichś bezdrożach, aż zaparkowaliśmy na skraju sporej łąki. Od czasu do czasu ktoś musiał jej używać, bo trawa była wygnieciona kołami pojazdów, a w cieniu pod drzewami stało kilkanaście beczek na paliwo.
- I co teraz? - zagadnął Maćka pan Tomasz.
Nasz młody przyjaciel wzruszył ramionami.
- Trzeba będzie poczekać - powiedział. - Za jakieś pół godziny powinien się pojawić.
Siedliśmy koło beczek.
- To zabawne - powiedziałem. - Przebyliśmy tyle tysięcy kilometrów i po prostu siedzimy sobie w cieniu.
- Bywa - uśmiechnął się szef. - Trawa podobna jak u nas... Tylko trochę cieplej.
Oparłem głowę na kamieniu i zdrzemnąłem się. Obudziło mnie potrząsanie.
- Lecą - powiedział Maciek.
Faktycznie, nad górami widać było szybko zbliżającą się ciemną plamkę. Niebawem z nieba sfrunął stary i strasznie zdezelowany samolot. Zaparkował na łące. Z kabiny wysiadł pilot ubrany w czarną skórzaną kurtkę lotniczą. Kurtka miała co najmniej tyle lat co samolot, ale przetarte szwy zręcznie pocerowano jedwabną nicią. Pilot miał na nosie gogle pochodzące chyba z czasów drugiej wojny światowej. Jedno ze szkieł było nadpęknięte. Otworzył jakąś klapę i wyciągnął z niej blaszany kanister. Podszedł do nas.
Kierowca, drzemiący w cieniu samochodu, podniósł się. Poklepali się po plecach. Lotnik wyciągnął zza beczek małą ręczną pompkę i napełniwszy zbiornik paliwem podreptał do samolotu. Kierowca i Maciek poszli za nim. Gdy lał benzynę do baku, porozmawiali przez chwilę, po czym nasz przyjaciel pomachał na nas ręką.
Po pogiętej aluminiowej drabince wdrapaliśmy się do środka. Wewnątrz samolotu poniewierały się jakieś skrzynki, na podłodze leżała warstwa różnych śmieci. Zapach unoszący się w powietrzu sugerował, że poprzednim ładunkiem były żywe kozy.
- No cóż, zapach ekologiczny - szef uśmiechnął się lekko.
- Nie będzie kłopotów na lotnisku? - zapytałem Maćka.
Mrugnął tajemniczo.
- Nie wylądujemy na lotnisku, tylko trochę na dziko.
Pilot wsiadł do samolotu i zatrzasnął drzwi. Pokazał nam uniesiony w górę kciuk. Usiedliśmy na kilku workach wypełnionych fasolą.
- Zapiąć pasy i nie palić - zażartowałem.
Pasów oczywiście nie było. Siedzeń też nie. Silnik maszyny zawył ponurą pieśń. Śmigła ruszyły z miejsca. Ich drgania udzieliły się kadłubowi. Stalowe wręgi podtrzymujące od środka ściany jęknęły, a obluzowane blachy zabrzęczały.
- Oderwiemy się od ziemi? - zaniepokoił się Pan Samochodzik.
- Chyba tak - odpowiedział Maciek.
Wreszcie maszyna ruszyła w przestworza. Jeden silnik w pewnej chwili umilkł i samolot przechylił się na lewą stronę. Ciężkie skrzynie przesunęły się ze zgrzytem rysując i tak strasznie podrapaną podłogę. Silnik ożył i samolot ustabilizował lot.
- Poprzesuwajmy skrzynie na miejsca - poradził Maciek. - Wyważenie samolotu jest sztuką chyba nie znaną tutejszym pracownikom lotnisk.
Pomogłem mu.
- A co jest w tych skrzyniach? - zainteresował się pan Tomasz.
- Sądzę, że miedź w sztabach, wydobywana gdzieś za granicą - powiedział. - Pewnie w Kongo... jak się teraz mówi w Zairze. Ale równie dobrze mogą to być lekarstwa albo tekstylia. Gospodarka Sudanu nigdy nie była samowystarczalna, a teraz jest szczególnie trudno. Przemytnicze eldorado.
Przez nieszczelności poszycia wiało. W miarę wznoszenia się robiło się coraz zimniej. Maciek poszedł do pilota i przez chwilę rozmawiał z nim, a potem wrócił do nas.
- Na chłód zaraz coś poradzimy - powiedział.
Rozciął sznurek na sporym pakunku. Powietrze wypełnił intensywny zapach świeżo wyprawionych krowich skór. Zawinięci w nie niebawem poczuliśmy się lepiej.
- Można by napocząć tę flaszkę wódki z daktyli - zauważyłem. - Po kieliszku, byłoby na rozgrzewkę.
- Ty chyba chcesz się wykończyć - mruknął przełożony. - Na jakiej jesteśmy wysokości? Wiesz, co grozi pijącym alkohol w górach?
- Ja nie wiem - odparł Maciek.
- W wysokich górach powietrze jest rozrzedzone - wyjaśnił szef. - Serce pracuje inaczej, naczynia krwionośne są rozszerzone. Wszystko w celu dostarczenia komórkom i mózgowi odpowiednich ilości tlenu. Alkohol powoduje zawsze zwężenie naczyń krwionośnych. W normalnym ciśnieniu nie ma to większego znaczenia. Jednak gdy tlenu jest mniej, zwężenie średnicy naczyń krwionośnych może spowodować napady duszności, niedotlenienie organizmu, a nawet utratę przytomności. Niedotlenienie mózgu może być bardzo niebezpieczne... Do tego dochodzi zwiększone ryzyko zawału serca albo zapaści. A my jesteśmy teraz na co najmniej czterech tysiącach metrów.
Poczułem zmieszanie. Aby jakoś je pokryć, przeszedłem się do kabiny pilota. Powitał mnie uśmiechem, ale niestety bez pomocy Maćka mogłem go tylko pozdrowić po arabsku. Pokazał mi światła, nad którymi przelatywaliśmy i wymienił nazwę miasta. Popatrzyłem jeszcze na tablicę rozdzielczą, na której działały tylko wskaźnik paliwa i termometr pokazujący temperaturę na zewnątrz, po czym wróciłem do przedziału bagażowego. Usiłowałem drzemać, ale chwilami silniki tak strasznie kaszlały, że nie byłem w stanie usnąć. Blaszana podłoga wyła i jęczała w podmuchach wiatru. Pilot zablokował ster i gmerał coś śrubokrętem pod deską rozdzielczą.
- Jakim cudem ten złom jest w ogóle dopuszczany do lotów? - zagadnął pan Tomasz.
- Gdyby był dopuszczony, nie musielibyśmy wsiadać w szczerym polu - mruknął Maciek.
- Chcesz przez to powiedzieć, że lecimy samolotem, który nie jest zarejestrowany?
- Tak źle nie jest. Jeśli zapomnieli go skreślić z ewidencji, to nadal jest legalny - zażartował. - Pilota za to mamy niezłego. Chyba nawet chodził do szkoły pilotażu przez kilka lat.
- Chcesz powiedzieć, że on nie ma licencji pilota? - zaniepokoiłem się.
- A po co mu licencja, skoro samolot jest nielegalny? - zdziwił się. - Zamiast się cieszyć, że lecimy w stronę cywilizacji, wymyślacie jakieś problemy...
- A jeśli nas zestrzelą? - zaniepokoił się Pan Samochodzik.
- Ale po co? Jesteśmy w cywilnym korytarzu powietrznym. Zresztą mają problemy z amunicją.
Huk i wibracja były wyjątkowo męczące. Usiłowaliśmy przysypiać, ale wstrząsy co chwila nas budziły. Wreszcie po kilku godzinach lotu pilot zawołał coś do nas po arabsku.
- Co się stało? - zapytał sennie pan Tomasz. - Spadamy?
- Nie, prawie już dolecieliśmy.
Samolot opadał powoli. Kilkakrotnie lekko zakręcił, gdy korygował kurs.
- Macie lewe lotniska rozrzucone po całym kraju? - zapytałem.
- Nie, tym razem będziemy lądowali na szosie.
Przypomniałem sobie koszmarną nawierzchnię pełną dziur i mimo woli wzdrygnąłem się. Wreszcie maszyna uderzyła kołami o asfalt. Wszystko zadrżało, a wsporniki wydały jęk. W chwilę później gwałtownie zniosło nas w lewo i maszyna zderzyła się z czymś. Usłyszałem chrzęst dartego poszycia, ale nam, może dzięki temu, że leżeliśmy, nic się nie stało. Samolot na szczęście nie wybuchł. Wreszcie maszyna znieruchomiała silnie przekrzywiona na jedną stronę. Pilot wyskoczył z kabiny i usłyszeliśmy jego gniewny głos. Krzyczał po arabsku, ale Maciek tym razem nie posłużył nam tłumaczeniem.
- Większość tego co wrzeszczy to idiomy zabawne tylko dla kogoś, kto biegle zna arabski i odcienie znaczeniowe - wyjaśnił. - Klnie, zdenerwował się, ale ostatecznie miał prawo...
Wysiedliśmy i my. Puścił najwidoczniej jeden z amortyzatorów przy bocznym kole. Pęknięcie zniosło nas z szosy, ale na szczęście na poboczach nie było rowów. Skrzydło zawadziło o stojący na poboczu słup. Wyglądał na lekko uszkodzony. Pilot wrócił do kabiny i wydobywszy z niej młotek zaczął klepać pogiętą blachę, by przywrócić jej pierwotny kształt. Szef zrobił bardzo zdziwioną minę.
- Nigdy nie sądziłem, że w ten sposób można naprawiać samolot - mruknął.
- Niestety, w okolicy nigdzie nie ma warsztatu - zażartował Maciek.
- I co dalej? - zagadnąłem - Gdzie my właściwie jesteśmy?
- Jakieś trzydzieści kilometrów od stolicy - wyjaśnił. - Powinien tu być odbiorca tych skrzynek, ale dotąd się nie zjawił. Cóż, jesteśmy pół godziny wcześniej...
- Będziemy na niego czekać? - zapytałem.
- Tak, podwiezie nas do Chartumu. Nie chce mi się drałować na piechotę taki kawał.
Usiedliśmy na poboczu i czekaliśmy. W nocnej ciszy rozlegało się tylko ponure brzęczenie. Niestrudzony pilot klepał blachę doprowadzając swoje narzędzie pracy do stanu używalności. Po dwudziestu minutach gdzieś daleko błysnęły światła ciężarówki. Zbliżała się szybko. Wreszcie zatrzymała się na szosie koło samolotu. Zeskoczyło z niej dwu Arabów. Pogadali chwilę z pilotem, przekazali mu coś, co z daleką wyglądało na gruby zwitek banknotów i zaczęli dźwigać skrzynki. Maciek podszedł i przez chwilę rozmawiali. Wreszcie pomachał nam ręką.
Zarzuciłem sobie na ramię jego plecak. Był bardzo ciężki. Co najmniej pięćdziesiąt kilogramów srebra w sztabach. Nieoczekiwanie zachciało mi się śmiać.
- Co ci tak wesoło? - zapytał pan Tomasz.
- Gdyby dwa tygodnie temu ktoś przepowiedział mi, że będę szedł w nocy przez pustynię niosąc worek z pięćdziesięcioma kilogramami kruszcu...
- Co nam zrobią, jak nas złapią? - zapytał w zadumie Pan Samochodzik.
- Nic - odpowiedziałem. - Spóźniliśmy się na autobus i złapaliśmy okazję... Jacyś szlachetni ludzie zgodzili się nas podwieźć.
Wrzuciłem worek na ciężarówkę i drapaliśmy się na skrzynię. Kierowca zapalił silnik. Jednocześnie zaczęło się obracać śmigło samolotu. Widocznie pilot naprawił skrzydło. Ciężarówka przyśpieszyła i niebawem miejsce lądowania znikło nam z oczu. Niebo powoli stawało się jaśniejsze. Dniało. Maciek rozsupłał worek i wyjął jedną ze sztab. Uderzył w nią kluczem. Srebro zabrzęczało.
- Odlewane w Etiopii? - zainteresował się szef.
Nasz przyjaciel uśmiechnął się i podał mu sztabę. Napis wykonano po angielsku, ale orzeł w koronie i napis “KGHM - Polska Miedź” zdradzały pochodzenie.
- To w Sudanie na czarnym rynku krążą sztaby polskiego srebra? - zdumiał się Pan Samochodzik.
- Nasze srebro jest wszędzie - powiedziałem poważnie. - Na kliszach fotograficznych Kodaka, na amerykańskich lustrach. Jesteśmy jednym z najpoważniejszych eksporterów tego kruszcu.
- Tu w Sudanie można kupić też pralki “Frania” - powiedział Maciek. - Miejscowi bardzo je sobie chwalą.
- Nie sądziłem, że to jeszcze się produkuje? - zdziwił się pan Tomasz.
- Większa część produkcji idzie do Meksyku i Brazylii - powiedziałem.
Słońce wyskoczyło zza wzgórz i niemal pionowo wznosiło się do góry. Przed nami pojawiły się pierwsze zabudowania. Dojeżdżaliśmy do Chartumu. Koło bazaru wysiedliśmy. Znowu worek ze srebrem przygiął mnie do ziemi. Na szczęście hotel był już blisko. Odczułem wzruszenie, jak gdybym wrócił do domu. Mimo wysoce niestosownej pory właściciel ucieszył się na nasz widok i zaraz dał nam te same pokoje, co tydzień temu. Szybko wziąłem prysznic, a potem padłem na łóżko i natychmiast zasnąłem.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
BŁĘKITNY TRABANCIK • PLANUJEMY SKOK NA WIĘZIENIE • JAK SIĘ UCIEKA Z MAMRA • A MOŻE PODKOP? • SKOK SZPICBRÓDKI NA FABRYKĘ PIENIĘDZY
Obudziłem się dobrze po jedenastej. Otworzyłem okno i wciągnąłem w płuca haust świeżego powietrza. Nieoczekiwanie mój nos wychwycił jakiś podejrzanie znajomy zapach. Rozejrzałem się. Szef siedział na ławce w cieniu i w zadumie palił papierosa. A więc nie udało mu się do końca zerwać z nałogiem!
- A, obudziłeś się - błyskawicznym ruchem wyrzucił niedopałek pod ławkę i teraz butem usiłował go zasypać. - Za jakieś pół godziny będzie śniadanie, a potem pojedziemy obejrzeć nasz obiekt. A Maciek zabrał worek i gdzieś wyparował.
- No cóż - powiedziałem. - Mam nadzieję, że niebawem się pojawi.
- Niepokoi mnie to trochę. Chodzić po ulicach z taką fortuną na plecach...
- Miejmy nadzieję, że wie, co robi - uśmiechnąłem się.
Ahmed przyszedł zawołać nas na śniadanie. Siedliśmy w jadalni i szef raz jeszcze obejrzał herb wyryty na blacie.
- Wygląda staro - powiedział.
- Nie znamy się na tutejszych meblach - zauważyłem. - Gdybyśmy liznęli nieco miejscowej historii sztuki, zaraz zorientowalibyśmy się, że coś się nie zgadza. Wyryty w XVII wieku herb na blacie dziewiętnastowiecznego stołu?
Pan Samochodzik w zadumie kiwnął głową. Na śniadanie, czy też raczej na obiad, podano nam bardzo smaczne szaszłyki z baraniego mięsa, dość ostro przyprawione, oraz nieco piwa bezalkoholowego.
Rozglądałem się podczas posiłku za córką gospodarza, ale nie pokazała się. Kończyliśmy już, gdy na podwórze wjechał wyjątkowo antyczny pojazd. Za kierownicą siedział nasz młody przyjaciel. Wyszliśmy i przez dłuższą chwilę kontemplowaliśmy błękitnego trabanta z pękniętą przednią szybą.
- Kupiłem sobie samochód - powiedział z dumą młody przemytnik.
- Śliczny - mruknąłem. - Ile pali na setkę?
Popatrzyłem w zadumie na tablice rejestracyjne i nalepkę “DDR” na tylnej szybie. Szef też to zauważył.
- Coś podobnego - wyraził swoje zdumienie. - Przecież NRD nie istnieje...
Maciek uśmiechnął się.
- Tablice rejestracyjne z plastyku nie rdzewieją - powiedział. - No to nie było potrzeby ich wymieniać. Zwłaszcza, że miejscowa wytwórnia produkuje je w takim tempie, że nie starcza dla nowo rejestrowanych samochodów...
- Jeśli jesteś pewien, że ten pojazd dojedzie na miejsce, moglibyśmy pojechać i obejrzeć nasz obiekt - powiedział Pan Tomasz.
Wsiedliśmy i ruszyliśmy. Pojazd, choć silnik podejrzanie terkotał, parł dzielnie naprzód. W tym mieście nie obowiązywały chyba żadne przepisy, kierowcy trąbili bowiem na siebie jak szaleni, wygrażali pięściami i wylewali potoki słów, w których domyślałem się wyrazów powszechnie uważanych za obraźliwe.
- Ja też mam trabanta - pochwalił się szef. - Mój ma karoserię z bawełny, a ten?
- Czysta dykta - uśmiechnął się Maciek.
- O czym wy mówicie? - zdumiałem się. - Karoseria z bawełny?
- Widzisz, Pawle, gdy zaczęto produkować trabanty, dla obniżenia kosztów i zaoszczędzenia deficytowego żelaza zdecydowano się robić karoserie z materiałów zastępczych. Pierwsza seria miała je z tkaniny bawełnianej nasączonej żywicą epoksydową.
- A ja myślałem, że z plastyku?
- Po pewnym czasie - ciągnął Pan Samochodzik - konstruktorzy doszli do wniosku, że tkanina bawełniana jest także towarem deficytowym. Poszukiwania surowców zastępczych doprowadziły do odkrycia włókna pokrzyw.
- Czego? - byłem pewien, że się przesłyszałem.
- Hodowali w kilku swoich pegeerach pokrzywy, międlili je tak jak len i odzyskiwali włókno prawie tak dobre jak konopie - wyjaśnił.
- Jednak było to całkiem nieopłacalne i seria pokrzywowa liczyła tylko kilkaset sztuk. Obecnie zachodni kolekcjonerzy płacą za takie cacka ogromne sumy. Kombinowali z prasowanym pod dużym ciśnieniem papierem, ale to nie trzymało parametrów. Wreszcie ostatnie są z czegoś w rodzaju dykty...
- Jesteśmy - powiedział Maciek.
- To będzie twoja działka - szef wskazał mi gestem okno. - Ty jesteś komandosem, więc obejrzyj sobie ten kurnik fachowym okiem.
Maciek jechał dość wolno. Za oknami powoli przesuwały się potężne mury odlane z betonu.
- Sądzę, że to dawny fort, przekształcony po wyparciu Anglików wwiezienie - powiedziałem. - Są ślady zacementowanych strzelnic. Brama praktycznie nie do zdobycia. Bronią jej cztery stanowiska ciężkich karabinów maszynowych. Na górze muru ścieżka dla strażników i zasieki drutu kolczastego pod napięciem, sądząc po tych izolatorach... Na rogach budynku wieżyczki strażnicze i kamery.
- To brzmi poważnie - mruknął Pan Samochodzik.
Objechaliśmy więzienie dookoła. Otaczała je szeroka ulica. Z całą pewnością żaden oddział nie był w stanie podkraść się niepostrzeżenie pod mury.
- Do hotelu - poleciłem. - Wiem już chyba wszystko.
Maciek dodał gazu.
- I co o tym powiesz? - zagadnął Pan Samochodzik.
- Trzeba by mieć setkę ludzi świetnie uzbrojonych i oczywiście liczyć się z tym, że co najmniej połowa zginie podczas ataku. Mamy w wojsku specjalną dziesięciostopniową skalę do oznaczania problemów w atakowaniu obiektów wojskowych. Temu fortowi przyznałbym ósemkę.
- Dlaczego nie dziesiątkę? - zagadnął Maciek.
- Bo większą część strzelnic zalali cementem - wyjaśniłem. - Ten budynek już nie pełni funkcji wojskowych.
- To może należałoby jeszcze bardziej obniżyć numer - zauważył pan Tomasz. - Ilu może być w środku strażników?
- Trzydziestu, może pięćdziesięciu. Albo i setka. Nie mam pojęcia, ale jeśli wewnątrz przetrzymywani są chrześcijańscy powstańcy, to strażników do pilnowania może być w środku wielu.
- Uczyli was w “czerwonych beretach” czegoś na temat ucieczek?
- Trochę - przyznałem. - Z grubsza wygląda to tak, że gdy się ucieka z więzienia w Europie Zachodniej, należy wziąć jako zakładnika możliwie jak najważniejszego pracownika i zasłaniając się nim jak tarczą strzelać do pozostałych. W krajach niżej cywilizowanych należy strzelać do wszystkiego, co się rusza. Odbijania jeńców z transportów, samolotów i tak dalej uczyli nas. Uwalniania zakładników przetrzymywanych przez terrorystów też. Ale zdobywania więzień nie...
- Co więc zrobimy? Piszemy list, że nic nie dało się...
- To zawsze zdążymy - uspokoiłem go. - Jeśli nie da się siłą, trzeba sposobem.
- Z więzień podczas rewolucji francuskiej uciekano przebierając się za strażników lub zamieniając ubraniami z członkami rodzin - podpowiedział szef. - Ale jeśli więźniów nie wolno odwiedzać... Gdzieś czytałem, że więzień ma zawsze większe szansę. On może myśleć o niebieskich migdałach lub planować ucieczkę, podczas gdy strażnik cały czas musi mieć uwagę napiętą do granic wytrzymałości.
- Widzi pan, szefie, to trochę nie tak. Być może tak było kiedyś, ale obecnie zamyka się kratę, włącza fotokomórkę i alarm, a strażnicy reagują tylko, gdy zacznie dzwonić... Poza tym najnowocześniejsze więzienia budowane są tak, że nie sposób z nich zwiać. Pomijam całą elektronikę, konstrukcję murów. Na przykład więźniowie kiedyś uciekali wycinając kraty w oknach. Pierwszym sposobem na zabezpieczenia okien było zastosowanie prętów z wsadem.
- To znaczy?
- Zamiast litej stalowej sztaby w oknie wprawiano grubościenną stalową rurkę, wewnątrz której luzem latały dwa lub trzy także stalowe druty. Tego nie sposób przeciąć, bo drut zawsze będzie odskakiwał od brzeszczotu. Potem stosowano rurki wypełnione pokruszonymi tarczami karborundowymi. Piła trafiając na taki kawałek ścierała się i tępiła.
- A jak się to robi obecnie? - zaciekawił się Maciek.
- Stosuje się powszechnie tak zwaną stal samohartującą. Jest to specjalny stop. Pręty znowu są puste w środku, nadziewa się je węglikami spiekanymi, ale to raczej zbyteczna ostrożność. Atomy węgla w stali samohartującej są ułożone w ten sposób, by wraz z zagłębianiem się piły wytwarzać coraz większy opór. Po pewnym czasie twardość materiału jest tak duża, jakbyśmy cięli diament żelazną piłą. Oczywiście żaden brzeszczot, nawet wykonany z węglików spiekanych, długo tego nie wytrzyma. W więzieniach na Zachodzie, aby wykluczyć nawet próby cięcia krat, w drzwiach celi umieszcza się bramki do wykrywania metalu...
- A gdyby zaszła konieczność przecięcia kraty ze stali samohartującej? - zaciekawił się Maciek. - Czym ją tną? Laserem?
- Z tego co wiem, tarczami do cięcia kamienia. I trwa to bardzo długo - wyjaśniłem.
- A ultradźwiękami? - zapytał pan Tomasz.
- Chyba by się dało - zamyśliłem się. - Może... tylko nikt w więzieniu nie będzie miał piły takiej jak nasza.
- Może i lepiej, że na razie nie weszły do seryjnej produkcji... Ale odbiegliśmy od tematu. Załóżmy, że mają tu zwykłe stalowe kraty. Skoro sam twierdzisz, że zdobycie tych kazamat będzie trudne, to co wobec tego radzisz?
- Pozostaje nam podkop - westchnąłem.
Popatrzyli na mnie zdumieni.
- Podkop - mruknął pan Tomasz. - To brzmi jak z głupiego dowcipu...
- Niemniej jednak jest wykonalne - powiedziałem poważnie.
- Czy bezpieczne? - zaniepokoił się.
- Oczywiście. Z zewnątrz nic nie będzie widać. Co najważniejsze wiemy, gdzie przetrzymywani są ci, których mamy uwolnić.
- Może się zawalić - zauważył Maciek.
- Oczywiście - przyznałem - jednak jeśli dobrze podstempluje się strop, powinien wytrzymać.
- Będziesz musiał poprowadzić korytarz pod ulicą - przełożony wysunął kolejne zastrzeżenie. - A jeśli przejedzie górą ciężarówka wyładowana kamieniami?
- Istnieje pewne ryzyko, choć sądzę, że solidna konstrukcja nawierzchni zminimalizuje je. Cóż, musimy zaryzykować.
- Mury pewnie mają potężne fundamenty - powiedział Maciek. - Może nawet kilka metrów w głąb ziemi.
- Przekopiemy się pod spodem.
- A właśnie. Jaka tu jest gleba - wtrącił się szef. - Bo jeśli kamień, to nici z podkopu.
- Ta część doliny Nilu to osady rzeczne - powiedziałem poważnie. - Gliny, miał, mady rzeczne zalegają warstwą grubą zapewne na kilka, może kilkanaście metrów. Gdy budowali więzienie, prawdopodobnie wbili w glinę pale o długości kilkunastu metrów, opierające się o skałę. Następnie wykorzystując je jako podporę wylali ławę fundamentową, a nad nią wznieśli mur. Pomiędzy palami powinno być minimum pół metra przerwy. Zresztą nie dowiemy się tego, dopóki nie dokopiemy się na miejsce.
- Jak zamierzasz się za to zabrać?
Zamyśliłem się
- Trzeba będzie znaleźć dobry punkt do rozpoczęcia podkopu - zauważyłem. - Pojeździmy po otaczających więzienie uliczkach?
Maciek posłusznie zakręcił w cuchnący zaułek biegnący równolegle. Większość domów stojących obok wyglądała fatalnie. Mury z suszonej cegły pękały, odpadało od nich wapno. Bramy wypaczyły się.
- Te kwartały idą za kilka miesięcy do wyburzenia - wyjaśnił nasz przyjaciel. - Jakaś zachodnia firma wykupiła tu grunt pod budowę zakładów przemysłowych.
- A, więc część mieszkańców mogła się już wyprowadzić - ucieszyłem się. - To bardzo dobrze.
- Jesteśmy dość daleko - zauważył szef. - Oddziela nas podwójny rząd domów i jeszcze do tego szeroka ulica pod murami.
- Na oko dziewięćdziesiąt metrów - dodał Maciek.
Dojechaliśmy do końca zaułka i wjechaliśmy w następny. Tu domy wyglądały na całkowicie opuszczone.
- Szkoda tej dzielnicy - powiedział Pan Samochodzik. - Żyli sobie ludzie od setek lat, a teraz w miejsce tradycyjnej zabudowy powstaną koszmary z betonu...
- Tak bywa - powiedział Maciek. - Przychodzi kapitał i niszczy starą tkankę miasta. W tym wypadku chyba zadecydowała bliskość więzienia. W fabryce zatrudnić można osadzonych.
- Wybierzmy sobie jakiś dom - zaproponował szef.
- Może ten? - Maciek zjechał z ulicy.
Wyskoczyłem i popchnąłem starą drewnianą bramę. Zawiasy ustąpiły ze zgrzytem. Widocznie od dawna nikt ich nie oliwił. Trabancik wtoczył się na podwórze i zamknęliśmy wrota. Rozejrzałem się wokoło. Nieduży placyk pośrodku otaczały jakieś pomieszczenia. Okna wychodziły na podwórze. W niektórych były jeszcze szyby. Maciek wyciągnął z samochodu pistolet maszynowy i otworzył drzwi. Weszliśmy. Pokoje, spora kuchnia, łazienka... Wszystko pokryte już kurzem. W powietrzu unosiła się charakterystyczna woń stęchlizny - zapach zaniedbania, opuszczenia... Właściciele zostawili nawet nieco mebli, tych najbardziej zniszczonych, niepotrzebnych.
- Tu chyba będzie najlepiej - Maciek tupnął nogą w podłogę pokrytą terakotowymi kafelkami. - Za tą ścianą jest dom, a dalej ulica i wiezienie. Z grubsza znajdujemy się naprzeciw tej części, gdzie w starym forcie trzymają naszego klienta.
Szef uśmiechnął się.
- Widzę, że przyswajasz sobie knajackie wyrażenia.
Nasz przyjaciel westchnął.
- Ostatecznie mamy włamać się do pudła - powiedział.
Zastanawiałem się dłuższą chwilę wędrując spokojnie wzdłuż ścian.
- Będziemy potrzebowali ludzi - zwróciłem się do Maćka.
Spoważniał.
- Ilu? - zapytał konkretnie.
- Co najmniej dziesięciu. Do tego narzędzia. Motykę, kilof, bo świdra górniczego chyba nie zdołasz załatwić? Młot pneumatyczny, kilka metrów sześciennych styropianu do wyciszenia. Do tego kosze na ziemię i jakieś taczki, najlepiej trzy pary.
Zanotował to na kartce.
- Coś jeszcze?
- Deski. Łącznic kilkanaście metrów sześciennych.
- Będziemy je wyłamywać z sufitu - powiedział spokojnie. - Nad nami jest jeszcze dach., a tym, którzy tu mieszkali, sufity już niepotrzebne. Zresztą są jeszcze podłogi w niektórych pomieszczeniach.
- Co zrobimy z wydobywaną ziemią? - zaniepokoił się pan Tomasz.
- Żaden problem - uśmiechnąłem się. - Będziemy ją wysypywali tutaj, w tych pustych pokojach. Kiedy będą robotnicy?
- Jutro - powiedział Maciek. - Oczywiście muszą to być ludzie godni zaufania... Wezmę tych z oddziału Mapete.
- Tak. Poza tym ze względów bezpieczeństwa dopóki nie ukończymy podkopu, będą musieli zostać na miejscu.
- Też nie problem. Rozłoży się im maty do spania, a posiłki będę dowoził z hotelu.
Uśmiechnąłem się do swoich myśli.
- Skąd pomysł z podkopem? - zapytał mnie Maciek.
Siedzieliśmy w hotelowej jadalni pałaszując ostro przyprawioną baraninę. Szef w drugim końcu stołu zabawiał córkę właściciela i jej braci opowiadając coś po francusku.
- Wychowywałeś się daleko od kraju, ale może mówi ci coś przezwisko Szpicbródka?
Zmarszczył czoło.
- Nie - pokręcił głową. - Nic a nic.
- Był to chyba ostatni na świecie włamywacz dżentelmen - powiedziałem w zadumie. - Szpicbródka miał wyjątkowo szlachetny wygląd. Zdaje się, że pochodził z inteligencji, która z czasem trochę się wykoleiła... Kroniki kryminalne w przedwojennej warszawskiej prasie wspominają, że jego wygląd wzbudzał zaufanie. Można go było wziąć za inżyniera czy lekarza. Miał nienaganne maniery, a u dołu twarzy nosił blond bródkę przyciętą w szpic. Stąd właśnie wzięło się jego przezwisko. W życiu nie splamił się uczciwą pracą. Wypełniając kiedyś ankietę wpisał jako zawód złodziej bankowy...
- Mikołaj II wypełniając ankietę podczas spisu powszechnego w Rosji jako zawód wpisał: car - gospodarz ziemi rosyjskiej... A na przykład rewolucjonista Borys Sawinkow wpisał w rubryce zawód - morderca... - wtrącił pan Tomasz z końca stołu.
- Szpicbródka, naprawdę noszący nazwisko Henryk Cichocki, zaczął karierę w głębi Rosji jeszcze przed rewolucją. Między innymi rozpruł kasy banku w Rostowie nad Donem, co przyniosło łupy obliczone na blisko milion rubli w złocie. Nie był w tej profesji odosobniony. Rabowaniem banków i konwojów pieniężnych zajmowali się tam w tym czasie niejaki Józef Dżugaszwili, szerzej znany jako Stalin, oraz towarzysz Wiesław, później znany jako marszałek Józef Piłsudski. W przeciwieństwie jednak do tych dwóch panów Szpicbródka rabował pieniądze nie na potrzeby tajnych organizacji, ale na swoje własne. Poza tym oni szli do celu po trupach konwojentów, a on można powiedzieć kulturalnie rozpruwał kasy bankowe. Po rewolucji opuścił Rosję i uszczęśliwił ojczyznę swoim pojawieniem się... Najbardziej znanym jego numerem był tak zwany “skok na fabrykę pieniędzy”. Starzy warszawiacy pamiętają jeszcze zapewne proces toczący się 1927 roku. Gazety zamieszczające informacje z sali rozpraw były natychmiast rozchwytywane. W rzeczywistości “skok na fabrykę pieniędzy” był próbą włamania do drukarni banknotów. Tyle tylko, że “fabryka pieniędzy” lepiej wyglądała wybita grubą czcionką w tytułach, na pierwszych stronach gazet.
Szef znowu pogrążył się w rozmowie z naszymi gospodarzami. Widać było, że z przyjemnością przypomina sobie francuski.
- I co dalej? - zauważyłem płonący ciekawością wzrok Maćka.
- Policja została zawiadomiona przez swoich konfidentów, że “Szpic” coś knuje. Zaczęto go obserwować. Jak się okazało, często bywał w pobliżu zakładów graficznych przy skrzyżowaniu ulic Nowogrodzkiej i Chałubińskiego, opodal Alej Jerozolimskich.
- Nic mi te nazwy ulic nie mówią - westchnął Maciek.
- Przyjedziesz do Warszawy, to ci z przyjemnością pokażę to miejsce. A więc przy Alejach Jerozolimskich znajdował się spory placyk, a na nim stał murowany dom. Plac przylegał do parkanu otaczającego zakłady. W budynku uruchomiono lipną wytwórnię koszy wiklinowych powszechnie wówczas używanych przy przeprowadzkach. W bramie siedział jeden z ludzi Szpicbródki i wyplatał kosz. Podobno koło nogi miał zakopany przewód elektryczny i w razie czego mógł zaalarmować kumpli. Takie też było jego zadanie. W domku urządzono wlot podkopu. Ziemię ładowano w kosze, które ciężarówką wywożono za miasto i wysypywano w ustronnych miejscach. Podkop miał przekrój 75x75 centymetrów. Szalowano go deskami przyciętymi na miarę...
- A jak przewieziono tam taka ilość desek?
- W koszach. Nikt jakoś nie zainteresował się podejrzaną fabryką. Z jednym wyjątkiem. Policja zainteresowała się bardzo. Opodal budowano bank rolny. Za płotem otaczającym budowę ulokowano policyjnego obserwatora. Drugiego umieszczono w gołębniku na dachu jednego z pobliskich domów. Tunel był kopany niezwykle profesjonalnie. Miał zainstalowane elektryczne oświetlenie i wentylację. Podkop drążyło czterech złodziei pracujących na dwie zmiany. Zarabiali 300 złotych dziennie, co było mniej więcej miesięczną pensją nauczyciela, zaś nauczyciele przed wojną zarabiali bez porównania lepiej niż obecnie. Codziennie w pobliskiej uliczce przed kościołem Świętej Barbary “górnicy” spotykali się z szefem i jego zastępcą, Bielickim.
Pan Samochodzik słysząc, że mówię o jakimś “szefie” podniósł głowę. Pomachałem mu uspokajająco.
- I co zrobiła policja?
- W toku obserwacji rozpoznano wszystkich członków szajki. Pewnego dnia zauważono, że do budynku koszykami wniesiono butle z acetylenem i palniki. Oznaczało to, że podkop dotarł już do piwnic zakładu i w najbliższym czasie złodzieje zaczną pruć sejfy. Przystąpiono do likwidacji złodziejskiej kopalni... Wywiadowcy bez trudu aresztowali Szpicbródkę przed kościołem. Zapakowano go do taksówki i odstawiono do aresztu śledczego. Jakiś czas później pojawił się Bielicki. O ile Szpicbródka brzydził się mokrą robotą, o tyle jego pomocnik był pospolitym bandytą. Na widok osaczających go wywiadowców sięgnął po broń. Wystrzelili jednocześnie, ale tym razem sprawiedliwość zatriumfowała. Złodziej został śmiertelnie ranny. Na odgłos strzelaniny z kościoła wybiegł proboszcz. Nim bandyta skonał, zdążył się jeszcze wyspowiadać... Zaraz też wydobyto górników z podkopu.
- Musimy wyciągnąć z tego wnioski - mruknął. - Nie mogą nas zaskoczyć.
- To prawda - spoważniałem. - Proponuję następujące działania - wyjąłem z kieszeni kartkę i naszkicowałem orientacyjny plan.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
KOPIEMY TUNEL • PROBLEMY Z WENTYLACJĄ • CO MOŻNA ZNALEŹĆ NA STRYCHU • FUNDAMENT Z ŻELBETU • CICHE METODY KUCIA • DO CZEGO MOŻNA UŻYWAĆ WODY • LOT NA POŁUDNIE
Uzbrojony w pistolet maszynowy chrześcijański powstaniec uchylił wrota. Błękitny trabant wjechał na podwórze i brama natychmiast została z powrotem zaryglowana. Pan Tomasz wysiadł z wozu, a w ślad za nim wyskoczył też Maciek. Pomachałem im ręką zapraszając do środka. Weszli do głównego pomieszczenia.
- Zaczęliśmy o szóstej rano - wyjaśniłem. - W tej chwili jest dziewiąta...
W podłodze była już spora prostokątna dziura zaopatrzona w pochylnię. Brzegi wykopu oszalowano deskami wyłamanymi z podłóg. W najgłębszym miejscu wykop miał ponad trzy metry głębokości. Tam też zaczynał się wlot tunelu.
- Szybko wam to idzie - mruknął mój przełożony i zaraz odpukał w deskę, żeby nie zapeszyć.
- Gleba tu jest bardzo dobra - powiedziałem. - Niemal czysta glina. Można spokojnie drążyć tunel, nawet nie trzeba go szalować.
- Sufit nie zapadnie się? - zaniepokoił się. - Wiesz, byłem swojego czasu w kopalniach na Śląsku...
- Sufit ukształtowaliśmy ostrołukowo, aby zminimalizować nacisk warstw ziemi - wyjaśniłem.
- Ostrołukowo - uśmiechnął się. - Widzę, że wyciągasz wnioski z wycieczki do Jerozolimy.
Kiwnąłem głową.
- Pracuje jednocześnie czteroosobowy zespół. Jeden robotnik drąży przodek, drugi motyką wybiera urobek, trzeci ładuje to do kosza, czwarty wywozi ziemię... Dlatego zrobiliśmy tu taką pochylnię, żeby mógł wyjechać.
Minął nas Murzyn pchający wyładowany koszami wózek.
- Ziemię wysypujemy w pomieszczeniu na końcu korytarza - dodałem. - Robotnicy zmieniają się co godzinę. Pracować będą cztery godziny, potem wchodzi na ich miejsce druga zmiana. Na dobę mamy więc sześć zmian i trzy zespoły robocze. Mamy czterech wartowników pilnujących w wolnym czasie okolicy. Nikt nas tu nie zaskoczy. Zresztą nie jest tu tak bezludnie. W ruinach przy sąsiedniej ulicy pracują już ekipy rozbiórkowe. Nasi ludzie zostali wyposażeni w kombinezony robocze i w razie czego będą udawali właśnie taką ekipę.
- Nadal nie wydaje mi się to do końca bezpieczne - zauważył szef.
- Przebiliśmy ściany sąsiednich domów - dodał Maciek. - Opracowaliśmy kilka dróg ucieczki.
- A jakie jest tempo podkopu?
- W tej chwili nieco więcej niż metr na godzinę - wyjaśniłem. - Ale musieliśmy jeszcze wykopać tę dziurę. Sądzę, że potem będzie można pracować szybciej.
Kiwnął poważnie głową.
- Nieźle - powiedział z uznaniem.
Zadzwonił niewielki budzik. Z podkopu wynurzyli się trzej robotnicy. Czwarty przyciągnął opróżniony wózek.
Maciek powiedział coś po arabsku. W łazience była jeszcze woda w kranach. Robotnicy spłukali z siebie glinę i zasiedli do przywiezionego trabantem drugiego śniadania, a trzech nowych weszło do pomieszczenia.
- Czas na mnie - powiedziałem. - Jestem w drugiej zmianie.
Brwi szefa uniosły się lekko do góry.
- Kolonialne nawyki - uśmiechnął się. - Sądziłem, że ty tylko nimi kierujesz.
Zszedłem na dół i powędrowałem tunelem. Był dość niski i wąski, miał mniej więcej sto osiemdziesiąt centymetrów wysokości i tyleż szerokości. Żarówka na długim kablu zawieszona u sufitu oświetlała ścianę zrytą oskardem. Narzędzie stało oparte o przodek.
Obejrzałem się. Za mną na stanowisku stał już drobny Murzyn z wytatuowanym na piersi krzyżem. Uśmiechnął się po europejsku, bez szczerzenia zębów. Dłoń zacisnął na motyce. Ja też uśmiechnąłem się i zaatakowałem ścianę miarowymi silnymi uderzeniami. Glina nie stawiała specjalnego oporu. Co jakiś czas przerywałem na chwilę, aby kawałkiem deski ubić i wygładzić strop. Glina osiadała na mnie coraz grubsza warstwą. Zgrzytała mi w zębach, oblepiała dłonie, osiadała grubą warstwą na zegarku. Wreszcie musiałem przetrzeć szkiełko palcem. Godzina. Przekazałem oskard stojącemu za mną, a sam powędrowałem na koniec korytarza zająć się koszami. Zmierzyłem krokami wyrąbany przez siebie odcinek. Trzy kroki - dwa i pół metra. Za dziesięć godzin będziemy dwadzieścia metrów bliżej celu... Maciek czekał na brzegu wykopu. Pomógł mi wyciągać i wysypywać kosze. W pomieszczeniu na końcu korytarza pod ścianą rósł stos ziemi wydobytej z tunelu.
- Gdy przybędą tu ekipy wyburzające, bardzo się zdziwią - uśmiechnął się skacząc po wierzchu, aby trochę ją ubić. - Ale to nie nasze zmartwienie.
- Faktycznie nie nasze - kiwnąłem głową. - W tunelu robi się paskudnie duszno. Pracują tam trzy osoby, a jesteśmy coraz dalej od wejścia.
- Co będzie potrzebne?
- Odkurzacz i parciany wąż strażacki - wyjaśniłem. - Puścimy tam strumień powietrza.
- Odkurzacz i wąż - uśmiechnął się. - Za godzinkę wracam z zakupami.
- A gdzie pan Tomasz?
- Spaceruje po strychu i grzebie w szpargałach. Ile zrobione?
- Około ośmiu metrów. Jeszcze dziesięć razy tyle i będziemy pod murem więzienia.
Kiwnął głową i zniknął. Pracowałem sam. Mechaniczne, nudne zajęcie rozpraszało mnie.
Maciek wrócił, gdy upłynęła kolejna godzina i z tragarza zostałem napełniaczem koszy. W ścianę powbijał głęboko zaczepy służące chyba pierwotnie do zawieszania doniczek z kwiatami i przełożył przezeń wąż. Minął mnie kilkakrotnie poprawiając go i mocując. Skoncentrowałem się na sypaniu ziemi do wiklinowych plecionek. Robotnik przede mną dzielnie machał motyką wygarniając ją spod nóg pracującego na przodku. Odkurzacz zawył, ale po chwili ucichł. Ktoś dotknął mojego ramienia. Szef.
- Zastąpię cię - powiedział. - Maciek ma jakiś problem z odkurzaczem.
Wyszedłem z lochu.
- Coś się stało? - zapytałem.
- Jak to, u licha, podłączyć? - zdenerwował się.
Popatrzyłem na odkurzacz. Potężna maszyna z filtrem wodnym o mocy ponad dwa tysiące watów.
- Tak się nie da - powiedziałem. - Tu ma rurę ssącą, a powietrze po oczyszczeniu wychodzi kratką z boku. Tymczasem trzeba by do rury.
- To co mam zrobić? - zmartwił się. - Skoczę chyba kupić nowy odkurzacz.
- Nie martw się. Będę potrzebował śrubokręta i kawałka drutu. Wygrzebał w samochodzie potrzebne narzędzia. Odkręciłem pokrywę i przez dłuższą chwilę grzebałem w mechanizmie. Wreszcie przykręciłem ją na miejsce i włączyłem maszynę. Rura dmuchnęła energicznie.
- Jak pan to zrobił - zdumiał się Maciek.
- Wystarczyło przebiegunować silnik, żeby śmigło zaczęło obracać się w drugą stronę - wyjaśniłem.
Wróciłem do lochu i zastąpiłem szefa. Po chwili zrobiło się nieco chłodniej i można było swobodniej oddychać. Odkurzacz spełniał swoją rolę. Ostatnią godzinę mojej zmiany spędziłem wygarniając motyką urobek. Wreszcie dźwięk budzika oznajmił nam koniec pracy. Z przyjemnością spłukałem z rąk grubą warstwę zaschniętej gliny. Maciek z taśmą mierniczą zszedł do lochu. Wyszedł po chwili rozpromieniony.
- To się nazywa tempo - powiedział.
- Jaki wynik? - zapytałem.
- W osiem godzin wasze dwie zmiany wdarły się w głąb na dwadzieścia pięć metrów.
- To ponad trzy metry na godzinę - mruknąłem zaskoczony. - Nie spodziewałem się, że tak dobrze pójdzie - odpukałem zaraz w deskę, żeby nie zapeszyć. - Gdzie pan Tomasz?
- Na strychu.
Wszedłem po drabinie. Strych był bardzo niski i duszny. Słońce rozgrzewało dachówki, a one oddawały swoje ciepło powietrzu stojącemu pod dachem. Pan Samochodzik grzebał w jakichś kufrach wypełnionych szmatami.
- Coś ciekawego? - zagadnąłem.
- Widzisz, Pawle, przypomniałem sobie opowieść ludzi, którzy po wojnie jeździli po kraju zabezpieczając zabytkowe mienie. Chodziliśmy po strychach kościołów, dworów, plebanii i innych takich obiektów i przekopywali wszystko w poszukiwaniu cennych zabytków.
- Znalazł pan tu coś ciekawego? - zainteresowałem się.
Kiwnął głową i wskazał gestem stosik przedmiotów ułożonych w piramidkę na sąsiedniej skrzyni.
- Wieczne pióro z lat dwudziestych, Waterman, mam podobne... Miska z miedzi, srebrzona, musiała być długo w użyciu, bo kruszec bardzo się wytarł, książka po arabsku, też przedwojenna, sznur blaszanek udających monety, pewnie część stroju kobiecego...
- Nic, co byłoby cenne lub stare, ale przedmioty te mają... - strzeliłem w powietrzu palcami szukając odpowiedniego słowa.
- Mają duszę - zakończył za mnie przełożony. - Tak. Odcisnęło się na nich piętno czasu. Pogrzebię jeszcze trochę, może coś ciekawszego będzie...
Zostawiłem go na górze i zszedłem. Akurat Maciek przyjechał z obiadem.
- Można powiedzieć, że podkop pod więzienie powstaje w luksusowych warunkach - powiedziałem. - Robotnicy mają zapewnione posiłki z hotelu.
- Należy dbać o swoich ludzi - stwierdził Maciek. - Mapete płaci, to mogę robotników rozpieszczać baraniną.
- Właśnie - mruknąłem. - Od dawna zastanawiam się, dlaczego Arabowie ani Żydzi nie jedzą wieprzowiny.
Szef zszedł ze strychu i jadł teraz swoją porcję siedząc na progu. Słysząc moje pytanie uśmiechnął się lekko.
- Cóż, jedzenia świńskiego mięsa zabrania zdaje się już starotestamentowa Księga Powtórzonego Prawa. Nie pozwala zresztą ona składać tych zwierząt w ofierze. Arabowie przejęli wiele przepisów żydowskich, na przykład ciągle stosują obrzezanie. Sądzę, że to można wyjaśnić także z punktu widzenia nauki i estetyki. Świnie są znacznie bardziej niż owce i kozy podatne na zakażenia pasożytami. Zwłaszcza wągrami tasiemca. Poza tym ich mięso bardzo szybko się psuje, podczas gdy owcze i kozie wolniej. Świnie są do nas zbliżone pod względem zgodności tkanek. Dlatego mogą stać się naturalnym rezerwuarem takich chorób, jak gruźlica, wścieklizna, wąglik, nawet grypa. Ostatnia grypa azjatycka powstała w okolicach Hongkongu w ten sposób, że od przelotnych ptaków zaraziły się świnie. Wirus zmodyfikował swój kod genetyczny, a tak przekształcony zaatakował ludzi. Choć wątpię, by starożytni Żydzi zdawali sobie sprawę z takich zagrożeń.
- Z pewnością też zaobserwowano, że świnie są w stanie zjeść wszystko. Śmieci, padlinę, nawet odchody. Stąd też zostały uznane za zwierzęta nieczyste - dodał Maciek.
- Jest jeszcze jeden czynnik, który mógł mieć tu znaczenie - uzupełnił pan Tomasz. - Zwróćcie uwagę, że odchody świń są bardzo kwaśne. W naszych warunkach, na podłożu piaszczystym lub wapiennym nie ma to dużego znaczenia, zwłaszcza że nigdzie nie nawozi się pola odchodami wyłącznie świńskimi... Ale w Palestynie, gdzie gleba jest cennym skarbem, mogli bać się jej zakwaszenia.
- O ile nawozili pola - uśmiechnął się Maciek. - Nie wiem, czy to nie jest późniejszy pomysł. Na przykład dziewiętnastowieczny.
Szef zamyślił się na chwilę.
- To faktycznie należałoby sprawdzić - powiedział. - Sądzę jednak, że dość wcześnie zaobserwowano, że nawożenie odchodami zwiększa żyzność gleb.
- O ile nie używano nawozu do palenia - teraz ja się uśmiechnąłem.
Po obiedzie przyszła kolej na moją grupę. W lochu mimo wentylacji było dość duszno, ale po kilku minutach przyzwyczaiłem się. Tunel lekko opadał i nad głową miałem co najmniej cztery metry gliny. Maciek sprawdził teodolitem i stwierdził odchylenie zaledwie około dwudziestu centymetrów od obranego kierunku. Zaatakowałem ścianę z furią.
- Muszę zrobić trzy i pół metra - powtarzałem sobie, co jakiś czas spoglądając na zegarek.
Glina zmieniła kolor, pojawiły się w niej ciemniejsze warstewki, ale na szczęście cały czas była odpowiednio spoista. Nie musieliśmy stemplować stropu ani szalować ścian. Tylko na dnie kładliśmy deski, żeby wywożącemu urobek było lżej pchać wózek. Odsuwałem się od żarówki. W powietrzu wisiało coraz więcej kurzu. Na skórze glina zasychała skorupą. Ja jednak ani na chwilę nie przerywałem kucia ściany. Gdy godzina wreszcie się skończyła, zmierzyłem krokami swój odcinek. Posunąłem się o prawie cztery metry. Kolejna godzina z motyką w ręce, jeszcze jedna przy napełnianiu koszy i znowu wożenie taczką i wysypywanie. Już trzy pokoje w tej części domu wypełniliśmy ziemią.
- I jak tam się posuwa praca? - zapytał Maciek.
- Pomalutku - wyjaśniłem. - Mam nadzieję, że niedługo będziemy wiedzieli coś na temat tego sygnetu.
- Tak, najważniejsze to nie tracić z oczu podstawowego celu - uśmiechnął się szef.
Następnego dnia o szóstej rano przeszedłem się przez całą długość podkopu z taśmą mierniczą. W ciągu dwudziestu czterech godzin bardzo ciężkiej pracy robotnicy wykopali prawie osiemdziesiąt metrów tunelu. Pod ulicą na wszelki wypadek podparliśmy sufit deskami, choć była to chyba zbyteczna ostrożność. W tunelu wisiało osiem żarówek stuwatowych zapewniających oświetlenie oraz dwa węże strażackie dostarczające świeżego powietrza. Na przestrzeni osiemdziesięciu metrów odchyliliśmy się od wyznaczonego kierunku zaledwie o metr. Wracając czułem dumę z naszego dzieła.
- I jak tam nasz tajny korytarz? - zagadnął Pan Samochodzik, gdy stanąłem na górze.
Przekazałem przełożonemu swoje spostrzeżenia.
- Jeszcze kilka godzin i znajdziemy się pod murem więzienia - mruknął Maciek. - Znakomicie.
- I pomyśleć, że w Warszawie nasi robotnicy kopią tunel metra posuwając się z szybkością jednego metra dziennie - westchnął szef.
- Może by Sudańczyków sprowadzić do nas?
- Wic pan, metro jest trudniejsze - powiedziałem - Tam występują wody podskórne, tunel trzeba obudowywać specjalnymi aluminiowymi pierścieniami, do tego dochodzi zbrojony beton...
- Mimo wszystko ci szybciej by się uwinęli. I chyba taniej? - popatrzył na Maćka.
- Oni pracują za darmo. Niektórzy mają tam kogoś, pozostali pomagają nam z własnej woli. Mapete zapewnia pieniądze na pozostałe wydatki.
- Ten zwariowany świat - mruknął szef. - Ciągle mam pewne wątpliwości.
- Przecież chcemy uwolnić nie kryminalistów, tylko ludzi walczących o wolność i swobodę wyznawania naszej wspólnej religii.
- Może należało to zrobić inaczej - mruknął. - Powiadomić Amnesty International, zebrać podpisy pod petycją o uwolnienie...
- Tutejsze władze nie przejęłyby się tym - powiedział Maciek. - Tu dzieją się takie rzeczy, o jakich w Waszyngtonie czy w Brukseli nikomu się nie śniło... W tych warunkach walka z władzą staje się cnotą.
Z podkopu wybiegł jeden z robotników. Powiedział coś do Maćka.
- Przebili się - wyjaśnił. - Przed nami mur więzienia.
Podekscytowani zeszliśmy na dół. Na przodku pracowało teraz tylko dwu Murzynów. Kopali szyb prowadzący w dół, widocznie chcieli sprawdzić, jak głęboko sięga fundament. Nasz podkop blokowała betonowa ściana z wyraźnie widocznymi śladami odciśniętych desek od szalunków.
- Ciekawe, jak głęboko osadzony jest ten mur - mruknąłem.
W tym momencie z szybu dobiegło kilka wyrazów, które zinterpretowałem jako wiązankę przekleństw.
Zajrzałem do studni. Metr poniżej dna podkopu pojawiał się lity granit.
Wyszliśmy na górę. Robotnicy posilali się.
- Jakie są możliwości sforsowania tego muru? - zapytał Pan Samochodzik.
- No cóż - powiedziałem. - Można go rozbić młotami pneumatycznymi. Pomysł ten ma jednak pewną wadę. Jest zbyt głośny.
- Ale nad podkopem są cztery metry ziemi - zauważył Maciek. - Nie wytłumią hałasu?
- Wystarczy, żeby jakiś strażnik przyłożył ucho do betonu, a usłyszy kucie. Cement dość dobrze przewodzi dźwięki... Trzeba wymyślić coś innego.
Szef westchnął ciężko.
- Masz jakiś pomysł? - zwrócił się do mnie.
- Mam. Będzie potrzebna duża ilość oliwy i szlifierka kątowa oraz tarcze do cięcia kamienia o średnicy około półtora metra.
- Ciężka sprawa - mruknął Maciek. - Ale zobaczę, co da się zrobić.
Wsiadł do trabanta i pojechał.
- Sądzi pan, że uwolniony przez nas człowiek będzie coś wiedział? - zapytałem.
Pan Tomasz zamyślił się.
- Chyba tak. Tylko, co też nam powie. Jeśli okaże się, że kupił ten sygnet w jakimś sklepie z antykami? Albo dostał od dziadka spoczywającego od stu lat w grobie? A może okaże się, że nasi dzielni przyjaciele są po prostu potomkami Tarnowskiego?
Popatrzyłem na niego zdumiony.
- Sądzi pan, że to możliwe?
- Dlaczego nie? Wyobraź sobie, że posłowie utknęli na amen, stracili ludzi, konie, mapy. No i zaczęli żyć między Murzynami. Urodziły się im czarne dzieci... Minęło może nawet piętnaście pokoleń. Domieszka rasy białej byłaby obecnie niewidoczna. Po przodku odziedziczyli genetycznie uwarunkowaną odwagę w obronie wiary i sygnet przechodzący z ojca na syna... Ale to oczywiście tylko teoria. Równie dobrze mogło być inaczej. Może gdzieś natrafili na grób Tarnowskiego i zabrali sygnet. Może jutro się dowiemy, a może nigdy. Wrócił Maciek. Przywiózł potężną szlifierkę na stelażu.
- Będziemy musieli ją oddać za cztery godziny - powiedział.
Obejrzałem krytycznie tarczę. Miała nie więcej niż czterdzieści centymetrów średnicy.
- Tarcza jest za mała - powiedziałem. - Możesz od razu odwieźć.
- A jak planowałeś zmniejszyć hałas przy cięciu betonu? Przecież taka tarcza dałaby minimum osiemdziesiąt decybeli...
- Lejąc na nią oliwę. Stary sposób kamieniarzy - wyjaśniłem.- Zmniejsza wprawdzie tarcie i wolniej to idzie, ale jednocześnie redukuje się znacznie hałas.
- A zakaz oliwienia maszyn w ruchu?
- Trzeba by złamać.
- Czyli teraz musimy siąść i wymyślić coś nowego - westchnął szef.
Kiwnąłem głową. Usiadłem pod ścianą i potarłem skronie. “Beton. Czym go rozbić? Ultradźwięki, infradźwięki, ładunki kumulacyjne, gigawatowy laser” - myślałem.
- Eureka! - krzyknąłem zrywając się z miejsca.
Szef uprzejmie uniósł brwi.
- Co wykombinowałeś? - zagadnął zaciekawiony.
- Piła wodna!
Na twarzy przełożonego odmalowało się zdumienie.
- Co to takiego?
- Gdy w kamieniołomach tnie się kamienne bloki z bardzo drogiego kamienia, używa się do tego strumienia wody pod dużym ciśnieniem.
- Jak dużym? - zainteresował się.
- Tysiąc czterysta atmosfer - wyjaśniłem ochoczo.
- Chcesz w tej piwnicy wyprodukować strumień wody o ciśnieniu półtora tysiąca atmosfer? - uśmiechnął się.
- Nie potrzebujemy półtora tysiąca - wyjaśniłem. - Wystarczy czterysta, może trzysta. Maciek!
Pojawił się natychmiast.
- Skocz do miasta i kup kompresor. Wybierz najmocniejszy, jaki znajdziesz. Docelowe ciśnienie powiedzmy czterysta atmosfer.
- Usłyszeć znaczy wykonać. Gdzie tego szukać?
- W specjalistycznych firmach oferujących urządzenia do robót rozbiórkowych. Może znajdziesz przedstawicielstwo firmy Karcher.
Kiwnął głową i zniknął. Wrócił po godzinie. Przywiózł odpowiednią, imponująco potężną maszynę.
- No to Mapete winien nam jest półtora tysiąca dolarów - powiedział. - Ale to nie nasze zmartwienie...
- I jak to działa? - zainteresował się Pan Samochodzik.
- Tą rurą kompresor pobiera wodę - pokazałem. - Tą dyszą na wysięgniku wypuszcza ją, tyle tylko, że pod potwornym ciśnieniem. W tym przypadku trzysta osiemdziesiąt atmosfer.
Uruchomiliśmy maszynę. Silnik strasznie głośno pracował, ale gruby strop zagłuszał jego pracę. Człowiek, który znalazłby się nad naszymi głowami, w najgorszym wypadku usłyszałby dobiegający nie wiadomo skąd głuchy pomruk. Stanąłem na przodku z dyszą w dłoni. Strumień wody wydał mi się cieniutki, ale już po chwili dostrzegłem jego niszczycielską moc. W betonowej ścianie pojawiała się bruzda. Powietrze wypełniła wodna mgiełka. Miałem tylko nadzieję, że ściany podkopu nie rozlasują się pod wpływem wody. Na szczęście wytrzymały. Robotnicy zakrzątnęli się z wiadrami. Woda odbita od betonu opadała na ziemię. Zazwyczaj sięgała mi do pół łydki, czasami prawie po kolana. Wodny pył utrudniał oddychanie, zasłaniał widok. Ale mur ustępował. Jeden z robotników musiał mnie zmienić, potem zastąpił go kolejny. Po kilku godzinach cztery wyrwy otaczające spory betonowy blok zetknęły się. Kloc wisiał jeszcze na zbrojeniach, woda nawet pod takim ciśnieniem nie dała rady stali. W ruch poszły ręczne piłki do metalu. Najpierw obcięliśmy pręty od spodu, potem po bokach, wreszcie na górze. Wyłupany fragment ważył kilkaset kilogramów, ale wspólnymi siłami zdołaliśmy go wyrwać z gniazda i wepchnąć do dziury wykopanej w poszukiwaniu przejścia pod fundamentem. Chlupnął w wodę i tyle go widzieliśmy. Naszym oczom ukazała się glina.
- No to do dzieła - powiedział Maciek. - Jeszcze dziesięć metrów i powinna być ściana fortu.
Skierowałem wylot dyszy w ścianę i nacisnąłem spust. Zaraz jednak musiałem przerwać radosną działalność. Błoto sięgnęło mi do połowy łydki.
- Trzeba tradycyjnie - wyjaśniłem.
Wywlekliśmy kompresor z lochu i wstawiliśmy do samochodu.
Podczas ucieczki szkoda byłoby pozostawić tak drogi sprzęt na pastwę sudańskiej policji.
Nasi robotnicy zabrali się raźno do pracy. Zrobiliśmy przerwę na obiad.
- Właściwie można było przekuć się miotem pneumatycznym - zauważył szef żując placki z mięsem. - Wystarczyło przed więzieniem ustawić ciężarówkę z agregatem i dwu gości w pomarańczowych kamizelkach, żeby kuli nawierzchnię. Oni hałasowaliby na wierzchu zagłuszając to, jak my hałasujemy pod spodem.
- Niezły pomysł - Maciek kiwnął głową z uznaniem. - Tyle tylko, że odrobinę spóźniony.
- Będzie na zapas - pan Tomasz wcale się nie obraził.
Gdy zeszliśmy do lochu, podkop osiągnął cel. Przed nami widać było ceglany mur przykryty jakąś bitumiczną substancją.
- Analogicznie jak w naszych fortach wokół Cytadeli Warszawskiej - szefa widocznie dręczyły złe wspomnienia. - Jak to ma wyglądać?
- Duża okrągła sala pod ziemią - wyjaśniłem.
Ująłem w dłoń brzeszczot piłki do metalu i zabrałem się za wypiłowywanie zaprawy spomiędzy cegieł. Maciek pomagał mi dzielnie. Po kilkunastu minutach pierwsza wyrwana ze swojego gniazda cegła spoczęła na ziemi. Mur zbudowano - jak się okazało - z czterech warstw. Przebiłem się przez zaprawę przy najgłębszej. W tej chwili ktoś złapał za piłkę po tamtej stronie.
- Przyjaciel czy wróg? - mruknąłem.
Pomagał mi wyraźnie. Piłowaliśmy razem. Wreszcie wypchnąłem piłowaną wokoło cegłę i zajrzałem do środka. Zobaczyłem kawałek twarzy wychudzonego więźnia. Nie widziałem jego ust, ale po oczach poznałem, że się uśmiecha. Maciek odepchnął mnie trochę bezceremonialnie, po czym zaczął coś po cichu mówić. Tamten odszepnął. Podawaliśmy przez dziurę piłki do metalu, zaostrzone metalowe pręty, szpachelki i noże. Sami zaatakowaliśmy spojenia od zewnętrznej strony.
W podkopie zatriumfowała wolność. Czułem to. Powietrze wydawało się naelektryzowane. Po chwili przez dziurę w murze zaczęli przedostawać się wychudzeni, zmęczeni więźniowie. Maciek gdzieś zniknął. Zajrzałem przez wyrwę, czy nikt nie pozostał w środku. Duża okrągła sala była pusta. Na ziemi pozostała glina, słoma i jakieś kawałki styropianu. W powietrzu unosił się potworny wręcz zaduch. Rozpiłowane kajdany leżały pod ścianami.
- Musimy się spieszyć - powiedziałem. - Teraz liczy się każda minuta. Nie wiem, jak często strażnicy zaglądają do środka.
Zawróciliśmy podkopem. Gdy tylko wynurzyliśmy się z lochu, nasi robotnicy zabrali się ochoczo do zasypywania dziury, co miało dodatkowo opóźnić ewentualny pościg. W łazience trzydziestu więźniów radośnie zmywało z siebie wielomiesięczny brud. W jednej z sal naszykowano stos używanych ubrań. Więzienne drelichy leciały na ziemię. Pojawiły się białe koszule, marynarki. Nasz strażnik otworzył bramę i na podwórze wjechał zdezelowany autobus. Więźniowie zajęli miejsca. Za kierownicą siadł jeden z robotników. Pojazd wyjechał za bramę. Maciek wyrósł jak spod ziemi.
- Czas na nas - powiedział.
Wsiedliśmy do trabancika i wyjechaliśmy za bramę. Byliśmy coraz dalej i dalej. Jakieś dziesięć minut od opuszczenia domu, z którego poprowadziliśmy podkop, usłyszeliśmy ponury ryk syreny.
- Chyba zauważyli, że kogoś im brakuje - uśmiechnął się szef. - Tymczasem człowiek, który miał nam udzielić informacji o sygnecie, gdzieś się w zamieszaniu zapodział.
- Nie zapodział się - zaprotestował Maciek - tylko zabrał się razem z resztą więźniów. Ale to nic nie szkodzi. Dostaną panowie te informacje. To honorowi ludzie.
Wysadził nas koło bazaru.
- Muszę pozbyć się samochodu - powiedział. - Ktoś mógł go widzieć.
Kiwnąłem poważnie głową.
Odjechał, a my powędrowaliśmy do hotelu.
- No i ciągle jesteśmy w punkcie wyjścia - westchnął Pan Samochodzik.
- Niezupełnie. Mamy dowody, że nasze poselstwo dotarło do Etiopii.
- Tak, ale nie wiemy, co się z nim potem stało ani jaką odpowiedź zabrało ze sobą. Mamy tylko niepewny ślad w postaci sygnetu.
Z prawdziwą rozkoszą wszedłem pod hotelowy prysznic i dokładnie wychłostałem ciało silnym strumieniem wody. Wypłukałem glinę z włosów i z pleców. Nawet w uszach miałem jej okruszki. Wreszcie przebrany i odświeżony wyszedłem na podwórze. Pan Tomasz siedział na ławeczce przy studni.
- Chyba pozostaje nam czekać - powiedział.
Przyszła córka właściciela. Tym razem nie miała zasłony na twarzy. Przeszła opodal niosąc jakiś pakunek. Odprowadziłem ją spojrzeniem.
- Rozczarowany? - zapytał szef.
Kiwnąłem głową.
- To, co ukryte, budzi naszą ciekawość - powiedziałem. - Szukamy śladów poselstwa. Obyśmy się nie rozczarowali.
Szef zamyślił się.
- Nie zostało nam dużo czasu - powiedział. - Za pięć dni mamy samolot do domu.
Przyszedł Maciek. Uśmiechnął się.
- Panowie - powiedział - nowiny.
- Tak? - zainteresował się szef.
- Mapete zaprasza nas na południe. Zdaje się, że chce osobiście pogratulować sukcesu. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś o losach zaginionego poselstwa, to trzeba się niestety śpieszyć.
- Coś się stało? - zaniepokoił się szef.
- Armia sudańska przekroczyła granicę Etiopii. Sudan oficjalnie znalazł się w stanie wojny. Wszyscy cudzoziemcy muszą opuścić jego terytorium w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.
- Mamy więc rozwiązać zagadkę w ciągu czterdziestu ośmiu godzin? - zdumiałem się.
- Czeka na nas samolot - wyjaśnił. - Inaczej nie dałoby się obrócić.
Zjedliśmy kolację. Podjechał po nas rozklekotany mikrobus, który w zamierzchłej przeszłości był chyba mercedesem. Obecnie cała karoseria była pospawana z jakichś przypadkowych blach i tylko dumna gwiazdka przylutowana do maski zdradzała markę pojazdu.
- Tu nikt nie dziwiłby się mojemu staremu wehikułowi - westchnął szef.
Pomknęliśmy szosą i niebawem znaleźliśmy się za miastem. Przy drodze znajdowało się lotnisko. Stało na nim kilka samolotów, piętrzyła się piramida beczek ropy. Jacyś ludzie wrzucali do luku starej Cesny worki pełne kartofli, z innego samolotu wyciągano kozy. Zwierzęta stawiały bohaterski opór. Maciek poprowadził nas dalej, gdzie na końcu trawiastego pasa startowego stała zdezelowana i odrapana awionetka.
- Pomieścimy się? - zaniepokoił się pan Tomasz.
- Tak. Nie zabiera poza nami żadnego ładunku.
- No to w drogę - usadowiliśmy się w ciasnym wnętrzu.
Samolot po chwili wystartował.
Zapadał zmrok. Z boku mignęło nam zachodzące słońce.
- My sobie lecimy, a gdzieś tam w górach, przez które przeszliśmy zaledwie kilka dni temu, giną teraz ludzie - powiedział szef. - I to w imię czego? Dominacji jednej religii nad drugą...
- To dla Arabów bardzo ważny powód - powiedział Maciek. - Wiele interpretacji Koranu nakazuje walczyć o rozszerzanie nauki proroka Mahometa. Ci, którzy poszli podbijać Etiopię, wierzą, że czynią słusznie. Ale wielu poszło do wojska z poboru, pod przymusem. Oni nie chcą walczyć, tak jak syn właściciela antykwariatu. Nie będą chcieli zabijać i sami ginąć za zielony sztandar proroka. Dlatego ten atak na chrześcijańskie państwo skończy się tak samo jak poprzednie. Wejdą w wąwozy, tam zostaną otoczeni i po wymianie ognia poddadzą się... Być może przez kilka lat będą osadzeni w obozach jenieckich i nie będą mogli powrócić do domu. Niektórzy zginą. Wojna to parszywa sprawa.
Zdrzemnąłem się oparty czołem o chłodną szybę. Ten samolot na szczęście był nieco bardziej szczelny niż poprzedni, którym lecieliśmy i nie groziło nam zamarznięcie. Spod na wpół przymkniętych powiek patrzyłem na pustynię oblaną srebrzystym blaskiem księżyca. Uciekała w tył w miarę jak samolot parł na południe. Na niebie było mnóstwo gwiazd. Gdzieś tam na niezmierzonych połaciach Sudanu rozbiegało się trzydziestu chrześcijańskich powstańców, którym przywróciliśmy wolność. Musieli być szczęśliwi. I ja poczułem, że jestem szczęśliwy.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
MAŁA WIOSKA KOŁO EL-FASZED • TRĄD • “TRZEJ MUSZKIETEROWIE” • WŚRÓD RUIN • TAJEMNICE KOŚCIOŁA • EPITAFIUM • KRYPTA • DYPTYCH • ZAGINIONE POSELSTWO
Obudziło mnie delikatne potrząsanie. Otworzyłem oczy. Na dworze było jeszcze ciemno, niebo stawało się coraz jaśniejsze. Wkrótce miało świtać. Samolot stał trochę przekrzywiony na polowym lotnisku. Opodal widać było murzyńską wioskę, okrągłe domy lepione z gliny. Wysiedliśmy z maszyny. Maciek przez chwilę rozmawiał z pilotem.
- Co mamy dalej robić? - zagadnął pan Tomasz. - Nie widzę tu nigdzie komitetu powitalnego...
- Czekać - wyjaśnił nasz młody przyjaciel. - Ktoś tu po nas przyjedzie, tylko nie wiadomo kiedy.
Siedliśmy pod drzewem i czekaliśmy. Najpierw przybiegło stadko dzieci. Popatrzyły na nas i powymieniały między sobą uwagi śpiewnym językiem, z którego Maciek nie rozumiał ani słowa. Niebawem przyczłapał też jakiś starzec ubrany w biały chałat. On też stojąc w znacznej od nas odległości usiłował o coś zapytać. Użył chyba trzech lub czterech różnych języków, zanim trafił na jakiś częściowo zrozumiały dla Maćka. Towarzysz odkrzyknął jakąś odpowiedź i starzec odszedł kulejąc.
- Dlaczego nie podszedł bliżej, tylko musieliście się przekrzykiwać? - zapytał szef.
- Trędowaty. Nie chciał nas zarazić - wyjaśnił chłopiec.
Gwizdnąłem cicho przez zęby.
- Trąd - mruknął pan Tomasz. - Nie wiedziałem, że tutaj też...
- Cóż, póki fabryka pod Chartumem produkowała leki, była jakaś szansa. Teraz cala nadzieja w przemytnikach, ale oni nie są w stanie dostarczyć sulfamidów dla wszystkich.
- To trąd da się wyleczyć? - zdumiał się Pan Samochodzik.
- Oczywiście - powiedziałem. - Od lat dwudziestych są na to lekarstwa. Ale ciągle w Afryce i na Dalekim Wschodzie choroba zbiera swoje żniwo. Zwłaszcza we wsiach odciętych od cywilizacji. Leczenie też odpowiednio długo trwa.
- Mniej więcej 7-18 miesięcy - uzupełnił Maciek. - Ale nie ma reguły. Czasem szybciej, czasem wolniej. Podobno pojawiają się już szczepy bakterii odpornych na sulfamidy.
- Trąd występuje także w Europie - powiedziałem. - W Grecji i w Hiszpanii co roku notuje się kilka przypadków. Oczywiście utrzymuje się to w tajemnicy przed turystami...
- No myślę - mruknął. - Na temat trądu wiem niestety niewiele...
- Trąd wywołują bakterie bardzo podobne budową do prątków gruźlicy - powiedziałem. - Nie jest szczególnie zaraźliwy. Zdrowy organizm może sobie czasami sam poradzić z chorobą. Zazwyczaj potrzeba wielu kontaktów z chorym, by ulec zakażeniu.
- A gdy już się ulegnie?
- Bakterie w pierwszej kolejności atakują tkankę nerwową. Stąd przykurcze palców, nabrzmienia na twarzy spowodowane odłączeniem od układu nerwowego całych grup mięśni. Zaatakowana tkanka zazwyczaj nie odczuwa bólu. Po tym poznaje się trąd. Na skórze pojawiają się znamiona, w które można spokojnie wbijać szpilki. Potem dojść może do kolejnego etapu choroby. Bakterie niszczą tkankę chrzestną. Wtedy odpadają palce, zapada się nos i dochodzi do jeszcze innych zniekształceń...
- Oszczędź nam szczegółów - mruknął Pan Samochodzik. - Od kiedy to się leczy?
- W Europie w latach siedemdziesiątych XIX wieku powstał w Norwegii pierwszy poważny ośrodek badań nad trądem. Umieszczono go w Bergen. Program zakładał przymusową rejestrację i izolację wszystkich chorych. Na czele ośrodka stał początkowo doktor Danielsen. Sądził, że trąd jest chorobą dziedziczną. W Norwegii pojawiał się najczęściej u członków jednej rodziny w obrębie wioski...
- Na czym oparł swoje stwierdzenie o dziedziczności trądu? - zdziwił się szef.
- Próbował się zarazić. Osiemnaście razy szczepił na sobie bakterie. Ale nie zachorował.
- Prawdziwy uczony z tych, którzy szczepili na sobie dżumę, aby ją lepiej badać - zauważył Maciek.
- Nie wiem, czy należy to zaliczyć do aktów odwagi czy głupoty - westchnął Pan Samochodzik.
- Potem Danielsena zastąpił jego uczeń, Armauer Hansen. Jemu też udało się po raz pierwszy zaobserwować bakcyle pod mikroskopem. Użył preparatu barwionego zwykłym atramentem dla zwiększenia kontrastu. Zbadał dokładnie okres inkubacji oraz symptomy. Od tego czasu naukowa nazwa trądu brzmi Hansen Syndrom.
- Czy to on wynalazł lekarstwo? - zainteresował się nasz przyjaciel.
- Niestety nie. Doktor Hansen stosował wiele różnych środków, w tym preparat chininowo-arszenikowy....
- Coś podobnego? - zdumiał się szef.
- Arszenik w bardzo małych dawkach stosowano wówczas jako lekarstwo. Pomagał zwłaszcza na pewne wstydliwe choroby, których mężczyźni nabawiali się odwiedzając domy rozpusty... Preparaty do zwalczania trądu opracowano dopiero w latach trzydziestych XX stulecia, gdy Hansen już nie żył. Całe życie walczył z chorobą i nie doczekał zwycięstwa...
- Ci ludzie też nic doczekają - powiedział w zadumie Maciek. - Można by ich było wyleczyć, ale brak na to funduszy...
- Często tak bywa - zauważyłem. - Elita potrzebuje nowych samolotów, żeby podbijać sąsiednie kraje, a tymczasem takim ludziom jak ten nieszczęśnik brak pieniędzy na lekarstwa... Za jeden samolot typu Mig pewnie można by wyleczyć wszystkich trędowatych w Sudanie...
- Nic na to nie poradzimy - powiedział łagodnie szef.
Siedliśmy w milczeniu pod rozpalonym afrykańskim niebem. Czekaliśmy. Nie było nic innego do roboty.
Nie siedzieliśmy długo. W oddali za wioską pojawił się tuman kurzu wzniecany przez pędzący pylistą drogą samochód. Obłok sproszkowanej gliny powoli się zbliżał, aż wreszcie koło nas zatrzymał się z chrzęstem konających hamulców nieprawdopodobnie zdezelowany samochód. Był to stary radziecki UAZ, sądząc ze stanu pamiętający czasy budowy jeziora Nasera. Dorobił się licznych dziur zaspawanych kawałkami blachy. Przez jedną burtę biegł rząd otworów pochodzących prawdopodobnie od kul karabinowych. Połowa przedniej szyby była popękana i trzymała się tylko dlatego, że ktoś w zamierzchłej przeszłości wzmocnił ją podklejając folią antywłamaniową. Opony były zupełnie łyse. Z pojazdu wysiadł z wdziękiem młody Murzyn w szortach i z ogromnym pistoletem zatkniętym za pasek. Na ciele miał jakieś rytuale nacięcia, a na szyi medalion ze złota z podobizną papieża Jana Pawła II. A więc chrześcijanin.
- Witajcie, szlachetni panowie - odezwał się po francusku. - Mniemam, że jesteście tymi, których będę miał zaszczyt wieźć na miejsce.
Pan Tomasz uśmiechnął się lekko.
- Tak, to my - powiedział.
Siedliśmy do odrapanego wehikułu. Z siedzeń wyrwano sprężyny i napchano je sianem.
- Gdzie jesteśmy? - zagadnął szef.
Nasz kierowca zamyślił się, jakby usiłując przeniknąć umysłem francuskie zdanie.
Pan Samochodzik powtórzył inaczej akcentując. Młodzieniec kiwnął głową.
- Jesteśmy dwadzieścia kilometrów na południe od El-Faszed - wyjaśnił.
Maciek, któremu ta nazwa wyraźnie sporo mówiła, kiwnął głową.
- Dokąd nas wieziesz? - szef zadał kolejne zdanie.
Tym razem kierowca nie zrozumiał. Maciek zagadnął go po arabsku. Przez chwilę szwargotali z ożywieniem.
- Wiezie nas do spalonej wioski, około dwudziestu kilometrów stąd - wyjaśnił nasz przyjaciel. - Kiepsko zna francuski. Wyuczył się go ze słownikiem i na podstawie “Trzech muszkieterów” Aleksandra Dumasa. Tyle tylko, że ma niewiele możliwości szlifowania i bardzo źle rozumie, gdy ktoś mówi w tym języku. Sam potrafi sporo powiedzieć, siłą rzeczy dość specyficzną francuzczyzną.
Nieoczekiwanie zjechaliśmy na dno wąwozu i zatrzymaliśmy się na brzegu leniwie płynącej, szerokiej rzeki. Nasz kierowca wyciągnął mapę i chwilę oglądał ją z frasunkiem, a potem coś zagdakał po arabsku.
- On twierdzi, że tu powinien być most. Jest zaznaczony na mapie - powiedział Maciek.
Szef wyjął delikatnie papier z ręki naszego kierowcy. Przez chwilę oglądał ją w zadumie, a potem odwrócił na drugą stronę. Widniała tam pompatyczna pieczęć z wyobrażeniem rózg liktorskich i topora - symbol włoskich faszystów.
- Jak się używa mapy sprzed ponad sześćdziesięciu lat, to faktycznie można szukać mostów - westchnął oddając ją Arabowi.
Wysiadłem z wozu i brodząc po kolana w wodzie przeszedłem na drugą stronę.
- Płytko wszędzie - powiedziałem - Dno dość kamieniste, ale chyba da się przejechać.
- A jeśli do silnika dostanie się woda? - zaoponował szef.
- Trzeba wlot powietrza i rurę wydechową zaopatrzyć w rurki skierowane ponad poziom wody - zaproponowałem. - A elektrykę zaizolować towotem.
Kierowca najwidoczniej znudzony naszymi rozważaniami wcisnął gaz do dechy i samochód rozbryzgując wodę przejechał na drugą stronę.
- Tam pewnie zaznaczyli bród, a nie most - mruknął szef.
Mokre nogawki spodni przyjemnie chłodziły mi nogi. Godzinę później dotarliśmy na miejsce. Nasz kierowca wyjął z kieszeni kartę papieru i przez dłuższą chwilę porównywał ją z otaczającą nas rzeczywistością, po czym zahamował przed resztkami bramy domu, wykonanej z kamieni spajanych gliną. Wieś została spalona przed wielu laty. Może jeszcze w latach pięćdziesiątych XX wieku. Tyle wojen domowych przetoczyło się przez ten biedny kraj... Z domów zostało niewiele. Kupki przepalonej gliny znaczyły miejsca, gdzie ogień strawił drewniane szkielety okrągłych chat.
- Jesteśmy na miejscu - przetłumaczył Maciek. - Sygnet znaleziono tutaj, na klepisku przed tą bramą. Był zagłębiony w glinie. Kura grzebiąc w pyle odkopała go.
Pan Samochodzik parsknął śmiechem.
- No nie - powiedział - i dla zdobycia takiej informacji rozbiliśmy więzienie w Chartumie? Ile tysięcy złotych z rezerwy budżetowej poszło tylko na to, żeby się dowiedzieć, że pierścień znaleziono po prostu na klepisku przed bramą?
- Spokojnie, szefie - załagodziłem. - Ta pozornie bezużyteczna informacja może nas doprowadzić do celu. Świadczy o tym, że prawdopodobnie przedstawiciel poselstwa w tej wsi zakończył życie.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Sygnet rodowy szlachcic przekazywał najstarszemu męskiemu potomkowi. Weźmy na przykład sygnet rodowy Ronikierów herbu Jaksa, ozdobiony turkusem, przekazywany z pokolenia na pokolenie przez co najmniej trzysta lat...
Przełożony kiwnął głową.
- Zgoda. A więc ktoś zabił naszego posła i zabrał mu klejnot. A nie sadzisz, że mogło być inaczej? Sygnet mógł zostać wymieniony z tubylcami na kawałek chleba lub odpaść wraz z zakażonym trądem palcem. Wreszcie mógł zostać po prostu zrabowany posłowi bez pozbawiania go życia.
Wyciągnąłem z plecaka saperkę i bez przekonania skrobałem tu i ówdzie klepisko.
- Wygląda na to, że glinę naniosła tu powódź - powiedziałem - Nie ma pod nią żadnych warstw kulturowych ani innych śladów osadniczych.
- Może ty dla odmiany coś wymyślisz? - pan Tomasz zwrócił się do Maćka, który studiował włoską sztabówkę.
- Na mapie zaznaczony jest kościół za zakrętem wąwozu - powiedział nasz przyjaciel. - Dedukuję, że warto by tam zajrzeć...
Wpakowaliśmy się do wozu i ruszyliśmy. Niebawem naszym oczom ukazała się świątynia. Wzniesiono ją na planie prostokąta, była jednonawowa. Solidne mury z kamieni spajanych gliną rozprysły się, gdy uderzył w nie pocisk artyleryjski. Dziesiątki pór deszczowych dopełniły dzieła zniszczenia. Przeszliśmy przez bramę. Mury kościoła dźwigały się w górę, miejscami jeszcze na trzy metry. Wyższe partie ścian runęły.
- Ciekawe, czym pokryty był dach? - zapytałem, żeby tylko coś powiedzieć.
Szef nie odpowiedział. Podszedł do miejsca, gdzie kiedyś stał ołtarz. Przywołał mnie gestem.
Podszedłem.
Zawiana piachem tkwiła w podłodze kamienna płyta. Omiotłem ją dłonią. Herb Leliwa był już mocno zatarty, ale pod spodem dało się jeszcze odczytać litery głęboko ryte w kamieniu:
Paweł Tarnowski 1703
- A więc żył tu jeszcze przez tyle lat - powiedział w zadumie szef. - Dlaczego nie wrócił do kraju? Możesz podnieść ten kamień?
- Nie wiem, czy wypada naruszać spokój zmarłych - zgłosiłem swoje zastrzeżenie, ale posłusznie wbiłem palce pod płytę i dźwignąłem ją z niemałym wysiłkiem.
Naszym oczom ukazał się szyb biegnący gdzieś w głąb. Zeskoczyliśmy we trójkę na dno. Mieliśmy latarki. Ruszyłem śmiało w mrok. Przed nami otworzyła się spora krypta wykuta pracowicie w tufie wulkanicznym. Po ścianą stały trzy nary, a na nich spoczywały zmumifikowane ciała. Nad jednym do ściany przytwierdzono mosiężną płytę przyciętą w charakterystyczny kształt. Portret trumienny. Obecnie po farbie pozostał tylko zarys kształtu twarzy. Śniedź zniszczyła wszystko. Oświetliłem zwłoki. Zmarli leżeli na wznak z dłońmi skrzyżowanymi na piersiach. Wykonane ze złota guzy przy kontuszach zalśniły w świetle latarki. Skórzane pochwy szabli popękały ze starości. Głownie pokryły się nalotem rdzy.
Szef minął mnie i też podziwiał majestat śmierci. Nieoczekiwanie schylił się. Nieboszczyk spoczywający pod portretem przyciskał do piersi jakąś deskę. Szef wysunął ją delikatnie spod zmumifikowanej dłoni. Jak się okazało, nie była to deska, lecz dyptych - coś w rodzaju drewnianych okładek przeciągniętych na grzbiecie taśmą. Deski przewiercono, a sznurek opatrzono etiopską pieczęcią.
- Sądzi pan...? - zapytałem.
- Tak. Wewnątrz jest list, który cesarz Iljasu wystosował do Jana III Sobieskiego.
Zasunąłem płytę na miejsce. Wyszliśmy ze zrujnowanej świątyni.
- Dokąd teraz? - zapytał nasz kierowca.
- Musimy dostać się do Polski - wyjaśnił Pan Samochodzik.
Siedzący za kierownicą uśmiechnął się prezentując komplet białych jak śnieg zębów.
- To się załatwi. Osiem tysięcy kilometrów, czyli w tydzień będziemy. Tylko że nie mam paszportu...
- Zawieź nas po prostu w jakieś miejsce, skąd latają samoloty do Europy - szef uściślił poprzednią propozycję.
- W El-Faszed złapiecie samolot do Chartumu - Maciek przełożył słowa kierowcy.
- Niech będzie El-Faszed - pan Tomasz uśmiechnął się promiennie.
Skrzynia biegów zazgrzytała, gdy Arab wrzucał pierwszy bieg, ale silnik zagrał. Po chwili ruszyliśmy. W stronę cywilizacji.
ZAKOŃCZENIE
Na korytarzu Instytutu Historii Uniwersytetu Warszawskiego kłębił się tłum studentów. Profesor, najwybitniejszy znawca epoki, był dosłownie oblężony. Czekaliśmy w kolejce ponad pół godziny. Wreszcie weszliśmy do gabinetu. Profesor siedział za biurkiem.
- Wasze indeksy - machinalnie wyciągnął rękę.
Pan Tomasz chrząknął lekko. Uczony podniósł na nas zdziwiony wzrok.
- Ach, to panowie - mruknął.
- Właśnie - powiedziałem. - Mieliśmy wpaść i dowiedzieć się, co też wyczytał pan w zdobytym przez nas dokumencie.
- Ach tak - wykonał dziwny gest w powietrzu. - Przestudiowałem. Fatalna łacina. Zakładając, że ten dokument jest autentyczny...
Pan Samochodzik z oburzeniem wciągnął haust powietrza...
- Z narażeniem życia przeszmuglowaliśmy go z południowego Sudanu! - zaprotestowałem.
- Tak, możliwe. A więc jest autentyczny. Tyle tylko, że nic to nie zmienia - powiedział profesor.
- Przecież to dokument ogromnej wagi - zaperzył się mój przełożony. - Cesarz Etiopii zaproponował wymianę misji wojskowych z Sobieskim!
Profesor wzruszył ramionami.
- W historii liczy się tylko to, co się stało. Nas, historyków, nie interesuje, co by było, gdyby... Być może faktycznie jest to ciekawy kawałek papieru. Ale ponieważ do wymiany misji ani wspólnych działań przeciw Turkom nie doszło, trzeba to odłożyć ad acta. Zresztą, po tylu wiekach, kogo to zainteresuje? - wzruszył ramionami.
Gwar za drzwiami dał mam do zrozumienia, że pora iść. Wielu studentów chciało dziś jeszcze zdobyć wpis do indeksu. Wyszliśmy. Na korytarzu pan Tomasz ciężko usiadł na ławce.
- I co - zagadnął - warto było?
Przypomniałem sobie rozjaśnione uśmiechami twarze ludzi wyciągniętych przez nas z wiezienia w Chartumie.
- Na pewno było warto - powiedziałem.