— Odkryłem coś dziwnego. Coś, czego nie rozumiem — powiedział Michael, kiedy wracaliśmy do domu.
Był cudowny, letni, angielski dzień. Powietrze przesycała woń łąkowych traw i koniczyny. Nad naszymi głowami, ponad wierzchołkiem Lyth, niczym wielka kremowa kołdra, leniwie płynęły chmury. Nie opodal, za drewnianym płotem pasło się niewielkie stado krów rasy Jersey. Zwierzęta w zamyśleniu przeżuwały zielsko i od czasu do czasu machały ogonami.
— O co chodzi? — zapytałem.
Michael był geologiem i zajmował się poszukiwaniem ropy naftowej, budową i eksploatacją pól naftowych w najodleglejszych i najbardziej niegościnnych rejonach kraju. Nie należał do ludzi, którzy łatwo się dziwią.
— Znalazłem zdjęcie — zaczął. — Oglądałem je milion razy. Badałem nawet w laboratorium fotograficznym. Nie ma żadnych wątpliwości. Jest autentyczne, ale zupełnie bez sensu. Obawiam się, że wprawi w zakłopotanie wiele osób.
Dotarliśmy do końca łąki i sforsowaliśmy przełaz. Nie naciskałem na Michaela. Zawsze bardzo dokładnie dobierał słowa, a widziałem, że teraz jest naprawdę poruszony.
— Chyba będzie lepiej, jak ci to pokażę — westchnął w końcu. — Chodź ze mną do pracowni. Napijesz się piwa? Mam w lodówce dwie puszki ruddlesa.
Sforsowaliśmy krzewy dzikiej róży na końcu ogrodu, minęliśmy zarośnięty chwastami zegar słoneczny i weszliśmy do staroświeckiej kuchni. Tani, młodej żony Michaela, nie było. Pojechała odebrać z przedszkola ich trzyletniego synka, Tima. Na krześle leżał jej fartuch kuchenny, a na stole, na rozsypanej mące stał talerz ze świeżo upieczoną szarlotką. Tanie poznałem znacznie wcześniej niż Michaela i zabawne, że nieustannie miałem nadzieję, iż jednak w dalszym ciągu będziemy się ze sobą kochać. Nieustannie bulwersował mnie widok Tani z synkiem Michaela na rękach.
Wzięliśmy z lodówki puszki z zimnym piwem i ruszyliśmy po nie przykrytych dywanem schodach do pracowni Michaela. Pachniały rozgrzane słońcem ściany z dębowego drewna. Dom zbudowany został w roku tysiąc sześćset siedemdziesiątym, ale jego gabinet specjalisty od poszukiwań ropy naftowej był wyposażony nowocześnie — komputer IBM, faks, mapy sejsmiczne, atlasy, książki i graficzne informacje o wieku eksplorowanych złóż.
Michael wyciągnął dużą, czarną teczkę z napisem: „Przedsiębiorstwo Naftowe Falcon. Szelf lodowy Rossa”. Położył ją na szarym, metalowym biurku i wyjął ze środka kopertę. Znajdowało się w niej kilka starych, czarno–białych fotografii.
— O, proszę — powiedział, wręczając mi zdjęcie. Rozpoznałem słynną fotografię przedstawiającą kapitana Scotta i jego nieszczęsną ekipę, z którą udał się na biegun południowy. Wilson, Evans, Scott, Oates i Bowers — przemarznięci, nie ukrywający zniechęcenia. Na odwrotnej stronie zdjęcia widniał napisany na maszynie tekst: „Kapitan Scott i jego ekipa, biegun południowy, 17 stycznia 1912”.
— No tak. O co chodzi?
— Było ich pięciu. Tak naprawdę miało być czterech, ale z nie wyjaśnionych powodów, na ów nieudany ostatni szturm na biegun, Scott zabrał jeszcze porucznika Bowersa, chociaż i tak brakowało im żywności.
— Tutaj jest ich pięciu — odparłem.
— Tak, ale kto zrobił to zdjęcie? — zapytał Michael.
Oddałem mu fotografię.
— Powszechnie wiadomo, że używali aparatu z długim przewodem pełniącym rolę samowyzwalacza.
— No cóż, wszyscy tak przypuszczają. Ale w takim razie… kto to jest?
Wręczył mi kolejną fotografię. Na zdjęciu Scott stał obok niewielkiego, trójkątnego namiociku zostawionego przez norweską wyprawę Roalda Amundsena, która wyprzedziła o ponad miesiąc ekipę Scotta w wyścigu o zdobycie bieguna południowego. Nad jedną z linek naciągowych pochylał się Oates, a nie opodal stali Evans i Bowers. Bowers zapisywał coś w notatniku. Ale w tle, w odległości pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu metrów stała jakaś postać ubrana w długi, czarny płaszcz i olbrzymi czarny kapelusz. Ani płaszcz, ani kapelusz nie przypominały zupełnie tych, jakie nosili uczestnicy wyprawy. Michael stuknął palcem w fotografię.
— To zdjęcie przypuszczalnie zrobił doktor Evans. Takiego zdjęcia nie wykona się za pomocą przewodu… a w każdym razie nie takim sprzętem fotograficznym, jakim dysponował Scott. Zbyt duża odległość, za trudno. Ale popatrz… Doktora Evansa wcale nie niepokoiła obecność tego nieznajomego szóstego mężczyzny. Również pozostali nie sprawiają wrażenia zdenerwowanych jego obecnością. Co więcej, w swoim dzienniku Scott nic o nim nie wspomina. A z innych źródeł wiemy, że w ostatniej wyprawie na płaskowyż antarktyczny udział brało tylko pięć osób. Skąd zatem wziął się ten człowiek? Kim był? I co się z nim stało, kiedy reszta umarła?
Długo wpatrywałem się w fotografię. Tajemniczy szósty mężczyzna był bardzo wysoki, a jego kapelusz miał szerokie, opadające rondo jak kapelusz węglarza i tak dokładnie ocieniał jego twarz, że nie dawało się jej rozpoznać. Mógł być kimkolwiek. Popatrzyłem na odwrotną stronę zdjęcia. Napis brzmiał: „Namiot R. Amundsena na biegunie południowym, 17 stycznia, 1912”. Żadnej wzmianki o mężczyźnie w czerni. Osiemdziesięcioletnia tajemnica. Ale Michael miał rację. W swoim czasie dramat wyprawy kapitana Scotta głęboko poruszył cały kraj. Do dziś istnieją w Anglii ludzie, którzy starają się wytłumaczyć okropny los, jaki spotkał ekspedycję.
— Gdzie znalazłeś te zdjęcia? — zapytałem.
— W prywatnych papierach Herberta Pontinga, fotografa wyprawy. Szukałem zdjęć szelfu lodowego na Morzu Rossa oraz lodowca Beardmore.
— I nie masz żadnego pomysłu, kim mógł być ów szósty człowiek?
Michael potrząsnął głową.
— Przeczytałem dokładnie dziennik Scotta. Przestudiowałem wszelkie dokumenty dotyczące wyprawy Amundsena. Amundsen nie zostawił na biegunie nikogo ze swojej wyprawy. I nikogo nie spotkał.
Sięgnąłem po zdjęcie i podszedłem z nim do okna.
— Jesteś pewien, że nie zostało podwójnie naświetlone? — zapytałem.
— Na pewno nie.
Wzruszyłem ramionami i oddałem mu fotografię.
— W takim razie jest to jedna z największych nie wyjaśnionych tajemnic wszystkich czasów.
Michael po raz pierwszy tego popołudnia się uśmiechnął.
— Tak, ale ja ją wyjaśnię.
Chinook zatoczył koło, po czym powoli osiadł na lodzie, wznosząc lśniące w promieniach słońca tumany śniegu. Otworzył się luk towarowy helikoptera i na jego progu pojawili się inżynierowie w pomarańczowych kurtkach. Zaczęli wynosić narzędzia, liny i skrzynki z zaopatrzeniem. Michael kciukiem przetarł okulary i zaciągnął tasiemki kaptura kurtki.
— Jesteś gotowy? — zapytał mnie.
Do helikoptera wdarł się podmuch wiatru ostry niczym nóż.
— A mówiłeś, że tutaj panuje lato — powiedziałem. Zeskoczyłem za nim na lód.
— Bo panuje — odparł z uśmiechem. — Powinieneś pojawić się tutaj w czerwcu.
Rotor chinooka powoli zwalniał obroty. Michael poprowadził mnie po twardym lodzie do największego z dziewięciu baraków tworzących Stację Badawczą Przedsiębiorstwa Naftowego Falcon na lodowcu Beardmore. Atmosfera jak podczas ulicznej godziny szczytu. Z jednej strony stacji na drugą jeździły ratraki, obok nas przebiegł psi zaprzęg, tuzin mechaników samolotowych i inżynierów pracował przy wznoszeniu anten, a dwa dalsze tuziny ludzi kończyły budowę baraków.
Teren stacji obejmował cztery i pół hektara. Dziewiczy antarktyczny lód został tutaj dokładnie zryty gąsienicami pojazdów. Wszędzie walały się połamane paki, w których przywieziono ekwipunek, a wiatr roznosił śmieci.
— Myślałem, że tutaj będzie cicho i znajdziemy trochę samotności! — zawołałem do Michaela.
Potrząsnął głową.
— Nic z tego. O tej porze na Antarktydzie jest tłoczniej niż na ulicach Brighton w pogodny letni weekend.
Weszliśmy do baraku i otrzepaliśmy śnieg z butów. Olbrzymie grzejniki sprawiały, że w pomieszczeniu było gorąco. Śmierdziało zastałym dymem papierosowym, potem i czymś jeszcze. Ten zapach stęchlizny zawsze już będzie mi się kojarzyć z biegunem południowym. Nasuwał mi na myśl jakąś martwą istotę, która została na długo zamrożona i właśnie zaczynała tajać.
— To okropne życie, ale przywykniesz do niego. Z Falklandów regularnie nadchodzą transporty johnnie walkera i pornusy na wideo.
Poprowadził mnie mrocznym korytarzem o podłodze wykonanej z włókna szklanego. Otworzył któreś drzwi.
— Masz szczęście. W tym pokoju będziesz rezydował sam — oświadczył Michael. — Doktor Philips musiał na sześć tygodni wrócić do Londynu. Jego żona miała dosyć ciągłej nieobecności męża w domu i postanowiła się rozwieść.
Pokój był mały, wyposażony w wąskie, metalowe łóżko, na które rzuciłem walizkę, niewielkie biurko i drewniane paki, które pełniły rolę półek na książki. Na jednej ścianie z płyty paździerzowej wisiała barwna fotografia przedstawiająca kobietę o siwych włosach, ubraną w jasnoniebieską kamizelkę, a obok znajdowało się zdjęcie blondynki o potężnych piersiach i szeroko rozłożonych nogach.
Pomyślałem o Tani.
— A co Tania sądzi o twojej nieustannej nieobecności w domu? — zapytałem.
— Niespecjalnie jej się to podoba, ale musiała się z nią pogodzić — odparł wykrętnie. Podszedł do okna i wyjrzał na oślepiająco lśniący w słońcu lód. — Wszyscy musimy ponosić ofiary, prawda? To one sprawiają, że Brytania jest wielką… ofiarą.
Zacząłem rozpinać anorak, ale Michael mnie powstrzymał.
— Nie zdejmuj go. Rodney Jones zabierze nas na pole wiertnicze. To dość daleko. Chyba że jesteś głodny.
Potrząsnąłem głową.
— Na „Erebusie” zjadłem stek i sadzone jajka.
Ruszyliśmy korytarzem w lewo. Pierwszy pokój, do którego zaszliśmy, miał umieszczoną na drzwiach tabliczkę „Badania sejsmiczne”. W wielkim pokoju panował bałagan — pakunki, rozświetlone ekrany komputerów na biurkach, głośno pracujące faksy. Przystojny, trzydziestoletni mężczyzna z potężną, brązową brodą, ubrany w grube rybackie spodnie siedział przy biurku i czytał Womaris Weekly.
— Cześć, Mike — powiedział i odłożył czasopismo. — Zamierzam zrobić sobie na drutach sweter i szalik. Co o tym myślisz?
— Nie skończyłeś jeszcze moich rękawiczek — zauważył Michael.
— Mam kłopoty z reniferem — wyjaśnił Rodney. — Te przeklęte rogi.
— Poznaj Jamesa McAlana, znakomitego patologa z Uniwersytetu Sussex. Przyjechał tutaj, żeby obejrzeć nasze odkrycie.
Rodney wstał i podał mi rękę.
— Cieszę się, że pan tu dotarł. Nie wiemy, co mamy z tym zrobić. Chodzi mi o to, że jesteśmy tylko geologami. Czy to pierwszy pański pobyt na biegunie południowym?
— Jestem w ogóle po raz pierwszy na jakimkolwiek biegunie — odparłem. — Dotąd najdalej na południu byłem w Nicei.
— No cóż, to miejsce nie przypadnie panu do gustu — odparł z entuzjazmem Rodney. Zdjął wiszący na drzwiach wiatrochron i otrzepał go z kurzu. — Borchgrevink powiedział, że tutaj cisza aż huczy w uszach. „Nagromadzona przez stulecia samotność”, tak to określił. Borchgrevink był badaczem norweskim, jednym z pierwszych ludzi, którzy spędzili zimę na Antarktydzie. Ja już przeżyłem trzy, co oznacza, że jestem największym jełopą pod słońcem.
Wyprowadził nas z baraku i ruszyliśmy przez zryty koleinami lód. Po lewej stronie ujadała i skakała sfora karmionych właśnie husky.
— Cholerne psy — stwierdził Rodney. — Już do końca życia nie będę mógł patrzeć na psy.
Dotarcie do wykopalisk zajęło nam zaledwie sześć czy siedem minut. Miejsce nie wyglądało imponująco. Niewielki wykop otoczony zwałem pokruszonego śniegu. Wokół walał się sprzęt i stała do połowy dopiero wzniesiona wieża do wierceń sejsmicznych. Na dnie wykopu umieszczono niewielki zielonkawy namiot, który chronił znalezisko przed zmienną antarktyczną pogodą i wałęsającymi się psami.
Michael zszedł do namiotu, a Rodney rozwiązał zlodowaciałe paski i odchylił klapę. Była sztywna od lodu, więc wydała głośny suchy trzask.
— Do środka musicie wpełznąć — pouczył Rodney. Na czworakach dostaliśmy się do wnętrza.
— Pewnego razu spędziłem w namiocie całą noc podczas burzy śnieżnej — odezwał się Rodney, dotykając dachu dłonią ubraną w rękawicę. — Tyle napadało, że strop miałem zaledwie dwa centymetry od nosa. I pomyśleć, że kiedyś, jeżdżąc metrem, cierpiałem na klaustrofobię.
Przykucnęliśmy. W świetle latarki Michaela ujrzałem niesamowicie ponury widok. Ale kiedy promień światła padł dokładnie na środek namiotu, dostrzegłem to, co było powodem, dla którego przebyłem trzy czwarte kuli ziemskiej, żeby się tutaj dostać.
— Jezu! — sapnąłem.
Z ust wydobył mi się obłoczek pary. Rodney pociągnął nosem.
— Nie widzieliśmy ich od razu gołym okiem, ale w tym miejscu była szczelina w lodzie. Odkryliśmy ich, kiedy zaczęliśmy tu wiercić. Wykopaliśmy około dwudziestu metrów… i oto, co znaleźliśmy. Nikt ich nawet nie dotknął.
Na śniegu leżały splecione ze sobą szczątki dwóch istot ludzkich. Gdyby nie czaszki, nie potrafiłbym od razu rozpoznać, że są to szczątki dwóch osób. W rozpiętych kurtkach pozostały jedynie ramiona i żebra. Ale najbardziej przerażający widok stanowiły resztki ciała pociemniałego z biegiem lat i zmrożonego tak, że niemal nabrały koloru prosciutto. Jedna czaszka była prawie kompletnie ogołocona ze skóry i mięsa, ale druga głowa pozostała prawie nietknięta — bladoczerwone, zamarznięte oblicze mężczyzny, który umarł w skrajnym przerażeniu. Wzrok miał pusty, usta szeroko rozwarte, a wargi pokryte grubą warstwą szronu.
— Czy jesteście pewni, że to oni? — zapytałem Michaela.
W panującym w namiocie ścisku mój głos zabrzmiał płasko i głucho.
Michael skinął głową.
— Evans i Oates. Co do tego nie ma wątpliwości.
Pochylił się nad zmrożoną twarzą o ustach rozwartych do krzyku od prawie osiemdziesięciu lat.
— Znaleźliśmy kilka strzępów papierów. Ale to wystarczyło, żeby mieć pewność.
Nie mogłem oderwać wzroku od odrażających, zakonserwowanych przez mróz szczątków ludzkich.
— Wiem, że Evans umarł gdzieś w tej okolicy, na początku lodowca Beardmore. Ale Oates nie napotkał burzy śnieżnej, dopóki nie trafili na szelf lodowy Rossa. Niecałe pięćdziesiąt kilometrów od Jednotonowego Składu.
— To prawda — potwierdził Michael. — Pytanie zatem brzmi… w jaki sposób Oates tutaj wrócił. Nie mógł dojść, bo miał potwornie odmrożone stopy. To jedyny powód, z jakiego pozostał w burzy śnieżnej. Po prostu nie był już w stanie dalej iść o własnych siłach. Ale nawet gdyby mógł, po co miałby tu wracać?
Przyjrzałem się zwłokom dokładniej.
— Być może potrafię to wyjaśnić — powiedziałem. — Te kości zostały ogryzione. Popatrzcie tutaj… i tutaj… Widzicie ślady zębów? Trudno określić, do kogo te zęby należały. Przed osiemdziesięcioma laty w tej szczelinie mógł się kryć jakiś drapieżnik. Mógł podążać za ekipą Scotta jak szakale, które idąc za stadem antylop, czekają, aż któraś z nich padnie. Najpierw padł Evans, później Oates. Zwierzę zaciągnęło oba ciała tutaj i zrobiło sobie z nich zapas żywności na zimę.
— James… — wtrącił Rodney. — Nie chcę wyjść na pedanta, ale jaki to drapieżnik? Na Antarktydzie żyje wiele morsów, fok i morskiego ptactwa, ale nie ma drapieżników… Nie ma niedźwiedzi, tygrysów, śnieżnych lampartów. Niczego, co mogłoby zaciągnąć tutaj ludzkie zwłoki i zrobić sobie z nich zapasy na zimę.
Spojrzałem na niego poważnie.
— Głód robi z człowieka największego drapieżcę.
Popatrzył na mnie z powątpiewaniem.
— Scott nie był człowiekiem, który tolerowałby kanibalizm. Nawet psy jadł niechętnie. A w jego notatkach nie ma wzmianki o tym, że taki pomysł przyszedł mu w ogóle do głowy.
— Wiem — odparłem. — Ale zapytałeś mnie, co się tym ludziom przytrafiło, a ja ci odpowiedziałem. Istnieje prawdopodobieństwo, że zaciągnął ich tu jakiś drapieżnik i pożarł. I nieważne, czy był to zabłąkany husky, czy człowiek, który był gotów jeść wszystko, żeby tylko przeżyć. Po prostu nie wiem… muszę najpierw przeprowadzić gruntowne badania.
— Podejrzewasz o to Scotta? — zapytał Michael.
Nie odpowiedziałem. Trudno było mi wypowiadać się o jednej z największych tragedii w historii Wielkiej Brytanii.
— Uważasz, że Scott po prostu kłamał, tak? — zapytał z uporem Michael. — Po prostu zjadł Evansa i Oatesa, żeby mieć siły do dalszej wędrówki? A cała historia o tym, że Oates wyszedł w burzę śnieżną i dlatego nie został pochowany z innymi… jest tylko głupotą… zręcznym wymysłem w heroicznym stylu?
— Tak — przyznałem, a w ustach zrobiło mi się sucho. — Ale nie można nikogo winić za to, co robi w sytuacjach ostatecznych. Pamiętasz wyprawę Donnera? Pamiętasz tych uczniów, których samolot rozbił się w Andach? Nie możesz osądzać ludzi umierających z głodu w kompletnym pustkowiu, kiedy zajadasz się stekami z jajkiem na pokładzie wytwornego „Erebusa”.
Wypełzliśmy z namiotu, wyszliśmy z wykopu i powoli ruszyliśmy w stronę baraku.
— Ile czasu zajmie ci ustalenie prawdy? — chciał wiedzieć Michael.
— Dobę. Nie więcej.
— Czy pamiętasz tamtą fotografię, którą znalazłem? Przedstawiała Scotta i pozostałych na biegunie.
— Oczywiście. Czy wiesz już, kim był ów tajemniczy szósty człowiek?
Michael potrząsnął głową.
— Doszedłem w końcu do przekonania, że był to Evans, ale w innym kapeluszu, a do aparatu podłączył w jakiś sposób wyjątkowo długi przewód.
— Powiedziałeś, że znaleźliście tutaj strzępy papierów. Czy mógłbym je obejrzeć?
Po powrocie do baraku Michael przygotował po kubku gorącej kawy z whisky, a ja przeglądałem wzruszające pozostałości znalezione w szczelinie przy zwłokach Oatesa i Evansa. Grzebień, para skórzanych gogli (prymitywnych i mętnych, ponieważ w tamtych czasach nie znano jeszcze plastiku), futrzana rękawica, sucha jak zmumifikowany kot, i niewielki, poplamiony topniejącym śniegiem dziennik. Większość stronic była ze sobą zlepiona, ale na końcu znajdowała się całkiem czytelna notatka — wykonana nie ręką Scotta, a zapewne Oatesa. „18 stycznia, w drodze powrotnej, ale niebawem ogarnie nas Rozpacz”.
Piłem kawę i ze zmarszczonymi brwiami długo oglądałem kajet. Notatka jak notatka, ale bardzo dziwna frazeologia. Nie mówiąc już o dużym „R” w słowie „Rozpacz”, największe zdumienie budziło sformułowanie „niebawem ogarnie nas Rozpacz”. Z pewnością rozpacz mogła ogarniać każdego, kto znalazł się na biegunie południowym w odległości tysiąca trzystu kilometrów marszu od bezpiecznego schronienia i nie miał ciepłej żywności. Ale nikt nigdy nie mówi, że ogarnia go rozpacz, dopóki go naprawdę nie ogarnie.
Było to równie dziwne jak stwierdzenie podczas wspinaczki: „Jutro ogarnie nas w tej ścianie strach”.
Człowieka oczywiście może ogarnąć strach, ale o tym się nie mówi.
— Czy możemy polecieć nad biegun południowy, a potem powoli lecieć wzdłuż trasy, którą wybrał Scott? — zapytałem Michaela.
— Skoro uważasz, że ci to coś da. Chciałem cię zabrać na sam biegun. Ale i tak zapewne nie przebędziemy całej trasy Scotta.
Następnego dnia, trochę po siódmej rano, opuściliśmy stację i skierowaliśmy się w głąb lodowca Beardmore. Helikopter ruszył prosto w słońce, minął wierzchołki masywu górskiego królowej Aleksandry i poleciał nad polarne plateau. W nocy wiatr się nasilił i widziałem na lodowcu smugi miecionego wichurą śniegu.
— Nieszczęściem Scotta było to, że nie znano wówczas helikopterów! — zawołał Michael, przekrzykując ryk silnika. Wręczył mi bułkę z szynką zawiniętą w przezroczystą folię. — Śniadanie — oświadczył.
Stację badawczą od bieguna południowego dzieliło około pięciuset sześćdziesięciu kilometrów. Lecieliśmy nisko nad plateau.
— Okropny teren dla kogoś, kto musi ciągnąć sanie — zauważył Michael. — Po krystalicznym lodzie robi się to tak samo jak po piasku. Tu nie ma odrobiny śniegu.
Kiedy byliśmy w odległości dwudziestu minut lotu od bieguna, pilot odwrócił się w naszą stronę.
— Michael, otrzymałem właśnie niepomyślną prognozę pogody. Nadchodzi burza śnieżna. Wygląda na to, że niebawem będziemy musieli wracać.
— W porządku, chodzi nam tylko o to, żeby przelecieć nad biegunem — odparł zagadnięty. — Poza tym na kolację są flaki i nie chciałbym, żeby przeszły mi koło nosa.
Nad biegunem wichura zaczęła potężnie ciskać śmigłowcem. Silnik zaryczał jeszcze głośniej.
— Jesteś pewien, że wszystko w porządku? — zapytałem Michaela. — Przecież zawsze możemy tutaj wrócić, jak pogoda się poprawi.
— Daj spokój, nic nam się nie stanie — odparł uspokajająco. — Andy, jesteśmy na miejscu. Możesz lądować, gdzie ci się podoba.
— Naprawdę jesteśmy na miejscu? — nie dowierzałem. — Czy jesteśmy na samym biegunie południowym?
— Żadnej tyczki tutaj nie zobaczysz — wybuchnął śmiechem Andy.
Byliśmy już prawie na powierzchni lodu, więc Michael rozpiął pas bezpieczeństwa. Wtedy nagle chinookiem cisnęło. Usłyszałem obrzydliwy zgrzyt dartego metalu. Rzuciło mnie w bok i wyrżnąłem ramieniem o sąsiedni fotel. Usłyszałem czyjś krzyk:
— Jezus, Maria!
Odniosłem wrażenie, że samolot zostaje rozdarty na pół jak rozsuwająca się w teatrze kurtyna, i spadłem twarzą w potwornie zimny śnieg.
Upłynęło sporo czasu, zanim uświadomiłem sobie, co się wydarzyło. Najpierw myślałem, że nie żyję, a w każdym razie, że mam złamany kręgosłup. Ale powoli dźwignąłem się na czworaka, a potem usiadłem i popatrzyłem wokół siebie.
Nieoczekiwany, potężny podmuch wiatru cisnął helikopterem o lód. Pod wpływem uderzenia odpadła jedna z łopatek śmigła, co już przytrafiało się helikopterom klasy Chinook, i oba zsynchronizowane ze sobą rotory zostały zablokowane. Ale bez względu na to, co się stało, maszyna z rozdartą kabiną leżała na boku, a skrzydła rotorów młóciły antarktyczne powietrze jak ramiona oszalałego wiatraka. Nie dostrzegłem nigdzie ani Michaela, ani Andy’ego, ani drugiego pilota. Słyszałem tylko ryk narastającego wiatru.
Ostrożnie podpełzłem do wraka. Wciągałem powietrze, by wyczuć zapach ulatniającego się paliwa. Andy i drugi pilot siedzieli w rozbitej kabinie, oczy mieli szeroko rozwarte, cali byli zlani krwią, jakby ktoś dla żartu wylał im na głowy puszki z czerwoną farbą. Obaj byli martwi. Wstrząśnięty wyczołgałem się z kabiny. I wtedy ujrzałem Michaela. Stał w odległości trzydziestu metrów, nie miał na nosie okularów. Wyglądało na to, że jest w stanie szoku.
— Nic ci się nie stało?
Pokręcił głową.
— Nie żyją? — zapytał szeptem.
— Obawiam się, że nie — odparłem.
— Cholera jasna!
Najwyraźniej żadne inne słowa nie przyszły mu na myśl.
Przez pierwsze dwie godziny nasze nastroje zmieniały się dramatycznie; od głębokiej ulgi do przypływów jak najgorszego humoru. Byliśmy w szoku, ale ten stan powoli zaczynał mijać. Weszliśmy ponownie do wraka helikoptera, starając się nie patrzeć na Andy’ego i drugiego pilota, po czym próbowaliśmy uruchomić radio. Ale jedno śmigło, oprócz tego, że przecięło ciała obu pilotów, zniszczyło również przewody radiowe. Tylko bardzo zdolny mechanik mógłby je naprawić.
— Z całą pewnością natychmiast ruszą nam na pomoc — odezwał się Michael. — Poza tym mamy w samolocie mały namiocik, dodatkowe racje żywności i zestaw awaryjny.
Rozstawiliśmy jasnopomarańczowy namiot. Nie było to proste zajęcie, ponieważ wiatr rozhulał się już na dobre. Nadchodziła burza śnieżna, a żaden z nas nie był zbyt doświadczonym skautem. Wpełzliśmy do środka, zapięliśmy klapy i zapaliliśmy butanowy ogrzewacz, który wchodził w skład zestawu awaryjnego. Michael przygotował dwa blaszane kubki mocno osłodzonej herbaty.
— Moim zdaniem za jakieś trzy godziny nas znajdą — oświadczył, patrząc na zegarek. — Na kolację będziemy w bazie.
Ale burza śnieżna rozszalała się z ogromną siłą i słyszeliśmy, z jaką zaciekłością bił w brezent namiotu niesiony wiatrem śnieg. Uchyliłem lekko okienko namiotu, lecz dostrzegliśmy przez nie tylko oślepiająco białą zamieć.
— Cóż, zdaje się, że na własnej skórze poznamy uroki wyprawy Scotta — stwierdził z krzywym uśmiechem Michael.
Obaj doszliśmy do wniosku, że ponieważ na Antarktydzie panowało właśnie lato, huragan powinien do rana ucichnąć. Lecz wichura zawodziła przez całą noc, więc kiedy się obudziliśmy o ósmej rano, w namiocie panował półmrok, a na zewnątrz wył wiatr. Otworzyłem okienko i natychmiast do środka wpadł tuman śniegu. Przez noc namiot został prawie całkowicie pogrzebany pod śniegiem.
— Taka burza nie może trwać dłużej niż dwadzieścia cztery godziny — powiedział pewnym głosem Michael. — Co myślisz o porannej herbatce?
Ale przez ciągnące się w nieskończoność godziny zamieć nie mijała. Używając określenia nieszczęsnego Bowersa, wichura „smagała jak ogień”. O szóstej po południu byliśmy już zmęczeni, zmarznięci i załamani. A co więcej, kończył się zapas butanu.
— W magazynku zostały jeszcze dwa pojemniki — przypomniał Michael.
Nasunąłem na głowę kaptur i wyszedłem w kurniawę.
Przeżyłem już burze śnieżne w Aspen i w Alpach Szwajcarskich. Ale takiej nigdy jeszcze w życiu nie widziałem. Wichura atakowała mnie niczym żywa, oszalała istota. I przemawiała naprawdę ludzkim głosem. Przez oślepiającą zamieć z trudem dostrzegałem rozbity helikopter — pokryty śniegiem grób z czterema roztrzaskanymi śmigłami.
Dotarłem jakoś do schowka, wyjąłem pojemniki z gazem i ruszyłem w drogę powrotną do namiotu.
Byłem w połowie drogi, kiedy spostrzegłem szóstego człowieka.
Stanąłem jak wryty, choć omiatały mnie wściekłe podmuchy wiatru. Byłem już przemarznięty, a teraz przejął mnie dodatkowy dreszcz; dreszcz strachu, jakiego dotąd w życiu nie doświadczyłem.
Stał w takiej pozie, jakby wichura w ogóle go nie dotyczyła. Wysoki, w ciemnym płaszczu bezgłośnie furkoczącym na wietrze i w wielkim, czarnym kapeluszu. Nieruchomy, milczący. Gapiłem się na niego, niezdolny wykonać ruchu, niezdolny wydać z siebie głosu.
Halucynacja — pomyślałem. — To nie może być prawda. Nikt nie przeżyje w takich warunkach… a poza tym zdjęcie zostało zrobione przed osiemdziesięcioma laty. Nie ma wątpliwości… to halucynacja. Śnieżny upiór.
Zacząłem przedzierać się z powrotem, nie spuszczając wzroku z szóstego człowieka. Stał bez ruchu, czasami traciłem go z oczu, czasami widziałem go wyraźnie w tumanach śniegu. Wgramoliłem się do namiotu i zasunąłem suwak.
— O co chodzi? — zapytał Michael.
Zacierał dłonie, usta miał sine.
Potrząsnąłem głową.
— Nic, a co ma być?
— Wyglądasz tak, jakbyś coś zobaczył.
— Nic nie widziałem. Nic poza śniegiem.
Popatrzył na mnie bardzo uważnie.
— A jednak coś widziałeś — powiedział.
Następnego dnia burza stała się jeszcze bardziej gwałtowna. Butan prawie się skończył. Temperatura spadała jak kamień rzucony w bezdenną otchłań i po raz pierwszy dotarła do mnie świadomość, że możemy nie doczekać nadejścia pomocy… że burza może trwać i trwać, a my umrzemy albo z zimna, albo z głodu.
Michael poszedł do helikoptera sprawdzić, czy nie została tam jeszcze jakaś żywność i opał. Pomogłem mu wygrzebać się z namiotu, a następnie zapaliłem lampę i w jej płomieniu podgrzewałem odrobinę czekolady.
Wrócił prawie natychmiast. Oczy miał okrągłe jak spodki.
— Jest tam! — wychrypiał.
— Kto? O kim mówisz?
— Cholernie dobrze wiesz o kim. O szóstym człowieku! Musiałeś go spotkać!
Doskonale widział wyraz mojej twarzy. Niezgrabnie wpełzł do namiotu.
— Może on udzieli nam pomocy — powiedział. — Pomoże wydostać się z matni.
— Michael, on nie istnieje! To halucynacja!
— Jak możesz mówić, że nie istnieje? Przecież stoi przed namiotem!
— Michael, on nie istnieje. Nie może istnieć. To tylko wytwór naszych wyobraźni!
Ale Michael był podekscytowany.
— Biegun południowy też istnieje tylko w naszych umysłach, ale pozostaje biegunem południowym — stwierdził.
W pierwszej chwili chciałem się z nim spierać, ale obaj byliśmy wygłodniali i zziębnięci, więc nie zamierzałem tracić energii. Na resztkach butanu przygotowałem gorącą czekoladę, którą zgodnie wypiliśmy. Michael przez cały czas spoglądał na wyjście z namiotu, jakby zbierał się do tego, aby zanurzyć się w zamieci i stanąć oko w oko z szóstym człowiekiem.
Burza śnieżna trwała prawie pięć dni. W końcu Michael wziął mnie za ramię i silnie potrząsnął. W gasnącym już świetle naszej latarki jego przekrwione oczy lśniły.
— James, to już koniec, prawda? — spytał. — Umrzemy tutaj.
— Daj spokój, nie poddawaj się — odparłem. — Śnieżyca nie może już długo trwać.
Uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Wiesz tak samo dobrze jak ja, że to już koniec.
— Chyba nie zamierzasz wyjść z namiotu?
Skinął głową.
— Teraz już wiem, kim on jest, ten szósty człowiek. Zrozumiał to też Oates. Jest Rozpaczą. Absolutnym brakiem nadziei. Eskimosi mawiali zazwyczaj, że ekstremalnie zimne miejsca oraz najbardziej ludzkie, ale skrajne emocje mogą przybrać postać człowieka. Tak samo mówili Indianie z plemienia Kwakiutl.
— Daj spokój, Michael. Tracisz panowanie nad sobą.
— Nie! — krzyknął. — Nie! Kiedy Scott dotarł na biegun południowy i odkrył, że był na nim wcześniej Amundsen, wpadł w rozpacz. Wiedział zapewne również, że nie uda im się wrócić. I to był ów szósty człowiek. Rozpacz. To rozpacz ich zniszczyła, jednego po drugim. A wiesz, co mówi się o rozpaczy? Że rozdziera i łamie kości.
Michael nie wyglądał na kogoś, kto oszalał, lecz mnie przyprawiał o szaleństwo. Na jego twarzy gościł pełen szczęścia uśmiech. „Ogarnie nas Rozpacz”, tak napisał Oates. Michael miał rację. Tkwił w tym jakiś wypaczony sens.
Silnie mną potrząsnął.
— Chcę, żebyś zaopiekował się Tanią. Wiem, jak bardzo ci na niej zależy.
Odsunął płachtę wejściową namiotu i wypełznął na zewnątrz.
Pod wpływem podmuchu lodowatego wiatru zmrużyłem oczy. Obserwowałem, jak pełznie w kierunku helikoptera. Z trudem widziałem go w kurzawie. Dostrzegłem oczekującą na niego nieruchomą, nieskończenie cierpliwą, wysoką postać w czerni. „Ekstremalnie zimne miejsca oraz najbardziej ludzkie, ale skrajne emocje mogą przybrać postać człowieka”.
Michael stanął karnie przed tą postacią jak szeregowiec przed oficerem, a ona uniosła ramię i wsunęła je prosto przez anorak, przez skórę w żywe ciało. W szaleńczym huku wichury usłyszałem odrażający, mlaszczący syk; to szósty człowiek wdzierał się w płuca Michaela, jego serce, nurzał się w brzuchu.
Huragan uderzył jeszcze gwałtowniej i zamieć przesłoniła mi obie sylwetki. Drżąc, mamrocząc coś pod nosem z przerażenia, zamknąłem klapę, otuliłem się kocem, anorakiem i czekałem na śmierć.
Odmawiałem pod nosem słowa najdłuższej modlitwy i miałem nadzieję.
Otworzyłem wejście namiotu. Na twarz padło mi słoneczne światło. Wokół panowała cisza, a z oddali dobiegał cichy warkot silnika helikoptera i ludzkie głosy.
To był Rodney.
— Jezu Nazareński, James, przeżyłeś!
Siedziałem z Tanią na szczycie Lyth i spoglądaliśmy na Selborne. Był to jeden z tych urokliwych, gorących, spokojnych sierpniowych wieczorów.
— Mike uwielbiał takie letnie dni — powiedziała Tania.
Skinąłem głową. Pikowały nad nami jeżyki, jeżyki, które zawsze wracają wiernie do zbudowanych przez siebie gniazd.
— Czasami odnoszę wrażenie, że on ciągle jest z nami — wyznała Tania.
— Tak. Zapewne jest.
— Ale nie cierpiał?
— Nie — zapewniłem. — Cała trójka zginęła w jednej chwili, bez bólu. Nie poczuli nawet ognia.
— Miałeś szczęście — powiedziała ze smutkiem.
— Daj spokój — odparłem łagodnie. — Wracajmy do domu.
Pomogłem jej podnieść się z trawy i ruszyliśmy w dół wzgórza pośród zarośli janowca i jeżyn. W pewnej chwili Tania wysunęła się przede mnie, a ja przystanąłem i obejrzałem się za siebie na cudowny, porośnięty lasami krajobraz, na te nagrzane letnim słońcem stoki i ujrzałem swój cień — długi, ciemny i nieruchomy, jak wspomnienie czegoś, co nigdy nie istniało.