Turniej
czyli
nie ma to jak magia.
Wsrod
nocnej ciszy slychac bylo coraz wyrazniej mlaskanie nekromancerow, co
oznaczalo, ze cmentarz jest juz blisko. Wracajac do miasta, zawsze
probowalem odroznic odglosy, ktore wydaja glodne nekromancery, od
odglosow, ktore wydaja nekrofile, ale zwykle stan zwlok nie pozwalal
na tak subtelna analize. Dzis wieczorem pochowano zboja Madeya,
scietego za zgwalcenie dziewicy przeznaczonej dla smoka, i z tym
swiezym trupem wiazalem pewne nadzieje; niestety, nie dane mi bylo
dokonczyc obserwacji. Jakies wynedzniale wampirzyska urzadzily sobie
tani nocleg, nietoperzym sposobem wiszac na galeziach, a ja zbudzilem
je niechcacy i nie obylo sie bez standardowych zaklec obronnych.
Poza tymi incydentami droga przez lasek przebiegla
spokojnie. Przebywszy mostek nad Pawka, rzeczka o dosc zagadkowej
konsystencji, stanalem naprzeciw bramy w murze okalajacym miasto.
Straznik spal, schlany jak zwykle.
- Otworzyc wrota!-huknalem.
Nie pomoglo.
- Otworzyc, bo je rozwale, a potem wezme sie do ciebie,
jakem Abrakadabror!
- Iss dodiabla...
Musial byc nowicjuszem. Wszyscy wartownicy wiedzieli,
ze ja albo moi uczniowie wychodzimy w nocy zbierac ziola, i nikt z
nich jeszcze nie odwazyl sie nie wpuscic nas z powrotem do grodu.
- Obudz sie, szczurze!!!-potroilem moc glosu.
- Siiichourwa... wieszsoto roschas? Brame...
otffierasie... schoroswit...
Tego bylo juz za wiele. Rzucilem zaklecie wydluzajace
szyje oraz prawa reke i unioslem glowe nad murem. Przy okazji
poprawilem denerwujacy mnie od dluzszego czasu blad ortograficzny w
graffiti "Krasnoludy to huje".
Przecisnalem
sie przez blanki i chwycilem pijaczyne za fraki.
- A wiesz, co to Nicowanie?! Czar, ktory wywraca na
druga strone! Wolisz przez gebe czy przez dupe?
Tak gwaltownego otrzezwienia nie widzialem juz od
dawna. Nie ma to jak magia. Karczma "U
hobbita, czyli tu i ze zwrotem" nie cieszyla sie dobra slawa-tak
jak wszystkie karczmy w miescie. Nic dziwnego, miasto malo dbalo o
reputacje, gdyz te zapewnial mu Turniej, ale o tym pozniej.
Wizytowka gospody byla nie podtrzymywana siekiera,
cudownym sposobem wiszaca pod zadymionym stropem. Przychodzilem tu co
pewien czas pod pretekstem odnawiania zaklecia wiazacego topor, choc
bylem swiecie przekonany, ze to niepotrzebne.
Co innego Bulbulbo, wlasciciel knajpy.
- Aaa... poklon waszej czarodziejskosci!-Nie wiem,
jakim sposobem dostrzegl mnie, gdy wszedlem w tlum i dym.
Byl to hobbit, siedzacy okrakiem na przyglupim
goblinie, sluzacym mu masa i dodatkowa para rak, z tego powodu zwany
rowniez Sitting Bulbulbo. Stary numer z symbioza-maly spryciarz &
duzy kretyn.
Master-blaster.
Podszedlem do gospodarza.
- Macie towar, mistrzu?-wyszeptal.
Kiwnalem glowa. Obaj wyszlismy z glownej izby do
kuchni. Rozpakowalem worek z ziolami. Bulbulbo zaczerpnal garsc
lisci, fachowo roztarl na dloni i dal do powachania goblinowi.
- Ychy, raycownyca, pryma sort-zawyrokowal zwierz.
Bulbulbo usmiechnal sie i podal mi reke.
- Wielkie dzieki, potezny Abrakadabrorze. Ufam, ze
starczy na miesiac. Wielkie dzieki, wasza czarodziejskosc...
- Piecset! - ucialem.
- Alez oczywiscie, wasza czarodziejskosc! - Bulbulbo
podszedl do kasy i odwrocil sie, zaslaniajac skarbczyk masywnym
cielskiem goblina.
- Ach, wasza czarodziejskosc, przepraszam za pamiec,
jak zwykle zapraszam na...
- Na to co zwykle; tam gdzie zwykle - dokonczylem.
- Alez oczywiscie, miejsce czeka! - zapewnil hobbit i
zaplaciwszy za rajcownice, zapraszajacym gestem wskazal drzwi
prowadzace z kuchni do sali goscinnej. I znow
uderzyla mnie zwarta sciana oparow gorzalczano-tytoniowych.
-Damokles! - warknalem.
Mialem racje. Siekiera po zwolnieniu czaru wisiala
dalej pod zadymionym sufitem. Tymczasem Bulbulbo, opedzajac sie od
niedopitych i zniecierpliwionych gosci, dotarl do zarezerwowanego dla
mnie stolika.
Chrapal na nim jakis brukolak.
-Ej, ty-grube lapy goblina potrzasnely spiacym-splyw!
Rozbudzony brukolak obnazyl kly i ryknal poteznie.
Goblin nie pozostal mu dluzny, wbrew protestom Bulbulba, ktory
usilowal nie dopuscic do konfrontacji tego rodzaju stworzen we
wlasnym lokalu.
- Ja to zalatwie-mruknalem i splotlem rece w Znak
paradoksalnie zwany Serdecznym, gdyz polegal na umiejetnym
zacisnieciu wszystkich palcow z wyjatkiem serdecznego, ktory sterczal
ku gorze.
Po brukolaku nie zostal slad. Nie ma to jak magia.
- Dzis dwa razy to, co zwykle-zwrocilem sie do
oglupialego Bulbulba.
- Alez oczywiscie, wasza czarodziejskosc! - ocknal sie
i wytarlszy pot z czola swojego goblina, zaczal sie przedzierac przez
zatloczone stoliki do kuchni. Rozsiadlem sie
wygodnie i powiodlem wzrokiem po izbie. Wszystkie lawy procz mojej
byly zapelnione klientami. Najblizej mnie siedzialo szesciu
milczacych krasnoludow, ktorych metne i rozbiegane oczy jeszcze raz
przekonaly mnie o rosnacej popularnosci rajcownicy. Siodmy krasnolud
lezal nieprzytomny pod stolem. Dalej siedziska zajmowali zolnierze
Gwardii Miejskiej, a za nimi kotlowala sie wprost roznokolorowa grupa
wloczegow, poszukiwaczy przygod, graczy AD&D i handlarzy
czasopism science fiction.
Wokol zolnierzy i przyjezdnych nieustannie uwijali sie
pomocnicy Bulbulba- - kuchcik i obrzydliwie
grube dziewczynisko, na ktorej wszak tusze nie zwracano uwagi w mysl
zasady: "Nie ma brzydkich kobiet, tylko czasem wina brak".
A o to, zeby wina nie brakowalo, troszczyla sie wlasnie owa
niewiasta.
Ja rowniez nie moglem narzekac, Bulbulbo natychmiast
przyniosl mi podwojna porcje mojej ulubionej "Krwawej Marychy"
w kielichu wykutym z chalcedonu. Pociagnalem wiec lyk, przymknalem
powieki i dokonawszy kontroli wewnetrznej, stwierdzilem z luboscia,
ze napoj zawiera to, co zawierac powinien.
Nagle zorientowalem sie, ze cos jest nie tak. Zrobilo
sie cicho, jak makiem zasial, az slychac bylo szmer osuwajacego sie
pod stol drugiego krasnoluda. Otworzylem oczy i przebijajac wzrokiem
polprzezroczysta atmosfere, dojrzalem powod powszechnego milczenia.
W drzwiach stanela dziewczyna-po pierwsze przecudowna,
po drugie nader skapo ubrana, po trzecie sama. Wiekszosci
biesiadnikow opadly z zachwytu i zdumienia szczeki. "U hobbita,
czyli tu i ze zwrotem" nie bylo odpowiednim miejscem dla
samotnych dziewczat. Lecz ja dostrzeglem nad jej przesliczna polelfia
glowka niewidoczne dla innych lekkie falowanie ochronnej powloki
amuletu standardowego, ukrytego znacznie ponizej szyi. Jasne. Tylko
adeptka szkoly czarownic mogla powazyc sie na takie odwiedziny.
Cichutkim zakleciem przestroilem wzrok neutralizujac okrycia
wierzchnie i moim oczom ukazaly sie widoki, zdolne zmiekczyc
najwiekszych twardzieli-i utwardzic niejedna miekkosc.
Nie ma to jak magia.
- Znajdzie sie tu jakies miejsce dla mnie? - spytala,
niczym nie speszona, mlodaczarownica.
Rzecz nieslychana - w nabitej do granic mozliwosci
gospodzie w mgnieniu oka pojawily sie wolne kawalki law przy prawie
wszystkich stolach. Tylko krasnoludy nie rozsunely sie, choc juz
trzeci szykowal sie do snu.
-Prosiem, wdziecznie prosiem!
- Do nas pojdz, nie pozalujesz!
- A kuku! Tutaj!
Mnozyly sie zaprosiny, pelne najrozmaitszych gestow i
spojrzen. Dziewczyna po chwili wahania przysiadla sie do
zamiejscowych, ku srogiemu zawodowi gwardzistow.
Na sali znowu zrobilo sie gwarno, pociagnalem nastepny
lyk "krwawej Marychy", kolejny krasnolud zwalil sie pod
stol. Urodziwa wiedzma chciala przywolazc gospodarza, lecz siedzacy
naprzeciw niej rybalci przescigali sie w uprzejmosciach, wrzeszczac
na hobbita.
- Co podac? - wykrztusil zabiegany Bulbulbo.
- Cos do jedzenia - powiedziala czarownica.
- Mamy bigos i flaki.
- No juz, ruszaj sie, dwojniaku-pogonili opiekunczy
rybalci.
- Jak ci na imie, slicznotko? - spytal czlowiek
zajmujacy taboret obok.
- Zwa mnie Albumina-odpowiedziala kaszlac. - Co za
duchota! - zachnela sie i nim zdazylem zaprotestowac, rzucila po
cichu standardowy czar kosmetyczny, oczyszczajacy powietrze w
najblizszym otoczeniu.
Zaklecie zostalo sklecone nie najlepiej, ale
wystarczajaco, aby zadymienie zredukowalo sie do polowy. Pozbawiona
oparcia siekiera runela prosto na glowe jednego z gwardzistow.
Cala gospoda ryknela smiechem. Szczesciem w ostatniej
chwili telekinetycznie odchylilem ostrze i zolnierz dostal plazem,
ale natychmiast kilku jego towarzyszy powstalo z miejsc.
- Do smiechu komu?! - spytali groznie.
- Bo co? - padla odpowiedz.
- Spokoj! - pisnal przerazony Bulbulbo, niosac miske z
flakami, a goblin przejechal zlowieszczym wzrokiem po krewkich
wojownikach.
Albumina odebrala posilek, wziela w jedna reke lyzke, a
druga prasnela odwaznie poczynajaca sobie dlon siedzacego przy niej
mezczyzny.
- Myslisz, ze ci wszystko wolno?!
- Mow mi Snake - odparl spokojnie jegomosc. - Zostajesz
na dluzej?
- Nic ci do tego! - fuknela wiedzma, ale po zjedzeniu
pare kesow dodala z nutka dumy w glosie:-Przyjechalam na Turniej.
- To nie widowisko dla kobiet - usmiechnal sie Snake.
- Ja nie bede patrzec-odparla. - Bede walczyc!
Mezczyzna rozesmial sie.
- A to dopiero! Slyszeliscie? Ona chce sie bic w
Turnieju!
- Myslicie, ze nie potrafie? - wydusila Albumina,
patrzac na rozrechotane twarze wspolbiesiadnikow.
Wyskoczyla zza stolu efektownym saltem, krzyczac "Usss
karrrrate kingbrusli kozanostra wendetta karrrrrambaa!", i
wyladowala z widmowym mieczem w rekach.
Sztuczka wyszla niezle, badz co badz ucza jej juz na
pierwszym roku, ale reakcje wywolala rozne. Kompani od stolu zaczeli
bic brawo. Co innego gwardzisci.
-To wiedzma!
-Tfu! Na psa urok!
Snake powstal demonstracyjnie.
-Owszem, czarownica. Nie podoba sie cos?
- Nie podoba! - Jeden z zolnierzy zerwal sie
zadziornie, ale drugi powstrzymal go.
- Daj spokoj, on ma wiedzminski znak.
I znowu do rozroby nie doszlo. Wszystko potoczylo sie
po staremu. Piaty krasnolud osunal sie pod lawe, oblapiajaca sie za
mna parka takze osunela sie pod lawe, ale z innego powodu, reszta
pila, a tlusta kelnerka, na lawie, pocieszala soba rozezlonych
gwardzistow.
Zmeczony ciaglym nasluchem rejonu wokol Albuminy,
zwolnilem czar Amplifonii, oproznilem swoj kielich i zadowolilem sie
obserwacja wizualna interesujacego mnie obiektu.
Nie dzialo sie nic ciekawego, wytrwaly wiedzmin raz po
raz usilowal dobrac sie do czarownicy, niestety bez skutku. Wreszcie
Albumina nie wytrzymala i wstala, nie dokonczywszy strawy.
-Ide stad!-zapowiedziala.
Snake wstal rowniez i wzial ja pod reke.
-Idziemy wiec. Chyba nie chcesz wloczyc sie noca po
miescie?
Zamowilem tutaj wygodny pokoik. - Wskazal na schody
prowadzace do komnat noclegowych.
- Nigdzie z toba nie pojde, bezczelny drabie. Pusc
mnie!
- Jak to nie? - zdziwil sie wiedzmin, po czym zlapal ja
na rece. - Wlasnie ze idziemy!
- Ostrzegalam cie. Ghahathahtaettehahthgh!!! -
zawolala.
Skrzywilem sie zdegustowany. Uzywala Matrycy Zaklec I
Stopnia Fantasy, gdzie nie licza sie slowa, ale obwiednia fonetyczna,
a w szczegolnosci liczba spolglosek tylnojezykowych (g,k,h). Wiedzmin
oczywiscie pozostal nietkniety.
- Mow do mnie jeszcze - poweselal.
- Arrtahagahtghterhntgtghhh! - wycharczala.
- Albo lepiej nic nie mow, zachowaj sily na pozniej.
Przerazona Albumina, widzac bezskutecznosc swoich
zapewne najmocniejszych zaklec obronnych, poczela po kobiecemu
wierzgac i gryzc, lecz wiedzmin niewzruszony juz wchodzil na
schodki.
Wiekszosc zolnierzy zerwala sie i chwycila za bron,
gotowa czynic rzecz w swym zawodzie niespotykana - bronic cnoty.
- Hanba! Madeyowi glowe scieli, a ten przybleda bedzie
bezkarnie sobie poczynal?!
Powstrzymalem ich jednym ruchem reki. Przynajmniej dla
mnie czuli nalezyty respekt.
-Stawiam trzy do jednego, ze ona wyjdzie
calo-rzeklem.
Szosty krasnolud byl bliski zwalenia sie na podloge,
ale jeszcze zdazyl wyjsc sie wyrzygac, dokladnie pod szyldem z nazwa
gospody - w miejscu, gdzie bylo napisane:"ze zwrotem";
Snake tymczasem zniknal na gorze wraz z wrzeszczaca i miotajaca iskry
czarownica.
Wierzylem, ze w obliczu realnego niebezpieczenstwa
przypomna sie jej wbijane przez lata do glowy podstawy prawdziwej
Magii Slowa, chociazby zasady zaklec II-matrycowych, spisane przez
walkowanych w szkole Ursule LeGumine i Howarda the Ducka.
Trzasnely drzwi pokoju na pieterku.
- Piec do jednego, ze ja napocznie - odezwal sie nagle,
zawsze przytomny, jesli chodzi o pieniadze, Bulbulbo.
Sala ozywila sie i przemienila na chwile w gielde.
- Dziesiec do jednego, ze tylko ja wymaca!
- Pietnascie do jednego, ze wiecej!
I tak dalej. Po pewnym czasie zaniepokoilem sie na
serio, lecz moje obawy szybko zostaly rozwiane.
Czesciowo rozebrany wiedzmin sturlal sie schodkami na
sam dol, a na gorze przy poreczy stanela troche poturbowana Albumina
z-jak to sie mowi-falujaca piersia i rozwianym wlosem.
Wygladala slicznie, ze az mnie zatkalo.
- Ha! - W jej glosie znac bylo moc prawdziwej Magii
Slowa.
Podniosla ramiona i zakrzyknela dzwiecznie:
- A niechze cie pokreci, fiucie! Ostatni krasnolud
osunal sie pod lawe, mimo nieludzkiego wrzasku wiedzmina.
Nie ma to jak magia.
Nikt naprawde nie wie, jakie byly poczatki Turnieju i
dlaczego w ogole powstal. Istnieje wiele roznych hipotez, ale
najczesciej podaje sie te, ktorej i ja jestem zwolennikiem. Otoz
zlozylo sie na to szereg czynnikow geopolitoklimato-
socjoekonomokulturowych. Innymi slowy-miejsce, gdzie wyroslo pozniej
nasze miasto, wrecz prosilo sie, zeby dac tutaj komus w morde.
Dookola rozposcieraly sie puszcze i mokradla, przez ktore wiodly dwie
waskie drogi, krzyzujace sie akurat tutaj, przy rzeczce Pawce. To
naturalne miejsce postoju karawan kupieckich, a co za tym idzie-watah
zbojeckich, niewatpliwie sprzyjalo wymianie towarow oraz ciezkich
argumentow. Ponadto obecnosc smoka w poblizu kusila roznego rodzaju
smialkow i harcownikow do zgubnych, acz widowiskowych wypraw. Z
biegiem czasu powstala tu osada handlowa o wdziecznej nazwie Blubo. W
koncu ktos wpadl na pomysl, aby nie dosc, ze uporac sie z problemem
rozbojniczych porachunkow, to jeszcze na tym zarobic. Teren
najczestszych bojek ogrodzono, napredce ulozono krotki regulamin i
odtad wszyscy chcacy sobie nawzajem rozbijac lby mogli to zrobic
legalnie, po uzgodnieniu terminu z wladzami.
Po paru latach osada przemienila sie w miasto, a
prowizoryczny ring-w pokazna arene. W Turnieju mogli brac czynny
udzial juz tylko prawdziwi sportowcy. Blubo stalo sie slawne; zewszad
corocznie zjezdzaly tlumy zagorzalych kibicow, aby ujrzec zmagania
najznamienitszych wojownikow, przybylych z roznych stron swiata.
Wplywy z Turnieju czesto przekraczaly przychod z pozostalych zrodel
utrzymania miasta.
Wladca Blubo, ksiaze (Duke) Ellington, syn Yueha
Vickersa Wellingtona, mianowal mnie przed trzema laty Arbitralnym
Sedzia Turnieju. Od tego czasu wprowadzilem kilka malych poprawek w
regulaminie, lecz w sumie niewiele sie on rozni od pierwowzoru.
Spotkania odbywaja sie systemem pucharowym. Zasady
proste: wylacznie plec meska, jeden na jednego, bron konwencjonalna,
magia do Matrycy Zaklec II Stopnia Fantasy. Nagroda Glowna bylo
dotychczas pol zamku i ksiazeca corka, lecz zgodnie z moimi
sugestiami poczyniono pewne zmiany: zwyciezca, owszem, dowiaduje sie,
ze dostaje pol zamku i ksiezniczke-ale na jedna noc. Doszedlem do
wniosku, ze triumfator, wyczerpany ponad wszelka miare i szczesliwy z
tego, ze zyje, nie bedzie sie mscil ani dochodzil praw. Zobaczywszy
krolewne, nawet jej nie tknie, a oplacalnej grabiezy zamku przez
jedna noc nie zdazy zorganizowac. Zreszta, po pobycie poprzednikow
nie bedzie czego lupic. Oszczednosci ogromne, a przeciez
wystarczajacym laurem powinna byc waga zwyciestwa w Turnieju! Trzeci,
na ktorym sedziuje, a w ogolnej rachubie Dwudziesty Piaty Turniej
Blubocki trwal juz od ponad tygodnia. Cale miasto nim zylo, goscince,
karczmy i burdele pracowaly na najwyzszych obrotach, przyjmujac mase
gosci, a Ksiaze (Duke) Ellington wraz z Rada Miejska zacieral rece
widzac, ile dukatow splywa do skarbca.
Jako Sedzia Glowny, bylem obowiazany uczestniczyc we
wszystkich pojedynkach od cwiercfinalu wzwyz; poprzednie z
powodzeniem prowadzili moi zastepcy i podwladni. Dwa lata temu, tuz
po nominacji, wzialem sobie za punkt honoru obejrzec jak najwiecej
walk; ludzka (i nie tylko ludzka) pomyslowosc w zakresie wzajemnego
zarzynania sie nie zna granic, totez uznalem to za wielce interesuja-
ce. Jednak tego roku mialem inne sprawy na glowie, tak ze darowalem
sobie wstepne sparringi.
Pogoda byla wspaniala. Jednolita pokrywa chmur nie
pozwalala goracym promieniom slonca dotknac ziemi, wial leciutki,
orzezwiajacy wietrzyk, a na deszcz sie nie zanosilo. Od rana w strone
sceny plynela prawdziwa rzeka ludzi, chcacych obejrzec pierwszy
polfinalowy pojedynek. Moja lektyka z trudem przeciskala sie przez
tlumy zadnych wrazen kibicow. Pomyslalem, ze na najblizszym
posiedzeniu Rady Miejskiej trzeba bedzie postawic wniosek o
rozszerzenie ulic i wydzielenie pasow dla pieszych i pojazdow
zaprzegowych (ciekawe, do ktorych zaliczono by moja lektyke).
Wreszcie wychylilem sie przez okienko i krzyknalem na tragarzy, aby
sie zatrzymali, a potem rzucilem czar Awiacji na cala kabine i
unioslem sie w powietrze. Dyplomu Mlodszego Arcymaga nie dostalem
przeciez dla pieknych oczu. Wyladowalem kolo zaplecza Centralnego
Amfiteatru i klasnalem w rece. Moi uczniowie-Hokus i Pokus-zjawili
sie bezzwlocznie.
- Jestesmy, Mistrzu! - wyspiewali.
- Bardzo dobrze - odpowiedzialem i wyszedlem z lektyki.
- Ile nam jeszcze czasu zostalo?
- Dwie chwile i trzy czwarte momentu, wedle tutejszej
klepsydry.-Hokus zmarszczyl brwi.
- Robisz postepy. - Usmiechnalem sie i odwrocilem glowe
do Pokusa.
- Pokusie, czy masz to, o co cie prosilem?
- Jasne, Mistrzu!-potwierdzil skwapliwie i wyjal z
tulei rulon pergaminu. - Prosze, oto lista.
Rozwinalem zwoj i zaczalem pobieznie przegladac spis, o
wiele obfitszy, niz przypuszczalem. Byl to wykaz wlascicieli kramow i
zajazdow, ktorzy odmawiali przyjecia i rozprowadzania rajcownicy oraz
jej przetworow.
- "Pod Debowa Tarcza"...cala siec...no
prosze..."Excalibur"...tego mam na oku juz od dawna...To
znam...To tez.."Jabba the Hutt"? A to swinia, nie
wiedzialem... "Smocza Jama"...no tak..."McDonald"?
Gdzie to jest?
- Na rogu Ratuszowej i Thorgalla, tuz przy placu Roke.
Podaja tam jakies obrzydliwe ciasta z miesem i salatkami, a do tego
wywar z orzechow, ktory sie strasznie pieni-odparl Pokus.
- Zbadamy to, ale nie teraz-odrzeklem, zwijajac
rulon.
- Mistrzu, jeden z kramarzy wymienionych w indeksie ma
stoisko przy wejsciu naarene. Sam widzialem. Mozna by...nauczyc
moresu-zaproponowal Hokus.
- Mowisz, ze przy wejsciu...Ile jeszcze nam
pozostalo?
- Dwie chwile i pol momentu.
- Pokusie, skocz i dowiedz sie, jak sie sprawy
maja-wskazalem na kasy biletowe - a ty, Hokusie, idz do
tego...-spojrzalem na liste-"Srajmariliona" i uzyj zaklecia
Propozycji Nie Do Odrzucenia.
Odprowadzilem wzrokiem moich beniaminkow i pograzylem
sie w lenistwie. Niestety nie uplynela minuta, czyli cwiartka
momentu, gdy poczulem, ze ktos usiluje skontaktowac sie ze mna
mentalnie.
"Wzywam Abrakadabrora, tu Czarymary, odbior."
Z
Czarymarym znalismy sie prawie od dziecka. Byl Mlodszym Arcymagiem,
tak jak ja, i obecnie zajmowal sie organizacyjno-techniczna strona
Turnieju.
"Tu Abrakadabror, ciesze sie, ze cie mysle,
odbior."
"Ja tez sie ciesze. Mam mala prosbe. Slyszalem, ze
wala okropne tlumy, a ja porobilem zabezpieczenia troche na
lapu-capu. Czy moglbys obejrzec wszystkie barierki i ploty i wzmocnic
zaklecia, gdzie potrzeba, odbior?"
"Nie ma sprawy, zrobi sie, odbior."
"Stokrotne dzieki, pomysl mnie, jak bedziesz
czegos potrzebowal, odbior."
"Dziekuje, wylaczam sie, bez odbioru."
- Teraz mow - polecilem Pokusowi, ktory zjawil sie
tymczasem.
- Mistrzu-zasapal-wejsciowki stoja po dychu, u konikow
po trzydziesci, jak ktos chce pod zyleta, to piecdziesiat!
- No, no - cmoknalem i naraz zmienilem sie w belfra: -
O czym powinnismy pamietac, neutralizujac albo modyfikujac czyjs
czar?-wycelowalem palec w Pokusa.
- Eee..nismy pamietac-dukal przestraszony Pokus -
ze...ze zaklecia pierwszego i drugiego stopnia najlepiej zanihilowac
kontrzakleciem rownowartosciowym. Przy zakleciach wyzszego rzedu
metoda ta nie daje wynikow, gdyz:
a) energia astralna potrzebna do zniesienia czaru
przewyzsza energie wlozona i ta zaleznosc wzrasta wykladniczo wraz z
poziomem zaklecia,
b)konstrukcja zaklec powyzej matrycy trzeciego stopnia
uwzglednia mozliwosc odwolania czy tez transfomacji przewidzianym
haslem...
- Nie, nie o to chodzi - przerwalem jego trajkotanie.
Pokus zbaranial.
- Bardziej ogolnie - podpowiedzialem.
- Ąe..w ogole odwracanie i przerabianie cudzych zaklec
jest niewskazane i moze naruszyc...no...tego...rownowage...
- Co ty chrzanisz?
- Mam! - wybuchnal. - Ąe nie ma to jak magia!
- Nareszcie! - Rozchmurzylem sie, ale zaraz przybralem
jeszcze srozsza mine.
-Znowu podsluchiwales mentalnie! Wiesz zatem, o co
prosil mnie Czarymary. Jazda na plac i do roboty!
Nie ma to jak miec uczniow.
"...Przychodzi baba do znachora i uchem strzyze.
Znachor pyta:'Co pani jest?' A ona:'Strzyga!' Odbior."
"Dobre, ale slyszalem. A to: Przychodzi mag do
znachora z rumplem w dupie. 'Co pan jest?'
'Magister!' Odbior."
"Nie rozumiem. Co to jest rumpel, odbior?"
"Niewazne. Posluchaj tego: Przychodzi
naszprycowany rajcownica Abrakadabror do znachora..."
Mentalne podsluchiwanie na odleglosc to swinstwo, ale
tym razem moje pupilki przeholowaly. Poslalem im po porzadnym klapsie
psionicznym i nadalem: "Stulic mozgi,
czarokleci! Hokusie, wcisnales rajcownice 'Srajmarilionowi', jak
kazalem, odbior?"
"Tak, Mistrzu, odbior."
"Uslysze jeszcze jeden kawal i rzuce na was czar
walaszy. Bedziecie przez tydzien miec cienkie glosiki, nie
wspominajac o reszcie. Bez odbioru."
Odprawilem krasnoluda, ktory szwendal sie miedzy rzedami, sprzedajac
popcorn, i spojrzalem na loze honorowa, gdzie wlasnie sadowila sie
rodzina ksiazeca i rajcy miejscy.
- Zoom! - mruknalem.
To proste zaklecie pozwolilo mi na wnikliwa obserwacje
milosciwie nam panujacych. Szczegolna uwage zwrocilem na ksiezniczke
Hermenegilde, ktorej brzydota stawala sie powoli natchnieniem dla
czarow potworogennych. Chodzily plotki, ze jest jedyna dziewica w
miescie i niektorzy uwazali, ze to ja nalezy dac smokowi Saturnowi na
pozarcie. Byla to, oczywiscie, przesada, zreszta nie dopuscilbym
nigdy do takiego znecania sie nad biednym stworzeniem (naturalnie mam
na mysli smoka). Doszedlem jednak do wniosku, ze trzeba zaaplikowac
Hermene- gildzie jakis czar, bo moze wybuchnac skandal. W koncu
stanowila ona jedna z glownych nagrod Turnieju.
Tymczasem przygotowania do pierwszego spotkania puli
polfinalowej dobiegaly konca. Plac walki opuscila juz orkiestra,
techniczni krzatali sie dokonujac ostatnich poprawek wyrysowanych
linii. Powstali tez naglasniacze. Byl to jeden z doskonalych
wynalazkow Czarymary'ego-ponad piecdziesieciu chlopaczkow o
wzmocnionych czarem zdolnosciach telepatycznych jednoczesnie
wykrzykiwalo do tub tekst nadawany im mentalnie przez komentatora.
- Wasze Wysokoscie, Panowie Rajcy, Czcigodni Goscie! -
zagrzmialo pol setki glosow.
- Uplywa dzisiaj siedemnasty dzien Dwudziestego Piatego
Turnieju Blubockiego!
Przed nami pierwszy pojedynek polfinalowy, w ktorym
wystapi rozstawiony z numerem czwartym Onan z Mizerii!!! Zwany
rowniez Condonem Barbarossa lub Szwarccharrak- terrem z racji swego
gwaltownego usposobienia i iscie barbarzynskiej fantazji! Brawa dla
Onana!!!
- O - nan - onan - ba - onanbarba - rossa!!!-skandowala
widownia.
- Jako przeciwnik wystapi z numerem jedenastym
wspanialy...Rumbo Bossanoga!!!
Przydomek swoj zawdziecza pogardzie dla wszelkich zbroi
i wyrafinowanych broni! Brawa dla Rumbo!!!
- Oleeeoleoleoleeee!!! Rumbo nie daj sie!!! - spiewali
kibice Bossanogi.
Obaj zapasnicy wyszli na arene, okryci srebrnymi
championowskimi plaszczami z reklama napoju "Czar Blubo",
notabene najbardziej nafaszerowanego rajcownica. Komentator, otoczony
podwojnym pierscieniem Gwardii Miejskiej i czarow ochronnych, zblizyl
sie do zawodnikow.
- Uwaga, apeluje o cisze! Zgodnie z regulaminem wzywa
sie obu wojownikow do wymiany rytualnych pozdrowien!
Onan nabral powietrza w wielkie pluca i przemowil:
- Fuck you!
- Fuck you! - odpowiedzial gromko Rumbo.
W ten sposob spelniono ostatnie formalnosci. Komentator
predko wycofal sie z areny, gdzie pozostali juz tylko zawodnicy.
O walce, ktora stoczyli, pieknie pisal pozniej
kronikarz:"[...] obaj synowie Aresa i Marsa, dzielnie pochew
trescia wladajac, na sie nastapili snadnie [...] a na kwieciste
pozdrowienie w obcej mowie czesto sie zdobywali [...] a starli sie na
trzy zdrowaski i pol ojczenasz, poty posoka gruntu nie osikawszy,
radosci gawiedzi nie uczynili [...] a potencyi oreznej sie
pozbawiwszy, zwarli sie bezostrzni w klab sczepionych ze soba
czlonkow mocarze i jako te amazonki z Lesbijej, gdy sie w uscisku
zdybia, tak i oni objeli sie bezczelnie, jeno zelazny byl ci to
uscisk [...] a oblapiali sie wielce nieprzystojnie i niepoli- tycznie
[...] a przeimaginawywali sie i na ziemie obalali a walili po lbach,
aze lomotniecia gluche a puste po wszech stronach sie rozlegaly,
jakobys w beczke prozna uderzal [...] a sil widno wiecej nie majac,
czarow sie imali [...]". To nie byly zadne czary. Po prostu Onan
wyjal zza pasa to, co tak dumnie sugerowalo jego moc w zgola
odmiennych zapasach, a co okazalo sie rewolwerem magnum 44. W
nastepnej chwili Rumbo juz trzymal kalasznikowa. Wcale sie na tym nie
skonczylo-widzialem bowiem chyba najkrocej trwajacy wyscig zbrojen, i
po minucie obaj przeciwnicy pruli do siebie z takich rur, ze strach
bylo patrzec. "Wzywam Abrakadabrora, tu
Czarymary, odbior."
"Tu Abrakadabror, odbior."
"Co robic, na ciemna strone mocy?! Zaraz rozwala
caly stadion, odbior!"
"Usunac, poki czas, odbior."
"Usunac? I co dalej, odbior?"
"Ja sie tym zajme, nie panikuj. Lepiej dobrze sie
skoncentrujmy. Czar Teleportacji to nie byle co, odbior."
"Rozumiem, teleportujemy ich, bez odbioru."
Zaklecie teleportujace niemal cala zawartosc areny (bo
pojawily sie juz czolgi i helikoptery) zajelo troche czasu nawet nam,
Mlodszym Arcymagom, na szczescie tuz przed startem dwoch rakiet
balistycznych rozleglo sie gluche mlasniecie - i jedyna pozostaloscia
po walczacych byly leje w ziemi.
Publicznosc zamarla na chwile, po czym dala wyraz
absolutnej dezaprobacie, gwizdzac, wyjac i tupiac.
"Masz, i co teraz, odbior?"-myslnal
Czarymary.
"Przygotuj jakies wystepy albo co, trzeba
uporzadkowac plac. Ja nadam komunikat.
Przemysl mnie do komentatora, odbior."
"Jestes na linii, bez odbioru."
- Uwaga, uwaga, komunikat arbitralny arbitra! W zwiazku
z naruszeniem regulaminu Turnieju poprzez uzycie broni
niekonwencjonalnych i stworzenie bezposredniego zagrozenie zycia
widzow zawodnicy numer cztery i jedenascie, to jest: Onan z Mizerii i
Rumbo Bossanoga, zostali zdyskwalifikowani i odteleportowani za
miasto!
Na ring spadl deszcz kamieni i butelek. Przemyslalem
sie do Czarymary'ego. "Czarymary, trzeba
ich udobruchac. Co moge im obiecac, odbior?"
"Wszystko. W najgorszym razie koszty i tak obciaza budzet
miasta, odbior." "Twoje slowa, bez
odbioru."
- Uwaga, uwaga!!! Z powodu zaistnialej sytuacji
nastepny pojedynek bedzie, uwaga, Finalem Dwudziestego Piatego
Turnieju Blubockiego!!! Wszyscy tutaj zebrani, macie okazje juz
dzisiaj zobaczyc to wspaniale widowisko!!! Tym, ktorzy wykupili
bilety na spodziewany jutrzejszy final, zostana zwrocone pieniadze, a
jutro odbedzie sie festyn polaczony z trzydziestoprocentowa obnizka
cen napojow ponadtrzydziestoprocentowych!!! Czar Blubo-to jest
to!!!
"Abrakadabror, nie ekscytuj sie. Wchodze na linie,
odbior."
"Wchodz, wylaczam sie, baz odbioru."
-A teraz - ten sam zwielokrotniony glos wzmacnial mysli
Czarymary'ego-umilmy sobie chwile niecierpliwego oczekiwania
podziwiajac wspaniala jak zwykle mlodziez Blubo!!!
Na arene wbieglo mrowie uroczych girls, machajacych
kolorowymi kulkami z futra. Byly to ukochane przez wszystkich
kroliczki blubockie, baraszkujace w takt muzyki Modern Tolkien.
"Tu Abrakadabror, tu Abrakadabror, wzywam Pokusa,
odbior."
"...trwaj chwilo jestes piekna wiecej dalej
glebiej..."
"Pokus, obmysl sie, odbior."
"...to konwulsyjne trzepotanie czerwieni to krew z
moich zrenic czerni bolu smiejesz sie wykrzywiona maska medytujacego
Buddy czy mozesz zaslone malachitowych zewrzen ach gdybys byla
stawonogiem zaklne cie w wiecznosc zrodlacej sie rozkoszy
miedzygwiezdnych prerii o zgaslych slonc Aquilonii spije nektar ze
storczyka twoich warg czy to jest egzystencjonalna nieistnosc bytu
hold me I wanna feel your body Jezu oszaleje..."
Pozalowalem, ze jednak nie spelnilem swojej niedawnej
grozby i nie pozbawilem moich milusinskich meskosci choc na pare
dni.
A na arenie, obramowanej przez okrag wdziecznie
podrygujacych kroliczkow, Balet Blubocki tanczyl fragmenty "Jeziora
Rusalczego"-szczegolnie emocjonujaca scene porannej toalety
rusalek, grana nad wyraz realistycznie.
Postanowilem zdrzemnac sie troche-sklecilem odpowiednie
zaklecie i przymknalem oczy.
Czar zadzialal prawidlowo i obudzilem sie dokladnie w
tym momencie, kiedy komentator zapowiadal wejscie finalistow.
- Z numerem osiemdziesiatym trzecim... Rabin Redhood!!!
Wojujacy mag, zadziwiajacy przebiegloscia i sprytem!!! Brawa dla
Redhooda!!! - Precz z zydokomuna! - zakrzyknal
ktos.
- Czerwone kaptury do babci!
- Brawo!
- Jego przeciwnikiem - ciagnal zapowiadajacy - bedzie
rozstawiony z numerem trzy - dziestym... Cyberpunk!!! Wojenna istota
z odleglej krainy Digitalii!!! Brawa dla Cyberpunka!!!
Mizerne oklaski i dosadne okrzyki potwierdzaly
powszechna niechec do obu zawodnikow. Jezeli o mnie chodzi, to widok
maga, kolegi po fachu, z czerwonym kapturem na glowie, oddajacego sie
plugawej potyczce z jakims kompletnie zdziczalym IBM-em PC wywolywal
szczery niesmak. Nie tak wyobrazalem sobie Final Dwudziestego Piatego
Turnieju Blubockiego.
- Zawodnicy proszeni sa o wymiane rytualnych
pozdrowien!
Po niejakim namysle Redhood huknal:
- Blaszaku! Niech twoj noz peknie i prysnie!
Cyberpunk odpowiedzial natychmiast z szybkoscia
szescdziesieciu czterech kilobajtow na sekunde. Nie zdazylen nawet
przygotowac zaklecia, aby zrozumiec, ale musiala to byc chyba niezla
wiacha.
Przeciwnicy staneli naprzeciw siebie, przybierajac tak
dziwne pozy, iz zaciekawiona publika zamilkla, i bylo slychac
chlodnice szybkoobrotowego dysku twardego w korpusie Cyberpunka.
Redhood wykreslil Znak Lewej Reki Ciemnosci, kladac
prawa reke z zacisnieta piescia na zgieciu lewej. Cyberpunk ani
drgnal, lypiac badawczo skanerem. Rabin wzmocnil Znak, nakreslajac
samymi dlonmi dwa Znaki Figi, a potem zmienil konfiguracje rak,
sczepiajac je w Znak Kraty. Cyberpunk w odpowiedzi popukal sie mysza
w monitor, wzbudzajac tym wesolosc widowni, i momentalnie wystrzelil
serie trzyipolcalowych dyskietek. Rabin uchylil sie w pore, ale jeden
z pociskow wyoral mu spora bruzde w kapturze. Teatr odetchnal
glosno.
Nie bylem pewien, czy takie miotanie dyskami, chocby
elastycznymi, nie stanowi wykroczenia przeciw regulaminowi, lecz
przerwanie tej walki byloby szalenstwem. Wolalem jednak przekonac
sie, czy Cyberpunk nie ma w zanadrzu czegos gorszego. Sporzadzilem
zaklecie Turbo Debuggera i przyjrzalem sie software'owi Cyberpunka.
BEGIN (of main program Attack)
UNTIL przeciwnik := dead DO
BEGIN
W morde;
Kopa w jaja;
IF ja := faul THEN Wycofanie sie na z gory upatrzone
pozycje;
END; (of until)
END. (of main program Attack)
Nie bylo w tym nic podejrzanego. W zasadzie pojedynek
wygladal zupelnie niegroznie. Redhood, owszem, rzucal czarami na lewo
i prawo, pojawial sie i znikal, zwielokrotnial, ale co innego
nabierac wymachujacych mieczami osilkow, podatnych na tania magie, a
co innego probowac tej sztuki z absolutnie materia- listycznie
zapatrujacym sie urzadzeniem. Cyberpunk nie dawal sie zaskakiwac i
tylko od czasu do czasu wyswietlal na ekranie prowokujaco sprosne
obrazki, ku uciesze gawiedzi. Czesto tez przechodzil do ofensywy,
prujac rozgrzana do czerwonosci dwudziestopiecioiglowa glowica
drukarki i klapiac manipulatorami. Znajac oprogramowanie Cyberpunka
zauwazylem, ze procedura "Kopa w jaja" nie byla jeszcze ani
razu wykonana. Zastanowiwszy sie nad tym faktem, doszedlem do
wniosku, ze moga istniec ku temu trzy powody: uszkodzenie lub
przeklamanie systemu wewnetrznego, pokonanie przeciwnika, brak
stosownych narzadow u przeciwnika. Aktywnosc Cyberpunka na polu walki
przeczyla pierwszemu zalozeniu, bezsensownosc drugiego byla oczywista
(na razie), pozostawala mozliwosc trzecia.
Rzucilem czar Poprzezwidzenia, a potem Zooma-i
przyjrzalem sie dokladnie Rabinowi.
- Albumina!!
Tak, to byla ona, ta sam ambitna czarownica z gospody
Bulbulba. Dzieki czarom o jakosci odwrotnie proporcjonalnej do urody
doszla az do finalu! Nie ma to jak magia. Nawet kiepska magia. Ale to
zmienilo calkowicie postac rzeczy.
"Tu Abrakadabror, wzywam Czarymary'ego, odbior."
"Tu Czarymary, myslaj, odbior."
"Rabin Redhood numer osiemdziesiat trzy to
przebrana kobieta. Co robic, odbior?"
"To ty jestes arbitrem, odbior."
"Wiec zdyskwalifikowac, odbior?"
"Powtarzam, ty jestes arbitrem. Moge ci tylko
powiedziec, ze czern jest bardzo rozdrazniona. Madey byl ich
faworytem, a zostal sciety przed Turniejem, walke Onana z Rumbo
przerwales. Jesli to powtorzysz, wybuchna rozruchy w miescie,
odbior."
"Dobra, poki co wiemy o tym tylko my dwaj, no i
ona. Postarajmy sie wiec, aby tak zostalo. Bez odbioru."
śadnie podsumowywalem kariere Arbitralnego Sedziego
Turnieju! Oznaczalo to, ze w obu wypadkach-jezeli Rabin wygra i
jezeli przegra-trzeba bedzie strzec tajem- nicy. Jezeli
przegra...-jeszcze raz spojrzalem uzbrojonym w czary okiem na
czarownice, mocujaca sie wlasnie z mieczem wessanym przez stacje
dyskow Cyberpunka-nie, przegrac nie moze.
Skupilem sie i zaczalem przygotowywac zaklecia na
wypadek, gdyby Albumina popadla w tarapaty, ale w glebi duszy zywilem
nadzieje, iz sobie poradzi. Ciagle mialem w pamieci scene z "U
hobbita, czyli tu i ze zwrotem".
Cos rozswietlilo sie i gruchnelo znienacka.
Przestraszony rozejrzalem sie po scenie i po widowni, ale okazalo
sie, ze zrodlo eksplozji lezalo daleko za miastem, gdzie klebiace sie
dymy formowaly gigantyczny grzyb. To zapewne odteleportowani Onan i
Rumbo doszli do kresu zmagan.
Natomiast na arenie nic nie zapowiadalo rychlego
zakonczenia spotkania i dopiero po dobrej godzinie Cyberpunkowi udalo
sie zrecznie podstawic stojak, przewrocic Rabina/Albumine i
przygniesc go/ja do ziemi.
W jednej chwili sprezylem sie, majac na koncu jezyka
pare zaklec wzmacniajacych. Lecz z Cyberpunkiem zaczelo sie dziac cos
dziwnego-zupelnie zanikla jego agresywnosc, zwiotczal caly, ekran
zaszedl mu mgla, a interface'y powoli rozchylily sie. No coz, majac
takie cialo pod soba, nie wytrzymal. Wysunal INPUT jack i dlugo
szukal pod zbroja przeciwnika tego, co niechybnie uznal za gniazdko
OUTPUT. Kazdy na jego miejscu postapilby tak samo. Tkniety zawodowym
przeczuciem, ucieklem sie powtornie do pomocy Turbo Debuggera.
Unknown HIV virus detected
Program infected
Bad command or file name
Dave, don't do it!
FATAL DOS ERROR C: ???????????????????
Hello, my name is HAL 9000, dr Chandra has teached me a
song
"Daisy, Daisy, tell me you loveeeoooouuuuu"
Insert system disc then press any key
Nie mialem watpliwosci - Cyberpunk dogorywal. Albumina
okazala sie nosicielka AIDS. Pozbawiony ukladu odpornosciowego system
Cyberpunka zostal zaatakowany przez dotychczas nieszkodliwe wirusy
komputerowe, ktorych sie byl wczesniej nabawil. Smutny to koniec dla
wojownika. Ale ja juz nie zastanawialem sie, czy bron
bakteriologiczno-informatyczna uznac za dopuszczalna, czy nie.
Albumina -to znaczy Rabin Redhood-zostala zwyciezca Dwudziestego
Piatego Turnieju Blubockiego. Z podniesiona reka wykonala obowiazkowa
runde wokol placu boju przy akompaniamencie fanfar i zachwytow
komentatora niknacych w przerazliwym wrzasku calego amfiteatru.
Nie ma to jak magia.
W tej wlasnie chwili Pokus pocil sie na przyjeciu
wydanym przez ksiecia (Duke) Ellingtona, przebrany za triumfatora
Dwudziestego Piatego Turnieju Blubockiego, i znosil lubiezne
spojrzenia ksiezniczki Hermenegildy. Czekala go jeszcze upojna noc,
ale zaopatrzylem go w solidne amulety i czary ochronne, bo w gruncie
rzeczy zal mi bylo chlopaka. Hokus z kolei ganial gdzies po gospodach
i powtarzal swoj numer ze "Srajmariliona". A ja? Mnie
rowniez czekala upojna noc.
- Chyba nie siegna az tutaj? - spytala trwozliwie
Albumina, wygladajac przez okno mojej wiezy na uliczne zamieszki
zwolennikow Onana i Rumbo.
I to mowila mistrzyni Turnieju!
- Domowe czary ochronne. Zdaje sie drugi semestr. Nie
chodzilo sie na wyklady...
- Och, Kadabrus... - podeszla i wziela mnie pod brode -
nie rob z siebie profesora. Przeciez nie jestes starym, zgrzybialym
nauczycielem magii, prawda, misiaczku? Nie wygladasz na takiego...
Pewnie, ze nie wygladam, od czego sa czary. Gdyby ta
podfruwajka wiedziala, ile mam lat!
- Jestes czarujaca - mruknalem i delikatnie objalem ja.
- Czy wszystkie czarownice sa takie czarujace?
Albumina z wdziekiem wyswobodzila sie z mojego
chwytu.
- Napijemy sie czegos? - spytala i rozejrzala sie po
mojej izbie, pustej jak glowa Onana.
Pstryknalem palcami i na srodku pokoju pojawil sie
okragly stolik, przykryty bialym obrusem.
- Teraz kolej na ciebie - powiedzialem.
Wyczarowanie dwoch malo wystrzalowych pucharkow zajelo
jej pare minut. Westchnalem. W szkolach czarownic mozna wyroznic dwie
grupy uczennic - sa te, ktore zdaja egzaminy za pomoca wlasnej glowy,
i te, ktore zdaja je za pomoca wszystkich pozostalych czesci ciala.
Bylem przekonany, ze Albumina nalezy do tej drugiej grupy, ciekawilo
mnie jednak, czy dostawala same piatki.
- Co lubisz najbardziej? - zagadnalem.
- Jagodziniec Bolsa.
Na stoliku w mig wyrosla butelka pelna bordowego
plynu.
- A teraz patrz - rzeklem i jeszcze raz pstryknalem
palcami.
Trunek
zapienil sie i korek wylecial z hukiem.
- Oj! - podskoczyla Albumina.
Zasialem sie i podszedlem, aby juz wlasnorecznie rozlac
wino do naczyn.
- Zdrowie Mistrzyni Turnieju! - wznioslem toast.
- Zdrowie Arbitralnego Sedziego Turnieju! -
zrewanzowala sie.
Wypilismy do dna.
- Wiesz, Kadabrus... - odezwala sie po oproznieniu
pucharu-u ciebie mi jakos inaczej smakuje... nie mowie, ze gorzej,
wprost przeciwnie... - Zastanowila sie przez chwile, a potem sama
nalala sobie druga kolejke.
Nie musialem zbyt dlugo czekac, aby zobaczyc, jak jej
twarz nabiera rumiencow, a oczy roziskrzaja sie. Nie ma to jak
rajcownica.
- Kadabrus... - zagruchala.
- No?
- A wyczaruj mi jeszcze cos...
- A co?
- A cos... zeby nam bylo miekko... - szepnela i rzucila
sie na mnie.
Nie spodziewalem sie, ze tak predko przejdzie do
rzeczy. Pobilem chyba rekord w szybkosci rzucania zaklecia, dzieki
czemu nie wyladowalismy na posadzce, tylko na puszystym poslaniu.
- Bo ja jestem taka... taka kocica... mrauuuu... -
wymruczala i ugryzla mnie w ucho.
Wszystko wskazywalo na to, ze przesadzilem z
rajcownica. - Dalej, tygrysie... - sapala.
Rozpoczalem od przywrocenia naleznej mi z racji wieku i
urzedu pozycji. Nastepnie, pomny losu Cyberpunka, zaczalem ukladac
zaklecie przeciw AIDS.
- Ach, czaruj mnie, moj czarnoksiezniku... - jeczala.
- Do tego czarow nie potrzeba - zapewnilem.
- Mistrzu,aaa... a gdzie twoja czarnoksieska laska?
- Znajdz sama.
Jej dlonie wziely sie do gwaltownych poszukiwan, ja tez
nie pozostalem bezczynny. W chwile pozniej na twarzy czarownicy
odbilo sie blogie zadowolenie, natomiast na mojej cos zupelnie
odwrotnego.
Zerwalem sie.
- A to co?!
- Ee? - Albumina zamrugala polprzytomnie.
- To! - wskazalem przyczyne mojego wybuchu.
- Aaa... - Spuscila glowe. - Zakladaja nam to po
ukonczeniu szkoly... Na zaklecie sie to otwiera, ale ja nie znam...
Pas cnoty na zaklecie! Oto co sie teraz porobilo w
oswiacie.
- Po jaka cholere wam to robia?
- Ąeby sklonic do postepow w czarowaniu. Kadabrus, ale
ty sobie poradzisz, prawda?
Jeszcze nigdy nie przystapilem do czarow z takim
zapalem. Od razu cisnalem zakleciem Matrycy III Stopnie Fantasy,
rozwiazujacym wszystko, wlaczajac sznurowadla, jezyki i niepozadane
ciaze. Niestety, bez skutku. Stare, zawistne wiedzmy musialy sie
niezle przylozyc do wykonania tego pasa. Zawsze bylem zdania, ze do
pracy pedagogicznej dostaja sie najgorsi i wykolejeni czarnoksieznicy
i czarownice bez przyszlosci, a potem lecza swoje kompleksy,
wyzywajac sie na podopiecznych takimi wlasnie sposobami. Ohyda!
Skonstruowalem zaklecie IV Stopnia opierajac sie na
wykoncypowanej przez mnie ostatnio Prostokatnej Macierzy Zaklec
Wyzszego Rzedu, a zamek ani drgnal.
- Niech to piorun trzasnie! - krzyknalem, zapomniawszy
na domiar zlego, ze skoncentrowany mag powinien uwazac na to, co
mowi.
Gdy dym opadl, przekonalem sie, ze na szczescie nic sie
nie stalo, choc Albumina dygotala.
- Czy to powazna rzecz? - wykrztusila.
- Alez skad! - Wyszczerzylem zeby. - Ja sie tylko...
przygotowuje, zaraz bedzie po wszystkim! - sklamalem bezczelnie i
cichutko rzucilem na nia czar, dzieki ktoremu kazda rzeczywista
godzina wydawala sie jej sekunda. Teraz moglem spokojnie zaczac prace
bez obawy, ze narazam swoj prestiz.
Sprawa nie wygladala wesolo. Zamek otwieral sie na
haslo akustyczne. Wszystkie moje sztuczki byly do niczego. Przydalby
mi sie raczej Cyberpunk i jego moc obliczeniowa, ale po przegranej
walce poszedl na zlom.
- Przeklete zaklecie! - zaklalem. - Kurwa mac! -
parsknalem i przez chwile z nadzieja patrzylem na pas.
Najpewniej nie chodzilo o taki typ hasla.
Przyjrzalem sie dokladnie urzadzeniu. Zostalo wykonane
z hartowanej stali i jakiekolwiek proby ciecia, nawet przy uzyciu
magii, moglyby zaszkodzic wlascicielce.
Ja, Dyplomowany Mlodszy Arcymag, nie moglem sobie dac
rady z kawalkiem zelastwa!
Skandal!
- Musi byc jakis sposob. - Sililem sie na spokoj. - Nie
ma cudow, trzeba je stwarzac.
Tylko spokojnie. Chcialbys od razu, a tu trzeba
pokombinowac. Masz dwa wyjscia: albo dokladna analiza, albo analizm.
Nie ma takiego zaklecia, ktorego by sie nie dalo odeklac. Trzeba
tylko znalezc haslo. Slowo kluczowe. Kod wejscia. Enter password and
enjoy yourself. Tylko spokojnie...
Rozpoczalem konstruowanie misternej sieci zaklec
wspolbieznych, petli i drzew warunkowych, sprzezen zwrotnych i innych
cudeniek.
I gowno.
- Zaraz, zaraz, a jak to bylo z cudzymi czarami?
Przepytywalem przeciez Pokusa. Zaraz, zaraz. Chyba mam...MAM!!!
Przeciez to bylo oczywiste!
Haslo brzmialo...
Ha! Sami zgadnijcie