Browning Dixie Twardy jak kamień

Dixie BROWNING

TWARDY JAK KAMIEŃ

Harlequin Desire tom 197(8'95)

PROLOG

Złapał słuchawkę, kiedy dzwonek telefonu rozbrzmie­wał już po raz piąty. Zdyszany i zły, burknął:

- Słucham, tu McCloud!

- To ty, Johnie Stone?

Ciotka Alicja. Alicja Hardisson była jedyną osobą na tym świecie, która nazywała go Johnem Stone.

- Jak się masz, ciociu?

- U mnie wszystko w porządku, dziękuję. Podobno byłeś w szpitalu. Mam nadzieję, że już miewasz się lepiej. - Spokojny, starannie modulowany południowym akcen­tem głos umilkł w uprzejmym oczekiwaniu.

Skąd ona się o tym dowiedziała, do diabła? Ich kontakty od lat były bardzo luźne: spotkanie na jakimś rodzinnym pogrzebie, co roku gwiazdkowy koszyk z wy­twornym zestawem konfitur, i tyle.

Chyba że coś jednak znalazło się prasie czy radiu?

- Dużo lepiej, ciociu, założywszy, że człowiek kar­miony przez tyle czasu szpitalnym jedzeniem może się dobrze czuć. A co słychać u Liama? Czy nadal poluje na króliki, kiedy dajesz mu wolny dzień? - Liam był kamerdynerem u Hardissonów; najważniejszym, jeśli nie jedynym oparciem w czasach, kiedy mały Stone po śmierci rodziców znalazł się w starym domu swojej rodziny.

- Liam jest już na emeryturze. W zeszłym roku umarła Mellie; pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli ostat­nie lata pozwolę mu spędzić z wnukami.

Dla kogo lepiej, ciociu, pomyślał Stone, krzywiąc twarz w ironicznym uśmiechu. Kobiety w rodzaju Alicji Hardisson obowiązywał pewien kanon moralny związany z jej pozycją społeczną: noblesse oblige. Nie oznaczało to jednak, żeby angażowała się kiedykolwiek w działania na czyjąkolwiek korzyść, poza własną. Własna korzyść ozna­czała oczywiście jeszcze interes jej jedynego dziecka.

Sprawa Stone'a była najlepszym przykładem. Jego matka i ciotka Alicja były siostrami. Rodzice Stone'a zginęli w wypadku, potrąceni przez pijanego kierowcę. Miał wtedy sześć i pół roku. Ciotka Alicja wzięła go do siebie. Noblesse oblige. Jej własny syn, Billy, miał wtedy pięć lat.

Gdy ciotka udawała się na doroczne połowy łososia do Szkocji, na pokaz mody do Paryża, czy „do wód” w Arizonie, zabierała czasem ze sobą Billy'ego i jego niańkę. Mały Stone zawsze pozostawał wtedy w domu, w towarzystwie Liama i Mellie.

Noblesse oblige. Należy pomóc krewnym w potrzebie, zapewnić im dach nad głową i przyzwoite utrzymanie. Wypada też raz czy dwa razy do roku zapytać uprzejmie, czy im czego nie brakuje.

Ponadto istnieje coś takiego, jak szkoła z internatem.

- Czy jesteś w naszym mieście, ciociu? - spytał Stone, mając nadzieję, że ciotka zaprzeczy.

- Nie, dzwonię od siebie, z Atlanty - wymawiała to zawsze po swojemu, z jakąś wyrafinowaną, pewną siebie niedbałością: „Atlanna”.

- Jak się miewa Billy? - ciągnął. - Czy dalej chce kandydować do senatu?

- Właśnie w tej sprawie do ciebie dzwonię, Johnie Stone. Pewnie słyszałeś, że jakiś czas temu Billy zadurzył się w pewnej okropnej kobiecie do tego stopnia, że się z nią ożenił.

Stone usiadł na kanapie, przytrzymując brodą słucha­wkę.

- Chyba nawet dostałem zawiadomienie o ślubie - potwierdził.

- Poprosiłam Ellę Louise, żeby rozesłała je dla przy­zwoitości, choć byłam pewna, że to małżeństwo długo nie potrwa. Zrobiłam, co mogłam, w interesie własnego syna, ale ta kobieta po prostu nie należała do naszej sfery.

Twarz Stone'a skrzywiła się w ponurym uśmiechu. Na palcach jednej ręki można było policzyć ludzi, których ciotka Alice zaliczała do „naszej sfery”. On też nie mieścił się na liście, mimo pokrewieństwa.

- Zajęłam się nią ze względu na Billy'ego. Była dzika jak bezpański kot. Gdybyś widział jej włosy albo te tanie szmaty, w które się ubierała! Uczyłam ją podstawowych zasad dobrego wychowania.

Alicja bała się, że żona Billy'ego skompromituje rodzinę Hardissonów, pomyślał Stone, odpowiadając ciotce niewyraźnym pomrukiem. Ta kobieta musiała być teściową z piekła rodem, nawet gdyby Billy poślubił wzór damskich cnót. Był skłonny współczuć tej biednej dziew­czynie, ale przecież sama napytała sobie biedy. Wy­chodzić za mąż za Billa Hardissona! Doprawdy można mieć więcej oleju w głowie.

Ciotka ciągnęła swój monolog:

- Słyszałam jakieś obrzydliwe plotki. Dzięki Bogu, nic jeszcze nie trafiło do gazet... Obawiam się, że ona będzie nas szkalować - westchnęła.

- A dlaczego Billy w ogóle się z nią ożenił? Czy była w ciąży?

- Wielkie nieba, nic z tych rzeczy! Billy miał jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, żeby się nie zaangażować do tego stopnia.

- Wspomniałaś, ciociu, że się z nią ożenił. Czy można się zaangażować jeszcze bardziej?

- Billy jest zbyt urny i łatwowierny, by mu to wyszło na zdrowie. Biedaczek. Kiedy taka wyzywająca przy­błęda jak ta Dooley pływa w klubowym basenie goła jak ją pan Bóg stworzył...

- To on spotkał ją w klubie?

- Chyba ci o tym mówiłam, czyż nie? Muszę przyznać, że reprezentuje ten dość pospolity typ urody, który podoba się mężczyznom. W każdym razie mój biedny chłopiec dał się na to złapać. Wystarczyło jednak sześć miesięcy od dnia ślubu, by pokazała swoją prawdziwą twarz. Biedny Billy, prawie błagał ją, żeby zachowywała się przyzwoicie, ale kiedy zaczęła flirtować z wszystkimi dookoła... no cóż, nie miał innego wyjścia. Musiał się z nią rozstać.

- Rozumiem więc, że są rozwiedzeni. Na czym polega problem?

- Owszem, Bill się z nią rozwiódł, a ta kobieta miała na tyle przyzwoitości, że wyniosła się z naszego miasta. Teraz jednak, kiedy mój syn zamierza kandydować do senatu, obawiamy się kłopotów. Ona może wrócić...

- Po co?

- Po pieniądze, mój drogi, po pieniądze. Czegóż innego może chcieć osoba tego pokroju?

- Chcesz mi powiedzieć, ciociu, że ci wszyscy prawnicy, których opłacacie, nie zabezpieczyli Billa, zanim w ogóle pozwolili mu się z nią ożenić? Od czego są intercyzy?

- Byłam w tym czasie poza krajem, a ona omotała nieszczęsnego chłopaka do tego stopnia, że ożenił się z nią, zanim ktokolwiek zdążył mrugnąć okiem. Bóg jeden wie, jakich gróźb użyła w czasie rozwodu, ale skończyło się na tym, że Bill musiał jej płacić po dwieście tysięcy dolarów przez trzy kolejne lata za to, żeby trzymała się z dala od granic Georgu. Biedny Billy, ma zbyt miękkie serce.

Chyba mózg ma też za miękki, pomyślał Stone o kuzynie. Sześćset tysięcy dolarów to kupa forsy!

- Bill już wypłacił jej wszystko; obawiamy się, że ta kobieta może mieć ochotę na więcej. Może chcieć nagadać coś dziennikarzom. Jest zdolna do najbardziej perfidnych kłamstw. Dobrze wie, że Bill chciałby znaleźć się w Waszyngtonie po jednej czy dwóch kadencjach w Atlancie i nie zawaha się przed niczym. Widziałeś przecież te bezczelne naciągaczki, które pokazują się w telewizji i grożą przyzwoitym ludziom na wysokich stanowiskach?

- Owszem, zdarzają się takie historie, ale czemu akurat wy...

- Mówiłam ci; po mieście krążą już jakieś plotki. Przecież nie mogą pochodzić z innego źródła; tu wszyscy kochają Billa. To taki dobry chłopiec!

Stone skrzywił się. Billy'ego kochają tylko dwie osoby: jego matka i on sam. Natomiast reszta świata zna ' go takiego, jakim jest. Zepsuty, niedojrzały produkt wychowawczych zaniedbań i klasowego uprzywilejowa­nia. Nie po raz pierwszy Stone cieszył się z tego, że już jako czternastolatek został oddany do szkoły wojskowej, a potem zawsze pojawiały się jakieś „trudności”, które nie pozwalały na częstsze spotkania z rodziną.

- W czym mogę ci pomóc, ciociu? - zapytał.

Alicja Hardisson od razu przystąpiła do rzeczy.

- Rozumiem, że odniosłeś spore obrażenia i jeszcze trochę czasu powinieneś spędzić w łóżku. Myślałam, że mógłbyś...

- Myślisz, że przyjadę do Atlanty i uwiodę tę damę, żeby wam nie przeszkadzała?

- Co? Nie bądź śmieszny, Johnie Stone. Jeśli chcesz ją uwieść, to twoja sprawa, choć ostrzegam cię, ona nie należy do naszej sfery. Widzisz - tłumaczyła - zaaran­żowałam jej wakacje w miejscu, które nazywa się Coronoke. To maleńka wysepka przy brzegu Północnej Karoliny. Zdaje się, że nie ma tam nawet linii telefonicz­nej, a już na pewno nie ma żadnych dziennikarzy. Może zaprzyjaźni się z tobą, a ty będziesz miał na nią oko...

- Ależ, ciociu! Nawet nie znam jeszcze tej kobiety, a ty chcesz, żebym .zgodził się na rolę więziennego dozorcy?

- Nie podnoś na mnie głosu, Johnie Stone. Niczego takiego nie powiedziałam. Wszystko, o co cię proszę, to żebyś pojechał tam i rozgościł się w domku, który wynajęłam na twoje nazwisko. Nie musisz jej mówić, kim jesteś - nawet lepiej, żebyś tego nie robił. Możesz natomiast przekonać ją, żeby nie robiła kłopotów Billy'emu... przynajmniej do dnia jego ślubu.

- Jego ślubu?!

- Och... czyżbym naprawdę zapomniała ci powie­dzieć, że Bill chce się w sierpniu ożenić po raz drugi? To śliczna dziewczyna... i jest wnuczką senatora Houghtona...

- Krótko mówiąc, chcesz, żebym zatrzymał tę kobietę na bezludnej wysepce, która nazywa się...?

- Coronoke; i wcale nie jest bezludna.

- W porządku. Mam tej kobiety pilnować, nie dopusz­czać do niej dziennikarzy, a jeśli zrobi coś podejrzanego, nasłać na nią policję federalną, czy tak?

Zanim skończył mówić, ciotka delikatnie odłożyła słuchawkę na widełki. Czując się o wiele gorzej niż zaraz po wyjściu ze szpitala, Stone wykręcił jej numer telefonu i po wylewnych przeprosinach zgodził się na uwieńczenie swej rekonwalescencji pobytem na Coronoke.

Obiecał przy tym, iż dołoży wszelkich starań, żeby chronić Billy'ego przed intrygami sprytnej naciągaczki.

Miał wprawdzie nieco inne plany co do najbliższej przyszłości, ale...

- Robię to w znacznej mierze dla twego dobra, Johnie Stone - ciągnęła ciotka. - Zdaje się, że nie masz teraz nawet przyzwoitego mieszkania. Jeśli przystaniesz na moją propozycję, będziesz mógł leżeć sobie do góry brzuchem, aż poczujesz się lepiej. Na tyle lepiej, żebyś bez przeszkód wrócił do tego, czym się teraz zajmujesz.

A więc ciotka wie, czym się teraz zajmuję, pomyślał Stone. Właśnie dlatego uważa, że on poradzi sobie z tą sprawą i uratuje polityczną karierę jej syna. Sam Stone miał podstawy przypuszczać, że stan Georgia miałby się lepiej bez senatora Billa Hardissona ale, z drugiej strony, propozycja ciotki oznaczała ciekawe wakacje. Rozejrzał się po hotelowym pokoju, do którego przeprowadził się po wyjściu ze szpitala. To, albo domek na wyspie... dookoła prywatna plaża...

- Myślę, że mogę to zrobić - oznajmił ciotce, dodając jakieś podziękowania.

- Nie dziękuj mi, Johnie Stone. Cieszę się, że choć tyle mogę zrobić dla syna mojej rodzonej siostry.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pierwszy dzień należał tylko do Stone'a i przyrzekł sobie, że nie zmarnuje ani jednej przesyconej morską solą, ozłoconej słońcem minuty. Jutro ta Dooley pewnie już tu będzie. Zaczną się obowiązki. Dziś jednak można jeszcze pływać beztrosko na materacu, mocząc nogi w chłodnych falach cieśniny Pamlico. Różową bliznę na jego brzuchu przykrywała na wpół jeszcze pełna butelka piwa.

Coronoke. To pewnie w jakimś języku powinno znaczyć raj. Nigdy nie słyszał o tym miejscu. Nie było go nawet na mapie! Jeśli jednak odkrył teraz ten raj, zamierzał spędzić w nim trochę czasu.

No, musi jeszcze pilnować tej Lucy Dooley, która zagraża psychicznej równowadze i finansom ciotki Alicji. Gdyby chodziło tylko o Billa, Stone nie przejmowałby się tak bardzo, ale kobiety z pokolenia ciotki są za mało odporne na to, co mogliby zrobić z szanowaną rodziną wścibscy reporterzy. Nie przeżyłaby szargania nazwiska Hardissonów na łamach jakiegoś brukowca albo w sen­sacjach lokalnej telewizji.

Sam był z zawodu dziennikarzem. Przez ostatnie dziewięć lat był związany z agencją IPA, zajmując się ważnymi konfliktami międzynarodowymi i skutkami naturalnych kataklizmów w różnych częściach kuli ziem­skiej.

Towarzyszył konwojowi z pomocą humanitarną we wschodniej Afryce, kiedy zbłąkana snajperska kula ude­rzyła w zbiornik paliwa pojazdu, w którym się właśnie znajdował. Kolega fotoreporter zginął na miejscu pod­czas eksplozji. Kierowca, wyrzucony siłą podmuchu, złamał tylko mały palec, natomiast Stone znalazł się w szpitalu z ciężkim wstrząsem mózgu, połamanymi żebrami, rozerwanym płucem i całą kolekcją stalowych odłamków w różnych częściach ciała.

I tak miał niewiarygodne szczęście. Wybuch mógł go rozerwać na strzępy. Zamiast tego pławił się teraz w słońcu atlantyckiego wybrzeża, uzbrojony w tak mało groźne przedmioty, jak lornetka i album ornitologiczny. Przelatujący nad jego głową sznur ptaków składał się z pelikanów.

Przynajmniej jego zdaniem to były pelikany. Będzie musiał przyjrzeć się tutejszemu ptasiemu królestwa, żeby jako tako mógł udawać ornitologa - amatora.

Umysł wracał do normy wolniej niż ciało. Tak niedawno otarł się o śmierć. Miał podświadomą chęć zastanowić się nad swoim życiem.

Było puste. Żadnych więzów, żadnych przynależnoś­ci, niczym nie mógł się pochwalić w ciągu tych trzydzies­tu siedmiu lat poza paroma zeszytami pożółkłych wycin­ków prasowych i kilkoma dyplomami leżącymi w szafie pod starą rakietą tenisową. Wiedziony impulsem, wynik­łym zapewne z tego stanu ducha, zadzwonił do faceta, z którym nie kontaktował się co najmniej od roku. Reece był bratem dziewczyny, z którą Stone omal się kiedyś nie ożenił. Dziewczyny, która okazała w końcu dość zdrowe­go rozsądku, żeby wyjść za mężczyznę mającego normo­wane godziny pracy, mogącego zapewnić przyzwoity dom jej i przyszłym potomkom.

Stone stracił kontakt z Shirley Stocks, ale od czasu do czasu jej brat jeszcze do niego dzwonił. Dla tego chłopca Stone był bohaterem, który wyjeżdżał tam, gdzie działy się rzeczy ważne i niebezpieczne.

Teraz Reece studiował dziennikarstwo na Uniwer­sytecie Północnej Karoliny. Propozycja ciotki dotyczyła wyjazdu w tamte strony. Może się spotkają.

Jego pasją i celem pobytu na wyspie ma być obser­wowanie ptaków. Pewnie ciotka wspomniała o tym, wynajmując dom, bo dostał pocztą od agenta pakiet broszur o ptakach żyjących na tej wyspie. Nadal miał trudności z odróżnieniem dzięcioła od kolibra i udawanie ornitologa zaczynało go męczyć.

Na razie leniwie odpychał wodę rękami, kierując się w stronę brzegu. Plecy i ramiona zaczynały go piec, co należało potraktować jako sygnał ostrzegawczy. Dawniej nie był tak wrażliwy na słońce; cóż, parę miesięcy w szpitalu zrobiło swoje.

Domek na wyspie nie był szczytem luksusu, ale panowały tam całkiem znośne warunki. Przede wszystkim spokój. Miał mieszkać w nim przez następne dwa miesiące.

Aż dziw, że w kuchni nie było żadnej haftowanej makatki: „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Pasowałaby jak ulał. Poprzestawiał już niektóre meble. Myślał nawet o tym, żeby przyciągnąć z tarasu cedrowy szezlong. Pachniał tak pięknie.

Wszędzie dobrze, ale w domu... Może właśnie tu i teraz nadszedł czas, żeby pomyśleć o osiedleniu się gdzieś na stałe. O czymś więcej niż pokój hotelowy i skrytka na poczcie zamiast adresu. Ostatni prawdziwy dom, jaki miał, był z pomalowanego na biało drzewa, z werandą dookoła. Z tyłu rosły trzy pekanowe drzewa, w których mieszkała cała zgraja wiewiórek.

Decatur, w Georgii. Przeprowadzili się tam, gdy ojciec dostał awans. Stone był wtedy w pierwszej klasie. Nie minął nawet rok, kiedy tamten etap życia nagle się skończył.

Potem była rezydencja Hardissonów, Buckhead. Czuł się tam jak w domu tylko wtedy, gdy ciotka wyjeżdżała i Mellie pozwalała mu jeść w kuchni ze służbą. Pamiętał, jak sadzano go wtedy na odwróconej brytfannie położo­nej na krześle, żeby mógł dosięgnąć blatu stołu, Zajadał ze smakiem brunszwicki gulasz i knedle z jagodami.

Boże drogi, kiedy ostatnio snuł takie wspomnienia?

Zrobił sobie kanapki, wziął butelkę zimnego piwa i wyszedł na osłonięty daszkiem taras. Rozsiadł się wygodnie, ubrany tylko w kąpielówki, ugryzł potężny kęs kanapki i zaczął rozmyślać nad swoim przedziwnym zadaniem. Pewnie był jeszcze w szpitalu, kiedy Bill wygrał pierwszą turę wyborów. W innym przypadku pewnie by coś o tym słyszał. Billy senatorem?

Aż się wzdrygnął na samą myśl. Ostatni raz widział swego kuzyna na pogrzebie ciotecznego dziadka Chaunceya Stone'a w Calhoun, siedem lat temu. Billy miał czerwoną twarz i pachniał burbonem o jedenastej przed południem. Odprowadził wprawdzie swoją matkę do kościoła, ale w jego czerwonej, zaparkowanej na. uboczu corvetcie czekała jakaś cizia.

Rodzina. To zabawne, w co się człowiek czasem wplątuje z powodu rodziny. Nigdy nie przepadał za swoim kuzynem. Nie mógł też powiedzieć, czy kiedykol­wiek kochał swoją ciotkę, ale na pewno cenił siłę jej charakteru. Tę cechę nauczono go cenić. Siła charakteru. Upór w dążeniu do celu. Ciotka miała jedno i drugie.

Sącząc powoli piwo, przebiegał myślami zdarzenia swego trzydziestosiedmioletniego życia, aż butelka wyśliznęła mu się wreszcie z bezwładnych palców. Odgłos cichego pochrapywania dołączył do wesołych krzyków mew, krakania wron i lekkich uderzeń fal o płaski brzeg.


Lucy spojrzała na licznik nad kierownicą. Kolejna setka kilometrów. Zginała na przemian zdrętwiałe ramio­na, przechyliła do tyłu zmęczone plecy. Ciekawe, jak daleko jeszcze do najbliższego parkingu? Jechała już osiem bitych godzin, zatrzymując się tylko po paliwo i jakąś szybką przekąskę. Gdy dojechała do Kernersville, zaczęła się zastanawiać nad sensem tego wszystkiego, ale na wahania było już za późno, nawet gdyby rzeczywiście chciała zawrócić. W jej mieszkaniu odłączono już gaz na czas wyjazdu, odwołała też przynoszenie poczty i gazet.

Alicja Hardisson nie miała w stosunku do niej żadnych zobowiązań. Lucy mogła zdobyć się choć na odrobinę ambicji i odmówić, ale trudno jest dyskutować z Hardissonami. Sprzeciwić się i postawić na swoim? Niemoż­liwe. Nauczyła się tylko przegrywać z jaką taką godnoś­cią. Albo przynajmniej rozpoznawać takie sytuacje., kiedy sprzeciw nie ma sensu.

Tak jak tym razem; Alicja postawiła na swoim. Poddając się, Lucy przyrzekła sobie cieszyć się każdą minutą tych nieoczekiwanych, darmowych wakacji, na­wet jeśli ktoś uznają za pasożyta. Proszę bardzo, zniesie to z uśmiechem na ustach. Nie pamiętała, kiedy w ogóle była na jakichś wakacjach. Miodowy miesiąc z Billym się nie liczył. To nie. były wakacje, to było odkrywanie prawdy.

Z pewnym poczuciem winy tęskniła do tego, co ją czekało u celu podróży. Cale lato pływania i wysypiania się. Pozwoli sobie na czytanie po nocach tych wszystkich cudownych książek, na które nie miała czasu w ciągu roku szkolnego. Żadnych kolacji z mrożonek. Żegnaj, szkolny bufecie! Będzie sobie jadła konserwową wołowi­nę z cebulką i keczupem na śniadanie albo kanapki ze smażonymi bananami na kolację. Wszystkie te kalorie zużyje bez trudu podczas spacerów i pływania.

Będzie sobie grała na gitarze, ile dusza zapragnie. Może nawet dostać odcisków na palcach, proszę bardzo, I będzie śpiewała przy tej gitarze, fałszując do upojenia. Zawsze fałszuje, ale komu to będzie tym razem prze­szkadzało?

Tego wieczoru, kiedy zadzwoniła Alicja, Lucy czuła się podle. Deszcz zawsze doprowadzał ją do rozpaczy, a tym razem padało od tygodnia. Przeglądała ogłoszenia typu: „potrzebna pomoc domowa” z myślą o okresie wakacyjnym. To również nie poprawiało jej nastroju.

Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę, spodziewa­jąc się usłyszeć znajomy głos Franka. To była Alicja Hardisson. Zaskoczyło ją to do tego stopnia, że zakrztusiła się kawałkiem prażonej kukurydzy. Upłynęło trochę czasu, zanim mogła wydobyć z siebie względnie zrozumiałe dźwięki. Przyjaźniły się ze sobą w czasach, kiedy Lucy była żoną Billa, jeśli w ogóle możliwa jest przyjaźń między kobietami z tak różnych środowisk i w tak różnym wieku.

Alicja w głębi duszy nie znosiła żony Billa, ale dobrze to ukrywała. Była damą w każdym calu i nie wypowie­działa w czasie ślubu ani jednego przykrego słowa. Poleciła swej sekretarce wysłać odpowiednie zawiado­mienia i nakłoniła Lucy do zakupienia stosownej gardero­by. Taktownie wstrzymała się od komentarzy na temat powiewnych bluzek i obcisłych spodni, w których Lucy zwykła chadzać do tamtej pory.

Alicja zawsze ubierała się w suknie. Stopniowo Lucy zdała sobie sprawę, że stroje teściowej zawsze wyglądały na nie całkiem nowe i nie najbardziej modne, ale jednocześnie nie były niemodne. Ślepe podążanie za modą nie było w dobrym tonie, a ten styl „niepodążania” kosztował niemałe pieniądze.

Wielu innych rzeczy nauczyła się jeszcze od pani Hardisson. Stopniowo czuła dla niej coraz większy podziw: dla jej manier, ubierania się, nawet dla sposobu, w jaki się uśmiechała.

Szeroki uśmiech był wulgarny, głośny śmiech po prostu nie uchodził.

Lucy w tym czasie nie wiedziała nawet, co to znaczy „nie uchodzi”.

Zanim jednak nauczyła się okrywać swoje prawie metr osiemdziesiąt wzrostu stosownymi, nie zanadto modnymi strojami, wkładać najskromniejsze, okrągłe kolczyki z pereł zamiast długachnych, pozłacanych i dzwoniących świecidełek i pić do posiłków mrożoną herbatę zamiast coli, jej małżeństwo zaczęło się rozpadać.

Billy zaczynał pić prawie od śniadania, a kiedy pił, robił się mało sympatyczny. Lucy próbowała namówić go na jakąś kurację, ale wtedy robił się jeszcze mniej miły. Alicja w tym czasie wyjeżdżała do Szkocji, potem ze Szkocji udawała się do Francji, potem z powrotem do Szkocji, jakby celowo nie chciała wracać do domu. Jej pomoc na pewno przydałaby się wtedy Lucy, szczególnie po utracie dziecka. To wszystko jednak ogromnie zmartwiłoby panią Hardisson, a tego Lucy mimo wszystko nie chciała. Alicja pozostała u przyjaciół za granicą aż do rozwodu syna.

Rozwód odbył się dość szybko. Bill zgodził się nawet na to, żeby ją utrzymywać w czasie załatwiania wszelkich formalności. Potem Lucy sprzedała swój zaręczynowy pierścionek i ślubną obrączkę oraz pierścionek z diamentem okolonym szafirami, który dostała od męża na pierwsze po ślubie urodziny. Miało to wystarczyć na rozpoczęcie życia gdzie indziej. Zamierzała wybrać Richmond, ale jadąc tam autostradą, przegapiła właściwy zjazd i znalazła się na międzystanowej autostradzie nr 40, która biegła przez Winston - Salem. Na krańcach miasta jej samochód odmówił posłuszeństwa. Kiedy wreszcie nada­wał się znowu do użytku, Lucy miała już tylko tyle pieniędzy, żeby wynająć tani pokój i rozejrzeć się za pracą. Takie życie znała już z dawnych czasów. Jechać, gdzie oczy poniosą, zatrzymać się, gdzie popadnie.

Praca okazała się całkiem niezła. Została kelnerką w restauracji. Skończyła wieczorowe studium dla nau­czycieli i teraz już drugi rok uczyła szóstoklasistów. Całkiem nieźle, pomyślała z dumą.

- Lucy, kochanie - mówiła Alicja przez telefon dwa tygodnie temu. - Czemu ty nigdy nie piszesz? Wiesz przecież, że chciałabym wiedzieć, co u ciebie słychać.

- Przykro mi, mamo. Przepraszam. - Tylko tyle była w stanie wydusić. Przykro mi, myślała wtedy, że twój syn okazał się takim draniem, przykro mi, że pozbawił cię wnuka, i przykro mi, że ty też nie możesz się z nim rozwieść. Byłoby ci dużo lżej, wierz mi.

- Ależ, moja droga - ciągnęła Alicja - to mnie jest przykro, że nie było mnie tutaj, kiedy potrzebowałaś pomocy. Jestem pewna, że gdybym mogła porozmawiać z wami obojgiem, jakoś doszlibyśmy do porozumienia. Obawiam się, że teraz jest już za późno.

Za późno było już wtedy, kiedy Billy pierwszy raz ją uderzył, myślała Lucy. Było za późno wtedy, kiedy przyprowadził do domu jedną ze swych kochanek i Lucy zastała ich razem w wannie, nagich, jak ich Pan Bóg stworzył.

Ich małżeństwo skończyło się wtedy, kiedy odkryła jego schowek w seledynowej wazie na kominku. Wy­rzuciła zawartość do muszli klozetowej i zagroziła, że powie o wszystkim matce, jeśli Bill nie zmieni swego postępowania. W porywie wściekłości mąż uderzył ją w głowę, zrzucając ze schodów. Kilka godzin później poroniła.

Lucy nie powiedziała o tym teściowej. Nie mówi się takich rzeczy kobiecie pokroju Alicji Hardisson. Matka Billa zawsze była dla niej uprzejma, mimo że swego czasu przeżyła szok, gdy jej ukochany syn ożenił się z kobietą, która w jej mniemaniu była zerem; gdzieś tam studiowała, gdzieś pracowała jako ratowniczka, przybłąkała się znikąd jak bezdomny kot.

Alicja miała na tyle honoru, że nie oferowała Lucy pieniędzy za zniknięcie z życia jej syna. Próbowała pomóc synowej stać się damą i Lucy będzie ją za to zawsze kochała. Własny ojciec nie zostawił jej zbyt wiele - zniszczoną dwunastostrunną gitarę i mnóstwo cudow­nych wspomnień. Zostawił jej również w spadku po­czucie godności.

Kiedy po upływie trzech lat jej była teściowa za­dzwoniła, opowiadając o letnim domku, który wynajęła na wakacje dla swojej przyjaciółki, Elli Louise, Lucy miała ochotę odłożyć słuchawkę.

Alicja mówiła dalej o tym, jak to Elia Louise potknęła się i złamała biodro.

- Oczywiście, w tym stanie biedaczka nie może tam jechać. Spędzi lato ze swoją siostrą, gdzieś na Florydzie. Jeśli ty nie weźmiesz tego domku, pieniądze za wynajęcie przepadną. Jest już za późno, żeby odwołać rezerwację.

- Ale dlaczego ja? Jestem pewna, że ktoś z twoich znajomych chętnie skorzystałby z okazji.

- Moje drogie dziecko, pozwól mi choć trochę uspo­koić własne sumienie tym zaproszeniem na wakacje. Dotąd nie mogę sobie wybaczyć tego, że nie było mnie przy tobie, kiedy mnie najbardziej potrzebowałaś.

W końcu Lucy dała się namówić. Dlaczego nie miała skorzystać z zaproszenia przyjaznej sobie osoby? Alicję z pewnością było stać na taki prezent i chciała, aby Lucy go przyjęła. Zadała sobie przecież trud znalezienia jej po tylu latach.

No właśnie, jak Alicja ją znalazła? Lucy była już zbyt zmęczona, żeby się teraz nad tym zastanawiać. Było jej gorąco i czuła, że nie odklei się od siedzenia samochodu.

Dziś rano Frank specjalnie wstał bardzo wcześnie i przyszedł, żeby pomóc jej spakować rzeczy. Obiecał podlewać kwiaty i wywietrzyć jej mieszkanie, kiedy deszcz przestanie padać. Jeśli w ogóle przestanie. Lucy ucałowała obie jego córeczki, z których jedna była jej uczennicą, po czym uściskała na pożegnanie również Franka. Starała się nie widzieć niemego pytania w jego oczach.

Nie kochała Franka Beane'a. Naprawdę bardzo go lubiła, przepadała za jego dziećmi, które zostały bez matki. Tęskniła za własnym domem, chciała mieć rodzi­nę, ale bała się ryzykować. Miała, jak widać, szczęście do przyjaciół, ale fatalnego pecha w wyborze mężów. Trzeba wyciągać jakieś wnioski z własnych błędów.

Zdjęła jedną rękę z kierownicy i poklepała pudło z gitarą taty. Umieściła je obok, na siedzeniu pasażera, i przytroczyła pasem bezpieczeństwa. Tył samochodu zarzucony był książkami, bielizną pościelową, ubraniami i zakupami.

Tatku kochany, rozmyślała, kiedyś zagram na twojej gitarze, siedząc na własnej werandzie, a obok tej werandy będę mieć ogródek z warzywami. Może nawet w tym domu będzie kilka kotów. Kiedyś...

Westchnęła. Po co o tym myśleć? Pewnie zapach soli w powietrzu wywołał tę bezsensowną tęsknotę. Wiele lat temu było to wprawdzie inne wybrzeże, ale powietrze pachniało tak samo.

Jej ojciec był niezłym zabijaką. Pracował na polach naftowych, przenosząc się z miejsca na miejsce, ale nigdy zbyt daleko od Gulf Coast. Pamiętała starą przyczepę kempingową, poobwijaną drutem i taśmą izolacyjną, nazywaną Dooley Trolley, w którą pakowali z ojcem naprędce cały dobytek, żeby przenieść się znowu w inne miejsce, do innych ludzi.

Lucy prawie nie pamiętała matki, ale przez jej życie przewinęło się wiele kobiet. Jej śniady, przystojny tata, z ufarbowanymi na czarno włosami i szerokim uśmie­chem działał na kobiety jak magnes. Metaliczny sapach ropy, którym przesycone były jego ubrania, zmieszany z zapachem potu, whisky albo rumu wcale im nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie. Clarence Dooley miał jednak pewną słabość - nie lubił zbyt długo mieszkać w tym samym miejscu ani z tą samą kobietą. Zbliżając się do długiego, pomalowanego w spiralne wzory budynku latarni morskiej, gdzie autostrada skręcała na północ, Lucy zmrużyła oczy w blasku popołudniowego słońca. Myślała o tacie i Ollie Mae, jednej z dam jego serca. Stanął jej przed oczami obraz ojca siedzącego na tylnych schodkach, śpiewającego do wtóru swej gitary, i Ollie Mae, grającej na skrzypkach. Zwiotczała skóra jej pod­niesionego ramienia trzęsła się przy każdym pociągnięciu smyczka. Teraz ojciec nie żył już od osiemnastu lat, a Lucy na długo przedtem straciła kontakt z Ollie Mae, z Lillian i resztą jego kochanek.

Przez krótką chwilę poczuła się bardzo samotna. Potem jednak wzruszyła ramionami, mówiąc sobie, że to z powodu znalezienia się w obcym miejscu, pomiędzy obcymi ludźmi.

To minie. Wszystko przemija, i dobre, i złe.


- Na pewno polubisz Maudie i Richa - powiedział Jerry, chłopak z przystani, gdzie Lucy musiała zostawić samochód i przeprawić się łodzią na Coronoke. - Maudie jest moją kuzynką ze strony mamy. Chyba ze strony taty również. Maudie kiedyś zajmowała się domkami na Coronoke, ale przyjechał ten facet i...

Lucy obydwiema rękami przyciskała do siebie gitarę, zastanawiając się, czy nie zmoczy jej woda. Wzięła ze sobą płaszcz przeciwdeszczowy, po czym jak idiotka zostawiła go w bagażniku samochodu.

Niepotrzebnie się przejmowała. Płynęli w takim te­mpie, że wpław dotarłaby na wyspę szybciej. Chłopak, który nie miał chyba więcej niż szesnaście lat, przy­glądał się jej badawczo. Trochę się już do tego przy­zwyczaiła. Górowała wzrostem nad większością oto­czenia, a mężczyźni aż nadto często robili jej nieprzy­zwoite propozycje już na przedwstępnym etapie znajo­mości. Przeklęty los, który towarzyszył jej od dwunas­tego roku życia, kiedy to nagle urosła o kilkanaście centymetrów, a biust wyskoczył bez mała z baweł­nianego, dziewczęcego stanika.

- Nic już z tym nie zrobisz, moje złotko, chyba że zrobiłabyś się tłusta jak parówka - mówiła inna przyjació­łka ojca, Lillian. - Zresztą to by i tak wiele nie pomogło. Dziewczyna, która wygląda tak jak ty, ma zawsze ciężki los, a jeśli na dodatek jest wysoka, to wszystko jeszcze lepiej widać.

Lillian była jedną z tych, które Lucy naprawdę lubiła. Ruda kobieta, która była na tyle miła, by przejawiać coś w rodzaju macierzyńskiego zainteresowania dziewczyn­ką w czasie, gdy ciało i psychika nastolatki ulegały przerażającym dla niej przemianom.

- Nie pozwól chłopakom dotknąć cię nawet palcem, słyszysz? Będą ci wciskali historyjki, jak to im coś strasznie dolega i że tylko ty masz na to lekarstwo. Wtedy masz im powiedzieć, że dostałaś właśnie straszną ciotkę, i że tata posłał cię tu do sklepu po olej do czyszczenia broni, bo akurat czyści swoją strzelbę. A jak to nie pomoże, masz użyć swojego kolana i trafić tam, gdzie najbardziej zaboli, rozumiesz?

Lucy westchnęła. Wspomnienia. To na pewno przez ten słony zapach w powietrzu. Zazwyczaj nie myślała o przeszłości.

- Przed nami wielkie przygody, serdeńko - mówił tata, kiedy ładowali w środku nocy przyczepę i wyjeż­dżali do nowego miasta, do nowej pracy. - Ta stara, dobra autostrada znów rozwija się przed twoimi pięknymi, brązowymi oczami. A ty masz patrzeć prosto przed siebie.

Wąski pas plaży mienił się koralowymi odbiciami słońca i lawendowymi cieniami, gdy Jerry dobił do nabrzeża Coronoke. Potrząsnął zaśniedziałym dzwon­kiem, umocowanym na ścianie szopy. Po paru minutach z nadbrzeżnego lasku wybiegła jakaś kobieta.

- Cześć! Chyba mam przyjemność z panią Dooley. Jestem Maudie Keegan.

- Nie jestem panią Dooley. Byłam zamężna, ale wróciłam do swojego panieńskiego nazwiska, więc...

- Już wiem. Ni pies, ni wydra*1. Ze mną też tak było, dopóki nie rozwiązałam problemu, zostając panią Keegan.

Lucy wywnioskowała, że Maudie Keegan była już przedtem zamężna. Pewnie też niezbyt fortunnie, skoro pozbywając się pierwszego męża, pozbyła się też jego nazwiska.

- Widzę, że zabrała pani ze sobą sporo puszek z jedzeniem. Bardzo rozsądnie. - Maudie sięgnęła po pudło z żywnością, które Jerry wyciągnął z łodzi, po czym wszyscy troje skierowali się przez pachnący, cienisty zagajnik do małego domku, stojącego o jakieś trzydzieści metrów od brzegu cieśniny.

- Oto koniec podróży - stwierdziła Maudie. - Naj­bliższym sąsiadem jest pan McCloud, który interesuje się ptakami. Będzie tu przez całe lato. W Blackbeard's Hole mieszka pewien pisarz, ale nie sądzę, abyście się mieli często widywać. Przyjeżdża tu co rok, żeby pracować nad dziełem swojego życia i prawie nie wyściubia nosa z kryjówki. Jutro przyjedzie tu małżeństwo z Michigan, a w następny weekend dwie duże rodziny. Pewnie tak czy owak natknie się pani na wszystkich po kolei, ale tu nie ma obowiązku nawiązywania stosunków towarzyskich. Rich i ja mieszkamy w starej posiadłości po drugiej stronie wyspy.

Maudie gestykulowała swymi drobnymi dłońmi w czasie tych objaśnień. Lucy tylko kiwała głową, trochę oszołomiona.

- Gdyby chciała pani wysłać coś pocztą - ciągnęła Maudie - prawie co dzień któreś z nas będzie w pobliżu. Mamy też radio do kontaktowania się z lądem w nagłych wypadkach. Łatwo do nas trafić. Jeśli pójdzie pani brzegiem wokół wyspy i natrafi na coś, co wygląda jak miejsce zesłania, to będzie nasz dom.

Po chwili Lucy patrzyła za nią, biegnącą z powrotem pośród drzew. Odwracając się, napotkała oczy Jerry'ego. Aż nadto dobrze znała takie spojrzenia. Widać, że chłopakowi podobają się wysokie blondynki z brązowy­mi oczami, dużymi ustami i burzą włosów na głowie.

Westchnęła, konstatując w myśli, że niedługo będzie musiała wyjaśnić mu to i owo. Lepiej zawczasu uniknąć nieporozumień.

Lucy umiała pozostawać w harmonijnych stosunkach z ludźmi obu płci i w każdym wieku. Mężczyźni jednak od początku otrzymywali subtelny sygnał: nie miała zastrzeżeń przeciwko przyjaźni, ale lepiej, aby nie liczyli na nic więcej.

ROZDZIAŁ DRUGI

Stone znowu zapadł w drzemkę, unosząc się na materacu pośród fal. Obudził go dźwięk głosów. Wy­glądało na to, że Lucy Dooley wyszła ze swego domku. La Dooley, nazywał ją w myślach. Eks - pani Williamowa Carruthersowa Hardisson. Obiekt, którego ma pilnować.

Przyjechała wczoraj, dość późno. Ze swego osłonięte­go tarasu słyszał odgłosy dobijającej łodzi. Kilka minut później z zagajnika wyłoniła się Maudie Keegan w towa­rzystwie chłopaka z przystani i wysokiej blondynki o rozwichrzonych włosach. Wszyscy nieśli jakieś pudła, torby i inne bagaże.

Alicja mówiła mu, że jej była synowa reprezentuje dość pospolity typ urody, który podoba się mężczyznom. Mówiła, że ta kobieta specjalnie czekała na jej wyjazd za granicę, żeby zarzucić sieć na biednego Billa.

Biedny Bill! Zaczynam już używać jej słów, pomyślał.

Rozważał możliwość odwiedzenia swej sąsiadki w wieczór jej przyjazdu. W końcu rozmyślił się. Przecież dopóki podopieczna zachowuje się rozsądnie, nie muszą się wcale spotykać.

Dziś obserwował ją z bezpiecznego dystansu. Właśnie wrócił z miłego spaceru po okolicy. W nastroju błogiego rozleniwienia zastanawiał się, co kobieta tego pokroju chce zdziałać w takim odległym od cywilizacji miejscu, jak Coronoke. Gdyby rzeczywiście planowała szantażowanie swego byłego męża, byłaby teraz w Atlancie, jak najbliżej miejsca akcji. Wygląda na to, że jej zamysły są bardzo subtelnie wyreżyserowane.

A zresztą pies z nią tańcował! Dzięki ciotce Alicji znalazł wspaniałe miejsce do rekonwalescencji i dopóki ta blond amazonka nie zwoła tu konferencji prasowej, można zachować spokój. Wybrał więc jakąś książkę spośród mocno sfatygowanych egzemplarzy na półce i czytał do upadłego, czyli do momentu, w którym głowa opadła mu na poduszkę sofy. Zasnął.

Obudził się tuż przed świtem po to tylko, żeby przenieść się z sofy na łóżko i spać dalej.

Co za spokój. To luksus, do którego tak szybko można się przyzwyczaić.

Po przebudzeniu się, o dziewiątej, zrobił sobie śniada­nie. Na sąsiednim podwórku nie widział żadnych oznak życia. Pewnie damulka lubi się wysypiać, pomyślał. Zszedł na plażę i wszedł do wody.

Po pół godzinie po raz pierwszy zobaczył ją z bliska. Wiedział, że Bill lubi kobiety „na pokaz”, więc w pew­nym stopniu był przygotowany...

Cóż, była... wysoka. Szerokie ramiona, szczupła talia, bardzo kuszący biust, szerokie biodra. Długie, wspaniałe nogi. Wygląda jak tancerka z Las Vegas, ale taka, którą naprawdę widać. Jeszcze jak widać!

Jej fryzura, jeśli można to było nazwać fryzurą, składała się z potarganych jasnych pasm w różnych odcieniach. Wyglądała tak, jakby nie widziała grzebienia od co najmniej pół roku, choć równie dobrze jej uczesanie mogło być wynikiem ciężkiej pracy modnego fryzjera. Jeżeli rzeczywiście naciągnęła Billa na te ponad pół miliona dolców, mogła latać do Paryża na depilację nóg!

Widocznie przyjechała tu tylko po to, żeby nabrać sił przed czekającą ją batalią. Jej strój nie był zbyt wytworny. Miała na sobie workowate szorty treningowe i przeciw­słoneczne okulary. Gryzła jabłko. Zaśmiał się cicho. Co za zabawny symbol! Wciąż jeszcze uśmiechając się, wyszedł na brzeg. I tak już za bardzo się spiekł. Po matce, siostrze Alicji Hardisson, odziedziczył ciemne włosy i wysoki wzrost. Jego przodkowie po mieczu wywodzili się ze szkockich górali. Po nich miał szare oczy, mocny kręgosłup, który niełatwo się zginał, upodobanie do celtyckiej muzyki i jasną skórę, która bez odpowiedniego hartowania była wrażliwa na ostre słońce.

Niegdyś był nieźle zahartowany, ale stracił odporność razem z paroma litrami krwi i kilkoma kilogramami wagi. Teraz ma szansę wrócić do dawnej formy.

Przy okazji przyjrzał się swojej ofierze. Ta cała intryga niezbyt mu się podobała, ale skoro Alicji udało się umieścić byłą synową w miejscu, gdzie nie ma telefonów, faksów ani reporterów, on powinien bez problemów utrzymać swą podopieczną z dala od rynsztokowej prasy.

Gdy dopłynął do brzegu, La Dooley gdzieś się po­działa. Może robi obchód swego terytorium albo poszła do Keeganów, żeby nawiązać radiową łączność ze świa­tem. Jeśli jest rzeczywiście taka sprytna, jak twierdzi ciotka, najpierw sprawdzi swoje możliwości, a dopiero potem wykona jakiś ruch.

A może nic nie zrobi? Ciotka Alicja jest niezwykłą kobietą, ale ona może się mylić.


Lucy z ociąganiem zawróciła w kierunku domu. Mimo przeciwsłonecznych okularów słońce prawie ją oślepiało. Przy drzwiach swego domku ziewnęła i przeciągnęła się z lubością, wciąż od nowa napawając się faktem, że oto jest tutaj, zamiast siedzieć w swoim nagrzanym mieszkaniu, przeglądać ogłoszenia prasowe i słuchać szumu cieknącej spłuczki w łazience.

Napiła się mrożonej herbaty i poszła na werandę. Herbata i jabłko powinny wystarczyć jako śniadanie. Jutro rano zje sobie konserwową wołowinę z cebulką i keczupem, kiedyś ulubione danie taty. Takie jedzenie i bliska sercu muzyka dawały jej zawsze poczucie bezpieczeństwa. Może potem napisze do Lillian albo do Ollie Mae.

Albo nie napisze. Będzie po prostu leżeć do góry brzuchem i cieszyć się swobodą, bo to są jej wakacje. Nie wiadomo, kiedy trafią się następne.

Leżenie do góry brzuchem pozostało na razie w sferze życzeń. Czuła się zbyt podniecona. Wzięła prysznic, wydobyła z walizki szorty i bawełnianą koszulkę i po­stanowiła zbadać okolicę. Leśna ściółka z sosnowych igieł pieściła jej bose stopy jak surowy jedwab.

Na to, że sąsiednie domki są w ogóle zamieszkane, wskazywały tylko przeciągnięte między drzewami sznu­rki z suszącymi się ręcznikami i kostiumami kąpielowy­mi. Słyszała też odgłosy z przystani. Ktoś odpływał do Hatteras.

Lubiła takie miejsca. Miała spokój, choć nie czuła się samotna. Byli przecież Keeganowie, był ten miłośnik ptaków w sąsiedztwie. Gdy znudzi się własnym towarzys­twem, przyjdzie pora na odwiedziny.

Na razie obeszła wokół całą wyspę, obserwując ptaki, łodzie rybackie w oddali i jeszcze dalej na morzu paru amatorów windsurfingu. Potem studiowała ślady stóp na piasku; były długie, raczej wąskie. Prawdopodobnie zostawił je mężczyzna. Czuła się jak Robinson Crusoe.

Minęło już południe i żołądek upomniał się o swoje. Wciągnęła jeszcze raz z lubością zapach ogrzanych słońcem cedrów i morskiej soli, po czym zawróciła. Rozmyślała znowu o swoich niespodziewanych wakac­jach. To dziwne, że spędza je tu dzięki pani Hardisson!

Czuła niechęć do Billa Hardissona, po części dlatego, że w ogóle był osobą nie budzącą miłych wspomnień. Drugim powodem było to, że kiedyś swoim szarmanckim traktowaniem i powierzchownym polorem sprawił, że poczuła się damą. Fałszywy drań!

Jego matka była damą. Billy był zerem udającym interesującego człowieka, choć przez krótki czas dzięki niemu czuła się piękna, pożądana i akceptowana jako ktoś, kto oprócz ciała ma jeszcze i duszę.

Oczywiście, wyczuwała również jego cielesne pożą­danie, ale kiedy odmówiła pójścia z nim do łóżka, nie zwymyślał jej od ostatnich, tylko zrobił się jeszcze | bardziej czarujący.

Aż jej skóra ścierpła, kiedy pomyślała o tym teraz.

Matka Billa była szlachetną osobą i Lucy prawie współ­czuła tej kobiecie. Łobuzowaty tata Dooley uważał za damę kobietę, która podawała mu piwo w szklance. Od Alicji Hardisson nauczyła się, że słowo „dama” oznacza znacznie więcej, może nawet więcej niż to, że kiedy wyjechała po cichu z miasta trzy lata temu, nie mówiła nikomu, w jakich okolicznościach straciła swoje dziecko.

Kiedyś Bill złamie serce swej biednej matce, ale Lucy nie będzie miała z tym nic wspólnego.

Ziewając, odsunęła od siebie przykre wspomnienia. W nocy czytała jakiś romans, ale teraz, w słońcu, pośród śpiewu ptaków...

Czas na nową przygodę, serdeńko”, jak mawiał jej tata. Nie było tu starej przyczepy ani autostrady, ale była woda. Może wynająć łódkę? Jeśli się wygłupi, to przynaj­mniej nikt tego nie zobaczy.

Zjadła kanapkę i zeszła do przystani. Przy sterze czerwonej motorówki siedział wysoki mężczyzna o wy­glądzie wojskowego. Pozdrowił ją i przedstawił się jako mąż Maudie Keegan, Rich. Odpływał właśnie do Hatteras.

- Gdyby chciała pani popływać łódką, to zaraz się tym zajmę. Po to tu jestem - powiedział. Przyciągnął jedną z mniejszych motorówek do swojej i zaczął udzielać jej instrukcji.

Miał na sobie poplamione farbą szorty w kolorze khaki i nic więcej. Był niezaprzeczalnie bardzo męski i Lucy zjeżyła się instynktownie. W jasnoniebieskich oczach Richa nie zobaczyła jednak ani cienia natarczywości, z którą łowca spogląda na swoją potencjalną zdobycz.

Odrzuciwszy obawy, skupiła się na jego instrukcjach. Kiedy Keegan upewnił się, że uczennica opanowała rutynowe czynności związane z obsługą silnika, pokazał jej kołyszące się w oddali oznakowania toru wodnego.

- Te czerwone boje powinna pani mieć z prawej burty w drodze do Hatteras, z lewej w drodze powrotnej. Proszę uważać na podwodne skały i mielizny. Prąd jest teraz bardzo słaby, ale za pół godziny się zmieni. Proszę nie odpływać daleko od lądu, jeśli pogoda zacznie się pogarszać. Słyszałem, że ma pani licencję ratownika, proszę jednak zrobić mi tę uprzejmość i włożyć to... - sięgnął poza jej plecy i Lucy gwałtownie się uchyliła. Łódka zakolebała się i dziewczyna wypadłaby za burtę, gdyby jej Keegan nie przytrzymał.

- Och, przepraszam! - powiedziała zduszonym gło­sem, kiedy Rich puścił jej ramiona i podał pomarańczową kamizelkę ratunkową. - Niezbyt pewnie się czuję na tym pokładzie.

- Niedługo się pani wszystkiego nauczy. Te aluminiowe łodzie są bardzo mocne, ale mają okrągłe dno. Trzeba się przyzwyczaić. Na szczęście woda tu jest dość płytka. Pomimo to proszę pływać w kamizelce, dobrze?

- Słowo harcerza - uśmiechnęła się Lucy i Rich odpowiedział jej uśmiechem. Teraz była zadowolona, że zaczęła tę rozmowę. Rich Keegan ma szanse podrepero­wać jej fatalne mniemanie o mężczyznach.

Pomachała mu ręką na pożegnanie, po czym zaczęła głośno powtarzać instrukcje, których udzielił jej Rich. Przypomniała sobie, jak tata uczył ją prowadzić samo­chód, gdy miała dwanaście lat.

- Ten interes trzeba wysunąć do połowy - mruczała - potem ustawić to coś i nacisnąć tamto. Na końcu wepchnąć tę wajchę z powrotem o jedną trzecią i modlić się. - Marszcząc nos w największym skupieniu, po­wtórzyła to wszystko jak czarownik zaklęcia, wykonując właściwe ruchy i, o dziwo, łódź ruszyła.

Odpływała od mola z prędkością trzech węzłów. Gdybyż widzieli ją teraz jej uczniowie! Nieraz na­śmiewali się niemiłosiernie ze starego gruchota, którym jeździła do pracy. Odpowiadała z wyższością, że znacz­nie trudniej jest prowadzić prawdziwy samochód niż któryś z tych zautomatyzowanych wynalazków, które roboty stworzyły dla robotów.

Po dwukrotnym okrążeniu wyspy była przekonana o swoich nadzwyczajnych zdolnościach. Uznała, że pora skierować się na tor wodny biegnący wzdłuż cieśniny. Płynęła skrajem rozległej mielizny wzdłuż południowo - zachodniego krańca wyspy Hatteras, skupiona na obserwowaniu poziomu wody pod swoją łodzią. W pew­nej chwili uświadomiła sobie, że słońce nie piecze jej w kark, jak dotąd. Podniosła głowę. Jak może piec, skoro już ledwie je widać! Kiedy uczyła się nawigacji, gruba warstwa czarnych chmur przykryła ostatnie skrawki błękitu. Niespokojnie spoglądając w niebo, sterowała wzdłuż kanału, podziwiając powiększone przez warstwę wody muszle skorupiaków. Uczepione dna pogrzebki były wielkie jak talerze. Muszla ostrygi wyglądała tak, jakby miała co najmniej trzydzieści centymetrów długo­ści...

Wtedy zobaczyła piękną muszlę w kształcie konchy. Całkiem blisko, ogromną jak piłka koszykowa. Zdawała sobie sprawę z iluzji powiększenia, ale pokusa była tak wielka... Jeszcze tylko pół minuty i będzie mogła włączyć ją do szkolnej kolekcji.

Poczuła się w pełni usprawiedliwiona. Ustawiła zawór przepustnicy i zbliżyła się do burty, pilnując, żeby przez cały czas motorówka znajdowała się na głębokiej wodzie. Kiedy koncha znalazła się tuż obok łodzi, Lucy sięgnęła po wiosło. Zamierzała wetknąć je w szczelinę między dwiema połówkami muszli. Ostrożnie wychyliła się za burtę swego chybotliwego statku.

Niebo rozdarło światło błyskawicy. W chwilę później rozległ się łoskot grzmotu. Lucy gwałtownie obejrzała się za siebie i aż krzyknęła, widząc grozę nadciągającej burzy. Potem zdarzyło się wiele rzeczy naraz. Pióro wiosła zagłębiło się w wodzie i łódź skręciła w stronę mielizny. Zanim Lucy zdążyła się odepchnąć, silnik zakaszlał i zgasł.

- O, nie! - krzyknęła, gwałtownie rzucając się do zaworu. Za późno. - A niech to wszyscy diabli! - jęknęła. Następna błyskawica rozświetliła pociemniałe niebo.

Pierwsze krople deszczu spadły jej na kark i popłynęły strumykiem pod koszulę; pot łaskotał ciało pod kamizel­ką ratunkową.

- Spokojnie, Lucindo - mruczała do siebie - opanuj się. Najpierw trzeba wyciągnąć ten interes do połowy, potem nacisnąć to... O, szlag by to trafił!

Bliska paniki, kilka razy wyciągała ssanie, naciskając jednocześnie guzik zapłonu. Bez skutku.

Znowu błysnęło. Grzmoty przetaczały się po niebie praktycznie bez przerwy. Opalizująca poświata otoczyła ster łodzi. Lucy patrzyła na to wszystko z rezygnacją.

Pewnie zalała ten przeklęty silnik. Jeśli tak, musi długo poczekać, zanim w ogóle będzie można go uruchomić. Co oznaczało, że będzie przemoczona do suchej nitki. Albo nawet porazi ją piorun.

Oparła głowę na ramionach i powtarzała na głos najgorsze przekleństwa, jakie mogła sobie przypomnieć. Pewnie istnieje coś takiego, jak gen zdrowego rozsądku, myślała. Wygląda jednak na to, że w rodzinie Dooleyów nikt go nie posiada...


Stone widział przez lornetkę, jak jego sąsiadka poszła ścieżką w kierunku przystani. Nogi miała całkiem niezłe. O takich nogach może sobie mężczyzna pomarzyć w śro­dku nocy. Długie, pokryte złotą, jedwabistą skórą, szczu­płe w kostkach, o pięknie uformowanych łydkach.

A jakie uda...

Powoli opuścił lornetkę i gwizdnął cicho. A więc tak wyglądała La Dooley. Jeżeli reszta jej ciała była podobnej klasy jak nogi, to trudno się Billowi dziwić, że stracił dla niej głowę. Owinęła sobie wokół palca i jego, i tych nieszczęsnych prawników. Gdyby Alice nie siedziała bez przerwy za granicą, to by się pewnie nie zdarzyło. Myszy tańcują, kiedy kota nie czują.

Teraz, jak twierdzi ciotka, ta kobieta chce im wykręcić jakiś numer i wyłudzić od Hardissonów sporo forsy. Stąpając cicho w swoich znoszonych mokasynach, podążył za nią w stronę przystani. Ciekawe, czego ona chce od Keegana?

Radziła sobie świetnie, nie można zaprzeczyć. Naj­pierw promienny uśmiech. Wól by się przewrócił ze szczęścia. Musiała kiedyś długo ćwiczyć to podkurczanie dużych palców u nóg w rozkosznym naśladowaniu bosego dziecka. Drapanie się po udzie miało z kolei zwrócić uwagę na to, na co naprawdę warto było popatrzeć. W jej wykonaniu te sztuczki mogły pozbawić człowieka przytomności.

Biedny Billy, od początku nie miał żadnych szans!

Teraz znów udaje, że straciła równowagę, żeby Keegan złapał ją za ramiona. Numer stary jak świat, ale Keegan chyba nie miał nic przeciwko temu.

Stone czuł, jak wzbiera w nim złość. Znał w swoim życiu kobiety, które usidlały mężczyzn bez problemów. On sam był za sprytny, żeby wpaść w podobną pułapkę, ale niejednego z przyjaciół zniszczyła taka modliszka w ludzkiej skórze.

Miał kiedyś możliwość ułożenia sobie życia z porząd­ną dziewczyną i sam tę szansę zniszczył. Nie zamierza jednak biernie przypatrywać się, jak jakaś aferzystka usiłuje rozbić taką przyzwoitą parę jak Maudie i Rich. Jeszcze jedna zagrywka w tym stylu, a powie tej intrygantce parę słów do słuchu.

Prawie już tęsknił za taką okazją.

Motorówka Keegana odpłynęła pierwsza, kierując się na Hatteras. La Dooley ruszyła po chwili, płynąc w zupeł­nie innym kierunku. Napięcie spadło. Nie mając nic lepszego do roboty, Stone przyniósł z domku podręczny album ptaków i lornetkę, po czym położył się pod rozłożystym dębem.

Dooley parę razy okrążyła wyspę; poznawał dźwięk silnika jej łodzi. Potem opłynęła zarośnięty drzewami południowo - zachodni cypel wyspy i skierowała się do Zatoki Hatteras. Słońce schowało się za chmury i upał nieco zelżał, choć wilgotność utrzymywała się wciąż w granicach stu procent. Stone odłożył książkę i poszedł na chwilę do swego domku. Po chwili wrócił ze schłodzo­nym piwem i kawałkiem sera.

W niewielkiej odległości od brzegu gromadka czarno - biało - pomarańczowych ptaków dziobała zawzięcie coś, co musiało znajdować się tuż pod wodą. To łapacze ostryg, orzekł Stone. Coś już przecież wiedział jako świeżo upieczony ornitolog - amator!

Definitywnie zbierało się na burzę. Gdy ołowiane niebo przecięła pierwsza błyskawica, ruszył biegiem w kierunku przystani. Poprzez nienaturalnie gęstniejącą ciemność ledwie już było widać aluminiowy kadłub łódki z samotną żeglarką. Znajdowała się w odległości co najmniej jednej mili; motorówka trwała w bezruchu.

Czy ona zwariowała? Jak na samobójstwo, to dość wyrafinowana metoda... Być może zostawienie Dooley na pastwę losu rozwiązałoby parę problemów rodziny Hardissonów... Nie, uznał w końcu, chyba ciotką Alicja nie chciałaby mieć byłej synowej na sumieniu.


Lucy dorobiła się już drugiego bąbla na dłoni. Była przemoczona i zmarznięta na kość. Nie pamiętała już, jak dawno temu posługiwała się w łodzi wiosłami. Tak czy owak, wtedy była to porządna łódź z drewna, a nie ta przeklęta aluminiowa huśtawka!

Zdaje się, że metal jest najlepszym przewodnikiem elektryczności. O Boże...

Niebo jarzyło się ciągłym blaskiem błyskawic, deszcz lał jak z cebra. Może nawet nie było aż tak zimno, ale Lucy nie przestawała dygotać. Ktokolwiek wynalazł ten model kamizelki ratunkowej, powinien być skazany na odtańczenie w niej partii z „Jeziora Łabędziego” Czaj­kowskiego! Lucy wcale nie bała się wpaść do wody; czuła natomiast, że oplątana sznurkami udusi się zaraz na śmierć!

- Jasny piorun... Żeby przeżyć na tym padole trzy­dzieści cztery lata... i nie wiedzieć, jak wygrzebać się z takiej...

Wsadzając wiosło między łokieć i kolano, odgarnęła spadające do oczu kosmyki. Deszcz i słona woda sprawi­ły, że naturalnie kręcone włosy przypominały skupioną masę. Nieraz próbowała zapuścić włosy na tyle, żeby móc je zaplatać czy upinać, osiągając w ten sposób stan jakiej takiej schludności, ale niestety - jedyna rzecz, którą mogła zrobić dla osiągnięcia wrażenia schludności, to ogolić głowę na zero!

Deszcz szumiał na powierzchni wody, uderzał z łos­kotem o metalowe dno łódki. Lucy nawet nie usłyszała silnika nadpływającej motorówki.

- Hej tam, na łodzi! Ahoj!

Znowu odgarnęła przesłaniającą oczy, przemoczoną gęstwinę. Mężczyzna schwycił burtę jej łodzi.

- Pan mówi do mnie? - W spojrzeniu jego zimnych, szarych oczu na pewno nie było pożądania. Lepiej nawet nie myśleć, co było. - Przepraszam, nie dosłyszałam.

- Nie dosłyszała pani również, jak podpływałem? No dobrze - nie był pewny, kto tu z kogo żartuje - jeśli chce pani jeszcze trochę pożyć, proszę zostawić wiosła, prze­chylić łódź i rzucić mi cumę.

W końcu sam musiał wszystko zrobić. Mózg tej kobiety zatrzymał się chyba na jałowym biegu. Nogi miała pokryte gęsią skórką; z pewnym niesmakiem stwierdził, że nie wyglądają z tego powodu dużo gorzej. Miał chęć złapać ją za tę splątaną, wielokolorową grzywę i potrząsnąć. To czasem niezły sposób, żeby zmusić człowieka do myślenia. Od tej kuszącej wizji oderwała go kolejna błyskawica i ogłuszający grzmot.

- Proszę przejść do mojej łodzi. Pani cuma jest za cienka i może nie wytrzymać. No, rusz się, szanowna damo. Nie mam najmniejszego zamiaru dla pani ryzyko­wać życia.

Wcale nie chciała się z nim kłócić i zmusiła swe oporne mięśnie do jeszcze jednego wysiłku. Potem siedziała skulona w jego łodzi, dygocząc cały czas.

Deszcz lał bez przerwy.

Żadne z nich nie odzywało się. Nawet gdyby Stone przekrzyczał szum deszczu i hałas silnika, jego towarzy­szka nie byłaby zachwycona tym, co miał jej do powie­dzenia. Gdyby natomiast wystraszył ją na tyle, że wyje­chałaby z wyspy, musiałby pojechać za nią.

Dobili do brzegu. Stone sprawnie zabezpieczył obie łodzie przy kei i wyciągnął rękę w stronę Lucy. Krzyknęła cicho, czując uchwyt jego dłoni.

- Ma pani jakiś problem? - zapytał, mierząc ją lodowatym spojrzeniem swych szarych oczu.

Potrząsnęła głową. Pewnie, że miała problemy, ale on nie wyglądał na chętnego słuchacza.

- Nie. Dziękuję za pomoc. Obawiam się, że zalałam gaźnik.

Stone wygiął w dół kąciki swych szerokich ust. Po co mu jej podziękowania? Nie chciał mieć z nią nic wspólnego, a w szczególności nie zamierzał litować się nad nią dlatego, że była przemoczona i zziębnięta. Wyglądała w tej chwili jak nadmiernie wyrośnięte dziec­ko, patrzące na świat dużymi, jeszcze trochę przestraszonymi oczami; na pewno nie jak pożeraczka męskich serc i majątków. Mimo przestróg ciotki, miał ochotę wziąć ją w ramiona i trzymać tak długo, aż przestałaby dzwonić zębami.

Chyba podczas wypadku straciłem sporo szarych komórek, pomyślał.

- Proszę zdjąć te mokre rzeczy. Potem najlepiej będzie wziąć gorącą kąpiel i napić się czegoś mocnego.

W milczeniu skinęła głową. W jej oczach wciąż malował się lęk. Stone lubił drobne kobiety, miłe i uległe. Ta nie miała żadnej z tych cech. Teraz włosy znowu opadły jej na twarz, wyglądała jak uosobienie nieszczęś­cia, ale Stone nie mógł przestać na nią patrzeć. Co się z nim dzieje?

- No, jazda! - warknął. Odwróciła się i z trudem szła w górę, ku przystani, brodząc w kałużach bosymi stopa­mi. Jej stopy też go irytowały. Były inne, niż lubił. Damskie stopy powinny być wypieszczone, kształtne, z polakierowanymi paznokciami. Jej były krótkie, szero­kie, o ruchliwych palcach. Widywał takie stopy u dzieci, które nie mają butów, przeważnie również nie mają rodziców ani normalnego jedzenia.

Powtarzając pod nosem różne, niekoniecznie przy­zwoite, wyrazy zabrał swój przemoczony katalog ptaków, lornetkę, którą zapomniał włożyć do pokrowca, i ruszył pod górę, coraz mniej zadowolony z zadania, które wyznaczyła mu ciotka Hardisson.


- A sioooo!

- O Jezu, kobieto! O co ci chodzi?

Lucy mrugała zaczerwienionymi oczami, patrząc na wychudłą postać, opartą o pień dereniowego drzewa. Obudziła się z drapiącym gardłem, łzawiącymi oczami i jakimiś zwałami żużlu w płucach, których nie dało się wykaszleć.

- To moje drzewo. Niech się pan idzie opierać o swoje - mruknęła ze złością. Wczoraj ją uratował, ona mu podziękowała. Są kwita.

Kichnęła. Stone oderwał się od pnia, przy którym obserwował dużego ptaka budującego sobie gniazdo.

- Spłoszyła pani mojego jastrzębia - powiedział oskarżycielskim tonem.

- Przepraszam, ale jeśli to moje drzewo, to był to mój jastrząb.

- Okropnie pani wygląda.

- Nie mogę stwierdzić, że jest pan uprzejmy - odcięła się, spoglądając na niego wilkiem.

Stone nachmurzył się jeszcze bardziej. Problem pole­gał na tym, że ona wcale nie wyglądała tak okropnie. Owszem, była rozczochrana i miała czerwony nos, takiego szlafroka nie włożyłaby nawet zawodowa żebraczka, ale wyglądała... niezwykle podniecająco.

- A sio!

- Marsz do łóżka! - mruknął.

- A pan niech idzie do diabła! - fuknęła w od­powiedzi.

- Chodźmy razem - odpalił, obrzucając wzrokiem rozchylający się szlafrok. Chyba nie miała niczego pod Spodem. Widział pod tkaniną kształt jej piersi i wystające sutki. Jego lędźwie napięły się w odpowiedzi; zaklął w duchu.

Razem do łóżka czy do diabła, chciała zapytać Lucy, ale rozsądek ją przestrzegał przed zadawaniem tego pytania. Odwróciła się bez słowa i weszła do swego domku.

Niech to szlag trafi! Zamierzała poleżeć trochę na plaży i wygrzać obolałe ciało, a teraz, przez tego wścibskiego choleryka z fiołem na punkcie ptaków, nie może nawet spokojnie wyjść z domu!

Poza tym podobno ci faceci od ptaków są w średnim wieku, noszą podkolanówki, tropikalne hełmy i mają łagodne usposobienie, no nie? Kto to widział, żeby taki facet miał obcisłe dżinsy, lodowate, szare oczy i szczupłą, zmysłową twarz?

Lucy wiedziała co nieco o mężczyznach. Walczyła z nimi od czasu swej dziewczęcej dojrzałości, z różnym skutkiem. Lillian mówiła, że jeśli dziewczyna tak wy­gląda... Lucy nie miała wrażenia, żeby wyglądała inaczej niż tysiące innych kobiet. Była tylko wyższa. Naturalnie kręcone włosy składały się z różnokolorowych pasm, bo była. zawodową ratowniczką i spędzała dużo czasu na słońcu.

Brwi i rzęsy miała prawie tak ciemne jak oczy. Na szczęście, bo była uczulona na większość kosmetyków. Nie mogła używać tuszu, perfum ani kremów z filtrem. Jej skóra bardzo łatwo przyjmowała opaleniznę i nie traciła jej do późnej jesieni.

Nawet nie ubierała się w sposób zwracający uwagę. Prawdę mówiąc, miała fatalny gust do czasu, kiedy ciotka Alicja zaleciła jej zmienić rzucające się w oczy ubrania na stroje skromne i klasyczne.

Billy zobaczył ją po raz pierwszy w starym, błękitnym kostiumie kąpielowym na klubowym basenie. Od tego momentu nie odstępował jej na krok. Patrzył, jak uczyła dzieci pływać, przynosił jej drinki, nacierał plecy olejkiem, który potem musiała cichcem spłukiwać pod prysznicem.

Był zabawny; na pewno też był przystojny. Czuła się dowartościowana. Kiedy dowiedział się, że chodzi do szkoły wieczorowej, zaczął przyjeżdżać po nią po zakoń­czeniu zajęć. Kupował jej kwiaty i słodycze, a potem złoty zegarek z brylancikami. Zegarka nie przyjęła; Lillian mówiła jej, że prawdziwa dama nie przyjmuje biżuterii od mężczyzny, chyba że jest zdecydowana pójść z nim do łóżka.

Gdy oddała mu ten zegarek, próbując wyjaśnić, dlaczego nie będzie z nim sypiała, Billy odkrył jej słabość. Tym, czego Lucy naprawdę chciała w życiu, był dom i rodzina. Nie miała przesadnych wymagań: jakiś zwykły, mały domek z ogród­kiem, a po jakimś czasie dwoje czy troje maluchów.

Wtedy Billy zaoferował jej to, czemu nie mogła się oprzeć. Wzięli ślub i pojechali na miodowy miesiąc do St.Thomas. Przez krótki czas myślała, że oto spełniają się jej marzenia. Luksus domu, w którym się znalazła, zaskoczył ją, ale nie czuła się w nim dobrze. Był urządzony bardziej na pokaz niż dla prawdziwej wygody domowników. Nie chciała urazić męża, więc o tym nie mówiła. Zamiast podwórka i ogródka był przy domu basen, a także klomby i trawniki. Miała nadzieję założyć tu kiedyś warzywnik. Była pełna nadziei...

Mężczyźni! Znowu kichnęła parę razy z rzędu i poszła do kuchni, żeby zaparzyć sobie gorącej herbaty. Gdyby tu jeszcze był cynamon! Kiedy była mała, Ollie Mae łagodziła jej letnie przeziębienia herbatą z cynamonem. To zawsze pomagało.

Chociaż być może najbardziej pomagało to, że Ollie Mae po prostu się o nią troszczyła.


Stone czekał ponad godzinę, licząc, że Lucy wyjdzie z domu. Nie wyszła. Odczuł to jak zesłany przez los czas wytchnienia. Chyba podopieczna nie nabroi nic do jutra. Wyglądała okropnie, była przeziębiona.

Moment; poprawka: powinna wyglądać okropnie. Na jej obraz, który wciąż trwał w jego pamięci, składała się para nóg, którymi można zachwycać się przez cały rok, zniewalające zapowiedzi ukrytych skarbów, które czeka­ły na odkrycie, duże, pełne usta oraz sennie przymknięte powieki, które mówiły o seksie w każdym języku tego świata.

Do tej pory przypuszczał, że zgodził się na bezpłatne wakacje w zamian za drobną przysługę. Teraz ta przy­sługa nie wydawała się ani drobna, ani łatwa.

ROZDZIAŁ TRZECI

Przez dwa dni po prostu spała. W łóżku, na tarasie albo na białym piasku plaży. Jadła niewiele. Po pierwsze dlatego, że nie pamiętała zbyt dobrze, co jej kiedyś mówiono: głodzić przeziębienie a żywić gorączkę, czy odwrotnie. Po drugie: bo nie chciało jej się niczego pichcić.

Trzeciego dnia wyciągnęła się na werandowym szezlongu z rozstrojoną gitarą w ręku.

Sama też czuła się rozstrojona. Między innymi wido­kiem swego humorzastego sąsiada, który tułał się w po­bliżu z tym swoim idiotycznym ptasim katalogiem, kiedy tylko próbowała wyjrzeć poza furtkę.

Czy, do pioruna, wszystkie ptaki pojawiają się obok jej domu? Musi się tu kręcić?

Czwartego dnia poczuła się prawie dobrze. Stała pod prysznicem, skłaniając głowę i ramiona pod letni stru­mień czystej wody, która pochodziła z podziemnych źródeł. Potem zjadła dwie kanapki z masłem kakaowym i upewniwszy się, że sąsiada nie ma w pobliżu, pobiegła do posiadłości Keeganów.

- Dzień dobry! Czy ktoś jest w domu? - pytała, stukając w siatkowe drzwi.

Po chwili ukazała się Maudie z pędzlem w jednej ręce i brudną szmatą w drugiej.

- Stone mówił, że się przeziębiłaś. Miałam dziś zrobić rosół z kurczaka i zanieść ci, ale zabrałam się do malowania i straciłam poczucie czasu.

- Otworzyłam sobie puszkę z zupą.

- Domowa jest smaczniejsza. Ale chyba lepiej się już czujesz?

- O wiele. Spanie zawsze dobrze mi robi - odparła Lucy. - Czy ten Stone naprawdę zajmuje się ptakami? - zapytała. - Pewnie wam mówił, że przyholował mnie do brzegu w czasie burzy. Zalałam silnik w mojej... to znaczy w waszej motorówce.

- Rich was widział - odparła Maudie. - Mówił, że byłaś całkiem przemoczona. No cóż, pogoda tutaj bywa zmienna.

Poczęstowała Lucy mrożoną herbatą i pokazała swój ogródek. Pogrążyły się obie w rozmowie o warzywach. Lucy wspomniała dawne czasy i ogród jednej z przyjació­łek ojca, co skłoniło ją do dalszych opowieści. Miała wrażenie, że znalazła w Maudie bliską sercu osobę.

Gdy kierowały się z powrotem do domu, Maudie zwierzyła się, że jest w czwartym miesiącu ciąży. Lucy poczuła, jakby za chwilę miała się rozpłakać. To pewnie dlatego, że niedawno byłam chora, pomyślała.

- Mam nadzieję, że będzie to chłopak - mówiła mała kobietka. - Córkę już mam. Spodziewa się pierwszego dziecka mniej więcej w rym samym czasie co ja.

Lucy spojrzała na nią zaskoczona. Maudie roześmiała się.

- Skończę czterdzieści lat, kiedy ono się urodzi. Rich pasie mnie witaminami i każe mi się kłaść po obiedzie. Ciekawe, jaki będzie z niego tatuś? Pewnie rozpieści malucha. Żebyś wiedziała, jak się zachowywał, kiedy się dowiedział, że zostanie ojcem. Zrobił się biały jak kreda, ale potem skakał w górę i krzyczał z radości - uśmiechnęła się na to wspomnienie. - Nadwerężył sobie kręgosłup i musiałam go niańczyć przez tydzień.

W drodze do domku Lucy znowu próbowała zrzucić swój dziwny nastrój na karb przeziębienia, ale łzy w jej oczach pojawiały się razem z myślą o wysokim mężczyź­nie o wyglądzie wojskowego i jego słodkiej, małej Maudie, która miała mu dać syna. Pociągając nosem i wycierając ręką mokre oczy, prawie wpadła na człowie­ka, który nagle wyłonił się zza drzewa.

- Hop, hop, uwaga! - krzyknął.

- Czy to nie pan powinien uważać? - Cofnęła się i skrzyżowała ramiona na piersiach. - Nie ma pan nic lepszego do roboty, tylko chować się za drzewami i straszyć ludzi?

- Czasami ratuję z topieli nierozsądne damulki, które nie widzą, że nadciąga burza.

- Kiedy wypływałam, jeszcze nie padało. Na niebie nie było nawet jednej chmurki.

- I nie grzmiało?

- Naprawdę, mógłby mi pan... - przerwała, potrząsa­jąc głową. - Po co ja w ogóle się tłumaczę?

- No właśnie, po co? - powtórzył Stone w zadumie. Patrzył na nią, zastanawiając się czy nie śni. Z bliska była zupełnie niezwykła. Przecież żadna naturalna blondynka nie ma tak ciemnych brwi i rzęs. Jej usta były pełne, jakby spuchnięte. Podobno to się teraz robi za pomocą silikonu. Ale kiedy ten silikon zaniknie, co stanie się z jej lekko wystającym podbródkiem? Czy nadal będzie wyglądał tak pociągająco?

Przechodzili bez sensu z jednej strony ścieżki na drugą, zagradzając sobie drogę. W końcu Stone desperac­kim gestem schwycił ją za różowy podkoszulek i pociąg­nął w przeciwną stronę. Potem ukłonił się i patrzył, jak się oddala. Jej wspaniałe nogi błyskały w słońcu złocistym refleksem opalonej skóry.

O Boże, co za kobieta!

Dopiero po chwili uświadomił sobie, że Lucy chyba płakała. Wzruszył ramionami. Pewnie pośród poczty był wyciąg z banku, a w nim zawiadomienie o debecie. Cóż innego mogłoby ją naprawdę obchodzić?


Przez następnie dwa dni unikali się wzajemnie. Lucy włóczyła się po okolicy, szukając sensownego sposobu na spędzanie dnia. W ciągu roku szkolnego działała według ustalonego schematu. Wstawała o szóstej rano: pranie, sprzątanie, praca w szkole przez cały dzień, potem powrót do domu, poprawianie klasówek, przygotowanie się do lekcji na następny dzień. W weekendy pracowała w re­stauracji. Co dzień szybko, co dzień w pośpiechu. Teraz musiała się przestawić”.

Wolałaby pływać przed śniadaniem, ale wtedy właśnie właził do wody jej wścibski sąsiad. Brodziła więc bez sensu po płyciźnie w pobliżu swego domu z głębokim przeświadczeniem, że i tak jest obserwowana. Jej sąsiad nie rozstawał się z lornetką.

Chyba mam obsesję, konstatowała ponuro. Sąsiad obserwował ptaki, a one są wszędzie. Nie mogła jednak przestać o nim myśleć, i to ją trochę niepokoiło. Nie był w końcu aż taki przystojny, w każdym razie nie tak przystojny jak Billy z jego pięknymi zębami i klasycz­nymi rysami, z tą równiutką opalenizną z solarium i włosami ułożonymi przez fryzjera.

Stone McCloud nie dbał o wygląd. Jego garderoba musiała składać się wyłącznie ze spranych dżinsów i tanich koszul w kolorze khaki albo nie zmieniał ubrania, odkąd tu przyjechał. Przeważnie był nie ogolony, a manierami przypominał wodza Hunów. Na miłość boską, nawet gdy był daleko, psuł jej humor. Ba, żeby tylko humor. W ogóle psuł jej wakacje na tej wyspie.

Zaczęła obgryzać paznokcie. Normalnie nigdy tego nie robiła, chyba że coś naprawdę dawało jej w kość. Ostatni raz wyglądały tak okropnie... trzy lata temu.

Dokładnie trzy lata temu.

Grała przez jakiś czas na gitarze, śpiewając przy tym swoim niskim, schrypniętym głosem. W końcu postano­wiła nie myśleć o przeszłości; przebrała się w kostium kąpielowy i pobiegła poprzez wyspę tam, gdzie woda przy brzegu sięgała piersi i dno nie było kamieniste. Nawet nie obejrzała się w stronę brzegu. Pewnie sąsiad znów obserwuje ją przez lornetkę.

Przepłynęła między rzędami ręcznie zrobionych boi, po czym wyszła na brzeg zmęczona i gotowa stawić czoło przeciwnikowi. Niestety, a może raczej na szczęście w drodze powrotnej nie spotkała żywej duszy.

Następnego dnia pływała znowu, po czym ułożyła się na plaży do drzemki. Jej skóra stawała się coraz ciemniej­sza. To źle. Opalenizna powoduje zmarszczki i inne przypadłości, ale przecież nie mogła pływać w spodniach i słomkowym kapeluszu!

Jakiś czas później, po lekkim posiłku, Lucy wylegiwa­ła się na tarasie z książką w ręku. Nagle w drzwiach ukazał się McCloud.

- Zamierzam jechać do Hatteras. Nie potrzebuje pani czegoś?

- Czy czegoś nie potrzebuję?

- No, może potrzebuje pani prowiantu lub zechce wysłać list?

- Popłynie pan tam łodzią? - Było gorąco i umysł Lucy działał zbyt wolno.

- Nie, szanowna pani, chodzę po wodzie.

- A czy panu wolno opuszczać wyspę?

- O co pani chodzi? - zapytał podejrzliwie.

Lucy ziewnęła. Płynnym ruchem wstała, zbliżyła się do siatkowych drzwi i spojrzała na szczupłą postać na progu.

- Bo może jest pan tu na wygnaniu... Chociaż wygnańcy też muszą coś jeść.

Stone bez słowa odwrócił się i odszedł. Patrzyła za nim, jak zbliżał się do przystani. Potem pod wpływem niezrozumiałego impulsu schwyciła torebkę i ruszyła w tę samą stronę.

Odpłynął ledwie kilkanaście metrów od brzegu, gdy Lucy odcumowała drugą łódź i włączyła silnik. Stone obejrzał się i obrzucił ją niechętnym spojrzeniem. Uśmiechnęła się słodko. Płynęli w ten sposób, w odleg­łości kilkunastu metrów od siebie, aż do przystani w Hatteras. Gdy Stone dobił do brzegu i obserwował ją stamtąd wzrokiem polującego jastrzębia, dopływała już do kei. Wyciągnął rękę, ale Lucy rzuciła mu tylko cumę, marząc w duchu, żeby móc go nią udusić. Nie lubiła go, nie wierzyła mu - nie wierzyła zresztą żadnemu mężczyźnie. To, że on traktował ją równie nieprzyjaźnie bez żadnej oczywistej przyczyny, za­czynało działać jej na nerwy.

Jego samochód był jednym z tych agresywnie „męs­kich” modeli, który kosztował więcej niż ona zarabiała przez rok. Oczywiście, musiał zaparkować tuż przy jej starym, beżowym gruchocie na placyku przeznaczonym dla gości Coronoke.

- Podwieźć panią? - zapytał, gdy wyjęła już swoje kluczyki.

- Dziękuję, nie skorzystam - uśmiechnęła się z przesadną słodyczą, żywiąc cichą nadzieję, że to jego cudo nie zapali.

Jedno za drugim, pojechali do delikatesów, a potem do dużego supermarketu. W obu sklepach udawali, że się nie dostrzegają. Lucy wyszła pierwsza z supermarketu, dźwi­gając dwie torby zakupów. Na głowie miała nowy słomkowy kapelusz w kolorze wściekłego różu. Rondo otaczała pomarańczowo - zielona wstążka ozdobiona błę­kitnymi plastikowymi rybkami.

Weszła do biura agencji nieruchomości, gdzie wyda­wano również pocztę. Wzięła swoje listy i podeszła do automatu telefonicznego. Zamierzała zadzwonić do Fran­ka, żeby przypomnieć o nawozie do jej afrykańskich fiołków.

Szukała właśnie drobnych, gdy Stone zjawił się przy następnym aparacie.

- Ładny kapelusik - powiedział z ironicznym uśmie­szkiem. Pochylił się w jej stronę i wyszeptał wprost do ucha:

- Brakuje pani drobnych?

Od muśnięcia jego warg poczuła dreszcz na całym ciele. Szarpnęła się do tyłu i wytarła ręką policzek.

- Nie potrzebuję pańskich drobnych. W ogóle niczego od pana nie potrzebuję poza jednym: żeby mnie pan zostawił w spokoju!

- Mam na imię Stone.

- Co za niezwykle pasujące imię! - zadrwiła. Takie przekomarzania nie były w jej stylu, ale uczyła się i tego.

Uniósł brwi. Jego uśmiech był coraz bardziej ironicz­ny.

- Zauważyłaś?

Zignorowała tę dwuznaczność. Czy wszyscy mężczy­źni musieli być tacy napastliwi? Czy tylko w stosunku do niej? Lillian miała chyba rację, ostrzegając dorastającą Lucy: „Chłopakowi wystarczy raz na ciebie spojrzeć i będzie miał w głowie tylko jedno...”

- Lucy, co się stało? Czy dobrze się czujesz?

Zacisnęła usta, żeby nie drżały, i spojrzała na niego. Jej oczy były wielkie i pociemniałe z urazy. Patrzył na nią, niczego nie rozumiejąc.

- Lucy? - powtórzył.

Odwróciła się do niego plecami.

Stał za nią przez długą chwilę, zastanawiając się, o co jej chodzi. Wyraźnie czuł, że ją zranił. Dokuczał jej trochę, to prawda, no, może nawet więcej niż trochę... Pozwolił sobie na dość dwuznaczną uwagę... Czy na­prawdę miała się o co obrażać? Przecież kobieta jej pokroju powinna być do tego przyzwyczajona.

Odszedł od telefonu. Niech sobie dzwoni, do kogo chce. Poszedł po swoją pocztę i celowo spędził tam trochę czasu. Nie chciał się przyznać sam przed sobą, ale sumienie dokuczało mu coraz bardziej. Może dostaję bzika, bo mam za dużo wolnego czasu, myślał. Przez całe życie pędził tam, gdzie coś się działo lub miało się dziać, śpiąc w transportowym samolocie, w schronie przeciw­lotniczym, w namiocie czy hałaśliwym hotelu. To rajskie życie na Coronoke w dziwny sposób dawało mu się we znaki i chyba miał już tego dość. Tych cholernych ptaków też miał już po czubek głowy. Jedyny ptak, jakiego chciałby obserwować w najbliższej przyszłości, to kur­czak. Najlepiej upieczony.


Tej nocy usiadł przy maleńkiej lampce na tarasie i wsłuchiwał się w dźwięki nocy. Pośród nich brzmiała cicho gitara. Gdyby pomyślał o zabraniu swojej drew­nianej fujarki, może stworzyliby duet. Grał nie lepiej niż ona, ale jeśli się chce po prostu grać... Kupił w Hatteras trochę gazet. Przejrzał je pobieżnie. Najnowsze wieści z Bałkanów, kłopoty członków kongresu i angielskiej rodziny królewskiej. Jak zwykle. Sięgnął po leżący obok prasy list od Reece'a, który już raz przeczytał. Mógłby odwołać tę wizytę; trzeba by jechać z powrotem do Hatteras albo udać się do Keeganów...Tylko dlaczego? Przez ostatni tydzień miotał się sam bez sensu. Czemu chłopak nie miałby tu przyjechać? Biorąc pod uwagę swój obecny nastrój, pragnął porozmawiać z kimś życzliwym.

Lucy widziała światło w domku sąsiada. Zatem już wrócił. Ciekawe, co ten facet teraz robi? Tak bardzo chciała z kimś porozmawiać. Nawet z kimś takim jak ten zwariowany ornitolog.

Chodziła tam i z powrotem po kilku pomieszczeniach swego domku. W końcu rozsiadła się wygodnie na starym fotelu i gryząc czekoladowy batonik, zaczęła czytać odnaleziony w domu romans. Jego bohaterka była silna, niezwykle inteligentna i miała dość odwagi, żeby zdobyć ukochanego. Dzięki niej ów człowiek wzniósł się na wyżyny swych możliwości, po czym oboje osiągnęli pełnię szczęścia. Tytuł powieści brzmiał „Cudowne jutro”. Ba, pomyślała Lucy, pisząc o mnie, autor zatytuło­wałby ją: „Mizerne widoki”.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Jerry przywiózł nowych gości około piątej po połu­dniu. Lucy słyszała ich głosy, zanim jeszcze znaleźli się na przystani. Dwoje dorosłych i czworo albo pięcioro dzieci, które biegały tak szybko, że nie sposób było je policzyć. Potem pojawiła się Maudie, która zaprowadziła przybyszów do ich domku i spędziła tam jakiś czas. Lucy czekała na nią na swoim tarasie z mrożoną herbatą.

- Chyba ci to dobrze zrobi - powiedziała, podając Maudie chłodny napój.

- To zabawne - mówiła pani Keegan - nie przypomi­nam sobie dzieci, które robiłyby tyle hałasu. Moja Ann Mary była bardzo spokojna. Chociaż może jest to coś, o czym się szybko zapomina, tak jak o bólach porodo­wych?

- Jako nauczycielka mogę cię zapewnić, że dzieci są przeważnie dość hałaśliwe. Ten, kto powiedział, że one powinny być widziane, ale nie słyszane, najwidoczniej zapomniał zmienić baterię w swoim aparacie słuchowym.

Roześmiały się, po czym umilkły. To była miła, kojąca cisza. Po dłuższej chwili przerwała ją Maudie:

- Connerowie są jedyną rodziną z małymi dziećmi, która spędzi tu urlop przed końcem lipca. To miejsce przyciąga raczej ludzi samotnych albo zakochane pary. Mam jednak nadzieję, że nowi sąsiedzi nie będą ci przeszkadzali.

Następnego ranka Lucy spotkała Wielkiego Amery­kańskiego Pisarza. Akurat wyszedł ze swego ukrycia, aby poskarżyć się na hałas. Pewnie klan Connerów, udając się nad wodę, przemaszerował koło jego domku.

- Czy pani też jest od nich? - indagował ją ostro.

Lucy przyjrzała mu się uważnie. Miał około sześć­dziesiątki. Nie powinien jeszcze być takim strasznym dziaduniem. Widocznie bardzo się o to starał.

- Przed chwilą jakiś chuligan z tej bandy przebiegł tędy z dzikim wrzaskiem - oznajmił z pretensją w głosie.

- Coś podobnego! Mówi pan, że tu są chuligani! Na Coronoke? Wracam zaraz do domu i zamykam wszystkie okna i drzwi. Myślałam, że tu jest spokojnie! - mówiła Lucy z udawanym niepokojem.

- No, no, panienko, nie strugaj ze mnie wariata. Wiesz przecież, o kim mówię. Ta banda wrzeszczących smar­kaczy dopiero co harcowała pod moimi oknami!

- Ach, pewnie ma pan na myśli dzieci Connerów? - Lucy spróbowała się uśmiechnąć. - Przyjechali tu wczoraj aż z Indiany. Malcy muszą wyładować gdzieś nadmiar energii. Ale porozmawiam z rodzicami, jeśli pan tego chce...

Mężczyzna odwrócił się, trąc swą zmierzwioną brodę.

- Nie... to nie jest takie ważne. A kim pani jest?

- Nazywam się Lucy Dooley. Pochodzę z Winston - Salem. Jestem nauczycielką. A pan?

Starszy pan chrząknął i uciekł znowu spojrzeniem gdzieś w bok.

- Jestem Seymore, z Filadelfii.

- Miło mi pana poznać, panie Seymore. Słyszałam, że jest pan pisarzem?

- Pisarzem? - Jej rozmówca zmarszczył brwi.

Pewnie jest po prostu nieśmiały, pomyślała Lucy.

- Pewnie się pomyliłam. Byłam taka zmęczona po przyjeździe. Jechałam tu cały dzień.


Stone przystanął gwałtownie na skraju lasku. Zamie­rzał właśnie wejść do wody, żeby zdążyć trochę po­pływać, zanim La Dooley zacznie pławić się w zatoczce. Wyglądało na to, że się jednak spóźnił.

Ten brodaty facet o wyglądzie Hemingwaya to pewnie pisarz, o którym wspominała Maudie. La Dooley już się do niego przykleiła. A zaczynał mieć o niej trochę lepsze zdanie!

Lucy tymczasem, nie mając świadomości, że jest obserwowana, próbowała wyciągnąć Seymore'a z jego skorupy. Wiedziała od Maudie, że kiedyś przyjeżdżał tu Z żoną, która umarła trzy lata temu. Teraz wracał w to miejsce sam. Dla Lucy było to takie piękne i romantycz­ne. Przyrzekła sobie, że zanim stąd odjedzie, wydobędzie z niego choć jeden prawdziwy uśmiech. Ten człowiek był taki samotny!

Uśmiechnęła się do pisarza raz jeszcze i pobiegła w kierunku wody. Na miejscu stwierdziła, że rzeczywiś­cie lepiej by było, żeby mali Connerowie znaleźli sobie inne miejsce do zabawy. O pływaniu nie było nawet mowy. Dookoła słychać było pluski, piski i śmiechy. Zrezygnowana Lucy dołączyła do zabawy w piłkę, w czasie której poznała całą czwórkę: jedenastoletnią Becky, dziesięcioletniego Steve'a, siedmioletnią Sarę i sześcioletnią Mary.

Państwo Connerowie przyszli na plażę jakiś czas później. Okazali się całkiem miłymi ludźmi i Lucy spędziła z nimi i dziećmi resztę dnia na plaży. Uczyła je pływać i bawić się w wodzie.

Często uświadamiała sobie, że rozgląda się za McCloudem. Zirytowana tym odkryciem, śmiała się jeszcze głośniej, bawiła się jeszcze intensywniej i po­zwalała dzieciom wchodzić sobie na głowę, aż poczuła się zupełnie wyczerpana.

Ojciec gromadki, Paul, przyniósł kamerę wideo i fil­mował dzieci w wodzie i na plaży. W końcu Lucy zarządziła ewakuację.

- Wychodzimy, kochani, bo jutro nikt nie będzie miał siły do zabawy.

Wybiegały po kolei z wody na ciepły piasek, śmiejąc się i przekrzykując. Tata z uśmiechem filmował swoje pociechy.

- Byłaś wspaniała - powiedział do Lucy, podając jej ręcznik. - Tak świetnie radzisz sobie z dziećmi. Powinnaś mieć kilkoro, inaczej ten naturalny talent się zmarnuje.

Lucy pochyliła się w dół, żeby wykręcić włosy. Na chwilę ukryła pod nimi twarz. Już prawie nie czuła tamtego bólu, dojmującego uczucia straty, ale blizny zostały na całe życie. Przez długi jeszcze czas po utracie dziecka patrzyła na każde niemowlę, myśląc, „To mogło­by być moje”. Potem patrzyła tak na dzieci, które zaczynały chodzić. Nawet teraz, kiedy zobaczyła malca mniej więcej trzyletniego, nie mogła przestać się za­stanawiać...


Stone stał oparty o pokrzywiony pień grabu z lornetką w ręku. Patrzył na Lucy przemykającą się między drzewami. Przyglądał się jej przez całe popołudnie i zastanawiał się, co o tym wszystkim myśleć. Wiedział, że Paul Conner pracuje na dość wysokim stanowisku w sztabie kongresmena z Indiany. Czy to ma coś wspólnego z planami Lucy? Billy przecież dopiero zamierza kandydować w wyborach, i to w innym stanie. Do Waszyngtonu jeszcze droga daleka, chociaż pewnie drogi kuzynek ma takie marzenia.

Patrzył dalej na Lucy, krzywiąc się z satysfakcją, kiedy nadepnęła na kłujący liść. Była mokra, zmęczona i roz­czochrana, miała oczy zaczerwienione od morskiej wody, ale nawet w tym stanie mogła doprowadzić męskie zmysły do stanu wrzenia.

Do diabła, dlaczego nie muszę pilnować jakiejś grubej i pryszczatej baby, złorzeczył w duchu. Odpowiedź była prosta, przyznał po chwili. Z grubą i pryszczatą Billy nie zadawałby się w ogóle, nie mówiąc już o małżeństwie.

Gdy Lucy zbliżyła się do jego kryjówki, wyszedł nagle zza drzewa.

- Cześć. Jak tam trening pływacki?

Lucy drgnęła jak oparzona. Jedną rękę przytknęła w przestrachu do piersi.

- Stone! Przestraszyłeś mnie na śmierć! Wcale cię nie widziałam. Co tu robiłeś? Oglądałeś ptaka?

- Tak, ale odleciał.

- Przepraszam, jeśli to ja go wystraszyłam. Jaki to ptak?

Stone szedł tuż obok niej.

- Nurek tabaczkowaty - odparł. - W tych stronach to rzadkość.

Lucy szła w milczeniu przez chwilę, uważnie stąpając pośród leżących na ściółce szyszek. Rzuciła mu spod oka podejrzliwe spojrzenie.

- Jaki nurek?

- Na pewno i tak o nim nie słyszałaś. Przecież mieszkasz w mieście.

- Rzeczywiście, nie znam tego ptaka, ale za to słyszałam o bajarzu złośliwym. Nawet przed chwilą dobiegł mnie skądś jego głos.

- Nie żartuj! Czyżby tokował? - spytał z humorem Stone, widząc iskierki śmiechu w jej oczach.

- Raczej wyzywał inne samce na pojedynek. - W tej chwili zaburczało jej głośno w brzuchu. - A takie odgłosy wydaje szczudłak żółtogrzywiasty, któremu chce się jeść - dodała wybuchając śmiechem. Stone zawtórował jej głębokim barytonem. Zabrzmiało to całkiem przyjaźnie.

Zbliżali się właśnie do domku pana Seymore'a i Lucy położyła palec na ustach. Kiedy go minęli, Stone schwycił ją za ramię i uniósł pytająco brwi.

- On nie znosi hałasów - wyjaśniła. - Dzieci Connerów doprowadzają go do szału, ale chyba nie jest aż taki okropny, za jakiego chce uchodzić. To raczej pancerz ochronny przed ludźmi. Maudie mówi, że to jakiś pisarz. Jest wdowcem.

W rym może coś być, albo i nie, zastanawiał się Stone. Bardziej obchodził go Conner.

- Czy dobrze znasz Paula Connera? - zapytał, gdy znaleźli się przed jego domkiem. Lucy szła dalej. Stone też.

- Niezbyt dobrze. - Lucy zerknęła pytająco na swego towarzysza. - Ma miłe dzieci.

- Wychodziłaś ze skóry, żeby się im przypodobać.

Lucy zatrzymała się.

- Żeby co?

- No, może źle to ująłem. Pozwoliłaś im chodzić sobie po głowie. Czy zawsze tak robisz?

- Zmoczyć sobie głowę być może pozwalam. Cho­dzić po niej - nie.

Stone pomyślał, że czas już zmienić temat.

- Wiesz, zamówiłem sporo krewetek, kiedy Keegan jechał dziś rano na pocztę, i teraz nie wiem, co się z tym robi. Czy można je jeść na surowo, jak ostrygi?

- Możesz jeść wszystko na surowo, jeśli lubisz, ale w dzisiejszych czasach raczej się tego nie zaleca. Mogę ci podać bardzo łatwy przepis. Czy one są odgłowione?

- Jasny gwint, nie wiem. - Przesunął ręką po roz­czochranych, prawie czarnych włosach. Lucy poczuła, że chętnie pogłaskałaby go po głowie. Jego włosy wyglądały na delikatne. Dość długo nie widziały fryzjera, ale Stone'owi było dobrze w takiej fryzurze. Ze wszystkim było mu dobrze, nawet z tym świdrującym spojrzeniem.

- Wiesz, mogę się przebrać i rzucić na nie okiem - zaproponowała. - Jeżeli są odgłowione, ugotuję ci je i przyprawię. Potem wystarczy je tylko obrać i zjeść.

Krewetki były odgłowione. Skończyło się na tym, że zabrali się do nich oboje. Przygotowania zajęły prawie godzinę, a Lucy po pracowitym dniu na plaży była piekielnie głodna. Włożyła krewetki do osolonego wrząt­ku z octem winnym, dodała czarny pieprz, dwa goździki, plasterek cytryny i kilka listków mirtu, który rósł na skraju podwórka. Gotowała je na małym ogniu, tak jak uczyła ją Lillian. W drugim garnku nastawiła ryż.

Stone własnoręcznie zrobił sałatkę. Były tam rzeczy, których kucharz będący przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się zmieszać ze sobą. Lucy na szczęście była zbyt głodna, żeby protestować przeciwko połączeniu kiszonej kapusty z fasolką szparagową z puszki.

Obierali krewetki, śmiejąc się, bo resztki wywaru ciekły im po rękach. Lucy zauważyła, że Stone patrzy na nią z mieszaniną sympatii i zdziwienia.

- O co chodzi? - spytała. - Czyżbym miała łuski na twarzy?

- Nie, dziwię się tylko... Czy te twoje włosy są prawdziwe?

- Skądże - odparła. - To wiórki drzewne; używano ich do pakowania różnych delikatnych rzeczy, ale odkąd wynaleźli takie plastikowe albo styropianowe kuleczki, nie ma co robić z wiórkami. Biznesmeni od wiórków wylansowali wiórkowe peruki. Ekstra, no nie?

- Prześliczne - powiedział Stone.

- Naprawdę myślałeś, że zgodziłabym się na takie włosy, gdybym miała na to jakiś wpływ? - Jej brązowe oczy błyszczały wesołą przekorą, pełne usta rozchyliły się, ukazując białe, niezupełnie równe zęby. Stone czuł, że niedługo może stracić głowę.

Uśmiech znikał powoli z jej twarzy. Westchnęła. Co się z tym człowiekiem dzieje, zastanawiała się. Najpierw żartuje razem z nią, a po chwili staje się pochmurny. Zebrała gazety, na które odrzucali krewetkowe resztki, i rozglądała się za kubłem na śmieci. Stone wyjął jej zawiniątko z ręki.

- Ja się tym zajmę. Tędy do łazienki, jeśli chcesz się umyć - powiedział, wskazując ruchem głowy właściwe drzwi.

- Wygląda na to, że najbliższe trzy dni powinnam spędzić w wannie - zauważyła Lucy, zdejmując z ramie­nia przyklejoną skorupkę.

- Serdecznie zapraszam.

Jego oczy jednak znów przypominały bryłki lodu. Lucy pokręciła przecząco głową.

- Tym razem dziękuję, ale będę o tym pamiętała.

Umyła ręce powyżej łokci. Na szczęście Stone nie używał perfumowanego mydła. Potem ochlapała twarz i przygładziła mokrymi dłońmi włosy. Tak, określenie: „wiórki do pakowania” pasowało do nich jak ulał. Jak tylko znajdzie się z powrotem w domu, obetnie włosy tuż przy skórze.

Wróciła do pokoju jeszcze trochę mokra. Bił od niej zapach świeżości i zdrowia; Stone wdychał go, dziwnie poruszony. Przed chwilą przyprawił sałatkę i właśnie nalewał wino. Zauważył, że policzki Lucy były mocno zarumienione.

- Chyba za długo byłaś na słońcu - zauważył.

- Przez całe życie byłam na słońcu. Jeśli skóra mi się zaczerwieni, to znaczy, że mam gorączkę.

- Czy powiedziałem coś takiego, bo...

- Może - odparła głębokim, wibrującym głosem, w którym drżała jeszcze nuta śmiechu.

Dodała do wywaru trochę masła i włożyła tam z powrotem obrane krewetki, żeby się odgrzały. Potem polała tym gęstym, różowym specjałem parujący na półmisku ryż. Na chwilę uniosła wzrok.

- Jeśli kogoś słońce za bardzo spiekło, to raczej ciebie. Nie powiesz chyba, że masz takie rumieńce, bo mieszałeś sałatkę?

Pewnie, że nie. Kiedy patrzył na cienką bawełnianą spódnicę opinającą ciasno jej kształtny tyłeczek, ręce same wyciągały się w tę stronę.

Posiłek był prosty, ale niezwykle smaczny. Zaspokaja­nie zwykłego głodu usunęło na dalszy plan napięcie, które pojawiło się między nimi, napięcie, które oznaczało inny, również bardzo silny głód.

Żartobliwie przekomarzali się nad ostatnią krewetką; w końcu podzielili ją na pół. Stone otworzył następną butelkę wina.

- Ja już dziękuję - protestowała Lucy. - Nigdy nie piję alkoholu. - Do tej pory wypiła już dwie lampki.

- Ale to jest specjalna okazja - powiedział Stone, napełniając kieliszki.

- Jaka okazja? - pytała czując, że kręci jej się w głowie. Pocieszała się, że do stanu określanego jako „podchmielenie” jest jeszcze wystarczająco daleko. Mó­wią, że ryż wchłania każdy nadmiar alkoholu...

- Pijemy za zawieszenie broni - odparł Stone ak­samitnym barytonem, który brzmiał bardzo podejrzanie.

- Czyje zawieszenie broni? - zapytała. Ta mgła w jej mózgu też była nieco podejrzana.

- Nasze. Trzy i pół godziny bez żadnej kłótni.

No cóż, nie mogła odmówić spełnienia takiego toastu. Trącając swym kieliszkiem o jego kieliszek, z wysiłkiem podtrzymywała opadające powieki. Od wina zawsze robiły się takie ciężkie.

W domku nie było zmywarki do naczyń. Stone zapewnił Lucy, że sam pozmywa. Nie sprzeciwiała się. Nie czuła się na siłach, żeby sprzeciwiać się temu mężczyźnie w jakiejkolwiek sprawie. Stone zaprowadził ją na swój taras; nagle zaczęli rozmawiać o alergiach. Lucy poskarży­ła się na swoje problemy z płynami do mycia naczyń i pochwaliła jego bezzapachowe mydło w łazience.

- Dlaczego poruszyliśmy ten temat? - zapytała, za­stanawiając się, czy jakakolwiek kobieta przy zdrowych zmysłach, znalazłszy się sam na sam z atrakcyjnym mężczyzną, omawia z nim problem swędzącej wysypki.

Stone obserwował ją uważnie; teraz pewnie rozpoczną się prawdziwe podchody. Ciotka Alicja twierdziła, że dla tej kobiety każdy obiekt w spodniach jest dobry.

- Może powinniśmy rozmawiać o srebrzystym świetle księżyca? Albo o tym, jak pierwszy raz... - zaproponował.

- Pierwszy raz? - Lucy z roztargnieniem drapała się w udo; te komary wszędzie włażą, myślała. Na dodatek przez materiał spódnicy to drapanie wcale nie pomaga. Uniosła ją nieco, żeby dostać się do coraz bardziej swędzącego miejsca.

- A pamiętasz, jak miałeś wietrzną ospę? - zapytała.

- Wietrzną ospę?

- Każdy chorował w dzieciństwie na wietrzną ospę. Te ślady ukąszeń komarów swędzą tak samo jak wysyp­ka, którą powoduje choroba.

Patrzcie państwo, dziwił się Stone. Albo ta kobieta zna tak wyrafinowane sposoby uwodzenia, albo kazali mi pilnować kogoś innego. Ale przecież nie może być drugiej Lucy Dooley, i to na Coronoke!

- A odra? - podjął.

Lucy potrząsnęła głową.

- Nie, odra jest całkiem inna. Jeśli ktoś w życiu miał odrę, to o tym wie. Wszystko cię albo swędzi, albo boli. Czujesz się naprawdę podle.

Stone miał odrę. Właśnie tamtego roku, kiedy poszedł do szkoły wojskowej. W Boże Narodzenie. Leżał w izo­latce sam jak palec, jeśli nie liczyć wizyt pielęgniarki o skwaszonej twarzy, która musiała się nim zajmować. Myślał wtedy, że nic gorszego nie może się człowiekowi przydarzyć. Mylił się.

- Miałem odrę - potwierdził. - A co powiesz o świn­ce? Miałaś kiedyś świnkę?

- Jak miałam cztery i pół roku. A ty?

- Ja miałem pięć lat. Na szczęście tylko pięć. A szkarla­tynę?

- Nie wydaje mi się. Poczekaj... Mieszkaliśmy z Lillian, kiedy miałam odrę. Świnkę miałam wtedy, gdy wynajmowaliśmy pokój w Pascaguola. Sąsiadka dogląda­ła mnie w ciągu dnia. Byliśmy z Ollie Mae w Galveston, kiedy wycinali mi migdałki. Nie przypominam sobie, żebym na coś chorowała, kiedy mieszkała z nami Geneva... Chyba jednak nie miałam szkarlatyny.

- Czy mogę spytać, kim były Lillian, Ollie Mae i Geneva? Wygląda na to, że często się przeprowadzaliście.

- To były niektóre z tatusia... przyjaciółek. Rzeczywi­ście, często się przeprowadzaliśmy.

Stone wypił wino i ostrożnie postawił kieliszek na poręczy tarasu. Na wieczornym niebie wschodził już księżyc, choć na zachodzie schowane pod horyzontem słońce rozsiewało jeszcze cynobrowy blask. W pobliskim zagajniku pogwizdywał nocny ptak, od strony morza dobiegł cichy plusk fal.

Czuł, jak jego ciało i umysł napełnia poczucie spokoju i zadowolenia. Westchnął i zamknął oczy. Jak to moż­liwe, że odczuwa to wszystko w towarzystwie kobiety, która była wrogiem jego rodziny? To nie jest w porządku. Nie powinien pozwalać jej tak się rozbroić.

- Pójdę włożyć naczynia do zlewu - powiedział. Mężczyzna, pożal się Boże, dokuczał sam sobie, wykręca się myciem naczyń, bo pokusa jest zbyt silna!

Gdyby tu jednak został, czułby się dalej tak dobrze, tak błogo... Zbyt błogo. Urok tej kobiety działał na niego jak magiczny czar. Za chwilę może być za późno.

W umyśle powracały słowa Alicji Hardisson: „Okro­pna kobieta... Bez żadnych zasad, jak bezdomny kot... Taka przybłęda, jak Lucy Dooley...”

To wszystko mieszało mu się z opowieściami o Lillian i Ollie Mae, o tatunciu i odrze, przypominało dziecinny śmiech na plaży.

Kim naprawdę była Lucy Dooley?

Co robiła na tej wyspie?

I co, do diabła, on powinien o niej myśleć?

ROZDZIAŁ PIĄTY

Mali Connerowie odwiedzili Lucy, zanim jeszcze zdążyła zjeść śniadanie. Włączyła gaz i odstawiła patel­nię, na której odgrzewała gulasz wołowy z puszki.

- Mama prosiła, żebyśmy pani nie przeszkadzali - zaczęła z wahaniem Becky - ale zjedliśmy śniadanie już dwie godziny temu. Co pani odgrzewała na te} patelni?

- Wcale mi nie przeszkadzacie - zapewniła Lucy. - Późno się obudziłam. Chciałam skończyć książkę i czytałam ją do późna. - Naprawdę czytała nie dłużej niż przez godzinę, ale potem śniło jej się... Te sny były bardziej żywe, bardziej wyraziste niż cokolwiek, o czym dotąd śniła. Leżała potem rozbudzona przez wiele godzin; sen przyszedł dopiero przed świtem. - A to coś na patelni to ulubione danie mojego tatusia. Jedliśmy je na śniada­nie, kiedy byłam małą dziewczynką.

Może nawet i dobrze, że te dzieci zajmą mi czas, myślała. To lepsze antidotum na te szalone sny niż wspominanie ich w samotności.

- Słyszałem dziś w nocy krzyk jakiegoś ptaka - opo­wiadał Steve, spoglądając z zaciekawieniem na stojącą w kącie gitarę. - Czy to mógł być drozd?

- Myślę, że nie - odparła Lucy. - Drozdy chyba w nocy śpią.

W tym momencie ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Potem zabrzmiał lekko schrypnięty głos, który tej nocy słyszała we śnie.

- Mogę ci pożyczyć książkę o ptakach, synku, jeśli cię to interesuje. Dzień dobry, pani Dooley.

- Ona nie nazywa się pani Dooley - wtrąciła cienkim głosikiem Sara. - To jest Lucy. Powiedziała, że możemy ją tak nazywać, prawda, Lucy?

Ton głosu Sary dawał do zrozumienia, że Lucy należy przede wszystkim do nich. Stone uniósł brwi rozbawiony, po czym pociągnął nosem.

- Coś tu ładnie pachnie - zauważył.

- To moje śniadanie - odparła gospodyni.

- Czyżby grzanka z cynamonem?

Cały dom przesiąknięty był zapachem cebuli; Lucy uznała, że nie warto podejmować dyskusji. Schowała przykrytą patelnię do lodówki, po czym włożyła baweł­nianą spódnicę. Pod nią miała tylko kostium kąpielowy, który wciągnęła na siebie od razu po wyjściu spod prysznica. Zgarnęła do torby ręcznik, przeciwsłoneczne okulary i jabłko. Potem nalała do kubka mocnej, ciemnej kawy. Wołowina może poczekać.

- No dobrze, kto się chce uczyć pływać?

Odpowiedział jej chór dziecięcych głosów. Skierowa­ła całą grupkę do drzwi. Stone ruszył za nimi, uśmiecha­jąc się coraz szerzej i coś tara mrucząc o piskołach pstrokatych.

Gdyby wiedział o tym, co robił w moich snach, myślała Lucy, byłby pewnie mniej sympatyczny, a może nawet płynąłby już do Hatteras. Jeśli choć trochę się na tym znała, Stone McCloud był typem, który jest bohate­rem romansów lub powieści przygodowych o twardych facetach - samotnikach.

A jeśli rzeczywiście tak jest, to lepiej, żeby więcej nie śniła o nim tak jak tej nocy, kiedy serce tłukło się w piersi jak szalone, całe ciało ogarniała jakaś słabość i bezwład, a ramiona otwierały się tęsknie, pragnąc objąć coś bardziej cielesnego i twardego niż puchowa poduszka.


Pływali aż do południa, kiedy Lucy wreszcie zaprotestowała, mówiąc, że musi posłać sobie łóżko i odgrzać gulasz na lunch. Stone był z nimi nie więcej niż godzinę, zatrzymując się jeszcze chwilę na plaży, żeby pogadać z Paulem Connerem. Dzieci zjadły swoje kana­pki w rekordowym tempie i znalazły się pod drzwiami domku Lucy, zanim skończyła jeść lunch. Przyjęła to ze stoickim spokojem. Zawsze lubiła takie towarzystwo; tylko ojcowie odwiedzających ją dzieci komplikowali czasami sytuację. Paul na razie zachowywał się zupełnie przyzwoicie, ale dotychczasowe doświadczenia sprawia­ły, że nie ufała żadnemu mężczyźnie.

Wracała do domu późnym popołudniem, zmęczona po całym dniu swawoli z małymi Connerami. Starszy pan Seymore pozdrowił ją ze swego tarasu. W jego głosie brzmiały jeszcze resztki nieufności; Lucy odpowiedziała mu szerokim, przyjaznym uśmiechem, informując go o możliwej zmianie pogody. Sąsiad burknął coś niewyra­źnie i zniknął w drzwiach swego domku. Wzruszyła ramionami; cóż, nie od razu Rzym zbudowano.

Stone'a prawie nie widywała. Minął jeden dzień, potem następny. Próbowała nie przyznawać się, przede wszystkim sama przed sobą, że jej go brakuje.

Zaprzeczanie rzeczom oczywistym jednak niczego nie załatwia. Tęskniła za nim. Stone McCloud był wspania­łym kompanem, jeśli tylko tego chciał. Od czasu do czasu zachowywał się, niestety, jak źle wytresowany buldog i trudno było przewidzieć, w jakim nastroju obecnie się znajduje. Jeśli miałabym choć trochę rozumu, perswado­wała sobie Lucy, powinnam zostawić go jego ukochanym ptakom.

Maudie wpadła na chwilę, żeby przekazać Lucy list od Franka. Jego obie córeczki również napisały do niej parę zdań. Frank pamiętał o jej fiołkach. Deszcz wreszcie przestał padać, więc wietrzyli jej mieszkanie już kilka razy, ale wypaczone szuflady w kuchni wciąż nie chciały się zamknąć. Amy będzie grała mazurki Szopena na klasowym recitalu, a Muffy wypadł ostami mleczny ząb.

Nawet nie zauważyła, kiedy listy zsunęły się na podłogę. Tak bardzo za nimi tęskniła...

Czy rzeczywiście?

Tak, na pewno lubiła Franka i jego dzieci. Byli jej przyjaciółmi, sąsiadami. Przez krótki czas myślała, że staną się kimś więcej, ale teraz wiedziała, że to nie będzie możliwe. Frank był cudownym człowiekiem, dziew­czynki urocze, ale nie mogła wiązać z nimi planów na przyszłość. Była już raz zamężna, kilka razy przymierzała się do innych związków z bardzo złym skutkiem. Następ­ne zaangażowanie uczuciowe mogło kosztować ją zbyt wiele.

Poza tym, dlaczego kobiety nie może uszczęśliwić ciekawa praca, wygodny dom i kilku naprawdę dobrych przyjaciół? Być może słowo „uszczęśliwić” należałoby w tym przypadku zastąpić słowem „zadowolić” i ten „wygodny dom” to też chyba za dużo powiedziane, niemniej jednak...

Łatwo zyskiwała nowych przyjaciół. Nauczyła się tego w wędrownym życiu swego dzieciństwa i wczesnej młodości. Niestety, do tych ważniejszych i poważniej­szych uczuć nie miała takiego szczęścia.

Pan Seymore i Connerowie mieli opuścić wyspę w niedzielę rano. Lucy postarała się, aby znaleźć się w tym czasie na przystani. Były serdeczne pożegnania, uściski i całusy od dzieci, gorące podziękowania od Paula i Edith za te wszystkie godziny, które poświęciła ich pociechom.

Pan Seymore przemknął obok i wsiadł do czerwonej motorówki Keeganów. W rękach ściskał kurczowo małą walizkę i teczkę. Lucy wciąż chciała zobaczyć jego prawdziwy uśmiech. Podeszła bliżej.

- Panie Seymore, jest mi pan coś winien za trzymanie z dala od pana domku tych okropnych chuliganów.

- Ja? Nic ci nie jestem winien, moja panno - fuknął starszy pan.

- Chuliganów? - dopytywał się Steve. - Nie widzia­łem żadnych chuliganów na Coronoke. Dlaczego nigdy mi o niczym nie mówicie!

- Lucy mówiła o cheliganach... To takie duże ptaki, które mogą schować rybę w dziobie - oznajmiła Mary, bardzo z siebie zadowolona.

W zbiegowisku na przystani brakowało tylko Stone'a. Kiedy pojawił się wreszcie, żeby zobaczyć, dlaczego panuje tu taki harmider, na kei nie zmieściłby się nawet kot.

- To pelikan, głupia - sprostowała pogardliwie Becky. - On jest w atłasie ornitologicznym, prawda, panie McCloud? I nie ma w ogóle takiego ptaka, który nazywa się cheligan, prawda?

Wtedy spełniło się życzenie Lucy. Pan Seymore wreszcie się uśmiechnął. Trochę nieśmiało, ale to był prawdziwy uśmiech.

- Chuligan - mruknął. - Nie ma takiego ptaka.

Potem była kolejna runda uścisków. Lucy uklękła na skraju pomostu i zwróciła się do siwobrodego samotnika:

- Panie Seymore, pan o czymś zapomniał.

Starszy pan popatrzył na nią nieufnie, ale wstał i pochylił się w jej stronę. Lucy szybko zarzuciła mu ramiona na szyję.

- Zapomniał pan uściskać mnie na pożegnanie ~ wy­szeptała.

Mogłaby przysiąc, że się zaczerwienił. Maudie uśmie­chnęła się wesoło. Inni nie zwrócili na to uwagi. Stone widział i teraz mierzył ją swoim typowym spojrzeniem, pełnym chłodnej dezaprobaty. No i co z tego, pomyślała, niech się gapi. Najważniejsze, że starszy pan jednak się uśmiechnął.

Rich puścił ster i ujął żonę za ramiona. Nawet w starych, poplamionych farbą szortach i wypłowiałej koszulce wyglądał jak oficer marynarki.

- Pójdziesz teraz do domu i zdrzemniesz się trochę, słyszysz? Postaw choć jedną nogę na drabinie, a złapię cię za skórę na grzbiecie i przybiję do drzwi hangaru.

- Cóż za zachęcająca perspektywa, kochany. Spać nie pójdę, ale za to przyrzekam ci, nie wejdę drabinę.

Rich mruknął coś na temat niesubordynacji.

- No, dobrze, to połóż się chociaż i poczytaj książkę. Albo nawet dwie książki. Albo, na miłość boską, popatrz sobie na wodę i skaczące ryby. Masz tylko nie robić tego, czego nie powinnaś, kiedy mnie tu nie będzie, rozumiesz?

Lucy miała ochotę rozpłakać się, widząc tę nie­świadomą demonstrację nieco despotycznej czułości. Dlaczego ten świat jest tak głupio urządzony, myślała. Każda kobieta powinna być szczęśliwa z takim mężczyz­ną!

Spojrzała na Stone'a, opartego o burtę łodzi. Myślała o tym, jak by się czuła jako żona mężczyzny, który z krótkiego rozstania robi życiowy problem.

Tej nocy Rich Keegan przyszedł do domku Lucy, kiedy leżała już w łóżku. Czytała przy nocnej lampce. Pomyślała najpierw, że to może być Stone. Czekała na jego wizytę w ciągu dnia. Widocznie jednak miał coś ciekawszego do roboty.

- Lucy - zaczął pośpiesznie Rich - przepraszam, że cię niepokoję, ale Maudie ma jakieś skurcze. Rozmawia­łem już z lekarzem; zabiorę go z przystani za pół godziny. Nie chcę zostawiać Maudie samej. Czy mogłabyś do nas przyjść?

Lucy szybko włożyła spódnicę. W bawełnianej koszu­lce położyła się do łóżka. Och, Boże, niech to wszystko dobrze się skończy, myślała. Boże, nie pozwól, żeby Maudie również straciła swoje dziecko!

- Czy ona już wcześniej miała jakieś kłopoty? - zapy­tała.

Rich mówił wprawdzie, że nie, ale widać było, że się naprawdę boi. Trudno mu się dziwić. Lucy też się martwiła. Niepokoiłaby się o każdą kobietę w tej sytuacji, a Maudie zdążyła polubić bardziej, niż mogłaby się spodziewać.

- Oczywiście, chętnie z nią zostanę, ale co zrobię, jeśli...

Niebieskie oczy Richa pociemniały z lęku. Lucy zdała sobie sprawę, że ktoś tu musi zachować spokój.

- Bóle mogą mieć całkiem niewinną przyczynę... - mówiła. - Może to być niestrawność. Co Maudie jadła na kolację?

Rich schwycił ją mocno za rękę.

- Na kolację? Och... no... pieczoną flądrę, jakąś zieleninę, kukurydziany chleb i sporo figowej konfitury. Ona bardzo lubi figi.

- To mogą być gazy - pocieszała go Lucy, modląc się w duchu, żeby tak. było naprawdę. Tych dwoje nie zasłużyło na takie nieszczęście. Nikt na świecie nie zasługuje na utratę dziecka. - Wasz pan doktor udaje się na „wyspowe wizyty” zamiast „domowych” - dodała, pragnąc, aby Rich choć trochę się rozluźnił. On jednak ściskał jej palce aż do bólu, prowadząc przez leśną gęstwinę. Żadne z nich nie zauważyło człowieka stojące­go w milczeniu w drzwiach mijanego domku. Stone patrzył na dwie postacie, które trzymając się za ręce, zniknęły w otaczającym mroku. Zaklął cicho, zaciskając mocno pięści.


Maudie była bledsza niż zwykle, a wesoły ton jej głosu był tym razem wymuszony.

- Mówiłam mu, że nie potrzebuję niańki - powiedzia­ła na powitanie.

- Ale ja potrzebuję jakiegoś zajęcia. Stado małych Connerów się wyniosło... - odparła w podobnym tonie Lucy.

Rich przerwał tę pogawędkę.

- Siedź i nie wstawaj, chyba że nastąpi trzęsienie ziemi - zakomenderował. - A Lucy ma rozkaz cię pilnować.

- Rozkaz? - mruknęła cicho Lucy.

- Tak jest, to rozkaz - odpowiedział ostrym tonem pułkownik lotnictwa w stanie spoczynku.

Kiedy wyszedł, Lucy zaparzyła mocną herbatę i zaczęły rozmawiać. O mężczyznach, o mężach, o swoim dziecińst­wie. Obie, choć z różnych przyczyn, omijały temat ciąży.


Stone usłyszał odpływającą z przystani motorówkę. Jego nastrój stał się bardziej ponury niż myśli. Dlaczego musiała wybrać akurat Keegana? Zadaje się z żonatym, choć mogłaby zdecydować się na kogoś wolnego! Miał dotąd lepsze zdanie o samym Keeganie.

Za jakieś trzy kwadranse motorówka wróciła. Widać nie odpływali daleko. W końcu tu nie trzeba się aż tak bardzo oddalać, żeby urządzić sobie miłe sam na sam, myślał z narastającą wściekłością.

Otworzył puszkę piwa, po czym zostawił ją nietkniętą na poręczy tarasu. Wcześniej nalał sobie lampkę wina, która też gdzieś tam jeszcze stoi. Tak naprawdę po­trzebowałby teraz whisky; im mocniejsza, tym lepsza.

Lucy wróciła do domu sama. Ten łobuz nie miał dość klasy, żeby ją odprowadzić, myślał Stone. Widać jedno jest warte drugiego. Czekał na tarasie jej domku. Wolałby mieć przed sobą ich oboje i powiedzieć Keeganowi parę słów o facetach, którzy chcą mieć więcej, niż im się należy.

- Dobrze było? - zapytał jedwabistym głosem; furia odbierała mu wszelki rozsądek.

Lucy zaskoczona wypuściła z rąk buty, z których właśnie chciała wysypać piasek i igliwie.

- Stone? A cóż ty tu robisz? Naprawdę mnie prze­straszyłeś!

- A czemuż to jesteś taka lękliwa? Pewnie sumienie daje ci się we znaki.

- Sumienie? Nie rozumiem.

- Pewnie, że nie rozumiesz. Takie kobiety jak ty nawet nie wiedzą, co to słowo znaczy. I lepiej nie wiedzieć, jak się prowadzi takie życie...

- Ty chyba piłeś, prawda? - Lucy wiedziała co nieco o alkoholu i zachowaniu pijanych mężczyzn. Jej tatko upijał się na wesoło. Stawiał wtedy drinki każdemu, kto chciał się z nim napić, i kupował prezenty swoim kochankom, nawet kiedy nie mieli już grosza. Rzadko wdawał się w bójki, i dobrze, bo zawsze nieźle obrywał.

Billy robił się podły jak wąż; kiedy wypił za dużo, nie dało się przewidzieć, co zrobi. Lubił zaczepki, ale tylko wtedy, kiedy był pewny, że przeciwnik jest od niego słabszy.

Wyglądało na to, że Stone należał do mężczyzn, którzy upijają się „na podejrzliwie”.

- Wyobraź sobie, że jestem trzeźwy. Jestem trzeźwy jak świnia, choć może to nie ma żadnego znaczenia - powiedział.

Lucy kierowała się chyłkiem do drzwi, mając irrac­jonalną nadzieję, że to kolejny szalony sen. Była już trzecia w nocy. Lekarz orzekł, że skurcze Maudie nie są niebezpieczne; Lucy zaproponowała, że zostanie przy pacjentce w czasie, kiedy Rich będzie odwoził pana doktora do Hatteras. Okazało się, że zanim skończyli nad tym dyskutować, Maudie zasnęła w swoim łóżku. Poszli więc we trójkę w kierunku przystani, po czym Lucy pożegnała się na rozwidleniu ścieżek i przeszła sama ten niewielki dystans do swego domku. Oczywiście, nie spodziewała się, że u drzwi będzie na nią czekał ten dziwak bez piątej klepki.

- Chyba będzie lepiej, jeśli sobie pójdziesz - powie­działa, usiłując zachować resztki spokoju.

- O, czyżbyś była już zbyt zmęczona, żeby umilić życie jeszcze jednemu mężczyźnie tej nocy?

Nie rozumiała, o czym ten facet mówi, ale rozpoznała wystarczająco dobrze jego obraźliwy ton.

- Posłuchaj, Stone, nie wiem, co masz na myśli, ale lepiej będzie, jeśli odłożymy tę dyskusję do rana. Jestem zmęczona, a i ty nie jesteś chyba w najlepszej formie.

- Zmęczona? Taka rozrywkowa dziewczyna jak ty? Miałem nadzieję, że właśnie łapiesz drugi oddech.

W tej chwili dał się słyszeć stłumiony dźwięk motorówki Keegana. Stone obrócił głowę w tamtą stronę. Lucy prawie prześliznęła się do drzwi, ale w ostatnim momen­cie Stone złapał ją mocno za ramię.

- Co tu się dzieje, do cholery! - krzyknął głosem ochrypłym ze złości.

- Proszę cię, puść mnie - odpowiedziała bardzo spokojnie Lucy.

- Pytałem cię...

- A ja cię o coś prosiłam!

- Do diabła, kobieto, uważaj! - Sapał ją za nadgars­tki. Zanim mogła się cofnąć, objął ją ramionami, przycis­kając do siebie z brutalną siłą. Mężczyzna, który wsunął jej palce we włosy, odchylając przemocą głowę do tyłu, nie przypominał ani trochę tego chłodnego Stone'a McClouda, który interesował się tylko ptakami.

Jego usta były aż nadto gorące, kiedy zgniatały jej wargi namiętnym pocałunkiem. Był zadziwiająco silny. Lucy nie można było nazwać „słabą kobietą”, lata pływania zrobiły swoje, ale mężczyźnie, który trzymał ją w swych ramionach jak w żelaznej obręczy, na pewno nie dałaby rady.

Po pierwszym szoku, który ją obezwładnił, próbowała jednak wyrwać się, i wtedy jego uścisk zelżał. Ręka Stone'a objęła jej głowę delikatniejszym ruchem.

- Lucy - wyszeptał z wargami na jej wargach. - Lucy... - Teraz mogłaby już wysunąć się z jego ramion, ale nie zrobiła tego. Stała sztywno w tym objęciu, czując, jakby jej serce rozpadało się na tysiąc kawałków.

Puścił ją wreszcie. Jedną dłonią przesuwał powoli wzdłuż jej ciała. Palcem drugiej ręki dotknął pieszczot­liwie policzka. Blask księżyca oświetlał z boku jego twarz, podkreślając nieregularność rysów. Jej wyrazu nie mogła jednak zobaczyć.

- Czy tylko o to ci chodziło? - zapytała drżącym głosem, unosząc głowę. - Czy teraz mogę już iść do siebie?

Ramiona Stone'a opadły bezwładnie wzdłuż boków. Cofnął się, burknął coś pod nosem i ruszył w kierunku swego domu. Lucy stała bezradnie, nie wiedząc, czy powinna płakać, czy rzucić za nim butem.

Nie miała już na nic sił. Weszła do domu i upadła na łóżko. Płakać może do woli jutro, a jeśli to nie pomoże, może zdemolować werandę.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Mimo tego, co się zdarzyło, Lucy spała zadziwiająco dobrze. Obudziło ją słońce świecące prosto w oczy. Jęknęła i naciągnęła sobie poduszkę na głowę. W sypialni było okropnie gorąco; na Coronoke nie instalowano takich wynalazków, jak klimatyzacja. Nie miała jednak o to do nikogo pretensji. W dzieciństwie i później spędziła wiele upalnych, miłych dni bez klimatyzacji.

Jęknęła po raz drugi i usiadła na łóżku. Najpierw prysznic, postanowiła, potem trzeba jakoś się uczesać i zrobić sobie coś na śniadanie. Jeszcze potem musi znaleźć jakieś zajęcie aż do wieczora, by nie zastanawiać się nad tym, co zdarzyło się ubiegłego wieczoru. Albo dlaczego się zdarzyło.

Wiedziała wystarczająco dużo o feromonach; kiedyś studiowała również biologię. Poza tym była zamężna, na swoje nieszczęście, a jeszcze wcześniej widziała, jak tata Dooley działał na kobiety - i jak kobiety działały na niego.

Jej dawny nauczyciel antropologii ujął to w skrócie następująco: od niepamiętnych czasów pewne kobiety mniej lub bardziej świadomie roztaczały zmysłową aurę, nazywaną czasami zewem płci. Pewni mężczyźni reago­wali na to jak kot na spyrkę. Hormony robiły swoje i działo się to, co sobie przyroda zaprogramowała. Testosteron działał i mężczyzna stawał się natrętny. Kobieta ulegała. Potem mężczyzna z powrotem opasywał swe lędźwie i odchodził. Kobiecie pozostawało ponieść konsekwencje tamtych upojnych chwil.

Tysiące lat później wszystko wygląda mniej więcej tak samo, tylko kobiety zrobiły się sprytniejsze.

Chwileczkę, poprawka: niektóre kobiety zrobiły się sprytniejsze. Jeżeli więc wysyłam nieświadomie jakieś wabiące sygnały w stronę Stone'a, myślała Lucy - czemu na sto procent zaprzeczyć nie mogę - to przynajmniej powinnam pamiętać o wspomnianych konsekwencjach.

Czy Stone jest tego wart?

Jak zwykle w takich przypadkach, zdrowy rozsądek mówił jedno, a instynkt drugie. W roztargnieniu gryzła złamany niedawno paznokieć. W skórzanym etui, zawie­rającym komplet do manicure, mieściły się przeróżne narzędzia, których przeznaczenia do dziś nie miała okazji poznać. Dostała je od mamy Hardisson na gwiazdkę. Były tam na przykład: nożyczki z zakrzywionymi ostrzami, proste z tępymi końcami i proste z ostrzami na co najmniej pięć centymetrów.

Dwadzieścia minut później Lucy stała przed lustrem w łazience, podziwiając dzieło własnych rąk. Zasad­niczą korzyścią z posiadania naturalnie kręconych wło­sów jest to, że są dość tolerancyjne na zabiegi fryzjera - amatora. Z prostymi sprawa wyglądałaby dużo go­rzej. Na razie zaoszczędziła jakieś dwadzieścia dola­rów, a skutek był imponujący! Poza tym wreszcie widać było trochę twarzy, chociaż nie była pewna, czy nie powinna jej zakryć.

Jakiś czas potem siedziała na werandzie, próbując gitarowych chwytów do starej melodii Kahunów, gdy od strony plaży nadszedł Stone. Jej palce ześliznęły się po strunach i rozległ się jakiś dysonansowy dźwięk.

- Czego chcesz? - zapytała z wyzwaniem w głosie przez siatkowe drzwi.

Ubrany był w dżinsy spłowiałe aż do białości. Stara koszula w kolorze khaki, rozpięta z przodu, ukazywała pas zaróżowionej skóry pod gęstwą ciemnych, kręconych włosów.

- Czy mogę wejść? - zapytał.

- Myślę, że raczej nie. Jestem zajęta.

Spojrzał na obdrapaną gitarę.

- Widzę. Słyszałem, jak grasz.

- I co z tego? Nie biorę forsy za wstęp.

- To dobrze. Nie wyżyłabyś z tego.

- O, czyżbyś był krytykiem muzycznym? Wyglądałeś od początku na znawcę, ale nie byłam pewna, w jakiej specjalności - powiedziała z przesadną słodyczą.

- Nie jestem krytykiem muzycznym, ale mam jakieś resztki słuchu.

- No dobrze, punkt dla ciebie - ucięła, marząc Q wymyśleniu naprawdę ciętej odpowiedzi. Albo choć trochę bardziej inteligentnej. Niestety, jej mózg przeważ­nie nie nadążał za językiem.

- Słuchaj, nie przyszedłem rozmawiać o muzyce. Chciałem...

- To dobrze. Nie zamierzam cię zatrzymywać.

- Przyszedłem cię przeprosić.

Lucy wyprostowała się i uniosła podbródek.

- Za co? Nie przypominam sobie, żebyś zrobił mi jakąś krzywdę.

Stone otworzył siatkowe drzwi jednym szarpnięciem i wszedł do środka. Był wściekły, sfrustrowany i pełen jakiejś wewnętrznej energii, która sprawiała, że Lucy bała się odetchnąć.

- Lepiej nie zadzieraj tak nosa, moja droga. Dobrze wiesz, o co... Co się stało z twoją głową? - wysunął oskarżycielsko palec w jej kierunku.

- Z głową czy z włosami? Nie jestem pewna, czy cię to w ogóle powinno obchodzić, ale skoro pytasz, to ci odpowiadam: ostrzygłam się. Wydawało mi się, że to można zauważyć. Tobie też by się przydała wizyta u fryzjera. Niedługo będziesz mógł pleść sobie warkocze.

- Do diabła, nie mówimy teraz o mnie, tylko o tobie! Co cię napadło?

Stał tak blisko, że miękki materiał dżinsów dotykał jej kolana. Czuła się zagrożona, nie mogąc sobie uświado­mić, dlaczego. Nie po raz pierwszy mężczyzna naruszał jej prywatność w sensie fizycznym, choć tym razem nie czuła, aby ten mężczyzna mógł zrobić jej krzywdę. Na pewno nie był taki jak Billy, który pod zewnętrzną fasadą nienagannych manier ukrywał bezmiar perwersyjnej zło­śliwości... Po pierwsze, daleko mu było do nienagannych manier.

Za każdym razem, kiedy Stone był blisko, kiedy jej dotykał, czuła, jakby jej nerwy pozbawione były wszel­kiej osłony, bezbronne i aż nadto wrażliwe.

Wstała gwałtownie i wsunęła się za stoi, trzymając przed sobą gitarę.

- Posłuchaj - mówiła niskim, nieco schrypniętym głosem - nie wiem, dlaczego chcesz się usprawiedliwiać, nie wiem, co cię wczoraj napadło, ale ja nie mam zwyczaju robić problemów z byle głupstwa. Jeśli tylko o tym chciałeś rozmawiać, to uznajmy tę sprawę za zamkniętą.

Była od niego tylko o kilka centymetrów niższa, więc patrzyła mu prosto w oczy, zastanawiając się, dlaczego uważała kiedyś, że szare oczy są zimne. Przełknęła ślinę.

- A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, mam parę naczyń do pozmywania.

Stone patrzył w bezradnym gniewie, jak odwróciła się i zniknęła we wnętrzu domku. Nie zamknęła drzwi. Mógłby pójść za nią, ale to może pogorszyłoby sprawę. Dalej nie był pewien, co zdarzyło się między nią a Keeganem ubiegłej nocy. Wiedział tylko, że budząc się dziś rano po ciężkim i krótkim śnie, czuł się co najmniej nieswojo.

Już dawno temu życie nauczyło go, że mało co na tym świecie jest czarne albo białe. Prawie wszystko ma taki czy inny odcień szarości i niełatwo jest ferować wyroki. Na razie uznał, że powinien był ją przeprosić, i nie będzie jej pochopnie oceniał, zanim jego osąd zostanie potwier­dzony lub zmieniony.


Przez kilka następnych dni Stone wyszukiwał kolejne preteksty, żeby być bliska Lucy. Siedział w cieniu drzew, kiedy odbywała swój trening pływacki, i mógł jej towarzyszyć, kiedy wracała do domu. Szła obok niego powolnym krokiem, wyglądając jak dziewczyna z re­klamy letnich wakacji, wysoka, dobrze zbudowana. Jej ciało było złote i gładkie jak jedwab, a głowa otoczona złotymi i jedwabistymi lokami.

Nie zaprosiła go do siebie, za to on zaprosił ją na kolejną wycieczkę do Hatteras. Odmówiła z chłodnym półuśmiechem, który wyprowadził go z równowagi.

Niech to szlag trafi. Gdzie się podział jego profesjonal­ny obiektywizm?! De razy sądził, że już ma o Lucy jakieś zdanie, ona zmieniała front i Stone znajdował się w punkcie wyjścia. Czy była tą chciwą wiedźmą, o której opowiada­ła mu Alicja Hardisson? Czy umiała aż tak dobrze grać?

Stone nie znał dotąd takich kobiet jak Lucy Dooley. Zaczynał mieć wrażenie, że z tym wszystkim, czym jest i nie jest, jest jedyna na świecie.

Zdrowy rozsądek Lucy i jej osobiste doświadczenia z mężczyznami jakby przestały się ostatnio liczyć. Była zbyt zaintrygowana swym dziwnie zachowującym się sąsiadem, który podobno miał być obserwatorem ptaków. Coś jej tu nie pasowało, choć, prawdę mówiąc, niewiele wiedziała o obserwatorach ptaków. Dotychczasowych przyjaciół Lucy nie było stać na takie fanaberie.

Po pierwsze, jego wiedza o ptakach była raczej niepełna. Nawet Lucy od dawna wiedziała, że siewki nie wiją gniazd na drzewach. Podejrzewała, że Stone coś ukrywa. Może ma kłopoty z urzędem podatkowym? Albo ściga go ziejąca furią żona?

Nie, nie żona. Była prawie pewna, że Stone McCloud nie jest żonaty. Przypominał jej pewnego bezpańskiego psa, którego widziała na postoju dla ciężarówek, gdzieś między Galveston i Mobile. Wygłodniałe, na pół dzikie stworzenie rozpaczliwie pragnęło zbliżyć się do niej, ale strach był silniejszy. Z daleka obwąchiwał jej wyciągniętą z wozu rękę, aż tata kazał jej zamknąć okno. Do dziś pamięta to niepewne spojrzenie, jednocześnie pełne obawy i nadziei.

Uśmiechnęła się na to wspomnienie, ale po chwili uśmiech zniknął z jej twarzy. Tamten pies mógł ją polubić. Stone jej nie lubił. Pociągała go fizycznie, owszem, znała dobrze ten sposób patrzenia. Spo­glądało tak na nią wielu mężczyzn. Gorsze było to, że Stone również ją pociągał. Napięcie, które zawsze towa­rzyszyło ich bliskości, mogłoby pewnie zastąpić wszyst­kie generatory na wyspie. Lucy jednak odczuwała coś więcej niż tylko fizyczne pożądanie.

To było najbardziej niebezpieczne.


Nad wyspą zapadał zmierzch, kiedy Stone pojawił się przed jej domkiem z zapakowaną w piknikowe pojemniczki kolacją z delikatesów w Hatteras. Czekał za drzwia­mi; widziała jego sylwetkę na tle wieczornej zorzy - szczupłą, o szerokich ramionach. Rozczochrane włosy były chyba jeszcze mokre po prysznicu. Próbowała oprzeć się temu obezwładniającemu pragnieniu, które owładnęło jej ciałem. Szaleństwo! Czyżby niczego nie nauczyła się od czasu, kiedy jako bujająca w obłokach nastolatka straciła głowę, serce i prawie swoje dziewict­wo dla chłopaka z twarzą Elvisa Presleya, z dużą, wspaniałą rodziną, ale głupiego jak kapuściany głąb.

- Miałem nadzieję, że nie zabrałaś się jeszcze do kolacji - powiedział przez siatkowe drzwi. - Zamówi­łem małą porcję na wynos, a oni napakowali do tych pudeł tyle jedzenia, że można by nakarmić pluton wojska. Mam tu bułki z masłem chrzanowym, wędliny i jakieś mięso na zimno, trzy rodzaje sałatki, jajka faszerowane na ostro. Trzeba to zjeść, bo w lodówce szybko się zepsuje.

Lucy wolałaby spędzić ten wieczór samotnie, ale zwykła przyzwoitość kazała jej zaprosić Stone'a do środka. Miała jeszcze zrobiony dziś własnoręcznie deser: nic nadzwyczajnego, piernik z torebki z lukrem cyt­rynowym, ale lukier był wyłącznie jej dziełem. Prosząc Stone'a do stołu, zaproponowała, żeby zaczęli posiłek właśnie od deseru.

- Wiesz, nie jadłem piernika chyba od dzieciństwa - zwierzył się Stone.

- Ja też nie - odparła Lucy - przeważnie jadałam na deser lody.

Nakryli do kolacji na tarasie. Nastrój letniego wieczo­ru idealnie pasował do cichego brzęku sztućców, delikatnego stukania szkła o szkło i cichej, spokojnej rozmowy. Słychać było kumkanie drzewnych żab, płaczliwy krzyk siewki i od czasu do czasu chrapliwe krakanie nocnej czapli, brodzącej po pobliskich rozlewiskach.

Lucy próbowała utrzymać dystans, ale to od początku było niemożliwe.

- Nie powinnam była pić tej ostatniej lampki wina - usprawiedliwiała się. - Ale smakowało tak wspaniale z tymi... Jak je nazywałeś?... Eskalopkami seviche. Niebo w ustach. Ciekawe, czy anioły też coś jedzą i kto im gotuje; miałam taki problem jako dziecko.

Stone roześmiał się cicho i ponownie napełnił kieli­szki. Lucy znów wypiła łyk wina i westchnęła. Lawen­dowy poblask przygasał powoli, ale ciemność rozjaśniało już tysiące gwiazd. Dla Stone'a taka noc, bez blasku miejskich świateł, była przypomnieniem innej nocy, na drugim końcu świata. Tam zamiast kumkania żab i kląs­kania nocnych ptaków słychać było świst snajperskich kul i ostrzał artyleryjski. Dzisiejsza noc też nie była bezpieczna, ale w inny sposób niż tamta.

- Pływasz jak ryba - powiedział po paru minutach fiszy. - Czy wychowywałaś się nad wodą?

Lucy opowiedziała mu o wesołym włóczędze, który nazywał się Clarence Dooley, o domu na kółkach, o tym, jak stary Dooley Trolley odwiedzał miasteczka, gdzie Wszyscy zajmowali się wydobywaniem ropy, i o tym, że wygodniejsze życie wiedli tylko wtedy, gdy gościli u którejś z licznych kochanek jej ojca.

- Tata nie lubił przebywać zbyt długo w jednym miejscu. Mówił, że jeśli żyłby w dawnych czasach, byłby podróżnikiem - odkrywcą.

Stone dowiedział się jeszcze o tym, jak to nieraz Dooleyowie próbowali dotrzeć do innego miasta na paru litrach benzyny i kompletnie łysych oponach i jak Lucy modliła się, żeby jeszcze ten raz się to udało. Dowiedział się też o strasznej awanturze, z wrzaskami i wyrywaniem włosów, kiedy jedna z tatusiowych przyjaciółek po­stanowiła ich odwiedzić, ale znalazła pana Dooleya z inną kobietą.

- Myślę, że kobiety lubiły twego ojca - powiedział Stone.

- Wszyscy go lubili - odrzekła Lucy. - Mój tata miał serce jak wrota do nieba; potrafił oddać komuś wszystkie pieniądze, nawet jeśli sam je pożyczył. Miał wiele wad, ale był bardzo kochany.

Niezły gagatek, myślał sobie Stone. Pijak, włóczęga i kobieciarz. Jego córka patrzy na to po swojemu, ale widać, że nie miała łatwego życia. W porównaniu z tym jego dzieciństwo było usłane różami.

Nie umiał jednak wybaczyć jej tego, co zrobiła rodzinie . Haidissonów, ani tego, co zamierzała zrobić.

Nazajutrz odwiedził domostwo Keeganów, chcąc za­pytać o wędkowanie. Maudie była w domu sama; malo­wała kolejną latarnię morską. Obok, oparte o ścianę, stały jeszcze cztery podobne obrazy, nieco inne w kolorycie i różnej wielkości.

- Maluję to dla turystów - objaśniła gospodyni. - Może kiedyś dostanę zaćmy i będę malować jak Picasso - śmiała się - i może stanę się sławna.

- Niech pani nie czeka na żadną zaćmę. Mnie się bardzo podobają te obrazy. A jeśli chce pani koniecznie niedowidzieć, to radziłbym raczej impresjonizm.

- Czyżby studiował pan historię sztuki?

- W szkole wojskowej? Kogoś się tu żarty trzymają!

Śmiejąc się, Maudie pokazała mu mały plik listów na stole koło drzwi.

- Rich odebrał je wczoraj, ale musiał zmienić łożyska w silniku motorówki i nie zdążył rozwieźć poczty. Przepraszamy. Jeśli zaś chciałby pan dostać sprzęt do wędkowania, proszę poszukać męża na przystani.

Stone zerknął na swoją korespondencję. Był tam krótki list z biura i kartka od Reece'a z zawiadomieniem, że niedługo przyjedzie na wyspę.

Schodził w kierunku przystani, kiedy Maudie zawołała jeszcze:

- Mam nadzieję, że nasze nocne marsze nie zakłóciły pana spokoju. Rich uparł się, że nie może zostawić mnie samej nawet na pięć minut. Przyprowadził Lucy i kazał jej zaopiekować się mną, bo musiał jechać po lekarza. - Kiedy Stone zmarszczył brwi, nie rozumiejąc jeszcze wszystkiego, dodała: - Miałam problemy z żołądkiem, bo Zjadłam za dużo figowej konfitury... ale teraz już wszyst­ko dobrze.

Stone patrzył na nią dalej z dziwnym wyrazem twarzy. Maudie machnęła niecierpliwie pędzlem, wyjaśniając:

- Jestem w ciąży. To jest tak zwany stan odmienny, ale przecież nie żadna poważna choroba. Ciekawe, co Rich będzie wyprawiał, kiedy to stanie się widoczne.

Stone wybąkał parę słów, które od biedy mogły służyć za odpowiedź. Miał nadzieję, że Maudie nigdy się nie dowie, jak wygłupił się z wczorajszymi pode­jrzeniami. Keegan był przejęty, czemu trudno się dziwić w podobnych okolicznościach. Ciągnął Lucy przez las, żeby została przy żonie, zanim sprowadzi doktora. Potem Lucy sama wróciła do domu, a Stone zrobił z siebie piramidalnego idiotę.

Powinien ją przeprosić co najmniej po raz drugi.


Szarpiąc się z myślami, postanowił w końcu popłynąć łódką na ryby. Musiał spędzić trochę czasu samotnie i uporządkować myśli.

Wędkowanie niewiele pomogło. Złapał wprawdzie sporo ryb, ale w panującym upale dorobił się bólu głowy i oparzeń słonecznych czwartego stopnia. Do rozwiązania zagadki Lucy Dooley nie zbliżył się ani na krok. Miał za to coraz większe wątpliwości co do opowieści swej ciotki.

Skoro bowiem Lucy naciągnęła Billy'ego na pół miliona dolarów, to co z nimi zrobiła? Nie sprawiała wrażenia osoby rozrzutnej. Jeśli zaś złożyła je w banku jako zabezpieczenie na cięższe czasy, to o co chodzi? Gdy ludzie się rozwodzą i jedna strona ma dużo pieniędzy, a druga nie, takie rekompensaty są na porządku dziennym. Czy Lucy byłaby zdolna do wylewania swoich żalów przed kamerami telewizji albo opowiadania pikantnych szcze­gólików o swoim mężu reporterowi jakiegoś brukowca?

Alicja mówiła, że tak. Jego instynkt i zdrowy rozsądek zaprzecza temu kategorycznie!

Dopłynął do przystani i poszedł do domu Keeganów, żeby zaoferować im ryby na obiad. Rich podziękował dość stanowczo.

- Proszę ich nawet nie pokazywać mojej żonie. Ostatnio nie jada ryb ani figowych konfitur. Robi sobie jakieś papki z bananów i czekoladowe koktajle. Ale może powinien pan zanieść te ryby Lucy. Opuściła plażę jakieś pół godziny temu. Człowieku, ale się pan spiekł!

- Rzeczywiście, chyba przesadziłem - potwierdził markotnie Stone. Wkładanie ubrania było prawdziwą torturą. Cała skóra piekła go żywym ogniem. Ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę, było pokazywanie się teraz Lucy. Niestety, miał ze sobą te przeklęte ryby i nie będzie ich przecież wpuszczał z powrotem do wody!

Kiedy parę minut później stukał do jej drzwi, czuł przyspieszone bicie serca. To nie jest normalna rzecz, prawda?

Lucy miała na sobie coś kolorowego i luźnego, co okrywało ją od stóp do głów. Wyglądała jak cherubin. Mimo doskwierającej poparzeniami skóry Stone poczuł, że poniżej pasa dzieje się z nim coś szczególnego.

- Może weźmiesz te ryby? - zapytał z nadzieją.

- No, no, jakie ładne. Gratulacje.

- Chcesz je?

- A ty ich nie chcesz?

- Lucy, ja chciałbym teraz położyć się w jakiejś przytulnej zaspie śnieżnej. Jeżeli ich nie weźmiesz, męczyć mnie będzie poczucie winy, że je w ogóle złapałem. Już i tak mam wiele na sumieniu.

Lucy przytrzymała uchylone drzwi, wpuszczając go do środka.

- Na Boga, Stone, czy ty nie słyszałeś o olejkach z filtrem?

- Nie znoszę mazać się więcej niż jednym smarowid­łem na raz. Wcześniej musiałem posmarować się środ­kiem przeciwko ukąszeniom komarów.

- No dobrze, ale mogłeś przecież przynajmniej zapiąć koszulę i wziąć jakiś kapelusz. Boże, jakie ty masz stopy! Człowieku, jesteś po prostu bezmyślny... W taką pogodę wybierając się na ryby, trzeba włożyć skarpetki! Chodź tutaj i daj mi te... - Krzątając się jak kura koło słabowitego kurczęcia wzięła od niego ryby, wrzuciła je do zlewu i zaczęła otwierać drzwiczki kuchennych szafek.

- Przecież gdzieś tu miałam herbatę w torebkach...

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, na herbatę wpadłbym raczej jutro - wtrącił zbolałym głosem Stone.

- Jutro będzie futro! Idź umyć ręce. Muszę zaparzyć herbatę... A, tu jest. Pełne pudełko; powinno wystarczyć. Zaraz się do tego zabiorę.

Głowa bolała go coraz bardziej.

- Naprawdę dziękuję, Lucy, ale lepiej pójdę do siebie.

W ogóle go nie słuchała. Zagotowała duży garnek wody i włożyła do wrzątku wszystkie torebki z herbatą.

- A teraz zdejmuj te ciuchy - zakomenderowała. - Jeśli reszta twojej skóry wygląda tak, jak to, co na razie widzę, sam nie dasz sobie rady.

Rzeczywiście Stone poczuł, że coś złego dzieje mu się również w żołądku. Był tak słaby, że przestał oponować, przestał myśleć o czymś takim jak zakłopotanie, czy wstyd.

Lucy przypomniała sobie chwile, kiedy sama była chora i potrzebowała pomocy. Jak dobrze jej było wtedy z poczuciem, że nic już nie musi robić, o niczym myśleć, bo ktoś się o nią troszczy.

To tylko to, upewniała się. Tylko dlatego to robię. Na pewno nie dlatego, że jestem w nim zakochana.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Siedział w letniej, jasnobrązowej wodzie zanurzony po pierś i wreszcie było mu dobrze. Na pewno lepiej niż w zaspie. Zaciekawiony rozejrzał się dookoła. Za drzwia­mi wisiał żółty bawełniany szlafrok. Pólka na przybory toaletowe była prawie pusta.

La Dooley różniła się zasadniczo od kobiet, które Stone poznał bliżej w ciągu wielu ubiegłych lat. Łazienka każdej z nich stanowiła wyrafinowaną pułapkę na przeby­wającego tam gościnnie osobnika płci męskiej. Osobnik taki, jeśli miał mniej więcej normalne rozmiary, nie miał prawa wykonać ruchu bez strącenia tuzina buteleczek i słoiczków albo zaplątania się w wiszące rajstopy.

No, może nie mógł powiedzieć jeszcze o Lucy, że zna ją bliżej. Na pewno nie tak blisko, jak chciałby ją znać.

Zanurzył się głębiej w herbacianej kąpieli i zamknął oczy. Przyszedł tutaj, spodziewając się czegoś zupełnie innego. Co tu kryć, Lucy zaskakiwała go coraz bardziej. Po pierwsze, dawała się lubić. Lubić - to nawet za mało powiedziane. Można się było do niej niebezpiecznie przyzwyczaić. Dzięki niej umilkło wreszcie to stado wściekłych dzięciołów, które jeszcze niedawno rozkuwa­ło od środka jego czaszkę. Aspiryna na pewno zrobiła swoje, ale ta nucona cicho melodia, którą słychać było zza drzwi, była też niezwykle kojąca. Uśmiechnął się, choć skóra napięła mu się boleśnie na twarzy. Tak, Lucy miała zupełnie miły głos. Raczej niski, z leciutką chrypką, naprawdę przyjemny dla ucha. Fałszowała co prawda, ale kobiety miewają większe wady. Zresztą, gdyby śpiewała jak Callas, to byłby doprawdy zbytek szczęścia.

- Jeszcze pięć minut - zawołała do niego przez drzwi. - I trzymaj tę ścierkę na twarzy.

Posłusznie zanurzył ścierkę w herbacianym roztworze i owinął ją wokół twarzy.

- Przygotowałam jeszcze rozpuszczoną sodę, żebyś obmył się nią po kąpieli - ciągnęła Lucy. - Teraz zamknij oczy, bo wchodzę.

To ja mam zamknąć oczy, zdziwił się Stone.

Lucy wsunęła ramię do środka i postawiła na brzegu sedesu miskę z roztworem sody. Zobaczył to ramię. Nigdy w życiu nie pomyślałby, że widok damskiego ramienia może wprawić mężczyznę w stan tak ogrom­nego podniecenia, gdyby nie to, że sam tego doświadczył. Przed kilkunastoma minutami ten mężczyzna ledwie zipał. A teraz... Spuszczając oczy w dół stwierdził, że bardziej przydałby mu się zimny prysznic niż ta letnia kąpiel.

- Musisz się tym posmarować i zostawić do wy­schnięcia - wyjaśniła jego niezwykła pielęgniarka. - Przyniosłam z twojego domku trochę rzeczy, choć myślę, że na razie wygodniej ci będzie w moim szlafroku. Zrób, jak uważasz.

Miała teraz przed oczami obraz ze swego dzieciństwa, słyszała łagodny i miękki głos, który mówił jej, żeby wysmarowała się sodą, zanim włoży nocną koszulę.

Lillian była przy niej, kiedy poparzyła się trującym bluszczem, pielęgnowała ją w czasie dziecinnych chorób i pocieszała jej złamane serce, gdy jako jedyna dziew­czynka w klasie nie była zaproszona na urodziny do Violet Marie Beauchamp. A tak długo oszczędzała, żeby kupić koleżance prezent.

Wróciła do kuchni. W piecyku piekły się ryby. Musi przestać myśleć o tym mężczyźnie w jej wannie, bo spali je na wiór!

Stone wyszedł z łazienki. Jego skóra miała kolor dobrze ugotowanego raka, może tylko odcień był nieco ciemniejszy. Do tego rumieńca dołożył się pewien prob­lem, który wprawiał go w zakłopotanie.

- Szanowna damo, czy znalazłaś dla mnie jakieś majtki?

- Owszem, ale nie wiem, czy powinieneś je wkładać. Może potem, jak skóra na nogach będzie cię mniej piekła.

- Mniejsza o moją skórę! Gdzie one są?

- Na oparciu krzesła - odparła, zajęta obieraniem kartofli. - Dzięki mnie.

Stone zamarł z jedną nogą w spodenkach.

- Co? Dzięki tobie, bo nie zrzuciłaś ich na podłogę?

- Nie. Dzięki mnie skóra będzie cię mniej piekła.

Wyjęła z szafki dwa talerze, po czym otwarła szufladę ze sztućcami. Każdy ruch powodował, że miękka tkanina luźnej sukni opływała jej ciało jak woda. Na pewno nie ma nic pod spodem, myślał. Byłoby widać!

- Czego się napijesz? Jest kawa, cola, woda i mleko. Herbatę zużyłam na przygotowanie kąpieli.

- A nie masz piwa?

- Nie mam, ale jeśli ty masz, mogę pobiec do twego domku i je przynieść.

- Nie ma sprawy, sam to zrobię. I tak powinienem już wracać. Dziękuję ci za wszystko... Za kąpiel i za tę sodę.

Zdał sobie sprawę, że od czasu kiedy wyszedł z ła­zienki, Lucy ani razu na niego nie spojrzała. Dotąd zawsze patrzyła mu prosto w oczy. Czyżby się wstydziła mężczyzny w bieliźnie? Bez przesady, to i owo przecież w życiu widziała.

- Wyścieliłam ci krzesło na tarasie. W tym stanie nie możesz siedzieć na czymś twardym. Czy wciąż jesteś obolały?

Mój Boże, po co mi taka czuła mamuśka? myślał Stone. Nie tego teraz chciałbym od Lucy Dooley!

- Dziękuję - odparł mrukliwie. - Chyba nie jest tak źle.

- Kiedyś w dzieciństwie wylałam na siebie garnek Wrzątku i pewna kobieta obłożyła mi rękę mokrymi torebkami herbaty, a potem roztworem sody. Nawet nie miałam bąbli. Kolacja będzie za dziesięć minut - zapo­wiedziała. Stone skapitulował. Ta kobieta była po części kucharką, pielęgniarką, kapralem, ale w pozostałych dziewięćdziesięciu siedmiu była zmysłową pokusą.

Co oznacza dziewięćdziesiąt siedem części kłopotu, dodał w myśli z ciężkim westchnieniem.

Jakieś trzy kwadranse później odsunął od siebie tacę z resztkami kolacji, sącząc drugie piwo, które mu jednak Przyniosła.

- Dlaczego udajesz taką samarytankę, Lucy? - zapy­tał, specjalnie nadając głosowi sceptyczny ton. Chciał wreszcie wyprowadzić ją z równowagi.

- Co to znaczy „udaję samarytankę”? - odparła zdziwiona; naprawdę zdziwiona. Stone poczuł się dość Podle, mając świadomość swoich myśli i zamiarów. Tak bardzo chciałby, żeby ciotka Alicja myliła się co do Lucy Dooley.

Pierwszy odwrócił wzrok, nawet nie z powodu po­czucia winy. W każdym razie nie wyłącznie z tego Powodu. Cóż było takiego w jej oczach, co kazało mu myśleć o przysłoniętych oknach sypialni, pomiętych prześcieradłach i ciężkim, słodkim zapachu seksu. Oczy Lucy były duże. Ciemne. Połowa ludzi na świecie ma duże, ciemne oczy. I co z tego?

Może to ten niezwykły zestaw, ciemne oczy i blond włosy. Wielkie, brązowe oczy o sennym wyrazie i wy­płowiałe włosy koloru słomy i miodu, obcięte krótko jak u ulicznego urwisa. Długonoga, opalona, poruszała się z leniwą gracją, kołysząc biodrami. Ten widok przy­prawiał go o zawrót głowy. I nie tylko...

Spokojnie, mój mały, prosił pewnego uparciucha, czując, że sytuacja robi się kłopotliwa. Nie powinien był odsuwać tacy; przynajmniej trochę go zasłaniała. Byle tylko nie wstawać!

- Może napijemy się kawy? - zasugerował z nadzieją.

Lucy też jakby z ulgą przyjęła okazję wyjścia na jakiś czas do kuchni. Słysząc w chwilę potem odgłos lejącej się wody i brzęk talerzy, Stone zastanawiał się, czy ona wie, jakie wrażenie robi na mężczyznach. A na nim w szcze­gólności.

Musiała wiedzieć. Nie była przecież niewiniątkiem. Była już zamężna i przedtem na pewno też miała już jakieś doświadczenia. Inaczej jak mogłaby tak szybko usidlić Billa? Jego kuzynek znał się na kobietach co najmniej tak samo jak na trunkach, i miał wysokie wymagania.


Lucy tymczasem powtarzała sobie nad zlewem od dawna wyuczoną lekcję - żadnego zaangażowania, żad­nych niemądrych uczuć, koniec z ryzykiem. To potem tylko boli. Teraz napiją się kawy, a później odeśle pana McClouda do jego domu. Musi przecież przeczytać książkę, którą dostała od Franka na gwiazdkę. Sześćset trzydzieści cztery strony plus przypisy; powinno wystar­czyć na jakiś czas.

- Mmmm, jaka dobra kawa - pochwalił Stone, obe­jmując dłońmi gorący kubek. Przez czas, kiedy Lucy nie było w pobliżu, zdołał przemyśleć to i owo i nabrać do sprawy niezbędnego dystansu. - Jest takie miejsce w At­lancie - dodał - gdzie można zamówić sobie mieszankę różnych gatunków kawy. - To miał być tak zwany atak z flanki.

- Możesz zrobić to samo w każdym większym supermarkecie - odparła Lucy.

- Zapewne. Czy byłaś tam kiedyś?

- W Atlancie? Nawet tam mieszkałam, ale sklepu, o którym mówisz, nie pamiętam.

Nie rozwijała tematu. Stone musiał użyć specjalnych metod podpytywania.

- Atlanta nie jest podobna do większości wielkich miast - mówiła Lucy, naprowadzona wreszcie na właś­ciwy tor. - Mieszkałam tam, kiedy byłam zamężna - wyjaśniła, spuszczając wzrok na swe bose stopy. Przesuwała nimi powoli po wypolerowanej podłodze werandy, jakby rozkoszując się dotykiem gładkiego drewna. Stone odczuwał to razem z nią, własnymi stopami. Wibrujące wrażenie przenosiło się dalej, w głąb ciała.

Ciepła, łagodna bryza przepływała podmuchami przez wyspę, przynosząc zapach morskich rozlewisk, nagrza­nych słońcem cedrów, żywiczne tchnienie sosen i coś jeszcze. Coś bardzo subtelnego, co było tylko i wyłącznie nią... Lucy. Próbował oprzeć się temu narkotycznemu działaniu. Ze zmarszczonymi brwiami patrzył na ciemną ścianę najbliższych drzew, na migotliwe światło gwiazd nad cieśniną Pamlico, która błyszczała pod nimi jak srebro.

Cienka warstwa potu na plecach sprawiła, że bawełniana koszulka przywarła do poparzonej skóry. Zaklął cicho.

Lucy mruknęła coś ze współczuciem. Stone rozzłościł się jeszcze bardziej, choć starał się tego nie okazywać. Na diabła mi jej współczucie, myślał. Najbardziej chciałbym, żeby naga leżała teraz pode mną. Albo żebym ją miał na sobie, jeśli to lubi. Pragnął jej w każdy sposób, w jaki mógłby posiąść jej cudowne ciało... Ale nie po to tu przecież przyjechał. Do rzeczy, człowieku, powtarzał sobie, do rzeczy.

- To ty byłaś żoną Billa Hardissona, prawda? Zdawa­ło mi się, że skądś cię znam. Chyba wasze zdjęcie zamieściła kronika towarzyska „Constitution” parę lat temu?

Lucy przymknęła oczy.

- Nie wiem, możliwe. - Starała się nie okazywać tego, co czuła. Przez tyle dni łudziła się, że tu, na Coronoke, będzie wreszcie bezpieczna, zapomni swojej przeszłości.

- No, patrzcie państwo - mówił Stone. - Spotkałem żonę Billa Hardissona. Jak myślisz, twój mąż ma jakieś szanse w listopadowych wyborach?

- Nie wiem - odparła zmęczonym głosem. - To mnie nie interesuje. Stone, powinieneś teraz dużo spać. Mam nadzieję, że kawa ci w tym nie przeszkodzi. Czy masz w domu aspirynę? Dam ci całe opakowanie, zabierzesz je ze sobą. Weź dwie tabletki przed snem.

Widać było, że nie chce rozmawiać o byłym mężu. Gdyby nie ciotka, Stone dałby jej spokój. Ale przecież obiecał...

- A jego matka, Alicja Hardisson - ciągnął - dała ci chyba w kość jako teściowa?

Lucy popatrzyła na niego, jakby powiedział coś niezwykłego. No cóż, to nie było łagodne stwierdzenie. Prowadził dochodzenie zbyt szybko i zapomniał o delika­tności.

- Pani Hardisson była dla mnie wspaniała. Myślę, że miała już upatrzoną inną kandydatkę na synową, ale... - wzruszyła ramionami.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Tak się złożyło, że pani Hardisson była za granicą, kiedy wyjechaliśmy po kryjomu i wzięliśmy ślub. Wi­działam, jaka była wstrząśnięta, kiedy się o tym dowie­działa.

- Była wściekła na ciebie, prawda?

Lucy bawiła się kubkiem, obracając go dookoła.

- Nie, nigdy nie zrobiła mi nic złego. Prawdę mówiąc, była dla mnie kimś w rodzaju matki. Bardzo się zaprzyja­źniłyśmy. Nawet teraz, kiedy nie ma już względem mnie żadnych zobowiązań, jest dla mnie bardzo dobra. Zawsze będę wdzięczna losowi, że ją spotkałam na swojej drodze.

O, Boże, myślał Stone, nie mogę tego słuchać. Gdyby Lucy zmieszała z błotem całą rodzinę Hardissonów, naprawdę czułby się lepiej robiąc to, co robił.

- Słyszałem, że ta baba strasznie zadziera nosa - nie ustępował.

- To źle słyszałeś. Alicja Hardisson to jedna z najbar­dziej uprzejmych, serdecznych i wyrozumiałych kobiet, jakie w życiu spotkałam. Nawet kiedy miała pełne prawo być wściekła, nie dawała tego po sobie poznać. Na pewno była mną rozczarowana; nie dała jednak mi tego odczuć. Była naprawdę cudowna, przynajmniej dla mnie. Nie wiem, co powiedziała Billy'emu, ale ja nigdy nie czułam się przy niej jak ktoś spoza ich kręgu. A przecież, Boże mój, wyglądałam wtedy i zachowywałam się katastrofal­nie. Nie umiałam się nawet przyzwoicie ubrać. Alicja nauczyła mnie wszystkiego.

- Nauczyła cię, jak dama powinna wydawać pienią­dze?

Siedziała na skraju ogrodowego szezlongu; jej kolana prawie stykały się z jego kolanami.

- Pieniądze? Pieniądze nie mają nic wspólnego z tym, czy się jest damą, czy nie. Być damą to znaczy... - patrzyła przed siebie, w ciemność - ...to znaczy zachowywać się w ten sposób, żeby ludzie dobrze się z tobą czuli. Widzisz, to chyba jest tak, że jeśli jesteś naprawdę pewien swojej wartości, nie musisz jej podbudowywać poprzez deptanie innych. Być damą to znaczy wiele, wiele więcej... - rozłożyła ręce bezradnym gestem - ale nie umiem ci tego lepiej wyjaśnić. Mogę powiedzieć tylko tyle, że cokolwiek się działo między Billem a mną, zawsze będę wdzięczna losowi za to, że poznałam panią Hardisson.

Stone pochylił się do przodu, opierając łokcie na udach. Patrzył w dół, na swoje zaciśnięte dłonie. Alicja Hardisson nazwała tę kobietę chciwą, perfidną kłam­czucha, przybłędą bez żadnych zasad moralnych.

Nagle zrobiło mu się niedobrze.

- Wiesz, chyba pójdę do domu... - wyjąkał. - Dzięku­ję ci za kolację, kąpiel, w ogóle za wszystko. To mi bardzo pomogło. Czuję się o wiele lepiej.

Naprawdę czuł się o wiele gorzej, ale to nie miało nic wspólnego z jego poparzoną skórą.

Wstali jednocześnie. Byli tak blisko siebie. Za blisko. Lucy cofnęła się gwałtownie i trafiła na krawędź krzesła. Stone wyciągnął rękę, żeby ją podtrzymać. W zmys­łowym napięciu, które narastało między nimi od dawna, to jedno dotknięcie wystarczyło.

Ciepło jej gładkiego, sprężystego ciała rozpaliło w nim płomień, który próbował tłumić przez cały wieczór. Objął silniej jej plecy. Stłumione światło, które oświetlało taras z otwartych drzwi domku, odbijało się w jej błyszczących oczach. Rozchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć... Nie powiedziała. Stone patrzył głodnym wzrokiem na jej wilgotne, nie tknięte szminką wargi. W końcu pochylił się i wziął to, co już na niego czekało.


Na ucieczkę miała jeszcze czas, mnóstwo czasu, ale wiedziała, że nawet nie spróbuje. Wiedziała, że ma aż za wiele powodów, dla których nie powinna tego robić. Nie chciała o nich pamiętać.

To było nieuniknione, tak samo jak ból w sercu, który przyjdzie potem.

Jego ciepłe ciało pachniało herbatą. Zapach ten łączył się ze świeżym zapachem jej mydła i czymś nieuchwytnie, oszałamiająco męskim. Pierwsze muśnięcie jego ust było tak delikatne, że poczuła je bardziej jak lekkie tchnienie ciepła niż fizyczny dotyk. Jego wargi potem dotykały jej znowu, usuwały się i znowu znajdowały jej usta w krót­kich, jakby przelotnych, ale zniewalających pocałunkach. Dłonie zsunęły się w dół, wzdłuż jej pleców i otoczyły ją w pasie, przyciskając mocno do podnieconego ciała Stone'a. Usta ogarnęły teraz jej usta zachłannie, z rosną­cym pożądaniem. Usłyszała stłumiony jęk. Poparzona słońcem skóra? To przecież boli, on nie powinien...

Oboje nie powinni!

Zanim zdążyła jakoś zareagować, jego pocałunek pogłębił się jeszcze, a potem było już za późno, żeby się zatrzymać. Lucy mogła tylko napawać się smakiem jego ust, czuć narastający ogień wspólnej namiętności. Jego język odszukiwał najwrażliwsze miejsca jej ust, penet­rował je głęboko, potem cofał się znowu, splatał się z jej językiem w cudownej pieszczocie, która rozpalała w niej coraz dziksze pragnienia.

Coś jeszcze próbowało ją ostrzec: Będziesz tego żałować!

Nie chciała nawet o tym myśleć.

To zawsze przynosi potem cierpienie i ból!

Nie, sprzeciwiała się natrętnej myśli, Stone nigdy nie zrobi mi krzywdy! On nie musi nic robić. Wystarczy, że odejdzie.

Odejdzie. Ja właśnie powinnam to teraz zrobić, pomy­ślała Lucy. Ostatkiem woli uchyliła głowę. Usta Stone'a ześliznęły się po jej policzku. Odsunął się od niej. Tak bardzo chciała objąć go ramionami i trzymać przez resztę swego życia.

- Chyba zapomnieliśmy się oboje - wyszeptała drżą­cym głosem.

- Chyba tak - odpowiedział, z trudem łapiąc oddech.

Jej też brakowało tchu.

- Mam nadzieję, że cię nie uraziłam, Stone... Chodzi mi o twoje plecy.

Roześmiał się. Zabrzmiało to tak chrapliwie i twardo, że ledwie przypominało śmiech. Odwrócił się i oparł dłonie o poręcz werandy. Jej ręka wyciągnęła się w jego stronę w pełnym wyrazu geście. Chciała go dotknąć. Po chwili dłoń opadła. Nie powinnam go dotykać, mówiła sobie. Nigdzie.

Na tę myśl znowu poczuła opływającą ją falę gorąca. Niezgrabnie zbierała ze stołu nakrycia. Musiała się czymś zająć, zanim zrobi głupstwo. Głupstwo nie do naprawienia.

- Nie powiem ci, że żałuję tego, co się stało, bo bym skłamał - powiedział Stone. Stał odwrócony, z po­chylonymi ramionami. Białe dżinsy opinały nisko jego wąskie biodra.

Przypomniała sobie, jak wkładał nogi w nogawki, wreszcie wciągnął swój płaski brzuch, żeby je zapiąć. Zrobiła się półprzytomna. Próbowała przestać patrzeć na to miejsce między jego nogami i nawet jej się to udało. Przecież nie reagowała tak nigdy, nawet w szalonych latach wczesnej młodości. Nie pozwalała sobie na to, bo Lillian i Ollie Mae aż nazbyt często ją ostrzegały: kobieta, której spodoba się ciało mężczyzny, jest stracona.

Przy Billu nigdy nie czuła takiego podniecenia; jej krew nie wrzała, nie miękła cała jak wosk z pragnienia. Pod nienagannie skrojonymi garniturami ciało Billa było białe i nieprzyjemnie miękkie, zupełnie gładkie.

Stone był mocno owłosiony. Ciemne, kręte włosy pokrywały jego pierś, ręce i nogi. O tej wieczornej godzinie na twarzy miał wyraźny cień zarostu. Kiedy patrzyła ukradkiem na ciemne zakątki jego pach, czuła, jak nogi uginają się pod nią z wrażenia. O Boże...

- Tak - mruknęła w odpowiedzi. - To znaczy, nie... Chciałam powiedzieć, że wszystko w porządku. To się zdarzyło, i już. To nie ma żadnego...

Znaczenia, dokończyła w myśli. Nagle zapragnęła, żeby tak nie było. Chciała, żeby to, co się stało, znaczyło dla Stone'a tak wiele, jak wiele znaczyło dla niej.


Następnego ranka motorówka Keegana przywiozła pocztę i jednego pasażera. Stone jeszcze spał, przede wszystkim dlatego, że całą noc nie mógł zmrużyć oka.

- Hej, chłopie, jesteś tam? - usłyszał czyjś głos. - Stone, czy możesz mnie wpuścić?

ROZDZIAŁ ÓSMY

Prawie dziesięć lat temu Stone zakochał się bez pamięci w ślicznej młodej dziewczynie z Hamilton, w stanie Massachusetts. Shirley Stocks była córką znane­go chirurga. Kiedy się poznali, świeżo upieczona matu­rzystka nieśmiało przyznała się, że była już raz zaręczona.

Później dowiedział się od jej brata, Reece'a, że przed ukończeniem dziewiętnastu lat siostra była już zaręczona dwa razy, ale dla Stone'a nie miało to wtedy żadnego znaczenia.

Shirley reprezentowała ten sam typ ciemnej szatynki o fiołkowych oczach, który w postaci Elizabeth Taylor uosabiał najpiękniejszą kobietę świata. Jej wygląd wy­starczał więc już, żeby odebrać mężczyźnie zdolność jasnego myślenia. Shirley na dodatek była słodką istotką, wystarczająco inteligentną jak na męskie wymagania. Przyzwoicie traktowała swoich rodziców i okazywała wiele tolerancji wobec młodszego brata, który w tym czasie był w dość trudnym wieku.

Przyjaciele Stone'a mówili, że wygrał los na loterii. Napawał się ich zazdrością.

Do dziś nie może zrozumieć, dlaczego ten związek nie wytrzymał próby czasu, ale tak się stało. To prawda, że niewiele łączyło go z Shirley w sensie psychicznym. W tamtych dniach wyobrażał sobie, że udane współżycie seksualne stanowi najlepszy początek, a reszta sama przyjdzie. Shirley chciała mieć dom i rodzinę, ponieważ tak została wychowana. Stone też tego chciał, ponieważ nie miał w swym życiu ani domu, ani prawdziwej rodziny.

Widocznie nie pragnął tego dość mocno.

W czasach swego związku z Shirley był świeżo akredytowanym reporterem, obsługującym kilka dzien­ników. W każdej chwili dnia i nocy gotów był ruszyć w poszukiwaniu tematu reportażu, który sprawiłby, że on, Stone, zostałby zaliczony do grona najlepszych dzien­nikarzy.

Ileż to razy Shirley planowała wspólny wyjazd, a po­tem czuła gorycz rozczarowania. Stone wyjeżdżał w osta­tnim momencie, bo gdzieś tam, w kolejnym zakątku Nowej Anglii działo się coś ważnego. Stara kobieta z parasolem przyczyniała się do schwytania groźnego bandyty, huragan pustoszył wyspy Karoliny albo łódź pełna uciekinierów z Kuby, ludzi pozbawionych przez wiele dni wody i żywności, z trzema rodzącymi kobietami na pokładzie, próbowała umknąć statkom straży przy­brzeżnej.

Zawsze gdzieś tam działo się coś ważnego i zawsze on musiał tam jechać, zostawiając Shirley samą na przyjęciu, na koncercie, na tańcach. Potem przyjeżdżał z powrotem, z kwiatami, słodyczami i jakimiś beznadziejnymi prze­prosinami. Przez parę dni ona wciąż płakała, a Stone czołgał się u jej stóp. Trwało to ponad rok, aż wreszcie któregoś dnia Shirley oddała mu pierścionek i kazała wynosić się do diabła. Może tylko wypowiedziała to innymi słowami.

Nawet sam przed sobą nie przyznawał się, że przyjął to z ulgą. Kilka lat potem spotkał Shirley na lotnisku. Miała na ręku pierścionek z diamentem co najmniej trzy razy większym od tego, który Stone podarował jej na zaręczyny. Odlatywała do Nowego Jorku, aby kupić wyprawę ślubną. Stone, wówczas pracujący dla IPA, jechał do Bejrutu.

Na lotnisku towarzyszyli Shirley ojciec i brat, w tym czasie już czternastoletni. Chłopiec zasypał Stone'a pytaniami na temat sytuacji w Libanie, kto tam do kogo strzela i dlaczego. Stone zdał sobie sprawę, że ten dociekliwy nastolatek jest mu bliższy niż kiedykolwiek była jego siostra. Gdy ogłoszono jego lot, ucałował na pożegnanie swoją byłą narzeczoną i złożył jej życzenia szczęścia na nowej drodze życia. Doktor Stocks zig­norował jego wyciągniętą rękę. Stone poczuł się wówczas jak niewdzięczny łajdak. Kiedy jednak żegnał się z Reece'em gestem: „przebij piątkę”, ogarnęło go wzrusze­nie.

Fakt, że byli ze sobą w kontakcie przez następne lata, należało zawdzięczać głównie jego młodemu przyjacie­lowi, ale naprawdę lubił te ich rzadkie spotkania czy telefony. Być może dzieciak przypominał mu jego same­go z młodych lat. Miał ten sam wewnętrzny niepokój i tyle idealizmu, że nie było to ani modne, ani praktyczne.

Pisywali do siebie co jakiś czas. W jednym z dawniej­szych listów Reece przesłał mu zestaw wycinków o ślubie swojej siostry z bostońskim doradcą giełdowym. Stone przyglądał się niewyraźnym zdjęciom oszałamiającej panny młodej i jej przystojnego partnera, próbując prze­konać samego siebie, że chciałby być na jego miejscu.

Nie przekonał. Miał jedynie jakieś poczucie winy. I ulgi... No, co tu kryć, ogromnej ulgi.

Często zastanawiał się nad sobą. Myślał o tym swoim egoizmie, bo jakże inaczej to nazwać, egoizmie, który kazał mu przełożyć swoje ambicje nad potrzeby ukocha­nej kobiety. Nie doświadczył potrzeby dawania czegoś z siebie. Byłby złym mężem. Teraz przynajmniej Shirley jest szczęśliwa i w gruncie rzeczy jemu to zawdzięcza. Podobno ma z tym swoim, jak mu tam, troje dzieci i pracują pewnie nad czwartym.

A co on osiągnął w tym czasie?

Kilka dziennikarskich nagród, jakieś tam uznanie w środowisku i nie tylko, niezły status materialny i nieco satysfakcji. Oprócz tego czterdziestoprocentową utratę słuchu w jednym uchu i interesujący zestaw blizn na całym ciele.

Natomiast teraz ma w domu gościa, który studiuje dziennikarstwo i dla którego jest wzorem i bohaterem.

Nigdy nie czuł się bohaterem, szczególnie w tej chwili.


- Człowieku, wyglądasz jak przypalony diabeł - zauważył ze śmiechem Reece. W ciągu paru godzin swojego pobytu zdążył skonsumować pół torby chipsów, trzy czerstwe bułki z cynamonem, ostatek salami i wypić pół litra mleka. Teraz przeszukiwał lodówkę w nadziei, że znajdzie coś jeszcze.

Stone spojrzał na niego, łagodnie mówiąc, bez entuz­jazmu. Po pierwsze, nie był w stanie się nawet ogolić. Schodząca z twarzy skóra swędziała go pod niemniej swędzącym trzydniowym zarostem i doprawdy nie był w nastroju do wysłuchiwania komentarzy faceta, który wyglądał jak męska gwiazda popularnego serialu.

- Szukasz czegoś do jedzenia? Przecież dopiero minęła jedenasta.

- Jechałem przez całą noc. Wszystko po drodze było pozamykane - pożalił się zgłodniały gość.

Stone postanowił zapomnieć na jakiś czas o swoich problemach. Jest spora szansa, że Reece, z natury ciekawski i gaduła, nie da mu czasu na niepotrzebne rozmyślania.

- Jeżeli jesteś głodny, to odsuń się od tej lodówki - zamruczał. - Masz szczęście; umiem robić wspaniałe kanapki z sardynkami i kiszoną kapustą. Cebulę dodaję na życzenie gości.

- Mówisz poważnie?

- Chcesz coś zjeść czy nie? Nie jesteś w swoim domu w mieście, gdzie podnosisz słuchawkę i przywożą ci, co chcesz.

Reece nie był wybredny. Jedzenie to jedzenie. Usiedli do posiłku przyrządzonego naprędce z tego, co jeszcze zostało, i rozmawiali o studiach Reece'a, o sytuacji na Bałkanach i politycznych planach niektórych jego nau­czycieli.

Stone wysunął problem dziennikarskiego obiektywiz­mu. Wdali się w gorącą dyskusję o uprzedzeniach, nastawieniach, subiektywnych sądach i ich roli w poli­tyce. Nie doszli do żadnych konstruktywnych rozwiązań, ale w tym czasie zjedli wszystko, co nadawało się do spożycia i opróżnili ostatnie sześć puszek piwa. Stone poczuł się znacznie lepiej. Było mu dobrze do chwili, kiedy Reece wyprostował się na krześle, gwizdnął cicho i zakomunikował:

- Chyba rzucę okiem na plażę. Zobaczymy się póź­niej, dobrze?

Stone wiedział aż nadto dobrze, na co Reece chce rzucić okiem. Z pewnością nie chodziło mu o krajobraz.

- Proszę bardzo. Chyba nie będziesz miał nic prze­ciwko temu, jeśli zostanę w domu?

- Jasne, człowieku! Z taką skórą nie wychodziłbym na słońce do końca tygodnia.

Już to widzę, pomyślał Stone z goryczą.

- Idź tą ścieżką aż do dużego, wyschniętego cedru tuż przy plaży - objaśnił. - Wtedy z prawej strony zobaczysz na wodzie boje, znajdujące się o jakieś trzydzieści metrów od brzegu. Ten fragment zatoki jest bezpieczny i wystarczająco głęboki, żeby sobie popływać. - Miał spore wątpliwości, czy Reece zamierzał rzeczywiście pływać.

Widział z tarasu, jak chłopak biegnie piaszczystą ścieżką z ręcznikiem owiniętym wokół muskularnej szyi, w opiętych czerwonych kąpielówkach wielkości dams­kiej chustki do nosa. Po chwili Stone zamknął oczy i próbował się zdrzemnąć, ale organizm, mimo zmęcze­nia, nie chciał się podporządkować jego woli. leszcze później, już w łóżku, kręcił się i przewracał tyle razy, aż poparzona skóra sprzeciwiła się dalszym kontaktom z pościelą. Wyszedł znowu na taras i siedział tam do świtu, patrząc na sąsiedni domek. Myślał o kobiecie, która tam teraz spała z rozrzuconymi długimi nogami. Zastanawiał się, po co przywołał w wyobraźni ten obraz. Co on by tam robił? Wiedział dokładnie, co chciałby robić.


Lucy oddaliła się od brzegu na tyle, że woda sięgnęła jej do bioder. Wtedy zanurkowała i płynęła tak długo, aż brakło jej powietrza. Potem zaczęła pływać tam i z po­wrotem, ostro i metodycznie, aż jej nogi i ramiona stały się jak z ołowiu, aż ich uderzenia ledwie muskały wodę.

To na nic, pomyślała. Mogłabym popłynąć na Ber­mudy i z powrotem i to by nic nie pomogło. Tak, kochana, niczego się nie nauczyłaś, karciła samą siebie. Podobno od dawna wiedziałaś, co to znaczy zapragnąć czegoś, czego nigdy nie będzie można mieć; co to znaczy brać złudzenia za rzeczywistość. Przerabiałaś ten temat tyle razy i co? Groch o ścianę.

- Hej, jaka tam jest woda? - usłyszała od brzegu.

Ręka zamarła w kolejnym ruchu, stopy zanurzyły się pod wodę. Musiała zrobić kilka szerokich ruchów ramio­nami, żeby utrzymać się na powierzchni. Mrugając zalanymi słoną wodą oczami, spojrzała w kierunku brzegu. Zobaczyła męską sylwetkę, płynącą w jej stronę, i jej serce załomotało z całą siłą w piersi.

Po chwili uspokoiło się. To nie mógł być Stone. A jeśli to nie jest Stone, to może sobie być, kim chce. Co ją to obchodzi?

Mężczyzna był już całkiem blisko. Młody i piekielnie przystojny. Świetnie zbudowany; dziewczyny mówią o takim pośród stłumionych śmieszków i porozumiewaw­czych spojrzeń: „Kaaawał chłopa”.

- Można popływać - objaśniła. - Cztery razy tam i z powrotem między bojkami to prawie kilometr.

- Tak mi się wydawało - odparł Reece, który wcale nie zauważył bojek. Podziwiał właśnie imponujący obiekt, który z tarasu Stone'a widział tylko z tyłu i z boku. Od przodu widok był jeszcze bardziej fascynujący.

Dziewczyna była nieco starsza, niż się spodziewał, ale od jakiegoś czasu był wyznawcą teorii, że najlepsze kobiety są jak szlachetne wina, z wiekiem nabierają prawdziwej klasy.

Mieli już za sobą towarzyskie wstępy. Kiedy Lucy stwierdziła, że jest zmęczona, i skierowała się do brzegu, Reece podążał za nią jak wierny spaniel.

Cóż miała robić? Nie krył swojego zachwytu, ale też nie stawał się napastliwy. Był po prostu miły. Lucy uznała, że właśnie teraz przydałby się jej przyjaciel, nawet o dziesięć lat młodszy.

- W którym domku mieszkasz? - zapytał.

Wskazała mu dach wyłaniający się zza drzew. Jeśli w jakimś momencie ten chłopiec zrobi się natrętny, zawsze może zamknąć na haczyk zewnętrzne drzwi.

- Jestem gościem Stone'a McClouda - ciągnął. - Pew­nie już go znasz. To mój przyjaciel z dawnych czasów. Tak naprawdę dzięki niemu studiuję teraz dziennikarstwo.

Lucy nie chciała rozmawiać o McCloudzie. Nie chciała nawet o nim myśleć. Reece powiedział jej, w jaki sposób Stone zarabia na życie, bo jednak o to spytała. Potem zmienili temat.

- Skąd jesteś? - zapytała. Reece z zapałem suszył na słońcu swoje ciemnoblond włosy, przeczesując je pal­cami i napinając przy tym mięśnie ramion.

- Z Massachusetts. A ty?

- Z różnych miejsc. - Nie chciała mówić o sobie. Chyba wcale nie miała ochoty na rozmowę, ale lepsze to, niż znowu bić się z tamtymi myślami. Zapytała go, czy ma jakieś rodzeństwo.

To, niestety, znowu sprawiło, że zaczęli mówić o McCloudzie.

- Mam siostrę, Shirley. Dzięki niej poznałem Stone'a. Byłem wtedy małym dzieciakiem. Shirley jest ode mnie dużo starsza. Była zaręczona ze Stone'em. Moja siostra ciągle się z kimś zaręczała. Tak jak ciągle bawiła się lalkami. Mówiła, że wypruje mi wątrobę, jeśli ich dotknę. Cały czas opowiadała o tym, że będzie miała własny dom z pokojówką, kucharką i tak dalej. Nie umiała myśleć o niczym innym poza tym, że kiedyś będzie żoną i matką. Wyobrażasz sobie, że teraz jakaś dziewczyna mogłaby być tak głupia, żeby się do tego przyznawać, nawet gdyby też tylko o tym myślała?

Lucy roześmiała się. Owszem, zna taką dziewczynę. Wbrew temu, co głoszą feministki, niektóre kobiety mają silny pociąg do budowania własnego gniazda. Czyż ona sarna nie woziła od Luizjany do Teksasu, od Teksasu do Georgii, a potem od Georgii do Północnej Karoliny tych przerośniętych roślin w doniczkach, starych fotografii w zniszczonych ramkach, wiklinowego koszyka, do którego tatuś wrzucał skarpetki i koszule do zacerowania, choć kobiety, które to robiły, ciągle się zmieniały. Woziła też ze sobą obdrapaną gitarę, która musiała stać w kącie każdego kolejnego miejsca nazywanego domem.

Już dawno stała się niezależna, zarabiała na siebie i nie potrzebowała niczyjej pomocy. Umiała jednak współczuć kobiecie, która kiedyś marzyła o stworzeniu domu i uro­dzeniu dzieci pewnemu szczupłemu, ciemnowłosemu mężczyźnie o szarych oczach, mężczyźnie, którego zmar­szczone brwi sprawiały, że słońce zachodziło za chmury, a uśmiech rozjaśniał wszystko dodatkowym blaskiem.

Chciała wiedzieć, które z nich zerwało zaręczyny, ale właśnie dlatego, że chciała dowiedzieć się tak bardzo, nie zapytała. Reece zaczął już mówić o szansach drużyny Heelsów na zdobycie pucharu w przyszłym roku po tym, jak utracili trzech najlepszych zawodników. Nawet nie zauważył, że Lucy odpowiada trochę nie na temat. Mówił dalej o sporcie, kiedy zapadła w drzemkę.

Miły chłopak, myślała sobie, leżąc na brzuchu, pod­czas gdy późnopopołudniowe słońce ogrzewało przyjem­nie jej ciało. Sympatyczny i niekłopotliwy towarzysz. To chyba właśnie to, czego jej teraz trzeba. Samotni mają za dużo czasu na myślenie.

- Może usmażylibyśmy dziś sznycle po wiedeńsku? - zaproponował. - Ale muszę najpierw pojechać po zakupy. Ogołociłem lodówkę Stone'a ze wszystkich zapasów, a po tej kąpieli jestem wściekle głodny. Wybierzesz się ze mną?


Stone czekał już pod jej domem, kiedy wróciła z plaży. W niektórych miejscach zeszła mu skóra. Na kim innym może wyglądałoby to nieciekawie, ale na nim nie. Wręcz przeciwnie. Może dlatego, że jakakolwiek oznaka ludz­kiej słabości u tego aż nazbyt odpornego mężczyzny robiła tak rozbrajające wrażenie...

- Wyglądasz, jakbyś niedawno nieźle się bawiła - stwierdził, gdy Lucy weszła na werandę i rzuciła na oparcie krzesła unurzany w piasku ręcznik.

- A ty wyglądasz, jakbyś się teraz dobrze bawił - odpaliła.

Wcale na takiego nie wyglądał. Może był już bledszy, leżał wygodnie na jej ogrodowym szezlongu, ale było w nim coś takiego - może w pochyleniu ramion, może w wyrazie szarych oczu, co mówiło, że nie czuje się dobrze.

- Wyobrażam sobie, że spotkałaś już mojego gościa?

- Reece'a? Tak, spotkałam. Czy chciałeś czegoś ode mnie? - zapytała, akcentując ostatnie zdanie. - Umówi­łam się z Reece'em na przystani. Muszę tylko wziąć prysznic i zmienić ubranie, więc...

- Jest trochę za młody dla ciebie, prawda?

Lucy uniosła brwi.

- Doprawdy? To może go zaadoptuję.

- Jego rodzice nie zgodzą się na to.

- Ma także siostrę, prawda? Shirley...

- Co on ci mówił o... Zresztą to nie ma znaczenia. Zapomnijmy o tym. Po prostu zapomnijmy, dobrze? - uniósł się nieco na szezlongu.

- Już to zrobiłam.

Stone stanął teraz w drzwiach. Wyglądało to tak, jakby nie zamierzał się stamtąd ruszyć. Lucy musiała przecis­nąć się tuż koło niego.

- Lucy? - Był tak blisko, że czuła lekko miętowy zapach jego pasty do zębów. Miał na sobie te same wypłowiałe dżinsy i spraną koszulę. - Czy moglibyśmy porozmawiać?

- Chyba nie, Stone. Mówiłam ci, że mam się spo­tkać...

- Wiem, z Reece'em. Macie zamiar popływać w blas­ku księżyca. Księżyc wzejdzie jednak dopiero za osiem godzin, więc poświęć mi parę minut, dobrze?

Widziała, że niedawno się golił. Jego wilgotne włosy nosiły ślady grzebienia. Dopiero co wyszedł spod prysz­nica, a ona nadal lepiła się od morskiej soli i piasku.

- Stone, naprawdę nie wiem, o czym mielibyśmy rozmawiać. - Próbowała wejść do domku, ale Stone wyciągnął dłoń i dotknął jej policzka w powolnej, zamierzonej pieszczocie. Potem jego ręka opadła na ramię Lucy. Spojrzała na niego z nagłym smutkiem w oczach.

- Proszę cię - wyszeptała. - Nie rób tego.

- To nie bądź taka uparta. - Sięgnął druga ręką, żeby przymknąć drzwi, po czym przyciągnął ją do siebie. Nie opierała się. Powietrze wokół nich dwojga nagle wypeł­niło się żarem. Lucy próbowała złapać oddech, chciała oprzeć się temu, czego tak pragnęła.

- Stone, ja nie wiem, czego ty możesz chcieć ode mnie.

- Owszem, wiesz - odpowiedział cicho. Jego ręce otoczyły talię, po czym ześliznęły się niżej, obejmując krągłość bioder. - Tak, moja pani, wiesz aż za dobrze, czego chcę, ponieważ sama chcesz tego tak samo jak ja. A ja pragnę tego tak bardzo, że muszę spróbować...

- Ale przecież my się nawet nie lubimy - kłamała. - To nie ma sensu!

- Udowodnij mi, że się nie lubimy... - westchnął, przyciskając głowę Lucy do swego ramienia. Jej wilgot­ny, pełen piasku kostium kąpielowy przywarł ciasno do jego suchego, ciepłego ciała. Mocny, zdrowy zapach kobiety owionął go gorącą falą. Był podniecony i zły. Jego podniecenie pobudziło zmysły Lucy; gniew tylko wzmocnił ten efekt. Lucy nie wiedziała, dlaczego Stone jest zły, ale to nie miało znaczenia. Nic już nie miało znaczenia oprócz pragnienia, które przyciągnęło ich do siebie, jak magnes przyciąga stal.

- Doprowadzasz mnie do szaleństwa - mówił Stone gardłowym szeptem, chowając twarz w zagłębieniu jej szyi. - Zamiast spad, wyobrażam sobie, jak by to było położyć cię pod sobą i...

- Nie - prosiła Lucy. - Nie mów o tym!

Jego język pieścił skórę dziewczyny małymi, kolis­tymi ruchami.

- Nie muszę tego mówić. Ty i tak myślisz o tym samym, co ja.

- Nie, wcale nie!

Krok po kroku, Stone popychał ją do wnętrza domku, podpierając ramionami, wsuwając swe muskularne uda między jej nogi w sposób, który wzmagał pożądanie Lucy do utraty zmysłów.

W samych drzwiach chwycił zębami czubek jej podbródka. Krzyknęła cicho. Zanim zdołała się odwrócić, objął ustami jej wargi i wtedy było już za późno.

- Nawet nie zamknęliśmy drzwi na haczyk - wyszep­tała po długiej chwili. Stała i czekała na niego, kiedy ruszył w kierunku wyjścia.

- Teraz już są zamknięte - powiedział, podejmując przerwane działania w tym samym miejscu.

W końcu znaleźli się w sypialni, chociaż jeszcze nie w łóżku. Stone oparł się o krawędź komody i powoli zsuwał ramiączka niebieskiego kostiumu Lucy.

Przyciśnięta do nabrzmiałego miejsca między jego nogami, Lucy czuła ten żar, tę fizyczną gotowość; jej ciało odpowiadało na to tak gwałtownie, że, drżąc, nie mogła już ustać na nogach.

- Będziemy tego żałować - powiedziała, próbując po raz ostatni się opanować.

- Bardziej żałowalibyśmy, gdybyśmy tego nie zrobili. - Stone znowu objął wargami jej usta w natarczywym żądaniu, któremu tak chętnie się poddawała.

Nie chciał jej ponaglać. Wyobrażał sobie tę chwilę, odkąd pierwszy raz zobaczył Lucy. Nie zastanawiał się wtedy, czy to będzie w porządku, czy nie, nie myślał nawet, że mogą tego potem żałować. Zniósłby ten żal, gdyby trzeba było. Teraz myślał już tylko o tym, żeby trzymać ją w ramionach, kochać się z nią do chwili, gdy oboje zostawią za sobą wszystkie myśli... a potem robić to znowu i znowu.

Być może potem mógłby się zastanowić, czy to, co jest między nimi, ma sens, czy nie. Bo to coś istniało aż nadto realnie. Miał tylko nadzieję, że jest to jedynie pociąg fizyczny. Życie nauczyło go, że nie powinien myśleć o niczym więcej.

Jej usta były jak chłodny jedwab, ich wnętrze również przypominało jedwab, ale jakże gorący. Całował je, czując na swych wargach sól, słodycz, wreszcie jakąś esencję smaków, których nie sposób opisać. Lucy była bardziej oszałamiająca niż jakakolwiek kobieta, którą kiedykolwiek znał, z którą się kiedykolwiek kochał.

Rozpięła jego koszulę, odpięła górne zatrzaski dżin­sów. Stone jęknął.

- Kochanie, nawet mnie tam nie dotykaj. Czekałem na to za długo...

Lucy zmusiła swe dłonie, żeby przesunęły się wyżej, pomiędzy pasek spodni Stone'a i gęstwinę włosów na piersi. Poczuła pod palcami nieregularną linię blizny; zatrzymała się tu przez chwilę, ale po chwili przestała o niej myśleć.

Stone był taki cudowny; tak bardzo go pragnęła. Nigdy w życiu nie odczuwała tego w ten sposób - dziki, naglący głód dotykania, smakowania, doświadczania mężczyzny wszelkimi zmysłami, stawania się częścią jego ciała, jego doznań, wszystkiego, co nim jest.

Ukrył twarz pomiędzy jej piersi, zbliżając je do siebie dłońmi, pieszcząc kciukami ich napięte, twarde koniu­szki. Dreszcz wstrząsnął jej ciałem, uda napięły się j rozluźniły. Myślała, że za chwilę zemdleje w uścisku jego ramion.

- Na łóżko... - westchnęła cicho. - Nogi mam jak z waty...

- Ja też... wszystko... poza jednym... - odparł Stone, śmiejąc się chrapliwie.

Gdzieś pomiędzy komodą a łóżkiem Stone pozbył się reszty ubrania. Kostium Lucy zsunięty był już do bioder; dziewczyna zsunęła go niżej, aż spadł na podłogę. Na udach i pośladkach pozostały grudki grubego piasku, ale jakież to mogło mieć znaczenie.

Stone przez długą chwilę stał jeszcze obok łóżka i patrzył na kobietę, leżącą w poprzek posłania. Była jego spełnionym marzeniem i czymś więcej, o czym nawet nie potrafił marzyć. Bledszy odcień ciała, gdzie nie tknęło jej słonce, podkreślał tylko małe, brązowe sutki i wąski pasek złotych włosów, który krył się pod jej płaskim brzuchem.

Była wspaniała. Była niewiarygodna. To była... Lucy.

- Stone, gdzie to zarobiłeś? - zapytała po chwili, dotykając trzech małych, okrągłych blizn na wewnętrznej części lewego uda.

- Jakieś pięćset kilometrów na południe od Bagdadu.

- A to? - dotknęła blizny na jego brzuchu.

- W Somalii.

- Kiedy mówiłeś, że jesteś dziennikarzem, nie wyob­rażałam sobie... To znaczy, myślałam... A to?

Ale Stone nie chciał rozmawiać o swoich bliznach. Nie miał ochoty rozmawiać o tym, co robił. Przez tyle lat przemierzał kulę ziemską, bojąc się zatrzymać gdziekol­wiek, odrzucając myśl o związaniu się z kimkolwiek. Bał się, że te więzy mogą zostać brutalnie zerwane, a to, co zdarzy się potem, może być ponad jego siły.

Lucy też miała dość słów. Stłumione pragnienia odezwały się z tak bolesną siłą, że chciała doświadczyć wszystkiego, natychmiast.

Kiedyś wszystko się skończy. Może jutro czy za tydzień. Stone odejdzie.

Czy będzie za nim tęskniła? Pewnie tak.

Czy jednak ta świadomość może powstrzymać ją teraz? Nigdy w życiu!

Pierwszy wspólny orgazm był jak eksplozja. Wystar­czył tylko jeszcze jeden głęboki, żarliwy pocałunek, wystarczyło, żeby jego ręka posunęła się w dół jej brzucha, a ręka Lucy dotknęła jego napiętej pożądaniem męskości.

Ze stłumionym okrzykiem sięgnął do kieszeni dżin­sów i rozdarł foliową paczuszkę. Po chwili przewrócił Lucy na plecy i wsunął się między jej uda.

- A mówiłem, żebyś nie igrała z ogniem - powiedział, zaciskając zęby.

Lucy przylgnęła do niego całym ciałem. Patrząc mu prosto w oczy, szepnęła:

- Nigdy nie słuchałam dobrych rad. To moja jedyna wada...

Nie rozmawiali dłużej. Stone wszedł w nią, a Lucy otoczyła go swymi długimi nogami i zagryzła wargi. Jej twarz, oblał ciemny rumieniec namiętności.

- Jesteś taka piękna... zbyt piękna... nie wytrzymam dłużej...

Znowu to stało się za szybko, ale żadne z nich nie mogło czekać. Stone osunął się na Lucy pogrążony w kojącym półśnie spełnienia, a ona objęła czule jego ciężkie ciało, dopóki nie ułożył się obok niej.

Potem wziął ją znowu. Tym razem uniósł Lucy do góry i posadził na swoich biodrach, napawając się jej piękno­ścią, siłą, szczerą, naturalną radością, która opromieniała jej twarz.

Miała w sobie siłę, szczerość, jakąś wewnętrzną niewinność, ani śladu przewrotności czy zła... To była prawdziwa Lucy, nawet jeśli...

Ale ona zaczęła się poruszać i nie było już czasu na jakąkolwiek myśl, jakiekolwiek wątpliwości, na nic więcej poza tą dziką, niewiarygodną rozkoszą, która niweczyła wszelki rozsądek. Położył dłonie na jej biodrach i wsunął się w nią. Jego ruchy stawały się coraz gwałtowniejsze. Ich głośne, nierówne oddechy wdzierały się w ciszę późnego popołudnia wraz ze strzępami słów albo cichymi, stłumio­nymi okrzykami. Wreszcie wszystko zakończyło się głośnym, urywanym jękiem, po którym zapadła cisza.

Teraz Lucy osunęła się na Stone'a, a on przytulił ją do siebie. Otaczał ich zapach seksu i świeżej pościeli. Delikatny powiew morskiej bryzy wśliznął się przez otwarte okno, chłodząc wilgotne ciała. Stone głaskał leciutko gładkie plecy Lucy, po czym z czułością zsunął dłonie na krągłość pośladków, napawając się twardością jej zdrowego ciała.

O Boże, jaka była wspaniała! Nawet teraz, półżywy ze zmęczenia, pragnął jej znowu.

Znał w swoim życiu wiele kobiet, choć był dość wybredny. Nigdy jednak nie spotkał takiej jak ona, nie odczuwał tego, co odczuwał teraz. Zawodziły wszelkie próby porównań, ale obawiał się, że kochanie się z Lucy może dotyczyć nie tylko jego fizycznych doznań.

Do diabła, to może okazać się niebezpieczne.

Przyglądał się jej przez długi czas. Spała spokojnie jak dziecko. Nie - może raczej jak kotka, ułożona tak, jakby nie miała kości. Nawet mruczała jak kotka; cichy, delikatny dźwięk, który dobiegał gdzieś z głębi jej gardła.

Myślał o jej małżeństwie; zastanawiał się, co Lucy dostrzegła w kuzynie Billu. Jasne bowiem było, co on w niej zobaczył. To samo, co zobaczyłby każdy mężczyz­na.

Każdy mężczyzna, również Reece, pomyślał Stone, złorzecząc pod nosem; ktoś bowiem zaczął dobijać się do drzwi.

- Hej, Lucy, jesteś tam? - potem przerwa i znowu: - Jest tam kto? - Drzwi łomotały o drewnianą framugę. - Stone? Czy jest z tobą Lucy?

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Jego umysł zaczął sprawnie analizować sytuację. Nie spieszył się mimo tego, że obok leżała śpiąca Lucy, a Reece był o parę metrów dalej i dobijał się do drzwi. Już nie mógł udawać obiektywnego obserwatora; sytuacja nie dawała mu takiej możliwości. Tym razem wskoczył do studni, nie sprawdzając, jak jest głęboka. Działał pod wpływem impulsu, choć zwykle J.Stone McCloud, akre­dytowany korespondent IPA, człowiek z ogromnym doświadczeniem i świetnymi perspektywami, nie miał w sobie żadnych skłonności do impulsywnego działania. Ani w sprawach zawodowych, ani też w życiu osobistym.

Dlaczego więc to zrobił?

Odpowiedział sobie natychmiast: gdzie tu w ogóle jest problem? Chciał ją mieć, a ona nie stawiała oporu, prawda?

- Nieprawda - zaprotestował na głos. W obecnych czasach mężczyzna, który choć trochę myśli, nie po­stępuje tak nieodpowiedzialnie.

Zaklął cicho. Idioto, wymyślał sobie w duchu, wyob­rażałeś sobie, że panujesz nad sytuacją! Dumny byłeś z tego, że umiesz patrzeć z boku i oddzielić prawdę od plew. Cholerny idioto!

Lucy poruszyła się we śnie i jej pośladki dotknęły jego brzucha. Poniżej poruszyło się coś, co już nie należało do Lucy. Zaklął znowu, odsunął się i niechętnie spuścił stopy na podłogę. Wykrzywił usta w pełnym goryczy uśmiechu. Wystarczyło tylko, że zobaczył ją z innym mężczyzną - młodszym, silniejszym - by zaczął zachowywać się jak dziki ogier, który chce mieć tylko dla siebie ulubioną klacz. Lucy przekręciła się na drugi bok i nie czuł już dotyku jej ciała. Odruchowo, jakby mu czegoś zabrakło, wyciąg­nął rękę w jej stronę.

- Cześć, jak się masz - zamruczała sennie Lucy, jeszcze nie otwierając oczu. - Chyba zasnęłam, prawda?

Stone pochylił się nad nią; jego uśmiech był dziwnie gorzki.

- Oboje zasnęliśmy.

Lucy mrugała powiekami, oślepiona blaskiem przed­wieczornego słońca. Patrzyła na niego. Przez krótką chwilę zobaczył w jej oczach coś, co sprawiło, że na chwilę przestał oddychać. Wtedy jednak rozległo się znowu łomotanie Reece'a. Wołał coś o kolacji na plaży. Stone uznał, że twarz Lucy wyraża tylko zakłopotanie.

Może też zastanawiała się, co robić. Była między młotem a kowadłem...

- Czy mam się go pozbyć?

- Nie...

Stone nie mógł opanować gonitwy myśli. Potrzebował czasu, spokoju. Tymczasem o parę kroków stąd awan­turował się ten smarkacz i robił wrażenie, jakby miał za chwilę wyrwać drzwi z zawiasów.

- Pójdę do niego. - Lucy zsunęła się z łóżka i powol­nym ruchem sięgnęła po sukienkę.

- Poczekaj. Ja pójdę - odparł Stone. Włożył szybko dżinsy, chwycił koszulę i przygładził potargane włosy. Próbował za wszelką cenę nie wyglądać na człowieka, który przed chwilą wstał z pościeli. Poszedł powoli w stronę drzwi.

- Stone? Co się dzieje? Przecież to domek Lucy!

- Ona jest... no... w łazience. Przepraszam za te drzwi; musiałem je zamknąć z przyzwyczajenia. Przyszedłem pożyczyć od niej książkę.

- W porządku, nie ma sprawy. Poobijałem sobie tylko palce. - Widać było, że Reece aż się gotuje z ciekawości, ale ma dość rozumu, żeby nie nalegać. Udawał zaintere­sowanie meblami na tarasie, choć były prawie takie same, jak w domku obok.

Stone z ociąganiem usunął się wreszcie z przejścia, wpuszczając Reece'a do środka.

- Lucy zaraz wyjdzie - mówił. - Musiała tylko...

- W porządku, człowieku, poczekam. - Reece roze­jrzał się po pokoju z pewnym zakłopotaniem. Potem spojrzał wprost na Stone'a. Odetchnął głęboko i powiedział : - Słuchaj, stary, jeśli wam przeszkadzam, to mi powiedz. Zabieram się i idę. Jeżeli macie jakieś plany...

- Dama decyduje za siebie. Zapytaj ją.

- Już to zrobiłem. To znaczy pytałem ją, czy chciała­by zjeść dzisiaj kolację na plaży. Myślałem, że wszystko już załatwione, ale jeśli...

- Jak załatwione, to załatwione - powiedział Stone, wzruszając ramionami. Znaczy to chyba, że ma się wynosić.

Został jednak. Tymczasem Reece buszował po pokoju. Wziął ze stolika grubą, prowizorycznie obłożoną książkę. Popatrzył na tytuł, po czym odłożył na leżący obok stos innych książek. Stos zachwiał się i wszystko rozsypało się po gładkiej, drewnianej powierzchni. Potem podszedł do pudła z gitarą. Otworzył je, przebiegł palcem po strunach i odstawił do kąta.

Stone podszedł szybko, żeby podtrzymać pudło, zanim osunie się na podłogę. Potem podszedł do stolika i ułożył książki od nowa. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się dziwnie, ale w końcu niedawno wyszedł ze szpitala.

Reece przyglądał mu się uważnie. W końcu wzruszył ramionami.

- Posłuchaj, przecież możesz do nas dołączyć. Mia­łem pojechać z Lucy do Hatteras, kupić sznycle i trochę piwa, a potem wrócić i spędzić noc na plaży, patrząc na gwiazdy i księżyc. Wydaje mi się, że i tak byłem ci winien kolację. Co najmniej.

- Co najmniej - potwierdził bez uśmiechu Stone. Czuł chęć, żeby przyjąć zaproszenie. Zobaczył jednak chmur­ną minę Reece'a i poddał się.

- Nie, chyba jednak wcześniej się dziś położę. Bawcie się dobrze, dzieciaki.

Reece nawet nie próbował ukryć uczucia ulgi.

Dzieciaki, psiakrew, myślał Stone w chwilę potem, wracając do swego domu. Reece może jest jeszcze na tyle smarkaty, żeby nie wiedzieć, co robi, ale Lucy, na miłość Boga, już dość dawno skończyła osiemnaście lat!


Niedługo, już z własnego tarasu, usłyszał warkot uruchamianej motorówki. Odgłos pracującego silnika przez chwilę brzmiał całkiem blisko, po czym zaczął się oddalać. Stone nasłuchiwał jeszcze, po czym pogratulował sobie, jaki to okazał się wyrozumiały i wspaniałomyślny.

Po raz pierwszy, odkąd przyjechał na wyspę, wyciąg­nął walkmana i włożył kasetę Redpath. Fatalny wybór. Zamiast rozweselić, ta muzyka przywołała dawno wygas­łe marzenia. Naprawdę nie potrzebował dziś smutnych piosenek o starych ludziach, opuszczonych domach i tej ściskającej serce atmosfery samotności, która wytrąca człowieka z równowagi i dławi poczuciem beznadziejno­ści.

Z trzaskiem wyłączył magnetofon. Naprawdę, wolał­by mieć teraz pod ręką coś mocniejszego niż piwo. Są chwile w życiu, kiedy mężczyzna tego potrzebuje. No dobrze, kochali się ze sobą. Nie udawali nawet, że było w tym coś więcej niż seks. Było im dobrze, tak - do diabła, było im wspaniale - ale to był tylko seks.

Dużo później patrzył na płonące w oddali ognisko. Zatęsknił za rytualnymi tańcami różnych plemion, które umiały przywołać deszcz. Niestety, na rozgwieżdżonym niebie nie było ani jednej chmurki. Wstał wreszcie, wypił po drodze do sypialni kubek mleka, po czym położył się spać. Jeśli oni zamierzali tam zostać całą noc, nie musiał o tym wiedzieć.

Niestety, jego walka z myślami nie skończyła się w łóżku.

Nie, ona tego nie zrobi, mówił sobie, nie mogąc zasnąć w środku nocy. Nie po tym, co było dzisiaj. Nawet jeśli była taka, jak opisywała ją Alicja - a czuł w głębi serca, że nie była - nie zrobiłaby tego. On by się przecież dowiedział, a Lucy, jeśli nawet nie miała zasad, to musiała mieć przynajmniej dość ambicji, żeby nie stawiać się w takim świetle.

Poza tym Reece to smarkacz.

O nie, do diabła, Reece nie jest już smarkaczem. Jest mężczyzną! Jeśli chociaż połowa tego, co pisał w listach, jest prawdą, niezły z niego ogier. W porównaniu z nim Stone w starszych latach college'u był niewiniątkiem. Na dodatek z przeczytanych artykułów pamiętał, że mężczy­źni i kobiety osiągają szczyt seksualnych możliwości w różnym wieku.

Ci dwoje mogli pasować do siebie idealnie. Stone nie jest młodzieńcem. Seksualna sprawność mężczyzn pod czterdziestkę zaczyna się zmniejszać.

- Niech to jasna cholera! - mruknął ze złością, przewracając się na plecy. Leżał i patrzył na wolno obracające się pod sufitem skrzydła chłodzącego wiatraka.


Lucy próbowała wytłumaczyć sobie, że nic się nie stało. To była tylko chwila słabości, której oboje ulegli. W dzisiejszych czasach seks traktowany jest po prostu jak jeszcze jedno pragnienie, które można zaspokoić. Pamię­tała, że jej ojciec zmieniał kobiety, kiedy tylko chciał, i nikt nie miał mu tego za złe.

Oczywiście Lillian zawsze jeżyła się, kiedy ktoś wspominał Ollie Mae, a Ollie Mae zaklinała się na wszystkie świętości, że rude włosy Lillian były po prostu farbowane, ale te dwie kobiety nigdy się nie spotkały. Kiedy mieszkali w Mobile, była z nimi Coralee. Biedna istota, zazdrosna o każdą kobietę w życiu Clarence'a Dooley, ale Coralee nie była z nimi długo. Tatko zwykł był mawiać, że wiatr może drzewo zgiąć albo złamać. On wolał się naginać. Prawdę mówiąc, naginał też do swych potrzeb prawie każde boże przykazanie. Był jednak z tym wszystkim szczęśliwszy niż jakikolwiek człowiek, które­go w życiu spotkała.

Jeden jedyny raz Lucy próbowała się nie ugiąć; wyciągnęła rękę po ślubną obrączkę, bo chciała mieć dom i dzieci, które nie wychowywałyby się jak Cyganiątka. Ta próba omal jej nie złamała.

Może to miało ją czegoś nauczyć, myślała, ale są nauczki, z których nie trzeba korzystać.


W niedzielę wieczór Keeganowie zaprosili swoich gości na kolację. Upiekli ryby na grillu. Jakaś para z Fort Wayne miała zamieszkać w byłej rezydencji Seymore'a, dalej położony domek wynajęła pięcioosobowa rodzina.

Lucy była zadowolona z tych odwiedzin. Reece był zabawny, ale zaczynał ją uwodzić. To zdarzało jej się nie pierwszy raz i nauczyła się radzić sobie z tym problemem łagodnie, ale stanowczo, unikając otwartych konfliktów i nie raniąc męskiej ambicji podrywacza. Tym razem jednak wolałaby nie mieć takiego kłopotu.

Stone jej unikał. Następnego dnia po tamtej historii ona unikała go również. Potrzebowała czasu do namys­łu. Rano wyjechała wcześnie do Hatteras i spędziła tam dzień, chodząc po sklepach, a potem zwiedzając muze­um. Poszła też do fryzjera i przez jakiś czas przy­glądała się amatorom windsurfingu przy Canadian Ho­le.

Wizyta u fryzjera była wymyśloną naprędce wymów­ką. W drodze na przystań spotkała Reece'a, który chciał jej towarzyszyć. Wykręciła się tym właśnie, a potem musiała w Hatteras znaleźć fryzjera, który zechciałby ją przyjąć bez zamówienia. Nie czułaby się dobrze, gdyby Reece odgadł, że ta wymówka była kłamstwem.

Gdy wróciła, dowiedziała się, że Reece i Stone wypłynęli razem na ryby. Następnego dnia Stone po­płynął na ryby sam. Z wytyczonego kąpieliska Lucy widziała, jak rzucił kotwicę o kilkaset metrów od wy­stającego cypla, na skraju kanału. Miał na sobie koszulę, chyba nawet zapiętą, zauważyła z zadowoleniem. Głowę przykrywał mu australijski kapelusz pasterski, który wyglądał tak, jakby przecwałowało po nim stado kan­gurów. Widać poparzenia były niezłą nauczką.

A zresztą, co mnie to obchodzi, myślała. Niech sobie chodzi po słońcu całkiem goły i spiecze się jak skwarka.

Gdzieś głęboko czuła jednak cichy, nieustanny ból. Czy to miało sens, czy nie, nie mogła przestać o nim myśleć. Nie był dla niej nikim bliskim, aby miała powód o niego dbać, i nigdy nie będzie, tłumaczyła sobie, ale jej serce tego nie rozumiało. Myślała o nim i troszczyła się o niego. A mówią, że człowiek uczy się czegoś na własnych błędach...


- Hej, popływamy razem przed tą kolacją u Keeganów? - zapytał Reece. Uprawiał biegi wokół wyspy, mając na sobie tylko mocno wycięte kąpielówki i ręcznik wokół szyi. Oddychał ciężko, a warstewka potu na jego przystojnej twarzy uwydatniała regularność rysów.

Lucy leniwie kreśliła patykiem wzory na piasku, bujając myślami gdzieś daleko. No, może nie aż tak daleko; jakieś kilkaset metrów stąd.

- Obiecałam Maudie, że zrobię sałatkę, a jeszcze nawet nie przygotowałam produktów.

- Masz dużo czasu. Stone nadal łowi ryby. Wypływa tam teraz co dzień. Moim zdaniem dawno powinien mieć tego dość; przecież to nudne zajęcie.

- Czy on zamierza być na tej kolacji?

Reece wzruszył swymi potężnymi ramionami.

- Nie mam pojęcia. Z jednej strony dają tam jedzonko za darmo, ale Stone nigdy nie był specjalnie towarzyski.

- Długo go znasz?

- Dość długo. Mówiłem ci, że miał zostać moim szwagrem, ale się wycofał. Wydaje mi się, że on zawsze był typem samotnika. Może zresztą dlatego jest taki dobry w swoim fachu - nikt z zewnątrz nie jest w stanie wpłynąć na tok jego myślenia.

Lucy westchnęła, słysząc słowa Reece'a. Od początku uważała, że ten człowiek zachowuje się jak stary borsuk: samotny, zgryźliwy, zachowujący dystans. Reece tylko potwierdził jej opinię.

- Czujesz te zapachy dolatujące od Keeganów?! Jeśli zaraz nie dostanę czegoś do jedzenia, to chyba padnę.

- Czy ty potrafisz myśleć tylko o jedzeniu?

- Może szanowna pani nie jest tego świadoma, ale ja jeszcze tu i ówdzie rosnę.

Lucy roześmiała się i usiadła obok niego na piasku. Znów czuli się ze sobą dobrze; widocznie Reece zro­zumiał, że liczyć może tylko na jej przyjazd, i pogodził się z tym.

- Wyobraź sobie, że mam oczy i widzę - powiedziała z uśmiechem. - Jak zobaczysz się następnym razem z mamusią, to powiedz jej, że twoje ubranka znowu zrobiły się za małe - spojrzała wymownie na jego skąpe odzienie.

Odpowiedział jej spojrzeniem, które pewnie już nieraz roztapiało jak wosk dziewczęce serduszka.

- Zauważyłaś, no nie? Wiesz co, Lu, tu na wyspie przydałby się supermarket i jakieś miejsce z jedzonkiem na wynos.

- Czyżbyś planował przeprowadzić się tutaj i założyć własną firmę? Wydawało mi się, że studiujesz dzien­nikarstwo?

- Owszem, studiuję, ale mam też zmysł do robienia dobrych interesów.

- Daj spokój. Tu jest za mało miejsca. Zresztą to zniszczyłoby atmosferę tej wyspy.

- Ale ja się nie najem atmosferą - westchnął Reece. Trzepnął Lucy po plecach końcem ręcznika i dodał: - Idź zrobić tę sałatkę. Ja tymczasem przebiorę się w strój oficjalny i pozwolę sobie towarzyszyć szanownej pani do Keeganów.

Stone przybył na kolację dość późno. Lucy serwowała kolejne porcje, Maudie kursowała tam i z powrotem pomiędzy grillem i zaimprowizowanym stołem, roz­stawionym na największej werandzie. Rich obsługiwał grill. Lekki wiatr odgonił komary i na tle monotonnego odgłosu uderzających o brzeg fal słychać było narastający i cichnący na zmianę szum rozmów. Niebo miało czysty odcień przedwieczornej szarości z pasmami jaskrawszych kolorów na horyzoncie. Nad ciemnymi sylwetkami drzew świeciła wschodząca Wenus.

Lucy właśnie rozdała ostatnie porcje pieczonych na grillu filetów i czekała z tacą na następne, kiedy Stone wszedł na werandę. Przez chwilę, która dla nich trwała całą wieczność, patrzyli na siebie. Choć nie trwało to dłużej niż parę sekund, Lucy poczuła, jak jej serce zaczęło bić jak oszalałe. Małe kropelki potu pokryły ciało, widelec wypadł z ręki z głośnym brzękiem.

Wyobraziłam sobie to jego spojrzenie, myślała. Pat­rzyła za nim; skierował się ku grupie mężczyzn zgroma­dzonych w rogu werandy. Nadeszła Maudie z następną tacą pieczonego tuńczyka. Reece pomachał ręką do Stone'a, zapraszając go do rozmowy i przekrzykując innych pytaniami o jakiś polityczny skandal. Lucy nadal chodziła pomiędzy gośćmi z tacą, nakładając małe porcje na dziecinne talerze i odpowiadając na niecierpliwe pytania o lukrowane ciasto, które stało nie opodal na zaimprowizowanym kredensie.

- Na miłość boską, nie mówcie moim dzieciom, że to ciasto z marchwi. One nie jedzą niczego, co choć z nazwy przypomina warzywo - mówiła Micki Branscomb.

- Nie powiesz mi chyba, że beta - karoten przetrwałby godzinę w gorącym piekarniku? - zakpiła Maudie. Przysiadła na chwilę na krześle i zaplotła dłonie na swym wciąż jeszcze płaskim brzuchu.

- Chciałabym, żeby moje dzieci jadły coś zdrowego, choć źle nie wyglądają. Mają tyle energii, że chyba zacznę ich używać do ładowania baterii. Przynajmniej będzie z nich jakiś pożytek!

Wszyscy wybuchnęli śmiechem: Lucy, Micki, trzydziestoparoletnia sekretarka w biurze prawniczym, matka trójki dzieci, oraz Maudie, czterdziestoletnia świeżo upieczona mężatka, od bardzo niedawna w ciąży. Śmiała się też Cassie Miranda, będąca już babcią, której zaręczy­nowe pierścionki i ślubna obrączka kosztowały zapewne więcej niż roczne dochody Lucy.

Lucy zawsze lubiła towarzystwo kobiet. Dzięki lekc­jom Alicji czuła się zupełnie swobodnie w otoczeniu pań w każdym wieku, bogatych i niezbyt zamożnych. Kiedy dowiedziały się, że Lucy jest nauczycielką, za­częły rozmawiać o dzieciach. A kiedy z kolei Maudie ujawniła swój błogosławiony stan, rozgorzała dyskusja o problemach ciąży, porodzie i opiece nad niemow­lęciem.

Lucy przeprosiła panie na chwilkę i wymknęła się do łazienki. Temat był dla niej zbyt bolesny.

Nie chcąc wracać zbyt wcześnie, przechadzała się po salonie Keeganów, przyglądając się z roztargnieniem kolekcji książek Richa. Niektóre były nowe, inne widocz­nie dość stare, bo tłoczone tytuły ledwie dały się odczytać na skórzanych okładkach. Pochyliła się nad jedną z nich. „Wiedza i mądrość naszego świata”, przeczytała.

- No tak - mruknęła - ale mam szczęście. Dlaczego nie znalazłam tego wcześniej, kiedy wiedza i mądrość tego świata były mi tak bardzo potrzebne?

Trzymała książkę w ręku, gdy do pokoju zajrzał Stone.

- Czy wszystko w porządku? - zapytał.

- Tak, ze mną na pewno... a co u ciebie? Po oparzeniach już nie ma siadu, jak widzę. Jak tam ryby, dobrze dziś brały?

Stone patrzył jej uważnie w oczy. Na miłość Boga, łajała samą siebie, po co on ma wiedzieć, że go obserwowałam?

- Reece mówił mi, że pojechałeś na ryby - tłumaczyła się.

- Moje ryby nie miały na co brać. Zasnąłem i zapo­mniałem założyć przynętę.

Stał zbyt blisko. Na pewno zbliżył się do niej celowo. Nie wyglądał na człowieka, który robi cokolwiek nie­świadomie.

- Nie widywałem cię prawie wcale przez ostatnie dni.

- Byłam zajęta.

- Zauważyłem.

Powietrze w dużym, przestronnym pokoju stało się nagle naładowane elektrycznością. Było bardzo ciepło, jak zwykle na tej wyspie w lipcowy wieczór, ale Lucy poczuła na ciele gęsią skórkę.

- Czy ty... no... Dobre były te ryby z grilla, prawda? Wiesz, że Keegan był kiedyś oficerem lotnictwa? On pochodzi z małego miasteczka w...

- Lucy, przecież mnie zupełnie nie obchodzi to, skąd pochodzi Rich; ciebie też nie. Co się z tobą dzieje? Czy dobrze się czujesz?

Zrobiła się bardzo blada; to jakby dodało jej lat, ale też sprawiło, że wyglądała tak delikatnie, bezradnie.

- Pytasz może, czy jestem w ciąży? Na miłość Boga, Stone, to było zaledwie parę dni temu!

- Wiem, do pioruna, kiedy to było! Ale wiem rów­nież, że dla kobiety są takie dni w miesiącu, kiedy poczęcie jest możliwe. Nie używaliśmy żadnych zabez­pieczeń ostatnim razem. Teraz chcę wiedzieć, czy te dni nie były dla ciebie... właśnie takie. Czy bierzesz pigułki?

W jej oczach błysnął gniew; na twarz wypłynął ciemny rumieniec.

- To nie twój interes, czy coś biorę, czy nie!

- To mój interes, jeżeli mogę być ojcem! Chyba że nie byłabyś w stanie ustalić, kto może zostać ojcem dziecka? - zapytał złośliwie.

Lucy z rozmachem uniosła rękę, ale Stone schwycił ją za nadgarstek i trzymał mocno w powietrzu. Lucy była bardzo silna, ale nie mogła się równać mężczyzną.

Patrzyła na niego, drżąc z gniewu, całą siłą woli wstrzymując łzy, pragnąc wytrzymać jego spojrzenie, nie ustąpić.

Pasowali się ze sobą w milczeniu...

- Puść mnie, Stone - powiedziała bardzo spokojnie.

Puścił. Masowała obolały nadgarstek, ale nie usunęła się nawet na krok. Nie mogła dać mu tej satysfakcji, nie chciała, żeby widział, jak ucieka...

- Proszę tylko, żebyś odpowiedziała na moje pytanie. I chodzi mi o coś więcej...

- Naprawdę? - zapytała spokojnym głosem, choć w jej duszy było wszystko oprócz spokoju. - A o co więcej może tu chodzić? Zapewniam cię, że...

- Posłuchaj mnie, do diabła. Gdybym wszystko wie­dział, to bym cię nie pytał! Wiem tylko tyle, że to, co zdarzyło się miedzy nami, to nie był jedynie seks! Ty też o tym wiesz, ale jesteś za bardzo uparta, żeby się do tego przyznać!

Serce Lucy uderzało tak mocno, że prawie je słyszała. Czy ma prawo pozwolić sobie na nadzieję, że on też czuł to, co ona? Czy może pozwolić sobie na ryzyko, żeby nie wyjść mu naprzeciw, jeśli jednak jest choćby cień szansy, że on...

- Stone, czy próbujesz mi w ten sposób powiedzieć, że mnie kochasz? - wyszeptała.

- Niczego nie próbuję ci powiedzieć! Ja... - urwał i zaklął; jego twarz poczerwieniała bardziej niż tamtej nocy, kiedy siedział w herbacianej kąpieli.

Ja też nic nie powiedziałam, myślała Lucy z rozpaczą. Nie mogłam mu tego powiedzieć! Zamknęła oczy; czuła, że zawalił jej się cały świat. Stała w tym samym miejscu, ale gdyby mogła, wczołgałaby się pod najbliższy mebel.

Głos Stone'a zabrzmiał teraz nisko, chrapliwie:

- Lucy, jest coś, czego jeszcze nie wiesz.

Ostry, urywany dźwięk, który usłyszał w odpowiedzi, miał być jej śmiechem.

- Jesteś żonaty, czy tak? I obawiasz się teraz, że ja...

- Nie, do pioruna, nie jestem żonaty! To w ogóle nie o to chodzi; powinienem ci tylko powiedzieć, że...

- Nic mi nie musisz mówić, Stone. - Skrzyżowała ramiona na piersi, próbując jeszcze dotrzymać mu pola, choć marzyła już tylko o tym, żeby uciec. - Wiem, co chcesz mi powiedzieć, Stone, i wierz mi, że jestem w stanie cię zrozumieć.

- Niczego nie rozumiesz! Nie potrafiłabyś nawet tego zrozumieć...

Nie pozwoliła mu skończyć. Czuła, że musi powie­dzieć to, co powinna, zanim wybuchnie płaczem.

- Stone, posłuchaj mnie. Przecież nie jestem dziec­kiem. Wiem... ja naprawdę wiem, że to się zdarza. Ludzie poddają się czemuś takiemu, zanim przekonają się, że ten ogień spalił tylko garstkę słomy. - Próbowała się roze­śmiać, ale jej głos załamał się nagle. Przełknęła ślinę i zebrała wszystkie siły. Jeśli nie powie tego teraz, nie zrobi tego już nigdy.

- Chciałabym tylko, żebyś wiedział - wyszeptała drżącym głosem - że cokolwiek się stało, ja tego nie żałuję i nie oczekuję od ciebie...

W tym momencie drzwi do pokoju otwarły się na oścież.

- Hej, Stone, chodź do nas na chwilkę. Branscomb opowiada o tym Hardissonie, który zamierza kandydo­wać w wyborach do senatu. Podobno w ostatnich wiado­mościach mówili coś o takim skandalu, który może zrujnować mu karierę. Branscomb nie dosłyszał szczegó­łów. Mówiłem mu, że wy oboje jesteście związani z Hardissonami i może wiecie coś więcej...

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Stone i Hardissonowie?

Lucy przetrwała jakoś przez resztę wieczoru. Zajęła się wyłącznie trójką dzieci; zaczęła im opowiadać nie­zwykle skomplikowaną bajkę o piratach, potwornych sowach i odważnych dzieciach, które akurat były bardzo podobne do trojga małych Branscombów. Dzięki temu prawie nic nie słyszała o Billym, skandalu i o związku Stone'a z Hardissonami.

Stone i Billy?

To niemożliwe. Taki zbieg okoliczności był zbyt nieprawdopodobny nawet dla niej, wiernej czytelniczki gazetowych horoskopów, wierzącej, że ręka losu może zrobić wszystko.

Stone pozostał na przyjęciu prawie do dziesiątej. Aż nazbyt często czuła na sobie jego spojrzenie, ale on był cały czas w męskim kręgu, a ona w towarzystwie kobiet i dzieci. To przyjęcie miało taki charakter.

Branscombowie wyszli pierwsi, żeby położyć do łóżek swoje pociechy. Lucy nalegała, żeby jej pozostawić sprzątanie; Maudie czuła - nawet jeśli nie w pełni to rozumiała - że Lucy chce być zajęta, i nie oponowała.

Niech go diabli porwą, myślała, dlaczego on nie idzie wreszcie do domu! Wiedziała, że czeka na nią, a kiedy tylko wyjdzie za drzwi Keeganów, on znajdzie się u jej boku.

Nie czuła się na siłach, żeby z nim teraz rozmawiać. Nie chciała dowiadywać się o jego związkach z Billym.

Trzy kwadranse później poddała się. Rodzina Mirandów pożegnała się niedługo po Branscombach, Reece wyszedł jeszcze wcześniej, a Maudie zaczęła wymownie ziewać.

- Chyba już pójdę do siebie - powiedziała Lucy z ociąganiem.

- Może pożyczyć ci latarkę?

- Dziękuję, księżyc świeci tak jasno...

- Ja ją odprowadzę - wtrącił Stone, który bez­szelestnie znalazł się tuż obok. Nie mogła zapro­testować. Keeganowie byliby tym zdziwieni. Z za­ciśniętymi ustami poszła do kuchni po swoją miskę po sałatce, po czym pożegnała się z Keeganami, dziękując za uroczy wieczór. Wreszcie rzucając Stone'owi nieprzyjazne spojrzenie, skierowała się do drzwi.

Na zewnątrz wszystko oblewał perłowy blask księży­ca, pogłębiając cienie pomiędzy drzewami. Ciszę przery­wał chór drzewnych żab i brzmiący mroczną nutą śpiew nocnych ptaków. Lucy zatrzymała się na krótką chwilę, żeby odszukać ścieżkę, po czym ruszyła nią szybkim krokiem.

- Nie musisz uciekać - powiedział Stone z nieszczerą nutą rozbawienia w głosie. - Nie zamierzam cię napas­tować.

- Nawet o tym nie pomyślałam - rzuciła Lucy przez ramię.

- To dlaczego unikałaś mnie przez cały wieczór?

- Ja cię unikałam? - Mój Boże, zastanawiała się w duchu, czy to naprawdę ja mówię tym trzęsącym się głosem?

- Daj spokój, Lucy. Przecież prędzej czy później musimy o tym porozmawiać.

Idąc o trzy kroki z przodu, nagle zatrzymała się i odwróciła w jego stronę.

- Dobrze, więc o czym życzysz sobie porozmawiać? Może na przykład o tobie i Billym? Chyba mi wreszcie powiesz, kim naprawdę jesteś i co tu robisz, bo nie jestem aż tak głupia, żeby wierzyć, że jesteś ornitologiem! Nie odróżniłbyś mewy od sardynki, nawet gdyby ci przy­kładali nóż do gardła!

Stone chwycił ją za ramię i pociągnął w kierunku wyłaniających się z mroku domków.

- Posłuchaj - powiedział ponuro - nie chcę rozstawać się z tobą w ten sposób.

- No to ja się z tobą rozstanę. Mnie to nie przeszkadza.

Stone czuł, że Lucy też już nad sobą nie panuje. Jej głos załamywał się dziwnie; normalnie był głęboki i łagodny. Owszem, potrafiła przecież mówić ostrym tonem; potrafiła komenderować ludźmi jak sierżant, ale teraz jej głos brzmiał zupełnie inaczej. Ona...

Boże kochany, jak mogłem być tak ślepy?

- Lucy, posłuchaj...

- Nie chcę niczego słuchać. Cokolwiek chcesz mi powiedzieć, już mnie to nie obchodzi. Okłamałeś mnie i...

- Wcale cię nie okłamałem!

- Naprawdę? - zapytała zimnym głosem i skrzyżowa­ła ramiona na piersi tak mocno, jakby była to zimna noc styczniowa, a nie wilgotny, upalny wieczór.

- No dobrze, może masz rację, chyba nie byłem z tobą zupełnie szczery, ale gdybyś pozwoliła mi wytłuma­czyć...

- Nie musisz mi niczego tłumaczyć. Jeśli przyjecha­łeś tu, żeby pobawić się tym, co zostało po Billu, to ci się udało. Uśmiejecie się pewnie obaj. Ale numer, prawda? Wybaczcie mi jednak, że mam na ten temat inne zdanie.

Zanim zdołała się odwrócić, Stone wyciągnął ręce i przycisnął ją do siebie. Wystawiała przed siebie łokcie i broniła się przed jego uściskiem. Kiedy próbował ją pocałować, z całej siły nadepnęła mu na nogę. Jego usta zsunęły się po jej policzku. Dopiero jednak wtedy, kiedy Lucy uciekła do swego domu, zatrzasnęła drzwi i za­mknęła je na haczyk, uświadomił sobie, że ma mokrą twarz.

Mokrą od jej łez. Ona płakała. Jego silna, piękna, słodka Lucy - twarda jak kamień, miękka jak wosk...

Lucy, która uważała Alicję Hardisson za miłą, ser­deczną i hojną kobietę, przyjaciółkę, która życzyła jej jak najlepiej.

Klnąc pod nosem, Stone pokonał te kilkaset metrów pokrytej ciepłym piaskiem ścieżki i dobrnął do własnego domu. Już na ganku usłyszał ogłuszające dźwięki muzyki. Heavy metal. Pewnie Reece przytargał to wrzaskliwe pudło ze swojego samochodu, kiedy pojechał po zakupy. Prawie fizycznie odczuwał ten hałas. Dokładnie tego mi teraz trzeba, pomyślał.


Gdy obudził się następnego ranka, Lucy już nie było. Sprawdził najpierw u Keeganów; od rana jej nie widzieli. Nie pływała też tam, gdzie zwykle. Przy pomoście przystani kołysał się komplet łodzi.

Na wypadek gdyby jednak zamknęła się przed nim w domku, tłukł przez jakiś czas w jedne i drugie drzwi, a potem nawoływał pod oknami. Nie miał złudzeń co do tego, że Lucy zaprosiłaby go uprzejmie do środka, miał jednak nadzieję, że dobry sen zrobi swoje. Może jednak zechce z nim porozmawiać. Czyż nie była ciekawa, jakie są jego związki z Hardissonami albo co on naprawdę robi na Coronoke?

Chciał jej o tym powiedzieć. Musiał jej o tym powiedzieć! Jeśli jednak ona woli bawić się w chowane­go, będzie musiała bawić się dalej sama. On miał jeszcze parę spraw do załatwienia.

Po pierwsze, ciotka Alicja. Ta kobieta była mu winna kilka słów wyjaśnienia i zamierzał z nią pomó­wić. Kiedy skończy z ciotką, zabierze się za Billy'ego, bo ten wydawał się być powodem wszystkich prob­lemów.

Najpierw jednak Alicja i to twarzą w twarz, bo ciocia miała uroczy zwyczaj wykładania przez telefon swoich racji i odkładania słuchawki, zanim jej rozmówca miał szansę powiedzieć choć jedno słowo.

Załatwił z facetem o nazwisku Dwight, że ten poleci z nim do Norfolk z lotniska w Hatteras. Potem zadzwonił do biura Norfolk International i zarezerwował miejsce w pierwszym samolocie do Atlanty. Wreszcie polecił Reece'owi zamknąć domek, gdyby zanosiło się na deszcz.

- Przepraszam cię, chłopie, ale muszę wyjechać. Wiesz, jak to jest w naszym fachu.

- Oczywiście, nie ma sprawy. Może mam coś przeka­zać Lucy, na przykład jak długo cię nie będzie albo dokąd jedziesz? - Reece patrzył na Stone'a wyczekująco, na jego przystojnej twarzy malowało się autentyczne zainte­resowanie. Może ta umiejętność kiedyś mu się przyda, myślał Stone, może Reece nakłoni w ten sposób rozmów­cę do zwierzeń, robiąc takie dobre wrażenie.

Ale nie z profesjonalistą takie numery.

- Lepiej trzymać karty przy sobie, synu. Masz wtedy większe szanse, o ile gra jest uczciwa. - Powiódł oczami po stalowej tafli spokojnej jeszcze wody pod burzowymi chmurami. - Powiedz jej, że chcę poznać odpowiedzi na pytania, które powinna była mi zadać i których nie zadała.

- Co?

- Po prostu tyle jej powiedz, dobrze?

- Jak sobie życzysz. Aha, Stone... czy mogę zjeść resztę sałatki ziemniaczanej, czy zostawić ci ją na kolację?

- Możesz zjeść wszystko, co jest w lodówce. Jutro przywiozę nowe zapasy. I słuchaj, Reece... uważaj na Lucy. Zrób to dla mnie, dobrze?

Odpowiedział mu szeroki uśmiech i uniesione w górę kciuki.


Pisały o tym wszystkie gazety. Stone kupił kilka na lotnisku w Norfolk, czekając na ogłoszenie swojego lotu.

W „Ledger - Dispatch” ta historia była na drugiej stronie, w „News and Observer” na trzeciej. Dwie godziny później, kiedy już w Hartsfield wziął do ręki „Constitution”, nie musiał jej nawet otwierać. Wielkie litery wołały z pierwszej strony: „Kandydat do senatu oskarżony o napaść seksualną”. Pod spodem zamiesz­czono informację o tym, że kilka kobiecych stowarzyszeń domaga się głowy winowajcy.

Na razie nic, o czym by już nie wiedział.

Ruszył wynajętym samochodem przez zatłoczone ulice. Czuł w powietrzu gorący zapach kurzu, spalin i przypalonej gumy. Klął, pocił się i klął jeszcze bardziej.

Pomyślał o małej, spokojnej wysepce, pachnącej słonym oparem przybrzeżnych rozlewisk i porastającym wydmy lasem. Marzył o tym, żeby znowu pływać na materacu pod czystym, jasnym niebem. Myślał też ustach uśmiech zakwitał tak powoli, której słowa płynęły też niespiesznie, z jakimś leniwym wdziękiem.

- Pani Hardisson nie ma w domu - powiedziała pokojówka. Zaczęła już zamykać drzwi, kiedy przyjrzała mu się uważniej.

- Czy pan nie jest przypadkiem...

- Jej siostrzeńcem? Owszem, jestem. A pani jest Rosalie?

Niemłoda już kobieta w czarno - białym uniformie rozpromieniła się.

- Nie mogę uwierzyć, że pamięta mnie pan po tylu latach, paniczu Johnie. Proszę wejść. Myślę sobie, że skoro panicz jest z rodziny, pani Alicja będzie chciała pana zobaczyć. Proszę iść do słonecznego salonu, a ja już jej powiem, że pan tam czeka. Nasza pani ostatnio słabuje; takie tu były awantury, takie kłopoty. Mówię panu, przez parę dni nie szło przestąpić przez próg, żeby człowiek nie natknął się na kogo z gazety albo z telewizo­ra. Gorsi niż robactwo!

Stone spędził z ciotką ponad godzinę. Przyjechał tutaj z zamiarem przygwożdżenia jej zarzutami, ale W końcu zostawił ją w spokoju. Wyglądała jak półtora nieszczęś­cia. Dowiedział się od niej o niektórych szczegółach całej sprawy, resztę usłyszał w lokalnych wiadomościach i od starego Liama, którego odnalazł przy pomocy Rosalie.

- Nie mogę panu dużo powiedzieć, paniczu Johnie, bo za bardzo lubię swoją pracę - mówiła dawna pokojówka, teraz już gospodyni domu Hardissonów. - Tyle powiem, że Pan Bóg ciężko doświadczył panią Alicję. Robiła, co umiała, żeby tego chłopaka wyprowadzić na ludzi, ale nic z tego nie wyszło. Za dobra była dla niego, mówię panu. Powinna była tupnąć nogą od pierwszego razu, kiedy jej się postawił. Gdyby to był mój dzieciak, już ja bym kija na niego znalazła, ale pani Alicja nigdy nawet nie podniosła głosu. Nigdy, proszę pana, i to bardzo źle.

- Myśli pani, że dlatego zrobił to, o czym piszą w gazetach?

- O tych wszystkich kobietach, którym robił takie straszne rzeczy? Jak się tak człowiek zastanowi, paniczu Johnie, to wiele sobie przypomni. Pamiętam, co robił małemu pieskowi naszej pani Alicji, kiedy ona tego nie widziała.

Stone też to pamiętał. Przypomniał sobie dzień, kiedy znalazł to nieszczęsne stworzenie bez życia i zakopał je w ogrodzie, mówiąc ciotce, że pies wybiegł na ulicę i wpadł pod samochód.

- Znała pani jego żonę? - zapytał.

- Panią Lucy? A jakżeby nie? Billy nie zasługiwał nawet na to, żeby jej czyścić buty. Opowiadał różne paskudne historie po tym, jak uciekła, ale ja ją dobrze znałam, i dobrze znałam jego. Myślę, że wiem, co się między nimi stało, choć on o tym nie mówi. Proszę iść do Liama; on panu opowie, ile razy ta biedna dziewczyna wstydziła się wyjść z domu, bo miała całą twarz w siń­cach. Niech panu Liam opowie, jak ją raz zabrali na pogotowie, kiedy pani Alicja była za granicą. Pani Lucy próbowała to ukryć, żeby nie martwić pani Alicji, ale moja kuzynka pracuje w szpitalu, tam gdzie mają te wszystkie karty. Opowiedziała mi takie rzeczy, że mało mi serce nie pękło. Nie powtórzyłam tego pani Alicji, ani słowa. To by ją zabiło, jak Boga jedynego kocham.

Stone poczuł, że robi mu się zimno.

- Dziękuję ci, Rosalie. Opiekuj się ciocią Alicją, dobrze? Ona teraz potrzebuje wsparcia.

Zdążył na ostatni lot z Hartsfield. Wcześniej zamówił już samolot czarterowy z Norfolk do Hatteras. Ta podróż na południe zdawała się nie mieć końca, ostatni etap drogi przez cieśninę na Coronoke był z kolei za krótki. Potrzebował jeszcze czasu, żeby przetrawić wszystko, co usłyszał, żeby postanowić, ile z tego może powiedzieć Lucy.

Jeżeli ona jeszcze jest na wyspie. Powinien był powiedzieć Reece'owi, żeby pilnował jej przez cały czas, żeby nie pozwolił jej wyjechać. I dziwić się, że ta dziewczyna tak się wszystkiego bała! Najpierw ten jej tatuńcio, który woził ją z miejsca na miejsce, zostawiając dziecko na łasce przypadkowych kobiet, swoich kolej­nych kochanek.

Potem miała takie parszywe szczęście, żeby wpaść w łapy Billa Hardissona, którego świat składał się z alkoholu, narkotyków i zmuszanych do uległości kobiet. Faceta, któremu zdradliwa zewnętrzna powłoka, rodzinne układy i pieniądze pozwoliły wykręcić się nawet od zarzutu morderstwa!

Bo to było prawie morderstwo.

Ale to się wreszcie skończyło. Na dwa tygodnie przed ślubem Billa z córką znanego i cenionego duchownego jedna z byłych ofiar sprzedała opowieść o plugawych upodobaniach przyszłego senatora któremuś z lokalnych brukowców i tama się przerwała. Ujawniły się trzy następne kobiety. Nie pomogły już układy ani pieniądze. Może kiedyś jeszcze Bill Hardisson znów pojawi się na politycznej scenie; charakter nie ma dziś już takiej ceny jak dawniej. Ciotka Alicja może jednak tego nie przeżyć. Stone współczuł jej w głębi serca mimo tego, co próbowa­ła zrobić Lucy.

Lucy. Musi jej o tym powiedzieć - lecz nie wszystko.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Miał wrażenie, jakby podczas tej podróży przeżył swoje życie jeszcze raz. Miasto Atlanta zmieniło się nie do poznania od czasu, kiedy wyjechał stamtąd jako czternas­toletni chłopak, choć Stone nie czuł się w nim obco.

Odnalazł swoje kontakty w komendzie policji, w okrę­gowym archiwum, nie mówiąc już o paru dobrych znajomych w lokalnej prasie. Zrobił z tego odpowiedni użytek.

Odszukał też Liama. Staruszek zgarbił się mocno, a resztki włosów były już całkiem białe. Tylko jego zgrzytliwy śmiech pozostał taki sam; ta sama też została mądrość i gołębie serce człowieka, który kiedyś był dla Stone'a oparciem w najtrudniejszych chwilach.

Była też Rosalie, całe sto kilogramów pogodnej życzliwości płynącej z dobrego serca; niezwykle lojalna, choć gaduła.

Szybko przeprawił się przez cieśninę i wysiadł na pomoście, mając ze sobą bagaż. Znajomy, piaszczysty brzeg. Zatrzymał się, żeby spojrzeć w górę niewielkiej pochyłości, za którą rozciągała się rzeźbiona morskim wiatrem ściana lasu. Z jej ciemnego tła wyłaniała się jasna, widmowa sylwetka uschniętego cedru, trzymające­go samotną wartę nad wdzierającą się w ląd zatoką.

Wieczorną ciszę rozdarł chrapliwy krzyk - żaby czy może czapli. Nieważne. Jest znów na wyspie; wrócił na Coronoke, gdzie nic naprawdę się nie zmieniało poza pogodą i porami roku. Ludzie wyjeżdżali, ale przecież wracali tu znowu.

Lucy musi tu być. Ona musi tu być na pewno, bo jeśliby jej nie było, poczułby to każdą cząstką swego ciała, kiedy tylko znalazł się na brzegu. A jeśli takie myśli oznaczały, że dawny Stone - samotnik już nie istnieje, to niech i tak będzie.

Właśnie dlatego nie mógł utracić Lucy.


Lucy pomagała Maudie oprawiać jej skończone płót­na, przybijając do ram plecioną, pomalowaną na biało taśmę.

- No, to prawie gotowe. Czy możesz mi podać obcinak? - Maudie mocowała do ram małe śrubki i drut do wieszania obrazu. - Jak ci się podoba żółta łódka na de rozlewiska w zatoce?

- Podoba mi się, czemu nie. Ale dlaczego nie może być czerwona, jak wasza? Teraz sobie uświadomiłam, że chyba nigdy nie widziałam żółtej łodzi wiosłowej.

- Nie szkodzi. Żółta się lepiej komponuje z tłem. Fantazja to domena nie tylko poetów.

Lucy uśmiechnęła się. Parę dni temu może roześmiała­by się na cały głos, ale teraz jakoś nic nie wydawało jej się zabawne.

- On tu wróci, zobaczysz - powiedziała łagodnie Maudie. Było zupełnie jasne, o kim mówi.

Lucy wzruszyła ramionami i odłożyła młotek, żeby oprzeć oprawiony obraz o ścianę.

- Czy miałaś już kiedyś indywidualną wystawę? - zapytała.

- Parę razy. Mimo to nie znoszę patrzeć na ludzi, którzy oglądają moje prace. Czuję się tak, jakbym stała przed nimi naga jak nowo narodzone dziecko i czekała, aż zaczną mnie obrzucać kamieniami. Poza tym to tylko takie pacykowanie dla turystów.

- No wiesz! - Lucy aż pokręciła głową na tę przesad­ną skromność. Ujęła korbkę starego gramofonu i pomajst­rowała przy nim przez chwilę. Z głośnika popłynęły dźwięki starej, szybkoobrotowej płyty Jimmie Rodgersa. Kiedy umilkła ostatnia piosenka, Maudie przechyliła głowę.

- Chyba słyszałam warkot jakiegoś samolotu.

- To był tylko pociąg - odparła cicho Lucy.

- Z tamtej strony nie słychać pociągów. Czy nie mówiłam ci, że na poczcie spotkałam Dwighta? Mówił, że ma zamówiony lot z Norfolk. Zgadnij, kto ma z nim lecieć?

Lucy poczuła, że jej twarz zapłonęła ciemnym rumień­cem. Rozzłościła się sama na siebie.

- I co z tego? - mruknęła niechętnie.

Maudie spojrzała na nią z przewrotnym błyskiem w oczach.

- To z tego, że nie wiem, na co jeszcze czekasz? Idź do domu i pakuj się do wanny. Zeskrob tę farbę z rąk, skrop się perfumami i przystrój w najbardziej seksowny ciuch, jaki znajdziesz w szafie.

- Nie mam żadnych seksownych ciuchów, a jeśli użyję czegokolwiek poza dziecinnym mydłem, to będę miała skórę jak gotowany rak. Zresztą...

- Nie wymądrzaj się, moja droga. Biegnij do domu!

Poszła. Siedziała jeszcze w wannie, kiedy usłyszała warkot motorówki. To nie był Stone - to nie mógł być Stone - a nawet jeśli był, to niby dlaczego miałby przyjeżdżać do niej. Reece wprawdzie mówił...

Nie wierzyła, że wyjechał z jej powodu i że dla niej miałby tu wrócić. Gdyby uwierzyła, potem serce bolałoby ją jeszcze bardziej. Czuła ten ból tyle razy w życiu. Już nigdy, przyrzekała sobie. Nigdy więcej...

- Lucy! - Ktoś łomotał siatkowymi drzwiami o fut­rynę. Zamarła z jedną nogą w poplamionej rdzą wannie, drugą na żółtej macie kąpielowej.

- Lucy, nie bądź uparta, wiem, że tam jesteś! Otwórz!

- Nie ma mnie w domu - zawołała, przyciskając ręcznik do ciała. Dość skąpy ubiór, jak na przyjmowanie gości...

- Posłuchaj, jestem za bardzo zmęczony na takie zabawy. Otwórz drzwi, dobrze?

Zaległą ciszę przerywało tylko popiskiwanie brodzą­cego gdzieś ptaka.

- Lucy, ostrzegam cię...

- Nie jestem dziś w dobrym nastroju, Stone. Jeżeli masz mi coś do powiedzenia, to porozmawiamy jutro.

- Jasny gwint, to twoje drzwi i sama zapłacisz za naprawę!

W chwilę później stał w wejściu do łazienki, blady i nie ogolony, wyraźnie zmęczony.

- Przepraszam, nie chciałem dostawać się tu w ten sposób.

- Oczywiście, zupełnie przypadkowo wyłamałeś mo­je drzwi i wszedłeś tu bez zaproszenia... - Lucy trzęsła się z wściekłości.

Może jej głos drżał jeszcze z innego powodu.

- Odwróć się - powiedziała stanowczym tonem. Stone posłusznie odwrócił się plecami, ale nie ruszył się z łazienki.

- Na Boga, włóż coś na siebie! - zawołał.

- Wynoś się!

- Lucy, musimy wreszcie to wszystko wyjaśnić!

- Nie będziemy niczego wyjaśniać.

- Czy musisz zawsze być tak cholernie uparta? - nalegał Stone.

Patrzyła na jego pochylone ramiona, na wciśnięte do kieszeni pięści. Patrzyła na spłowiałe dżinsy, które opinały jego wąskie biodra i muskularne łydki, na rozwichrzone ciemne włosy, które dotykały prawie koł­nierza spranej koszuli. Całym wysiłkiem woli próbowała nie wyciągnąć ręki w jego stronę.

- Posłuchaj. Ja będę mówił, a ty tylko słuchaj - ciąg­nął. - Widziałem się z Alicją. Rozmawiałem też z Liamem i Rosalie. Kazali cię serdecznie pozdrowić, to znaczy, prosili o to.

Lucy wiedziała, kiedy trzeba się poddać.

- Idź do salonu, Stone. Zaraz tam przyjdę - powiedzia­ła spokojnie. Cokolwiek chciał jej powiedzieć, uparł się, żeby to zrobić, i nie ma na to rady. Może potem będzie wreszcie mogła zamknąć ten krótki rozdział swojego życia.

Dziesięć minut później wyszła z sypialni. Na kanapie w salonie zobaczyła Stone'a rozciągniętego na podusz­kach. Chrapał. Lucy wydała cichy okrzyk dezaprobaty i podeszła bliżej, tak blisko, że czuła ciepło jego ciała, widziała kurze łapki w kącikach zamkniętych oczu. Pod brodą zobaczyła cienką, jasną linię, której wcześniej nie widziała.

Następna blizna. Oboje je mieli, widzialne i niewidzia­lne. Pewnie każdy takie ma. Życie zawsze kiedyś wystawi swoje pazury, jeśli człowiek chce gościć na tym świecie przez jakiś czas.

Stone otworzył oczy. Parę chwil pozostał bez ruchu, oddychając głęboko i równo, po czym nagle stał się podobny do zaskoczonego zwierzęcia w dżungli, które obserwuje przeciwnika. Jakby czekał na atak.

Atak Lucy miał spokojny charakter.

- Może miałbyś ochotę coś zjeść? Zrobiłam podwój­ną porcję spaghetti; myślałam, że poczęstuję nim Reece'a, ale on wyjechał dziś rano. Podobno ma jakąś dziewczynę w Carrboro.

Zjedli zimne spaghetti posypane tartym serem. Stone twierdził, że woli zimne. Jedli prawie w milczeniu. Nie można jednak jeść w nieskończoność.

- Ty zmyj naczynia, a ja je powycieram - zapropono­wał, żeby w ogóle coś powiedzieć.

W końcu zostawili te naczynia w spokoju. Za dużo pytań chcieli sobie zadać. Pytań, które wymagały od­powiedzi. Poszli na werandę. Stone usiadł, potem oparł dłonie o uda i jakiś czas patrzył na wytarte deski podłogi. Wreszcie odchylił się do tyłu z głębokim westchnieniem.

- Czy wiesz, że byłem w Atlancie?

- Reece mówił, że załatwiłeś tam jakąś służbową sprawę. Ale to było co innego, prawda?

- To nie było służbowe zadanie, ale jednak zadanie. Dotyczyło ciebie i Billa. I Alicji. Ona jest moją ciotką, choć nigdy nie byliśmy sobie bliscy. Jej syn jest moim kuzynem w pierwszej linii.

Nagle dla Lucy noc przestała być ciepła, przestała być taka bezpieczna.

- Nie rozumiem - powiedziała ze spokojną godno­ścią, która rozdzierała Stone'owi serce.

- Wiem, że muszę się wytłumaczyć, Lucy... i prze­prosić cię. Pozwól mi w końcu to zrobić, postaraj się mi nie przerywać. Potem ty będziesz mówiła.

Choć był cenionym dziennikarzem, Stone miał spore problemy ze znalezieniem właściwych słów. Parę razy zaczął całkiem bez sensu. Lucy trwała nieporuszona jak królowa, która udziela posłuchania żebrakowi. W końcu wydusił to z siebie od początku do końca, przedstawiając zarówno to, czego dowiedział się od rodziny, jak i to, co zawdzięczał specjalnym źródłom. Znowu robiło mu się niedobrze na myśl, co ta biedna dziewczyna musiała przecierpieć i co jego krewni zrobili potem. Jakie kłam­stwa rozpuszczał Billy i jego matka, żeby wyrobić Lucy opinię bezwzględnej, chciwej naciągaczki.

Skończył. Na parę minut zaległa cisza. Wreszcie Lucy zaczęła, powoli wymawiając słowa:

- Zatem cały czas próbowałeś wmanewrować mnie...

- Nie, do diabła, w nic cię nie próbowałem wmanew­rować!

- No dobrze, ale obiecałeś ciotce pilnować mnie, żebym nie robiła im kłopotów. Ta przyjaciółka Alicji ze złamanym biodrem w ogóle nie istniała. I twoje zaintere­sowanie ptakami to bajka. A mama... to jest pani Hardisson...

Jej głos łamał się. Stone złorzeczył w duchu. Gdzieś tam w powrotnej drodze z oporem przebaczył swojej ciotce, że broniła jak lwica swego syna. Matki bywają aż tak ślepe. Nigdy jednak nie wybaczył jej bezwzględności, z jaką obeszła się z Lucy, która mimo tego wszystkiego uważała, że jej teściowa jest prawie święta.

- Lucy, posłuchaj... Ja wiem, że to wszystko tak źle się zaczęło, ale mamy to już za sobą. Dlaczego mieli­byśmy zniszczyć również to, co znaleźliśmy tylko dla siebie?

Stała nad nim, przez co wydawała się jeszcze wyższa. Księżyc, wschodzący właśnie nad szczytami drzew, otaczał błyszczącą poświatą jej jasne, kręcone włosy i połyskiwał na czymś mokrym na policzku.

Stone czuł, jak twarda pięść zaciska mu się wokół serca. Nie był w stanie niczego wypowiedzieć, zresztą nie słowa się teraz liczyły. Zanim zdążyła zaprotestować, był przy niej, tuląc w ramionach jej coraz bardziej uległe ciało.

- Ja ci to wynagrodzę, Lucy... Nawet jeśli to miałoby mi zająć całe życie, wynagrodzę ci to, co oni ci zrobili... Co ja zrobiłem.

W przerwach między słowami pokrywał jej twarz krótkimi pocałunkami. Chciał jej obiecać to wszystko... Nie był pewien, czy rozumiała, co chce powiedzieć.

Przyciskał ją do siebie coraz mocniej. Lucy nie opierała się już, ale i nie reagowała na pieszczoty.

- To już nie ma znaczenia - powiedziała martwym głosem. - To już przeszłość. - Jutro, myślała, albo może pojutrze, spakuje się i wyjedzie.

Stone potrząsnął nią delikatnie, jakby chciał ją obu­dzić.

- A co z przyszłością?

Czuła się taka zmęczona. Na moment oparła głowę na jego ramieniu. Przyszłość?

- Przecież nic się nie zmieniło - odparła, choć wewnątrz jakiś głos krzyczał, że zmieniło się wszystko. - Mam swoją pracę, dom, przyjaciół i moje...

Marzenia?

Jej twarz ściągnęła się. Z gardła wydobył się cichy szloch. Wyszeptała, że jest straszną beksą; Stone w od­powiedzi mruczał beznadziejnie sentymentalne głupstwa, których normalnie by się wstydził. Nie dbał o to.

- Chodź, kiciu, umyję ci twarz - pocieszał ją niepora­dnie, prowadząc do łazienki. - No, masz chusteczkę, wytrzyj sobie nos.

Na wpół płacząc, na wpół się śmiejąc, Lucy wzięła podaną chusteczkę. Była zbyt zmęczona, musiała się poddać. Pochylona nad umywalką ochlapała twarz zimną wodą, mając nadzieję, że znikną też zaczerwienienia wokół oczu.

- Pochlapałaś sobie wodą tę śliczną różową koszulkę - mówił z czułością Stone, pokazując jej mokre plamy. - Jeszcze tego brakowało, żebyś się teraz rozchorowała na grypę.

- Grypę powodują wirusy, a nie mokra bluzka - od­parła z łamiącym się, urywanym śmiechem. - Ale wirusy atakują ludzi o obniżonej odporności. Stone, czemu nie wracasz do siebie? Powiedziałeś, co miałeś do powiedze­nia, więc...

- Tak się składa - przerwał - że wiem jeszcze to i owo na temat obniżonej odporności. Na przykład to, że położenie się do łóżka znakomicie pomaga zebrać siły do walki z wirusami.

- Na miłość Boga, guzik mnie obchodzą wirusy, ja...

- Ale czymś się martwisz, Lucy?

- Dziękuję ci za troskę; jest już za późno. Gdybyś czas jakiś temu nie posłuchał Alicji, gdybym ja pamiętała, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby i umówiła­bym się na weekend z Frankiem i dziećmi, zamiast tu pakować się prosto w pułapkę...

- Kto to jest Frank? Co to za dzieci?

- To teraz nie ma znaczenia.

- Lucy? - Stone ujął ją palcem pod brodę i podniósł jej twarz ku górze. Patrzył badawczo w jej oczy, nie bacząc na ich oskarżycielski wyraz, na zaczerwienione jeszcze powieki. - Lucy, nie pozwalasz mi skończyć. Nie wiem, czy to ma znaczenie, czy nie, ale jakoś nie miałem okazji, żeby ci powiedzieć, że... że cię kocham.

Lucy zbladła.

- Nie rób mi tego, Stone.

- Dlaczego nie? Ty mi tez to zrobiłaś.

- Nic ci nie zrobiłam. Tamtej nocy było tylko...

- Tak sobie? Nie wmawiaj mi tego, moja pani, bo ja wiem lepiej.

- Nie możesz wiedzieć...

- Naprawdę? - Jego ręce otoczyły jej ramiona żelaz­nym uściskiem. W milczeniu patrzył na nią tak, że z trudem wytrzymała jego wzrok.

Lucy nigdy nie cofała się przed wyzwaniem. Uważała to za swoją słabą stronę. Jedną z wielu słabych stron. Podniosła wzrok tylko odrobinę i to był ten pierwszy błąd. Drugi polegał na tym, że patrząc w te jego przejrzyste, szare oczy próbowała wmówić sobie, że jej ciało nie pragnie go aż do bólu. Że myśl, iż nigdy go już nie zobaczy, że nigdy nie będzie się z nim kochała - nie rozdziera jej serca w kawałki.

- Ty też mnie kochasz - powiedział tonem niewiele głośniejszym niż szept. Jego oczy zapłonęły wewnętrz­nym blaskiem. - Tak, kochasz mnie - powiedział z trium­fem. - Powiedz mi to Lucy, powiedz wreszcie! Muszę to od ciebie usłyszeć.

- Po co? Żebyś potem spotkał się z Billem i porów­nywał wrażenia?

Pożałowała tych słów, zanim jeszcze skończyła mó­wić.

- Stone, to kto inny mówił, nie ja... Ja nie mogłabym w ten sposób myśleć... nie mogłabym czegoś takiego powiedzieć!

Widziała ból w jego oczach. Ból, który ją zabijał.

- Stone, przepraszam cię... Powiedz coś!

Jego głos był zduszony i chrapliwy.

- Billy powiedział, że poślubił cię, bo to był jedyny sposób, żeby cię mieć. Mój kuzyn zawsze najbardziej chciał tego, czego nie mógł mieć.

Chciała coś powiedzieć, ale Stone położył palec na jej ustach.

- Wysłuchaj mnie, Lucy. Kocham cię. Znaczysz dla mnie więcej niż jakakolwiek istota na tej ziemi, i to w taki sposób, że nie potrafiłbym ci nawet tego opisać. Jeśli miałbym wybrać między byciem przy tobie na zawsze a przespaniem się z tobą teraz, wybrałbym to pierwsze. Czy rozumiesz, co mówię?

Czuła, jak serce tłucze się w jej piersi jak oszalałe. Uwolniła się z objęcia Stone'a i cofnęła się. Potem poprowadziła go do sypialni. Nie wypowiedziała ani słowa aż do chwili, kiedy zatrzymała się obok łóżka. Odwróciła się twarzą do Stone'a i powiedziała:

- Jest jeszcze trzecia możliwość.

Stone patrzył, jak zaczęła rozpinać guziki jego koszuli. Prawie bał się oddychać.

Gdy zabrała się potem za spodnie, odpinając klamrę paska, rozsuwając zamek, Stone nie mógł złapać tchu. Najbliższą możliwością była spontaniczna eksplozja.

- Lucy - wyszeptał ochrypłym głosem - jeśli to ma być twoja skomplikowana zemsta, to uznaj, że już się zemściłaś...

Lucy rozpinała teraz swoją wilgotną jeszcze bluzkę.

- Stone, mówiłam ci już, że nigdy nie znałam się na gierkach. Jeśli chcesz się ze mną kochać i jeśli... jeśli nadal chcesz, żebym została twoją żoną, to ja też tego pragnę.

Ręce Stone'a zadrżały tak, że nie mógł poradzić sobie z zamkiem spodni. Lucy musiała mu pomóc. Ledwie to wytrzymał. Pośpiesznie zrzucił z siebie resztę ubrania. Lucy pozbyła się swojego, rozrzucając je po podłodze. Stanęła przed nim naga. Ufała mu. Pragnęła go. Kochała go. To było takie proste.

Nawet gdyby ta noc trwała przez wieczność, i tak nie byłaby dość długa dla Lucy. W jego ramionach jej ciało rozstępowało się w cudownych eksplozjach znowu i zno­wu i unosiło się w niezwykłe światy, których nigdy nie widziała. „Dotknij mnie tu... i dotknij mnie tam” zmieniło się w „Pocałuj mnie tam... i jeszcze tam”.

Całował ją w podeszwy stóp, łaskocząc ich wygięty łuk, biorąc do ust palce; potem przemierzał wargami całą jedwabistą długość jej nóg. Opowiadał jej, co myślał, kiedy ją pierwszy raz zobaczył, co robił z nią już w swoich marzeniach.

I robił to teraz.

Lucy, uwolniona wreszcie od smutnych uprzedzeń i ostrzeżeń Lillian, od okrutnych uwag i porównań Billa, szybowała do nieba. Oddawała się cała i brała Stone'a całego, opromieniała go światłem swojego szczęścia.

- Przecież ty powinieneś być zmęczony - mówiła, łaskocząc włosami bliznę na jego podbrzuszu. - Byłeś w podróży przez dwa dni.

Stone zamarł, kiedy jej usta musnęły jego męskość. Jej dłonie czyniły już cuda, ale wargi...

- Byłem... och, jedyna moja... tak... - jęknął i próbo­wał mówić dalej: - Podróżowałem przez tyle lat i nawet nie wiedziałem, po co. Teraz, kiedy cię znalazłem, muszę wymyślić sposób na pozostawanie w domu, bo...

- Przecież ja mogę jeździć z tobą. Jestem doświad­czoną podróżniczką - uniosła się nad nim, opierając na łokciach i kolanach, i uważnie popatrzyła mu w oczy.

Stone miał wrażenie, że gdyby kazała mu spędzić w grobie najbliższe tysiąc lat, pewnie zaraz poszedłby po łopatę.

- Wiesz, myślałem sobie, że moglibyśmy znaleźć jakieś niezbyt duże miasto i próbować zapuścić korzenie. Miałem już coś takiego na oku... Człowiek nie może wiecznie żyć na pełnych obrotach. Lucy parsknęła śmiechem.

- No, nie wiem... Jak na człowieka w twoim wieku, radziłeś sobie całkiem nieźle.

W jednej chwili leżała na plecach. Stone pochylał się nad nią z niebezpiecznym błyskiem w oczach.

- Pogadamy, jak radzi sobie człowiek w moim wieku, kiedy będę miał pięćdziesiątkę. Wrócimy do tematu, kiedy stuknie mi sześćdziesiąt, i tak dalej... co dziesięć lat. A na razie...

1* W Stanach Zjednoczonych zwrotu „pani” (Mrs.) używa się wyłącznie w stosunku do mężatek, w połączeniu z nazwiskiem męża. Do panny mówi się „miss”, oczywiście z nazwiskiem panieńskim. Inne możliwości do niedawna nie istniały, czyli rozwódka powracająca do panieńskiego nazwiska to właśnie „ni pies, ni wydra”. Od kilku lat coraz śmielej Amerykanie operują skrótem Ms., który oznacza „panią” bez określania stanu cywilnego.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Browning Dixie Twardy jak kamień
Browning Dixie Twardy jak kamień
197 Browning Dixie Twardy jak kamień
Browning Dixie Twardy jak kamień
197 Browning Dixie Twardy jak kamień
197 Browning Dixie Mężczyzna miesiąca Twardy jak kamień
197 Dixie Browning Twardy jak kamień
1482 bogowie zimni jak kamień wilki RJDIRJTVGM54XQ3MWIVAKSK32UDRHXC4DKBJTAA
42 Wybrancy losu7 Browning Dixie Kobieca intuicja
Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion
Browning Dixie Wypatrywanie burzy
Browning Dixie Czerwcowe tornado
A kiedy trzeba na śmierć idą po kolei jak kamienie rzucane przez Boga na szaniec
131 Browning Dixie Ten wspaniały Skorpion
0463 Browning Dixie Narzeczona mimo woli
czas jak kamien w wode(1)
Browning Dixie Kobieca intuicja 06
Browning Dixie Czerwcowe tornado

więcej podobnych podstron