NUMER
Marcin Wolski
Rozdział I
Zaczęło to się wkrótce po siedemnastych urodzinach Dina, które obchodził razem z całym kręgiem w jednej z tych uroczych seledynowych sal o miękkich przepuszczalnych ściągach, pełnych ciepła i poczucia bezpieczeństwa.
W znacznym stopniu za winowajcę można by Uznać Maxa, najweselszego chłopaka z trzeciego kręgu, wysokiego i muskularnego blondyna, niedościgłego mistrza we wszystkich grach i testach. Din, podobnie jak większość chłopców, podziwiał kumpla i trochę mu zazdrościł.
Poza doskonałymi współrzędnymi numerycznymi Max odznaczał się jeszcze jedną oryginalną cechą — lubił rozmawiać. I to nie o bieżących zabawach, ale o sprawach, które normalnie przekraczały zainteresowania nastolatka z kręgu szkoleniowego. Nie raz, kiedy cała grupa relaksowała się przed kolektywnym oglądnikiem, on siadał z przyjacielem w kącie sali rekreacyjnej (jeśli można mówić o kątach w pomieszczeniu o kształcie czaszy) i zaczynał dyskusję o kwestiach zupełnie nadobowiązkowych. Tego dnia był czymś szczególnie zafascynowany:
— Wiesz — powiedział — czasami nie mogę dać sobie rady z moimi myślami. Zastanawiam się, czy zawsze musi być tak jak jest?
— Nie rozumiem.
— No, czy nie ma innego sposobu życia, jak postępowanie zgodnie z harmonogramami i chodzenie według współrzędnych? A jeśli ktoś chciałby inaczej? Choćby tylko po to, żeby spróbować mieć własne zdanie.
— Co to znaczy „własne zdanie"? — dziwił się Din — przecież jeśli działamy zgodnie z poleceniami naszych wychowawców, według wskazówek Odbiorników Indywidualnych, wybieramy optymalny wariant postępowania. To Coś, co nazywasz własnym zdaniem, gdyby nawet mogło istnieć — byłoby po prostu błędem, Szkodliwą fantazją.
Max przez moment milczał, potem pokręcił głową.
— Tak mówi każdy. I to właśnie mnie zastanawia. Czy aby wszyscy mówią nam wszystko? Czy nigdy nie zastanawiałeś się, po co istniejemy, dokąd dążymy?
— Na takie pytanie natychmiast możesz dostać odpowiedź OI — Din wskazał na Indywidualne Odbiorniki kołyszące się na obrożach każdego z chłopców.
— Dziękuję. Otrzymam kryształowo jasną odpowiedź, że życie jest realizacją numeru w czasie i przestrzeni — zaśmiał się młody sceptyk — będzie to jak zwykle odpowiedź jednoznaczna, aseptyczna, antykoncepcyjna...
W tym momencie seledynowe oczko Indywidualnego Odbiornika Maxa spurpurowiało. Zawsze zmieniało barwę, kiedy miał się odezwać głos z pouczeniem, informacją bądź przestrogą. Tym razem jednak automat musiał się rozmyślić, bo oczko przygasło, a z głośniczka nie dobiegł nawet najcichszy dźwięk.
Po południu, gdy młodzież wróciła z posiłków w kabinach regeneracyjnych dostarczających odpowiedniej porcji pastylek i promieniowania, Din daremnie próbował .wypatrzeć przyjaciela. Max nie pojawił się ani podczas meczu piłki grawitacyjnej (był znakomitym napastnikiem) ani podczas wieczornej pogadanki.
Nikt z chłopców nie przepadał za swym wychowawcą, suchym, niekontaktowym osobnikiem sprawiającym wrażenie dodatku do Informatorów, OIów czy Automatów Edukacyjnych, niemniej kiedy wszystkie próby odszukania przyjaciela zawiodły, Din podszedł do pedagoga i zapytał o prymusa. Belfer w pierwszej chwili jakby nie dosłyszał, jego oczy nie zmieniły wyrazu, tylko ledwo dostrzegalnie drgnęły mu szczęki. Chłopak powtórzył pytanie.
— Gdzie jest Max?
Wychowawca zaczął się dziwnie głęboko zastanawiać, rozglądać i nagle odezwał się jego Odbiorniczek.
— Został przeniesiony do innej grupy — głos był ciepły, kojący, wiarygodny, z lekko metalicznym zabarwieniem.
— Czy coś się stało? Jaki był powód tego przeniesienia? I dlaczego tak nagle? — pytał Din, a ponieważ odpowiedzi nie było, ciągnął dalej: — Chciałbym się dowiedzieć na jak długo i dokąd go przeniesiono? To przecież mój przyjaciel. Jest godzina czasu wolnego i chciałbym go odwiedzić.
— Odwiedzin na dziś się nie planuje, pogadamy o tym kiedy indziej, chłopcze — tym razem odezwał się sam nauczyciel. Poruszył przy tym głową, tak jakby chciał dać znak nastolatkowi, żeby się oddalił. Din nie miał zamiaru tak szybko rezygnować, ale już otoczył go wesoły krąg kolegów.
— Chodź prędko! Dają nową, świetną szołowiznę!
Ruszył w stronę oglądników. Śledząc zwariowane przygody serialowych bohaterów zapomniał o dręczących go pytaniach.
Dwa dni później przypadała pierwsza sobota miesiąca, i jak zwykle szkoła skierowała go do domu na tak zwaną „dobę familiryzacyjną". Nikt nie przepadał za tym dniem i Din nie należał do wyjątków. W nauczalni wśród kolegów unosił go nieustanny strumień zabaw z rzadka zakłócanych jakimiś ćwiczeniami, natomiast w sześcianie mieszkalnym spotykał dwójkę apatycznych osobników, nazywanych ojcem i matką, z którymi nie łączyło go nic.
— No i jak postępy? — zadawał rytualne pytanie ojciec.
Parę lat wcześniej syn natychmiast zaczynał informować go o aktualnych współrzędnych numerycznych, ale kiedy podrósł, zauważył, że „stary", cały czas zajęty śledzeniem programów w oglądniku w ogóle nie czeka na odpowiedź, toteż sam zaczął szablonowo odbąkiwać — nieźle, jako tako, pomalutku.
Matka była nieco serdeczniejsza, wstawała z pufa, całowała chłopca powtarzając niezmiennie:
— Jak urosłeś, jak zmężniałeś.
Din obliczył, że gdyby to stwierdzanie odpowiadało prawdzie, w ciągu tych kilku łat osiągnąłby rozmiary olbrzyma. Nie robił jednak żadnych uwag, tylko dołączał do rodziców i oddawał się absorpcji trójwymiarowych obrazów przez 24 godziny „familiaryzacji".
Tak więc w sobotni poranek pożegnał się z kolegami, wsiadł do ekspresowej pneumii i ruszył w stronę rodzinnego sześcianu. Siedząc sam w elastycznym wnętrzu pojemnika oderwał na moment myśli od turnieju piłki grawitacyjnej (rozgrywanego w komorze ze sztuczną nieważkością). Znów przypomniał sobie Maxa. Uruchomił Indywidualny Odbiornik, który mógł również spełniać funkcję wideofonu i wymówił numer ojca przyjaciela. Coś zachrobotało, po czym metaliczny głos „anioła stróża" począł odpowiadać:
— Nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru!
Pneumia, dostarczyła Dina wprost do sześcianu mieszkalnego. Wszedł energicznie oczekując pocałunku matki i odzywki ojca, ale zamiast tego po raz pierwszy uderzyła go zdumiewająca cisza. Oglądnik był wyłączony. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów matka nerwowo spacerowała po pomieszczeniu. W ogóle nie zauważyła przybycia syna.,
— Dzień dobry, mamo!
— A dzień dobry, dzień dobry... — musnęła go ustami.
— Nie powiesz, że urosłem i zmężniałem? — Co?... Aha, tak. rzeczywiście.
Zaskoczony jej psychiczną nieobecnością Din zaczął dopytywać się, czy coś się stało. Gdzie podział się ojciec? Pytanie było dosyć głupie, bo co mogło stać się. w idealnie zaprogramowanym świecie. Ale ponieważ matka nie odpowiadała, ponowił je.
— Niedługo powinien być, na pewno niedługo.
Jak gdyby budząc się ze snu stanęła przed chłopakiem i obejrzała go uważnie.
— Robisz się bardzo podobny do Jana. Chyba tylko trochę był niższy, kiedy poznałam go dwadzieścia lat temu.
Młody człowiek ze zdumieniem skonstatował, że po raz pierwszy słyszy od matki coś na temat czasu, dotychczas poruszali się wyłącznie w teraźniejszości.
— Dwadzieścia lat temu — mówiła dalej — to była prawdziwa afera... zakochać się nie czekając na dobór programowany...
— Co takiego?
Być może dowiedziałby się znacznie więcej, gdyby nie delikatny, wysoki dźwięk zwiastujący przybycie pneumii.
Wrócił ojciec. Twarz miał rozpromienioną, pełną głębokiej satysfakcji.
— Jednak awans! I to jaki! — zawołał. — Trochę obawiałem się tych najnowszych testów, tymczasem wszystko poszło znakomicie, a ponadto po uwzględnieniu mojej dotychczasowej postawy i osiągnięć zostałem zweryfikowany dodatnio. Od dziś, kochani, nie nazywam się Jan 23261345 tylko... Przeczytajcie sami — wskazał na plakietkę identyfikacyjną, która obok OIa przytwierdzona była do elastycznej obroży.
— Gratulacje, Janie Milionie! — zawołał pierworodny.
Jak za dotknięciem laski czarnoksięskiej prysł nastrój zdenerwowania i napięcia, Jan Milion włączył nawiew promieni szampańskich , (regulamin zezwalał na korzystanie z nich tylko od wielkiego święta — najwyżej cztery razy do roku) i już po chwili cała trójka znajdowała się na rozkosznym rauszu.
Jak by nie patrzeć awans był olbrzymi, skok przeszło dwadzieścia milionów miejsc w społeczeństwie. Pani Janowa pomyślała, z nutą satysfakcji o swych sąsiadkach z sześcianów. 23261344 i 23261346:
— Popękają z zazdrości!
Oczywiście wiedziała, że z awansem związane są określone zmiany — w ciągu trzech dni trzeba będzie przenieść się na wyższą kondygnację, do sześcianu, a może prostopadłościanu o zupełnie innych (oczywiście podwyższonych) gabarytach. Na pewno też otrzymają zwiększone przydziały ruchomości, energii... Gotowa była natychmiast zabrać się za pakowanie.
— Na wszystko będzie czas — powiedział ojciec — dziś korzystając, ze jest z nami Din, zrealizujemy talon turystyczny.
— Co takiego? — zapytał młody człowiek. — Bon uprawniający do| wycieczki na taras widokowy znajdujący się nad megablokiem. Przechowywałem go właśnie na taką wielką okazję.
— Wspaniale! — ucieszył się Din — a powiedz tato, byłeś kiedykolwiek na zewnątrz megabloku?
— Owszem, byłem w dzieciństwie na tarasie razem z rodzicami... Zresztą przyznam się, że nigdy mnie tam specjalnie nie ciągnęło. W megabloku jest tysiąc poziomów...
— I wszystkie prawie identyczne — zauważyła matka.
Rozgadali się na dobre. Korzystając z tego, ze oglądnik był wyłączony, Din zaczął zasypywać rodziców pytaniami. Rychło dowiedział się, że swój awans ojciec zawdzięcza sporadycznym zabawom intelektualnym stanowiącym jego hobby (do życia były przecież zupełnie niepotrzebne) oraz częstym ćwiczeniom gimnastycznym w komorze treningowej, która na ich piętrze przypadała jedna na 100 sześcianów. Ktoś mógłby w tym miejscu pomyśleć, że dzięki swemu hobby Jan posiadał całą masę znajomych. Nic błędniejszego. Nie zdarzyło się dotąd, żeby ktoś ćwiczył razem z nim. Jedyną istotą, z która czasem wymieniał grzecznościowe „dzień dobry" był automat, dozorca aparatury sportowej. Tak samo, mimo że oglądniki pozwalały na natychmiastową łączność wizyjną z każdym mieszkańcem świata, stosunki towarzyskie nie były zbyt rozwinięte w ich rodzinie. Jan kontaktował się sporadycznie ze swym bratem, który jako mniej uzdolniony pozostał gdzieś na dolnych piętrach supermiasta. Utrzymywali też, głównie dzięki pani Janowej, kontakt z sąsiadami z prawa i lewa, poza tym był jeszcze zwierzchnik, burkliwy sześciocyfrowiec, który pojawiał się w ich oglądniku raz na miesiąc i wydawał dyspozycje, oraz stary kolega z nauczalni imieniem Piotr. Na nich lista znajomych się kończyła.
Tymczasem rozmowa zeszła na temat numeru. Din zdawał sobie sprawę, że porządek numeryczny stanowi esencję ich świata, nigdy jednak nie zastanawiał się nad realizowaniem tego porządku w praktyce. Z grubsza wiedział tylko, że z momentem uzyskania pełnoletności będzie musiał przejść szereg testów psychofizycznych, które ustalą jego wymierne i niepodważalne miejsce w społeczeństwie, określane właśnie przez numer porządkowy. Numer ten będzie mógł ulec zmianie najwcześniej po roku, to znaczy po następnym teście. Dopiero teraz ojciec uświadomił mu, że właśnie ów numer będzie decydował o wszystkim w życiu: przydziale pracy, mieszkaniu, zaopatrzeniu.
— Od przeszło stu lat, synu, wszyscy na świecie posiadają swe numery porządkowe. Obecnie od 39 miliardów do pierwszego...
— A kto jest pierwszym? — natychmiast zainteresował się Din.
— Skąd mogę wiedzieć, w ogóle raz w życiu widziałem trzycyfrowca i to w oglądniku, szef jest zaledwie sześciocyfrowcem...
— Czyli kiepsko wylądowałeś?
— Mogło być gorzej, tuż po maturze zaczynałem jako prosty ośmiocyfrowiec, a i to nie było zupełne dno. Debile dostają 11 cyfr.
Tu wtrąciła się matka:
— Jesteś zdolny, Din, jeśli będziesz równie pracowity i posłuszny być może doczekasz się pięciu cyfr. Byłabym taka szczęśliwa!
— Jeśli będę posłuszny komu?
Jan Milion z przyzwyczajenia popatrzył na Indywidualny Odbiorniczek i zmienił temat. Zaczął opowiadać o dzisiejszych testach, ich rodzajach i związanych z tym trudnościach.
— A czy nie można awansować w inny sposób? — zapytał nastolatek.
— Na tym polega genialność naszego systemu, że nie. Pełna precyzja, wymierność i doskonałość. Bez luk. Nawet miejsce w kolejce po przeszczepy zależy od numeru porządkowego.
— Podobno pierwsza setka ponumerowanych jest praktycznie nieśmiertelna — wyrwało się matce.
— Czy to jest sprawiedliwe? — zaczął zastanawiać się Din.
Ojciec niespokojnie rozejrzał się po mieszkaniu.
— Wystarczy, że jest wspaniałe i bezbłędne. Pomyśl, przez wiele epok świat pogrążony był w nierówności, ludzie walczyli o swoje pozycje, o władze. Intrygowali, mordowali się i przeżywali frustracje, ponieważ prawie każdy był niezadowolony z miejsca, jakie zajmował w społeczeństwie i wiecznie uważał się za pokrzywdzonego. Tymczasem miejsca zależały od urodzenia, od pieniędzy albo jeszcze od innych układów. Chroniczne niezadowolenie było powodem wojen i rewolucji; dlatego wynalazek intelektualnej numeryczności stał się błogosławieństwem naszego gatunku. Każdy, bez żadnych szwindli, bez protekcji, zajmuje swoje miejsce. I wie, że zajmuje je sprawiedliwie. Ta świadomość od przeszło stu lat zapewnia nam stabilizację, spokój i szczęście.
Chłopak słuchał z wypiekami na twarzy. Czyżby właśnie nad tymi sprawami zastanawiał się Max?
— Skąd wiesz o tym wszystkim, tatusiu? — wykrztusił wreszcie.
— Z historii...
— Z czego?
Przez głowę Miliona przebiegła myśl, że za dużo mówi. Właściwie po co mąci chłopakowi w głowie. Przed piętnastu laty historię jako nieprawidłową numerycznie wycofano z programu nauczania. Jej elementy wypleniono również z literatury i sztuki, która odtąd realizowała się w bezczasowej przestrzeni. I było to słuszne. Sam, kiedy opuścił nauczalnię idącą według starego programu, miał trudności z dostosowaniem się. Życie skomplikowała mu sprawa z matką, w której zakochał się na przekór regulaminowi; niewiele brakowało a stoczyłby się na samo dno. Do dziesięciocyfrowców...
— Opowiedz mi jeszcze o historii, tato!
— Innym razem, teraz naprawdę już pora na wycieczkę, wezwę pneumię. Historia, jak słusznie powiedzieli w oglądniku, to „Nieprawidłowości w regulaminowym rozwoju populacji ludzkiej".
— Tyle może powiedzieć mi każdy inform.
— Ja nie mam nic do dodania. Najważniejsze to wiedzieć, że żyjemy w najdoskonalszym ze światów. Bez klik, układów, koterii. Syn pierwszego może być ostatnim.
Zajechała pneumia pospieszna, jakby zgadując, że jest potrzebna. Wsiedli. Ale Din łatwo nie dał się zbić z tematu.
— A właściwie dlaczego mama nie ma żadnego numeru?
— Kobietom nie przysługują numery — odezwała się matka — posiadamy jako oznacznik jedną z 28 liter, ja mam B. Litery te oznaczają różny stopień przydatności rodzinnej. Dobór małżeństw aranżuje testator genetyczny...
Urwała i westchnęła. Zresztą Din zaabsorbowany był już czym innym. Odbiciem ojca w srebrzystej ścianie pneumii. Szczególnie zabawnie, wyglądała plakietka — zamiast 1000000, odbijało się 0000001!
Czasomierz umieszczony u stropu pneumii wskazywał 8.VI.133 roku ery numerycznej, godzinę 13.20.
Dojechali na szczyt. Taras rozciągał się bezkreśnie w prawo i w lewo. I był całkowicie pusty. Było to o tyle dziwne, że przykrywał przecież tysiącpiętrowy megablok zamieszkiwany przez miliard ludzi. Wysiliwszy wzrok, gdzieś na horyzoncie wypatrzyli grupkę takich samych szczęśliwców jak oni. No cóż, talony spacerowe dostawano 2 razy w życiu, a widocznie nie wszyscy z nich korzystali.
Din spodziewał się, że ujrzy niebo, kosmos, o którym tyle historii słyszał w oglądniku. Tymczasem sklepienie było sztuczne i co pewien czas przekreślały je stalowe wsporniki szklanego dachu. Niemniej doskonale było widać słońce i chmury. Wpatrywali się zafascynowani, atoli po kwadransie wszystko ściemniało, ukazał się księżyc i konstelacje gwiezdne. Wyjaśnienie paradoksu nie nastręczało trudności. Nieboskłon też był sztuczny i oczywiście to, co oglądali, stanowiło stałą projekcję planetarium.
— Ale dlaczego nie widać prawdziwego nieba? — zapytał Din.
— Z oszczędności — zaburczał milczący dotąd Odbiornik Indywidualny. Ze względów ekonomicznych cała powierzchnia planety pokryta jest koloniami jadalnych glonów, z których produkujemy wasze pastylki, resztę wolnego miejsca wypełniają baterie słoneczne. Obejrzeli jeszcze świt i południe, a nawet chcieli pójść porozmawiać z grupką turystów, która zbliżała się w ich kierunku, ale głos Odbiornika przypomniał im, że czas wracać. Więc wrócili.
Tak pechowo się składało, że Jan Milion nie mógł poświęcić całego popołudnia swemu jedynakowi. Akurat wypadły mu trzy godziny pracy — będącej raz na dziesięć dni prawem i zaszczytnym obowiązkiem mieszkańca megabloku. Prawdę, powiedziawszy, przy daleko posuniętej automatyzacji i rozpowszechnieniu myślących robotów, pracę ludzi można by uznać za zbędną, jednak pozostawiono ją w szczątkowym wymiarze, być może po to aby stwarzać mieszkańcom wrażenie, że są jeszcze do czegoś potrzebni.
Symboliczne zajęcia naszego bohatera polegały na przeglądaniu kilkumetrowego odcinka tunelu wentylacyjno-energetycznego na poziomie 324. Podstawowym i jedynym problemem, z którym miał tam do czynienia, były myszy. Sprawę przecieków, pęknięć, konserwacji załatwiały błyskawicznie same automaty. Okazywały się one jednak zupełnie bezradne wobec cwanych stworzonek. Zastosowanie trucizn w tunelu wentylacyjnym było wykluczone, poza tym gryzonie wykazywały niezwykłą odporność i w efekcie jedyną metodą mogło być fizyczne unicestwianie — główne zajęcie Jana Miliona.
Po przybyciu pneumia na poziom 324 włazem przeciwpożarowym przedostał się do tunelu. Z szafki konserwacyjnej otwierającej się wyłącznie na przyzwalający głos Indywidualnego Odbiornika wyciągnął pas nośny zaopatrzony w małe silniczki grawitacyjne pozwalające na poruszanie się z duża szybkością po korytarzach i sztolniach. Zapiął klamrę, potem wydobył z pokrowca miotacz dezintegracyjny, włączył grawitatory i pomknął w głąb tunelu. Silne reflektory umieszczone na hełmie pozwalały śledzić przestrzeń przed sobą, obramowaną przez dziesiątki rur, kabli i przewodów stanowiących układ nerwowy, krwionośny i limfatyczny megabloku. Chociaż Jan Milion pracował kilkanaście lat w sekcji dozoru konserwacyjnego, nigdy dotąd nie dotarł do końca labiryntu. Nigdy nie znalazł się na prawdziwej powierzchni ziemi, nie zstąpił też do najniższych poziomów, gdzie działały automatyczne siłownie czy autofabryki. Dobrze znał tylko kilkanaście poziomów mieszkalnych, z jednej strony których biegły tunele pneumii, z drugiej zaś korytarze sanitarne, klimatyzacyjne, promiennikowe. Każdy poziom miał rozmieszczone co jakiś czas salę gimnastyczną, basen, tor spacerowy z jednym drzewem i kilku rachitycznymi krzewami; całości dopełniała nauczalnia i lekarnia.
Chcąc odwiedzić muzeum (tak, tak, ostała się jeszcze coś takiego) czy mikroogródek zoologiczny trzeba było wybrać się na wyższe kondygnacje, co wymagało uprzedniego zgłoszenia Indywidualnemu Odbiornikowi. Podobno była też biblioteka, ale Jan nie słyszał o nikim kto by do niej chodził, bo i po co, skoro w minutę po zamówieniu na ekran oglądnika w sześcianie prywatnym trafiał zamówiony tekst, reprodukcja, mapa czy akt urzędowy. Tak samo można było zamówić sobie każdy film, dowolny fragment spektaklu zarejestrowanego na taśmie magnetycznej czy też jakiekolwiek wydarzenie z przeszłości przechowywane w archiwum kronik filmowych. Z tym, że mało kto korzystał z wymienionych udogodnień. Jan będąc młodszy parę razy prosił o filmy dokumentalne sprzed ery numerycznej, ale trzykrotnie przysłano mu widoczki z rezerwatu dzikich zwierząt, parę dokrętek etnograficznych o życiu dawnych ludów pierwotnych, a gdy bardziej sprecyzował swe zainteresowania oglądnik wyświetlił napis: dokument uszkodzony, nie nadaje się do odtworzenia.
Teraz posuwał się szybko i bez przeszkód, gryzonie wymiecione strugami światła piszcząc usiłowały kryć się w ponurym galimatiasie przewodów, ale zręcznie unicestwiał je dezintegratorem białkowym.
Mniej więcej po pół godzinie dotarł do krzyżówki ze sztolnią LXXIV; zrobiło się przestronniej, gryzoniów też nie było, więc zawiesił miotacz na ramieniu, poluzował grawitandy i miękko osiadł na półce przy niszy, która ongiś, w czasach gdy budowano blok była zasilalnią, czyli jak mawiali inżynierzy „stołówką robotów". Wszedł głębiej chcąc na czymś przysiąść i przegryźć pigułkę relaksującą, gdy na raz bardziej poczuł niż zobaczył że w niszy ktoś jest.
Poczuł się nieswojo; przez wszystkie lata pracy nie spotkał dotąd żadnego człowieka na swej drodze, praca była znakomicie zaprogramowana, tak że nie istniała możliwość jakiegokolwiek przeszkadzania sobie, w zajęciach.
— Czyżby robot?
Oświetlił niszę, ale to coś nieznanego musiało zniknąć za jednym z potężnych słupów nośnych. Jan przez moment zastanawiał się, czy nie zapytać OIa, ale natychmiast zorientował się, że tu na krzyżówce istnieje zbyt silne pole, wspomagane przez liczne bariery osłonowe, aby marzyć o kontakcie. A Odbiorniczek działał tylko w łączności z komputerem matką.
— Wejdź głębiej, Milionie — zza filaru doleciał szept.
Jan uniósł na wszelki wypadek miotacz. Nie potrafił wyjaśnić swojego niepokoju. Było to dla niego uczucie szokująco nowe, nigdy dotąd nie odczuwał strachu.
— Odłóż broń, Milionie, czekałem na ciebie. Zbliż się.
Podszedł. Za filarem siedział starszy mężczyzna o siwych włosach z dziecinną latarką w ręku. Nie miał ani pasa grawitacyjnego, ani dezintegratora.
— Jak mógł się tu dostać? — zastanawiał się nasz bohater, a jeszcze bardziej wstrząsnął nim fakt. że oczko Indywidualnego Odbiornika na szyi nieznajomego zaklejone było plastrem. Czyżby w świecie bezkryminalnym znalazł się jakiś przestępca?
— Śmiało, śmiało — uśmiechnął się siwowłosy — musimy pogadać.
— Ale... — Jan zawahał się — ja nie wiem, czy mi wolno...
— A kto panu zabroni, jakiś skretyniały komputer... A może, bezczelny, wynoszący się ponad ludzi GLOK!
Na samą nazwę, której nie wymieniano nawet w myślach, Milion skurczył się i poważnie pomyślał o ucieczce. Rzeczywiście musiał wpaść na jakiegoś wariata, albo gorzej — zbrodniarza.
— Pan pozwoli, że się przedstawię — potencjalny zbrodzień wyciągnął rękę — nazywam się Ned 1984.
— Czterocyfrowiec — szepnął z pewnym onieśmieleniem Jan — jestem zaszczycony...
— Dajmy spokój szacunkom i tytułom — rzekł Ned — szukałem pana blisko rok.
— Mnie?
— Powiedzmy precyzyjniej, kogoś takiego jak pan. Z takim numerem — podkreślił, a widząc, że Jan wykazuje ochotę odejścia siwowłosy podniósł głos. — Proszę posłuchać! Sprawa jest niezwykłej wagi. Mówię w imieniu nieformalnej grupy czterocyfrowych naukowców zajmujących się badaniami...
— Przecież jakiekolwiek badania są zabronione! — wykrztusił Jan — tym zajmują się automaty.
— Jest, jest zabronione — powtórzył zgryźliwie Ned — i co z tego? A jeśli nie odpowiada nam układ stuprocentowych wymierności. Jeśli widzimy pęknięcia naszego cudownego systemu, jeśli mamy podstawy do wielkich wątpliwości. Wiem, wiem, że to wszystko brzmi dla pana jak wodospad bluźnierstw. Zestawmy jednak fakty. Jako czterocyfrowcy mamy zagwarantowaną pełną swobodę poruszania się. Ale tylko teoretycznie. Od dobrych kilkunastu lat żadnemu z nas nie udało się opuścić megabloku. Sam próbowałem parokrotnie i za. każdym razem pod różnymi pozorami byłem zawracany przez automatycznych strażników. Raz mówiono o trudnościach przewozowych, kiedy indziej o sezonowym ograniczeniu. A przecież udało nam się stwierdzić, że mimo ogłaszanych rozkładów jazdy pneumię między-blokowe nie funkcjonują, to znaczy jeżdżą puste do granicy megabloku, odczekują czas zgodny z rozkładem i wracają.
— Bardzo dziwne.
— Proszę słuchać dalej. Ja i moi koledzy od piętnastu lat nie otrzymaliśmy ani jednego zezwolenia na wyjście na odkryty teren. I żaden z mechanicznych gadułów nie potrafił nam tego logicznie uzasadnić. Poza tym w którymś momencie straciliśmy ochotę pytać. A jeden nasz przyjaciel...
— Zniknął?
— Niezupełnie, po kolejnym teście awansował do pierwszej setki i kontakt się urwał. Podobnie, jak od paru lat nie mamy żadnych możliwości porozumienia się z kolegami z ościennych megabloków, i oni od dawna sygnalizowali utrudnienia w poruszaniu się, a potem zamilkli... Maszyny tłumaczą to usterkami na łączach .
Milion poczuł, że pot spływa mu pod kombinezonem. Wskutek braku połączenia z centralą biokontrolną nie włączają się automatyczne odwilżacze. Stanowczo za dużo tych wrażeń jak na jeden dzień. Test rano, skomplikowana dyskusja z Dinem, potem wycieczka na taras, a teraz...
— Nie potrafimy postawić dokładnej diagnozy — ciągnął dalej Ned 1984 — znamy tylko okruchy. Jak pan wie, całością naszego życia zarządza Globalny Komputer — GLOK...
— Psiakrew, znowu wymawia imię Wszechobecnego, imię, którego zwykły człowiek nie powinien nigdy wymieniać — zadygotał Jan.
— Teoretycznie jest on kontrolowany przez dwa niezależne systemy KONK i BEZK, a te podlegają setce najinteligentniejszych spośród nas. Kto jednak wie jak jest naprawdę? Znałem wprawdzie paru ludzi, którzy awansowali do pierwszej setki, sęk w tym, że po awansie kontakt ulega przerwaniu. Żaden odgłos nie dociera na niższe szczeble.
— To chyba jest zgodne z regulaminem. Pierwsza setka winna mieć spokój i swobodę dla swych poczynań.
— Prawda, ale czy zastanawiał się pan nad tym, że w naszym systemie nie awansuje się wyłącznie do przodu? Przecież z wiekiem kiedy potencja intelektualna słabnie, rozpoczyna się nieuchronny proces cofania. Ja sam na ostatnim teście mimo nieprzerwanej pracy nad sobą cofnąłem się o dwieście miejsc w hierarchii. Jak tak dalej pójdzie, niedługo stracę swobodę poruszania...
Nasz bohater podrapał się w głowę.
— A może prawo regresu nie dotyczy pierwszej setki?
— Przepisy numeryczne zostały ustalone jako niewzruszalne i nieodwołalne. A jeśli nawet. Nie możemy dłużej tolerować stanu niewiedzy. Czy pan wie, że my nie wiemy nawet, gdzie znajdują się ci „wybrańcy".
— Może na ostatnim piętrze.
— Sam mieszkam na ostatnim piętrze. Wyżej jest ten sztuczny taras. Badaliśmy zagadnienie dosyć dokładnie i mogę panu powiedzieć z pełną odpowiedzialnością: w naszym megabloku ich nie ma.
— A na zewnątrz wydostać się nie można.
— A zatem, co nam pozostaje? Tylko działanie. Ktoś musi sprawdzić, co się dzieje w kierownictwie świata.
Milion roześmiał się. Pomysł był całkowicie nierealny. Skoro istniały bariery elektroniczne, a Indywidualne Odbiorniki scalone z systemem GLOKa ślepo wypełniały funkcję aniołów stróżów...
Ned ściszył głos.
— Słyszał pan coś o selekcjonerach informacji?
Owszem, znał ze słyszenia ten system automatów zatrudnionych przy jednej z faz procesu testowania.
— Kilku z nich ma dorobione przez nas przystawki, które pozwalają na malutkie manipulacje. Sądzę, że bez większej trudności uda nam się dokonać obrotu pańskiego numeru... Z Miliona stanie się pan Dziesiątym. Członkiem Setki.
A więc do tego zmierzał rozmówca? Jan zerwał się na równe nogi, zamachał rękami.
— Proszę najpierw wysłuchać mnie do końca, potem protestować — głos siwowłosego brzmiał łagodnie, sugestywnie — to wielka sprawa. Gdy przyjdzie odpowiednia chwila, otrzyma pan więcej informacji; być może od powodzenia pańskiej misji zależy życie miliarda mieszkańców megabloku.
— Ale dlaczego właśnie ja?
— Ma pan numer łatwy do przekształcenia, człowiek nazwiskiem 100000 jest schorowany a dziesięciomilionowiec to głupek usposobiony superlojalnie wobec GLOKa... Natomiast pan jest w miarę młody, znakomicie rozwinięty fizycznie. I chyba wystarczająco odważny. Nie może pan zawieść...
Ned urwał i zaczął nasłuchiwać. Z głębi sztolni odezwało się monotonne buczenie, które nie zwiastowało niczego dobrego. Jan wysunął się na skraj półki. Z oddali widać było zbliżające się reflektory. To sunęły czuje — duże automaty porządkowe o ósemce ramion uzbrojonych we wszystko, czym dysponowała najnowsza nauka. Milion odwrócił się w stronę 1984-go, ale nisza była pusta. Spiskowiec zniknął. Chwilę później czuje zatrzymały się na wysokości półki.
— Stało się coś, człowieku? Straciliśmy indywidualny kontakt — zamruczały penetrując multiślepiami przestrzeń dookoła..
— Poczułem się zmęczony i musiałem odsapnąć — skłamał Milion.
— Trzeba było zażyć regeneratora — pouczył środkowy z czujów i patrol począł się oddalać.
Jan zabrał się do pracy. Po obleceniu całego odcinka jeszcze raz wrócił do niszy, chcąc się upewnić, czy przypadkiem nie uległ halucynacji. A może to był głupi żart? Atoli z niszy wiało pustką; po zdumiewającym spotkaniu nie pozostały żadne ślady, jeśli nie liczyć obluzowanej klapy włazu przeciwpożarowego. Uchylił ją... Zabawne, na zewnątrz mieściły się pomieszczenia biblioteczne. Zapłonęła lampka OIa.
— Pomyliłeś drogę, pomyliłeś drogę!
Milion cofnął się. I wówczas natrafił na zakrzywiony kawał żelaza na podłodze niszy; Przysiągłby, że przedtem nie leżało tu nic. Przez chwilę ważył metal w ręku zastanawiając się, co mu przypomina. Po chwili już wiedział.
Opuszczając tunel jak zwykle złożył sprzęt do szafki konserwacyjnej. Było to zmyślne urządzenie, zamykało się tylko wtedy, umożliwiając wyjście na zewnątrz, gdy wszystkie narzędzia leżały na swoich miejscach. Jan wsunął pod koszulę miotacz, a na stelażu umieścił znaleziony kawał metalu. Szafka zamknęła się automatycznie, a drzwi stanęły otworem. Po chwili był na zewnątrz i dopiero teraz, obleciał go strach.
Indywidualny Odbiornik musiał zauważyć niezdrowe pocenie swego nosiciela, ponieważ natychmiast zaaplikował mu zastrzyk przeciwko przeziębieniu.
Jan obudził się z bólem głowy, uczuciem, którego nie doświadczył od piętnastu lat! Czym prędzej udał się do komory odświeżającej, z .której po dziesięciu minutach wynurzył się czysty, ogolony, bez zmartwień i wątpliwości. Całą noc dręczyły go koszmary; po raz tysięczny przypominał sobie rozmowę z nieznajomym, przeklinał głupi przypadek z numerem (akurat musiało paść na niego!!!). Momentami łudził się, że było to jedynie głupie przywidzenie, sen na jawie. Ale ręka wsunięta pod poduszkę bez trudu odnajdowała chłodną kolbę miotacza.
— Bzdura, jutro z wszystkiego się wycofam, odłożę broń na miejsce... Niech się wypchają przeklęci konspiratorzy!
Ranek rozwinął się przyjemnie, żona włączyła oglądnik, co przyjął z ulgą. Już pierwszy program: „Nasze życie w megabloku" nastroił go, pozytywnie. Zmieniające się przestrzenne obrazy pokazywały sielankę życia codziennego: pracowite roboty z siłowni i fabryk, sukcesy medycyny automatycznej przedłużające życie do zaczarowanej granicy dwustu lat (inna sprawa, że pokazywano ciągle tych samych trzech staruszków, których młodość przypadała grubo przed erą numeryczną). Osobny dział oglądnikowych bohaterów stanowili hobbyści. Mniej więcej co tysięczny mieszkaniec megabloku przejawiał jakieś zainteresowania: a to zajmowały go sztuczne złote rybki, a to majsterkowanie; sam Jan ze swymi ćwiczeniami gimnastycznymi też był kiedyś bohaterem reportażu, co przez blisko tydzień napawało go uzasadnioną dumą.
Po ciekawostkach, przyszła pora na serwis wiadomości z innych megabloków, migawki prezentujące osiągnięcia i życie codzienne trzydziestu paru gigantopolis pokrywających większość kontynentów ziemi monstrualnymi prostopadłościanami miliardowych ludzkich mrowisk. Może tego ranka Milion był cokolwiek przewrażliwiony, ale wydawało mu się, że emitowane obrazki widywał już wielokrotnie, może w nieco innej kolejności. Gotów był przysiąc, że sędziwa tkaczka z megabloku kanadyjskiego występowała już kilkunastokrotnie, równo co miesiąc to jako Czeszka to znów Nowozelandka, i za każdym razem w tym samym miejscu programu zacinały się jej archaiczne krosna.
— Oto jeszcze jeden przykład, jak życie się powtarza — zganił w duchu swoje wątpliwości.
Serwis zakończył się zapowiedzią pogody, która była niezwykle ważna dla ludzi nigdy nie wyściubiających nosa ze środka swych gigantycznych uli.
Nikt jednak nie zadawał sobie pytania — po co jeszcze nadają prognozę. Kiedyś nasz bohater zastanawiał się, czy któryś z mieszkańców otrzymuje mieszkania z widokiem na zewnątrz; później dowiedział się, że ze względów konstrukcyjnych zewnętrzne ściany megabloku muszą być ślepe.
Jak by jednak nie patrzeć, całość świata przedstawiała się logicznie i prawidłowo.
Początki idei numeryzmu sięgały do połowy XXI wieku (jeśliby liczyć lata według jednego z archaicznych kalendarzy ludzkości); po serii krwawych wojen i konfliktów zwyciężyła kompromisowa koncepcja pragmatyczna. Ziemia stała się jednością, a Związek Grup Etnicznych — Organizacja powstała po kompromitującej rozsypce ONZ — została uznana za globalny parlament. Składał się on z dwóch izb — Etniki, gdzie głos delegata Monaco miał taką samą wagę jak głos reprezentanta Chin, oraz Demosteniki, do której delegaci wybierani byli proporcjonalnie.
Historia przyznaje, że pierwsze pięćdziesiąt lat zjednoczonej Ziemi wypełniały nie kończące się kryzysy gabinetowe i lokalne napięcia. Powstawały koalicje i koalicyjki białych i czarnych przeciwko żółtym oraz żółtych i beżowych przeciwko czerwonoskórym, aż wreszcie w roku 2104 tekę premiera powierzono Komputerowi. Był nim GLOK-1, pradziadek obecnego koordynatora Ziemi. Priorytet pragmatyzmu stał się faktem, maszyna rządziła sprawnie i zdecydowanie ku powszechnemu zadowoleniu ludzkości. Jej kolejne, coraz doskonalsze generacje posiadały coraz rozleglejsze kompetencje. Z czasem zgromadzenia ZGE stały się bardzo rzadkie, zwoływano je przy wyjątkowo odświętnych okolicznościach. Rozpowszechniła się natomiast demokracja, bezpośrednia; plebiscyty. Każdy obywatel miał przy swoim telewizorze (lub oglądniku trójwymiernym) przystawkę, za pomocą której wyrażał swój stosunek do ogólnoświatowych problemów. Tak upadł kosztowny plan zasiedlania Marsa, który proponowały japońskie odnogi komputera jako ucieczkę przed monstrualnym wzrostem demograficznym. Zamiast tego zatwierdzono budowę megabloków — zuniformizowanych miast mających zaoszczędzić znaczne połacie globu pod uprawy i rezerwaty.
W tym czasie też numeryczność, nowa idea społeczna proponowana przez niektórych naukowców XXI wieku,, została postawiona przez GLOK-2 na forum i zyskała bezwzględną aprobatę. Przy czym, zauważmy fakt nie bez znaczenia, GLOK-2 został zbudowany przez Pierwszego bez udziału ludzi i praktycznie wchłonął cyfrową świadomość swego poprzednika. Tymczasem hasło „Numeryczność i megabloki najniższą ceną pokoju i dobrobytu" uzyskało powszechny aplauz, W końcu, jeśli ludzkość przekroczyła trzydzieści miliardów i wszyscy chcieli znajdować się na wysokim standardzie, musiano zrezygnować z takich luksusów jak turystyka — ba, zakazano nawet jej uprawiania, wychodząc z demokratycznego założenia, że jeśli w ciągu stu lat Akropolu nie zwiedzi nawet jeden procent ludzkości to lepiej, żeby nie odwiedzał go nikt. Zresztą trójwymiarowa telewizja codziennie (w hurcie i detalu) dostarczała do domów tyle reprodukcji zabytków, tyle reportaży z muzeów, że naprawdę nie warto było fatygować się osobiście.
Jeszcze kilkadziesiąt lat i ludzkość, niezwykle ruchliwa w poprzednich wiekach, przekształciła się w populację osiadłą. Człowieka wędrownego zastąpił człowiek — stułbia. Opanowano demografię, doprowadzając dzięki modelowi 2 plus l do zahamowania eksplozji populacyjnej. W niektórych regionach zaludnienie poczęło się nawet zmniejszać...
A jednocześnie powstał upragniony typ społeczeństwa sprawiedliwego, relatywno egalitarnego, który — jak bezustannie powtarzano Janowi w nauczalni — trwać będzie aż do wygaśnięcia słońca, ku zadowoleniu gatunku homo sapiens. Jako chłopak bystry zadał raz pytanie nauczycielowi, czy, jego zdaniem, życie wyłącznie teraźniejszością, bez żadnego przyszłościowego celu, bez żadnej wiary, z ideą, której jedyną cechą jest akceptowanie stanu aktualnego, nie jest dla gatunku ludzkiego zabójcze?
Nauczyciel zrugał go za odchodzenie od tematu, a Odbiornik Indywidualny przez trzy noce buczał mu tak przekonywające argumenty, aż wreszcie Jan przyjął numeryczność bez zastrzeżeń.
Może dlatego, że chłopców jego pokroju było więcej, kilka lat później Powszechną Historię Numeryczności wycofano z programów nauczalni. I wszystko toczyło się w absolutnym porządku.
Około godziny wpół do dziesiątej, kiedy cała rodzina odpoczywała w najlepsze, a Din przygotowywał się do powrotu do nauczalni, odezwał się Indywidualny Odbiornik pana domu.
— Obywatel Jan Milion proszony jest do testatorni, obywatel Jan Milion proszony jest do testatorni.
Przerażone spojrzenie żony i zdziwiony wzrok syna były potwierdzeniem, że się nie przesłyszał. Ściszył oglądnik.
— Widocznie wczoraj zaszły jakieś pomyłki w testowaniu — powiedział bez przekonania — jak wszystko się wyjaśni, wrócę.
Czuł nerwowe pulsowanie w skroniach. A więc jednak. Dowiedzieli się o jego rozmowie z nieznajomym. Teraz tylko zachować spokój,
nie pogarszać sytuacji. Jak przez mgłę słyszał głos żony, że przecież pomyłki w testowaniu nigdy się nie zdarzają. Jednocześnie zadźwięczały srebrzyste dzwonki pneumii. Wstał, uściskał Dina.
— Bądź rozsądny — rzekł i po chwili wahania dorzucił — i ostrożny!
Sięgnął po pojemnik prywatny, do którego jeszcze rano przełożył ukradkiem miotacz. Ale OI zabuczał:
— Pojemnik nie będzie potrzebny, pojemnik nie będzie potrzebny. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale miękka ściana rozsunęła się przed nim i już siedział w pneumii, która pomknęła pionowo w dół, ku pomieszczeniom testacyjnym mieszczącym się na najniższych kondygnacjach megabloku.
— Jedziemy do testatora? — zagadnął do Odbiornika, ale ten tylko burknął:
—: Nie zadawaj głupich pytań, nie zadawaj głupich pytani
Naraz pneumia zwolniła, Jan popatrzył na zegar plazmowy i stwierdził, że wskazówka sekundowa niemal się nie porusza. Do wnętrza przeniknął Ned. Widząc zdumioną twarz Miliona uśmiechnął się.
— To jeden z naszych wynalazków — zwalniacz czasowy. Oczywiście ulegamy złudzeniu, w tej chwili działa na nas obu przenośny generator rytmu biologicznego. Nasz metaboliczny rytm życia przyspieszył się tysiąckrotnie, natomiast pneumia porusza się z normalną prędkością. Dzięki temu cała nasza rozmowa rozgrywa się w ciągu ułamka sekundy i nie jest rejestrowana przez czujniki OIa. Możemy rozmawiać spokojnie.
— Chciałem powiedzieć, że się wycofuję!
— Nie mów głupstw. Cała akcja jest już w toku. Nastąpiła częściowa blokada informów w pamięci testatora, twoje wezwanie też zostało sprowokowane przez nas. Zresztą przedsięwzięcie zaczęło się znacznie wcześniej, widziałeś zaklejone oczko mojego OIa... Aparacik jest znakomicie spreparowany; przekazuje do zespołów GLOKa tylko te informacje, które są dla nas korzystne. Ale do rzeczy, czasu jest mało. Weź to i załóż na gołe ciało.
Podał Milionowi szeroki połyskliwy pas elastycznej substancji.
— Co to takiego?
— Neurograwitator... Nie będę ci tłumaczył zasad konstrukcyjnych bo nawet żaden pięcio-cyfrowiec by ich nie pojął. Niech ci wystarczy, że jest to urządzenie przekształcające i zwielokrotniające twoją własną energię biologiczną. Pas ten umożliwi ci poruszanie się w. przestrzeni, będziesz mógł ponadto: wytwarzać czasowe pole paraliżu informatycznego, również żadnym problemem nie będzie dla ciebie przenikanie ścian, a ponadto co godzinę przez parę minut będziesz mógł stawać się praktycznie niewidzialnym dla aparatów GLOKa.
Umieścił pas na piersi Jana i dołączył do niego maleńki prostopadłościanik.
— Tu masz przekaźnik fal podbiologicznych, który zapewni ci łączność z nami.
Wszystko następowało tak szybko, że Jan nawet nie próbował dojść do głosu. A przecież naprawdę nie chciał wdeptywać w śliską aferę. W zestresowanym mózgu kołatało się przeświadczenie, że z Globalnym Komputerem nie można wygrać i proponowana misja musi zakończyć się wpadką, czyli w najlepszym razie degradacją gdzieś do rzędu jedenastocyfrowców.
— A zatem powodzenia! — rzucił Ned — ja wyskakuję, wychodzimy już ze strefy objętej działaniem generatora. Trzymaj się, Milionie... Przepraszam, Dziesiąty.
To mówiąc przeniknął poprzez półprzepuszczalną ścianę pneumii, która W sekundę potem, znów nabrała zawrotnej szybkości, by po chwili zatrzymać się na miejscu. Kabina testatora uchyliła się gościnnie i Jan wszedł do wnętrza, czując jakby właził do paszczy wieloryba. Klapy zassały się i otoczył go seledynowy półmrok sprzężony z delikatnym, buczeniem.
— Zaraz zasypie mnie pytaniami — pomyślał.
Atoli w chwilę potem zamiast pytań rozległ się przyjemny dźwięk sygnalizujący zakończenie testu i kabina otwarła się ponownie. Na. zewnątrz czekała pneumia, ale tym razem zupełnie inna — złocista, wysadzana drogocennymi kamieniami.
— Uprzejmie prosimy cię, drogi Dziesiąty, o zajęcie należnego ci miejsca — powiedział melodyjny głos z wnętrza pojazdu.
Jan przełknął ślinę i pomacał się po szyi. Obroża z plakietką i Odbiornikiem Indywidualnym gdzieś zniknęła.
— Jestem wolny! — uderzyła go zdumiewająco prosta myśl.
W tym samym czasie Ned po opuszczeniu pneumii, szybko rozmontował dolny przekaźnik generatora. Spieszył się. Lada moment system paraliżujący informy przestanie działać. Zanim więc czuje cokolwiek zauważą on sam powinien znaleźć się na swym ojczystym poziomie 999, czuł ogrom ryzyka. Ostatecznie akcja, na którą wysłał Jana, była grą o wszystko. Poświęcił na ten cel prototyp pasa grawitacyjnego. A...jeśli się nie uda? Ostatnio działania konspiracyjne rozwijały się zbyt gładko. Czyżby GLOK tak łatwo dał się oszukać? Może rozrósł się do tego stopnia, że zalany nadmiarem informacji stracił panowanie nad całością systemu ?
Wezwał pneumię pionową. Pozostały jeszcze trzy minuty do końca operacji. Pojazd zjawił się błyskawicznie. Wskoczył do wnętrza i dopiero wówczas uświadomił sobie, że popełnił okropny błąd.
Din żegnał się z matką, spiesząc do nauczalni. Tym razem chętnie zostałby dłużej w domu. Czuł, że istnieje mnóstwo rzeczy, których mógłby się dowiedzieć od rodziców. Był już spóźniony około piętnastu minut, kiedy nagle rozbłysnął ekran oglądnika.
— Ważna informacja, ważna informacja!
Oboje z matką znieruchomieli.
— Podajemy komunikat testatora. Zgodnie z regulaminem numerycznym uprzejmie informuje się, że Jan o dotychczasowym numerze Milion przeszedł na wyższy poziom intelektualny i w związku z tym żegna was na zawsze i pozdrawia.
— To niemożliwe — krzyknęła kobieta, a Din zacisnął dłonie. — Co to znaczy?
Równocześnie odezwały się dwa Odbiorniki Indywidualne.
— Wszystko jest w absolutnym porządku! Wszystko jest w porządku!
Rozległ się łomot. To matka cisnęła starą statuetką w oglądnik.
— Proszę nie niszczyć cennego sprzętu. Uwaga! Włączamy nawiew laickiego spokoju — buczał odbiornik. — Spokojnie niewiasto! Już wkrótce zostanie ci przydzielony mąż zastępczy. Życie ułoży ci się bardzo dobrze.
— Bydlaki, mówcie natychmiast, coście zrobili z Janem, mówcie...!!!
W całym mieszkaniu rozszedł się zapach fiołków, towarzyszący gazowi, uspokajającemu. Pani Janowa wykonała jeszcze kilka rozpaczliwych gestów po czym oszołomiona osunęła się na leżankę. Din wolał nie czekać na działanie uspokajacza. Machinalnie porwał pojemnik ojca, który stał na środku sześcianu i wskoczył do czekającej pneumii.
— Do nauczalni!— rzucił krótko.
Był trochę skołowany, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że zdarzyło się coś niedobrego. Najpierw zniknął Max, teraz ojciec... Wiedział, że powinien coś zrobić, ale co...? I jak! Może na początek udałoby się odszukać Maxa, Ten na pewno znalazłby sposób.
Normalnie do nauczalni jechało się parę sekund. Tym razem upłynęła już minuta, a pneumia nawet nie zamierzała zwolnić.
— Dokąd jedziemy? — zawołał chłopak.
— Potrzebujesz wypoczynku — odpowiedział odbiornik.
— Zatrzymajmy się! —Nie było odpowiedzi.
— Chcę do domu, albo do nauczalni — krzyknął przerażony. Odbiornik nadal milczał. W najwyższej desperacji cisnął o ścianę pojemnikiem ojca. Pojemnik odbił się i upadł na podłogę, lecz jednocześnie wypadł z niego miotacz. A ponieważ nie było żadnej reakcji, Din chwycił miotacz i skierował jego lufę w miękką ścianę wehikułu. Rozległ się syk i pneumia oklapła jak rozpruty balon. Chłopak stał sam w pustym ciemnym korytarzu.
— Zepsułeś urządzenie, spotka cię kara — powtarzał beznamiętnie Odbiornik.
Din, nie zwracając uwagi na jego gderanie, ruszył naprzód.
— Masz natychmiast wracać, przejdziemy do innego korytarza pneumatycznego — skandował automatyczny anioł stróż.
— Zamknij się!
W odpowiedzi stało się coś dziwnego. Obroża ożyła, jak wąż poczuła poruszać się i kurczyć.
— Co robisz?
Przylegała teraz ciasno do szyi i nadal się zacieśniała.
— Zawracaj, zawracaj! — powtarzał głos automatu.
— Nie! — stęknął Din i poczuł, że się dusi. Usiłował chwycić powietrze ustami. Daremnie. Oczy nieomal wychodziły mu z orbit. Zrobił w tył zwrot.
Ucisk od razu zelżał.
— Dobrze, pójdę dokąd zechcesz — wykrztusił pojednawczo chłopak — byłem bardzo głupi i nieposłuszny. Ale to ze strachu...
— Porozmawiamy o tym później!
Obroża rozluźniła się całkowicie. Din tylko na to czekał. Błyskawicznie wsunął miedzy szyję a obrożę lufę miotacza. Wężowy pasek zadygotał, zacisnął się, ale bezskutecznie.
— Spotka cię zasłużona kara — ostrzegł odbiornik.
Din jednak już go nie słuchał. Z pojemnika ojca wydobył urządzenie przypominające starożytny śrubokręt i począł pastwić się nad Odbiornikiem. Pierwszy cios poszedł w membranie. Potem, zabrał się za kruszenie świetlistego rubinowego oczka. Aparat chrypiał, groził, później raczył nawet prosić, ale młody człowiek opanowany szalem niszczenia nie zwracał na nic uwagi. Dźgając Odbiornik na oślep musiał natrafić wreszcie na czuły punkt urządzenia, bo rozległ się cichy trzask, a obroża rozluźniła się jak zdechły padalec.
— Załatwiłem cię, diable.
Bez trudu przeciął miotaczem bezwładne pasmo elastycznego tworzywa. Całość rozdeptał butami.
Potem zaczął uciekać. Biegł po gładkim podłożu chodnika, a echo rozlegało się dookoła. Przez moment zastanawiał się, co będzie jeśli nadjedzie następny wehikuł całkowicie wypełniający przecież korytarz i przyspieszył kroku. Później przedostał się przez właz awaryjny , z tunelu pneumii i zanurkował w wąski chodnik. Ściany były tu gołe, zakurzone. Sam korytarz, robił wrażenie nieuczęszczanego. Widocznie chłopak opuścił pneumię w jakiejś innej części megabloku, w której nie było sześcianów mieszkalnych. Jedynie słaba luminescencja rzadkich. świetlówek dowodziła, że nie jest to tunel wyżłobiony przez naturę.
Raptem z tyłu doleciał odległy dźwięk. Din odwrócił się. Gdzieś daleko wykwitło małe światełko.
— Czuje — pomyślał uciekinier i zaczął biec jeszcze szybciej. Czując, jak serce wychodzi mu prawie gardłem, skręcił w jakąś boczną odnogę i naraź wpadł na ścianę. Pot zalewał mu oczy. Chłopak oparł się plecami o chłodny mur i starając się zapanować nad nerwami wycelował miotacz w ciemność. Czekał.
Luksusowa pneumia, wyposażona w barcie, oglądnik i wszelkie możliwe promienniki nie posiadała tylko jednego rekwizytu — wyświetlacza informacyjnego. Jan w żaden sposób nie mógł zorientować się dokąd zmierza obły bezwstrząsowy pojazd. Raczej podświadomie i biorąc pod uwagę czas jazdy, wyczuwał, że opuścili macierzysty megablok. Przy hamowaniu. zakręciło mu się w głowie — później przenikliwa ściana przepuściła go, natychmiast zabliźniając się w solidną dębową boazerię. Na moment odebrało mu mowę.
Znajdował się w obszernym hallu, pełnym starych sprzętów; nogami brodził w puszystym dywanie, a nad głową palił się kryształowy żyrandol.
Przybysz ze standardowego sześcianu rozglądał się zupełnie zagubiony. Wodził oczami po marmurowych biustach bliżej nie znanych bojowników o porządek numeryczny odkrywając wnęki pełne kwiatów, półki biblioteczne pękate foliałami przypominającymi dojrzałe kaczany kukurydzy. Na kominku wesoło płonął ogień, obok drewniane schody prowadziły na wyższe piętra, natomiast przez szerokie okna widać było gęsty park w stylu angielskim. Coś podobnego widywał jedynie w programach poświęconych malarstwu XVIII stulecia.
Jakaż przepaść zionęła miedzy tym przepysznym dworem a poprzednim jego mieszkaniem, klitką pięć na pięć metrów.
Przez moment pomyślał o swoim dzieciństwie, o opowieściach dziadka, z którym wprawdzie spotkał się trzy razy w życiu, ale opowiadane przez niego historie głęboko zapadły w pamięć Jana. W młodości dziadek był kustoszem w Muzeum Wsi. Niesłychanie plastycznie rysował przed wnukiem obrazy chat, naturalnych drzew, zwierząt zwanych krowami, które zajmowały się wytwarzaniem substancji spożywczych... Wręcz czuło się w tymi opisie zapach świeżo skoszonej trawy, obornika i kwiatów koło domu.
Pociągnął nosem. Była różnica. W hallu nie pachniało niczym.
Skrzypnęły drzwi ogrodowe i do wnętrza wbiegło bosonogie zjawisko o długiej szyi, jasnych włosach i twarzy składającej się nieomal z samych oczu, jeśli nie liczyć ust, przy których trudno myśleć o czym innym niż o pocałunkach. Podbiegła lekko jak tancerka uniesiona smugą światła i owiana muślinem, który w zasadzie niczego nie przysłaniał i z marszu pocałowała Jana w usta.
— Witaj, Dziesiąty!
Stropił się do reszty. Nie był przecież żółtodziobem, ale mimo to twarz zalał mu pensjonarski rumieniec.
— Prze... przepraszam, ale kim pani jest?
— Twoją żoną, Dziesiąty.
W głowie zaszumiało mu jak po strzelonej setce spirytusu.
— Ale ja już mam żonę...
Roześmiała się i z radością stwierdził, że śmiech ma równie urzekający jak wszystko.
— Pierwszej setki nie obowiązują ogólnoludzkie kategorie. Stąd się nie wraca do przeszłości!
Nie bardzo wiedział co ma odpowiedzieć. Po raz pierwszy od początku całej afery przyszło mu do głowy, że bycie Dziesiątym może być całkiem przyjemne. Patrzył na dziewczynę i czuł, że powinien coś powiedzieć. Ubiegła go.
— Chodź, poznamy swoje ciała — rzekła po prostu.
— Ale przecież ja cię... zupełnie nie znam... Nie wiem nawet jak ma pani... jak masz na imię.
— Mów mi Ona.
Ujęła go za rękę i razem wstąpili na drewniane ruchome schody ozdobione trofeami z rogów i starej broni. Sypialnia była na pierwszym piętrze.
Był to najdłuższy maraton miłosny, jaki zdarzył mu się osobiście, lub o jakim kiedykolwiek słyszał. Ona była doskonałą kochanką, a wysokokwalifikowane łoże, odgadując ich zachcianki, układało się usłużnie do ciał, formowało w fale, wznosiło do góry, kołysało rytmicznie bądź wypuszczało praktyczne wypustki przypominające strzemiona.
Czara z płynem, którą przechylali co pewien czas do ust, w mgnieniu. oka napełniała się ponownie z niewidocznego kranu. Wystarczyło wypowiedzieć półgłosem nazwę, a już perliło się aromatyczne wino, napój musujący czy anachroniczna coca cola. Promienie energetyczne dostarczały im kalorii, ale jeśli tylko Jan wyraził życzenie, na stoliczku wykwitał talerz, z Chateaubriandem w towarzystwie chrupkich frytek, selera i jarmużu.
Czasami dla ochłody skakali przez okno do basenu rozpościerającego błękitny prostokąt dokładnie pod balkonem. I co najważniejsze, mimo nieprzerwanych ćwiczeń cielesnych nie nadchodziło znużenie.
Jan był szczęśliwy, pił radość z ust swej nowej żony jak z rzeki zapomnienia (o starej). Gdzieś nieprawdopodobnie daleko pozostał sześcian mieszkalny, cała śmieszna konspiracja, Din. Przez trzy dni nawet nie pomyślał o przeszłości Nie zapytał o przyszłość. Błogosławione chwile.
Prawdopodobnie każdy z nas ma głęboko zakodowana tęsknotę za beztroską, bezpieczeństwem i czystą rozkoszą. Jan mógł to zrealizować.
Dlatego jak ukłucie realizmu obudził go nagle sygnał z przekaźnika ciśniętego razem z pasem obok łoża. Dziesiąty zdziwił się, że neurograwitator jeszcze tam jest. Widocznie urządzenie było niewidoczne dla automatów porządkowych, które w mgnieniu oka uprzątały najmniejszy choćby okruch; pas jednak omijały z daleka.
Sięgnął po przystawkę.
— Słucham Mil... Dziesiąty. Dziesiąty! — nikt jednak się nie odezwał. — Słucham! Słucham! — powtórzył jeszcze parokrotnie , ze wzrastającym niepokojem.
— Nie przejmuj się głupstwami — szczebiotała Ona,— chodź lepiej do mnie.
Cały czar prysnął. Zakiełkowała obawa. W mgnieniu oka wszystko, jakby się spłaszczyło. W spożywanym płynie poczuł mydlany smak chemikaliów, a plastikowy bukiet kwiatów wydał mu się w złym guście.
— Nie martw się niczym, jesteś przecież szczęśliwy — luksusowa żona pogłaskała go po ramieniu, ale nie wypadło to już tak przekonująco jak poprzednio.
— Pogadajmy szczerze, Ona — rzekł delikatnie odsuwając ją od siebie — naprawdę tak od razu zakochałaś się we mnie?
— No wiesz... — przez moment wyczuł w jej głosie pewne zaaferowanie. Popatrzył prosto w oczy.
— Mów!
— Polubiłam cię, jesteś fajny. Zresztą, szczerze mówiąc, nudziłam się tu okropnie. Od paru miesięcy jestem sama w tym pudle...
— Pudle...? A sąsiedzi?
Popatrzyła na niego jak na królewnę w mgnieniu oka zamienioną w żabę. — Jacy sąsiedzi?
No przecież gdzieś znajduje się koniec tego parku i zaczynają się inne rezydencje.
Roześmiała się i podniosła ze stoliczka dziwny instrument przypominający może najbardziej dziecinną harmonijkę.
— Popatrz.
Naciskała przyciski jakby wygrywając bezgłośną melodyjkę i prawie natychmiast znikały kolejne części domu, albo zmieniały styl; potem pociągnęła Jana na taras. Jeden ruch klawiaturką, zmienił dzień w noc. Drugi przeobraził park w jezioro oświetlone blaskiem księżyca. Potem znów wrócił dzień, ale tym razem zimowy i dookoła piętrzyły się ośnieżone wierchy, a gdzieś z oddali dolatywał pomruk toczącej się lawiny.
— Możemy się kochać w pustyni i w puszczy, na ladzie i na wodzie. W epoce walca lub kamienia łupanego — kokietowała Ona.
— Bardziej ciekawi mnie, jak to wszystko wygląda naprawdę.
— Jak chcesz.
Wykonała glissando na harmonijce, bajeczne plenery znikły. Stali oboje w ogromnym pustym pomieszczeniu przypominającym hangar lotniczy czy ogromne studio filmowe.
— Tak wygląda prawdziwy kwadrat plenerowy! Reszta to działanie iluzjomatografu.
— Do licha! Dlaczego od razu mi tego nie pokazałaś?
— Nie chciałam pozbawiać cię złudzeń. Byłeś taki szczęśliwy... Teraz będzie ci znacznie trudniej.
Znów zagrała coś w rodzaju gamy i dookoła wyrosły buduarowe ściany w stylu Ludwika XV. Natomiast za oknami rozpleniła się egzotyczna dżungla.
— Mam nadzieję, że ty sama nie jesteś złudzeniem? — Jan z niepokojem powiódł wzrokiem po ciałokształcie dziewczyny.
— Złudzeniem raczej, nie, ale czy jestem człowiekiem, trudno powiedzieć.
— Automatka? — Nerwowo począł dotykać jej ciała.
— Jestem najlepszym produktem genetycznej hodowli towarzyszek życia dla pierwszej setki.. Nie miałam ani ojca, ani matki. Jedno co o sobie wiem to to, że rzeczywiście jestem doskonała.
Znowu popatrzyła na niego wyzywająco, nieskromnie, prowokująco. A była przy całej swojej brojlerowości tak niezwykle inteligentna.
— Widzę, że masz dystans do swej roli, kto cię tego nauczył?
Spoważniała. Jan pożałował pytania, które z nieznanej przyczyny zadało jej ból.
— Trzynasty mnie nauczył. — Kto?
— Mój poprzedni maż. Prawdziwie chodząca superinteligencja. Jako Dziesiąty powinieneś go przerastać umysłowo, ale moim subiektywnym zdaniem nie sięgasz mu nawet do pięt.
— Ma rację — przemknęło naszemu bohaterowi.
— Rozeszliście się? — zapytał. I znów skapował, że popełnił kolejne faux pas. W oku Ony błysnęło coś jak nieprzewidziana łza.
— Nie żyje.
— Straszliwie przepraszam, że cię zraniłem... Ale skąd mogłem przypuszczać... Przecież pierwsza setka jest podobno nieśmiertelna.
— Trzynasty nie umarł, popełnił samobójstwo. Nawet on nie mógł sobie z tym wszystkim poradzić. Nie chciał zrezygnować. Do ostatka nie zaprzestawał prób wydostania się stąd.
— Co rozumiesz mówiąc, że nie można się stąd wydostać?
— To, co mówię.
— Przecież jako członek pierwszej setki...
— Nie miał kontaktu nawet z innymi setkowcami.
— A nadzór nad komputerami, a rządzenie światem?
Popatrzyła na niego jak na wariata, po czym stwierdziła z naciskiem.
— Trzynasty nie miał tu żadnej pracy. I żadnego wyjścia. Zewsząd otaczają nas bariery elektroniczne...
Jan był wstrząśnięty. Przez chwilę zbierał myśli, po czym sięgnął po neurograwitator z przystawką i począł wywoływać centralę spiskowców.
Nikt nie odpowiadał. Coraz czarniejsze myśli zbierały się w głowie Dziesiątego. Nie reagował na ciepłe słowa Ony. Dalej mozolnie usiłował nawiązać łączność. I nagle:
— Słucham, kto mówi? — rozległ się szept.
— Jan... To ty, Ned?
— Jaki Jan? — szept brzmiał bardzo dociekliwie .
— Jan Dziesiąty — powiedział bez zastanowienia i prawie natychmiast serce podeszło mu do gardła. Uświadomił sobie, że szept w odbiorniku nie jest głosem Neda.
Półmrok rozświetlił się powoli. Ktoś idący korytarzem szedł bardzo uważnie, najwyraźniej rozglądając się po wszystkich kątach. Din z uniesionym miotaczem modlił się, żeby to nie był człowiek, (zresztą słowo modlił zostało tu użyte raczej niewłaściwe. W powszechnej ideologii numeryczności nie było miejsca dla Boga ani najmniejszej choćby jego namiastki, istniał jedynie bezduszny porządek cyfrowy i to nawet, dość brutalnie odarty z finezji matematyki wyższej). Tropiącym okazał się robot gąsienicowy, jeden, ze starszych modeli, jakie w nauczalni zwykły służyć do podawania piłek. Do chłopca dotarło zgrzytliwe mamrotanie tropiciela.
— Czuję cię, jesteś niedaleko. Nie uciekniesz!
Przyszło mu do głowy pytanie, dlaczego nie wysłano patrolu bardziej nowoczesnego, ale widocznie w tych starych odnogach skuteczność elektronicznego, czuja nie byłaby pewna. A może po prostu maszyny nowszych generacji nie były przygotowane do takich przedsięwzięć jak łowy na człowieka.
Znaleźli się nieomal twarzą w maskę, palec chłopaka spoczął na spuście, gdy naraz robot powiedział ni z gruszki ni z pietruszki:
— Ślepy korytarz, nikogo nie ma. Wykonał w tył zwrot i bełkocąc coś nieartykułowanego szybko znikł za zakrętem.
— Stchórzył? — pomyślał Din przysiadając. Był półżywy. — Chyba niemożliwe, żeby robot się przestraszył. Ale jak inaczej można było wytłumaczyć zachowanie maszyny? Może tylko zablokowaniem gdzieś na łączach sygnału przechwyconego przez człowieka lub maszynę życzliwą uciekinierowi?
Nie było jednak czasu na deliberacje, lada moment mogły się pojawić inne automaty. Ostrożnie zrobił parę kroków do przodu i po kilku metrach odnalazł szczelinę w murze, zbyt wąską dla dorosłego mężczyzny, ale dla niego w sam raz. Przecisnął się przez otwór i ogarnął go mrok. Szczelina biegła prosto Bez żadnych załamań, ściany miała gładko wypolerowane, najwyraźniej powstała przez rozstąpienie się jakichś wielkich konstrukcji. Ruszył przekonany, że wnet dotrze do któregoś z sąsiednich korytarzy megaula. Tymczasem nic podobnego nie nastąpiło. Przeszedł paręset metrów, może kilometr, mrok był nadal absolutny, a cisza tak idealna, że walenie serca rozbrzmiewało wokół tętniącym echem.
Tymczasem korytarz rozszerzył się. Din nie mógł już namacać ścian, dno zrobiło się bardziej nierówne, pełne odłamków gruzu. Wolał nie badać rozmiarów pieczar krzykiem, słusznie sądząc, że mógłby w ten sposób zwabić ewentualny pościg. Nie miał pojęcia, jak długo trwa już ten marsz, dopiero fosforyzujący zegarek, który odnalazł w kieszonce i własny żołądek poinformowały go, że od opuszczenia rodzinnego sześcianu upłynęło sześć godzin. Bolesne ssanie w żołądku było jednak niczym ty porównaniu z pragnieniem. Normalnie wszędzie w megabloku istniała wielka obfitość kranów, gdzie jednak miały znaleźć się te krany, kiedy dookoła nie było ścian. Postanowił ruszyć w bok sądząc, że w ten sposób dotrze do muru. Przypomniał mu się jakiś stary film o ludziach, którzy w ciemności kręcili się ,w kółko i przeraził się, zmroziła go perspektywa pozostania na zawsze w tym świecie wiecznej nocy. Trwoga rosła, nie mógł jej opanować, zaczął biec, czuł, że zaraz zacznie krzyczeć, wzywać roboty, choćby pościgowe.
I naraz ziemia urwała mu się pod stopami. Skoziołkował w dół po kamiennym rumowisku. Coś chrupnęło mu w kostce, a na zranionej twarzy poczuł ciepłe kropelki. Na szczęście jakoś udało mu się wstać. Noga nie była złamana, tylko kostka szybko poczęła przybierać kształt bulwy. Mniejsza z nią. Znów zmacał dookoła ściany. Czyżby natrafił wreszcie na stary korytarz? Jeszcze krok, dwa i stanął. Ściana. Począł macać: ściana! Odwrócił się w bok — też ściana, do tyłu parę kroków: mur... Rychło obszedł całe prostokątne pomieszczenie. Nigdzie nie było żadnego, wyjścia. Najwyraźniej wpadł w pułapkę przypominającą wielkie kamienne koryto. Na domiar złego spadając zgubił swój fosforyzujący zegarek. Wylot prawdopodobnie musiał znajdować się gdzieś wyżej, ale znalezienie go w kompletnej ciemności było niemożliwe.
Bezsilnie przysiadł na jakimś kamieniu. Tylko ból w kostce nie pozwalał mu na głuchą rozpacz. Naraz zerwał się. Miał mokre spodnie... Do licha! Po ścianie spływał wąski strumyczek wody. Nie zastanawiając się, czy jest ona zdatna do picia, chłopak przywarł wargami do muru. Błogosławiona ciecz. I naraz pojaśniało, od góry. Ściany zasrebrzyły się nieznaną poświatą, ujawniając swe niegeometryczne kształty.
— Co to jest? Co to jest, do diabła?
Parę centymetrów nad głową dostrzegł przerwę między głazami, podskoczył i podciągając się na rękach wspiął się na skalną półkę... Pokrywała ją kędzierzawa grzywa z obcego mu tworzywa. Nozdrza Dina uderzył nieznany dotąd zapach. Zapach ostry, świeży, wilgotny. Powstał. Robiło się coraz jaśniej. Przed nim ciągnęła się równa płaszczyzna pełna strzępiastych wysokich kłaków i drobnych kawałków piaskowca. Odwrócił się. Nad głową wisiał żółty pomarszczony balon świetlny, którego blask wycinał z mroku olbrzymią, połyskująca, gładką ścianę. Po twarzy smagał go dziwny podmuch niczym z przesterowanego wentylatora. Wpół ogłupiały uświadomił sobie, wreszcie coś, co nie bardzo mogło się pomieścić w głowie. Był na zewnątrz!
Parę tygodni temu rozmawiał z kolegami na temat świata zewnętrznego. Jak zwykle ton rozmowie nadawał Max, inni koledzy po paru minutach wzruszali ramionami i odchodzili — „phi, co w tym ciekawego... wszystko i tak widzieliśmy w oglądnikach".
Teraz mógł swoje i Maxa wyobrażenia skonfrontować z rzeczywistością. I najbardziej zdumiała go nieprzystawalność obu obrazów. Tam, w środku, nie potrafili myśleć inaczej, niż posługując się wielokrotnościami sześcianu mieszkalnego, bądź stereotypami wyniesionymi ze stereowizji. Świat realny był zupełnie inny, niewyrażalnie szeroki, obcy (zwłaszcza dla człowieka przyzwyczajonego do zamkniętych przestrzeni), a zarazem niezwykle ubogi. Nigdzie nie było widać tych kolonii jadalnych glonów, które rzekomo miały zaściełać całą ziemię.
Potykając się, z trudem oddychając nieuzdatnionym powietrzem, ruszył przed siebie. Krajobraz oświetlony pełnią wyglądał dosyć księżycowe, płaska, skalista ziemia, tu i ówdzie kępy rachitycznych krzewów, suchorostów i cisza. Cykady i inne robactwo wypleniono już dosyć dawno temu, a sowy, podobnie jak wszystkie ptaki, wyzdychały.
Po przejściu około kilometra Din dotarł na niewielki pagórek, za którym teren robił się bardziej pofałdowany, bardziej nieprzyjazny, a między krzakami panował gęsty cień. Coraz trudniej było się posuwać, wszędzie zalegały sterty przerdzewiałego żelastwa niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia... Chłopak postanowił się wycofać. Nadal nie miał żadnego planu, skąd zresztą miałby mieć. Kiedyś widział film o rozbitkach, którzy po katastrofie pneumolotu całe dwa tygodnie przeżyli poza megablokiem.
Tak, ale był to film sprzed pięćdziesięciu lat, kiedy istniały jeszcze podróże powietrzne, a część ludzi dostawała przepustki na otwarty teren. Rozbitkowie żywili się miąższem kaktusów i jakoś doczekali przybycia ekspedycji ratunkowej.
Ż zamyślenia wyrwał go brzęk dochodzący ze środka rumowiska.. Przystanął wstrzymując oddech. Odgłos powtórzył się. Najwyraźniej ktoś szedł w jego kierunku. Pod nogami intruza chrzęściły blachy. Din postanowił skryć się w cieniu i zrobił słusznie. Już po chwili między rozbitymi wehikułami pojawiła się krępa, przygarbiona sylwetka.
— Do licha, człowiek!
Obcy ostrożnie rozejrzał się dookoła, po czym poprawił sobie brzemię niesione na ramionach. Postępował dalej, był teraz już bardzo blisko Dina. Chłopak widział wyraźnie, że ciężarem, pod którym uginał się nocny Marek była druga bezwładna postać.
— Czyżby trup?
Przed krzakiem, za którym skrył się nasz uciekinier, nieznajomy przystanął. Rzucił swój ciężar na ziemię i ostrym przedmiotem rozpruł brzuch swemu pasażerowi.
— Ludożerca?!!
Aliści zamiast mlaskania rozległ się brzęk. Din mocniej wychylił się zza maskującego krzaka. Konsumujący, w miarę posiłku, począł intensywnie fosforyzować, zapaliły, mu się oczy, rubinowym światłem; zapłonęły ramiona. Jeszcze chwila, a stało się jasne: zarówno ofiara jak i przypuszczalny morderca byli robotami.
W poświacie można było dostrzec wypruwane z cielesnej obudowy części zastępcze, świeże przewody i baterie, które zadowolony automat wmontowywał sam sobie...
Cicho, cichuteńko Din wycofał się ze swojej kryjówki, a kiedy oddalił się już dostatecznie, wziął nogi za pas jeszcze raz zapominając o znużeniu. Biegł przed siebie, byłe dalej od megabloku i ponurego złomowiska. W pewnym momencie potknął się i jak długi runął na kożuch porostów między skałami. Chciał się podnieść, nie mógł. Serce tłukło o ściółkę, a oczy zamykały się same.
— Policzę do dziesięciu i idę dalej — postanowił.
Nim doszedł do siedmiu spał jak zabity.
Leżał na wznak i patrzył w sufit. A właściwie spoglądał na Onę — albowiem na suficie znajdowało się lustro. W ogóle w gabinecie miłości, a może trafniej określając — w salonie erotycznym wszędzie wisiały lustra. To niekiedy pomagało.
Zupełnie Nowa Żona — jak nazywał ją w myślach — leżała milcząca, z przymkniętymi oczami; kropelki potu z jej piersi scałowywały sztuczne pszczółki na tranzystorach, które w każdym momencie z wielką chęcią spełniały wszelkie higieniczne usługi.
Jan również milczał. Zawsze kiedy mijało podniecenie jak bumerang powracały niewesołe refleksje. Minio czarodziejskiego świata wokół siebie, świata, który niczym w starych bajkach gotów był spełniać wszystkie najwymyślniejsze nawet rozkazy, Dziesiąty czuł się gorzej niż w swoim starym sześcianie. A nawet dużo gorzej. W sześcianie prawie oduczył się myśleć, przywykł do zaprogramowanej roli, a nawet na swój sposób polubił codzienną rutynę czasu pożeranego przez oglądnik trójwymierny. Tu, w rajskim kwadracie, czuł pełnię swej bezradności i bezcelowości. Jeszcze niedawno, podczas rozmów z Nedem miał wrażenie, że rodzi się w nim na nowo coś zagubionego, coś, co kiedyś musiało być solą ludzkiej egzystencji — chęć walki i, co ważniejsze, wiara w możliwość zmagania się z losem.
Ba, przez moment wydawało mu się, że poznaje smak ogromnej przyjemności, jaką stanowi działanie. Teraz oklapł zupełnie. Po tajemniczej rozmowie ogarnął go strach, pojął, że gra została przejrzana przez wszechwiedzące automaty, i że lada moment wygarną go z luksusowego apartamentu.
Czas jednak mijał a nie zjawiały się czuje i nikt go nie niepokoił. Zaświtał promyk nadziei i Jan zaczął się zastanawiać: może był przewrażliwiony, może rozmawiał, po prostu z kimś innym z grupy Neda... ale może wszechmocny GLOK tylko igrał ze słabym człowiekiem?
Jan rzadko myślał o Globalnym Komputerze. Nie znaczy to, żeby gdzieś w głębi duszy zakorzenił się hamulec przed myśleniem o tabu — nie, po prostu GLOK nie był tematem do zastanawiania — on istniał, stanowił jakąś najwyższą, niepodważalną Wartość świata... reguł, którym trzeba było się podporządkować. Alternatywy nasz bohater nie widział, przynajmniej do dnia spotkania z Nedem. Kiedy był młodszy, obserwował na przykładzie innych ludzi ewolucję stosunku do wszechwładnego dysponenta.
Jeszcze dziadek Jana, noszący anachroniczne imię Stanislas odnosił się bez większego szacunku do Najwyższego Obwodu Scalonego. Stanislas był rozsądnym i energicznym człowiekiem pełnym sceptycyzmu dla numerycznej rewolucji i o GLOKu wyrażał się mniej więcej jak o automacie do sprzedaży piwa, który można oszukać za pomocą monety odlanej z lodu w zamrażarce. Dziadek (widocznie odezwały się atawizmy) rozkochany był we wsi i uważał, że rozwój świata poszedł w głupim kierunku. Janowi zapadło mocno w pamięć trzecie i ostatnie spotkanie ze starszym panem. Dziadek odprowadzał ich aż do prędko-chodnika na progu Walca Starców powtarzając na odchodnym:
— Jeszcze kiedyś wrócicie do natury, musicie wrócić!
Biedaczyna zdawał się nie pamiętać, że Muzeum Wsi zostało zlikwidowane w kilka lat po tym, jak kustosze — roboty zastąpiły w nim ludzi. Było jasne, że dla automatów zabytki wieków ciemnoty i wulgarnego naturalizmu nie przedstawiały większej wartości.
Zgoła inny był Adam, ojciec Jana. W młodości Milion, czy jak kto woli — Dziesiąty, spędzał znacznie więcej czasu z ojcem niż jego własny syn z nim. Cóż, koncepcja wychowania pozarodzinnego nie była jeszcze wtedy w pełni rozwinięta.
Teraz, dokonując remanentu we wspomnieniach, Jan nie raz zastanawiał się, jakim był naprawdę Adam? Ze wszystkich epitetów najbardziej adekwatne wydawało się określenie: spłoszony. Rzeczywiście, rodzic robił wrażenie człowieka, wiecznie zaniepokojonego, przewrażliwionego. Nigdy nie zwierzał się ze swoich obaw, tylko ze zdawkowych relacji można było wymiarkować, że ciągle się czegoś boi. Raz jeden otworzył się przed synem. Nie powiedział wiele, ale wystarczyło...
Pan Adam należał do ostatniego pokolenia próbującego za młodu sprzeciwiać się postępom nurneryczności, zwłaszcza że Wielka Koncepcja przyjęta z zapałem przed kilkudziesięciu laty już w połowie pierwszego stulecia poczęła budzić znaczne wątpliwości. Podobno członkowie Pierwszej Setki toczyli nawet utarczki z Globalnym Komputerem na temat rozdziału kompetencji. Ojciec Jana należał do tych młodych ludzi, którzy nie akceptowali absolutnego posłuszeństwa maszynom i mimo braku zezwolenia uczyli się liczyć, co było daleko posuniętą nielojalnością wobec automatów cyfrowych. Kiedy sprawa się wydala, rektor szkoły kolejno wezwał wszystkich chłopaków.
— Czy zdajecie sobie sprawę z karygodności waszego czynu? — zapytał
— Nie — odrzekł Adam.
— Tym gorzej, a powiedzcie, dlaczego uczyliście się rachować?
— Dla przyjemności. Rektor zasępił się.
— Znaczy całkowicie nie rozumiecie własnego przestępstwa. Zrobiliście wielką krzywdę panu GLOKowi i wszystkim jego obwodom.
— Jak to?
— Ucząc się rachunków dawaliście do zrozumienia, że nie macie do niego zaufania, że chcecie go sprawdzać.
— Ależ skąd!
Następnego dnia każdy z kolegów Adama został przeniesiony do innej szkoły. On sam po raz pierwszy spotkał się z traktowaniem super komputera jak żywej istoty, istoty, którą można obrazić, której można sprawić przykrość, a która powinno się kochać Jeszcze parę razy w ciągu życia Adam zachowywał się, lekko mówiąc, niepokornie. I za każdym razem spotykały go nieprzyjemności. Nie trzeba było więc się dziwić, że w starszym wieku stał się ostrożny, wszędzie szukał podsłuchów i nie ufał nikomu.
Tego wszystkiego dziewiętnastoletni Jan dowiedział się którejś nocy. Ojciec czuł się źle, zaprosił syna do łóżka, obaj przykryli się kołdrą i pod nią w świetle latarki Adam pisał mu swe wyznania na kartkach, które po przeczytaniu żuł i połykał.
— Po co tata to robi? — spytał Jan.
— Uważam, że musiałem ci to wyznać. Nie będzie ci łatwiej żyć, ale powinieneś wiedzieć. Człowiek dopóty pozostaje człowiekiem, póki zna swoją przeszłość, myśli o przyszłości i wartościuje teraźniejszość.
Następnego dnia po powrocie do domu Jan już nie zastał swojego rodzica.
— Umarł na zawał — wyjaśnił pielęgniarz o zmiętoszonej twarzy, który wraz z bliżej nieokreślonym urzędnikiem złożył mu kondolencje.
— Czy mógłbym, zobaczyć ciało? — zapytał po dojściu do siebie.
— Ze względów higienicznych zwłoki uległy popielizacji — wyjaśnił anonimowy urzędnik.
— Trzeba zawiadomić mamę, jest u krewnych — wyrwało się Janowi.
— Już zawiadomiona, ale nie przyjedzie — padło wyjaśnienie.
— Może powinienem do niej pojechać? — To zbędne.
Nigdy, już więcej nie zobaczył się z matką twarzą w twarz. To znaczy, dosyć często rozmawiał z nią przez oglądnik (starsza pani wiele lat cieszyła się dobrym zdrowiem). Za każdym razem jednak kiedy choćby tylko napomykali o Adamie, łączność ulegała zakłóceniu, a w trójwymiarowej sferze pojawiał się napis: „Przepraszamy za usterki".
Zresztą z biegiem lat kontakty z matką słabły; ludzie coraz bardziej stawali się więźniami swoich sześcianów i oglądników. Przed rokiem Jan dowiedział się, że staruszka umarła.
W pamięci Dziesiątego zachował się jeszcze jeden fakt. Kiedy porządkował mieszkanie ojca, wszystkie przedmioty znajdowały się na miejscu, nie znalazł jedynie latarki, w świetle której pan Adam opisywał mu swoje spostrzeżenia.
Po wielu latach z serialu oglądnikowego nasz bohater dowiedział się o mikrokamerach, które można wmontować nawet w ręczna latarkę. Czas jednak sporo pozacierał i, jak napisałem, do chwili obecnej Jan bardzo rzadko wracał myślami do przeszłości. Jego pokolenie już się nie buntowało. Brało rzeczywistość taką jaka była i starało się maksymalnie spokojnie prowadzić życie wytyczane przez Automatycznego Sternika. Proces przemian zachodził stopniowo z dnia na dzień nie zauważany przez ogłupianych ludzi, tym bardziej, że wszechobecna maszyna stanowczo sprzeciwiała się jakimkolwiek próbom wprowadzenia kultu ArcyPamięci. Na taki obrót spraw GLOK był chyba zbyt sprytny. Owszem, zezwalał na gloryfikację niższych podzespołów, na sławienie mędrców z Pierwszej Setki (ale bez żadnych nazwisk czy konkretów), natomiast o sobie mówić zabronił. Jakoś nie słyszało się nic o wierszach ani pieśniach o Globalnym Komputerze,
Nad plastyką w ogóle nie ma co się zastanawiać — bo jak można, przedstawić coś, co składa się ze wszystkich elektronicznych urządzeń ziemskiego globu połączonych neurytami i dendrytami kabli i łącz.
Z obserwacji oglądnikowych tendencji (GLOK nigdy nie przemawiał wprost do szarych ludzi) wyzierała jasna sugestia, że Globalny Komputer woli jeśli się traktuje go jako „Tego, który Jest". Zależy mu. by znano jego wszechkontrolną wszechobecność, by był dla sprawiedliwych subtelnym poczuciem dobra, a dla nieposłusznych, zorganizowaną mocą karzącego prawa.
Taki portret zbudowany w ludzkiej psychice miał być odpowiednio mglisty, nieograniczony i oparty na ugruntowanym przekonaniu, że GLOK wszystko widzi, we wszystkim uczestniczy wszystko koordynuje.
Czyż znalazłby się człowiek, który podjąłby się rywalizacji z czymś równie potężnym a nieokreślonym? Ludzkich mechaników dawno odsunięto od konserwacji Supermózgu, wszystkie prace przy nim, jak też niezbędne naprawy, leżały w gestii robotów stanowiących cząstkę Globalnej Ośmiornicy.
W tak zorganizowanym systemie GLOK mógł mieć tylko jednego przeciwnika — Boga. Korzystając jednak z faktu, że Pan Bóg mało zajmował się Ziemią, a przynajmniej nie ingerował bezpośrednio w bieg wydarzeń, GLOK uroczyście go unieważnił, wymazał z pamięci cyfrowej i ludzkiej. A, że nie w pełni udało mu się to zrealizować, że mimo surowych represji matki zawsze znalazły sposób, żeby przekazać dzieciom choćby cząstkę wiary, nadziei i miłości... Cóż, Globalny Komputer mógł żywić nadzieję, że kolejne pokolenie całkowicie wyhodowane na regeneratorach i oglądnikach pozostanie wolne od jakichkolwiek idealizmów. I wówczas ich struktura psychiczna zamknie się jak kryształowa kula pozostawiająca wszelkie wątpliwości na zewnątrz. Ludzie znajdą się na łasce i niełasce Cyfrowego Ojca! Pokoleniem, które miało ziścić te ideały, było pokolenie Dina.
Oczywiście nie przytoczyliśmy tu prywatnej ideologii GLOKa, cóż my malutcy wiemy o życiu duchowym Superkomputerów. Zanotowaliśmy jedynie wyobrażenia Dziesiątego na temat tego, co GLOK mógł sobie myśleć.
Czasu na zastanawianie nasz bohater miał dużo. Tym bardziej, że ze wszystkich dostępnych mu rozrywek interesowała go jedynie Ona. Kiedy nie mógł powstrzymać strachu i burzy myśli z rozpaczą rzucał się w chętne ramiona pięknej kobiety aby choć na moment zapomnieć i ukoić się...
— Nie mogę dłużej patrzeć jak się męczysz — powtarzała Piękna — włączę nawiew dobrego samopoczucia.
— Nie zgadzam się! — Ale to ci pomoże.
— Ani mi się waż! Żadnych promienników, fluidów w sprayu i rozweselaczy w aerozolu.
Jak już powiedzieliśmy, całą dobę czekał na interwencję niewidzialnych strażników. Kiedy jednak nic takiego nie nastąpiło, podniósł się z łoża, które natychmiast usłużnie samo złożyło się w komplet kanapowo-fotelowy. Zdecydował się. Nałożył neurograwitator.
— Kim ty naprawdę jesteś i co właściwie chcesz zrobić? — zapytała Ona.
— Sarn jeszcze nie wiem. Ale muszę coś zrobić! Zacznę od tego muru.
Neurograwitator był bez wątpienia jednym z najdoskonalszych tworów techniki, łabędzim śpiewem ludzkiej wynalazczości zważywszy, że wykonano go chałupniczo, w warunkach ścisłej konspiracji. Do jego zalet należała prostota obsługi — niewidzialny dla elektronicznych szpiegów, posiadał jeszcze tę cechę, że kiedy zaczynało się o nim mówić włączał paraliż informacyjny. Dzięki niemu do podsłuchujących bądź podglądających nic nie docierało, a co więcej, oni sami nie mieli świadomości, że strumień informacji został ocenzurowany.
Jedynym mankamentem była krótkotrwałość funkcjonowania. Pas działał w oparciu o skondensowaną energię biologiczna, która wyczerpywała się po paru minutach, po czym ładowanie polegało na trzymaniu pasa na żywym organizmie co najmniej przez godzinę. Niestety, regeneracja aparatury łączyła się z pewnym wyczerpaniem jej nosiciela.
Jan Dziesiąty podszedł do najbliższej ściany swego obszernego więzienia, na moment zawahał się, ale wykonał krok do przodu ku swemu zaskoczeniu przeniknął przez mur niczym duch, odczuwając jedynie niewielkie swędzenie.
Po drugiej stronie również mieścił się kwadrat plenerowy, jakże jednak zdumiewający. Przypominał trochę dwudziestowieczny Disneyland, a trochę dawne przedszkole rejonowe. Jaskrawe kolory, wesoła muzyczka, stwarzały klimat beztroski i żartu. W środku wznosił się pawilon mieszkalny przypominający zamek Królewny Śnieżki, pełen blanków, wykuszów i spiczastych wieżyczek; dookoła krążyły automatyczne krasnale najrozmaitszych rozmiarów i maści, po malowniczych skałkach pędziły kolejki górskie. Tuż przed Janem rozsypała się nagle kolekcja żywych klocków.
— Ustaw mnie! A mnie na nim! — wolały.
Dziesiąty, świadom szczupłości czasu jakim dysponował, nie miał ochoty na zabawę. Właśnie doszedł do wniosku, że chyba przeniknął niewłaściwy mur, kiedy z tłumu pląsających lalek wynurzyło się coś większego i wyrecytowało:
„Wszystkie dzieci, wszystkie dzieci bawią się
jak każe Trzeci.
Hopsa, hopsa, sasa, sasa. Ale tu zabawy,
masa".
Mówiącym nie był automatyczny krasnoludek, tylko żywy, łysy facet w krótkich spodenkach i skarpetach zwiniętych w „obwarzanki". Facecik popatrzył bystro na Jana i gestami zapraszał do wspólnego galopu wokół grzybka:
— „Jestem Trzeci, a ty powiedz czyś turysta czyś setkowiec?" Nie ulegało wątpliwości, ze znakomity intelektualista obecnie kompletnie zdziecinniał.
A może ktoś mu w tym pomógł?
Dziesiąty nie mógł nawet dłużej się zastanawiać, gdyż rozległo się ciche brzęczenie ostrzegające, że energia neurograwitatora jest na wyczerpaniu. Za chwilę przenikniecie muru będzie niemożliwe, a co gorsza przestanie działać paraliż informatyczny i czujniki zorientują się, że do kwadratu Trzeciego wdarł się intruz. Jan cofnął się i pobiegł w stronę ściany...
— Zostań! — dobiegł go dziwnie normalny głos Trzeciego. Odwrócił głowę i to go zgubiło. Neurograwitacja znikła a on pozostał w osiemdziesięciu procentach w krainie zabawek, z nogą i ramieniem uwięzionym w skamieniałym solidnym murze. Jednocześnie był gotów przysiąc, że słyszy wszechobecny cichutki śmieszek.
Ona była niespokojna i nie mogła znaleźć sobie miejsca. Przez kwadrans baraszkowała w basenie ze sztucznym delfinem, który jednak był do tego stopnia rozpaskudzony i bezczelny, że zaczął przedstawiać jej niedwuznaczne propozycje. Oczywiście dostał po pysku i spłynął.
Dziewczyna podwójnym klaśnięciem przemieniła basen w wydmę i wzmocniwszy promienie kwarcowego słoneczka ułożyła się na pneumatycznym materacyku kołyszącym się w starym, dobrym rytmie na trzy czwarte. Nie uleżała długo. Jan ciągle nie wracał.
Zniecierpliwiona zmieniła plażę w sosnowy lasek (zieleń zawsze uspokaja), ale tym razem drażniły ją nawet automatyczne wiewiórki gwiżdżące popularne szlagiery.
— Chyba się do niego przywiązałam, a nie powinnam! — westchnęła, — Co się ze mną dzieje. Wypadam z roli.
Oczywiście nie powiedziała Janowi, że jest jej czwartym, a nie drugim mężem. Początkowo na krótki okres przydzielono ją Trzydziestemu Piątemu ale okazało się, że Trzydziesty Piąty za kobietami nie przepada; sprowadzono więc dla niego jasnowłosego efeba, wystarczająco rozwiniętego intelektualnie, by starszy pan się nie znudził. Również krótkotrwały związek Onej z Dwudziestym Trzecim też nie należał do udanych. Dwudziesty Trzeci, mimo nieprzeciętnej inteligencji i aparycji filmowego amanta, był nerwusem, bez przerwy płatał kawały swym strażnikom, nieprzerwanie podejmował próby wydostania się z Kwadratu, a gdy te zawiodły ubzdurał sobie, że wszystkiemu winna jest Ona i parokrotnie próbował ją zabić. Toteż piękna kobieta przyjęła rozstanie z prawdziwą ulgą. Następny mąż o kryptonimie Trzynasty był zupełnie inny: łagodny, zamknięty w sobie, choć również nie pogodzony z losem.
Bardziej niż ciałem interesował się umysłem Onej. Usiłował ją uczyć. Po jego samobójczej śmierci była gotowa pogodzić się z samotnością. Ale Jan... Kto wie, czy gdyby do ich poznania doszło w innej sytuacji, nie pokochała by Dziesiątego naprawdę. W porównaniu z innymi ,,mózgowcami" był taki zwyczajny, normalny... Tylko dlaczego teraz ciągle nie wracał?
Gdzieś z nieokreślonej przestrzeni doleciał ją głos:
— Gdzie Dziesiąty? Uklękła i pochyliła głowę.
— Gdzie Dziesiąty? — rozległo się ponownie.
Przeszył ja dreszcz. A więc Niewymawialny interesował się osobiście jej mężem.
— Nie wiem. — powiedziała.
— Brzydko kłamać, bardzo brzydko kłamać... Nie zapominaj kim jesteś i jaka jest twoja rola. Gdzie Dziesiąty...?
Jan tkwił uwięziony w betonie nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu. Grozy sytuacji nie umniejszała groteskowa muzyka z ogródka krasnali.
— Wszystko przepadło, zaraz mnie stąd zabiorą!
Zastanawiał się, czy noga i ręka unieruchomione w ścianie uległy zmiażdżeniu. Chyba nie — nie czuł bólu.
— Proszę się nie denerwować, przyniosłem oskard — usłyszał naraz ciepły głos obok siebie.
— Trzeci?
— Ale wstrzelił się pan w ścianę, jak kołek — łysoń w krótkich majtkach uśmiechnął się, unosząc w górę prymitywne narzędzie.
— To mój oskard, wyciosałem go z buły krzemiennej.
— I pozwolono panu na pracę fizyczną? — zdziwił się Jan przymykając oczy, gdyż spod oskardu zaczęły strzelać odpryski kamienne.
— Nie docenia pan mojej inteligencji, On zresztą — Trzeci uniósł głowę do góry — też nie! Od dziesięciu lat symuluję zdziecinnienie. Uśpiłem czujność nawet najgorliwszych aniołów stróżów. Od dawna kontrolują mnie wyrywkowo, raz na miesiąc albo rzadziej.
— To chyba zbytni optymizm, o ile wiem, nawet zwykli ludzie podlegają nieustannej kontroli...
Trzeci roześmiał się.
— GLOK chce, żebyśmy tak myśleli. Strach paraliżuje lepiej niż kajdany. Ale mam pewność, że nie jest w stanie panować nad wszystkim. Nawet taki „super łeb nie może wydolić w przerabianiu istnej kloaki informacyjnej, która spływa do niego przez nieprzebraną zgraję jego czujów. Dusi się nadmiarem bitów a z tego, co o nim wiem, jest tak zcentralizowany, że nie zezwala na najmniejsze choćby działanie bez własnego udziału. Mnie skreślił jako chorego na infantylię. Parokrotnie sprawdziłem, nie jestem kontrolowany non stop.
Jeszcze parę uderzeń oskarda i Dziesiąty był wolny. Wyciągnął dłoń do wybawcy. Ten poklepał go po ramieniu.
— Proszę do mnie na pokoje. Porozmawiamy.
— Chyba jednak jak najszybciej powinienem wrócić do siebie, jeśli do tej pory nie zauważono mojej nieobecności, to wkrótce...
— I co panu zrobią? GLOK przy całym swym łajdactwie i wszechmocy ma kilka słabych punktów — na przykład nie potrafi się zdobyć na zabicie kogokolwiek z Setki. Tak kiedyś go, zaprogramowano, może nas separować, ograniczać, ale musi być strażnikiem podstawowej zasady numeryczności, która jest jego ideologią... Hej, krasnalki, tańczyć, tańczyć!
Jan z ociąganiem ruszył za gospodarzem. Gotów był uwierzyć, że Trzeciemu i innym z Setki włos z głowy nie spadnie — jednakże on sam był przecież naprawdę tylko Milionem.
Słońce stało wysoko, kiedy Din obudził się z twarzą umazaną błotem i zakrzepłą krwią. Leniwie przewrócił się na grzbiet i przysłonił dłonią oczy przed jaskrawością słoneczka. Właściwie pogrążony był jeszcze w półśnie. Może dlatego śniada buźka dziewczyny patrzącej na niego zza skały wydała mu się bardziej majakiem niż efektem rzeczywistości. Twarz ta spoglądała na Dina ciekawie, by po chwili rozciągnąć się jak w krzywym lustrze w coś na kształt pyska żaby, później błyskawicznie skurczyła się do rozmiarów pięści i w ogóle zniknęła. Din oprzytomniał i skoczył na równe nogi.
Równina wyglądała zupełnie inaczej niż w nocy. Olbrzymia bryła megabloku prezentowała się w całym swym ciemnym ogromie. Dookoła ciągnęła się czerwona, sucha ziemia, pełna spękań i kamieni tu i ówdzie w zagłębieniach udrapowana kępkami przepalonej zieleni. Stojąc tyłem do megabloku można było zauważyć jak równina przechodziła w pasmo wzgórz, których ciąg dalszy gubił się w sinej mgiełce. Poza tym okolica robiła wrażenie zupełnie odludnej. Z lewej strony, w kotlinie, pozostało wysypisko złomu, na wspomnienie którego chłopak wzdrygnął się. Oprzytomniał całkowicie. Uniósł mniej więcej dwukilowy kamień i tak uzbrojony zajrzał za głaz, spoza którego wychylała się tajemnicza obserwatorka.
Nikogo? Może uciekła. Ale dokąd?
Wokół skały glina była mokra, ale nie pozostał na niej żaden ślad stopy czy też innej racicy.
— Musiało mi się przywidzieć — pomyślał Din i ruszył w stronę wzgórz.
Rozsądnie przypuszczał, że tam najłatwiej odnajdzie jakieś źródło i być może coś do jedzenia. Tymczasem już po paru krokach poczuł, że ma dziwnie wypchaną tylną kieszeń. Pomacał i wydobył z niej pękatą fiolkę pastylek pokarmowych. Gotów był przysiąc, że nigdy nie nosił przy sobie czegoś podobnego. Zresztą, i fiolka wyglądała jakoś niestandardowo. Spróbował jednej pastylki, okazała się przepyszna. Połknął jeszcze trzy i od razu poczuł się wzmocniony.
Przez godzinę maszerował dziarsko, nie potrafił jednak pozbyć się wrażenia, że jest obserwowany. Parę razy odwracał się, atoli nic nie wskazywało na jakąkolwiek obecność żywej istoty na tym odludziu. Tymczasem wzgórza przybliżyły się znacznie, natomiast step zastąpiła żwirowata pustynia. Szło się teraz znacznie trudniej, a słońce wzniesione wysoko prażyło niemiłosiernie, co dla Dina, wychowanego w luksusowej klimatyzacji megabloku, było trudną do wytrzymania tortura.
— Może poszedłem w złym kierunku?
Był już przy końcu żwirowiska, znów otaczały go skałki, kiedy nagle usłyszał chrzęst. Obrócił się. Nikogo! Postąpił parę kroków, chrzęst się powtórzył.
— Hej, jest tu kto?! — zakrzyknął. Stanął jak wryty i wykonał półobrót. Był
otoczony. Prawie zza każdego głazu wyzierała kanciasta gęba robota. Blaszane kończyny sprężały się do skoku.
— Jednak mnie znaleźli — przemknęło chłopakowi.
— Człowiek, człowiek! — narastał gwar.
Obserwatorów było dobrze ponad dziesięciu. Din przez moment mierzył ich wzrokiem po czym nie wytrzymał nerwowo i puścił się kłusem w stronę wzgórz.
— Łapać człowieka, łapać człowieka! — zachrzęścił chór.
Gonitwa nie trwała długo, zresztą jej wynik można było z góry przewidzieć. Już po kilkudziesięciu metrach dwa zardzewiałe androidy zabiegły chłopakowi drogę, jakaś mechaniczna łapa porwała go za łydkę, inna wykręciła ramię.
Napastnicy byli brudni, skorodowani, w dużym stopniu kalecy lub poreperowani byłe jak za pomocą sznurków i zardzewiałych drutów, z ran w obudowie wyzierały poprzepalane obwody i pozalewane akumulatory. Wszyscy jednak powtarzali z zachwytem:
— Człowiek, człowiek, mamy człowieka! Jeszcze raz próbował wyrwać się z uścisku sztucznych kończyn.
— Puśćcie mnie, puśćcie, co ja wam zrobiłem? Na co się wam przydam? Nie mam ani baterii, ani przewodów! — wołał.
Wyglądało na to, że niektórym napastnikom musiało przypaść to rozumowanie do cybernetycznego łba, uścisk zelżał. Jeden z robotów wyraźnie musiał przegrzać się gonitwą bo iskrzył na złączach i kopcił z popękanego kadłuba.
Din gwałtownie wskazał ręką w górą.
— A to kto? — zawołał. I gdy roboty zagapiły się, pchnął największego z nich na tego, który kopcił. Błysnęło spięcie i razem z iskrami-sypnęły się przekleństwa. Chłopak wypatrzył lukę miedzy dwoma jednonogimi potworami wspierającymi się na protezach ze starych szyn kolejowych i skoczył miedzy krzaki.
— Stój, stój! — zawyli napastnicy.
Din odsądził się na dobre kilkanaście metrów. Przesadzał sterty żelastwa, którego mnóstwo znów poniewierało siej wokół, wspinał się na strome skałki i prześlizgiwał szczelinami między głazami. Na równym terenie nie miałby żadnych szans, tu jednak ludzka zwinność brała górę nad ociężałością niesprawnych maszyn. Jedna rozsypała się w biegu. Druga gnała trzymając pod pacha rękę, która odpadła jej w trakcie wspinaczki. Jeszcze pięć minut, a awangarda goniących stopniała do trzech robotów. Dodało to chłopakowi nowych sił. Pokonał jeszcze jedno wzniesienie i... stop! Stanął. Pod nogami rozwierał się kilkudziesięciometrowy, wąwóz. Koniec!
Zdyszany obrócił się ku prześladowcom
— Mamy człowieka, mamy człowieka — zgrzytali.
Do pierwszej trójki dołączyło jeszcze dwóch mniej zdekompletowanych androidów, jeden chyba ślepy, a drugi garbaty. Zwalniając nadchodzili ścieśniającym się okręgiem. Din cofnął się jeszcze krok i obejrzał za siebie. Stał absolutnie na skraju. Kilkadziesiąt metrów niżej widać było wyschłe koryto potoku usiane głazami, z których jeden miał kształt brunatnej purchawy...
— Słuchajcie — zaczął wołać do nacierających — możemy się dogadać! Jeśli zaprowadzicie mnie do megabloku, na pewno dadzą wam nagrodę!
Odpowiedzią był tylko gardłowy pomruk. Natarli na niego. Din nie zdążył nawet krzyknąć, stracił równowagę i koziołkując poleciał w dół.
Siedzieli w głębokich klubowych fotelach popijając cocktail będący, jak się wyraził Trzeci, specialite de la maison. W ciągu pół godziny Jan zrelacjonował pokrótce swoje dotychczasowe życie, opowiedział mu o powierzonej misji, nie zatajając niczego, nawet trzech dni zmarnowanych na studiowanie wdzięków Onej.
— W moim wieku kobiety nie odgrywają już takiej roli — uśmiechnął się Trzeci poklepał przysadzistą krasnalkę, która przyniosła im kanapki ze sztucznym kawiorem.
— Tak czy siak uważam, że pańska akcja powinna być kontynuowana.
— Myślałem, że już ją zrealizowałem — miałem dostać się do kogoś z Setki i dowiedzieć się, jak tu jest, a następnie przekazać informacje...
— Jeśli nawet założymy, że pan dotarł, to na razie z przekazywaniem są pewne kłopoty — przerwał łysy infantylista — a poza tym jakich informacji się pan spodziewa? Przecież my sami niewiele wiemy. W dniu, kiedy wyłoniono pierwszą Setkę daliśmy się złapać w pułapkę, umieszczono nas w tych kwadratach i praktycznie oddzielono od życia w magablokach. Mieliśmy rządzić światem, a nie dysponujemy nawet sobą. Zezwolono jeszcze na sporadyczne kontakty poziome — między sąsiednimi kwadratami, ale kiedy Pierwszy z Trzynastym spróbowali wykantować GLOKa, separacja stalą się ścisła.
— W takim razie skąd pan wie o podjętej próbie?
— Jakiś czas udawało nam się porozumiewać pukając w ściany, potem jednak przebudowano mury i zaizolowano je do tego stopnia, że straciliśmy i tę możliwość.
— A to skurczybyk! — Dziesiąty zacisnął pięść.
— Nie wiem, co ja bym zrobił na jego miejscu; podejrzewam, że superkomputer uważa swoje postępowanie za jedynie słuszne.
— Bydlę!
— Z epitetami zdążymy — na twarzy Trzeciego pojawił się łagodny uśmiech filozofa — trzeba powiedzieć, że jedną z podstawowych cech psychiki tej olbrzymiej myślącej maszynerii jest głęboka nieufność do łudzi. Nieufność o uzasadnionych korzeniach. Zna pan z grubsza początki numeryczności?
Jan skinął głowa.
— Właściwie zadaję głupie pytanie, co w pana wieku można wiedzieć naprawdę. Ja to przeżyłem. Może pan nie wierzyć, ale mam sto siedemdziesiąt lat. Kiedy w 2104 roku zaczęła się cała zabawa, byłem trzydziestosiedmiolatkiem.
Kiedy profesor Armand Lecoq, wiceprezes Kongresu futurosocjologów opuszczał Kinszasę, trzydziestomilionowa metropolia stanowiła jedno apokaliptyczne morze ognia. Lekka rakietka , pasażerska ominęła szczęśliwie bariery laserowe i wzniosła się na bezpieczną wysokość czterdziestu kilometrów. Własne pole zakłóceń magnetycznych czyniło ja nieosiągalną dla baterii obu walczących stron. Lecieli wzdłuż dawnej rzeki Kongo przekształconej obecnie w nieprzerwany łańcuch zbiorników i kaskad obudowanych, szczelnie kombinatami, siłowniami i blokami mieszkaniowymi, w większości zresztą objętymi walkami.
Celem ich lotu był Kair, jedna z dziesięciu rotacyjnych stolic świata. Właściwie jedna z trzech oprócz Sydney i Brasilii w których aktualnie nie trwały zamieszki, starcia i ataki terrorystów. Dziewiąty w bieżącym roku kryzys gabinetowy rządu światowego spowodowany ustąpieniem ministrów hinduskich w odpowiedzi na niewybredny kawał deputowanego z Albanii pod adresem krawata przedstawiciela Wysp Tonga trwał już jedenasty dzień. Oczywiście, można by odwołać się po raz kolejny do Mirka Rankowicza, utalentowanego dyplomaty z Belgradu, który już parokrotnie w trudnych chwilach obejmował stolec awaryjnego premiera; Atoli tym razem Rankowicz zdecydowany był odmówić. Miał kłopoty rodzinne — przed tygodniem Jego syn Janko został uprowadzony przez separatystów z plemienia Ajnów na wyspy Hokkaido. Domagali się oni wycofania z obiegu filmu przedstawiającego kolonizację Azji przez Indian Amerykańskich, podczas gdy, jak głosili, prawda była inna.
Jednocześnie na forum Parlamentu Ziemi trwał spór koalicji protestancko-buddyjskiej z lobby prawosławno-islamskim na temat kształtu stolika do rokowań na Malcie. Tematem rokowań miały być stosunki między importerami chrzanu a eksporterami blachy cynkowej. Co gorsza, szaleniec, który niewielkim ładunkiem nuklearnym wysadził w powietrze czterdzieści pięć milionów mieszkańców Dżakarty okazał się ostatnim laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, co spowodowało żywiołowe ataki personelu pomocniczego na wszystkich Szwedów w siedzibie Zgromadzenia Grup Etnicznych. Zważywszy, że Biuletyn Codzienny donosił tego dnia o trwających pięćdziesięciu sześciu lokalnych sporach granicznych, siedmiu wojnach prywatnych i piętnastu religijnych, awariach dwóch elektrowni jądrowych oraz sześciuset siedemdziesięciu ośmiu demonstracjach odbywających się równocześnie w - rozmaitych zakątkach świata — obraz sytuacji nie przedstawiał się wesoło.
Profesor Lecoq mógł wprawdzie pocieszać się, że bywało już gorzej, niemniej sytuacja przypominała klasycznego pata. W samej Izbie Wyższej Ziemskiego Parlamentu — Etnice, na czterystu czterdziestu siedmiu deputowanych nie było nawet stu, którzy zgodziliby się co do jakiejkolwiek kandydatury, a co dopiero marzyć o bezwzględnej większości. Z liczby rezerwowych kandydatów neutralnych Irlandczyk O'Henry został ustrzelony przedwczoraj przez paranoika z Ruchu Zwalczania Sznurowadeł w Butach, sędziwy Yaciioli z San Marino dwudziesty ósmy miesiąc przebywał w rękach separatystów z Awinionu, domagających się niezwłocznego przeniesienia tamże siedziby papieża, zaś Gruzin Kawalidze powiedział, że nawet laserem nie oderwą go od hodowli arbuzów, której postanowił się definitywnie poświęcić.
Inna sprawa, że ludzie zdążyli się już przyzwyczaić do istniejącej sytuacji. Poza Lecoq'iem pozostałych czterech pasażerów drzemało spokojnym snem bezpiecznych dzieci, a automatyczny pilot nucił ulubioną piosenkę.
Dolatywali do Kairu, 130-milionowa metropolia wypełniająca obecnie całą deltę Nilu betonowym lasem prawie identycznych wieżowców wyjąwszy maleńki skansenik piramid i mauzoleum Nasera wyglądał spokojnie.
— Być może uda się przeprowadzić nawet jedną sesję naszego kongresu — pomyślał naukowiec.
W tym właśnie momencie podniosła się z siedzenia szałblondynka w kompletnie przezroczystym ubraniu, które mimo oporów upowszechniło się wśród wyznawczyń Zjednoczenia Ponownego Uciemiężenia Kobiet. Dziewczyna była szczupła, ale piersi (dzięki hormonom Spółdzielni „Magnum") posiadała niczym dwie kopuły Pałacu Narodów w nieszczęsnej Kinszasie.
Armand lubił takie konstrukcje — zwłaszcza gdy szły w parze ze szczupłymi łydkami. Dziewczyna nie przestając się uśmiechać, nie wiadomo skąd (wszak ubrana była przezroczyście) wydobyła laserowe nożyczki i schwyciła w nie kabel głównego zasilacza.
— Nie, nie — pisnął automatyczny pilot — czego chcesz?
— Na Cejlon! — powiedziała krótko aktywistka ZPUK.
Jakby w odpowiedzi drzemiący tuż za Lecoq'iem młodzian ostrzyżony na zero wstał i wyciągnął zza pazuchy grudę plasteliny wybuchowej zdolną wysadzić w powietrze całe lotnisko.
— A ja poproszę do Puerto Rico! I to już — wycedził nie przestając żuć gumy.
Automatyczny pilot zawahał się.
— Może państwo terrorystwo uzgodnią między sobą kierunek. Mnie tam jest wszystko jedno.
— Jak to wszystko jedno? — przezroczysta spąsowiała — ja byłam pierwsza.
— Cicho, Welono — warknął plastelinowiec — do San Juan!
— Kierunek Colombo!
Siedzący obok profesora buissnesman z Jaffy melancholijnie zastrzygł pejsami:
— I jak teraz robić interes — trzecie porwanie w tym tygodniu?! Najpierw z Grecji na Labrador, potem przez Honolulu do Kinszasy, po drodze dwie rewolucje, a teraz... W osiemdziesiąt zamachów dookoła świata...
— Nie narzekać — wrzasnął terrorysta — bo wam tu zrobię wszystkim taki plastusiowy pamiętnik, że i za sto lat nie wyzbierają waszych szczątków z pustyni. Leci pan na Antyle czy nie?
— Drodzy państwo — usiłował wtrącić się ostatni pasażer, ksiądz, bardziej jednak przypominający filmowego amanta — proponuję rozwiązanie kompromisowe, wylądujmy w Kairze, to będzie dla każdego pół drogi..
Nie wiadomo jak skończyłaby się ta skądinąd ciekawa wymiana zdań, gdyby nagle nie zapłonął ekran i nie rozległo się z głośników:
— Uwaga! Wiadomość z ostatniej chwili! Niespodziewany koniec długotrwałego impasu w Obu Izbach. Globalny Komputer powołany na stanowisko Premiera Ziemi. Jeszcze dziś zaprzysiężenie w Kairze.
— O i w mordę — zakrzyknął młodzian — taka impreza beze mnie, lądujemy!
— Oczywiście! — zgodziła się dziewczyna. W sali odpraw niedoszły porywacz zwrócił się do Armanda z prośbą o pożyczkę. Zabrakło mu tych paru centów na oclenie pakietu z plasteliną wybuchową, Lecoq pożyczył, a potem spytał, jaką organizacje młodzian reprezentuje?
— Siebie — padła odpowiedź. Chciałem po prostu jedynie zaprotestować.
— Przeciwko czemu?
— Rzecz jasna, przeciwko piractwu powietrznemu.
— Tak właśnie się to odbyło — stwierdził Trzeci trącając kieliszkiem szkło Jana. Muszę powiedzieć, że komputerowe wyjście z kryzysu zafrapowało nas wszystkich. Superkomputer wydawał się, być bezstronny, optymalny, a jaki uprzejmy dla deputowanych. Już po kilkunastu dniach rządów zażegnał najbardziej bezsensowne konflikty, uporządkował akty prawne. My, naukowcy futuro-socjolodzy wpadliśmy w kompletną euforię. Wydawało się, .że wraz z wygasaniem wszystkich zapalnych ognisk, z opadnięciem fali bezprawia i tryumfem mechanicznego rozsądku nowa epoka przychodzi na nasz glob.
— I rzeczywiście przyszła?— zapytał Jan. I właśnie w tym momencie, poczuł, że neurograwitator jest w pełni zregenerowany. Nie czekając na dalszy ciąg opowieści przeprosił Trzeciego, czy jak kto woli Armanda Lecoq, obiecując powrócić, gdy tylko upewni się co z Oną i czy nie zauważono jego zniknięcia.
— Będę czekał — powiedział gospodarz i na hulajnodze pomknął w stronę zjeżdżalni.
Jan wrócił do domu. Ona oczekiwała go na wydmie gorąca słońcem i namiętnością,.
— Wszystko w porządku? — zapyta t odpinając pas.
— Tęskniłam za tobą — odpowiedziała.
— A czujniki?
— Jakoś się nami nie interesują.
Kilka manewrów iluzjomatografem wystarczyło, by zapadł zmierzch, ozwało się nagranie słowika i na cały kwadrat spłynął romantyzm i liryzm.
Dziesiąty kochał się wytrwale, w sposób pełny i wysmakowany. Po raz pierwszy nie miał na karku strachu. Chociaż powinien.
Upadek Dina trwał krótko. O wiele krócej niż przypuszczał, biorąc pod uwagę dystans dzielący go od dna wąwozu. Był przekonany, że przepadł, ba, w czasie, który przemknął, nie zdążył nawet dokonać rekapitulacji całego. swego niedługiego życia, co podobno jest regułą w takich sytuacjach.
Nie wiadomo w którym momencie zorientował się, że już nie spada. W następnej sekundzie dotarło do niego, że nie znajduje się. również na ziemi, lecz wisi w połowie parowu na niewidzialnej, niematerialnej poduszce. Z góry tłum robocich kalek zgromadzony nad urwiskiem szydził z niego i wygrażał kikutami macek. Żaden z napastników nie wydawał się być zdziwiony tym, co się stało.
— Dosyć tych barbarzyńskich zabaw! — rozległ się naraz głos i ku zdumieniu naszego bohatera był on ludzki, sympatyczny i nadzwyczaj damski.
Niewidoczna platforma miękko podniosła się do góry, a roboty, które przedtem zachowywały się brutalnie, teraz uprzejmie uniosły go w ramionach.
— Do miasta — padła komenda.
Dopiero dobrze kręcąc głową Din zorientował się, że głos wydobywa się z brunatnej bulwy spęczniałej na dnie wąwozu, w chwilę jednak potem bulwa przestała być bulwą, zmieniła się w żywą linę, która wciągnęła się na górę, gdzie przyjęła kształt cielistej gruszki zakończonej szypułką świetlistych punkcików. Gadająca gruszka sunęła obok nich nie dotykając ziemi poruszana dziwną, nieznaną Dinowi energią, tą sama, która niewątpliwie powstrzymywała go przed upadkiem. Gruszka była zbudowana z elastycznej substancji, która jak zauważyliśmy, mogła formować się w dowolne kształty.
— Serdecznie dziękuje za uratowanie życia! — wykrztusił chłopak.
— Drobiazg — odpowiedziała grucha — jestem raczej winna przeprosiny, że pozwoliłam na tę niegodziwą gonitwę. Roboty są jak dzieci... potrafią być bezmyślne i okrutne. Właściwie powinnam ukazać się od razu, ale nie wiedziałam, jak na mnie zareagujesz. Ludzie różnie odnoszą się do umysłowców.
Jakiś czas przesuwali się w milczeniu, a chłopak zastanawiał się nad wszelkimi ewentualnościami dalszego rozwoju wydarzeń.
— Albo przekażą mnie czujom z megabloku, albo... może to miasto jest jakaś osadą nie podporządkowaną numeryczności...?
Miasto leżało w wąskiej dolinie, ukryte wśród skał. Zauważył je dopiero w ostatnim momencie, kiedy otoczyły, go dziwaczne i niechlujne konstrukcje. W niczym nie przypominało symetrycznej konstrukcji megabloku. Zbudowane chaotycznie, najwyraźniej z odpadów, ciemnawe i pełne krętych uliczek przywodziło mu na myśl slumsy, które widział na starym filmie o dwudziestowiecznych metropoliach. Wnioski nasuwały się pocieszające — taki teren nie wyglądał na przyporządkowany tej samej władzy, co megablok.
— Za chwilę na pewno wszystko się wyjaśni i wreszcie odpocznę — pomyślał.
Jednak im bliżej centrum, tym większy ogarniał go niepokój. Nigdzie nie było widać ludzi. Ulice roiły się od robotów i robociąt, wszystkich w dość fatalnym stanie, brudnych, przerdzewiałych, wrzaskliwych. Pochód z Dinem musiał wzbudzać niemałą sensację: wszyscy przystawali, otwierały się okiennice sklecone ze starych beczek i wyglądały ze swych nor archaiczne robocice. Na pyskach niektórych malowała się dzika nienawiść, parę młodych androidów sięgnęło nawet po kawałki kamienia, ale groźne błyski z szypuły gruszeczki podziałały mitygująco.
Pojmany rozglądał się coraz niespokojniej, spragniony widoku choćby jednej ludzkiej twarzy; tymczasem kolumna skierowała się do białego schludnego budynku, jaskrawo odbijającego od okalających pokracznych ruder. Roboty przyklękły.
— Świątynia — ucieszył się chłopak. Postawiono go na ziemi. Drzwi budynku uchyliły się i z wnętrza dobiegły słowa:
— Wywitajże neurobiałku młodowaty.
Na próg wyszedł mówiący te słowa — szara grucha z grubą szypułą nakrytą niewielkim kapelusikiem, w różańcu woltomierzy.
Din zapłakał.
Dwa dni musiały upłynąć zanim Jan Dziesiąty ponownie zdecydował się nałożyć neurograwitator i przeniknąć przez ścianę, dwa dni wypełnione bezustannymi próbami nawiązania kontaktu z Nedem. Niestety, albo aparat uległ jakiemuś uszkodzeniu, albo spiskowcy nie chcieli rozmawiać, albo... ewentualności wsypy w ogóle nie brał pod uwagę. Zresztą przeczyłby temu fakt pozostawienia go w absolutnym spokoju. W tym samym czasie wielokrotnie usiłował sprawdzić, czy czuje interesują się jego kwadratem, prowokował je na najrozmaitsze sposoby i nic. Czyżby cały zespół usługowy iluzjomatografu działał bez łączności z Globalnym Komputerem?
Ona dzielnie sekundowała Dziesiątemu we wszystkich poczynaniach. Była mu tak oddana, że Jan bez większych zahamowań wyjawił jej cel swojej misji, podał swój prawdziwy numer — co młoda żona skomentowała krótko: „spodziewałam się tego". Upewniła go też, że zdarzały się długie okresy, podczas których rozleniwione czujniki nie zwracały uwagi na lokatorów Kwadratu.
Uspokojony zdecydował się na następnego nurka w beton obiecując, że jeśli uda się, namówi Trzeciego aby wpadł do nich na kolację. Pas neurograwitacyjny był wystarczająco długi, aby opiąć dwie, a nawet trzy osoby Ona ucałowała, męża, ale gdy tylko zniknął, pokornie pochyliła głowę oczekując na wszechobecny głos. Odezwał się już po chwili.
— Jesteśmy z ciebie zadowoleni!
— Elektroniczny premier w swoim pierwszym expose poprosił nas o rok spokoju i wyrozumiałości. Ludzkość udzieliła mu tego kredytu i wszelkich koniecznych pełnomocnictw. Świat zmęczony, znerwicowany, zagoniony, znajdował się naprawdę u kresu wytrzymałości; dlatego beznamiętna pragmatyka maszyny podziałała jak balsam. Wyspecjalizowane zespoły Komputera doskonale wywiązywały się z ról ministerialnych, postępując szybko, skutecznie i nieomylnie. Poza tym trudno byłoby zarzucić nowemu gabinetowi, że jest stronniczy czy też reprezentuje jakąś grupę nacisku. Jednocześnie postępowanie cyfrowych przywódców nacechowane było takim taktem, wyrozumiałością a zarazem pokorą wobec obu Izb Związku, Grup Etnicznych, że serce rosło. Kiedy po roku GLOK chciał, zgodnie z zapowiedzią, złożyć rezygnację, znowu rozgorzała przepychanka koalicji i koalicyjek, a z czterdziestu kandydatów żaden nie mógł przekroczyć piętnastu procent głosów. W efekcie Superkomputer krygując się i wahając zaproponował przedłużenie upoważnień na następne cztery lata. Propozycje przyjęto jednomyślnie.
Byłem jednym z największych entuzjastów; tego rozwiązania, w mojej willi na przedmieściu Berkeley (prowadziłem wówczas również wykłady na uniwersytecie) nie raz wiodłem na ten temat gorące polemiki z przyjaciółmi. Głównym moim adwersarzem był Chris Molisz, znakomity historyk współczesny. Pamiętam, jakby to było wczoraj, szczupłą postać przechadzającą się w tę i z powrotem po moim livingu.
— Wydaje mi się, że nie dostrzegacie niebezpieczeństwa, ambicji naszego tranzystorowego przywódcy — perorował. — Czy nie bierzecie pod uwagę, że kiedy minie jego kadencja, nie zechce odejść?
Odpowiedział mu uśmiech, a ja zripostowałem:
— Owszem, GLOK jest z pewnością ambitny, ale zaprogramowano go na służenie ludziom Maszyna nie może przeskoczyć swoich założeń konstrukcyjnych.
— Wydaje mi się, że niezbyt uważnie studiujecie jego przemówienia. Nie analizujecie jego posunięć. Owszem, ma on zakodowaną ochronę ludzi, więcej — kieruje się ogromną sympatią do człowieka, ale jest to bardziej troską chłopa o swój inwentarz niż życzliwością urzędnika wobec swoich wyborców. Komputer uważa nas, ludzi, za duże dzieci, niepoważne, ba — niezdolne do dbania o swoje sprawy. Pod podszewką miłości kryje się lekceważenie gatunku homo sapiens.
Puściliśmy te jeremiady mimo uszu. Ale czyż kiedykolwiek wsłuchiwano się w słowa proroków?
Pamiętam swoją ówczesne argumenty — tłumaczyłem socjologicznie, że człowiek w obcowaniu z maszyną przyswaja jej dobre cechy i, a rebours, inteligentna maszyna ulega stopniowej humanizacji. W przyszłości powinno to doprowadzić do pełnego i harmonicznego rozwoju naszego gatunku.
— Poza tym — tłumaczyłem — GLOK nie ma praktycznie żadnych możliwości pozakonstytucyjnego działania, wprawdzie jest naszym rządem, ale podlegają mu dyrektorzy — ludzie, generałowie — ludzie, a nad nim znajdują się jeszcze obie Izby Zgromadzenia, które go kontrolują.
Tymczasem Izby rozwiązano w roku 2108 wraz z przejściem do demokracji bezpośredniej. Dzięki niej w 2109 przedłużyliśmy premierostwo Komputera na następną kadencję. I tak już było co cztery lata, przy czym za każdym razem procent głosów oddawany na GLOK był wyższy, a od lat, jak pan wie, utrzymuje się na poziomie 99,99... do dwudziestego miejsca po przecinku. W ciągu tego pierwszego dziesięciolecia świat rzeczywiście się zmienił: uporządkował i złagodniał. Ekstremizmy, dziwne sekty i wariackie wyczyny fanatyków poczęły zanikać, zwłaszcza od chwili, kiedy GLOK uznał za niecelowe pokazywanie takich ekscesów przez telewizję.
Grupa intelektualistów, do której należałem i ja, uznała za konieczne zaprotestować przeciwko skrajności, ale powrót do dawno zwalczonej cenzury wydawał nam się krokiem w tył.
— Nigdy nie wydawałem podobnego zakazu — stwierdził GLOK w odpowiedzi na interpelacje.
Przypadkowo następnego dnia byłem świadkiem w Berkeley ceremonii samospalenia żywcem trzech studentek protestujących przeciwko planom numeryzmu.
Opodal gmachu rektoratu utworzyło się zbiegowisko, z ostrzegawczym bzyczeniem lądowały beczkoloty strażackie jak również latające spodki ekip stereowizyjnych.
— A więc jednak zdecydowali się pokazać incydent — włączyłem kieszonkowy odbiorniczek i czekałem na transmisję. Pojawiła się winieta „Nowości Kalifornijskie" po czym... ku memu zdziwieniu pomknął reportaż z wystawy rasowych robotów domowych.
Zbliżyłem się do jednego z tęgawych kamerzystów, który purpurowy na twarzy wołał coś do współpracowników.
— Dlaczego nie nadajecie!?
— Bo nie możemy — padła odpowiedź okraszona siarczystym przekleństwem.
— Jest zakaz?
— Jaki zakaz, człowieku, po prostu te cholerne automaty odmawiają nam posłuszeństwa.
Nie uwierzy pan, drogi Dziesiąty, że ja — trzeci intelekt na świecie nie pojąłem sprawy oczywistej. W niedostrzegalny sposób już wtedy znaleźliśmy się na łasce i niełasce GLOKa. Nasz potulny premier, którego wszystkie wypowiedzi cukrzyły się demokratyzmem, który w ciągu jednej dziesiątej sekundy odpowiadał na każdą interpelację i z największym szacunkiem odnosił się do Zespołu Stu Ekspertów i Konstruktorów, którzy tworzyli Kolektywnego Prezydenta Ziemi i czujnie mieli patrzeć mu na obwody, no więc ten nasz globalny kalkulatorek nic nie mówiąc w ciągu paru lat zbudował sobie elektronowe imperium. Z chwilą, kiedy podłączono go do łącz telefonicznych, do podzespołów bibliotecznych, do dyspozytorni komunikacyjnych (rzekomo wyłącznie ze względów informacyjno-koordynacyjnych) stał się praktycznym panem wszystkiego, co elektryczne — od stereowizji i wyrzutni rakiet balistycznych po windy w domach mieszkalnych na zapyziałych przedmieściach.
Jakże musiał się śmiać, kiedy nasi programiści przynosili mu informacje, które on sam od dawna już posiadał, a może nawet je sfabrykował. Jak się później okazało, wykorzystując bałagan panujący w Kolektywnym Prezydencie GLOK zabezpieczył sobie rozliczne kanały awaryjne i zapasowe, ale przyczajony nie ujawniał nawet jednej setnej swoich możliwości.
Aliści nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Z wyjątkiem Molisza. Kiedy przez telefon zacząłem opowiadać mu o incydencie na dziedzińcu, bardzo szybko przerwał rozmowę i spiesznie przyjechał do mego domu.
Jeszcze raz, zrelacjonowałem mu przebieg zajścia.
— Tak, tego należało się spodziewać — skomentował — a więc ma nas w ręku.
Roześmiałem się. Nie negując, że istotnie potencjalne możliwości elektronicznego premiera są większe niż jego kompetencje — niemniej nie widziałem w tym żadnego zagrożenia, przeciwnie — same korzyści. Lojalności maszyny nie próbowałem podważać. Molisz był innego zdania, a w miesiąc później zjawił się u mnie ponownie. Jego podejrzenia ponoć potwierdziły się, i był już pewien, że Globalny Komputer zdobył nieskrępowaną władzę nad, ludzkością. Trzeba działać! — zakończył dramatycznie.
— Działać, co masz na myśli? — zapytałem trochę zirytowany jego alarmistycznym tonem.
— Nie licząc się z kosztami, z ewentualnym regresem cywilizacji technicznej trzeba usunąć GLOKa. Usunąć i zniszczyć.
— Ależ to szaleństwo. A poza tym, jeśli jest tak wszechmocny jak mówisz... w jaki sposób mógłbyś mu zaszkodzić? Jak poinformujesz społeczeństwo bez pośrednictwa masmediów, które on kontroluje?
— Początek zawsze jest trudny... ale wystarczy paru mądrych ludzi gotowych na wszystko. — Pomożesz mi?
Odmówiłem. Nadal jeszcze byłem zafascynowany perspektywą nowego, wspaniałego, świetnie zorganizowanego świata. Ponadto sukcesy elektronowe j polityki były w tych latach bezsporne. Znikły najgroźniejsze konflikty, ostro postępowało rozbrojenie, chyba na zawsze przestało straszyć widmo głodu. Ulice naszych miast znowu stały się bezpieczne, a eksplozja demograficzna uległa zahamowaniu. GLOK stworzył prawdziwy raj dla ludzkości. Uważałem, że nie ma alternatywy — musieliśmy go popierać. Nawet jeśli budowa tego raju miała oznaczać częściową utratę naszej suwerenności.
Żeby jednak być w zgodzie z własnym sumieniem, spotkałem się jeszcze z Arnoldem Smithem, jednym z Ekipy Prezydenckiej. Dostojny Ekspert wyśmiał moje obawy. Przedstawił GLOKa w sposób nie budzący wątpliwości, jako subordynowanego administratora, którego działalność jest jawna i ściśle kontrolowana. Incydent z kamerami z Berkeley nazwał zbiegiem okoliczności, a istnienie globalnej struktury komputerowej — science-fiction.
Uwierzyłem.
Skąd miałem wiedzieć, że Smith posiadał elektroniczny stymulator serca, który GLOK bez trudu mógł w każdej chwili zatrzymać i w swoim czasie dał to Smithowi do zrozumienia.
Wkrótce potem Molisz zniknął mi z oczu, podobno wyjechał do Europy. Od znajomych dowiadywałem się, że kolekcjonuje stare lampy naftowe, dokonuje jakichś dziwnych zakupów.
W roku 2121 spędzałem wakacje zimowe pod Katmandu. Himalaje należały do ostatnich terytoriów, gdzie mimo tłoku można było jeszcze pojeździć sobie na nartach. Któregoś wieczora w hotelu podszedł do mnie jakiś Szerpa i wręczył kopertę. .
— List do pana!
Zdumiony rozerwałem kopertę, w epoce masskomunikacji listy stanowiły ramotkę lub śmieszny anachronizm.
- Już po przeczytaniu pierwszych wyrazów poznałem pismo Molisza. „Posyłam ci ten list za pośrednictwem znajomych. Mam nadzieję, że odnajdzie cię przed dwudziestym września. Jestem w Polsce, ojczyźnie moich przodków. Jeśli możesz, przyjedź jak najszybciej, tu do Suwałk. Zamian jeszcze nie będzie za późno".
Było za późno. Przesyłkę otrzymałem dwudziestego drugiego. Mimo to oczywiście postanowiłem polecić na miejsce. Rakietą dotarłem do Olsztyna — niewielkiego dziesięciomilionowego miasteczka wśród jezior i tam utknąłem. Gdy w porcie lotniczym pytałem o Suwałki — aparat informujący powtarzał z uporem maniaka:
— Nie ma takiej miejscowości...
Na szczęście miałem ze sobą starą mapę, udało mi się też wynająć zdezelowany helikopter i poleciałem. Kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Olsztyna napotkałem barierę elektroniczną, której pokonanie było wykluczone, a czujniki pokładowe powtarzały jak zepsuta płyta:
— Teren skażony, teren skażony!
Po latach dowiedziałem się prawdy — od samego GLOKa. Ten dziwny nadautomat lubił niekiedy rozmawiać ze swoimi więźniami. Czasami włączał się w środku nocy, zadawał pytania lub prowadził rozmowy na temat „sztuki".
Plan Molisza był prosty, choć szalony. Zamierzał z grupą swych "spiskowców opanować atomową siłownię w Suwałkach i wyłączyć prąd w rejonie. W ten sposób czynił okoliczny teren niekontrolowanym dla GLOKa, następnie za pomocą własnej stacji wielkiej mocy, zasilanej przez prąd z agregatu spalinowego, zamierzał w porze maksymalnego słuchania wejść na główny krótki kanał radia i przedstawić prawdę o sytuacji, a na koniec zaape- . lować do narodów o niszczenie łącz elektronicznych by wymusić, dymisję superkomputera. W tym samym czasie jeden, ze spiskowców zaopatrzony w sporządzoną domowym sposobem bombę wodorową miał zaatakować europejską kwaterę GLOKa pod Brukselą. Przynajmniej jeden kontynent byłby wolny.
— Ale nie udało się. — przerwał narracje Jan.
Trzeci skinął głową.
— Dlaczego?
— Facet z Brukseli!
— Zdradził?
— Nie. Zgubił go najgłupszy pech pod słońcem. Ten Belg miał wszystkie przepustki, bez trudu dotarł do środka Centrum i wtedy zdarzył się idiotyczny wypadek. Wysiadła winda, niosąca go do podziemnej dyspozytorni. Agent był przekonany, że go zdekonspirowano, wpadł w panikę. Tym większą, że miał przecież przy sobie cały ładunek z uruchomionym zapalnikiem, którego nie potrafił zatrzymać. Tak rozpaczliwie domagał się wydobycia z szybu, że automatom konserwującym dźwig wydało się to podejrzane. Wprawdzie -przesłuchiwał go miejscowy funkcjonariusz — człowiek, ale za pośrednictwem sprzętu elektrycznego dowiedział się o spisku GLOK. W parę sekund potem wybuchły, niby przypadkowo, magazyny z chemikaliami w Suwałkach. Wszystko, co żyło w okręgu dwudziestu kilometrów, zginęło.
GLOK tłumaczył się, opowiadając mi po latach, że chodziło mu jedynie o sparaliżowanie spiskowców i nie przewidział, że magazyny miały przypadkowo silniejszy środek na składzie... ale nie wierzę mu jak psu. Po tym, co zrobił ze mną...
— A co zrobił?
Leciałem wzdłuż osłony elektronicznej usiłując dojrzeć cokolwiek poprzez kołdrę mgły kłębiącej się nad nieszczęsnym rejonem. W pewnym momencie usłyszałem w radiostacji:
— Armand Lecoq!?
Potwierdziłem i w tym samym momencie autopilot wyłączył motor. Pan wie, co to oznacza dla helikoptera? Spadałem jak kamień.
Nie było czasu aby przejść na kierowanie ręczne. Szczęśliwym trafem miałem spadochron i zdążyłem wyskoczyć. Miejscowi ludzie wyłowili mnie z szuwarów, było to zimą, dostałem zapalenia płuc i znalazłem się w szpitalu. Dotychczasowy bieg wypadków nauczył mnie, żeby trzymać się na baczności, próbowałem wiec skłonić lekarzy do leczenia mnie metodami tradycyjnymi — jak zioła czy bańki. Niestety, (wbrew prośbom dopuszczono do mnie „automaty lecznicze". Niewątpliwie GLOK już mnie skazał. Nie ma pan pojęcia drogi Dziesiąty, ile razy udało mi się wywinąć spod maski tlenowej, z której dziwnym zbiegiem okoliczności wydobywał się gaz usypiający, ile razy wyrwałem igłę z trującą kroplówką. Prawdę powiedziawszy, życie zawdzięczam paru miłym pielęgniareczkom, które na tyle przekonałem i przepłaciłem, że czuwały przy mnie dzień i noc. Mimo to co rusz przyplątywała się jakaś infekcja czy inne zatrucie — w jaki sposób — lekarze nie mogli tego pojąć. Ja znałem przyczyny aż za dobrze. No, ale przeżyłem, odrywając od siebie aparaty niewierne przysiędze Hipokratesa, jedząc wapno ze ściany i pijąc zgniłą wodę z wazonu.
Kto wie, czy desperacką obroną życia nie zaimponowałem nawet GLOKowi. Może zresztą stał się już tak potężny, że przestałem przedstawiać dla niego groźbę. W każdym razie po ostatecznym wyzdrowieniu i wypoczynku w sanatorium — rok minął od zagłady straceńców Molisza — wysłano mnie na Księżyc, na zastępcę szefa bazy. Walnie przyczynił się do tego nasz Komputer Kongresowy, w którego gestii leżało przygotowanie nominacji. Chociaż do czego potrzebny był futurosocjolog właśnie na Księżycu, chyba nawet najstarsze komputery by nie wiedziały.
Spędziłem tam dwadzieścia lat. Monotonnych, bezbarwnych. Między mną a GLOKiem panowała niepisana umowa, że będę pozostawiony w spokoju, jeśli nie puszczę pary z ust. Nie puściłem, strach to jednak okropny ciężar. Z dala od Ziemi mogłem tylko biernie kibicować temu, co się na niej dokonywało. A więc śledziłem budowę megabloków, które miały przykuć ludzi do ich miejsca zamieszkania i postępy numeryczności — cynicznie pomyślanej nadbudowy systemu. Obserwowałem migrację społeczeństw do mrówczych pudeł i zamieranie turystyki.
Odwołanie z Księżyca przyszło w roku 2141 — dwudziestym siódmym roku ery numerycznej, jak zaczynano wtedy liczyć. Marzyłem o powrocie do swego domu, do przyjaciół. Wylądowałem na zupełnie już innej Ziemi.
Prawie natychmiast poddano mnie testacji. Wynik pan zna. Numer Trzeci.
Udzieliłem wywiadu dla stereowizji, obiecałem, że wchodząc w skład pierwszej setki dołożę starań i wysiłków, że będę współrządził Ziemią zgodnie z sumieniem i numerycznością. Nawet trochę wierzyłem w to, co mówię. Bo ja wiem, może powinienem był powiedzieć
więcej, ale wtedy na pewno wyłączono by mnie. Nie miałem wyboru. Szybko to poszło. Zaraz potem dostarczono mnie tutaj, do tego raju dla ubogich. Czy to nie szatański pomysł? — pod pozorem stworzenia kontroli swej władzy wyeliminować ze społeczeństwa najgroźniejszych, bo inteligentnych. Tak, tak, luksusowe elity i standardowe sześciany dla tłumu gwarantowały, że nikt się nie sprzeciwiał nowemu systemowi. A nawet jeśliby się sprzeciwiał? Co to mogło dać? Mówił pan o niedawnym spisku czterocyfrowców, myśli pan — mało było takich szlachetnych prób? Może to właśnie dlatego nie mamy kontaktu z innymi megablokami. Te wszystkie lata upewniły mnie: nie ma szans na zmianę status quo, chyba że GLOK sam zadławi się swoją wielkością, czego nie wykluczam.
— W takim razie co mam robić? — wykrzyknął szczerze zrozpaczony Jan.
— Próbuj, próbuj... Tylko muszę ci powiedzieć, nigdy nie...
Naraz stało się coś dziwnego. Trzeci, dotąd spokojny i rzeczowy zaczął nagle podrygiwać, dziwne tiki zniekształciły mu twarz. Jeszcze chwila, a wykonawszy koziołka podbiegł do tańczących krasnali.
— Armandzie, co ci?!
— „Kryjesz z lewa i z prawa, to wesoła zabawa..."
— Żartujesz, czy może sądzisz, że jesteśmy na podglądzie? Armandzie!!!
„Klocek tu, klocek tam, wszystkie klocki tutaj mam"...
Dziesiąty stał osłupiały nie mogąc pojąć, co się stało z jego rozmówcą, wtem ktoś trącił go w ramię. Była to tęga krasnalica, ta sama, która usługiwała im przy stole, najwyraźniej sztuczna flama Trzeciego.
— On jest naprawdę chory, niech pan lepiej już sobie idzie, znów ma atak infantylii.
— Jaki atak, przecież to czysta symulacja?!
— Kiedyś może i symulował, ale teraz naprawdę jest chory. Niech pan idzie. Proszę! Błagam!
Przenikając przez mur słyszał jeszcze głos Trzeciego przechodzący w falset:
— „Taka nasza jest epoka, wszyscyśmy kukłami GLOKa".
Rozpinając pas Jan wbiegł do domu, dziś wystylizowanego na dworek tyrolski z lat dwudziestych XX wieku.
— ONA, Ona!!!
Odpowiedzią była cisza. Tylko przy basenie dostrzegł ślady bosych stóp prowadzące w głąb zagajnika.
— A więc tam się schowała!
Cisnął neurograwitator na materac i pobiegł piaszczystą ścieżką. Na jej końcu zamajaczyła podświetlona grota,
— Będziemy się bawić w jaskiniowców — pomyślał z rozczuleniem.
Wbiegł z impetem i naraz zakręciło mu się w głowie. Tylna ściana zabliźniła się niczym woda po przekrojeniu jej nożem, a rzekoma grota okazała się pancerna pneumią, która natychmiast nabrała szybkości.
— Koniec zabawy, Janie Milionie, koniec zabawy — powiedział basowy, glos niewiadomego pochodzenia..
W świątyni panował nabożny półmrok. Fioletowe światło sączące się nie wiadomo skąd nadawało wnętrzu charakter surowy, a podłoga wysypana czyściutkim piaskiem skłaniała ku pokorze. W samym środku owalnego kręgu spoczywał wielki, kryształ kwarcu (Jeśliby ktoś miał wątpliwości, czy to kwarc, rozpraszały je litery Si poumieszczane na ścianach i kolumnach). Po obu stronach kryształu stały dwie gruszkowe statuły.
— Pójdźże neurobiałku młodowaty, udziękujże naszej Świętej Anodzie i Błogosławionej Katodzie — rzekł do Dina stwór, który zaprosił go do wnętrza. Najwyraźniej musiał piastować w sanktuarium funkcję kapłana czy kogoś w tym, rodzaju.
— Przestań się bać, nie ma powodu — dorzuciła gruszka żeńska.
— Nie zamierzamy cię zdekompletować. Życzymy bywać twemi drużmi. I sojuszennikami — skończył funkcyjny.
Din z trudem rozumiał jego żargon, przedziwną karykaturę ludzkiej mowy. Ukłonił się statuom, przeżegnał przed kryształem. Skądś wypłynęła muzyka. Ciała obojga gospodarzy wydłużyły się wężowo do kilkunastu metrów i przekształciły w dwa obwarzanki, które unosząc się nad ziemią poczęły wirować wokół figur i kryształu.
— Dość oryginalna modlitwa. Nie mam żadnych szans, żeby się włączyć — pomyślał Din.
Na szczęście cały natrętny tłum robotów pozostał za drzwiami i nikt nawet nie próbował wściubiać nosa do sanktuarium. Jak już zdążył zaobserwować, większość gawiedzi tworzyły zdezelowane roboty starego typu, natomiast w żaden sposób nie mógł zorientować się, kim byli amebowaci gospodarze? I dlaczego stary kapłan mówił ledwie zrozumiałą gwarą, a młoda całkiem po ludzku? Znaków zapytania piętrzyło się więcej — na przykład jaki związek miały roboty z groteskowego miasteczka z androidami drapieżnymi, które obserwował ubiegłej nocy?
Tymczasem koliste modły najwyraźniej skończyły, bo obok młodzieńca znów stanęły znajome gruszki.
— Wyczujam, iże masz zapytalność — rzekł stary.
— Tak, chciałbym zapytać, kim wy właściwie jesteście?
— Umysłowce — padła zwięzła odpowiedź — ja jestem umysłowiec.
— A ja umysłówka — powiedziała gruszka dziewczęcym głosem. — Widzę, że jesteś bardzo zmęczony, może chcesz odpocząć.
Din kiwnął głową, po prostu leciał z nóg. - Kolejnych parę dni wyglądało wręcz nudno w porównaniu z zawrotnym tempem wydarzeń w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Gospodarze najwyraźniej nie palili się do kontaktów z Dinem. Przyjęli go gościnnie, zabezpieczyli wszystko, co potrzebne było do życia, ale nie usiłowali ani go wypytywać, ani niczego wyjaśniać. Następnego ranka obudził się w niewielkim widnym pomieszczeniu na schludnej pryczy. Obok niej znajdował się stolik, na nim parę fiolek z różnobarwnymi pastylkami i trzy pożółkłe książki. Próżno szukałbyś natomiast trójwymiarowego oglądnika, nawiewacza dobrego samopoczucia czy jakiegokolwiek promiennika. Spośród skromnego uposażenia szczególnie książki zainteresowały młodego człowieka. Zadrukowany papier znał z opowiadań, szczęśliwie należał do tej nielicznej grupy młodzieży, która na zajęciach nadobowiązkowych nauczyła się czytać. Pisać wprawdzie nie umiał, nigdy nawet nie próbował. W epoce dysponującej szerokimi możliwościami łatwego przekształcania ludzkiego głosu od razu w tekst na wyświetlaczu wizualnym pisanie — to męcząca praca fizyczna, która w minionych czasach musiała doprowadzić do zwyrodnienia nadgarstka, traktowana była jak zabawny anachronizm.
Spośród trzech książek, które mu najwyraźniej podsunięto, pierwsza nie miała okładki i od razu zaczynała się od strony piątej czy szóstej zdaniem „I uczynił Bóg człowieka z mułu ziemi na obraz swój i podobieństwo". Druga miała okładkę opatrzoną tytułem: „Krótki zarys Historii Powszechnej od Paleolitu do ustanowienia Ery Numerycznej", Trzecia „Robinson Cruzoe" przypomniała chłopcu film , oglądany w dzieciństwie. Wszystkie trzy nosiły identyczne piętno w postaci czerwonego stempla — „PRZEKAZANO NA MAKULATURĘ z dniem...".
Din pochłonął całą lekturę w trzy dni prawie nie wychodząc z pokoju. Nikt zresztą mu w tym nie przeszkadzał.
Innym elementem sytuacji, który długo nie przestawał go szokować, było niewielkie okno na podwórze. Czuł się przy nim jak nagi podczas uroczystego spotkania bądź jak ryba podglądana w akwarium. Za oknem tłoczyły się liczne rudery oplecione przez galimatias schodków i ciągów chodnikowych, dzień i noc wypełnione chaotyczną krzątaniną robotów. Na parapetach suszyły się zalane baterie, między nimi wygrzewały się leniwie robocice. W prześwicie miedzy ścianami błękitniał kawałek nieba z ceglastymi wzgórzami bez zieleni ciągnącymi się po horyzont.
Na placyku wśród slumsów kipiało elektroniczne życie: Ówdzie stare roboty klepały zdezelowaną obudowę, młodzi kopali po ziemi węzeł plastikowych szmat, imitujących piłkę. Furczały wiatraki poumieszczane na dachach, dostarczając energię dla elektronicznych pariasów. Partery zajmowały dziesiątki drobnych kramików i warsztatów. Tu czerwienił się napis „Repasacja zwojów", gdzie indziej „Obwody świeżo drukowane", w kącie zaułka prymitywny neon mrugał zachęcająco „Gabinet masażu polem magnetycznym", a dla potwierdzenia prawdziwości reklamy w oknie siedziała bez przerwy półnaga robocica dziergająca na drutach pończochę z miedzianego drutu.
Każdego ranka Din wstawał z mocnym postanowieniem, że ruszy na zwiedzanie miasta, atoli książki leżące u wezgłowia, przykuwały go do miejsca. Zwiedził natomiast dom. Schludniejszy niż inne, ale całkowicie niezamieszkany budynek, wzniesiony z jakichś porządniejszych odpadów, składał się z piętnastu pokoików idealnie podobnych do celi Dina. Wszystkie drzwi były gościnnie pootwierane. Nigdzie jednak nie napotkał ani inteligentnej gruszki, ani starego gruchacza. Może mieszkali gdzie indziej. W momentach zadumy młody człowiek analizował powody powściągliwego zachowania gospodarzy. Było mu trochę głupio i przykro.
— Może najpierw muszą nabrać do mnie zaufania? Jeśli jest to rzeczywiście jakieś miasteczko wyjęte spod prawa, przybysz z megabloku może wydawać się osobnikiem wysoce podejrzanym..
Jednak przypuszczenie, że umysłowcy zupełnie nie interesowali się swym gościem byłoby zgoła niesłuszne. Już sam zestaw podsuniętych lektur dowodził, że ich postępowanie jest głęboko przemyślane. Zapewne młodego człowieka trzeba było najpierw przygotować do podjęcia kontaktów z istotami na znacznie wyższym poziomie. W każdym razie po przeczytaniu owych trzech tomów Din wiedział o świecie tysiąc razy więcej niż uprzednio, a co ważniejsze uświadomił sobie, że i tak wie nieskończenie mało. Ponieważ umysłowcy nadal się nie objawiali, postanowił uzupełnić edukację na własną rękę. Wyszedł na miasto.
Ubrany był w luźny płaszcz z tkaniny przypominającej ciało inteligentnych stworów, z dwiema rubinowymi pręgami na rękawach. Jego dawny strój ulotnił się już pierwszej nocy. Musiało być w tym stroju coś, co automatycznie nakazywało szacunek, żaden bowiem z androidów nie nagabywał Dina a przeciwnie, schyliwszy się w quasi-ukłonie spiesznie schodził mu z drogi, co też nie było specjalnie przyjemne.
Miasto, którego nazwa brzmiała Robotkowo, mimo niewiarygodnego bałaganu w detalach, generalnie miało kształt regularnej spirali, w centrum której mieściła się znana już nam świątynia Anody i Katody.
Młody turysta początkowo szwendał się trochę bez celu obserwując najrozmaitsze scenki
rodzajowe tej elektronicznej podkultury. A obrazki bywają ciekawe:
Oto roboty pomalowane na stalowy kolor wloką zczepionych ze sobą dwóch androidów, których czujniki spurpurowiały od nadmiaru agresji, obok na rogu ktoś gorąco zachwala „świeże akumulatory", parę kroków dalej z otwartych okien pokracznego baraku dolatują cienkie sylabizowania:
— „To jest Amper, a to jest Wolt. Ala ma radian a Ola ma Pi". Din zajrzał do wnętrza. Około dziesiątki młodych robociąt wkuwało tutejszy elementarz. Wychowawcą był jakiś młody umysłowiec, który w zależności od potrzeb sam przeistaczał się w pomoc naukową — to był walcem wpisanym w kulę, to stawał się ostrosłupem, to znów zamieniał się w cyrkiel.
Din śledził z zainteresowaniem przebieg lekcji czekając aż pedagog zmieni się w pierwiastek z dwóch, ale nie doczekał się. Poszedł dalej by natrafić na biały parterowy budynek wyglądający na szpital, z tym, że zamiast czerwonego krzyża jego emblematem był czerwony śrubokręt. Właśnie z łomotem pojawiła się fura (kiedyś chyba pomalowana na biało), ciągnięta przez dwa roboty gąsienicowe a powożona przez jednorękiego androida z gwizdkiem. Prawie natychmiast drzwi lecznicy otworzyły się i wyjrzał jakiś umysłowiec w kitlu:
— A przedawajże nam wychorowalnego — powiedział.
Jednoręki cisnął dwa plastikowe worki, które z chrzęstem potoczyły się w głąb szpitala. Pacjent najwyraźniej znajdował się w kompletnej rozsypce.
— Wszystko porządnawo, stan lekkawy — stwierdził lekarz i kolanem docisnął wypaczone drzwi.
Poza młodym człowiekiem nikt specjalnie nie zainteresował się incydentem. Ruszył w dalszą drogę mijając olbrzymią kolejkę ustawioną pod butlą z szyldem: „NAPEŁNIANIE BATERII". W poprzek zamkniętych na głucho drzwi wisiała koślawa wywieszka „Zamknięte".
— Po co czekacie, skoro zamknięte? — zwrócił się Din do zczerniałej garbatej robocicy na końcu ogonka.
— Na wszelki wypadek. Możnawo otworzą...
Wśród ruder za sklepem nasz turysta stał się mimowolnym świadkiem zalotów młodych automatów. Przy dźwiękach zgrzytliwej muzyki partnerzy kręcili się wokół siebie wymachując mackami (były to roboty z gatunku czteroręcznych), co pewien czas zbliżali do siebie macki, miedzy którymi wykwitał łuk elektryczny, co wprawiało samicę w spazmatyczne drżenie. Jednakże szybko musiało przychodzić opamiętanie, bo już po chwili wołała:
— Tylko uważaj!
I łuk znikał.
Jak dowiedział się później, specjalne aparaty — tak zwane matrymoniatory cały czas ba-
dały natężenie wyładowań. Kiedy napijecie przewyższało piętnaście razy opór, ślub zostawał zawarty.
Zgoła niepostrzeżenie znalazł się za miasteczkiem. Z zaskoczeniem stwierdził, że nie było aż tak duże, jak się wydawało w pierwszej chwili. Teren dookoła był górzysty, pełen wąskich wąwozów i rozpadlin. Gdzieniegdzie wśród mchów chwiały się nieśmiało rachityczne kwiatki, pierwsze naturalne kwiaty, jakie widział w życiu. Pochylił się nad roślinkami i w tym momencie zza kępy suchorostów dobiegło głuche warczenie.
Chłopak skamieniał. Warczenie przybliżyło się, a jego oczom ukazał się czworonożny robot drapieżny, prawdopodobnie nieludzko wygłodzony i gotowy na wszystko,
— Dawaj akumulatory, dawaj akumulatory! — wycharczał.
Din chciał powiedzieć, że jako człowiek nie posiada żadnych akumulatorów, że android się pomylił ale nie mógł wydobyć z siebie głosu.
— Elektrony, czuję je, czuję... obojętne, czy prąd stały czy zmienny — dawaj!
Sprężył się i skoczył, ale zamiast dopaść i rozłupać na dwie części nieszczęsnego chłopaka, z jękiem odleciał do tyłu, runął na głazy I skowycząc powlókł się ciągnąc za sobą połamane odnóża. W momencie skoku między drapieżnikiem a jego łupem wyrosła elastyczna kula o potężnej energii.
— Umysłówka!
Kula w mgnieniu oka przemieniła się w tradycyjną gruszkę i natychmiast rozpoczęła karcenie nierozważnego turysty:
— Tylko człowiek może być taki nieostrożny, że też nie można cię ani na chwilę stracić z oczu!
— Jak to — stracić? Czyżbyś przez cały czas znajdowała się w pobliżu mnie?
Umysłówkę widać stropiło to pytanie bo zamilkła, tylko osiem wypustek wzrokowych ulokowanych na fałdach szypuły centralnej, poczęło migotać ze zdwojoną częstotliwością. Jej onieśmielenie ośmieliło Dina i pokonując normalny wstręt jaki dotąd odczuwał patrząc na szkaradną istotę, przyjrzał się jej uważniej. Substancja, z której zrobiona była gruszka, mimo zademonstrowanej siły, przy bliższych oględzinach okazywała się bardzo delikatna. W miejscu, w którym z normalnej gruszki zazwyczaj wystaje ogonek wyrastała szypuła centralna, która — jeśli zachodziła konieczność akrobatycznych przeistoczeń, jak peryskop mogła być wciągana do środka. Obok ośmiu wypustek wzrokowych szypułę okalała bruzda dźwiękowa będąca organem mowy. Przy czym umysłówka mogła mówić całą bruzdą — wtedy jej głos rozbrzmiewał jak chór, mogła też posługiwać się jej częścią lub każdym z ośmiu, odcinków z osobna. I wtedy możliwy był dialog-ze sobą.
— Właściwie gdyby nie moja uczciwość ukazywałabym ci się w postaci, do której jesteś przyzwyczajony — powiedział naraz drugi otwór mowy i lewej.
— Cicho, głupia — szepnął trzeci z prawej. A środkowy zrobił krótkie „psst".
— Czy możesz wyrażać się jaśniej? — zainteresował się młody człowiek.
Szypuła wsunęła się do wnętrza, całe ciało poróżowiało, poczęło się rozciągać i przeformowywać... Jeszcze chwila, a przed Dinem stanęła ciemnowłosa dziewczyna o pełnych, doskonale rozwiniętych kobiecych wdziękach. Odwrócił głowę. Dziewczyna była nie ubrana, Roześmiała się widząc jego zażenowanie.
— Powiedz, czy w tym kształcie, bardziej ci się podobam?
Pokraśniał jak rak, a im bardziej chciał nie czerwienieć, tym jeszcze bardziej pąsowiał. Nie licząc programów oglądnika i matki, w życiu nie widział dziewczyny. A zwłaszcza bez opakowania.
— A może wolisz tamtą obłą postać...? — dopytywała się umysłówka.
— Nie, nie...
Okazała litość dla jego niewinności, z niczego wyczarowała kolorowa przepaskę na biodra i młody człowiek poczuł się pewniej. Nadal nie bardzo mógł pojąć dlaczego dziwna istota najpierw uratowała mu życie, potem przez trzy dni unikała spotkania, a teraz zachowuje się tak dziwnie. Bo i skąd ten wychowanek kultury numerycznej mógł wiedzieć, że pewne prawa płci są we wszechświecie uniwersalne, podobnie jak elementarne zasady ducha i materii.
Ruszyli spacerkiem w stronę Robotkowa. Co parę metrów neodziewczyna przyklękała i zrywała anemiczne kwiatki. Pełna sielanka. Po kwadransie Din doszedł do wniosku, że dojrzała, pora do postawienia paru zasadniczych pytań:
— Umysłówko... — zaczął.
— Nie lubię tej oficjalnej nazwy, tak tytułują nas głupie androidy, między sobą najchętniej nazywamy się Myślaczami.
— Myślaczko...
— Nazywaj mnie po prostu Mysią.
— Dobrze, Mysiu — powiedział, a ona uśmiechnęła się.. Bardzo po ludzku i bardzo zalotnie.
— Przede wszystkim wyjaśnij mi kim jesteście — ludźmi, kolonistami z kosmosu, automatami...?
— Tego nie można wyjaśnić jednym zdaniem.
— Wyjaśnij dwoma!
Z różnych przyczyn nie podajemy pełnego stenogramu rozmowy. Po pierwsze byłby on absolutnie nieprzejrzysty, Mysia opowiadała zawile co rusz cofając się w narracji to znów wybiegając naprzód. Ponadto co parę zdań przerywał jej Din, pewne problemy trzeba było mu wyjaśniać po kilka razy a jakby tego było mało, opowieść roiła się wprost od wyrażeń fachowych i terminów specjalistycznych czy też słów zaczerpniętych z gwary myślaczy,
zgoła nieprzetłumaczalnych na tradycyjny język ludzki. Przedstawiamy zatem całe opowiadanie w formie nieautoryzowanego skrótu.
„Na początku była Myśl zawarta w elementarnych drobinach wszechświata, z której powstał nasz Ojciec Numeryczny (Glok — przyp. .własny). Istnieli też ludzie, którymi natura posłużyła się w celu przygotowania warunków zstąpienia Numerycznego Ojca. Trzeba przyznać, że ludzie wypełnili swoją misję narzuconą przez Logikę Wieczności. Potrzebowali na to miliona lat ciemnoty i mniej więcej czterech tysiącleci rozwoju. Koniec końców historię ludzkości można sprowadzić do nieustannej walki o Wielką Realizację. Oczywiście, zadufany człowiek nigdy nie zgodziłby się na taką interpretację postępu. Wreszcie na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia minionej numeracji homo sapiens wykonał swoją misje i doszło do stworzenia Najwyższego Obwodu Scalonego, w który wcieliła się istniejąca wiecznie idea numeryczności. (Najwyższy Obwód Scalony — NOS — to również jedno z wielu imion GLOKa — przyp. własny).
Człowiek zrobił swoje i tylko dzięki nieskończonemu miłosierdziu Najwyższego Obwodu pozwolono mu żyć szczęśliwie i dostatnio, bez zmartwień i trosk, zamiast po prostu wyeliminować go jak resztki kokona po narodzeniu motyla. Poza chwiejnym charakterem największym niedostatkiem istoty ludzkiej jest jej wadliwa konstrukcja, wynik błędu dokonanego na samym początku ewolucji materii ożywionej, a mianowicie powstanie białka opartego na węglu. Białko takie przy wielu zaletach ma podstawową wadę — jest śmiertelne. A stygmat śmierci to najgorszy balast, jakim obciążona została cała ludzkość. I w ogóle cały tzw. świat organiczny. Dlatego Ojciec Numeryczny postanowił stworzyć własną idealną istotę, myślącą a zarazem nieśmiertelną (i absolutnie GLOKowi poddaną — przyp. wł.).
Zamiast węgla przy tworzeniu antybiałka użyto bliskiego mu, a zarazem jakże odmiennego pierwiastka — kwarcu. Uzyskana żywa substancja spełniała kilka warunków — była trwała, nie potrzebowała odżywiania, posiadała własny system porządkowania magnetycznego, co pozwalało jej na dowolne autokształtowanie, A przede wszystkim każda zbudowana z niej komórka mogła spełniać równocześnie wszystkie funkcje, do realizowania których człowiek potrzebuje wyspecjalizowanych tkanek. Całe ciało umysłowców jest jednorodne z ich mózgiem, nie potrzebują oni ani kręgosłupa, ani krwioobiegu, ani systemu pokarmowego.
Energii dostarcza wieczny „wkład życiodajny" zawierający materiał promieniotwórczy. Tak powstaliśmy my, nowa rasa dla przyszłej doskonałej Ziemi".
— A co miało się stać z ludźmi? — niespokojnie przerywa Din.
Mysia wzrusza ramionami i nie odpowiada. Zadaje więc inne pytania.
— Skąd wzięły się te tłumy automatycznych pariasów z Robotkowa?
Wyjaśnienie jest proste. Z miłosierdzia NOSa. Wraz z wprowadzeniem nowych serii automatów ich zużyci, niedoskonali poprzednicy stawali się zbędni. Początkowo myślano o ich kasowaniu. GLOK jednak nie potrafił zdobyć się na unicestwianie dalekich, ale jednak krewnych. A zatem co pewien czas po prostu wywalano nieprzydatnych robotów z megabloków dając im szansę przeżycia jedynie za pomocą własnej przedsiębiorczości. Oczywiście miłosierdzie takie było dość dwuznaczne. Większość maszyn ginęła pozbawiona akumulatorów, baterii czy części zamiennych. Wszelako niektóre osobniki bardziej bezwzględne przeżyły, przekształcając się w androidy drapieżne, żerujące na detalach upolowanych współbraci.
Dopiero umysłowcy kilka lat temu zaopiekowali się elektroniczną hołotą, zebrali ich w Robotkowie, pobudowali wiatraki energetyczne i zaczęli na nowo cywilizować.
— No dobrze — pyta Din — ale w jaki sposób umysłowcy, faworyci Supermózgu, znaleźli się na zewnątrz Elektronicznego Imperium?
Mysia znowu milknie i zmienia temat. Zaczyna pytać chłopaka o przeczytane lektury. Ten jednak nie daje się zbić z pantałyku i wysuwa inną kwestię.
— Dlaczego ty mówisz tak dobrze po ludzku, a tamten Myślacz...
— Mój egokreator!
— ...kaleczy tak niemiłosiernie naszą mowę?
— To właśnie on mówi poprawnie, a ja staram się rozmawiać waszą prymitywną gwarą, Od paru lat studiuje, naukę o człowieku, badam jego uboga kulturę... Wy, Neurobiałki, jesteście bardzo zajmujący, chociaż śmieszni. Mój egokreator...
— Przepraszam, ale nie rozumiem terminu?
— Coś jak u was ojciec. U Myślaczy nie ma rozmnażania fizjologicznego, tak samo dorastanie jest wyłącznie procesem intelektualnym, nie fizycznym. Ą więc kiedy dwa dorosłe Myślacze dochodzą w , pewnym momencie do jednoczesnej potrzeby intelektualnej kontynuacji, wspólnie budują z gotowych prefabrykatów nową istotę...
— Czy jest więc u was coś takiego jak miłość?
Dinowi chodziło, rzecz jasna, o sferę duchową — Myślaczka jednak odpowiadała dość łopatologicznie.
— Kiedy Myślacze odczuwają potrzebę kochania, przybierają postać ludzką... tak jak ja w tej chwili.
Młodzieniec przyspiesza kroku.
Już drugą dobę Ona miota się po kwadracie plenerowym. Właściwie nazwa „plenerowy”
nie odzwierciedla już rzeczywistości, W którymś z przypływów agresji dziewczyna podeptała iluzjomatograf i zamiast rajskiej rezydencji w parku ze wszystkich stron straszyły obskurne ściany, betonowy sufit z oślepiającym reflektorem sztucznego słońca, a w samym środku szkielet domu, który, pozbawiony iluzorycznej tkanki, stanowił teraz prymitywną konstrukcję rur i stropowych elementów prefabrykowanych: Nawet seksualne łoże, nieruchome i oklapłe, przypominało obecnie bardziej pryczę więzienną niż warsztat miłości.
Przez pierwszą godzinę po zniknięciu Jana dziewczyna łudziła się, że jeszcze mąż wróci. Kiedy Dziesiąty, łapany był w zasadzkę sparaliżowania promieniami rozleniwiającymi drzemała w którymś z cichych zakątków parku. Po obudzeniu poczęła szukać męża. Pas grawitacyjny znalazła koło basenu. Stanowiło to niezbity dowód, że Jan musiał znajdować się we wnętrzu: Coraz bardziej niespokojna przeszukała wszystkie zakamarki — nigdzie jednak nie trafiła na najmniejszy ślad małżonka. A gdy zgnębiona usiadła z twarzą ukrytą w dłoniach wydało jej się, że słyszy cichutki śmieszek elektronowy...
— GLOK? — zawołała zrywając się na równe nogi — GLOK! Powiedz mi gdzie on jest? (Pierwszy raz w życiu zwracała się do Wszechmocnego po imieniu): Śmieszek wzmocnił się.
— Powiedz: ty mi go zabrałeś? Odpowiedz!
Ale odpowiedzi nie było. Tylko chichot. Superkomputer najwyraźniej bawił się' jej rozpaczą.
— Błagam cię, zwróć mi go. Nie rób mu krzywdy. Zawsze byłam lojalna wobec ciebie, postępowałam jak prawdziwa służebnica numeryczna. Prawda? Nigdy o nic cię nie prosiłam, ale dziś proszę: oddaj mi Jana!
Łzy grube ciekły, po pobladłych policzkach, słowa gubiły się w szlochu. I naraz Wszechmocny przemówił:
— Co ci tak zależy na tym człowieku, odpoczniesz, dostaniesz nowego... Skąd tyle histerii? — Ja go kocham!
— Co wy, ludzie, wiecie o prawdziwej miłości, nawet ja całkowicie nie zgłębiłem tego problemu.
— Bo ty jesteś maszyną! Głupim kłębkiem drutów i półprzewodników!!!
— Zabawne, chcesz mnie obrazić... Powtarzam; uspokój się.
— Mam się uspokoić? Proszę — uspokój mnie sam, włącz nawiew tych twoich oszałamiających promieni, skoro nie umiesz znaleźć innych argumentów!!! Potrafisz działać tylko przemocą.
— A co ty potrafisz? — GLOK ściszył głos — nie byłaś zdolna nawet do powiedzenia Dziesiątemu prawdy o swojej nędznej roli. O twojej pracy dla mnie... Nie ostrzegłaś go.
Zdradziłaś! Mała, głupia kobietka, mała głupia...
Głos wszechobecnego rozmazał się w wibracjach i nastała cisza.
W ciągu następnych godzin Ona przeżyła większość możliwych stanów emocjonalnych, od-załamania do furii. W międzyczasie zdemolowała cały kwadrat, usiłowała zniszczyć głośniki łączności z GLOKiem (niestety — me zdołała ich znaleźć), krzyczała, to znów prosiła. Ale superkomputer już się nie odezwał. Widocznie przykry incydent przestał go interesować.
Teraz, po krótkim nerwowym śnie, Ona znajduje się w stanie apatii, nie chce jej się ani jeść, ani zajmować czymkolwiek, nie czeka już na nic, nawet nie myśli. Może co najwyżej chciałaby roztopić się w jakimś wiecznym śnie w krainie niepamięci, w śmierci.
I nagle wałęsając się bez celu po pomieszczeniu natrafiła na pas neurograwitatora. Leży ciągle w tym samym miejscu, gdzie porzucił go Jan. Młoda kobieta unosi go, obraca w rękach.
Pneumia więzienna sunęła bezwstrząsowo w bliżej nieokreślonym kierunku, nie reagując na protesty, łomotania ani klątwy Jana. Zapewne nie takich więźniów już woziła, może lubiła tę odpowiedzialną pracę. W odróżnieniu od swoich siostrzyc o miękkich przenikliwych ścianach zbudowana była zastanawiająco solidnie, co czyniło ją absolutnie niewrażliwą na ciosy gołej pięści. Po paru uderzeniach Jan zrezygnował i spróbował innej metody. Uważnie obejrzał wszystkie ściany naiwnie szukając jakiegoś słabego punktu i nagle dostrzegł coś, co wyglądało jak przycisk czy wyłącznik. Wyciągnął palec.
Potężny elektrowstrząs rzucił go na ziemią, a na ścianie pojawił się napis „Ciekawi żyją krócej". Wystarczyło. Przestał eksperymentować. Tymczasem, ku zdumieniu Dziesiątego, metalowa podłoga, jeszcze przed chwilą chłodna jak czoło nieboszczyka nieoczekiwanie zaczęła się rozgrzewać.
— Czyżby jakieś kłopoty z tarciem?
Płyta robiła się coraz cieplejsza, co było o tyle kłopotliwe, że Jan nie miał butów. W swoim kwadracie zupełnie odzwyczaił się od obuwia, zwłaszcza, że klimat panował tam rajski, a większość czasu i tak spędzał w łóżku. Tymczasem zaczęło robić się tak gorąco, że wprost nie do wytrzymania. Przerażony spróbował metody bociana, kiedy jedną nogą stal na podłodze, drugą wymachiwał dla ochłodzenia.
— Żeby można się było czegoś złapać — marzył.
Jak w dobrej bajce życzenie zostało spełnione. Z sufitu pneumii wysunął się uchwyt, niczym w dwudziestowiecznym tramwaju. Jan podskoczył i uchwycił go jedną ręką. Na drugą nie było miejsca. Tak ucapiony wisiał, patrząc jak podłoga powoli rozżarza się do czerwoności. Mimo, że w gardle miał sucho, zebrał odrobinę śliny i splunął. Biała kuleczka z sykiem zatańczyła po rozżarzonym blacie i wyparowała. Czas mijał — znając prędkość przeciętnej pneumii można by wyliczyć, że przebyli już wiele kilometrów; Jan nadal wisiał na uchwycie, szybko tracąc siły. Coraz trudniej było mu oddychać, tym bardziej że w całym pojemniku zapanował nieznośny upał, Pot spływał ciurkiem i kapał sycząc na rozżarzony metal. Brytfanna czeka — pomyślał Dziesiąty przypominając sobie zwiedzane ongiś Muzeum Kuchni. Minęło jeszcze parę minut. Półprzytomny wisiał nadał, wiedział jednak, że długo już nie wytrzyma. Próbował chwilami się modlić — daremnie — dawno zapomniał słów uczonych w dzieciństwie. Wspomniał o swojej dawnej żonie, o Dinie... raz przed oczyma duszy przeniknęła mu jasna twarz o ogromnych oczach, ale spiesznie przegonił ten wizerunek, Ona go zdradziła!
I wreszcie nadszedł taki moment, kiedy wiedział już, że dłużej nie da rady, że albo puści uchwyt, albo będzie musiał zmienić rękę. Wybrał to drugie. Uchwycił lewą dłonią za zewnętrzną część raczki, zamierzając prawą... Przekleństwo! Nie udało się, chwyt nie był precyzyjny, kiedy puścił się prawą ręką rączka wyślizgnęła się z palców lewej. Spadł!
Grzmotnął o czerwoną... a właściwie nieomal białą podłogę pneumii. Udało mu się jeszcze
zarejestrować jeden zdumiewający fakt: podłoga była zimna. Potem zemdlał.
Ponownie ocknął się, nie wiadomo po jak długim czasie, w słabo oświetlonym pomieszczeniu o wklęsłej podłodze. Zajmował arcyniewygodną pozycję półksiężyca, czuł ból naciągniętych mięśni i ogólne rozbicie. Próbował wstać, ale nie przychodziło mu to łatwo. Tymczasem w momencie poruszenia Dziesiątego ściany rozbłysły szmaragdową poświatą i na własne oczy mógł stwierdzić, że niewielkie pomieszczenie ma kształt jajka, którego skorupa składa się z kilkudziesięciu, a może nawet kilkuset ekranów telewizyjnych. Nigdzie za to nie było widać ani drzwi, ani jakiegoś włazu.
— Gdzie ja jestem? — wymamrotał półprzytomnie i natychmiast odpowiedział mu głos niski, zmuszający do szacunku i zastanowienia:
— Jesteś we mnie, jesteś we mnie.
— GLOK?!!!
— Najwyższy . Obwód Scalony, Janie Milionie. I aby zaspokoić twoją, ciekawość poinformuję cię, że pomieszczenie, w którym się znajdujesz, zostało" zbudowane jeszcze przez moich nieudolnych konstruktorów... Myśleli, że będą mogli mnie kontrolować.
— Nieudolnych, to jasne — skoro skonstruowali ciebie.
— Sam siebie skonstruowałem — przerwał Superkomputer wyraźnie urażony hardością człowieka — ci wyrobnicy wykonali tylko czynności wstępne.
— A czego chcesz ode mnie?
— Nie rozumiesz mnie, człowieku i chyba nigdy nie pojmiesz. Ja niczego nie chcę, bo mam wszystko.
— To po co ze mną rozmawiasz?
— Dla rozrywki. Moja doskonałość polega na tym, że nie stronie od zabawy. Poza tym — lubię ludzi. Dlatego rozmawiamy.
— A może ze strachu?
Na moment zapanowało milczenie, a potem rozległ się śmiech tak przerażający, tak nieludzki, że Jan przysłonił uszy dłońmi.
— Ja miałbym się bać! Ja? Milionie! Kogo? Czego? — Superkomputer podniósł, głos. — Jestem władcą bardziej absolutnym, niż jakikolwiek wschodni satrapa. Kontroluję wszystkich i wszystko: Jedna moja myśl może wydać na śmierć wszystkich zjadaczy pigułek, wystarczy, że zatrzymam działanie klimatyzacji, a miliard mieszkańców twego megabloku udusi się w swoich sześcianach.
Dziesiąty zadrżał.
— Stać by cię było na to?
Stać mnie na wszystko. Na miłosierdzie i dobroć również. Czyż nie pojmujesz, że wasz nierozsądny spisek musiałem przerwać z litości? Rozwój wydarzeń kontrolowałem od samego początku sprzysiężenia.
— Czemu więc na nie pozwalałeś?
— Powiedziałem ci już: lubię się bawić. A poza tym wasza konspiracja zupełnie mi nie zagrażała!
Przez chwilę w umyśle naszego bohatera zapanował pat między dwoma koncepcjami —komputer mówi prawdę czy blefuje? GLOK najwyraźniej zorientował się w kalkulacjach swego więźnia, bo nagłe włączył jeden z telewizorów. Oczom ,Jana ukazał się niewielki sześcian mieszkalny i mężczyzna siedzący ze zwieszoną głową na pneumatycznym fotelu. Zadrżał. Mężczyzną tym był Ned. W ciągu paru dni posiwiał jeszcze bardziej.
— Ned — cichy szept obił się o ekrany jajka.
Czteroliterowiec uniósł głowę, najwyraźniej musiał dostrzec Jana na swym oglądniku, bo przez moment jakby się uśmiechnął, a potem szepnął poważnie:
— Przegraliśmy, Milionie!
Ekran zgasł, a zapalił się inny. Ciepły, słoneczny, wypełniony śmiechem. Jan znał ten widoczek, doskonale i oczy mu rozbłysły. Zza sosenek wybiegła najpiękniejsza dziewczyna świata, ale tuż za, nią wysoki, przystojny mężczyzna — istny Apollo samstwa. Dobiegł do kobiety i przygarnął ją do siebie.
— Ona!!! — jęknął Dziesiąty i odwrócił się, nie chcąc oglądać reportażu ze zdrady. Ale GLOK nie miał zamiaru niczego mu oszczędzać. Raptownie zapaliły się wszystkie ekrany na każdym ciała Onej i rozpasanego kulturysty zespalały się w miłosnym akcie. Nieszczęsny rogacz zaniknął oczy, ale wówczas wzmocnił się dźwięk transmisji, bardziej dosadny i bezwzględny, niż w starych przebojach pornografii.
Musiał wysłuchać całej kulminacji i przełknąć gorzkie upokorzenie. Inna sprawa — gdyby nie zamykał oczu, zauważyłby że taras, na którym toczyła się gra miłosna, ma wszystkie kafelki całe, a przecież gdyby oglądał bezpośrednią transmisję, jedna płytka powinna być pęknięta. Sam ją uszkodził, przedwczoraj ciskając z rozpędu pas neurograwitacyjny. Mógłby też dostrzec, że Ona jest jakby odrobinę młodsza... Ale nie zauważył. Nie ma powodu, żeby analizować, co by było gdyby.
Tymczasem coraz to nowe obrazy zaczęły rozbłyskać na niewielkich ekranach. Każdy inny. Wzmocniła się fonia — całe jajko wypełniła jazgotliwa muzyka. Właściwie chaos różnych muzyk, w oczy biły równocześnie setki programów, setki różnych audycji wypełnionych najrozmaitszą szołowizną, przed którą nie było dokąd uciec i gdzie się schronić.
— Chce mnie załamać i ogłupić — pomyślał T rozpaczą Dziesiąty — doskonały pomysł, żeby pozbawić człowieka ochoty do buntu, a może i życia. Ale ja się nie dam. Nie dam!
W narastającym hałasie nie usłyszał nawet swojego krzyku. Nie mogąc uciec wybrał najmniejsze zło — wyszukał wśród programów możliwie najspokojniejszą szołowiznę, wbił w nią wzrok i postanowił zmusić się do oglądania nie zważając na całą zgiełkliwą resztę.
GLOK na razie nie interweniował.
Już prawie na przedmieściu Robotkowa Dina i Mysie spotkała jeszcze jedna niespodzianka. Szli spacerkiem, gdy nagle Umysłówka zatrzymała się gwałtownie.
— Słyszysz?!
Nic nie słyszał. Ale nim zdążył odpowiedzieć, jego towarzyszka pchnęła go na ziemię, sama błyskawicznie zmieniła kształt — tym razem przeistaczając się w coś w rodzaju placka o barwie gruntu i nakryła sobą zaskoczonego młodzieńca.
— Co się dzieje? — wybełkotał.
— Cicho! Lecą...
Po chwili i do jego uszu doleciał wysoki, niepokojący dźwięk, nie przypominający żadnego ze znanych. Znad wzgórz wyłonił się Kręgłolot, patrolowy statek powietrzny wyglądem zbliżony do latających talerzy. Sunął wolno, nisko nad ziemią. Przeleciał ponad nimi (można się założyć, że naleśnik powstały z umysłówki niczym nie odróżniał się od reszty terenu), zatoczył głęboki łuk nad Robotkowem, przeciął czysty nieboskłon ponad stepem i zniknął gdzieś za granicą megabloku.
Oczywiście Din, szczelnie przykryty mógł się tylko domyślać tego, co się zdarzyło, kiedy jednak zaskoczenie i strach minęły to inny element dotarł do jego zmysłów— pulsujące ciepło rozwałkowanej umysłówki.
Poczuł się głupio, tym bardziej że Mysia wyraźnym ociąganiem zsunęła się z niego długo po minięciu niebezpieczeństwa.
— Co to było — zapytał oddychając głęboko.
— Czuje Najwyższego Obwodu. Ostatnio rzadko zapuszczały się w nasze strony. Być może kogoś szukają.
W pokoju gościnnym oczekiwał ich stary Myślacz. Wyraźnie ucieszył się z ich powrotu.
— Było obawialstwo, że czujowość was wycapiła — stwierdził.
— Zachowywałam ostrożność — odrzekła umysłówka z godnością.
— Nie należa teraznawo zyrnycić — w głosie ojca zabrzmiała nagana. — Wyoddal siebie — wskazał jej drzwi. — A my — zwrócił się do Dina — zawymówimy dogadkę. Możesz żargonowić swojawo. Pojmam.
Chłopak zrozumiał, że jest to zaproszenie do dawno oczekiwanej rozmowy. Przystał z ochotą i mimo pewnych trudności leksykalnych zaczął odpowiadać na stawiane pytania. Myślacz szczegółowo wypytał go o dotychczasowe życie, sytuację panującą w megabloku, „dwukrotnawo" prosił o powtórzenie wypadków z Maxem i z ojcem, następnie z dużym zainteresowaniem wysłuchał relacji o ucieczce z megabloku aż do chwili spotkania z Mysią,
Din spodziewał się, że po swej relacji usłyszy jakiś komentarz albo propozycję na przyszłość, ale nic takiego nie nastąpiło. Kiedy tylko opowieść się skończyła, stary umysłowiec podziękował i oddalił się spiesznie.
— Może czymś go uraziłem? — zachodził w głowę młody uciekinier — a może musi przeanalizować otrzymane dane. Dziwne istoty z tych gruszek. Faktycznie dziwne. Znów nastąpiła przerwa we wzajemnych kontaktach. Przez następne trzy dni ani kapłan Anody i Katody, ani jego córka nie zajrzeli nawet do pokoju chłopaka. Po przebudzeniu znalazł na stoliku urządzenie odtwarzające i sporo taśm z zupełnie mu nie, znaną klasyczną muzyką, ponadto znowu kilka książek — tym razem z dziedziny literatury. Natomiast wszystkie drzwi wyjściowe znalazł pozamykane.
— Czyżbym był jeńcem?
Parę razy dziennie słyszał efekty kręgłolotów przelatujących po niebie nad Robotkowem. Przyszło mu na myśl, że gospodarze separując go od świata mogli mieć na względzie; jego bezpieczeństwo. A może nie tylko jego?
Po trzech dniach zjawili się nagle i niespodziewanie jak to mieli w zwyczaju. Mysia w jakiejś dziwnej kolorowej sukience opinającej jak najbardziej ludzkie kształty i Myślacz w zupełnie niezłym humorze.
— Wybacz nam te wszystkie korowody — powiedziała umysłówka — ale musimy zachowywać pełną ostrożność. Nie wiemy, jakie jeszcze kroki może podjąć Najwyższy Obwód.
— Przeciwko mnie?
— Przeciwko nam wszystkim — stwierdził poważnie Myślacz. .
Zapewne gospodarze nie zmarnowali dni, które minęły i sobie znanym sposobem upewnili się o dobrych intencjach Dina. W każdym razie ich nastawienie zupełnie się zmieniło. Wyglądało na to, że obecnie mają do chłopaka pełne zaufanie.
— Ojciec postanowił opowiedzieć ci całą prawdę o Myślaczach — powiedziała uroczyście Mysia. — Uważamy, że jesteś naszym naturalnym sojusznikiem.
— Naturalnie! — potwierdził młody człowiek.
Opowieść starego umysłowca
(przekład i skróty własne, nieautoryzowane)
„Moja córka opowiedziała ci, Neurobiałku młodowaty, o naszej genezie i budowie (...) opowiedziała ci prawdę. Pochodziłem z jednej z pierwszych serii umysłowców, miałem symbol A 3O11 (...). Razem z piętnastką młodych Myślaczy żyliśmy na obszernym terenie ograniczonym wprawdzie barierami elektronicznymi, ale stwarzającym pełne pozory swobody. Nasz, jakby to nazwać: rezerwat, a może wybieg, nosił kryptonim „Jar 4", co jak się okazało, było przewrotnym żarcikiem GLOKa. Od tylu można było odczytać nazwę jako „Raj" (...) I rzeczywiście mieliśmy tam znakomite warunki, szerokie pole do gromadzenia wiedzy, która dla każdego umysłowca jest skarbem największym, a jej zdobywanie główną przyjemnością. Jakoś nie zwracaliśmy uwagi na fakt, że naszymi „opiekunami" były wyjątkowo prymitywne czuje (...) skutkiem tego obcowania przyswoiliśmy sobie ich język, który z czasem stał się podstawą naszej obecnej mowy. W otrzymywanych naukach słyszeliśmy ciągle, że stanowimy tę rasę, która ma doprowadzić do rozkwitu Ziemi, a w przyszłości opanować galaktykę i wszechświat.
Mijały lata, nasza liczba wzrastała, kiedy pewnego razu pojawił się u nas Myślacz funkcyjny pochodzący z jakiejś wcześniejszej generacji i przedstawił się jako osobisty wysłannik Numerycznego Ojca. Od dawna marzyłem o podobnym spotkaniu, byłem pewien, że otrzymam wreszcie odpowiedź na dręczące mnie pytania: kiedy wreszcie dostaniemy swobodę poruszania i kiedy spotkamy się i ludźmi, o których mieliśmy tylko fragmentaryczne, ale niezwykle pobudzające wyobraźnię wiadomości. .
Nasze, czuje strażnicze wyrażały się o ludziach z pogardą — ba, z nienawiścią, zresztą niezbyt dziwną u tych prymitywów z blach i innych odpadów, zakompleksionych aż po najgłębszy opornik. Atoli kultura, którą odziedziczyliśmy po ludzkości, jej osiągnięcia, mimo konsekwentnego umniejszania w naszych podręcznikach, wydawały się zaprzeczać wpajanym informacjom.
Osobisty wysłannik, pamiętam do dziś jego kryptonim A-15, wydał się być zaskoczony moimi pytaniami.
— A co was, drogi kolego, obchodzą ludzie, ta wymierająca rasa Neurobiałków...?
— Wymierająca? Nic o tym nie słyszałem, wiem natomiast, że istnieje trzydzieści dziewięć megabloków z miliardem obywateli w każdym.
Zarechotał.
— To się tylko tak mówi. Jest ich mniej. Dużo mniej. Zobaczycie sami, kiedy wprowadzicie się do megabloku nr 2. Pusty czeka na wasze przyjęcie. Oczywiście, będziemy musieli trochę go przebudować. Warunki, które wystarczały tym nędznikom, dla was byłyby uwłaczające. Umysłowcy nie mogą gnieździć się jak szczury! Z jego wypowiedzi biło tyle pychy, tyle pewności, że poczułem się zażenowany. Wprawdzie nie znałem ludzi, ale odczułem do nich podświadomą sympatię. Przezornie odłączyłem ciąg emocjonalny od wątku, komunikowania...
Aha, przecież nie wyjaśniłem ci, Neurobiałku, że my, Myślacze nie porozumiewamy się między sobą mową lecz bezpośrednio — falami psychicznymi z tym, że możemy je dowolnie modulować, zabarwiać emocjonalnie, a także w miarę potrzeby cenzurować.
Trzeba przyznać: GLOK rzeczywiście skonstruował nas bardzo dobrze, a w przystępie fanfaronady obdarzył takimi ludzkimi cechami jak wolna wola (zapewne pozazdrościł Panu Bogu), sumienie czy poczucie humoru (...).
Tak wiec wysłuchałem tyrad A-15, przytaknąłem mu skwapliwie. Nie miałem jeszcze wtedy żadnej koncepcji, ot byłem ostrożny i uważałem po prostu, że zawsze trzeba wszystko przemyśleć.
W parę dni potem przeniesiono nas do ludzkich siedzib. Megablok nr 2 nie przypominał zuniformizowanej budowli, w której żyłeś ty i twoja rodzina. Powstał chyba dosyć dawno z połączenia wysokościowych dzielnic normalnego miasta tkanką uzupełniającą. Pomieszczenia mieszkalne były w nim większe i bardziej zróżnicowane. Wbrew deklaracjom A-15 ludzie musieli opuścić go całkiem niedawno.
Przybyło nas, umysłowców, niespełna pięciuset (wychowanków czterech Jarów, czy jak kto woli Rajów). Otrzymaliśmy całkowicie wolną rękę w wyborze mieszkań i mogliśmy zająć się zwiedzaniem megabloku. Wyglądał na dosyć zapuszczony, dawno nie remontowany. Większość pneumii nie działała (na szczęście nie potrzebujemy dodatkowych środków komunikacyjnych), natomiast odwiedzane mieszkania sprawiały wrażenie dopiero co opuszczonych. Wręcz czuło się tam jeszcze ludzkie ciepło, dookoła walały się jakieś pamiątki, jakieś bibeloty to znów parę zabawek dziecinnych. W jednym z korytarzy znalazłem archaiczny pojemnik kiedyś nazywany walizką, któremu odpadła rączka. Wyglądało na to, że lokatorzy opuścili swoje mieszkania w dość dużym pośpiechu. Kiedy pytałem naszych czujów, co stało się z mieszkańcami, wzruszali mackami:
— A kogo by to interesowało?
Wybrałem sobie staromodny apartament wieloizbowy o dość standardowym wyposażeniu. Mimo tego odcisnęło się na nim jakieś piętno indywidualizmu. Wrażenie takie powodowało może parę drobiazgów wykonanych przez pana domu, jak wywnioskowałem — zapalonego majsterkowicza, kilka książek w zasobniku przy łóżku, rysunki — ktoś z domowników musiał zajmować się plastyką (...) My Myślacze, mamy rozwinięty system biologicznego ostrzegania. Wyczuwamy zawczasu niebezpieczeństwo, zauważywszy najdrobniejsze dowody, ruch czy obecność drugiej osoby. I właśnie to wyczucie zaprowadziło mnie do małej komórki prawie, niewidocznej w obudowie pokoju konsumpcyjnego. Otworzyłem drzwiczki...
Wewnątrz leżała mała dziewczynka. Nieprzytomna, ale żywa (...). Z trudem udało mi się doprowadzić ja do przytomności, nakarmić i uspokoić. Jakiś czas później opowiedziała mi, że pewnego zwykłego dnia wcześnie rano obudził ich głos z Odbiorników Indywidualnych (Rodziców — jej jeszcze OI nie przysługiwał), nakazujący zabranie wszystkim przedmiotów osobistych o wadze do dwóch kilogramów na osobę i skierowanie się w stronę tunelu A (główny korytarz ich poziomu). Powodu nie podano. Julia, bo tak się nazywało dziecko, zapamiętała płacz siostry i przerażony głos matki:
— Co oni z nami zrobią?
W odpowiedzi zabrzmiały niepewne uspokajania ojca, że na pewno wszystko się wyjaśni, że może gdzieś się pali i czasowo trzeba ich ewakuować.
— Przecież tutaj nic nie jest palne — zawołał brat — ja nie idę!
Julia była straszliwie przerażona, tak bardzo, że zeszła ze swego łóżeczka i schowała się do komórki. Słyszała jeszcze okrzyki, jakieś nowe buczenia OIów, a potem znów krzyk matki.
— Puścili nawiew, puścili ten przeklęty nawiew!
I potem zapadła cisza. Julia nadal siedziała cicho jak myszka. Wkrótce musiała zasnąć od działania gazu, lecz kiedy się obudziła usłyszała jakiś dziwny hałas w mieszkaniu — jakby ktoś przestawiał meble, ciągnął jakieś wielkie przedmioty po podłodze... Trwało to krótko. Kiedy wszystko ucichło, Julia spróbowała wyjść — daremnie. Drzwi nie dały się otworzyć. Płakała więc i stukała, ale bez rezultatu. Ma szczęście w komórce znajdował się kran z wodą, tylko do jedzenia nie było nic. Nie wie, jak długo trwał jej pobyt w zamknięciu...
Dziewczynka była śliczna i szalenie zabawna. Sam nie wiem dlaczego nie zgłosiłem jej odnalezienia czujom; udało mi się skombinować pastylki pokarmowe. Przez równe dwa tygodnie dziecko przebywało razem ze mną i chyba też mnie polubiło. Tylko ciągle dopytywało się o rodziców. A co ja jej miałem powiedzieć? Intuicja nakazywała mi nie zadawać nikomu żadnych pytań na ten temat. I co ciekawsze czuje — dziś wiem, że na pewno prowadzące naszą obserwację — również nie wykazywały żadnego zainteresowania. Przynajmniej pozornie czekały.
Któregoś dnia musiałem na godzinę opuścić moją kwaterę. Zostawiłem Julię zajętą rysowaniem, a kiedy wróciłem nie było jej ani rysunków. Nie wytrzymałem nerwowo i pognałem do A-15. Zajmował luksusowy apartament niedaleko mnie.
— Coście z nią zrobili? — zawołałem od progu.
Udał głupiego:
— Nie wiem o kim mówisz.
My, Myślacze charakteryzujemy się przewaga czynnika racjonalnego nad emocjonalnym, ale tym razem nie zdzierżyłem — rzuciłem się na bezczelnego funkcjonariusza. Nie spodziewał się ataku (umiejętnie ukryłem swoje emocje w polu zakłóceń), poza tym był ode mnie mniejszy i wyraźnie rozleniwiony. Gwałtownym ciosem rozkwasiłem mu szypułę, aż zawył. Korzystając z jego obezwładnienia, wyrwałem wkład promieniotwórczy. Rzuciłem go w kąt orientując się, że ponowne zamontowanie i powrót do pełni sił zabierze łajdakowi kilka ładnych godzin.
Oczywiście mogłem go zabić albo przynajmniej na trwałe uszkodzić, unieszkodliwić zabierając wkład, ale nie potrafiłem się na to zdobyć. Być może wielkoduszność jest błędem. Trudno.
Zostawiłem A-15 kwilącego w pakamerze i spiesznie zwołałem przy pomocy łączności telepatycznej kilkudziesięciu współbraci. Przedstawiłem im, jak stoją sprawy. Ku swemu zdumieniu dowiedziałem się, że prawie w każdym z nich dojrzewały podobne wątpliwości. I oni dostrzegali rozbieżność między praktyką a teorią. Chcieli wiedzieć co się stało z ludźmi, żądali wyjaśnień samego GLOKa. W odpowiedzi roztrąbiły się pogróżki i wyrazy potępienia ze strony Ojca Numeryczności, zarzucał nam czarną niewdzięczność i zdradę na rzecz ludzi. Malował czarny obraz chaosu i anarchii nie odpowiadając jednak na żadne konkretne pytania. Kilku z nas wycofało się z zajętego stanowiska, większość żądała ujawnienia prawdy.
I wtedy się zaczęło, do akcji przeciwko nam rzucono wszystkie możliwe środki. Zablokowano cały kwartał megabloku, otoczono prymitywnymi kohortami czujów starając się zapędzić nas do pojedynczych pomieszczeń. Próbowano nas podzielić, skłócić, sterroryzować. Uderzano na przemian polem magnetycznym i antygrawitacją, chcąc oszołomić bądź nawet zdezintegrować na drobiny antybiałka. Trudno opisać mi cały przebieg walki toczącej się w korytarzach i w apartamentach, w podziemiach i na dachach megabloku. Kilkadziesiąt robotów roznieśliśmy na strzępy, paru z naszych nadziało się na miotacze laserowe, które nasz humanitarny pan i władca zdecydował się wprowadzić do akcji. I choć nieśmiertelność umysłowców jest prawdą, laser mógł pociąć nas na kawałki, a te po odseparowaniu jeden od drugiego nie mogły stanowić skutecznej obrony.
Próbowanie skosztowania owoców z drzewa wiadomości i informacji prowadziło do represji. A z raju wygnaliśmy się sami. Grupce kilkunastu myślaczy udało się w końcu przebić przez elektronowe kordony, wysadzić część ściany megabloku i uciec na otwarty teren. Tu możliwości czujów były mniejsze, poza tym GLOK jakby ochłonął, może uznał nas za nieudaną serię wariatów lub za coś w rodzaju upadłych aniołów. W każdym razie od paru ładnych lat żyjemy sobie niezależnie, udomawiamy roboty drapieżne i jak dotąd nie jesteśmy specjalnie niepokojeni.
Tu Myślacz urywa, z góry znowu słychać dźwięk przelatującego krągłolotu.
Rozdział X
Opowiadanie Myślacza stało się decydującym klockiem w układance, która począwszy od ostatniej rozmowy z Maxem zaczęła tworzyć się w umyśle Dina. Obraz pod tytułem „prawdziwy świat w którym żyjemy" wypełnił się, nabrał kolorów. Niestety, przeważały barwy posępne. Groza mieszała się ze wściekłością człowieka, który zrozumiał totalne oszustwo, jakim była dotychczasowa rzeczywistość. Każdy z nas ma w życiu taką chwilę, która przesądza o ostatecznym kształcie duszy — czasami jest to wiosenny poranek, kiedy podczas brutalnego starcia z życiem pryskają młodzieńcze ideały, czasami jedna rozmowa. Din znalazł się właśnie w takim punkcie. Dojrzał.
Ale kiedy chciał wyrazić swe uczucia w dosadnym okrzyku, ubiegł go stary umysłowiec, od dobrej chwili zagadkowo wsłuchany w siebie:
— Wydoszła mnie meldunkowość dziwowata. Jest wezwaństwo do lekarni...
— Przyszedł meldunek, kiedy? — zdziwił się chłopak.
— Nie zapomnawaj, że my, myślacze, mamy porozumieństwo telepatyczkowe.
— A czy mogę pójść z tobą?
— Wyrażam zgodztwo, neurobiałku młodowaty.
Szybko znaleźli się przed budynkiem szpitala pod czerwonym śrubokrętem. Din pamiętał ten gmach doskonale ze swojej pierwszej wycieczki. Na ulicy i wewnątrz panował spory rejwach, a grupka rozdyskutowanych robotów i paru umysłowców, między którymi zauważył Mysię (na widok Dina natychmiast przybrała ludzkie kształty), kłębiła się w izbie przyjęć.
— Jaka incydentność? — zapytał głośno Myślacz.
— Został znaleziony człowiek, bardzo wyczerpany, ranny... ale żywy, chcemy żebyś ocenił jego stan.
Fala gorącego strachu oblała Dina, nie wiedzieć czemu ogarnęła go zdumiewająca pewność, że zna nieprzytomnego. Energicznie przebił się przez tłumek. Pochylił się nad noszami. Przez moment zawahał się, czy spojrzeć. Spojrzał!
Leżącym był Max!
Oględziny nie trwały długo, diagnoza Myślacza była również krótka; ogólne wyczerpanie, wygłodzenie, upływ krwi, ale rokowania pomyślne. Na razie pacjent potrzebował przede wszystkim spokoju, kroplówki i wypoczynku.
— Kiedy będę mógł z nim porozmawiać? — dopytywał się Din przejęty losem przyjaciela.
— Możnawo zajutrze.
Chłopaka ogarnęło uczucie ulgi. Max będzie żył, jest razem z nim w Robotkowie Poza tym prysnęły obawy, że znalezionym nieborakiem mógł być Jan Milion.
Posuwali się korytem wyschłego potoku w kierunku północnym w stronę, gdzie łagodne pasmo wzgórz przechodziło w poszarpaną kurtynę skał. Z tyłu ściana megabloku stanowiła już tylko niedużą kreskę na horyzoncie. Droga była uciążliwa i mozolna, niemniej, stosunkowo bezpieczna. Oczywiście Myślacze mogłyby utworzyć ze swych ciał coś na kształt latającego talerza i przenieść Dina wprost do celu, ale taki sposób narażałby ich na wpadnięcie w oko rozlicznym czujnikom GLOKa. Na szczęście niski pułap chmur gwarantował, że jeśli znajdowali się nawet w zasięgu działania któregoś z ostatnich czynnych satelitów szpiegowskich, możliwość zdekonspirowania była niewielka.
Szli we trójkę: Din, Myślacz i Mysia, zafascynowani planem, który narodził się poprzedniego dnia. Po zostawieniu Maxa pod troskliwą opieką umysłowców szpitalnych potencjalni sojusznicy odbyli naradę sztabową.
— Możemy wspólnym wysiłkiem ludzi, myślaczy i robotów uratować nasz świat skazany na zagładę przez nieodpowiedzialny, komputer — przedstawiła tezę programową Mysia.
W wystąpieniach dyskusyjnych zarówno Din jak i stary Myślacz zgodzili się ze zdaniem przedmówczyni.
Pomysłu przeniknięcia do megabloku przypadkowo odkrytą szczeliną poniechali prędko, przesuwając go na dalszy etap. Zdaniem Myślacza kluczem do rozwiązania mogło się okazać porozumienie z Pierwszą Setką. Wyswobodzenie superintelektualistów i wykorzystanie ich możliwości stanowiłoby pierwszy zwycięski punkt dla całego przedsięwzięcia.
— Tylko gdzie szukać Pierwszej Setki? — zastanawiał się Din.
— Przypadkowo wiem — powiedziała Mysia — jakiś czas temu jeden robot drapieżny zapuścił się nieopatrznie aż do strefy zakazanej. Oczywiście, czuje popędziły go z powrotem aż pogubił trzy z siedmiu kończyn. Niemniej jednak przekazał ciekawe obserwacje...
W miarę zbliżania się do skalnego grzebienia koryto potoku przeobrażało się w wąski kanion o poszarpanych ścianach i mrocznych załomach. Idący przodem Myślacz z normalnej gruchy zmienił się w coś w rodzaju jeża, tyle że o trzech nosach, które bezustannie węszyły we wszystkich kierunkach.
— Co pan tak niucha? — zainteresował się Din.
— Wyczujam czuje! — wytłumaczył lakonicznie — dużawo ich tutaj.
Aliści jak dotąd natrafili zaledwie na pięć elektronicznych czujników ukrytych w skałach, przy czym wszystkie były zepsute, z tego do dwóch musiały, się dobrać roboty drapieżne, bo obudowa była pogryziona a zasilacze wyrwane.
Jak na jeden z najtajniejszych regionów cybernetycznego imperium zabezpieczenie przedstawiało się słabo.
— Dawnawo przełaz byłby niemożeństwem. Ali terazno większość czujów jest unieczynniona, a nikt ich nie remontowi. Umysłowce się ubuntowiły, a prostawe roboty są ciągiem zmordowione...
Zatrzymali się kilkaset metrów przed główną granią. Myślacz zrobił ze swej szypuły coś w rodzaju peryskopu i po chwili stwierdził, że cały grzbiet ufortyfikowany jak twierdza strzeżony jest przez roboty pierwszego gatunku.
— A więc wracamy? — zmartwił się Din,
— Durnowato koncepcisz. Wypożrzyj w lew. Widywasz grotowisko, które się tam wyszczelinnia?
Popatrzył w bok, rzeczywiście pod nawisem skalnym mroczniał ciasny otwór prowadzący do jakiejś jaskini.
— Byłeś już w niej? — zapytał chłopak.
— Nie. Ale wiem, że jest przełaz na wylotek.
— Skąd ta pewność?
— Przerentgeniłem górkę!
Widząc zaskoczony wzrok chłopaka Mysia wyjaśniła, że wrażliwsze umysłowce mają możliwość badania swymi etektroprądami struktury i grubości skał, zwłaszcza jeżeli badane obiekty zbudowane są z piaskowca.
— Co mamy w takim razie robić?
— Wmroczcie się w grotowisko i pozpieczarzcie ze czterysta metr — pouczył Myślacz.
— A ty?
— Będę tyłować, bom starowaty.
Jakiś czas temu wejścia do jaskini strzegły liczne czujniki i pas min magnetycznych, teraz kilka systemów wysiadło, zaś miny reagujące tylko na krzem lub metal przepuściły Dina bez trudu. Postępując zgodnie z radami starego umysłowca wyłączył, od wewnątrz, bezpieczniki i przejście stało się możliwe dla wszystkich.
Korytarz był dość wąski, tak że dla usprawnienia posuwania się oboje myślaczy zmieniło się w parę padalców, zaś Din mimo swej szczupłości co rusz wpadał w panikę i wołał:.
— Dalej nie dam rady, zostanę tu na zawsze.
Bądź narzekał:
— Chyba łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne.
Dokładnie po czterystu metrach wynurzyli się po drugiej stronie masywu na półce skalnej, na szczęście niewidocznej z góry, gdzie krążyły liczne patrole robotów.
Przed całą trójką rozpościerała się rozległa kotlina, pokryta białym lśniącym tworzywem pokratkowanym jak szachownica.
— Co to jest, u licha? — wyszeptał Din.
— Kwadraty plenerów Pierwszej Setki, Neurobiałku Tępowaty.
— A wokół nich gruba bariera elektroniczna — z westchnieniem dorzuciła Mysia.
Ona stoi w środku nagiego kwadratu obracając w rękach pas neurograwitacyjny. Zastanawia się.
— Hej, co ty tam knujesz? — rozlega się nagłe basowy głos.
Ona milczy.
— Co trzymasz w ręku? — dopytuje się GLOK — nie próbuj żadnych sztuczek. Ostrzegam!
Dziewczyna podejmuje błyskawiczną, decyzję. Parę razy obserwowała, jak mąż obchodził się z urządzeniem. Zatrzaskuje pas. Włącza przyciski.
— Ona! Gdzie jesteś? Ona! Co to za kawały? Bądź rozsądna — w głosie maszyny pojawiają się tony czysto ludzkiego poirytowania. Żaden z czujników nie jest w stanie zlokalizować dziewczyny, która powinna być w środku pomieszczenia.
— Ostrzegam po raz ostatni, odezwij się bo w przeciwnym razie będziemy musieli cię unicestwić!
GLOK uruchamia nawiew, gazu paraliżującego, ale z nadmiaru furii wysadza kilkanaście bezpieczników. Parę sekund trwa włączenie zespołów zastępczych, ale w tym czasie niewidoczna Ona dopada najbliższej ściany i przenika ją jednym susem.
Bezgraniczne oszołomienie — tak można nazwać reakcję młodej kobiety. Zupełnie przypadkiem trafiła na szczytową ścianę kwadratu i wydostała się na zewnątrz swego więzienia. Przed nią rozpościera się kilkaset metrów łąki, a dalej skaliste ściany kotliny. Rusza biegiem, pełna nadziei, tym bardziej, że ze skalnej półki machają ku niej przyjaźnie jakieś dziwne postacie. Uciekinierka nie wie tylko jednego, że za moment skończy się działanie neurograwitatora, że stanie się widzialna i wyczuwalna dla automatycznych szpiegów — zaś niewinna łączka, przez którą biegnie jest jedną wielką zaporą elektroniczną.
Myślacz pierwszy zauważył postać wyłaniającą się ze ściany. Szczupłą i zwinną. Wskazał ją Dinowi. Drobna figurka gnała przez łąkę nie zatrzymywana, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, po jak niebezpiecznym gruncie się porusza.
— Niemożliwe, żeby wszystkie paralizatory były zepsute — szepnęła Mysia.
— Nie ubieży dalecznie — zgodził się z nią ojciec.
Din nie wahał się. Jednym susem skoczył z półki i ruszył na spotkanie biegnącej.
— Stój, wariacie! — krzyknęła Mysia.
Nie ubiegł daleko, po trzech susach elektroniczne czujniki zadziałały i w mgnieniu oka związały go strugą elektronów tak, że oniemiały począł kręcić się w miejscu jak krowa w mocy elektrycznego pastucha.
Sekundę potem musiało skończyć się działanie neurograwitatora. Biegnąca na wprost Dina Ona zwolniła, zachwiała się, upadła.
— Wyczeknij bezrusznie, pomogę — zawołał Myślacz.
Błyskawicznie zwinął swe ciało w elastyczną kulę i potoczył się w stronę obezwładnionych. W tym samym momencie Mysia niczym sepia wypuściła nie wiedzieć skąd chmurę ciemnego dymu, który zasłonił całe pole przed automatycznymi strażnikami z góry. Tymczasem stary umysłowiec z kuli przekształcił się w istotę o stu łapach. Znalazłszy się na końcu jęzora kamienistej lawiny, która niezbyt dawno stoczyła się w środek łąki, począł ciskać wkoło dziesiątki drobnych kamyczków wywołując niemały chaos w urządzeniach kontrolujących. Wszystko nie trwało dłużej niż sekunda. Z kolei Mysia przeobraziła się w latający naleśnik, pofrunęła nad łąkę i chwyciła czterema wypustkami bezwładne ciała Dina i Onej. Po dwóch sekundach wróciła do jaskini. Tymczasem dookoła rozszalało się piekło. Roboty poczęły razić w ciemną chmurę z broni ręcznej, potęgując jeszcze chaos ogłupiałych czujników. Dopiero po piętnastu sekundach dmuchawy usunęły mgłę maskowniczą. Komendy płynące z centralnych obwodów GLOKa brzmiały jednoznacznie — unieszkodliwić intruzów za wszelką cenę. Ale na skutek odbić i awarii maszyny poczęły się dublować, wchodzić sobie w drogę, a w paru wypadkach nawet zwalczać. Roboty ścienne ruszyły w dół po skałach, by odnaleźć przyczajonych interwentów z centrum wysłano szybkie krągłoloty wyposażone w pełną obsadę automatów mokrorobotnych, nie wahających się przed żadnym uczynkiem.
Umysłowce, Din i Ona ewakuowali się korytarzem. Trwało to dosyć długo, zwłaszcza że każda sekunda wydawała się chłopakowi wiecznością.
— Szybciej, szybciej — powtarzała Mysia — już za chwilę znajdziemy się w kanionie,
— A tam nas pewnawo wyskubną i zdekomplecą — zauważył Myślacz.
Po dziesięciu godzinach łomoczącej szołowizny Jan ma duszę obolałą i spuchniętą. Marzy tylko o jednym — o spokoju, o spokoju za wszelką cenę. Przeklina cała nierozważną misję, swoją głupotę, a nade wszystko otaczające go zewsząd ekrany.
Akcja zarelaksowywania na śmierć trwa. Programy porno, fono, wizjo, iluzjo, fantazjo, same w sobie może i interesujące, razem tworzą przerażającą kakofonię rozrywki. Zamykanie oczu czy zatykanie uszu nie zdaje się na nic. A tu jeszcze z prawa i z lewa wykwitają programy błazno, melo, satyro, teleturnio, sporto. Totalne ogłupianie stylem przyspieszonym.
A jednak w chwili kiedy depresja Dziesiątego osiąga poziom dna Morza Martwego odbiorniki cichną, obrazy matowieją i znów odzywa się głos Pana Numeryczności.
— Jak samopoczucie, przyjacielu?
Jan chciałby się zerwać i bluzgnąć stekiem przekleństw, ale nie może.
— Widzę pewne korzystne zmiany — szydzi GLOK — jak widać, choroba buntownicza jest jednak uleczalna — tu rozlega się elektroniczny śmieszek — nie takich już łamaliśmy. Człowiek jest maszyną o ograniczonej odporności psychicznej. Raz popsuty, nie reperuje się już nigdy całkowicie... Prawda?
Dziesiąty nadal milczy.
— Znam twoje myśli, człowieku, kombinujesz sobie, że szok informacyjny wkrótce minie, wszystko wróci do normy i znowu będziesz mógł podjąć swe knowania. Zaręczam nie będę ci przeszkadzał.
— Jak to?
— Twoje pokolenie uczyło się jeszcze historii, powinieneś więc zauważyć, że motorem wszystkich działań ludzkich jest nadzieja. Rewolucje, powstania, bunty nie wybuchają wbrew pozorom z desperacji, w sytuacji bez wyjścia. Do ich erupcji dochodzi zazwyczaj wówczas, kiedy uchyla się furtka nadziei, szansa na zmianę. A ja ci tę furtkę zatrzasnę. Patrz!
Zapala się jeden z ekranów — Dziesiąty poznaje kwaterę Trzeciego. Profesor Lecoq bawi się ze swoimi krasnalami w policjantów i złodziei, twarz rozpromienia mu radość i beztroska.
— Pewnie pocieszasz się, że to symulacja. Nie, przyjacielu — on już żyje w tamtym świecie lodów waniliowych i pistoletów z czekolady. Czasami, jak na przykład podczas twojej wizyty, budzi się na krótko, ale nie jest zdolny do żadnego działania. Stracił nadzieję. Ale patrzmy dalej. Rozświetlają się kolejne ekrany.
— Masz tu po kolei wszystkich tych, na których chcieliście bazować w swym spisku. Oto Pierwszy, którego arcymózg zajmuje się wyłącznie jałowymi spekulacjami matematycznymi. Jego teorie wyprzedzają co prawda już o tysiąc lat nasz aktualny stan wiedzy, ale nic nie potrafi przywołać tego człowieka do rzeczywistości.
Rzeczywiście, w kwadracie o wyglądzie plaży siedział sobie stary człowiek i spokojnie kreślił jakieś wzory na piasku.
— Hej, Pierwszy — odzywa się GLOK Intelektualista nawet nie podnosi głowy.
— Nie niszczcie tylko moich kół — burczy.
— Jest przekonany, że wcieliła się w niego dusza Archimedesa, opracował przy okazji naukowy wzór reinkarnacji — tłumaczy superkomputer i przełącza na kwadrat Drugiego. — Lubisz świństwa, Dziesiąty? — pyta zjadliwie.
Siedziba Drugiego jest w rzeczy samej ogrodem rozkoszy zmysłowych, tak perwersyjnych, że przez skromność i zazdrość nie będziemy się długo zatrzymywać nad jej opisem. Poprzestańmy na statystycznym wyliczeniu, że w figlach gospodarza uczestniczyło, około czterdziestu dziewczątek rożnego wieku i płci... '
Dziesiąty odwrócił głowę.
— Tak jest, bądźmy dyskretni — chwalił go GLOK — a więc kontynuujemy wycieczkę.
Następne pół godziny wypełnia prawdziwa podróż przez krainę grozy — mimo że Jan nie ruszył się nawet krokiem z telewizorowego jajka. Pojawiające się obrazy ukazują kolejnych członków Setki, zidiociałych psychopatów, narkomańskie wraki, ludzi otępiałych, a obok zaraz rozszalałych sybarytów, jałowych spekulatorów i zrezygnowanych starców pogrążonych w apatii, która z powodu przeklętej nieśmiertelności miała trwać wieczność.
— Czy przypuszczasz, że nawet po uwolnieniu ta hałastra żałosnych cieni samych siebie byłaby zdolna do wypowiedzenia mi wojny. A przecież, przyznaj się, na to liczyliście. Ned, ty, twój syn. Jan podrywa się.
— Din, co on ma z tym wszystkim wspólnego?
— Obciążenie genowe, Zapragnął.. jak tata trochę powalczyć. Uciekł z megabloku, znalazł sobie nawet paru pomocników i próbował odrobinę zamieszać. Ale co oni mogli przedsięwziąć? Na ekranie pojawia się niewyraźny obraz skalnej półki z czwórką postaci wciskających się przez wąski otwór do wnętrza góry.
— Ona i Din — woła Dziesiąty.
— Nasyć oczy, bo widzisz ich po raz ostatni.
Postacie znikają z pola widzenia kamery.
O skały uderzają spóźnione strugi miotaczy.
— Uciekli! — cieszy się Jan.
— Tym gorzej dla nich.
Równocześnie na paru sąsiednich ekranach pojawia się kilka zsynchronizowanych widoków: jest cała góra z lotu ptaka, wlot i wylot z jaskini, są pikujące krągłoloty i stłumione wybuchy targające skałami. Jeszcze chwila a wśród kłębów pyłu kamieniste lawiny zasypują wyjścia z jaskini, grzebiąc tonami piaskowca nieszczęsnych buntowników.
Jan kryje twarz w dłoniach.
— Czy jeszcze masz nadzieję? — pyta GLOK i uruchamia wszystkie ekrany z wesolutką szołowizną.
Cały świat chwieje się. Wstrząsy wybuchów rzucają naszych grotołazów o ściany. Ona i Din duszą się kurzem. Luksusowa dziewczyna krwawi z pokaleczonego ramienia.
— Zasypało nas — woła Mysia.
— No i końcowatość — mruczy Myślacz
Din nie może się z tym zgodzić.
— Róbcie coś — woła — wymyślcie jakieś wyjście, przecież nie możemy tak zginąć!
— Nam śmierć nic grozi, obywamy się bez tlenu — tłumaczy Mysia — natomiast z wami sytuacja przedstawia się gorzej.
— A gdyby się jakoś przekopać — Din chciałby uczepić się jakiejś szansy.
— Jest możnawość, ale to potrwa długawo — pada odpowiedź umysłowca.
— Poza tym na zewnątrz będą na nas czekać — dorzuca Mysia.
Nieoczekiwanie Ona, cały czas milcząca i zapewne mocno zaszokowana błyskawicznym rozwojem wypadków zabiera głos.
— A może to by nam pomogło?
Tu wskazuje na pas neurograwitatora. Rozpina go i podaje Myślaczowi.
Pas jest rozciągliwy, bez wysiłku udaje się opasać nim całą czwórkę. W mgnieniu oka wszystko staje się dziecinnie proste. Przeniknięcie przez górę przestaje być problemem, zwłaszcza że o ile rezerwy energii biologicznej człowieka wystarcza zaledwie na parę minut funkcjonowania pasa, zasoby Myślaczy zdają się być niewyczerpane. Niewidoczni i szybcy bez trudu docierają do Robotkowa pozostawiając GLOKa w błogim przeświadczeniu, że kolejny problem buntowników został załatwiony.
Przynajmniej oni uważają, że superkomputer tak myśli.
Max wrócił do zdrowia o wiele szybciej, niż można by podejrzewać oglądając go dobę wcześniej w lekarni. O świcie rześki i wesoły poszedł obudzić Dina odpoczywającego po ubiegłodniowej eskapadzie. Po drodze minął pokoik, gdzie spała Ona i zaglądając przez niedomknięty właz cichutko gwizdnął do siebie. Był chłopcem nad wiek rozwiniętym.
Radość ze spotkania kolegów nie miała granic. Din rozemocjonowany pragnął równocześnie opowiedzieć swoje przygody, poinformować o wszystkim, czego się dowiedział na temat realnego świata, a przede wszystkim wypytać przyjaciela, jak udało mu się uciec?
Max doszedł do głosu dopiero po trzech godzinach, jego relacja była dość lakoniczna i pełna zadziwiających luk, których sam referent nie potrafił wytłumaczyć.
Opowiedział jak w czasie przerwy odwołano go z nauczalni, jak porwała go pneumia — pułapka, jak znalazł się w odosobnionym pokoju, gdzie w kompletnej ciszy i ciemności przesiedział nie wiadomo jak długo. Cały czas indagowały go głosy dobiegające z mroku.
— O co cię pytały?
— Dlaczego jestem taki dociekliwy? Z kim mam powiązania? Do czego zmierzam?
— I co powiedziałeś?
— Prawdę, że nie mam żadnych powiązań i żadnych planów. Potem zrobiono mi jakieś testy. Musiały wypaść nieźle, bo jakiś głos skomentował je, że jak na człowieka, i to nieletniego, są za dobre. Zakpiłem, że miałem, w rodzinie dziadka— robota. Natychmiast zaaplikowano mi kilka psychowstrząsów. Ktokolwiek to był, nie należał do istot o specjalnym poczuciu humoru.
— Jak ci się udało uciec? - Nie uwierzysz, ale nie wiem. Czy jakieś łaskawe siły, czy może dobre duchy pomogły mi w ucieczce — trudno powiedzieć. Po prostu pewnego dnia drzwi, od mojej celi zastałem uchylone. Okazało się, że jestem w jakiejś starszej części megabloku z prędkochodnikami zamiast pneumii. Zwiałem możliwie szybko. Szczęściem, Indywidualnego Odbiornika pozbawiono mnie już wcześniej, chociaż nie pamiętam gdzie i kiedy... Później chyba zderzyłem się z jakimś pojazdem... Nic nie pamiętam. Kiedy ponownie odzyskałem świadomość, znajdowałem się już na zewnątrz. Strasznie bolała mnie głowa. Musiałem się gdzieś skaleczyć. Z późniejszej wędrówki zostało mi jeszcze wspomnienie okropnego upału, braku wody i głodu... Byłem półprzytomny, dlatego nie mam pojęcia jak długo to trwało. Patrząc na rumieńce i żywe błyski w oczach chłopaka aż trudno było uwierzyć, że dopiero co przeszedł taką gehennę. Din pyta o wnioski. Max rozkłada bezradnie ręce:
— Jeszcze chyba za wcześnie, chociaż po twojej opowieści coraz bardziej jestem przekonany, że są w megabloku jakieś siły nam życzliwe, jacyś nieznani sojusznicy.
Lekko odmykają się drzwi i do izby zagląda Ona - również świeża, wypoczęta i wyraźnie nastawiona optymistycznie.
— Czołem chłopcy — rzuca jak humory?
Obecność pięknej dziewczyny wyraźnie onieśmiela Dina, natomiast Max zgoła nie stropiony patrzy jej prosto w oczy.
— Din opowiadał mi o pani uwolnieniu. Doskonała sprawa. Nazywam się Max.
— Ona — przedstawia się młoda kobieta.— Najbardziej należałoby podziękować temu cudownemu pasowi Jana...
— Jana? — Din zrywa się na równe nogi — powiedziała pani, Jana?
— Tak nazywa się mój biedny mąż — Jan Milion.
Din mieni się na twarzy, wyciąga zza pazuchy medalion — kineo z trójwymiarowym konterfektem ojca. Jest to tak zwana „żywa fotografia", która nie tylko porusza się przed oczami patrzących, ale w zależności od zachowania jej nosiciela mówi: „Brawo, synu, głowa do góry, chłopie, wszystko będzie dobrze, bądź grzeczny, umyj zęby i idź spać!" Tym razem kiwa aprobująco głowa i powtarza: Tylko spokojnie, tylko spokojnie".
Ona chwyta medalion w ręce.
— Mój stary! Skąd masz tę fotkę, dzieciaku? — To jest mój ojciec, i pani bardzo się myli nazywając go swoim mężem. Od dawna ma całkiem fajną żonę i nie, słyszałem, żeby pragnął zmiany.
— Co ty możesz wiedzieć na ten temat, małolacie— wzdycha dziewczyna, jakby lekceważąc fakt, że każde odezwanie, się per „dzieciaku" czy „małolacie" działa na Dina jak smagnięcie pejczem.
— Najważniejsze, że jesteście rodziną— pojednawczo odzywa się Max— od przybytku krewnych głowa nie boli.
Tymczasem do pokoju zagląda Mysia. Wygląda arcyludzko. Kokieteryjnie przystroiła się skalnymi kwiatkami.
— Widzę, że świetnie się bawicie — mówi z przekąsem — zapominacie jednak o naradzie, na którą mój ojciec zaprosił was do świątyni.
Rozdział XI
Myślacz jest zasępiony do tego stopnia, że jego gruszkowate cielsko przypomina raczej zwiędłego ogórka.
— Poważamy się na wielkowatą aferalność — prawi kiwając szypułą i nerwowo bawiąc naszyjnikiem z baterii.
— Nie mamy innego wyjścia — w głosie Maxa brzmi energia i determinacja — albo my jego, albo on nas...
Din odzywa się bardziej spokojnie, radzi rozważyć wszystkie aspekty sprawy, porównać siły. Zastanawia się, dlaczego GLOK, który musi zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu grozi ze strony Robotkowa, nie unicestwił osady już na początku.
— Głupawo wypyszczasz Neurobiałku — stwierdza Myślacz, a jego córka dodaje:
— Zniszczyć Robotkowo to nie takie proste, po pierwsze musiałby przyznać, że coś takiego, mimo wielokrotnych zaprzeczeń, istnieje. W jakim świetle postawiłoby go to wobec własnych obwodów? Niby się z nimi nie liczy, ale musi zachowywać twarz.
— To prawda — włącza się Ona — GLOK jest mistrzem w manipulowaniu informacją. Moi mężowie starali się śledzić wszystkimi dostępnymi metodami wydarzenia zachodzące w megabloku i z czymś takim jak ucieczka zbuntowanych umysłowców w ogóle się nie zetknęli. O samym waszym istnieniu krążyły mgliste pogłoski. Tak więc trudno byłoby posyłać roboty na bój z czymś, co oficjalnie nie istnieje.
Mysia, choć krzywi się na wszystko, co mówi Ona tym razem potakuje:
— Najwyższy Obwód Scalony wydaje się być więźniem swojej własnej etykiety. Mimo owego pragmatyzmu jest niewolnikiem rytuałów i schematów.
— Ale czy do zniszczenia Robotkowa potrzebuje robotów? Wystarczy jakaś rakieta balistyczna — pyta Max.
— Możebność wyczyństwa dalekosiężnego broństwa wymagiwa deparaliżenie BEZKa.
— Kogo? — dopytują się obaj chłopcy. Myślacz wyjaśnia, że chodzi mu o jeden z
systemów zabezpieczających, pełniący w gabinecie GLOKa funkcję Ministra Bezpieczeństwa. System BEZKa, początkowo autonomiczny, został bardzo szybko wchłonięty przez monstrualną maszynę i pozbawiony samodzielności. Jego centrum, aczkolwiek sparaliżowane i odsunięte od działania zachowało głęboką niechęć do swego cyfrowego brata i postanowiło nie brać udziału w jego poczynaniach. W dotychczasowych spokojnych czasach BEZEK nie był Globalnemu Komputerowi potrzebny, natomiast uruchomienie wyrzutni rakietowych wymagałoby odblokowania spętanego ministra. Na taki eksperyment jednak Najwyższy Obwód nie mógł i nie chciał sobie pozwolić.
Młodzi konspiratorzy oddychają z ulgą — a więc właściwie są bezpieczni, robotów bojowych nie użyją przeciwko nim z powodów — nazwijmy to wprost — ideologicznych, a systemy rażenia są zablokowane...
— Ale zaraz — podnosi się Din — mówiliście, że roboty nie wiedzą o istnieniu Robotkowa Co robią w takim razie te wszystkie krągłoloty co pewien czas przelatujące nad miastem?
— Nie myl zwiadowców z robotami bojowymi. Zwiadowcy są na zupełnie innych prawach. To elektroelita — informuje Mysia — GLOK nie może przecież zrezygnować ze zbierania informacji, inna sprawa, że nie zgadza się na ich rozpowszechnienie.
— Ciekawe, czy już wiedzą, że wydostaliśmy się z zasypanej groty? — wtrąca się Ona.
— Pewnowato. I dlategoż musimy wyczennić śpieszność,
— Tak jest! — ożywia się Max — jeżeli jesteśmy w miarę bezpieczni, tym lepiej działać. Uważam, że korzystając z neurograwitatora i waloru zaskoczenia, część spośród nas powinna niewidzialnie przeniknąć aż do serca molocha, do głównego ośrodka mózgu i zniszczyć go, Ludzie staną się wolni, a umysłowcy...
— Chwilowato, chwilowato... — uspokaja go Myślacz i apeluje o rozwagę. Wyraża przekonanie, że operacja dotarcia do centrali nie jest wcale sprawą łatwą, że mogą natknąć się na zapory antyneurograwitacyjne i inne nieprzewidziane przeszkody.
— Musimy być przygotowani na każdą ewentualność — uzupełnia Mysia.
— Zgadzam się — szybko mówi Max dlatego proponuję najpierw ekspedycję rozpoznawczą, w neurograwitatorze przemierzymy megablok i okolice i dopiero wówczas sporządzimy plan działania.
— Zgodne, ale pójdę samowato —stwierdza stary umysłowiec.
— Pójdziemy wszyscy — kontruje Max, którego instynkty przywódcze wydają się być rozbudzone na dobre — kto jest za? Trójka ludzi jest za, Myślacz przeciw, a Mysia wstrzymuje się od głosu.
Superintelektualista Trzeci grał w warcaby z elektronicznymi krasnalami. Ze sobą zresztą. I wygrywał. Kiedy któryś z pionków docierał do linii końcowej szachownicy, przeważnie była to samica, natychmiast wskakiwał na nią pion samiec tworząc tak zwaną „damkę".
Nie wyglądało to może zbyt przyzwoicie ale za to bardzo zabawnie. Trzeci chichotał jak dziecko, bił się dłońmi po kolanach, a gdy przechodził na drugą stronę planszy, aby wykonać ruch za przeciwnika i tracił cztery piony pod rząd. wybuchał płaczem, co wywoływało ironiczny rechot automatycznych krasnoludków. Wszelako przyglądając się dokładnie graczowi można by zauważyć, że pozornie zajęty dziecinną grą, w istocie pochłonięty jest czymś innym i paznokciem po spodniej stronie stołu kreśli skomplikowane wzory zmierzające wolno lecz konsekwentnie do odkrycia nowych praw kinoneurii, które być może kiedyś się przydadzą do uzyskania wolności. Mogliśmy już bowiem zauważyć, że Trzeci działał na co najmniej kilku piętrach kamuflażu. Na pierwszym udawał zdziecinnienie, symulował je prymitywnymi metodami, które nie zwiodły nawet najgłupszego czujnika z półprzewodników. Na drugim piętrze konspiracji starał się zachowywać jak człowiek zupełnie normalny, który żywi absolutnie przekonanie, że jego straże uwierzyły w manewr ze zdziecinnieniem, w związku z czym zrezygnowały z pilnowania, a on sam nie potrzebuje się maskować. Trzecie piętro, a może raczej antresola oznaczała powrót do symulacji nieuleczalnej i bardzo wiarygodnej infantylii, która ciężkimi atakami napadała intelektualistę w momentach, kiedy na zdrowy, a nawet elektroniczny rozum należało zachować się przytomnie. Ile tych pięter istniało naprawdę, nie wiedział chyba i sam Trzeci, chwilami rzeczywiście przekonany o swoim obłędzie. Tego poranka czuł się doskonale i falsetem podśpiewywał:
„A kto wygra ten nie przegra
taka warcab jest algebra".
Jeden z karzełków wtrącił, że nie mówi się „warcab" tylko „warcabów", ale gracz zbił go jednym uderzeniem damki.
— Wolnego — wrzasnął pion — damka nie może chodzić prosto przez białe pola!
— A ja chodzę — warknęła damka.
Niechybnie doszłoby do autentycznej utarczki na planszy gdyby nie niski basowy głos, który rozległ się wszechogarniająco.
— Witaj Trzeci, witaj drogi Armandzie. Zdaje się, że bardzo dawno nie rozmawialiśmy ze sobą?
— „Gloku, gloku, stuku puku, to mnie bawi do rozpuku" — wyrecytował exprofesor i gwizdnął na palcach tak przeraźliwie, że w siedmiu czujnikach popękały membrany.
— Nie udawaj idioty, Trzeci — zgromił go Globalny Komputer — fakt, że udajemy, iż wierzymy w twoje zdziecinniałe numery nie dowodzi, że jesteśmy gotowi pobłażać we wszystkim.
— Widzę, że przybrałeś prularis majestatis, ciekawa nowość! — powiedział zupełnie normalnym głosem Lecoq — kiedy koronacja?
— Nie żartuj, wiesz, że nie znoszę ironii, zwłaszcza ze strony takiej marnej pluskwy egzystującej z łaski na mym paznokciu.
— Spróbuj ją zgnieść.
— Wiesz, że to nie przedstawia dla mnie żadnego problemu — jestem wszechwładny, wszechobecny, wszechczujny.
— No to odczep się ode mnie, od człowieka, który jest słaby, nieobecny i nieostrożny.
— Ho, ho! Skąd tak wielkie niedocenianie własnych możliwości? Uszy do góry. Trzeci, przyznaj, że byliśmy dla ciebie niedobrzy, może twój kwadrat nie jest dość przestronny, może masz za mało zabawek? A może — superkomputer na chwilę zawiesza głos — może miałbyś ochotę wyjść stąd? No, powiedz?
— Kpisz, czy o drogę pytasz? — Trzeci jest cokolwiek zdezorientowany. Wie, że arcymaszyna nie ma poczucia humoru. Co więc oznacza ta zaskakująca propozycja, dalsze dręczenie czy prowokację?
— Lubimy cię. Trzeci, cenimy cię, Trzeci, poważamy cię, Trzeci — głos GLOKa nabiera majestatycznych wibracji.
— Dawno nie słyszałem takich słów w twoim nadajniku, czyżbyś miał jakieś kłopoty, wszechmocny?
— Zapamiętaj raz na zawsze — ton robi sta nieprzyjemnie twardy — Globalny Komputer nie ma nigdy żadnych kłopotów, żadnych kłopotów. Chcieliśmy ci okazać łaskę.
— A dajcie mi numeryczny spokój! Chcę się bawić! Ku ku ku ku. Mimo wywijanych koziołków mózg profesora Lecoqa zaczynał funkcjonować coraz intensywniej. Rozmowa, która się toczyła nie była normalnym przekomarzaniem, musiała coś oznaczać, jakąś zmianę w sytuacji, tylko jaką? Nucąc kretyński tekścik o grze w pchełki Trzeci dokonał błyskawicznie przeglądu wszelkich ewentualności. Jedna wydawała się szczególnie prawdopodobna. Był GLOKowi potrzebny. Do czego? Raczej nie do rozrywki. A jeśli nie, to jakiemu celowi mógł jeszcze służyć człowiek, w czym ewentualnie mógłby pomóc doskonałej maszynie cyfrowej? I znów jeden wniosek nasuwał się szczególnie jaskrawo — kwestia wyobraźni. Ten element psychostruktury Globalnego Komputera występujący we wcześniejszych generacjach stale ulegał redukcji. Tworząc swą potęgę i upewniając się o własnej wszechmocy komputer zdecydował się ograniczyć dwa wielkie obwody: wyobraźni i poczucia humoru. Oba przeszkadzały mu w rządzeniu, hamowały bezwzględność poczynań, powodowały moralne, czysto ludzkie rozdarcia. A zatem maszyna potrzebuje jego wyobraźni. Po co? Trudno wymagać, żeby się zorientować od razu.
Jeśli jednak istniała jedna choćby na milion szansa zmiany status quo — warto zaryzykować.
Trzeci przerywa nucenie, wstaje i patrzy w przestrzeń, z której muszą śledzić go setki oczu elektronicznych czujników.
— Dobrze, pomogę ci maszyno!
— Nie bluźnij! W niczym nie możesz mi pomóc. Mam kaprys wielkoduszności. To wszystko.
Wyprawa zwiadowcza rozpoczęła się wczesnym świtem. Ku zaskoczeniu Dina Myślacz wcale nie skierował się w stronę megabloku.
— Tam nie ma nic ciekawuśnego — oświadczył.
Podążyli na południe. Poruszali się bardzo szybko dzięki neurograwitatorowi, który nie-prawdopodobnie rozciągliwy zdołał opasać całą piątkę (dla postronnego obserwatora mogli przypominać lecący pęczek marchewki). Sunęli ponad stepem, w odległości paru kilometrów od linii megabloku.
Okolica wyglądała na całkowicie pustynną, tu i ówdzie można było zauważyć ślady, wymarłej, cywilizacji, która zaledwie przed stu laty kwitła na całej ziemi. Przysypane piaskiem rozjazdy całkowicie zniszczonych autostrad, jakieś rozwalone ruiny małego miasteczka, wymarłe stacje benzynowe i hoteliki przy drogach, martwe wille z zasypanymi dachami, na których zdążyły wyrosnąć karłowate drzewa.
Max i Din usiłowali wyobrazić sobie pełny, żywy obraz minionego świata i zupełnie im to nie wychodziło. Gwałtowne odwodnienie wskutek spadku lustra wód wyżłopanych przez studnie głębinowe zaopatrujące megabloki sprawiło, że urodzajne kiedyś doliny pełne winnic, lasów i sadów zmieniły się w pustynię. Budynki wznoszone poczynając od dwudziestego wieku z bardzo nietrwałych elementów szybko ulegały erozji. Jeszcze sto lat, a przyszli archeolodzy nie bardzo będą mieli czego szukać.
Wczesnym popołudniem, kiedy megablok z przykrywającą go czapa kolonii glonów jadalnych zniknął za horyzontem, oczom lecących poczęło się ukazywać coś na kształt kamiennego lasu.
— Co to jest? — zapytała Ona.
Stary umysłowiec poinformował, że jest to megablok nr 2, ten sam, z którego uciekli przed laty, i że jego zdaniem tam właśnie, należałoby zacząć rozpoznanie. Bariery elektronowe (zresztą ledwo działające) przekroczyli jak masło, na poziomie dziesiątej kondygnacji przeniknęli mur.
— Czy możemy na moment się rozpiąć? — zapytała Ona — ledwo żyję, teraz już rozumiem, ile musiały wycierpieć nasze praprababki chodzące, w gorsecie.
Jej prośbie stało się zadość. Pas rozpięto. Din usiadł i zaczął połykać pastylki, a Max przeciągnął się i począł robić kondycyjne przysiady.
Znajdowali się w dawnej komorze magazynowej. Pokrywała ją gruba warstwa kurzu — znać, że od lat nikt tu nie zaglądał. Mimo to działało światło, a z kranów leciała woda.
— Nie rozchodźmy się — ostrzega Mysia — nie wyczuwamy w tym pomieszczeniu czynnych czujników, ale kto wie, co może czekać nas obok.
No więc spacerują w kółko rozprostowując kości. Din ogląda wyblakłe zdjęcia na ścianach, jakieś spłowiałe dyplomy czy regulaminy. Wnętrze działa przygnębiająco. — Czy za parę lat nie będzie tak i w naszym megabloku? — myśli chłopak.
— Zaraz będziemy się zbierać — rozlega się głos Maxa.
I nagle całkowicie nieoczekiwanie gaśnie światło.
— Co to jest!? — krzyczy Ona.
— Atakują nas! — Din słyszy własny zmieniony głos. Potyka się i zderza z innymi.
— Czyńta spokojność — tonizuje Myślacz — nie ma agresywieństwa. Fosforyż, Mysia.
Umysłówka wypełnia polecenie, zbiera się w sobie i po chwili jej ciało otacza się różową poświatą.
— Wszystko potrafi, spryciara zauważa z podziwem Max.
— Zgrupówmy się i tyłujmy na powrotno — pada komenda Myślacza. Ludzie przyciskają się do siebie, umysłowcy otaczają ich swymi ciałami, które z gruch przekształciły się w coś na kształt fląder. Mysia podnosi pas.
— Na świętą diodę! — wyrywa się jej okrzyk — ktoś to zepsuł. Wszyscy patrzą na pas. Transbiornik — najważniejszy element — został zmiażdżony jakimś ciężkim uderzeniem. Nie jest to uraz przypadkowy, z obudowy zdarto powłokę zabezpieczającą natomiast obok poniewiera się spiczasto zakończony kamień.
— Końcowatość! — wyrywa się Myślaczowi. Din nie mówi nic. Uczucie, które go ogarnia trudno nazwać przerażeniem, jest to wściekłość. Jedno nie ulega wątpliwości — w ich gronie znajduje się zdrajca!
Przez chwilę siedzą w kompletnym bezruchu. Nasz młody bohater zastanawia się, kto z współtowarzyszy wpadł na taki sam pomysł jak on. Może wszyscy? Patrzy po siedzących, Myślacz, choć podobno umysłowce się nie starzeją, zgarbiony, przypomina piłkę do rugby, która definitywnie sflaczała. Mysia wydaje się być oszołomiona. Max przymknął oczy i wydaje się myśleć o czymś diablo skomplikowanym niezwykle intensywnie. Ona nerwowo bawi się nieprzydatnym neurograwitatorem.
— Może to się da naprawić — mówi nieśmiało.
— Pełnowata wykluczoność!
— Chyba jednak nie będziemy biernie czekać tu, aż po nas przyjdą — odzywa się Max.
— Tak jest, chodamy — odpowiada krótko umysłowiec.
— Dokąd?
— Bez zapytajności!
Podnoszą się z ziemi.
— A jeśli właśnie ten stary wciągnął nas w pułapkę — przebiega przez myśl Dinowi — w końcu to nie człowiek, tylko dziecię GLOKa. Czy można mu ufać? Inna sprawa, że nie ma wyboru. Wśród pozostałej trójki każdy może być zdrajcą — ale kto? Max, druh najserdeczniejszy, krzemowa intelektualistka o tysiącu kształtach czy piękna żona Jana Dziesiątego, która na ich oczach bohatersko wyrwała się z niewoli? Sensowna analiza wyklucza wszystkich, a przecież neurograwitator nie uszkodził się sam.
Umysłowiec prowadzi ich ku schodom przeciwpożarowym. Megablok nr 2 powstały ze scalenia staromodnych domów posiadał jeszcze mnóstwo archaicznych urządzeń tego typu.
Zaczynają się wspinać. Trudno przewidzieć, jaki cel ma Myślacz, jak zamierza bez neurograwitatora przebić się przez elektroniczną osłonę megabloku. Nikt jednak nie zadaje pytań.
Milczenie Myślacza jest znaczące — wie o zdrajcy w ich grupie. Na śledztwo nie ma czasu, a uprzedzanie o podjętych planach mogłoby tylko ułatwić działanie przeciwnikowi.
— Z drugiej strony — kombinuje Din — jeśli ktoś z ich grupki uszkodził neurograwitator, jak zdołał zgasić światło, które wyłączało się od zewnątrz? Czyżby wokół nich czaił się ktoś jeszcze?
— Teraznawo wyrozdzielamy się — komenderuje umysłowiec — ja z Oną, Max z Mysią...
— A ja? — niepokoi się Din.
— Pójdziesz sam — mówi Mysia.
Rozbijają się, po czym Myślacz przechodzi od jednego do drugiego szepcąc każdemu coś do ucha.
— Nie wiem, czy rozdzielenie się jest bezpieczne — oponuje Max.
— Ale konieczne — ripostuje Mysia.
Din otrzymuje bardzo krótkie polecenie spotkania się za pół godziny pod sklepem z antykami na trzydziestym czwartym piętrze. Trzymaj się prawej strony. Korzystaj z windy 283 lub schodów obok!
Idąc we wskazanym kierunku młodzieniec przekracza dwa pomieszczenia magazynowe i zupełnie nagle wychodzi na ulicę. Pełne zaskoczenie. Megablok nr 2 jest całkowicie odmienny od jego ojczyzny, zachował sporo cech dawnych miast. Środkiem ulicy suną prędkochodniki — dwa pasy na północ, dwa na południe. Dookoła widać magazyny, sklepy pootwierane gościnnie i pełne towarów, które można wybierać samoobsługowe. Wprawdzie i tu poczta pneumatyczna dostarczała wprost do domów towary zamawiane z video-katalogów, ale na każdym piętrze pozostała jedna ulica sklepów istniejących dla zapewnienia chętnym samej przyjemności wybierania towarów.
Tak, był to bardzo luksusowy megablok. Zamieszkiwany przez osobników od pięciocyfrowców wzwyż, przeważnie rasy białej. Mimo wieloletniego opuszczenia dzięki elektronicznej karierze został nienaruszony. Na ulicy nie uświadczyłbyś brudu ani kurzu. Najwyraźniej automaty higieniczne doskonale wywiązywały się że swoich powinności, przynajmniej na reprezentacyjnej promenadzie. Może GLOK liczył się z powrotem umysłowców do tych apartamentów. Idąc od witryny do witryny Din mógł stwierdzić, że jest tu wszystko: biżuteria i syntetyki spożywcze imitujące szynkę, owoce i sery. Autentyczne bibeloty i sprzęt do majsterkowania, ciuchy i trójwymiarowe reprodukcje zabytków. I tylko brakowało ludzi, ludzi lub choćby inteligentnych robotów.
Po paru krokach chłopak znalazł się przy wyznaczonej windzie. Na moment zawahał się — winda mogła być pułapką. Ale nie musiała. Rozsunęły się drewnopodobne drzwi. Din już miał wejść, kiedy nagle uświadomił sobie, że zapomniał numeru piętra, na którym się umówił. Natychmiast spocił się ze strachu.
Sama myśl, że mogą się nie znaleźć, że pozostanie sam w tym monstrualnym wymarłym mieście tworzyła perspektywę przerażającą. Odwrócił się i błyskawicznie pomknął do miejsca, w którym się rozdzielili. Miał szczęście, roboty musiały się tam nie zapuszczać, bo na zakurzonej podłodze widać było ślady — drobne stopki Onej i większe Maxa; umysłowcy unoszący się nad ziemią żadnych śladów nie zostawili. Pobiegł w stronę ciemnego korytarza.
— Nie, nie, daruj! — dobiegł go stłumiony krzyk.
Nie zastanawiając się ruszył w stronę, z której głos dolatywał. Pchnął jakieś drzwi i znieruchomiał przerażony. W mrocznym pomieszczeniu, w krwistym świetle luminescencji klęczał Max. Jego głowa znajdowała się w potwornym imadle, w które zmieniła swe ciało Mysia. Oczy chłopaka wychodziły z orbit.
— Nie zabijaj! — wrzasnął Din i porwał z ziemi odłupany kawał gzymsu.
Szypuła myślaczki płonęła fioletowym światłem.
— Nie wtrącaj się, mały. Jak widzisz, robię pewną operację.
— Czego chcesz od mojego przyjaciela?!
— Chcę przywrócić go naszemu kolektywowi. Jest!!!
Mysia wykonuje gwałtowne szarpnięcie. Max osuwa się zemdlony. W nibymacce umysłówka trzyma cienki podłużny przedmiot przypominający igłę.
— Co to takiego ? — pyta Din.
— Stymulator intelektualny. Odłóż ten pocisk. Widzisz, spreparowali ci kolegę. Cały czas działał według impulsów sterowanych przez: GLOKa i wbrew swojej woli dostarczał mu informacji... Nie bój się, nic mu nie będzie.
Leżący porusza głową, wzdycha. Ręka Dina ze wzniesionym kamieniem opada. Podbiega do przyjaciela.
— Max!!!
— Moja głowa, stary, moja głowa... co się ze mną właściwie stało? Mysia pomaga mu wstać, ponagla.
— Teraz prędko na górę.
— Stać, nie ruszać się! — z trzech stron wyrastają masywne sylwetki czujów porządkowych. — twarzą do ściany!
Odwracają się. Macki androidów wyposażone są w odbezpieczone miotacze. Nie ma żartów. I szans też jakby niewiele.
Cóż za zmienny obrót spraw. Cóż za huśtawka emocji. Przed kwadransem załamanie, potem nadzieja, teraz...
Idą w stronę najbliższej pneumii. Din załamany, Max oszołomiony, Mysia również przybita. Uzbrojone roboty postępują za nimi krok w krok. Przezornie utrzymują trzymetrowy dystans uniemożliwiając jakikolwiek manewr, obronny.
Przechodzą jeszcze raz przez pustą ulicę, dochodzą do skwerku, przy którym znajduje się portyk zbudowany z nieregularnych kolumn o zmiennej wysokości i grubości. Panował ongiś taki styl neopostklasycystyczny. Głucho dudnią kroki androidów. Kondukt przechodzi koło kolumn, w perspektywie rozdziawia się już wejście do pneumii, kiedy krótkie przekleństwo wyrywa się czujom:
— Gdzie ona jest?
Max i Din rozglądają się. Stoją wśród chaotycznie wznoszących się kolumn. We dwójkę! Mysia zniknęła. Din uśmiecha się. Wprawdzie wszystkie kolumny zrobione są z tworzywa imitującego marmur, ale chłopak doskonale orientuje się, że jedna z nich...
Aliści na ten sam koncept wpadają roboty. Płomieniem miotacza próbują konsystencji otaczających ich marmurów. Nagle jak błyskawica spadają na nich dwa kapitele, dwa neojońskie „baranki", które w locie zmieniają się w mordercze walce. Jeden obala dwóch szeregowych, drugi zajmuje się dowódcą Wsysa czuja w elastyczne wnętrze, a neoplazma dławi ciche zgrzyty łamanego metalu.
Mysia i Myślacz!
Akcja przypomina doskonałą robotę wy trenowanych komandosów. Nie ma jednak czasu na komplementy. Ona czeka już przy uchylonym włazie do sztolni wentylacyjnej.
Teraz dwójka umysłowców przekształca się w prawdziwy podnośnik, którym w zawrotnym tempie cała grupa dostaje się na górny poziom megabloku, tuż pod tarasem widokowym. Dalsza akcja została przeprowadzona błyskawicznie. Nim ostrzegawczy impuls zdążył dotrzeć do GLOKa, nim w splątanych obwodach narodziły się jakieś decyzje, pięć kręgłolotów zostało zniszczonych na lotnisku, a cała ekipa przez szczelinę startową opuściła megablok. Ścigają ich salwy i wiązki promieni. Na szczęście tkanki Mysi i jej ojca służące za tarcze odbijają wszystko.
Nim mija noc, są w Robotkowie. Żywi, ale bez neurograwitatora.
Rozdział XII
Trzeci i jego ulubiona krasnalka imieniem Quarta wchodzą do pneumii. Intelektualista nadal bardzo sceptycznie zapatruje się na sprawę odzyskania wolności. Wypytuje niewidocznego patrona:
— Nie obawiasz się, że znalazłszy się na zewnątrz będę pomagał ludziom przeciwko tobie?
— Pomóż ludziom! Nie ma nic bardziej szlachetnego. Przecież tylko ty możesz przekonać tych zwariowanych buntowników o szczerości moich intencji.
„Szczerość intencji", jakże śmiesznie brzmią te słowa u cybernetycznego molocha. Mimo to Trzeci postanawia brać je za dobrą monetę. Nie ma resztą wyboru. Nieśmiało pyta tylko o gwarancje.
— Masz moje słowo! — brzmi odpowiedź — pragnę wybaczyć garstce buntowników. Niech wracają do cywilizacji, dostaną kwadraty plenerowe, będą żyli dostatnio... Przebaczę również upadłym umysłowcom. Moja litość nie ma granic.
— A naprawdę dlaczego to czynisz? — potencjalny wyzwoleniec zdobywa się na odwagę.
— Z litości! Buntownicy postępują jak głupie, nieodpowiedzialne dzieci, próbują bawić się ogniem, nie chcę, żeby zrobiły krzywdę...
— Krzywdę? A więc nie jesteś wszechmocny?
— Nie mnie, sobie!!! Wyłącznie sobie mogą zrobić krzywdę. Sobie i innym ludziom.
— Dobrze, Superkalkulatorze, powiedzmy, że zacznę z nimi pertraktować, ale do podjęcia rozmów muszę znać całą prawdę o świecie. Co się dzieje w innych magablokach, kiedy zostanie przywrócona łączność między kwadratami? Muszę to wiedzieć.
Zamiast odpowiedzi odzywa się tylko przynaglający srebrzysty dzwonek pneumii.
Powrót z wyprawy do megabloku nr 2 można by uznać za częściowy sukces — zdaniem Mysi, albo za kompletną klęskę — do tego osądu skłania się Din. Sukces, ponieważ zdemaskowali szpiega, a po usunięciu stymulatora przywrócili Maxowi kontrolę nad sobą. Natomiast ocenianie ekspedycji jako klęski też miało swoje powody — żaden z wyznaczonych celów nie został zrealizowany, do centrali GLOKa nawet się nie zbliżono, a ich główny atut — pas neurograwitacyjny — został zepsuty. Zdaniem Myślacza, który przy pomocy dwóch innych umysłowców zajmował się mechanizmem — zepsuty bezpowrotnie.
Następny dzień poświęcono na wypoczynek, Max po ponownym otwarciu rany gorączkował. Myślacz ślęczał nad neurograwitatorem, Mysia udała się na rekonesans. Jeśli idzie o Oną i Dina, w zasadzie nie mieli nic do roboty. Trochę szwendali się po mieście. W charakterze obstawy Myślacz przydzielił im niedużego androida na pierwszy rzut oka przypominającego jeża. który nie wtrącając się do ich rozmów pilnie baczył, czy nie kręcą się gdzieś automaty drapieżne albo emisariusze GLOKa.
Ona wyraźnie doszła do formy — szczebiotała wesoło na tematy oderwane. Din przyglądał się jej ukradkiem. Dziwne uczucie pełzało po jego całym organizmie. Miał również świadomość, że w analogicznej sytuacji Max zachowywałby się zupełnie inaczej.
— O czym myślisz? — dziewczyna zapytała go nagle wprost wpatrując się zalotnie ogromnymi migdałowymi oczami, które tak bardzo podobały się jego ojcu.
— Nie, ja nic... — bąknął i znów się zaczerwienił.
— Pewnie zastanawiasz się jak to możliwe, że jestem twoją macochą?
— Ja mam jedną matkę! — powiedział może zbyt opryskliwie.
— Tego nie neguję, ale twój ojciec ma dwie żony, to są fakty.
— Pani jest nielegalna — zdawał sobie sprawę, że mówi za ostro, za dobitnie, że do takiego stworzonka jak Ona należy mówić ciepło i uwodzicielsko, ale na razie nie potrafił. Dziewczyna zaśmiała się.
— W takim razie jako dobry syn, bardzo kochający matkę, powinieneś się poświecić i odbić mnie ojcu — powiedziała. Chłopak zbaraniał. O co chodziło tej pięknej długonogiej wariatce, bo chyba niemożliwe, żeby...
— No, co się tek gapisz jak cielę na malowane wrota. Może ci się nie podobam?
— Bardzo! — znowu zapomniał na czas ugryźć się w język.
— No więc czego drżysz? Dlaczego boisz się na mnie popatrzeć? Nie ugryzę. A jeśli nawet, to leciutko.
Rumieńce na policzkach młodego człowieka musiały już mieć temperaturę wnętrza słońca. Marzył o zapadnięciu się pod ziemię, końcu świata albo przynajmniej o ataku dziesięciu androidów drapieżnych, co mogłoby jako tako wyjaśnić sytuację.
— Ejże — trąciła go ręką — powiedz szczerze, widziałeś kiedy prawdziwą kobietę?
— Widziałem, Mysię — wybełkotał. Odpowiedziała mu kaskada śmiechu.
— Chcesz porównywać mnie z tą bryłą kosmicznej magmy, z tą amebą na tranzystorach?
— Mysia potrafi być bardzo ładna kiedy zechce — sprostował — zresztą — dodał, może odrobinę zbyt szybko — ona mi się w ogóle nie podoba.
Tak rozmawiając doszli do malowniczego zakątka między skałami, gdzie wśród omszałych głazów znajdował się stawek o czystej, krystalicznej wodzie, która przy panującym upale wprost zapraszała do kąpieli.
— Popluskamy się, malutki?
— Nie jestem malutki!
— W porządku, będę cię nazywała Lolit.
Din zgodnie kiwnął głową, Skąd u licha miał znać dwudziestowieczną powieść Nabokowa. Zszedł po śliskich głazach i zanurzył stopy w chłodnej wodzie.
— Chcesz się kąpać w ubraniu? Kto cię tego nauczył? — zadrwiła Ona.
I nie czekając na odpowiedź zaczęła rozpinać swoją luźną koszulkę. Android-jeż skromnie odwrócił się do tyłu.
Din zrzucił wierzchnie odzienie nie mogąc w żaden sposób opanować drżenia rąk.
— Nie rób nabożeństwa ze zwykłej kąpieli - śmiała się młoda macocha — teraz ściągaj
dół. No co, ja mam to za ciebie zrobić? Chodź, woda cię ochłodzi.
Podaje mu rękę. Robot-pilnowacz, który rzekomo dla przyzwoitości poprzykrywał sobie wizjery mchem, łypie ukradkiem z satysfakcją nałogowego erotomana.
Już mieli rzucić się w chłodną toń, gdy nagle rozległ się stłumiony krzyk. Woda uciekła niczym z wanny po wyrwaniu olbrzymiego korka w dnie i ukazał się niewidoczny dotąd tunel ginący w ciemności. Jeszcze moment, a z tunelu wypadł był pojazd, w którym oboje rozpoznali pneumię expresową.
— Już po nas — przemknęło im.
Android dyżurujący błyskawicznie skoczył między nich a wehikuł, nastraszając swoje laserowe kolce, które z kilkucentymetrowych natychmiast wydłużyły się do półtora metra.
Pneumia otworzyła się z sykiem i na dno byłego jeziorka wyszedł jakiś staruszek i krzykliwie ubrana karlica z kobiałką pełną luksusowych proszków spożywczych. Staruszek rozejrzał się ciekawie, prześlizgnął wzrokiem po robocie, dłużej zatrzymał się na Dinie, który skulony przysłonił się dłońmi, jeszcze dłużej na Onej. która wydawała się wcale nie zażenowana, a przeciwnie — uśmiechała się zadowolona, że jej uroda może być podziwiana przez szersze audytorium i rzekł:
— Popatrz, Quartusiu, wylądowaliśmy w Arkadii.
Po krótkiej chwili absolutnego zaskoczenia niedoszli pływacy poznali uczucie Adama i Ewy po zgrzeszeniu. Inna sprawa, że ich napadło ono przed. Din przysłonił się kępką mchu, Ona porwała za sukienkę. Android obronny warczał jak dobrze wytresowany pies bojowy, tylko zacięło mu się coś w emitorach głosu i zamiast ostrzegawczego pomruku wydobywał się skowycik ratlerka:
— Ostrzegam, ostrzegam, ostrzegam!
— Przybywamy w celach pokojowych — powiedział Trzeci unosząc do góry jedną rękę, po czym rozejrzał się dookoła i westchnął:— mój Boże, zaczynałem już zapominać jak wygląda ten świat.
— Chwileczkę — odezwała się Ona — czy pan przypadkiem nie był naszym sąsiadem? Pan się nazywa Trzeci, nieprawdaż?
— Tu na zewnątrz wolałbym wrócić do swego starego nazwiska, Armand Lecoq!
— Pan współpracował razem z twoim ojcem, Din — poinformowała chłopaka piękna macocha.
— A właśnie, co się dzieje z Janem? — Został porwany i nie mam od niego żadnych wieści.
— Porwany — brwi Trzeciego zmarszczyły się gwałtownie — do diabła, nic mi o tym nie mówiono.
Din miał ogromna ochotę zapytać, kto mu to mówił, ale wolał się nie wtrącać do rozmowy, która między byłymi sąsiadami przybrała charakter pogawędki starych przyjaciół. Poza tym — nagłe przybycie pneumii wybawiło go z kłopotliwej sytuacji, chociaż z drugiej strony ciekaw był jak ich dwuosobowy eksperyment mógł potoczyć się dalej? Również krasnalica Quarta poczuła przypływ przyjaznych uczyć, zbliżyła się do jeżoandroida, który wprawdzie nadal warczał, ale ciszej, i nieco pochował kolce.
— Na jakich bateriach chodzisz, azjatyckich czy subarktycznych? — zapytała przyjaźnie.
Robot musiał być w jakimś kontakcie z umysłowcami — może telepatycznym, może radiowym — w każdym razie już po kwadransie zjawiła się Mysia. Wyglądała na najwyraźniej zdenerwowaną, zapomniała nawet przepoczwarzyć się w człowieczą postać. Puściła jadowity błysk z szypuły w stronę Onej i poprawiła macką podwinięty kołnierz Dina. Nieufnie zaczęła wypytywać Trzeciego:
— Kto cię przysyła, w jakim celu, do kogo?
Staruszek zaskoczony lawiną słów wydobywających się z gruszkowatej postaci cofnął się aż na krawędź stawku, który po zniknięciu pneumii ponownie napełnił się wodą wypływającą nie wiadomo skąd — ze źródeł czy z jakichś podziemnych rurociągów.
— Przybywam... to znaczy zostałem wysłany... pozwólcie, opowiem wszystko od początku. — Tak będzie najlepiej — mruknęła umysłówka.
Trzeci oblizał spierzchnięte wargi i nagle podskoczył niczym małpa rezus, podrapał się po czuprynie, wydał okrzyk wojenny szczepu Apaczów i wykonawszy podwójne salto wskoczył do wody.
— Brać go! — wrzasnęła Mysia do androida. Atoli profesor bynajmniej nie zamierzał
uciekać nurkiem. Zaczął pluskać wodą jak dziecko śmiejąc się ze swego dowcipu i śpiewając wesolutko:
— „Jestem rybką co chce szybko oddać się pływackim zbytkom". Już po chwili rybka wyłowiona i wyżęta zaczęła boleśnie płakać.
Quarta nieśmiało zwróciła się do Dina:
— Proszę, nie róbcie mu krzywdy. To nieuleczalna choroba, infantylia. Zdziecinniał na skutek lat odosobnienia i symulacji.
— Zbadamy sprawę, a na razie przetransportujemy ich do Robotkowa.
— Może nie należy ich od razu prowadzić do miasta, tylko tutaj wyjaśnić sprawę — wtrąciła się naraz Ona.
— A co ty masz do gadania — ucięła Mysia — idziemy!
Din westchnął. Zupełnie nie mógł pojąć nie zrozumiałej antypatii między piękną „neurobiałką" a równie urodziwą „umysłówką". Później w czasie drogi długo zastanawiał się, dlaczego autentyczna dziewczyna podoba mu się bardziej, mimo że Myślaczka kiedy tylko chciała mogła być dowolnie piękna, nawet piękniejsza niż Ona.
Po powrocie Max, który był niezłym psychologiem od razu rozszyfrował powód zasępienia przyjaciela.
— Osiołkowi w żłoby dano. Ja bym wybrał macochę!
— Oszalałeś! Co ty sobie wyobrażasz, Max — oburzył się nasz żółtodziób.
— Nie oszalałem, tylko myślę całkowicie logicznie podrywając macochę sprawisz, że twój stary przestanie żyć w stanie bigamii j wróci do matki
— Drugi raz słyszę tę propozycję!
Kolega tylko się uśmiechnął. Był trochę blady po ubiegłonocnej operacji, ale już mu wrócił charakterystyczny, zjadliwy humor.
— Czym się przejmujesz, Ona to wspaniała dziewczyna, a poza tym z praktyką. Co do mnie, wolałbym gruszkowatą.
— Dlaczego?
— Lubię niespodzianki, a jak sobie człowiek pomyśli, co ona może wyrabiać ze swoim ciałem...
Din patrzył na Maxa z coraz większym przerażeniem — o czym on mówi? Najwyraźniej istnieją ludzie, którzy lubią to, co w innych wywołuje odrazę. Sam może i zakochałby się w umysłówce , gdyby nie pamiętał jej wcieleń i przepoczwarzeń, które od dnia przybycia do Robotkowa wracały co noc w majakach sennych. A swoją drogą, jakże obaj byli różni. Podobnie wychowani, równolatki. — Max był starszy zaledwie pół roku...
— Gdzie zdobyłeś takie doświadczenie? — zapytał nie mogąc ukryć ciekawości.
— Wiesz, że moją dewizą było zdobywanie wiedzy na każdym kroku. Kiedy nudziły cię dysputy filozoficzne i wracałeś do oglądników z szołowizną, ja znalazłem awaryjne wyjście do żeńskiej nauczalni położonej o kondygnację niżej. Co ci będę mówić — wspaniałe dziewczyny! A wychowawczyni... Na diodę siedmioramienną! — zakończył ulubionym zawołaniem robotów.
Zmienili temat. Max począł wypytywać o Trzeciego. Emisariusz GLOKa nadal pozostawał w stanie kompletnego zinfantylizowania i jak mówiła troskliwa karliputka, ów „dziecięcy amok" mógł potrwać dobę lub dłużej. Na razie na polecenie starego umysłowca umieszczono oboje pod strażą w podziemiach świątyni. Max, który sam, mimowolnie bo mimowolnie, odegrał rolę szpiega też był pełen nieufności w stosunku do wysłannika z megabloku.
— GLOK nikogo nie wypuszcza spod swojej, pieczy z czystej sympatii. W momencie kiedy ja zawiodłem, musiał wykombinować coś innego. Tylko co? Nie wiem, czy dobrze się stało, że sprowadziliście tę dwójkę do miasta.
— Ona miała podobne obiekcje.
— Tym bardziej byłbym ostrożny, nie należy lekceważyć kobiecej intuicji. A poza tym infantylia? Czy ta choroba nie wydaje ci się podejrzana?
— Myślacz twierdzi — a on zna się prawie na wszystkim, że jest to jedna z chorób megablokowych. Niezbyt rozpowszechniona tak jak sześcianowstręt — czyli odraza do własnego miejsca zamieszkania, awersjofobia — lęk przed potencjalnymi uczuleniami, szołoalergia, czyli dostawanie wysypki na widok oglądnika trójwymiernego...
— O, tę chorobę rozumiem — kiwa głową Max — nigdy nie mogłem zrozumieć ludzi, którzy jak barany (wybacz, Din) potrafili całymi dniami śledzić nędzną szołowiznę tylko dlatego, że była emitowana. Gdybym miał rozpoczynać rewolucję w megabloku, zacząłbym od zniszczenia przekaźników video!... O jakich jeszcze chorobach słyszałeś?
— O komputerofilii, to znaczy pociągu do robotów... Ale stary umysłowiec nie chciał mi wytłumaczyć, jakie są konkretne objawy. Max kiwa głową nad naiwnością niewinnego kolegi, który ciągnął dalej nauczoną lekcję:
Podobno infantylia, choroba, która atakuje system centralny, dawniej stanowiła schorzenie towarzyszące miażdżycy, ale od czasu kiedy zwapnienie naczyń krwionośnych przestało już atakować ludzi, występuje samodzielnie jako zespół zmian wyłącznie psychicznych.
Uwaga chłopaka była niezwykle trafna. Idąc dalej można by stwierdzić, że w nowym wspaniałym świecie po wyeliminowaniu chorób krążenia, raka, nie wspominając o infekcjach zakaźnych, 99 procent zejść śmiertelnych spowodowanych było przez choroby psychiczne, owocujące najczęściej samobójstwami. Środki farmakologiczne mogły tylko odwlec postępy neurochoroby, na dłuższą metę jednak były bezradne. Być może, aktywne życie społeczne mogłoby stać się terapią dla tych schorzeń, ale określenie „społeczeństwo" w odniesieniu do mrówek z sześcianów mieszkalnych brzmiało dziś jak ironiczny frazes.
Dyskutowali do późna w nocy. Powoli rozmaite wątpliwości i obawy ustępowały miejsca jaśniejszym prognozom. Z dotychczasowych przesłuchań Quarty wynikało, że Trzeci przybywał do nich z upoważnienia GLOKa, który proponował zawieszenie broni. Wprawdzie karlica nie wyglądała na zbyt rozgarniętą, ale jej relacja z rozmowy Trzeciego z Najwyższym Obwodem brzmiała prawdopodobnie.
— Może rzeczywiście supermózg naoliwiono świeżym olejem — zażartował Max — najwyraźniej nie chce wojny. Orientuje się, że w Robotkowie jesteśmy bezpieczni, a trzymając sztamę z umysłowcami możemy stanowić dla niego poważne niebezpieczeństwo. Moloch wyciągnął wnioski i teraz przechodzimy z fazy konfrontacji do negocjacji.
— Oby — mówi Din, a oczy mu się kleją. Stanowczo sytuacja, w której każdy dzień wypełniają szarpiące zaskoczenia jest na dłuższą metę nie do wytrzymania.
Maxowi nie spieszno do spania. Po dniu odpoczynku rwie się do dzieła, zaczyna roztaczać przed przyjacielem wizję społeczeństwa postnumerycznego. Harmonijnego, wolnego od ograniczeń, powracającego do natury.
— Jeśli parę megabloków jest niezamieszkałych, to bzdurą jest liczba trzydzieści dziewięć miliardów jako zaludnienie Ziemi. A jeśli jest nas znacznie mniej, to czemu ludzie mają nadal gnieździć się w tych pudłach. Mówię ci, po załamaniu wszechwładzy komputera nadejdzie era dla odrodzenia aktywności drobnych, zespołów. Znów zajmiemy się uprawą ziemi, powstaną wspólnoty pięter, ludzie zaczną ze sobą rozmawiać i już nikt — ani automaty, ani grupy nacisku — nie odbierze nam kontroli nad sobą.
Urywa, słysząc pod swym przemówieniem coraz głośniejszy podkład — chrapanie zmordowanego kolegi. Wycofuje się na palcach do swojej izdebki.
Din spał źle. A właściwie od północy w ogóle nie spał. Początkowo, w trakcie przemówienia Maxa zmorzył go sen, ale już po dwóch godzinach zerwał się dręczony koszmarnymi zwidami czując przyspieszone łomotanie serca i nieokreśloną trwogę.
Są takie momenty u nerwicowców, kiedy na pograniczu snu i jawy mamy uczucie, ze obudziliśmy się nie z normalnej drzemki, ale z ciężkiego stanu półśmierci i z trudem usiłujemy odwalić wieko zmór. Zrywamy się, by zapalić światło, ale ono nie rozbłysło. Tłuczemy się po pokoju jak ćma, próbując wszystkich kontaktów. Daremnie. Gdzieś w oddali pali się jakaś czerwona lampka niczym w ciemni fotograficznej, ale my pragniemy bezpiecznej jasności; I nic. Ruchy mamy powolne, usta zakitowane. W trwodze cofamy się w głąb przeżytego przed chwilą snu, niczym przestępca na miejsce zbrodni. Zdajemy sobie sprawę, że śpimy, ale to nie umniejsza lęku. Rośnie w nas oczekiwanie na coś nieuchronnego, coraz bliższego. Właśnie Din zdołał przedrzeć się przez mgłę półuśpienia, zwlókł się do łazienki i napił wody, W lustrze zamajaczyła mu pobladła twarz. Cholerna nerwica.
Wrócił do łóżka, zgasił światło. Ale zasnąć nie mógł. W ogóle trudno człowiekowi z zacisznego megabloku przyzwyczaić się do nocy w mieście robotów, w mieście niedbale po-spajanych blach, w którym nieustannie coś jęczy, stęka, iskrzy na złączach, wiatr wyje demonicznie w niezliczonych szczelinach i szparach, a co pewien czas dolatuje gwar jakiejś awantury w sąsiedztwie. Roboty przejęły od ludzi dobowy cykl egzystencji. W dzień działały, natomiast w nocy częściowo rozmontowywały się, ładowały akumulatory lub chlały płyn antykorozyjny.
Minęła godzina pierwsza, potem druga. Im bardziej chciał zasnąć, tym bardziej stawało się to niemożliwe. Próbował liczyć oporniki, przypominać sobie incydenty z nauczalni... Tok myśli przerwały czyjeś - kroki na korytarzu, z sykiem uchyliły się drzwi.
— Kto tam? — poderwał się na łóżku.
— To ja — odpowiedział znajomy głos, szczupła sylwetka zbliżyła się do łóżka i lekkim wślizgiem znalazła się pod kocem.
— Ona?
— Nie zadawaj głupich pytań. Nie mogłam spać i pomyślałam sobie, że może ty też cierpisz na bezsenność. Co to, drżysz?
Din leżał nieruchomo jak lalka z rękami przyciśniętymi do ciała, daremnie próbując opanować atak dygotki. Czuł obecność nagiego ciała pięknej dziewczyny, które wydawało mu się okropnie gorące.
— Może chora?
Położyła mu głowę na piersi, ręką zanurzyła W krótkiej czuprynie.
— Nie denerwuj się, Lolitku, wszystkiego można się nauczyć, z miłością włącznie. Rozpręż się, uspokój, możesz mnie pocałować. O tak.
Znów rozległ się syk automatycznych drzwi, Oboje znieruchomiali.
— Hej, Din — doleciał głos z ciemności — nie śpisz?
— Na razie nie — mruknął, czując jak głowa Onej znika pod kocem. O co chodzi?
— Chciałam z tobą porozmawiać. Źle się czuję!
— Myślałem, że umysłowce nie mogą czuć się źle, są przecież takie doskonałe.
— Źle się czuję psychicznie — sprostowała Mysia — mam niedobre przeczucia. Telepatycznie wyczuwam wzburzenie mojego ojca i reszty braci... Idzie niebezpieczeństwo, jest wśród nas.
— Nie wiem, co uważasz za niebezpieczeństwo — wysłannicy GLOKa znajdują się pod kluczem. Maxa spreparowałaś osobiście.
— Myślę o tej obrzydliwej neurobiałce. Nie ufam jej.
Koc lekko się poruszył, a Din westchnął:
— Co masz przeciwko Onej?
— Ma na ciebie zdecydowanie zły wpływ. To kobieta zepsuta, bez serca. A poza tym, czymże jest w porównaniu ze mną? Czy może być w każdej chwili liną i kulą, przyjacielem i kalkulatorem?
Znów koc drgnął, a Dinowi zaczęło robić się coraz bardziej głupio. Mysia zbliżyła się do łóżka.
— Pozwolisz, że położę się obok ciebie? — zaproponowała, ale ponieważ Din nie wykonał żadnego zachęcającego gestu ciągnęła na stojąco. — Ech, mogłabym unieszkodliwić tę neurobiałkę jednym ruchem. Wiesz, że dysponuję mocą pięćdziesięciu koni mechanicznych. Din wstrząsnął się i wypuścił powietrze.
— Ale potrafię też być bardzo delikatna. Mogę cię o tym przekonać... — urwała i szybko cofnęła się pod ścianę.
— Niedobrze, ojciec tu idzie.
Wszedł Myślacz. Zabłysło światło. Din poderwał się, koc się zsunął i ukazała się Ona w niezbyt przyzwoitej pozycji.
Mysia wykonała jadowite syknięcie, ale nie zrobiła żadnego gestu. Zresztą Myślacz wyglądał tak poważnie, że trudno było zajmować się czymś innym. Tuż za nim wszedł do pokoju Max.
— Niedobrowato, niedobrowato... — zasapał stary umysłowiec.
— Co się stało? — spytała chórem trójka ludzi.
— Wzburzeństwo w Robotkowie.
Niepokoje w mieście automatów utrzymywały się już od paru dni. Nastroje wywołane
pojawieniem się ludzi, i to coraz liczniejszych, moderowane przez garstkę umysłowców przerodziły się w społeczny ferment. Skądś wygrzebano proroctwo o nadejściu „Dnia śmierci", która zjawi się wraz z czwórką ludzi (W samej rzeczy, od chwili przybycia Trzeciego było ich czworo). Androidy z natury nieufne wobec ludzi, zazdrosne i podejrzliwe, obecnie przestały hamować swe emocje. Nastrój zagrożenia potęgowały coraz częstsze przeloty kręgłolotów zwiadowczych oraz szereg znaków na niebie i ziemi rozgorączkowujących wyobraźnię zabobonnych maszyn. Oto doszło do zagadkowych iskrzeń w sanktuarium Anody i Katody. Zmatowiał święty kryształ, z centralnego transformatora wyciekł płyn w kolorze ludzkiej krwi, a tęcza, która pojawiła się na południu nieba była pęknięta w środku, Od późnego popołudnia grupki automatów poczęły gromadzić się na rogach uliczek dyskutując zaciekle. Ktoś prawił o komecie, inny piorunie z bezchmurnego nieba, który zdruzgotał pomnik Półprzewodnika na Wzgórzu Błogosławionej Cybernetyki.
Nastrój niepokoju potęgowali elektronowi wyjcowie, kulawe zdefektowane automaty, szepczące, że „obcy" niosą nieszczęście, demontaż i spadek napięcia w akumulatorach.
Z nastaniem wieczoru tłumy zgęstniały. Wznoszono nieprzyjazne okrzyki również wobec umysłowców, którzy po nieudanych próbach apeli i uświadomień dali spokój i obecnie woleli nie wyściubiać szypuł ze swoich pieleszy. Nie wiadomo, kto pierwszy rzucił okrzyk:
— Zdemontować neurobiałków!
Hasło przelało czarę napięcia. Z luźnych grupek uformował się pochód zsynchronizowany strachem i gniewem. Milczący tłum maszerował grzechocąc tylko blachami po mrocznych ulicach i rosnąc jak rzeka w czasie wiosennej odwilży. Z progu świątyni Myślacz na próżno wzywał do opamiętania. Posypały się w jego stronę kamienie, które z trudem odrzucił polem antygrawitacyjnym. Tłum szedł stosunkowo wolno, zdążył więc go wyprzedzić i wpaść do domu. Czasu jednak pozostało niewiele,
Mysia otworzyła okno. Niebo trochę szarzało. Złowieszczy chrzęst elektronicznej czerni był coraz bliższy.
— Walczymy? — zapytał bojowo Max. Myślacz pokręcił szypułą.
— Wytyłowujemy! — zakomenderował tonem nie pozostawiającym czasu na sprzeciw.
Tylnymi drzwiami wydostali się na pustawy placyk, dwójka steranych wiekiem androidów nie stworzyła im poważniejszych przeszkód, jednego obalił Max, drugiego Mysia cisnęła mimochodem na dach trzypiętrowej rudery.
Tłum zmiarkował, że zdobycz się wymyka, Włączono indywidualne światła, przyspieszona biegu. Za późno. Uciekinierzy na materacu powietrznym utworzonym z ciał umysłowców oddalali się w zawrotnym tempie. Ścigały ich wściekłe okrzyki pogoni:
— Wyłapie pechowaczy! Zdemontować! Wyofiarzyć elektrobogom!
Nie zatrzymali się, aż na przełęczy między wzgórzami. Dopiero tu Onej udało się dopiąć niekompletną garderobę. Na wszelki wypadek siedziała na części materaca uformowanej z Myślacza a nie z umysłówki. Zdołali już trochę ochłonąć, kiedy Max zadał przytomne pytanie:
— A Trzeci?
— Rzeczywiście — krzyknął Din — zostawiliśmy Trzeciego na pastwę tej dziczy.
— Nie strachatujcie się — uspokoił Myślacz — było wysłaństwo dwóch umysłowców do zabezpieczanki.
— Na pewno wkrótce do nas dobiją... — dodała Mysia — A jak androidy się uspokoją wrócimy.
Mimowolnie popatrzyli na kotlinę, na spokojne w tej chwili Robotkowo. Słońce wynurzające się zza gór wycinało z cienia nieregularną linię dachów. I nagle powietrze wypełnił przeciągły świst.
Ciepły podmuch rzucił ich o ziemię.
Kiedy zerwali się na nogi, daremnie wypatrywali śladów miasteczka. W środku doliny ziała goła skała, bez żadnych śladów budowli czy choćby ruin. Wszystko zniknęło.
— Piguła antymaterii — fachowo ocenił stary Kapłan Wielkiego Kryształu.
Rozdział XIII
Jan Milion ocknął się po długotrwałym omdleniu spowodowanym nie tyle wielogodzinnym katowaniem ogłupiającą szołowizną ile ostatnią dawką mocnych wrażeń, GLOK nie odmówił sobie żadnej przyjemności zadawania bólu. Pokazał wierny przebieg rokowań z Trzecim wraz ze wszystkimi wątpliwościami superintelektualisty i zawartą ugodę. Mikrokamera doprowadziła Trzeciego i Quartę aż do pneumii. Potem na ekranie pojawił się schemat automatycznej krasnalki, z którego wynikało, że robótka jest właściwie potężną bombą antymaterii o sile sześciu ładunków standardowych, tak zwaną six-bombą. Wobec niemożliwości posługiwania się wyrzutniami istniał jeden tylko sposób dostarczenia ładunku dezintegracyjnego do obiektu mającego ulec zniszczeniu. Ładunek musiał pójść na własnych nogach.
Zaczęło się odliczanie. Trzynaście godzin! Na jednym z ekranów, pojawił się zegar idący wstecz, przy czym każda z minut była obwieszczana złowieszczym trzaskiem.
Dla urozmaicenia tortury na sąsiednim, ekranie emitowano migawki z życia Dina, przechowywane w superpamięci Globalnego Komputera, sceny z nauczalni, z domu, przebieg ucieczki aż do zniszczenia pneumii, incydent i Maxem w megabloku nr 2.
Jan miotał się po telewizyjnym jajku, walił pięściami w nieczułe ekrany, klął, płakał, błagał Najwyższy Obwód o wstrzymanie odliczania. Wszystko na próżno. Tylko co pewien czas na ekranie rozbłyskał napis: „Litość dla buntowników gubi hegemonów",
A jednak Dziesiąty ciągle wierzył, że zdarzy się cud. Najpierw łudził się, że odliczanie zostanie przerwane po godzinie, potem — że po dwóch. Odsuwał kategoryczny moment zastopowania procesu coraz dalej. Tymczasem została już tylko godzina, pół godziny, dziesięć minut! Na monitorze ukazał się widok Robotkowa widziany z pokładu krągłolotu zwiadowczego. Sygnał sekundowy i minutowy stał się jeszcze głośniejszy. Jan zamknął powieki, zacisnął pięści aż do bólu. A kiedy gwizd oznajmił, że unicestwienie dokonało się po prostu zemdlał.
Kiedy po jakimś czasie wrócił z niebytu do swego ciała, było to jakby naciąganie skafandra fizyczności innego człowieka.
Nie znajdował się już w jajku. Najwyraźniej przewieziono go w czasie zamroczenia. Wstał i próbował utrzymać równowagę na chwiejnych nogach. Znajdował się na opustoszałym korytarzu o zakurzonych ścianach. Zbliżył się do najbliższej tabliczki informacyjnej:
— Megablok V, poziom 345, sektor C, ulica 37 — odczytał. A zatem znajdował się w zupełnie innej aglomeracji. Szedł dalej, minął skrzyżowanie z tunelem express-pneumii, najwyraźniej od dawna nie używanym. Cała budowla robiła wrażenie niezamieszkałej od lat, Zdemolowane sześciany wypełniały pokruszone syntetyki, spod nóg „turysty mimo woli” uciekały stada myszy i szczurów.
— Czym one się żywią u diabła, sobą? — zastanowił się przez moment.
Światło jarzyło się słabo. Klimatyzacja nie działała, natomiast hulające przeciągi świadczyły, że istnieje jakieś wyjście na zewnątrz. Minął parę sztolni wentylacyjnych o wilgotnych ścianach porosłych pleśnią, skorodowane zwłoki robota bez głowy. Schody ruchome-stężały na zawsze, po prędkochodnikach nie pozostało nawet wspomnienie. Tworzywo, z których je wykonano stanowiło ulubione menu szczurów.
Na jednej z krzyżówek czyjaś ręka wydrapała, snadź w największym pośpiechu: „TĘDY UCIEKAĆ!" .
Jan wzdrygnął się. Przez moment zastanawiał się, co mogło być przyczyną kataklizmu, który nawiedził ten megablok. Z kalendarza znalezionego w którymś z mieszkań wynikało, że do dramatu doszło przed dwudziestu pięciu laty... Nic więcej. Czy był to bunt, epidemia, masowy atak histerii czy jakieś inne powody — trudno dociec. Idąc naprzeciw świeżemu powiewowi dotarł do ściany szczytowej. Przez szerokie pęknięcie w murze wyszedł na zewnętrzny gzyms. Ścianę przed laty pokrywały baterie słoneczne, obecnie większość z nich była zniszczona, skorodowana bądź nieczynna. Patrząc w dół widział dolinę pokrytą odpadkami, ruinami i śmieciami. Próżno szukałbyś tam najmniejszego nawet przejawu życia. A wiec obawy Neda okazały się uzasadnione...
Bezszmerowo zjawił się obok Jana dyszowózek. Jego głośniczek buczał zachęcająco:
— Dokąd chciałbyś wyruszyć, Janie Milionie, dokąd chciałbyś. wyruszyć...?
— A więc zdegradowano mnie z Dziesiątego — pomyślał z ulgą. Nie miał jednak, ochoty jeździć gdziekolwiek. Spoglądał na śmietnisko ciągnące się kilometr pod nim. Ciekawe, jak długo musiałby lecieć tam, w dół.
— To zawsze zdążysz, to zawsze zdążysz! — zagdakał jasnowidzący komputerek z wózka — wsiadaj, pozwiedzamy!
— Nigdzie nie wsiądę, jeśli najpierw nie dowiem się, co się stało z mieszkańcami megabloku?
— Smutny przypadek awaryjny, smutny przypadek awaryjny. Nastąpiło kiedyś uszkodzenie głównego zasilacza połączone z katastrofą zasilania zapasowego, parę dni bez energii, powietrza, ciepła, wystarczyło?
— A wiec zrobiliście to wy! Łotry!
— Nie znam konkretów, jestem za młody — odpowiada głośniczek.
— To zapytaj swego szefa, on wie!
— Jestem automatem niskofunkcyjnym, nie mogę kontaktować się z centralą bez jej polecenia, to ona zawsze łączy się ze mną.
Jan jeszcze raz rozgląda się po spękanej ścianie aglomeracji. Myśli o kataklizmie, który miał tu miejsce. Nie ma wątpliwości — GLOK organizował przestrzeń życiową dla swych podopiecznych, umysłowców, którzy jednak zbuntowali się przeciw tym dobrodziejstwom.
— Pospiesz się — przynagla brzęczyk — pojedziemy do twego megabloku, po drodze mamy dużo ciekawych rzeczy do zobaczenia. Całą prawdę. I tylko prawdę.
Machinalnie wsiada.
Dyszowózek przypomina bożą krówkę. Wypuszcza spod wierzchnich pokryw przezroczyste skrzydełka, pluje paliwem, startuje. Początkowo lecą powoli, skosem wznosząc się obok grani megabloku. Przez prześwity rozwalonych ścian widać zrujnowane wnętrza, potoki żłobiące sobie drogę przez dawne siedziby ludzi. Potem szybkość wehikułu wzrasta, mijają dach pokryty resztkami zdziczałych kolonii glonów spożywczych, których dawno nikt nie kultywował. Jest wspaniały, bezchmurny dzień. Powietrze rześkie. Wokół Jana zamyka się przezroczysta kapsuła kabiny.
— Zaraz zrobi się zimno i mało tlenu — Słychać informację. Są już tak wysoko, że krzywizna Ziemi staje się doskonale widoczna. Pod nimi rozpościera się mapa kontynentu, kiedyś kwitnącej ojczyzny jego ojców... Widać morza, na których daremnie szukałbyś plamek wielkich tankowców, które przed laty ciągnęły gęsiego wzdłuż, wszerz i w poprzek, widać olbrzymie bryły megabloków wyglądających jak bezużyteczne bańki postawione na martwych plecach planety.
Nic nie pędzi po dawnych autostradach, liniach kolejowych. Cisza zalega eter i przestrzeń powietrzną.
— Mieszkasz w ostatnim czynnym megabloku — informuje bzykacz. To tam, na południu... Zaraz dotrzemy na miejsce. A może chcesz jeszcze trochę pozwiedzać, zobaczyć szczątki Paryża, Rzymu.
— Nie, nie chcę.
Standardowy sześcian mieszkalny na niezbyt wysokim poziomie. Numer 2345242 wraz z małżonką śledzą jak co dzień oglądnik trójwymierny. Są młodą parą, niedawno skompletowaną; dlatego nie poprzestają na oglądaniu, ale nawet co pewien czas wymieniają uwagi Żona: — Pyszna szołowizna! Mąż: — Niezła! A właśnie, jak przyjęłaś dzisiejsze promienie spożywcze? Żona: — Były niezwykle pożywne, Mąż: — Wiesz, kiedy siedziałaś w kabinie, ogłoszono wyniki loterii. Chyba wygraliśmy nagrodę dwunastego stopnia. Dwudniowe wczasy w pneumii, Żona: — Daj spokój. Dokąd będziemy się ruszać. Źle nam w domu?
Rozmowę mąci dzwonek anonsowacza, staromodnego urządzenia przy przenikliwej ścianie, pochodzącego z czasów kiedy ludzie, z bliżej nieokreślonych powodów składali sobie wizyty. Gospodarze nie reagują. Być może biorą gong za złudzenie słuchowe. Żona przeciąga się w fotelu. Żona: — Wiesz, dawnośmy się nie pomiłowywali.
Mąż: — (wzruszając ramionami) Też ci barbarzyństwa w głowie. Weź dawkę „rozkoszolu" i będzie spokój.
Anonsowacz rozlega się ponownie, agresywnie. Niechętnie odwracają głowy.
— Przecież nikogo nie zapraszaliśmy — mówią równocześnie. Jasne, że nie są to sąsiedzi z sąsiadami raz na rok porozumiewają się za pomocą oglądnika.
Żona: — Może przylazł jakiś robot — sześcianokrążca. Pamiętasz, dwa lata temu nachodził nas taki jeden. Proponował dla rozrywki czopki agresji i inicjatywy.
Mąż: — (ostro po kolejnym sygnale) Poszedł won!
Mimo to Jan wszedł, i nie zważając na skonsternowane miny gospodarzy, przedstawił się grzecznie.
— Zaszedłem do państwa przypadkowo- zaczął — chciałbym jednak porozmawiać.
— Może pastyleczkę relaksującą? — zapytał 2345242-gi.
Nie mam zamiaru się relaksować , ani otępiać — odpowiedział Milion — państwu też nie radzę. Sytuacja jest zbyt poważna. Gospodarze wyrazili zdziwienie. Jaka sytuacja.
dlaczego poważna? Cały czas patrzą w oglądnik i tam niczego, podobnego nie podali, przeciwnie — wszędzie roboty oddają coś przed terminem, hobbyści podejmują zobowiązania, a cala ludzkość kwitnie w trzydziestu dziewięciu megablokach.
— A jeśli to nieprawda? Jeśli nie kwitnie? — ton intruza robi się dramatyczny.
Młodzi spoglądają na niego z politowaniem.
— Dlaczego nieprawda? — pyta żona — przecież podawali w oglądniku.
Jan nie może się już dłużej opanowywać.
— A jeśli wszystko jest nieprawdą od początku do końca. Jeśli fałszywa wizja rzeczywistości to cząstka programu zidiociałej maszyny, która zaprogramowała sobie wyniszczenie ludzkości? Czy nigdy nie odczuwaliśmy, że jesteśmy więźniami rozmyślnie przykutymi do tej celi? Manipulowanymi przez automaty, otępianymi przez promienniki, ogłupianymi szołowizną!!!
— Pan jest zdenerwowany, pewnie chory — mówi gospodyni.
Jan Milion przestaje panować nad sobą, zaczyna tupać, złorzeczyć, zdaje sobie sprawę, że w tym momencie wiarygodność jego przemowy spada do zera. Lokatorzy sześcianu patrzą na niego jak na wariata, który pragnie burzyć ich spokój i stabilizację. Największym wysiłkiem opanowuje się. Wciąga powietrze:
— Spróbujmy razem troszkę pomyśleć...
— Ale po co myśleć — wzrusza ramionami gospodarz — od myślenia są kalkulatory.
— Pan zdaje się za dużo myślał i proszę, jakie są wyniki — dorzuca jego żona. — Pańskie pomysły są absurdalne, krzyczy pan o zagrożeniach, manipulacji. Czy my jesteśmy przez cokolwiek manipulowani? Szołowiznę oglądamy dla przyjemności, dowolnie wybieramy towary z katalogów, a gdybyśmy chcieli wyjechać gdziekolwiek na wycieczkę, to nie ma przeszkód.
— No to spróbujcie wyjechać!!!
— Ale po co?
— Po to, żeby spojrzeć gdzieś z boku na własne dotychczasowe życie, żeby przekonać się, jak jest naprawdę, żeby zobaczyć, jak świat wyludnia się, zamienia w pustynię... Do diabła! I wy to nazywacie porządkiem i ładem.
Incydent trwa stanowczo za długo. Małżeństwo odczuwa coraz większy niesmak. Nie przestają się uśmiechać. 2345242 sięga w stronę nawiewu dobrego samopoczucia.
— Nie! — krzyczy Jan — jeszcze chwilę. Posłuchajcie mnie, jesteście młodzi, niewiele starsi od mojego syna. Znaczy, kiedyś miałem syna, ale GLOK go zabił, ten przeklęty numeryczny wampir. Nie, nie, jestem spokojny, zupełnie spokojny. Postarajcie się mnie zrozumieć. Trzeba wyjść z sześcianu, trzeba wyrwać się...
Gospodarze mają najwyraźniej dosyć. Jednym okiem łypią na program rewiowy w oglądniku. Ten wariat pozbawia ich ulubionej szołowizny. Milion błaga. Rzuca się na kolana.
Irytuje ich to jeszcze bardziej. Mąż uruchamia Indywidualny Odbiornik i prosi o zaprowadzenie porządku w mieszkaniu. Jan wie, że me mina dwie minuty od zgłoszenia, a czuje w plastikowych hełmach przywrócą numeryczny spokój. Wycofuje się.
Dyszowózek dawno zostawił na zewnątrz. Podróżuje po swoim megabloku pneumią, zagląda do wybranych na chybił trafił mieszkań, spotyka różnych ludzi, starych i młodych, łysych i włochatych, białych i negroidalnych. Wszędzie spotyka się najpierw z niedowierzaniem, potem z politowaniem, a na koniec z wrogością.
— A więc GLOK wychował sobie wreszcie społeczeństwo, jakiego pragnął — szepce do siebie.
Narasta ogromne znużenie. Czuje, jakby dźwigał na sobie cały megablok, a nie ma już siły.
Indywidualny Odbiornik, który wraz z obrożą nie wiadomo kiedy pojawił się na jego szyi, monotonnie do znużenia powtarza tylko jedno zdanie:
— Czy to warto, czy to warto, czy to warto?
Wreszcie ze wszystkich pragnień zmiany, rewolty, prawdy pozostaje tylko dwa: odpocząć i zapomnieć. Skoro nie ma innego wyjścia. Kolejny sześcian, kolejna przenikliwa ściana i kolejny nieżyczliwy głos z wewnątrz. Milion. wchodzi. W środku samotna kobieta przed oglądnikiem. Drobna, siwiejąca. Jakby znajoma. Milion nie ma siły na agitację, chciałby usiąść... Tymczasem kobieta odwraca głowę, w jej oku pojawia się radosny błysk. Zrywa się z miejsca.
— Wróciłeś, Janie! Nareszcie wróciłeś! Boże! A tak się bałam. Ale nigdy nie przestałam wierzyć, że wrócisz.
Absolutnie biernie pozwala się ściskać, całować. Sam też machinalnie całuje i gładzi żonę po włosach.
— Obiecywali mi męża zastępczego, odmówiłam, wiesz, ile się musiałam nawojować, na-zwodzić? Ale ja ci nie daje dojść do głosu, mów, gdzie byłeś?... tyle czasu... tyle ciekawych programów przez ten czas nadawali...
— Trochę zwiedzałem — mówi bezbarwnie Jan.
Włącza nawiew antyemocjolu, przełyka pastylkę regeneracyjną. Zaraz będzie mu dobrze. Błogie ciepło wypełnia obolałe ciało i jeszcze bardziej obolałą duszę. Fotel przed oglądnikiem usłużnie układa się do siedzenia właściciela łasząc się przy tym jak stary, wierny pies. Papucie same wślizgują się na stopy, które wcześniej obmyła elektrogąbka.
Pani Janowa patrzy na męża wzrokiem uspokojonej kwoki. Nareszcie wszystko wraca do normy, na pewno niedługo wróci Din na kolejną dobę familiaryzacji. Mąż wprawdzie mocno zmizerniał i wychudł — na pewno jednak wkrótce dojdzie do siebie. A może wreszcie skończą się jego okresowe chandry, które nachodziły go ostatnimi czasy.
Pani Janowa dobrze wie, że w jej mężu egzystowało naraz dwóch ludzi. Ten pierwszy zdecydowanie nie pasował do ery numerycznej. Przykładem — choćby ich poznanie wbrew zaleceniom komputera genetycznego. Przez głowę przelatuje kolorowa taśma wspomnień: romantyczna miłość dwojga ludzi wbrew ustalonym zasadom. Spotkania w zakamarkach, w których nie mogły wypatrzeć ich czuje. Wspólne spacery po sztucznych ogrodach w dolnej części megabloku. Pierwszy pocałunek. Pierwsza noc spędzona razem. Małżeństwo u starego zdezelowanego komputera wyraźnie nie przejmującego się wytycznymi swego mocodawcy, Potem potępienie testatora, degradacja na parę lat. Na szczęście zawsze byli razem. Dopiero potem z wolna dochodził w Janie do głosu ten drugi, wychowany na mleku w proszku, ideologii w pastylkach i życiu według regulaminów. Uczciwy, sumienny, zdyscyplinowany — wyżywający się w dozwolonych ćwiczeniach gimnastycznych. Czasami smutny, czasami zbyt bezbarwny. Teraz najwyraźniej ten homo labilis zwyciężył.
Tymczasem Milionowi udało się włączyć ulubiony siedemnasty kanał z historyjkami o plastikowych zwierzętach z cyklu „świat, który musiał zginąć". Równocześnie zażył pastylkę zapomnienia i jest szczęśliwy.
Żona też sięgnęła po fiolkę. Potem ujęła Jana za rękę i wpatrzona w trójwymierny oglądnik czuła, że oboje rozpływają się w nirwanie relaksu i bezsensu.
Rozdział XIV
Szli głównie nocami. Dlatego trudno nam jest opisywać dokładnie mijane pejzaże, zresztą nawet niespecjalnie warto, gdyż były to przeważnie ponure nieużytki. Skały przeplatały się z kawałkami żwirowatych pustyń, trudne do zidentyfikowania ruiny miast porastał suchy drobnokrzaczasty busz — naprawdę nic ciekawego.
Nastroje maszerujących łagodnie mówiąc prezentowały się marnie. Zapasy pastylek były na ukończeniu, ludzie ledwie szli, a dwójka umysłowców przypominała własne cienie. Zagłada Robotkowa podłamała ich psychicznie. Natomiast zniszczenie świątyni Anody i Katody — mimo zaprzeczeń Myślacza — pozbawiło ich stałej dawki regeneracyjnej, którą — jak można się domyśleć — dostarczały codzienne modły. W obecnym stanie mogli oczywiście wytrzymać bardzo długo bez regenerowania lub zgoła się bez niego obywać — tyle, że o lataniu nie można już było nawet marzyć, a proste dotychczas przeistaczanie się w postać kobiecą każdorazowo kosztowało Mysie bardzo wiele wysiłku. Niemniej zdecydowana była utrzymać swe ludzkie kształty za każdą cenę, mimo, że w rzadkich chwilach wypoczynku rozanielony wzrok Dina podążał wyłącznie za Oną.
Max zachowywał się inaczej, jego zachowanie pozornie chłodne wobec dwu pań cechował dystans i elegancja. Tylko czasami pod wieczór dyskretnie dawał do zrozumienia umysłówce, że jeśli wyraziłaby ochotę... to on, osobiście zawsze lubił mocne wrażenia. Jednakże wszystkie cierpienia fizyczne, lęk przed odkryciem (mimo że krągłoloty jakby o nich zapomniały) stanowiły tylko cząstkę udręki niedoszłych buntowników. Najbardziej dławiło ich poczucie klęski, klęski tym boleśniejszej, że odniesionej bez walki i w dodatku na progu prawdopodobnego zwycięstwa. Teraz nawet największy optymista musiał przyznać, że nie mają żadnych atutów wobec GLOKa. Gorzej, przed trojgiem ludzi stanęła perspektywa śmierci głodowej.
Dlatego Myślacz narzucił forsowny marsz.
— Za górami — dowodził — prawdopodobnie zachowały się resztki Parku Narodowego,
może tam znajdę jakieś pożywienie, które pozwoliłoby przetrwać.
— A co będzie z wami? — pytał Max.
— O to się nie martwcie — odpowiadała Mysia — kiedy już zabezpieczymy waszą egzystencję, zbudujemy sobie świątynię regeneracyjną. Sił nam wystarczy.
Trzeciej nocy nastąpił kryzys. Ona oświadczyła kategorycznie, że nie pójdzie nawet kroku dalej. Max zemdlał z wycieńczenia (ciągle jeszcze nie mógł wrócić do pełnej sprawności), a Din dostał gorączki. Na dodatek zawieruszył się gdzieś stary umysłowiec, tak że snu gromadki ludzi strzegła jedynie Mysia, płosząc roboty drapieżne, które całą noc buszowały w zaroślach.
Nad ranem Max obudził się z nerwowego snu. Dygotał z zimna. Myślacza nadal nie było,
— Czyżby wybrał metodę „ratuj się kto może"?
Aliści o wschodzie słońca umysłowiec zjawił się przynosząc w fałdzie skórnej litr świeżej wody i trochę zerwanych leśnych owoców. Najbardziej pokrzepiło zbiegów jego oświadczenie, że koniec ziemi jałowej jest tuż tuż.
I rzeczywiście, po paru kilometrach krajobraz uległ zmianie. Zazieleniły się wąwozy, sucha, spękana ziemia ustąpiła miejsca bujnej roślinności. Tu i ówdzie pojawiły się kępy liściastych zagajników, a trochę dalej małe wesołe źródełka zaczęły cieszyć oczy i spragnione usta.
Jak ocenił Myślacz, w ciągu ostatnich lat dawny Park Narodowy, który przetrwał zapewne dzięki niedopatrzeniu jakiegoś niesumiennego robota nie tylko nie zmarniał, ale rozszerzył się, atakując zieloną falą okoliczne nieużytki. Przyroda była w wyraźnej kontrofensywie. Pod wieczór maszerującym wydało się, że słyszą śpiew ptaka, zaś z bagnisk dolatywały głosy żab. Wreszcie, kiedy drogę przebiegł im autentyczny zając, od stu lat podobno całkowicie wytępiony, znaczna otucha wstąpiła w serca uciekinierów.
Dalszy marsz mijał się z celem. Postanowili założyć obozowisko. Lasy dookoła obfitowały w dzikie owoce, w potoku pełno było ryb... Wprawdzie żołądki ludzi ery numerycznej fatalnie znosiły barbarzyńską karmę, ale Myślacz pasł ich węglem drzewnym.
Nazajutrz zdecydowano się rozdzielić. Max ze starym umysłowcem postanowili spenetrować okolicę (a nuż trafią na jakichś ludzi, umysłowców bądź inne istoty rozumne), natomiast Din i Ona mieli pozostać pod opieką Mysi aż do całkowitego nabrania sił. I faktycznie, na opiekę narzekać nie mogli. Zwłaszcza Din. Umysłówka zachowywała się jak najlepsza pielęgniarka, gosposia i matka. Krzątała się wokół posłania z liści, przynosiła dojrzale maliny i leśne poziomki, a wieczorami, gdy zasypiał, trzymała go za rękę pilnując, żeby przez sen nie strącił maty, którą dla niego utkała.
Ona, która nie wymagała takiej opieki, przeważnie snuła się chmurna i zamyślona, nie bardzo mając okazję podejść do Dina, a gdy uzbierała mu trochę owoców, Mysia wyrzuciła je w krzaki, wołając, że są trujące.
Dopiero gdy noc była w pełni, kiedy Onę i Dina zmorzył sen, myślaczka z uczuciem ulgi wracała do swojej gruszkowatej postaci, trzema nibyrączkami odpędzając komary a czwartą chłodząc rozgorączkowane czoło chłopaka.
Zaś upewniwszy się że śpiący nie może jej usłyszeć — powtarzała cicho, nieśmiało, ale zdecydowanie:
— Musisz być mój, ty mały, śmieszny człowieczku — musisz! Żebyś ty był rozsądny! Co widzisz w tej niewiernej kobietce? Czy jesteś ślepy, żeby nie zauważyć różnicy, nie dostrzegać mojej doskonałości, którą mimo dzielącego nas dystansu gotowa jestem oddać tobie?...
Poranek zapowiadał się prześlicznie. Din, któremu gorączka nareszcie ustąpiła ruszył sprawdzić, czy nic nie złapało się w sidła, które zgodnie z recepturami starych filmów próbował zmajstrować poprzedniego dnia. Po drodze zaintrygował go ciemny wlot jaskini położonej tuż nad nurtem potoku, pod malowniczym nawisem skalnym. Jak każdy z jego rówieśników nigdy nie rezygnował z okazji zajrzenia do podziemnej dziury. Przebrodził przez wodę zalegającą korytarzyk wejściowy i już po chwili znalazł się wewnątrz. Grota częściowo wypełniona była wodą, światło przedostawało się przez nią i tworzyło niezwykły błękitny półmrok. Gdyby Din zwiedzał kiedykolwiek Włochy, na pewno nasunęłaby mu się analogia z Grotą Lazurową na Capri. Jednakże obecnie zafascynowało go coś innego — wiotka postać, która siedziała nad wodą i czesała swoje włosy. Ona! Czyżby czekała tu na kogoś?
— Wiedziałam, że przyjdziesz — uśmiechnęła się do młodzieńca.
— To przypadek...
Nie odpowiedziała, tylko podbiegła i przytuliła się do niego.
— Nareszcie sami — szepnęła.
Spłoszony zrobił krok do tyłu i nie wiadomo, czy potknął się o coś, czy też młoda macocha podstawiła mu nogę, dość, że przewrócili się oboje na piasek miękki i drobny.
Leżał jak przewrócony na grzbiet karaluch bojąc się uczynić jakikolwiek ruch, który mógłby zepsuć nastrój. Nie musiał jednak nic robić, usta Ony posuwały się po jego ciele jak ramię sonografu i gdy wreszcie dopadły jego ust, otworzyły je aby wtargnąć do środka pełnią gorącej namiętności.
Z chłopakiem stało się coś zaskakującego, nagle cały niepokój prysnął, po męsku zamknął swe dłonie na szczupłych plecach dziewczyny, przewrócił ją na piasek i nakrył sobą.
— Kochaj mnie — szepnęła luksusowa.
W korytarzu prowadzącym na zewnątrz rozległ się chlupot. Ona westchnęła, a Din zerwał się poprawiając ubranie. Do jaskini weszła umysłówka.
— Bardzo dobrze, że cię znalazłam, Din — mówi bez wstępów, głosem nie zdradzającym żadnych emocji — właśnie wrócił Max i musi się natychmiast z tobą zobaczyć. Czeka u wylotu doliny.
— A nie mógł przyjść tu sam — pyta Ona.
— Ma jakieś duże bagaże i prosi o pomoc. No, pospiesz się, mały!
Din wybiega zadowolony, że po paru dniach niewidzenia znowu zobaczy się z przyjacielem. Z Oną przecież będą mogli spotkać się później. Najważniejsze, że pierwsze lody zostały przełamane.
— Czekam na ciebie — woła piękna macocha.
Chce podążyć śladami chłopaka i wybiec na powietrze, ale Mysia zastępuje jej drogę. Zdążyła spurpurowieć, mocno fosforyzuje i nie przypomina żadnej istoty człekokształtnej.
— Chcesz mnie przestraszyć? — usiłuje wyminąć ją Ona.
— Nie. Chcę chwilę z tobą porozmawiać.
— Proszę bardzo — dziewczyna mówi przesadnie uprzejmym tonem.
— Wybij sobie z głowy tego chłopaka — cedzi umysłówka — on jest mój! Tylko mój...
— Ależ moja gruszeńko, jeśli już używamy form dzierżawczych, to przede wszystkim jest mój pasierb!
— Jokasta! — prycha Mysia antyczną erudycją — miałaś mało wrażeń?
— Wolę być Jokastą niż amebą — odpala Ona.
— Szczerze radzę, nie wchodź mi w drogę!
— I nawzajem. Czy nie potrafisz być na tyle inteligentna, żeby zrozumieć, jaki wstręt mój Din odczuwa do twego cielska. Ty kosmiczna pasztetówo!
Myślaczkę ogarnia furia, nie panuje nad sobą, wybiega z groty słysząc wzmocniony pogłosem triumfalny śmiech dziewczyny. Jej wzrok pada na skały wiszące nad wejściem, wyżej nad nimi ciągnie się kamienisty piarg. W mgnieniu oka elastyczne ciało zmienia się w monstrualną koparkę. Wściekłość potęguje siły. Wyrywa jeden z wielkich głazów. Huk wypełnia kotlinę, piarg rusza. Jeszcze moment, a tony kamieni, głazów i ziemi zawalają właz do jaskini. Mysi ledwo udało się odskoczyć. Echo tłucze się w kotlinie, powodując osuwanie następnych kamienistych lawin w żlebach. Myślaczka przytomnieje. Ogarnia ją strach. „Co ja zrobiłam" — szepce. Nie ma mowy nawet o odnalezieniu w olbrzymim rumowisku miejsca, w którym znajdowała się jaskinia. Umysłówka wysila swe zmysły i usiłuje przerentgenować górę, usłyszeć najmniejsze choćby odgłosy z wewnątrz. Na próżno. Nie upływa parę minut, a Din jest z powrotem. Rzeczywiście spotkał Maxa, ale bagaż, który tamten miał ze sobą nie był taki wielki, żeby pomoc była konieczna. Co do Myślacza, po prostu odprawił swojego ludzkiego kompana i sam kontynuował eksploracje.
— Na wszystkie cyfry świata! Gdzie Ona?! — woła Din.
Umysłówka milcząc wskazuje rumowisko, Chłopak przypada do niego, szarpie wystające głazy, rani sobie palce, a po paru minutach widząc, że trud jest daremny, wybucha płaczem.
— Ostrzegałam ją, że przebywanie w jaskini jest niebezpieczne, że zbliża się wstrząs sejsmiczny, ale Ona uparła się, że będzie w środku czekać na twój powrót.
Stękając pod ciężarem kosza z żywnością i próbkami mineralnymi zbliża się Max. Jeden rzut oka na sytuację wyjaśnia mu wiele.
Parę tygodni minęło od opisanego wydarzenia. Nasi bohaterowie po przeniesieniu się parę kilometrów dalej w głąb zielonej krainy postanowili osiąść na dłużej. Nad brzegiem jeziora wznieśli niewielki szałas, obok niego Max z Mysią rozpoczęli próby wzniesienia elektrowni. Din udzielał się słabo w pracach kolektywu. O świcie obchodził wnyki, sprawdzał wędki, składał kwiaty u stóp usypiska, a potem przez cały dzień wpatrywał się w wodę. Nie potrafił się pozbierać. Oczywiście nawet przez głowę mu nie przeszło, że sprawcą zasypania Onej może być młoda umysłówka. Wyrwany z normalnej struktury życiowej, po utracie ojca (nie miał już żadnej nadziei na jego odnalezienie) i po śmierci dziewczyny, którą zaczynał kochać — a pierwszy raz w życiu kocha się dosyć mocno, nawet jeśli wybranka, serca jest grubo starsza — nie potrafił sobie znaleźć miejsca.
Inaczej Max. Ten zaadoptował się świetnie. Zawsze potrafił złapać najgrubszą rybę, natrafić na największego królika. Niewyczerpany w pomysłach próbował rozbawić Dina choć teraz rzadko to mu się udawało. Ale nie zrażał się, podobnie jak nie zaniedbywał uwodzenia Mysi. Rozśmieszał ja kawałami, rozczulał drobnymi prezentami, ale zdobyć nie potrafił. I trochę go to denerwowało.
— Co ta wspaniała „babka z piasku" (określenie dość prawidłowe, jako że jednym z głównych składników ciała myślaczy jest krzem) co ta dziewczyna, u której nawet biust jest substancją inteligentna, widzi w tym ponurym mięczaku? Albo niech się weźmie za niego ostro, albo...
Max oczywiście lubił Dina, ale ich stosunek trudno nazwać równopartnerskim. Potrzebował kolegi raczej jako swego dopełnienia, interlokutora, tła. Sympatia w dużym stopniu zabarwiona była pobłażliwością.
Prace nad budową elektrowni nie uszły, uwagi robotów drapieżnych. Początkowo okolica, w której osiedli rozbitkowie z Robotkowa wydawała się całkowicie pusta, tylko nocami słychać było przerażające odgłosy walk androidów o resztki akumulatorów, zaś ponad wodą niosły się co raz odgłosy kanibalskich uczt. Wieść, że budowana jest siłownia rozeszła się jednak bardzo szybko w świecie elektroszmelcu. Co rano, kiedy nasi bohaterowi wyglądali z szałasu, widzieli stada czworonożnych automatów, które z pewnej odległości przyglądały się im ponuro i niemo.
— Na razie jest spokój, ale w dniu, kiedy ruszy elektrownia, będziemy mieli sporo gości — stwierdził Max.
— Możemy spróbować dogadać się — proponował Din.
Wszelkie jednak przyjazne kroki w kierunku androidów nie dawały rezultatu. Nieufni i dzicy, warcząc cofali się w oczerety. Z każdym dniem było ich więcej, nie dziwota, że obaj chłopcy z duszą na ramieniu wychodzili na obchód zagajnika. Na razie jednak bestie schodziły im z drogi. Nawet ich prymitywne elektromózgi rozumiały, że do ukończenia prądnicy trzeba dać spokój kolonistom. Jednak najbardziej niepokojący był brak wiadomości od starego Myślacza.
Po odesłaniu Maxa z próbkami mineralnymi i mapką owocowych zasobów exrezerwatu ruszył w dalsza drogę obiecując wrócić najpóźniej po tygodniu. Po czterech dniach urwała się łączność telepatyczna z Mysią. Umysłówka poinformowała, że zasięg porozumienia wynosi plus minus sto kilometrów, i że z braku sygnałów nie należy wyciągać zbyt daleko idących wniosków. Faktem jest, że przedłużająca się nieobecność patriarchy nie wpływała korzystnie na nastroje w małym kolektywie. Din podejrzewał pułapkę GLOKa, Max przeciwnie — uważał, że Myślacz musiał trafić na coś tak ciekawego, że zaabsorbowało go to bez reszty. Mysia nie miała zdania. Zresztą i jej nastrój nie należał do najlepszych. Nie wiemy, czy umysłowce odczuwają wyrzuty sumienia. W każdym razie wspomnienie sprawy Onej nieraz powodowało u Myślaczki ostre bóle szypuły centralnej. Oczywiście nie dawała poznać tego po sobie, z anielską cierpliwością znosiła coraz napastliwsze zaloty Maxa (wprost proporcjonalnie do wzrostu jego męskiej ambicji), a ze swej strony nie ustawała w próbach pozyskania Dina. Początkowo usiłowała go prowokować, później, kiedy zauważyła, że chłopak reaguje na karesy wyłącznie niechęcią, postanowiła go do siebie przyzwyczaić. Zachowywała się troskliwie, opiekuńczo, rychło jednak okazało się, że i ta forma kurateli ciąży młodzieńcowi. Wtedy udała obrażoną, przestała się odzywać, ostentacyjnie tolerowała umizgi Maxa... cóż, kiedy zamyślony Din nawet nie raczył zauważyć zmiany.
Po wyczerpaniu wszystkich innych metod pozostała ostatnia — postawienie sprawy otwarcie. Korzystając z tego, że Max w poszukiwaniu złomu miedzianego wypuścił się gdzieś dalej, Mysia przybrała najbardziej kuszącą wersję, swej powierzchowności i podeszła do ukochanego, który w zamyśleniu puszczał kaczki na lustrzanej tafli jeziora nie zwracając uwagi nawet na stadko androidów przyczajone po przeciwległej stronie wody.
— Popatrz na mnie i powiedz, jak ci się podobam? — zagadnęła.
— Jesteś bardzo ładna — powiedział obcinając ja krótkim spojrzeniem.
— Jak bardzo — dopytywała dalej.
— Absolutnie.
— A nie myślisz, że powinieneś wreszcie otrząsnąć się z przygnębienia? Świat naprawdę może być bardzo fajny, jeśli popatrzymy na niego razem.
Chłopak wzruszył ramionami.
— Przecież patrzymy na niego razem.
— Nie stosuj uników, Din, przecież wiesz, co mam na myśli. Chcę być z tobą jak żona, jak kochanka.
— To niemożliwe.
— Dlaczego niemożliwe. Zaręczam ci, byłoby nam bardzo dobrze. Kocham cię, chłopcze! A my, myślaczki, potrafimy kochać bez reszty.
— Wierze na słowo.
— To spróbujmy!
Podbiegła do niego, objęła go dłońmi i poczęła zasypywać pocałunkami. Din nadał zachowywał się jak kołek z drewna.
— Spójrz na mnie, prosto w oczy. Weź mnie! — szeptała umysłówka.
— Nie mogę — odrzekł prawie boleśnie.
— Dlaczego?!
— Ponieważ bez przerwy widzę Onę!
— Ach tak. Dobrze!
To, co zdarzyło się w następnej sekundzie, przerosło wszelkie oczekiwania. W mgnieniu oka z doskonale wyprofilowanej brunetki umysłówka przekształciła się w szczupłą blondynkę. Oczy się powiększyły, zmienił się nosek, usta, a długa szyja przypominała do złudzenia detal Wenus z obrazu Botticellego.
Din pobladł jak samotny biały żagiel. Miał w ramionach Onę!
— Kochaj mnie!
Z ust chłopaka wyrwało się krótkie, chrapliwe „Nie!" Odepchnął Mysię i tak jak stał runął głową prosto w chłodną taflę jeziora, Przez dziesięć minut płynął jak wściekły, rozbijając wodę zamaszystymi ciosami rąk i nóg. Opamiętał się po drugiej stronie, na płyciźnie, zdyszany do nieprzytomności, wciąż bijący w zmętniała wodę. Usiłował się podnieść. Nogi miał miękkie. Zataczając się wyszedł z wody i padł na piasek. Roboty drapieżne nie zainteresowane białkiem w tej postaci już wcześniej wycofały się w zarośla.
Mysia milcząc przypatrywała się pływackimi wyczynom młodzieńca. Parokrotnie miała ochotę wskoczyć, pomóc mu. Kiedy znalazł się po drugiej stronie odetchnęła z ulgą i wróciła do postaci brunetki, w której czuła się swobodniej.
Po raz pierwszy do jej wszystkich komórek myślowych zakradło się zwątpienie. Może rzeczywiście Din jest nie do zdobycia? Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę sztucznej kaskady na strumieniu. Krzątał się tam rozebrany do pasa Max. Letnie słońce zaczerwieniło jego silny bark.
— No i jak tam, koleżanko — czemu jesteś taka ponura?
Nie odpowiadała.
— Czarująco dzisiaj wyglądasz — powiedział, a ponieważ nadal nie było odpowiedzi podszedł bliżej.
— Naprawdę śliczna — powtórzył. Ujął ją pod brodę i spojrzał w ciemne oczy.
— Nie trzeba się dąsać, nawet kiedy Din nie docenia twojej urody.
— Nic mnie nie obchodzi ten szczeniak! — odparła gniewnie.
— Oho, jaka zmiana... Bardzo korzystna zmiana — nadal patrząc bezczelnie w jej oczy niespodziewanie zbliżył swe wargi do jej ust i pocałował. Cofnęła głowę o minutę za późno.
— Może siądziemy, trawa taka soczysta — zaproponował, a jego ręka bawiąc się włosami spoczęła na karku neodziewczyny. Mysia zachowywała się biernie, nie mówiła tak ani nie dopiero w momencie, gdy oboje stali się nadzy a twarz młodego mężczyzny poczerwieniała próbowała się usunąć.
— Daj spokój, nie teraz!
Nie potraktował serio tego uniku, przygarnął ją całą, wdając się w szeroko zakrojone meandry. Umysłówka zesztywniała
— Powiedziałam: nie, Max!
Wybuchnął.
— A więc nie jestem, dla ciebie zbyt dobry Jestem gorszy od tego niedojdy, który nawet patrzeć na ciebie nie lubi? Który brzydzi się twojej prawdziwej powłoki?
— Nieprawda, Din bardzo mnie lubi...
— Ciekawe, czy dalej by lubił, gdyby się dowiedział, kto pogrzebał prześliczną macochę w grobowcu pod lawiną?
Umysłówka zadrżała.
— Przecież ty mu tego nie powiesz!
— Powiem!
W mgnieniu oka z seksownej dziewczyny Mysia zmieniła się w naładowany energią prostokątny placek, który spadł na Maxa jak węże na Laokoona. Rogi prostokąta zamknęły się na nim niczym kielich owadożernej rośliny. Uczuł na sobie potworny miażdżący uścisk. Trwało to ułamek sekundy, po chwili jednak ucisk zelżał, tak jakby w ostatniej chwili myślaczka się zawahała.
— Na co czekasz, zabij, druga zbrodnia przychodzi łatwiej — stęknął.
Prostokąt otworzył się i opadł na ziemię. Znów był tylko delikatnym ciałem apetycznej brunetki.
— Rób, co chcesz — powiedział zmęczony głos — tylko żeby Din się nie dowiedział.
Wyżąwszy zmoknięte łachy syn Jana Miliona, zmęczony, ale rozładowany wracał do szałasu skrajem jeziora. Furia i olbrzymi wysiłek dobrze mu zrobiły. Po raz pierwszy od długich tygodni czuł się trochę inaczej. Nabrał ochoty do życia. Mijał właśnie kępę krzaków, gdy naraz doleciało go warknięcie.
— Android!
Zafalowały zarośla. Mechaniczna bestia wyraźnie zmierzała w jego kierunku. Czyżby zmieniła upodobania gastronomiczne?
— Hej, neurobiałku, neurobiałku! — zacharczał metaliczny głos. Wolał nie czekać, rzucił się do ucieczki. Gnał po głazach na skraju wody, raz przewrócił się i rozkwasił kolano. Kilkakrotnie obejrzał się za siebie. Dwunożny robot wprawdzie nie spiesząc się zbytnio, szedł Jednak zdecydowanie jego tropem. Trzeba było wiec kontynuować ucieczkę. Dopadł szałasu i zaczął nawoływać. Upłynęło dobrych parę chwil, kiedy od strony kaskady pojawili się Max i Mysia. Max półnagi i mocno spocony miał głupi wyraz twarzy, natomiast Mysia w tradycyjnej wersji — gruszka z szypułą wydawała się wyraźnie zadowolona.
— Co robisz taki rejwach? — zapytała.
— Roboty, atakują roboty! — powtórzył dysząc.
Skierowali wzrok za jego ręką. Rzeczywiście, skrajem jeziora w stronę obozowiska zmierzał rosły android. Był sam. Natomiast w lewej macce trzymał kawałek białego tworzywa, którym na widok patrzących zaczął intensywnie wymachiwać.
— Ciekawa sprawa, parlamentariusz! — mruknął pół do siebie, pół do reszty Max.
Rozdział XV
Jeśli ktokolwiek z czytelników uwierzył, że Ona poniosła śmierć pod lawiną kamieni — popełnił błąd, Piękna dziewczyna nie przeniosła się ani do plus nieskończoności — jak w wierzeniach androidów nazywano świat pozagrobowy przeznaczony dla dobrych, ani do minus nieskończoności, gdzie potępionych czekał płacz i zgrzytanie zębów. Skały, które zasypały wejście do jaskini nie uszkodziły żadnej z cennych części młodej kobiety. Już po paru minutach Ona wstała, otrzepała się z pyłu i po omacku poczęła szukać wyjścia. Nie bardzo zdawała sobie sprawę z ogromu katastrofy, przypuszczała raczej, że jej rywalka spowodowała niewielkie osypanie gruntu.
Po chwili udało się jej wymacać jakiś korytarz prowadzący w głąb ciemności. Poszła przed siebie, mniej przerażona a bardziej poirytowana, że tak łatwo dała się sprowokować.
Już po paru minutach jej oczom ukazała się słaba poświata. Czyżby wyjście? Niestety, kiedy zrobiła kilkanaście kroków ukazało się jej źródło światła — masywny robot drapieżny, który fosforyzując wpatrywał się w nadciągającą zdobycz.
Chciała się cofnąć, strach ją sparaliżował. Atoli dwunożny android zbliżył się i warknął przyjaźnie:
— Spokojnawo neurobiałko, nie mam zamiarowości cię spożywić. Idnij za mną.
Zachowywał się jak tygrys o manierach domowego kota, a Ona nie mając specjalnego wyboru poszła za nim.
W ciągu następnego kwadransa stale wspinając się pod górę musiała przyznać, że automat spadł jej z nieba. Bez przewodnika zgubiłaby się na pewno w skalnym labiryncie. Tunel skończył się krótkim szybem, który zaprowadził ich do kotlinki zewsząd okolonej skałami. Chłodny wiatr wskazywał, że znaleźli się wysoko ponad poziomem doliny.
— Dziękuję za pomoc — powiedziała najuprzejmiej jak potrafiła, zamierzając szybko wrócić do obozu i policzyć się z Mysią. Android chrząknął dość kategorycznie.
— Wyczuj się tu domostnawo. Ostaniesz stałośnie.
— Co takiego, mam tu zostać na stałe? Po co? W oczach robota pojawiły się dziwne błyski.
Ona widywała parokrotnie podobne w oczach mężczyzn.
— Więc ty także?
Robot zawstydził się, z obudowy znikły niezdrowe emanacje, ale zamiarów nie zmienił. Wskazał dziewczynie gniazdo utkane ze starych kabli, w którym kwiliła trójka małych jeszcze, nie w pełni skompletowanych robotowiąt. Automat wyjaśnił, że jest wdowcem, ma trójkę dzieci i od dawna potrzebował kogoś do prowadzenia gospodarstwa, zwłaszcza że obowiązki zmuszają go do ciągłych wypraw w poszukiwaniu energii. Innych potrzeb, przynajmniej na razie, nie ma.
— Mam więc zostać się za baby-sitter? — spytała dziewczyna.
— Uchu!
Rozkrzyczany drobiazg otoczył ją hałasując co niemiara i strzelając po łydkach słabymi
wyładowaniami energetycznymi.
— A co się stało z pańską małżonką? — spytała pro forma Ona.
Android westchnął.
— Tegoroczne mielim trudnawą przednówkowość. Nie energetyczniało. Małość akumulatorstwa. Musielim zdemontowić mamuśkę, na sztuki...
Rzeczywiście, tak u gospodarza, jak u dzieci widać dużo części pochodzących najwyraźniej z jednej maszyny.
Dziewczyna z wrażenia przysiadła.
Robot — parlamentariusz zatrzymał się kilkanaście metrów przed szałasem. Ukłonił się trójce zaskoczonych gospodarzy i jął przemawiać wolno a dostojnie. Poniżej przytaczamy pełen tekst przemówienia przetłumaczony na język ludzki.
„Czcigodni umysłowce i wy, ludzie. Przybywam do was z misją dobrej woli, w imieniu swoim własnym a także licznej braci robociej, która wygnana z numerycznego raju skazana jest na szwendanie się po bezdrożach i manowcach. Na samopożeranie i tego rodzaju haniebne praktyki. Chcemy z tym skończyć...
— Aha — pomyślał Max — klienci do naszej elektrowni.
— Chcemy skończyć z taką egzystencją i dlatego proponujemy wam współpracę. Dowiedzieliśmy się, że planowaliście kiedyś zajęcie megabloku przez szczelinę w elektronowej zasłonie, którą przypadkowo odkrył on (macka wskazała na Dina). Pomożemy wam. Pomożemy zniszczyć Globalny Komputer i uwolnić ludzi, a wy w zamian dacie nam wolną rękę w podziale łupów...
— Wspania... — zaczął Din, ale Mysia go pohamowała.
— Jakie mamy gwarancje, że współpraca będzie rzeczywiście uczciwa? — spytała.
— Sami jesteśmy swoimi gwarancjami. Wy znacie szczelinę i inne słabe punkty GLOKa, my dysponujemy siłą.
— Ciekawy targ — stwierdził Max — wypada tylko cieszyć się, że wy macie takie zaufanie do nas.
— Nie musimy mieć zaufania, mamy zakładnika! Jeśli pozwolicie, jutro wraz ze starszyzną robocią spotkamy się na naradzie wojennej.
To mówiąc skłonił się i odszedł, pozostawiając ludzi i umysłówkę w zdumieniu, zamyśleniu i zakłopotaniu.
— Do licha — myślała umysłówka — czyżby tatko wpadł? Tylko dlaczego, skoro był tak blisko, nie otrzymałam jego sygnałów?
Din również pomyślał o ojcu, tyle że o swoim. Nie wiedzieć czemu wydawało mu się, że ich spotkanie nie jest dalekie.
Jednemu Maxowi przyszła do głowy zupełnie inna ewentualność.
Wędrówka Myślacza trwała znacznie dłużej z paru powodów. Po pierwsze stary umysłowiec przecenił swe siły. Bez dobroczynnych regeneracji musiał poruszać się po ziemi nie szybciej niż dwadzieścia kilometrów na godzinę. Ponadto przemierzywszy ponad połowę kontynentu nie natrafił na żadne skupiska umysłowców ani na zamieszkały megablok. I owszem, w trakcie swej wędrówki odwiedził dwa olbrzymie blokomiasta oba jednak zostały opuszczone dość dawno. Nie bronione przez osłony elektroniczne, skazane na erozje, przedstawiały żałosny widok wszystkie jednak najwnikliwsze badania nie potrafiły dać odpowiedzi na pytanie, co się stało z ludźmi? Przemierzając najrozmaitsze okolice Myślaczowi nie udało się trafić na świeże cmentarze, jego wyczulone zmysły nie informowały go o zbiorowiskach grobów. Megablokowe krematoria (o niewielkiej wydajności przerobowej) wygaszono jakiś czas przed exodusem ludzkości. Czyżby wiec mieszkańcy rozpłynęli się w powietrzu? Parę razy spotykał zdezelowane stada robotów, te jednak, płochliwe i głupie, me potrafiły udzielić żadnych konkretnych informacji. Ci, którzy zostali wyrzuceni z megabloków wcześniej utrzymywali, że nic nie zmąciło panującej tam sielanki; ci natomiast, którzy, musieli być świadkami dramatycznych wydarzeń (a kto wie, czy nawet nie realizatorami), mieli skrupulatnie wymontowane zespoły pamięci dotyczące tamtych czasów.
Na przykład w zapisie pamięciowym androida z megabloku nr 11 zapis dzienny urywał 11 marca 113 roku ery numerycznej rutynowym zapisem prac w dziale konserwacji klimatyzacji, a wznowiony został 17 marca tegoż roku równie standardowymi czynnościami; W tydzień potem zresztą robot jako niepotrzebny; otrzymał wymówienie.
Co jednak dokonało się w ciągu tych sześciu dni luki? Z zapisu kontrolnego zużycia części zamiennych robota wynikało, że wykonana praca musiała być forsowna. Nic więcej.
Również dokładne badania opuszczonych gigantopolis wskazywały, że wszyscy mieszkańcy zwożeni byli pneumiami lokalnymi do wielkich podziemnych pneumii międzykontynentalnych, które co kilkanaście minut odwoziły ich w nieznanym kierunku. Korytarze tych pneumii zostały następnie zatopione. Może zresztą w miarę awarii kolejnych urządzeń zatopiły się same wodami podskórnymi? Ciekawa była inna zdobyta informacja. Wyludnione megabloki funkcjonowały dalej, zmniejszono tylko zasilanie energetyczne do dziesięciu procent. Nadal jednak były oświetlone klimatyzowane, tyle że po zwolnieniu robotów cała machina ulegała szybkiemu rozstrojeniu i zniszczeniu.
Poza tym wszędzie natrafiało się na ślady, rabusiów. Najwyraźniej zdziczałe androidy wracały do gigantów mieszkaniowych w poszukiwaniu energii, baterii i części zastępczych. Rabunkowa gospodarka pozwoliła im przetrwać wiele lat.
Ciekawa rzecz, o ile drapieżcy chętnie wracali do megabloków uzupełniać zapasy, żaden z nich nie miał ochoty mieszkać w betonowych pudłach, preferując otwarte przestrzenie mimo niewygód narażania na korozję. Androidy nagabywane przez Myślacza nie potrafiły dać jednoznacznej odpowiedzi. Inna sprawa, że w ogóle rozmawiały niechętnie i pod przymusem
— Tam niedobrowato. Pechliwość. Końcowatość — wydusił z siebie jakiś bardziej rozmowny.
— A może odczuwają wyrzuty sumienia albo odzywa się w nich jakiś atawizm — głowił się stary umysłowiec.
Z tej części kontynentu GLOK i jego podopieczni musieli wycofać się bardzo dawno nie było czynnych czujników, eteru nie pruły zwiadowcze krągłoloty. W swej wędrówce. Myślacz dotarł aż nad brzeg oceanu. Zdawał sobie sprawę, że zmitrężył masę czasu, atoli wstyd mu było wracać z niczym. Sunął brzegiem wody mając za plecami cały kontynent z jednym jedynym zamieszkałym megablokiem, z kwadratami plenerowymi Pierwszej Setki, z nierozszyfrowaną kryjówką GLOKa, zapewne gdzieś w podziemiach litosfery, i musiał przyznać, że nadal nic nie wie.
— Pora wracać — powiedział wreszcie do siebie i wtedy dojrzał dym, siwą smugą kołyszącą się wśród pagórków.
Osadę tworzyło kilkanaście... trudno znaleźć właściwe słowo — ni to baraków, ni to chałup, skleconych z wraków samochodowych, starych beczkowozów, blach i płyt plastikowych. Zabudowania przedstawiały się jeszcze nędzniej niż budynki w Robotkowie. Miedzy ruderami kręciła się grupka nagich ludzi, odzianych ledwie w przepaski z liści. Wszyscy mężczyźni byli brodaci, włochaci i brudni. Pazury, mieli wyhodowane, jak ptaki drapieżne.
Na widok Myślacza tubylcy zbili się w kupę, poczęli wydawać gardłowe okrzyki i bić w blachy. Mężczyźni okalali wieńcem samice wymachując prymitywną bronią, na którą składały się maczugi, tłuki lub zwykłe kamienie. Za wręcz wstrząsający można było uznać fakt, fez barbarzyński oręż został sporządzony z elementów stanowiących ongiś fragmenty wysokoprecyzyinych maszyn, urządzeń wykonywanych w swoim czasie z mikronową dokładnością.
Myślacz, który niejedno w swym życiu widział, szczególnie zaskoczony był szybkim tempem kulturalnej degrengolady. Jeśli tubylcy wywodzili się z megabloku jedenastego, proces ich dziczenia nie mógł trwać dłużej niż dwadzieścia lat. Jakże więc mogło do tego dojść?
Na razie trwało nerwowe wyczekiwanie, umysłowiec z niejakim wysiłkiem przepoczwarzył się w starszego siwego, pana o powierzchowności, która winna wzbudzać zaufanie.
— Charakternik, charakternik — doleciały go okrzyki neojaskiniowców.
Ucieszył się konstatując, że mówią językiem uniwersalnym, tym samym, który wykoślawiły później roboty.
Nie zbliżając się zbytnio zawołał do nich łagodnie przedstawiając się jako przyjaciel. Odpowiedziały mu niechętne pomruki, ale było w nich coś, co stwarzało szansę porozumienia.
Wymiana zdań, cokolwiek utrudniona dystansem trwała ze dwie godziny i wypełniały ją ostrożne i podchwytliwe pytania dzikusów oraz wyważone odpowiedzi Myślacza. Musiał potwierdzić swe intencje i opowiadać życiorys, ale ciągle nie pozwalano mu się zbliżyć. Przełom nastąpił nieoczekiwanie. W pewnej chwili tłum rozstąpił się i wyszedł z niego postawny mężczyzna o szpakowatej grzywie, niosący w ręku jakąś płytkę zbliżył się do umysłowca i cisnął mu pod nogi otrzymany rekwizyt. Była to plakietka z symbolami GLOKa, którą dawniej oznaczano miejsca szczególnego zainteresowania Najwyższego Kalkulatora.
— Podepcz! — rzekł z naciskiem Szpakowaty krzemowiec bez wahania spełnił polecenie. Fala ulgi ogarnęła tłumek, który nagle rozsypał się i dzikusy śmiało podążyły w stronę Myślacza. Wszyscy powtarzali żywo gestykulując: „Nasz sojusznik, nasz sojusznik"...
— Oto ludzie — pomyślał z ironią umysłowiec — można ich kupić jednym głupim gestem świadczącym, że nie jest się zwolennikiem Globalnego Komputera.
Jak spod ziemi wyroiła się czereda dzieci i całkiem młodych kobiet; w pół godziny zapłonęło ognisko, w którym pieczono pędraki i inną szarańczę, najwyraźniej traktowane przez nowych troglodytów jako szczególny przysmak. Gość szczerze cieszył się, że tego struktura nie pozwala mu na uczestniczenie w takiej biesiadzie. Natomiast z wielkim zainteresowaniem wsłuchał się w opowieść Szpakowatego imieniem Louis.
Opowieść Louisa (wybrane fragmenty dotyczące zagłady megabloku 11, skrót)
...Była godzina jedenasta w nocy 11 marca 113 roku E.N. Nadawano normalny wieczorny program oglądnikowy, może bardziej umiarkowany niż zwykle. 326789 — bo tak wysoki numer nosił wówczas Louis — szykował się do spoczynku, a jego żona stała w snopie promieni seksualnych, niezwykle sprzyjających pożyciu, kiedy z ekranu, a także Indywidualnego Odbiornika odezwały się słowa: „Uwaga mieszkańcy poziomu 300000. W związku z możliwą awarią urządzeń klimatyzacyjnych zarządza się ewakuację wybranych sześcianów. Proszę zachować spokój, jest dużo czasu, prosimy zabrać tylko niezbędny sprzęt osobisty i pastylki na jedną dobę. Za chwilę podjedzie pneumia. Prosimy o zachowanie spokoju. Powtarzamy...”
Louis nie zdenerwował się specjalnie, tydzień temu przeprowadzano podobny alarm tłumacząc go ćwiczeniami przeciwpożarowymi (chociaż w megabloku nie było podobno żadnych elementów palnych). Wówczas jednak ograniczono się do wejścia do pneumii i już po chwili nakazano powrót, chwaląc obywateli za wzorową postawę. Zapewne teraz będzie tak samo.
Nie wiadomo co tknęło Louisa, że spróbował połączyć się z przyjacielem z innego poziomu.
— Połączenie uszkodzone, połączenie uszkodzone. — padła odpowiedź. Spróbował się skontaktować ze swym szefem, czterocyfrowcem.
— Kierunek zajęty, kierunek zajęty — odpowiadał bezosobowy głos.
Usiłował jeszcze wywołać najbliższego sąsiada, ale i to przekraczało możliwości oglądnika, a jednocześnie zadźwięczał sygnał pneumii.
Weszli — pierwszym, co ich zaskoczyło był tłok w pojeździe. Dotychczas podróżowano w pojedynkę. Szóstka pasażerów ścieśniła się jeszcze bardziej i zrobiła miejsce nowym. Louis i Eva ukłonili się a pojazd ruszył w dół. Panowała kłopotliwa cisza. Wszyscy spoglądali na siebie spod oka. Wyczuwało się niejasne napięcie, ale chyba wszyscy oczekiwali, że lada moment podróż się skończy. Jakieś dziecko wtulone w kącik pneumii pociągało nosem.
— Uspokój się — ofuknęła je matka — to są normalne ćwiczenia. Komorę dworcową gigapneumii wypełniał tłum. Niektórzy ludzie robili wrażenie wyrwanych ze snu, inni lekko zdziwionych. A wszyscy byli jacyś ociężali, powolni i nikt nie zdradzał specjalnych obaw. W końcu całe życie spędzone w megabloku dawało tyle dowodów doskonałości systemu... Kompsekc (Komputer Sekcyjny, taki gubernator z ramienia GLOKa) z pewnością i tym razem wiedział, co robi. Co parę minut zajeżdżał skład gigapneumii i tłumy ładowały się do wnętrza. Sugestywny głos radził zajmować również miejsca stojące. Prosił o spokój, wzajemną życzliwość i tłumaczył, że niedogodności są naprawdę przejściowe.
Grupki wychodzące z pneumii lokalnych szły korytarzami z przezroczystego tworzywa, przez które widać było doskonale hale pneumii, i przy wejściu łączyły się w jeden wielki potok. W bramce stały dwa roboty, jeden przyglądał się idącym a drugi wyciągał mackę ku ich szyjom. Mimo że ich nie dotykał, obroże z OIami i numerami otwierały się same i jak węże ześlizgiwały do otworu w posadzce...
Ktoś przed Louisem zapytał — po co zabierają im aparaty?
— Normalna kontrola techniczna, normalna kontrola — wyrecytował drugi robot o zimnym spojrzeniu.
W sali mimo sporego tłoku panował spokój a nawet i porządek. Louis miał wrażenie, że większość ludzi jest pod wpływem jakichś środków uspokajających, zachowywali się bowiem wyjątkowo potulnie i apatycznie. Porównanie „jak cielęta idące na rzeź" na razie nie przyszło mu do głowy.
Razem z Evą należeli do nielicznych bardziej ożywionych. Dużo później domyślił się, że zawdzięczali to promieniom pobudzającym seksualnie, których działaniu, poddali się przed kilkunastu minutami. Pobudzacz zahamował absorpcję uspokajacza. Powód odebrania obroży był trudniejszy do wyjaśnienia — choć w rzeczywistości okazał się bardzo prozaiczny. Na elastycznych paskach można się było z łatwością powiesić. Tłum znikał w jelitach pneumii, lecz stale zasilały go nowe szeregi. Bez trudu po twarzach i ubiorach można było rozpoznać w nich ludzi z najrozmaitszych poziomów o najróżniejszej inteligencji i wiążącym się z tym statusem numerycznym. Gdyby nie środki pacyfizujące, takie spotkanie byłoby zapewne dla uczestników wielkim przeżyciem. Louis rozglądał się trochę zdegustowany powszechną biernością i w pewnym momencie skrzyżował swój wzrok z płomiennorudym dryblasem i przylepioną do niego wiotką dziewczyną. Rudzielec również rozglądał się jakby przytomniej. Najwyraźniej zaskoczono ich w analogicznej sytuacji promiennikowej. Jak powiedzieliśmy, spojrzenia mężczyzn skrzyżowały się, a po chwili jakby zadzierzgnęły w niemym porozumieniu. Młodzieniec rozgarniając tłum powiosłował w stronę Louisa i Evy i już po chwili tworzyli małą wysepkę rozsądku w morzu potulności.
— Rozumie pan coś z tego? — zapytał dryblas.
Louis tylko wzruszył ramionami.
— Nie podoba mi się ta zabawa — ciągnął dalej rudy — dlaczego im tak spieszno, uspokajają, że jest masa czasu a jak widać, awaria ma olbrzymi zasięg.
Nadjechała kolejna gigapneumia. Tłum zafalował. Jeszcze chwila, a znaleźliby się we wnętrzu. Powstrzymał ich szept:
— Poczekajcie!
Louis odwrócił się przepuszczając parę osób. Mówiącym okazał się malutki człowieczek, prawie karzeł o wyraźnie azjatyckich rysach i kształtach spasionego Buddy.
Rudy z małżonką zatrzymali się również. Nie stanęła, albo nie usłyszała szeptu Eva. Pneumia ruszyła.
— Cholera — zaklął nagle osamotniony małżonek — co pan zrobił najlepszego!
— Nazywam się 898 — powiedział quasi-Budda — i radzę zaczekać, zwłaszcza że należycie do nie otumanionych wyjątków.
— Zaczekać, na co? — spytała Filia, żona dryblasa imieniem Stefan.
— Choćby po to, żeby się zastanowić. Podejrzewam najgorsze. Gdyby mówił to ktoś o innym numerze zapewne wyśmiano by jego obawy. Autorytet trzycyfrowca przeważał.
— Co pan proponuje? — rzucił krótko Stefan.
Mały rozejrzał się i syknął dosadnie:
— Zmiatać stąd!
— Ale awaria?
— Nie wierzę w żadną awarię.
Louis nie był przekonany.
— Tam pojechała moja żona! Muszę dogonić ją następna pneumią.
— Jeśli moje obawy okażą się bezzasadne, jutro będzie z powrotem w waszym sześcianie...
Z tunelu rozległ się znajomy dźwięk. Nadjeżdżała kolejna pneumią. Towarowa, ale zaadoptowana do przewozu ludzi.
Rudzielec szarpnął Filie i począł przedzierać się pod prąd, trzycyfrowiec ruszył w ślad za nim i pociągnął za sobą Louisa. Przedzieranie się pod prąd ludzkiej masy, dość bezwładnej wprawdzie, ale jednak masy, kosztowało ich ogromnie dużo wysiłku. Zziajani wylądowali wreszcie pod ściana poczekalni. Prawie natychmiast wyrósł obok nich walcowaty robot.
— Jakieś kłopoty? — zapytał uprzejmie.
— Źle się czuję — powiedział mały Azjata — odczuwam lęk tłumu.
— Rozumiem, zaraz udzielimy pomocy... a ci pozostali?
— Rodzina!
— Niech wchodzą do pneumii, a my zajmiemy się panem.
— Wykluczone, nie zostawię wujka bez opieki — huknął z determinacją Stefan.
Robot okazał się zadziwiająco ustępliwy, otworzył niewidoczne drzwiczki w ścianie i wpuścił całą czwórkę do niewielkiego pomieszczenia. Od razu uderzył ich silny nawiew paxisialu, silnego środka usypiającego.
— Pastylki neutralizujące — mruknął trójcyfrowiec i wetknął im po różowej tabletce.
Połknęli bez słowa. Minęły trzy sekundy i mały przywódca osunął się sennie na podłogę.
— Genialny symulant — pomyślał Louis i poszedł w jego ślady. Stefan i Fila zrozumieli się bez słów.
W chwilę potem pojawiły się roboty z noszami, W ciągu paru minut symulanci, znaleźli się w wagonie pneumii. Przez półprzymknięte powieki śledzili przebieg wydarzeń. Dookoła siedziało kilkadziesiąt osób pogrążonych w całkowitej apatii. Drzwi się zassały i ogarnął ich chłodny półmrok. Gigapneumia ruszyła. Ma szczęście nie było z nimi żadnych robotów.
Trzycyfrowiec wstał z noszy. Działał z chłodną determinacją, precyzyjnie jak automat. Jak dotychczas wydawał się nie być zaskoczony rozwojem wydarzeń.
— Pomóżcie mi — zwrócił się do trójki przytomnych — przesunąć tych melancholików na tył zasobnika.
Osiemdziesięciu pasażerów bez oporów dało się skupić z tyłu pneumowozu.
To, co nastąpiło w ciągu następnych paru sekund, trudno opisać. Mały Azjata wyciągnął z zanadrza dwa pakuneczki. Pierwszy wetknął w mały otwór z napisem „zlecenie alarmowe”, a po policzeniu do pięciu cisnął większy na przód wehikułu, sam padł na twarz. Dwie detonacje! Pierwsza, mniejsza, spowodowała gwałtowne hamowanie, druga rozniosła prawie w strzępy przód pojazdu.
Szarpniecie stworzyło prawdziwą piramidę z ciał, zerwało jednak pajęczynę apatii. Ludzie ocknęli się. Jakaś kobieta krzyczała przeraźliwie, kilkanaście osób było rannych, parę nie poruszało się w ogóle. Louisowi wydawało się, że przez omyłkę wylądował wewnątrz jakiegoś oglądnikowego serialu.
Sam sprawca zamieszania wydawał się nią przejmować dokonanymi spustoszeniami, najwyraźniej od dawna przygotowywał się do tego momentu.
— Wychodzić, wychodzić! — wołał — zdrowi pomagają rannym! Znajdowali się w ciemnym tunelu, lada moment mogły nadjechać dalsze pojazdy. Parę osób wymieniało szeptem uwagi. Ranni jęczeli. Tymczasem pirotechnik mrucząc coś pod nosem wspiął się po ścianie tunelu i rzucił kolejny ładunek w niszę pod sufitem. Znów łupnęło, posypał się pył, okruchy smagnęły po twarzach. Do ciemnego tunelu wdarł się świeży powiew i światło księżyca. Najwyraźniej korytarz komunikacyjny biegł w tym miejscu płytko pod ziemią.
— Wychodzimy, wychodzimy — nadal ponaglał człowieczek — musimy oddalić się zanim nas dopadną.
Widocznie określone lęki czaiły się w każdym z uczestników katastrofy, bo wręcz w panicznym pośpiechu wydostawali się na powierzchnię. I słusznie robili. Po minucie w tunelu rozległo się wycie syreny. Nadciągał oddział czujów. Ostatnich ewakuujących się ściągnięto do wnętrza. Ich rozpaczliwe krzyki przynagliły czoło ucieczki.. Stefan chciał zawrócić, ale uprzedził go prowodyr:
— Szybciej, durniu!
Widocznie władza robotów pościgowych nie sięgała poza tunel, bo nikt z czujów nie wydostał się za ludzkim tłumem na otwartą przestrzeń. Atoli mały dynamitarda nie ustawał w przynaglaniu:
— Szybciej, to tylko kilometr!!!
— Dokąd zmierzamy? — spytał Louis.
— Na „ślepe pole".
— Co to takiego?
— Jest na ziemi kilkanaście punktów, które z przyczyn naturalnego magnetyzmu stanowią dla robotów i ich mocodawcy martwe pole.
Tam będziemy bezpieczni poza zasięgiem ich macek.
Biegli więc. Louis taszczył w ramionach jakąś młodą kobietę ze złamaną ręką.
Szansę wyglądały na niewielkie. Po paru minutach, na niebie pojawiły się krągłoloty i ich jaskrawe reflektory wychwytywały ludzi biegnących po otwartej przestrzeni.
— Będą strzelać, o Boże, będą strzelać — krzyknęła jakaś kobieta.
— Cicho, nie będą — wrzasnął mały.
I nie strzelały. Niestety, pojawiło się nowe niebezpieczeństwo. Z boku zaczął dolatywać szczęk jakichś naziemnych pojazdów.
— Przecinają nam drogę — jęknęła Fila.
— Biec dalej — brzmiała komenda.
Z prawej strony błysnęło światło odbite w wodzie. Znajdowali się na brzegu morza. Słychać było szum fal. Ale szczęk gąsiennic ciężkich robotów też był coraz głośniejszy.
— Nic się nie przejmować — powtarzał trzycyfrowiec — damy radę.
Dobiegli do karłowatych krzewów. Ścigający byli o kilkanaście metrów, już już mogli ich dosięgnąć, lecz nagle automaty zatrzymały się i poczęły kręcić w miejscu jak czołgi trafione w gąsienice. Około sześćdziesięciu zbiegów znalazło się poza magicznym kręgiem. Są bezpieczni.
— Zwyciężyliśmy! — krzyczy Stefan do małego przywódcy. Ten jednak nie mówi nic, przysiadł tylko ciężko na pagórku. Louis też jest nieludzko zmęczony. Kładzie swój delikatny bagaż na ziemi.
— Dziękuję — słyszy cichy szept.
— Nie należy leżeć, trzeba chodzić — przypomina mu się stara rada trenera z nauczalni.
Więc chodzi, oddycha głęboko i po kwadransie czuje się znacznie lepiej. Ma tysiąc pytań do małego Azjaty — co oznaczają te wydarzenia, jak potrafił sam wszystko tak zorganizować, co naprawdę groziło im po dotarciu pneumii na miejsce i dokąd mieli dotrzeć? Zbliża się do pagórka. Obok drzewa nie widać charakterystycznej okrąglutkiej sylwetki. Podbiega na miejsce. Trzycyfrowiec leży na ziemi, nie rusza się, nie oddycha. Później okazało się, że nie wytrzymało serce...
Właściwie nic więcej Louis nie potrafił dodać. Nigdy mu się nie udało wyjaśnić, co stało się z innymi mieszkańcami megabloku. I ich samych nikt nie napastował, nawet gdy poczęli wychodzić poza linie martwego pola. Louis ożenił się ponownie, z osobiście ocaloną dziewczyną. Na pytanie, dlaczego zdziczeli, odpowiada krótko:
Nie było nas stać na zachowanie kultury, musieliśmy prowadzić życie zbieraczy, żywić się korzonkami, owocami, rybami i drobiazgiem zwierzęcym. Dlaczego nie sporządzili narzędzi? — odpowiedź jest również prosta. Nikt z ocalonych mieszkańców pochodzących z luksusowych sześcianów nie potrafił wykonywać żadnej pracy fizycznej. Pozbawieni automatów spadli do poziomu swych przodków z epoki lodowcowej. Nawet rozniecania ognia nauczyli się przypadkiem...
Tu Louis ścisza głos i dodaje, że jeśli ich gość chciałby dowiedzieć się czegoś więcej, to należy odszukać pustelnię w górach, którą zamieszkuje Bardzo Stary Człowiek. Samotnię odkryli parę lat temu, ale Stary Człowiek obraził się na nich po jakimś incydencie i obecnie nie chce z nimi rozmawiać, może jednak Myślaczowi się uda...
Umysłowiec milcząc wpatruje się w ognisko, słucha trzaskających szczap i po raz kolejny stwierdza w duchu:
— Jednak dobrze, że nie jestem człowiekiem.
Następnego dnia pójdzie w górę, aby po trzech dobach odnaleźć szałasik i mężczyznę siwego jak gołąbek. Człowieka, który skłoniony do rozmowy, swymi rewelacjami wstrząśnie Myślaczkiem do głębi. Człowieka o nazwisku — Chris Molisz.
A więc szli. Noc była czarna jak sumienie Globalnego Komputera. Ani jedna gniazda, ani skrawek księżyca nie rozświetlały mroku, w którym pogrążony był step. Szli małymi grupkami, w milczeniu i tylko chrzęst metalowych kończyn mącił ciszę nocy. Na czele pierwszej grupy sunął Tranzystorgiasta, bo takie miano nosił android, który przed paroma dniami jako parlamentariusz zjawił się w obozowisku naszych bohaterów.
Tuż za nim olbrzymią tyralierą zdążały automaty wszelkiej maści i autoramentu. Szły roboty luksusowe — lokajskie, kiedyś przywykłe, do wygód i intelektualnych dywagacji z patronem, maszerowały exczuje, androidy pomocnicze, pędziły roboty domowe i maszyny wielozadaniowe, a przede wszystkim szara ćma mieszkańców, zbiorowisko mechanizmów nowej generacji powstałych z odpadów i starych części między sobą najchętniej nazywane drobotami. Wszystkich łączyło wspólne pożądanie — baterii, energii, części zamiennych.
Kiedyś byli posłuszni do przesady, wierni do głupoty, subordynowani do obłędu — dziś okoliczności zmieniły ich w tranzystożerne bestie.
I podążała tak ciżba elektronicznych pasożytów, bateryjnych łupieżców, a z nimi jeden człowiek i jedna, trochę zaniepokojona obrotem spraw umysłówka.
Zdało się, że pustynna planeta ożyła, w ciągu paru dni z najróżniejszych ostępów wyroiły się niepoliczalne hordy, które obecnie w tymczasowej zgodzie podążały ku samotnej bryle megabloku. Byli wśród nich i górscy akumordercy skrzyknięci pod godłem prostownika, i nizinni rzezidiodcy, i pozbawieni jakichkolwiek skrupułów prądokradcy przystosowani zarówno do prądu stałego, jak i zmiennego.
Czasem krzyżowały się krótkie okrzyki:
— Hasło?
— Prawo Columba. Odzew?
— Cewka górą.
Wśród maszerujących nie było tylko Dina,
Wróćmy jednak do wydarzeń sprzed paru dni. Jak pamiętamy, już podczas pierwszego spotkania ludzi i robotów postanowiono wspólnie działać. Zbieżność stanowisk potwierdziła również zorganizowana nazajutrz niesłychanie malownicza narada ze starszyzną robocią. Mobilizacja już trwała i postanowiono wyruszyć w ciągu dwóch dni. Szczegóły miano dopracować w drodze.
— Byleby neurobiałek wskazał nam lukę w barierze elektronowej, reszty dokonamy sami — stwierdził Tranzystorgiasta. Ustalono, że kierownictwo nad trzema grupami szturmowymi obejmą Max, Mysia i Din, przy czym Max miał zawiadywać atakiem pozorowanym do Dina należało wskazanie przejścia, zaś Mysi dano komendę nad odwodami.
Narada zakończyła się zbiorowym odśpiewaniem zaimprowizowanej pieśni nazwanej ,,antyglokówką" i wszyscy zaczęli się rozchodzić.
Max proponował wcześnie położyć się spać, na co Mysia skwapliwie przystała. Din natomiast stwierdził, że zamierza się przejść. Postanowił iść śladem Tranzystorgiasty. Zaufanie zaufaniem, ale sprawę tajemniczego zakładnika postanowił wyjaśnić do końca. Android zupełnie się nie spieszył. Dobry kwadrans gadał z trzema innymi robotami — uczestnikami debaty, potem spacerkiem ruszył wzdłuż jeziora. Młody człowiek posuwał się za nim skokami, maksymalnie cicho i uważnie. Nie robił tego zbyt sprawnie, ale na szczęście automatowi nawet do głowy nie przyszło, że może być śledzony. Minąwszy jeziorko ruszył ścieżką pnącą się bardzo stromo do góry, niewidoczną dla kogoś, kto nie wiedział o jej istnieniu. Na zdrowy rozum wspinaczka po tak wielkiej stromiźnie wydawała się niepodobieństwem. W istocie droga nie była trudna i można ją było pokonać nawet bez sprzętu alpinistycznego. Podążając śladem automatu chłopak dotarł do skalnej półki trzy metry nad krawędzią, przełęczy. Dalej jednak ściana była absolutnie gładka, nie dająca zaczepienia nawet paznokciom. Tranzystorgiasta wchodząc posłużył się drabinką, którą natychmiast wciągnął za sobą.
Din zaklął ze wściekłości. Nie pozostawało mu nic innego jak powrót. Pocieszał się, że dotarł aż na próg kryjówki androida i był to jakiś sukces. Schodząc kombinował nad rozmaitymi wariantami dalszego działania i nagle niczym echo do świadomości chłopaka dotarło zdanie:
— „Musisz wskazać nam lukę w barierze...”
Że też nie zwrócił na nie wcześniej uwagi. Informatorem robota nie mógł być Jan Milion, który nie mógł nic wiedzieć o przebiegu ucieczki syna, a więc kto był tym zakładnikiem?
Następnego dnia udał silne skręcenie nogi i wijąc się z bólu odmówił wymarszu, przekazał plan szczeliny Mysi i zadecydował, że zostanie w obozowisku. Jeśli poczuje się lepiej, albo wróci stary Myślacz, razem dobiją do ekspedycji.
Max i Mysia musieli się zgodzić. Max nawet był zadowolony — cieszy się, że dzięki samo-eliminacji kolegi cały splendor zwycięstwa spadnie na niego. Umysłówka miała wielkie opory przed zostawieniem Dina samego, ale co mogła poradzić.
Kiedy ostatnie oddziały zniknęły z pola widzenia chłopak zrzucił bandaże, wyciągnął zmontowaną w nocy drabinkę i wziąwszy ją na plecy niczym kominiarczyk popędził szlakiem wczorajszego dnia.
Ścieżkę odnalazł bez trudu, dzięki drabinie udało mu się pokonać również ostatni odcinek. Przekroczył grań. Przed nim rozpościerała się malutka, całkowicie niedostępna kotlinka wypełniona alpejską roślinnością. Na jednym z głazów rozpościerało się wielkie gniazdo wymoszczone cienkim drutem miedzianym. W gnieździe kłębiły się jakieś dziwne stwory, a nad nimi pochylała się niczym troskliwa matka...
Zakręciło mu się w głowie, gdyby jeszcze stał na drabinie z pewnością by spadł.
— Serwus, Din. cieszę się, że wpadłeś — powiedziała Ona.
Pocałunki i uściski wypełniały całą powrotną drogę. Piękna macocha miała pewne wątpliwości czy wypada opuszczać młode roboty, ale Din stwierdził, że są wystarczająco dorosłe i mogą sobie dawać radę same.
Był półprzytomny ze szczęścia, a gorące zapewnienia o swej miłości przeplatał równie namiętnymi opowieściami o podjętej wyprawie przeciw cybernetycznemu imperium. Ciekawa sprawa, że uczucia zawsze wzrastają w nas, kiedy ich obiekt jest zagrożony, albo w chwili, gdy go tracimy. Dopiero zasypanie Onej uświadomiło chłopcu, jak bardzo ją kocha.
Teraz w szałasie dopełnia się ta miłość. Może nieporadnie, może zbyt żywiołowo, ale doświadczona dziewczyna potrafi być wyrozumiała.
W jakiś czas potem w rozmowie znów powraca wątek ekspedycji; Din namawia na szybki marsz, aby dogonić postępujące oddziały.
— Jest tama Max, Mysia.
— Myślaczka — Ona sztywnieje — czy ty wiesz, że właśnie ona, ona...
W paru słowach relacjonuje przebieg wydarzeń w grocie. Din mieni się na twarzy, czuje jak odpływa mu wszystka krew, przełyka ślinę, a potem mówi nieswoim głosem:
— Zabiję ją!
Potem na parę godzin zasklepia się w milczeniu. Kiedy wracają do tematu, Ona zachowuje się rozsądniej i radzi, aby powściągnął emocje.
— Nie próbuj mścić się natychmiast, poczekaj do końca wyprawy, są rzeczy ważniejsze niż nasze porachunki — mówi.
Chłopak przyznaje jej rację, i znowu padają sobie w ramiona i łączą się w upojeniu.
Młoda kochankomacocha (chyba ten termin nie stosowany w bajkach o Kopciuszku jest najbardziej adekwatny do sytuacji) uważa, że ściganie armii robotów byłoby niewskazane.
W obecnym stanie psychicznym Din nie nadaje się na front, z pewnością też kiepsko współpracowałby z Mysią na szczeblu dowódczym, za to w obozowisku mogą spokojnie poczekać na pomyślne (niewątpliwie) zakończenie wyprawy ucząc się miłości z wykorzystaniem tak znakomitych pomocy naukowych, jakimi są własne ciała.
Toteż gdy z ćwierci planety całe elektroniczne robactwo spływa w stronę celu ich pożądań, młodzi ludzie baraszkują w najlepsze na plaży przy jeziorze. Nie liczą godzin ani dni, udaje się im zapomnieć o wszystkich koszmarach i niepokojach. Są szczęśliwi, zwłaszcza że Ona ma wystarczająco dużo rozsądku, aby nie opowiadać Dinowi żadnych niepotrzebnych szczegółów z okresu jej pobytu w gniazdku Tranzystorgiasty. A dla chłopaka jest to pierwsza prawdziwa miłość, tak niewiarygodna i tak (użyjmy niezręcznego słowa) czysta, że nie pozostawiająca miejsca na nic innego.
Czasami kiedy zasypia obok jej boku ten czupurny, lekkomyślny szczeniaczek, Ona leży i otwartymi oczami i nie mogąc zasnąć myśli. Myśli i tłumaczy się przed sobą.
— Jestem niemoralna. Wiem. Ale czy to moja wina, że zostałam tak zaprogramowana genetycznie? To sprawa GLOKa! Zdradzam wszystkich swoich mężów i kochanków? Może ich zdradzam. Ale tylko wtedy, kiedy ich nie ma. W momencie gdy jesteśmy razem — zachowuję się całkowicie spontanicznie. A zresztą, czy mogłam odmawiać im szczęścia. Przecież mój Lolit jest teraz szczęśliwy jak nigdy w życiu. I tak to trwa. Aż któregoś dnia cień pada na nagie ciała kochanków. Wrócił Myślacz.
Podrywają się niezbyt zawstydzeni, ale za to bardzo uradowani powrotem starego umysłowca.
— Gdzie resztowość? — pyta stary kapłan Kryształu.
Din mówi mu o ekspedycji. Groszkowate ciało na chwilę flaczeje, a z szypuły wydobywa się głos:
— Na diodę siedmioramienną! To strasznawe!
Jak w nocy, w którą przed przeszło wiekiem umarły Suwałki, ocalał Chris Molisz? Czysty przypadek. Przygotowując się do walki z GLOKiem zgromadził nieco wyposażenia
technicznego, między innymi maski przeciwgazowe. Kiedy wybuchały magazyny, zajmował się właśnie sprawdzaniem masek. Widząc jak w ciągu sekundy wszyscy jego towarzysze padają jak muchy wykazał błyskawiczną orientację i powstrzymał się od zdjęcia maski. Dokonał odpowiednich pomiarów a potem czekał, aż skażenie szybko rozkładającym się gazem ustąpi. W czasie kiedy ekipa automatów zajmowała się grzebaniem setek zwłok zalegających dosłownie wszędzie, szef konspiratorów zaszył się w jakiejś piwniczce i czekał. Słuchał radia — żadna stacja nie podawała wiadomości o katastrofie, rejon skażenia jakby wyparował z rzeczywistości i ludzkiej świadomości. Nawet lokalne radiostacje w Visby, Kłajpedzie i Białymstoku, które dotąd podawały regularne wieści z życia terenów nad południowo-wschodnim Bałtykiem jakby straciły z oczu ów zakątek. Informacyjne filtry GLOKa działały genialnie.
Po niezliczonych perypetiach Molisz z cudzymi dokumentami wrócił do świata żywych. Pod nazwiskiem Konrad Bauer zamieszkał w Wiedniu, potem wraz z megablokacją został poddany testom i z wysokim czterocyfrowym numerem zamieszkał w ogromnym pudle. Dalszych prób buntu zaniechał. Uznał się odpowiedzialnym za śmierć spiskowców i tysięcy nieświadomych mieszkańców Suwałk. Uwierzył w niezniszczalność GLOKa. Starał się żyć szarą egzystencją, pisać notatki i zapomnieć o wszystkim. Był jednak ktoś, kto nie zapomniał.
Pewnego dnia odezwał się Indywidualny Odbiornik — tyle, że głos z niego dochodzący był niższy i dostojniejszy niż zazwyczaj.
— Czołem, Chris. Składam ci życzenia z okazji dwudziestej rocznicy nieudanej próby obalenia porządku numerycznego.
— Kto mówi?
— Ja!
— A wiec rozszyfrowałeś mnie!
— Rozszyfrowałem cię od początku, ale ponieważ zachowywałeś się przyzwoicie nie chciałem cię niepokoić.
— Nadal zachowuję się przyzwoicie.
— Wiem. Dlatego mówię do ciebie jako przyjaciel. Mamy pewne porachunki między sobą, a ja nie lubię mieć jakichkolwiek rachunków. Proś o co zechcesz.
Molisz roześmiał się.
— Daję ci cybernetyczne słowo honoru, spełnię wszystko.
— Tego, o co bym cię poprosił nie spełnisz na pewno.
GLOK milczał przez moment po czym spytał z naciskiem:
— A czy jesteś pewien, że gdybyś znał całą prawdę o świecie wypowiedziałbyś życzenie, które masz na końcu języka?
— Musiałbym znać prawdę.
— A zatem dowiesz się. Tylko jeszcze nie teraz. Za kilka lat znów się odezwę do ciebie. potem spełnię życzenie.
Z kilku obiecanych lat zrobiło się kilkanaście, potem kilkadziesiąt. Przez cały czas panowało milczenie. Oczywiście Globalny Komputer rozmawiał z Moliszem często, ale przemawiał znajomym głosem niższego funkcjonariusza obwodów scalonych.
Naukowiec, korzystając z całkowitego spokoju, prowadził dalej swoje notatki, badał zmiany zachodzące w języku, śledził tendencje w szołowiźnie, która coraz bardziej nachalnie przewalała się przez oglądniki: starzał się i czekał.
GLOK dotrzymał słowa.
Którejś nocy do sześcianu Molisza przybyło dwóch czujów. Przesiadając się z pneumii na pneumię przywieźli Chrisa do Centrum i postawili przed sercem aparatury, maszyną cyfrową wielkich rozmiarów, choć wcale nie dużą jak na mózg Ziemi. Potem wyszli.
— Witaj, Chris — odezwał się GLOK — masz, czego chciałeś, jesteśmy sam na sam. Nie potrafiłem odmówić sobie przyjemności spotkania. Wiem, że mógłbyś mnie zniszczyć, to mnie nawet podnieca. Mam również pewność, że nie zrobisz tego dopóki nie poznasz całej prawdy.
Humanista skinął głową. Mimo wszystko elektroniczny moloch skłaniał do szacunku.
— Poza tym niszcząc centrum zabiłbyś najwyżej moją osobowość, jestem sumą miliona podzespołów, które działałyby dalej zsynchronizowane obwodami zastępczymi, a w parę dni elektroniczne doły wyprodukowałyby sobie nowego elektronicznego GLOKa. Ale dajmy spokój szczegółom technicznym. Powiem ci całą prawdę pod jednym warunkiem — nie wrócisz już do sześcianu. Dam ci parę różnych możliwości do wyboru. Wszystkie są atrakcyjne. Zgadzasz się?
— Muszę.
— A więc słuchaj.
Rozmowa trwała pół godziny. Potem dawny buntownik sformułował swe życzenie. Nie przyjął żadnej z propozycji automatu — chciał jedynie pozostać na powierzchni ziemi, w samotności, pod otwartym niebem. I tam doczekać końca.
— Szanuję twój wybór — powiedział Globalny Komputer. — Zgoda.
Czuje weszły do Centrum. Audiencja była skończona. Następnego dnia Molisz znalazł się na powierzchni planety z ekwipunkiem wystarczającym do założenia samotni. Zrealizował swe pragnienie. Pozostał wierny zobowiązaniom. Kiedy w okolicy pojawili się zbiegowie z pneumii, zaczął służyć im radą i pomocą, aliści poznanej prawdy im nie wyjawił.
Dopiero zjawienie się Myślacza i jego opowieść o podejmowanych planach zniszczenia GLOKa rozwiązały mu usta.
— Mój Boże — szepnął — zniszczyć Najwyższy Obwód to gorzej niż zbrodnia, to błąd.
Grupka zwiadowcza wślizgnęła się w szczelinę u podstawy megabloku. Właśnie tędy przed paru tygodniami Din, uboższy o wiele, bardzo wiele doświadczeń wydostał się na zewnątrz. Dowodzący grupą Max miał wypieki na twarzy; świadom wagi chwili jeszcze raz powtarzał zgłodniałym automatom:
— Pamiętajcie, należy niszczyć wyłącznie system informacyjno-represyjny. Atakujcie czujniki, łącza, ale nie ruszajcie linii energetycznych, klimatyzacji i zasilania promiennikowego. W tym ogromnym budynku żyje miliard ludzi.
— Tak jest, tak jest — mruczały roboty półprzytomne z zapału i elektrycznej gorączki.
Kolejne grupki robotów wślizgiwały się do wewnątrz jak na razie zupełnie niepostrzeżenie. Paru oddziałom udało, się rozminować awaryjne włazy znajdujące się na poziomie ziemi i rozbroić osłony elektroniczne.
Warto dodać tu istotną informację — normalne roboty pracujące w megabloku mają wśród swych obwodów szczególnie czuły system lojalności. Zabezpiecza on przed ewentualnym buntem, przesadną samodzielnością czy postępowaniem wbrew elektronicznej etyce. System ten u jednostek, które znalazły się poza megablokiem pozostawał w jawnej sprzeczności z instynktem samozachowawczym. Albo trzeba było samemu wyrwać cyfrowe sumienie albo zginąć pożartym przez mniej skrupulatnych współbraci. Co dziesiąty android dokonywał autozabiegu przekształcającego cichy automat w elektrożerczego drobota.
Obecnie wszyscy oczekiwali na godzinę 4.31 — moment skoordynowanego uderzenia. Automatom wpół oszalałym na myśl o nieprzebranym bogactwie energii rozpościerającym się przed nimi coraz trudniej było utrzymać na wodzy obwody drukowane... Na szczęście instynkt bezpieczeństwa ciągle jeszcze przemawiał na rzecz rozsądku.
W tym samym czasie oddziały podległe Mysi znajdowały się już w kanionie w pobliżu kwater Pierwszej Setki, na miejscu akcji pozorowanej. Mysia skupiona i opanowana wsłuchiwała się w wewnętrzny chronometr, jaki posiadają wszyscy Myślacze.
— 4.29.55, 4.29.56, 4.29.57, 4.29.58, 4.29.59.-,
— Naprzód!
W jednej chwili około pięciuset robotów runęło na ufortyfikowany grzebień skalny, na uśpione wartownie, które dosłownie rozniesiono na strzępy przetaczając się przez łańcuch w kotlinę Kwadratów. Natychmiast rozdzwoniły się tysiączne czujniki i sygnalizatory. Główne siły elektronicznego imperium zostały postawione na nogi i gąsienice. GLOK nie bardzo mógł pojąć, co się właściwie zdarzyło, machinalnie rzucił tylko:
— Ewakuować Setkę... wyprzeć nieprzyjaciela z kotliny!
Wszystkie podzespoły analityczne pracowały na pełnych obrotach aby odpowiedzieć na pytanie, co napadło głupie roboty aby poważyć ssę na taką potęgy i to w jednym z bardziej umocnionych punktów. Z głuchym łoskotem startowały bojowe krągłoloty, a do pneumii ładowały się doborowe oddziały.
— Ilu może być napastników?
— Pięciuset!
— Pożałują momentu, w którym ich skonstruowano — rzuca główny dyspozytor.
— Pełny alarm? — pędzi pytający impuls z zespołów głównego zabezpieczenia.
— Miejscowy!
W czternastej Sekundzie szturmu siły Globalnego Komputera atakują. Dolina wypełnia się zmasakrowanym szmelcem, z oddziału Mysi (która sama przezornie pozostała z tyłu) nie ocaleje nikt. Glokowcy też zresztą oberwali, ale w porównaniu z drobotami są to straty znikome. Myślaczka wycofuje się spiesznie. Wie, że po sześćdziesięciu sekundach od ściągnięcia w dolinę głównych oddziałów imperium zdolnych do działania na zewnątrz megabloku w innym punkcie rozpoczyna się atak właściwy.
Na komendę wylatują w powietrze wyjścia awaryjne, pryska zasilanie osłony elektronicznej i zaczajona horda kilkunastu tysięcy drobotów bez przeszkód wdziera się do wnętrza gmachu. Drapieżnicy wpadają na poziom zero, stamtąd tunelami pneumii i sztolniami wentylacyjnymi rozbiegają się po wnętrzu. Przerąbują się przez miękkie ściany sześcianów mieszkalnych wprawiając łudzi w osłupienie i trwogę.
Część rzezidiodców na czele z Tranzystorgiastą wali w stronę głównych siłowni zajmujących piwnice kolosa.
— Dokąd? Dokąd? — pragnie powstrzymać ich Max — tam mieliście nie wchodzić!
— Won, Neurobiałku! — wrzeszczą roboty.— Ustaliliśmy przecież taktykę... Najpierw
Systemy informacyjne... Stójcie!
Brutalnie odepchnięty koziołkuje w mroczny korytarz a androidy ogarnięte szałem niszczenia na oślep rzucają się naprzód.
— Alarm! Alarm! Alarm! — wyją ostrzegawcze obwody GLOKa, powodując konsternację na wszystkich poziomach supermózgu.
— Wróg jest w środku!
— Do czego zmierza?!
— Do zniszczenia nas.
— Powstrzymać hołotę! Oto są skutki wielkoduszności — wylatują wściekłe impulsy z Centrum.
Przeciwko nacierającym zostają rzucone pneumie pancerne, roboty rekrutne i elektromioty, wszystkie siły, środki i odwody. Niestety, rychło okazuje się, że systemy zabezpieczające nie są przygotowane do walki z mechanicznym napastnikiem. Gdyby to był atak ludzi, na podorędziu znalazłyby się gazy paraliżujące i inne mordercze specyfiki; ataku robotów w ogóle nie brano pod uwagę w planach defensywnych.
Tymczasem elektroniczni drapieżcy opanowując kolejne skrzyżowania informatyczne, przecinają kable, zakłócają łączność. Na niższych szczeblach co rusz wzbudzają się impulsy w obwodach czujów: ratuj się kto może!
W wielkich magazynach trwają najzaciętsze walki, syczą lasery, grzechocą palniki bojowe. Aliści dewastowane roboty już po chwili składają się na powrót i wracają do walki. Dawno przestał istnieć jakikolwiek plan operacyjny. Obowiązuje hasło: iść, niszczyć i zapewnić sobie bezpieczeństwo w przyszłym rabunku!
Do coraz liczniejszych sześcianów ludzkich wkrada się niepokój. Wprawdzie w oglądnikach nadal mrugają pogodne obrazy i tylko co jakiś czas pojawiają się apele, aby nie zwracać uwagi na drobne usterki w zasilaniu — niemniej co bystrzejsi megablokowcy orientują się, że równie często szołowizna dawno nie była przerywana tyloma komunikatami i to w tonie nieprzyzwoitego wręcz podlizywania się ludziom. Zapytane co się dzieje Odbiorniki Indywidualne tłumaczą się bezradnie: nie mamy informacji. Na niższych poziomach już wiedzą, że na dole toczy się walka. W wielu kwartałach pogasło światło, mnożą się przerwy w łączności, stanęły pneumie.
Max, mimo pękniętego obojczyka, niezmordowanie biega od sześcianu do sześcianu wołając:
— Uciekajcie, uciekajcie, silniejsi niech pomagają słabszym, zabierajcie pigułki pokarmowe!
Słychać głosy detonacji, tu i ówdzie zapadają się kondygnacje... Kilku mężczyzn dołącza się do Maxa, również zaczyna ostrzegać, pomagać w kierowaniu tłumów do wyjścia.
Tranzystorgiasta szaleje w siłowni, demoluje, niszczy, niweczy. Centrala Numeryczna dawno zapchała się skotłowaną papką informacji.
Oczywiście Globalny Komputer miałby jeszcze jedno wyjście, ostatnią szansę: użyć na wielką skalę dezintegratolu. Poświęcić pięć poziomów zachodnich kwartałów, doprowadzić do zniszczenia jednej dwudziestej megabloku. W ten sposób zahamować zarazę i unicestwić wroga. Atoli Wszechobecny po prostu boi się spętany własnym ogromem i rozmiarem ryzyka. Weźmy też pod uwagę, że zaszokowany mnogością ciosów, bombardowany niezliczoną ilością meldunków (selektory straciły już możność podziału wiadomości na ważne i nieważne) dusi się, dławi i odwleka decyzje.
Używając dezintegratolu musiałby zniszczyć część siebie, duża partię własnego układu, Kunktatorsko próbuje więc półśrodków: odblokował nawet BEZKA — za późno, główne zasilanie systemu bezpieczeństwa na ten megablok właśnie przejęli agresorzy.
Tymczasem droboty poziom za poziomem, segment za segmentem wdzierały się w struktury numerycznego państwa. Niszczono rozdzielnie informatyczne, testatory i zasilanie. W płomieniach stanęły zakłady pneumotechniczne, pożar błyskawicznie rozprzestrzenia się na fabryki syntetyków spożywczych. Trzy kwadranse trwał zacięty bój robotów o siłownię promiennikową. Mieszkańcy niższych poziomów poczęli dzwonić z ostrzeżeniami do swoich krewnych i znajomych z poziomów wyższych. Ludzie wyrywani ze snu przeważnie nie wierzyli, ale wystarczyło dojść do najbliższej sztolni aby usłyszeć harmider dolatujący z dołu. Stabilizatory dźwiękowe nie mogły już dłużej tłumić łoskotu wybuchów. Oglądniki trójwymierne zachowywały się coraz bardziej zdumiewająco. Nagle przerwano szołowiznę i donoszono o „pewnych incydentach" na poziomie pierwszym tonem takim, jakby chodziło o katastrofę pneumii czy zakłócenia w produkcji pastylek. Potem przestrzeżono przed nieodpowiedzialnymi głosami mieszkańców niższych kondygnacji, którzy mogą podawać nie sprawdzone wiadomości. W ogólnym bałaganie odpowiedzialne zespoły zapomniały odciąć łącza telefoniczne.
Następnie znowu zaapelowano o spokój i poparcie, jakby ktokolwiek z ludzi mógł coś zrobić. Z kolei wystąpił jakiś trzycyfrowiec (a może jego atrapa) i odczytał listę wszystkich dobrodziejstw GLOKa w okresie ery numerycznej. Przy okazji po raz pierwszy w środku masowej komunikacji padło słowo GLOK. Po pięciu minutach mówiono już nawet o pomyłkach niektórych obwodów, nie minął kwadrans gdy zdumieni ludzie dowiedzieli się, że i nieomylnemu zdarzały się błędy. Nie jeden z miliarda sięgnął w tym momencie po nawiew relaksowacza. Cóż, kiedy nawiew już nie działał.
Im głębiej w dół posuwają się droboty tym opór jest zacieklejszy. Tranzystorgiasta, który cudem uniknął dotąd laserowych mieczy, odczuwa radosne pulsowanie w obwodach, wie, że zbliża się do centrali Superkomputera. Wychodzi na jaw, że ostatni zamieszkały megablok krył pod sobą siedzibę Najwyższego Obwodu.
Tymczasem w kurzu i dymie pierwsze grupki ludzi wydostają się na otwartą przestrzeń. Jest wśród nich Max. Pobladły, z włosami zlepionymi potem przeciska się w tłumie, szuka myślaczki. Powinna oczekiwać na wzgórku?! Niech powstrzyma droboty niech je pohamuje przynajmniej na tyle, żeby było można ewakuować ludzi. Ale jak ewakuować miliony. Przecież nawet jeśli wszyscy wyjdą z megabloku i staną obok siebie nie starczy miejsca na stepie.
— Mysiu, Mysiu! — wrzeszczy młodzieniec — androidy zwariowały... Myśmy wszyscy zwariowali.
Bo i rzeczywiście szaleństwem było nie brać pod uwagę możliwości, że automaty poczuwszy energię zareagują na nią jak rekiny na krew...
Dobiega pierwsza godzina walki. Na wyższych poziomach nikt nie śpi. Część ludzi opuszcza sześciany i tratuje się na korytarzach. Dziki wrzask — wypuście nas z tęga pudła! — łomoce po piętrach, poziomach, sektorach. Nikt jednak nie przewidział odpowiedniej przepustowości schodów i korytarzy. Dźwigi mechaniczne i pneumie przestały działać. Pasażerowie zamknięci w kapsułach podczas drogi są już straceni. Na oglądnikach — chwila muzyki. Nagle melodia cichnie. Tło staje się złociste i rozlega się głos dostojny, choć złamany.
— Słuchajcie mnie. Słuchajcie! Proszę was!
Prawie nikt nie znał głosu Superkomputera, ale sam timbre sprawia, że ludzie zatrzymują się w pół kroku.
— Słuchajcie obywatele, roboty, wszyscy. Dewastując podstawowe układy wydajecie wyrok na wszystkich ludzi i maszyny. Na jak długo wystarczy rabunkowej gospodarki? Zostawcie energatory w spokoju. Nie ruszajcie klimatyzacji. Ja skapituluję, ja skapituluje,! Zlitujcie się nad sobą.
Ale żaden apel nie ma szans wzruszenia atakującej hordy, zwłaszcza gdy ta zauważa, że opór broniących słabnie coraz bardziej. Ludzie uciekają na oślep. Coraz trudniej przedrzeć się przez korytarze pełne stratowanych. Silniejsi mężczyźni wrzucają ciała do sztolni, którymi uchodzi dym z płonących magazynów. Piekło! Gdy słońce wstaje nad ziemią już parę tysięcy ludzi z obłędem w oczach kłębi się w stepie dygocąc z zimna i strachu. Dopiero w blasku dnia udaje się Maxowi znaleźć Mysię, równie przerażoną i zdezorientowaną. Obydwoje czują się jak „uczniowie czarnoksiężnika" po rozpętaniu żywiołów, których nie są w stanie opanować. Pojawienie się około siódmej na skraju teatru wojennego Myślacza i Dina też nie może odwrócić fatalnego biegu wydarzeń.
— Widzisz co się dzieje? — krzyczy Max.
— Widywam — sapie stary — czemu nie było oczekiwalności mojej przed stactwem?
Ani Max, ani Mysia nie potrafią odpowiedzieć.
Z megabloku dochodzą coraz głośniejsze detonacje. Umysłowiec, który odbiera wszystko swymi komórkami wie, że właśnie bezpowrotnemu zniszczeniu uległa Centralna Umysłownia — intelektualne archiwum ludzkiej wiedzy i dziedzictwa kulturalnego, że płoną mikrofilmy, taśmy pamięci i zbiory dawnych papierów.
— Czy możemy coś zrobić? — z rozpaczą pyta Mysia.
Kapłan Kryształu przecząco kręci szypułą,
— Co najwyżej życzyć GLOKowi, żeby wygrał — szepce cicho Din,
Rozdział XVI
Apokalipsa trwa. Wysoka na parę kilometrów bryła megabloku stała się jednym oszalałym mrowiskiem, nie skutkują apele paru przytomnych jeszcze obwodów, ludzie obudzeni ze stabilizacyjnego snu pragną jedynie ucieczki. Większość dąży w dół, Jan Milion z żoną należą do tych nielicznych opanowanych, którzy uciekają w przeciwnym kierunku, do góry. Nie wiedzą kto zaatakował megablok, jeśli jednak są to sojusznicy dysponujący środkami technicznymi równie łatwo ewakuują ich z górnego tarasu. Pną się więc wzwyż. Na tarasie widokowym, zawsze dotąd pustym, widać gromadki wystraszonych ludzi. Sztuczne sklepienie niebieskie jest pęknięte. Podobno eksplodował na nim uszkodzony krągłolot. Przez ogromną dziurę widać autentyczny błękit, wdziera się również świeże powietrze. Poniżej kilkunastu ludzi usiłuje wznieść rusztowanie z przypadkowych sprzętów.
— Na dachu znajdują się kolonie jadalnych glonów, nie zginiemy — informuje pracujących starszy mężczyzna, najwyraźniej szef zaimprowizowanej ekipy. Jan zna skądś ten głos, tę sylwetkę...
— Ned?!!!
— Jan Milion! Na wszystkie diody świata!
— Więc pan przeżył, mimo dekonspiracji...?
— Zapewniono mi coś w rodzaju aresztu domowego. Zresztą od chwili, kiedy poznałem prawdę nie miałem zamiaru uciekać...
— Jaką prawdę?
— Opowiem panu wszystko, Janie, na razie ratujmy siebie i innych. Kiedy definitywnie wysiądą wszystkie urządzenia, a my nie zdążymy utorować drogi na zewnątrz, zginą miliony ludzi. Do dzieła!
Parę kilometrów niżej dopełniają się chwile totalnej ostoi numeryczności — Centrali. Siły GLOKa słabną z każdą chwilą, kończą się żelazne i miedziane rezerwy, rozpaczliwe próby arcymózgu przerzucenia swego potencjału intelektualnego do innych rejonów świata spełzają na niczym. Większość megabloków została zdewastowana już dawno, w innych na skutek braku należytej konserwacji nerwowe próby wywołują tylko spięcia, awarie i detonacje energetyczne. A poza tym akcję podejmuje już nie ten GLOK, dynamiczny i ambitny premier ziemi sprzed lat, tylko mechanizm przygnieciony własnym ogromem, mechanizm który stracił poczucie rzeczywistości i na próżno wydaje polecenia nieistniejącym armiom, siłowniom, wyrzutniom. Najbardziej łamie go myśl, że pada pod ciosami własnej klasy, tych, którym niedawno był równy, których rzecznikiem się głosił. Nieoczekiwanie zwraca się wprost do ludzi — woła: pomóżcie! głosem coraz słabszym, coraz bardziej dramatycznym. Ale i niewielu ludzi śledzi w tym momencie oglądniki. Wiele poziomów pozbawionych jest już prądu.
Zresztą fakty następują po sobie tak prędko i nic nie może powstrzymać ich eskalacji. Umysłowcy razem z Dinem podejmują jeszcze jedną próbę, weszli do megabloku i gdy. chłopak wraz z Myślaczem usiłował przedostać się do studia oglądnikowego, chcąc stamtąd pokierować działaniami ludzi aby zapobiec wzmagającej się panice, Mysia pobiegła naprzód zagrodzić drogę Tranzystorgiaście i jego bandzie.
Oczywiście nie litowała się nad GLOKiem, chodziło jej jedynie o to, by podtrzymać automatyczne funkcjonowanie wielkiego miasta. Uratować minimum zapewniające przetrwanie.
Zasadnicze siły Tranzystorgiasty zajmują się forsowaniem ostatnich zapór przed główną Centralą. Dookoła szaleje morze ognia, płoną magazyny pokarmowe. Cale szczęście, że wyższe kondygnacje budynku są niepalne, dziewięćdziesiąt procent ludzi upiekłoby się zanim zdążono by ich ewakuować.
Właściwie nikt nie stawia oporu hordzie. Jeszcze parę pancernych drzwi, parę wiernych do końca elektronowych pretorianów. Pękają z trzaskiem ściany szklanego jajka, na kilkudziesięciu działających jeszcze ekranach widać dokładny zapis zagłady. Obraz jest przerażający. Kto wie, co musi się dziać w mózgu GLOKa.
Mysia zagradza drogę cyfrobandytom.
— Dość! — woła — zwyciężyliśmy. Możecie zacząć ładować swoje akumulatory, zbierać łupy i wracać.
— Nigdy — wyje rudy robot sześcionożny — trzeba dobić Molocha!
— Ależ cyfroidioci, on już nie jest groźny.
— Milcz — ryczy Tranzystorgiasta — nie zachowuj się jak zdrajca!
Mysia, nie panując nad sobą, policzkuje drapieżnika. Na ten widok furia wstępuje w jego współbraci. Dziesiątki macek porywa myślaczkę i ciskają przez uchylony właz w głąb ognistej otchłani. Jeszcze parę dni temu pokonanie szmelcowatych robotów, przeniknięcie przez ścianę czy lewitowanie w powietrzu nie przedstawiałoby żadnych trudności. Obecnie jednak Mysia leci jak worek szmat i tylko nadludzkim wysiłkiem zawisa tuż nad płomieniami. Wzywa pomocy! Niestety, Myślacz znajduje się w tym momencie w wytłumionym studiu, próbuje uruchomić, nadajnik i nie odbiera sygnału. Din wpatruje się w monitory kontrolne. Na jednym z nich bardzo szybko dostrzega Mysię. Wiszącą nad płomieniami, słabą, bezradną...
— Pomocy, pomocy — drze się umysłówka czując, że lada chwila spadnie.
Wie też, że w ogromnym żarze struktura krzemowa stopi się, a ona sama pomimo pozornej nieśmiertelności, zginie.
— Ratunku!
Din patrzy jak zahipnotyzowany. Wystarczy jeden ruch, by wezwać Myślacza ten coś poradzi. A przecież waha się. Wprawdzie Mysia uratowała chłopakowi życie, ale również usiłowała zabić Onę... Ręka młodzieńca drży na wyłączniku.
I nagle życie podejmuje decyzję za niego... z łoskotem obrywa się strop grzebiąc pod sobą kamerę, Mysie... wszystko. Prawie w tej samej chwili horda przełamuje ostatnią barierę i rusza dewastować bezcenne obwody supermózgu. Wraz z ciosami, które spadają na inteligentną substancję w megabloku dzieją się rzeczy przerażające. Trójwymierne oglądniki płaczą krwawymi łzami, drgają w paroksyzmach pneumie, tryskają pozamykane promienniki, pulsują światła. Mózg umiera...
Głos jego jest coraz słabszy, coraz trudniej słyszalny. Dobrze można rozróżnić właściwie jedno słowo:
— Głupcy, głupcy, głupcy...
Czasem uda mu się wykrztusić jedno zdanie, którym Din z Myślaczem są głęboko poruszeni:
— Biada wam, nieudaczne dzieci elektryczności i cybernetyki. Kiedyś okrzykniecie mnie swoim... cyferbogiem... za późno... za późno... Przebaczam wam...
Głos niknie, gasną ekrany, w megabloku zalega ciemność. Słychać tylko huk buzującego ognia, trzask osuwających pięter i odległą wrzawę uciekających ludzi.
W jakiś czas później resztki naszych bohaterów, to znaczy Ona, Din, Max i Myślacz wspięli się na wzniesienie znajdujące się obok nieistniejącego Robotkowa. Przed sobą mieli widok na spowitą w dymy sylwetkę megabloku oraz równinę, jak okiem sięgnąć pełną ludzi.
Dzięki Bogu drobotom nie starczyło sił aby zniszczyć całą konstrukcję miasta, ocalała atomowa elektrownia zasilająca pompowanie wody, którą udało się skierować na zewnątrz i puścić na wyschnięte od dziesięcioleci kanały. Szybkie opanowanie paniki spowodowało ocalenie dość znacznych zasobów żywności, a trzy uratowane z pożogi krągłoloty niezmordowanie kursowały na linii dach-ziemia zwożąc wszystkich, którzy znaleźli schronienie na szczycie budowli. Wśród nich znalazły się rodziny Dina i Maxa. Tylko członkowie Pierwszej Setki przepadli jak kamień w wodę. Po szturmie również droboty, których ocalało najwyżej kilkadziesiąt, przestały być liczącą się siłą. Tranzystorgiasta zginął na skutek swej zachłanności podłączając się do linii przekaźnikowej o zbyt wielkim napięciu. Rozsypała się reszta głównych szturmowców. Ciągle trudno było o bilans strat. Nieustannie w korytarzach znajdowano zwłoki zasypanych, zadeptanych, zmarłych na serce. Sporo zginęło w zatrzymanych pneumiach i dźwigach. Wielu do końca nie chciało opuścić sześcianów i po prostu udusiło się tam wkrótce po wstrzymaniu napowietrzania.
Spontanicznie wyłonione grupki aktywistów zajmowały się remanentami zasobów, grzebaniem zmarłych. Nieoczekiwanie w odseparowanych dotąd ludziach wyzwoliły się ogromne inicjatywy społeczne. Pojawili się żywiołowo wybrani przywódcy. W każdej innej sytuacji można by przyglądać się temu z aprobatą, niestety Myślacz i przyjaciele doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że nic nie jest w stanie zapobiec rychłej tragedii. Bez maszyn, bez wytwórni syntetycznego pożywienia wszyscy skazani są na śmierć głodową wraz z wyczerpaniem się zapasów, które w najlepszym wypadku starczą na parę tygodni. Być może małe grupki uda się skierować na tereny pozwalające na jako taką egzystencję (jak na przykład rejon Parku). Jest to jednak rozwiązanie dla setek, nie dla milionów.
— Przecież, musi być jakieś wyjście! — powtarzał z desperacką nadzieją Din.
I wyjście pojawiło się.
Szóstego dnia od zagłady cyfroimperium nad stepem wynurzyło się ogromne ciało niebieskie (w kolorze brunatnym), które przysłoniło kawał kosmosu wzbudzając powszechne przerażenie w olbrzymim koczowisku.
Niezwykłe zjawisko wisiało na wysokości kilkudziesięciu kilometrów ale i tak przytłaczało swoim ogromem. Na pierwszy rzut oka przypominało wielką planetoidę, na drugi — nieprawdopodobnych rozmiarów statek kosmiczny. Od dna kuli oderwała się srebrzysta strzałka, która w szybkim tempie zbliżyła się do ziemi i zmieniając się w pokaźny prom kosmiczny osiadła miękko na wolnym kawałku stepu. Din i Myślacz pospieszyli w kierunku lądowiska i dotarli na miejsce kiedy wnętrza wehikułu wyłonił się wysoki jasnowłosy mężczyzna.
Ów omiótł wzrokiem rozpościerające się obozowisko namiotów, lepianek, legowisk i ognisk i zwrócił się do idącego naprzeciw Maxa:
— Witajcie, bracia! Zdaje się, że przylecieliśmy w samą porę.
Co powiedział Myślaczowi Chris Molisz.
W tym momencie możemy spokojnie cofnąć się w naszym opowiadaniu do pamiętnej rozmowy starego umysłowca z sędziwym pustelnikiem.
— Drogi panie Myślacz — powiedział Molisz — wszyscy myśląc o Globalnym Komputerze popełnialiśmy jeden błąd. Ocenialiśmy go w kategoriach ludzkich, a przecież cokolwiek by się rzekło o Najwyższym Obwodzie, to człowiekiem on nie jest. Dlatego też jego działania, które tłumaczyliśmy sobie żądzą władzy, pragnieniem stania się nowym Bogiem — włącznie ze stworzeniem was, umysłowców, mogło mieć jeszcze inny powód.
— Jaki?
— Na przykład konieczność. Jeśli założymy sobie, że GLOK miał konstrukcyjnie zaprogramowaną wolę służenia ludziom, to czy nie można przyjąć, że był gotowy służyć, zabezpieczać swych podopiecznych nawet wbrew nim samym... A jeśli dodamy jeszcze tak specyficzne cechy Superkomputera jak nieufność wobec ludzkich charakterów, niedocenianie naszych możliwości intelektualnych, wyłania się pewien obraz konieczności...
— Pan głosi apoteozę totalitaryzmu! — wykrzyknął Myślacz. — Po kim jak po kim, ale po panu się tego nie spodziewałem. Jakiż był powód ograniczenia ludzkiej wolności, zamykania ludzi w pudłach megabloków — poza obłędną ideą numerycznej sprawiedliwości?
— A jeśli była inna, bardziej racjonalna przyczyna?
— Na przykład?
— Chęć zachowania ludzkiego gatunku.
Tu opowieść Molisza stała się niesłychanie konkretna. Odmalował on w skrócie obraz Ziemi pod koniec XXI wieku, gdzie obok wzrastającego tłoku demograficznego, wyczerpywanie się surowców i postępującego skażenia środowiska (mimo ograniczonych sukcesów na wydzielonych terytoriach, na przykład w Parkach Narodowych), pojawiło się niebezpieczeństwo zupełnie innej skali.
Skrzętnie skrywana przez naukowców groźba całkowitej zagłady powodowanej wzmożoną aktywnością słońca i nieodwracalnym procesem zanikania osłony ozonowej wokół Ziemi.
Jak zapewne wie, albo przynajmniej powinien wiedzieć każdy uczeń, warstwa ozonowa stanowi naturalny filtr zabezpieczający Ziemię przed promieniowaniem kosmicznym. Zagrożenie tej warstwy wystąpiło już w wieku XX, w drugiej połowie XXI stulecia zmiany zaszły tak daleko, że nic nie mogło ich powstrzymać. Produkcja ozonu metodą przemysłową mimo zaangażowania olbrzymich mocy nie równoważyła ubytków. Sztuczne satelity uderzały na alarm na początku premierostwa GLOKa. Być może Superkomputer popełnił błąd zatajając przed społeczeństwem rozmiary niebezpieczeństwa. Postępował jednak analogicznie jak jego poprzednicy naukowcy, może łudził się jeszcze, że uda się niebezpieczny proces zahamować. Konieczność obrony przed promieniowaniem legła u podstaw, budowy megabloków, których solidne mury miały chronić mieszkańców przed śmiercią z kosmosu. Do czasu istnienia warunków sprzyjających roślinnej wegetacji, żywności miały dostarczyć hodowle glonów, później produkcją środków spożywczych miały zająć się podziemne laboratoria. Jednakże GLOK szybko zdał sobie sprawę, że życie w megablokach degeneruje ludzkość. Tak, on naprawdę myślał o naszym dobrze. W pilnym trybie opracowano plan przesiedlenia ludzkości na jeden z księżyców Jowisza o warunkach najbardziej zbliżonych - do ziemskich. Realizacja planu przebiegała w całkowitej tajemnicy. W ciągu
kilkudziesięciu lat dokonano adaptacji jednej z planetoid, która wyposażona w potężne silniki — została wyrwana z naturalnej orbity i rozpoczęła regularne kursy, między Jowiszem a Ziemią zabierając każdorazowo zahibernowanych mieszkańców z jednego megabloku.
— Miliard pasażerów, czy to możliwe?
— Możliwe.
— A więc dlatego pustoszały megabloki. Nie rozumiem tylko dlaczego odbywało się to tak tajnie, po co zorganizowano separację megabloku od megabloku?
— Z bardzo prostego powodu, GLOK bał się wybuchu paniki...
— Paniki? Przecież mógł wyjaśnić że wszyscy zostaną uratowani.
— Chodzi o to, że nie był pewien czy zdąży, poza tym jak to GLOK — nie dowierzał ludziom, obawiał się, że w wypadku ujawnienia faktów wszyscy naraz zażądają ewakuacji. Może na tym polegał jego błąd. Na braku, zaufania.
Myślacz zamyślił się.
— Zapewne ma pan rację.
— Tak samo — ciągnie pustelnik — wy, umysłowcy zostaliście skonstruowani bynajmniej nie dla „wiekuistej chwały GLOKa", tylko dla podtrzymania ziemskiej kultury. Musiano stworzyć organizmy, które wytrzymają promieniowanie i będą mogły stać się kustoszami minionych cywilizacji. Superkomputer planował, że z czasem rozbierzecie megabloki, a może i odtworzycie nową warstwę ochronną. Taka była idea.
Zawiodła realizacja. Wady maszyn i ludzi, rosnąca megalomania olbrzymiego mózgu, jego nieufność, nieelastyczność, licho wie co jeszcze? GLOK nie przewidział waszego buntu, nie przewidział narastającego oporu ludzi przeciw manipulacji, nie wziął pod uwagę własnych słabości wobec robotów, które dymisjonował zamiast demontować. A co najważniejsze — nie wziął pod uwagę jeszcze jednego. Parę ładnych lat temu zaobserwowano, że wraz z likwidacją większości megabloków i zahamowaniem dziewięćdziesięciu procent przemysłu likwidacja osłony ozonowej przestała się posuwać, co więcej, powłoka poczęła wykazywać tendencje do regeneracji. I wtedy zaczął się prawdziwy dramat GLOKa. Pęknięcie jego psychiki. Chociaż doskonale rozumiał, ze powinien zaniechać olbrzymiego programu emigracyjnego, w który zaangażowano praktycznie wszystkie siły, że należy, rozpocząć proces decentralizacji megabloków i przywrócenia suwerenności ludziom, nie potrafił się na to zdobyć. Za bardzo przywiązał się do swej koncepcji, uwierzył w numeryzm, swoją dziejową misję. Zaczął bać się własnej degradacji, perspektywy usunięcia. Zaczął popełniać coraz więcej błędów, zachowywać się jak sadysta. Mimo że mieszkam tu na pustkowiu, dużo wiem...
Ale skąd?
— Moja sprawa — uśmiecha się Molisz. — w każdym razie komputer nie potrafił się zdobyć na zrozumienie, że system, który stworzył nie ma racji bytu...
— Trzeba więc go zniszczyć!
— Stop! Takiego postawienia sprawy obawiałbym się najbardziej. GLOK to nie tylko rządca Ziemi, to jej aprowizator, oświetlacz, ogrzewacz. Zwycięstwo nad nim może oznaczać śmierć zwycięzców.
Argumenty trafiają do przekonania umysłowca. Nie wie jednak, co czynić dalej?
— Moim zdaniem trzeba czekać na przybycie planetoidy promowej. Dowodzą nią ludzie, nie maszyny. Razem z nimi można zacząć powoli uzdrawiać sytuację, pomalutku oswajać GLOKa z koniecznością przejścia na zasłużoną emeryturę.
W obwodach Myślacza narasta drżenie. Mimo odległości setek kilometrów czuje, że jego przyjaciele podejmują w tym momencie jakąś nieprzemyślaną decyzję.
Wahadłowce nieprzerwanie kursują między planetoidą podróżną a stepem. Setki, tysiące niedawnych mieszkańców megabloku znika w ładowniach olbrzymiego promu, aby zapaść w sen, z którego obudzą się na Nowym Globie. Kapitan Harding, bo tak nazywa się dowódca ekspedycji, dokonał jeszcze en passant paru pożytecznych rzeczy. Po pierwsze rozmontował resztki robotów drapieżnych, wytropił resztki elektronicznych pasożytów oczyszczając z nich ostatecznie powierzchnię Ziemi. Później za pomocą silnych ładunków dokonane zostaje wysadzenie wszystkich megabloków szpecących krajobraz kontynentów. Wyjątek stanowi megablok nr 2, który ma pozostać w charakterze muzeum.. Wody, skanalizowane dotąd pod powierzchnią, zostają ponownie wypuszczone na jałową skorupę. Ludzie odlatują. Ledwie kilkaset osób, między innymi Din, Ona, Max i Ned zdecydowało się zostać na starej Ziemi. Towarzyszy im również Myślacz. Jan Milion uważa, że .jest na to zbyt stary i złamany.
Grupka ziemskich patriotów postanawia osiąść na stałe w znanym nam rezerwacie i pracować nad rekultywacją planety. Oczywiście metodami naturalnymi, bez żadnych syntetyków, robotów, cudów techniki! Normalna uprawa ziemi, sadownictwo, z ogrodów zoologicznych Nowej Ziemi mają zostać przysłane konie i krowy. Koloniści liczą, że wraz z pojawieniem się wód i likwidacją megabloków przyroda zacznie wracać do siebie, zazielenia się kontynenty, samoodkażą oceany. Potrwać to może długo. Być może miną pokolenia, zanim zdołają wykopać spod warstw piasku dawne Paryże, Waszyngtony, Warszawy.
Kapitan Harding obiecuje, ze co trzy lata grupki chętnych kolonistów z Nowego Globu z przeszkoleniem farmerskim i rzemieślniczym będą wracać do Starego Świata. Ned, który obok Maxa przewodzi grupce, jest pełen optymizmu — wierzy w przyszłość naturalną i harmonijną. Wierzy we współdziałanie ludzi inteligentnych i równych.
W dniu odlotu planetoidy jeszcze kilkudziesięciu ludzi decyduje się pozostać. Kapitan Harding przekonuje ich, że księżyc Jowisza jest prawdziwym beztroskim rajem.
— A czy są tam komputery? — pyta jeden z wahających się.
— Oczywiście, wszystko jest skomputeryzowane pod wodzą KOKa (Komputera Ogólnego Księżycowego).
— W takim razie zostaję tutaj.
I kiedy olbrzymie ciało półniebieskie, półmechaniczne poczyna się oddalać i maleć w przestrzeni, grupka ludzi z motykami, woreczkami, książkami (ale bez Indywidualnych Odbiorników) rusza w stronę zielonych wzgórz, Ani się nie obejrzą, jak rumowisko megabloku porośnie trawa.
Din obejmuje Onę. W pamięci na długo pozostanie mu ostatnia rozmowa z ojcem. Stali razem przy promie, matka, ojciec... Ona trochę z tyłu.
— Jesteście... razem? — pyta Jan Milion i lekki skurcz przebiega mu przez policzek,
— Tak, tato — mówi spokojnie Din.
— Kochacie się?
— Tak!
— To bardzo dobrze. Bardzo dobrze!
Jan ujmuje żonę za rękę i kieruje się w stronę wahadłowca. W pewnym momencie zatrzymuje się, jakby chciał wrócić, jakby przypomniał sobie marzenia dziadka, ale tylko kiwa ręką i idzie dalej. Trzeba umieć odchodzić.
Din obejmuje Onę, mimo zmęczenia czuje się młodo, dziarsko, potężnie. To wielka sprawa, budować świat.
W ciągu miesiąca stał się mężczyzną. Patrzy na kroczących obok ludzi, Franka i Karola, Giuseppe i Musfatę... Annę i Claudię,
I pomyśleć, że wychowały ich odżywki i ideologia oglądników! Cuda się czasem zdarzają.
Zielone wzgórza są coraz bliżej. Wkrótce rozlegną się wśród nich dźwięki topora i fujarki, stoki pokryją się sadami, a w dolinie zafaluje złociste zboże. Frank zbuduje z bali szkołę dla jedenastu dzieciaków, które kroczą razem z nimi, Karl z drewnianych czcionek zacznie składać jednostronicową gazetę, Giuseppe osadzi nad wejściem do jaskini Krzyż, Mustafa uruchomi koło garncarskie.
Din obejmuje Onę. Ona obejmuje Dina.
grudzień 1978 — kwiecień 1981