Barry Maxine Karaibski płomień

Maxine Barry



Karaibski płomień












Prolog


Wielka Brytania


Keith Treadstone uniósł drżącą ręką trzeci kieliszek brandy. Był właśnie w gabinecie swojego letniskowego domku pod Oksfordem, który już do niego nie należał. Nadeszła chwila, by zastanowić się nad niepewną przyszłością. Praca w domu wariatów, jakim bez wątpienia jest londyńska giełda, zmienia człowieka w kłębek nerwów. Odpoczynek od tego piekła to konieczność, nie zachcianka. Ale teraz domek przejdzie do przeszłości - tak jak wszystko, co Keith posiadał. Rzucił to dla czegoś, co nigdy mu się nie zwróci. To coś nosiło nazwę „Aleksandria”.

Zakrztusił się i pociągnął następny łyk alkoholu.

- Boże - powiedział martwym głosem i sięgnął po stojącą na biurku fotografię. Długo przyglądał się patrzącej na niego pięknej twarzy. - Ramona... - Skłonił płowowłosą głowę przed fotografią kobiety w rozwianej oksfordzkiej todze i westchnął ciężko. - Zawsze byłaś taka zdolna. Co byś o mnie pomyślała, gdybyś się dowiedziała, jaki jestem. Głupi, głupi, głupi!

Powinien wiedzieć, że zostanie wykorzystany. Powinien bez trudu dostrzec fałsz za uśmiechniętymi twarzami i rados­nymi głosami. On, człowiek obracający milionami na gieł­dzie, sądził, że pozjadał wszystkie rozumy. Że wszystko wie. Co za kpina! On, stary wyjadacz, dał się tak nabrać! A teraz musiał zebrać w sobie całą odwagę, jaka mu została - a nawet jeszcze więcej - i zrobić to, co należy.

Znowu spojrzał na fotografię kobiety, której właściwie bardziej potrzebował, niż kochał, i westchnął. Pora na rachunek sumienia. Sięgnął po kartkę z firmowym nadrukiem i napisał na niej dzisiejszą datę. Ale utknął zaraz po „Droga Ramono”. Co właściwie mógł jej powiedzieć? Że nie mają już przyszłości, że łączą ich tylko akcje tego przeklętego statku? Nie. Tak nie można. Musiał pomyśleć o niej. O Ramonie, która była kimś więcej niż tylko śliczną dziewczyną. O Ramonie, obdarzonej przenikliwą, błyskotliwą inteligencją i ogromnym, wybaczającym sercem. Musi o tym pamiętać. W tym jego jedyna nadzieja. To dobre, wybacza­jące serce...

Zaczął pisać, z wysiłkiem pokonując drżenie dłoni.

Wiem, że mi przebaczysz, najdroższa. Że wybaczysz mi wszystkie błędy. Wiesz, że Cię kocham.”

Przerwał i westchnął ciężko. Nie mógł się zmusić, żeby to napisać, żeby ubrać wszystko w suche, brutalne słowa. Nie mógł jej tego zrobić, a jednak... musiała się dowiedzieć. Ale jak wytłumaczyć komuś o tak kryształowej uczciwości, że istnieją zwierzęta kierujące się jedynie chciwością, że istnieją kreatury o bezwzględności rekina, które mają czelność nazywać się uczciwymi ludźmi interesu? Jak ma jej powie­dzieć, że spotkał człowieka, który nie cofa się przed niczym? Człowieka tak niebezpiecznego, że drżał na samo jego wspomnienie.

No pisz, ponaglił go jakiś cichy głosik. Skończ z tym wreszcie. Na dźwięk nagłego skrzypnięcia za drzwiami poderwał gwałtownie głowę, a serce zaczęło mu walić jak młotem. Zamglone alkoholem spojrzenie otrzeźwiało na chwilę, ale dźwięk nie powtórzył się. Może to kot. Wrócił znowu do niewesołych myśli. Czy da się jeszcze coś uratować? Ramona tak wiele przy nim przeszła... Czy zechce, czy zdoła stawić czoło ewentualnemu bankructwu? Ostatnio zaczęła zdradzać niepokój, którego dotąd u niej nie zauważał. Raz czy dwa usiłowała zmusić go do swoich słynnych „poważnych rozmów” o przyszłości ich związku. Za każdym razem udawało mu się jakoś załagodzić sytuację. Wziąć ją na litość. Zapewnić o swojej miłości, lojalności, oddaniu.

Ale nie o namiętności. Tego nie mógł jej dać.

Wielki, biało-czarny kocur wskoczył bezszelestnie na ogrodowy mur i zaczął myć sobie pyszczek. Zielone ślepia zwróciły się w stronę domu, z którego dobiegł jakiś suchy trzask. Po chwili przez trawnik przeszedł spokojnie nie znany mu mężczyzna. Skręcił w spokojną wiejską uliczkę i wsiadł do samochodu. Makary wrócił do przerwanej czynności. Kiedy tylko skończy z toaletą, pójdzie do domu i zacznie miauczeć pod drzwiami. Pan podrapie go za uszami, a on nagrodzi go za to rozkosznym mruczeniem. A potem dostanie pyszne kocie chrupki.

Ale pan Makarego nie otworzy mu drzwi. I nigdy więcej nie podrapie go za białym uchem.



Ramona King weszła do mrocznego wnęt­rza cichego kościoła. Matka szła tuż za nią, patrząc z niepo­kojem na napięte szczupłe ramiona córki; westchnęła głębo­ko. Srebrzystozłote włosy Ramony zalśniły w mdłym świetle, wpadającym przez okna. Wiele osób siedzących w ławkach odwróciło się w ich stronę. Choć pogrzeb Keitha odbywał się w małym miasteczku Foyle, w kościele zjawili się jego londyńscy koledzy.

Kazanie było miłosiernie krótkie. Ramona siedziała nieru­chomo, jak odrętwiała. W drzewach przed kościołom świer­gotał jakiś ptak i znowu poczuła łzy napływające do oczu. Ktoś szturchnął ją delikatnie. Spojrzała nieprzytomnie na matkę, rzucającą garść ziemi na trumnę. Ledwie docierało do niej to, co mówił pastor. Mechanicznie spełniła swoją powinność. Bezsens tego wszystkiego był tak dręczący, że chciało jej się krzyczeć.

Keith odszedł. Nie mogła tego przyjąć do wiadomości. Keith nigdy nie popełniłby samobójstwa. Nieważne, co mówi policja i gazety. Nie mogła się z tym pogodzić. A przecież przyzwyczaiła się już, że wszystko potrafi sobie wytłumaczyć. Ta błyskotliwość towarzyszyła jej od najwcześniejszego dzieciństwa. Już jako mały berbeć starała się przeniknąć ukryte mechanizmy wszystkiego, z czym się stykała. Głód wiedzy rósł w niej stopniowo w miarę upływu lat, aż wreszcie zdobyła stypendium w Somerville College na cieszącym się wielkim powodzeniem wydziale nauk ekonomicznych.

A teraz nagle nic nie przychodziło jej do głowy...

Policjant powiedział, że jej narzeczony zginął od strzału w głowę. Spytał, czy Keith Treadstone miał niemiecki pistolet z czasów drugiej wojny światowej. Nie było to żadną tajemnicą. Broń należała do jego ojca, który przywiózł ją z wojny jako ponurą pamiątkę. Ale dlaczego strzelił z niej do siebie? Dlaczego nie zostawił chociaż krótkiego listu, jakiegoś wyjaśnienia?

Ramona poruszyła się i z zaskoczeniem odkryła, że siedzi w długim czarnym samochodzie, jadącym w stronę domku Keitha. Nie pamiętała, jak się w nim znalazła. Zadrżała. Weź się w garść, dziewczyno, pomyślała posępnie. To zupełnie bez sensu.

- Dobrze się czujesz, kochanie? - zagadnęła cicho Bar­bara King.

Jej córka skinęła mechanicznie głową, ale nie czuła się dobrze i obie o tym wiedziały.

Po chwili samochód zatrzymał się za ciemnoniebieskim dżipem, który jechał przed nimi. Szofer otworzył im drzwi, z wysiłkiem omijając wzrokiem bujny biust blondynki, ukryty pod czarnym jedwabiem marynarki, a także jej długie, kształtne nogi opięte wąską spódnicą.

Martin Turner, notariusz Keitha, przyjrzał się kobietom wysiadającym z czarnego wytwornego samochodu. Zmie­rzył aprobującym spojrzeniem narzeczoną swojego klienta. Miała uderzająco piękne srebrzystozłote włosy, spływające jej na ramiona jedwabistymi falami. Na tle surowej czerni ubrania wydawały się jeszcze bardziej olśniewające. Wy­ciągnął rękę; uścisnęła ją z niespodziewaną siłą. Przypo­mniał sobie, że dziewczyna wykłada na Oksfordzie. Spo­częło na nim spojrzenie wielkich szarobłękitnych oczu, chłodnych, a jednak zdradzających dziwną wrażliwość. Nie jest aż tak spokojna, jak udaje, pomyślał i zatroskał się. Jak ta dziewczyna zniesie to, co wkrótce ją czeka? Testament był sformułowany bardzo przejrzyście, ale w tych okolicz­nościach... Martin otworzył furtkę i drgnął przestraszony. Wielki czarno-biały kocur skoczył na mur za jego plecami i miauknął przeciągle.

- Cześć, Makary - odezwała się Ramona, wyciągając rękę. Kot otarł się o nią, muskając jej nadgarstek długimi białymi wąsami. - Całkiem o tobie zapomniałam. Biedactwo.

- Zdaje się, że karmiła go pani Wibbiscombe - wtrącił Martin, odsuwając się od kota najdalej, jak mógł. Nie życzył sobie kociej sierści na nowym garniturze

Ramona King wzięła w ramiona ciężkie zwierzę, przytuliła policzek do jego jedwabistej głowy i weszła do domku, w którym bywała już tyle razy. Nic się nie zmieniło, a jednak wszystko wyglądało jakoś inaczej. Przez chwilę zastanawiała się nad tym zaskoczona. Dopiero po paru minutach zdała sobie sprawę, że z domku zniknęły różne przedmioty. Czy nad schodami nie wisiał obraz? I co się stało z tą przepiękną miśnieńską figurynką, którą tak lubiła?

Usiedli w gabinecie. Ramona nie wypuszczała Makarego z objęć - Keith tak go lubił.

- Pozwolę sobie ominąć formalności i przejdę do kon­kretów - zaczął Martin energicznie. - Keith zostawił pani cały swój majątek.

Ramona skinęła głową; spodziewała się tego. Keith nie miał bliskiej rodziny oprócz kilku kuzynów, których nigdy nie widział na oczy.

- A jednak... - Martin Turner odkaszlnął z rosnącym zdenerwowaniem. - Panno King, czy zdawała pani sobie sprawę z udziałów, które Keith kupował przez ostatnie cztery miesiące? Na własne konto, oczywiście?

Połyskujące srebrem oczy przeszyły go ostrym, inteligent­nym spojrzeniem. Martin wzdrygnął się, jak uderzony prądem.

- Udziały? Nie. Keith raczej nie rozmawiał ze mną o giełdzie. Ja również jestem ekonomistką. Nie rozmawialiś­my w domu o pracy - wyjaśniła spokojnie. Był to jej pomysł. Chciała rozmawiać o innych sprawach. O rodzinie. Dzieciach. Wspólnej przyszłości. Kolejna - daremna - próba zbliżenia ich do siebie. Przełknęła z trudem ślinę. Poczuła ból zaciskającego się gardła. Nie wolno się jej załamać. Nie teraz.

- Hmmm. No tak. Czy słyszała pani kiedyś o liniach Aleksander?

- Naturalnie. Lubię na bieżąco dowiadywać się o dużych firmach w Wielkiej Brytanii. Linie Aleksander posiadają flotyllę statków pasażerskich. W tej chwili nie mają sobie równych. Niegdyś była to własność prywatna. W latach pięćdziesiątych założył je Michael Alexander. Ale po jego śmierci, która miała miejsce blisko dwadzieścia lat temu, linie stały się własnością państwa. Na ich czele stanął najbliższy współpracownik byłego właściciela. Firma nieco podupadła, ale teraz rządy objął jego syn, Damon. Wygląda na to, że udało mu się znowu rozkręcić interes.

Mówiła spokojnie i naturalnie, czerpiąc fakty z bogatego skarbca swojej pamięci. Nie zdawała sobie sprawy, że jej wybitna inteligencja może odstraszać rozmówcę.

- Rozumiem - powiedział Martin, nie zdając sobie sprawy, że do jego głosu wkradł się wrogi ton. - A zatem prawdopodobnie wie pani, że Damon Alexander miał zaled­wie osiemnaście lat, kiedy dołączył do grona współpracow­ników firmy. Teraz stał się posiadaczem większości jej udziałów. Kilka lat temu został mianowany przewodniczą­cym. Trzeba zaznaczyć, że linie Alexander nadal dzierżą palmę pierwszeństwa, ale muszą stawiać czoło coraz licz­niejszej konkurencji. Od śmierci Michaela Alexandera stop­niowo tracą klientów, aczkolwiek jego syn robi, co może, żeby ratować sytuację. Wbrew wszelkim radom kazał przy­stąpić do budowy „Alexandrii”.

Przerwał, mając przykrą świadomość, że Ramona King nie tylko go rozumie, ale wyprzedza go o kilka kroków.

- Dotychczas, linie Alexander nigdy nie kojarzyły się z prawdziwym luksusem podróży. Ale „Alexandria” z całą pewnością może się równać z najlepszymi. Prawdę mówiąc, jest większa i lepsza niż „Queen Elizabeth II”. Na razie przechodzi testy, a jej pierwszy kurs wyznaczono na styczeń. Słyszałem, że to najlepsza pora na podróż na Karałby.

- A Keith wykupił akcje tego statku? - przerwała mu bezceremonialnie.

- Tak. I to sporo.

- Rozumiem. A zatem „Alexandria” to swego rodzaju eksperyment - powiedziała z namysłem, starając się upo­rządkować fakty. - Rzecz jasna, nie poznałam dobrze tego tematu, ale większość liniowców mieści możliwie naj­większą liczbę kabin, by w każdy rejs zabierać jak naj­więcej pasażerów. „Alexandria” ma mniej kabin, ale są znacznie bardziej przestronne. Zdaje się, że wygląda jak pływający Buckingham Pałace. A zysk mają przynieść niebotyczne ceny za bilet, a nie liczba pasażerów. - Jako ekonomistka musiała przyznać, że pomysł jest znakomity. Ale nie to zaprzątało teraz jej uwagę. - Ile zainwestował Keith? - spytała, nie zdając sobie sprawy, że wstrzymuje oddech.

Martin odkaszlnął.

- Wszystko. Całe oszczędności, nawet ten domek, który sprzedał koledze. Wszystko. A ponieważ dziedziczy pani po nim, jest pani właścicielką nieco ponad pięciu procent „Aleksandrii”.

Ramona słuchała go uważnie, kręcąc głową w zamyśleniu.

- Nie rozumiem - wyznała wreszcie. - Keith nigdy nie lubił stawiać wszystkiego na jedną kartę. To nieekonomiczne. No, chyba że ma się miliony.

Dlaczego, pomyślała żałośnie, dlaczego nie zwierzył się mi ze swoich zamiarów? Nie chodziło o pracę. Ryzykował naszą wspólną przyszłość.

- A jeśli „Alexandria” okaże się niewypałem? - spytała. Pytanie było retoryczne. Doskonale znała odpowiedź.

- Nie sądzę - zaprzeczył Martin szybko. - Damon Alexander jest uważany za geniusza. Muszę panią uprzedzić: sam Alexander posiada większość akcji. Posiada mniej więcej czterdzieści procent. Ale lista osób, które zainwes­towały w ten statek, wygląda jak „Who is Who”. Są tu wszyscy wielcy tego świata. Właściciele teksaskich rafinerii, szejkowie naftowi, królowie, bankierzy...

- Chwileczkę - przerwała mu, pokonując paraliżującą rozpacz. - Nawet jeśli Keith sprzedał wszystko, co miał, w jaki sposób zdołał uzyskać pięć procent, wobec tak potężnych udziałowców?

Martin odkaszlnął ponownie. Łudził się, że dziewczyna się nie zorientuje. Daremne nadzieje. Ramona King wyglądała jak anioł, ale jej umysł pracował na niesamowitych obrotach.

- To prawda - przyznał smętnie. - Ale tutaj mam wszystkie dokumenty... - Podniósł grubą, wypchaną kopertę. - Sprawdziłem wszystko bardzo dokładnie. Sześć dni temu Keith Treadstone nabył pięć procent „Alexandrii”. Teraz tytuł własności automatycznie przechodzi na panią. Dzięki temu, oprócz innych przywilejów, przysługuje pani miejsce na statku podczas jego pierwszego rejsu, prawo do głosowania oraz inne opcje finansowe. Oczywiście mógłbym się jutro zająć sprzedażą tych akcji. Z pewnością otrzymałaby pani przyjemną sumkę.

Pokręciła głową ze znużeniem. Nie chciała zajmować się dziś porządkowaniem spraw Keitha. Zeszłej nocy płakała tak długo, aż usnęła. Teraz czuła się tak wyczerpana i pusta, że pragnęła jedynie zwinąć się w kłębuszek i przespać cały rok. Keith, mój kochany, pomyślała smutno. W coś ty się wplątał?

- A to testament - powiedział Martin niespokojnie. Chciał pozbyć się sprawy Keitha Treadstone najszybciej, jak można. - Czy chce pani o coś spytać? Ramona skinęła głową.

- Chcę wziąć Makarego - oznajmiła, głaszcząc delikatnie kota drzemiącego na jej kolanach. Zerknęła na matkę. - Jeśli się zgodzisz...

- Oczywiście - zareagowała natychmiast Barbara King. Widzieć córkę, złamaną takim bólem, i nie móc jej pomóc... To było niemal ponad jej siły.

Ramona wstała bez słowa, tuląc kota w ramionach. Wyszła w ślad za matką. Podobnie jak Martin, nie chciała tu zostać ani chwili dłużej.


Wróciwszy do przestronnego domu na Woodstock Road, Ramona wypuściła Makarego, by rozejrzał się na nowych włościach, a sama poszła za matką do kuchni, utrzymanej w wesołej, brzoskwiniowo-zielonej tonacji. Przyglądanie się, jak matka robi herbatę, w jakiś sposób przynosiło jej ulgę. Czynności były takie zwyczajne. Jak co dzień. Jakby wróciła do domu po wycieczce do Oz, szalonej krainy, w której nic nie wydawało się prawdziwe.

- Wypij i powiedz, co ci chodzi po głowie - odezwała się Barbara King, stawiając przed córką herbatę i osuwając się na krzesło. Westchnęła głęboko, zdjęła buty i sięgnęła po filiżankę. Co za dzień.

- Nie wiem, co o tym myśleć - wyznała Ramona. - Przynajmniej na razie. Ale mam wrażenie, że te akcje miały coś wspólnego z... samobójstwem Keitha.

- Samobójstwo. Tak... Dziwny ton głosu Barbary sprawił, że srebrnozłota głowa jej córki poderwała się raptownie. Dwie pary błękitnych oczu spojrzały na siebie.

- Ty też? - szepnęła Ramona. - Też to czujesz? Nie mogę nic na to poradzić, ale samobójstwo... Keith by tego po prostu nie zrobił.

Barbara skinęła głową.

- Zawsze uważałam go za zbyt... pochłoniętego sobą, by był skory do rozpaczy.

Dobierała słowa bardzo starannie, ale Ramona i tak zerknęła na nią z niepokojem. Jak wiele matka wiedziała?

Barbara, mająca zawsze bliski kontakt z córką, bez trudu odczytała nieme pytanie. Westchnęła znowu, odstawiając filiżankę.

- Przyznaję, że Keith martwił mnie nieco. Byliście z sobą tak długo, a mimo to...

- Mimo to? - podjęła Ramona. Wiedziała, że wchodzi na niepewny grunt, ale nagle poczuła rozpaczliwą potrzebę zwierzenia się komuś.

- Wyglądaliście bardziej na rodzeństwo niż kochanków. - Barbara zerknęła na córkę z niepokojem. - Nie chcę cię zranić, ale... Nigdy nie uważałam go za odpowiedniego mężczyznę dla ciebie.

Ramona wbiła spojrzenie w pustą filiżankę.

- Keith i ja nigdy nie byliśmy kochankami - wycedziła wreszcie.

No proszę, powiedziała to. Powiedziała to na głos. Podniosła zalękniony wzrok na matkę, ale ta tylko uśmiech­nęła się smutno. W jej spojrzeniu było tyle dobroci, że po policzkach Ramony potoczyły się dwie gorące łzy.

- Tak myślałam... - szepnęła Barbara. - Niektórzy mężczy­źni po prostu nie potrzebują... takiej miłości. Ale ty potrzebu­jesz. Mimo całej nieśmiałości jesteś dorosłą, normalną kobietą. Ze wszystkimi pragnieniami, jakie może odczuwać kobieta.

Ramona skinęła głową i westchnęła rozpaczliwie. Otarła łzy i pociągnęła nosem.

- Wiem. Nasz związek czasem mnie martwił. Ale do tej pory mężczyźni nie liczyli się specjalnie w moim życiu. Przecież wiesz. W szkole pracowałam zbyt ciężko, żeby mieć chłopaka.

- Byłaś strasznie nieśmiała - dodała matka. Uśmiech przywołał na jej twarz sympatyczne zmarszczki. - Czer­wieniłaś się jak burak, kiedy jakiś chłopak na ciebie spojrzał. A było ich wielu, wierz mi.

- A potem, w Oksfordzie... Wiedziałam, że muszę być najlepsza. W przeciwnym razie nie mogłabym pisać pracy doktorskiej. Więc zaczęłam pracować jeszcze ciężej.

- Pamiętasz, jak wyganiałam cię z domu? - Barbara roześmiała się cicho. - W przeciwieństwie do innych matek musiałam silą wlec cię na różne zabawy!

Ramona zawtórowała jej.

- Wtedy poznałam Keitha. - Śmiech zamarł nagle. Wzięła chusteczkę, którą podała jej matka, i uniosła w zamyśleniu jasne brwi. - Wiesz, z początku nie docierało do mnie, jak dziwnie razem wyglądamy. Kiedy całował mnie na pożeg­nanie, nie wchodząc do mojego pokoju, myślałam, że jest po prostu delikatny. Że wie, jak się denerwuję. Jaka jestem nieśmiała. A potem znowu pochłonęła mnie kariera. Zrobiłam doktorat, dostałam stypendium, a tymczasem ja i Keith... oszukiwałam się - przyznała z bólem. - Całkiem niedawno przyjrzałam się mojemu życiu. Ukończyłam Oksford, ale jakoś mnie to nie satysfakcjonuje. Lata mijają, a ja nadal nie mam męża ani rodziny. Nikt mnie nie kocha.

- Rozmawiałaś z nim o tym? - spytała Barbara delikatnie. Nie chciała przysparzać córce cierpienia.

- Próbowałam. - Ramona westchnęła. - Ale on zawsze jakoś się wykręcał. Wreszcie powiedział mi, że jest im­potentem.

- I dlatego nie mogłaś go zostawić.

- Tak! Rozumiesz mnie, prawda? Jak mogłabym go porzucić? To by było zbyt okrutne... Jakbym chciała powie­dzieć, że nie jest dla mnie dość męski. Dość dobry. Że liczy się tylko seks lub jego brak. Próbowałam mu pomóc. Umawiałam go na spotkania z lekarzami, ale teraz wątpię, czy w ogóle się u nich zjawił. Wreszcie zaczęłam mieć dość, i wtedy...

- Wtedy... to - wyszeptała Barbara drżącym głosem.

- Keith popełnił samobójstwo - powiedziała Ramona martwo. - To przez „Alexandrię”. Cokolwiek się wydarzyło, to wszystko przez nią.

- Zgadzam się. I co zamierzasz zrobić?

Ramona przeczesała ze znużeniem długie srebrzyste pasmo włosów.

- Nie wiem. Pewnie spróbuję się dowiedzieć, dlaczego Keith wykupił te akcje. Skąd wziął tyle pieniędzy. A potem zrobię z tych informacji jakiś użytek.

Barbara skinęła głową. Znała córkę na tyle, by wiedzieć, że bez względu na wszystko znajdzie odpowiedź. Ale i ona musiała stawić czoło pewnym bolesnym faktom z własnego życia. Mąż, który nie jest mężem. Małżeństwo, które nie jest małżeństwem. Zdrada. Strach. Nie wolno poddawać się przeciwnościom losu. Starała się zaszczepić córce to prze­konanie. Być może należy udzielić jej brutalnej, lecz istotnej rady.

- Wiem, przez co przechodzisz. Będę cię wspierać ze wszystkich sił. Ale teraz, kiedy Keitha już nie ma, może powinnaś opuścić Oksford na pewien czas. Zobaczyć świat. Znaleźć sobie mężczyznę - znającego namiętność. Nie możesz kryć się bez końca. Nikt nie powinien tego robić.

- Kryć się? Przed czym?

- Przed życiem, kochanie - powiedziała Barbara, patrząc córce prosto w oczy.



Mężczyzna, który pojawił się, by stawić czoło hordom dziennikarzy, wydał się fotografom darem niebios. Doki Southampton nie były wdzięcznym modelem i choć monumentalny liniowiec skąpany w świetle reflektorów prezentował się dumnie światu już od godziny, dziennikarze nie doczekali się na razie twarzy, która uatrak­cyjniłaby materiał, czyniąc go bardziej strawnym.

Mężczyzna, który usiadł przy stole, ginącym pod plątaniną kabli i najeżonym niezliczonymi mikrofonami, spojrzał ponad głowami zebranych dziennikarzy i uśmiechnął się lekko. W tej samej chwili eksplodowały dziesiątki fleszy. Ralph Ornsgood, wysoki jasnowłosy Szwed, prawa ręka Damona, przysunął się bliżej.

- Wszystko gotowe! - zawołał i ścisnął kciuki na, szczęście.

Damon przesunął spojrzeniem po falującym morzu głów i uśmiechnął się. Większość z obecnych tu osób nie miała bladego pojęcia, ile pracy kosztowała ich „Alexandria”. Od chwili gdy po raz pierwszy ujrzał olśniewający projekt statku, po ostateczne kosmetyczne poprawki włożył w to wszystkie siły i energię. Wiedział, że ze statkiem tym wiąże się jego przyszłość. Linie Alexander potrzebowały gwiazdy. Jeśli ten statek zawiedzie, wszystko weźmie w łeb. Rada nadzorcza zatryumfuje.

- Proszę państwa - odezwał się, natychmiast skupiając na sobie uwagę wszystkich.

Członkowie bardziej doświadczonych ekip spojrzeli na siebie i pokiwali głowami. Spotykali się już z ludźmi obdarzonymi osobowością sceniczną, tym czymś, co tak kochają kamery, ale tu mieli do czynienia z czymś innym. Damon Alexander nie tylko dysponował nie fałszowaną aurą emanującej z niego siły. Na jego widok wszystkie obecne kobiety traciły dech w piersiach.

- Najpierw chciałbym przeprosić państwa za to, że całe to widowisko jest tak mało romantyczne - zaczął. - Zdaję sobie sprawę, że większość państwa wyobrażała sobie ogromny statek, ześlizgujący się z gracją na wodę i majes­tatycznie sunący pomiędzy fale otwartego morza. Niestety, dok, w którym znajduje się „Alexandria”, będzie wypełniał się wodą przez niespełna piętnaście godzin. A to już nie to, naturalnie. Ale za to, o czym zapewne wszyscy państwo wiecie, mamy tu pewną piękną panią, która za chwilę rozbije o burtę butelkę szampana.

Wśród zaproszonych gości podniosła się fala szeptów. Matką chrzestną statku miała być osoba z rodziny królew­skiej, kobieta obdarzona wyjątkową urodą.

- Później „Alexandria” zostanie odholowana na przystań, a następnie wyruszy w swoją pierwszą morską podróż. Jak możecie państwo przeczytać w załączonych broszurach, nasz statek wyposażony jest w najlepsze na świecie silniki firmy Pieisnick. Załoga liczy osiemset osób... tak, aż tyle - dodał, usłyszawszy szmer zaskoczenia. - Nasz statek może pomieścić tysiąc sześćset pasażerów, czyli o wiele mniej niż większość liniowców. Ale nam chodziło o jakość, nie ilość. Każdy nasz pasażer ma zapewnioną obsługę najwyższej klasy.

- Czy na pewno „Alexandria” będzie gotowa do pierw­szego rejsu w styczniu? - odezwał się jakiś głos z tylnych rzędów.

- Tak.

Odpowiedź padła tak błyskawicznie, że wszyscy zamarli. Ale już po chwili podniosła się zwykła wrzawa. Zawodowcy przystąpili do pracy.

- Dlaczego na pierwszy kurs wybrał pan właśnie Morze Karaibskie?

- Ponieważ to znakomita pora na zimowe ferie, a Karaiby są najlepsze do tego celu.

- Czy tą trasą nie kursuje już wiele statków innych linii?

Damon Alexander uśmiechnął się, co pociągnęło za sobą kolejną eksplozję błyskających fleszy. Nie było w tym nic dziwnego; w wieku trzydziestu trzech lat był jednym z największych magnatów finansowych w kraju, z pewnością najbardziej kontrowersyjnym, co tylko dodawało mu uroku tajemnicy i romantyzmu. Jeżeli doda się do tego metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, muskularne ciało bez śladu tłuszczu, bujną, niemal czarną czuprynę oraz duże stalowo-błękitne oczy, otrzymamy obraz mężczyzny bliski ideału. A jeśli wspomnimy jeszcze, że ideał ten nie miał żony, stanie się zrozumiałe, dlaczego osoba Damona budziła emocje przypominające histerię. Już teraz można było powiedzieć z całą pewnością, że jego fotografie znajdą się jutro w każdej gazecie w kraju.

- „Alexandria” jest wyjątkowym statkiem - ciągnął Damon głosem pełnym cichej dumy. - Jeszcze nikt nie zbudował niczego podobnego.

- Ktoś mógłby powiedzieć, że to snobizm w najczystszej postaci - rozległ się jakiś jadowity głos, dobiegający z miej­sca dla przedstawicieli brukowców. - W czasach, w których szary człowiek coraz częściej może sobie pozwolić na wycieczki morskie, buduje pan statek mogący służyć jedynie najbogatszym?

W szeregach żądnej krwi prasy nastąpiło poruszenie. Dziennikarze odwrócili się jak stado drapieżników wiet­rzących świeżą krew.

- Nie dzielę ludzi na szarych i bogatych, co pan naj­wyraźniej czyni - zripostował Damon głosem ziejącym lodowatym chłodem. - Jeśli chce pan spytać o możliwość wygodnej, niedrogiej podróży dla osób nie mogących po­zwolić sobie na rozrzutność, sugerowałbym tygodniowy rejs na „Atenach”, jednym z wielu statków linii Alexander, który regularnie kursuje po Morzu Śródziemnym. Jak panu wiado­mo, albo byłoby wiadomo, gdyby odrobiłby pan pracę domową, nasze linie oferują jedne z najbardziej korzystnych cen na całym świecie.

Stalowe oczy o równie stalowym spojrzeniu spoczęły na spurpurowiałym reporterze.

- Aleksandria to po prostu rozszerzenie naszej oferty. Mamy lata dziewięćdziesiąte, proszę państwa. Na świecie jest więcej milionerów niż kiedykolwiek w historii. Krótko mówiąc, „Alexandria” to statek właśnie dla nich. I nie spodziewajcie się, że będę się z tego powodu usprawied­liwiać, bo musielibyście długo czekać.

Spojrzał na nich wyzywająco. Dziennikarze zrozumieli, że układ sił zaczyna się zmieniać. Damon nie był już ich łupem; stał się myśliwym, a sposób, w jaki tego dokonał, był fascynujący. Rzadko kto potrafi stawić czoło atakowi prasy, i wygrać.

- Jak możecie się dowiedzieć z załączonej literatury - wszyscy jak jeden mąż otworzyli foldery - na statku mamy wyłącznie kabiny pierwszej klasy. Nie istnieją u nas kabiny pasażerskie z widokiem na łodzie ratunkowe, ponieważ zajmują je członkowie załogi. Nie mamy również pasażer­skich kabin bez okien. Dysponujemy setką kabin jedno­osobowych. W przeciwieństwie do innych linii, nie zapomi­namy o ludziach, którzy coraz częściej chcą podróżować w pojedynkę. Mamy też dziesięć kabin zaprojektowanych z myślą o inwalidach, a cały statek został dostosowany do potrzeb osób poruszających się na wózkach. Ale nade wszystko, panie i panowie, istotą naszego przedsięwzięcia jest luksus. Luksus - powtórzył dobitnie. - „Alexandria” to pływający pałac. I o to nam chodziło. Jest doskonała, została zbudowana w Wielkiej Brytanii i przejmie koronę po „Queen Elizabeth II”.

Ostatnie słowa utonęły w burzy spontanicznych oklasków. Ale Damon nie myślał o swoim sukcesie, lecz o złych wieściach, które otrzymał tego ranka. Wieściach, dotyczących tego przeklętego Joe Kinga.


W małym pokoiku w szpitalu Johna Radcliffa w Oksfordzie doktor Verity Fox poprawiła się nerwowo na krześle. Podciągnęła białe rękawy fartucha. Właśnie skończyła skomplikowaną operację serca. Stan pacjentki rokował bardzo pomyślnie. Ale w tej chwili doktor Fox miała inne problemy na głowie. Serce biło jej jak oszalałe, a ona nie potrafiła go uspokoić. Od trzech dni czekała na wyniki badań, choć wydawało jej się, że minęły co najmniej trzy lata. A teraz oczekiwanie dobiegło końca.

Do pokoju wszedł doktor Gordon Dryer, jej stary przyja­ciel. Usiadł za biurkiem. Przez długą chwilę oboje patrzyli na siebie w milczeniu. Przerwała je Verity.

- Czy to to, o czym myśleliśmy? - spytała odważnie.

Skinął głową.

- Tak. To właśnie to. Przykro mi, Verity. Boże... - W jego śmiertelnie znużonym głosie brzmiała prawdziwa rozpacz. - Jak często musiałem to mówić innym, obcym ludziom?

Skinęła głową i odetchnęła głęboko. Nie mogła w to uwierzyć, nawet w obliczu niezaprzeczalnych faktów. Wszyst­ko zdarzyło się tak szybko. Zaledwie trzy miesiące temu zaczęła cierpieć na osłabienie i jakieś niewyraźne bóle. Zgłosiła się do Gordona na badanie. Oboje uważali, że to anemia. Aż do chwili kiedy pojawiły się inne symptomy. Aż do wyników pierwszego badania krwi... Pospieszne drugie badanie, dla zupełnej pewności...

- Niech to szlag, nie mogę nic zrobić - wyznał Gordon z jękiem. - Niby jestem tu najlepszym specjalistą...

- Przestań - przerwała mu ostro. Wiedziała, że powinna go jakoś pocieszyć, ale na razie nie była do tego zdolna. Na zewnątrz czekał na nią jeden z niewielu pogodnych wrześ­niowych dni, błękit nieba, świergot ptaków i ogrody pełne kwiatów. A ona miała umrzeć. Umrzeć. - No dobrze. - W ustach czuła metaliczny smak. Przełknęła ślinę. - Jestem chirurgiem, to ty tu rządzisz. Powiedz mi wprost. Czego mam oczekiwać?

Spojrzał na nią, na grzywę krótkich kruczoczarnych włosów, okalającą ładną bladą twarz w kształcie serca i nagle poczuł, że nie potrafi spojrzeć w jej czarne jak noc oczy. Spuścił wzrok na leżące przed nim wyniki testów i zaczął szybko i zwięźle przekazywać jej fakty. To rzadka forma białaczki. Bardzo rzadka. Transfuzje krwi pomogą jej pracować bez przeszkód przez miesiąc. Może przez dwa, jeśli organizm zareaguje prawidłowo. Ale nie wolno jej wykonywać operacji. Nawet przy wystąpieniu oczekiwanego okresu remisji, wkrótce stanie się zbyt zmęczona nawet na pracę przy biurku i konsultacje. Będzie musiała dłużej spać. Po pewnym czasie straci do dwudziestu procent zdolności koordynacji ruchów. Ale nie będzie cierpieć. Białaczka rządzi się innymi prawami niż rak narządów wewnętrznych.

Verity słuchała, kiwając głową. Jako lekarz nieustannie stykający się z bólem zdawała sobie sprawę, że musi być wdzięczna za taki obrót sytuacji. A jednak nie czuła najmniejszej wdzięczności. Była zła. I przerażona. Miała trzydzieści lat. Zawsze wydawało jej się, że w tym wieku wyjdzie za mąż i urodzi dzieci. Co prawda nie miała nawet stałego partnera... Teraz to już nieważne. Teraz nic jej już nie czeka.

- Nie mam pojęcia, co powinnam zrobić - wyznała wreszcie. - Czy to nie głupota? Przecież jestem lekarką.

- Co za różnica? - powiedział łagodnie, wreszcie pod­nosząc na nią oczy. - Musisz mieć czas, żeby się z tym pogodzić. Tak jak wszyscy.

Skinęła głową. Czas. Nagle całe jej życie... to, co z niego zostało... zmieniło się w wyścig z czasem. Ogarnęła ją fala Paniki, pochłaniając ją powoli i nieubłaganie jak zimny cień. Wstała gwałtownie.

- Wracam do siebie - rzuciła i ruszyła ku drzwiom, zanim zdążył zareagować.

Pojechała taksówką do domu, dużego bungalowu na Five Mile Drive. Na wiosnę kwitnące drzewa wiśni zmieniały okoliczne ulice w bajkowy tunel. Być może jeszcze zdążę to zobaczyć, pomyślała płacąc za kurs. A może nie.

Boże, jęknęła w duchu. To śmieszne. Czy teraz będę patrzyła na wszystko tak, jakbym w każdej chwili żegnała się ze światem? Być może. W tej chwili jeszcze tego nie wiedziała. Pobiegła ścieżką przez ogród, zatrzasnęła za sobą drzwi i oparła się o nie. Jakby uszła bezpiecznie pogoni. Zaczęła się śmiać. A potem płakać. Bardzo, bardzo długo stała pod drzwiami, wstrząsana na przemian wybuchami śmiechu i płaczu...


Ramona King weszła do gwarnego gabinetu Raymonda Younga i rozejrzała się. Rzadko zjawiała się w Londynie, ale zawsze pociągał ją rozgardiasz i zamieszanie giełdy. Biuro maklerskie Abercombie i Guidhall wyrobiło sobie dobrą markę, a ona przez Keitha poznała wielu jego pracowników.

- Ramona! Dobrze cię widzieć! Super, że do mnie zadzwoniłaś, stęskniłem się! - zawołał Ray, podbiegając do niej w kilku susach. Mówił z pośpiechem typowym dla wszystkich maklerów. - Dowiedziałem się o tej sprawie z Keithem. To straszne - dodał nieco spokojniej. Podsunął jej krzesło.

- Cieszę się, że znalazłeś dla mnie trochę czasu. - Zawa­hała się, gdy napotkała jego wzrok. Czy zdawało jej się, czy w jego spojrzeniu naprawdę dojrzała błysk niedowierzania? - Chcę z tobą porozmawiać o tych akcjach „Alexandrii”. Tych, które kupił Keith. Wiesz coś o nich?

Raymond skinął głową. Jego twarz przybrała niepokojąco obojętny wyraz.

- Tak. Prawdę mówiąc, jak na moje potrzeby, wiem o nich za dużo. - Znowu obrzucił ją tym dziwnym spoj­rzeniem.

- Za dużo? - Nagle zaschło jej w gardle. Odetchnęła głęboko. - Coś się stało, tak?

Przytaknął. On także nie zamierzał niczego owijać w ba­wełnę.

- Owszem. Coś bardzo złego. Obawiam się, że Keith zdefraudował miliony dolarów należące do firmy. Dokładnie mówiąc, do pewnego klienta. - Zawahał się, jakby na coś czekał. Patrzył na nią z namysłem.

Drgnęła; poczuła się, jakby ktoś niespodziewanie wymie­rzył jej policzek. Zatrzepotała rzęsami w oszołomieniu.

- Spodziewałam się czegoś podobnego - odezwała się drżąco. - Keith zostawił mi ponad pięć procent „Alexandrii”.

- Pięć procent? - Raymond zakrztusił się. Siedząca przed nim kobieta była właścicielką fortuny.

- Oczywiście to wszystko zmienia. Ten klient pewnie zamierza mnie pozwać jako spadkobierczynię Keitha?

Raymond nie odpowiedział. Przyglądał się jej z rosnącym zmieszaniem.

- Pozostaje mi tylko sprzedać te akcje. Powiedz mi... - Z trudem wydobywała głos z boleśnie suchego gardła. Odkaszlnęła nerwowo. - Ile dokładnie... pożyczył Keith?

- Dwa miliony dwieście pięćdziesiąt pięć tysięcy.

Poruszyła zdrętwiałymi wargami.

- Rozumiem. A nazwisko klienta?

Ray nie odrywał od niej wzroku.

- Ty naprawdę nie masz o niczym pojęcia - mruknął z niedowierzaniem.

- A powinnam?

- Myślałem... - Przerwał i potrząsnął głową. - Przepraszam, ale nie mogę zdradzić nazwiska naszego klienta. Nie życzy sobie rozgłosu, a skoro Keith nie żyje... - Wzruszył ramionami.

- Ale mogę się spodziewać, że wasz klient poprosi mnie o oddanie tych akcji. Tak?

Ray patrzył na nią, marszcząc brwi z zakłopotaniem. Rozłożył ręce.

- Tak przypuszczam. Właściwie nie wiem na pewno. - Święta prawda, pomyślał z grymasem. Nie mam bladego pojęcia, co się tu dzieje. Jeśli ona nie jest w to zamieszana...

- To bez sensu - mruknęła Ramona pod nosem. Po­stanowiła, skontaktować się z prawnikiem. Wszystko to było takie dziwne! Jeśli Keith naprawdę zdefraudował te pienią­dze... A jeśli nie?

- Muszę to wiedzieć. - Otrząsnęła się z zamyślenia. - Kim jest ten klient?

Ray pokręcił głową.

- Przykro mi. - Rozumiał jej sytuację, współczuł jej, ale to on był tu zagrożony. Nikt przy zdrowych zmysłach nie naraża się Joe Kingowi. Nawet rodzona córka.

- Keith musiał działać prywatnie - zastanowiła się głośno. - Ktoś zapłacił mu, bądź przekonał, żeby kupił akcje na własne nazwisko. Ale dlaczego się na to zgodził? Chyba że... Czy to mógł być sam Damon Alexander? - Zerknęła na Raya, sprawdzając jego reakcję, ale jego kamienna twarz nie zmieniła wyrazu nawet na jotę. - Niektórzy zaczęliby się burzyć, gdyby się dowiedzieli, że skupuje zbyt wiele akcji. A „Alexandria” nie potrzebuje takiego rozgłosu. Ale jeśli ktoś zamierza ją przejąć, Alexander musi po cichu zgroma­dzić możliwie jak najwięcej akcji - ciągnęła, ożywiając się stopniowo.

Ray patrzył na nią z napięciem. Ona naprawdę nie miała o niczym pojęcia. Co zamierzał Joe King?

- Ale przecież... Keith popełnił samobójstwo - ciągnęła. Dlaczego to zrobił? A może... - Na pewno coś się zaczęło psuć, - Westchnęła ciężko. - Keith miał prawdopodobnie oddać te akcje. Ale komu, jeśli nie samemu Alexanderowi? I dlaczego nikt się o nie nie upomina?

Była zdesperowana. To jakieś szaleństwo. Chyba że Aleksander gra na zwłokę. Czeka, aż statek odniesie sukces, a jego akcje pójdą w górę. Poza tym czego właściwie się spodziewa - że właściciel „Alexandrii” osobiście pojawi się pod jej drzwiami i grzecznie poprosi o zwrot akcji? Mogłaby mu zagrozić, że ujawni prasie jego nieczyste zagrania. Jeśli się nie myliła, Alexander znalazł się po uszy w kłopotach.

Jedno wiedziała na pewno. Ray nie udzieli jej żadnej odpowiedzi.

- Dojdę, o co tu chodzi - zapowiedziała poważnie. Wyglądało na to, że odpowiedzi należy szukać na „Alexandrii”.


Verity Fox legła na sofie i znieruchomiała, zapatrzona tępo w telewizor. Bała się ciszy. Musiała mieć coś, na czym mogłaby skupić uwagę. W Southampton piękna księżniczka rozbijała właśnie butlę szampana o lśniącą białą burtę najpiękniejszego statku, jaki Verity zdarzyło się widzieć. Obok niej stał przystojny mężczyzna, przyglądający się jej oczami pełnymi dumy i radości. Wyprostowała się raptownie, rozpoznawszy dawnego przyjaciela.

- Damon - szepnęła. Jej usta wykrzywiły się w bladym uśmiechu. Życie toczyło się dalej, bez względu na to, co się z nią działo. Musi to przyjąć do wiadomości. I zacząć planować. Ma przed sobą od dziewięciu do dwunastu miesięcy. I tylko od niej zależy, jak je spędzi. W tym cudownym statku należącym do jej przyjaciela było coś, co skłoniło ją do decyzji, że resztę życia przeżyje najpiękniej, jak można.

Damon Alexander, pomyślała z uśmiechem. Pamiętała, jak woził ją na barana. W starym domu Alexanderów, gdzie tak dobrze się bawili, jeżdżąc na kucykach i wspinając się na potężne buki.

A potem przypomniała sobie jego matkę. Jocelyn Ale­xander.

I zadrżała.



Mały trawler unosił się na grzbiecie potężnych fal kanału La Manche. Załoga niespokojnie oglądała przez okna w nadziei ujrzenia lądu. Nagle zza zasłony deszczu wyłonił się kształt, na widok którego odebrało im głos.

Cała załoga przyglądała się w milczeniu ogromnemu białemu liniowcowi, mijającemu ich z wdziękiem, niczym ogromny łabędź. Jeszcze nigdy nie widzieli czegoś równie Majestatycznego.

- Sunie jak po stole - odezwał się wreszcie kapitan głosem pełnym zbożnego podziwu. - Ledwie widać, że są jakieś fale.

Dał sygnał starym parowym gwizdkiem, oddając hołd nowej królowej morza. Nie spodziewał się, że statek ich usłyszy. Przy takim wietrze?

Kapitan Gregory Paris Harding, obserwujący trawler z imponującego mostka, dostrzegł obłoczek pary wydobywa­jący się z małego komina i uśmiechnął się do siebie.

- Daj sygnał - zwrócił się do Jima Goldsmitha, pierwszego oficera.

Po chwili w powietrze wzbił się ryk syreny, bez trudu dobiegając do załogi trawlera; ta odpowiedziała burzą okrzyków.

Dwa tak różne statki minęły się, a Greg opuścił mostek, by dokonać inspekcji. Do jego obowiązków należały codzien­ne kontrole całego statku. Co nie stanowiło najłatwiejszego zadania, jeśli statek miał rozmiary „Alexandrii”.

W kuchni panował absolutny chaos, aczkolwiek noszący nieznaczne ślady organizacji. Greg obserwował przez chwilę czujnie wysiłki szefa kuchni. W końcu miał do czynienia z profesjonalistami, odpowiedzialnymi za jeden z najważ­niejszych aspektów nowoczesnych podróży morskich - kuch­nię. Ich zadaniem było zapewnienie posiłków najwyższej jakości: śniadań, obiadów, kolacji, podwieczorków oraz, naturalnie, słynnych „przekąsek o północy”.

Greg wziął głęboki oddech i wszedł w pole rażenia.

- Monsieur De la Tour? Czy mogę zerknąć na menu?

Chociaż jeszcze nie mieli pasażerów, zarządził, by opra­cowano pełny zestaw dań. Zespół powinien się wprawiać.

Monsieur De la Tour odwrócił się godnie, wyprostowany na pełną wysokość stu czterdziestu centymetrów. Zmierzył go płonącym spojrzeniem, gotów do podjęcia walki na śmierć i życie. Nie mógł jednak zmienić faktu, iż na statku kapitan jest pierwszy po Bogu. Zwłaszcza jeśli jest nim Gregory Paris Harding.

W wieku trzydziestu siedmiu lat stał się najmłodszym kapitanem statku tej rangi i wielkości. W pełni zdawał sobie sprawę z tego, że ta nominacja wywołała prawdziwy skandal. Greg pracował dla linii Alexander od ponad piętnastu lat, a od czterech pełnił funkcję kapitana na „Atenach”. Bardziej doświadczeni kapitanowie grozili, że odejdą, jeśli Greg przejdzie na „Alexandrię”. Damon Alexander odpowiedział, że nie będzie ich zatrzymywać. A jednak nikt nie mógłby zarzucić mu nepotyzmu. Greg był mu znany niemal wyłącz­nie z widzenia. Spotykali się przy okazji oficjalnych spotkań, to wszystko. Powierzył mu tę odpowiedzialną funkcję, postawił go na czele swego najbardziej ryzykownego przed­sięwzięcia tylko dlatego, że miał do niego pełne zaufanie. Podobało mu się jego opanowanie i rzeczowość, a kiedy się spotkali, wyczuł bijącą od niego aurę przywódcy.

Greg, syn listonosza, od zawsze marzył o morskich podróżach. Jego rodzice przyjęli z rozbawieniem oświad­czenie pięciolatka, iż kiedyś zostanie kapitanem wielkiego statku. Ale to, że wywodził się z gorszej sfery i nie uczęszczał do dobrej szkoły, nie wydało się istotne nowemu przewodniczącemu linii Alexander.

Greg nie był głupi. Wiedział, że starsi kapitanowie uważają go za zagrożenie dla własnych pozycji. Zdawał więc sobie sprawę, że na statku wszystko musi być w idealnym porządku. Postanowił, że podczas pierwszego rejsu ani Damon Alexander, ani żaden z pasażerów nie będą mu mieli nic do zarzucenia. Nalegał, by Jim został jego pierwszym oficerem, i osobiście dopilnował doboru większości załogi. Nie mógł sobie pozwolić na porażkę. Zbyt długo i ciężko przyszło mu pracować na to, co osiągnął. Pominąwszy wszystko inne, wieloletnia służba wymagała rezygnacji z rodziny. Owszem, istnieją kobiety czekające, aż mąż wróci z dalekiego rejsu, ale Greg był świadkiem, jak z tego właśnie powodu rozpadło się wiele znajomych małżeństw, włączając w to związek Jima.

Nieżonaty mężczyzna mierzący metr osiemdziesiąt, obda­rzony płową czupryną i złocistymi oczami, dla wielu kobiet stanowił osobisty afront. Dlatego po długich tygodniach rejsu, spędzanych w celibacie - wdawanie się w związki z pasażer­kami było najcięższym z grzechów - schodząc na ląd mógł liczyć na przychylność wielu chętnych pocieszycielek.

Ale w tej chwili to nie kobiety zaprzątały jego myśli.

- Teraz maszynownia - zwrócił się do Jima, przywołując windę, którą zjechali na najniższy pokład.

Wbrew obiegowym opiniom, główny mechanik jest jedyną osobą na pokładzie, mogącą rozmawiać z kapitanem jak równy z równym. Zna on statek równie dobrze, jak kapitan, a jego funkcja jest równie istotna. Właśnie dlatego Greg zaangażował Jocka McMannona. Ten żylasty Szkot zajmował się maszynami z biegłością, w którą trudno było uwierzyć na pierwszy rzut oka.

Jock zauważył go niemal natychmiast.

- Wieje tam na górze, co? - zagadnął. Bardzo rzadko widywało się go na pokładzie. Wydawało się, że całe życie spędza w swoim królestwie.

- Trochę - odparł Greg. - To co, może sprawdzimy, jaką szybkość rozwija to maleństwo?

Jock potrafił czytać między wierszami.

- Aha, szef zawziął się na „Blue Ribband”?

Greg uśmiechnął się do siebie. Transatlantyk „Blue Ribband”, najszybszy wśród liniowców, z pewnością stanowił obiekt marzeń jego szefa. Na razie była to absolutna tajemnica, ale Damon Alexander postanowił go zdobyć tuż po powrocie z pierwszego rejsu.

- Myślałem, że zechcesz wypróbować, na co nas stać - podsunął zachęcająco.

Jock uśmiechnął się szeroko.

- Sprawdzi się to i owo.


Damon Alexander, siedzący w swoim gabinecie w Southampton, wpatrywał się w leżący przed nim list. Ralph Ornsgood niespokojnie wiercił się na krześle. List zawierał prośbę o miejsce na pokładzie „Alexandrii” podczas jej pierwszego rejsu. Zwykle nie zajmował się takimi sprawami, ale ta była inna niż pozostałe.

- Sprawdziłeś to? - spytał, spoglądając na podpis. „Dr R. King”. King. Nazwisko wydawało się krzyczeć do niego. Zbieg okoliczności. Nic innego.

- Tak. Jej roszczenia mają podstawy. Naprawdę posiada tyle procent - zapewnił go Ralph nieszczęśliwym głosem.

- W jaki sposób weszła w posiadanie tylu akcji? - rzucił ostro. Nieustannie kontrolował sprzedaż akcji „Alexandrii”. Sprawdzał każdego kupującego, angażując sztab pracow­ników, mających dopilnować, by żaden z udziałowców nie porósł zanadto w piórka bez jego wiedzy. Zwłaszcza jeden z nich...

Ralph Ornsgood zmarszczył czoło.

- Nadal nie jesteśmy tego pewni. Wiemy tylko, że odziedziczyła je po zmarłym narzeczonym.

- A ten narzeczony? Dla kogo pracował?

- Nie wiemy. Zainwestował w to wszystkie swoje pieniądze, których jednak uzbierał mniej niż pół miliona. Resztę kombinował pewnie w jakiś pokrętny sposób, bo miesiąc temu popełnił samobójstwo.

Damon pokręcił głową.

- Ile miał lat?

- Dwadzieścia osiem.

Damon skrzywił się i wrócił do listu. Nie było w nim uprzejmych zapewnień o niecierpliwym oczekiwaniu na podróż, na próżno by doszukiwać się w nim pochlebstw.

- Jakoś mi się to nie podoba - powiedział cicho. - Czy Treadstone mógł pożyczyć resztę pieniędzy od tej doktor King?

Ralph pokręcił głową ze strapieniem.

- Nie. Od niej na pewno nie. Ona mieszka z matką w sympatycznym domku i chociaż nie zarabia najgorzej jako wykładowca w Oksfordzie, to... - Spuścił wzrok na swoje ręce, splatające się nerwowo na kolanach.

Damon znał go już na tyle, że bezbłędnie odczytał te objawy.

- Czegoś mi nie mówisz - odezwał się złowróżbnie cichym głosem. - Czego?

Ralph Ornsgood, przygwożdżony jego nieruchomym spoj­rzeniem, przyglądał się przez chwilę swoim niespokojnym palcom.

- Ona jest...

Urwał, jakby nie starczyło mu tchu. Damon drgnął zaskoczony. Potem jego oczy zwęziły się. Poczuł, że powoli ogarnia go uczucie zagrożenia.

- Chcesz powiedzieć, że to...

Ralph skinął głową.

- Tak. Niestety. To jego córka.

Damon odchylił się powoli na oparcie krzesła. A wydawało mu się, że dobrze strzegł się przed Ringiem. Jeszcze raz spojrzał na list i po chwili nieprzyjemnego milczenia zadecydował:

- Wyślij jej rezerwację.

- Myślisz, że to rozsądne?

- Wolę mieć Kinga, czy też jego córkę, na oku - rzucił niecierpliwie. - Wrogów trzeba trzymać blisko siebie.

Ralph westchnął. Nie podobało mu się to. I to bardzo.

Damon również nie był zachwycony, ale nie widział wyboru. Przynajmniej nie w tej chwili.


Joe King wyjrzał przez okno swojego gabinetu na rozpo­ścierającą się przed nim panoramę Londynu. Ściskał słuchaw­kę tak mocno, że czuł ból napiętych stawów.

Dzisiejszy dzień nie przyniósł mu nic dobrego.

- Ale czy na pewno nikt nie popełnił żadnego błędu? - upewnił się i zacisnął zęby. Wysłuchał kolejnego zapew­nienia, iż Keith Treadstone naprawdę napisał drugi testament, łamiąc warunki ich umowy. To nie do wiary. Tak go wykiwać!

Zgrzytnął wściekle i odłożył słuchawkę, nie tracąc czasu na uprzejmości. Precyzyjnie obciął czubek cygara i zapalił je. Potem zaczął się kołysać lekko w fotelu. Zawsze tak robił, kiedy musiał się zastanowić. Cholerny Treadstone. Dlaczego wmieszał w to Ramonę? Ile wiedział Alexander? To nie do pomyślenia, ale czy Ramona i Damon działali w porozumieniu? Jeśli Ramona nie przestanie pchać się w nie swoje sprawy, ktoś może jej zrobić poważną krzywdę. Joe King zacisnął zęby na swoim kosztownym cygarze. Jego oczy zwęziły się w niemal niewidoczne szparki. Wszystko układało się już tak pomyślnie, aż tu nagle jego doskonały plan ni stąd, ni zowąd bierze w łeb. A na scenie pojawia się kolejna postać - jego rodzona córka! Córka, której nigdy nie widział na oczy.


Dziesiątego grudnia Verity Fox rzuciła na dobre pracę w szpitalu. Tydzień wcześniej przeniosła się do wygodnego u matki, rezydującej w najlepszej dzielnicy Londynu. Lady Winnifred Fox, bardzo zamożna dama, nadal opłakiwała śmierć męża, nie zaniedbując jednak życia śmietanki towa­rzyskiej Londynu. Verity nie powiedziała jej o swojej chorobie i na razie nie zamierzała tego robić. Chciała z tym poczekać.

Cały ranek spędziły u Harrodsa, oddając się poszukiwa­niom gwiazdkowych prezentów i kupując sobie mnóstwo eleganckich kreacji.

Winnie spojrzała na córkę, schodzącą ku niej w perłowym stroju, i zamarła z podziwu.

- Kochanie, wyglądasz bajecznie. Nie powinnaś mieć najmniejszych kłopotów ze zdobyciem męża.

Verity roześmiała się beztrosko.

- Dlaczego myślisz, że wyruszam w ten rejs, żeby sobie kogoś znaleźć?

- A dlaczego nie? - odparowała Winnie z podstępną słodyczą. Wzięła córkę pod rękę. - Żałuję, że nie zaprosiłam syna Celii Portesque. No, ale skoro tego nie zrobiłam, pocieszmy się odrobiną szampana.

W bibliotece, do której przeszły, nadal czuło się obecność ojca Verity. Był to jego ulubiony pokój, tu siadywał, otoczony książkami i chmurą wonnego dymu z ukochanej fajki. Jej błądzące bez celu spojrzenie padło na mały stolik chippendale, z którego patrzył na nią mężczyzna, widniejący na okładce jakiegoś folderu. Zamarła. To on. To on!

Dwa lata temu okazało się, że Verity jest jedynym chirurgiem w szpitalu, mogącym dokonać natychmiastowej operacji usunięcia wyrostka robaczkowego. Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz operowanego mężczyzny, i coś w niej krzyknęło, że to on. Tylko ten, żaden inny. Starała się zapamiętać jego twarz tak gorliwie, jakby zależało od tego jej życie. Wydarzenie to przeraziło ją; oddała pacjenta innemu lekarzowi, zanim dowiedziała się, jak się nazywał. Wmówiła sobie, że wszystko było wytworem jej wyobraźni. Ale nie mogła zapomnieć tamtego uczucia. Namiętności tak potężnej, że niemal zwierzęcej. Była wobec niej zupełnie bezradna. Rozum mówił jej, że nie można zakochać się w człowieku, którego widziało się tylko raz. Miłość to... przyjaźń. Zaufanie. Wierność. Lojalność. Miłość od pierwsze­go wejrzenia to mit. Coś takiego nie istnieje. Będzie lepiej, jeśli o nim zapomni. Ale oto znowu miała przed oczami jego twarz, twarz, której wspomnienie nie odstępowało jej przez cały ten czas. I znowu zadrżała pod uderzeniem tamtej namiętności. Rozdygotanymi dłońmi podniosła folder i spoj­rzała zachłannie na zdjęcie. Nie zdawała sobie sprawy, że z gardła wyrywa się jej drżące westchnienie.

- Wzięłam to, kiedy powiedziałaś, że wybierasz się w rejs - odezwała się jej matka. - Czyż „Alexandria” nie jest po prostu zachwycająca? Tak się cieszę, że należy do Damona. A Joceline powiedziała, że nie może się doczekać tego pierwszego, dziewiczego rejsu.

Verity trwała w oszołomieniu, niemal nie słysząc głosu matki. Kiedy ostatni raz widziała kapitana „Alexandrii”, leżał na stole operacyjnym, a ona rozcinała skalpelem jego napiętą skórę i twarde mięśnie, starając się nie zerkać na twarz nad zielonym szpitalnym prześcieradłem. Nawet nie wiedziała, jak się nazywał... Mimo woli zerknęła na podpis pod zdjęciem. Kapitan Gregory Paris Harding. Mężczyzna, którego kochała. Znowu go zobaczy. Może nawet z nim Porozmawia. Serce zaczęło trzepotać w jej piersi jak prze­kąszony ptak.

Potem dotarło do niej to, co mówiła matka, i poczuła nagły chłód. Joceline. Ona także wybierała się w podróż. Zadrżała, porażona mrocznym wspomnieniem, i natychmiast odsunęła je od siebie, wymazała. Zostały tylko ulotne wizje... Krew. Krzyk. Morderstwo.

Odetchnęła głęboko i potrząsnęła głową. Nie. Nie powinna jechać. Potem wróciła wzrokiem do fotografii Grega Hardinga. Przyjrzała się z natężeniem kolorowi jego oczu. Nigdy go nie widziała. Czy mogła przewidzieć, że okażą się złociste jak miodowy bursztyn, że będą aż tak piękne i gorejące takim ogniem? W głowie zakręciło się jej przyjemnie. Tym razem nie ma się czego bać. Tym razem nie pozwoli, by myśl o dzikiej namiętności przeraziła ją. Spojrzała prosto w bursztynowe oczy i poczuła, że chce się jej żyć. Greg. Jeszcze go zobaczy, bez względu na wszystko. A jeśli przyjdzie jej się spotkać z Joceline... No cóż. Trzeba będzie stawić jej czoło. Boże, pomóż.


Floryda, dziewiczy rejs


Joceline Alexander stała przed toaletką, mus­kając policzki odrobiną różu. Z lustra patrzyła na nią gnębiona sześćdziesięcioletnia kobieta. Nie dalej niż tydzień temu Mollie Granger, jedna z członkiń jej klubu brydżowego, bardzo taktownie poleciła jej swojego chirurga plastycznego. Coś podobnego! Joceline obróciła się sprawdzając, czy kostium Chanel nie jest dla niej za nowoczesny. Gołębia szarość z granatowymi lamówkami realnie pasowały do jej karnacji. Przypięła jeszcze kolczyki z szafirami i brylantami, rozpyliła na sobie obłoczek perfum „Dioressence” i była gotowa. Statek mógł odpłynąć w każdej chwili.

Wyprostowała się i wzięła szarą torebkę. Przeszła się bez celu po apartamencie. Niemal nie zauważała otaczającego ją luksusu. Wybierała się w podróż nie dla przyjemności, lecz by wypełnić pewne długo odwlekane zadanie. Bardzo niebez­pieczne zadanie...


Jeff Doyle upił łyk szampana Mouton Rothschild i skinął głową. Trunek był znakomity; odpowiednio schłodzony i musujący. Stanąwszy w odpowiedniej odległości od tłumu otaczającego Damona Alexandera, rozejrzał się po wspania­łym Wielkim Salonie. Wiedział o statku wszystko. Lubił rozpoznać wcześniej teren. To zawsze mu się przydawało. Zwłaszcza przy takiej pracy.

Wielki Salon był sercem statku. W wysokiej sali znaj­dował się marmurowy parkiet do tańca, staroświeckie podium dla orkiestry i wielkie, efektowne żyrandole, które można było wciągnąć w komory w suficie. Był to warunek wymagany przez kapitana, który upierał się przy nim ze względów bezpieczeństwa, znał bowiem zdradliwość pełnego morza. Na ścianach wisiały wielkie obrazy marynistyczne, na które Jeff spojrzał z niekłamanym podziwem. Umiał rozpoznać oryginalnego Turnera, mimo iż wywodził się ze skromnej rodziny robotniczej. Cóż by to była za szkoda, pomyślał cynicznie, gdyby szef był zmuszony przejść do planu B. Zniszczyć coś tak pięknego... No cóż. Osuszył kieliszek do ostatniej kropli i sięgnął po następny.

Szef. Joe King. To on poznał się na nim jako pierwszy. To Joe King spotkał go pod bramą więzienia i zaproponował mu szczególne miejsce w swoim imperium. Jeff uśmiechnął się. I tak znalazł się ramię w ramię z tymi pięknymi ludźmi. Oto on, dziecko robotnika. Strzygł się u najlepszego fryzjera. Nosił wyłącznie garnitury szyte na zamówienie. Ciekawe, co by zrobili ci wszyscy pasażerowie, gdyby się dowiedzieli, z kim przyszło im podróżować. Jeff uniósł kieliszek w stronę stojącego nieopodal Damona Alexandera i uśmiechnął się złowrogo.

- Za „Alexandrię” - szepnął. - Wkrótce będzie nasza.

Albo niczyja.


Verity Fox stała oszołomiona na środku swojej skromnej jednoosobowej kabiny. Jej ściany wyłożone były welurową tapetą w błękitno-srebrny wzór, przypominający francuskie lilie. Gruby, puszysty dywan miał barwę dymu. W oknie powiewały długie firanki z białego muślinu, a w łóżku, nazywanym pojedynczym, mogłyby wygodnie spać dwie osoby. W wielkim pokoju stała sofa i dwa krzesła, biurko, barek, telewizor i wideo oraz zestaw hi-fi.

Verity podeszła do drzwi z masywnego dębowego drewna i przesunęła dłonią po ich gładkiej powierzchni. Drewno we wszystkich meblach na statku zostało przesycone specjalnym ognioodpornym lakierem. Jak się dowiedziała, zamontowano tu również sieć spryskiwaczy. Miło mieć świadomość, że Jest się bezpiecznym, jednocześnie nie musząc rezygnować z komfortu.

Otworzyła łazienkę i stanęła zaskoczona. Spodziewała się umywalki i prysznica. Jej oczom ukazała się wpu­szczona w podłogę wanna, jakuzzi, pełen zestaw toaletowy (nie wyłączając bidetu) oraz dywan, w którym tonęło się po kostki. Na jednej ze ścian widniała mozaika, Przedstawiająca egzotyczną wyspę. Wycofała się, kręcąc głową z niedowierzaniem. To zbyt wiele, Damonie, pomyślała z rozbawieniem. Pobiłeś wszystkich, stary przyja­cielu!

Nagle powietrze rozdarł przenikliwy gwizd. Roześmiała się ze szczęścia - po raz pierwszy od trzech miesięcy - podbiegła do drzwi i rzuciła się ku najbliższej windzie.

Przy balustradzie zgromadziły się tłumy machających rękami pasażerów, ale Verity nie miała najmniejszego kłopotu ze znalezieniem wolnego miejsca. Ktoś postawił obok barierki miskę pełną serpentyn. Verity zaczerpnęła całą garść i rzuciła je w górę. Rozwinęły się w powietrzu, po czym opadły czerwonymi, złotymi, zielonymi i niebieskimi wężykami. Niektóre zatrzymały się na powierzchni wody, inne zniknęły pomiędzy tłumem ludzi, którzy przyszli pożegnać swoich bliskich.

Verity powoli położyła obie dłonie na barierce. Uśmiech zniknął z jej twarzy. Spojrzała w stronę dziobu statku, gdzie powinien znajdować się mostek. Gdzie mógłby podziewać się kapitan, jeśli nie na mostku? Uśmiechnęła się, wyob­rażając sobie, jak wydaje rozkazy, lustrując cały pokład bacznym spojrzeniem. Potem pokręciła głową. Jednak nie porozmawia z nim. Spodziewała się, że któregoś dnia zostanie zaproszona do kapitańskiego stolika, ale postanowiła, że podziękuje. Nie zjawiła się tutaj po to, by odnaleźć to, co kiedyś straciła przez głupi lęk. Teraz już za późno.

W pewien sposób pogodziła się z losem. Gwiazdkę spędziła z matką. Teraz płynie w rejs z mężczyzną, którego kocha. Choć on oczywiście nigdy się o tym nie dowie. Jej wystarczy sama jego obecność. Ogrzeje się w jej blasku jak w gorących promieniach słońca. To będzie długie, słodko-gorzkie pożegnanie z życiem. Nie ma potrzeby, absolutnie żadnej potrzeby, by wciągać innych w swoje problemy. Odwróciła się z ożywieniem ku brzegowi i zaczęła machać rękami, śmiać się i rzucać ostatnie serpentyny.

Nie zauważyła Joceline Alexander, stojącej o pokład wyżej. Kobieta patrzyła na nią wzrokiem pełnym niekłamanej zgrozy.


Tylko jedna osoba nie wyszła na pokład, żeby pożegnać Miami. Ramona King siedziała spokojnie w skórzanym staroświeckim fotelu. Ściany gabinetu wyłożone były starym drewnem tekowym. Na podłodze leżał orientalny dywan, a biurko utrzymane było w stylu chippendale. W sypialni stało łóżko z baldachimem, a naprzeciwko wisiał obraz Gainsborougha - tak, by go widziała tuż po przebudzeniu. W całym pomieszczeniu dominował kolor bordowy i łagodna, stłumiona szarość. Bordowe aksamitne zasłony, szary dy­wan... Ale Ramona nie mogła rozkoszować się tym pięknem tak, jak na to zasługiwało. Przypominało jej, za co umarł Keith. Na razie nie wiedziała, dlaczego, ale się dowie. O, na pewno. Miała trzy miesiące na otrząśnięcie się z szoku. Teraz czuła tylko gniew. Gniew i żądzę zemsty.

Bardziej domyśliła się, niż poczuła, że statek odbija od brzegu. Wyszła na balkon z czarnego kutego metalu. Na razie widziała jedynie port, ale po chwili znowu bardziej poczuła, niż usłyszała, że silniki zaczynają pracować. Wkrót­ce „Alexandria” wypłynęła na pełne morze. Gdzie podziały się hałasy, gdzie wibracje, których się spodziewała? Wyda­no się, że unoszą się w powietrzu. Wzruszyła ramionami. To rzeczywiście wyjątkowy statek. Ale jeśli to on, lub jego właściciel, są winni śmierci Keitha...

Bezwiednie zacisnęła palce na balustradzie, tak mocno, że kostki palców pobielały. Przez pewien czas przyglądała się Fikającej linii wybrzeża Ameryki. Potem zwróciła twarz ku słońcu, wystawiając ją na promienie i słony wiatr, i złożyła sobie obietnicę: zanim statek wróci do macierzystego portu, tajemnica śmierci Keitha nie będzie już tajemnicą. A jeśli winę ponosi Damon Alexander, pożałuje, że w ogóle się urodził.


Pierwsza noc na morzu z zasady przebiega spokojnie, natomiast podczas drugiej zawsze odbywa się najwspanialsze przyjęcie. Mimo to goście, którzy zaczęli pojawiać się w sześciu restauracjach na statku, wydawali się jak wycięci z żurnala. Wszędzie widziało się modele znanych projektan­tów i dyskretną cenną biżuterię.

W każdej restauracji znajdował się stół, przy którym siedzieli oficerowie. Dziś kapitan gościł w restauracji Saint George, jutro miał się przenieść do Tahitian Gold - i tak dalej. Również pasażerowie zmieniali miejsca tak, by pod koniec rejsu każdy mógł powiedzieć, że przynajmniej raz jadł obiad z kapitanem.

Greg Harding stał przy barze, popijając tonik. Wolałby znaleźć się na mostku, ale do obowiązków kapitana należało również zabawianie pasażerów. A to, oprócz wspólnych posiłków, oznaczało tańczenie z paniami i zabawianie je czarującą rozmową. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby chciał przed północą ratować się ucieczką na mostek.

Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta. Psia wachta dobiegała końca. Miał nadzieję, że podporucznik, który ją dzisiaj pełnił, dołożył wszelkich starań. Oczywiście, ufał swojej załodze. Poza tym statek wyposażony był w dwa radary, dwa żyrokompasy, kompas magnetyczny, głębokościomierz oraz autopilota, które powinny pomóc im utrzymać kurs i nie rozbić się na rafach. I co z tego. On i tak chciał znaleźć się na mostku.

Podszedł do swojego stolika, ucałował dłoń amerykańskiej milionerki i przywitał się z byłym premierem. Nie zauważył kobiety, siedzącej cicho przy stoliku po prawej. Dopiero po chwili, kiedy usiadł na swoim miejscu i się rozluźnił, poczuł na sobie czyjś wzrok. Rozejrzał się szybko; oczywiście znajdował się w centrum uwagi, podobnie jak Damon Alexander. A jednak...

Poczuł dreszcz podniecenia, pełznący powoli wzdłuż pleców. Jeszcze raz rozejrzał się, by sprawdzić, kto ma na niego tak magiczny wpływ. Po chwili musiał jednak przerwać poszukiwania i powitać hinduską księżniczkę. Restauracja była oświetlona dyskretnie małymi lampkami, zostawiającymi wiele mrocznych zakątków, w których mogły się schronić pary nowożeńców albo po prostu nieśmiali, stroniący od towarzystwa. To na nic. W ten sposób nie odnajdzie osoby, której spojrzenie budziło w nim takie dziwne uczucia. Z wysiłkiem skupił się na tym, co miał mu do powiedzenia diamentowy magnat z Amsterdamu. Zdawało mu się, że chwalił wystrój lokalu.

- Wszystkie nasze restauracje są utrzymane w pastelowych tonacjach, panie van der Faiken. Nasz projektant nalegał, by wybrać lekkie i dyskretne barwy.

- Ale czemu tak wiele? - zagadnęła go zalotnie żona magnata, wodząc zafascynowanym spojrzeniem po jego szerokich ramionach. Zawsze podobali jej się mężczyźni w mundurach, zwłaszcza jeśli leżały na nich tak dobrze.

- Głównie dla różnorodności, madame. A także, by uniknąć konieczności dzielenia naszych gości na pierwszą i drugą zmianę. U nas nie ma ogonków pasażerów czekających, aż ci, którzy przyszli pierwsi, skończą jeść. - Uśmiechnął się.

Żona diamentowego króla zaniosła się swawolnym chichotem. Poufale położyła mu na ramieniu dłoń o długich, ostrych paznokciach.

- Och, kapitanie... Jaki pan niegrzeczny... Żeby tak przy wszystkich opowiadać o ogonkach pasażerów...

Greg skrzywił się w duchu. A żeby to wszyscy diabli. Musi bardzo uważać.

- Rzeczywiście, to było bardzo niedyskretne. Zdaję się na pani laskę i błagam, by zachowała pani w tajemnicy moje małe potknięcie.

Kobieta parsknęła cichym, znaczącym śmieszkiem.

- O, umiem dochowywać tajemnicy... nie tylko takiej - dodała gorącym szeptem, przesuwając od niechcenia paznokciem po jego nadgarstku.

Verity Fox patrzyła od swojego stolika, jak jakaś urodziwa blondyna kładzie dłoń na rękawie kapitana. Oboje roześmiali się, a potem znów zaczęli ze sobą rozmawiać, pochylając ku sobie głowy. Sięgnęła z determinacją po menu. Nie będzie to takie proste, jak się spodziewała.


W restauracji Tahitian Gold orkiestra grała utwory Gershwina. Kelnerzy w nieskazitelnych frakach krążyli płynnie pomiędzy stolikami. Jeff Doyle nie odrywał oczu od wejścia. Gdzie ta kobieta? Na liście wywieszonej przed restauracją figurowało jej nazwisko. Miała siedzieć przy stole Damona Alexandera. W kabinie każdego pasażera znajdował się szczegółowy plan dnia, informujący również o miejscach posiłków. Nie mogła się pomylić.


Damon Alexander, siedzący przy honorowym stole, także zastanawiał się, gdzie podziewa się doktor King. Ralph Ornsgood, zajmujący miejsce po jego lewej ręce, rzucił mu pytające spojrzenie. Damon wzruszył lekko ramionami. Nie spieszyło mu się do poznania tej kobiety, wykładającej ekonomię na Oksfordzie. No, ale im szybciej będzie miał to za sobą, tym lepiej. Musi odbyć z nią poważną rozmowę. Jeśli wydaje jej się, że może choćby marzyć o wdarciu się przemocą pomiędzy właścicieli „Alexandrii”, to pomyliła się jak nigdy w życiu.

Niech to diabli, gdzie ta cholerna baba?


Ramona King była u siebie. Dopełniając formalności z zameldowaniem się na statku, poprosiła, by przyniesiono jej kolację do kabiny. Chciała mieć nieco czasu do namysłu. Musiała przetrawić informacje o liniach Alexander. O ich nieoczekiwanej historii. Historii dotyczącej Michaela Alexan­dera i jej ojca... Nie liczyła na nic więcej niż suche dane statystyczne. Nie miała pojęcia, że trafi na ślad dawnej rodzinnej waśni.

Michael Alexander i Joe King rywalizowali ze sobą na śmierć i życie, choć właściwie nie była w stanie dojść, dlaczego tak się działo. Obaj zaczęli pracować w przedsię­biorstwie zajmującym się promami kursującymi przez kanał La Manche, ale Michael Alexander odniósł sukces, podczas gdy Joe King odpadł. To, że później zbił fortunę na papierze, budownictwie, imporcie i eksporcie, jakoś nie wydawało mu się ważne.

Ale co wspólnego miała ta zastarzała rywalizacja z Keithem? Trudno uwierzyć, że to w ogóle możliwe, zwłaszcza że Michael Alexander nie żył już od kilkunastu lat, zamor­dowany we własnym domu przez włamywaczy. A jednak...

Westchnęła głęboko. Dokumenty Keitha nie naprowadziły jej na żaden trop. A odpowiedzi nie znajdzie w anonimowych aktach. Ani w przeszłości. Odpowiedzi może jej udzielić tylko Damon Alexander. Ale co, na miłość boską, miał do rzucenia Kingom? Co miał przeciwko Keithowi?

Nie potrafiła na to odpowiedzieć. Ale jutro, kiedy lepiej się przygotuje, przystąpi do wyjaśniania tej sprawy.



Wielki Salon bez trudu pomieścił wszyst­kich pasażerów „Alexandrii”. Nawet Ramona nie potrafiła powściągnąć podziwu, jaki obudziło w niej to wspaniałe widowisko - pierwszy bal na statku. Wszystkie kobiety wystąpiły w sukniach od najlepszych projektantów, a ich uszy, szyje i nadgarstki uginały się pod ciężarem brylantów, szafirów, szmaragdów, rubinów i pereł.

Kiedy pojawiła się na sali, zabawa trwała już w najlepsze. Dwudziestoosobowa orkiestra grała Blue Guitar, a na par­kiecie kołysały się dziesiątki par. Po obu stronach salonu rozciągały się szerokie, kryte pokłady z widokiem na ocean. W tej chwili były zastawione stołami z przekąskami.

Ramona wypatrzyła względnie luźny fragment pokład i ruszyła w jego stronę, nie mając pojęcia, że ktoś j obserwuje.

Damon Alexander opierał się od niechcenia o jedną z kolumn, podtrzymujących dach werandy. W dłoni obraca kieliszek burgunda. Dochodziło wpół do trzeciej i wreszcie zaczął się odprężać. Wszystko szło jak należy. Orkiestrę jedna z dwudziestu dwóch, które poddano przesłuchaniom była doskonała. Statek płynął zgodnie z planem, a ochmistrz nie zgłosił na razie żadnych skarg pasażerów - rzecz niema niespotykana podczas dziewiczego rejsu.

Właśnie zaczął się zastanawiać, czy nie udałoby mu się urwać na jakąś godzinkę, kiedy wreszcie ją zauważył. Je widok, gdy szła przez salę, nieuważnie niosąc kieliszek szampana, uderzył go jak fizyczny cios. Pozbawił tchu Nagle poczuł, że w ustach nie ma ani odrobiny śliny.

Pociągnął łyk burgunda i bez namysłu ruszył ku niej Musiał z nią porozmawiać. Ale im bardziej się do nie zbliżał, tym bardziej zwalniał kroku. Wydawało mu się, ż to niemożliwe, żeby z bliska była tak samo piękna. Mylił się. Och, jak bardzo się mylił. Miała na sobie prostą bladobłękitną sukienkę, prostą i obcisłą, na ramiączkach cienkich jął spaghetti. Wokół jej szyi lśnił skromny srebrny łańcuszek. Jedyna ozdoba. Ale to włosy zdobiły ją wspanialej niż wszystkie możliwe klejnoty. Nie mógł oderwać oczu od tyci długich, prostych srebrzystych pasm w kolorze starego białego złota. Jej twarz, odwrócona do niego profilem, krył się za włosami jak za cudowną kurtyną.

Dłoń, w której trzymał kieliszek, zaczynała drżeć. Zmarszczył brwi. Nie do wiary, serce biło mu jak oszalałe Zupełnie jak wtedy, kiedy przeżywał pierwszą miłość.

Ramona poczuła na sobie czyjś wzrok i odwróciła się szybko; świeżo umyte włosy zawirowały wokół niej jak pasma złotej przędzy. Jedno przywarło do jej policzka.

Poznała go od razu. Jej oczy rozszerzyły się lekko.

Nie odezwał się. Do niedawna był zupełnie pewien, że powie coś w rodzaju „Co pani robi na moim statku, do cholery?”. Ale jej spojrzenie obróciło w proch wszystko, co miał do powiedzenia, ponieważ jej oczy miały ten sam kolor co sukienka. Niewiarygodnie blady, przejrzysty błękit. Niemal srebrny.

Ramona spojrzała prosto na jego pewną siebie twarz i poczuła, że opuszcza ją cała odwaga. Teraz, kiedy wreszcie znalazła się w obliczu wroga, zapragnęła uciec, wszystko jedno dokąd. Pod spojrzeniem stalowych oczu Damona poczuła się naga.

Jej twarz wydała mu się zachwycająca. Wysokie, myślące czoło, cienki prosty nos, idealnie wykrojone usta i mocny, kształtny podbródek. Zaczął rozpaczliwie szukać w niej jakiejś wady. Krzywego zęba. Wyprysku. Czegokolwiek. Była tak doskonała, że miał ochotę wziąć ją w ramiona i...

Odetchnął głęboko.

- Najwyższy czas, żebyśmy się poznali, prawda? - ode­zwał się z wyzywającym uśmiechem. Doktor R. M. King bez wątpienia przywykła do tego, że może owinąć sobie wokół paluszka każdego mężczyznę. Pora ją od tego od­zwyczaić.

Ramona zatrzepotała rzęsami.

- Naprawdę?

Jej głos był niemożliwie zachrypnięty. To ze strachu, pomyślała z rozpaczą. Ten mężczyzna zaskoczył ją. Pojawił się jak jakiś cholerny dżin.

Damon uśmiechnął się drapieżnie i wyciągnął rękę.

- Damon Alexander.

- Ramona Murray.

Było to nazwisko panieńskie jej matki. Miała nadzieję, że Damon Alexander będzie z nią bardziej otwarty, jeśli przedstawi się mu jako zwykła pasażerka.

Spojrzał na nią z ukosa, ale zdołał zachować sympatyczny uśmiech. Tak szybko zaczynamy się bawić? Bardzo inte­resujące.

- Może zatańczymy, panno Murray?

W jej oczach pojawił się błysk. Strachu? Czy gniewu? Zanim zdążyła zareagować, Damon Alexander porwał ją i niemal zawlókł na parkiet.

Serce uwięzło jej w gardle, gdy silne ramię objęło ją w talii; nogi się pod nią ugięły. Jeszcze nigdy nie zdawała sobie sprawy z siły mężczyzny tak wyraźnie, jak w tej chwili. Zakręciło jej się w głowie; przez jedną okropną chwilę bała się, że upadnie na podłogę jak szmaciana lalka. Ale on niemal niósł ją w powietrzu.

- Czy kobieta nie powinna najpierw wyrazić zgody? - spytała niezbyt uprzejmie, piorunując go wzrokiem.

Spojrzał na nią i serce znowu mu zadrżało. W jej oczach płonął prawdziwy ogień, ogień, który rozpalał mu krew, rozniecał bolesne pożądanie.

- Nigdy nie robię tego, co powinienem - powiedział cicho.

Spojrzała w jego pociemniałe oczy, poczuła nacisk musku­larnego ciała i drgnęła pod uderzeniem nagłego gorąca, które rozlało się w jej trzewiach. Szybko spuściła głowę, opierając policzek o jego pierś. Jej dłonie zacisnęły się kurczowo.

Damon obserwował ją. Jej jasna głowa spoczywała na jego piersi. Miał wrażenie, że pasuje do niej tak dobrze, Jakby zostali dla siebie stworzeni. Nagle przestraszył się, jak ktoś, kto w ostatniej chwili zatrzymał się na skraju przepaści. Gdyby się nie pohamował... Ścisnął mocniej jej talię, a kiedy podniosła na niego oczy, spotkała się z zimnym, stalowym spojrzeniem.

Zagryzła wargi czując, że sutki jej piersi zaczynają twardnieć. Nie miała stanika, więc Damon na pewno czuł ich napór.

Pomylił krok i odetchnął gwałtownie. Niech ją diabli! Musi się skupić, w przeciwnym razie przepadnie. Stanie się łupem bardzo pięknej, bardzo niebezpiecznej tygrysicy. Musi zaatakować pierwszy.

- To dziwne; nie pamiętam, żeby pani nazwisko figuro­wało na liście pasażerów - rzucił lekko.

Wzruszyła ramionami.

- Może jestem... osobą towarzyszącą?

Połowa milionerów płynących statkiem przybyła z „osobą towarzyszącą”. Podniosła głowę i uśmiechnęła się. Nie da mu poznać, że nie ma doświadczenia z mężczyznami. Pożarłby ją żywcem.

Damon przesunął powoli dłonią po jej plecach. Od nagiego ciała oddzielał go jedynie cienki materiał.

- Nie wierzę pani - szepnął, muskając oddechem płatek jej delikatnego ucha.

Przełknęła ślinę. Musi zacząć mówić o czymś innym. Na razie dowiedziała się tylko tyle, że go pragnie. Tak, pragnie go. Rozpaczliwie.

- Pewnie jest pan dumny ze swojego statku - powiedziała głosem stanowczo zbyt drżącym. - Ale ten przepych mnie zadziwia. Prawdopodobnie pociągnął za sobą duże koszty? - spytała, żeby od czegoś zacząć. Jeśli pomyśli, że nie zna się na finansach, tym lepiej. Wiedziała, że mężczyźni lubią się przechwalać. Wystarczy dać mu sznur, a sam się na nim powiesi.

Damon uśmiechnął się drapieżnie. Zdawał sobie sprawę, że dziewczyna bawi się nim, ale nie przeszkadzało mu to w najmniejszym stopniu. Jeszcze nigdy rozmowa tak go nie podniecała. Jeszcze żadna kobieta tak nim nie poruszyła. Wszystkie jego zmysły były wyostrzone aż do bólu. Czuł się jak nastolatek roznoszony burzą hormonów. Na szczęście orkiestra w porę skończyła grać Strangers in the Night. Odsunął się, zanim zdążył zrobić z siebie idiotę.

- Nie mogę rozmawiać o interesach z tak piękną kobietą. - Uśmiechnął się na widok błysku rozdrażnienia w jej oczach. Podniósł dłoń Ramony do ust i ucałował ją. Jakże mógł sobie odmówić tak fascynującej gry? Cóż to będzie za chwila, kiedy powie tej kobiecie, że zna jej prawdziwe nazwisko, i zażąda wyjaśnień. Ale wtedy zabawa dobiegnie końca. Niestety, zdawał sobie sprawę, że ta dziewczyna go pociąga. Niebezpiecznie i cudownie.

Ramona zadrżała, nie mogąc zapomnieć o dręczącym ją bolesnym pożądaniu. Co jej strzeliło do głowy, żeby bawić się w femme fatale, skoro była tak żałośnie niedoświadczona? Zwłaszcza że każde jego spojrzenie świadczyło dobitnie o tym, że jest mistrzem sztuki miłosnej. Nie była dla niego żadnym przeciwnikiem. Rozejrzała się rozpaczliwie, szukając ratunku.

- Zjadła już pani kolację? - zagadnął ją podstępnie, obserwując z uśmiechem jej rozterkę. Ramona uznała, że może już na niego spojrzeć, i poczuła jeszcze większy zamęt. Co go tak śmieszyło? Pokręciła niechętnie głową, a on zaprowadził ją do bufetu. Nałożył jej ogromny talerz sałatki i poszedł z nią na otwarty pokład. Kiedy odsuwał jej krzesło, czuł się jak ktoś trzymający fiolkę nitrogliceryny. Jeden nieostrożny ruch i...

Odsunął od siebie niebezpieczne myśli; odsłonił zęby w szerokim uśmiechu. A może trochę wstrząsnąć tą fiolką?

- Proszę mi opowiedzieć o sobie - powiedział, siadając naprzeciw niej. W świetle księżyca jej włosy zmieniły się w Pasma czystego srebra. - Ma pani rodzinę?

Pokręciła głową.

- Tylko matkę. - Czuła niewysłowione zmęczenie, jakby przeszła tysiące kilometrów. Nie miała pojęcia, że rozmowa może aż tak wyczerpywać.

- Naprawdę? - W jego głosie zabrzmiało cyniczne rozba­wienie. - Nie ma pani ojca? Ani rodzeństwa? - Obserwował ją uważnie czekając, aż zacznie zdradzać oznaki niepokoju.

Pokręciła głową.

- Nie mam rodzeństwa, a ojciec zostawił nas po moim urodzeniu.

Wiedział o tym, ale nic mu to nie mówiło.

- Ale pewnie kontaktujecie się ze sobą? - zagadnął, czekając, aż znowu wejdzie w rolę.

- Nie. Zdaje się, że stałam się ostatnią kroplą - powiedzia­ła ze smutkiem. - Matka nie chce się przyznać, ale sądzę, że zostawił nas, bo nie mogła mieć więcej dzieci, a ja nie byłam chłopcem, dziedzicem jego nazwiska. Mój ojciec był... Nie, jest wielkim przedsiębiorcą. Co za ironia, że... - Przerwała gwałtownie, zorientowawszy się, że o mały włos nie zaczęła się mu zwierzać. To bezcelowe. Wzruszyła ramionami.

Przyglądał się jej przez długą chwilę. Co to za nowa gra? Nie potrafił jej rozgryźć, ale chciał grać dalej.

- W ogóle się do was nie odzywa?

- To by nie miało sensu. Często pytałam mamę o niego, kiedy byłam dzieckiem, a ona opowiadała mi o wszystkim. Jako nastolatka zbierałam wszystkie wycinki prasowe na jego temat. Ale nigdy się nie spotkaliśmy.

Nie zdawała sobie sprawy, że Damon przygląda jej się przenikliwie.

- Oczywiście zapewnił nam środki do życia - dodała szybko, w obawie że mogłaby mu się wydać opuszczoną sierotką. - Chodziłam do dobrych szkół, mieliśmy dom...

Nagle zorientowała się, że paple jak katarynka. Na miłość boską, zamknij się, zgromiła się w duchu.

- To pewnie nie interesuje kogoś takiego jak pan - po­wiedziała z przekornym uśmiechem, kierując rozmowę na niego. - Pan ma inne, ciekawsze życie. Wzburzone oceany, przygody i tak dalej.

Nie odpowiedział. Nic jakoś nie przychodziło mu do głowy. Czy naprawdę spodziewała się, że jej uwierzy? Właściwie wręcz pragnął jej uwierzyć. A w jej głosie brzmiała taka szczerość! Muszę pamiętać, jak dobrze kłamie, pomyślał ponuro. Kiedy wróci do kabiny, zadzwoni do swoich wywiadowców i każe im przefaksować sobie wszyst­ko, czego zdołają się dowiedzieć o związku Joe Kinga z córką. W odpowiednim czasie rzuci jej to w twarz. W tę piękną, niewiarygodnie piękną twarz.

- Co się stało, mam brudny nos? - przerwała mu rozmyś­lania na wpół zmrożona, na wpół zrozpaczona.

Uśmiechnął się tylko i pokręcił głową.

- I proszę tego nie robić - rzuciła. - Proszę przestać się ze mnie śmiać.

Jego uśmiech zniknął natychmiast.

- Przepraszam. Nie śmieję się z pani, tylko z siebie. Proszę mi uwierzyć - rzekł z niespodziewaną powagą.

Spojrzała mu w oczy. Jego głos brzmiał tak... szczerze. Poważnie. Zupełnie, jakby rozmawiali o czymś bardzo istotnym. A to zdenerwowało ją jeszcze bardziej.

- Uśmiecham się, odkąd panią zauważyłem. Czuję się, jakbym znowu miał szesnaście lat - wyznał i ugryzł się w język. Niech cię diabli, Alexander. Może jeszcze dasz jej Pistolet i poprosisz, żeby ci odstrzeliła głowę?

- To... to musi być bardzo interesujące - wykrztusiła, ze wszystkich sił starając się zachować spokój.

- O tak, Ramono. - Zniżył głos niemal do szeptu.

Z zaskoczeniem ujrzał falę rumieńca, zalewającą jej policzki. Czy to możliwe, że jest tak nieśmiała? Czyżby spotkał kobietę, która naprawdę potrafi się rumienić? Z pew­nością nie. Nie ona.

Pora przystąpić do interesów. Rzucić jej przynętę. Spojrzał na ocean falujący tuż obok nich, na wyciągnięcie ręki.

- Kocham ten statek - powiedział i zerknął na nią. Oho, podniosła lekko głowę, jak jastrząb wypatrujący ofiary. - Chciałbym, żeby w całości należał do mnie. Nie lubię świadomości, że muszę się nim dzielić, nawet z właścicielami akcji.

Poczuła, że serce zaczyna jej bić szybciej. Spokojnie, ostrzegła się. Nie rzucaj się na niego zbyt szybko.

- Tak? A kim oni są? - spytała od niechcenia. Oczywiście znała ich nazwiska na pamięć.

- Kimś tam. Jakiś bankier, jakiś przemysłowiec. Kto wie, może nawet pani ojciec kupił parę akcji - podsunął jej, wypatrując bodaj najmniejszej reakcji. Ale znowu nie do­czekał się niczego.

Ramona nie miała najmniejszego pojęcia, czy jej ojciec ma jakieś akcje „Alexandrii”. Nie podobała jej się ta rozmowa, ale nie miała wyboru. Damon Alexander nie był zwykłym przeciwnikiem. Był inteligentny i przebiegły. Ale kiedy ona rozwiąże zagadkę śmierci Keitha, nie będzie już tak zadowolony z siebie.

Damon przywołał kelnera; ten przyniósł kubełek z szam­panem i oddalił się równie cicho, jak się pojawił.

- A więc, czym się zajmujesz, Ramono? - zagadnął Damon, upijając łyk musującego napoju.

- Pracuję w szkolnictwie - usłyszał w odpowiedzi i omal się nie udławił. W szkolnictwie? Rany boskie, co za numer z, tej kobiety. Uśmiechnął się z podziwem.

- Jestem skłonny w to uwierzyć. - Kiedy spojrzała na niego pytająco, dodał: - Już mnie pani czegoś nauczyła.

- Naprawdę? - Wzruszyła ramionami, nie zrażona jego sarkazmem. - Niech pan poczeka. Być może będę mogła dać panu lekcję, której pan nigdy nie zapomni.

Poczuł uderzenie żądzy, gwałtowne jak cios pięścią. Jej głos i zimne, wyzywające oczy działały na niego jak afrodyzjak. Sięgnął po butelkę, by ukryć swoje niezwykłe poruszenie.

- Za szkolnictwo - mruknął i stuknęli się kieliszkami.

Ramona zastanawiała się, dlaczego oddychanie przychodzi jej z takim trudem. Poczuła jakieś niewytłumaczalne przera­żenie.

Nagle przed oczami stanęła jej twarz Keitha. Czy bał się, umierając? Nie chciała o tym myśleć. Nie w tej chwili.

Spojrzała na Damona. Emanowała z niego jakaś stężona energia. Nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby ktoś taki jak on mógł popełnić samobójstwo. On zawsze znalazłby wyjście z sytuacji. Nagle ogarnęła ją fala wściekłości. Wiedziała, że to reakcja obronna przed strachem. Strachem przed jego oczami, tymi oczami, które wydawały się obdzierać ją ze wszystkich tajemnic, odbierać jej wszelką możliwość obrony. Strach przed ogniem, który rozpalał się w jej krwi od każdego jego dotknięcia. Strach przed głosem, od którego przechodził ją dreszcz. Ale nie pozwoli, by ten strach ją obezwładnił.

Damon Alexander mógł liczyć na to, że morderstwo Ujdzie mu na sucho. Kobiety pewnie pozwalały mu na wszystko. Ale tym razem mu się nie uda. Nie z nią.

Uśmiechnęła się i upiła łyczek szampana.

- Nigdy nie jest za późno na naukę - szepnęła i roześmiała się cicho.

Damon spojrzał na nią z niedowierzaniem. Z jakiegoś powodu nie mógł złapać oddechu. Uniósł kieliszek.

- Masz rację. Masz zupełną rację.

Trynidad i Tobago


Alexandria” przybiła do pierwszego por­tu o świcie. Do dziewiątej większość pasażerów zeszła na ląd. Ramona usiadła w niemal pustej restauracji na przepięk­nym pokładzie Koliber, jednym z najlepszych na statku. Choć linie oferowały pasażerom bogaty program turystyczny, postanowiła rozejrzeć się po wyspie na własną rękę.

Przez wielkie okna wpadały promienie tropikalnego słońca, budząc w niej radosne ożywienie. Zwykle jej podróże wiązały się z pracą, a poza tym nigdy nie przekraczała granic Europy.

Na stolik padł jakiś cień. Ramona podniosła wzrok poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Serce zaczęło jej walić jak młotem.

Damon uśmiechnął się.

- Smakuje?

- Bardzo. Może zechce mi pan towarzyszyć? - Z zado­woleniem skonstatowała, że jej głos brzmi zupełnie spokojnie. Prawie nie spała, rozpamiętując chwile, które spędziła w jego ramionach, przywołując tamto nowe uczucie.

Usiadł naprzeciw niej. Jego biała koszula była głęboko rozpięta, ukazując mocna szyję i skrawek szerokiej opalonej piersi. Ręka, w której trzymała filiżankę, natychmiast zaczęła drżeć.

- Mogę spróbować? - Wskazał jej kanapkę.

Wzruszyła ramionami.

- Proszę.

Patrzyła, jak smaruje masłem kawałek chleba i wgryza się w niego mocnymi białymi zębami. Nagle przed oczami stanęła Ramonie wizja tych zębów, kąsających lekko jej nagą pierś. Zesztywniała. Poczuła w żyłach ukrop, rozpełzający się po całym ciele. Odkaszlnęła i odwróciła wzrok. Matka miała rację, pomyślała. Jestem kobietą potrzebującą namiętności. Och, Keith, dlaczego nie mogłeś...

Damon zafascynowany przyglądał się fali rumieńca ob­lewającej jej blade policzki. Spojrzał na jej usta, świeże i wolne od szminki. Były pełne i miękkie. Niemal je czuł na swoich wargach.

Ramona podniosła wzrok i zauważyła utkwione w niej Ujrzenie.

- Czy... - Musiała odkaszlnąć, bo jej głos brzmiał jak ochrypłe zwierzęce warknięcie. - Czy coś się stało?

- Nie - rzucił ostro, po czym dodał spokojniej: - Nie. Czystko w porządku.

Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Wreszcie Damon uśmiechnął się i wyciągnął do niej dłoń.

- Skoro skończyła już pani, czy mogę pani towarzyszyć?

Uśmiechnęła się, wzięła plażową torbę i wstała. Pożerał ją wzrokiem. Miała na sobie króciutkie szorty, podkreślające idealnie zgrabne nogi. Nie zdawała sobie sprawy, że wiatr opina jej luźną bluzkę na piersiach. Znowu poczuła na sobie wzrok Damona.

Uśmiechnął się przepraszająco i wstał. Ramona, która przy swoich stu sześćdziesięciu pięciu centymetrach wzrostu nigdy nie uważała się za niską osobę, zauważyła, że patrząc na niego musi podnieść wysoko głowę. Zagryzła wargę. Zapomniała, jaki jest wysoki.

Damon położył jej palec na ustach, zanim zdążył pomyśleć, co robi.

- Przestań - powiedział miękko i zaraz potem ugryzł się w język. Niech ją diabli! Do tej pory nigdy nie tracił nad sobą kontroli. Nawet kobiety wybierał z niezwykłą staran­nością, aczkolwiek dotąd nie zdawał sobie z tego sprawy. Wszystkie były piękne, inteligentne, obyte w świecie i dorów­nujące mu pozycją społeczną. A choć Ramona King spełniała te wymagania, różniła się od nich w jednej zasadniczej sprawie. Do tej pory to on wybierał kochanki.

Przy niej stanął wobec nowego zjawiska. W przypadku Ramony King o świadomym wyborze nie mogło być mowy. Nie mógł oprzeć się unoszącej go fali fascynacji i - tak! - czystej bezwstydnej żądzy. To było tak, jakby znalazł się na terytorium wroga, na którym musiał się poruszać z naj­wyższą ostrożnością. A jednocześnie nie przyszło mu do głowy, że mógłby się wycofać. Zdobędzie ją. I to wkrótce. Bez względu na koszty. Bez względu na niebezpieczeństwo, jakie pociąga ze sobą ta gra.

Ramona oblała się rumieńcem i odwróciła się gwałtownie, szukając ucieczki przed jego palącym spojrzeniem. Damon wziął ją pod rękę, nie odzywając się ani słowem. To wyprowadzało ją z równowagi jeszcze bardziej. Musiała przerwać to milczenie.

- Zna pan tę wyspę, panie Alexander?

- Damon - rzucił ostro. Nie mógł znieść oficjalnego tonu w jej głosie. To bolało. - Proszę - dodał, jakby po namyśle. - Nie, nie mogę powiedzieć, że ją znam. Może obejrzymy ją razem?

Zabrakło jej tchu.

Na najniższym pokładzie czekały na nich dwie łodzie, mające dowieźć ostatnich pasażerów do Port-of-Spain, stolicy Trynidadu. Ciepły wiatr od lądu niósł ze sobą zapach dojrzałych, nagrzanych słońcem owoców i soli. Damon zeskoczył miękko na pokład stateczku i pomógł jej zejść. Jego dłonie przez chwilę pozostały na jej ramionach, delikatne i władcze.

Spodziewała się, że na lądzie zostawi ją samej sobie, ale nie zdradzał ku temu najmniejszej ochoty, a ona nie wiedziała, czy martwi ją to, czy cieszy. Zdawała sobie sprawę, że go pociąga, ale nie potrafiła zdecydować, czy to dobrze. Jej znajomość mężczyzn równała się zeru. Ale kiedy pomyślała, że mógłby ją opuścić, czuła dziwną pustkę.

- Posłuchaj tylko - odezwał się, kiedy szli razem wzdłuż doków, kierując się do centrum miasta; Z dala dobiegały dźwięki orkiestry dętej. Zbliżały się z każdą chwilą, a kiedy Weszli do miasta, nagle znaleźli się w środku rozbawionego tłumu. Mężczyźni i kobiety w bajecznie kolorowych strojach tańczyli na ulicy. Potem ukazała się łódź, ciągnięta przez straszliwie stary samochód, pomalowana w białe stokrotki. Po chwili tłum zniknął, równie szybko, jak się pojawił, zostawiając po sobie jedynie oddalające się dźwięki muzyki i śmiechu.

- Coś takiego - szepnęła Ramona z podziwem. Nie spodziewała się, że Karaiby powitają ją z takim roz­machem.

Damon uśmiechnął się.

- Witaj na Karaibach, Ramono... Murray.

Musiał uważać; omal nie użył jej prawdziwego nazwiska.

Skrzywiła się; obce nazwisko w jego ustach sprawiło jej przykrość.

- I co teraz, skoro już tu jesteśmy?

Zaraz potem pożałowała, że nie ujęła tego inaczej. Oczy Damona zmieniły się w jednej chwili, jak roztapiający się ołów. Zaparło jej dech; poczuła, że uginają się pod nią kolana. Natychmiast odwróciła wzrok. Miasto rozciągające się przed nią wyglądało na brudne i niebezpieczne, ale pociągające. Egzotyczne. Inne.

- Chodźmy - rzuciła zdecydowanie.

- Tak, panienko - zgodził się pokornie.

Pokręciła głową z rozpaczą i ruszyła przed siebie. Damon Alexander podążył w ślad za nią, szczęśliwy jak nigdy w życiu. Ramona wydała mu się nieoszacowanym skarbem, ukrytym głęboko pod ziemią. Ale odkrycie jej będzie przyjemnością, zwłaszcza że nagroda, która go czekała, nie miała sobie równych.

W biurze podróży kupili mapę miasta i ruszyli na wycieczkę. Tego dnia Damon pogratulował sobie dobrej kondycji. Przeszli przez całe miasto, od wybrzeża przez Wrighson Road aż na Plac Niepodległości. Widzieli wszystkie zabytki, od Katedry Niepokalanego Poczęcia przez parlament i forty Chacon i Picton, mające bronić brytyjskich i hiszpań­skich regimentów. Wreszcie, kiedy nawet Ramona opadła z sił, znaleźli się w parku Savannah. Tu Damon wziął Ramonę za rękę i zmusił do zatrzymania się.

- Dość już na dzisiaj - oznajmił zdecydowanie, po­prowadził ją do ławki i padł wykończony obok niej. - Kobieto, skąd w tobie tyle sił?

Zastanawiał się, jak by to było, gdyby wyzwolić z niej tę energię w łóżku. Od samej myśli zrobiło mu się gorąco.

Nagle zaczęła się śmiać. Nie mogła nic na to poradzić. Cała ta sytuacja była taka... niesamowita!

- Tak już lepiej - pochwalił ją. A potem, nie myśląc o niczym, zapominając o całym doświadczeniu, objął ją i przyciągnął. Zupełnie, jakby ręce działały kierując się własną wolą. Ramona także wyglądała, jakby nie docierało do niej jeszcze, co się z nią dzieje. Nagle poczuła ciepło jego ciała i zdała sobie sprawę, że jego oczy są tuż przy jej twarzy. Zdążyła jeszcze odetchnąć głęboko i już ją całował.

Miasto, w które starała się przed nim uciec, rozwiało się jak mgła. Jakby nigdy go nie było. Wszystko - dziwne dźwięki, egzotyczne wonie dojrzałych owoców i rozkwitłych kwiatów, bardzo nieangielski upał, łagodne brzmienie głosów - zniknęło nagle, jakby ktoś przekręcił jakiś kosmiczny wyłącznik.

Zostali tylko oni. Jego oddech był jak chłodne i świeże tchnienie wiatru, ale usta wydawały się palić ją żywym ogniem. Zamarła, napięta do granic możliwości, a potem zadrżała, kiedy jego język wdarł się pomiędzy jej wargi. Coś poderwało ją do ucieczki, ale on przyciągnął ją z powrotem. Nie zamierzał pozwolić jej odejść. Jej ciało zareagowało tak gwałtownie, jakby krzyknęło. Teraz jego język muskał jej zęby, a ona słyszała głośne bicie jego serca... a może swojego? Jęknęła, przeszyta nagłym skurczem pożądania, zaskoczona jego siłą. Odsunęła się, teraz bardziej zdecydo­wanie, wymknęła z jego bezwładnych rąk.

Uniósł powieki z ociąganiem. Wyglądał tak, jakby zadała mu cios, którego się nie spodziewał. Cofnęła się o krok, kręcąc głową. Była blada, bardzo blada.

- Co się stało? - spytał z nagłym niepokojem. Przecież tylko ją pocałował! Ale teraz przypomniał sobie, jaka wydała się mu niedoświadczona. Zareagowała żarliwie, ale niezręcznie. Jakby nigdy dotąd się nie całowała. Uśmiechnął się przebiegle.

Ramona skurczyła się w sobie. Ten cyniczny uśmiech mówił sam za siebie. Niech to diabli, zachowywała się jak nastolatka na pierwszej randce! Weź się w garść, dziewczyno, zgromiła się w duchu. Uniosła głowę.

- Nic. Dlaczego miałoby się coś stać? - spytała wyzywa­jąco. Nigdy, przenigdy nie pozwoli, żeby się dowiedział, jaka była... wstrząśnięta.

Wstał powoli i poszedł za nią. Jego spokojny, długi krok przywodził jej na myśl skradającego się drapieżnika. Samca. Nagle w niej również obudził się drapieżnik. Znowu zaprag­nęła jego ust. Dotyku rąk. Chciała czuć jego ciało, nagie, spocone... Potrząsnęła głową i odwróciła się, pragnąc uciec stąd jak najszybciej. Ukryć się gdzieś. Za jakimiś mocnymi murami. Ale na to było już za późno.

Damon przeczesał włosy lekko drżącą dłonią.

- Nie rozumiem - powiedział cicho, z niepokojem. - Dlaczego mi uciekłaś?

Poczerwieniała gwałtownie. Czy jej niedoświadczenie aż tak rzuca się w oczy?

- Może nie lubię, kiedy całuje się mnie bez mojej zgody - wycedziła.

Opuścił powoli rękę. Miasto wokół nich pulsowało życiem, ludzie spieszyli się do swoich codziennych zajęć. A w parku kwitły wspaniałe egzotyczne kwiaty. Spomiędzy gęstych liści dobiegał śpiew ptaków.

- Rozumiem - rzekł wreszcie. Udawała białą lilię. To część jej planu. Być może nie ma on nic wspólnego z akcjami statku czy z jej ojcem, ale to tylko gra. To musi być gra, bo cóż by innego?

- Może zaczniemy jeszcze raz - powiedział spokojnie. W końcu do gry potrzeba dwojga. - Już prawie południe. Może coś przekąsimy, a potem znajdziemy jakiś sym­patyczny zakątek, gdzie można by odpocząć. Może po­pływać. Co ty na to?

- Dobrze. - Skinęła głową. Dotrzyma mu towarzystwa. Może czegoś się od niego dowie. Ale jeśli wydaje mu się, że będzie ją znowu całował... zrobi mu coś złego.

Damon wziął ją za rękę. Jedno wiedział już z całą pewnością. Z Ramoną King nie można się nudzić.

Żadne z nich nie zauważyło Jeffa Doyle’a, siedzącego nieopodal na ławce. Przyglądał im się uważnie oczami wąskimi jak szparki.

A potem, bardzo powoli, na jego wargi wypełzł zły uśmiech.


Na oddalonej o czterdzieści pięć kilometrów wyspie Tobago - mniejszej, spokojniejszej i o wiele mniej znanej - Verity Fox przyglądała się z błogim uśmiechem pustej plaży, rozciągającej się przed nią jak okiem sięgnąć. Przez cały ranek siedziała w barze, popijając świeży, cudownie chłodny sok z ananasa. Koło południa znalazła mały sklepik i kupiła w nim wszystko, co było jej potrzebne na piknik. Potem wynajęła samochód. Szybka konsultacja z mapą pozwoliła jej określić, że najbliższą plażą jest Great Courtland Bay. Teraz napawała się widokiem niemal białego piasku, błękitnego oceanu i chwiejących się na wietrze palm. Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio była na Dacjach.

Rozłożyła wielki parasol, pod który zamierzała się schronić za mniej więcej pół godziny, i przebrała się z pewnym trudem w bikini, kryjąc się za wielkim ręcznikiem. Plaża była niemal pusta, ale gdzieniegdzie można było zauważyć jakiegoś miłośnika opalania.

Słońce rozgrzewało Verity, docierało niemal do kości, roztapiając w niej zimowy chłód. Wyobrażała sobie, że karaibskie plaże będą jakoś przypominać angielskie - wiet­rzna pogoda i uwierające kamyki. Tymczasem morze okazało się ciepłe i przyjazne, a piasek był drobny i jedwabisty. Zanurzyła się w wodę z westchnieniem ulgi i zaczęła płynąć, bez wysiłku, lecz niewprawnie. Pamiętając, by nie oddalać się zbyt daleko od brzegu, po chwili odwróciła się na plecy i położyła na nagrzanych falach, wpatrując się w niebo tak intensywnie błękitne, że niemal raziło.

Greg Harding, mający na sobie tylko czarne szorty i daszek przeciwsłoneczny, szedł powoli plażą, wypatrując odpowied­nio odosobnionego miejsca. Przez cały ranek zajmował się sprawami statku, a teraz postanowił pójść za radą Jima i zrobić sobie przerwę. Od kilku tygodni tyrał jak wół. Pora na zasłużony odpoczynek.

Wiedział, że większość pasażerów popłynęła na Trynidad, więc wybrał mniejszą, mniej uczęszczaną Tobago.

Rozłożył ręcznik pod opuszczonym parasolem i położył się z błogim westchnieniem. Jakie cudowne słońce. Jaka cisza. Nie trzeba zabawiać pasażerów. Nie trzeba martwić się o statek. Przynajmniej przez kilka najbliższych godzin...

Po chwili spał już głęboko.

Verity wyszła z wody, zabrała ręcznik i zaczęła wycierać włosy. Nie patrzyła przed siebie, więc kiedy dotarła do swojego parasola, omal nie przewróciła się na leżącego pod nim mężczyznę. Stanęła jak wryta - jej noga nadal dotykała jego kostki - i zerwała ręcznik z głowy. W tej samej chwili Greg obudził się i usiadł gwałtownie.

Spojrzała na niego z otwartymi ustami. Włosy, potargane po wycieraniu, otaczały jej głowę najeżonymi pasemkami. Greg podniósł na nią wzrok, obejmując jednym spojrzeniem szczupłą postać w skromnym, lecz obcisłym bikini w biało-czerwone paski. Uśmiechnął się do jej czarnych jak noc oczu,

- Przepraszam. Czy zająłem pani miejsce?

Verity jęknęła w duchu. Szybko przeczesała włosy palcami, usiłując doprowadzić je do jakiego takiego porządku.

- Ależ nie. Przepraszam, jeśli pana zbudziłam.

Wbrew woli zerknęła na jego brzuch, szybko odnajdując niemal niewidoczną bliznę po operacji wyrostka. Dobrze wywiązała się z zadania. Gdyby nie wiedziała, gdzie szukać blizny, pewnie by jej nawet nie zauważyła.

- Nie chciałem pani zakłócić spokoju - powiedział chcąc podnieść się z piasku.

- Ależ nie, nie! - rzuciła szybko, zastanawiając się, co, do cholery, wyprawia. Przecież obiecała sobie, że nie zamieni z nim ani słowa!

Greg patrzył z fascynacją na nimfę morską, która omal nie upadła mu wprost na kolana. Wyciągnął rękę.

- Greg Harding. - Nie zamierzał wspominać, że jest kapitanem statku.

- Verity Fox. - Ona również nie chciała mówić o swoim tytule.

- Od dawna bawi pani w Tobago? - spytał, żałując, że za parę godzin będzie musiał wracać na statek. Mógłby strawić ten czas na wpatrywaniu się w jej mroczne oczy. Mógłby cedzić w ten sposób cały dzień.

- Przyjechałam dziś rano. - Już otwierała usta, żeby powiedzieć mu, iż podróżuje jego statkiem, ale nagle zmieniła zdanie.

- Woda jest ciepła? - Miał głęboki, donośny głos, choć nie starał się mówić głośno.

Nie mogła oderwać wzroku od jego bursztynowych oczu, mieniących się złotem i brązem. Jak oczy tygrysa. Ich wyraz przyprawiał ją o drżenie serca.

- Bardzo - szepnęła bez tchu.

Wstał lekko, bez wysiłku, nie podpierając się rękami. Spojrzał na nią z góry. Powoli wyciągnął ku niej rękę.

- Ma pani ochotę na trochę ruchu?

Podniosła się jak we śnie. Kiedy jego palce zamknęły się na jej dłoni, serce znowu zaczęło jej bić. Zupełnie, jakby zamarło w chwili, w której Gordon powiedział jej o wy­nikach.

Podniósł ją bez wysiłku i poprowadził nad morze. Płynęła nieporadnym crawlem, a on zataczał wokół niej kręgi. Chciało jej się śmiać i płakać jednocześnie.

Ale tym razem płakałaby z czystej, niezmąconej niczym radości.

Oczywiście nie zrobiła nic takiego.

Na razie.



Morze, po którym sunęła gładko „Alexandria”, mogło równać się kolorem z nieprawdopodobnym szafirem nieba. Joceline Alexander, stojąca na pokładzie Serenada, owinęła się ciaśniej jedwabnym żakietem i spojrzała na fale.

- Wcześnie dziś wstałaś - rozległ się za nią głos jej syna.

Odwróciła się szybko, nagle owładnięta poczuciem winy. natychmiast pokryła je uśmiechem, ale Damon wyczuł dzielącą ich barierę. Westchnął. Nie miał pojęcia, dlaczego matka zawsze wydaje się tak odległa od niego, nawet stojąc tuż obok. Uczył się w szkole z internatem, a później był zbyt zajęty karierą, by spędzać w domu więcej czasu. Powinien już przywyknąć do jej chłodu, ale za każdym razem żywił dziecinną nadzieję, że zdarzy się cud. A cud, rzecz jasna, nie następował.

Joceline odwróciła się od swojego przystojnego syna i znowu spojrzała na morze.

- Rzeczywiście, jest wcześnie - przyznała typowym dla niej chłodnym, opanowanym tonem. Zawsze dobierała słowa z niezwykłą precyzją, jak cenne perły. - Ale ostatnio mam kłopoty ze snem. Pewnie się starzeję.

Roześmiał się.

- Ty, mamo? Nigdy.

Joceline skrzywiła się. Wiedziała, jak prezentuje się synowi. W młodzieńczym kostiumie, pełnym makijażu i brylantach. Ale to wszystko pozory. Pozory, będące barierą pomiędzy nią i synem. Podobnie jak wdzięk i nieskazitelne maniery. Wszystko po to, by go bronić. Ale teraz musi go zranić. Sprawy wymykały się jej spod kontroli. Nadeszła pora, by powiedzieć mu prawdę. Całą prawdę, bez względu na to, ile by ją to kosztowało. I jak wielkie budziło w niej przerażenie.

- To cudowna łódź, Damonie - zaczęła cicho, starając się nawiązać do dręczącego ją tematu.

- Statek, mamo - poprawił ją z grymasem. Jako wdowa po właścicielu linii pasażerskich powinna okazywać większe zaciekawienie jego pracą. Ta obojętność zawsze go w niej drażniła.

Joceline zagryzła wargę, wyczuwając natychmiast wrogość syna. Miała ochotę wybuchnąć płaczem i potokiem prze­kleństw. Ale jak mogła mu wyjaśnić przyczyny tego dystansu między nimi? Odwróciła się twarzą do niego, chcąc błagać go o zrozumienie, i nagle zobaczyła w nim Michaela - jego mocną szczękę, głębokie stalowe oczy... Poczucie winy wróciło z całą mocą. Odwróciła się pospiesznie, wypros­towana jak struna. Palce, zaciśnięte na balustradzie, pobielały na kostkach.

- Nie znoszę łodzi - oznajmiła zimnym, martwym głosem.

- Od kiedy? - Spojrzał na nią ze zdumieniem. Nigdy w życiu nie słyszał od niej wyznania, tak bardzo obnażającego jej emocje.

Joceline przełknęła z trudem ślinę. Chwila szczerości minęła.

- Nie teraz, Damonie. Mam okropną migrenę.

Pokręcił głową z desperacją. Wiedział doskonale, że nie powinien zmuszać matki do dalszej rozmowy. Znał ten jej nastrój. Stawała się wtedy bardzo odległa. Nieosiągalna. I nie pozwalała mu rozbić tej skorupy. Tyle razy próbował... Odwrócił się, kręcąc głową, i odszedł.

Joceline odprowadziła go wzrokiem, zaciskając umalowane starannie usta. Oczy wypełniły się jej łzami. Chyba jednak nie zdobędzie się na to. Nie dlatego, że mogłaby trafić do więzienia. Nawet nie dlatego, że zostałaby napiętnowana Jako morderczyni... Nie mogła znieść myśli o smutnych oczach syna, patrzących na nią z... obrzydzeniem? Nienawiścią? Pogardą? Teraz chyba jej nie kochał, ale kto mógłby go o to winić? Przynajmniej jej nie nienawidził. I niech tak zostanie. Chyba że sytuacja się zmieni. Jeśli to, co prywatni detektywi powiedzieli jej o Joe Kingu, było prawdą...


Jeff Doyle wyszedł spod prysznica, ubrał się i włożył pospiesznie swój amulet. Nie znosił się z nim rozstawać, ale wróżka, która mu go dała, twierdziła, że jeśli kiedykolwiek go zamoczy, amulet straci swoją moc i zwróci się przeciwko niemu.

Zaczynało się coś dziać. I to tak szybko, że zastanawiał się, czy Joe King w końcu nie dostanie zawału. Spojrzał na zegarek i wykręcił numer w Londynie. Po dwóch sygnałach w słuchaw­ce rozległ się znajomy głos - opryskliwy, ale zadowolony.

- Tak?

- Nasza Ramona jest zupełnie nieprzewidywalna. Nie mówił mi pan, że jest taka piękna. To nędzne zdjęcie...

- Do rzeczy. - Głos był twardy i ostry jak diament. - Skontaktowałeś się z nią?

- Nie - powiedział śmiało.

- Dlaczego? Uprzedzałem, że to najważniejsze.

- Wiem. - Jeff wyszczerzył zęby. - Ale nie mówił mi pan, że Ramona leci na Alexandera.

- Co?!

A więc potężny szef też nie jest taki niewzruszony, pomyślał Jeff szyderczo. Czasami daje się zaskoczyć.

- Proszę o sprecyzowanie, co to miało znaczyć - wycedził Joe King, odzyskując opanowanie.

Jeff widział już oczyma duszy, jak szef rozpiera się w fotelu, patrząc przed siebie z nienawiścią.

- Pierwszego wieczoru w ogóle nie wyszła z pokoju, choć miała miejsce przy stole Alexandera - zaczął opowiadać z precyzją, której wymagał od niego Joe King. - Zamierzałem podejść do niej na balu, który odbył się na drugi dzień, ale Alexander mnie uprzedził. Następnego ranka byli już razem, więc chodziłem za nimi po całym Port-of-Spain i wcale nie było mi do śmiechu, zapewniam pana. Oblecieli chyba wszystkie zabytki, jakie...

- Doyle.

- Dobra, ale to ważne. Atrakcje turystyczne skończyły się w bardzo romantycznym parku, gdzie państwo zaczęli się bardzo romantycznie całować. Ponieważ nie było co marzyć, żeby się od siebie oderwali, dałem sobie spokój i wróciłem na statek - skłamał. W rzeczywistości spędził resztę dnia w dzielnicy czerwonych latami.

W słuchawce zapadła długa cisza.

- Jesteś tego pewien? - odezwał się wreszcie Joe King.

- Bankowo. Nie wiedziałem, co z tym zrobić, więc postanowiłem, że przybastuję i poczekam, aż pan podejmie jakąś decyzję.

- Bardzo słusznie - warknął Joe King, po czym dodał nieco łagodniejszym tonem: - To zmienia postać rzeczy.

I rzeczywiście. Informacje prywatnego detektywa były dokładne i wyczerpujące. Ramona nie znała Damona Alexan­dera przed podróżą. Pewnie nie wiedziała o związkach Keitha z nim i akcjami „Alexandrii”. Przyjął te wieści z niewyobrażalną ulgą, ale teraz okazało się, że Ramona zaczyna się angażować. Jego inteligentna i bardzo zdolna córka miała jakiś plan. Ale jaki? I czy go dotyczył?

Jeff czekał cierpliwie, aż szef się namyśli.

- Musimy zorientować się dokładnie, o co chodzi. Może Alexander liczy na jej akcje - zastanawiał się na głos. - Albo... Pomyśl, Doyle. Kto zaczął to wszystko? Alexander czy moja córka?

Jeff zmarszczył czoło z namysłem.

- Za pierwszym razem to on podszedł do niej. To na pewno. Leciał jak do pożaru.

- A potem?

- Nie jestem pewien. Myśli pan, że ta mała coś knuje?

- Myślę - powiedział beznamiętnym głosem - że nie powinniśmy nie doceniać żadnego z nich.

Joe nie miał najmniejszego zamiaru lekceważyć przeciw­ko. Zaintrygowała go nie tyle inteligencja Ramony, ile jej determinacja. Zaintrygowała i zaniepokoiła.

Nagle zdecydował się.

- Przyjeżdżam - rzekł i odłożył słuchawkę.

Doyle wzruszył ramionami. Wyszedł na balkon. Na pokładzie poniżej, oparta o barierkę, stała kobieta w jasno­zielonym kostiumie. Poznał ją niemal od pierwszego wej­rzenia. Joceline Alexander. Kolejna niewiadoma.


W teatrze miał wystąpić kabaret, ale Verity nie zamierzała go oglądać. Po południu poszła do kina, potem próbowała ręki w strzelaniu na górnym pokładzie, chybiając za każdym razem. Dzień był bardzo udany i nie zamierzała go zepsuć nadmiarem atrakcji. Pokładowy lekarz wiedział o jej choro­bie, ale nie widziała potrzeby zgłaszać się do niego. Na pewno nie spędzi tego rejsu w szpitalu!

Teraz, po pysznej rybie z sałatką, nie uśmiechała się jej myśl o duszeniu się w tłocznym, hałaśliwym teatrze, bez względu na to, jak wielkie gościł sławy.

Dochodziła północ, kiedy skończyła czytać powieść Jane Austen; doszła do wniosku, że nie zaśnie tak szybko. Sięgnęła po biały lniany żakiet i postanowiła pospacerować po górnym pokładzie. Podeszła do balustrady i zaczerpnęła głęboki łyk powietrza. Widok, jaki rozciągał się przed jej oczami, miał w sobie niezwykłe, niespotykane piękno.

Księżyc był już niemal w pełni. Po niebie przesuwały się pojedyncze chmurki, grafitowe kształty, podkreślające jedynie blask tysięcy gwiazd. Światło księżyca odbijało się na falach, rozcinanych gładko przez dziób „Alexandrii”. Potężne silniki pracowały niemal bezszelestnie. Słychać było tylko szum wody i ciszę ciepłej księżycowej nocy.

Oficer pełniący wachtę na mostku wyprężył się służbiście na widok kapitana. Greg, zadowolony z wyników inspekcji, podszedł do szerokich panoramicznych okien i skinął głową. Jaka piękna noc. Do Granady przybędą o czasie. Miał już wyjść, by zażyć chwili dobrze zasłużonego snu, kiedy jego spojrzenie przykuł jakiś biały kształt. Podszedł bliżej do okna - po pokładzie przechadzała się jakaś kobieta.

Nakazał załodze mostka, by informowała go, jeśli wydarzy się coś odbiegającego od normy, i wyszedł. Zbiegł szerokimi schodami na pokład. Nie zamierzał szukać tamtej samotnej pasażerki, ale nagle znowu pojawiła się w polu jego widzenia. Zmarszczył brwi; kogoś mu przypominała. Zwolnił kroku, wtedy ona wyczuła jego obecność i obejrzała się.

- Och... Witam - W głosie Verity słychać było za­skoczenie i konsternację, a jednocześnie zaczęła promienieć radością. Szybko spuściła głowę, przyglądając się z nie­zwykłym skupieniem deskom pokładu.

Greg uśmiechnął się, mimo zaskoczenia.

- Mogłaby się pani trochę bardziej ucieszyć na mój widok - zauważył, choć przyszło mu do głowy, że właściwie nie jest to aż tak oczywiste.

Zaraz potem nawiedziła go inna myśl. Czemu się tak cholernie cieszy na jej widok? To wspólne popołudnie na plaży było bardzo, bardzo miłe. Leżeli na słońcu i rozmawiali o wszystkim i niczym. Podzieliła się z nim jedzeniem; wino było cudownie chłodne... Był nią zafascynowany, ale zbliżył się wieczór i wszystko się skończyło. Przynajmniej tak mu się zdawało.

Nagle zaniepokoił się.

- Co pani tu robi? - spytał ostro.

Verity drgnęła, przestraszona.

- Przepraszam, nie chciałem tak na panią napaść. Myś­lałem tylko... Nie wspomniała pani, że podróżuje pani „Alexandrią”.

- Nie sądziłam, że to pana zainteresuje - wykrztusiła. - Widać było, że zrobił pan sobie wolne, a gdybym przyznała się, że jestem pasażerką pańskiego statku, pewnie zacząłby pan zachowywać się jak kapitan. A wtedy... no, nie wiem. Wyglądał pan na tak zadowolonego, że się pan wyrwał, że nie miałam serca psuć panu dnia.

Greg uśmiechnął się, kręcąc głową. Miała rację, musiał to przyznać.

- Dziękuję. To prawda. To byłby koniec zabawy.

Skrzywiła się lekko i odwróciła wzrok. Koniec zabawy właśnie nastąpił. I nie mogła nic na to poradzić.

- Dziwię się, że nie poszła pani do teatru. - Greg nagle poczuł się jakoś niezręcznie.

Na plaży Verity Fox była uroczą, nieznaną towarzyszką zabawy. Teraz nagle stała się bardzo dystyngowana, choć ciągle była piękna. Pojawił się w niej ten dobrze znany mu element. Jednym słowem, była pasażerką. A pasażerki „Alexandrii” były dla niego nieosiągalne. I nie chodziło tu o znaną zasadę. Jeśli znalazła się na statku podczas pierw­szego rejsu, mogło to oznaczać tylko to, że jest bardzo bogata i wpływowa - albo zna kogoś takiego. Myśl, że należy do jakiegoś mężczyzny, jest żoną lub kochanką jakiegoś bogacza, jakoś odebrała mu humor. Odwrócił się od niej gwałtownie. Jego spojrzenie napotkało statek, widoczny z daleka w ciemnościach.

- Miniemy się - powiedział cicho.

Verity poszła za jego wzrokiem i rozjaśniła się w uśmiechu na widok pięknie oświetlonego liniowca, sunącego po czarnej tafli wody.

- Jak tu pięknie - szepnęła. - Ma pan szczęście.

- Wiem. - Skinął głową. - To właśnie chciałem robić. Od małego.

- Wiem - przypomniała mu delikatnie. - Opowiadał mi pan.

Spojrzał na nią ostro. Wtedy, na plaży, naopowiadał jej masę głupot. Rzeczy, których nigdy pod żadnym pozorem nie opowiadałby pasażerce. Pora naprawić, co się da.

- Cóż, nie będę się dłużej naprzykrzał - rzekł z czarującym uśmiechem.

- Dość! - ucięła. Pokręciła z zakłopotaniem głową. - Przepraszam. Zaczął pan do mnie mówić jak... jak... jak do klientki - zakończyła niezgrabnie i podskoczyła, kiedy ciszę nocy rozdarł ryk syreny.

- Nic się nie stało - pospieszył natychmiast, biorąc ją delikatnie za ramiona. - Za moment tamten statek odpowie w ten sam sposób.

I rzeczywiście, w tej samej chwili rozległa się druga syrena.

- Przepraszam. - Verity uśmiechnęła się niewesoło. - Ostatnio nerwy... odmawiają mi posłuszeństwa.

Nagle zdała sobie sprawę, że ręka, którą czuje na ramieniu poprzez materiał, drażni ją. Chciała poczuć jego palce na nagiej skórze. Spojrzała na Grega z bijącym sercem. Jego twarz tonęła w półcieniu; blade światło księżyca srebrzyło włosy i połyskiwało tajemniczo w brązowych oczach.

Greg zajrzał w wielkie, atramentowoczarne tęczówki i zapragnął nagle przytulić do siebie tę kobietę. Ogarnęła go taka błogość, że dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że naprawdę wziął ją w ramiona. Natychmiast cofnął się wstrząśnięty.

Verity drgnęła zaskoczona. Poczuła strach, jego strach. Przed czym? Czego się obawiał?

- Muszę się przespać - powiedział z wysiłkiem, nienatu­ralnym, napiętym głosem. - Doki Grenady są zdradliwe... Dobrej nocy, panno Fox.

Otwierała już usta, żeby poprosić go, by mówił jej po imieniu, ale słowa uwięzły jej w gardle. Patrzyła ze łzami w oczach za oddalającą się postacią. Wszystko jasne. Powinna być mu wdzięczna za to, że ją wyręczył. Teraz oboje byli dla siebie obcy. I tak było dla nich najlepiej.

Powinna być mu wdzięczna.

Grenada


Grenada w pełni zasługuje na nazwę korzennej wyspy, pomyślała Ramona, przechadzając się po jednym z wielu bazarów St. George. Z wielkich jutowych worków dobiegały ją kuszące zapachy cynamonu, kakao, gałki muszkatołowej i goździków.

Co za upał! Na szczęście udało jej się złapać autobus jadący na Grand Annę, najsłynniejszą plażę na wyspie. Ale dziesięć minut, które w nim spędziła, ciągnęło się jej jak dziesięć lat. Kiedy wreszcie wysiadła, w głowie wirowały jej obrazy wściekle pędzących wozów oraz wymijania się na zakrętach - miejscowe samochody miały przeważnie sflaczałe opony.

Weszła na plażę, nadal śmiejąc się do siebie. Kiedy zaczęła rozpinać bluzkę, zdała sobie sprawę, że to jej pierwsze wakacje od czasów, gdy zaczęła wykładać na Oksfordzie.

Damon, leżący nieopodal pod palmą, spojrzał na nią z zachwytem. Nie mógł oderwać od niej wzroku, kiedy zsunęła z ramion cienki materiał i upuściła go na ziemię. Choć nie zdawała sobie sprawy z jego obecności, a jej ubranie było tak funkcjonalne, jak tylko można, miał wrażenie, że jest świadkiem striptizu. Kiedy przełknął ślinę, okazało się, że gardło wyschło mu jak pustynia.

Ramona rozsupłała troczki żółtej wiązanej spódnicy. Zrzuciła sandały i ruszyła ku morzu. Gracja jej spokojnych ruchów, fala jedwabistych srebrzystozłotych włosów, opły­wająca jej ramiona i plecy, przyciągała ku niej oczy wszystkich mężczyzn na plaży. Damon zauważył, że dwaj ciemnowłosi podrywacze biorą ją na cel. Szybko zrzucił ubranie i ruszył za nią. Tuż po przybiciu do brzegu wynajął samochód i bezwstydnie jeździł za nią krok w krok. Nie zamierzał teraz zmieniać zwyczajów.

Ramona zanurkowała pod wodę. Kiedy znowu ukazała się, by zaczerpnąć powietrza, była o wiele dalej, niż się spodziewał. Ale tym razem miała już towarzystwo. Po obu jej bokach wynurzyły się ciemne i lśniące głowy dwóch młodych mężczyzn. Ramona, mająca do czynienia na co dzień ze studentami w ich wieku, nie przejęła się. Przynaj­mniej nie w pierwszej chwili.

- Cześć, piękna - odezwał się jeden z nich, błyskając zniewalającym uśmiechem.

- Cześć. - Skinęła grzecznie głową.

- Przypłynęłaś na tym wielkim statku, tak? - spytał drugi, mierząc ją pożądliwym spojrzeniem.

Poczuła się trochę nieswojo. Miała przy sobie nieco pieniędzy, owiniętych w plastikową torebkę, przymocowaną do majteczek. Rozejrzała się nerwowo. Dla mieszkańców wyspy był to zwykły dzień pracy. Na plaży zauważyła tylko kilku turystów w deprymująco dużej odległości.

- Pierwszy raz na wyspie, tak? - dowiadywał się jeden z chłopców. - Ja jestem Philippe. A ten brzydal to Jean-Paul.

- Kto tu jest brzydki! - oburzył się ten drugi, pryskając koledze wodą w twarz.

Przez chwilę czuła ulgę. To tylko chłopcy, rozbrykani chłopcy. Ale słowa Jean-Paula znowu ją zaniepokoiły.

- Chcesz się zabawić, tak? - spytał, pierwszy.

- Oczywiście - powiedziała z rosnącym rozdrażnieniem. - Ale jestem już zajęta - skłamała i ruszyła przed siebie crawlem. Czuła się jak kot, osaczony przez dwa psy. Tak jak przewidywała, ruszyli za nią, nie zostając w tyle nawet na metr.

- Ale tak samotnie, to nie zabawa - zauważył Philippe z grymasem. - My znamy wszystkie ładne miejsca w mieście. Najlepsze hotele... - Zawiesił znacząco głos.

Twarz zaczęła ją palić jak od uderzenia.

- Słuchajcie, może spróbujecie z kimś innym, co?

- Bardzo słusznie - rozległ się głęboki, donośny głos.

Młodzieńcy przez chwilę patrzyli na Damona, po czym wzruszyli ramionami i wrócili szybko do brzegu.

Ramona roześmiała się z ulgą. Teraz mogła już sobie na to pozwolić.

- Już się bałam, że wyzwiesz ich na pojedynek. To tylko chłopcy.

- Chłopcy z pewnym nawykiem. Widziałaś ich ramiona?

Pobladła.

- Nie. A więc nawet w raju zdarzają się węże - mruknęła i wzdrygnęła się. - Myślałam, że chodzi im tylko o... - Urwała gwałtownie, oblewając się rumieńcem.

- Tak, prawdopodobnie chodziło im „tylko o...”. Wracaj­my na plażę. Nie jesteś tu bezpieczna.

Kiedy znaleźli się na stałym lądzie, sięgnęła po ręcznik.

- Zabawny zbieg okoliczności, że pojawiłeś się tu jak rycerz akurat w porę, by wyratować mnie z opresji. - Ramona zmierzyła swego wybawcę badawczym wzrokiem.

Odwróciła się i poszła pod prysznic, by spłukać z siebie morską sól. Damon poszedł w jej ślady. Kiedy uniósł rękę, przeczesując włosy, zauważyła mięśnie drgające mu pod skórą. Nagle zabrakło jej tchu. Przeszył ją gwałtowny spazm pożądania, gorący i boleśnie rozkoszny. W tej samej chwili Damon odwrócił się ku niej. Bez słowa wyłączył prysznic i podszedł do niej. Jego oczy były mroczne, ciemniejsze niż dotąd. Pełne namiętności.

Odwróciła się czym prędzej i wróciła tam, gdzie zostawiła torbę. Narzuciła na siebie ubranie. Damon zacisnął pięści. Z każdą inną byłbym już w pierwszym z brzegu hotelu, pomyślał z udręką. Ale kiedy podniosła na niego oczy, błagające o zrozumienie, a jednocześnie miotające ostrzegaw­cze błyski, błękitne jak elektryczne iskry, zrozumiał, że musi być bardzo ostrożny, jeśli nie chce jej spłoszyć.

- I co teraz?

- Co mi się spodoba - warknęła.

- A nie posiedziałabyś przez chwilę spokojnie, jak nor­malny człowiek? - spytał z cichą rozpaczą.

Spojrzała na niego przez ramię, niewinnie i wyzywająco zarazem.

- A kto powiedział, że jestem normalna?

Skinął lekko głową. Te słowa i wymowny, smutny uśmiech powiedziały mu więcej, niż się spodziewał. Co więcej, dowiedział się właśnie od prywatnego detektywa, że nie istnieje żaden dowód na to, iż Joe King utrzymuje z córką Jakiekolwiek stosunki. Opuścił rodzinę w niespełna tydzień po urodzeniu Ramony i nigdy więcej nie wrócił. Detektyw nie znalazł żadnych fotografii, artykułów czy plotek mogą­cych świadczyć o jego kontaktach z jedynym dzieckiem. Dowiedział się również, że panieńskie nazwisko Barbary King brzmi Murray. Czy to możliwe, że Ramona wolała się nim przedstawiać i że nie współpracuje z ojcem? Niemal w to wierzył. Gdyby tylko nie ten Treadstone i pięć procent akcji „Alexandrii”...

Tajemnica otaczająca Ramonę umocniła w nim pragnienie zdobycia jej zaufania. Chciał poznać jej sekrety. Chciał znaleźć w jej życiu miejsce dla siebie, bez względu na to, jak bardzo byłoby to dla nich bolesne.

Wyciągnął ku niej rękę, a ona przyjęła ją odruchowo.

- Dokąd teraz? - spytała, przyjmując za pewnik, że resztę dnia spędzą razem. Jego ciepła dłoń zamknęła się na jej palcach. I nawet ona nie mogła nie zrozumieć wyrazu jego oczu. - Może chcesz zobaczyć ptasi rezerwat Levara? - Przekorna wyobraźnia podsunęła mu wizję spo­kojnego hotelowego pokoiku i wielkiego, przestronnego łóżka. Potrząsnął głową, opędzając się od myśli jak od natrętnych much.

Rezerwat znajdował się na północnym krańcu wyspy, gdzie Morze Karaibskie przechodzi w Atlantyk. W oddali widać było pierwszą z Grenadyn.

- Nie dziwię się, że wybrałeś te wyspy na pierwszą podróż „Alexandrii” - zauważyła niby od niechcenia. - Ale pewnie musiałeś to uzgodnić z radą nadzorczą? - Chciała się przekonać, jak wielką władzę ma nad nim rada. Jeśli spełnią się jej najgorsze oczekiwania i będzie musiała stanąć przeciwko niemu, chciała wiedzieć, czy może liczyć na pomoc.

Myśl o tym, że ktokolwiek miałby mu coś narzucać szczerze go rozbawiła.

- Raczej nie. Jedyny człowiek, z którego zdaniem się liczę, to Ralph Ornsgood.

Pokiwała głową. Czytała gdzieś o tym niezastąpionym przyjacielu. Postanowiła go poznać. Być może dostarczy jej interesujących wskazówek na temat wewnętrznych spraw linii Alexander.

- Więc gwiżdżesz na to, co sądzi rada? - spytała z biciem serca.

- Najczęściej - przyznał, zastanawiając się, do czego Ramona zmierza.

- Czujesz się bezpieczny? - dociekała dalej. Nagle poczuła nową nadzieję. Jeśli jest aż tak pewny siebie, to praw­dopodobnie nie jest zamieszany w sprawę Keitha. A to oznacza...

- W interesach nigdy nie jest się bezpiecznym - powie­dział cicho i zatrzymał się. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że znaleźli się w gęstym lesie, z dala od ubitych dróg. Ujął powoli podbródek Ramony i uniósł jej twarz. - Zawsze jest ktoś, kto chce ci wydrzeć twoją własność.

Poczuła nagły chłód. Na jej oczach Damon zmienił się w bezwzględnego człowieka interesu.

- I co wtedy się robi? - spytała łamiącym się głosem.

- Wszystko, żeby nie pozwolić się mu okraść. Jeśli ktoś podnosi na ciebie rękę, ty musisz uderzyć go pierwszy. - I tak zrobię z twoim ojcem, pomyślał z goryczą.

Poczuła, jak uchodzi z niej cała radość. Powinna przewi­dzieć, że ktoś tak inteligentny będzie chciał mieć jakiegoś asa w rękawie podczas rozgrywek o „Alexandrię”. A takim asem mogły być akcje, kupione na czyjeś nazwisko. Ale Keith samobójstwem pomieszał mu szyki. Dlaczego je popełnił?

Podniosła wzrok na chmurne oczy Damona. Jego twarz Wyrażała jakieś napięcie. Przygarnął ją ku sobie. Serce Ramony zatrzepotało jak spłoszony ptak.

- Stajesz się dla mnie bardzo ważna, Ramono. Wiesz o tym, prawda?

Zaczęła zastanawiać się pospiesznie, usiłując opanować ogarniającą ją szaloną radość. Powiedział, że nigdy nie jest się bezpiecznym. I miał rację. Z jej strony także grozi mu niebezpieczeństwo. Zaczynała nabierać pewności, że to on jest w jakiś sposób odpowiedzialny za śmierć jej narzeczonego. Zastanowiła się, jak by zareagował, gdyby dowiedział się, że rozmawia z osobą dysponującą grubym pakietem akcji jego statku. A może już wie? - odezwał się w niej jakiś podejrzliwy głosik. Może wiedział od samego początku? Może tylko jej się wydawało, że to ona jest myśliwym, a on jej łupem?

Ale wtedy zaczął ją całować i wszystko nagle przestało się liczyć. Westchnęła tylko, czując, że cała determinacja rozpływa się w niej jak wosk. Wtuliła się w niego, nie mogąc ustać o własnych siłach. Mętnie zdała sobie sprawę, że jej ręce oplatają się mu wokół szyi, a głowa odchyla się w tył pod naporem namiętnego pocałunku. Znowu poczuła, że wypełnia ja ogień. Jęknęła, kiedy powoli odsunął się od niej. Otworzyła gwałtownie oczy. Więc je zamknęła? Nagle twarde spojrzenie Damona rozświetliło się ciepłym blaskiem; pochylił się i skubnął wargami jej szyję. Lekko musnął językiem wdzięczne zagłębienie nad obojczykiem. Jęknęła znowu, tym razem głośniej. Nagle zaczęła się cofać, aż jej barki natrafiły na coś twardego. Nie zauważyła nawet, że znaleźli się pod starożytnymi ruinami, a ona opiera się o głaz liczący sobie setki lat. Być może w normalnych warunkach zachwyciłaby się widokiem indiańskiej budowli, ale w tej chwili zapomniała o całym świecie.

Usta Damona przeniosły się na delikatną małżowinę jej ucha. Lekki oddech wydał jej się grzmotem, zdolnym poruszyć ziemię w posadach. Kiedy jego dłonie zamknęły się na piersiach, obleczonych w cienką koronkę bluzki, kolana się pod nią ugięły. Nie upadła tylko dlatego, że była uwięziona pomiędzy skałą a jego masywną piersią. Napięcie sięgało w niej zenitu. Miała ochotę krzyczeć. Chciała, by dotknął ustami jej piersi. Chciała... chciała... jego! Odwróciła głowę, podsuwając mu pod usta szyję. Westchnęła drżąc i zorientowała się, że jej dłonie pieszczą plecy Damona, gładkie i niewiarygodnie gorące.

Jeśli zaraz czegoś nie zrobi, oboje spalą się w tym ogniu.

Położyła rozdygotaną dłoń na jego piersi i odepchnęła go słabo. Odsunął się niechętnie, tak niechętnie, że przejęło ją to dreszczem. Na policzki wystąpiły mu ciemne rumieńce, a oczy przybrały barwę starego ołowiu. Oboje dyszeli ciężko. Damon odstąpił o krok. Wyglądała tak pięknie... Włosy rozsypywały się wokół jej głowy, rozrzucone na starym głazie. Pod cienkim materiałem bluzki rysowały się twarde brodawki piersi... Długie, piękne nogi uginały się lekko...

- Przepraszam - powiedział i natychmiast zdał sobie sprawę, że to nieprawda. Nie chciał jej za nic przepraszać. Chciał to zrobić od pierwszej chwili, w której ją zobaczył.

Odetchnęła głęboko.

- Zapomnijmy o tym - wyszeptała, mając pełną świado­mość, że nigdy jej się to nie uda. Była przerażona. Mężczyz­na, który najprawdopodobniej jest jej wrogiem, ma nad nią absolutną, nieograniczoną władzę.

Stanęła chwiejnie o własnych siłach. Jakby za milczącym porozumieniem, znowu stali się turystami. Robili sobie zdjęcia pod wodospadem Concord, pojechali do dystryktu L’Anse aux Epines, gdzie zamówili jab jabs - wieprzowinę w tamaryndowym sosie. Wrócili na plażę, żeby podziwiać zachód słońca. Ale kiedy wziął ją w ramiona i pocałował delikatnie, zrozumiała dwie rzeczy.

Pragnęła go.

I pragnęła zemsty.



Verity uniosła powieki i ziewnęła. Znowu byli na pełnym morzu. Uwielbiała to łagodne kołysanie, bezszelestne silniki o potężnej mocy. Wszystko to napełniało ją cudownym spokojem, a jednocześnie ożywieniem.

Odrzuciła niecierpliwie kołdrę, ciekawa, co jej przyniesie ten dzień. Ale kiedy tylko wstała i zrobiła parę kroków, nagle świat zawirował jej przed oczami. Sięgnęła po zegarek i zmierzyła sobie puls. Powoli poszła do łazienki, stanęła przed lustrem i przyjrzała się swoim źrenicom, językowi i gardłu. Westchnęła ciężko.

Wróciła do sypialni, wzięła rozkład dnia i przebiegła wzrokiem listę nie kończących się rozrywek. Zadzwoniła do obsługi i zamówiła filiżankę kawy, świeży sok z anana­sa, pół grapefruita i tosta z dżemem morelowym. Zwykle jadała w którejś z pokładowych restauracji. Lubiła obser­wować pasażerów. Ale teraz jej dobre samopoczucie nagle rozwiało się bez śladu. Nie może dłużej odwlekać wizyty u lekarza.


Ramona King siedziała w swojej kabinie, jeszcze raz czytając notatki. Między Damonem a jego radą nadzorczą istniał wyraźny konflikt. Rada obawiała się, że nowy statek narazi firmę na poważne kłopoty. Zamknął im usta, wkładając w to przedsięwzięcie wszystkie swoje pieniądze. W ten sposób zyskał ponad czterdzieści procent statku. I czujnie obserwował sprzedaż akcji, nie chcąc dopuścić, by ktoś nabył ich większą liczbę.

Jako najpotężniejszy z akcjonariuszy, miał również otrzy­mywać największe zyski. To zrozumiałe, że zamierzał zbić majątek. Kto mógłby mu tego zabronić? „Alexandria” odniosła niewątpliwy sukces. Już teraz wszyscy, z którymi rozmawiała, zapowiadali, że wkrótce jeszcze raz wybiorą się w taki rejs. Wyglądało na to, że „Alexandria” na wiele lat stanie się statkiem elity.

Ale na ile znała Damona, spodziewała się, że to mu nie wystarczy. Zbuduje lub kupi więcej wielkich statków, by powiększyć swoje imperium. Pytanie tylko, co mogła z tym zrobić? Musi go powstrzymać. Jest to winna Keithowi. Nie pozwoli mu bezkarnie niszczyć ludzi.

Ale przecież, odezwał się w niej cichy głos, Keith nie jest Jedyną przyczyną twojego oburzenia. Czy własna matka nie wytknęła ci braku znajomości życia? Czy dzięki Damonowi nie przeżyłaś więcej niż przez osiem lat w Oksfordzie? I czy to nie dlatego jesteś tak przerażona?

Tak, do diabła. Uderzyła pięścią w biurko. Nienawidzi go! Nienawidzi tego cudownego statku i pięknych, kuszących miejsc, do których ją zabierał. Nienawidzi go za to, że uświadamia jej, w jakiej pustce żyła do tej pory. Za to i... jeszcze coś. Czuła coś jeszcze bardziej przerażającego. Wypełniało ją jakieś intensywne uczucie, tak niebezpieczne, że mogła tylko coraz goręcej życzyć sobie klęski Damona Alexandera. To nie nienawiść, to samoobrona...

Zmusiła się do spokoju i odetchnęła głęboko. No dobrze, a więc podobał jej się. No dobrze, ta podróż jest w takim samym stopniu podróżą w głąb siebie, jak wycieczką po Morzu Karaibskim. Ale to nie zmieniało niczego. Miała zadanie, które musi wykonać. Teraz będzie jej tylko trudniej...

Wróciła z determinacją do lektury. Doszła ze złością do wniosku, że będzie potrzebować pomocy. Musi znaleźć kogoś, kto doskonale zna się na statkach pasażerskich. Krótko mówiąc, potrzebowała wspólnika, więcej - kogoś, kto posiada akcje „Alexandrii”. Może gdyby zebrała od­powiednio wiele udziałowców, mogłaby odebrać Damonowi jego dumę i radość. To by było coś.

Przejrzała listę pasażerów i spisała tych, którzy posiadali więcej niż jeden procent akcji. Zdecydowała się zacząć od Garetha Desmonda, który miał nawet więcej akcji niż ona. Odłożyła dokumenty, zamknęła je starannie w aktówce i zerknęła na zegarek. Miała przed sobą trudne zadanie.


Joceline wybrała leżak osłonięty od wiatru i z dala od basenu. Było cicho i piekielnie gorąco. Usiadła, wystawiła twarz do słońca i powoli zamknęła oczy. I to był błąd.

Natychmiast cofnęła się w czasie do tamtej nocy, dwa­dzieścia pięć lat temu. Minęło tyle czasu, a ona nadal pamiętała każdy szczegół tak wyraźnie, jakby to było wczoraj. Nienawistne, wściekłe spojrzenie Michaela. Jej strach... okropny, paraliżujący strach. Agresja. Dobry Boże... Otworzyła gwałtownie oczy, ale choć scena rozwiała się przed jej oczami, rozproszona przez jaskrawe karaibskie słońce, uczucia pozostały.

Poczucie winy. Ból. Strach. Zdrada.

Siadła bez słowa. Schyliła głowę; po pobrużdżonym policzku stoczyła się jej jedna łza. Właśnie w tej chwili na szczycie schodów pojawiła się Verity. Przed wyjściem zadzwoniła do lekarza. Miała zgłosić się do niego za pół godziny. Na razie zamierzała zażyć odrobiny karaibskiego słońca. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, rozciągał się ocean. Podeszła do balustrady i zaczerpnęła głęboki haust powietrza. Grenada została daleko za nimi. Następna wyspa jeszcze nie wyłoniła się zza horyzontu. Mewy towarzyszyły statkowi z nadzieją, a w spienionym pasie wody za rufą baraszkowały delfiny.

Odwróciła się i zamarła.

Na leżaku tuż obok niej leżała kobieta. Garbiła się, chowając głowę w ramionach Siwe włosy opadały jej na twarz, ale Verity rozpoznała ją od pierwszego spojrzenia. Odwróciła się; jej nagły ruch sprawił, że Joceline poderwała raptownie głowę. Dwie kobiety popatrzyły na siebie bezrad­nie. Wreszcie Joceline poczuła łzy toczące się po jej twarzy i wytarła je z wściekłością.

- Witaj, Verity - powiedziała chłodno.

- Dzień dobry pani.

- Chyba jesteś już na tyle dorosła, by mówić mi po imieniu?

Verity zatrzepotała powiekami. Nie wiedziała, co się dzieje, ale coś w uśmiechu starszej kobiety obudziło w niej współczucie. To idiotyczne. Ostatnie, czego potrzebowałaby lub tolerowała Joceline Alexander, to współczucie.

- Dobrze... Joceline - zgodziła się z ociąganiem. Zerknęła w stronę schodów. Czy może już sobie pójść?

- Dobrze się bawisz? - zagadnęła grzecznie Joceline. Z trudem wydobywała głos ze ściśniętego gardła. - Muszę przyznać, że twój widok mnie zaskoczył. Jak się miewa droga Winnie?

- Matka czuje się dobrze - mruknęła niespokojnie Verity. Winnie i Joceline chodziły razem do elitarnej szkoły. Każda z nich została matką chrzestną dzieci przyjaciółki. W pierw­szych latach razem spędzili mnóstwo wakacji w letniej posiadłości Alexandera w Cotswolds. Damon miał dziesięć lat, Verity sześć, kiedy próbowała ujeździć kucyka Damona i spadła. Chłopiec zaniósł ją do domu i przez resztę wakacji byli nierozłączni.

Ale później, po tej strasznej nocy, Verity błagała matkę z płaczem, by nigdy więcej nie zabierała ją do Alexanderów. I choć Winnie była zdziwiona i urażona i usiłowała uspokoić rozhisteryzowaną sześciolatkę, Verity nigdy nie wyjaśniła jej, co się stało.

- Będę musiała złapać Damona i pogawędzić z nim o dawnych czasach - powiedziała sztywno i zaczęła wyco­fywać się w stronę schodów.

Joceline złapała ją za rękę i zatrzymała.

- Verity, proszę... Muszę z tobą porozmawiać.

Dawny strach wrócił do niej z porażającą siłą. Znowu stała się sześcioletnią dziewczynką, nie rozumiejącą, co się dzieje. Z gardła wyrwał jej się słaby okrzyk prze­rażenia.

Joceline otworzyła usta. Potem spojrzała w pełne zgrozy oczy młodej kobiety i zrobiło jej się słabo. Szybko puściła rękę Verity, jakby ją sparzyła.

- Przepraszam - wyszeptała, osuwając się na leżak. Bardzo przepraszam. Nie chciałam cię... przerazić.

Verity odetchnęła głęboko.

- Przepraszam - powiedziała ochryple. - Nie wiem, co mi się stało.

Ale obie wiedziały, że to nieprawda.

- Nic się nie stało. - Joceline włożyła szybko ciemne okulary, szukając za nimi schronienia. Spojrzała w bok. Audiencja dobiegła końca.

Verity odwróciła się bez słowa i ruszyła w stronę schodów. Nagle zdała sobie sprawę, że nie boi się już Joceline Alexander. W ciągu kilku chwil ta kobieta przestała być potworem z jej koszmarów i stała się zwykłym człowiekiem. Ludzką istotą, podlegającą słabościom i popełniającą błędy.


Ramona podeszła do drugiego kandydata z jej listy, nowojorskiego bankiera. Z zadowoleniem spostrzegła obok niego wolny leżak. Początek zrobiony. Bankier miał czter­dzieści osiem lat i był właścicielem trzech procent statku.

- Witam - powiedział na jej widok, powoli zdejmując okulary.

Doszła do wniosku, że najprawdopodobniej chciał w ten sposób podkreślić błękit swoich oczu. A zatem uśmiechnęła się, udając zainteresowanie.

- Dzień dobry. Ramona King. - Wyciągnęła do niego rękę, a on omal nie spadł z leżaka, rzucając się do niej. Miała na sobie prosty jednoczęściowy kostium z długą narzutką.

Dwight J. Markham III jeszcze nigdy nie widział tak pięknej kobiety.

- Czy mogę zaproponować pani coś do picia?

Poprosiła o świeżą lemoniadę z mnóstwem lodu.

- Zdaje się, że mamy ze sobą wiele wspólnego - zauważyła, zajmując sąsiedni leżak.

- O tak - zgodził się skwapliwie, szacując wzrokiem jej długie nogi. Spojrzał na jej twarz. Te oczy, te fantastyczne błękitne oczy o srebrnym połysku...

- Właśnie - oznajmiła. - Na przykład, oboje mamy akcje tego statku...


Greg zatrzymał się w połowie codziennej inspekcji. Wysiadł z windy na pokładzie, na którym znajdował się szpital. Jak większość mężczyzn, na widok antyseptycznych pomieszczeń czuł się nieswojo, ale musiał przyznać, że wszystko funkcjonuje tu z najwyższą precyzją. Na pokładzie znajdował się gabinet dentystyczny, sala operacyjna, rentgen, izolatka oraz szesnaście pokoi dla pacjentów. Greg skinął głową dyżurnej pielęgniarce i miał właśnie spytać, czy wydarzyło się coś, o czym powinien wiedzieć, kiedy drzwi jednego z pomieszczeń otworzyły się.

Verity stanęła bez ruchu, zaskoczona jego widokiem. Spojrzała tęsknie na jego muskularną sylwetkę. Doktor John Gardner, pięćdziesięcioośmioletni lekarz okrętowy, wybitny specjalista w swoim fachu, omal na nią nie wpadł. Spojrzał jej przez ramię i uśmiechnął się.

- Witam, kapitanie. Codzienna inspekcja? - Łagodnie położył dłoń na ramieniu Verity, wyczuwając jej napięcie. - O nic się nie martw, dziewczyno. Choroba morska to nic strasznego.

Instynktownie wiedział, że Verity nie życzy sobie, by ktokolwiek wiedział o jej stanie. Posłała mu ukradkiem pełen wdzięczności uśmiech nieme podziękowanie za zro­zumienie - i uciekła.

Greg dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie zamienili z sobą ani słowa.

- Słucham? - odezwał się John, wyrywając go z zamyś­lenia. Kapitan otrząsnął się i wszedł za lekarzem do gabinetu. Gardner zaczął chować sprzęt do pomiaru ciśnienia krwi.

- Nigdy nie widziałem, żeby stosował to pan przy badaniu pacjentów z choroba morską - zauważył.

- Zgadza się. Musiałem sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Czy Hannah zapoznała pana z naszymi ostatnimi przypadkami?

Greg nie odpowiedział. Jego wzrok padł na probówkę z krwią, stojącą w małym stojaczku. Nie znał się na medycynie, ale wiedział, że próbki krwi nie są przechowy­wane w gabinecie, lecz od razu odsyłane do laboratorium. A to oznaczało, że krew została pobrana przed chwilą. Verity...

- John, panna Fox... - zaczął, ale lekarz przerwał mu natychmiast.

- Doktor Fox przyszła do mnie po lekarstwo. Jeśli nic więcej...

- Doktor? - powtórzył Greg z niedowierzaniem. - Jest lekarzem?

John skinął głową, ale nadal uparcie milczał.

- Czy zawsze pobiera się krew osobom cierpiącym na chorobę morską?

John Gardner wyprostował się sztywno.

- Wszelkie sprawy dotyczące pacjentów są objęte ścisłą tajemnicą. Wie pan o tym, kapitanie.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Wreszcie Greg pokiwał powoli głową.

- Masz rację. Uznaj moje pytanie za niebyłe.

- Jakie pytanie? - John uśmiechnął się z ulgą. Jak cała załoga, szanował Grega Hardinga. Kapitan był wyjątkowo odpowiedzialny i takie zachowanie zupełnie do niego nie pasowało. Spojrzał na niego jeszcze raz. Twarz Grega pobladła śmiertelnie, a w oczach czaił się wyraz, który John rozpoznał bezbłędnie i bez wahania. Strach. Och, był dobrze ukryty, ale po tylu latach praktyki lekarz potrafi dostrzec go na pierwszy rzut oka.

- Znasz dobrze doktor Fox, Greg? - spytał niedbale.

- Nie. Niedawno się poznaliśmy - mruknął Greg nieuważnie, a potem, jakby tknięty nagłą myślą, spojrzał chłodno na lekarza. - To tylko pasażerka, doktorze. To wszystko.

John skinął głową.

- Mam nadzieję, Greg - powiedział łagodnie, wytrzymując spojrzenie kapitana.

Greg zacisnął zęby. Czy jego uczucia były aż tak widocz­ne? Skinął Johnowi głową i wypadł ze szpitala, nie żegnając się z pielęgniarką.

Spojrzała za nim zdziwiona. John Gardner również od­prowadził go zatroskanym wzrokiem.

Barbados


Rząd Barbados był jednym z bardziej stabilnych na Karaibach. Ramona i Damon zwiedzający Bridgetown zauważyli, że różnica między lepiej i gorzej sytuowanymi obywatelami nie rzuca się tu w oczy tak, jak na innych wyspach.

Znaleźli się w centrum miasta z widokiem na malowniczą plażę, znaną tu jako Careenage. Ramona rzuciła okiem na idącego obok niej Damona.

- Jesteś dzisiaj roztargniony - zauważyła i poczuła, że Jego ręka zaciska się na ułamek sekundy na jej palcach.

- Pewnie tak. Właśnie zdałem sobie sprawę, że właściwie nic o tobie nie wiem. - Zerknął na nią z rozbawieniem. Jak sobie poradzi z tą małą prowokacją?

Wzruszyła ramionami.

- Nie mam zbyt wiele do opowiadania. Wiodę bardzo nudną egzystencję. - Nagle z przygnębieniem zdała sobie sprawę, jak wiele prawdy zawierają jej słowa.

- Trudno mi w to uwierzyć. Taka piękna kobieta? - Uśmiechnął się kpiąco.

- Podobno blondynki mają bardziej rozrywkowe życie - mruknęła z goryczą. - Ja swoje spędziłam na nauce. A teraz dochodzę do wniosku, że nic nie wiem.

Damon wyszczerzył zęby.

- Biedne maleństwo. A mężczyźni są dla ciebie zagadką, co?

Uniosła brwi i zerknęła na niego podejrzliwie. Do czego zmierzał?

- Właściwie tak. Mój związek z narzeczonym trwał wiele lat. Przed nim nie miałam nikogo - wyznała z niespodziewaną szczerością i ugryzła się w język. Nie zamierzała mu opowia­dać o swoim życiu uczuciowym. A raczej jego braku. - A on... niedawno umarł - skończyła ledwie dosłyszalnym szeptem.

Damon odetchnął głęboko. Treadstone! Zapomniał, że był jej narzeczonym. A świadomość tego, że inny mężczyzna znał ją od wielu lat, rozwścieczyła go. Nie, obudziła w nim zazdrość. No tak, pomyślał smętnie. Jestem zazdrosny o nieboszczyka. To dowodzi, jak mi odbiło.

- Przykro mi - rzekł łagodnie. Podeszli do fontanny z trzema delfinami; przez chwilę stali przy niej w milczeniu. - I od tego czasu...

- Ani przedtem, ani potem nie było nikogo - wyznała, nie odrywając wzroku od strumieni wody.

- Nadal go opłakujesz? - spytał cicho. Do tej pory ta myśl nie przyszła mu do głowy.

Ramona pokręciła głową.

- Nie. To już skończone - szepnęła i nagle zdała sobie sprawę, że tak właśnie jest. Zrozumiała to w ułamku chwili. Nigdy nie kochała Keitha. Owszem, była do niego bardzo przywiązana. I w jakiś dziwny sposób potrzebowała go. Ale nigdy go nie kochała. A on, teraz musiała to przyznać przed sobą, nigdy nie kochał jej.

Damonowi wystarczyło jedno spojrzenie na jej poszarzałą twarz i szeroko rozwarte, niewidzące oczy. Delikatnie przygarnął ją do siebie. Przez chwilę opierała się, ale potem pozwoliła się przytulić. Po jakimś czasie odsunęła się i obdarzyła go uśmiechem.

- Może darujemy sobie sklepy? - zagadnął ją łagodnie.

Ramona zgodziła się skwapliwie. Oboje wskoczyli do wycieczkowego autobusu.

Objazd wszystkich zabytków zajął im godzinę. Zdecydo­wali, że wysiądą w ogrodzie botanicznym, gdzie można spotkać największe drzewa na wyspie.

- Cudowne - szepnęła Ramona, zadzierając wysoko głowę.

- Znasz się na tym - rzucił sucho. - Sama jesteś cudowna. - Spojrzał na nią, bezradny wobec fali podniecenia, ogar­niającej go w jej obecności.

Miała na sobie prostą srebrnozieloną sukienkę z jedwabiu, odsłaniającą ramiona. Włosy ściągnęła w koński ogon, podkreślający delikatność skroni i czyste, piękne rysy twarzy. I nagle Damon pojął, że zaangażował się bardziej, niż sądził. Za bardzo. Musi uciekać, i to szybko, zanim będzie za późno.

- A zwłaszcza cudowna jest ta twoja skłonność do kłamstwa - dorzucił niespodziewanie.

Poderwała głowę, a jej piękne oczy spojrzały na niego ze Sumieniem.

- Słucham? - Serce zaczęło walić jej jak młotem. Nagle znalazła się na niebezpiecznym terenie, nie wiedząc nawet, jak tam trafiła.

- Mówię o pani znakomitym planie, doktor King - wy­cedził. Teraz nie miał już odwrotu. Wyrwie ją sobie z serca, choćby go to miało drogo kosztować.

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - powiedziała słabym głosem.

- Nie? Chyba za późno zgrywać niewiniątko. Podobała mi się ta zabawa, ale pora już ją kończyć. - Uśmiechnął się drapieżnie. Jego oczy lśniły metalicznie. Zdradzało go jedynie drganie drobnego mięśnia policzka.

Ramona zdała sobie sprawę z dwóch rzeczy naraz. Po pierwsze - że jego oczy potrafią zranić ją bardzo boleśnie. Po drugie - że musi coś wymyślić. I to szybko.

- Dlaczego przedstawiłaś mi się innym nazwiskiem?

Uśmiechnęła się z uroczą, choć udawaną, nonszalancją.

- Bo to moje nazwisko. A raczej nazwisko, którego używam, kiedy nie występuję jako szacowny oksfordzki wykładowca. - Spojrzała w jego sceptyczne oczy i wes­tchnęła. - Pozwól, że opowiem ci coś o Oksfordzie. - Wzięła go pod ramię, pokonując początkowy opór.

Powoli ruszyli pomiędzy palmami.

- Oksford to pod wieloma względami zachwycające miejsce. Ale jest również bardzo męczący. I nie uwierzyłbyś, z jaką konkurencją ma się tam do czynienia. - Zerknęła na Damona, by się przekonać, czy ciągle jest po jej stronie.

Był. Za żądzą mordu dostrzegła w jego oczach prawdziwe zainteresowanie.

- Oksford nie jest zwykłym uniwersytetem, jest najlepszy na świecie. Tam jestem znana jako doktor King. Jestem autorką bardzo znanych podręczników. Miałam wykłady na Harvardzie i Radcliffe. Uczyłam chińskich działaczy poli­tycznych, arabskie księżniczki, potomków najlepszych an­gielskich rodzin. I wszystko to robiłam jako doktor R. M. King...

Nie zdawała sobie sprawy z tego, jakie zmęczenie brzmi w jej głosie.

- W Oksfordzie muszę być właśnie taka. Nie wolno mi zdjąć maski. Wystarczy jedna chwila niepewności, i idę pod nóż. Jest mnóstwo dyplomantów, którzy marzą o zdobyciu posady wykładowcy. Co roku znajduje się ktoś, usiłujący zdyskredytować to, co napisałam w moich książkach. Zawsze jest ktoś, kto ostrzy sobie na mnie zęby.

Spojrzała na Damona. Emanowało z niego tyle siły i energii... Tak pragnęła go dotknąć. Nie, więcej. O wiele więcej. Chciała zedrzeć z niego koszulę i wbić paznokcie w jego ciało. Chciała zobaczyć, jak jęczy z rozkoszy, którą w nim zaszczepiła. Ale przede wszystkim chciała go ukarać za to, że to wszystko dręczy ją przez niego.

Odetchnęła głęboko parę razy, odsuwając od siebie głupie myśli. Musi się skupić i znowu odzyskać jego zaufanie. To bardzo ważne. Najważniejsze.

- Dlatego wszędzie poza Oksfordem jestem Ramona Murray - skłamała gładko. - Na wypadek gdyby jakiś student podróżował „Alexandrią”. Albo gdybym spotkała na Barbados jakiegoś byłego akademika, skorego do rozmów z przyjaciółmi z Anglii. Nie wyobrażasz sobie, ilu oksfordczyków rozproszyło się po całym świecie. Ale przede Wszystkim ostatnie, czego pragnę, to rozmowy o Oksfordzie w czasie, kiedy od niego odpoczywam. Rozumiesz mnie?

Damon spojrzał na nią, zastanawiając się pospiesznie. Chciał jej wierzyć. Pragnął tego tak bardzo, że aż go to przerażało.

- Wszystko to bardzo pięknie - odezwał się wreszcie. Ale dlaczego nie powiedziałaś mi o akcjach?

Drugi atak uderzył w nią jeszcze silniej. Więc wiedział tym? Poczuła, że opuszczają ją siły. Oszukiwanie go było trudnym zadaniem. Był taki inteligentny. Tak cholernie... pociągający.

- Mówisz o akcjach „Alexandrii”? Nie wiem, czy coś z tego zrozumiesz. Nie mam pojęcia, dlaczego Keith ich tyle kupił. Ale w końcu był maklerem. Pewnie uważał, że twój statek rokuje duże nadzieje.

Teraz to ona przyjrzała mu się bacznie. Ale nie wydawał się zaniepokojony, tylko... zazdrosny? Tak, bez wątpienia na jego twarzy pojawił się grymas zazdrości. Zadrżała, przeszyta cudownym, zwycięskim dreszczem rozkoszy. Zaraz potem odezwał się w niej oskarżycielski głos. Nie masz prawa. Keith, biedny Keith nie żyje. Niech to diabli, Damon musi za to zapłacić. Musi...

- Nie miałam pojęcia, że kupił ich tak wiele, dopóki... dopóki nie odczytano mi testamentu.

Szli powoli przez ogród w stronę wyjścia. Ramona poczuła, że ogarniają znużenie, jakby odpłynęła z niej chęć do życia. Damon, trzymając ją za rękę, miał ochotę jednocześnie pocieszyć ją i wytrącić z równowagi. Muszą się rozstać. Chciał uciec od niej, od swoich uczuć, od wszystkiego, co się z nią wiązało. Ale teraz fascynowała go jeszcze bardziej.

Wsiedli do autobusu. Przez chwilę jechali w milczeniu. Oboje musieli ochłonąć. Wreszcie Ramona odezwała się cicho, nie odwracając głowy od okna:

- Keith popełnił samobójstwo. I ciągle nie wiem, dlaczego.

Nieprawda. Zrozumiała to teraz, w tej chwili. Keith zabił się, ponieważ ktoś go do tego doprowadził. Nie wolno jej o tym zapominać. Ani na chwilę. Spojrzała na Damona oczami pełnymi łez, z których nie zdawała sobie sprawy.

- Postanowiłam wybrać się w rejs „Alexandrią”. No, nie wiem. - Westchnęła. - Myślałam, że dzięki tej podróży zrozumiem wreszcie, dlaczego to zrobił.

Długi, mocny palec uniósł jej podbródek.

- Naprawdę nie wiesz, o co tu chodzi? - spytał Damon cicho, patrząc na nią dziwnie bezradnym wzrokiem.

- Nie. To dlatego tak cię wypytywałam o wszystko.

Westchnął z rezygnacją.

- Opowiedz mi o swoim ojcu.

Coś zakłuło go w sercu, kiedy w jej oczach, błękitnych jak elektryczne iskry, pojawiło się niekłamane zaskoczenie.

- O moim ojcu? O Joe Kingu?

- A masz jeszcze jednego? - spytał przekornie, ale zaraz potem spoważniał. Wstrzymał oddech, w oczekiwaniu na odpowiedź. To, co teraz usłyszy, zmieni cały jego świat... jego całe życie.

Ramona pokręciła głową, szczerze zażenowana.

- Nie ma tu zbyt wiele do opowiadania. Zostawił matkę i mnie, kiedy byłam niemowlęciem. Skąd to zainteresowanie? - Nagle przypomniała sobie, że wiele lat temu między ich ojcami istniała jakaś rywalizacja. Ale co to ma do rzeczy?

Jej zaskoczona mina wydawała się całkowicie nie udawana. I znowu Damon poczuł, że wierzy tej kobiecie, wierzy wbrew sobie. Westchnął z ogromną ulgą i opadł na siedzenie. Był potwornie zmęczony, jakby uporał się z jakimś gigan­tycznym zadaniem.

Dopiero po chwili zauważyli, że autobus opustoszał.

- To tu - powiedziała Ramona w otępieniu.

To” okazało się Lasem Kwiatów. Dołączyli do kawalkady zmierzającej w kierunku ośmiu akrów kwitnących, wonnych zarośli. Ramona westchnęła z ulgą, kiedy dłoń Damona odnalazła jej rękę.

Dzień natychmiast nabrał kolorów. Wszystkie kwitnące krzewy były dla niej zupełną nowością. Damon pokazywał jej te, które sam znał: tygrysie lilie, kwitnące trzciny... Pod osłoną bujnych liści wziął ją w ramiona. Wydawało mu się to takie naturalne. Jej wielkie oczy były pełne nadziei, a kiedy schylił ku niej głowę, usłyszał cichutkie westchnienie. Akcje, „Alexandria”, Keith - wszystko to wyleciało mu z głowy.

Poczuła, że opada na ziemię, na miękki sprężysty mech. Dłoń Damona przesunęła się po jej nagich ramionach, a potem po udzie. Jęknęła i poczuła, że jej nogi rozsuwają się, jakby kierowały się własną wolą. Jego dotyk palił ją żywym ogniem. Damon poczuł delikatne drżenie jej ciała. Przesunął dłoń na wewnętrzną stronę uda Ramony. Oderwał usta od jej warg i wtulił je w szyję, a potem niżej. Całował sutki poprzez chłodny jedwab bluzki, obejmując je wargami, przesuwając po nich językiem, aż mokry materiał przylgnął do ciała jak druga skóra. Zakręciło jej się w głowie. Coś się w niej otwarło, rozkwitło jak kwiat, rozchylający płatki przed promieniami słońca. Miała ochotę płakać i krzyczeć z rozkoszy.

Łamiącym się głosem wyszeptała jego imię. Kiedy dłoń Damona ześliznęła się pomiędzy jej uda, wyprężyła się jak struna. Nagle cały świat przestał istnieć. Byli tylko oni - i żądza, ogarniająca ich jak pożar. On był ekspertem, ona nie miała żadnego doświadczenia, ale pasowali do siebie jak dwie połówki monety. Chciała go o coś poprosić, ale nie wiedziała o co, więc tylko znowu wyszeptała jego imię. Stłumił jej szept pocałun­kiem i zaczął pocierać jej nabrzmiałą łechtaczkę. Całe jej ciało poddało się temu rytmowi, wstrząsane spazmami rozkoszy.

Uniósł głowę.

- Spójrz na mnie - poprosił zdyszanym szeptem.

Usłuchała go bez chwili wahania.

Patrzył w jej oczy, przepełnione zdumieniem i oczekiwa­niem nadchodzącego wstrząsu. Otworzyła usta. Nagle za­pragnęła poczuć go w sobie, złączyć się z nim w jedno ciało, żeby nie było już między nimi granicy. Jeszcze raz wyszep­tała bezradnie jego imię i poddała się orgazmowi.

Zastygł w bezruchu, chłonąc jej widok, patrząc z czułością, jak opada bezwładnie na mech. Wyglądała jak dzikie wspaniałe zwierzę, a jednocześnie była w niej jakaś wzru­szająca kruchość. Przez długą chwilę leżeli obok siebie, osłonięci gałęziami uginającymi się pod ciężarem wonnych kwiatów.

Ramona odezwała się pierwsza.

- Zupełnie nie wiem, co powiedzieć - wyznała. - Nigdy mi się to jeszcze nie zdarzyło.

- Nawet z Keithem?

Pokręciła głową z bezbrzeżnym smutkiem.

- Nawet z nim.

Damon odwrócił głowę. Nie mógł nic na to poradzić, ale poczuł wyjątkową satysfakcję.

- Dziwna z ciebie dziewczyna - powiedział wreszcie.

- Jak to? - Spojrzała na niego z zaskoczeniem.

Czule odgarnął pasmo włosów z jej spoconego czoła.

- Jesteś kobietą, Ramono - rzekł łagodnie. - Chyba właśnie ci to udowodniłem. Dysponujesz nie tylko intelektem. Masz też serce. I potrzeby, fizyczne, emocjonalne, takie jak my wszyscy. Jesteś kobietą. Przyznaj to.

Po jej policzku spłynęła powoli rozpaczliwie smutna łza.

- O nie, tylko nie to. - Chwycił ją w ramiona i przytulił. - Nie płacz, maleńka. Już dobrze. Wszystko będzie dobrze.

Trzymając ją w objęciach poczuł, że budzi się w nim nie znana mu dotąd chęć zaopiekowania się nią. Ta kobieta miała w sobie tyle sprzeczności. Piękna i nieśmiała. Inteligentna i naiwna. Niewinna i zmysłowa. Nie było w nim miejsca na żadne wahania. Chciał ją kochać i czuć jej miłość. Tylko tyle.

Po raz pierwszy w życiu był zakochany. I było mu z tym cudownie.

Ramona patrzyła przed siebie wzrokiem bez wyrazu. Przestała już płakać.

Po raz pierwszy w życiu była zakochana.

I bała się.



Jeff Doyle obejrzał się przez ramię, ale zejściówka nadal była pusta. Przejście z jego kabiny do gabinetu kapitana zajęło mu dwie minuty, ale w każdej chwili mógł go przyłapać steward. Jeff wyjął z kieszeni urządzenie przypominające telewizyjnego pilota i zabrał się do pracy nad elektronicznym zamkiem. Po chwili był już w. środku.

Przeszukał pokój szybko i dokładnie. Nie znalazł nic. No, ale sprawa była zakrojona na wielką skalę. Lubił takie. Matka mówiła mu, że kiedyś pewna Cyganka, prawdziwa rumuńska Cyganka, rzuciła na niego czar, dzięki któremu pech trzymał się od niego z daleka. Ale tym razem szczęście mu nie dopisało. Jeśli nawet coś się działo pomiędzy Ramoną King a Damonem Alexanderem, kapitan nie miał o tym zielonego pojęcia.

Jeff wrócił do swojej kabiny i poszedł prosto do barku z alkoholami. Wybrał doskonałą szkocką whisky i nalał sobie sporą porcję. Potem spojrzał na zegarek. Szef pewnie jest już w drodze na St. Lucia. Podniósł słuchawkę i połączył się z jego prywatnym odrzutowcem, lecącym teraz nad Atlantykiem.

- Doyle?

- Tak. Nic.

Joe King mruknął coś pod nosem. On także zdawał sobie sprawę, że czeka ich wiele pracy. Ale nie zamierzał lek­ceważyć żadnego śladu. Zwłaszcza jeśli miał do czynienia z Damonem Alexanderem.


Verity przygotowywała się do kolacji równe cztery godziny. Przymierzyła wszystkie wieczorowe suknie i ucze­sała się na tyle różnych sposobów, że straciła rachubę. Włożyła również kolejno wszystkie posiadane ozdoby, posuwając się nawet do wykorzystania naszyjnika w charak­terze opaski na głowę. A wszystko to dlatego, że dziś miała zasiąść przy kapitańskim stole w restauracji Tahitian Gold.

Wreszcie zdecydowała się na luźny kaftan mieniący się zielenią, złotem i bielą. Głęboki kwadratowy dekolt stanowił idealne tło dla szafirowego naszyjnika, gwiazdkowego pre­zentu od matki. Surowy indyjski jedwab opływał jej ciało, Podkreślając jego linie. Na dzisiejszy wieczór wybrała Pantofelki ze złotymi obcasami i pasującą do nich torebkę. Włosy zebrała na skroniach do tyłu i spięła je dwiema złotymi klamrami usianymi brylantami, które migotały w jej kruczoczarnych włosach jak sierpniowe gwiazdy. Ciemno­złoty cień, którym musnęła powieki, nadawał jej mrocznym oczom egzotyczny wygląd.

Chciała być piękna dla niego.

Ale czy to uczciwe? Zauważyła jego zmartwione spoj­rzenie, kiedy zobaczył ją na progu gabinetu. Czuła, że to coś więcej niż zwykłe zauroczenie. Teraz, patrząc na swoje odbicie, zaczęła się zastanawiać, czy postępuje właściwie. Ale minęła już jedna trzecia rejsu. A i jej nie zostało wiele czasu. Jeśli uda jej się namówić go na mały romans, oczywiście jasno uprzedzając, że będzie trwał tylko do końca podróży, być może Greg poczuje się na tyle pewnie, by zaprosić ją do swojej kabiny... i życia? Tylko na chwileczkę. Potem rejs się skończy, a on będzie mógł o niej zapomnieć i zająć się innymi kobietami. Myśl nie była przyjemna, ale przynajmniej zdejmowała z niej część poczucia winy. Jeśli nie złamie mu serca, odchodząc, to dlaczego ma sobie odmówić tej miłości? Spojrzała w ciemne oczy w lustrze i pokręciła głową.

- Igra pani z ogniem, pani doktor - szepnęła.

Ale czy to ważne? Do zimy wszystko straci znaczenie. Wszystko przestanie się liczyć.


Lady Winnifred Fox cierpiała na dobrze sobie znaną bezsenność. Dochodziła trzecia w nocy, a ona z filiżanką gorącej czekolady siedziała na ulubionej sofie, przy ogniu trzaskającym w kominku. Dziś miała ochotę na wspomnienia, wyciągnęła więc rodzinne albumy.

Uśmiechnęła się z rozrzewnieniem do zdjęć Verity w pie­luszkach i westchnęła na widok swojego młodego męża, wyprężonego jak struna i diabelnie przystojnego w mundurze Królewskiej Gwardii Konnej. Wróciła pamięcią do czasów, kiedy spędzali wakacje w posiadłości Joceline... Verity jeździła na kucyku, jak on się nazywał? A tu mamy Verity z czasów ostatniego pobytu u Joceline. Powoli opuściła album na kolana. Ostatni pobyt. Wtedy gdy Michael, biedny Michael, został zamordowany. To już tyle lat...

Nie było jej wtedy na miejscu. Przyjechała z Verity w piątek, a następnego ranka coś zmusiło ją do powrotu do Londynu. Ale Verity chciała zostać, a Joceline nie miała nic przeciwko temu. Tego samego dnia, w sobotnią noc, włamy­wacz zamordował Michaela. Jakie to straszne. Michael miał zaledwie czterdzieści lat, a Damon był jeszcze dzieckiem. Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób Joceline wytrzymała to wszystko. Winnie potrząsnęła głową i wróciła do oglądania fotografii. Oto jej roześmiana córka, śmieszna buzia z łobu­zerskimi brązowymi ślepkami. Ależ był z niej ancymonek. Jednak śmierć Michaela wstrząsnęła nią głęboko. Choć Joceline zapewniła ją, że Verity leżała bezpiecznie w łóżku, odgłos strzałów musiał ją przerazić bardziej, niż przypusz­czali. Od tamtego czasu Verity twardo odmawiała od­wiedzenia ukochanej do niedawna przyszywanej cioci.

Winnie westchnęła. Kto odgadnie, jakie demony potrafi wyobrazić sobie sześciolatka? Może nawet słyszała, że Joceline strzeliła do uciekającego włamywacza, i stąd jej uraz? Być może nie mogła przeboleć straty ukochanego wujka Mike’a. No cóż, w każdym razie to już nie wróci. Kto wie, kto wie, może jeśli Joceline i Verity spotkają się na statku, zdołają wreszcie zapomnieć o przeszłości?

Miała nadzieję. Bardzo tęskniła za starą przyjaciółką.


Nawet w tłumie Greg był widoczny z daleka. Nie tylko Przez swój wzrost czy biel munduru, kontrastującą z czarnymi frakami i smokingami. Emanowała z niego jakaś nieuchwytna aura, określająca go jako człowieka nawykłego do wydawania rozkazów. Verity zauważyła to natychmiast po wejściu do wystawnie przystrojonej sali jadalnej. Podeszła do stołu czując, że nogi lekko się pod nią uginają.

Greg podniósł na nią oczy. Myślał, że przygotował się psychicznie na jej obecność. Znalazł jej nazwisko na liście pasażerów, którzy mieli jeść z nim kolację. Ale widok Verity pozbawił go tchu. Wyglądała oszałamiająco. Jedwabny kaftan opływał jej ciało, podkreślając twarde, wzniesione piersi. Długie rozcięcia po bokach, sięgające aż do połowy ud, ukazywały niebotycznie długie nogi. A jej uśmiech, aczkolwiek nieśmiały i pełen wahania, przyćmiewał migot­liwe brylanty w jej włosach.

Greg i czterej pozostali mężczyźni przy stole unieśli się z miejsca na jej powitanie.

- Pani doktor - odezwał się Greg, udając, że nie zauważa jej zaskoczenia. - Pozwoli pani, że przedstawię...

Lekko i z wdziękiem dokonał prezentacji. Senator z Kansas i jego bardzo ambitna żona, słynny włoski tenor i jego czarująca żona, małżeństwo słynnych astrofizyków, laureatów Nagrody Nobla, oraz obłędnie bogaty milioner i jego małżonka, licząca sobie najwyżej szesnaście lat.

Verity skonstatowała z rozczarowaniem, że musi zająć miejsce pomiędzy włoskim tenorem i senatorem, naprzeciwko Grega. Nagle srebrne świece i kryształowa czara, w której pływały cudownie piękne lilie wodne, straciły dla niej cały urok. Były jedynie niepotrzebną zaporą pomiędzy nią i ka­pitanem.

Poczucie klęski rosło w niej stopniowo. Przez cały wieczór Greg zachowywał się jak wzorowy gospodarz, nie po­święcając jej ani chwili więcej niż pozostałym gościom. Włoski tenor opowiedział anegdotę o tym, jak niegdyś śpiewał w Carmen przed licznym gronem włoskiej arystokracji i o mały włos nie wpadł do kanału dla orkiestry. Milioner pochwalił się sześcioma milionami dolarów, które niedawno zarobił na karmie dla psów. Naukowcy uraczyli ich równie suchą, lecz interesującą dyskusją o różnicy między białym i błękitnym kwazarem.

Wreszcie Verity podniosła wzrok znad talerza i spotkała się z wyczekującymi spojrzeniami.

- Zwierzyłem się już państwu, jaką ulgą dla mnie jest mieć na statku jeszcze jednego lekarza - pospieszył jej na ratunek Greg, w pełni zdając sobie sprawę z tego, że Verity przespała z otwartymi oczami większą część rozmowy.

- Na pewno nie może się pani opędzić od pasażerów, którzy gnębią panią swoimi przypadłościami - dodała żona tenora, patrząc na nią ze zrozumieniem łagodnymi brązowymi oczami.

Verity miała wrażenie, że głos ugrzązł jej w gardle. Odchrząknęła.

- Właściwie nie jestem lekarzem ogólnym, tylko chi­rurgiem.

- Naprawdę? W czym się pani specjalizuje? - dociekał senator.

- Pracowałam... Pracuję w szpitalu Johna Radcliffe’a w Oksfordzie. Robię wszystko, transplantacje serca, bypassy... Ale to raczej nieszczególny temat na rozmowę przy stole - dodała z uśmiechem.

- Kiedyś byłem operowany w tym szpitalu - powiedział Greg powoli.

- Kto wie, może to właśnie doktor Fox pana pokroiła - pisnęła nietaktownie nieletnia małżonka milionera.

Wszyscy roześmiali się grzecznie, ale Verity odwróciła wzrok, płonąc rumieńcem. Nie zauważyła zaskoczonego spojrzenia Grega. Maria Ferminito przyszła jej na pomoc drugi raz tego wieczoru, opowiadając, jak kiedyś zabawiała pogawędką pewnego zgrzybiałego kardynała. Uwaga gości skupiła się na niej, co Verity przyjęła z ulgą. Miała ochotę skopać się za to, że zrobiła z siebie tak konkursową idiotkę. Czego właściwie się spodziewała? Że będzie mieć Grega wyłącznie dla siebie? Stolik dla dwojga?

Po kolacji Włosi i nobliści poszli na Pułapkę na myszy, wystawianą w teatrze o wpół do jedenastej. Verity wymówiła się bólem głowy i uciekła do kabiny, zgarbiona i zrezyg­nowana. Po dziesięciu minutach Greg przeprosił resztę towarzystwa, mrucząc coś o obowiązkach. Pobiegł za Verity, przeklinając się za własną głupotę.

Verity stała boso, wyjmując spinki z włosów, kiedy usłyszała pukanie. Na jego widok serce podeszło jej do gardła. Przełknęła ślinę z wysiłkiem, podnosząc rękę ku szyi.

- Czy mogę wejść na chwilę? - spytał Greg sztywno.

Wyglądał na tak zgnębionego, że omal się nie uśmie­chnęła.

- Oczywiście. Wejdź, zanim steward cię zauważy i po­skarży kapitanowi.

Przez chwilę patrzył na nią ze zdziwieniem, a potem uśmiechnął się. Ale do kabiny wszedł z dużym pośpiechem.

- Tak się to rzuca w oczy? - W kącikach oczu zrobiły mu się sympatyczne zmarszczki. Miał wrażenie, że znają od zawsze, a jednocześnie czuł się przy niej, jakby odkrywał coś nowego i bardzo pięknego. Niebezpieczne połączenie dla kawalera po trzydziestce.

- Zawsze mi się wydawało, że na statku kapitan jest pierwszy po Bogu - zauważyła przekornie.

- Już nie. - Roześmiał się. - Nawet mnie obowiązują przepisy. Które - dodał ciszej - zabraniają mi kontaktów z pasażerkami. Pominąwszy oczywiście obowiązki towa­rzyskie.

Uśmiech Verity zbladł.

- Rozumiem - powiedziała poważnie. Przychodząc do jej kabiny ryzykował bardzo wiele. - Czy... coś się stało, kapitanie?

- Chciałem tylko o coś cię zapytać. - Wzruszył bezradnie ramionami - O coś, co gnębiło mnie przez cały wieczór.

Spojrzał w jej ogromne oczy i poczuł, że krew zaczyna mu krążyć szybciej, a oddychanie przychodzi mu z coraz większym trudem. Była tak cholernie piękna, bosa. I, te wielkie oczy pełne bezgranicznej wrażliwości...

- Chodzi mi o szpital. - Urwał i westchnął z desperacją. - Czy to ty mnie operowałaś?

- Ach, o to chodzi? Owszem.

- Tak?

Przez głowę przemknęła mu wizja sali operacyjnej. I siebie, leżącego nago na stole. I tej kobiety, biorącej w swoje ręce jego życie. Poczuł uderzenie fali pożądania, tak silne, że ręce zaczęły mu drżeć. Nagle wydało mu się, że pomiędzy nimi powietrze aż trzaska od napięcia. Teraz sobie przypo­mniał, że przy ich pierwszym spotkaniu spojrzała na jego brzuch, na miejsce, w którym znajdowała się blizna.

- Verity - wymówił z trudem, pokonując opór zdrę­twiałych warg.

Ruszył w jej stronę, a ona spokojnie wtuliła się w jego ramiona i uniosła twarz, oczekując pocałunku. Usłuchał jej niemego żądania. W ich żyłach rozgorzał ogień. Verity ujęła jego twarz w dłonie, bojąc się, że mógłby odsunąć się zbyt wcześnie. Nie miał najmniejszego zamiaru robić czegoś tak głupiego. Jego usta rozchyliły jej wargi. Jęknęła głucho. Serce biło jej tak szybko, że omal nie wyrwało się z piersi. Przesunęła palcami po policzku i skroni Grega, by zagłębić Je w jego chłodnych, gęstych włosach. Skóra głowy zaczęła go palić od jej dotyku. Przygarnął ją bliżej do siebie. Wydawała się mu taka drobna... A jednak jej ręce były tak zadziwiająco silne i natarczywe, że uginały się pod nim nogi. Zachwiał się i upadł na łóżko, pociągając ją za sobą. Nadal trwali w długim pocałunku, tak zachłannym, że niemal drapieżnym.

Opadł na nią całym ciężarem. Oplotła jego nogi, otwierając się przed nim. Uniósł powieki; Pożądanie, które Verity dostrzegła w jego spojrzeniu doprowadziło ją do tego, że chciała krzyczeć ze szczęścia. Jedną ręką przyciągnęła jego głowę, drugą odsunęła dekolt, obnażając pierś. Przywarł do niej i natychmiast poczuł drgnięcie jej wszystkich mięśni, jakby poraził ją prąd. Smakowała słodko i ciepło. Od nieartykułowanego krzyku, który wydarł się z jej gardła, krew uderzyła mu do głowy i zaczęła pulsować w lędźwiach.

Zerwał z niej ubranie, by móc całować także i drugą pierś. Przez mgłę podniecenia dotarło do niego, że coś drapie go w rękę. Naszyjnik, spoczywający na nagiej skórze, lśnił zielonym ogniem. Widok klejnotu, wartego fortunę, otrzeźwił go jak kubeł zimnej wody.

- Co ja wyprawiam? - usłyszał swój głos, gniewny i zdesperowany. Otworzył raptownie oczy.

Czar prysnął. Greg wstał i spojrzał na nią. Jego biała koszula była rozpięta do połowy. Verity przypomniała sobie niewyraźnie, że to ona mu ją rozpięła. Kiedy sięgnęła po kaftan, by osłonić swą nagość, w jego oczach pojawiło się opanowanie.

- Przepraszam - wyszeptał. - Nie mogę...

Widząc jej oczy, zamilkł w pół słowa. Były pełne zrozumienia i smutku. Niewyobrażalnego smutku. Pokręcił głową. Cofnął się do drzwi, nie spuszczając z niej wzroku, odwrócił się i wyszedł.

Verity wpatrywała się w sufit, a po jej policzkach płynęły gorące łzy.

W oddalonym o wiele kilometrów małym laboratorium szpitala Johna Radcliffe’a w Oksfordzie, doktor Gordon Dryer wpatrywał się w osłupieniu w szczegółowe wyniki badań pewnego specjalisty od AIDS z Wenezueli. Nie chodziło mu jednak o samą chorobę, lecz o eksperyment, który mógłby wpłynąć na zmianę leczenia raka krwi na całym świecie. Mieli go tu powtórzyć, dysponując wynikami badań z Wenezueli.

Ale dla Verity będzie już za późno, zdał sobie sprawę ze zniechęceniem. Gdyby zamierzał czekać. Ale czy zamierzał? Miał dostęp do wenezuelskiego lekarstwa prawdopodobnie i jako jedyny na całym świecie. Bez trudu może rozpocząć badania nad nim. Nikt nie zorientuje się, ile wykorzystał go do eksperymentów, a ile dał Verity. Poczuł, że pot występuje mu na czoło. Jeśli lekarstwo będzie miało jakieś efekty uboczne...

Ale Verity... Może zdoła ją uratować?

St Lucia


Greg stał na mostku, napawając się wido­kiem wyspy. Bliźniacze szczyty Petit i Gros mierzyły prosto w czyste, słoneczne niebo.

- Uważaj na jachty - uprzedził Jima. - I zawiadom pilota, że na niego czekamy.

Zajrzał do królestwa Jocka McMannona, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Było. Za godzinę zaczną schodzić się pasażerowie, gotowi do pierwszego posiłku tego dnia. Zawsze starał się przybić do brzegu na godzinę przed śniadaniem. Wciskanie ogromnego statku we względnie mały port mogłoby się okazać zbyt dramatycznym widokiem dla wrażliwych nerwów pasażerów.


Verity Fox przeglądała bez zainteresowania folder, usiłując wykrzesać z siebie odrobinę entuzjazmu. Nie mogła odpędzić od siebie wizji Grega, stojącego nad nią z tym dziwnym wyrazem twarzy. Telefon zadzwonił, właśnie kiedy zastanawiała się nad wycieczką do leczniczych źródeł w Soufriere. Podniosła słuchawkę w nadziei, że usłyszy głos Grega, choć rozum podpowiadał jej, że najprawdopodobniej to matka chce się dowiedzieć ploteczek ze statku. Ale oba domysły były mylne.

- Verity? Jak tam?

- Gordon? - Głos wiążący się z życiem, które zostawiła za sobą, otrzeźwił ją gwałtownie.

- Tak, ja. - Nastąpiła długa chwila ciszy, wreszcie Gordon odezwał się cicho: - Muszę się z tobą zobaczyć. To ważne. Bardzo. Gdzie zatrzymacie się w następnej kolejności?

- Na... na Martynice. Przecież nie będziesz leciał tylko po to, żeby się ze mną zobaczyć. O co chodzi?

Gordon odkaszlnął.

- To nie rozmowa na telefon. Będziesz musiała mi zaufać. Gdzie możemy się spotkać?

Nie miała pojęcia. Nigdy dotąd nie była na Martynice.

- Będziesz musiał przyjść na statek. Załatwię ci przepust­kę. Nie będziesz jedyny, bo na ten statek walą tłumy zwiedzających. Chcą z bliska obejrzeć ten pływający pałac.

Westchnął z ulgą.

- To dobrze. O której przybijecie do brzegu?

Szybko sięgnęła po program dnia i powiadomiła go o wszystkich szczegółach. Obce, zimne uczucie zaczęło rozpierać się w jej piersi.

- Czy... coś się stało? - spytała nieufnie, niepewna, czy chce usłyszeć odpowiedź.

- Tak. Coś zupełnie nieoczekiwanego.

- Mam się cieszyć czy martwić? - wyszeptała, nie mogąc złapać tchu.

- Cieszyć. Chyba - mruknął Gordon. - Trudno powie­dzieć. Słuchaj, zacznę się zbierać. Mam tysiąc spraw do załatwienia. Przepraszam, że nie mówię nic więcej. Wiem, że zostawiam cię w niepewności, ale muszę uważać.

Pokiwała głową.

- Robisz coś... nieetycznego, tak?

- Powiedzmy, że nie znalazłabyś tego w przysiędze Hipokratesa - wymamrotał i rozłączył się.

Verity spojrzała tępo na buczącą słuchawkę.

Co tu się dzieje, do cholery?


Anse Chastanet to szara piaszczysta plaża na północy Soufriere, wyjątkowo lubiana przez miłośników nurkowania. Osadzony w kępie drzew hotel stanowi malowniczy widok dla wszystkich zażywających wypoczynku na plaży. Ale tego ranka pewien mieszkaniec hotelu nie zaszczycił go ani jednym spojrzeniem.

- Do Castries, proszę pana? - spytał z uszanowaniem szofer, otwierając przed nim drzwi oszałamiającego czarnego jaguara.

Joe King skinął głową i uśmiechnął się krzywo, w sposób nie wróżący nic dobrego.

- Muszę powitać pewien statek.


Ramona i Damon nie zauważyli czarnego jaguara, nie odstępującego ich ani na krok, zawsze w pewnym dystansie. Ramona nie odrywała oczu od okna, podziwiając bujne zarośla hibiskusów, oleandrów i bugenwilli. Damon zatrzymał wreszcie samochód w zatoce Marigot.

- Znam faceta, który ma jacht. Jeśli chcesz, możemy go wynająć na cały dzień. Popłyniemy do Anse-La-Raye.

- Cudownie - zgodziła się, czując jednak dreszczyk niepewności.

Przyjaciel Damona bez sprzeciwu zgodził się, że nie jest mu potrzebny do kierowania jachtem, i pół godziny później znaleźli się na pełnym morzu. Sami ze sobą.

Stojący na wzniesieniu Joe King obserwował jacht przez lornetkę, skupiając się na blondynce siedzącej na pokładzie. Była piękna. O wiele bardziej, niż się spodziewał, choć obejrzał wszystkie fotografie, jakie zdobył dla niego prywatny detektyw.

Ramona zdjęła żółtą jak słonecznik sukienkę, ukazując smukłe kształtne ciało, osłonięte skromnym białym kos­tiumem kąpielowym. Stanowiła zaskakujący kontrast dla mrocznego, potężnego Alexandera. Para na jachcie wyglądała na tak dobraną, że Joe zacisnął pięści, wbijając sobie paznokcie w dłoń. Ale nie mógł przestać patrzeć, dopóki się nie upewni. Później przystąpi do działania.


Dobrze było żeglować z wiatrem dmącym w żagle i słońcem świecącym prosto w twarz, ale Damon przy­cumował na pierwszej kamienistej, pustej wysepce. Ramona czekała na niego. Przez dłuższą chwilę stał bez ruchu, chłonąc jej widok. Leżała na wielkim granatowym ręczniku, na tle którego jej skóra wydawała się jeszcze bardziej mleczna niż zwykle. Długie pasma srebrzystych włosów wiły się wokół jej głowy jak jedwabna przędza. Poruszyła się lekko, jakby czując na sobie spojrzenie. Nagle uniosła Powieki, a Damonowi zaparło dech.

- Nigdy nie przyzwyczaję się do twoich oczu - wyznał. - Mają kolor letniej błyskawicy.

Przełknęła z trudem ślinę.

- Osłonię cię, zanim spalisz się na tym słońcu. - Szybko rozpiął ogromny czerwony parasol, tak że zakrył ich natych­miast przed oczami żeglarzy i pilotów turystycznych helikop­terów.

Ramona zadrżała lekko, a on ukląkł obok niej i ściągnął koszulę przez głowę, nie trudząc się rozpinaniem guzików. Serce zabiło jej mocno. Jego oczy miały kolor roztopionego ołowiu. Zrobiło się jej dziwnie duszno, zupełnie jakby parasol blokował dostęp powietrza. Wiedziała, że do tego dojdzie. Wynajął ten jacht, żeby mogli być razem. Wiedziała, wiedziała wszystko, chyba od pierwszego wieczoru, kiedy poprosił ją do tańca.

Damon powoli pochylił się nad nią, nie odrywając wzroku od jej twarzy, i dotknął cienkiego materiału stanika, obej­mując dłonią pierś. Wyprężyła się zmysłowo jak głaskany kot. Omal nie krzyknęła z rozkoszy. Poczuł pod palcami drgnięcie twardniejącej brodawki i westchnął, zaskoczony widokiem oczu Ramony. Były zupełnie srebrne.

Pochylił się i pocałował ją, tonąc w zapachu włosów i słodyczy ust. Uwielbiał dotykać jej nagie, delikatne ciało... Przyciągnął ją bliżej do siebie i pocałował jeszcze namiętniej. Potem powiódł powoli palcem wzdłuż podbródka i szyi, powoli kierując go w stronę troczka kostiumu kąpielowego. Bez słów, nie odrywając od Ramony oczu, zsunął go z jej ramienia, obnażając delikatną pierś, jaśniejszą niż reszta zaczynającego już brązowieć ciała. Pożądanie uderzyło w. niego jak gwałtowny podmuch gorącego wiatru. Powiódł palcem ku drugiemu ramiączku stanika. Ramona zadrżała w oczekiwaniu tego, co musiało się wydarzyć. Gdy usta Damona objęły pulsującą bólem pożądania brodawkę, w ciszy bezludnego zakątka rozległ się przeciągły zwierzęcy jęk. Dopiero po chwili zrozumiała, że to ona go wydała. Potem poczuła na sobie jego język, delikatnie muskający napięte ciało. Drgnęła spazmatycznie; jej nogi rozsunęły się, a po­między udami poczuła gorącą wilgoć. Szarpnęła niecierpliwie jego szorty, zsuwając je w dół. Opadł na nią, pomagając jej zdjąć je do końca. Poczuła na udzie nacisk gorącej, twardej męskości. Jęknęła głośno, a jej wnętrzności zacisnęły się, jakby przeczuwając bliską inwazję.

- Damonie - szepnęła zdyszanym głosem.

Nie miała pojęcia, że jej ciało potrafi tak reagować. Nie wiedziała, że może się tak zatracić w pożądaniu, zalewającym ją jak powódź. A ponad nim unosiła się miłość i czułość, wynosząca ich ponad zwykłą zwierzęcą żądzę.

Damon cofnął się nieco. Otworzyła oczy, rozczarowana, ale jego mocne ręce zaczęły ściągać jej figi, odsłaniając pępek i trójkąt srebrzystozłotych włosów u spojenia ud. Damon zawahał się na moment, a potem szarpnął niecierp­liwie biały skrawek materiału i rzucił go za siebie. Podniósł jej stopę i złożył na niej pocałunek. Ramona wzdrygnęła się; jej oddech przyspieszył i zaczął się rwać jak po wyczer­pującym biegu. Całe ciało dygotało pod każdym muśnięciem, jak najczulszy instrument, reagujący na dotyk mistrza.

Damon, pełen tryumfu i najpokorniejszej radości, pochylił się nad nią, wtulając usta w czułe miejsce pod kolanem. Jej mięśnie zadrgały natychmiast spazmatycznie. Uniosła głowę i spojrzała na niego, kiedy muskał jej skórę lekkimi, krótkimi pocałunkami. Patrzyła szeroko rozwartymi oczami, jak rozsuwa jej drżące nogi. Pochwyciła jeden przelotny błysk pociemniałych oczu, zanim schylił głowę i dotknął wargami nabrzmiałej łechtaczki. Zachłysnęła się i zadygotała, unosząc ponad pokładem wyprężone w łuk ciało. Rozrzuciła szeroko ramiona, wbiła paznokcie w nagrzane słońcem deski pokładu. Jęknęła głucho, czując zagłębiający się w nią język. Damon zarzucił sobie jej nogi na ramiona i uniósł ją niemal z pokładu. Teraz nic nie broniło mu dostępu do jej obnażonej kobiecości. Zapomniała o wszystkim. Czuła tylko pieszczotę jego języka. Zobojętniała na wszystko z wyjątkiem tego mężczyzny, kochającego ją w tak cudowny, niebezpieczny sposób. Modliła się, żeby nie przestawał. Umrze, jeśli przestanie...

Jego język zagłębił się jeszcze bardziej, tak że wiła się w niewysłowionych męczarniach rozkoszy. Jedwabiste włosy Ramony zaczepiały o deski pokładu niczym promienie słońca. Zdławiła w sobie krzyk ekstazy, jej nogi zadrgały, uderzając lekko w rozgrzane słońcem plecy kochanka. Drugi orgazm w życiu wstrząsnął nią, pozostawiając przedsmak wspaniałej, druzgoczącej ekstazy.


Minęła długa chwila, zanim przestało się jej kręcić w głowie. I natychmiast potem usta Damona znów zaczęły okrywać jej brzuch pocałunkami, a język wsunął się na chwile do pępka. Szaleńcze pożądanie zaczęło znowu w niej narastać. Po chwili wrócił do jej piersi, szyi i wreszcie ust, rozpalając ją do białości. Chwilami miała ochotę błagać go, by przestał, ale coś silniejszego niż ona domagało się więcej pieszczot, coraz więcej i coraz gorętszych... Rozsunął jej nogi, a rozpalona żołądź jego penisa musnęła delikatne wnętrze uda. Sutki Ramony zesztywniały pod muśnięciem delikatnych włosów na jego piersi. Wiedziała, że za chwilę wejdzie w nią i jej oczy rozszerzyły się. Chciała go ostrzec, wytłumaczyć mu wszystko, ale kiedy podniósł głowę i spoj­rzał na nią, zrozumiała, że nie ma takiej potrzeby.

Sięgnął po jej rękę i przesunął ją w dół. Zachłysnęła się, czując w dłoni członek. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nie była w stanie.

- Nie ma się czego bać - wyszeptał ochryple głosem drgającym od wstrzymywanej namiętności. - To narzędzie rozkoszy.

- Kochaj mnie - powiedziała wreszcie, wstrząśnięta i podniecona brzmieniem własnego głosu.

Damon przełknął głośno ślinę. Wiedział, że Ramona jest gotowa. Bez słowa chwycił jej dłonie i rozkrzyżował je na pokładzie. Przygnieciona jego ciężarem, zadygotała i lekko uniosła biodra. I nagle znalazł się w niej.

Nic nie przygotowało ją na doznanie, które eksplodowało w jej ciele. Wypełnił ją sobą bez reszty, ale po pierwszym przeszywającym bólu czuła już tylko wszechogarniającą rozkosz. Z każdą chwilą wznosili się wyżej, za każdym pchnięciem wnikał w nią głębiej, aż wreszcie wydało jej się, że wypełnia ją bez reszty, że stopili się w jedno ciało, grożące w każdej chwili eksplozją. Nie zdawała sobie sprawy, że wbija mu paznokcie w plecy i że drobne ukłucia budzą w nim jeszcze większą żądzę. Otaczała go tak ciasno, że czuł się jak zwierzę, schwytane w pułapkę i pragnące pozostać w niej na zawsze. Zacisnął zęby, usiłując odwlec moment spełnienia. Palce Ramony wpiły mu się w ramiona w nieopanowanej ekstazie, a ku niebu wzbił się jej dziki krzyk rozkoszy. Pogański. Wspaniały. Niebezpieczny.

Jak samo życie.



Jeff Doyle z białą sportową torbą, wsiadł do windy jadącej na pokład rekreacyjny i ruszył niedbałym krokiem na werandę, prowadzącą do sali do squasha, teraz pustej. Powoli zmierzał do męskiej szatni, nieustannie zerkając na boki. Tym razem wybrał odpowiednią porę. Nigdzie ani żywej duszy. Szybko podszedł do ostatniego rządku szafek i spojrzał na klucz, który nabył specjalnie na tę okazję. Z boku widać było cztery liczby - szyfr otwierający pewną konkretna szafkę. Jeff uchylił jej drzwiczki i zerknął do środka. Poręcz z czterema wieszakami i dwie półki. Wbudowany komplet do golenia zawierał dwie maszynki (tradycyjną i elektryczną) oraz małą kolekcję francuskich męskich wód po goleniu. Wisiały tu też trzy ręczniki, duże i puszyste. Poza tym zobaczył dwie kostki drogiego mydła, szampon i dezodorant.

Jeff uśmiechnął się szeroko na widok zamkniętego pudełka stojącego na samym dnie szafki. Wewnątrz było zupełnie puste. Stłumił uśmieszek tryumfu. Cóż za urocze spotkanie. Szybko otworzył torbę i wyjął z niej rakietę do squasha oraz ręcznik. Spod nich ukazało się niepozorne czarne pudełeczko bez zamków, wykonane z jakiegoś metalu. Jeff włożył je ostrożnie do skrzynki na buty, którą znalazł w szafce. Westchnął z ulgą, widząc, że się w nim mieści. Wyjął z powrotem pudełko i włożył je ostrożnie do torby.

Opuścił szatnię, po czym wyszedł na świeże powietrze. Był pewien, że nikt go nie zauważył, ale ostrożności nigdy za wiele. Dopiero kiedy zyskał już niezłomną pewność, że nikt go nie widzi, pozwolił sobie spojrzeć na mostek, ucząc się na pamięć jego topografii. Powoli ruszył wzdłuż barierki, licząc kroki. Dotarł do wejścia na kryte boiska i ruszył w stronę szatni, nie przestając liczyć.

Szatnia nadal była pusta, ale Jeff odczekał chwilę, na­słuchując najlżejszego hałasu. Kiedy wreszcie uznał, że w pomieszczeniu nie ma nikogo oprócz niego, spojrzał w sufit i znowu zaczął liczyć. Wreszcie nabrał całkowitej pewności, że stoi dokładnie pod mostkiem. Wyjął mały notes i spojrzał na plan, który dostał od Joe Kinga w St Lucia. Miał nadzieję, że jest dokładny. Cofając się i idąc naprzód, z jednym okiem utkwionym w mapce, a drugim zerkającym na szatnię, wybrał wreszcie szafkę umiejscowioną najbardziej bezpośrednio pod mostkiem oraz aparaturą, o którą mu chodziło. Zapisał jej numer, uśmiechając się. Trzynastka, tradycyjnie uważana za symbol pecha. Dzięki temu czuł się jeszcze pewniej. Numerologia jest bardzo istotna.

Rozegrał jedną rundę squasha, na wypadek gdyby zauwa­żył g° Jakiś instruktor. W pracy takiej jak ta liczy się każdy szczegół. Nigdy dosyć ostrożności.

Miał opuścić korty, kiedy zauważył zmierzającą ku nim Ramonę King. Jaskrawe słońce zmieniło jej włosy w płyn­ne srebro, na widok którego nagle zabrakło mu tchu. Dotąd nie widział jej z tak bliska. Mijając go rzuciła mu przelotne spojrzenie. Jeszcze nigdy nie widział oczu tak jasnych, że niemal srebrnych. To nie mogą być zwykłe oczy... Zadrżał, bo coś mu się nagle przypomniało. Pamiętał z mitologii, że kobiety o takich oczach mogą reprezentować sobą wszystko, od wiedźmy po wysłanniczkę Nemezis, bogini zemsty. Nagle poczuł strach. To nie przypadek, że kobieta o takich oczach jest kochanką jego wroga. To chyba ostrzeżenie, pomyślał usiłując otrząsnąć się z niepokoju. Wrócił do swojej kabiny. Kiedy nalewał sobie drinka, udało mu się niemal zapomnieć o tym spotkaniu. Niemal.

Greg wkroczył do księgowości i omal nie zderzył się z młodym oficerem. Młodzieniec, zarumieniony i zdener­wowany, zasalutował służbiście. Greg skinął mu głową z rozbawieniem i odstąpił na bok. Ochmistrz uśmiechnął się do niego od biurka.

- Przestań obtańcowywać kapitana, Jimmy, i zajmij się przepustką dla gościa doktor Fox - mruknął upychając do teczki dokumenty i zatrzaskując szufladę. - Tutaj wszystko w porządku, kapitanie. Szuka pan kogoś na dzisiejsze przyjęcie?

Greg zdobył się na uśmiech, ale nie zmienił oficjalnego wyrazu twarzy.

- Nie lubię takich przyjęć - oznajmił sucho i zajął się własną pracą.

Nie mógł się jakoś skoncentrować. Verity miała absolutne prawo przyjmować na pokładzie swojego chłopca. To nie jego interes. Sięgnął po dziennik i zażądał wyjaśnienia za każde niedociągnięcie. Dokładnego i wyczerpującego.

Kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły, ochmistrz rzucił się do telefonu, by uprzedzić wszystkich, że kapitan wstąpił na wojenną ścieżkę. Jock sprawdził w maszynowni swoje ukochane urządzenia. Zanim Greg dotarł do jego królestwa, zdążył już zwymyślać jednego ze swoich ludzi za to, że nie ma białego munduru. Biały mundur to absolutna konieczność w maszynowni.

Ale Jack nie musiał się martwić. Wściekły grymas na twarzy kapitana nie miał nic wspólnego ze statkiem, jego funkcjonowaniem czy załogą.


Joceline Alexander czuła pewne zaniepokojenie. Damon zaprosił ją na lunch w swojej kabinie, by zapoznać ją z kimś wyjątkowym. To dziwne, ale czuła się podekscytowana. Ten „ktoś” to na pewno kobieta. Choć Damon miał już za sobą parę związków, wśród jego dziewczyn nie było dotąd nikogo „wyjątkowego”. Do tej pory nie poznawał żadnej z nich z matką. A Joceline nie była pewna, czy potrafi to znieść. Jakby miała za mało zmartwień! Czy powinna powiedzieć Damonowi o ojcu? Kiedy zjawiła się na statku, postanowiła, że to zrobi. Joe King mógł imać się brzydkich sztuczek, więc Damon powinien być uzbrojony najlepiej, jak można. Ale skoro zamierzał jej przedstawić kobietę swojego życia, czy ma prawo niszczyć jego szczęście? Uznała, że nie. Przynajmniej nie w tej chwili. Tamta noc miała miejsce tak wiele lat temu...


Było upalne lato, więc wielkie weneckie okno stało otworem, wpuszczając do pokoju chłodny wiaterek. Mała Verity Fox leżała już w łóżeczku, otulona kołderką. Joceline również przebrała się do snu w szyfonową piżamę i takąż narzutkę. Zbliżała się północ, a Michael nadal nie wrócił do domu. Wreszcie przed domem rozległ się pomruk silnika, a światła omiotły rosnące przed domem krzaki rododendronu. Joceline wstała z westchnieniem ulgi i podeszła do otwartego okna wychodzącego na garaż. Wielki rolls-roys stał krzywo na parkingu.

Joceline uniosła brwi. Michael zawsze jeździł precyzyjnie i spokojnie. Nagle jej mąż wypadł niemal z samochodu, pozbierał się z ziemi i pomaszerował przed siebie, zostawiając drzwi rolls-royce’a otwarte na oścież. Był pijany! Joceline przyglądała mu się przez chwilę. To także do niego niepodobne. Wycofała się do wnętrza pokoju, odwróciła się i spojrzała wprost w twarz męża.

Był tak wściekły, że niemal go nie poznała.

- Michael? - szepnęła i cofnęła się o krok.

Na jego twarzy pojawił się szyderczy grymas. Joceline jeszcze nigdy nie widziała swojego spokojnego, dobrodusz­nego męża w takim stanie. Poczuła dreszcz strachu, pełznący jej wolno po plecach.

- Jesteś pijany - dodała, usiłując nadać swojemu głosowi spokój i opanowanie.

- Pijany! - ryknął tak głośno, że obudził dziewczynkę śpiącą na górze. Mała natychmiast wyskoczyła z łóżeczka i wybiegła na korytarz wołając, że chce do mamusi. I do cioci Joceline.

Joceline zaczęła wolniutko wycofywać, byle dalej od męża.

- Ciszej, Michael, na litość... - syknęła ciesząc się, że Damon wyjechał na dwutygodniową szkolną wycieczkę. Tak ubóstwiał ojca. Gdyby zobaczył go w takim stanie... no cóż, dwunastoletniemu chłopcu nie wyszłoby to na zdrowie.

- Ciszej? - zaszydził, sięgając ku niej i wpadając na stół. Szklany wazon Laliquen’a spadł na podłogę i rozbił się na tysiąc kawałków.

Hałas wydał się Verity głośny jak wystrzał z armaty otworzyła drzwi, zaciekawiona odgłosem tłuczonego szkła. Kiedy ona coś tłukła, matka zwykle się gniewała. Ale raz, kiedy stłukła „paskudztwo, które dostali od Mabel w prezen­cie ślubnym”, na deser dostała lody.

Verity podpełzła do balustradki i spojrzała w dół. Jeśli ktoś ma kłopoty, może będzie mogła mu pomóc.

- Michael, co w ciebie wstąpiło? - Był to głos cioci Joceline.

Czy wujek Mike już wrócił? Verity wstała, zamierzając zbiec na dół, po czym zawahała się. Przez otwarte drzwi salonu widziała wujka Mike’a. Chwiał się i wyglądał... tak jakoś śmiesznie. Usiadła na najwyższym schodku i spojrzała w dół pomiędzy kolumienkami balustrady. Coś jej mówiło, że nie powinna schodzić. Nie teraz, kiedy wujek ma taką dziwną twarz, całą wykrzywioną.

Joceline stała, oparta o biurko. Nie miała pojęcia, co zrobić. Oczy jej męża przybrały zupełnie dzikie spojrzenie. Przełknęła ślinę z wysiłkiem.

- Co się stało? - wydobyła głos z wyschniętego gardła.

- Co się stało, najdroższa? - syknął. Jego górna warga uniosła się, obnażając zęby. Wyglądał jak wściekły, warczący pies. Pies, który za chwilę rzuci się jej do gardła. Serce zaczęło jej bić jak oszalałe. Ogarnęły ją mdłości; na skórę wystąpił zimny, lepki pot.

- A cóż by się mogło stać? - ciągnął dalej urągliwie. - Tylko to, że żona puszcza mi się z człowiekiem, który chce przejąć moją firmę! - wrzasnął raptownie i zatoczył się, omal się nie przewracając.

Joceline pobladła śmiertelnie.

- O Boże...

Roześmiał się szyderczo.

- Bóg nie ma tu nic do rzeczy, ukochana - powiedział bardzo cicho. Jego apoplektycznie zaczerwieniona twarz nagle pobladła, a oszalałe spojrzenie otrzeźwiało.

Joceline spojrzała w oczy męża, nagle bardzo ciemne i martwe, i poczuła paraliżujący lodowaty strach. Zaczęła dygotać.

- Michael, ja...

- Jak długo? - przerwał jej, przygważdżając nieruchomym spojrzeniem. - Jak długo to trwa? - Jak na kogoś tak pijanego, mówił zadziwiająco wyraźnie.

Wzdrygnęła się.

- Pozwól mi wytłumaczyć...

Wtedy zaczął się śmiać. Ten upiorny dźwięk przeraził Verity tak, że się rozpłakała. Zacisnęła małe paluszki na poręczy schodów tak mocno, że zbielały jak papier.

Joceline spojrzała z rosnącym przerażeniem na męża, zanoszącego się szaleńczym śmiechem.

- Proszę cię... proszę, ja... - Słowa zamarły jej w gardle.

Michael podniósł z ziemi długi kawałek rozbitego wazonu, długi i ostry jak nóż. Skaleczył go w dłoń, ale Michael nie zwracał uwagi na cienką czerwoną strużkę, sączącą się wzdłuż przegubu i wsiąkającą w biały mankiet.

- Zabiję cię, Joceline - oznajmił cicho. - Wiem, że jestem pijany. Inaczej nie odważyłbym się na to. Zamierzam wykorzystać fakt, że stałem się niepoczytalny - wyjaśnił jej z przerażającym spokojem. - Czy on też tego nie robi? Nie wykorzystuje różnych faktów? - Powoli zbliżył się do niej z zimnym, krzywym uśmiechem, deformującym jego rysy.

Joceline stała nieruchomo, jak sparaliżowana. Szedł lekko chwiejnym krokiem, ale w jego oczach płonęło lodowate, przerażająco przytomne światełko.

- Zabiję cię - powtórzył jeszcze raz, jakby ta jedna myśl zdominowała wszystkie inne. Obrócił szklane ostrze, mierząc nim prosto w pierś żony.

Nagle do Joceline dotarło z przerażającą jasnością, że za chwilę umrze. Instynkt samozachowawczy pokonał paraliżu­jący lęk i przywrócił jej władzę nad umysłem. Mąż zamierzał ją zamordować. Musiała go powstrzymać. Potrzebna jej była broń. W biurku, o które się opierała, był niemiecki luger, pamiątka z wojny. Nie był zarejestrowany. Przypomniała sobie, że Michael mówił, iż trzyma go, ponieważ w zeszłym roku okradzione ich sąsiadów i bliskich przyjaciół, Homsby-Pike’ów. Sięgnęła za siebie na ślepo i namacała szufladę, nie odrywając oczu od nadchodzącego Michaela. Zbliżał się do niej coraz bardziej, wznosząc odłamek szkła. Światło z korytarza padło na śmiertelnie niebezpieczne ostrze i za­lśniło w nim oślepiająco.

Szarpnęła szufladę i wsunęła do niej pospiesznie rękę, przewracając gorączkowo papiery i inne drobiazgi. Nic! Otworzyła następną; palce natrafiły na coś zimnego i ślis­kiego. W tej samej chwili Michael rzucił się na nią; jego szeroko otwarte usta zmieniły się w ziejącą czernią dziurę, zmieniająca jego twarz w potworną maskę. Krzyczał nieludz­kim głosem. Nigdy dotąd nie słyszała nic podobnego. To było jak wrzask samej śmierci, odbijający się od ścian, wstrząsający całym domem.

Verity straciła go z oczu; przycisnęła obie dłonie do uszu. Nie chciała słyszeć, jak wujek Mike krzyczy. Nie zdawała sobie sprawy, że wstrzymuje oddech, dopóki nie wypuściła go z głośnym świstem. Dokładnie w tej chwili z pokoju dobiegł potężny huk. Verity wycofała się w głąb korytarza, ale i tak zobaczyła wujka Mike’a. Trzymał się za brzuch, a jego koszula powoli zaczynała robić się czerwona.

Michael poczuł mętnie, że przewraca się na sofę. Spojrzał na żonę, podchodzącą do niego na sztywnych nogach. Jej twarz stężała w maskę przerażenia, dłoń z lugerem zwisała bezwładnie wzdłuż boku. Michael patrzył na nią przez parę sekund powoli przytomniejącymi oczami, w których z wolna zaczął pojawiać się strach. Joceline upuściła broń i uniosła rękę do ust.

- Joceline - wymówił z trudem Michael. Głowa opadła mu do tyłu, a pierś, wstrząsana spazmatycznym, rwącym się oddechem, znieruchomiała.

Verity podniosła się chwiejnie i wróciła do pokoju. Położyła się i naciągnęła kołdrę na głowę. Przeleżała tak do rana, aż do przyjazdu matki.

Joceline patrzyła tępo na nieruchome ciało męża. Była jak odrętwiała. Pomyślała mętnie, że chyba straciła władzę nad kończynami. Potem drgnęła i podeszła do telefonu. Nogi uginały się pod nią, jakby były z gumy. Wykręciła numer posterunku policji. Musi ich powiadomić, co zrobiła. Ale w słuchawce usłyszała głos kochanka, Joe Kinga. Pod­świadomość spłatała jej figla. Powoli, z trudem poruszając zmartwiałymi wargami, opowiedziała mu, co się stało.


Joceline otworzyła oczy i spojrzała na swoje odbicie, starsze o dwadzieścia lat. Miłość i namiętność, które rzuciły ją w tamten romans, zniknęły bez śladu. Na ich miejsce pojawiło się poczucie winy. Przy zdrowych zmysłach utrzy­mała ją tylko jedna myśl: Michael zamierzał ją zabić, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości. A mimo to czasami w najczarniejsze samotne noce zadawała sobie pytanie, czy nie zasługiwała na śmierć. Powinna pozwolić mu się zabić. Ale wtedy Damon straciłby matkę, jego ojciec poszedłby pewnie do więzienia, a skandal zniszczyłby mu życie, zanim w ogóle by się zaczęło na dobre.

Wstała i ruszyła niepewnym krokiem na spotkanie z sy­nem. Od tamtej nocy nie potrafiła spojrzeć mu w oczy bez poczucia winy. Wiedziała, że uważa ją za zimną i nieczułą, ale nie mogła mu tego wytłumaczyć. Przez całe lata utrzymywała wszystko w tajemnicy, dopóki Joe King znowu nie pojawił się w ich życiu. Jeszcze raz postanowił przejąć linie Alexander. Kiedyś nie udało mu się z ojcem, ale nie tracił nadziei, że zdoła pokonać syna. To dlatego wyruszyła w tę podróż. Chciała opowiedzieć Damonowi o wszystkim. Joe King był współwinny ukrywania przestępstwa. Mógł pójść do więzienia. Podobnie jak ona. Ale dopóki Damon był bezpieczny, nie dbała o nic. Dla niego mogła nawet umrzeć. Albo zabić.

Pukając do drzwi była gotowa powitać wybrankę syna w rodzinie. Swój sekret zabierze do grobu. Przyjmie należną jej karę i nikt nie usłyszy od niej słowa skargi.

Damon otworzył drzwi i uśmiechnął się na widok matki. Był taki wysoki i przystojny, i tak podobny do ojca, że serce zatrzepotało w niej na jego widok.

- Wejdź, mamo.

Joceline spojrzała na kobietę powoli podnoszącą się na jej powitanie. Nigdy w życiu nie widziała kogoś równie pięk­nego. Miała na sobie skromną białą sukienkę, sięgającą jej do połowy łydki, oraz prosty złoty łańcuszek. Jej włosy, zwinięte w elegancki węzeł, miały niespotykany odcień najjaśniejszego blondu, jaki kiedykolwiek zdarzyło jej się widzieć. Podeszła do Joceline z nieco niepewnym uśmiechem, który natychmiast podbił jej serce. Bez tej nieśmiałości jej obraz mógłby się wydawać zbyt idealny. Joceline spojrzała W intensywnie błękitne oczy kobiety i uśmiechnęła się Widząc, że jej syn obejmuje ją opiekuńczo. Wystarczyła jej chwila, by stwierdzić z całą pewnością, że Damon zakochał się po same uszy.

Zerknął na matkę i uśmiechnął się. Przez chwilę wydawało się, że lata chłodu i dystansu nigdy nie istniały. Oto jej jedyny syn przedstawiający jej kobietę, którą kocha. Poczuła, że gardło ściska się jej ze wzruszenia, a do oczu napływają łzy. Po tylu latach wszystko wreszcie wróciło do normy.

A potem runęło.

- Przedstawiam ci Ramonę King, mamo. Ramono, to moja matka, Joceline.

I nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, świat Joceline znowu zmienił się w piekło.

Martynika


Gordon Dryer stanął na lotnisku Lamentin International dokładnie w chwili, gdy „Alexandria” przycumowała do brzegu. W torbie miał lekarstwo doktora Annazwala, ukryte w pudełku z cukierkami. Przez kontrolę celną przebrnął bez problemów i wkrótce potem znalazł się w taksówce zmierzającej do stolicy wyspy, Fort-de-France.

Słowo „martynika” oznacza wyspę kwiatów, co zupełnie nie dziwiło Gordona. Było to chyba jedno z najpiękniejszych miejsc na Morzu Karaibskim, Wszędzie widać było bujną, kipiącą życiem zieleń dzikich i egzotycznych roślin, ugina­jących się pod ciężarem kwiatów orchidei, winorośli, anturium oraz setek gatunków hibiskusa. W oddali wznosiła się potężna ściana tropikalnego lasu.

Dotarłszy na miejsce, zapłacił za kurs, wynagradzając wesołego taksówkarza dużym napiwkiem, i rozejrzał się po mieście. Wszędzie rzucały się w oczy francuskie wpływy, co nie budziło jego zdziwienia, jako że wyspa nadal należała do Francji. Pastelowe budynki i bogato zdobione żelazne balkony przypominały mu francuską dzielnicę Nowego Orleanu. Różnica polegała na tym, że Fort-de-France miało bardziej urozmaicony teren.

Gordon zarzucił dziarsko na ramię plecak, jedyny jego bagaż, i ruszył przed siebie. Zatrzymał się na chwilę w parku, w którym stał pomnik cesarzowej Józefiny, zwrócony w stro­nę zatoki.

W porcie znalazł się pomiędzy wiwatującymi ludźmi, wracającymi z targu. A widok rzeczywiście zasługiwał na podziw. Potężna i piękna „Alexandria” stała już przy brzegu i Gordon przyznał, że chciałby być świadkiem jej maje­statycznego wpłynięcia do portu.

Podał swoje nazwisko oficerowi w recepcji; ten znalazł jego nazwisko na liście gości i wręczył mu biały lamino­wany identyfikator. Przejrzał również pobieżnie plecak Gordona, ale pudełko słodyczy nie wzbudziło na szczęście jego podejrzeń. Już po chwili pozwolono mu wejść na statek.

- Gordonie. - Głos Verity był ciepły i znajomy.

Była tak radosna i pełna życia, jak jeszcze nigdy. W przej­rzystych zielonych spodniach i turkusowym kostiumie ką­pielowym wyglądała jak wycięta z „Vogue’a”. Wiatr roz­rzucił jej ciemne, lśniące włosy, a piwne oczy uśmiechały się z opalonej twarzy.

Stojący na wyższym pokładzie Greg Harding przyjrzał się uważnie młodemu i przystojnemu Gordonowi. Oficjalnie dzień pracy Grega dobiegł końca, ale to przestało mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Nagle cały dzień stracił dla niego urok. Powlókł się w stronę mostka, ponury jak chmura gradowa.

Verity zaprowadziła swojego gościa do kabiny, oprowa­dzając go przy okazji po napotkanych po drodze pomiesz­czeniach. Na miejscu nalała mu dużą szklankę soku anana­sowego, świeżego i zimnego, i usiadła wyczekująco na łóżku.

Gordon postawił między nimi stolik i położył na nim wyniki badań doktora Annazwala, a także swoje notatki.

- Chyba najpierw powinnaś to przeczytać - powiedział.

Verity była bardzo blada, ale w jej spojrzeniu pojawiły się iskierki. Podał jej bez słowa wyniki testów na myszach, szczurach i małpach. Kiedy zapoznała się z nimi, wstrząśnięta i wyczerpana, położyła się na łóżku i wbiła wzrok w sufit. Gordon przyjrzał się jej i wziął głęboki oddech.

- Musisz się nad tym zastanowić. Bardzo poważnie. Możliwe efekty uboczne...

- Wiem - mruknęła. - Ale przecież ja umieram. Ty na moim miejscu nie podjąłbyś ryzyka?

Zapadła długa chwila ciszy.

- A więc zgadzasz się? - odezwał się wreszcie Gordon.

Usiadła i spojrzała mu prosto w oczy.

- Tak. Chyba tak. Na pewno.

Skinął głową i westchnął głęboko.

- Więc musimy przygotować się do badań. Czy możemy zaufać tutejszemu lekarzowi?

Skinęła głową ostrożnie.

- Możemy poprosić go o zrobienie badań, ale lepiej nie mówić mu o leku.

- Może być. Ale na pewno nabierze podejrzeń. Zwłaszcza jeśli lek zacznie działać.

- Podejrzeń? - Roześmiała się. - Będzie oszołomiony!

Wybuchnęła radosnym śmiechem. Śmiała się, nie mogąc zamilknąć. Znowu miała szansę! Bardzo niewielką, ale miała ją! Być może - być może - będzie żyć!

- Och, Gordonie - szepnęła wreszcie z bezmiernym zdumieniem.


Pierwszą osobą, którą zauważyła Verity, kiedy weszła wraz z Gordonem do baru na pokładzie Paw, był Greg Harding. Większość pasażerów już wyszła i pomieszczenie było niemal puste. Greg podniósł głowę i spojrzał wprost na nich, a ona cofnęła się bezradnie i obejrzała za siebie. Nastała chwila niezręcznego milczenia. Wreszcie Verity odetchnęła głęboko - po co walczyć z przezna­czeniem - i ruszyła przed siebie. Podeszła prosto do stolika Grega.

- Witam, kapitanie.

Podniósł się z krzesła.

- Witam panią.

- Jeśli przeszkadzamy, proszę...

- Nic podobnego. Może zechcą się państwo przyłączyć? Mam dziś wolne i czuję się osamotniony. - Ależ ja jestem uprzejmy, pomyślał Greg z gorzkim grymasem.

- Dziękuję. To doktor Dryer, mój kolega. Gordonie, to kapitan Harding.

- Od dawna bawi pan na Martynice? - spytał Greg, starając się z całej siły nie wpatrywać się zanadto w gościa Verity.

Mimo to Gordon zaczął wiercić się niespokojnie pod jego ciężkim spojrzeniem.

- Nie. Chcę... zwiedzić Karałby - skłamał gładko. - A kiedy dowiedziałem się, że Verity także tu jest, postanowiłem podrzucić jej część notatek - oznajmił, starając się w miarę możności trzymać się prawdy. Jeśli wzrok go nie mylił, między jego starą koleżanką a przystoj­nym kapitanem istniało jakieś napięcie. Powietrze między nimi aż iskrzyło.

Greg wyraźnie się rozluźnił.

- A więc to sprawy zawodowe?

Gordon nie miał żadnych wątpliwości.

- Jak najbardziej. Moja dziewczyna wyleguje się w tej chwili nad basenem i bez wątpienia ma mnie już po dziurki w nosie. Ale wie pan, jacy są lekarze... A właśnie, niestety, nie mogę zostać. Chyba by mnie zabiła.

Greg rozpromienił się cały. Verity posłała Gordonowi długie, wymowne spojrzenie. Coś podobnego! Ale on nie zauważył go, zrywając się pospiesznie z miejsca.

- Do widzenia, kapitanie. Było mi bardzo miło pana poznać. Musi być pan bardzo dumny, mając taki statek.

Greg uśmiechnął się na myśl, jak na takie stwierdzenie zareagowałby Damon Alexander.

- Lubię o nim myśleć jak o swojej własności. Tak, jestem z niego bardzo dumny.

Gordon odwrócił się do Verity.

- Skoro i ty, i ja jesteśmy na Karaibach, może znowu gdzieś się spotkamy? Powiedzmy... na Wyspach Dziewi­czych?

Skinęła głową. Musieli razem przeanalizować dane.

- Umowa stoi - powiedziała głośno. Do tego czasu Weźmie już dziesięć dawek leku. Jeśli będzie wywoływał Jakieś efekty uboczne, powinny być już zauważalne.

Greg spojrzał na nich czujnie, dostrzegając pomiędzy nimi Jakieś ciche porozumienie. Zesztywniał, wyczuwając niebezpieczeństwo. Ku jego uldze, Gordon pożegnał się wesoło i odszedł. Właściwie dlaczego tak się nim przejmował? Verity była młoda, piękna i mogłaby mieć każdego męż­czyznę, którego by zechciała. Na razie chciała jego.

Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest zakochany.

Verity odwróciła się i zamarła, widząc wyraz jego oczu. Serce zaczęło jej bić szybciej.

- Chyba powinnam zejść na ląd i obejrzeć wyspę. - Zrobiła krótką pauzę. - Mówiłeś, że masz wolne?

Spojrzał jej prosto w oczy.

- Owszem.

- Znasz jakieś ciekawe miejsca?

- Mają tu ładne wioski rybackie. Case-Pilote i Bellafontaine. Pastelowe domki na wzgórzach i kolorowe łodzie. - Mówił urywanymi zdaniami, jakby nie starczało mu oddechu.

- Brzmi ładnie. Pójdziemy?

Skinął głową bez słowa. Opuścili statek i rozdzielające ich bariery. Na wyspach byli sobie równi. Oboje zdawali sobie sprawę, jakie będą konsekwencje tego szaleństwa. Żaden kapitan nie ocali swojej reputacji po romansie z pasażerką. A „Alexandria” była jego wielką szansą... Ale Verity stała się dla niego czymś niezbędnym do życia jak powietrze. Wraz z nią otworzyła się przed nim szansa na inne życie, biegnące równolegle z karierą: dom, żona, dzieci... Miłość.

Miłość. Przy niej wszystko inne stawało się nieważne. Plany. Ambicja. Kariera.

Wynajęli samochód i ruszyli w głąb wyspy, z dala omijając popularne plaże, na których mógłby ich wypatrzyć jakiś dociekliwy pasażer. W St Piere znaleźli mały hotelik, położony naprzeciw Muzeum Wulkanologii.

Sądziła, że będzie się czuć niezręcznie lub śmiesznie, odwiedzając hotel na godziny, ale myliła się. Uśmiechnęła się widząc, że Greg wpisał ich jako państwa Smithów. Roześmiała się cicho, przepełniona szczęściem. Promienny i odprężony, w niczym nie przypominał już bardzo oficjalnego kapitana „Alexandrii”. Otworzył drzwi do pokoju i odsunął się, przepuszczając ją przed sobą. Pokój był mały, lecz piękny, a jedną ścianę zajmowało ogromne łóżko. Podeszła do okna i zaciągnęła kwieciste zasłony.

Greg zamknął drzwi i oparł się o nie bez słowa. Verity zdjęła przez głowę prostą żółtą sukienkę. Nie miała stanika, a cieniutkie majteczki ukazywały ciemny, tajemniczy trójkąt w spojeniu ud.

Była piękna. W jej oczach malowało się tyle bezgra­nicznej miłości, że przez chwilę nie mógł oderwać od nich spojrzenia.

Ruszył ku niej przez wytarty orientalny dywan i opadł przed nią na kolana. Przywarł ustami do jej piersi, przygar­niając ją do siebie. Verity odchyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy. Staromodny wentylator nad nimi chłodził wonne karaibskie powietrze.

Popchnęła go na dywan, nie zwracając uwagi na łóżko. Pospiesznie rozpięła mu koszulę; pierś Grega była szeroka i muskularna. Pochyliła się nad nią i ukąsiła brodawkę. Jęknął, czując nieznośne pulsowanie w lędźwiach. Wspól­nymi siłami zdjęli spodnie; szarpali się z nimi niezgrabnie i żarliwie, szaleni i niecierpliwi. Verity zdarła z siebie figi i znieruchomiała, kiedy dłonie Grega, delikatne lecz silne, objęły jej pośladki. Otworzyła szeroko oczy, gdy uniósł ją i opuścił na swoją wzniesioną męskość. Oboje krzyknęli Jednocześnie; objęła go mocno kolanami, nie pozwalając Wycofać się z miłosnego uścisku.

Objął ją w talii, a ona zaczęła się poruszać w górę i w dół. Obserwował, przejęty pokornym podziwem, jak na jej twarz wypływa rumieniec, a usta otwierają się, by wydać przeciągły jęk. Kiedy uniosła powieki i spojrzała na niego, jej oczy były ciemniejsze niż nocne niebo. Zadrżał na widok tej mrocznej głębi.

- Verity - wykrztusił przez zaciśnięte gardło.

Jego potężne ciało zaczęło się poruszać i nagle oboje wydali okrzyk ekstazy, a świat wokół nich rozprysnął się i zniknął, zmieciony falą namiętności. Oboje osunęli się bezwładnie na dywan; promień słońca, sączący się przez dziurkę w zasłonach, migotał na ich ciałach.

- Verity - odezwał się w zamyśleniu, wodząc dłonią po jej plecach.

- Hmmm? - Przesunęła palcem po jego sutku. Czuła się odprężona i zadowolona. Nie zamierzała wstać już nigdy w życiu.

- To... nie tylko ja? - spytał, wpatrzony w sufit. - To znaczy... Coś nas łączy, prawda?

Uśmiechnęła się, wtulona w jego pierś. Ta niepewność stopiła jej serce jak wosk.

- Prawda - przyznała cicho.

- To coś poważnego.

I znowu uśmiechnęła się.

- Tak. To coś poważnego.

Jego pierś uniosła się, poruszona głębokim westchnieniem, a wraz z nią uniosła się jej głowa.

- Małżeństwo, dzieci i wspólna przyszłość. Tak?

Zapadła chwila ciszy. Wydawało mu się, że czas ciągnie się w nieskończoność. Promień słońca gdzieś zniknął. Greg poczuł zimno, pełznące powoli ku sercu.

- Verity? - odezwał się znowu, słysząc w swoim głosie nutkę strachu.

Poruszyła się.

- Mhm. Małżeństwo, dzieci i... przyszłość - szepnęła.

- To dobrze. Musimy poczekać do końca rejsu... to znaczy, poczekać z małżeństwem, a wtedy...

Słuchała jego ożywionego, szczęśliwego głosu, gdy snuł plany na wspólne życie. Milczała. Co mogła powiedzieć? Że nie wie, czy istnieje dla niej jakaś przyszłość?



Wczesny ranek wydał się Verity wyjąt­kowo piękny. Wzięła prysznic i włożyła bikini. Wyszła śmiało na korytarz, pewna, że nie spotka tu nikogo. Cudownie było mieć całą „Alexandrię” wyłącznie dla siebie. Za­mknąwszy oczy, mogła sobie wyobrazić, że ona i Greg zostali sami na statku. Wyszła na pokład, uśmiechając się do tej myśli, i poszła na basen.

Zanurkowała pod wodę. Stojący na statku Jim Goldsmith zauważył jakiś ruch i podszedł do okna. Zaklął cicho pod nosem. Greg podniósł głowę i spojrzał na zegarek. Dwie godziny do porannej zmiany. Podszedł do swojego zastępcy.

- Kłopoty? - spytał.

- Jakaś pasażerka w basenie.

- O której ratownicy zaczynają dzień pracy?

- Za jakąś godzinę.

Greg westchnął.

- Chyba pójdę tam i wytłumaczę jej, że trzeba zachować ostrożność.

- Praca kapitana nie ma końca - zauważył Jim senten­cjonalnie.

Greg rzucił mu nieżyczliwe spojrzenie.

Był już w połowie mostka, kiedy rozpoznał wreszcie smukłą, ciemnowłosą postać. Jego serce wykonało dzikie salto.

Zbliżył się do niej powoli, zdając sobie sprawę, że z mostka obserwuje go para oczu. Ale mimo całej ostrożności na widok uśmiechu Verity serce podeszło mu do gardła.

- Witam - odezwał się cicho i kucnął nad basenem, odwracając się plecami do mostka.

- Cześć. Nie spodziewałam się, że jesteś w pobliżu - powiedziała poważnie. Wiedziała, że muszą zachowywać ostrożność.

Uśmiechnął się do niej z miłością, wdzięczny za zro­zumienie.

- Wiem - rzekł. - Drugi cię zauważył. Nie należy pływać w nie strzeżonym basenie.

Oblała się rumieńcem.

- Przepraszam. Nie pomyślałam. Zwłaszcza że... - Urwała w pół słowa, zanim zdołała mu wyznać, że bierze nowe lekarstwo. - Jestem najlepszą pływaczką na świecie. Uwiel­biam mieć statek tylko dla siebie.

Delikatnie i śmiało jednocześnie, tak jak to robią tylko ci, którzy od niedawna są kochankami, opowiedziała mu o swo­im marzeniu. Greg uśmiechnął się.

- Romantyczka z pani, pani doktor. Kto by się spodziewał?

- Ty. Zwłaszcza kiedy dobijemy do Antiguy.

Jego uśmiech zbladł.

- Dziś jestem przez cały dzień na służbie.

Zamarła na chwilę, po czym wzruszyła jednym ramieniem.

- A więc Wyspy Dziewicze. - Zachichotała cicho. - Bar­dzo niestosowna nazwa.

Stłumił wybuch śmiechu i podał jej rękę. Bez trudu wyciągnął ją z basenu.

- Jesteś lekka jak piórko. Powinnaś trochę przytyć.

- Ależ pan nieromantyczny, kapitanie. - Zatrzepotała rzęsami, a on roześmiał się i natychmiast zamilkł, przypo­mniawszy sobie o mostku.

Zauważyła jego obawę; pochyliła się, by podnieść ręcznik z pokładu. Nie chciała, żeby zorientował się, że ją zawiódł. Kochała go i pragnęła wykrzyczeć to całemu światu.

Ale on nie dał się oszukać. Nie bacząc na wścibskie spojrzenia, dotknął jej ramienia, błagając bezgłośnie o zro­zumienie.

Jej spojrzenie wyrażało taką bezbronność i wrażliwość, że po raz pierwszy w życiu znienawidził statek, którym płynął.

- To już ostatni raz - szepnął, zaciskając zęby. - Pobie­rzemy się, jak tylko przybijemy do Miami.

Przez jego wargi przemknął przelotny uśmiech, kiedy przypomniał sobie, co do niedawna sądził o żonatych kapitanach. Ależ był głupi. Jak mało wtedy wiedział... Delikatnie musnął palcem jej podbródek.

Skinęła głową i szybko odwróciła się do niego plecami, by nie dostrzegł jej poczucia winy. Powinna mu powiedzieć, że jest chora. Powinna mu wszystko wyjaśnić na Martynice. Sięgnęła po ręcznik i zaczęła energicznie wycierać włosy.

- Przepraszam - szepnęła, mając nadzieję, że materiał i szum morza zagłuszą jej słowa.

Kiedy wyłoniła się wreszcie zza zasłony ręcznika, jego już nie było. Zerknęła z udręką na ciemną szybę mostka i wróciła do pokoju.

Rozpuściła w szklance wody maleńką dawkę proszku i wypiła go bez lęku. Jeśli dzięki temu uda jej się uratować lżycie, z radością poświęci je Gregowi. Razem będą spędzać święta, razem... A jeśli lek okaże się nieskuteczny? Wtedy Greg będzie musiał zająć się pogrzebem. Verity Fox, siedząca w ciepłej i pięknej kabinie na wspaniałym statku, zadrżała, ogarnięta nagłym zimnem.


Dwa pokłady wyżej, w jednym z największych apar­tamentów, Joceline Alexander leżała bez ruchu, wpatrując się w sufit. Przez całą noc nie zmrużyła nawet oka. Jak mogła spać, skoro jej syn był zakochany w Ramonie King? Westchnęła i poruszyła się niespokojnie. Co mogła poradzić? Nic na świecie nie zmusiłoby go do zmiany zdania. Zro­zumiała to od razu. Przez cały czas mówił tylko o niej. Wykładała na Oksfordzie, a jakże. I, choć nigdy nie powiedział tego wprost, najwyraźniej w świecie wierzył święcie, że ta cała Ramona King nigdy nie kochała nikogo poza nim. Jakby to w ogóle mogło być prawdą. Taka piękna kobieta! A jednak Damon, zazwyczaj tak rozgarnięty, całkiem po prostu wierzył w te androny.

Jak walczyć z taką kobietą? Odrzuciła z westchnieniem kołdrę i poszła do łazienki. A może przenosi na nią własne lęki i zdradę? Czy jest niesprawiedliwa, obciążając córkę błędami ojca?

Włożyła na siebie byle co i powlokła się noga za nogą na spotkanie z synem i jego dziewczyną. Ramona zauważyła ją i poczuła skurcz żołądka. Nie powiedziała tego Damonowi, ale miała wrażenie, że Joceline jej nie lubi. Nawet w tej chwili w jej oczach malował się sprzeciw. Zerknęła szybko na Damona sprawdzając, czy on też to zauważył, ale wydawał się całkowicie spokojny. Sięgnęła z westchnieniem po menu i zamówiła bułeczki. Po paru filiżankach herbaty i grzecznej rozmowie Joceline przeprosiła ich i wyszła. Ramona wbiła żałosny wzrok w filiżankę.

- Nie daj sobie popsuć humoru - odezwał się cicho.

Podniosła na niego wzrok. W bladobłękitnym podkoszulku i luźnych spodniach wyglądał tak przystojnie, że nie mogła oderwać od niego wzroku. Znowu obudził się w niej dawny konflikt. Miłość przeciwko nienawiści. Pożądanie przeciwko zaufaniu. Marzenia przeciwko zdrowemu rozsądkowi. Czy to się nigdy nie skończy? pomyślała z desperacją. Gdyby tylko mogła mieć pewność... Co do winy Damona. Co do własnych uczuć. Co do swoich motywów działania... Przesunął dłonią po włosach i westchnął.

- Tak do niej przywykłem, że zapomniałem, jak muszą na nią reagować inni.

- Chyba mnie nie lubi - wyznała odważnie. Spodziewała się, że Damon zaprzeczy grzecznie.

Ale on uśmiechnął się tylko niewesoło.

- Mnie chyba też nie.

Spojrzała na niego, wstrząśnięta.

- Nie rób takiej przerażonej miny. Moja matka... - Wes­tchnął, po czym opowiedział jej o swoim samotnym dzieciń­stwie. O śmierci ojca i wściekłości na nieznanego włamywa­cza. O dziwnej reakcji matki.

- Zaczęła się ode mnie odsuwać. Stopniowo i konsek­wentnie - zakończył ze smutkiem.

Bez słowa ujęła jego dłoń. Spojrzał na nią z miłością, a ona poczuła się nagle potwornie winna. Czasami była pewna, że kocha go tak samo, jak on ją, a w chwilę później śledziła podejrzliwie każdy jego ruch. Teraz on otwierał przed nią serce, a ona jednocześnie współczuła mu i uginała się pod brzemieniem wyrzutów sumienia.

- Nigdy nie udało mi się jej do siebie przekonać. - Pokręcił głową. - Podejrzewałem nawet, że wini mnie w jakiś sposób za śmierć ojca. Wreszcie dałem spokój i przestałem się starać.

- Żałoba objawia się na różne sposoby - powiedziała cicho Ramona. - Może odepchnęła cię tak daleko, że teraz nie wie, jak do ciebie wrócić?

Spojrzał na nią ze ściśniętym gardłem. Mógłby jej powie­rzyć każdą tajemnicę i wiedziałby, że jest u niej bezpieczna. Rozumiała wszystko jak nikt na świecie. Patrząc w jej łagodne, smutne oczy poczuł zalewające go ciepło.

- Kocham cię - powiedział cicho.

Odetchnęła głęboko.

- I ja ciebie - wyznała. Żałowała z całego serca, że to prawda.

Nagle zdał sobie sprawę, że w restauracji zostali tylko oni dwoje. Podniósł się z niewyraźnym uśmiechem.

- Chodźmy. Na temat mojego smutnego dzieciństwa moglibyśmy rozmawiać tu przez cały dzień. W końcu oboje zaczęlibyśmy ryczeć w serwetki.

Uśmiechnęła się z ulgą. Wreszcie opuścili niebezpieczne rejony.

Poszła za nim do jego kabiny. Kiedy znaleźli się w środku, zamknął drzwi i przez chwilę patrzył na nią bez słowa. Miała wrażenie, że wzrok Damona parzy jej ciało.

Patrzyła z bijącym sercem, jak zdejmuje podkoszulek. Jego włosy rozwichrzyły się dziko. Gardło wyschło jej na popiół, kiedy podszedł do niej boso - powoli, bardzo powoli, nie odrywając od niej spojrzenia, pętającego ją jak okowy. Podniósł ją drżącą z niecierpliwości i zaniósł do łóżka. Opadł na nią delikatnie i przesunął delikatnymi, lecz wład­czymi dłońmi po piersi. Z jej ust wyrwało się najcichsze z westchnień, gdy ujął twardniejącą brodawkę w palce i potarł ją delikatnie. I już po chwili zatracili się zupełnie. Ich ciała poruszały się jak w tańcu. Nagle Ramona krzyknęła, wstrząśnięta nagłym orgazmem i poczuła, że świat znika z jej pola widzenia. Nie obchodziło jej to. Ocknęła się, kiedy ciężkie ciało Damona legło na niej bezwładnie.

Przez długą chwilę z roztargnieniem gładziła jego głowę, przesuwając między palcami chłodne i sprężyste włosy.

Nagle Damon wstał i przyjrzał się jej uważnie. Bez słowa podszedł do biurka i otworzył górną szufladę. Obserwowała go, unosząc brew. Wrócił do niej z pudełkiem z nadrukiem pokładowego sklepu jubilerskiego, będącego jedną z filii słynnej na całym świecie firmy.

Serce zamarło w niej na chwilę, a potem zaczęło bić ze zdwojoną szybkością. Zanim zdążył się odezwać, zanim otworzył puzderko, nie miała już wątpliwości, co w nim jest.

- Kiedy tylko to zobaczyłem wiedziałem, że to coś specjalnie dla ciebie.

Klęknął przy niej, ostrożnie odsuwając na bok jej nogi. Na jego klatce piersiowej i ramionach połyskiwały kropelki potu. Nagość nie krępowała go wcale. Ramona zorientowała się, że cała drży. Damon uniósł wieczko pudełka, nie odrywając od niej wzroku.

- Wyjdziesz za mnie?

Myślał, że zadając to pytanie będzie czuł odrobinę strachu. Albo niepewności. Ale nie wahał się. Jeszcze nigdy nie był niczego tak pewien.

Spojrzała na pudełko, nie mogąc znieść jego spojrzenia, i westchnęła z zachwytu. Pierścionek różnił się bardzo od tradycyjnych; owalne oczko było obrzeżone srebrzystobiała obwódką brylancików, duży kamień miał barwę bardzo jasnego, lecz najintensywniejszego błękitu, jaki zdarzyło jej się widzieć.

- To szafir z Cejlonu - wyjaśnił. - Wziąłem go, ponie­waż...

Wyjął klejnot z kremowego aksamitu i przyłożył go Ramonie do policzka.

- Otóż to. - Westchnął z satysfakcją. - Ma dokładnie taki sam kolor, jak twoje oczy.

Nadal milczała. Ujął jej dłoń. Chwila ciągnęła się w nie­skończoność. Nigdy dotąd Ramona nie zdawała się na instynkt, ale kiedy spojrzała na ich złączone ręce, zobaczyła, że jej palce unoszą się jakby pod wpływem czarów. Spod spuszczonych rzęs dostrzegła błysk szczęścia w oczach Damona; jej serce zamarło, nie mogąc objąć nagłej fali radości, która ogarnęła ją i pochłonęła. Chwileczkę, nie wolno jej do tego dopuścić. Jak mogła mu pozwolić, żeby włożył ten pierścionek na jej palec? Ale on właśnie to zrobił i nie zrobiła nic, żeby go powstrzymać. Pierścionek wydał jej się zimny, ciężki i obcy. A jednak zabrakło jej sił, by go zdjąć.

Spojrzała na Damona, próbując coś mu powiedzieć, ale on zaczął ją całować i znowu wróciła ciągle obecna namiętność, odbierając jej głos, rozsądek, pamięć...


Joceline szła korytarzem, z trudem poruszając zdrętwiałymi nogami, jakby brnęła przez głęboką wodę. Ani Ramona King, ani jej syn nie powiadomili jej o niczym, ale przy obiedzie zauważyła pierścionek na serdecznym palcu dziewczyny. Rzucał oślepiające blaski przy każdym jej ruchu. Piękny błękitny kamień wydawał się szydzić z Joce­line. Ale gdyby się zaręczyli, Damon chyba by ją uprzedził?

Nie podobało jej się to. Wszystko działo się zbyt szybko. Córka Joe Kinga, która pojawia się akurat na tym statku i owija sobie jej syna wokół palca - to nie może być zbieg okoliczności. A jeśli złamie mu serce... Joceline zacisnęła pięści. Jeśli ta kobieta skrzywdzi jej syna... Chyba by ją zabiła.


John spojrzał na Verity wchodzącą do jego gabinetu i uśmiechnął się szeroko, próbując zamaskować troskę.

- Proszę, kogo tu mamy! Jak się czujesz? Nie kręciło ci się w głowie?

Potrząsnęła głową.

- Już nie. Przyszłam, bo mam się spotkać na Wyspach Dziewiczych z przyjacielem. To specjalista od chorób krwi. Chce mnie zbadać. Czy może pan zrobić analizę mojej krwi?

- Jasne, czemu nie. Mamy tu nieźle wyposażone la­boratorium.

Uśmiechnęła się z pewną goryczą. Ciekawe, jaką zrobi minę, kiedy otrzyma wyniki. Rodzaj leku gwarantował szybkie i wyraźne zmiany. Na dobre lub złe...


Jeff wykręcił numer swojego szefa, marszcząc czoło z niepokojem. Kiedy Joe King podniósł słuchawkę, rzucił zwięźle:

- Zaręczyła się.

Joe King, mieszkający teraz w jednym z najlepszych hoteli Antiguy, poderwał się jak oparzony.

- Ramona?

- Przed chwilą widziałem ją w jadalni. Na lewej ręce miała pierścionek, a ćwierkali ze sobą jak...

- Ona i Damon Alexander?

- No chyba. Myślałem, że skontaktował się pan z nią na Martynice - powiedział Joe głosem wypranym z wszelkiego wyrazu.

- Nie zdążyłem - rzucił Joe wściekle, zastanawiając się gorączkowo.

Jeff uśmiechnął się pod nosem. Stary się zagotował.

- Co mam teraz zrobić z tymi zaręczynami?

- O to niech cię głowa nie boli. Już ja się nimi zajmę.

Połączenie zostało raptownie przerwane. Jeff odłożył powoli słuchawkę. Pokręcił głową. Kiepska sprawa. Bardzo kiepska.

Joe King trzasnął słuchawką o widełki i natychmiast wybrał następny numer. Tym razem londyński.

- Wejdź do firmy Treadstone’a. Powiedz jego szefowi, że na niczym nie ucierpi. Nie będę żądał zwrotu pieniędzy. Może o tym poinformować Ramonę King. Co? Nie twój interes. Rób, co mówię.

Odłożył słuchawkę z rozmachem. Minie wiele czasu, zanim uda się mu powściągnąć wściekłość. Ale wkrótce jego wargi wykrzywiły się w uśmiechu. Wszystko wróciło do normy. A jutro, kiedy spotka się ze swoją marnotrawną córką, będzie jeszcze lepiej.

Dni chwały Damona Alexandera były policzone.

Antigua


Chyba zdołamy coś wybrać spomiędzy tych marnych stu sześćdziesięciu pięciu plaż, hm? - zagad­nął Damon Alexander, zerkając na wypchaną torbę plażo­wą Ramony, kiedy zmierzali do czekającej już na nich taksówki.

Dziewczyna poczuła jego dłoń, zamykającą się na jej palcach, i spojrzała w dół, na migoczący cejloński szafir. Taksówka ruszyła szybko przez ulice St John, stolicy, gdzie mieszkała połowa ludności wyspy.

- Nigdy się mi to nie znudzi - szepnęła Ramona, oglądając przez okno. - Każda wyspa jest zupełnie inna. Każda ma w sobie coś wyjątkowego.

Uśmiechnął się pod nosem.

- Chyba wiem, co masz na myśli.

- Dokąd? - spytał kierowca leniwie.

- Na najlepszą plażę, jaką tu macie - zadysponował Damon.

- Plaża z widokiem, tak? W zatoce Carlisle, człowieku, jest taka plaża, z której widać cały Atlantyk i jeszcze trochę.

Damon uśmiechnął się znowu.

- Myśleliśmy o czymś bardziej...

W oczach kierowcy zamigotało wesołe światełko.

- No tak. Tacy młodzi... Chcecie się pogimnastykować, tak? - Obdarzył ich szerokim uśmiechem. To, że byli kochankami, rzucało się w oczy na kilometr. - W Zatoce Księżycowej mamy prawie pół kilometra plaży, bardzo dobrej do nurkowania i innych takich wyczynów, rozumiecie.

Ramona słuchała ich jednym uchem, pochłonięta własnymi sprawami. Ucieszyło ją, że Damon zgodził się zachować zaręczyny w tajemnicy - przynajmniej na czas rejsu. Począt­kowo zamierzał wydać wielkie przyjęcie i obwieścić wszystkim radosną nowinę. Na samą myśl o tym kurczyła się sobie. To by było takie... nieodwracalne.

- Bardzo śmieszne - mruknął Damon. - To miała być wyspa plaż. Nie ma tu jakiejś, która by była ładna, spokojna na uboczu?

Śniada, roześmiana twarz szofera spoważniała.

- Jest, człowieku. Jest mnóstwo. Na przykład w Johnson’s Point, na południowo-zachodnim wybrzeżu. Zwykle nie ma niej nikogo.

- I dobrze.

- Albo w zatoce Lignumvitae, na skraju słonych bagien. Nie widuje się tam wielu ludzi.

- Bagno sobie chyba darujemy, piękne dzięki. - Damon nie przestawał się uśmiechać. Był tak szczęśliwy, że mógł znieść nawet tę rozmowę z taksówkarzem.

Kierowca spojrzał w lusterko i uniósł brwi. Wielki czarny samochód nie odstępował ich ani na krok. Jechał za nimi od samego miasta. No cóż. Ostatnio pojawiło się wiele drogich samochodów. Wielu bogatych turystów.

Ramona straciła większą część ich rozmowy. Dopiero kiedy taksówka zatrzymała się pod kępą palm, zdała sobie sprawę, że znaleźli się na spokojnej, niezbyt zaludnionej plaży. Mgliście przypomniała sobie, że mijali jakąś zanie­dbaną, zdziczałą plantację trzciny cukrowej. Wysiadła z sa­mochodu. Upał uderzył w nią gwałtowną falą. Zewsząd słychać było krzyk mew. Damon zapłacił taksówkarzowi prosząc, żeby przyjechał po nich w południe. Po hojnym napiwku kierowca zgodził się nad wyraz ochoczo. Ramona obserwowała ich bez słowa. Damon wyciągnął do niej rękę, a jej nie pozostało nic innego, jak ją przyjąć. Przyciągnął ją i pocałował, a ona poddała mu się z wdzięcznością, że niczego od niej nie wymaga.

Taksówka minęła wspaniały czarny samochód, zapar­kowany w zatoczce w pobliżu plaży. Kierowca zauważył lornetkę, wystawioną przez uchylone okno. Zmarszczył czoło z namysłem; a jeśli kobitka była mężatką? I czy wiedziała, że mąż za nimi jedzie? Uśmiechnął się z lekkim smutkiem. No tak. Takie jest życie.


Verity Fox rozejrzała się. Przewodnik informował ją, że w porcie, w którym się znajdowali, Horatio Nelson zebrał swoją flotę, przygotowując się do walki z odwiecznym wrogiem, Francją.

Wolałaby mieć przy sobie Grega, z którym mogłaby dzielić nastrój tej chwili. Wszystko jest dwa razy lepsze, kiedy ma się przy sobie kogoś, kogo się kocha. Postanowiła wstąpić gdzieś na szklaneczkę zimnego soku i właśnie skierowała się w stronę przepięknie odnowionego hotelu, kiedy nagle poczuła uderzenie fali gorąca. Przełknęła ślinę; w gardle zabrakło jej śliny. Czuła, że temperatura jej ciała podnosi się gwałtownie jak słupek rtęci. Rozejrzała się w poszukiwaniu wolnej ławki i powlokła się w jej kierunku. Jej mięśnie napięły się i zesztywniały. Osunęła się na siedzenie. Wszystko ją paliło: twarz, ręce, ramiona, nogi. Ale nie czuła bólu. Powietrza. Powietrza. Wiedziała, że przede wszystkim musi uspokoić oddech. Ostrożnie spuściła głowę, kładąc ją sobie niemal na kolanach, by nie stracić przytomności. Zaczęła oddychać miarowo, niemal jak rodząca kobieta. Powoli serce uspokoiło się, a temperatura zaczęła spadać. Wyprostowała się ostrożnie. Spojrzała na zegarek, zapamiętując godzinę. Prowadziła bardzo dokładne notatki, opisując ilość i czas przyjmowania leku. Do tej pory nie wystąpiły jednak żadne objawy.

Właściwie nie ma się czym martwić. Każdy silny specyfik wywołuje efekty uboczne. A to uderzenie gorąca nie było wcale takie straszne. Przynajmniej tak sobie mówiła. Ale kiedy odzyskała normalne samopoczucie, natychmiast wsiadła do taksówki i kazała się zawieźć na statek. Straciła ochotę na zwiedzanie wyspy. Chciała być w pobliżu ukochanego mężczyzny, bez względu na to, czy uda jej się z nim porozmawiać.


Czarny samochód jechał za nimi także w drodze powrotnej z plaży. Francis - kierowca - zastanowił się, czy nie Zrzędzić swoich pasażerów. Potem westchnął. Nie powinno go obchodzić, kto śledzi tę piękną, bogatą parę. Płacą mu za to, żeby prowadził samochód, to wszystko. Lepiej się nie mieszać.

Nie wrócili do St John. Kazali się zawieźć do Falmouth przez Wzgórze Mnicha i Fort George.

Falmouth położone było o kilometr od przepięknej zatoki, otoczonej starymi plantacjami trzciny cukrowej. Francis wysadził ich i zauważył znaną już sobie czarną limuzynę, zaparkowaną o trzy samochody dalej. Westchnął ciężko i przyjął pieniądze od swojego pasażera. Nie było mu z tym najlepiej.

Ramona i Damon ruszyli powoli chodnikiem, podziwiając kolonialną zabudowę małego, starego miasteczka.

- Jestem głodny - odezwał się Damon. - Mówię również o jedzeniu.

Roześmiał się, a ona oblała się rumieńcem i trzepnęła go żartobliwie. Usiedli w małej kafejce, wyposażonej w zbiera­ninę najróżniejszych krzeseł i stolików.

Z pewnej odległości obserwował ich Joe King, nie odrywając od Ramony oczu wypełnionych podziwem i dumą. Jaka piękna. Jego córka. Inteligentna. Może trochę niebez­pieczna. Ale to jego dziecko.

Skinął głową, uśmiechnął się do własnych myśli i sięgnął po telefon.


Verity dotarła do swojej kabiny i osunęła się z ulgą na łóżko. Teraz, kiedy znalazła się już w czterech ścianach, poczuła, jak zwala się na nią ogromne zmęczenie. Żołądek burzył się, a nogi drżały lekko. Nic nadzwyczajnego. Nie ma się czym martwić.

Sięgnęła po dziennik i zaczęła pisać. Potem zmierzyła sobie temperaturę oraz tętno i również je zapisała.

Potem mogła już tylko leżeć bez ruchu, czekając, aż poczuje się lepiej.


Czy jest pan Alexander? - zawołał właściciel kafejki.

Damon podniósł zdziwione oczy znad drinka z soku ananasowego i rumu.

- Jak do cholery...? - zaczął, po czym wzruszył ramionami i wszedł do środka.

Mężczyzna w samochodzie czekał i patrzył.

Damon podniósł słuchawkę.

- Tak?

Jeff Doyle zasłonił słuchawkę złożoną chusteczką.

- Czy pan Damon Alexander?

- Tak. Kto mówi? Jak mnie pan tu znalazł?

- Przykro mi, że niepokoję, ale na statku mamy chyba jakiś problem. Kapitan Harding kazał mi pana poprosić o natychmiastowy powrót.

Ramona spojrzała w okno na odwróconego plecami Damona. Ta chwila przerwy sprawiła jej ulgę. Tak łatwo było poddać się jego uwodzicielskiemu urokowi. Tak łatwo było wpaść w pułapkę miłości bez zaufania. Szalona przygoda okazała się zbyt cudowna, by miała siły z nią walczyć. Matka miała rację. Do tej pory życie przepływało obok niej. Teraz znalazła się nagle z samym środku zawieruchy.

A Keith? Co z nim? W ciepłych promieniach karaibskiego słońca przeszedł ją zimny dreszcz. Czy Keith oddał za nią życie? Czy zbudowała sobie swój nowy wspaniały świat na Jego śmierci? Zapomniała o nim, pochłonięta miłością.

Drzwi stojącego nieopodal samochodu zamknęły się i otworzyły, a na jej stolik padł jakiś cień. Spojrzała pod słońce na czyjąś zwalistą postać. Osłoniła oczy dłonią. Mężczyzna poruszył się i usiadł na krześle, które przed chwilą opuścił Damon. Ramona, która zamierzała zwrócić mu uwagę, że miejsce jest już zajęte, zastygła z otwartymi ustami. Rozpoznała człowieka, którego dotychczas znała tylko z fotografii w gazetach. Joe King. Jej ojciec. Rozejrzała się bezradnie, nie wiedząc, co zrobić. W dzieciństwie tak bardzo jej go brakowało... Matka wytłumaczyła jej, naj­delikatniej jak potrafiła, że ojciec po prostu odszedł z ich życia. I Ramona nauczyła się to akceptować. A teraz... Zadrżała. Biła z niego aura władzy i siły. Miał siwe włosy i duże orzechowe oczy.

- Witaj, Ramono - powiedział po prostu.

- Witaj, ojcze.

Joe King obejrzał się niedbale przez ramię sprawdzając, czy Damon Alexander nadal rozmawia przez telefon, od­wrócony plecami do okna.

- Muszę z tobą porozmawiać. Mamy sobie wiele do wyjaśnienia. Możesz jakoś uciec temu młodzieńcowi?

Wbrew całemu surrealizmowi sytuacji Ramona zachowała absolutny spokój.

- Czy możesz mi podać choćby jeden powód, dla którego miałabym to zrobić?

Joe King uśmiechnął się ze smutkiem.

- Nie.

Spojrzała na niego zaskoczona.

- Ale jestem twoim ojcem - dodał łagodnie.

- Trochę za późno sobie o tym przypomniałeś - mruknęła. W jej głosie nie było goryczy. Właściwie nie czuła nic. Był dla niej obcym człowiekiem.

- Może tak, może nie. - Joe King nie odrywał od niej wzroku. - Może właśnie w samą porę.

- A to co ma znaczyć?

Joe King zdawał sobie sprawę, że nie zostało mu wiele czasu. Damon w każdej chwili mógł skończyć rozmowę. Wyjął pospiesznie wizytówkę i napisał na niej swój numer.

- Zatrzymam się na Wyspach Dziewiczych. Zadzwoń do mnie jutro o dziesiątej. To bardzo ważne.

Niechętnie przyjęła wizytówkę.

- Dlaczego akurat teraz? Po tylu latach? - spytała podejrzliwie.

Potrząsnął głową.

- To długa historia. I musisz ją usłyszeć. Dla twojego dobra.

Przeszył ją intensywnym, hipnotyzującym spojrzeniem. Wzdrygnęła się czując, że zaczyna się mu poddawać.

- No, nie wiem... - wymamrotała.

Podniósł się i stanął nad nią, potężny i groźny.

- Zadzwoń - powtórzył. - I... nie ufaj Alexanderowi.

Wyciągnął rękę, powstrzymując jej pytania.

- Wyjaśnię ci to, kiedy zadzwonisz. Pamiętaj... nie ufaj mu. Pod żadnym pozorem.

Oddalił się pospiesznie w stronę samochodu. Zamknął za sobą drzwi dokładnie w chwili, gdy zafrasowany Damon wyłonił się z kafejki.

- Coś się dzieje na statku. - Spojrzał na jej pobladłą twarz i rozszerzone oczy i uśmiechnął się, błędnie inter­pretując jej przerażenie. - Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. Na pewno to nic poważnego, ale muszę iść.

Ramona obejrzała się gwałtownie na czarny samochód, wyjeżdżający płynnie na ulicę. Wstała chwiejnie i wzięła torbę.

- Idę z tobą.


Damon popędził na mostek, a ona poszła na niepewnych nogach do kabiny, gdzie położyła się na kanapie. W głowie huczało jej od domysłów.

Ojciec. Po tylu latach. Ostrzegł ją przed Damonem. Prosił, żeby do niego zadzwoniła. Tak, jakby miał prawo żądać czegoś takiego. Co to miało znaczyć?

Sięgnęła po telefon i wykręciła swój domowy numer, niecierpliwie bębniąc palcami w stolik.

- Halo?

- Mama?

- Ramona... Masz pojęcie, która tu jest godzina?

- Przepraszam. - Zarumieniła się, speszona.

Barbara King roześmiała się.

- Nic nie szkodzi, kochanie. Jak się bawisz?

- Świetnie. Spotkałam... Damona Alexandera.

- Jaki jest?

Omal nie parsknęła śmiechem. Jaki jest Damon?

- Gdybyś wiedziała... - szepnęła na wpół do siebie. - Och, mamo... To takie skomplikowane. Zapomnijmy o nim na chwilę. Zadzwoniłam do ciebie z zupełnie innego powodu. Choć może to jakoś się ze sobą wiąże. Rozumiesz coś z tego?

- Niespecjalnie. - Barbara King uśmiechnęła się. - Ro­zumiem z tego, że ten Damon Alexander wywarł na tobie pewne wrażenie, tak?

Ramona zagryzła wargę i westchnęła. Czasami matka była aż zbyt domyślna.

- Powiedzmy - mruknęła. - Dzwonię z powodu... ojca.

W słuchawce zapadła długa cisza.

- O co chodzi? - spytała wreszcie Barbara.

- Dziś go spotkałam. Parę minut temu. To dlatego dzwonię. Mamo? Jesteś tam?

Barbara wyprostowała się, usiłując zachować spokój.

- Tak. Jestem. Tylko... trochę mnie zaskoczyłaś. Jesteś pewna, że to on?

- Absolutnie. Poza tym przedstawił mi się.

- Czego chciał? - spytała Barbara o wiele ostrzej, niż zamierzała.

Ramona ścisnęła mocno słuchawkę, słysząc nutkę strachu w głosie matki.

- Nie wiem. Powiedział, żebym nie ufała Damonowi i żebym do niego zadzwoniła. Podobno musimy poroz­mawiać. Chyba o „Alexandrii”, ale nie jestem pewna.

Barbara milczała przez chwilę.

- Mówił coś jeszcze?

Ramona wyczuła napięcie matki.

- Właściwie już nic. Nigdy o nim nie mówiłaś. Co to za człowiek? Wiesz coś o jego konflikcie z Michaelem Alexanderem? Czy to może mieć coś wspólnego z tym, że ostrzegł mnie przed Damonem?

- Wiem tylko, że nienawidzi wszystkich Alexanderów. Ale... Raniono, uważaj na niego. Joe jest... Zawsze robi wszystko po swojemu. I chce, żeby wszystko szło po jego myśli.

- Chyba rozumiem - mruknęła Ramona.

Barbara westchnęła ciężko. Czego Joe chciał od córki? Po tylu latach... Czyżby jednak ojcowskie uczucia? A jeśli tak, to czy ma prawo stawać mu na drodze?

- W pewnym momencie zaczęliśmy się od siebie oddalać - zaczęła ostrożnie. - Zdaje się, że miał inną kobietę. - Nie powiedziała, kogo podejrzewała o romans z mężem. W końcu nie miała żadnych dowodów. A jeśli to naprawdę miało coś wspólnego z „Alexandrią”? No tak, ale po dwudziestu latach? - Uważaj, bardzo uważaj, tylko o to cię proszę. Twój ojciec ma bardzo skomplikowaną osobowość. Lubi wy­grywać. Jest twardy i... W młodości bywał bezwzględny.

Ramona oblizała wyschnięte wargi.

- Ach, tak. Rozumiem. Będę uważać, mamo. I nie martw się. Zadzwonię, kiedy dowiem się czegoś jeszcze.

Barbara westchnęła z ulgą. W takich przypadkach zawsze błogosławiła nieprzeciętną inteligencję córki. Odepchnęła od siebie czarne myśli i choć wiedziała, że resztę nocy spędzi bezsennie, odezwała się lekkim, fałszywie beztroskim tonem.

- Ach, omal nie zapomniałam. Ja też miałam dziś telefon. Dzwonił szef Keitha. Zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Chodzi o tego klienta, od którego Keith pożyczył pieniądze.

Ramona poczuła, że coś zimnego pełznie jej wzdłuż kręgosłupa. Serce podeszło jej do gardła. Za chwilę zdarzy się coś strasznego. Czuła to całą sobą.

- O co chodzi? Czy pozywają mnie do sądu?

- Wprost przeciwnie, kochanie - oznajmiła Barbara z radosnym zdumieniem. - Powiedział, że nie rości sobie wobec ciebie żadnych pretensji.

Ramona przez chwilę nie rozumiała, co mówi do niej matka.

- Ale to bez sensu - wymamrotała. - Keith wziął pewnie parę milionów dolarów.

- Wiem. I tego właśnie nie rozumiemy. Jak można rezygnować z takich pieniędzy? - zgodziła się Barbara, nie przestając się zastanawiać, co w tym wszystkim robi Joe King. Czy to tylko zbieg okoliczności, że pojawił się akurat teraz?

- Rzeczywiście - powtórzyła Ramona mechanicznie. - Bez sensu.

Ale właśnie w tej chwili dotarło do niej z przeraźliwą jasnością, że wszystko układa się w logiczną całość. Tajem­niczy klient nie zamierzał domagać się swoich pieniędzy, ponieważ wiedział, że akcje należą już właściwie do niego. Miał je w garści.

Żenił się z nimi.

A więc jednak to Damon. To musiał być Damon.



Jeff Doyle sprawdził, czy korek zamykający fiolkę z niewinnie wyglądającym płynem siedzi mocno, po czym schował ją do kieszeni na piersiach. Kiedy Joe King dał mu ją dzisiaj, oczywiście spytał, co w niej jest. W od­powiedzi otrzymał ostrzegawcze spojrzenie. Najwyraźniej lepiej było nie wiedzieć. I to mu pasowało. Otworzył drzwi kabiny i wymknął się na korytarz. Dochodziło wpół do trzeciej w nocy.

Posługując się mapką dotarł w rejony statku niedostępne dla pasażerów. Nie odważył się zapalić światła. Promień latarki wyłonił z mroku rzędy pieców i stołów kuchennych. Dochodziła czwarta, zanim wreszcie znalazł klimatyzowane pomieszczenie, służące do przechowywania trunków. Nie przypominało żadnej znanej mu piwnicy z winem. Każda butelka spoczywała na konstrukcji, przypominającej hamak. Kiedy statek pochylał się, „hamak” przesuwał się w przeciw­ną stronę, dzięki czemu szlachetne szampany i musujące wina nie musiały znosić wstrząsów.

Spojrzał na zegarek. Joe King dał mu bardzo klarowne instrukcje. Znaleźć partię szampana, przeznaczonego na ostatni bal rejsu. Miał być to bal maskowy, do którego kostiumy dostarczał pokładowy sklep.

Oczywiście Jeff zrozumiał szefa w pół słowa. Zawartość fiolki miała wszystkich przyprawić o poważne komplikacje zdrowotne. Dzięki temu kiedy „Alexandria” wpłynie do portu na Florydzie, oczom dziennikarzy ukaże się obraz nędzy i rozpaczy, w niczym nie przypominający tryumfalnego powrotu luksusowego liniowca. Dziesiątki karetek, jęczący na noszach pasażerowie... Damon Alexander pożarty żywcem przez rozwścieczoną radę nadzorczą... A same linie gotowe do przejęcia. Przez Joe Kinga, ma się rozumieć. Jeff uśmiechnął się do apokaliptycznych obrazów, które pod­suwała mu wyobraźnia, i wyjął z kasetki strzykawkę z długą, ostrą igłą. Przesunął światłem latarki po rzędach butelek, nieco oddalonych od pozostałych. Jak to miło z ich strony, pomyślał, że byli uprzejmi je podpisać. Na etykietkach widniał napis „Bal maskowy”.

Przeliczył starannie butelki, unosząc brwi na widok etykiet. Trunki były tak szlachetne - i kosztowne - że mogli sobie na nie pozwolić tylko najbogatsi. Starannie zaznaczył podziałkę na strzykawce. Powoli wprowadził igłę w pierwszy korek i przycisnął tłok. Do wnętrza butelki wsączyła się odrobina płynu. Jedna z głowy. Zostało sto dziewiętnaście...


Joceline Alexander odłożyła powoli słuchawkę na widełki. Skończyła właśnie rozmawiać z człowiekiem miernego wzrostu, lecz wielkiego talentu, którego polecił jej niegdyś syn, kiedy chciała znaleźć jakiegoś bardzo dyskretnego wywiadowcę.

Zleciła mu śledzenie Joe Kinga. A to, czego się ostatnio dowiedział, nie przedstawiało się różowo. Joe King przyjechał na Karaiby. Gorzej, spotkał się ze swoją córką tuż pod nosem Damona. Co za bezczelność!

Gorące łzy bezsilności potoczyły się jej po policzkach. Wytarła je pospiesznie. Wbrew wszystkiemu miała jeszcze nadzieję... Ale Ramona King okazała się tak samo podła, jak jej ojciec. Knuli coś razem, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Wiedziała już, że Joe King chce zrobić zamach na linie Alexander. Jej mały wywiadowca nawiązał parę kontaktów w świecie finansów i dowiedział się, że Keith Treadstone miał jakieś konszachty z jej byłym kochankiem. Nic dziwnego, że został narzeczonym Ramony.

Teraz liczyło się już tylko jedno. Musi dać Damonowi broń, którą będzie mógł zniszczyć Joe Kinga raz na zawsze. i da mu ją, choćby miała to przypłacić życiem...


Ostatnia kropla płynu zniknęła w butelce Mouton Rothschild. Jeff westchnął z ulgą. Gotowe. Ani na moment za wcześnie. Podszedł szybko do drzwi i otworzył je. Kuchnia była nadal pusta. Jeff uchylił drzwi prowadzące na korytarz i skrzywił się, kiedy skrzypnęły.

Idący sprężystym krokiem Greg zamarł w pół ruchu. Rozejrzał się, ale nic nie wzbudziło jego podejrzeń. Wszystkie drzwi były zamknięte, ale on miał pewność, że dźwięk rozległ się od strony pomieszczeń kuchennych. Zerknął na zegarek. Wpół do szóstej. Bardzo wcześnie, ale szef kuchni ma dziś pewnie dużo pracy.

Wzruszył ramionami; na jego twarz powrócił ponury grymas. Znowu ujrzał Verity, opuszczającą gabinet lekarski, i próbkę krwi, która leżała na stole. Nie rozumiał, co się dzieje, ale scena ta wracała do niego bez przerwy. Nie mógł jej wyrzucić z pamięci.

Ruszył dalej korytarzem. Jeff, stojący z uchem przyciś­niętym do drzwi, odczekał chwilę. Potem wyśliznął się bezszelestnie na zewnątrz. Było blisko, ale i tak poradziłby sobie. Statki bywają niebezpieczne, a kapitanowie również ulegają nieszczęśliwym wypadkom. Życie nie jest bajką.


Po raz pierwszy od rozpoczęcia podróży zaczął padać deszcz, ale pasażerowie i tak byli zachwyceni. Tropikalna ulewa w żaden sposób nie przypominała zimnych angielskich mżawek i kapuśniaczków. Była obfita, lecz krótka. Ramona i Damon zajęli stolik przy oknie z widokiem na pokład.

- Wszyscy nagle strasznie polubili deszcz - odezwała się z uśmiechem Ramona. Postanowiła za wszelką cenę za­chowywać się tak, jakby nic się nie zmieniło.

Zeszłej nocy udała, że ma atak mdłości. Zamiast spać, planowała następne posunięcia i teraz bała się spojrzeć Damonowi w oczy niepewna, czy jej spojrzenie nie zdradzi gniewu i determinacji.

Nie spodziewała się tylko, że tak łatwo będzie jej odpowiadać na jego uśmiech i pieszczotliwe dotknięcia.

- Gdybym wiedział, że znajdziemy tu gdzieś jakieś spokojne miejsce, kochałbym się z tobą w tym deszczu.

Serce podskoczyło jej do gardła. Miała ochotę go zamor­dować, a jednocześnie pożądała go tak mocno, że aż boleśnie. Ale nie pozwoli sobą dłużej manipulować. Jak to sobie zaplanował? Najpierw ożenić się z nią, a potem przejąć jej finanse? Pewnie coś w tym guście. Zachciało ci się „żyć”, zapomniałaś o samokontroli, to teraz masz, szepnął z satys­fakcją jakiś złośliwy głosik.

- Oczywiście, zawsze możemy pójść do mojej kabiny i włączyć prysznic - dodał i parsknął śmiechem, kiedy spojrzała na niego wymownie.

Tak, tak, pomyślała. Śmiej się, kochanie. Dopóki masz jeszcze ochotę. Bo wkrótce dopilnuję, żeby przeszła ci bezpowrotnie.

Do stolika zbliżył się kapitan. Damon zmarszczył czoło; nie lubił natrętów, kiedy był z Ramoną.

- Tak, słucham? - rzucił ze zniecierpliwieniem.

- Muszę z panem pomówić - odezwał się Greg sucho.

On również wiedział już o „romansie rejsu”. Cały statek plotkował o miłości przystojnego i wolnego właściciela statku z piękną i tajemniczą nieznajomą, której udało się usidlić jego serce. Nawet na tak dużym statku trudno było utrzymać cokolwiek w tajemnicy. A pierścionek, który tak nagle pojawił się na palcu Ramony King, z pewnością dawał się zauważyć. I choć dopilnowano, by na statku nie znalazł się ani jeden dziennikarz (wielcy tego świata nie przepadają za widokiem własnych pijanych twarzy na pierwszych stronach brukowców), prasa zdołała się jakoś dowiedzieć o rewelacyjnym romansie.

Damon skrzywił się.

- Czy chodzi o to wczorajsze zajście?

Wczoraj, kiedy wpadł jak burza na mostek, Greg spojrzał na niego ze zdumieniem. Nikomu nie kazał dzwonić, a na statku wszystko było w najlepszym porządku. Natychmiast stało się jasne, że padli ofiarą jakiegoś dowcipnisia. A to zmartwiło ich obu. Damon wciąż zastanawiał się, w jaki sposób został odnaleziony. Czy ktoś go śledził? A Greg zaczął żywić obawy, że głupi z pozoru dowcip może oznaczać niebezpieczeństwo dla statku.

Skinął głową. Nie mógł dłużej odkładać tej sprawy.

Damonowi nie uniknęła powaga, brzmiąca w głosie kapitana. Cokolwiek się stało, musiało oznaczać kłopoty. Zerknął na Ramonę, ale ona uśmiechnęła się słodko.

- Nie musisz przepraszać. Rozumiem.

Spojrzała za odchodzącymi mężczyznami i uśmiech znik­nął powoli z jej warg. Wkrótce o wszystkich sprawach statku będą dyskutować razem z nią. Dzisiaj, na Wyspach Dziewi­czych, ojciec z pewnością ją znajdzie. Umyślnie nie za­dzwoniła do niego. To, o czym musieli porozmawiać, wymagało spotkania w cztery oczy.

Pamiętała, że matka ostrzegała ją przed Joe Kingiem. I będzie miała się przed nim na baczności, choć prawdziwe niebezpieczeństwo grozi jej ze strony Damona...


Greg poprowadził Damona do spokojnego zakątka i rozej­rzał się podejrzliwie.

- Wyśledziłem, skąd do ciebie dzwoniono.

- Jak to? Przecież...

Greg pokiwał ponuro głową.

- Otóż to. Dzwoniono stąd. Z samej „Alexandrii”. Do­kładnie mówiąc, z jednej z budek telefonicznych w kasynie. Przepytałem obsługę, ale nikt nie zauważył nic podejrzanego. Zresztą nie mieli szans.

Damon przez chwilę patrzył na niego z namysłem.

- To bez sensu - powiedział wreszcie.

- Wiem. - Greg westchnął. - Ale musimy przyjąć to do wiadomości. Mamy na pokładzie wroga.

Wyspy Dziewicze


Alexandria” stała na kotwicy na pełnym morzu, pomiędzy wyspami St John i St Thomas. U jej burt kołysały się łodzie, mające zawieźć pasażerów na wybraną przez nich wyspę.

Ramona stała przy balustradzie, obserwując beztroski tłum, Wsiadający na łodzie. Obok niej stał jej nowy narzeczony.

- Spóźnia się - zauważył Damon, opierając się o barierkę. Jego ramiona nabrały złocistej opalenizny.

- Wiesz... - Uśmiechnęła się - My, kobiety, lubimy się spóźniać.

- Nie, nie wiem - mruknął. - Jeszcze nigdy nie spotkałem kobiety, która działałaby tak szybko.

Wiedziała, że mówi o niej. Dziś rano wstała, wykąpała się i ubrała, zanim jeszcze w ogóle się obudził.

- Ja jestem inna. - Uśmiechnęła się prowokacyjnie.

- Święta racja. Naprawdę nie przeszkadza ci, że zabieram matkę na St Croix? Wiesz, powiedziała, że chce ze mną porozmawiać. Na osobności.

Omal nie roześmiała mu się w twarz. Czy jej nie przeszkadza? Przez cały dzień łamała sobie głowę, w jaki sposób mogłaby się urwać na spotkanie z ojcem. A Damon rozwiązał jej problem, sam o tym nie wiedząc.

Joceline - zjawisko w brzoskwiniowych koronkach - po­jawiła się wreszcie w zasięgu ich wzroku.

- Nie chcę, żebyś została sama - szepnął Damon władczo, budząc w niej słodki dreszcz.

- Jakoś sobie poradzę bez ciebie przez ten jeden dzień. - Zmierzyła go wyzywającym spojrzeniem przenikliwie błękitnych oczu.

Damon zacisnął usta. Nie to chciał od niej usłyszeć, a ona doskonale o tym wiedziała.

- Ale tylko jeden dzień - mruknął groźnie. - Dziś zjemy kolację w mojej kabinie. Szef kuchni przygotuje coś specjal­nie dla nas.

Przesunął wierzchem ręki po policzku Ramony, pożerając ją wzrokiem. Spojrzała w jego szare jak ołów oczy. Wie­działa, co ją czeka po kolacji. Jak może przejść przez to wszystko z kimś, kto jest jej wrogiem? Wczoraj udało jej się wykręcić, ale mimo to chciał koniecznie spać z nią w jednym łóżku. Dzisiaj wykorzystała jego sen, ale nie może uciekać w nieskończoność.

A jeśli rozmowa z ojcem zaprowadzi ją tam, dokąd się spodziewała, trzeba będzie bardzo uważać, żeby Damon zajął się czymś bez reszty. Na przykład tobą, dokończył złośliwy głosik. Pomysł odgrywania femme fatale był absur­dalny - a jednocześnie kuszący. Powoli opuściła powieki i przysunęła się bliżej do niego. Oczy Damona natychmiast pociemniały, przybierając barwę grafitu. Odetchnął gwał­townie, jakby zabrakło mu tchu.

- Będę czekała - szepnęła.

W tej samej chwili Joceline znalazła się tuż obok nich, jak zwykle omijając Ramonę wzrokiem.

- Dzień dobry - powiedziała chłodno.

- Gotowa? - spytał Damon nieco zduszonym głosem, usiłując opanować rwący się oddech.

Joceline skinęła głową.

Ramona patrzyła za nimi, kiedy wchodzili na pokład promu. Pomachała im wesoło. Ona wybierała się na St Thomas. Zerknęła na zegarek. Odnajdzie ojca, a ściśle biorąc, on na pewno odnajdzie ją.

Czuła się nieszczególnie. Teraz, gdy nadeszła pora, by zastawić pułapkę, zaczęły ją gnębić idiotyczne wyrzuty k sumienia. Ale w końcu Damon jej nie kocha.


O jeden pokład wyżej Verity Fox wyszła ze swojej kabiny i spojrzała na zegarek. Do odejścia drugiej łodzi płynącej do St John miała jeszcze mnóstwo czasu. Właśnie tam umówiła się na spotkanie z Gregiem, który naturalnie miał przybić do brzegu ostatnią łodzią. Żeby przypadkiem ktoś nie zobaczył ich razem.

Ciągle jeszcze nie wymyśliła pretekstu, pod jakim wróci z wyspy wcześnie po południu. Wiedziała, że Greg chciałby spędzić z nią cały dzień, ale umówiła się już z Gordonem w Cruz Bay. I będą potrzebować dostępu do pokładowego laboratorium. Westchnęła i z najwyższym wysiłkiem odsunęła od siebie złe myśli. Prom sunął w stronę małej wysepki, słońce świeciło jasno, a kochanek wkrótce do niej dołączy. To więcej, o wiele więcej, niż się spodziewała. Być może nie powinna już liczyć na nic więcej.


Damon spojrzał zaintrygowany na Joceline, idącą u jego boku przez port St Christiansted.

- No dobrze. Więc co się stało? - spytał wreszcie cicho, nie mogąc doczekać się wyjaśnienia.

Joceline zerknęła na niego i szybko odwróciła wzrok. Jak zacząć?

- Znajdźmy jakieś spokojne miejsce. Może tu, pod tymi drzewami.

Powoli ruszyli przez park pełen potężnych egzotycznych drzew. Usiedli na pogrążonej w chłodnym cieniu ławeczce.

- Damonie - zaczęła Joceline z determinacją, urwała, a potem westchnęła rozpaczliwie. - Kazałam obserwować Joe Kinga.

Damon drgnął, zaskoczony.

- Kazałaś... Dlaczego?

Spojrzała na syna i spuściła pospiesznie wzrok.

- Zna... znałam go dobrze. Kiedy byłeś dzieckiem... - Głos odmówił jej posłuszeństwa.

Damon spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami.

- Nie miałem pojęcia. Jak dobrze go znałaś?

Jeszcze raz odetchnęła, zbierając wszystkie siły.

- Bardzo dobrze. Znienawidził twojego ojca, ponieważ nie chciałam go zostawić. Dla kogoś takiego jak Joe King to mocny cios. Najbardziej ucierpiało jego zranione ego.

Damon pokręcił głową, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy. Powoli ogarnęła go wściekłość. Za ojca. W imieniu ojca. Jak mogła mu to zrobić?

- Czy tato wiedział? - spytał zimno.

Wiedziała, że właśnie nadszedł odpowiedni moment, by powiedzieć mu o wszystkim. Spuściła wzrok na swoje drżące ręce, szukając odpowiednich słów, by odmalować wspomnienie tamtej koszmarnej nocy. Ale jakoś nie mogła zacząć.

- Nie... - skłamała zamierającym głosem. - Ale znam t dobrze Joe Kinga. - Ujęła rękę syna. - Wiem, czym się kieruje. Zawsze pragnął mieć to, co posiadał Michael. Mnie, linie Alexander... Teraz znowu się do nich przymierza. Dlatego chciałam cię ostrzec. Joe kupuje akcje przez pośred­ników. Jednym z nich był niejaki Keith Treadstone. On... był... - Odetchnęła głęboko. - Był zaręczony...

- Z Ramoną, wiem - oznajmił sucho. Powoli wyswobodził rękę.

Joceline spuściła głowę. Teraz wiedziała już, że syn odrzucił ją na zawsze, ale jego odpowiedź zdumiała ją tak, że na chwilę zapomniała o dławiącej ją rozpaczy.

- Więc dlaczego... - Urwała, nie mogąc skończyć zdania.

Damon uśmiechnął się gorzko.

- Kocham ją.


St John wydało się Verity bardzo amerykańskie. W stolicy Cruz Bay zauważyła McDonald’sa i Pizza Hut, pyszniące się tuż obok siebie. A mimo to, obok wszędzie obecnej kablowej telewizji i dolarów, funkcjonujących jako oficjalny środek płatniczy, nie można było nie zauważyć zielonych wzgórz, pyszniących się drzewami pomarańczowymi, uginającymi się pod ciężarem kwiatów i owoców, czerwienią hibiskusów i miriadami kwiatów bugenwilli. Od czasu do czasu napotykało się szarobłękitne ruiny młynów cukrowych, w których niegdyś przetwarzano trzcinę cukrową. A w całym mieście królowały pastelowe europejskie wille z dekoracyjnymi żelaznymi bal­konami, stojące przy wąskich, wspinających się stromo uliczkach.

Verity wyciągnęła mapę i zastanawiała się, dokąd się wybiorą. Plaża Hawknest była wąska i obsadzona drzewami. Myśl o kochaniu się w ich cieniu była na wyraz kusząca. Podniosła wzrok i spojrzała w stronę morza. Do brzegu dobijała właśnie ostatnia łódź z „Alexandrii”. Serce zabiło jej mocniej, kiedy pomiędzy wysiadającymi dostrzegła Grega, górującego o głowę nad tłumem. Odczekała, aż pasażerowie oddalą się na bezpieczną odległość, i podeszła do niego, usiłując nie zwracać uwagi na uginające się pod nią nogi. Kolejny efekt uboczny leku.

Greg badawczo zmierzył ją wzrokiem, zauważając każdy najdrobniejszy szczegół. Tego dnia włożyła lekką kwiecistą sukienkę, pod którą wyraźnie rysowały się nagie piersi. Pokryte złocistą opalenizną bose stopy oplecione były rzemykami sandałków. Wiatr od morza rozwiewał niesforną grzywę ciemnych lśniących włosów.

- Jesteś piękna - powiedział, kiedy tylko stanęła przed nim.

- Zamierzałam powiedzieć to samo o tobie - wyznała ze śmiechem. W luźnych białych spodniach i czarnej koszulce wyglądał jak model godny dłuta Fidiasza.

Spojrzał na mapę, którą trzymała w ręce, i oczy mu pociemniały.

- Zdecydowałaś już, dokąd pójdziemy? - spytał gorącym szeptem.

- Tak. Na zakupy - oznajmiła ze śmiertelną powagą, ale usta zadrgały jej w kącikach.

- Wiedźma. - Roześmiał się. - Od pierwszej chwili wiedziałem, że będą z tobą same kłopoty.

- To niesprawiedliwe. Znalazłam świetne miejsce. Mnós­two drzew. Pusta plaża. Zabrałeś koc?

Skinął głową, wskazując torbę.

- I zmrożony szampan.

Wzięła go za rękę, zapominając natychmiast o spotkaniu z Gordonem.

- To na co czekamy?


St Thomas, wyspa mierząca zaledwie siedem kilometrów, jest rajem dla turystów pragnących zrobić eleganckie zakupy czy zabawić się w dyskotece. Ramona okazała się obojętna na powaby plaży Coki i skierowała się do Charlotte Amalie, zwiedzając powoli miasteczko o brukowanych uliczkach, noszących holenderskie nazwy. Ale Zamek Czarnobrodego i dziewięćdziesiąt dziewięć stopni Kongen’s Gade nie spotkały się z jej zainteresowaniem. Do jedenastej zaczęła podejrzewać, że źle oceniła ojca. Chyba by już ją znalazł? Złapała taksówkę i kazała się zawieźć do restauracji The Fiddle Leaf, pełnej znakomitych obrazów i z malowniczym widokiem na miasto.

Zauważyła ojca, w chwili gdy stanęła na progu. Na jego widok żołądek ścisnął jej się boleśnie. Ale kiedy Joe King wstał i uniósł rękę, podeszła do niego bez wahania.


Verity jęknęła przeciągle; Greg ściągnął jej sukienkę przez głowę i natychmiast przywarł ustami do piersi. Stali pod osłoną gęstych, cienistych drzew. Paręset metrów dalej ludzie pływali i nurkowali w morzu. Greg położył ją delikatnie na kocu; zamknęła oczy, czując ciepłą rękę, delikatnie sunącą po jej łydce, a potem udzie, i jeszcze wyżej. Niecierpliwie szarpnęła majteczki, podczas gdy on odrzucał spodnie. Jęknęła cicho i pożądliwie, kiedy rozepchnął nogą jej kolana. Oboje krzyknęli, ale wiatr i szum morza chronił ich przed ciekawskimi. Jego dłonie zanurzyły się w piasek po obu stronach głowy Verity; jęknął z roz­koszy, kiedy długie nogi dziewczyny oplotły się wokół jego ud. Na całe ciało wystąpił mu rzęsisty pot. Czuł jej drobne dłonie, obejmujące mocno jego ramiona, czuł zęby wpijają­ce się w płatek ucha i nagle wstrząsnęło nim drżenie; był na skraju ekstazy. Verity krzyknęła i wparła się z całych sił w jego mocne ciało, unoszona coraz wyżej nie kończącą się spiralą rozkoszy. Jeszcze nigdy nie czuła się tak pełna życia.

Wydawało jej się, że w tej jednej chwili skrystalizowało się jej całe istnienie. Ostre, tryumfalne dyszenie. Ogień płonący w jej żyłach. Ogromna miłość przepełniająca serce. Nagle zrozumiała, że gdyby nawet dane jej było umrzeć, właśnie w tej sekundzie, mogłaby powiedzieć z czystym sumieniem, że nikt na świecie nie żył pełniej niż ona. Te ostatnie tygodnie z Gregiem były esencją jej życia - bez względu na to, ile miałoby jeszcze potrwać. Opadła powoli na koc, nie czując gorących łez toczących się po jej policzkach. Bez słowa pogładziła jego mokre od potu włosy, odgarniając je do tyłu. Greg westchnął i powoli zsunął się z jej kruchego ciała. Z daleka dobiegały krzyki i śmiechy ludzi na plaży. Narażanie kariery na szwank było dla niego nowym przeżyciem, ale nie miał nic przeciwko niemu. Zawsze był tak oddany statkowi, że zapomniał już smaku niebezpiecznego życia.

- Umieram z głodu - oznajmił bezceremonialnie. Usiadł i sięgnął po torbę plażową. - Udko czy pierś?

- To ja cię pytam - rzuciła niewinnie.

- Ha ha, jakież to zabawne. Pani pozwoli. - Pochylił się i włożył pomiędzy jej zęby udko kurczaka.

Podparła się na łokciu i zaczęła zajadać z apetytem, spoglądając spomiędzy drzew na plażę.

- Mogłabym tu zostać do końca życia - szepnęła.

Greg spojrzał na jej nagie ciało, jeszcze lśniące od potu, zmierzwione włosy, udko kurczęcia z jedną wyraźną wyrwą i poczuł, że ściska mu się serce, przepełnione bezgraniczną miłością. Nigdy jeszcze nie czuł czegoś tak intensywnego. W obliczu takiego uczucia można było tylko się ukorzyć.

- Chciałbym - mruknął szorstko, pochylił się i pocałował ją w obojczyk. W tej samej chwili dostrzegła godzinę na jego zegarku i wzdrygnęła się, jakby uderzył w nią podmuch zimnego wiatru.

- Ale nie mogę - oznajmiła, biorąc głęboki oddech. - Gordon czeka na mnie w St Cruz.

Greg podniósł powoli głowę.

- Gordon?

Spojrzała bez apetytu na udko kurczęcia. Nagle przestało jej smakować.

- Mhm. Pamiętasz go? Specjalista od chorób krwi.

Jego oczy zwęziły się podejrzliwie.

- Pamiętam. Facet z notatkami.

Ugryzła kęsek kurczaka.

- Mhm. Tym razem to ja mam notatki dla niego. Zo­stawiłam je na statku. - Wzruszyła ramionami. Miała nadzieję, że wygląda odpowiednio beztrosko. - Wybacz.

Greg włożył spodnie, nie odzywając się do niej ani słowem. Zerknęła na niego i zagryzła wargę.

- Wiem, że praca na wakacjach to zbrodnia, ale...

Skinął głową.

- Musimy wrócić do miasta. Pierwsza łódź odpływa o drugiej.

Włożyła sukienkę; w głowie zakręciło jej się lekko. Wyciągnęła rękę do Grega i oparła się na nim mocno. Miała nadzieję, że nie zauważy, jak bardzo jest osłabiona.


Joe King rzucił parę folderów na stół, z którego zabrano już puste talerze. Spojrzał na córkę oczami jarzącymi się tryumfalnym blaskiem. Choć przez cały posiłek rozmawiali na najogólniejsze tematy, Ramona sama, z własnej woli, zaczęła mówić o „Alexandrii”.

Oczywiście kiedy opowiedziała mu o swoich akcjach, odegrał wielkie zdziwienie i zaskoczenie. Swoją drogą, dała mu znakomity pretekst do opowiedzenia jej o swoich udziałach w wysokości czterech procent. Nie umknął mu wyraz zawodu na jej twarzy; zdawał sobie sprawę, co go spowodowało. Odkąd Jeff Doyle opowiedział mu o romansie stulecia, jak określiła to wczoraj jedna z gazet, nabrał podejrzeń, że jego piękna, inteligentna córka ma jakiś plan. I nie pomylił się, o czym właśnie się upewnił.

- Co to? - spytała Ramona, natychmiast otwierając otrzymany folder.

Były to akta Garetha Desmonda, jednego z głównych udziałowców. Na jej prywatnej liście figurował na pierwszym miejscu. Pozostałe foldery opisywały szczegółowo innych udziałowców. Posiadali różną liczbę akcji, ale zgodnie z informacjami, jakimi dysponował jej ojciec, wszyscy byli skłonni je sprzedać.

Spojrzała na Joe Kinga; jej twarz miała nieprzenikniony wyraz.

- Wszystko to bardzo ciekawe - powiedziała ostrożnie, zamykając ostatni z folderów. Jej oczy nie wyrażały absolut­nie nic.

Joe natychmiast zdał sobie sprawę, że musi zachować bezwzględną czujność. Ta dziewczyna wyczuje kłamstwo na kilometr.

Odchylił się na krześle i posłał jej czarujący uśmiech. Gra rozpoczęła się.

- Chcę mieć „Alexandrię” - oznajmił z brutalną szczero­ścią, spoglądając na córkę z ukosa.

Nawet nie drgnęła; poczuł zalewającą go falę dumy. Jakaż była do niego podobna. Dostrzegł jej palące spojrzenie, pełne nieugaszonej nienawiści. Znał dobrze to uczucie. Zawsze podejrzewał, że Ramona chce się zemścić za śmierć Keitha Treadstone’a. Był pewien, że wini za nią Damona Alexandera. Ironia tej sytuacji wydała mu się tak rozkoszna, że omal nie roześmiał się na głos. Gdyby tylko wiedziała...

- Dwadzieścia lat temu walczyłem z Michaelem Alexanderem o tę samą firmę - zaczął.

- Wiem - przerwała mu.

Spojrzał na nią jeszcze czujniej; jego oczy błysnęły ostro i zimno. A potem wąskie, okrutne usta wykrzywił uśmiech prawdziwego podziwu.

- Ach, więc przygotowałaś się dobrze?

Skinęła głową bez emocji.

- Rozumiem, że nadal zależy ci na tych liniach?

- Oczywiście. - Uśmiechnął się drapieżnie.

- Mnie też - oznajmiła spokojnie. - Ale jeśli nawet połączymy nasze udziały, nadal nie będziemy ich mieli zbyt wiele.

Poklepał gruby plik folderów.

- Jeśli dołączymy również ich, ze mną na czele, uda się nam.

- Ze mną na czele, chciałeś powiedzieć - poprawiła go delikatnie, lecz nieustępliwie. - Ja mam najwięcej udziałów.

Nie mógł powstrzymać się od śmiechu. A to mała bestyjka!

- Dobrze. Ty będziesz głową tego kartelu. Wtedy zdołamy przejąć statek.

- Jeśli tamci zgodzą się sprzedać nam akcje.

- O, namówimy ich. - Obnażył zęby w drapieżnym uśmiechu.

Wzdrygnęła się, jakby coś zimnego i wstrętnego musnęło jej skórę. Spojrzała na niego ostro.

Zaklął w duchu. Ostrożnie!

- Ich interesują tylko pieniądze, a tego mam mnóstwo - uzupełnił, wzruszając lekceważąco ramionami.

Powoli uspokoiła się. Naturalnie, tylko to mógł mieć na myśli. Cóż innego? Więc dlaczego czuła się przy nim tak... zagrożona? Spojrzała na niego, usiłując stłumić dreszcz.

Joe King roześmiał się. I znowu wszystko ułożyło się po jego myśli.


W zaciszu swojej kabiny Verity Fox powoli zdjęła sukienkę. Gordon pochylił się nad nią, dokonując sprawnej i beznamiętnej kontroli stanu skóry. Przy tym typie białaczki istniało duże zagrożenie rakiem skóry.

- Plecy w porządku - mruknął z wyraźną ulgą. - Teraz przód.

Odwróciła się, nie czując najmniejszego skrępowania. Lata praktyki lekarskiej zobojętniły ją na widok nagiego ciała. Stała spokojnie, podczas gdy Gordon przyglądał się znamieniu na jej lewej piersi.

Drzwi kabiny otworzyły się nagle i Verity podskoczyła, przerażona. Gordon, nie mniej zaskoczony, podniósł wzrok.

Na progu stał Greg. Verity spojrzała na niego z otwartymi ustami. Jego oczy robiły się coraz większe, twarz powoli szarzała. Nagle dotarło do niej, jaki widok ukazał się jego oczom. Gordon, dotykający jej piersi. Jej ręka na jego ramieniu...

- Greg - wykrztusiła przez zaciśnięte gardło.

- Bardzo przepraszam - powiedział lodowato. - Nie zamierzałem przerywać ci... pracy.

Wycofał się, zanim zdołał powiedzieć coś więcej. I za­trzasnął drzwi z całej siły.

Verity i Gordon skrzywili się jednocześnie. Oczywiście Gordon zrozumiał wszystko w ułamku sekundy.

- Biegnij za nim! - nakazał. - Szybko!

Zrobiła mechanicznie krok w kierunku drzwi i zatrzymała się. Potrząsnęła głową.

- Nie.

- Ale jemu się wydaje...

- Wiem, co mu się wydaje - rzuciła z rozdrażnieniem. - Ale jeśli za nim pójdę, będę musiała mu wyjaśnić, co się tu dzieje. A tego nie mogę zrobić. Najpierw muszę sama się przekonać.

Spojrzała na probówki z krwią.

- Chodźmy do laboratorium. John pewnie nas już ocze­kuje. Polubisz go, zobaczysz.

- Ale... - zaczął bezradnie, patrząc na nią ze strapieniem. Bez trudu rozpoznał zacięty wyraz cierpienia na jej twarzy. - Jeśli wasz związek jest poważny, to czy on nie ma prawa wiedzieć?

Verity sięgnęła po buty.

- Wiem, co robię - rzuciła ostro. Pod powiekami czuła piekące łzy, ale nie zamierzała pozwolić, by popłynęły po jej policzkach. Zdusiła je wściekle, mrugając powiekami. - Jeśli badanie nie ujawni zmiany na lepsze... Wysiądę z tego statku w Miami i nigdy więcej go nie zobaczę. Tak będzie mu łatwiej.

Otarła niecierpliwie łzę i włożyła sandały.

- Będę dla niego kimś, z kim miło spędził czas, a potem Wrócił do normalnego życia. W ten sposób szybciej o mnie zapomni. A kiedy... kiedy... no, kiedy do tego dojdzie, nie chcę, żeby cierpiał bardziej niż to konieczne - dokończyła żałosnym, drżącym głosem.

Gordon skinął głową i odwrócił wzrok. Co mógł powie­dzieć? Oboje zdawali sobie sprawę ze słuszności jej słów.



Klub Charleston, mieszczący się na po­kładzie Zimorodek, przywiódł Ramonie na myśl elitarne londyńskie kluby, niedostępne dla kobiet. Wnętrze wyposa­żone było w takie same fotele z wysokimi oparciami, orientalny dywan, zajmujący niemal całą podłogę, oraz obrazy przedstawiające sceny z polowania na lisa.

Ramona podeszła od niechcenia do baru i zamówiła kieliszek białego wina. Odwróciła się niedbale i spojrzała jeszcze raz, umyślnie udając zaskoczenie. Uśmiechnęła się, a nowojorski bankier, za którym szła już od pewnego czasu, zerwał się z miejsca i w mgnieniu oka znalazł się obok niej. Jak można było przewidzieć, jego spojrzenie natychmiast przesunęło się po jej nogach.

- Witam ponownie. - Dwight J. Markham III uśmiechnął się do niej uwodzicielsko. - Proszę pozwolić... - Wziął jej kieliszek i zaniósł do swojego stolika z masywnego orzecho­wego drewna.

Ramona z wdziękiem osunęła się na wysoki fotel.

- Co za niepowetowana strata, że do tej pory nie mieliśmy okazji się spotkać - zaczął Dwight Markham, obrzucając ją wymownym spojrzeniem.

Stłumiła ukłucie irytacji. Potem pomyślała z żalem, że wiele by dała, by móc czuć wobec Damona taką samą pobłażliwą obojętność.

- Nic się nie stało. - Zmusiła się do sympatycznego uśmiechu. - W końcu trafiliśmy na siebie.

- O tak. - Zniżył głos do namiętnego pomruku. W jego oczach pojawiło się niczym nie maskowane pożądanie.

Nie zaskoczyło jej, ale poczuła się jakby... zbrukana.

- Chciałam cię o coś poprosić. O coś, w czym jesteś pewnością mistrzem.

Jego spojrzenie wyostrzyło się. Nie ulega wątpliwości, ta dziewczyna zdołała go złapać.

- Pamiętasz, jak mówiłeś mi, że trzy procent tego pięk­nego statku należy do ciebie?

Nie, tego nie pamiętał. Zawsze starał się zachowywać swoje sprawy w tajemnicy. Dyskrecja przede wszystkim.

- Pewnie zbyt uważnie przyglądałeś się moim nogom. - Roześmiała się cicho i poruszyła nonszalancko stopą.

Wpatrywał się w nią tak, że oczy omal nie wyszły mu z orbit.

Ukryty za wysokim oparciem fotela mężczyzna, siedzący przy sąsiednim stoliku, również otworzył szeroko oczy. Przysunął się jak najbliżej rozmawiających, nasłuchując z najwyższą uwagą.

- Powiedziałeś mi też, ile za nie zapłaciłeś - ciągnęła Ramona zniżonym głosem. Nie życzyła sobie, by ktoś podsłuchał to, co zamierzała powiedzieć. Gdyby wiedziała, kto siedzi tuż obok niej, oddzielony jedynie oparciem fotela, nigdy nie odważyłaby się zbliżyć do Dwighta J. Markhama III.

Dwight spojrzał na nią z otwartymi ustami.

- Naprawdę?

- Tak. Ale nie martw się, nikomu nie powiem. My, udziałowcy, musimy się trzymać razem.

Dwight uśmiechnął się, ale bezpowrotnie stracił zaintere­sowanie nogami Ramony. Słuchał jej z największą uwagą.

Uśmiechnęła się. I o to chodziło. Wreszcie rozmawia z bankierem, nie z playboyem.

- Co byś powiedział, gdybym chciała zapłacić ci za te akcje dwadzieścia procent więcej, niż za nie dałeś?

Przełknął ślinę. Mówili o ogromnej sumie.

- A może raczej czterdzieści?

Roześmiała się.

- Spodziewałam się tego. Może dwadzieścia dwa?

- Trzydzieści.

Poprawiła się na krześle, zakładając nogę na nogę, ale nie zwrócił na to uwagi. Tego także się spodziewała. Ojciec powiedział jej, że może dojść do dwudziestu pięciu procent, nie więcej. Na tyle ocenił apetyt bankiera. A kto mógłby kwestionować jego wyczucie interesu?

- Dwadzieścia pięć procent, i to moja ostateczna pro­pozycja.

- Zgoda.

- Świetnie. - Otworzyła torbę plażową i wyciągnęła z niej bardzo oficjalny dokument.

Jeszcze raz Dwight spojrzał na nią z osłupieniem. Przyjął go i przeczytał. Był to gotowy akt sprzedaży z wpisaną już kwotą dwudziestu pięciu procent.

- Masz coś do pisania? - spytał.

Uśmiechnęła się - pierwszy prawdziwy uśmiech od początku ich rozmowy - i podała mu pióro. Podpisał dokument i oddał go jej. Sięgnął po kieliszek z tequilą.

Ramona uniosła lampkę wina. Spełnili toast z pełną powagą, po czym wstała, unosząc swój skarb w torbie plażowej. Gdyby obejrzała się, zobaczyłaby patrzącego za nią Ralpha Ornsgooda. Jego ascetyczne rysy wykrzywiał grymas wściekłości i wstrętu.

Ale ona odeszła, nie patrząc za siebie. Był to błąd, którego miała wkrótce gorzko pożałować.


Heathrow w listopadzie nie jest zachęcającym miejscem. Gordon opuścił je najszybciej, jak mógł, i wskoczył do pociągu jadącego do Oksfordu. Czuł się trochę oszołomiony podróżą, ale nie opuszczało go radosne ożywienie. Wyniki wstępnych badań były bardzo, bardzo obiecujące. Polubił Johna Gardnera od pierwszej chwili, tak jak przewidywała Verity. Wszyscy troje, specjaliści w każdym calu, zabrali się do pracy, podzieliwszy się zadaniami. Sposób, w jaki obchodzili się ze skomplikowanym sprzętem, wiele mówił o ich doświadczeniu.

John uzyskał wyniki jako pierwszy. Wystarczyło tylko spojrzeć na jego oszołomioną twarz, by odgadnąć, że są pomyślne. I tak rzeczywiście było. Okazały się lepsze niż najśmielsze przewidywania Verity. Liczba jej białych krwinek spadła poniżej pięciu procent.

John spojrzał na nią otępiałym wzrokiem. Potem odwrócił się do Gordona.

- Nie rozumiem - wyznał wreszcie i żadne z nich nie mogło mu tego wytłumaczyć. Z początku żądał wyjaśnień, wściekał się nawet, tłumacząc, że takie eksperymenty wy­magają długich badań. Zamilkł dopiero, kiedy zrozumiał, że całe to przedsięwzięcie jest w jakiś sposób ryzykowne dla jego kolegi po fachu.

Ale i tak mamy przed sobą wiele pracy, pomyślał Gordon ze zmęczeniem, wysiadając na dworcu w Oksfordzie i łapiąc taksówkę. Najpierw trzeba wyselekcjonować czynnik odpo­wiedzialny za zmianę. Jaka dawka powoduje taki efekt i jakim czynnikom należy przypisać wystąpienie uderzeń gorąca, które opisała mu Verity? Będą musieli przeprowadzić nowe testy, co oznaczało następną wycieczkę na Karaiby. Być może spotkają się w republice Dominikany albo na Jamajce.

Zapłacił za kurs i powlókł się powoli do swojego małego domku, oddalonego o parę kroków od szpitala. Czasami niedobrze jest mieszkać tak blisko pracy. Ale dziś mu to odpowiadało. Mógł wstawić bagaże do przedpokoju i iść prosto do laboratorium. Dochodziła siódma wieczorem. Jeśli dopisze mu szczęście, nie spotka już doktora Annazwali.

W laboratorium paliło się przyćmione światło, dochodzące z pomieszczenia, w którym trzymano zwierzęta. Gordon schował próbki krwi i poszedł, zaciekawiony, w tamtym kierunku.

Usłyszał głośny brzęk i stłumione przekleństwo. Obszedł klatki ze szczurami i uśmiechnął się na widok Philipa Knighta, podnoszącego z podłogi metalową tacę.

- Cześć, Phil. Wesoły dzionek, co?

Philip, woźny przydzielony do laboratorium na czas wizyty doktora Annazwali, obejrzał się.

- A, to pan, doktorze.

- Czy doktor Annazwala już wyszedł? - zagadnął Gordon, niby od niechcenia.

- No.

Gordon skinął głową, odwrócił się i nagle zamarł w pół ruchu. Stał przed pustą klatką. W tej klatce do niedawna był bardzo duży, bardzo zdrowy królik.

- A gdzie Herkules? - spytał Gordon słabym głosem. Miał nadzieję, że nie brzmi w nim rozpacz.

Phil spojrzał na klatkę i westchnął.

- Straciliśmy go. Jutro doktor Annazwala zrobi sekcję.

Gordon poczuł, że ma trudności z zaczerpnięciem oddechu.

- Czy... - odchrząknął. - Czy doktor Annazwala mówił, co spowodowało śmierć?

- Nie. Nie za bardzo. To ten królik, co brał to coś na AIDS, nie?

Gordon pokiwał głową w oszołomieniu.

- Tak - powiedział głucho. - To ten.

Dotarł do laboratorium na uginających się nogach i osunął się na ławkę. Phil wyszedł, żegnając się dziarsko. Gordon siedział jak otępiały, w nieskończoność wbijając wzrok w jeden punkt. Wreszcie drgnął. Myśl, człowieku, myśl! Jest mnóstwo przyczyn, dla których królik mógł odejść z tego świata. Niekoniecznie z powodu leku. Oczywiście notatki doktora Annazwali okazałyby się bardzo pomocne. I nie były schowane zbyt głęboko. Już po chwili trzymał je w ręku.

Przez kilka pierwszych tygodni nic się nie działo. Potem, przed pięcioma dniami...

Gordon zatrzymał się i wrócił na początek listy objawów.

Nagły wzrost temperatury. Uderzenie gorąca.

Zacisnął mocno powieki.

- O Boże, Verity - szepnął. - Co myśmy zrobili?


Damon wysiadł z windy i powoli ruszył korytarzem. Właściwie nie zdawał sobie sprawy, jak długo idzie. Nie zwracał uwagi na mijające go osoby. Wpatrywał się przed siebie śmiertelnie mrocznym spojrzeniem, zaciskając zęby. Czuł się... dziwnie. Ralph znalazł go w sali gimnastycznej; od razu rzucało się w oczy, że coś leży mu na sercu. Niespokojne ręce. Niespokojne spojrzenie. Chaotyczne zda­nia. Damon, ćwiczący na atlasie, uśmiechnął się i spróbował go rozluźnić. Spodziewał się usłyszeć o jakimś pomniejszym problemie, związanym ze statkiem. Ale nic nie przygotowało go do tego, co padło z ust Ralpha.

Gdyby to był ktokolwiek inny, nigdy by mu nie uwierzył. Słuchał opowieści o transakcji pomiędzy Ramoną a Dwightem Markhamem i z wolna zaczynał zdawać sobie sprawę, że jego najgorszy koszmar stał się rzeczywistością. Usiadł powoli, odkładając na bok sztangę. Ralph patrzył na niego z coraz większą rozpaczą. Wiedział, że ta wiadomość zburzyła cały świat jego najlepszego przyjaciela. I ponure mruknięcie Damona, że nic się nie stało, zupełnie go nie przekonało.

Damon wyszedł z sali jak zahipnotyzowany i ruszył do swojej kajuty. Wszedł pod lodowaty prysznic, co nie przy­wróciło mu jasności umysłu. Nalał sobie czystej szkockiej; trunek legł mu kamieniem na żołądku.

Wyszedł na korytarz, kierując się na wpół świadomie do jej kabiny. Nie mógł, zupełnie nie mógł się pozbierać. Wiedział, że to głupie, że dorosły mężczyzna umie sobie poradzić ze zdradą, ale słowa Ralpha zadały mu cios w samo serce. Zapukał do drzwi; nie wiedział, co zamierza jej powiedzieć, nie miał pojęcia, czy chce coś zrobić.

Ramona podniosła głowę znad kontraktu. Przyglądała się dokumentowi z upodobaniem. Oto kolejne trzy procent dla niej i ojca. A to dopiero początek. Szybko schowała papiery do torby i wepchnęła ją pod stół. Rozejrzała się po kabinie; wszystko było na swoim miejscu. Otworzyła drzwi.

Damon spojrzał na nią. Białe złoto włosów. Przeszywający błękit oczu. Ona, po prostu ona. Po raz pierwszy poczuł zagrożenie. A jednocześnie wypełnił go dziwny spokój; teraz nie zdoła go już skrzywdzić. Może z nią walczyć. I wygra.

Ta myśl zabolała go.

Na jego widok świat nagle pojaśniał; Ramona poczuła, że wraca jej życie. Kochała go. I nienawidziła. Wyrwał ją z bezpiecznej i wygodnej skorupy i nauczył żyć. A jedno­cześnie złożył na jej ramiona ogromny ciężar. Musi mu pokazać, że nie jest nietykalny. Że ludzie tacy jak Keith, słabi i wrażliwi, również się liczą. I tylko ona może to zrobić, choćby miała to przypłacić cierpieniem.

Ta myśl zabolała ją.

Przez chwilę wydawało jej się, że sobie nie poradzi. Przez chwilę chciała się poddać. Poddać się miłości, zatracić się w niej, nawet jeśli nie jest prawdziwa. A potem wyprostowała się i uśmiechnęła.

- Witaj. Wejdź do środka.

Jak powiedział pająk do muchy.

Damon patrzył, jak Ramona zamyka za nim drzwi. Wszystko nagle stało się jasne. Zdecydowała się grać. Teraz trzeba jej pokazać, jak się to robi.

- Przepraszam za wczorajszy wieczór - powiedział z roz­brajającym uśmiechem.

Spojrzała na niego z zaskoczeniem.

- Co?

- Za to, że nie zjawiłem się na kolacji - uzupełnił, obserwując ją czujnie. Ale ona tylko skinęła głową.

- A, to. Nie szkodzi. Jak się miewa Joceline? - spytała grzecznie.

Damon drgnął, jakby ugodziła go w czułe miejsce.

- Dobrze. Czemu pytasz? - rzucił z irytacją.

Otworzyła szeroko oczy. Czy to jej się coś wydaje, czy Damon jest dziś trochę nerwowy? Jeśli ktoś miał tu prawo do wybuchów, to z pewnością nie on. Znała go doskonale. Jego dobre i złe strony. Znała jego namiętność i zaskakującą delikatność. I mroczną stronę, którą do tej pory przed nią ukrywał. Bezwzględność. Gdyby dowiedział się o jej po­czynaniach... Zadrżała. Nie miała wątpliwości, że zniszczyłby ją tak jak Keitha. Ale nie pozwoli mu na to. Nawet gdyby miał wziąć ją w ramiona i... nie!

Odwróciła się od niego.

- Chcesz się czegoś napić?

- Chętnie. Poproszę o rum.

- Z sokiem ananasowym? Czarną porzeczką?

- Sam rum.

Patrzył na nią, kiedy podeszła do niego z kieliszkiem w dłoni. Była taka piękna, tak zabójczo piękna. Jak pantera. Albo grecka bogini dająca poznać śmiertelnemu kochankowi smak ambrozji, zanim odbierze mu życie.

Ich spojrzenia spotkały się - błękitna błyskawica i grafit. Coś chwyciło ją za gardło; jęknęła z zaskoczeniem.

Z krtani Damona wyrwało się zduszone warczenie. Nie da się inaczej opisać tego dzikiego, drapieżnego dźwięku, który nawet w jego uszach zabrzmiał obco. Upuścił szklankę; potoczyła się na biały mięsisty dywan. Ciemny karaibski rum wsiąkł szybko w jasne runo. Jednym błyskawicznym ruchem przyciągnął ją ku sobie. Zdusiła krzyk. W niej również odezwała się zwierzęca dzikość. Zmiażdżył jej usta pocałunkiem. Odpowiedziała równą gwałtownością.

Jęknął i przyciągnął ją jeszcze bliżej, obejmując pośladki, jakby chciał na zawsze złączyć ją ze sobą. Jej krótka spódniczka zadarła się; poczuła, że ogarnia ją fala dzikiej żądzy. Nie mogła powstrzymać cichych jęków, wyrywających się z jej na wpół otwartych ust. Ujęła skronie Damona, odpychając go od siebie. Jej palce wykrzywiły się konwulsyjnie. Krew napłynęła mu do lędźwi gorącą, nagłą falą. Niemal krzyknął. Objął jej talię, wpijając palce w miękkie ciało tak mocno, że skrzywiła się z bólu. Wbiła paznokcie w delikatną skórę na jego skroniach. Na linii włosów Damona pojawiła się drobna kropelka krwi. Przywarł do niej tak mocno, jakby chciał ją zniszczyć, zmiażdżyć, ukarać. To bolało, a jednocześnie sprawiało jej rozkosz tak wielką, że miała ochotę krzyczeć.

Jednym gwałtownym ruchem chwycił ją na ręce i rzucił na łóżko, tak że jęknęły sprężyny. Po chwili przygniatał ją swoim ciężarem. Z czoła sączyła się mu strużka krwi. Wiedziała, że na talii zostaną jej sine ślady palców, ale nie obchodziło jej to. Miłość i nienawiść splotły się w niej w jedno. Wcisnęła rękę pod jego koszulę i szarpnęła. Guziki rozsypały się po łóżku i dywanie.

Zdarł z niej bluzkę, nie odrywając wzroku od jej twarzy. Spojrzała w dół; strzępki jedwabiu przywarły do jej piersi. Strzepnęła je z rozdrażnieniem, odsłaniając sterczące, napięte aż do bólu sutki. Chwyciła go za włosy i przyciągnęła głowę, domagając się, żeby ją pieścił. Jej oczy błyszczały prymitywną, najczystszą żądzą. Jęknęła głośno, a potem krzyknęła; Damon ugryzł ją mocno, do bólu. Natychmiast podsunęła mu drugą pierś, wstrząsana potężnymi, nieopano­wanymi skurczami podniecenia. Poczuł, że przestaje się kontrolować. Ich nagie ciała przywarły do ciebie zachłannie.

Dłoń Ramony przejechała po jego plecach i zacisnęła się na pośladkach; zatopiła w nie paznokcie i roześmiała się tryumfująco, słysząc jego jęk bólu.

Uniósł ją i rozepchnął brutalnie jej długie, gładkie jak jedwab nogi. Nagle zatrzymał się i spojrzał jej w oczy. Przez ułamek sekundy trwali nieruchomo, napięci do ostateczności, jak dwa węże na chwilę przed atakiem. A potem wszedł w nią, szybko i brutalnie, nie troszcząc się o to, czy jej nie zrani. Krzyknęła z rozkoszy, wpierając się w niego całym ciałem, wyginając je w łuk, więżąc go w objęciach, jakby chciała go wchłonąć, rozpuścić go we wrzącym ukropie swojego wnętrza. Nie odrywał wzroku od jej oczu, jaś­niejących mocnym blaskiem błękitnych błyskawic; pot ściekał mu po plecach grubymi kroplami, stopy szukały oparcia w materacu. Wbiła mu paznokcie w plecy, aż krew i pot zmieszały się razem, a ekstaza wyniosła ich jeszcze wyżej. Jęczała, szarpiąc się w jego ramionach, oślepiona przez pasma własnych srebrzystozłotych włosów, opadają­cych jej na oczy. Odgarnął je jednym gwałtownym ruchem. Świat zaczął oddalać się od nich, a kiedy przymknęła powieki, na wpół omdlała z rozkoszy, jego spojrzenie nagle oprzytomniało.

- Chcę - wydyszał czując, że za chwilę eksploduje. - Chcę ci patrzeć w oczy! Chcę... cię zniszczyć!

Ramona krzyknęła, wstrząśnięta orgazmem tak potężnym, że na chwilę straciła przytomność. Damon spojrzał w jej oszalałe oczy i podążył za nią, zalewając ją nasieniem.

Przywarli do siebie, złączeni potężnym spazmem rozkoszy.

Kochankowie.

Wrogowie.

Jedno z nich musiało przegrać.

Puerto Rico


To prawda, co mówią o San Juan, po­myślała Ramona, rozglądając się. Nie ma na Karaibach drugiego miasta o tak wyraźnych hiszpańskich wpływach. Stara dzielnica kontrastuje ostro z wyrafinowanymi Condalo i Isla Verda. Wyglądając z okna trolejbusu, wesoło trzęsącego się przez ulice, zauważyła, że autobusy poruszają się tu po wydzielonych pasach, w dodatku pod prąd! Przypomniała sobie poprzednią jazdę autobusem i roześmiała się.

- Co? - odezwał się Damon, zdziwiony jej nagłą we­sołością.

- Nic, tak sobie wspominałam. Kiedy ostatnio wsiadłam do autobusu, omal nie wyzionęłam ducha, ale skoro jechał pod prąd...

Roześmiał się wraz z nią, nieświadomie pocierając kciu­kiem o jej dłoń.


Joe King, siedzący w granatowej limuzynie, czekał niecierpliwie, aż wreszcie zdecydują się na konkretny kierunek. Musiał ich rozdzielić, choćby na parę minut.

Był tak pochłonięty obserwacją, że nie zauważył podąża­jącego za nim wynajętego fiata.


Ramona usiadła, spojrzała przez okno na szesnasto- i siedemnastowieczną zabudowę. Nie mogła nic na to poradzić; w jego obecności po prostu musiała cieszyć się życiem. Wysiedli i nagle poczuła na sobie spojrzenie Damona, spokojne i nieruchome. W tej samej chwili, nie wiedzieć czemu, właśnie w tym starym kolonialnym mias­teczku, w labiryncie wąskich uliczek i zaułków, pogodziła się wreszcie ze swoją zmysłowością. Ludzie kochają i nie­nawidzą od stuleci. Dlaczego miałaby być inna? Damon objął ją; serce podeszło jej do gardła. Teraz wiedziała już z całą pewnością, że nie wróci do Oksfordu i bezpiecznego, lecz nudnego życia. Damon uwolnił ją z więzienia i będzie mu za to zawsze wdzięczna. Bez względu na to, co zrobi później.

Pocałował ją powoli, rozkoszując się smakiem jej ust, bez śladu wczorajszej wściekłej namiętności. W tej pieszczocie było coś... smutnego.

Cofnęła się o krok, rzucając mu nieszczery uśmiech. Zapragnął zetrzeć go z jej twarzy, chciał krzyknąć, żeby przestała go oszukiwać. Przez ułamek sekundy poczuł do niej czystą nienawiść.


Joe King zacisnął mocno palce na lornetce. Nie mógł patrzeć, jak Damon Alexander całuje jego córkę. Nawet myśl o bólu wroga, kiedy dowie się, że został oszukany, nie pocieszyła go. Ale tym razem Alexander przegra. A Joceline nie zdoła pokrzyżować mu planów.


Mały niepozorny fiat stał ukryty w cieniu, jakieś sto metrów od limuzyny Kinga. Jego pasażerowie przyjęli to z ulgą. Mimo że pracowali w porozumieniu z rządem Puerto Rico, mieli pełną świadomość, że znajdują się w obcym kraju.

Damon zgłosił stanowczy sprzeciw wobec planów zwie­dzania. Ramona uśmiechnęła się krzywo. Zaczynała się niepokoić. Gdyby go nie znała, podejrzewałaby, że próbuje ją więzić przy swoim boku. A ona musiała się spotkać z ojcem, który miał odebrać od niej dokument.

- Nie doceniasz atmosfery Puerto Rico, ty barbarzyńco - rzuciła żartobliwie.

- Zdecydowanie - zgodził się bez oporu.

- Więc co chcesz robić?

- Wypić coś zimnego. Odwodniłaś mnie, kobieto.

Mimo woli musiała pomyśleć o wczorajszej nocy, o ich ciałach, spoconych i zwartych ze sobą.

Damon spojrzał na nią i zaciągnął ją z determinacją do Casa Blanca, pierwszej kafejki, jaką spotkali po drodze.


Joe King obserwował ich z nienawiścią. Wyglądali razem cholernie dobrze. Nic dziwnego, że Alexander nie może się powstrzymać, żeby jej co chwila nie obmacywać. Przez cały dzień trzymał ją za rękę. Głaskał po włosach. Obejmował w talii. A teraz jeszcze pochylał się w jej stronę i delikatnie kosztował odrobinę jej lodów. Joe King uderzył wściekle pięścią w drzwi limuzyny.


Mężczyzna siedzący za kierownicą fiata uniósł brew i zapisał coś w notatniku. Zrobił to bez większego przekonania.

Godzina 11.45. Obserwowany uderzył pięścią w drwi samochodu.

Inspektor Les Fortnum był wysokim, szczupłym mężczyz­ną o myślących jasnozielonych oczach.

- Jak długo próbujemy znaleźć coś na naszego Joe’go? - spytał retorycznie.

Sierżant Frank Less wzruszył ramionami.

- Od mojego urodzenia - oznajmił z rozbrajającą szcze­rością.

Les Fortnum skinął głową. W latach sześćdziesiątych zaczynał dopiero pracę w policji, kiedy Joe King zaczął interesować organa ścigania. Najpierw zarzucono mu próbę przekupstwa. Brak dowodów. Potem cały szereg przestępstw, coraz poważniejszych, w miarę, jak Joe King rósł w siłę. Oszustwo. Brak dowodów. Szantaż. Brak dowodów. Spisek w celu wprowadzenia w błąd inspektorów podatkowych Jej Królewskiej Mości. Brak dowodów. Współudział w zbrodni. Brak dowodów. Ciężkie uszkodzenie ciała. Brak dowodów. Wyglądało na to, że wszystko uchodzi mu na sucho. Ale...

- Coś mi mówi, że tym razem Joe popełni duży błąd - mruknął Les, bardziej do siebie niż do sierżanta.

- Tak? Dlaczego?

- Bo tym razem to sprawa osobista. - Nie spuszczał wzroku z pary podnoszącej się od stolika. - Uwaga - rzucił ostrzegawczo.

Frank wyprostował się i włączył silnik.

Jak było do przewidzenia, Joe King śledził każdy ruch Damona. Po chwili dwa samochody ruszyły za taksówką mknącą przez nowe San Juan.


Zwolnij - mruknął Les, kiedy wyjechali z miasta i znaleźli się na pustej autostradzie. Nie mogli sobie pozwolić na wpadkę. Gdyby udało się im oskarżyć Joe Kinga o morderstwo...


Taksówka dowiozła ich na plażę Luquillo. Ramona opuściła z ulgą klaustrofobiczne wnętrze samochodu i rozej­rzała się. W miejscu, w którym stali, znajdowała się niegdyś kwitnąca plantacja palm kokosowych. Nieopodal stała mała chatka, w której przebrała się w nowo nabyty kostium kąpielowy. Jego lodowaty błękit pięknie kontrastował z opa­loną skórą i jasnymi włosami. Wyszła na słońce i przeciąg­nęła się z lubością, nie zdając sobie sprawy, ile osób przygląda się jej każdemu ruchowi. Jej włosy zatrzepotały na wietrze jak pasma srebrzystego jedwabiu.

Damon zbliżył się do niej ze ściśniętym gardłem. Cokol­wiek się zdarzy, nie zamierzał jej stracić. Zaczynał zdawać sobie sprawę, że nie potrafi już bez niej żyć. Co było dość przerażające. Ale kiedy skończy się ten cały cyrk z akcjami, kiedy Ramona zrozumie, że z nim nie wygra, zrobi wszystko, zęby się poddała. Zdawał sobie sprawę, że myśl ta staje się Jego obsesją, i coś w nim zaczęło słabo protestować, ale Ogłuszył w sobie wszelki sprzeciw.

Wziął ją w objęcia i pocałował; namiętność rozgorzała w nim od nowa w chwili, gdy tylko poczuł ją przy sobie. Nogi ugięły się pod nią. Przywarła do niego, natychmiast tonąc w fali wzajemnego pożądania. Zapomniała o wszyst­kich swoich planach; w tej chwili liczył się tylko on. Potężnym wysiłkiem woli zmusił się, by przerwać pocałunek i spojrzeć na nią. Jej oszołomione oczy powoli oprzytomniały; znowu pojawił się w nich wyraz czujności.

- Och, kochanie - powiedział głosem pełnym bólu. - Nie musisz niczego zabierać. Wystarczy tylko poprosić.

Przeszedł ją zimny dreszcz. On naprawdę coś podejrzewał!

- Za... zapamiętam - wykrztusiła, daremnie siląc się na rozbawienie. Delikatnie, lecz zdecydowanie wyswobodziła się z jego objęć.

Pozwolił jej odejść, ale jego oczy spochmurniały.


Joe King, siedzący w limuzynie nieopodal, zacisnął zęby. Les uchylił okno, usiłując wpuścić trochę powietrza do rozprażonego wnętrza fiata. Z namysłem przyjrzał się Ramonie. Gdybyż tylko mógł odgadnąć, w co właściwie gra ta dziewczyna...

Zapoznał się z opasłymi tomami akt Joe Kinga, a plan przejęcia „Alexandrii” mieścił się w jego zwyczajach. A jednak...

- No, nie wiem. - Westchnął, kręcąc głową. - Ta sprawa jest jakaś inna.

Frank patrzył z podziwem na Ramonę, znikającą w falach morza ze swoim chłopakiem. Facet miał fuksa, nie ma co.

- Hmmm? Dlaczego?

Zielone oczy Lesa spojrzały na niego z powagą.

- Czuję to w kościach. Śledziłem Kinga tyle razy, że straciłem już rachubę. Znam drania na wylot. I widzę, że tym razem jest zdenerwowany jak nigdy. Jak mówiłem, to sprawa osobista. Ta dziewczyna jest jego córką.

- Aha. Szkoda, że się w to wrobiła.

Les obrzucił go zaciekawionym spojrzeniem.

- A ja nie jestem taki pewny. King nie odzywał się j do niej, od chwili gdy prysnął z domu. Miała wtedy kilka miesięcy. Przez tyle lat włóczyliśmy się za nim, a nie wiemy o żadnych jego kontaktach z rodziną. A teraz nagle poczuł się ojcem. A gdyby Ramona działała w po­rozumieniu z ojcem, czy Treadstone zostawiłby jej swoje udziały? To bez sensu. Zastanawiam się, co by zrobiła, gdybyśmy jej powiedzieli, że to jej ojciec kazał zabić Treadstone’a, ponieważ zorientował się, że facet chce go zdradzić.

Frank westchnął głęboko.

- Dałbym sobie wyrwać przednie zęby, żeby się dowie­dzieć, co tak przeraziło Treadstone’a. No dobrze, ale jeśli ta cała Ramona nie jest w zmowie z ojcem, to po co się przyssała do Alexandera?

Les pokiwał głową.

- I to jest bardzo dobre pytanie.


Damon wycisnął na dłoń trochę olejku do opalania.

- Gorąco? - spytał, przyglądając się smukłej linii pleców Ramony.

- Mhm. Bardzo - wymamrotała i drgnęła, kiedy chłodne, śliskie dłonie opadły na jej rozgrzaną skórę.

Zaczął masować jej plecy, rozsmarowując białe smugi na złocistych łopatkach. Jej piersi miarowo ocierały się o szorstki koc. Zacisnęła mocno powieki.

- Jak dobrze. Mogłabym tu zostać przez cały dzień.

- A nie zostajemy? - zagadnął z pozorną nieuwagą, Podchwytując niespokojne drżenie jej rzęs. Jego spojrzenie zlodowaciało.

- Chciałabym, ale muszę kupić coś mamie. Obiecałam, że przywiozę jej coś ładnego.

- San Juan nie jest wolne od cła.

- O?

- Więc perfumy i cała reszta nie są tu tak dobre jak, powiedzmy, na Jamajce.

- O... - Opadła ze zniechęceniem na koc. Potem otworzyła jedno oko. Dlaczego jej tak utrudniał? Nie mogła stłumić lekkiego dreszczu. Damon był niebezpiecznym graczem. Prawie uwierzyła, że ją kocha, choć rozum podpowiadał jej co innego. Każdy pocałunek był kolejnym łańcuchem, mającym przykuć do niego te jego cenne akcje. Ale co by zrobił, gdyby Dwight Markham wygadał się, że sprzedał jej swoje udziały?

Spojrzała z niepokojem na morze. Podróż dobiegała końca. Musi przeżyć jeszcze tylko tydzień. Da sobie radę. Nie może się poddać. Och, Damonie! Tak strasznie cię kocham. Bydlę!


Joe King zacisnął zęby aż do bólu. Jeszcze nigdy nie nienawidził kogoś tak jak Damona.


Znowu zaczął nacierać ją olejkiem, przesuwając zmysłowo dłonią po smukłej łydce.


Zabieraj te parszywe łapy, bo zabiję - warknął Joe z bezsilną wściekłością. I nagle, zanim jeszcze skończył zdanie, zrozumiał, co powinien zrobić. Odprężył się i uśmie­chnął, znów pogodzony ze światem.

Oczywiście. Dlaczego nie? Doskonały pomysł. Doyle wleje mu coś do wina podczas ostatniego balu na statku. Zabije skurwiela.

Pojął, że Ramona nie wymknie się dziś temu łajdakowi. Puknął niecierpliwie w szklaną szybę, oddzielającą go od kierowcy.

- Proszę mnie zawieźć do portu, tam gdzie cumuje statek wycieczkowy.

Pora pogawędzić z odpowiednim człowiekiem.


King rusza - odezwał się Frank. - Zostajemy z dziew­czyną?

Les zawahał się. Instynkt podpowiadał mu, że Ramona King ma swoje powody, by być z Damonem. Czuł też, że dziewczyna realizuje jakiś własny plan. A mimo to coraz bardziej przekonywał się, że mogłaby się stać ich cennym sprzymierzeńcem. Ale nie mógł ryzykować całej akcji, bazując tylko na własnym instynkcie.

- Trzymamy się naszego ulubieńca - mruknął niechętnie. - Chcę się przekonać, co znowu knuje.

Samochody opuściły swoje miejsca obserwacyjne.


Damon zakręcił butelkę z olejkiem i położył się na kocu. Ramona poruszyła się niespokojnie.

- Coś się stało? - spytał z fałszywą troską, powściągając uśmiech. Ani chybi maleństwo chce schować dokumenty w jakimś bezpiecznym miejscu. Pewnie bardzo się męczy, dymając je w kabinie. Biedactwo.

Ramona stłumiła rozpaczliwe westchnienie.

- Nie. Wszystko w porządku.

Uśmiechnął się i pocałował jej ramię. Potem znowu wystawił się do słońca.

- To dobrze - oznajmił z zadowoleniem. - Nie chciałbym, żebyś się źle bawiła.



Ramona czuła się nieswojo, występując w samo południe w wieczorowej kreacji, ale kasyno było miejscem szczególnym i wymagało gali bez względu na porę dnia. Miała nadzieję, że jej czerwona atłasowa sukienka, sięgająca tuż nad kolano, i czerwone pantofelki obszyte cekinami spełniają wymogi tego miejsca. Dwight Markham poinformował ją radośnie, że jego bank otrzymał właśnie równowartość jego udziałów, więc Gareth Desmond mógł się przekonać o jej wypłacalności.

Wyprostowała obnażone ramiona, odwróciła się na obcasikach eleganckich pantofelków i przekroczyła próg kasyna.

Było większe, niż się spodziewała, i bardzo efektowne. Puszysty purpurowy dywan przyciągał wzrok każdego wcho­dzącego gościa. Wzdłuż ścian ciągnęły się krzesła, wykładane złotym i kobaltowym aksamitem. Krupierzy mieli na sobie eleganckie białe smokingi. Operowali sztonami wartymi tysiące funtów z taką obojętnością, jakby mieli do czynienia z żetonami do telefonu.

Ramona ruszyła w powolny obchód sali. Ludzie zebrani wokół stołów do ruletki wpatrywali się hipnotycznie w wi­rujące koło. Jeden z mężczyzn, ubrany w wymięty garnitur, postawił 100000 funtów na czternastkę. Kula zatrzymała się na dwadzieścia jeden i pieniądze gracza przeszły w ręce krupiera. I, co za tym idzie, Damona.

Uznała, że odpowiednią dla niej grą będzie black jack. Kupiła sztony za dwieście funtów i usiadła na pustym miejscu. Zaczęła grać, rozglądając się po sali, ale Gareth Desmond jakoś się nie pokazywał. Westchnęła i nagle poczuła czyjąś obecność. Obejrzała się i zobaczyła kobietę, ubraną - podobnie jak ona - w koktajlową suknię. Miała lśniące kruczoczarne włosy i wielkie, bardzo ciemne oczy. Robiła wrażenie zmęczonej. Ramona uśmiechnęła się do niej przyjaźnie.

- Dzień dobry.

Verity odwzajemniła uśmiech. Dobrze wiedziała, kim jest ta blondynka; czy ktoś na statku jeszcze tego nie wiedział? Plotka głosiła, że Damon dał jej pierścionek zaręczynowy, pewnie ten, który błyszczał tak oślepiająco na jej palcu. A ślub miał się odbyć lada dzień. Wszyscy mówili o kobiecie, której udało się usidlić Damona, a Verity w pełni rozumiała, dlaczego tak się stało. Jej stary przyjaciel wybrał sobie najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek zdarzyło jej się widzieć. Spodziewała się, że olśniewająca blondynka odwróci się obojętnie, ale ta spojrzała smętnie na topniejącą kupkę sztonów i wzruszyła ramionami.

- Omarem Sharifem to ja nie jestem - wyznała ponuro.

Verity roześmiała się, niespodziewanie dla samej siebie. To dziwne, ale jej sąsiadka nie miała w sobie ani krzty arogancji. Lata praktyki lekarskiej wyostrzyły jej instynkt i nauczyły obserwacji. Tajemnicza Ramona King zdobyła sobie jej sympatię od pierwszej chwili.

- Ja chyba też nie - zgodziła się z nią. - Jeszcze nigdy tu nie byłam.

- Nie? Ja też. - szepnęła konspiracyjnie Ramona. - Ale proszę nikomu nie mówić. Wszyscy widzą we mnie blond wersję Maty Hari. Przynajmniej tak mi mówiono.

Verity wybuchnęła śmiechem. A więc dziewczyna zdawała sobie sprawę z krążących o niej plotek.

- Będę milczeć jak grób - zapewniła ją i wróciła do kart. Poprosiła o jedną, dostała dziewiątkę pik i spasowała.

- Widzę, że jest pani w tym jeszcze lepsza niż ja - zauważyła Ramona, kiedy bankier odwrócił dwie karty, bijące jej siedemnastkę i dwie osiemnastki. - Kiedy prze­grywam, to od razu trzy.

Verity uśmiechnęła się niewyraźnie i jęknęła na widok sztonów, odjeżdżających od niej w siną dal.

- Dlaczego ja to sobie robię? - pożaliła się. Jej uśmiech zbladł stopniowo, kiedy uświadomiła sobie prawdziwy powód. Robi to, by zapomnieć o twarzy Grega, stojącego w drzwiach jej kabiny.

- A właśnie. Ramona King - odezwała się blondynka, wyciągając smukłą białą dłoń.

- Wiem. Verity Fox. Jeśli plotki mówią prawdę, jesteśmy sąsiadkami. Jestem lekarką. Pracuję... pracowałam w szpitalu Johna Radcliffe’a.

- Naprawdę? Ten świat jest jednak mały. - Ramona rozejrzała się jeszcze raz, już bez większej nadziei. Nigdzie ani śladu jej następnej ofiary. - Chyba muszę się napić - mruknęła.

Verity szybko zeskoczyła ze stołka.

- Ja też.

- Tutaj, czy już dosyć?

Verity spojrzała na żałosną resztkę sztonów i roześmiała się.

- Raczej gdzie indziej. To miejsce jest nie na moją kieszeń.

Ramona zerknęła na nią, zaskoczona. Do tej pory wyda­wało jej się, że na pokładzie tego pływającego pałacu jest jedyną osobą, która nie posiada milionów - jeśli nie setek milionów.

Weszły do pustego baru na najwyższym pokładzie, w in­trygujący sposób przypominającego arabską kawiarnię. Rattanowe meble ginęły niemal w bujnych roślinach, a potężne wentylatory leniwie mełły ciepłe powietrze.

- Casablanca - odezwała się Verity, jakby czytając w myślach Ramony.

- Piękny film, prawda? - spytała, zdejmując szpilki westchnieniem ulgi.

Verity poszła w jej ślady. Wreszcie życzliwa dusza.

- Piękny? Fantastyczny - poprawiła ją z błogim uśmie­chem. - Byłam śmiertelnie zakochana w Humphreyu Bogarcie.

- Ja wolę Burta Lancastera. - Ramona uśmiechnęła się.


Nie zdawały sobie sprawy, że jedna z osób na pokładzie aż podskoczyła na ich widok. Joceline Alexander od kilku godzin zażywała kąpieli słonecznej. Przed chwilą usiadła, by napić się soku, i jej spojrzenie padło na dwie kobiety siedzące przy wielkim oknie. Widok ich obu, pogrążonych w przyjacielskiej pogawędce, niemal przyprawił ją o zawał serca. Przełknęła ślinę. Dlaczego siedziały razem? Po roz­mowie z Damonem poleciła swojemu małemu wywiadowcy sprawdzić Ramonę. Z ulgą dowiedziała się, że Joe King nie kontaktował się z nią od chwili, kiedy opuścił Barbarę. Ale teraz znowu zaczęła się bać.

Powoli podniosła się z leżaka. Musi się dowiedzieć, o czym rozmawiają. Weszła do kawiarenki i usiadła pod osłoną ogromnej, bujnej paproci.


Ramona i Verity zdążyły się już zaprzyjaźnić.

- Więc widzisz, że w moim życiu nie ma nic specjalnie interesującego - zakończyła Verity opowieść o sobie, z której starannie wycięła wszelkie wzmianki o chorobie.

Ramona pokręciła głową.

- Czy ja wiem, praca chirurga wydaje mi się fascynująca.

- To samo można powiedzieć o tobie. Nie każdemu dane jest być oksfordzkim wykładowcą.

- Wydawało mi się, że tylko tego pragnę.

Verity wyprostowała się, słysząc w jej głosie nagły smutek i rozczarowanie.

- Tak? A teraz chcesz czegoś więcej?

- Teraz wiem już, że Oksford stał się moim więzieniem. Uprzytomniłam to sobie dopiero po śmierci narzeczonego.

Joceline Alexander spojrzała na nią z takim samym zdziwieniem, jak Verity.

- Przepraszam. Nie chciałam być wścibska - szepnęła Verity.

Ramona wzruszyła ramionami.

- Nie jesteś. Dobrze jest czasem zwierzyć się komuś.

- Otóż to. Od czasu do czasu warto się przed kimś otworzyć - zgodziła się Verity żałując, że nie może zrewan­żować się równą szczerością.

- Jesteś tu sama, czy... - Ramona zerknęła na jej serdeczny palec.

Verity pokręciła głową.

- Nie, jestem wolna jak wiatr. Moja matka mogła mi towarzyszyć, ale przecież londyński światek zginąłby bez niej mamie.

- Ach, więc to tak? Moja matka nie przepada za Lon­dynem. I chyba nie traci wiele.

- Twój ojciec pewnie jest zadowolony, bo ma ją tylko dla siebie.

Ramona spoważniała.

- Raczej nie. Ojciec zostawił nas, kiedy byłam dzieckiem.

- To smutne. Ale widujecie się czasami?

- Pięć dni temu zobaczyłam go po raz pierwszy w życiu.

Verity zamilkła speszona.

- Przykro mi - wykrztusiła wreszcie.

Oczy Ramony rozpogodziły się.

- Nie ma powodu. Nigdy mi go nie brakowało, a teraz... cóż, oboje jesteśmy dorośli. Łączą nas wspólne interesy... - Wzruszyła ramionami, najwyraźniej nie chcąc ciągnąć tego tematu.

Verity wyczuła to natychmiast.

- Widziałaś już ten film, który pokazują w tutejszym kinie?

Ramona pokręciła głową.

- To nie Casablanca, co?

Verity roześmiała się.

- Niestety. I nie ma ani śladu Burta Lancastera, ale to dobra komedia. Idziesz?

Ramona skinęła głową. Przyda jej się trochę śmiechu. Och, jak bardzo jej się przyda...

Wyszły, nie zauważając pobladłej kobiety, siedzącej w cieniu rozłożystej paproci. Joceline odprowadziła je przerażonym spojrzeniem. O jakich wspólnych interesach mówiła Ramona? Musi z nią porozmawiać, ostrzec przed ojcem. Joe King siał zniszczenie wszędzie, gdzie się pojawił. Zabrał jej wszystko, co miała...


Greg szedł u boku Jocka, który po raz pierwszy od nie wiadomo ilu dni zrobił sobie wolne od swoich maszyn. Znaleźli się w pobliżu kina dokładnie w chwili, gdy widzowie zaczęli wychodzić po zakończonej projekcji. Jock otworzył szeroko oczy na widok dwóch kobiet. W jednej z nich, blondynce w czerwieni, natychmiast rozpoznał ukochaną właściciela statku. Nawet w czeluściach maszynowni słyszało się plotki na jej temat. Ale Greg patrzył jak zahipnotyzowany na drugą kobietę. Jock zdążył jeszcze pomyśleć, że te wielkie brązowe oczy mogą uwieść każdego mężczyznę, kiedy brunetka spojrzała na nich i przez jej twarz przemknął grymas bólu. Szybko odwróciła wzrok i minęła ich. Greg przyspieszył kroku. Jock poszedł za nim, zatopiony w posęp­nych rozważaniach. Oczywiście, to się musiało wreszcie zdarzyć. Greg był przystojny i w ogóle. Ale żeby pasażerka?! Nie zdawał sobie sprawy, jakie to niebezpieczne? Westchnął ciężko. Ależ oczywiście, że tak. Usiadł nad piwem w towa­rzystwie swojego przyjaciela i kapitana i postanowił nie odzywać się ani słowem.

Greg niemal nie zauważył odejścia Jocka. Trwał ponuro nad piwem, wpatrując się w nie martwym wzrokiem. Kiedy zaskoczył ją z kochankiem, czuł tylko wstrząs, a potem wściekłość. Później pomyślał, że właściwie miał szczęście. Teraz łatwo będzie mu o niej zapomnieć. Musiałby chyba zwariować, gdyby nadal zawracał nią sobie głowę. Tak myślał, dopóki jej znowu nie zobaczył. Te wielkie ciemne oczy, wypełnione bezbrzeżnym bólem. Zupełnie, jakby zobaczył w nich odbicie własnego cierpienia. Straconych nadziei. Bezradnej miłości...

Westchnął ciężko i przejechał dłonią po włosach. Ode­pchnął od siebie piwo i wyszedł z klubu. Kiedy zatrzymał się przed jej drzwiami i zapukał, czuł się idiotycznie bezbronnie.

Verity, wstrząśnięta spotkaniem z Gregiem, rozstała się z Ramoną tuż po filmie. Zdążyły jeszcze umówić się na następny dzień. Pukanie do drzwi zniecierpliwiło ją. Podeszła do nich boso i otworzyła je z rozmachem.

- Tak? - Zamarła, niezdolna wydobyć z siebie głosu. Krew odpłynęła jej z twarzy. Przez chwilę oboje milczeli jak zaklęci.

Greg odezwał się pierwszy.

- Mogę wejść? - spytał sztywno.

- Oczywiście - odparła tym samym tonem. Nagle nawie­dziło ją wrażenie déjà vu. Czy już przeżyli coś takiego? Znowu poczuła ciągle obecny dreszcz podniecenia. Wes­tchnęła rozpaczliwie. - Boże, jak to się wszystko skom­plikowało.

Serce ścisnęło się mu boleśnie.

- Tak - zgodził się, zgnębiony. W jej głosie nie było ani śladu nadziei. - Chciałem cię przeprosić.

Spojrzała na niego nierozumiejącym wzrokiem.

- A za co, na miłość boską?

- Chciałem... spodziewałem się... liczyłem... na zbyt wiele. Nie miałem prawa oczekiwać, że dochowasz mi...

- Jak ty nic nie rozumiesz - przerwała mu z jękiem. - Kocham cię.

- Gdybyś tylko wiedziała, jak bardzo chciałem to od ciebie usłyszeć - wyznał, przejęty nagłą, nieoczekiwaną nadzieją. Bez słowa rozpostarł ramiona, a ona wtuliła się w nie, z policzkami nagle mokrymi od łez, gwałtownych i ciepłych jak tropikalna burza.

Poczuła, że jego ramiona obejmują ją tak, jak niegdyś. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak strasznie za nimi tęskniła. W nagłym olśnieniu pojęła, że jej ofiara była niepotrzebna. Co więcej, obraziła nią Grega. Potrzebowała go tak samo mocno, jak kochała. Zaufanie, przyjaźń, zro­zumienie... Gordon miał rację. Nie powinna go oszukiwać. Zasługiwał na szczerość.

Wzięła głęboki oddech, by wyznać mu wszystko o swojej chorobie.

W tej samej chwili zadzwonił telefon.

Zamarli, a potem jej wargi drgnęły w powstrzymywanym uśmieszku.

- Nie wierzę - powiedziała z desperacją i wysoko ponad głową usłyszała gardłowy śmiech Grega.

- Lepiej odbierz. To, co mam ci do powiedzenia, wymaga spokoju.

Spojrzał na nią bursztynowymi oczami, jakby rozświet­lonymi od środka. Przyjmie od niej tyle, ile zechce mu podarować. Nie będzie wymagać, by poświęciła mu wszystko.

Skinęła głową. Szalało w niej tyle uczuć, że niemal nie mogła wydobyć z siebie głosu. Niechętnie odsunęła się, klęknęła na łóżku i podniosła słuchawkę.

- Tak?

- Verity?

Rozpoznała ten głos od pierwszej chwili. Zamknęła oczy. Och, Gordonie... Nie teraz!

- Cześć - mruknęła i obejrzała się przez ramię na Grega. Był taki piękny. Miała ochotę zedrzeć z niego ubranie, a wszystko inne wyjaśnić później...

- Verity, ja... - Gordon przełknął ślinę. Przeanalizował każdy strzęp informacji i czekał niecierpliwie na wyniki sekcji, ale teraz nie mógł już zwlekać ani chwili dłużej.

- Verity - powtórzył.

Ton jego głosu sprawił, że zaczerpnęła duży haust powietrza. Jej serce wywinęło koziołka i zawisło gdzieś w próżni. Zupełnie go nie czuła.

- Po prostu powiedz to - wykrztusiła.

Greg zbliżył się do niej o parę kroków i zatrzymał się. Słyszał głos po drugiej stronie linii na tyle dobrze, żeby go rozpoznać, ale nie rozróżniał słów.

- Mam złe wieści. Bardzo złe - zaczął Gordon z rozpacz­liwą determinacją. - Zdechło jedno z naszych zwierząt. To, które przyjmowało... no wiesz.

- Wyniki sekcji? - wymamrotała, z trudem poruszając zbielałymi wargami. Odwracała twarz od Grega, zdziwionego tą fachową rozmową.

- To to. Nie ma wątpliwości.

Poczuła, że wszystko w niej lodowacieje.

- Rozumiem.

- Można to kontrolować. Nie wiemy jeszcze dokładnie... - Greg podszedł bliżej, targany wściekłą zazdrością. Miał ochotę wyrwać jej słuchawkę i powiedzieć łobuzowi, żeby się odczepił. Chciał mu wykrzyczeć, że Verity należy do niego. Żeby przestał jej zawracać głowę.

- Musisz odstawić ten lek, przynajmniej... na jakiś czas.

Nie odpowiedziała. Oboje wiedzieli, że jej czas się kończył. Już po wszystkim. Walka dobiegła kresu.

- Rozumiem - odezwała się wreszcie głucho. - Do widzenia.

Odłożyła słuchawkę sztywnym, mechanicznym ruchem. Przez chwilę wpatrywała się tępo w telefon. Potem usłyszała za sobą szmer i odwróciła się.

- Greg - szepnęła. Zapomniała o nim.

On też to zauważył. Wystarczy jeden telefon od tamtego i...

- To bez sensu - rzekł. Przy tym facecie nie miał szans, to wydawało się oczywiste.

- Tak, najdroższy. Tak myślę - powiedziała słabym j głosem.

- Przepraszam. Nie... nie będę ci się więcej narzucać. - Odwrócił się do drzwi. Kiedy zamykał je za sobą, czuł niemal fizyczny ból. Wiedział, że przegrał. Gdyby tylko mu pozwoliła, gdyby dała mu szansę, walczyłby o nią do ostatniego tchu. Ale kiedy wyznała mu miłość, najwyraźniej się pomyliła.

Błądzić jest rzeczą ludzką.

- Przepraszam - szepnął jeszcze raz do zamkniętych drzwi.


Dominikana


Fred Gless uznał, że Dominikana jest całkiem niebrzydka. Być może dlatego, że zajmowała ponad dwie trzecie wyspy Hispaniola i robiła mniej klaustrofobiczne wrażenie niż reszta wysp, na które trafili w ślad za Joe Kingiem. Wielu tubylców mówiło prymitywną angiel­szczyzną, co znakomicie ułatwiało im zadanie. Byli właś­nie w małym sklepiku z rupieciami, stojącym przy wąskiej brukowanej uliczce. Fred nie miał pojęcia, w jaki sposób Les Fortnum odkrył to miejsce i jak poznał nieustannie uśmiechniętego właściciela sklepu. Ani też, czego właściwie tu szukali.

Właścicielowi jak nic stuknęła osiemdziesiątka, a jego spojrzenie miało tak wszystkowiedzący wyraz, że Frank mimo woli kurczył się pod nim. Nagle przypomniał sobie, że dosłownie o miedzę, na Haiti, znajduje się kolebka wudu. Wzdrygnął się.

Przyglądał się swojemu szefowi, targującemu się ze starym łamaną angielszczyzną, i zastanawiał się, czy niektórzy Haitańczycy nie wyemigrowali przypadkiem na wschód. Wreszcie gnom zgodził się na cenę i wręczył Lesowi małą paczuszkę. Dopiero kiedy w ręce starego trafił gruby zwitek tutejszej waluty. Frank pojął wreszcie, o co chodzi.

Les nie odpowiadał na jego pytania, dopóki nie dotarli do samochodu. Ruszyli w stronę portu, strzeżonego przez potężny posąg, nieco tylko mniejszy niż Kolos Rodyjski. Przedstawiał hiszpańskiego księdza Montesinę, który w szes­nastym wieku przybył do Dominikany, by walczyć o prawa Indian. Godny podziwu optymizm, pomyślał Frank, kiedy samochód zatrzymał się w cieniu potężnego drzewa, ob­sypanego szaleńczą ilością kwiatów. Teraz mogli już tylko czekać na przybycie „Alexandrii”.

Les rozwinął starannie maleńką paczuszkę i położył ją sobie na dłoni. Frank spojrzał i gwizdnął. Pluskwa - oczywiś­cie elektroniczna.

- Mamy na to pozwolenie?

- Skąd.

- Londyn o tym wie?

- Skąd.

- Czy cokolwiek nas kryje?

- Skąd.

Frank odchrząknął, ale uśmiechnął się.

- Jak zbliżymy się do naszego ulubieńca, żeby mu to podłożyć?

- Nie zbliżymy się do naszego ulubieńca. Chodzi nam o jego córkę.

Frank wytrzeszczył na niego oczy.

- Dlaczego?

- Ponieważ powiemy jej, o co podejrzewamy jej papę.

Podczas lotu z Puerto Rico Les przemyślał sobie wiele rzeczy. Doszedł do wniosku, że nic nie zyskają, jeśli nie odważą się zaryzykować. Joe King był za sprytny.

Frank odwrócił się do szefa.

- Myślisz, że to mądre?

- Nie sądzę, żeby była z nim w zmowie. - Les wzruszył ramionami. - A jeśli nawet jest, co mamy do stracenia? Jeśli pobiegnie do niego, niosąc nasze maleństwo - pogładził pluskwę z czułością - i powie: „Tatusiu, najdroższy, gliny nas gonią”, przynajmniej będziemy mieli pewność.

- Sąd tego nie uzna - przypomniał mu Frank.

- Nie uzna. Ale zrobi dobre wrażenie - wyjaśnił Les zwięźle. Niewiele osób potrafi wysłuchać nagrania własnego przyznania się do winy i nie załamać się. Jeśli Ramona współpracuje z ojcem, ten drobiazg da im punkt oparcia. A jeśli nie, Joe King zyska w niej nowego wroga. Tak czy tak, bilans wychodzi na plus.


Damon rozmawiał z Garethem Desmondem, wieloletnim przyjacielem, który słuchał go z rosnącym zdumieniem i coraz szerszym uśmiechem.

- Dobrze, zrobię to. Jesteś pewien, że skontaktuje się ze mną? - spytał zaintrygowany.

Damon pokiwał ponuro głową.

- W stu procentach - mruknął ze znużeniem. - Przy takiej liczbie akcji jesteś najbardziej oczywistym celem. Informuj mnie o wszystkim, dobrze?

Gareth klepnął go po plecach.

- Chcę zaproszenie na ślub, stary byku - oznajmił jowialnie. - Dobraliście się jak w korcu maku.


Greg i jego oficerowie obserwowali pilota, bezustannie sprawdzającego sonar. Na razie wszystko szło jak po maśle. Przynajmniej tego nie skopałem, pomyślał Greg z cichą rozpaczą.


Ramona jeszcze nie mogła uwierzyć własnemu szczęściu. Damon gdzieś zniknął i ciągle się nie pojawiał. Jeśli zejdzie na ląd jako pierwsza, może mieć cały dzień dla siebie. Nie zdawała sobie sprawy, że Damon obserwuje ją z ukrycia.


Wiem, wkrótce spotkasz się z Joe Kingiem, pomyślał nienawistnie. A wtedy radzę ci na siebie uważać, moja droga. Dopadnę cię... i nigdy więcej nie pozwolę odejść.


Ramona niemal krzyknęła, kiedy steward dotknął lekko jej ramienia.

- Mam dla pani wiadomość od pani Aleksander.

Podziękowała mu i szybko przebiegła wzrokiem karteczkę. Muszę spotkać się z tobą na osobności. Czekam o wpół do dwunastej przy katedrze Santa Maria La Menor. To ważne. Joceline.

Działo się coś złego. Ramona nie spodziewała się nawet, do jakiego stopnia.


Co za piękność. - Les westchnął z rzadkim u niego podziwem.

- Już ją widzisz? - Frank wytrzeszczył oczy. Trapu jeszcze nie przerzucono na brzeg.

- Mówię o statku.

Słońce prażyło coraz silniej, a jeszcze nie wzniosło się dobrze nad horyzont. „Alexandria” zaczęła w końcu uwalniać swoich pasażerów.

- Stań przy taksówkach, na wypadek gdybym ją zgubił. Joe jeszcze się nie pojawił?

- Nie. - Frank wyszczerzył zęby. - Nasz telefon z Lon­dynu załatwił sprawę.

Pomysł był prosty: zadzwonili do jednego z prawników Kinga, informując, że w ich szeregach jest donosiciel. Wobec takiego obrotu spraw King musiał wrócić do Londynu, bez względu na to, jak bardzo chciał porozmawiać z córką. Nie mógł sobie pozwolić na zlekceważenie potencjalnej katastrofy. Les żywił żarliwą nadzieję, że w tej właśnie chwili King ryje w pamięci komputera jak oszalały. Byłoby miło, gdyby pocił się przy tym ze strachu jak ruda mysz. Ale jeśli wyznaczy kogoś do tego zadania i wróci, żeby przerwać im spotkanie z jego córką, sytuacja może się okazać krytyczna. Rozejrzał się nerwowo, ale - ku swojej uldze - nie zauważył żadnej limuzyny. King nigdy nie pohańbiłby się czymś poniżej mercedesa.

Frank, stojący przy postoju taksówek, zaczął machać dziko rękami. Les spojrzał we wskazywanym kierunku. Zobaczył ją z daleka. Nie musiał się martwić, że zgubi ją w tłumie - kaskada srebrnozłotych włosów, spadających aż do talii, wyróżniała ją na kilometr. Frank stanął mu za plecami. Słuchając paplania mijających ich turystów, czuł przez chwilę zazdrość i żal. Zazdrość z powodu bogatych i beztroskich pasażerów, mających przed sobą dzień rozrywek. I żal za tę dziewczynę, nieświadomą jeszcze, co ją czeka.

Nie zauważyła ich, dopóki nie stanęli przed nią.

- Doktor King?

Spojrzała na nich z zaskoczeniem, a potem uśmiechnęła się. Na pewno przysłał ich ojciec.

- Tak.

- Czy możemy poprosić panią na chwilę?

Uśmiech zniknął z jej twarzy. Poczuła zagrożenie; cofnęła się o krok. Rozejrzała się i nieco uspokoiła, widząc wokół siebie dziesiątki przechodniów.

- Nie ma powodu do obaw - odezwał się Les Fortnum, natychmiast wyczuwając jej lęk. Nie znosił, kiedy kobieta musiała bać się mężczyzn. Na tym polegała jego praca: by piękne kobiety mogły chodzić po ulicach bez lęku. Wyjął legitymację i pokazał ją Ramonie. Frank poszedł za jego przykładem.

- Nie musi pani wsiadać z nami do samochodu ani nawet oddalać się stąd. Może usiądziemy w kawiarni?

Ramona przyjrzała się dokładnie legitymacjom i zaczęła się uspokajać. Frank, który czasami zdradzał nawyki dobrego skauta, poprowadził ich bezbłędnie do obszernej kawiarni z widokiem na morze. Les znalazł odległy, tonący w mroku stolik, na wypadek gdyby Joe King jednak się pojawił.

- Czy nie przeszkadza pani, że zamówimy śniadanie? - spytał licząc, że ta codzienna sytuacja uspokoi ją i odpręży. - Jesteśmy na czczo.

Frank chwycił ochoczo menu i zagłębił się w lekturze. Les odebrał Ramonie torbę i położył ją na krześle obok siebie. Frank starannie unikał spoglądania na przełożonego. Udawał, że nie widzi, jak szef wyjmuje z kieszeni pluskwę.

- O co chodzi, inspektorze? - spytała Ramona.

Les wyczuł w torbie jakieś papiery i zwykłe drobiazgi. Tubka z kremem do opalania. Okulary przeciwsłoneczne Kosmetyczka. Słomkowa torba była wyłożona jedwabiem, rozprutym przy jednej z rączek. Bardzo starannie wsunął owalny przedmiocik pomiędzy słomkę i materiał, po czym ostrożnie wysunął rękę.

Uśmiechnął się do Ramony.

- Niestety...

Do stolika podeszła kelnerka, niosąca zamówione dania - i Les natychmiast umilkł. Ramona upiła trochę soku, ze zdziwieniem zauważając, że usta ma wyschnięte na pieprz. Ręce drżały jej lekko. Instynkt krzyczał w niej wielkim głosem jedno jedyne słowo: niebezpieczeństwo!

Les odczekał, aż kelnerka wróci za kontuar, i zerknął na Franka pałaszującego omlet.

- Niełatwo mi to powiedzieć. Niestety, mam chyba złe wieści.

Damon. Jeżeli coś mu się stało... nie przeżyłaby tego. Czuła to. Wreszcie to do niej dotarło: kochała go. Naprawdę. Bardziej niż kogokolwiek na świecie. Bardziej niż pragnienie zemsty za Keitha. Więcej niż własne bezpieczeństwo. I proszę, omal go nie zdradziła. Jego, jedynej miłości jej ożycia.

- Doktor King?

Zatrzepotała powiekami, nagle zdając sobie sprawę, że starszy policjant przygląda się jej badawczo. Z trudem przywołała uśmiech na drżące wargi.

- Przepraszam. Nie słuchałam.

- Nie szkodzi. Ale to, co mam pani do powiedzenia, naprawdę jest ważne. Musi mi pani poświęcić chwilę »wagi.

- Nic mu nie jest, prawda? - wyrzuciła z siebie.

Les spojrzał na nią uważnie.

- Mówi pani o ojcu?

Tym razem to ona otworzyła szeroko oczy.

- Nie. O Damonie. My... - Zawahała się i dokończyła z determinacją: - Chyba mówimy o dwóch różnych sprawach. Może opowie mi pan o wszystkim po kolei?

Les stłumił uśmiech, widząc ostry jak laser błysk w nad­zwyczajnych oczach kobiety. A przecież przed chwilą wyglądała, jakby miała się załamać.

Ramona opanowała dreszcz strachu. Spojrzała spokojnie na Lesa Fortnuma. Ma dobrą twarz, zauważyła. Znamionującą siłę i charakter. Coś się stanie. Jeszcze nie wiem, o co chodzi, ale czuję to. Coś się stanie.

- Jak powiedziałem, mam złe wieści. Dotyczą pani narzeczonego.

Pobladła.

- Damona?

- Nie, nie chodzi o pana Alexandera. Mówię o panu Treadstone.

- Keith?

- Tak. - Les wziął głęboki oddech i pochylił się nad stolikiem. Nieświadomie Ramona zrobiła to samo.

- W momencie śmierci pana Treadstone’a pewne infor­macje zostały utajnione - zaczął. - Jest to, naturalnie, wyjątek, ale ze względu na fakt, iż śmierć pana Treadstone’a miała związek z prowadzonym przez nas śledztwem, za­chowano pewne fakty w tajemnicy.

Ramona spojrzała na niego chłodno.

- To brzmi jak policyjny żargon. Proszę powiedzieć mi to wprost. Czego nam... mnie nie powiedzieliście? Co spotkało Keitha?

Zielone oczy Lesa wytrzymały jej spojrzenie.

- Nie popełnił samobójstwa. Został zamordowany.

Wypuściła powietrze z głośnym świstem. Nie miała pojęcia, że wstrzymuje oddech. Przez głowę przemknęły jej własne podejrzenia.

- Wiedziałam - szepnęła, nie zauważając krótkiego jak błysk flesza spojrzenia, jakie wymienili policjanci; - Po prostu wiedziałam. Keith by tego nigdy nie zrobił. Jak się dowiedzieliście?

- Nie miał prochu na rękach. Przy każdym strzale z broni osypuje się jego mikroskopijna ilość. Nasz patolog nie znalazł go na dłoniach pana Treadstone’a. Ergo, to nie on pociągnął za spust.

Poczuła nadpełzające lodowate zimno, pochłaniające ją jak ogromny cień.

- Został... zamordowany?

- Tak.

Oblizała wargi. Straciła w nich czucie; były zdrętwiałe jak dwa kawałki drewna.

- Z powodu tych udziałów. Tak?

Nie chciała usłyszeć odpowiedzi. Już ją znała.

- Tak uważamy - potwierdził Les. Śmiertelna bladość Ramony King dowodziła, że jednak nie pomylił się w jej ocenie. - Nie wiedziała pani o tym?

Pokręciła mechanicznie głową. Niemal go nie słyszała przez narastający szum w uszach. Zacisnęła palce na poręczy krzesła. Uspokój się, krzyknął jakiś głos w jej głowie. Uspokój się.

- Nie. Wiedziałam, że miał obsesję na punkcie tego statku, ale nie podejrzewałam, że... to zaprowadzi go tak daleko... - usłyszała własny głos. Och Damonie, Damonie! Co zrobiłeś?

Frank omal nie upuścił filiżanki. Zerknął pytająco na Lesa. Ten skorzystał z widocznego wstrząsu, jaki najwyraź­niej przeżywała Ramona, by nacisnąć ją jeszcze bardziej.

- Ale pani przecież nie spotkała się z nim wtedy, prawda?

Pokręciła głową.

- Nie. Później. Kiedy zjawiłam się na statku.

Les otworzył szeroko oczy.

- Był na statku?

Jeśli Joe King przedostał się na pokład „Alexandrii”, a jego wywiadowcy tego nie zauważyli, to niech Bóg ma ich w swojej opiece. Osobiście skręci im kark. Ocknął się, widząc jej czujne spojrzenie, pełne nie skrywanego zdu­mienia.

- Oczywiście, że tak. A gdzie mógłby być, jak nie na statku?

- Ale... to niemożliwe. Śledziliśmy go od chwili, kiedy opuścił Anglię. Jestem pewien, że nie postawił nawet stopy na pokładzie „Alexandrii”.

Mówił prawdę. Joe King zjawił się w porcie Puerto Rico, a jeden z pasażerów statku wsiadł do jego samochodu. Okna były przyciemniane, więc nie zdołali zajrzeć do środka, ale zrobili facetowi dobrą fotografię, a Londyn przysłał im jego akta. Jeff Doyle. Tylko na tyle udało się zbliżyć Kingowi do statku.

Ramona pokręciła głową, walcząc z ogarniającym ją poczuciem absurdu.

- Myli się pan. Nawet w tej chwili tam jest.

Frank otwierał już usta, by zaprotestować żarliwie, ale Les uniósł rękę, uciszając go. Przez długą chwilę przyglądał się jej z namysłem; potem skinął powoli głową.

- Jak się pani zdaje, o kim rozmawiamy?

Ramona otworzyła szeroko oczy. Wszystko w niej krzyczało, by go broniła, ale widziała, że nie może tego zrobić.

- Oczywiście o Damonie - powiedziała, czując się jak zdrajczyni.

Frank otworzył usta.

- Damon Alexander? Nie, nie mówimy o nim, panno King.

- Co? - Słowo strzeliło jak uderzenie bata.

Les pokiwał głową. Tak. Teraz wszystko zaczynało się układać w sensowną całość.

- Myślała pani, że Alexander miał z tym coś wspólnego?

- A... nie miał? - szepnęła zamierającym szeptem, czując, że każda komórka jej ciała zaczyna dygotać jak oszalała.

Les pokręcił głową.

- Nie. I nic go nie łączyło z panem Treadstone’em. Proszę mi wierzyć.

Ramona opadła na krzesło, nagle zupełnie wyzuta z sił.

- Och... dzięki Bogu!

Przynajmniej jedna tajemnica była rozwiązana. Wiedzieli już, dlaczego związała się z Damonem Alexanderem. Z ja­kiegoś powodu uznała go za winnego śmierci narzeczonego. Les spojrzał na nią; wyraz ulgi na jej twarzy powoli rozpłynął się. Jej przenikliwie błękitne oczy znowu spoczęły na nim, domagając się odpowiedzi.

- Więc kto? - spytała niepewnie. I nagle wiedziała.

Les spojrzał na jej zastygłą w grymasie twarz i skinął głową.

- Tak, panno King. Pani ojciec - odezwał się cicho. Mówimy o pani ojcu.


Joceline spojrzała na zegarek. Dochodził kwadrans po jedenastej. Wreszcie. Wzięła prysznic i włożyła biały lniany żakiet oraz spodnie. Chwyciwszy torebkę, zdecydowanym krokiem ruszyła do wyjścia. Na wybrzeżu złapała pierwszą taksówkę i ruszyła na umówione miejsce.

Oparła się wygodnie; odetchnęła głęboko. Jeśli Ramona King po rozmowie z nią pójdzie na policję, godziny, które spędzi na wolności, będzie mogła policzyć na pal­cach.


Ramona opuściła kawiarenkę, nie mogąc otrząsnąć się z oszołomienia. Dowiedziała się wielu rzeczy o ojcu, o długiej liście jego przestępstw oraz o przymierzu z Keithem. Nie rozumiała jeszcze tylko jednego: o czym dowiedział się Keith, że Joe King postanowił go zabić?

Szła jak pijana, nie mogąc zdecydować, co właściwie czuje. Z jednej strony - ulgę. Damon był niewinny. Myliła się co do niego, myliła się zupełnie. To, co brała za grę, było prawdą. Kochał ją. Nie udawał. Naprawdę chciał się z nią ożenić i nie chodziło mu o te przeklęte udziały. Jaką była idiotką! Pozwoliła, by gniew ją zaślepił. Chciała, żeby okazał się winny, a on rzeczywiście ją kochał.

A z drugiej strony... Ojciec znowu pojawił się w jej życiu, rzucając na nie ponury cień. Choć policjanci nie powiedzieli jej tego wprost, czuła, że spodziewają się po niej pomocy. Nie zdradziła im, że zamierza się z nim dzisiaj spotkać, a po tej rozmowie nie wiedziała nawet, czy w ogóle chce to zrobić. To wymagało namysłu. Wszystko się jakoś pogmat­wało. Wiedziała, że ze względu na Keitha powinna im pomóc. A ojciec zasługiwał na każdą karę. Ale najpierw musiała to wszystko przeanalizować. Joe King jest niebez­pieczny. Jego zemsta może być przerażająca.

Nie potrafiła się zdecydować, co powiedzieć Damonowi. Zasługiwał na prawdę, nawet jeśli miałaby go przez to utracić. Między nimi pojawiło się tyle kłamstw, taka nieszczerość, że właściwie powinni zacząć od nowa. Ale co będzie, jeśli policjanci zażądają, żeby go w to wciągnęła? W końcu to na jego statek ostrzył sobie zęby jej ojciec, a Damon miał z nim jakieś wspólne interesy. A może to był Michael Alexander. Pokręciła bezradnie głową i zadrżała, zziębnięta mimo palących promieni słońca. Tyle rzeczy musiała przemyśleć...

Omal nie weszła pod koła taksówki, która zatrzymała się z piskiem opon tuż przed nią. Odskoczyła, spodziewając się ujrzeć ojca. Ojca, którego wcale nie znała. Wroga. Mordercę. Może widział, jak rozmawiała z policjantami...

Ale przez okno wyjrzała Joceline, mrużąc oczy przed rażącym słońcem. Ramona jęknęła w duchu. Zupełnie o niej zapomniała.

- Przepraszam cię, Joceline. Wszystko wyleciało mi z głowy.

Kobieta otworzyła drzwi i przesunęła się w głąb samo­chodu. Ramona podeszła bliżej, ale nie zrobiła żadnego ruchu, by wsiąść do środka.

- Możemy to odłożyć? Wypadło mi coś bardzo ważnego.

W dziwnym uśmiechu Joceline wyczuwało się napięcie i Ramona zrozumiała nagle, że ten niezwykły dzień jeszcze się nie skończył.

- Przykro mi, ale muszę nalegać. - Joceline skinęła głową, wskazując puste miejsce. - To nie może czekać.

Ramona wsiadła z westchnieniem. Z filozoficznym spo­kojem pozwoliła się zawieźć do Parku Niepodległości; bardzo powoli podeszły do najbliższej ławki. W jasnym świetle dnia matka Damona wyglądała upiornie blado. Ramona wzięła ją delikatnie pod rękę i pomogła usiąść. Położyła torbę na ziemi u ich stóp.

W samochodzie, zaparkowanym o jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Frank i Les włożyli do uszu maleńkie słuchawki. Musieli sprawdzić, czy sprzęt działa jak należy.

Joceline osunęła się z cichym westchnieniem na wygrzane słońcem drewniane oparcie ławki. Dźwięk dotarł bez prze­szkód do uszu policjantów, a taśma zarejestrowała go czysto i precyzyjnie.

- Źle się czujesz? - spytała Ramona z troską.

- Nie, właściwie nie. - Joceline uśmiechnęła się słabo. - Muszę powiedzieć ci coś nieprzyjemnego. To cię zaboli.

Ramona zdawała sobie sprawę, że ta kobieta jej nie lubi. Jeszcze pięć minut temu Joceline miałaby zupełną rację, nie ufając jej. Ale teraz wszystko się zmieniło. Kochała Damona z całego serca i pragnęła zrobić wszystko, żeby go uszczęśliwić.

- Joceline, nie ma się czym martwić...

- Ale ja się martwię - przerwała jej ostro matka Damona. - O ciebie i mojego syna. A przede wszystkim martwię się o Joe Kinga.

Obaj mężczyźni w samochodzie wyprostowali się, zelekt­ryzowani.

- To Joceline Alexander, prawda? - szepnął Frank.

Les pokiwał głową, nasłuchując z uwagą dalszej rozmowy.

Ramona spojrzała na Joceline z zaskoczeniem. Nie spo­dziewała się usłyszeć od niej czegoś takiego.

- Nie ro...

- Proszę - wpadła jej w słowo starsza kobieta. - Pozwól mi dokończyć. Nie wiem, jakie są twoje zamiary, ale muszę cię ostrzec. Jeśli twój ojciec ma z tą sprawą coś wspólnego, moja droga, i ty, i Damon jesteście w niebezpieczeństwie. Wierz mi, wiem, co mówię. Joe King jest niebezpiecznym człowiekiem. Jest... zły.

Les rzucił okiem na obracającą się taśmę.

- Nagrywasz to?

- Każde słowo - zapewnił go Frank.

Ramona siedziała nieruchomo, wbijając oszołomiony wzrok w siedzącą przed nią kobietę. Nie wiedziała, co powiedzieć. I czy powinna coś mówić.

- Mimo wszystko - ciągnęła Joceline cichym, znękanym głosem - przypuszczam, że kochasz mojego syna...

- To prawda - przyznała Ramona żarliwie, ściskając delikatną dłoń Joceline. - Kocham go. Bardziej, niż mi się zdawało.

Joceline spojrzała w nieprawdopodobnie niebieskie oczy i nagle, niespodziewanie dla samej siebie, uśmiechnęła się. Instynktownie poczuła, że dziewczyna mówi prawdę; z serca spadł jej ogromny ciężar.

- To dobrze. Będziesz mu potrzebna. Wszędzie, gdzie pojawia się Joe King, musi pojawić się śmierć i zniszczenie. Damon będzie potrzebował dobrej partnerki przy swoim boku. Tak jak niegdyś Michael. Ale ja go zawiodłam. - W głosie Joceline słychać było bezbrzeżny, przejmujący smutek.

Ramona zadrżała, czując ogarniające ją przenikliwe zimno.

- To na pewno nieprawda - odezwała się pospiesznie.

- Owszem, prawda. Widzisz, dwadzieścia osiem lat temu t i Joe King byliśmy... kochankami.

- Wtedy jeszcze nie rozwiódł się z moją matką.

- Wiem. Przepraszam. Ja także byłam szczęśliwą mężatką, a przynajmniej tak mi się wydawało. A potem poznałam go i... - Wzruszyła bezradnie ramionami. - Zanim się zorien­towałam, byłam już jego kochanką. Spotykaliśmy się pota­jemnie. Nawet teraz nie potrafię zrozumieć, jak do tego doszło. Widzisz, Joe nigdy mnie nie kochał. Chodziło mu o firmę mojego męża. A ja, jak idiotka, nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, przekazywałam mu drobne informa­cje na temat spraw Michaela. Mówiłam o jego umowach, współpracownikach... - Urwała, czując narastające osłabienie. - Michael dowiedział się o nas - ciągnęła. - Pewnej nocy rzucił się na mnie. A ja go zastrzeliłam.

Policjanci spojrzeli na siebie bez słowa.

Ramona poruszyła zdrętwiałymi ustami. Czuła przeraźliwe zimno, jakby krew ścięła się lodem w jej żyłach.

- Zastrzeliłaś męża? Damon mówił, że włamywacz...

- Wiem. Michael zamierzał mnie zabić. Jestem tego absolutnie pewna. Strzeliłam w samoobronie. Chciałam zadzwonić na policję, wyjaśnić wszystko, ale najpierw nieświadomie wykręciłam numer Joe’go.

- A on cię powstrzymał?

- Tak. Powiedział, że dochodzenie ujawni, że usiłował dokonać przejęcia firmy za pomocą szantażu i oszustwa. To on wymyślił tego włamywacza. Powiedział mi, co mam mówić. Wybił szybę w oknie i zabrał pistolet. Groził mi...

Ramona ujęła drżącą dłoń kobiety.

- Już dobrze. Mogę sobie wyobrazić, czym ci groził.

- To dlatego odpychałam od siebie Damona - dokończyła Joceline martwym głosem. - Żebym nie była dla niego zagrożeniem. I dlatego teraz tylko ty możesz go obronić przed swoim ojcem. Musisz to zrobić. Ja zaczynam tracić siły...

Ramona pogładziła ją czule po ręce.

- Nie martw się. Załatwię tę sprawę z moim ojcem - obiecała, a oczy błysnęły jej niebezpiecznie.



Verity Fox zawahała się z ręką na szufladzie biurka. Otwarła ją powoli. Ostrożnie wyjęła jedną ze złożonych karteczek i położyła ją na blacie. Bardzo długo przyglądała się jej nieruchomym wzrokiem. Potem sięgnęła mechanicznie po szklankę, nalała do niej wody i spojrzała na zegarek. Wpół do dziewiątej. Wczoraj, dziesięć godzin po rozmowie z Gordonem, przyjęła dawkę leku, a teraz nadeszła pora na następną. Jej ręce, jakby bez udziału Woli, wsypały starannie biały proszek do wody, nie roniąc po drodze ani jednego pyłku. Zamieszała płyn, czekając aż lekarstwo rozpuści się w nim, po czym uniosła szklankę do ust.

Wczoraj definitywnie minęły jej ostatnie symptomy szoku. Palące słońce Dominikany, śmiech, gwar na ulicach, ciche plaże, wiecznie niespokojny ocean... wszystko to powoli wysupłało ją z kokonu rozpaczy.

Poruszyła mechanicznie szklanką, zastanawiając się, czy nie powinna dać za wygraną. Czy nadal wierzyła, że lek jej pomoże? A może wręcz przeciwnie? Czy to jakaś pośrednia forma samobójstwa?

Westchnęła i wychyliła cierpki płyn kilkoma łykami. Bez względu na wszystko, nie mogła sobie tego odmówić. Tak jak nie mogła sobie odmówić miłości do Grega. Odstawiła szklankę z rozmachem, wstała i wzięła torebkę. Teraz zje śniadanie. Potem spotka się ze swoją nową znajomą, Ramoną King. A potem...

Wzruszyła ramionami.


Gordon Dryer wpatrywał się w drukarkę z mieszaniną nadziei i lęku. Za chwilę powinien otrzymać ostateczne wyniki sekcji.

W głosie Verity usłyszał rozpacz i rezygnację. Odłożył słuchawkę, płonąc wściekłością na niesprawiedliwość losu. I wrócił do pracy. Wiedział już, że Herkules zdechł w wyniku stosowania leku. Nie wiedział jeszcze tylko, dlaczego tak się stało. Może wystarczy zmniejszyć dawkę specyfiku. To jedyna szansa Verity.

Powoli jednak wściekłość wypaliła się w nim, a na jej miejsce wróciła dobra znajoma - rozpacz. Co dalej?

Wyjął wydruk, rozprostował bolące plecy i wrócił na swoje miejsce. Przebiegł wzrokiem symbole i obliczenia. Właśnie tego się obawiał. Lek, obniżający liczbę białych krwinek, jednocześnie niszczył czerwone. Przyczyną śmierci Herkulesa była ostra anemia. Być może transfuzje okazałyby się pomocne, ale... Nagle zapomniał o ponurych proroctwach. Mniej więcej w połowie strony znalazł coś bardzo dziwnego i interesującego. Chwycił za flamaster i szybko podkreślił informację. Być może... być może...


Verity spojrzała na zegarek i zmarszczyła czoło. Do­chodziło dwadzieścia po dziesiątej. Ramona spóźniała się. Postanowiły razem pójść na kręgle, jako że żadna z nich dotąd w nie nie grała. Pozostawiona samej sobie, wzięła kulę i z zaskoczeniem stwierdziła, że jest wyjątkowo ciężka. Wzięła rozmach, zrobiła parę kroczków i rzuciła. Kula toczyła się prosto przez parę metrów, potem zboczyła z kursu i zaczęła zataczać się jak pijana. Po drugiej strome sali rozległ się śmiech. Verity zmarszczyła nos i pokazała język.

- A to nieładnie.

Poderwała się, tłumiąc okrzyk. Serce zaczęło jej bić jak oszalałe.

- O, Greg. Nie wiedziałam, że lubisz kręgle.

- Nie wiedziałem, że tak znakomicie grasz.

Tylko spokojnie, ostrzegł się. Bądź miły i zabawny. Jesteś tu kapitanem, masz być uprzejmy dla wszystkich. Tylko co zrobić z tą dziką ochotą, by popchnąć ją na podłogę, zedrzeć z niej ubranie i... Odetchnął głęboko.

- Mam dla ciebie wiadomość od Ramony King. Rozu­miem, że miałyście się tu spotkać?

Odczuła to jak policzek. Ten oficjalny ton. Odwróciła się lekko i wzięła następną kulę.

- To prawda. Ale nigdy bym nie pomyślała, że wykorzysta kapitana jako chłopca na posyłki.

- Ty mała...

Odwróciła głowę. Wreszcie. Okazał jakieś uczucie. Szko­da, że może wywołać w nim tylko gniew.

- Co „mała”, Greg? - zagadnęła go z całym okrucień­stwem, nie przestając się zastanawiać, dlaczego to robi. Choć tak naprawdę wiedziała. Nie mogła znieść tego, że ma go na wyciągnięcie ręki, a nie może go dotknąć. Jego biały, wykrochmalony mundur wydawał się z niej szydzić. Miała ochotę zedrzeć go z niego. Miała ochotę ocieplić to lodowate Spojrzenie, zmusić go do jęku...

To dlatego zachowywała się jak dziwka.

Greg opanował się z najwyższym wysiłkiem.

- Zwykle nie przekazuję wiadomości, ale wpadłem na Ramonę przypadkiem. Powiedziała, że wyskoczyło jej coś ważnego i że może spotkacie się kiedy indziej. - A ja, jak idiota, zgodziłem się ci to przekazać tylko po to, żeby cię znowu zobaczyć, pomyślał z niesmakiem.

Westchnęła.

- No tak. Przepraszam cię... Ja...

- Nie ma sprawy - przerwał jej szybko. Teraz czuł się jeszcze bardziej głupio. Tak jakby kobieta przyjaźniąca się z ludźmi pokroju Alexandera mogła poślubić syna lis­tonosza.

Verity sięgnęła po następną kulę i zamarła. W koniuszkach palców poczuła znane już mrowienie. Wiedziała, co stanie się za chwilę; na karku czuła narastające gorąco. O, nie! Nie teraz!

Szybko wyprostowała się i rzuciła Gregowi słaby uśmiech.

- Dziękuję panu, kapitanie. - Odwróciła się i ruszyła szybko ku drzwiom. Czuła, że policzki zaczynają ją palić.

- Doktor Fox?

Zatrzymała się, ale nie spojrzała na niego.

- Tak?

Greg obrzucił jej plecy podejrzliwym spojrzeniem. Zachowywała się bardzo dziwnie. Miał wrażenie, że za chwilę nie się coś złego. Coś bardzo złego.

- Dobrze się pani czuje?

- Znakomicie - mruknęła i ruszyła naprzód. Potem zatrzymała się znowu. - Dziękuję - dodała nieco łagodniej i już jej nie było.

Greg stał jeszcze przez jakiś czas, wpatrując się w pustkę. Nie rozumiał tego, ale z jakiegoś powodu czuł się oszukany. I nie chodziło tylko o nieszczęśliwą miłość.


Ramona była w pół drogi do wyjścia, kiedy zatrzymał ją dzwonek telefonu. Zaklęła pod nosem. Powiedziała Damonowi, że dołączy do niego za chwilę. Zerwała słuchawkę z widełek i rzuciła:

- Tak?

- Doktor King?

Niemal jęknęła.

- O co chodzi, inspektorze? Musi pan się pospieszyć, Damon na mnie czeka.

- Chciałem tylko spytać, czy ojciec skontaktował się z panią.

- Nie.

- Rozumiem. A czy jeśli to zrobi, da nam pani znać? - Podał jej numer do pensjonatu na Jamajce.

Nagryzmoliła go na strzępku papieru.

- Dobrze. Zadzwonię.

- Panno King! - zawołał Fortnum czując, że Ramona zamierza odłożyć słuchawkę.

- Tak? - Spojrzała na zegarek. Niech to, miała tylko zabrać torbę.

- Co się dzieje... - Jego głos, zwykle tak spokojny i opanowany, tym razem zaniepokoił ją. - Co się dzieje na statku? Nie było żadnych problemów?

- Co ma pan na myśli? - spytała natychmiast.

Les Fortnum miał ochotę się kopnąć. Ta kobieta była wściekle inteligentna. Poinformowali zwierzchników o swoim najnowszym odkryciu i usłyszeli, że jeśli zdołają udowodnić Kingowi współudział w ukrywaniu morderstwa, będzie można się na tym oprzeć. Ale wszystko zależało od zeznania Joceline Alexander. Czego, oczywiście, nie zamierzał po­wiedzieć Ramonie.

- Sądzimy, że pani ojciec ma na statku swojego człowieka - powiedział szybko. - Niejakiego Jeffa Doyle’a. Usiłował zbliżyć się do pani? - Frank uniósł brwi, ale Les zignorował go. Zdradził jej wystarczająco wiele, by ją ostrzec, ale nie zamierzał wspominać o podsłuchu. Nie teraz, kiedy ta dziewczyna ma taki humor.

- Nie. - Zmarszczyła brwi. Jeff Doyle. Musi go znaleźć. - Przepraszam, jestem już spóźniona.

- W takim razie nie zatrzymuję pani dłużej. Czy mogę prosić, żeby skontaktowała się pani z nami po spotkaniu z ojcem?

- Zrobię to. - Była gotowa obiecać mu wszystko, byle tylko uwolnił ją wreszcie. - Do widzenia.

Les odłożył słuchawkę, zamyślony.

- Mam nadzieję, że nie będzie próbować działać na własną rękę.

- Nie powiedział jej pan o torbie - zwrócił mu uwagę Frank.

- Pora nie była odpowiednia. Poza tym musi w czymś schować dokumenty Markhama. Istnieje szansa, że weźmie tę samą torbę.

- Nie muszę chyba podkreślać, że ostatnio szczęście nam jakoś nie sprzyja? - mruknął pod nosem Frank.

Les roześmiał się. Rzeczywiście. Tego akurat nie trzeba było podkreślać. To rzucało się w oczy. Joe King miał więcej szczęścia niż całe stado kotów.


Damon stał na balkonie swojej kabiny, patrząc w zamyś­leniu na morze. Usłyszał za sobą lekkie kroki i odwrócił się. Już sam jej widok wystarczył, by dzień mu pojaśniał. Wyciągnął do niej rękę.

- Och, Damonie - szepnęła ledwie dosłyszalnym szeptem i oparła głowę o jego pierś; oczy miała pełne łez.

- Hej, co tam? - spytał żartobliwie, biorąc ją w ramiona i ocierając łzy płynące po policzkach. - Jeszcze nie widziałem cię płaczącej. Czy coś się stało?

- Och, nie. Nie. - Roześmiała się przez łzy. - Kocham cię, po prostu. Jeszcze nigdy tego nikomu nie mówiłam. To takie ważne słowa. To różnica między życiem i wegetacją. - Dotknęła jego twarzy, tak znajomej, tak ukochanej. - Damonie, kocham cię. - Wspięła się na palce i pocałowała go delikatnie.

Serce przestało mu bić. Przytrzymał ją za ramiona, chcąc zajrzeć z bliska w jej oczy. Czy to kolejna gierka? Jeśli tak, zabije go tym.

Bez słowa przytuliła policzek do jego ramienia i pocałowała je przez płótno koszuli.

- Tak - powiedziała, jakby zadał jej jakieś pytanie. Wzięła go za rękę i zaprowadziła do łóżka.

Delikatnie odgarnął włosy z jej twarzy i wreszcie się uspokoił.

- Dziękuję.

Popchnęła go delikatnie na materac. Powoli, nie odrywając od niego oczu, rozpięła mu koszulę i przesunęła palcami po nagiej, ciepłej skórze.

Powoli pochyliła się i pocałowała jego brzuch, czując drżenie twardych mięśni. Przesunęła ustami wyżej. Uśmiech­nęła się. Należał do niej, i tylko do niej. Sercem i ciałem. I nigdy nie pozwoli mu odejść.

Przesunęła językiem po jego krtani i przywarła łapczywie do jego warg. Zacisnął dłonie na jej talii i przytulił ją mocno. Ta chwila powinna trwać wiecznie. Piękna, magiczna chwila. Jeszcze nigdy się tak nie kochali.

- Ramono? - Wymówił jej imię jak ważne pytanie. Musiał to wiedzieć na pewno.

A ona odpowiedziała mu jeszcze raz:

- Tak.

Zerwała z siebie ubranie i niecierpliwie sięgnęła ku klamrze jego paska. W ciągu kilku chwil znalazł się przed nią nagi.

Potem długo leżeli bez ruchu, złączem. Ramona zrozumiała wreszcie, dlaczego zdrada kochanki potrafiła niegdyś wywo­łać wojnę, a o względy damy rycerze walczyli w krwawych pojedynkach.

Mogłaby oddać życie - lub zabić - za mężczyznę leżącego w jej ramionach.

A jakiś cichy głosik przypomniał jej nagle, że będzie jej potrzebna cała odwaga i determinacja, jaką rozporządza. Musi uratować Damona przed jej ojcem. A potem przygoto­wać się na całe życie u jego boku. Będzie musiała walczyć z innymi kobietami. Zawsze czujna. Zawsze gotowa.

Na razie czuła, że nic nie zdoła jej przeszkodzić.

Jamajka


Verity przyglądała się wodospadowi w Ocho Rios - dwudziestu metrom lodowatej, przejrzystej wody, wpadającej wprost do ciepłego Morza Karaibskiego. Spoj­rzała na ludzi w kostiumach kąpielowych i zdecydowała się w ułamku sekundy. Wyjęła z torby plażowej własny kostium i przebrała się. Po paru minutach przyłączyła się do grupki turystów. Przewodnik zapoznał ich z historią wodospadów, a potem powiedział, co czeka ich w następnej kolejności. A czekało ich ni mniej, ni więcej, tylko wdrapanie się na mokre występy i utworzenie ludzkiego łańcucha!

Wysuszywszy się i pokrzepiwszy morderczą kombinacją mleka kokosowego, rumu z Jamajki i świeżego soku z ananasa, Verity przebrała się i ruszyła na zwiedzanie wyspy. W końcu musiała się poddać. Miała wrażenie, że tkwi tu od trzech dni. Nie chodziło o złe samopoczucie. Ani o niewrażliwość na piękno wyspy. Pragnęła Grega. Pragnęła go tak mocno, że nie potrafiła poradzić sobie z tym uczuciem.

Wsiadła do pociągu jadącego do Montego Bay. W prze­dziale zrobiło się duszno, otworzyła więc okno. Niemal odruchowo pochyliła się naprzód i zaczęła miarowo od­dychać. Jak zwykle, serce zaczęło jej bić szybciej, tętno przyspieszyło. Jeszcze parę minut, i atak minie. Ale pociąg zatrzymał się na stacji, a jej stan się nie polepszył. Szybko wysiadła i stanęła obok kolumny, łaknąc odrobiny świeżego powietrza. W końcu, pochwyciwszy parę zaciekawionych spojrzeń, powlokła się w stronę wyjścia. Serce zaczęło ją kłuć. To nie zdarzyło się jej jeszcze nigdy. Wydawało jej się, że chodnik wybrzusza się pod jej stopami. Widziała to kiedyś na filmie o trzęsieniu ziemi. Ale tym razem to nie ziemia się trzęsła.

Złapała przejeżdżającą taksówkę. Z trudem wydobywała z siebie rwące się słowa.

- Port. „Alexandria”. Proszę.

Kierowca zerknął szybko we wsteczne lusterko.

- W porządku, tak?

- Tak. Proszę. Port.

- Ile?

- Co?

- Ile?

Jęknęła. Zapomniała o tym, co nakazywał jej pilot. Przed kursem należy ustalić cenę.

- Dziesięć jamajskich dolarów, dobrze?

Musi się znaleźć w jakimś chłodnym miejscu. Na statek. Do Grega.

Kierowca skinął głową i taksówka ruszyła naprzód. Verity z trudem złapała oddech; potężny zawrót głowy omal nie pozbawił ją przytomności. Szybko zamknęła oczy, ale Wirowanie nie ustawało. Nagle zdała sobie sprawę z rezyg­nacją, że mdleje. Nie wróci już na statek...


John Gardner robił codzienną inwentaryzację leków. Niektóre specyfiki były bardzo kosztowne, więc żądanie kapitana wcale go nie dziwiło.

Głośne bębnienie w drzwi zaskoczyło go tak, że omal nie upuścił cennej fiolki. Znalazł się przy wejściu w dwóch wielkich susach.

- Tak?

Steward wyglądał na przerażonego, ale starał się mówić spokojnie.

- Jedna z pasażerek, doktor Fox, zachorowała. Jest w tej chwili w taksówce. Chyba nie damy rady przenieść jej bez...

- Prowadź - przerwał mu szybko John.

Kierowca, krążący niespokojnie po nabrzeżu, westchnął z ulgą na widok lekarza. John zajrzał do samochodu; Verity leżała nieprzytomna. Miała o wiele za szybkie tętno.

- Pomóżcie mi ją przenieść - rozkazał, marszcząc brwi. - Potem poinformujcie kapitana, że być może będziemy potrzebować szybkiej pomocy.


Mając do wyboru sto kilometrów plaży, Ramona i Damon poczuli się jak najbardziej usatysfakcjonowani. Ramona zdecydowała się na plażę Doctor’s Cave, po której szła teraz niespiesznie ze swoim ukochanym.

Damon nie mógł oderwać od niej oczu. Jeszcze nigdy nie wypełniał go taki niebiański spokój. Ramona miała na sobie długą, powiewną sukienkę, której czerń kontrastowała mocno ze srebrem jej włosów. Wiatr targał delikatny szyfon, opinając go na bujnych piersiach i smukłych udach.

Ramona zerknęła na ukochanego i zauważyła w jego oczach pożądanie.

- Znajdziemy jakiś pokój? - spytała gardłowo. - W jakimś małym zajeździe, z dala od wszystkich?

Kochali się zaledwie parę godzin temu, ale jej wydały się nagle nieznośnie dłużącymi się latami.

Chwycił ją znienacka w ramiona i zawirował wraz z nią, zanosząc się głośnym śmiechem. Potem zmiażdżył w uścisku tak mocnym, że niemal skruszył jej żebra.

Nie zauważyli długiego granatowego bentleya, parkującego pod niebotyczną palmą.

- Gdybyś tylko wiedziała - szepnął Damon, pochylając się ku niej. - Gdybyś wiedziała, jak strasznie cię kocham, przestraszyłabyś się.

Spojrzała na niego poważnie oczami lśniącymi szczęściem.

- Nie przestraszyłabym się.

- Mógłbym się kochać z tobą do upadłego. - W jego głosie pulsowała nieugaszona żądza.

- Obiecujesz?

Uśmiechnął się i skubnął zębami jej ucho, ozdobione kolczykiem z czarnych dżetów.

- W takim razie... - Przełknęła ślinę, by pozbyć się rozkosznego dławienia w gardle, które nie pozwalało jej odetchnąć. Jego oczy znowu przybrały kolor burzowych chmur. - W takim razie... chodźmy.

Nie zauważyli, że bentley rusza powoli za nimi. A za nim pojawił się niepozorny czerwony fiat.


Greg wszedł do pomieszczeń szpitalnych i zamarł w pół kroku. Na leżance spoczywała Verity, ukryta pod maską tlenową.

Steward powiadomił go zwięźle o wypadku. Pospieszył za nim, przypominając sobie procedurę postępowania w razie nagłego wypadku w porcie. Ale na jej widok zapomniał o wszystkim. John spojrzał na niego tylko raz. Zaklął w duchu; zupełnie zapomniał o swoich podejrzeniach co do związku kapitana z Verity Fox. Powinien uprzedzić stewarda, żeby go jakoś przygotował. Westchnął ciężko.

- Usiądź, Greg. Tam. - Wskazał poczekalnię.

Przez chwilę kapitan wyglądał tak, jakby chciał się z nim kłócić. Instynkt nakazywał mu chwycić ją w objęcia, potrząsnąć nią, obudzić, kazać przysiąc, że nic się jej nie stało. Ale lata samodyscypliny zwyciężyły i Greg wyszedł z pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi. Zaczął krążyć nerwowo po poczekalni.

John wbił igłę w ramię Verity i czekał. Bardzo długo.

Powoli świat zaczął do niej wracać. Najpierw dotarły do niej dźwięki. Potem obrazy. Zamrugała, czekając cierpliwie, aż rozmazane kształty nabiorą ostrości. Jasnozielona plama l okazała się parawanem przy łóżku. Blady księżyc w pełni stał się twarzą Johna.

- Witam - odezwał się cicho John.

Jego głos dudnił, jakby dochodził z beczki. Uśmiechnęła się słabo.

- Cześć. Chcę pić...

Przyłożył jej szklankę do ust. Powoli pociągnęła łyk, choć wnętrzności paliły ją żywym ogniem. Skończyła, spojrzała na lekarza i postanowiła nie prosić o kolejną szklankę.

- Jak długo byłam nieprzytomna?

- Nie wiemy. Taksówkarz zawiadomił jednego ze stewar­dów. Prawdopodobnie jakieś dziesięć minut.

- Rozumiem.

Ale tak naprawdę nic nie rozumiała. Omdlenia nie były typowym symptomem tego typu białaczki. A jeśli ona o tym wiedziała, także John miał tego świadomość. Spojrzała z niepokojem na jego mroczną twarz.

- No dobrze. Czy teraz powiesz mi wreszcie, co się tu dzieje, czy muszę zadzwonić do twojego przyjaciela? Jak mu tam, Dryera?

Przełknęła ślinę. Nie mogła się pozbyć tej nieznośnej suchości w ustach.

- Nie ma o czym mówić. Przeforsowałam się, i tyle. Wspięłam się w górę wodospadu, potem chodziłam po słońcu... to pewnie udar słoneczny.

Wytrzymała spojrzenie lekarza, nie odwracając wzroku.

Wreszcie skinął głową, tłumiąc westchnienie.

- Jak wolisz. Pobędziesz tu przez noc. Tak na wszelki wypadek.

Skinęła głową z ogromną ulgą.

- Dziękuję.

Wstał i ruszył do wyjścia, zaciągając po drodze zasłony, barwiące ściany pokoju na zielonkawy, morski odcień.

- Wrócę za godzinę. Do tego czasu, jeśli będzie ci czegoś potrzeba, przyciśnij brzęczyk. Jest na boku łóżka. Za drzwiami czeka dyżurna pielęgniarka.

Skinęła głową i odprowadziła go wzrokiem. Odwróciwszy się na wznak, spojrzała w biały sufit.

- Niech to diabli - szepnęła.


Ramona stanęła w oknie i wyjrzała na zewnątrz. Znaleźli ten zajazd zupełnie przypadkiem, w małej wiosce z dala od głównego traktu. Oprócz restauracji mieścił wszystkiego trzy pokoje. Ten, w którym się znajdowali, niemal w całości zajęty był przez ogromne łóżko z baldachimem. Lekki wietrzyk, wpadający przez małe okno, niósł ze sobą woń jaśminu.

Ramona położyła dłoń na parapecie; gałązki uginające się pod mnóstwem drobnych, gwiaździstych kwiatków musnęły lekko jej przegub. Odwróciła się i spojrzała na Damona. Stał nieruchomo w drzwiach; tylko oczy jarzyły się mu jak dwa żarzące się węgle.

Bez słowa sięgnęła do włosów i zaczęła je rozplatać. Przeczesała je palcami, rozrzucając na ramionach. Poruszyła głową; zafalowały jak srebrny wodospad, sięgający talii. Damon zrzucił buty, zdejmując jednocześnie marynarkę. Nie odrywał wzroku od Ramony. Powietrze zgęstniało od pul­sującej namiętności. Rozwiązała wdzięcznie rzemyki san­dałów; Damon sięgnął do mankietów koszuli. Jęknęła cicho i podbiegła do niego. Drżącymi z niecierpliwości palcami rozpięła złote spinki i rzuciła je na podłogę. Rozchyliła koszulę, wpatrzona w jego oczy. Przesunęła dłonią po męskiej piersi, delikatnie drapiąc go paznokciami. Powoli pochyliła się i pocałowała go w ramię, zaciskając dłonie na chłodnym jedwabiu jego koszuli.

Jego skóra miała tak cudowny smak. Ciepły, lekko słony.

Chwycił ją na ręce i zaniósł do łóżka. Osunął się na nią powoli, ująwszy jej głowę w obie ręce.

- Co robisz? - szepnęła, kiedy rozsunął delikatnie jej uda.

- Zaraz zobaczysz.


Greg zerwał się na równe nogi.

- Co z nią?

John odszedł parę kroków od drzwi, zastanawiając się nad czymś.

- Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia.

- Nie masz pojęcia? - wybuchnął Greg; strach i napięcie wreszcie znalazły w nim ujście. - Co to za odpowiedź?

- Uczciwa. Nie wiem, ponieważ Verity coś przede mną ukrywa. - Wziął kapitana za ramię i wyprowadził z poczekal­ni. - Chodź ze mną. Być może będzie mi potrzebny świadek.

Poszli do kabiny Verity.

- Dobrze - odezwał się niechętnie Greg. - Powiedz mi to wprost. Co się tu dzieje?

- Doktor Fox jest chora na białaczkę. Niektóre odmiany tej choroby dają się kontrolować za pomocą transfuzji i leków...

Greg pobladł śmiertelnie.

- A ta nie?

- Nie. Ta odmiana jest nieuleczalna. A przynajmniej tak mi się zdawało.

- Zdawało ci się? Na miłość boską, czy ona umrze? - Odwrócił się zawstydzony nagłym wybuchem i przeczesał włosy palcami.

- Kochasz ją, prawda? - spytał John spokojnie.

Greg skinął głową, nie patrząc na lekarza.

- Wiem, że to wbrew przepisom... A, do diabła z tym. Więc umrze czy nie?

- Kiedy po raz pierwszy zjawiła się u mnie i zobaczyłem kartę jej choroby, byłem tego pewien. Ona także. Ta podróż miała być... - John urwał, zmieszany.

Greg pokiwał głową. Rejs miał się stać jej ostatnią radością w życiu. Tyle rzeczy nagle stało się dla niego jasne... Zamknął oczy.

- Teraz powiem ci coś w najściślejszej tajemnicy. - John westchnął z desperacją. - Mniej więcej dziesięć dni temu na pokładzie pojawił się jej kolega.

- Gordon Dryer? Tak, wiem - potwierdził Greg i nagle zrozumiał. Verity nie miała z nim romansu. Kiedy ich zaskoczył, Gordon był w trakcie badania!

- Otóż to. Wrócił w zeszłym tygodniu, zbadał Verity i pobrał jej krew. Liczba jej białych krwinek spadła gwał­townie. Normalnie byłby to dobry objaw, ale... Greg, wydaje mi się, że Verity bierze jakiś eksperymentalny lek.

Greg spojrzał na niego z namysłem.

- Czyli... nielegalny?

- Tak. Tak mi się zdaje.

- Ale jeśli jej to pomaga, jeśli ma zbawienne działa­nie... - Przerwał, widząc śmiertelnie poważne spojrzenie Johna.

- Nie jestem tego pewien. W tym cały problem. Nie jestem pewien, czy ten lek jej pomaga.

- Myślisz, że... - Greg rozejrzał się, rozpaczliwie po­szukując pomocy. Cały pokój przypominał mu o Verity. Wszędzie widać było jej obecność. Perfumy na toaletce. Szczotka, pomiędzy której zębami zostało parę kruczoczar­nych włosów. Jej książki. Jej radio. O Boże, a jeśli ona naprawdę umiera? Potrząsnął głową. Nie wolno. Uspokój się. Myśl, do cholery. - Musimy to znaleźć.

John skinął smętnie głową.

- Właśnie po to tu przyszedłem.

Niechętnie zabrali się do przetrząsania rzeczy Verity. Na szczęście nie musieli długo szukać. W pierwszej szufladzie, do której zajrzał John, spoczywały zwitki papieru, zawiera­jące lekarstwo. Obaj spojrzeli na biały proszek.

- Szlag by to trafił - powiedział John. Miał nadzieję, że nic nie znajdą. Co teraz mają z tym zrobić? Donieść na nią? Dryer będzie skończony. Zachować wszystko w tajemnicy i przyglądać się, jak Verity umiera?

- Co to jest? - spytał Greg słabo. Strach paraliżował go, pełzł ku niemu jak potworne, zimne macki. Verity umiera. Umiera...

- Nie wiem. - John starannie złożył karteczkę i schował ją do szuflady. Spojrzał na Grega i skrzywił się na widok grymasu cierpienia, wykrzywiającego twarz kapitana. Szybko otrząsnął się z przygnębienia, przywołując na pomoc cały profesjonalizm, i z ulgą zauważył, że Greg robi to samo.

Spojrzeli na siebie - bardzo profesjonalny lekarz i równie profesjonalny kapitan - i westchnęli.

- Nie wiem, co to jest ani jakie ma działanie - oznajmił John z ponurą zaciętością - ale się dowiem.

Obaj pokiwali głowami, nawiedzeni tą samą myślą.

Tak. A co potem?

Jamajka


To był bardzo dobry pomysł. - Ramona westchnęła błogo, patrząc, jak „Alexandria” rusza w kierunku Kuby. Oboje zdecydowali, że zrobią sobie wolne. Za dwa dni mieli polecieć samolotem na Kubę, gdzie dołączą do „Alexandrii”.

Dzień zaczęli, kochając się spokojnie i niespiesznie w hotelowym pokoju. Zjedli późne śniadanie i wyruszyli. Damon nie chciał Ramonie zdradzać celu wyprawy; teraz zatrzymał samochód i odwrócił się do niej; oczy mu błyszczały. W ciągu ostatnich dni zapomniał o Joe Kingu, udziałach Markhama i wszystkim innym. Teraz liczyła się tylko Ramona.

- No co? - zagadnął ją podstępnie. - Tchórz cię obleciał?

Prychnęła pogardliwie.

- Jeszcze się przekonamy, kto tu jest tchórzem - mruknęła i wysiadła godnie z samochodu

Razem poszli w stronę zabudowań, opatrzonych wielkim szyldem „Pontony”. Rzeka Lethe miała się ciągnąć przez wielkie połacie okolic nie tkniętych cywilizacją. Włożyli pomarańczowe kamizelki ratunkowe i, wraz z grupą na­stolatków, wysłuchali uważnie przewodnika, który zapoznał ich z zasadami bezpieczeństwa i opowiedział o czekającej ich podróży. Poszli za nim w stronę okrągłego jaskrawożółtego pontonu, kołyszącego się leniwie na spokojnej wodzie przy brzegu. Jakoś nikt nie kwapił się do wsiadania.

- Damy mają pierwszeństwo - mruknął Damon pod nosem.

Spiorunowała go wzrokiem, ale kąciki jej ust drgały we wstrzymywanym uśmieszku.

- Jak miło - powiedziała z zabójczą słodyczą i weszła na ponton. Z początku kołysanie przejęło ją lekkim dreszczem, podobnie jak widok cienkiej gumowej powłoki, słabej zapory pomiędzy nią a setkami metrów wody. Usiadła, tak jak kazał im instruktor, i pokazała Damonowi język.

Jej ukochany wskoczył zgrabnie do środka.

- Już to robiłeś - powiedziała podejrzliwie.

I rzeczywiście, Damon sprawiał wrażenie, jakby spędził na pontonie połowę życia. Nawet przewodnik zauważył jego spokojną pewność siebie i pozwolił mu usiąść na rufie, co dla amatora jest nie lada wyróżnieniem.

Przewodnik ujął wiosło i spojrzał na nich wyczekująco. Szybko poszli w jego ślady i ponton ruszył.

Było to niezapomniane przeżycie. Przez większą część podróży rzeka była spokojna, a przewodnik pokazywał im rzadkie rośliny, egzotyczne kwiaty i zwierzęta, nie widywane nawet przez krajowców. Parę miejsc, w których prąd rzeki nabrał mocy, wzmogło dreszczyk emocji. Ramona roz­koszowała się przejażdżką, nie zdając sobie sprawy z rumień­ca, który wypłynął na jej policzki. Jej oczy błyszczały jak dwie niebieskie latarnie. Nic dziwnego, że Damon przegapił większą część uroków podróży.


Alexandria” sunęła płynnie po falach. Stojący na mostku Greg Harding słuchał prognozy pogody, nadawanej z Hawa­ny. Zapowiadano mocny wiatr, sięgający ośmiu stopni w skali Beauforta. Zresztą zachmurzone niebo dobitnie zwiastowało jego nadejście. Ale to go nie martwiło. „Alexandria” mogła stawić czoło najgorszej pogodzie, nawet dwunastu stopniom i huraganom.

Spojrzał jeszcze raz na radar. Na razie nic nie wymagało jego obecności.

- Zejdę na jakieś pół godziny - odezwał się. - Jeśli będziecie mnie potrzebować, znajdziecie mnie w szpitalu.

John dozorował wydawanie środków na chorobę morską małej grupce pozieleniałych na twarzach pasażerów.

- Chyba nie przyszedł pan po aviomarin, kapitanie? - zagadnął go z fałszywym rozbawieniem; mając na uwadze zaciekawione spojrzenia.

- Taki stary wilk morski jak ja? Chciałem zobaczyć te ulotki.

John zrozumiał go w pół słowa.

- Oczywiście. Są w moim gabinecie. Siostro? - Skinął na jedną z pielęgniarek, tak spokojną i pewną siebie, że sam jej widok dodawał otuchy nawet najbardziej spanikowanemu pasażerowi.

W zaciszu gabinetu zdjęli sztuczne uśmiechy i spojrzeli na siebie.

- Dzwoniłeś? - spytał Greg z napięciem.

- Jeszcze nie. Różnica czasu. Teraz powinien być już w pracy. Wczoraj zdobyłem jego numer.

Greg usiadł, obracając nerwowo w dłoniach kapitańską czapkę. Lekarz uniósł słuchawkę i wykręcił numer.

- Tak? - W szorstkim głosie Gordona słychać było śmiertelne zmęczenie.

- Gordon? Tu John Gardner.

W słuchawce zapadła chwila ciszy.

- Tak? - odezwał się wreszcie Gordon. - W czym mogę pomóc?

- Wczoraj Verity zemdlała. Możesz mi to wyjaśnić?

Znowu pauza.

- To... niemożliwe.

Kiedy widzieli się po raz ostatni, nic nie wskazywało na tendencję do omdleń, a skoro przestała brać lekarstwo, nic nie usprawiedliwiało takiego stanu rzeczy.

- Owszem, możliwe - powiedział John cierpko. - Co więcej, znaleźliśmy bardzo interesujące rzeczy w maleńkich skrawkach papieru. Wiesz coś na ten temat?

W słuchawce rozległo się westchnienie.

- Ciągle to bierze. - W głosie Gordona słychać było ponurą rezygnację. - A niech to. Co mogę... - Przerwał, zdając sobie sprawę, że ktoś go słucha. - Przepraszam, muszę się zastanowić. Chyba znalazłem przyczynę wy­stępowania tych uderzeń gorąca i zawrotów głowy. To takie proste, że nie zwracałem na to uwagi. Dopiero, kiedy...

- Gordon! - rzucił ostrzegawczym tonem John i podniósł wzrok na wpatrzonego w niego Grega.

- Proszę, muszę mieć trochę czasu. Tylko dwadzieścia cztery godziny. Wtedy się okaże. Ale dopóki się nie upewnię, nie powinniśmy mówić Verity.

John westchnął. A więc Dryer przeszmuglował lek na statek. Verity przyjmowała go. Z prawnego punktu widzenia oboje popełnili przestępstwo.

- Do diabła, człowieku! Nie rozumiesz, że to nie żarty?

Gordon uśmiechnął się, po raz pierwszy od tygodnia.

- O, chyba rozumiem - mruknął sarkastycznie. - Co byś zrobił na moim miejscu? Zwłaszcza gdyby pacjent był najlepszym przyjacielem, jakiego miałeś na tym cholernym świecie?

John opadł na krzesło, zrezygnowany.

- Masz rację. Przepraszam. - Spojrzał na uniesioną brew Grega i wzruszył ramionami. - Co należy teraz zrobić?

- Zdaje się, że Verity ciągle bierze to... coś. Zabierz to z jej pokoju i schowaj w bezpieczne miejsce. Najwyraźniej efekty uboczne są zbyt niebezpieczne.

- Ale liczba jej białych krwinek spadła o kolejne cztery procent. Wczoraj zbadałem jej krew.

- Świetnie! - zawołał, a potem jęknął, zreflektowawszy się. Owszem, byłoby świetnie, gdyby potrafił usunąć efekty uboczne. Wydawało mu się, że to potrafi, ale nie miał żadnej pewności. Mógł się mylić. Rozwiązanie było tak proste, że zaczął wietrzyć w nim jakąś pułapkę.

- Nie sądzisz, że to dobrze, iż nie przestała tego przyjmować? W jej stanie liczba białych krwinek to rzecz najważniejsza. Opowiedz mi więcej o tych uderzeniach gorąca.

Greg wyprostował się czujnie, nasłuchując rozmowy lekarzy. A więc przez cały czas czuła się źle i ukrywała to przed nim? Nagle przypomniał sobie, jak często żegnała się z nim pospiesznie. Jak dziwnie się zachowywała. Jak zmienne były jej nastroje. A on myślał, że się nim znudziła i że to i próby zakończenia romansu. Pokręcił głową z rozpaczą. Jak i mógł być takim idiotą?

John wysłuchał opowieści o Herkulesie.

- Paskudna sprawa. Więc co? Odstawiamy lek i patrzymy, jak liczba białych krwinek skacze jej pod niebo?

Gordon westchnął. Jak miał odpowiedzieć?

- Decyzja należy do niej.

- Ale ona już ją podjęła, nie sądzisz?

Gordon pokiwał ponuro głową, zapominając, że John go nie widzi.

- Masz rację. To jej życie. Zostaw wszystko tak jak jest.

John odłożył słuchawkę i spojrzał na Grega. Teraz musiał mu to wyjaśnić, a nie wiedział, czy kapitan się z nim zgodzi.

Jakoś w to wątpił.


Ramona i Damon postanowili, że nie zrezygnują tak łatwo z rozrywek na rzekach Jamajki. Wycieczka statkiem, jak zapewnił ich przewodnik, miała być wspaniałym przeży­ciem. Czekała ich podróż w świetle pochodni, tradycyjny posiłek, występ zespołu etnicznego i tańce przy muzyce reggae. I nie zawiedli się.

Ramona miała na sobie prostą i elegancką sukienkę z białego jedwabiu, krojem przypominającą greckie tuniki. Odsłaniała jedno ramię, opadając ku ziemi wąskimi fałdami. Aby podkreślić jeszcze charakter stroju, zebrała włosy w wysoki kok. Jej jedynymi ozdobami były skromne kolczyki ze srebra i brylantów oraz srebrny łańcuszek. Damon wyglądał w czarnym garniturze jak wcielenie męskiego ideału. Razem ściągali na siebie mnóstwo spojrzeń.

Kelner podał im menu i opuścił ich dyskretnie, nie śmiejąc narzucać swojej obecności zapatrzonym w siebie kochankom. Cały wieczór minął im jak we śnie. Ta noc miała w sobie coś magicznego. Tak, jakby została stworzona specjalnie dla nich. Noc kochanków. Noc, której nic nie mogło zniszczyć...


Joe King patrzył z bezsilną wściekłością za oddalającym się statkiem. Co właściwie wyobrażała sobie Ramona? Dlaczego nie starała się wymknąć Alexanderowi i przekazać mu udziały Markhama? Zaczynało go gnębić uczucie, że wszystko wymyka mu się z rąk. Westchnął i polecił kierowcy zawieźć się do hotelu.

Jego niepokój wzrósłby wydatnie, gdyby dane mu było Zorientować się, kto obserwuje go od stolika nadbrzeżnej kawiarenki.


No i mamy go - mruknął Frank, pociągając łyk miejsco­wego piwa.

Les skinął głową.

- Masz trasę statku?

Statek miał się zatrzymać przy małej knajpce, leżącej parę mil w dół rzeki, gdzie na pasażerów czekał zespół reggae.

- Idziemy. - Les rzucił na stół parę dolarów i wstał. - Pora pogadać od serca z panią profesor.


Verity przebrała się w kostium kąpielowy. Na pokładach było niewiele osób; ostry wiatr nie wypłoszył tylko najbar­dziej wytrzymałych miłośników słońca. Narzuciła na kostium najgrubszy szlafrok i wyszła, gotowa stawić czoło żywiołom.

Wczorajsze osłabienie niemal już minęło, ale na wszelki wypadek nie zbliżała się do burty. Położyła się na leżaku i zamknęła oczy z westchnieniem zadowolenia. Wreszcie wyrwała się z izolatki. Jak dobrze.

- Nie powinnaś tu siedzieć - odezwał się cicho Greg, stając przed nią bezszelestnie. - Jest za zimno i o wiele za wietrznie.

Stłumiła radość, która zalała jej serce na jego widok. Wzruszyła ramionami.

- Lubię wietrzną pogodę. Czuję wtedy, że żyję.

Drgnął, ale nie zauważyła tego, oślepiona promieniami słońca.

- Verity...

Spojrzała na niego, osłaniając oczy dłonią. Dlaczego był taki chmurny?

- O co chodzi? - Miała ochotę go dotknąć, wziąć w ramiona, ukoić ten ból, który w nim wyczuwała. Wiedziała, że to ona mu go zadała. - Nie chciałam... Nie chciałam cię tak zranić. Nie możesz o mnie po prostu zapomnieć?

Skrzywił się boleśnie, jakby go uderzyła.

Otworzyła szeroko oczy.

- Greg?

Pokręcił głową. Nie potrafi, po prostu nie potrafi tego zrobić, patrząc w te wielkie, bezbronne oczy. Wreszcie dotarło do niego, że wszystko, co zrobiła, uczyniła z myślą o nim. Żeby go bronić. Jak mógłby jej powiedzieć, że wie o wszystkim? Uciekłaby wtedy od niego, wycofała się w ochronną skorupę.

- Nie, nic - mruknął, bardziej opryskliwie, niż zamierzał, - Chciałem ci tylko powiedzieć, że wiatr przybierze na sile. Powinnaś wejść do środka.

Powoli opuściła rękę i wstała.

- Dobrze... kapitanie.

Odwróciła się do niego plecami i odeszła, a on odprowadził ją wzrokiem.


Ramona przyglądała się Damonowi, torującemu sobie drogę do baru. Knajpka, w której się zatrzymali, była tłoczna i gwarna. Za chwilę miały się rozpocząć tańce. Zdecydowali, że przedtem muszą się napić.

- Doktor King?

Podniesiony głos niemal ginął we wszechobecnym hałasie.

Ramona odwróciła się i spojrzała prosto w zielone oczy inspektora. Nagle czar tej niezwykłej nocy prysł. Les Fortnum wskazał na drzwi. Westchnęła, lecz posłusznie podniosła się i poszła za nim. Powoli, jakby za milczącą zgodą wyszli do ogrodu na tyłach zajazdu i usiedli na najbardziej oddalonej ławeczce pod potężnym drzewem, stojącym w pełnym rozkwicie. Zapach, jaki od niego bił, przypominał nieco imbir.

Les nie bawił się w długotrwałe podchody.

- Chciałem poprosić panią o przysługę.

- Jaką? - spytała, choć doskonale wiedziała, o co mu chodzi.

- W koszyku, który miała pani w Puerto Rico znajduje się aparat podsłuchowy. Chciałbym, żeby wzięła go pani ze sobą na spotkanie z ojcem - poprosił Les, wbijając przed siebie ponury wzrok. Wstrzymał oddech, oczekując wybuchu wściekłości. Wreszcie rzucił Ramonie niepewne spojrzenie, spodziewając się, że dziewczyna wymierzy mu policzek, w najlepszym wypadku.

Ale ona patrzyła tylko na niego oczami zimnymi jak błękitny lód.

- Rozumiem - odezwała się głosem wypranym z wszel­kiego uczucia. - To było bardzo sprytne i, jak mi się zdaje, bardzo nielegalne. Mam nadzieję, iż wszystko, co powiedziała pani Alexander, nie może zostać wykorzystane jako dowód przeciwko niej?

- Zgadza się. Nie szukamy żadnych... zagadek dotyczą­cych śmierci pana Alexandera.

- A więc co miałabym zrobić?

- Chciałbym, żeby spotkała się pani z ojcem w jakimś publicznym miejscu. Znajdziemy się o parę metrów od pani. Czuję, choć nie mogę tego poprzeć żadnym dowodem, że pani ojciec wyjątkowo ceni sobie łączące was więzy krwi. Innymi słowy, jest wrażliwy na pani punkcie.

- Więc? - spytała.

Les uśmiechnął się niewesoło. Nie ułatwiała mu sprawy, ale nie mógł jej o to winić. Prosił ją, by zastawiła pułapkę na własnego ojca.

- Sądzimy, że zechce zaszantażować Garetha Desmonda, aby zdobyć jego udziały.

- W jaki sposób?

- Jego córka, Felicity, studiuje w Oksfordzie - powiedział tylko, a ona skinęła głową ze zrozumieniem.

- Narkotyki w Oksfordzie to poważny problem - przy­znała i nagle podjęła decyzję. - Dobrze. Chcecie, żebym nakłoniła ojca do przyznania się do winy?

- Otóż to. Ale to nie będzie łatwe.

Zamilkła; Les, chcąc za wszelką cenę traktować ją uczciwie, dodał cicho:

- Będzie pani powołana na świadka oskarżenia w procesie o morderstwo. Musi pani potwierdzić to, co powiedział pani ojciec.

Pobladła.

- Ach, tak?

- Mamy liczne dowody winy pani ojca. Doyle pewnie zacznie sypać, kiedy tylko go zwiniemy, co nastąpi pod koniec rejsu.

Drzwi zajazdu otwarły się; do cichego ogrodu buchnął hałas. Ramona rozpoznała ciemną sylwetkę, zanim jeszcze Damon ją zawołał. Les obejrzał się szybko i wstał.

- Decyzja należy do pani - powiedział. - Chcemy, żeby Joe King odpowiedział za zamordowanie pani narzeczonego. A pani?

Po tym ostatnim, zabójczym ciosie odwrócił się szybko i odszedł.

Damon spojrzał za oddalającą się postacią. W świetle księżyca biała sukienka Ramony i fala jasnych włosów lśniły z daleka.

- Kto to był? - spytał z udaną obojętnością, stawiając dwa kieliszki na drewnianym stole.

Ramona spojrzała na niego z uśmiechem.

- Nikt. Chciał mnie poderwać. Zazdrosny?

- Ani trochę.

- Kłamczuch. - Roześmiała się.

Podał jej kieliszek i pociągnął łyk, obserwując ją ukradkiem. Wyczuł jej niepokój i zastanawiał się, kim był tamten mężczyzna. Czy to kolejny właściciel udziałów, na które ostrzyła sobie ząbki?

Pozwolił sobie na głupią beztroskę. Zapomniał o jej planach. Być może pora, żeby sobie o nich przypomniał.


Kuba

Za dziesięć minut będziemy w Hawanie - szepnął Damon. Samolot zbliżał się do lądowania.

- Nie bałeś się zawijać do kubańskiego portu?

- Chciałem trochę rozruszać pasażerów.

- Jakiś ty dobry. - Parsknęła śmiechem.

- Poza tym to bardzo piękne miejsce. Znane z karnawałów w Hawanie i Santiago...

- Nudzisz mnie.

- Nieczuła! Wiec co powiesz o urokach natury? Na Kubie jest sześć parków narodowych...

- Najdroższy?

- Tak?

- Chciałbyś jeszcze pożyć?

- Byłoby miło.

Pochyliła się i pocałowała go w ramię.

- Więc się zamknij.

- Pani profesor! Co za charakterek! A ja, naiwny, liczy­łem, że zainteresują cię ogrody botaniczne Soledad i tamtejsze motyle. Na Kubie roi się od motyli. I od krokodyli, co chyba jest bardziej w twoim guście. - Żartował, ale w jego głosie słychać było dziwne nutki.

Ramona nie zauważyła ich i ugryzła go pieszczotliwie w ramię.

- Prawo zabrania kochać się w miejscach publicznych - szepnął Damon. - Więc lepiej przestań, albo skończymy w pudle.

I znów ujrzeli biały lśniący kolos, wznoszący się majes­tatycznie w porcie. Damon poczuł, że na sam widok „Alexandrii” robi mu się lepiej na duszy.

Na pokładzie Koliber Ramona pocałowała go lekko i słodko.

- Do zobaczenia za godzinę.

- Za godzinę? Czemu tak długo?

- Muszę się upiększyć.

- Nie potrzebujesz aż tyle czasu. Wystarczy dziesięć sekund, żeby się rozebrać.

Jego gorący szept wywołał na jej policzki ciemne ru­mieńce.

- Ach, mężczyźni. - Pokręciła głową. - W głowie wam tylko jedno... - Uśmiechnęła się i zostawiła go. Miała nadzieję, że udało jej się zachować sympatyczny, lekki nastrój. Gdyby Damon dowiedział się, co zamierzała zrobić...

Zamknęła drzwi na klucz i znalazła torbę plażową. Pluskwa była ukryta tak przemyślnie, że minęło sporo czasu, zanim ją znalazła. Spojrzała na mały przedmiocik i uśmiechnęła się z uznaniem.

- Szczwana bestia z pana, inspektorze - mruknęła.

Zerknęła na zegarek. Szkoda, że policjant nie dał jej swojego numeru telefonu. No cóż, miejmy nadzieję - i oby nie była płonna - że obserwowali ją, kiedy wysiadła na lotnisku. Nie zamierzała dłużej odwlekać sprawy. Dość już czekała.

Wzięła prysznic i przebrała się w prostą, zielono-kremową sukienkę, bijąc przy tym rekordy szybkości. Przeciągnęła niecierpliwie szczotką po włosach, nie trudząc się upinaniem ich, i chwyciła torbę.


Jeff Doyle podążał za nią w dyskretnej odległości. Niemal go nie zauważyła, pochłonięta własnymi myślami. Podeszła do najbliższego telefonu. Kiedy uniosła słuchawkę, zabłąkany promień słońca zamigotał w łańcuszku na jej szyi, budząc w nim oślepiające błyski. Srebro! Ten blask uderzył w niego jak fizyczny cios. Zadrżał i osłonił oczy ręką. Niech ją diabli, dlaczego nie nosi złota, jak wszystkie kobiety? Dlaczego akurat ona musi pałać miłością do srebra? I dla­czego błysk jej łańcuszka go oślepił? Szybko wycofał się za róg i oparł o chłodną ścianę, drżąc na całym ciele i usiłując opanować przyspieszony oddech. Srebro. Nienawidził srebra. Wróżka powiedziała mu niegdyś, żeby nigdy, przenigdy nie dotykał srebra, metalu mającego tak długą i krwawą historię, o wiele bardziej dramatyczną niż złoto. Powiedziała też, że srebro symbolizuje jego zagładę. Przycisnął roztrzęsioną dłoń do ust i spróbował się roześmiać. Ależ z niego idiota. Idiota.

A mimo to włosy jeżyły mu się z przerażenia.


Ramona, nieświadoma cierpień Jeffa, dzwoniła właśnie do najdroższego hotelu na wyspie - gdzie indziej mogłaby zastać ojca? - usiłując skoncentrować się i uspokoić. Nie zauważyła Damona, stojącego w drzwiach lobby.

Ale on ją spostrzegł i natychmiast rozjaśnił się w uśmiechu. Jego spojrzenie powędrowało ku srebrnej zasłonie jej włosów. Uwielbiał ich chłodny dotyk, kiedy się kochali. Uwielbiał ich zapach, ich pieszczotę, kiedy spała z głową na jego piersi. Uwielbiał...

- Dzień dobry, ojcze - powiedziała, niemal dławiąc się tym słowem. Instynkt podpowiedział jej, że powinna je użyć.

Nie zdawała sobie sprawy, że zbliżający się do niej Damon stanął jak wryty.

- Nie było cię na statku - odezwał się z pretensją Joe King.

A więc na nią czekał. Dobrze.

- Przyleciałam samolotem, razem z Damonem. Ojcze, musimy się spotkać.

Damon przesunął się pod ścianę, kryjąc się za wielką paprocią. Zaczął nasłuchiwać z wytężoną uwagą i bólem.

- Tak, musimy - potwierdził Joe. - Przyjedź do Bodeguita del Medio, obok katedry. I przynieś ze sobą udziały.

- Oczywiście - mruknęła ze smętnym uśmiechem.

Odłożyła słuchawkę i spojrzała na torbę. Nie tylko udziały przyniosę ci w prezencie, ojcze.

Obserwujący ją Damon dostrzegł jej uśmiech i serce w nim zamarło. Ruszył w ślad za Ramona, starając się nie rzucać się w oczy. Wsiadł do taksówki, przeklinając w duchu małego, mocno sfatygowanego volkswagena, który bez J przerwy zajeżdżał mu drogę. Wreszcie taksówka Ramony l; i nieodłączny volkswagen zatrzymały się przed budynkiem. Pospiesznie zapłacił za kurs i ukrył się w cieniu.

Ramona natychmiast dostrzegła Lesa i Franka. Wysiedli z garbusa wyglądającego tak, jakby za chwilę miał się rozlecieć na kawałki. Ominęła ich wzrokiem i weszła do restauracji. Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że w szklanych drzwiach widzi odbicie twarzy Keitha. To dla ciebie, pomyślała, znikając we wnętrzu restauracji. Les i Frank weszli za nią. A Damon za nimi.

Joe King wstał na jej powitanie. Spojrzał na chłodną twarz córki, dostrzegł drapieżny błysk jej oczu, lodowaty uśmiech i serce wezbrało mu dumą. Oto jego dziecko. Pragnące pieniędzy i władzy, jaka za nimi idzie. A on ofiaruje je jej z rozkoszą. Oczywiście nie od razu. Najpierw musi nauczyć się zasad biznesu - i posłuszeństwa - a dopiero potem...

- Dzień dobry, ojcze.

To słowo sprawiło mu niewysłowioną przyjemność.

- Usiądź. Już złożyłem zamówienie. Mam nadzieję, że się nie obrazisz?

- Ależ skąd - powiedziała bez emocji i zajęła miejsce.

Les i Frank, siedzący o trzy stoliki dalej, unieśli menu, kryjąc za nim magnetofon, nagrywający wszystko - od szelestu sukienki Ramony po ciche tykanie kosztownego zegarka Joe Kinga. Damon zajął stolik tuż obok nich, ukryty za wielkim pniem martwego drzewa, porośniętym festonami orchidei. Słyszał wyraźnie ich głosy, jako że o tej porze restauracja była niemal pusta.

- Masz udziały? - spytał Joe.

Ramona podała mu je bez słowa. Damon zacisnął palce na szklance z piwem, które zamówił przy wejściu.

Joe King przejrzał dokumenty.

- Wyśmienicie.

- Czy teraz możemy zabrać się za Desmonda? - zaryzy­kowała, odrzucając do tyłu niesforne pasmo włosów. - Przy­puszczam, że twój pan Doyle wkroczy wreszcie do gry?

Frank zerknął nerwowo na Lesa; ten zabębnił palcami w stół. Zaczęła ostro, może zbyt ostro? Gotowa wszystko popsuć. Nerwy napięły się mu do ostateczności. Mieli tylko jedną szansę. Tylko tę jedną szansę...

Joe bardzo powoli odłożył dokumenty na stół i spojrzał na córkę. Zrozumiała, że w tej chwili ważą się jej losy. Jeśli źle oceniła charakter ojca...

- Doyle? - powtórzył głosem bez wyrazu.

Pozwoliła sobie na słaby uśmieszek.

- Przestań, tatusiu. Wiem, że masz na statku swojego człowieka. Naprawdę sądziłeś, że się nie zorientuję?

Damon uniósł brwi. Co się tu u licha działo?

Na ustach Joe’go powoli pojawił się uśmiech.

- Powinienem się domyślić - rzekł z uznaniem. Jego córka była naprawdę kimś. - Owszem, Doyle bywa przydat­ny. Ale Desmonda opracowuje ktoś inny. O nim chyba nie wiesz?

Uśmiechnęła się, modląc się w duchu, by nie zdradzić mu, jak bardzo jest wstrząśnięta.

- Może wiem, może nie. Ale przypuszczam, że ten twój tajemniczy pomocnik wykorzysta jako kartę przetargową córkę Desmonda. Hm? - mruknęła jak kotka.

Krew odbiegła mu z twarzy; z udaną nonszalancją sięgnął po kieliszek.

- Proszę cię, tato. - Uśmiechnęła się zimno. - Ja też odrobiłam lekcje.

Pełen podziwu wzrok ojca przyprawił ją o mdłości.

Ukryty za potężnym pniem Damon wciągnął gwałtownie powietrze. Ogarnęła go wściekłość, wściekłość zrodzona z bólu i rozpaczy. Och, Ramono. Ramono!

- Gareth Desmond prowadzi swoje interesy wyjątkowo czysto, ale pociechę ma nieco kłopotliwą. A to miła okoliczność, prawda?

Damon poczuł dziką ochotę, by podejść do Ramony i zamknąć jej usta, by zdławić te jadowite słowa, wtłoczyć je jej do gardła. Nie znał tej kobiety. To nie jest ta dziewczyna, którą pokochał. To jakaś podła suka.

Joe King pociągnął łyk napoju.

- Więc co radzisz?

Les Fortnum zacisnął pięści. Nie, nie! To on musi to powiedzieć! Jeśli uda im się dopaść drugiego współpracow­nika Kinga, prawdopodobnie jednego ze stewardów, mogą oskarżyć ojca Ramony również o szantaż. Wbił zrozpaczone spojrzenie w przestrzeń; był bezsilny. Mógł tylko czekać i nie tracić nadziei.

- Nic, tatusiu. - Uśmiechnęła się.

Joe King niespodziewanie wybuchnął gromkim śmiechem.

- Oczywiście masz rację! Posłużymy się jego córką. To szmata i narkomanka. Desmond będzie musiał sprzedać udziały, jeśli zechce uchronić swoje maleństwo przed wię­zieniem i skandalem.

Damon pobladł śmiertelnie. Szantaż. Chcą szantażować jego przyjaciela. Spojrzał na długie palce Ramony, obracające szklankę z drinkiem. Pamiętał ich dotyk, ich pieszczotę...

- Zwłaszcza - dodał Joe z satysfakcją - kiedy zobaczy fotografie.

Ramona drgnęła nieznacznie.

- Masz fotografie? - spytała spokojnie. - To nadzwyczaj­ne. Znam te oksfordzkie imprezy. Nie wpuszczają na nie nikogo z zewnątrz. Wyłącznie wtajemniczonych.

Joe King uśmiechnął się z dumą.

- Wszędzie mam swoich ludzi. Fotograf jest dostawcą, głównie trawy.

Frank omal nie gwizdnął. Bomba nie materiał! Mają go za szantaż, rozprowadzanie narkotyków i wymuszenie. Gdyby jeszcze udało jej się skierować rozmowę na Keitha Treadstone’a...

Damon zamknął oczy, złamany cierpieniem. Czego jeszcze przyjdzie mu się dowiedzieć?

Ramona miała ochotę krzyczeć, na całe gardło. Jeszcze nigdy nikogo tak nienawidziła. Zmusiła się z wysiłkiem do uśmiechu. Wargi miała lodowate i zdrętwiałe.

- A kiedy będziemy już mieli udziały Desmonda, połą­czymy je z akcjami Markhama i statek będzie nasz?

Damon schylił nisko głowę, rozdarty niemal fizycznym bólem. Teraz nie ma już żadnego wyboru. Będzie musiał poświęcić tę miłość. Szczęście, które wydawało się leżeć w zasięgu ręki. Przez chwilę nienawidził jej tak, że miał ochotę ją zabić.

Ramona poczuła łomot serca. Teraz. Teraz.

- Biedny Keith - rzuciła z cichym śmiechem. - Chyba nie zdawał sobie sprawy, w co się pakuje?

- Owszem. Muszę powiedzieć, że jestem zdziwiony, iż wybrałaś takie nic. Przecież mogłaś mieć każdego.

Wzruszyła ramionami.

- Był słaby; łatwo dawał sobą kierować. Poza tym, z twojego punktu widzenia, był idealnym kandydatem. Makler może sprzedawać i kupować dowolną liczbę akcji, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. To dlatego go wybrałeś, prawda?

Joe King obrzucił ją wzrokiem pełnym ojcowskiej dumy. Czuł się tak, jakby jego ulubiony koń wygrywał na jego oczach Derby.

- Brawo!

Uśmiechnęła się posępnie.

- Ale to było dość ryzykowne, tato. Przecież Keith mógł cię w każdej chwili oszukać. Kupił na swoje nazwisko parę ładnych udziałów.

Joe King wybuchnął rubasznym śmiechem.

- Nigdy w życiu, moje dziecko. Kazałem mu podpisać tyle zobowiązań i gwarancji, że omal nie zwichnął sobie ręki. Dopilnowałem nawet, żeby sporządził testament, w któ­rym zostawia te udziały mnie. Tak na wszelki wypadek. Zadbałem o wszystko. I udało się.

- No, prawie. - Serce zaczęło jej bić jeszcze szybciej. Nadeszła pora na decydujące zagranie. - Nie wziąłeś pod uwagę, że Keith będzie lojalny wobec mnie. Ciągle myślisz, że zmienił testament ot, tak sobie, bez przyczyny?

Les zaryzykował krótkie spojrzenie na Kinga; ten wypros­tował się czujnie, jak atakujący wąż.

- A to co ma znaczyć?

Ramonę przeszedł dreszcz strachu. Podziękowała losowi, że Les i Frank są parę metrów od niej. Oczy jej ojca zwęziły się; nagle przypomniały jej małe, podłe oczka szczura. Przemknęła jej przez głowę myśl, czy właśnie te oczy widział Keith na chwilę przed... Nie. Nie wolno jej o tym myśleć. Nie teraz.

Z wysiłkiem przywołała uśmiech na twarz; wykrzywił jej rysy jak grymas bólu.

- Pomyśl tylko, tato. Naprawdę sądzisz, że nie powiedział mi, iż w sekrecie kupuje dla ciebie udziały? Sądzisz, że dopiero teraz się o tym dowiedziałam?

John King siedział bez ruchu, długo przypatrując się córce. Jego dziecko, krew z jego krwi, piękna, lecz śmiertel­nie jadowita żmija. Jej nieoczekiwana bezwzględność wy­trąciła go z równowagi, lecz zachwyciła. Cóż za niezrównana parę mogliby stworzyć. Ojciec i córka. Nie do pobicia.

Jej okrutny śmiech zabrzmiał w uszach Damona jak nieznośny hałas. Wykorzystała Keitha. A teraz wykorzystuje jego. Damon Alexander, kolejny frajer, przedmiot jed­norazowego użytku. Przypomniał sobie ich dziką namię­tność i zadrżał. Ten śmiech. Miłość... Wydawała się szcze­ra... Boże!

- Naprawdę myślałeś, że go nie wykorzystam? Myślałeś, że ty prowadzisz tę grę?

- Tak myślałem - przyznał Joe z uznaniem. - A ty na wszystkim trzymałaś rękę. Twoje zdrowie, dziewczyno. - Uniósł ku niej kieliszek.

- Dziękuję.

Damon Alexander wstał od stolika. Dość już się nasłuchał. Więcej nie zniesie. Pójdzie teraz do Garetha i namówi go, żeby wniósł sprawę o szantaż. Zrujnuje Joe Kinga. Wsadzi ją za kratki.

Ta myśl sparaliżowała go. Poczuł, że nogi ma ciężkie jak z ołowiu.

- Oczywiście, kiedy zabiłeś Keitha, byłam nieco zdez­orientowana - rzuciła Ramona tonem salonowej konwersacji.

Damon opadł ciężko na krzesło. Les i Frank wstrzymali oddech.

- Co?! - wrzasnął Joe King, podrywając się z miejsca.

Pokonała opór mięśni, które nagle stężały na kamień, i spojrzała na ojca.

- Tato, proszę cię... Keith nie popełnił samobójstwa. Nie byłby do niego zdolny. Poprosiłam go o zmianę testamentu na wszelki wypadek. I myślałam o prawdziwym wypadku. Morderstwo nawet nie zaświtało mi w głowie. Przypuszczam, że odkrył coś, co go naprawdę zaalarmowało. Przyszedł z tym do ciebie, tak?

Joe spojrzał na nią oczami zwężonymi jak szparki. W rzeczy samej, Treadstone przypadkiem odkrył istnienie Jeffa Doyle’a i łączącego się z nim planu awaryjnego. I nie chciał mieć nic wspólnego z masowym morderstwem. Głupiec. Plan awaryjny zostałby wprowadzony w życie tylko w ostateczności. Treadstone miał jedynie trzymać gębę na kłódkę... Ale nie. Przyszedł do niego i groził, że powiadomi o wszystkim policję. Joe poczuł, że zaczyna brakować mu tchu. Sprawy się skomplikowały. Córka czy nie, o pewnych sprawach nie wspomniałby nikomu. Pod żadnym pozorem.

- Wróćmy do „Alexandrii” - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Kiedy tylko dopłynie na Florydę, zacznę się starać o przejęcie.

W ułamku sekundy zrozumiała, że ojciec nie przyzna się do zabicia Keitha; ogarnęła ją bezsilna furia. Miała ochotę wykrzyczeć mu prawdę wprost w te złe, płonące oczy, ale opanowała się. Musi coś wymyślić. Musi coś zrobić!

Les spuścił głowę z rezygnacją. Owszem, mieli na Kinga dosyć, żeby zamknąć go na parę lat, ale to nie rozwiązywało sprawy. Nie przyznał się do morderstwa.

Ramona spojrzała na ojca z promiennym uśmiechem, nie zdradzającym, jak gorączkowo zastanawia się nad następnym ruchem. Była to winna Keithowi. Nie zamierzała uznać się za pokonaną. Błyskotliwa inteligencja, która tyle razy przychodziła jej z pomocą, i teraz nie opuściła jej w potrzebie. Kota można obedrzeć ze skóry na wiele sposobów, prawda? Powoli odchyliła się na krześle i zaczęła kołysać kieliszkiem w zamyśleniu.

- Oczywiście, starać możesz się zawsze - oznajmiła i podniosła na niego lodowato błękitne oczy. - Ale bez tych sympatycznych udziałów, które dzięki Keithowi znalazły się w moim posiadaniu, nie zdziałasz niczego.

Damon drgnął i oparł głowę na rękach, zaciskając mocno powieki. Czy ten koszmar nigdy się nie skończy? Więc jest aż tak chciwa, że zdradzi nawet własnego ojca, tego niebezpiecznego psychopatę?

Joe King wypuścił wstrzymywane powietrze ze świstem, przypominającym nieodparcie syk węża. Frank na wpół podniósł się ze swojego miejsca, gotów do skoku. Dziew­czyna grała naprawdę ostro. Ależ była twarda!

- A co to miało znaczyć? - poinformował się Joe King głosem przywodzącym na myśl górę lodową.

Roześmiała się beztrosko i uniosła lewą rękę.

- Widzisz ten pierścionek? To od Damona.

- Więc?

Ramona już wiedziała, że się nie pomyliła.

- Więc? Tatusiu, najdroższy... - Westchnęła z despera­cją. - Dlaczego miałabym pomagać ci w przejęciu jego firmy, skoro wystarczy tylko wyjść za niego, i wszystko to będzie moje? Damon zrobi dosłownie wszystko, o co go poproszę.

Damon, ukryty w cieniu, omal nie jęknął. Jej słowa uderzyły w niego niczym pociski. Poderwał gwałtownie głowę, słysząc ostre skrzypnięcie krzesła. Joe King wstał z zaciśniętymi pięściami, nie odrywając od córki gorejącego furią spojrzenia. Damon poderwał się bez zastanowienia, nie wiedząc, co zamierza zrobić.

- Nie wyjdziesz za Alexandera - syknął King. Z kącika ust sączyła mu się cienka nitka śliny. Nie czuł jej. Jego spojrzenie nabrało dzikiego wyrazu. - Nie zrobisz tego.

Wytrzymała jego wzrok z chłodnym uśmiechem, nie licującym ze strużką zimnego potu, spływającą jej po plecach. Ze wszystkich sił starała się nie rzucać okiem w stronę swoich obrońców.

- Jak to, tatusiu - zdziwiła się słodko i jadowicie. - Niby jak mógłbyś mi tego zabronić?

Joe King obnażył zęby w upiornym grymasie, który miał być uśmiechem.

- Nie przeciągaj struny, dziewczyno - ostrzegł ją cicho. - Razem czeka nas wspaniała przyszłość, ale musisz zro­zumieć, kto tu rządzi. Pamiętaj, zabiłem już jednego z twoich narzeczonych. Bez trudu mogę zabić drugiego. I zrobię to...

Ramona odetchnęła ostrożnie.

- Więc osobiście pociągnąłeś za spust? - spytała łamiącym się głosem.

Joe King uśmiechnął się przerażająco.

- To było łatwe. Podszedłem do niego, przyłożyłem mu lufę do skroni i strzeliłem.

Wyprostowała się gwałtownie. Skoro mają już ten swój dowód, pora zatroszczyć się o własną skórę.

- W takim razie... trzeba zrezygnować z Damona. Zresztą, nie ma nawet połowy twojej klasy. - Ten człowiek jest szalony, pomyślała w popłochu. To wariat.

- Mądry wybór. Moja mała córeczka. A tym zajmie się mój prawnik. - Machnął dokumentami. - Spotkamy się na Florydzie.

Skinęła głową. Prędzej spotkamy się w piekle, tatusiu, pomyślała z nienawiścią, odprowadzając go wzrokiem.

Damon odczekał, aż Joe King zniknie w drzwiach. Wtedy wstał i na uginających się nogach ruszył wokół pnia z orchideami. Chciał zobaczyć łzy Ramony, kiedy jej powie, że nie pozwoli się wykorzystać. Ale zanim zdołał do niej dotrzeć, zrobiła coś bardzo dziwnego.

Pochyliła się ku swojej torbie i powiedziała:

- Mam nadzieję, że się nagrało, bo drugi raz tego nie zrobię.

Odwrócił się z zaskoczeniem, wyczuwając jakiś ruch za plecami. Ramona podniosła głowę, zobaczyła go i zmart­wiała.

- Damon! - wyszeptała bezbarwnie, blednąc śmiertelnie.

- Znakomicie, panno King! - Les Fortnum minął Damona, ignorując go. - Wszystko mamy na taśmie. Przy naszych zeznaniach pan King zniknie stąd na wiele, wiele lat. Nasz człowiek zgarnie go, gdy tylko zbliży się do Desmonda. W imieniu moich zwierzchników chciałbym podziękować pani za współpracę i, ośmielę się dodać, brawurę. Pewnie nie było pani łatwo przez to przebrnąć. Te informacje o śmierci pani narzeczonego i w ogóle. - Chwycił jej rękę i potrząsnął nią radośnie.

Prawie go nie słyszała. Wpatrywała się w Damona, na twarzy którego powoli świtało zrozumienie i ogromna, gigantyczna ulga.

- Ramono - powiedział przez zaciśnięte gardło.

Les Fortnum wreszcie zwrócił na niego uwagę.

- Pan Alexander? Słyszał pan wszystko? - Rzucił się do niego z nadzieją.

Damon skinął słabo głową.

Z policzków Ramony odpłynęła ostatnia kropla krwi.

- Więc myślałeś...

Znowu skinął głową.

- Och, Damonie! - szepnęła z oczami pełnymi gorących łez. Słuchał ich od samego początku. Jaki ból mu sprawiła...

- Świetnie! - krzyknął oszalały ze szczęścia Les. - Mamy kolejnego świadka!

Ramona nie przestawała patrzeć na Damona ogromnymi, przerażonymi oczami. I nagle rzuciła mu się w ramiona, wtulając się w niego z całej siły.

- Już po wszystkim - wyszeptała z niedowierzaniem. - Skończyło się.

Ramiona, które zamknęły się wokół niej, wydawały się takie mocne i godne zaufania. Jak twierdza, w której mogła się schronić przed całym światem.

Damon skinął głową. Głos, który z siebie wydobył, był ledwie słyszalnym szeptem.

- Myślałem... myślałem, że to prawda. Że ty... - Nagle zalała go fala wstydu. Jak mógł się tak wygłupić? Jak mógł uwierzyć, że Ramona jest nikczemną, podstępną intrygantką? - O, kochanie, wybacz mi. Już nigdy, nigdy w ciebie nie zwątpię.

Zamknęła mu usta gorącym pocałunkiem, pocałunkiem tętniącym obudzoną znów namiętnością.

- To bez znaczenia, najdroższy. Kocham cię.

Roześmiał się i przytulił ją mocniej.

Nareszcie koniec.

A przynajmniej tak mu się zdawało.

Mylił się, oczywiście.



Gareth Desmond wszedł do raczej pustego o tej porze baru i bez trudu odnalazł ich wzrokiem. Najpierw dostrzegł ją - córkę Joe Kinga. Wziął głęboki oddech i uśmiechnął się. Uścisnął dłoń Damona i po krótkim wahaniu ujął wąską, smukłą dłoń dziewczyny.

- Dziękuję, że zgodziłeś się z nami porozmawiać - zaczął Damon. - Wiem, że wczorajszy dzień nie był dla ciebie najłatwiejszy.

- Skracajmy się, jeśli można - rzucił Gareth.

Poprzedniego dnia opuścili Kubę i ruszyli w kierunku Wysp Bahama. Był to dzień, który trudno byłoby mu zapomnieć. Cieszył się, że zostawił za sobą to przeklęte miejsce. Koszmar zaczął się, kiedy jakiś zupełnie nie znany mu steward pokazał mu te skandaliczne zdjęcia córki i przed­stawił ultimatum. Miał sprzedać udziały „Alexandrii” firmie Joe Kinga, jeśli nie życzy sobie niepotrzebnego rozgłosu. Natychmiast potem podeszła do niego hostessa, pokazała mu jak najbardziej autentyczną legitymację policyjną i aresztowa­ła szantażystę. Potem zapadło parę godzin niepokojącej ciszy i wreszcie pojawiło się dwóch starszych rangą policjantów, którzy przedstawili się jako pracownicy londyńskiej policji.

Owszem, zachowywali się z nieskazitelną uprzejmością, ale trudno było czegoś się od nich dowiedzieć. Nadal wiedział bardzo niewiele, wyjąwszy fakt, iż Joe King miał odpowiadać między innymi za wymuszenie i szantaż, a także że w jego, Garetha, interesie leży zeznawanie przeciwko niemu. Przedyskutował to z żoną i zgodził się. Córka potrzebowała terapii wstrząsowej, by wreszcie rozstać się z narkotykami, a to mogła być jej ostatnia szansa..

- No dobrze - odezwał się niechętnie. - Więc o co tu chodzi? Kiedy ostatnio rozmawialiśmy o twojej narzeczonej... - Zerknął pospiesznie na Damona i zamilkł, zmrożony jego strasznym spojrzeniem.

Ramona zauważyła tę niemą komunikację i uniosła brew.

Damon uśmiechnął się niewyraźnie.

- Moja narzeczona współpracowała z policją. Podczas gdy człowiek Kinga brał cię w obroty, ta oto dzielna dama - ucałował rękę Ramony - siedziała w kawiarni ze swoim ojcem, mając przy sobie podsłuch, i wyciągała z niego zwierzenia o tym, jak to nie tylko zamierza cię szantażować, ale również jak zamordował niejakiego Keitha Treadstone’a. - Spojrzał na nią z obawą, szukając oznak bólu na wspo­mnienie narzeczonego.

Bez słowa uścisnęła jego dłoń.

Gareth, szczęśliwie żonaty od trzydziestu lat, rozpoznawał zakochanych na pierwszy rzut oka. Uśmiechnął się, zapominając na chwilę o kłopotach.

- To wielka odwaga.

Ramona wzruszyła ramionami.

- Mój ojciec jest okrutnym, bardzo niebezpiecznym człowiekiem. To dlatego prosiliśmy pana o spotkanie. Nie wiedzieliśmy, czy...

Gareth wyciągnął do niej rękę.

- Proszę się nie martwić. Już zgodziłem się współ­pracować z brytyjską i amerykańską policją.

Oboje odetchnęli z ulgą.

- Dziękuję - powiedziała Ramona z prostotą.

Gareth wstał i pożegnał się. Był zadowolony, że sytuacja się wyjaśniła, ale nie zamierzał dłużej bawić w ich to­warzystwie.

- Przez parę następnych miesięcy ani jemu, ani jego córce nie będzie łatwo - zauważyła Ramona ze współ­czuciem. Desmond wyglądał, jakby przez jeden dzień po­starzał się o dziesięć lat.

Damon skinął głową i uśmiechnął się do Ralpha Ornsgooda, zmierzającego w ich kierunku.

- Ralph! Nie poznałeś jeszcze mojej przyszłej żony? Ramono, oto moja prawa ręka, Ralph Ornsgood.

Ralph spojrzał na nią z zakłopotaniem.

- Chcę... chcę przeprosić panią za... hm, za moje podej­rzenia - zaczął niepewnie, wyłamując sobie palce. - Pod­słuchałem pani rozmowę z Dwightem Markhamem i donios­łem na panią Damonowi. Myślałem... że jest pani najgorszego rodzaju naciągaczką, i teraz... jest mi strasznie głupio - zakończył z rozpaczą.

Damon słuchał go z ustami drgającymi od powstrzymywanego śmiechu, nie zauważając, że oczy Ramony otwierają się coraz szerzej, pełne przerażenia. Oczywiście! Ralph uważał, że jest w zmowie z ojcem. A to znaczyło... Szybko odwróciła się do Damona, czując bolesny skurcz serca. To mogło znaczyć tylko jedno: że Damon również tak myślał.

- Czy może mi pani wybaczyć? - spytał Ralph smętnie.

- Nie bądź niemądry. Nie mam tu nic do wybaczania. Proszę, bardzo cię proszę, nie zamartwiaj się tym.

Ralph podchwycił rozkochane spojrzenie, które posłał jej Damon, i niemal oblał się rumieńcem. Jego przyjaciel był zakochany po uszy.

- Dziękuję pani. To ja... pójdę już - wymamrotał z zaże­nowaniem i szybko się oddalił.

Ramona odwróciła się do Damona z nagłą determinacją.

- Chodźmy do twojej kabiny. Muszę ci o czymś powie­dzieć.

Jej twarde, smutne spojrzenie zmartwiło go i zaalarmowało. Nagle odezwały się w nim dawne lęki. Teraz powie mu, że to już koniec. Że nigdy tak naprawdę nic między nimi nie było. Że wykorzystała go, by zastawić pułapkę na ojca, szukając zemsty za śmierć Keitha Treadstone’a. I że tylko jego kochała. To dla niego ryzykowała życie. A teraz, kiedy Joe King zostanie aresztowany, on, Damon, nie jest już jej potrzebny.

- Hej, nic ci nie jest? Pobladłeś.

Zdobył się na blady, znękany uśmiech.

- Nic mi nie jest. Miejmy to już za sobą.

Weszli w milczeniu do kabiny; ona zastanawiała się, jak mu to wyjaśnić, by zdołał jej przebaczyć; on - jak zdoła przetrwać wiadomość o rozstaniu.

- Napijesz się? - spytał.

Przytaknęła. Może alkohol jakoś jej to ułatwi.

Słońce za oknem stało w zenicie. Damon pociągnął spory łyk ze szklanki i usiadł w fotelu, najwygodniej, jak potrafił. Teraz był już gotowy na przyjęcie wiadomości o końcu świata. Jego świata. Serce biło mu tak mocno, że poczuł wzbierające mdłości. Pociągnął jeszcze jeden łyk.

Ramona zaczęła krążyć po pokoju. Spojrzała na swoją szklankę, ale nie uniosła jej do ust. Jak ma zacząć?

- Będzie mi trudno ci to wyjaśnić - oznajmiła i roześmiała się mimo woli. A to ci dopiero epokowa wiadomość.

Przełknął ślinę z wysiłkiem. Musiał odchrząknąć, żeby odzyskać głos.

- Zacznij... zacznij od początku i nie przerywaj, aż dojdziesz do końca - wychrypiał.

Skinęła głową.

- Kiedy teraz się nad tym zastanawiam, myślę... że nigdy nie kochałam Keitha. A przynajmniej nie tak, jak powinnam. Był dla mnie bardziej bratem, naprawdę. Znaliśmy się od wieków. Było nam razem... wygodnie, to wszystko. Moja matka o tym wiedziała. Ona... A, do diabła z tym.

Nie patrzyła na Demona. Gdyby to zrobiła, dostrzegłaby na jego twarzy wyraz kompletnej dezorientacji.

- To chyba dlatego zaczęłam szaleć, kiedy Keith zginął. Czułam się odpowiedzialna za jego śmierć, a cały nasz związek nagle stracił sens. Później dowiedziałam się o tych udziałach.

Damon pochylił się do niej, nagle czując rozpierające go, nieopisane szczęście. Ramona nie chce od niego odejść!

- Więc wybrałam się w podróż twoim statkiem. Z począt­ku nie wiedziałam, czy obwiniać cię za śmierć Keitha. Potem... kiedy mi się oświadczyłeś, mój ojciec powiadomił pracodawcę Keitha, że nie będzie domagał się zwrotu udziałów, i wtedy byłam już pewna, że to ty. Nie rozumiesz? Ja naprawdę chciałam odebrać ci ten statek. Dopiero później, kiedy Les Fortnum powiedział mi, że za wszystkim stoi mój ojciec, zgodziłam się im pomóc. Hej, czemu się tak uśmie­chasz?

Powoli się podniósł. W oczach miał coś takiego, że poczuła dziką ochotę, żeby kochać się z nim, teraz, natych­miast.

- Damon? Co się dzieje?

Uśmiechnął się szeroko.

- Myślałem, że chcesz ze mną zerwać.

- Co proszę? Myślałam, że to ty ode mnie odejdziesz, kiedy mnie wysłuchasz.

- Nigdy w życiu - mruknął i zbliżał się do niej, okrążając stolik.

Cofnęła się; usta drgały jej w uśmiechu.

- Nie przeszkadza ci, że pragnęłam twojej krwi? - szep­nęła gorąco.

Pokręcił głową.

- Bierz, ile chcesz!

Rzucił się na nią; krzyknęła, rozbawiona i uciekła pędem w stronę - naturalnie - łóżka. Skoczył za nią i razem przewrócili się na materac, podskakując na mocnych spręży­nach w plątaninie rąk i nóg. Damon chwycił ją za obie ręce i przygwoździł do łóżka.

- Kocham cię - powiedział cicho i spokojnie.

- Kocham cię.

- To wymaga uczczenia.

- Dobry pomysł.

Uśmiechnął się, wytrzymując jej spojrzenie... a potem sięgnął po telefon. Spojrzała na niego strasznym wzrokiem. Całe jej ciało płonęło. Tęskniła za jego ustami, za jego dłońmi...

- Damon! - wrzasnęła.

- Halo, kuchnia? Tu Damon Alexander. Czy mogę roz­mawiać z szefem?

René de la Tour szybko opuścił pole walki, na którym trwały przygotowywania do lunchu. Nie przepadał za prze­rywaniem mu pracy, kiedy nawiedzało go natchnienie, ale właściciel statku ma swoje prawa.

- Oui. Tu René - oznajmił z godnością.

Damon uśmiechnął się, słysząc jego namaszczony ton.

- Moja narzeczona i ja chcemy uczcić coś wyjątkowego. - Zerknął na nasrożoną twarz Ramony. Spod maski wściek­łości przebłyskiwało wyraźne rozbawienie. - Czy możesz przygotować nam coś specjalnego? Na przykład... powiedz­my... łososia w sosie z szampana i truskawki?

René westchnął teatralnie, ale prośba pochlebiła jego dumie artysty.

- Oui, monsieur Alexander. Dla pana René stworzy arcydzieło.

- Dziękuję. - Damon odłożył słuchawkę.

Ramona nasrożyła się jeszcze bardziej.

- To tak się czci wielkie wydarzenia?

- Nie. Ale kiedy już skończymy czcić wielkie wydarzenie, na pewno będziemy strasznie głodni.


Greg poczuł, że nie wytrzyma ani chwili dłużej. Nie obchodziło go, że dochodzi południe i na statku jest mnóstwo pasażerów, którzy mogą go zobaczyć. Nie dbał o to, że może stracić pracę. Przez całą noc leżał bezsennie, wpatrując się w sufit. I wszystkie myśli prowadziły go do Verity. Teraz stanął przed drzwiami jej kabiny i zapukał głośno. Nie sprawdzał, czy ktoś go widzi, nie obchodziło go to. Kiedy otworzyła drzwi i spojrzała na niego, jej szeroko otwarte oczy rozświetliły się bezgraniczną miłością. Jedno drgnięcie powieki i miłość zniknęła, a na jej miejsce pojawiła się grzeczna obojętność.

- Kapitanie? Nie je pan obiadu z pasażerami?

- Jak widzisz, nie. Mogę wejść?

Odstąpiła na bok, czując, że serce w niej zamiera. Minął ją, a ona spojrzała za nim tęsknie. Tak szaleńczo chciała dotknąć jego szerokich pleców. Znała ich ciepło i gładkość pod wykrochmaloną koszulą. Drżącą ręką zamknęła za nim drzwi.

Greg odwrócił się i zauważył bladość pod zdrową opaleniz­ną, a także sine kręgi pod oczami.

- Ja już wiem - powiedział po prostu.

Zakrztusiła się i straciła dech.

- Skąd... - chciała wiedzieć, ale on pokręcił głową.

Zdjął czapkę i rzucił ją na krzesło, a potem podszedł do Verity i wziął ją w ramiona.

- John Gardner mi powiedział.

Chciała się oburzyć, zaprotestować, ale pod jego spoj­rzeniem opuściły ją wszystkie siły.

- Och, Greg - zakwiliła bezradnie.

Przygarnął ją mocno, obejmując drżącymi rękami jej talię.

- Już dobrze. Wszystko będzie dobrze - szepnął.

Podniosła głowę i spojrzała na niego. Odsunęłaby się, gdyby jej nie zatrzymał.

- Już nie może być dobrze - oznajmiła drżącym, lecz zdecydowanym głosem. - Wiem, jestem lekarzem. Zostało mi parę miesięcy. W najlepszym wypadku.

- Więc spędzimy je razem - powiedział z prostotą, nie odrywając od niej oczu. - Kiedy tylko wrócimy, powiem Damonowi, że rezygnuję.

- Nie! - przerwała ostro. - Ta praca to wszystko, co ci zostanie, kiedy... kiedy odejdę.

Widział, że Verity mówi ze śmiertelną powagą; szybko przytaknął. Nie zamierzał tracić cennego czasu na kłótnie.

- Więc dobrze. Poproszę o urlop. Na rok. Nie obchodzi mnie, czy zostanę przeniesiony na inny statek. Będę miał resztę życia na odbudowywanie kariery. I, Verity - dodał łagodnie, dotykając jej policzka - nie powstrzymuj mnie. I już nie udawaj. Mam dość udawania. Kocham cię - powie­dział z wyraźną ulgą. Jeszcze nigdy w życiu nie był niczego tak pewien.

- Ja też cię kocham - szepnęła. - Ale musisz się pogodzić z tym, co... pewnie wkrótce nastąpi.

Skinął głową, rozumiejąc jej pragnienie absolutnej szcze­rości.

- Dobrze.

Łagodnie poprowadził ją do łóżka i legł u jej boku.

- Bez względu na to, co się stanie, będę zawsze przy tobie. Kocham cię i chcę się z tobą ożenić. Jak tylko wrócimy na Florydę. Póki śmierć nas nie rozdzieli. Rozumiesz?

Skinęła głową, a po jej policzkach potoczyły się dwie wielkie łzy.

- Rozumiem. I... dziękuję.

To takie proste słowo. A tyle znaczy.

Pokiwał głową. Czuł, że nie muszą już niczego mówić.

- Więc opowiedz mi - odezwał się, zaczerpnąwszy głęboki oddech.


W kuchni panował, jak zwykle, sądny dzień. Zaczęto już serwować obiad i kucharze zwijali się jak w ukropie. A w środku tego szaleństwa René spokojnie odfiletowywał małego świeżego łososia i przygotowywał składniki na sos z szampana. Sok ze świeżo wyciśniętej cytryny. Zioła, mąka, jajka, mleko.

- Szampan - mruknął René pod nosem, zdążając ener­gicznie do komory o regulowanej temperaturze i stając przed długimi rzędami butelek.

- Non. - Pokręcił głową, nadal mrucząc coś pod nosem Wyjątkowa okazja wymaga wyjątkowego trunku. Zagłębił się, docierając do dalej położonych części pomieszczenia Stanął przed butelkami przeznaczonymi na bal maskowy Z westchnieniem satysfakcji wybrał jedną z nich. Nie zauważył maleńkiego nakłucia w korku. Kto wie, może po ukończeniu arcydzieła dla właściciela statku i jego pięknej narzeczonej pozwoli sobie na kieliszek tego wybornego trunku. Zasłużył na niego. Pracował w warunkach urągają­cych dumie artysty. Ta praca to piekło. Ale niech tylko ktoś inny ośmieli się sięgnąć po świętą butelkę, to on, René, własnoręcznie go zamorduje. Rzeźnickim toporem.

Wrócił na swoje stanowisko i otworzył butelkę. Wlał do garnka część musującego płynu. Doprawdy, znakomity rocznik. Znakomity. Więc dobrze, kiedy łosoś będzie gotowy, skosztuje odrobinę tego niebiańskiego nektaru. Nigdy więcej nie będzie miał okazji posmakować czegoś tak szlachetnego.


I to... to będzie koniec - skończyła Verity słabnącym głosem. Rozmowa o własnej śmierci budziła w niej przera­żenie, choć już nie tak wielkie jak kiedyś. Teraz Greg trzymał ją za rękę, a jego dłoń była mocna i ciepła.

Verity spojrzała mu w oczy i zobaczyła w nich miłość.

- Bierzesz nadal ten lek od Gordona? - spytał.

Zamarła.

- Wiesz i o tym?

- Nie możesz mieć przede mną sekretów - powiedział łagodnie. - To za wiele zachodu. Ciężka praca bez efektów. A skoro mówimy o pracy - zerknął na zegarek - muszę zrobić obchód.

Nie potrafiła ukryć rozczarowania.

- No tak.

- Chcesz do mnie dołączyć? - zagadnął i uśmiechnął się, kiedy podniosła głowę z nagłym błyskiem radości w oczach.

- Mogę? Ale przecież... jestem pasażerką. Jeśli pokażemy się razem, wszyscy...

- Wiem - przerwał jej spokojnie. - Najdroższa, o to właśnie chodzi. Kocham cię i jestem z ciebie tak dumny, że chyba pęknę, jeśli nie pokażę cię całemu światu. Chodź ze mną - poprosił, a potem spojrzał na nią z nagłą obawą. - Chyba że nie masz ochoty.

Wzięła głęboki oddech i wstała z dziarskim uśmiechem.

- Oczywiście, że mam ochotę. Przed nami mnóstwo czasu - dodała ciszej. - Cieszmy się każdą sekundą.

Wstał i podał jej rękę. Nie okaże jej smutku rozdzierają­cego mu serce. Będzie się do niej uśmiechał.

- Zacznijmy od kuchni. O tej porze przedstawia sobą rzadki widok.

Przyznała mu rację w chwili, gdy przestąpili próg królestwa mistrza René. W pomieszczeniu panował tropikal­ny upał; powietrze było gęste od pary, skraplającej się na ścianach. Wszędzie kręcili się kucharze, kelnerzy, pomoc­nicy, pomywacze - dziesiątki osób zajętych własnymi sprawami.

- Trudno uwierzyć, że pasażerowie dostaną swoje zamó­wienia, co? - szepnął Greg.

Jeden z kucharzy zerknął na nich ciekawie. Greg skinął mu głową, mierząc go wyzywającym spojrzeniem. Młody człowiek spuścił pospiesznie wzrok.

- O, jest René - ucieszył się Greg, biorąc Verity za rękę i prowadząc ją pomiędzy rzędami kuchenek i stołów. - Polubisz go. No, może niezupełnie... René bardziej fascynuje, niż wzbudza sympatię. Temperament go roznosi. Padnie trupem, kiedy zobaczy, że wprowadziłem kogoś obcego do jego królestwa, w dodatku kobietę.

Ale kiedy zbliżyli się do szefa kuchni, ten najwyraźniej nie miał głowy do tak przyziemnych problemów. Patrzył tragicznym wzrokiem na rybę leżącą przed nim na półmisku i kręcił głową.

- Nie do wiary - mruczał pod nosem. - To... straszne. Co za kolor... fuj, jak psie wymioty.

Greg i Verity spojrzeli na półmisek. Nie było wątpliwości, jego wygląd budził zgrozę. Delikatny, apetyczny łosoś oblany był mdląco zielonym sosem. Greg zastanowił się, czy potrawę tę podano już jakiemuś pasażerowi, i zadrżał.

- Jakiś problem?

W oczach René pojawiło się bezbrzeżne zdumienie.

- Nie pojmuję... Ten sos... taki dobry szampan... Co za katastrofa! - W jego słowach nie było ani krzty przesady.

Verity, dusząca się od powstrzymywanego śmiechu, spo­ważniała nagle.

- Szampan? Proszę mi powiedzieć, co dokładnie wchodzi w skład tego sosu?

René, strzegący zazwyczaj swoich przepisów jak oka w głowie, zapomniał o wszelkiej ostrożności i jednym tchem wyrecytował listę składników.

- Powiedział pan: sok z cytryny? - W głosie Verity pojawiły się ostre nutki.

Greg zerknął na nią z ukosa, nagle zaniepokojony.

- Oui. Proszę. - René uniósł wyciśniętą połówkę cytryny. - Nie pojmuję. Stosowałem ten przepis wiele, wiele razy. Nigdy przedtem nie uzyskałem tak strasznej... zieleni.

- Co się stało? - zagadnął ją cicho Greg.

Popatrzyła na niego z powagą.

- Być może uznasz mnie za wariatkę, ale... Cytryna zawiera kwas octowy, występujący naturalnie w owocach. Kwas ten reaguje bardzo silnie w zetknięciu z pewną substancją trującą. Z pochodną jadu kiełbasianego.

René parsknął z wściekłością, po czym, pomny na słuchających ich podwładnych, zniżył głos do pełnego furii szeptu.

- Jad kiełbasiany w mojej kuchni?

- Nie mówię o prawdziwym jadzie kiełbasianym. Sub­stancja trująca, o której mówię, nie występuje w stanie naturalnym. Jest sztucznie wytwarzaną pochodną... - Prze­rwała i pokręciła głową, widząc ich oszołomione twarze. - Wszystko jedno. Proszę wycisnąć trochę soku do paru pojemników i dodać do nich składniki sosu.

René spojrzał na kapitana; ten skinął głową bez namysłu. Pochylili się nad pojemnikami. Tylko w tym, do którego został wlany szampan, mieszanina zaczęła z wolna przybierać zielony odcień. Greg chwycił butelkę i powąchał jej zawar­tość. Pokręcił głową.

- Nie czuję nic podejrzanego. Ma pan korek?

René podał mu go. Greg dokonał dokładnych oględzin i zacisnął zęby.

- Skąd pan to ma? - spytał lodowato.

Pobladły szef kuchni zaprowadził ich bez słowa do pomieszczenia z winami. Początkowo żadna z butelek nie wzbudziła podejrzeń Grega. Dopiero kiedy dotarł do stojaków z najlepszymi trunkami, znalazł wreszcie na korkach mikro­skopijne ślady po nakłuciach igły. Verity dostrzegła je także; spojrzeli na siebie w milczeniu. Oboje zrozumieli, że stało się coś groźnego.

- Proszę nie rozmawiać z nikim na ten temat - powiedział Greg ostrzegawczo, a René skinął potulnie głową. - I od­parujcie te butelki. Nikt nie ma prawa ich tknąć, zrozumiano?

- Oui, kapitanie. Ale bal maskowy...

- Kupcie szampan w Nassau.

René otwierał już usta, żeby uprzytomnić kapitanowi, iż Nassau nie jest odpowiednim miejscem na kupno dobrego szampana, ale wystarczył jeden rzut oka na Grega, i zapomniał o wszelkich pretensjach. Pokiwał tylko głową z rezygnacją.

- Chodź - rzucił Greg, wracając do kuchni, skąd zabrał feralną butelkę. Ruszył przed siebie tak szybko, że z trudem za nim nadążała.

- Dokąd idziemy?

- Do Johna. Niech zrobi analizę tego świństwa. - Machnął butelką.

- Dobry pomysł. Jeśli to to, o czym myślę, może być bardzo niebezpieczne. Zwłaszcza w dużych dawkach.

Jeśli John Gardner zdziwił się, widząc ich razem, nie okazał tego. Natychmiast wyczuł, że stało się coś złego. Greg streścił mu sytuację w kilku słowach. Na wzmiankę o zielonym kolorze, powstałym w reakcji z kwasem, również i John zawyrokował, że najpewniej mają do czynienia z pochodną jadu kiełbasianego. Nie tracąc czasu weszli do laboratorium. Greg stanął na uboczu, podczas gdy John i Verity zaczęli się przygotowywać do przeprowadzenia analizy. Określili rodzaj trucizny, potem jej ilość... Pól godziny później John spojrzał na otrzymane wyniki.

- Nie ma żadnych wątpliwości. Kilka kieliszków tak przyprawionego szampana wywołałoby ostrą biegunkę, wymioty i prawdopodobnie skurcze żołądka. A gdyby ktoś zasmakował w trunku i przesadził z jego ilością... śmierć.

Ostatnie słowo zawisło złowrogo w powietrzu, pogrążając ich w swoim cieniu.

Przez długą chwilę wszyscy troje patrzyli na siebie w milczeniu. Wreszcie Verity i John odwrócili się do Grega.

- Co zamierzasz z tym zrobić? - spytała Verity cicho,

Uśmiechnął się gorzko.

- Komuś zależy na ściągnięciu na statek kłopotów. A komu? I dlaczego?

- Musimy powiedzieć o tym Damonowi - szepnęła.

Pokiwał smętnie głową. Podziękowali Johnowi i ruszyli szybkim krokiem w stronę kabiny właściciela statku.

John wrócił powoli do swojego gabinetu, zatopiony ponurych domysłach. Skrzywił się z rozdrażnieniem, słysząc dzwonek telefonu i podniósł słuchawkę.

- Tak?


Ramona otuliła się szlafrokiem Damona. Był przesycony jego zapachem. Uśmiechnęła się z rozczuleniem i podniosła głowę. Damon leżał na łóżku nago, obserwując ją. Pożądanie, żarzące się w jego oczach, przyciągało ją ku niemu niczym grawitacja. Ale zanim zdążyła poddać się czarodziejskiemu wpływowi jego wzroku, ciszę pokoju przerwało ostre, gwałtowne pukanie do drzwi. Damon poderwał się instynk­townie. Włożył spodnie i podszedł boso do wejścia.

Na korytarzu stał kapitan w towarzystwie Verity Fox. Damon rozpromienił się na jej widok.

- Verity! Wiedziałem, że jesteś na pokładzie. Jak to się stało, że do tej pory się nie spotkaliśmy?

Verity uśmiechnęła się mimo woli. To, że Damon nie miał dotąd okazji jej spotkać, nie było dziełem przypadku. Starała się nie rzucać w oczy Joceline, więc skrupulatnie omijała wszystkie miejsca, w których mogli się na siebie natknąć. Teraz nie dbała już o to. Joceline już jej nie przerażała.

- Jeszcze ci nie wybaczyłam, że obciąłeś mi kucyk sekatorem - mruknęła, rzucając mu spojrzenie pełne godnej urazy.

Parsknął śmiechem.

- Miałem dwanaście lat! A ty byłaś zmorą moich wakacji. Może nie?

Jej uśmiech zbladł.

- Damonie, mamy ci coś do powiedzenia.

Spojrzał na nich z nagłą czujnością, wyczuwając i h napięcie. Odsunął się na bok, pozwalając im wejść. W pokoju stanęli, zaskoczeni widokiem Ramony. Uśmiechnęła się do nich bez śladu skrępowania. Verity odwzajemniła uśmiech. Kobiety wymieniły spojrzenia; Ramona zerknęła na Grega, potem na Verity i rozpromieniła się jeszcze bardziej.

Greg dyskretnie ominął ją wzrokiem i spojrzał wprost w spokojne oczy Damona. Nie zamierzał robić długich wstępów.

- Wśród naszych zapasów alkoholu znaleźliśmy przypad­kiem bardzo szczególny szampan - zaczął i w krótkich słowach opisał całe zdarzenie. Verity dorzuciła na koniec fachowy opis trucizny i jej skutków.

Zapadło ciężkie milczenie.

- Czy to szampan przeznaczony na bal maskowy? - spy­tała wreszcie Ramona.

- Tak - odparł Greg. - Czy to ważne?

Ramona zerknęła na Damona, potem na Verity.

- Jak długo trzeba czekać na wystąpienie objawów? Dwanaście godzin, dłużej?

- Nieco dłużej, ale nie więcej niż dobę.

- A więc gdyby wszyscy napili się tego szampana w ostatnią noc na statku, zachorowaliby w chwili, gdy „Alexandria” wpłynęłaby do portu?

- A cała prasa miałaby wspaniały temat na pierwsze strony gazet - dokończył Damon, podchwytując jej myśl.

Greg spojrzał na Ramonę z wyraźnym podziwem.

- Ale kto mógłby zrobić coś takiego?

Ramona i Damon wymienili spojrzenia.

- Steward? - zaryzykowała, a on skinął głową.

Oboje zapomnieli o Jeffie Doyle’u, zajęci cieszeniem się odzyskaną miłością. Les zamierzał aresztować go po przybiciu do brzegu. Do tego czasu miał nadzieję zebrać więcej informacji na jego temat. Nie mieli żadnego dowodu na to, że Doyle popełnił jakieś przestępstwo. Na razie.

Greg odzyskał panowanie nad sobą.

- Jeśli coś miało miejsce na tym statku - odezwał się zimnym, oficjalnym tonem - czy nie sądzi pan, że jako kapitan mam prawo o tym wiedzieć?

Damon spiorunował go wzrokiem, ale zaraz potem skinął głową.

- Oczywiście - mruknął. - Nie trzymaliśmy cię z rozmysłem w nieświadomości - dodał bez urazy.

Spojrzał pytająco na Ramonę; skinęła głową. Podeszła do barku i zaczęła przygotowywać drinki.

Damon streścił im historię Joe Kinga i jego planów przejęcia statku, szantażu, przekupionego stewarda, zabójstwa Keitha Treadstone’a i udziału Ramony w zdobyciu dowodów winy jej ojca.

Verity spojrzała na przyjaciółkę oczami pełnymi podziwu i współczucia.

- To musiało być trudne - powiedziała z prostota.

Ramona wzruszyła ramionami.

- Nie najłatwiejsze - przyznała z uśmiechem.

- Dziękuję Bogu, że w kuchni była z tobą Verity - odezwał się Damon, rzucając starej przyjaciółce szelmowskie spojrzenie.

Greg otworzył usta, ale zanim zdążył coś powiedzieć, Damon uciszył go gestem ręki. - Proszę państwa, pora wznieść toast. Za nas!

Wszyscy uśmiechnęli się i unieśli kieliszki.

- Za nas.

- I za „Alexandrię” - dodała cicho Ramona.

Przez chwilę wszyscy milczeli.

- No dobrze. - Verity odstawiła kieliszek. - Cieszę się, że wszystko się wyjaśniło.

Greg zerknął na nią przelotnie.

- Tak, musimy już iść. Powinienem wrócić na mostek - mruknął, ale wystarczyło, że spojrzał na Verity, a uznał że obowiązki muszą na niego poczekać.

Ramona i Damon zauważyli to również i uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo.

- I co o tym sądzisz? Nasz kapitan złamał podstawową zasadę i wdał się w romans z pasażerką - spytała Ramona beztrosko, kiedy tylko drzwi zamknęły się za nimi.

- Sądzę, że byłby idiotą, gdyby jej nie poderwał - oznajmił Damon z uśmiechem. - Wyjąwszy pewną znaną mi osobę, Verity jest najpiękniejszą i najmądrzejszą kobietą pod słońcem.

Ramona zgodziła się z nim z całego serca. Verity i Greg stanowili dobraną parę.

- I co, nie dostaniemy już naszego łososia? - Westchnęła żałośnie. - A ja umieram z głodu.

- Trudno. Możemy sobie zamówić stek. Ale najpierw - Damon zaczął zbliżać się do niej powoli - musimy zaspokoić apetyt na coś bardziej... esencjonalnego.

Pokiwała głową z rezygnacją.

- No, skoro musimy...

I nagle podstawiła mu nogę i przewróciła się z nim na ziemię.


Verity i Greg podeszli do drzwi kabiny, usiłując stłumić cichą rozpacz, jaką obudził w nich widok Johna Gardnera czekającego na nich pod drzwiami.

- O nie - jęknęła Verity. - Nie teraz!

Odwrócił się, słysząc ich kroki. Na widok wyrazu jego twarzy zapomnieli o wszystkim.

- Co się stało? - spytał Greg z bijącym sercem.

John rozejrzał się nerwowo.

- Lepiej wejdźmy do środka.

Zaczął mówić, kiedy tylko drzwi zamknęły się za nimi.

- Przed chwilą dostałem wiadomość od Gordona. Verity, on znalazł rozwiązanie! Wiesz, efekty uboczne. To takie proste, że wszyscy to pominęliśmy. Chodzi o białko we krwi.

Oboje natychmiast przerzucili się na lekarski żargon, z którego Greg nie rozumiał ani słowa. Ale wyraz twarzy Verity świadczył wyraźnie, że stał się cud, o który tak się modlił.

- Będziesz zdrowa? - odważył się wreszcie spytać słabym, zdławionym głosem.

Verity odwróciła się do niego, ucinając rozmowę w po­łowie.

- Najdroższy, przepraszam cię. Tak. Tak! Tak nam się zdaje.

- Jeśli Gordon ma rację - włączył się John, promieniejąc szczęściem - lekarstwo jest absolutnie nieszkodliwe, ale musi być przyjmowane z białkiem prostym... - Nagle przerwał i spojrzał na nich, wpatrzonych w siebie bez reszty, jakby cały świat nagle przestał dla nich istnieć. Bezszelestnie wycofał się z kabiny. Pewnie nawet nie słyszeli, jak zamykał za sobą drzwi.

- Będziesz żyć - powiedział cicho Greg, jakby bojąc się spłoszyć niespodziewane szczęście.

Nie mogła wydobyć z siebie głosu, więc tylko skinęła głową. Nie śmiała o tym marzyć. To przerastało wszystkie jego najśmielsze oczekiwania.

- Nadal chcesz się ze mną ożenić? - spytała drżącym głosem. - Póki śmierć nas nie rozdzieli? Co stanie się za, powiedzmy, pięćdziesiąt lat?

Roześmiał się przez łzy. Wyciągnął do niej ramiona, a ona wtuliła się w jego objęcia. Całowali się, śmiali i płakali przemian.

- Tylko spróbuj mi zabronić - szepnął.

- Nie śmiałabym. - Kiedy przybijemy do Nassau, pójdźmy do pierwszego kościoła, jaki znajdziemy.

- Żeby wziąć ślub?

- O, nie. Tak łatwo nie będzie. Matka będzie chciała żebyśmy połączyli się węzłem małżeńskim w katedrze świętego Pawła. Jest bardzo bogata, niestety. Mówiłam ci?

Jęknął głucho.

- Trudno. Wybaczę jej to.

- Podbijesz jej serce. Kapitan takiego statku! Jakie to romantyczne, zakochać się podczas rejsu... - Spoważniała, a on spojrzał na nią oczami przepełnionymi miłością. - Chcę pójść do kościoła - powiedziała cicho i wyraźnie - by podziękować Bogu za przywrócenie mi naszego życia.

- Tak. - Przełknął kulę, dławiącą go w gardle. - Za przywrócenie nam naszego życia.

Wyspy Bahama


Ramona stała na pokładzie statku obserwując, jak ogromne kotwice powoli zanurzają się w wodzie. „Alexandria” stanęła na milę od wyspy Grand Providence. Bahamy, koralowy archipelag, liczą blisko siedemset wyse­pek. W całej tej cudownej podróży to najbardziej intrygujące miejsce, pomyślała. Poniżej pasażerowie wsiadali już na łodzie, mające zawieźć ich między innymi na wyspę New Providence, na której znajdowała się stolica Nassau. New Providence, leżąca w centrum archipelagu, jest jedną z naj­mniejszych wysepek. Na zachód od niej leży wyspa Andros, na północy - wyspy Berry. Od strony północnego wschodu otacza ją łuk Eleutheral i Exumy. Ale większość pasażerów chciała zobaczyć Nassau, więc Greg kazał rzucić kotwice w najlepszym strategicznie punkcie.

Ramona pomachała ręką do Verity i kapitana, ubranego w cywilne ubranie, składające się z białych spodni i pomarańczowo-czarnego podkoszulka. Wsiadali właśnie na łódź trzymając się za ręce. Wśród pasażerów zaczęły krążyć plotki o kapitanie, który znalazł sobie narzeczoną podczas dziewiczego rejsu.

- Gotowa?

Niemal podskoczyła, kiedy jego głęboki głos rozległ się tuż nad jej uchem. Ciepłe, mocne ramiona oplotły się wokół jej talii.

- Na co? - rzuciła przekornie, opierając się o jego szeroką pierś. Gdyby nie to, że widzieli ich ludzie...

- Na Nassau, oczywiście - szepnął, czytając w jej myślach.

- Och - westchnęła. - Nassau...


Joe King czekał już na nich, kiedy zeszli na ląd, choć żadne z nich nie zauważyło, kiedy wysiadł z długiej czarnej limuzyny. Dopiero kiedy umyślnie przeciął im drogę, spo­strzegli go. Ramona zesztywniała, Damon zaczerpnął głęboki haust powietrza. Stanęli bez ruchu, wpatrując się w niego osłupiałym wzrokiem.

Joe King uśmiechał się. Czuł się znakomicie. Przez całą noc dyskutował z prawnikami i dokumenty w sprawie przejęcia były już w drodze do linii Alexander. Czuł się tak świetnie, że na kubańskim lotnisku w ostatniej chwili zmienił zdanie i przyleciał do Nassau. Chciał widzieć twarz Damona Alexandera, kiedy osobiście powiadomi go, iż stracił swoją ukochaną „Alexandrię”. Właśnie dlatego zdezorientowani przedstawiciele policji bezskutecznie czekali na lotnisku w Miami na jego przybycie. I dlatego Les i Frank, pragnący mrzeć zakończenie tej imprezy, śledzili Kinga na lotnisku i dowiedzieli się o zmianie planów. Nie było im łatwo przekonać kubańskie władze lotniska, ale odznaka przed­stawiciela prawa ma swoją wymowę i w końcu pozwolono im wsiąść na pokład tego samego samolotu, którym leciała ich ofiara.

I dlatego stali się świadkami nadchodzącej nieuniknionej konfrontacji.

Frank zaklął pod nosem.

- Mamy nakaz?

- Ci w Miami mają ich pełno.

- Nie możemy tego zawalić na samym końcu. Wystarczy jeden drobiazg, jedno podejrzenie o nieprawne działanie, i nasz drogi King znów cieszy się wolnością.

- Moja szkoła - mruknął Les. - Ale ja nauczyłem się tego bardzo dawno temu. - Wyciągnął z kieszeni plik podłużnych dokumentów. - Duplikaty. Tak autentyczne, że bardziej nie można.

Frank spojrzał na przełożonego oczami pełnymi najczyst­szego zachwytu.

- Nie zrozum mnie źle, ale zdaje się, że cię kocham.

- To co, masz ochotę zapudłować Joe Kinga?

- No, chyba się jakoś zmuszę.

Obaj mężczyźni opuścili swoją kryjówkę i wyszli wprost na palące słońce Bahamów.

Tymczasem Joe King nie przestawał się uśmiechać.

- Witaj, Ramono. Zaskoczyłem cię?

Przez jedną straszną chwilę sądziła, że dowiedział się o wszystkim. Przez ułamek sekundy spodziewała się, że wyciągnie broń i zastrzeli ich oboje. Instynktownie poszukała ręki Damona. A potem zwyciężył w niej zdrów rozsądek.

- Witaj, ojcze - powiedziała spokojnie.

Damon spojrzał na nią z podziwem.

Joe przeniósł spojrzenie z chłodnej twarzy córki na Damona. W tej samej chwili Ramona dostrzegła Lesa i Franka, zbliżających się do nich, i omal nie zachwiała się z ulgi.

- Nazywam się Joe King.

Damon skinął głową, pozwalając sobie na zimny uśmiech. A to arogancki drań!

- Wiem, kim pan jest. Podobnie jak policja.

Przez chwilę wydawało mu się, że Joe King go nie dosłyszał. Albo że go nie rozumie. Po chwili jednak w jego oczach coś zaświtało.

- Co?

- Nasza rozmowa była nagrywana - wyjaśniła Ramona. - Na Kubie. Przegrał pan.

Nie mogła się dłużej zmuszać, by nazywać go ojcem.

Joe King odskoczył, jakby coś go ugryzło.

- Coś ty powiedziała?

- Słyszał pan - odezwał się Les Fortnum zza jego pleców, odstępując na bok, kiedy King odwrócił się do niego jak rażony gromem.

Dokładnie w tym samym momencie Frank chwycił go za ramię.

- Josephie Jasonie King, jest pan aresztowany - oznajmił Les Fortnum, rozkoszując się słodyczą tych słów.

Wyrecytował Kingowi przysługujące mu prawa, a Frank zaniknął kajdanki wokół nadgarstków dławiącego się wściek­łością mężczyzny.

Ramona odwróciła wzrok. Nad spokojnie falującym mo­rzem przelatywał nisko pelikan.

Joe King nie odezwał się ani słowem. Rzucił Ramonie jedno nienawistne spojrzenie. Wydawało się, że nie zauważa Damona.

- Nic się wam nie stało? - spytał Les Fortnum.

Na pewien czas musiał odstawić Joe Kinga do miejs­cowego aresztu. Należało wnieść sprawę o ekstradycję, ale z tym nie powinni mieć większych problemów. Damon patrzył za odprowadzanym Joe Kingiem. Potem odwrócił się do Ramony.

- Naprawdę nic ci nie jest? - zagadnął łagodnie.

Spojrzała na niego oczami pełnymi bólu, ale nie rozpaczy. Skinęła głową i uśmiechnęła się słabo.

- Poradzę sobie - szepnęła. Uniosła głowę, wypro­stowała plecy i odetchnęła głęboko. - Poradzę sobie - powtórzyła pewniejszym głosem. - To już ostatni port tego rejsu. Chcę zobaczyć wszystko. Wypożyczmy sprzęt do nurkowania i przyjrzyjmy się z bliska wrakom na dnie morza. Pora poznać wreszcie podwodny świat - po­wiedziała z determinacją. Niech się dzieje, co chce, będzie bawić się najlepiej, jak umie na tej ostatniej egzotycznej wyspie.

Damon uśmiechnął się, pojmując w lot, o co jej chodzi.

- Może być. Zakładam się, że zauważę więcej ryb niż ty.

- Akurat. Żebyś się przypadkiem nie przeliczył! - Jej oczy błysnęły jak niebo, rozświetlone błękitnym światłem piorunów.

- Zobaczymy. Przegrany zrobi zwycięzcy masaż stóp.

- Fantastycznie. Bardzo lubię, kiedy mi się masuje stopy.

- Oczywiście należy wymienić nazwy gatunków ryb - dodał z przebiegłym uśmiechem.

Wyraz jego twarzy świadczył dobitnie, że nie wymiga się tą odpowiedzią: „Te takie zielone z żółtym ogonem”.

- Nazwy? - spytała - takie, jak: murena brunatna, płaszor, marlin biały, włócznik, węgorz amerykański, podmastka a nawet anioł morski? - wyrecytowała z niewinną minką. Ponury cień Joe Kinga znikał coraz bardziej z ich horyzontu

- I nie zapominajmy o stworzeniach, nie będących rybami jak na przykład koralowce, gąbki, płaszczki...

- Płaszczka jest rybą - sprostowała. Damon już pogodził się z myślą, że to on zrobi jej masaż stóp. Co nie wydawało mu się zresztą taką katastrofą.

- Pani profesor, cóż za rozległa wiedza - poddał się z wdziękiem. - Ktoś mógłby pomyśleć, że jest pani wy­kładowcą na Oksfordzie... aj!


Greg i Verity szli przez miasto, trzymając się mocno za ręce. Ale choć rozglądali się pilnie, nie zamierzali nic zwiedzać. Zatrzymali się dopiero wtedy, kiedy droga zawiod­ła ich do katedry.

- Pierwszy kościół - odezwała się cicho Verity.

Greg skinął głową. Razem weszli do środka.


Joe King obserwował nienawistnym wzrokiem dwóch angielskich policjantów, krążących po pomieszczeniu wraz z dwoma przedstawicielami miejscowej policji.

- Chcę skontaktować się z moim adwokatem - wycedził; były to jego pierwsze słowa, odkąd go aresztowano. - Na osobności.

Policjanci wymienili spojrzenia i wzruszyli ramionami. Miał prawo do jednego telefonu. Nie mogli mu tego zabronić.

Zostawiony w dusznej celi Joe King spojrzał z namysłem na aparat telefoniczny, podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Ale nie dzwonił do żadnego ze swoich prawników. Wkrótce i tak go znajdą, a dopóki nie będzie ich miał obok siebie, nie zgodzi się na składanie żadnych zeznań. Nie mógł się pozbyć przykrego przeświadczenia, że nawet oni nie zdołają go wyciągnąć z tego bagna. Tym razem to już koniec. Idzie na dno i nic go nie uratuje. Ale po drodze ściągnie za sobą parę osób.

- Tak? - odezwał się w słuchawce znajomy, nieufny głos.

Joe poczuł, że nogi uginają się pod nim z ulgi. Gdyby zgarnęli także Doyle’a, nie wiedziałby, co zrobić.

- To ja - oznajmił, pamiętając o możliwości podsłuchu. Żadnych nazwisk.

Jeff Doyle, siedzący w zaciszu kabiny „Alexandrii”, wyprostował się czujnie.

- Zostawiamy plan „Atlanta” - powiedział Joe bardzo wyraźnie. - Przejdź do planu „Andromeda”.

Skoro wiedział już z całą pewnością, że „Alexandria” nigdy nie będzie należeć do niego, nie pozostawi jej w rękach innego. Joe King wydał rozkaz zatopienia statku.

Serce Jeffa zatrzepotało z radosnym podnieceniem. Już dawno nie odczuwał czegoś takiego.

- Mówił pan, że plan „Andromeda” najprawdopodobniej nie zostanie zrealizowany. - Nawet dla niego zatopienie oceanicznego liniowca było potężnym zadaniem. Musiał mieć absolutną pewność.

Joe omal nie zadławił się nagłym spazmem wściekłości;

- Wiem - rzucił. - Pomyliłem się. - Przez całe swoje życie Joe King nie zdobył się jeszcze na tak bulwersujące wyznanie. - Plan „Andromeda” - powtórzył głosem tchną­cym śmiertelną nienawiścią.

- To pociąga za sobą koszty - wtrącił przytomnie Jeff. - Za pracę w trudnych warunkach.

Tonący statek, pełen oszalałych ze strachu pasażerów, nigdy nie jest bezpiecznym miejscem. Oczywiście do tej pory i załoga, i pasażerowie przećwiczyli kilka razy postępowanie na wypadek alarmu. Ale ćwiczenia na sucho to jedno, a rzeczywistość... W łodziach ratunkowych swobodnie mogli się pomieścić wszyscy obecni na statku. Ale panika nie sprzyja rozsądkowi.

- O to niech cię głowa nie boli. - Joe zgrzytnął wściekle zębami. Pieniądze nie były dla niego problemem. Nie w tej chwili.

- Zdaje sobie pan sprawę, że może dojść do... wypadków.

Joe King zamknął oczy. Wyobraźnia podsunęła mu obraz jego pięknej córki, tej podstępnej zdrajczyni, tonącej w błękit­nej głębi oceanu, oraz Damona Alexandera, odpychającego ją w walce o dostęp do łodzi ratunkowej. Cóż za rozkoszna wizja.

- Wykonać - rzucił do słuchawki i rozłączył się.

Do końca tego dnia nie mógł się powstrzymać od ciągłego zerkania na zegarek Lesa Fortnuma. O ósmej trzydzieści, kiedy statek wypłynął na pełne morze, pozwolił sobie na krzywy uśmieszek. Na jego widok wszystkim obecnym w pomieszczeniu mężczyznom zrobiło się jakoś zimno.


Greg wydał rozkaz podniesienia kotwic. Tę chwilę lubił najbardziej - moment oczekiwania, obietnicę nowych przy­gód, dreszcz podniecenia przed wypłynięciem na otwarte wody. Piloci, mający go wyprowadzić na morze, wyruszyli przed nim. Był tylko on, statek, jego załoga i morze.

Nie mógł wiedzieć, że dokładnie pod nim jest właśnie Jen Doyle, że otwiera szafkę, znajdującą się dokładnie pod sonarem.

Słońce, czerwone i wspaniałe, powoli osunęło się za linie horyzontu. O tej porze na pokładzie zawsze pojawiało się mnóstwo pasażerów. Wyspy Bahama były ostatnim postojem podczas tej podróży. Następnego dnia mieli płynąć bez przystanków, a wieczorem przewidywano pożegnalny bal maskowy. Potem wszyscy mieli wrócić do domów i szarej rzeczywistości. Nikt nie cieszył się na myśl o zbliżającym się końcu podróży. „Alexandria”, ten bajkowy pływający pałac, zjawiskowa piękność, w której wszyscy zakochali się na zabój, powinna wiecznie sunąć przez morskie fale.

W mrocznym wnętrzu szatni Jeff Doyle spojrzał na zegarek i rozłożył mapę. Znał dokładną trasę, którą miał przebyć statek, manewrując pomiędzy wieloma wyspami koralowymi. Każdy kapitan wie, w którym miejscu może spodziewać się raf, mogących rozedrzeć dno nawet tak potężnego statku jak „Alexandria”. Na mapie widniały dokładne oznaczenia; Jeff Doyle wyznaczył nowy kurs statku. Wyjął mały czarny magnes, za pomocą którego powoli, stopień za stopniem, zaczął zmieniać położenie kompasów na mostku. Wiedział już, gdzie na zawsze spocznie „Alexandria”. Rafa Calico, szczególnie niebez­pieczne miejsce na zachód od wyspy Wielka Bahama. Zanim tam dotrą, będzie już zupełnie ciemno. Magnes tak zmieni pole magnetyczne, że kompasy zaczną dawać fał­szywe informacje. Tylko światło widoczne z wysp mogłoby być jakimś punktem orientacyjnym, ale żaden kapitan, bez względu na to, jak byłby dobry, nie potrafiłby określić na ich podstawie, że zeszli z kursu.

Jeff Doyle przykucnął i przypomniał sobie drogę do najbliższej łodzi ratunkowej. Nie czuł strachu. On sobie poradzi. A inni... no cóż, życie nie jest bajką.


Verity zapukała cicho do drzwi; jej obawy okazały się płonne. Ramona była w kabinie sama.

- Cześć. Nie ma Damona?

- Chwilowo. Wejdź. Już gotowa do kolacji? - Raniona spojrzała na czarną aksamitną sukienkę Verity.

- Mhm. Nie martw się, nie zamierzam odgrywać przyzwoitki. Chciałam tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku.

Ramona nalała jej drinka.

- Wszystko jest cudownie. I musisz dołączyć do nas. Koniecznie!

Za oknem kabiny falowało czarne morze. Statek sunął w mrok, zbliżając się coraz bardziej do miejsca zagłady. Rafa Calico leżała o pół godziny drogi.


Greg spojrzał na zegarek. Dziewiąta. Pewnie wszyscy siadają już do kolacji. Tak strasznie pragnął znaleźć się obok Verity, usiąść z nią przy jakimś spokojnym stoliku, roz­koszować się arcydziełami René, uśmiechać się do jej oczu ponad płomykami świec. Ale niebezpieczne wody wokół Bahamów wymagały jego obecności na mostku. Jutro, podczas balu maskowego, będzie zupełnie inaczej. Zerknął na światła Wielkiej Bahamy, widoczne w mroku nocy. Wydawało mu się, że są bliżej, niż powinny być. Spojrzał odruchowo na kompasy, najpierw na główny, a potem - posłuszny nagłemu impulsowi - na pomocniczy.

Przechodząc od jednego do drugiego czuł jakieś dziwne cierpnięcie skóry na karku, jakby za chwilę miało się zdarzyć coś niedobrego. Po chwili okazało się, że instynkt go nie zawiódł. Drugi kompas pokazał dwa stopnie różnicy. Greg zmarszczył brwi i postukał w szkło. Jim Goldsmith podniósł na niego oczy.

- Coś się stało?

- Pomocniczy pokazuje... - Sięgnął po notes i zapisał odczyt.

Jim spojrzał na główny kompas.

- Dwa stopnie różnicy - potwierdził. - Pomocniczy pewnie się zwichrował.

Greg zerknął jeszcze raz na światła wyspy. Być może to szyba mostka tak je powiększała. Wyszedł na pokład, zabierając ze sobą lornetkę. Przez chwilę stał nieruchomo, wytężając wzrok. Oczywiście znał rafę Calico. Kto jej nie znał? A kurs statku mógł wyrecytować z pamięci, obudzony w środku nocy. Wszystko wyglądało niewinnie, a jednak... Wrócił na mostek i zastał Jima, pochylonego już nad sonarem i głębokościomierzem.

- Ile?

Jim odczytał głębokość i odetchnął z ulgą. On także znał rafę Calico. Mogła ich rozpruć na pół. W potężny kadłub statku weszłaby jak w masło. Ale rafa leżała na dużej płyciźnie. A przyrząd wskazywał dużą głębokość. Poza tym radar pokazał, że Calico pojawiła się za sterburtą. Przez długą chwilę obaj wpatrywali się podejrzliwie w radar i długą zieloną kreskę, oznaczającą rafę. Potem Greg jeszcze raz odwrócił się w kierunku wyspy. Calico powinna leżeć o osiemnaście minut drogi. Nagle poczuł, że na czoło występuje mu lodowaty pot.

- Nie podoba mi się to - powiedział półgłosem. Jeszcze raz podszedł do kompasu. Co mogłoby spowodować błąd? Magnes? Ale radar, sonar i głębokościomierz zgodnie pokazywały to samo. To chyba niemożliwe, żeby wszystkie nagle się zepsuły? Czy ten przeklęty steward mógł grzebać przy kompasie? Niewykluczone. Nawet coś tak prostego jak magnes mogłoby zakłócić funkcjonowanie najbardziej skom­plikowanego instrumentu. Ale sonar? Radar? Jeszcze raz odwrócił się do pulpitu. Wszystko robiło jak najlepsze wrażenie. Więc dlaczego coś w nim krzyczało, że nadchodzi niebezpieczeństwo? Sięgnął po telefon. Jock, podobnie jak on, nie schodził ze stanowiska, czekając, aż Bahamy zostaną daleko za nimi.

- Jock, tu Greg. Na jakiś czas zwalniamy.

Odwrócił się i napotkał zdziwiony wzrok Jima. Usłyszeli że pomruk silników statku słabnie.


W jadalni, gdzie Verity, Ramona i Damon jedli miecznika zmiana była niemal niezauważalna, ale Jeff Doyle, zamknięty w cichej szatni, poczuł ją od razu. Spojrzał na zegarek, potem na mapę i zmarszczył czoło. Dlaczego zwalniali? Nie mieli ku temu żadnego powodu. Instrumenty pomiarowe na pewno wskazywały, że wszystko jest w najlepszym porządku. A jeśli coś nawaliło? Jeśli to wielofunkcyjne dziwo, które dał mu Joe King, nagle przestało działać? Nie widział innej możliwości. Musiał to sprawdzić.

Wyciągnął długi czarny pistolet. Dla zawodowca takiego jak on rozebranie go na części i ukrycie nie stwarzało żadnych problemów. Szybko i wprawnie nałożył tłumik. Wolałby załatwić tę sprawę bez osobistego kontaktu, ale jeśli musi, zastrzeli członków załogi i będzie się przyglądać z mostka, jak statek zmierza w kierunku swojego prze­znaczenia.


Greg jeszcze raz sięgnął po telefon.

- Jock? Kiedy ostatnio sprawdzałeś urządzenia? - spytał, choć wiedział o tym od dawna. Mimo to Jock cierpliwie powtórzył. - Radar, kompas i sonar też?

- Naturalnie - mruknął Jock. Po chwili milczenia odezwał się znowu; w jego głosie z każdą chwilą słychać było coraz silniejszy szkocki akcent. - Co się dzieje, Greg?

- Nic. Na razie. Bądź w pogotowiu.

Jim zerknął na kapitana; zdenerwowanie wyraźnie rzucało się w oczy.

- Myślisz, że sonar też nawalił?

Greg otwierał już usta, kiedy drzwi otworzyły się i stanął w nich mężczyzna w czarnych dżinsach i koszuli. W ręku trzymał pistolet.

Greg zdążył jeszcze pomyśleć, że Joe King miał na pokładzie jeszcze jednego człowieka, a potem serce ścis­nęło mu się boleśnie. Więc jednak miał rację. Zeszli z kursu.

- Panowie - odezwał się Jeff Doyle.

- Rafa Calico - wyszeptał pobladły Greg.

Jeff Doyle uśmiechnął się, ukazując ostre zęby.

- Tak jest, kapitanie. Zechce pan wydać rozkaz ruszenia pełną parą?

Greg zacisnął zęby. Nie odwrócił spojrzenia od czarnych, śmiertelnie spokojnych oczu Jeffa. Nie zwrócił uwagi na broń.

- Nie, nie zechcę.

- Tak sądziłem. Ale jeśli pan tego nie zrobi, zastrzelę pana.

- Od tego statek nie przyspieszy.

- Nie, ale kiedy będzie pan już martwy, może pański pierwszy oficer spełni moją prośbę.

- Nie ja - oznajmił sztywno Jim Goldsmith. Bał się, ale podjął już decyzję.

Jeff Doyle zerknął na niego i zrezygnował. Spojrzał z westchnieniem na zegarek. Przy obecnej prędkości musieli czekać dwadzieścia minut. Wzruszył ramionami i oparł się o ściankę, nie przestając mierzyć do obu mężczyzn. Nie było powodu do przesadnego pośpiechu.

Greg zdał sobie sprawę, że statek, jego piękna „Alexandria”, za kilka minut przestanie istnieć. Życie pasażerów wisiało na włosku. Musiał coś zrobić. Nie było sensu rzucać się na napastnika. Zabiłby go, a „Alexandria” płynęłaby dalej. Nie. Musi spróbować inaczej.

- A więc to pan jest tym mordercą, którego wynajął Joe King - odezwał się, z satysfakcją odnotowując, że mężczyzna wzdryga się nerwowo. - Ależ tak, wiemy wszystko o Joe Kingu. Damon Alexander, właściciel statku, dowie się, kto pana wynajął, a nawet gdzie pana szukać. Jeśli statek zatonie, znajdzie pana.

Jeff Doyle spojrzał na niego z namysłem. Kapitan miał rację. Jeśli policja przyciśnie Kinga, ten wyśpiewa wszystko, by ratować skórę. Jeff nie mógł sobie na to pozwolić. Damon Alexander był bogaty i wpływowy. A zatem musi zginąć, podobnie jak kapitan.

- Kto jeszcze wie? - spytał cicho, ale Greg zamilkł, wyczuwając niebezpieczeństwo.

Jeff podniósł słuchawkę telefonu i podsunął mu ją.

- Wezwij go tu.

- Idź do diabła - usłyszał w odpowiedzi.

Jeff Doyle skierował lufę broni na Jima Goldsmitha.

- Zrób to, albo go zabiję.

Greg spojrzał na przyjaciela. Łatwo jest być bohaterem, kiedy ryzykuje się tylko własne życie. Nie mógł ryzykować, że ten szaleniec rzeczywiście zamorduje Jima. Poza tym coś mu mówiło, że Damon Alexander będzie silnym sprzymie­rzeńcem w tej walce. Powoli uniósł słuchawkę.

W jadalni szef sali przyniósł telefon do stolika, przy którym siedział Damon. Ten podziękował mu skinieniem głowy.

- Tak? Damon Alexander.

- Tu Greg. Mógłbyś przyjść na mostek? Mamy... niewielki problem. Chyba powinieneś o nim wiedzieć.

- Dobrze, już idę. - Odłożył szybko słuchawkę. - Greg chce się ze mną widzieć.

Verity spojrzała na niego z nadzieją.

Roześmiał się.

- Macie ochotę obejrzeć mostek, drogie panie? Oczywiś­cie przesąd mówi, że to przynosi pecha...

- Tylko spróbuj nam zabronić - mruknęła Ramona, już podnosząc się z miejsca.

Verity podążyła w jej ślady.

Noc była cudownie piękna, ale nie zwrócili na nią uwagi, spiesznie wysiadając z windy i wspinając się po schodach, prowadzących na mostek. Verity szła przodem, chcąc jak najszybciej ujrzeć twarz Grega. Damon podążał tuż za nią. Ramona, zamykająca pochód, poczuła nagle, że jej obcas zaklinował się w żelaznym schodku. But spadł jej z nogi; zaklęła pod nosem i schyliła się, żeby go podnieść.

Wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Jeff Doyle spostrzegł przez szybę w drzwiach czarny materiał i zauważył, że kapitan nagle blednie.

- Verity - wyszeptał, najwyraźniej wstrząśnięty i prze­rażony. Do środka weszła kobieta i Jeff omal nie wybuchnął potokiem przekleństw. Wszystko zaczęło się niemożliwie komplikować. Zaraz za nią pojawił się Damon.

- Co się stało, Greg?

W chwili gdy wszedł do środka, Jeff zatrzasnął za nim drzwi. Ramona podniosła głowę i uniosła brwi. Szybko pokonała pozostałe stopnie i zamarła. Aczkolwiek przyciem­niane szyby mostka były nieprzejrzyste, w drzwiach był kwadrat normalnego szkła. Zajrzała i zobaczyła jakiegoś mężczyznę z bronią. Verity cofnęła się, a Greg ją objął. Damon spojrzał na nią z napięciem. Cofnęła się szybko, a mężczyzna z bronią niemal w tej samej chwili obejrzał się przez ramię. Zastygła bez ruchu modląc się, by jej nie dostrzegł.

Zaczęła zastanawiać się gorączkowo. Jeff Doyle, pomocnik jej ojca, był również mordercą. Wszyscy obecni na mostku znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Podobnie jak statek. Co mogła zrobić? Jeśli wpadnie do środka, Jeff zacznie strzelać. Nie miała pojęcia o urządzeniach na mostku. Musiała sprowadzić pomoc. A w tej chwili pamiętała tylko o jednej osobie. Rzuciła się pędem przed siebie, nie wiedząc, że do katastrofy pozostało zaledwie siedem minut.

Jock od razu rozpoznał dziewczynę. Wpadła dzikim galopem do maszynowni z oszalałym spojrzeniem i roz­wianym włosem i znalazła się przy nim jednym susem.

- Damon, kapitan i jedna z pasażerek są na mostku. Więzi ich uzbrojony człowiek - wydyszała. - Statek jest w niebezpieczeństwie, choć nie wiem, dlaczego.

Jock spojrzał na nią z oszołomieniem. Nie wątpił w praw­dziwość jej słów, bo i doktor, i Greg wyrażali się w samych superlatywach o przyszłej żonie Damona Alexandera. Teraz przypomniał mu się telefon Grega. Sonar. Radar. Kompas. I wiedział przecież, gdzie są.

Jock pobladł śmiertelnie.

- Rafa Calico - szepnął ze zgrozą.

Ramona nie rozumiała znaczenia tych przerażających słów.

- Musimy coś zrobić! Szybko!

Ale Jock rzucił się już do działania. Podbiegł do szafki, wyjął dwa karabiny. Jeden rzucił bez słowa Ramonie.

- Pilnujcie maszyn - polecił podwładnym i już go nie było.

Ramona ocknęła się z osłupienia i ruszyła za nim, ściskając kurczowo broń. Nie miała bladego pojęcia, jak się jej używa, ale poszłaby za Jockiem nawet do piekła, gdyby mogła dzięki temu uratować życie Damonowi i reszcie.

Jock zatrzymał się nagle i Ramona wpadła na niego z rozpędem.

- Dokładnie pod mostkiem jest męska szatnia - rzucił pospiesznie Jock; już ułożył cały plan działania. - W suficie, który jest podłogą mostku, umieszczona jest zapadnia. Na mostku jej nie widać, a zorientować się w jej położeniu można tylko dzięki temu, że na dywanie rysuje się niewyraź­ny kwadrat. Wątpię, czy ten typ to zauważył. Otworzę ją od strony szatni. Pani musi zmusić go, żeby na niej stanął.

- Ja? - Wiatr uniósł w powietrze pasma jej włosów. Odgarnęła je niecierpliwie z twarzy. - Ale jak?

Jock spojrzał na zegarek. Minuty. Zostało im zaledwie kilka minut.

- Nie wiem. Zanim dobiegnie pani na mostek, ja będę już w szatni. Musi stanąć na zapadni, w chwili, gdy ją otworzę.

Nie miała pojęcia, jak tego dokona, ale skinęła głową.

- Dobrze. Kwadrat na dywanie, tak?

- Za krzesłem kapitana. Powodzenia, dziewczyno - rzucił cicho i zniknął.

Z bijącym sercem ruszyła po schodach. Dłonie spociły się jej tak, że bała się, czy utrzyma w nich karabin. Zajrzała ostrożnie do środka. Greg, jakiś oficer, którego dotąd nie spotkała, Verity i Damon stali przed oknem, odwróceni do niej plecami.

Jeff Doyle kazał im patrzeć na to, co za chwilę miało się dziać na statku.

Verity ujęła dłoń Grega; ścisnął ją lekko. Znowu stoją w obliczu śmierci, po tym wszystkim, co przeszli! To niesprawiedliwe. To po prostu niesprawiedliwe. Gniew i bezsilna wściekłość wrzały w nim, nie mogąc znaleźć ujścia. Chciał jej bronić. Zabić tego drania. O Boże, uratuj ten statek...

Damon zerknął ukradkiem na Jeff a Doyle’a, próbując ocenić odległość od broni. Nie pozwoli temu szaleńcowi rozbić statku na rafach. Przy tej szybkości wstrząs zderzenia odrzuci go z powrotem na głęboką wodę. Liczba śmiertelnych ofiar będzie niewyobrażalna. To niemożliwe. Musi go powstrzymać. Jeśli skoczy na niego, dwaj pozostali mężczyź­ni zdołają obezwładnić napastnika, nawet jeśli on przy tym zginie. Zerknął na Grega i napotkał jego spojrzenie, pełne szacunku i podziwu. Kapitan jakby czytał w jego myślach. Skinął lekko głową. Zrobią to, co do nich należy.

W tej samej chwili drzwi otwarły się z impetem, odbijając się od ściany. Jeff Doyle odwrócił się błyskawicznie. Gdyby zobaczył kogokolwiek innego, wypaliłby bez zastanowienia. Ale widok jej srebrnych włosów, unoszących się wokół głowy, oczu lśniących błękitnym metalem sparaliżował go na parę bezcennych sekund. Jego Nemezis!

Potem zobaczył broń. Mierzyła wprost w niego.

Ramona nie odbezpieczyła karabinu; nie wiedziała nawet, czy jest naładowany.

- Odsuń się - powiedziała z nienaturalnym spokojem. - W lewo.

Jeff nie drgnął, wpatrując się jak zahipnotyzowany w jej oczy. Zaręczynowy pierścionek z cejlońskim szafirem zami­gotał nagle w świetle księżyca, rzucając oślepiające zimne race srebrnobłękitnych iskier.

Jeff przełknął ślinę. Srebro! Wiedział, zawsze to wiedział! Poczuł, że jego nogi poruszają się, jakby kierowane własną wolą. Ramona zerknęła szybko na podłogę, odnajdując kwadrat pod dywanem. Zaczął się zapadać - Jock już go otwierał!

Damon zrobił krok naprzód, ślepy na wszystko poza faktem, że ukochana znalazła się w śmiertelnym niebez­pieczeństwie. Greg przytrzymał go za ramię, nie odrywając wzroku od morza. W świetle księżyca widać było srebrną pianę fal, rozbijających się o ostre grzbiety rafy Calico.

- Rusz się! - warknęła Ramona z desperacją.

Wszyscy drgnęli, podcięci jej głosem jak batem.

Jeff Doyle otrząsnął się z obezwładniającego strachu i zacisnął zęby z nienawiścią. Zrobił krok w lewo i uniósł pistolet, mierząc Ramonę spojrzeniem oczu czarnych i pus­tych jak dwie czeluście bez dna. Zabije tę Nemezis raz na zawsze.

- Ramona! - krzyknął Damon.

Jeff zrobił jeszcze jeden krok... i nagle poczuł, że podłoga umyka mu spod nóg. Jego twarz zastygła w grymasie nieopisanego zdumienia, tak niebotycznego, że niemal śmiesznego. Broń wypaliła ze złowrogim syknięciem tłumi­ka; kula uderzyła w sufit, nie robiąc nikomu krzywdy. Ramona schyliła się instynktownie. Damon rzucił się na Doyle’a, ale jego nie było już w miejscu, w którym stał przed chwilą.

Jim Goldsmith ocknął się z oszołomienia i zrozumiał, co przed chwilą miało miejsce. Ktoś otworzył zapadnię. Greg rzucił się ku sterowi, niebaczny na wszystko inne.

- Jim! - wrzasnął okropnym głosem, rozpoczynając manewr zawracania statku. Jeszcze nigdy nie dłużył mu się tak jak teraz. Miał wrażenie, że trwa całą wieczność. Jim pospieszył mu natychmiast z pomocą.

Na dolnym pokładzie rozległ się stłumiony odgłos wy­strzału z karabinu.

- Jock McMannon - powiedziała głucho Ramona.

Verity i Damon spojrzeli na nią nic nierozumiejącym wzrokiem.

- Główny mechanik - dodała tym samym tonem. Czuła dziwne, obezwładniające odrętwienie. Wszystko stało się tak nagle. Jak koszmar, który trwa tylko sekundę.

Po chwili z zapadni wyłoniła się szpakowata głowa.

- Nie żyje - oznajmił Jock bez emocji. Podciągnął się na rękach i wszedł na mostek. Jego spojrzenie przywarło do pleców Grega. Nagle wszyscy odwrócili się w stronę kapitana i pierwszego oficera, gorączkowo pracujących przy pulpicie. Przez szybę widać było białą pianę kipiącą ponad rafą.

Ramona pomyślała, że statek tej wielkości nigdy nie zdoła obrócić się z dostateczną prędkością. Myliła się. „Alexandria”, reagująca na każde dotknięcie Grega, odwróciła się niczym wdzięczny biały łabędź na spokojnej tafli wody i rafa przesunęła się na sterburtę.

Greg, spocony i drżący, osunął się na krzesło. Przez długą chwilę na mostku panowała absolutna cisza. Nikt nie mógł wydobyć z siebie głosu.

- Jock - przemówił wreszcie Greg - coś nam blokuje sonar. Znajdź to, dobrze?

Jock skinął głową i oddalił się; nogi się pod nim uginały. Nigdy dotąd nie zabił człowieka.

Verity podeszła do Grega i objęła go za szyję. Bez słowa pocałowała go w kark. Po jej policzkach płynęły gorące łzy. Greg ujął jej drżące dłonie. Ich palce splotły się mocno.

Ramona ocknęła się z odrętwienia, czując jakieś dotknięcie. Damon podszedł do niej i odebrał jej karabin. Spojrzała na niego oczami o ogromnych, rozszerzonych ze strachu źreni­cach, nie mogąc uwierzyć, że koszmar już się skończył. Damon wydał się jej nagle niezwykle piękny. Lekki cień zarostu. Czoło lśniące od potu. Głębokie, cudowne oczy. Jeszcze nigdy nie wyglądał przystojniej, pomyślała. Żył.

- Myślałam, że zginiesz - wyszeptała z przerażeniem. - Tak się rozzłościłam... Tak się rozzłościłam!

Miała wrażenie, że to ją jakoś tłumaczy.

- Wiem. - Zaczynał się już uśmiechać. - Szkoda, że się nie widziałaś, jak pojawiłaś się nagle w drzwiach. Ale wiedźma!

Jock zawisł w połowie drogi, spuszczając się w dół przez otwartą zapadnię. Spojrzał na Ramonę. Wszyscy tu obecni zawdzięczali życie tej pięknej kobiecie, której odwaga i rozum dorównywały urodzie.

- O tak, świetna z niej dziewczyna, panie Alexander. Nie ma co - ocenił tak rzeczowo, jakby stwierdzał ogólnie wiadomy fakt.

I nagle wszyscy wybuchnęli śmiechem.

A „Alexandria” sunęła majestatycznie przez piękne, osrebrzone światłem księżyca Morze Karaibskie, jakby nic się nie wydarzyło.


Epilog


W Wielkim Salonie, udekorowanym ser­pentynami i balonikami, Napoleon i Józefina z maską tańczyli wdzięcznie kadryla. Przy barze nietrzeźwy goryl wsparł się na równie pijanym Williamie Szekspirze. Trwał bal maskowy, kończący rejs.

Taniec dobiegł końca i Józefina dygnęła przed swoim tancerzem.

- Dziękuję, sir - szepnęła Ramona.

- To ja tobie dziękuję, ma cher - zrewanżował się Damon, nieudolnie naśladując francuski akcent. - Za to, że nastąpiłaś mi na palce tylko dwa razy.

- Cóż za czelność.

- Złośnica. - Damon obejrzał się na orkiestrę, która zaczęła grać walca wiedeńskiego. - Chcesz spróbować jeszcze raz?

- Jeszcze raz? Żeby znów narażać te biedne paluszki?

Powoli ruszyli przez tłum duchów i wiedźm, nadnaturalnej wielkości bananów i ogromnych chodzących ust, kierując się w stronę otwartego pokładu. Joceline, pełna dostojeństwa jako Mada Antonina, podeszła do nich i pocałowała ciepło syna w policzek. Ponad jego ramieniem spojrzała na kobietę, mającą zostać wkrótce jej synową, i uśmiechnęła się. Obie wiedziały, że nigdy więcej nie będą rozmawiać o Michaelu, ale teraz, kiedy jego duch spoczął wreszcie w spokoju, być może Joceline zdoła zbliżyć się do syna. Uśmiech Ramony był pełen szczerego zrozumienia.

Damon pocałował matkę, zaskoczony, lecz pełen nowej nadziei. Joceline zostawiła ich, nakazując odwiedzić ją zaraz po powrocie do domu. Musieli porozmawiać o weselu. Oddaliła się, już teraz myśląc z radością o wnuczce lub wnuku, którego będzie wkrótce trzymać w ramionach.

Oszklony pokład pozwalał rozkoszować się nieograniczo­nym widokiem na ciemne, połyskujące srebrzyście morze. Ramona usłyszała żałobny głos syreny mijającego ich statku. „Alexandria” sunęła przez fale niczym przepiękny duch.

Ramona miała na sobie białą muślinową sukienkę, ozdo­bioną maleńkimi, ręcznie malowanymi gałązkami różyczek, rozrzuconymi wokół dekoltu i przy rąbku spódniczki. W po­łyskujące srebrzyście włosy wplotła prawdziwe pączki róż. Stanowiła widok zapierający dech w piersiach. Przez otwory maseczki z czarnego aksamitu widać było przenikliwie błękitne oczy, patrzące na Damona z bezbrzeżną miłością.

Ta noc była samą doskonałością. Muzyka umilkła i wszys­cy odwrócili się ku drzwiom, w których pojawił się kapitan Greg Harding w kostiumie kapitana marynarki brytyjskiej z 1750 r. Powitano go gorącymi oklaskami. Ramona za­stanawiała się, jak zareagowaliby pasażerowie, gdyby wie­dzieli, ile naprawdę zawdzięczają swojemu kapitanowi.

Verity, stojąca u jego boku, była przebrana za chochlika. Jej krótkie ciemne włosy lśniły w blasku lamp, a spomiędzy ich pasem wyglądały wielkie, spiczaste uszy, które znalazła w którymś ze sklepików z kostiumami. Uśmiechnięta i szczęś­liwa, wyglądała jak wcielenie wdzięku. Greg robił wrażenie nieco zawstydzonego, ale oklaski przyjął z wdzięcznością. Ruszył na parkiet, prowadząc za sobą Verity. Przechodząc obok orkiestry skinął konspiracyjnie głową. W salonie rozległy się dźwięki muzyki z Love story. Ramona i Damon przyglądali się przez chwilę z rozczuleniem zakochanej parze, a potem również wzięli się za ręce.

- Gdzie chcesz wziąć ślub? - Niesforna różyczka wpięta we włosy Ramony łaskotała go w policzek.

- W Oksfordzie.

- W Oksfordzie? Myślałem, że nie chcesz tam wracać.

- I nie wracam, jeśli mówimy o pracy. Ale Oksford to takie piękne miasto... No i matka byłaby zawiedziona. - Poczuła drgnięcie jego mięśni i podniosła roześmiane oczy. - Co to? Nerwy? Chodzi o wielką, złą teściową, tak?

Uśmiechnął się z zakłopotaniem.

- Mniej więcej.

- Nie martw się - powiedziała, krztusząc się ze śmiechu. - Wystarczy, że zaprezentujesz się jej jako demon seksu, i od razu cię zaakceptuje.

Spojrzał na nią, zbity z tropu.

- Co proszę?

Zaniosła się radosnym śmiechem i położyła mu głowę na ramieniu. Obok nich przesunęli się w tańcu Verity i Greg. Mieli zamknięte oczy, a na twarzach wyraz cichego szczęścia.

Statek zbliżał się nieubłaganie do Florydy, ku tryumfal­nemu końcowi tej czarodziejskiej podróży.

Ale dla kapitana i jego ukochanej, dla doktor Ramony King i Damona Alexandera wszystko dopiero miało się rozpocząć.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Barry Maxine Karaibski płomień

więcej podobnych podstron