Adam Bahdaj Order z ksiezyca

Adam Bahdaj



Order z księżyc

a

1


- Człowieku, to wy nic nie wiecie? - Rotmistrz Oksza patrzał na Andrzeja szeroko rozwartymi oczami. Twarz miał dziwnie zatroskaną. Kościstą dłonią gła­dził leżący przed sobą list, który przed chwilą przeczy­tał i położył na nie heblowanym stole. Przesuwał pal­cami jak niewidomy czytający książkę.

Andrzej uniósł tylko ramiona. Był bardzo zmęczony. Zdawało mu się, że Oksza kpi z niego.

Rotmistrz trzepnął palcami w biały arkusz papieru.

- Kto wam wręczył ten list?

- Major Smyga.

- Zgadza się - szepnął do siebie. - Czy wiecie, o co jesteście oskarżeni?

Andrzej pobladł. Końcami palców pocierał o mokrą wiatrówkę.

- Nie - wyszeptał prawie bezdźwięcznie. Rotmistrz wbił wzrok w białą kartkę papieru. Mówił teraz wyraźnie, odrąbując jedno słowo od drugiego, jak szczapy twardego drzewa.

- Jesteście oskarżeni o przywłaszczenie dwudziestu tysięcy dolarów...

- To pomyłka! - Andrzej zerwał się, stanął przed rotmistrzem jakby gotowy do walki. Jego jasna głowa sięgała niemal powały, zbitej z nie ociosanych okrągla­ków.

- Siadajcie - rotmistrz skinął suchą, ruchliwą dło­nią. - Siadajcie - powtórzył twardo. - Więc to wy sami przynieśliście ten list z Budapesztu? - zapytał nieco łagodniejszym głosem.

- Tak.

- Kiedy wyszliście stamtąd?

- W piątek.

- To znaczy tydzień temu?

- Tak. Droga była trudna - dodał jak gdyby na usprawiedliwienie - Niemcy już są na Węgrzech.

- Wiem. A te dolary? Te dolary kiedyście przynie­śli?

Andrzej przygryzł wargę.

- Nic nie wiem o dolarach.

W kącie szałasu poruszył się porucznik Ornak. An­drzej znał go jeszcze sprzed trzydziestego dziewiątego roku. Startował z nim kilkakrotnie w zawodach nar­ciarskich. Był to Góral z Nowego Targu. Po gimnazjum poszedł do podchorążówki i ukończył ją przed wojną. Andrzej nie mógł sobie teraz przypomnieć, jak on się naprawdę nazywał.

- Kiedy byliście poprzednio w Zakopanem? - za­pytał Ornak, jak gdyby chciał mu pomóc.

- Dwa tygodnie temu... Ale nie w Zakopanem. Sze­dłem wtedy przez Pieniny i Gorce prosto do Rabki. To mnie właśnie zastanowiło, dlaczego do Rabki. Do tej pory chodziłem, zawsze na Zakopane...

- Więc dwa tygodnie temu? - przerwał mu rot­mistrz i z niedowierzaniem pokręcił gładko przyczesa­ną głową. - Nie mieliście wtedy dolarów?

- Nie wiem, co niosłem - powiedział Andrzej pod­niesionym głosem. - Miałem pocztę i jakąś paczkę.

- I nie wiedzieliście, co jest w tej paczce?

- Nie wiedziałem. Mieliśmy rozkaz nie zaglądać do paczek. To zarządzenie wydał jeszcze pułkownik Obertyński.

- Ciekawe - powiedział rotmistrz do poruczni­ka. - Okazało się, że zamiast dolarów przyniósł plik pociętych gazet.

- To kłamstwo! - Andrzej wyprostował się. Za­padnięte ze zmęczenia oczy płonęły gniewem.

- Siadajcie - wycedził rotmistrz. - Mam tu w liś­cie czarno na białym, że zabraliście w Budapeszcie do­lary, a przynieśliście nam pociętą gazetę.

- Kto pisał list?

- Wasz bezpośredni zwierzchnik.

- Major Smyga?

- Tak.

- Więc oświadczam, że kłamie. Przez całą drogę nie rozwijałem paczki. Wręczyłem ją taką, jaką dostałem.

Rotmistrz uniósł gwałtownie rękę.

- Czekajcie. Czy major mówił wam, że niesiecie ja­kieś pieniądze?

- Nie.

- Komu oddaliście pocztę w Rabce?

- Siostrze Karpowicz z sanatorium dla dzieci.

- Wręczyliście jej osobiście?

- Tak.

- Otrzymaliście pocztę powrotną?

- Tak.

- Co w niej było?

- Tylko poczta... To znaczy listy, papiery, nic wię­cej.

- Kto był przy wręczaniu poczty w Budapeszcie?

- Otrzymałem ją wprost z rąk majora Smygi. Niko­go przy tym nie było.

Rotmistrz zmęczonym ruchem przetarł czoło. Naraz oczy jego ściemniały, zmatowiały.

- Więc wy posądzacie waszego zwierzchnika, majo­ra Smygę, o to, że zamiast dolarów wręczył wam plik pociętej gazety? - powiedział akcentując każde słowo.

Andrzej żachnął się.

- Ja nikogo nie posądzam. Powinienem wiedzieć, co niosę. Wtedy mógłbym za to odpowiadać.

Nastała długa chwila ciszy. Andrzej utkwił tępy wzrok w jaśniejącej na stole kartce. Przypomniał so­bie moment, kiedy major wręczał mu ten list. Było to na ławce w parku. Teraz widział dokładnie szeroką, płaską twarz majora, przyprószoną jasnym zarostem, szare, chłodne oczy wpatrujące się w niego z uporem i grube wargi lekko rozchylone w półuśmiechu. Cztery dni temu Smyga ściskał mu dłoń, życząc dobrej drogi, a jednocześnie wręczał mu własnoręcznie napisany wy­rok. Tego Andrzej nie mógł pojąć. To było ponad jego siły. Zmęczenie otępiło go do tego stopnia, że przez chwilę zapomniał, gdzie się znajduje. Dopiero ciężkie, zniecierpliwione westchnienie rotmistrza przywróciło mu jasność myśli. Patrzył na jego smagłą rękę ze zło­tym nalotem tytoniu na kościstych palcach. Dłoń spo­czywała na liście.

- Ja od trzydziestego dziewiątego jestem kurie­rem - powiedział jakby do własnych myśli. - Czy mógłbym to zrobić?

Rotmistrz tarł wychudzony policzek.

- Będę was musiał postawić pod sąd. Pieniądze by­ły przeznaczone dla organizacji w kraju. Dwadzieścia tysięcy dolarów... - żachnął się zniecierpliwiony.

Andrzej uśmiechnął się cierpko.

- To ma być nagroda?

- Co? - mruknął z kąta porucznik.

- Ten sąd.

- Człowieku, nić innego nie da się zrobić - rzekł rotmistrz. - Sami przynieśliście na siebie wyrok.

Andrzej gwałtownym ruchem uniósł obie dłonie do skroni.

- Przecież to straszne.

- Rozumiem, ale nic innego zrobić nie mogę.

- To draństwo - wycedził przez zaciśnięte zęby.

- Pst!... - syknął rotmistrz i uniósł ostrzegawczo rękę.

Kurier zwiesił bezsilnie ramiona. Zdawało mu się, że jego ręce są odlane z ołowiu. Poczuł mdłości. "To z gło­du" - pomyślał.

- Cztery lata chodziłem jak głupi - wyszeptał, a potem machnął tylko ręką. - Jestem zmęczony, cho­lernie zmęczony. Od rana nic nie jadłem.



2


W piątek wyruszył z okupowanego przez Niemców Budapesztu. Warunki trasy zmieniły się zupełnie. Wszystkie etapy zostały zerwane. Musiał więc przejść pieszo całą Słowację. W Zakopanem łączniczka oznaj­miła mu, że ma rozkaz zaprowadzić go do oddziału partyzanckiego pod Turbaczem. Wiadomość ta zasko­czyła go. Do tej pory oddawał pocztę i powracał. Był jednak tak zmęczony, że nie zastanawiał się nad tym. Chciał jak najszybciej zdać pocztę i odpocząć. Miał na­dzieję, że zostanie w Gorcach. Do Budapesztu nie było już po co wracać.

Po czterech latach kończył służbę kuriera. Gdy my­ślał o tym, doznawał uczucia żalu. Tyle lat wędrówki, tyle przebytych tras, tyle nieprzespanych nocy... Miał takie wrażenie, jakby nagle zdradzał te szlaki, przekre­ślił dni i noce spędzone na trasach - wśród słońca i pod mżącym blaskiem gwiazd, w zielonym puchu wiosny i w ślepych zamieciach śnieżnych, w spokojnych czasach opadania liści, w ulewach i we mgłach. Ileż to kilometrów przemierzył przez te gorączkowe, pełne na­pięcia lata, ile ominął niebezpieczeństw, ile razy śmierć zaglądała mu w oczy.

Ciężko było żegnać te chwile, trudno porzucać szlak wielkiej przygody. I naraz ten nieoczekiwany cios, jak uderzenie twardą pięścią między oczy: "Jesteście posą­dzeni o przywłaszczenie dwudziestu tysięcy dolarów... Będę was musiał postawić pod sąd... Pieniądze były przeznaczone dla organizacji w kraju..."

Był straszliwie zmęczony, nie mógł zasnąć. Rzucał się w śpiworze, ciało parzyło. Wolno, piekielnie wolno wlókł się czas. Sen nie chciał przyjść. Tylko wspomnie­nia coraz wyraźniejszymi falami napływały z głuchej czeluści nocy.


Najczęściej stawała mu przed oczami postać majora Smygi. Widział dokładnie moment, w którym Smyga wręczył mu tę paczkę. Było to dziewiętnastego marca, w dzień zajęcia Budapesztu przez Niemców. Ranek po­godny, pachnący wiosną. Ulice Budy zalane słońcem. Niebo gołębiosine, rozpostarte nad koronkową panora­mą Góry Zamkowej, a w dole Dunaj sunący cicho, męt­ny od wiosennego przyboru.

Smyga mieszkał na ulicy Uri w ekskluzywnej dziel­nicy arystokratów, dyplomatów, snobów, wielkoświatowych hochsztaplerów. Andrzej bywał u niego rzadko, ale ilekroć miał tam pójść, ogarniał go niesmak i za­kłopotanie. Nie znosił majora organicznie. Nie lubili go zresztą wszyscy kurierzy. Traktował ich jak osobistych gońców, nie jak towarzyszy walki. Od dawna przebąki­wano, że to niebezpieczny człowiek. Mówiono, że wy­gryzł Obertyńskiego, a potem sam został mianowany na jego miejsce. Podejrzewano go o spekulacje pie­niędzmi organizacji. Jako szef wywiadu na całe Węgry, miał nieograniczone możliwości. Nikt go nie kontrolo­wał. Sam rozporządzał wielkimi sumami. Podejrzenia nie były bezpodstawne. Smyga prowadził wystawny tryb życia. Widywano go w najwytworniejszych loka­lach nocnych, wyjeżdżał do najmodniejszych uzdro­wisk, zajmował wykwintny apartament, nie liczył się z pieniędzmi. Oszczędny stawał się dopiero wtedy, gdy miał do czynienia z kurierami.

"Więc tak... - myślał Andrzej wiercąc się w śpiwo­rze. - Ten drań poczuł pismo nosem. Zrozumiał, że nadarza się odpowiednia chwila, by zagarnąć okrągłą sumę dla zabezpieczenia sobie bytu. Niemcy w Buda­peszcie, organizacja rozsypuje się, rwie się łączność z Londynem i z krajem. Można skorzystać. Dwadzieścia tysięcy dolarów przyda się w tych niepewnych dniach wojny. Pakuje więc zamiast pieniędzy pociętą gazetę. Kurier jest pewny, zdyscyplinowany, wypróbowano go przez cztery lata służby. Nawet mu przez myśl nie przejdzie sprawdzić zawartość paczki. Zalakowana, mo­że spokojnie wędrować w jego plecaku."

Major golił się w łazience.

- To pan, panie Andrzeju? - zawołał przez lustrza­ne drzwi. Potem w uchylonej szparce pokazał namydloną twarz. - Słyszał pan, co się dzieje? - zapytał z przejęciem.

- Niemcy zajęli miasto.

- Psiakrew - zaklął. - Tego tylko brakowało. Zdaje się, że kończymy naszą służbę.

- Mam dzisiaj wyruszyć?

- Oczywiście, oczywiście - rzekł pospiesznie. - Jest ważna poczta. Całe szczęście, że trafiłem na pana. Będę przynajmniej spokojny. Ja wieję z mieszkania.

Mogą mnie tu capnąć. Zgłosi się pan w Rabce u siostry Karpowicz w sanatorium dla dzieci, Parkowa szesna­ście.

- W Rabce? - zdziwił się Andrzej.

- Tak. Zmieniliśmy etap w kraju. W Zakopanem już śmierdzi. Pójdzie pan przez Pieniny i Gorce. Dawne etapy już niebezpieczne. Widzi pan, czegośmy się do­czekali...

- Czy mam wracać? - zapytał Andrzej. Smygą odwrócił się.

- Oczywiście. Będzie pan musiał przeprowadzić mnie do kraju. Poczekam na pana. Z panem będę się czuł najbezpieczniej. Zdaje się, że cała nasza robota na Węgrzech traci już sens. Po prostu - kończy się. Zresztą, powiem panu, dość mam tego. W kraju przy­najmniej walczą, a tu... Tutaj można skisnąć. Poczekam na dyspozycje, a potem pryskam. Mam nadzieję, że to nie potrwa długo - ręcznikiem skrupulatnie wycie­rał gładko wygolone policzki.

- Więc gdzie ta poczta?

- Już daję.

Przeszedł do przedpokoju, wyjął z palta kluczyk, otworzył nim skrzynkę zegara elektrycznego, wyjął kilka listów i sporą paczkę zawiniętą w gruby papier, starannie oplecioną, cienkim sznurkiem i zalakowaną w kilku miejscach.

- Co w tej paczce? - zapytał Andrzej.

Major spojrzał na niego z ukosa. Uśmiechnął się ja­koś przekornie.

- A jeśli panu powiem, że maszyna piekielna na Hitlera, czy to coś panu pomoże? - roześmiał się chrypliwie. Po chwili dorzucił: - Kurier raźniej się czuje, jeżeli nie wie, co niesie. Zresztą mamy instrukcje...

- No, tak - skwitował Andrzej.

- A więc powodzenia. Po powrocie zgłosi się pan do pani Asłanowicz z Komitetu. Tam zostawię wiadomość, gdzie ma mnie pan szukać. Następną turę przejdzie­my już razem...


"Wystrychnął mnie na dudka - myślał teraz An­drzej patrząc w szarą taflę małego okienka, za którą stała zbita ściana lasu. - Szubrawiec, wierzył w moje poczucie obowiązku. Nie zawiódł się. Dwadzieścia tysię­cy dolarów zostawił sobie na czarną godzinę. A potem jeszcze asekurował się na wszelki wypadek, żeby kiedyś nie zarzucono mu kradzieży organizacyjnych pieniędzy. Zwalił wszystko na kuriera, rzucił nań podejrzenie, wydał wyrok. Przewidujący gracz. Kto wie, może kie­dyś każą mu wyliczyć się z pieniędzy. Zawsze ła­twiej jest występować w roli patrioty, nieugiętego ry­cerza sprawy, niż w szmatkach zwykłego malwersanta, złodzieja. Przebiegły. Wolał nie wracać ze mną do kra­ju. Zadekował się w jakiejś węgierskiej dziurze. Ma nadzieję, że przetrwa razem z tymi dolarami i doczeka się lepszych czasów, a potem... Potem będzie się śmiał z naiwnego kuriera, któremu za sprzeniewierzenie organizacyjnych pieniędzy gdzieś w gęstym zagajniku pod Turbaczem wpakowano kulę w łeb..."



3


Musiało już świtać, bo za maleńkim okienkiem sza­łasu wyłaniały się z szarego mroku zarysy świerków.

Zapadł nagle w sen ciężki, pełen niespokojnych zjaw i widziadeł. Wspinał się wąskim, spadzistym żlebem. Czarne skały, podobne do widmowych ptaków, wisiały nad nim, grożąc w każdej chwili zerwaniem. A dnem żlebu, niby sypki, zlodowaciały śnieg, sypał się popiół. Naraz jedna ze skał-ptaków oderwała się od calizny i runęła wprost na niego... Wtedy poczuł, że ktoś szar­pie go za ramię. Z trudem otworzył powieki. Przecie­rał oczy. Nad nim stał porucznik Ornak. "Jak on się właściwie nazywa? - zastanawiał się. - Ornak to przecież jego pseudonim konspiracyjny. Dawniej, kiedy startowałem z nim w zawodach zjazdowych, inaczej się nazywał..."

Za oknem różowiły się blado pnie smreków. Ornak szarpnął go.

- Wstawaj - szepnął. - Musisz wyrywać.

Andrzej patrzał nań nieprzytomnymi oczami.

- Słuchaj, jak ty się nazywasz?

- Wstawaj! - przynaglał go porucznik. Miał na sobie góralski półkożuszek, przepasany starym koali­cyjnym pasem. Z ramienia zwisał mu błyszczący od oliwy sten.

- Będziecie mnie sądzić? - zapytał Andrzej zie­wając.

- Nie. To śmierdząca sprawa.

- Dlaczego?

- Wiesz dobrze. Rotmistrz posłał do Rabki, do tej siostry. Nie ma jej. Zabrało ją gestapo.

- Mnie nie wierzycie?

- Ja ci wierzę, ale sąd.

- Chcę, żebyście mnie sądzili.

- Nie mów głupstw. Wstawaj. Każdy sąd dałby ci "czapę".

- Za co?

Ornak schwycił za róg śpiwora, zaczął go ściągać z Andrzeja.

- Spiesz się. Już widno. Muszę cię wyprowadzić z obozu. Rotmistrz powiedział, że najlepiej zrobisz, jeśli wrócisz do Budapesztu. Ja na twoim miejscu znalazł­bym tego majora i sprałbym mu mordę albo...

- Albo co?

- Zresztą - rób co chcesz. Rotmistrz powiedział, żebyś się nie starał przyczepić do jakiegoś oddziału, bo wtedy będzie cię musiał oddać pod sąd.

- On myśli, że ja to zrobiłem?

- Nie wiem, co on myśli. Wiem, że kazał cię wy­prowadzić z obozu i radził, żebyś wrócił do Budapesztu.

- Tam Niemcy.

- Ale major też tam jest.

- Nie wiem.

- Ja bym go znalazł. Ja bym go poczęstował za ten kawał.

Andrzej wygrzebał się ze śpiwora. Palcami wyczesywał z włosów zeschłe liście.

- Ruszaj się, człowieku - poganiał zniecierpliwio­ny Ornak.

Zaczął zbierać swoje rzeczy. Zwinął śpiwór i wsadził go do plecaka. Potem szybko sznurował ciężkie narciar­skie buty. Ornak stał nad nim ciągle, przynaglał do pośpiechu.

- Po co ta cała heca? - zapytał nagle Andrzej. I zaraz potem pomyślał: "Lepiej wpakowaliby mi kilka kuł... Co ja teraz będę robił?"

Ornak wzruszył ramionami.

- Jesteś gotowy?

Andrzej, jak gdyby chcąc odwlec chwilę odejścia, wyciągnął paczkę węgierskich symphonii. Poczęsto­wał porucznika. Ten nie zapalił. Schował papierosa do kieszeni.

- Chodźmy już.

Wyszli wprost w gęsty, smreczynowy młodnik. Wierzchołki drzew żarzyły się w bladym blasku wscho­dzącego słońca. Powietrze było chłodne, wilgotne.

Andrzej drżał. Nie wiedział, czy z zimna, czy ze zde­nerwowania. W dali, między gałęzie smreków, wdzierał się siny, zamglony łańcuch Tatr. Ciężka rosa wisiała na trawach, skapywała z gałęzi. W gęstwinie gwizdnęła wilga. A dołem, lasem, aż po dolinę Dunajca zaległa ciężka, cierpka cisza.

Andrzej zaciągnął się głębiej dymem. Gorzki smak papierosa mdlił go, dym gryzł w piekące od niewyspa­nia oczy. Szli w milczeniu, rozgarniali gęstwinę, przemykali między wykrotami i zasiekami przylasków. Andrzej przypatrywał się zgiętym nieco plecom swego przewodnika. Podziwiał jego lekki, elastyczny krok. Taki krok mają jedynie ludzie obyci z górami. "Jak on się nazywa? Przecież jeszcze w trzydziestym dziewią­tym roku podczas mistrzostw Polski startowałem z nim do biegu zjazdowego."

- Słuchaj - zagadnął głośno - jak ty się nazy­wasz?

Tamten odwrócił ku niemu smagłą, suchą twarz.

- Ja... ano Ornak - rzucił przyjaźnie.

- Nie. Teraz... Teraz to wiem. Ale jakie twoje prawdziwe nazwisko? Śmieszne, co, ale zapomniałem.

- Czy to ważne?

- Przecież wiedziałem. Jeszcze w trzydziestym dzie­wiątym startowaliśmy razem. Męczy mnie to...

- Rajski - rzucił tamten szybko.

- No, właśnie - uśmiechnął się Andrzej. - Prze­cież w Nowym Targu co drugi to Rajski. Ty od dawna tu w lesie?

- Od roku. A ty od (kiedy kursujesz?

- Od samego początku.

- Znasz Władka, gajowego z Krościenka?

- Znam. Chodziłem z nim razem.

- Co robi?

- Nie wiem. Pewno został w Budapeszcie.

- Pozdrów go, jak się z nim zobaczysz.

- Prawdopodobnie go nie zobaczę.

- A może...

- Nie... Chyba że wrócę na Węgry.

- Ja bym wrócił. Ja bym tego majora... - urwał nagle i przyśpieszył kroku.

Andrzej myślał, że ta rozmowa nie miała w ogóle sensu. Zaczął ją jedynie po to, by przerwać przykre milczenie. Gdzieś w głębi świadomości nurtowały go inne myśli. Przygnębienie ogarnęło go wielką, niena­wistną, szarą jak mgła falą. "Parszywe życie... Cztery lata na kurierskich szlakach i nagle rozpacz... Co ro­bić?" Porucznik jak gdyby odgadł jego myśli.

- Co ty właściwie chcesz robić? - zapytał nie od­wracając głowy.

- Nie wiem... Ale chyba pójdę na Węgry.

- Kiedy?

Andrzej wzruszył ramionami. Zostawił pytanie bez odpowiedzi. Ale po chwili rzekł jakby do własnych myśli:

- Parszywe życie. Inaczej je sobie wyobrażałem. Myślałem, że inaczej to się skończy.

- Rozumiem - Ornak zwolnił nieco. Przechodzili przez głęboki jar zarośnięty krzakami olchy. Kamienie usypywały się spod ciężkich butów. W dole płynął potok. Bulgotał wśród gęstych zarośli. - Rozumiem - powtórzył porucznik, gdy wspięli się na drugi brzeg jaru. - Paskudnie cię wpakował ten major. Ja bym mu nie darował.

Wyszli na małą polankę, obrzeżoną jasnym seledy­nem świeżych smreczynowych kiści. Młoda trawa sre­brzyła się rosą. W górze błyszczało niebo jak kawał błękitnego szkła.

- Musimy się pożegnać - powiedział Ornak stając na skraju polany. - Znasz chyba drogę.

- Znam.

- Omijaj Kowaniec, bo tam możesz się naciąć na żandarmów.

- Dobrze.

Ornak wyjął spod półkożuszka małe zawiniątko w przetłuszczonym, żółtym papierze.

- Masz. Może ci się przyda. Kawałek góralskiej spyrki i pół oszczypka.

- Dziękuję. Wsadź mi do kieszeni plecaka.

- A forsę masz?

- Mam trochę. Wystarczy...

Porucznik spoglądał na Andrzeja przymrużonymi oczami. Kurierowi zdawało się, że patrzy nań jak na skazańca. Nie chciał przedłużać chwili pożegnania. Wyciągnął rękę.

- To... cześć! Nie martw się, jakoś dam sobie radę.

- Cześć! - nieco dłużej zatrzymał dłoń Andrzeja w swej ciężkiej wilgotnej dłoni. - Słuchaj - powie­dział przeciągle. - Nie staraj się dostać do partyzantki. Z rotmistrzem nie warto zadzierać. Nie ma żartów. Jeśli się dowie, rozwalą cię na amen. Zresztą on mo­rowy chłop. Puścił cię przecież...

- Dziękuję - wyszeptał Andrzej z sarkazmem. - Pozdrów go ode mnie. Powiedz, że mu się kłaniam.

Uniósł rękę na pożegnanie i ruszył nie patrząc na Ornaka. Ten krzyknął za nim:

- Ja bym poszedł do Budapesztu. Ja bym odnalazł tego drania...



4


Pociąg z Koszyc na Dworzec Zachodni przyjechał po północy. Andrzej znowu był w Budapeszcie. Tłum po­dróżnych wysypujących się z wagonów przelewał się ospale przez peron. Był to tłum zmęczony i dziwnie obcy. W każdym spojrzeniu, w każdym niemal ruchu Andrzej wyczuwał okupację. Mundury niemieckich żołnierzy gęsto przetykały szarą plazmę cywilnej ciżby. Pomalowane na niebiesko latarnie ćmiły szarawym światłem, nadając twarzom wygląd kamiennych masek. Nie czuł lęku ani podniecenia. Był tylko zmęczony i przybity. Dopiero widok kogucich piór na czaku żan­darma podziałał jak alarmowy dzwonek: "Trzeba uważać!"

Żandarm spod opuszczonego na czoło czaka lustrował twarze przeciekających przez wąskie przejście ludzi. Andrzej zatrzymał się na chwilę. Machinalnym ruchem dotknął kieszeni, w której trzymał sfałszowane doku­menty węgierskie. Potem już zupełnie spokojnie wcisnął się w ciżbę. Gdy przechodził obok żandarma, po­czuł lekki skurcz gardła. Nic więcej. Minął zielony mundur z miną tak obojętną, jakby wracał z turystycz­nej wycieczki. Odetchnął z ulgą i naraz krok jego stał się lżejszy, jak gdyby pozbył się przykrego balastu. Naraz poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Obejrzał się. Łysawy mężczyzna w źle skrojonym, granatowym ubraniu świdrował go małymi oczkami. "Szpicel" - pomyślał Andrzej i naraz wydało mu się, że to kres jego długotrwałej wędrówki. Zatrzymał się, posyłając nieznajomemu znużone spojrzenie. Był tak zmęczony, że nawet myśl o grożącym mu niebezpieczeństwie nie spłoszyła obojętności.

- Dokumenty! - powiedział szpicel cichym głosem.

Andrzej wolnym ruchem wyjął z wiatrówki legity­mację studenta Politechniki Budapeszteńskiej. Według niej był młodym Węgrem, Antalem Siposem, urodzo­nym w Szekesfehervarze, studiującym na trzecim roku na wydziale mechanicznym. Spoglądał teraz tępo na człowieka w granatowym ubraniu, przeglądającego sfał­szowany dokument. "Legitymacja jest dobrze zrobiona - myślał. - Nie powinien się skapować. Za tępy na to."

- Skąd pan wraca? - usłyszał ostre pytanie.

- Jak pan widzi, z wycieczki - odpowiedział spo­kojnie i wzruszył ramionami, jak gdyby chciał zwrócić uwagę, że ma plecak.

Szpicel przymrużył oczy.

- Skąd?

- Z gór Bükk.

- Aha... - szpicel podał mu legitymację i jeszcze raz spojrzał spod przymarszczonych, rzadkich brwi.

- A co pan ma w plecaku?

- Ekwipunek i resztki żarcia.

- Niech pan pokaże.

Szpicel grzebał chwilę w rozwiązanym plecaku, ale gdy ze spodu wyciągnął róg poplamionego śpiwora, uśmiechnął się z rezygnacją.

- To pan taki prawdziwy turysta - powiedział jak­by do siebie i skinąwszy łysawą głową odszedł.

"Prawdziwy turysta!" - Andrzej uśmiechnął się do siebie, zawiązał plecak, zarzucił go na jedno ramię i wyszedł z dworca.

Plac Berliński tonął w ciemnościach. Przetoczyło się kilka ciężarówek z ślepiami przygaszonych latarni. Ludzie ginęli w mroku. Zapanowała pustka. Andrzejem wstrząsnął dreszcz. W skroniach poczuł przenikliwy chłód. "Jak w takim mieście znaleźć Smygę? Gdzie go szukać? Czy major pozostał jeszcze na Węgrzech? Do kogo się zwrócić? Przecież wszyscy kurierzy roz­pierzchli się po świecie. A inni Polacy? Przeczesało ich gestapo. Pozmieniali adresy. Pouciekali z okupowanego miasta..."

Przez całą drogę myślał, że najpierw uda się do Ma­rysi. Była to łączniczka pułkownika Obertyńskiego, po­przednika majora Smygi. Pracował z nią przez dłuższy okres swej służby i miał do niej zaufanie. Ale gdzie jej teraz szukać? Udać się na ulicę Stefanii byłoby szaleństwem. Dziewczyna na pewno dawno zmieniła mieszkanie. Nie czekała, aż ją gestapowcy wyłuskają.

Szedł wolno Wielkimi Bulwarami w kierunku ulicy Rakoczego. Jego podkute buty dzwoniły głucho w ci­szy i pustce. Nad miastem wisiało niebo przepastne i groźne. Domy stały wymarłe. Naraz zajęczały w gó­rze syreny. Ich przeraźliwy głos rozniósł się potężnie i natarczywie. Przetoczył się przez miasto raz i drugi. Ulica nagle ożyła, jak gdyby raził w nią piorun. Z ka­mienic, ciemnych plastrów gigantycznych uli, niby strwożone pszczoły wysypali się ludzie. Ktoś głośno krzyczał nawołując przechodniów, by szybciej kryli się w schronach. Kobiety obarczone dziećmi biegały wzdłuż chodników. Mężczyźni dźwigali ciężkie toboły z pościelą. Kilku wyrostków wspięło się na taras ka­wiarni. Pokazując na granatowe niebo spierali się, z której strony nadlatują samoloty. Pijany włóczęga stanął na środku jezdni. Rozłożył szeroko ręce i śmiał się, bliski szaleństwa.

Andrzej przystanął na chwilę. W skupieniu wyczeki­wał jakiegoś odgłosu. Niebo było wciąż puste. Połyski­wało bladą łuną rozgwieżdżonej nocy. Zbliżył się do niego człowiek z opaską na ramieniu.

- Do schronu! - zawołał drżącym głosem. - Do schronu. Tu nie macie czego szukać.

Andrzej wzruszył ramionami i powlókł się w kierun­ku bramy, nad którą widniała blado świecąca się lampa ze strzałką wskazującą wejście do schronu. Minął pustą bramę i zszedł do zatłoczonej piwnicy. Było duszno i parno. Zalatywało piwniczną stęchlizną i ludzkim potem. Wyszukał miejsce pod ścianą, zrzucił z ramion plecak, usiadł na nim i poczuł, że wali się na niego zmęczenie. Nie wiedział, kiedy usnął.

Gdy się zbudził, schron był pusty. W pierwszej chwi­li nie wiedział, gdzie się znajduje. Zdawało mu się, że jest w szałasie pod Turbaczem. Dopiero po chwili zo­baczył smugę światła, sączącą się szaro przez uchylone drzwi piwnicy. Podniósł się, ziewnął głośno. Pod ścianą poruszył się jakiś cień. Andrzej wzdrygnął się instynk­townie.

- Ale pan ma mocny sen - usłyszał niski, za­chrypły głos. W ciemności zobaczył sylwetkę starego mężczyzny, opartego plecami o ścianę. Mężczyzna ćmił papierosa. Wionęło od niego tanim, kwaśnym winem.

- Zaspałem - rzucił jakby na usprawiedliwienie.

- Nie szkodzi, nie szkodzi - zaśmiał się tamten. - Jeszcze nas nie zasypało.

- Czy bombardowali? - wyciągnął z kieszeni pacz­kę papierosów.

- To pan nic nie słyszał? Szczęśliwy z pana czło­wiek. Tu się wszystko huśtało jak podczas trzęsienia ziemi.

- Zaspałem.

- Skończyła się zabawa - mówił tamten jakby do siebie. - Teraz Amerykańcy do nas się zabrali. Co noc przylatują. Walą, gdzie popadnie. Zachciało się nam wojny. Jak Amerykańcy skończą, to Ruscy przylecą. Będzie zabawa... - czknął głośno i splunął pod nogi. Potem dorzucił intymnym tonem: - Ale mnie tam wszystko jedno. Nawet weselej. Jest towarzystwo i mu­zyka - zachłysnął się śmiechem. - A pan to co?

- Ja? - mruknął Andrzej, nie rozumiejąc, o co tamtemu chodzi.

- Pan też nie ma gdzie mieszkać?

- Przyjechałem w nocy. Alarm zastał mnie na ulicy. Nie zdążyłem wrócić do domu.

- I dlatego pan tu zasnął? - pokiwał tamten z nie­dowierzaniem kudłatą, rozczochraną głową. - Ej, moc­ny pan ma sen. Tu się wszystko trzęsło, a pan chrapał jak anioł.

- Byłem zmęczony.

Stary zbliżył się do Andrzeja. Teraz Andrzej mógł mu się lepiej przyjrzeć. Był to mały kościsty człowiek o wynędzniałej, pomarszczonej twarzy. Miał na sobie śmierdzące łachy. Bił od niego kwaśny odór alkoholu. Andrzej odsunął się z obrzydzeniem. Stary tymczasem wyciągnął z worka pękatą butelkę.

- Napij się, młody człowieku, nie wiemy, czy jutro gdzieś nas nie przysypie.

Andrzej zasłonił się ręką.

- Dziękuję. Teraz nie mam ochoty. Stary wyszczerzył spróchniałe zęby.

- W niobie będziesz miał ochotę.

- Dziękuję - rzekł Andrzej ostro i szybkim ruchem zarzucił plecak na ramiona. Chciał minąć starego, ale tamten zagrodził mu drogę.

- Tyś taki sam jak ja, tylko udajesz - powie­dział. - Gdybyś miał mieszkanie, to byś tu nie chrapał do późnego rana. Napij się.

Andrzej odtrącił wyciągniętą butelkę.

- Powiedziałem, że nie piję. - Minął starego. Sły­szał za plecami jego pijacki śmiech.

- Lokator schronów. Ważny. Zobaczysz, że nas kie­dyś razem przysypie... - wrzeszczał, a na pożegnanie posłał mu wiązankę soczystych, węgierskich prze­kleństw.

Andrzej wyszedł na ulicę. Oślepiło go słońce. Ulica pulsowała ruchem. Dzwoniły tramwaje. Płynęły dwa strumienie ludzi. Miasto żyło po swojemu, jakby tej nocy nic się nie wydarzyło. Andrzej dał się unieść prą­dowi przechodniów. Szedł zamyślony. Czuł się bardzo samotny w tym wielkim, milionowym mieście. Gdy mijał ulicę Dob, naraz usłyszał za sobą znajomy głos. Ktoś go wołał. Obejrzał się. Przez chwilę zdawało mu się, że majaczy, że jeszcze nie wyrwał się ze snu. A po­tem ogarnęła go nagła radość. Rozłożył szeroko ręce i nie zważając na przechodniów, zawołał wesoło:

- Marysia! To chyba cud, że cię tutaj spotkałem!



5


- Niestety, nie mam pojęcia, co się stało z majo­rem Smygą - powiedziała mu w tramwaju, który wiózł ich na ulicę Telepes, gdzie mieszkała od czasu zajęcia Budapesztu przez Niemców.

"Nikt nie ma pojęcia, gdzie się podział major Smyga - myślał z goryczą, zeskrobując niezbyt ostrą żyletką dwudniowy zarost. W małym lusterku odbijała się jego twarz. Była wychudzona i spalona słońcem. Niebieskie oczy zmatowiały od nadmiernego wysiłku ostatnich dni, zapadły głęboko. - Znowu daremny trud. Znowu rozczarowanie. Czy tym rozczarowaniom nie będzie końca? Może już nigdy nie uda mi się od­naleźć majora? Byłem naiwny, myśląc, że złapię go w Budapeszcie, tak jakbym przypuszczał, że on będzie tutaj czekał na mnie: »Dzień dobry, panie Andrzeju, jak to miło, że pana spotkałem. Bardzo pana przepra­szam, że miał pan z mojego powodu drobne przykrości. To tylko nieporozumienie. Postaram się zrekompensować panu tę krzywdę...«" - ironizował, zaciskając z wściekłością zęby. Po chwili pocieszył się: "Może jednak Marysia zdobędzie jakieś wiadomości. Nie przy­rzekała. Mówiła, że czasy są niepewne i trudno dowie­dzieć się czegoś o człowieku, który zniknął nagle i za­pewne zależy mu na zachowaniu ostrożności. Ale Ma­rysia ma rozgałęzione znajomości w organizacjach kon­spiracyjnych. Może jej się uda..."

Gdy myślał o Marysi, ogarniało go wzruszenie. Była dla wszystkich kurierów symbolem poświęcenia i ko­leżeństwa. To ona potrafiła w najcięższych momentach znaleźć radę i pokrzepienie. Jednym uśmiechem umia­ła rozpromienić czyjąś zgnębioną twarz, pocieszyć zrozpaczonego, pokrzepić słabego, znękanego. Napły­nęły wspomnienia: Marysia czekająca w źle opalanych kawiarniach na kurierów; Marysia idąca przez zaśnie­żone drogi Słowacji w poszukiwaniu zagubionych ludzi; Marysia pochylona nad chorymi kolegami; Marysia zawsze uśmiechnięta, zawsze gotowa nieść pomoc.

Gdy przedstawił jej swą sytuację i opowiedział o Smydze, rzekła z uśmiechem:

- Nie martw się, ja ci pomogę.

Zagrzała trochę wody do golenia, rzuciła na krzesło czysty ręcznik i wyszła, prosząc go, by zachował ostroż­ność, gdyż mieszka bez zameldowania. Był pewny, że wyszła w jego sprawie.

Mył się długo i starannie. Woda była chłodna, pach­niała rdzą i chlorem. Zdawało mu się, że wraz z bru­dem zmywa z ciała zmęczenie. Potem podszedł do małej komódki, wziął wodę kolońską i skropił sobie włosy.

Pokoik mieścił się w suterenie, maleńkie okienko wy­chodziło na ulicę. Andrzej widział w nim nogi prze­chodniów, koła przejeżdżających samochodów. Czasem zaplątał się w prostokąt szyby pies, zaprzeczając wy­cinkowemu charakterowi tego zdeformowanego świata. Andrzej położył się na zaścielonym kocem łóżku. Czuł, że znowu zasypia, ale było to złudzenie. Sen ocie­rał się tylko ó jego powieki, pierzchał wraz z myślami, które napływały coraz natarczywiej. Wspomniał ciężką drogę przez Niżne Tatry. Ogarniał go niepokój na myśl, że może nie odnaleźć Smygi. Zastanawiał się, co zrobi w tym wypadku. Myśli rwały się, piętrzyły i nie mógł ułożyć ich w logiczną całość. Wziął więc z nocnego stolika starą gazetę i bezmyślnie odczytywał program wyścigów konnych.

Po godzinie wróciła Marysia.

- Spij, śpij - powiedziała od progu. - Ja ci nie przeszkadzam. Zaparzę herbatę, a ty prześpij się tro­chę. Okropnie wyglądasz.

- Próbowałem zasnąć, ale nie mogę. Jestem tak roztrzęsiony, że wszystko kołuje mi w głowie.

- Spróbuj jednak, może ci się uda. - Podeszła do niego i chłodną dłonią pogładziła twarz. - Tak okrop­nie wyglądasz.

- To głupstwo. Grunt, żebym złapał tego drania. Marysia usiadła na krawędzi łóżka.

- Byłam u Tuli. Znasz ją. Ta druga łączniczka Obertyńskiego. Pytałam o Smygę.

Andrzej uniósł się gwałtownie na łokciach.

- I co?

- Właściwie nic o Smydze nie wie. Podobno wy­jechał z Budapesztu.

- To niewiele.

- Zna jedynie adres pewnej Węgierki, u której Smyga ukrywał się jakiś czas po wkroczeniu Niemców. Jest to prawdopodobnie jego przyjaciółka. Ale to wszy­stko mgliste i niepewne.

- Skąd zna ten adres?

- Zupełnie przypadkowo. Kiedyś spotkała Władka, Władek szedł właśnie do Smygi...

- Czy Władek jest w Budapeszcie? - przerwał jej gwałtownie.

- Nie. Władek znikł gdzieś bez wieści. Wiadomo tylko, że przez cały czas utrzymywał kontakt ze Smygą. Smyga zlikwidował wszystkie swoje sprawy... A może tylko tak udawał... Może zakładał nową siatkę. Mówię ci, teraz taki bałagan, że nikt nic nie wie.

- Szkoda, że nie ma Władka. Zawsze mani takiego pecha.

Marysia położyła dłoń na ramieniu Andrzeja.

- W ogóle jesteś narwany. Na twoim miejscu splu­nęłabym na Smygę. Czy warto narażać się dla takiego drania?

- Ja go muszę złapać - powiedział z uporem. - Ty mnie może nie rozumiesz, ale ja go muszę za mordę zawlec pod Turbacz. Gdybyś tam była, gdybyś widziała spojrzenie Okszy, gdybyś słyszała jego głos, to może byś mnie zrozumiała. Słuchaj - zerwał się i usiadł obok Marysi - to przecież okropne. Ty mnie znasz. Od którego roku chodzę dla organizacji?

- Od samego początku. Byłeś przecież pierwszym kurierem. Pamiętam doskonale, kiedy wyszedłeś pierw­szy raz do Zakopanego. Spotkaliśmy się wtedy na placu Franciszkanów. Śmiałeś się, że idziesz zobaczyć, czy w Tatrach już można jeździć na nartach.

- Tak. To było w październiku trzydziestego dzie­wiątego roku. Od tego czasu łażę bez przerwy. A ten sukinsyn wsadził mi zamiast dolarów pociętą gazetę. Ja go muszę złapać...

- Myślisz, że on tylko z tobą tak zrobił. On zawsze kręcił. Przecież pamiętasz tę sprawę z Galianem. Nie wypłacił mu pieniędzy, a potem tłumaczył się, że dał tę forsę komu innemu.

- Pamiętam. Dlatego właśnie muszę porachować się z nim za wszystkich. Wierz mi, jeśli tego nie zrobię, nie będę mógł pokazać się wśród swoich... ani tu, ani tam w kraju. Pomyślą, że rzeczywiście gwizdnąłem te dolary.

- Ty zawsze byłeś ryzykantem. Ale w tym wy­padku ryzyko nie opłaca się. Będziesz go szukał w Bu­dapeszcie, a tymczasem sam wpadniesz. Nie masz po­jęcia, jak teraz wyłapują. Musisz uważać na każdym kroku...

Andrzej zrobił gest zniecierpliwienia.

- Zrozum, dziewczyno, ja się tak czuję, jakby mi ktoś napluł w twarz. Muszę mieć świadomość, że ten drań zapłaci za swoje. Albo go zaciągnę na Turbacz, albo go ukatrupię...

- Przesadzasz. Przecież ten Oksza ułatwił ci uciecz­kę. Widać z tego, że nie uwierzył listowi Smygi.

- Gdyby nie było tego faceta z Nowego Targu, to już dawno gniłbym pod Turbaczem. To tylko szczęśli­wy dla mnie zbieg okoliczności.

- Tym razem znowu liczysz na zbieg okoliczności, ale zapewniam cię, że teraz o to coraz trudniej. Świat stanął do góry nogami. Polacy rozprysnęli się na wszy­stkie strony. Będziesz miał cholernie trudną robotę. - Wstała, zaczęła krzątać się wokół małej kuchenki elek­trycznej. - Tymczasem zrobię ci herbaty. Wiem, że lubisz mocną herbatę. To ci może rozjaśni w głowie - żartowała. - Mam jeszcze trochę prawdziwej. Nie lubię pić tych lipowych ziółek. Połóż się, kochanie, widać, że ledwo zipiesz.

Andrzej opadł na poduszkę, ale z coraz większą uwagą przypatrywał się dziewczynie. Była smukła i zgrab­na. Miała ładne dłonie.

- Miałem cholernie trudną drogę - powiedział cicho. - Cholerną drogę... Myślałem, że już z tego nie wylezę. Pod Dobszyną wpadłem w kocioł. Przeczesy­wali lasy. Mówię ci, nie byłem jeszcze w takim kotle. Żandarmi, hlinkowcy, wojsko... Na Słowacji już się rusza. Pod Dżumbirem spotkałem partyzantów. Żebyś wiedziała, jaką miałem ochotę przyłączyć się do nich... Ale wciąż myślałem o tym draniu. A potem pod Dobszyną. Mały odcinek, a szedłem trzy dni. Nie miałem żarcia. Myślałem, że tam zostanę... Szedłem tylko nocą... Ty wiesz, co to jest... Ale właściwie nie szedłem, tylko czołgałem się... Wszędzie patrole, wszędzie pla­cówki, gęsto, psiakrew... A ja byłem już taki słaby, że czołgać się nie mogłem. Popatrz, jakie mam łokcie. - Odwinął rękaw koszuli, uniósł łokieć zdarty do krwi. Marysia ujęła delikatnie jego rękę.

- Zrobię ci opatrunek.

- Dziękuję, nie trzeba. Na mnie przysycha jak na psie.

Marysia pokręciła głową.

- Ej, Andrzej, Andrzej... I to wszystko przez tego... Udał, że nie słyszy.

- Najgorsze to, że właściwie straciłem pewność sie­bie. Dziwne, prawda? Dawniej nigdy nie zastanawiałem się nad tym. Szedłem, jakby mnie ktoś za rączkę pro­wadził. A teraz... Teraz to już inaczej. Zdaje mi się, że mi się nic nie uda. A dlaczego? To proste. Nie mam właściwie celu. To tylko upór pcha mnie naprzód. Ale na jak długo starczy tego uporu?

Marysia przykucnęła przed szafką. Wyciągnęła bo­chenek chleba.

- Zjesz chleba z morelowym dżemem. Niczego wię­cej nie mam. Takie czasy.

- Szkoda, żeśmy po drodze czegoś nie kupili. Mam jeszcze trochę pengö.

- Niewiele mógłbyś kupić. Dżem i turo. Sklepy już puste... Wszystko na kartki.

- Lubię bardzo chleb z morelowym dżemem... I herbatę oczywiście. Zresztą nie martw się o mnie. Właściwie to mi się nie chce jeść. Pójdziemy do jakiejś knajpy, wsadzimy kelnerowi w łapę, to nam poda coś solidnego.

Z przyjemnością patrzył na czystą serwetkę, ładne filiżanki i na ręce Marysi. Pokoik był mały, wilgotny. W kątach zieleniały plamy pleśni. Ale biała serwetka, kilka kwiatów sterczących w ładnym wazoniku i sub­telny ruch dłoni Marysi stwarzały nastrój domowego ciepła.

Marysia smarowała chleb.

- Aleś ty głupi - powiedziała, rzucając mu prze­lotne spojrzenie. - Dlaczego tak się upierasz? Prze­cież to wszystko... - Machnęła ręką. - Tobie tego nie wytłumaczę.

- Mówisz, że Władek kontaktował się ze Smygą? - zapytał wykrętnie.

- Tak. Widocznie Smyga, nie mając ciebie pod ręką, chciał wykorzystać Władka. Może miał zamiar wrócić do kraju.

- Szkoda, że nie ma Władka. Gdyby był, ułatwiłby mi zadanie.

- Całe twoje zadanie polega na szukaniu wiatru w polu - zakpiła.

- Spróbuję poszukać wiatru w polu - rzekł sen­tencjonalnie. - Nie będziemy się o to spierać.

Nalewała herbatę do filiżanek. W jej ruchach było wiele uwagi, jakby starała się nie uronić ani jednej kropelki. To mu się bardzo podobało. Naraz zapytała:

- Właściwie co ty chcesz robić?

- Pójdę do Węgierki, u której mieszkał.

- Tula zna tylko adres, poza tym nie wie, jak ona się nazywa i kto to w ogóle jest.

- Jeszcze jedna zagadka do rozwiązania. Pamiętasz, ile takich zagadek rozwiązywaliśmy razem w sprawie Olgi Sperling?

- To były inne czasy i inne Okoliczności. Teraz ma­my związane ręce.

- Pozostają jeszcze nogi i rozum. Skłoniła się zabawnie.

- Mój panie, podane do stołu. Herbata jest ciemna jak jodyna. Na twoją cześć zaparzyłam pół paczki. - A gdy pierwsza usiadła, dodała: - Więc chcesz znaleźć tę Węgierkę. Kiedy się tam wybierasz?

- Dzisiaj w każdym razie nie. Dzisiaj odpoczywam. Pójdę jutro rano. Muszę o tym pomyśleć. A dlaczego o to pytasz?

- Bo... - uśmiechnęła się pojednawczo - może mogłabym ci pomóc.

Pocałował ją w rękę.

- Marysiu, jesteś prawdziwym aniołem... Ale w tym wypadku będę musiał podziękować ci za pomoc. Nie mogę cię narażać.



6


Tallya utca 5. Zatrzymał się na skraju wąskiej, asfal­towanej uliczki i spojrzał w głąb gęsto zarośniętego ogrodu. Za żywopłotem bieliła się ściana willi. Dalej były krzewy bzu, jaśminu i złotego deszczu, osypane gęsto świeżym pachnącym kwieciem. Z prawej strony stary człowiek zamiatał kort tenisowy. "Pewno dozorca albo ogrodnik" - pomyślał. Chwilę wahał się, czy za­dzwonić, ale wnet przezwyciężył niepokój, podszedł do niskiej bramy oplecionej listowiem dzikiego wina. Na­cisnął guzik dzwonka. Na odgłos dzwonka człowiek za­miatający kort wychylił się, by ujrzeć ukrytego za bramą przechodnia.

- Kto tam? - zawołał głośno.

"Oczywiście wszyscy lokatorzy mają swe klucze" - pomyślał Andrzej i zamiast odpowiedzieć, zadzwonił jeszcze raz.

Staruszek oparł miotłę o siatkę ogrodzenia i wolnym krokiem, mrucząc coś pod nosem, zbliżał się do bramy.

- Czego sobie pan życzy? - zapytał przeciągle. Podejrzliwym spojrzeniem badał wygląd zewnętrzny nieznajomego.

Andrzej uśmiechnął się porozumiewawczo. Myślał, że tym uśmiechem zjedna sobie staruszka.

- Czy w tej willi mieszka taka młoda, przystojna pani?

Twarz staruszka stężała. Wzrok się wyostrzył.

- O kogo panu chodzi? - zapytał ponurym, nic do­brego nie wróżącym głosem.

- Taka elegancka dama - zmrużył cwaniacko oko. - Pan wybaczy, ale zapomniałem, jak się nazywa. Wczoraj odprowadziłem ją do domu. To moja nowa znajomość... Pan rozumie, nie zdążyłem jeszcze...

- O kogo panu chodzi? - przerwał mu staruszek. - Jeżeli pan ją zna, to powinien pan wiedzieć, jak się nazywa.

Andrzej zrozumiał, że wiele nie wskóra, ale z uporem odgrywał dalej rolę przygodnego znajomego.

- Taka elegancka... Przecież tutaj wczoraj wcho­dziła.

- Tu mieszkają sami eleganccy ludzie - uśmiech­nął się kpiąco staruszek. - A pan niech lepiej dowie się, do kogo pan chce. - Posłał pogardliwe spojrzenie i pokazał mu przygarbione plecy.

- Niech pan chwilę poczeka! - Andrzej chciał go zatrzymać i spróbował zjednać sutym napiwkiem, ale staruszek wzruszył tylko ramionami i pokuśtykał w kierunku kortu. Gdy był już przy siatce ogrodzenia, odwrócił się nagle i potrząsając głową, zawołał: - Pełno teraz takich włóczykijów. Czego pan tam jeszcze stoi?

Andrzej chętnie pokazałby mu po sztubacku język, ale skwitował pytanie niemrawym uśmiechem, odwrócił się i odszedł. "Trzeba być ostrożniejszym - myślał oddalając się od bramy. - Ludzie teraz boją się. Prawdopodobnie ogrodnik wiedział o nielegalnym prze­bywaniu polskiego uchodźcy w mieszkaniu Węgierki i nie miał zamiaru udzielać jakichkolwiek informacji. Nie udało się. Popełniłem nieostrożność, która może utrudnić dalsze poszukiwania."

Tak rozmyślając doszedł do skrzyżowania ulic. Prze­cznica pięła się stromo na ubocza Martonhegy. Z je­dnej jej strony stały piękne wille, z drugiej ku strome­mu jarowi opadały łąki. Był to jeden z najbardziej uroczych zakątków Budy, pełen starych drzew, staran­nie utrzymanych ogrodów, barwnych przylasków i pa­chnących łąk. Na drogach spotykało się dobrze ubranych mężczyzn, wypielęgnowane kobiety, dzieci w towarzy­stwie pielęgniarek, najnowsze modele samochodów. Najbogatszy Budapeszt założył tutaj podmiejską rezy­dencję.

Andrzej spojrzał na zegarek. Była dopiero siódma. Dzielnica tonęła jeszcze w porannym śnie. Tylko ogrod­nicy, kierowcy samochodów i służące zakłócały beztro­ski spokój. Speszony pierwszym niepowodzeniem, ob­myślał nowy plan. Obierze sobie dogodny punkt obser­wacyjny, z którego będzie mógł widzieć bramę i wy­chodzących z niej ludzi. Willa zapewne nie miała wielu mieszkańców, nietrudno więc będzie rozpoznać młodą, samotną kobietę, przyjaciółkę majora Smygi. Plan ten wydał mu się realny. Przeszedł więc na drugą stronę jaru i ścieżką wijącą się wśród zarośli doszedł do pun­ktu położonego naprzeciw willi na ulicy Tallya. Stała tam mała ławeczka. Usiadł na niej, zapalił papierosa.

Jar tonął jeszcze w cieniu. Tylko najwyższe" kępy tarniny i głogu jarzyły się w ukośnych promieniach słońca. W dole szemrał strumień, a górą niósł się śpiew ptaków. Błękitna ważka usiadła na dmuchawcu. Pszczo­ły bzykały w zroszonej trawie. Wiewiórka przemknęła przez gąszcz listowia i przycupnęła na chwilę na gałęzi rozłożystej lipy. Z dali dochodził szum puszczonej z hy­drantu wody. Andrzej siedział ze wzrokiem utkwionym w małej bramie. Zdawało mu się, że jest gdzieś bardzo daleko od Budapesztu, w krainie spokoju i ciszy.

Czekał może godzinę, zanim w bramie ukazała się pierwsza postać. Był to starszy pan w białym płócien­nym ubraniu i słomkowym kapeluszu. Szedł raźnym krokiem, wywijając cienką laseczką. Wybierał się wi­docznie na spacer, skręcił bowiem w boczną ścieżkę i na chwilę zatrzymał się, przypatrując się stadku siko­rek buszujących w gęstwinie tarniny. Po upływie pół godziny z bramy wyszła tęga kobieta w perkalowej sukni. Niosła spory koszyk. Nietrudno było odgadnąć, że to służąca. Trzecią osobą, którą Andrzej zau­ważył w bramie obserwowanej willi, był młody, ele­gancko ubrany mężczyzna. Przy pomocy ogrodnika otworzył szeroko bramę. Po chwili z głębi ogrodu wy­toczył się wolno samochód. Andrzej przezornie ukrył się za krzewy, by bystre oko ogrodnika nie spostrzegło go na czatach. Ogrodnik tymczasem szybko za­mknął bramę i znikł w cienistej głębi ogrodu. Po ja­kimś czasie starszy pan w słomkowym kapeluszu wró­cił ze spaceru.

Mijały minuty, kwadranse, godziny. Andrzej z co­raz większym zniecierpliwieniem spoglądał na zegarek. Dochodziła już jedenasta. Miał zamiar porzucić swe stanowisko i ułożyć inny plan działania, ale nagle uj­rzał w bramie różową suknię. Serce zabiło mu żywiej.

"To pewno ona..." Kobieta wyszła na zacienioną ulicz­kę. Była to młoda, wysoka, smukła kobieta o ruchach sprężystych i wdzięcznych, jak dobrze wygimnastyko­wana sportsmenka. Jej suknia na tle soczystej zieleni przesuwała się jak różowy obłoczek. Andrzej zerwał się z ławeczki i szybkim krokiem skierował się w stro­nę skrzyżowania ulic. Tutaj ich drogi powinny się przeciąć. Istotnie, gdy zbliżył się do skrzyżowania, tuż przed sobą zobaczył kobietę w różowej sukni. Szła za­myślona. Nie zauważyła przechodnia.

- Przepraszam panią - zagadnął Andrzej głosem nieco stłumionym. - Mam ważne wiadomości dla ma­jora Smygi. Czy mogłaby pani skontaktować mnie z majorem? To bardzo ważna sprawa. Wróciłem z Pol­ski - wyszeptał jednym tchem.

Kobieta zatrzymała się gwałtownie. Rozbieganym spojrzeniem ogarnęła postać Andrzeja. Stała przez chwilę wpatrzona w niego jak w złą zjawę. Wargi jej drżały, jakby chciała coś powiedzieć, a nie mogła wy­dobyć głosu.

Andrzej uśmiechnął się przyjaźnie.

- Niech się pani nie obawia.

Kobieta cofnęła się o pół kroku, starała się opanować chwilowe zdenerwowanie. Zmrużyła oczy, zacisnęła lekko wargi, potem powiedziała nienaturalnym głosem:

- Bardzo pana przepraszam, ale właściwie o co pa­nu chodzi?

- O majora Smygę - szepnął konfidencjonalnie.

- Nie znam żadnego majora Smygi... i bardzo pro­szę, żeby pan odszedł jak najszybciej. To chyba jakaś pomyłka.

Andrzej wiedział, że kłamie. Zbyt gwałtownie wy­pierała się znajomości ze Smygą. Postanowił zagrać w otwarte karty.

- Proszę się nie obawiać. Dowiedziałem się, że ma­jor mieszkał w tej willi. Jestem jego kurierem. Przy­niosłem bardzo ważne wiadomości. Od pani w tej chwi­li zależy, czy potrafię go odszukać. - Ujął ją lekko pod ramię. - Chodźmy. Po drodze będziemy mogli rozmawiać. I proszę, niech pani tak na mnie nie patrzy. Nie jestem ani konfidentem policji, ani agen­tem gestapo. Ryzykuję tak samo jak i pani. Mia­łem do pani zaufanie, więc dlatego przyszedłem. Roz­mawiamy przecież w cztery oczy. No, niechże się pani rozchmurzy...

Z oczu jej znikł lęk, ale twarz wciąż jeszcze wyra­żała zakłopotanie.

- To chyba jakieś nieporozumienie - wyszeptała, ruszając wolnym krokiem.

- Dowiedziałem się, że major mieszkał w tej wil­li - powiedział Andrzej szeptem. - Mieszkał u pani. Niechże pani zrozumie, że są w życiu takie sytuacje, kiedy trzeba zaufać człowiekowi. W tym wypadku każda minuta jest ważna. Im szybciej odszukam majo­ra, tym dla niego lepiej. Mam dla niego ważne wiado­mości. Jeżeli pani zależy na jego życiu, to proszę...

- Czy to ma być szantaż? - przerwała mu gwał­townie. - Proszę w tej chwili odejść, bo w przeciw­nym razie zawołam...

- O właśnie - podjął Andrzej - pani w każdej chwili może mnie oddać w ręce policji. A jednak nie odejdę. Wiem, że pani tego nie zrobi. - Ujął ją moc­niej pod rękę. - Cały tydzień przedzierałem się z Pol­ski na Węgry, żeby spotkać majora. Mogę panią zapew­nić, że nie była to łatwa droga. W tej chwili tylko pani może mi wskazać, gdzie on przebywa. Od pani wszyst­ko zależy.

Kobieta długą chwilę szła w milczeniu. Wzrok wlepiła w asfalt ulicy, głowę odwróciła od Andrzeja. Naraz zatrzymała się, jak gdyby powzięła decyzję.

- Major Smyga wyjechał. Otrzymał paszport i wy­jechał za granicę.

- Dokąd?

- Tego mi nie powiedział.

- Skąd miał paszport?

Kobieta wzruszyła tylko ramionami.

- Tak mnie pan wypytuje, jakbym znała wszystkie tajemnice majora. Czy nie wystarczy panu to, co po­wiedziałam? Wykazałam maksimum dobrej woli. A te­raz proszę pana, żeby pan odszedł i już nigdy więcej mnie nie niepokoił. Pan doskonale rozumie, w jakich warunkach teraz żyjemy. Niech mnie pan już więcej nie naraża. - Skinęła głową i niemal biegiem ruszyła przed siebie.

Andrzej stał długą chwilę, jakby wrósł w twardą skorupę asfaltu. Doznał uczucia rozpaczy. "A jednak cały wysiłek na nic. Major ulotnił się. Szukaj wiatru w polu." Potem jednak napłynęły znowu wątpliwości: "A jeśli ta kobieta kłamie? Jeśli w ten sposób chciała się mnie pozbyć? Przecież dostać w obecnej chwili paszport to nie taka prosta sprawa. A wizy? Całe Bał­kany okupowane przez Niemców. Jak przedostać się przez Jugosławię, Bułgarię, Turcję?"

Różowa suknia zniknęła za zakrętem drogi. Andrzej postanowił śledzić przyjaciółkę Smygi. Może w ten sposób odnajdzie majora? Może dowie się, dokąd wyje­chał? Ruszył żwawym krokiem. Ulica skręcała wśród gęstego szpaleru starych lip. Dalej biegła między wil­lami. W prawo prowadziła wąska ścieżka ku ulicy Böszörmenyi. Na niej właśnie ujrzał kobietę w różowej sukni. Kobieta kilka razy obejrzała się. Widocznie chciała sprawdzić, czy ktoś nie idzie za nią. Zboczył więc na jeszcze niniejszą, stromą ścieżynkę, która wio­dła do jaru, a potem łączyła się ulicą Martonhegyi u jej wylotu przy Böszörmenyi. Przyspieszył kroku, by nie zgubić z oczu kobiety w różowej sukni. Gdy zbliżał się do skrzyżowania ulic, zobaczył ją na przystanku auto­busowym. Zatrzymał się i ukrył za załomem muru. Wnet od ulicy Nemethvölgyi nadjechał niebieski auto­bus. Różowa suknia znikła w nim szybko. Gdy autobus odjechał, podbiegł do stojących u wylotu ulicy taksó­wek.

- Niech pan jedzie trasą "dwójki" - rzucił do zdu­mionego kierowcy, a gdy już ruszyli, wytłumaczył: - Mam tu ma oku pewną kobietę. Pan rozumie.

Kierowca roześmiał się i porozumiewawczo zmrużył oko.

- Małe polowanie, co?

- Czegóż się nie robi dla kobiet - zaśmiał się An­drzej i poczęstował kierowcę papierosem. - Najpierw musimy dogonić jadący przed nami autobus, a potem pojedziemy za nim. Jeżeli pan dobrze wywiąże się ze swego zadania, będzie większy napiwek.

- Zrobi się - skinął głową kierowca. Przy ulicy Kekgolyo dopędzili autobus.

- Teraz musimy uważać - tłumaczył Andrzej. - Niech pan nie wyprzedza autobusu. Przy każdym przy­stanku proszę zatrzymać wóz. Byłbym niepocieszony, gdyby wysiadła niepostrzeżenie. Jest w różowej jed­wabnej sukni.

- Może pan być spokojny. Nie przepuścimy jej tak łatwo...

Kierowca należał do ludzi jowialnych i rozmownych. Między przystankami autobusowymi opowiadał An­drzejowi najnowsze dowcipy o Niemcach i Hitlerze. Przeklinał przy tym okupantów, kartki żywnościowe, polityków węgierskich, a z rozrzewnieniem wspominał dawne, dobre czasy Franciszka Józefa. W ten sposób przejechali całą Budę. Dopiero za mostem, na placu Petöfiego, Andrzej zobaczył kobietę w różowej sukni, wysiadającą z autobusu.

- Udało się! - powiedział zadowolony. Dał kierow­cy dwudziestopengowy banknot i nie czekając na resz­tę, ostrożnie wysunął się z taksówki.

Kobieta przecięła plac, wmieszała się w tłum przecie­kający przez wąziutką uliczkę Regiposta. Nie tracąc jej z oczu, szedł w odległości może trzydziestu kroków. Widział, jak minęła najruchliwszą ulicę Budapesztu, Vaci, i potem skręciła w ulicę Petöfiego. Na chwilę utonęła w gęstym tłumie. Opanował go niepokój, lecz gdy dobrnął do rogu, znowu wśród różnobarwnej ciżby przechodniów ujrzał różową suknię. I naraz spostrzegł, że jej właścicielka wchodzi do kawiarni, mieszczącej się na rogu Pilvax.

Po chwili wszedł za nią. Kawiarnia była nabita ludź­mi i przepełniona błękitnawym dymem. Na kontua­rze syczało połyskujące niklem espresso. Przystanął w drzwiach, rozejrzał się po sali. O jakieś pięć stolików dalej, w głębi kawiarni, zobaczył różową suknię, a obok mężczyznę w sportowym ubraniu. Poznał go natych­miast. Był to Smyga. Chwilę stał jak skamieniały. Czuł jedynie, że wzburzona fala krwi napływa mu do głowy. Potem ruszył w kierunku stolika Smygi. W tym mo­mencie major go zobaczył. Jego oczy stały się wielkie i okrągłe. Starli się spojrzeniami ponad głowami po­chylonych nad stolikami ludzi. Kobieta uczyniła gest zdumienia. Major spojrzał na nią, rzucił kilka słów i nagle uniósł się, jak gdyby chciał wyjść Andrzejowi naprzeciw. W pewnej chwili gwałtownie zawrócił. Wte­dy Andrzej rzucił się za nim.

Dzieliło ich może dziesięć kroków, ale tę przestrzeń wypełniało kilka stolików gęsto otoczonych ludźmi. Za­nim Andrzej przecisnął się wśród ciżby, major był już w drugich drzwiach, prowadzących na Pilvax. Andrzej z przerażeniem zobaczył jego szerokie plecy ginące za kotarą. Przepychał się coraz gwałtowniej. Ludzie usu­wali się w popłochu, odprowadzając go karcącymi spoj­rzeniami. Nie zwracał na nich uwagi. Pragnął jak naj­szybciej dobrnąć do drzwi. Gdy zrozpaczonym ruchem rozgarnął kotarę, ujrzał jedynie zatłoczoną ludźmi uli­cę. Spojrzał w lewo i w prawo. Niestety, nigdzie nie zauważył majora. Przez ułamek sekundy wahał się: "Na plac Vörösmartyego czy w kierunku ulicy Eskü? Chyba na Eskü. Tam większy ruch." Ruszył więc w prawo. Zszedł na skraj jezdni i puścił się biegiem. Zdawało mu się, że wśród tłumu mignęła mu łysina Smygi. Przyspieszył kroku, ale gdy dobiegł do rogu Eskü, zrozumiał, że w tym tłumie nie zdoła go złapać. Major mógł przecież skręcić w pasaż, który prowadził od ulicy Petöfiego, lub zboczyć w którąś przecznicę. Zdawało mu się, że stracił ostatnią szansę.

"Może ta kobieta będzie jeszcze w kawiarni?" - po­myślał i zawrócił gwałtownie. Znowu puścił się bie­giem. Gdy zdyszany stanął w drzwiach kawiarni i roz­bieganym wzrokiem przebiegł wzdłuż stolików, z prze­rażeniem spostrzegł, że jej już nie ma. Miał nadzieję, że może ją spotka na którejś z ulic śródmieścia. Przy­puszczał bowiem, że wyszła w poszukiwaniu majora. Wyszedł więc z kawiarni i długo włóczył się między ulicami Petöfiego, Vaci, Eskü i placem Vörösmartye­go, ale nie spotkał ani majora, ani jego przyjaciółki. Zmęczony i zły wrócił na ulicę Telepes do Marysi.



7


Drzwi otworzyła mu Marysia. Stała w progu uśmie­chnięta, z lekko przechyloną głową, jak gdyby chciała się przekomarzać.

- Mam dla ciebie dobrą wiadomość - powiedziała wesoło. - A ty, dlaczego jesteś taki ponury?

Zacisnął pięści i wykrztusił ze złością:

- Wyobraź sobie, miałem go niemal w garści i zno­wu mi zwiał.

- Kto?

- Major.

- Major? - uniosła ze zdumieniem ramiona. - To niemożliwe.

- Niestety możliwe - rzekł oschle i zaczął szybko opowiadać przebieg zdarzenia. - Takiego pecha mam tylko ja - zakończył. - Nikt inny, tylko ja. Gdybym go wtedy złapał, to bym go chyba zadusił.

- Ja ci powiem, mój Andrzejku - rzekła przekor­nie Marysia - że ty masz szczęście, nie pecha. Dowiedziałam się zupełnie przypadkowo, gdzie ukrywa się Smyga.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem.

- Chyba w piekle.

- Niedaleko piekła, w Nogradveröce - zakpiła.

- Nie nabijaj się ze mnie.

- Mówię zupełnie poważnie.

- Skąd wiesz?

- Miałeś wyjątkowe szczęście. Spotkałam dzisiaj na placu Kalwina Stasia Surowieckiego. Znasz go, syn le­karza z Komitetu. Poszliśmy na kawę. Wspomniał zu­pełnie przypadkowo, że u jego ojca w Nogradveröce ukrywa się major Smyga...

- To znaczy, że on nie mieszkał u tamtej na Martonhegyi?

- To znaczy, że mieszkał tam jakiś czas, a potem przeniósł się z Budapesztu.

- Mam nadzieję, że Stasiowi nie wspominałaś o mnie?

- Roztrąbiłam na całe miasto, że pan Andrzej wró­cił do Budapesztu.

- Wciąż żartujesz, a to przecież cholernie poważne sprawy. Boję się, żeby go nie spłoszyć. Chociaż to dzi­siejsze spotkanie... - przygryzł ze złością wargę. Po­tem machnął desperacko ręką: - W każdym razie je­stem już na jego tropie i nie wypuszczę go tak łatwo. Mówisz, że on mieszka w Nogradveröce. Gdzie to jest?

- Dwadzieścia kilka kilometrów od Budapesztu, na­przeciw Wyszogrodu. Jedzie się z Dworca Zachodniego. Mam dokładny adres. - Wyciągnęła z leżącej na sto­liku torebki mały notatnik i przeczytała głośno: - Nogradveröce, ulica Szölö pięć. To willa położona wśród winnic. Podobno jest tam bardzo ładnie.

- Nie wybieram się na weekend.

- Jesteś straszliwie rozdrażniony i zaczynasz być nieznośny - starała się żartować.

- Trudno. Na moim miejscu nie miałabyś lepszego humoru.

Andrzej westchnął.

- Przepraszam cię. To nerwy. Zdaje mi się, że tra­cę grunt. Coś mnie niepokoi, coś drażni...

- Nic dziwnego. Miałeś takie okropne przejścia.

- Jakoś to minie. Żebym tylko go złapał. - Prze­tarł dłonią czoło i po chwili zapytał: - O której odjeż­dża pociąg do Nogradveröce?

- To linia podmiejska. Pociągi kursują dość często. Ale chyba nie pojedziesz tam dzisiaj?

Andrzej uśmiechnął się przekornie.

- Właśnie mam zamiar jechać zaraz na Dworzec Zachodni.



8


Stacja kolejowa leżała w dole. Tonęła w wielkich kasztanach i topolach, ginęła w ich głębokim cieniu. Wyżej były winnice. Całe zbocza winnic, soczystych o tej porze roku jasną zielenią, przetykanych drzewami morw i akacji. Droga pięła się lekko w górę wśród małych domków, starannie utrzymanych ogrodów i kęp osypanych białym kwieciem akacji. Napełniały one rozgrzane powietrze mdłą, słodkawą wonią. W dole, w promieniach zachodzącego słońca, jarzył się Dunaj. Daleko, za Nagymaros, mały holownik, pykając błękit­nawym dymkiem, ciągnął kilka załadowanych barek. A jeszcze dalej, na wysokim wzniesieniu rysowały się ruiny wyszogrodzkiego zamku.

- Gdzie tu ulica Szölö? - zapytał małego brzdąca, toczącego przed sobą żelazną obręcz.

Chłopiec miał śniadą, pucołowatą gębę, jak z obra­zów Murilla, i uśmiechnął się łobuzersko.

- To niedaleko. Druga ulica na prawo. O tam, gdzie ta wielka topola.

Wysoka włoska topola pięła się ku niebu. Uliczka była wąska l niebrukowana. Wspinała się prosto na wzgórze, ku winnicom. Buty grzęzły miękko w nagrza­nym pyle. A z topoli sypał się srebrzysty puch, jak śnieg. Połyskiwał na soczystej trawie. Dalej ciągnął się mur - stary, omszały, wykruszony. Owinięty w bluszcz i dzikie wino, zdawał się wyrastać prosto z ziemi jak zielona ściana. A dalej stara brama z drewnianą ta­bliczką, na której widniał stary już napis: Szölö utca 5.

- To tutaj! - Andrzej zatrzymał się. Przez otwartą bramę widać było niski, parterowy budynek, który przypominał raczej solidny chłopski dom niż willę. Wrastał mocno w ziemię omszałą podmurówką, tonął w gąszczu starych morelowych drzew. Z boku stała, nakryta daszkiem z gontów, studnia. Z daleka wyglą­dała jak olbrzymi grzyb wyrastający na skraju winni­cy. Bo opodal, aż po przechył łagodnego wzgórza, ciąg­nęła się wielka winnica. W łagodnym słońcu bieliły się rzędy palików, podobnych do szpilek powbijanych w szmaragdowy jedwab.

"Ładne miejsce znalazł sobie pan major - kpił w myślach. - Jeżeli go tutaj zastanę, to chyba teraz mi nie ucieknie." Gdy zbliżał się do małej werandy, z boku, pod rozłożystym drzewem morelowym ujrzał mężczyznę odpoczywającego na leżaku. Po siwej, buj­nej czuprynie i okrągłej, dobrodusznej twarzy poznał doktora Surowieckiego. Doktor, pogrążony w lekturze gazety, nie spostrzegł przybysza.

- Dzień dobry, panie doktorze - przywitał go An­drzej z daleka.

Doktor z wolna odłożył gazetę i zsunął okulary na czoło. Chwilę przypatrywał się Andrzejowi, potem uniósł się z leżaka i witał Andrzeja wylewnie:

- Dzień dobry panu. Skądże pan tutaj się zjawił? Słyszałem, że pan dawno już w kraju, a tymczasem... Jakże mi miło pana zobaczyć. - Ujął mocno dłoń An­drzeja i potrząsał nią długo i zamaszyście.

Znali się od pierwszych miesięcy okupacji. Doktor, jako lekarz Komitetu, opiekował się również kurierami. Stąd ta jego serdeczność dla Andrzeja. Teraz, trzyma­jąc jego rękę w dużych, miękkich dłoniach, spoglądał na Andrzeja niemal z ojcowskim rozrzewnieniem. Ale po chwili, gdy minęło pierwsze radosne zdziwienie, na twarzy doktora pojawiła się troska. Rozejrzał się, jak człowiek niepewny, czy ktoś go nie śledzi.

- No dobrze, panie Andrzeju - powiedział już chłodniej. - Naprawdę bardzo się cieszę, ale czy pan zdaje sobie sprawę, co się u nas teraz dzieje?

- Niech się pan nie obawia, doktorze - uśmiechnął się Andrzej. - Nie mam zamiaru tu zostać. Przysze­dłem jedynie w odwiedziny do majora Smygi.

Twarz doktora wydłużyła się nieco, brwi uniosły się.

- Do majora?

- No tak... Przecież pan wie, że byłem jego kurie­rem.

Doktor położył dłoń na jego ramieniu.

- Mam do pana zaufanie. Ale niestety, młodzień­cze, spóźnił się pan. Major wczoraj zabrał wszystkie swoje rzeczy i wyjechał do Budapesztu.

- Do Budapesztu - wyszeptał Andrzej bezwiednie i poczuł, że robi mu się słabo.

- To znaczy - słyszał głos doktora, nikły i przytłu­miony, jak gdyby dochodzący spoza grubej zasłony - wyjechał chwilowo do Budapesztu, ale wątpię, czy tam pan go zastanie. Major wybierał się dalej. Miał właśnie dzisiaj wieczorem wyruszyć w drogę. Wczoraj przyjechał do niego pana kolega, Władek.

- Władek był tutaj... - przerwał mu Andrzej. Doktor spojrzał na niego z zakłopotaniem.

- Co się panu stało, panie Andrzeju?

- A nic... - zbył jego pytanie. - Jestem trochę wypompowany, niedawno wróciłem. Więc Władek był tutaj u majora?

- Tak. On ma go zaprowadzić do Polski. Andrzejowi pociemniało w oczach. Zdawało mu się, że postać doktora oddala się gwałtownie od niego i nik­nie za zasłoną z mgły. Opanował się jednak.

- Więc wybierali się do kraju?

- Nie wypytywałem o to oczywiście, ale z rozmowy zorientowałem się, że major ma zamiar powrócić do kraju. Pan rozumie, że on tutaj był bardzo eksponowa­ny. Nie należy mu się dziwić, że chciał opuścić Węgry.

- Tak - wyszeptał z emfazą Andrzej - nie należy mu się dziwić.

- Panu coś jednak dolega - doktor ujął go za rękę. - Czy pan przypadkowo nie ma gorączki?

- O nie - uśmiechnął się blado. - Jestem zupeł­nie zdrów, tylko zmartwiłem się tą wiadomością. My­ślałem, że jednak zastanę majora u pana.

- Jaka szkoda, że pan nie przyjechał dzień wcześ­niej.

- Jaka szkoda - powtórzył Andrzej. Zastanawiał się, czy powiedzieć doktorowi o tym, jak major z nim postąpił, ale pomyślał, że byłby to nierozważny krok. Cóż tego miłego, dobrodusznego człowieka może obcho­dzić sprawa majora Smygi. Skoro przechowywał go u siebie, widocznie łączą go z nim jakieś bliższe więzy przyjaźni czy też znajomości. Trudno przypuszczać, by uwierzył zwykłemu kurierowi. Sprawa była tak dra­żliwa, że nie należało jej poruszać.

- Może pan chce się u nas zatrzymać? - zapytał doktor. - Jeśli pan tylko ma ochotę, proszę bardzo. Nasz dom jest teraz schroniskiem dla wszystkich, któ­rzy potrzebują pomocy.

- Bardzo panu dziękuję, doktorze - powiedział Andrzej dość cierpko. - Będę musiał jeszcze dzisiaj wracać do Budapesztu. Czy pan nie wie przypadkiem, gdzie miał się zatrzymać major?

- Powiedziałem panu, że prawdopodobnie dzisiaj wyruszył w drogę.

- Mógł przełożyć termin.

- Mówili, że wieczorem wyjeżdżają z Budapesztu. Zresztą nie podał mi adresu. Żegnaliśmy się na długo...

- Ach tak - Andrzej zamyślił się. Czuł, że dygoce w nim wszystko. W myślach zobaczył drogę przez Sło­wację. Przypomniał sobie o zdartych do krwi łokciach. Wydało mu się, że drugi raz już nie zdoła przebyć tej trasy. Ale momentalnie zrodził się w nim sprzeciw. Nie wolno ustępować. Nie trzeba się poddawać.

Doktor przygarnął go ramieniem.

- Napije się pan z nami herbaty. Zaraz wróci żona. Poproszę, by nam dała coś do zjedzenia...

- Dziękuję, naprawdę serdecznie dziękuję. Doktor przyjrzał mu się dociekliwie.

- Więc co pan ma zamiar robić?

- Wracam do Budapesztu, a potem...

- Chyba nie pójdzie pan za majorem?

- O właśnie - uśmiechnął się - mam zamiar iść za majorem.

- To przecież szaleństwo.

- Mam do niego bardzo ważną sprawę.



9


Kiedy zbliżał się do Niewcyrki, nie przypuszczał, że zostanie w kolibie. Chciał tylko odpocząć. Nic więcej, tylko odpocząć. Był straszliwie zmęczony.

Drogę do koliby znał niemal na pamięć. Od siklawy skręcało się w lewo obok wielkiego maliniaka, na któ­rym jak Stary świecznik sterczał sietniaczy świerczek. Potem długim trawersem przecinało się rzadki smrekowy las. Trzeba było brnąć po kolana w bujnym jaferze i mchu, omijać stare wykroty, «spróchniałe łomy i wielkie omszałe maliniaki. Gdy las się kończył, zaczynała się kosówka, dżungla kosówki. Można było w niej utonąć jak w zielonym morzu. Ale wprawne oko kuriera wśród tej nieprzebytej gęstwy odnalazło jaśniejszą fałdę. To woda spływała tędy ze śniegów leżą­cych jeszcze grubą warstwą w żlebach pod Hrubym. Tą fałdą wiodła jedyna droga przez tę zieloną, falują­cą dżunglę. Wyżej leżało rumowisko skalne. Wśród niego, niby półki, jaśniały płasienki. Wreszcie przed samym wejściem do koliby wznosiła się mała, może dwudziestometrowa ścianka. Wprawny wspinacz mógł ją pokonać bez trudu. Ścianka kończyła się trawiastym tarasem. Dalej była już koliba.

Przedzierając się przez kosówkę, Andrzej wspominał dzień, kiedy po raz pierwszy przyszedł do koliby w Niewcyrce. Była jesień. Trawy na upłazach i płasienkach rudziały jak rdza. Staszek, towarzysz tatrzańskich włóczęg i wspinaczek, rozpalał przed kolibą ognisko, wyciągał do płomieni chude, zgrabiałe z zimna dłonie. Potem zasypiając w śpiworach opowiadali sobie o dziewczynie, którą poznali w schronisku Tery'ego w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich. Dziewczyna miała oczy zielone jak kotka i rwała się do wspinaczki. Po dwóch latach dowiedział się, że zginęła w ścianie Ja­worowego. Staszek - pamięta to dokładnie - snuł wtedy plany. Mówił, że po skończeniu politechniki po­jedzie do Szwajcarii, będzie się specjalizował w budo­wie silników elektrycznych. Tymczasem zginał w kam­panii wrześniowej pod Tomaszowem Lubelskim. Ale wtedy w oczach jego było samo życie. Gdy rano patrzał na kozice pasące się na zrębach Hrubego, miał wyraz twarzy małego chłopca...

Potem był tutaj z Halszką. W deszczu i mgle wracali z grani Ostrej. Halszka drżała, szczękała zębami. Mu­siał jej oddać wszystkie swoje suche rzeczy. Pytała, czy mu nie będzie zimno. Zaprzeczył, mimo że całą noc trząsł się, nie mogąc doczekać świtu.

Ostatni raz przywlókł się sam. Było to wiosną ubiegłego roku. W Podbańskiej naciął się na patrol żandar­mów. Uciekał. Strzelali za nim. Kula drasnęła go w udo. Potem przez całą noc wlókł się do Niewcyrki, jak ranne zwierzę do swej nory. Przenocował. Na dru­gi dzień dobrnął do Zakopanego.

Teraz zdawało mu się, że ten sam instynkt rannego zwierzęcia prowadzi go do koliby. Był już pod ścianką. Chciał się wspinać, ale zawahał się. Usiadł na malinia­ku, oparł się plecami o głaz i siedział tak chwilę bez ruchu. Patrzał przed siebie w wielką pustą przestrzeń. Nic nie widział. Od żlebów szedł chłodny powiew. Niósł zapach tającego śniegu.

Ocknął się dopiero wtedy, gdy słońce znikło za gra­natowymi graniami, a mroźny cień ogarnął go jak przypływ morza. Wstał ociężale i zaczął się wspinać. Pokonanie dwudziestometrowej ścianki wymagało ol­brzymiego wysiłku. Gdy osiągnął wreszcie taras, poło­żył się, twarzą przywarł do chłodnej trawy i dysząc ciężko, odpoczywał. Potem podniósł się na kolana, na czworakach dowlókł się do koliby. Z trudem ściągnął buty, nałożył jeszcze jedną parę skarpetek, wśliznął się do śpiwora i zasnął.

Spał długo, spokojnie, bez snów. Gdy się obudził, nie wiedział, gdzie się znajduje. Zdawało mu się, że jest w swym ostatnim mieszkaniu w Ladany, a mrok panu­jący wokół przypisywał zasuniętym szczelnie storom. Przez długą chwilę wyczekiwał śpiewu drozda, który co rano koncertował wśród akacji obrzeżających win­nicę. A gdy go nie usłyszał, doznał przykrego zawodu. Naraz przypomniał sobie szałas pod Turbaczem i pełną dociekliwości twarz rotmistrza Okszy. Zrobiło mu się smutno. Zapragnął zasnąć choćby na chwilę, by zapo­mnieć o wszystkim, ale głód nie dał mu zmrużyć po­wiek. Nie wyłażąc ze śpiwora, przyciągnął do siebie plecak, z bocznej kieszeni wyjął góralską spyrkę. Odcinał cienkie plasterki l żuł je. Były twarde jak guma, zjełczałe i słone. "Tydzień temu jadłem u Gundla w Varosliget sznycel cielęcy" - pomyślał i roześmiał się cierpko.


Zastanawiał się, co teraz zrobić. Przypomniał sobie słowa Ornaka: "Ja bym mu nie darował..." i opanował go nagły, bezsilny gniew. Zdawało mu się, że jest w kawiarni na Pilvax. Major stoi w kącie między szat­nią a błyszczącym espresso i patrzy nań rozwartymi ze strachu oczami, a on zbliża się do niego z zaciśniętymi pięściami, syczy przez zęby: "Ty draniu! Ty złodzieju! Kto ukradł dwadzieścia tysięcy dolarów?" Obraz ten znikł szybko. Andrzej uśmiechnął się żałośnie. "Marze­nia, marzenia... Tymczasem major z Władkiem są już prawdopodobnie w Zakopanem albo pod Turbaczem, jeżeli oczywiście obrali drogę przez Tatry. Wyruszyli przecież dzień przede mną. Ale czy major będzie chciał iść pod Turbacz? Może ominie Tatry i Gorce i uda się wprost do Warszawy. Najpierw wybada sytuację, a do­piero później nawiąże kontakt z oddziałami pod Tur­baczem. Czy w ogóle udało im się przejść przez Słowa­cję? Droga była bardzo trudna. Tym razem miałem szczęście. Ale czy szczęście dopisało również Władkowi? Iść we dwóch to nie to samo co w pojedynkę. Władek jest świetnym kurierem, ale major mógł zasłabnąć po drodze..."

Był tak zajęty myślami, że nie spostrzegł, jak przez wylot koliby napływa coraz jaśniejsza fala błękitnawe­go światła. "Pójdę do Zakopanego. Zaczekam tam na majora i potem porachuję się z nim w górach. W gó­rach jest pusto. Góry potrafią dotrzymać tajemnicy.

Nie... to byłby samosąd. Muszę tak zakończyć tę spra­wę, żeby wszyscy wiedzieli, że major Smyga to łotr i złodziej. Zaprowadzę go pod Turbacz, do Okszy. Niech go sądzą. Partyzanckie sądy działają szybko i spraw­nie."

Tak długo podsycał swój gniew, tak jątrzył wyobraź­nię, że gdy wygrzebał się ze śpiwora, był zdecydowa­ny iść wprost do Zakopanego. Wyczołgał się z koliby. Oślepił go blask słonecznego dnia. Upłazy przysypane cienką warstwą świeżego śniegu żarzyły się jak odlane z metalu. "Przez noc kurzyło - pomyślał wyprosto­wując zdrętwiałe ciało. Nabrał w dłonie krupiastego śniegu i przetarł nim twarz. - Tak, Ornak miał ra­cję, nie można darować!"



10


Nie chciał schodzić wprost do Koprowej. W dzień można tam było spotkać patrole. Obrał drogę okrężną, przez Szkaradny Żleb i Banie. Miał jeden cel: jak naj­szybciej dostać się do Zakopanego.

Minął już wielkie usypiska Szkaradnego Żlebu, gdy nagle w odległości może stu kroków, wśród bujnej ko­sodrzewiny ujrzał idącego naprzeciw mężczyznę. Ukrył się za wielkim głazem i obserwował go w napięciu. Ten szedł krokiem wolnym; raz wynurzał się ze skłębionej gęstwiny, to znowu ginął w niej, niby pływak wśród spiętrzonych fal zielonego morza. Naraz Andrzeja ogar­nęła wielka radość. Poznał go po charakterystycznym kołyszącym się chodzie, po starym tyrolskim kapelu­siku z borsuczą kitką i suchej orlej twarzy. Nie mógł się mylić - był to Józef Galian, przewodnik z Zako­panego, jeden ze starej gwardii kurierów.

Nie chcąc go zaskoczyć zbyt nagłym pojawieniem się, wyszedł ostrożnie zza głazu, uniósł rękę i skinął kilka razy. Góral spostrzegł go natychmiast. Zatrzymał się z czujną przezornością. Wpatrywał się weń długą chwilę. Potem odpowiedział lekkim skinieniem. Zbli­żali się do siebie wolno, jak gdyby wciąż jeszcze nie wierzyli w to niespodziewane spotkanie. Naraz Galian zatrzymał się i szeroko rozłożył ręce.

- Andrzej, na mój dusiu! Z niebaś spod abo cie wiater przyniós!

Padli sobie w objęcia i ściskali się długo i serdecznie. Potem Andrzej ujął Galiana za ramiona. Wpatrywał się ze łzami w oczach w jego grubo rzeźbioną, wychudłą twarz.

- Skąd idziecie, Józefie?

- Dyć z Peśtu.

- Ja też.

- Nie mogłeś mi wprzódzij powiedzieć, to by my pośli raze - żartował Góral.

- Nie spotkaliście po drodze Władka z majorem Smygą?

- Diabła haw spotkołek. Patrzyłek ino, coby mnie ziandary nie łapili. Mówię ci, Andrzej, takij drogi jesce nie miołek.

- Wiem, bo ja już dwa razy szedłem. A w Buda­peszcie nie widzieliście Smygi?

- Gdziesi się zagrzeboł jako świstok.

- A Władka?

- Mówili, ze śnim raze. Mnie juz posade wymówili. Gadali, co juz kurierów nie trza. Nawet "całuj psa w nos" nie powiedzieli. To jo se myślę: "Po co jo mom na Madziarach siedzieć? Wrócę do chałupy. Może jako do końca przecekom." A cóż ty sie o tego majora wypytujes?

- Drań! - zaklął i usiadł obok ścieżki na kępie suchego jaferu. W milczeniu jął skubać kiść kosówki. Gó­ral przypatrywał mu się z niepokojem.

- Co sie stało?

- Nic... - szepnął, ale za chwilę krótkimi, rwącymi się zdaniami jął opowiadać, co go spotkało. - Wracam do Zakopanego - zakończył. - Gdy go złapię, to go za uszy zawlokę pod Turbacz albo... Albo go na miej­scu zarąbię, bo nie wiem, czy dłużej wytrzymam. Po­myślcie, Józefie, taki drań! Taki szubrawiec.

Sucha twarz Górala stała się nagle posępna i groźna. Ciemne oczy błysnęły gniewnie.

- Jo ci nie fcioł mówić. Ale jo o tym słysoł. Spotkołek w Peście Franka Kurasia. Opowiedzioł mi o tym. Major niegłupi. Rozgłosił, coś te dulary zabroł. Gadoł, co cie juz pod Turbacem sąd polowy na śmierść skazoł. Kie cie dzisiok obacyłek, myślołek, co ducha widzę.

Andrzej żachnął się:

- Mówię wam, że ja go zarąbię. Galian cmoknął zniecierpliwiony.

- Wprzódzij go trza łapić.

- Złapię go. Żebym miał kamienie gryźć, to go zła­pię.

Galian uśmiechnął się z politowaniem.

- Jedno ci gadom, ty sie ino nie siep, bo z siepania nic nie będzie. Jo stary, jo wim, jak i co... - Zdjął z ramion plecak, usiadł obok Andrzeja i z bocznej kie­szeni plecaka wyciągnął aluminiową manierkę. Jego czarne oczy błysnęły przebiegle. - Co sie bedzies tra­pił. Nic ci z tego. Napijemy sie. Mom jesce kapkę szürke-barata. Dobry. Spróbuj.

- Nie będę pił - odsunął się gwałtownie. Galian pokiwał głową.

- Na frasunek dobry trunek. Napij sie, zaroz ci lekcyj będzie. Dobre winko, po śtyry pengö za liter.

Andrzej łyknął skąpo. Wino było łagodne, pachnące.

- Nie żałuj se. Łyknij sporzyj.

Andrzej łyknął jeszcze raz. Galian wziął od niego manierkę. Pił długo i łapczywie, po czym wytarł dłonią wilgotne wargi i roześmiał się:

- Gadom ci, nie siep sie. Cy to świot sie końcy? Pockoj, on som do cie przydzie. Ino sie nie siep. W ży­ciu syćko piknie sie wyrównuje. Jo stary, jo wim, co gadom. - Przymrużył oczy i twarz jego nabrała nagle sępiej bystrości. - Jo wim, co gadom - powtórzył w zamyśleniu. - Roz my sie powadzili ze Staskiem Tomkowym. O jelenia nom posło. Kłusowali my raze, bo to beło jesce przed tamtą wojną, za austriackich casów. Poślimy w Brzeziny na jelenia. Zasadzili my sie pod łomami i cekomy. A tu na polanę jeleń wychodzi. Pikny był jeleń, stary. Stasek beł krewki, pirsy strze­lił, ale chybił... Przysam Panu Bogu, co chybił... Je­leń się ino zwyrtnął, wspion sie i do lasa. Wte jo strze­lił... Oko miołek dobre... Jeleń pod samą łopatkę dostoł! Zarył się ino kufą, fajtnął bez rogi i po nim... Ale kie przysło co do cego, to Stasek pedo: "Józuś, koligo, nie boc sie na mnie, alem jo go trefił". "Ba - gadom - dyś widzioł, com jo go trefił." I tak my sie zacyni wa­dzić. Mało co do bitki nie dosło. Ale jo se myślę: "Poc­koj, Stasiu, :w życiu syćko sie piknie wyrównuje".

Podał Andrzejowi manierkę.

- Pij, bracie, gadom ci, co w życiu syćko sie piknie wyrównuje. Przyśli my na polanę jako bracia, łoześli my sie, jako by my byli kozdy z insego świata. Pote my sie juz na sie nie patrzyli. Beło jakie wesele, to Stasek zaroz broł się do bitki. Ale jo sie nie siqpoł. "Pockoj, Stasiu, pockoj, przydzie na nos cas." I przyseł. Roz Stasek - trza ci wiedzieć, co my oba w góry z gośćmi chodzili - dostoł jakiegosi pana i poseł śnim robić Żabiego Konia. Poseł, to dobrze. Siedzimy se na Dworcu Tatrzańskim, a tu telefon z Morskiego. Jakisi pqn z przewodnikiem ugrzęźli w ścianie na Żabim Ko­niu. "Oj, Stasiu, przyseł na nos cas" - pomyślołek. Bieremy auto i w Morskie, aze sie kurzy. Idziemy pod Ża­biego. Mgła, dysc, świata nie widać. A w górze ktosi ino pojękuje. Mówię do Jędrka Mrówcy: "Jędruś, jo póde pirsy, bo mi sie widzi, co haw mój koliga." No i posłek. W połowie ściany, patrzę, a tu pqd przewieską jakisi pon na linie dyndo, a mój Stasek wyżyj w sparzę zębiskami dzwoni. Gadom mu: "Stasiu, powidz, koligo, fto jelenia w Brzezinach pirsy trefił?" A on sie ino skrzywił. "Józuś, tyś pirsy..." No i my ich wyratowali. A pote... to my ze Staskiem do dziś dnia najlepsymi koligami...

Pociągnął z manierki do dna. Krople wina potoczyły się po jego nie ogolonej brodzie i upadły na brudną wiatrówkę.

- Dobre wino - odsapnął. - Po śtyry pengö za liter. A o Stasku Tomikowym to ci ino po to gadom, cobyś wiedzioł, ze w życiu syćko sie piknie wyrównuje, cobyś sie nie siepoł, bo major som do cie przydzie.

Z nie ukrywanym żalem zajrzał do pustej manierki. Potem zakręcił ją wolno, dokładnie. Andrzej nerwowo skubał kiść kosówki.

- To nie tak, jak wam się zdaje. Złość mi minie i potem zapomnę. Ja bym go chciał dostać zaraz. Galian drasnął go zniecierpliwionym spojrzeniem.

- Jo ci ino telo radzę, cobyś sie nie siepoł. Ka go bedzies teroz sukoł?

- Pójdę z wami do Zakopanego. Stary uśmiechnął się chytrze.

- Po co momy chodzić we dwóch. Jo to co insego. Mnie nikt nie pedzioł, com dulary ukrod. Jo na twoim miejscu zasyłbym sie kie w lasach, kie w górach i bide przecekoł. Nie rezekuj, telo ci ino mówię. Małoś to się bidy najod. Styryś roki przetrzymoł, to i piąty ci zeńdzie.

Andrzej uniósł rękę ruchem niecierpliwym, jakby chciał przyciągnąć Górala do siebie.

- Więc co, mam tu czekać, żeby mnie jeszcze bar­dziej oczernił?

Galian zamigał w powietrzu palcami.

- Ino pomalućku, ino pomalućku... Jo wprzódy pode w Zakopane, rozejrzę sie, popatrzę, popytom, ka jest major. A ty sie tu zadekujes. Kie juz będziemy wie­dzieć co, gdzie i jak, przyde po cie. Stary świstok pod flintę nie wchodzi. Wis, ka major siedzi? Nie. Moze jesce z Władkie na Słowacji po lasach sie smykają. Moze pośli bez Musyne. Nie trza sie siepać. Trza spo­kojnie przecekać. Jo ci ino telo radzę, wej.

Andrzej chwycił Górala za ramię.

- Józefie, ja też o tym myślałem.

- No dyć - powiedział Galian pojednawczo. - Jo się rozejrzę, popytom, a pote tu wrócę. Za dwa, trzy dni. Przyniese plecok z żarciem, cobyś mi tu nie umor. A pote to raze uradzimy, co dalyj robić. Dyć.



11


Pracował starannie. Najpierw wymiótł całą kolibę, wyrzucił grubszy żwir, wyczyścił skalny strop. "Musi tu być czysto, wygodnie" - myślał. Potem naciął drobnych gałązek kosówki, wymościł dno skalnej niec­ki, a gdy położył się i stwierdził, że ten zielony materac jest sprężysty i dostatecznie chroni go przed wilgocią, poszedł na płasienki rwać trawę. Naniósł jej kilka ple­caków. Grubą warstwą ostrej psiarki przykrył kosówkę i uśmiechnął się z zadowoleniem. "Nawet u »Gellerta« nie miałbym lepszego łoża..."

Gdy był już gotów, usiadł na skalnym tarasie, zabrał się do sprawdzenia swego majątku: śpiwór; stary, bo stary, ale chyba przetrzyma jeszcze kilka tygodni. Dalej gruby, ciepły koc, który zostawił mu Galian, granatowy sweter, zielona brezentowa wiatrówka, pamiętająca przedwojenne czasy, spodnie z czeskiego welwetu, pękające nieco na pośladkach, dwie pary wełnia­nych skarpet, ciężkie narciarskie buty.

Spojrzał na nie, uśmiechnął się jak do dobrych przy­jaciół. "Wysłużyłyście się - pomyślał. - Pękacie w szwach i na zgięciach, jakbyście były parciane, a nie z solidnej skóry. Gdy przyjdzie Galian, trzeba go bę­dzie poprosić, żeby przyniósł z Zakopanego nową parę."

Gorzej było z zapasami żywności. Oprócz kawałka spyrki i pół oszczypka miał trochę prowiantu od Galiana. Góral wypróżnił dla niego cały swój plecak, ale nie było tego wiele: woreczek kaszy krakowskiej, ka­wałek węgierskiego salami, trochę cukru, herbaty, ka­wałek paprykowanej słoniny, puszka cielęcego gulaszu i kawałek czekolady. "Niedługo z tym pociągnę" kręcił głową rozkładając te skarby na rozścielonym śpiworze.

Był tam jeszcze kocher do gotowania, trochę spiry­tusu na dnie litrowej banici, dwie paczki symphonii, scyzoryk, przybory do szycia, nożyczki, bandaż, kilka pastylek aspiryny, kawałek konopnego sznurka, kłębek mocnych lnianych nici i kilka agrafek.

"Aga Khan jest nieco bogatszy - żartował w my­ślach, patrząc na te drobiazgi - ale nie ma tak piękne­go bungalowu pod samym Hrubym, z widokiem na Krywań i panoramą na Krzyżne Liptowskie i Gołe Wierchy."

Jako żelazny kapitał miał w portfelu dwadzieścia dolarów, sto pięćdziesiąt sześć koron słowackich, sto dwadzieścia pengö, sześćdziesiąt złotych, a na ręku solidną doxę. Stanowiło to cały majątek, jaki pozostał mu po czterech latach kurierskiej służby. Nigdy nie przywiązywał wielkiej wagi do pieniędzy, ale teraz, przeliczając zgniecione banknoty, zrozumiał, że nie na długo mu wystarczą.

- Niewiele tego - powiedział do siebie szeptem, gdy zaczął wszystko z powrotem pakować do plecaka. Postanowił bowiem, że będzie zawsze w pogotowiu, by w każdej chwili móc uciec lub zmienić kryjówkę.

Wrzucił plecak do koliby, usiadł na skraju tarasu, rozejrzał się po swoim nowym gospodarstwie. Słońce grzało już mocno, spędzając z upłazów resztki świeżego śniegu. W dole kosówki falowały jak morze. A jemu wydało się nagle, że jest samotnym żeglarzem, płyną­cym skroś tego rozkołysanego pustkowia. Ogarnęło go uczucie samotności i zagubienia. Jak długo można tak płynąć i płynąć przez puste godziny? Dokąd go ten prąd zaniesie?

Wtedy właśnie pomyślał o Galianie. Galian obiecał, że wróci do niego za dwa, trzy dni. W starym Góralu było coś krzepiącego. W jego słowach tkwiła nadzieja, w spojrzeniu - ufność. Jeżeli Galian wróci i przyniesie mu wszystko to, co w pośpiechu spisał na kartce, będzie mógł przetrwać najbliższe dni.

Ile jeszcze tych dni?

Przypomniał sobie, że po wrześniu trzydziestego dziewiątego roku czerwonym ołówkiem skreślił dni w kalendarzyku. Wszyscy wtedy mówili, że na Boże Narodzenie wrócą do domu. Wierzyli w to jak małe dzieci. Młodzi oficerowie, wyruszający z Budapesztu do Francji, sprzedawali zegarki, pili na umór w knajpach, wznosząc co chwila toasty za zwycięstwo. Żołnierze pisali w listach: "Na święta będziemy razem." A czer­wony ołówek wciąż przekreślał dni w zielonym kalen­darzu. Nie szczędził nawet tłustego druku dni świą­tecznych. W Wigilię Bożego Narodzenia, w trzydziesto­stopniowy mróz, Andrzej przeprowadzał dwóch oficerów sztabowych przez Siwą Przełęcz. Słaniali się ze zmęczenia. Pod przełęczą jeden z nich upadł, jęczał, że dalej nie pójdzie. Jego towarzysz okładał go bambu­sowym kijem... A potem w Wyhodnej, czekając na sło­wackiego przewodnika, mówili, że na Wielkanoc wrócą wraz z wojskiem do Warszawy. Dziewczęta będą ich witały kwiatami...

Ileż to nadziei prysło od tego czasu? Teraz koniec wojny zbliżał się nieuchronnie. W Budapeszcie Andrzej czytał w węgierskich gazetach ostatnie komunikaty: wiosenna ofensywa wojsk radzieckich rozwija się na całym froncie. Armie Malinowskiego i Tołbuchina zbliżają się do granic Rumunii. Jak długo to jeszcze potrwa?

Wyciągnął z kieszeni scyzoryk, otworzył go. Palcami pogładził ostrze. Potem przygiął do siebie gibką gałąź kosówki i u samej nasady naciął pierwszy karb. "To będzie mój kalendarz" - pomyślał i przypomniał sobie, że jest 14 maja 1944 roku.



12


Nazajutrz obudził go głośny świst. Zdawało mu się, że ktoś gwizdnął mu wprost do ucha. Jeszcze się dobrze nie ocknął, gdy nowe gwizdnięcie rozległo się w po­wietrzu. Tym razem dalej, jakby na tarasie koliby. Zerwał się z lękiem, ale gdy uprzytomnił sobie, że to świstak, wychodzący z swej nory na żer, roześmiał się głośno.

W kolibie zalegał mrok, tylko przez niski właz są­czyła się delikatna, niebieskawa smuga światła. W śpi­worze pod kocem było ciepło. Z zadowoleniem stwier­dził, że legowisko jest wygodne, miękkie, i że przez całą noc nie doznał zimna.

Leżał jeszcze chwilę. Przywykł do myśli, że zostanie tutaj. Niepokoiła go jedynie sprawa prowiantu. Co będzie, jeśli Galian nie wróci? Wprawdzie obiecał solennie, że przyniesie mu żywność, ale jakieś nieprze­widziane zdarzenia mogą pokrzyżować jego plany. Na wszelki wypadek należało zabezpieczyć się. Przyszedł mu na myśl Barton, gajowy z Trzech Studniczek. Znał go jeszcze z przedwojennych czasów, kiedy to nieraz u niego nocował. Po wrześniu spotkał go raz, gdy wra­cał z Zakopanego przez Pawłową Polanę. Gajowy oka­zał mu dużo serdeczności. Wspomniał, że w razie po­trzeby może liczyć na niego. Był to człowiek życzliwy, zaprzyjaźniony z zakopiańskimi taternikami, godny zaufania.

Postanowił więc, że jeszcze przed południem obróci do Trzech Studniczek i rozmówi się z Bartonem. Poprosi go, żeby mu donosił żywność. Da mu dwa­dzieścia dolarów. To powinno starczyć na długo.

Tak się zapalił do tego planu, tak wierzył w jego powodzenie, że pozwolił sobie zjeść obfitsze niż zwykle śniadanie.

Bartona nie zastał jednak w gajówce. Zdziwiona i zaniepokojona wizytą nieznajomego żona gajowego powiedziała mu, że mąż wyjechał do Popradu i wróci dopiero na drugi dzień.

- A wy skąd? - zapytała, gdy chciał już odejść, strapiony niepowodzeniem wyprawy.

- Powiedzcie mężowi, że znajomy - odrzekł wy­mijająco.

- Znajomy? - zdumiała się. - Ja was nie znam. Patrzyła podejrzliwie i badawczo.

- Polowaliśmy razem.

- Kiedy?

- Przed wojną i teraz.

- Wyście Słowak?

- Orawiak - uśmiechnął się przekornie. Mierziła go jej podejrzliwość.

- Mówicie jak z Liptowa - zauważyła.

"Ech, babo - pomyślał - przebiegła jesteś i spo­strzegawcza." Istotnie, Andrzej najczęściej spotykał się z Liptakami i od nich nauczył się słowackiego. W tej chwili wydało mu, się to nieistotne.

- Macie może jajka na sprzedaż? - zapytał, jak gdyby nie usłyszał jej uwagi. Ale kobieta skrzyżowała ręce na piersiach i przyglądała mu się bacznie. Jej ru­miana, pełna twarz nabrała surowego wyrazu.

- Teraz to rozmaici się kręcą - powiedziała wyzy­wająco. - Nie przychodźcie lepiej, bo stary miał już przez takich kłopoty.

- Znam dobrze Bartona - powiedział z nacis­kiem.

- Na znajomych mu nie zbywa - zaśmiała się cierpko.

Zrozumiał, że nie ma celu dłużej z nią rozmawiać.

- Pozdrówcie go ode mnie - rzekł na pożegnanie. - Dziękuję.

Odszedł zawiedziony. Odprowadzało go badawcze spojrzenie stojącej na progu kobiety. "Ludzie się bo­ją" - myślał, skręcając w las. Ominął przezornie drogę i bocznymi ścieżkami skierował się na Niżną Prehybę. Wiedział, że niełatwo będzie przebywać samotnie w gó­rach. Ludzie stali się nieufni. Ciężkie doświadczenia lat wojennych nauczyły ich ostrożności. Pierwsze niepo­wodzenie zdeprymowało go nieco, ale po drodze tłuma­czył sobie, że na niejedno musi być przygotowany. Baby, jak baby, zawsze są podejrzliwe. Nic więc dziw­nego, że Bartonowa przyjęła go tak niechętnie. Nie warto się tym przejmować. Za dwa, trzy dni, gdy przyjdzie z Zakopanego Galian, spróbuje jeszcze raz nawiązać kontakt z Bartonem. Może uda mu się zastać go w domu.

Przy Niżnej Prehybie wszedł na główną ścieżkę, wspinającą się łagodnie wzdłuż zachodnich zboczy Kry­wania. Szedł nie spiesząc się, bo właściwie dokąd miał się spieszyć. Gdy był już przy siklawie w Niewcyrce, z przerażeniem spostrzegł, że przed jego kolibą pali się ogień. Wąska smużka sinego dymu strzelała prosto w górę, rozpływała się wśród rumowiska pod Hrubym.

- Ki pieron! - zaklął cicho. Był tak zaskoczony, że początkowo chciał uciekać. Ale gdy uprzytomnił sobie, że w kolibie zostawił cały swój majątek, posta­nowił zbadać, kto rozpalił ognisko. Doszedł aż do ścian­ki przed kolibą. Gdy się zatrzymał, usłyszał cichy, przytłumiony głos skrzypiec. Płynął z góry zmieszany z szumem kosówki i pluskiem małych, ukrytych w ska­łach strumyków. Początkowo myślał, że uległ halucy­nacji, ale wnet rozpoznał wyraźnie strzęp znanej me­lodii słowackiej piosenki. Za chwilę z góry stoczył się mały kamyk, odskoczył od zrębu ścianki i przeleciał Andrzejowi nad igłową.

"Kto tam może być? - zapytał siebie coraz bardziej zdumiony. - Może jakiś słowacki juhas, znający ko­libę, przyszedł posiedzieć i odpocząć." Myśl ta wyda­ła mu. się niedorzeczna. W najbliższej okolicy nie było hali, a wiosenny redyk jeszcze się nie odbył. Któż więc mógł zająć kolibę?

Postanowił obejść ścianę bokiem i od strony upłazu przyjrzeć się nieznanemu intruzowi. Bardzo długo przedzierał się przez gąszcz kosówki. Gdy wreszcie dotarł na trawiastą płasienkę, zobaczył, że przed ko­libą na skalnym występie pali się spory ogień, a przy ogniu, odwrócony do niego plecami, siedzi żołnierz. Sądząc po mundurze, był to żołnierz słowacki. Nieco skulony, grzebał patykiem w żarze. Był bez pasa i bez czapki. Wiatr rozwiewał mu kruczoczarne włosy.

Widok był tak zaskakujący, że Andrzej nie wiedział, co robić. Dopiero gdy obok żołnierza zobaczył swój związany plecak, postanowił odzyskać go za wszelką cenę. Zastanawiał się, czy żołnierz ma broń przy sobie. W każdym razie trzeba było działać niezwykle ostroż­nie.

Schował się za wielki maliniak, zwinął dłonie wokół ust i zawołał głośno po słowacku: - Hej, brate!

Żołnierz drgnął, jak gdyby go ktoś dźgnął w siedze­nie, potem zerwał się i odwrócił ku wołającemu. Andrzej zobaczył jego ciemną, oliwkową twarz, za­krzepłą w przerażeniu.

- Hej! - zawołał.

Tamten cofnął się o krok, a gdy zmiarkował, że ze strony ukrytego za skałą człowieka nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, skinął mu niemal przyjaźnie.

- Czego chcesz? - odkrzyknął po słowacku.

- Jest tam mój plecak? - zapytał Andrzej. Przyjrzawszy się oliwkowej cerze, kruczoczarnym włosom i ostrym rysom, Andrzej wywnioskował, że ma przed sobą Cygana. Twarz żołnierza znowu stężała. Schylił się nad plecakiem, zaczął go pospiesznie pa­kować.

"Chce z nim wyrywać - pomyślał Andrzej. - Jed­nak nie ma broni, skoro rwie się do ucieczki."

- Stój! - zawołał głośno, przerażony możliwością utraty plecaka.

Żołnierz nawet nie spojrzał w jego stronę. Gorącz­kowo wrzucał do plecaka drobne przedmioty, wśród których jak ryba błysnął aluminiowy kocher.

- Stój! - zawołał jeszcze głośniej. okrzyk przynaglił Cygana do pośpiechu. Uniósł z zie­mi zawinięte w szmatę skrzypce, wpakował je do ple­caka...

Dzieliło ich może pięćdziesiąt kroków. Gdyby prze­strzeń była wolna, Andrzej dopadłby go natychmiast.

Ale między nim a kolibą zalegała gęsta jak dżungla kosówka. Rzucił się więc w nią na oślep. W jednej chwili zapadł w splątane gałęzie i ugrzązł w nich po ramiona. Piekielnym wysiłkiem wydostał się na po­wierzchnię. Gdy spojrzał w stronę koliby, zobaczył już tylko blade płomienie ogniska, targane podmuchem wiatru. Żołnierz wraz z plecakiem zapadł się jak pod ziemię. Andrzej nie spostrzegł nawet, czy wybrał drogę przez ściankę, czy uciekł w rozległe pole kosodrzewiny, rozciągające się po drugiej stronie koliby. Nie zasta­nawiał się nad tym. Rzucił się znowu w żywiczną gęstwę. Tym razem trafił na żebro skalne, ciągnące się jak mielizna pod kożuchem zieleni. Teraz droga była już łatwiejsza, rwał coraz szybciej ku skalnemu wy­stępowi. Wreszcie dotarł do ogniska. Rozejrzał się za uciekinierem. Stok zarośnięty kosówką był pusty. Żoł­nierz wybrał prawdopodobnie drogę przez ściankę.

Andrzej zaczął ześlizgiwać się wąskim korytem. Gdy dobrnął do połowy ścianki, tuż pod sobą zobaczył czar­ną, zmierzwioną głowę żołnierza.

- Stój - zawołał - bo cię strącę!

Tamten znieruchomiał. Przywarł do skały. Jego cien­kie palce, wczepione w skalną szczelinę, drżały. Zda­wało się, że za chwilę runie na piarg.

- Poczekaj - powiedział już łagodniej. Żołnierz uniósł głowę. W płaczliwym grymasie wy­szczerzył białe błyszczące zęby.

- Czego chcesz ode mnie?

- Oddaj plecak bo cię zrzucę.

- To twój plecak? - zapytał mrużąc czarne oczy.

- Mój, do jasnej cholery. Właź za mną. Wspinali się z powrotem. Andrzej szedł przodem, obserwując bacznie żołnierza. Ten wolno pokonywał ściankę. Ruchy miał sztywne. Widać było, że nie jest zbyt tęgi we wspinaczce. Andrzej pierwszy stanął na tarasie, podał mu rękę i wciągnął jak worek. Stali na­przeciwko siebie dysząc i badając się nienawistnymi spojrzeniami.

- Oddaj plecak, bo cię zrzucę.

Tamten niechętnie ściągnął plecak z ramion, położył u swych stóp i chwilę patrzał nań z żalem.

- To twój? - zapytał, łyskając żółtawymi białkami oczu. Rozwiązywał wolno sznurek, po czym wyjął owi­nięte w szmatę skrzypce.



13


Wieczorem przyszła mgła. Podpełzła z Doliny Koprowej, zatapiając z wolna rdzawe upłazy, szare liszaje rumowisk, zielone pola kosówki. Wypełniała potężne koryto skalne między zerwami Krywania i spadzistymi zboczami Hrubego. Wreszcie dosięgła koliby. Zrobiło się mroczno, wilgotno.

- Teraz będzie można rozpalić ognisko - powie­dział Andrzej do Cygana. Ten wstał, przeciągnął się. Bez słowa poszedł nałamać suchej kosówki. Andrzej patrzał, jak ginął w szarej masie mgły. Nie był pewny, czy wróci. Wprawdzie zostawił w kolibie skrzypce, ale czego można się spodziewać po takim włóczędze? Może zaczaić się w kosówce, nocą podkraść się do koliby, wziąć plecak, a nawet zadusić śpiącego. W jego oczach były złe błyski. Taki zdolny jest do wszystkiego.

Cygan wrócił z wielką wiązką suchej kosówki, prze­wiązaną paskiem. Zrzucił chrust na ziemię. W milcze­niu zaczął rozpalać ognisko. Ruchy miał tak wprawne, jak stary koczownik. Nie patrzył na Andrzeja. Mruczał tylko pod nosem jakąś słowacką przy­śpiewkę. Gdy płomień buchnął ze stosu suchych patyków, uklęknął, wyciągnął ręce i grzał chude, brud­ne dłonie.

- Ja nie wiedział, że ten plecak twój - tłumaczył, nie odwracając oczu od ognia. Płomień odbijał się w jego żółtawych białkach i nadawał źrenicom ostro­ści. - Ja przyszedł, patrzę, plecak leży. Ucieszył się ja, to prawda... - mówił gwarą słowackich Górali, kalecząc ją na swój cygański sposób. - Czy ja mógł wiedzieć, że to twój plecak? A ty zaraz oddaj, oddaj. A może to mógł być plecak innego. W górach nic nie wiadomo. No, to ja patrzę... W plecaku słonina. No, to ja ogień rozpalił... Słoninę na patyk. Mówię ci, dobra była ta twoja słonina.

- Dlaczegoś ogień rozpalał? Mogli cię zobaczyć - Andrzej usiadł przy ognisku, przyciągnął plecak. Wy­jął ostatni kawałek paprykowanej słoniny. Przeciął go na pół. Jedną część podał żołnierzowi. - Dlaczegoś rozpalał? - powtórzył.

- Ja nie myślał o tym - powiedział tamten prze­ciągle. - Czy to nie można rozpalać ogniska?

- Mogłeś ściągnąć nam na kark strażników albo patrol. Ładnie byś wyglądał.

Cygan skrzywił się.

- Mnie to już wszystko jedno. Jak złapią, to dobrze, jak nie złapią, to też dobrze.

- Głupiś. Jeżeli cię złapią, to cię rozstrzelają albo wyślą na front, na pierwszą linię i tam będziesz wy­konywał najcięższe zadania, aż cię kiedyś podziurawią jak sito.

Cygan wzruszył tylko ramionami.

- Czy to ja na froncie nie był? Ja był. Ja chciał przejść na drugą stronę, ale się nie dało. Potem nas rozbili... To nie takie straszne. Najgorzej, że na linii grać nie dali.

- Miałeś tam skrzypce?

- Jakże ja bym bez skrzypiec...

- Te same? - pokazał wzrokiem owinięty w szmatę instrument.

- Nie. Tamte były rumuńskie. Szef kompanii zalał raz mordę. Poszedł do Rumunów, zrobił z plutonem natarcie i zabrał skrzypce jednemu podoficerowi. Ładne to były skrzypce. Potem kazał mi grać. Całą noc grałem. Mdlałem i grałem. Szef mówił, że jak przestanę grać, to mnie zastrzeli albo odda Niemcom. A Niemcy Cyganów zabijali. No, to ja grał. Co miałem robić. Niech ja mdleję, ale do Niemców nie pójdę.

Wyjął z kieszeni kozik, uciął kawałek cienkiego pa­tyka, nadział nań słoninę i przypiekał nad ogniem.

- Przydałby się kawałek chleba. - Andrzej patrzył na skwierczącą na patyku słoninę.

- Chleb dobry. Słonina też dobra.

- Mdli mnie, jak na nią patrzę.

- To tyś jeszcze niegłodny.

- Głodny jestem, ale mdli mnie.

- Słonina dobra. - Złapał przyrumieniony kawałek w palce, zdjął go z patyka i przyjrzał mu się błyszczą­cymi oczami. - Dobra - powtórzył. Ugryzł kawałek.

- Tyś kiedy zdezerterował?

- Trzy dni mija. - Z warg ściekał mu tłuszcz. Oblizał się, wytarł dłonią usta.

Andrzej strugał patyk.

- Spróbuję, może mnie nie zemdli. Przydałby się kawałek chleba.

- A tyś też może dezerter? - zapytał Cygan.

- Ja nie...

- To po co w góry uciekałeś?

- Ja turysta - zaśmiał się.

- Turysta? Na wojnie nie ma turystów. Ty po coś uciekał? - patrzył natarczywie, prosto w oczy.

- Różnie bywa - zbył go Andrzej. - A ty skąd uciekłeś?

- Z Mikulasza.

- Źle ci tam było?

- Czy ja wiem. Jeść dawali, spać było gdzie...

- To po coś zdezerterował?

- Bom nie mógł wytrzymać.

Andrzej roześmiał się. Cygan posłał mu złe spoj­rzenie.

- Z czego się śmiejesz?

- No, bo nie rozumiem; mówisz, że jeść ci dawali, miałeś gdzie spać...

- To jeszcze nie wszystko.

- Tak, to jeszcze nie wszystko - powiedział An­drzej w zamyśleniu. - A skrzypce skąd masz?

Oczy Cygana rozżarzyły się jak popiół wygasającego ogniska pod podmuchem wiatru. 2renice nabrały dziw­nego blasku.

- Skrzypce - wyszeptał - zabrałem.

- Komu?

- Jednemu księdzu. Jak szedłem już z Mikulasza, to ja wstąpił do takiej wsi. Tam była jedna rodzina cygań­ska. Ale ich tam już nie ma. Uciekli na Węgry. Ide sobie wedle plebanii. Słucham, ktoś gra. Stanął ja pod oknem. Dobrze grał ten ksiądz. Dobre były jego skrzypce. Wszedł ja tam i zabrał... - zaciął lekko wargi, przełknął ślinę i strzyknął w ognisko.

- Jak to, tak po prostu zabrałeś? - Andrzej pa­trzył nań z lękiem w oczach.

- Podobały mi się.

- I ksiądz ci je dał?

- Nie, ja zabrał.

- A ksiądz pozwolił?

- Ksiądz nic nie powiedział.

Andrzej patrzył na oliwkową, dziką twarz z coraz większym strachem.

- Słuchaj, co ty ze mnie robisz głupiego. Tyś wszedł tam, zabrałeś skrzypce, a ksiądz nic nie powie­dział.

Cygan uśmiechnął się kącikiem warg, ale nie był to ani uśmiech, ani grymas. Wyglądało to jak łyśnięcie kłami zgłodniałego wilka.

- No, mów! - wyszeptał Andrzej.

- Co mówić?

- Coś zrobił z tym księdzem? Cygan machnął ręką.

- Po co księdzu skrzypce, ma organy.

Andrzej czuł, jak na ogrzane przy ognisku czoło występują mu zimne krople potu. Cygan znów się uśmiechnął. Tym razem pokazał cały rząd zdrowych, lśniąco białych zębów.

- Co tak na mnie patrzysz? Ja nie wiedział, że to twój plecak. Ja myślał, że ktoś zostawił. Pomyśl, jak­byś ty znalazł taki plecak, nie zabrałbyś sobie?

Andrzej odsunął się od ognia.

- Czy miałeś wtedy broń?

- Kiedy?

- Wtedy, gdyś wszedł do tego księdza?

- Nie. Ja uciekł bez broni, bez pasa. Poszli my poić konie. Bez czapki nawet ja uciekł. Jak my poszli, to ja hop, przez potok, i mnie nie ma. - Ziewnął, prze­ciągnął się i łasym okiem zerknął na kawałek skwier­czącej nad ogniem słoniny.

Andrzej odsunął się jeszcze dalej.

- Zemdliło mnie. Masz, jedz! - podał mu patyk takim ruchem, jak się podaje kość złemu psu. Żołnierz schwycił patyk, zdjął z niego słoninę. Cmoknął.

- Dobra słonina. Głupiś, że nie jesz. Ja bym zjadł dużo takiej słoniny. Dobra słonina - kręcił z uzna­niem głową.

Andrzej patrząc na niego zrozumiał, że nie może z nim dłużej zostać. "On ze mną może zrobić to samo co z tym księdzem. Zabierze plecak..."

- Słuchaj - rzekł ostrym głosem - musimy się rozstać. Jeszcze noc nie zapadła. Zejdziesz w Koprową i tam znajdziesz sobie nocleg.

Cygan odjął od ust kawałek spieczonej słoniny. Pa­trzał na Andrzeja tępym, zdumionym wzrokiem.

- We dwóch zawsze lepiej - uśmiechnął się dziw­nie.

- Ja pierwszy zająłem kolibę.

- Czy to twoja?

- Nie moja, ale pierwszy tu byłem.

Oliwkowa twarz Cygana stężała nagle. Mięśnie wo­kół wydatnych ust drgnęły.

- Przenocuję tylko, rano sobie pójdę.

- Ciasno nam będzie. Lepiej, żebyś poszedł zaraz. Cygan się roześmiał.

- Jak ciasno, to cieplej.

- Dam ci coś na drogę.

- Mnie niczego nie trzeba.

Andrzeja drażnił jego tępy upór. Wiedział, że nie­łatwo pozbędzie się przygodnego towarzysza. Żałował, że nie odprawił go zaraz, gdy odebrał mu plecak. Schwyciwszy nie dopalony patyk, zaczął grzebać nim w ognisku. Sypnęły iskry, osiadając na butach i spod­niach jak robaczki świętojańskie.

- Musisz iść - powiedział i spojrzał wyzywająco w oczy Cygana.

Ten uniósł tylko lekko głowę.

- Dokąd ja pójdę?

- Zejdziesz w Koprową, tam znajdziesz jakieś miej­sce.

Po twarzy żołnierza przebiegł chytry uśmieszek, zaigrał w oczach i na wargach.

- Zagram ci - powiedział szeptem. Nie czekając na najmniejszy gest Andrzeja, porwał z ziemi skrzypce, usiadł wygodniej, podwinął nogi i palcami trącił w struny.

- Idź lepiej teraz, później noc zapadnie.

- Ja mam czas, całe życie mam czas. - Uśmiechnął się do skrzypiec i smyczkiem przeciągnął po strunach. Dźwięk miały miękki, głęboki.

- Słyszysz, co mówię - żachnął się Andrzej. - Idź już, bo noc zapada.

Cygan nachylił się ku niemu.

- Zagram ci coś na madziarską nutę. Ja z Madzia­rów. Mój ojciec był primaszem sławnej kapeli. Słysza­łeś o Janoszu Rudnaim? To był mój ojciec. Grał w wielkim hotelu, gdzie mieszkali wielcy panowie. Zagram ci...

Uniósł smyczek, a potem przeciągnął lekko, tak lek­ko, że struna ledwo zadrgała i zaczął grać.

- Przestań! - Andrzej zerwał się. Stanął z za­ciśniętymi pięściami. - Nie rozumiesz, że mogą usły­szeć z dołu, przyjść tu i nas złapać.

Smyczek drżał jeszcze chwilę w dłoni.

- Boisz się?

- Nie chcę, żeby mnie tu nakryli... Do tego z tobą.

- W taką mgłę nikt tu nie przyjdzie.

- Chcę, żebyś sobie poszedł.

- Gdzie ja pójdę?

- To mnie nie obchodzi. Zejdź w Koprową albo do diabła jasnego, gdzie chcesz...

Dezerter dźwignął się z wolna. W oczach miał gniew

- A jak nie pójdę? - powiedział wyzywająco.

- To cię strącę - zawołał Andrzej gniewnie. Dezer­ter zląkł się widocznie, gdyż cofnął się o krok i nie patrząc na Andrzeja, owijał skrzypce w szmatę.

- Taka mgła - mruczał do siebie. - Ciemno już...

- Mówiłem ci, żebyś się spieszył.

- Do czego tu się spieszyć?

Pochylił się, jakby chciał zasznurować but i błyska­wicznie sięgnął po leżący przed nim kamień. Andrzej spostrzegł ten ruch. Chciał się rzucić, by wyrwać ka­mień, ale Cygan był szybszy. Cisnął celując prosto w głowę. Andrzej poczuł bolesne draśnięcie nad skronią. Z nagłego rozmachu dezerter zachwiał się, za­toczył nad ogniskiem. Andrzej dopadł go jednym sko­kiem, złapał wpół i powalił na ziemię. Zaczęli się sza­motać. Cygan, chcąc się wywinąć z uścisku, kopał, walił pięściami w plecy. W ślepej walce staczali się na sam skraj występu. Andrzej poczuł, że jeden nie­baczny ruch, a obaj runą w przepaść. Wparł się mocno w jakieś zagłębienie, kolanem próbował przydusić le­żącego pod nim Cygana. Ten wyczuł widocznie, że są na samym skraju tarasu. Gwałtownym skrętem wy­winął się spod przygniatającego go ciała. Chciał ze­pchnąć przeciwnika w przepaść, lecz tamten wczepił się weń mocnym uściskiem.

- Puść! - zawołał. - Puść, bo razem spadniemy. Ale Andrzej wyczuł, że dezerter słabnie. Jego oddech był coraz słabszy, uścisk rąk rozluźniał się.

- Puść! - jęknął.

Andrzej jeszcze mocniej zacisnął obręcz splecionych wokół jego piersi rąk. Cygan stęknął boleśnie.

- Puść.

Andrzej przewinął się szybkim ruchem. Znowu, był na wierzchu. Teraz podsunął wyżej kolano i przydusił nim brzuch dezertera. Ten słabnął coraz bardziej, za­charczał:

- Puść... już pójdę.

Andrzej schwycił go teraz za bluzę, poderwał, po­ciągnął bliżej koliby.

- Ech, ty... - wyszeptał z wściekłością. - Chciałeś ze mną tak jak z tym księdzem. Nie udało ci się. Zabieraj skrzypce i uciekaj.

Blask przygasającego ogniska lekko tylko rozżarzał gęstą mgłę. Twarz dezertera lśniła w nim jak nasma­rowana oliwą. Ze skaleczonej wargi cienką strugą spły­wała mu krew. W oczach kryła się rozpacz pokonanego.

- Uciekaj! - powtórzył Andrzej.

Dezerter schylił się po skrzypce. Zrobił pętlę ze sznurka, zawiesił skrzypce na ramieniu. Gdy odchodził, raz jeszcze spojrzał na stojącego przy wylocie koliby Andrzeja.

- Wciąż tylko uciekać i uciekać - powiedział jak­by do siebie.



14


W nocy nie mógł zasnąć. Zdawało mu się, że dezer­ter powróci do koliby i zadusi go we śnie. O świcie zabrał plecak, śpiwór, koc. Poszedł w kosówkę. Wy­szukał małą płasienkę osłoniętą od wiatru głazami i tam biwakował.

Cały następny dzień czekał na Galiana. Przypuszczał, że Góral przyjdzie w południe. Dwa razy schodził do Niewcyrki, siadał ukryty przy drodze, wypatrywał.

Dzień był ponury, mglisty. Siąpił drobny, zimny deszcz. Po wierchach musiało przykurzyć, bo wiatr pachniał śniegiem. Wezbrany potok z dudnieniem prze­walał się przez głazy. Smreki po czuby tonęły we mgle. Dobrze znał te mgliste dni w górach, kiedy najdotkli­wiej odczuwa się samotność. Zatęsknił za słońcem, za dniem, w którym góry pachną żywicą kosówek i zioła­mi płasienek, a obłoki mienią się jak mydlana piana i ciągną po upłazach swe cienie.

W takie dni lubił samotnie wędrować przez słoneczne upłazy i piargi. Skakać z maliniaka na maliniak, kłaść się na dywanie z jaferu i przyglądać się grze świateł i cieni wśród grani i szczytów.

Pod wieczór po raz trzeci zszedł do doliny. Zatrzy­mał się poniżej siklawy. Niecierpliwie patrzał na dro­gę ginącą wśród kosówek i głazów, przyprószoną sza­rugą. Zachciało mu się pić. Zbiegł po głazach do po­toku, położył się na kamieniach i zanurzył usta w lo­dowatej wodzie. Pociągnął kilka łyków. Nagle tuż nad sobą usłyszał spokojny głos:

- Dobry weczer, pane!

Drgnął. Przeraził się na samą myśl, że dał się tak nagle zaskoczyć. Gdy spojrzał w górę, zobaczył nad sobą starego słowackiego Górala. Stał wsparty na wy­ciętym z leszczyny kiju, przyglądał mu się z błyskiem zainteresowania w małych, ciemnych oczkach. Był przygarbiony i bardzo stary. Spod góralskiego, wysma­rowanego tłuszczem kapelusza wymykały się kosmyki niemal białych włosów. Twarz miał pożółkłą, pokrytą gęstą siecią zmarszczek.

- Dobry weczer - odpowiedział Andrzej.

Stary zaczął się zbliżać. Gdy szedł, nogi pod nim drżały.

- Nie macie, pane, kawałka chleba? - zapytał za­trzymując się przy wielkim głazie, sterczącym nad po­tokiem wśród kępy kosówki.

- Źleście trafili, dziadku - powiedział Andrzej przyjaźnie. - Sam chętnie zjadłbym kawałek chleba.

Stary ogarnął go nieco zawiedzionym spojrzeniem. Ocenił jego ubiór, zlustrował zmęczoną twarz i pokiwał głową.

- Myślałem, żeście turysta, a turyści z pełnymi plecakami chodzą.

- Widzicie, dziadku, że nie mam plecaka.

- A skądże ty, chłopcze, jesteś? - Słowak przeszedł na bardziej kordialny ton. - Co ty tu robisz?

- Wodę piję - odrzekł wymijająco.

- Widzę, że wodę pijesz, ale co tu robisz?

- Pstrągi łapię - zaśmiał się żartobliwie Andrzej, Stary podobał mu się. Miał jasną, dobroduszną twarz i ciepłe spojrzenie. - A wy, dziadku? - zapytał.

Starzec zaśmiał się cienko. Zachrypiało mu w gardle.

- Ja tam stary - machnął ręką.

- Stary, ale po górach jeszcze chodzicie.

- Ej, chodzę, chodzę - powtórzył w zamyśleniu.

Andrzej wspiął się na brzeg potoku. Usiadł na ka­mieniu. Zachęcającym gestem wskazał na miejsce obok siebie.

- Siadajcie, dziadku. Pewno nogi was bolą. Stary usiadł, dysząc ciężko.

- Zakurzycie papierosa? Stary potrząsnął głową.

- Nie. Papierosów ja nie kurzę. Fajkę to bym za­palił, ale teraz dobrego tabaku nie ma.

Andrzej zapalił papierosa. Z wzrastającą ciekawością przypatrywał się Góralowi. Widział w nim postać nie­zwykle dziwną i tajemniczą, jakby wskrzeszoną ze sta­rych gadek góralskich.

- Wy skąd? - zapytał.

- Z Podbańskiej.

- Toście daleko uszli - powiedział z podziwem. Stary westchnął, odchrząknął, potem uniósł trzęsącą się dłoń i zatoczył nią krąg.

- Dyć to moja dziedzina. Wszystko dokoła moje - spojrzał na Andrzeja szeroko rozwartymi oczami. An­drzeja coś zdławiło. W starczych, wyblakłych oczach zobaczył obłęd.

- Toście bogaci, dziadku - rzekł wciąż jeszcze żar­tobliwym tonem.

- Bogaty?... Dyć bogaty, ino jeść nie ma co... - Jeszcze raz powiódł trzęsącą się, okrytą żółtymi pla­mami ręką. - To wszystko moje, od Krywania aż po Czerwone Wierchy. Wierchy moje, doliny moje, potoki moje, hale moje... Ino jeść nie ma co. Słuchaj - zła­pał Andrzeja za rękaw wiatrówki - pstrągi możesz łowić, świstaki możesz łapać, na kozice polować, ino jednego nie wolno ci robić... - Urwał nagle i spojrzał na Andrzeja obłąkanymi oczami.

- Bądźcie spokojni, dziadku - powiedział Andrzej uciekając od jego spojrzenia - ja niczego wam nie zabiorę.

- Nie wolno ci tego robić - powtórzył stary. - Czego, dziadku?

Góral nachylił się ku niemu. Jego oddech wionął gorzkim odorem próchniejących zębów.

- Nie wolno ci szukać skarbów - wyszeptał i za­niósł się suchym, starczym kaszlem.

Andrzej odsunął się od niego. Patrzał w siwe oczy, które w tej chwili nabrały chorobliwego blasku.

- Nie bójcie się, dziadku. Mnie skarbów nie trzeba.

- Nie wolno ci... - powtórzył stary. - To wszyst­ko moje... Pod Krzyżnem Liptowskim jest cały kotliczek z talarami. Tyle złota, że tęgi chłop nie udźwignie. To moje...

- To dlaczego go nie weźmiecie?

- Jeszcze nie pora. Teraz ino pilnuję, żeby kto inny nie zabrał, Chodzą tu. Szukają. Ale oni nie znajdą. Ja tylko wiem, gdzie jest zakopany kotliczek. Pełno złota. Tyle złota, że jeden tęgi chłop nie uniesie. Same terezjańskie talary. Żebyś ty ino pod Krzyżne Liptowskie nie chodził.

- Nie bójcie się, dziadku, mnie talarów nie trzeba.

- Słuchaj - chwycił go mocniej za rękaw - i tu w Niewcyrce są skarby. Tylko nikt nie wie gdzie. Ale ja wiem. Ja o wszystkich skarbach wiem. Ja pilnuję. Dlatego tu przychodzę. Ino ty nic nie szukaj. Tu, w Niewcyrce, jest wielka żelazna skrzynia. Pełno w niej złota. Taka skrzynia, że dziesięciu chłopów nie udźwignie. To wszystko moje...

- Nie bójcie się - Andrzej uśmiechnął się wyro­zumiale - ja nie potrzebuję. Gdybyście mi przynieśli bochenek chleba, trochę cukru i soli, to byłbym wam bardzo wdzięczny.

Przyszło mu na myśl, żeby poprosić starego o tę przysługę. Może się zgodzi. Jeśli uda się pierwsza pró­ba, to dziadek będzie mógł przynosić mu żywność z Podbańskiej.

- Chleba? - zapytał stary. - A skąd ja ci chleba wezmę. Złota to bym ci dał pełną garść. Ale jeszcze nie pora. Miszko jeszcze do mnie nie przyszedł...

- Miszko? - zdumiał się Andrzej.

- Dyć Miszko - wyszeptał stary. - On mi te skar­by zlecił. On mi powiedział: "Słuchaj, Ondrasz, daję ci to wszystko, com u madziarskich grafów zrabował. Będziesz tych skarbów pilnował. A gdy przyjdzie czas, to ci powiem: «Ondrasz, bierz, ile chcesz, to wszystko twoje»."

- Miszko to zbójnik?

Stary uniósł do góry trzęsącą się dłoń.

- Ej, zbójnik nad zbójniki. Ja ci mówię, że to był zbójnik nad Janosika.

Andrzej położył mu dłoń na kościstym ramieniu.

- Widzicie, dziadku, na Miszka musicie czekać, a ja wam dam pieniądze od razu. Kupicie dwa bochenki chleba. Jeden dla mnie, jeden dla siebie. Przyniesiecie mi trochę cukru i soli. Pogodzimy się jakoś. A jeśli zechcecie, to pomogę wam waszych skarbów pilnować. Stary zmarszczył żółte jak pergamin czoło. Uniósł dłoń do skroni. Zastanawiał się, jak gdyby nie mógł zmiarkować, co Andrzej mówi do niego. Wreszcie puś­cił dłoń.

- A ty kto jesteś?

- Ja?...

- Może ty też skarbów szukasz?

- Mówiłem wam, że mnie skarbów nie trzeba.

- To po coś tu przyszedł?

Andrzej nachylił mu się do ucha i szeptem powie­dział;

- Ja dezerter, z wojska zdezerterowałem. Skłamał jedynie dlatego, że nie chciał dziadkowi tłu­maczyć swej zawiłej historii.

- Dezerter?... - zdziwił się stary. - A gdzie mundur, a gdzie gwer?

- Przebrałem się. - Przytknął palec do ust. - Tyl­ko nikomu nie mówcie, żeby mnie nie złapali. Przynie­siecie mi chleba? Dam wam pieniądze. Jeden bochenek dla mnie, drugi dla was. Podzielimy się, dobrze?

Stary kręcił głową. Nie mógł widocznie zrozumieć. - Chleba ci przynieść? A skąd ja ci wezmę chleba? Andrzej wyjął z portfelu dwudziestokoronowy ban­knot.

- Słuchajcie dobrze, dziadku - wygładził banknot na kolanie. - Dam wam dwadzieścia koron. Kupicie dwa bochenki. Jeden zatrzymacie sobie, a drugi mnie przyniesiecie, tak żeby było sprawiedliwie. A jak wam zostanie reszta, to kupicie trochę soli i cukru. Rozu­miecie?

Na widok banknotu stary uśmiechnął się.

- Jużci, teraz rozumiem. - Wziął banknot w drżące palce i przyglądał mu się chwilę. Potem zapytał: - A gdzie ci mam przynieść?

- Tutaj. Przyjdziecie pojutrze w samo południe, kiedy słonko najmocniej przygrzewa. Siądziecie sobie na tym kamieniu, a ja tu was znajdę.

- W południe, mówisz?

- W południe. Tak sobie czas wymierzycie, żebyś­cie tu na południe byli.

- A ty będziesz?

- Ja będę na was czekał. Ale nie tu, bo ja dezerter. Nie chcę, żeby mnie feto zobaczył. Skryję się w ko­sówce, a jak was ujrzę, to przyjdę. Dobrze?

- Dobrze.

Stary zachichotał cichutko, złożył banknot i wcisnął go w kieszeń portek. Andrzej wstał. Czuł, że skostniał z zimna.

- Idźcie już, dziadku, bo macie daleko, a noc się zbliża - powiedział ciepłym, serdecznym głosem.

- Co mi tam noc - mruknął tamten. - Trzy nogi mam, pokuśtykam.

- No, to z Bohom, dziadku!

- Z Bohom - skinął mu stary. - Ino się pilnuj, żeby cię finance nie złapali.

Andrzej odszedł. Kiedy był już wśród smreków, przystanął. Obejrzał się. Góral tkwił w tym samym miejscu. Z niepokojem patrzał za odchodzącym. "Boi się, żebym mu skarbów nie zabrał" - pomyślał i ski­nął staremu na pożegnanie. Tamten pokiwał tylko gło­wą, jak gdyby wciąż jeszcze nie mógł pojąć, skąd w je­go dolinie wziął się młody człowiek.

Wspinając się pod zbocza Hrubego myślał o starym. Nieraz już w górach spotykał poszukiwaczy skarbów; rozmaitych dziwaków i obłąkańców krążących po gór­skich pustkowiach, po lasach i kosodrzewinach. Byli to przeważnie ludzie starzy, opętani myślą o cudownym wzbogaceniu się. Szukali skarbów ukrytych w górach przez zbójników. Przypatrywali się każdemu smrekowi, każdej limbie, czy nie ma na nich jakiegoś tajemnicze­go znaku, wskazującego, gdzie ukryto skarb. Po no­cach śniły im się kotliczki pełne jarzącego złota, tala­rów i dukatów.

Raz na Brzezinach spotkał człowieka odzianego w czarną pelerynę. Chudy, zżarty przez opętańczą żą­dzę posiadania, próbował odwalić wielki głaz. Był prze­konany, że pod nim właśnie znajduje się kotliczek. An­drzej obserwował go z ukrycia. Drobna postać czło­wieka, zmagającego się z potężnym granitowym gła­zem, miała w sobie wymowę jakiegoś żałosnego sym­bolu.



15


Nazajutrz cały dzień czekał na Galiana.

Rozpogodziło się. Strzępy mgieł opadały ze skał. Nad górami wznosiło się niebo czyste, przepastne, ogromne. Wiał chłodny wiatr.

Rano Andrzej wlał do kochera ostatnie krople spiry­tusu. Nie wystarczyło nawet na zagotowanie wody na herbatę. Do podgrzanej wody wsypał trochę pokruszo­nych listków. Czekał, aż naciągną, ale woda ledwo się zabarwiła. Pił ją małymi łykami, by zabić mdły smak zjełczałej słoniny. Obliczał, że jeżeli będzie bardzo skromnie wydzielał sobie jedzenie, starczy mu ono naj­wyżej na dwa dni. Czekał więc na Galiana z wzrasta­jącą niecierpliwością.

Przypomniał sobie, jak kiedyś wyskoczył z pędzącego pociągu i przez dwa dni bez jedzenia przedzierał się przez ginące w śnieżycy góry Słowacji. Doznawał wte­dy takiego uczucia, jak gdyby całą krew wypompowa­no mu z żył. Brnął przez śnieżne zaspy, przez pola szare i ślepe od zamieci, przez głuche lasy, a każdy krok był nadludzkim wysiłkiem. Padał na miękki śnieg i lizał go, jak spragniony pies zlizuje rosę z trawy. Bał się tego uczucia i z lękiem myślał, że Galian nie wróci z Zakopanego. Co wtedy będzie robił? Może jeszcze raz pójdzie do Bartona? A jeśli Barton nie udzieli mu pomocy? Może stary dziadek, poszukiwacz skarbów, przyniesie jutro bochenek chleba? A jeśli nie przy­niesie?

"Jutro będę się martwił" - pomyślał dopijając resztki cienkiej herbaty. Spakował plecak, ukrył go w skałach i ruszył w dół, ku Niewcyrce.

Słońce już wzeszło ponad grań Krywania. W miej­scach osłoniętych od wiatru przygrzewało łagodnie. Wyszukał małą kotlinkę wśród maliniaków i kosówki, wyciągnął się na trawie i patrzał w punkt, gdzie ścież­ka wyłaniała się z lasu. Czekał na Galiana. Co chwila zrywał się, zwiedziony przez nikły ruch poruszonej wiatrem gałęzi lub przez cień przemykający upłazem, a gdy spostrzegł, że to złudzenie, kładł się znowu i by­ło mu coraz smutniej, coraz markotniej.

"Czyżby mu się coś stało? Tyle lat kursował na sło­wackich trasach, tyle dni przebywał w kurierskiej wę­drówce ufając swemu instynktowi, sile swych mięśni i szczęściu. Czy teraz, gdy miał nieść pomoc towarzy­szowi, zdradziłoby go to szczęście?"

Pamiętał, była wiosna czterdziestego roku. Szli z Galianem przez Dolinę Jamnicką. Byli już pod Otargańcami, gdy nagle zza zakrętu wyłonił się patrol słowacki. Chciał wtedy uciekać, ale jeden spokojny ruch Galia­na, jedno ostrzegawcze spojrzenie zatrzymało go w miejscu i prawdopodobnie uratowało mu życie.

Galian posiadał instynkt starego odyńca. Był ostroż­ny, przewidujący, czujny, ale gdy groziło mu niebezpieczeństwo, potrafił być okrutny. Opowiadał mu kie­dyś, jak jednym uderzeniem zaciśniętego w dłoni ka­mienia rozłupał czaszkę hlinkowcowi, który chciał go zaaresztować w Kissaku...

Więc co się stało z Galianem? Mówił przecież, że wróci najpóźniej za trzy dni. Trzeci dzień już mija, a jego jak nie ma, tak nie ma. Z Zakopanego wyszedł zapewne nocą albo wieczorem. Powinien już być w Niewcyrce.

Poczuł, że dokucza mu głód. Z niechęcią myślał o ka­szy ugotowanej na skórce ze słoniny. Samo wspomnie­nie smaku miękkiej skórki wywoływało mdłości. A je­dnak czuł, że jeśli czegoś nie zje, zesłabnie.

Wolnym krokiem zaczął wspinać się przez pole ko­sówki. Naraz usłyszał, że ktoś go woła. Czyjś znajomy głos szedł z dołu, od lasu, wraz z poświstem ostrego wiatru. Odwrócił się. Na tle siwych pni ujrzał skuloną postać. Widząc wiatrówkę z naciągniętym na głowę kapturem i duży, naładowany plecak, mógł sądzić, że to turysta. Jednak po chwili bystre oko spostrzegło pod pachą nieznajomego zawiniątko. "Skrzypce" - pomy­ślał i w tej samej chwili pojął, że to Cygan woła nań spod lasu. Zdumiony nagłą przemianą w ubiorze dezer­tera, stał nieruchomo i wpatrywał się w maleńką po­stać ginącą wśród maliniaków i kosodrzewiny. Nie był zadowolony z tego spotkania. Spodziewał się, że dezer­ter nie zjawi się już więcej w okolicy koliby. Tymcza­sem tamten skinął mu ręką, żeby zaczekał i zaczął się wspinać w jego stronę.

Gdy był już w odległości kilkunastu kroków, An­drzej zatrzymał go ostrym głosem.

- Czego chcesz?

Cygan uśmiechnął się, jak gdyby widok Andrzeja napawał go bezgraniczną radością.

- Poczekaj, ja przyniósł coś dla ciebie. Ja nie zapo­mniał... Ja...

- Wracaj, skądeś przyszedł - przerwał mu bru­talnie.

- Ej, ty głupi - zaśmiał się tamten. - Ja zjadł ci słoninę. Ja ci coś dobrego przyniósł.

- Skąd masz tę wiatrówkę, ten plecak?

Cygan roześmiał się jeszcze weselej. Jego ciemne oczy błyskały dziką radością.

- Ja spotkał jednego pana... turystę...

Andrzej przypomniał sobie zdarzenie na plebani. Poczuł nowy napad mdłości.

- Pewnoś go ograbił.

Cygan przymrużył oliwkowe powieki.

- To dobry pan - powiedział przeciągle. - On mi to wszystko dał.

- I te buty? - zapytał Andrzej, patrząc na solidne, turystyczne buty okute gwoździami.

- Buty? Buty też dał.

- A sam poszedł boso.

- Nie boso, w skarpetkach - zaśmiał się chytrze. Potem dorzucił szybko: - Po co takiemu bogatemu panu takie dobre buty? Kupi sobie nowe. Ty go nie żałuj. Ty siebie żałuj. Ja o tobie nie zapomniał. Ja przyszedł do ciebie. Ja ci przyniósł coś dobrego.

- Powiedz, coś zrobił z tym turystą? Cygan pokręcił głową.

- Taki dobry pan. Ja mu nic nie zrobił. Ja mu za­grał na skrzypcach i kazał wracać do domu.

- Kłamiesz! Cygan skrzywił się.

- Po co ja bym kłamał. Ja tobie nie muszę kłamać. Ja myślał, że ty się ucieszysz, a ty na mnie krzyczysz.

Słuchaj, czy tobie tu się nie cni? Ty sam, ja sam. Dla­czego nie możemy być razem?

Andrzej z podziwem patrzał na wypchany plecak. Był to solidny turystyczny plecak z dużymi kieszenia­mi, porządną aluminiową ramą z szerokimi, filcem wykładanymi rzemieniami. Wnętrze jego musiało być równie solidne. Należał zapewne do zasobnego turysty, który lubił wygodnie wędrować. "Warto by jednak zjeść smaczny obiad" - westchnął, walcząc ze sprzecz­nymi uczuciami. Bał się jednak towarzystwa dezerte­ra. Powiedział więc bez przekonania:

- Słuchaj, ograbiłeś Bogu ducha winnego gościa, teraz ściągniesz ml na kark żandarmów. Lepiej wracaj, skądeś przyszedł.

Cygan patrzał na niego zdumionym wzrokiem, chwi­lę poruszał bezdźwięcznie wargami, potem powiedział:

- Głupiś. W tym plecaku dobre rzeczy. Mówię ci, że dobre rzeczy.

- To sam jedz.

- Ale ja chcę z tobą. Tyś mi dał słoniny. Dobra była ta twoja słonina, ale w tym plecaku jeszcze lepsze rzeczy.

- Gdzieś złapał tego gościa?

Cygan wyczuł, że opór Andrzeja słabnie. Zbliżył się na kilka kroków.

- Ty się nie bój. Ja mu nic nie zrobił. To dobry pan.

- Gdzieś go ograbił?

- On mi sam dał.

- Gdzie?

- W Cichej, na Polanie Martonka. Daleko.

- To po coś tu przyszedł? Nie mogłeś zostać w Ci­chej?

Cygan skrzywił się.

- Ja do ciebie jak brat, a ty na mnie krzyczysz. Mnie się cni. Razem weselej nam będzie.

- Ech - westchnął Andrzej, a w tym westchnie­niu Cygan od razu wyczuł kapitulację. Podszedł jesz­cze bliżej, patrząc przyjaźnie.

- Ty mówisz tylko i mówisz. Chodźmy. Zjemy coś. W plecaku dużo dobrych rzeczy.

Andrzej skinął głową i przepuścił ;go przed siebie. Idąc za nim, wciąż patrzał na wypchany plecak. Gdy doszli pod ściankę, pogodził się zupełnie z myślą, że pozostaną razem.

- Daj plecak, to ci pomogę. Ze skrzypcami nie wystyrmasz się do góry.

- Mówię ci, dobre rzeczy - powtórzył Cygan przy­mrużywszy chytrze oko.

Andrzej zarzucił plecak na ramiona. Patrzył, jak Cy­gan niezbyt pewnie pokonuje ściankę. Tamten zwrócił ku niemu oliwkową, promieniejącą zadowoleniem twarz.

- Przecie tu nie wlezą.

- Okrążą nas i złapią.

- Nie bój się, brat! - odkrzyknął wesoło.

Gdy byli na tarasie, Andrzej zdjął plecak i położył przed dezerterem. Ten zerwał kaptur z głowy. Czoło lśniło mu od potu. Dyszał ciężko.

- Dobre rzeczy - wyszeptał.

Andrzej przypatrywał się, jak Cygan wyciąga z ple­caka i układa przed sobą: gruby sweter, dwie pary wełnianych skarpet, pantofle, woreczek z przyborami do szycia i golenia.

Woreczek zadyndał mu w dłoni. Chciał go rzucić w kosówkę, ale Andrzej schwycił go za przegub ręki.

- Daj mi to!

Cygan roześmiał się głośno.

- Po co ci? To dla panów. Nie będziesz się golił.

- Przyda się - powiedział Andrzej grzebiąc w wo­reczku. - Jest mydło...

- Mydło?... - mruknął Cygan z pogardą. - Masz. Ja ci dam. Ja nie taki. - Z głębi plecaka wyciągnął duże pudło aluminiowe, przepasane starannie gumową opaską. - To dobre! - uniósł je i potrząsnął jak jar­marczny sprzedawca. Potem wyjął pokaźną paczkę za­winiętą w czysty pergaminowy papier. Już sam szelest papieru wywoływał przyjemne łaskotanie podniebie­nia. Cygan z uznaniem pokręcił głową.

- Dobrze sobie żyją ci panowie. Dobre rzeczy... - wyciągnął brudnymi palcami kawałek pieczonej cielę­ciny. Przekroił go na pół. Jedną część podał Andrzejo­wi. - Masz. Tyś mi dał wtedy słoniny. Dobra słonina, ale to jeszcze lepsze.

W plecaku znaleźli bochenek białego chleba, maselniczkę pełną masła, kilka puszek konserw, słoik morelowego dżemu, paczkę herbatników, woreczek cukru, puszkę prawdziwej herbaty, kilka rumianych jabłek.

- Będzie uczta! Będzie uczta! - cieszył się Cy­gan. - Dobrze sobie żyją ci panowie. Wojna, a oni wszystkiego mają po uszy... - W jednej dłoni trzymał kawał cielęciny i kromkę chleba, w drugiej kozik. Ko­zikiem odkrawał drobne skibki i pakował je do ust. Jadł mlaskając głośno i kręcąc z zadowoleniem głową.

- Prawdziwe skarby - powiedział do siebie An­drzej. Myślał właśnie o starym Słowaku, którego wczo­raj spotkał w Niewcyrce. – Prawdziwe skarby.

Cygan czknął głośno. Wierzchem dłoni wytarł tłu­ste wargi.

- Zapalimy ognisko, ugotujemy herbaty...

- Nie - powiedział Andrzej - będziesz musiał za­dowolić się wodą.

- Głupiś - tamten czknął znowu - dobra herba­ta. Po takim jedzeniu chce się pić.

- Nie można rozpalać ogniska. Zobaczą z dołu.

- Boisz się?

- Nie, ale chcę tu dłużej posiedzieć. Po co się zdra­dzać.

- A wtedy my palili.

- Wtedy to co innego. Mgła była. Cygan westchnął głęboko.

- Dziwny z ciebie człowiek. Po takim żarciu chce się pić.

Chwilę jedli w milczeniu nie patrząc na siebie. Pierwszy odezwał się Cygan. Wziął do ręki jabłko, pod­rzucił je kilka razy, uśmiechnął się.

- Zupełnie jak w hotelu "Tatran" w Bańskiej By­strzycy.

- Co? - zapytał Andrzej.

- A, grałem tam przed wojną. Pełno było panów i po obiedzie jedli jabłka. I były ładne kobiety... - Sposępniał. Jego oczy znieruchomiały, wpatrzone w nadgryzione jabłko.

- Co ci przyszło do głowy?

Cygan łypnął okiem na Andrzeja. Żółtawe białka błysnęły jakoś ponuro.

- Ty tego nie pojmiesz. Mam już dość. Trzeba tylko uciekać i uciekać.

- To po co zdezerterowałeś?

- Nie mogłem wytrzymać. Idziemy raz z kompanią, a ja słyszę, jak muzyka gra. Nie cygańska, ale gra... Tak mnie coś wzięło za serce, że ja już nie mógł wy­trzymać. Ja poszedł wtedy poić konie i uciekł.

- No to dlaczego narzekasz?

- Ja nie mógł wytrzymać, ale teraz ja też nie mogę wytrzymać. Trzeba wciąż uciekać i uciekać... Niech mnie już wreszcie złapią, bo ja nie mogę...

- To zgłoś się, może ci przebaczą...

Cygan machnął ręką. Umilkł. Zasępił się. Oczy utkwił w jakimś niewidzialnym punkcie i patrzał tak w pustkę. Wreszcie ziewnął.

- Trza iść spać. Ja bym chciał, żeby tak można się położyć i spać. Nic, tylko spać... - Naciągnął na wiatrówkę sweter, wlazł do koliby, zwinął się w kłębek, pod głowę podłożył plecak i wnet zachrapał.

Andrzej patrzał na niego i naraz ogarnął go żal. Po­wtórzył w myśli za Cyganem: "Żeby tak można poło­żyć się i spać. Nic, tylko spać..."

Czekał na Galiana aż do nocy, ale przewodnik nie przyszedł.



16


Bał się dezertera. "Nie wiadomo, co takiemu strzeli do głowy - myślał. - Spodoba mu się na przykład śpiwór i wtedy człowiek w nim drzemiący nie będzie miał dlań żadnego znaczenia." Przykrył więc śpiącego kocem, sam zaś zabrał swoje rzeczy i poszedł w ko­sówkę, gdzie spędził poprzednią noc. Rano obudził go gwizd świstaka. Zobaczył nad sobą czyste niebo. Stoki Hrubego tonęły jeszcze w mroku, tylko na poszarpanej grani palił się jasny blask słońca. Kosówki, trawy na płasienkach, mchy na głazach siwiały od szronu. Od Krywania szedł chłodny, przejmujący powiew.

Niechętnie wygrzebał się ze śpiwora. Owionęło go powietrze chłodne, przenikliwe. Doznał takiego wraże­nia, jak gdyby zanurzał się w lodowatej wodzie. Kie­dy spojrzał w stronę koliby, z przerażeniem i gniewem zobaczył, że na tarasie płonie mała waterka. Przy wa­trze siedział dezerter. Przygrzewał nad ogniem puszkę konserw.

- Hej, ty! - zawołał z wściekłością. Cygan uniósł tylko lekko głowę.

- Hej, słyszysz! Zgaś ogień!

Tamten wzruszył ramionami. Z niezmąconym spokojem dorzucił do ognia suchych patyków.

Andrzej rzucił się na oślep przez plątaninę kosodrze­winy. Gdy dobrnął do tarasu, zaczął zadeptywać ogni­sko. Cygan odsunął się, iskry sypały się spod butów Andrzeja.

- Co robisz? - zapytał przez zaciśnięte zęby.

- Mówiłem ci, że mogą z dołu zobaczyć.

- Konserwę chciałem sobie zagrzać.

Andrzej potrząsnął bezsilnie zaciśniętymi pięściami.

- Nic, chłopie, nie rozumiesz. Zobaczą z dołu dym i przyjdą...

Cygan patrzył na niego z takim wyrazem, jak chło­piec, któremu przerwano dobrą zabawę.

- Ty się tylko boisz i boisz - powiedział przeciągle.

- Nie mam ochoty siedzieć w Popradzie. A ciebie jak złapią, to rozstrzelają.

- Nie będę jadł zimnych konserw.

- Idź do diabła, bo tylko bigosu narobisz.

Cygan dziobnął kozikiem, wyciągnął z puszki ka­wałek włóknistego mięsa i podał go Andrzejowi.

- Spróbuj. Dobre.

- Wypchaj się! - wrzasnął Andrzej.

- Nie chcesz?

- Jedz sam.

Cygan z niedowierzaniem pokręcił głową. Zlizał z palców ściekający sos. Białymi zębami złapał kawał dymiącego mięsa. Żuł go z rozkoszą.

- No, jedz - podsunął Andrzejowi puszkę.

Ten ociągał się. Wnet jednak złapał puszkę. Była jeszcze gorąca. Przyjemnie grzała skostniałe palce.

- Dobre? zapytał Cygan z odcieniem kpiny w głosie.

- Niezłe.

- Widzisz. Po co się tyle szarpać? Andrzej zaklął cicho.

- My razem zostać nie możemy. Cygan uniósł brwi.

- Dlaczego?

- Człowieku, ciebie złapią. Nie chcę razem z tobą iść na łańcuszku do Popradu.

- Dlategoś nie spał ze mną?

- Nie. Bałem się, że masz pchły - skłamał. Cygan roześmiał się.

- Moje konserwy dobre, a pchły niedobre?

- Więc masz?

- Rasowe - zachłysnął się. - Tresowane. Wiem, co ja zrobię. Ja pójdę do Mikulasza na jarmark. Ja za­łożę pchli cyrk - śmiał się, łyskając białymi jak śnieg zębami. Oczy nabiegły mu łzami, węzły żył nabrzmia­ły na wolowatej szyi. - Będę miał cyrk... W Mikulaszu cyrk...

- Przestań! - syknął Andrzej.

Dezerter roześmiał się jeszcze głośniej. Odchylił do tyłu głowę, przymknął wypukłe powieki. Zdawało się, że za chwilę dostanie spazmów.

- Przestań! - Andrzej podsunął się, złapał go za ramię. - Przestań, bo... - Rozejrzał się trwożnie i kiedy wzrok jego padł na skraj lasu, w miejscu gdzie ścieżka wychodziła na rumowisko skalne, zobaczył dwie małe postacie. Znieruchomiał. Dłonią zakrył Cy­ganowi usta, rzucił się na ziemię. - Widzisz! - wy­szeptał.

Oczy Cygana stały się nagle okrągłe i wielkie, Śmiech bulgotał mu jeszcze chwilę w gardle, ale wnet zamarł w jakimś nagłym, nieludzkim jęku. Andrzej wlepił oczy w linię lasu. Widział, jak dwie drobne po­stacie przystanęły. Jedna z nich uniosła rękę i wska­zała w stronę koliby.

- Zobaczyli nas - wyszeptał stłumionym głosem. Cygan pobladł. Jego rozchylone wargi drżały lekko.

Oczy biegały nerwowo.

- Patrol - wykrztusił.

- Szukają ciebie...

Dezerter zerwał się. Jednym susem dopadł leżących u wylotu koliby skrzypiec, schwycił je jak jastrząb umykającą ofiarę, zastygł na chwilę w bezruchu, a po­tem na oślep rzucił się w kosodrzewinę. Ugrzęznął w niej jak niewprawny pływak w skłębionej fali, W tej chwili z dołu padł strzał, kula świsnęła jękliwie, plasnęła głucho o skały. Posypały się drobne odpryski. Na dole siny dymek poszybował z wiatrem.

Andrzej leżał przylepiony do skały. Spostrzegł, że za dwoma żołnierzami pokazały się jeszcze trzy drob­ne figurki. Poruszały się szybko, nerwowo rozpierzchły się na rumowisku i półkolem zaczęły okrążać kolibę. Andrzej błyskawicznie ocenił położenie. Dzieliła ich odległość może czterystu kroków. Między skrajem lasu a kolibą ciągnęło się gęste pole kosodrzewiny, nad nim jak mur wyrastała skalna ścianka. Z lewej strony wznosił się upłaz, 2 prawej ponad gąszcz kosówki wy­ginało się skalne żebro. Cygan uciekł w stronę upłazu. W tym kierunku prawdopodobnie ruszy pościg. Trzeba więc niepostrzeżenie przedostać się poza skalne żebro, a potem wzdłuż pól kosodrzewia uciekać ku Hlińskiej Dolinie. Wolno przeczołgał się przez taras. Po drodze złapał jeszcze puszkę konserw i wepchnął ją w kie­szeń spodni. Potem jednym skokiem dopadł kosówki.

W tej samej chwili padł drugi strzał. Z dołu dobiegł go zdławiony okrzyk. Widocznie spostrzegli i jego. Te­raz czekało go najtrudniejsze zadanie: przedrzeć się przez pas kosodrzewiny. Gdyby próbował przejść wśród gąszczu, żołnierze mogliby go dopaść, zanim osiągnie skalne żebro. Należało więc przebyć tę prze­szkodę krótkimi skokami. Kierował się ku miejscu, gdzie biwakował w nocy. "Bez plecaka nie ma co ucie­kać" - myślał. Po kilku skokach mógł już iść bez­pieczniej, gdyż przechył terenu zasłaniał go od strony lasu.

Wnet dobrnął do swego plecaka. Zarzucił go na ra­miona i zaczął przedzierać się ku skalnej grzędzie, ry­sującej się szarym pasmem na tle czystego nieba. Gwałtownymi ruchami rozgarniał gąszcz, przeciskał się przez powykręcane gałęzie, bez wytchnienia pchał się do przodu.

"Żeby tylko zdążyć, zanim żołnierze dojdą do koliby. Jeżeli mnie uprzedzą, będę zgubiony. Okrążą pole ko­sodrzewiny i kiedy wychylę tylko głowę, sprzątną je­dnym celnym strzałem."

Pot zalewał mu oczy, ramiona mdlały od stałej szar­paniny z kosówką, nogi grzęzły wśród splecionych ko­narów. Do bólu zaciskał zęby. "Jeszcze chwilę. Jeszcze kawałek drogi." Grzęda była coraz bliżej. Obliczał każ­dy ruch, który zbliżał go do upragnionego celu. Wre­szcie dopadł pierwszych kamieni. Wśliznął się między dwa głazy i ostrożnie wychylił głowę. Taras pod kolibą był jeszcze pusty. Poniżej ścianki kołysały się kiście kosówki. W tym miejscu przedzierał się któryś z żoł­nierzy.

Teraz zdjął z ramion plecak i zaczai się czołgać. Wy­bierał miejsca osłonięte skałami. Po chwili znalazł się na samym grzbiecie grzędy. Miał przed sobą trawiaste zbocze szerokości może dwudziestu kroków. Ten od­cinek musiał pokonać jednym skokiem. Przyczaił się, wyszukał stopą dogodnego odbicia i nagłym zrywem rzucił się do przodu. Gdy był już na drugiej stronie trawiastego zbocza, ukrył się wśród Skał.

"Chyba mnie nie zobaczyli - myślał. - Gdyby mnie spostrzegli, strzelaliby za mną." Wytarł rękawem spoconą twarz i dysząc ciężko odpoczywał. Teraz przed sobą miał wielkie rumowisko skalne. Omszałe maliniaki piętrzyły się jak szczątki rozsypującej się świątyni. Ni­żej na wietrze falowało wielkie pole kosówki. "Zejdę w dół, zaszyję się w kosówkę, chyba mnie nie znajdą."

Chciał już ruszyć, gdy nagle w dole, na grzędzie, w odległości może pięćdziesięciu kroków zobaczył żoł­nierza. Grzęda schodziła aż do skraju lasu i żołnierz, okrążając kolibę, wspinał się wzdłuż niej ku zboczom Hrubego. Andrzej zamarł. Czuł, jak nogi i ręce mu drętwieją. Był to jednak tylko moment jakby chwilo­wego zamierania, gdy nagle wokół tworzy się próżnia i człowiek nie ma czym oddychać. Znał doskonale to uczucie, więc otrząsnął się zeń szybko. Zdolność trzeź­wego, jasnego myślenia wróciła, zanim żołnierz wspiął się kilka kroków.

Andrzej przylgnął silnie do skały, zrzucił z ramion plecak, by w każdym momencie mieć zupełną swobo­dę ruchów, wyszukał wzrokiem odpowiedni kamień, podniósł go ostrożnie i teraz, przyczajony za skałą, ką­cikiem oczu obserwował żołnierza. Ten zbliżał się już na wysokość głazu. "Jeżeli mnie zauważy, cisnę w nie­go kamieniem... Jeżeli mnie minie, przepuszczę go..."

Żołnierz zatrzymał się na chwilę. Rozejrzał się i na­raz zwrócił się w kierunku koliby. Andrzej odetchnął z ulgą. Widział, jak żołnierz uniósł do góry rękę i za­wołał głośno:

- Hej, Jarko!

Ktoś odpowiedział mu od Strony koliby.

- Nie ma go tam?

- Nie. A ten drugi? - Złapali go.

"Złapali go" - powtórzył w myśli Andrzej i naraz z jaskrawą wyrazistością zobaczył twarz Cygana, sze­roko rozwarte czarne oczy, rozchylone drżące wargi... A w oczach strach osaczonego zwierzęcia. "Złapali go... Już nie będzie musiał kryć się i uciekać..." I zdawało mu się, że słyszy jego gardłowy głos: "Wciąż tylko uciekać i uciekać..."

Żołnierz zarzucił karabin na ramię.

- Hej, Jarko, gdzie ten drugi?

- Poszukaj w kosówce - doleciał głos od koliby.

Żołnierz uczynił gwałtowny gest wolną ręką i szyb­ko ruszył przed siebie. Po chwili zginął za przechyłem grzędy. Andrzej czuł, że ogarnia go łagodna fala radości. Czekał chwilę. Nasłuchiwał, czy żołnierz nie zawróci na grzędę, ale prócz cichego poszumu wiatru nie dochodził doń żaden odgłos. Bez pośpiechu zarzucił na ramiona plecak i wciąż jeszcze czekał: niech żoł­nierz odejdzie na przyzwoitą odległość, niech zaszyje się w gąszcz kosówki. Gdy uznał, że czas już ruszyć, wyjrzał ostrożnie zza głazu. Grzęda była pusta. Tylko wiatr przeczesywał rzadkie trawy i skowyczał cicho w kamieniach. Wolnym krokiem ruszył ku falującym ławom kosówki. Szedł ostrożnie, kryjąc się wśród gła­zów, a każdy krok wydawał mu się lżejszy, bo oddalał go od niebezpieczeństwa. Gdy był już w kosówce, wy­szukał najgęstsze krzaki, zaszył się w nie jak świstak, położył się wygodnie, plecak podsunął pod głowę i pa­trzał, jak po czystej tafli wysokiego nieba suną obłoki. "Chyba mnie tu nie znajdą - myślał. - Tym razem udało mi się wymknąć z matni. Ale co będzie dalej? Jak długo można kryć się i uciekać... wciąż tylko ucie­kać..."



17


Czekał aż do zmroku. Gdy góry pogrążyły się w no­cy, wstał, wygrzebał się z zasieków kosówki. Szron gwiazd wysypał się na granatowe niebo. Połyskiwał mroźnie, złowrogo. Nad posępnymi turniami wisiał chudy sierp księżyca. W jego nikłym blasku góry pię­trzyły się ogromne, niby z czarnej połyskliwej lawy.

Wspiął się trawiastą grzędą aż pod piargi Hrubego. Stromymi zboczami okrążał przepastne zerwy. Oddalał się szybko od koliby, jak od miejsca dotkniętego zara­zą. Był dziwnie skupiony, jak gdyby znowu odnalazł zagubiony szlak, który doprowadzi go do zamierzonego celu. Myślał, że już Wkrótce porzuci góry. Nie będzie się ukrywał ani uciekał. Pójdzie pod Turbacz do par­tyzantów, stanie przed rotmistrzem Okszą i powie: "Teraz możecie mnie sądzić. Już mi nic innego nie pozostało. Przysięgam wam na moją służbę, na lata spędzone wśród stałej wędrówki, na chwile, w których zamierałem ze strachu, na noce, w których towarzyszyły mi gwiazdy, na honor kuriera, przysięgam, że z organizacyjnych pieniędzy nie zabrałem ani jednego grosza. Nie wierzycie mi, to mnie rozstrzelajcie. Wie­rzycie, to przyjmijcie mnie do oddziału."

Galian - choćby nawet przyszedł z Zakopanego - i tak nie zastanie go w kolibie. Stary Słowak, z którym umówił się w Niewcyrce, zjadł już zapewne zamówio­ny bochenek chleba, o ile w ogóle przyniósł go z sobą. Do Bartona nie warto zachodzić. Jego żona ostrzegła go przecież. Trzeba wracać na Turbacz.

Postanowił, że przenocuje gdzieś w kosówkach w Hlińskiej, a rano ruszy do Zakopanego. Tam zajdzie do Galiana. Weźmie go jako świadka i pójdą do oddzia­łu Okszy. Ta myśl uwolniła go od nękających wątpli­wości.

Szedł może godzinę, może dwie, gdy spostrzegł, że niebo zasnuwa się cienką warstwą chmur. Zrobiło się nagle ciemno. Gwiazdy wsiąkały w chmury. Sierp księżyca omotała wata mgły, potem znikł nagle. Zro­biło się jeszcze ciemniej. Gdy tak szedł, natknął się w żlebie na język zlodowaciałego śniegu. Pośliznął się i upadł. Gdy się podniósł, poczuł dokuczliwy ból w ko­stce. "Dalej iść nie ma sensu - pomyślał. - Można zahaczyć nogą o wystający kamień i runąć w jakąś rozpadlinę." Postanowił więc zejść niżej i przenocować w kosówkach. Ześlizgiwał się ostrożnie z głazu na głaz, w stromych miejscach przysiadał i podpierając się rę­kami szukał dogodnej drogi. Mrok zaklejał mu oczy. Brnął w nim jak w ciemnej masie. Wreszcie poczuł muśnięcie kistki kosówki na rozpalonej ze zmęczenia twarzy. W ciemności wymacał kępę suchej trawy, roz­winął śpiwór, wlazł weń z ulgą i zapadł w sen.

Rano ruszył w dalszą drogę. Postanowił zejść do Hlińskiej, a później przez Ciemne Smreczyny, Czarną Ławkę dostać się do Pięciu Stawów. Wydało mu się, że droga ta będzie najbezpieczniejsza.

Dzień wstał chmurny i wietrzny. Szczyty ginęły we mgłach. Warunki przejścia zielonej granicy układały się pomyślnie. Pokrzepiony twardym snem i posiłkiem, szedł szybko. Chciał bowiem jak najprędzej opuścić za­grożony teren. Spodziewał się, że patrol wojskowy po przesłuchaniu dezertera powróci w te strony, by zła­pać zbiega. Pragnął również na wieczór dojść do Zako­panego i rozmówić się z Galianem.

W Hlińskiej przeciął szlak turystyczny i szerokim łukiem zaczął okrążać strome zbocza Pośredniego Wierchu. Gdy dobrnął nad Przedni Ciemnosmreczyński Staw i chciał już schodzić ku niemu, naraz usły­szał w rumowisku skalnym ciche pojękiwanie. Ukrył się w kępie kosówki, rozejrzał się, czy nie grozi mu za­sadzka. W dole połyskiwała przymglona tafla wody. Wiatr marszczył ją w sinawe fałdy. Nad ciemną roz­sypką kosodrzewin kołował spłoszony jastrząb. Nie wzbijał się, tylko pętlami krążył wśród skał. Tuż pod kępą leżało wielkie rumowisko. Z tamtej strony docho­dził ów żałosny głos. Andrzej nasłuchiwał jeszcze chwilę. Zdawało mu się, że pojękiwanie słabnie, prze­chodzi w cichy płacz.

"Co mnie to obchodzi - pomyślał. - Trzeba omi­nąć rumowisko, żeby się na kogoś nie napatoczyć." Wydostał się z kępy i bokiem zaczął okrążać miejsce, skąd dochodził dziwny jęk. Gdy znalazł się na płasience, zatrzymał się gwałtownie: pod wielkim gła­zem siedział drobny, chudy chłopiec. Skuliwszy się, ukrył twarz w dłoniach, a cała jego postać drżała wstrząsana atakami spazmatycznego płaczu. Andrzej ukrył się za maliniakiem. Z wzrastającym zaciekawie­niem i współczuciem obserwował malca. Początkowo przypuszczał, że chłopiec Oddalił się od starszych i za­błądził. Lecz gdy przyjrzał mu się dokładniej, zauważył, że mały nie był przygotowany do górskiej wy­cieczki. Miał na sobie tylko krótkie spodenki, koszulę i lekki sweter. Był boso. To zastanowiło go jeszcze bar­dziej. "Co, u licha, robi w górach ten malec w tak chłodny dzień?"

W tej chwili chłopiec, nie przestając łkać, ujął bosą stopę w obie ręce i zaczął się jej bacznie przypatrywać.

"Pewno się zranił - pomyślał Andrzej, wychodząc z ukrycia. - Trzeba się spytać, co mu się stało. Nie można go zostawić bez pomocy." Nie chcąc przerazić chłopca, zawołał z odległości kilkunastu kroków:

- Hej, mały, co ci się stało?

Chłopiec drgnął, rozejrzał się trwożnie, a gdy przed sobą zobaczył człowieka, wydał zdławiony okrzyk i z przerażeniem wcisnął się pod skałę. Jego bla­da, niemal przezroczysta twarz wykrzywiła się płacz­liwie.

- Nie bój się! - zawołał łagodnie Andrzej. Chłopiec jeszcze głębiej wtulił się pod skałę, bełko­cąc coś niewyraźnie.

- Nie bój się - powtórzył. - Powiedz, co ci się stało?

Mały wciąż jeszcze patrzył na niego pełnym panicz­nego lęku wzrokiem. Nie mógł wykrztusić ani słowa. Poruszał tylko wargami jak niemowa. Andrzej zbliżył się.

- No, powiedz. Zgubiłeś może ojca?... - zapytał troskliwie.

Pokręcił przecząco głową. Z błękitnych oczu pierz­chał z wolna strach.

- Boli cię?

Wysunął przed siebie bosą nogę. Duży palec przecięty był z boku, a oderwany paznokieć zwisał z krwa­wiącej rany. Andrzej pochylił się nad chłopcem, ujął delikatnie stopę. Malec syknął z bólu.

- Toś się szkaradnie urządził - powiedział An­drzej łagodnie. Wciąż jeszcze miał takie wrażenie, że chłopiec zerwie się nagle i ucieknie. - Gdzieś to sobie zrobił? - zapytał po chwili.

Chłopiec cofnął gwałtownie nogę. Głowę wtulił w zgięte ramię i znowu spazmatyczne łkanie wstrzą­snęło jego drobnymi ramionami. Andrzej usiadł obok niego. Głaskał go po plecach.

- No, przestań, mały, przestań... Zaraz zrobimy opatrunek... Przestanie boleć... No, przestań...

Chłopiec, jakby nie zwracając na niego uwagi, od­wrócił się, przylgnął do skały i teraz dopiero rozpłakał się na dobre.

- Zimno ci pewnie? - zapytał Andrzej. Nie cze­kając na odpowiedź wyciągnął z plecaka śpiwór i okrył nim chłopca. Potem z kieszeni plecaka wyjął bandaż. - Trzeba opatrzyć nogę - powiedział cicho. Chłopiec nie zareagował, ale płacz jego słabnął, przycichał. Tyl­ko od czasu do czasu całym ciałem wstrząsało ciche łkanie. Andrzej rozejrzał się, zaczerpnął trochę wody z małego strumyczka, wijącego się wśród skał. Scy­zorykiem uciął kawałek bandaża, po czym zamaczał go w wodzie.

- Słuchaj, musimy zabandażować nogę. Przyrze­kam ci, że nie będzie bolało.

Chłopiec uniósł się lekko na łokciu i po raz pierw­szy spojrzał na Andrzeja bez lęku.

- Ten palec to głupstwo - rzekł po słowacku,

- No, widzisz - podjął pogodnie Andrzej - dziel­ny z ciebie chłopiec. Skąd się tu wziąłeś?

Malec patrzał nieufnie. Pełnymi łez oczami badał twarz Andrzeja.

- Na wycieczce byłeś?

- Nie. "

- Toś może zabłądził? - uniósł lekko stopę chłopca i delikatnie zmywał brud z zakrwawionego palca.

- Nie - potrząsnął igłową chłopiec.

- Z nieba spadłeś? - zażartował Andrzej. Mały skrzywił się z bólu.

- Uciekłem - wyszeptał.

- OL. - zdziwił się Andrzej. - A coś ty, bracie, przeskrobał, żeś z domu upiekł?

- Nic - rzekł ponuro. - Ja z domu nie uciekłem. Ja uciekłem ze stacji.

- Ze stacji? - Andrzej przerwał obmywanie pal­ca. - A dokąd jechałeś? - zapytał z wzrastającym zdumieniem.

- Ja nie jechałem. Mnie wieźli. - Nie rozumiem.

- Wieźli nas... Cały transport...

Andrzej przeniósł z wolna swe spojrzenie z krwa­wiącego palca na twarz chłopca i długo w nią się wpa­trywał. Widział szeroko rozwarte, pełne bólu oczy, wy­chudłe policzki ze strużkami zasychających łez, zsiniałe z zimna wargi, wykrzywione żałosnym grymasem, i naraz wszystko pojął i zrozumiał. Przed oczami niby stara, zdarta taśma filmowa przemknęły mu obrazy wspomnień. Dzień był wtedy marcowy. Padał mokry śnieg. Białe płatki ginęły w kałużach rozdeptywanych butami żandarmów i hlinkowców. Na boczny tor wje­chał towarowy pociąg. Hlinkowiec z wrzaskiem spędzał pasażerów z peronu. "Nie ma tu nic do oglądania! Jazda! Usuwać się!" - krzyczał, a spoza zakratowa­nych okienek bydlęcego wagonu patrzały oczy umęczonych ludzi, oczy straszne, oczy pełne nieludzkiego bólu. Ktoś z boku zawołał: "Żydów wywożą do Nie­miec." Jakaś kobiecina w nędznej chuście na głowie załamała powykręcane reumatyzmem palce: "Chryste Panie!" A śnieg padał coraz gęstszy... Białe płaty tonęły w rozbabranym przez żołnierskie buty błocie...

- Wywozili ciebie do Niemiec? - zapytał szeptem. Chłopiec skinął tylko głową.

- I uciekłeś?

- Tak.

Andrzej ścisnął mocno dłoń chłopca.

- Dobrze zrobiłeś, bracie. Dobrze zrobiłeś... - głos ugrzązł mu w gardle ze wzruszenia. Był przecież twar­dy, zahartowany, a jednak poczuł, że pali go pod po­wiekami i dławi w gardle. - Dobrze zrobiłeś - po­wtórzył szybko, by powstrzymać cisnące się łzy. Gdy jeszcze raz spojrzał na chłopca, ten musiał to wyczuć, bo uśmiechnął się jakoś serdecznie i przyjaźnie, a z oczu jego zniknęła nieufność.

- Sam byłeś? - zapytał po chwili Andrzej, zabie­rając się do bandażowania palca.

- Nie, z mamą.

- A z mamą co się stało?

- Mama została tam w wagonie, w Popradzie.

- To ty sam uciekłeś?

- Nie. Mnie wyprowadził jeden kolejarz. Mama po­wiedziała: "Niech pan ratuje przynajmniej to dziecko." Ja nie chciałem iść, ale mama powiedziała: "Razem nam będzie trudno. Ja później przyjdę do ciebie..." Ja nie chciałem, ale zjawił się żandarm, a kolejarz schował mnie do innego, pustego wagonu. Potem tam­ten pociąg odjechał, a kolejarz otworzył wagon, dał mi paczkę z jedzeniem i powiedział: "Ja ci nic nie mogę pomóc. Uciekaj."

- I bez butów byłeś?

- Bez butów. Bo jeden hlinkowiec mi zabrał. Po­wiedział, że tam, dokąd jedziemy, będzie ciepło i nie będą mi potrzebne...

Andrzejowi wyrwało się z ust przekleństwo.

- Nie martw się - powiedział po chwili - znaj­dziemy ci jakieś (buty... - Naraz uświadomił sobie, że rozmawia z chłopcem tak, jakby miał z nim zostać. Tymczasem szedł przecież do Zakopanego. Musiał tam pójść, by rozmówić się z Galianem, a potem odnaleźć oddział Okszy. Dodał więc pośpiesznie: - To znaczy... będziesz miał jeszcze niejedną parę butów. Widzisz, ja też uciekam. Jesteśmy jakby towarzyszami.

- A mama?... - chłopiec spojrzał pytająco. - Czy mama wróci?

Andrzej przygryzł wargi aż do bólu. Udał, że nie słyszy pytania.

- Gdzieś sobie tak rozharatał nogę?

- Czy mama...

- Jeśli powiedziała - przerwał mu - to chyba wróci.

- Ja się tak boję o mamę...

Długą chwilę trwało milczenie. Andrzej rozciął ko­niec bandaża i zawiązał go na kokardkę. Bał się spoj­rzeć chłopcu w oczy.

- Już gotowe - powiedział. - Do wesela się zagoi.

- Tak się boję o mamę - powtórzył chłopiec.

- Zimno ci? - Andrzej patrzył na zsiniałe stopy chłopca. Nie czekając na odpowiedź, zdjął wiatrówkę i sweter. Sweter podał chłopcu. - Trochę za duży, ale to nic. Cieplej ci będzie. - Żałował, że nie zabrał z so­bą pantofli, które przyniósł dezerter w zrabowanym plecaku. Przywiązałby je jakoś sznurkiem do nóg malca. W tej chwili chłopiec był niezdolny do dalszej dro­gi. Miał obolałe i spuchnięte stopy.

Andrzej patrzył na nie, tarł z roztargnieniem nie ogolony policzek. Po chwili powiedział jakby do siebie:

- Co ja z tobą teraz zrobię?

Błękitne oczy chłopca znowu napełniły się łzami.

- Pan już idzie?

- Ech - westchnął - muszę. - To ja pójdę z panem.

- Nie dasz rady. Daleko.

- Spróbuję. Jak żył mój tata, to chodziłem z nim na wycieczki. Byłem na Dziumbirze i na Czetwernicy.

- Widzę, że z ciebie dzielny turysta, ale boso daleko nie zajdziesz.

- Pójdę... - wyszeptał chłopiec błagalnie. Andrzej pochylił się nad nim, położył mu dłoń na ramieniu. Starał się mówić spokojnie, rozważnie.

- Słuchaj, ja też uciekam. Jeśli mnie złapią, to już po mnie. Tobie nic nie zrobią, tylko nie mów, skąd uciekłeś. Zostawię ci trochę pieniędzy... Pójdziesz w dół doliną. Gdy spotkasz kogoś, powiesz, że zabłądziłeś...

- Nie chcę... nie chcę - żachnął się, a twarz jego znowu nabrała wyrazu zaszczutego, wystraszonego zwierzątka.

- Słuchaj - wyszeptał Andrzej - jeśli cię ze mną złapią, będzie jeszcze gorzej.

- Niech mnie złapią... ja chcę z panem. Andrzej zdjął z ręki zegarek i podał go chłopcu.

- Jeżeli kogoś spotkasz, dasz mu ten zegarek. To drogi zegarek.

Chłopiec odepchnął wyciągniętą rękę. Skulił się.

- Nie chcę - załkał. - Ja się boję ludzi. Andrzej wstał, bezsilnym ruchem rozłożył ręce. Nie patrzał na chłopca, tylko utkwił wzrok w czubkach" swych starych, pękających w szwach butów. Myślał w tej chwili o rotmistrzu Okszy. Wyobrażał sobie, że stoi przed nim. Ścierają się ich spojrzenia. "A jeśli Oksza mi nie uwierzy? Jeśli nie będzie chciał ze mną rozmawiać?" - rozważał wszystkie możliwości. Wreszcie położył zegarek obok chłopca.

- Zrób tak, jak ci radzę - powiedział cicho. - Mówię ci, nic ci nie zrobią, tylko się nie przyznawaj...

Słyszał ciche łkanie malca. Bał się spojrzeć w jego stronę. Było mu ciężko, bardzo ciężko, ruszył jednak przed siebie. Gdy uszedł kilka kroków, usłyszał wo­łanie:

- Niech pan poczeka!

Obejrzał się. Malec biegł za nim, kuśtykając na zra­nionej nodze. Sweter sięgał mu do kolan. Mały plątał się w nim jak w worku. Gdy dogonił Andrzeja, objął mocno jego kolana, przylgnął do nich dygocąc.

- Niech pan nie idzie... Niech pan nie idzie... Andrzej otoczył go ramieniem. Czuł gwałtowne bicie serca, słyszał przyśpieszony, świszczący oddech. I na­raz, jakby ten ciężar przygniatający go od chwili opuszczenia chłopca opadł, zrobiło mu się lżej, ra­dośniej. Pomyślał, że jeżeli zostanie z chłopcem, nie będzie już samotny, walka o życie przynajmniej na jakiś czas nabierze sensu i treści. Przygarnął go jeszcze mocniej i powiedział:

- No dobrze... już dobrze... zostanę.



18


- Ile masz lat? - Jedenaście.

- Jak ci na imię?

- Szymon.

Kiedy postanowił, że zostanie przy chłopcu, wziął go na ramiona i poszedł szukać chwilowego schronienia. Po rumowisku wspięli się pod zbocze Pośredniego Wierchu. Tam pomiędzy dwoma maliniakami znaleźli obszerną dziurę. Andrzej kazał chłopcu wejść do śpi­wora, sam zabrał się do rozpalania małej waterki.

- Cieplej ci? - zapytał.

Chłopiec skinął głową. Zdziwionym wzrokiem śledził szybkie, wprawnie ruchy swego opiekuna. Drżał jeszcze i szczękał zębami.

- Rozpalimy ognisko, to się rozgrzejesz - powie­dział Andrzej na pocieszenie. - Tu w górach ciężkie jest życie, ale jakoś damy sobie radę... - prowadził ten monolog, by zapełnić głuchą ciszę. Chłopiec był bowiem tak zziębnięty i zmęczony, iż milczał uparcie. Andrzej wiedział, że gdy tylko się rozgrzeje, zaraz zaśnie. Zagotował więc w menażce trochę wody, osło­dził ją resztką cukru, podał malcowi.

- Pij, to ci dobrze zrobi.

Gdy ten małymi łykami opróżniał menażkę, Andrzej układał plam. Czynił to z myślą o chłopcu. Przede wszystkim musi wystarać się o pożywienie. W plecaku były już pustki. Jeżeli dzisiaj nie przyniesie choćby kawałka chleba, jutro rano nie będzie miał co dać chłopcu. Jeszcze raz pójdzie do Bartona. Może go za­stanie i potrafi wydębić od niego trochę jedzenia. W gajówce na pewno mają zapasy, a gajowy chyba mu nie odmówi.

Chłopiec odłożył menażkę, ziewnął, skulił się w śpi­worze jak mały psiak. Po chwili spał już twardym snem. Andrzej dołożył jeszcze do ognia, obłożył pale­nisko kamieniami.

"Żeby tylko się nie obudził" - pomyślał, patrząc na śpiącego. Z radością stwierdził, że wiatr dmie w stronę dziury, niosąc w jej kierunku fale ogrzanego powietrza. Jeszcze raz przyjrzał się chłopcu. Spał spokojnie, wtu­liwszy głowę pod klapę śpiwora. Poruszył go. Chłopiec ani nie drgnął. Krzyknął mu nad uchem, ale malec spał tak twardo, że nawet grzmot piorunów nie wy­rwałby go z kojącego snu.

"Spij, mały" - pomyślał. Opróżnił plecak, zarzucił go na ramię i ruszył w drogę. Obliczał, że na wieczór będzie w Trzech Studniczkach.

Nie pomylił się. Ody zbliżał się do gajówki, na dnie lasu leżał już mrok. Z daleka zobaczył znajomy bu­dynek z wyrzeźbiona lilią na szczycie. Ostrożnie okrą­żył małą obórkę, skrył się za węgłem i bacznie obser­wował gajówkę. Było cicho, tylko od lasu szedł głuchy poszum i mały potok pluskał gdzieś w olszynach. Za­słonięte okna nie przepuszczały nawet smugi światła. Naraz drzwi skrzypnęły i w ich ciemnej ramie uka­zała się kobieta. Poznał ją. Była to żona Bartona.

Wsłuchiwał się w jej kroki przemierzające podwórze, a gdy znowu drzwi zaskrzypiały, pomyślał, że weszła do obory. Okrążył więc z drugiej strony budynek i śmiało wszedł do sieni.

- Kto tam? - usłyszał silny, męski głos.

- Niech będzie pochwalony - powiedział, żeby zwabić gajowego do sieni.

Po chwili w drzwiach kuchni ukazała się zwalista postać Bartona. Stał i mrużąc oczy wpatrywał się w przybysza.

- To ja, Andrzej - uprzedził go i jeszcze o krok postąpił naprzód, by znaleźć się w kręgu bijącego z kuchni światła.

- Wszelki duch! - zawołał gajowy. - To wy by­liście tu u mnie?

- Ja,

- Żona bała się, że to ktoś obcy - wyjaśnił po­spiesznie i z przyjaznym uśmiechem wyciągnął wielką, mięsistą dłoń.

Andrzeja ogarnęło bijące z kuchni ciepło. Poczuł cierpki zapach smażącej się cebuli i słodkawą woń gotowanego mleka. Z całego otoczenia, z barczystej postaci gajowego promieniowało ciepło i błogi spokój. Zatęsknił nagle za jakimś cichym, spokojnym kątem, za tym wszystkim, co ogarnęło go tak gwałtownie, gdy przekroczył próg Bartonowego domu. Stał chwilę w milczeniu, a gdy uścisnął dłoń gajowego, znowu zdławił go nagły bolesny żal.

- Wejdźcie dalej! - zapraszał gajowy.

- Poczekajcie - powiedział nieswoim głosem. - Nie chciałbym, żeby mnie tutaj ktoś zobaczył. Mogli­byście mieć przykrości...

- Nie ma nikogo.

- Wolałbym pogadać z wami na osobności.

- A co? - Gajowy zmarszczył brwi. Przez jego ogorzałą twarz przemknął cień zakłopotania.

- Chodźcie na dwór, pogadamy. Gajowy zapiął zieloną kurtkę.

- Jak tak, to chodźmy...

Na podwórzu natknęli się na żonę gajowego. Na widok Andrzeja położyła pustą kobiałkę na ziemi.

- To on był u ciebie - zwróciła się do męża. Ten kiwnął tylko głową.

- W porządku.

- A gdzie to idziesz? - zapytała z obawą w głosie.

- Zaraz wracam - odrzekł niechętnie.

Oparła dłoń na biodrze i z kobiecą ciekawością przy­glądała się odchodzącym.

Zatrzymali się na skraju lasu.

- Co z wami? - gajowy oparł się o pień i spojrzał dociekliwie.

- Niedobrze - odrzekł Andrzej. - Przyszedłem do was po pomoc.

- Na Węgry idziecie?

- Nie.

- Do Zakopanego?

- Nie - rzucił szybko i urywanymi zdaniami jął opowiadać o ostatnich zdarzeniach. - Gdyby nie ten chłopiec - zakończył - poszedłbym do Zakopanego, a tak...

- Tak... - westchnął gajowy. - Narobiliście sobie biedy. W górach niełatwo wam będzie przetrzymać.

- Dam sobie jakoś radę, tylko wy mi pomóżcie.

Nie widział dokładnie twarzy Bartona, ale wyczuł, że sposępniała nagle i stężała.

- A czego wy chcecie ode mnie? - zapytał gajowy stroskanym głosem.

- Teraz trochę żarcia... Niewiele, żeby tylko pierw­sze dni przetrzymać.

- A potem?

- Potem, gdy mały wydobrzeje, mógłby u was zostać.

Barton zasępił się jeszcze bardziej. Wielką, spraco­waną dłoń uniósł do czoła.

- Tego nie da się zrobić. Dawniej tak, ale teraz...

- Powiecie, że chłopiec przyjechał do was od krew­nych, że słaby na płuca, trzeba mu górskiego po­wietrza.

Gajowy zaśmiał się sucho.

- Mnie tu za dobrze znają. Teraz nie da się zro­bić - zniżył głos, nachylił się i dodał prawie szep­tem: - Na mnie też mają oko.

- Niedługo to wszystko potrwa.

- Przyjechali żandarmi. Powiedzieli, że partyzan­tom pomagam.

- Partyzantom?

- U nas też się rusza. Wczoraj w Jamnickiej była strzelanina. Dwóch żołnierzy rannych. Dezerterzy ucie­kają w góry. Był tu u mnie jeden...

- Może Cygan?

- Nie, chłopiec z Horehronia, drwal. Dałem mu, co miałem. Poszedł w góry. Ktoś go zobaczył, że u mnie nocował, no i żandarmi przyszli. Baba mi głowę suszy, żebym się do tego nie mieszał, ale ja... No, cóż... chęt­nie sam poszedłbym z nimi... A teraz, tego chłopca nie mogę... chyba rozumiecie?

- Rozumiem. Może znacie kogoś, kto by go mógł przyjąć?

Gajowy bezradnym gestem rozłożył ręce.

- Nie da rady. Teraz wszyscy się boją. Przedtem to ja sam wziąłbym go do siebie. Biedny chłopiec... - westchnął cicho. Wyciągnął paczkę papierosów. - Za­palicie?

Andrzej z przyjemnością zaciągnął się dymem. Od dwóch dni nie palił. Teraz zakręciło mu się lekko w głowie.

- Ale jedzenia to mi trochę dacie? - zapytał.

- Sam nie mam dużo, ale coś się znajdzie.

- Oczywiście zapłacę - dodał pospiesznie Andrzej.

- Głupstwo. Gdybym był w potrzebie, to byście mi też pomogli.

Andrzej ujął go za ramię.

- Słuchajcie. Nie wiem, jak długo tam zostanę. Chłopiec jest słaby, musi jeść. Zostawię wam trochę koron i dwadzieścia dolarów...

- Co ja z dolarami zrobię? - zapytał tamten z uśmiechem.

- Zmienicie w mieście.

- Za to karają.

- Znajdziecie w Popradzie albo w Łomnicy faktora. Teraz ludzie kupują. Chodzi o to, żeby kupić trochę jedzenia na zapas.

- Dobrze, spróbuję.

- Umówimy się. Najlepiej by było, żebyście mi donieśli do Ciemnych Smreczyn.

Gajowy skinął przytakująco.

- Teraz dam wam niewiele, a jutro spróbuję zmie­nić dolary.

Andrzej mocniej ścisnął ramię gajowego.

- Dziękuję wam, Barton. Wiedziałem, że mi pomo­żecie,

- Głupstwo. Dajcie plecak, zaraz wam coś przy­niosę. Niedużo, bo sam nie mam. - Chciał już odejść, ale Andrzej zatrzymał go.

- Zdaje mi się, że macie w domu chłopca.

- Mam.

- Pewno zostało po nim trochę starych rzeczy. Ten mój jest bosy, prawie goły. Może byście coś znaleźli dla niego. Najważniejsze buty i coś ciepłego.

- Poszukam... Tylko stara będzie jęczeć - powie­dział zatroskany i ruszył w stronę domu.

Andrzej patrzał za odchodzącym. Jego mocna, zwa­lista postać ginęła w gęstniejącym mroku. "Morowy chłop" - pomyślał, a w tym krótkim określeniu kryło się ciepło i wzruszenie, podziw i wdzięczność. Potem zwrócił się myślami ku chłopcu. "Żeby się tylko nie przebudził, żeby dospał do mojego powrotu. Będzie się malec cieszył, gdy rano przyrządzę mu wspaniałe śnia­danie. Jakie to dziwne! Gdy się człowiek troszczy o ko­goś, zapomina o swoich zmartwieniach..."



19


Wracał z pełnym plecakiem i z głęboką wiarą, że teraz lepiej mu się powiedzie, że odwróci się los, jak gdyby ten mizerny chłopiec przyniósł mu nagle szczę­ście: zastał przecie Bartona w gajówce, dostał od nie­go trochę żywności, która powinna starczyć na kilka najbliższych dni, otrzymał przyrzeczenie, że gajowy będzie mu dostarczał zapasów kupionych za dolary. Zdawało mu się, że wreszcie nadszedł spokojniejszy okres. Jeżeli tylko się ociepli, będzie można przetrwać w górach aż do wyleczenia chłopca. A potem? Potem postara się umieścić malca, a sam powróci na Turbacz.

Szedł pogrążony w tych myślach, radośnie zatroska­ny. Zdawało mu się, że wraca do Ciemnych Smreczyn jak posłaniec z dobrą nowiną. Obrał tę samą drogę przez Prehybę, Banie i Szkaradny Żleb. Wąska ście­żyna ginęła wśród skał i kosówek. Gęstniejący mrok zamazywał jej ledwo dostrzegalne zarysy. Chmury wisiały nisko, od żlebów szedł chłodny powiew, niosący zapach zleżałego śniegu.

Był już bardzo zmęczony. Szedł jednak coraz szyb­ciej, jak spóźniony pasterz do dalekiego szałasu. Gdy wspiął się ponad skaliste grzędy opadające ze zboczy Krywania, utonął nagle w szarej, wilgotnej masie mgły. Zdawało mu się, że grzęźnie w mętnej wodzie ślepego, głuchego świata. Słabe zarysy ścieżki, głazów, kosodrzewiny rozpłynęły się nagle, znikły. Pozostała jedynie ciemna, nieprzebyta ściana mroku. W którą stronę spojrzeć, wyrastała zwielokrotniona.

Andrzej usiadł na kamieniu. Myślał, że mgła za chwilę ustąpi, spłynie w dolinę lub wzniesie się ku zboczom. Ale na próżno czekał. Zgęstniała tylko jak masło. Czuł drobniutkie kropelki osiadające na twarzy, brwiach i rzęsach. Gdy oddychał, zdawało mu się, że zamiast powietrza wchłania w siebie zimną masę.

Doznał takiego uczucia, jak gdyby nagle został od­cięty od otaczających gór i zawisł w pustce. Przejął go dreszcz. Wstał. Niby ślepiec próbował brnąć w po­szukiwaniu niewidzialnej ścieżki, lecz gdy kilka razy potknął się o wystające głazy, usiadł znowu pełen bezsilnej rozpaczy. Myślał o chłopcu: "Co będzie, jeśli obudzi się i znajdzie się nagle wśród tej ślepej nocy?" Wyobraził sobie jego przerażenie. "Nie, nie można go zostawić samego. Za wszelką cenę przed świtem trzeba dobrnąć do Ciemnych Smreczyn."

Poderwał się. Szedł z wyciągniętymi przed siebie rękami. Gdy jednak znowu się potknął i ugrzęznął w kępie kosówki, zrozumiał, że tą ścieżyną nie zajdzie daleko. Gdyby mógł dobrnąć do głównego szlaku, wiodącego dnem Koprawej, wtedy nawet w tej oślepia­jącej mgle potrafiłby dojść do celu. Zaczął więc schodzić.

Początkowo ześlizgiwał się zboczem porośniętym ko­sówką. Dziergał się wiotkich konarów i na oślep brnął przez zbity gąszcz. Potem natrafił na trawiastą grzędę. Krok za krokiem zsuwał się po śliskiej trawie. W miej­scach stromych i bardziej niebezpiecznych siadał i pod­pierając się rękami spuszczał się bardzo ostrożnie. Wiedział, że jeden nierozważny krok może spowodować upadek, a na drodze czyhają urwiska i zdradliwe roz­padliny. Można potoczyć się w dół i nie wstać już więcej.

"Czy nie lepiej przeczekać noc i wyruszyć dopiero o świcie?" - zapytywał sam siebie. Ale świadomość, że chłopiec może się przebudzić, pchała go wciąż na­przód. Nie wiedział, dokąd idzie i gdzie się znajduje. Gdy potarł zapałkę i przybliżył ją do tarczy zegarka, ze zdziwieniem spostrzegł, że minęła już północ. "Za dwie godziny będzie dniało. Może jednak przeczekać do świtu?" - postarzał w myśli, idąc wciąż dalej.

Czuł, że siły wykruszają się z wolna w nieubłaganej potyczce z czasem. Doznawał nieraz takiego uczucia, jak gdyby serce zamierało mu w piersi, a całe ciało omdlewało w martwocie. Wtedy mocniej zaciskał zęby i powtarzał w myśli: "Przecież już nieraz byłem w gor­szych tarapatach, a jednak przetrwałem."

Po jakimiś czasie w dole, jakby pod stopami, usłyszał głuchy, przytłumiony szum. "Potok w Koprowej!" - ucieszył się i przyśpieszył kroku. Wtedy właśnie zaha­czył butem o występ Skalny. Runął w mrok, jak w studnię, przekoziołkował... i upadł na sprężysty gąszcz kosówki. Porwany ciężarem plecaka toczył się długo, aż wreszcie zatrzymał się na piarżystym stoku. Był tak wyczerpany, że nie miał ani siły, ani ochoty podnieść się z piargu. Długą chwilę leżał z rozrzuco­nymi rękami, z głową zwisającą w dół.

Gdy się podniósł, poczuł, że noga, którą skręcił podczas ucieczki, dokucza mu teraz dotkliwie. "Pewno lekko zwichnięta w kostce - pomyślał i nagle opano­wało go uczucie zwątpienia. - Teraz chyba nie do­wlokę się o własnych siłach."

Próbował przejść kilka kroków, lecz pierwszy ka­mień na piargu okazał się przeszkodą nie do przebycia. Usiadł więc, rozsznurował but i długo masował skrę­coną nogę. Ból nie ustawał, wokół kostki rosła spuchlizna. "Co za pech! - myślał. - Gdyby nie mgła, już dawno byłbym w Ciemnych Smreczynach. Rozpalił­bym wielką watrę. Chłopiec, czując ciepło, nie prze­budziłby się tak szybko. Zdążyłbym ugotować mu herbaty i usmażyć jajka... Jaki dobry chłop z tego Bartona. Nie zapomniał wsadzić do plecaka kilku świe­żych jajek. »To dla chłopca - powiedział. - To mu dobrze zrobi.« Z tych jajek teraz pewno jajeczni­ca..." - Chciał sprawdzić, czy jajka się potłukły w ple­caku, ale zabrakło mu sił. "Ze skręconą nogą nie dowlokę się do Ciemnych Smreczyn. Trzeba będzie zaszyć się w kosówkę i odpocząć..." Ale wnet wytłumaczył sobie: "Jeżeli zasnę, noga spuchnie jeszcze bardziej i nie ujdę nawet dziesięciu metrów. Choćbym się miał czołgać, muszę dobrnąć do Ciemnych Smreczyn..."

Zaczął mocniej masować nogę, a gdy ból nie ustę­pował, rozebrał się szybko, z dołu koszuli oddarł dwa szerokie pasy płótna i tym zaimprowizowanym banda­żem bardzo mocno skrępował kostkę. Potem silnie za­sznurował but i wstał. Unieruchomiona w stawie sto­pa była teraz sztywna jak z drewna, bolała, ale mógł już oprzeć się na niej. Spróbował schodzić piargiem. Pierwsze kroki stawiał ostrożnie. "Nie jest tak źle" - odsapnął z ulgą. Po kilku minutach był już nad po­tokiem.

Wezbrany potok wydał mu się nie do przebycia. Woda szumiała głucho, potężnie, rozbijając się o wy­stające głazy. Miał wrażenie, że cała ta lepka, otacza­jąca go ciemność ruszyła z przeraźliwym hukiem jak czarna rzeka. Parła przed siebie z wzmagającą się siłą, zalewała wszystko, zagarniała każdą myśl.

Próbował znaleźć w ciemności przejście po sterczą­cych z wody skałach, a gdy namacał wreszcie wielki głaz i chciał przeskoczyć potok, pośliznął się na wy­polerowanej jak marmur gładziźnie i po kolana wpadł w lodowatą wodę. Trzęsąc się z zimna, przeklinając, wydostał się znowu na stromy brzeg. "W tym miejscu nie przejdę - wnioskował. - Jeżeli nawet spróbuję iść w bród, wezbrana woda zniesie mnie i rozbije o najbliższe skały. Trzeba szukać innego przejścia..." Przypomniał sobie, że droga w kilku miejscach prze­cina potok. "Trzeba iść wzdłuż brzegu aż do pierwsze­go mostku" - postanowił. Przejście nie było jednak łatwe, zagradzały je zasieki gęstej smreczyny, piar­żyste urwiska, piętrzące się skały, pola kosodrzewiny. Nawet w dzień przebycie tej drogi wymagałoby wiel­kiego wysiłku, a co dopiero w nocy, gdy mrok tak gęsty, że nie widać wyciągniętej przed siebie dłoni.

Szedł jednak wytrwale. Z wielkim wysiłkiem poko­nywał każdą przeszkodę. Z każdym krokiem ubywało mu sił. Przystawał, kładł się na wilgotną ziemię, jak gdyby z jej kamiennego łona chciał zaczerpnąć siły do dalszego marszu. Wstawał zlany zimnym potem, zziębnięty, coraz słabszy.

Gdy wreszcie dotarł do miejsca, gdzie droga prze­cinała potok i wspinała się na drugi brzeg, był już tak słaby, że zwątpił w celowość dalszego marszu. Za­pomniał o wszystkim: o chłopcu śpiącym wśród rumo­wiska Ciemnych Smreczyn, o jedzeniu, które z takim trudem niósł z Trzech Studniczek, o financach, żandar­mach i patrolach. Zapragnął jedynie zamknąć oczy i zasnąć. Zapaść się w ten upiorny mrok wraz z myśla­mi, całym sobą, bez reszty.

Już miał się położyć w kępach przydrożnego jaferu, gdy naraz usłyszał, a raczej wyczuł, że ktoś się zbliża. W jednej chwili stał się czujny jak tropione zwierzę.

Ten ktoś szedł przeraźliwie wolno, jak gdyby z tru­dem przeciskał się przez mroczną przestrzeń. Andrzej wyraźnie słyszał kroki i cienkie skrzypienie żwiru pod jego stopami. Wstrzymał oddech, wlepił oczy w ciemność. Kroki były coraz bliżej, coraz bliżej. Nie odczuwał ani lęku, ani radości. Odgłos ludzkich kroków w tej głuszy wywoływał w nim jedynie ciekawość.

Naraz kroki ucichły i ciemność jakby zgęstniała. Wiedział już, że ten, który szedł, zatrzymał się nie dalej jak dwa kroki przed nim. I on zapewne też wy­czuł obecność człowieka. Nastąpiła pełna napięcia cisza i nagle w tej ciszy rozległ się słaby, nabrzmiały lękiem głos:

- Kto tam?

Andrzejowi głos ten wydał się znajomy. Słyszał go już z bliska, brzmiał wyraźnie w jego uszach jak gdy­by echo dawniej wypowiedzianych słów.

- To wy, dziadku? - zapytał niemal szeptem.

- Ki pieron! - odpowiedziano w ciemności. Andrzej był już pewien, że to dziadek, poszukiwacz skarbów. Ukryty w ciemności człowiek stał się nagle uosobieniem wszystkich bliskich, serdecznych mu ludzi. Zbliżył się ostrożnie do starego.

- To ja - powiedział. - To mnie mieliście przy­nieść chleb z Podbańskiej.

- Wszelki duch!... - wyszeptał stary i cofnął się gwałtownie.

- Nie bójcie się, dziadku.

- To ty, com cie spotkał w Niewcyrce?

- Ano ja.

- Dlaczegoś wtedy nie przyszedł?

- Nie mogłem, dziadku. Żołnierze mnie ścigali. Mu­siałem uciekać.

- Jużci, spotkałem żołnierzy... Z gwerami szli... Cy­gana prowadzili... Pytali się, czy nie widziałem tego drugiego. To ciebie ścigali? - Postąpił krok ku An­drzejowi i dopiero teraz zobaczyli się dokładniej. Andrzej chwycił zimną, kościstą dłoń spoczywającą na kiju.

- Mnie, dziadku, ale, widzicie, nie złapali.

- Ten Cygan też im uciekł...

- Uciekł?

- Jużci. Cygana niełatwo złapać. Cygana nogi same niosą. Oni głupi. Nie zakuli go, ino mu buty zdjęli. Cygan uciekł, bo Cygana nogi same niosą... A ty? - uniósł lekko głowę chcąc bliżej przyjrzeć się w mroku twarzy. - Ja wtedy byłem. Przyniosłem ci chleba...

- Dziękuję wam, dziadku.

- Nie ma za co. Widzę przecie, żeś w biedzie. Andrzej przybliżył się jeszcze bardziej. Czuł ciepły oddech na swej szyi. Ujął starego za łokieć.

- Ej, dziadku - rzekł zdławionym ze wzruszenia głosem - wy w taką ciemną noc...

- Cicho - syknął starzec - mogą usłyszeć. Rozejrzał się trwożnie.

- Kto?

- Hajduki... Widziałem, że nocą szli ku Niewcyrce. Idę, coby im drogę zmylić... - głos jego brzmiał ta­jemniczo. - Pełno teraz takich, co mi chcą wszystko odebrać, ale ja nie dam... Nie dam - powtórzył z tę­pym uporem. - Miszko mi powiedział: "Słuchaj,

Ondrasz, ja ci rozkazuję, żebyś moich skarbów strzegł jak oka w głowie. To wszystko będzie twoje... W Niewcyrce jest wielka skrzynia. Czterech chłopów nie udźwignie..."

- Wiem, dziadku - przerwał mu Andrzej.

- A ty Skąd wiesz? - zapytał stary z łękiem.

- Przecież samiście mi o tym mówili.

- Dyć mówiłem - uspokoił się. - Ino ty nikomu nie powiedz. Nie powiedz...

- Bądźcie spokojni, dziadku, ja skarbów nie potrze­buję.

- He... he... - zaśmiał się - Wszyscy tak mówicie.

- Dziadku - Andrzej szarpnął starego za ramię - mnie skarbów nie trzeba. Ja mam inne kłopoty.

- He... he... - zaskrzypiał starczy głos - ja już ten chleb, com ci nosił, zjadł.

- Nie o to chodzi - niecierpliwił się Andrzej. - Dobrzeście zrobili. Ale teraz musicie mi pomóc. Pój­dziecie ze mną do Ciemnych Smreczyn...

- A co mnie do Ciemnych Smreczyn? - uniósł okryte starym kożuchem ramiona.

- Pójdziecie, bo sam nie zajdę. Zesłabłem...

- Takiś młody, a taki płony - zdziwił się stary.

- Zesłabłem. Nogę mam zwichniętą, a tam czeka na mnie chłopiec. Mały chłopiec, rozumiecie? Beze mnie zginie w górach. Musimy iść razem.

- Twój chłopiec?

- Mój - skłamał.

- A co on tam robi?

- Śpi. Ale gdy się obudzi i zobaczy, że mnie nie ma... On zupełnie mały, nie da sobie rady. Słuchajcie, będzie płakał - coraz silniej szarpał jego kościste ra­mię. - Musimy tam iść, ratować chłopca. Rozumiecie?

Stary poruszał bezdźwięcznie wargami.

- Rozumiecie, dziadku?

- Rozumiem - wyszeptał przeciągle. - Rozumiem. Dyć trza chłopca ratować.

- To chodźmy, nie ma czasu. - Andrzej ujął go pod rękę, wsparł się na nim. - Chodźmy! - przy­naglał. - On sam. Gdy się obudzi, przestraszy się...

Stary odwrócił się wolno. Chwilę stał jeszcze, jakby się namyślał, ale wnet odetchnął głęboko i podtrzy­mując chwiejącego się Andrzeja, ruszył drobnym, star­czym krokiem.

Droga pięła się stromo, ginęła we mgle. Ze smreków skapywała woda. Potok szumiał głucho i przeciągle, a górą już szarzało, jak gdyby mrok nasiąkał zbliża­jącym się świtem.

- Będzie dniało - powiedział stary.



20


Kiedy Andrzej z dziadkiem, poszukiwaczem skarbów, dowlekli się rano do Ciemnych Smreczyn, chłopiec spał jeszcze. Leżał jak poczwarka skulony w zielonym śpi­worze. Jego drobne ciało poruszał lekki, równomierny oddech. Pochyleni nad nim patrzyli pełni radosnego zatroskania.

Od tego czasu minął długi tydzień. Tydzień mgieł, deszczów, wichrów. Andrzej znalazł wygodniejsze schronienie: płytką kolibę wciśniętą między dwa gła­zy, osłoniętą od wiatru kępami kosówki. Była tak mała, że z trudem w niej się mieścili. Obok, wśród kosówki rozciągała się mała płasienka, niżej rumo­wisko skalne. Żeby dotrzeć od Ciemnych Smreczyn do koliby, trzeba było przedrzeć się przez pole koso­drzewiny, a potem rumowiskiem wspinać się w górę aż do płasienki. Droga była trudna, a dojście widocz­ne z wylotu koliby nie pozwalało nikomu zbliżyć się niepostrzeżenie.

- Przeczekamy tutaj - powiedział do chłopca - a gdy się wypogodzi, poszukamy czegoś lepszego.

Chłopiec godził się na wszystko. Bał się tylko chwi­li, kiedy Andrzej oddalał się od koliby.

- Czego się boisz? Przecież wiesz, że cię nie zo­stawię - tłumaczył Andrzej.

- Nie chcę być sam - powtarzał.

Przez ten tydzień chłopiec wzmocnił się, nabrał ru­mieńców. Z jego smutnych, zadumanych oczu znikł strach. Zraniona noga zagoiła się niemal zupełnie. "Jaki ładny chłopiec - myślał Andrzej patrząc na niego. - Jakie ma rozumne spojrzenie." A potem uśmiechał się. "Trzeba go tylko porządnie ubrać. W tym stroju wygląda jak strach na wróble."

Rzeczy, które Barton ofiarował dla chłopca, były chyba z piętnastoletniego wyrostka. Stara wełniana czapka opadała malcowi na oczy, połatana kapota sięgała kolan, a welwetowe spodnie trzeba było dwa razy podwinąć, by nie utrudniały chodzenia. Spod tych spodni sterczały podwinięte czuby wielkich, zniszczo­nych butów.

- Wyglądasz jak cygańskie dziecko - żartował Andrzej. - Ale to głupstwo, nikt cię tu nie widzi. Nie martw się. Przyjdą dla nas lepsze czasy. Ubierzemy cię jak małego eleganta...

Chłopiec zmrużył błękitne oczy, zmarszczył kształtny nos i uśmiechał się do Andrzeja.

- To głupstwo. Grunt, że mi ciepło.

Andrzej starał się zająć mu każdą chwilę. Gdy w deszczowy dzień siedzieli skuleni w kolibie, wystrugał z kosówki małych narciarzy, z cienkich listewek drze­wa dorobił im narty, każdemu wyciął na piersiach numer.

- Co pan robi? - zapytał mały Szymek.

Andrzej pochylił głowę, z zadowoleniem przypatry­wał się swemu dziełu.

- Ładny narciarz, prawda? Czy widziałeś kiedy za­wody narciarskie?

- Widziałem! - zawołał chłopiec. - Ja sam starto­wałem u nas w Keżmarku.

- Do biegu?

- Do biegu i do skoków. Mieliśmy zawody dla dzieci.

- To świetnie. Urządzimy teraz bieg narciarski. Wyznaczymy trasę, sporządzimy listę startową...

- A jak będziemy mierzyli czas?

- Bądź spokojny, wszystko da się zrobić.

Chłopiec patrzał na Andrzeja z rosnącym zaintere­sowaniem. Nie mógł się doczekać, kiedy ten wystru­ga ostatniego narciarza.

- Bądź cierpliwy - śmiał się Andrzej. - Zrobimy międzynarodowe zawody narciarskie. Ty będziesz miał drużynę słowacką, a ja polską.

- Może ja będę miał norweską? - zaproponował Szymek.

- Dlaczego właśnie norweską?

- Bo Norwegowie są najlepszymi narciarzami na świecie...

Wreszcie, gdy obie ekipy były gotowe, Andrzej ugniótł z chleba kostkę, wysuszył ją nad ogniem i po­stawił biegaczy na linii startowej.

- Za chwilę start do biegu na osiemnaście kilo­metrów - zawołał tubalnym głosem.

Szymonowi błysnęły radośnie oczy.

- Jak pan to wszystko dobrze wymyślił. Będziemy rzucać kostką jak w "Wyścigach konnych".

Wieczorem, gdy wciśnięci w ciasny śpiwór, wpatry­wali się w przygasające ognisko, Andrzej żartował.

- Dzisiaj Norwegowie dostali porządnego łupnia. Pierwszy z nich zajął dopiero trzecie miejsce...

- Bo ten najlepszy złamał nartę - bronił się Szymon.

- A ci dwaj pozostali?

- Oni mieli pecha.

- No, tak - zgodził się Andrzej. - Jutro na pew­no pobiegną lepiej i pobiją Polaków na łeb, na szyję.

Żar w ognisku, przygasał, stawał się czerwony, jak otwarta rana, wśród ślepej, głuchej nocy. Ponad nim świetlistą czapą wisiała łuna odbita w gęstej mgle, a dalej była już tylko ściana mroku. Chłopiec zasypiał szybko, wtuliwszy głowę w ramię Andrzeja. Po chwili słychać było jedynie jego spokojny, równy oddech.

Gdy po tygodniu mgieł i deszczu przywitał ich po­godny ranek, odtańczyli na płasience triumfalny ta­niec. Wzięli się za ręce i tak długo krążyli w pląsach, aż im brakło tchu. Wtedy upadli na zroszoną trawę, tarzali się, zanosząc się śmiechem.

Nad nimi było niebo głębokie, przepastne, wesołe. Wysoko w górze unosił się obłok. Topniał, kurczył się jak gruda wiosennego śniegu, rzucona na taflę wody. Już go nie ma. Rozpłynął się cały. Wypił go niezmie­rzony, rozsłoneczniony błękit.

Od Ciemnych Smreczyn powiał wiatr. Ciepły po­dmuch gładził czule, jak czyjaś kochająca ręka. Niósł ostry zapach żywicy. To kosówka pachnie tak na wio­snę, gdy słońce wyciska zeń soki. Daleko, daleko grań, kryjąca w fałdach chłód poranka. Rude upłazy z lisza­jem siwych piargów. Wiosna pulsuje w ziemi cichym szmerem strumieni.

- Chodź, Szymek, pójdziemy pod Wierszyczek na płasienki. Wygrzejemy się za wszystkie czasy.

Chłopiec podaje mu rękę z radosnym okrzykiem.

- Jak tu ładnie dzisiaj!

- Zrzuć z siebie starą kapotę i te portki. Ciepło. Będziemy leżeć, wygrzewać się jak na patelni.

Wspinali się z głazu na głaz ku słonecznym progom, osypanym kępami kosodrzewiny. Andrzej kuśtykał jeszcze trochę. Mimo to wspinał się z wielką zręczno­ścią. Szymek biegł za nim dysząc jak mały psiak. Przy­stanęli przy wielkim głazie.

- Tu będzie wspaniała plaża! - zawołał Andrzej. Oczy przyzwyczajają się z wolna do oślepiającego blasku. Ta granatowa grań to Krzyżne Liptowskie i Wielka Kopa, a z lewej Krywań. Stał jeszcze w pia­nach mgieł, jak gdyby dźwigał swe cielsko z rannej kąpieli. Piany skapują z jego ramion, słońce suszy mu zgarbiony grzbiet.

Jeszcze dalej, nad Dziumbirem, kłębią się ciemne chmury, nabrzmiałe ciepłym, wiosennym deszczem. Tam daleko, po madziarskiej stronie - ziemia oddy­cha pad natryskiem ciepłej ulewy...

Zdjęli koszule, zrobili z nich wałki i podłożyli je pod głowy. Po raz pierwszy poczuli, że jest prawdziwa wiosna. Słońce kłuło ich skórę tysiącami złotych szpi­lek, bombardowało wiązkami protonów. Przymknęli oczy. Świat zmatowiał, ale pod powiekami wciąż jesz­cze migotała srebrzysta panorama gór.

Wtem coś zaszeleściło nad głowami, powiało chłodem i kilka grudek śniegu posypało się na skałę, na twarze, nagie ramiona i wyprężone torsy.

Brrr... Kto tu się pęta, do licha? Kto zakłóca spokój samotników?

Andrzej z trudem wykręcił zdrętwiałą szyję i w tej samej chwili znieruchomiał. Jakieś sto, sto pięćdziesiąt kroków nad nim, na skalnej grzędzie stała kozica. Wstrzymał oddech, przylgnął do głazu. Na szczęście, nad nimi, niby zielony parawan, wisiała kępa kosówek. Przez prześwit w jej kiściach obserwował niespodzie­wane zjawisko.

Trącił lekko chłopca i nakazując mu milczenie, ru­chem głowy pokazał kozicę. Szymek wytrzeszczył oczy. Patrzył jak zaczarowany.

Na tle szklistego nieba kozica wyglądała jak wykuty w skale posążek. Jej biała kamizelka połyskiwała. Na­raz kozica drgnęła, przysiadła na zadzie i jednym sprę­żystym skokiem znikła za grzędą.

- Zwiała - szepnął zawiedziony Szymek. Andrzej przytknął palec do ust.

- Ciii... - syknął.

Malcowi żal było, że tak szybko uciekła. Oko nawet dokładnie nie uchwyciło rysunku, myśl nie ogarnęła radości, cały obraz zginął jak z taśmy przyśpieszonego filmu. Miał już wygodnie położyć się na maliniaku, gdy nagle spoza grzędy ukazały się cztery rogate główki.

- Ho, ho, cała rodzinka...

Kozioł, jak sprężony kłąb mięśni, wskoczył na wielki maliniak. Stanął na straży. Wietrzył. Ale wiatr szedł od niego i strażnik nie mógł wyczuć leżących w dole ludzi. Potrząsnął zgrabnym łbem. Na ten znak dwie młode koziczki wyskoczyły na zrąb grzędy. Wie­trzyły wraz z kozłem.

Po chwili stara kozica tanecznym krokiem wybiegła na środek żlebu. Grudki wilgotnego śniegu potoczyły się po stoku, znacząc go cienkimi pręgami. Rosły, rosły i z szelestem rozbijały się na suchym piargu. Wtem ko­zica sprężyła się, skoczyła przed siebie, błyskawicznie zjechała na zadzie. Śnieg trysnął spod kopyt srebrzystymi fontannami. W połowie żlebu spod śniegu Wy­stawał płaski kamień. Kozica zjeżdżała prosto na nie­go. Gdy dotknęła kamienia, całe jej ciało wystrzeliło w górę w karkołomnym skoku.

"Brawo! brawo! - pomyślał Andrzej. - Nawet Sta­szek Marusarz nie wykonałby piękniejszego skoku."

Szeroko rozwarte oczy Szymka zaśmiały się w za­chwycie.

Małe koziczki z lękliwym zainteresowaniem przy­patrywały się, co też ta mama wyprawia.

"A teraz na was kolej, urwipołcie - myślał An­drzej, Oczarowany tym niezwykłym widokiem. - Hej­że, nie bać się. Które z was odważniejsze."

Młoda koziczka niepewnie stanęła na płacie śniegu. Już miała puścić się w karkołomny zjazd, ale zabrakło jej odwagi. Wierzgnęła komicznie i jednym susem zna­lazła się na grzędzie.

Druga, śmielsza, puściła się na łeb, na szyję. Mignęła w powietrzu jak ruda smuga. Skok wypadł znakomicie.

Szymek był tak oczarowany, że miał ochotę zakla­skać. Brawo! To naprawdę wspaniały skok! A teraz kolej na ciebie, patałachu. Dlaczego kręcisz się na grzę­dzie i wierzgasz? Na co czekasz?

"Nie, mój panie, to nie takie proste. Zjazd stromy, śnieg twardy, zlodowaciały. Kopytka mogą się pośliz­nąć, a na dole piarg... Ale trudno, trzeba spróbować..."

Koziczka niepewnie stanęła na śniegu. Zerknęła w dół, wierzgnęła i znowu jednym susem znalazła się na grzędzie.

Matka kilkoma skokami dopadła jej, otarła się o jej płowy bok, jakby jej chciała powiedzieć: "Poczekaj, to nie takie straszne, jeszcze raz ci pokażę."

Zjeżdżała w dół, aż śnieg chrzęścił. A potem skok, nie skok, poezja ruchu, pokaz zręczności i wdzięku. Nawet stary kozioł-strażnik zdawał się pochwalać nie­zwykły kunszt swej połowicy.

"Na co się gapisz? Puść mnie!" - odważniejsza ko­ziczka odepchnęła swą siostrę, skoczyła na śnieg i po­mknęła w dół. Nabrała takiego rozpędu, że śnieg zakipiał pod jej raciczkami.

"Uważaj!..." - przeraził się Szymek.

Ale ona mignęła tylko w powietrzu, a potem jak pił­ka odbiła się na kamieniu i wylądowała niemal na piargu. Hop! lekka chrystiania i już wracała na grzędę.

"A ty, mały patałachu, co z tobą? Spróbuj, bo wstyd zastanawiać się tak długo."

Stropiona koziczka zdobyła się na czyn desperacki. "Raz kozie śmierć!" Skoczyła z grzędy prosto na płat śniegu. Pędzi na złamanie karku z komicznie rozsta­wionymi przednimi nóżkami. Hop!... Przednia noga podwinęła się, koziczka zaryła noskiem i fajtnęła tęgie­go kozła, a potem jak piłka podskoczyła na rozstawio­nych nogach i patrzy zdziwiona: "Co to się stało!"

"Nie martw się, moja złota. Następny skok uda się na pewno."

Naraz, tuż przed nosem Szymka, trzasnęła uwolnio­na spod ciężaru śniegu gałązka. Trrrach... - strzeliła bryzgami lodowatych grudek.

Kozioł przysiadł na zadzie, uskoczył, już go nie było. Za nim rzuciło się całe stadko. Zniknęło tak szybko, jak gdyby wiatr je zdmuchnął. O tym, że było tu przed chwilą, świadczyły tylko toczące się żlebem grudki śniegu.

- Szkoda - powiedział Szymek i spojrzał z wy­rzutem na gałązkę, która chwiała się jeszcze tuż przed jego nosem. - To nie ja... to gałązka spłoszyła kozice.



21


- Nareszcie będziemy mieli zapasy najmniej na dwa tygodnie - Andrzej powiedział to z dumą i radoś­cią. Spojrzał triumfalnie na Szymka, odsapnął i z ulgą zrzucił z ramion naładowany plecak.

Przed chwilą wrócił z Ciemnych Smreczyn, gdzie spotkał się z Bartonem. Ten, według umowy, przyniósł im prowiant, który kupił za wymienione dolary. An­drzej uklęknął obok plecaka. Powoli, z namaszczeniem wydobywał jego zawartość.

- Ho, ho - kręcił z zadowoleniem głową - kocha­ny Barton wiedział doskonale, czego nam trzeba. Złoty człowiek. Będziemy teraz żyli jak turyści w dobrze zaopatrzonym schronisku. Patrz, Szymek - zawołał radośnie zdumiony - mamy nawet osełkę świeżego masła!

- To wspaniale! - powiedział chłopiec, wąchając osełkę pokrytą drobnymi kropelkami. - Żeby pan wiedział, jak ja lubię masło.

Andrzej poklepał go z zadowoleniem po plecach.

- Słuchaj, po pierwsze, jesteśmy starymi przyja­ciółmi i mów mi po imieniu. Jestem Andrzej, a nie ża­den "pan". Po drugie, zaraz zrobimy sobie ucztę. Po­smarujemy chleb masłem i posypiemy cukrem. Jak ci się to podoba?

- Dobra rzecz - Szymek pokręcił głową.

- Wspaniała. Gdy byłem małym chłopcem, ubó­stwiałem chleb z masłem i z cukrem. Ten nasz Barton to genialny... po prostu genialny. Ciekawe, skąd wziął cukier? Przecież cukier na kartki.

Usiedli przed kolibą. Zajadali z wielkim apetytem. Od kilku dni utrzymywała się piękna, wiosenna po­goda. Łagodny wiatr niósł z południa falę ciepłego po­wietrza. Pod jej tchnieniem górska trawa puszczała nowe, soczyste pędy. Na upłazach pojawiały się pierw­sze kwiaty. Kosówka stroiła się w pachnące żywicą kistki. Przyjemnie było usiąść w słońcu, patrzeć na góry, dalekie i czyste.

- Mówiłem ci - rzekł Andrzej - że i dla nas przyjdą lepsze czasy.

Szymek spojrzał na swego opiekuna wzrokiem peł­nym podziwu.

- Pan to wszystko tak dobrze umie urządzić.

- Prosiłem cię, żebyś mi mówił "Andrzej".

- Kiedy... nie mogę.

- Spróbuj, zobaczysz, że to nie takie trudne.

- No, dobrze - zaśmiał się cicho. Wargi, wysmaro­wane masłem, na brzegach bieliły się kryształkami cukru. Chuda twarz wypełniła się nieco, a od słońca i wiatru nabrała złocistego połysku. - Czy pójdziemy popatrzeć na kozice? - zapytał po chwili.

- Dobrze, ale dopiero wieczorem, gdy przyjdą paść się na płasienki. A zresztą, nie wiem, czy przyjdą. To bardzo płochliwe zwierzęta.

- To pójdziemy do Niewcyrki, tam gdzie jastrzębie mają gniazda.

- Chciałbyś zobaczyć młode?

- Tak. I świstaka chciałbym zobaczyć.

- Widzę, że ci się tutaj podoba? Ale podejść świ­staka to wielka sztuka. Te nicponie gwiżdżą na nas. Ledwo taki wystawi głowę zza kamienia, już zapada pod ziemię.

- A czy są w Tatrach niedźwiedzie? - zapytał Szymek robiąc poważną minę.

- Jest kilka sztuk, ale nie w tych stronach. Przed wojną widziałem jednego w Dolinie Białej Wody. Te­raz pewno wędrują pod Lodowy. Szukają w żlebach kozic zasypanych lawinami. Na wiosnę są niebezpiecz­ne, bo głodne.

Po południu, gdy słońce przetoczyło się już nad siny garb Krzyżnego Liptowskiego, a północne stoki gór tonęły w głębokich cieniach, wyruszyli w stronę Niew­cyrki. Szli stromymi upłazami, falującymi od bujnej trawy, wesołymi płasienkami, dzikim rumowiskiem. Powietrze pachniało żywicą, było czyste, przesłonecznione. W dole, wśród ciemnych płatów lasu, połyskli­wym ściegiem przemykał potok i droga wąską tasiem­ką przecinała polany.

Szymek zatrzymał się. Spojrzał ku dolinie.

- Dlaczego my wciąż tędy idziemy? - zapytał na­gle. - Dlaczego nie możemy iść tamtą drogą?

- Tu lepsze powietrze - zażartował Andrzej. My­ślał, że w ten sposób uniknie dalszych pytań, lecz chło­piec spojrzał na niego z niedowierzaniem.

- Przecież tamtędy byłoby łatwiej.

- Ale moglibyśmy kogoś spotkać - powiedział An­drzej poważnie.

Chłopiec zamyślił się. Jego błękitne oczy błądziły po cienistych roztokach doliny.

- Musimy się ukrywać - westchnął cicho i ruszył przed siebie.

Przecięli głęboki żleb. Na dnie żlebu leżał zlodo­waciały śnieg. Szymek wbiegł na płat śniegu i puścił się w dół jak na nartach.

- Uważaj! - zawołał Andrzej.

Chłopiec ze śmiechem zatrzymał się w połowie śnież­nego jęzora. Śmiał się.

- Jaka morowa jazda!

Andrzej patrzał na jego wielkie buciory, z których wyłaziły strzępy onucy.

- Gdybyś miał lepsze buty... - pokręcił głową. - Te wnet ci się rozlecą. Będziesz chodził boso.

Szymek miał teraz minę jak skarcony uczniak. Kro­czył ze spuszczoną głową.

"Wariat ze mnie - pomyślał Andrzej. - Mam pre­tensje do chłopca. Trzeba będzie wystarać się o nowe buty. W tych może sobie obetrzeć stopy."

Gdy wspięli się na stromą grzędę, zagrodził im dro­gę wielki głaz obrzeżony kępami kosodrzewiny. Omi­nęli go dołem, po piargu. Z drugiej strony leżała ukry­ta w kosówce płasienka. Andrzej wszedł na nią pierw­szy. Odgiął kiść kosówki i naraz znieruchomiał z prze­rażenia. Na trawie leżało dwóch żołnierzy. Wygrzewali się w słońcu. Na widok Andrzeja jeden z nich zerwał się jak wyrzucony sprężyną. W jego gwałtownych ru­chach było więcej przerażenia niż bojowości. Złapał leżący obok karabin. Zawołał zdławionym głosem:

- Stój!

Andrzej opuścił bezradnie ramiona. Był tak zasko­czony, że nie próbował nawet uciekać.

Żołnierz badał go czujnym spojrzeniem. Jego to­warzysz podniósł się leniwie. Na żołnierską bluzę miał narzucony góralski serdak. Andrzej odetchnął z ulgą. Niezawodny instynkt mówił mu, że tym razem nie gro­zi mu niebezpieczeństwo. Jeden z żołnierzy, chudy, ko­ścisty, zauważył na twarzy nieznajomego gwałtowne odprężenie. Opuścił lufę karabinu.

- Ktoś ty? - zapytał przez zaciśnięte zęby.

Andrzej odwrócił się. Przywołał Szymka ruchem rę­ki, jak gdyby jego obecnością chciał usprawiedliwić swe milczenie.

Na widok chłopca czarne oczy chudego złagodniały. W kącikach warg zaigrał cień ni to zdziwienia, ni roz­czarowania.

- Co tu robicie?

- Idziemy do Niewcyrki - odrzekł Andrzej opa­nowanym głosem. Z nagłego przerażenia, z zaniedba­nego wyglądu żołnierzy wywnioskował, że nie są na służbie.

- To tędy musicie chodzić? - mruknął ten drugi, przysadkowaty, z grubym napęczniałym karkiem.

Andrzej uśmiechnął się pojednawczo.

- Przeszkadzamy wam? - Położył rękę na ramie­niu chłopca. Ten przylgnął do niego mocniej. Drżał.

Chudy Skrzywił się, ukazując w kącikach warg żół­te, próchniejące przy dziąsłach zęby.

- Możecie sobie chodzić - powiedział i zamienił z towarzyszem porozumiewawcze spojrzenie. Tamten wysunął się przed niego. Zapinał sukienną, wystrzępioną w szwach bluzę. Twarz miał nalaną, osypaną aż po małe, głęboko osadzone oczy rudym zarostem.

- Ktoś ty? - zapytał niemal przyjaźnie.

Andrzej wzruszył ramionami.

- Co wam z tego przyjdzie? Idziemy do Niewcyrki.

- To twój chłopiec?

- Mój. A wy co tu robicie?

- Widzisz przecie.

- Wygląd macie łazików.

Rudy uśmiechnął się chytrze. W oczach jego poja­wiły się złe błyski.

- Co ci do tego? - mruknął jakby do siebie. Po­tem zbliżył się do Andrzeja na odległość kroku. - Macie co do jedzenia? - zapytał patrząc mu prosto w oczy.

- Od dwóch dni nie jemy - rzucił chudy spoza pleców towarzysza. Jego głos brzmiał słabo, niemal prosząco.

Andrzej przyjrzał mu się dokładniej. Był bardzo wy­soki i wynędzniały. Z przykrótkich rękawów sterczały mu kościste ręce, podarta bluza wisiała luźno na wą­skich ramionach.

- Wy dezerterzy - powiedział cicho Andrzej. Czarny skinął głową. Rudy żachnął się.

- Ty siedź cicho, Gabor.

- Może mają co do żarcia. Andrzej rozłożył ręce.

- Widzicie, że nie...

Czujne spojrzenie rudego przylgnęło do zegarka na przegubie ręki Andrzeja. Ten cofnął się instynktow­nie. Mocniej przygarnął do siebie chłopca.

- Trzeba iść - powiedział, nie spuszczając oczu z rudego.

Ten zastąpił mu drogę.

- Stój.

- Co chcesz ode mnie?

- Zdejmuj zegarek - syknął rudy.

- Daj mu spokój, Jożko! - powiedział cicho czar­ny. Chciał odciągnąć towarzysza, ale ten odtrącił go brutalnie.

- Zdejmuj zegarek! - powtórzył.

- Nie zabierzesz mi go - powiedział Andrzej ci­cho, ale pewnie, jakby mówił do podwładnego.

- Zdejmuj, bo... - Lufa karabinu podjechała na wysokość piersi Andrzeja. Na jej grzbiecie zadrgał matowy błysk, biegnący po metalu jak kulka rtęci.

"Oni dwa dni nic nie jedli" - pomyślał Andrzej i zsunął dłoń z ramienia chłopca. Rtęciowa kulka bły­sku jak gdyby powróciła na muszkę karabinu.

- Daj spokój - usłyszał cichy głos chudego. Żoł­nierz na chwilę odwrócił oczy. Andrzej szybkim jak mgnienie ruchem złapał za lufę, odtrącił ją. W tej chwili padł strzał, głuchy łoskot wdarł się w ciszę. Andrzej dobrze wymierzonym ciosem ugodził rudego w brzuch. Jednym szarpnięciem wydarł mu karabin. Wtedy czarny doskoczył do niego z uniesioną kolbą. Chciał go ugodzić w głowę, ale kolba przecięła tylko powietrze. Musiał być bardzo słaby, gdyż zachwiał się po niecelnym ciosie. Andrzej uderzył w zaciśnięte na lufie palce. Chudy wypuścił karabin.

- Nie ruszaj się! - wrzasnął Andrzej.

Tamten cofnął się chwiejnym krokiem. Rozwarte strachem oczy wbił w wylot karabinu. - Nie strzelaj! - wykrztusił.

Rudy poruszył się w kosówce. Jęknął cicho.

- Wstawaj! - rozkazał Andrzej.

- Nie strzelaj - powtórzył czarny dezerter.

- Nie bój się - powiedział Andrzej. - Pomóż mu wstać - pokazał na rudego.

Ten niezdarnie gramolił się, sapał i pojękiwał. Czar­ny podał mu rękę, wyciągnął go z kosówki. Rudy nie mógł złapać tchu. Otwierał szeroko usta jak ryba wy­rzucona z wody. Stękał.

- A teraz wyrywajcie - powiedział dobitnie An­drzej. - Uciekajcie, żebym was w tej okolicy nie spot­kał, bo nie będę się bawił. Sprzątnę jak zające.

Czarny zbierał pospiesznie porzucone na płasience rzeczy: koc, tornister, manierkę. Rudy ociągał się. Uśmiechnął się przymilnie.

- Może byś zostawił jeden karabin. Bez karabinu zginiemy z głodu.

- Ech... - Andrzej zaklął przez zaciśnięte zęby. - Żebyś mógł rabować i napadać.

- My tylko na kozice - powiedział czarny zza ple­ców towarzysza.

- Szkoda gadać. Zmiatajcie mi z oczu. I ostrzegam, że sprzątnę, jak spotkam.

Twarz rudego sposępniała. Patrzył spode łba.

- Grozisz?

- Nie grożę, tylko przestrzegam.

- Może się jeszcze spotkamy. - Przymrużył małe oczka i uważnie spojrzał na Andrzeja, jak gdyby chciał zapamiętać go dokładnie.

- Chodź już, Jożko - powiedział czarny. Zarzucił tornister na ramię, a drugi podał rudemu. Ten zaklął cicho, lecz soczyście. Potem splunął i jęknął z wście­kłości.

Odeszli z płasienki. Dopiero teraz Andrzej obejrzał się za siebie. Szukał Szymka, ale nie spostrzegł go w polu widzenia.

- Szymek! - zawołał głośno. - Szymek, gdzie je­steś? - Odpowiedziała mu cisza, przerywana echem jego własnego głosu. - Szymek!

Było pusto. "Pewno się chłopiec przestraszył" - po­myślał. Obejrzał się, by sprawdzić, czy dezerterzy odeszli. Zobaczył ich na piargu. Stali, kłócąc się ze sobą.

- Hej! - zawołał. - Wyrywajcie, bo poczęstuję na pożegnanie.

Rudy roześmiał się szyderczo.

- Do zobaczenia! Uważaj, żeby ci jaki kamień nie spadł na głowę.

- Nie ma obawy! - odkrzyknął Andrzej.

Tamten wzruszył ramionami, położył dłoń na ple­cach towarzysza i ruszył, pchnąwszy go lekko. Scho­dzili stromym zboczem, zasypanym piargiem. Kamienie usypywały się spod ich nóg i z hukiem toczyły się dnem żlebu. Andrzej czekał, aż znikną za załomem skalnej grzędy. Dopiero wtedy wrócił na płasienkę. Za­garnęła ją granica cienia, podnosząca się ku skalnym zrębom niby tafla ciemnej wody. W górze jarzyło się jaskrawe światło. Andrzej podniósł drugi karabin. Rozejrzał się.

- Szymek! - zawołał pełnym głosem. Echo poto­czyło się po roztokach doliny. Nikt mu nie odpowie­dział. Targnął nim lęk. "Co będzie, jeżeli chłopiec uciekł... jeżeli go nie znajdę." Ruszył w powrotną dro­gę. Nie wołał już głośno. Bał się, że strzał karabinowy mógł zaalarmować kręcące się w tej okolicy patrole.

Gdy już okrążył turniczkę i zbliżał się do żlebu, w którym Szymek zjeżdżał po śniegu, spostrzegł, że kosówka na grzędzie poruszyła się lekko. Przyspieszył kroku. Z daleka zobaczył chłopca leżącego na kępie jaferu.

- Szymek! Szymek! Co ci się stało? - powiedział zdyszanym głosem.

Chłopiec uniósł głowę. Patrzał na Andrzeja nieprzy­tomnym wzrokiem.

- Jesteś?... - wyszeptał.

Andrzej przypadł do niego. Przygarnął go ramie­niem. Czuł drżenie drobnego ciała.

- Jestem, chłopcze. Dlaczego uciekłeś?

Mały poruszył bezdźwięcznie bladymi wargami. Po­tem z trudem wykrztusił:

- Ja... ja... myślałem, że cię zastrzelili...

- Widzisz, że jestem żywy i cały... Oj, głuptasie, mnie nie tak łatwo sprzątnąć.

- Boję się.

- Czego się boisz?

- Tamtych dwóch.

- Nie bój się. Już ich przegoniłem. Widzisz, ode­brałem im karabiny.

- To źli ludzie...

- Łotry.

- Tacy zabrali mi mamę... - załkał sucho, jękli­wie. Nowy atak spazmów wstrząsnął jego chudymi ra­mionami.

Andrzej przygarnął go mocniej.

- Nie płacz, przecież widzisz, że jestem z tobą. Tamci poszli sobie. Nie wrócą już więcej.



22


Zbliżali się do swej koliby. Z daleka ujrzeli karło­watą skorusę. Stała niby wiecha nad krokwiami uło­żonymi z głazów. Nadchodził wieczór. Doliny i żleby wypełniał mrok. Nad Wielką Kopą niebo było jeszcze gorące, rozżarzone jak kawał blachy, a po wschodniej stronie, między granią Hrubego i Krywania, stygło już i matowiało. Tylko na najwyższych turniczkach, jak na połyskujących hełmach, leżał różowy poblask. Od po­łudnia szedł wieczorny podmuch. Zdawało się, że wznosi do góry balonik bladego księżyca.

- Zgłodniałem już - powiedział Andrzej. - Bę­dzie nam smakowała kolacja.

Chłopiec skinął igłową. Od chwili gdy wyruszyli ze żlebu, nie powiedział ani słowa. Szedł ze spuszczoną głową, markotny. Andrzej chciał go rozweselić.

- Usmażymy sobie kiełbasy. Mówię ci, pycha. Skąd ten Barton wytrzasnął kiełbasę? Pewno we wsi było świniobicie. A na deser zjemy po kromce chleba z ma­słem i cukrem. Jak ci się podoba taka kolacja? - trą­cił chłopca łokciem i chrząknął, czekając na odpowiedź. Szymek wzruszył ramionami.

- Dobra...

- Dobra? - zdziwił się Andrzej. - To uczta, nie kolacja...

Nagle zatrzymał się, położył karabiny na trawie i po­ciągnąwszy za sobą chłopca, ukrył się za kępą kosodrzewiny. Nasłuchiwał. Chłopiec spojrzał na niego py­tająco.

- Co to?

- Zdaje mi się, że psy. - Spokojnym gestem naka­zał chłopcu milczenie. W uszach dzwoniła mu wielka, daleka cisza. Naraz z dołu, od Ciemnych Smreczyn do­leciał stłumiony odgłos szczekania. Słyszał je coraz wyraźniej, jak gdyby zgraja gończych psów zbliżała się do nich. Wychylił głowę i zamarł z nagłego wra­żenia. Od lasu oderwał się mały, zielonkawy punkt. Za nim drugi i trzeci. W gęstniejącej szarzyźnie wie­czoru rozpoznał najpierw psa, a za nim człowieka.

- Psiakrew! - zaklął cicho. Chłopiec uczepił się jego ramienia.

- Co to?

- Nic - odszepnął. Potem dodał: - Będziemy mu­sieli znowu uciekać. - I wytłumaczył szybko: - Ale nie bój się, oni daleko. - Myślał jednak co innego: "Pewno usłyszeli strzał. Przyszli z psami. Psy idą za śladami. Wnet będą przy kolibie, a w kolibie plecak, śpiwór i całe bogactwo. Psy... okropna rzecz... wytropią..."

Chwycił Szymka za rękę. Nie powiedziawszy ani słowa, zaczął ześlizgiwać się wzdłuż kęp kosówki, kryjących ich przed dostrzeżeniem przez pościg. Szymek jęknął cicho:

- Andrzej, my znowu uciekamy?

- Nie bój się... To nie potrwa długo.

Kierował się ku wielkiemu polu kosówek, myśląc, że tylko w ich gąszczu psy stracą ślad. Ujadanie było coraz bliższe, wyraźniejsze, jak gdyby cały gon szedł w kierunku upłazu.

Dopadli kosodrzewiny. Andrzej schylił się.

- Wejdź mi na plecy - rozkazał chłopcu. Ten bez słowa wykonał polecenie. Mocno objął za szyję, kola­na zacisnął na żebrach Andrzeja.

Ten rzucił się w gąszcz. Szukał największej pląta­niny, przez którą nie mogłyby przedrzeć się psy. Prze­pychał się na oślep. Ostre szpilki kłuły go w twarz, gałęzie zdzierały skórę, lecz nie mogły powstrzymać tego desperackiego marszu.

A psy ujadały coraz zacieklej. Zwęszyły ludzi.

W pewnym momencie potknął się o wystający wśród kosówek kamień. Na szczęście, zdążył schwycić chłop­ca. Potoczyli się razem jak po śliskim, miękkim mate­racu. Zatrzymali się dopiero na skraju wielkiej płasienki. Andrzej podniósł chłopca.

- Nic ci się nie stało?

- Nic...

- To dobrze.

Rozejrzał się. Tkwili jak gdyby na wyspie otoczonej morzem. W poświacie księżyca kosówka mieniła się. Blade światło osrebrzało jej bujne grzywy. W dole czarnymi połaciami leżał las. W górze piargi podcho­dziły pod skaliste zbocza. Ogarnęła ich na chwilę ogromna cisza... Ale czujne ucho wnet uchwyciło da­lekie szmery; odgłos usypującego się piargu, czyjeś głosy. A potem w nabrzmiałą ciszę wdarło się ujada­nie psów...

- Już są blisko - Andrzej przylgnął do ziemi jak człowiek oczekujący niespodziewanego ciosu. Przygar­nął do siebie chłopca, otoczył go mocno ramieniem. Czuł drżenie jego ciała i słyszał gwałtowne bicie serca.

- Nie bój się - szepnął mu do ucha, ale ta rada wydała mu się śmieszna, niepotrzebna. "Jeżeli psy przedrą się przez kosówkę, będziemy zgubieni" - my­ślał. Nie bał się pojmania. Trwogą przejmowała go je­dynie wizja chłopca uciekającego przed nacierającym psem.

Przylgnął mocniej do ziemi, jak gdyby w jej ka­miennym chłodzie szukał schronienia i pociechy. W gó­rze, za polem kosówek coraz głośniej usypywał się piarg. Gruchotał jak zepsuta dziecięca grzechotka. Ja­kiś kamień potoczył się po wełnistym runie kosówki. A potem psy zaniosły się głośnym skowytem. Były już na Skraju kosodrzewiny.

Chłopiec jęknął. Jego plecami wstrząsały krótkie, spazmatyczne drgania. Andrzej zakrył mu dłonią usta.

- Szymek, uspokój się!... - szepnął. Ale chłopiec, Ogarnięty panicznym strachem, zaczął się szarpać, wy­rywać. Musiał go przydusić całym ciężarem swego ciała.

Psy ujadały wściekłym chórem. Zdawało się, że całą sforą wtargnęły w kosówkę. Przylgnął jeszcze gwał­towniej do ziemi i mocniej przydusił chłopca, jakby się bał, że nie wytrzyma tej nawałnicy strachu i zerwie się do ucieczki. Wiedział, że to zgubiłoby ich niechyb­nie.

Naraz w górze usłyszał czyjś głos, jak gdyby ktoś z pogoni zwoływał rozsypanych wzdłuż upłazu. Psy zaskamlały cienko. Jeden z mich zaniósł się żałosnym

skowytem. Potem na chwilę ucichło. Tylko po piargu toczyły się z łoskotem kamienie i grzechotało bez przerwy od kroków.

- Odeszli - ucieszył się, lecz to wydało się tak złudne i nieprawdziwe, że nie uspokoił się, dopóki od­głosy pogoni nie ucichły zupełnie. Wtedy pomyślał, że pościg ruszył ich pierwszymi śladami, prowadzącymi ku płasience, na której spotkali dezerterów. Jeżeli psy dobrną do tego miejsca, część z nich pójdzie za śladami dezerterów, część zawróci śladami ich powrotu. Na­leżało więc oddalić się jeszcze bardziej od zagrożonej strefy.

- Odeszli już - powiedział radośnie i uwolnił chło­pca od swego ciężaru. Mały zerwał się i zaczął ucie­kać. Andrzej rzucił się za nim, schwycił go w biegu za szeroką nogawkę. Runęli razem na trawę.

- Szymek, błagam... uspokój się - szeptał gorącz­kowo. Chłopiec, targany panicznym strachem, miotał się jak złapane w potrzask zwierzę. Zwinął się, wydał jakiś nieludzki jęk i zębami wpił się w dłoń Andrzeja. Ten syknął z bólu.

- Szymek! - jęknął z przerażeniem i naraz ogar­nął go gniew. Złapał chłopca za kark, poderwał go z zie­mi jak szczeniaka i dał mu dwa mocne policzki. Chło­piec zamilkł, oniemiał. W spojrzeniu jego Andrzej nie wyczytał ani wyrzutu, ani żalu, tylko wielkie zdumie­nie, jak gdyby przed chwilą ocknął się z głębokiego snu i nie wiedział, co się z nim dzieje.

- Szymek - powiedział cicho Andrzej - ja musia­łem. Oni mogli tu wrócić...

Chłopiec milczał. Przechyloną lekko głowę wciągnął w uniesione ramiona, stał bezradnie, gotowy na wszy­stko. Andrzej ruchem nieporadnym pogładził go po policzku.

- Już dobrze... - Chwycił go wpół i niby wiązkę chrustu przerzucił przez ramię. - Trzymaj się moc­no - powiedział ruszając przed siebie. Niósł małego przez wysrebrzone księżycem pole kosówki, jak topiel­ca wyłowionego z głębiny. Posuwał się ostrożnie. Ko­sówka rzedła powoli. Coraz częściej napotykał nagie grzędy Skalne, płasienki i rumowiska. Zbliżał się do lasu. Na skraju odnalazł dwa głazy, tworzące ze sobą rodzaj daszku, chroniącego przed podmuchem wiatru. Postanowił przeczekać tutaj aż do świtu. Narwał su­chego mchu i drobnych kistek kosodrzewiny, wymościł wgłębienie pod skałami. Położył tam chłopca.

- Zimno ci będzie - tłumaczył - ale trudno, prze­trzymamy jakoś tę noc. Całe szczęście, że nie ma desz­czu...

Usłyszał znowu szczekanie psów, ale tym razem wy­soko, aż pod turniami. "Wracają - pomyślał. - To cud, że udało mi się wyrwać... Gdyby nie kosówka, złapaliby nas już dawno..."

Chłopiec uniósł głowę. Nasłuchiwał.

- Czy to ci sami, co zabrali nas z Keżmarku? - zapytał.

- To inni - uspokajał go Andrzej. - Ci szukają dezerterów i partyzantów.

- A ja myślałem, że oni mnie szukają...

- Bądź spokojny. Tobie nic by nie zrobili. - To dlaczego uciekamy?

- Widzisz... tym razem ja uciekałem. Gdyby minie złapali, zamknęliby minie w więzieniu.

- Ciebie?... Za co? Czyś ty komu zrobił coś złego?

- Śpij już...

- Kiedy nie mogę zasnąć.

- Zimno ci?

- Nie...

- Zimno... Szczękasz już zębami. - Zdjął z siebie gruby sweter i okrył nim chłopca. - Teraz będzie ci cieplej.

- Czy oni już odeszli?

- Zaraz pójdą.

- A jeżeli nas znajdą?

- Nie bój się. Teraz już nas nie znajdą.

- A jutro?

- Jutro?... - Andrzeja zaskoczyło to pytanie. "Co będzie jutro? Jeżeli nawet uda się nam przetrwać tę noc, to co będzie jutro? Psy na pewno doprowadziły ludzi do koliby, zwęszyły plecak z jedzeniem i śpi­wór. Teraz zostaniemy bez kromki chleba..." - Ju­tro... - powiedział głośno - będziemy mieli czas za­stanowić się. W każdym razie nie zostaniemy tutaj.

- Gdzie masz karabiny?

- Zostawiłem w kosówce. A dlaczego pytasz?

- Bo gdybyśmy mieli karabiny, to moglibyśmy się bronić...

- Spij już. Spij, chłopcze. - Zdjął wiatrówkę, otu­lił nią nogi Szymka. Chłopiec coraz głośniej szczękał zębami.

Po zachodzie słońca oziębiło się gwałtownie. Od lasu szedł jeszcze łagodniejszy powiew, ale ciężkie, mroź­ne powietrze, spływające żlebami, spychało go w głąb doliny. Andrzej czuł, że kostnieje z zimna. Miał na so­bie tylko koszulę. Przepocona, wilgotna, lgnęła do skó­ry jak zimny kompres. Zaczął dygotać. Zrazu lekko, a potem coraz gwałtowniej.

Uspokoił się dopiero wtedy, gdy chłopiec usnął, sku­lony w mały kłębek. Wstał, zaczął wykonywać ćwicze­nia gimnastyczne. Zanim jednak zdążył się rozgrzać, zmorzyło go zmęczenie. Położył się obok chłopca. Jego ciało było niepokojąco gorące. Przesunął dłonią po czole. Było rozpalone, wilgotne od potu. "Ma gorączkę!" - przeraził się. Naraz poczuł obezwładniającą bezradność, jak gdyby nie było już dla nich ratunku. Przypomniał sobie noc mroźną, pełną gwiazd i głuchej ciszy, okutą w zaspy sypkiego śniegu. Prowadził wtedy ludzi na Słowację. Wspinali się pod Przełęcz pod Kopą... Pod samą przełęczą zesłabła jedna kobieta. Położyła się na śniegu. Powiedziała, że dalej nie pójdzie. Ciągnęli ją wtedy jak ciężki wór, ale ona wolała umrzeć. Gdy we­szli na przełęcz, niebo było czyste. A ona usiadła i po­wiedziała, że to już koniec. Pamiętał szklane spojrze­nie. W jej oczach było już tylko przebaczenie i spo­kój... Musieli ją zostawić. Skostniała zapewne jak pom­nik i patrzała szklanymi oczami w wygwieżdżone niebo...

Usnął na chwilę, ogrzany ciepłem chłopięcego cia­ła, ale gdy się obudził i ujrzał nad sobą gęstniejącą rozsypkę gwiazd, zadrżał cały. Nie wiedział: z zimna czy z lęku. Chłopiec majaczył... Andrzej zrozumiał, że jeżeli go tutaj zostawi, to mały umrze. Zdał sobie z te­go sprawę tak dokładnie, jak gdyby mu to ktoś powie­dział albo wydał okrutny wyrok. Poczuł mróz w koś­ciach, a myśl ta stała się przerażająco jasna i oczy­wista.

- Nie dam go - powiedział głośno. Głos rozległ się w mroźnej ciszy tak wyraźnie, jak słowa wypowie­dziane w pustej nawie kościoła. "Nie dam go - po­wtórzył w myśli. - Nie chcę, żeby szklanymi oczami patrzał w otaczającą go pustkę."

Uniósł się ostrożnie, żeby nie zbudzić chłopca. Spoj­rzał na zegarek. W martwym świetle księżyca tarcza lśniła jak wielka kropla wody. Była godzina jedenasta piętnaście. "Do świtu jeszcze sporo czasu - pomyślał i wtedy postanowił, że zaniesie chłopca do Bartona. -

Chyba mi nie odmówi? A jeżeli odmówi, zaniosę go dalej, do szpitala. Niech mnie złapią..."

Pochylił się nad chłopcem. Jeszcze raz położył rękę na rozpalonym czole. Zdawało mu się, że skóra parzy jak rozżarzona blacha. Długo wsłuchiwał się w przy­śpieszony oddech. Ujął przegub wiotkiej ręki i badał puls. "On ma czterdzieści stopni..." Nie chciał dłużej tracić czasu. Podźwignął chłopca, z trudem wciągnął mu na ramiona gruby sweter i wiatrówkę. Szymek ocknął się na chwilę.

- Mamo!... - zawołał płaczliwie. Andrzej tulił go do siebie.

- Cicho, Szymuś, cicho... Idziemy do mamy.

- Mamo! mamo! - załkał i opadł bezwładnie na pierś Andrzeja.

Andrzej wziął go na ręce. Ciało chłopca było teraz niepomiernie ciężkie. Zarzucił je ostrożnie na plecy, jedną ręką uchwycił ramię Szymka, a drugą jego no­gę. Niósł go, jak troskliwy pasterz niesie przez góry ranną owcę.



23


Nigdy nie mógł zrozumieć, jak przebył tę drogę. Pamiętał tylko, że nie przystanął ani razu i ani razu nie wypuścił z ramion chłopca. Wiedział wtedy, że jeśli zatrzyma się, nie będzie miał siły, by ruszyć dalej. Ja­każ to moc doprowadziła go aż do Trzech Studniczek? Chyba ta sama, nieprzeparta, która kazała żołnierzom iść przeciw nawale pocisków, nie umiejącym pływać - rozkazywała rzucać się w topiel na ratunek tonącym, śmiertelnie rannym czołgać się do celu...

Świtało, gdy z daleka zobaczył ukrytą w mroku świerków gajówkę. Zdawało mu się, że brnie przez niezmierzoną pustynię. Wokół pustka, tylko wiatr przenosi łachy piasku i układa je w zakrzepłe fale. A gdzieś daleko cel... Zbliża się do niego, a on oddala się i oddala. Każdy krok omdlałych nóg to nadludzki wysiłek, jak gdyby na barkach ciążyło całe niebo, sine od zbliżającego się świtu.

Gdy był już bardzo blisko, gdy zdawało mu się, że tylko wyciągnie ramię, a uwolni się od przytłaczają­cego ciężaru, potknął się na kabłąku korzenia. Runął na twarz. Chłopiec krzyknął przeraźliwie jak wyrwa­ny ze snu ptak. Andrzej nie miał siły przemówić do niego. Leżał jak martwy z twarzą w suchym igliwiu. Widział szklany wzrok zamarzającej na przełęczy ko­biety... A potem jak gdyby sunąca łacha ni to śniegu, ni piachu zasypała go miękko i ciepło...


Miał takie uczucie, jakby nagle wypłynął z mętnej, bezdennej głębiny. Zdawało mu się, że jest przy koli­bie w Niewcyrce. Widział wyraźnie wielki, opasły grzbiet Krzyżnego Liptowskiego z językami sinych piargów w żlebach. I naraz ktoś go przywołał z dale­ka, jak gdyby z drugiej strony doliny. "Andrzej!... Andrzej..." - rozlegał się daleki głos w przesyconym słońcem powietrzu.

Otworzył oczy. Ujrzał nad sobą czyjąś twarz. Wi­dział wyraźnie każdy jej szczegół: wielkie oko z błę­kitnawą tęczówką i białkiem utkanym drobnymi żył­kami, jasną pręgę brwi, skórę lekko łuszczącą się pod rzadkim zarostem, siatkę zmarszczek wokół gór­nej powieki... Widział dokładnie każdy szczegół wyol­brzymiony jak pod powiększającym szkłem, ale nie łączący się z drugim, jak gdyby cała twarz odbijała się w rozbitym na kawałki lustrze.

I znowu usłyszał ten sani daleki głos: "Andrzej..." Otworzył szerzej oczy, przechylił głowę i wtedy dopie­ro poznał Bartona.

- Gdzie chłopiec? - zapytał, unosząc się na łok­ciach.

- W szpitalu.

- Co mu jest?

- Zapalenie płuc... Ale uspokójcie się, wszystko będzie w porządku.

- A ja?... - rozejrzał się. Leżał na sianie, przykryty góralską derką. Nad nim był dach z nieszczelnie przy­legających gontów. Przez szpary przeciekało światło.

Barton pokręcił głową.

- Człowieku, myślałem, żeś nieżywy.

- Gdzieście mnie znaleźli?

- Blisko domu. Chłopiec leżał na was i płakał. Tar­gał was, żebyście wstali. A wy nic. Leżeliście jak kłoda. Mówię wam, myślałem, że już koniec...

- Chłopca zawieźliście do szpitala?

- Zaprzęgnąłem konia i zawiozłem do Smokowca, do sanatorium. Znam tam jednego doktora...

- Nie pytali, kto to?

- Powiedziałem, że sierota... że go w lesie zna­lazłem.

- A jak on?... - Chciał zapytać, czy wyżyje, ale urwał w połowie zdania i tylko trwożliwie spojrzał na Bartona. Ten rozłożył ręce:

- Był bardzo rozpalony. Mówił nieprzytomnie.

- Co mówił?

- Trudno było zrozumieć... Wołał: "Mama! mama!", a czasem to i wasze imię wypowiadał. Wzięli my go na wóz, dobrze okryli. Po drodze zasnął. Dopiero w sa­natorium ocknął się znowu.

- Bezpieczny tam będzie?

Barton nieco dłużej zatrzymał spojrzenie na jego twarzy.

- Ten doktor to porządny człowiek.

- To dobrze - powiedział z ulgą Andrzej. Uniósł dłonie do twarzy, wolnym ruchem przecierał oczy. - Gdzie ja jestem? - zapytał.

- Nie mogłem was trzymać w domu. W południe mieli przyjść chłopi po wypłatę za zwózkę. Przenieśli my was do szałasu. Tu jest polana, blisko drogi. Siano dla sarn na zimę trzymamy...

- Dobrze... - westchnął z ulgą i naraz chwycił dłoń Bartona. - Tyle kłopotu... ale nie mogłem inaczej.

- To nic... Całe szczęście, że was znalazłem. Gdyby was spotkał kto inny, gorzej by było. - Wyciągnął z siana borenkę. - Przyniosłem wam mleka. Jeszcze gorące. Pijcie.

Ciepłe mleko zapachniało mu latami dzieciństwa. To matka, gdy był zmęczony, przynosiła mu garnuszek ciepłego, parującego mleka. Zdmuchiwał kożuchy, a matka stojąc nad nim pilnowała, by dopił do końca.

Przechylił borenkę. Łykał chciwie. Ciepłe krople skapywały mu z brody na pierś.

- A wy co teraz chcecie robić? - usłyszał po­ważny głos Bartona.

Otarł dłonią usta.

- Ja?... Ja chyba wrócę do Zakopanego, a potem na Turbacz...

Barton uśmiechnął się z politowaniem.

- Słabi jesteście. Nie dojdziecie...

- Cztery lata chodziłem - westchnął głęboko - to i teraz zajdę. Wiecie co, przekonałem się, że człowiek jest twardy. Trudno go złamać, tak jak gdyby był z gumy, z dobrej gumy. Zegnie się, a nie puści... Zresztą - dodał z nutą goryczy w głosie - mam pewną sprawę do załatwienia. Delikatną sprawę. Pilno mi. Teraz, gdy chłopiec bezpieczny, mogę już iść. Tylko wy zajmijcie się nim. Traktujcie go jak mojego młod­szego brata, bo wiecie... bardzo się do niego przywiązałem... Żal mi go opuszczać. - Trudno, takie czasy - mruknął Barton.

- Nie zapomnicie o tym?

- Mówiłem, że ten doktor porządny człowiek... A ja?... Ja tu długo nie posiedzę. Wczoraj przyszedł jeden chłopiec z Jamnickiej od partyzantów. Przyszedł po gwoździe. Ale jak odchodził, to mnie coś za gardło schwyciło... Ech, poszedłbym z nim, bo mi się zdaje, że tu kisnę.

- Dobrze mu tam będzie?... - Andrzej wciąż my­ślał o Szymku.

- Ten doktor to porządny człowiek - powtórzył Barton z naciskiem.

Andrzej zdjął z ręki zegarek.

- Dajcie to chłopcu. Może mu się przyda. Barton cofnął wyciągniętą przedtem rękę.

- Ja bym ostatniego nie dawał - powiedział prze­ciągle. - Wy sami niczego nie macie.

- Dajcie, niech ma po mnie pamiątkę - wepchnął zegarek siłą w chropowatą dłoń gajowego i zawarł na nim jego duże, mięsiste palce.

Barton pokręcił głową.

- Ej, Andrzej, dziwny z was człowiek. Andrzej przymrużył oko.

- Zapominacie, że cztery lata chodziłem...



24


Już kilka godzin był w drodze. Pozostawił za sobą gajówkę, jak cichą, spokojną przystań, a teraz szedł w pełnym blasku księżyca, pod niebem wysokim, prze­pastnym. Osnute tajemniczym blaskiem, zakrzepłe w martwocie góry były niedostępne i obce.

Przypomniał sobie: szedł kiedyś ze starym Józefem Galianem przez Niżne Tatry. Była taka sama noc, osnuta księżycową przędzą, i góry stały tak samo martwe i obce. Wtedy Galian powiedział do niego: "Słuchoj, bracie, żołnierze na wojnie dostają ordery. Ordery ze śrybła, ze złota, z brązu. A my, Andrzeju, dostaniemy kiedyś order wycięty z księżyca..." Potem powiedzenie Galiana przyjęło się wśród kurierów i żartowali, że są kawalerami księżycowego orderu. Teraz z naciekającą w sercu goryczą kpił sobie: "By­łeś kawalerem księżycowego orderu, ale odarli cię nawet z tego. Major Smyga zdegradował cię do stop­nia pospolitych oszustów i złodziei. Teraz jego dekorują jako bohatera kurierskiej służby. A ty, jego żoł­nierz, wleczesz się, żeby żebrać i dopominać się o spra­wiedliwość..."

Księżyc toczył się po szklistym niebie jak kula po suknie bilardu. Gdy stanął w zenicie, omotał się w ko­kon mgły. "Koniec pogody - pomyślał Andrzej - jutro będzie lało." Przyśpieszył kroku, jakby pchnięty tą myślą. Zbliżał się do Ciemnych Smreczyn.

Gdy doszedł do pierwszego stawu, zboczył w mali­niaki. Postanowił odnaleźć porzucone podczas ucieczki karabiny. Odnalazł to miejsce bez trudu i z wielką radością stwierdził, że broni nikt nie ruszył. Oba ka­rabiny leżały w kosówce. Wyciągnął jeden z nich. Skrócił pas i ruszył dalej.

Wybierał drogę osłoniętą cieniem, a gdy przecinał oświetloną przestrzeń, kulił się jak żołnierz przemie­rzający pole obstrzału. Minął właśnie polanę pod Siwarnami, płaską, podobną do tafli stojącej wody, gdy naraz wydało mu się, że ktoś siedzi wśród skał. Ukrył się w cieniu młodych smreków. Czekał chwilę. W uszach dzwoniła mu cisza. Droga w poświacie księżyca płynęła jak srebrzysta rzeka...

Skradał się wolno ku skałom. Gdy wychylił się spoza smreczków, zobaczył wyraźnie człowieka. Sie­dział z podkurczonymi nogami, głowę oparł o zgięte ramię, w siwych włosach iskrzył się odblask światła. Andrzej długo wpatrywał się w tę dziwną postać. Naraz coś go tknęło. "To przecież stary poszukiwacz skar­bów."

Zbliżał się ostrożnie. Dziadek nawet nie drgnął. "Pewnie śpi" - pomyślał, a gdy stanął w odległości wyciągniętego ramienia, chrząknął cicho i wyszeptał:

- Dziadku!...

Zobaczył chudą dłoń wspartą o chropowaty cios

sikały, seledynową w nocnym blasku i tak wyraźnie zarysowaną, jakby była wyrzeźbiona w granicie. Wtedy coś go zdławiło i krew odpłynęła z głowy, a nogi stały się drętwe, jak gdyby wrośnięte w ziemię.

- Dziadku... - wykrztusił targnięty trwogą.

I naraz wszystko zrozumiał. Od skulonej postaci starca bił taki spokój, jak od sterczących nad nim skał. Zdziwił się, dlaczego nagle pierzchła trwoga. Już bez obawy dotknął ramienia. Sztywne ciało osunęło się, ręka opadła ze skały, a stary przylgnął sinym jak zie­mia policzkiem do kamienia. I twarz jego była taka sama jak kamień, a uchylone lekko powieki odsłaniały białka martwych oczu. Patrzał nimi w dal i niby się uśmiechał, niby żałował czegoś...

Andrzej uklęknął przy nim. Zamknął mu powieki.

- Dziadku - wyszeptał - nie doczekaliście się swoich skarbów.

Wstał. Skrzyżował na piersi ręce jak do modlitwy, ale nie modlił się, tylko czuł żal, jak gdyby i w nim coś się skończyło, jakby zerwała się jedna z czarodziej­skich nitek życia. Patem odszedł wolnym krokiem. Nie obejrzał się, tylko wyszeptał:

- Żegnajcie, dziadku, już się nie spotkamy. - A gdy minął zakole zakrętu, uniósł dłoń do policzka, bo zdawało mu się, że z oka stoczyła się zbłąkana łza.



25


O świcie był na Przełęczy pod Kopą. Usiadł na chwi­lę. Zmęczonymi oczami wodził po przymglonych zary­sach Hrubego, Krywania, Wielkiej Kopy. Żegnał te strony, gdzie spędził ostatnie dwa tygodnie. Wydały mu się teraz obce, nieprzychylne. Dopiero gdy zwrócił się ku Kondratowej i zobaczył w dole kierdel owiec, zbity w prostokącie koszaru, doznał takiego wzrusze­nia, jak gdyby patrzył na coś bardzo bliskiego.

Wspominał lata szkolne. Tutaj z kolegami przycho­dzili na pierwsze wycieczki narciarskie. W marcowym słońcu cięli nartami jarzące się wiosennym słońcem stoki, wspinali się pod Łopatę, by później puszczać się w szalone zjazdy. Tutaj opadły go kiedyś trzy wielkie owczarka. Jeden z nich, kudłaty olbrzym, skoczył mu wtedy na ramiona i powalił na ziemię, by potem po­walonego, drżącego lizać na pojednanie po twarzy...

Gdy wyruszył w dalszą drogę, nie czuł już zmęcze­nia ani żalu, doznawał nieporównanej radości człowie­ka wracającego do domu. Przeciął stok Kopy Kondrackiej, ominął stary poczciwy Giewont i Grzybowcem zaczął schodzić na Łysanki. Tutaj postanowił przecze­kać cały dzień. Zbyt dużo ludzi go znało, by mógł się pokazać w Zakopanem. Wieczorem, pod osłoną mroku zejdzie pod Regle i pójdzie na Krzeptówki do Galiana...

Wieczorem zaczął siąpić drobny, ciepły deszcz. Góry utonęły w ciężkiej wacie chmur. Z daleka poznał dom Galiana. Stara góralska chałupa stała skulona pod trzema rozłożystymi jasieniami. Zachodni powiew niósł aż pod Regle gorzki zapach dymu.

Był przygotowany, że nie zastanie Galiana w domu. Stary przewodnik nigdy nie zatrzymywał się u siebie. Andrzej miał jednak nadzieję, że domownicy powiedzą mu, gdzie można go odnaleźć.

Ostrożnie zbliżał się do domu. Stanął za pękatym pniem jasienia i długo obserwował uchylone drzwi. Z izby dolatywał rytmiczny stukot warsztatu tkackie­go. "Pewno Brońcia robi kilim" - pomyślał. Ukrył karabin wśród sągów narąbanego drzewa, podszedł do Okna i zastukał cicho trzy razy. Miarowy stukot war­sztatu urwał się nagle. Zaległa cisza. Potem czyjeś lekkie kroki przemknęły przez sień.

- Kto tam? - usłyszał głos dziewczyny.

- Brońcia, to ja...

Dziewczyna szerzej uchyliła drzwi. Jasną głowę wsu­nęła w szparę i z natężeniem patrzała w ciemność.

- Pan Andrzej?... - powiedziała zdumiona. - Jest tata w domu? - zapytał.

- Nie, nie ma. - Ukazała się zgrabna, smukła, pachnąca ciepłem izby i nieporadna w nagłym zdumieniu. - Niech pan wejdzie - skinęła niepewnym ruchem ręki.

- Nie ma nikogo?

- Jest mama... tylko mama.

Stara Galianka stała już w progu. Jej postać była pełna trwożliwego napięcia. Dopiero gdy Andrzej zbliżył się do niej, wyciągnęła ku niemu ręce.

- Boze mój, dyć to pon Andrzej - schwyciła go za rękaw, pociągnęła w głąb izby.

W kręgu bladego światła naftowej lampy izba wy­dała mu się mała i ciemna. W kącie warsztat tkacki z napiętym na ramę kilimem, obok kilka barwnych motków wełny, jak bukiet kwiatów, na ścianie lina i dwa czekany skrzyżowane jak broń. A wszystko bar­dzo bliskie i znajome.

Stara Góralka drżącymi palcami gładziła ramię An­drzeja.

- Boze wielgi, co sie z ponem stało? Józek dwa razy ku wom chodził. Przecie umówiliście sie... no nie?

- Był Józef w Niewcyrce?

- Dwa razy - potwierdziła Brońcia. - Tata mówił, że był w kolibie, ale pana nie znalazł.

- To pech - powiedział Andrzej - czekałem na niego w ten dzień, kiedyśmy się umówili.

- Stary nie mógł iść - wtrąciła Galianka - trza było wom syćko przyrychtować. Ni mieli my pro­wiantu w doma.

- No, tak. A ja musiałem uciekać z koliby... A gdzie Józef teraz? - zapytał przynaglony ciekawością.

- Hej, hej - machnęła ręką - ka ta teroz Józek! Poseł z młodym Carniökiem do partyzantów. Mówiłak mu: "Dosyć juz bidyś sie najod. Co cie znowu korci", ale on... wicie, jaki mój Józuś... No wej, poseł w lasy pod Turbacz.

- Pod Turbacz, mówicie?

- Dyć... - Fartuchem wytarła ławę. - Siadojcie, ponie Andrzeju, siadojcie. Jezusie Maryjo, aleście zmizerowani... Tako poniewierka, tako poniewierka...

Brońcia oparła się plecami o drzwi.

- Był tu Władek, gajowy z Krościenka - powie­działa.

- Przyszedł z Budapesztu?

- Tak... z jakimś majorem...

Andrzejowi pociemniało w oczach. Zobaczył czarne i czerwone płaty, krążące w nieustannym wirze. "To niemożliwe" - pomyślał.

- Kiedy przyszli?

- Pozawczoraj.

- Gdzie ten major?

- Jest u Chrobaków na Skibówkach.

- Skąd wiesz?

- Władek zanosił mu jedzenie.

- Z tatą się nie widzieli?

- Nie. Tata poszedł przed tygodniem.

- A on jeszcze tam jest?

- Chyba tak.

Andrzej nerwowym ruchem naciągnął na głowę kap­tur wiatrówki.

- Muszę się z nim zobaczyć.

Stara patrzyła na niego rozwartymi oczami.

- Dyć siadojcie, ponie, zaroz wom co przyniese. Zbidzeni jesteście okrutnie...

- Dziękuję - rzucił pośpiesznie. Potem zwrócił się do dziewczyny: - Brońciu, mam do ciebie prośbę. Pomożesz mi. Pójdziesz ze mną do Chrobaków, wywo­łasz tego majora...

- Ja?...

- Tak. To konieczne.

- Jak trzeba... - powiedziała niezdecydowanie i py­tająco spojrzała na matkę. Ta wzruszyła ramionami.

- Siadojcie, panie, dyć tyn major wom nie ucieknie.

- Muszę się z nim widzieć natychmiast. Więc co, Brońciu, pójdziesz? - spojrzał na dziewczynę.

- Jak trzeba,..

- Jak trza, to idź - powiedziała stara.

Brońcia narzuciła na ramiona gumowy płaszcz. Wy­szli do sieni.

- Przyjdziecie, ponie? - zapytała stara.

- Nie wiem.

- Przyjdźcie, przyrychtuje wom posłanie. - A po­tem, gdy już byli na podwórzu, dorzuciła: - Musicie się wyspać, tacy jesteście wymizerowani, co aze lutość biere.

Andrzej podszedł do sągów drzewa. Wyciągnął ka­rabin.

Brońcia jęknęła cicho, jakby stłumiła okrzyk. Poło­żył jej dłoń na ramieniu.

- Nie bój się. Ty go tylko wywołasz. Zarzucił karabin na ramię.

- A jak nas kto spotka? - zapytała.

- Pójdziemy polami.

Ruszył wydłużonym krokiem. Dziewczyna drobiła za nim. Milczeli. Deszcz siał drobnymi kropelkami pro­sto w ich twarze. Osypane pierwszą zielenią drzewa stały ze zwieszonymi gałęziami, pola osnuła cienka warstwa mgły. Unosił się gorzkawy zapach wilgotnej ziemi. Gdzieś w opłotkach ujadał pies. A Regle stały czarne i wysokie jak mroczna ściana.

Gdy zbliżali się do Skibówek, Brońcia złapała go za rękaw.

- Co pan chce z nim zrobić?

- Nic... porozmawiam tylko - powiedział dziwnie spokojnym głosem.

- A ten karabin?

- Potrzebny...

Nie zapytała o nic więcej. Słyszał jej drobne kroki cmokające w rozmokłej glinie.

Zatrzymali się przed niskim, drewnianym domem z oszkloną werandą. Duży kudłaty kundel szamotał się, szarpiąc krótkim łańcuchem.

- Cicho będziesz! - zawołała dziewczyna.

Pies nie przestał ujadać.

Andrzej pchnął lekko dziewczynę.

- Nie bój się. Zaraz pójdziesz do domu. Wywołaj go tylko.

Brońcia ociągała się.

- A jak go nie ma?

- To trudno. Zapytaj.

Podeszła wolno do drzwi prowadzących do sieni. Zastukała. Po chwili ktoś odezwał się za drzwiami.

- Ja od Galianów - powiedziała Brońcia. - Do tego pana. Zawołajcie go. Ważna sprawa.

Andrzej sprawdził zamek karabinu. Wprowadził pocisk do lufy. Pies rzucał się coraz gwałtowniej. Za­głuszał wszelkie odgłosy. Naraz drzwi się uchyliły i po zroszonej trawie, po drobnym żwirze pobiegła wąska smuga światła. Jakaś postać zamajaczyła w szparze. Andrzej podsunął się bliżej. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi. W progu zobaczył majora Smygę. Stał wyprostowany i jak zwykle pewny siebie.

- Cóż to? - zapytał twardo swym gardłowym, przykrym głosem. A gdy poznał Andrzeja, cofnął się gwałtownie jak bokser unikający ciosu.

- Dobry wieczór, majorze - głos Andrzeja za­brzmiał lodowato. - Cóż to, pan nie w Turcji? -

Wszedł do sieni. Zamykając drzwi, zawołał do dziew­czyny: - Dziękuję ci, Brońciu, możesz już odejść. Major cofnął się jeszcze o krok.

- Skąd się pan tu wziął? - wykrztusił. Andrzej uśmiechnął się cierpko.

- Zrobiłem panu miłą niespodziankę, prawda? Wzrok majora prześliznął się po karabinie.

- Niech pan to schowa. Tu obcy ludzie.

Andrzej podrzucił karabin w dłoni. Ważył go chwilę.

- To mój jedyny towarzysz w tej chwili. Pan wy­baczy, ale nie mogę się z nim rozstać! Zresztą - ce­dził - mam wrażenie, że zaprosi mnie pan do siebie. Chciałbym z panem porozmawiać.

Oczy majora stały się okrągłe i przejrzyste.

- Pan mnie zgubi - wyszeptał i obejrzał się trwożnie.

- Nie ma obawy - powiedział Andrzej przeciągle i pchnął lekko majora lufą. - Niechże pan nie będzie tak niegościnny.

Major próbował opanować się. Chrząknął, wypro­stował się, spojrzał nienawistnie.

- Co to ma znaczyć?

- Zaraz panu to wytłumaczę, tylko... niechże mnie pan nie trzyma w sieni - i drugi raz pchnął go lufą. Major żachnął się:

- To napad.

Andrzej zachichotał cicho.

- Ja do pana uprzejmie, a pan... - urwał, bo ktoś wychylił się zza drzwi, umieszczonych w głębi.

- Nic, nic, pani Chrobakowa - rzucił major po­spiesznie. - To do mnie...

Drzwi skrzypnęły i znowu zostali sami. Andrzej pchnął go po raz trzeci. Tym razem końcem lufy.

- Nie mam czasu. - Głos jego zabrzmiał sucho jak rozkaz.

- Więc chodźmy - skinął niechętnie major. Chciał Andrzeja przepuścić przed siebie, lecz ten zaprzeczył ruchem głowy.

- O, nie. Pan tutaj jest gospodarzem. Pan prowadzi.

Major wszedł na strome skrzypiące schody. Prze­gniłe stopnie uginały się pod jego powolnymi krokami. Na podwórzu wciąż ujadał pies. Łańcuch pobrzękiwał jak na alarm. Na dole ktoś znowu uchylił drzwi i za­pytał przerażonym głosem:

- Kto to?

- Swoi, swoi - odpowiedział uspokajająco Andrzej.

Za chwilę znaleźli się na poddaszu. Pokoik był ma­ły, szalowany deskami. Słaba żarówka prószyła żółtawym światłem na nie zamiecioną podłogę. W jej świe­tle układały się warstwy gęstego, zatęchłego dymu z papierosów. W kącie stało nie pościelone łóżko z wygniecioną poduszką. Na krześle wisiały narciarskie spodnie, a obok na podłodze leżał rozwiązany plecak. Nieład, jaki tu panował, świadczył, że lokator nie ma zamiaru zagrzać miejsca.

Major odwrócił się gwałtownie.

- Niech pan wreszcie powie, czego pan chce ode mnie?

- Nie tak energicznie, majorze - osadził go An­drzej chłodnym, aż do przesady przyciszonym gło­sem. - Czy może mnie pan poczęstować papierosem? Już dawno nie paliłem.

- Ależ oczywiście - żachnął się major. Podsunął paczkę tulipanów.

- Węgierskie, co? - uśmiechnął się cierpko i zapalił papierosa. Był głodny, więc od pierwszego dymu za­kręciło mu się w głowie. Zdawało mu się, że pokój zawirował, a przysadzista sylwetka Smygi oddala się nagle od niego. - A teraz pozwoli pan, że na chwilę usiądę. Jestem trochę zmęczony. - Przysunął krzesło, zrzucił z poręczy spodnie, a gdy siadał, przygarnął mocniej karabin. - Teraz możemy porozmawiać. Nie przypuszczał pan zapewne, że się kiedyś znowu spot­kamy. Przyznam, że ja również nie miałem nadziei. Miła niespodzianka, prawda?

- Czego pan chce ode mnie?

- Chciałem się zapytać, co pan włożył do tej paczki, którą wręczył mi pan, gdy ostatni raz wyruszałem z pocztą?

Major pobladł. Jego płaska, nie ogolona twarz stę­żała.

- Przecież pan wie - powiedział z trudem - że pewne sprawy są tajemnicą. Był ścisły rozkaz, żeby nie ujawniać kurierom zawartości poczty...

- Wiem - przerwał mu Andrzej i dłonią przejechał po nasadzie karabinu. - Może jednak pan sobie przy­pomni. Chciałbym dowiedzieć się od pana.

Smyga żachnął się.

- Chyba nie mam obowiązku tłumaczyć się. Andrzej jeszcze raz przejechał ręką po nasadzie ka­rabinu.

- W takim razie może pan pamięta, co pan napisał o tym w liście do rotmistrza Okszy?

- To też nie pana sprawa.

- W takim razie - cedził Andrzej - może ja mam panu przypomnieć?

Major zerwał się.

- Co oznacza ta cała zabawa?

Andrzej uniósł się wolno. Jednym kopnięciem od­trącił zawadzające krzesło. Wysunął przed siebie ka­rabin. Blade iskierki zamigotały na matowej muszce.

- Mów, gdzie masz te dolary - powiedział tak twardo, że Smyga cofnął się aż pod małe, czarnym papierem zalepione okno. Papier zaszeleścił. W pokoju pociemniało.

- Jakie dolary?... - wyszeptał.

- Te, które miały być w tej paczce.

- To jakieś nieporozumienie.

Andrzej uniósł nieco wyżej lufę, tak że na tle muszki widział teraz szary sweter Smygi.

- Nie mam czasu na żarty. Dawaj dolary. Major rozłożył ręce.

- Pan wybaczy, panie Andrzeju, ale ja naprawdę nic nie rozumiem.

Muszka karabinu drgnęła, podjechała jeszcze wyżej. Przekreśliła pobladłe wargi majora, nasadę jego nosa i oparła się o płaski, zwiotczały policzek.

- Mam pięć naboi w magazynku. Wpakuję panu w łeb co do jednego, jeżeli pan w tej chwili nie odda tych pieniędzy.

Smyga wlepił swe oczy w wylot lufy. Dolna warga opadła mu lekko. Na czoło wysypały się drobne krople potu.

- Liczę do trzech. Razzz... - wyszeptał świszczą­cym głosem.

Major wysunął przed siebie rozwartą dłoń.

- Zaraz... - i wolno pochylił się nad plecakiem. Szperał w nim nerwowo. Potem wyciągnął dużą puszkę po "Ovomaltinie".

Andrzej roześmiał się sarkastycznie.

- Pożywka dla niedokrwistych dzieci... Ile tam jest?

- Dwadzieścia trzy tysiące.

- Później sprawdzimy, a teraz niech się pan szybko ubiera. Niech pan zabierze najpotrzebniejsze rzeczy. Idziemy na małą przechadzkę. - Wyrwał puszkę z ręki majora i Wsunął ją pod wiatrówkę. - Dlaczego pan tak na mnie patrzy? Idziemy pod Turbacz wyjaśnić to nieporozumienie...

- Teraz?...

- Bardzo mi przykro, że takie niesprzyjające warunki atmosferyczne - powiedział tym samym kpiącym tonem - ale, pan wybaczy, cztery lata chodzi­łem po trasach i nigdy nie wybierałem sobie pogody.

- Może jutro... Mam tutaj ważne sprawy do za­łatwienia.

- Przypuszczam, że ta jest najważniejsza. No, panie majorze, raźniej, raźniej! Rano chciałbym być u rot­mistrza Okszy.

Gdy wychodzili, deszcz szumiał w czarnych kona­rach jasieni. Gęsty mrok zatapiał ciche chaty góral­skie i wille. Drogą przetoczył się ciężarowy samochód z wygaszonymi światłami. Szum motoru zlał się z szu­mem deszczu i przepadł w ciemnościach. Odprowadzało ich wściekłe ujadanie psów. Było żałośnie, ponuro, a ta cierpka żałość tkwiła w Andrzeju, przenikała aż do dna każdej jego myśli.

Westchnął: "To tak kończysz swą kurierską służbę, kawalerze księżycowego orderu..." A potem przypo­mniał sobie małego Szymka i coś ciepłego zatliło się w jego sercu, jak gdyby chłopiec położył mu na piersi swą małą, delikatną dłoń.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Adam Bahdaj Order z księżyca
Adam Bahdaj Order Z Księżyca
Adam Bahdaj Order Z Księżyca
A Bahdaj Order z Księżyca
Bahdaj Adam Order z księżyca
Bahdaj Adam Order z ksiezyca
ORDER Z KSIĘŻYCA
Adam Bahdaj Podróż Za Jeden Uśmiech
Adam Bahdaj (1957) Do przerwy 0 1
Adam Bahdaj Kapelusz za 100 tysięcy
Adam Bahdaj Maly Pingwin Pik Pok
Podróż za Jeden Uśmiech Adam Bahdaj
Adam Bahdaj (1964) Podroz za jeden usmiech
Adam Bahdaj Pilot i ja
Adam Bahdaj Pilot i ja
Adam Bahdaj Wakacje Z Duchami
Adam Bahdaj Wakacje z Duchami
Adam Bahdaj Piraci Z Wysp Śpiewających
Adam Bahdaj (1965) Piraci z Wysp Spiewajacych

więcej podobnych podstron