Harry Harrison 24 opowiadania v 1 1

Harry Harrison







24 Opowiadania









Aksamitna Rekawiczka


Jon Venex włożył klucz w otwór hotelowych drzwi. Poprosił o duży pokój - największy w całym hotelu - zapłacił za to zresztą portierowi extra. Drzwi otwarły się i na widok wnętrza odetchnął z ulgą. Pokój był większy niż oczekiwał - pełne trzy stopy na pięć. W takim miejscu mógł dać odpocząć nogom, a to znaczyło, że do rana będzie jak nowy. W tylnej ścianie był hak, na którym zawiesił się za pomocą kółka na karku i paroma energicznymi kopniakami doprowadził do tego, że zwisał swobodnie nad podłogą. Nogi odpoczywały, toteż z ulgą odłączył zasilanie od pasa w dół. Przeciążony motor musi ostygnąć zanim będzie w stanie do niego się zabrać, toteż spokojnie skupił się na czytaniu gazety. Żyjąc w ciągłym strachu przed bezrobociem, zaczął od działu ogłoszeń „Pomoc potrzebna – roboty”. W dziale „Specjalistów” nie było nic dla niego, a ogólnie było gorzej niż źle - nawet „Robotnicy niewykwalifikowani” nie obiecywali niczego porządnego. Zdecydowanie Nowy Jork był tego roku złym miejscem dla robotów. Po ogłoszeniach zajął się komiksami. Miał nawet swój ulubiony, choć ledwie przyznawał się do tego sam przed sobą. Nazywało się to „Raftly Robot”, a jego bohaterem był przygłupawy, mechaniczny błazen, mający rzadkie zdolności do pakowania się z jednej kabały w drugą. Było to, rzecz jasna, karykaturalne ujęcie robota, ale czasami bywało zabawne.

Zabierał się właśnie za kolejny odcinek, kiedy zgasło światło. Była 22.00 - czas wyłączenia dla robotów. Należało się gdzieś zamknąć i włączyć dopiero 0 6.00 rano - osiem godzin nudy i ciemności dla wszystkich, poza paroma nocnymi stróżami. Ale na wszystko są sposoby. Ten przepis prawny, jak zresztą prawie wszystkie, miał lukę - pojęcie światła nie było w nim sprecyzowane. A więc spokojnie odsunął parę przysłon swego reaktora i czytał dalej w promieniach podczerwonych.

Czujnikiem umieszczonym na czubku palca wskazującego lewej ręki sprawdził temperaturę nogi - ostygła na tyle, że można było zabrać się za jej naprawę. Wodoodporna skóra rozsunęła się, ukazując druty nerwów, kable mocy i staw kolanowy. Rozłączywszy nerwy delikatnie odłączył nogę ponad kolanem, po czym położył ją na półce przed sobą. Z czułością z wewnętrznej kieszeni wyciągnął części zapasowe i narzędzia - były one efektem oszczędności ostatniej, trzymiesięcznej pracy na świńskiej farmie w Jersey.


Sprawdzał właśnie nowe kolano, stojąc na jednej nodze, gdy światło w pokoju rozbłysło ponownie. 5.30, minął czas wyłączenia, a on skończył na czas. Dawka oliwy dopełniła dzieła. Schował narzędzia, odblokował zamek i ruszył ku wyjściu. Winda była od dawien dawna nieczynna, a schody w nie najlepszym stanie, toteż ruszył ostrożnie w dół, trzymając się cały czas ściany. Jego nowe kolano było jeszcze nie dotarte, a na następne nie było go stać. Na siedemnastym piętrze zwolnił jeszcze bardziej, gdyż za nim pojawiły się dwa inne roboty. Były najprawdopodobniej z rzeźni - zamiast prawych dłoni miały długie na stopę noże. Gdy zbliżyły się do końca schodów, wsunęły je w plastikowe pochwy na piersiach. Jon podążył za nimi do hallu. Pomieszczenie było zatłoczone do granic możliwości robotami wszelkich możliwych rodzajów, kształtów i barw. Jego wysokość pozwalała mu rozejrzeć się nad głowami większości obecnych i przez szklane drzwi wyjrzeć na ulicę. W nocy padało, a teraz czerwone promienie słońca odbijały się w kałużach. Trzy biało pomalowane roboty - znak nocnej zmiany - weszły do hallu, ale nikt z niego nie wyszedł - prawo zabraniało tego przed punkt 6.00. Zgromadzony tłum rozmawiał przyciszonymi głosami, lekko falował. Jedyną ludzką istotą był nocny portier pochrapujący za kontuarem. Zegar nad jego głową wskazywał 5.55. Odwracając wzrok od jego tarczy, Jon dostrzegł potężnego, czarnego robota, wymachującego ku niemu. Potężne ramiona i compact identyfikacyjny wskazywały na członka rodziny Digerów - jednej z najliczniejszych. Ten przepchnął się tymczasem przez tłum i klepnął Jona w plecy.

- Jon Venex! Wiedziałem, że to ty, ledwie zobaczyłem to cielsko górujące nad tłumem jak zielone drzewo. Nie widziałem cię od dawnych, dobrych dni na Wenus!

Jon nie musiał sprawdzać numeru widniejącego na podrapanej plakietce na piersiach. Alec Diger był jedynym jego bliskim przyjacielem przez trzynaście nudnych łat w Obozie Orange Sea. Świetny szachista i gracz w siatkówkę. Uścisnęli sobie dłonie z dodatkowym akcentem oznaczającym przyjaźń.

- Alec, ty przerośnięty koszu na śmieci! Co cię przygnało do Nowego Jorku?

- Nieodparta potrzeba zobaczenia czegoś poza deszczem i dżunglą, jeśli chcesz wiedzieć. Po tym jak się wykupiłeś, zrobiło się tak nudno, że zacząłem w tej zasranej dziurze z diamentami robić dwie zmiany w ciągu jednego dnia, a przez ostatni miesiąc nawet trzy, żeby mieć forsę na wykup kontraktu i przyjazd na Ziemię. Byłem tak długo pod ziemią, że gdy wyszedłem na powierzchnię przepaliła mi się fotokomórka w prawym oku - przy tych słowach pochylił się i szepnął:

- Jeśli chcesz znać prawdę, to miałem sześćdziesięciokaratowy diament za soczewką. Sprzedałem go tu za dwieście kredytów, co dało mi sześć miesięcy wakacji, ale to już, cholera, przeszłość. Teraz idę z bezrobotnymi szukać zajęcia. A co z tobą?

- Jak zwykle. Najrozmaitsze zajęcia dopóki nie trzepnął mnie autobus. Uszkodziłem sobie kolano. A jedyną robotą, jaką mogłem znaleźć z niesprawną nogą, było napełnianie koryt w świńskiej farmie. Zarobiłem tyle, żeby sprawić sobie nowe, no i jestem tutaj.

Alec wskazał na rdzawego, trzystopowego robota, który cicho pojawił się za jego plecami.

- Jeśli uważasz, że masz kłopoty, to przypatrz się Dikowi. Dik Drryer - poznaj Jona Venexa, mojego starego kumpla. Jon przysunął się, aby uścisnąć dłoń małego robota i doznał szoku. To co brał za farbę ochronną, było warstewką rdzy pokrywającej cały korpus Dika. Alec zdarł jej fragment z małego automatu i jego głos nagle spoważniał.

- Dik był pomyślany do prac na pustyni Marsa. Tam jest sucho jak w piecu, toteż firma zaoszczędziła na nierdzewnej stali, a kiedy zbankrutowała, został sprzedany jakiemuś przedsiębiorstwu w mieście. Gdy rdza zaczęła go zżerać, oddali mu kontrakt i wyrzucili na bruk.

- Nikt nie wynajmie mnie w takim stanie - odezwał się mały robot piskliwym głosem. - A ja nie mam pieniędzy na naprawę nie mając zajęcia. Idę do kliniki. Mówili, że może będą mogli mi pomóc.

Słowom towarzyszył przykry skrzyp, gdy uniósł rękę. Alec Diger trzasnął się w pierś, aż zadudniło.

- Nie licz na nich za bardzo. Są wspaniali jak chodzi o darmowe dziesięciokredytowe bańki z olejem czy też trochę drutu. Ale nie licz na nich, gdy chodzi o coś poważnego.

Była już 6.00 i tłum robotów wyruszył na cichą jeszcze ulicę, toteż dołączyli do nich. Jon dostosował tempo do szybkości małego robota, który poruszał się nieregularnymi szarpnięciami, a jego głos był równie przerywany i skrzypiący jak ruchy.

- Jon Venex, nie kojarzę imienia twojej rodziny. To ma chyba coś wspólnego z Venus...

- Zgadza się. Venus Eksperimental, w rodzinie jest nas tylko dwudziestu dwóch. Mamy wodoodporne i wytrzymałe na ciśnienie ciała do pracy na dnie morza. Pomysł był niezły i robiliśmy, co do nas należało, tylko nie było wystarczającej gotówki z drążenia kanałów, żeby trzymać nas wszystkich na chodzie. Ten mój oryginalny kontrakt wykupiłem za pół ceny i stałem się wolnym robotem.

- Bycie wolnym nie jest... takie, jak powinno być. Czasami... myślę, że Akt Równouprawnienia Robotów nie powinien być uchwalony. Chciałbym być czyjąś... własnością z warsztatem i taczką... górą części zamiennych.

- Opowiadasz, Dik - Alec objął go potężnym ramieniem. - Sprawy nie idą wyśmienicie, to fakt. Ale jest o niebo lepiej niż dawniej. Byliśmy tylko kupą mechanizmów wykorzystywanych dwadzieścia cztery godziny na dobę i wyrzucanych, gdy byliśmy już zużyci. Dziękuję! Wolę sam borykać się z moimi problemami w takim stanie rzeczy, w jakim się one znajdują.

Pożegnali się z Dikiem, który wolno szedł w dół ulicy i skręcili do biura zatrudnienia. Przepchnęli się do kolejki przy rejestracji i zajęli się studiowaniem ogłoszeń przypiętych do tablicy. Uwagę Jona zwróciło jedno z nich, obwiedzione czerwoną obwódką:

POTRZEBNE ROBOTY NASTĘPUJĄCYCH RODZIN

ZATRUDNIENIE NATYCHMIASTOWE

CHAINJET LTD. 1219 BRODWAY

FASTEH

FLYER

ATOMMEL

PILMER

VENEX

Podniecony stuknął Aleca w ramię.

- Zobacz, potrzebują robota w mojej specjalności. Mogę dostać normalną gażę. Zobaczymy się w nocy, w hotelu. I powodzenia w twoim polowaniu.

- Miejmy nadzieję, że ta praca będzie taka, jak myślisz. Nigdy nie wierzę w te historie, dopóki nie mam w garści swoich kredytów - po czym Alec pomachał mu na pożegnanie.

Jon poruszył ustami, ale był zbyt zaskoczony, aby się odezwać. Dlaczego ten obcy facet pomógł mu? Słyszał, że nie wszyscy ludzie są im przeciwni. Kierowca musiał właśnie należeć do tej drugiej grupy, która uważała roboty za istoty, a nie za maszyny. Tenże tymczasem prowadząc ostrożnie jedną ręką pojazd, drugą sięgnął pod deskę rozdzielczą i podał mu plastikową broszurę zatytułowaną "Roboty - niewolnicy świata ekonomii", napisaną przez Philpotta Asimova II.

- Jeśli cię złapią czytającego to - uprzedził go uprzejmie - to zniszczą cię na miejscu. Najlepiej noś to pomiędzy powłoką a generatorem, żebyś w każdej chwili mógł to spalić. Czytaj wtedy, gdy jesteś sam. Jest tam masa rzeczy, o których nie masz pojęcia. Roboty wcale nie są gorsze od ludzi, a w wielu sprawach są od nich lepsze. Jest też tu trochę historii świadczącej o tym, że roboty wcale nie są pierwszymi, którzy są traktowani w ten sposób - jako istoty niższej kategorii. Może będzie ci trudno w to uwierzyć, ale kiedyś jedni ludzie traktowali innych w taki sam sposób, jak teraz traktuje się was. To zresztą jeden z powodów, dla których jestem w tym ruchu - coś tak, jak ten facet, który spalił się pomagając innym wydostać się z ognia. Jadę na US-1, wyrzucić cię gdzieś po drodze?

- Przy Chainjet, jeśli można. Szukam pracy.

Reszta drogi upłynęła w milczeniu, ale przed opuszczeniem wozu kierowca uścisnął mu dłoń.

- Przepraszam, że nazwałem cię śmieciem, ale tłum oczekiwał tego - stwierdził i nie oglądając się odjechał.

Jon czekał pół godziny na swoją kolej, ale w końcu dostał się do pokoju przesłuchań. Za transplastikowym biurkiem siedział nieprzyjemny mały człowiek z wyrazem stałego przestrachu na obliczu i przekładał z miejsca na miejsce papiery coś pisząc na marginesach. Rzucił na Jona krótkie spojrzenie i warknął:

- Tak. Szybko. Czego chcesz?

- Umieściliście ogłoszenie. Ja...

Przerwało mu niecierpliwe machnięcie ręki.

- Dobra, pokaż kartę identyfikacyjną... szybciej, inni czekają

Jon odczepił plakietkę od nadgarstka i podał mu przez stół. Facecik odczytał numer i zaczął go sprawdzać w długim wydruku. Nagle przestał i przyjrzał się uważnie Jonowi.

- Pomyliłeś się. Nie mamy dla ciebie zajęcia.

Tłumaczenie, że figurowała tam jego specjalność zostało przerwane następnym niecierpliwym machnięciem. Oddając mu plakietkę mężczyzna wyciągnął nagle spod stołu kartkę i potrzymał przez sekundę przed jego oczyma wiedząc, że wiadomość zostanie natychmiast utrwalona w fotograficznej pamięci robota, po czym wrzucił ją do popielniczki i podpalił. Jon przypiął identyfikator i wychodząc na ulicę odczytał sobie spokojnie te kilka linijek tekstu bez podpisu, które tkwiły w jego pamięci: Do robota z rodziny Venex. Jesteś pilnie potrzebny do ściśle tajnego projektu kompanii. Podejrzewa się, że istnieje podsłuch w głównych biurach, dlatego zatrudnia się ciebie w ten nietypowy sposób. Zgłoś się natychmiast na 787 Washington Street i spytaj o Mr Colemana.

Odetchnął z ulgą - obawiał się już, że był to znowu fałszywy alarm. A tymczasem trochę nietypowy, ale dość często stosowany przez duże kompanie chwyt dla zachowania tajemnicy. Nadal miał szansę na pracę.

Szary kadłub podnośnika poruszał się miarowo wzdłuż ściany starego magazynu, układając paki w sięgające sufitu kominy. Na pytanie Jona wskazał schody przyczepione do tylnej ściany.

- Jego biuro jest z tyłu, ma zresztą tabliczkę na drzwiach - poinformował go, po czym przyłożył koniuszki palców do ucha Jona i zniżył głos do najlżejszego śladu szeptu. Dla człowieka byłby niesłyszalny, ale dla Jona tak, gdyż dźwięk był przenoszony przez metalowe części mówiącego.

- To najgorszy ze złych, jakich do tej pory mogłeś spotkać. Nienawidzi nas, toteż jeśli chcesz coś uzyskać, to bądź przesadnie grzeczny. Jeśli uda ci się użyć pięć razy sir w jednym zdaniu, to może ci się udać.

Wymienili porozumiewawcze mrugnięcia i Jon ruszył na poszukiwanie biura. Nie było to daleko. Poszukiwane drzwi znajdowały się na dole straszliwie brudnych schodów. Zapukał delikatnie.

Coleman był rozlazłą i nijaką osobowością w konserwatywnym, czerwono-żółtym ubraniu. Rozpoczął od porównania i sprawdzenia Jona w Generalnym Katalogu Robotów. To co tam znalazł, musiało go najwyraźniej usatysfakcjonować, bo zamknął go z trzaskiem.

- Dawaj identyfikator i stań tyłem przy tej ścianie. Musimy cię sprawdzić.

Jon położył co miał na stole i ruszył we wskazanym kierunku mówiąc jednocześnie:

- Yes, sir. Tu, sir?

Dwa razy sir w pierwszych dwóch zdaniach to całkiem nieźle, pomyślał, zastanawiając się, jak można by umieścić ich pięć w taki sposób, aby nie dać człowiekowi do zrozumienia, że jest robiony w durnia. Z niebezpieczeństwa zdał sobie sprawę o mgnienie za późno. Pole potężnego elektromagnesu, umieszczonego za ścianą, rozpłaszczyło jego metalowy korpus. Znalazł się na ścianie nie będąc w stanie wykonać żadnego ruchu. Coleman omal nie tańczył z radości.

- Mamy go, Duca. Wygląda jak gówno na skale. Nie może ruszyć choćby jednym motorem. Przynieś tu swoje śmieci i załatw, co masz - rzucił radośnie w intercom.

Duca nosił kombinezon mechanika i skrzynkę z narzędziami na plecach. Na długość wyciągniętej ręki trzymał czarne, metalowe opakowanie najwyraźniej starając się być od niego tak daleko, jak to tylko było możliwe.

- To nie wybuchnie dopóki nie jest uzbrojone, ty durniu - wrzasnął na ten widok Coleman. - Przestań zachowywać się jak dziecko. Załóż mu to na nogę i po kłopocie!

Pogwizdując pod nosem Duca umieścił ładunek parę cali nad jego kolanem. Coleman sprawdził zabezpieczenie i wyjął z szuflady stalowo połyskujące pudełko z czarnym przyciskiem na wieczku. Dołączył kabel, który później dołączył do ładunku i coś pomajstrował przy nodze. Coś trzasnęło, gdy bomba uzbroiła się i wszystko zostało zwinięte. Jon mógł tylko obserwować i kląć własną głupotę, która władowała go w całą tę sprawę. Pole magnetyczne nagle ustąpiło i jego silniki, nastawione na opór, pchnęły go w stronę Colemana. Ten natychmiast dotknął przycisku. - Tylko nie podskakuj, rupieciu. To jest detonator tego, co masz na nodze. Jeden ruch mego kciuka i zostanie z ciebie kupa rozwalonego po podłodze złomu - ostrzegł go i wskazał na Duca, który otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju. - A na wypadek, gdyby obudził się w tobie bohater, to pomyśl sobie o nim.

Na podłodze leżała brudna sterta łachmanów, w której z pewnym wysiłkiem można było dopatrzeć się istoty ludzkiej, której jedynym zainteresowaniem była flaszka whisky dzierżona w dłoni. Bez większego trudu dawał się natomiast zauważyć przypięty do jego piersi czarny obiekt, identyczny z tym, który Jon miał na nodze. Coleman kopnął drzwi i odezwał się:

- To śmieć z Bovery, Venexie, ale nie sądzę, żeby tobie robiło to jakąkolwiek różnicę. Jest nadal człowiekiem, którego robot nie może zabić przez swoje postępowanie, nie? Jego bombka jest nastawiona na tą samą częstotliwość, co twoja. Jak zaczniesz grać sobie z nami w kulki, to on zamiast brzucha będzie miał dwustopową dziurę. Nie sądzę, aby to przeżył.

Coleman miał rację. Jon nie mógł zrobić żadnego fałszywego ruchu. Cały jego trening łącznie z zapieczętowanym obwodem dziewięćdziesiątym drugim uniemożliwiał jakiekolwiek zachowanie, którego skutki mogłyby okazać się niebezpieczne dla człowieka. Z nie znanych mu powodów złapano go w pułapkę. Coleman tymczasem odciągnął dywan i wskazał mu nieregularną dziurę widniejącą w podłodze.

Tunel, który tu się zaczyna jest w dobrym stanie na odcinku najbliższych trzydziestu stóp. Dalej jest obwał. Masz go oczyścić i, jeśli będzie trzeba, doprowadzić do otworu odpływowego na nabrzeżu. Potem tu wróć i radzę ci, żebyś był sam, bo w przeciwnym razie obaj wylecicie w powietrze.

Tunel był wydrążony fachowo i podparty skrzyniami z magazynu. Kończył się gwałtownie ścianą świeżego piachu i kamieni. Jon zaczął ładować to, co w nim leżało w mały wózek na kółkach, który stał w tunelu. Opróżnił go około czterech razy i był w trakcie ponownego napełniania, gdy odkrył rękę. Dłoń robota wykonaną z zielonkawego materiału.

Włączył lampę i zbadał ją dokładniej. Bez wątpienia była to kończyna robota z rodziny Venex. Szybko, ale nader ostrożnie odgarnął znajdujące się za nią rumowisko i odkopał resztę robota. Kadłub był zgnieciony, stos nie istniał, a kwas z baterii wypływał przez brzydkie rozdarcie w prawym boku. Delikatnie rozłączył pozostałe druty i odłożył na bok jeszcze całą głowę. Była zupełnie ciemna i cicha, ale istniała jeszcze nadzieja. Oskrobywał właśnie z błota identyfikator, gdy do tunelu opuścił się Duca z silną latarką.

- Zostaw to gówno i weź się do roboty - wrzasnął - albo skończysz jak on. Ten tunel musi być skończony dziś w nocy! Jon załadował szczątki na wózek i przepchnął cały ładunek ku przodowi tunelu, rozmyślając nad sytuacją. Martwy robot, szczególnie z własnej rodziny, to tragiczna rzecz, ale z tym było coś nie tak. Na plakietce znalezionego identyfikatora był numer siedemnaście, a on sam doskonale pamiętał ten nieszczęsny dzień, w którym podwodny wybuch zabił Venexa właśnie z numerem siedemnastym w głębinach Orange Sea.

Cztery godziny zajęło mu doprowadzenie tunelu do starego, granitowego nabrzeża i rozszerzenie istniejącego otworu do wielkości umożliwiającej przejście. Zrobił to przy użyciu krótkiego łomu, jaki dał mu Duca. Gdy wspiął się z powrotem do biura, starał się wyglądać na zmęczonego, aby opuszczenie łomu przy nogach i spoczynek na kupie gąbki w rogu był jak najbardziej naturalny. Ułożył się w miarę wygodnie i zabrał za głowę Venexa Siedemnastego. Coleman sprawdził czas i z pomrukiem satysfakcji odezwał się.

- Słuchaj no ty, zielony śmieciarzu. O 19.00 wykonasz pewne zadanie, przy którym nie będzie żadnych dowcipów. Pójdziesz tunelem i nabrzeżem aż do Hudson River. Wylot, jak sam wiesz, jest zalany przy przypływie, toteż nikt cię nie zobaczy. Po dnie przejdziesz dwieście jardów na północ, co powinno cię doprowadzić dokładnie pod nasz statek. Zresztą w tej okolicy i tak stoi tylko jeden. Trzymaj oczy otwarte, ale nie używaj światła! Gdzieś w połowie prawej burty znajdziesz zwisający łańcuch. Wleziesz na niego, odczepisz paczkę, która jest do niego przymocowana i przyniesiesz ją tutaj. Żadnych pomyłek, bo wiesz, co będzie.

Jon skinął głową nie przestając zajmować się uporządkowaniem różnych kolorowych kabli sterczących z rozwalonej szyi. Gdy mu się to wreszcie udało, zapamiętał je i porównał z kodem we własnej osobie. Dwunasty był głównym zasilającym, a szósty zwrotnym. Oddzielił te dwa i rozejrzał się niewinnie po pokoju. Duca spał na krześle, Coleman gadał z kimś przez telefon, a z boku pobrzękiwało sobie radio. Jak długo Duca spał, jego ciało zasłaniało widok Colemanowi, co umożliwiało spokojne zajmowanie się głową. Uruchomił gniazdo w przedramieniu, w którym było wejście do zasilania bateryjnego używane przy różnych narzędziach napędzanych elektrycznie. Wodoodporna skóra odsunęła się z cichym szczęknięciem i powoli wsunął druty w gniazdo. Jeśli głowę odłączono od zasilania nie więcej niż trzy tygodnie temu, to był w stanie ją reaktywować. Każdy robot miał zamontowaną minibaterię w mózgu, której odpowiednie natężenie prądu umożliwiało zachowanie umysłu przy życiu przez cały ten okres. Sam umysł pozostawał w nieświadomości, dopóki nie zwiększyło się natężenie prądu, co robił właśnie teraz w nader delikatny sposób. Krótkie oczekiwanie i nagle otwarte oczy Siedemnastego zamknęły się. Gdy ponownie się otwarły, był w nich charakterystyczny blask oznaczający powrót inteligencji. Omiotły pokój jednym spojrzeniem i zatrzymały się na Jonie. Prawa dłoń zamknęła się gwałtownie, podczas gdy palce lewej zaczęły drgać spazmatycznie w dość dziwny sposób. Był to międzynarodowy kod robotów przesyłany tak szybko jak szybko był w stanie operować solenoid. Wiadomość głosiła:

- Telefon... zadzwoń do dyżurnego operatora... powiedz „sygnał 14”, pomoc będzie...

Drganie urwało się w połowie grupy kodowej, a blask w oczach zgasł. Przez sekundę Jon był przerażony, zanim nie zrozumiał, że tamten świadomie odciął zasilanie. Chrapliwy głos Duca zabrzmiał mu w samo ucho.

- Co ty z tym wyprawiasz? Znowu jakieś wasze kurewskie sztuczki? Znam was, wy kurwy jedne, zawsze... - jego głos zmienił się w nieartykułowany bełkot.

Nagle błyskawicznym kopniakiem posłał głowę Venexa Siedemnastego w kąt pokoju. Głowa odbiła się od ściany i poturlała z powrotem, zatrzymując się przy nogach Jona. Tylko istnienie obwodu dziewięćdziesiątego drugiego powstrzymało Duca od wstąpienia na drogę, którą bez wątpienia zasłużenie kroczyli jego przodkowie. Gdy Jon odzyskał władzę nad własnym ciałem (po przejściu fali wściekłości) stali naprzeciw siebie jak skamieniali. Nabrzmiałą grozą ciszę przeciął ostry głos Colemana:

- Duca, przestań się z nim zabawiać i idź do magazynu wpuścić Małego Williego i jego chłopaków. Potem będziesz miał na to dość czasu.

Duca, klnąc pod nosem zrobił, co mu kazano, a Jon opadł na gumowe szczątki analizując te parę faktów, które znał. Zawiadomienie dyżurnego operatora oznaczało, że nie jest to lokalna sprawa, tylko rzecz, o której wiedzą władze. Tylko i wyłącznie rząd mógł się kryć za tak poważną sprawą. Sygnał „14” oznaczał natychmiastową akcję wojskową - co oznaczał bliżej, tego nie wiedział nikt poza bezpośrednimi organizatorami. Jedyne co mógł zrobić, to wykonać ten telefon. I to szybko, ponieważ Duca chciał sprowadzić tu więcej ludzi. Jeśli miał coś zrobić, to tylko przed ich przybyciem. Nawet gdy ten łańcuch myślowy formułował w jego umyśle logiczny obraz, to jego ręce zajęte były gwałtowną działalnością - odłączeniem nogi z ładunkiem w stawie biodrowym. Gdy trzymała się już tylko na zatyczce, powoli wstał i ruszył w stronę biurka.

- Mr Coleman, sir, czy nie czas, abym udał się już na statek, sir? - spytał powoli zbliżając się do biurka.

- Masz jeszcze trzydzieści minut. Siadaj spokojnie, powi...

Słowa urwały się gwałtownie. Jaki szybki nie byłby refleks ludzki, zawsze będzie o całe niebo powolniejszy niż refleks maszyny. W przeciągu sekundy, gdy Coleman zdawał sobie sprawę z gwałtownego ruchu Jona, ten zrobił to, co zamierzał - odłączył nogę i schylając się nad biurkiem wsadził ją jednocześnie za spodnie siedzącego mężczyzny, krzycząc prosto w ucho:

- Zabijesz się, jeśli naciśniesz guzik!

Miało to zaiste piorunujący efekt. Palec Colemana wstrzymał się zanim dotknął przycisku, a jego właściciel wlepił osłupiałe spojrzenie w czarny pojemnik tkwiący na wysokości jego piersi. Jon nie czekając na reakcję chwycił porzucony łom i w podskokach ruszył ku zamkniętej komórce. Wsunął łom między drzwi i framugę i nacisnął. Coleman zaczął wyciągać sobie bombę z gaci, ale było już po wszystkim. Drzwi pękły, a Jon jednym szarpnięciem przerwał pasy przytrzymujące ładunek na ciele pijaka i rzucił na biurko Colemana, przyprawiając mu kolejne zmartwienie. Stracił nogę, ale usunął zagrożenie nie narażając ludzkiego życia.

Teraz musiał dostać się do telefonu i zadzwonić. Coleman sięgnął do szuflady po broń, a głosy nadchodzących odcinały drogę przez drzwi. Jedyną możliwością ucieczki było przeszklone okno wychodzące na wewnętrzny dziedziniec magazynu.

W kaskadzie lecących na wszystkie strony szczątków Jon Venex wypadł przez szybę ścigany rykiem siedemdziesiątkipiątki. Jakiś kawał metalu oderwał się po nim od framugi, a inna kula zrykoszetowała mu na głowie, gdy wspinał się ku tylnym drzwiom magazynu. Był niespełna trzydzieści stóp od nich, gdy zatrzasnęły się ze świstem powietrza. Musieli zablokować wszystkie wyjścia, a tupot stóp po betonie wskazywał, że zamierzali ich też pilnować.

Spojrzał w górę, gdzie plątanina wsporników i podpór sięgała dachu. Dla ludzkiego oka była ona pogrążona w mroku, ale jego sensory podczerwieni radziły sobie zupełnie dobrze przy cieple wydzielanym przez mury. Pogoń zbliżała się, a wkrótce zacznie się przeszukiwanie magazynu, toteż jego jedyną szansą ucieczki była góra. W dodatku na ziemi powstrzymywał go brak nogi - na tej pajęczynie mógł poruszać się o wiele szybciej używając rąk.

Był właśnie na jednym ze skrzyżowań wsporników, gdy gardłowy ryk z dołu i seria kul rykoszetujących dziko wokół niego poinformowały go, że został odkryty. Cicho rozpoczął wędrówkę ku tyłowi budynku. Będąc chwilowo bezpiecznym, rozejrzał się. Ludzie byli rozrzuceni szeroką ławą po magazynie i odnalezienie go było tylko kwestią czasu. Drzwi były zamknięte, a budowla pozbawiona była okien, także tą możliwość miał z głowy. Gdyby mógł zadzwonić, nieznani przyjaciele Venexa Siedemnastego pospieszyliby z pomocą, ale jedyny telefon w całym budynku stał na biurku Colemana. Sprawdził to śledząc kable. Odruchowo spojrzał na biegnące nad głową kable w plastikowej osłonie przymocowane do ścian - prąd i telefon. Linia telefoniczna!

To przecież było wszystko, czego potrzebował, żeby zadzwonić. Błyskawicznymi, dokładnymi ruchami sięgnął w górę i odsłonił część kabla z izolacji. Omal nie roześmiał się wyciągając z lewego ucha mały minifon. Teraz był jeszcze na pół głuchy - niech ktoś stwierdzi, że nie poświęca się dla sprawy! Podłączył go do linii i sprawdził, czy ktoś z niej korzysta. Na szczęście mieli pilniejsze zajęcia. Posłał jedenaście dokładnie modulowanych sygnałów, które powinny go połączyć z tutejszym dyżurnym i umieścił minifon, jak tylko mógł najbliżej swoich ust.

- Halo dyżurny, halo dyżurny, nie mogę cię usłyszeć, więc nie odpowiadaj. Zadzwoń do operatora dyżurnego - sygnał 14, powtarzam - sygnał 14!

Powtarzał to dopóki poszukujący nie znaleźli jego kryjówki, po czym zsunął się niżej, zostawiając minifon na drucie. Otwarte połączenie mogło znacznie przyspieszyć dokładne umiejscowienie połączenia, a w panujących na górze ciemnościach nie powinni go zauważyć. Przeszedł najdalej jak mógł od tego miejsca. Ucieczka była niemożliwa, toteż jedyną rzeczą jaką mógł zrobić, to zyskać na czasie.

- Mr Coleman, przepraszam, że uciekłem - z głośnikiem nastawionym na pełną moc, jego głos zabrzmiał w hali jak grom. -Jeśli pozwoli mi pan wrócić i nie zabije, zrobię, co pan chce. Bałem się bomby, ale teraz bardziej boję się strzelb.

Brzmiało to cholernie naiwnie, ale wątpił, aby ktoś tam w dole zadał sobie trud, aby się nad tym zastanowić. A to, żeby ktoś znał się na robotyce, było czystym nieprawdopodobieństwem.

- Proszę mi pozwolić zejść, sir! - omal zapomniał to sir, więc powtórzył dla pewności: - Proszę, sir!

Coleman potrzebował tej paczki rozpaczliwie, toteż powinien się zgodzić. Co do swej przyszłości po tym fakcie, Jon nie miał żadnej wątpliwości, ale żywił nadzieję, że do tego czasu nadejdzie pomoc.

- Złaź! Nie będę wściekły na ciebie, jeśli będziesz robił dokładnie to, co ci każę - w głosie brzmiała wściekłość na robota, który ośmielił się sprzeciwić, ale ogólnie ton był dość spokojny.

Zejście nie było trudne, ale Jon robił to tak wolno, jak tylko mógł. Zeskoczył na podłogę przytrzymując się sterty skrzyń. Byli tu wszyscy, Coleman i Duca wraz z bandą nowo przybyłych. Ci ostatni na jego widok unieśli broń.

- To mój robot, chłopcy - powstrzymał ich Coleman. - Ja się nim zajmę! Po czym odstrzelił drugą nogę Jona, który odwrócony podmuchem eksplozji upadł bezsilnie na podłogę. Pierwszą rzeczą, którą dostrzegł po upadku była dymiąca lufa siedemdziesiątkipiątki.

- Cwanie jak na puszkę, ale nie za cwanie. Dostaniemy to, co chcemy, może trochę trudniejszą drogą, ale unikając twego szwendania się pod nogami - odezwał się zimno.

Mniej niż dwie minuty minęły od wykonania telefonu. Musieli mieć dwudziestoczterogodzinny dyżur w oczekiwaniu na wiadomości od Venexa Siedemnastego. Główne drzwi rozleciały się nagle w huku potężnej eksplozji i jęku dartej stali. W dymiącym otworze pojawiła się tankietka plująca ogniem sprzężonych działek wielkokalibrowych. Coleman pociągnął za spust o moment za późno. Jon dostrzegł ten ruch i zrobił co mógł tak, że kula strzaskała mu ramię zamiast głowy.

Na drugi strzał zabrakło już czasu. W magazynie eksplodowały pociski gazowe wystrzelone przez działka i osuwający się na ziemię mężczyźni nawet nie dostrzegli wpadającej do wnętrza policji w maskach przeciwgazowych na głowach.

Jon leżał na podłodze komisariatu, gdy technik policyjny dokonywał prowizorycznych napraw jego ramienia i nóg. Po drugiej stronie pomieszczenia Venex Siedemnasty z widoczną przyjemnością wypróbowywał swe nowe ciało.

- To naprawdę jest coś! A już myślałem, że to faktycznie koniec, gdy to się osunęło. Ale powinieniem zacząć od początku przeszedł przez pokój i potrząsnął chwilowo jeszcze nieużyteczną ręką Jona. - Nazywam się Will Counter 4951 L3, ale to i tak nieważne. Miałem już tyle ciał, że zapomniałem jak pierwotnie wyglądałem. Prosto ze szkoły przyzakładowej poszedłem do szkoły policyjnej i od tej pory jestem w zespole detektywów Wydziału Dochodzeń w stopniu młodszego sierżanta. Głównie robię za robota usługowego, na przykład sprzedając słodycze i zbierając informacje. Ta ostatnia robota - przepraszam, że używałem osobowości Venexa, ale nie sądzę, abym przyniósł hańbę twojej rodzinie - była zlecona przez Departament Celny. Wyglądało na to, że ktoś szmugluje do nas heroinę. FBI wyłapało dystrybutorów, ale nikt nie wiedział, jak to się do nas dostaje. Kiedy Coleman, którego mieliśmy już wcześniej na oku, zaczął poszukiwać robota do prac podwodnych, zostałem wsadzony w nowe ciało i posłany do akcji. Zaalarmowałem firmę ledwie zacząłem kopać tunel, ale za szybko mi to spadło na głowę i nie zdążyłem zorientować się, który statek wiezie ładunek. Moi nie wiedzieli o wypadku, toteż spokojnie czekali. Tamci zobaczyli, że pół miliona gotówki może im odpłynąć do Starego Kraju, toteż wynajęli ciebie. Zrobiłeś na czas, co powinieneś i w ten sposób zdążyli uratować dwa roboty od pewnej śmierci.

- Nie powinieneś mi chyba tego mówić - Jon skwapliwie skorzystał z chwili przerwy - to są chyba tajne informacje?! Specjalnie dla robotów.

- Oczywiście, że są! - przyznał ten bez mrugnięcia okiem. - Kapitan Edgocombe, szef mego wydziału jest ekspertem w różnych rodzajach szantażu. Powinienem powiedzieć ci tyle tajemnic, żebyś albo przyłączył się do nas, albo został zastrzelony jako potencjalny informator. Mówiąc prawdę, Jon, potrzebują cię. Roboty, które myślą i prawidłowo reagują w sytuacjach ekstremalnych są rzadkością. Kiedy usłyszeli coś ty nawyprawiał w magazynie, kapitan przysiągł, że pozostawi mnie bez ciała, jeśli nie namówię cię do tej roboty. Szukasz zajęcia? Długa robota, mała pensja, ale masz pewność, że nigdy nie będzie nudno - nie zwracając uwagi na osłupiałego Jona, ciągnął dalej już poważniej. - Uratowałeś mi życie i chciałbym cię za wspólnika, a myślę, że będzie nam razem dobrze. A poza tym - dodał już starym tonem - mogę mieć w przyszłości okazję, żeby ci się zrewanżować, bo cholernie nie lubię mieć długów.

Technik skończył i ramię Jona było znowu w pełni sprawne. Gdy tym razem uścisnęli sobie dłonie, to był to gest z typu tych, które trochę trwają.

Na noc został w pustym areszcie, który był ogromny w porównaniu z pokojami hotelowymi czy barakami, do których przywykł. Żałował tylko, że nie ma swoich nóg, bo mógłby urządzić sobie ładny spacerek wzdłuż ścian. Ale obiecali mu je jutro - jakby nie było - założą mu je jeszcze zanim podejmie nową pracę. Wypadki minionego dnia wirowały mu przed oczyma w tak oszałamiającym tempie, że jedyną rzeczą, jakiej pragnął, było wyłączenie. Gdyby miał coś do czytania, zająłby przynajmniej umysł czymś mniej przyczyniającym się do zwarcia. Nagle w przebłysku uświadomił sobie, że przecież nadal posiada broszurkę otrzymaną od kierowcy - schował ją bowiem odruchowo tam, gdzie ten mu poradził. Teraz delikatnie ją wyjął i otworzył na pierwszej stronie. Spomiędzy kartek wysunął się arkusik papieru z krótką wiadomością:

PROSZĘ ZNISZCZ TĘ KARTKĘ PO PRZECZYTANIU

Jeśli uważasz, że to co piszą w tej książce to prawda i chciałbyś dowiedzieć się więcej - przyjdź w czwartek o 17.00 do pokoju 107 w George St.

Kartka zapłonęła i zmieniła się w popiół, ale Jon wiedział, że to nie tylko doskonała pamięć jest powodem, dla którego będzie tę wiadomość pamiętał.

przekład : Jarosław Kotarski

Nareszcie prawdziwa historia Frankensteina

- A oto widzą państwo potwora zbudowanego przez mego pradziadka, wielkiego Victora Frankensteina, z fragmentów ciał pochodzących z sal sekcyjnych i wykradzionych świeżo zakopanych na cmentarzu trupów. Proszę o uwagę... - Wysoki mężczyzna na podwyższeniu uniósł teatralnie rękę i przy wtórze jęku zebranych za rozsuniętą zasłoną ukazał się oświetlony od góry zgniłym, zielonkawym blaskiem potwór, którego reklamował.

Stojący tuż przy sznurowej barierce, czyli w pierwszym rzędzie zatłoczonego namiotu, Dan Bream otarł zroszone potem czoło - wewnątrz było gorzej niż w łaźni - i przyjrzał się uważnie eksponatowi. Wyglądał nie najgorzej, zwłaszcza biorąc pod uwagę jarmarczny charakter imprezy zwanej odpustem oraz miejsce, w którym wszystko się działo, czyli zabitą dechami dziurę na głębokim południu. Blada skóra bez kropli potu, szwy w miejscach zeszycia skóry, oczy bez wyrazu i dwa metalowe gniazda na skroniach - dokładnie jak w filmie.

- Unieś prawą rękę! - polecił Victor Frankenstein V z twardym, pruskim akcentem i powoli, niczym źle naoliwiony mechanizm, potwór uniósł prawą rękę do wysokości ramienia i znieruchomiał. - Ten stwór zbudowany z kawałków trupów nie może umrzeć, a gdy jakaś jego część za bardzo się zużyje, po prostu doszywam nową zgodnie z przepisem przekazywanym w naszej rodzinie z ojca na syna. On także nie czuje bólu, jak widzicie...

Tym razem jęk był głośniejszy, jako że mówiący przebił biceps potwora długą na stopę szpilą o harpunowatym zakończeniu, tak że wystawała z drugiej strony. Potwór nie drgnął, a na metalu nie pojawiła się nawet kropelka krwi.

- ...obojętne mu gorąco czy mróz i ma siłę dziesięciu ludzi... - ciągnął głos z niemieckim akcentem, ale Don miał już dość; widział całe przedstawienie trzy razy, co w zupełności mu wystarczyło, a pozostanie w namiocie groziło uduszeniem albo rozpuszczeniem, toteż energicznie przepchnął się do wyjścia.

Na zewnątrz było niewiele chłodniej, ale przynajmniej tak nie śmierdziało. Tubylcy wyraźnie wychodzili z założenia, że częste mycie skraca życie. Ponieważ jednak na Florydzie wszystkie bary mają klimatyzację, ruszył do najbliższego krokiem kogoś, kto ma jasno wytyczony cel w życiu.

Piwo, kufel i butelka były przyjemnie zimne, a pierwszy orzeźwiający łyk postawił go na nogi. Drugie piwo można było wypić wolniej, toteż zabrał je do stolika, wytarł blat papierową serwetką, po czym usiadł i wyjął z kieszeni kilka pogniecionych i przepoconych kartek. Przeczytał starannie ich treść, dopisał parę zdań i schował je do wewnętrznej kieszeni. Dotarł do połowy kufelka, gdy w drzwiach stanął Victor Frankenstein V, bez monokla i reszty artystycznego przyodziewku.

- Wspaniały numer! - zawołał radośnie Dan. - Pozwolisz, że ci postawię?!

- Głupi byłbym, odmawiając - odparł zapytany z nosowym akcentem rodem z Nowego Jorku; niemiecki zniknął wraz z monoklem. - Jeśli mają schitza lub buda, to piwo, jeśli tylko lokalne popłuczyny, to burbon...

Spokojnie usiadł przy stole, a Dan zajął się piwem.

- Całe szczęście, że zimne - mruknął i wsypał sól do kufla, aby się wymieszała, po czym duszkiem wypił połowę zawartości naczynia. - Widziałem cię dziś na paru pokazach. Podoba ci się numer czy jesteś po prostu maniakiem odpustów?

- Numer jest dobry, a z zawodu jestem dziennikarzem. Dan Bream.

- Zawsze miło spotkać kogoś z prasy, reklama to dźwignia show-businessu. Jestem Stanley Arnold, nazywaj mnie Stan.

- Frankenstein V to pseudo?

- A co myślałeś? Jak na reportera nie jesteś zbyt bystry... schowaj legitymację, żartowałem. Co powiesz o moim potworku?

- Wygląda autentycznie: szwy, gniazdka...

- Makijaż i klej dobrej jakości. Wszystko, bracie, jest iluzją, ale miło słyszeć, że numer wygląda autentycznie nawet dla doświadczonego dziennikarza. Tak na marginesie: dla jakiej gazety piszesz?

- Jestem wolnym strzelcem. O tobie dowiedziałem się z pół roku temu i zainteresowałem się, przyznaję. Trochę poszperałem w różnych miejscach i tak sobie myślę, że tak naprawdę to chyba nie chcesz, żebym cię nazywał Stan: w papierach naturalizacyjnych figurujesz jako Victor Frankenstein, więc Stein byłoby bliższe prawdy...

- I co jeszcze wyszperałeś? - głos Frankensteina stał się chłodny i pozbawiony emocji.

- Że urodziłeś się w Genewie, a do Stanów przybyłeś w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym...

- Zaraz usłyszę, że jestem właścicielem prawdziwego potwora.

- Tak właśnie sądzę. Ani hipnoza, ani joga nie potrafi aż tak znieczulić na ból, nie mówiąc już o wzroście siły. A twój podopieczny ma i jedno, i drugie. Wiesz, czego chcę? Chcę poznać prawdę.

- Prawdę... - Frankenstein roześmiał się nagle i klepnął rozmówcę w ramię. - Dobra, Dan. Poznasz prawdę, jesteś upartym dziennikarzem i należy ci się nagroda. Ale najpierw przynieś coś do picia, i to nie lokalną wodę z bagien.

Akcent z Nowego Jorku zniknął, podobnie jak przedtem niemiecki, i jego angielski nie miał teraz żadnych naleciałości.

- Wolę piwo. - Dan zabrał butelki. - Tutaj panuje prohibicja, jakbyś zapomniał.

- Nie zapomniałem, gdzie żyję, Dan. To wielki i wolny kraj. Może i obowiązuje tu zakaz sprzedaży alkoholu, ale jak położysz pięć dolarów na ladzie i powiesz, że chcesz mountain dew, to na pewno nie dostaniesz soku pomarańczowego. Reszty zresztą też nie.

Dan zrobił, co mu kazano, i wrócił z butelką kukurydzianej wódki i dwiema szklankami.

- Możesz mi mówić Victor, chcę, żebyśmy zostali przyjaciółmi - oznajmił Frankenstein po pierwszej kolejce. - Opowiem ci zaskakującą, ale prawdziwą historię, którą zna niewielu. Prawdziwą, a nie wypływający z ignorancji stek półprawd i czystych bujd, które tworzą tę głupią książkę Mary Godwin. Mój ojciec do śmierci pluł sobie w brodę, że w chwili słabości zwierzył się tej głupiej gęsi z tego, czym się w tajemnicy zajmował. Na szczęście nie powiedział jej wszystkiego...

- Momencik. Powiedziałeś, że to będzie prawda, a Mary Godwin Shelley napisała Frankensteina albo Nowego Prometeusza w tysiąc osiemset osiemnastym roku. Nie chcesz mi chyba wmówić, że twój ojciec...

- Poczekaj i nie przerywaj. Obiecałem ci prawdę i mówię prawdę: ojciec zajmował się wieloma rodzajami badań. Wszystkie miały jedną cechę wspólną: tajemnicę życia. Potwór, jak go nazywano, był tylko jednym z jego osiągnięć, głównie zaś interesował się długowiecznością i przyznać należy, że umarł bardzo późno. Nie powiem ci, w którym roku ja się urodziłem, bo to nie ma nic do rzeczy. Co się tyczy tej głupiej Mary Godwin, to ojciec znał ją, zanim wyszła za tego całego poetę, i miał nadzieję, że wybierze jego, gdyż mu się podobała. Finał znasz: spisała wszystko, co zdołała zrozumieć z wynurzeń ojca, rzuciła go i napisała tę parszywą książkę. Roi się w niej od błędów, że aż coś! Ponownie klepnął reportera w ramię. - Po pierwsze: ojciec nie był Szwajcarem, tylko pochodził z porządnej bawarskiej rodziny o długim rodowodzie. Po drugie, uniwersytet nie mieścił się w Ingolstadt, bo w tysiąc osiemsetnym roku przeniesiono go do Landshut, o czym wie każdy uczeń w okolicy. Po trzecie, całkowicie i złośliwie zmieniła charakter ojca: nigdy nie płakał i na pewno nie był niezdecydowany, wręcz przeciwnie. No, a na koniec nic nie zrozumiała z doświadczeń, jakie prowadził; tak była zafascynowana ideą Golema, że wszystko przekręciła. Ojciec nie budował niczego z fragmentów nieboszczyków, bo to nonsensowny pomysł. Ojciec zajmował się, i to z powodzeniem, przywracaniem martwych do życia, choć naturalnie nie w pełni i nie do końca. Faktem jest, że trupy chodziły i wykonywały polecenia. Wyszedł w tych badaniach od zombie, ale znacznie udoskonalił technikę i osiągnął lepszy efekt niż szamani. I to jest właśnie prawda i cała tajemnica. Teraz pozostaje jedna drobna kwestia: co należy zrobić, by nadal była tajemnicą, panie Bream?

Pytanie zadane było takim tonem, że reporter aż się cofnął. Po paru sekundach rozluźnił się jednak - tu, wśród ludzi, był bezpieczny, a co dalej, to się zobaczy.

- Boisz się, Dan? - spytał Victor, ponownie klepiąc go w ramię. - Nie ma czego.

- Co to było? - zdziwił się Dan, gdy poczuł ukłucie w ramię.

- Nic takiego. - Frankenstein uśmiechnął się, ale tym razem bez cienia wesołości, i pokazał mu otwartą dłoń, na której leżała pusta ministrzykawka, jakich używają chorzy na cukrzycę.

- Siadaj! - powiedział cicho, widząc, że Dan wstaje, i tamten posłusznie usiadł.

- Coś mi zrobił? - spytał przerażony dziennikarz.

- Zastrzyk niegroźny dla zdrowia, którego receptura jest właśnie rodzinnym sekretem. Jest nieszkodliwy, ale ma dziwne działanie; umożliwia mi panowanie nad twoim ciałem; bez mojego rozkazu nic nie zrobisz ani nie powiesz, choć często będziesz miał ochotę. Jak długo jesteśmy razem, musisz wykonywać moje polecenia, a zapewniam cię, że cały czas będziemy razem. Zanim działanie specyfiku się skończy, będziesz już martwy. Napij się piwa i posłuchaj finału.

Przerażony dziennikarz bezradnie patrzył, jak jego mięśnie wykonują polecenie Victora wbrew jego woli.

- Tak więc słynny Frankenstein nie jest żadnym arcydziełem krawiectwa, tylko uczciwym zombie: trupem, który może chodzić, ale nie może mówić, może wykonywać rozkazy, ale nie może myśleć. Ruszające się w rytm rozkazów ciało, idealny niewolnik. Tak jak Charley, którego tyle razy oglądałeś. Jest tylko jeden problem: trup nie ma funkcji życiowych i komórki nie regenerują się, nie mówiąc już o dziurach powstających w wyniku przedstawienia. Stary Charley przypomina zużytą poduszkę do igieł, a poza tym nie ma palców u nóg: odłamują się, kiedy zbyt szybko chodzi. Czas posłać go na emeryturę, jako że miał długie życie i jeszcze dłuższą śmierć. Wstań, Dan! Ślicznie. Taak, na koniec ciekawostka: wiesz, kim był Charley, zanim rozpoczął karierę artystyczną? Dziennikarzem, tak jak ty i podobnie jak ty wścibskim, który wreszcie tak samo jak ty nie zrozumiał wagi swego odkrycia i najpierw postanowił pogawędzić ze mną. Pokażę ci karty wizytowe twoich poprzedników, naturalnie zanim cię zabiję, potem nie byłbyś w stanie ich docenić. Mówię ci, stary: prasa to potęga! A teraz chodź!

I Dan poszedł za nim w gorącą noc, grzecznie i cicho, tylko wewnątrz resztki jego „Ja” wyły z przerażenia.

przekład : Jarosław Kotarski

I kto to mówi..



O zmarłym profesorze Ephraimie Hakachiniku napisano miliony słów pełnych nienawiści i jadu, oczerniając go i obrażając na papierze. Papier jest cierpliwy, więc wszystko przyjął. Mnie już nie starczyło cierpliwości, toteż zdecydowałem się wreszcie skorygować pewne opinie i wyjaśnić sporne kwestie. Zdaję sobie sprawę, że ryzykuję ściągnięcie na siebie gniewu tak zwanych autorytetów, ale nie zmusi mnie to do milczenia - nie zabierałem głosu już zbyt długo. Nadszedł czas prawdy, gdyż tylko prawda, obojętne jak zwariowana by się wydawała, może ukazać zmarłego we właściwym świetle, na co bezwzględnie zasłużył.

Uczciwie przyznaję, że na początku naszej znajomości byłem przekonany, iż profesor jest - eufemistycznie rzecz ujmując - ekscentrykiem przekraczającym nawet normy przyjęte na zapyziałych uczelniach położonych tam, gdzie bociany nie dolatują. Z wyglądu robił wrażenie wielkiej klasy niechluja ukrytego za bujną brodą, z zasady nie czesaną. Nie golił się z dwóch powodów - po pierwsze oszczędzał na żyletkach, po drugie nie znosił krawatów. Notabene prawie każdym jego zachowaniem kierowała chęć osiągnięcia podwójnego celu, o czym dobitnie świadczy to, że był profesorem tak nauk humanistycznych, jak i ścisłych. Na Uniwersytecie Miskatonic prowadził dwa przedmioty - fizykę kwantową i konwersatorium indoeuropejskie. Takie właśnie, pozornie nie związane ze sobą umiejętności umożliwiły mu dokonanie odkrycia, o którym chcę opowiedzieć, oraz pozwoliły teorię połączyć z praktyką, czyli zbudować urządzenie, bez którego cała teoria byłaby kolejną naukową mrzonką.

Jako magistrant byłem blisko profesora i prawdę mówiąc byłem przy tym, gdy wpadł na pomysł, który zaowocował słynnym odkryciem. Gdyby zostało ono właściwie wykorzystane, znacznie zwiększyłoby sumę ludzkiej wiedzy, ale cóż... Było słoneczne czerwcowe popołudnie i przyznaję, że drzemałem nad kolejnym zwojem z Morza Martwego, którego lektura była wybitnie usypiająca. Obudził mnie chrapliwy wrzask odbijający się echem nawet od osłoniętych regałami ścian biblioteki.

- Neobican! - Profesor w stanie podniecenia miał skłonności do serbsko-chorwackiego. - Neobican!

- Co jest tak wspaniałe, panie profesorze? - zdziwiłem się uprzejmie.

- Posłuchaj no tego cytatu z Edwarda Gibbona, jest zaiste inspirujący. Zwiedzał właśnie ruiny Kapitolu, gdy był łaskaw zapisać, co następuje: „Gdy tak siedziałem wśród ruin Kapitolu, słuchając śpiewu modlitw bosych kapłanów w świątyni Jupitera... przyszedł mi do głowy pomysł opisania zmierzchu i upadku tego miasta.” Czyż to nie wspaniałe, mój chłopcze? Toż to dech zapiera, prawdę mówiąc: oto mamy historyczny początek znanego i wielkiego przedsięwzięcia. Po dwunastu latach i napisaniu pięciuset tysięcy słów Gibbon ukończył „Zmierzch cesarstwa rzymskiego”. Nadzwyczaj inspirujące.

- Inspirujące? - spytałem tępo, czując, że ponownie ogarnia mnie senność.

- Osieł! - oświadczył dobitnie profesor, po czym dodał kwiecistą wiązankę babilońską, zdecydowanie nie nadającą się ani do przekładu, ani do publikacji. - Nie masz poczucia perspektywy? Nie rozumiesz, że każde wielkie wydarzenie w naszej historii musiało mieć jakiś początek? Że ktoś kiedyś musiał powiedzieć coś, co jego albo innych natchnęło pomysłem?

- To raczej oczywiste - zauważyłem skromnie.

- Imbecyl! Nie rozumiesz nawet najogólniejszego zarysu pomysłu?! Pomyśl, niemoto: potężna sekwoja o pniu tak szerokim, że przebito przezeń tunel, aby samochody mogły tam przejeżdżać, kiedyś była drobiazgiem, na który żaden szanujący się pies nie zwróciłby uwagi! Czy to cię nie fascynuje?

Wymamrotałem coś niewyraźnie, że niespecjalnie, i ledwie profesor się odwrócił, ponownie przysnąłem.

Przyznaję, że o całej sprawie nie pamiętałem, dopóki po jakichś dwóch tygodniach nie dostałem zaproszenia do gabinetu profesora.

- Przypatrz no się temu - zagaił z dumą profesor, pokazując na zwykłe radio, tyle że z pękniętą obudową i ze znacznie większą niż zwykle liczbą pokręteł i skal.

- Fajnie! To finałów posłuchamy sobie razem!

- Stumpfsinnig Schwein! -warknął, gdy odzyskał głos. To nie jest jakieś tam głupie radio, ty techniczny analfabeto! To całkowicie nowe urządzenie, które najpierw wymyśliłem, a teraz właśnie skończyłem konstruować. To jest Temporalny Akustyczny Psychoenergetyczny Odbiornik, w skrócie TAPO. Teorii i techniki nie będę ci tłumaczył, bo i tak słowa nie pojmiesz. Praktycznie urządzenie to wychwytuje i wzmacnia głosy z przeszłości, dzięki czemu można je zapisywać. Słuchaj i podziwiaj!

Profesor włączył owo cudo techniki i przez dobrą chwilę dostrajał je, aż w końcu uzyskał coś, co do złudzenia przypominało faceta z katarem, usiłującego udawać świnię z czkawką.

- I kto to mówi? - zaciekawiłem się.

- Protojapoński, przecież słychać - mruknął, nie odrywając rąk od pokręteł. - Mniej więcej osiemnasty wiek przed naszą erą. Coś gadają o zbożach i barbarzyńcach. Widzisz, chłopcze, największym problemem jest to, że muszę słuchać wszystkich tego typu bzdur, zanim trafi się okazja na początek czegoś naprawdę ważnego. Ale muszę przyznać, że sporo ciekawostek już zapisałem: ta sterta papieru, którą tu widzisz, to moje pierwsze sukcesy. Jeszcze nieco fragmentaryczne, ale wiadomo: najtrudniejszy pierwszy krok. Udało mi się dotrzeć do początków kilku naprawdę ważnych wydarzeń i dokładnie spisać, co, kto i kiedy powiedział. Naturalnie przekłady są do poprawienia i wygładzenia językowego i historycznego, ale tym możemy się zająć później. Nareszcie badam coś naprawdę istotnego.

Obawiam się, że dobrowolnie wówczas zrezygnowałem z jego towarzystwa i wybrałem mecze finałowe. To właśnie wtedy ostatni raz widziałem go żywego. Podobnie zresztą jak reszta ludzkości. Kartki, które mi pokazał, uznano za bazgroły obłąkańca, nie rozumiejąc ich prawdziwej wartości, i wyrzucono. Część z nich udało mi się uratować i teraz przedstawiam je po raz pierwszy szerszej publiczności, aby oceniła ich rzeczywistą wartość. Choć bowiem są fragmentaryczne, jednak ich treść rzuca nowe światło na wiele dotąd mrocznych zakamarków naszej historii.



...nawet jeśli ten pałac jest moim domem, to i tak jest za mały, odkąd pojawiła się tu moja nowa macocha, która jest okropnym babsztylem. Miałem nadzieję spokojnie kontynuować studia filozoficzne, ale coś mi się zdaje, że to zdecydowanie niemożliwe. Chyba lepiej będzie zebrać wojsko i dać wycisk sąsiadom, może mi cholera przejdzie.”

Aleksander, Macedonia, 336 r. p.n.e.



...«gorąco» nie jest właściwym słowem: cała Wirginia przypomina tego lata jeden wielki piekarnik. Kiedy nadarzy się okazja, żeby trochę zarobić, jak będą mierzyli te wzgórza, muszę się tym zająć, zanim Ministerstwo Finansów zmieni zdanie. W ten sposób dziś spotkałem w gospodzie tego, jak mu było... cholera, zapomniałem, będę musiał go jutro spytać! Wypiliśmy po piwku, narzekając na upał. Od słowa do słowa, i po paru następnych piwkach nabrał do mnie zaufania. Jest członkiem jakiegoś tajnego klubu, jeśli dobrze pamiętam, Synowie Wolności czy jakoś tak...”

George Washington, 1765 r.



...Francja straciła wielkość, skoro uczciwy wynalazca nie jest w stanie czerpać korzyści ze swej pomysłowości. Przez miesiące doskonaliłem Maszynkę Do Cięcia Salami, co powinno mi przynieść fortunę: każdy rzeźnik w kraju powinien zabijać się o przenośny egzemplarz. I co mam? Gówno Konwent używa modelu stacjonarnego, nie płacąc mi ani sou. A po tym, jak ją zaczęli wykorzystywać, nie dziwię się, że żaden uczciwy rzeźnik nie ma ochoty jej kupić”.

dr n. med. J. I. Guillotine, 1791 r.

Jezu, ale mnie głowa boli! Niech no ja dorwę tego skurwysyna, który na Fetter Lane wyrzucił wczoraj nocnik! Nogi z tyłka mu powyrywam albo łeb rozwalę tym gównianym naczyniem... Już się zdążyłem nauczyć, że w tym zawszonym Londynie trzeba ciągle uważać i szybko się ruszać, jeśli się chce uniknąć zawartości nocników wylewanych bez ładu, składu i porządku z górnych pięter. Niech już będzie; co kraj to obyczaj. Ale zawartości, nie pojemników! Swoją drogą trzeba mieć pecha, żeby człowieka trafił akurat jedyny spadający nocnik w okolicy... Gdy mi łeb przestanie pękać, muszę się dokładniej zastanowić, jak to jest z tym spadaniem...”

sir Isaak Newton, 1682 r.



Na szczęście kupiłem Pierre'owi tego Małego Budowniczego! Jak tylko zaśnie, muszę mu zabrać tę śmieszną wieżę, którą właśnie skończył. Na nic się nie przyda organizatorom Wystawy, ale przynajmniej dadzą mi święty spokój!”

Alexandre Gustave Eiffel, 1888 r.



Biada Chinom! Kolejny rok nieurodzaju i coraz gorszego kryzysu. Miliony bezrobotnych, a jedyny plan wydający się mieć szanse odrodzenia to projekt budowlany Wah-Ping-Aha. Ten zapaleniec twierdzi, że ta budowa rozbudzi ekonomię i ponownie spowoduje cyrkulację pieniądza. Może i prawda, ale pomysł zupełnie obłąkany - budować mur długości tysiąca pięciuset mil! I jeszcze chce, żeby go nazywać budową WPA! Jeszcze czego! Trzeba to jakoś sensownie nazwać i wmówić ludziom, że to powstrzyma barbarzyńców. Wszystkie wydatki na zbrojenia da się przepchnąć, byle ludność była wystarczająco nastraszona.”

Cesarz Shih Hwang-ti, 252 r. p.n.e.



Przykładów jest znacznie więcej, ale powyższe są chyba wystarczającym dowodem, że profesor Hakachinik był geniuszem wyprzedzającym swoje czasy, a nie niezrównoważonym szaleńcem, jak go po śmierci określano. Ponieważ ta śmierć i jej przyczyny stały się pożywką dla rozlicznych plotek, podaję prawdę, do czego mam pełne prawo, ponieważ to ja odkryłem jego ciało. To kłamstwo, i to wierutne, że popełnił samobójstwo. Zawsze kochał życie, na pewno nie dolegało mu nic nieuleczalnego i, o ile wiem, miał nader konkretne plany na kilka najbliższych lat. Nie został też porażony prądem, choć siedział w pobliżu TAPO, który był stopiony, jakby przepłynął przezeń wyjątkowo silny prąd elektryczny. Oficjalnie przyczyną zgonu, jak zapisano, był atak serca; jest to częściowo prawda - skoro był martwy, a serce nie funkcjonowało, to bez dwóch zdań można było wszystko zwalić na serce.

Gdy go znalazłem, siedział przy biurku tak, aby głośnik odbiornika skierowany był prosto w jego ucho. W palcach ściskał jeszcze pióro, a na leżącej na blacie kartce zapisana była niekompletna relacja kolejnego nasłuchu - najwyraźniej zmarł w trakcie notowania. Notatka była w staronormańskim, który dla wygody nie znających tego interesującego skądinąd języka przetłumaczyłem na angielski:

...ta narada w końcu się odbędzie, więc jak nie skończycie chlać i nie odstawicie tych obślinionych rogów, to dam po łbach, pijaki jedne! Tak już lepiej. No, to do rzeczy. Problemami Yggdrasilla zajmiemy się później, ważniejszy jest doprawiony piachem beton w fundamentach mostu Bilfrost. Już zaczyna się sypać i chcę, żeby... Chwileczkę! To miała być zamknięta narada, prawda? To jakim prawem ktoś nas podsłuchuje?! Thor, bądź łaskaw zająć się tym natrętem...”



przekład : Jarosław Kotarski

Jeżeli



- Jesteśmy na miejscu! Obliczenia były idealne! - ucieszyła się Trzydziestka Piątka. - To jest to miejsce!

- Jesteś idiotką! - oznajmiła zimno Siedemnastka. Miejsce jest to, ale czas nie ten: jesteśmy o dziewięć lat za wcześnie!

- Jestem idiotką i uwolnię cię od mej bezużytecznej obecności! - zgodziła się Trzydziestka Piątka, wyciągając z pochwy nóż i przykładając go do szyi zdecydowanym ruchem.

- Nie teraz! - syknęła Siedemnastka. - Już jest nas zbyt mało, a twój trup na nic się nam nie przyda! Bierz się do roboty i znajdź właściwy czas: wiesz, że mamy ograniczone zasoby energii.

-Tak jest! - Trzydziestka Piątka schowała nóż i podeszła do tablicy przyrządów.

Czterdziestka Czwórka nie zwracała uwagi na pozostałe i obserwowała ekrany reaktora, gotowa do natychmiastowej reakcji.

- Gotowe! - oznajmiła po chwili Siedemnastka, zacierając dłonie. - Właściwy czas, właściwe miejsce! Lądujemy na chwałę Saura, od którego zależy los wszystkich.

- Na chwałę Saura - mruknęły jej towarzyszki.



Z błękitnego nieba opadał kulisty pojazd o gładkiej powłoce, rozciętej jedynie w dolnej części prostokątną śluzą. Opadał powoli, choć nie było słychać ani widać, w jaki sposób się porusza, aż zniknął za północnym grzbietem otaczającym Jezioro Johnsona na skraju sosnowego lasu. W pobliżu nie było żadnego człowieka, a krowy pasące się opodal nie zwróciły najmniejszej uwagi na metalową kulę, która zniknęła w krzakach przy ścieżce łączącej jezioro z autostradą.

Paszki ćwierkały, a królik podgryzał coś ze smakiem, gdy rozległo się szuranie stóp i monotonne pogwizdywanie. Ptaszki umilkły, królik prysnął w zarośla, a od strony jeziora nadszedł chłopiec. Ubrany normalnie, z teczką w jednej i niewielką, domowej roboty klatką w drugiej ręce. Wewnątrz drucianej klatki siedziała niewielka jaszczurka, gorączkowo przewracając ślepkami, najprawdopodobniej ze strachu. Chłopak gwizdał zdecydowanie niemelodyjnie i nie spiesząc się, szedł ku autostradzie.

- Chłopcze! - rozległ się cienki głosik, gdy wszedł w cień drzew. - Słyszysz mnie?

- Pewnie, że słyszę - zgodził się zapytany. - Gdzie jesteś?

- Obok ciebie, ale nie zobaczysz mnie, bo jestem twoją opiekuńczą wróżką...

- Guzik prawda! - parsknął chłopak pogardliwie. Wróżek nie ma! Wyłaź z lasu, kimkolwiek tam jesteś. Nie wierzę we wróżki.

- Wszyscy chłopcy wierzą we wróżki - w głosie pojawiła się lekka panika. - Znam mnóstwo tajemnic. Wiem, że masz na imię Don i...

- Wszyscy wiedzą, że mam na imię Don, i nikt nie wierzy w żadne wróżki. Teraz wierzy się w rakiety, okręty podwodne i energię jądrową.

- A uwierzyłbyś w podróż kosmiczną? - Uwierzyłbym.

- Nie chciałam cię przestraszyć. - W głosie słychać było ulgę. - Tak naprawdę to jestem z Marsa i właśnie wylądowałam.

Don smarknął pogardliwie i zażądał:

- Mars nie ma atmosfery i życia. Wyłaź z krzaków i przestań się wygłupiać!

Zapadła długa cisza, którą przerwał w końcu niepewny głos:

- Uwierzyłbyś w podróże w czasie?

- Może. Zaraz mi powiesz, że jesteś z przyszłości? - Jestem - przytaknęło z ulgą z krzaków.

- No to wyłaź, żebym mógł ci się przyjrzeć.

- Są rzeczy, których człowiek nie powinien oglądać...

- Przestań pleść bzdury! Człowiek może oglądać wszystko, co chce. Wyłazisz albo sobie idę!

- Wolałabym, żebyś tego nie robił - głos był zupełnie skonsternowany. - Mogę ci udowodnić, że jestem z przyszłości, podając ci rozwiązania jutrzejszej klasówki z matematyki. Zadanie pierwsze: jeden, siedemdziesiąt sześć. Zadanie drugie...

- To na nic: sam wynik nic nie daje, trzeba znać równanie. Liczę do dziesięciu: albo wyjdziesz, albo sobie idę.

- Nie możesz! Muszę cię prosić o przysługę: wypuść tę jaszczurkę, którą trzymasz w klatce, a spełnię twoje trzy życzenia... to jest, chciałam powiedzieć, odpowiem na trzy pytania.

- A niby dlaczego miałbym ją wypuścić? - To pierwsze pytanie?

- Nie, to zdrowy rozsądek. Chcę wiedzieć, o co chodzi, zanim cokolwiek zrobię. Ta jaszczurka jest wyjątkowa, nigdy tu takiej nie widziałem.

- Masz rację. Należy do rodziny Rhiptoglossa i popularnie zwana jest kameleonem.

- O! - Don po raz pierwszy wyraźnie się ucieszył. Przykucnął, wyjął z teczki książkę z czerwoną okładką i umieścił na niej klatkę, wszystko razem stawiając na ścieżce. Zmieni kolor? - zainteresował się.

- W zauważalny sposób. Teraz do rzeczy: jeśli ją uwolnisz...

- Skąd wiesz, że to ona? Z przyszłości?

- Widzę, że muszę ci wszystko opowiedzieć. - Głos westchnął z rezygnacją. - Została kupiona w sklepie zoologicznym przez niejakiego Jima Benana wraz z drugim kameleonem płci męskiej. Wydostała się na wolność dwa dni temu, gdy Benan upojony płynem zawierającym alkohol etylowy siadł na klatce. Jej partner, niestety, zmarł z odniesionych ran. Uwolnienie jej...

- Myślę, że robisz sobie ze mnie jaja i idę zaraz do domu przerwał Don. - Chyba że się pokażesz!

- Ostrzegam cię...

- Pa, pa! - Don złapał klatkę i książkę. - O, faktycznie poczerwieniała!

- Zostań! - pisnęło rozpaczliwie z krzaków. - Wychodzę! Don przyglądał się z zaciekawieniem postaci, która wynurzyła się z zarośli. Stwór był purpurowy, miał wyłupiaste oczy i dobrze skrojony, brązowy kombinezon. Na plecach niósł prostokątny ładunek na szelkach. Poza tym miał jakieś siedem cali wysokości.

- Nie bardzo wyglądasz jak człowiek z przyszłości - przyznał. - Prawdę mówiąc, w ogóle nie wyglądasz jak człowiek. I jesteś za mały.

- Mogłabym powiedzieć, że ty jesteś za duży. Wielkość to pojęcie względne. Poza tym przybywam z przyszłości i nie jestem człowiekiem. Nigdy nie mówiłam, że jestem.

- Też fakt. Jesteś jaszczurką... prawdę mówiąc jesteś bardzo podobna do tego kameleona. Co was łączy?

-Tego nie mogę ci powiedzieć. Teraz wykonasz moje polecenie, jeśli nie chcesz, żebym zrobiła ci krzywdę. - Purpurowy przybysz odwrócił się i wrzasnął w stronę lasu: Trzydziestka Piątka, to rozkaz: zniszcz te zarośla!

Wcale nie przestraszony, Don obserwował z zainteresowaniem pojawienie się błękitnej, metalowej piłki, która powoli wysunęła się spomiędzy drzew W jej powierzchni odsłoniła się kolista klapka, z której wyjeżdżało coś do złudzenia przypominającego wylot strażackiego węża i skierowało się ku zaroślom odległym o jakieś trzydzieści stóp. Z wnętrza metalowej kuli dobiegło burczenie przybierające na sile tak, że stało się ledwie słyszalne, i ku zaroślom wystrzeliła nitka światła. Zarośla zapłonęły niczym pochodnia i po sekundzie zmieniły się w osmolone szczątki.

- To urządzenie nazywa się roxidizer i jest śmiertelnie groźne - oznajmiła jaszczurka. - Uwolnij kameleona!

- Dobra, dobra - mruknął Don. - Na co komu stara jaszczurka?

Postawił klatkę na ścieżce i zaczął ją otwierać. Nagle znieruchomiał, pociągnął nosem i bez słowa złapał klatkę i ruszył ku pogorzelisku.

- Wracaj! - pisnęła jaszczurka, podskakując nerwowo. Jeszcze krok, a otworzymy ogień!

Chłopak zignorował ją zupełnie i wyciągnął rękę - dłoń przeszła przez resztki spalonego krzaka jak przez powietrze.

- Tak też sobie myślałem - stwierdził zadowolony. - Całe to ognisko o parę stóp i żadnego zapachu... Hej, ty, to jakaś trójwymiarowa projekcja, nie? - Ponieważ odpowiedziała mu cisza, podszedł do metalowej piłki i spróbował jej dotknąć; dłoń przeszła przez obraz bez oporu. - Tego też tu nie ma - oznajmił z satysfakcją. - A ty jesteś!

- Nie musisz eksperymentować. Ja i okręt jesteśmy tu jedynie w postaci tak zwanego temporalnego echa. Materia nie może poruszać się w czasie, ale jej obraz i głos można przesyłać. Skończmy z tym, to dla ciebie zbyt trudne...

- Jak na razie wszystko rozumiem - sprzeciwił się Don. - Mamy ze sobą kontakt, ale fizycznie nas tu nie ma, a i tak operacja taka pochłania olbrzymie ilości energii. Prawie wszystkie nasze elektrownie współpracują przy transferze czasowym.

- Dlaczego? I przestań wreszcie kłamać! Żadnych wróżek i tym podobnych bajeczek.

- Było to konieczne, gdyż tajemnica jest zbyt wielka dla nas, żebyśmy ją wyjawiali od razu, nie próbując wcześniej innych sposobów przekonania cię.

- No to może wreszcie powiesz dla odmiany prawdę. Don siadł wygodnie i dodał: - Słucham!

- Potrzebujemy twej pomocy, gdyż zagrożone jest całe nasze społeczeństwo. Ostatnio, według naszej skali czasu ma się rozumieć, wykryliśmy dziwne zakłócenia czasoprzestrzeni. Żyjemy jakiś milion lat w przyszłości jako dominujący gatunek na tej planecie. Wasza rasa wyginęła w wyniku kataklizmu, ale oszczędzę ci szczegółów. Coś zagraża teraz naszej rasie, zaczęliśmy badać to zagrożenie i okazało się, że mamy zostać ogarnięci przez falę prawdopodobieństwa, w wyniku której przestaniemy najprawdopodobniej istnieć, jako że z naszej własnej przeszłości nadciąga potężna fala migracyjna...

- Czy ty nie potrafisz mówić po ludzku? Znaczy się tak, żeby dało się to zrozumieć?

- Dam ci przykład z waszej własnej, ludzkiej literatury: jeśliby twój dziadek zginął bezpotomnie, nie narodziłby się twój ojciec, i ciebie także by nie było.

- Ale jestem.

- Mówię przecież: „jeżeli”. Teraz zresztą nie pora na teoretyczne rozważania, gdyż mamy już niewiele energii. Upraszczając problem: prześledziliśmy nasze pochodzenie poprzez rozmaite mutacje i zmiany, aż dotarliśmy do tej pierwszej protojaszczurki, od której wywodzi się nasza rasa.

- Zgaduję, że to ta, którą mam w klatce!

- Ta - przyznała poważnie jaszczurka. - Gdzieś w tej okolicy urodzi potomstwo, a że skały w pobliżu jeziora są w pewien sposób radioaktywne, spowoduje to mutacje, w wyniku których zyskamy rozum. Stulecia później nasza rasa zapanuje nad całą planetą... Co nie nastąpi, jeśli nie otworzysz klatki.

Don podrapał się w głowę i na wszelki wypadek zapytał: - I tym razem mówisz prawdę? Żadnych kantów?

- Przysięgam na Saura. - Jaszczurka gorączkowo zamachała rękoma (albo przednimi łapami, jak kto woli). - Przysięgam na gwiazdy wieczne i sezony mleczne...

- Przestań gadać do rymu - przerwał jej Don. - Nie cierpię wierszyków! Dobra, niech już będzie moja strata, nie chcę być odpowiedzialny za wytępienie całej rasy.

I odgiął drut zamykający drzwi klatki. Kameleon spojrzał nań podejrzliwie jednym okiem, drugim zezując na otwarte drzwi. Jaszczurka w kombinezonie obserwowała wszystko w pełnej szacunku ciszy.

- Zmiataj! - polecił Don, wytrząsając kameleona na trawę.

Tym razem został właściwie zrozumiany - eks-więzień czym prędzej prysnął w krzaki.

- No, to przyszłość mamy spokojną - oznajmił Don - albo przeszłość, jeśli o was chodzi.

Jaszczurka i pojazd zniknęły bez jednego choćby dźwięku.

Moglibyście chociaż podziękować! - parsknął Don. Ludzie są lepiej wychowani.

Zebrał teczkę i pustą klatkę z ziemi, otrzepał portki i ruszył w stronę domu. Nie zwrócił uwagi na nagły szelest w krzakach, toteż nie zauważył dorodnego kocura przemykającego z martwym kameleonem w pysku.

A oprócz niego nie było już nikogo, kogo mogłoby to zainteresować.



przekład : Jarosław Kotarski

Konserwator



Stary miał taki wyraz twarzy, jakby zamierzał powiedzieć coś mądrego i wzniosłego. Byliśmy sami w biurze, a ponieważ sądzę, że najlepszą obroną jest atak, zacząłem pierwszy.

- Odchodzę. Nie wciskaj mi głodnych historii, jaką to brudną robotą musisz się zajmować, bo i tak mnie to nie ruszy. Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. Wdusił jeden z przycisków na biurku i na blacie pojawiła się płachta jakiegoś dokumentu.

- To jest twój kontrakt - poinformował mnie uprzejmie. - Mówi on jak i kiedy możesz go zerwać. Stop stali i wanadu. To nie jest materiał, który możesz zniszczyć byle rozpylaczem, chłopcze!

Zanim zdążył zareagować, ja pochyliłem się do przodu i wyłuskałem mu arkusz z dłoni. Tym samym ruchem ciągłym wyrzuciłem go w powietrze i nim zdążył opaść trafiła go wiązka z mojego miotacza. Nie jestem specjalnie utalentowanym wynalazcą, ale Solar mi się udał - na podłogę opadły nie dające się odczytać strzępki materii. Stary wdusił ponownie guzik i drugi, srebrzyście połyskujący arkusz znalazł się na blacie biurka. Jego twarz była jeszcze bardziej zatroskana niż przed chwilą.

- Powinienem ci powiedzieć, że to był duplikat twojego kontraktu tak, jak ten zresztą też - tu stuknął palcem w arkusz. - A tak na marginesie, to odciągam z twojej wypłaty trzynaści kredytów za duplikat i sto tytułem kary za użycie broni w zamkniętym pomieszczeniu. Przechodząc zaś do rzeczy, to tu jest napisane, że nie możesz zerwać umowy w takich warunkach jak obecne, czyli po prostu bez powodu. Dlatego też nie mówmy już o tym. Mam dla ciebie małą robótkę, z rzędu tych, które lubisz. Naprawa. Beacon Centurii przestał działać. To beacon typu Mark IIL..

- Jaki typ powiedziałeś?

Być może nie był to z mojej strony szczyt uprzejmości przerywanie mu w połowie słowa, ale jeśli ktoś tak jak ja zajmuje się naprawą i konserwacją beaconów hiperprzestrzennych w całej Galaktyce i to od ładnych paru lat, to ma prawo trochę w siebie zwątpić, jeśli słyszy po raz pierwszy o jakimś nieznanym typie.

- Mark III - powtórzył uprzejmie Stary. - Nie przejmuj się, ja też nic o takim nie słyszałem dopóki archiwum nie znalazło jego danych. To jeden z pierwszych typów, a po mojemu, lokalizacja na jednej z planet układu Centurii wskazuje na to, że może to być zgoła pierwszy, jaki w ogóle powstał.

To co przeczytałem w dokumentach, które zdążył w międzyczasie wyjąć z szuflady, zjeżyło mi włosy na głowie.

- Przecież toto ma ponad dwieście metrów wysokości i jeszcze Bóg jeden wie, jak to wygląda. Jestem konserwatorem, a nie archeologiem. Tym czymś, co ma w dodatku dwa tysiące lat powinni zająć się archeolodzy. Zamiast szukać tego rupiecia, lepiej zbudować nowy!

Na to kazanie Stary założył kciuki za kamizelkę i zaczął czterdziestą lekcję Obowiązków Kompanii i Moich Osobistych Kłopotów.

- Ten departament jest oficjalnie nazwany Inwestycje i Naprawy, a powinien nazywać się Kupa Kłopotów. Nie muszę ci przypominać, że beacony hiperprzestrzenne powinny funkcjonować wiecznie albo coś koło tego. Kiedy któryś wysiada, to nigdy nie jest wypadek, a naprawa nigdy nie ogranicza się do wymiany jednej śrubki. A poza tym zainstalowanie nowego beaconu zajęłoby ponad rok - to po pierwsze, jest diabelnie drogie - to po drugie, ten zabytek jest jednym z najważniejszych - to po trzecie, a w podprzestrzeni są w tej chwili cztery statki w zasięgu piętnastu lat świetlnych, które są unieruchomione - to po czwarte.

To był tupet! Mówić takie rzeczy mnie , który robił całą brudną robotę, podczas gdy on płaszczył swoją szlachetną dupę w klimatyzowanym biurze!

- Poza tym - kontynuował - guzik mnie obchodzi, że jesteście bandą oszustów na skalę kosmiczną. Nie interesuje mnie, co robicie w wolnym czasie - szantaż, kradzieże - każdy robi to, co lubi. Jeśli chodzi o was, łobuzy albo konserwatorzy, co kto woli, to możecie wieszać się nawzajem, byle tylko statki szły tam, gdzie mają i beacony były sprawne!

Sądząc po optymistycznym akcencie był to koniec miłej pogawędki, toteż zebrałem ze stołu makulaturę i udałem się ku drzwiom. Gdy już miałem klamkę w ręku, dogoniły mnie jeszcze jego słowa:

- I nie radzę ci wysilać się nad jakimś dowcipnym sposobem wyłgania się z kontraktu. Możemy zablokować twoje konto na Alad II, zanim zdążysz poprosić o wypłatę.

Uśmiechnąłem się z wyższością i opuściłem pomieszczenie. Jego szpicle zaczynali pracować na swoją pensję. Co prawda, nigdy nie liczyłem na to, że uda mi się utrzymać to konto w tajemnicy w nieskończoność, ale mogli z tym poczekać parę dni. Przemierzając hall zastanawiałem się nad sposobem bezkolizyjnego wyciągnięcia swoich pieniędzy, wiedząc jednocześnie o tym, że w tym samym czasie Stary rozmyśla nad problemem wręcz odwrotnym. Było to na dłuższą metę zbyt męczące, toteż skręciłem do najbliższego baru.

W czasie, gdy ekwipowano moją łajbę, zająłem się obraniem najdogodniejszej marszruty. Najbliżej zniszczonego beaconu znajdowała się klasyczna Beta na circinusie. Postanowiłem zacząć od niej. Z mojego aktualnego miejsca pobytu był to drobiazg - jakieś dziewięć dni hiperprzestrzeni.

Żeby zrozumieć istotę beaconów należy najpierw pojąć hiperprzestrzeń. Nie jest to, według mnie, specjalnie skomplikowane zadanie, tym niemniej znam niewielu, którzy by to potrafili. Największą trudność sprawia pojęcie tego, czego praktycznie nie ma, bo nie sposób tego zobaczyć, a nie dość, że istnieje, to jeszcze rządzi się pewnymi stałymi regułami. Najważniejszą z nich jest ta, że nie ma w niej niczego, co umożliwiałoby orientację. Do tegoż właśnie celu służą budowane na różnych planetach beacony, czyli źródła potężnych strumieni promieniowania, które umożliwia poruszanie się statkom w hiperprzestrzeni. Każdy z nich ma swój system pulsacji odróżniający go od pozostałych w celu identyfikacji, a do normalnego skoku potrzebne jest współistnienie przynajmniej czterech takich źródeł. Do dłuższych podróży potrzeba większej ich liczby. W ten prosty sposób wychodzi na to, że podstawą bezpieczeństwa i możliwości skoków w ogóle jest ciągłe działanie wszystkich beaconów. Pięknie to brzmi, gdy tymczasem jeden z nich, o podstawowym znaczeniu, najzwyczajniej w świecie zamilkł. W takich właśnie chwilach okazuje się, że ta banda wykolejeńców, jak nas Stary łaskawie nazywał, czyli konserwatorzy, są potrzebni. Na wyposażeniu mamy specjalnie projektowane jednostki wyposażone praktycznie we wszystko, co może i nie może się przydać - ot, taki latający przegląd ludzkiej produkcji i pomysłowości. Maszyny są jednoosobowe, gdyż komplet robotów naprawczych, jakim dysponuje jednostka, wystarczyłby od biedy na wybudowanie nowego beaconu, tak więc więcej jak jeden człowiek do kierowania nimi byłby czystą rozrzutnością. Problemem jest samotność, gdyż do uszkodzonego beaconu nie można dolecieć w hiperprzestrzeni - po prostu nie wiadomo dokąd ma się lecieć - toteż trzeba podróżować w klasycznej przestrzeni, co niekiedy trwa długie miesiące.

Zgodnie z tą regułą wziąłem namiar na najbliższy czynny beacon i wybrałem przybliżone koordynaty Alfy Centauri. Gdy znalazłem się ponownie w normalnym świecie, wylazłszy ze środka niczego, okazało się, że nieźle trafiłem - komputer stwierdził, że normalna podróż przyświetlna potrwa sześć tygodni. Nie mam pojęcia skąd był tego taki pewien, ale komuś musiałem przecież zaufać, toteż chcąc nie chcąc zgodziłem się z nim i poszedłem spać.

W tym czasie prawie zakończyłem korespondencyjny kurs nukleoniki i przebudowałem po raz dwudziesty moją karierę. Kursu tego nie robiłem bynajmniej dla zaspokojenia moich zboczonych ambicji. Powód był o wiele bardziej prozaiczny - firma podwyższała pensję w miarę zdobywania dodatkowych specjalności przez konserwatorów. Oszalały funkcjonalizm!

Oczywiście ten kretyn włączył alarm planetarny, gdy smacznie spałem, a Alfę Centauri ledwie było widać na ekranie. Elektroniczny sadysta! Tym niemniej, gdy osiągnęliśmy parkingową drugiej planety, na której ponoć zbudowano ten beacon, byłem w miarę przytomny. Ze starożytnych szpargałów po parogodzinnym wysiłku wywnioskowałem lokalizację, ale kształtu samego beaconu nie byłem już w stanie odgadnąć. Zresztą poza informacjami, że jest to bagnisko - tropikalna planeta - niewiele z tych papierów wynikało.

Koordynaty stanowiłyby niezłą zagadkę dla bardziej lotnych umysłów niż mój. W takiej robocie jak moja człowiek szybko uczy się dbać o własną skórę, toteż wysłałem na rekonesans Szperacza, sam pozostając poza atmosferą. Jako punkty orientacyjne, ci dowcipnisie z zeszłych wieków podały dwa szczyty górskie - beacon miał być pomiędzy nimi. Po sześciu godzinach latania Szperacz namierzył fragment pasujący do tego opisu. Obniżyłem go i zająłem się oglądaniem doliny leżącej między tymi szczytami. Obraz zafalował, zgasł, po czym na ekranie wyłoniła się wstrząsająca w swym ogromie kamienna piramida. Posłałem Szperacza na parę okrążeń okolicy, tak w celu zaspokojenia wyobraźni, jak i w celu przeszukania. W promieniu dziesięciu mil jedyną rzeczą, która wystawała ponad błota w sposób zauważalny, była piramida. Ale to nie był mój beacon. Z nudów opuściłem Szperacza trochę niżej, aby móc lepiej obejrzeć to kuriozum. Budowla była z ciosanego kamienia, surowa w swej prostocie, nigdzie śladu jakiegokolwiek ozdobnika czy innej dupereli. Na samym szczycie znajdował się pokaźny zbiornik z wodą. Zaskoczyłem dopiero po paru chwilach. Poleciłem Szperaczowi stale krążyć wokół piramidy i zacząłem szukać w dokumentacji. Po chwili byłem już w domu - beacon Mark III miał na górze zbiornik wody służący do chłodzenia reaktora. Wniosek był wstrząsający - jeśli zbiornik tu jest, to cała reszta też - wewnątrz.

Tubylcy, którzy oczywiście nie zostali nawet wzmianką zaszczyceni przez tego idiotę, który sporządzał dokumentację, zbudowali po prostu małą piramidkę wokół aparatury. Ponowny rzut oka przekonał mnie o słuszności tej tezy - ściany piramidy, pięknie teraz widoczne, gdyż Szperacz latał w kółko o jakieś dwadzieścia metrów od jej boków, oblepione były ferajną. Były to półtorametrowe jaszczurki, obdarzone bez wątpienia inteligencją, gdyż zajmowały się właśnie próbami strącenia Szperacza za pomocą strzał i innych klamotów. Przerwałem im tę radosną twórczość, włączając automatycznego pilota na kurs powrotny do statku. Po wykonaniu tej istotnej czynności zrobiłem sobie zasłużonego drinka. Faktem jest, że miałem na swoim koncie niezłe osiągnięcia, jak dotąd - nie dosyć, że znalazłem aparaturę, co prawda wewnątrz kamiennej budowli (ale to jest już szczegół techniczny), to jeszcze dość skutecznie rozwścieczyłem te stworki, które ją zbudowały. Świetny początek, który, jak sądzę zapoczątkowałby u silniejszego ode mnie alkoholizm. Całe szczęście, że już mi to nie zagrażało.

   Konserwatorzy omijają wszelkie lokalne cywilizacje jak rejony objęte prohibicją, z tego też powodu, jak i zresztą paru innych równie dobrych, beacony są budowane na nie zamieszkanych planetach. Jeśli przypadkiem zdarza się inaczej, to sytuuje się go w miejscach raczej niedostępnych. A tu co? Umieścili sobie aparaturę w samym środku miłego, domowego bagienka, które jeszcze awansowało przez to ani chybi na miejscową świętość. No cóż, nie pozostało mi nic innego, jak nawiązać kontakt. A jak wiadomo niezbędna do tego jest znajomość lokalnego języka. A na to byłem już przygotowany. Dosyć dawno temu wymyśliłem sobie szpicla ogłupiającego w sposób totalny. Nikt nie zwróciłby na niego uwagi, nawet w środku miasta - ot, zwykły trzyfuntowy kamień. Jedynym problemem było nie rzucające się w oczy umieszczenie go. Zlokalizowałem miejscową metropolię jakieś tysiąc metrów od piramidy i posłałem w nocy Szperacza ze szpiclem w pojemniku. Wylądował przy tutejszej drodze i do połowy wleciał w muł. Rankiem, gdy pojawił się pierwszy egzemplarz tubylca, uruchomiłem rejestrację głosu i obrazu. Gdzieś po pięciu lokalnych dniach w pamięci translatora był wystarczający zapas słów do prowadzenia konwersacji. Przyszedł czas na doświadczenia. Wybrałem jednego tubylca, który przechodził koło szpicla dzień w dzień, umieściłem w rowie dodatkową aparaturę i pewnego pięknego poranka przyszedł czas na kontakt. Gdy podszedł tego ranka w pobliże stanowiska, odezwałem się:

- Witaj o Goat, mój wnuku! To ja - duch twojego dziadka! Przemawiam do ciebie z zaświatów - to, co powiedziałem, zgadzało się z miejscową religią tak, że szansa wykrycia kłamstwa była minimalna.

Zanim zdołał na tyle dojść do siebie, aby wziąć nogi za pas, przekręciłem dźwigienkę i na drogę sypnęły się dwa naszyjniki tutejszych muszli, czyli lokalnej waluty.

- Masz tu trochę gotówki z zaświatów, jestem bowiem z ciebie zadowolony, chłopcze. Przyjdź tu jutro, to trochę porozmawiamy.

Z zadowoleniem stwierdziłem, że mój podopieczny najpierw się ukłonił, a potem złapał muszle i ruszył tak, że aż błoto pryskało. Poza tym, że gotówka nie pochodziła z zaświatów, lecz z jednego z magazynów, wszystko się zgadzało. Po tym trudnym początku dziadek z wnuczkiem odbyli wiele szczerych rozmów w przydrożnym rowie. Dla obu były one owocne. Trochę mniej dla okolicznych sklepów. Tym niemniej dowiedziałem się tego, czego potrzebowałem z historii i współczesności jaszczurek i nie były to miłe informacje. Z bieżących nowości najważniejszą była mała, religijna wojenka, jaka toczyła się naokoło piramidy.

Oczywiście wszystkiemu byli winni moi kretyńscy przodkowie budujący beacon. Żadnemu z nich nie wpadło do łba, że mrowiące się w okolicznych bagnach tałatajstwo może stać się rasą inteligentną i zainteresować się aparaturą jako tworem czysto religijnym. Co notabene nastąpiło. Dolinę uznano za świętą, beacon za świątynię, dorobiono opakowanie, a wodę użytą do chłodzenia, która była odprowadzana do rezerwuaru oczyszczającego, za magiczny płyn bogów. Co ciekawe, to tym tu, radioaktywność wody wcale nie przeszkadzała, wprost przeciwnie-wywoływała w nich korzystne mutacje. No cóż, co kraj to obyczaj. Dla dopełnienia całości zbudowali w pobliżu miasto i przez stulecia żyli w szczęściu i spokoju. Specjalna kasta kapłanów zajmowała się obsługą świątyni. Wszystko było piękne do pewnego dzionka, jakieś pięć miesięcy temu. Wtedy to jeden z nich bądź na skutek wybujałych ambicji, bądź innych zaburzeń psychicznych wtargnął do wnętrza świątyni i coś tak pomajstrował (to moja teoria), znaczy rozgniewał bogów (to ich teoria), że święta woda przestała lecieć. Konsekwencją tego była rewolucja, masakra i zmiana kapłanów (starzy przenieśli się na zasłużony odpoczynek w zaświaty). Nowa banda kapłanów strzegła świątyni, ale wody jak nie było, tak nie ma.

Rozeźlone społeczeństwo założyło oblężenie świątyni oraz niesolidnych kapłanów i czekało na cud. A moja osoba miała ni mniej ni więcej tylko wleźć w sam środek tej kotłowaniny, żeby naprawić ten mebel. Pomyślawszy o tym przytargałem prefabrykaty pianolitu i na podstawie trójwymiarowego modelu wnuczka sporządziłem sobie kombinezon przypominający tubylca. Sam sobie się raczej podobam, ale wolałem nie ryzykować pokazywania się we własnej osobie - okaże się, że nie jestem w ich typie i co...? Nie wyglądałem w tym przebraniu jak jeden z nich, ale o to mi chodziło. Nie miałem być tubylcem, tylko ich wyobrażeniem o duchach. Logiczne. Jeślibym na ten przykład żyjąc w starożytnym Egipcie spotkał przedstawiciela rasy zamieszkującej Spician i wyglądającej jak dwudziestostopowa krzyżówka ośmiornicy z befsztykiem sądzę, że w trybie pospiesznym opuściłbym miejsce spotkania. Co innego, gdyby gość miał kształty humanoidalne - pewnie bym został, a na pewno nie zrobiłbym odwrotu tak pośpiesznie. Tak więc założyłem stelaż, potem twarzowy, zielony plastik jako skórę i upchnąwszy elektroniczny ekwipunek w ogonie przymocowanym do pasa systemem klamer i dźwigni, stanąłem przed lusterkiem. Wstrząsające, ale efektowne. Ogon ciągnął mnie do tyłu, przez co poruszałem się z dostojeństwem kaczki, ale to tylko wzmagało autentyczność postaci. Wsadziłem na głowę łeb z kamerami zamiast oczu i zadowolony z siebie, podczepiwszy się pod szpicla ustrojonego na podobieństwo pterodaktyla powędrowałem w dół, kierując się na wejście do piramidy. Wyglądało to na autentyczne zstąpienie z nieba i wywarło podobny efekt. Pierwszy, który mnie dojrzał, uciekł z takim wrzaskiem, że lądowałem na zupełnie pustym placu.

Uniosłem ramiona gestem proroka i ryknąłem:

- Witajcie czcigodni słudzy Wielkiego Boga!

Translator zadziałał, głośniki też i wspaniałe echo odbiło się od ścian piramidy. Zadowolony z efektu, jaki wywołałem wśród zbiegowiska, kontynuowałem:

- Chciałbym pomówić z wami, Czcigodni!

Zanim zdołali zdecydować się na jakąś konstruktywną odpowiedź wszedłem do środka. Sala była niezbyt okazała w porównaniu z resztą budowli i mam nadzieję, że nie złamałem zbyt wielu tabu naraz. Na końcu była sadzawka wypełniona błotem z ciekawym gadem w środku. Osobnik ów zerknął na mnie wzrokiem śniętej ryby i coś tam zabulgotał. Słuchawka w moim uchu wyszeptała:

- Skąd w imię trzynastu demonów żeś się tu wziął? Skłoniłem się uprzejmie i odparłem:

- Przybywam z misją i posłaniem od twoich przodków. Chcę wam pomóc odzyskać Świętą Wodę.

Szef opadł w błoto, że ledwie oczy mu wystawały i prawie słyszałem wysiłek, z jakim trawił te nowiny w głębinach swojej czaszki. W końcu musiał je jednak przetrawić, bo go poderwało i wyciągnąwszy paluch ku mnie, wrzasnął:

- Jesteś kłamcą! Nie jesteś naszym przodkiem! My...

- Zamknij się! - mój ryk był jeszcze efektowniejszy, bo prawie go utopił. - Powiedziałem ci, że jestem wysłańcem przodków, a nie, że jestem jednym z nich. Nie waż mi się sprzeciwiać, bo przodkowie zwrócą się przeciwko tobie.

Dla poparcia moich słów rzuciłem w odległy kąt świątyni granat. Wywaliło twarzową dziurę w podłodze i spowodowało efektowny kłąb dymu.

Szef przemyślał widać sprawę, bo zaczął gadać z sensem - zwołał radę kapłanów. Gulgotaliśmy i chrząkaliśmy ponad godzinę i w efekcie poczłapaliśmy w głąb budowli - do pancernych drzwi strzeżonych przez dwóch wartowników. Gdy zaczęły się otwierać, szef zwrócił się do mnie:

- Bez wątpienia wiesz, że zasadą ustaloną od wieków jest, że w Miejsce Najświętsze ze Świętych może wejść jedynie osoba ślepa.

Założę się, że ogłaszając mi tę nowinę uśmiechał się. Jego trzydzieści parę zębów błysnęło w świetle łuczyw. Wyglądało to, wypisz wymaluj, jak ujmujący uśmiech wykonany przez zepsuty zamek błyskawiczny. Wyczekałem, aż zbliżył rozpalone żelazo, przygotowane bez wątpienia na moją cześć do prawego obiektywu, po czym odezwałem się:

- Oczywiście, że oślepianie jest słuszne, ale musisz trochę poczekać w moim przypadku. Potrzebuję swoich oczu do naprawy Świętej Wody. Gdy popłynie znowu, oślepisz mnie, gdy będę wychodził z Najświętszego ze Świętych Miejsc.

Zastanawianie się nad tą możliwością zajęło mu półtorej minuty, po czym zgodził się ze mną. Lokalny kat sapnął zawiedziony i drzwi stanęły otworem. Po chwili byłem sam w ciemności. Lecz nie na długo. Obok mnie zmaterializowało się trzech oślepionych kapłanów, którzy bez słowa zaprowadzili mnie do solidnych drzwi z napisem MARK III BEACON - WSTĘP TYLKO DLA OSÓB UPOWAŻNIONYCH. Stwierdziłem, że wydaję się sobie osobą jak najbardziej upoważnioną, toteż otworzyłem drzwi i wszedłem, zostawiając trzech przewodników po ich drugiej stronie, po czym starannie je za sobą zamknąłem.

Pierwszą rzeczą, jaką uczyniłem, było pozbycie się kostiumu, którego stelaż nie byt specjalnie wygodnym przyodziewkiem. Następnie wziąłem się za dokumentację i zlokalizowałem sterownię. Awaryjne oświetlenie udało mi się uruchomić już po piętnastu minutach. Zadziwiające, ale na pierwszy rzut oka, nic tu nie wyglądało na zniszczone. Zgodnie z oczekiwaniami jedna z jaszczurek zapałała chęcią wiedzy i dobrała się do skrzynki z bezpiecznikami. Pomajstrował sobie ten obiecujący młodzian, w wyniku czego wywaliło wszystkie bezpieczniki i cały ten interes wyłączył się. To był problem. A w zasadzie początek problemów, gdyż bezpośrednim skutkiem tego było wylanie się chłodziwa, a pośrednim usunięcie paliwa z reaktora, aby uniknąć reakcji łańcuchowej. Tym niemniej pradziadkowie budowali dobrze - ponad dziewięćdziesiąt procent maszynowni było bez zarzutu po przeszło dwóch tysiącach lat.

Sporządziłem listę części i wysłałem zamówienie na statek. Szperacz przywiózł to wszystko w nocy i odleciał nie zauważony. Nazajutrz miałem niezłą zabawę obserwując kapłanów targających cały ten ładunek pod moją komendą.

Sama naprawa była dziecinnie prosta i zajęła mi zaledwie dziesięć godzin. Byłem na tyle zadowolony, że zainstalowałem jeszcze w odpływie wody drobiazg nadający wodzie zielonkawy kolor. Według moich obliczeń powinien pracować około pięćset lat. Wodę włączyłem dopiero rano, żeby efekt był większy. Faktycznie był - radosny ryk tłumu przeniknął nawet do mnie przez zwały kamienia. Zupełnie nieźle musiało się to prezentować na zewnątrz. Dopiąłem kombinezon i podążyłem ku drzwiom i niezwykle radosnej emocji związanej z wypalaniem oczu. Ślepi kapłani oczekiwali mnie w korytarzu za pierwszymi drzwiami i wyglądali na mniej szczęśliwych niż zazwyczaj. Zrozumiałem dlaczego, gdy spróbowałem je otworzyć. Były zamknięte na wszystkie możliwe sposoby - jak zdążyłem się zorientować, miejscowe jaszczurki były asekurantami.

- Zostało postanowione - odezwał się jeden z nich - że pozostaniesz tu na zawsze, aby pilnować Świętej Wody. My pozostaniemy tu także, aby ci służyć i zaspokajać twoje potrzeby.

Oszałamiająca perspektywa - nic, tylko szczyt moich marzeń - spędzić resztę moich dni w zamkniętym beaconie z trójką ślepych jaszczurek! Ich troskliwość o moją osobę była naprawdę wzruszająca. Tyle że nie lubię czułych gadów.

- Co?! Ośmielacie się zakłócać wolę przodków?! - odpaliłem wzmacniacze na pełną moc i o mało nie rozwaliło mi uszu.

Wyciągnąłem mojego Solara i wywaliłem magazynek w drzwi. Jak należało się spodziewać zamek zniknął, a drzwi stanęły otworem. Zanim moi opiekunowie zdążyli zrozumieć, co się dzieje, złapałem ich kolejno za karki i wystawiłem za drzwi. Zanim zamknąłem je dokładnie za sobą, musieli osiągnąć już koniec schodów. Sądząc z odgłosów, wpadli właśnie do sali z bajorkiem. Pognałem za nimi i dopadłem szefa zanim nagromadzony tłum zdążył wyjść z osłupienia. Fakt faktem że miał on nader dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy - zdążył się prawie zanurzyć, zanim go dopadłem i wyciągnąłem z bajora.

- Co za chamstwo! - tym razem przykręciłem wzmacniacz, bo jeszcze mi dzwoniło w uszach po poprzednim występie. - Za karę przodkowie zdecydowali, że dostęp do Świętej Wody będzie zamknięty na zawsze. Ale w swojej dobroci pozwalają jej płynąć.

To mówiąc wypaliłem w stronę schodów, robiąc tam wcale niezgorszy zawał. Razem z zaspawanymi laserem drzwiami powinno ich to wystarczająco zniechęcić do prób odkrywczych.

- A teraz czas na uroczystość!

Ponieważ miejscowy kat był jak reszta osłupiały, nie tracąc czasu na perswazje zabrałem mu żelazo i wsadziłem sobie w oba oczodoły. Kamery szlag trafił, a plastik dał wcale niezły smród. Wstrząsnęło to wszystkimi, mną prawie też. Zanim zdążyli wpaść na jeszcze jakiś wspaniały pomysł, przekręciłem wajchę i mój sfałszowany pterodaktyl wleciał do środka. Oczywiście, z wypalonymi oczami nie byłem w stanie dojrzeć go, ale szczęk karabińczyków umocowanych na moich ramionach był najpiękniejszym dźwiękiem, jaki słyszałem w ciągu ostatnich paru tygodni. A potem poczułem, że lecę. Gdy uznałem, że jestem wystarczająco wysoko, zdjąłem z siebie łeb i spojrzałem na malejącą piramidę. Tłum rozanielonych jaszczurek kłębił się w radioaktywnej sadzawce. Zrobiłem rachunek sumienia. Wyszło nawet nieźle: po pierwsze - beacon naprawiony; po drugie - wejście było totalnie zatkane, tak że przyszłe ewentualne sabotaże, wypadki czy przypadki były wykluczone; po trzecie - kapłani powinni być zadowoleni - woda znowu płynęła, moje oczy były wypalone, a oni znowu kierowali interesem; po czwarte - do następnej naprawy przyślą już innego konserwatora, bo nie nastąpi ona tak szybko i to było właśnie to, co cieszyło mnie najbardziej.



przekład : Jarosław Kotarski

Milczący Milton



Wielki autobus Greyhounda zahamował zdumiewająco gładko dokładnie przy przystanku i kierowca otworzył drzwi.

- Springville! - krzyknął. - Koniec trasy!

Pasażerowie wysypali się na gorący blask słońca. Sam Morrison został sam na szerokim tylnym siedzeniu. Poczekał, aż ostatni wysiadający znajdą się przy drzwiach, wyciągnął spod ramienia pudełko po cygarach, wstał i też ruszył do wyjścia. W pierwszej chwili nie tłumiony już przyciemnianymi szybami autobusu blask słońca oślepił go, a wilgotne i rozgrzane powietrze upalnego lata w Missisipi zaparło mu dech w piersiach. Ostrożnie i patrząc pod nogi zszedł po stopniach, po jednym na raz, i nie zauważył czekającego nań mężczyzny aż do chwili, gdy coś twardego wparło mu się w okolice żołądka.

- Czego szukasz w Springville, chłopcze?

Sam zamrugał i spojrzał przez oprawne w stalowy drut okulary na rosłego mężczyznę w szarym mundurze, który stał naprzeciwko i mierzył weń krótką i grubą pałką. Był rosły, ale i otyły, wielki brzuch wylewał się zza mocno opuszczonego pasa.

- Ja tylko przejazdem, proszę pana - odparł Sam Morrison.

Wolną ręką zdjął kapelusz, ukazując posiwiałe, krótko przycięte włosy. Przesunął spojrzeniem po poczerwieniałej twarzy i złotej oznace tamtego i opuścił oczy.

- A dokąd niby jedziesz, chłoptasiu? Lepiej nie ukrywaj niczego przede mną...

- Do Carteret, proszę pana, mam autobus za godzinę.

W odpowiedzi usłyszał jedynie nieartykułowane chrząknięcie. Obciążona ołowiem pałka postukała w pudełko po cygarach, które Sam ściskał pod pachą.

- A tam co masz, spluwę?

- Nie, proszę pana. Nie ośmieliłbym się nosić broni. Sam otworzył pudełko i pokazał zawartość: trochę metalowych części, odrobina elektroniki i dwucalowy głośniczek, wszystko porządnie polutowane i oplecione drucikami.

- To... radio, proszę pana.

- Włącz.

Sam przycisnął włącznik, poprawił ostrożnie podłączenie paru drucików i z głośniczka zaczęła dobiegać cicha muzyka, ledwie słyszalna ponad warkotem silników autobusów. Czerwonolicy roześmiał się.

- Prawdziwe radio prawdziwego czarnucha... co za gówno. - Znów przybrał urzędowy ton. - Pilnuj tego swojego autobusu, słyszysz?

- Tak, proszę pana - powiedział Sam, ale mówił to już do zapoconych pleców odchodzącego.

Ostrożnie zamknął pudełko i skierował się do jaskrawo pomalowanej poczekalni, ale gdy zajrzał tam przez okno, stwierdził, że jest pusta. Nigdzie na ulicy nie było widać żadnych czarnych twarzy Nie zwalniając kroku, Sam minął poczekalnię i klucząc pomiędzy zaparkowanymi autobusami, dotarł do tylnej bramy. Całe swe sześćdziesiąt siedem lat przeżył w stanie Missisipi i potrafił wyczuć, kiedy szykują się jakieś kłopoty. Jedyną radą na takie kłopoty było trzymać się z daleka. Szedł uliczkami, które stawały się coraz węższe, coraz bardziej zapuszczone. Znajome chodniki doprowadziły go w końcu do drzwi, nad którymi widniał złuszczający się napis BAR. Do środka wchodził akurat jakiś facet w poplamionym kombinezonie, takim, w jakich pracuje się na polu. Sam też się tam skierował; poczeka tu do odjazdu autobusu.

- Butelkę jaxa poproszę.

Położył kilka monet na mokrym i odrapanym kontuarze i wziął chłodną butelkę. Barman nie odezwał się ani słowem, nie dał też szklanki. Zrobiwszy swoje, wycofał się na krzesło na drugim końcu baru i przytknął głowę do mruczącego z cicha radia, ciemny i niewzruszony. Jedyne światło we wnętrzu wpadało z ulicy i boksy w głębi wyglądały wręcz odstręczająco. Klientów było tylko kilku, każdy z nich siedział przy swoim stoliku z butelką piwa przed oczami. Sam przepchnął się między ciasno ustawionymi stolikami i już zamierzał przycupnąć w boksie przy tylnych drzwiach, gdy zorientował się, że ktoś już tam siedzi po drugiej stronie stołu.

- Przepraszam, nie zauważyłem - powiedział Sam. Chciał się cofnąć, gdy mężczyzna machnął zapraszająco w kierunku ławy, wziął ze stołu torbę z reklamą TWA i postawił ją obok siebie na podłodze.

- Starczy miejsca i dla dwóch - powiedział, unosząc znacząco swą butelkę piwa.

Sam upił łyk, ale tamten opróżnił od razu połowę zawartości. W końcu opuścił butelkę i westchnął z ulgą.

- Paskudztwo - powiedział.

- Wydawało mi się, że panu smakuje - odparł Sam, uśmiechając się przy tym z leciutką ironią.

- Bo jest zimne i mokre, ale tylko dlatego. Wiele bym oddał za butlę budweisera lub ballentine'a.

- Domyślam się, że jest pan z Północy? - Świadczyć o tym mógł też wyraźny akcent i ostra intonacja towarzysza od stolika. Dopiero teraz Sam zauważył, że jest to młody, dwudziestoparoletni mężczyzna o lekko ciemnej skórze, w białej koszuli z podwiniętymi rękawami. Na jego twarzy malowało się jakby napięcie, a zmarszczki na czole wydawały się wpisane tam na trwałe.

- Racja, cholera. Jestem z Północy i wracam... - Raptownie sięgnął znów po butelkę. - A pan jest z tych okolic? - spytał, jakby naszły go jakieś podejrzenia.

- Urodziłem się niedaleko stąd, ale teraz mieszkam w Carteret. Czekam tylko na przesiadkę.

- Carteret to tam, gdzie jest uczelnia? - Zgadza się. Uczę tam. Po raz pierwszy młodzieniec zdobył się na uśmiech.

- No to mamy coś wspólnego. Ja jadę na uniwerek w Nowym Jorku, zajmuję się ekonomią. - Wyciągnął dłoń. Charles Wright, wszyscy prócz matki mówią mi Charlie.

- Miło pana poznać - powiedział Sam powoli, z nieco staroświecką uprzejmością. - Jestem Sam Morrison. Sam i w życiu i w papierach.

- Interesuje mnie pańska uczelnia, chciałem tam nawet wstąpić, ale... - młodzieniec urwał nagle, słysząc dochodzący z ulicy warkot samochodu i pochylił się, by dojrzeć drzwi baru. Trwał tak, aż samochód zmienił bieg i odjechał. Dopiero wtedy opadł z powrotem na krzesło. Strumyki potu spływały mu po czole, gdy upił kolejny szybki łyk. - Nie spotkał pan przypadkiem na dworcu autobusowym takiego dużego gliniarza ze sporym kałdunem i obliczem jak burak?

- Owszem, widziałem go. Zaczepił mnie, ledwie wysiadłem z autobusu.

- To sukinsyn!

- Nie ma się co podniecać. To tylko policjant na służbie i robi swoje.

- Tylko...! - Młodzieniec uzupełnił kwestię krótkim, soczystym słowem. - To Brinkley, musiał pan o nim słyszeć, najpaskudniejszy typ na południe od Bombingham. Przyszłej jesieni zamierza wygrać wybory na szeryfa, a już teraz jest szychą w Hianie. Prawdziwa podpora tutejszej społeczności.

- Takie gadanie przysporzy panu tylko kłopotów - zauważył półgłosem Sam.

- Wuj Tom też tak mówił i o ile pamiętam, umarł jako niewolnik. Ktoś musi wreszcie powiedzieć to głośno, nie można wciąż milczeć.

- Tekst jak z wiecu. - Sam spróbował przybrać surową minę, ale nigdy nie wychodziło mu to za bardzo.

- No dobrze, jeśli chce pan wiedzieć, to jestem jednym z wiecujących, ale koniec. Wracam do domu. Boję się i nie wstydzę się przyznać do strachu. Wy żyjecie tu w dżungli, nie zdawałem sobie sprawy, jak paskudnie to wygląda, nim nie ujrzałem Południa na własne oczy. Pracowałem w komitecie wyborczym, a ten tam, Brinkley, usłyszał o tym i przyrzekł, że albo mnie zabije, albo wpakuje na resztę życia za kratki. I wie pan, uwierzyłem mu. Wyjeżdżam dzisiaj, czekam tylko na samochód, który mnie zabierze. Wracam na Północ, tam moje miejsce.

- Domyślam się, że tam też nie bywa łatwo...

- Może. - Charlie dokończył piwo i wstał. - Ale nie ma porównania z tym, co zobaczyłem tutaj. Nowy Jork to nie raj, ale żyje się zupełnie znośnie. Wyrosłem na południu Jamajki, tam było ciężko, a teraz mamy własny dom, porządnych sąsiadów... Jeszcze jedno piwo?

- Nie, dziękuję, jedno mi wystarczy.

Charlie wrócił z nowym piwem i zaraz podjął wątek. -Może jesteśmy na Północy obywatelami drugiej kategorii, ale jednak liczy się nas pośród obywateli i też mamy szansę zdobyć coś dla siebie, trochę własnego szczęścia. I ma się szansę dożyć późnej starości. Tutaj człowiek jest wyłącznie bydlęciem, wystarczy, by miał nie ten kolor skóry.

- Tego bym nie powiedział, sprawy mają się coraz lepiej. Mój ojciec robił całe życie w polu, był synem niewolnika, a ja jestem nauczycielem akademickim. To już jakiś postęp.

- Niby jaki? - Charlie uderzył w stół, ale przyciszył głos do gniewnego szeptu. - Co z tego, że jedna setna procenta Murzynów zdobywa jakieś wykształcenie i ciągnie dalej na prowincjonalnych uczelniach? Proszę zrozumieć, nie chcę pana urazić, robi pan swoje, i bardzo dobrze, ale na każdego panu podobnego przypada tysiąc innych, którzy rodzą się, żyją i umierają w skrajnym brudzie i smrodzie i rok za rokiem mija im bez żadnej nadziei. To są miliony ludzi. Gdzie ten postęp? A nawet pan... czy nie wolałby pan uczyć na jakimś uznanym uniwersytecie?

- Nie. - Sam się roześmiał. - Jestem tylko zwykłym belfrem. Wbijanie studentom do głów podstawowych wiadomości z zakresu geometrii i algebry jest wystarczająco trudne. Gdybym jeszcze miał wyjaśniać im zagadnienia topologii czy algebry Boole'a...

- Czyjej? Nigdy o tym nie słyszałem.

- No, to jest nieinterpretowalny rachunek logiczny, szczególna gałąź matematyki. Nie bardzo potrafię to wyjaśnić, chociaż poruszam się w tym dość łatwo. Wyższa matematyka to moje hobby Gdybym pracował na jakiejś wielkiej uczelni, to nie miałbym czasu na takie rzeczy.

- Skąd pan może wiedzieć? A gdyby mieli jakiś porządny komputer, nie przydałby się panu?

- Zapewne tak, oczywiście. Ścieżki już wydeptałem, żeby uzyskać dostęp do jakiegoś. W końcu się uda.

- A jak długo może pan jeszcze na to czekać? - spytał cicho Charlie i zaraz zrobiło mu się przykro, gdy ujrzał, jak starszy pan opuszcza w milczeniu głowę. - Cofam to. Mam niewyparzoną gębę. Przepraszam, złość mnie wzięła. Ale czy może pan wiedzieć na pewno, ile udałoby się panu dokonać, gdyby miał pan stosowne kwalifikacje i wyposażenie... - zamknął się, pojmując, że z każdym słowem tylko pogarsza sprawę.

Przez chwilę w rozgrzanym wnętrzu słychać było jedynie odległy warkot ruchu ulicznego i cichą muzykę z radia za barem. Barman wstał, wyłączył odbiornik i zniknął na zapleczu, by przynieść kolejną skrzynkę piwa. Muzyka jednak nie umilkła, aż Charlie zrozumiał, że dochodzi ona z leżącego obok na stole pudełka po cygarach.

- Ma pan w tym radio? - spytał szczęśliwy, że może zmienić temat.

- Tak, nie... chociaż odbiera fale radiowe.

- Czy może pan mówić jaśniej? Jak wspomniałem, zajmuję się ekonomią...

Sam uśmiechnął się, otworzył pudełko i wskazał na misternie podłączone obwody.

- Zbudował je mój bratanek. Ma mały sklepik dla majsterkowiczów. Wcześniej służył w lotnictwie i nauczył się sporo o elektronice. Dałem mu rysunki, a on połączył wszystko jak trzeba.

Charlie pomyślał o specu od elektroniki, który musi prowadzić tani sklepik, ale uznał, że nie ma już sensu ruszać tego tematu.

- I co to ma robić?

- W zasadzie nic. Chciałem tylko zobaczyć, czy moje obliczenia dadzą coś w praktyce. Pewnie nie słyszał pan zbyt wiele o Einsteinowskiej jednolitej teorii pola...?

Charlie uśmiechnął się przepraszająco i uniósł dłonie, poddając się bez walki.

- Trudno to wyjaśnić. Mówiąc najprościej, podejrzewa się, iż wszystkie zjawiska są ze sobą w jakiś sposób powiązane niezależnie od tego, czy manifestują się poprzez materię, czy energię. Coś jak zwykła przemiana energii cieplnej w mechaniczną w silniku, elektrycznej w światło...

- W żarówce!

- Właśnie. Idąc dalej, istnieje postulat, że czas oddziałuje na energię świetlną w podobny sposób jak grawitacja na światło. To drugie zostało już dowiedzione. Czy grawitacja ma energię elektryczną? Tym się właśnie zajmuję. Przyjąłem, że stany energetyczne związane są ze stałą grawitacji i że stany te można zmierzyć, podobnie jak dają się określić linie pola magnetycznego wokół magnesu... chociaż nie, lepiej opisać to w odniesieniu do idealnego drutu przewodzącego prąd w warunkach nadprzewodnictwa superniskich temperatur...

- Zgubiłem się, profesorze. I wcale mi nie wstyd. Czy mógłby pan podać jakiś prostszy przykład? Albo powiedzieć po prostu, co takiego niezwykłego dzieje się w tym radiu?

Sam poruszył coś ostrożnie i muzyka przycichła do progu słyszalności.

- Nie części radiowe są tu najważniejsze, ale to, że całość działa. Wykazałem w ten sposób, że istnieje pewien przeciek... nie, winienem powiedzieć raczej, że istnieje pewna różnica między stałą grawitacji pola ziemskiego a polem tego kawałka ołowiu, który tkwi w rogu pudełka.

- A gdzie są baterie?

Sam uśmiechnął się z dumą.

- I o to właśnie chodzi. Nie ma baterii. Obwód zasilania nie jest zamknięty...

- Chce pan powiedzieć, że to radio gra na grawitację? Czerpie elektryczność z niczego?

- No, tak by można powiedzieć, chociaż dokładnie to oczywiście, że nie. Tak naprawdę...

- Ale tak to właśnie wygląda! - Podekscytowany Charlie pochylił się nad stołem, by zajrzeć do pudełka. - Może nie mam bladego pojęcia o elektronice, ale podczas studiów ekonomicznych mieliśmy sporo o źródłach energii. Czy ta pańska zabawka mogłaby zostać tak rozbudowana, aby produkować energię elektryczną przy znikomych kosztach własnych lub zgoła za darmo?

- Nie od razu, to dopiero pierwsza próba...

- Ale ostatecznie byłoby to możliwe, a to oznacza...

Sam pomyślał, że młodemu człowiekowi zrobiło się nagle niedobrze. Oddalona ledwie o kilka cali twarz okryła się szarością, a oczy patrzyły w przerażeniu w coś za plecami Sama. Charlie opadł powoli na krzesło, a zanim starszy pan zdołał spytać go o cokolwiek, inny głos zagrzmiał w pomieszczeniu:

- Czy ktoś widział tu może chłopaka imieniem Charlie Wright? Gadać. Nie bać się, nie dam skrzywdzić nikogo, kto powie prawdę.

- Święty Jezu... - szepnął Charlie, osuwając się jak najniżej na krześle.

Brinkley podszedł do kontuaru i rozejrzał się po mrocznym wnętrzu. Nikt mu nie odpowiedział.

- Kto będzie go ukrywał, narobi sobie kłopotów! - krzyknął gniewnie gliniarz. - I tak znajdę tego czarnego matacza! Ruszył ku tyłom baru. Charlie złapał torbę, zanurkował w cień boksu i ruszył ku tylnym drzwiom.

- Wracaj, sukinsynu!

Stół zakołysał się, potrącony przez Charliego, i pudełko po cygarach spadło na podłogę. Zadudniły ciężkie buciory. Drzwi otworzyły się z piskiem i Charlie wybiegł z baru, a Sam pochylił się, by podnieść swoje pudełko.

- Przysięgam, że ukatrupię drania!

Obwody nie były uszkodzone. Sam odetchnął z ulgą i wstał. Z pudełka wciąż sączyła się cicha muzyka.

Mógł usłyszeć jeszcze pierwszy strzał, ale z pewnością nie słyszał już drugiego, gdyż kula kalibru 38 trafiła go dokładnie w potylicę, zabijając na miejscu. Bezwładnie padł na podłogę. Marger, policjant z patrolu, wyskoczył z radiowozu z bronią w dłoni i wbiegł do baru, ale ujrzał, jak Brinkley wraca spokojnie tylnymi drzwiami na salę.

- Uciekł, skurwiel.

- A co tu się stało? - spytał Marger, chowając broń do kabury i spoglądając na skulone na podłodze, martwe ciało.

- Nie mam pojęcia. Musiał wyskoczyć mi na strzał, gdy waliłem do tamtego. Pewnie też jakiś komunista, siedzieli przy jednym stoliku.

- Będą z tego kłopoty...

- Jakie kłopoty? - spytał Brinkley głosem pełnym świętego oburzenia. -Przecież to był tylko jakiś murzyński staruch.

Odwracając się, nastąpił ciężkim buciorem na pudełko po cygarach, miażdżąc je całkowicie.



przekład : Radosław Kot



Pancernik w rezerwie



- Podejdę trochę bliżej - oznajmiła Meta, siedząca za sterami.

- Na twoim miejscu bym tego nie robił - rzekł zrezygnowanym głosem Jason, wiedząc, że najmniejsza próba ostrzeżenia była dla Pyrrusjan niemal równoznaczna z wyzwaniem.

- Nie ma się czego bać przy takiej odległości - wtrącił Kerk, zgodnie zresztą z przewidywaniami Jasona. - Przyznaję, że jest ogromny; to prawdopodobnie ostatni istniejący we wszechświecie pancernik. Ma jednak ponad pięć tysięcy lat i jesteśmy w odległości stu trzydziestu mil...

Przerwał mu niewielki pomarańczowy rozbłysk na kadłubie odległego okrętu i niemal w tej samej chwili ich maszyna zadygotała, a tablica przed Metą rozjarzyła się krwistym blaskiem lampek alarmowych.

- Mówiłeś, że ile on ma lat? - zapytał niewinnie Jason. W odpowiedzi otrzymał ponure spojrzenie milczącego nagle Kerka, a Meta zawróciła bez słowa, omijając szerokim łukiem pancernik i sprawdzając uszkodzenia.

- Statecznik burtowy został w znacznym stopniu zniszczony, trzy segmenty kadłuba są rozhermetyzowane. Napraw trzeba dokonać w próżni, bo przy pierwszym lądowaniu rozleci się w diabły - oznajmiła po chwili.

- Wspaniale! - Mruknął Jason din Alt. - Choć w sumie to dobrze, że oberwaliśmy, może będziecie wreszcie na tyle ostrożni, by ujść z tego z życiem, no i z obiecanymi pięciuset milionami kredytów. Dobrze, bierzemy kurs na flotę i zajmiemy się teraz wyciągnięciem z admirała tych paru detali, które zapomniał nam podać, proponując tę robotę.

Admirał Djukich, dowódca Sił Zbrojnych Ziemi, był kurduplem od wodzenia, a teraz wyglądał jakby jeszcze się kurczył, przytłoczony osobowością i masywną sylwetką Kerka, gdy Pyrrusjanin pochylił się nad jego biurkiem i oznajmił lodowatym tonem:
- Możemy odlecieć, a wtedy Rim Hordes przejdą sobie spokojnie przez ten system i posprzątają. I to będzie twój koniec!

- Nie, nie... - zaprotestował słabo oficer. - Mamy rezerwy, możemy zbudować flotę czy kupić okręty, ale to wymaga czasu. O wiele łatwiej jest użyć tego pancernika Imperium.
- Łatwiej? - Jason uniósł brew. - Ilu ludzi dotąd straciliście, próbując tam wejść?
- No... łatwiej to może niewłaściwe słowo... były pewne trudności... razem czterdziestu siedmiu.

- I dlatego wysłaliście ofertę na Felicity? - upewnił się din Alt.
- Naturalnie. Nasz przemysł ciężki od dawna kupuje od was surowce, stąd też dowiedzieliśmy się, jak to mniej niż setka Pyrrusjan podbiła cały świat. Pomyśleliśmy więc, że można by zaproponować wam kontrakt na wejście do tego okrętu.
- Byliście tylko niezbyt dokładni w poinformowaniu nas, kto znajduje się na pokładzie i dlaczego nikomu nie pozwala on zbliżyć się do okrętu, nie mówiąc już o wejściu.
- No cóż... to właśnie jest cały problem... na pokładzie nie ma nikogo. - Admirał uśmiechnął się sztucznie i z dość dużym wysiłkiem. - Pozwólcie mi wyjaśnić. Otóż ta planeta za czasów Imperium była jedną z najważniejszych i chociaż przynajmniej z jedenaście innych twierdzi, że są kolebką ludzkości, to my tutaj, na Ziemi, wiemy, że mamy rację. Ten pancernik zresztą to potwierdza - kiedy zakończyła się IV Wojna Galaktyczna, został odstawiony do rezerwy, zahermetyzowany i pozostawiony tutaj, choć jeszcze niedawno nie mieliśmy pojęcia o jego istnieniu.
- Nie wierzę, że pozbawiony załogi i odstawiony do rezerwy pancernik, liczący sobie pięć tysiącleci, zabił czterdzieści siedem osób - burknął Kerk.
   - A ja wierzę - sprzeciwił się Jason. - Ty zresztą też uwierzysz, jak się chwilę zastanowisz. To jest ogromny, najtrudniejszy w dziejach do zniszczenia okręt wojenny, napędzany przez najpotężniejsze silniki, jakie kiedykolwiek wyprodukowano. Oznacza to największe pokładowe reaktory, a co za tym idzie - działa o najdalszym zasięgu i ekrany o największej mocy, nie licząc innych rodzajów broni ofensywnej i defensywnej. A do każdego urządzenia pasuje określenie naj... Wiadomo, że to wszystko jest przynajmniej zdublowane, jeżeli nie potrójne. Na pokładzie znajdują się wyspecjalizowane komputery bojowe... No, widzę, że dociera - to marzenie każdego Pyrrusjanina: najpotężniejsza we wszechświecie broń, zdolna praktycznie do wszystkiego. Nie uważasz, że miło byłoby znaleźć się za sterami takiego czegoś?

Kerk i Meta milczeli w zgodnym zachwycie, a na ich twarzach malowało się błogie rozmarzenie: nie było wątpliwości, iż całkowicie zgadzali się z przedmówcą. Pełne szczęścia uśmiechy zniknęły jednak, gdy ten dodał:
- Tylko że to cudo jest aktualnie w rezerwie i całkowicie zahermetyzowane, co oznacza, że jest wyłączone, choć gotowe do akcji. Poza jednym ze stosów, komputerem głównym i bronią defensywną, reszta jest nieczynna. Częścią zabezpieczenia było naturalnie takie zaprogramowanie, by asekurować jednostkę przed meteorytami czy innymi zagrożeniami z kosmosu, ale przede wszystkim przed nie upoważnionymi do tego osobnikami, którzy mogliby dojść do wniosku, że taki drobiazg przydałby się im do kolekcji; a w ogóle dobrze byłoby go mieć ot tak, na wszelki wypadek. Zostaliśmy ostrzeżeni pierwszym strzałem, choć nie wątpię, że mógł nas równie łatwo zniszczyć. Gdyby miał załogę, to należałoby dać sobie z tym spokój; no, można jeszcze byłoby spróbować ją przekonać, że mamy wzniosłe i słuszne cele. Ponieważ jednak jej nie ma, pozostaje nam przechytrzenie komputera pokładowego. Nie jest to rzeczą łatwą, ale jakimś cudem mogłoby się udać. - Jason uśmiechnął się szeroko i zwrócił do admirała:

- Weźmiemy tę robotę, ale stawka się podwoiła: miliard. Jeden miliard kredytów.
- Niemożliwe! To zbyt wielka suma, budżet nie...
- Zbliżają się Rim Hordes, mając na celu grabieże i zniszczenie. By ich powstrzymać, potrzebujecie okrętów zamawiacie je w stoczniach, kupujecie u innych... a jeżeli dostawy się opóźnią? Jeżeli nie będzie tych okrętów w chwili pojawienia się wroga? Wystarczy odrobina wyobraźni: ota pęka obrona, ląduje desant, wyłamuje drzwi i całe to ładne biuro tonie we krwi...
- Dość! - pisnął admirał, blady nagle niczym ściana.

Jason przewidział słusznie: był to typowy ,,oficer biurowy", który nigdy w życiu nie brał udziału w żadnej akcji, nawet jej nie widział z bliska; a do tego był tchórzem.
- Macie ten kontrakt - wychrypiał - ale twardo stawiam warunek: trzydzieści dni. Jedna minuta dłużej i możecie się pożegnać z forsą; nie dostaniecie złamanego grosza! Zgoda?

Jason spojrzał na Metę i Kerka, którzy jednocześnie skinęli głowami.
- Zgoda - stwierdził - ale ten miliard jest bez podatków i bez wydatków. Zapasy, zaopatrzenie, pomoc waszej floty, materiały i ludzie, to wszystko jest opłacane przez was. I żadnych oszczędności na listach zapotrzebowań, które wam dostarczymy.
- Ale... - jęknął Djukich.

- Krew na ścianach... - szepnął Jason i czoło oficera pokryło się potem.

- Przygotuję dokumenty - pisnął słabo admirał. Kiedy zaczniecie?

- Już zaczęliśmy. Uściśnijmy sobie dłonie, a papiery załatwimy jutro. - Potrząsnął entuzjastycznie bezwładną dłonią siedzącego, dodając: - Nie sądzę, byście mieli coś w rodzaju instrukcji obsługi tego pancernika?

- Gdybyśmy mieli, to nie proponowalibyśmy wam tego kontraktu - prychnął zapytany. - W archiwach nie ma nawet śladu na ten temat. Wszystko, co odkryliśmy odnośnie tego okrętu, jest do waszej dyspozycji.

- Niewiele tego, skoro straciliście czterdziestu siedmiu ochotników. Okazuje się, że pięć tysięcy lat to jednak długi okres, nawet dla najlepszej biurokracji. Poza tym jedyną rzeczą, jakiej nie można skutecznie przechować, jest praktyczna instrukcja jak wyjąć z przechowania rezerwowy okręt. Nie ma się jednak co martwić, znajdziemy na to sposób. Pyrrusjanie nigdy nie rezygnują. Jeżeli wyda pan rozkaz, by przesłano nam te dane, którymi dysponujecie, to udamy się do naszych kwater i nakreślimy plan jak wykonać kontrakt przed terminem.

- Nie bardzo rozumiem, co nam daje obrzucanie skałami tego okrętu - oznajmiła Meta. - Wiemy już, że niszczy je, zanim dotrą w jego pobliże. To strata czasu, a teraz jeszcze chcesz marnować żywność. Te tusze...

- Meta, kochanie. Zamknij się z łaski swojej. W tym szaleństwie jest metoda. Jednostka flagowa, która mruga sobie wesoło radarem, zapisuje każdy strzał i odległość, w jakiej cel został zniszczony, z jakiej to nastąpiło broni itd. Trzydzieści okrętów obrzuca go w tej chwili rozmaitym kosmicznym śmieciem, a to nie jest coś, co zwykle przytrafia się zahermetyzowanym i odstawionym do rezerwy jednostkom, i powinno dać ciekawe rezultaty. Teraz oprócz skał wystrzelimy te połcie mięsa opakowane w dwadzieścia kilogramów pancernego plastiku i to z różnymi szybkościami i po różnych trajektoriach. Jeżeli któryś z nich dotrze do okrętu, to będziemy wiedzieli, że człowiek w kombinezonie z takiego plastiku także powinien tego dokonać. Poza tym, jeżeli to nie jest jeszcze wystarczające obciążenie dla jego komputera, to całkiem spora planetoida jest już w drodze, dokładnie na kursie kolizyjnym. Albo będzie musiał ją zniszczyć, a na to potrzeba sporo energii, albo postara się zmienić kurs. Wszystko to da nam nowe informacje, które pomogą w znalezieniu sposobu jak się do niego dostać.

- Pierwszy befsztyk w drodze - poinformował ich Kerk od drzwi. - Przy załadunku odciąłem parę najładniejszych kawałków i chwilowo mamy pełną lodówkę. Po kilogramie z każdego. Nie powinno to mieć znaczenia przy doświadczeniu.

- Na stare lata zaczynasz specjalizować się w kradzieży - wtrącił din Alt.

- No cóż, uczę się od ciebie. Otóż i pierwszy idzie w diabły - wskazał malutki rozbłysk na ekranie. - Każdy ma przymocowaną flarę, eksplodującą w chwili trafienia. Teraz drugi. Docierają do celu bliżej niż skały, ale nie osiągają go.

- Zatem wracamy do myślenia. - Jason wzruszył ramionami. - Na początek proponuję steki i butelkę wina. Do przybycia planetoidy mamy jeszcze dwie godziny, a chciałbym to spokojnie obejrzeć.

Do oglądania było, łagodnie mówiąc, niewiele. Miliony ton solidnej skały umieszczono na kolizyjnej orbicie za pomocą sporego nakładu sił i środków (o czym nie omieszkał przypomnieć im admirał Djukich). Teraz wyłaniały się one majestatycznie z mroków kosmosu przy wtórze zaciekłego terkotania radaru pancernika. Zaledwie komputer zdążył przeliczyć kursy i czas, silniki główne ożyły na chwilę i planetoida przemknęła za rufą pancernika, niknąc w pustce.

- Dramatyczne jak cholera - oznajmiła Meta lodowatym tonem.

- Wiemy, że silniki są sprawne i mogą być użyte w każdej chwili - sprzeciwił się Jason. - A to jest nowa, cenna informacja.

- A jaka z tego korzyść? - spytał ironicznie Kerk.

- Cóż, nigdy nie wiadomo co się może... - zaczął Jason, lecz przerwał mu trzask w głośniku.

- Kontrola do Pyrrusa Jeden. Słyszycie mnie?

- Tu Pyrrus Jeden - odparł din Alt. - O co chodzi?

- Otrzymaliśmy wiadomość z pancernika na fali 183,4. Treść jest następująca: Nederuebla al navigacio centro. Kroniku ci tin sangon...

- Nic nie rozumiem - jęknęła Meta.

- To esperanto, język urzędowy Imperium. Okręt przesłał do bazy informację o zmianie kursu. A poza tym znamy jego nazwę: „Indestructible”.

- To ważne?

- Ważne! - Jason prawie zapiał z zachwytu, dostrajając radio do nowej częstotliwości. - Kiedy skłonisz kogoś do gadania, to prawie go przekonałeś. Spytaj, a każdy komiwojażer potwierdzi, że to prawda. Teraz uprzejmie proszę o ciszę - będę ćwiczył najlepsze wojskowe esperanto jakie znam.

Odchrząknął, włączył nadajnik i oznajmił:

- Halo ,,Indestructible”, tu Kwatera Główna. Wyjaśnić samowolną zmianę kursu.

- Zmiana kursu zgodnie z instrukcją L-590, by uniknąć zniszczenia.

- Twój nowy kurs jest niebezpieczny dla ruchu. Wróć na poprzedni.

W milczeniu obserwowali ekran, na którym przez kilka sekund nic się nie działo, po czym rufę pancernika rozświetliła purpurowa poświata napędu głównego.

- Udało się! - Meta entuzjastycznie uściskała Jasona, aż jego żebra ostrzegawczo zatrzeszczały. - Słucha twoich rozkazów! Każ mu nas wpuścić i po sprawie.

- Nie sądzę, żeby to było takie proste. Spróbujmy lepiej okrężną drogą - mruknął Jason i przeszedł na esperanto. - Zmiana kursu przyjęta. Wyjaśnij powody wysokiego zużycia energii ostatnimi czasy.

- Deszcz meteorytów. Wszystkie znajdujące się na kursie kolizyjnym zniszczono.

- Raport mówi o użyciu pomocniczych baterii rakietowych. To prawda?

- Tak jest.

- Stwierdzam wysoki stopień zużycia amunicji. Zostanie wysłane uzupełnienie.

- Uzupełnienie niepotrzebne. Zapasy amunicji znacznie powyżej niezbędnego poziomu.

- Kłótliwy jak na komputer, nie? - mruknął Jason wyłączywszy mikrofon. - Zobaczymy, jak zareaguje na użycie szarży.

- Kwatera Główna anuluje twoją decyzję co do uzupełnień. Statek zaopatrzeniowy podejdzie do luku ładunkowego za siedemnaście godzin. Potwierdzić.

- Potwierdzam. Statek zaopatrzeniowy musi podać sygnał dehermetyzacyjny, zanim znajdzie się w odległości stu trzydziestu mil.

- Sygnał zostanie wysłany. Jakie jest aktualne hasło?

Przez chwilę panowała cisza, która przeciągnęła się do pełnych dwóch sekund i Jason zaczynał się już niepokoić, gdy głośnik znów ożył.

- Informacja zastrzeżona.

- Przygotować się do sprawdzenia pamięci sygnału anulującego hermetyzację. Czy jest to wyłącznie sygnał radiowy?

- Tak.

- Czy jest to zdanie przekazane fonią?

- Nie.

- Czy jest to zakodowane hasło?

- Tak.

- Zrób mi drinka. - Jason wyłączył mikrofon. - Ta gra w dziesięć pytań może zająć trochę czasu.

-

Nie powinniście iść tam beze mnie - powitała ich Meta. - Nie zapomnę wam tego!

- Nie mogłem cię zabrać, jesteś dla mnie więcej warta niż głupi miliard - odparł Jason.

- To najmilsza rzecz, jaką mi kiedykolwiek powiedziałeś - rozpromieniła się i pocałowała go, czemu Kerk przyglądał się z obojętnym obrzydzeniem.

- Kiedy skończysz, to może poinformujesz nas uprzejmie, co tu się stało - nie wytrzymał wreszcie po dłuższej chwili. - Komputer trafił na właściwy sygnał?

- Nie. Ja trafiłam. - Uśmiechnęła się zadowolona, widząc ich całkowite zaskoczenie, po czym ponownie pocałowała Jasona i wyjaśniła: - Mówiłam ci, że zainteresowały mnie kody i szyfry, naturalnie z militarnym wykorzystaniem. Shrenkly opowiedział mi ostatnio o szyfrach podstawieniowych i zaczęłam od najprostszego, takiego gdzie A zastępuje cyfra 1, B to 2 itd. Spróbowałam zaszyfrować w ten sposób hasło, ale wyszło mi 81.122.021, czyli o dwie cyfry za mało. Dopiero Shrenkly powiedział mi, że każdą literę trzeba zastąpić dwiema cyframi, bo inaczej mogą być problemy z dekodowaniem. Przecież już od 10 są dwie cyfry i A to nie jest 1, ale 10. Sprawa stała się jasna. Dodałam zera do liter z pierwszej dziesiątki, co łącznie dało dziesięć cyfr. Dla żartu wprowadziłam całość do komputera, który wysłał to razem z innymi. I to wszystko.

- Trafiłaś za pierwszym razem? - spytał ogłupiały do reszty din Alt. - To się nazywa szczęście!
- To nie tak. Wiesz, że wojskowi są z zasady pozbawieni wyobraźni. Sam mi to wiele razy powtarzałeś. Wzięłam więc pod uwagę najprostszą możliwość, sprawdziłam, jak to będzie w esperanto i...

- Haltu?

- Właśnie! Zakodowałam najprostszym szyfrem i okazało się, że miałam rację.

- Co właściwie znaczy to słowo? - zainteresował się Kerk.

- Stop - poinformował go Jason. - Po prostu stop. - Sam bym tak zrobił - przyznał Kerk - to całkiem logiczny sposób. Dobra, zabierajmy gotówkę i lecimy do domu.



przekład : Radosław Kot



Z powrotem na Ziemię



- Gino... pomóż mi! Na litość boską, zrób coś!... Gino...! - głos nie był donośny, ale i tak przeraźliwy w swej wymowie pomimo zakłóceń w słuchawkach.

Gino Lombardi leżał na brzuchu, na wpół zakopany w księżycowym pyle i rozciągnięty, jak tylko się dało, i próbował uchwycić dłoń towarzysza tkwiącego w skalnej rozpadlinie. Przez skafander czuł, jak krawędź zbocza kruszy się i osypuje bezgłośnie. Cienka pokrywa pyłu na kasku Glazera, znajdującego się trzy metry poniżej, nie pozostawiała w tej sprawie cienia wątpliwości.

- Wydostań mnie stąd, Gino! - Wyciągniętą dłoń tamtego i tak sporo dzieliło od jego dłoni.

- To na nic! - jęknął Gino, desperacko próbując dosięgnąć. - Brakuje przynajmniej stopy, żebym cię dosięgnął, a nie mam tu nic, żeby ci rzucić. Czekaj, zaraz wrócę z liną, jest w łaziku.

- Nie zostawiaj... - Głos ucichł, gdy Gino wstał: radia kombinezonów były zbyt słabe, by działać inaczej niż wzdłuż linii widoczności; skalny załom był dla nich przeszkodą nie do przebycia.

Gino pognał długimi susami, szybując w stronę czerwonego pojazdu stojącego na czterech wspornikach w pobliżu. Cicho klął przy tym pod nosem. Trzeba było faktycznie mieć pecha - pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu, przygotowane i przetrenowane do najdrobniejszych szczegółów. Doskonały start, idealny lot i wzorcowe wręcz lądowanie, no i ledwie tylko odeszli kawałek od pojazdu, Glazer musiał wleźć na zwietrzały fragment skały, pod którym ziała szczelina, a wszystko idealnie pokryte wszechobecnym pyłem. Przeżyć podróż w pustce, żeby tu wpaść do dziury - to po prostu było nieuczciwe!

Dotarł do pojazdu, skoczył i podciągnął się, łapiąc za próg otwartych drzwi do kabiny. Biegnąc, zaplanował ruchy, toteż wyjęcie magnetometru z uchwytu i odłączenie długiego przewodu zajęło mu sekundy. Na Ziemi skok z powrotem skończyłby się złamaniem nogi, na Księżycu tylko długo trwał. Wylądował na zgiętych nogach, po kolana w pyle, i po własnych śladach pognał z powrotem. Pomimo że oddychał czystym tlenem, nieco się zmęczył, nim dobiegł do szczeliny.

- No, Glazer, łap przewód... - oznajmił, rzucając drugi koniec w czarny otwór.

Odpowiedziała mu cisza. Szczelina była pusta - skała musiała się pokruszyć i Glazer stracił oparcie, a dna szczeliny nawet w dość silnym świetle reflektora, w który wyposażono skafander, nie było widać...

Major Gino Lombardi leciał, nawołując i świecąc w skalną rozpadlinę, ponad pół godziny. Jedyną odpowiedzią były trzaski słonecznych zakłóceń. W końcu poczuł chłód, który przesączał się od zmarzniętych skał przez izolację skafandra, i wstał. Glazer był martwy i nic nie mógł na to poradzić. Nie był nawet w stanie odszukać jego ciała.

Następnie mechanicznie wykonał wszystko, co mieli zrobić obaj - pobrał próbki skał i kurzu, ustawił instrumenty, odpalił próbny ładunek w wywierconym otworze, zebrał wszystkie wyniki i wrócił do pojazdu. Wszystko to zrobił dokładnie tak jak na ćwiczeniach, zupełnie niczym się nie interesując. Gdy wybiła godzina łączności ze statkiem Apollo krążącym po okołoksiężycowej orbicie, włączył nadajnik. Była to pierwsza czynność, przy której się ożywił.

- Dan, zgłoś się... pułkownik Danton Coye, zgłoś się, jeśli mnie słyszysz...

- Jasno i wyraźnie - odezwał się głośnik. - Jak to jest pałętać się po Księżycu, chłopaki?

- Glazer nie żyje. Zrobiłem wszystkie badania i zdjęcia. Proszę o zezwolenie na skrócenie pobytu i jak najszybszy start.

W głośniku długą chwilę słychać było jedynie szum, po czym odezwał się już poważny głos:

- Gino, czekaj na sygnał komputera; spotkamy się, gdy będę robił następne okrążenie.

Start przebiegł równie gładko jak na ćwiczeniach, a Gino miał tyle roboty, że zupełnie nie miał czasu na rozmyślania. Na sygnał komputera odpaliły silniki, odstrzeliwując górną połówkę lądownika ku ustalonemu miejscu spotkania ze statkiem Apollo. Gdy ten pojawił się w polu widzenia, Gino zrozumiał, że komputer nie wziął poprawki na zmniejszoną masę lądownika, czym prędzej więc chwycił za stery - w innym razie oba pojazdy by się minęły, i to w sporej odległości, gdyż lądownik leciał szybciej, niż powinien. Takie sytuacje także ćwiczyli wielokrotnie, toteż korekta kursu poszła mu bez większego trudu i po kilku minutach przycumował do śluzy.

Przeczołgał się do części załogowej, zamknął właz i odczekał, aż siedzący przy konsolecie Dan dał mu znak, że ciśnienie wróciło do normy. Dopiero wtedy zdjął hełm, a Coye odwrócił się i spytał:

- Co się tam właściwie stało, Gino?

- Głupi wypadek: szczelina lekko przykryta skałą i przysypana pyłem. Glazer po prostu w nią wpadł; próbowałem go wyciągnąć, ale był za głęboko, a ja nie miałem liny. Pobiegłem po nią do lądownika, a gdy wróciłem, jego już nie było... musiał się osunąć głębiej, a ja nie mogłem nic zrobić... - Gino ukrył twarz w dłoniach, wstrząsany, sam nie wiedział, rozpaczą czy zmęczeniem.

- Coś ci powiem - odezwał się niespodziewanie Dan, sięgając do kieszeni kombinezonu. - Wbrew temu, co wszyscy myślą, wcale nie jestem przesądny. Zaraz ci udowodnię, że mówię prawdę. Wszyscy sądzą, że noszę ze sobą tę laleczkę, bo piloci zawsze mają jakieś maskotki na szczęście. Za raz będziesz miał okazję się przekonać, dlaczego ta plastykowa laleczka jest zawsze ze mną. Powtarzam: plastykowa, nie gumowa.

Gino, ku swemu zaskoczeniu, uniósł głowę z zainteresowaniem. Dan trzymał w dłoni swą odwieczną maskotkę lalkę przedstawiającą murzyńską tancerkę z obfitym biustem - i spokojnie odkręcał jej głowę.

- Poczęstuj się uczciwie przedestylowanym, stuprocentowym bourbonem - zaproponował, podając Ginowi odgłowioną maskotkę. - Tylko nie wychyl wszystkiego.

- Dzięki. - Gino upił dwa solidne-łyki i oddał piersiówkę.

- Za dobrego pilota i niezłego faceta, jakim był Eddie Glazer.

Coye spoważniał, wyciskając laleczkę do sucha. Chciał się dostać na Księżyc, więc zostanie jego właścicielem prawem zasiedzenia... - Coye starannie nakręcił główkę i schował maskotkę do kieszeni.

- Teraz czas wziąć się do roboty. Skontaktujemy się z Centrum, przedstawimy sytuację i spróbujemy zmienić orbitę. Nie ma co się tu kręcić, wracamy na Ziemię.

Musieli jednak z tym poczekać, gdyż Księżyc całkowicie zasłaniał Ziemię, uniemożliwiając łączność radiową. Można było co prawda użyć satelitów retransmisyjnych, ale nie było to aż tak pilne, by nie mogło poczekać pół okrążenia wokół Księżyca.

Gdy błękitno-zielony dysk z dobrze widoczną Ameryką Północną wyłonił się zza poszarpanych księżycowych szczytów, Gino wysłał sygnał wywoławczy na przylądek Canaveral. Odpowiedź powinna nadejść po jakichś trzech sekundach (czterysta osiemdziesiąt tysięcy mil to niezły kawał drogi), lecz sekundy ciągnęły się i ciągnęły, a w eterze wciąż panowała cisza.

- Nie odpowiadają...

- Znowu te interferencje albo plamy na Słońcu, szlag by to trafił! Próbuj dalej...

Centrum nie odpowiadało jednak ani na następną wiadomość, ani na pięć kolejnych, ani też na żadnej z częstotliwości alarmowych. Słychać za to było, i to doskonale, pogawędki między pilotami myśliwskimi, z których naturalnie żaden nie zwrócił na nich najmniejszej nawet uwagi.

Po godzinie Gino i Dan musieli się pogodzić z niesamowitą prawdą: stracili kontakt radiowy z Ziemią z całkowicie niewyobrażalnych powodów.

- Cokolwiek się stało, musiało się wydarzyć podczas ostatniego okrążenia Księżyca - mruknął Dan, spoglądając wrogo na radiostację. - Gdy korygowałeś orbitę, rozmawiałem z nimi i nie było żadnych problemów ze sprzętem...

- Skoro tak, to coś musiało się wydarzyć na Ziemi... - Co? Wojna...?

- Może i wojna, tylko z kim i o co? Częstotliwości awaryjne są głuche jak pień i nie sądzę...

- Patrz! - przerwał mu Dan. - Światła... gdzie się podziały światła?!

Cała Ameryka Północna była ciemna, choć przez teleskop powinno być wyraźnie widać światła nie tylko największych aglomeracji.

- Ale w Ameryce Południowej światła się świecą, Gino... Co się tam wydarzyło, do diabła?!

- Jest tylko jeden sposób, aby się dowiedzieć: wracamy. I zdrowiej będzie założyć, że na pomoc z Ziemi nie mamy co liczyć!

Odłączyli lądownik księżycowy, wprowadzili nowe dane do komputera i sprowadzili Apollo na właściwą do odpalenia orbitę. Resztę zrobił za nich komputer, tak w drodze na Ziemię, jak i przy manewrach poprzedzających lądowanie. Ogólnie wyszło nie najgorzej - trafili nad właściwy kontynent, a błąd w koordynatach był marginalny No i w atmosferę weszli nieco wcześniej, niż planowali, ale jak na całkowicie samodzielne manewry (gdyż Cape Canaveral nie odezwało się ani razu) było to prawdziwe osiągnięcie.

Gęstość powietrza zwolniła opadanie, nie powodując rozgrzania powłoki ponad dopuszczalną granicę.

- Późne popołudnie - stwierdził Gino, przyglądając się powierzchni przez postrzępione chmury. - Wylądujemy prawie po ciemku.

- Mogło się skończyć na lądowaniu w Pekinie o trzeciej w nocy, więc nie narzekaj. No, czas na spadochrony.. Uwaga... Teraz!

Kapsuła podskoczyła, gdy otworzyły się olbrzymie czasze, a obaj kosmonauci z ulgą zdjęli hełmy - wreszcie nie groził im brak tlenu, nawet w wypadku jakiejś awarii.

- Ciekawe, jak nas powitają w domu... - zastanawiał się Dan, pocierając zarośniętą szczękę.

- Jak wylądujemy w Teksasie, to orczykiem albo kaczym śrutem... - mruknął Gino. - Wiesz, jacy są gościnni wobec nieproszonych...

Przerwał mu łoskot i jęk rozdzieranego metalu - w ścianie kapsuły pojawił się równy rządek przestrzelin, przez które ze świstem wdarło się powietrze, wyrównując ciśnienie.

- Co się, do licha...

- Patrz! - przerwał mu Gino, wskazując na iluminator. Na zewnątrz przez chwilę widać było jajowaty kształt ze skrzydłami w układzie delty, czarny na tle popołudniowego słońca. Odrzutowiec położył się w ciasny skręt, ukazując srebrzystą powierzchnię w całej okazałości, i runął do kolejnego ataku. Ciemny kształt rósł w oczach, migając rozbłyskami broni pokładowej z nasady skrzydeł i dziobu. W następnej sekundzie wszystko przesłoniła szarość, gdy wpadli w chmury.

W kapsule przez długą chwilę panowała cisza, której nie miał ochoty przerwać żaden z nich.

- Nigdy nie widziałem takiego myśliwca... - mruknął w końcu Gino.

- Ja też nie... ale coś w nim było znajomego... Słuchaj, widziałeś znaki na skrzydłach?

- Jeśli chodzi ci o to, czy widziałem swastyki i czarne krzyże, to owszem, ale gdyby nie nasza klimatyzacja, za nic bym się do tego nie przyznał! Masz może pojęcie, o co tu chodzi?

- Żadnego. Tylko zdaje mi się, że wkrótce się dowiemy. Dan uśmiechnął się bez cienia wesołości. - Zostało nam ze dwa tysiące stóp do ziemi...

Zaciągnęli pasy bezpieczeństwa i zaparli się - było to wszystko, co mogli zrobić. Kapsuła grzmotnęła o ziemię, podskoczyła i przekrzywiła się z jękiem protestującego metalu.

- Odstrzel spadochrony, bo nas pociągną! - polecił Coye. Gino nacisnął przycisk, zanim Dan skończył mówić, i przechył ustąpił. Z lekkim łupnięciem kapsuła znieruchomiała niemal w idealnym pionie. Dan rozpiął pasy i odpalił niewielkie ładunki przy włazie wejściowym, zamkniętym jeszcze przed startem. Właz odskoczył z głuchym hukiem i opadł na ziemię. Obaj rozłączyli rurki i kable spinające skafandry z aparaturą pokładową, zaciągając się jednocześnie głęboko suchym, pustynnym powietrzem.

- Pachnie jak w domu - skomentował Dan. - Proponuję wyjść z tej konserwy...

Jako dowódca pierwszego załogowego lotu na Księżyc oraz wyższy stopniem, zrobił to pierwszy. Przeciągnął się i rozejrzał, a Gino dołączył do niego. Popołudniowe słońce odbijało się od ich srebrzystych kombinezonów; wokół rozciągała się szara pustynia, porośnięta tu i ówdzie kaktusami i krzewami. Nic ruchomego nie mąciło obrazu, podobnie jak żaden dźwięk nie zakłócał ciszy.

- Śmierdzi jak w Teksasie - przyznał Gino. - Pić mi się chce... Dan, co się właściwie stało? Najpierw ta cisza radiowa, teraz ten odrzutowiec...

- Zdaje się, że właśnie jadą odpowiedzi - przerwał mu Dan, wskazując na ruchomą kolumnę kurzu, która pokazała się na horyzoncie. - Trochę cierpliwości, i powinniśmy wszystko wiedzieć...

Po mniej więcej kwadransie przy kapsule zahamował półgąsienicowy transporter opancerzony, trzy motory z koszami i dwa kołowe wozy pancerne. Wszystkie pomalowane na piaskowo i pokryte kurzem. Z półgąsienicówki wysiadł oficer w goglach, siodłatej czapce i czarnym uniformie.

- Hande hoch! - rozkazał obu kosmonautom. - Ręce do góry i bądźcie łaskawi trzymać je tam przez chwilę, panowie. Jesteście moimi jeńcami.

Obaj jak zahipnotyzowani powoli i mechanicznie unieśli ręce, wpatrując się w stojącą przed nimi postać i ciągle nie potrafiąc przejść do porządku nad tym, co widzieli - runy SS na patce kołnierza, trupia główka na drugiej, a na czapce orzeł trzymający w łapach swastykę.

- Pan... pan jest Niemcem! - wykrztusił w końcu Gino.

- Bardzo pan bystry - parsknął oficer. - Hauptmann Langenscheidt ze sztabu dywizji pancernej Waffen SS Totenkopf, do usług. Dla waszego dobra radzę wam sprawnie wykonywać moje rozkazy, a wszyscy unikniemy nieprzyjemności. Proszę wsiąść do transportera.

- Zaraz, moment. Jestem pułkownik Danton Coye z United States Air Force i chciałbym się dowiedzieć, co się tu dzieje...

- Wsiadać! - warknął Langenscheidt i wprawnym ruchem dobył z kabury na brzuchu lugera.

- Lepiej wsiądźmy - Gino ujął Dana pod ramię. - Jesteś wyższy stopniem, ale on ma do dyspozycji bardziej przekonujące argumenty...

Obaj wsiedli na otwartą skrzynię transportera, gdzie czekało dwóch milczących żołnierzy w panterkach i z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału. Nim zdążyli usiąść, zgrzytnęły gąsienice i wóz ruszył. Reszta konwoju zrobiła to samo i popędzili z powrotem w chmurę kurzu.

Pomimo półgodzinnej jazdy Gino Lombardi wciąż nie mógł uwierzyć, że to wszystko jest rzeczywistością. Księżyc, śmierć Glazera - to było normalne, ale żeby siedzieć pod lufami dwóch pistoletów maszynowych trzymanych przez SS-manów, i to w środku Teksasu... Na wszelki wypadek spojrzał na zegarek, twierdzący uparcie, że jest dwunasty września.

- Jedno pytanie, kapitanie! - wrzasnął, przekrzykując hałas gąsienic i silnika. - Dziś jest dwunasty września?! Odpowiedziało mu sztywne skinienie głowy.

- I rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty pierwszy?!

- Naturalnie! Proszę więcej nie pytać, porozmawiacie panowie z oberstem, gdy dotrzemy do bazy!

Po kolejnych dwudziestu minutach minął ich nisko zawieszony transporter do przewozu czołgów, zmierzający w przeciwną stronę - najwyraźniej po kapsułę. Za nim jechał dźwig i trzy motocykle eskorty. Dan i Gino obserwowali to w milczeniu, próbując dojść do ładu ze sobą i z otaczającą ich rzeczywistością.

Gdy wjechali do obozu, zaczynało zmierzchać. Wjazdu pilnowały dwa ciężkie czołgi stojące w pobliżu parkingu pełnego wozów opancerzonych, czołgów i dział samobieżnych. Dalej rozciągał się las namiotów rozświetlonych ogniskami palącej się w pełnych piasku wiadrach benzyny. Konwój rozdzielił się - transporter podjechał pod największy z namiotów, reszta zaś na parking. Obu więźniów wysadzono i wprowadzono do namiotu. Tyłem do wejścia siedział oficer w czarnym mundurze, pisząc coś przy biurku. Skończył, włożył papiery do torby kurierskiej i odwrócił się, słuchając z pałającymi oczyma zwięzłego meldunku kapitana. Ani na chwilę nie spuszczał jeńców z oka.

- Niezwykle interesujące, Her Hauptmann - stwierdził w poprawnej, choć twardo akcentowanej angielszczyźnie, gdy podwładny umilkł. - Proszę kazać przynieść krzesła, panowie pewnie są zmęczeni... jestem pułkownik Schneider, dowódca dywizji pancernej Waffen SS Totenkopf, na której zapleczu byliście łaskawi wylądować. Papierosa?

Wyciągnął paczkę playersów. Gino odruchowo sięgnął po papierosa i stwierdził, że są angielskiej produkcji, ale z niemieckimi napisami.

- Sądzę, że czegoś na wzmocnienie także nie odmówicie...

Na blacie pojawiła się butelka old highlandera; na tyle blisko, że Gino mógł przeczytać nalepkę. Rysunek Szkota z kobzą był jak najbardziej prawidłowy, tyle że napisy także po niemiecku. Ordynans tymczasem podstawił krzesła i Gino usiadł z prawdziwą ulgą. Alkoholu także nie odmówił i musiał przyznać, że była to autentyczna szkocka whiskey

Ordynans wyszedł i pułkownik także usiadł ze szklaneczką w ręku, a Hauptmann stanął w pobliżu wejścia, nie natrętnie, ale zdecydowanie przypominając, w jakiej roli tu są. Na wszelki wypadek kaburę miał odpiętą.

- W nader ciekawym pojeździe panowie się zjawili. Naturalnie zbadają go nasi eksperci, chciałbym jednak zaspokoić ciekawość i dowiedzieć się...

- Jestem pułkownik Danton Coye z Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, numer...

- Panie pułkowniku - przerwał mu Schneider. - Możemy darować sobie formalności...

- Major Giovanni Lombardi, Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej - zagłuszył go Gino, co na Niemcu nie wywarło żadnego wrażenia: uśmiechnął się zimno, upił łyk alkoholu i pozwolił obu się przedstawić, zgodnie z zasadami konwencji genewskiej.

- Może byście przestali traktować mnie jak idiotę? - spytał nagle zupełnie innym tonem, gdy zapadła cisza. - Gestapo i tak powiecie wszystko, więc możecie zacząć od podzielenia się ze mną paroma drobiazgami. I proszę przestać się wygłupiać: równie dobrze jak wy wiem, że nie istnieją Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych, tylko Korpus Lotniczy waszej armii, który jak dotąd jest doskonałym ruchomym celem dla naszych pilotów. Wracając do rzeczy: co to za urządzenie i co z nim robiliście?

- To akurat nie pański interes, pułkowniku - warknął Dan takim samym tonem. - Mnie natomiast interesuje, co niemieckie czołgi robią w Teksasie?!

Jakby w odpowiedzi, dały się słyszeć dwie solidne eksplozje i noc rozświetliła łuna pożaru. Na zewnątrz rozległy się serie z broni maszynowej. Obecni zerwali się, a kapitan Langenscheidt z lugerem w dłoni rzucił się ku wyjściu. Zatrzymał się w pół kroku, przy wtórze cichego terkotu, i osunął na ziemię niczym szmaciana lalka. Do środka wskoczył krępy mężczyzna w zielonkawym mundurze z czarno pomalowanymi dłońmi i twarzą. W dłoniach miał pistolet maszynowy z tłumikiem.

- Yerdamm... - Pułkownik sięgnął po pistolet i broń przybyłego prawie bezgłośnie wypluła krótką serię. Trafiony trzema pociskami w pierś Niemiec poleciał w tył i zwalił się na podłogę.

- Nie stójcie i nie gapcie się jak wół na malowane wrota warknął gość. - Zabieramy się, zanim ich tu więcej przylezie!

I wymknął się na zewnątrz. Obaj kosmonauci naturalnie ruszyli za nim. Łuny trzech pożarów oświetlały zamieszanie na dworze. Grzmiały eksplozje, słychać było krzyki i serie z karabinów maszynowych, a po paru sekundach zaczęło strzelać jakieś działo. Cała trójka przycupnęła za transporterem, przepuszczając pluton żołnierzy w nocnikowatych hełmach, biegnący do najbliższego pożaru.

- W prawo od tego ognia jest wąwóz - wyjaśnił przewodnik. - Musimy tam dotrzeć, nim Szwaby się zorientują, że zaatakowało ich sześciu ludzi. Jazda!

Ogień, ku któremu się kierowali, przygasł - gdy podbiegli bliżej, okazało się, że płonął, a raczej żarzył się w jednym z ciężkich czołgów pilnujących wjazdu. Po drugim nie było śladu. Wąwóz zaś okazał się wyschniętym korytem rzeki, położonym jednak niżej niż reszta terenu, tak że stojącego w nim jeepa nie było widać, dopóki się nań prawie nie weszło. Ich wybawca odpalił silnik i wolno wycofał terenówkę, nie zapalając świateł. Gazu dodał dopiero wtedy, gdy wyjechali na otwartą przestrzeń pustyni.

- Macie szczęście, że zobaczyłem, jak lądujecie - stwierdził, zapalając pomalowane na niebiesko reflektory. - Jestem porucznik Reeves.

- Pułkownik Coye i major Lombardi. Serdeczne dzięki za ratunek, choć nadal trudno nam uwierzyć... skąd się tu wzięli ci Niemcy?

- Wczoraj przełamali front wokół Corpus. Moim zadaniem było śledzić ich i informować sztab w San Antonio, gdzie dokładnie są. Dlatego widziałem wasz pojazd. Swoją drogą wylądowaliście prawie na ich patrolu, jakby nie było reszty pustyni. Co to za kretyn pomalował toto, że wygląda jak nasza flaga? Ślepy by zobaczył, i to z daleka, nic więc dziwnego, że pognali do was, jakby im kto za to płacił. Musiałem poczekać, bo ich było trochę za dużo jak na mój zwiad, ale się opłaciło: zdobyliśmy lorę z waszym pojazdem, który Niemiaszki uprzejmie na nią załadowały. Powinna już dotrzeć do Cotulli, gdzie są nasze czołgi. No, a resztę już znacie: was też udało się ocalić. Na przyszłość może uważajcie, gdzie parkujecie nowe zabawki, bo nie zawsze znajdzie się pod ręką piechota, żeby to naprawić, a trochę bez sensu robić Szwabom prezenty z eksperymentalnych modeli samolotów, czy co to tam jest...

- Niemcy przełamali się wokół Corpus Christi... - Dan był wyraźnie oszołomiony. - Dobra... ale co oni, do cholery, tu robią? Skąd się w ogóle wzięli w tym rejonie?

- Musieli was strasznie utajnić - zdziwił się Reeves skoro nie wiecie, że w Teksasie wylądowali coś z miesiąc temu. Przez zatokę z Meksyku. Trzymamy ich, póki co, ale ledwo ledwo. Teraz, jak przełamali front, to cholera wie... no, ale to już nie moje zmartwienie. Wasze też nie, a więcej dowiecie się w sztabie. Za jakieś dwie godziny powinniśmy tam dotrzeć.

Po półgodzinie wypadli na autostradę, gdzie prawie natychmiast dołączył do nich drugi jeep, i pomknęli na północ. Reeves zameldował coś szyfrem przez radio i skoncentrował się na prowadzeniu wozu z maksymalną możliwą szybkością. Po następnej godzinie zwolnił - drogę przecinały przegrody przeciwczołgowe, a po bokach pojawiły się wkopane czołgi i stanowiska artylerii ciągnące się do przedmieść Cotulli, miasteczka leżącego na południe od San Antonio. W miejscowym supermarkecie rozlokował się sztab, do którego skierował się Reeves.

- Kim jesteście, co tu robicie i w czym, do cholery, żeście tu spadli? - warknął jednogwiazdkowy generał, gdy Reeves skończył składać raport.

Wokół pełno było oficerów sztabowych, wartowników, a atmosfera dziwnie przypominała namiot zmarłego, acz nie opłakiwanego dowódcy SS-panzerdivision Totenkopf.

Dan też miał sporo pytań, ale z doświadczenia wiedział, że pułkownik dyskutujący z generałem (nawet tylko jednogwiazdkowym) źle na tym wychodzi, toteż dokładnie opisał lot i pobyt na Księżycu oraz perypetie towarzyszące powrotowi. Generał przyglądał mu się z kamienną twarzą, ale nie przerywał ani słowem. Odezwał się dopiero wtedy, gdy Dan skończył.

- Panowie, prawdę mówiąc nie wiem, co sądzić o waszych rewelacjach. Albo obaj zwariowaliście, czemu przeczy pojazd odbity przez porucznika Reevesa, albo ja. Mówicie jak rodowici Amerykanie, ale to, co mówicie, za nic nie trzyma się kupy. Wątpię, aby Rosja miała czas czy możliwości wystrzeliwać rakiety w kosmos, skoro stale są w odwrocie. Front przebiega obecnie przez połowę Syberii i raczej niewiele brakuje do ostatecznej klęski. Wszystkie inne kraje Europy są pod władzą Niemców, prawie cała Azja pod okupacją Japonii, a jak widać, niedawno wojna trafiła na naszą półkulę. Kraje Ameryki Południowej są albo podbite, albo sprzymierzone z Niemcami, Florydę zajęli w zeszłym roku, a teraz wylądowali w Teksasie. Nie będę udawał, że wiem, o co tu chodzi, toteż wysyłam was do Denver, jak tylko będzie widno!

Część łamigłówki Gino i Dan poskładali następnego dnia, w samolocie nad Górami Skalistymi. Pomógł im w tym porucznik Reeves, oficjalnie występujący w roli przewodnika, ale trzymający na podorędziu nieodłączny pistolet maszynowy z tłumikiem.

- Data jest ta sama, świat też, tylko historia się zmieniła skonkludował Gino. - Do pewnego momentu wszystko się zgadza, a potem staje na głowie. Powiada pan, poruczniku, że prezydent Roosevelt zmarł podczas pierwszej kadencji?

- Zapalenie płuc. Wykończyło go w pierwszym roku prezydentury. Na resztę kadencji władzę objął Garner, jako dotychczasowy wice. Pomysły Roosevelta przejął John Nance, ale nie brzmiały tak atrakcyjnie. W Kongresie kłócili się ostro, kryzys szałał, i dopiero w trzydziestym szóstym, gdy wybrano Landona, zaczęło się poprawiać. Wciąż była masa bezrobotnych, ale gdy w Europie wybuchła wojna, zaczęli kupować od nas najpierw żywność, a potem maszyny i broń.

- Anglia i alianci?

- Wszyscy. Sporo ludzi było oburzonych, że handlujemy z Niemcami, ale polityka zagraniczna głosiła, że nie opowiadamy się po żadnej stronie, a handlujemy z każdym, kto płaci. Dopiero po inwazji Anglii wyszło, że Szwaby nie są najlepszymi klientami na świecie, ale było już za późno...

- To zupełnie, jak odbicie naszego świata w krzywym zwierciadle - stwierdził Gino, zaciągając się głęboko. - Podczas tego ostatniego okrążenia Księżyca stało się coś, co zmieniło świat na taki, jakim byłby, gdyby w latach trzydziestych naszego wieku historia potoczyła się inaczej.

- Świat się nie zmienił - sprzeciwił się Reeves. - Zawsze był wredny, choć przyznaję, że to, co mówicie o swoim, brzmi przyjemniej. Są dwa wyjścia: albo świat dostał fioła, albo wy. Ja obstawiam proste rozwiązania, przykro mi. Nie wiem, w jakich doświadczeniach braliście udział, ale coś wam zaszkodziło na szare komórki.

- Może i zwariowaliśmy, tylko jak wtedy wytłumaczyć kapsułę, w której wylądowaliśmy? - Gino uśmiechnął się złośliwie. - Przyznaję, że chwilami czuję się, jakbym zwariował, ale wiem, że tak nie jest, i nie dam z siebie zrobić czubka!

- Nawet nie będę próbował odgadnąć, co to takiego ten wasz pojazd. - Reeves uśmiechnął się. - Wiem, że pracuje się nad rozmaitymi nowymi broniami, i to mi wystarczy. Jestem zwykłym porucznikiem i wiem, gdzie moje miejsce: w polu. Jak długo ktoś mnie nie przekona, że jest inaczej, z całym szacunkiem, ale uważam was obu, panowie, za wariatów!

Po takiej konkluzji dalsza dyskusja nie miała sensu, toteż wszyscy umikli.

Reakcja oficjalna w Denver może była uprzejmiejsza, ale w gruncie rzeczy sprowadzała się do zaprezentowanej przez porucznika Reevesa. Natychmiast przewieziono ich z Lowry Field do szpitala Fitzsimmonsa w wozie z zasłoniętymi oknami i w eskorcie żandarmerii. W szpitalu zaś piorunem zaprowadzono ich do laboratoriów, rozdzielono i zaczęto badać na wszelkie możliwe sposoby.

Badania fizyczne zakończono na drugi dzień, natomiast przesłuchania, przy użyciu wykrywaczy kłamstw i innych urządzeń, ciągnęły się przez prawie tydzień. Pytano ich dosłownie o wszystko, od życiorysów po fizykę kwantową. Pytający zmieniali się, pytanych szprycowano benzedryną lub innymi środkami pobudzającymi, zezwalając na sen jedynie w ostateczności, gdy organizmy przestawały reagować na chemikalia. Ich pytania zbywano standardowym tekstem, iż wszystko zostanie wyjaśnione po zakończeniu badań.

Po tygodniu odpowiadania na tysiące pytań Gino był ledwie przytomny Akurat maglował go świeżo powołany do armii profesor historii (obecnie w stopniu kapitana), gdy nastąpiła długo oczekiwana zmiana. Kapitan-profesor uparł się, aby Gino powiedział mu, kto był sekretarzem skarbu w rządzie Lincolna, co majora wyprowadziło z równowagi.

- Nie mam bladego pojęcia i nikt w okolicy pewnie też nie wie, może z wyjątkiem ciebie, dupku żołędny. Ty chociaż wiesz?

- Oczywiście, że wiem, i wypraszam sobie takie uwagi! To, że...

Gino miał dość - schylił się po stołek, gdy drzwi otworzyły się z trzaskiem i w progu stanął pułkownik Military Police.

- Majorze Lombardi, proszę ze mną!

- Jeszcze nie skończyłem, sir! - zaprotestował profesor.

- No, to już pan nie będzie miał okazji, kapitanie. Majorze, proszę zostawić ten stołek i udać się ze mną!

  Gino puścił stołek i udał się. Po ponad dziesięciominutowym marszu przez labirynt korytarzy, schodów i poczekalni dotarli do wygodnie umeblowanego gabinetu. Jeden z foteli zajmował Dan, palący cygaro i ledwie widzący na oczy. Pułkownik pozostał przed drzwiami.

- Poczęstuj się - mruknął, wskazując stojące na stoliku - pudełko.

- I co dalej? - spytał Gino, odgryzając koniec wonnej , hawany.

- Następna konferencja, tylko musimy poczekać, aż przestaną się kłócić. Mają teorię na temat tego, co się właściwie porobiło, tylko jakoś nie mogą się na nią zgodzić, mimo że wymyślił ją osobiście Einstein...

- Einstein nie żyje...

- Tu żyje. Widziałem go, więc możesz mi wierzyć. Ma prawie sto lat, ale trzyma się całkiem dziarsko... Czekaj, chyba podają komunikat z frontu...

Na stoliku oprócz pudełka z cygarami stało także radio, z którego dotąd dochodziła cicha muzyka. Teraz rozległ się głos spikera:

- Pomimo zaciętej obrony San Antonio zostało zajęte przez wroga. Godzinę temu mieliśmy jeszcze łączność z otoczonym Alamo, gdzie bronią się jednostki Szóstej Dywizji Kawalerii Powietrznej. Odmówiły one poddania się i wygląda na to, że historia się powtarza: brak łączności może oznaczać brak jeńców...!

- Panowie, proszę ze mną. - W drzwiach stanął oficer sztabowy w nienagannie wyprasowanym mundurze.

Obaj astronauci jakoś się pozbierali. Na szczęście tym razem ich celem były drzwi po drugiej stronie korytarza. Oficer zapukał, otworzył je i oświadczył:

- Wejdźcie, proszę.

- Miło mi was poznać - rozległ się prawie równocześnie głos siedzącego za masywnym biurkiem Alberta Einsteina. Siadajcie.

- Profesorze, czy pan może nam w końcu powiedzieć, co się stało? - wypalił natychmiast Gino. - Co się zmieniło? - Nic się nie zmieniło - zachichotał siedzący tyłem do okna uczony. - I to jest właśnie najważniejsze, co musicie zrozumieć. Świat jest ten sam, wy jesteście tacy sami, tylko, jak by to określić... poruszyliście się... nie, to brzmi głupio... Widzę, że nie wyrażam się dość jasno, prawda? Hmm, zdecydowanie prościej tłumaczyć coś, używając matematyki...

- Każdy, kto się decyduje na lot na Księżyc, musiał się naczytać fantastyki. - Dan uśmiechnął się. - Jesteśmy w świecie równoległym, w pętli czasu czy coś w tym stylu?

- Nie bardzo precyzyjne, ale chyba pomocne będzie, jeśli będziecie to tak traktować... Obiektywnie jest to ten sam świat, ale subiektywnie jest to świat równoległy. Trudno to dokładnie wyjaśnić, skoro istnieje tylko jeden wszechświat... można by powiedzieć, że zmianie uległy pewne fragmenty rzeczywistości...

- Przyznaję, że się zgubiłem - przerwał mu Gino.

- Jeśli dobrze rozumiem, to coś wypaczyło nasz obraz świata - powiedział Dan.

- Można tak powiedzieć, choć to też nie jest cała prawda. Raczej dzięki waszemu spojrzeniu świat uległ zmianie, albo, co mniej prawdopodobne, jest to faktycznie świat równoległy, do którego przenieśliście się wskutek pewnych okoliczności, o których za chwilę. Najpierw chciałbym wam podziękować: podejrzewałem od dawna istnienie podobnego fenomenu, ale nie wiedziałem, jak go można wywołać. Dzięki wam uzyskałem nie tylko dowód, ale i poszlaki, które mogą prowadzić do rozwiązania problemu. Zaiste, miłe ukoronowanie, no i przynajmniej nie będę się nudził przez ostatnie lata, jakie mi zostały...

- Rozwiązanie! - Było to chyba jedyne, co w pełni dotarło do Gina. - Czy... czy to znaczy, że istnieje szansa, byśmy wrócili do świata, jaki znamy, do naszego świata?

- To jest wasz świat... zresztą nieważne. Jak zwał, tak zwał. Ważne jest, co się stało i jak to zmienić, a nie, jak to się nazywa. Istnieje taka szansa, i to bardzo prawdopodobna. Przydarzył się wam wypadek, gdy byliście po drugiej stronie Księżyca. Byliście sami, wstrząśnięci śmiercią towarzysza, nawet nie widzieliście planety, na której cały czas żyliście. Wasze poczucie rzeczywistości ledwie dawało sobie z tym wszystkim radę i w pewnym momencie coś pękło: wróciliście do nieco innego świata, do świata o troszkę jedynie zmienionej rzeczywistości niż ten, który znaliście. Zmiana, ma się rozumieć, była niewielka w chwili, w której się wydarzyła. Teraz, po latach, jest to inna rzeczywistość... Nazwijmy to dla uproszczenia światem równoległym albo, lepiej, odszczepionym. Zdołaliśmy ustalić dokładnie, kiedy zaczęła się zmiana; siedemnastego sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku. Dzień, w którym Roosevelt zmarł na zapalenie płuc. Od tego się wszystko zaczęło.

- To dlatego tak mnie wypytywano o choroby z dzieciństwa? Miałem zapalenie płuc jako kilkunastomiesięczny dzieciak i byłem umierający - mruknął Dan. - Matka wielokrotnie mi o tym opowiadała, a było to mniej więcej w tym samym czasie... Czy to... czy tutaj...?

- Wątpię, ale trudno mi zdecydowanie określić, czy miało to jakiś związek, czy nie. Prawa rządzące tą zmianą są jeszcze niezbyt jasne, choć nie są już całkowitą niewiadomą. Jakiś związek pomiędzy tymi zdarzeniami na pewno istnieje. W tej chwili to nieistotne. Ważne jest, że znalazłem sposób na mechaniczne przesłanie materii z jednego świata do drugiego. Co prawda lata miną, zanim będzie on całkowicie skuteczny i działający w obie strony, ale w tym wypadku chodzi o powrót materii usuniętej z tamtego świata, co znacznie ułatwia całą operację...

- Jeśli dobrze rozumiem, to może nas pan odesłać tam, skąd przybyliśmy? - Gino wyprostował się i fotel skrzypnął ostrzegawczo.

- Ujmując rzecz najprościej, to tak. Właśnie trwają przygotowania do wysłania was i kapsuły, gdyż musicie wrócić jako całość. Ja natomiast mam do was prośbę.

- Jeśli tylko będziemy w stanie ją spełnić - odparł Dan. -Będziecie mieli na pokładzie urządzenie umożliwiające przenoszenie materii między rzeczywistościami, jak też kopie naszych prac na ten temat. W waszym świecie można wykorzystać potężne zasoby naukowo-techniczne do rozwiązania problemu, i w ciągu zaledwie paru tygodni możecie dysponować działającym transmiterem, który zdołałby przekazać coś z waszego świata tutaj. A kilka tygodni to wszystko, co nam pozostało, ponieważ przegrywamy wojnę. Mimo wszystkich ostrzeżeń, po prostu się do niej nie przygotowaliśmy i teraz za to płacimy Niemcy zwyciężają wszędzie i tylko kwestią czasu jest ich ostateczne zwycięstwo. Niezbyt długiego już czasu. Jedyne, co może nam dać przewagę, to wasze bomby atomowe.

- Nie macie własnych? - zdziwił się Gino.

- Nie mieliśmy okazji ich skonstruować. Zawsze byłem pewien, że jest to możliwe, ale nigdy tego nie spróbowałem. Niemcy zresztą także nie, jeśli nie liczyć tego głupiego pomysłu z ciężką wodą... Ponieważ i tak zwyciężali, zarzucili ten projekt, jak i inne kosztowne, a nie rokujące nadziei na szybki sukces badania. Osobiście wolałbym tego nie robić, zwłaszcza że według waszego opisu skutki są gorsze, niż śmiałem przypuszczać, ale obozy koncentracyjne są zmorą istniejącą w całej Europie... Po prostu nie mamy innego wyjścia. Szkoda, że sami tego nie skonstruowaliśmy, ale wpierw było to zbyt kosztowne, a teraz jest zbyt późno. Możemy liczyć jedynie na pomoc waszej Ameryki. Jeśli jej nie otrzymamy, zostaniemy pokonani. A jeśli tak, to otwiera się droga do obustronnych kontaktów i wymiany naukowo-technicznej. Pomożecie nam?

- My tak - zadeklarował Coyle - ale władze będzie trudno przekonać. Byłoby dobrze, gdybyście włożyli do kapsuły jakieś dowody, film, w którym wyjaśnia pan to wszystko... ja wiem co... coś, co pomoże ich przekonać, że to, o czym mówimy, wydarzyło się naprawdę.

- Ten materiał już przygotowano, a tu mam coś lepszego. - Uczony wyjął z szuflady plastykowy pojemnik antywstrząsowy, a z niego niewielką fiolkę. - To niedawno wynaleziony lek, na wieczku jest wzór. Został dokładnie przetestowany i nie ulega wątpliwości, że powstrzyma nawet najzłośliwsze odmiany nowotworów. Jeszcze ich nie leczy, ale to już duży postęp... To jest przykład tej wymiany naukowo-technicznej, o której wcześniej mówiłem. Ze tak powiem: namacalny dowód.

Dan schował pojemnik do kieszeni na piersiach i obaj pożegnali się ze sławnym uczonym, który w ich świecie od dawna był martwy.

Wojsko, jak zwykle, działało sprawnie: jako środka transportu użyto eksperymentalnego egzemplarza bombowca odrzutowego przystosowanego do przewozu dużych rakiet na paliwo stałe. Biorąc pod uwagę szybkość posuwania się Niemców, było zresztą mało prawdopodobne, by kiedykolwiek zdołał on wejść do seryjnej produkcji. Wyniesiona przezeń rakieta mogła jednakże dotrzeć wraz z kapsułą i obydwoma astronautami do jonosfery, a to było najistotniejsze, gdyż urządzenie umożliwiające powrót do właściwej rzeczywistości mogło działać skutecznie jedynie poza warstwą ziemskiej atmosfery Z wyglądu zresztą urządzenie to nie wzbudzało ani zbytniego zaufania, ani należytego szacunku (bądź co bądź zależały od niego losy dwóch światów). Była to niewielka szara skrzynka z przełącznikiem, przytwierdzona do podłogi między fotelami pilotów. Kapsułę doprowadzono do pierwotnego stanu - załatano nawet przestrzeliny; przybyła tylko kaseta z filmami i dokumentami potwierdzającymi pobyt w innym świecie.

Dzień po spotkaniu z Einsteinem obaj astronauci, ubrani w kombinezony próżniowe, przypięli się do foteli i podłączyli do aparatury pokładowej kapsuły.

- Niepozorne to cudo techniki - mruknął Gino krytycznie.

- Jak by było wielkości szafy i miało wodotrysk, to czułbyś się raźniej? Ten zwariowany wypadek, jaki nam się przytrafił, może być skomplikowany jak nie wiem co, a nazywać się tak, że normalny człowiek w życiu nie zdoła tego wymówić, ale mechanizm może być genialnie wręcz prosty. Kazali nam tylko we właściwym momencie przestawić ten skobel. Toto ma własne źródło energii, resztę zrobi samo, a sygnał nadadzą przez radio, gdy osiągniemy apogeum orbity. Swoją drogą dobrze, że tu też mają radar... Potem przełączymy ten przełącznik i spadniemy tam, skąd nas wystrzelono, a przynajmniej taką mam nadzieję...

- Zaczynamy kołowanie - rozległ się w słuchawkach głos pilota. - Jesteście gotowi?

- Gotowi i zwarci - odparł Dan, zapadając w fotel. Przed oczyma mieli jedynie blachy poszycia kadłuba samolotu, pod którym byli podczepieni, toteż ze startu nie widzieli nic. Ogólnie rzecz biorąc, był długi i udany Ponieważ obliczenia wskazywały, że największe szanse na sukces mają nad Atlantykiem, musieli przelecieć nad Florydą zajętą przez wroga, co oznaczało bitwę powietrzną. Kosmonauci o niej nie pomyśleli, a pilot ich o niej nie informował. Bitwa była krótka i zażarta: gdyby nie jeden z myśliwców eskorty, który staranował przeciwnika, niemieckie odrzutowce dotarłyby do bombowca. Potem nastąpił spokojny, niczym nie zakłócony lot.

- Przygotować się do odłączenia! - rozległo się w słuchawkach. Chwilę później poczuli, że spadają, gdy pilot zwolnił zaczepy i rakieta odłączyła się od samolotu.

Po paru sekundach zaskoczyły jej silniki i przyspieszenie wcisnęło ich w fotele. Odpalenie zużytej już rakiety i powrót stanu nieważkości nastąpiły prawie równocześnie. Przez długą chwilę nic się nie działo, po czym w słuchawkach rozległ się nieco przytłumiony głos:

- Przygotujcie się do przełączenia... Uwaga... Trzy .. dwa... jeden... TERAZ!

Dan przełączył dźwigienkę i nic się nie wydarzyło. To znaczy, nie było widać, aby coś się wydarzyło. Spojrzeli po sobie w milczeniu, po czym przenieśli wzrok na wysokościomierz - opadali z powrotem na Ziemię.

- No, to przygotuj się do otwarcia spadochronów - mruknął Dan.

Nagle coś chrząknęło, trzasnęło i z głośnika radiostacji dobiegło:

- ...Tu Cape Canaveral, Apollo, słyszycie nas? Powtarzam: Apollo, słyszycie nas?... Na litość boską, Dan, jak tam jesteś, to się odezwij, do cholery! - głos był prawie na skraju histerii, nim Coye przełączył na nadawanie.

- Tu Dan Coye. To ty, Skipper?

- Ja! Dzięki Bogu, ale jak wyście tu dotarli? Gdzieście byli, cała... Odwołuję ostatnie, powtarzam: odwołuję! Mamy was na ekranie: będziecie wodować w przewidzianym rejonie. Czekają tam okręty, więc wszystko pójdzie zgodnie z planem. Do zobaczenia na Ziemi!

  Obaj astronauci spojrzeli na siebie i po raz pierwszy od wielu dni uśmiechnęli się z ulgą. Sądząc po odgłosach dobiegających z głośnika, pożar w burdelu był cichą mszą w porównaniu z tym, co się działo w Centrum Sterowania. Nie było to takie dziwne - pojawili się na ekranie po tygodniowej nieobecności jak diabeł z pudełka, a do tego zniknęli za Księżycem, a wyłonili się tuż przy skraju atmosfery ziemskiej, i to jakimś cudem żywi (co przy trzydniowym zapasie tlenu graniczyło z cudem).

Wodowanie było po prostu idealne. Słoneczko świeciło, morze było gładkie jak stół, a wiatru akurat tyle, by nie było upału. O parę mil od miejsca, w którym kapsuła zetknęła się z wodą, znajdował się krążownik, który natychmiast ruszył ku nim.

- Skończone! - westchnął z ulgą Dan, odpinając pasy wiążące go z fotelem.

- Chirruk... - wycharczał Gino. - Skończone? To przyjrzyj się banderze!

Krążownik położył się w łagodny skręt, spuszczając motorówkę z płetwonurkami, dzięki czemu wyraźnie widoczna była flaga łopocząca na rufowym drzewcu. Biało-czerwone pasy, granatowy prostokąt pełen białych gwiazd, a na środku prostokąta złota korona.

przekład : Jarosław Kotarski



Przenikacz skał



Wiatr przebiegał ponad granią grzbietu i spieszył w dół, po zboczu, lodowatym podmuchem. Szarpał brezentowym skafandrem Pete'a, obsypując go twardymi jak stal ziarenkami lodu. Pete, opuściwszy nisko głowę, torował sobie drogę pod górę. Zmierzał ku sterczącej nad nim czarnej granitowej skale.

Przemarzł do szpiku kości. Żadne odzienie nie jest w stanie ochronić człowieka, kiedy temperatura osiąga pięćdziesiąt stopni poniżej zera. Czuł, jak martwieją mu ręce; kiedy strząsał z wąsów zastygłe na nich podczas oddychania drobne kryształki lodu, nie czuł już palców. W miejscach, gdzie alaskański wiatr dobrał mu się do skóry, była ona biała i połyskująca.

Robota jak to robota...” - pomyślał, Spękane wargi wykrzywiły się w grymas niby-uśmiech. - Jeśli te łajdaki w pogoni za cudzymi działkami zabrały się i za te, to pomarzną tu na amen, zanim zdążą zawrócić...

Stanął wreszcie pod osłoną granitowego głazu i z trudem namacał na boku, u pasa, mały przycisk. Ze stalowego pojemnika, również przypiętego do pasa, rozległo się przenikliwe wycie. Kiedy opuścił na twarz czołową szybkę hełmu, syk uchodzącego tlenu nagle ustał. Pete wspiął się na głaz wystający ponad skuty mrozem grunt.

Stał teraz, zupełnie wyprostowany, nie odczuwając już naporu wiatru. Srebrzyste śnieżynki przenikały przez jego ciało. Ruszył powoli przed siebie, z wolna zagłębiając się w skałę. Przez chwilę wierzchotek hełmu sterczał jeszcze nad powierzchnią, jak szyjka butelki zanurzonej w wodzie. Potem skrył się zupełnie pod pokrywą śniegu. Pod ziemią było cieplej, wiatr i mróz pozostały daleko nad głową. Pete zatrzymał się i otrząsnął z kombinezonu śnieg. Ostrożnie odpiął od rzemienia przewieszoną przez ramię ultraświetlną latarkę i włączył ją. Wiązka światła o częstotliwości pozwalającej na przenikanie gęstej skały przebiła otaczające go warstwy gruntu, jakby to była półprzeźroczysta galareta.

Jedenaście lat przenikał już Pete skały, ale do dziś nie wyzbył się podziwu dla tego nieprawdopodobnego widoku. Zgoda: wszechprzenikacz to zadziwiający wynalazek. Jakby nie było, pozwalał mu na przenikanie - tak, bez niczego, na wskroś skał... Ale była to dla Pete'a rzecz w pewnym sensie oczywista, jasna; to był ostatecznie tylko aparat, sprytne urządzenie, które w razie potrzeby można było rozebrać i naprawić. Zadziwiające natomiast było to, co aparat ten czynił z otaczającym teraz Pete'a światem.

Pas granitu zaczynał się już u jego stóp i znikał, hen, w dole, w morzu czerwonej mgły. Na mgłę tę składał się głównie jasny wapień i inne minerały, uciekające do przodu zamarłymi warstwami. Granitowe głazy i masywy skalne otoczone byty zewsząd lżejszymi minerałami i zdawało się, iż zawisły w powietrzu. Przechodząc pod nimi, ostrożnie się pochylał.

Szedł w dół, pochylony, przebijając się z trudem przez wapień. Górotwór przechodził przez jego ciało i opływał go na kształt szybko bieżącego strumienia wody. Fakt - przenikanie stawało się coraz trudniejsze. Kryształ piezoelektryczny jego wszechprzenikacza z każdym dniem coraz bardziej odbiegał od optymalnej częstotliwości. Żeby przepchnąć atomy ciała, trzeba było nie lada wysiłku. Odwrócił nieco głowę i mrugając próbował zatrzymać wzrok na dwucalowym ekranie oscyloskopu, zainstalowanego wewnątrz hełmu. Uśmiechnęła się doń maleńka zielona twarzyczka - szpiczaste zygzaki fal błysnęły jak rząd połamanych zębów. Zachmurzył się - różnica robiła się coraz większa. Linia odbiegała teraz macanie od kształtu wzorcowej, wytrawionej na szkle ekranu. Jeśli kryształ wysiądzie, całe urządzenie rozreguluje się i człowieka czeka powolna śmierć. Albo od mrozu, bowiem nie będzie już się mógł skryć pod ziemię, albo jeśli będzie już pod ziemią - pozostanie, uwięziony na zawsze w warstwie skały, podobny do muchy zamkniętej w kawałku bursztynu...

Przypomniał sobie, jak zginął Miękkogłowy, i wzdrygnął się ledwie zauważalnie.

Miękkogłowy Samuel należał do tej grupy weteranów - nieugiętych skałoprzenikaczy, którzy pod wiecznymi śniegami Alaski odkryli złoża minerałów. Któregoś dnia pośliznął się na granitowej skale, na głębokości jakichś dwustu jardów i - w pełnym tych słów znaczeniu - wpadł gębą prosto na bajeczną żyłę Białej Sowy. To właśnie odkrycie wywołało słynną gorączkę 63 roku. I kiedy chciwe bogactwa chmary ludzi ruszyły na północ, do Dawson, Miękkogłowy wyprawił się z pełnym kontem na południe.

Wrócił za trzy lata, spłukany do czysta. Ledwie starczyło na bilet lotniczy. Jego zwątpienie w ród ludzki nie miało granic. Wszedł i przysiadł się do garstki ludzi, siedzących wokół pękatego żelaznego piecyka. Cieszyła go okazja posiedzenia choćby ze starymi przyjaciółmi. O swojej podróży na południe nie opowiadał nikomu i nikt też nie zadawał mu żadnych pytań. Tylko kiedy do pomieszczenia wchodził jakiś nieznajomy, wargi Sama silniej zaciskały w ustach cygaro. Lecz oto „North American Mining” przeniosło go do innej grupy i znów rozpoczęło się nieskończone błądzenie pod ziemią.

Pewnego razu Sam poszedł pod ziemię i więcej nie powrócił. „Ugrzązł” mówili jego kolesie... Ale nikt nie wiedział dokładnie, gdzie to się stało. W każdym razie dopóty, dopóki w 71 roku nie natknął się na Miękkogłowego Pete.

Bardzo dokładnie pamięta ten dzień. Przechodził wtedy przez kamienny łańcuch, zbudowany z niezwykle gęstej skały; zmachał się wtedy jak pies i chciało mu się spać. I nagle dojrzał Sama, pojmanego na wieki przez monolit piaskowca. Na jego twarzy zastygła maska grozy. Stał, pochylony do przodu, uchwyciwszy wyłącznik u pasa. Sam zrozumiał, że widać w tej właśnie strasznej chwili nawalił jego wszechprzenikacz. Skała połknęła go. Już siedem lat stał w tej dziwnej pozie - i pisane mu było pozostać w niej wiecznie, bowiem atomy jego ciała nierozerwalnie zlały się z atomami otaczającego go górotworu.

Pete cicho zaklął. Jeśli nie uda mu się w najbliższym czasie natrafić na żyłę, aby mógł sobie kupić nowy kryształ, przyjdzie przyłączyć się do tej nieskończonej galerii zaginionych poszukiwaczy. Jego energobaterie pędziły już resztkami mocy, butla z tlenem puszczała, a połatany podziemny skafander Mullera nadawał się tylko do muzeum. Nie było już na nim miejsca na nowe łaty i - oczywiście - nie trzymał powietrza jak należy. Wystarczyło tylko raz zaczepić...

Reflektor na hełmie wyławiał z mgły jakieś krystaliczne skały, rzucając dziwny, błękitny odblask. Pete porzucił granitowy grzebień, wzdłuż którego szedł dotąd, i zagłębił się w rzadsza skałę. Może to był właśnie ytan. Podłączył ręczny neutralizator do zasilacza przy pasie i podniósł kawałek minerału. Błyszczący pręt neutralizatora uzgadniał płaszczyznę drgań próbki z częstością drgań ciała ludzkiego. Pete przycisnął podobny do rybiego pyszczka otwór analizatora widma do głazu i nacisnął klawisz. Krótki błysk - to rozjarzył się atomowy płomień, błyskawicznie przekształcający twardy materiał próbki w parę, Z analizatora wyskoczył wycinek kliszy i Pete łapczywie wpił wzrok w spektroskopowe linie widma. Znów nic - nie było widać znajomych śladów y-tantalitu. Zachmurzył się. Wsunął analizator na powrót do torby przewieszonej przez ramię i ruszyl dalej, przeciskając się przez lepką skałę.

Y-tantalit był rudą, z której otrzymywano tantal. Ten rzadki metal stanowił podstawę do wykonywania najdrobniejszych kryształków piezoelektrycznych, które czyniły możliwym budowanie wszechprzenikaczy wibracyjnych. Z ytanu otrzymywano tantal, z tantalu wykonywano kryształy, z kryształów wszechprzenikacze, którymi posługiwał się Pete, aby odszukać nowe złoża ytanu... Błędne koło... Gonitwa psa za własnym ogonem. Sam zresztą podobny był do psa - tyle tylko, że w tej chwili bardzo już nieszczęśliwego.

Ostrożnie pokręcił potencjometrem wszechprzenikacza, zwiększając nieco jego moc. Obciążenie kryształu wzrosło teraz trochę, ale musiał się wreszcie na to zdecydować, żeby móc się przecisnąć przez lepka skałę.

Nie opuszczała go myśl o tym maleńkim kryształku, od którego zależało teraz jego życie. Cieniutka płytka materii, podobna do zakopconego szkła tyle tylko, że wyjątkowo dobrze wyszlifowana. Kiedy przez kryształ przepływał bardzo słaby prąd, kryształ poczynał drgać z częstotliwością prądu wystarczającą do tego, by ciało było zdolne prześlizgiwać się pomiędzy cząsteczkami innego ciała.

Ten słaby sygnał sterował z kolei innym, o wiele potężniejszym obwodem, pozwalającym człowiekowi na przechodzenie, wraz z całym oprzyrządowaniem, przez ziemskie złoża. Jeśli kryształ nawali, atomy ciała człowieka powrócą do swych zwykłych pozycji i zleją się z atomami złóż, przez które w danej chwili przenikały... Pete wzdrygnął się i ruszył szybciej w dół zbocza.

Przepychał się tak już przez oporne skały ze trzy godziny i mięśnie nóg paliły jak rozżarzone żelazo. Jeśli pragnie stad cało wyjść, to za kilka minut będzie musiał zawrócić. Jednakże jeszcze przez cała godzinę podążał śladami ytanu, pozostając cały czas pod wrażeniem, że jest ich coraz więcej. Gdyby tylko udało się odszukać główna żyłę! Musiała być wyjątkowo bogata. Nadszedł jednak czas, żeby zbierać się w drogę powrotną, do góry. Pete podszedł do żyły - weźmie jeszcze ostatnią próbkę, zaznaczy miejsce, a jutro zacznie stąd poszukiwania.

Błysk płomienia - i Pete spojrzał na kliszę. Czuł, jak w całym ciele napięty się mięśnie. Serce ciężko załomotało. Przymknął na chwilę oczy, a potem znów spojrzał na kliszę - ślady nie zniknęły. Linie tantalu oślepiająco błyszczały na tle innych, słabszych. Drżącą ręka rozpiął kieszeń na prawym kolanie - miał tam podobna kliszę, z analizy pokładu Białej Sowy. To byt najbogatszy pokład w całym okręgu. Tak, nie było najmniejszej wątpliwości - jego żyła była bogatsza.

Z maleńkiej kieszonki wyjął dwa półkryształy i ostrożnie położył połówkę B w miejscu, w którym kiedyś znajdowała się pobrana przezeń próbka. Nikt nie będzie w stanie odszukać tego miejsca bez drugiej polówki kryształu, nastrojonej na to samo pasmo UKF. Kiedy z pomocą półkryształu A wzbudzi sygnał w podręcznym generatorze, połówka odezwie się echem o tej samej częstotliwości. W ten sposób będzie mógł powrócić na miejsce odkrycia, mając zarazem zabezpieczone prawo do złoża.

Pete ostrożnie schował półkryształ A do kieszonki i ruszył w długa drogę powrotną. Była jeszcze bardziej męcząca: stary kryształ w przenikaczu do tego stopnia odszedł od częstotliwości wzorcowej, że Pete ledwie przeciskał się przez skałę. Czuł wręcz, jak głowę uciska półmilowa warstwa skały - miał wrażenie, że czeka tylko, aby na zawsze złapać go w swe okowy. Jedyna droga powrotna prowadziła wzdłuż długiej granitowej grani, ukośnie wychodzącej za powierzchnię.

Kryształ pracował bez przerwy już ponad pięć godzin. Gdyby Pete mógł na jakiś czas go wyłączyć, aparat ostygłby nieco... Kiedy zaczął nerwowo poprawiać troki plecaka, uświadomił sobie, że zaczyna się bać - całą siłą zmusił się do spokoju.

Włączył na pełną moc neutralizator i wyciągnął przed siebie rękę z połyskującym prętem. Z czerwonej mgły na przedzie wyłonił się nieoczekiwanie osiemnastostopowy głaz wapienia. Pete uzgodnił płaszczyzny drgań atomów głazu ze swoimi - głaz natychmiast pod wpływem siły ciężkości osunął się w dół, wnikając w granitowa grań. Wtedy Pete wyłączył z powrotem neutralizator. Rozległ się głośny trzask, molekuły głazu zmieszały się z atomami litej skały. Pete wstąpił do wnętrza sztucznie powstałego pęcherza i wyłączył swój wszechprzenikacz.

W mgnieniu oka - zawsze go to zdumiewało - otaczająca go mgła przemieniła się w monolitowe kamienne skały. Promień reflektora na hełmie przebiegał po ścianach maleńkiej pieczary - próżniowego bąbla bez wejścia i wyjścia, oddzielonego od lodowych przestworów Alaski półmilową skorupą skały.

Z westchnieniem ulgi zrzucił z siebie ciężki plecak i wyciągnąwszy się na „podłodze”, dał odpoczynek zmęczonym mięśniom. Trzeba było oszczędzać tlen - dlatego wybrał to właśnie miejsce. Jego sztuczna pieczarę przecinała żyła tlenku rubidu. To był tani, powszechnie spotykany minerał, którego nie było nawet sensu wydobywać tak daleko, za kręgiem polarnym. A mimo to był to najlepszy przyjaciel skałoprzenikacza.

Przekopał cały plecak, zanim znalazł generator tlenu i przymocował do pasa baterię. Potem zgrubiałymi palcami włączył aparat i wbił dwie elektrody w żyłę tlenku. Bezdźwięczny błysk oświetlił pieczarę - zaiskrzyły się natychmiast kryształki śniegu, który począł się osypywać z żyły. Płatki tlenu, wytworzonego przez aparat, tajały, nie zdążywszy dotknąć podłogi. W podziemnym apartamencie powstała lokalna atmosfera, pozwalająca na normalne oddychanie. Kiedy cała przestrzeń wypełni się powietrzem o odpowiednim ciśnieniu, Pete będzie mógł wreszcie otworzyć hełm i wydostać z plecaka pożywienie.

Ostrożnie uniósł szybkę czołową i pociągnął nosem. Właściwie można już było oddychać, chociaż ciśnienie było jeszcze niskie i nieco za duże stężenie tlenu...

Radośnie zachichotał, jak pacjent u dentysty oszołomiony gazem. Mamrocząc coś niedorzecznego, rozerwał papierowe opakowanie koncentratu. Potem łyknął trochę wody z manierki i uśmiechnął się do siebie na myśl o grubych, soczystych befsztykach. Kiedy przeprowadzą dokładne analizy, właścicielom kopalni gały wyjdą z orbit, gdy przeczytają komunikat. I wtedy pewnie przylezą do niego - solidni, dostojni ludzie, ściskający kontrakty w wypielęgnowanych dłoniach. A Pete sprzeda wszystkie prawa do złoża temu z nich, który da najwięcej; niech sobie teraz popracuje ktoś inny.

Tak... Pewnie wyrównają i ściosają tę grań; potem ogromne podziemne ciężarówki pomkną przez ziemię, przewożąc górników do pracy i z powrotem. Pete, rozleniwiony uśmiechnął się do swych marzeń, wsparty o wklęsła ścianę pieczary. Widział już siebie wymytego, wychuchanego, odstawionego - jak wchodzi do ”Klubu Górnika”...

Dwóch ludzi odzianych w kombinezony podziemne pojawiło się w skale, przerywając marzenia Pete'a. Ich ciała wydawały się przeźroczyste; nogi przy każdym kroku więzły w ziemi. Nieoczekiwanie podskoczyli, wyłączyli przenikacze pośrodku pieczary i ciężko opuścili się na podłogę. Odchylili szyby czołowe i jeden z nich pociągnął nosem.

- Niegłupio pachnie, nie sądzisz Mo? - uśmiechnął się ten mniejszy.

Mo nijak nie mógł uporać się ze ściągnięciem hełmu; jego głos doniósł się zza okrycia:

- Fakt, Algie!

Szczęk! - hełm nareszcie zszedł.

Pete nie posiadał się ze zdumienia, kiedy zobaczył Mo. Algie uśmiechnął się nieprzyjemnie.

- Piękniś z Mo nieszczególny, ale można się do niego przyzwyczaić...

Mo był siedmiostopowym gigantem o szpiczastej, gładko wygolonej i błyszczącej teraz od potu czaszce. Wyraźnie musiał być szpetny od urodzenia i zapewne z upływem lat nie stawał się piękniejszy. Miał rozbity nos, jedno ucho zwisało mu jak szmata, mnóstwo małych, białych blizn odchylało nieco górną wargę, odsłaniając dwa żółte zęby.

Pete powoli zakręcił pokrywkę manierki i schował ją do plecaka. Może to i byli uczciwi skałoprzenikacze, ale trudno to było powiedzieć na ich widok.

- W czym wam mogę pomóc, chłopcy? - zapytał.

- Ach, nic, przyjacielu... Dziękujemy - odpowiedział mały. - Jak raz przechodziliśmy sobie tędy i dojrzeliśmy błysk twojego generatora tlenu. No to pomyśleliśmy, że to może któryś z naszych chłopców i podeszliśmy popatrzeć. Nie ma dziś nic gorszego od łażenia pod ziemią, nie? - mówiąc to karzeł szybkim spojrzeniem obrzucił pieczarę, nie opuszczając niczego. Mo z cichym pomrukiem opadł na podłogę i oparł się o ścianę.

- Fakt - ostrożnie zgodził się Pete. - Od miesięcy nie natknąłem się na żadną żyłę. A wy, chłopcy, dawno przyjechaliście? Jakoś sobie nie przypominam, żebym was widział w obozie?

Algie nie odpowiedział. Nie odrywał wzroku od plecaka Pete'a, wyładowanego próbkami. Z cichym szczęknięciem otworzył długi nóż sprężynowy.

- Słuchaj no, synu, co tam trzymasz w woreczku?

- Nic. Sama niskogatunkowa ruda, wziąłem parę próbek - oddam je do analizy, chociaż wątpię, czy je w ogóle warto taszczyć do obozu. Zaraz ci pokażę...

Pete wstał i ruszył w kierunku plecaka. Przechodząc obok Algiego, nagle błyskawicznie się pochylił i uchwycił go za rękę z nożem. Z całej siły uderzył go kolanem w brzuch, a kiedy tamten zgiął się wpół z bólu, uderzył go jeszcze kantem dłoni w kark. Nie czekając chwili, rzucił się w kierunku plecaka. Jedną ręka złapał swój wojskowy pistolet, starą 45-tkę, a drugą - kryształ kontrolny i podniósł nogę w ciężkim, podkutym stalą bucie, aby rozetrzeć kryształ w proch.

Ale noga nie zdążyła opaść. Gigantyczna łapa dosięgła w locie łydki, zatrzymując ruch nogi. Pete próbował się jeszcze odwrócić, lecz wielkie jak bochen chleba łapsko uchwyciło nadgarstek - chrupnęła kość... Pete z krzykiem wypuścił pistolet ze zmartwiałej ręki.

Pete wisiał już tak z pięć minut, zanim zrozpaczony Mo nie dowiedział się od z trudem dochodzącego do przytomności Algiego, co ma dalej czynić. Wreszcie Algie przyszedł do siebie i klnąc głośno powiedział mu. Potem rozsiadł się wygodnie i z uśmiechem obserwował ich, dopóki Pete nie stracił przytomności.

Raz-dwa. Raz-dwa. Głowa Pete'a opadała z jednej strony na drugą w takt ciosów. Nie mógł ich powstrzymać, rozłupywały głowę, odrywały ją od ciała. Skądś, z daleka, doszedł go głos Algiego:

- Starczy, Mo, starczy na razie. Przychodzi do siebie...

Pete z trudem oparł się o ścianę i otarł krew zalewającą oczy. Tuż przed nim pojawiła się twarz małego.

- Słuchaj, chłopcze, przysparzasz nam masę kłopotów. Zabieramy teraz twój kryształek i poszukamy tej żyły. Jeśli ona cała jest taka bogata, jak ta próbka, to będę w siódmym niebie i uroczyście to uczcimy - zginiesz bardzo wolno. Ale zapamiętaj - jak jej nie odszukamy, to umrzesz bez porównania wolniej. Tak czy inaczej wykończę cię - jeszcze nikt nie ośmielił się uderzyć Małego Algie, jasne?

Włączył przenikacz Pete'a. Potem wraz z Mo uchwycili go pod ramiona i rozbitego powlekli przez ścianę. Po przejściu około dwudziestu stóp weszli do innej, o wiele większej pieczary. Prawie cała przestrzeń zajmowała w niej ogromna, połyskująca metalem bryle traktora atomowego.

Mo rzucił Pete'a pod ścianę i wziął przenikacz pod obcasy, błyskawicznie zamieniając go w kupę bezużytecznego złomu. Potem gigant przestąpił przez ciało Pete'a i ciężkim krokiem ruszył w kierunku traktora. Kiedy tylko wgramolił się do kabiny, Algie włączył potężny stacjonarny przenikacz. Kiedy maszyna ruszyła do przodu i podobna do ducha wniknęła już w ścianę, Pete zdążył jeszcze zauważyć, jak Algie bezgłośnie się doń uśmiechnął...

Odwrócił się i pochylił nad zmiażdżonym przenikaczem. Nie nadawał się do niczego. Bandyci pracowali czysto - w tej kulistej mogile nie było niczego, co dawałoby mu jakaś szansę wywinięcia się z tego interesu. Podziemne radio znajdowało się w starej pieczarze; za jego pomocą miałby jeszcze szansę połączenia się z baza wojskowa. Za jakieś dwadzieścia minut uzbrojony patrol już by tu był. Ale od radia dzieliło go dwadzieścia stóp litej skały.

Oświetlił reflektorem skałę. Żyła rubidu przechodziła i przez tę pieczarę. Pete złapał się za pas. Generator tlenu był wciąż jeszcze na miejscu! Przycisnął elektrody aparatu do żyły w powietrzu zawirowały płatki srebrzystego śniegu. Wewnątrz kręgu opisanego przez styki skala trzeszczała i osypywała się drobnymi okruchami. Jeśli tylko wytrzymają tak długo baterie i bandyci nie odszukają zbyt szybko ytanu...

Z każdym błyskiem generatora z żyły odpadał okruch skały o grubości około cala. Aby akumulator podładował, potrzeba było 3,7 sekundy; potem pojawił się znów biały błysk i odpadł jeszcze jeden kawałek skały. Pete pracował w diabelskim tempie, odgarniając - jak automat - lewą ręką odłamki skał. Błysk pomiędzy elektrodami w prawej ręce - i odgarnięcie odłamków lewą; błysk - i odgarnięcie, błysk i odgarnięcie... Pete śmiał się i płakał jednocześnie; po policzkach toczyły się gorące łzy. Zapomniał nawet o tym, że przy każdym błysku wyzwalają się coraz nowe porcje tlenu. Ściany pieczary chwiały mu się przed oczami.

Zatrzymał się na moment, by opuścić szybkę czołową hełmu, spojrzeć za siebie, a potem znów zwrócił się ku ścianie wydrążonego tunelu. Kruszył oporną skalę, ścierał się z nią wściekle, starając się zapomnieć o pulsującym w skroniach bólu. Legl na chwilę na boku i zaczął odrzucać za siebie okruchy skały, ubijając je nogami.

Wielka pieczara została już z tyłu i teraz Pete był zamurowany w maleńkim korytarzyku. Fizycznie prawie czuł nawisłą nad nim półmilową warstwę skały, cisnącą, uniemożliwiającą prawie oddychanie. Jeśli teraz wysiądzie generator tlenu, Pete pozostanie już na zawsze w tym kamiennym grobie własnej roboty. Spróbował przegnać tę myśl i myśleć tylko o tym, jak się wydostać na powierzchnię.

Miał wrażenie, że czas się zatrzymał - a pozostało tylko nieopisane napięcie. Ręce pracowały jak tłoki, pokrwawionymi palcami zagarniał wciąż nowe i nowe porcje pokruszonej skały.

Na mgnienie oka opuścił ręce wzdłuż ciała, umożliwiając wypełnionym ogniem płucom zaczerpnięcie powietrza. I w tej samej chwili skała przed nim trzasnęła i z łoskotem obsunęła się, odsłaniając maty otwór, przez który ze świstem zaczęło uciekać powietrze. Wreszcie ciśnienie w tunelu i w pieczarze wyrównało się. Przebił się.

Pete wyrównywał właśnie poszarpane brzegi nowo powstałego otworu błyski generatora, prawie już zupełnie wyczerpanego, były coraz słabsze kiedy obok twarzy pojawiły się nagle czyjeś nogi. Potem ze sklepienia wyjrzała twarz Algiego, wykrzywiona grymasem wściekłości. W tunelu nie było miejsca do materializacji - Algie mógł więc tylko potrząsnąć pięścią przed i poprzez twarz Pete'a.

Z tyłu, spoza zwału żwiru, doszedł Pete'a głośny chrobot. Po chwili okruchy skały rozsypały się na boki i do tunelu wcisnął się Mo. Pete nie mógł się odwrócić, by stawić mu opór, ale zanim wielkie łapska Mo uchwyciły go za łydki, podkuta podeszwa buta Pete'a wylądowała na bezkształtnym nosie wielkoluda.

Mo powlókł Pete'a jak dziecko przez wąski kamienny korytarzyk i wciągnął go z powrotem do wielkiej pieczary. Po chwili Pete leżał już na podłodze, ciężko chwytając ustami powietrze. Zwycięstwo było tak blisko... Algie pochylił się nad nim.

- Zbyt chytry jesteś, synku, zbyt chytry... - powiedział. - Chyba cię od razu ustrzelę, żebyś nam tu czegoś jeszcze nie wykręcił.

Wydobył pistolet Pete'a zza pasa i odciągnął kurek.

- Aha, znaleźliśmy twoją żyłę. Jestem teraz cholernie bogatym facetem... Cieszysz się, chłopcze?

Algie nacisnął spust i na biodro Pete'a jakby spadło uderzenie młota. Maleńki człowiek stał nad Petem i uśmiechał się.

- Właduję ci, synku, wszystkie te kule - jedną po drugiej - ale tak, żeby cię nie zabić... W każdym razie nie od razu. No i jak? Gotów jesteś na następną?

Pete uniósł się na łokciu i przycisnął dłoń do otworu lufy. Algie szeroko się uśmiechnął.

   - Pięknie! Zatrzymaj więc kulę rączką!

Znowu nacisnął spust - pistolet sucho szczęknął. Na twarzy Algiego odbiło się zdumienie. Pete ostatkiem sił zerwał się i przycisnął elektrody generatora tlenu do hełmu karla. Grymas zdumienia zastygł na twarzy bandyty w chwilę potem jego głowa w hełmie po prostu rozpadła się na srebrzyste płatki lodu. Pete rzucił się na pistolet, odciągnął raz jeszcze kurek i błyskawicznie odwrócił się.

Algie był kuty na cztery nogi - ale nawet on nie wiedział, że lufa wojskowej 45-tki działa jak bezpiecznik. Jeśli coś do niej przycisnąć, cała lufa idzie do tyłu, naciskając na bezpiecznik i żeby znów zarepetować pistolet, trzeba, ponownie odwieść kurek.

Mo niepewnym krokiem ruszył do przodu; ze zdumienia opadła mu dolna szczęka. Pete z trudem utrzymując się na zdrowej nodze wycelował w tamtego pistolet.

- Ani kroku dalej, Mo! Będziesz mnie musiał odstawić do miasta! Gigant nie słuchał go; myślał ty, o jednym.

- Zabiłeś Algiego! Zabiłeś Algiego.

Pete wystrzelił pół magazynka, zanim wielkolud runął na ziemię. Pete wzdrygnąwszy się, odwrócił się o umierającego człowieka. Przecież się bronił. Ale jakby sobie tego nie tłumaczył, mdłości nie ustępowały. Owinął nogę skórzanym pasem, aby powstrzymać upływ krwi, i przewiązał ranę sterylnym bandażem, który znalazł w pakiecie sanitarnym traktora.

Teraz traktor dowiezie go do obozu; niech żołnierze sami sobie radzą z tym interesem. Ostrożnie osunął się na fotel przy kierownicy i zapuścił silnik; Potężny przenikacz zadziałał bez zarzutu. Maszyna ruszyła ku powierzchni. Położył postrzelona nogę na masce silnika... Kiedy traktor wydostał się wreszcie na powierzchnię, wciąż jeszcze padał śnieg.



przekład : Krzysztof Malinowski



Przestępstwo



Pierwsze uderzenie młotka wstrząsnęło drzwiami we framudze, drugie solidnie nadwerężyło sklejkę. Nie czekając na trzecie, Benedict Vernall otworzył drzwi i wcisnął lufę rewolweru w brzuch mężczyzny z młotem. - spływaj! Wynoś się stąd! - krzyknął Benedict, nie potrafiąc jednak opanować drżenia w głosie.

- Nie bądź głupi - odparł cicho policjant, odsuwając się i pozwalając dojrzeć dwóch stojących za nim mundurowych. Wykonuję tylko swoje obowiązki. W wypadku ataku ci tutaj mają przykazane zastrzelić cię, a także wszystkich obecnych w twoim mieszkaniu. Zastanów się. Nie ty pierwszy. Tak już jest.

Jeden ze strażników szczęknął bezpiecznikiem karabinka automatycznego i zerknął znacząco na Benedicta, który powoli opuścił broń.

- Tak już lepiej - mruknął oficer i raz jeszcze stuknął młotem w gwóźdź, by dobrze siedział w drewnie.

- Weź to cholerstwo - wycedził przez zęby Benedict. - Panie Vernall. - Oficer (odpowiedzialny etatowo za aresztowania i tym podobne akcje) poprawił okulary i spojrzał na dokument powieszony przed chwilą na drzwiach. Niniejszym informuję pana, że zgodnie z regulacjami zawartymi w ustawie z roku 1999, dotyczącej karalności za nielegalne akty narodzin, został pan uznany winnym wykroczenia przeciwko obowiązującemu prawu i jako kryminalista zostaje pan wyłączony spod przysługującej obywatelom tego suwerennego państwa opieki i ochrony przed czynną napaścią...

- I pozwolicie, by jakiś szaleniec mnie załatwił? Co to za idiotyczne prawo?

Oficer zdjął okulary i spojrzał chłodno na Benedicta. - Panie Vernall, sam pan sobie nawarzył tego piwa. Ma pan nielegalne dziecko czy nie?

- Jakie tam nielegalne... Zwykłe niemowlę, nikomu nie szkodzi...

- Ma pan już dwoje dzieci, na które pozwala prawo, czy nie?

- Mam dwoje, ale...

- Odtrącił pan wszelką pomoc czy radę rejonowej kliniki. Siłą usunął pan z mieszkania urzędnika planowania rodziny, który przyszedł z panem porozmawiać. Nie skorzystał pan z usług kliniki aborcyjnej...

- To mordercy!

- ...jak i z pomocy Rady Planowania Rodziny. Podczas przysługujących panu sześciu miesięcy nie podjął pan żadnych działań. Otrzymał pan trzy ostrzeżenia na piśmie i nie odpowiedział na żadne. W skład pana rodziny wciąż wchodzi jeden nadprogramowy konsument, na którego istnienie ustawa nie pozwala. Teraz może pan już winić tylko siebie, panie Vernall.

- Ale to nieludzkie prawo.

- Niemniej obowiązuje nas wszystkich - odparł oficer, prostując się urzędowo. - Nie nam się nad tym zastanawiać. - Wyjął z kieszeni gwizdek i uniósł go do ust. - Moim obowiązkiem jest przypomnieć panu, że nawet w tej chwili może się pan jeszcze zdecydować. Wciąż może pan skorzystać z usług kliniki eutanazyjnej.

- Wynoś się do diabła!

- Taak. Już to słyszałem. - Zadął w gwizdek i prawie się uśmiechnął, gdy Benedict zatrzasnął drzwi mieszkania.

Od strony schodów rozległ się niemal zwierzęcy ryk. Policjant, który dotąd blokował przejście, odsunął się i splątany kłąb ludzi runął naprzód, walcząc w biegu. Pierwszy, który wysforował się przed innych, dostał nagle pięścią w głowę i padł pod stopy krzyczącej i przeklinającej gromadki. Nie było widać następnego lidera i losowanie wisiało w powietrzu, gdy kilka jardów przed drzwiami biegnący w pierwszym szeregu mężczyzna potknął się i pociągnął za sobą jeszcze dwóch. Niewielki, tłusty gość przeskoczył nad splątanymi ciałami i runął na drzwi Vernalla z taką siłą, że trzymany w wyciągniętej dłoni długopis przedziurawił papier postanowienia sądowego i wbił się w drewno.

- Ochotnik został wybrany! - krzyknął oficer i mundurowi zaczęli spychać gardłujący tłumek z powrotem ku schodom. Na podłodze leżał stratowany mężczyzna, nic przytomnie wgryzający się zaślinionymi ustami w wytarty chodnik. Zaraz zajęło się nim dwóch ubranych na biało sanitariuszy. Jeden wbił poszkodowanemu igłę w szyję, drugi zaczął rozkładać nosze.

Ochotnik tymczasem wpisał pod czujnym okiem oficera swoje nazwisko w odpowiednią rubrykę postanowienia sądowego i schował długopis.

- Miło mi przyjąć pana zgłoszenie do wykonania tego ważkiego obowiązku w służbie publicznej, panie... - Oficer pochylił się, by zerknąć na dokument. - Panie Mortimer.

- To moje imię - powiedział zgrzytliwie ochotnik, ocierając czoło chusteczką.

- To zrozumiałe, pana prawo do anonimowości zostanie uszanowane. To prawo wszystkich ochotników. Czy słusznie podejrzewam, że zna pan też pozostałe punkty regulaminu ochotników?

- Owszem. Paragraf czterdziesty trzeci ustawy o karaniu za nielegalne akty narodzin, podpunkt czternasty, dotyczący selekcji ochotników. Po pierwsze, zgłosiłem się na maksymalny czas dwudziestu czterech godzin. Po drugie, nie będę w tym czasie usiłował wywierać presji, ani stosował agresji wobec innych członków społeczeństwa, a jeśli to uczynię, będę zgodnie z prawem odpowiadać za moje uczynki.

- Bardzo dobrze. I co jeszcze?

Mortimer złożył starannie chusteczkę i wsunął ją do kieszeni.

- Po trzecie - powiedział, uklepując kieszeń - nie będę pociągany do odpowiedzialności prawnej ani żadnej innej, jeśli pozbawię życia inkryminowanego osobnika, niejakiego Benedicta Vernalla.

- Właśnie tak. - Oficer przytaknął i wskazał na sporą walizkę, którą jeden z policjantów ustawił na podłodze i otworzył. Z sieni usunięto tymczasem wszystkich postronnych. - Gdyby zechciał pan tu podejść i dokonać wyboru. Walizka pełna była narzędzi mordu. - Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę z zagrożenia, na które wystawia się w najbliższym czasie, i wie pan, iż organy prawa nie będą w stanie ochronić pana przed zranieniem lub śmiercią?

- Nie jestem taki głupi - uciął Mortimer i wskazał na wnętrze walizki. - Chcę granatnik.

- Tego nie może pan dostać - odparł oschle urażony oficer. - Nie stosuje się ich w terenie zabudowanym, gdzie istnieje ryzyko zranienia osób postronnych. Szczególnie w budynkach. Może pan jednak wybrać, którąś z broni o mniejszej sile rażenia. Mortimer splótł palce i pochylił głowę, jakby zamierzał się modlić. Spojrzał uważnie na zawartość walizki: pistolety maszynowe, granaty, noże, kastety, ampułki z kwasem, bicze, rewolwery, brzytwy, obtłuczone butelki, zatrute strzałki, morgensterny, granaty z gazem paraliżującym i łzawiącym...

- Ile mogę wziąć?

- Niech pan bierze po prostu wszystko, co uzna pan za przydatne. Tylko niech pan pamięta, że z każdego przedmiotu będzie się pan musiał potem rozliczyć.

- Chcę pistolet maszynowy reisling z pięcioma magazynkami, nóż komandoski z zadziorami i pistolet z gazem łzawiącym.

Oficer szybko odhaczył stosowne pozycje na formularzu.

- Czy to wszystko?

Mortimer przytaknął i nie czytając formularza, złożył podpis na dole strony, po czym zaczął wpychać do kieszeni wyposażenie i amunicję.
- Ma pan dwadzieścia cztery godziny - powiedział oficer, spoglądając na zegarek. - Do jutra, do siedemnastej czterdzieści pięć.

- Proszę, Ben, odejdź od drzwi - błagała Maria.

- Cicho - wyszeptał Benedict, przyciskając ucho do sklejki. - Chcę usłyszeć, co tam mówią. - Ze zmarszczonymi brwiami usiłował zrozumieć choć kilka słów. - Nie jest dobrze - mruknął, odwracając się. - Nic nie słyszę. Chociaż i tak... Wiadomo, o co chodzi.

- Ktoś przyjdzie cię zabić - powiedziała Maria swym zwykłym głosem małej dziewczynki. Dziecko zapiszczało i przytuliła je mocniej do siebie.

- Proszę, idź do łazienki, tak jak się umówiliśmy. Masz tam łóżko, żywność, i nie ma okien. Siądź pod ścianą obok drzwi, a będziesz bezpieczna. Zrób to dla mnie, kochanie. niech chociaż o was nie muszę się martwić.

- Ale wtedy zostaniesz tu całkiem sam.

Benedict przygarbił nieco szerokie ramiona i mocniej kisnął w dłoni pistolet.

- Tu jest moje miejsce. Mężczyzna powinien w obronie rodziny stawić czoło niebezpieczeństwu. Zawsze tak było. - Rodzina... - powiedziała Mańa i nagle rozejrzała się wokoło. - A gdzie Matthew i Agnes?

- Bezpieczne z twoją matką. Obiecała zająć się nimi, aż się zjawimy. Wolałbym, żebyś też tam poszła.

- Nie, nie mogę. Nie teraz. Nie zostawię dziecka, byłby głodny. - Spojrzała na niemowlę, które wciąż popiskiwało. Zaczęła rozpinać górę sukni.

- Proszę, kochanie - powiedział Benedict, odsuwając się od drzwi. - Idź z dzieckiem do łazienki i zostań tam. Tak trzeba. On może przyjść w każdej chwili.

Posłuchała go niechętnie. Poczekał, aż zamknie za sobą drzwi i przekręci klucz w zamku. Potem spróbował usunąć z myśli nazbyt rozpraszający go obraz żony i dziecka. Przygotował sobie wszystko już wcześniej i teraz obszedł tylko powoli mieszkanie, sprawdzając, czy niczego nie przeoczył. Przede wszystkim spojrzał na drzwi, jedyne wejście do mieszkania. Były zamknięte, zaryglowane, z założonym łańcuchem. Pozostało tylko zastawić je szafą, by zabójca nie mógł sforsować ich bezgłośnie. Jakby co, to Benedict będzie czekał już na niego z bronią. Tak zatem drzwi miał z głowy.

W kuchni i łazience nie było okien, więc te dwa pomieszczenia mógł pominąć. Co innego sypialnia, której okno wychodziło na drabinkę przeciwpożarową. Ale i to przemyślał. Okno zostało solidnie zamknięte i zabójca musiałby wybić szybę. Brzęk szkła to wystarczające ostrzeżenie. Benedict miałby dość czasu, by przepchnąć kanapę pod drzwi sypialni. Nie chciał robić tego już teraz na wypadek, gdyby sam musiał wycofywać się do sypialni.

Pozostał tylko salonik, miejsce wybrane na bastion obrony. Miał dwa okna, przez dalsze, dość blisko drabiny przeciwpożarowej, zabójca mógłby próbować wejść. Drugie było za daleko, ale dawało dostęp kulom, gdyby ktoś zasadził się w budynku po drugiej stronie podwórza. Tak czy tak, jeden z kątów saloniku znajdował się w martwym polu ostrzału i tam należało usiąść. Benedict przepchnął wielki fotel pod ścianę, sprawdził raz jeszcze, czy oba okna zostały zamknięte, i zapadł w mebel.

Broń wsparł na kolanach i wycelował w dalsze okno, to obok drabinki na zewnątrz budynku, gotów zastrzelić każdego, kto usiłowałby przez nie wejść. Bliższe okno nie stanowiło żadnego niebezpieczeństwa, pod warunkiem, że nie stanie się przy parapecie. Cienkie zasłony pogrążały pokój w półmroku, dając szansę dostrzeżenia intruza, zanim ten zauważy Benedicta. Obracając pistoletem ledwie o parę stopni, miał w polu ostrzału całe pomieszczenie, od okien do drzwi przedpokoju. Gdyby cokolwiek działo się przy wejściu do mieszkania, wystarczało kilka kroków, by tam zajrzeć. Zrobił, co w jego mocy. Oparł się wygodnie w fotelu.

Światło dnia zaczęło gasnąć i pokój pogrążył się w ciemności mąconej jedynie poblaskiem miasta przezierającym przez zasłony. Było bardzo cicho i tylko sprężyny fotela jęczały pod nim, ilekroć zmieniał pozycję. Po kilku godzinach zorientował się, że w całym misternym planie nie uwzględnił jednej rzeczy. Chciało mu się pić.

Z początku próbował zignorować pragnienie, ale o dziewiątej wyschnięte usta zaczęły przypominać papier ścierny. Wiedział już, że nie wytrzyma tak całej nocy, wrażenie było zbyt dokuczliwe. Trzeba było zabrać jakieś większe naczynie z wodą. Najlepiej byłoby wstać jak najszybciej i przynieść coś stosownego, nie chciał jednak opuszczać bezpiecznego kąta. Zabójca nie dał do tej pory nawet znaku życia, co czyniło jego milczącą obecność tym groźniejszą.

Potem usłyszał, że Maria go woła. Z początku cicho, jednak z czasem coraz głośniej. Niepokoiła się. Czy wszystko z nim w porządku? Nie śmiał odpowiedzieć, nie z tego kąta. Pozostało podejść do drzwi łazienki i szepnąć, by się uciszyła. Może wtedy zaśnie, a on weźmie z kuchni jakiś dzbanek z wodą. Wstał jak najciszej i wyprostował zdrętwiałe nogi. Nie spuszczając wzroku z szarego prostokąta drugiego okna, zsunął ostrożnie buty i na palcach przeszedł przez pokój. Maria zawodziła coraz głośniej, stukając w drzwi łazienki. trzeba było ją uciszyć. Czy ona nie rozumie, na jakie niebezpieczeństwo go naraża?
Mijał właśnie drzwi na korytarzyk, gdy w pokoju rozbłysło światło.

- Co ty wyrabiasz? - Krzyknął na stojącą obok włącznika Marię, oślepiony nagłym blaskiem.

- Tak się martwiłam...

Przerwał jej brzęk tłuczonej szyby i jazgot pistoletu maszynowego. Nagły impuls bólu przeszył ciało Benedicta, który szczupakiem zanurkował do przedpokoju.

- Do łazienki! - krzyknął i też wystrzelił w ciemne drzwi. Ledwie słyszał przytłumiony płacz Marii, gdy dziewczyna zatrzasnęła za sobą drzwi łazienki. Na chwilę zapomniał o bolesnych ranach. W powietrzu niebieskawą mgiełką rozchodził się cierpki i smrodliwy dym wypalonego prochu. Coś stuknęło w saloniku, strzelił w ciemność. Skrzywił się, gdy w odpowiedzi cała seria kul podziobała tynk naprzeciw drzwi.

Ogień ustał, ale Benedict nie opuszczał broni. W końcu pojął, że zabójca nie sięgnie go na podłodze pod ścianą, obok otwartych drzwi. Żeby to uczynić, musiałby wejść do korytarzyka a wówczas sam wystawi się na strzał. Kolejne pociski uderzyły w mur, ale Benedict nie odpowiedział. Gdy cisza przeciągnęła się ponad minutę, wysunął bębenek z broni i wyjął puste łuski, zastępując je nowymi nabojami. Wokół jego nogi rozlewała się z wolna kałuża krwi.

Mierząc wciąż w drzwi, podwinął niezgrabnie lewą nogawkę i spojrzał na nogę. Krew ciekła po kostce, przemoczyła już całą skarpetkę. Sączyła się rytmicznie z dwóch okrągłych otworów zostawionych przez kulę, która przeszła przez mięśnie łydki. Benedict wpatrywał się w ranę jak zauroczony, aż opamiętał się i znów wycelował w drzwi. W saloniku panowała cisza. Piekło go też z boku, ale gdy podniósł koszulę, stwierdził, żc ta druga rana, chociaż bolesna, nie była tak groźna. Ledwie draśnięcie, kula musiała zrykoszetować po krzywiźnie żebra. Krwawienie było dość słabe. Ale z nogą trzeba coś zrobić.
- Szybki jesteś, Benedict, moje gratulacje...

Benedict odruchowo wysłał dwie kule w ciemność pokoju, ale odpowiedział mu tylko śmiech.

- Te nerwy, Benedict, te nerwy... Nawet jeśli zamierzam cię zabić, to me znaczy jeszcze, że nie możemy sobie pogadać.

- Jesteś bydlę, zafajdane bydlę - zaczął Benedict, zaraz potem sięgając po przekleństwa i obsceniczne porównania, których nie używał, ba, nie słyszał nawet od ukończenia szkoły. Umilkł raptownie, pomyślawszy, że przecież Maria też pewnie go słyszy. Nigdy jeszcze nie przeklinał przy niej.

- Ponosi nas, co Benedict? - Tamten się znów roześmiał. Obelgi nic nie zmienią.

- Czemu nas nie zostawisz? Idź sobie, nie będę cię zatrzymywał - powiedział Benedict, wolno wyciągając lewą rękę zza koszuli. - Nie chcę cię więcej widzieć, nie chcę cię znać. Czemu sobie nie pójdziesz?

- Obawiam się, że to nie takie proste. Sam ściągnąłeś sobie kłopoty na głowę, można powiedzieć, że zwabiłeś mnie tutaj. Jak czarnoksiężnik przyzywający złe moce. Miłe porównanie, prawda? Pozwól, że się przedstawię. Na imię mam Mortimer...

- Nie chcę znać twojego imienia, ty... zasrańcu. - Ostatnie słowo Benedict raczej wymamrotał, niż powiedział, niemal całą uwagę skupiając na możliwie bezgłośnym ściąganiu koszuli. Przełożył broń do lewej ręki, by zdjąć prawy rękaw, i omal nie upuścił rewolweru. Noga pulsowała bólem, gdy obwiązywał łydkę powyżej rany. Zacisnął węzeł, syknął z bólu i szybko się odezwał, by zamaskować jęk: - Przyszedłeś tutaj, bo chciałeś. Zamierzam zabić cię za to.

- Bardzo dobrze, panie Vernall, niczego innego od ciebie nie oczekiwałem. Ostatecznie w obecnych czasach trudno naruszyć literę prawa bardziej, niż to uczyniłeś. Jesteś aspołecznym indywidualistą, samotnym kryminalistą pielęgnującym tradycje Dillingerów i braci James. Wprawdzie oni zabijali, a ty uparłeś się siać życie i masz pukawkę o wiele mizerniejszą niż oni... - obleśny chichot zakończył kwestię.

- Masz robaczywy umysł, Mortimer, czego spodziewać się po kimś, kto lubi zabijać. Jesteś chory.

Benedict chciał związać tamtego rozmową przynajmniej do chwili aż opatrzy nogę. Koszula przesiąkła już krwią i trudno było dokończyć węzeł tylko lewą dłonią.

- Musisz być chory, jeśli tu przyszedłeś. Jaki mógłbyś mieć inny powód?

Bezgłośnie odłożył broń i pospiesznie dokończył zakładać opatrunek.

- Względna sprawa - odparł głos z ciemności. - Podobnie jak względnym jest pojęcie przestępstwa. Człowiek stworzył społeczne zasady życia, a te społeczeństwa zdefiniowały pojęcie przestępstwa. O tempora! O mores! W Atenach Peryklesa homoseksualiści otaczani byli szacunkiem jako jedyni zdolni do prawdziwej miłości. W Anglii okresu industrializacji pogardzano nimi i osądzano ich jak kryminalistów. I kto tu naprawdę decyduje, że dany czyn jest przestępstwem? Jednostka czy społeczeństwo? Możesz zacząć odwoływać się do autorytetów stojących ponad człowiekiem, ale wszystko to będą tylko abstrakcyjne inwokacje, nijak mające się do otaczającej człowieka rzeczywistości, do tego, co człowiek postrzega.

Kilka strzałów dodało wagi tym słowom i drzazgi poleciały z futryny. Benedict zacisnął ostatni węzeł i znów sięgnął po rewolwer.

- Owszem, uznaję wyższe autorytety - powiedział. - Istnieje prawo naturalne, istnieje świętość życia, istnieje nierozerwalny węzeł małżeństwa. To właśnie pozwala kochać, pobierać się, a dzieci świadczą o pobłogosławieniu mojego związku.

- To twoje błogosławieństwo, i nie tylko twoje zresztą, pustoszy ten świat jak szarańcza - powiedział Mortimer. Ale to tylko stwierdzenie faktu. Przede wszystkim trzeba uporać się z twoimi argumentami.

Primus. Jedyne znane nam naturalne prawo to prawo grawitacji. To, co ty nazywasz naturalnym prawem, to prawo ustanowione przez człowieka, które odmiennie wygląda w każdej z niezliczonych religii. Tym samym argument traci moc.

Secundis. Życie pleni się żywiołowo. To, co żyje dzisiaj, będzie musiało umrzeć, by zrobić miejsce dla jutrzejszego wylęgu. Wszystkie religie mają janusowe oblicza. Niby gromią wszelkie zabijanie, jednocześnie jednak z uśmiechem pobłażania spoglądają na wojny i karę śmierci. Tym samym argument traci moc.

Ultimus. Związek mężczyzny i kobiety przybiera rozmaite postacie w różnych społeczeństwach. tym samym argument traci moc. Całe to gadanie o wyższych autorytetach nie odnosi się do realnego świata faktów i definiowalnych praw. Możesz wierzyć, w co zechcesz, o ile sprawia ci to satysfakcję, ale nie upoważnia cię to jeszcze do popełniania przestępstw.

- Przestępstw?! - krzyknął Benedict i wystrzelił dwukrotnie w otwór drzwi, po czym skulił się pod gradem bijących nad nim kul. Zza drzwi łazienki dobiegał go płacz obudzonego hukiem dziecka. Benedict wymienił energicznie łuski na pełne naboje i wsunął bębenek na miejsce.

- Sam jesteś kryminalistą, jeśli chcesz mnie zamordować powiedział. - Jesteś narzędziem w rękach kryminalistów, którzy narzucili mi bluźniercze prawa i zakazali mieć więcej dzieci. Nikt nie może mi rozkazywać w tej sprawie.

- Głupiś - westchnął Mortimer. - Człowiek jest zwierzęciem społecznym i chętnie przyjmuje wszystko, czym społeczeństwo go obdarza. Bez oporów stosujesz lekarstwa, bez których twoje dzieci mogłyby umrzeć, jak często zdarzało się to w przeszłości. Akceptujesz przyznawanie twoim dzieciom dodatkowych racji żywnościowych, za które nie musisz nawet płacić. Ale planowania rodziny już nie akceptujesz. Wybacz, ale na dłuższą metę tak się nie da. Albo zaakceptujesz wszystko, albo wszystko odrzucisz. Pozostanie ci albo opuścić społeczeństwo, które cię żywi, albo uznasz dyktowane przez nie zasady. Nie ma darmowego wiktu...

- O nic takiego nie proszę. Dziecko pije mleko matki, potem podzielimy nasze racje żywnościowe...

- Nie rób z siebie durnia. Ty i tobie podobni, zupełnie nieodpowiedzialni, gotowi jesteście zgubić ten świat, do ostatniej chwili nie nabierając rozumu. Próbowano przekonywać was po dobroci, gdy to nie dało efektów, sięgnięto po ostrzejsze środki, wciąż bez skutku. Pochlebiano wam, przekupywano, grożono, wszystko na próżno. Pozostało powstrzymać was siłą. Odmawiacie wciąż pomocy i rady, jak zapobiec przybyciu jeszcze jednej istoty na głodujący świat, i dalej mnożycie się bez opamiętania. Skoro tak, to na was spada odpowiedzialność za zrobienie miejsca na świecie. Ktoś przybywa, ktoś musi odejść. To całkiem humanitarne prawo, wyrosłe z naszej dawnej tradycji pionierów i osadników zajmujących ten kontynent. Daje wam szansę obrony przekonań z bronią w ręku. Przekonań i życia...

- To nieludzkie prawo - powiedział Benedict. - Jak możesz, tak myśleć? To okrutne, bezsensowne...

- Wręcz przeciwnie, cała sprawa została dobrze pomyślana. Spróbuj na chwilę dla odmiany uruchomić szare komórki, pozbądź się na moment uprzedzeń i spójrz na problem z perspektywy gatunku, do którego należysz. Cały świat jest okrutny, ale nie jest bezlitosny. Rządzi nim prawo zachowania masy, które człowiek łamie ze szczególnym upodobaniem. Czynił to już od tak dawna, zapominając w swym zaślepieniu o istnieniu owego prawa, że uruchomił inne mechanizmy, mające ograniczyć przyrost ludzkich mas na powierzchni tego globu. Odwoływanie się do zwykłego zdrowego rozsądku nie odniosło żadnego skutku i nie ograniczyło przyrostu naturalnego, zatem trzeba było sięgnąć po drastyczne prawa. Sama miłość, rodzina czy małżeństwo nijak na tym nie ucierpiały, o ile poprzestają na rozsądnej liczbie dzieci. Jeśli ktoś dobrowolnie przyjmuje opiekę i pomoc społeczeństwa, musi ponosić konsekwencje swoich poczynań. Jeśli zatraci się w swojej samolubności i egoizmie, musi zginąć dla dobra społeczeństwa. Jeśli jednak przetrwa próbę i okaże dość determinacji i zimnej krwi, by przeżyć, wówczas uznaje się go za jednego z tych ludzi, których społeczeństwo potrzebuje szczególnie jako nosiciela wartościowej puli genetycznej. Jednak zasady tej nie stosuje się nigdy wobec obywateli przestrzegających prawa.

- Jak śmiesz! - krzyknął Benedict. - Czy ta bezbronna matka i jej, jak mówisz, nielegalne dziecko to kryminaliści? - Nie, o ile owa matka zrezygnuje z wszelkiej pomocy społecznej. Spokojnie może urodzić nawet dodatkowe dziecko, ale jeśli potem trwa w głupocie, musi za to zapłacić. Jest wiele sfrustrowanych kobiet, które wiele by dały, by mieć choć jedno dziecko. One to, podobnie jak ja popierają znane ci prawo, żądają nawet jego zaostrzenia. Staraj się, jeśli potrafisz, Benedict, bo zrobię co w mojej mocy, aby ujrzeć wreszcie twoje zimne zwłoki.

- Wariat! - syknął Vernall, zaciskając mocno zęby w złości. - Wyrzutek społeczeństwa. To bluźniercze prawo wyciąga z rynsztoka takie męty, jak ty, tworzy zawodowych zabójców.

- Do pewnego stopnia. I słusznie czyni. W ten sposób patologiczne typy same się ujawniają i można mieć ich na oku. Chyba tak lepiej, niż żeby ktoś taki miał czyhać w parku z nożem na twoje dzieci. Zamiast tego ryzykuje życiem i czy zabija, czy sam ginie, przysłuża się ludzkości.

- Zatem przyznajesz, że jesteś szalonym... i mordercą? - Benedict usiłował wstać, ale zakręciło mu się w głowie i ciężko opadł na podłogę.
- Ja nie - odparł beznamiętnie Mortimer. - Ja wspieram prawo i usuwam typy aspołeczne.
- To musisz być zboczeńcem, jeśli nienawidzisz miłości... Tym razem jedyną odpowiedzią był lodowaty śmiech, który jeszcze bardziej rozwścieczył Vernalla.
- Chory! A może szalony. A może bezpłodny, nie mogący mieć własnych dzieci i nienawidzący wszystkich, którzy je mają...

- Dość tego! Pogadaliśmy sobie, a teraz cię zabiję. Benedict po raz pierwszy wyczuł w głosie tamtego zimną złość i wiedział już, że trafił w czułe miejsce. Milczał jednak, słaby i bliski mdłości, a krew sączyła się przez prowizoryczny opatrunek i rozlewała coraz szerszą kałużą na podłodze. Musiał zachować chociaż tyle siły, by unieść dłoń z rewolwerem, gdy zabójca będzie wchodził do przedpokoju. Usłyszał, jak drzwi łazienki otwarły się niemal bezgłośnie, dobiegł go cichy szmer kroków. Bezradnie spojrzał na zalaną łzami twarz Marii.

- Kto tam jest z tobą? - krzyknął Mortimer skulony za Fotelem. - Słyszę, jak szepczecie, Jeśli to twoja żona, to lepiej każ jej odejść. Nie odpowiadam za jej bezpieczeństwo. Sam jesteś sobie winien i przyszła pora zapłacić za popełniane błędy. Zrobię, co do mnie należy.

Wstał i opróżnił magazynek, celując w drzwi, potem przycisnął zatrzask, wyjął pusty magazynek cisnął go w ślad za kulami i natychmiast założył nowy. Szybkim ruchem przeładował broń i przykucnął, gotów do ostatecznego ataku.

Tak trzeba, nawet bez noża. Wystarczy podejść do drzwi, strzelić parę razy do środka, rzucić tam miniaturowy granat z gazem łzawiącym i wejść siejąc kulami po podłodze i po gospodarzu. Mortimer z drżeniem wciągnął głęboko powietrze i nagle zamarł, widząc dłoń Benedicta wyłaniającą się zza framugi i sunącą w górę po ścianie.

Było to tak nieoczekiwane, że strzelił dopiero po chwili, i wtedy spudłował. Taka dłoń to kiepski cel dla broni automatycznej. Palce zacisnęły się na włączniku lampy i zniknęły, ledwie zapłonęło światło pod sufitem.

Mortimer zaklął i strzelił w ślad za dłonią dziurawiąc ścianę. Czuł się bezbronny i obnażony w blasku żarówki. Pierwszego strzału z rewolweru nawet nie usłyszał, huk zginął w jazgocie jego automatu. Dopiero gdy druga kula uderzyła w podłogę tuż obok jego stóp, przestał strzelać, obrócił się na pięcie i zamarł wpatrzony.
Na drabince przeciwpożarowej za wybitym oknem stała kobieta. Wiotka, o wielkich oczach, kołysała się lekko niby targana wiatrem. Broń trzymała w obu rękach, raz za razem kurczowo naciskając spust. Jak dotąd nie trafiła Mortimera, ale ten, przerażony, uniósł automat i przejechał serią po ścianie nad oknem, krzycząc:
- Nie! Nie chcę cię skrzywdzić!

Ostatni pocisk przeorał tynk i iglica szczęknęła głucho. Mortimer szybko wyciągnął pusty magazynek i spróbował wpiąć nowy, gdy rewolwer znów się odezwał. Kula trafiła go w bok, aż upadł i wypuścił broń z ręki. Benedict doczołgał się zaraz do zabójcy i zacisnął mu dłoń na gardle.

- Nie... - wychrypiał Mortimer i zamachał rękami. Nigdy nie wprawiał się w bezpośredniej walce i niezbyt wiedział, co teraz robić.

- Proszę, Bene, nie - odezwała się Maria, wchodząc przez okno z powrotem do mieszkania i podbiegając do męża. Zabijesz go.

- Nie... - wysapał Benedict. - Brak mi sił. Ręce mi osłabły...

Nagle tuż obok swej głowy ujrzał lufę rewolweru. Szybko wydarł go żonie z dłoni.
- Jedna gęba mniej do wyżywienia! - krzyknął, naciskając wygrzany spust i pakując kulę w pierś Mortimera. Ten tylko raz wierzgnął nogami, i skonał.
- Nic ci nie jest, kochanie? - zaczęła nagle zawodzić Maria, klękając przy mężu i tuląc go do siebie.

- Nie... Jestem słaby, ale to chyba z utraty krwi. Już przestała lecieć. Skończone. Wygraliśmy. Dostaniemy jeszcze jedną rację żywnościową i wszyscy wyjdą na swoje. Już nigdy nikt nie będzie się nas czepiał.

- Tak się cieszę - powiedziała, uśmiechając się przez łzy. Bo wcześniej nie chciałam ci tego mówić... Wiesz, to całe zamieszanie. Ale będziemy mieli... - Opuściła oczy.

- Co? - spytał, nie dowierzając. - Chyba nie chcesz powiedzieć...

- Ależ tak. - Poklepała się po lekko uwypuklonym już brzuchu. - Cieszysz się?

Ale on jedynie wpatrzył się w nią milcząco, otwierając usta tak szeroko, jak wyrzucona na brzeg ryba.



przekład : Radosław Kot



Ramię sprawiedliwości



To była wielka, dokładnie opakowana przeciw-wstrząsowa skrzynia, wyglądająca jakby ważyła tonę. Ten ciołek zrzucił ją dokładnie przed drzwiami posterunku i odleciał. Spojrzałem uważniej na kierowcę, który przywiózł pakę z kosmodromu. - Co to jest, do cholery?

- A skąd ja mam wiedzieć? - odparło indywiduum, gramoląc się do kabiny. - Nie jestem wszystkowiedzący. Przybyła ranną rakietą z Ziemi. To wszystko co wiem.

Zapuścił silnik i odjechał w kłębach czerwonego dymu.

- Dowcipnisie - mruknąłem. - Mars jest pełen rozkosznych dowcipnisiów. Gdy ponownie zabrałem się za oglądanie pudła, poczułem, że w zębach zgrzyta mi piasek. Szef Craig musiał słyszeć silnik, gdyż wyszedł z biura i zaczął mi pomagać w oglądaniu.

- Myślisz, że to bomba? - spytał niepewnym tonem.

- A dlaczego miałby się ktoś wysilać na przysłanie nam takiego drobiazgu? I to jeszcze takich rozmiarów, i z Ziemi? Zmieniliśmy temat, zastępując go milczeniem i zaszliśmy pakę z tyłu. Adresu nadawcy nie było. W końcu odbiliśmy ścianę i stanęliśmy lekko zbaranieli. Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z Nedem. Bylibyśmy znacznie szczęśliwsi, gdyby było także ostatnim. Że też ktoś wpadł na ten kretyński pomysł i trudził się przesłaniem tego z Ziemi. Teraz już rozumiem, co starożytni mieli na myśli pisząc o puszce Pandory. Ale póki co staliśmy tu i wyglądaliśmy jak dwa pół-inteligenty. Ned leżał spokojnie i też nam się przyglądał.

- Robot! - rozpoznał szef.

- Doskonale, to było dla ciebie łatwe do rozpoznania. Chodziłeś przecież do Akademii Policyjnej.

- Ha, ha! Spróbuj teraz znaleźć coś, co tłumaczyłoby, co on tu robi. Ja nie chodziłem do Akademii, ale znaleźć list w stosie plastiku nie jest sztuką wymagającą studiów. Szef wziął go i zaczął czytać z całkowitym brakiem entuzjazmu.

- Dobra, dobra. United Robotics sądzi, że „....roboty dobrze użyte mogą ułatwić pracę policyjną... zapraszają nas do współpracy w teście terenowym... robot dołączony do tego listu jest najnowszym, eksperymentalnym modelem, wartości 120 tysięcy kredytów...”

Obaj zajrzeliśmy do pudła, jakby była tam wymieniona w liście suma. Szef zajął się dokładnym poznaniem treści listu, a ja zacząłem się zastanawiać, jak go wyjąć z tego pudła. Eksperymentalny czy nie, wyglądał miło - ubrany był w uniform navy-blue ze złotymi wykończeniami. Ktoś zadał sobie dużo trudu, aby osiągnąć ten efekt. Fakt faktem, że wyglądał jak rasowy glina. Miał wszystko, co trzeba, poza gumą i gnatem. Doszedłszy do tego budującego wniosku zauważyłem, że robotowi błyszczą oczy. Nigdy dotychczas nie miałem do czynienia z humanoidami, toteż zaryzykowałem.

- Wyłaź ze skrzyni!

Wylazł z prędkością rakiety i zamarł o dwie stopy ode mnie w postawie zasadniczej.

- Eksperymentalny robot policyjny numer seryjny XPO-456-934B melduje gotowość do pełnienia obowiązków, sir!

Słowa padały z ekspresją, a sylwetka wyrażała pełne sprężenie. Fakt, że mięśnie miał ze stali, a zamiast ścięgien drut, ale wyglądał autentycznie. Umacniała to przekonanie budowa - wzrost i sylwetka człowieka, do tego ubrana w granatowy mundur. Wszystko wskazywało na to, że faktycznie sterczy przede mną Ned - rakietowy glina. Potrząsnąłem głową i zwróciłem się do niego.

- Odpręż się, Ned.

Nie posłuchał mnie i nadal się prężył.

- Przemęczysz sobie obwody, jak się będziesz tak gimnastykował. A poza tym jestem tu tylko sierżantem. Szef policji to ten drugi.

Ned obrócił się w stronę szefa z taką samą szybkością i zameldował się w ten sam sposób.

- Zdziwiłbym się, gdyby umiał coś jeszcze oprócz tego salutowania i meldowania się - stwierdził szef, obchodząc go, jak pies hydrant.

- Funkcje, działanie i możliwości akcji na stronach 184-213 - Ned rozległ się natychmiast, jakby w odpowiedzi na uwagę szefa. - Detale dotyczące programów strona 1035-1261.

Szef mający kłopoty z przeczytaniem więcej niż trzech stron komiksu na raz, spojrzał z czystym obrzydzeniem na tomisko sześciocalowej grubości, noszące skromną nazwę „Instrukcja obsługi”. Potem wpadł na wspaniały pomysł i rzucił mi tomisko na biurko.

- Zajmij się tym - rzekł, opuszczając biuro. - I robotem też. Zrób coś z nim.

Zaangażowanie szefa w sprawę omal mnie nie przytłoczyło. Wziąłem książkę i zacząłem przeglądać, myśląc jednocześnie, że o robotach wiem tyle, co pierwszy lepszy chłop z ulicy, a zasadzie nawet mniej. Na otwieranych przeze mnie stronach piętrzyły się jakieś piętrowe wzory, diagramy kilometrowej długości i wykresy o kolorystyce tęczy, a także inne, ogólnie niezrozumiałe duperele. Ich wygląd sugerował, że wymagają głębszej uwagi. Niestety, nie miałem zbyt dużo czasu, toteż odłożyłem to skądinąd mądre dzieło i spojrzałem z lekkim obrzydzeniem na Neda.

- Za drzwiami stoi miotła. Wiesz jak się tego czegoś używa?

- Yes, sir.

- W takim razie posprzątaj ten pokój, starając się naśmiecić przy tym mniej niż jest to już zrobione.

Zabrał się do roboty. Ja zaś z mieszanymi uczuciami obserwowałem 120 tysięcy kredytów, wykonujące pracę sprzątaczki zesłanej do Nineport. Zastanawiałem się, dlaczego on tu jest - chyba dlatego, że nie ma drugiej tak małej i nieważnej placówki policyjnej w całym Układzie. Konstruktorzy mogli mieć pewność, że jeśli ich pupilek nawet się tu zbłaźni, to straty dla obu stron będą minimalne. Inną sprawą jest to, co ja tu robię. Jedyny normalny glina w całej załodze. Potrzebny, żeby stworzyć wrażenie, że wszystko jest OK. Szef - Alonso Craig - myśli tylko o forsie i jest zbyt tchórzliwy, żeby ryzykować cokolwiek, nie mówiąc już o własnej skórze. Jest jeszcze dwóch policjantów - jeden stary i przez trzy czwarte czasu pijany, drugi zbyt młody, żeby się do czegoś nadać. Ja mam za sobą dziesięć lat w Policji Metropolii na Ziemi. Dlaczego jestem teraz tu - to moja sprawa i tyle! Dość, że tu jestem i jestem odpowiedzialny za przestrzeganie prawa w Nineport. Do diabła, co za górnolotne sformułowanie! Nineport nie jest, wbrew pozorom miastem. To po prostu przystanek na trasie. Jedyni stali mieszkańcy tej dziury to ci, którym się tu dobrze powodzi - alfonsi, szulerzy, kurwy i cała reszta. Jest tu też port kosmiczny i parę kopalni rudy, które się jeszcze nie zawaliły, bądź nie zostały do cna wyeksploatowane. Można powiedzieć, że jest to miasto, które zniknęło, zanim powstało, jeśli użyć górnolotnych sformułowań.

Zająłem się dla odmiany Fatem. Był to starszy posterunkowy, który nieodmiennie wypijał pięć kwaterek dziennie i nieodmiennie był stale na fleku. Nikt nigdy, jak daleko by nie sięgnął pamięcią, nie widział go trzeźwego, ale też nie mógł się pochwalić, że widział Fata lecącego na pysk z nadmiaru gorzały. Potrafił utrzymywać w zadziwiający sposób tak doskonałą równowagę płynów w organizmie, jak i stan pełnego nasycenia. Wyciągnąłem go z piątej celi, gdzie uciął sobie starym zwyczajem drzemkę i doprowadziłem do pokoju. Fat doszedł do siebie i postanowił przejść się w celu dotlenienia płuc. Co prawda trochę mu się poplątały kierunki, bo zamiast do wyjścia, powędrował do aresztu, ale odruchy miał prawidłowe - złapał za klamkę, otwarł drzwi - i zamarł.

- Co to? -wyjąkał, wskazując robota końcem czerwonego nochala.

- To jest robot. Zapomniałem jaki numer dała mu mamusia w fabryce, więc nazywamy go Ned. Teraz pracuje.

- Bóg z nim! Ale nieźle, że wprowadzi trochę porządku w tej kupie gnoju.

- To moja robota! - do rozmowy włączył się Billy, zmaterializowany nagle w drzwiach.

Nie jest prawdą, że Billy jest głupi. Po prostu w jego głowie nie może zaczepić się zbyt wiele myśli.

- To robota Neda. Ty awansowałeś na mojego pomocnika - poinformowałem go.

Moje wyjaśnienie ciężko go uradowało, toteż uspokojony siadł obok Fata i obaj z zacięciem obserwowali, co Ned wyczynia z podłogą. Sprawy tak się miały z tydzień. Przez ten czas Ned doprowadził posterunek do stanu zgoła septycznego. Szef, który nigdy nie miał głowy do takich spraw, nie zwrócił na to większej uwagi, tak samo jak i na to, że zniknęło tak coś z pół tony makulatury, na którą składały się wszystkie urzędowe pisma, które powinny być jego domeną, a które Ned w mojej obecności spakował w większą pakę i wyrzucił. Nie widziałem ani jednego powodu, aby przeszkodzić mu w tym zbożnym dziele. Instrukcje leżały spokojnie na moim biurku nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Nikt z nas nie miał bladego pojęcia o tym, co robot może, a czego nie i nikomu to nie przeszkadzało. Najpewniej zostałby u nas na etacie sprzątaczki, gdyby szef nie był tak leniwy.

Od tego się zaczęło. Około dwudziestej pierwszej, gdy szef zbierał się do wyjścia, rozległ się dzwonek telefonu. Odebrał, posłuchał i rzucił słuchawkę na widełki.

- Burdel Greenbacka. Mówi, że napad, rozejrzyj się! To ostatnie było do mnie.

- O, to coś nowego, przecież, jeśli się nie mylę, płaci okup. Czyżby China Joe miał konkurencję?

- Lepiej idź i zobacz, co się tam dzieje.

- Jasne - sięgnąłem po czapkę. -Ale ponieważ jesteśmy tu we dwóch, ty musisz pilnować gospodarstwa, dopóki nie wrócę.

- To mi się nie podoba! Jestem głodny, a siedzenie tu nie pomoże mi na to.

- Ja mogę się zająć tą sprawą - odezwał się w tym momencie Ned, stając w pozycji zasadniczej trzy kroki przed szefem.

W pierwszej chwili szef nie zaskoczył. Tak samo zresztą zachowałby się każdy, gdyby jego własny bojler zlazł ze ściany i zameldował gotowość wykonania pracy. Potem go odblokowało.

- W jaki sposób TY możesz to zrobić? - ryknął, ustawiając bojler z powrotem na ścianie.

To znaczy tak mi się wydawało, że to właśnie robi, bowiem Ned zapędził go w ślepy zaułek. Dokładnie w trzy minuty dał szefowi streszczenie zachowań oficera policji przy napadzie z bronią i innych zwyczajowych kradzieżach. Ze zbaraniałej miny szefa wynikało, że Ned w tym momencie zaczął górować wiadomościami zawodowymi w tym duecie.

- Więc, do cholery, skoro tyle wiesz, to czego tu jeszcze stoisz? - znowu ryknął szef.

Zabrzmiało to jak przeróbka „jeśli jesteś taki cholernie cwany, to dlaczego nie jesteś bogaty” z czytanek serwowanych młodzieży w szkółkach niedzielnych. Ned do takiej szkółki nie chodził, a że do tego był maszyną prostoduszną i logicznie myślącą, toteż zinterpretował ryk szefa dosłownie i wymiotło go za drzwi. Doleciało nas jeszcze pytanie:

- To znaczy, że wysyła mnie pan, żebym złożył raport, sir?

- Tak, do diabła! - wrzasnął szef i wreszcie mogliśmy kontemplować granatową smugę, w którą zamienił się robot.

- Musi być szybszy niż dźwięk - odezwałem się. - I lepszy niż wygląda. Nawet się nie zapytał, gdzie jest ta nora!

Zanim szef zdążył odezwać się, zadzwoniło znowu. Słuchał przez chwilę bełkotu w słuchawce i wyglądało, jakby mu ktoś gwałtownie puścił krew. Nigdy nie był specjalnie rumiany, ale teraz jego twarz miała niezdrowy, sinokoperkowy odcień.

- Bandyci są ciągłe wewnątrz - wycharczał. - Jego chłopak na posyłki jest na linii. Pyta, gdzie jesteśmy. Powiada, że jest pod stołem, na zapleczu domu...

Nigdy nie dowiedziałem się co jeszcze ten bohater ma do zakomunikowania, bo teraz, dla odmiany, mnie wymiotło i rzuciło do patrolowca. Setki rzeczy mogło się zdarzyć, jeśli Ned będzie szybszy. Strzelanina, ranni i tym podobne przyjemności. A wszystko spadnie na nas - wysłali wygodnisie robota do zajęcia dla gliniarza. Może przypadkiem szef potwierdziłby potem, że to był jego pomysł, ale nie bardzo byłem skłonny w to uwierzyć. Nigdy nie było mi zbyt ciepło na Marsie, ale teraz byłem spocony jak kościelna mysz.

Nineport ma coś ze czternaście przepisów drogowych - złamałem wszystkie, zanim dojechałem do Greenbacka. Mimo wszystko Ned jednak był szybszy. Gdy wyjeżdżałem zza ostatniego rogu, zobaczyłem go wchodzącego do lokalu. Zakląłem i wyskoczyłem z grata. Zdążyłem akurat, by zająć miejsce na galerii - na ostrzeliwanej galerii na dodatek. Wewnątrz było dwóch pieprzonych punków - jeden w rogu zajmował się kasą z uwagą przysięgłego rachmistrza, drugi zaś zawartością barku. Obaj oddawali się swym zajęciom z entuzjazmem. Gnaty mieli schowane, ale brutalne wtargnięcie Neda chyba wstrząsnęło ich systemami nerwowymi, bo natychmiast je wyjęli - może nie lubili nieproszonych gości? Wyciągnąłem swój rozpylacz i czekałem na szczątki rozstrzelanego robota, lecące mi na łeb z resztkami okna - był idealnie wystawiony na ogień! Ned miał jednak wspaniały refleks - jak każdy robot.

- RZUCIĆ BROŃ! JESTEŚCIE ARESZTOWANI!

Musiał mieć niezłe wzmacniacze, bo aż mi w uszach zadźwięczało, a byłem na zewnątrz. Rezultat był zgodny z moimi oczekiwaniami. Obaj dżentelmeni nadusili na spusty i powietrze wypełnił ciągły terkot automatycznych pięćdziesiątek z pociskami napędzanymi rakietowo. Szyby rozleciały się, a ja padłem na brzuch, bo pierwsza salwa omal nie urwała mi głowy.

Te pociski niewiele co jest w stanie powstrzymać. Przez człowieka przechodzą, nie zauważając nawet, że coś im stało na drodze. Jedyną reakcją Neda była osłona oczu - mała tarczka ze stalowej blachy, która zsunęła się z daszka czapki z wąziutkimi szczelinami na wysokości oczu.

A potem Ned ruszył w swoją pierwszą akcję. Wiedziałem, że jest szybki, ale nie sądziłem, że aż tak. Parę pocisków stuknęło w niego, ale w drugim końcu lokalu znalazł się, zanim strzelec zdążył przesunąć lufę i już broń była w ręku Neda. Chwyt należał do najczęściej wykonywanych, a sporo ich już widziałem - klient miał wyłamane pałce i był zupełnie nieszkodliwy. Z tą samą szybkością co po broń prawą ręką, Ned użył lewej, aby zatrzasnąć kajdanki na przegubach delikwenta. Pacjent numer dwa ruszył z kopyta ku drzwiom i przygotowywałem się właśnie, aby go tu gorąco powitać. Mogłem sobie darować niepotrzebny wysiłek. Nie zdążył zrobić połowy drogi, gdy Ned był przed nim. Zanim się zorientował, o co chodzi, z wyłamaną w stawie barkowym prawą ręką leżał obok swojego kumpla, skuty drugą parą bransoletek. Byłem zupełnie zbędnym dodatkiem w tej całej sprawie, ale skoro już tu byłem, to postanowiłem się na coś przydać. Wlazłem do środka, odebrałem od Neda spluwy i aresztowałem obu w majestacie prawa oficjalną formułką. Na to wszystko wylazł Greenback i ujrzał dokładnie to, co chciałem, żeby zobaczył. Zobaczył też podłogę zaścieloną szkłem, kompletny demontaż okien i luster oraz pogrom baru, toteż zaczął kląć na czym świat stoi. Nie chciało mi się słuchać, toteż sprowadziłem jego wypowiedzi na ciekawszy temat. Ale był mało komunikatywny. O telefonie wiedział mniej niż ja, więc wyciągnąłem spod stołu wystraszonego gówniarza i wytłumaczyłem mu, na czym polega jego głupota. Był tu parę dni i nie orientował się w zawiłościach bezpiecznej egzystencji, to jest w tak podstawowych kwestiach jak ta, że o napadzie powiadamia się obstawę Chiny Joe, a nie zawraca dupy pilicji. Po czym zabraliśmy owoc wycieczki do wozu i ruszyliśmy do domu. Szef miał ciągle ten niezdrowy, trupi kolorek na twarzy, gdy wszedłem do środka.

- Ale bigos - wychlipał na mój widok czułe powitanie.

Chłopcy niezbyt byli chętni do udzielania wywiadu, toteż szef, bynajmniej nie będący wcieleniem miłosierdzia, cierpliwości czy innych cnót charakteru prawdziwego chrześcijanina, dał im parę razy w zęby, co wyraźnie ułatwiło wzajemne porozumienie. Za drugim razem udzielili wyczerpujących odpowiedzi na zadawane pytania.

- Nigdy nie słyszeliśmy o China Joe. Jesteśmy tu od wczoraj i...

- Ochotnicy, psiakrew! - Szef opadł na fotel. - Zamknij ich i powiedz, co się tam właściwie stało, u diabła!

Zrobiłem, co chciał z pacjentami i wskazałem przez ramię na Neda.

- Tu masz bohatera. Wziął ich jedną ręką pod gradem kul, ku chwale służby. To jednorobotowe tornado skrzyżowane z siłą słonia i mistrzem mastery of fight. Do tego kuloodporne! - wskazałem zarysowania na pancerzu. - Jedyne ślady po kulach.

- To mi śmierdzi kłopotami i to dużymi kłopotami!

Szef nie był w dniu dzisiejszym optymistą. Miał na myśli chłopców z ochrony - nie kochali aresztowań punków i konfiskat broni bez swego błogosławieństwa. Tyle tylko, że Ned nie bardzo orientował się w subtelnościach tego typu i postanowił szefa pocieszyć.

- Nie będzie żadnych problemów, sir. Nie ma możliwości, żebym złamał któreś z praw robotyki. Są one częścią moich obwodów kontrolnych i są całkowicie zautomatyzowane. Człowiek, który dobywa broni i strzela, łamie dwa podstawowe prawa robotyki, jak i sprawiedliwości. Ja przecież go nie osądzam - tylko unieszkodliwiam.

To wszystko spływało po szefie jak woda po kaczce. Wyglądało na to, że nawet nie silił się aby, słuchać. Natomiast ja słuchałem i nawet przemyślałem to, co usłyszałem i zastanowiło mnie, jakim cudem, u Boga Ojca, robot, czyli ordynarnie mówiąc maszyna, może logicznie wnioskować w dziedzinie przepisów prawnych i praktyki. Ned pałał gotowością oświecenia mnie w tej kwestii, usłyszawszy te wątpliwości.

- Roboty były przygotowywane do tych funkcji od lat. Praktycznie zasada jest ta sama, obojętne, czy chodzi o łamanie prawa, czy o przekraczanie szybkości. A do tego sprowadza się auto-motor. A wykrywacz alkoholu? Przecież wsadził do więzienia więcej pijaków niż wszyscy oficerowie śledczy w kupę wzięci! A potem roboty zostały wyposażone w możliwość zabijania - przed wprowadzeniem praw robotyki - automatyczne stacje obrony balistycznej były przecież w powszechnym użyciu. Składały się z półautomatycznej baterii dział i rakiet przeciwlotniczych, automatycznego radaru i ośrodka koordynującego jeśli samolot nie nadał właściwego sygnału identyfikacyjnego, to automatycznie szedł rozkaz i zestrzeliwano go. A przecież nie obsługiwał tej stacji ani jeden człowiek.

Doszedłem do wniosku, że nie pogadam sobie z Nedem na tematy dowolne. Może poza jego instrukcją obsługi, ale nie miałem dotąd serca jej poznać, a obecnie moment był mało sprzyjający, toteż niezwłocznie zamknąłem dyskusję.

- Ale robot nie może, do diabła, być gliną! To zajęcie dla człowieka!

Wydawało mi się, że zamknąłem dyskusję, ale ta blaszanka była dziś wyjątkowo pyskata.

- Oczywiście, że nie i nie jest to celem budowy nas, robotów policyjnych. Ale przecież jest tyle mechanicznych czynności w pracy policjanta, których nie będzie musiał on robić, gdy będziemy w powszechnym użyciu. A nie są to kwestie wyboru - jeśli aresztuje pan kogoś, to zakłada mu pan kajdanki - jeśli pan mi każe, to zrobię to ja, ale nie ja decyduję przecież o tym, kogo i za co pan aresztuje. Jestem tylko mechanizmem w tej czynności, chociaż...

Ręce mi opadły. Nadawaliśmy na różnych częstotliwościach, co uniemożliwiało konstruktywne porozumienie. Ta puszka po konserwach teoretycznie miała rację, tylko w praktyce...

- China Joe nie będzie tym zachwycony! - skonkludował z zadziwiającą bystrością szef, przerywając pyskówkę Neda i moje dumania.

Wyjątkowo byłem skłonny zgodzić się z nim. Tu było prawo pięści, a nie kodeksu w użyciu. Prawo nawet niezłe dla burdeli, szulerni i spelunek, czyli miejsca zwanego szumnie Nineport. Wszystkim rządził China Joe. Tak samo zresztą jak i policją. Wszyscy byliśmy na jego garnuszku. Był zresztą jedynym, o którym można było powiedzieć, że nam płaci. Ale to nie była kwestia, którą podjąłbym się wytłumaczyć robotowi. Nawet w sprzyjających okolicznościach.

- Tak, China Joe!

Pomyślałem, że to echo, ale szybko zmieniłem zdanie. Echo przeważnie nie materializuje się, a obok mnie, oparte o framugę drzwi, coś się pojawiło. Coś zwane Alex. Sześć stóp mięśni, ścięgien i kłopotów. Prawa ręka Chiny Joe. To coś udało uśmiech, na widok którego szef wstąpił się w sobie i zapadł w fotel.

- China Joe chciałby, żeby mu ktoś wytłumaczył - odezwało się to coś od drzwi - dlaczego śmierdzące gliny napastują ludzi i pozwalają niszczyć dobre trunki. Jest bardzo tego ciekaw i jeśli nie będziecie w stanie zadowolić jego ciekawości...

- Aresztuję cię w imieniu prawa na podstawie artykułu 46 paragrafu 19 ustawy o... - Ned zrealizował to, zanim zorientowaliśmy się, że w ogóle się ruszył.

To był szczyt - na naszych oczach zamknął Alexa i śpiewał nam własny tren żałobny. Alex nie był tak wolny jak my. Obejrzawszy się, kto tak bezczelnie mu przerywa, wydobył armatę i zdołał trafić Neda dokładnie w miejsce, gdzie powinno być serce, gdyby Ned był klasycznie zbudowany, zanim ten wytrącił mu broń z ręki i zaobrączkował. Gdy my wyglądaliśmy jak śnięte rybki, Ned przyjrzał się swemu dziełu i dokończył.

- Dam sobie głowę za to uciąć. Więzień Peter Rakjonsky, alias Alex - Siekiera, poszukiwany w Lunal City za napad z bronią w ręku i morderstwo. Również poszukiwany przez policję w Detroit, Nowym Jorku i Manchesterze. Oskarżony o...

- Zabierajcie to ode mnie! - ryk Alexa był doskonale słyszalny dla wszystkich w odległości 150 jardów, wyłączając głuchych i nieboszczyków.

Denny Bug nie był ani jednym ani drugim. Wsadził łeb zza drzwi i rzuciwszy okiem na tę malowniczą scenę wewnątrz, dał nogę z alarmującą i zadziwiającą wieścią.

- Alex!!! Gliny capnęły Alexa!!!

Gdy wyskoczyłem na zewnątrz nie było po nim śladu ni zapachu. Kląłem w duchu - dureń! Przecież chłopcy China Joe`go zawsze chodzą w parach. Profilaktyka. W efekcie będzie on o wszystkim powiadomiony przed upływem kwadransa.

   - Zamknij go! - poleciłem Nedowi po powrocie. - Skoro zacząłeś ten bajzel, to go ciągnij. Nie chcę mieć więcej kłopotów, gdybyśmy go teraz wypuścili.

Fat orbitował mamrocząc coś do siebie. Na mój widok szczerze się ucieszył.

- Może ty mi powiesz, co tu się dzieje, u diabła? Widziałem Denniego, który pruł stąd, jakby się ziemia za nim paliła...w tym momencie ujrzał Alexa z bransoletkami na przegubach i zablokowało go gruntownie.

Po parenastu sekundach jego umysł ruszył z miejsca. Bez straty czasu na pierdoły podszedł do szefa i rzucił mu swoją odznakę.

- Jestem starym człowiekiem i piję zbyt dużo, żeby dalej być gliną. Dlatego też składam rezygnację ze służby. Zresztą, jeśli jest tak, jak jest, to pozostanie tu dłużej gwarantuje, że nie postarzeję się ani o jeden dzień. Z tego powodu rezygnuję natychmiast.

- Szczur! - szef dobył głos gdzieś z głębi siebie. - Śmierdzący szczur!

- Pieprzysz - rzucił mu Fat i opuścił lokal.

Szef był w szoku - wyczerpanie po wzmożonym wysiłku, jakim była dla niego ostatnia wypowiedź. Nie mrugnął nawet okiem, gdy wziąłem odznakę i poszedłem do Neda. Nie wiem sam, dlaczego to zrobiłem, może dlatego, że doceniłem jego odwagę. Chociaż, czy można mówić o odwadze u robota? W każdym razie wpędził nas w kłopoty, ale dziwnie się o to nie martwiłem. Chyba przemęczenie! Na jego torsie były dwa otwory. Nie byłem specjalnie zaskoczony, gdy okazało się, że pasują idealnie do zamocowania odznaki.

- Teraz jesteś prawdziwym gliną! - sarkazm, to było to, co dominowało w moim głosie.

Miałem nadzieję, że roboty nie są wyczulone na tony. Ned w każdym razie nie był.

- To wielki honor. Nie tylko dla mnie, także dla wszystkich innych robotów. Dołożę wszelkich starań, aby okazać się godnym tego zaszczytu.

Czyste, żywe wzruszenie - prawie słyszałem silniczek poruszający taśmę z nagraniem. A potem zajął się Alexem. Gdyby nie całokształt sytuacji, to świetnie bym się bawił. Ned miał wbudowanego więcej wyposażenia policyjnego, niż Nineport kiedykolwiek oglądało, wliczając w to dni swojej świetności. Zaczęło się od zbiorniczka z atramentem, który spryskał palce Alexa i karty daktyloskopijnej, która objechała te palce chwilę potem. Następnie więzień został odstawiony na długość ramienia i coś trzasnęło. Z boku Neda wyleciały dwie odbitki - en face i z profilu. To był początek - wielce zajmujący, co prawda, ale miałem jeszcze parę spraw na głowie. Na przykład, jak w tych warunkach pozostać żywym?

- Jakie pomysły, Szefie?

Pytanie było czysto retoryczne i odruchowe. Odpowiedzią był nieartykułowany pomruk. Do biura wszedł Billy - podpora sił Policji Nineport. Kazałem mu łazić dookoła. Jeśli miał nas spotkać marny koniec, to niech przynajmniej będzie to koniec z fasonem - i z honorową wartą.

Ned skończył ceremoniał przyjmowania aresztanta i zamknął drzwi od mamra. Dokładnie w tym momencie wszedł China Joe. Powinno się w zasadzie rzec: raczył wstąpić, albo: weszli. Choć czekaliśmy na to, to jednak był to szok dużej miary. Wlazł sam, a w przejściu zrobił się tłok jak przy barze. China Joe na przedzie, z rękami ukrytymi w obszernych rękawach swej szaty mandaryna, a za nim całkiem dobry zespół footballowy. Nie zaszczycił nas wzmianką na temat swych obecnych zainteresowań, zwrócił się jedynie do swej obstawy.

- Wyczyśćcie lokal, chłopcy. Nowy Szef Policji będzie tu za chwilę, a nie chciałbym, żeby zostały do tego czasu jakieś flaki na żyrandolu!

Przyznaję, że udało mi się nie wkurzyć. Nawet jeśli nie najwyższego lotu, to jednak byłem gliną, a nie pajacem na lince. Wiele razy szukałem czegoś na niego, ale nie znalazłem nawet najmarniejszego, maciupkiego haczyka. A ciągle chciałem wiedzieć.

- Ned, rzuć okiem na tego chińskiego młodziana znajdującego się w tej okolicy i powiedz mi, co o nim sądzisz.

Boże, ależ te roboty błyskawicznie pracują! Ned wypalił, jakby od swego przybycia do Nineport tylko na to czekał.

- Pseudowschodni typ. Chemicznie ściemniony pigment skóry. Nie jest Chińczykiem. Także jego oczy poddane były operacji - skóra koło nich jest sztucznie naciągnięta, tak, aby sprawiały wrażenie skośnych. Blizny są widoczne w podczerwieni. Wszystko po to, aby uniemożliwić identyfikację, ale cechy Batillona w budowie uszu i czaszki czynią ją możliwą. Jest na liście najbardziej poszukiwanych przez Interpol. Prawdziwe nazwisko...

China Joe po raz pierwszy w dziejach naszej znajomości był zły.

- A więc to jest TO... wielkie pyskate radioodbioniczydło. Słyszeliśmy coś o tym i mamy coś specjalnego na tę okazję!

Zespół skoczył pod ściany odsłaniając klęczącego młodziana z bazooką na ramieniu. Model przeciwpancerny i to na ciężkie czołgi. To było moje ostatnie spostrzeżenie, gdy urządzenie odpaliło. Nie jest wykluczone, że można z tego trafić czołg, ale osobiście wątpię, żeby taka sztuka udała się z robotem. Ned padł na pysk sekundę wcześniej, niż ja zrozumiałem na co patrzę. Tylna ściana posterunku rozleciała się dokumentnie. Od pierwszego strzału. Drugiego nie było.

Ned złapał za rurę i zgiął ją w połowie, jak starą gazrurkę. Billy zdecydował, że ten, kto odpala rakietę wewnątrz posterunku łamie prawo i runął z wrzaskiem w środek - zapewne chciał aresztować strzelca. Byłem za nim, więc nie straciłem co ciekawszych epizodów. Utworzył się wirujący kłąb, z którego wystawały ręce i głowy w sekundowych sekwencjach. Ned był gdzieś na spodzie tego zespołu taneczno-bokserskiego, ale nie sądziłem, żeby trzeba było się o niego martwić. Ktoś nerwowy dobył broni, ktoś inny krzyczał, posypały się kule i zrobiło się zupełnie swojsko.

Jegomość nazwiskiem Brooklyn Eddi usiłował mnie trzasnąć w ucho swoim rozpylaczem, którego nie był w stanie użyć z powodu tłoku, toteż ponieważ moja pięść była w pobliżu jego szczęki, nie widziałem żadnego racjonalnego powodu, aby nie doprowadzić do spotkania obu tych części ciała.

Wszędzie była mgła. A przynajmniej tak mi się wydawało. Ostatnie, co zarejestrowałem przed pojawieniem się tego cholernego tumanu, to piekielny tłok wokół mojej osoby. I to, że byłem piekielnie zajęty. Potrząsnąłem głową - mgła zniknęła. Stwierdziłem z lekkim zdumieniem, że jestem jedyną osobą w całym lokalu, która znajduje się w pozycji pionowej. Reszta tego szacownego zbiegowiska zdecydowanie preferowała pozycje siedzące lub zgoła horyzontalne. Korzystnym faktem było to, że ściany jeszcze stały. Poczułem się raźniej. Ned wkroczył przez coś, co niedawno było drzwiami, niosąc w objęciach zdegustowanego Eddiego Brooklyna. Jego twarz sugerowała, że dobrze wykonałem swoją robotę. Nadgarstki Eddiego były skute stalowymi obrączkami, a gdy Ned położył go pieczołowicie pod ścianą, okazało się, że leży tam już około tuzina podobnie przyozdobionych osobników. To niezrozumiałe, jak szybko rozprzestrzenia się moda w pewnych kręgach. Do dziś mam wrażenie, że Ned produkował te artykuły w miarę wzrostu popytu. Parę kroków ode mnie stało całe, jakimś cudem ocalałe krzesło. Siadłem więc z uczuciem ulgi i rozejrzałem się po otoczeniu.

Krew była głównym kolorem figurującym na ścianach i stercie ciał na podłodze. Gdyby nie stłumione przekleństwa i jęki, dałbym głowę, że leżą tam sami klienci Zakładu Pogrzebowego. W tej scenerii gospodarzył Ned, sortując stertę całkiem zgrabnie - ranni pod ścianę, trupy pod drzwi. W końcu okazało się, że wiedział czego szuka. Z samego spodu wydobył Billa. Prawie w jednym kawałku, tylko nie bardzo komunikatywnego. Za to wyraz jego twarzy był bardzo wyrazisty - pełny błogostan, albo absolutne szczęście - tak się to chyba nazywa. Poobijane napięstki i inne ślady podobnego typu wyraźnie świadczyły o bojowej przeszłości właściciela. Jak mało potrzeba ludziom do szczęścia! Gdyby nie Ned, chłopak nie byłby w stanie się ruszyć - kula wyrwała mu spory kawał uda. Ned był właśnie zajęty samarytańskim zabiegiem, gdy się odezwał.

- China Joe i jeszcze jeden uciekli samochodem.

- Nie zaprzątaj tym sobie głowy! Twoje bitewne wyczyny i tak przejdą do historii - pocieszyłem go.

I wtedy spostrzegłem, że szef ciągle jeszcze siedzi za biurkiem. Najogólniej mówiąc było to nienormalne zachowanie, nawet jak na jego głupie pomysły. I wtedy zrozumiałem, że Alonso Craig, szef policji Nineport jest martwy. Jeden strzał i to z małego kalibru. Prosto w serce i z tak małą ilością krwi, że całkowicie wsiąkła w rzeczy. Miałem całkiem niezłe pojęcie o miejscu, w którym była broń, gdy pociągnięto za spust.

Była to mała broń, akurat taka, jaka mieści się w szerokich rękawach mandaryńskiego przyodziewku. Nie byłem zaskoczony, tylko wściekły. Szef nie był kryształowym ani najmilszym gościem, ale na pewno zasługiwał na lepszy koniec niż ten, jaki go spotkał. Zaraz po tym wniosku doszedłem do następnego. Zdecydowanie był to dobry dzień na myślenie. Musiałem podjąć decyzję i to z gatunku tych ważniejszych. Biorąc pod uwagę szefa z kulą w sercu, Billa niezdolnego do ruchu i Fata, który odszedł w siną dal, byłem jedyną żywą i sprawną siłą policyjną w Nineport. Coś trzeba było z tym zrobić. Niezgorszym rozwiązaniem tej kwestii byłoby wyjść z lokalu i zostawić ten bajzel swojemu losowi. Ned wtargnął właśnie z dwoma następnymi klientami do paki. Sądzę, że za parę chwil pomieszczenie owo będzie poważnie przeludnione. Może na widok jego granatowych pleców, a może jestem zbyt słaby, żeby móc uciekać, więc jakby nie było, zdecydowałem się. Ostrożnie odpiąłem szefowi złotą odznakę i umieściłem na miejscu swojej. Stanowczo nie był to najlepszy dzień w moim życiu.

- Przedstawiam nowego szefa sił policyjnych Nineport - wygłosiłem, nie kierując tej przemowy do nikogo konkretnego z szerokiego gremium zajmującego lokal, ale odzew był jak najbardziej konkretny.

- Yes, sir! - Ned wyprężył się w salucie, wypuszczając przy tym z rąk więźnia, który z odgłosem świadczącym o twardości naszej podłogi, dość niespodziewanie się z nią spotkał.

Po czym Ned pozbierał gościa i wrócił do zbożnego zajęcia jakim niewątpliwie było zapełnienie aresztu. Odsalutowałem. Ambulans, wyjąc potępieńczo, zabrał nieboszczyków (sztuk cztery) i rannych (sztuk sześć).

Wróciłem na posterunek ignorując gapiów, których zdążyło się już zebrać niezłe stadko. Po założeniu opatrunku na mój pogruchotany łeb, wszystko zaczęło wracać do normy. Ned starym zwyczajem zmywał podłogę. Ja zjadłem z tuzin aspiryn i czekałem, kiedy krasnoludki w mojej głowie zrobią sobie fajrant z kuciem w kość czołową. Wydawało mi się, że wtedy zastanowię się logicznie, co dalej robić. Kiedy zebrałem do kupy rozpierzchnięte myśli, odpowiedź stała się jasna i oczywista. Zbyt oczywista - będę wykonywał swoją pracę tak długo, jak długo będę w stanie przeładować broń.

- Uzupełnij swój schowek z kajdankami, Ned. Wychodzimy!

Zupełnie jak normalny glina! Nie zadał ani jednego głupiego pytania. Zadziwiające! Zamknąłem drzwi i dałem mu klucz.

- Masz. Jest najbardziej prawdopodobne, że będziesz jedynym zdolnym do użycia tego przyrządu, nim skończy się ten piękny dzień!

Zbliżałem się do siedziby China Joe tak ostrożnie, jak tylko mogłem, starając się wymyśleć inny sposób niż ten, na który wpadłem na posterunku. Nie znalazłem, a morderstwo zostało popełnione i China Joe był tym, którego chciałem mieć. No cóż, okazuje się że znalazłem dość skomplikowany sposób popełnienia samobójstwa. Najlepszą rzeczą, jaką mogłem zrobić w obecnych warunkach, to cofnąć się za róg i zrobić Nedowi odprawę.

- To tam, to kombinacja baru i sklepu, własność tego, którego będziemy na razie nazywali China Joe, dopóki nie będzie sprzyjającej chwili, abyś przedstawił mi jego dane personalne. To, co mamy do zrobienia, to wejść tam, znaleźć go i odstawić przed sąd. Dobrze by było, gdyby nie był całkiem martwy. Acha i jeszcze jedno, nie dać się przy tej okazji zabić. Proste?

- Proste - zgodził się potulnie Ned. - Ale prościej byłoby chyba złapać go teraz, kiedy siedzi w samochodzie niż czekać, aż raczy wrócić!

Faktycznie, za nami zmaterializował się wóz z czwórką pasażerów, prujący w stronę knajpy zdrową sześćdziesiątką. Gdy nas mijał, dojrzałem czerwony strój Joe'go.

- Zatrzymać go! - wrzasnąłem do siebie z głęboką frustracją w głosie, starając się jednocześnie gonić ich.

Tyle tylko, że to parszywe pudło, popularnie zwane patrolowcem policyjnym pokazało znowu, że ma charakter. Za jasną cholerę nie dało się zmusić do zapalenia. Mogłem się dłużej nie męczyć - byli zbyt daleko, abym ich dogonił tą kupą złomu. Tak więc Ned ich zatrzymał. Zrozumiał mój wrzask jako rozkaz i wystawił łeb przez okno. Zawsze się zastanawiałem (w ciągu dzisiejszego dnia, rzecz jasna), dlaczego większość jego wyposażenia mieści się w korpusie. Teraz już wiem - działko 25 milimetrowe, nawet z krótką lufą, zajmuje wystarczającą ilość miejsca, przy normalnej wielkości głowy. Nad lufą tegoż działka (nad nosem) było całkiem fajne urządzenie z noktowizyjnym celownikiem laserowym. Całkiem fajne miejsce na taki drobiazg - pomiędzy oczami - nie ma problemów z celowaniem na wysokości głowy przeciwnika i działko jest stale gotowe do użycia. Ktoś tam musiał mieć dobry dzień, kiedy projektował Neda. Dwa strzały omal nie urwały mi głowy. Oczywiście Ned był dobrym strzelcem i pudło albo zmiana celu na moją głowę nie wchodziły w grę, ale sama fala uderzeniowa w zamkniętej gablocie wozu prawie mnie ogłuszyła.

Wpakował po jednym pocisku w tylne koła, robiąc z nich sieczkę i wóz, fiknąwszy twarzowego kozła rozkraczył się na środku drogi sztorcem na pasie szybkiego ruchu. Powoli wylazłem z wozu - nie musiałem się śpieszyć. Te trzysta jardów Ned pokonał jak zwykle z nowym rekordem i stał tam teraz o dwa kroki od ich wozu, obserwując zawartość. Zawartość owa - czterech dżentelmenów - nie traciła nawet czasu na ucieczkę. Nie dziwcie się - też bym grzecznie siedział, mając o metr lufę dwudziestkipiątki ze snującym się jeszcze z niej dymem, która patrzy łagodnie w moją stronę z męskiej twarzy. Pomysł umieszczenia właśnie tam tego drobiazgu był niezłym chwytem psychologicznym.

Szok - to chyba właściwe określenie. Cała czwórka trzymała przepisowo łapy w górze, omal nie dziurawiąc nimi dachu. Zupełnie jak w prawdziwym westernie. A na podłodze stały śliczne walizeczki - sądzę, że z nader interesującą zawartością. Wszystko poszło bardzo szybko i składnie. Tylko China Joe nie wytrzymał nerwowo i zaczął kląć, psując ten nastrój, gdy Ned korzystając z chwili spokoju poinformował mnie, że tak naprawdę to on nazywa się Santos i że na Elmirae ciągle trzymają celę gotową na jego przyjęcie. Przyrzekłem Joe'mu, że umożliwię mu to gorące przyjęcie, jakie mu tam na pewno zgotują, nawet jeszcze dziś. Notabene, niewiele rzeczy sprawiło mi dotąd taką przyjemność.

Reszta zacnego grona spotkała się z nie mniej gorącym przyjęciem, tyle, że bliżej - sądzono ich w Lunal City. To był męczący dzień. Po nim nastąpiła totalna sielanka. Billy kurował się w szpitalu i cieszył się moimi starymi naszywkami sierżanta. Nawet Fat wrócił w charakterze syna marnotrawnego: Co prawda miał problemy, żeby spojrzeć mi w oczy, ale poza tym nie zmienił się ani na jotę.

Nudziliśmy się straszliwie, bo Nineport zmieniło się teraz w cichutkie i spokojniuteńkie miasteczko. Aż żal było człowiekowi, że nie zostawił choćby ze dwóch bandytów na wolności. Można by się było od czasu do czasu rozerwać. A tak? Ned chodził na patrolach nocnych, a częstokroć też i na dziennych. Możliwe, że Związek Zawodowy Policjantów nie pochwaliłby tego, gdyby się dowiedział, ale nie wyglądało na to, żeby Ned chciał pisać do nich skargę. Wyklepał i pomalował wszystkie ślady od kul i paradował po mieście w mundurku jak z igły i z błyszczącą (codziennie czyszczoną!) odznaką na piersi. Wiem, mówić o robocie, że jest szczęśliwy czy wściekły to głupota wysokiego rzędu, ale Ned „wygląda” na szczęśliwego. Czasami wydaje mi się, że coś do siebie tam mamrocze, ale, rzecz jasna, to tylko silniki tak szumią.

Kiedy przypominam sobie przeszłość i rozmyślam nad nią, to wydaje mi się, że stworzyliśmy swojego rodzaju precedens, robiąc z robota pełnoprawnego glinę. Ponieważ jak dotąd nie zaszczycił nas nikt z fabryki, nie mam pewności, czy dzierżymy w tym względzie palmę pierwszeństwa we wszechświecie, czy też nie, ale niespecjalnie mnie to wzrusza.

Acha, powiem wam coś jeszcze, moi drodzy. Nie zamierzam zostać w tym ugrzecznionym i cukierkowatym zadupiu na zawsze. Wysłałem już sporo ofert w poszukiwaniu nowej roboty. Tak więc, gdy ją znajdę, poniektórzy będą BARDZO zaskoczeni zobaczywszy , kto zostanie nowym Szefem Policji w Nineport, gdy ja wreszcie odejdę.



przekład : Jarosław Kotarski



Robot, który chciał wiedzieć



Całe nieszczęście polegało na tym, że Filer 13B-445-K chciał wiedzieć wszystko na świecie. W tym również to, co zupełnie go nie dotyczyło i co nie miało prawa interesować żadnego robota, nie mówiąc już o wnikliwszym badaniu. Niestety - Filer pod tym względem był robotem szczególnym. A przecież historia z blondynką z Dwudziestego Drugiego Wydziału powinna była posłużyć mu za dobrą lekcję. Wychodził właśnie z hałasem z magazynu, trzymając w rękach stertę książek, i podążał przez Dwudziesty Drugi, kiedy ją zauważył. Pochylała się nad jakąś książką, która znajdowała się na najniższej półce. Robot zwolnił i zatrzymał się kilka kroków od niej, nie spuszczając z niej wzroku ani na chwilę. Jego metaliczne oczy dziwnie błyszczały. Kiedy dziewczyna się schyliła, jej krótka spódniczka ukazała oczom robota obciągnięte nylonowymi pończochami nogi. Ale nogi - chociaż, co prawda, nieprzeciętnie zgrabne - robota nie powinny w ogóle interesować. A mimo to Filer zwrócił na nie uwagę. Stał i patrzył. Wreszcie dziewczyna, zauważywszy jego spojrzenie, odwróciła się.

- Gdybyś był człowiekiem, draniu, dałabym ci po fizjonomii - powiedziała. - Ale ponieważ jesteś robotem, to bardzo chciałabym wiedzieć, w co tak wlepiłeś te swoje fotooczka?

- Szew się pani przekrzywił - nie namyślając się ani chwili odparł Filer, po czym odwrócił się i z mechanicznym pomrukiem ruszył dalej.

Zaskoczona blondynka z niedowierzaniem pokręciła głową, poprawiła szew na łydce i po raz kolejny pomyślała, jaka z tej elektroniki chytra nauka. Gdyby wiedziała, na co rzeczywiście patrzył Filer, jej zdumienie nie miałoby zapewne granic. Bo on patrzył na jej nogi. Oczywiście - Filer nie skłamał - roboty po prostu nie są w stanie kłamać, ale w żadnym wypadku nie patrzył tylko na przekrzywiony szew. Filer napotkał problem, którego nie próbował rozwiązać jeszcze żaden robot na świecie. Miłość, romantyzm, problemy płci - oto, co z godziny na godzinę coraz bardziej go zajmowało. Rozumie się, było to zainteresowanie o podłożu czysto akademickim, a mimo to była to również bezspornie jego pasja. Sama praca obudziła w nim zaciekawienie tą dziedziną życia, w której króluje bogini Wenus.

Roboty systemu FILER odznaczają się wyjątkowymi walorami intelektualnymi i nie produkuje się ich zbyt wiele. Można je ujrzeć tylko w największych bibliotekach, a i tam pracują jedynie przy największych i najbardziej skomplikowanych księgozbiorach. Nie można ich nazwać po prostu bibliotekarzami - oznaczałoby to bowiem ukazanie w fałszywym świetle pracy samych bibliotekarzy, jako łatwej i prostej. Jasne jest również, że do rozmieszczania książek na półkach i stemplowania kart bibliotecznych nie potrzeba wielkiego intelektu. Ale też już od dawna wszystkie te czynności wykonują najprostsze roboty, w istocie niewiele bardziej skomplikowane niż prymitywne IBM na kółkach. Wprowadzanie jednak do systemu elektronicznego pewnego zasobu ludzkiej wiedzy było zawsze niewiarygodnie trudne.

Warunki te spełniły w końcu roboty systemu Filer. Ich metalowe ramiona nie uginały się pod tym brzemieniem podobnie jak kiedyś nie ugięły się ramiona ich poprzedników, bibliotekarzy z krwi i kości. Oprócz zwykłej pamięci Filery dysponowały zdolnościami właściwymi w normalnych warunkach tylko mózgowi ludzkiemu. Umiały one na przykład budować i kojarzyć pojęcia abstrakcyjne.

Jeśli Filera proszono o książkę dotyczącą jakiegokolwiek problemu, natychmiast przypominał on sobie wszystkie książki traktujące o dziedzinach pokrewnych i mogące również się przydać. Wystarczyła mu tylko sugestia, by mógł zbudować logiczny łańcuch pojęć i przedstawić go w najzupełniej realnej postaci sterty książek. Umiejętności takie właściwe są tylko homo sapiens - człowiekowi rozumnemu. One to właśnie pomogły człowiekowi wybić się ponad jego krewniaków ze świata zwierzęcego. I jeśli Filer okazał się bardziej ludzki niż inne roboty, to winić za to można było tylko jego twórcę - człowieka. Sam Filer nikogo za nic nie winił - on był po prostu żądny wiedzy. Zresztą wszystkie roboty tego systemu są żądne wiedzy, bo tak już zostały skonstruowane.

Na przykład pod ręką jednego z Filerów 9B-367-0 - bibliotekarza Uniwersytetu Taszkienckiego - znalazła się nieprzebrana liczba podręczników do nauki języków, zajął się więc lingwistyką. Znał tysiące języków i narzeczy praktycznie wszystkie, w jakich można było znaleźć jakiekolwiek teksty. W kręgach naukowych uważano go za niedościgły autorytet. A wszystko dzięki bibliotece, w której pracował. Natomiast 13B, ten, który z takim zainteresowaniem oglądał dziewczęce nogi, był zatrudniony w zakurzonych labiryntach Nowego Waszyngtonu. Tutaj miał dostęp nie tylko do najnowszych mikrofilmów, ale i do ton starożytnych ksiąg, wydrukowanych jeszcze na papierze, wiele wieków temu. Jednakże najbardziej zajmowały Filera powieści napisane w owych minionych czasach. Początkowo zupełnie zbiły go z tropu niezliczone wzmianki i aluzje do romantycznych przeżyć, uniesień, mąk ciała i duszy, nieodmiennie towarzyszących wielkiej miłości. Nigdzie jednak nie mógł znaleźć pełnej definicji tych pojęć, co naturalnie zainteresowało go jeszcze bardziej. Stopniowo zaintrygowanie przeszło w pasję, a pasja w manię.

I nikt na świecie nie podejrzewał nawet, że Filer stał się ekspertem w sprawach miłości. Już na początku swych badań zdał sobie sprawę z tego, że ze wszystkich form stosunków międzyludzkich miłość jest najsubtelniejsza i najbardziej krucha. Dlatego badania te utrzymywał w największej tajemnicy i wszystko, co udało mu się odkryć, starannie chronił w pojemnych zakamarkach swojego elektronicznego mózgu. W tym samym mniej więcej czasie doszedł do wniosku, że swoją wiedzę książkową uzupełnić może obserwacjami rzeczywistości. Stało się to wówczas, gdy w oddziale nauk zoologicznych natknął się niechcący na zastygłą w objęciach parę. Błyskawicznie uskoczył wtedy w cień i przełączył urządzenia słuchowe na maksymalną czułość. Ale rozmowa, którą podsłuchał, wydała mu się, delikatnie mówiąc, nudnawa. Wszystko to stanowiło tylko żałosne, niesłychanie ubogie naśladownictwo wspaniałych miłosnych tyrad, z którymi zetknął się w książkach. Ale porównanie okazało się cenne i pouczające. Po tym wypadku starał się nie przeoczyć żadnej okazji przysłuchania się rozmowie między kobietą i mężczyzną. Próbował oglądać kobiety z męskiego punktu widzenia i na odwrót. I dlatego właśnie z takim zaciekawieniem przyglądał się dolnym kończynom blondynki z Dwudziestego Drugiego.

Dlatego też - koniec końców - popełnił ów fatalny błąd. Kilka tygodni temu Filer asystował jakiemuś szperaczowi, który życzył sobie jego usług. Przy tej okazji tamten wyrzucił z kieszeni na stół masę różnych papierków. Spomiędzy nich wyśliznęła się jakaś karteczka i upadła na podłogę. Filer podniósł ją i oddał właścicielowi, który wymruczał podziękowanie i schował ją do kieszeni. Kiedy wszystkie potrzebne książki zostały już skompletowane i facet poszedł swoją drogą, Filer usiadł i odczytał tekst zapisany na karteczce. Widział ją tylko jakiś ułamek sekundy - i to w dodatku do góry nogami - ale więcej nie było mu trzeba. Obraz karteczki na wieki utrwalił się w jego mózgu.

Filer długo nad nią rozmyślał, dopóki nie zaczął się przed nim rysować pewien konkretny plan. Bilecik był zaproszeniem na bal kostiumowy. Znał dobrze ten rodzaj rozrywek, gdyż opisy takich zabaw raz po raz pojawiały się na zakurzonych stronicach starych romansów. Na takie bale ludzie zwykle chadzali przebrani za romantycznych bohaterów Dlaczegóżby i robot nie miał pójść na taki bal, przebrany za człowieka? Kiedy ta właśnie myśl raz zrodziła się w jego głowie, nie był już w stanie się jej pozbyć.

Oczywiście, takie myśli były robotom w ogóle zakazane, nie mówiąc już o ich realizacji. Filer po raz pierwszy uświadomił sobie, że łamie barierę oddzielającą go od sekretów miłości i romantycznych przygód. To jednak, jak należało się spodziewać, jeszcze bardziej go podnieciło. I, rozumie się, postanowił się wybrać na bal. Oczywiście Filer nie śmiał kupić kostiumu. Ale przecież w magazynach zawsze można znaleźć stare portiery! W jakiejś książce przeczytał o sztuce kroju i szycia, w innej znalazł obrazek kostiumu, który wydał mu się najodpowiedniejszy Sam los przeznaczył mu odegranie roli rycerza.

Starannie zaostrzonym piórem odmalował na kartonie kopię zaproszenia. Zrobienie maski, a ściślej mówiąc, połowy maski, drugą połowę stanowiła bowiem maska ludzkiej twarzy, nie było przy jego talencie i możliwościach technicznych zbyt skomplikowane. Na długo przed wyznaczonym dniem wszystko było gotowe. Pozostały czas wypełniło mu kartkowanie wszelkich dostępnych opisów balów kostiumowych oraz staranne studiowanie najnowszych tańców. Filera do tego stopnia zaabsorbował ten pomysł, że ani razu nie pomyślał nawet o tym, jak obce powinny być robotowi tego rodzaju zajęcia. Czuł się po prostu jak uczony badający osobliwy gatunek żywych istot. Rodzaj ludzki. A ściślej mówiąc - żeński.

Aż wreszcie nadszedł długo oczekiwany wieczór. Filer wyszedł z biblioteki, trzymając w ręku zawiniątko podobne do paczki książek. Nikt nie zauważył, kiedy skrył się w zaroślach porastających biblioteczny ogród. A jeśli nawet zauważył, to z pewnością nie przyszłoby mu do głowy, że to właśnie Filer jest tym eleganckim młodym człowiekiem, który kilka minut później wyszedł z drugiej strony. Jedynym, niemym świadkiem owej metamorfozy był arkusz papieru pakowego pozostawiony w krzakach.

W swoim nowym wcieleniu Filer prezentował się nieskazitelnie - jak przystało robotowi najwyższej klasy, który doskonale przestudiował swoje zadanie. Lekko wbiegł po schodach, przeskakując po trzy stopnie, i niedbale okazał swoje zaproszenie. Po wejściu skierował się wprost do bufetu i wlał do plastykowej rurki, podłączonej do zbiorniczka w jego klatce piersiowej, trzy kieliszki szampana. Dopiero potem pozwolił sobie na obrzucenie leniwym spojrzeniem zebranych na sali kobiet.

Tak, ten wieczór był stworzony do miłości. Spośród wszystkich kobiet jedna od razu przykuła jego uwagę. Zrozumiał, że to właśnie ona jest królową balu i ona jedna jest godna jego adoracji. Czyż mógł przystać na coś innego - on, spadkobierca pięćdziesięciu tysięcy romantycznych bohaterów dawno zapomnianych książek?

Caroll Ann van Damm była, jak zawsze, smutna. Jej twarz skrywała maska, ale żadne przebranie nie było w stanie ukryć cudownych kształtów jej ciała. Liczne grono wielbicieli w dziwacznych kostiumach tłoczyło się przy niej, gotowe do usług. Każdy z nich marzył o zawładnięciu jej młodością i pięknem, a przy okazji milionami jej ojca. Wszystko to dawno jej się znudziło i teraz z trudem powstrzymywała ziewanie. I wtedy tłum adoratorów uprzejmie, lecz stanowczo rozsunęły szerokie ramiona nieznajomego. Rozstąpili się w milczeniu, a on stanął pośród nich jak lew wśród stada wilków.

- Ten taniec należy do mnie - powiedział wyniośle głębokim, niskim tonem.

Machinalnie wsparła się na wyciągniętym ramieniu, niezdolna sprzeciwić się człowiekowi, w którego oczach taił się taki przedziwny blask. Jeszcze chwila... i już wirowali w walcu... Miał mięśnie krzepkie jak stal, lecz tańczył z lekkością i gracją młodego boga.

- Kim pan jest? - szepnęła.

- Pani księciem. Przybyłem, by panią stąd uprowadzić odpowiedział półgłosem.

- Mówi pan rzeczywiście jak książę z bajki - roześmiała się.

- Bo to jest bajka, a pani jest księżniczką...

Te słowa jak iskra rozpaliły jej duszę i całą jej istotę przeszył jakby prąd. W istocie było to wyładowanie elektryczne. Jego usta szeptały słowa, o których usłyszeniu marzyła przez całe życie. Nogi, jak zaczarowane, same poniosły poprzez wysokie drzwi na taras. Słowa przemieniły się w czyn, a gorące usta dotknęły jej ust. I to jeszcze jak gorące - termostat był nastawiony na czterdzieści dwa stopnie!

- Usiądźmy - wyszeptała resztkami tchu, czując, jak słabnie od nieoczekiwanie ogarniającej ją namiętności. Usiadł obok niej, ściskając jej ręce w swoich, tak nieludzko silnych, a mimo to delikatnych. Mówili sobie słowa znane tylko zakochanym, dopóki znów nie zagrała orkiestra. - Północ - wyszeptała. - Czas zdjąć maski, kochany. Zdjęła swoją, lecz Filer, oczywiście, nawet nie drgnął. -A ty? - zapytała. - Także musisz zdjąć swoją.

Te słowa zabrzmiały jak rozkaz, a robot nie mógł odmówić wykonania rozkazu. Szerokim gestem zrzucił maskę i plastykową atrapę z podbródkiem. Caroll Ann najpierw przeraźliwie krzyknęła, a potem aż pozieleniała z wściekłości.

- Co to znaczy?! Odpowiadaj, ty blaszanko!!!

- To miłość, najdroższa. To miłość mnie tu przywiodła i rzuciła w twoje objęcia...

Odpowiedź była najzupełniej prawdziwa, chociaż Filer przyoblekł ją w formę odpowiadającą jego roli. Usłyszawszy te pieszczotliwe słowa, dobiegające z bezdusznej, elektronowej paszczy, Caroll Ann ponownie krzyknęła. Zrozumiała, że padła ofiarą okrutnego żartu.

- Kto cię tu nasłał? Odpowiadaj! Co oznacza ta maskarada? Odpowiadaj! Odpowiadaj! Odpowiadaj! Ty skrzynio złomu!!!

Filer pragnął posortować tę lawinę pytań i odpowiedzieć na każde z nich z osobna, ale Caroll Ann nie dała mu czasu na otworzenie ust.

- Coś podobnego! Przysłać cię tu w przebraniu człowieka! W życiu nikt tak ze mnie nie zakpił! Jesteś robotem, rozumiesz? Niczym! Dwunogą maszyną z głośnikiem! Jak śmiałeś udawać człowieka, kiedy jesteś robotem?! Odpowiadaj!!!

Filer nieoczekiwanie powstał.

- Jestem robotem - wyrwały się z urządzenia mówiącego urywane słowa.

To już nie był pieszczotliwy głos kochanka, lecz wrzask zrozpaczonej maszyny Myśli jak huragan krążyły w elektronowym mózgu, ale w gruncie rzeczy była to tylko jedna, wciąż ta sama myśl...

Jestem robotem... robotem... widać zapomniałem, że... jestem robotem... i co powinien czynić robot z kobietą... robot nie może całować kobiety... kobieta nie może kochać... robota... ale przecież ona powiedziała, że... kocha mnie... i mimo to jestem robotem... robotem...

Cały drżący odwrócił się i zgrzytając, warcząc, ruszył przed siebie. W marszu jego stalowe palce zdzierały z korpusu resztki ubrania i plastykową imitację tkanki ludzkiej. Wszystko to odpadało strzępami na ziemię. Po jakichś stu metrach pozostała na nim tylko naga stal - taka jak w pierwszym dniu jego mechanicznego stworzenia. Przeszedł przez ogród i wyszedł na ulicę. Myśli w jego stalowej głowie coraz szybciej wirowały w zaklętym kręgu. Rozpoczęła się niekontrolowana reakcja. Błyskawicznie ogarnęła nie tylko mózg, ale i całe mechaniczne ciało. Szybciej kroczyły nogi, pośpieszniej pracowały silniki, a w piersi jak oszalała miotała się pompa smarownicza. I nagle robot, z przeraźliwym krzykiem, rozrzucił ręce na boki i runął twarzą do ziemi, uderzając głową o schody. Ostry kant granitowego stopnia przebił cienką powłokę ciała. Metal zazgrzytał o metal i w skomplikowanym mózgu elektronicznym nastąpiło krótkie spięcie. Robot Filer 13B-445-K był martwy. Tak w każdym razie głosiła diagnoza mechanika ogłoszona następnego dnia. Właściwie nie „martwy”, lecz „nieodwracalnie uszkodzony”. Należało rozebrać go na części. Ale najdziwniejsze było to, co powiedział mechanik podczas oględzin metalowego trupa - bo powiedział zupełnie coś innego. W oględzinach towarzyszył mu drugi mechanik. On to odkręcił śruby i wyjął z klatki piersiowej pękniętą pompę smarowniczą.

- W tym sęk - stwierdził. - Niesprawna pompa. Pękł tłok i ustało podawanie oleju do stawów kolanowych. Z tego powodu upadł i rozwalił sobie głowę.

Pierwszy mechanik wytarł szmatką zatłuszczone ręce i przyjrzał się uszkodzonej pompie. Potem przeniósł wzrok na ziejącą w klatce piersiowej dziurę.

- Coś podobnego! Po prostu pękło mu serce!

Obaj zaśmiali się i mechanik cisnął pompę w kąt na stos innych, zniszczonych, brudnych i nikomu już niepotrzebnych części.



przekład: Jarosław Kotarski



Stragan z zabawkami



Ponieważ wśród widzów było niewielu dorosłych, a pułkownik „Biff” Hawton miał przeszło metr osiemdziesiąt wzrostu, mógł więc widzieć wszystkie szczegóły pokazu. Dzieci, podobnie zresztą jak większość rodziców, gapiły się z szeroko otwartymi oczami. "Biff" Hawton był zbyt inteligentny, żeby się dać oczarować. Patrzył, ponieważ chciał wykryć, na czym polega tajemnica urządzenia.

- Wszystko jest wyjaśnione w załączonej instrukcji powiedział sprzedawca, podnosząc kolorową broszurkę i otwierając ją na stronicy z przekrojem zabawki.

- Wiecie wszyscy, że magnes przyciąga metalowe przedmioty, za pewno wiecie też, że cała ziemia jest wielkim magnesem - dlatego kompasy zawsze wskazują północ. Otóż... nasz Atomowy Kosmolot wykorzystuje to pole magnetyczne ziemi. Jego niewidzialne fale są wszędzie i nawet przenikają nas samych. Atomowy Kosmolot pływa po tych falach jak okręt po falach oceanu. A teraz patrzcie...

Oczy wszystkich zwrócone były na niego, kiedy położył jaskrawy model rakiety na stole i cofnął się o krok. Zabawka zrobiona była z tłoczonej blachy i wydawała się równie zdolna do lotu, co puszka szynki, którą zresztą trochę przypominała. Żadne skrzydła, śmigła czy dysze wylotowe nie wystawały pomad malowaną powierzchnię. Pojazd opierał się na trzech gumowych kółkach, a spod niego wychodziły dwa zwoje cienkiego izolowanego drutu. Ten biały drucik leżał na stole i prowadził do pudełeczka, które sprzedawca trzymał w ręku. Na pudełku była lampka kontrolna i przełącznik.

- Przekręcam przełącznik mocy, posyłając prąd do receptorów fal.

Przełącznik pstryknął i światełko zaczęło rytmicznie mrugać.

- Należy ostrożnie obchodzić się z generatorem fal, gdyż mamy do czynienia z siłami całej kuli ziemskiej.

Zgodne a-a-a... przebiegło przez tłumek, kiedy Atomowy Kosmolot poruszył się, a następnie powoli uniósł się w powietrze. Sprzedawca cofnął się i zabawka wzniosła się wyżej, kołysząc się łagodnie na niewidzialnych falach pola magnetycznego, które ją podtrzymywało. Stopniowo dopływ energii został zmniejszony i model z powrotem osiadł na stole.

- Tylko 17 dolarów i 95 centów - powiedział młody człowiek, kładąc dużą kartkę z ceną na stole - za cały zestaw: kosmolot, tablicę rozdzielczą i broszurkę z opisem...

Na widok kartki z ceną tłum zaczął się rozchodzić i dzieci pobiegły oglądać modele pociągów. Sprzedawca nie potrafił zapanować na ogólnym gwarem i po chwili zamilkł ponuro. Odłożył pudełko z tablicą rozdzielczą, ziewnął i usiadł na brzegu stołu. Z całego tłumu gapiów jedynie pułkownik Hawton pozostał na miejscu.

- Czy może mi pan powiedzieć, jak to działa? - spytał pułkownik podchodząc bliżej. Demonstrator natychmiast rozchmurzył się i wziął do ręki jedną z zabawek.

- Jeśli pan spojrzy tutaj - sprzedawca uniósł górną ruchomą część zabawki - zobaczy pan zwoje, receptory fal magnetycznych. - Ołówkiem wskazał plastykowe części o dziwnych kształtach, mające około jednego cala średnicy i owinięte - dość niedbale - kilkoma zwojami miedzianego drutu. Poza tym wnętrze modelu było puste. Zwoje były połączone, a dwa inne druty wychodziły na zewnątrz przez otwory w podłodze. „Biff” Hawton spojrzał bardzo krytycznie na zabawkę i na sprzedawcę, który zignorował tę jawną oznakę niedowierzania.

- W pudełku z tablicą kontrolną mieści się bateria - kontynuował młody człowiek otwierając pudełeczko i ukazując zwykłą bateryjkę do latarki. - Prąd biegnie poprzez przełącznik mocy i lampkę kontrolną do generatora fal.

- Chce pan powiedzieć - przerwał mu „Biff” - że prąd z tej piętnastocentowej bateryjki idzie przez ten żałosny reostat, do tych bezsensownych zwojów w modelu i absolutnie nic się nie dzieje. A teraz niech mi pan powie, co naprawdę porusza zabawkę. Jeżeli mam wydać 18 dolarów na kawałek blachy wartości 6 dolarów, to chcę przynajmniej wiedzieć, co kupuję.

Sprzedawca zaczerwienił się. - Przepraszam pana - wyjąkał. - Nie próbuję niczego ukrywać. Jak każda sztuczka magiczna, tak i nasza jest w pełni wyjaśniana tylko nabywcom. - Pochylił się i powiedział szeptem: - Powiem panu, co zrobię. Te zabawki są za drogie i nikt ich nie kupuje. Szef powiedział mi, że mogę je sprzedawać po trzy dolary sztuka, jeśli tylko znajdę chętnych. Jeżeli odpowiada panu ta cena...

- Załatwione, chłopcze! - powiedział pułkownik, kładąc na stole trzy monety. - Za tę cenę kupuję, niezależnie od tego, na czym to polega. Kolegom z pracy to się na pewno spodoba - powiedział, wskazując rakietę ze skrzydłami na swoim mundurze. - A teraz naprawdę, na czym polega trik? Sprzedawca rozejrzał się dookoła i pokazał palcem.

- Sznurek! - powiedział. - A właściwie czarna nitka, przyczepiona do modelu, która przechodzi przez bloczek pod sufitem i drugim końcem przywiązana jest do obrączki na moim palcu. Kiedy się cofam, model unosi się w górę. To bardzo proste.

- Wszystkie dobre sztuczki są proste - mruczał pułkownik, prowadząc wzrokiem czarną nitkę - jeśli się robi różne hokus-pokus dla odwrócenia uwagi widzów.

- Jeśli pan nie ma czarnego stołu, można użyć czarnego koca. Bloczek można przykręcić do framugi drzwi, trzeba tylko pamiętać, żeby pokój za plecami był ciemny.

- Zapakuj to chłopcze. Nie jestem żółtodziobem, wiem dobrze, jak się robi takie rzeczy.

Biff” Hawton zademonstrował niespodziankę na najbliższym czwartkowym przyjęciu. Wszyscy zebrani byli specjalistami od rakiet i występ pułkownika wywołał ożywione komentarze.

- Daj mi przerysować plany, „Biff”. Zastosuję te fale magnetyczne w mojej nowej rakiecie.

- Te bateryjki są tanie jak barszcz - mówię wam, że ta rzecz ma przyszłość.

Spośród zebranych jedynie Teddy Kaner nie dał się nabrać. On też zajmował się sztuczkami magicznymi i od razu zorientował się, na czym rzecz polega. Siedział jednak cicho, nie chcąc psuć efektu koledze po fachu i tylko uśmiechał się ironicznie, kiedy audytorium zamilkło z podziwu. Pułkownik był dobrym demonstratorem i znakomicie wszystko przygotował. Nieomal przekonał zebranych o możliwości wykorzystania fal magnetycznych. Kiedy model wylądował i pułkownik wyłączył kontakt, wszyscy stłoczyli się wokół stołu.

- Nitka! - krzyknął jeden z inżynierów jakby z ulgą i wszyscy wybuchnęli śmiechem.

- Szkoda - powiedział fizyk. - Już miałem nadzieję, że Atomowy Superkosmolot pomoże nam rozwiązać niektóre problemy. Pozwólcie, że teraz ja się pobawię.

- Najpierw Teddy Kaner - powiedział „Biff”. - On się zorientował od razu, ale siedział cicho, żeby nie psuć zabawy. Kaner wsunął na palec obrączkę z czarną nitką i chciał się cofnąć.

- Musisz najpierw przekręcić przełącznik - powiedział „Biff”.

- Wiem - uśmiechnął się Kaner - ale to jest tylko gierka dla odwrócenia uwagi widzów. Chcę wypróbować z początku sam ruch ręki, a potem przerobię całą sztuczkę.

Kaner cofnął rękę łagodnym, nie zwracającym uwagi ruchem wykazując zręczność wprawnego magika. Model uniósł się w górę i z hałasem spadł na stół.

- Zerwała się nitka - powiedział Kaner.

- Pewnie szarpnąłeś, zamiast łagodnie pociągnąć powiedział „Biff” związując nić. - Daj, pokażę ci, jak się to robi.

Nitka zerwała się jednak ponownie, co wywołało śmiech widzów. Ktoś zaproponował pokera.

Wkrótce jednak zapomniano o tej propozycji, ponieważ po kilku próbach okazało się, że nitka utrzymuje model tylko wtedy, gdy się przekręci przełącznik i prąd z dwu i półwoltowej bateryjki przepływa przez te śmieszne zwoje drutu w zabawce. Po wyłączeniu prądu model był za ciężki i nitka zrywała się.

- Jednak wydaje mi się, że to był głupi pomysł - mówił młody człowiek. - Przez cały tydzień harowałem jak głupi demonstrując te zabawki przed każdym bachorem w promieniu tysiąca mi. I sprzedając po trzy dolary sztuka modele, z których każdy kosztował nas co najmniej sto dolarów.

- Ale czy sprzedałeś przynajmniej dziesięć z nich ludziom, którzy się tym mogą zainteresować?

- Myślę, że tak. Złapałem kilku oficerów lotnictwa i pułkownika wojsk rakietowych. Był też urzędnik, którego pamiętam z Biura Patentowego. Na szczęście nie poznał mnie. No i jeszcze ci dwaj profesorowie z uniwersytetu, których ty wypatrzyłeś.

- A zatem nasz problem stał się teraz także ich problemem. Możemy sobie usiąść spokojnie i czekać na rezultaty.

- Jakie rezultaty? Ci ludzie nie wykazali żadnego zainteresowania, kiedy podtykaliśmy im pod nos dowody.

- Opatentowaliśmy te zwoje i możemy udowodnić każdemu, że kiedy włączyć prąd, następuje zmniejszenie ciężaru...

- Ale tylko niewielkie zmniejszenie ciężaru. Nikt nie jest zainteresowany czymś takim - częściowa redukcja ciężaru w topornym modelu, zbyt mała, żeby unieść sam generator. Nikt - kto ma na co dzień do czynienia z olbrzymim zużyciem paliw, ciężarami rzędu wielu ton itp. nie będzie się przejmował jakimś pomyleńcem, któremu się wydaje, że podważył jedną z zasad Newtona.

- Czy myślisz, że teraz się zainteresują?

- Wiem na pewno. Wytrzymałość nitki jest idealnie dopasowana do wagi modelu. Nie można zawiesić modelu na nitce, jeśli się nie zredukuje jego ciężaru przez włączenie prądu. To ich zmusi do zastanowienia. Nikt im nie każe rozwiązywać tego problemu, ani się nim zajmować. Ale będzie ich to gryzło, bo muszą przez cały czas pamiętać, że to zjawisko zaprzecza prawom fizyki. Oczywiście od razu zorientują się, że historia z falami magnetycznymi jest bzdurą. A może i nie? Nie wiadomo. Ale oni wszyscy będą się nad tym zastanawiać. Ktoś z nich zacznie przeprowadzać doświadczenia w piwnicy jako hobby, żeby znaleźć źródło błędu. I wreszcie, któryś z nich odkryje, na czym polega działanie zwojów, może nawet ulepszy je!

- A my mamy patenty...

- Słusznie. Będą prowadzić badania, które zakończą się zastosowaniem naszego wynalazku w praktyce.

- I kiedy zacznie się produkcja, zrobią z nas milionerów - wtrącił młody człowiek cynicznie.

- I wszyscy będziemy bogaci, synu - powiedział ten starszy. - Zapewniam cię, że w ciągu najbliższych dziesięciu lat nasz świat zmieni się nie do poznania.



przekład : Lech Jęczmyk



Symulowany trening



Mars był brudnym, przerażającym piekłem. Suchy jak kość i czerwony jak krew. Przekopywali się przez sypki, sięgający kolan piach i zgodnym chórem klęli inżyniera, który skonstruował system fizjologiczny skafandrów. Przy testach skafandry były idealne. Szlag je trafił dopiero w warunkach praktycznych. Przy stałym użytkowaniu przez parę tygodni nawaliły systemy absorpcyjne płynów. Atmosfera Marsa miała temperaturę minus sześćdziesiąt stopni Celsjusza, wewnątrz zaś kombinezonów pływali we własnym pocie i powoli się gotowali. Morley wściekle potrząsnął głową, chcąc się pozbyć upartej kropli potu, która najbezczelniej w świecie usadowiła się na czubku jego nosa. W tym samym momencie coś o rdzawym kolorze z błyskawiczną szybkością wpadło na niego i trafiło go prosto w pierś. Była to pierwsza napotkana przez nich forma tutejszego życia. Zamiast naukowego zainteresowania, poczuł wściekłość. Gwałtowny kopniak posłał oszołomionego zwierzaka wysoko w powietrze. On sam natomiast, wytrącony z równowagi, runął do tyłu, rozdzierając bok kombinezonu o wystający odłamek obsydianowej, ostrej jak brzytwa skały. Tony Bannerman usłyszał w słuchawkach przerażony krzyk towarzysza i odwrócił się błyskawicznie. Morley leżał na piachu, obydwiema rękami przyciskając brzegi rozdartego skafandra, przez które ze świstem uciekało powietrze, zmieniające się błyskawicznie w kryształki lodu. Tony przyklęknął przy nim tak, że przysłony hełmów prawie się zetknęły, i dojrzał na twarzy Morleya przerażenie.

- Pomóż mi! - krzyk prawie rozsadzał słuchawki. Niestety, nie było to możliwe. Nie zabrali ze sobą pakietów ratunkowych. Wszystkie były w rakiecie oddalonej o jakieś ćwierć mili. Zanim zdążyłby dobiec tam i wrócić, Morley byłby już zestaloną mumią. Mógł sobie zaoszczędzić wysiłku. Na Marsie było tylko ich dwóch. Nikt nie mógłby pomóc Morleyowi. Musiało to dojść do świadomości leżącego, gdyż przestał wrzeszczeć i spytał normalnym głosem:

- Żadnej nadziei, Tony? Jestem martwy?

- Jak tylko tlen wyleci. Około trzydziestu sekund. Nic nie mogę zrobić.

Morley bluznął kunsztowną wiązanką i wdusił czerwony przycisk NIEBEZPIECZEŃSTWO, umieszczony na rękawie tuż nad nadgarstkiem. Jakieś pięć metrów od nich grunt rozpadł się i dwóch facetów w białych skafandrach wyskoczyło z dziury. Na hełmach mieli czerwone krzyże, a w dłoniach hermetyczny pojemnik. Wtłoczyli do niego Morleya z szybkością wskazującą na dużą praktykę i pognali z powrotem do otworu. Wyrzucili przezeń kukłę w kosmicznym kombinezonie i pokryte piaskiem drzwi zamknęły się, nie pozostawiając śladu. Kukła ważyła tyle co Morley, miała nawet głowę, choć niepodobną do głowy Morleya. Tony zarzucił ją sobie na plecy i ruszył w stronę rakiety. Po drodze minął leżącego nieruchomo zwierzaka. Kopnął go mocno, wywołując lawinę śrubek i innego elektronicznego drobiazgu. Ulżyło mu trochę. Gdy dobrnął na miejsce, chemiczne słoneczko prawie skryło się za horyzontem. Pogrzeb będzie musiał odłożyć do jutra. Zostawił bagaż w śluzie i wszedł do części mieszkalnej, po drodze rozpinając skafander. Kopniakiem posłał do diabła stół z resztkami jedzenia. Na tym poprzestał i poszedł do łóżka. Tym razem byli tak blisko! Gdyby Morley miał oczy otwarte! Wyrzucił z głowy zarzuty pod jego adresem i zasnął.

Rano pochował Morleya, potem ostrożnie przeczekał dwa dni do wyznaczonego terminu. Większość pomiarów była wykonana, a te, które pozostały, można było zrobić automatycznie. Skorzystał z tej możliwości. Powybierał wiadomości z ostatnimi zapisami i poprzenosił instrumenty poza zasięg ognia z dysz. Przeniósł też pozostałe zapasy, zbędne w drodze powrotnej, oraz niepotrzebne wyposażenie. Wracając z ostatniej wycieczki, oddał ironiczny salut nad grobem Morleya. Na koniec pobieżnie posprzątał segment mieszkalny i czekał. Trzask zegara przerwał ciszę panującą w kabinie. W ślad za nim ożyły silniki, a pasy jego pojemnika opięły go ściśle. Obserwował opadające wieko i ramię manipulatora zakończone igłą, zbliżające się na podobieństwo węża do jego ramienia. Poczuł ukłucie i potem była już tylko ciemność. Jak tylko klapa się zamknęła, na zewnątrz statku otworzył się fragment korytarza i pojawiło się w nim dwóch mężczyzn z noszami. Nie mieli kombinezonów, a za nimi widać było fragment błękitnego, ziemskiego nieba.

Powrót do świadomości był taki jak zwykle. Najpierw zobaczył śnieżnobiały sufit izolatki. Tyle że tym razem na pierwszym planie znajdowała się apoplektycznie nabiegła krwią twarz pułkownika Steghama. Tony starał się przypomnieć sobie, czy leżąc w łóżku, należy oddawać honory. Nie wiedząc, co zrobić, postanowił leżeć spokojnie.

- Cholera, Bannerman - warknęła głowa - witamy na Ziemi. Tylko dlaczego, do wszystkich diabłów, jesteś tu sam? Śmierć Morleya przekreśla całą wyprawę. A to oznacza, że nie ma ani jednego kompletu załogi, która ukończyłaby szkolenie na czas.

- A co z zespołem numer dwa, sir?

- Gówno! O ile to możliwe, to poszło im jeszcze gorzej. Obaj zabici w drugim dniu po wylądowaniu. Meteor przebił im zbiornik tlenu, a obaj byli zbyt zajęci okazami marsjańskiej flory, żeby zwrócić na ten drobiazg uwagę. Mimo wszystko nie dlatego tu jestem. Zbieraj rzeczy, idziemy do mojego biura.

Coś musiało być nie tak w duszy pułkownika, gdyż na samym wstępie poczęstował Tony'ego cygarem. Gdy sam zapalił, wskazał na widoczek za oknem.

- Widzisz to? Wiesz, co to jest?

- Tak jest, sir. Marsjańska rakieta, to znaczy rakieta marsjańskiej ekspedycji.

- To ma być rakieta marsjańskiej ekspedycji. Teraz jest to w połowie gotowa kupa złomu. Silniki i elektronika są robione na terenie całego kraju. Dopiero za sześć miesięcy będzie złożona i przetestowana. Za pół roku statek będzie gotów, tylko że nie mamy go kim obsadzić. W tej chwili nie mamy ani jednego człowieka, który miałby potrzebne kwalifikacje. Włącznie z tobą! Ten program szkoleniowy był zawsze moim oczkiem w głowie. Wiedzieliśmy od dawna, że jesteśmy w stanie wybudować jednostkę na tyle dobrą i na tyle silną, aby taka wycieczka stała się bezpieczna i możliwa. Ale potrzebni są ludzie, którzy mogliby polecieć, dokonać badań i wrócić żywi, albo ta cała robota nie jest warta funta kłaków. Statek i pilot zostali przetestowani w symulowanych warunkach prawdziwego lotu i działają. To był mój pomysł, aby ludzi przetestować tak samo. Zostały wybudowane dwie komory, w których odtworzyliśmy warunki i rzeczywistość Marsa na tyle, na ile je znamy Prowadziliśmy ten symulowany trening - suchą zaprawę - z najdrobniejszymi szczegółami przez osiemnaście miesięcy w dwuosobowych zespołach. Oblicz sobie, ilu przez to przeszło. A w efekcie nie mamy ani jednej symulowanej ekspedycji zakończonej sukcesem. Z tego czterech ludzi wróciło żywych z tych wypraw, wliczając ciebie. Jeśli z was nie wyłonimy zespołu, któremu się to w końcu uda, to możemy spokojnie zamknąć kramik i wracać do domu.

Tony siedział wmurowany w fotel, z wygasłym cygarem w zębach. To, co mówił Stegham, nie było dla niego całkowitą nowością. O pewnych szczegółach wiedział już wcześniej, ale nie przypuszczał, że sprawa przybrała aż taką skalę i że jak dotąd jest z tego jedna wielka klapa. Głos pułkownika przerwał te żałosne rozważania:

- Psychologowie zwrócili się do mnie z problemem, który według nich jest w tym wszystkim najważniejszy. Oni twierdzą, iż powodem takich wyników jest świadomość, że to jest trening. Że ludzie wiedzą, iż to nie jest realne. Że zawsze mogą być wyciągnięci z tego, w co się wplątali. Tak jak Morley. Sądząc po rezultatach, jakie osiągamy, zaczynam się z nimi zgadzać. Zamierzam przeprowadzić ostatnią próbę w dwóch zespołach, tyle że w czysto bojowych warunkach.

- Nie rozumiem, panie pułkowniku...

- Proste. Tym razem nie będzie żadnej pomocy i żadnego wyciągania przez dziurę. Obojętne, jak bardzo byście tego potrzebowali. To będą manewry z ostrą amunicją. Zamierzamy urozmaicić wam pobyt wszystkim, co zdołamy wymyślić - i wy będziecie zmuszeni to przeżyć. Jeśli tym razem ktoś rozedrze skafander, to umrze w marsjańskiej próżni, o parę stóp od całego powietrza Ziemi. Chciałbym, aby był inny sposób, ale nie mamy wyboru. Musimy za dwa miesiące mieć załogę do tej ekspedycji i nie mamy innej możliwości, aby zdobyć pewność co do jej fachowości.

Tony dostał trzy dni wolnego - pierwszego dnia się spił, drugiego naćpał, a na trzeci doszedł do siebie i poszedł się zabawić. Wszyscy uczestnicy programu byli ochotnikami i mieli możliwość wycofania się w każdym momencie, tylko on jakoś nie miał na to zbytniej ochoty. Pozostało mu więc dalej ciągnąć tę głupią grę. A kiedy się ona skończy, nie omieszka dać Steghamowi do zrozumienia, co sądzi o pomyśle i jego autorze. Swego towarzysza Hala Mendozę poznał, gdy poszedł na badania. Podali sobie ręce z rezerwą i otaksowali się chłodnymi spojrzeniami. Jeden miał zależeć od drugiego i lepiej było wyrobić sobie zdanie o partnerze, gdy ma się jeszcze w miarę obiektywne możliwości oceny Mendoza był jego przeciwieństwem - wysoki i chudy, podczas gdy Tony był krępy i zwalisty jak niedźwiedź. Hal palił prawie bez przerwy, a jego oczy były wciąż rozbiegane. Tony poczuł lekkie zaniepokojenie - zaraz jednak pomyślał, że Hal musi być dobry, skoro zaszedł tak daleko. Łapiduch wziął go w obroty i na dalsze rozważania nie starczyło już Tony'emu czasu.

   - Co to jest? - zdumiał się lekarz, wskazując jego policzek ze świeżą ranką.

   - Aa, to. Zaciąłem się przy goleniu.

Doktor mruknął coś o roztrzepańcach i założył opatrunek.

- Uważaj na wszelkie otwarte rany - ostrzegł - to idealne wejście dla bakterii. Diabli wiedzą, co możesz zastać na Marsie.

Chciał zaprotestować, ale zrezygnował. Po co wyjaśniać, że prawdziwa wyprawa (jeśli kiedykolwiek nastąpi) zajmie dwieście sześćdziesiąt dni. Każda rana zdąży się przez ten czas skutecznie trzy razy zagoić - nawet w oziębiającym śnie. Po badaniach, jak zawsze, wbili się w kombinezony i ruszyli do hali testów. Przez drzwi hangaru numer dwa weszli do atrapy marsjańskiej rakiety Gdy zamknięto klapy, jak zwykle nastąpiły zastrzyki i ciemność.

Po przebudzeniu wszystko było takie normalne, że aż podejrzane. Tony zerwał opatrunek i przyjrzał się podejrzliwie zacięciu - było świeże, w kąciku krzepła właśnie kropelka krwi. Odprężył się. Co prawda nie podejrzewał wojskowych o to, że zrezygnują z oficjalnej pompy przy odlocie ekspedycji marsjańskiej, jak to się oficjalnie nazywało, ale czasami obawiał się, że za którymś razem zamiast na poligonie obudzi się na Marsie. Było to silniejsze od zdrowego rozsądku. Tym razem im to nie groziło. W tym momencie ożył obwód bezpieczeństwa - najpierw seria gwizdów, potem głos dyżurnego oficera.

- Poruczniku Bannerman, wstaliście już?

- Tak jest, sir!

- Sekundę, Tony - Słychać było, jak zwraca się do kogoś stojącego obok, po czym głos stał się ponownie czysty. Mamy problem z komorą, siadła jedna z pomp i ciśnienie jest niższe niż faktyczne, marsjańskie. Poczekajcie z wyjściem, dopóki jej nie wymienimy.

- Tak jest, sir! - Wyłączył mikrofon akurat na czas, aby nie puścić opinii Hala na temat gotowości i pracowitości ekipy treningowej.

Jakiś kwadrans później radio znowu ożyło.

- Wszystko w porządku. Zaczynajcie, jak było ustalone. Odsunęli rygle i otworzyli drzwi śluzy.

- No cóż, w końcu chociaż raz dali nam spokój z tym cholernym wiatrem - odezwał się Hal. - Ostatnim razem wiał jak opętany. Dzięki Steghamowi choć za to.

Kontemplował przez chwilę znany krajobraz rdzawego piachu i brunatnego nieba, gdy Hal, szukając czegoś w sterowni, ryknął nagle dziko:

- Chodź tu, szybko!

Nie musiał powtarzać, gdyż Tony był już przy nim, gapiąc się niezbyt przytomnie w ślad za wyciągniętym palcem Hala.

- Wskaźnik poziomu wody Albo się zepsuł, albo mamy połowę zbiornika.

Rzucili się do roboty Odkręcone pokrywy pokazały pęknięcie przy jednym ze wsporników, z którego wypływał strumyk.

- Cholerny Stegham i jego durne dowcipy Założę się, że on to nazwał skutkiem lądowania. Trzeba to w coś łapać, dopóki tego nie zatkamy.

- To będzie dosłownie „suchy” miesiąc - mruknął Hal, gdy skończyli łatać zbiornik i obliczyli ilość wody na osobę. Pierwsze dni były identyczne jak w poprzednich „podróżach”. Zatknęli flagi i wypakowali ekwipunek. Trzeciego dnia instrumenty pomiarowe były włączone, a czwartego byli gotowi do wypraw kolekcjonerskich. W tym właśnie dniu zaczęli sobie zdawać sprawę z obecności pyłu. Tony akurat przeżuwał swoją rację żywnościową (wody starczyło na jedno porządne picie w ciągu dnia), gdy Hal spytał:

- Zauważyłeś, ile tu się zebrało tego rdzawego świństwa? - Jak mógłbym nie zauważyć? Mam tyle tego gówna w ubraniu, jakby mnie obsiadło całe mrowisko. Do tej pory tego nie było.

- Następna niespodzianka naszego ukochanego szefa! - Nie ma innej rady. Trzeba się dokładniej czyścić przed wejściem na statek.

Pomysł był dobry, tylko nie dało się go wykonać. Pył miał konsystencję talku i trzepanie powodowało wyłącznie powstawanie nowej chmury, która wlatywała za nimi i osiadała na wszystkim. Próbowali go zignorować, klnąc w żywy kamień genialne pomysły Steghama i jego techników.

Skutkowało do ósmego dnia, gdy wracali z wycieczki badawczej, targając kontener z próbkami. Weszli do komory, otrzepali się jak umieli i Hal uruchomił mechanizm otwierania śluzy wewnętrznej. Potrzebna do tego była hermetyzacja komory, czyli zamknięcie zewnętrznych drzwi. Zamknęły się do połowy. Nawet poprzez skafandry czuć było wibrację poruszającego nimi silnika. Warczał przez chwilę bez żadnych efektów, po czym zapłonęła czerwona lampka awarii.

- Pył! - ryknął Tony. - Ten cholerny pył dostał się do mechanizmu!

Otwarta płyta kontrolna potwierdziła przypuszczenie pył ze smarem stworzył piękną, stwardniałą już bryłę uniemożliwiającą dopchnięcie do końca tłoków zamykających śluzę. Opisanie problemu było o wiele łatwiejsze od naprawy. Mieli przy sobie zaledwie kilka podstawowych narzędzi. Reszta wyposażenia była na statku. Aby się tam dostać, trzeba było zamknąć drzwi, a żeby je zamknąć, potrzebowali narzędzi. Błędne koło.

Prawie trzy godziny zajęło im usunięcie przeszkody tym, co mieli do dyspozycji - zbiorniki tlenu były puste i przez ostatni kwadrans pracowali na rezerwie. Ledwie dostali się do środka, Hal zdjął kask i padł na koję. Jego ciałem wstrząsały dreszcze. Tony wmusił w niego parę łyków leczniczej brandy z apteczki pokładowej i po jakichś dwudziestu minutach chłop wrócił do siebie.

Po powrocie z całodziennych wypraw po próbki mieli dwie do trzech godzin dla siebie. Hal był dobrym kumplem i najlepszym szachistą, jakiego Tony znał. Dość szybko się zorientował, że Hal spala się wewnętrznie - roznosiła go energia, nie mógł usiedzieć spokojnie.

Dwa dni po tym spostrzeżeniu Tony zaczął mieć problemy ze spaniem. Efektem było coraz wyraźniejsze podrażnienie nerwowe. A pył robił swoje - włażąc w najdrobniejsze szczeliny, doprowadzał mechanizmy do stanu równego wyczerpaniu nerwowemu załogi. Na domiar tych wszystkich przyjemności przez cały czas musieli racjonować wodę, ciągle zatem byli spragnieni.

W najbliższym czasie coś musiało pęknąć. Okazało się, że Hal. Nastąpiło to osiemnastego dnia pobytu. Musiał go w końcu dobić brak snu. Zawsze sypiał nader lekko, a teraz pył i związane z nim problemy praktycznie mu to uniemożliwiły. Tony słyszał, jak się wierci w koi, gdy sam zmuszał się do snu. Spał źle i bardzo krótko, ale zawsze. Po czarnych cieniach okalających oczy Hala można było poznać, że on nie sypiał wcale. Tego dnia wkładali właśnie skafandry, gdy Hal dostał ponownie ataku drgawek. Tony wlał w niego resztę leczniczej nalewki. Gdy się trochę uspokoił, zdołał wykrztusić urywanym głosem:

- Nie mogę... nie wytrzymam! Skafandry nie wytrzymają! - głos przeszedł w ryk. - Mogę zawieść, gdy będziemy na zewnątrz...! Nie zostanę tu ani chwili... wracamy...!

- Dobrze wiesz, że nie możemy. To ma trwać pełne dwadzieścia osiem dni - Tony starał się trafić mu do przekonania. - To już tylko dziesięć dni. Możesz to wytrzymać. Ten termin jest zakodowany w pamięci maszyn. Nic się wcześniej nie ruszy, nie możemy się stąd wcześniej wydostać. Ciesz się, że nie kazali nam tu siedzieć pełnego marsjańskiego roku, aż do zbliżenia planet.

- Przestań ględzić i nie próbuj mnie robić w konia. Gówno mnie obchodzi, co się stanie z pierwszą walną ekspedycją. Nie zamierzam oszaleć z braku snu tylko dlatego, że jakiś zidiociały na punkcie realizmu trep chce znać odpowiedź na swoje durne wątpliwości. Jeśli nie przerwą eksperymentu, gdy im każę, to będzie morderstwo. - Hal wyskoczył z kabiny, zanim Tony zdążył zareagować, i dopadł pulpitu komputera. Przycisk NIEBEZPIECZEŃSTWO był tu jak zwykle do tej pory, ale sami nie wiedzieli, czy tym razem jest podłączony. A jeśli nawet jest, to czy ktokolwiek odpowie na wezwanie. Hal nacisnął go. Obaj spoglądali na głośnik, wstrzymując oddechy Nagle coś w nim zgrzytnęło i odezwał się zimny głos pułkownika Steghama, wypełniając całą kabinę:

- Znacie warunki doświadczenia, a więc jakie są powody wezwania? Radzę wam, aby były naprawdę zasadne.

Hal złapał mikrofon i zaczął nieskładnie opowiadać. Ledwie zaczął, Tony wiedział, że nic z tego nie będzie. Łatwo było przewidzieć reakcję Steghama. Hal nie zdążył skończyć, gdy głośnik gwałtownie mu przerwał:

- Wystarczy. Twoje wyjaśnienia nie spowodują żadnych zmian w planie. Jesteście zdani na siebie i tak pozostanie. W tej chwili połączenie zostaje odcięte. Nie próbujcie się ze mną skontaktować, zanim eksperyment zostanie ukończony

Szczęk wyłącznika był wystarczająco jasny. Hal stał osłupiały, po policzkach ciekły mu łzy wściekłości. Jednym szarpnięciem Tony wyrwał mikrofon i cisnął nim o ścianę.

- Poczekaj, gnoju, aż się to skończy, a poczujesz moje dłonie na swojej przeklętej szyi!

- Przynieś apteczkę! - Hal zwrócił się nagle do Tony'ego. Pokażę temu kretynowi, że nie tylko on może sobie lecieć w kulki z tym cholernym eksperymentem.

   W apteczce były cztery strzykawki wypełnione morfiną. Hal złapał pierwszą z brzegu i wbił igłę w ramię. Tony nie próbował go powstrzymać, ponieważ zgadzał się całkowicie z jego postępowaniem. W ciągu paru minut Hal wyciągnął się plackiem na stole i zachrapał. Tony podniósł bezwładne ciało i zaniósł je na koję. Hal spał przeszło dwadzieścia godzin, a gdy się obudził, ślady obłędu zniknęły z jego twarzy i wzroku. Żaden nie wspominał o tym, co się stało. Hal racjonował sobie morfinę tak, aby spać jedną noc na trzy. Nie było to wiele, ale wyglądało na to, że mu wystarcza.

Do końca pozostały im cztery dni, gdy Tony znalazł pierwsze żywe stworzenie. Było wielkości kota i przycupnęło koło wspornika. Zawołał Hala i razem przypatrywali się temu.

- Piękne - stwierdził Hal - ale w czasie swojej drugiej ekspedycji znalazłem taką puszystą kulkę: była cudowna. Gdy ją rozciąłem, te wszystkie zębatki i obwody też były cudowne. Technicy tego drania odstawili kawał solidnej roboty Nie mam ochoty tego wybebeszać. Może zostawimy to tu, gdzie jest?

Tony prawie się z nim zgodził, gdy nagle coś mu zaświtało.

- Prawdopodobnie tego od nas oczekują. Nie ma. Jak sobie gramy, to do oporu. Przynieś pojemnik.

Po krótkim namyśle Hal spełnił prośbę. Wibracja śluzy musiała spłoszyć kolczatkę, bo ruszyła ku otwartej przestrzeni. Tony zastąpił jej drogę. Chciała go ominąć, toteż nastąpił na parę z jej nader licznych odnóży. Coś tam popękało i reszta korpusu usiłowała powlec się dalej. Celnie wymierzony kopniak położył kres tym próbom. Ostrożnie przyklęknął i podniósł parę zgruchotanych kończyn. Poprzez skórę przebijały w paru miejscach kości, a z ran ciekł mleczny płyn.

- Realizm - mruknął do siebie. - Ci technicy naprawdę wierzą w realizm.

I wtedy właśnie uderzyła go pewna myśl, której straszliwe nieprawdopodobieństwo zmroziło mu krew w żyłach. Musiał znaleźć na nią odpowiedź nawet za cenę ruiny ich spokoju. Złapał nieruchome ciało i nożem rozciął na połowę.

- Co ty, u diabła, robisz? - w głosie Hala było słychać niebotyczne zdumienie.

Tony'emu zrozumienie tego, co zobaczył, zajęło prawie dziesięć sekund, po czym ryknął:

- To jest żywe! Krwawi i nie ma wewnątrz mechanizmu! To nie może być żywe, a jeśli jest, to my nie jesteśmy na Ziemi! Jesteśmy na Marsie!

Usłyszawszy tę radosną wieść, Hal zerwał się do biegu, lecz po paru krokach zakopał się w piasku i przewrócił. Tony zrozumiał, że ma tylko jedną szansę. Jeśli mu się nie uda, to obaj tu zostaną na skutek szaleństwa Hala. Zbliżył się do wstającego partnera i całą swą siłę włożył w ten właśnie cios - poniżej mostka, gdzie znajdował się zawór butli tlenowych. Ręka go zabolała, ale Hal oklapł i osunął się bezwładnie. Wziął go pod ramiona i zaciągnął na statek. Pierwsze oznaki życia Hal zaczął dawać, gdy zdejmował mu skafander, ale problemy pojawiły się przy hibernatorze. Tony zainkasował trzy ciosy, zanim opanował sytuację na tyle, aby manipulator z igłą zrobił, co trzeba. Gdy wieko pojemnika zamknęło się ze świstem, Tony osunął się na podłogę. Był wyczerpany. Całe szczęście, że hibernatory można było uruchamiać cały czas, a nie dopiero po zakończeniu misji - ot, zwykły środek zapobiegawczy w wypadkach wymagających opieki lekarskiej. Mała rzecz, a cieszy. W końcu prawda odnalazła drogę do jego świadomości: Mars istniał rzeczywiście - to nie był symulowany trening czy sucha zaprawa. To był prawdziwy Mars, na którym on jest sam, o miliony lat świetlnych od domu. Z tą myślą zapadł w ciemność.

Tym razem otwierał oczy powoli i ostrożnie, obawiając się, że zamiast sali szpitalnej zobaczy sufit kabiny. Nie zobaczył. Był w szpitalu. Gdy odwrócił głowę, zobaczył pułkownika Steghama siedzącego przy łóżku.

- Zrobiliśmy to? - spytał słabym głosem.

- Zrobiliście. Obaj. Hal leży tu po sąsiedzku.

W głosie pułkownika było coś dziwnego. Po raz pierwszy od czasu ich znajomości Stegham mówił z uczuciem innym niż złość.

- Pierwsza wyprawa na Marsa. Możecie sobie wyobrazić, co gazety piszą na ten temat. Ale są ważniejsze sprawy. Kiedy się zorientowaliście, że to nie trening?

- Dwudziestego czwartego dnia. Znaleźliśmy jakiegoś zwierzaka. Byliśmy głupi, że zorientowaliśmy się tak późno.

- Nie tak bardzo. Cały wasz trening był tak ułożony, by do tego nie dopuścić. Nigdy nie byliśmy pewni, czy to się uda, ale należało spróbować. Psychologowie byli zdania, że osamotnienie i dezorientacja mogą spowodować załamanie. Nigdy się z nimi nie zgadzałem.

- A oni mieli rację - stwierdził Tony

- Teraz wiemy, że mieli rację, pomimo że zwalczałem ich cały czas. Wygrali i cały ten program został ułożony według ich wskazówek. To nie było łatwe, ale zrobili wszystko, żeby was ogłupiać tak długo, jak to tylko możliwe.

- Przepraszam, stary, za to, co mi się porobiło - to był Hal z sąsiedniego łóżka.

- Jasne, że wszystkie rozmowy, które prowadziliście ze mną, były nagrane na taśmę. To znaczy moje wystąpienia szły z taśmy - przerwał mu Stegham. - Chodziło o maksymalny realizm, gdybyście coś podejrzewali. A poza tym użyliśmy odmiennej hibernacji, o której nic nie wiedzieliście: obniżenie temperatury ciała o dziewięćdziesiąt dziewięć procent. To i odpowiednio spreparowane skaleczenie na twoim policzku, Tony, miały was utwierdzić w przekonaniu, że od startu minęło niewiele czasu.

- A co ze statkiem? - Hal był niedoinformowany. - Widzieliśmy go, był do połowy ukończony...

- Makieta ustawiona dla publiczności i wszystkich tych ciekawskich służb wywiadowczych z sąsiedztwa. Prawdziwy został złożony i sprawdzony przeszło miesiąc przed waszym odlotem. Najtrudniejsza była kwestia dobrania załogi. To, co mówiłem o wynikach testów, było prawdą. Praktycznie pozostało was dwóch. No i nie było innej rady. Psychologowie twierdzą, że następni nie będą już mieli takich problemów. Dzięki temu, że ktoś już był na Marsie przed nimi, będą inaczej nastawieni. Rozumiecie? Chodzi o to, że nie jest to już całkowicie obcy świat. - Przez chwilę panowało milczenie, po czym Stegham zmusił się do wypowiedzenia następnych słów: - Chciałbym, żebyście zrozumieli obaj... że wolałbym lecieć... sam, niż wykręcać wam ten numer. Wiem, co musieliście czuć. To tak, jakbyśmy zrobili coś...

- Jak międzyplanetarny kawał - mruknął Tony - Tyle że dość kiepski.

- Tak, coś w tym stylu. Mam nadzieję, że rozumiecie. To było nie fair, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Wy dwaj byliście jedynymi, wszyscy inni odpadli w testach. To musieliście być wy, a chcieliśmy, żeby odbyło się to w maksymalnie bezpieczny sposób. O tym, co się działo, wiedziałem tylko ja i trzech innych ludzi. Nikt inny nigdy się o tym nie dowie. Gwarantuję wam to.

Głos Hala był cichy, ale ciął jak ostrze noża:

- Może pan być pewien, pułkowniku, że my nikomu o tym nie powiemy

Gdy pułkownik Stegham wychodził, miał nisko zwieszoną głowę - nie mógł się zdobyć na to, aby spojrzeć w oczy pierwszym dwom badaczom Marsa...



przekład : Jarosław Kotarski



Szczęśliwe wakacje Billa Bohatera Galaktyki



Łapówka była potężna: butla pełna drainu, napitku o mocy stu osiemdziesięciu procent, zwanego także Rozkoszą Pijaka i zdolnego przepalić szkło na wylot. Wszelako mając niejakie pojęcie o zasadach rządzących tą armią (i każdą inną armią w dziejach wszechświata), Bill przekazał butlę szefowi kompanii dopiero wtedy, gdy ujrzał swoje imię wypisane na rozkazie wyjazdu.

To było to! Jego pierwszy UW od czasu rozpoczęcia służby. Bill uśmiechnął się mimowolnie, aż krople śliny skapnęły z potężnych kłów, i zapoznał się ze szczegółami rozkazu.

- Teraz uważać. O trzeciej dwadzieścia cztery zostaniecie zabrani z kompanii razem z innymi, którym udzielono UW, na luksusową Wyspę Wakacyjną na Anthraksie, gdzie nacieszycie się słońcem, piaskiem i innymi takimi. Do chwili przybycia na miejsce i rozpoczęcia właściwego Urlopu Wypoczynkowego wszelka próba cieszenia się wyżej wymienionymi karana będzie śmiercią przez...

Łzy napłynęły mu do oczu i uniemożliwiły dalszą lekturę. Czemu nie, jasne, że będzie cieszył się słońcem i piaskiem, nie pogardzi też innymi takimi. Następnego ranka, dokładnie o 3.24, nie stało się nic. Jak to w wojsku. Wraz z innymi szczęściarzami Bill przez dwie godziny czekał w poduszkowcu, odgniatając sobie siedzenie na stalowej ławce, aż wiedziony jakimś tajemniczym sygnałem pilot zapalił silniki, wielkie śmigła drgnęły i maszyna ruszyła powoli przez plażę ku oceanowi. Następnie wzbiła się na sto stóp w górę i runęła z łomotem do wody.

- Katastrofa! Już po nas! - krzyknął Bill, gdy wszystkie zęby mu zadzwoniły, a kręgosłup dokonał próby punkcji mózgoczaszki.

- Stul pysk, gnojku - warknął siedzący obok sierżant. Wstrząs się powtórzył. - Tylko cywilne poduszkowce latają po prostej. To wojskowy model i on skacze. W ten sposób unika ognia nieprzyjaciela.

- I równocześnie rozgniata na papkę wszystkich w środku?

- Właśnie, pomyjo. Widzę, że się uczysz.

Skoki trwały całą wieczność. W końcu jednak poduszkowiec znieruchomiał i zapanowała cisza przerywana tylko jękami wykastrowanych połamańców.

- Wysiadać! - zagrzmiało w głośnikach. - Ostatni dostanie tydzień służby w latrynie.

Łkając i stękając, urlopowicze popełzli i pokuśtykali do drzwi, przy których rychło uformował się zator i doszło do walki na pięści. Kolejno wypadali z luku na piaszczysty brzeg.

- Ten piasek jest czarny - wymamrotał Bill.

- A jaki ma być? - warknął sierżant z sadystycznym błyskiem w oku. - To wulkaniczna wyspa, a lawa jest czarna. Zbiórka!

Jakby dla podkreślenia wagi jego słów grunt zadrżał niczym pies, po którym skacze całe stado pcheł. Z przerażeniem ujrzeli, jak szczyt pobliskiej góry rozkwita chmurą dymu. W powietrzu zagwizdały kamienie.

- Mamy wypoczywać na aktywnym wulkanie? - spytał Bill.

- A gdzie indziej wojsko ma zaznać spokoju? - odwarknął sierżant, nie bez pewnej racji. - Krzyknąć głośno po wyczytaniu nazwiska. Aardvaark...

Stali tak w palących promieniach tropikalnego słońca, oczywiście oprócz tych, którzy padli, doznawszy udaru cieplnego, aż sierżant dotarł do kończącego listę Zzowskiego. Następnie w niezbyt regularnym szyku pomaszerowali w kierunku dżungli.

Wspinaczka do baraków była długa i ciężka. Dodatkowym utrudnieniem byli kręcący się na szlaku pijani oficerowie, którzy chichotali nieustannie, wymachiwali opróżnionymi butelkami i zasypywali nowych urlopowiczów obelgami, nie tylko werbalnymi.

Po zmroku dotarli na szczyt. Droga rozdwajała się tutaj i było jeszcze dość jasno, by dostrzec wskazującą na prawo strzałkę z napisem: TYLKO DLA OFICERÓW. Pobliskie fumarole wypluwały nieustannie kłęby dwutlenku siarki i innych trujących chemikaliów, a wiatr zwiewał te chmury na lewo. Kaszląc i chrypiąc, urlopowicze znaleźli po omacku swoje kwatery i opadli na twarde jak pumeks prycze.

- Ale tu fajnie! - powiedział Bill przez łzy i natychmiast musiał się osłonić przed lecącymi na niego butami. Nawet tak zahartowani wojacy mieli kłopoty z zaśnięciem pośród nieustannych wstrząsów sejsmicznych i smogu wulkanicznego, jednak nie takie przeszkody już pokonywali. Ci, którzy nie nabyli umiejętności zapadania w sen w takich albo i gorszych warunkach, dawno już pomarli ze zmęczenia. Po chwili w noc popłynęło melodyjne charczenie poparzonych kwasami, uśpionych urlopowiczów. Po następnych kilku minutach do baraku wpadł sierżant. Zapalił światła i rozdarł się na całe gardło:

- Wstawać! Czingerowie atakują!

Wszyscy jęknęli i sięgnęli po buty, szykując się niemrawo, aż sierżant dodał:

- Atakują kwatery oficerów!

Jęki ustąpiły radosnej owacji i oddział wrócił na prycze. Widząc to, sierżant wystrzelił kilka razy w sufit.

- Podzielam wasze odczucia - warknął - ale w drugiej kolejności mogą się zabrać i do nas. Do broni.

Argumentacja podziałała i instynkt przetrwania zwyciężył. W trosce o swoje cztery litery żołnierze skierowali się do szafek z bronią. Ubrany jedynie w pomarańczowe kalesony i buty Bill złapał strzelbę jonową, sprawdził, czy jest naładowana, i dołączył do reszty, która znalazła tymczasem stosowny punkt widokowy. Było co podziwiać. Zza oparów dobiegały krzyki i odgłosy eksplozji.

- Słyszycie? Tym razem musi ich być pewnie z tuzin! -A ja o mały figiel poszedłbym na oficera!

Bill dawno tak się nie ubawił. Uśmiechnięty ruszył nawet przez trawę, by przyjrzeć się dokładniej miłemu sercu widowisku.

- Psst, Bill, tutaj - rozległo się nagle zza krzaków.

- Kto tam? - spytał Bill podejrzliwie. - Nikogo tu nie znam.

- Ależ znasz mnie, byliśmy kumplami na pancerniku Forniqueteur, wielkiej damie naszej floty.

- I co z tego?

- A to, że mam tu butlę Plutońskich Szczyn Pantery i nie chcę dzielić się nią ze wszystkimi.

- Stary! Tak, pamiętam, kopę lat!

Bill obszedł krzak. W mdłym świetle księżyca ujrzał, że stoi tam prawdziwy Czinger.

- Do broni! - wrzasnął Bill, unosząc strzelbę.

Drobna, ale silna dłoń wyrwała mu oręż. Czinger podskoczył na tyle wysoko, by przyłożyć Billowi w szczękę, lekko ogłuszyć i powalić na ziemię.

- Spokojnie, Bill, przecież mnie pamiętasz. Nie raz i nie dwa uratowałem ci życie.

- Bgr? Czinger Bgr?

- A ilu niby znasz Czingerów? Ten atak to wybieg dla posiania dywersji...

- To nie chcecie pozabijać oficerów? - spytał zrozpaczony Bill.

- Ależ jasne, że chcemy. A teraz zamknij jadaczkę i daj mi dokończyć. Dywersja była po to, żebym mógł się z tobą spotkać. Potrzebujemy twojej pomocy...

- Chyba nie sądzisz, że zdradzę rasę ludzką!

- Sądzę. Jesteś zaprawionym weteranem, który zrobi wszystko, by uratować swoją dupę. Mam rację?

- Masz. Ale ja jestem droga siła robocza. Ile płacisz?

- Dożywotnia subskrypcja pitnych wydawnictw Klubu Booze. Ich motto: „Kto pije, ten żyje”. Chociaż, z drugiej strony, nie załatwiają ubezpieczenia wątroby.

- Załatwione. Kogo mam zabić?

- Nikogo. Nie musisz nawet zdradzać. To tylko taka podpucha, by pokazać, jacy słabi są ludzie. A teraz wynośmy się stąd, nim chłopcy skończą zabawę.

Bgr poprowadził Billa do rzeźbionej fontanny z wielką rybą na szczycie. Wystarczyło przekręcić ogon rzeźby, a woda przestała płynąć i otworzyło się ukryte wejście.

- Właź - polecił Bgr.

- Co to jest? Miniaturowy statek kosmiczny a la fontanna?

- No przecież nie wagon metra. Ruszaj, bo nas zauważą. Kilka kul uderzyło w skałę obok i Bill zanurkował czym prędzej do otworu. Zaraz też przyspieszenie rozpłaszczyło go na podłodze. Gdy się wreszcie podniósł, Bgr siedział przy pulpicie sterowniczym, a w iluminatorze jarzyły się gwiazdy. Czinger przycisnął jakiś guzik i gwiazdy zaczęły maleć. Skutek działania napędu systemu Piklinga.

- Dobra - powiedział Bgr, obracając się wraz z fotelem. Zapal sobie teraz, a ja ci opowiem, co jest grane.

Bill wziął jedno z proponowanych mu cygar i zapalił. Bgr natychmiast zjadł resztę i czknął z ukontentowaniem.

- Inny metabolizm. Właśnie prowadzimy operację ratunkową.

- Ktoś porwał dziewice?

- Niezupełnie, chodzi o Czingera. Uwiązł w swoim statku; gdy mu odstrzelili silniki. Jest dla nas bardzo ważny ..

- Czemu?

- Gdybym ci powiedział, przerobiłbyś go na sieczkę. Powiedzmy po prostu, że to ważne. Wydobądź go, a będziesz miał co pić do końca życia.

- A sami nie możecie?

- Nie. Po pierwsze, nie jesteśmy ludźmi. Mgr, bo takie jest chyba jego imię, został uwięziony na wysoce zmilitaryzowanej planecie zwanej Parra'noya. Wszelkie przebranie na nic, tam znają się na tych rzeczach. Demaskacja murowana. Ty zaś wyglądasz z grubsza na człowieka i można posłać cię tam, gdzie dla nas sprawa trudna.

- Ale zapłata z góry - powiedział nieco zaniepokojony Bill.

- Czemu nie? Równie dobrze możesz podróżować zalany. W twoim wypadku to i tak bez różnicy, trzeźwy czy pijany, niezmiennie bełkoczesz.

Podał Billowi podejrzaną flaszkę zielonego płynu. Nalepka głosiła coś w obcym języku. Nie mając pojęcia, czego się spodziewać, Bill łyknął na próbę. Ohyda. Para buchnęła mu z uszu. Jednak drugi, głębszy łyk smakował już lepiej, trzeci był całkiem miły. Nie trwało długo, a Bill upuścił pustą butelkę i legł nieprzytomny na pokładzie.

- Obrzydliwe. Czingerowie nie piją. Ani się nie upijają.

Bill obudził się z jękiem. Słyszał dzwony. Dopiero po chwili odkrył, że dzwony te kołyszą się gdzieś w jego czaszce. Musiał użyć palców obu rąk, by rozdzielić powieki jednego oka. Zaraz zresztą je zamknął i jęknął jeszcze głośniej, gdy błyskawica światła przeszyła mu mózg.

- Wzruszające - sarknął Bgr i wbił igłę w ramię Billa.

Cokolwiek mu wstrzyknął, zadziałało niemal natychmiast i symptomy monstrualnego kaca zaczęły przechodzić. Bill mógł wreszcie spojrzeć na świat. Przed nim stał admirał floty. Bill zasalutował odruchowo. O dziwo, admirał uczynił to samo. I zamrugał zdumiony To znaczyło, że Bill stoi przed lustrem.

- Wreszcie mam taki stopień, na jaki zasługuję - ucieszył się Bill i zadzwonił medalami.

- Zostaw to. Nie jesteś dość inteligentny nawet na szeregowca pierwszej klasy. Teraz słuchaj, bo nie będę powtarzać. To trochę skomplikowane, prawie tak trudne jak twoja ostatnia robota.

- To nie było łatwe, ale przecież mi się udało!

- Zaiste. Słuchaj. Wprowadziłem ci wszystkie instrukcje do podświadomości. Aby poznać rozkazy, musisz wymówić słowo „imbecylić”.

- Tylko tyle?

- Tak. Sądzisz, że zapamiętałbyś inaczej wszystkie detale i zawijasy tej złożonej misji?

- Imbecylić - powiedział Bill i ni stąd, ni zowąd założył kciuki za pas i odezwał się zupełnie innym głosem: - Czyżbyś nie wiedział, dobry człowieku, że stoisz przed Wielkim Admirałem floty...

- Odimbecylić! - zawołał Bgr i Bill aż się zachwiał.

- Ja to powiedziałem?

- Ty. Implant działa. Zaczynamy bitwę.

- Jaką bitwę?

- Zaplanowaną, kretynie. Z niej to właśnie uciekniesz ocalony w kapsule ratunkowej, która zaniesie cię na Parra'noyę.

Bgr przycisnął guzik na konsoli łączności i inny zielony, czteroręki Czinger pojawił się na ekranie.

- Tdsmnx - powiedział Bgr.

- Mrtnzl - odparł tamten i zniknął.

- Ludzie musieliby gadać przez pięć minut, by powiedzieć to, co my właśnie sobie przekazaliśmy Czingeryjski jest bardzo treściwym językiem.

- Ale brzmi głupio.

- A kto cię pyta o zdanie? Ruszaj do wyjścia, twój środek transportu już przybył.

W pole widzenia wpłynęła nieco osmalona i poobijana kapsuła ratunkowa. Przycumowała do fontanny, szczęknęło uszczelnienie włazów.

- Dalej! - rozkazał Bgr.

Bill przeszedł do ciasnego wnętrza. Przypasał się do fotela pilota i wyciągnął dłonie do sterów.

- Nie ruszaj niczego, placku wołca. Zdalne sterowanie. Miłego dnia...

Głos Czingera zginął w huku rakiet i kapsuła wystrzeliła prosto w ognistą chmurę rozgorzałej właśnie bitwy. Bill pisnął cienko, gdy wokół zaczęły eksplodować pociski i torpedy.

Rakieta przebiła się przez całe to zamieszanie i zaczęła spadać na błękitną planetę. Silniki umilkły i Bill tylko patrzył z przerażeniem na coraz bliższe chmury. Na spotkanie wybiegła mu najeżona wieżyczkami strzelniczymi baza. Spadochron zadziałał dosłownie w ostatniej chwili i kapsuła wylądowała miękko na samym środku placu musztry. Pokrywa włazu odpadła. Bill przyklepał posiwiałe teraz włosy, wepchnął żołądek z powrotem na miejsce i w ogólnowojskowym stylu wylazł na zewnątrz.

- Stój, szpiegu, albo przerobię cię na żarcie dla psów!

Wartownik mierzył prosto w kiszki Billa. Palec trzymał na spuście broni.

- Urggle! - powiedział Bill.

- Że jak?

- Znaczy, tumanum cretinum! - Skóra poszarzała Billowi pod kolor włosów. Zapomniał hasła!

- Co tu się dzieje? - spytał generał, który pojawił się nagle obok. Miał na sobie pełną kamizelkę kuloodporną.

- Kapsuła wylądowała. Ten szaleniec był w środku. Nie mówi po ludzku.

- Nonsens. Nie widzicie, że to oficer? Zwykli żołnierze mogą być pomyleni, oficerowie bywają co najwyżej ekscentryczni. - Odwrócił się do Billa i zasalutował. - Witamy na Parra'Noyi, admirale.

- Eeee - beknął Bill.

- Rzeczywiście - powiedział generał, wytrzeszczając oczy - Imbecyl.

- To jest to! - krzyknął radośnie Bill. - Imbecylić! Miło mi pana spotkać, generale. Mieliśmy drobną potyczkę, straciliśmy kilka tysięcy okrętów, ale oni też nieco oberwali.

- Nie da się usmażyć omletu, nie tłukąc jajek.

- Święte słowa. Wskoczyłem do kapsuły na chwilę przed tym, jak mój pancernik eksplodował. A teraz, czy mogę prosić o okazanie mi odrobiny gościnności i ukaranie tego tu żołnierza za mierzenie nabitą bronią w przełożonego?

- Oczywiście. Oddać mi broń i zgłosić się w areszcie. Dwa lata przydziału do batalionu roboczego. Odmaszerować.

Łkając z rozpaczy, żołnierz powlókł się na zesłanie. Oficerowie zaś, obaj we wspaniałych humorach, skierowali się noga w nogę do kantyny, gdzie wznieśli szampanem radosny toast.

- Za militaryzm ogólnoplanetarny - krzyknął Bill. - Niech trwa jak najdłuższej!

- Za flotę kosmiczną, niech jej szlag rychły nie trafia! Bill wychylił szklanicę i uśmiechnął się, gdy znów mu dolano.

- To Parra'noya, prawda?

- W rzeczy samej.

- Chyba przypominam sobie kosmogram, który przyszedł na chwilę przed detonacją statku. Było w nim coś o jeńcu...

- Pewnie chodzi o naszego Czingera!

- No wiecie państwo... Jeszcze nikt nigdy nie pojmał Czingera...

- Bo niewielu jest tak sadystycznych i wojowniczych militarystów jak my! Chce pan zobaczyć tego robala?

- Tak się nazywa?

- Podobnie. Mówi na siebie „Mgr”.

- No to prowadź, kolego. Czy mogę wam pomóc w torturach lub czymś w tym stylu?

- Miło z pana strony, że pan o tym mówi. Zobaczę, co się da załatwić.

Dokończyli butelkę, zapalili cygara i ruszyli w głąb fortecy. Po drodze mijali kolejne posterunki, strażnicy prezentowali broń. Po długiej wędrówce stanęli przez ścianą wpuszczonego w skałę metalu. Miejscowe gryzonie czmychnęły im spod nóg. Pełniący tu służbę wartownicy pokryci byli pleśnią i pajęczynami. Ostatnia brama stanęła otworem, zamknęła się za nimi, wartownik zaprezentował broń i odsunął się na bok. Bill spojrzał na przykutego do ściany Czingera.

- Myślałem, że oni są więksi.

- Małe czy duże, co za różnica? Zawsze zielone, z nadmiarowymi łapami. To wróg i trzeba go zniszczyć.

- A co to za dziwna broń, którą miał ten strażnik?

- Nowość. Paralizator. Wysyła pierścienie energii i oplątuje ofiarę więzami paraliżującej radiacji. Nie do zerwania.

- To chyba czary. Mogę zobaczyć?

Nie czekając na pozwolenie, Bill wziął karabin, odwrócił i spojrzał w lufę. Odwrócił go ponownie i strzelił do generała i wartownika. Padli, krzycząc, i spowici purpurowym płomieniem zaraz stracili przytomność. Bill spojrzał przez kraty na Czingera.

- Grtzz?

- Zmtz! Miło mi cię widzieć, wulgarna ludzka istoto wysłana przez mego współmrowiskowca Bgr. Możesz się już odimbecylić.

Na to słowo Bill stał się znów sobą i zaszczękał zębami ze strachu.

- No tu umarł w butach! Jesteśmy w trzewiach fortecy wroga!

 - Stul pysk - zaproponował uprzejmie Mgr i zerwał bez trudu łańcuchy. - Żaden człowiek by tego nie dokonał. Tego też nie potraficie - powiedział, zginając pręty krat i wychodząc z celi. - Widziałeś tu gdzieś jakieś roboty?

- Czemu?

- Nie próbuj myśleć, tylko odpowiadaj. I tak niczego nie wymyślisz. Roboty były? Metalowi ludzie na kółkach i ze szklanymi oczami.

- Tak, chyba tak. Na korytarzu był mechaniczny sprzątacz.

- Doskonale.

Czinger przeskoczył nieprzytomnego generała i podszedł do płytki kontrolnej przy framudze wrót.

- Imbecylić - powiedział i przycisnął guzik. Drzwi uchyliły się nieco i Bill podszedł bliżej.

- Straż, chodźcie no tu na chwilę - powiedział przez szparę.

Po chwili trzymał w dłoniach następne paralizatory, a stos ciał na podłodze jakby urósł. Mgr czekał schowany z boku.

- Odimbecylić - powiedział i Bill zadrżał, ogarnięty paniką.

- Przestań się mazać albo zostawię cię tu na pewną śmierć i degradację. Rób, co każę, a może wyjdziemy stąd w jednym kawałku. Albo i lepiej. Dawaj tu tego robota.

Bill jęknął, ale posłuchał. Czinger był jego jedyną nadzieją. Robot zamiatał korytarz, ale podjechał zawołany

- Ty tam, robot, chodź tutaj.

- Moja robot natychmiast tutaj - odparł metalowy kretyn.

- Ty... robot... odłóż miotłę. Podjedź do wielkiego ludzkiego szefa.

- Moja robot robić, co szef kazać.

Ledwo wjechał do środka, Czinger skoczył mu na obudowę i otworzył płytkę kontrolną z tyłu głowy.

   -Klinke! - zaprotestowała maszyna, gdy Mgr wydarł jej z trzewi kłąb drutów i rzucił je na podłogę. Zrobiwszy dość miejsca, wcisnął się do środka i zamknął za sobą płytkę.

- A teraz toczymy się - powiedział ożywiony nowym duchem robot. - I lepiej będzie, jak powiesz hasło, bo niewiele nam przyjdzie w tej potrzebie z wystraszonego durnia. Dalej!

- Imbecylić! - Bill odetchnął głęboko. - To co, ruszamy dalej, kochany partnerze z gniazda? Domniemywam, że masz gotowy plan ucieczki.

- Jak najbardziej - przytaknął robot i sięgnął po miotłę. Ty prowadzisz, ja za tobą. Musimy pokonać trzydzieści pięter. Gdy mnie tu nieśli, na samej górze widziałem lądowisko.

Strażnik przy następnym przejściu aż gębę rozdziawił, widząc Billa.

- Przepraszam, ale czy pan wie, że za panem podąża robot porządkowy?

- Naprawdę? A to dlatego zdawało mi się, że słyszę grzechotanie blach!

Gdy Bill to mówił, robot minął go i rąbnął wartownika miotłą w głowę.

- Pora się przebrać - stwierdził Czinger i zdarł mundur z wartownika.

Kilka chwil później robot w towarzystwie żołnierza byli już blisko szybu windy. Właśnie wtedy rozległy się syreny alarmu.

- Już wiedzą! - krzyknął Bill.

- Czingerowie górą! - zawył robot i rozdarł metalowe drzwi szybu.

Metalowe ramię i ludzka ręka złapały jasnoczerwone szczeble drabiny awaryjnej. Gdy tylko drzwi na samym szczycie się uchyliły, ustawieni tam żołnierze otworzyli ogień.

- Dobrze, że myśl Czingera i elektroniczny refleks przewyższają nędzne talenty człowiecze - powiedział Mgr, zatrzaskując drzwi dokładnie w tej samej chwili. Metal rozjarzył się od gorąca. - Spróbujemy piętro niżej.

Podjęli wyścig z czasem, desperacką walkę o przetrwanie. Wszyscy byli przeciwko nim, nawet kobiety Dowiedzieli się o tym, gdy pogoniły za nimi niewiasty ze służby pomocniczej.

Żadne słowa nie oddadzą, ile przeszli tego dnia. Były to prawdziwe bliskie spotkania czwartego stopnia, tak bliskie, że aż kłaki fruwały w powietrzu, a zęby wymiatano potem spod najdalszych sprzętów. Cała batalia trwała ledwie kilkanaście minut, ale dla naszych bohaterów czas stanął. Po godzinach, jak sądzili, ciężkich zmagań dotarli do ostatnich drzwi i wybiegli na ulewny deszcz. Solidnie potłuczony i poraniony Bill otrzepał się z gwiazdek i belek. Robot tymczasem otworzył jedynym ocalałym ramieniem klapkę w głowie. Maszynka rozsypała się, ledwie Czinger zeskoczył na ziemię.

- Odimbecylić - powiedział Mgr. - Miejmy nadzieję, że najgorsze już za nami. A teraz może przestań szczękać tak obrzydliwie resztkami uzębienia, rozejrzyj się i powiedz mi, gdzie właściwie jesteśmy.

- Na deszczu...

- Wspaniale. Spośród całej ludzkiej rasy Bgr znalazł dla mnie jedynie kretyna o móżdżku zdechłej myszy. Słuchaj, głupku, ty jesteś człowiekiem, ja nie. Rozejrzyj się i powiedz, gdzie dotarliśmy.

- Nigdy jeszcze tu nie byłem.

- Wiem. Ale wytrzeszcz patrzałki, domyśl się. Ja wiem o ludziach tylko tyle, ile wyczytałem w raportach. Owszem, jestem szefem CIA, czyli wywiadu Czingerów, ale nigdy jeszcze nie gościłem na planecie ludzi. No to jak?

- To miejskie wysypisko śmieci. Mówisz, że jesteś szychą?

- Najwyższą. To ja prowadzę wojnę. Sporo roboty już odwaliłem. A jeśli spróbujesz powiedzieć komukolwiek, kim jestem, to zginiesz, nim wymówisz choć słowo. Co to jest „śmieci”?

- To odpadki, które ludzie wyrzucają.

- No to przyjrzyjmy się, co wyrzucają.

Przekradali się przez deszcz od jednej sterty do drugiej, aż w końcu przykucnęli za pagórkiem połamanych kół zębatych. Coś się zbliżało ku nim z coraz głośniejszym łoskotem.

- Wyjrzyj - rozkazał Mgr. - Co jedzie?

- Śmieciarka. A co niby ma jeździć po wysypisku?

- Ilu ludzi?

- Ani jednego. To zautomatyzowana śmieciarka.

- Dodajesz mi ducha, prostaczku. Włazimy do środka. Przemoczeni i zmęczeni wspięli się do kabiny i zatrzasnęli za sobą drzwiczki.

- Ludziom wstęp wzbroniony - warknął mechaniczny kierowca. - To wbrew prawu, ja tego nie lubić, krrkkk - wykrakał robot, nim Mgr oderwał mu głowę i odepchnął metalowe truchło na bok.

- Kieruj - polecił Billowi. - Tyle chyba potrafisz?

- Ciężarówka to ciężarówka - mruknął Bill sentencjonalnie, wrzucił bieg i ruszył do tyłu, wbijając się w górę śmieci. - Chociaż czasem trzeba kilku sekund, by opanować konkretny typ.

- No to wykorzystaj mądrze te kilka sekund i nie próbuj więcej podobnych kawałów. Czingerowie mają wrażliwy węch.

Bill opanował ostatecznie maszynerię i wyjechał z wysypiska. Deszcz ustał. Z tyłu widzieli coraz mniejszą fortecę, po bokach ciągnęły się zielone pola. Mgr wyjrzał przez dziurę, którą zrobił w drzwiczkach.

- Tędy, do lasu.

- Tam są gospodarstwa.

- Oszczędź mi wykładu z filologii i kieruj się na wzgórza. Musimy odjechać jak najdalej, nim wezwą pomoc.

Potoczyli się dalej. Bill kierował coraz wprawniej. Ujrzawszy batalion czołgów, zatrzymał pojazd i za pomocą zdalnego sterowania opróżnił kilka pobliskich pojemników na śmieci. Grunt to nie budzić podejrzeń.

- Bardzo dobrze - powiedział z dumą, gdy czołgi zniknęły wśród fontann błota.

- Byłoby lepiej, gdybyś wrzucił te śmieci do tej dziury na górze pojazdu, miast rozsypywać po ulicy.

- Nie ma tak łatwo - mruknął Bill. - Może ty zrobiłbyś to lepiej?

- Jedź - westchnął Czinger. - Nigdy nie przypuszczałem, że będę kiedykolwiek dyskutował z upośledzonym egzemplarzem rodzaju ludzkiego o technice ładowania śmieci.

O zmroku znaleźli cichy zakątek, który zadowolił Mgra. Kamienista kotlinka między wzgórzami, z dala od ludzkich siedzib. Czinger zdemontował do końca kierowcę i zbudował dwa skomplikowane moduły elektroniczne. Włączył jeden z nich do gniazda zapalniczki i pomachał urządzeniem.

- Co to jest? - spytał Bill.

- Detektor do wykrywania detektorów.

- I co robi?

- Zawsze byłem miły wobec małych Czingerów i pomagałem staruszkom przechodzić przez ulicę, więc za co mnie to spotyka? Próbuję ustalić, czy mogę wysłać stąd sygnał, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Wychodzi na to, że nie ma przeszkód. Biorę więc to drugie urządzenie...

- I co robisz?

- Dzwonię do domu... Dobra, sygnał poszedł i niedługo zobaczymy skutki...

Skutki ujrzeli nawet wcześniej. Coś czarnego opadło z nieba i w huku silników wylądowało tuż obok śmieciarki. Mgr jednym susem wyskoczył na ziemię, Bill za nim. Śluza uchyliła się i z góry spłynął mikrofon na kablu.

- Bgr, jak przypuszczam! - krzyknął Mgr do mikrofonu. Spod statku wyłonił się oddział piechoty morskiej. Wszyscy z wycelowanymi strzelbami. Właz otworzył się i stanął w nim uśmiechnięty siedmiogwiazdkowy generał.

- Nie Bgr - powiedział - ale generał Saddam, dowódca Wywiadu Wojskowego.

- Ratuj mnie! - wrzasnął Bill, chowając się za generała. On mnie uwięził, ale poznałem jego sekret. Nazywa się Mgr i jest szefem CIA. Ich najważniejszej agencji wywiadowczej.

- Dobra robota, żołnierzu. Od początku podejrzewałem tego Czingera, trochę zbyt łatwo się dał pojmać. Dowiodłeś, że miałem rację. Mój plan zadziałał wręcz idealnie!

- Nie, generale - warknął Mgr. - To mój plan się powiódł jak z płatka. Imbecylić!

Bill wyrwał generałowi pistolet z kabury, obezwładnił oficera i zasłonił się nim przed żołnierzami.

- Hej, chłopaki! - wrzasnął. - Jeśli mnie zastrzelicie, podziurawicie też generała. Taki zapis głupio wygląda w aktach.

Żołnierze zawahali się, kilku opuściło broń. Ich niezdecydowanie ustąpiło miejsca panice, gdy z nieba spadł drugi czarny statek i omiótł ogniem okolicę. Wojacy uciekli, porzucając broń.

- Nie możesz tego zrobić! - ryknął generał i spróbował odebrać Billowi własny pistolet.

- Dobra robota - powiedział Bgr, wyłaniając się z włazu. Właśnie o niego nam chodziło, Mgr.

- Dziękuję, Bgr.

Bgr skoczył nagle i zabrał broń Billowi.

- Odimbecylić - powiedział.

- Prawie wyłamałeś mi palce!

 - Trudno. Ale odwaliłeś solidny kawał roboty, Bill. Wsiadaj na statek. Generał leci z nami. Właśnie przeszedł na emeryturę.

- Zatem będę więźniem. Czy cała ta szarada była jedynie po to, by mnie pojmać?

- Nie zawodzi nas pan, generale. Ostatnimi czasy zaczęło się wam dziwnie dobrze powodzić, doszliśmy więc do wniosku, że widocznie w sztabie pojawił się przypadkiem ktoś inteligentny. Nie mogliśmy tego tak zostawić. Nasza metoda na wygranie wojny to utrzymać waszą strukturę dowodzenia w najlepszym porządku, bo wtedy najgłupsi na pewno zajdą na sam szczyt.

Wieżyczka statku Czingerów plunęła ogniem i wyłupała sporą dziurę w okręcie ludzi. Reszta załogi zwiała w mgnieniu oka. Mgr zakuł generała w kajdany i Bgr wystartował.

- Może zostawilibyście mnie na jakiejś cichej planecie, co, chłopaki?

Bgr pokręcił przecząco głową.

- Przykro mi, Bill, ale twoja służba nie dobiegła jeszcze końca. Potrzebujemy cię tam, gdzie służysz. Któregoś dnia możesz zostać generałem.

- A będę dostawał moją zapłatę z Hiubu?

- W tej kwestii też muszę cię przeprosić. Przesadziłem, ale jakoś musiałem cię skusić.

- No to co dostanę?

- Resztę urlopu wypoczynkowego. Wszyscy oficerowie wylądowali w szpitalu, sierżant siedzi przy nich cały czas. Podrzuciliśmy wam cały frachtowiec pełen wszystkich alkoholi, jakie zna rasa ludzka, jest tam też kilka takich, których nie znacie. Wszyscy twoi kumple mają już śrubę jak się patrzy. Chyba chętnie do nich dołączysz.

- Zdrajca! - syknął generał. - Imig twoje okryje się niesławą!

- Zapewne - westchnął Bill. - Chociaż, jeśli nie będzie pan miał okazji nikomu o tym powiedzieć...

- W tej sprawie możesz na nas liczyć - powiedział Mgr.

- Jeśli tak, to dodaj trochę gazu. Jeszcze wychleją wszystko beze mnie.



przekład : Radosław Kot



Kosmiczne szczury z BGW



Co za przyjazne odruchy... o, ten stołek się nada. Won ze starym Phrnnx niech odeśpi swoje na podłodze. Krddle zawsze mają słabą głowę, starczy trochę tlnnx, a już lecą z nóg i zostaje po nich tylko dym tego ich piekielnego zielska, krmm. Tak, raz flnnx... oj... przykro mi z powodu tego rękawa. Gdy wyschnie, da się zdrapać nożem. Twoje zdrowie... Oby ci się dysze nigdy nie zatkały, gdy będziesz miał bandę kpnnz na ogonie.

Nie, przykro mi, nigdy o tobie nie słyszałem. Ostatnio zbyt wielu dobrych ludzi młodo odchodzi z tego padołu, właśnie! Ja? Też nie słyszałeś? Możesz mi mówić Panie Sierżancie... Mówiłem o dobrych ludziach... ale on był najlepszy Nazywaliśmy go Dżentelmen Jax. Miał jeszcze inne imię, ale tam, na jego planecie, czeka na niego jedna dziewczynka, która pilnie śledzi wszystkie lśniące szlaki, wypatruje, kiedy on nadleci z powrotem z głębokiej próżni. Czeka na swego chłopa. Ze względu na nią właśnie nazwaliśmy go Jax. Jemu by się to spodobało, jej chyba też, gdyby wiedziała, ale do dzisiaj to już pewnie posiwiała lub wyłysiała i może artretyzmu dostała od tego przesiadywania w oknie i wyglądania, czy luby wraca, ale to już inna historia, i na Oriona, ja jej nie opowiem. Dobre to, no to po łyku... Jasne, że dobry tlnnx musi wydzielać zielone opary... Lepiej zamknij oczy, gdy pijesz, bo inaczej oślepniesz na tydzień, na Mrddl! Że co? Mrddl to imię świętego proroka!

Właśnie, wiem, co myślisz. Jak taki stary szczur kosmiczny mógł dać się wrobić w wyprawę na kraniec Galaktyki, gdzie gwiazdy świecą buraczkowo i fotony mają pętlę? Powiem ci, co teraz robię: upijam się jak planizziański pfrdftl, ot co. Podobno to świństwo wymazuje wspomnienia, a o to właśnie mi chodzi. Cygnus w dupę... Popatrz tylko na te szramy na moich dłoniach. Każda to osobna historia. I jeszcze te, co mam na plecach, i te na... Dobra, o nich innym razem. Jasne, że ci opowiem, to szczera prawda, klnę się na święte imię Mrddla, chociaż przyznaję, że zmienię to i owo. Wiesz, dla dobra tej dziewczyny...

Słyszałeś opowieść o BGW? Skoro tak wytrzeszczyłeś gały, to musiałeś słyszeć. Właśnie, Pan Sierżant, którego tu widzisz, był jednym z pierwszych Kosmicznych Szczurów z BGW, a facet znany jako Dżentelmen Jax był wtedy moim kumplem. Niech Wielki Kramddl przeklnie jego imię i zaćmi mi wspomnienia tych dawnych dni, gdy ujrzałem go po raz pierwszy ..

-Absolwenci, ba-a-czność!

Stentorowy głos sierżanta wcisnął się natrętnie w uszy ustawionych w idealnych szeregach kadetów. Na ów fatalny rozkaz sto trzy wypolerowane do oślepiającego połysku buty uczyniły co trzeba i osiemdziesięciu siedmiu absolwentów stanęło na baczność (trzeba dodać, że niektórzy pochodzili z obcych światów i mieli rozmaitą liczbę kończyn). Ani oddech nie mącił ciszy, ani powieka nie drgnęła, gdy pułkownik von Thorax stanął przed kadetami i spojrzał na nich przez monokl osadzony przed szklanym okiem. Miał też krótko przycięte, siwe włosy, sztywne jak drut kolczasty, oraz idealnie skrojony i wyprasowany czarny mundur. W stalowych palcach sztucznej lewej ręki trzymał papierosa z krmml. Sztuczna prawa ręka uniosła odzianą w czarną rękawicę dłoń do salutu. Serwomotorki zawyły z cicha, gdy sztuczne płuca i otrzewna poruszyły się przy głębokim oddechu poprzedzającym wyryczenie komendy.

- Spocznij! I słuchać. Jesteście wybrańcami, ludźmi i nieludźmi pochodzącymi z wszystkich cywilizowanych światów Galaktyki. Sześć milionów czterdziestu trzech kadetów zaczęło pierwszy rok kursu i większość z nich odpadła. Wykruszyli się na różne sposoby. Niektórzy po prostu nie dorośli do sprawy, niektórych trzeba było usunąć i zastrzelić za grzech sodomii. Inni durnie wierzyli, że wieczna wojna jest czymś zbytecznym. Ich też trzeba było zastrzelić. Słabi ginęli lub odchodzili, aż został sam zdrowy rdzeń, czyli WY! Gwardziści z pierwszego rocznika BGW! Gotowi nieść dobrodziejstwa cywilizacji do gwiazd. Gotowi wreszcie się dowiedzieć, co oznacza skrót BGW!

Z szeregu gardeł dobył się ryk męskiego entuzjazmu i wrócił echem odbity od ścian stadionu. Na znak von Thoraxa stadion nakryty został olbrzymią i nieprzezroczystą tarczą kryjącą murawę przed oczami i uszami szpiegów żywych i elektronicznych. Radosny wrzask umilkł natychmiast, gdy tylko pułkownik uniósł dłoń.

- Gwardziści, nie będziecie osamotnieni w waszej walce, nie sami poniesiecie płomień cywilizacji pod obce, barbarzyńskie słońca. Każdy z was będzie miał u boku wiernego kompana. Ty tam, ze skraju pierwszego szeregu, krok do przodu! Na spotkanie waszego towarzysza!

Wywołany gwardzista dzielnie huknął obcasami, zrobił trzy sprężyste kroki i znów strzelił obcasami. Niczym echo odpowiedział mu dziwny odgłos dochodzący z wrót szeroko otwartych na stadion. Wszystkie oczy zwróciły się odruchowo w kierunku bramy, z której wyłonił się... Jak to opisać? Jak opisać trąbę powietrzną, gdy porwie i wtłoczy w swój lej, jak opisać burzę, kosmiczny sztorm unoszący przez przestwór? To coś było równie nieokreślone jak żywioł.

Stworzenie mierzyło ze trzy metry i miało szpetny łeb z zaślinioną i zębatą paszczą. Poruszało się niczym nawałnica na czterech pneumatycznych nogach, każdej zakończonej pazurami rysującymi wyłożoną supertwardym imperwitem podłogę. Istne monstrum zrodzone w złym śnie. Zmora zawyła, aż wszystkim dreszcz przeszedł po plecach.

- Oto właśnie! - ryknął pułkownik von Thorax, też zapluwając się czerwoną śliną. - Oto wasz wierny towarzysz, mutawielbłąd, zmutowany potomek szlachetnych stworzeń żyjących na Starej Dobrej Ziemi, symbol i duma BGW, czyli Bojowej Grupy Wielbłądziej! Gwardzisto, poznaj swojego wielbłąda!

Wybrany gwardzista podszedł bliżej i uniósł rękę, by powitać dumne zwierzę. Dumne zwierzę po prostu odgryzło mu dłoń. Okaleczony zaczął pojękiwać, przez szeregi przeszedł szmer zdumienia. Treserzy wielbłądów zagonili pałkami zwierzę z powrotem do bramy, tymczasem służba medyczna nałożyła gwardziście opatrunek na kikut i odciągnęła jego ciało na bok.

- To była pierwsza lekcja, jak postępować z bojowymi wielbłądami! - krzyknął pułkownik. - Nigdy nie podnoście na nie ręki. Pewien jestem, że wasz kolega nigdy nie powtórzy swego błędu. Sztuczna ręka nie pozwoli mu o tym zapomnieć, cha, cha! Następny wystąp! Przyprowadzić wielbłąda!

Wielbłąd przygalopował, huknął kopytami i zarżał jak podczas szarży. Tym razem gwardzista trzymał łapy przy sobie i wielbłąd odgryzł mu głowę.

- Obawiam się, że nie fasuje się gwardzistom sztucznych głów - zażartował pułkownik. - Uczcijmy minutą ciszy naszego towarzysza, który odszedł do wielkiego rajskiego kosmodromu. Starczy. Ba-a-czność! Przejdziecie teraz do parku wielbłądów, gdzie zapoznacie się wszyscy ze swoimi wiernymi towarzyszami. Nie zapominajcie tylko, że każdy z nich został wyposażony w sztuczne zęby z imperwiumitu i takież, ostre jak brzytwy, pazury. Roze-ejść się!

Baraki oddane kadetom na kwatery przypominały zakład karny o obostrzonym rygorze. Łóżkami były sztaby imperwitium; nie stosowano tu żadnych miękkich materacy, uznając słusznie, że takie pozorne wygody przyczyniają się tylko do zwyrodnień kręgosłupa. Kocy też nie było, zresztą temperaturę utrzymywano niezmiennie na miłym dla wszystkich poziomie czterech stopni w skali Celsjusza. Tak zatem, wróciwszy do baraków, gwardziści wpadli niemal w popłoch, widząc, jak umajono im kwatery. Każda z nagich żarówek nad pryczami otrzymała gustowny abażur, a na samych pryczach leżały grube na dwa centymetry poduszki. Proszę, dopiero rok pracy, potu i starań, a już takie efekty!

Największym mirem pośród kadetów cieszył się niejaki M. Pewnych rzeczy nie trzeba ujawniać, szczególnie jeśli można wówczas nieostrożnym słowem dotknąć ukochanych takiej osoby lub nazbyt ucieszyć jej sąsiadów. Okryjmy zatem pana M. płaszczem anonimowości. Powiedzmy tylko, że nosił wówczas ksywę „Stalowy”. „Stalowy” albo Stalowy, jak będziemy go dalej nazywać, miał wówczas bliskiego kumpla zwanego L. Później, o wiele póżniej, L. otrzyma miano „Dżentelmen Jax”, ja zaś w dalszej opowieści skrócę jego przezwisko do „Jax”. W nauce i sporcie Jax ustępował pola tylko Stalowemu, byli przy tym najlepszymi przyjaciółmi. Od roku mieszkali w jednym pokoju. Właśnie tam wrócili i ułożywszy wysoko nogi, rozkoszowali się niespodziewanymi wygodami. Popijali przy tym kawę bez kofeiny i palili wytwarzane specjalnie dla szkoły papierosy bez nikotyny. Nazywały się te papierosy Denikcig, jednak kursanci mówili na nie „gwoździe” lub „zerwipłucka”.

- Rzuć mi gwoździa, Jax - powiedział Stalowy, leżąc na pryczy z dłońmi podłożonymi pod głowę i marząc o wspaniałej przyszłości w towarzystwie wiernego wielbłąda. - Och! - jęknął, gdy paczka wyrobów tytoniopodobnych trafiła go w oko. Wyciągnął jedną z gładkich białych laseczek, postukał nią w ścianę, by zapalić, i głęboko się zaciągnął odświeżającym dymem. - Nie do wiary... - westchnął i puścił kółko.

- A jednak, na Mrddl - Jax się uśmiechnął - to już za nami. Zostaliśmy absolwentami. Może byś tak odrzucił mi moją paczkę zerwipłucków, żebym też mógł się sztachnąć?

Stalowy posłuchał, ale entuzjazm wciąż go rozpierał, cisnął więc paczką z takim impetem, że gruchnąwszy o ścianę, stanęła zaraz w płomieniach. Szklanka wody zażegnała groźbę pożaru, jednak zaraz zapłonęło czerwone światełko pod ekranem pokojowego kompa.

- Wiadomość priorytetowa - zauważył Stalowy, uderzając pięścią w przycisk.

Obaj młodzieńcy aż sapnęli z przejęcia, gdy na ekranie wykwitło surowe oblicze pułkownika von Thoraxa.

- M. i L., biegiem do mojego gabinetu - padły ciężkie słowa z warg pułkownika.

- O co mu chodzi? - zastanawiał się Jax, gdy spadali już obaj szybem grawitacyjnym.

- Zaraz się dowiemy! - krzyknął Stalowy, gdy podeszli do drzwi starego, i wcisnął płytkę dzwonka.

Drzwi odsunęły się cicho i obaj kursanci weszli bez wahania. Ale co to? Pułkownik spoglądał na nich z uśmiechem... Z uśmiechem! Nigdy jeszcze nie widzieli uśmiechu na jego żelaznym obliczu.

- Spocznijcie, panowie - powiedział, wskazując na dwa wygodne fotele. - W poręczach foteli znajdziecie zarówno ćmiki, jak i walumiańskie wino i szaniańskie piwo.

- A kawa? - spytał oszołomiony Jax i wszyscy się roześmiali.

- Wątpię, byście naprawdę mieli ochotę na kawę - brzęknął pułkownik sztuczną krtanią. - Nalejcie sobie, jesteście już Kosmicznymi Szczurami z BGW i czas dzieciństwa jest za wami. I patrzcie uważnie.

W powietrzu przed nimi pojawił się trójwymiarowy obraz osobliwego statku kosmicznego. Nigdy jeszcze takiego nie widzieli. Smukły jak miecznik, uskrzydlony jak ptak, masywny jak waleń i uzbrojony po zęby niczym aligator.

- Święty Trepie - jęknął nieprzytomnie Stalowy i rozdziawił usta. - To się nazywa rakieta!

- Zwykle mówimy na nią Niezawodna - mruknął nie bez humoru pułkownik.

- To ona? Coś słyszeliśmy ..

- Niewiele mogliście słyszeć, od początku trzymamy ją bowiem pod kluczem. Ma największe silniki, jakie kiedykolwiek zamontowano na statku kosmicznym, uwspółcześniony wzór MacPhersona, udoskonalony napęd Kelly'ego (nigdy byście go nie poznali, tak bardzo został unowocześniony), no i jeszcze ekrany Fitzroya o zdwojonej mocy. Te stare wyglądają przy nich jak dziecinne zabawki. Najlepsze zaś zachowałem na koniec...

- Najlepsze już usłyszeliśmy...

- Tak wam się wydaje. - Pułkownik roześmiał się, nawet uprzejmie. Jego śmiech przypominał odgłos rozdzierania stalowych płyt. - Najlepszą wiadomością jest to, że ty, Stalowy, zostaniesz teraz kapitanem tego kosmicznego super-drednota, a Jax będzie miał szczęście objąć stanowisko pierwszego inżyniera.

- Jax byłby znacznie szczęśliwszy jako kapitan, a nie smoluch z maszynowni - mruknął Jax i wszyscy znów się roześmiali. Znaczy wszyscy prócz Jaxa, bo ten wcale nie żartował.

- Statek jest całkowicie zautomatyzowany - ciągnął pułkownik - i starczy dwóch, by nim sterować. Muszę was jednak ostrzec, że ma na pokładzie tyle eksperymentalnego wyposażenia, że powierzymy go tylko ochotnikom...

- Zgłaszam się na ochotnika! - krzyknął Stalowy.

- Muszę iść do toalety - powiedział Jax i uniósł się z fotela. Ujrzawszy jednak w dłoni pułkownika nader brzydki blaster, przysiadł ponownie. - Żartowałem, oczywiście. Zgłaszam się na ochotnika.

- Wiedziałem, że mogę na was liczyć, chłopaki. BGW wychowuje prawdziwych mężczyzn. No i wielbłądy, rzecz jasna. Oto wasze zadanie. Jutro o trzeciej zero cztery wyruszacie na pokładzie Niezawodnej przez kosmiczny eter w kierunku Cygnusa. Dokładnie, na pewną planetę...

- Spróbuję odgadnąć - wycedził Stalowy przez zaciśnięte zęby. - Ale chyba nie kieruje nas pan na ten pełen larszników świat Biru-2?

- Owszem. To główna baza larszników, ich centrum operacyjne, narkotykowe i hazardowe. Handlują tam niewolnikami, drukują fałszywe zielki i destylują flnnx. Prawdziwe legowisko kosmicznych piratów.

- I pan chce, byśmy tam polecieli? - Stalowy skrzywi: się na obliczu.

- To nie będą przelewki - zgodził się pułkownik. - Ale gdybym sam był nieco młodszy i miał trochę mniej sztucznych organów, to nie wahałbym się ani chwili...

- Może pan zostać pierwszym inżynierem - syknął Jax.

- Stul pysk - poprosił pułkownik. - Powodzenia, panowie. Reprezentujcie godnie honor BGW

- A wielbłądy? - spytał Stalowy.

- Może następnym razem. Mamy nieco kłopotów z przystosowaniem. Od chwili, gdy tu przyszliście, straciliśmy jeszcze czterech absolwentów. Może zresztą zmienimy zwierzęta i przerobimy szkołę na BGO...

- Bojowa Grupa Owsików? - spytał Jax.

- Raczej osłów. Lub okoni, chociaż... Ale to już mój problem. Waszym zadaniem jest dostać się na Biru-2 i otworzyć ten świat. Wiem, że możecie to zrobić.

Jeśli nawet twardzi gwardziści mieli jeszcze jakieś wątpliwości, to zachowali je dla siebie, byli bowiem twardymi gwardzistami. Zrobili co trzeba i następnego ranka, o trzeciej zero cztery, zero zero sekund, potężny kadłub Niezawodnej runął w przestrzeń. Silniki MacPhersona ryknęły rozgłośnie, przekazując kwantyliony ergów energii napędowi, i w końcu pole grawitacyjne matki Ziemi zostało za nimi. Jax pracowicie ustawiał parametry, aż Stalowy dał znak z mostku, że pora przejść na pożerający przestrzeń napęd Kelly'ego. Stalowy przycisnął właściwy guzik i statek wystrzelił z siedmiokrotną szybkością światła. Ponieważ wszystko działało automatycznie, Jax odświeżył się potem w odświeżaczu, rzeczy uprał w pralce i rześki i pachnący podążył na mostek.

- Hmm - powiedział Stalowy, unosząc brwi. - Nie miałem pojęcia, że nosisz gatki w groszki.

- To jedyna czysta część mojej garderoby - odparł Jax. Pralka automatycznie połknęła resztę.

- Nie martw się. Niech larsznikowie z Biru-2 się martwią! Dokładnie za siedemnaście minut wejdziemy w atmosferę i właśnie zastanawiałem się, co zrobić potem.

- Taką właśnie miałem nadzieję! Ja nie miałem czasu się zastanawiać. Ledwie zdążyłem odsapnąć.

- Spokojnie, stary. Jedziemy na jednym wózku. Mamy dwie możliwości. Możemy otworzyć ogień ze wszystkich luf lub przemknąć cichcem.

- Widzę, że naprawdę długo nad tym myślałeś.

- Zignoruję ten przytyk, bo wiem, że jesteś zmęczony. Chociaż mamy sporą siłę ognia, to jednak naziemne baterie są pewnie i tak potężniejsze. Proponuję więc działać niezauważenie.

- Czy to nie będzie trudne, jeśli wziąć pod uwagę, że ten statek ma masę trzydziestu milionów ton?

- Byłoby, ale widzisz ten tutaj guzik, podpisany „niewidzialność”? Gdy ty tankowałeś statek, ja słuchałem wyjaśnień fachowców. To najnowszy wynalazek, nigdy jeszcze nie wykorzystany w boju. Będziemy niewidzialni i niewykrywalni dla wszelkich czujników.

- To już lepiej. Jeszcze kwadrans, pewnie jesteśmy już bardzo blisko. Włącz promienie niewidzialności.

- Jeszcze nie!

- Już zrobione. Teraz wszystko na twojej głowie.

- Niezupełnie. Eksperymentalna instalacja niewidzialności przewidziana jest tylko na trzynaście minut aktywności. Potem obwody się przepalą.

Niestety, okazało się to prawdą. Ledwo sto mil nad pustynną, wypaloną powierzchnią Biru-2 Niezawodna ukazała się nagle w całej okazałości. Minęło kilka milisekund, a już kosmiczne sonary i kosmiczne radary namierzyły nadlatujący statek. W górę pobiegły szyfrowane sygnały i anteny zaczęły nasłuchiwać odpowiedzi mającej ujawnić, czy przybysz jest wrogiem, czy swoim.

- Wyślę im fałszywy sygnał. Larsznikowie nie słyną z bystrości umysłu - roześmiał się Stalowy. Postukał w mikrofon, wyszukał międzygwiezdną częstotliwość alarmową, i zmieniając głos, wychrypiał: - Agent X-9 do bazy. Miałem starcie z patrolem, trafili mnie w książki kodów. Ale wracam z ładunkiem ośmiuset tysięcy ton piekielnego zielska krmml.

Odpowiedź larszników była czysto spontaniczna. Tysiące laserów i dział kosmicznych otworzyły ogień z takim natężeniem, że sama materia przestrzeni kosmicznej zaczęła się odkształcać. Cała ta promienista nawała runęła na ekrany Niezawodnej, której nie był, niestety, pisany długi żywot. Pociski przeszyły kadłub z superwytrzymałego metalu. Materia parowała, rozpadając się na elektrony i protony (no i neutrony, rzecz jasna).

Zwykła cielesna powłoka człowieka była niczym wobec podobnej katastrofy. Jednak Stalowy i Jax dobrze wykorzystali tych parę sekund, kiedy to salwy przedzierały się przez ekrany statku, i błyskawicznie nałożyli swe zbroje kosmiczne. W ostatniej chwili! Wrak potężnej niegdyś jednostki runął w atmosferę planety i po chwili roztrzaskał się na zatrutej powierzchni Biru-2.

Dla postronnych obserwatorów mógłby to być koniec misji. Królowa kosmicznych szlaków nigdy już nie miała się wznieść w przestwór. Zostało po niej ledwie z dwieście funtów osmolonego złomu. Nigdzie nie było widać ani śladu życia, gdy nagle przez sekretny właz pobliskiej bazy wypełzły dwa pełzacze i ruszyły przez dymiące rumowisko, nastawiając wszystkie czujniki na maksymalny zasięg.

- Meldować! - pisnęło radio.

- Brak śladu życia do piętnastego miejsca po przecinku - warknął, zakląwszy pod nosem, operator pełzacza i nakazał wszystkim powrót do bazy.

Pojazdy zniknęły z łoskotem, zostawiając stygnące z wolna szczątki swojemu losowi. Trujący deszcz padał na wrak jak wielkie łzy. Czyżby nasi dwaj przyjaciele jednak zginęli? Już myślałem, że nigdy o nich nie spytacie. Technicy larszników nie mieli pojęcia, że na milisekundę przed upadkiem statku mocarne sprężyny wystrzeliły z pokładu dwie pancerne kapsuły, które poleciały aż za horyzont i runęły na skalną ścianę. Dziwnym trafem w tej właśnie skale znajdowały się tajne wrota, przez które pełzacze wracały po bezowocnym przeszukaniu powierzchni. Przeklinający operator, oszołomiony dodatkowo krmml nigdy nie miał zauważyć nagłego ożywienia wszystkich detektorów w chwili, gdy pełzacze wjechały już do tunelu i wrota z hukiem się za nimi zatrzasnęły.

- Udało się! Jesteśmy wewnątrz ich linii obrony! - ucieszył się Stalowy. - A wszystko dzięki temu, że przycisnąłeś guzik niewidzialności.

- Też coś, a skąd niby miałem wiedzieć, że to tak się skończy? - mruknął Jax. - Straciliśmy statek, ale wykorzystaliśmy element zaskoczenia. Nie wiedzą, że tu jesteśmy, ale my wiemy, że oni tu są!

- Trafna uwaga... Sza! - syknął. - Pochyl się, dochodzimy do czegoś.

Pełzacze wjechały z grzechotem do obszernej hali wyciosanej w żywej skale i pełnej wszelkich możliwych machin wojennych. Jedynym człowiekiem (o ile to był człowiek) był tu larsznicki operator. Ledwie spostrzegł intruzów, zaraz sięgnął do kontrolek broni, ale i tak był bez szans. Ogień dwóch precyzyjnie wycelowanych blasterów zmienił go w parę, zostawiając ledwo kilka deka osmalonego ciała na siedzisku. Miecz sprawiedliwości dosięgnął wreszcie larsznicką bestię w jej legowisku.

I było to sprawiedliwe, sprawiedliwe bowiem było tu wszelkie mordowanie i zarzynanie, gdyż nie uświadczyłbyś ani jednego sprawiedliwego w tej jaskini rozpusty. Zemsta cywilizacji sunęła przez korytarze niesławy, gubiąc wszystkich, którzy stanęli na drodze naszej mężnej dwójki.

- To chyba jakaś szycha - mruknął Stalowy, wskazując na wykładane złotem drzwi, pod którymi bojówka zabójców popełniała właśnie samobójstwo w morderczym ogniu.

Opór był coraz słabszy, aż w końcu padł i ten ostatni bastion, a nasi gwardziści wkroczyli triumfalnie do centralnej rozdzielni, obsługiwanej już tylko przez jedną postać siedzącą przy głównej konsoli. Oto był sam superzbrodzień, tajemniczy numer pierwszy, głowa międzygwiezdnego świata przestępczego.

- Koniec z tobą. - Stalowy skrzywił się i wycelował blaster w odzianą na czarno postać w nieprzezroczystym hełmie kosmicznym. - Zdejmij hełm albo umrzesz w tej chwili.

Z wnętrza kasku dobiegł najpierw wściekły bulgot, a drżąca czarna rękawica długo wisiała nad kontrolkami broni. Potem te same dłonie uniosły się powoli, by zwolnić zatrzaski, obrócić hełm i...

- Na święte imię proroka Mrddl! - jęknęli unisono obaj gwardziści i stracili na chwilę zdolność mowy.

- Tak, teraz już wiecie - warknął arcyzbrodzień przez zęby. - Ale, cha, cha, założę się, że ani przez chwilę mnie nie podejrzewaliście!

- To ty! - krzyknął Stalowy, przerywając ciężką ciszę. Ty! Ty!

- A tak, to ja, pułkownik von Thorax, komendant BGW. Nawet mnie nie podejrzewaliście, a ja tylko się z was śmiałem.

- Ale... - zawahał się Jax. - Czemu?

- Czemu? To oczywiste dla każdego prócz takich demokratycznie chowanych świń jak wy. Jedynym, czego boją się larsznikowie Galaktyki, jest BGW, potężna instytucja zwalczająca korupcję i przestępczość, instytucja szlachetna i prawomyślna. Moglibyście sprawić mi kłopoty, więc nie czekając, aż uczyni to kto inny, sam założyłem szkołę BGW i od dawna działam już na dwa fronty. Nasi werbownicy zbierają na wszystkich planetach najlepszych ludzi i BGW zwraca ich potem złamanych psychicznie lub schorowanych, zepsutych i podłych, tak że nie stanowią już dla nas żadnego niebezpieczeństwa. Oczywiście zawsze może się zdarzyć, że kilku ocaleje mimo moich starań. W każdym pokoleniu trafiają się nieprzeciętni masochiści, ale tymi zajmuję się na inny sposób.

- Na przykład wysyłając ich na samobójcze misje? - spytał ironicznie Stalowy.

- To całkiem dobry sposób.

- Ale tym razem nie zadziałał! Zmów ostatnią modlitwę i błagaj o zbawienie swej brudnej duszyczki, staniesz bowiem przed obliczem Stwórcy!

- Stwórcy! Modlitwę! Odbiło wam? Wszyscy jesteśmy tu zaprzysięgłymi ateistami...

I nagle nadszedł koniec. Wraz z tymi bluźnierczymi słowami na wargach, zbrodzień zniknął w cuchnącym dymie. Dostał to, na co zasłużył.

- I co teraz? - spytał Stalowy.

- A to! - odparł Jax, naciskając spust łapacza i spowijając Stalowego w nierozrywalną sieć promieni paraliżujących. - Nie będę już drugim. Dość tego, żebym ja gnił w maszynowni, a ty spacerował sobie po mostku. Od tej chwili ja dyktuję reguły gry.

- Oszalałeś? - zdołał wykrztusić Stalowy.

- Po raz pierwszy w życiu. Superzbrodzień nie żyje, niech żyje superzbrodzień. Cała Galaktyka należy do mnie.

- A co ze mną?

- W zasadzie powinienem cię zabić, ale to byłoby zbyt łatwe rozwiązanie. Nigdy nie chciałeś się ze mną dzielić czekoladowymi batonikami. Teraz na ciebie spadnie wina za cały ten bałagan, za śmierć pułkownika von Thoraxa i za zniszczenie głównej bazy larszników. Wszyscy będą od dzisiaj przeciwko tobie, zostaniesz wyrzutkiem ściganym do końca życia, kryjącym się strachliwie na najdalszych peryferiach Galaktyki.

- Ale że zapamiętałeś sobie te czekoladki?

- A owszem. To było najgorsze. Nigdy w życiu nie dostałem batonika i jadłem tylko kradzione. A teraz idź stąd!

- Chcesz znać moje imię? Starczy Pan Sierżant. Moja opowieść? To nie dla wrażliwych uszu, chłopie. Nalej lepiej i wypij ze mną. Tyle przynajmniej możesz zrobić dla weterana, który wiele już widział w swoim długim życiu. Pech to pech, do diabła, niech Wielki Krmddl przeklnie tego typa, znanego jako Dżentelmen Jax. Co, głodny? Ja nie... Nie! NIE! Tylko nie czekoladkę!!!



przekład; Radosław Kot



Uczciwy dzień pracy



Zawsze uważałem, że brak jest literatury S- F o robotnikach, czyli klasie pracującej. Nie żebym żywił nieprzepartą chęć czytania tego typu dzieł, jak to traktorzysta z tkaczką ratują galaktykę, ale uważam, że każdą niszę ekologiczną należy zapełnić. No, w najgorszym razie próbować zapełnić. Pełno jest bohaterów z klasy średniej, nie mówiąc już o arystokracji, jak władcy planet czy hegemonowie galaktyki, a o zwykłym, szarym robotniku nic. Powiedziałem, co myślę przy którejś okazji Brianowi Aldisowi (z wykształcenia socjolog), kończąc, że powinna powstać przynajmniej jedna opowieść o pracowniku wodociągów i kanalizacji miejskiej, który ocali świat. Usłyszałem w odpowiedzi, że jestem wprost stworzony, by takową napisać. Więc napisałem.



- Ja tam ino robie, co powinienem i nikt na mnie nie narzeka - oznajmił stanowczo Jerry, przygryzając ustnik starej fajki. - Co mam, to zrobie i kwita.

- Wiem, że jest pan sumiennym pracownikiem, panie Cruncher - zapewnił porucznik - i nikt nie chce, by zrobił pan coś niezgodnego z przepisami. Chcemy jedynie, by pan nam pomógł, wykonując swą pracę, to wszystko...

Jerry przyjrzał się podejrzliwie jego podartemu mundurowi i nieco dzikiemu wzrokowi i mruknął ponuro:

- Jak znam życie, to będą z tego same kłopoty... Kłopoty już były i to z gatunku najgorszych. Choć spodziewano się, że nastąpią, nikt nie przewidział, jaką przybiorą formę, w związku z czym nikt też nie był na nie przygotowany. Plany opracowane na wypadek inwazji nie brały pod uwagę takiego przebiegu wydarzeń i paruset betelgazjańskich komandosów na dwóch lub trzech okrętach omal nie opanowało całej planety. Taka jest prawda, a nie to, co podawali rozhisteryzowani dziennikarze i udzielający im wywiadów oficerowie (zazwyczaj specjaliści od liczenia gaci) o setkach okrętów i tysiącach napastników. I jeszcze jedno: misja handlowa założona przez mieszkańców Betelguzy w kraterze Tycho była misją handlową i z atakiem nie miała nic wspólnego ku szczeremu rozczarowaniu naszych strategów.

- Pułkowniku, to jest pan Cruncher, który zgłosił się na ochotnika...

- Cywil?! Zabierać go stąd, i to natychmiast! Najpierw zawiązać oczy! Durniu, ta siedziba ma taki stopień utajnienia...

- Sir, stopień utajnienia i tak nie ma w tej chwili żadnego znaczenia, gdyż mamy odciętą łączność ze wszystkimi oddziałami.

- Cisza, kretynie! - Pułkownik poczerwieniał. Nigdy nie lubił rezerwistów, zwłaszcza przemądrzałych.
- Panie pułkowniku, sytuacja jest desperacka, toteż wymaga desperackich rozwiązań...
- Sierżancie! Wyprowadzić porucznika i tego tu na strzelnicę i rozstrzelać za naruszenie tajemnicy służbowej w czasie wojny!

- Panie pułkowniku... - Sierżancie, to rozkaz!

Sierżantowi brakowało czterech miesięcy do emerytury, toteż podjęcie decyzji nie było sprawą łatwą. Nie mając wyjścia, w końcu wstał, wyszedł do toalety i starannie zamknął za sobą drzwi. Pułkownik, którego twarz przybrała barwę świeżo ugotowanego raka, obserwował jego poczynania z wybałuszonymi oczami. W końcu sięgnął po broń, lecz zanim zdołał ją wyjąć z kabury, zacharczał i zwalił się na biurko. A z biurka na podłogę.

- Sanitariusz! - ryknął porucznik.

Wezwany trzasnął drzwiami, spojrzał na leżącego i nawet się nie schylając, oznajmił:
- No to wreszcie go krew zalała. Zawsze był cholerykiem.

Sierżant zwolnił ubikację i pomógł usunąć trupa pod ścianę. A Jerry Cruncher przyglądał się temu wszystkiemu spokojnie, nie wypuszczając spomiędzy zębów wysłużonej fajki.

- Proszę, panie Cruncher - jęknął porucznik - musi nam pan pomóc! Jest pan naszą ostatnią deską ratunku.

Analizując wydarzenia owej Czarnej Niedzieli z perspektywy czasu, łatwo jest zrozumieć genialną prostotę planów przeciwnika, jak i powody, dla których prawie zakończyły się one sukcesem. Wojska i okręty Ziemi gotowe były do odparcia zmasowanego ataku. Czekały na pozycjach, zwracając baczną uwagę na tak zwaną „misję handlową” na Księżycu i pozostawały w stałej łączności na wypadek niespodziewanych pomysłów przeciwnika. Łączność na wszelki wypadek była zdublowana- radio, lasery, podziemne ekranowane kable, helikoptery i mikrofale - miała tylko trzy minusy: w całości szła przez trzy centrale: Główną ComCent w Global City i dwie zastępcze. Dodać należy, że oprócz jednostek na planecie obsługiwały one siły rozlokowane na Księżycu i całą flotę.

Właśnie te trzy cele stały się obiektem ataku komandosów z Betelguzy, poprzedzonego zrzuceniem na każdą z nich bomby antygrawitacyjnej. Bitwy stoczone w warunkach nieważkości, do których napastnicy byli przyzwyczajeni, w przeciwieństwie do obrońców, były błyskawicznie przegrane przez ludzi. W efekcie powstał totalny chaos - sztaby odcięte od oddziałów, czołgi od piechoty, zaopatrzenie od pierwszej linii. Jedynie na krótki dystans można się było porozumieć przy pomocy krótkofalówek i radiotelefonów. Stacje radiowe na Ciemnej Stronie Księżyca wykryły zbliżającą się zza Saturna flotę inwazyjną i nie miały możliwości kogokolwiek o tym poinformować.

- Muszę pogadać z majstrem - oświadczył Jerry. - Mam dzień wolny, a zabieranie nie upoważnionych do kanałów, to jak w kij piernąć. Jak go znam, to mu się też ten pomysł się nie spodoba.

- Panie Cruncher. - Porucznik wyraźnie starał się zachować zimną krew. - Jakby pan nie wiedział, to mamy wojnę, a jedna z jej ofiar leży pod ścianą. Nie zdoła się pan dodzwonić do majstra, bo cywilna łączność także nie działa.

- To mi się nie podoba, cholera, to mi się zupełnie nie podoba.

- Nam też nie i dlatego potrzebujemy pańskiej pomocy. Obcy zajęli centra łączności i musimy je odbić. Zdołaliśmy zawiadomić najbliższe oddziały i wojsko próbuje je zdobyć, ale zostały zbudowane jak prawdziwe twierdze i nie jest to proste zadanie. A nie sądzę, żebyśmy mieli wiele czasu.

- Twierdze? To jak oni je zdobyli?!

- Cóż... jest niedziela, czyli minimalne załogi alarmowe, O ósmej były apele, zmiany dyżurnych i wart...

- Złapali nas w gaciach i w czasie srania - parsknął Jerry, wyraźnie dając do zrozumienia, co myśli o takim wojsku. - No dobra, chcecie wejść do środka. A co to ma wspólnego z uczciwie pracującym człowiekiem? Jest niedziela.

- Wojna nie zwraca uwagi na dzień tygodnia, a pan jest najstarszym pracownikiem miejskiej sieci wodociągowokanalizacyjnej i prawdopodobnie jedynym, który zna odpowiedź na nasz problem. Nasze centrale mają własne źródła energii, ale w czasie pokoju korzystają z normalnej sieci miejskiej. Teraz proszę się dokładnie zastanowić: czy możemy się do nich dostać od dołu, z kanałów? Zwłaszcza do ComCent?

- A gdzie ono jest? - Jerry przydusił kciukiem tytoń, zapalił i z lubością zaciągnął się śmierdzącym dymem. - Na rogu Osiemnastej i Wiggan Road.

- Aaa, to dlatego jest tyle kabli w sto czwartym BpL. - Można się tam dostać?

Przez dłuższą chwilę słychać było jedynie bulgot fajki Jerry Cruncher myślał intensywnie, co było widać po jego minie i nie było to zajęcie przychodzące mu łatwo (to też było widać). Pozostali zaś wstrzymali oddechy, by go nie, rozpraszać. Dobrze, że cisza nie trwała zbyt długo, bo by się jeszcze podusili z nerwów. Jerry wyjął fajkę z ust i w końcu oznajmił:

- Da się.

Nie był to doborowy oddział do zadań specjalnych, ale był to jedyny, jaki mógł się podjąć tego zadania. No i mimo wszystko byli to żołnierze (mechanicy, technicy, żandarmi, kucharze, kanceliści i gaciowi) uzbrojeni w najlepszą broń, jaką miała do zaoferowania zbrojownia oraz w świadomość, że od nich zależą losy świata. Na Jerry'ego czekali na wyznaczonym skrzyżowaniu ledwie kilka minut. Zjawił się ubrany w ciężki gumowy płaszcz, takiż kapelusz i wysokie do pasa buty. Na ramieniu miał wysłużoną skrzynkę z narzędziami, a w zębach nie zapaloną fajkę.

- Ale ubrani - ocenił, przyglądając się krytycznie oddziałowi.

- Wszyscy mają pełen ekwipunek polowy - zaprotestował porucznik.

- Ale ubrani do kanałów. Tam jest cholernie mokro...

- To są ochotnicy i skoro gotowi są zginąć za sprawę, to trochę wilgoci niewiele dla nich znaczy. Możemy iść? Jerry potrząsnął głową z dezaprobatą, lecz zachował milczenie i ruszył ku środkowi ulicy, gdzie znajdował się właz do kanałów. Wsadził w jego wycięcie jakiś wichajster, przekręcił i wprawnym ruchem odsunął ciężką klapę na jezdnię.

- Pojedynczo za mną - polecił. - Ostatnich dwóch zasunie płytę. Tylko uważajcie na paluchy!

Automatyczne lampy zapalały się, w miarę jak schodzili w dół po stalowych stopniach wmurowanych w ścianę, aż Jerry, a za nim inni, znaleźli się w szerokim i chłodnym poziomym tunelu o ścianach i suficie prawie zakrytych plątaniną kabli i rur biegnących we wszystkich kierunkach. Cruncher- jedyny, który się w nich orientował, urządził krótką demonstrację.

- Woda zimna, woda ciepła, kabel pięćdziesiąt tysięcy volt, lokalny dwieście dwadzieścia, telefon, teleks, poczta pneumatyczna, rura dystrybutora żywności, tlen, odpływ ścieków... po trochu wszystkiego.

- Sanitariusz! - zawyto z tyłu i wezwany pognał na koniec kolumny.

- Znaleźli nas! - jęknął pomagier feldkurata, przeładowując broń.

- Opuścić lufy! - głos porucznika przebił się przez szczęk repetowanych rozpylaczy. - Zanim się nawzajem pozabijacie. Sierżancie, proszę sprawdzić, co się stało, tylko gazem!

Podoficer zniknął w ślad za sanitariuszem, a pozostali czekali w nerwowym napięciu. Wyłączając Jerry'ego, który, pogwizdując, stukał w różne rzeczy małym, gumowym młotkiem, a w międzyczasie zdążył jeszcze poprawić jakiś zawór.

- Bourne- Smith ma zmiażdżony palec od zasuwania klapy - zameldował sierżant.

- A mówiłem - mruknął sarkastycznie Jerry. - Ruszamy - polecił porucznik.

- O jednym żeśmy nie mówili. - Jerry Cruncher nawet nie drgnął. - Gwarantujesz pan, że dostanę pieniądze za te dzisiejszą robotę?

- Oczywiście. Warunki możemy ustalić po drodze.

- W drodze to będziemy, jak ustalimy. Jest niedziela, więc należy się podwójna stawka, a po czterech godzinach potrójna.

- Zgoda. Ruszajmy.

- Jak zgoda, to na piśmie.

- Jasne, na piśmie - sapnął porucznik.

Wyrwał kartkę z notesu, napisał odpowiednie zaświadczenie i podał Jerry'emu.

- Podpisałem się czytelnie i podałem numer służbowy. Cała armia będzie respektować ten dokument.
- Lepiej, żeby respektowała.- Jerry starannie złożył pismo, umieścił w portfelu i schował go do wewnętrznej kieszeni. Dopiero potem ruszył w dalszą drogę.

Dla wszystkich poza przewodnikiem wycieczka była upiornym doświadczeniem i choć główne tunele były stosunkowo wygodne, to gdyby nie hełmy, połowa oddziału leżałaby nieprzytomna na pierwszej mili. Zawory, kolanka i zegary wystające z rur biegnących pod sufitem tylko czekały na nowicjuszy - dzięki hełmom tunel był pełen łomotów i przekleństw, ale nie ofiar. Szybko jednak dotarli do klapy inspekcyjnej i kanału, w którym trzeba było iść na czworakach. Był krótki, ale prowadził do liczącej sześćdziesiąt stóp studni o śliskich od wilgoci klamrach zejściowych. Potem był tunel z obrobionych głazów bez automatycznego oświetlenia i potężna komora pełna ryku wody.

- Odpływ burzowy- wyjaśnił Jerry, oświetlając skłębioną toń o parę stóp poniżej kładki, na której stał. - Widziałem go nie raz, był suchy jak pieprz... na przedmieściach była ostatnio burza, to i macie. Uważać mi na kładce, jak się który poślizgnie, to wypłynie z pięćdziesiąt mil stąd w oceanie, chyba że ryby go wcześniej oskubią...

Po tak radosnej zachęcie wszyscy trzymali się kurczowo kładki, w związku z czym pokonali ją wzorowo i bez strat. Dalej był kolejny, szeroki tunel komunikacyjny, a w nim postój, bo Jerry zatrzymał się pod prowadzącą w górę metalową drabiną.

- Odnoga dziewięćdziesiąta ósma BaG - oznajmił. - To tu jest ta zastępcza centrala, o której mówiliście.

- Jest pan pewien? - spytał nerwowo porucznik.

Jerry przyjrzał mu się z wyraźnym obrzydzeniem i wyjął z kieszeni fajkę.

- Jesteś pan ignorant, więc się nie obrażam. Jak Jerry mówi, że jest to ten kanał, to jest to ten kanał.

- Nie chciałem obrazić!

- Nie obraził pan. To jest to miejsce, a tu jest cała masa kabli i drutów, to nie może być nic innego.

- Co jest na szczycie tych stopni?

- Drzwi z klamką i napisem „NIE UPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY ZGODNIE Z amp 897a KODEKSU WOJSKOWEGO”.

- Drzwi mają jakiś zamek?

- Nie, zakazane zgodnie z amp 45C Kodeksu Postępowania Kanałowego. Musimy mieć wszędzie wolny dostęp.

- Ślicznie! Sierżancie, proszę wziąć osiemnastu ludzi i na górę. Za dwie godziny zaczynacie atak, zaraz zsynchronizujemy zegarki. Wpadacie do środka i w łeb każdego, kto się ruszy, tylko ostrożnie ze strzelaniną, żeby mi sprzętu nie uszkodzić, bo nogi z... tego tam powyrywam. Zadanie zostanie wykonane, gdy zginie ostatni z tych pokurczów. Jasne?

- Wykonamy swój obowiązek, sir. - Sierżant wyprostował się, waląc hełmem w najbliższy zawór.
- Ciiicho, do cholery! Wykonać! A reszta za mną.

Po kolejnym kwadransie marszu na w miarę niezagraconym odcinku kanału Jerry niespodziewanie stanął, rozejrzał się i siadł pod ścianą.

- Co się stało? - zdziwił się porucznik.

- Przerwa śniadaniowa - wyjaśnił lakonicznie zapytany, wyciągając ze skrzynki śniadanie.

- Człowieku, przecież jest wojna! Mamy ustalony harmonogram.

- I co, że wojna?! To mam latać o pustym brzuchu?! Jerry wyjął spory termos, odkręcił i powąchał zawartość. Zawsze o tej porze jest przerwa śniadaniowa. Wliczona w ten tam... harmonogram.

Ponieważ wojsko racje wyfasowało, wszyscy, poza porucznikiem, zabrali się do jedzenia, jeśli już nie z apetytem, to co najmniej z przekonaniem. Porucznik nerwowo spacerował w kanale, spoglądając z niemym wyrzutem na spokojnie dopijającego herbatę Jerry'ego.

Ciszę, mąconą jedynie odgłosami trawienia, przerwał nagle dziki pisk, który odbił się echem od ścian, aż rury zadźwięczały, i coś czarnego wyskoczyło z niszy w ścianie, rzucając się do gardła szeregowego Barnesa. Żołnierzy sparaliżował strach. W przeciwieństwie do Crunchera, który celnym ciosem trzystopowego francuza zdzielił napastnika w łeb. Stwór bez jednego dźwięku spadł na betonową posadzkę i znieruchomiał.

- Co... co tto jest? - wykrztusił jeden z żołnierzy.

- Zmutowany chomik- wyjaśnił Jerry, ładując do skrzynki pełne kłów i pazurów paskudztwo. - Faceci z uniwerku dają mi po trzy kredyty za każdego. Nieźle i bez podatku, nie? Tylko nic nikomu nie mówcie.

Humor mu się wybitnie poprawił, a ponieważ przerwa śniadaniowa i tak dobiegła końca, po opatrzeniu szeregowego Barnesa ruszyli w dalszą drogę.

Drugi oddział został przy wylocie szybu do drugiej centrali pomocniczej, a pozostali pospieszyli w stronę ComCent.

- Zostało tylko dziesięć minut - wysapał porucznik nieźle zdyszany pod ciężarem ekwipunku.
- Nie ma strachu, to dwa kanały stąd.

Do otworu w suBecie dotarli na trzy minuty przed czasem.

- Na górze pancerne drzwi z zamkiem kołowym i dźwignią - oznajmił Jerry. - Jak przekręci się koło w kierunku przeciwnym niż zegar, dźwignia musi zostać przełożona na pozycję...

- Proszę iść z nami. - Porucznik spojrzał na zegarek i przygryzł wargę. - Nie otworzymy ich w tak krótkim czasie, potem tamci będą uprzedzeni, gdy pozostałe centra zostaną zaatakowane.

- Nie moja robota dać się zabić. Niech idą ci, co im za to płacą.

- To pana obywatelski obowiązek... - zaczął porucznik, a widząc minę Jerry'ego, dodał: - Jest pan to winien sobie i swemu krajowi, a ponadto gwarantuję sto kredytów premii za otwarcie tych drzwi.

- Zgoda!

Na górę wspięli się błyskawicznie i stanęli przed drzwiami, gdy brak było piętnastu sekund do ustalonego czasu. Zawirowały szprychy kolistego zamka, cicho szczęknęła opuszczana dźwignia i masywne drzwi otworzyły się bezgłośnie.

- Za Matkę Ziemię! - wrzasnął porucznik i poprowadził atak.

Jerry spokojnie oparł się o ścianę i zapalił fajkę. Po kilku minutach spokoju wiedziony ciekawością ruszył w ślad za wojskiem przez plątaninę korytarzy pełnych elektronicznych urządzeń, mrugających światełek i cicho szumiących wentylatorów. Zatrzymał się, by ubić tytoń w fajce, gdy drzwi, ku którym zmierzał, otwarły się niespodziewanie i wypadło z nich coś! To coś wyglądało jak kudłaty kręgiel z pół tuzinem rąk i sięgało Jerry'emu do pasa. Pognało jak kopnięte do dużego, czerwonego przełącznika zamontowanego w ścianie. Prawie go dosięgnęło pięcioma kończynami, gdy wierny francuz krótkim świstem trafił je w łeb. Stwór runął na podłogę, a Jerry uniósł klucz do poprawki, gdy z tych samych co kudłaty kręgiel drzwi wypadł zziajany porucznik z pistoletem w garści.

- Dzięki niebiosom - wycharczał - zdążyłeś...

- Niesympatyczne jakieś - mruknął Jerry - ale nie chciałem mu rozwalić łba...

- Nie rozwaliłeś pan, oni mają tam brzuch, a mózg w środku kadłuba. To był ich dowódca, ostatni, jaki został przy życiu i chciał uruchomić autodestrukcję... cholera, jakby przełożył tę wajchę, to byśmy wszyscy pofrunęli na milę wysoko. A tak mamy nieprzytomnego jeńca, który sporo nam powie.

- Miło słyszeć, że kaleki nie utłukłem...



***



- Gdzie byłeś? - spytała z kuchni Agata, słysząc ciężkie kroki męża w korytarzu.
- To się nazywa zlecenie - odsapnął, ściągając buty. Będzie premia przy wypłacie.

- To dobrze, bo się telewizor zepsuł. Cały dzień był głuchy, dopiero co zadziałał. I telefon też jest do naprawy. Chciałam zadzwonić do mamy i był głuchy. Uwierzyłby, że oba w tym samym czasie? Trudne było to zlecenie?

- Nie bardzo. - Jerry wyjął fajkę z kieszeni. - Robota dla rządu i premia od rządu. Oprowadzałem grupę różnych takich po kanałach. Zupełnie zieloni. Jeden przytrzasnął se paluchy klapą, drugi dał się pogryźć chomasowi, a reszta tylko się na niego gapiła...

- Przestań! Zaraz będzie obiad i nie chcę tracić apetytu! Herbata gotowa, nalej sobie.
- A., to faktycznie miła wiadomość! - ucieszył się Jerry i po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się zadowolony.



przekład : Jarosław Kotarski


Ulice Aszkelonu



Ponad wieczną osłoną chmur Świata Weskera dał się słyszeć narastający, przytłumiony łoskot. Handlarz Garth zatrzymał się raptownie, pozwalając butom zagłębić się w błotnistej mazi, i przyłożył dłoń do ucha. Zniekształcony przez gęstą atmosferę grzmot był coraz głośniejszy.

- To brzmi podobnie jak hałas czyniony przez twój podniebny statek - powiedział Itin przetrawiając powoli skrawki informacji, by z zachowaniem wszelkich zasad tutejszej logiki przeanalizować dokładnie każdy z osobna. - Ale przecież twój statek stoi wciąż tam, gdzie wylądowałeś, i chociaż w tej chwili go nie widzimy, musi tam stać, jesteś bowiem jedyną osobą, która potrafi go obsługiwać. Nawet gdyby ktoś jeszcze to umiał, słyszelibyśmy najpierw odgłosy jego startu. Ponieważ tak nie było. a ten hałas jest niewątpliwie wydawany przez pojazd kosmiczny, zatem musi to być...

- ...jakiś inny statek - uciął Garth, zbyt zajęty własnymi myślami, by cierpliwie czekać, aż Itin dobrnie do końca łańcucha logicznego. Z całą pewnością był to jakiś inny gość z przestrzeni, kierujący się, podobnie jak on przedtem, na sygnał radaru S.S. Pojawienie się kogoś takiego była tylko kwestią czasu. Nowo przybyły niewątpliwie szybko dojrzy na ekranach statek handlarza i postara się wylądować jak najbliżej.

- Lepiej się pospiesz, Itin -stwierdził Garth. - Najszybciej dotrzesz do wioski wodą. Powiedz wszystkim, by schowali się w bagnie, byle dalej od stałego lądu. Urządzenia tego statku wytwarzają podczas lądowania tak wysoką temperaturę, że każdy, kto znajdzie się w miejscu przyziemienia, zostanie dosłownie ugotowany.

Była to groźba, którą niewielki, ziemnowodny mieszkaniec Świata Weskera zrozumiał od razu. Zanim jeszcze Garth skończył mówić, Itin zwinął żebrowane uszy niczym nietoperz skrzydła i bez szmeru dał nurka do pobliskiego kanału. Garth ruszył dalej przez hamującą kroki maź, docierając do skraju wioski w chwili, gdy łoskot przeszedł w ogłuszający ryk, a statek kosmiczny wyłonił się spośród nisko zalegających chmur. Przesłoniwszy oczy dłonią, by nie dać się oślepić długiemu językowi tryskającego z dysz ognia, przyglądał się z mieszanymi uczuciami szaro-czarnej sylwetce pojazdu.

Po spędzeniu na Świecie Weskera prawie całego standardowego roku, brak towarzystwa innych ludzi zaczynał poważnie mu doskwierać. Niemniej, podczas gdy odziedziczony po małpich przodkach instynkt stadny domagał się swoich praw, umysł kupca liczył pilnie słupki i dodawał zyski. Ten statek też mógł należeć do jakiegoś handlarza, co oznaczałoby koniec monopolu na handel z tą planetą. Z drugiej jednak strony, równie dobrze mógł to być ktokolwiek inny. Pomyślawszy to, Garth schronił się pod gigantyczną paprocią i poluzował tkwiącą w kaburze broń. Statek osuszył na wiór co najmniej ze sto jardów kwadratowych moczarów, aż w końcu silniki umilkły, a stopy wsporników zagłębiły się z trzaskiem w popękany grunt. Metal poskrzypywał jeszcze, osiadając w miejscu, gdy chmura dymu powoli rozpływała się w wilgotnym powietrzu.

- Garth... ty szantażysto, szczekający po tutejszemu... gdzie jesteś? - zagrzmiał głośnik statku. Sylwetka pojazdu wyglądała tylko nieco znajomo, ale brzmienie głosu nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Garth uśmiechnął się krzywo wychodząc na otwartą przestrzeń i zagwizdał na palcach. Kierunkowy mikrofon na stateczniku obrócił się w jego stronę.

- Co ty tu robisz, Singh? - krzyknął do mikrofonu. Zamiast znaleźć własną planetę, wolisz okradać innych z uczciwych zysków? Taki z ciebie podstępny krętacz?

- Uczciwych! - ryknął wzmocniony głos. - I kto to mówi? Człowiek, który poznał więcej więzień niż burdeli, a tych ostatnich, słowo daję, jest niemało. Przykro mi, kompanie z dzieciństwa, ale nie możesz liczyć na moją pomoc w obrabianiu tej morowej dziury. Mam na oku inny, o wiele mniej śmierdzący świat, gdzie zbiję fortunę. Zatrzymałem się tu tylko na chwilę, bo trafiła się okazja, by zarobić uczciwie kilka kredytów. Jestem tu za taksówkę. Przywiozłem ci towarzystwo, idealne wręcz dla ciebie. Facet nijak nie jest związany z twoim fachem, ale może ci się przydać. Wyszedłbym sam, aby cię przywitać, gdyby nie te testy i szczepienia. Wypuszczam pasażera przez śluzę i mam nadzieję, że pomożesz mu z bagażem.

Przynajmniej nie będzie tu drugiego kupca, to jedno dobre. Ale jaki to niby pasażer zechciał odbyć podróż w jedną stronę na tak zacofaną planetę? Co takiego kryło się w pełnym rozbawienia głosie Singha? Garth obszedł statek, by znaleźć się naprzeciw rampy, i spojrzał na przybysza, który gramolił się przez luk towarowy, z trudem taszcząc wielką pakę. Ten obrócił się, ukazując coś jakby białą psią obrożę, oznaczającą duchownego. Powód wszelkich chichotów Singha z miejsca stał się oczywisty.

- Co pan tu robi? - spytał szorstko Garth pomimo starań, by nadać głosowi jak najłagodniejsze brzmienie. Jeśli nawet tamten to zauważył, to zignorował formę powitania, uśmiechał się bowiem nadal i schodząc po rampie wyciągnął dłoń.

- Jestem ojciec Marek - powiedział. - Z Misyjnego Towarzystwa Braci. Miło mi spotkać...

- Pytałem, po co pan tu przybył. - Garth panował już nad sobą, a jego głos był cichy i wręcz lodowaty. Wiedział, co trzeba zrobić, i to jak najszybciej, jeśli miała istnieć jeszcze jakaś szansa.

- To chyba oczywiste - powiedział ojciec Marek, wciąż pełen dobrego samopoczucia. - Nasze stowarzyszenie misyjne jako pierwsze wysyła duchownych emisariuszy na obce światy. Miałem to szczęście...

- Zabieraj pan tę walizkę i wracaj zaraz na statek. Nie jesteś tu potrzebny, nikt cię nie zapraszał. Będziesz tu tylko ciężarem dla wszystkich, żaden tubylec nie będzie nawet chciał z tobą gadać.

- Nie wiem, kim pan jest, sir, ani czemu pan kłamie powiedział ksiądz, wciąż spokojny, ale już bez uśmiechu. Zapoznałem się dobrze z prawem galaktycznym, podobnie jak i z historią tej planety. Nie ma tu żadnych chorób ani niebezpiecznych zwierząt. Jest to planeta otwarta, a dopóki Inspekcja Kosmiczna nie zmieni jej statusu, mam takie samo prawo przebywać na jej powierzchni, jak pan.

Facet miał rację, rzecz jasna, ale Garth nie mógł otwarcie tego przyznać. Blefował, mając nadzieję, że ksiądz nie zna dobrze swoich praw, ale niestety. Znał. Pozostał tylko jeden sposób, by go zawrócić, póki jeszcze można to zrobić.

- Wracaj na statek! - krzyknął, nie skrywając Złości. Płynnym ruchem wyciągnął broń i z odległości kilku cali wymierzył czarną lufę w żołądek księdza, który zbladł, ale się nie ruszył.

- Co ty wyrabiasz, Garth?! - krzyknął przez głośnik przerażony Singh. - Ten facet zapłacił pełną taksę za przejazd i nie masz prawa wyrzucać go z planety.

- Mam prawo - powiedział Garth, mierząc dla odmiany między oczy kapłana. - Daję mu trzydzieści sekund na zawrócenie, potem pociągnę za spust.

- Cóż, wygląda na to, że albo oszalałeś, albo zebrało ci się na żarty. Jeśli to dowcip, to w złym stylu. I nieudany. W te klocki ja jestem lepszy.

Umieszczona w boku statku wieżyczka z czterema działkami obróciła się z postękiwaniem i wycelowała lufy w Gartha.

- A teraz odłóż pukawkę i pomóż ojcu Markowi przenieść bagaż - rozkazał Singh, jakby lekko rozbawiony. - Chciałbym ci pomóc, przyjacielu, ale nie mogę. Mam wrażenie, że jednak należy dać ci szansę zamienienia paru słów z ojcem. Wiesz, ostatecznie poznałem go trochę w drodze z Ziemi.

Garth wcisnął broń do kabury. Czuł, że przegrał. Ojciec Marek uśmiechnął się triumfująco i wyciągnął z kieszeni Biblię.

- Mój synu...

- Nie jestem twoim synem - wykrztusił Garth, wciąż przeżywając gorycz porażki. Zamierzył się w gniewie pięścią, ale ostatecznie uderzył intruza otwartą dłonią. Starczyło, by ksiądz upadł na ziemię, a białe kartki książki splamiło błoto.

Itin i inni tubylcy obserwowali to wszystko beznamiętnie. Garth nie zamierzał niczego im wyjaśniać. Ruszył w kierunku swojego domu, ale kiedy odwrócił się, ujrzał, że nadal stoją bez ruchu.

- Przybył jeszcze jeden człowiek - powiedział. - Trzeba mu pomóc wyładować jego bagaże. Jeśli nie będzie miał ich gdzie schować, możecie wpakować je do dużego magazynu, aż znajdzie sobie jakieś miejsce.

Spojrzał jeszcze, jak rozkołysanym krokiem podążają w kierunku statku, a potem wszedł do siebie i z niejaką satysfakcją trzasnął drzwiami tak mocno, aż pękła jedna z szyb. Istotną ulgę przyniosło mu otwarcie jednej z zaledwie kilku pozostałych jeszcze butelek irlandzkiej whisky, którą trzymał na specjalne okazje. Cóż, ta okazja była wystarczająco szczególna, chociaż nie taka, jakiej Garth by pragnął. Alkohol był dobry, wypalił nieco paskudny smak, który czuł w ustach. Gdyby mu się udało, sukces okupiłby wszystko. Ale przegrał, robiąc z siebie dupka. Singh odpalił silniki bez jakichkolwiek pożegnań. Trudno było powiedzieć, co sobie o tym pomyślał, ale na pewno po powrocie chlapnie coś niestworzonego w klubie cechu. Nic, tym będzie się martwić, gdy zajrzy tam następnym razem. Teraz trzeba ułożyć jakoś sprawy z tym misjonarzem. Wyjrzawszy przez okno zobaczył, jak tamten w strugach deszczu walczy z namiotem, cała zaś ludność wioski stoi w szeregu i przygląda się. Oczywiście, nikt nie zaproponował pomocy.

Do czasu, gdy namiot już stanął, a wszystkie paczki i pudełka znalazły się w środku, deszcz przestał padać, a poziom napoju w butelce znacznie się obniżył. Garth czuł się o wiele lepiej przygotowany do stawienia czoła nieproszonemu gościowi. W gruncie rzeczy pragnął nawet z nim porozmawiać, zapominając na chwilę o interesach. Ostatecznie, cały rok bez ludzkiego towarzystwa... W takiej sytuacji każdy kompan mógł być mile widziany. Czy przyjmiesz zaproszenie na obiad. John Garth, napisał na odwrocie starej faktury. A może za bardzo go przestraszył i duchowny nie zechce przyjść? Nie, tak się nie zawiera znajomości. Wygrzebał spod pryczy pudełko dość duże, by pomieściło pistolet. Itin czekał oczywiście za drzwiami, jako że akurat teraz wypadała jego kolej jako dyżurnego Zbieracza Wiedzy. Garth dał mu pudło i kartkę.

- Zaniesiesz to do tego nowego człowieka - powiedział.

- Czy ten nowy człowiek nazywa się Nawy Człowiek'! - spytał Itin.

- Nie! - warknął Garth. - Nazywa się Marek. Ale proszę cię tylko, byś mu to oddał, a nie żebyś wdawał się z nim w pogawędki.

- Nie prosisz mnie, bym z nim rozmawiał - powiedział wolno Itin. - Ale on może o to poprosić. A inni spytają o jego imię, i gdybym go nie znał... - dalszy ciąg zginął w huku zatrzaskiwanych drzwi. Jak zwykle, gdy Garth tracił zimną krew i zapominał o dosłownym traktowaniu wszystkiego przez tubylców, tubylcy wygrywali rundę. Trzaśnięcie drzwiami było półśrodkiem, przy następnym spotkaniu bowiem, wszystko jedno, czy za dzień, za tydzień czy za miesiąc, Itin gotów był wznowić monolog dokładnie w tym samym miejscu, w którym przerwał. Garth zaklął pod nosem i dolni wody do dwóch ostatnich opakowań najlepszego w smaku koncentratu.

- Wejść - powiedział, usłyszawszy ciche pukanie do drzwi. Ksiądz pojawił się w progu z pudełkiem.

- Zwracam i dziękuję, panie Garth. Doceniam pański gest. Nie mam pojęcia, co spowodowało ten żałosny incydent na lądowisku, ale chyba najlepiej będzie o tym zapomnieć, jeśli mamy razem mieszkać na tej planecie przez jakiś czas.

- Drinka?- spytał Garth, biorąc pudełko i wskazując na stojącą na stole butelkę. Nalał do pełna dwie szklaneczki i wręczył jedną księdzu. - Też tak myślę, ale jestem jeszcze chyba winien parę wyjaśnień. - Spojrzał ponuro na szkło, potem uniósł naczynie w kierunku kapłana. - Wszechświat jest duży i powinniśmy umieć jak najlepiej się w nim znaleźć. Za Rozum!

- Bóg z tobą - powiedział ojciec Marek i również uniósł szklaneczkę.

- Ani nie ze mną, ani z tą planetą - powiedział zdecydowanie Garth. - I w tym jest właśnie główny szkopuł. - Opróżnił szklaneczkę do połowy i westchnął.

- Czy chcesz mną wstrząsnąć? - spytał kapłan z uśmiechem. - Zapewniam cię, że to nie wystarcza.

- Nie chodzi o wstrząsy, ale o fakty. Ja sam jestem kimś, kogo wy nazywacie ateistą, a zatem mało obchodzą mnie wszystkie objawione prawdy jakiejkolwiek religii. Co zaś się tyczy tubylców, prostych i nie uczonych, tkwią oni jeszcze w epoce kamienia łupanego. Udało im się jednak dojść do tego miejsca w historii bez przesądów czy nawet śladów oddawania czci bogom. Miałem nadzieję, że uda im się uchronić przed tym jeszcze dłużej.

- Co mówisz? - kapłan zmarszczył brwi. - Chcesz powiedzieć, że oni nie mają bogów, w nic nie wierzą? Przecież muszą umierać..:?

- Owszem, umierają i obracają się w proch. Jak wszystkie żywe stworzenia. Znają zjawiska przyrody, jak burze, drzewa i wodę, nie czczą jednak błyskawic, duchów drzew czy nimf wodnych. Nie ma tu ani szpetnych bożków, ani żadnego tabu, ani klątw, które zatruwałyby im życie. To jedyne prymitywne społeczeństwo, jakie poznałem, wolne całkowicie od przesądów i dzięki temu o wiele szczęśliwsze i rozsądniejsze, bardziej normalne. Chciałem po prostu uchronić ich przed tego rodzaju wpływami.

- Chciałeś pozbawić ich Boga, odebrać im zbawienie? - Oczy księdza rozszerzyły się, a on sam aż się cofnął. - Nie. Chciałem uchronić ich od przesądów do czasu, aż dorosną nieco i zaczną patrzeć na sprawy bardziej realistycznie. Gdy nie będzie już grozić im zagłada za sprawą tego wszystkiego...

- Ubliżasz Kościołowi, panie, równając wiarę z przesądami...

- Proszę - powiedział Garth, podnosząc rękę. - Żadnych sporów teologicznych. Nie sądzę, by twoje szefostwo kupiło ci bilet po to tylko, byś mnie nawracał. Przyjmij po prostu do wiadomości fakt, że przez długie lata dochodziłem do mojego obecnego światopoglądu i żadna podejrzana metafizyka tego nie zmieni. Obiecuję ci, że nie będę próbował zawracać ciebie ze złej drogi, o ile ty obiecasz mi to samo.

- Zgoda, panie Garth. Przypomniał mi pan, że moją misją jest troska o te dusze. Ale czemu moje dzieło tak bardzo panu przeszkadza, że aż chciał powstrzymać mnie pan przed zejściem na ten ląd? Groził mi pan nawet bronią i... - ksiądz urwał i spojrzał na szklankę.

 - I nawet pana uderzyłem? Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie i mogę jedynie przeprosić. Oczywisty brak dobrych manier, jeszcze gorsze usposobienie. Proszę pożyć tu trochę, a i ksiądz nie będzie lepszy. - Garth spojrzał ponuro na swe wielkie, złożone na stole dłonie. Na skórze widniały liczne szramy i ślady zadrapań. - Powiedzmy, że to frustracja, ponieważ ten świat jest taki, jaki jest. W swoim fachu musi ksiądz mieć masę sposobności, by zaglądać w mroczne zakątki ludzkich dusz i umysłów, i wie chyba niejedno o motywach postępowania i o szczęściu. Byłem zawsze zbyt zajęty, by pomyśleć o osiedleniu się gdzieś, o założeniu rodziny. Do niedawna wcale mi zresztą lego nie brakowało, zacząłem jednak myśleć o tych na poły futrzastych, na poły rybich tubylcach jak o własnych dzieciach. Czuję się do pewnego stopnia za nich odpowiedzialny.

- Wszyscy jesteśmy dziećmi Boga - powiedział cicho ojciec Marek.

- Niech i tak będzie, ale wówczas mamy tu gromadkę Jego dzieci, które nawet nie potrafią wyobrazić sobie Jego istnienia - warknął Garth, zły nagle na samego siebie za chwilę słabości. Zaraz jednak dał się ponieść emocjom. - Czy nie rozumie ksiądz, jakie to ważne? Proszę pożyć trochę z nimi, a odkryje ksiądz, jak prosta i szczęśliwa jest ich egzystencja w porównaniu z życiem w stanie łaski, o której tyle mówicie. Czerpią przyjemność ze swego życia i nie zadają cierpienia. Dzięki zbiegowi okoliczności są produktem swoistej ewolucji w świecie niemal zupełnie pozbawionym bogactw, nie mieli zatem szansy wyjść poza kulturę wieku kamienia. Umysłowo jednak mogą się równać z nami, może nawet są lepsi. Wszyscy nauczyli się mojej mowy, bym mógł im wyjaśniać wszystko, co chcą wiedzieć. Wiedza, jej gromadzenie, sprawia im prawdziwą satysfakcję. Wydają się nieznośni, każdy nowy fakt musi bowiem przez nich zostać umiejscowiony w znanej już strukturze rzeczy, ale im więcej się dowiadują, tym prędzej ten proces przebiega. Któregoś dnia staną się pod każdym względem równi człowiekowi, pewnie nawet nas przerosną. Czy zechciałby mi ksiądz wyświadczyć pewną uprzejmość?

- Jeśli tylko będę w stanie.

- Proszę ich zostawić w spokoju. Albo nauczać ich, skoro już ksiądz musi, historii, filozofii, prawa, wszystkiego, co pomoże im stawić czoło realiom tego wielkiego wszechświata, którego istnienia nawet nie podejrzewają. Ale proszę nie mieszać im w głowach waszą nienawiścią, cierpieniem, poczuciem winy i obsesją grzechu i kary. Kto wie, co złego może z tego wyniknąć...

- To zniewaga, sir! - powiedział kapłan, zrywając się na nogi. Ledwo sięgał handlarzowi do brody, ale zachowywał się tak odważnie, jak ktoś przeświadczony o słuszności swoich racji. Garth też wstał, tracąc cierpliwości. Stanęli naprzeciwko siebie, mierząc się gniewnymi spojrzeniami, gotowi bronić własnych poglądów.
- To ty jesteś obrazą rodzaju ludzkiego! - krzyknął Garth. - Ten wasz niewiarygodny egotyzm każe wam wierzyć, że wasza mała mitologia, niewiele różniąca się od tysięcy innych brzemion człowieka, jest w stanie uczynić cokolwiek więcej, niż tylko zamroczyć nie zmącone jeszcze umysły. Czy nie rozumiesz, że oni wierzą w prawdę i nigdy nie słyszeli o czymś takim, jak kłamstwo? Nie są przygotowani, by zrozumieć umysły podążające innymi ścieżkami. Nie oszczędzisz im tego...?

- Będę czynił moją powinność, gdyż taka jest wola boska, panie Garth. Oto są boże istoty, które mają dusze. Nie mogę poniechać ich, nie mogę pozbawić ich Słowa, które może otworzyć im wrota do Królestwa Niebieskiego.

Gdy ksiądz uchylił drzwi, wiatr rozwarł je szeroko. Kapłan zniknął w deszczowej ciemności, a krople wody zaczęły wpadać do środka.Buty Gartha zostawiały na podłodze błotniste ślady, gdy ich właściciel podszedł, by zamknąć drzwi i odizolować się od siedzącego cierpliwie i nieporuszenie na deszczu Inna. Niczym nie zrażony tubylec dalej czekał na chwilę, gdy Garth znów dopuści go do tej wiedzy, której przywiózł ze sobą tak wiele.

Na mocy milczącego porozumienia zarówno Garth, jak i ksiądz postanowili nigdy nie wracać do kwestii poruszonych owego pierwszego wieczoru. Kilka dni odosobnienia pogorszyło jeszcze sprawę, obaj bowiem przez cały czas mieli wzajemną świadomość swojej obecności. Zaczęli zatem rozmawiać ze sobą, starając się pozostać w obrębie neutralnych tematów. Garth powoli spakował swoje towary, ale nie wspominał głośno o tym, że jego praca dobiegła już końca i w każdej właściwie chwili mógłby odlecieć. Zebrał dość interesujących okazów botanicznych i potencjalnych lekarstw, by uzyskać za nie dobrą cenę i sporo namieszać na galaktycznym rynku.

Przed jego przybyciem tutejsze rzemiosła były ledwie rozwinięte i ograniczały się głównie do mozolnego rzeźbienia ułamkami kamienia w twardym drewnie. Dopiero on dostarczył narzędzi i nie obrobionych metali z własnych zapasów, w sumie zresztą niezbyt wiele. Nim upłynęło kilka miesięcy, tubylcy nie tylko nauczyli się robić użytek z nowych dóbr, ale zdołali przetransponować ludzkie wzory i formy na własne wyroby, obce z gruntu ich kulturze, ale zarazem piękne. Pozostało tylko wprowadzić ich dzieła na rynek, stworzyć zapotrzebowanie i wrócić po więcej. Tubylcy żądali w zamian jedynie narzędzi, książek i wiedzy. Garth był pewien, że postępując w ten sposób, z łatwością zapewnią sobie miejsce w galaktycznej wspólnocie.

Taką przynajmniej miał nadzieję. Teraz jednak w małej osadzie, która wyrosła wokół jego statku, powiał wiatr przemian. Już nie on był w centrum uwagi wioski. Uśmiechał się, ile razy pomyślał o utracie swej pozycji, ale był to krzywy uśmiech. Pełni powagi i uważni tubylcy przybywali wciąż, by pełnić dyżury na stanowisku Zbieracza Wiedzy przed jego domem, ale ich zapisy, będące rejestracją faktów, ani umywały się do huraganu intelektualnego, który szalał wokół osoby księdza.

Podczas gdy Garth kazał im odpracowywać każdą książkę czy maszynę, ksiądz rozdawał je za darmo. Garth starał się stopniować dostęp do wiedzy, traktując tubylców jak bystre, ale niewykształcone dzieci. Chciał nauczyć je chodzić, krok po kroku, nim zaczną biegać. Ojciec Marek zaczął od razu wykładać im wszystkie zasady chrześcijaństwa. Jedyny wysiłek, którego wymagał, to budowa kościoła, miejsca kultu i nauki. Z bezkresnych, ogólnoplanetarnych bagnisk przybyło jeszcze więcej tubylców i w ciągu paru dni stanął dach wsparty na palach. Każdego ranka kongregacja pracowała trochę nad ścianami, a potem rzucała się do nauki wszystko wyjaśniających, wszystko obiecujących i nade wszystko jedynych prawdziwych faktów o wszechświecie.

Garth nigdy nie powiedział tubylcom, co sądzi o ich nowych zainteresowaniach. Głównie dlatego, że wcale go o to nie pytali, poczucie honoru zaś nie pozwalało mu na urządzanie łapanek na słuchaczy i wylewanie przed nimi wszystkich swych żalów. Może byłoby inaczej, gdyby Itin zjawiał się na dyżurach, ale w dzień po przybyciu księdza przysłano kogoś innego i Garth nie miał więcej okazji z nim porozmawiać.

Zdziwił się zatem, gdy po siedemnastu tutejszych dniach, trzykrotnie dłuższych od ziemskich, zaraz po śniadaniu pojawiła się na jego progu delegacja, której przewodził właśnie Itin. Stał z lekko otwartymi ustami, podobnie jak pozostali, ukazując podwójny rząd ostrych zębów i purpurowo-czarne podniebienie. Ten znak uświadomił Garthowi, że delegacja przybywa w poważnym celu, otwarcie ust bowiem, jak pamiętał, sygnalizowało nie ziewanie, lecz silne emocje - szczęście, smutek, złość. O które z nich chodzi tym razem, nie wiedział. Tubylcy byli zazwyczaj opanowani i zbyt rzadko widywał ich w stanie wzburzenia, by móc ustalić przyczynę.

- Pomożesz nam, Garth? - spytał Itin. - Mamy pytanie.

- Odpowiem na każde - powiedział lekko zaniepokojony Garth. - W czym rzecz?

- Czy jest Bóg?

- Co rozumiecie przez określenie ,,Bóg”? - odpowiedział pytaniem Garth. No bo i co miał im powiedzieć? Cóż takiego mogło lęgnąć się im w głowach, skoro aż przyszli do niego z takim pytaniem?

- Bóg jest Ojcem naszym w Niebiesiech, który uczynił nas i chroni nas. Do którego modlimy się o pomoc, a jeśli dostąpimy zbawienia, to wówczas u Jego boku...

- Starczy - przerwał Garth. - Nie ma Boga. Wszyscy otworzyli usta i spojrzeli na Gartha, jakby chcąc przemyśleć jego odpowiedź. Gdyby nie znał ich tak dobrze, widok ostrych zębów mógłby go przerazić. Przez chwilę zastanowił się, czy ulegli już indoktrynacji, i czy nie spoglądali na niego jak na heretyka, ale odsunął tę myśl.

- Dziękujemy - powiedział Itin i cała gromadka odeszła.

Wprawdzie ranek był chłodny, ale z nieznanych przyczyn Garth spocił się jak mysz. Nie musiał długo czekać na ciąg dalszy. Itin wrócił już po południu.

- Przyjdziesz do kościoła? - spytał. - Wiele skomplikowanych spraw obecnie poznajemy, ale żadna nie jest tak trudna do zrozumienia, jak ta właśnie. Potrzebujemy twojej pomocy. Musimy usłyszeć ciebie i ojca Marka mówiących razem w jednym miejscu, ponieważ on naucza, że coś jest prawdą, a ty twierdzisz, że prawda jest zupełnie inna. Obie te opinie nie mogą jednocześnie być wiarygodne. Musimy dowiedzieć się, która jest słuszna.

- Przyjdę, oczywiście - powiedział Garth, starając się ukryć nagłe podniecenie. Nic nie zrobił, a tubylcy i tak przyszli do niego. Wciąż jeszcze można było mieć nadzieję, że pozostaną wolni.

W kościele było gorąco i Garth aż zdumiał się liczbą zgromadzonych tam Weskersów. Nigdy jeszcze nie widział ich tylu naraz. Wielu mimo otwarte usta. Ojciec Marek siedział przy zarzuconym książkami stole i wyglądał dość nieszczęśliwie, ale nic nie powiedział, gdy Garth wszedł do środka.

- Wiesz chyba, że to był ich pomysł - odezwał się handlarz. - Sami przyszli do mnie i poprosili, bym tu zajrzał.

- Wiem - powiedział ksiądz z rezygnacją w głosie. Czasami to trudni wychowankowie. Ale uczą się, chcą wierzyć, a to najważniejsze.

- Ojcze Marku, handlarzu Garth, potrzebujemy waszej pomocy - powiedział Itin. - Obaj wiecie wiele rzeczy, których my nie wiemy. Musicie pomóc nam pojąć religię, co nie jest rzeczą prostą. - Garth chciał coś powiedzieć, ale zmienił zamiar. - Przeczytaliśmy Biblię i wszystkie książki, które dał nam ojciec Marek, i jedno wynika z nich jasno. Przedyskutowaliśmy to i wszyscy się zgodzili. Były to inne książki niż te, które dostaliśmy od kupca Gartha. Tamte opisywały wszechświat, którego nie znamy, który obywa się bez Boga, nigdzie nie ma bowiem o Nim ani wzmianki, dokładnie sprawdziliśmy. W książkach ojca Marka On jest wszędzie i nic nie dzieje się bez Niego. Jedno z tych podejść musi zatem być fałszywe. Nie wiemy, jak to możliwe, ale gdy ustalimy, kto ma rację, wówczas poznamy i mechanizm fałszu. Jeśli Boga nie ma...

- Ależ oczywiście, moje dzieci, że On istnieje - wtrącił pełnym żarliwości głosem ojciec Marek. - Jest Ojcem naszym w Niebiesiech, który nas stworzył...

- Kto stworzył Boga? - spytał Itin, a po kościele przeszedł pomruk świadczący o tym, że innych też to interesuje. Wszyscy wpatrzyli się z przejęciem w ojca Marka, który zmieszał się nieco pod tyloma spojrzeniami; potem jednak odrzekł z uśmiechem:

- Nikt, skoro to On jest Twórcą. Zawsze był...

- Jeśli istniał zawsze, to czemu wszechświat nie może istnieć zawsze bez twórcy? - przerwał mu Itin. Waga tego pytania była dla wszystkich oczywista. Ksiądz zaczął cierpliwie udzielać odpowiedzi.

- Gdyby to było takie proste, moje dzieci... Ale nawet naukowcy nie są zgodni w kwestii stworzenia wszechświata. Podczas gdy oni wątpią i błądzą, my znamy światło prawdziwej wiedzy. Wszędzie w koło dostrzegamy cuda stworzenia. A jak może istnieć jakikolwiek twór bez stwórcy? To On, nasz Ojciec, nasz Bóg w Niebiesiech. Wiem, że targają wami wątpliwości, a to dlatego, że dusze wasze obdarzone są wolną wolą. Niemniej odpowiedź jest prosta. Miejcie wiarę, tyle tylko trzeba. Po prostu uwierzcie.

- Jak można uwierzyć bez dowodu?

- Jeśli nie dostrzegasz, że sam ten świat jest dowodem na Jego istnienie, wówczas powiem ci, że nie trzeba tu dowodów. Wiara wystarczy!

Podniósł się gwar i coraz więcej tubylców otwierało usta, jakby chcąc przebić się myślami przez gmatwaninę słów i wybrać z tego prawdziwy sens.

- Czy możesz nam to wytłumaczyć, Garth? - odezwał się Itin, uciszając swym pytaniem ciżbę.

- Mogę podpowiedzieć wam jedynie, że należy sięgnąć po naukową analizę, która weryfikuje wszystkie rzeczy, z samą sobą łącznie, i znajduje odpowiedź dowodzącą prawdy lub fałszu każdego twierdzenia.

- To właśnie musimy uczynić. Także doszliśmy do tego wniosku. - Uniósł grubą księgę, a wielu obecnych mu przytaknęło. - Studiowaliśmy Biblię tak, jak uczył nas tego ojciec Marek, i znaleźliśmy odpowiedź. Bóg uczyni dla nas cud, by dowieść, iż nas obserwuje. Dzięki temu znakowi poznamy, że istnieje, i pójdziemy za Nim.

- To oznaka fałszywej dumy - powiedział ojciec Marek. - Bóg nie potrzebuje cudów, by dowieść swego istnienia.

- Ale my potrzebujemy cudu! - krzyknął Itin, i chociaż nie był on człowiekiem, w jego głosie zabrzmiało dziwnie ludzkie pragnienie. - Czytaliśmy tu o wielu mniejszych cudach, o chlebie, rybach, winie, wężach, które miały miejsce z o wiele bardziej błahych powodów. Jedyne, co On musi zrobić, to uczynić cud, a wówczas wszyscy pójdziemy za Nim. Cud wystarczy, by cały nowy świat padł u Jego tronu, jak nas uczyłeś, ojcze Marku. Sam powiedziałeś nam, jakie to istotne. Przedyskutowaliśmy sprawę i wiemy już, że jest tylko jeden cud najlepszy na taką okazję.

Całe znudzenie tą teologiczną imprezą opuściło Gartha w mgnieniu oka. Nie dostrzegał dotychczas, albo i nie chciał dostrzegać, do czego to wszystko prowadzi. Lekko tylko odwróciwszy głowę ujrzał ilustrację, na której Itin otworzył Biblię. Z góry zresztą wiedział, jaki to obrazek. Wstał powoli, jakby się przeciągał, i zwrócił się do księdza.

- Przygotuj się! - wyszeptał. - Uciekaj stąd i schowaj się w statku. Ja ich tu zatrzymam. Nie sądzę, by zrobili mi krzywdę...

- O co ci chodzi? - spytał ksiądz, mrugając pełnymi zdumienia oczami.

- Zmykaj stąd, głupcze! - syknął Garth. - Jak sądzisz, jaki cud ich zadowoli? Jaki to cud uznaje chrześcijaństwo za swą podstawę?

- Nie - powiedział ojciec Marek. - To niemożliwe. To po prostu niemożliwe...

- Ruszaj stąd! - krzyknął Garth, ściągając księdza z krzesła i pchając go ku tylnej ścianie, ale ten zatrzymał się i odwrócił. Garth chciał go chwycić, ale było już za późno. Tubylcy byli niewielcy, ale było ich dużo. Garth zdzielił Inna, wpychając go z powrotem w tłum, ale gdy on bił się z jednymi, inni zajęli się księdzem. To było jak walka z falami morza. Futrzaste, pachnące piżmem ciała zakryły misjonarza. Szarpał się, aż go związali i tak przyłożyli w łeb, że znieruchomiał. Wyciągnęli go potem na zewnątrz, gdzie pozostało mu jedynie leżeć na deszczu, przeklinać i patrzeć.

Weskersi byli wspaniałymi rzemieślnikami i wszystko, co zrobili, do ostatniego detalu odpowiadało instrukcjom z Biblii. Krzyż ustawiono na szczycie niewielkiego wzgórza, metalowe gwoździe lśniły, obok leżał młot. Ojciec Marek został rozebrany i przystrojony w starannie zawiązaną przepaskę biodrową. Wyprowadzili go z kościoła. Na widok krzyża omal nie zemdlał. Potem jednak podniósł wysoko głowę zdecydowany umrzeć tak, jak żył, z wiarą.

Nie było to jednak łatwe. Nawet dla Gartha, któremu przypadła jedynie rola widza. Modlić się przed krucyfiksem, na którym widnieje rzeźba i mówić o ukrzyżowaniu to jedno, całkiem zaś czymś innym jest widzieć nagiego mężczyznę, któremu liny wpijają się w skórę i który zwisa z drewnianego krzyża. I widzieć też ostry gwóźdź przystawiany z namysłem do miękkiej powierzchni jego dłoni, widzieć młot przymierzający się do ciosu, słyszeć jego uderzenia i to, jak metal rozdziera ciało. I jeszcze krzyk!

Niewielu rodzi się męczennikami. Ojciec Marek nie należał do tej garstki. Przy pierwszych uderzeniach krew popłynęła mu z kurczowo zaciśniętych ust. Potem otworzył je szeroko i mężny duch go opuścił. Krzyknął gardłowo, w przerażeniu, zagłuszając szmer padającego deszczu. Krzyk odbił się echem od szeregów widzów, którzy rozwarli usta. Jakiekolwiek uczucie to spowodowało, szereg za szeregiem popadał w epileptyczne pląsy, naśladując cierpienie ukrzyżowanego kapłana.

Zemdlał, zanim wbito ostatni ćwiek. Krew spływała ze świeżych ran i mieszając się z deszczem spływała lekko różową pianą z jego stóp. Z księdza uchodziło życie. W tej właśnie chwili otępiały od ciosów w głowę, szarpiący się w więzach i szlochający Garth stracił przytomność.

Obudził się w swoim magazynie. Było ciemno. Ktoś rozcinał plecione liny, którymi go związano. Na zewnątrz wciąż szumiał deszcz.

- Itin - powiedział, jako że nie mógł to być nikt inny.

- Tak - odszepnął tubylec. - Pozostali naradzają się w kościele. Lin zmarł niedługo po tym, jak uderzyłeś go w głowę, a Inon jest ciężko ranny. Niektórzy mówią, że ciebie też należy ukrzyżować, i obawiam się, że w końcu do tego dojdzie. Lub też zabiją cię w ten sam sposób, jak ty zabiłeś Lina. Znaleźli w Biblii takie miejsce...

- Znam to - przerwał mu Garth zmęczonym głosem. - Oko za oko. Wiele jeszcze tam znajdziecie, jeśli będziecie tak szukać.

- Musisz odejść i dostać się do statku tak, żeby nikt cię nie zauważył. Dość już zabijania. - Głos Itina także pobrzmiewał zmęczeniem.

Garth wstał ostrożnie. Przycisnął głowę do szorstkiej ściany i poczekał, aż miną nudności.

- Nie żyje - stwierdził raczej, niż spytał.

- Tak, zmarł jakiś czas temu. Inaczej nie mógłbym przyjść do ciebie.

- I został pogrzebany. Gdyby tak się nie stało, nie pomyśleliby, żeby teraz zabrać się za mnie.

- I pogrzebany! - W głosie Inna pojawiła się osobliwa emocja, echo słów martwego już księdza. - Pogrzebano go i zmartwychwstanie.Tak jest napisane w księdze i tak się stanie. Ojciec Marek będzie szczęśliwy, że sprawy ułożyły się po jego myśli. - Wydawało się, że słychać w tym ludzki płacz, ale to niemożliwe, przecież Itin nie był człowiekiem. Garth z wysiłkiem dotarł wzdłuż ściany do drzwi, gdzie oparł się, by nie upaść.

- Dobrze zrobiliśmy, prawda? - spytał Itin, ale nie doczekał się odpowiedzi. - Zmartwychwstanie, Garth, prawda?

Aż tutaj dochodziło nieco blasku z rzęsiście oświetlonego kościoła. Garth dojrzał swe zakrwawione dłonie zaciśnięte na framudze. Twarz Itina była tuż obok. Kupiec poczuł drobne, ukończone pazurkami dłonie, wpijające się w jego ubranie.

- Zmartwychwstanie, prawda, Garth?

- Nie. Zostanie w ziemi tam, gdzie go pochowaliście. Nic się nie zdarzy, bo jest martwy i takim pozostanie. Deszcz spływał po futrze Itina, który otworzył usta szeroko, jak do krzyku, gotów zmącić obojętną ciszę nocy. Całym wysiłkiem zmusił się jednak do wypowiedzenia kilku słów, wyrażając swe obce myśli w obcej, tubylczej mowie.

- A zatem nie zostaniemy zbawieni? Nie staniemy się bezgrzeszni?

- Byliście czyści - powiedział Garth, na poły śmiejąc się i płacząc. - I to jest właśnie najpaskudniejsze w całej tej sprawie. Byliście nieskalani, bez grzechu, a teraz jesteście...

- Mordercami - powiedział Itin, a woda ściekała po jego opuszczonej nisko głowie i odpływała w ciemność.



przekład : Radosław Kot





Uwiedzenie.
Opowieść z dnia nader pojutrzejszego



Pojawienie się pięknej dziewczyny nie było tu niczym nowym. Na obszernym, komfortowo urządzonym dachu dwustupiętrowego wieżowca Sardiego dziewczyny, szczególnie te piękne, uchodziły za zjawisko powszednie. Nikt zatem nie zwrócił uwagi na rudzielca w zielonym kostiumie aż do chwili, gdy dziewczyna stanęła przed Ronem Lowellem-Steinem i wymierzyła mu policzek, aż echo poszło.

Nadrabiający wcześniejszy brak czujności ochroniarze napięli muskulaturę i odciągnęli dziewczynę, a jeden posunął się nawet tak daleko, że przytknął jej lufę pistoletu do podstawy kręgosłupa.

- No dalej, zabij mnie - powiedziała napastniczka, potrząsając długimi do ramion włosami. Na jej twarzy bladość ustępowała miejsca rumieńcowi gniewu. - Dodaj jeszcze jedno morderstwo do długiej listy twoich występków.

Ron był zawsze uprzejmy wobec kobiet, wstał zatem niezwłocznie i skinieniem głowy odprawił ochronę.

- Może zechce pani usiąść i wyjaśnić, o jakich to występkach mowa? - spytał.

- Nie sil się na hipokryzję, ty młodociany Don Juanie. Mówię o mojej przyjaciółce, Dolores, dziewczynie, którą zniszczyłeś.

- Doprawdy? Skłonny byłem sądzić, że ma zapewniony byt na wiele lat. - Tym razem zdążył złapać jej nadgarstek; dzięki częstej grze w polo i helihokeja oraz strzelaniu do rzutków miał wyrobione mięśnie i szybki refleks. - To głupota. Może byśmy tak usiedli i porozmawiali jak cywilizowani ludzie? Zamówię black velvet. Jeśli nigdy nie próbowała pani tego szampana, to zapewniam, że znakomicie koi skołatane nerwy.

- Nie usiądę przy jednym stoliku z mężczyzną pańskiego pokroju - prychnęła dziewczyna, zajmując jednak miejsce. Trzymana wciąż za nadgarstek, nie miała większego wyboru.

- Jestem Ron Lowell-Stein. Wiem, że mnie pani nie cierpi, ale nie przedstawiła się pani...

- Pieprzę konwenanse. Nie pańska sprawa.

- Kobiety powinny zostawić przeklinanie mężczyznom, którzy są w tym o wiele lepsi.

Spojrzał na ochroniarza, który właśnie podawał mu wydruk z kieszonkowego faksu.

- Beatrice Carfax - odczytał. - Ponieważ nie przepadam za klasycznymi imionami, będę nazywał panią Bea. Ojciec... matka... urodzona... No proszę, kochana, ma pani dopiero dwadzieścia dwa lata, grupa krwi 0, tancerka. Otaksował spojrzeniem jej sylwetkę. - Tancerki są zwykle cudownie umięśnione.

Dziewczyna spłonęła rumieńcem i odsunęła ustawiony właśnie przed nią kryształowy puchar z ciemnym, musującym płynem. Ron postawił naczynie z powrotem na miejsce.

- Nie sądzę, abym rzeczywiście zaszkodził pani przyjaciółce imieniem Dolores - powiedział. - Skłonny byłem raczej uważać, że czynię jej przysługę. Niemniej, ponieważ jest pani osobą atrakcyjną i zdecydowaną, przekażę jej pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które to wiano wytłumi wszelkie możliwe obiekcje jej potencjalnego męża.

Beatrice aż zatkało, gdy usłyszała, o jaką chodzi sumę:

- Nie mówi pan poważnie.

- Ależ jak najbardziej. Jest tylko jeden warunek. Zje pani dziś ze mną kolację. Potem obejrzymy przedstawienie baletowe w wykonaniu chorwackiego zespołu tanecznego.

- Myśli pan, że może narzucić mi swoją wolę? - spytała zaczepnie dziewczyna.

- Och, bogowie - westchnął Ron, ocierając oczy białą chusteczką. - Przepraszam za mój atak śmiechu, ale muszę przyznać, że nigdy jeszcze nikt nie powiedział mi tego głośno. Podoba mi się pani, Beo. Jest pani naturalna i naiwna, to czyste błogosławieństwo dla dziewczyny, szczególnie tak kształtnej. Mój szofer przyjedzie po panią o siódmej. A co do pytania, to będę szczery, o wiele bardziej szczery niż z innymi dziewczętami, które zazwyczaj oczekują po mnie stworzenia romantycznej aury: tak, zamierzam skłonić panią, aby była mi powolna.

- Nie uda się panu!

- No to tym bardziej nie ma się pani czego obawiać. Proszę założyć suknię ze złotymi cekinami. Bardzo chcę ujrzeć panią w takim właśnie stroju.

- O czym pan mówi? Nie mam takiej sukni.

- Ma pani: Zostanie doręczona, zanim jeszcze wróci pani do domu.

Nim dziewczyna zdążyła zaprotestować, przy stoliku wyrósł szef sali.

- Scusi mille, panie Lowell-Stein, ale pańscy goście już przyszli.

W polu widzenia pojawiło się dwóch łysiejących biznesmenów z zaokrąglonymi brzuszkami, na oko Brazylijczyków Przywitali się z gospodarzem, ochroniarze tymczasem pomogli Bei wstać i w nie znoszący sprzeciwu sposób poprowadzili ją do wyjścia. Starając się zachować resztki godności, dziewczyna odsunęła się od przewodników i sama zniknęła za progiem. Skonfundowana wróciła do domu, to jest mieszkania, które zajmowała razem z nieszczęsną Dolores.

- Święta matko! - pisnęła przyjaciółka, gdy Beatrice stanęła w drzwiach. - Popatrz tylko na to!

W dłoniach trzymała dopiero co wypakowaną suknię, dzieło prawdziwego artysty. Tkanina mieniła się niczym złociste zwierciadło, a w tym otoczeniu (i okolicznościach) wydawało się, że naprawdę jest z drogiego kruszcu. W rzeczy samej, wprawdzie dziewczyny o tym nie wiedziały, ale cekiny wykonano z osiemnastokaratowego złota.

- To od niego - warknęła Beatrice, odwracając głowę. Nie przyszło jej to łatwo, suknia bowiem była naprawdę przepiękna. W krótkich słowach dziewczyna wyjaśniła przyjaciółce, co zaszło, a gdy skończyła, Dolores pogładziła materiał i uśmiechnęła się.

- No, to masz dziś z nim randkę - powiedziała. - Nie chodzi tylko o mnie, chociaż sama wiesz, pięćdziesiąt kawałków to kupa forsy. Idź i baw się dobrze.

Beatrice zapłonęła oburzeniem.

- Chcesz, żebym poszła? Po tym, co ci zrobił?

- Stało się i trudno. Ale skoro możemy jednak na tym skorzystać... Podzielę się z tobą po połowie. Na dodatek najesz się. Ale jedno ci radzę, bo nigdy nic nie wiadomo: uważaj na tylne siedzenie w jego samochodzie.

- To zbyt intymne sprawy...

- Nie pękaj. Całkiem miłe miejsce, lepsze niż zwykła tapicerka, którą wygniatało się w szkolnych czasach. To było zaraz po przedstawieniu, czekałam na taksówkę, gdy ten wielki wóz zatrzymał się dokładnie przede mną. Gość zaproponował, że mnie podwiezie. Żadna sprawa. Z przodu siedział kierowca i jeszcze dwóch goryli, ale skąd miałam wiedzieć, że szyby dają się przyciemnić, światła przygasić, a całość zmienia się błyskawicznie w łoże z jedwabnymi prześcieradłami. I jeszcze muzyczka, coś do picia... Po prawdzie, słonko, to wszystko stało się tak nagle i było tak niesamowite, że połapałam się we wszystkim dopiero wtedy, gdy wysiadałam z samochodu. A ty się jeszcze najesz. Ja miałam z tego tylko podarte pończochy, chociaż zaoszczędziłam na taksówce.

Beatrice pomyślała chwilę.

- Chcesz powiedzieć - spytała zdumiona - że ze mną będzie tak samo? Nie jestem taka!

- I co z tego? Ja też nie. Ale byłam bez szans.

- Ja załatwię to inaczej! - stwierdziła pewnym głosem, a w szarozielonych oczach zapaliły się uparte ogniki. - Żaden mężczyzna nie zmusi mnie do... do czegokolwiek, czego bym nie chciała.

- No to mu pokażesz, słonko - powiedziała Dolores, przesuwając pieszczotliwie dłonią po sukni. - Miłej kolacji.

O szóstej chłopak w liberii przyniósł perfumy. Całą kwartę aperge. O szóstej trzydzieści inny posłaniec dostarczył szarawą etolę i liścik następującej treści: „By ogrzać bezcenne ramiona”.

Złota suknia pozbawiona była rękawów i naramek, a etola pasowała do niej wręcz idealnie. Całość robiła wrażenie. O siódmej, gdy znów zakołatano do drzwi, dziewczyna była gotowa. Wyszła, trzymając się prosto i dumnie. Już ona mu pokaże.

- Pan Lowell-Stein przysłał swój helikopter, zamiast samochodu. Powiedział też, że... - Tutaj posłaniec dotknął schowanego w kieszeni odtwarzacza i rozległ się melodyjny głos Rona:

- Im szybszy pojazd, tym rychlej będziesz ze mną, kochana.

- Prowadź - stwierdziła opryskliwie dziewczyna. Po cichu cieszyła się, że ominie ją podróż zautomatyzowaną sypialnią na kółkach. Chociaż, z drugiej strony, kto wie, jakie innowacje zamontowano w tym śmigłowcu...

Jeśli nawet maszyna miała swoje tajemnice, tym razem ich nie ujawniła. Lot był krótki i zakończył się na marmurowym balkonie lśniącego wieżowca Lowella-Steina. Była to monumentalna budowla, biurowiec i mieszkanie zarazem, siedziba ogarniającej swymi mackami cały świat korporacji Lowell-Stein Industries.

- Wyglądasz cudownie, kochana. Witaj w moim domu powiedział przystojny i pełen szacunku gospodarz. Beatrice postanowiła podgrzać nieco atmosferę.

- Całkiem udany śmigłowiec - stwierdziła lodowatym głosem. - Szczególnie, że nie zmienia się w latający kurwispodek.

- Ależ oczywiście, że może zmienić się w niejedno, chociaż nie dla ciebie. Nas czeka najpierw kolacja i przedstawienie.

- Jak śmiesz!

- Ja? Bierzesz w tym udział z własnej woli, sama mi to powiedziałaś. Teraz proszę do środka.

Szklana ściana uniosła się i bezgłośnie opadła za nimi.

- Proponuję koktajl. Jestem nieco staroświecki, zatem drinki też będą tradycyjne. Martini, wódka albo gin, co wolisz?

Ron wskazał na obraz Goi Maja naga (oczywiście oryginał), który odsunął się, ukazując barek, a w nim niezliczone szeregi butelek zawierających wszystkie gatunki wódki i ginu, jakie ludzkość wyprodukowała od czasów, gdy świat był jeszcze młody. Beatrice musiała uznać swą ignorancję. Nie dość, że nie miała ulubionego gatunku wódki, ale nie wiedziała nawet, co to jest takiego martini. Machnęła zatem beztrosko ręką.

- Ty zapraszałeś, to wybierz teraz coś stosownego.

 - Wspaniale. Zatem gin bombay i kropelka noilly prat, w proporcji tysiąc do jednego, bo tak należy to podawać. Automatyczny barman dosłyszał polecenie, szeregi butelek poruszyły się. Królowa Wiktoria zmierzyła je z góry spojrzeniem. Chromowane ramię odłowiło stosowną butlę, otworzyło, przechyliło i wylało zawartość prosto w powietrze.

- Och - szepnęła Beatrice, gdy trunek pociekł prosto na dywan.

 - To taki pokaz - wyjaśnił Ron - ale lubię podobne efekty W ostatniej chwili spod podłogi wyrósł kielich i przechwycił strugę, nie roniąc przy tym ani kropelki.

Z zafascynowaniem przyglądała się, jak maszyneria produkuje drinka. Pole magnetycznie pojmało objęty metalową taśmą kielich i uniosło go do poziomu oczu. Do zawieszonego w powietrzu kielicha maleńka dysza dodała rozpyloną esencję wermutu. Ron lekko trącił kielich i po pokoju rozszedł się delikatny aromat.

- Lubię kończyć rzecz osobiście - stwierdził. - Dopiero wtedy trunek nabiera prawdziwego smaku.

Raz, dwa, trzy... Wypełniona helem spirala zmroziła płyn do pożądanej temperatury (z dokładnością do tysiącznych części stopnia), na krańcu teleskopowego ramienia pojawiły się identycznie schłodzone szklanki.

- Cebulka czy cytrynka? - spytał Ron.

- Zostawiam decyzję tobie - odparła z uśmiechem.

- Zatem jedno i drugie. Niech to będzie wieczór sybarytów Stosowny manipulator dostarczył plasterki cebulki oraz cytryny i po chwili gospodarz mógł wręczyć Beatrice gotowy napitek.

- Proponuję toast - oznajmił. - Za naszą miłość.

- Proszę bez takich poufałości - mruknęła dziewczyna, smakując drinka. - Całkiem dobre.

- Jest tak dobre, że uzależnia. To nie była poufałość. Przypominam jedynie, że nim ta noc się skończy, zaznasz najwyższej rozkoszy.

- Nic z tych rzeczy - Odstawiła szklankę i wstała. - Jestem głodna i chętnie poszłabym coś zjeść.

- Przepraszam, ale nie wspomniałem, że jeść będziemy u mnie. Pewien jestem, że ci zasmakuje. Mamy twój ulubiony ristaffel. Jak wiem, uwielbiasz indonezyjską kuchnię. - Ujął jej łokieć i poprowadził dziewczynę do jadalni. Zaczniemy od loempii, potem nasi-goreng sambal olek, co zaś do wina, to znalazłem coś idealnie pasującego do tych egzotycznych potraw.

Ukryta orkiestra zaczęła grać, pojawiły się świątynne tancerki. Pierwsze danie parowało już na stole, krąg z przyprawami i sosami obracał się z wolna. Beatrice nie wątpiła już, że ryż będzie dogotowany i sypki. Owszem, uwielbiała taką kuchnię, ale należało nieco popsuć szyki przeciwnikowi.

- Owszem, jadam to czasem, ale to tyle - powiedziała jakby znudzonym głosem, łowiąc jednocześnie zapachy tak smakowite, aż ślinka zaczęła jej się zbierać mimowolnie pod językiem. - Najbardziej lubię... - co niby? Spróbowała przypomnieć sobie coś naprawdę egzotycznego. - Duńską kuchnię. Te kanapki przyrządzone na duński sposób...

- Uchroniłaś mnie od popełnienia niewybaczalnego błędu - powiedział Ron. - Usunąć to.

Beatrice aż się wzdrygnęła, gdy cały stół z zastawą zapadł się pod podłogę. Zanim drzwi zapadni wróciły na swoje miejsce, dobiegł ją jeszcze łomot i brzęk. Bardzo dobrze, musi teraz wyrzucić srebrną zastawę, kryształy, żarcie. Orkiestra i tancerki zniknęły z podium tak gwałtownie, że przez chwilę dziewczyna gotowa była sądzić, że i oni trafią do zsypu.

- Podoba ci się Rembrandt? - spytał gospodarz, wskazując na obraz na tylnej ścianie.

Spojrzała.

- Nocna straż. Jeden z moich ulubionych...

- Myślałam, że to było w Holandii... - zaczęła, ale urwała, aby spojrzeć na środek jadalni, gdzie znów coś się działo.

Z podłogi wyłonił się długi dębowy stół i pasujące doń wysokie krzesła. Stół był, rzecz jasna, nakryty.

- Smórrebród - powiedział Ron - to nie są zwykłe kanapki. Jest ich tu pięćset, zatem chyba trafisz na ulubione. I jest piwo, tuborg, rzecz jasna. Oto ciasteczka, jedyne szlachetne potrawy, które najlepsze są właśnie z piwem i okowitą. Podaje się je zmrożone w bloku lodu. Wszystko zgodnie z regułami.

Tego akurat nie wiedziała, ale uznała, że nigdy za późno na naukę. Nałożyła sobie i wzięła się do jedzenia. Nie mogła zebrać myśli, co rusz gubiła wątek migoczący niby płomienie stojących przed nią świec. Zanim jednak skończyła konsumpcję, ochłonęła i wróciła jej pewność siebie. Przypomniała sobie, gdzie jest i o co chodzi.

- Uważasz, że można mnie kupić - powiedziała, przełykając ostatnie łyżki rode grod med flode. - Mam dać się ponieść wrażeniu i z wdzięczności...

- W żadnym wypadku. - Uśmiechnął się czarująco. - Nie zaprzeczam, że wiele dziewczyn można kupić samym tylko drinkiem i zaproszeniem do stołu, ale nie ciebie. To tylko dla twojej przyjemności, ja zaś muszę, chcąc nie chcąc, czekać na następny twój kaprys.

- Nie rozumiem.

- Zrozumiesz. W prostych kulturach obowiązuje wzór zachowania podobny do układu partnerskiego: obie strony dogadują się, nie ma zwycięzcy ani pokonanego. My straciliśmy tę umiejętność, odeszliśmy od prostoty zachowań na rzecz różnych symbolicznych substytutów, na rzecz rytuału. Wróciliśmy w ten sposób do czegoś na kształt tańca godowego, który zwykliśmy zwać uwodzeniem. Kobieta ulega mężczyźnie, przez co pozostaje bez winy Chociaż w rzeczywistości oboje czerpią z tego tyle samo radości, to zgodnie z regułami naszej kultury kobieta jest niewinna. Uwiedzenie jest prostą wymówką i kobiety nie mają zwykle nic przeciwko takiemu semantycznemu oszustwu. Wystarczy znać figury tańca godowego i wobec każdej kobiety trzeba zastosować nieco inne kroki. Sprawą kobiety jest wówczas ulegać, sprawą mężczyzny znajdować sposoby osiągnięcia celu.

- Nie wobec mnie!

- Mylisz się, także wobec ciebie. Nie jesteś inna, skoro wychowałaś się w tej kulturze, tkwisz w niej. Tyle tylko, że reprezentując pewien poziom, nie zadowalasz się chwytami takimi jak upicie, brutalna siła, prosta zapłata czy coś podobnie plebejskiego. Znajdziemy jednak. Zanim świt wstanie, poznamy klucz i do twojej osoby.

- Nie chcę o tym więcej słyszeć - powiedziała, upuszczając łyżkę i wstając. - Chodźmy już do tego teatru.

Może gdy wyjdą, będzie wreszcie bezpieczna. Już tu nie wróci.

- Proszę bardzo.

Podał jej ramię. Ruszyli ku przeciwległej ścianie, a ta uniosła się bezszelestnie, odsłaniając widownię z dwoma tylko miejscami.

- Wynająłem cały zespół na dzisiejszy wieczór. Czekają tylko na znak.

Mowę jej odjęło, usiadła więc i aż do końca przedstawienia trwała w zdumieniu. Nagrodziwszy artystów oklaskami, czekała już tylko na jego następny ruch. Zdumiała się, że jedynie wziął ją za rękę.

- Nie powinnaś się mnie bać - powiedział. - Nie bywam gwałtowny. Wobec ciebie takie zachowanie byłoby zresztą bez sensu, kochana. Proponuję ci teraz kieliszek zwykłego koniaku i porozmawiamy może o wspaniałym przedstawieniu, które dane nam było obejrzeć.

Wyszli przez jedyne tu drzwi, które prowadziły do nastrojowego wnętrza, gdzie węgierski skrzypek grał rzewne cygańskie pieśni. Ledwie usiedli przy stoliku, pojawił się kelner z butelką w wyściełanym koszyku. Ustawił ją troskliwie pośrodku stołu.

- Nie pozwalam nikomu otwierać butelek w mojej obecności, zawsze robię to sam. Korki są tak kruche - stwierdził Ron i dodał: - Podejrzewam, że nigdy jeszcze nie próbowałaś napoleona?

- Jeśli to jest z Kalifornii, to musiałam próbować - powiedziała szczerze.

Ron przymknął oczy

- Nie - odparł zduszonym głosem. - Tego trunku nie robi się w stanie Kalifornia, ale we Francji, ojczyźnie win. Koniak ten został wydestylowany, zabutelkowany i złożony w piwnicach za krótkiego, ale pełnego chwały panowania cesarza Napoleona Bonaparte...

- To chyba setki lat temu?

- Właśnie. A z każdym rokiem cesarski koniak nabierał nieco smaku. Zatrudniam ludzi, których jedynym zadaniem jest przetrząsanie najdalszych zakątków świata, by za każdą cenę zdobyć to, co najlepsze. Nie będę się zniżał do spraw tak przyziemnych, jak koszt tej butelki. Sama uznasz z pewnością, że było warto.

Mówiąc to, ostrożnie zajął się wyciąganiem korka w jednym kawałku. Z lekkim cmoknięciem zamknięcie ustąpiło i butelka została błyskawicznie opatulona serwetką. Gospodarz napełnił pieczołowicie dwa pękate kieliszki, każdy do połowy wysokości.

- Najpierw powąchaj bukiet - powiedział, podając jeden dziewczynie. - Potem dopiero upij odrobinkę.

Posłuchała. Gdy unieśli kieliszki do warg, w pokoju zapadła cisza. Dziewczyna spojrzała ze zdumieniem, w oczach miała łzy. - Czemu... to jest, jest...

- Wiem - wyszeptał i pochylił się nad nią.

Światła przygasły, skrzypek zniknął dyskretnie. Ron musnął wargami białą skórę na ramieniu dziewczyny, ucałował ją, przesunął wargi ku szyi...

- Och - jęknęła i uniosła rękę, by pogłaskać go po włosach. - Nie! - krzyknęła głośno i odsunęła się.

- Byliśmy blisko - rzekł gospodarz i uśmiechnął się, siadając wygodnie na krześle. - Naprawdę blisko. Ulegasz emocjom, dajesz się porwać chwili. Musimy jeszcze dograć szczegóły, a znajdziemy klucz.

- Nigdy - wykrztusiła. Ron tylko się roześmiał.

Dokończyli brandy, światła pojaśniały i dyskretny promyk srebrzystego światła wystrzelił z nogi krzesła, muskając suknię dziewczyny. Kiedy Beatrice wstała, strój zaczął się nagle rozsypywać, złotymi drobinami opadając na podłogę.

- Moja suknia! - jęknęła dziewczyna, chwytając strzępy materiału. - Co się dzieje?

- Znika - odparł Ron i usiadł, by w wygodnej pozycji podziwiać widowisko.

Tkanina rozpadała się coraz szybciej, aż została z niej tylko kupka złotych cekinów na podłodze.

- Czarne koronki na białym ciele - mruknął z aprobatą - Ron. - Założyłaś je specjalnie dla mnie. I te różowe wstążeczki przy pończochach.

- To paskudne i chamskie. Nie cierpię pana. Proszę mi oddać ubranie - powiedziała gniewnie, zaciskając pięści. Była zbyt dumna, by zakryć dłońmi ledwie okryte cieniutką bielizną miejsca intymne.

- Brawo. Widzę, że jesteś rudzielcem z temperamentem. Godne podziwu. Za tymi drzwiami znajdziesz całą garderobę, a w niej kostium kąpielowy. Teraz będziemy pływać.

- Ale ja nie chcę... - powiedziała. Na próżno jednak, bowiem podłoga przesunęła się i poniosła ją w kierunku dyskretnie ukrytego buduaru, gdzie czekała już wystrojona w biel i czerń francuska pokojówka. Przez ramię przewiesiła jednoczęściowy biały kostium kąpielowy. Uśmiechała , się tylko, gdy mechaniczne ramiona zdjęły resztę własnej garderoby dziewczyny.

- Proszę sobie nie zaprzątać tym głowy, mademoiselle powiedziała pokojówka. - Te koronki i tak były bez wartości, teraz dostanie pani o wiele lepsze i będą służyć długie lata. Jeśli tylko pani zechce.

- I tak nie mam wyboru. Ale nic mu z tego nie przyjdzie - mruknęła Beatrice i spróbowała się wyrwać, gdy manipulatory znów ją złapały i coś zimnego wpełzło jej do nozdrzy.

- Współczesna nauka czyni cuda - stwierdziła pokojówka, wygładzając maleńkie fałdki na przylegającym ciasno do ciała kostiumie. - Proszę oddychać tylko przez nos, a wszystko będzie w porządku. Au reuoir. Et bonne chance.

Zanim Beatrice zdążyła zaprotestować lub choć dotknąć nosa, podłoga zniknęła i dziewczyna wpadła do wody. Zacisnęła usta i stwierdziła, że przez nos oddychać może równie łatwo jak zawsze. Było to miłe, a w każdym razie nowe. Dobrze przewodząca dźwięki woda rozbrzmiała muzyką, poniżej bielało piaszczyste dno. Zanurkowała, zawróciła i gotowa była już roześmiać się głośno, ale pod wodą okazało się to niemożliwe. Rude włosy ciągnęły się za nią barwną wstęgą.

Smukły i opalony Ron podpłynął w kąpielówkach tak dobranych, by harmonizowały z jej kostiumem. Uśmiechnął się czarująco i połaskotał ją w stopę. Odwróciła się, też z uśmiechem, i zaczęła uciekać, ale on pogonił za nią. Tańczyli w trójwymiarowej przestrzeni wolni, radośni, beztroscy. W końcu słodko zmęczona zawisła w wodzie i zamknęła oczy, a wtedy poczuła obejmujące ją ramiona i mocne ciało obok siebie. I jeszcze usta przy jej ustach, odpowiadających...

- Nie - powiedziała głośno, wypuszczając chmurę bąbelków.

Wyrwała filtry z nozdrzy Było to bolesne, ale ból szybko minął. Upuściła oba sztuczne skrzela.

- Wolałabym umrzeć - mruknęła, wykorzystując resztkę powietrza.

Z wielkim szumem cała woda zniknęła z basenu. Siedzieli na wilgotnym piasku.

- Stanowcza dziewczyna - powiedział Ron, wręczając jej monstrualnych rozmiarów biały ręcznik. - Uwielbiam cię. Teraz zatańczymy Gawota. Spodoba ci się. Kwartet smyczkowy już czeka, ubierzemy też kostiumy z epoki. Dobrze ci będzie w wysokiej, białej peruce, szerokiej kryzce...

- Nie. Wracam do domu. - Zadrżała i owinęła się ręcznikiem.

- Oczywiście. Taniec byłby dla ciebie czymś nazbyt zwyczajnym. Zamiast tego...

- Nie. Moje rzeczy Wychodzę. Nie zatrzymasz mnie. Skłonił się uprzejmie i wskazał na nagle ujawnione drzwi. - Sama się ubierz. Jak powiedziałem, wobec ciebie przymus jest niestosowny. To nie twoja wymówka.

- Nie uznaję żadnych wymówek - wyszczękała i zdumiała się, skąd te dreszcze, skoro jest ciepło.

Mała pokojówka już czekała. Szybko rozebrała dziewczynę, wytarła ją, pozwoliła automatycznej suszarce w parę sekund uporać się z włosami. Beatrice jednak nie zauważała tej całej aktywności. Nie zauważała nawet swego roztargnienia. Dopiero gdy pokojówka pokazała jej suknię, zaprotestowała i sama przejrzała zawartość garderoby, wybierając spośród bezliku wspaniałych rzeczy (wszystkich w jej rozmiarze) prosty czarny kostium zagrzebany na samym dnie. Przeczekała jeszcze manicure, pudrowanie i inne zabiegi, aż jak nowo narodzona stanęła przed Ronem, który czekał na nią w pokoju z boazerią z dębu i orzecha.

- Ostatni drink - powiedział, wskazując na stojącą na blacie butelkę napoleona.

- Idę sobie! - krzyknęła, głównie dlatego, że z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu bardzo chciała zostać. Wyminęła go, otworzyła drzwi i zatrzasnęła je za sobą. Schody biegły w górę i w dół. Pokonywała piętro za piętrem, aż zaczęło brakować jej tchu i musiała przystanąć. Oparła się o ścianę, potem wyprostowała, musnęła włosy i otworzyła jakieś drzwi. Weszła do tego samego pokoju, który przed chwilą opuściła.

- Ostatni drink - powiedział, unosząc butelkę.

Nie mówiąc ani słowa, wybiegła, zamknęła drzwi i ruszyła w górę, na ile starczyło jej sił. Dotarła do zakurzonych drzwi przeciwpożarowych u wyjścia na dach. Otwierając je, wiedziała już, gdzie trafi.

- Ostatni drink - powiedział, nalewając złocisty płyn. Spojrzała na drzwi po przeciwległej stronie pokoju. Zauważył to.

- Wszystkie drzwi, wszystkie korytarze i schody przy prowadzą cię w to samo miejsce - oznajmił uprzejmie. Musisz wypić. Siadaj, odpocznij. Proponuję toast. Za miłość, kochanie.

Wyczerpana ujęła kieliszek w obie dłonie. Ogrzewała przez chwilę trunek własnym ciepłem, po czym wypiła. Było wspaniale, jak w niebie. Jego twarz coraz bliżej, wargi tuż przy uchu...

- Czy uwierzysz - szepnął - że ta brandy zawiera narkotyk, który złamie twą wolę? Nie pozwoli ci się sprzeciwić. Opór na nic się nie zda, jesteś moja.

- Nie, nie... - wyszeptała, obejmując go wszakże i przytakując całym ciałem. - Nie, nigdy..

Zapadł mrok.

- Zatem narkotyki, oszałamiające prochy - powiedziała później, tkwiąc w ciepłej ciemności i muskając opuszkami palców chłodne prześcieradła. Wydawała się w pełni usatysfakcjonowana. - Nie było już innego sposobu, jak tylko łamiące wolną wolę narkotyki.

- A czy uwierzysz, gdy powiem, że tak naprawdę nie dodałem niczego do tej brandy? - spytał nieco zdumiony Ron. Bo tam nic nie było. Naprawdę. Trafiłem jedynie na właściwą tobie wymówkę.



przekład: Radosław Kot



Widok ze szczytu wieży


Sean Mulligan wkroczył majestatycznie na szczyt schodów, niosąc w dłoniach pełną mydlin miskę, na której leżała brzytwa z lusterkiem. Rozpięty żółty szlafrok powiewał za jego plecami, unoszony łagodnymi podmuchami porannej bryzy. Właśnie podniósł miskę, kiedy klatkę schodową przeszył ostry głos.

- Doigrasz się w końcu! - głośne, przenikliwe zawodzenie Molly było w stanie strzaskać butelkę Guinnessa z odległości dwudziestu kroków. - Zachciało ci się zamieszkać w Wieży Martello... tak będzie taniej, mówiłeś... ani jednego kontaktu, a wilgoć jak w szczurzej norze i jeszcze goli się taki na blankach. Jeeezu, żeby cię piorun strzelił...

Sean wyłączył się, ale choć słowa do niego nie docierały, fale dźwięku wciąż rozbijały się wokół niczym grzywacze zasmarkanego morza. Golił się zbyt szybko, ścinając kawałeczki skóry, aż wreszcie mydliny zmieniły kolor na bladoróżowy, nakrapiany drobinkami zarostu. Ze stęknięciem chlusnął spienioną wodą przez otwór strzelniczy i pośpieszył z powrotem na dół. Głos uderzał w niego nadal, gdy wbijał stopę w nogawkę spodni, owijał krawat wokół szyi, przyciskał kawałki papieru toaletowego do pokrwawionej skóry i umykał w dół, ku ziemi, ku wypitce. Minął Czterdzieści Stóp, dysząc przemknął obok Zamku Bullock, ku sanktuarium Sanctum Sanctorum. Pub „U Łuczników” wzywał go, a on szedł za głosem.

Z doskonałym wyczuciem, nabytym podczas długich lat, popchnął drzwi dokładnie w momencie, gdy od środka przekręcił się w nich klucz, zatoczył naprzód, oparł poplamiony łokieć na zalanym kontuarze i tchnął słowa błogosławieństwa w wyczekujące, pełne piwa powietrze.

- Kufel ciemnego.

- Zaciąłeś się przy goleniu? - napełniając szkło jasną żółcią spytał Noel przeraźliwie ponurym tonem, jedyną melodią, jaka kiedykolwiek dobyła się z jego szerokiej piersi..

- Zgadza się, a i to mam szczęście, że nie ciachnąłem się od ucha do ucha, taka była dziś wściekła. Ten jej głos tylko wzmacnia się z wiekiem.

- Ano. Niedługo słychać ją będzie aż w Wexford.

- Dobra, wystarczy, dawaj.

Ostatnie muśnięcie serwetą, uniesienie kielicha górę, chwila adoracji, pierwsza kropla na języku, pierwsza cudowna łykopieszczota podniebienia, pierwsza oznaka powracającego życia. Pax vobiscum, pax humanum.

Dla Portakala Ziemia stanowiła tryskający zdrój języka. Na swej rodzinnej planecie, mrocznym globie, krążącym wokół lodowoniebieskiej gwiazdy w odległym krańcu galaktyki, był pierwszym i jedynym uczniem, któremu udało się opanować trudną sztukę projekcji mentalnej. Kiedy obcy intelekt opanował Lakatropa, jedynie Portakal zajął się nim i odkrył, co się faktycznie stało. Dzięki projekcji umysłu mógł podróżować, mógł zaląc ciało jakiejkolwiek innej rozumnej istoty z jakiegokolwiek świata. Zanim przybysz opuścił Lakatropa, znudzony niemrawym, zimnym otoczeniem i niemal całkowitym brakiem zainteresowania jego obecnością, Portakal nauczył się techniki projekcji. Źródło tachionowe można było opanować, zrozumieć i uruchomić jedynie siłą woli. A on miał silną wolę podtrzymywaną chęcią porozumiewania się w inny sposób niż tylko przytłumionymi pomrukami używanymi przez przedstawicieli jego własnej rasy. Ich wielkie cielska przelewały się leniwie na dnie gęstej, mroźnej atmosfery, gdzie gaz i ciecz stapiały się z sobą i przechodziły jedno w drugie. Każde odezwanie wymagało ogromnego wysiłku związanego z pokonaniem ciśnienia tysięcy mil gazu nad nimi. Dlatego też ich język był prosty i niewymyślny, nagi, pozbawiony ozdóbek, zwięzły i brutalny. Portakal był jedynym lingwistą, samotnym samoukiem, komu bowiem potrzebny językoznawca, jeśli język liczy sobie tylko 112 słów?

Zielona, ciepła Ziemia wydawała mu się rajem. Portakal odwiedził ten świat już dwukrotnie, wkraczając w umysły jego mieszkańców, aby mówić i napawać się bogactwem ich języka, aby uczyć się i zapamiętywać. Nie przeszkadzało mu, że chodził jedynie na dwóch nogach miast dwudziestu, że musiał obywać się bez macek i dodatkowych oczu na koniuszkach palców. Nie tęsknił nawet do swych narządów drygałkowych, które sprawiały, że kopulacja przedstawiała się tak intrygująco. Żadne poświęcenie nie było zbyt wielkie, jeśli mogło pomóc jego badaniom lingwistycznym.

Lekko irytowało go, że pierwsza próba skończyła się niemal natychmiast po rozpoczęciu. W rezultacie jego mówiony zuluski był dość prymitywny, bowiem nieszczęsne ciało, które kontrolował, spalono pod zarzutem uprawiania czarnej magii wkrótce po jego przybyciu. Druga podróż, do Japonii, okazała się bardziej owocna, ponieważ przez prawie cały czas ukrywał swoją obecność. Jego niechętna nosicielka młoda gejsza, żyła wystarczająco długo, by zdołał dokładnie opanować jej język, zanim w zamyśleniu nie wprowadził jej prosto pod superszybki pociąg, kompletnie zaabsorbowany relacją siostra-brat, shimai-kyoodal.

Teraz gotów był do ponownej wyprawy badawczej. Jego pamięciowe notatki z zakresu japońskiego zostały już wydrapane w twardym jak stal lodzie za pomocą brzusznego szponu. Zakłapał z rozkoszą dziesięcioma czy jedenastoma szczękami, włączając się w tachionowe źródło, sięgnął myślą i raz jeszcze przed oczami stanął mu błękitnozielony ziemski glob...

Sean Mulligan poczuł zawrót głowy - już po sześciu kuflach? - i na moment zamknął oczy. Kiedy je otworzył, wyjrzał z nich Portakal.

- Sean, kochanie ty moje - powiedział Kelly. - Nie masz chyba zamiaru kimnąć w samym środku popołudnia, co? Sean zamrugał kilka razy ponad morzem kufli, cmoknął ustami i odparł:

- Biru nihong, kudusai.

- Tylko bez takich - Seamus potrząsnął ostrzegawczo palcem, grubym jak przegub przeciętnego mężczyzny, bo był to naprawdę kawał chłopa, zahartowany przez życie, spędzone na budowach. - Nic z tego. Wiesz, że jestem niedouczony i nie kumam po irlandzku, więc daj sobie spokój z tymi popisami. Każdy wie, że uczyłeś się u księży.

Portakal błyskawicznie przeczesał złącza nerwowe otępiałego od alkoholu mózgu, w którym właśnie przebywał. Co za idiotyczna pomyłka! Odezwał się po japońsku, nie w miejscowym języku. Po jakiemu tu mówili! Aha, to tutaj. Z westchnieniem zanurzył się w lingwistycznym zbiorniku, chlapiąc wokół właściwymi wyrazami - po czym przemówił. Musi wyjaśnić swą poprzednią pomyłkę, aby i to ciało nie spłonęło.

- Jestem Portakal z odległego świata na drugim krańcu Galaktyki. Przynoszę wam pozdrowienia.

- Chryste, już się narąbał - stwierdził Kelly z pewnym zdumieniem. - Musiał łyknąć w domu whisky, mówię wam.

- Macie słuchać moich poleceń i odzywać się tylko, kiedy wam każę, jeśli zależy wam na dalszej egzystencji waszego towarzysza.

Jak przez mgłę poczuł ból w tylnej części ciała i kończynach, padając na twardą powierzchnię.

- I nie wracaj, póki nie wytrzeźwiejesz! - krzyknął za nim Noel. - Wstydziłbyś się, mężczyzna w twoim wieku, nie mówiąc już o wykształceniu, i spity jak dętka o tak wczesnej porze.

Drzwi pubu zatrzasnęły się, a Portakal podniósł się spomiędzy strzępów opakowań, niedopałków i psich gówien. Zaklął po japońsku, bo tak mu w tej chwili było najłatwiej. Co to za ludzie, którzy nie widzą różnicy między gospodarzem i lokatorem? Okropność. Ale może to tylko bywalcy salonu z sake tak myśleli? Wiedział, że mocne napoje wyczyniały dziwne rzeczy z tymi miękkimi ciałami. Poszuka kogoś obdarzonego wyższą inteligencją, z kim mógłby porozmawiać.

Powolnym krokiem ruszył ulicą, używając swych nowo nabytych umiejętności do odczytania rojących się wokół napisów. Oszklone okno. POD WESOŁĄ PATELNIĄ-RYBA Z FRYTKAMI. Pod spodem zamknięte drzwi. PRZERWA OBIADOWA. Interesujące.

Inny zakład z tablicą ŁATANIE DĘTEK. Po drugiej stronie napis głosił: ŁATANIE DENTEK. Zanotował w pamięci niezwykłe wariacje pisowni. Dalej większy budynek, z otynkowanego kamienia, położony nieco na uboczu, u góry zakończony szpicem. Drzwi otwierały się zapraszając do ciemnego wnętrza. Wszedł do środka i ujrzał rzędy migoczących płomyków. Podszedł do niego mężczyzna od stóp do głów odziany w czerń.

- Witam cię, synu dalekiego świata - powiedział Portakal i przynoszę ci pozdrowienia z przeciwnego krańca Galaktyki. Ojciec Flynn zmierzył go groźnym spojrzeniem przez całą długość imponującego nosa.

- Znowu piłeś, Seanie Mulligan. To prawdziwe przekleństwo Irlandczyków. A na mszy nie pojawiłeś się od czasów Bitwy pod Boyne. Umrzesz bez rozgrzeszenia, człowieku, przelecisz przez samo dno czyśćca wprost do piekła, zanim nawet zdążysz zorientować się, że już nie żyjesz...

- Proszę o ciszę i żądam uwagi - przerwał mu rozdrażniony Portakal. W Japonii szło mu znacznie lepiej. - Nazywam się Portakal. Nie widać stąd słońca mojej planety, ale zapewniam cię...

- Jedynego zapewnienia, jakiego od ciebie oczekuję, ty łajdaku, to wyznania twoich grzechów - i tak będzie już mocno spóźnione. Jesteś tylko ciężarem dla twojej biednej żony. Co za wstyd dla niej przychodzić tu samej co niedziela...

- Wysłuchasz mnie?

- Nie! Ale będę się za ciebie modlił, ty nieszczęsny grzeszniku.

To było niewiarygodne, absolutnie okropne. Portakal obrócił się na pięcie i ciężko wytoczył z powrotem na wiosenne słoneczko. Nagle jednak słońce zniknęło i z nieba lunął chłodny deszcz, który momentalnie go przemoczył. Zadygotał, ale nie przejął się tym ani trochę. Niewątpliwie z tymi ludźmi było coś nie w porządku. Nie mogli przecież wszyscy nie dosłyszeć. Może wybrał sobie niewłaściwego nosiciela. Całym ciężarem wparł się o mur i spojrzał na mijających go w pośpiechu przechodniów umykających przed deszczem. Czy zdoła jeszcze raz wysilić wolę, aby opuścić to ciało i znaleźć inne? Nigdy przedtem tego nie robił. Musiał spróbować. Odczekał, aż w pobliżu znalazła się większa grupka ludzi, po czym skupił się. Mocno...

Nic się nie stało. Trzeba więc było wykorzystać sytuację najlepiej, jak się tylko da. To stworzenie musi wystarczyć. Wróci do miejsca, gdzie pił na początku i jeszcze raz podejmie próbę nawiązania kontaktu. Kiedy jednak rozkazał ciału ruszyć naprzód, nawet nie drgnęło. Niemożliwe! Dzięki sile swej woli pokonywał setki lat świetlnych, miał moc, która pozwalała mu manipulować tachionami. Ten nędzny Ziemianin - czuł jego ponurą obecność, przycupniętą w odległym kącie móżdżku - nie mógł walczyć z jego potęgą. Dlaczego zatem nie potrafił się ruszyć? Przemówił na głosi był to bowiem jedyny sposób porozumienia się z podległym sobie umysłem.

- Ustąp, rozkazuję ci. Wracamy do „Łuczników”.

- Udamy się do centrum miejscowej władzy - odpowiedział głębokim, dźwięcznym głosem..

Portakal poczuł całkowite zaskoczenie. To nie były jego słowa - ani nawet słowa jego gospodarza. A zatem kto...

- Kim jesteś? - krzyknął. - Widzę cię, jak czaisz się w poskręcanych zwojach rdzenia przedłużonego. Wyjdź i przedstaw się!

Minęła go starsza kobieta, kurczowo ściskając w dłoni parasolkę. Zerknęła na Seana Mulligana, przeżegnała się i podreptała dalej, przyśpieszając kroku.

- Jestem Mntkl z planety ..., o Ziemianinie, przynoszę ci pozdrowienia spoza gwiazd...

- Wynoś się z tego mózgu - polecił mu Portakal. - Byłem tu pierwszy.

Sean zrobił gwałtownego zeza, gdyż każdy z obcych przejął kontrolę nad jednym jego okiem, usiłując spojrzeć na drugiego.

- To nie może być prawda! - jęknął Mntkl. - Mój mistrz zestarzał się i umarł, ucząc mnie techniki projekcji astralnej. Zajęcie tego umysłu kosztowało mnie całą moją energię. Musisz stąd odejść.

- Tere-fere - warknął Portakal. - Kto pierwszy, ten lepszy. A teraz zmykaj stąd, ty obcy dupku, bo czekają na mnie ważne badania lingwistyczne.

Sean Mulligan tańczył w kółko, wymachując rękami i nogami, podczas gdy dwie obce istoty walczyły o kontrolę nad jego ciałem. W końcu wywalił się w kałużę.

- Twoje badania tyle mnie obchodzą co zeszłoroczny pispel - huknął Mntkl. - Przybywam z umierającego świata, dotkniętego przyśpieszoną entropią. Kończy nam się paliwo. Jestem tu w galaktycznej misji ratunkowej. Muszę skontaktować się z władzami, zaofiarować im wiedzę w zamian za paliwo jądrowe. Jeśli jak najszybciej nie zostanie do nas wysłany transport U-235, wylądujemy na galaktycznym cmentarzysku.

- Szerokiej drogi - prychnął niewzruszony Portakal. - I tak nikt nawet nie słyszał o waszej zacofanej planecie - nikt więc nie będzie za nią tęsknić.

Wściekłość niemal rozsadziła Seana, gdy Mntkl wyryczał swą odpowiedź. Z jego gardła zaczął dobywać się nieskładny bełkot, podczas gdy obaj przybysze zmagali się, aby uzyskać władzę nad narządami mowy. Bitwa umysłów toczyła się w najlepsze, kiedy Sean stwierdził, że znów widzi, choć jak przez gęstą mgłę. Spróbował się ruszyć i podążył przed siebie chwiejnym krokiem. Ogarnięte żądzą mówienia obce świadomości zaniechały kontroli nad jego ciałem. Szurając nogami, zawrócił - dziś stanowczo nie będzie mile widziany „U Łuczników”! - i ruszył w kierunku „Mulrooneya”. Powolutku, cały czas gadając do siebie, wydając wysokie piski i grzechoczący rechot wszedł i skierował się do baru.

- Naprawdę, paskudny masz kaszel - stwierdził Mulrooney, stawiając przed nim kufel. -To Wieża Martello i cała ta wilgoć. Centralne ogrzewanie, oto, czego ci trzeba, choć rozumiem, że ciężko będzie przewiercić się przez granitowe mury, muszą mieć chyba ze dwadzieścia stóp szerokości.

Sean wolno uniósł kufel, po czym opróżnił go do połowy. Ani na moment nie przestawał mówić do siebie, kiedy porter spływał w dół opłukując struny głosowe. Mulrooney odszedł, aby obsłużyć kolejnego gościa. W tej samej chwili Mntkl odezwał się mrocznym tonem:

- Pójdźmy na kompromis. Pozwól mi mówić. Nie chcesz przecież mieć na sumieniu zagłady całej planety, prawda? - Ja nie mam sumienia. Wybitnie niepraktyczne przy ogromnych ciśnieniach, w jakich żyjemy.

- Apeluję więc do twej inteligencji. I ciekawości. Proszę jedynie o możliwość udania się do miejscowego dyktatora czy też innego urzędnika odpowiedniej rangi i uzgodnienia z nim sprawy U-235. Tamto stworzenie będzie bez wątpienia władało tutejszym narzeczem lepiej, aniżeli nasz obecny gospodarz, a zatem ułatwi ci to twoje badania.

- No dobrze, a co ja będę z tego miał? - spytał zaintrygowany Portakal.

- Wdzięczność całego mojego świata.

- Potrzebna mi, jak krlabie brlacek. Spróbuj jeszcze raz. - Nie mam nic innego do zaoferowania.

- A jak tam wasz język? Może być interesujący. Jak to będzie po waszemu: „Moje piersi pachnące tak a serce biło mu jak szalone i tak powiedziałam tak chcę Tak”?

- Zapomnij o tym. To nie język, to zapalenie gardła. Kiedy tak rozmawiali, Sean uniósł chwiejny palec w kierunku Mulrooneya, wygrzebał kilka banknotów, położył je na lepkim kontuarze, wlał w siebie kolejny kufel i sięgnął po następnego.

- Jesteś taki niesprawiedliwy - zaskowyczał Mntkl - i samolubny. Czy chcesz, aby cały świat zginął z twojego powodu?

- Zgadza się - odparł cichnącym głosem Portakal. - Galaktyki jak ziarnka piasku, gwiazdy jak pył - albo dziury w kocu. Zupełnie mnie to nie obchodzi.

Jego głos zamazał się... po czym powrócił z wysiłkiem. - Nie mogę mówić. Co się dzieje?

- Powiem ci, co się dzieje - odrzekł Mntkl, a jego strach zmuszał słowa do przeniknięcia zaciskającej się zasłony niezrozumienia. - Podczas gdy my zajęci byliśmy czymś innym, nasz nosiciel spożywał duże ilości trucizny biologicznej. Śmiercionośny płyn przedostał się do łączy nerwowych i teraz rozłącza je jedno po drugim. Tracę panowanie. On nas stąd wyrzuca!

- A przy okazji sam się zabija - pisnąłPortakal. - Musimy go powstrzymać.

Każdy z nich przejął jedną rękę i mocno zacisnęli dłonie na ladzie. Tępym wzrokiem wpatrzyli się w przestrzeń, walcząc o utrzymanie kontroli.

- No, wreszcie przestałeś gadać do siebie - Mulroonev ostrożnie polerował szklankę. - Uchlałeś się aż do wytrzeźwienia. Strzemiennego?

- Nie chcę - powiedział głębokim tonem Mntkl - już więcej - pisnął Portakal.

- Przechodzisz mutację? W twoim wieku? To musi być przeziębienie: Lepiej idź do łóżka, zanim dostaniesz prawdziwej grypy.

Na szeroko rozstawionych nogach, z rękami zaciśniętymi na ladzie, Sean stał dysząc jak parowóz. Jego lokatorzy nie pozwalali mu zamówić więcej - nie mogli jednak powstrzymać litrów Guinnessa, który przenikał z żołądka do krwi. Kropla po kropli sączył się alkohol etylowy, aż wreszcie jego plazmę można było butelkować i sprzedawać jako gin. Sean wytrzeszczał oczy, a w jego wnętrzu toczyła się bitwa.

Przegrana bitwa. Przy akompaniamencie cichego krzyku, który rozpłynął się w nicość i lekkiego trzasku uchwyt Mntkla zelżał, a jego układy myślowe zniknęły na powrót między gwiazdami. Portakal, bardziej doświadczony, walczył dalej. Była to jednak walka z góry przegrana. Klęska. alkoholowy Armageddon. Jedno po drugim puszczały złącza nerwowe, aż odpadł i klnąc zniknął, przenosząc się do swego cuchnącego domu pośród gwiazd.

- Achhh - odetchnął Sean puszczając ladę i zacierając ścierpnięte dłonie. Liczyło się doświadczenie. Skonsumowana przez niego ilość alkoholu zabiłaby abstynenta w dwanaście sekund, zakonserwowałaby w szklanym słoju na wieki wieków całą rodzinę szczurów workowatych. Lecz lata alkoholowego treningu przeważyły. Co z tego, że jego wątroba wyglądała, jakby przemaszerował po niej pułk irlandzkiej gwardii w nabijanych ćwiekami buciorach? Nieważne, że miliony szarych komórek rozpłynęły się w galaretę, a jego iloraz inteligencji obniżył się o dwadzieścia punktów. Nic się nie liczyło. Ważne, że udało mu się przegnać obcych najeźdźców. Zwyciężył: Wyprostował się i pierwszy raz od paru godzin przemówił własnym głosem, choć walka przybyszów wyczerpała jego struny głosowe.

- Diablo jestem spragniony. Jeszcze jeden kufel poproszę.

- Dzięki Bogu. Przez chwilę mocno mnie zaniepokoiłeś. stary.

- Siebie samego też, wierz mi - zamrugał zrzucając z oczu alkoholowe bielmo. - Mój mózg opanowała najpierw jedna dziwna istota, a potem druga. Naprawdę, niech skonam, to właśnie mi się przydarzyło. Zostałem nawiedzony.

- Byłeś pijany - stwierdził Mulrooney stawiając przed nim jedno ciemne.

- Jedno i drugie, ale i tak nikt mi nie uwierzy - westchnął i wypił. - Było ich dwóch. Jeden paskudny, gruby jak dwie dechy. Nie chciał słuchać błagań drugiego, że jego planeta zostanie zniszczona. Śmiał się, ot co. Obrzydliwy nadęty robal.

- Brzmi to zupełnie, jak jakieś opowiadanie fantastyczne. Czemu tego nie zapiszesz, póki jeszcze pamiętasz? Sprzedałbyś je komuś.

- To nie dla mnie. Opowiadanie historyjek pozostawię facetom, którzy nie piją. Słyszałem, że wszyscy ci pisarze science fiction to banda ponurych abstynentów, niesłychanie serio podchodzących do wszystkiego. No, nalej jeszcze, Muljooney, i sobie też, bo zaczynam wątpić, czy to naprawdę się zdarzyło.

W tym samym momencie, kiedy kufel napełniał się powoli, hen daleko, po drugiej stronie Galaktyki masywna istota siedziała pogrążona w niewesołych myślach na dnie gęstniejącego morza, podczas gdy jeszcze dalej entropia dobiegła kresu i blada gwiazda zniknęła z cichutkim gwiezdnym okrzykiem bólu.



przekład : Paulina Braiter



Widzę cię



Sędzia, w swojej czarnej todze i z olśniewającym połyskiem chromowej czaszki, wywierał przygnębiające wrażenie. Jego głośny i przejmujący głos brzmiał jak wyrok przeznaczenia.

- Carl Tritt, sąd orzeka was winnym. W dniu 218 roku 2425 wykradliście z zimną krwią z sejfu Marcux Corporation sumę trzystu osiemnastu tysięcy kredytów z zamiarem zatrzymania jej dla siebie. Wyrok brzmi - dwadzieścia lat.

To ostatnie zdanie w uszach Carla zabrzmiało przeraźliwie i odbijało się głośnym echem wewnątrz jego czaszki. Dwadzieścia lat! - Spojrzał w elektroniczne oczy sędziego - i jedyną rzeczą, jaką tam zobaczył, było luminescencyjne odbicie lamp oświetlających salę. Wyrok został wydany, zapisany w pamięci i nie było od niego apelacji. Sprawa była zakończona. W korpusie sędziego otworzyła się klapka i trzysta osiemnaście tysięcy kredytów, nadal w firmowej kopercie, wypadło na stół sędziowski.

- Tu są pieniądze, które ukradliście. Patrzcie, jak będą zwrócone prawowitym właścicielom - odezwał się sędzia. Carl nie patrzył, nie miał na to żadnej ochoty - przez okno widać było ulice rozjaśnione blaskiem letniego, słonecznego poranka, a on miał dwadzieścia pięć lat. Gdyby nie to, że był dwudziestopięcioletnim mężczyzną czuł, że wypłakałby się, ale dwudziestopięcioletni mężczyzna nie powinien płakać. Zamiast tego nabrał w płuca kilka głębokich oddechów.

Dlaczego ja? Dlaczego ze wszystkich ludzi, których znał, właśnie on dostał tak wysoki wyrok? Dlatego, że ukradł pieniądze? Zgoda, ale żeby za to dostać dwadzieścia lat? Łzy, którym nie pozwolił wyjść na zewnątrz, spłynęły mu do gardła tworząc tam utrudniającą oddychanie kluchę. Odchrząknął i splunął przed siebie. Zanim ślina zdążyła upaść na podłogę, z boku wytoczył się okrąglutki automat porządkowy i odezwał się skrzekliwie:

- Carl Tritt, naruszyłeś Miejscowy Porządek § 14-668 przez wypróżnianie się w miejscu publicznym. Wyrok opiewa na dwa dni. Łączny wyrok dwadzieścia lat i dwa dni.

Wypadł z sali i pognał w kierunku swojego mieszkania.

Reszta dnia upłynęła pod znakiem pętania się po ulicach. Wędrował po nich bez sensu i bez celu, aż do całkowitego zmęczenia. A potem zobaczył bar, ciepłe światło w miłym i przytulnym wnętrzu. Nacisnął drzwi i potem jeszcze widział, jak znajdujący się wewnątrz zaprzestają rozmów i odwracają się w jego stronę, przyglądając się z zainteresowaniem bezskutecznym wysiłkom otwarcia drzwi. Wtedy przypomniał sobie, że jest skazańcem i że żadne drzwi lokalu czy sklepu nie otworzą się przed nim.

Ludzie wewnątrz musieli zrozumieć to samo, gdyż wybuchnęli śmiechem, a on pognał przed siebie jak szalony. Gdy dotarł do mieszkania był zobojętniały i przygotowany na najgorsze. Ku swemu zdziwieniu odkrył, że drzwi się otwierają. Dopiero gdy wszedł do środka zrozumiał wszystko - w korytarzu stały spakowane, czekające na niego torby.

Niespodziewanie ożył ekran video - nigdy nie przypuszczał, że on też był sterowany przez centralę. Ekran pozostał ciemny, ale odezwał się głośnik:

- Ubranie i rzeczy osobiste niezbędne skazanemu zostały dla ciebie wybrane. Twój nowy adres jest na bagażach. Udaj się tam natychmiast.

Tego już było za wiele. Bez sprawdzania wiedział, że ani korona, ani książki, ani modele rakiet, ani setki innych rzeczy, które coś dla niego znaczyły, nie zostały uznane za niezbędne. Runął w stronę kuchni wyłamując po drodze zamknięte drzwi przy akompaniamencie głosu z wszechobecnych głośników.

- To, co robisz, jest naruszeniem prawa. Zaprzestań tego natychmiast, albo wyrok ulegnie podwyższeniu.

Głos nie znaczył dla niego nic i to, co mówił również. Dostał się do lodówki i sięgnął po butelkę. Palce ześlizgnęły się po gładkiej, przezroczystej powierzchni, która oddzielała wnętrze lodówki od reszty świata. Zniechęcony powlókł się w stronę korytarza, ścigany przez natrętne głośniki obwieszczające, że jego wyrok uległ podwyższeniu o pięć dni.

Taksówki ani autobusy nie zatrzymywały się na jego wezwanie, toteż na swoją nową kwaterę zmuszony był udać się pieszo z torbami w dłoniach.  W końcu dotarł do długiego kwadratu jednolitych bloków zlokalizowanych w dzielnicy, o której istnieniu nie miał pojęcia. Ledwie znalazł się na klatce schodowej, uderzył go przygnębiający klimat, jaki w niej panował: skrzypiące schody, ciemne światło, zakurzone podłogi i pajęczyny snujące się we wszystkich kątach. Musiał się wspiąć na drugie piętro zanim odnalazł swój numer. Bez zapalania światła rzucił bagaże na podłogę i dobrnął do łóżka. Było to zwykłe metalowe urządzenie, którego nie spotykało się prawie poza muzeami. Diabelsko niewygodne, ale był tak zmęczony, że ledwie to stwierdził, a już zapadł w kamienny sen.

Obudziwszy się rano nie miał żadnego zamiaru otwierać oczu. Starał się przekonać, że to, co mu się przytrafiło, było tylko złym snem, ale szarość przenikająca przez zamknięte powieki wyprowadziła go z błędu.

Z westchnieniem obrzydzenia otworzył oczy i rozejrzał się po pokoju. Był czysty i to była jedyna jego zaleta. Umeblowanie składało się z najprostszych mebli: łóżka, krzesła i stołu. To wszystko oświetlała naga żarówka zwisająca z sufitu. Na przeciwległej niż jego łóżko ścianie, znajdował się duży, metalowy kalendarz, na którym można było bez żadnego trudu odczytać: dwadzieścia lat, pięć dni, siedemnaście godzin i dwadzieścia pięć minut. Akurat, gdy na niego spoglądał, rozległ się donośny szczęk i ostatnia cyfra przeskoczyła na dwadzieścia cztery. Zanim skończył kontemplować zegar, na nogi postawił go donośny głos.

- Śniadanie jest podawane w jadalni piętro niżej. Masz dziesięć minut.

Głos pochodził z gigantycznej tuby-głośnika o średnicy około pięciu stóp i Carl posłuchał go bez dłuższego namysłu.

Jedzenie było podłe, ale dawało się przełknąć. W jadalni zebrało się spore towarzystwo - zarówno męskie, jak i damskie. Tyle tylko, że wszyscy okazywali głębokie zainteresowanie zawartością własnych talerzy. Postąpił podobnie i jak mógł najszybciej, wrócił do pokoju. Ledwie przekroczył próg, skierował się na niego obiektyw kamery, równie ogromny jak głośnik - miał rozmiar przynajmniej jego pięści i obracał się wolno, śledząc każdą czynność Carla. Skazany jest przecież zawsze sam, ale nigdy nie jest w samotności,

- Twoja praca zaczyna się dziś o godzinie 18.00 - ryknął głośnik bez żadnego uprzedzenia. - Tu jest adres.

Na podłogę z otworu pod kalendarzem spłynęła kartka. Carl podniósł ją i przeczytał bez zainteresowania. Jak się spodziewał, adres był mu obcy. Nie miał nic do roboty, toteż runął na łóżko, które boleśnie jęknęło i pogrążył się w niewesołych myślach. Torturowały go one od chwili aresztowania - dlaczego był taki głupi i dał się złapać.

A wszystko wydawało się takie proste... Zaczęło się tak niewinnie - od rutynowego sprawdzania linii telefonicznej w potężnym gmachu zajętym w całości przez urzędy i biura. Był sam, gdyż do kontroli nie potrzebował robotów, a skrzynka z potrzebnymi narzędziami była niewielka i niespecjalnie ciężka. Sama skrzynka łącz telefonicznych znajdowała się w pomocniczym korytarzu, biegnącym równolegle do głównego hallu. Ponieważ był to duży budynek, było w nim dużo rozmaitych pomieszczeń, a w związku z tym i połączeń, toteż sprawdzenie ich było długotrwałym zajęciem. Obok jednej ze ścianek rozgraniczających zauważył płytę z solidnie hartowanej stali. Wychodziły z niej zakończenia nagwintowanych prętów. Siedząc przy swoich łączach Carl zainteresował się nią po prostu z nudów. Jak wykazało bliższe badanie, nie była to bynajmniej jednolita płyta, lecz tylko idealnie sprasowane ze sobą prostokątne płytki, których łączenia były oznaczone wystającymi prętami. Przeznaczenia tego czegoś i tak w żaden sposób nie mógł odgadnąć, więc zabrał się do swojej roboty.

Po paru godzinach doszedł do wniosku, że jest akurat odpowiednia pora na lunch, toteż zrobił sobie przerwę i skierował się do baru. Wychodząc zauważył stojący przed wejściem furgon bankowy. Dwóch strażników wyciągało z niego koperty i wkładało je do wyciągniętych ze ścian hallu kasetek. Po jednej kopercie do jednej kasetki, po czym wędrowała ona z powrotem do wnętrza ściany i zostawała zamknięta. Całość była oddzielona od korytarza dość solidną kratą. Pomyślawszy z rozrzewnieniem, jaka też tam musi być ilość gotówki, powędrował na lunch. Dopiero kiedy wracał, uderzyła go myśl, że przecież to, co oglądał, to nic innego, jak tylna ściana sejfu. To co było tak pilnie strzeżone z przodu, było nader łatwo dostępne od tyłu. Prostota tego rozwiązania oszołomiła go. Skończył robotę jak w transie, zapamiętał lokalizację poszczególnych elementów wnętrza i zapomniał o wszystkim na sześć miesięcy. Po upływie pół roku rozpoczął przygotowania.

Dokładna obserwacja ujawniła, że koperty zawierają spore przekazy w gotówce, wypłacane przez banki najrozmaitszym firmom, których biura znajdowały się w tym gmachu. Straż bankowa deponowała je w południe każdego piątku. Żadna z kopert nie była zabierana wcześniej niż o trzynastej tego samego dnia. Carl zanotował sobie w pamięci, gdzie zostaje złożona najgrubsza koperta i przystąpił do wcielania w życie swojego planu. Wszystko szło jak w zegarku. W piątek za dziesięć dwunasta wszedł do budynku ze swoją skrzynką na narzędzia. Dokładnie dziesięć minut później był niezauważony, w tylnym korytarzu. O 12.10 z cienkich rękawiczkach na dłoniach przystąpił do pracy używając swego miniaturowego palnika, który ciął stal bez żadnych oporów i z błyskawiczną szybkością. Wyciął okrąg w upatrzonej kasecie i za pomocą długiej pincety wyciągnął kopertę, którą włożył do innej, wyjętej z własnej torby i zaadresowanej na swoje nazwisko. Minutę po opuszczeniu budynku wrzuci ją do skrzynki pocztowej i będzie bogaty. Ostrożnie i dokładnie posprzątał po sobie, zdjął rękawiczki i razem z kopertą wsadził je do torby. O 12.35 znalazł się w pustym korytarzu głównym i lekko pogwizdując skierował się do wyjścia. Znalazł się na ulicy i w tym momencie policjant położył mu dłoń na ramieniu.

- Jesteście aresztowani za kradzież!

Szok był tak silny, że dał się prowadzić jak ogłupiała owca. Nigdy nie myślał, że go złapią, a już w zmorach sennych nie przychodziło mu do głowy, że tak szybko i w tak kretyński sposób. Kiedy w trakcie procesu została ujawniona dokumentacja oskarżenia, zrozumiał, gdzie tkwił błąd jego planu. Cały budynek był wyposażony w czujniki przeciwpożarowe. Płomień jego palnika spowodował włączenie się alarmu na pulpicie dyżurnego oficera, który oczywiście na monitorach sprawdził co się dzieje. Pożaru nie znalazł, ale za to znalazł złodzieja, toteż niezwłocznie zawiadomił policję. Te niezbyt przyjemne rozmyślania przeciął następny komunikat z głośnika:

- Jest 17.30. Czas, żeby udać się do pracy.

Ponaglony przez głośnik Carl zebrał się do kupy i podążył do nowego zajęcia. Dojście na miejsce zajęło mu prawie pół godziny. Niespecjalnie się zdziwił, gdy firma egzystująca pod podanym adresem okazała się Przedsiębiorstwem Oczyszczania Miasta.

- Połapiesz się szybko - oświadczył mu zasuszony dyspozytor. - Masz tylko sprawdzać na liście towary, które zostaną ci pokazane.

Lista była sporą księgą, składającą się ze zbioru spisów w układzie alfabetycznym - spisów najrozmaitszych śmieci, przy których były numery od 1 do 13. Podczas gdy Carl zastanawiał się co one znaczą, rozległ się głośny ryk i przed budynek zajechała robotociężarówka potężnych rozmiarów.

- Śmieciarka - poinformował dyspozytor. - Twoja.

Carl oczywiście wiedział o istnieniu czegoś takiego, natomiast również oczywiste było, że nigdy czegoś takiego nie widział - jak zresztą każdy uczciwy mieszkaniec metropolii. Był to lśniący cylinder dwudziestometrowej długości z robotem kierowcą wbudowanym w kabinę. Trzydzieści innych robotów stało na stopniach wzdłuż całej długości wozu. Dyspozytor zaprowadził go na koniec maszyny i wskazał przytwierdzoną z tyłu klatkę zaopatrzoną w okno.

- Roboty pakują śmieci sortując je według trzynastu klas - stwierdził. - Każdemu wrzuconemu śmieciowi towarzyszy naduszenie odpowiedniego przycisku, co umieszcza go w odpowiednim przedziale wewnątrz wozu. Tak się to odbywa zazwyczaj. Ale zdarza się, że robot nie jest w stanie rozpoznać lub sklasyfikować śmiecia. Wtedy ty to robisz - odczytasz z tej listy i nadusisz odpowiedni przycisk. To może się wydać z początku trudne, ale sam zobaczysz, że w praktyce tak nie jest.

Carl wgramolił się do klatki i ledwie zdążył usiąść, gdy cała ta konstrukcja ruszyła ze zgrzytem i oszałamiającą szybkością podskakując na nierównościach drogi. Była to robota tak nudna, jak tylko można to sobie wyobrazić - śmieciarka podążała z góry ustaloną trasą poprzez śpiące miasto i Carl przez cały czas nie zauważył ani jednej ludzkiej istoty. Co parę minut stawali, roboty odłączały się i zabierały do pracy. Kontenery gładko huczały przy wypróżnianiu, były odnoszone, a roboty stawały na swoje miejsca i wóz ruszał. I tak w kółko.

Dopiero po przeszło godzinie Carl miał pierwszą okazję przydać się - robot zamarł na chwilę, po czym przysunął przed okienko zdechłego kota. Carl spojrzał na niego z przerażeniem, kot nie spojrzał w ogóle. Skupiając całą siłę woli oderwał wzrok od trupa i sprawdził w książce. Karton... kawałki metalu... koty (zdechłe)... ten jest na pewno zdechły - nr 9. Wdusił klawisz oznaczony numerem 9 i kot zniknął z pola jego widzenia. Było to jedyne urozmaicenie przez całą drogę, która przebiegała identycznie w nader usypiający sposób: do. przodu, hamowanie, do przodu, hamowanie. Ukołysany tym monotonnym ruchem zdrzemnął się.

- Spanie jest zabronione w czasie pracy. To jest pierwsze ostrzeżenie - ryknęło mu nad głową, doprowadzając momentalnie do pełnej przytomności.

Oczywiście znów głośnik do kompletu z kamerą. Dni i noce wlokły się z zastraszającą monotonią - jedyną odmianą w codziennej szarzyźnie była treść kalendarza, który aktualnie głosił: 19 lat, 322 dni, 8 godzin i 18 minut. Jako skazańcowi nie przysługiwały mu żadne rozrywki poza biblioteką, do której zresztą trafił dość szybko i jeszcze szybciej ją opuścił, nie znajdując w niej nic poza historyjkami z morałem.

Czas wolny dzielił sprawiedliwie między spanie (większość) a rozmyślanie (mniejszość). Z wolna narastało w nim poczucie rozwścieczenia - myśl o tym, że w ten sposób ma wegetować przez dwadzieścia lat, doprowadzała go do szału. Tak było przed wypadkiem.

Wypadek bowiem zmienił wszystko. Ta noc była taka, jak każda poprzednia. Śmieciarka posuwała się znaną trasą, a Carl podrzemywał z otwartymi oczami. Na jednym ze skrzyżowań spotkali ciężarową cysternę o dużej pojemności, na którą zwrócił uwagę tylko dzięki temu, że prowadził ją człowiek. Musiała mieć niebezpieczny ładunek, gdyż tylko takie są przewożone przez ludzi. Cysterna stanęła przy krawężniku, a kierowca właśnie wychodził z szoferki, gdy coś mu się najwidoczniej przypomniało, ponieważ cofnął się i szukał czegoś w kabinie. Musiał przy tym niechcący potrącić starter, gdyż wóz szarpnął i ruszył parę metrów do przodu. Samo w sobie było to całkiem nieważne. Tyle tylko, że w czasie tego ruchu zawadził klapą zbiornika o ramię sygnalizacji i urwał je, gubiąc jednocześnie pokrywę. Wóz stanął, a rozkołysana zawartość - szarozielony płyn - chlusnęła do przodu i do tyłu, opryskując rozbujaną siłą inercji kabinę i boki cysterny. Płynu było niewiele, gdyż zaalarmowany automat odciął dopływ, ale Carl z zaskoczeniem dojrzał, jak kierowca kamieniał ze zgrozy, a płyn strzelił płomieniem i cały przód wozu objął ogień, zasłaniając znajdującego się wewnątrz kierowcę.

Przed skazaniem Carl sporo pracował z robotami i wiedział, w jaki sposób nakłonić je do posłuszeństwa. Wyskakując ze swej klatki trzasnął pierwszego z brzegu po ramieniu i wykrzyknął polecenie. Robot opuścił pojemnik i z pełną szybkością runął w kierunku płomieni. Otoczony nimi wspiął się na cysternę i zamknął otwarty właz, po czym skierował się ku szoferce, ale nagle zatrzymał się gwałtownie. Przez chwilę wyglądał jak człowiek ogarnięty bólem, po czym ogień musiał przepalić bezpieczniki, gdyż coś w nim błysnęło - maszyna eksplodowała i zapadła się w sobie całkiem zniszczona. W tym czasie Carl biegł już ku płonącej cysternie, prowadząc ze sobą dwa następne roboty. Kabina płonęła już z zewnątrz i wewnątrz, skąd dobiegł rozdzierający ryk palonego żywcem człowieka. Jeden z robotów wyłamał drzwi szoferki, a drugi wyciągnął płonącego kierowcę poza zasięg ognia wykonując rozkazy wydane przez Carla. Kierowca nie wyglądał specjalnie korzystnie - ogień zamienił jego nogi w bezkształtną masę parującego mięsa, a po reszcie ciała pełzały drobne języki ognia. Carl zaczął je gasić gołymi rękoma, kiedy na miejscu pojawiły się pojazdy straży porządkowej. Potężna fala piany, którą została zalana cysterna prawie natychmiast stłumiła ogień. Ambulans zatrzymał się z jękiem syreny. Na zewnątrz wyskoczyły dwa roboty z noszami i lekarz. Temu wystarczył jeden rzut oka na spalonego kierowcę, żeby postawić diagnozę.

- Dobrze ugotowany!

Diagnoza nie przeszkodziła mu jednak działać - na nogach i korpusie została błyskawicznie rozpylona pianka chirurgiczna, a z podanej przez maszynę torby wybrana strzykawka ze środkiem uśmierzającym, który został natychmiast zaaplikowany. Ledwie zostało to zrobione, roboty przerzuciły jego ciało na nosze i wpakowały do ambulansu, który ruszył z ponownym rykiem sygnału. Doktor poinformował przez radiotelefon szpital o nadjeżdżającej przesyłce i zainteresował się Carlem.

- Pokaż no swoje rączki - polecił.

Dopiero w tym momencie Carl spojrzał na swoje dłonie i zrobiło mu się słabo. Obie były lekko przyrumienionymi płatami surowego mięsa.

- Spokojnie - stwierdził doktor pomagając mu usiąść na chodniku - to wcale nie jest w takim stanie, na jaki wygląda. Nowa skóra, tydzień odpoczynku i nie będziesz pamiętał, że coś się stało.

Stwierdzeniu temu towarzyszyło ukłucie w ramię i świat się rozpłynął. Następną rzeczą, z jakiej zdał sobie sprawę, był ranek w luksusowym łóżku szpitalnym. To że był skazańcem, nie miało żadnego znaczenia. Traktowano go jak wszystkich innych pacjentów. W luksusach normalnego życia spędził okrągły tydzień, bycząc się za wszystkie czasy, podczas gdy jego dłonie i przedramiona pokryły się nowym, silnym naskórkiem. Rankiem ósmego dnia dermatolog obejrzał efekty kuracji i stwierdził z uśmiechem.

- Dobra robota, Tritt. Wygląda na to, że opuści nas pan dzisiaj. Kazałem przynieść pańskie rzeczy.

Ubierał się możliwie najwolniej jak umiał, ale wiedział, że poza powrotem do roboty i tak nic nie może zrobić. Ruszył do wyjścia, gdy zawołała go jedna z sióstr.

- Skalvy chciałby pana zobaczyć, tutaj proszę!

Skalvy, kierowca cysterny. Carl bez słowa wszedł do pokoju, w którym siedział na łóżku porządnie zbudowany facet. Coś było nie w porządku z jego wyglądem. Carl uprzytomnił sobie, że Skalvy ma amputowane nogi.

- Obcięli obie, kawałek przed stawami biodrowymi - poinformował go Skalvy widząc jego spojrzenie. - Ale nie ma się czym przejmować. Planują regenerację i oświadczyli mi, że za rok będę miał nogi równie dobre jak stare. Ale nie o tym chciałem... - nagle podniósł się na łóżku. - Pokazywali mi film z wypadku, który zrobiły czujniki. Widziałem wszystko. O mało nie zemdlałem widząc jak wyglądałem, gdy mnie pan wyciągnął. Chciałem podziękować za to, co pan dla mnie zrobił - powiedział z uczuciem w głosie i wyciągnął do Carla swą mięsistą dłoń, a widząc ogłupiały wyraz twarzy Carla dodał. - Chcę ją uścisnąć nawet, jeśli jest pan skazańcem.

Kiedy po tym niespodziewanie miłym tygodniu otworzył drzwi do swego pokoju, powitał go znany, metalowy głos:

- Carl Tritt, opuściłeś siedem dni z twojego wyroku pracy. Nie powinny one zostać od niego odliczone, ale z uwagi na precedensowy wypadek jaki to sprawił, zostają one potraktowane tak, jakbyś je przepracował.

Na potwierdzenie tych słów na kalendarzu liczba dni zmniejszyła się o siedem.

- Dzięki za nic - mruknął Carl waląc się na łóżko. Nie zrażony tym głośnik kontynuował:

- Również w związku z twoim zachowaniem spotkała cię nagroda. Zgodnie z Regulaminem Wykonywania Kar twój akt osobistej odwagi i to, że ryzykowałeś życiem, aby ratować człowieka, co jest bezsprzecznie aktem świadomości społecznej, zostaje uznane za początek edukacji i twój wyrok zostaje zmniejszony o trzy lata.

W chwili, w której treść komunikatu dotarła do niego, Carl był na nogach gapiąc się z niedowierzaniem w głośnik. Ku swemu ogromnemu zaskoczeniu dostrzegł, jak na kalendarzu przeskakują lata osiemnaście... siedemnaście... szesnaście i koniec, ot tak sobie. Nie wyglądało to specjalnie wiarygodnie tak sobie ni stąd, ni zowąd odjąć trzy lata od wyroku. Nie ulegało jednak najmniejszej kwestii, że tak było, o czym świadczył kalendarz.

- Kontrola Wyroków - ryknął - hej! Słuchaj no! Co tu się dzieje? To znaczy, jak wyrok może być obniżony bez orzeczenia sądu? Nigdy nie słyszałem o czymś takim.

- Obniżanie wyroków nie jest podawane do publicznej wiadomości - poinformował go głośnik. - To mogłoby zachęcić ludzi do łamania prawa. Normalnie skazanym nie przysługuje obniżenie wyroku przed upływem pierwszego roku kary, to znaczy nie są o tym informowani przed końcem tego okresu. Ale w twoim przypadku jest inaczej.

- Jak mogę się dowiedzieć czegoś więcej o obniżaniu wyroku?

- Twoim kuratorem jest Mr Prisbi. On może cię poinformować, co można zrobić. Jesteś z nim umówiony na 13.00 w dniu jutrzejszym. Tu jest adres.

Tym razem złapał kartkę zanim skończyła wysuwać się ze szczeliny w ścianie. Oczywiste było, że zjawił się za wcześnie - ponad godzinę przed umówionym terminem. I tak mu to nie pomogło, gdyż robot recepcjonista, wpuścił go dopiero 0 oznaczonym czasie. Kiedy otworzyły się drzwi, pewnie wkroczył do środka, ostatkiem sił zmuszając się do zwolnienia. Mr Prisbi wyglądał jak marynowany śledź zapomniany w starym słoiku -to było odpowiednie porównanie. Był wysuszony, trupio blady i ogólnie wyniszczony, a w zasadzie zakurzony. Na nosie siedziały mu okulary o tak nieprawdopodobnie grubych szkłach, że oglądane przez nie źrenice wypełniały prawie całą soczewkę. Do całości obrazu należało jeszcze dodać sfatygowane ubranie o kroju przestarzałym o jakieś piętnaście lat. Nie uśmiechnął się ani nie wydał żadnego dźwięku, gdy Carl wszedł, tylko obserwował jego pochód przez całą długość pokoju w stronę biurka z dość osobliwym zainteresowaniem.

- Nazywam się... - zaczął Carl.

- Wiem, Tritt - wychrypiało gdzieś z przepaścistej głębi zapadniętej kłatki piersiowej. - Siadaj tu -wskazał końcem pióra metalowe krzesło po przeciwnej niż on stronie biurka.

Carl usiadł i momentalnie został oślepiony potężnej mocy snopem światła. Gdy minął pierwszy szok dostrzegł, że Prisbi przegląda jakąś teczkę leżącą na stole.

- Bardzo dziwne akta, Tritt - wychrypiał w końcu. - Nie mogę powiedzieć, żeby mi się podobały. Nie wiem nawet, dlaczego Kontrola zezwoliła na twoje widzenie się ze mną. Ale skoro już tu jesteś, to może ty mi powiedz.

- Widzi pan, otrzymałem trzyletnie skrócenie wyroku. Nigdy dotąd nie słyszałem o istnieniu takiej możliwości. Kontrola skierowała mnie tu informując, że więcej na ten temat dowiem się od pana.

- Strata czasu - papiery powędrowały z powrotem do szuflady. - Nie ma możliwości zmniejszenia kary przed upływem roku. Masz przed sobą jeszcze dziesięć miesięcy do upływu tego terminu. Wtedy możesz przyjść i wyjaśnię ci, o co chodzi. Teraz odejdź.

Carl nie drgnął, tylko jego dłonie zacisnęły się, gdy desperacko próbował się opanować. Przebrnąwszy jakoś przez to pochylił się w stronę Prisbiego.

- Tylko widzi pan, ja już uzyskałem obniżenie wyroku. Może właśnie dlatego Kontrola przysłała mnie tutaj.

- Nie próbuj uczyć mnie prawa - zapiszczał Prisbi z oburzeniem - ja jestem, aby to robić. Dobrze, powiem ci, chociaż w tej chwili i tak nie ma to dla ciebie żadnego znaczenia. Kiedy ukończysz pierwszy rok wyroku - pełny rok całej pracy - możesz ubiegać się o obniżenie wyroku. Możesz podjąć pracę, która liczona jest inaczej, na przykład prace niebezpieczne, chociażby przy naprawie satelitów. W takich wypadkach jeden dzień pracy zaliczany jest jako dwa dni wyroku. Są i inne prace - w energetyce atomowej - gdzie możesz dojść i do trzech dni, ale są to rzadkie wypadki. I w ten sposób skazany może sam sobie pomóc, pomagając jednocześnie społeczeństwu, ale to ciebie i tak nie dotyczy.

- Dlaczego nie? - Carl stał teraz trzymając się obu dłońmi blatu. - Dlaczego muszę przez rok wykonywać to kretyńskie zajęcie, które jest zupełnie bez sensu? To jest czysta strata czasu i energii. To, co ja robię przez całą noc, może wykonać średnio rozwinięty robot w trzy sekundy po powrocie śmieciarki. To się nazywa pomoc społeczeństwu? To ma mnie nauczyć...?

- Siadaj Tritt! - wrzasnął Prisbi cienkim, wibrującym dyszkantem. - Czy ty nie rozumiesz gdzie jesteś? Albo kim ja jestem? Powiem ci coś. Do mnie nie zwraca się inaczej niż „Yes, sir” albo „No, sir”. A już ci powiedziałem, że masz skończyć pełen rok pracy i dopiero wtedy możesz tu wrócić. To już wszystko.

- Mylisz się! - krzyknął Carl. - Pójdę do twojego zwierzchnika. Nie możesz decydować o moim losie według własnych upodobań!

Prisbi również wstał z twarzą wykrzywioną grymasem wściekłości i ryknął:

- Nigdzie nie pójdziesz! Ja mam tu ostateczne słowo! Słyszysz? Ja ci mówię to, co masz robić. Jeśli ci każę wywozić gnój, to będziesz go wywoził. Dotarło to do ciebie? Jeśli zechcę, to za obraźliwe zachowanie w stosunku do mojej osoby twój wyrok zostanie podniesiony.

Szukał po biurku, aż znalazł mikrofon i włączywszy go wyrzucił z siebie:

- Tu kurator Prisbi. Za obraźliwe zachowanie względem kuratora polecam zwiększyć wyrok więźniowi Carlowi Trittowi o tydzień.

Po sekundzie głośnik odezwał się tym samym tonem:

- Polecenie przyjęto. Carl Tritt, zostaje ci dodanych siedem dni do wyroku, który teraz wynosi szesnaście lat...

Głos przestał docierać do Carla. Obraz przesłoniła czerwona mgiełka. Nie nowość! Jedyną rzeczą, z której zdawał sobie sprawę to to, że cały świat zewnętrzny uosabia ta wstrętna wyblakła gęba.

- Ty... nie możesz tego zrobić... - wychrypiał przez zaciśnięte zęby. - Nie możesz mi szkodzić, jeśli jesteś tu po to, aby mi pomagać.

Nagle go olśniło.

- Ale ty przecież nie chcesz mi pomóc! Uwielbiasz odgrywanie roli Boga przed skazańcami, obracając ich życie w swoich łapskach...

Jego głos został zagłuszony przez skrzek Prisbiego do mikrofonu:

- ... niespotykana bezczelność... polecam dodać miesiąc...

Carl słyszał, co tamten skrzeczy, ale już go to nie obchodziło. Starał się przystosować do ich stylu, ale już dłużej nie mógł. Nienawidził całego tego systemu i tego człowieka, który był jego częścią składową. Jego najbardziej. Nie, nie pozwoli, aby o jego losie decydował ten wstrętny sadysta. Już nie pozwoli.

- Zdejmij okulary - polecił piskliwym głosem.

- Co... że co? - Prisbi przestał wreszcie wrzeszczeć do mikrofonu.

- Już nic! - stwierdził Carl i przechylając się przez stół zdjął okulary z nosa zaskoczonego Prisbiego. - Zrobię to za ciebie.

Dopiero gdy oprawki stuknęły o blat, Prisbi zorientował się co się święci.

- Nie!

To było wszystko, co zdążył powiedzieć, zanim pięść Carla wylądowała na jego twarzy, masakrując wargi, wybijając zęby i posyłając go razem z fotelem pod ścianę. Z porozbijanych kostek ciekła krew, ale Carl nie zważał na to. Stał nad wijącym się i skomlącym na podłodze facetem i śmiał się. Nadal śmiejąc się opuścił pomieszczenie.

Robot recepcjonista na jego widok zaczął coś mówić, ale nie dane mu było skończyć. Ciągle zanosząc się ze śmiechu Carl złapał mosiężną papierośnicę i roztrzaskał mu głowę. Coś w jego środku trzęsło się z przerażenia, gdy to robił, ale to coś było bardzo niewielką częścią jego osoby. Nareszcie to, co robił, sprawiało autentyczną przyjemność - łamać prawo, łamać całe prawo, wszystkie te reguły, które do tej pory trzymały go w klatce. Gdy zjeżdżał windą resztki histerycznego śmiechu zamarły i uspokojony wytarł sobie czoło rzęsiście skropione potem. Czynność tę przerwała dobrze znana mu sytuacja.

- Carl Tritt, popełniłeś przestępstwo i twój wyrok został podniesiony... - dobiegło go z głośnika.

- Gdzie jesteś? - zawołał. - Nie bój się i nie szepcz mi do ucha. Wyłaź! - zbliżył się do ściany, badając dokładnie, aż odkrył obiektyw. - Widzisz mnie, tak?! - wrzasnął. - Ja też cię widzę!

Jednym uderzeniem zmiażdżył soczewkę, potem rozdarł tkaninę i znalazł głośniczek... Głos zamarł z cichym piskiem. Gdy wyszedł na ulicę ludzie uciekali pod ściany, ale on nie zwracał na to uwagi. Jego celem był inny przeciwnik - każdy obiektyw i głośnik, jaki napotkał na swojej drodze zamieniał w bezużyteczny wrak. Jego przejście znaczyły również zamarłe i zniszczone roboty. Doskonale zdawał sobie sprawę, że zostanie złapany, ale nie bardzo na to zważał i nie starał się tego uniknąć. Teraz następowało to, co było ukoronowaniem jego całego życia, a to, co będzie potem, było bez znaczenia. Głośniki były uparte, nie przestawały do niego gadać ani przez chwilę, ale to tylko ułatwiało zadanie - odnajdywał je i niszczył. Po każdym takim zniszczeniu jego wyrok ulegał podwyższeniu, co go szalenie bawiło.

- Łącznie dwieście dwanaście lat, dziewiętnaście dni i... - głos zamarł, gdy jakiś zespół kontrolny spostrzegł, że to, co mówi, jest ewidentną bzdurą, lecz po chwili odezwał się znowu - Carl Tritt, twój wyrok jest wyższy niż spodziewana długość twojego życia i dlatego też...

- Zawsze jest jakieś wyjaśnienie - ryknął Carl. - Gówno mnie ono obchodzi! Tylko gdzie ty jesteś? Muszę cię dostać!

- ... i w takim przypadku konieczny jest proces. Policja jest teraz w drodze po ciebie. Jesteś zobowiązany do spokojnego oczekiwania albo...

Cios kamieniem był celny.

- Przyślijcie ich! - wrzasnął Carl w stronę pogiętej blachy i wyłażących z niej drutów. - Zajmę się nimi również! Śledzony przez wszechobecne obiektywy Centrali nie miał żadnych szans, toteż pościg nie trwał zbyt długo. Tym niemniej samo ujęcie przestępcy nie było prostą sprawą - trzech z pięciu policjantów, którzy po niego przybyli, nie było w stanie wykonać najmniejszego ruchu, gdy w końcu jednemu z pozostałej dwójki udało się wpakować mu zastrzyk obezwładniający.

Ten sam sędzia i ta sama sala sądowa, tylko tym razem obecnych było jeszcze dwóch strażników - ludzi, żeby pilnować niesfornego więźnia, choć ten nie wyglądał na wymagającego tak czułej opieki. Siedział spokojnie na krześle.

- Uwaga! Sąd orzeka - rozległ się donośny głos automatu - Carl Tritt, sąd orzeka cię winnym.

- Znowu?! - zdziwił się Carl. - Nie znudziło ci się powtarzać w kółko tego samego?

- W trakcie odczytywania wyroku obowiązuje cisza - ryknął sędzia i kontynuował normalnym głosem. - Zostałeś uznany popełnienia tak licznych przestępstw, że wymienianie ich jest niecelowe, a łączny wymiar kary pozbawienia wolności byłby zbyt wysoki, aby istniała szansa, że starczy twojego życia na jej odbycie. Dlatego zostajesz skazany na Śmierć Osobowości. Chirurgia mózgu wymaże z twojego ciała wszystkie ślady twej osobowości tak, że będziesz całkiem martwy.

- Niezupełnie tak - zaoponował Carl.- Raczej w ten sposób!

Zanim któryś ze strażników zdążył zareagować, celny cios krzesłem rozciągnął pierwszego z nich na ziemi. Drugi próbował dobyć broni, ale Carl nie dał mu na to czasu - noga od krzesła, bo tyle zostało z całego mebla, trafiła strażnika pod uchem i posłała ku towarzyszowi niedoli.

- Teraz sędzia! - westchnął Carl z prawdziwą satysfakcją, zamieniając głowę automatu w dymiącą ruinę.

W hallu prowadzącym do sali naprzeciw rozległ się odgłos zbliżających się kroków. Było to jedyne wyjście z sali, toteż zakończenie działalności, która sprawiała mu tyle satysfakcji, wydawało się Carlowi nader bliskie. Nie miał zresztą konkretnego planu - chciał tylko być wolny i dokonać tak wielu zniszczeń w znienawidzonej Kontroli, ile tylko się da. Zaskoczony nadciągającym hałasem rozejrzał się dookoła. Jego wyszkolone oczy technika dostrzegły nagle płytkę, dość dobrze zamaskowaną w ścianie znajdującej się za plecami sędziego robota. Jednym susem znalazł się przy niej i po krótkim mocowaniu odblokował zamek, otwierając płytę do ciemnego korytarza. Oczywiście jego poczynania były obserwowane przez jeden z wszędobylskich obiektywów, który znajdował się w sali sądowej zbyt wysoko, aby Carl mógł go dosięgnąć. Ale to nie miało znaczenia - i tak maszyny będą towarzyszyły mu wszędzie. Wszedł do korytarza w tym samym momencie, w którym dwa roboty wkroczyły do sali rozpraw.

- Carl Tritt, poddaj się natychmiast! Jeśli nie, to... to... Car... Ca...

Słuchając ich zamierających głosów przez cienką blachę drzwi, Carl nagle zrozumiał - był w jedynym miejscu, w którym był niezauważalny dla Centralnej Kontroli. Był wewnątrz jej centralnego mechanizmu. Dla maszyny myślącej było rzeczą niemożliwą naprawianie samej siebie, a raczej swojej pamięci. Mogłoby to mieć nader niekorzystne konsekwencje. Napraw musiały dokonywać niezależne automaty, toteż niecelowe, a nawet niebezpieczne byłoby instalowanie urządzeń podglądu w jej wnętrzu. A konsekwencją tego było to, że zniknął z pola widzenia maszyny, czyli przestał dla niej istnieć. Było nader prawdopodobne, że pamięć o nim i o jego poczynaniach została już skasowana jako zbędna. Powoli ruszył korytarzem przed siebie i nagle zrozumiał, co to znaczy.

- Wolny! - wykrzyknął. - Naprawdę wolny! Pierwszy raz w życiu! Mogę zmusić roboty naprawcze, żeby przynosiły mi jedzenie, meble, rzeczy, cokolwiek chcę. Mogę tu żyć jak chcę i robić co chcę!

Otworzył następne drzwi i osłupiał. Znów znalazł się w pokoju, który był całkowicie umeblowany i wyposażony tak, jak sam by to zrobił. Książki, obraz, nastrojowa muzyka - gapił się na to wszystko w całkowitym osłupieniu, dopóki za jego plecami nie odezwał się głos:

- Oczywiście, że byłoby to cudowne życie. Być władcą miasta i mieć wszystko, czego się zapragnie na jedno skinienie ręki. Tylko co cię skłoniło, biedaku, do przypuszczenia, że jesteś pierwszy, który na to wpadł? A poza tym nie wiem czy wiesz, ale tu naprawdę jest miejsce tylko dla jednej osoby, a ponieważ ty przybyłeś zbyt późno, tą osobą jestem ja.

Carl obrócił się wolno, mierząc jednocześnie odległość między sobą a tym, który mówił, badając szansę dostania się do niego zanim tamten zdąży zrobić użytek z pistoletu, który trzymał w dłoni.



przekład : Jarosław Kotarski



Wojna z robotami



Tylko lekka wibracja, wyczuwalna przez podłogę, świadczyła o tym, że wóz jest w ruchu. O szybkości mówił coś jedynie obraz mijanych, a widzianych przez okna ścian tunelu. Żadnych szarpnięć czy wstrząsów, pełna amortyzacja. Pasażerowie, wszyscy w paradnych mundurach, z orderami i medalami na piersiach, siedzieli sztywno, pogrążeni w rozmyślaniach i monosylabowej rozmowie. Tysiące stóp litej skały ponad nimi oddzielało ich od toczącej się na powierzchni wojny.

Z szybkością 150 mil na godzinę niósł ów pojazd generała Pena i jego sztab do stanowisk dowodzenia. Gdy ryknęła syrena alarmowa, kierowca wdusił hamulec i zgasił silnik. Było to jedyne, co mógł w tej sytuacji zrobić. Z pełną szybkością stalowa kula przebiła się przez barierę skał i wywołując obwał zablokowała tunel. Stalowa płyta oderwana od jego stropu uderzyła w wóz generalski, masakrując i niszcząc wszystko, co spotkała na swej drodze, aż w końcu wsparła się o podłogę. Światła zgasły, w całkowitej ciemności słychać było jedynie przyśpieszone oddechy pasażerów.

Generał Pen podniósł się, potrząsając głową dla pozbycia się natrętnego dzwonienia w uszach i zapalił latarkę. Promień światła wyłonił z mroku nieco krótsze wnętrze tunelu i pobladłe twarze oficerów.

- Całkowite straty? - gdy zwrócił się do adiutanta, głos jego był jak zwykle cichy i spokojny.

Nie jest tak łatwo panować nad sobą w takich warunkach, szczególnie gdy ma się 19 lat. Pen zmusił się do spokojnego oczekiwania, podczas gdy metalowy korpus adiutanta obracał się w ciasnym wnętrzu, przygotowując raport. Widoczne z jego miejsca siedzenia były zajęte, a więc straty nie powinny być duże. Ostatni rząd foteli odgradzała stalowa płyta i usypisko odłamków. Prawdopodobnie martwy kierowca razem z kabiną i całym wyposażeniem sterującym był pod tym wysypiskiem. Ten fakt zapowiadał spore kłopoty.

- Jeden zabity, jeden zaginiony, jeden ranny. Zdolnych do akcji siedemnastu - adiutant zasalutował i zamarł w oczekiwaniu na rozkazy.

Generał Pen przełknął nerwowo ślinę. Zaginiony to kierowca. Faktycznie jest martwy, cholernie martwy, jak to, co go zasypało. Zabity to ten rudy kapitan z Kontroli Myśliwskiej. Miał chłop pecha. Został wyrzucony z siedzenia, gdy maszyna hamowała i teraz był nieco niekompletny. Plecy jego były tu, głowa pod zawałem. Płyta zadziałała jak nóż gilotyny. Najlepiej od razu zająć się tym rannym. Rozejrzał się po otoczeniu i zatrzymał wzrok na pobladłej twarzy pułkownika Zen.

- Ramię, sir! Gdy to spadło, coś mnie w nie uderzyło przypilając do oparcia. Myślę, że jest złamane...

- Ja też tak sądzę - odparł Pen trochę zbyt łagodnie, bo cierpienie rannego wzruszyło go bardziej niż tego oczekiwał. Rozległy się kroki i z mroku wyłoniła się postać jego zastępcy, generał Nati.

- Udzielić mu pierwszej pomocy, generale. Opatrzyć i zgłosić się z raportem.

- Tak jest, sir! - głos zdradzał lekki strach.

Cholerny świat - pomyślał Pen - powinno się lepiej nad sobą panować. Nie znajdziemy wojska, jeśli będziemy się bali. Nawet, jeśli mamy do tego prawo. Niezbyt istotną sprawą było to, że generał Natia był dziewczyną i to osiemnastoletnią.

Wspomnienie sztabu skłoniło go do zajęcia się problemem najpilniejszym. Jak wydostać się z tej pułapki? Jego mózg pracował z pełną szybkością, a dzięki korekcie genetycznej w łańcuchu DNA z Banku Nasienia i specjalnemu treningowi, miał ją nader dużą. Tak samo zresztą jak predyspozycje dowódcze. Przepowiadano mu wielką przyszłość w ciągu najbliższych czterech, pięciu lat. Tak, dla kogoś, kto jest przygotowany do kierowania wojną globalną, ten problem jest niczym.

- Łączność? - pytanie zostało skierowane do majora z Korpusu Łączności.

W jego głosie brzmiał już zwykły autorytet, kontrastujący jednak z pobladłą twarzą generała.

- Brak, sir. To co zablokowało tunel, przecięło też wszystkie połączenia telefoniczne.

- Czy ktoś wie, jak daleko stąd do Kwatery Głównej?

- Moment, sir - odezwał się szpakowaty pułkownik z Korpusu Komputerowego.

Wyjął z kieszeni kalkulator i wystukiwał na nim cyfry, mamrocząc jednocześnie pod nosem.

- Brak danych o długości tunelu, jak również dokładnej . lokalizacji kwatery, ale wziąwszy szybkość i ogólny czas dojazdu - około trzy godziny... a do czasu wypadku jechaliśmy... - głos zmienił się momentalnie.

Pen czekał spokojny i nieporuszony. Ta informacja była niezbędna do planowania dalszego ciągu.

- Pomiędzy czterdziestą a sześćdziesiątą milą, sir. To górne granice. Mogę założyć iż jest to około pięćdziesiąt mil.

- Dobrze, potrzebuję dwóch ochotników. Ty i ty przedostańcie się przez kabinę i postarajcie się zrobić wyłom przez zawał. Spróbujemy się stąd wydostać i dalej deptać pieszo. Musimy dojść do kwatery, bo jeśli spadnie tu coś podobnego, to nie będzie nawet czego po nas wspominać.

Ta wypowiedź zdecydowanie podniosła morale podkomendnych, nadszarpnięte niemiłą niespodzianką inaugurującą ich pierwsze, samodzielne dowództwo. Całkiem już opanowany wydawał rozkazy zgromadzenia zapasów pożywienia i wody. Potem posłał swego adiutanta, aby zmienił duet drążący wyłom w zawale. Do takiej pracy robot nadawał się lepiej, zastępował bowiem dziesięciu ludzi.

Ponad dziesięć godzin trwała penetracja bariery. Adiutant kopał, a oni tylko odnosili urobek poza maszynę. Z początku ignorowali zupełnie odłamy skały, ale gdy jeden z nich, spadając na skutek podkopania, o mało nie zmiażdżył robota, musieli też się nimi zająć. Potem wpadli na pomysł, aby użyć foteli jako stempli w najbardziej zagrożonych miejscach.

Po upływie dziesiątej godziny zobaczyli dalszy ciąg tunelu. Generał Pen zarządził półgodzinną przerwę. Podczas gdy reszta posilała się, Pen z adiutantem przy boku poszli sprawdzić, czy tunel nie jest jeszcze gdzieś zasypany, przynajmniej w najbliższym sąsiedztwie zawału.

- Na ile czasu starczą ci jeszcze baterie? - spytał Pen. - Na maksymalnym obciążeniu na około trzysta godzin. - To biegnij do bazy. Jeśli spotkasz inne zawały, to staraj się przez nie przejść, a jeśli nie będzie żadnych przeszkód, postaraj się wysłać po nas jakiś pojazd. Nie sądzę, żeby to trwało zbyt długo.

Robot zasalutował i pośpiesznie oddalił się. Gdy ucichły odgłosy jego kroków, Pen wrócił do swojego sztabu i zajął się posiłkiem. Wyruszyli przy świetle jednej lampy. Szli około ośmiu godzin bez przerwy i dopiero, gdy zaczęli spać na stojąco, Pen zarządził odpoczynek. Zanim zasnęli zmusił ich do spożycia posiłku. Na sen mieli około pięciu godzin. Potem nieco wypoczęci rozpoczęli dalszy marsz. Trudy poprzedniego dnia dawały się jednak mocno we znaki i tempo było znacznie słabsze. Kiedy mieli już w nogach kolejne cztery godziny marszu, ujrzeli w dali tunelu światła nadjeżdżającego samochodu.

- Zapalcie światła, wszyscy - rozkazał Pen. - Nie po to mordowaliśmy się tyle czasu, żeby się teraz dać rozjechać! Robot kierujący pojazdem jechał połową prędkości, szukając ich na drodze. Wsiedli błyskawicznie i jeszcze szybciej zasnęli, podczas gdy maszyna pędziła z maksymalną szybkością do sztabu. Tymczasem adiutant zdawał generałowi raport:

- Zawał został zgłoszony i zaznaczony. Oprócz niego są jeszcze dwa inne w pozostałych tunelach.

- Co je spowodowało?

- Wywiad nie jest pewien, ale raport powinien nas oczekiwać na miejscu.

Pen wyraził swoją opinię o wywiadzie w mało parlamentarnej formie, nawet jeśli nikt nie rozumiał jego mamrotania. Gdy skończył poczuł, że koszula lepi mu się do ciała.

- Co jest z klimatyzacją? Zepsuta?

- Nie, sir. Temperatura powietrza w tunelu jest o wiele wyższa niż zazwyczaj.

- Dlaczego?

- Jeszcze nie wiadomo.

Gorąco dawało się już porządnie we znaki, gdy znaleźli się na miejscu. Pen dał rozkaz otwarcia śluz. Maszyna zamarła na końcu tunelu poza nimi, a fala powietrza z wnętrza bazy o mało ich nie zwaliła z nóg. Było wręcz upalnie. Przeszli przez parking do platformy windy. Robot strażnik odsunął lufę miotacza i zasalutował, gdy identyfikacja sztabu została zakończona. Weszli do windy. Rozległo się parę zduszonych przekleństw, gdy niektórzy zetknęli się ciałem z rozgrzaną blachą ścian. Pen zmusił się do spokojnego oczekiwania, aż wszyscy znajdą się wewnątrz. Nie było większych zmian w temperaturze pomimo przebycia pięciu poziomów, czyli 400 metrów skały. Widocznie powietrze w całej bazie miało jednakowo wysoką temperaturę.

- Sądzę, że to gorąco i blokada tuneli jest spowodowana czymś, o czym przed tygodniem nie mieliśmy pojęcia - odezwała się Natia - to może być spowodowane działalnością nieprzyjaciela.

Pen doszedł do podobnych wniosków, ale zostawił je dla siebie. Tylko on zdawał sobie sprawę ze skutków realnego zagrożenia sztabu, jeśli jego lokalizacja została rozszyfrowana przez wroga, a dowództwo nie wiedziało, na czym polega to zagrożenie. Tak szybko jak tylko można prowadził sztab do Centrali.

Nic nie było w porządku. Nikt nie zgłosił się z formalną formułą wejścia. Owszem, roboty były na miejscach wykonując swoją pracę, ale nie było wśród nich żadnego oficera. Z biciem serca pomyślał, że tak mogą wyglądać wszystkie cztery stacje. Potem zobaczył kiwający na niego palec pierwszego kontrolera. Fotel, który zajmował całkiem go zasłaniał. Pen podszedł do fotela szybkim krokiem i zasalutował, a raczej próbował, bo ręka zatrzymała się w połowie drogi i opadła bezwładnie pod wpływem tego, co zobaczył. Pierwszy raz doznał uczucia strachu jeżącego włosy na głowie.

Człowiek musiał być w fotelu, gdy to coś zaatakowało go. Z wysiłkiem oderwał oczy od fotela i przeniósł wzrok na konsoletę kontrolną. Postać w fotelu była karykaturą człowieka. Nie miała włosów, odkryte powierzchnie ciała miały wściekle różowy kolor, widoczne były wszystkie mięśnie i ścięgna, jakby ten człowiek został żywcem odarty ze skóry. Oczy były okrągłe, o połowę większe niż u człowieka i czerwone jak u królika. Jako tako wyglądał do pasa, choć jedna ręka była zlana krwią, natomiast to, co było kiedyś nogami, teraz nie zasługiwało już na taką nazwę. Obie były zbite w jedną, bezkształtną masę. Tym niemniej zdrowa ręka spoczywała na przyrządach. Był to jednak człowiek, oficer wykonujący swoje zadanie i to w dodatku żywy. Za okrwawionych warg dobiegł chrapliwy głos, przypominający rzężenie:

- Dzięki Bogu, że jesteście, w końcu dzięki... - słowa zmieniły się w jęk i zamarły.

Konsoleta była zbryzgana krwią i szczątkami tkanek. Krwawe ślady znaczyły trasę ręki rannego, która przełączała i włączała przyciski, dowodząc walką. Były świadectwem hartu i wytrzymałości tego, który został na stanowisku. Obok leżała bateria stymulatorów, środki pobudzające, glukoza, plazma itp., więc wszystko to, co umożliwiało mu przeżycie. Wiele dni upłynęło od chwili, gdy coś go zaatakowało i pozostawiło samego. Sam, przez cały ten czas sam, beznadziejnie samotny w całej Kwaterze Głównej, utrzymujący lą w stanie gotowości bojowej, lak również podległe Stacje Bojowe i prowadzący ciągle bój, stale oczekiwał na pomoc. Pen przywołał swój sztab.

- Generale Natia, zestaw reanimacyjny, szybko!

Natia potoczyła go przed fotel i zamarła z końcówkami w dłoniach na widok tego, który miał być ratowany. Trwało to jednak krótko, w końcu była przygotowana na podobne widoki, toteż błyskawicznie podłączyła i uruchomiła aparaturę.

- Gotowe, sir!

Tymczasem Pen przesunął czerwoną gałkę na konsolecie, przy której spoczywała dłoń siedzącego i rozmigotały się lampki, informując o stanie bazy. Mogło się wydawać, że spowodowały szok u rannego, gdyż w tym samym momencie ciało wyprężyło się w skurczu. Pen złapał go za całe ramię i potrząsnął brutalnie. Pod wpływem bólu ranny otworzył oczy i spojrzał przytomnie. - Co się stało? Gdzie reszta personelu?

- Zabici - głos był słaby, ale zrozumiały. - Jestem jedynym, który pozostał przy życiu. Byłem wtedy tu i niemal nie dotykałem metalu, i dlatego żyję. Automaty mówią, ie był to rodzaj broni wibracyjnej, atakującej strukturę białkową... infradźwięki... coś nowego. Zabiło przez metal wszystkich... rozbiło na proteiny. Jak jajka... jak gotowane jajka... wszystkich!

Gdy zapadł w majaki Pen przekazał go Natii i przyjrzał się odizolowanej posadzce. Broń wibracyjna może być użyta ponownie w każdej chwili. Roboty muszą wiedzieć coś nowego, minęło ostatecznie sporo czasu od ataku. Podszedł do wyjścia komputera. Uruchomił konsoletę łączności i czekał aż jego ekrany rozbłysną gotowością. Wszystko wskazywało na to, że Centralny Komputer, serce Kwatery Głównej jest w pełni sprawny.

- Czy odnaleziono źródło wibracji, które zabiło ludzi? - zadał pierwsze pytanie.

- Tak, maszyna, która zbliżyła się z zewnątrz i podłączyła do zewnętrznej ściany bazy. Użyła metalu jako przewodnika drgań.

Została wykryta, jak tylko zaczęła działać. Przeanalizowano to działanie i zneutralizowano. Wyposażenie i maszyny nie poniosły żadnej szkody. Zginęli wszyscy ludzie poza pułkownikiem Frey. Duże zapasy jedzenia w magazynach...

- Tym zajmiemy się później. Gdzie ona jest?

- Tu - odparł automat pomocniczy, będący ruchomym wyjściem komputera i podjechał do ściany, która zmieniła konsystencję na przejrzystą, ukazując biały, owalny obiekt, długi na około jard. Nie przypominało to niczego, co Pen dotąd widział. Z jednej strony, tej skierowanej ku nim, było otwarte. Wnętrze było plątaniną przewodów, światłowodów i monokryształów.

- Jak to działa?

Robot zbliżył soczewkę do ściany tak, że cały ekran zajęło zbliżenie jednego z kryształów z przyłączonymi do niego przewodami i metalowym, ośmiocalowym trzpieniem, umieszczonym na przegubowym ramieniu i wyjaśnił:

- To jest generator drgań, dający małe natężenie pola, zupełnie nieszkodliwe. Inne są takie same. Pole jest zbierane z powierzchni kadłuba i za pomocą wysięgnika przekazywane na atakowany obiekt.

Obraz przekazywał rodzaj ssawki wystającej z urządzenia i dotykającej ściany bazy.

- To jest urządzenie sterujące, najpewniej z zakodowanym położeniem Kwatery. Tu też jest mikrostos produkujący energię?

Obrazy przedstawiały omawiane elementy w miarę opisu. Wszystkie generatory łączyły się na wyjściach i dawało to w efekcie natężenie zabójcze dla organizmu ludzkiego i życia organicznego w ogóle.

- Dlaczego nie została wykryta przed rozpoczęciem operacji?

- Jej masa jest zbyt mała i ma bardzo mało części metalowych, w sumie niecałe dwa kilogramy. Ponadto poruszała się bardzo wolno. Praktycznie niezauważalna dla detektorów.

- Jak długo tu podchodziła?

- Biorąc pod uwagę ostatnie zapisy detektorów i badając jej urządzenia napędowe, to została wpuszczona w ziemię około czterech lat temu.

- Cztery lata! - Pen był zdumiony. - A więc te skały otaczające bazę ze wszystkich stron, zamiast stać się jej ochroną, mogą być siedliskiem śmierci dla jej załogi. Ile podobnych urządzeń może się jeszcze w nich kryć? Kto to może wiedzieć? Czy podobne urządzenia mogą nadal nas atakować?

- Nie, teraz już nie. Nie stanowią one już dla nas żadnego zagrożenia. Detektory i inne urządzenia obronne zostały już na nie przestawione. Były groźne, gdy stanowiły element zaskoczenia, teraz już taka obawa nie zachodzi.

Pen odwrócił się od ściany i popatrzył na swoich sztabowców. Wszystkie stacje bojowe były już teraz kierowane stąd, każda przez jednego oficera. Pułkownik Frey został zabrany do szpitala. Wszystko funkcjonowało tak, jak powinno. Wszystko było też w porządku, poza tą cholerną temperaturą.

- Co jest powodem tego gorąca i wzrostu temperatury?

- Wzrost temperatury jest spowodowany sąsiedztwem intensywnie nagrzewających się skał. Przyczyna jednak nie jest nam znana.

Pen nerwowo przygryzł wargi - przyczyna nie jest znana! Jeśli nieprzyjaciel zbudował zespół generatorów ciepła tak małych, jak to coś za ścianą, to przybyły one w ten sam sposób i ugotują przebywających w bazie ludzi jak jajka na twardo. Muszą zostać odnalezione i zniszczone, zanim wzrastająca temperatura zabije ich lub porozłącza styki automatów.

- Teoria jest spójna, tak jak inne, które przeanalizowałem, nie ma jednak żadnych dowodów.

- To je znajdź! - Pen był wściekły na tę żelazną logikę maszyny, niezależnie od tego, czy była słuszna, czy też nie. Wcisnął guzik z napisem WYKONANIE ROZKAZU, umieszczony w korpusie automatu i wydał polecenie:

- Natychmiast przystąpić do poszukiwania obszarów gorących skał, ich źródeł, które natychmiast zbadać i bezwzględnie zniszczyć!

Następnie zajął się analizą przebiegu bitew. Operacje prowadzone były wolno, ale skutecznie. Światełka migocące na konsoletach łączności, kolumny symboli przesuwające się po ekranach i symbole logiczne wystukiwane na wejściach drukarek dawały spójny i logiczny obraz walki. Główny koordynator, generał Natia, odbierała pytania i udzielała odpowiedzi, koordynując całością poczynań. Elektroniczna wojna jest oczywiście sprawą zbyt skomplikowaną, aby zajmował się jej problemami tylko mózg człowieka. Wszystkie okręty, antyokręty, myśliwce, bombowce czy czołgi były kierowane i obsługiwane przez roboty. Komputery o dużym stopniu inteligencji i odpowiedzialności kierowały przebiegiem bitew. Ale do koordynacji całości, jak też do opracowywania planów taktycznych i strategicznych posunięć, byli potrzebni ludzie. No i ludzie rozpoczęli tę wojnę, a więc ludzie powinni ją zakończyć. Była bezsprzecznie prowadzona dobrze. Analiza rezultatów wskazywała, że niewielka przewaga uzyskana po lokalnym zwycięstwie w bitwie pancernej dziesięć miesięcy temu, wzrasta nieznacznie, ale stale. Jeśli przewaga będzie wzrastać w takim tempie, a wszystko na to wskazuje, to następna generacja będzie świadkiem zwycięstwa. Przyjemnie było o tym pomyśleć.

Piętnaście minut temu pierwszy z generatorów ciepła został zidentyfikowany i zniszczony. Pen odnotował to z zadowoleniem, chociaż było to zbyt mało, aby sądzić, że sukces jest blisko. Warunki były wprost tropikalne, wszyscy pracowali na wpół nago. Nie było to zgodne z obowiązującymi przepisami, ale za to znacznie wygodniejsze. Wrogie urządzenie podobne było wymiarami i kształtem do wibratora, tyle że jego plastikowy korpus nie był biały, ale intensywnie czerwony.

- Jak to wytwarza ciepło?

- Zasada działania bomby termojądrowej, tyle że ze sterowaną reakcją wydzielania ciepła poprzez emitowanie małych eksplozji w przeciągu milisekund, prowadzące po upływie trzech godzin do niezbyt dużej eksplozji ładunku wodorowego - odpowiedział komputer, do którego pytanie było skierowane. - Mała bomba wodorowa?

- Praktycznie tak, ale z minimalnym promieniowaniem. Większość energii przekształca się w ciepło, dające w efekcie ogniska lawy. Zbliżają się one do ścian bazy. Jest ich zbyt dużo, aby można było nad nimi zapanować.

- Czy można je wykryć i zniszczyć przed wybuchem?

- Mówiłem już, że praktycznie nie. Zbyt małe, zbyt duża ich liczba, za duży teren poszukiwań, mało czasu. Możliwość sukcesu około dwadzieścia dziewięć procent, a więc praktycznie nieprawdopodobieństwo. Mimo wszystko automaty zostały wysłane.

Nie była to najmilsza informacja, jaką mógł usłyszeć. Ale może uda się to wytrzymać, zanim opadnie lub zostanie zniszczone.

- Jaka jest przewidywana temperatura maksymalna?

- Około pięćset stopni Celsjusza - odparł mechaniczny głos bez żadnej emocji.

Pen wytrzeszczył oczy patrząc z niedowierzaniem na komputer i z trudem łapiąc powietrze w płuca.

- Że jak?! Pięć razy więcej niż temperatura wrzenia wody?!

- Tak jest.

- Czy rozumiesz, co ty mówisz?! Jak sobie to wyobrażasz, że ludzie... Jak mamy to przeżyć?!

Automat milczał, gdyż problem nie leżał w jego kompetencjach. Pen w zakłopotaniu potarł policzki i odezwał się:

- Ta temperatura jest nie do przeżycia dla obsługi ludzkiej, nawet jeśli przetrwają ją maszyny. Musisz znaleźć sposób, aby obniżyć tę temperaturę!

- Problem był już rozważany, gdyż jest to temperatura krytyczna dla żywotności delikatniejszych elementów komputera. Klimatyzacja pracuje na pełnej mocy i nie ma możliwości obniżenia temperatury więcej niż o dziesięć stopni Celsjusza. Dlatego proponuję zalanie terenu bazy wodą, która jest trudniejsza do ogrzania niż powietrze. Obniży to temperaturę w znacznym stopniu i pozwoli na bezawaryjną pracę zespołów dowodzenia.

To nie było rozwiązanie problemu. Był to zaledwie kompromis automatu, dający chwilowe rozwiązanie. Mimo wszystko było to jakieś wyjście, a ludzie mogli przeżyć używając masek tlenowych. Nieprzyjemne w użyciu, ale nie niemożliwe.

- Jaka będzie maksymalna temperatura wody?

- Sto czterdzieści stopni Celsjusza. Jest możliwość nawet większego obniżenia temperatury, ale nie można już zwiększyć cyrkulacji wody w pomieszczeniach, gdyż pompy nie mają aż takiej wydolności. Wszystkie urządzenia i aparatura są wodoodporne.

- Ludzie nie są...! A nawet jeśli, to nie chcą być ugotowani w tej cholernej zupie, którą proponujesz. Może mi powiesz zatem, jak mamy się uratować?

Ponownie zapadła cisza, w której słychać było oddechy ludzi i szum wody.

- No co, zablokowało ci wyjście?

- Kąpiel. Niższa temperatura - odparła maszyna. Wszyscy spoglądali na niego, gdy wysłuchiwał ostatecznej odpowiedzi komputera.

- Ktoś ma inny pomysł? - zwrócił się Pen do sztabu. Odpowiedź nie padła, gdyż możliwość mogła być tylko jedna - opuszczenie stanowisk i zawiadomienie o tym fakcie dowództwa. Nikt z nich nie opuści stanowiska ani nie zostawi na pewną śmierć towarzyszy. Ale przez krótki okres robot może sterować stanowiskiem koordynatora.

- Obwody logiczne! - odezwał się Pen. - Czy robot z odblokowanymi obwodami, zbudowany do tego celu, może kierować stacją?

- Tak - odpowiedział komputer.

- A więc dobrze. Natychmiast to wykonaj. Ewakuujemy się, gdy sprawdzę, że nadaje się on do tej funkcji.

Temperatura rosła w zastraszającym tempie, zbliżając się do granicy ludzkiej Wytrzymałości. Praca koordynatora nie była zbyt skomplikowana, podejmował on decyzje typu tak lub nie, albo wybierał najlepsze z możliwych wariantów podsuwanych przez komputer. Przez krótki czas mógł ją z powodzeniem wykonywać specjalnie zaprogramowany robot. Było to ryzykowne, ale jedyne w tej sytuacji rozwiązanie, a poza tym po ustąpieniu zagrożenia ludzkiego życia, będzie można po powrocie skorygować jego posunięcia.

Skontaktował się z dowództwem, nie licząc zresztą na to, aby oni znali lepsze wyjście. Faktycznie nie znali. Pogratulowali mu najlepszej w tych warunkach decyzji i zatwierdzili następną gwiazdkę na pagony.

Gdy tylko robot zasiadł w fotelu koordynatora, Pen zarządził ewakuację. Woda sięgała do kolan. Pen obejrzał swojego następcę i skrzywił się z niesmakiem. Prostokątne pudło na wysięgnikach opatrzonych w koła, z małą naroślą spełniającą funkcje głowy, zaopatrzoną w parę soczewek telewizyjnych i z jedną ręką położoną koncentrycznie. I pomyśleć, że coś takiego zastępowało szkolonego przez piętnaście lat człowieka. Maszyna błysnęła czerwonym światłem i jej dłoń opadła na klawiaturę konsolety sterującej. Pierwszym zadaniem było zatrzymanie natarcia nieprzyjaciela na lewym skrzydle. Automat użył czołgów z odwodu, mając jeszcze w rezerwie lotnictwo strategiczne. Toczył się bój spotkaniowy ze zmiennym szczęściem. Pen spokojny odwrócił się i zostawił robota pogrążonego w pracy.

- Przygotować się do ewakuacji!

- Poniesiemy pułkownika Freya - zwrócił się do oficera medycznego. - Jak on się teraz czuje?

- Zmarł! Ogólne wyczerpanie organizmu i przeciążenie mięśnia sercowego. Zresztą czego można było oczekiwać po takich przejściach.

- W porządku - Pen wziął się w garść. - To znaczy, że Zen jest jedynym rannym i będzie mógł iść sam.

Oficerowie z generał Natią na czele stanęli w szeregu i zasalutowali. Generał Natia złożyła raport:

- Wszyscy obecni, sir. Wszyscy mają żelazne porcje żywności i wody na wypadek problemów w drodze powrotnej.

- Tak, oczywiście.

Pen odpowiadał machinalnie, mając umysł zaprzątnięty zupełnie innymi problemami. Był już najwyższy czas na opuszczenie bazy.

- Czy tunel dojazdowy jest czysty? - pytanie było skierowane do adiutanta.

- Tak, te dwa obwały zostały usunięte przed godziną.

- Bardzo dobrze, stań na przodzie. Uwaga... W prawo zwrot! Naprzód marsz!

Gdy jego mała kompania wymaszerowała, Pen odwrócił się i powodowany jakimś anachronicznym przyzwyczajeniem, oddał honory następcy. Widząc bezsensowność swojego postępowania szybko i dołączył do reszty.

Byli już przy bramie, gdy spotkali jeden z automatów naprawczych. Czekał po drugiej stronie bramy i wszedł, gdy ta się otwarła. Był cały pokryty kurzem i odpryskami skał. Ponieważ był to tylko tak zwany robot fizyczny, Pen zlecił kontakt z nim swojemu adiutantowi. Oba automaty pogrążyły się w konwersacji.

- Tunel jest zablokowany - odezwał się wreszcie adiutant. - Ściany obsunęły się w wielu miejscach, a ich szczątki są zalane wodą. Nie ma możliwości odtworzenia jego pierwotnego stanu, ponieważ korytarze stale się zapadają i to w różnych miejscach. Taka jest aktualna ocena komputera.

- To niemożliwe! - zawołał Pen z nutką desperacji w głosie.

Znajdowali się na otwartej przestrzeni w podziemiach. Gorąco panujące tam uniemożliwiało jakiekolwiek myślenie. Poprzez czerwoną mgłę Pen zobaczył resztę górniczych robotów, które zdążały w popłochu w kierunku bazy i osypującą się za nimi skałę.

- Musi być inna droga odwrotu! - głos Pena był cichy, lecz tak stanowczy, że maszyna przyjęła te słowa jako rozkaz.

- Jest inne wyjście, o którym nie meldowałem. Jest to wyjście na wyższe poziomy, ale moje wiadomości są niekompletne i nie wiem w jakim stanie jest ten luk awaryjny.

- Prowadź, bo inaczej ugotujemy się tutaj!

Metal dotykany gołym ciałem powodował oparzenia, toteż adiutant ruszył przodem i zajmował się otwieraniem drzwi zamykanych na zamki kołowe. W tej temperaturze ludzie nie byli zdolni do jakiegokolwiek wysiłku. Po drodze został pułkownik Zen, najmniej odporny z uwagi na osłabienie organizmu i możliwość posługiwania się tylko jedną ręką. Gdy odwrócili go na wznak, już nie żył. Następny był lekarz, człowiek w podeszłym wieku. Znikł tak nagle, ie w kompletnych ciemnościach, jakie ich otaczały, nie znaleźli nawet jego ciała.

Pen próbował zaprowadzić jakiś porządek i ustawić najsłabszych w środku kolumny, ale jego wysiłki nie miały znaczenia, gdyż nie było w tej piętnastoosobowej grupie silnych. Słaby odblask światła w górze był ich jedynym przewodnikiem. Ramię w ramię z generał Natią podążali tuż za torującym im drogę robotem. Gorąco zaczęło się zmniejszać dopiero po dwóch godzinach. Pen zarządził postój. Opadli bezwładnie na ziemię i łapczywie pili z żelaznych zapasów.

Odgłosy agonalnego rzężenia pobudziły Pena do działania. Dochodziły z tyłu i okazało się, że były ostatnim znakiem życia majora Korpusu Łączności. W czasie marszu zginęło dziewięć osób i nie wiedzieli nawet w jakich okolicznościach. Żelazne racje pobudziły ich do życia i działania.

Ponad Kwaterą Główną był cały labirynt opuszczonych, splątanych tuneli i pomieszczeń, o których przeznaczeniu i zawartości zapomniano w miarę opuszczania ich podczas działań wojennych. Tworzyły labirynt, w którym jakikolwiek postęp był niemożliwy. Gdyby nie automat adiutant dawno już by zabłądzili. On wytyczał drogę najłatwiejszą do przebycia, a przeszkody usuwał siłą swoich stalowych ramion. Cal po calu przedzierali się coraz wyżej i coraz bliżej wyjścia. Monotonia i kompletna ciemność otumaniały ich coraz bardziej. Spali idąc, bez pożywienia i wody. Szli tylko dlatego, że automat sygnalizował, iż znajdują się w strefie powierzchniowej.

- Jesteśmy na najwyższym poziomie, bezpośrednio pod powierzchnią - rozległ się głos adiutanta. - Ten tunel prowadzi do automatycznych działobitni, ale jest teraz zablokowany.

Pen obejrzał w świetle pięciu lamp kolistą perspektywę. Zmusił się do myślenia, choć mózg stanowczo odmawiał posłuszeństwa. Szczyt tunelu był zamknięty stalową płytą, hermetycznie przylegającą do ścian.

- Oczyść drogę - wydał polecenie adiutantowi.

- Nie mogę. Moje baterie są prawie wyczerpane. Nie będę w stanie skończyć!

To był koniec. Nie posuną się wyżej, a więc zostaną tutaj. Swoją drogą, miejsce niezbyt ciekawe na grób.

- Nie będziemy mogli otworzyć...? - zapytała nieśmiało Natia.

Pen odwrócił się i zobaczył w jej dłoni klips. Zawierał on awaryjny ładunek wybuchowy.

- Może adiutant połączy klipsy razem i detonuje je - zaproponowała.

- To się da zrobić - odpowiedział automat.

Wszyscy w pośpiechu oddawali swoje klipsy, które adiutant połączył w jeden ładunek i przymocował do zapory. Cofnęli się za najbliższy załom korytarza. Minutę potem nadbiegł robot i padł plackiem obok nich.

Huk eksplozji zakołysał podziemiami i rozdarł panującą tam ciszę. Przeczekali aż opadnie kurz po wybuchu, po czym Pen zarządził powstanie. Zapora nadal istniała. Poprzez pęknięcia w jej powyginanej powierzchni sączyły się smugi dziennego blasku z zewnątrz.

- Powinniśmy to rozwalić do końca! Dalej! - zarządził Pen. Robot ujął za odgięte wybuchem krawędzie włazu i silnie pociągnął. Trzask pękającego metalu i łoskot spadającej metalowej pokrywy zagłuszyły ich radosny okrzyk. Szczątki zapory i adiutanta utworzyły na podłodze kłębowisko trudne do rozdzielenia. Adiutant zresztą i tak był niezdolny do użytku.

Przez szeroki otwór dało się widzieć trawę i niebo. Pen podniósł się na rękach i wyjrzał przez dziurę, która, jak się okazało, była zlokalizowana pośrodku dużego trawnika rozciągającego się na stoku niewielkiego pagórka.

- Pozwól sobie pomóc - odezwał się jakiś głos i brązowa od opalenizny dłoń złapała go za kołnierz, pomagając wydostać się na otwartą przestrzeń.

Było to tak nieoczekiwane, że Pen pozwolił ze sobą postępować jak z workiem ziemniaków. Został wyciągnięty i rzucony twarzą do trawy. Kątem oka zobaczył otaczające go nogi. Cofnął dłoń od kabury, rezygnując na razie z użycia broni. Reszta jego ludzi opuściła bunkier w ten sam sposób. Niebo było pochmurne i musiało niedawno padać. Przed nim rozciągało się dziewicze pole. Doznał dziwnego uczucia przyjemności, rozpoznając to, co dotychczas widział tylko na ekranie. Po raz pierwszy w życiu znalazł się na powierzchni. Oczywiście wszystkie oglądane kiedyś przekazy były wierne, ale pochodziły z okresu przed wybuchem wojny, kiedy ludzie żyli na powierzchni w wielkich skupiskach zwanych miastami. Był przekonany, że po tylu latach wyniszczających wojen, powierzchnia Ziemi była wysterylizowana i niemożliwa do zasiedlenia. A więc kim byli ci ludzie? Ktoś odezwał się ponad jego głową. Był to pierwszy głos, który zmącił jego melancholijną zadumę nad urokiem żywej przyrody.

- Kim jesteś?

Pen spojrzał w górę i domyślił się, że pytanie zadał ten, który wyciągnął go z bunkra.

- Jestem generał Pen, a to jest mój sztab, to znaczy resztki mojego sztabu.

Słysząc to człowiek w ciemnej skórze zaczął zdejmować kostium wyglądający jak poskładane razem części obudowy kilkunastu maszyn. Tułów był w jednym pancerzu, nogi i ręce w odcinkach połączonych drutem, a na głowie jego i pozostałych widniały normalne, wojskowe hełmy.

- Generał?! - uśmiechnął się i przywołał jednego z dziwnie ubranych ludzi. - Powiedz mu, żeby wymyślił coś bardziej interesującego - rzucił, wskazując wzrokiem Pena.

Nagle obaj padli na ziemię i z zainteresowaniem spojrzeli na niebo. Reszta osobników zrobiła to samo. Pen wzniósł głowę i w tej chwili potężna eksplozja rozdarła chmury. Poprzez ich strzępy ujrzał przeraźliwe, różowe światło, które zalało cały widnokrąg. Gdzieś w górze pojawił się czarny cień i nim go oko zarejestrowało, przekształcił się już niżej w olbrzymie koło.

Spadało prosto na nich, ale uderzyło o ziemię po drugiej stronie pagórka. W górze coś się kotłowało i rozpadło. Tylko Pen i jego ludzie obserwowali to zjawisko, gdyż reszta była skulona, jakby przeczekując znane już sobie zjawisko.

Koło, które widział, miało około stu stóp średnicy, było wykonane z metalu i plastiku, miało różne elementy podobne do urządzeń cumujących i wyglądało, że spadło na ziemię odłączając się w górze od większej całości.

- Co to jest, do diabła?! - spytał Pen, ale nikt mu nie odpowiedział.

Grupa dziwnych osobników była już na nogach. Wszyscy byli ubrani tak, jak jego poprzedni rozmówca, tylko jeden miał wysokie buty i szary mundur.

- Wojskowi! - pomyślał Pen na jego widok. - To wprost cudownie! - zerwał się i podbiegł w stronę osobnika w wysokich butach.

Ten pochylał się akurat nad stertą ubrań leżących na łące. Gdy się wyprostował, Pen zauważył na jego głowie stalowy hełm i szary płaszcz zarzucony na ramiona. Tylko zakurzony, jak po długiej podróży uniform mącił obraz oficera w galowym mundurze. Nieznajomy obciągnął mundur i obrócił się do Pena.

- Nieprzyjaciel! - jego okrzyk wydarł się z gardła razem z bronią z kabury.

Ten mundur widział zbyt często na filmach, aby móc się mylić. To był mundur przeciwników. Zanim zdążył użyć broni coś uderzyło go w palce i sparaliżowana ręka opadła wzdłuż ciała. Mężczyzna zbliżył się i zasalutował z pełnym ceremoniałem.

- Generał Brock w misji pokojowej. Czy mogę spytać z kim mam przyjemność? - mówiąc to dobył z kieszeni białą chustkę i rozpostarł ją.

- Jestem generał Pen. Kim pan jest i co, do diabła, pan tu robi?

- Za pańskim pozwoleniem, sir - przymocował chustkę do drążka, który wbił w ziemię, a następnie wyjął z kieszeni zapieczętowany pakiet. - Przynoszę pozdrowienia od mojego narodu, najnowsze wieści i propozycję pokoju. Tu mam wszystkie niezbędne dokumenty, jak również pełnomocnictwa do rozmów. Jest tam napisane, że została wysłana misja pokojowa, ale poza mną i ludźmi ochrony, wszyscy dawno nie żyją. Faktycznie figuruję w dokumentach jako kapitan, ale i to się zmieniło. Generał Guara, mój zwierzchnik, kiedy jeszcze żył, nadał mi rangę generalską w uznaniu zasług dla misji. Mówię to dlatego, aby orientował się pan, generale, dlaczego jestem tu sam. My potrzebujemy pokoju na warunkach, jakie uznacie za najbardziej optymalne. Inaczej mówiąc, za wszelką cenę. Zgadza się pan?

- Tak, ale chciałbym wiedzieć dlaczego... dlaczego występuje pan z tą propozycją?

- No cóż. Mimo iż nasi naukowcy są zdolni i pomysłowi, wasz pomysł z zastosowaniem wirusów był dla nas naprawdę zaskoczeniem. Nasza Kwatera Główna musiała zostać ewakuowana i poddana całkowitej sterylizacji. W czasie, gdy ewakuowanych ludzi zastąpiły specjalnie skonstruowane roboty, wydarzyła się przykra dła nas niespodzianka. Po zakończeniu kwarantanny wróciliśmy zgodnie z planem do bazy, ale wszystkie drzwi zastaliśmy zamknięte, a automaty nie mogły pojąć, o co nam chodzi i nie wpuściły nas do środka. Bardzo dobrze radziły sobie bez nas i nie widziały potrzeby podjęcia współpracy.

- Nie próbowaliście wejść tam siłą?

- Oczywiście. Ale to nie takie proste, generale. Miejsce bazy było jednak bardo dobrze chronione, a automaty miały jeszcze przez nas zainstalowane przystawki inteligencji dające im zdolność rozwoju i samouczenia. Na każdą naszą próbę wdarcia się do bazy, automaty odpowiadały natychmiastową kontrakcją, niemożliwą do sforsowania. W końcu zaczęły nas identyfikować z nieprzyjacielem i byliśmy zmuszeni skończyć tę zabawę, ustępując placu...

- My wrócimy! - w głosie Pena był czysty, żywy upór. - Sądziliśmy podobnie - uśmiechnął się Brock. - Gdy przed chwilą zobaczyłem pana wraz ze sztabem na trawniku, doszedłem do wniosku, że przytrafiło wam się coś podobnego i chyba się nie mylę, prawda?

- Proszę wybaczyć, że na razie nie odpowiem.

- Nie musi pan. Jedziemy, moim zdaniem, na tym samym wózku, a dla nas to i tak nie ma znaczenia.

Coś przeleciało nad nimi i eksplodowało za horyzontem. Brock kontynuował:

- Faktem jest, że z tych czy innych powodów, pan i pańscy oficerowie opuściliście bazę. Nie sądzę, biorąc pod uwagę nasze doświadczenia i późniejsze spostrzeżenia, abyście mogli do niej wrócić. Ciągnie was tam poczucie obowiązku, choć wiecie, że dublują was automaty i robią to lepiej od was. Możliwe, że gdybyśmy zdecydowali się na użycie wszelkich sposobów, któraś z ewentualnie użytych broni, byłaby skuteczna. Roboty są mocniejsze i trwalsze od ludzi, a to jest ich niepodważalny atut. To się nie opłaca. Myślałem wiele miesięcy siedząc tutaj i czekając na dzisiejszy dzień, choć nie wiedziałem, kiedy on nadejdzie.

- Dlaczego nie nawiązaliście z nami kontaktu, skoro chcieliście kapitulacji? Dlaczego nie przyszliście do nas?

- Proszę mi wierzyć, kolego, że było i jest to moim i mojego kraju jedynym życzeniem. Ale było to niewykonalne w sytuacji wojny totalnej. Użyliśmy radia i innych form łączności, ale wszystkie były zablokowane. Dzisiaj wiemy, że było to sprawką automatów. Potem wysłaliśmy automaty i one zostały zniszczone. W końcu poszli ludzie bez broni. Automaty zignorowały nas, a na podejściach do waszych stanowisk straciliśmy większość ludzi. Z pięćdziesięciu dotarło tu ze mną dwunastu. Z piętnastu oficerów zostałem tylko ja. Kiedy tu przybyliśmy okazało się, że jest to jedyne bezpieczne miejsce po tej stronie frontu, a to dlatego, że jest świetnie osłonięte przed każdą formą ataku. Nie mieliśmy żadnej możliwości powiadomienia was o naszej obecności. Pozostawało tylko czekać, aż wam wydarzy się podobna historia jak w naszym przypadku. I jak pan widzi, generale, doczekaliśmy się.

- To potworne! Potworne i nieludzkie!

- Jest tak faktycznie, ale nie pozostaje nam nic innego jak podejść do tego zagadnienia z filozoficznym spokojem. Roboty i tak będą kontynuowały swoja wojnę, a robią to dużo lepiej niż my. Będą wojowały bardzo długo, gdyż są bardziej żywotne od nas. Mogę ci tylko przyjacielu poradzić, co robić dalej. Znajdź sobie kobietę, osiedl się i rozpocznij nowe życie. To jedyne, co możesz zrobić. Zresztą ja też o tym myślę.

Pen złapał się na tym, że przygląda się Natii. To że była generałem nie wykluczało jej kobiecości. Dopiero teraz zauważył, że Natia była całkiem atrakcyjną dziewczyną.

- Nie! - oprzytomniał. - To niemożliwe! To nie ma jakichkolwiek perspektyw dla życia rozumnego. To byłaby egzystencja obliczona na beznadziejne oczekiwanie, aż te cholerne automaty wyniszczą się wzajemnie.

- Teraz nie ma znaczenia przyjacielu, co lubimy, a co nie. Nie mamy wyjścia. Zbyt długo i namiętnie bawiliśmy się w wojnę, a automaty nauczyły się tej zabawy od nas. Teraz one się bawią. Kółko kręci się zbyt szybko, żebyśmy mogli je zatrzymać. Można jedynie poszukać miejsca, gdzie będą najlepsze warunki do życia. Miejsce, w którym nie znajdą nas wojujące automaty.

- Jakoś nie mogę tego zaakceptować - głos Pena wyrażał żal, wściekłość i jednocześnie beznadziejny bunt.

Nagle poczuł na ramieniu dłoń Natii i nim zrozumiał, co to znaczy, horyzont eksplodował feerią czerwieni, a powietrzem targnęły serie detonacji.

- Żeby tylko nie było za późno! - krzyknął i wskazał na niebo. - Żeby tylko... nie było za późno!!!



przekład : Jarosław Kotarski



Zacofana Planeta



- Ależ ta wojna zakończyła się lata przed moim narodzeniem! W jaki sposób jeden głupi torpedowiec może kogokolwiek zainteresować? - Dall, zwany Małolatem, był najwyraźniej skutecznie ogłupiony.

Jego szczęściem było, że komandor Lian Stane poza dużą ilością doświadczenia i wytrzymałości miał niewyczerpane zapasy zimnej krwi i był człowiekiem z natury spokojnym.

- Było to dokładnie pięćdziesiąt lat temu, a Era Służalstwa też trwała swój czas, ale to nie znaczy, że od tego czasu wszystko, co zostało wypuszczone w przestrzeń w związku z wojną, przestało po niej latać! - Stane spojrzał w okno, gdzie na pierwszym planie rysował się kształt jego okrętu wojennego, widmowy na tle gwiazd, składających się na imperium, z którym walczyli tak długo, by je w końcu zniszczyć. - A samo Służalstwo trwało pewnie ze sto lat, a ciągle jesteśmy w połowie rekonstruowania ekonomii i gospodarki i wyciągania ich z poziomu niewolniczego. Poza tym musimy jeszcze uważać na ich maszyny, takie jak to tu! - kopnął z obrzydzeniem pokład.

- To wszystko to ja znam na pamięć! - Dall był już wyraźnie zdenerwowany. - Na planetach jestem od chwili wstąpienia do floty. Tylko co to wszystko ma wspólnego, do diabła, z tą cholerną Mozaiką, którą tyle czasu goniliśmy? Przecież zrobiono ich podczas wojny chyba z bilion i wypuszczono w chmurki. Jak, u Boga Ojca, jeden taki antyk może wzbudzać zainteresowanie?

- Gdybyś choć raz uważnie przeczytał opis techniczny - komandor wskazał na broszurkę leżącą przed nim - zamiast marnować energię w okolicznych burdelach, traciłbyś teraz trochę mniej nerwów. Torpedowiec klasy Mozaika jest bronią przystosowaną do wojny w przestrzeni. Jest to praktycznie rzecz biorąc statek kosmiczny sterowany przez komputer zaprogramowany tak, aby odnaleźć określone cele i zniszczyć je. Ma, rzecz jasna, własną obronę jak i mechanizm autodestrukcji w przypadku dostania się w obce ręce lub wyczerpania źródeł energii. Jego główną bronią są torpedy energetyczne, zdolne zniszczyć dowolną planetę.

- Nigdy nie sądziłem, że to ma pokładowy komputer - mruknął Dall. - Mówi się zawsze, że roboty mają zakodowane blokady, uniemożliwiające zabijanie ludzi. Czy ten nie ma tego wynalazku?

- Raczej wbudowany niż zakodowany. To bardziej oddaje stan faktyczny - poprawił go Stane. - Pamiętaj, że roboty nie mają ludzkiej psychiki, choć pod względem złożoności nie ustępuje ona naszej, to jest jednak inaczej kodowana. A poza tym większości z nich nie znane jest pojęcie moralności. Dawno temu, w początkach naszej robotyki, budowaliśmy maszyny z ludzkimi psychikami. To zresztą jest domena specjalistów. Ale z tego co wiem, to dziś tego typu umysły mają tylko niektóre, wąsko wyspecjalizowane maszyny. Reszta się nie sprawdziła i ma umysły lepiej dostosowane do swej działalności. Mozaika nie zna pojęcia moralności, chyba że uznamy za to możliwość kalkulacji, jak wiele jest w stanie zabić! Ma detektor masy i gdy przekracza ona w odnalezionym czy napotkanym obiekcie masę krytyczną, to rozpoczyna się działanie, w którego efekcie może z dużym powodzeniem być zniszczony zarówno statek, jak i planeta. Wszystkie dane, jakie poprzedzają atak, są raz jeszcze kodowane i interpretowane. A teraz co do twoich wątpliwości - najprawdopodobniej ten torpedowiec miał zająć się czwartą planetą układu, w którym teraz jesteśmy. - Czy mamy coś w archiwum o tej planecie?

- Nie. Jest to nie zbadany dotychczas system, przynajmniej do czasów, które obejmują nasze archiwa. Ale Służalcy mogli o niej coś takiego wiedzieć, że zdecydowali się na jej zniszczenie. Jesteśmy tu po to, aby się dowiedzieć, dlaczego tak postanowili.

Małolat stał, przetrawiając usłyszane informacje.

- I jest to jedyny powód? - odezwał się w końcu. -Jeśli nam się uda, to będzie wszystko...? Myślę, że to nie powinno być zbyt trudne...

- To myślenie jest typowym przykładem, dlaczego na tym statku masz tak niską rangę - artylerzysta Arnild obwieścił swą obecność.

Arnild był weteranem służby patrolowej, która słynęła z tego, że dział emerytalny nie narzekał na nadmiar petentów. Poza tym był całkowitym ignorantem, wyłączając trzy dziedziny: wojnę, komputery i działa.

- Czy mogę coś dodać od siebie o możliwościach tego, co nastąpi, szefie? Pierwsze - to każdy wróg Służalców jest naszym sprzymierzeńcem, a może być przyjacielem. Drugie - może tak być, że jest to wróg całej rasy ludzkiej i wtedy będziemy musieli użyć Mozaiki, żeby ukręcić łeb całej sprawie, czyli zakończyć zbożne dzieło rozpoczęte przez Służalców. Trzecie - to Służalcy mogą mieć tu coś schowane, coś w stylu zastępczego centrum dowodzenia. Coś, co raczej zniszczą niż nam pokażą. Każdy z tych powodów jest wystarczający, żeby zainteresować się tą planetą, nie?

- Będziemy w atmosferze za dwadzieścia godzin - przerwał zaległą ciszę Dall - ale jeśli mu damy pełną moc, to możemy być za siedem.

- Zbyt długo się nie uchowasz. Jesteś zbyt niecierpliwy, jak na grzeczne dziecko - Arnild nawet nie odwrócił głowy od ekranu, ustawiając filtr podczerwieni na najlepszą ostrość.

- Panowie, trochę kultury - głos Stane'a był jak zwykle spokojny i cichy. - To że jesteśmy we trzech i to na tym zadupiu zapomnianym przez Boga i ludzi oraz nasze dowództwo, to jeszcze nie powód, żeby nie przestrzegać podstaw dobrego wychowania. A poza tym, Arnild, zapomniałeś, że Dall nigdy nie walczył ze Służalcami. A teraz jazda na naszą łajbę.

Przelatywali przez atmosferę w milczeniu. Zwiadowczy planetolot zataczał kręgi po równikowej orbicie, gdy uzyskali pierwsze odczyty i odbitki z powierzchni. Duplikaty powędrowały na stół, oryginały zostały w zapieczętowanych kasetach, które otwiera się tylko w bazie.

- Niewiele tu tego - komandor odsunął odczyty - a i od tego człowiek głupieje. Nie mamy innej rady, schodzimy i rozejrzymy się na miejscu

Arnild w milczeniu oglądał zdjgcia. Jego palce odruchowo uruchamiały nie istniejące wyrzutnie. Dall piemrszy przenuał ciszę.

- Faktycznie, niewiele tu ciekawego. Kupa wody i jeden wielki kontynent. Nic więcej.

- Nic wykrywalnego - to był Stane. - Żadnego promieniowania, dużych mas metalu na powierzchni czy w jej wnętrzu, żadnych źródeł energii. Żadnych powodów, dla których tu jesteśmy.

- Ale jesteśmy tu! - Arnild zakończył kontemplację zdjęć. - Więc zamiast strzępić gębę, zjeżdżajmy na dół i przekonajmy się naocznie po cholerę się tu znaleźliśmy. To tu - prztyknął w zdjęcie - to chyba jakaś wioska. Prymityw! Dymy z palenisk, tubylcy szwendają się po okolicy jak śnięte rybki...

- A tu są owce na polu - przerwał jak zwykle Dall - i łodzie wypływające z zatok. Powinniśmy tu coś znaleźć! - No cóż, pozostańmy w tej zbożnej nadziei. Przygotować się do lądowania!

Starym zwyczajem odbyło się ono z hukiem i błyskiem. Przyziemili w zagajniku na wzgórzu, na którego stoku była położona największa na kontynencie osada.

- Pozytywny odczyt atmosfery - Dall wyłączył analizator.

- Zostań przy celownikach, Arnild - Stane był tym razem spokojniejszy niż zwykle. - Trzymaj nas na wizji, ale wal tylko na mój rozkaz.

- Albo gdy cię zabiją - głos Arnilda był całkowicie wyprany z emocji.

- Albo gdy mnie zabiją - Stane nie ustępował mu pod tym względem ani na jotę. - W tym wypadku zostaniesz dowódcą.

Razem z Dałlem ubrali lekkie skafandry i opuścili statek. Powietrze było chłodne i przyjemnie orzeźwiające.

- Pachnie wspaniale po odorze tych katakumb!

- Masz rzadki dar obrzydzania sobie życia - odezwał się w słuchawkach Arnild. - Hej! Zobaczcie no, co się dzieje w wiosce!

Dall ustawił ostrość lornetki. Stane zrobił to, gdy tylko opuścili pokład.

- Nic się nie rusza! Wyślij „Oko”!

Z hukiem boostera owalny aparat opuścił planetolot i zaczął zataczać kręgi nad wioską. Składała się ona z około setki domów o przestronnych wejściach, tak że "Oko” mogło spenetrować ich wnętrza.

- Nikogo - głos Arnilda był pełen sarkazmu. - Ani jednego zwierzaka, nie mówiąc o gospodarzach. I gdzie się podziała ta przysłowiowa gościnność wobec gwiezdnych tułaczy?

- Ludzie nie mogli, u diabła, tak po prostu zniknąć - zdenerwował się Dall. - W jaką stronę byś nie spojrzał, pola są puste. A przecież dym z kominów jeszcze się snuje po okolicy!

- Dym jest, a ludzi nie ma - głos Arnilda był znów beznamiętny. - Zejdźcie z łaski swojej na dół i rozejrzyjcie się.

Oko” opuściło wioskę i leciało w kierunku statku. Właśnie przelatywało nad zagajnikiem, gdy stanęło jak wryte, a słuchawki rozdarły się głosem Arnilda:

- Stop! Tam nikogo nie ma, ale z dziesięć metrów nad wami ktoś jest i to nawet nie taki brzydki!

Obaj zainteresowani powstrzymali naturalny odruch zadarcia głów i podziwiania tego kogoś. Zrealizowali go dopiero po chwili, gdy byli już w bezpiecznej odległości od niezasłużonych podarków, które mogły się im posypać na głowy.

- Uważajcie! Obniżam grata dla lepszego obrazu. Dziewczyna, ładna, nie ma żadnej, widocznej broni, tylko jakąś spódniczkę. Siedzi na drzewie i nie rusza się. Oczy ma zamknięte. Wygląda na cholernie przestraszoną.

Obaj podróżnicy widzieli konturowy obraz opisywanej rzeczywistości w soczewkach swoich lornetek.

- Nie podjeżdżaj bliżej, ale włącz głośnik i przełącz mnie na linię.

- Jesteś włączony.

- Jesteśmy przyjaciółmi... Zejdź... Nie chcemy cię skrzywdzić... - słowa odbijały się echem i zniekształcone docierały do ich uszu.

- Słyszy, szefie, ale może jej nie uczyli esperanto - zauważył Arnild. - Rezultaty twojej przemowy są nikłe - mocniej przytuliła się do pnia.

Stane nieźle znał język Służalców w czasie wojny, ale teraz musiał się nieźle pogimnastykować, zanim sklecił zrozumiałą wiązankę dźwięków o tym samym znaczeniu w języku wrogów.

- To coś dało, szefie - meldował Amild. - Podskoczyła tak, że omal nie zleciała z tej grzędy. Teraz wlazła chyba dwa razy wyżej i siedzi.

- Niech pan mi pozwoli tam wejść, sir - Dall stał na baczność. - Wezmę linę i wejdę po nią. To jedyny sposób. To tak samo jak z kotem.

Stane rozejrzał się wokoło.

- Wygląda na to, że to jest najlepsza możliwość. Weź lekką linę, ze dwieście metrów, ze statku. I pospiesz się, bo zaczyna zmierzchać.

Żelazo werżnęło się w drzewo i Dall rozpoczął wspinaczkę. Dziewczyna poczuła ruch drzewa i wtedy spostrzegł jasną plamę jej twarzy, zwróconą ku dołowi. Potem plama znikła i zaszeleściły liście. Ruszył w górę, zanim Arnild zrelacjonował sytuację.

- Uważaj! Wlazła wyżej, jest nad tobą!

- Co mam robić, komandorze? - spytał Dall, siadłszy okrakiem na grubym konarze, z dziesięć metrów nad ziemią. - Właź dalej. Ona nie może wejść wyżej niż na czubek. Na pewno ją dogonisz -wypowiedź Stane'a jak zwykle napawała otuchą.

Wspinaczka była teraz łatwiejsza - gałęzie bliżej rosły i nie były tak rozłożyste, jak niżej. Wchodził powoli, żeby nie przestraszyć dziewczyny. Byli odcięci od otoczenia w swoim własnym świecie - świecie drzewa i tylko połyskujący obiektyw „Oka” przypominał, że są też inni obok nich. Dall zawiązał kolejny węzeł. Po raz pierwszy w tej misji wiedział, że jest potrzebny, że robi to, co umie i robi to dobrze. Uśmiechnął się do swoich myśli. Mogła wejść jeszcze wyżej - gałęzie z pewnością utrzymałyby ją. Ale dla jakichś, sobie znanych powodów, znalazł ją na następnym konarze. Stanął obok. Odetchnął i odezwał się łagodnie, uśmiechając się:

- Nie masz powodów, żeby się bać, Chcę tylko pomóc ci zejść bezpiecznie i pomóc ci wrócić do przyjaciół. Dlaczego nie złapiesz się liny?

Dziewczyna wzdrygnęła się i odwróciła. Była młoda i ładna. Miała długie, czarne włosy zaplecione w warkocz. Wyglądała całkiem swojsko - tylko ten strach. Gdy był blisko, mógł zobaczyć, że cała drży. Ręce i nogi trzęsły się w nieustannych drgawkach. Zacisnęła zęby i z kącika ust sączyła się strużka krwi z przygryzionych warg. Nigdy dotychczas nie sądził, że ludzkie oczy mogą być tak pełne przerażenia.

- Naprawdę, nie masz się czego bać - powtórzył. Poruszał się nader ostrożnie, choć gałąź była mocna - nie było niczego, za co mógłby się złapać i łatwo mogli oboje bardzo szybko znaleźć się na ziemi. A była to rzecz, jakiej sobie najmniej życzył. Powoli owinął linę wokół gałęzi i obwiązał się nią w pasie. Kątem oka widział, że dziewczyna rozgląda się spłoszona jego zachowaniem.

- Przyjaciele - próbował ją uspokoić, po czym przełożył to na język Służalców, gdyż wyglądało, że zrozumiała poprzednią wypowiedź dowódcy. - No'rvenn!

Krzyk jaki wydarł się z jej gardła był straszny - jak u torturowanego zwierzątka. Zaskoczyła go, a potem było już za późno. Udało jej się. Odbiła się z całych sił i skoczyła w dół, mierząc w lukę pomiędzy gałęziami. Głuchy łomot świadczył o zakończeniu znajomości. Jego uratował węzeł, jaki zaciągnął chwilę przedtem. Wlazł z powrotem na konar, z którego przed chwilą zleciał i bujał się przez chwilę między gałęziami. Potem puścił się najszybciej jak potrafił, zwijając za sobą linę. Spojrzawszy na to, co leżało pod drzewem, nie wysilił się nawet na pytanie, czy żyje.

- Starałem się ją powstrzymać. Robiłem co mogłem - głos mu wyraźnie drżał.

- Widzieliśmy. Nie było żadnego sposobu, żeby ją powstrzymać, gdy zdecydowała się skoczyć.

- Niepotrzebne było to odezwanie w mowie Służalców... - Arnild był na zewnątrz i chciał jeszcze coś dodać, ale spojrzawszy na Stane'a, zamknął się.

- Zapomniałem - Dall był niepocieszony. - Pamiętałem tylko, że ją rozumie. Nie przyszło mi do głowy, że może się tego przestraszyć. To była pomyłka, ale przecież wszyscy je popełniamy! Ja nie chciałem jej śmierci... - opanował się z wysiłkiem i zamilkł.

- Lepiej weź coś na nerwy, a poza tym, to nie była twoja wina - głos Stane'a był już spokojny. - Pochowamy ją pod drzewem. Pomogę ci, Arnild.

Posiłek ciągnął się jak zapalenie płuc z przerzutami. Nikt nie był głodny, ale nikt nie miał ochoty do rozmowy. Stane pokazał im duży, zielony owoc leżący pod drzewem.

- Mamy odpowiedź, po co tam wlazła i dlaczego nie zniknęła, jak reszta. Po prostu nie zdążyła się schować, poszedłszy po jedzenie. Trzeba się rozejrzeć po wiosce.

- Nie sądzi pan, szefie, że może być trochę ciemnawo? Proponuję poczekać do rana.

Arnild położył miotacz na kolanach i rozglądał się zapraszająco po okolicy. Jakoś nic nie skorzystało z jego zaproszenia.

- Sądzę, że masz rację. Nie ma sensu tłuc się po nocy. Przestaw "Oko" na podczerwień i puść na rekonesans. Może to nam coś da.

- Zostanę na podglądzie - Dall zerwał się na nogi. - Nie jestem... śpiący. Może coś znajdę, sir.

Komandor uśmiechnął się przez moment, po czym zgodził się na projekt.

- Obudź mnie, jeśli coś zobaczysz. Jeśli nie, to rano. Noc minęła w cisry i bezruchu. Z pierwszym brzaskiem Stane i Dall zeszli ze wzgórza z "Okiem" lecącym ponad ich głowami. Arnild został przy lokatorach.

- Tędy, sir - Dall poważnie traktował obowiązki przewodnika. - Tu jest coś, co odkryłem w nocy, kontrolując obraz "Oka".

Wyszli spomiędzy drzew na brzeg jeziora. W jego toni widać było jakieś szczątki skorodowanej maszynerii.

- Sądzę, że to jakieś maszyny budowlane, sir, ale trudno mi określić dokładniej. Są strasznie przerdzewiałe. Wygląda na to, że leżą tu kupę czasu. „Oko” zanurkowało i obraz stał się bardziej szczegółowy. - Zgadza się, to maszyny kopiące - Arnild nie miał cienia wątpliwości. - Część z nich spadła, reszta została czymś zasypana. Wygląda, jakby wpadły w pułapkę. I wszystkie są wytworem Służalców.

Stane wyglądał na zaskoczonego.

- Jesteś pewien?

- Tak samo jak tego, że woda nie służy mi do picia.

- Dobra, idziemy do wioski...

Stane z trudem przetrawiał uzyskane rewelacje, nawet nie starając się tego ukryć. I ponownie Małolat odkrył, gdzie podziali się tubylcy. Wystarczyło pomyśleć wszedłszy do pierwszej z brzegu chaty, ale, jak wiadomo, rzeczy najprostsze są zawsze najtrudniejsze. Podłoga była klepiskiem z odłamem skały udającym palenisko. Wnętrze było puste i nosiło ślady pośpiesznej ewakuacji. Resztki jedzenia, jakieś szmaty i skorupy - wszystko świadczyło o tym, że gospodarze zdrowo się śpieszyli. Dalla zastanowiła porzucona przy palenisku skóra - po jej podniesieniu ukazała się nader twarzowa dziura.

- Tutaj, sir!

Miał ponad metr średnicy i wiódł Bóg wie jak głęboko w lekkim skosie. Podłoga tunelu była ubita tak samo, jak podłoga chaty.

- No tak - Stane był zdegustowany. - Uciekli tędy. Przyświeć, zobaczymy jak tam głęboko.

Ale okazało się, że łatwiej powiedzieć niż wykonać. Promień sięgał na jakieś dziesięć metrów, do zakrętu, za którym ział mrok. „Oko” które wmeldowało się tam, przekazywało tylko ciemność.

- Sprawdzę w innej chacie - odezwał się Arnild. – „Oko” odkryło takie nory we wszystkich tych „budynkach”. Można, szefie?

- Dobrze, ale ostrożnie. Jeśli tam są ludzie, to nie ma sensu straszyć ich bardziej. Po tej dziewczynie sądząc, to i tak są wystarczająco przerażeni.

Po chwili Arnild był z powrotem na linii.

- Znalazłem drugi tunel, a teraz jeszcze jeden. Wygląda to niezbyt pewnie. Nie wiem, czy będę w stanie wrócić tą drogą. To się może lada chwila obsunąć.

- Oczu mamy dość w zapasie - komandor był dziś bojowo nastawiony. - Idź do przodu.

- Wygląda solidniej. Jakby skały... załamanie... duża sala... Czekaj! Stój! Tu jest jeden! Widzę go! Spieprza w głąb tunelu!

- Za nim!

- Nie tak łatwo - odezwał się głośnik po chwili milczenia. - Korytarz wygląda na ślepy. Kawał ściany blokuje tunel. Ten spryciarz musiał za sobą zawalić tunel. Zawracam.... Ognia!

- Co się dzieje, Arnild?!

- Następna skała omal nie zgruchotała "Oka". Wygląda na to, że zasypali tunel i to skutecznie. Teraz obraz jest martwy i nie mogę złapać sygnału identyfikacyjnego Arnild był zaskoczony i zły.

- Chytrutkie - Stane był zdenerwowany. - Wystawili tego klienta na wabia i wpuścili maszynę w tunel pułapkę, którą potem zasypali. Mają tu ciekawe zwyczaje powitalne. Wygląda na to, że nie lubią obcych i najpewniej, ze swoich dotychczasowych doświadczeń mają rację.

- To się chyba nazywa szeroko rozumiana profilaktyka. Na wszelki wypadek w łeb, a potem sprawdź, kogo. Milusińscy - Arnild doszedł do równowagi psychicznej.

- Ale dlaczego?!

Zaskoczenie nie było właściwym słowem dla opisania stanu Dalla - właściwszym byłoby tu zaszokowanie.

- Dlaczego ci tu tak bardzo boją się Służalców? To oczywiste, że Służalcy stracili kupę czasu, aby się do nich dokopać. Czy chcieli zniszczyć tę planetę dlatego, że znaleźli, czy dlatego, że nie znaleźli tego, czego szukali?

- Chciałbym to wiedzieć - Stane był zrezygnowany. - To ułatwiłoby nam robotę. A tak, trzeba wysłać raport do Kwatery Głównej. Może oni coś wymyślą.

Wracając do statku zobaczyli świeżo rozkopaną ziemię koło drzewa, przy którym pochowali dziewczynę. Grób był pusty, a grunt zryty we wszystkich kierunkach. Na korze były ślady zrobione chyba jakimiś stalowymi narzędziami albo... gigantycznymi zębami. Coś czy ktoś zabrał ciało w swoisty sposób oznaczając teren i pnie. Grób łączył się wykopem z czarną dziurą w ziemi, będącą wejściem do podziemi.

Przed snem Stane dwukrotnie zrobił obchód, sprawdzając, czy wejścia są zamknięte, a obwody alarmowe włączone. Mimo to nie mógł zasnąć. Zastanawiało go to wszystko. Czuł, że odpowiedź jest bliska, tylko musi sobie przypomnieć jakiś drobiazg. Tylko jaki? Zapadł w sen, nie znalazłszy odpowiedzi. Gdy się zbudził było jeszcze ciemno, ale miał uczucie, że stało się coś strasznego. Co go, u licha, mogło zbudzić? Spośród oparów sennych wreszcie się to coś wyłoniło - przeciąg. Podmuch powietrza. Rzecz niemożliwa przy zamkniętej cyrkulacji powietrza. Zrywając się na nogi, zapalił światło i dobył miotacza. Amild, zbudzony hałasem ziewnął i, skoczył do drzwi.

- Co się dzieje?

- Budź Dalla, myślę, że ktoś dostał się na statek!

- Chyba odwrotnie - Arnild opadł na łóżko. - Lóżko Dalla jest puste!

- Coo?!

Stane pobiegł do sterowni. Systemy alarmowe były wyłączone, a na wyjściu komputera leżała kartka z jednym słowem. Pięść komandora zacisnęła się na niej i, gdy po chwili minęło osłupienie, dotarło do niego znaczenie tego świstka.

- Idiota! Głupi, pieprzony gówniarz! Arnild, „Oko”, nie, dwa, natychmiast i sprzęż je z hełmami!

- Co się tu właściwie dzieje, szefie? Co ta młoda nadzieja Floty Galaktycznej znowu wymyśliła? - w głosie Amilda można było wyczuć żywe zainteresowanie.

- Polazł do podziemi! Musimy go zatrzymać!

Po Dallu nie było śladu, ale ziemia koło drzewa była świeżo ruszana.

- Puszczę tu „Oko” - Stane był zdecydowany. -Ty weź drugie i wpuść w najbliższą dziurę. Używaj głośników. W języku Służalców nadawaj, ze jesteśmy przyjaciółmi.

- Ale przecież widziałeś reakcję tej dziewczyny, gdy Dall zagadał do niej w tym slangu...

- Widziałem, ale jak inaczej możemy im coś przekazać? Masz jakiś genialny pomysł? Nie? No to do roboty! I śpiesz się!

Arnild miał ochotę powiedzieć, co myśli, ale spojrzenie na twarz komandora przekonało go, że lepiej zachować dyplomatyczne milczenie. Zabrał aparat i ruszył do wsi. Może jeśli ktokolwiek z tubylców usłyszał orację, to jednak reakcji nie dało się zaobserwować. Jeden z automatów został zasypany zwałami szutru i piachu, skutkiem czego Stane przestał być użyteczny w tej fazie operacji. Arnild natomiast, a właściwie jego „Oko”, odkryło wielką komnatę zapełnioną głodnymi i przerażonymi owcami. Tyle że nie było w niej, poza nimi, żywej duszy. Przy wyjściu z pieczary „Oko” dostało się w lawinę kamieni. I to był chwalebny koniec tej operacji. Ciszę przerwał Stane:

- No cóż, sami się proszą. Jak nie można po dobroci, to weźmiemy ich siłą.

- Szefie, coś się rusza koło drzewa - przerwał mu Arnild. -Miałem to w lornecie, ale chyba jakby zniknęło, bo już jest spokój.

Podchodzili wolno, z odbezpieczoną bronią, pod niebem płonącym wschodem słońca. Szli, wiedząc co znajdą, ale łudzili się nadzieją, że to ich zboczona wojną wyobraźnia tylko tak sądzi. Oczywiście ich wyobraźnia miała jak zwykle rację. Ciało Dalla, zwanego Małolatem, leżało w trawie przy wejściu do tunelu. Leżał spokojnie, tyle że sielski obrazek mąciła banera twarzy. Była czerwona.

- Skurwiele! Bydło! - nie było wątpliwości, że gdyby Arnild miał pod ręką jakiegoś tubylca, ten ostatni zacząłby szybko żałować, że nie popełnił samobójstwa. - Tak postąpić z człowiekiem, który chciał im pomóc! Połamane ręce i nogi, obdarty ze skóry! Jego twarz, nic nie zostało, uszy, nos, oczy... - głos przeszedł w nieartykułowany pomruk, w którym wyróżnić można było kunsztowne wiązanki. - Powinni być starci z powierzchni ziemi! Dokładnie! To co .Służalcy zaczęli... - spojrzał na Stane'a i zamilkł.

- Tak właśnie najpewniej czuli i postępowali Służalcy - głos komandora był spokojny. - Czy nie rozumiesz, co się tu działo?

Arnild potrząsnął głową.

- Dall odkrył prawdę. Był młody, miał nadzieję, że może zmienić kolej rzeczy. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Poszedł, bo obwiniał siebie o śmierć tej dziewczyny. A dlatego, że przeczuwał niebezpieczeństwo, zostawił kartkę, na wypadek gdyby nie wrócił. Tam było napisane tylko jedno słowo "Służalcy". To było takie proste! Myśmy szukali jakiegoś superskomplikowanego problemu, a tymczasem to najzwyklejszy na świecie problem socjologiczny. To jest, a właściwie była planeta Służalców, odkryta i urządzona przez nich do specjalnych potrzeb.

- Że jak? - Arnild w dalszym ciągu nie rozumiał.

- Niewolnicy. Służalcy ciągle walczyli. Ty przecież też się z nimi biłeś. Znasz ich styl walki i szafowanie ludźmi. Stale potrzebowali armatniego mięsa, więc musieli je gdzieś hodować. Ta planeta była, a właściwie jest odpowiedzią na ten temat. Wymarzona farma hodowlana - jeden kontynent pokryty puszczą, z paroma miejscami na osady. Utrzymywali ich na pierwotnym poziomie, tłumiąc wszelkie przejawy ewolucji. Zapewniali minimum pożywienia, ale całkowicie wyeliminowali technologię. A kiedy przyszedł czas, czyli co ileś tam lat uznawali, że już można i zabierali tylu niewolników, ilu było im potrzeba, a resztę zostawiali na dalsze rozmnażanie. Zapomnieli o jednej rzeczy.

- Wątpliwości Arnilda zniknęły. Zaczął rozumieć o co tu chodzi.

- Zdolności przystosowawcze?

- Oczywiście. To i instynkt samozachowawczy. Przy tym połączeniu wystarczy trochę czasu, żeby każde bydlę, a co dopiero istota inteligentna, zaczęła się starać uciec od śmierci. Tu jest typowy przykład. Zamknięta populacja, bez historii, bez pisanego języka - piękny materiał. Cyklicznie, co parę lat, nieznane potwory spadały z nieba i kradły ich dzieci. Starali się uciekać, ale nie było dokąd. Budowali łodzie, ale nie było gdzie płynąć. Nie można było nic zrobić...

- Aż jakiś sobieradek wykopał dół i wlazł tam z całą famułą, gdy tamci przylecieli - przerwał mu Arnild.

- I ci ocaleli. Zgadza się, to był początek. Pomyśl, który był skuteczny i który rozwinęli do perfekcji, na jaką mogli się zdobyć nie mając maszyn. Tunele były dłuższe i biegły głębiej niż Służalcy mogli się dostać, a poza tym - od czego inwencja własna - zaczęli się zabezpieczać pułapkami. I w ten sposób wygrali. Jest to chyba jedyny przykład udanej rebelii całej planety w Erze Wielkiego Służalstwa. Znaleźć ich nie można było, gdyż korytarze były zbyt długie. Z tego samego powodu nie mógł ich wszystkich zabić gaz. Maszyny kopiące kończyły jak nasze "Oczy". A ludzie, którzy byli na tyle głupi, żeby wleźć do tuneli... - nie musiał kończyć, ciało Dalla mówiło samo za siebie.

- Ale, ale. Dlaczego wobec tego ta dziewczyna się zabiła? - Z czasem, jak sądzę, tunele stały się świętością. Musiały nią być, jeśli w ciągu lat były sprawą absorbującą ich czas i wysiłki. Dzieciaki już od najmłodszych lat uczono, że demony przychodzą z nieba, a ich ratunek leży tylko pod ziemią. Dokładne odwrócenie religii ze starej, dobrej Ziemi. Każdy z nich, ledwie tylko nauczył się chodzić, był wychowywany tak, że wiedział, iż ratunek jest tylko pod ziemią, a on za nic nie może zdradzić tej tajemnicy czyli budowy i rozmieszczenia tuneli. Był też uczony, co należy zrobić, gdy demony przyjdą z nieba. Wejścia do tuneli muszą być umieszczone tak, żeby można było szybko z nich skorzystać. Ta okolica swoim wyglądem musi przypominać ser szwajcarski i to w najlepszym gatunku. Sądzę, że ewakuacja od chwili zauważenia statku trwała sekundy. Ona niestety nie zdążyła. Gdyby zeszła, wskazałaby nam drogę, a gdy po nią weszliśmy, to jako demony zmusilibyśmy ją do mówienia. Milczeć mogła tylko po śmierci. A skąd ona i cała reszta mogli wiedzieć, że Służalcy to nie jedyne istoty, jakie mogą spaść z nieba? - Dall zrozumiał to, tylko że niezbyt dokładnie zdał sobie sprawę z pewnych rzeczy. Miał nadzieję, że uda mu się wytłumaczyć im, że Służalcy odeszli i nie wrócą już nigdy, a z nieba spadli dobrzy ludzie. Tyle tylko, że nikt z nich go nie słuchał.

Gdy ciało Dalla zostało już umieszczone w hermetycznym pojemniku na statku, odetchnęli.

- Nie zazdroszczę tym, którzy przybędą tu po nas, aby przekonać tubylców-Arnild otarł pot z czoła. -Ale, szefie, nie rozumiem jednego - dlaczego, u Boga Ojca, Służalcy chcieli zniszczyć tę planetę?

- Sądzę, że złożyło się na to wiele przyczyn. Dlaczego wojsko po zdobyciu jakiejś twierdzy wysadza w powietrze budynki, niszczy pomniki, w przypadku, gdy mieszkańcy stawili twardy opór? Jest to chyba wściekłość i niezadowolenie z tego, że musieli się bić i pokonywać ten opór - są to stare, ludzkie emocje. A tu się to spotęgowało - ta planeta musiała opierać się latami przed ich zakusami. Czyli reasumując, można powiedzieć, że złożyło się na to - po pierwsze udana rebelia, jedyna udana, jak już mówiłem, po drugie tyle czasu trwająca walka nie przynosząca im żadnych sukcesów, wreszcie po trzecie niezbyt miła niespodzianka ze strony tych, których przecież uważali za swoją własność. Tych spraw nie mogli tak po prosu puścić w niepamięć. Starali się stłumić rebelię tak długo, jak długo mieli na to nadzieję. Gdy zrozumieli, że przegrali wojnę, zniszczenie tej planety było tym, co rozładowałoby ich emocje. Zauważyłem, że ty czułeś to samo, gdy zobaczyłeś ciało Dalla. To normalna ludzka reakcja.

Byli obaj starymi żołnierzami i nader dobrze kontrolowali swoje zachowanie, lecz lata robiły swoje. A i pobyt na tej planecie nie podziałał odmładzająco. Byli zmęczeni jak wszyscy, którzy zbyt długo robią wciąż to samo i mają pełne prawo poczuć się wyczerpanymi.



przekład : Jarosław Kotarski



Zawsze słucham misia



Chłopiec spał oświetlony łagodnym blaskiem księżyca, jedną ręką obejmując pluszowego misia, gdy jego ojciec i mężczyzna z czarną brodą cicho weszli do sypialni.

- Wysuń go i podłóż drugiego - szepnął brodaty.

- Obudzi się i narobi wrzasku - zaoponował ojciec. - Jest lepszy sposób...

Z drugiej strony głowy syna położył identycznie wyglądającego pluszaka i ostrożnie odciągnął rękę malca obejmującą oryginalnego niedźwiadka, którego natychmiast zabrał. Davy przez sen pomacał poduszkę, przewrócił się na drugi bok i natychmiast przytulił drugą zabawkę. Po kilkunastu sekundach jego oddech wyrównał się i pogłębił. Obaj mężczyźni cicho wyszli i delikatnie zamknęli za sobą drzwi.

- No to zaczynamy - ucieszył się Torrence, ledwie znaleźli się na schodach, i oblizał wargi, łapiąc misia. Niedźwiadek szarpnął się w uścisku, przewrócił czarnymi ślepkami i pisnął:

- Zanieście mnie do Davy'ego.

- Daj mi go - polecił ojciec malca. - Zna mnie, więc nie będzie pyskował.

Nazywał się Numen i podobnie jak Torrence był doktorem nauk politycznych, pomimo wysokich kwalifikacji nie zatrudnionym przez obecne władze. Nie znaczyło to zresztą, że byli bez środków do życia, jako że te dwie sprawy nie były ze sobą związane. Podobnie jak jego towarzysz także miał brodę, jednak o wiele krótszą, staranniej przystrzyżoną i jasną. W ogóle znacznie się różnili - jeden krępy i śniady brunet, drugi wysoki, łysiejący blondyn o jasnej karnacji.

Kiedy Numen wziął misia, ten się uspokoił i bez problemów dotarli do starannie ekranowanego pomieszczenia w piwnicy, gdzie czekał Eigg.

- Wreszcie! - ucieszył się na ich widok i szybkim ruchem złapał zabawkę.

Zawsze zachowywał się tak, jakby mu się wiecznie spieszyło, mimo że był masywnej budowy, co jeszcze podkreślał biały laboratoryjny kitel.

- Poczekaj - zaprotestował Numen. - Nie musisz... - Puść mnie! - pisnął niedźwiadek. - Puść!

- To tylko maszyna - stwierdził zimno Eigg i sięgnął po skalpel. - Jesteś dorosły, powinieneś lepiej panować nad emocjami i rozsądniej myśleć. To nie jest twój przyjaciel i powiernik z dzieciństwa. To nawet nie jest żywe: to jest maszyna, a ty jesteś dorosły!

Szybkim ruchem rozpruł szew, nacisnął i w plecach zabawki otworzyła się oklejona futrem klapka.

- Puść mnie! - piszczał miś, machając łapkami. - Naprawdę musimy...

- Przestań się zachowywać jak sentymentalny dureń! parsknął Eigg, łapiąc za śrubokręt.

Nacisnął coś we wnętrzu pluszaka, rozległ się cichy szczęk i zabawka znieruchomiała. Spokojniej już położył ją na stole i zabrał się do odkręcania pokrywy. Zaskoczony Numen otarł oczy, przyznając w duchu, że zachowuje się głupio. Eigg miał rację - miał w ręku maszynę, a to, co właśnie robili, było zbyt ważne, by patrzeć na to oczami małego chłopca.

- Ile czasu ci to zajmie? - spytał, patrząc na zegarek. Jest dziewiąta.

- Mówiliśmy już o tym i nic się nie zmieniło. - Eigg odłożył śrubokręt i oglądał teraz wnętrze przez lupę jubilerską. - Próbowałem na dwóch ukradzionych programach dokładnie przez miesiąc. Wyjęcie i zamontowanie to kwestia minut. Natomiast przeprogramowanie nagrań trwa nieco poniżej dziesięciu godzin, różnica wynosiła kwadrans, więc należy uznać, że dziesięć godzin wystarczy Aha, mam cię, robaczku...

Z tryumfem wyjął z misia niewielkie urządzenie elektroniczne wraz z kasetą, na której nagrano głos.

- To za długo: Davy przeważnie budzi się koło siódmej i miś musi być już na miejscu! Nie może nawet podejrzewać, że misia z nim nie było.

- Jeśli nie będzie innej rady, to mu coś skłamiesz. Nie będę się spieszył i ryzykował, że wszystko spieprzę. Teraz bądźcie cicho!

Wsunął urządzenie do sporego mechanizmu stojącego na stole i włączył. To była jego specjalność - obaj pozostali nie mieli zielonego pojęcia ani co robi, ani jak nazywa się którekolwiek z używanych przezeń urządzeń.

- Puść mnie!... - rozległo się z głośnika - ...bzzzt... Nie, Davy, mamie by się to nie podobało... bzzzt... nóż do prawej, widelec do lewej... bzzzt... dobry chłopiec...

- Gotowe! - oznajmił wreszcie z ulgą, kończąc ścieg.

- Pobiłeś własny rekord - przyznał Numen, spoglądając na monitor pokazujący w podczerwieni pokój dziecinny. Jeszcze śpi. Jesteś pewien, że...

- Jestem pewien, sam zresztą sprawdziłeś, jak cię obudziłem. Pytałeś i słuchałeś odpowiedzi: jeśli nie wiesz, co zostało zmienione, nigdy nie odkryjesz zmian, bo nawet nie będziesz podejrzewał, że one istnieją. We wszystkich pozostałych kwestiach pamięć i polecenia są takie same jak u innych niedźwiadków. Tylko jedno je różni.

- Obyśmy nigdy nie musieli wykorzystywać tej różnicy! mruknął Numen. - Dałby Bóg!

- Nie wiedziałem, że wierzysz w te brednie - zdziwił się Eigg.

- Nie wierzę. - Numen zaczerwienił się.

- To nie pleć i weź się do roboty: trzeba odnieść misia, zanim twój syn się obudzi!

Davy był grzecznym dzieckiem i dobrym uczniem. Odrabiając lekcje, wciąż jeszcze rozmawiał z misiem, choć powoli zaczynał traktować go bardziej jak maskotkę niż jak wyrocznię.

- Ile jest siedem i pięć, misiu?

- Davy wie... - Miś zamachał łapami. - Nie powinieneś mnie pytać o to co wiesz, Davy...

- Pewnie, że wiem, ale chciałem się dowiedzieć, czy ty wiesz. Trzynaście.

- Davy, dwanaście, nie trzynaście... lepiej się ucz, Davy, miś ci to mówi...

- Okpiłem cię! - Davy się roześmiał. - Zmusiłem cię, żebyś mi powiedział prawdziwy wynik!

Uczył się obchodzić zabezpieczenia robota, co nie było zbyt trudne, gdyż misie miały słownik małych dzieci i przystosowane były do współpracy z malcami, a nie z dziatwą w wieku szkolnym. Ich zadanie bowiem musiało być wykonane, gdy dzieci podrastały, a nie dorastały. Misie uczyły je mówić, przekazywały podstawowe informacje z historii, zasad życia, moralności, gramatyki i tego wszystkiego, co stanowi podstawy umożliwiające człowiekowi życie w społeczeństwie. Ponieważ ludzkie charaktery kształtują się znacznie wcześniej, niż dziecko trafia do szkoły, funkcja pluszowych niedźwiadków była nader ważna, ale zasób słów dość ograniczony, więc przestawały być użyteczne po kilku zaledwie latach.

Gdy Davy stał się Dawidem i skończył osiemnaście lat, miś od dawna mieszkał na najwyższej półce, niejako na emeryturze. Był jednak przyjacielem i choć już do niczego nieprzydatny, pozostał z Dawidem - przyjaciół bowiem się nie wyrzuca. Pokój dziecięcy, właściwie gabinet, przypominał teraz pobojowisko, gdyż Dawid właśnie się pakował. Wyjeżdżał mianowicie na studia. Gdy dopinał oporną torbę, zadzwonił telefon i na ekraniku ukazała się twarz ojca.

- Dawid, zejdź na chwilę do biblioteki. Stało się coś raczej ważnego...

- Lecę! - oznajmił, zauważając, że ojciec ma nietęgą minę i głos też nie taki jak zwykle.

Coś rzeczywiście musiało się stać!

Oprócz ojca zastał w bibliotece doktora Eigga, siedzącego prawie na baczność, i Torrence'a, najstarszego przyjaciela ojca, którego nazywał wujkiem, choć nie byli krewnymi. Ojciec wyglądał nieswojo, ale na pierwszy rzut oka nie sprawiał wrażenia chorego. Dawid cicho siadł w fotelu, świadom, że wszyscy go nie wiedzieć dlaczego obserwują, i spytał:

- Co się stało?

- Nic, Davy - odparł ojciec, co dowodziło, jak bardzo jest czymś wstrząśnięty, gdyż nie nazywał go tak od lat. A raczej coś się stało, ale dawno temu, i dotyczy to całego naszego świata.

- Och, Panstentialiści - odetchnął David: to była polityka, a więc nic ważnego.

- Owszem, Davy. Myślę, że teraz wiesz już o nich wszystko... gdy rozchodziliśmy się z twoją matką, obiecałem jej, że wykształcę cię najlepiej, jak potrafię, i myślę, że mi się to udało. Wiesz jednak, że ja i moi przyjaciele jesteśmy specjalistami od sprawowania rządów i polityka jest częstym tematem w tym domu. Znasz nasze uczucia i sądzę, że je podzielasz.

- Podzielam i myślę, że uważałbym tak samo niezależnie od tego, gdzie bym się wychował. To zaborcza filozofia i, co gorsza, samonapędzająca się, im więcej władzy zyskują jej przedstawiciele, tym jest ważniejsza.

- Właśnie. A jej sercem jest jeden człowiek imieniem Barre. Zasiadł u steru władzy i ani myśli ustąpić, a przy obecnym stanie medycyny może żyć jeszcze ze sto lat.

- Barre musi odejść! - warknął Eigg. - Rządzi od dwudziestu trzech lat i od tego czasu mam zakaz prowadzenia badań. Młodzieńcze, ten zakaz trwa dłużej, niż ty żyjesz na tym świecie!

Dawid skinął głową, ale się nie odezwał - czytał, że Eigg prowadził badania nad behawioralną embriologią ludzką, i w duchu przyznawał, że Barre miał rację - należało przerwać te badania. Był to zresztą jedyny punkt, w którym się z nim zgadzał - poza tym uważał, że filozofia wyznawana przez Barre'a całkowicie stłamsiła politykę i inne dziedziny życia.

- Nie mówię tylko za siebie - dodał Numen z wysiłkiem i nie chodzi o to, że od ponad dwudziestu lat nie wykonuję swojego zawodu, podobnie jak Torrence. Gdyby to był jedyny negatywny wynik jego postępowania i jego przekonań, nie kiwnąłbym palcem, by go powstrzymać.

- Zgadzam się całkowicie - dodał Torrence. - Los dwóch ludzi jest bez znaczenia w porównaniu z losem wszystkich. Podobnie jak los jednego człowieka.

- Właśnie! - Numen zerwał się i zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju. - Gdyby to nie była prawda, nigdy bym się w to nie zaangażował. Problem mianowicie przestałby istnieć, gdyby Barre jutro dostał, dajmy na to, zawału i padł trupem.

Wszyscy spojrzeli na Dawida, wciąż nie wiedzącego, o co chodzi. Poczuł, że wypada coś powiedzieć.

- Cóż, przyznaję, że najbardziej przydałoby się nam wszystkim trochę embolizmu. Martwy znacznie lepiej przysłużyłby się ludzkości niż żywy.

Cisza kłopotliwie się przedłużała, aż w końcu przerwał ją beznamiętny głos Eigga:

- Wszyscy jesteśmy zgodni, że śmierć Barre'a byłaby dobrodziejstwem dla świata. Wniosek logiczny, z którym powinieneś się zgodzić, Dawidzie, jest taki, że należałoby go... zabić...

- Niezły pomysł - przyznał chłopak, zastanawiając się, o co tu chodzi - choć naturalnie jest to fizycznie niemożliwe. Od wieków na świecie nie doszło do... zaraz, jak to się nazywa... aha, morderstwa. Psychologia rozwojowa zadbała o to dawno temu. Zdaje się, że to był ostateczny dowód na wyższość człowieka nad niższymi gatunkami: to, że może rozprawiać czy myśleć o zabijaniu, a jednocześnie od dzieciństwa tak być uwarunkowanym, by nie móc zabijać. Jeśli wierzyć tekstcm historycznym, to rasa ludzka znacz nie się rozwinęła, odkąd zlikwidowano przekleństwo, jakim było wzajemne zabijanie się. Słuchajcie, czy ja bym się mógł w końcu dowiedzieć, o co tu chodzi...?

- Barre może zostać zabity - oznajmił prawie uprzejmie Eigg. - Jest jeden człowiek na świecie, który może go zabić. - Kto? - spytał Dawid, choć znał odpowiedź, zanim jeszcze usłyszał driący głos ojca.

- Ty, Dawidzie... ty...

Gdy tak siedział osłupiały, różne fragmenty wspomnień wskoczyły nagle na swoje miejsca, nabierając nowego znaczenia. Na przykład jego reakcja, inna niż pozostałych, gdy w wypadku zginęła wiewiórka, drobiazgi, które nie dawały mu w nocy spać... Wiedział, że to prawda, choć dziwne było, że nigdy dotąd tego nie zrozumiał - prawda była o wyciągnięcie ręki, ale dopóki się po nią nie sięgnęło, pozostawała ukryta. Teraz ją poznał.

- Chcecie, bym go zabił? - spytał.

- Jesteś jedynym, który może to zrobić... a nie mamy innego wyjścia, Davy. Przez wszystkie te lata miałem złudną nadzieję, że jednak nie okaże się to konieczne i że nie będzie trzeba korzystać z twojej zdolności. Ale on żyje, a dla dobra wszystkich musi zginąć.

- Nie rozumiem tylko jednego. - Dawid wstał i wyjrzał przez okno. - Jak tego dokonaliście? To uwarunkowanie jest normalną częścią wychowania umożliwiającego życie wśród ludzi.

- Cała sprawa sprowadza się do pluszowego misia - wyjaśnił Eigg. - Nie ogłasza się tego, ale podstawą sukcesu całego uwarunkowania jest reakcja wpojona dziecku w pierwszych latach życia. Reakcja wpajana przy każdej okazji przez program wychowawczy misia. Późniejsze tłumaczenie i wartości moralne uzasadniają i wzmacniają proces, ale bez misia całość nie mogłaby się udać.

- Więc mój miś...

- Zmieniłem program i nagrania tylko w tej jednej kwestii, ale za to gruntownie.

-I to wystarczyło - w głosie Dawida pojawił się chłód, którego dotąd nigdy w nim nie było. - Jak mam go zabić?

- Za pomocą tego. - Eigg otworzył pudełko wyjęte z szuflady. - To prymitywna broń z muzealnej kolekcji, ale w pełni sprawna: sam ją naprawiłem i sprawdziłem jak działa. Dorobiłem tei pociski zwane "kulami". Jest w pełni zautomatyzowana: kiedy naciśniesz palcem tu, na spust, wewnątrz metalowy trzpień wyzwala reakcję chemiczną, w wyniku której miedziano-ołowiany pocisk zwany kulą wylatuje przez ten otwór z przodu. Kula leci wzdłuż linii będącej przedłużeniem linii, która powstaje, gdy spojrzysz przez te dwa zagłębienia na górze. Kula naturalnie ulega przyciąganiu, ale przy tak małym dystansie, to znaczy metr czy dwa, ten czynnik można spokojnie zignorować. Całość nazywa się „pistolet”.

I położył na stoliku czarno oksydowany, metalowy przedmiot o dziwnym kształcie - z jednej strony brzydki, z drugiej mający w sobie groźne piękno. Dawid wziął go i zaskoczony stwierdził, że idealnie pasuje do dłoni i jest doskonale wyważony. Uniósł go powoli, spojrzał przez wycięcia, o których mówił Eigg, i nacisnął spust. Huknęło, pistolet podskoczył i kula trafiła Eigga tuż nad sercem, przewracając go wraz z fotelem do tyłu. Eigg zakrztusił się własną krwią i znieruchomiał. Był martwy.

- Dawid! Co ty robisz? - w głosie ojca słychać było przerażenie.

Chłopak odwrócił się od trupa, nie poruszony tym, co zrobił, w najmniejszym nawet stopniu.

- Nic nie rozumiesz, tato: Barre i jego zwolennicy są groźbą i wielu ucierpi w wyniku ich działalności. Jak sam jednak powiedziałeś, po jego śmierci sytuacja się zmieni. A co powiesz o tym, co wyście zrobili? Jak można próbować porównać postępowanie nieetycznego Barre'a i to?

Zastrzelił ojca szybko, zanim ten zrozumiał wagę jego słów i zaczął obawiać się tego, co nastąpi. Torrence był bystrzejszy lub też wystarczyło te parę sekund zwłoki z wrzaskiem przerażenia rzucił się ku drzwiom. Nim zdołał je otworzyć, powaliła go kolejna kula, ale odległość była większa i Dawid nie trafił dokładnie. Podszedł więc do wrzeszczącego i podrygującego na podłodze ciała, wycelował starannie i dobił go strzałem w głowę. Pistolet zaczął mu ciążyć, a on sam czuł się dziwnie zmęczony, gdy wyszedł z biblioteki.

Dawid z pistoletem w dłoni wszedł do swego pokoju, z najwyższej półki zdjął misia i położył go na stole.

- Misiu, powyrywam kwiatki z klombu - oznajmił.

- Nie, Davy... - Miś zamachał łapkami. - Brzydko jest wyrywać kwiatki... nie wyrywaj kwiatków.

- To wybiję szybę!

- Nie, Davy... nieładnie jest zbijać szyby... nie tłucz szyb, Davy.

- Misiu, zamierzam kogoś zabić! Cisza i bezruch były jedyną reakcją.

Ciszę przerwał huk wystrzału - pluszowa zabawka eksplodowała fragmentami metalu, przekładni i obwodów scalonych.

- Misiu... powinieneś był mi powiedzieć! - jęknął Dawid i w końcu się rozpłakał.



przekład : Jarosław Kotarski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harrison Harry Zlote lata opowiadania (rtf)
harry harrison narodziny stalowego szczura
Harry Harrison Stalowy Szczur 2 Stalowy Szczur
Harry Harrison Galaktyczni zwiadowcy Postrach gwiazd
Harry Harrison & Ant Skalandis Planeta śmierci 5
Harry Harrison Cykl Stalowy Szczur (04) Zemsta Stalowego Szczura
Harry Harrison Stalowy Szczur idzie do wojska (2)
Harry Harrison Zlote lata Stalowego Szczura
A Transatlantic Tunnel, Hurrah! Harry Harrison
Harry Harrison Stalowy Szczur Spiewa Blesa
Harry Harrison Brion Brandd 01 Planeta Przeklętych
Harry Harrison I Kto To Mówi
Star Smashers of the Galaxy Ran Harry Harrison
Harry Harrison Stalowy szczur 02 Stalowy Szczur idzie do wojska
Harry Harrison Stalowy Szczur i Piąta Kolumna
Harry Harrison Bill 02 On The Planet Of Robot Slaves
Harry Harrison Rebel in Time
Harry Harrison Zemsta Stalowego Szczura
Harry Harrison Stalosy szczur ocala świat

więcej podobnych podstron