Bart Robert D

Robert D. Bart

DWIE CZASZKI




KB”



ROZDZIAŁ I


Moje studia nad Kodeksem Watykańskim wlokły się bardzo długo. Obrastały przypisami i aneksami w sposób niepokojący. Czułem się zakurzony jak książki w bibliotece starego profesora Giulia Orlani. To mnie także niepokoiło. Jestem wprawdzie archeologiem z wyboru, ale spostrzeżenie młodziutkiej Claudii Orlani, córki profesora, iż jestem zupełnie, ale to zupełnie oderwany od życia, trochę mnie jednak zdenerwowało. Przyszedłem już do siebie po kryzysie, o którym nie chciałem myśleć (choć wiedziałem, że od pewnych myśli uwolnić się niepodobna) i mała, jasnowłosa Claudia podobała mi się nadzwyczajnie. Tego wieczoru dużo się śmiała, była rozbawiona. Z rosnącym rozdrażnieniem wsłuchiwałem się w tłumione ścianami starego domu odgłosy rozmów. Ten młody idiota, Paoli, przyszedł oczywiście punktualnie, jak zapowiedział. Wymuskany fircyk uniwersytecki. Oczywistej że Claudia woli jego niż mnie. „On ma dwadzieścia pięć, a ty czterdzieści pięć, capito?” Wszystko jasne. Chciałem sobie dodać animuszu, wpatrując się w przysłany mi przez ciotkę Augustę egzemplarz mojej książki o sztuce Azteków, wydanej w oficynie „Johnson & Johnson”, lecz nastrój mój się nie poprawił. Na kolację tedy powlokłem się w wymiętej koszuli i starych dżinsach. Claudia spojrzała na mnie oczami bez wyrazu, ale zaraz potem te oczy zamgliły się, gdy Paoli powiedział coś przeraźliwie banalnego. Wątróbka, której właśnie skosztowałem, stanęła mi w gardle. „Jesteś beznadziejny, Robercie”, pomyślałem. Znacznie później, w jakże innych okolicznościach miało się okazać, że jest wprost przeciwnie. Ale skąd teraz mogłem o tym wiedzieć?

Skąd mogłem wiedzieć, że pod koniec tego gorącego, parnego wieczoru w Rzymie otrzymam list, który wplącze mnie w najdziwniejszą ze spraw, z jakimi dotąd miałem do czynienia.

List datowany był w Londynie. Charakter pisma mówił wszystko. Adres rzucony byl na kopertę jakby cięciami tępej szpady. Oczywiście, ciotka Augusta. Taka łagodna, a zawsze chce uchodzić za gorszą. Rozkładając w świetle lampy różowy arkusik, już czułem jego zgryźliwą treść. W Londynie, a przynajmniej w pobliżu Muzeum Księcia Alberta, mamy teraz pewnie mgłę i musi padać deszcz. Zła pogoda zawsze źle wpływa na moją ciotkę!

Drogi Robertku... - zaczynał się ten list. „Robertku”! Dobre sobie. Czterdzieści pięć lat, sześć stóp i dwa cale wzrostu, sto osiemdziesiąt funtów wagi, jeśli na wikcie Orlanich nie przytyłem. Ciotka przesadza w swoich instynktach macierzyńskich!

Od otwartego okna powiało chłodem. Chyba nie zwróciłem uwagi na to, jak długo siedziałem przy biurku. Za oknem padał rzęsisty deszcz. Wyszedłem na balkon, powoli nabiłem moją starą fajkę, potarłem zapałkę, puściłem kłąb dymu. Rzym z okna willi Orlanich wyglądał tajemniczo, rozmazany, niby na starej rycinie. Deszcz padał coraz mocniej. W salonie wyła jakaś kwadrofoniczna piosenkarka. Claudia i Paoli pewnie tańczą, przytuleni jak dwie gumy do żucia... Już o tym nie myślałem, gdyż ciotka Augusta donosiła mi, że stary James Garrick zaprasza mnie do Johannesburga. Sławny antropolog i archeolog Garrick... Cóż, popełniłem kiedyś nierozważnie kilka artykułów na temat kopalnych istot południowoafrykańskich. Grzech młodości. Profesor Garrick nawet o tym nie wie, na szczęście. Wróciłem do pokoju, jeszcze raz przeczytałem ostatnie zdanie:...Podobno Garrickowi zaginęła jakaś skorupa, bezcenna czaszka czy coś takiego... - pisała ciotka. Rozczulająca staruszka. „Skorupy” profesora Garricka są z całą pewnością bezcenne.

Postanowiłem, że z rana zadzwonię do biura „Alitalii”. Nie cierpię samolotów i moje ograniczone zaufanie budzi jedynie wynalazek Stephensona, jeśli chodzi o przenoszenie się z miejsca na miejsce bez używania samochodu. Ale list ciotki Augusty zaintrygował mnie.

Siedziałem w starym, wolterowskim fotelu, paliłem fajkę, zdawało mi się, że słyszę głos ciotki: „Za dużo palisz, Robertku”, deszcz padający za oknem usypiał mnie. Ale nie zasnąłem. Weszła Claudia, było już chyba bardzo późno. Pocałowała mnie w policzek. Nigdy dotąd tego nie robiła. Ale nawet nie zdziwiłem się. Myślami byłem już daleko.

Następnego dnia zawiozłem Claudię moim starym, rozklekotanym fordem na Via del Oca, do eleganckiej restauracji „La Lampara”. Claudia była urocza, zamyślona i ciągle mi się przypatrywała. Tego też dotąd nie robiła. Powiedziałem jej, że muszę opuścić Rzym. Jej oczy zrobiły się okrągłe. Dotknęła mojej ręki.

Uśmiechnąłem się lekko. Czułem się coraz lepiej.

Stan mojego samopoczucia miał poprawić się jeszcze bardziej, gdyż już w Londynie ujrzałem nową sublokatorkę ciotki. Ale to także było jeszcze przede mną. Teraz, kiedy siedzę przy moim wysłużonym remingtonie i piszę te słowa, wiem” że Joy Galson, dziewczyna o zielonych oczach, jest moim przeznaczeniem. Tylko jedno pytanie, Robercie: czy ty jesteś tym samym dla Joy? Do diabła, oto jest pytanie.

Ale muszę wrócić do mojego opowiadania.

Obiad zjadłem jeszcze u profesora Orlaniego. Orlani był zgryźliwy jak zawsze, małomówny jak zawsze. W pewnej chwili, popijając swoje chianti, powiedział:

- Byłeś tu bardzo pracowity, mój chłopcze. Brak ci jednak systematyczności. Rzucać naukę dla jakiejś tam kryminalnej afery.
Też coś! Rasowy naukowiec...

Ciągnął dalej zrzędliwie. Słuchałem, nie słuchając. Ach, ci Włosi są tak przemiłe niedyskretni. Orlani na pewno nie odmówił sobie przyjemności przeczytania mojego listu.

Godzina zeszła mi na pakowaniu, bagażu i porządkowaniu rękopisów. Następnego dnia powitałem już mglisty wieczór londyński, kopcąc zawzięcie fajkę w moim gabinecie i czytając ostatnią książkę Jamesa Garricka dotyczącą jego badań antropologicznych w Afryce. O Kodeksie Watykańskim już nie myślałem. Staruszek Orlani ma rację. Chyba nie będę rasowym naukowcem. Stanowczo brak mi systematyczności.

Ciotka Augusta także czytała coś w saloniku. Mówię „coś”, ponieważ podejrzewam, że Augusta najchętniej oddaje się wspomnieniom o panu Marchu. Popiersie tego dżentelmena stoi na kominku w saloniku. Pan March kochał ciotkę. Atoli zanim się pobrali, wyjechał z ważną misją do Indii. Tam, jak każdy dżentelmen, oddawał się polowaniom. Oczywiście po godzinach trudnej służby dla korony brytyjskiej. Pewnego razu zachciało mu się polować na tygrysa i ciotka Augusta dostała potem list, że po panu Marchu znaleziono w kilka dni później tylko fajkę. „Ta fajka - powiedział wtedy mój ojciec, były pilot polski w British Air Force, potem niezły lekarz z dyplomem edynburskim i znawca ludzi-ta fajka była najlepszą częścią pana Marcha!” Nie znałem pana Marcha, ale ojcu uwierzyłem na słowo. Ciotka mawiała od tamtego czasu, że ojciec mój jest potworem, a jego pacjenci to wampiry.

Nie wiem, jak długo siedziałem nad dziełem profesora Garricka. Zegar w saloniku zdawał się tykać coraz głośniej. Byłem zmęczony. Poszedłem do kuchni, aby zaparzyć sobie kawę. Ktoś tam był. Ta dziewczyna, której ciotka wynajęła pokój.

- Robert Bart - burknąłem.-Dobry wieczór... czy już może dzień dobry?

- Joy Galson. Dobry wieczór - powiedziała spokojnie dziwnym głosem. Podniosła oczy i przez sekundę patrzała na mnie. Były to

najpiękniejsze oczy, jakie widziałem w moim dosyć długim życiu. Miałem zdać sobie z tego sprawę trochę później, zajęty czaszkami Garricka i zagadkowymi morderstwami w Makapansgat i Sterkfontein.


ROZDZIAŁ II


Nie byłem potem pewien, czy ja pytałem, a ona mówiła, czy też było odwrotnie. Zdaje się jednak, że to ja mówiłem, a ona słuchała, przyjaźnie, ale z dystansem. O sobie mówiła z poczuciem humoru, ale było w niej coś nieokreślonego, co sprawiało, że czułem, iż muszę traktować ją poważnie. To nie była tylko urocza gąska jak Claudia Orlani. Zanim udaliśmy się do naszych pokoi, Joy podała mi rękę. Nasze dłonie spotkały się przez chwilę, a ja już wiedziałem, że jest to nasze spotkanie pierwsze, ale nie ostatnie. Joy Galson, studentka Uniwersytetu Londyńskiego, duża inteligencja, swobodnie formułuje myśli, ma wyobraźnię, dużo czyta i zdaje się, że pisze wiersze, choć przyznała się tylko do tego, że smaży krótkie reportaże do „Women’s Week’;. Uwaga: umie myśleć logicznie. Jeszcze jedna uwaga: jest urocza. Chyba tak...

Z tymi myślami zasnąłem.

Około dziesiątej rano dnia następnego zadźwięczał ostro dzwonek u drzwi wejściowych. Zanim odłożyłem maszynkę do golenia i wyszedłem z mojej małej łazienki, usłyszałem kroki Joy. Porusza się lekko, szybko i cicho. Na dole szczęknął zamek. Raz, drugi, potem Joy wbiegła po skrzypiących schodach na górę. Zapukała do moich drzwi. Spieszyła się. Zauważyłem tylko, że jasne, falujące włosy miała przewiązane zieloną wstążką że jej oczy są jeszcze bardziej zielone w świetle dnia i że jej mała, smukła dłoń podaje mi niebieską depeszę.

- Afryka puka do drzwi! - rzuciła wesoło, przyjaźnie i podała mi blankiet. - Ktoś uszkodził przesyłkę...

Istotnie, depesza była otwarta. Spojrzałem na podpis. Depeszował James Garrick. „Staruszek musi się mocno denerwować”, pomyślałem. Joy spytała:

Nie zrozumiałem. Musiałem zrobić niemądrą minę. - Bo ten biedny pan March w Indiach... - rzuciła i już jej niebyło. Roześmiałem się. Ten dzień dobrze się zaczyna.


Był 13 sierpnia. Wychodząc z domu pośliznąłem się na froterowanej

posadzce i omal nie kopnąłem Sir Francisa Drakę. Sir Francis, dystyngowany czarny kot ciotki Augusty, odwrócił się ode mnie z niesmakiem, a odchodząc, otarł się o zieloną spódnicę Joy. Sir Francis toleruje ciotkę Augustę, mnie lekceważy całkowicie, a ja odpłacam mu tym samym. Teraz zauważyłem, że Joy wpadła mu w oko. Ładując się do sportowego morrisa Joy, pomyślałem, że nawet mogę go polubić. Kota, nie morrisa. Joy prowadziła trochę za szybko, ale pewnie. Przez całą drogę milczeliśmy. Czułem, że polubię tę dziewczynę. Była spokojna i naturalna, bez cienia kokieterii. Przed bankiem wypełzłem z morrisa jak z ciasnej konserwy, Joy machnęła mi ręką, dodała gazu, czerwony bąk pomknął ulicą, a ja wkroczyłem niechętnie do świątyni pieniądza, wiedząc, że mam na koncie ledwie dwieście pięćdziesiąt funtów. Garrick wspomniał w depeszy o finansowej dyspozycji dla mnie. Ciekaw byłem, czy jest równie hojny jak sławny... W ogóle ciekaw byłem, dlaczego starszy pan tak nagli mnie do przyjazdu. W pierwszej depeszy, która nie zastała mnie w Londynie, sir Garrick zapraszał mnie do Afryki w celu wyjaśnienia zaginięcia dwu czaszek z jego cennej kolekcji. Teraz powtarzał to i dodawał zdecydowanie: Proszę się spieszyć, sprawy moje wymagają pańskiej uwagi, czekam, Garrick.

Opuszczając mroczny, staroświecki hall podzielony boksami pamiętającymi chyba czasy królowej Wiktorii, byłem bogatszy o tysiąc dwieście funtów zaliczki na „koszta operacyjne”. Sprawa zapowiadała się ciekawie.

Po południu zadzwonił do mnie doktor Comelius Horn. Na zlecenie tego człowieka prowadziłem kiedyś pierwszą moją sprawę jako prywatny detektyw. Doktor Florn mieszkał kiedyś w południowej Afryce i dorobił się tam znacznego majątku. W Londynie Horn zajmował elegancki dom w Albany i uchodził za doświadczonego kolekcjonera. Wiedziałem też, że nie prowadzi już prywatnej praktyki lekarskiej.

- Być może nie wie pan, że znałem kiedyś profesora Garricka...

Milczałem.

- ...Mój stary przyjaciel ma jakieś kłopoty. Poleciłem mu pana. Wskazałem mu nawet, proszę wybaczyć, adres pańskiego banku...

Czyżby tak inteligentny człowiek jak Horn popełnił aż dwa błędy? Najpierw, że pośredniczył między mną a Garrickiem, a teraz, że wabi mnie okazami swojej kolekcji?

Robercie Bart. Od tej chwili zalecisz sobie ostrożność.

Doktor Cornelius Horn mógł wywołać wrażenie człowieka zniewieściałego. Otyły, okrągłych kształtów, wypielęgnowane, pulchne ręce, białe palce upstrzone pierścionkami, różowe policzki pod błękitnymi, rozmarzonymi oczami, miękkie ruchy, małe stopy w czerwonych sandałach, wysoki głos, długie włosy, na szyi złoty łańcuszek z małą gemmą spoczywającą na tłustej piersi, wreszcie to fioletowe, perfumowane kimono... Znałem go, a mimo to poczułem się trochę nieswojo, podając mu dłoń na środku japońskiego salonu o brązowej, lakierowanej podłodze i białych ścianach, obwieszonych drzeworytami. W mojej szarej, twedowej marynarce i spodniach z wypchanymi kolanami poczułem się jeszcze gorzej, gdy w zaproponowany mi przez gospodarza fotel zapadłem się tak, że z tego siedziska wystawała mi tylko głowa. A Horn z promiennym uśmiechem podawał mi już drinka. Potem usiadł na ławie, nad którą stał na półeczce posążek uśmiechniętego Buddy, i przyglądając mi się zamglonymi oczami spytał nagle:

Drzwi obciągnięte haftowanym płótnem rozsunęły się cicho. Do japońskiego salonu weszła kobieta. Była bardzo młoda, dość ładna, ale ubrana tak, że od razu było widać, iż najchętniej zagląda do salonu mody „Sally Mee”, szokującego nawet kobiety wyemancypowane. Horn westchnął:

Wyraził swoją myśl kwieciście, ale jasno zmierzał do celu.

- A jaki jest pański udział w tych... no, kłopotach?

Cornelius Horn znowu roześmiał się pogodnie. Przez chwilę milczał, potem powiedział wymijająco:

Nasza rozmowa, dotąd przypominająca grę w ping-ponga, skończyła się. Teraz stary spryciarz przejdzie do ataku. Właśnie chciał coś powiedzieć, kiedy drzwi salonu rozsunęły się znowu. Zapomniałem dodać, że było już dosyć późno; Horn w pewnym momencie naszej rozmowy nacisnął guzik i złotawa zasłona zamknęła okno wychodzące na ogród, a pomiędzy kanapą i fotelem zapłonęło słabe światło w przeźroczystej, różowej muszli. Teraz pomyślałem, że to znowu Cyntia przyszła do swojego koteczka. Ale to była Joy. Gdy teraz o tym myślę, pamiętam dobrze, że serce uderzyło mi mocniej. Dlaczego ta dziewczyna tak mnie zainteresowała? Zdaje się, że nie uchodzę za kobieciarza, chociaż znam wiele kobiet. Joy, a zauważyłem to już u ciotki Augusty, Joy miała styl. Czy umiałbym to określić? Teraz już tak. Dokładnie. Wtedy wiedziałem, że wprowadza do świata, w którym się pojawia, jakieś jaśniejsze światło, pastelowy ton. Jasne włosy falujące wokół głowy, opanowane ruchy delikatnych rąk, spokojny urok twarzy o leciutko rozstawionych kościach policzkowych, w głębi oczu iskierki, jakieś zmieniające się światło... Obaj z Hornem milczeliśmy. Cornelius patrzył na Joy w milczeniu z głową przechyloną na lewe ramię. Pomyślałem, że przygląda jej się jak dziełu sztuki. Do diabła, byłaby piękna nawet w pokutnym worku. A miała teraz długą, jasną spódniczkę, białą bluzkę zapiętą wysoko pod szyją, krótki, brązowy żakiecik i jasne buciki na wysokim obcasie.

Kiedy zasunąłem drzwi japońskiego gabinetu, spytałem:

Ton mego głosu musiał być śmieszny, bo odparła:

- Purytanin! - I znowu zaśmiała się cicho.-Robercie Bart, jesteś, wydaje mi się, mężczyzną nie z tego świata.

- Nie wiem, kiedy mówisz poważnie, a kiedy żartujesz. - Powiedziałem to lekko, aby nie wyczuła urazy w moim głosie.

- Chciałbyś mnie od razu zrozumieć. A po co?

I nie czekając mojej odpowiedzi, poszła przede mną jasno oświetlonym korytarzem. Jej stopy sunęły lekko i szybko po puszystym, pomarańczowym dywanie.

Wypiłem tego wieczoru dużo. Nie lubię alkoholu, ale mam mocną głowę. Jeśli doktor Horn, nalewający mi szczodrze, sądził, że uśpi moją uwagę, to myli! się. Poza tym udawałem, że dobrze się bawię. W falach grzmiące; muzyki tańczyłem nawet z Cyntią, która z każdą chwilą wydawała mi się coraz okropniejszą kocicą. Joy piła tylko szampana, była w różowym nastroju i chyba bawiła się świetnie.

Joy posłała mi ponad głowami tańczących lekki uśmiech i kilka

spojrzeń. Poczułem się raźniej, mimo że adorował ją nieustannie jakiś młody, łysy człowiek o mocno wywatowanych ramionach, okrągłej chłopięcej twarzy, ciemnych oczach zdziwionego dziecka, ciągle poprawiający olbrzymią muszkę u szyi, godną raczej taniego wodewilu czy jeszcze tańszego musicalu. Z aparatury stojącej w kącie pokoju lub raczej sali rozległej niby nawa wiejskiego kościółka, wionął wiedeński walc. Łysy młodzieniec przywarł zdecydowanie do Joy.

Krętym korytarzem zaprowadził mnie do małego pokoju. Zanim tam wszedłem, przystanąłem przed dwoma obrazami wiszącymi na białej ścianie. Cornelius Horn, idący przede mną cicho, z kocim wdziękiem, mruknął z pozorowaną obojętnością, nie odwracając głowy:

- Renoir i Cezanne. Wprawdzie akty nie interesują mnie, ale styl, kompozycja i kolorystyka są dobre, musi pan przyznać.
Idziemy.

Wszedłem za nim. Zamknął starannie drzwi obite czerwoną skórą. Krętymi schodami poprowadził mnie na galerię, stanęliśmy przed drzwiami osłoniętymi solidną kratą. Do otwarcia jej Horn użył trzech małych kluczy uruchamiających zamek elektryczny. Zanim pchnął mahoniowe drzwi, powiedział:

- Lubię tu przychodzić, kiedy odczuwam potrzebę samotności albo gdy chcę rozmawiać z kimś, kogo lubię. Proszę...

Wszedłem za nim. Nie od razu gotów jestem ufać ludziom, którzy mi mówią, że mnie lubią. Przyjąłem podany mi kieliszek i rozejrzałem się.

Ci, którzy znali zbiory doktora Horna, mówili o nich prawie z zawiścią. Nie dziwię się teraz, kiedy i ja je znam. Takich ąbiorów mogłoby mu pozazdrościć nawet meksykańskie Museo Nacional de Antropologia. Wiem, co mówię, gdyż pracowałem tam kiedyś jako młody stypendysta i miałem okazję poznać kilkadziesiąt pięknych kolekcji... Japońskie salony, perfumowane kimona, impresjoniści (zgromadził ich znacznie więcej, niż widziałem po drodze), zniewieściały styl bycia, to mogły być kaprysy starego bogacza, ale tu, w tym sanktuarium, chodził za moimi plecami Horn-ekspert i z pewnością Horn-zimny drań, który musiał użyć wielu sposobów, aby mieć to, co miał. Pięć jasno oświetlonych pokoi wypełnionych skarbami azteckiej sztuki i dziełami ich poprzedników, oraz wspaniała biblioteczka z dziełami godnymi biblioteki British Museum!

Opadłem na jeden z miękkich foteli. Mój mały zbiór rzeźb azteckich jakże nędznie się prezentuje na tym tle. Horn siedział naprzeciwko mnie. Palił cygaro, w pewnej chwili, gdy już uznał, że czas przerwać milczenie, strząsnął srebrny stożek popiołu do wnętrza naczynia dźwiganego przez figurkę wyobrażającą chyba boga ognia.

Grubas pokiwał głową.

Pomyślałem sobie, że mógłbym go trzasnąć w szczękę.

- Spokojnie - rzekł Horn, patrząc mi w oczy. - Zresztą, pan jest zawsze spokojny. To też mi odpowiada. Więc... do Afryki, mister Bart. Zresztą co to za Afryka! Świat białych znienawidzony przez świat czarnych. „British Airways” zawiozą pana wygodnie do Johannesburga. Na uniwersytecie Witwatersrand otrzyma pan adres profesora Garricka. Potem zajmie się pan jego sprawami. Jakież to sprawy? Zaginięcie dwu czaszek z jego kolekcji „brakujących ogniw”, to ostatnio. Zaginięcie rękopisu podobno ważnej pracy. To rok temu. I problem otwarcia pewnego sejfu, z którego zginął mały przedmiot wartości pięciuset tysięcy funtów. Co może się wydarzyć w czasie pańskiego pobytu w Afryce Południowej, to pańska sprawa. Na tamtejszą policję bym nie liczył. Zresztą stary Garrick nie lubi policji i unika rozgłosu. To dziwak, zobaczy pan. I na emeryturze, więc sądzę, że jego dziwactwa pogłębiają się. Wszystko jasne?

Wróciłem tą samą drogą, którą przyszedłem z Hornem. Mahoniowe drzwi były otwarte, żelazna krata rozsunęła się przede mną cicho i znowu zamknęła.


ROZDZIAŁ III


W Gibraltarze przesiedziałem trzy dni. Tutejsi urzędnicy nie ufali mojemu pozwoleniu na posiadanie broni i przekazali kilka pytań do Scotland Yardu w Londynie, Wykorzystywałem ten czas dosyć śmiesznie, przyglądając się tutejszemu lotnisku, którego długi pas

tutejszych plantatorów. Mówi, że czarny albo już jest winien, albo będzie winny. I niech pan tak na mnie nie patrzy, Bart, mówię, jak jest. Żyjemy w Republice Południowej Afryki. A mnie, jeśli chce pan wiedzieć, intetesują fakty. Jestem policjantem. Pan też, do diabła, więc myślmy o faktach!

Ostrzega mnie? Przed kim? Przed czym? I jaką wiadomość chciał ukryć w ostatnich sekundach swego życia profesor?... Co oznaczały te cyferki czy liczby:

37732000, 526762000 2435, 77, 78, 79 po 1

Wyrzucam papierosa, nabijam fajkę, słucham Gregsona i zdaję sobie sprawę, że jestem w posiadaniu ważnego klucza. Jakie otworzę nim drzwi, tego jeszcze nie wiedziałem. Podejrzenia, parę faktów, domysły, tyle na razie... I zapewne rozmowa z Emmą Garrick, która zadecyduje, czy sprawa mordu popełnionego w „Carolinie” pozostanie w rękach tutejszej policji. Stop, Robercie, popełniłeś drugi błąd. Czekałeś na wezwanie Garricka. Teraz powinieneś być uparty.

- Ładny wieczór - powiedział Fred Gregson, jakby nic się nie stało.

Rzeczywiście, musieliśmy chyba siedzieć dość długo na werandzie, bo odgłosy policyjnej krzątaniny w bungalowie przycichły.

- Pan mnie chyba nie słuchał, Bart, i nie widział pan, że dwa razy odwołano mnie stąd. Miał pan zamknięte oczy. Czyżby pan spał? Musi pan mieć mocne nerwy. Co do mnie, chciałbym się już znaleźć w domu.

Nie chciałem mu powiedzieć, o czym myślałem. Ani o depeszy, którą chyba wyślę do Londynu.

Wszedłem do bungalowu. Gregson poszedł za mną. Tomai także wstał. Usiadł na krześle w hallu, gdy Gregson i ja weszliśmy do gabinetu. Wiedziałem, że chce być blisko mnie. Miałem do niego zaufanie, „na zapas”, jak powiedziałaby pewnie ciotka Augusta. I powiem, że nie straciłem tego zaufania potem, kiedy Tomai załamał się i wpakował mnie w trudną sytuację. Lecz o tym napiszę później. Więc staliśmy w gabinecie Garricka. Fotel przy biurku był już pusty. Ktoś starł już z blatu stróżkę krwi...

W taki sposób ten facet tylko utrudni mi życie, pomyślałem.

- Mówię: zgoda.

Miałem troszeczkę inne plany, bo właśnie zacząłem przypuszczać, że wyjdzie mi to na zdrowie.

Gregson wyjął z kieszeni bluzy cygaro, odgryzł koniuszek. Podałem mu ogień. Spojrzał na mnie.

- Myślę, Bart, że powinien pan być ze mną w dobrej przyjaźni, zwłaszcza że nie mam poczucia humoru. I proszę cały czas pamiętać, że licencja prywatnego detektywa wydana w Londynie może być u nas warta mniej niż papier, na którym ją wydrukowano!

Wracaliśmy do „Wilmy”. Zrobiłem w myśli krótkie podsumowanie: po pierwsze, ktoś w tym kraju dobrze wie, po co przyjechałem i czego chcę. Po drugie, wciąż nie wiem, dlaczego ukradziono mi broń, aby strzelać z niej do Johna Morse’a. Po trzecie, nie wiem, kim jest Morse i czy jeszcze żyje. Po czwarte, z kim związany był Pieter Vries z „Hiltona”. Po piąte, siedziałem sobie w „Wilmie”, zajmując się lekturami i pływaniem w nowym basenie Garricków, gdy w „Carolinie” zamordowany został profesor. Do diabla. Ktoś, kto za tym stoi, musi mieć duże możliwości.

W gęstej ciemności dojechaliśmy do rezydencji Garricków. Cały dom wydawał się uśpiony. Tylko na piętrze w jednym z okien widać było światło żółtego abażuru. Było to okno pokoju Emmy Garrick. Wysiedliśmy z wozów. Wokół słychać było tylko granie cykad. Nad naszymi głowami w koronach drzew coś się poruszyło. Komisarz zadarł głowę.

- To małpy, proszę pana - odezwał się Tomai. - Pan profesor każe... kazał mi do nich strzelać, ale one wciąż tu przychodzą...

Popatrzyliśmy znowu w stronę okna sypialni pani Garrick. Gregson mruknął ni to do mnie, ni do siebie:

- Nie cierpię takich rozmów. Zwłaszcza gdy muszę coś takiego powiedzieć kobiecie. Chodźmy, Bart. Chciałbym to już mieć za sobą.

Jeśli Emma Garrick grała, to była w owej chwili dobrą aktorką. Przyjęła nas w tym samym pokoju, w którym zobaczyłem ją po raz pierwszy. Gregson przez chwilę milczał. Niezależnie od sytuacji, w jakiej się znalazł, patrzał na nią z podziwem. Mogłem to zrozumieć, gdy później poznałem jego żonę. Gdy Gregson zaczął mówić, ja, stojąc poza kręgiem światła lampy, obserwowałem ją. Dlaczego nie było mi jej żal? Była piękna w sukni koloru starego złota, spiętej wąskim, srebrnym paskiem, smukłe białe ręce spoczywają spokojnie na poręczach fotela, ciemne oczy patrzą z chłodną grzecznością na Gregsona, głowa otoczona dwiema falami kasztanowych włosów odchyla się do tyłu, komisarz mówi, nie słucham tego, patrzę na Emmę, oto teraz zrywa się gwałtownie z fotela, jest blada jak płótno, jest wstrząśnięta, zamyka oczy i bez słowa osuwa się na dywan. Gregson klęka nad nią, rzucając swój kapelusz z szerokim rondem, ja wychodzę z cienia, naciskam dzwonek, wbiega Ukele, krzyczy, nadchodzi szybko Tomai, słyszę jakiś ruch na tyłach domu, krzyk Ukele obudził służbę. Gregson trzyma w ręku karafkę, spryskuje wodą twarz Emmy. Jest nią zajęty. Ja cicho wchodzę na schody, nikt na mnie nie patrzy, odnajduję sypialnię Emmy, wchodzę, szybko przeszukuję biurko, mały sekretarzyk. Nic.

Przy telefonie leży notatnik - chyba nic nie znaczące notatki. Dwie ostatnie kartki z zapisanymi numerami i nazwiskami. Przepisuję te numery do mojego notatnika. Jest numer doktora Holdena. Podnoszę słuchawkę, wykręcam ten numer, służący mówi, że pan doktor bawi od rana na terenach klubu golfowego „Oaza”.

- Czy wolno wiedzieć, kto dzwoni? Mógłbym przekazać...

Odkładam, milcząc, słuchawkę na widełki. Wychodzę na korytarz, notatnik Emmy położyłem dokładnie tak, jak leżał przedtem. Głośno trzasnąłem drzwiami mojego pokoju, spokojnie schodzę na dół.

- Gdzie pan był, do diabła? - pyta Gregson. - Ona jest wciąż nieprzytomna...

- Zaniosłem do swojego pokoju sztucer, komisarzu.

Emma Garrick otwiera oczy. Teraz dopiero spojrzała na mnie, to trwało może sekundę. Ale dojrzałem w jej oczach błysk, który mógł być błyskiem wrogości. A może się mylę? Do diabła, ten Cornelius Horn wrobił mnie w prawdziwą kabałę! Masz przed sobą, Robercie, mnóstwo rozbitych skorup. Spróbuj teraz coś z nimi zrobić, zanim ktoś nie dostarczy ci następnej porcji.

Emma już siedzi w fotelu, jest roztrzęsiona. Mówi:

- Boże, czy to prawda?... Czuję się strasznie, panowie pojmują... Niewątpliwie pan Bart znajdzie czas, aby przyjechać tu jutro. Są
sprawy, które muszę uregulować. Chciałabym teraz pozostać sama.

Bez wątpienia daje ci do zrozumienia, że możesz się wynosić, Rob, pomyślałem. Spojrzałem na Gregsona. Pamiętał.

Służba także się wyniosła. Zostaliśmy sami.

Skinął mi głową. Po chwili usłyszałem warkot zapuszczanego silnika. Zostałem sam. Nie chciało mi się spać.

Na zewnątrz pogrążonego w ciszy domu przekrzykiwały się jakieś ptaki, coraz głośniej grały cykady. Wyjrzałem przez okno. Niebo było teraz czyste, nad kępą wysokich drzew wisiał pomarańczowy wielki księżyc jak fragment teatralnej dekoracji... Ciekawe, co teraz zrobi Gregson. A ten plantator 0’Hara? Warto przyjrzeć mu się bliżej. Być może jego informacja nie ma żadnej wartości. Stop. Jeszcze jedno: ta kartka z numerami. Czy profesor chciał coś w ostatniej chwili ukryć?

A poza tym ten telegram od Joy. Wywiad z Garrickiem? „Women’s Week” ma zdaje się niewiele czytelników, a w każdym razie robi bokami, więc wycieczka do. Afryki na koszt redakcji nie wchodzi w rachubę.

Czy zrobiłem uwagę, że kiedy zostałem sam, wygasiłem w pokoju wszystkie światła? A więc siedziałem w ciemności i kombinowałem sobie różne sprawy. Potem poszedłem na chwilę do mojego pokoju po ślepą latarkę. Biblioteka, pracownia i sala zbiorów Garricka mieściły się na parterze. Mnie na razie interesowała biblioteka. Właśnie tam, jak się spodziewałem, znalazłem sejf-jedna z szaf bibliotecznych miała ukryte w tylnej ściance wąskie drzwi do maleńkiego pokoiku, w którym stała stalowa skrzynia. Był to solidny grat szwedzkiej roboty z czterema zamkami szyfrowymi, chyba zbyt skomplikowanymi jak na moje umiejętności. Poza sejfem w pomieszczeniu tym stało tylko zwykłe, drewniane krzesło.

Zobaczyć wszystkie gwiazdy, to wcale nie przesadne powiedzenie. Ja je ujrzałem. Zastanawiałem się właśnie, stojąc przed sejfem, ilu ludzi może wiedzieć o tym sekrecie Garricka... i czy wie o nim również Emma Garrick. Ona prawdopodobnie tak. Czy wie także, co jej mąż przechowywał w sejfie? Sejf... Pomyślałem sobie, że gdzieś w Johannesburgu czy Cape Town powinienem znaleźć tego faceta, który umie ze zdumiewającą łatwością otwierać takie szafy. Poznałem go kiedyś w kiepskich dla niego okolicznościach w Londynie. Potem mój przyjaciel z Yardu wspomniał mi, że człowiek ten wyjechał na południe Afryki. Jeżeli Emma Garrick nie zna szyfru zamków, to właśnie on, Harry Roberts, mógłby mi może oddać przysługę, ostatecznie jeszcze mi nie spłacił pewnego długu wdzięczności... No więc właśnie to pomyślałem sobie, gdy nagle purpurowe światło zalało mi oczy, potem wir ostrych, pulsujących błysków... i poczułem ostry ból w głowie. Czułem jeszcze, że się osuwam na podłogę, że moja lewa ręka dotyka czegoś miękkiego, to dywan, dobrze, nie zostawię śladów, bo na podłodze zawsze jest tyle kurzu...

Straciłem przytomność. Kiedy ją odzyskałem, odruchowo sięgnąłem po broń, z którą ostatnio nie rozstawałem się. Kabura pod lewą pachą była pusta. Czułem się jak wypchany piaskiem worek, w głowie huczało, jakby obracały się tam młyńskie kamienie. Kto mnie tak urządził?

Żółte światełko pojawiło się nade mną. Chciałem się podźwignąć, ale w tym światełku dojrzałem rękę pochylającą broń z grubym cygarem tłumika. Światełko zniżyło się, omiotło moją twarz. Usłyszałem westchnienie, ktoś klęknął przy mnie.

Mój chwilowy stan usprawiedliwiał naiwność pytania.

Pochylił się, podniósł moją latarkę z podłogi, zgasił ją. Zgasił też swoją. Pomógł mi wstać w ciemności. Zrobił dwa kroki w stronę drzwi, wrócił.

To zaczynało być interesujące. Nastawiłem uszu, jednak Morse nie rozwinął swojego pytania. Dodał tylko:

- Czy panu naprawdę odpowiada klimat tego kraju?

- Bo co?

Nadinspektor Dawson był jedną z mniej znanych postaci Scotland Yardu. Jego praca nie rzucała się w oczy, ale w Interpolu znano dobrze to nazwisko. Dawson był moim przyjacielem. Rozmawiałem z Dawsonem, nim opuściłem Londyn. Nie wspomniał słowem o panu Morse. Spokojne wyznanie małego „komiwojażera” sprawiło, że czułem, iż mam teraz przed sobą nie łamigłówkę, ale szachownicę, której wszystkie pola ukryte są w głębokim cieniu.

- Jak pan tu wszedł... do tego domu? - zapytałem.

Mały dżentelmen roześmiał się w ciemności, jakby oczekiwał tego pytania.

- Mogę to panu powiedzieć. Pomógł mi Tomai. Widzi pan, ja pomogłem mu kiedyś w Transwalu. Mógł tam mieć poważne kłopoty,

gdybym nie dostarczył mu dobrego alibi. Był jednym z tych, którzy demonstrowali w Pietersburgu przeciwko białym. Atmosfera była niedobra, po masakrze w Soveto, rozumie pan...

- Myślę, że mogę panu zaufać. Więc krótko mówiąc, jestem pracownikiem wydziału zajmującego się w Yardzie walką z międzynarodowym przemytem.

Gwizdnąłem cicho. Był to wydział Dawsona. Sprawa była poważna. Ciekawe, czy Morse’a interesuje taki Cornelius Horn? Czy wie coś o czymś, co jest warte pięćset tysięcy funtów?

- Panie Bart - Morse przysunął się tak blisko, że czułem na twarzy jego oddech - ...Myślę jeszcze, że nie powinien pan spuszczać z oka tego sejfu. Ma pan tu pewną swobodę działania. Do zobaczenia!

Wyszedł cicho. Po chwili i ja opuściłem pokoik z sejfem, zamykając ruchomą część szafy bibliotecznej. Przy schodach natknąłem się na Tomai. Posłyszałem jego szept, podszedł do mnie.

Oczywiście, bardzo interesowało mnie również parę innych spraw. To jasne, że śmierć profesora Garricka była tylko jednym elementem skomplikowanej sprawy, w której poruszałem się dotąd po omacku. Przede wszystkim muszę wysłać telegram do Londynu. Nie do doktora Horna, oczywiście. Potem ten sejf. A notatka znaleziona w dłoni Garricka? I jeszcze parę innych spraw, jak na przykład wizyta na uniwersytecie w Johannesburgu.

Od tamtych wydarzeń minął tydzień. Czy dobrze spożytkowałem ten czas? Jeszcze nie wiedziałem. Jeśli chodzi o Emmę Garrick, to owego wieczoru była wręcz czarującą gospodynią. Przyjęcie, jakie urządziła dla przyjaciół i znajomych domu, mogła uważać za udane. Początkowo mówiono oczywiście tylko o znakomitym nieboszczyku, a smutek malujący się na twarzy Emmy dodawał jej niewątpliwego uroku. Holden ciągle był w jej pobliżu. Urodziwy truteń, tak go osądziłem, co nie znaczy, że lekceważyłem go. Powoli usuwam cienie z mojej szachownicy i wszystko może teraz być bardzo ważne... Muszę Poza tym przyznać, że odczułem dziwną radość, gdy Joy Galson zadzwoniła do mnie z Johannesburga. Ona też była teraz w „Wilmie”, gdyż pani Garrick zgodziła się pomówić z nią o pracach swojego męża.

W małym salonie, połączonym rozsuwanymi drzwiami z bawialnią, duszą towarzystwa powoli rozgrzewającego się szkocką z lodem po uczczeniu pamięci profesora Garricka, był ten facet z plantacji, 0’Hara. Siedząc z moją szklaneczką szkockiej w kącie, mogłem przyjrzeć mu się bliżej i posłuchać, co mówi. Ciekawy typ. O masakrze w Soveto mówił z takim ożywieniem, jakby chodziło o strzelanie do dzikich kaczek na wrzosowiskach Sommerset. W pewnej chwili 0’Hara rzucił mi złe spojrzenie, wypił już sporo, więcej, niż mogła to znieść jego głowa, i powiedział:

Popatrzyłem na tego faceta. Suchy, gładko wygolony, krótko ostrzyżony. W zakończonych zgrubieniami palcach (ten drobiazg może oznaczać jakąś wadę serca, tak sobie pomyślałem) trzymał ostrożnie wysoką szklankę, jego okulary jak dwa okrągłe lusterka w złotych oprawach zamigotały raz i drugi. Wątłe, długie ciało leżało w głębokim fotelu.

Tak więc... tak więc będę musiał posłużyć się kluczem mojego przyjaciela, Harry’ego Robertsa, zwanego też Spluwaczką. Nie mia-łem cienia wątpliwości, że Harry znajdzie mi’ taki klucz. Ale jara sprowadzić tu tego goryla o rękach artysty?

Tymczasem przyjąłem wyzwanie Storcha i piłem z nim, rzec mogę, o wiele za dużo. Facet był wątły, ale głowę miał pierwsza klasa. Pojawienie się Emmy Garrick sprawiło, że mogłem wymknąć się na chwilę do ogrodu, aby zaczerpnąć tchu. Ale Storch poszedł za mną.

Zapaliliśmy. Nie zachęcałem go do rozmowy. Zaczął sam.

Lekkie kroki za naszymi plecami. To była Joy. Ogarnęło mnie przedziwne uczucie, gdy wsunęła poufale rękę pod moje ramię. W słabym świetle stylowych lamp tarasu jej wielkie, zielone oczy błyszczały zagadkowo. Mocno zapragnąłem pocałować te oczy, ale cóż, przedstawiłem jej tylko Storcha. Skinęła mu głową, nie puszczając mojego ramienia.

- Telefon do ciebie, Rob - powiedziała. - Chodź. Przepraszamy pana - rzuciła przez ramię Storchowi.

Przed drzwiami do dużego salonu zawahałem się.

W gabinecie nie było nikogo. Na biurku paliła się mała lampka. Podniosłem słuchawkę.

Od razu rozpoznałem głos pana Morse’a.

- Bart, proszę słuchać i nic nie mówić, mam mało czasu... Wpadłem na niezły trop. Myślę, że i panu rozjaśni się w głowie, gdy pogawędzimy. Chciałbym pogadać już teraz, ale nie powinien pan urywać się z tego przyjęcia. Jutro w nocy spotka mnie pan na farmie „Sonora”. Czterdzieści mil od „Wilmy”. Proszę spytać Tomai, on wie, może mu pan ufać, kończę, już idą... Proszę nie chodzić bez broni,
nawet jeśli oni się mylą...

Suche stuknięcie, Morse już odłożył słuchawkę na widełki. Mały pan był wyraźnie zdenerwowany. W co my właściwie gramy?

Jeszcze stałem przy telefonie, gdy ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłem się. To była Joy. Była cudownie pociągająca. Stała tak blisko, że nagle objąłem ją i pocałowałem.


ROZDZIAŁ V


Tej nocy „Wilma” płonęła wszystkimi światłami. Stojąc w ogrodzie, przyglądałem się rozległemu domostwu. Czułem się jak posiadacz dziecinnego kalejdoskopu, który z rozrzuconych strzępów różnych faktów usiłuje ułożyć jakąś całość. I gdzie teraz jest Morse, kto go śledzi czy kogo on śledzi? Ta mała foka z sumiastymi wąsami z pewnością wie więcej niż ja... Joy pewnie musiała uciec od tej okropnej, wścibskiej, szarej myszy, żony Freda Gregsona, bo znowu była przy mnie. Na ramionach miała leciutki kaszmirowy szal. Widziałem, że drży z zimna. Objąłem ją. Nie opierała się ani przez chwilę. Pomyślałem że jest rozczulająco ufna, ale gdy dotknęła dłonią mojej lewej piersi, już najeżyłem się nieufnością jak stary kocur.

Po chwili, skarżąc się, że jej zimno, wsunęła wąską dłoń pod marynarkę.

Ciepła dłoń Joy, spoczywająca w mojej, zesztywniała. Przez mgnienie chwili.

Wracając do wielkiego living roomu zastanawiałem się, w jaki sposób uda mi się tej nocy opuścić „Wilmę”, nie zwracając niczyjej uwagi.

O północy miałem już nieźle w czubie, a przynajmniej dobrze udawałem, że tak jest. Właśnie wtedy zaczepił mnie doktor Holden i oznajmił mi, że Emma Garrick chce ze mną mówić.

Dziwię się niektórym Hindusom, usuwającym ze swej drogi troskliwie najróżniejsze pluskwiaki, aby ich broń Boże nie zdeptać. Przyznaję, ja chętnie nadepnąłbym na doktora Holdena, i nawet czułem, że wkrótce to uczynię.

Właśnie miałem wymanewrować paru gości i wymknąć się do mojej samotni na pierwszym piętrze, gdy podeszła do mnie Joy. Przepadam za jej towarzystwem, ale teraz chciałem być sam. A Joy już przedstawiała mi starą jejmość niezwykłej postury, odzianą w suknię z czegoś, co mogło przywodzić na myśl starą kotarę zdartą z ponurych okien gotyckiego zamczyska. Starsza pani przedstawiła się sama, zanim Joy zdołała otworzyć usta.

Jasmina Willingbottom powiedziała to wszystko w tonie wykrzyknikowym, jakby czytała komunikat wojenny. Potem skinęła nam z godnością głową i odeszła. Antyczny turban chwiał się na jej głowie jak różany palankin na maszerującym słoniu. Zostawiłem zdziwioną Joy i odruchowo poszedłem za Jasminą. Ująłem ją delikatnie za ramię. Odwróciła się.

Kiedy znaleźliśmy się w moim pokoju, wskazałem jej jedyny fotel, sam usiadłem na łóżku. Spojrzała na mnie z dezaprobatą, więc wstałem.

- Nie o to chodzi - rzekła. - Kto mnie tu poczęstuje szkocką z lodem i bez wody?!

Natychmiast spełniłem jej życzenie. Rozpogodziła się. Spytałem, sącząc trunek:

Oczywiście, jego nazwiska nie wymieniłem. Potem jeszcze spytałem ją, czy często bywa gościem w „Wilmie”.

Zrobiłem zdumioną minę, bo Jasmina dodała;

Opowiedziałem jej scenkę z owej nocy, Tomai kroczący jak w transie z długim nożem w rękach...

- Czy nie sądzi pani, droga Jasmino...

Położyła palec na ustach, przeszła cicho od fotela do drzwi, otworzyła je zdecydowanym, szybkim ruchem ręki. Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że będzie to ktoś inny, ale była to Joy. Nie wydawała się bynajmniej zaskoczona. Jasmina Willingbottom przyjrzała jej się krytycznie bez słowa.

- Pani jest aniołem, Jasmino.

Jasmina podeszła do mnie i popatrzyła na mnie prawie karcąco. Żachnąłem się.


ROZDZIAŁ VI


Zwinięty w bagażniku forda, uchyliłem pokrywę. Widziałem, jak Jasmina żegna Emmę Garrick. Emma pocałowała ją w policzek, Jasmina oddała ten pocałunek z miną bardzo cierpliwego grzechotnika, było to widoczne nawet w świetle ogrodowych lampionów. W porządku. Ja też nie lubię Emmy. Potem Jasmina mocowała się przez chwilę z drzwiami wozu, nim zatrzasnęła je, klnąc w sposób zgoła nieprzyzwoity. Weteran koncernu Forda ruszył z piskiem opon, a ja modliłem się, byśmy wyjechali przynajmniej za bramę. Wyjechaliśmy. Trzęsłem się jak samotna sardynka w puszce, albowiem sędziwa dama dusiła gaz z zawziętością rajdowca. Wypadliśmy na szosę, czułem to, bo przestałem szczękać zębami. Z kabiny dobiegał mnie teraz śpiew Bessie Smith, oczywiście z kasety, bo Jasmina, choć bardzo inteligentna, na pewno nie umie naśladować Bessie; no a jeśli chodzi o radio, to w tym kraju nikt nie ośmieliłby się puścić „czarnego głosu” w eter.

Ciekawe, co się stało, że Morse fatyguje mnie na nocne spotkanie. Facet z pewnością nie histeryzuje... Cornelius Horn mówił mi w Londynie zbyt mgliście, tak... Co mnie miało spotkać w Afryce? Oszustwo, przywłaszczenie autorstwa, dwie kradzieże, sprawa pięciuset tysięcy funtów i zagrożenie życia. Każda z tych spraw starczyłaby na jedną dobrą robótkę. A tymczasem: trupa już mam, zagrożenie życia też, o kradzieży jeszcze nie rozmawiałem, o oszustwie i przywłaszczeniu nic jeszcze nie wiem, a ktoś, kogo jeszcze nie znam, wie o mnie więcej, niż sam bym tego chciał. Leżę skulony w kufrze forda, webley 45 uciska mi żebro, gdzieś czeka na mnie tajemniczy pan Morse, a Jasmina pruje afrykańską ciemność ze zdecydowaniem czarownicy zdążającej na sabat. Dobra, zobaczymy.

Nim zobaczyłem Morse’a, Jasmina musiała gwałtownie zahamować. Usłyszałem serię z pistoletu maszynowego, potem wyraźnie napięte głosy. To lotny patrol wojskowy. Albo partyzanci. Nie, ci nie zapuszczają się tak daleko od północnej granicy, to wojsko, bez wątpienia. Jeśli każą Jaśminie otworzyć bagażnik i zobaczą mnie zwiniętego w kłębek, wygarną do mnie ze wszystkich luf, zanim poproszą o bilet wizytowy.

Sekundy wlokły się jak godziny, zamilkł nagle głos Bessie Smith.

Musieli słyszeć, bo pytający odparł grzecznie, bardzo grzecznie:

-Nie tylko noce, ale proszę nie martwić się, Gibs, jestem Afrykanerką i umiem strzelać. Dobranoc!

Jasmina kopnęła gaz, silnik zawył, ruszyliśmy. Minęło może kilka, a może kilkanaście minut, gdy zatrzymaliśmy się znowu. Pokrywa bagażnika uniosła się, ciemna postać Jaśminy zakryła okrągły, wielki jak w operetkowej dekoracji księżyc.

- Studia w Anglii i Stanach, praktyka w Ameryce Południowej i Włoszech, doktorat w Londynie, kilka książek na tematy nieważne w dzisiejszych czasach i całkowity brak perspektyw na zrobienie kariery naukowej.

- A pan jest rzeczywiście niepoważny. No, jeszcze po jednym?

Wypiliśmy jeszcze po jednym. Gdzieś z głębin ciemności doleciał

nas okropny chichot. Jasmina przycisnęła do piersi rękę.

Resztę tych czterdziestu mil przejechaliśmy szybko. Gdy usłyszałem włączone przez Jasminę radio, uniosłem pokrywę bagażnika, sprawdziłem webleya w pochwie. Wóz zwolnił, Kiedy mijał ciemne zabudowania farmy, omiatając je przez sekundy światłami, byłem gotów. Światła zgasły nagle, wyskoczyłem. Przekoziołkowałem kilka razy w ciemności, przywarłem do ziemi. Jasmina dodała gazu. Leżałem do chwili, kiedy warkot silnika zupełnie ucichł. Byłem sam. Czy na pewno? I czy Morse już jest w „Sonorze”...

Popełzłem wzdłuż drucianego płotu, w stronę zabudowań. Kiedy znalazłem się przy żelaznej furcie, przesunąłem palcami po zawiasach, nim podniosłem się z kolan. W gąszczu podchodzącym ku werandzie zagwizdał jakiś ptak, odpowiedziało mu skrzeczenie z lewej strony, potem usłyszałem trzepot skrzydeł. Podniosłem się z kolan, ale zrobiłem tylko dwa kroki, bo otrzymałem cios w czoło. Już myślałem, że przyjdzie mi stoczyć walkę godną Rudobrodego Kurosawy, i zaraz roześmiałem się, wyczuwszy pod stopą... tak, stare grabie! Zaraz potem dojrzałem jarzący się w ciemnościach werandy punkcik i sięgnąłem pod pachę. Morse, ta stara foka, lubi chyba kiepskie dreszczowce. Jeśli to oczywiście on, a nie ktoś, kto chciał zapolować na mnie.

człowiekiem, ale nie potrafię wyobrazić sobie, by umiał okłamać takiego inspektora Gregsona. A chyba nie chce pan, by Gregson powiedział panu dzień dobry?

Usiadłem na trzcinowym fotelu. Morse znikł za drzwiami. Wrócił po chwili i podał mi zimną jak lód butelkę coli. Musiał się tu czuć jak u siebie w domu. Zaśmiał się, jakby czytał w moich myślach.

- Pewien mój przyjaciel, mieszkający w Durban, wynajmuje „Sonorę”, lecz bywa tu bardzo rzadko. Jedynie w okresie polowań.

To ostatnie słowo Morse wymówił takim tonem, że teraz ja się zaśmiałem.

-> Rozumiem. A teraz do rzeczy. Pani Willingbottom będzie wracała tą samą drogą za mniej więcej godzinę.

Zapaliłem fajkę. Morse mówił. Słuchałem uważnie.

W roku 1930, a więc pięćdziesiąt lat temu, kilka młodych, przedsiębiorczych mężczyzn założyło w południowej Afryce, w Transwalu, spółkę górniczą. W tamtych czasach było to jeszcze możliwe. Panowie March, 0’Hara, Garrick, Horn i jeszcze jeden udziałowiec, którego nazwiska Morse nie zna, utopili w tej spółce wszystkie swoje kapitały. W Johannesburgu uznano ich już za przegranych, a potem zaczęto mówić, że uratował ich chyba jakiś cud. Bankruci, którzy już pakowali manatki, stali się z dnia na dzień bogaczami. Spieszyli się na tym swoim złożu kimberlitowym, wiedząc, że bogate, potężne spółki górnicze wkrótce wyciągną swoje macki. I nie mylili się. Nie próbowali się nawet targować, kiedy zaproponowano im sprzedaż ich terenów górniczych, zresztą za dobre pieniądze. Wie pan, ci faceci z wielkich, międzynarodowych spółek nie przebierają w środkach. Więc spółka „Orion” rozleciała się, a jej niedawni właściciele zaczęli kombinować w inwestycjach. Mieli już pieniądze. Zwłaszcza że podobno mieli więcej, niż wiedzieli urzędnicy ministerstwa skarbu i podatków...

Cygaro pana Morse wykonało gwałtowny ruch w powietrzu.

- W Amsterdamie mówiono, że być może dwa razy tyle. Pojmuje pan?

Pan Morse zbliżył swoją twarz do mojej twarzy, jakby bał się, że podsłucha nas noc:

Wciągnąłem głęboko powietrze. Chwyciłem rękę Morse’a i ścisnąłem ją tak mocno, że syknął z bólu. Jeśli by to były owe słynne „brakujące ogniwa” z kolekcji profesora, to... do diabła, miałbym już coś istotnego w mojej kolekcji wydarzeń i, być może, mógłbym zrozumieć, dlaczego Emma Garrick stanęła między mną, a mężem,

gdy znalazłem się w Johannesburgu. Bo ta kobieta bez wątpienia przeszkodziła mi w spotkaniu z profesorem, miałem takie odczucie. I jeszcze jedno. Morse z - pewnością wie dużo o doktorze Corneliusie Hornie, więc co wie o nim i o Joy? To pytanie zostawię sobie na później.

Przez chwilę go nie było. Czekałem. Miałem jeszcze kilka pytań.

Gdy wrócił z dużym pudłem pod pachą, stał przez chwilę przy mnie milcząc. Chyba nasłuchiwał. Potem powiedział, żebym poszedł za nim. Znaleźliśmy się w dużym, wygodnie urządzonym pokoju myśliwskim. Pan Morse wskazał mi jeden z foteli przy kominku, obok stolika z lampą rzucającą słabe światło. Okna były szczelnie zasłonięte. Usiedliśmy, Postawiłem na podłodze przed sobą pudło podane mi przez Morse’a. Wyjąłem z tego pudła wszystko co tam było, ułożyłem na stoliku. Były to rzeczywiście szczątki dwu czaszek. Ale szczątki dwu gipsowych odlewów. Odlewów wykonanych niewątpliwie przez mistrza.

miały oznaczać słowa: „Oni już idą, niech pan nie chodzi bez broni”, czy coś takiego? O kim pan mówił?

Spojrzałem na zegarek. Jasmina powinna już wracać. Wyszliśmy na werandę. Daleko w ciemności pojawiły się dwa punkciki, przez chwilę rosły i rosły, potem zakaszlał silnik wozu, tak, to był ford pani Willingbottom. Wydawało mi się, że Morse’ mógłby mi powiedzieć znacznie więcej, ale już nie pytałem. Na jutro albo raczej na dzisiaj, bo za dwie godziny słońce wyłoni się szybko zza czarnej linii ziemi, będę miał dwie sprawy. Pierwsza, to porozmawiać z Emmą. Druga, to zadzwonić do Johannesburga i umówić się z profesorem Edmundem Appletonem, antropologiem i przyjacielem Jaśminy.

Ford Jaśminy zatrzymał się na drodze. Morse dotknął mojego ramienia.

Jasmina zatrzymała forda o pół mili od małego parku otaczającego od zachodu posiadłość Garricków. Wysiadłem z wozu i poszedłem wąską ścieżką prowadzącą do domu wzdłuż pola golfowego, w cieniu wysokich krzewów magnoliowych. Moją czujność uśpiło zapewne to, że myślałem, co powiedział mi Morse, a także o gipsowych odlewach, które niosłem w pudle pod pachą.

Cichy, suchy trzask ostrzegł mnie. Odwróciłem się szybko. Cień krzewów zgęstniał w jednym miejscu. Przypadłem do ziemi, gdy w tamtym miejscu zapalił się mały ognik. Strzał był równie cichy jak dźwięk, który przed sekundą ostrzegł mnie. Zgięty nad ziemią, rzuciłem się tam, nie puszczając - mojego pudła, dopiero w ostatniej chwili, gdy zderzyłem się z tym człowiekiem, rzuciłem pudło, poderwałem się z ziemi, celując lewą, potem prawą piętą nieco powyżej środka cienia. Wysokość oceniłem dobrze, źle wymierzyłem odległość. Napastnik upadł, ale moje uderzenie nie było dostatecznie mocne. Poderwał się i rzucił do ucieczki. Nie biegłem już za nim. Atakując, chciałem tylko uprzedzić następny strzał, no i nie chciałem stracić cennego prezentu Morse’a.

Gdzieś w pobliżu zaświstał przeciągle jakiś ptak, może ptak...

Przyklęknąłem, nasłuchując. Cisza. Czekałem. Widziałem skraj pola golfowego. Tam właśnie przeskoczył ten człowiek. Był już daleko. Dopiero wtedy wyjąłem z kieszeni ślepą latarkę i nacisnąłem guzik, w prawej trzymając webleya. W wysokiej trawie coś zabłysło znanym oksydowanym połyskiem. Broń. Policyjny special 38, ale z tłumikiem. Sprawdziłem magazynek. Był pełny. Więc jednak mój skok nożycowy trochę się udał, wytrąciłem tamtemu to ładne, groźne narzędzie...

Lubię kierować się rozumem, logiką, instynkty i przeczucia pozostawiam kobietom, ale ostatecznie nikt nie jest tak zupełnie wolny od przeczuć, które jak już kiedyś zauważyłem, czasami poprzedzają roztropnie wykalkulowany wniosek. No więc coś mówiło mi, że to zdarzenie miało w sobie coś teatralnego. Teatralnego, Rob? Co masz na myśli, chłopcze? Poświeć latarką ostrożnie tuż przy ziemi, chociaż wydaje ci się, że napastnik nie miał wspólnika. Zawodowiec mógłby się uśmiać czytając to, ale na przykład archeolog mnie zrozumie. Kiedyś na Yukatanie odnalazłem mały ułamek rzeźby, tak mały, że właściwie nie mówił nic, a mnie wydało się, że jeśli pogrzebię jeszcze w ziemi, mogę znaleźć coś, co może być rzeźbą boga Czaka z czasów rozkwitu kultury Puuc. I rzeczywiście tak było. Stary doktor Erskine, kierownik ekspedycji, powiedział mi wtedy: „Ma pan więcej szczęścia niż rozumu, człowieku!” Ostatecznie możliwe, specjalizowałem się przecież w kulturze Azteków, a nie Majów. No tak, Rob, oto łuska pocisku do ręcznej armatki special 38, tak, ma wokół czerwony pasek. Ślepy nabój. Więc nie chciano mnie zabić? Tylko postraszyć? Komu, u diabła, zależy na tym, żeby mnie wciąż straszyć? Zaczynałem bvć zły, trochę zły, gdyż na ogół rzadko wpadam w gniew. Ale wtedy, daję słowo, bywam już bardzo nieprzyjemny.

W „Wilmie” znalazłem się jak intruz, omijając, rzecz jasna, pole golfowe. Na taras mojego pokoju wspiąłem się po starym bluszczu. W samą porę. Ledwie bowiem zdołałem doprowadzić się do porządku, zastukała do drzwi Jasmina Willingbottom. Mówię: „zastukała”, bo nie chcę mówić tu źle o manierach kobiety. Po prostu kropnęła pięć razy pięścią w drzwi, wołając odrobinę za głośno:

- Bart! Chcę się z panem napić! Czuję się uroczo! Gdzie pan się podziewa, stary pijaku!

Uzgodniliśmy, że zapuka do mnie, gdy zapalę papierosa na tarasie (po opuszczeniu forda miała sobie „odpoczywać” w ogrodzie). No, uczyniła to z pewną przesadą, ale niewątpliwie słyszano ją na dole, a o to mi chodziło. Odpowiedziałem coś tam, chowając broń w komodzie i przekręcając w niej staroświecki, ogromny klucz, godny kasy króla Attyli rzuconej podobno w nurty rzeki gdzieś w dalekiej Pannonii. Ległem na łóżku. Nie chciało mi się palić fajki. Zaciągnąłem się papierosem. Przestałem palić papierosy, odkąd ujrzałem Claudię w Rzymie. Przy niej wydawałem się sam sobie starcem, więc rzuciłem nikotynę, która podobno postarza. No więc leżę i palę papierosa

(Claudia już o mnie pewnie zapomniała w towarzystwie tego przy-głupka, tego uniwersyteckiego mydłka i osła z trudem żującego mądrości), słyszę, jak Jasmina odchodzi. Potem znowu pukanie, energiczne, ale w sam raz. To Gregson.

- Hej, Rob, jest pan tam? Potrzebujemy faceta do brydża! Tylko niech mi pan nie mówi, że ma pan migrenę, do licha! Słyszę to co drugi dzień od mojej żony!

Żona Gregsona. Dobry Boże! Gdybym miał taką żonę, zaciągnąłbym się do Legii Cudzoziemskiej, nie, popełniłbym jakąś zbrodnię i krzesło uratowałoby mnie przed prześladowaniami ze strony tej istoty płci żeńskiej, lecz nie mającej nic wspólnego z kobietą..

Albo miał też w czubie, albo udawał.

Odszedł. Zdusiłem papierosa w popielniczce, gdy znowu zapukano do drzwi.

- Niech stracą wszelką nadzieję, którzy tu wchodzą - zacytowałem. - Dante, wers pierwszy z Pieklą. - I zaraz pożałowałem,
ponieważ za drzwiami usłyszałem śmiech Joy.

Mimo to powiedziałem sobie: milcz, serce moje. Albowiem pomyślałem, że albo Gregson, albo ona mają jakiś cel w tym, aby sprawdzić, czy rzeczywiście jestem tutaj. Każdy dobry szachista przyzna mi rację, jeśli wtrącę w tym miejscu, jak nieprzyjemne jest, gdy potrafimy przewidzieć pięć, sześć ruchów przeciwnika, a nie znamy następnego... albo kiedy zbyt długo musimy czekać na nasz ruch. A takim moim następnym ruchem jest Joy. Wciąż nie wiem, co o niej myśleć. Ale dość. Wsuwam pudło ze skorupami czaszek pod łóżko, wstaję i otwieram drzwi. Zielone ogniki oczu Joy są jak dwa niezwykłe światełka, na które nabierze się każdy gamoń. Ja też mam ochotę nabrać się na nie. Przyciskając do czoła mokry ręcznik, wpuściłem ją do pokoju, wyjaśniając:

Na dole towarzystwo znacznie się ożywiło, gdy pani domu, przeprosiwszy wszystkich, udała się do siebie. W barze nikt z mężczyzn nie pilnował wysokich, lśniących chromem stołków, może dlatego że były tu jedynym dysonansem na tle mahoniowej boazerii, foteli pokrytych jasną tkaniną i szarego dywanu. Ściany nad boazerią oświetlało dyskretne żółte światło, Joy wyglądała pięknie w białoczarnej sukience z ażurową koronką rękawów ledwie skrywających jej złote ramiona. Zdążyłem wypić w jej towarzystwie martini, gdy już porwał mnie Gregson, a moje miejsce u boku Joy zajął Holden.

Następnego dnia albo raczej tego samego dnia o świcie byłem już na polu golfowym. Odszukałem miejsce, gdzie widziałem przebiegającą w nocy postać, potem miejsce, gdzie znalazłem special 38. Facet mający taką broń i strzelający z tak bliska nie miał prawa nie trafić. Więc dlaczego żyję? Morse’a chciano zabić, wszystko na to wskazuje. Mnie tylko ostrzegano. Tylko. Obaj zajmujemy się właściwie tym samym problemem, jeżeli dobrze kojarzę to, co już wiem. Tymczasem ja otrzymuję tylko kolejne ostrzeżenia. Ciekawe. Stop. Ciekawe jest również coś innego: nazwisko March i to, że Morse niby mimowolnie połączył je z moją ciotką, ale ponieważ moja ciotka przyjmuje każdy wystrzał gaźnika samochodowego na ulicy jako niewątpliwy sygnał rozpoczynającej się rewolucji wszechświatowej przewidzianej przez utopistów, pozostaje poza moją łamigłówką. Tylko ten „dodatkowy” March...

Poranek zapowiadał się rześko i wesoło. Usiadłem na trawie. Z tego miejsca doskonale widziałem wschodnią stronę domu, taras i otwarte drzwi mojego pokoju na piętrze. Zapaliłem papierosa i czekałem, nastawiwszy przedtem szkła mojej zeissowskiej lornety. Dźwigającą się jakby z głębi ziemi kulę słońca miałem za sobą, na drzwiach mojego pokoju wisi wąskie, kryształowe lustro w czarnej ramie, muszę dojrzeć choćby drobny błysk, jeśli ktoś zechce te drzwi otworzyć. I tak było. Podniosłem szybko lornetę. Niestety, nie rozpoznałem mojego gościa, wśliznął się bardzo szybko. Miałem nadzieję, że rozpoznam go, gdy będzie wychodził, ale przeszkodzono mi w tym. Usłyszałem mocny tętent - przez pole golfowe biegła energicznie Jasmina Willingbottom, miała na sobie granatowo-pomarańczowy dress i wyglądała jak majestatyczny, stary struś. Biegła wprost na mnie machając ręką.

Jasima odwróciła się i pobiegła w stronę domu. Nie powiem, że wyglądała jak olimpijska gazela Wilma Roberts, ale z pewnością miała niezłą kondycję.

W hallu pierwszego piętra czekała już Emma Garrick. Jasmina popędzała mnie swoim pohukiwaniem, bym się spieszył, mimo to zdołałem zanotować w pamięci, że ten kącik, do którego dotąd nie zaglądałem - jako że oryginalna myśl architekta umieściła go w końcu korytarza - miał tapety koloru nieba jakie oglądałem kiedyś w prowansalskim miasteczku Sisteron w Alpach, dywan był szarosrebrny, fotele i kanapa w kolorze brzoskwiniowym, na kanapie zaś pani Garrick siedziała w szlafroczku koloru brzoskwiniowego. Z boku na białym stoliku biały alabastrowy wazon z czerwonymi różami. Najpierw pomyślałem, że pani Garrick lubi upodabniać się do swego otoczenia jak zwierzątko przybierające ochronne barwy, a potem dodałem myśl, że jest w tej kobiecie jakaś tajona, silna zmysłowość, skrywana i prowokująca zarazem. Mogę zrozumieć doktora Holdena, tego trutnia, ale jak Emma Garrick złowiła starego Garricka zajętego nieustannym

wymierzaniem czaszek należących podobno do naszego łańcucha ewolucyjnego?

Jej oczy patrzały na mnie szeroko, niewinnie. Jeśli przed chwilą była zdenerwowana, teraz już odzyskała panowanie. Brawo!

Odwróciłem się na pięcie, drzwi pokoju Joy były o kilka kroków dalej. Zapukałem raz, drugi, trzeci. Cisza.

- Niech pan wyważy drzwi! - domagała się Jasmina.

- To bardzo ładny mahoń. Wolę wejść przez taras.

Przebiegłem przez pokój Jaśminy. Drzwi pokoju Joy wychodzące na

taras były zamknięte, firanki zasunięte. Zawsze noszę przy sobie skórzaną sakiewkę, a w niej kilka drobiazgów ułatwiających mi wejście do zamkniętych pomieszczeń. Wycięcie szyby i otwarcie drzwi nie było trudne. Poprosiłem Jasminę, Emmę i Tomai, aby weszli tam ze mną. Pokój oczywiście był pusty, łóżko starannie zasłane, przybory toaletowe na swoim miejscu, podobnie dwie walizki, maszyna do pisania, w szafie trochę bielizny i odzieży. Wyglądało na to, że Joy po prostu gdzieś wyszła.

- Żadnych śladów uprowadzenia - powiedziała Jasmina.

- Że coś się stało. Spokojnie. Tymczasem niech pani wraca do siebie. Chciałbym się tu jeszcze rozejrzeć.

Kiedy zostałem sam, szybko przejrzałem notatnik Joy leżący obok maszyny. Nie zawierał niczego, co mogłoby mnie interesować. Zabrałem natomiast kilka kalek z biurka i wiklinowego kosza stojącego w kącie pokoju. Dochodząc do drzwi, spojrzałem na podłogę. Padało na nią ukośnie słoneczne światło. Tak, zauważyłem lekki odcisk męskiego buta, nieznaczny czerwony nalot. Tych śladów było kilka. Wyjąłem z kieszeni małą lupę, przyjrzałem się czerwonym drobinom. Skąd mogły pochodzić? W pobliżu nie było ani takiej ziemi - mówię o otoczeniu „Wilmy” - ani żadnej substancji o takim zabarwieniu na terenie rezydencji Garncków, byłem tego pewien, ponieważ obejrzałem sobie ten teren. Kort tenisowy? Miał jaśniejszą powierzchnię. I nie była to ziemia naturalnie. Natomiast... tak, widziałem taką ziemię, zapewne żelazistą, w pobliżu „Caroliny”. Kim był mężczyzna, który tu wszedł? Z pewnością był tu dzisiaj niezbyt dawno, bo pokoje sprzątane są codziennie rano. Czy był to ten sam człowiek, który wszedł również do mojego pokoju? Pochyliłem się, by zajrzeć pod łóżko, i zauważyłem notesik w skórzanej oprawie. Powinienem był go tam zostawić, może powinienem. Na wszelki wypadek zabrałem.

Jak się miało okazać, była to dobra decyzja.

W moim pokoju niczego nie ruszono. Skorupy w pudle były na swoim miejscu. Special 38 leżał sobie spokojnie, a raczej wisiał za tylną ścianką szuflady komody, bo tam go właśnie schowałem, licząc na odwiedziny. Czego szukał nieznany gość: broni, z której do mnie strzelano? Skorup wręczonych mi przez Morse’a? Nie ruszył niczego. Broni nie znalazł? Skorupy nie interesowały go? Powiedzmy, że został spłoszony.

Miałem jeszcze trzydzieści minut do rozmowy z Emmą. Zamknąłem drzwi, położyłem się na łóżku i przejrzałem notesik Joy. Było tam kilka interesujących szczegółów oraz kilka adresów londyńskich. Pierwszy z nich znałem dobrze, drugi dał mi wiele do myślenia, a trzeci dotyczył pewnej damy z „Palladium”, to taki londyński odpowiednik paryskiej „Olimpii”. Wreszcie zanim poszedłem do pani Garrick, zdjąłem kilka odcisków palców z policyjnego speciala, schowałem w plastikowych okładkach. Na wszelki wypadek.

Poszedłem do Emmy. Pudło ze skorupami miałem pod pachą. Pokój, w którym zostałem przyjęty, utrzymany był w tonacji różowej. Emma też. Uroczy kameleon. Pozwoliła mi usiąść. Usiadłem. Nie prosiła, bym zapalił. Zapaliłem. Nie poczęstowała mnie drinkiem. Sam nalałem sobie pół szklaneczki brandy, bezceremonialnie pogrzebałem ręką w kubełku z lodem. Z błogim westchnieniem opróżniłem szklaneczkę i napełniłem ją w ten sam sposób powtórnie. Stary kawał. Dawno zauważyłem, że zachowując się jak człowiek źle wychowany, często usypiam czujność moich rozmówców.

To, co powiedziała Emma Garrick, było zaskoczeniem. Zesztywniałem. Nie, / to nie miało nic wspólnego ze sprawą, która mnie sprowadziła do Johannesburga, chociaż Emma zdawała się to sugerować w chwilę potem. No więc przypomniała mi nagle sprawę o której chciałem zapomnieć.

- Znałam pańską żonę - oznajmiła mrużąc oczy. Gdzie i kiedy mogła poznać Laurę? Wtedy gdy Laura mawiała już o mnie: „Mój mąż grzebie w starych skorupach, a ja w starych butelkach”? U lorda Brocke w Ely, starego kolekcjonera i miłośnika średniowiecznej architektury, gdzie ja podziwiałem katedrę i opactwo, a Laura piła więcej, niż wypadało w towarzystwie żywych eksponatów starej arystokracji? Na prywatny zjazd archeologów i antropologów w Ely przyjechała z Londynu porschem pożyczonym od przyjaciółki, już wstawiona. Przywiozła pięć mandatów za przekroczenie szybkości, walizkę z białymi sukniami i pudło z kapeluszami w kolorze liliowym, także pożyczonymi, „bo mój mąż, proszę państwa, dożywotnio zapoznany geniusz nauki, wylicza mi każdego pensa”. Dopiero wtedy przypomniała sobie o naszej córeczce Dianie, skulonej w kącie wozu, patrzącej dziwnie nieruchomymi oczami na matkę. Na kolacji w jadalni pamiętającej czasy Elżbiety I pojawiła się w żółtych spodniach i fioletowej bluzce. Brooke dłużej niż zwykle szukał wtedy swego monokla, usiłując ukryć zmieszanie. Gdy przybyliśmy do Doliny Meksyku, ja pochłonięty byłem myślą, że stary Vaillant nie ma racji dowodząc, iż cywilizacja Ameryki Środkowej rozwijała się in situ, bez impulsów zewnętrznych, że dowody dostarczone chociażby przez Ekholma pozwalają przyjąć istnienie kontaktów poprzez Pacyfik. Był to problem wymagający czasu i długich badań, na razie chciałem uzupełnić moją kolekcję rzeźb w stylu olmeckim. Kopałem w Tres Zapotes, La Venta i San Lorenzo. W Tres Zapotes Laura z godnością obnosiła swoją trzeźwość, w La Venta oznajmiła, że ma cholernie dosyć klimatu i prohibicji, jaką jej narzuciłem. W San Lorenzo po ostrej wymianie zdań wzięła mojego willisa i odjechała. Spotkaliśmy się dopiero w Acapulco, gdzie Laura była znowu modelką jak w Londynie. I jak tam-otoczona playboyami. A potem ten wypadek samochodowy. Laura wyszła z niego cało. Z wszystkich opresji wychodziła zawsze cało jak dzika, zwinna kotka. Sparaliżowaną Dianę odwiozłem do Londynu. Potem napisałem kilka bzdur dla wydawców i kilkadziesiąt artykułów, by móc umieścić Dianę w szwajcarskiej klinice. Porzuciłem Laurę, nie zwracając uwagi na to, co mówiła o mnie, a co dla każdego człowieka z mojego środowiska mogło być very shocking. Może to spowodowało, że pewnego razu doktor Cornelius Horn namówił mnie na „maleńką robótkę kryminalną”, jak nazywał propozycję rozwiązania pewnej afery, w którą sam nie chciał się mieszać, a ja wiedziałem, dlaczego nie chce...

Pierwszą rundę z Emmą wygrałem. Nie przeczę jednak, że jeśli chciała mnie zdenerwować, to w znacznym stopniu udało jej się to.

- Mam dla pana kilka pytań - powiedziała Emma. Nie lubi mnie, to pewne. Dlaczego? Że nie łaszę się do niej jak doktor Holden? Że

wbrew jej woli siedzę tu, a nie w Johannesburgu? Nie ufa mi, to zrozumiałe, jeśli ma coś na sumieniu albo jeśli kobiecym instynktem przeczuwa, że nie jestem takim barankiem, na jakiego chcę wyglądać. Uśmiechnęła się nagle i umiejętnie uśmiechem smętnej wdowy i czarującej kobiety. - Policja nic dotąd nie wie albo nie chce mi powiedzieć niczego o śledztwie. Pan też milczy, a mój mąż został zamordowany. Pytałam Gregsona, cóż, to człowiek, który na pewno wie, jak zachowywać się w Elsies River, ale wyjaśnienie przyczyn zamordowania Jamesa przerasta jego możliwości...

- Policja - przerwałem - ma swoje metody. Poza tym nie lekceważyłbym Gregsona. Jest ambitny i uparty...

Tak, nie wolno lekceważyć Gregsona. Dlaczego pomyślałem o tym dopiero teraz?

Na stoliku przed Emmą leżała książka oprawna w żółtą skórę.

- Właśnie miałam ją podarować pannie Galson – powiedziała Emma. - To ostatnia praca mojego męża. Zapewne zna ją pan? -

Nie o tym chciała mówić. Wziąłem książkę do ręki. The Missing Key, Brakujący klucz. To mogło mieć związek z zaginionymi „skorupami” profesora.

Pani Garrick rzuciła mi szybkie spojrzenie. Zapaliła papierosa, potem powiedziała:

Pokiwałem głową. „De Beers”. Wielka spółka diamentowa o światowym znaczeniu, siedziba w Johannesburgu, centrala handlu diamentami w Londynie. Staruszek Garrick umiał wydobywać z tego

ciasta, jakim jest życie, niezłe okruchy. A ja sądziłem, że wyciągnąłem od niego czy raczej od Corneliusa Horna zbyt wysoką zaliczkę.

Umie nad sobą panować, ale żyje w ciągłym napięciu, pomyślałem.

- Słucham panią.

Zanim zapaliła papierosa, wyrzuciła z siebie jednym tchem:

Dlaczego to powiedziała? To jasne: aby uprzedzić pytania, które i tak nastąpią. A jeśli rzeczywiście nikt w tym kraju nie znał przeszłości pani Garrick? W takim razie co naprawdę chciała mi przez to powiedzieć? Przemknęła mi przez głowę myśl, że Emma jest szantażowana. Bogata młoda kobieta u boku starca. Zakochuje się w kimś, kto poznaje jej niebezpieczny sekret? Inna możliwość: rozpoznaje ją ktoś, kto kiedyś bywał w „Palladium”. Dawny klient? Czy ta urocza istota mogła mieć taką przeszłość? Spokojnie, Bart, wszystko jest na tym świecie możliwe. Przede wszystkim pani Willingbottom musi zapoznać mnie z kimś z uniwersytetu Witwatersrand, kto może mi powiedzieć coś więcej nie tylko o Garricku, ale również o doktorze Holdenie.

Wszedł znowu Tomai, sunąc cicho jak duch na swoich płaskich stopach, jak wtedy gdy ujrzałem go w nocy z długim sztyletem w ręku. Podał mi telegram. Poprosiłem Emmę, by pozwoliła mi go przeczytać. Depesza była milutka:

Jesteśmy z papą w drodze do Afryki na wycieczkowcu stop do zobaczenia w Johannesburgu stop Claudia.

Orlani musiał trochę zapłacić za tę depeszę. Zanim opuściłem Londyn, dzwonił do mnie z Rzymu i mówił, że chciałby mnie znowu widzieć ze względu na Claudię, którą chciałby uchronić „przed tym anarchistą Paoli”, Odpowiedziałem mu wtedy, że Rzym jest zbyt piękny, żeby o nim zapomnieć, a Claudia zbyt roztropna, aby zwrócić uwagę na tego idiotę z Uniwersytetu Rzymskiego. Co prawda nie

bardzo wierzę w rozsądek młodych dziewczyn, ale co miałem powiedzieć Orlaniemu? A teraz kiedy miałem zobaczyć Orlanich, smagła, smukła jak młodziutka topola Claudia żywo stanęła mi przed oczami. Do diabła, Bart, pomyśl raczej o tym całym galimatiasie tutaj i o zniknięciu Joy Galson!

Schowałem depeszę do kieszeni.

Znowu nie patrzyłem na nią, czasami lepiej rozumiem tylko głos. Przyglądałem się obrazowi na ścianie przede mną. Tajemnicze, głębokie, kobiece piękno, znałem to dzieło. Nieznana kobieta z kolekcji Cuenoda w Szwajcarii namalowana przez Leonarda da Vinci.

- Dobra kopia - powiedziałem.

- Późna, ale rzeczywiście dobra - przyznała Emma. – Kupiłam ją w Paryżu. Mój mąż nie interesował się malarstwem.

Ciekawe, Bart, jak to inteligentne stworzenie trafiło kiedyś do „Palladium”.

- Czego?

Odwróciła głowę. Zadzwoniła na Tomai. Podał nam jeszcze raz martini z lodem. Podziękowałem Emmie za papierosa, zapaliłem moją starą” fajkę, wysłużonego petersona. Sam Peterson już dawno nie żyje, ale świat zna jego fajki i hasło: „The thinking man smokes peterson”. I ja dałem się na nie nabrać. No, dobrze. Teraz sprawa tych „skorup”.

Postawiłem pudło na dywanie pomiędzy mną i Emmą. Wyjąłem rozłupane kaloty, złożyłem je o tyle, o ile się dało. Emma westchnęła.

- To są te czaszki...?

Cóż za zmiana w jej zachowaniu!

- Pani Emmo, czy sądzi pani, że czaszki z kolekcji profesora Garricka były oryginałami?

- Nie znam się na tym. Zaryzykowałem:

- Ja bym się na tym poznał, ale pani utrudniła mi wtedy dostęp do męża. Powiedziała pani przed chwilą, że profesor nie chciał mnie
przyjąć, bo chciał przemyśleć jakieś sprawy. To nieprawda! On nie wiedział, że ja przyjechałem, że już jestem!

Powiedziałem to krótko i twardo. Poskutkowało.

Potem zadzwonił Gregson. Zawiadomił mnie, że przyśle ludzi, którzy zabiorą Tomai do Johannesburga.

-„Tkwimy w martwym punkcie, Bart, a Tomai był ostatnim z tych, którzy widzieli Garricka żywego. Musimy przycisnąć tego
gówniarza.

Odparłem, że nie sądzę, aby Tomai mógł podnieść rękę na swego pana, to porządny człowiek.

Tomai odjechał po południu w towarzystwie dwu facetów w koszulkach khaki rozpieranych przez potężne bicepsy. Takie typki mogą się przestraszyć tylko prawdziwego goryla wyłażącego z dżungli. Tomai siedział między nimi nieruchomo jak hebanowy posąg.

Ukele uciekła w głąb palmowej alei, aby nie patrzeć, jak zabierają jej Tomai. Nie widziałem jej aż do wieczora, gdy pojawiła się w domu, aby pełnić swe zwykłe powinności. Ukele miała charakter: oblepiła dokładnie głowę i warkocze gęstą kredową papką i paradowała z tą przedziwną piramidą na głowie, z twarzą równie nieprzeniknioną jak jej Tomai. Ukele musiała pochodzić z Nigerii, może z plemienia Kikujusi. Widziałem kobiety i mężczyzn z tego plemienia, używali kredy do ozdabiania ciał podczas ngomy czyli uroczystości tanecznych. Używanie kredy w tym celu było surowo zabronione przez władze w Johannesburgu, w Nigerii zresztą też. Ukele jakby mówiła: „Jestem zbuntowana, nie podoba mi się to” Emma nie zwróciła na tę demonstrację uwagi. Ja uśmiechnąłem się porozumiewawczo do dziewczyny. Odpowiedziała chmurnym, ale wdzięcznym spojrzeniem.

Współczułem Ukele, gdyż wiedziałem, że ci z policji mają dość sposobów, aby zmusić faceta do podpisania każdego zeznania.

Do wieczora zajęty byłem pomiarami czaszek i konstruowaniem najbardziej zwariowanych hipotez. Jednego byłem pewien. Tomai jest niewinny. Nie miałem dowodów, ale nie były mi one potrzebne. W tym przypadku. Nie miałem czasu, by zainteresować się tym, czy w warsztacie - „Wilma” miała własny, dobrze wyposażony warsztat - naprawiono już skrzynię biegów w moim wozie (były jakieś kłopoty z nadbiegiem). Jasmina mówiła przy kolacji tylko o Joy. Stara dama powinna pisać powieści kryminalne. Była zaskoczona, gdy Joy Galson zajechała z piskiem opon1 przed dom, cała i zdrowa. Usiadła do kolacji świeża jak poranek, tylko jej oczy bardziej jeszcze błyszczały w ciemnych obwódkach zdradzających zmęczenie albo zdenerwowanie.

Podziękowała, naraz zasępiona. Trąciłem Jasminę Willingbottom:

W nocy, gdy „Wilma” pogrążyła się już we śnie i tylko z ogromnego parku Garricków niósł się śpiew cykad, zająłem się tym, o czym przez cały czas myślałem. Nie byłem pewien wyniku, więc ustanowiłem na stole mały, składany mikroskop (zawsze wożę go z sobą). No tak, teraz

miałem o czym rozmyślać. Odciski palców na broni, z której do mnie strzelano, i odciski na notatniku Joy były identyczne.

Te odciski należały do Joy Galson.

Przyznaję, że zmąciło mi to nieco rysującą się z wolna koncepcję różnych zdarzeń.


ROZDZIAŁ VII


Chociaż wcale go o to nie pytałem, rozparty w fotelu Gregson oznajmił mi, że Tomai jeszcze nie śpiewa. Milcząc pakowałem drobiazgi.

Gregson wyszczerzył zęby w uśmiechu, którego mógłby mu pozazdrościć podstępny Jago.

Do Johannesburga ciągnąłem ostro moim wozem, który po naprawie spisywał się znakomicie. Obowiązkowo, aby nie przyczepiała się policja, rzuciłem na tylne siedzenie sztucer („w tym kraju, panie Bart...” i tak dalej, znałem już to na pamięć). Możliwe, że dlatego nie położyłem go na przednim siedzeniu, bo chciałem mieć przy sobie Joy. Przez całą drogę milczeliśmy. Joy paliła papierosa, potem czytała książkę Desmonda Morrisa, ja zawzięcie ssałem starą fajkę.

Było w tej książce kilka miejsc, pod którymi nie podpisałbym się nawet po pijanemu.

W Johannesburgu Joy postanowiła w moim towarzystwie odwiedzić uniwersytet, choć w „Wilmie” mówiła, że ma kilka pilnych spraw w mieście. Weszliśmy więc razem do gabinetu przyjaciela Jaśminy, profesora Edmunda Appletona. „Jaki śliczny Edmondo!” zakpiłaby na pewno Claudia Orlani. W rzeczy samej, Appleton pod pewnym przynajmniej względem przypominał coś ze swoich okazów leżących na długich pólkach, jego czaszka robiła wrażenie nagiej, a kalota była tak pięknie wysklepiona, że gdybym nie miał czegoś innego na głowie, zaproponowałbym mu serię pomiarów i badań porównawczych. Szepnąłem to Joy, która parsknęła śmiechem. Appleton zdawał się nie zwracać na nią uwagi, w ogóle wydawał się tak stary, przezroczysty i zbutwiały, jakby specjalnie dla nas opuścił rodzinny grobowiec. Ale jego nieduża figurka z taką szybkością i zwinnością sunęła po drabinie przesuwającej się wzdłuż półek przy pomocy silniczków elektrycznych, że stary banał, iż pozory mylą, nabrał w tym miejscu nowej, soczystej treści. Kiedy wreszcie usiadł przed nami za wielkim biurkiem, odgrodzony barierą wybranych czaszek, dostrzegłem, że ma młodzieńczo błyszczące oczy. Palił fajkę. Łysy gnom z życzliwym uśmiechem. Przez chwilę przypatrywał się mojej towarzyszce z widocznym upodobaniem. Dopiero potem spytał o cel naszej wizyty. Kiedy wymieniłem nazwisko Jaśminy, Appleton rozpromienił się.

- Ona zawsze wtyka nos w dziwne sprawy! - zawołał. - O cóż więc chodzi?

Tak zwięźle, jak potrafiłem, przedstawiłem mu sprawę, która sprowadziła mnie do Południowej Afryki. Appleton wiedział oczywiście o śmierci Garricka. Pisano o tym w gazetach. Czy był z nim zaprzyjaźniony? Tak, do pewnego czasu widywali się często, byli przyjaciółmi, potem Garrick stal się w swoich poglądach naukowych zbyt apodyktyczny, zbyt pewny siebie...

Appleton wrócił równie szybko, jak wybiegł. Zanim ‘się pojawił, powiedziałem do Joy:>

- Czy wiesz, że gdy ty ulotniłaś się z „Wilmy”, strzelano tam do mnie?

Oczy Joy zrobiły się okrągłe. Była naprawdę przestraszona.

Potrząsnęła bezradnie głową.

- Powiedz mi przynajmniej, dlaczego bez słowa wyjechałaś do Johannesburga.

- Ktoś inny też szukał. Znalazłem ja. Przypadkiem. Joy, powiedz, czy interesuje cię przeszłość Emmy Garrick? Czy telegrafowałaś do Londynu, by ktoś tam sprawdził parę nazwisk, adresów?

-Jakich nazwisk, o czym ty mówisz? - szepnęła, bo zamek u drzwi już lekko zaskrzypiał.

- Nazwisk dziewcząt z „Palladium”- odszepnąłem.

Profesor Edmund Appleton siedział już za swoim olbrzymim biurkiem.

Joy siedziała sztywna, chyba zagniewana. Kobiety nie lubią, gdy mężczyźni trochę orientują się w ich sprawach.

A więc instrukcja Horna była dosyć dokładna. Dlaczego Emma wprowadziła mnie w błąd depeszą, którą otrzymałem na pokładzie samolotu, a potem rozmową telefoniczną, gdy przybyłem już do hotelu?

Albo mi się wydawało, albo mały człowieczek skurczył się, spojrzał na mnie baczniej. Jeśli tak, to trwało to ułamek sekundy.

- Mówiono mi również w Londynie, że Garrick kolekcjonuje drogie kamienie?

Horn dał mi to tylko do zrozumienia, lecz nie powiedział wprost. Appleton uśmiechnął się.

- Jeśli zechcemy tak nazywać lokatę kapitału, to bardzo możliwe, że kolekcjonował, ale ja nie należałem do tych, którym mógł pokazywać takie zbiory. - Appleton podkreślił ostatnie słowo. - Może pani Garrick mogłaby powiedzieć coś więcej na ten temat. – dobrotliwy uśmiech objął całą twarz gnoma siecią drobniutkich zmarszczek. Wyglądał jak prehistoryczny lisek ostrożnie wysuwający mordkę z nory. Śmieszne skojarzenie, nie wiem wcale, jak wyglądały prehistoryczne lisy. Wiem tylko, że Emma miała swój cel, opóźniając moją wizytę u Garricka, moją rozmowę z nim. Dlaczego to zrobiła? Czy gdybym zjawił się w „Carolinie”, profesor Garrick nie zostałby zamordowany? I jeszcze jedno: ona ukrywała coś przed nim, a on nie miał do niej zaufania...

- Zanim go odwiedzę, proszę mi coś powiedzieć, o tym odlewie.

Joy powiedziała mi potem, że Appleton objął długimi palcami

czaszkę z taką miłością, jakby obejmował ukochaną istotę, urzeczywistniony sen.

- Jeżeli Garrick chciał zadziwić świat nauki zapowiedzią publikacji niezwykłego odkrycia, to sądząc po tym, co pan mi przywiózł, mogę powiedzieć, że miał szansę. Jeśli oryginał istnieje, chcę powiedzieć, jeżeli odlew nie jest próbą fałszerstwa, to, Boże święty, chodzi o
rewelację, doktorze Bart!

Joy wyciągnęła ze skórzanej torby przewieszonej na ramię notatnik oprawny w krokodylową skórę. Pstryknęła srebrnym długopisem.

Profesor Appleton rozparł się w fotelu, a raczej zsunął się tak z oparcia, że zza wielkiego biurka wystawała tylko jego nienaturalnie duża czaszka obciągnięta żółtą skórą, gładką jak powierzchnia kuli bilardowej. Znowu zadzwonił telefon, Appleton podniósł słuchawkę, po czym wybiegł z gabinetu z szybkością pająka pędzącego po zdobycz. Profil Joy rysował się wyraźnie na tle bocznego wysokiego okna. Był to wyjątkowo ładny profil. Powiedziałem Joy, że chyba ją trochę kocham.

- Cholerny bigamista! - prychnęła.-Nie lubię facetów żonatych, dostawiających się do dziewcząt oczekujących tylko poważnych
propozycji.

Pająk już wrócił, bez zdobyczy. Wskoczył na fotel. Rozpoczął zwięzły wykład, połączony z umiejętną demonstracją rekonstrukcji małpoludów wykonanych zapewne przez Rosena i Heima; miałem w Londynie rekonstrukcje tych dostojnych głów i popiersi, na których tle jedna ze skorup, ta którą przywiozłem z „Wilmy’, przypominała czaszkę małej małpy. Tymczasem Appleton promieniał mając przed sobą coś, co zdumiało go bez wątpienia, i” kogoś, kto coś niecoś rozumie’ w tym labiryncie wiedzy o istocie studiów wewnątrzczaszkowych, zewnętrznych problemach kaloty i fragmentach^ skorup, na których gnom z zamkniętymi prawie oczami wskazywał miejsca sfery słuchowej, czuciowej, ruchowej, sfery pamięci i sfery wzrokowej, bruzdy równoległej i bruzdy półksiężycowatej.

- Ta czaszka nie należy ani do młodego szympansa, ani do goryla, doktorze Bart Proszę zwrócić uwagę na jej kulistość i stosunek
przodomózgowia do tyłomózgowia, na móżdżek To jest większa sensacja niż odkrycie w Beczua na lądzie, niż czaszka z Hearts
Yalley... Tak, proszę, pana, mały wycinek naszej sawanny na północ, zachód i południe od Johannesburga jest więcej wart niż cała historia
Anglii! - zmierzył mnie takim wzrokiem, jakby wołał: „Spróbuj zaprotestować, idioto!”

- Czy ta czaszka, profesorze, jest starsza od znalezisk w Taungs, Makapansgat, Sterkfontein czy Potgietersrust?

- Czy starsza? Ależ, człowieku, to jest starsze od wszystkiego, co nazywamy australopitekami, istotami ludzkimi najstarszymi, jakie zna nauka, i to coś, doktorze Bart, stoi pomiędzy odkryciem z Taungs i, być może, istotą nazwaną kiedyś Proconsul africanus, jeśli ta istota rzeczywiście reprezentowała nas przed kilkudziesięcioma milionami lat! Proszę spojrzeć na otwór potyliczny w podstawie czaszki, łączący mózg z rdzeniem kręgowym... ten mały facet chodził już w postawie wyprostowanej na długo przed istotą z Taungs...

Słuchałem i myślałem. Appleton twierdził, że nie widział tej czaszki w zbiorach Garricka. Zatem nie znał warstwy archeologicznej, w której Garrick dokonał odkrycia. Nie miał w ręku oryginału, nie dokonał pomiarów radioizotopowych... bez wątpienia jest znakomitym anatomem i antropologiem, a jednak... A druga czaszka, ta, której ja nie mam, jeśli oczywiście istniała w zbiorach Garricka, zamiast tej przestrzelonej? Jest - była? - młodsza czy jeszcze starsza? Młodsza? To także byłaby rewelacja, nowy pomost pomiędzy „nimi” i „nami”. Gipsowy odlew leżał na piersi Appletona długie palce sunęły po nim.

- Proszę spojrzeć, ani śladu wału nadoczodołowego, twarz nie jest wysunięta jaku antropoidów, a żuchwa? arcydzieło! Żadnych kłów, jak naiwnie wyrażał się Darwin, co za osioł... Pediatra byłby tu rozczulony, ach! mieć oryginał! O umarłych nie mówi się źle, ale stary Garrick był łotrem, jeśli nauce zostawił tylko ten gipsowy odlew...

Nie, nie zapytam go, skąd jest tak pewien, że odlew pochodzi z kolekcji Garricka.

Właściwie dlaczego to powiedziałem? Joy popatrzyła na mnie ze zdumieniem. Natomiast reakcja Appletona była zupełnie inna. Skurczył się, jakby sprężył do skoku zza ogromnego biurka. Pobladł. Teraz zauważyłem, że ma sine powieki i paznokcie. Choruje na serce,

- Gdzie to jest, doktorze? - wyszeptał, przełykając ślinę.

- Najpierw sam się tam pofatyguję, panie profesorze.

Dobrodusznie patrzące oczy Appletona rozbłysły za okularami jak

blask stalowej klingi. Chwila. Już jest sobą. Krząta się, podaje mi drinka, Joy prosi o sok pomarańczowy z odrobiną brandy, oryginalne upodobania, czemuż nie odwrotnie? Kobiety robią wszystko na opak. Prawie leżąc w głębokim skórzanym fotelu, słucham wykładu Appletona. Joy czasem coś notuje... Jestem prawie pewien, że w kolekcji’ Garricka była i druga, bezcenna czaszka, nie ta, którą zostawiłem w „Wilmie”. Mój przyjaciel z Yardu powiedziałby teraz: „intuicja, mój stary”. A taki Gregson? Gregson postukałby się pewnie w okrągły łeb pokryty ryżą szczeciną i wrzuciłby do gęby nową gumę do żucia.

I jeszcze pomyślałem, czy Ukele śledzi swoją panią tak pilnie, jak przyrzekła, chodzi o te skorupy w sejfie. Emma była dobrą białą panią, ale gdy nie powiedziała nic, kiedy policja zabierała Tomai, Emma jest złą białą lady, przeklętą Afrykanerką, białym diabłem.

- Oczywiście - powiedział spokojnie profesor Appleton - oczywiście, najpierw pan, doktorze, pofatyguje się tam.

O co mi chodzi, kiedy tak podniecam tego gnoma? Stanowczo, Bart, nie masz metody, powiedziałby mi inny mój przyjaciel, komisarz Yilleforce z Paryża. Pracujesz na ślepo, Masz psi węch.

- Sądzę że pani Willingbottom,załatwi to z całą pewnością.

- Ach, ta Jasmina! Poczciwe dziecko. Zadzwonię do niej dzisiaj.

Zdaje się, że byli w jednym wieku. Mniejsza oto. Appleton chwycił przynętę, i to błyskawicznie, jak głodny szczupak. Chce mnie mieć na oku.

Staruszek Appleton ma oryginalny sposób prowadzenia wykładu, wprowadza mnóstwo dygresji, w których czasem się gubi albo chce robić wrażenie zagubionego, bo powraca z precyzją do punktu wyjścia. Kiedy skończyliśmy rozmowę, byłem porządnie zmęczony, Joy chyba też. Pożegnaliśmy Appletona. Przedtem poprosiłem go o polecenie mi jakiegoś etnografa, który mógłby mi objaśnić niektóre obyczaje ludów Afryki, tej części Afryki, zwłaszcza Transwalu. Z Transwalu pochodzi Tomai i chciałem wiedzieć, jakich obrzędów dokonywał owej nocy, skupiony jak czarny bóg, trzymając w rękach straszliwe narzędzie zbrodni... o zbrodni i Tomai pomyślałem przez chwilę wtedy, gdy ujrzałem martwego Garricka. Teraz skreśliłem Tomai z listy moich podejrzanych, ale muszę wiedzieć wszystko o wszystkich, a wiem, że Tomai coś kryje. Ciekawe, jak potraktują go podczas przesłuchań. Te słowa, które Tomai wymówił owej gwiaździstej nocy przed rzeźbą upiornego ptaka, dziwne słowa, kogoś musiały przecież dotyczyć: „Niech go zabije błyskawica, która spada jak orzeł, niech mu wywróży śmierć!” Gdybym to powiedział Gregsonowi, miałby o czym myśleć.

Profesor Hopkins, który przyjął mnie z polecenia Appletona, wysłuchał bez szczególnego zainteresowania tego, co mu powiedziałem. Oczywiście pominąłem to, że moje pytania krążą wokół konkretnego człowieka, wokół Tomai. Odpowiedź Hopkinsa była zwięzła i krótka, co mnie dosyć ucieszyło, bo Joy czekała tym razem na korytarzu.

Chciałem jeszcze odwiedzić doktora Holdena. Appleton uprzedził go telefonicznie o tym. Holden przyjmie mnie o dwunastej, mam trochę czasu, a Hopkins gotów jest dać mi gruntowny wykład o hamerkopach czyli rzeźbach ptaków-błyskawic i obyczajach plemienia Soso, ale to nie wyjaśni mi, komu Tomai życzył tamtej nocy śmierci. Trochę gawędzimy o wykopaliskach w Oranje, Transwalu, kraju Suazi i Rodezji, Hopkins zaprasza mnie do odwiedzienia stanowisk archeologicznych w rejonie Zimbabwe, przyjmuję zaproszenie tym gorliwiej, że Joy już się na pewno denerwuje na korytarzu. Ostatnie pytanie:

- Co pan sądzi, profesorze, o doktorze Holdenie?

Hopkins patrzy na mnie, jeszcze wyżej unosząc brwi. Nie lubi obcesowych pytań, przez chwilę milczy.

Hopkins jakby zesztywniał, jego uprzejmość niknie pod chłodną maską dżentelmena z Oxfordu.

Hopkins przygląda się przez chwilę mojej karcie licencyjnej.

Było jasne, że Hopkins nic więcej mi już nie powie. Podał mi rękę tak ostrożnie, jakby obawiał się, że zaraz wyciągnę z kieszeni kajdanki.

W sekretariacie starsza pani z fryzurą godną buszu wręczyła mi karteczkę od Joy: Jestem głodna, znajdziesz mnie w tutejszym snack-barze.

Drzwi gabinetu Ryszarda Roberta Holdena były obite brązową skórą, on sam siedział za niedużym biurkiem na tle okna przysłoniętego białymi żaluzjami. W kącie pokoju na szafie z rocznikami londyńskiego „Lancet” szumiał różowy wentylator. Drzwi w przeciwległej ścianie były otwarte, prowadziły do laboratorium. Dzień był wyjątkowo upalny jak na tutejszy klimat. Osunąłem się w skórzany fotel, wszystkie fotele w tym pokoju oraz kanapa obciągnięte były skórą. Przede mną siedział facet z pewnością zadowolony z siebie. Gładko ogolona twarz z cieniami sinawego zarostu, okulary w cienkiej złotej oprawie, na prawej ręce cienka złota bransoleta, pewnie z grupą krwi, na lewej ręce ciężki złoty zegarek. Tylko zęby nie były złote, a gdy Ryszard Robert Holden wyciągnął do mnie rękę na powitanie, bez wątpienia była to ręka silnego, wysportowanego mężczyzny. Przyjrzałem mu się z podziwem. Był świeży, jakby wyskoczył z kąpieli. Ja w przepoconej koszuli i wymiętej wiatrówce czułem się tu prawie jak intruz, zwłaszcza gdy z przyległego laboratorium wyszła smukła czarna gazela. Dziewczyna miała długie nogi i krótki biały fartuszek troszkę rozpięty w miejscu dzielącym wysokie piersi. Rzuciła Holdenowi długie spojrzenie, na mnie nie zwróciła najmniejszej uwagi, włożyła coś do metalowej szafy z kartotekami i odpłynęła do białego laboratorium jak czarny sen.

Lewa strona męskiej ogorzałej twarzy Holdena zadrgała przez sekundę,

Odpowiadał swobodnie, ja nie naciskałem. Nie, nie widział odlewu czaszki, który wzbudził takie zainteresowanie Appletona. Tak, przed mniej więcej dwoma miesiącami dowiedział się o zniknięciu dwu czaszek z kolekcji Garricka. Najpierw wspomniał o tym sam Garrick, potem pani Emma mówiła, że jej mąż jest czymś, zapewne kradzieżą, bardzo wzburzony. Nie, nie pomagał profesorowi w przygotowaniu jego ostatniej pracy, nie widział nawet fragmentów rękopisu. Ostatni raz pracował z profesorem w Kromdraai, znaleźli tam różne ciekawe szczątki, ale nie przekraczające odkryć Darta, wszystkie miały około miliona lat, tak, przywykliśmy tu już do takich sensacji. Tak, prowadził zajęcia ze studentami w zastępstwie Garricka. Profesor rzadko pojawiał się już na katedrze. Czy teraz liczy na tę katedrę? Możliwe, ale nie gorączkuje się, ma pewne propozyje z Uniwersytetu Londyńskiego, ma już dość tego cholernego kraju, w którym każdy biały, jadąc na partię golfa do sąsiadów, musi przedtem uzbroić się po zęby. Poza tym oczywiście jest to bardzo piękny kraj, biali dokonali tu wielkich rzeczy. Nie, nie jest członkiem rządowej Partii Nacjonalistycznej, ale gdyby otrzymał katedrę Garricka albo stypendium potrzebne do kontynuacji prac, musiałby rozważyć ten problem. Czy dawno zna panią Garrick...

- Do diabła! - Holden zdenerwował się po raz pierwszy. - Zadaje pan niewłaściwe pytania, panie Bart!

Już w drzwiach:

Cicho zamknąłem drzwi.

W snack-barze znalazłem Joy. Piła kawę. Zamówiłem hamburgera i piwo imbirowe.

Zadałem to pytanie, gdy już spełniłem obietnicę i siedzieliśmy w małej kawiarence w pobliżu uniwersytetu, a Joy w skupieniu smakowała poziomkowe lody. Nad górną wargą Joy błyszczały drobniutkie kropelki potu, jej zielone oczy przypatrywały mi się przyjaźnie. Ile jeszcze muszę się o niej dowiedzieć?

Reportaż wyraźnie rozszerza się, czyżby już chodziło o powieść? - pomyślałem.

Jej oczy zawisły nieruchomo w powietrzu jak dwa zielone motyle. Śmieszne porównanie, za chwilę zacznę pisać wiersze.

Gregsona. Siedział za kierownicą odkrytego policyjnego landrovera. Pokiwał mi rękę, zezując na Joy. Na szybie mojego wozu znalazłem nieprzemakalną żółtą kartkę, mandat za nie opłacone parkowanie. Gregson popatrzył na mnie tak, jakby mi chciał powiedzieć: To nie moja sprawa, nie mój resort! Mruknąłem do Joy:

Na poczcie nadałem depeszę do Londynu, zawiadamiając ciotkę Augustę i jej kota, że czuję się znakomicie. Przyrzekłem rychły powrót, choć wcale nie byłem tego pewien. Potem zamówiłem rozmowę z moim przyjacielem Dawsonem z Yardu. Miałem dla niego trochę roboty. Poza tym zapytałem go, co sądzi o panu Morse. Nigdy nie zaszkodzi sprawdzić faceta, nawet gdy budzi takie zaufanie jak ta mała wąsata foka. Dawson od razu wiedział, o kogo chodzi. Przynajmniej z tej strony nic mi nie grozi, bo to, co powiedział mi o sobie Morse, było prawdą.

Wracaliśmy do „Wilmy”, gdy noc otwierała nad miastem swoje przepaście obsiane gwiazdami. Wydawało mi się, że przez jakiś czas jechał za nami jakiś landrover. Rzuciłem okiem na tylne siedzenie, leżał tam przepisowo sztucer pożyczony mi przez Emmę.

Joy zadrżała. Ale była to może sprawa wieczornego chłodu.

Tej nocy nie mogłem spać. Zszedłem do biblioteki Garricka, z puszką zroszonej chłodną mgiełką coca-coli chodziłem wzdłuż szaf z książkami. Nie wiedziałem, czego szukam, o co mi chodzi. Wziąłem jakąś książkę Le Gros Clarca i znalazłem w niej stronicę starego atlasu

antropologicznego z roku 1900. Zabytek. Ale na marginesie widniała notatka:

Nie ma wątpliwości, to jest starsze od australopiteka, a mimo to ogólne cechy morfologiczne korzystniejsze niż u poprzednika, są dowody, że posługiwał się ogniem, kopać w Kalkbank...

Usiadłem, drżącymi palcami nabiłem fajkę. „To” mogło być ogniwem pomiędzy australopitekiem i proconsulem! Ale Kalkbank? Miejsce raczej odległe od doliny Makapansgat... Wziąłem z półki atlas Goodalla-Darby’ego. Tak, około 110 kilometrów od doliny...

To dobrze, że Jasmina nocowała dziś w „Wilmie”. Poszedłem do jej pokoju. Jasmina otworzyła mi drzwi, pomrukując coś, były to zapewne bardzo brzydkie słowa. Na głowie miała olbrzymią wieżę papilotów. Z kieszeni pikowanego szlafroka wystawała perłowa kolba małego colta. Na stoliku pod nocną lampką leżała książka Biggersa. Krótko mówiąc, zapytałem Jasminę, czy zna charakter pisma Jamesa Garricka. Oczywiście mogłem się przyjrzeć jego rękopisom rano, ale teraz, teraz byłem niecierpliwy.

Jasmina skinęła głową. Spojrzała na notatkę, która mnie tak zafrapowała.

- Tak-powiedziała. - To pismo Jamesa. O co chodzi?

- Droga przyjaciółko, na razie o nic, tylko o milczenie. Nikomu ani słowa.

Kładłem się spać z pewną wątpliwością. W Kalkbank, o ile dobrze pamiętałem, odkryto stanowiska sprzed zaledwie 15 czy 20 tysięcy lat. Stanowiska paleolitycznych myśliwych...

Następnego dnia rano w jadalni przy śniadaniu:

- Joy, jak myślisz, czy panna Simpson pracuje już długo w tutejszym uniwersytecie?

- Pół roku. Zdaje się, że chce zrobić doktorat z antropologii.

Wychodzę. Telefonuję do Appletona. Pytam go, czy jeszcze pamięta skorupy, które mu pokazałem. Oczywiście wiem, że pamięta. Zadaję drugie pytanie: czy odlew czaszki tego antropoida jest stary, czy też może...

- Sądzę - odpowiada Appleton - sądzę, że to świeża robota. Dziękuję profesorowi za informację, odkładam słuchawkę. Wracam

do stołu. Ukele podaje mi śniadanie, jak sobie życzyłem, bekon na jajkach, a nie odwrotnie, do tego grzanki, masło i mocną kawę. Potem dzwoni do mnie Gregson. Mówi, że w biurze notarialnym „Van Stessen” policja zajęła się na polecenie sędziego testamentem profesora Garricka.

Emma przyjęła wiadomość z opanowaniem. Naturalnie, mówiła, to. nie jest dla niej zaskoczenie, w pewnym sensie, oczywiście, bo James wspominał o tym testamencie. Nie wiedziała natomiast, że jej mąż posiadał duży majątek. A czego chce od niej Gregson?

Potem Ukele powiedziała mi, że jej pani dzwoniła do Johannesburga. Dwa razy. Chciała koniecznie rozmawiać z doktorem Holdenem. Powiedziała mi też, że jej pani ńie interesowała się swoim sejfem znajdującym się w małym pokoju przylegającym do sypialni (od owej chwili, kiedy ktoś strzelał do mnie, Emma zażądała, by Ukele była zawsze w pobliżu).

Wieczorern, siedząc sam w małym saloniku na dole, słuchałem muzyki. Wybrałem sobie z płytoteki Pasję św. Jana Bacha. Dziwne, lecz nie wywarła na mnie żadnego wrażenia. Czyżby nasza wrażliwość i nasz smak zmieniały się wraz z szerokością geograficzną? Zastanawiałem się nad tym, gdy przyszła Joy. Ona także nie mogła spać. Noc była parna, powietrze omalże dotykalne. W pewnej chwili usłyszeliśmy szelest, który bardzo szybko przemienił się w ulewę. Ciężką, gęstą, prawie lepką. Joy pociągnęła mnie za rękę, wybiegliśmy do ogrodu, a ta zwariowana dziewczyna zaczęła tańczyć w deszczu, który sprawił, że w swej lekkiej sukience była prawie naga, kiedy na chwilę przywarła do mnie. Zrzuciła pantofle, bosa i półnaga oddalała się i przybliżała w strugach deszczu. Wreszcie oparła się na moim ramieniu. Powiedziałem, że chyba z powodu zbliżającej się ulewy byłem taki rozkojarzony i nie mogłem słuchać Bacha. Joy wybuchnęła śmiechem.

- Bart, jesteś staroświecki i śmieszny. Jesteś w Afryce! Kup sobie bęben! Tańcz! Boże, lubię żyć... żyć za wszelką cenę!

Nie pisałem o pogrzebie sir Jamesa Garricka, który odbył się, kiedy Główna Kwatera Policji wydała zwłoki wdowie. Na tym pogrzebie był ktoś, kto wtedy stał za mną... tak, ten człowiek też użył wtedy słów: „za ^szelką cenę”... Do kogo wtedy mówił i czy w ogóle ważne jest, że to Powiedział? Miewamy przeczucia, Bart, to źle. Albo się starzejemy,

albo powinniśmy zostać szamanem, tak jest. I kupić wielki bęben. Ta dziewczyna ma rację.

- Żyć za wszelką cenę - powtarzałem leżąc potem na łóżku. Nagle, gdy zdawało się, że już zasypiam, szeroko otworzyłem oczy. - Nie...-wyszeptałem - nie... to przecież niemożliwe!

Bowiem to, co mi przyszło do głowy, było zbyt absurdalne, zbyt nieludzkie!

Fred Gregson zaprosił mnie do Głównej Kwatery Policji. Jestem obecny przy którymś przesłuchaniu Tomai./Murzyn siedzi wyprostowany, szeroka pierś podnosi się szybko, ręce na które patrzę, nieznacznie drżą. Jeden z przesłuchujących zdejmuje mu kajdanki.

Teraz znowu Gregson:

Gregson pchnął drzwi do pokoju, pocierając w zamyśleniu szeroką szczękę. Poszedł do sąsiedniego pokoju, oddzielonego szklaną ścianą. Powiedział coś do intercomu, po czym wrócił.

- Tomai-powiedział powoli.-Jesteś ostatnim facetem, który widział profesora Garricka. Nie pamiętasz niczego, co mogłoby pomóc
policji?

Prawdopodobnie ostatni, pomyślałem. W złą godzinę.

- Ostatnim?...-wykrztusił nagle, ku mojemu zdumieniu, Tomai, opuszczając głowę. - Ostatnim człowiekiem, panie, był pan
Bart...

Gregson otworzył usta, dolna szczęka opadła mu,-jakby żuł ołów, a nie gumę do żucia. Ja musiałem wyglądać nie lepiej. Wciągnąłem oddech tak głęboko, jakby Johannesburg leżał nie na wysokości 1700 metrów, ale przynajmniej na wysokości Mont Blanc.

Tomai poszarzał na twarzy, ale trzymał się mocno. A ja nie miałem jeszcze żadnych dowodów. Spojrzałem na Gregsona.

Kiedy zostaliśmy sami, Gregson rzucił pytanie, patrząc w okno:

Prawdopodobnie proponował mi to, bo chciał mieć świadka, nie jakiegoś glinę, ale właśnie mnie, gościa „Wilmy”. Gregson wie więcej, niż chce mi powiedzieć, tak sobie pomyślałem. Nie mam mu tego za złe, ja też nie jestem szczery i zasadniczo ufam... cholera, komu ja tu właściwie ufam? ‘

Wentylator szumiał cicho. Powoli sączyliśmy piwo z puszek.

- Przyjemny facet. Garson roześmiał się.

Rzeczywiście, wtedy jeszcze nie wiedziałem, o co mi chodzi. Nabijając fajkę, zadałem Gregsonowi jeszcze jedno pytanie:

- Oficjalne odczytanie testamentu odbędzie się w biurze van Stessena. Chodzi o dwie farmy, ziemię, różne udziały, kolekcję drogich kamieni zdeponowaną w tutejszym banku i gotówkę. Dowiesz się, jeśli chcesz być obecny przy odczytaniu ostatniej woli profesora.

Spojrzał na mnie leniwie spod opuszczonych powiek.

Pomyślałem sobie, że jeśli Cornelius Horn nie bujał mnie w Londynie, trzeba by tu doliczyć jeszcze pięćset tysięcy funtów za pewien diament...

W pokoju obok zacharczał intercom. Gregson poszedł tam. Wrócił po chwili.

Odparłem, że nie mam pojęcia. Rzeczywiście, kończył się sierpień, a ja wciąż niewiele wiedziałem. Teraz w biurze Gregsona wypiłem cudownie zimne piwo i zbierałem się do wyjścia, ocierając pot z czoła.

- Wpadnij do nas tak pomiędzy październikiem i majem, miewamy wtedy więcej deszczu. Wracasz do „Wilmy”?

- Słyszałem, że ten typek ma szczęście do kobiet. Cześć. Umówiłem się z panną Simpson telefonicznie w jej mieszkaniu.

Geraldine mieszkała w pobliżu Elsies River w małym domku otoczonym wysuszonym trawnikiem i paroma drzewami. W tej dzielnicy nie było czarnych, mieszkali tu chyba sami Hindusi. Tyle Geraldine powiedziała mi przez telefon. Umówiliśmy się na piątą, bowiem panna Simpson musiała ukończyć jakąś pracę w laboratorium. Kiedy zatrzymałem wóz przed domkiem, zobaczyłem tam już żółtego forda. Drzwi otworzyła mi młodziutka mulatka o nogach Josephine Baker.

Zadzwoniłem z mieszkania Geraldine do profesora Appletona. Nie, zaprzeczył, w tym roku misja amerykańska nie prowadzi badań w Sterkfontein, nie, ani w Makapansgat. Dziwne, panna Simpson musiałaby coś o tym wiedzieć. Połączyłem się z laboratorium doktora Holdena. Nie było go. Wyjechał do Pretorii, na wykłady na tamtejszym uniwersytecie. Wróci za tydzień.

To był poniedziałek. W środę zatelefonował do mnie Gregsón. Zawiadomił mnie, że strażnik rezerwatu narodowego Makapansgat znalazł na jednej z hałd, przy drodze do Spanje, zwłoki czarnej dziewczyny. Nie ma wątpliwości, że chodzi o Geraldine Simpson. Została zabita strzałem w tył głowy. Siadów gwałtu nie stwierdzono, rabunek też wykluczony. Lekarz twierdzi, że Geraldine Simpson nie żyła już, gdy ktoś porzucił ją na hałdzie.

- Mogę przyjechać?

- Jasne, Bart.

Potem zwłoki Geraldine. Geraldine skulona, jakby spala, z tyłu głowy mała plamka krwi. Przybrudzona biała spódniczka i błękitna bluzka, obok biała torba z paskiem do przewieszenia przez ramię, białe pantofle i biała chustka na głowę, w błękitne grochy.

- Tak ją znalazła policja? - pytam.

Opowiadam mu o tym, co słyszałem od przyjaciółki panny Simpson. Fred jest wyraźnie zainteresowany, notuje coś. Dobra, mówi trzeba szukać zielonej simki, chociaż ktoś, kto przyjechał po Geraldine, mógł wypożyczyć wóz.

Czwartek. Jest zielona sinica. To własność pastora Edmondsona. Ukradziono ją sprzed plebanii. Porzucono na drodze do Swartkrans. Żadnych odcisków palców.

Piątek. Jadę do Pretorii. Tak na wszelki wypadek. Doktor Holden chyba miał coś z panną Simpson. Do diabła, ktoś, kto zastrzelił z zimną krwią taką dziewczynę, musi być niezłym sukinsynem. Nie, Holden ma bardzo piękne alibi. Regularne wykłady na uniwersytecie, nie mógłby wyrwać się do Johannesburga ani do Makapansgat. Zbyt wiele świadków. Jednego można kupić, dwóch może się mylić, ale tyle studentów? Nie, Holden był cały czas w Pretorii.

.Sobota. Wracam do Johannesburga. Dzwonię do drzwi domku panny Simpson. Otwiera mi znowu dziewczyna z nogami Josephine
Baker. Wchodzę. Pytam, gdzie mieszkanie Geraldine. Nie spieszę się. Przeszukuję wszystko. Policja, która już była przede mną, zrobiła to niedbale, nawet nie założyli pieczęci. Dla nich śmierć czarnej dziewczyny, zabójstwo czarnej dziewczyny nie jest niczym
ważnym. Ba, gdyby chodziło o morderstwo dokonane na białej dziewczynie...

Musiałem sobie źle dopowiedzieć informację Joy. Honey, przyjaciółka Geraldine mówi, że przyjechały tu obie z uniwersytetu w Durban.

- Profesor Garrick, sir Garrick-poprawia – zarekomendował tu Geraldine, widząc jej prace przy odlewach w Durban...

Niedziela. Zajeżdżam wieczorem na farmę Jaśminy. Nie jestem sam. Panna Honey Urubu leżała przez całą drogę z Johannesburga na podłodze wozu, do którego wsiadła, wybiegłszy bocznym, wyjściem z uniwersytetu, prowadzącym do starego gmachu Wydziału Medycznego pamiętającego jeszcze czasy pierwszych wielkich odkryć antropologicznych w tej części Afryki. Miałem pewność, że nikt tego nie widział. Jeśli ktoś ją śledził, to stracił ją z oczu na uniwersytecie. Panna Honey patrzała na mnie z niedowierzaniem, gdy powiedziałem jej, że ktoś, kto przyjechał w poniedziałek po Geraldine, teraz może przyjechać po nią, jeśli zostanie w mieście.

Lady Jasmina Willingbottom rozumiała to doskonale.

- Panna Honey Urubu - rzekła - może u mnie pozostać, jak długo tego będziesz chciał, synu. Mam dobre okulary, ostre psy i
nabite karabiny. U mnie nikt obcy nie może się włóczyć, nikogo nie toleruję na moim gruncie. Panna Urubu zostanie moją pokojówką.
I przysięgam, że nie wypuszczę jej z domu.

Honey Urubu chciała zaprotestować, ale kilka słów o śmierci Geraldine przywróciło jej przytomność umysłu.

Wiadomość, jaką otrzymałem z Johannesburga, zaskoczyła mnie. Gregson informował mnie, że Tomai stanie przed sądem pod zarzutem zamordowania swojego pana, sir Jamesa Garricka.

Nie zapytałem już, dlaczego Tomai zeznał w kwaterze policji, że to ja miałem być tym ostatnim człowiekiem. Gregson też o tym nie wspomniał. Komuś widać zależało na tym, by ukręcić łeb całej sprawie. 0’Hara? To jeszcze jeden orzech do zgryzienia.

Gdy opuszczałem posiadłość Jaśminy, panna Honey coś sobie przypomniała. Pobiegła do wyznaczonego jej przez lady Willingbottom pokoju i wróciła stamtąd trzymając w dłoni mały kluczyk.

- Gdy Geraldine wyjeżdżała w poniedziałek, dała mi ten kluczyk i powtórzyła kilka razy, że „on pasuje do sejfu numer 40 na dworcu lotniczym”. Tak powiedziała, proszę pana.

- Dziękuję ci, Honey. Nikomu o tym ani słowa, jeśli chcesz żyć, dziewczyno.

Skinęła poważnie głową. Była przestraszona.

Pojechałem do Johannesburga na dworzec lotniczy. W sejfie, numer 40 znalazłem mały notatnik oprawny w czerwoną skórę.


ROZDZIAŁ VIII


Pani Garrick wzruszyła ociężale ramionami, kiedy Gregson powiedział jej, że Tomai stanie przed sądem, oskarżony o zamordowanie jej męża. Kąciki jej ust na chwilkę opadły w dół w uśmiechu, który powinien powiedzieć komisarzowi, że policja nie jest tu dobrze oceniana.

Pani Garrick zadrżała. Widziałem to.

Byłem pewien, że kłamie. Milczałem. Gregson też nie rozwijał tej kwestii.

- Nie trzeba. To przecież pani osobista sprawa.

Uśmiechnęła się do mnie. Do diabła, urocza kobieta. Zbyt urocza jak na żonę starszego pana zajmującego się antropologią.

- Co pani sądzi o sytuacji Tomai? - spytałem.

- To oskarżenie wydaje mi się nonsensowne. Ale oni mają chyba jakieś argumenty, prawda?

Harry Roberts, czyli mój stary znajomy Harry Spluwaczka, mieszkał w Durban, a nie w Cape Town. Zawiadomił mnie o tym telegraficznie jego wspólnik. Harry był zdziwiony, kiedy do niego zadzwoniłem. Nie mogłem mu oczywiście powiedzieć, że szukając go, skorzystałem z informacji przysłanych mi z Londynu przez Dawsona. Postanowiłem polecieć do Durban samolotem z Johannesburga. Przy okazji chciałem się tam czegoś dowiedzieć o Geraldine Simpson. Akurat Joy pokazała mi z triumfem opublikowany w Johannesburgu w „The Star” artykuł o profesorze Garricku ze zdjęciem sir Jamesa pośrodku kolumny. W prawym górnym rogu, w małym kwadraciku widniała fotografia autorki.

Lecąc do Durban, zadawałem sobie kilka pytań: czy Emma Garrick wie o istnieniu ukrytego sejfu Garricka, czy biedny Tomai powiedział coś o tym policji, a także czy dobrze robię, pozostawiając tu Honey Urubu... Nie wiedziałem, co robi Morse i gdzie teraz jest facet, który do niego strzelał, ów kumpel agenta Frosta. A Frost też byt dla mnie problemem. Zanim zamówiłem miejsce w samolocie do Durban, zadzwoniłem do Gregsona w sprawie tego człowieka.

- Oczywiście, Bart. Ktoś dzwonił do nas anonimowo, że Morse nie ma czystej kartoteki. Tego, co się potem stało, nie rozumiem.

Aha, muszę się przyznać, że Joy chciała polecieć ze mną do Durban. „W celach dziennikarskich”. Wymówiłem.się brakiem gotówki. Czeki bankowe się kończą, ruch w interesie jest, ale nie ma dopływu gotówki.

- A takiej dziewczynie jak ty byłoby wstyd zafundować piwo. Była najwidoczniej złego mniemania o mnie, więc dodałem pocie
szająco, że wycieczki nad ocean nie będzie.

- A swoją drogą robisz karierę, Joy. O „Women’s Week” jakoś nie słychać poza ulicą, na której redakcja osiadła niby na mieliźnie. A w „The Star” publikowano kiedyś po raz pierwszy zdjęcia i teksty o odkryciu australopiteków. Najpierw tamto, potem rewelacje Garricka,
które rzekomo zaginęły, teraz twój artykuł i nawet twoje zdjęcie” mała dziewczynko z Taungs! Widzę w tym przyczynowość, rzekłby tu
pewien Kandyd lub inny Panglos. Do zobaczenia.

Uciekłem z pokoju, ścigany ciskanymi z pasją poduszkami.

Kto leciał nad południem Afryki i coś niecoś wie o przeszłości tego obszaru, zdaje sobie sprawę, że wpompowano tu ogromne pieniądze, by biali mogli się jako tako urządzić tam, gdzie jak powiedział ktoś z przesadą, wszystko składa się z veldu**, a cała reszta to fatamorgana. Biali wczepili się w tę krainę, na północy mało gościnną, wyżynną, suchą, a im dalej na południe, tym gościnniejszą swoim klimatem podzwrotnikowym, wreszcie morskim. Wielkim Urwiskiem, ciągnącym się od uprzemysłowionego Transwalu ku Oranje, maszyna spływała ponad zielonymi lasami parkowymi, żółtymi sawannami, plantacjami i pastwiskami ku Natalowi, ziemia przeklinana przez czarnych i błogosławiona przez białych, ziemia prawa i bezprawia, twardej pracy i niezmierzonych bogactw ukrytych pod ziemią, dobywanych w kopalniach, wytwarzanych w wielkich zespołach fabryk, na ogromnych plantacjach pszenicy i trzciny cukrowej, tytoniu i kukurydzy, na pastwiskach pełnych owiec i bydła... Ziemia - bezcenny klejnot dla białych, raj utracony dla Murzynów i koloredów. Ile krwi popłynęło i jeszcze popłynie, aby biały człowiek utrzymał w swoich rękach tę krainę mlekiem i miodem płynącą? Historia nigdy nie oddaje pełnej sprawiedliwości ograbionym. A ograbionymi byli tu pradawni mieszkańcy Afryki leżącej pod zwrotnikiem Koziorożca - Buszmeni, teraz zepchnięci ku pustyni Kalahari. Najpierw wybijani, tępieni przez napływowe ludy murzyńskie, teraz oglądani w rezerwatach jak w ogrodach zoologicznych.

Myślałem o tym wszystkim, ale nie tylko - nie przybyłem do tego kraju jako misjonarz czy filantrop, jestem archeologiem, który kiedyś zajął się też przestępstwami, i stoję (na razie oczywiście siedzę w samolocie lecącym do Durban) przed faktem, że zamordowano już dwie osoby, że morderca prawdopodobnie nie poprzestanie na tym, a ja czuję się jak ktoś, komu zabrano okulary i wpuszczono do nieznanego domu, gdzie panują zupełne ciemności...

Samolot kładąc się na lewe skrzydło zatoczył wielki łuk nad ziemią i oceanem. Ziemia wydawała się nieskończona na zachodzie i północy, ocean był nieskończony, ciemnoniebieski, cicha potęga rozciągająca się pod olśniewającym słońcem. Kiedy wysiadłem ze stojącej na pasie maszyny, sam w tłumie podróżnych, uznałem, że klimat w Durban jest zupełnie europejski. Oddychałem tu swobodnie jak dziecko jeszcze nie zmęczone długim biegiem przez życie.

W nocy śniła mi się Afryka, południe, stałem przed gromadą ludzi bez twarzy i mówiłem, że systemy nawadniania są tu lepsze, niż je mieli starożytni Inkowie. Potem pojawił się przede mną profesor Garrick i objaśniał mi, że jego czaszki są tak rewelacyjne, ponieważ sulcus lunatus i sulcus paralellus są rozdzielone substancją mózgową w stopniu wyższym niż u australopiteka! Wołając, że to jest niemożliwe, obudziłem się. Nade mną cichutko szumiał wielki wentylator.

Zapaliłem nocną lampkę na stoliku przy łóżku. Otworzyłem notatnik Garaldine Simpson. Tam też pomiędzy cennymi dla mnie zapiskami było tych kilka słów:

interesujące sulcus lunatus i paralellus, bruzda półksiężyccrwata Oddzielona od równoległej bardzo znacznie, prawie niewidoczna, J. G. powiedział, że nie widział tego u żadnej małpy człekokształtnej ani u australopiteka, to fantystyczne.

Tak... ja też zauważyłem to na odlewie wręczonym mi przez Morse’a, przecież odkrycie Graftona Elliota Smitha o bruzdach półksiężycowatej i równoległej w mózgu ludzkim wbijano mi do głowy na uniwersytecie w Londynie... Potem uwaga panny Simpson: J. G.boi się. J. G. James Garrick? Czego boi się J. Garrick i co wiedziała piękna czarna gazela?

Zasnąłem wreszcie, zapadałem w miękkie otchłanie snu, kołysany cichym pomrukiem dochodzącym przez okno, które otworzyłem chwilę przedtem. To mruczał ocean. Niektórzy architekci mają niezłe pomysły, lokując hotele w pobliżu morskiego brzegu.

Gdy otworzyłem oczy, długi prostokąt okna jaśniał światłem dnia, a nad ażurowym tarasem kołysały się pierzaste wachlarze palm, do sułtańskiego przebudzenia brakowało mi tylko smagłej niewolnicy, ale zamiast niej na wprost łóżka siedziała wyniosła, ciężka bryła mięsa, antropoid ze złego snu czy ucieleśnione odkrycie Jamesa Garricka?...

Oprzytomniałem w jednej chwili. Machinalnie sięgnąłem pod poduszkę. Antropoid roześmiał się chrapliwie i rzucił w moim kierunku coś, co było moim specialem.

- Ale jak tu wszedłeś? - spytałem głupio.

- No wiesz, co za pytanie!

Zjechaliśmy windą do hotelowego ogrodu. Usiedliśmy na ławce w pobliżu małego basenu kąpielowego. Harry strzyknął śliną, błysnąwszy złotą plombą.

- Mała sprzeczka, Harry?

- Wcale nie, Harry. Ale wiem, że tutejsza policja ma fioła na punkcie drobnych wykroczeń.

Przyznał mi rację. W barze zamówiłem coś do picia. Wypiliśmy, zapłaciłem.

Poszedłem wolno do samochodu. Wkładałem kluczyk do stacyjki, gdy Harry Spluwaczka władował się na przednie siedzenie. Co za kolos! Mógłby trzymać Gregsona przy piersi jak oseska.

Jechaliśmy w stronę uniwersytetu dla koloredów. Na jasnym niebie krążyły groźne, wielkie ważki, hucząc skrzydłami. Było ich dużo. Spytałem Harrego o przyczynę tego zamieszania w powietrzu. Objaśnił mnie, że kolorowi studenci od dwóch dni strajkują. I są jakieś nowe niepokoje w dzielnicy slumsów. Policja patroluje miasto również z helikopterów. Istotnie, uniwersytecki campus otoczony był przez policjantów i wozy z ryczącymi megafonami, wyloty armatek wodnych skierowane były na główną bramę, zapach gazów łzawiących jeszcze wisiał w powietrzu. Pałki, rewolwery i pistolety maszynowe w rękach strażników ładu, czujne wilczury na napiętych smyczach, a za ogrodzeniem śpiewające’ i krzyczące gromady młodzieży zepchniętej na teren uczelni. Karetki pogotowia odjeżdżały z rannymi, wycie syren przybliżało się i oddalało. Profesor van Dirxen, siedział spokojny w swoim gabinecie (policja wpuściła mnie tam za jego zgodą i po otrzymaniu mojego zapewnienia, że biorę na siebie odpowiedzialność za to, co może mnie czekać na terenie „kolorowej uczelni”, Harry pozostał w wozie, paląc długie cygaro w złotej opasce).

Wprawdzie nie to miałem na myśli, ale nie podjąłem kwestii. Interesowała mnie biedna Geraldine Simpson. Zanim wyjechała do Johannesburga, studiowała etnografię i medycynę. Jakiś czas pracowała u Dirxena w wydziale preparatów.

To, co powiedział mi Dirxen, wyjaśniało pewne uwagi w notatniku Geraldine.

- Czy sądzi pan, profesorze, że lady Emma Garrick wiedziała o tym stosunku?

Van Dirxen popatrzył na mnie ponad opuszczonymi na czubek nosa okularami.

Simpson. Dla Jamesa, mój Boże, była to może ostatnia miłość? Nie wiem. Czy policja znalazła sprawców śmierci panny Simpson?

Po przylocie do Johannesburga odebrałem mój wóz z garażu i zawiozłem Harrego do Heidelbergu, a raczej w jego okolice, gdzie pani Willingbottom miała swoją posiadłość. Jakieś pięćdziesiąt mil dobrej drogi. Na gościnności Jaśminy nie zawiodłem się, zostawiłem więc tam mojego przyjaciela i trochę niespokojny ruszyłem do „Wilmy”, żeby przygotować jak dobry impresario wejście antropoida z Durban. Jechałem zaś niespokojny, ponieważ Jasmina oznajmiła mi, że już kilka razy od chwili przybycia panny Honey Urubu widziała przejeżdżający w pobliżu farmy szary samochód. Było też kilka pomyłkowych telefonów.

Skinęła energiczne głową. Gdy się żegnałem, wyszła na chwilę z salonu i wróciła, trzymając w palcach małą kartkę, nie, to była koperta, zaklejona koperta. Jasmina podała mi ją tak, jakby to była głodną pirania. Niemniej oczy mojej przyjaciółki płonęły kobiecą ciekawością. Był to list do mnie. Krótki:

Dzień dobry, doktorze Bart. Wkrótce się zobaczymy, mam nadzieję. Dowiedziałem się, że w Sterkfontein znaleziono zwłoki mężczyzny. Zastrzelono go z tyłu z broni kaliber 7,65. Zapewne zainteresuje pana fakt, że jest to niejaki George Lang, ten sam typ, który strzelał do mnie w Johannesburgu. Czy pan coś z tego rozumie? Jeśli będzie pan rozmawiał z komisarzem Gregsonem, proszę mu nie wspominać, że jesteśmy w kontakcie. Sam się ujawnię. John Morse.

Sterkfontein leżało na południe od Makapansgat, gdzie znaleziono ciało Geraldine Simpson.

Obejrzałem kopertę. Miała stempel poczty w Johannesburgu. Do licha, ten Morse trzyma mnie cały czas na muszce. Mógł wysłać list do „Wilmy”, tymczasem odkrył, że przyjaźnię się z Jasminą Willingbottom.

Szczerze mówiąc, cały czas byłem na siebie wściekły. To znaczy, od chwili zakończenia rozmowy z Dirxenem. Geraldine Simpson mogła mi powiedzieć bardzo wiele, z pewnością, a ja zaledwie spojrzałem na nią w gabinecie doktora Holdena. Byłem skończonym głupcem. A teraz nowa przeszkoda w mojej szaradzie: jakiś George Lang. Czy to się trzyma kupy? Czy wciąż myślę o jednej sprawie, jednej?

- Policja mogłaby go zamknąć w ogrodzie zoologicznym.

- Jasne, młodzieńcze!

W „Wilmie” wziąłem kąpiel, zjadłem kolację, wypiłem dwa głębsze szkockiej i kombinując, jak sprowadzić Harrego Spluwaczkę, obejrzałem w towarzystwie Joy londyńską transmisję muzyki nowej. Nowość miała polegać na tym, że jakiś typek wrzucał piłeczki pingpongowe do fortepianu, starając się trafić w struny, potem z wyciem rzucił się na klawisze i powyrywał je z nadspodziewaną zręcznością obłąkanego dentysty.

- Cóż - bąknąłem do Joy, czyszcząc fajkę.

- Hm - odparła, ziewając dyskretnie.

Wysilając inteligencję dorzuciłem:

Chciałem odpowiedzieć pytaniem: Dlaczego, Joy, odciski palców na twoim notatniku i na broni special 38, porzuconej wtedy, kiedy do mnie strzelano przy kortach, są identyczne z twoimi odciskami, z którymi zapoznałem się troszkę wcześniej? Ale nie spytałem o to. Stary błaźnie! Dopiero teraz przypominasz sobie to, co zauważyłeś, oglądając tamtą porzuconą broń: special 38 miał pełny magazynek, więc strzelano do ciebie z innej broni, a special 38 został podrzucony! Po co? Kto chce zwrócić moje podejrzenie na Joy, zapomniawszy o magazynku, i dlaczego pomyślałeś o tym teraz? Bart, idioto, jesteś przepracowany albo skończony pod każdym względem, najlepiej załóż farmę drobiu. Ale i tu okaże się zapewne, że brak ci talentu i zawodowej rutyny, bo jaja będziesz sprzedawał zielone, a kury granatowe. A przecież ktoś inny także musi już być przepracowany, bo gdyby miał świeży umysł, to podrzucając speciala nie zapomniałby o usunięciu dwu naboi, no i zadbałby o to, by porzucone łuski pochodziły z tej samej broni... zaraz... no, niekoniecznie z tymi łuskami, to stało się wtedy szybko, a poza tym, może nie szukałem zbyt dokładnie? Teraz jest już za późno. Ktoś inny przeszukał w tym miejscu za mnie trawę.

Nie odpowiedziałem. Ktoś, kto podrzucił special, jest może mordercą Garricka, Możliwe, że wie, dlaczego zginęła Geraldine Simpson Możliwe, że poluje teraz na pannę Honey Urubu. Możliwe, że wie już o sierżancie Langu porzuconym w Sterkfontein. Możliwe, możliwe.. Czy postępuję uczciwie i roztropnie, pozwalając, aby tygrys krążący coraz wścieklej znów sprężył się do skoku?

Nie, tego się nie da opisać. Uczty, w której uczestniczyłem! oglądając przy pracy prawdziwego natchnionego artystę. Harry, jesteś! wirtuozem! Jeszcze teraz widzę twój trochę przerośnięty profil przybliżający się do szwedzkiej kasy pancernej i twoje dłonie dotykające jej czule niby strun harfy. W wąskim strumieniu światła wywołanym przez moją elektryczną latarkę, w małym pokoiku ukrytym za biblioteką sir Jamesa Garricka, wyszlachetniałeś, przyjacielu, i już nie miałem sumienia sądzić, że jesteś chodzącym, tak jest! żywym okazem istot, które wyginęły milion lat temu... Obaj byliśmy napięci, Harry i ja. Ja tylko jako widz, on jako artysta. Ja oglądałem kształt zewnętrzny zjawiska, Harry słyszał wszystko, muskając palcami albo raczej magnetyzując swoim kasiarskim geniuszem tarcze i pokrętła, numery i otaczającą je metalową, nieprzeniknioną strukturę. Wsłuchiwał się w to, co było ukryte przede mną, widział to, czego ja nie widziałem, niby muzyk, który ma czytać prima vista tabulaturę nie z tego świata, jak poliglota odczytujący pismo przysłane z gwiazdozbioru Strzelca. Wielki Harry Spluwaczka przy pracy. To było coś! Doskonałe połączenie się człowieka z ukrytym przed jego oczami skomplikowanym mechanizmem, wzbudzanym umiejętnie do życia, analizowanym ruchami właściwymi i niewłaściwymi, palce wzbudziły lekki szmer, coś jak strojenie instrumentów, ciche, dalekie granie muzyki, którą rozumiał tylko Harry, w jego mózgu jak na kartach perforacyjnych wprowadzanych do urządzeń komputerowych musiały pojawiać się setki, setki kombinacji mechanizmów i ich kompozycji technicznych, właściwie ten eksperyment nie powinien był się udać, człowiek i mechanizmy odgrodzeni byli stalową płytą grubości pięciu centymetrów, ochrona zamków i szyfrów była jeszcze grubsza. Mówi się, że nie ma szyfru, który nie dałby się złamać. Tak, ale przedtem trzeba ten szyfr zobaczyć. I Harry już go widział, jego palce poruszały się delikatnie i pewnie, coraz pewniej, pieściły i czarowały to szwedzkie monstrum, które wreszcie szczęknęło z rezygnacją, zawirowało koło ryglowe przypominające ster starego żaglowca, ciężkie drzwi poddały się. Harry pociągnął je lekko, potem odszedł na bok. Wyciągnął paczkę lordów, chciał zapalić.

Zanim zająłem się zawartością sejfu Garricka, podałem Harremu kawałek papieru, ten sam, który wyjąłem z dłoni Jamesa Garricka w Carolinie”.

Schowałem kartkę do pugilaresu i przystąpiłem do roboty. Najpierw gruby notatnik. Ten będzie mój. Teki z manuskryptami. To notatki do The Missing Key, tak, z całą pewnością, potem trzy grube bruliony innej pracy. Spojrzałem na datę rozpoczynającą pierwszy brulion.

Garrick zaczął go pisać w maju zeszłego roku. Ostatni zeszyt pijany był w kwietniu tego roku. To także postanowiłem zabrać i przestudiować w swoim pokoju. Potem pakiecik listów przewiązanych sentymentalną wstążką. Tak. To listy od panny Geraldine. Z pewnością będą rzeczowe. Tak, były i kopie wierszy sir Jamesa. Boże miłosierny, czy my, mężczyźni, pozostajemy dziećmi nawet wtedy, gdy zbliżamy się do granicy życia? Jeśli tak, to mój śmieszny sentyment do Claudii Orlani jest zupełnie wytłumaczony.

Harry wziął swoje honorarium w dolarach, jak ustaliliśmy. Aha, może drobiazg, ale wyjaśniam, że do „Wilmy” ściągnąłem go z posiadłości Jaśminy Willingbottom w Heidelbergu, a służbie lady Emmy Garrick przedstawiłem go jako hydraulika, gdyż udało mi się przedtem zepsuć hydrofor i pomoc takiego fachowca była niezbędna. W dwa dni później Harry Spluwaczka był już zapewne w Durban. A komisarz Fred Gregson w „Wilmie”. Emma Garrick nic nie wiedziała o sejfie męża, ale wiedział o nim Tomai. Tomai musiał dużo mówić w Johannesburgu, policja wie, jak rozmawiać z czarnymi... Gregson z dużą pewnością siebie wskazał fachowcom drogę do sejfu profesora. Pocięli oni szwedzki antyk palnikami i nic w nim nie znaleźli. Fred odjechał wściekły do miasta, a z nim jego sfora. O mały włos, a byłby mnie ubiegł. Stanowczo pracuję zbyt powoli. „Słabo kojarzysz, chłopcze”, powiedziałby mój ojciec, jak mawiał zawsze, kiedy chciał mnie sprowokować do pracy, znając moje lenistwo.

Jeszcze tej nocy, kiedy Harry uporał się z sejfem, czytałem bruliony i notatki Garricka. Mimo wszystko przyjemnie jest żyć w czasach, gdy nauka nie błądzi już w zupełnych ciemnościach, nosząc przed sobą triumfalnie ogarek światła. Coś niecoś dowiedzieliśmy się od czasu W. Okena, który wyobrażał sobie, że wszystko powstało z jakiegoś praśluzu. Cuvier twierdził, że małpa jest zredukowanym człowiekiem. Goethe chyba do końca życia wierzył, że wszystkie rośliny powstały z jednej prarośliny, a wszystkie szkielety kręgowców z jednego archetypu. Lamarckowi już coś innego świtało w głowie, gdy odchodził od

modnej Naturphilosophie. Ale tak między nami mówiąc, cóż to zmienia? Odkąd Tomasz Malthus ogłosił w roku 1798 swoje dzieło Essay on Population, jego teoria stała się podstawą darwinowskiej teorii walki o byt. Można się naturalnie sprzeczać czy dajmy na to, postęp geometryczny 2, 4, 8, 16 w populacji ma jakiś związek z postępem arytmetycznym 2, 4, 6, 8 w przyroście żywności, ale fakt pozostanie faktem, że tamtej populacji zabrakło kilku jednostek żywieniowych, a to jest jakże naturalne w świecie natury. A w świecie stosunków społecznych? Otóż właśnie z tej przyczyny ja, Robert Bart, siedzę teraz na południu Afryki i zastanawiam się nad zagadkami zbrodni popełnionych przez ludzi na ludziach. Tutaj czytelnik może powiedzieć, że w takim razie można na to machnąć ręką i wrócić do Londynu do zagadek archeologicznych rozwiązywanych w zaciszu gabinetu pełnego książek, starych rycin, map, kilku marin i kolekcji mezoamerykańskich rzeźb, bo już wiemy - i zawsze wiemy - że ktoś zabija po to, by zabrać coś, czego na ogół jest mniej niż ludzi, którzy chcieliby to mieć. Tak. A jednak pozostanę, jest bowiem interesujące skonfrontować wizerunki obserwowanych ludzi i to, co o nich wiemy, z tym, czego o nich nie wiemy i co oni za wszelką cenę pragną ukryć, co jest ukryte jak jadowity wąż w ciemnej norze ludzkiej psychiki.

Bruliony Garricka, choć nie były kompletne, pozwoliły mi wyrobić sobie pogląd o doniosłości jego odkrycia. Ale nadal nie wiedziałem wielu rzeczy, a przede wszystkim nie miałem jeszcze pewności co do tego, kto jest mordercą. Dalej: gdzie kończyła się dla Garricka nauka, a zaczynał biznes i gdzie znakomity sir James ukrył owe dwie czaszki. Oryginały odkrytych. Wreszcie - co miał oznaczać odlew czaszki współczesnego mężczyzny z dziurą po kuli. Do właściciela tej czaszki oryginalnej) strzelono z tyłu...

Tak samo zginęła Geraldine Simpson. Tak samo zginął jakiś Lang, który w Johannesburgu polował na pana Morse. Czy te fakty mają jakiś związek? Oczywiście, to tylko niektóre fakty i pytania pojawiające się w mojej szaradzie w zależności od tego, co nagle wydało mi się jasne czy logiczne, a co znowu musiałem usuwać na bok, mając do czynienia z nowym elementem w grze. Inaczej byłoby trudno wyjaśnić, dlaczego bez powiedzenia słowa Emmie Garrick czy Joy wsiadłem do wozu i pojechałem do Heidelbergu. Zależało mi na rozmowie z Honey Urubu, dlatego nie zważałem na to, że na liczniku mam siedemdziesiąt >pięć mil. Była akurat sobota, wymijałem z niefrasobliwością pijaka karawany wlokących się gdzieś samochodów. Weekend, szczęście, że nie napotkałem policji i szczęście, że ten kraj posiada wspaniałe drogi. Naturalnie nie byłem ani trochę wstawiony. Po prostu Honey Urubu musi mi coś powiedzieć.

Domostwo Jaśminy Willingbottom, solidnie wiktoriańskie, postawione zostało zapewne przez jakiegoś Anglika związanego z południem Afryki interesami, a z Anglią sentymentem do mgły, przeziębień i katarów właściwych tej nieforemnej tratwie przycumowanej do wybrzeży zachodnich Europy. Oczywiście miało kamienną podmurówkę i brakowało mi tylko \v owej chwili, gdy z lekkim chrzęstem opon zajeżdżałem przed ciężkie dębowe drzwi po drodze wysypanej żółtym żwirem, brakowało mi, mówię, jakichś wrzosowisk w pobliżu (nie widziałem ich również po drodze) i eleganckiego towarzystwa wracającego właśnie z polowania na lisa. „Ci Anglicy są niepoprawni, cały świat chcieliby urządzić po swojemu” - wyznała mi kiedyś przed parunastoma dniami Jasmina tonem komunikatów wojennych. Zapewne miała na myśli swój dom, ona, która już czuła się Afrykanerką. Wyłączyłem radio, sprawdziłem zatrzaski drzwi jak ktoś, kto mając w pamięci lektury dzieciństwa, wyobraża sobie Afrykę pełną włóczących się lwów, gepardów i lampartów, podczas gdy ten kraj jest tak naprawdę pełen włóczących się czarnych i białych ludzi, którym dzikie zwierzęta na ogół schodzą z drogi. Wysiadłem, zamknąłem powoli drzwi z prawej strony wozu, czekając na pojawienie się służby, ale ponieważ nikt nie wyszedł mi na spotkanie, pomaszerowałem po chrzęszczącym żwirze w stronę wejścia. Podniosłem rękę do dzwonka, kiedy zauważyłem, że dębowe drzwi są lekko uchylone. Trochę mnie to zdziwiło, wiedziałem, że starsza pani jest osobą ostrożną... Spojrzałem przez ramię za siebie. Dom Jaśminy Willingbottom stał na wzgórzu otoczonym drzewami. Poza tym zielonym pierścieniem widziałem z mojego miejsca daleką szosę i sunące po niej w stronę Yereeniging kolorowe pudełka samochodów wyglądające jak zabawki. Gdzieś na początku drogi, którą przyjechałem, wlókł się zielony samochodzik, unosząc za sobą czerwony pył. Ująłem lekko mosiężną gałkę, pchnąłem dębowe drzwi i wszedłem do chłodnego, obszernego hallu. Od drzwi prowadził ku schodom puszysty, czerwony dywan. Bawialnią z prawej i biblioteka z lewej strony hallu były puste, mogłem to widzieć, nie ruszając się z miejsca, drzwi do tych pomieszczeń też były otwarte. Białe drzwi do kuchni za schodami były zamknięte. W korytarzach z lewej i prawej strony panowała cisza. Wszedłem na schody. Głos, którego nie znałem, zatrzymał mnie w pół drogi.

Na zakręcie schodów rzuciłem krótkie spojrzenie do tyłu. Frost miał pistolet z tłumikiem. Przy drzwiach gabinetu Jaśminy stanęliśmy na chwilę przed sobą. Frost popatrzył mi zimno w oczy. Zimno i obojętnie. Przyjemny facet. Średniego wzrostu, szczupły, kwadratowe ramiona, długa szczęka, rude włosy z długimi bokobrodami. Nie mogłem niczego ryzykować, czując wciskającą się w mój brzuch długą, oksydowaną lufę. Frost uśmiechnął się, pokazując dwa szeregi równych, białych zębów.

- Jest pan rozsądny, doktorze - powiedział leniwym, łagodnym głosem. Otworzył lewą ręką drzwi. Pchnął mnie do gabinetu. W
niewielkim pokoju umeblowanym starymi mahoniami o czerwono-brunatnym połysku znajdowały się już, jak przypuszczałem, obie
panie. Lady Willingbottom i Honey Urubu. Jasmina siedziała na kanapie, miała przed sobą koszyk z wełną, a w dłoniach druty poruszające się szybko jak dwa wyostrzone rapiery. Wydawała się pochłonięta pracą. Honey Urubu stała przy oknie, popielata ze strachu. Niebieskie, trochę wodniste oczy Frosta spojrzały na tę scenę.

- Co dalej? - zapytałem.

Frost wzruszył ramionami.

- Miałem się właśnie zdecydować, gdy pan przyjechał. Źle pan zrobił. Świadkowie są zawsze niewygodni. To określa moją odpowiedź.

Przysunął się do mnie i wyłuskał mi spod pachy mojego webleya.

- Niech pan się zamknie, doktorze, szkoda fatygi... ale zaspokoję pana ciekawość, zanim nacisnę spust. Tak, to ja zabrałem Geraldine. I jeśli chce pan wiedzieć, to ja ją zastrzeliłem. Za dużo wiedziała, doktorze.

Frost miał wciąż leniwą, obojętną twarz zawodowca wykonującego swoją robotę bez najmniejszej emocji. Kiedy podnosił lufę broni ku Honey Urubu, rzuciłem pytanie, które, jak mi się zdało, mogło mi pomóc.

Przełożył broń do lewej ręki, prawą zapalił papierosa. Honey wpatrywała się jak sparaliżowana w wylot lufy. Już się zdecydowałem. Zresztą nie miałem innego wyjścia.

- Zanim zaczniesz strzelać, Frost, zechciej zaspokoić ciekawość skazańca. Coś w rodzaju ostatniej prośby. Dlaczego uprowadziłeś
Geraldine Simpson? Na czyje polecenie?

Ostatnio za dużo piłem. Programowo, aby ktoś, kto mnie śledzi, bo wciąż miałem wrażenie, że jestem śledzony, oceniał mnie niżej, niż na to zasługuję. Zapytałem Frosta, czy mogę usiąść. Skinął głową mówiąc, że nie nabiję sobie guza padając, kiedy on strzeli. Schylając się, sprężyłem mięśnie, poderwałem się, pewnie o sekundę za późno, czułem się ociężały, ale moje nogi frunęły w powietrze, stopy uderzyły tam, gdzie chciałem, w tętnice szyjne Frosta. Kiedy padał do tyłu, zaryzykowałem salto i trzasnąłem go potężnie w klatkę piersiową. Żle. Miałem uderzyć w miejsce pomiędzy żołądkiem i mostkiem ciosem porażającym pionowo i promieniście. Mimo to mój przeciwnik zwalił się na podłogę. Nie czekałem na jego reakcję, byłem przy nim, prawą piętą uderzyłem go w nerkę, podniosłem się w pionie i ulokowałem lewą stopę w jego brzuchu. W ułamek sekundy wcześniej dostrzegłem jego broń zakreślającą łuk w powietrzu. Żelastwo spadło pomiędzy Jasminę i Honey. Ale Jasmina siedziała z otwartymi ustami, podtrzymując dłońmi opadły podbródek, jakby bała się zgubić sztuczną szczękę, jeśli ją miała. Honey śmiała się głupkowato, jej śmiech przypominał coś jakby połączone z głośną czkawką gdakanie kury. Była w szoku. Podniosłem się z klęczek. Odwróciłem się od Frosta. Ach, te kobiety! Żadna z nich nie podniosła leżącej spluwy z tłumikiem. No tak, przemknęło mi przez głowę, gdy padałem z nagle podciętymi nogami, Frost wziął mnie chwytem nożycowym. Odporny typ albo ja się starzeję. Nie, Bart, to niemożliwe, nie starzejesz się jeszcze: albo archeologia, albo kryminalne robótki. Po prostu zaniedbałeś pożytecznych ćwiczeń!... Leżąc na łokciu, zdołałem kopnąć Frosta w kolano. Ryknął z bólu. Poprawiłem w drugie. Zawył, ale nie puścił broni.

- Ty gnojku! - wystękał, celując w moją głowę.-Ty zasrany gnojku!

Jeszcze teraz pamiętam zdumiony wyraz jego twarzy. Oczy wpatrujące się w przestrzeń za moimi plecami. Rozrzucone ramiona i ciało padające do tyłu jak podcięte niewidzialną kosą. Potem uświadomiłem sobie potężny łoskot wystrzału. Frost wciąż skłaniał się do tyłu jak na zwolnionym filmie, z jego szyi trysnęła krew na morelowy dywan.

- Wszyscy się chętnie napijemy - zawyrokowała Jasmina. Gregson wyszedł. Wrócił po chwili, niosąc przed sobą tacę z butelką

sherry i kieliszkami, a pod pachą butelkę szkockiej. Jasmina, mówiąc że przez całe życie nie lubiła słodyczy, napiła się szkockiej. Honey sączyła sherry, wyglądała jak przestraszona kotka, ale już czuła się lepiej, siedząc z założonymi nogami. Poczęstowałem ją papierosem, zaciągnęła się głęboko, Jasmina zdradziła nam swoje powołanie do zdecydowanego życia, prosząc o podanie cygara z kasetki na kominku. Podsuwając jej pod nos zapalniczkę, spytałem:

To, co powiedział Fred, było logiczne. W ogóle, wszystko, co mówi Fred, trzyma się kupy.

Gregson wyszedł z pokoju, kołysząc potężnymi barami. Jego koszula

była pod łopatkami zupełnie przepocona. Kiedy wrócił, powiedziałem, napełniając sobie kieliszek:

Zanim ci z głównej Kwatery Policji zabrali ciało Frosta, obskoczyli strwożoną Honey. Zadali jej mnóstwo pytań w sprawie panny Sim-pson. Honey patrzyła na nich okrągłymi oczami, mówiąc wciąż, że nic nie wie, że nigdy nie widziała Frosta, że nie widziała twarzy człowieka, który przyjechał po jej przyjaciółkę, że z Geraldine łączyła ją przede wszystkim praca, że panna Simpson nigdy nie mówiła jej nic o swoich sprawach osobistych, to znaczy takich, które mogłyby nie podobać się policji, panna Simpson była porządną dziewczyną i Honey Urubu też jest porządną dziewczyną. Nie, panna Simpson nigdy nie wydawała dużo pieniędzy, czasami wyjeżdżała do Durban, do rodziny, tak mówiła, potem przestała wyjeżdżać. Tak, doktor Holden bywał u panny Simpson, ale zawsze wychodził po kolacji... Mówiła, mówiła, Gregson świdrował ją oczami, ale nic więcej nie mógł z niej wydobyć, nawet gdy powiedział, że przesłuchają ją jeszcze raz w Johannesburgu.

- Chyba masz rację.

Jednego nie byłem pewien. Że teraz, gdy Lang i Frost nie żyją, Honey Urubu nic nie grozi. Po odjeździe policji Honey usiadła przy mnie, wykorzystując chwilę, gdy lady Willingbottom wyszła. Przyznała się, że „wtedy” widziała Frosta za kierownicą wozu.

Wargi Honey zacisnęły się stanowczo, ale oczy spojrzały na mnie błagalnie.

Wciąż się bała. Czego?

- Czy pani znała Frosta? - zwróciłem się do Jaśminy.

- Ależ skąd!

Wstała, podeszła do szafki pod oknem, wyjęła stamtąd srebrną tackę z kieliszkami i butelką chartreuse. Fred Gregson, który wrócił na chwilę, przełknął to jednym łykiem, jakby miał do czynienia z tanim rumem. Lady Willingbottom popatrzyła na niego ze zgorszeniem. Honey smakowała trunek powoli i łakomie jednocześnie, jak mała dziewczynka lubiąca przedłużać działanie rzeczy przyjemnych. Przymrużonymi oczami patrzyła przed siebie, smakowała każdą kropelkę. Milczeliśmy. Ciekaw byłem, czy Gregson zada jeszcze Honey jakieś pytania, ale on milczał nawet wtedy, gdy Jasmina zaczęła znowu, mówić o Froście, Gdy wreszcie wstał, popatrzył na nas przeciągle, obciągnął na biodrach pas z rewolwerem, powiedział do mnie, czy tak sobie, przed siebie:

- Sam nie wiem, czy to dobrze, kiedy musimy komuś zawdzięczać życie.

Po chwili usłyszeliśmy warkot zapuszczanego silnika.

Siedziałem w domu Jaśminy do wieczora, gdy z farmy pani Janssen wróciła czarna służba. Honey chciała jechać ze mną do „Wilmy” i uznałem, że będzie to teraz dobre rozwiązanie, chociaż wcale nie miałem pewności, czy jest już poza niebezpieczeństwem, jeśli wie coś, czego nie chciała mi powiedzieć. Bo Honey Urubu nie chciała mi odpowiedzieć na jedno pytanie, z którym przybyłem do Heidelbergu.

Chciałem tylko wiedzieć, czy profesor Garrick i doktor Holden wiedzieli, że Geraldine Simpson zwodzi ich obu. Albo inaczej: czy śliczna czarna gazela była przyjaciółką Holdena, tylko Holdena.

- Nie wiem, proszę pana, naprawdę nie wiem, przysięgam!

Byłem na Honey wściekły:

Emma. Potrafi być cudownie łagodną kobietą. Włóczę się po jej domu, robię co dzień porządek w barku, wydaję polecenia Ukele (sprawa Tomai przeciąga się w Johannesburgu, jeszcze nie stanął przed sędziami, a Fred nic mi nie chce o nim powiedzieć), flirtuję z Joy Galson, która także siedzi w „Wilmie” i smaży jakiś nowy artykuł dla afrykańskiej „Star”, i ulokowałem na poddaszu moją Josephine Baker. Staję się bezczelny, czując się prawie domownikiem. Tak naprawdę to czuję się jak spuszczony ze smyczy pies, który biegnie po tropie i zawyje dopiero wtedy, gdy dopadnie ofiary.

- Twój artykuł dla „Star” będzie nędzny-mówię do Joy, nie przejmując się, że tracę u niej szansę. Myślę teraz o czymś innym.

- Dlaczego tak mówisz, Rob? Jesteś obrzydliwie zarozumiały, z góry wiesz wszystko, wszystko rozumiesz! Typowy męski zarozumialec! Kiedy wreszcie zrozumiesz, że wcale nie jesteś taki mądry? Nudzisz mnie, chłopcze. Cześć! - Joy trzaska drzwiami, wychodząc.

Co tydzień przyjeżdża Jasmina. Od kilku lat. Chodziły razem z Emmą do pobliskiego kościoła. Teraz Jasmina chodzi z Joy, dostojna jak średniowieczny donżon, a Joy przy niej jak mała zaczepna Joanna d’Arc. Pobożna Joy. Jakoś nie mogę uwierzyć w jej irracjonalizm. Ale wszystko jest możliwe. Jak to, że w tydzień po smutnym przypadku Frosta Jasmina powiedziała, że bywała z Garrickiem w Kalkbank.

Znowu przyjeżdża Holden. Widzę, że Emma nie jest szczęśliwa. Rzekłbym, że Holden nie działa na nią tak jak wtedy, gdy widziałem ich po raz pierwszy. Ukele patrzy z podziwem na doktora. Mówi, że „on musi być bardzo bogaty”.

Ukele patrzy mi w oczy tak niewinnie, że mógłbym ją obedrzeć ze skóry i wrzucić do kopca z termitami.

Odwiedził „Wilmę” Joachim Storch ze Spółki Uranowej. Poznałem go trochę wcześniej (chyba już o tym wspomniałem?) i teraz wydał mi się tak samo niesympatyczny jak poprzednio. Storch ponowił swoje zaproszenie, bym odwiedził wreszcie zachodnie wybrzeże, zwłaszcza okolice Cape Town i zatokę Table Bay, gdzie moglibyśmy trochę pożeglować.

- Czyż to nie jest przyjemne, panie doktorze, bawić się żaglami na szlaku, gdzie kiedyś płynęli Diego Cao, Bartolomeu Diaz i Vasco da Gama? Zmagania tych żeglarzy z „nieznanym” dawno już przestały służyć Portugalii. Teraz, doktorze Bart, służą takim jak my. Musi pan
mnie odwiedzić nad zatoką Table, koniecznie!

Chciałem mu powiedzieć, że nie wszystko na tym świecie służy „takim jak my” i że ostatecznie ani on nie jest taki jak ja, ani odwrotnie, gdy zainteresowało mnie coś, co rzucił mimochodem, jakby się tym specjalnie nie interesując:

Bardzo długo zapalałem moją fajkę, zanim zapytałem:

W Johannesburgu, po odwiedzinach u Appletona na uniwersytecie, zamówiłem rozmowę z Londynem. Dawson naturalnie trwał na swoim posterunku w Yardzie. Następnego dnia otrzymałem od niego depeszę, że doktor Cornelius Horn wyjechał z Anglii. Ściśle mówiąc odleciał do Pretorii samolotem. Czyżby chciał mi osobiście przypomnieć, że miałem do niego telefonować? Nie wiem, dlaczego przypomniała mi się pewna mała mysz londyńska, która zdecydowała się wejść do klatki z zatrzaskiem, ścigana przez kota, którym był dystyngowany sir Francis Drakę, pupil ciotki...

Storch, zanim opuścił „Wilmę”, zadał mi jedno pytanie. Dwa pytania.

- Szkoda. Mimo to lubię pana. Taki gość jak pan byłby przydatny Spółce. Proszę o tym pamiętać!

Potem ja zadałem pytanie Emmie Garrick:

- Szczęśliwe zakończenie. Gratuluję. I powtórzę jeszcze raz jedno pytanie: czy jest pani pewna, że nie istnieje inny testament sir Garricka?

Zdziwienie Emmy było tak szczere, że pomyślałem sobie: pudło...

Johannesburg w dzień później. Zabieram się z Emmą i Joy. Lady Emma udaje się na spotkanie z prawnikami, Joy ma jakieś sprawy w redakcji „Star”. Ja mam interes do Appletona. Chodzi mi o pewne eksponaty Garricka zdeponowane na Wydziale Medycznym uniwersytetu i kilka innych, znajdujących się, jak wynika z jego notatnika, w Muzeum Południowoafrykańskim w Kapsztadzie. Interesowały mnie też pewne jego artykuły opublikowane w „Naturę” i w „British Medical Journal”. Emma prowadziła znakomicie swojego forda, niewiele operowała biegami, pewnie wkrótce zajeździ tego mustanga, ale może sobie na to pozwolić, ma kupę pieniędzy, a w każdym razie wkrótce będzie je ostatecznie miała. Joy, która sama świetnie prowadzi, zapięła pas, ja uważnie wpatrywałem się w drogę znikającą błyskawicznie pod srebrnym bolidem Emmy, zastanawiając się, w jaki sposób wydobędę się z tej masy żelastwa, jeśli już stanie się najgorsze. Ale Emma dowiozła nas do Johannesburga. Elegancka, spokojna. Tak, bardzo opanowana. Kiedy jest prawdziwa w swoich nastrojach? Emma słaba, Emma przerażona, Emma zalękniona i osamotniona, Emma zimna jak sopelek lodu? Do diabła!

W Johannesburgu poprosiłem, aby Emma zawiozła mnie w pobliże

Wydziału Medycznego. Wysiadłem, umawiając się, że będę na nią czeka! przy wieżowcu, w którym mieściły się biura firmy „Yan Stessen”. O piątej. Joy powiedziała, że do tej godziny także załatwi swoje sprawy. Odjechała z Emmą. W istocie rzeczy nie chciałem się widzieć z Appletonem i nie interesowały mnie opisy jego eksponatów zdeponowanych w Kapsztadzie. Gdy samochód Emmy znikł za zakrętem alei, wskoczyłem do stojącej na postoju taksówki i kazałem kierowcy jechać w pewnej odległości za wozem lady Garrick. Widziałem, jak Joy wysiada przed biurami redakcji „Star”, potem czekałem na Emmę w pewnej odległości od lśniącego niklem i szkłem wejścia z rzucającą się w oczy, z prawej strony, tablicą z napisem „Van Stessen. Prawnicy”. Emma nie zabawiła tam długo. Ruszyła ostro swoim bolidem, ja za nią. Zatrzymała wóz przed kawiarnią „Van Loo”. Wszedłem tam w chwilę potem. Emma nie zauważyła mnie. Chciałem sprawdzić moje przypuszczenie. Nie myliłem się i nie byłem zdziwiony, ujrzawszy wchodzącą Joy Galson. Siedziałem za marmurowym filarem, osłonięty pierzastą kurtyną palmy. Emma nie była zaskoczona widokiem Joy, przeciwnie, wskazała palcem na zegarek. Więc były umówione. Obie wolały rozmawiać tutaj, a nie w „Wilmie”, Rozmawiały chyba dosyć ostro, gdyż Emma wydawała się wzburzona i paliła papierosa za papierosem. Twarzy Joy nie widziałem.


ROZDZIAŁ IX


Heidelberg jest uroczą mieściną w stylu kolonialnym, zamieszkałą w dużej części przez ludzi pamiętających pielgrzymki do pomnika Cecila Rhodesa, wkompowanego w skaliste zbocze, ozdobionego kolumnadą i strzeżonego przez dwa rzędy lwów na poboczu schodów. Nigdy nie byłem w Rodezji i nie szedłem po owych schodach ku kolumnadzie, więc tylko na podstawie ilustracji podejrzewałem, że owa kolumnada u góry schodów przypominać miała potomnym ołtarz Zeusa w Pergamonie (bez fryzu, oczywiście, i z poprawką, że arcydzieło to można obejrzeć nie w Azji, ale w Berlinie)... Nigdy też nie byłem tak pijany, by nie wiedzieć, co czynię, a mimo to w uroczym Heidelbergu kilku gości wmówiło mi, że jestem pijany, chociaż piłem tylko piwo szibuku produkowane dla czarnych przez białych, no i dostałem wycisk. Był wieczór, okna w domu Jaśminy Willingbottom świeciły do mnie przyjaźnie.

Zatrzymałem wóz, aby zapalić papierosa i pomyśleć o paru sprawach, gdy ktoś otworzył drzwi, czyjeś ręce wyciągnęły mnie na drogę, ktoś warknął, że to z pewnością ten gówniarz, który najpierw pił w barze, potem zaczepiał dziewczyny przed kościołem, stara świnia,

potem włóczył się z Murzynkami, kawał gnojka! Ciężkie łapska waliły we mnie jak w bęben. Mój żołądek i splot słoneczny są wytrzymałe, ale bez przesady, zwłaszcza gdy doliczyć sierpowe poparte całym ciężarem ciała. Póki trzymałem się na nogach, zredukowałem napastników o najbliższą dwójkę i bez wątpienia przyczyniłem się do złamania jednej ręki, wybicia jednej szczęki, o czym mógł świadczyć charakterystyczny dźwięk, i zgniecenia jednego kolana, o czym mogło świadczyć wycie wijącego się na ziemi mężczyzny. Potem ktoś trzasnął mnie w tył głowy, wykręcono mi ręce, rzucono na maskę wozu, na ziemię, i straciłem przytomność pod kopniakami. Gdy świadomość odpływała ode mnie, usłyszałem jeszcze głos:

- Laat die donker vrek!

Otworzyłem oczy w bibliotece jaśminy Willingbottom. Zacna dama wlewała mi w usta jakiś płyn, w którym rozpoznałem brandy. Pod czaszką waliły mi tysiące młotów, a książki na półkach pływały jak ryby w akwarium. Usłyszałem:

- Ma pani piękną protezę, dobra robota...-wykrztusiłem i znowu straciłem przytomność. Zapadając znów w ciemną głębię, usłyszałem tamten głos, mówiący: „Laat die donker vrek”... zdaje sie, że już kiedyś słyszałem podobny głos... gdzie?

Obudziłem się z głową na ramieniu Joy Galson. Prowadziła wóz, ostro jak zawsze i lepiej niż lady Emma. Spytałem, dokąd jedziemy.

Joy zapaliła papierosa, wsunęła go w moje opuchnięte wargi.

Kłamiesz, Joy. Dlaczego?

- Tak. Oczywiście.

Telefon od Appletona. Profesor wysyła swojego asystenta do „Wilmy”, obiecałem przecież, że udostępnię mu jeden z odlewów kolekcji Garricka do opisania i sfotografowania. Appleton uparcie wypytuje o drugą kopię, a „jeśli znajdą się oryginały, to, na miłość boską, natychmiast powiadomić uniwersytet”. Dzwonił też profesor van Dirxen z Durban. „Wybieram się do Johannesburga, wie pan, pewne sprawy na uniwersytecie. Moglibyśmy się spotkać, porozmawiać. Znam pewną niemiecką restauracyjkę^ gdzie podają niezłe mozelskie wino”... Odpowiadam, że może być mozelskie, byle nie takie jak to, które podano mi w szwajcarskiej restauracji przy 56 ulicy w Nowym Jorku. Dobrze, poczekam na następny telefon. Sądzę, że van Dirxen chciał mi powiedzieć coś innego, zawahał się w ostatniej chwili. Czy prawdopodobne, by dzwonił z Durban do „Wilmy”, tylko po to, by zaprosić mnie na szklaneczkę mozelskiego w Johannesburgu (lubię mozelskie w szklaneczce z cienkiego szkła, na małym kacu)...? Nie nalegałem, by powiedział mi, o co chodzi, wiem: mając przed sobą tylko słuchawkę telefonu, tak łatwo powiedzieć „nie”...

Z moich notatek z tego czasu:

Odezwał się Morse, mamy się spotkać tam, gdzie wręczył mi odlewy, wskazana ostroż ność; mimo ż e Lang i Frost nie żyją, żyje ktoś, kto groź nie wpływa na rozwój sytuacji. Sprawa diamentu profesora Garricka, co Morse o nim wie? List od niego przyniósł Monk, zarządca farmy pani Jannsen, milczący gość, powiedział tylko tyle,że miał do załatwienia jakąś sprawę w Rustenburgu, rodzintia, wstąpił po drodze. Trochę to z drogi. Ciekawe. Nowe pytanie, psiakrew, nowe nazwisko. Morse musi mieć zaufatiie do Mońka. Poza tym wiadomość od Freda Gregsona. Tomaijest w fatalnej sytuacji. Mogą go skazać na podstawie poszlak, to im wystarczy.

Wszystko dzieje się z dnia na dzień, a wydaje mi się, że tkwię już w tym od lat. Boże święty, chyba polubię spokojny tryb życia, już chciałbym się znaleźć w Meksyku, choćby w cichych ruinach Teoti-huakanu, i pogadać o rzeczach abstrakcyjnych i wariacko niepotrzebnych, na przykład, czy Totonakowie z Veracruz zbudowali Teoti-huakan przed wzniesieniem Tajin, czy po? Pokłócić się z moim dawnym profesorem, Gilbertem, czy Milion, Drewitt i Spratling „mieli zasadniczo rację” w sprawie chronologii miasta, czy nie mieli.

Gregson był znowu w „Wilmie”. Prawda, że jestem zbyt ruchliwy i mogę stać się dla policji persona non grata.

Z biblioteki Garricka wyciągnąłem trochę książek o kopalinach południowoafrykańskich. Ściśle jednak mówiąc, interesują mnie diamenty. A jeszcze ściślej-ich cena. Przyznaję, że byłem w tych sprawach zielony, nie dowierzając Corneliusowi Hornowi. 500 000 funtów to nie jest tak dużo, jeśli idzie o piękny diament. Widzę za dużo różnych problemów w jednej sprawie. Jak w kiepskiej powieści kryminalnej... Czy możliwe, by komuś zależało na tym, aby woda była wciąż mętna? Aby wszystko było tak niejasne i nic nie rzucało się szczególnie w oczy, nic i nikt? Same drobiazgi, jak ten z notatnika Garricka: Jasmina nie chce pieniędzy. Co to znaczy? Albo Monk, nowa postać. Kto to jest? Morse musi wiedzieć. Albo Cornelius Horn. Jeszcze trzymam słuchawkę i myślę o nim. Jest w Pretorii. Zadzwonił do mnie do „Wilmy”.

Suchy daleki trzask rozłączonej rozmowy. Corrida. Goście zajmują trybuny, facet z muletą wyjdzie za chwilę na arenę. Ole! Ole! Czy ja mam być tą ofiarą, która przyjmie cios szpady? Zobaczymy. Szkocka z lodem bez wody i fajka. Trzeba pomyśleć. Czuję, że ostateczne rozwiązanie jest blisko, chociaż nie znam jeszcze szczegółów scenariusza. Jeszcze jeden telefon:

- Więc jak, doktorze, kiedy wpadnie pan do Cape Town na mój jacht? Zdaje się, że wcześniej obiecałem polowanie, ale w Cape Town mają piękną pogodę, telegrafował mój kapitan. Przyjedzie pan? Znakomicie!

Pojadę. Przedtem muszę pogadać z Morsem. I przestudiować książki o diamentach.

Czuję, że mam mało czasu. Powietrze jest ciężkie jak przed burzą. W czytaniu przeszkodziła mi Jasmina. Przywlokła się swoim rozklekotanym fordem, śliczna maszyna, prosto z muzeum, za chwilę wyskoczą z niej Charlie Chaplin i Edna Purviance, szczęśliwi kochankowie. Lady Willingbottom i lady Emma rozmawiają w salonie na parterze o johannesburskiej policji i sir Garricku. Jasmina ma kiepskie mniemanie o Gregsonie „i tych jego kumplach” z Głównej Kwatery.

- Doktor Bart to także kawał idioty - wyrokuje Jasmina.

Wyobrażam sobie, że kieruje wzrok na drzwi, jakby wiedziała, że ktoś za nimi stoi i podsłuchuje. Na mnie, siedzącego w kącie, nie zwraca uwagi.

Ciekawe, zastanawiam się, ciekawe, ile może kosztować Emma Garrick, to znaczy, jak bogaty musiałby być mężczyzna, by uczynić ją szczęśliwą. Sir James dał jej wszystko prócz szczęścia, a ona nie dała mu nawet tego, jeśli jeździł do Durban do panny Simpson, a potem nawet sprowadził ją do Johannesburga.

Wyjechałem na spacer rowerem, ale zostawiłem go w kępie krzewów na krańcu parku, starą ścieżką, potem przez łachy zżółkłej trawy i zdziczałych nagietek dobiegłem do drogi. Do „Sonory” przyjechałem autostopem. Morse już na mnie czekał. Zaraz spytał, czy mam przy sobie broń. Potwierdziłem.

Nie bardzo wiedziałem, czy to żołądek czy raczej serce podchodzi mi do gardłu. Z twarzą przylepioną do iluminatora wpatrywałem się w cień samolotu szybko sunący nad ziemią; wyglądał jak ptak szukający miejsca spoczynku. Cóż to za wynalazek! Jeszcze mam w oczach wyżyny Transwalu, a już myślę o kolacji, patrząc na żyzne ziemie Kraju Przylądkowego. Zielone wybrzeże nagle tonie w nieogarnionej przestrzeni Atlantyku. Kołowanie. Gasnący szybko świst silników, szary mercedes Storcha przed dworcem lotniczym. Autostrada i boczna droga ocieniona podwójnymi rzędami palm wiodąca do willowej dzielnicy Milnerton i yacht-clubu. Chcę myśleć o tym, jaki jest powód mojej podróży, czego chce Storch, i wciąż myślę o rozmowie z Johnem Morse w „So-norze”.

- Tak, proszę pana. Kimberley, Johannesburg i potem w niezrozumiały sposób „Wilma”. Jak oni to robią? Nie wiem... A potem Rue Pelican w Antwerpii albo Nieuye Achter Gracht w Amsterdamie

i tajne giełdy klubów diamentowych w „Vereenigung” czy „Beurs voor Diamenten-Handeł”...

<- Prawie nigdy. W branży obowiązuje kodeks postępowania. Znowu nie na piśmie. Kto się wyłamie, zostaje ukarany. Kara jest zawsze bezwzględna, może mi pan wierzyć.

Szary mercedes zarzucił ciężko na skrzyżowaniu, tuż - przed jego maską przemknęła jakaś furgonetka, kierownica zawirowała w rękach faceta w szarym mundurze, zaklął, szara czapka sfrunęła z jego głowy na moje kolana, ciężki wóz wtoczył się z piskiem opon w stromo opadającą uliczkę, po obu jej stronach stały dwa rzędy żółtych domków otoczonych zielonymi żywopłotami, w dole uliczki zamigotała woda, pędziliśmy z coraz większą szybkością, wątpię, czy mercedes popłynie jak jacht, jeśli wpadniemy do zatoki.

- Zatoka, psiakrew, hamulce - warczy człowiek przy kierownicy, zapinam pas, żółte domy przemieniły się w dwie długie linie, ludzie rozbiegają się przed nami jak nakręcone zabawki, kilka samochodów wtoczyło się na chodniki, kierowca przechyla się przez moje ramię, osuwa się na podłogę. Stacyjka, wyciągnąć kluczyk; uwolniony z pasa, jestem już przy kierownicy, oba hamulce rzeczywiście nie działają, dwa ostre zakręty, przy drugim wóz uderza tyłem o mur jakiegoś ogrodu, staje. Zapalam papierosa, zgniatam go, wciągam kierowcę na siedzenie, szukam pulsu na jego ręce, potem na tętnicy szyjnej. Z oddali nadciąga jęk policyjnych syren, potem nadjeżdża karetka pogotowia. Głos lekarza, mówiący, że kierowca nie żyje. Zawał.

Zawał? Zgoda. Jednocześnie przypadek z hamulcami.

Tego wieczoru jestem na małym przyjęciu w bungalowie Storcha na terenie yacht-clubu. Nudne rozmowy, trochę picia. Siadam do brydża, ale wciąż myślę o tym, co się zdarzyło. Po północy zostaję sam z Joachimem Storchem. Rozmawiamy o jutrzejszej wyprawie jachtem, mała wyprawa z Milnerton do Tygerbergu. Życząc mi dobrej nocy, mój gospodarz informuje mnie:

Patrzymy sobie w oczy. W spojrzeniu Storcha nie ma nic, co mógłbym uznać za wrogość.

- Ostatecznie - mówię-ostatecznie, jeśli ktoś chce koniecznie ze mną skończyć, to dlaczego chciał to zrobić w Cape Town?! Mógł to zrobić w Johannesburgu czy w „Wilmie”, prawda?

Wypiliśmy w milczeniu.

- Otóż jutro porozmawiamy o drugim testamencie profesora Jamesa Garricka. No, idę. Jestem zmęczony! Dobranoc.

Będę miał o czym rozmyślać tej nocy.

W dokumencie z roku 1976 James Garrick zapisał wszystko swojej młodej żonie Emmie. W roku 1978 musiał zmienić testament, bo po cóż pisałby inny, gdyby nie chciał zmienić ostatniej woli? Tak. Na czyją rzecz zmienił tę wolę? Znowu czegoś nie wiem. A „tak jakoś wiosną” tego roku, 1980, zabrał ów drugi dokument od Storcha. Dlaczego? Może dlatego, że stracił głowę dla Geraldine Simpson? Ba. Jeśli sporządził trzeci testament, to chyba rzucę tę robótkę, kupię mały ogródek i zacznę sadzić kapustę, to w sam raz na moje możliwości intelektualne. Ciotka ma rację, mówiąc mi pobłażliwie: „Robertku”... Stop, myślę jeszcze, kiedy zasypiam. Stop, jest jeszcze ktoś, komu James Garrick mógł był oddać przysługę, zmieniając testament z roku 1976. Oto prawdziwa pułapka, w jaką wpadają często ludzie skądinąd mądrzy i zdawać by się mogło, nawet rozsądni, miraż bogactwa, pieniędzy dających niezależność, władzę nad innymi, przyziemna chciwość spadająca na ludzi jak zakaźna choroba, rozszerzająca się jak dżuma, pochłaniająca nowe i nowe ofiary, winnych i niewinnych, a teraz dodaj do tego zranione ambicje, nazywamy to miłością własną, zawiść rodzącą się powoli w ciemnościach duszy... Do licha.

Budzę się rano ze świadomością, że w nocy zasnąłem o jedną chwilę za wcześnie, zanim doszedłem do wniosków zupełnie jasnych.

A poranek nad Table Bay jest świeży i niewinny jak uśmiech dziecka. Świecie, jesteś piękny! Czy ludzie nie zasługują na tyle piękna? Stanowczo zasługują! Cokolwiek powiedzieć i cokolwiek się dzieje, w taki poranek obojętnie pod jaką szerokością i długością geograficzną - bywam optymistą. Można mnie wtedy łatwo nabrać.

Storch jednak nie jest rano optymistą, bo kiedy otrzymuje telefon od Corneliusa Horna oznajmiającego: -7- Siedzę już w Cape Town i wpraszam się na śniadanie - odpowiada, że właśnie wypływa w morze i zaprasza dopiero na kolację. Widać, chce ze mną porozmawiać bez świadków.

Wyszliśmy z basenu yacht-clubu na silniku volvo-penta, morze było gładkie, od zachodu nadlatywał leciutki wiatr,- zbyt słaby, by warto było stawiać żagle. Dzień zapowiadał się pogodnie, szczyt Góry Stołowej rysował się wyraźnie na czystym niebie, na którym nie wisiała ani jedna chmurka. Przepłynęliśmy zatokę do Milnerton na silniku, potem do Tygerbergu na żaglach, a nocą, przy wciąż pięknej pogodzie do wysepki Robben, gdzie Storch miał jedną ze swych małych posiadłości. Tam zrzuciliśmy żagle. Przyrządziliśmy posiłek z zapasów zapewne skrupulatnie uzupełnianych w białej willi z szerokim tarasem ocienionym wieńcem palm.

Następnego dnia w Robben, po śniadaniu i kąpieli w małej zatoczce, Storch spokojnie przy drinku zaatakował temat. Pogoda zmieniła się, było słonecznie, ale ocean wzdymał się gniewnie, radio w Cape Town nadawało komunikaty. W Zatoce Walkera wysoka fala, szkwały idą z południa. Potem muzyka. Dla sentymentalnych Anglosasów melodie Youmansa i piosenki Binga Crosby, dla Holendrów i Niemców ludowe orkiestry. - Kiedy opuszcza pan Afrykę, doktorze?

Diament zginął. Chcę wiedzieć, w jaki sposób. John Morse, który śledzi drogi przerzutu diamentów z Afryki do Europy, zajmuje się tą sprawą. Jeżeli pan coś wie o niej, spółka „De Beers” miałaby dla pana czek... czek na piękną sumę, doktorze Bart. „De Beers” chce mieć ten diament. To jedna strona transakcji, jaką ja panu w imieniu „De Beers” proponuję.

- Nie rozumiem...

- Panie Storch. Czy nie męczy tu pana samotność? - spytałem.

Zrozumiał od razu, o co mi chodzi. Roześmiał się.

- Nie, ani trochę. O milę stąd mieszka moja służba... no i paru przyjaciół. A tam - wskazał w kierunku otwartego morza - widzi pan
ten stary szkuner z pochyłymi masztami? - Podał mi lornetkę. – To nie zabytek muzealny, lubię stare graty i pływam na nich czasami, a ten
jest nawet moją własnością. Szybkość ponad 9 węzłów i 500 metrów żagla, kapitan i kilku ludzi załogi. Wychodzą zawsze w morze, kiedy ja siedzę tutaj.

Poszedłem na przystań, aby przyjąć cumy. Żylasty, rudy facet stał przy sterze, gapiąc się na mnie jednym okiem; Cornelius Horn szybko zwijał kliwer, kecz uderzył łagodnie burtą o nabrzeże. Horn dał susa z pokładu, góra cielska śmignęła w powietrzu, pulchna łapa pochwyciła moją dłoń w stalowy uścisk. Od strony willi zbliżał się do nas Storch, szedł cicho w swych białych tenisówkach, Horn ruszył mu na spotkanie. Miał wygląd tłustego, drapieżnego kota. Przy obiedzie mówił tylko o rzeźbach, które jego agenci zakupili dla niego w Nigerii i Kenii, cudowne dziewczynki, wszystkie z hebanu, godne najlepszych muzeów. Więc o takich „dziewczynkach” mówił Storch? Potem do mnie:

- Jak zdrowie, doktorze?

Ręka Corneliusa Horna, niosąca do ust szklankę, na chwilę zawisła nieruchomo w powietrzu.

- Znakomicie! - powiedział. - Cieszę się, że nie zawiodłem przynajmniej lady Garrick, zlecając panu kłopoty profesora... W Londynie, proszę panów, słyszałem w moim klubie parę głupstw na temat sir Jamesa. Czyżby naprawdę ktokolwiek posądzał wielkiego
uczonego o sprawy niegodne dżentelmena? Naprawdę?

- Możliwe - rzekłem - że opinia klubowa nie myli się zbytnio. Ale James Garrick nie popełnił ich sam.

Cornelius Horn spojrzał na mnie w zamyśleniu. Joachim Storch patrzył na Corneliusa Horna: Ja gapiłem się w niebo.

Powiedziałem to, mając nadzieję, że John Morse wie o tym więcej, niż mi powiedział... Spojrzałem na Horna. Jest pewien skuteczny cios, można go zadać z każdej pozycji stojącej zaciśniętą pięścią albo dwoma zgiętymi palcami (ta druga możliwość wymaga jednak wielu ćwiczeń ręki), celując w splot słoneczny. Horn był przez sekundę blady jak po paraliżującym ciosie poniżej mostka, ale zaraz złapał oddech. Doskonały przeciwnik, muszę przyznać. Prowokuję. Jakiś węzeł w tej poplątanej sieci musi trzasnąć. Tylko czy tym węzłem jest na przykład Cornelius Horn?

- Pańska córka - Horn nagle zmienia temat - bawi, jak słyszałem, w szpitalu; jakiś wypadek samochodowy, doktorze?

Kiedy chodzi o moją córkę, staję się czujny jak nie wiem co...

Zanim opuściłem Robben, zacisze Storcha, i Cape Town: Miałem za sobą trzydniowy sztorm na pokładzie jachtu Storcha. Do licha! Horn, który był wtedy z nami, mógł mnie z łatwością wylać za burtę, gdy wplątałem się w linki zerwanego przez wicher foka. Ale Cornelius Horn rzucił się na mnie, przydusił do pokładu, kiedy fala z grzmotem przechodziła ponad nami. Po chwili, przylepieni do fokmasztu, spojrzeliśmy sobie w oczy. Bardziej odczytałem z jego ust, niż słyszałem słowa rwane przez wichurę: - Trzeba uważać, Bart! Ktoś w „Wilmie” mógłby po panu płakać!

Tak, mógł mnie wylać. Storch, przywiązany do steru, byłby tylko wdzięcznym świadkiem przed każdym sądem. Potem w Cape Town obejrzałem sobie „dziewczynki” Horna. Bardzo piękne rzeźby, w Europie będą warte kupę forsy. Otrzymałem przyrzeczenie Strocha, że wyjaśni mi jedną sprawę: dlaczego właściwie zapraszał mnie z „Wilmy” na zachodnie wybrzeże? Przecież to, co mi powiedział, mógłby wydusić z siebie, bawiąc u Emmy! - Pogadamy o tym w „Wilmie” - Dobrze. Pogadamy. Poznałem też jeszcze jedną twarz Corneliusa Horna. Ten człowiek uwielbiał przeszłość, tę samą, tak jest, którą wielbiło tylu jeszcze ludzi w tym kraju, ludzi wspominających radosne chwile snów o potędze III Rzeszy, tu, w tym kraju, gdzie wiele miasteczek przypomina atmosferą mieściny nadreńskie, a wielkie rocznice „tamtych” dni wpisane są do wielu kalendarzy. Cornelius Horn uparł się, że musi mieć w swoim archiwum kopię Der Wille zur Macht.

Der Wille zur Macht. Wola mocy. To pasowało do Corneliusa Horna. Jestem pewny, że do poduszki często czyta Nietzschego.

- Czyta Nietzschego i gardzi landrynkami! - powie o nim Joy. Kobiety miewają zwariowane, ale zaskakująco trafne skojarzenia.

Moja krótka dziwaczna misja w Cape Town była skończona. Dobrze, że odbyłem ją na koszt Storcha czy kogoś, kto stał za nim. Wracałem bogatszy o kilka nowych problemów, które wydłużały listę ludzi, jakich podejrzewałem. Czułem się teraz tak, jakbym siedział na stosie potłuczonej porcelany: z tego śmietnika muszę wybrać tylko kilka skorupek i skleić z nich jedyną filiżankę, z której ktoś wypije swoją cykutę. Drobiazg. Aby się odprężyć, odwiedziłem sławne Muzeum Oceanograficzne, reklamowane w prospektach turystycznych.

Wpadłem na lepszy pomysł, gdy w porcie ujrzałem tego samego pasażera, który wychodził w morze z Gibraltaru, „Achille Lauro”. Przyglądałem mu się wtedy w towarzystwie pana Morse, a teraz odwiedziłem Claudię Orlani i jej ojca na pokładzie „Achille”. Stary Orlani był trochę niezdrów, wycieczka do Durban i Johannesburga nie doszła do skutku. Kaszlący Orlani nudził mnie serdecznie, zwłaszcza że nie zapomniał powtarzać, iż nie jestem typem rasowego naukowca.

Porwałem Claudię wypożyczonym samochodem, dziewczyna uwielbiała wariacką jazdę stromymi ulicami. Stary koniu, przyznaj, jej kasztanowe włosy, brązowe oczy, śliczna karnacja i figura, no i ten czar młodości, uroda życia, której na imię Claudia... Przez owe chwile w Cape Town byłem jej przyjacielem, powiernikiem, kolegą, ale brązowe oczy Claudii patrzały na mnie teraz inaczej niż podczas pożegnania w Rzymie. Jak na mężczyznę. Cudownie zgodziła się ze mną, że Paoli jest skończonym kretynem i w ogóle typem niebezpiecznym, czyta manifesty Marinettiego, Gabriela d’Annunzio i powiada, że Czerwone Brygady zwyciężą: nowe życie odrodzi się z powszechnej anarchii i udręk, o jakich nie miał pojęcia naiwny Dante! Claudia trzymała mnie za rękę, mała dziewczynka i śliczna kobieta, mówiła, że nie pojedzie do Durban, zatrzyma ojca w Cape Town, muszę powrócić z nimi na pokładzie „Achille Lauro” do Europy. - Musisz, Robercie... - Oto głos syreny, przywiąż się do masztu, biedny Odyseuszu! Za dwa tygodnie „Achille” odpływa do Europy. Mam dwa tygodnie.

Kiedy to piszę, myślę, że spotkanie z Claudią i parę innych rzeczy, jak choćby rozmowa ze Storchem na zachodnim wybrzeżu czy przyjazd Corneliusa Horna, może się wydawać nieprawdopodobne. Mówię: „może się wydawać”, gdyż tak nie jest. Życie dyktuje scenariusze jakże często bez naszego udziału, gra toczy się przed widownią w umownych sytuacjach, a często poza sceną, za niewidzialną kotarą, wedle reguł znoszących wszelkie jedności czasu i miejsca. Zresztą z mojej pamięci i notatek dobędę te momenty, które wskażą, iż „nieprawdopodobne” też należy do logiki wydarzeń. Zupełnie natomiast nieprawdopodobna była odpowiedź Claudii na moje pytanie:’

Popatrzyła na mnie tak, jakby chciała powiedzieć: dlaczego wy, mężczyźni, jesteście czasem tacy tępi? Lecz może wydawało mi się tylko.

Pokazała mi język. Roześmialiśmy się prawie jednocześnie.

Do Johannesburga wróciłem samolotem w towarzystwie Horna. W czasie podróży mówił tylko o swoich „dziewczynkach” i paru innych nabytkach afrykańskich. Ostatnio, mówił, Afryka interesuje go przede wszystkim jako kolekcjonera. Osobliwy typ: brakowało mu wieńca, liry i togi bramowanej purpurą, gdy powiedział mi na lotnisku, że ostatnio nie jest dobrym rozmówcą, drobne kłopoty, „czuję się jak Neron, któremu nikt nie chce oznajmić, że Rzym już płonie!” A to, co usłyszałem od Storcha, podczas pożegnania w Cape Town, znów wprowadziło nowy element do łamigłówki:

- Mała wiadomość, doktorze Bart... Cornelius Horn pytał mnie o testament profesora Garricka. O drugi testament!

W Johannesburgu byłem senny, a mój mózg spragniony był odrobiny kofeiny, choć wypiłem dwie kawy na pokładzie DC. Mimo to nie chciałem pozostać ani godziny w mieście. Horn znowu miał jakąś sprawę do załatwienia, może dlatego że wyczuł niechęć w moim głosie, gdy zaproponowałem mu, że zabiorę go moim wozem czekającym na parkingu.

Asystent Appletona był młodzieńcem gadatliwym, no, był gadułą, jakich nie cierpię. Ale kopał kiedyś w Kalkbank. Więc zaprosiłem go na małą podróż do Kalkbank. Nie potrzebowałem mówić. Gdyby ogłoszono gdzieś konkurs tandetnej retoryki, chłopak wziąłby główną nagrodę: hamburgera, puszkę piwa imbirowego i puszkę syropu klonowego. Spytałem potem Joy, czy widziała katedrę w Tarragonie. Tak, to jest w Katalonii. Byłem tam jako student, a w drodze powrotnej musiałem sprzedać nowe dżinsy i aparat fotograficzny, aby nie zginąć z głodu. Więc - ta katedra: jej twórcy byli genialni, portal i fryz są klasycznym przykładem jedności formy i skali. Cudo. U stóp schodów, a jest dokładnie siedemnaście stopni...

Więc opowiadałem, że u stóp schodów jest kamienna studnia z dwiema głowami nad lustrem wody, a w każdej głowie mosiężną rączka ze szpimtem, kurek do wody, choć wolałbym do wina. Ten chłopak od Appłetona miał chyba wodę w głowie, wystarczyło odkręcić kurek, ale wiedział, gdzie Appleton i Garrick, oraz ich przyjaciel Willingbottom kopali w Kalkbank, a ja musiałem sprawdzić notatkę z atlasu Garricka, nie mającą pewnie żadnego znaczenia. Trzeba się tam rozejrzeć na wszelki wypadek, chociaż... dlaczego w notatnikach, które znalazłem w dwu sejfach profesora, powtarzało się słowo „Kalkbank”? I dlaczego asystent Appłetona dwa razy telefonował do uniwersytetu, zanim wyruszyliśmy w drogę moim wozem?

Jak już pisałem wcześniej, stanowisko archeologiczne Kalkbank leży około 110 kilometrów na północny zachód od doliny Makapansgat. Badacze nie odkryli tu stanowisk starszych niż stanowiska myśliwych ze środkowego paleolitu. 10 000 lat wobec odkrycia Garricka to tylko drobny żart. Na stanowiskach w Kalkbank studenci z Witwatersrand wciąż wykopują kości zwierząt upolowanych przed 15 000 lat. Najistotniejszą cechą stanowisk ze środkowego paleolitu odkrytych w roku 1950 było to, że przekonano się tam, iż myśliwi papeolitu i australo-piteki polowały tymi samymi metodami na podobne zwierzęta i używały podobnych narzędzi wykonanych z kości zwierząt, a przecież chodziło o różnicę 1 miliona lat!

W Kalkbank uciąłem sobie pogawędkę z niejakim doktorem Thomasem, kierownikiem obozu studenckiego, który (doktor Thomas) powiedział mi, że wykopaliska z Kalkbank nie zostały jeszcze w pełni opracowane, jako że w tym kraju znalezisko sprzed 15 000 lat mało się liczy. Tak samo, przyznałem Thomasowi, egiptolodzy zajmujący się Starym Państwem gardzą znaleziskami z epoki Ptolemeuszy, jasna rzecz.

tt - Oczywiście te kości z Kalkbank spoczywają jeszcze w skrzyniach. Poza 4000 fragmentów inne czekają na zmiłowanie, grubo pokryte gliną. Nawet nie mamy czasu ich oczyścić. Mam na myśli nowe nabytki.

A zatem, pomyślałem sobie, a zatem, panie Bart, słowa „kopać w Kalkbank” mogą oznaczać tylko jedno. Coś w tej sprawie zaczęło mi świtać w głowie. Oczywiście asystent profesora Appletona nie był przy mojej rozmowie z Thomasem. W odległości dwudziestu kroków zachwycał się jakimiś kośćmi. Co chwila wydawał entuzjastyczne okrzyki. Spojrzałem pytająco na Thomasa. Powiedział:

- Och, nie ma tam nic ważnego. Same rupiecie postkranialne, mamy tu tego mnóstwo, panie doktorze.

Nie wiem, jak zwiódł mnie asystent Appletona. Nie mógł przecież słyszeć mojej rozmowy z Thomasem. Następnego dnia rano wyniósł się z „Wilmy”, kłaniając się niezręcznie jak sztubak. Musiałem nie docenić jego zmysłu obserwacji i sprawności mózgu małego gnoma z Witwatersrand.

Na farmie pojawił się Gregson, pani Emma przyjęła nas po raz pierwszy w różowym saloniku z tarasem wychodzącym na ogród. Komisarz oznajmił, że dochodzenie przeciwko Tomai jest zakończone, jeśli zostanie wyznaczony proces, rozprawa potrwa krótko. Wyrok? Może być tylko jeden.

Po wyjeździe Gregsona Joy powiedziała mi, że komisarz przyjechał „uperfumowany”.

- Do licha, dziewczyno, powinnaś dostać klapsa za brzydkie słowa.

Miałem coś innego do roboty niż zastanawiać się, dlaczego Fred Gregson po raz pierwszy pojawił się podchmielony.

Pomknąłem moim gratem do Johannesburga. Z Appletonem widziałem się tylko na uniwersyteckim korytarzu. Powiedziałem mu, że mam jakąś etnograficzną historyjkę do profesora Hopkinsa. Mruknął mi coś i pomknął przed siebie jak pająk spieszący do swojej zdobyczy. Potem z okna gabinetu Hopkinsa widziałem, jak wsiadał do swego samochodu. Z Hopkinsem uciąłem nudnawą rozmowę o obyczajach ludzi w Kalkbank. - O ile można to zrekonstruować - zastrzegał się mój rozmówca.

Pożegnałem go, korytarz był pusty. Kiedy chcę, jestem dość wprawnym włamywaczem. Nie spieszyłem się zresztą. Była sobota, późne popołudnie. Nie wiem dlaczego, dość, że puste gmaszyska uniwersyteckie robią na mnie zawsze wrażenie dostojnych domów pogrzebowych. Tylko dwa stare, cierpliwe kleszcze naukowe jak Hopkins i Appleton mogły tu jeszcze siedzieć, ale Appleton poszedł już sobie, a Hopkins szedł właśnie korytarzem, uginając się pod brzemieniem manuskryptów i pogwizdując cichutko Tipperary. Oto, co powinno cię trzymać przy życiu, Bart. Nauka i jeszcze raz nauka, albo jak powiada w chwilach zwątpienia we mnie ciotka Augusta: „umrzesz gdzieś pod płotem”. Przyglądałem się Hopkinsowi przez szparę w drzwiach magazynu zbiorów antropologicznych. Potem siedziałem bez ruchu. Nie paliłem. Gdzieś na dole trzasnęły drzwi, zawarczał silnik samochodu.

Byłem zupełnie sam w długiej, wysokiej sali. Jej ściany obudowane były półkami o znacznej głębokości. W połowie wysokości tego przybytku biegła wąska galeryjka, u sufitu zaś wisiał wózek elektryczny z dwoma krzesełkami poniżej i powyżej galeryjki. Pośrodku sali stało kilka stołów i krzeseł, ekran i aparat do wyświetlania przeźroczy. Jedna z dłuższych ścian sali miała kilka załomów. Ściemniało się szybko. Zasłoniłem szczelnie okna i zapaliłem małą lampkę stołową. Usiadłem na dolnym krześle wózka i nacisnąłem guzik. Zapalił się mały reflektorek przy poręczy, przesunąłem dźwignię na pozycję „naprzód” i zacząłem sunąć wzdłuż półek. Za szybko. Musiałem poszukać dźwigni redukcyjnej. Minęło kilkanaście minut, zanim zdołałem zorientować się, gdzie złożono zbiory z roku 1975. W notatkach profesora Garricka ta data powtarzała się najczęściej, lecz dotyczyła wykopalisk w Sterkfontein i Makapansgat, a ja szukałem skrzynek z materiałem odkrytym w Kalkbank.

Sunąłem w półmroku wzdłuż ścian, a przed moimi oczami sunęły skrzynki opatrzone zawiłą numeracją, która mnie nie obchodziła, odczytywałem tylko fiszki, czasem zaglądałem do karty informacyjnej w skrzynce, czasem porównywałem numery i fiszki z księgami inwentarzowymi, które rozłożyłem na stole. Z ciekawości zajrzałem do najstarszych znalezisk, już opracowanych, z czasów Standera i Ma-

sona, jak poinformowały mnie fiszki. Były to kości antylop i dzików, oraz wspaniałe kawały kości żyraf porąbane kamienną siekierą. Siekierę załączono skrupulatnie do kości, było to kamienne, imponujące narzędzie mordu i pracy. Do licha, jak subtelna granica dzieliła (dzieli?) mord i pracę i jak niewiele istota ludzka, sądząc z tych setek i setek dowodów zostawionych przez łowców paleolitu, zmieniła się w ciągu miliona lat pod względem bytowania, jepi nie intelektu. Czego w gruncie rzeczy było potrzeba tak naprawdę, aby dziko ryczący jegomość z hordy australopiteków przemienił się w subtelnego artystę z czasów kultury magdaleńskiej w Europie i twórcę najstarszych kamiennych ksiąg saharyjskich... Skrzynki z kośćmi lwów, hien, lampartów, koni, jeleni, wspaniałe kości łokciowe używane pewnie ongiś jako sztylety, kości kończyn tylnych jako całkiem niezłe maczugi, narzędzia zbadane przez Libby’ego metodą izotopową, narzędzia z Kalkbank porównywalne z narzędziami z Makapansgat, identyczne mimo różnicy miliona lat. Gdyby mój bzik naukowy rozwinięty był w stopniu silniejszym, niż był, prawdopodobnie zapomniałbym pośród tych skarbów o celu mojej wizyty w magazynie, lepiej uporządkowanym niż niejeden cmentarzyk Homo sapiens w wieku XX naszej ery.

Znaleziska Trevora Jonesa, katalogi zdjęć porównawczych z Czou-koutien, przemysłów mezolitycznych w Magos, opisanych w portugalskim „Geological Services”, okazy sfotografowane w British Museum, okazy opracowane przez miss de Vet i Jamesa Kitchinga, zbadane przez Brooma i Oakleya. Thomas kpił ze.mnie. Wydawało mi się, że zgromadzone w magazynie kości mogłyby posłużyć do wzniesienia jeszcze jednej piramidy egipskiej. W pierwszym załomie ściany zatrzymałem wózek, potem pomknąłem dalej, ale zaraz wróciłem, zatrzymałem go, podniosłem krzesełko, wzmocniłem strumień światła. W głębi półki stały trzy skrzynki, a na trzech fiszkach napis: Kalkbank 1975, materiał powtarzalny, nie opracowany, częściowo w brekcji. Istotnie, w dwu skrzynkach ułamki kości przemieszane były z gliną i kwarcytem, częściowo oblepione jeszcze gliną twardą jak kamień. Te nie interesowały mnie. Otworzyłem trzecią skrzynkę i powoli, żeby upewnić się, co zawiera, zdjąłem wierzchnią warstwę kości, sam drobiazg, pod tym była aluminiowa blacha, którą podniosłem, uchwyciwszy za dwa pierścienie. Na spodzie spoczywały trzy czaszki. Pierwsze spojrzenie na układ szczęk, uzębienie, linię wału nadoczodolowego i luk zębodołowy upewniło mnie, że mam do czynienia z dwoma egzemplarzami, które zginęły z kolekcji sir Jamesa Garricka. Tc było cholernie stare, znacznie starsze od egzemplarzy znajdowanych w Makapansgat i Sterkfontein!...

Obok leżała trzecia czaszka. Bez wątpienia należała do jegomościa, który jeszcze niedawno mógł przemawiać przeciwko gabinetowi Jej Królewskiej Mości, podwyżkom cen na szynkę i jaja albo za powszechnym pokojem i rozbrojeniem. To nie był gość kopalny. Chyba że

przyjąć, iż wykopano go z grobu poświęconego przez pastora. Tak. W części potylicznej był ten sam otwór po kuli, co w odlewie darowanym mi przez Johna Morse. Miałem zatem oryginały!

- Mam je! Mam was^ moje drogie dziatki. Wujaszek Robert ma nosa!

Zjechałem na dół. Aha. W skrzynce była również mała kartka, kawałek bristolu. Nie wiem, czemu od razu schowałem ją do kieszeni marynarki. Odruchowo. Jak kleptoman.

Usiadłem na podłodze. Ułożyłem przed sobą trzy czaszki. Wyjąłem z kieszeni mały termos. Nalałem do kubka kawy. Wypiłem ją z przyjemnością. Czy powiedziałem, że z drugiej kieszeni wyciągnąłem piersiówkę i nalałem czegoś do kawy? Nie? Ktoś powiedział, że każdy kandydat na pijaka jest wstydliwy niby dziewica orleańska. Nie jestem ani kandydatem, ani habilitowanym pijakiem, po prostu czasem jak każdy dżentelmen...

- Mam was, moje piękne-powtórzyłem z lubością.

Za sobą usłyszałem cichy śmiech. Odwróciłem się powolutku. Ujrzałem profesora Appletona. Trzymał przed sobą bardzo duże śmiercionośne żelazo pamiętające pewnie czasy wojny burskiej. Jego oczy były cokolwiek obłąkane. Podniosłem się powoli z podłogi. Appleton cofnął się o krok.

Appleton popatrzył na czaszki. Wskazał je wysuniętą szczęką.

Appleton na chwilę opuścił lufę. Byłem gotów. I w całkiem niezłej formie, bo przeleciałem w powietrzu odległość dzielącą mnie od małego gnoma i jednym uderzeniem stopy wytrąciłem mu broń z ręki. Ale on zaimponował mi, w każdym razie zrobił to, czego nie zrobiłoby wielu młodych i sprawnych mężczyzn. Nie wpadł w panikę, nie rzucił się po rewolwer, nie uciekał, nie zesztywniał, zaskoczony atakiem. Błyskawicznie ocenił sytuację, szanse moje i jego, dał nurka pode mną, dopadł czaszek, porwał je zwinnie z podłogi, owinął szczelnie ramieniem i skoczył na drabinkę wózka, przesuwając reduktor na pełną szybkość. Uczepiłem się wózka, podciągnąłem nogi, Appleton kopnął mnie w twarz, wczepiłem się palcami w szczeble drabinki. Appleton piszczał, nie wiem, czy ze strachu, czy z wściekłości, jego chudziutkie odnóża wirowały nad moją głową, deptały po moich palcach, spychał mnie, ukryłem głowę pod fotelem, wózek coraz szybciej sunął wzdłuż ściany, pisk starucha wibrował w moich uszach, wózek przesunął się na wygiętej łukowato szynie, uderzyłem prawym barkiem o ścianę, twarde kanty półek odrzuciły mnie na zewnątrz, wózek wpadł w drugi wiraż, Appleton wrzeszczał, darł się niesamowicie, gdy zdołałem unieść się na rękach, ujrzałem jego twarz papierowo bladą, wykrzywioną spazmem furii, do diabła, ten mały horror przestał być śmieszny, waliłem całym ciałem w pokryte półkami ściany, słabłem, jeszcze jeden celny kopniak wymierzony w moją głowę rzucił mnie na podłogę. Straciłem przytomność.

Gdy się ocknąłem, w magazynie panowała grobowa cisza, przerywana miarowymi uderzeniami. Wózek z fotelem wisiał przy jednym z zasłoniętych okien. Profesor Appleton siedział na podłodze, powoli, rytmicznie, podnosił rękę uzbrojoną w młotek i... walił w leżące między kolanami skorupy czaszek, mrucząc:

-Na proch! na proch! na proch

Podźwignąłem się. Podszedłem do niego, odebrałem mu młotek. Nie bronił się. Zaczął nagle płakać. Siadłem obok niego. Jedna z czaszek była jeszcze nie tknięta, ta z otworem po kuli. Zapaliłem papierosa. Przyjął go ode mnie, zaciągnął się łapczywie.


ROZDZIAŁ X


- Kiedy to znaleźliśmy - opowiedział mi następnego dnia Apple-ton - były to dwie masy wapnia i czerwonego piaskowca, brekcja, krótko mówiąc, nie obiecywaliśmy sobie niczego. Garrick, Willingbottom i ja. Oniemieliśmy dopiero wtedy, gdy udało nam się oddzielić kości od brekcji. Zresztą, powiem panu, że Garrick wcale nie palił się do tej roboty. Zawiódł go instynkt, tak jest! Ja i Willingbottom zabraliśmy się do tego. Mieliśmy już dosyć materiału szkieletowego, aby ocenić odkrycie. Naturalnie, wie pan, są kłopoty z chronologią, ale nie w takich przypadkach; mieliśmy porównawcze znaleziska ze złóż wapiennych Buxton w Taungs, w Sterkfontein, Makapansgat i Kromdraai. Te dwie czaszki należały do osobnika męskiego i żeńskiego, fenomenalny przypadek. Położenie wielkiego otworu potylicznego, poprzez który, jak pan wie, mózg łączy się z rdzeniem kręgowym, było identyczne jak u australopiteków, a więc właściciele tych czaszek chodzili ongiś w pozycji wyprostowanej! Ale byli od australopiteków starsi. Czaszki, uzębienie, potem kości kończyn, bo te znaleźliśmy także, wszystko, rozumie pan, wszystko wskazywało na to, że odkryte przez nas istoty należały do człowiekowatych...

Sądzono, że z trupem uporały się dzikie zwierzęta. O tak, jedno zwierzę. James Garrick! Tylko on wiedział, gdzie ukryte są zwłoki. On spreparował czaszkę, oryginał dołączył do dwu egzemplarzy kopalnych, a pośród swoich zbiorów umieścił dwa odlewy, aby nam, mnie i Willingbottomowi wciąż przypominały tamto zdarzenie.

- Nie. Powiedziano by tylko, że kieruje mną zawiść zawodowa, jakże obrzydliwa po śmierci sir Jamesa Garricka.

Appleton podszedł do mnie. Siedziałem nieruchomo w fotelu.

Cicho zamknąłem za sobą drzwi hotelowego apartamentu i pomaszerowałem korytarzem wyłożonym grubym, szarym dywanem, po którym kroczył może kiedyś sam książę Walii, „Carlton” to przecież konserwatywna firma. Zostawiłem Appletona w zupełnym bezruchu, jego dłonie zaciskały się kurczowo na poręczach fotela, na który opadł, gdy miałem wyjść. To mnie utwierdziło w przekonaniu, że nie myliłem się. Trzecia czaszka została w tamtym apartamencie, na stoliku, ale to rzeczywiście nie była już moja sprawa. Czułem niesmak, ale nie po papierosach czy fajce. Czasami czujemy taki niesmak, gdy musimy zbliżyć się do jakiegoś człowieka.

Jasmina przyjęła mnie w Heidelbergu ze zdecydowaniem osoby, która rzuciła kości i przekroczyła Rubikon. Tym razem wyglądała jak gotycka twierdza, na której szczycie oszalały architekt-fryzjer zdecydował się ułożyć fryzurę w kształcie małej, rokokowej katedry. Imponujące zjawisko złego smaku albo wyzywającego stosunku do życia. Od razu zaatakowałem ją od czoła i z flanki. Nie miała czasu ochłonąć.

Appleton nie kłamał. Ta kobieta nie cierpiała Garricka. Przyznała się do tego, gdy zagrałem bezczelnie, mówiąc, że mam w ręku dowody na temat „przyjaźni” Appletona, Garricka i Willingbottoma, oraz gdy powiedziałem zwięźle, co z tej przyjaźni w końcu wynikło. Jasmina rzuciła głową jak stary koń zaprawiony w szarżach.

Gregson nie odzywał się. Miałem od niego tylko jeden telefon: - Leżę w łóżku, nic ważnego, korzonki, psiakrew! - Więc z zachowaniem ostrożności pojechałem do „Sonory”. John Morse siedział tam z paroma facetami, którzy na mój widok wynieśli się od razu. Nie pytałem, co to za jedni, Morse nie mówił. Ja opowiedziałem mu o rozmowie ze Storchem. I nie doszliśmy do porozumienia w jednej sprawie: czy Storch kłamał, opowiadając mi historyjkę o diamencie, czy też kamień ten należał do udziałowców „Oriona”.

- Wie pan - dodał Morse - wie pan, jeśli chodzi o te przerzuty diamentów, to z trasy, o której kiedyś mówiłem, musimy wykreślić Durban.

Gdy wróciłem do „Wilmy”, przez chwilę nie myślałem o tych wszystkich sprawach. Leżąc na łóżku w moim pokoju, przyglądałem się depeszy od ciotki Augusty.

Ciotka zawiadamiała mnie, że firma „Johnsonie Johnson”, która wydała moją książkę o sztuce Azteków, przysłała wreszcie czek na okrągłą sumę i zapowiada możliwość publikacji przez „Larousse’a” w Paryżu. Wyobrażam sobie radość ciotki Augusty, myśląc teraz o moich sukcesach zapewne zapomni nakarmić Sir Francisa Drakę i gdy wkroczę w domowe progi, potknę się o jego czarne, dystyngowane zwłoki.

Zacna Augusta, bardzo ją lubiłem. Nie pamiętała mi nigdy, że moja matka, którą zmarła w Anglii, była Polką, i że ona sama jest spokrewniona ze mną tylko poprzez drugą żonę mojego ojca. Niepotrzebnie przyjąłem propozycję Corneliusa Horna.Stanowczo czas powrócić do Anglii, ujrzeć znowu przecudny poranek otulony gnijącą mgłą, wsunąć trochę owsianki i połknąć znaną od lat porcję jaj na bekonie, a potem pomknąć do księgarni MacMillana i szperać w stosach książek, i kupić coś, czego potem nigdy nie będę czytać.

Bart, twoja dusza jest rozdarta, masz w sobie wszystko, aby być równie dobrym odludkiem, mężem czy starym kawalerem, żeby nie liczyć małżeństwa z Angielką pijącą pierwszego drinka pod porannym prysznicem. Tak czy owak ,,Johnson Cs: Johnson” to dwa anioły, będę mógł spokojnie pojechać do Szwajcarii, aby odwiedzić córkę w sanatorium. A potem jeszcze raz zakochać się w górach. Usiadłem gwałtownie na łóżku. Tak. To pewne. Rozmowę z panem Morse rozegrałem ku mojemu zadowoleniu..

Dirxena możemy skreślić z naszej gromadki. Przygoda z Appleto-nem też wyjaśniała wiele. Geraldine Simpson zapisała sobie, że J. G. boi się. James Garrick. Kogo się bał? Nie panny Simpson, gdyż był w niej zakochany, załóżmy, że nie jej się obawiał. Więc kto zaczął szantażować Garricka? Panna Simpson została zamordowana, gdy jej przyjaciel już nie żył. Więc? Przynajmniej jeszcze dwaj ludzie mogli źle życzyć sir Garrickowi.

Rzeczywistość znów sprowadziła mnie na ziemię w kłębowisko spraw jakby wypełzłych z puszki Pandory.

Zanim wróciłem do „Wilmy”, raz jeszcze spytałem Morse’a, dlaczego powiedział mi kiedyś, że „Sonorę” wynajmuje ktoś z Durban.

- Chciałem pana trzymać z daleka od Storcha, Granau i Spółki Uranowej. Storch to groźny gość, ale już wiem, że porozumiał się z panem w Kapsztadzie.

W porządku. Lubię wyjaśniać drobiazgi. Zanim buduję system, potrzebne mi są głupstwa.

- Dla świętego spokoju, panie Morse - powiedziałem mu jeszcze - sprawdźmy coś obaj na własną rękę, dobrze?

- Gdzie?

Zaczynam się spieszyć. Zaczynam się dusić w „Wilmie”. Skończyć z tą sprawą, z tymi ludźmi. Pojechać do Szwajcarii... Tak, czułem się kiepsko, pewnie dlatego że miałem telefon z Londynu:

To była Laura, moja żona.

Kilka niezrozumiałych słów, chrypliwie wyrzucone przekleństwo, potem płacz. Jestem trochę bezradny wobec płaczącej kobiety, więc nie odkładam słuchawki. Szept, napięty, wibrujący:

- Zniszczę ciebie i tę dziwkę Galson. Powiedz, jest dobra... Położyłem słuchawkę. Laura zadzwoniła jeszcze raz, chciała, byśmy ostali przy separacji. Nie. Choćby adwokaci Laury mieli mnie wykończyć finansowo, będę miał ten rozwód. I to bez względu na to, czy jakaś inna kobieta mnie zechce.

Mam nadzieję, że Diana przyjmie moją decyzję spokojnie.

Mój telefon do szefa firmy prawniczej „Van Stessen”:

- Dzień dobry. Dzwonię z polecenia pana Joachima Storcha ze Spółki Uranowej, tak. Moje nazwisko Bart. Pan Storch chciałby się z panem widzieć w ważnej sprawie za tydzień na farmie „Wilma”, tak, nie myli się pan, to posiadłość Garricków, przepraszam, teraz należy do lady Emmy Garrick. Czy może pan przyjechać? Tak, to będzie 5 września. Zadzwonię jeszcze 4 września. Do widzenia.

Mam nadzieję, że van Stessen nie zadzwoni do Storcha. Bo chodzi o bardzo prostą pułapkę na grubego zwierza.

Emma. Przyjmuje mnie w małym gabinecie. Nie znałem jeszcze tego pokoju. Białe żaluzje, białe tiulowe firany, białe niskie meble ze złotymi okuciami, na ścianie srebrne lustro, na podłodze puszysty dywan w odcieniu czerwieni. Raczej ładna garsoniera niż gabinet, godna kogoś, kto kiedyś bywał zbyt często w „Palladium”. Dziwne wrażenie. Czyżbym miał dowiedzieć się jeszcze czegoś nowego? Przyszedłem nie w porę chyba. Oczy Emmy były dziwnie wilgotne, przed nią siedziała Joy, a ręce Emmy zaciskały się mocno, dłonie Emmy zaciskały się mocno na dłoniach Joy. Bardziej czule niż mocno. Joy podniosła się szybko, nie patrząc na mnie wyszła. Emma powiedziała niskim głosem:

Istotnie, zamówiłem rozmowę ze Storchem w tym samym dniu, w którym gadałem ze Stessenem. Niech przyjeżdża 5 września, mam bowiem zamiar kończyć sprawę. Nie, nie mam bezpośrednich dowodów, ale może ktoś zdradzi się, taka sztuka, w której może ktoś zdradzi się w tym małym afrykańskim Elsynorze...

Emma kazała mi usiąść przy sobie. O czym rozmawialiśmy? Nie pamiętam. Pamiętam, że była kusząca, zbyt kusząca. Ale cały czas czułem, że jest zimna, jak kobieta, która odpycha ręce mężczyzny, bo po prostu boi się mężczyzn. A może ich nie cierpi? Przez resztę nocy zadawałem sobie to pytanie.


4 września pan Morse i ja otrzymaliśmy z Londynu wiadomości. To było ważne. Wiadomość o człowieku nazwiskiem Galson. Tylko że to wcale nia pasowało do tego, co powiedział mi Storch w Cape Town.

Pierwszy zjawił się neroniczny Cornelius Horn. Z biblioteki Jame’a Garricka wygrzebał wszystkie prace Wagnera, Nietzschego, Hustona, Chamberlaina i Schopenhauera. Tak, ten człowiek dowodził swoim istnieniem, że woła jest podstawowym pierwiastkiem rzeczywistości. Wieczorem buszował w płytotece, a rano już z jego pokoju grzmiał głos Zygfryda, cwałowały Walkirie, muzyka opowiadała ciężkim wirem nieuchwytnej materii o złocie Renu i Nibelungach.

- Gdyby można cofać zegary nie o minuty czy godziny, a o stulecia - wyznał przy obiedzie - wtedy życie miałoby sens. Prawo
służące wszystkim jest straszne dla wybitnych jednostek.

Emma sygnowała wszystkie zaproszenia, jakie wysłałem. Chodziło przecież o zakończenie „sprawy Jamesa Garricka”.

Appleton zjawił się w, starym czarnym surducie zapiętym po samą szyję. Dźwigał potężny parasol, również czarny, zapewne wielce modny w czasach króla Edwarda VII. Wysiadł z samochodu prowadzonego przez asystenta.

W godzinę po nim pojawił się Joachim Storch. Wysunął swoje długie ciało z ogromnego, klimatyzowanego lincolna, podszedł do mnie i powiedział:

Piękny dzień. Miałem ich wszystkich w „Wilmie”. Storcha, Apple-tona, nawet Hopkinsa. Emmę, Jasminę Willingbottom, Joy, Honey Urubu, Corneliusa Horna, doktora Holdena, van Stessena. Po obiedzie zjawił się Fred Gregson. Nie przybył tylko profesor Dirxen z Durban, ale przysłał depeszę, że zjawi się 6 września. Nie przybył również John Morse, ale miałem nadzieję, że nie sprawi mi zawodu.

Joachim Storch dotrzymał przyrzeczenia. Zdobył gdzieś kopie filmów, których Horn nie miał w swej prywatnej kolekcji. Jakoś po herbacie podanej w dużym salonie położonym we wschodniej części domu służba zaciemniła okna, ktoś ustawił aparat projekcyjny. Taśmy nie były nawet zdarte, były to dobre kopie. Różni ludzie lubią to sobie czasem oglądać-powiedział mi Storch. Zgaszono rozetowe pająki wiszące u sufitu. Silnik projektora szumiał cicho, z głośnych fanfar poprzedzających stare kroniki filmowe wyłaniały się twarde słowa, a gdy znikał wizerunek dumnego orła, jak z cmentarzysk powstawała znów świetność i potęga III Rzeszy. Doktor Cornelius Horn palił papierosa za papierosem, pomrukując coś do siebie. Gdy operator założył na aparat taśmę, na której kiedyś utrwalono gigantyczne demonstracje na polach Tempelhofu z okazji robotniczego święta 1 Maja, zorganizowane przez Goebbelsa i zatwierdzone przez Reich-stag, ja też musiałem przyznać, że propaganda zła może fascynować. Czy zresztą czegoś takiego nie zapisał gdzieś Tomasz Mann? Całe Niemcy ogarnięte jedną ideą, obrazy przedstawiające ideę jedności dziesiątków milionów, delegacje berlińskie w sile półtora miliona ludzi, dzieci, robotnicy, żołnierze, róże dla starego prezydenta Hindenburga i zachwyt dla kanclerza Hitlera, potężny ryk pieśni Horst-Wessel-Lied i mowa kanclerza, którego inteligentni kamerzyści sfilmowali na tle wyłaniającego się zza chmur słońca, niby człowieka-boga, niby nowe przeznaczenie świata. Potem kronika z 10 maja, gdy na Franz Josephplatz zapłonął wielki stos wywleczonych z bibliotek książek, nocny sabat czarownic, tańczący wokół stosu młodzi ludzie wyjący: - Palę Henryka Heinego! - Palę Zygmunta Freuda! - Palę Stefana Zweiga!... - Palę... palę... - I filmy wybitnej reżyserki umarłego reżimu, Leni Riefenstahl, a na koniec to, czego oczekiwał doktor Cornelius Horn szczególnie: film Leni zatytułowany Der Wille zur Macht, tytuł Zaczerpnęła oczywiście z Nietzschego, ale to nic, owe taśmy zmontowane z kronik wielkiego zjazdu w Norymberdze w roku 1934, a potem sławna Olimpiada z 1936 roku, pełne uwielbienia dla Wodza, wirtuozeria zdjęć, dźwięku i montażu, zaprawdę doskonałe efekty kunsztu wyzyskanego w niewłaściwym celu sprawiły, że kiedy znów zapłonęły rozetowe pająki u sufitu, siedzieliśmy przez długą chwilę w milczeniu. I przyznam, że nie chciałbym wcale wiedzieć, o czym każda z obecnych osób myślała.

Tylko doktor Cornelius Horn nie krył swego zachwytu. Przechadzał się między nami ze zręcznością starej baletnicy wciąż dbającej o dobrą formę i wybuchał gejzerami zachwytu. Joachim Storch przyglądał mu się, poruszając tylko głową jak czujna kobra. Emma szeptała coś do Joy, Profesor Appleton siedział z twarzą napiętą, profesor Hopkins wydawał się niewzruszony. Hołden zakrzątnął się przy drinkach, a Gregson odsłonił okna i otworzył je. Powolutku zaczęły się rozmowy. Było jeszcze sporo czasu do kolacji. Pojawiła się Ukele i szepnęła coś do ucha Honey Urubu siedzącej skromnie w kącie, jakby przestraszonej, że siedzi sama pośród białych. Honey dała mi znak. Podszedłem do niej.

- Jacyś panowie czekają na pana w hallu - powiedziała.

Wróciłem po kilkunastu minutach. Właśnie ocknął się stary van Stessen i zapytał, o czym właściwie chce z nim rozmawiać pan Storch. Storch popatrzył na niego ze zdumieniem. Oznajmiłem więc, że nikt z obecnych nie musiał przybyć na zaproszenie lady Garrick, było ono wszak nieformalne, ale jest doskonałą okazją do zamknięcia sprawy, która sprowadziła mnie do Afryki. Spojrzałem na Gregsona. Podniósł okrągłą, krótko ostrzyżoną głowę, spojrzał na mnie.

- Cóż to za bzdura? Wychodzę! Wracam do Johannesburga!

Jeden z tych facetów, których przed chwilą widziałem, stanął w drzwiach. Boże drogi, jakież oni potrafią mieć kamienne twarze, gdy mówią:

- „Wilma” jest otoczona i nikomu nie radzę jej opuszczać.

Przeczekałem szmer podnoszących się głosów i po chwili mogłem zacząć moją opowieść, nie, krótkie wprowadzenie, które miało doprowadzić do zakończenia sprawy.

- Teraz - zacząłem - teraz, gdy obejrzeliśmy już sobie coś, co wydarzyło się w przeszłości i niezależnie od nas, a mam na myśli filmy
budzące taki zachwyt doktora Horna, proponuję przyjrzeć się wydarzeniom, w których wielu z państwa miało swój udział, jedni jako
aktorzy, inni jako mniej czy bardziej czynni statyści... W roku 1970, a więc na 5 lat przed dokonaniem decydujących odkryć w Południowej
Afryce, za które profesor James Garrick otrzymał tytuł baroneta, poznał on w Londynie, w okolicznościach, które można pominąć,
pannę Emmę Winter, dwudziestoletnią dziewczynę, w której zakochał się i którą wkrótce poślubił. James Garrick miał wtedy sześćdziesiąt
lat. Różnica wieku była kolosalna, ale profesor Garrick był bogatym człowiekiem i to oczarowało Emmę Winter...

- Niedopuszczalna insynuacją - zareagował karcąco Gregson.

- Nie zwracam na to uwagi, panie komisarzu - powiedziała lady Emma.

A więc pierwszy akt miałem jakby gotowy, bo aktorzy zaczęli mówić swoje kwestie. Zaczęło się.

- ...Bogactwo nie mogło przesłonić faktu, że sir Garrick nie był odpowiednim partnerem dla młodziutkiej dziewczyny...

- Byli wspaniałym małżeństwem! - przerwał mi doktor Cornelius Horn.

Mój instynkt i znajomość ludzi pozwalały mi szarżować, ale nie całkiem, poruszałem się częściowo w ciemności. Informacje inspektora Dawsona, mojego przyjaciela, pomagały mi w prowadzeniu tej gry. I coś jeszcze...

Przyglądałem się ludziom, których zaprosiłem do „Wilmy”. Zdaje się, że o ile przedtem byli zmieszani tym, co mówię, teraz zaczynali słuchać coraz uważniej. Podjąłem znowu:

- Krótko mówiąc - powiedziałem twardo - profesor James Garrick powinien umrzeć. Ponieważ zaś nie zanosiło się na to, że umrze
śmiercią naturalną, powinien zostać zamordowany!

W dużym salonie zapanowała zupełna cisza. Fred Gregson wstał i zamknął okno. Natychmiast włączyły się urządzenia klimatyzacyjne, bo po chwili w salonie panował już przyjemny chłód.

Przypuszczałem, że Holden się załamie, ale ciekaw byłem reakcji kogoś innego.

Holden stał nieruchomo jakby zamieniony w biblijny słup soli. Mógł teraz coś powiedzieć. Jeszcze milczał. Kobiety mają nad nami, mężczyznami, wielką władzę mimo wszystko. Włączyłem się znowu do gry:

- Zdaje się, że rozumiem, co pani chciała powiedzieć. Ale pani wniosek jest zbyt daleko posunięty. Doktor Holden nie dokonał tego
morderstwa!

Twarz Emmy dziwnie poszarzała. Kąciki ust opadły, wykrzywiły się w jakimś kapryśnym grymasie dziecka, któremu zepsuto grę. Jaką grę?

Lady Emma Garrick popatrzyła na Holdena jakby z pewnym uznaniem.

- No tak - rzekłem.-Ale tego nie można już udowodnić, bo panna Simpson nie żyje. Z pewnością wie pan, że została również
zamordowana.

Nie była to prawda, ale każdy metoda jest dobra, gdy prowadzi do celu. Holden już odzyskał przytomność umysłu. Roześmiał się.

- Rozumiem - powiedział, zapalając papierosa i zaciągając się głęboko. - Chce mnie pan wrobić. Ale nic z tego. W „Carolinie” na sztylecie czy czymś tam nie było moich odcisków palców. Bo mnie tam nie było, panie Bart.

Dałem znak agentowi policji przy drzwiach salonu. Wyszedł. Wrócił po chwili, a z nim dwoje ludzi, 0’Hara, sąsiad Garricka, i Ukele.

0’Hara krył kogoś, lecz to, co powiedział, na razie wystarczyło.

Wiedziałem, że 0’Hara nie powie więcej. Holden raz jeszcze zerwał się z fotela.

- Niczego mi pan nie udowodni, nie miałem nic wspólnego ze śmiercią Garricka. Ten 0’Hara kłamie! Kłamie, mówię panu!

S kinąłem na Ukele i poprosiłem, aby powiedziała, czy pan Holden miał zielony wóz w dniu śmierci jej pana.

Holden ukrył twarz w. dłoniach.

Holden skinął głową. Już nie chciał kluczyć.

- Sir James Garrick dowiedział się o moim związku z Emmą dosyć dawno. Gdy Emma zaczęła wyciągać od niego coraz większe sumy, które wydawałem ja sam lub które wydawaliśmy oboje podczas wakacji spędzonych w Europie, ograniczył wydatki dla żony. Potem Emma dowiedziała się o związku męża z Geraldine Simpson. Emma bała się o swoją przyszłość. Błagała mnie, bym zabił Garricka, obiecała mi pieniądze, których potrzebowałem. Wahałem się. Nie wiedziałem, że prowadzi ze mną jakąś grę, sądziłem, że mnie kocha. Potem... kiedy Garrick sprowadził z Durban pannę Simpson i ulokował ją w mojej pracowni... no, cóż, zbliżyłem się do niej. Żyliśmy z sobą. Geraldine bez skrupułów zdradzała swego „staruszka”, jak o nim mówiła. Ona też chciała mieć jego pieniądze i potrzebne jej było poparcie jej pracy doktorskiej. Była ambitna, bardzo ambitna. A mnie łączył już z Emmą tylko interes. Kiedy Garrick dowiedział się, że Geraldine zdradza go ze mną, wpadł we wściekłość, zagroził jawnym skandalem. W końcu mógł sobie na wiele pozwolić. Miał za sobą życie, miał sławę, dorobek naukowy, fortunę. Ja miałem przed sobą życie i karierę. Tak, zdecydowałem się usunąć Garricka. Ale powtarzam, nie ja go zabiłem. Kiedy przyjechałem do „Caroliny”, profesor już nie żył.

Ten człowiek niewątpliwie dużo już widział i nie ma pewnie takich spraw, które mogłyby go szczególnie dziwić.

Gregson strącił ostrożnie długi, srebrny stożek popiołu ze swego cygara do małej popielniczki trzymanej w lewej ręce.

Stessen, który wstał z fotela, siadł posłusznie, rozpiął kołnierzyk. Powoli zapaliłem fajkę. Popatrzyłem na Corneliusa Horna, wiedziałem, że czeka na moje uderzenie.

Obok nadinspektora Dawsona usiadła mała wąsata foka, John Morse.

- Szczegóły dotyczące nabycia przez,Garricka drugiego diamentu są dosyć skomplikowane - powiedział Morse. - Nie można ich wyjaśnić bez zgody rządu w Pretorii, a przynajmniej bez zgody pewnych agend rządowych. Dyrektor Spółki Uranowej i udziałowiec spółki „De Beers”, pan Joachim Storch, mógłby może tylko powiedzieć, że profesor James Garrick szantażował pewne instytucje rządowe. Czy
dyrektor Storch może to potwierdzić?

Spojrzałem na Storcha, on popatrzył mi prosto w oczy. Czekał. Pamiętał, że mam coś, co on po prostu musi odzyskać. Jeśli prawdą jest to, co powiedział w Cape Town, testament, drugi testament sir Garricka ma dla niego znaczenie drugorzędne, a może nie ma go wcale. Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjąłem portfel, a z niego dwa kawałki papieru z sejfów Garricka. Oba z numeracją:

37732000,526762000 2435,77,78,79 po 1

Podszedłem do Storcha, podałem mu to, spojrzał szybko i równie szybko wstał, podszedł do telefonu, powiedział cicho kilka słów, musiały to być ważne słowa, bo kiedy kończyłem całe przedstawienie, w „Wilmie” pojawiło się kilku oficerów armii, którzy od tej chwili towarzyszyli już Storchowi do końca. To rzeczywiście musiała być sprawa top secret i nigdy nie dowiem się o niej więcej, niż powiedział mi Storch.

Złote okulary Joachima Storcha błysnęły ku mnie przyjaźnie.

- Gotów jestem zostać nazwany człowiekiem skorumpowanym – powiedział - i jeszcze raz proponuję: niech pan przejdzie do nas
do Spółki Uranowej lub do „De Beers”, a nie pożałuje pan, doktorze.

- Oczekuję ataku! - powiedział głośno Horn.

- ...Najpierw krótka opowieść - przyjąłem wezwanie. - W bibliotece Garricka znalazłem dużo materiałów na temat kopalnictwa
diamentów, a w jego sejfie różne notatki w tej sprawie, wypisy z czasów działalności prywatnej spółki diamentowej „Orion” w Południowej Afryce. Z notatek tych można wyciągnąć wniosek, że Garrick był znawcą problemu i właścicielem niezłej kolekcji, którą dysponować ma teraz lady Emma. Nie ma jednak w tej kolekcji pierwszego wielkiego diamentu spółki „Orion”. Przepadł. I nie ma diamentu, który spółka „De Beers” ofiarowała baronetowi, broniąc się przed szantażem. Tło tego szantażu nie będzie zresztą wyjawione. Jaki był pierwszy sławny diament „Oriona”? Oczywiście nie mieścił się pośród takich sław, jak Cullinan - 3024 karaty, Excelsior - 971 karatów, ani nawet mniejsze jak Wielki Mogoł, Golkonda, Gwiazda Afryki Południowej, Gwiazda Południa, Regent Orłów, Radża z Mattum, Jonkheer - 700 karatów, Jubileusz Reitzu - 633 karaty, ale nie był też tak „nieduży” jak Hope mający tylko 44 karaty. Był większy: według opisów, które znalazłem w sejfie Garricka, był większy od Gwiazdy Afryki Południowej, którą pierwszy właściciel, pewien pastuch, sprzedał za 500 baranów, a potem lord Dudley kupił za 300 000 florenów. Miał więcej niż 83,5 karata, doktorze Horn, i chyba pomylił się pan in minus, oceniając go bez szlifu na 500 000 funtów szterlingów. Ale nie dziwię się pańskiej pomyłce.

Przyjrzałem się obecnym w salonie. Widziałem zdumienie na ich twarzach. Horn spoglądał na mnie w milczeniu. Gregson odłożył nowe cygaro.

Dłonie Emmy spoczywające na poręczach fotela były tak białe, jakby odpłynęła z nich wszystka krew.

- Poza tym, proszę pani, istnieje rzeczywiście drugi testament, w którym James Garrick zapisał wszystko swojej córce, Joy Galson,
pozbawiając oczywiście wszystkiego panią. Myślę też, że panna Galson zdradziła pani tu w „Wilmie”, a może w Johannesburgu, tę tajemnicę i że chciała pani dojść z nią do porozumienia.

- Same kłamstwa! - uniosła się nagle Emma.-Najpierw pozwala pan, by oczerniał mnie doktor Holden, teraz sam pan kłamie o
innym testamencie i o... o tym, że panna Joy jest córką mego męża... Panie van Stessen - mówiła dalej Emma wzburzonym głosem, wszystko co powiedziałem, było dla niej zbyt niespodziewane, cała gra zaczynała się sypać.-Panie Stessen, przecież istnieje tylko jeden
testament?!

Była coraz bardziej blada. Czyżby rzeczywiście wierzyła w to, co mówi?

Zwróciłem się do Storcha:

Przez chwilę Emma Garrick siedziała nieruchomo jak ktoś, kogo pokonano w pierwszej bitwie. Nagle energicznie uniosła głowę.

Obrażała mnie i mogła sobie na to pozwolić, choć wiedziałem o jej przeszłości w „Palladium”. Pamiętała o naszym wieczorze w „Wilmie” niedawno, i wiedziała, że nie jestem łobuzem.

- Jest pan łotrem.

I nagle rozpłakała się.

Joy Galson wpatrywała się we mnie uporczywie. Ona zapewne, - wierzy, że jestem łotrem.


ROZDZIAŁ XI


Kandelabry płonęły w długiej jadalni, gdy siadaliśmy w milczeniu do kolacji. Rozmawiano mało, panowie trochę za dużo pili, za mało jedli. Wszystkim ciążyło oczekiwanie, napięcie. Obecność w „Wilmie” urzędników policji też nie mogła poprawić atmosfery. Emma była w długiej czarnej sukni z umiarkowanym dekoltem, bez rękawów, miała piękne ramiona i rasowe, drobne dłonie. Po zupie ala tortue kazała zgasić kandelabry i postawić na bieli obrusu świeczniki. Teraz, w półtonach świateł, wyglądała jeszcze piękniej. Wydawała się zupełnie spokojna. Zebrała pochwały za kompozycję dziczyzny w sosie remoulade, podziękowała jak zadowolona z siebie gospodyni, dała znak, by przyniesiono sery i owoce. Ja także mało jadłem, za to burgund utrzymany w temperaturze pokojowej smakował mi nadzwyczajnie. Bart, jesteś rzeczywiście łajdakiem, zakłócając spokój tej prześlicznej istoty, ale podejrzewasz, że może zdarzyć się coś, co nie pozwoli jej zestarzeć się w więzieniu. Ręce Emmy, jej delikatne i wysmukłe dłonie nie uczyniły nic złego, jeśli nie liczyć zła, które czynimy bez użycia przemocy, jakby samym swoim istnieniem...

Cornelius Horn zaczął sprawę, wszyscy czekali, że ktoś zacznie, wszyscy z wyjątkiem Emmy, takie robiła wrażenie.

- Więc co z drugim testamentem, doktorze Bart? I co ze mną, z panną Joy? - rzucił pytanie.

Tak się znowu zaczęło.

uczynieniu dla pana. Dziewczyna’ zgadza się. Jest młodą, zdolną studentką w Londynie, ale jej konto jest mizerne, dziewczyna nie liczy wydatków, a sumki płynące od Garricka za pańskim pośrednictwem, nie są wysokie.

Joy patrzyła na mnie dziwnie.

Dawson ubrany w smoking wyglądał w tym towarzystwie jak przebrany kelner. Ale to co powiedział, zrobiło wrażenie na Corheliusie Hornie.

- No, dobrze... I co dalej? Garrick złożył je u mnie! Pierwszy diament wróci do spadkobierczyni, a drugi do kolekcji spółki „De Beers”. - Nadinspektor Dawson usiadł niezręcznie, zakłopotany jak aktor, któremu pozwolono zagrać rolę zastrzeżoną dla pierwszego garnituru sceny. Cornelius Horn odprężył się w jednej chwili. Przyjął cygaro od siedzącego obok Gregsona. Ale było to już później, gdy przeszliśmy do drugiego pokoju, gdzie podano nam kawę i nieco mocniejsze trunki.

Z Appletonem nie walczyłem długo. Przyznał się że to on sprzątnął kopalne ozdoby z kolekcji Garricka.

szczęśliwego wypadku. Ale Garrick chciał mieć pana milczenie w sprawie waszego wspólnego odkrycia naukowego. Lubił mieć pewność. Więc zachował czaszkę zabitego. Możliwe, że ostatnimi czasy pan zaczął mu grozić skandalem naukowym, poniosły pana nerwy... Wówczas stary James wstawił do swoich zbiorów odlewy czaszek kopalnych i odlew czaszki człowieka, którego pan niechcący zabił. Odlewy mogła wykonać panna Simpson, lecz to jest tylko moje przypuszczenie.

- Joy - zwróciłem się do dziewczyny-Joy, profesor Appleton rzeczywiście zastrzelił kiedyś na polowaniu pewnego człowieka, a twój
ojciec rzeczywiście mógł go tym szantażować i zarazem bronił się przed jego szantażem. Bowiem zabity zbłąkaną kulą przewodnik był jednym z dawnych udziałowców spółki diamentowej „Orion” i nazywał się Galson. Roy Galson. W śledztwie nie uwzględniono tego drobnego faktu, który, gdyby wyszedł na jaw, skomplikowałby sytuację profesora Appletona. W każdym razie tak zapewne wydawało się Appletonowi i Garrickowi.

Appleton zdobył się na jeszcze jeden wysiłek:

Appleton skurczył się w swoim fotelu. Doprawdy byłem rad, że moja rola dobiegła już końca, prawie się kończy. Czułem się tak, jakby zamknięto mnie w pomieszczeniu, w którym zaczyna brakować powietrza.

Wróciliśmy do jadalni. Było już dosyć późno. To dziwne, gdy o tym teraz myślę. Graliśmy swoje role jak w teatrze - winni, obwinieni i obwiniam, podejrzani i słuchający. Jakby nic się nie stało. Nawet doktor Holden wrócił do formy i siedział obok Joy. Nawet Dawson i Morse udawali, że czują się jak goście, nawet snujący się wśród służby Monk, który jest podwładnym Morse’a i do niedawna udawał administratora farmy pani Janssen z Heidelbergu, teraz udaje gościa lady Emmy. Tylko świadomość, że nikt nie może opuścić „Wilmy”, zmusza do pamiętania, że przedstawienie jest prawdziwe i że pośród nas znajduje się morderca.

Gregson nie włączał się do sprawy, patrzył na mnie czasem spod

ciężkich powiek. Appleton w pewnej chwili, gdy służba roznosiła drinki, przysiadł się do mnie.

Przyszła do mnie Joy.

- Jak na mnie teraz patrzysz? - spytała.

- Jak na przewrotną małą szantażystkę, naturalnie.

Oczekiwałem, że profesor Dirxen pojawi się jeszcze tego dnia. Nie przyjechał. Zaproszeni do „Wilmy” goście udali się wreszcie na spoczynek do wyznaczonych im pokoi. Van Stessen marudził trochę, musiał jednak ustąpić wobec uprzejmego lecz stanowczego oporu policji. Przez cały następny dzień trwały szczegółowe przesłuchiwania Emmy, Holdena, Appletona, Horna, Honey Urubu, 0’Hary, Ukele. Wszystkie rozmowy protokołowano na miejscu. Może ze względu na Joachima Storcha, który pragnął nadać „sprawie Garricka” możliwie najmniejszy rozgłos. Wieczorem lady Emma zadysponowała, by służba przygotowała mały bufet, trochę zimnych dań, kawioru, owoców. Kiedy wniesiono poncz, pojawił się profesor Dirxen z Durban. Przyleciał samolotem do Johannesburga, a stamtąd wynajętym samochodem do „Wilmy”. Przedstawiłem go pani domu, niepotrzebnie, bo Emma znała przecież Dincena.

Gość z Durban, trochę zmieszany, powiedział ni to do niej, ni do mnie, ni do siebie:

- James prosił mnie, bym nikomu nie wspominał o tym, ale ostatecznie teraz...

Położył przed Emmą dużą żółtą kopertę. Szybko podszedłem i pochwyciłem ją, zanim ręka Emmy zdążyła dotknąć papieru.

Prawnik zaprzeczył. Otworzył kopertę, wyjął z niej jeden złożony arkusz papieru. Gdy odczytał tekst i zwięzłe dyspozyje, było już jasne, że cały ruchomy i nieruchomy majątek, z wyjątkiem pewnej sumy dla drugiej żony, Emmy z domu Winter, oraz legatów dla przyjaciół-cóż, nawet tak bezwzględni ludzie jak baronet James Garrick nie mogą się bez nich obejść-przypadł Joy Galson, jego córce.

Lady Emma przyjęła te słowa z lekkim uśmiechem. Tylko w jej oczach pojawił się jakiś niepokojący błysk, którego nie mogłem pojąć. Obok mnie Appleton zachowywał się tak, jakby wszystko było mu już zupełnie obojętne. Z łakomstwem starca połykał małe grzanki posmarowane grubo masłem i kawiorem. Pojawił się jeszcze jeden gość, jeden z tych, którzy dotąd trzymali się z daleka. Rozmawiał chwilę z Dawsonem, potem z panem Morse i usiadł za plecami Freda Gregsona. Był to nadinspektor Knox z Pretorii.

Lady Emma uniosła się z krzesła i zapytała, czy może na chwilę wyjść, aby się odświeżyć, to wszystko zmęczyło ją tak bardzo... Oczywiście, ci faceci z policji zgodzili się. Kto powiedział na cmentarzu podczas pogrzebu Garricka te słowa: „żyć za wszelką cenę”? Teraz przypomniałem je sobie po raz drugi. Już wiedziałem. Tymczasem każda z obecnych osób na coś czekała, nie wiedząc, że to już następuje. Jeszcze mogłem zatrzymać lady Emmę, ale nie uczyniłem tego. Przerwałem milczenie:

- Fred, poza wszystkim będziesz oskarżony o zamordowanie Garricka - mówiąc to ujrzałem olbrzymie zdumienie na twarzy
Holdena i szybko oceniłem zaskoczenie pozostałych gości „Wilmy”, ale to nie było istotne. - 0’Hara zeznał bowiem jeszcze, że byłeś w „Carolinie” już o godzinie 9 rano, profesor nie mógł więc telefonować do ciebie w tym czasie. Często bywałeś u Garricka, prawda? Ciekawy człowiek ten Garrick. Nie było interesu, w którym nie brałby udziału. Pieniądze mącą rozum. Ale ostatnio sir Garrick bał się, zaczął się bać, gdy zakochał się w pannie Simpson. Chciał się wycofać. Z kolei ty się bałeś...

- No, dobrze. Koniec zabawy - powiedział, wciąż spokojnie, Gregson. - Nie, nie zabiję nikogo z obecnych - wyciągnął spod pachy broń-nikogo nie zabiję, tylko pozwólcie mi iść do niej, do Emmy. Biedactwo, nie miała odwagi popełnić samobójstwa przed tą farsą. Idę. Strzelam, jeśli ktokolwiek się ruszy.

Wstał wolno. Spojrzałem na Appletona, który wtulił się tak mocno w swój fotel, że widziałem tylko jego spiczastą brodę. Fred szedł wyprostowany ku schodom w hallu. Czekałem na reakcję Knoxa, przed chwilą był tak blisko Gregsona, ale i on wiedział to co ja: Gregson strzeli, jeśli ktoś poruszy ręką.

Stanął w drzwiach.

- Wiesz, Bart - powiedział z namysłem - wiesz, nigdy nie spotkałem takiej kobiety jak Emma. Widziałeś moją żonę? Ma ruchliwe, ptasie oczy i nic więcej. Widziałeś inne kobiety? Kapryśne jak małe dzieci, kłótliwe, nie liczące się z nami i kochające tylko siebie, albo
przywiędłe samiczki. Emma była inna. Kiedy przybyłem pierwszy raz do „Wilmy”, aby pogadać z Garrickiem, nasze oczy porozumiały się. Nie wiem, może mnie nawet kocha, wiesz jak to jest, to czasami przychodzi albo od razu, albo wcale. To dziwna kobieta. Nie, doktorze Bart, nie ja kierowałem tym interesem. Na początku tak, ale potem to ona. I powiem ci, Bart, robiła to wspaniale. Cokolwiek o niej
pomyślą inni i co ja myślę, bardzo ją kocham i wiem, że jestem jej potrzebny. I ona wie, że ja zawsze jestem na miejscu. Byłem na
miejscu, kiedy Garrick chciał odejść, zabrać jej wszystko, wywołać skandal, zamieszkać z czarną Simpson, która zresztą informowała
mnie o wszystkim. Owszem, chciał też wycofać się z interesu, wielkiego interesu. Nawet Horn nie powie, jak wielkiego, bo nie wie...
Ale przede wszystkim Garrick groził skandalem, a to byłoby zbyt trudne dla mojej Emmy...

W oczach Gregsona pojawił się taki sam dziwny błysk jak niedawno w oczach Emmy.

myśli te czaszki. Poza tym jeszcze to powiem: Garrickowi zginęła część rękopisów nowej pracy. Odbierzesz je od Holdena i Appletona. Masz swoje żniwo. Małych złodziei-mruknął do siebie. - Trochę rękopisów zwędził obecny tutaj profesor Hopkins, człowiek, jak zapewne sądziłeś, nieposzlakowany. Wiesz, Bart, czułem się pewny w Afryce, ale ludzie są tylko ludźmi i popełniają błędy, tak jest, przyznaję. Gdybym na przykład zabił Tomai, ten czarny osioł nie zawezwałby cię do „Caroliny”, a ty nie zaskoczyłbyś mnie i nie widziałbyś 0’Hary. Gdybym zabił 0’Harę, dałoby się sprawę przeciągnąć. Gdyby Cornelius Horn nie załamał się w Londynie... Ale w końcu nie można wygrać z nieuchronnie idącym przed nami losem. Przekonałem się. I szkoda, przyjacielu, że nie zabiłem ciebie. Miałem kilka okazji. W Cape Town był to już pomysł moich ludzi, bo ja uznałem, że jest cokolwiek za późno na usunięcie cię z drogi... I nie martw się nazwiskiem March, nie znałeś tego człowieka!

Na górze padł strzał.

- A jednak uczyniła to. Miała odwagę! - powiedział cicho Greg-son. - Ale nie idźcie za mną, nie radzę.

Szaleństwo spada na ludzi nagle albo włada nimi od dawna. Sądzę, że Emma i Fred Gregson mieli w sobie szaleństwo. Otwarci tylko dla siebie, lecz kosztem innych ludzi. Myślałem o tym, gdy Fred tej nocy podpalił „Wilmę” i zginął w zgliszczach tego domu razem z kobietą, którą kochał, nawet nie mając pewności, czy ona kocha kogokolwiek poza sobą.

Z Claudią nie chciałem się widzieć. Rankiem, gdy obcy mi ludzie zajmowali się tymi, którzy przed dwoma dniami przybyli na zaproszenie Emmy, i kiedy znaleziono ciała Freda Gregsona i Emmy, poszedłem do ogrodu nad basen. Byłem brudny jak Odyseusz, który wyspał się na śmietniku. A Joy... Jakby nie zwracając uwagi na świat - czyżby też była szalona? - kąpała się nago w basenie. Kiedy stanęła na trawie, pomyślałem sobie, że tak mogła wyglądać księżniczka Nauzykaja, mieszkanka pałacu swego boskiego ojca na Krecie.

- Co sądzisz o tym wszystkim? - spytała.

W Londynie mój kumpel, Derek Simon, miał wystawę swoich obrazów w galerii na Pall Mail. Zrezygnowałem z dżinsów, wbiłem się w jakieś porządne ubranie oczyszczone z kurzu przez ciotkę Augustę i poszedłem. Przedtem zjadłem coś, przewidując kilka kolejek szkockiej.

Wystawa udała się. Powiedziałem to szczerze Derkowi, bo lubię jego pejzaże, i choć przybyły na wystawę tylko dwie osoby. Derek i ja. Potem piliśmy, potem powiedziałem mu o Joy. Bogatej pannie Joy Galson, którą wziąłbym nawet w jednej koszuli, co mówię, także bez koszuli. Wróciłem do domu zalany, Ciotka obrzuciła mnie spojrzeniami ciężkiego kalibru, ale milczała. Złote serce. Byłem już u siebie, gdy zadzwonił telefon w hallu. Ciotka zajrzała przez uchylone drzwi.

Ciotka lubi być straszona, zwłaszcza wieczorem, kiedy wszystkie angielskie duchy snują się śród londyńskiej mgły. Zamyka się wtedy w swojej sypialni, zapala świecę - koniecznie świecę! - i czyta sławetną powieść, gotycką powieść grozy, Mnicha Lewisa.

Telefon w hallu dzwonił niecierpliwie. Zjechałem po poręczy, czując, że ubywa mi wiele lat.

Joachim Storch dotrzymał obietnicy. Moje konto w londyńskim banku powiększyło się o piękną sumkę przekazaną przez Spółkę Uranową i „De Beers”. Podpisałem umowę na francuskie wydanie mojej książki i otrzymałem wiadomość od lorda Brooke z Ely. Kopiąc dla zdrowia w swym ogrodzie warzywnym, znalazł starożytną podobno skorupę. Pomyślałem, że zacnemu lordowi Brooke mogła się przydarzyć przygoda sir Eyansa: znalazł strusie jajo, które uznał za przepiękną egipską wazę alabastrową! Ale zaproszenie było tak miłe, że postanowiłem pojechać. Powiedziałem o tym Joy przez telefon.

W drodze do Ely, do zamku lorda Brooke, Joy powiedziała mi coś jeszcze. Że tamtego typa, czekającego na nią w Londynie, wcale nie kochała i nie chciała ani przez chwilę.

Muszę powiedzieć, że lord Brooke był zaszokowany, kiedy przedstawiłem mu Joy, lecz nie dlatego że panna Galson nie była moją żoną. Gdy przyglądał się Joy, wciąż gubił złoty monokl. Zauważyłem też, że starszy pan zaczynał się jąkać, ilekroć patrzały na niego zielone oczy Joy.

W jakiś czas potem odwiedził mnie John Morse. Jeden fakt z tamtej sprawy był wciąż dla mnie niejasny. Dlaczego w dłoni martwego Garricka tkwił ten skrawek papieru zapisany cyframi. Mała foka wyjaśniła mi to dzięki ciągnącym się przesłuchaniom Corneliusa Horna. Horn i Gregson dobrze znali swego wspólnika i wiedzieli, czym szantażował Joachima Storcha i niektóre instytucje rządowe. Gregson chciał mieć w rękach to, co Garrick ukradł Storchowi. Posiadając to, Emma, Gregson i Horn czuliby się bezpiecznie. Komisarz Gregson wyeliminował z góry niepewnego już wspólnika, ale nie zdobył tego, czego szukał, a co było w jego zasięgu. To, że Garrick trzymał ten papier w zaciśniętej dłoni, mogło świadczyć, że Gregson zaskoczył go swoją wizytą. Resztę można już sobie wyobrazić.

Według opinii Corneliusa Horna Gregson nie docenił mnie, choć jak powiedział John Morse, to właśnie na polecenie Freda Gregsona boy zatrudniony w hotelu „Hilton” podrzucił mi przyjacielskie ostrzeżenie. Emma była lepsza. Najpierw nie ufała mi instynktownie, a potem gdy w jej małym sejfie złożyłem odlewy czaszek, doszła do wniosku, że wiem już dużo.i że powinienem zniknąć. Zrozumiała, że podsuwam przynętę i Gregson popełnił błąd, zwlekając z załatwieniem tej sprawy.

Wyjaśniał mi też, dlaczego Fred Gregson postanowił zaprowadzić Tomai pod szubienicę. Chodziło mu nie tylko o to, aby znaleźć ofiarę i zakończyć sprawę Garricka. Dowiedział się od jednej ze służących, opłacanych przez 0’Harę, że Tomai jest przekonany, iż komisarz Gregson prześladuje jego pana, sir Jamesa Garricka. Magiczne praktyki Tomai przed kultową rzeźbą ptaka mogły zwrócić czyjąś uwagę, denerwowały Emmę, poza tym Tomai nie krył się, że nienawidzi Gregsona, bo przecież modlił się o jego śmierć. Jeśli chodzi o moją podróż do Cape Town, wyjaśnił Morse-w zamęcie, jaki

powstał po pożarze „Wilmy”, Joachim Storch nie zdążył powiedzieć mi nic o tym - to chodziło o to, że Storch chciał ze mną pogadać o Garricku i Spółce Uranowej na swoim terenie, z dala od miejsca, gdzie mógłby nami interesować się Gregsbn. Wprawdzie ludzie komisarza nie spuszczali mnie z oczu, ale nie mogli już dowiedzieć się, że Storch rozmawiał ze mną o sprawie top secret. A poza tym chodziło też o to, aby Gregson myślał do końca, że doktor Cornelius Horn przyjeżdża do Afryki tylko w sprawach łączących go ze Storchem i ze mną. Ani przez chwilę Fred nie powinien myśleć, że doktor Cornelius Horn mógł zacząć sypać w Londynie. Bo gdyby zaczął się domyślać, może zdążyłby zatrzeć niektóre ślady swojej działalności. A działając nerwowo, może jednak w ostatniej chwili zdecydowałby się zabić mnie.

Dzięki temu mogłem pojechać do Ely z Joy. A Joy mogła mi w czasie podróży wyznać, że to ona otworzyła drugą depeszę wysłaną przez Jamesa Garricka do Londynu na mój adres. Na polecenie Horna, oczywiście, który opowiedział jej o mnie jako o pozbawionym wszelkich skrupułów glinie. - Jeszcze, naturalnie, nie wiedziałam wtedy, że postanowię cię zdobyć, Robercie Bart - zakończyła tę sprawę

Joy-

I mogłem zauważyć, że John Morse i ciotka Augusta wydają się sobą oczarowani.

Mogłem też wkrótce potem podjąć sprawę nazwaną przez prasę „sprawą etruskiego grobowca”. Jedną z najbardziej mrocznych i niesamowitych, jakie trafiły do mojej kartoteki.


KB”



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bart Robert D Etruski grobowiec
ROBERT D BART 02 Etruski grobowiec
ROBERT D BART 01 Dwie czaszki
Robert D Bart Śmierć w południe
ROBERT D BART 03 Śmierć w południe
domieszki by Bart, Studia, II rok, Materiały Budowlane 2
gr bart, Dokumenty- spr
aaaasas, Szkoła, Semestr 4, Podstawy elektroniki, Bart
Bart 10nowy
de Robertis, metodyka działania w pracy socjalnej
bart
elektronika ćw 4- tyrystor i trika, Szkoła, Semestr 4, Podstawy elektroniki, Bart, Podstawy Elektron
LEŚNIAKIEWICZ ROBERT Projekt Tatry(2), Dekoracje, Coś dla zdrowia, Zdrowie ćwicz i chudnij oraz diet
KwBD(bart)
KwBD 7(bart)
Radary(bart) cw10
filozofia społeczna, Robert Nozick, Robert Nozick: libertariańska koncepcja sprawiedliwości
Medycyna Obrazowa, RTDiag, Robert Omiotek

więcej podobnych podstron