KRASZEWSKI JÓZEF IGNACY
O
SKRÓT
Za węgłem nędznego szlacheckiego dworku w Sanoku siedziało dwunastoletnie chłopię G-łowę podparł na ręku i dumał. Smutny był i spłakany. I jakże smutnym być nie miał? Dusza mu się rwała do nauki li^t^łonęły i oczy błyszczały, gdy do książki lub pióra się dorwał, a tu ojciec, kochający go serdecznie, w tym razie nieubłaganym S15 okazywał i wszel- kiemi sposobami bronił chłopcu nauki. Mąż to był rycerskiego rzemiosła i nie rozumiał dla synówT innej przyszłosci, tylko służbę na koniu i z kordem u pasa. Starość, choł'oba i troska o powszedn* kawałek chleba zwiększyły jeszcze upór starego wojaka.
Siedział więc Grześ biedny, wzdychał i dumał. Widać było, że ojcowską władzę szanował i poddawał się jej z pokorą, szukając tylko środków, aby wolę ojca pogodzić z tem, czego sam tak gorąco pragnął
Z za drugiego węgła, niepoczciwy brat Grzesiaj Zbilut, podpatrywał czy nie u.j zy na jego twarzy oznak gniewa, aby zaraz o tem ojcu donieść.
Zbilut, ulubieniec ojca z powodu, iż do rycerskiego rzemiosła wielkie zdolności okazywał, próżniak był i kłamca niepospolity. Okłamywał zręcznie ojca i brata, tak. że się nieraz nie spostrzegli.
Znudzony oczekiwaniem podszedł do brata, chcąc z niego jakieś słowo niezadowolenia wydobyć.
Udając więc współczucie, zagadnął:
— A mój Boże, jaki ten ojciec okrutny i niemiłosierny.
Grześ popatrzył nań z oburzeniem i nic nie odrzekł.
Zbiłut nie dał za wygrane.
— Bo poco tobie ta szkoła i głupie pisanie —dodał.
Ramionami wzruszył Grześ. Odgadywał on brata
i nie chciał się z nim wdawać w rozmowę.
Podczas wieczerzy, od której Grześ się wyprosił i został za węgłem, odezwał się Zbilut pocichu:
— Grześ za węgłem siedzi, kułaki gryzie, żeby choć zapłakał.
— Milcz — przerwał mu ojciec krótko i ostrb.
Drażniło go postępowanie Grzegorza, upór obu-
dzał gniew, litował sie jednak nad chłopcem i podziwiał w nim żelazną siłę woli.
Przy wieczerzy starzec jadł mało i nieprędko legł spać. Myślał i szukał sposobów postępowania z synem. Na pochlebcę nie spojrzał nawet. Zbilut do snu pośpieszył; za nim pocichu wsunął się Grześ, w ubraniu rzucił się na posłanie. Nazajutrz rano, gdy Zbilut oczy otworzył, Grzesia już na posłaniu nie było.
Ojciec zagniewany i zgnębiony nie pytał o niego. -
Grześ tymczasem biegł prosto w stronę kościoła,
gdzie między murowanym domem proboszcza a wikarją stała drewniana szkoła, biedna i opuszczona.
Bakałarzem tam był Jacek Ryba, posiwiały w pracy, milczący, blady, a dobry i łagodny z natury. On to wyuczył Grzesia Strzemieńczyka czytać i pisać, 011 dawał mu książeczki i wskazówki, a dumnym był ze swego ucznia.
Ledwie się był umył i pacierz odmówił, gdy z podziwem ujrzał wpadającego do izdebki ulubieńca swego. Chłopiec zarumieniony był, zdyszany i jakby wylękły. W milczeniu pochwycił rękę bakałarza i ucałował wzruszony.
— Cóżeśtak rannym ptakiem?-zapytał zaniepokojony Ryba.
Spojrzał bacznie—Grzesiowi w oczach łzy stały. Pogłaskał go po głowie.
— jSTo mów — rzekł cichym głosem.
— A! ojczulku — odezwał się chłopiec, bo tak go przywykł nazywać — nie wiem, co mam począć, dłużej tak nie wybędę, dziej się wola Boża... Ojciec...
Bakałarz potrząsnął głową.
— Wiem ci ja — pocznie — ale rodziców szanować potrzeba.
Chłopak westchnął.
— Dlatego że ojca szanuję i gniewać go nie chcę, muszę iść ztąd, muszę.
— Co tobie?—krzyknął Ryba —na Boga miłego! dokąd ?
— Dokąd? albo ja wiem — szepnął Grześ. — W świat, do Krakowa może.
Ojciec z nas obu clice koniecznie żołnierzy zrobić, a mnie sam Pan Bóg do czego innego przeznaczył. Nie mogę — nie mogę! — Bez nauki żyć, wolałb37m umierać, dla niej w świat iść muszę.
Łzy prędko otarł chłopczyna i ciągnął dalej.
— Słyszałem od Was, że w Krakowie ludzie litościwi dla ubogich, jak ja, pacholąt, a z łaski waszej i pisać i pieśni nabożne śpiewać umiem, za to ludzie dobrzy dadzą kołacze i grosze. Nie zginę.
Ryba uśmiechnął się i klepał go po ramieniu. Tyle męztwa błyszczało w oczach chłopca.
— A ojciec? —zagadnął cicho stary.
Grześ oczy spuścił.
— Ojcu Zbiliit zostanie; ja mu tylko zgryzotą jestem i ciężarem. Ciężko mu biednemu dwóch nas wyżywić. Zbędzie się, zapomni, lżej mu będzie. — I znów łzy potoczyły się po twarzy chłopca.
Bakałarz stał zadumany. Nie chciał dziecka do ucieczki z rodzicielskiego domu namawiać, a znowu żal mu było zdolności i zapału chłopca, żeby się miały zmarnować.
— Ojczulku—odezwał się Grześ śmiało-myślałem noc całą, modliłem się do Pana Boga, prosiłem Go
o natchnienie. Już to postanowione. Niesprzeciwiajcie się, idę w świat, Za ojca, Wy mi dajcie błogosławieństwo.
I przyklęknął przed nim, za rękę drżącą chwytając starego, który głowę jego ująwszy, modlitwę cichą szeptać zaczął.
Dzwoniono na Jutrznię Poszli razem do kościoła, ale ostrożny bakałarz, bojąc się, aby ojciec tu nie przy
szedł szukać syna. ukrył gro na chórze. Grześ upadł na kulana i modlił się długo i gorąco.
Już się msza rozpoczęła, gdy wszedł stary Strzemieńczyk:. Idąc oglądał się na wszystkie strony. Widać syna szukał.
Ukląkł stary wojak i pobożnie mszy świętej wysłuchał.
Zaledwie ksiądz przeżegnał, Ryba wyszedł z kościoła. Strzemieńczyk pośpieszył za nim, brwi miał ściągnięte i twarz posępną.
— Nie wiecie co o Grzesiu moim? — zapytał.
— Albo co?—odparł Ryba.
— Zbiega mi chłopak krnąbrny dla tej waszej nauki; napominam i karzę, nic nie pomaga — zawołał s.tarzec.
— Idźcie z Bogiem, a nie krzyczcie, dziecko w świat poszło, broniliście mu nauki, sam jej szukać poszedł.
I mówiąc to, Ryba wszedł do szkoły i drzwi za sobą zamknął.
Strzemieńczyk postał chwilę, wreszcie mrucząc gniewnie powlókł się do domu.
Ryba tymczasem do kościoła wrócił, wszedł na chór i zagadnął Grzesia.
— Nie chcesz-że do ojca powracać?
— Nie mogę — odrzekł gorąco — w świat pójdę.
— A znasz-że drogę? Do Krakowa daleko, dróg siła, a jak się obłąkasz?
— Droga każda na końcu języka—odparł śmiało chłopiec — Bóg dopomoże.
Widząc niezłomne postanowienie chłopca, stary nie nalegał dłużej.
— Pójdźże ze mną — rzekł — przecież ci drogę obmyślić potrzeba.
I zawiódł go poczciwy bakałarz do swej izby, gdzie chłopiec przesiedział dzień cały, a następnego
0 świcie w drogę miał wyruszyć.
Żal było Rybie puszczać chłopca na niepewne losy i szukał sposobów ulżenia mu w tej doli. Wreszcie wziął czapkę i wyszedł z domu.
Dotarł do domu zamożnego kupca Żywczaka, który towary z Węgier do kraju sprowadzał; a wiedział Ryba, że kupiec nazajutrz w drogę miał ruszyć. Wszedł do izby, chwaląc Chrystusa. Żyw- czak uprzejmie go przyjął i do stołu prosił. Ryba. nie czekając, prośbę swą przedstawił.
— Jedziecie pono do Dukli, paDie kupcze, a może
1 do Starego Sącza — rzekł.
— Pewnie — potwierdził Żywczak.
— Tożbyście dla miłości Bożej podwieźli chłop- czynę, c© do Krakowa do szkół się wybiera. Ojciec, uczyć mu się nie daje, a dziecko wyraźnie na służbę bożą przeznaczone. Strzemieńczyka chłopiec.
— Wóz jeden skórami kryty idzie, rzekł kupiec, chłopca do środka wsadzić każę i do Starego Sącza podwiozę.—Ale co potem?
Bakałarz z radości aż ręce złożył.
— Z Sącza pójdzie pieszo, radę sobie da, w klasztorze go pokarmią.
— Ino mi go jak dzień, przy szlijcie, bo ja na niego ani na nikogo czekać nie myślę. Komu w drogę, temu czas *
— Sam go wam przyprowadzę—dodał bakałarz i odszedł dziękując, do nóg- się Żywczakowi kłaniając.
Pośpieszył do szkoły, dobrą wieść Grzesiowi zanieść.
Strzemieńczyk tymczasem wciąż na powrót syna oczekiwał. To ukrywanie się oburzało go. Bić go nie miał zamiaru, ale karę o chlebie i wodzie w myśli mu obiecywał. Gdy jedr.ak nieobecność chłopca przedłużała się, zaczął się niepokoić.
JSioc nadeszła. Starzec chodził od okna do okna, zaczął wierzyć słowom bakałarza.
Już dzierku w myśli przebaczenie obiecywał, aby tylko wrócił. Łzy mimo woli zbiera ty mu się pod powiekami, krył się z niemi, gniew udając. Noc zapadła, Grzesia wjdać nie było.
Idąc do snu i całując ojca w rękę, Zbilut coś cliciał o bracie powiedzieć. Stary nogą uderzył w podłogę. -
— Słyszysz! żebyś mi więcej imienia jego nie ważył się wspominać!...
Krótka noc wiosenna szybko przeszła na rozmowie i radach, jakie Ryba dawał swemu uczniowi. Oprócz tego, wsunął chłopcu w rękę trochę soli, zawiązanej w szmatkę, kromkę cbleba i gomółkę sera. Odzieżą opatrzyć go nie mógł, bo sam miał jej niewiele, ale chłopiec nie zdawał się martwić podart.emi chodakami i kubrakiem starym, który był całym jego majątkiem.
Ledwie na wschodzie szarzeć zaczynało, gdy, raz jeszcze klęknąwszy u drzwi kościelnych, Ryba poprowadził chłopca do dworu Żywczaka
Stanęli pokornie w ganku.
Po chwili wyszedł kupiec, spojrzał bystro na chłopca i zapytał, czy nie lęka się w świat puszczać sam jeden.
— Bóg’ jest wszędzie — odparł Grześ śmiało — gdybym złego co myślał, bałbym się kary, ale na chwałę Bożą chcąć pracować, nie boję się riczego; co mnie spotka, przyjmę z pokorą.
Podobała się odpowiedź kupcowi, życzliwie spojrzał na chłopca.
A wuet i wozy zaprzęgać zaczęto, w domu ruch się zrobił, nadchodziła chwila odjazdu. Na przodzie wozu siadł Żywczak, z tyłu za sobą wskazał miejsce Grzesiowi. Ze łzami żegnał chłopiec opiekuna i nauczyciela swego, siadł na wóz, wsunął się w kąt.
Wozy z przed dworku ruszyły.
II.
Co się tam w tej młodej głoAvie i sercu działo, gdy chłopak znalazł się sam na gościńcu, z ludźmi obcemi, na łasce ich, odurzony tem. co go od dwóch dni spotkało, Bóg-.jeden wie...
Myśli mu się plątały—to chciałomusię wyskoczyć i wrócić, ojcu paść do nóg, to znów nadzieja i zapał do nauki pchały go naprzód.
Nareszcie, znużony bezsenną nocą, zasnął twardo na kołyszącym się wozie.
Około południa zbudził go Żywczak, wołając do swej miski.
W Dukli mało co się kupiec zatrzymał. Tam chłopiec ciekawy;z pod skór się wydobywszy, spojrzał po pięknej okolicy; tam pierwszy raz posłyszał obcą, bo węgierską mowę, od kupców którzy tamtędy z Węgier do Krakowa dążyli.
Rozpowiadali też kupcy, że król Władysław Jagiełło na Sącz Nowy do Krakowa ma jechać i Grześ, jak był umysłu zuchwałego, powiedział sobie, że aby
na dwór i obóz pański trafił, będzie za nim ciągnął także.
W Starym Sączu z Źywczakiem się trzeba było rozstać. Dotąd miał chłopiec opiekuna żywiciela, teraz o własnych siłach iść było trzeba. Gdy wóz się przed gospodą zatrzymał, skoczył Grześ na ziemię i podszedł do kupca.
— Niech Bóg nagrodzi za pomoc—wyrzekł, schy łając się do kolan Żywczaka.
Kupiec, któremu podobał się dzielny chłopczyna, poklepał go po ramieniu
— Kiedy taka wola Boża i przeznaczenie twoje, rzekł—idźże zdrów... A masz choć parę groszy w saku na zlą godzinę?
— Ani denara! - ■ rozśmiał się Grześ — mnie pieniądze nie potrzebue. Kawałka chleba ludzie nie odmówią, a dobiwszy się do Krakowa, jużem tam bezpieczny
Żywczak głową potrząsnął, dobył z sakwy dwa groszaki białe i wsunął mu je w rękę.
— Niech Bóg prowadzi.
Tak się z sobą rozstali. Grześ kij sobie na drogę wyłaniał i, nie czekając, ruszył pieszo do Nowego Sącza.
Gdy wszedł do miasta, ujrzał ciżbę ludzi około klasztoru; chłopieć głowę w tym tłumie postradał.
Zyskał tylko tyle, że widział przeciągający orszak królewski. Sam król na pięknym koniu, ale w szarym skromnym kubraku, dziwnie wyglądał wśród okazałego dworu i lśniących od złota rycerzy.
O noclegu w klasztorze myśleć nie było można
wprosił się Grze i do jakiegoś mieszczanina, który mii się w szopie na sianie przespać pozwolił.
Nazajutrz o świcie ruszył dalej, drogą ku Wieliczce. Pod wieczór znużony i głodny przywlókł się do wsi kościelnej. Na początku wsi na wzgórzu, stał krzyż drewniauy.
Kląkł Grześ, modlił się serdecznie i plakat.
— Dzień dobry wam. chłopczyku, dzień dobry !— zabrzmiał przy nim łagodny glos.
Chłopiec podniósł głowę i ujrzał młodą wiejską kobietę z koszem na ręku.
— Dzień dobry, matko — odrzekł.
— Cóżeście się tak modlili, a podobno i płakał1? hę?
— Alboż człowiek wie skąd mu płacz i modlitwa przychodzi, oboje Bóg daje — rzekł chłopiec.
Kobieta głową ruszyła ze zdumieniem.
— Wy zdaleka? —spytała.
— O zdaleka, matuniu.
— I pewnie do naszego Krakowu?
— A dokądżeby matko!
— I tak szliście, miły Pauie Jezu. sam jeden. A macież tam w Krakowie krewnych, albo może pismo do kogo?
— Nie... nic, nikogo, Bożą opiekę, miłosierdzie ludzkie.
— Oj, oj, jakież to biedriątko !—wolała kobieta. Panie Jezu, zdaleka samo jedno na łasce ludzkiej, na opiece Bożej. A masz-że co jeść na drogę?
— Mam jeszcze chleba kawałek.
— Naści do’niego, moje dziecko, gomółkę. Nie dziękuj, n?e, niema za co. Idź z pomocą Bożą. A nasz gdzie noc przet-pać? Zajdź oto do księdza, litościwy to człowiek, chaty waru nie'odmówi i rady dobrej.
— Bóg wam zapiać za dobre słowo—rzekł Grześ, i pokłoniwszy się dobrej kobiecie, ruszył ku plebanii.
Probostwo to było ubogie, w miejsce plebana, wikary tu gospodarzył. Ten zrazu szorstko przyjął chłopca, ale wybadawszy go, udobruchał się: wieczerzę dać kazał i przenocował. Gdy rano dziad na mszę zadzwonił, Grześ poszedł pomodlić się i wraz z innymi śpiewać począł. A głos miał osobliwie piękny i czysty. Po nabożeństwie wikary śpiew pochwalił ' Grzesia dzień cały u siebie na plebanii zatrzymał. Nazajutrz ztiów ruszy] chłopczyna w drogę i dowlókł się śród słoty i burzy do Wieliczki. Chodaki miał podarte, ledwie mu się na nogach trzymały.
Młody wikaryusZ) ujrzawszy chłopczynę i rozpy- tawszy go, zaopiekował się nim ochoczo.
Ujmowała każdego ta miłość nauki, która go z pod strzechy domowej w ygnała,
Wikaryusz sam ubogiego sołtysa syn, o własnej sile doszedł do święceń i kapłaństwa. Znając Kraków i młodzież, która się do szkół cisnęła, nie zdziwił się Grzesiowi, ani mu męztwa odbierał.
— Biedy jużci przecierpieć przyjdzie—rzekł—ale komu Bóg dał cierpliwość i wytrwanie, wybrnie szczęśl- wie.
Tego mi nie zbraknie—rzekł Grześ—aby tylko • dach nad głową, a chleba kawałek znale 3ió, wyti wam.
Jest ci tam ubogich chłop;ąt dosyć, jak ty — dodał wikary—ale jednym więcej, nie ogłodzisz Krakowian.
I dobry wikary zatrzymał Grzesia na noc, nakarmił, a nadruki dzień,mając miłosierdzie nad chłopcem, naraił mu wóz. któryby go dc Krakowa podwiózł.
Podróż na wuzie nie była zbyt pośpieszna. Woźnica żadnego szynku nie pojnijał. tak, że Grześ w końcu postrzegł się, że jużby rychlej pieszo podążył, a miarkował, że do miasta niedaleko być musi. Gdy więc woźnica, w lasku raz jeszcze stanąwszy, na piwo szedł, skarżąc się, że upał nieznośny— chłopak pożegnał go i na piechotę ruszył, bo dłużej wytrwać nie mógł.
I Tl
lTzień był piękny i pogodny, a słońce już się miało^u zachodowi, gdy Grześ z wozu zlazłszy, wielkim gościńcem puścił się ku miastu. Wszystko tu już oznajmiało blizkość wielkiego miasta. Mnóstwo jezdnych, pieszych, wozów, wojskowych i pachołków, mijało się na gościńcu. Szedł tedy Grześ dumając, gdzie noc przepędzi, gdy naprzeciw niego ukazało się dwóch wyrostków, prawie tegoż co i on wieku.
Oba dwaj na plecach nieśli wielkie pęki różnego zielska z korzeniami. Nie To to siano, ani trawa, więcej tam kwiatów było, niż liści.
Obadwaj ubogo ubrani byli nie lepiej od Grzesia.
Pod krzakiem usiedli chłopcy spocząć. Grześ mijał ich milcząc.
Spostrzegłszy podróżnego, starszy skinął ręką.
— Ani chybi — odezwał się — idziesz pewnie do szkoły.
— A dokądże, jeśli nie do niej— odparł Grześ.
— A jużciż.
— Zkąd?
— E, zdaleka bardzo!
— A uo, nie z Tatarszczyzny pewnie? — zaśmiał się starszy.
— Z Sanoka!
Chłopcy popatrzyli na się... Grześ pot z czoła otarłszy, przysiadł się do nich. Obadwaj nowi towarzysze oglądali go od stóp do głów, aż młodszy bąknął.
— Bosy!
— A tyś tu w żółtych butach przyszedł?—jfrzer- wał starszy i zwrócił się do Grzesia.
— Umieszże choć abecadło?—zapytał.
— Nie bójcie się, już z książką i piórem obchodzić się umiem, a i śpiewać niczego.
— Daj go katu!—rozśmiał się starszy—a czegóż się tu myślisz nauczyć?
— Juści znajdzie się jeszcze wiele, nim bakałarzem albo i mistrzem zostanę—śmiało odparł Grześ.
— Ho! ho! wysoko patrzy bosonogi! — rzekł
drugi.
Śmieli się obaj, a Grześ z nimi...
— To mi sam Pan Bóg was w doT^rą zesłał godzinę,—odezwał się po małej chwili. Nie odmówcie mi pomocy i rady, bo jużem myślał i trwożył się, co ze sobą, biedny sierota, w obcem miejscu pocznę.
— Albożeście się to nie spodziewali od ludzi pomocy,—zagadnął starszy, zwany Dryszkiem.
— O nie wiele!
— To źle, bracie, to źle... Lud u nas dobry, a Bóg lepszy jeszcze. Widzicie nas dwóch ubogich przed sobą, a jest nas takich w Krakowie.—I obró< ił się do towarzysza.
— Wiele?
— Jak maku! a kto nas policzy.
— Widzicie! I każdy z nas chodzi żebrząc powszedniego chleba.
— Więc i ja mam żebrać? zapytał G-rześ, ależ to wstyd jałmużnę brać!
— Nie wstyd bracie—to rhleb od lany, dziś on tobie, jutro ty dzieciom jego dopomożesz. Zwyczaj to dawny wspierać ubogą, uczącą się młodzież, wszyscy tak^robią, a nigdy jeszcze żadnemu żakowi chleba nie zabrakło.
— To cud zawołał podróżny
— To proste tylko poczciwe serce poczciwego ludu, co się z nami dzieli ostatnim kęsem. JFie cho- dzim do bogatych, nie stoim u drzwi pałaców, żebrzem u ubogich jak my, u pracujących, u tych, co znają niedostatek i rozumieją głód. CJ wrót kamienic, chatek, klasztorów w dzień dają nam jałmużnę, a śpiew żaka nieraz z kaletki i grosz biały wyprowadzi. No chodź z nami. tyś nasz.
I powstali raźuo chłopcy, zabrali pęki ziół. Po wypoczynku szybkim krokiem puścili się ku miastu.
Przez drogę zapytał Strzemieńczyk na co ziele to zbierali i dokąd je nieśli.
— Nie taki to łopuch i zielsko paskudne, jkk się tobie zdaje—odpowiedział młodszy chłopak, śmiejąc się. Masz wiedzieć, że to wszystko do leków i dla zdrowia ludzkiego przydatne będzie, gdy ks. kanonik Wacław, dla którego my zbieramy kwiaty i korzonki, przyprawi je jak należy
Tak gwarząc, zbliżali się ku miastu, gdy wresz cif' ukazał się oczom ich Wawel, zamek królewski na wysokiej górze, wieże kościołów, mury miasta, baszty i bramy potężne , Grześ nie mógł się wstrzymać od wykrzyku, zd jął czapkę, przeżegnał s;ę i począł modlić. ' ‘
Strach go ogarnął.
Uśmiechali się z niego Dryszek i Samek, lecz i im na myśl przyszło, jak i oni pierwszy raz się tu znale/li, jak wtedy także drżeli i płakali.
Gród wielki, który Grześ miał przed sobą, nie dawał się porównać do tego, co w życiu widział.
Ani do ubogiego Sanoka, ani do w iększej Dukli lub Witiiezki. Gościniec, im o liż ej ku bramom miasta, tem był pełniejszy.
— Cóż wy ze mną zrobicie?—zapytał Grześ towarzyszy. Gdzieby o nocleg się starać?—Chłopcy ramiona mi. wzruszyli.
— Ot, pod golem niebem ełryba się przespisz, ia u mieszczanina kąt mam, ale tam na drugiego miejsca niema, — rzekł Dryszek.
— Ja—dodał Samek—w komórce u księdza Wacława nocuję Ale on tam obcego nie przyjmie. Wiesz, chodź ze mną, tam na ulicy św. Anny dom budują, stoją tarcice o mur uparte, tam się na trawie prześpisz,
a jutro już ja cię znajdę. I rozeszli się chłopcy— Dry- szek do domą mieszczanina, a Samek do ks. Wacława podążył.
G-rześ dźwigał za nim zioła, oddane mu przez Dryszka.
Mieszkanie ks. Wacława na pięterku było.
Weszli na ciemne wschody. Grześ, drogi nie znając macać musiał ostrożnie. Tymczasem ukazał się zaniepokojony ksiądz: posłyszawszy szelest, wyszedł z kagankiem.
Dostrzegł pęki ziół i roztropną twarzyczkę nieznajomego chłopca. Kwiaty natychmiast rozkazał zanieść Samkowi do izby, potem zwrócił się do Grzesia,
— A tyś zkąd?
Samek uprzedził towarzysza i prędko rozpowie- dział o spotkaniu na gościńcu.
Ksiądz ciekawie przyglądał się Grzesiowi.
— No i cóż ty myślisz! gdzie będziesz nocował? odezwał się kanonik.
— Pod tarcicami—odparł śmiało przybyły.
Kanonik ramionami ruszył i zwrócił się do
Samka.
— Weź go na ten raz do siebie—rzekł—miejsca nie ma, ciasno, ale go tak wyrzucić się nie godzi, tylko żeby mi żadnej swawoli nie było.
Pogroził palcem. Zanim spać poszedł, wziął jeszcze chłopca do swojej izby i jął go rozpytywać, poco i zkąd przychodzi.
Chłopiec szczerze opowiedział swoje dzieje. Ciekawie słuchał go kanonik.
— Nauka moje dziecko—rzeki w końcu—piękna rzec/, ale w niej więcej do uczenia, się jest, mi życia starczy, i nie każdy ja zdobędzie, a każdy powinien być poczciw ym człowiekiem... Tak,nauka dobrą jest rzeczą, ale i złą być może, gdy w dumę wbija,—Idź spać i spocznij, a jutro pomyślimy o tobie.
Położyli się więc spać chłopcy i znużony wędrowiec zasnął snem kamiennym.
Rano obudził go Samek i razem poszli na mszę do iw. Anny.
Tu wpadł Grześ między gromadę mnii-jszych i większych współuczniów. Nie byli oni lepiej od niego ubrani, mieli podarte chodaki, kurtki i kubraki!!atane, wszystkim lednak z oczu patrzała odwaga, osw ojenie się ze swym losem, pewność jakaś, której Grześ nie miał. Wszyscy patrzyli na nowrego przybysza szy- dersko lub przyjaźnie. Gdy wyszli z kościoła, wnet żacy otoczj li Grzesia, ale ten, widząc w ychodzącego kanonika podążył za nim. Kanonik wziął chłopca do swej izby. pióro mu dał \vr rękę i pisania próbował,.potem zadał kilka pytań z gramatyki Zdumiały go odpowiedzi i roztropność chłopca, Radby go przy so^ie zatrzymał, ale miejsca na dwróch nie miał.
— A teraz pierwsza rzecz - - rzekł — kiedy do szkoły chodzić masz, trzeba żebyś się do senjora udał— niech cię zapisze.
To mówiąc kanonik drzwi otworzył i Samka zawołał.
— Idź mi z nim do senjora—rzekł—powiedz, że ja go przysyłam, i że do szkoły św. Anny ma chodzić.
Odebrawszy ten rozkaz, chłopcy zbiegli ze wschodów. Samek chmuruo spoglądał na Grzesia, zazdrościł mu powodzenia.
W drodze spotkali paru żaków, którzy zaraz Grzesia w opiekę wzięli.
Jeden z nich, nazwiskiem Soroka, ofiarował się zaprowadzić go do senjora.
Przyszli pod domostwo na cienkich słupkach. To była bursa. Tam to mieszkał senjor Pudłowski.
Weszli po ciemnych i brudnych wschodach. Ściany sieni zapisane były polskiemi i łacińskiemi wyrazami lub śmiesznemi rysunkami. W wielu miejscach widniał wyraz Beanus.
Soroka pociągnął za dzwonek u drzwi.
Chropowaty głos odezwał się ze środka po łacinie.
— Kto tam?
— Uczeń—do szkoły się chce wpisać.
— Zajęty jestem.
— Domine magister (panie profesorze).
— Ite ad diabolum! ite et attend/tle.
— Czy rozumiesz? rzekł Soroka—mówi żebyśmy szli do djabła i czekali. A my tak i koniecznie się dostaniem. To tak zawsze.
— Domine magister—Beanus est, dudiosus no- vus (Beanus jest, uczeń nowy) do Waszmości po radę przychodzi.
— Ite ad diabolum, powtórzył głos ze środka, studiosus et beanus obadwa osły.
—Dziękujemy, otwierajcie.
Na te ostatnie słowa, uporczywie dopominające się wpuszczenia, odryglowały się drzwi i wysunęła głowa.
Głowa ta osadzona na nizkim korpusie, rozczochrana i brzydka, zwróciła się do Soroki z pytaniem.
— A to ty Soroka! po co nie w porę przychodzisz? hę?
— Dominatio Vestra.
— Daj mi pokój ze swoją paskudną łaciną, którą papłesz. jak praw dziwa sroka.—Czego chcesz?
— Przyprowadzam nowego ucznia—Beanus, który się wpisać chce.
Sen jor spojrzał na Grzesia i wpuścił żaków do
izby.
— Czego chcecie? spytał żywo
— Chce się wpisać Beanus, aż z Sanoka przywędrował piechotą.
Magister usiadł i spytał Grzesia.
— Jak ci na imię, co umiesz, żyw o, bo nie mam czasu.
— Nazywam się Grzegorz Strzemieńczyk z Sanoka, a nie umiem nic.
— Nie? to idźże do parafialnej szkółki, liter się nauczyć.
— Czytać, pisać umiem, po łacinie trochę.
— To już nie nic, tłumacz i podał mu książkę łacińską.
Grześ śmiało tłomaczyć począł.
— Hę! hę! a gada, że nic nie umie, — No! 110, wpiszesz się jutro, możesz chodzić do szkoły, po ulicach się nie włócz, ucz się, a nie bądź ciekawy. Hę! czegóż
jeszcze stoicie!-—zaw ołał,—-idźcie do licha i nie przychodźcie ięcej A Beanusowi dać pokój i pogroził palcem Soroce.
— Dommatio Vesira pozwoli go trochę otrząsnąć
—- Niepotrzeba — a idźcie z licliem, bo nie mam
czaili.
To mówiąc, odprowadził ich clo drzwi, które za nimi zatrzasnął; ale ledwie się one zamknęły, Soroka pochwycił za dzwonek i zaw ołał.
— Dom i,) te Magister.
— Czego jeszcze?
— Pozwolicie otrząsnąć?
— Ite ad diabolum cum beano.
— Otóż jest i pozwolenie.
I raz jeszcze pociągnął za dzwonek.
— Jeszcze ty Ul?
— Czapkę zostawiłem w izbie.
Słychać było ryglowanie, stukanie, potem ręka się wysunęła ze drzwi, wyrzuciła czapkę i znikła.
Soroka zadzwonił raz jeszcze.
— A diabolus inmrnah's.
— Chcesz, abym cię obił?
— Chciałem podziękować za czapkę
Głębokie tylko odpowiedziało milczenie.
Soroka śmiał się serdecznie.
— Teraz chodź do naszej gospody — rzekł do Grzesia, musisz się z ueanu otrząsnąć.
IV
Mieli w owym czasie pauprowie gospodę taką, w której nowoprzybywającym niby to rogi odpiłowy- wano, ociosywano, żeby ogłady nabrali. W Grzesiu zapowiedź tycli obrzędów wstręt i strach obudzały, ale wypraszać się nie byto wolno, poddać się musiał.
Otrząsiny miały się odbyć nad wieczorem.
O naznaczonej godzinie przyszedł po Grzesia Pawełek i zaprowadził do gospody.
— Jeszcze niema nikogo — rzeki Pawełek zajrzawszy—poczekajmy i przejdźmy się ulicą.
W tej chwili ubogi żak, boso, z dzbanuszkiem w ręku zaszedł im drogę.
— A co? spytał Soroka—gdzie nasi?
— Zebrali się w końcu ulicy z dwoma beanami i Czekaj4 na trzeciego.
— Prowadzę go właśnie.—Chodźmy! chodźmy.
I pociągnął za sobą wylękłego Grzesia.
— Bracie — dokąd i po co idziemy?
— Djk|d? p > co? odpowiedział Paw eł, nie powi- nienbym. citej wielkiej wy da w a e tajemnicy, ale słuchaj, żal mi cię. Jesteś z nas najmłodszy. Wiesz co znaczy Beanus?
— Nie wiem,—to nazw isko.
— Właśnie nazwisko takiego jak ty, każdego do szkoły nowrego przybysza. Każdy przybyły musi od- być pewne próby*, wytrzymać obrzęd otrząsin, pozbyć się starego siebie, nim między nas za brata przyjęty zostanie. Ale chodźmy, chodźmy, tam już na nas czekają. Grześ bojaźliwie posunął się za Soroką. Zbliżając się do miejsca, gdzie uliczka na prawe zwracała, spostrzegli ciemny tłum, stojącj^ w, milczenia. Tłum ten składał się z żaków samych po większej części, czarno odarto dosyć i licho ubranych, zbrojnych w miotły, kij{L mutykL grabie, siekiery drewniane, sznury i rozmaity oręŁ Na czele tłumu z wrielkiemi wąsy czarnemi, pjdparty \v b >ki, stal ogromny, barczysty żak Był U> przewodnik tych obrzędów, zwiany Depo- siiarem. Obok niego dwóch mizernej postawy w lichych sukniach chłopcuw| bladych i wylękłych.
Ujrzawszy Sorokę, wiodącego Grzesia, tłum za- szemo-ał, począł się rozdzielać i tworzyć długi porządny szereg par. Przodem poszedł Deposltor wiodąc za sobą na sznurku za szyję pobranych trzech Beanów, a w ręku białą chorągiew z napisem.
Kierowano się ku gospodzie, nad kt>rej drzwiami wywieszono w tej chwili napis łaciński na czarnej tablicy B Awwn Beanonnn (łaźnia beanów).
Skoro postrzeżono gospodę, której drzwi umyślnie zamknięte zostały, ozwał się ogromnym krzykiem tłum cały, naśladując głosy ptaków i zwierząt, lub wołając.
— Gospodo—gospodo—otwórz się! Gospodo pro- wadzim ci gości!
A gdy drzwi wciąż zamknięte były, zaczęto w nie bić z całych sil. wrołając:
— Gospodo, otwórz się, albo cię będziem prosić, jak Samsou Filistynów prosił, a mamy nie oślą szczękę. ale całych trzech osłów.
Na to słowa otwarły się drzwi z hukiem, tłum cały wsypał się do gospody, gdzie naprzód już Deposi- tm' wprowadził trzech nowych żaczków'.
Na lewo z korytarza otworzyły się wielkie drzwi i ukazała długa, ciemna, sklepiona sala. Wokoło ścian stały ławy, a na środku rusztowanie na łokieć wzniesione, a na nim jakieś dziwne przygotowania.
Leżały tam, piły, obcęgi, osełka, grzebienie ogromne, świder, dłuto, kilka wolich rogów, sznury i tym podobne przyrządy, które strasznie się przy zmroku panującym w sali przedstawiały. Gdy dwaj nowi żacy targali się płacząc i krzycząc, Grzesiowi szepnął Pawełek Soroka.
— Niczego się nie obawiaj, odpowiadaj śmiało staw się ostro.
Grześ przyglądał się wszystkim, ale niczego zdawał się nie lękać.
Wprowadzono ich na rusztowanie.
Wąsaty żak podniósł głos, wśród powszechnego milczenia i spytał kolejno:
— Kto jesteś?
— Jam Jauek z Wieliczki.
—Jam Jasiuk z Proszowic.
Głośny śmiecli rozległ się po sali, a tysiąc głosów
zawołało.
— Biedny Jacek!
— Biedny Jasi’ik!
— Kto jesteś? spytał żak Depositor Grzesia.
— A blizko stojący Pawełek podszepnąi mu:
— Odpowiedz Beanus sum.
Grześ śmiało i głośno powtórzył Eeamis sum.
— Vivat Beaniu-' za krzyczę'i uczniowie vivat asi- nus (osioł).
— Czem jest beanus? zapytał po łacinie starszy. A Pawełek podpowiedział:
— Spójrz na ściaDę naprzeciw, co na niej napisano.
I Grześ przeczytał po łacinie:
— Beanus jest zwierzę, nieznające życia szkolnego.
— Vivat Beanu \ powtórzył tłum.
— A czem jest beauin? spytał znów s arszy, i sam już z towarzyszeniem chóru, naśladującego beczenie owiec, mówił.
— Beamn jest próbą cierpliwuśei, ponieważeście beany. przystąpim tedy do otrząśnienia was z Beanji waszej.
Tu się rozpoczęła prawdziwa męka trzech żaków.
Wśród żartów i śmiechów, poczęto ich niby heblować, ociosywać, myć, czesać,, przypinać i odppo-
wywae rogi, aby by 1:, jak wołał tłum, do żaków podobni.
Dalej tłum cały, podsuwając się do rusztówania, szczypał ich, bił, szturchał, sznuranr znacząc, jakby kłody drzewa, przyczem nie obyło się bez bolesnych razów i sińców, łm więcej wyrywali się i bromli zacy, tem zapalczywiej rzucała się na nich młodzież cała.
Grześ, który spokojnie i w mi’czemu znosi wszystko, najmniej ucierpiał.
Po ociosaniu i «piłowaniu, nastąpiły jeszcze inne obrzędy, które biednym dzieciakom wydawały się bez końca.
Grześ po cichu pytał znajomego.
— Kiedyż się to skończy?
— Miej cierpliwość nie długo.
Ale pomimo tei obietnicy, poczęto się znowu krzątać i przysposabiać do jakiejś nowej sceny.
Depositor postąpił ku żakom.
— Dosyć tego. rzekł, udając powagę, niechaj przecie pokażą, co umieją? Niechaj co napiszą.
Wnet jeden podał ogromny zatkany kałamarz, drugi pióro niezatemperowane. trzeci kawrał papieru pomiętego.
Jeden z żaków wziął się co wywo kałamarz od tykać.
Ale pomimo, że użył do tego wszystkiej siły, nic nie dokazał. Korek bowiem, wyciosany razem z kałamarzem, zrobiony byl umyślnie dla Beauów.
Patrząc na te usiłowania żaka, tłum począł śmiać się i wrzeszczeć.
—Patrzcie, wszak ci to ciele i kałamarza nawet odetknąć nie umie! O Beanus! O!
Drugi żak, chcąc się lepiej popisać, pochwycił korek zębami, nowe śmiechy, nowa radość i wrzawa
Wtem Depositor przystąpił do Grzesia.
— O! o! to ten pewnie pisać umie. bo mu jakiś papier z kieszeni nawet sterczy.
I udając, że mu papier z kieszeni wyciągnął, zawołał.
— Toż to list od matusi! Posłuchajmy, co pisze.
— Miły synu!—czytał—od wyjścia twojego z domu, biedna matuś twoja oka jeszcze nie zamknęła, tak jej pusto i tęskno za tobą. Co za dziw, tak piękne i miłe postradawszy chłopię. Łzy mi z oczów płyną gdyby ze źródła, aż mi na twarzy wyryły dwa głębokie rowy i głębszą jeszcze na brodzie sadzawkę...— i długo jeszcze żartobliwym tonem czytał Depositor ów list udany, przy ciągłych wybuchach śmiechu rozbawionego tłumu.
Gdy skończył, śmieli się wszyscy, tylko Grześ, który przy poprzednich próbach tak wytrzymałym się okazał, stał smutny i łzy mu do oczów napływały. I bliżej stojący tych łez cichych się użalili i nie śmieli się, a Depositor spytał go po cichu.
— Czegoś płakał?
— Po matce—odrzekł chłopiec.
— Tyś sierota?
— Sierota! sierota! zawołał Grześ, zakrywając twarz rękoma. A wy! wy! bez litości jesteście.—Na cO święte imię matki mieszać do tych obrzędów?
—Daruj! rzekł wzruszony Depositor.—Stało się i skończyło! Taki zwyczaj!
— Teraz—dodał głośno— podziękujcie, Beanowie, za skończone otrząsiny — Cóż to stoicie? nie myślicie dziękować?
— Za co? spytał Jasiuk.
— Za co spytał Depositor. — O puste głowy!
0 Beanowie prawdziwi! alboż jeszcze nie wiecie, co to wszystko znaczyło, jak wielka nauka wt tem się wszy- stkiem ukrywa? O Beanowie prawdziwi! Tak, jako my przed chwilą, tak lata długie potem bezduszny świat szarpać was będzie, naigrawaćsię, przerabiać bićpo swojemu. Na progu życia ta maleńka próba, zwiastunka niektórych cięższych, to jedno nic, w miarę tego, co was czeka.—Walka z nędzą, walka z nauką, walka z dumą ludzką, z zawiścią człowieczą, z losem, wralka wszędzie, walka zawsze, A to tylko chwilka próby.
Kto ze wszystkiej walki wyjdzie zwycięzcą, temu wieniec na skronie, łańcuch złoty na szyję, i sława,
1 cześć, Ale z tysiąca wojujących jeden zwycięzca, a dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć poległych.
Podziękujcie za próbę i pojmijcie ją ■— idźcie w świat, a pamiętajcie, żebyście do walki wszelkiej stawali odważnie gotowi, bez łez i strachu, i stokroć pobici, stokroć podnosili się odważniejsi.
.Teden podobno Grześ słuchał przemowy Deposi- tora i pojął ją. Łzy mu się na powiekach zatrzymały ostatiie, oddech zawiązł w piersiach, brew zbiegła hardo.
Po perorze, po wymuszonem u Beanów podziękowaniu, wzięto z nowo otrząśnionych przysięgę, że się
mścić za wyrządzone przykrości nigdy i na nikim nie będą, na ostatek przystąpiono do zebrania okupu.
Dwaj pierwsi żacy, gdy nie skoro do mieszka się miełi, opatrzeni po kieszeniach i węzełkach, część znaczną grosza przyniesionego w rękach poborców usłużnych zostawić musieli.
Grześ ochotnie dobył dwa groszaki białe.
— Te dwa grosze całe moje mienie, oddaję wam, jeśli chcecie.
Depositor odepchnął rękę Grzesia.—Schowaj je— rzekł cicho—zdadzą ci się—my ich nie potrzebujemy. A teraz panowie bracia,—uściskajmy nowo przybyłych i przyjmijmy ich między siebie.
Natychmiast bliżsi przystąpili i żw awo ściskać, całować, podawać ręce zaczęli.
— Jeszcze słowo—ozwał się starszy. Stajecie się bracią naszą, wcielcież się w ciało nasze, nie jako wrzody paskudne, ale jako żywa krew, jako zdrowe ciało.— Sprawa jednego, niech będzie sprawą wszystkich.—Żeby cię warzono i suiarzono w smole, nie po wiadaj, co się dzieje w szkole. —Za jednego wszyscy, jeden za wszystkich niech będzie gotów cierpieć, a choćby ginąć.— Ostatnim chleba kęskiem się podzielić, ostatnią dla brata rozedrzeć opończę. —Kochajmy się, jak bracia, wspomagajmy jak bracia, bądźmy jednym ciałem i jedną masą, bośmy biedni i inaczej zginiemy. A walczyć z biedą, nędzą i nauką, dobijać się przyszłości, lżej razem wszystkim, niż każdemu pojedynczo. Zdrajca nie postanie między nami i wyjmiemy go z siebie, jako wrzód wyjmują z ciała, jako ką- kol z pszenicy.
— A teraz piwa i za zdrowie Żaków — za-nucim pieśń powitania! Ciemna sala zabrzmiała razem oo-rom- ną pieśnią powitania i tłum wescło w kupki rozmaite łączyć Kię, odpływać, po ulicy i w g-ospodzie rozmieszcza ćpoczął
Zmrok zapadał. O noclegu nie myślał dotąd Grześ. Tymczasem godzina wieczornej żebraniny nadeszła, głód dokuczał i trzeba było povaz pierwszy iść ode drzwi do drzwi z miseczką
Domy sobie miał av skazane, pamiętał je dubrze, ale kto w nich mieszkał i jakie go tan, nieznajomego, czekało przyjęcie! Bóg wiedział tylko! Z bijącem sercem, miseczkę swą wziąwszy w rękę, zastukał do drzwi pierwszego dworku... ale tak nieśmiało, że nikt go nie posłyszał, czekał długo, poraź wtóry uderzyć nie .śmiał i odszedł z próżną miseczką.
W progu dragiego domostwa, patrząc na to, stała- średnich lat niewiasta, trzymając kilkoletnią dzie- Aveczkę za rękę. Mieszczka była przystojna, jaskrawo i dostatnio przyodziana, dziewczynka ładna i wesoła, razem z matką przypatrywała się Grzesiowi zda- leka Gdy z kolei zbliżył się do nich, zdejmując czap- czynę, a pokazując próżną miseczkę, jejmość pochyliła
się ku niemu i zapytała żywo po polsku, ale z wymowy znać było, że niemką była.
— A ty zkąd? Jeszcze cię tu nigdy nie było...
Grześ milczał zalękniony.
— Cóżeś ty za jeden? mów!—nalegała, wpatrując się w ładną twarzyczkę chłopca.
I nim Grześ na odpowiedź się zdobył, mieszczka skinęła na niego i za sobą wprowadziła do dworku... Dziwnie pięknie, czysto i dostatnio wydało się tu Grzesiowi. W izbie drzewo i mosiądz, cyna i szkło świeciło od czystości, jak nowe.
W krótkich słowach rozpowiadać począł chłopak
0 sobie. Niepamiętał własnej matki, łagodny głos
1 miła Warz mieszczki, serce mu otworzyły. Opowiedział szczerze SAve losy, poskarżył się na dolę.
Mieszczka słuchała, dziwiąc się odwadze chłopca, a gdy skończył, skinęła na dziewczynkę i poleciła chłopcu pożywienie przynieść.
Jadł, a kobieta z pociechą jakąś przyglądała się smacznie pożywającemu.
Gdy skończył i, podziękowawszy, odejść zamierzał—mieszczka zapytała:
— A gdzież ty, chłopcze, noc przespać myślisz?
— Ot, gdzie Bóg da!—odparł Grześ wesoło—może w kruchcie, może pod tarcicami, gdzie cieplej a suszej.
Niemka aż w ręce ze zdziwienia klasnęła.
— A, nie może być, abyś tak na podwórzu spał, zawołała.
— Mnie to nie pierwszyzna, zaśmiał się chłopiec—a na trawie, jak w puchu, spać dobrze.
S
— Nie może być, nie może być. Pan Bóg cię nam zesłał, trzeba ci dopomódz. Jest komórka u nas próżna, gdzie się przespać możesz, póki sobie lepszego nie znajdziesz mitjsca
Nin wiedział chłopiec, jak dziękować. Zajęto się rim zaraz pilnie, w komórce słomy mu nasłano, na której znużony zasnął rychło.
.Rano zerwał się Grześ i do szkoły się iść zabierał. Stara służąca, zobaczywszy go wychodzącego, dała ma, z polecenia swej pani. chleba i sera kawałek
i przypomniała^ zeby śmiało na noc przychodził.
W kościele św. Anny Grześ nie zastał jeszcze nikogo. Zadzwoniono na mszę, i dziatwa ściągać zaczęła powoli. Nie obeszło się bez potrąceń, psot, pytań i śmiechów. Krakowskim pauprom ten przybłęda z Sanoka wydał się biedotą i nieukiem.
Ze mszy wprost podążyli wszyscy do szkoły, która podzielona była na k lka części, a do ostatniej ledwie Grzesia przyjęto.
Wszedł o kij u. preceptor (nauczyciel) pauprów, sta Bowina za więdły i chudy. Zasiadł na katedrze i wnet, dojrzawszy nieznajomego, powołał go no środek.
Gotowali się towarzysze wyśmiać nieuka, a e Saiioczanin wyszedł śmiało.
Senjor wziął się do pytań i okazało się, że chłopak czytać i pisać umiał lepiej, niż się ktokolwiek spodziewał. Dalej nastąpiła łacina i gramatyka. Grześ odpowiadał śmiało i jasno, ze wszystkiego wyszedł zwycięzko. Zdumienie »ię odbiło na wszystkich twarzach Na wiek swój Strzemieńczyk umiał wiele i dobrze. Zazdrość obudziła siew towarzyszach
Grześ mimo tego powodzenia, przy wykładzie pilnie uszu nadstawiał i tem sobie zjednał senjora.
Godzina nauki szybko przeszła. Senjor pochwalił Grzesia i przyobiecał, że jutro wskaże, co mu się nauczyć wypada.
Miał polecenie Grześ, aby dziś jeszcze do ks. Wacława zajrzał.
Z wielką dobrocią przyjął go staruszek, rozpytując o szkołę i jak mu się powiodło. Grześ opowiadał, a kanonik ciągle tylko powtarzał:
— Panu Bogu dziękuj, Panu Bogu dziękuj, a w pychę się nie wbijaj.
Potem, chcąc wypróbować umiejętność pisania chłopca, dał mu papier, inkaust czarny i farbę czerwoną, aby przepisał modlitwę, pięknie przez pewnego zakonnika wykaligrafowaną.
Chłopiec się długo naprzód przypatrywał, jako żywo takich piękności nie widział, potem zwolna wziął się do roboty.
Ks. Wacław stał za nim i patrzył uważnie, ag.ly Grześ skończył i jeszcze litery czerwone zręcznie wpisał. kanonik oczy przymrużył i kręcąc głową, mruczał.
— Chwat! gracko! Daj go katu...
Wtem nagle zapytał:
— Wiele liczysz lat?
— Liczyli mi dwanaście skończonych.
— M/rabilel (zadziwiające)—zamruczał ks. Wacław, biorąc modlitwę do ręki. — Ucz się, ucz, chleb mieć będziesz.
Za modlitwę dał chłopcu kilka pieniążków i kazał się dowiadywać do siebie.
— Ucz się łaciny—dodał—wyjdziesz na człowieka
Tak dzień ten przeszedł częścią u kanonika, potem ze studentami, a gdy się wieczór zbliżał, Grześ, choć z pewną trwogą, pociągnął do domu Niemca.
Wiedział już, że go zwano Balcerem, że bogatym był kupcem i choć Niemiec, do kraju się przywiązał, a żona ^ córka nauczyły się trochę po polsku.
Zdaleka już dojrzała go Lenka i zaraz mu garnuszek z jadłem wyniosła, zaczepiają? i uśmiechając się do chłopca.
Wprędce pomiędzy dziećmi przyjaźń się zawiązała. Lenka szczebiotała, Grześ ją zabawiał,póki się nie zrobiło ciemno.
Takie były początki studenckiego życia Strze- mieńczjka. Nadzwyczajne zdolności bardzo prędko dozwoliły mu się odznaczyć i zająć miejsce pomiędzy najstarszymi, a nawet być pomocą nauczycielom. Rokowano mu Wielką przyszłość, tembardziej, że pokornym był i w dumę się me wbijał.
Czuł to bardzo dobrze, iż mu całe morze do wypicia w nauce zostawało, zestal u brzegu dopiero, sięgał myślą tych wyżyn, których się chciał dobić.
U Balcerów tak się złozyło, że mu juz odejść nie dano. Staremu zapisywał rachunki, Lenkę po polsku uczył. Komórkę mu wyporządzono i zrobiła się z niej izdebka niczego.
I tak między Niemcami przebywając, prędko i po niemiecKU mówić począł. A miał pamięć doskonałą
i łatwość uczenia się, i z łaciną szło mu raźno; i w śpiewie postępy osobli we uczynił
Rok przeleciał jak błyskawica .. nie zmieniło się nic. Grze? rwał się do pracy i nauki, aż go nauczyciele sami wstrzymywali i hamowali
Drugi i trzeci rok miną,!; ^szkołę Grześ dawno skończył, ucząc się docbwytkowo tu i ówdzie. Głowa mu się otwierała, a im więcej się uczył, tern się nauki poż<jd 1 i wszy m stawał.
W domu Balcerów nasłuchał się o Niemczech
i Włoszech, o miastach, w których i bogactwa wielkie
i skarby nauki były nagromadzone. Powziął więc wielkie wyobrażenie o tych nieznanych krajach i gorącą, chęć ich poznania. Na męztwie do rzucenia się w podróż nie zbywało mu.
Pierwszemu z t*i myślą, zwierzył się kanonikowi Wacławowi, który przyjął zdumieniem tę 'niespodziewaną, wiadomość. Mimowolnie zwilżyły mu się powieki, zbliżył się do Grzesia, wzią,ł go za głowę i w czoło go pocałował. Chłopak przypadł mu do kolan.
— Jeżeli czujesz w ~tem wolę Bożą,, idź—rzeki. Szkoda mi ciebie, ale któż wie? może podróż ta będzie poimślną,, a ty z niej wrócisz, abyś był chlubą, i ozdoby naszą,.
Trudniej było Grzesiowi przyznać się do zamysłu swego Balcerom, Poczciwa jednak mieszczka dawno już zauważyła zamyślenie i smutek chłopca. Badać go poczęła.
— A!—odezwał się chłopiec—jakże nie mam się smucić, gdy lada dzień będę musiał precz ztąd iść.
Lenka, obecna przy tej rozmowie, w ręce uderzyła. - Dlaczego? doką-d? —krzyknęła. — To być nie
mo ^e!
— Być musi—rzeki smutnie Grześ—całym moim majątkiem jest to, co umiem i czego się nauczę, muszę więc w świat iść szukać mądrości.
Lence łzy stanęły w oczach, żal jej było tracie w Grzesiu przyjaciela i stałego zabaw towarzysza.
Grześ, jako starszy, począł tłomaczyć konieczność i mówić o przyszłości, o pcwrocie.
W komórce chłopaka leżały już węzełki gotowe, bielizna, trochę odzieży, żywność i kaletka z groszami uzbieranemi.
Grzesiowi ściskało się serce... Obawiał się pożegnania i własnej słabości. Jednego więc dnia wiosennego, podobnego do ranka, w którym Sanok opuścił, wyszedł z tlomoczkiem na plecach i kijem w rtku gdjf wśżyscy spali jeszcze.
Spojrzał na ciche domostwo, pobłogosławił dobrym ludziom i ruszył w świat.
Za bramami miasta raz jeszcze zwrócił oczy na gród stary, powtarzając w duchu: Powrócę! powrócę ..
Przyrzeczenia, danego rodzinnemu miastu w chwili pożegnania, święcie Grześ dotrzymał. Po upływie lat pięciu powrócił do Krakowa, wzbogacony wielką, nauką. Zdobycie tej nauki niełatwo mu przyszło—ubogi chłopiec ciężko przytem musiał pracować, aby zarobić na swoje utrzymanie.
Po powrocie do Krakowa zjednał sobie serca wszystkich, tak wielkich jako i maluczkich, cudnym śpiewem; a gdy rozpoczął w szkole wykłady, nie tylko uczniowie słuchali go z zajęciem, ale i profesorowie
i uczeni schodzili się tłumnie, aby z ust GrzesicŁ usłyszeć nowe nieznane dotąd nauki.
Od tej chwili ro spoczęło się nadzwyczajue powodzenie w życiu Grzesia z Sanoka. Wojewoda Jan Tarnowski uprosił go, aby został nauczycielem jego synów, uposażył go hojnie i wprowadził na dwór królew-
ski. Tu czekały go coraz większe zaszczyty. Najpierw: wyświęconemu na księdza, dano bogate probostwo w Wieliczce, a następnie, gdy Węgrzy ofiarowali koronę młodziutkiemu królowi polskiemu Władysławowi, królowa matka wysłała z nim do Węgier Grzegorza z Sanoka, aby niedoświadczonemu mło- dzieńcowioył opiekunem i doradcą. Gdy w nieszczęśliwej wyprawie tureckiej król Władysław zginąi pod Warna, Grzegorz, pomimo sławy i powodzenia, jakie zyskał wśród Węgrów, nie chciał dłużej pozostać na obczyźnie, ale wrócił znowu do ukochanej oiczyzny, do swego probostwa w Wieliczce. Król Kazimierz Jagiellończyk, oceniając niezwykły rozum i zdolności Grzegorza, mianował go arcybiskupem Lwowskim. Doszedłszy tak 'wielkiej godności, Grzegorz z Sanoka wypełniał gorJiwieswe pasterskie obowiązki: pilnował* aby wszędzie spełnianą była godnie służba Boża; z dobrocią i miłością opiekował się podwładnym mu ludem, bacząc, aby nędzy nie cierpiał. W pięknych, wzruszających kazaniach nakłaniał ku dobremu, a gdy przyszło nieszczęście, gdy Tatarzy otoczyli miasto, potrafił obronić je z nieustraszonem męztwem. Widząc zewsząd grożące niebezpieczeństwo, nie uważał na poniesione rany, obchodził wszystkie strażnice, rozstawiał armaty i na muracli bronił miasta własnemi piersiami.
Obok tego w wolnych chwilach pisał uczone dzieła. Poczciwi Balcerowie, którzy w dzieciństwie dali opiekę ubogiemu chłopcu, cieszyli się niezmiernie powodzeniem Grzegorza, a Lenka do końca życia, wierną byhi mu przyjaciółką i siostrą.