Nora Roberts Pasja życia

NORA ROBERTS

PASJA ŻYCIA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Osobiście wszystkiego dopilnuję, postanowiła. Każdy drobiazg będzie dokładnie taki, jak to sobie wymarzyłam. Marzenia jednak się spełniają.

Nie miała zamiaru zadowolić się czymś, co nie będzie dokładnie takie, jak być powinno. Uważała to za niepotrzebną stratę czasu. Kate Kimball nie uzna­wała strat.

Miała dwadzieścia pięć lat i więcej doświadczeń życiowych aniżeli większość ludzi na starość. Kiedy inne młode panienki chichotały na widok chłopców i zamartwiały się wymaganiami aktualnej mody, ona jeździła do Paryża i Bonn, nosząc piękne kostiumy i robiąc oszałamiające rzeczy.

Tańczyła na królewskich dworach, jadała z książę­tami, piła szampana w Białym Domu, płakała z rado­ści i ze zmęczenia w moskiewskim teatrze Bolszoj. Zawsze przy tym odczuwała wdzięczność dla rodzi­ców i całej swej wielkiej rodziny, która popierała jej wszystkie życiowe zamierzenia. To im zawdzięczała wszystko, co osiągnęła.

Jak daleko sięgała pamięcią, zawsze marzyła o tań­cu. Jej brat Brandon twierdził, że taniec stał się jej obsesją. Kate musiała przyznać, że Brandon doskonale to określił. Uważała, że obsesja to nic złego. Oczy­wiście pod warunkiem, że obsesja jest twórcza i że nie pozostawia się jej przypadkowi.

Kate ciężko pracowała nad swoją obsesją. Poświę­ciła baletowi dwadzieścia lat ćwiczeń, nauki, radości i bólu.

Nie tylko ona się poświęcała, jej rodzice także. Kate wiedziała, że niełatwo im przyszło pozwolić swej najmłodszej córeczce wyjechać do szkoły bale­towej w Nowym Jorku. A jednak pozwolili, a potem we wszystkim jej pomagali i zawsze podtrzymywali na duchu.

To prawda, że ryzyko nie było wielkie. Wprawdzie Kate opuściła spokojne miasteczko w Wirginii Za­chodniej i wyjechała do wielkiego miasta, ale w tym wielkim mieście także otaczała ją troskliwa opieka rodziny. Ale nawet gdyby nie mieli tam żadnej rodzi­ny, rodzice i tak pozwoliliby jej wyjechać. Przecież ją kochali i mieli do niej zaufanie.

Ciężko pracowała, ćwiczyła i tańczyła. Gdy przy­jęto ją do zespołu Davidova i po raz pierwszy wystą­piła na scenie, cała rodzina w komplecie zasiadła na widowni.

Przez sześć lat Kate była zawodową tancerką. Po­znała światła sceny i czar muzyki pokonujący najwię­kszą nawet tremę. Podróżowała po całym świecie, wcieliła się w Giselle, Aurorę, Julię i wiele innych postaci. Żadna chwila z tych sześciu lat nie została zmarnowana.

Dlaczego więc zdecydowała się zrezygnować z dalszej kariery, porzucić scenę? Najpierw sarna nie bardzo wiedziała, a potem zrozumiała, że pragnie wrócić do domu.

Chciała zacząć żyć, żyć naprawdę. Uwielbiała ta­niec, lecz nagle zdała sobie sprawę, że pochłonął wszystkie inne aspekty jej osobowości. Lekcje, próby, przedstawienia, podróże, prasa i telewizja. Wielki świat, całkiem nieprawdziwy.

Tak więc zapragnęła normalnego życia, zachciało jej się domu. Poczuła też, że powinna dać światu coś w zamian za całą radość, jakiej doświadczyła. Posta­nowiła założyć szkołę tańca. O to, czy będzie miała uczniów, nie bała się ani trochę. Nazywała się Kim­ball, a w jej mieście to nazwisko znaczyło bardzo dużo dla tych wszystkich, których interesował taniec.

Wkrótce, obiecywała sobie, już wkrótce sama szkoła też zacznie coś znaczyć. Na pewno będę miała kogo uczyć.

Obróciła się na pięcie, rozejrzała po wielkiej, dud­niącej echem sali. Tak, nadszedł czas na nowe marze­nia. Nowa obsesja Kate nosiła nazwę: Szkoła Tańca Kate Kimball. Miała się stać nowym wyzwaniem i dać takie samo spełnienie jak praca na scenie.

Kate podparła się pod boki i oglądała ponure szare ściany. Wiedziała, że wkrótce znów będą białe. Czy­sta przestrzeń, na której zawisną fotografie tych naj­większych. Nuriejew, Fontayne, Barysznikow, Davidov, Bannion.

Wzdłuż dwóch długich ścian bocznych umocuje się drążki, a za nimi olbrzymie lustra. To nie próżność, lecz konieczność. Tancerz musi widzieć każdy, nawet najdrobniejszy ruch, każdy łuk, każde wygięcie ciała. Ono czuje, co robi, ale trzeba widzieć, by do­prowadzić ruch do perfekcji. To właściwie nie lustro, tylko okno, pomyślała Kate. Okno, przez które się wygląda, żeby zobaczyć taniec.

Stary strop trzeba naprawić albo wymienić. Nie wiedziała jeszcze, co będzie najlepsze. Ogrzewanie... Roztarta zziębnięte dłonie. Tak, ogrzewanie na pewno trzeba wymienić, podłogi wycyklinować i wypolero­wać. Potem jeszcze tylko oświetlenie, kanalizacja... Trzeba będzie przejrzeć instalację elektryczną.

Pomyślała z miłością o dziadku. Zanim przeszedł na emeryturę, choć właściwie jeszcze nie całkiem, był świetnym stolarzem, toteż Kate wiedziała co nieco o tym, jak się przeprowadza remont kapitalny. Posta­nowiła dowiedzieć się więcej, wypytywać o wszyst­ko, zrozumieć.

Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, jak to będzie. Zgięła się w głębokim ukłonie, wyprostowała i jesz­cze raz się skłoniła. Spinka się poluzowała, wysunęło się spod niej kilka pasemek upiętych w kok czarnych grubych włosów. Gdyby je rozpuścić, sięgałyby do pasa. Kate lubiła ten swój romantyczny, trochę dziki wygląd, ale tylko na scenie.

Miała ciemną cerę, tak jak jej matka, i wystające kości policzkowe, a szare oczy i podbródek odziedzi­czyła po ojcu. Ta niezwykła kombinacja składała się na obraz tajemniczej Cyganki, syreny, królewny z bajki. Mężczyźni widzieli w Kate tylko delikatność formy, uważali ją za subtelną romantyczkę. Nikt nie spodziewał się po niej silnej woli, nadludzkiej wy­trwałości ani stalowych mięśni.

- Kiedyś zastygniesz w tej pozycji i do końca ży­cia będziesz musiała skakać jak żaba.

Kate wyskoczyła w górę, otworzyła oczy.

- Brandon! - zawołała. Przebiegła przez wielką salę i rzuciła mu się na szyję. - Skąd się tu wziąłeś? Na długo przyjechałeś?

Brat był od niej zaledwie o dwa lata starszy. Ta całkiem przypadkowa różnica w datach urodzenia sprawiła, że ciągle ją dręczył, kiedy oboje byli jeszcze mali. Zupełnie inaczej niż Frederica, ich wspólna przyrodnia siostra. Była od nich o wiele starsza, ale nigdy nie wynosiła się z tego powodu, nigdy im nie dokuczała. A jednak to Brandon był największą miło­ścią Kate.

- Na które pytanie mam odpowiedzieć najpierw? - Śmiejąc się, odsunął ją od siebie. - Jesteś strasznie chuda.

- A ty gruby. - Pocałowała go z głośnym cmok­nięciem. - Rodzice nic mi nie mówili, że masz przy­jechać do domu.

- Nie wiedzieli. Ale usłyszałem, że zamierzasz się tu osiedlić, więc pomyślałem sobie, że trzeba cię mieć na oku. - Rozejrzał się po wielkim, brud­nym pokoju, zwrócił oczy ku niebu. - Niestety, spóźniłem się.

- Tu będzie cudownie, zobaczysz.

- Być może. Na razie jest strasznie. - Objął ją ramieniem. - A więc królowa tańca chce zostać na­uczycielką.

- Będę świetną nauczycielką. Dlaczego nie jesteś w Portoryko?

- Nie można grać w piłkę przez dwanaście miesię­cy w roku.

- Brandon! - przywołała go do porządku.

- Paskudny ślizg na drugą bazę. Naciągnąłem ścięgno.

- Czy to bardzo źle wygląda? Byłeś u lekarza? A może...

- Dajże spokój, Katie. To nic wielkiego. Przez kilka miesięcy będę na liście kontuzjowanych. Wrócę do formy, nim zaczną się wiosenne treningi, ale do wiosny będę miał sporo wolnego czasu. Pokręcę się tu trochę i zmienię twoje życie w prawdziwe piekło.

- No tak, to rzeczywiście zrekompensuje ci utra­cone mecze. Chodź, pokażę ci dom - powiedziała. I popatrzę sobie, jak chodzisz, pomyślała. - Moje mieszkanie będzie na górze.

- Z wyglądu tego sufitu wnioskuję, że twoje mie­szkanie w każdej chwili może się znaleźć na dole.

- Nie jest taki słaby, jak ci się zdaje. - Machnęła ręką, jakby odpędzała natrętną muchę. - Jest tylko brzydki, ale to przejściowe. Mam wielkie plany.

- Zawsze masz jakieś plany, i wszystkie wielkie.

Poszedł z nią, lekko utykając na lewą nogę. Prze­szli przez wielką salę i weszli do małego holu, w któ­rym opadał tynk, ukazując gołą ścianę z cegieł. Skrzy­piące schody zaprowadziły ich na piętro zamieszkane w tej chwili przez myszy, pająki i inne robactwo, o którym Brandon nie chciał nawet myśleć.

- Kate, ten dom...

- Ma charakter i mocne mury - dokończyła sta­nowczo. - Zbudowano go przed wojną domową.

- A nie w epoce kamienia łupanego? - Brandon lubił rzeczy znajdujące się w należytym porządku. Jak na przykład boisko do baseballu. - Masz pojęcie, ile cię będzie kosztowało doprowadzenie tego miejsca do stanu używalności?

- Mam pojęcie. A dokładnie się dowiem, kiedy będę rozmawiać z przedsiębiorcą budowlanym. Ten dom jest mój, Brand! Pamiętasz, jak chodziliśmy tędy z Freddie, kiedy byliśmy mali?

- Jasne. Był tutaj bar, potem jakiś warsztat czy coś w tym rodzaju, potem.

- Tu było wiele rzeczy - przerwała mu Kate. - Za­częło się w dziewiętnastym wieku od gospody. Nikt tego domu specjalnie nie szanował, ale ja zawsze chciałam tutaj mieszkać. Wyobrażałam sobie, że wy­glądam przez te wspaniałe wysokie okna, biegam po pokojach...

Zaczerwieniła się, jej oczy stały się ciemne, prawie czarne. Był to widomy znak, że zaparła się i nie po­puści.

- Marzenia ośmioletniej dziewczynki nie mogą zmusić dorosłej kobiety do kupowania ruiny.

- Masz rację. Wcale nie musiałam kupować tego domu. To zbieg okoliczności. Kiedy wiosną przyje­chałam odwiedzić rodziców, zobaczyłam, że dom wystawiono na sprzedaż. Od tamtej pory po prostu nie mogłam go zapomnieć. Nawet w Nowym Jorku wciąż o nim myślałam.

Chodziła po pokoju. Widziała go takim, jakim bę­dzie za kilka miesięcy. Widziała lśniące parkiety, czy­ste, mocne ściany.

- Naprawdę masz pokręcone w głowie. Kate wzruszyła ramionami.

- Teraz jest mój. Wiedziałam o tym, kiedy tylko weszłam do środka. Czy ty nigdy nie czułeś czegoś podobnego?

Pewnie, że czuł. Poczuł to, kiedy po raz pierwszy wszedł na boisko. Zapewne gdyby wtedy z kimś na ten temat porozmawiał, usłyszałby, że wszyscy chłop­cy marzą o zawodowej grze w baseball, ale tylko nie­licznym się udaje, więc lepiej zająć się czymś bardziej realnym. Ale nikt z jego rodziny nigdy mu nic takiego nie powiedział. Ani rodzice, ani nikt inny nigdy nie namawiał go do rezygnacji z marzeń. Tak samo jak nie żądano od Kate, by wyrzekła się baletu.

- Chyba czułem - przyznał się Brandon. - Prob­lem w tym, że to wszystko dzieje się zbyt prędko. Przyzwyczaiłem się, że ty działasz powoli i z namy­słem.

- To się nie zmieniło. - Uśmiechnęła się do niego. - Kiedy postanowiłam odejść z baletu, wiedziałam, że będę uczyć tańca. Wiedziałam, że właśnie w tym domu chcę założyć szkołę. Moją własną szkołę. Ale przede wszystkim chciałam wrócić do domu.

- W porządku. - Przytulił ją, pocałował w czoło.

- Wobec tego tak się stanie. Ale na razie lepiej stąd chodźmy. Zimno tu jak w psiarni.

- Nowe ogrzewanie jest pierwszą pozycją na liście moich inwestycji.

Brandon raz jeszcze rozejrzał się po wielkim, straszliwie zrujnowanym domu.

- To chyba bardzo długa Usta - mruknął.

Szli ulicą, po której hulał grudniowy wiatr. Kate czuła w powietrzu śnieg, a właściwie delikatną zapowiedź opadów śniegu. Wystawy sklepowe już były przystrojone świątecznie. Wszędzie było pełno mikołajów o czerwonych policzkach, kolorowych ża­rówek, fruwających reniferów i śniegowych bałwa­nów.

Ale najlepszy z najlepszych był - jak zwykle - sklep z zabawkami. W witrynie stały miniaturowe sa­neczki, olbrzymie pluszowe miśki w śmiesznych czapkach, lalki wystrojone jak na bal, lśniące czerwo­ne ciężarówki i pałace z drewnianych klocków. Wspaniały bałagan, jak przy każdej dobrej zabawie.

Kate i Brandon weszli do środka, rozdzwoniły się wesołe dzwoneczki.

Klienci przechadzali się po sklepie, jakiś brzdąc wściekle walił w ksylofon. Annie Maynard, sprze­dawczyni, właśnie pakowała do pudełka wielkiego pluszowego psa.

- To jedna z moich ulubionych zabawek - mówiła do klientki. - Na pewno bardzo się dziecku spodoba.

Przewiązała pakunek czerwonym sznureczkiem, spojrzała znad okularów na nowo przybyłych i aż pisnęła z radości.

- Brandon! Tasz! Zobacz, kto przyszedł. Chodź, daj mi buzi, moje ty kochanie.

Brandon wszedł za ladę, pocałował ją w policzek. Annie chwyciła się za serce.

- Od dwudziestu pięciu lat jestem mężatką - po­wiedziała do klientki - ale ten chłopiec zawsze spra­wia, że znów czuję się jak panienka. Wesołych świąt. Zaczekaj, pójdę po twoją matkę.

- Ja po nią pójdę. - Kate uśmiechnęła się. - Bran­don niech lepiej zostanie tutaj. Będzie mógł sobie z tobą poflirtować.

- Dobrze. - Annie puściła do niej oko. - Nie spiesz się za bardzo.

Brandon czaruje kobiety, odkąd skończył pięć lat, myślała z rozrzewnieniem Kate. A raczej odkąd się urodził, poprawiła się w myślach, wędrując pomiędzy półkami pełnymi zabawek. I wcale nie dlatego, że jest zabójczo przystojny. W każdym razie nie tylko z tego powodu. I nie tylko z powodu czaru, jaki wokół siebie roztacza, kiedy ma dobry humor.

Kate już dawno doszła do wniosku, że wszystkie­mu winne są feromony. Niektórzy mężczyźni nie mu­szą nic robić, a kobiety i tak za nimi szaleją. Nie wszystkie, ale zdecydowana większość.

Kate należała do mniejszości. Mężczyzna musiał mieć w sobie coś więcej niż tylko wygląd, czar i seksapil, żeby się nim zainteresowała. Może dlatego, że znała wielu takich, na których miło było popatrzeć...

i na tym koniec. Nie mieli nic prócz pięknej powłoki. Jak sklepowe manekiny.

Weszła do działu z samochodzikami i oniemiała.

Stojący tam mężczyzna na pewno nie był maneki­nem. Owszem, był przystojny, ale bardzo męski. Ide­alne uosobienie męskości. Sto osiemdziesiąt pięć cen­tymetrów wzrostu w przepięknym opakowaniu, po­myślała Kate.

Była tancerką, toteż jak mało kto potrafiła ocenić wspaniałe ciało. Ciało tego człowieka, który właśnie w tej chwili oglądał rzędy miniaturowych pojazdów, było opakowane w spłowiałe dżinsy, flanelową ko­szulę i starą dżinsową kurtkę, stanowczo za lekką jak na tę porę roku.

Jego buty wyglądały na bardzo solidne i bardzo stare. Kate nigdy przedtem nie przyszło do głowy, że znoszone buty mogą być pociągające.

No i te włosy: ciemne z jasnymi pasemkami, oka­lające szczupłą twarz o ostrych konturach, pełne usta... Sprawiały wrażenie, jakby to była jedyna miękka część jego ciała. Nos miał prosty i długi, pod­bródek kanciasty, a oczy...

Właściwie nie mogła dostrzec jego oczu, nawet ich koloru, bo widok zasłaniały jej rzęsy. Ale wyobraziła sobie, że są niebieskie.

Sięgnął po jedną z zabawek i wtedy Kate zwróciła uwagę na jego dłonie. Duże, szerokie, silne. Zaczęła sobie wyobrażać, całkiem niewinnie, oczywiście...

No i potknęła się.

Łoskot spadających autek obudził ją z rozmarzenia i sprawił, że nieznajomy się odwrócił, Oczy miał zie­lone, intensywnie zielone.

- Ale się narobiło... - Uśmiechnęła się do niego i śmiejąc się z samej siebie, przykucnęła, by pozbie­rać autka. - Mam nadzieję, że nikt nie jest ranny.

- Na szczęście mamy karetkę pogotowia. Na wszelki wypadek. - Przykucnął obok Kate, wziął do ręki lśniący białym lakierem model ambulansu.

- Dziękuję. Jeśli zdążymy to posprzątać, zanim zjawią się tutaj gliny, to może nie wlepią mi mandatu i skończy się tylko na ostrzeżeniu. - Pomyślała, że ten mężczyzna nie tylko świetnie wygląda, ale także bar­dzo dobrze pachnie. Drewnianymi wiórami i jeszcze czymś. Mężczyzną! Specjalnie tak się ustawiła, żeby musiał ją trącić kolanem. - Często tu przychodzisz?

- No. - Spojrzał na nią uważnie. Od razu zauwa­żyła w jego oczach błysk zainteresowania. - Chłopcy nigdy nie wyrastają ze swoich zabawek.

- Podobno. A ty czym lubisz się bawić?

Zdziwił się. Nieczęsto się zdarza spotkać taką pięk­ną, bezpośrednią kobietę. Zwłaszcza w sklepie z za­bawkami. Mało brakowało, a zacząłby się jąkać, a po­tem zrobiłby coś, czego nie robił od lat: powiedziałby coś, zanim by pomyślał.

- Zależy, w co się bawię. A ty w co się bawisz? Roześmiała się, odgarnęła kosmyk włosów z czoła.

- Och, ja lubię różne gry. Zwłaszcza te, w których wygrywam.

Chciała wstać, ale on zrobił to szybciej. Wyprosto­wał te swoje długie nogi, wyciągnął do niej rękę. Kate uchwyciła się jej. Dłoń była twarda i silna. Taka, jaka powinna być dłoń mężczyzny.

- Jeszcze raz dziękuję. Mam na imię Kate.

- Brody. - Podał jej mały niebieski samochodzik. - Chcesz kupić auto?

- Nie dzisiaj. Tak sobie oglądam wszystko. Może coś mi wpadnie w oko... - Znów się uśmiechnęła.

Brody z największym trudem powstrzymał się od gwizdania. Kobiety czasami go podrywały, ale nigdy tak jawnie. On zresztą nie zwracał na nie uwagi. Nie był z kobietą od... No cóż, stanowczo za długo.

- Kate. - Oparł się o półkę. Pomyślał, że to nawet zabawne, gdy ciało tak szybko przypomina sobie od­powiednie ruchy, jakby nigdy tego rytuału nie przery­wało. - Może byśmy...

- Katie! Nie wiedziałam, że przyszłaś. - Natasza Kimball szybko szła przez sklep. Niosła olbrzymią zabawkę: samochód z gruszką do cementu.

- Mam dla ciebie niespodziankę - oznajmiła Kate.

- Uwielbiam niespodzianki, ale najpierw obo­wiązki. Proszę, Brody, tak jak obiecałam. Przywieźli to w poniedziałek i odłożyłam dla ciebie.

- Fantastyczna. - Dwuznaczny uśmieszek ustąpił miejsca uśmiechowi zadowolenia. - Rewelacyjna. Jack zwariuje z radości.

- Ta firma robi zabawki z wielką dbałością o szczegóły. Tym autem będzie się bawił przez kilka lat, a nie tylko przez pierwszy tydzień po Gwiazdce. Widzę, że już poznałeś moją córkę. - Natasza przytu­liła do siebie Kate.

Brody oderwał wzrok od samochodu.

- To jest pani córka?

A więc to jest ta tancerka, pomyślał. Dlaczego od razu się nie domyśliłem? Przecież to widać.

- Poznaliśmy się przed chwilą. Przy okazji nie­wielkiego wypadku samochodowego. - Kate wciąż się uśmiechała. Na pewno tylko jej się zdawało, że poczuła chłód. - Jack to twój siostrzeniec?

- To mój syn.

- Ach, tak. - W wyobraźni zrobiła wielki krok do tyłu.

Ależ ten facet jest bezczelny, pomyślała. Ma żonę, a mimo to śmie ze mną flirtować! Bo to przecież nie ma żadnego znaczenia, kto pierwszy zaczął. Ja nie mam męża, więc mi wolno.

- Na pewno bardzo mu się spodoba - powiedziała, tym razem chłodno. Odwróciła się do matki. - Ma­mo...

- Wiesz, Kate, opowiedziałam Brody'emu o two­ich planach. Pomyślałam sobie, że mógłby rzucić okiem na ten twój dom.

- Po co?

- Brody ma firmę budowlaną i doskonale zna się na stolarce. To właśnie on w zeszłym roku wyremon­tował gabinet twojego ojca. I obiecał przyjrzeć się mojej kuchni. Moja córka zawsze musi mieć wszyst­ko, co najlepsze - wyjaśniła Brody'emu Natasza. Oczy jej się śmiały. - Więc oczywiście pomyślałam o tobie.

- Jestem bardzo zobowiązany.

- Niepotrzebnie. Polecam jej ciebie, ponieważ wiem, że robisz bardzo dobrą robotę za rozsądną cenę. - Uścisnęła jego rękę. - Oboje ze Spence'em będzie­my ci bardzo wdzięczni, jeśli zechcesz się tym zając.

- Po co ten pośpiech, mamo? Ale, ale, czy wiesz, że znalazłam w tym starym domu coś dziwnego? Jest przy wejściu i czaruje Annie.

- Co takiego? Brandon? Dlaczego mi nie powie­działaś?

Natasza wybiegła z działu motoryzacyjnego.

- Miło cię było poznać - powiedziała Kate.

- Mnie także. Jak będziesz chciała mi pokazać ten budynek, to do mnie zadzwoń.

- Oczywiście. - Ustawiła na półce mały samocho­dzik, który od niego dostała. - Twojemu synowi na pewno spodoba się ta betoniarka. Czy to twoje jedyne dziecko?

- Tak. Mam tylko Jacka.

- Na pewno oboje z żoną poświęcacie mu bardzo dużo czasu. Ja też nie mam go zbyt wiele. Przepra­szam, ale...

- Matka Jacka zmarła cztery lata temu. Ale ja rzeczywiście poświęcam mu wiele czasu. Uważaj na zakrętach, Kate. - Wpakował sobie pod ramię pudeł­ko z betoniarką i odszedł.

- Ale się narobiło - mruknęła Kate. - Strasznie się wygłupiłam.

Zdaniem Brody'ego największą zaletą posiadania własnego przedsiębiorstwa była niezależność. Prowadzenie firmy nie raz przysparzało mu bólu głowy: sterty dokumentów, odpowiedzialność, szukanie za­mówień. Ale niezależność, zwłaszcza możliwość do­wolnego dysponowania czasem, rekompensowała wszystkie niedogodności.

Przez ostatnie sześć lat Brody miał tylko jeden priorytet. Na imię mu było Jack.

Schował betoniarkę do furgonetki i pojechał do klienta sprawdzić, jak postępują roboty remontowe. Potem jeszcze zadzwonił do dostawcy, by mu przypo­mnieć, jakich materiałów będzie koniecznie potrze­bował na jutro, zawiózł potencjalnemu klientowi orientacyjny kosztorys remontu łazienki i wrócił do domu.

W poniedziałki, środy i piątki przyjeżdżał do domu przed szkolnym autobusem. We wtorki i czwartki oraz w razie nieprzewidzianych komplikacji Jacka dostarczano do państwa Skully, gdzie spędzał popo­łudnie na zabawie ze swym najlepszym przyjacielem Rodem. Oczywiście pod bacznym okiem Beth Skully, matki Roda.

Brody był bardzo wdzięczny Beth i Jerry'emu Skullym. Ich dom stał się miejscem, w którym Jack mógł bezpiecznie i szczęśliwie spędzać czas, gdy nie miał się kto nim zająć we własnym domu. W ciągu tych dziesięciu miesięcy, jakie minęły od ich powrotu do Shepherdstown, Brody niemal codziennie myślał o tym, jak spokojnie żyje się w małym mieście.

Miał trzydzieści lat i wciąż nie mógł się nadziwić tamtemu młodemu mężczyźnie, który zaledwie dziesięć lat temu uciekał z tego miasteczka tak szybko aż się za nim kurzyło.

No i chwała Bogu, pomyślał, skręcając w ulicę przy której stał jego dom. Gdybym stąd nie wyjechał gdybym nie chciał tak bardzo zostawić swego śladu gdzieś indziej, nigdy bym się nie nauczył tego wszyst­kiego, co umiem, nigdy nie poznałbym życia tak jak je poznałem. Nie spotkałbym Connie i nie miałbym Jacka.

Jego życie zatoczyło pełne koło. Prawie pełne ,bo jeszcze nie pogodził się całkiem z rodzicami, choć i w tej sprawie zrobił już pewne postępy, A raczej zrobił je Jack. Ojciec Brody'ego nadal miał żal do syna, ale nie potrafił się oprzeć wnukowi.

Brody patrzył na las rosnący po obu stronach szosy Z ołowianego nieba powoli spłynęło na ziemię kilka płatków śniegu.

Dobrze, że wróciłem, pomyślał. To dobre miejsce na wychowywanie chłopca. Lepiej dla nas obu że wyjechaliśmy z dużego miasta, że zaczęliśmy wszystko od nowa tutaj, gdzie mamy rodzinę. Jack ma tu babcię i dziadka. Są całkiem zwyczajni, ale kochają go za to, jaki jest, widzą w nim małego chłopca a nie pamiątkę po nieodżałowanej stracie.

Skręcił w swoją uliczkę, zawrócił, wyłączył silnik Autobus nadjedzie za chwilę, wyskoczy z niego Jack podbiegnie do furgonetki i wdrapie się do kabiny. Od razu zacznie opowiadać o wszystkim, co mu się przy­darzyło tego dnia w szkole.

Szkoda, że ja mu nie mogę opowiedzieć o wszystkim, co mnie spotkało, pomyślał nieco ubawiony Brody.

Przecież nie może powiedzieć sześcioletniemu sy­nowi, że po raz pierwszy od wielu lat jakaś kobieta zrobiła na nim wrażenie. I to nie byle jakie. Musi sobie sam z tym poradzić, sam musi się zastanowić, co z tym fantem zrobić.

Naprawdę długo obywał się bez kobiet. Zresztą co w tym złego, że znów zaczął o nich myśleć, że znów jedną z nich zauważył? Zwłaszcza że ta kobieta nie krępowała się zrobić pierwszego kroku.

Czemu by nie, myślał. Krótki taniec godowy, kilka cywilizowanych randek, a potem już nieco mniej cywilizowany seks. Każdy dostałby to, czego chce, i nikt by na tym nie ucierpiał. Mruknął coś pod nosem, roztarł zesztywniały kark. Dobrze wiedział, że nigdy nie jest tak idealnie, że zawsze ktoś traci, może nawet cierpi.

A jednak zaryzykowałby, gdyby nie chodziło o Kate Kimball, ukochaną córeczkę Nataszy i Spence'a Kimballów. Już raz popełnił ten błąd i nie zamierzał go powtarzać.

Dużo wiedział o Kate. Primabalerina, ulubienica wyższych sfer, jedna z najjaśniejszych gwiazd na fir­mamencie nowojorskiego światka artystycznego. A Brody wolałby dać sobie wyrwać wszystkie zęby za jednym zamachem, niż oglądać przedstawienie ba­letowe. Dość miał ukulturalniania, jakie musiał przejść podczas trwania swego krótkiego małżeń­stwa.

Connie była wyjątkową kobietą. Naturalna minio otaczającej ją pompatyczności. A jednak było mu ciężko. Nie wiedział, jak długo jeszcze chciałoby im się wspólnie wyrąbywać drogę przez tę towarzyską dżunglę.

Bardzo kochał Connie, lecz życie z nią nauczyło go, że łatwiej się żyje, gdy żyje się wśród swoich, a jeszcze łatwiej, gdy mężczyzna unika wszelkich po­ważnych związków z kobietami.

Dobrze się stało, że nam przerwano, nim zdążyłem zaprosić Kate Kimball na randkę, pomyślał.

Wielki żółty autobus zatrzymał się z jękiem hamul­ców, włączył światła awaryjne. Kierowca zasalutował żartobliwie. Brody oddał salut i patrzył, jak jego do­mowa błyskawica wystrzeliwuje z autobusu.

Jack był niedużym chłopcem, lecz uwagę przyku­wały jego wielkie stopy, jakby na wyrost. Miał roze­śmianą okrągłą buzię, zielone oczy, takie same jak Brody, i niewinny uśmiech małego dziecka. A kiedy ściągał czerwoną narciarską czapeczkę, a robił to, kiedy tylko mógł, wyskakiwała spod niej burza bar­dzo jasnych włosków.

Był już prawie przy samochodzie ojca, gdy nagle zwolnił biegu, odchylił głowę do tyłu i próbował schwytać na język jeden z leniwie spadających z nie­ba płatków śniegu.

Brody patrzył na syna, czuł, jak serce wzbiera mu miłością. Ta miłość była w jego życiu najważniejsza, ona zajmowała mu najwięcej czasu. Nie chciał tego zmieniać.

Drzwi furgonetki otworzyły się gwałtownie i już po chwili roześmiany chłopczyk wdrapywał się na siedzenie obok kierowcy. Przywodził na myśl roz­radowanego szczeniaka o zbyt wielkich łapach.

- Cześć, tato! Śnieg! Może napada dwa metry i nie będzie lekcji, i ulepimy w ogródku milion bałwanów, i pójdziemy na sanki. - Rozpierająca go radość życia nie pozwalała ani chwili usiedzieć spokojnie na miej­scu. - Pójdziemy?

- Jak tylko napada dwa metry śniegu, natychmiast zaczniemy lepić pierwszego z miliona bałwanów.

- Słowo?

- Słowo honoru - odparł Brody. Dotychczas nigdy nie złamał danego synowi słowa i miał nadzieję, że tak będzie zawsze.

- Fajnie. Wiesz co?

- Co takiego? - Brody włączył silnik, jechał po­woli w stronę domu.

- Do Gwiazdki zostało tylko piętnaście dni, a pani Hawkins powiedziała, że jutro będzie już tylko czter­naście, a czternaście dni to dwa tygodnie.

- To chyba znaczy, że jeśli od piętnastu odejmie­my jeden, to zostanie czternaście.

- Naprawdę? - Jack aż oczy otworzył ze zdumie­nia, ale nie chciał się tym teraz zajmować. Miał waż­niejsze sprawy na głowie. - Za dwa tygodnie jest Gwiazdka, a babcia mówi, że czas szybko ucieka, więc właściwie Gwiazdka jest już teraz.

- Właściwie tak.

Brody zatrzymał auto przed starym dwupiętrowym domem. Wiedział, że przyjdzie dzień, gdy cały dom zostanie wyremontowany, ale na razie jest jaki jest. Najważniejsze, że daje się w nim mieszkać.

- Jeśli właściwie już jest Gwiazdka, to może mógłbym dzisiaj dostać prezent.

- Bo ja wiem... - Brody udawał, że się zastana­wia. - Całkiem nieźle to sobie wymyśliłeś, ale nie dostaniesz dziś prezentu. Musisz poczekać do Gwiazdki.

- Ojej.

- Ojej - powtórzył Brody tym samym żałosnym tonem, a potem się roześmiał i porwał synka na ręce. - Ale jeśli dasz mi buzi, to zrobię na kolację Wspania­łą Magiczną Pizzę O'Connellów.

- Fajnie! - Jack przytulił się do ojca, pocałował go w policzek.

Brody'emu już nic więcej do szczęścia nie brako­wało.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Denerwujesz się? - Spencer Kimball przyglądał się, jak córka nalewa kawę do filiżanki.

Wyglądała jak zwykle świetnie. Burzę czarnych włosów zaczesała w koński ogon, który sięgał do po­łowy pleców. Ciemnoszare spodnie i żakiet doskonale na niej leżały.

Była bardzo piękna. I dorosła. Spence nie rozu­miał, dlaczego tak mu ciężko na sercu za każdym razem, kiedy zdaje sobie sprawę, że jego dzieci są już dorosłe.

- Dlaczego miałabym się denerwować? Chcesz je­szcze trochę kawy, tato?

- Tak, proszę. - Podsunął swój kubek. - Dlacze­go? - powtórzył. - To ważny dzień w twoim życiu. Za kilka godzin staniesz się właścicielką domu. Za­czniesz doświadczać wszystkich radości i smutków, jakie się z tym wiążą.

- Nie mogę się doczekać. - Kate usiadła przy stole i zaczęła dłubać w rogaliku, który sobie przygotowa­ła. - Dokładnie sobie to wszystko przemyślałam.

- Jak zwykle.

- Aha. Może nie powinnam angażować w tę in­westycję tak dużej części oszczędności, ale widzisz, tatku, ja dość mocno stoję na nogach i nie planuję kłopotów finansowych. Co najmniej na trzy najbliż­sze lata.

- Wiem. - Spence przyglądał się córce. - Masz smykałkę do interesów. Zupełnie jak twoja matka.

- A po tobie odziedziczyłam dar nauczania. W Nowym Jorku czasami dawałam lekcje tańca. Cał­kiem nieźle sobie radziłam. - Dolała do kawy troszkę śmietanki. - Ale swoją szkołę będę miała tutaj.

Kate odłożyła na talerz rogalik i wzięła do ręki kubek z kawą.

- Nazwisko Kimball jest w naszym mieście sza­nowane, a ja jestem bardzo znana w świecie tańca. Dwadzieścia lat ciężkiej pracy nie poszło na marne.

- Na pewno masz rację.

Westchnęła. Ojca nie można było oszukać. Znał ją na wylot. Był dla niej opoką, zawsze mogła się na nim oprzeć.

- No dobrze, bardzo się denerwuję - przyznała. - Wiesz, jak to jest, kiedy człowiek czuje jakby łasko­tanie w żołądku?

- Wiem.

- Ostatni raz tak się denerwowałam, kiedy po raz pierwszy w życiu miałam zatańczyć solo na prawdzi­wej scenie.

- To dlatego, że od tamtej pory nigdy nie wątpiłaś w swój talent. Teraz wchodzisz na nieznany teren, kochanie. - Położył dłoń na jej dłoni. - Masz prawo się denerwować. Prawdę mówiąc, niepokoiłbym się, gdyby było odwrotnie.

- Niepokoisz się też, że popełniam wielki błąd.

- Nie, to nie żaden błąd. - Lekko uścisnął jej dłoń. - Jeszcze tego nie wiesz, więc ci powiem, że ojcowie też się czasem czegoś boją. Ja na przykład trochę się boję, że za kilka miesięcy zatęsknisz za występami, że zacznie ci brakować zespołu i stylu życia, do jakiego przywykłaś. Jakaś część mnie wolałaby więc, żebyś jeszcze trochę zaczekała z decyzją o porzuceniu sce­ny. Za to druga część bardzo się cieszy, że wróciłaś do domu.

- Możesz się uspokoić. Jeśli na coś się decyduję, nie rezygnuję z byle powodu.

- Wiem.

Właśnie to najbardziej martwiło Spence'a, ale nie zamierzał mówić o tym córce.

Ugryzła rogalik, uśmiechnęła się lekko. Wiedziała, jak zmienić niewygodny temat.

- Powiedz, jak chcecie przebudować kuchnię - poprosiła.

Ojciec westchnął, jego przystojna twarz nieco po­bladła.

- Ja się do tego nie wtrącam. - W panice rozejrzał się po kuchni, przeczesał palcami lekko siwiejące włosy. - Twoja matka uparła się, żeby wszystko tutaj zmienić. To nowe, tamto nowe. A ten Brody O'Connell jeszcze jej przytakuje i podsuwa nowe pomysły. Czy tej kuchni czegoś brakuje?

- Może chodzi o to, że od ponad dwudziestu lat nic się w niej nie zmieniło.

- No i co z tego? Komu to przeszkadza? Kuchnia jest w porządku. Wygodna i w ogóle... Ale ten musiał jej pokazać katalogi.

Uśmiechnęła się, słysząc żal w głosie ojca. Jakby mówił o zdradzie serdecznego przyjaciela.

- Podły drań - powiedziała ze zrozumieniem.

- Planują jakieś łuki, wielkie okna. Przecież mamy okno. - Wskazał palcem okno nad zlewem. - Nic mu nie brakuje. Można sobie przez nie wyglądać, ile dusza zapragnie. Moim zdaniem ten chłopak uwiódł moją żonę perspektywą marmurowych blatów i dębo­wych szafek.

- Dębowe szafki, powiadasz. Rzeczywiście, bar­dzo seksowne. - Kate się roześmiała, oparła łokcie na stole. - Opowiedz mi o tym O'Connellu, tatku.

- Jest świetnym fachowcem. Ale to wcale nie oz­nacza, że może tu przyjść, kiedy mu się spodoba, i demolować moją kuchnię.

- Dawno tutaj mieszka?

- Wychował się w tym mieście. Jego ojciec ma firmę hydrauliczną, Ace's Plumbing. Może obiło ci się o uszy? Brody wyjechał stąd, kiedy skończył dwa­dzieścia lat. Mieszkał w Waszyngtonie, pracował w budownictwie.

Po dobroci nic mi nie powie, pomyślała Kate. Trze­ba go trochę przycisnąć, inaczej niczego się nie do­wiem.

- Podobno ma synka.

- No. Mały Jack to prawdziwe żywe srebro. Żona Brody'ego umarła kilka lat temu. Chyba rak. Mam wrażenie, że wrócił, bo chciał, żeby mały miał rodzinę. Osiedlił się tu mniej więcej rok temu, założył firmę. Ma bardzo dobrą opinię. Na pewno zrobi ci remont tak jak trzeba.

Kate pomyślała, że chciałaby zobaczyć Brody'ego w pasie na narzędzia. Ciekawe, jak też on w tym wy­gląda. Mogłaby pójść o zakład, że fantastycznie.

Po wszystkim. Żołądek jeszcze się nie uspokoił, lecz Kate już była właścicielką wielkiego, pięknego i zrujnowanego domu w niewielkim miasteczku uni­wersyteckim Shepherdstown w Wirginii Zachodniej.

Budynek znajdował się o kilka kroków od jej ro­dzinnego domu, od sklepu z zabawkami jej matki, od uniwersytetu, w którym uczył jej ojciec. Kate była otoczona rodziną, przyjaciółmi i sąsiadami.

Trochę się przeraziła. Wcześniej wcale o tym nie myślała. Wszyscy mnie tu znają. Wszyscy będą ob­serwować, czy mi się powiedzie, czy będę miała trud­ności, a może całkiem się rozłożę. Dlaczego nie za­kładam szkoły gdzieś w Utah czy Nowym Meksyku? Gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna, gdzie nikt niczego po mnie nie oczekuje?

Wiedziała, że to idiotyczne. Postanowiła otworzyć szkołę właśnie tutaj, bo tu był jej dom. Chciała być w domu i wróciła do domu. Koniec i kropka.

Nie będzie żadnego rozkładania się, postanowiła.

Zatrzymała samochód przed swoim własnym, do­piero co kupionym domem.

Wiedziała, że odniesie sukces. Choćby dlatego, że sama zadba o każdy szczegół. Wszystko będzie robić systematycznie i po kolei, tak jak dotąd. I będzie ha­rować jak wół, żeby dopiąć swego. Tak jak dotąd.

Na pewno nie zawiedzie rodziców. Nikogo nie za­wiedzie.

Najważniejsze, że dom jest mój, pomyślała. No i troszeczkę banku, ale to się kiedyś zmieni.

Weszła po schodach, po swoich własnych scho­dach, przemierzyła niewielki, nieco zapadnięty ganek i otworzyła drzwi do swej przyszłości.

Śmierdziało kurzem i pajęczynami.

To przejściowe, pomyślała, stawiając torbę na brudnej podłodze. Już wkrótce wszystko tutaj zacznie się zmieniać. Niedługo będzie śmierdziało pyłem z rozbijanych tynków, potem cementem, a wreszcie świeżą farbą.

Trzeba się tylko rozejrzeć za jakąś porządną firmą.

Szła przez wielki pokój. Specjalnie mocno stawiała nogi. Chciała usłyszeć echo swoich kroków w tej pięknej, bardzo akustycznej sali. Dopiero po chwili zauważyła stojący na środku pokoju radiomagneto­fon. Podbiegła do niego, zdjęła przyklejoną do niego kartkę.

Uśmiechnęła się. Rozpoznała charakter pisma matki.

Rozerwała kopertę, wyciągnęła kartkę, na której widniała tancerka stojąca przy drążku.

Gratulujemy ci, Katie! A to mały prezencik na nowe mieszkanie. Żebyś zawsze mogła słuchać mu­zyki.

Całusy od mamy, taty i Brandona”.

- Kochani! - zawołała wzruszona do głębi serca. - Zawsze można na was liczyć.

Przykucnęła, włączyła magnetofon. Usłyszała zna­jome dźwięki. To była jedna z pierwszych kompozy­cji jej ojca, ulubiona melodia Kate.

Dobrze pamiętała, jak była dumna i jaka przejęta, kiedy po raz pierwszy tańczyła ten utwór na nowojor­skiej scenie. Kimball tańcząca do muzyki Kimballa.

Zdjęła płaszcz, zrzuciła pantofle.

Najpierw powoli wyciągnęła się w górę, jak tylko mogła najwyżej. Napięte mięśnie drżały, lecz trzyma­ły ją w tej pozycji. Ugięła kolano, zaczęła się obracać. Najpierw powoli, potem coraz szybciej. I seria pirue­tów. Niezbyt szybkich.

Sunęła wokół obskurnej sali, powtarzała świetnie znane ruchy. Muzyka wypełniała przestrzeń, kierowa­ła ruchami tancerki. Kiedy zmieniła się z nastrojowej na pełną pasji, kroki Kate też stały się szybsze, bar­dziej agresywne. Arabeska, potrójny piruet i ballottes.

Wypełniała ją radość tańca, radość muzyki. Gumka spinająca koński ogon zsunęła się z włosów, ale Kate nawet tego nie zauważyła. Grande jęte. I jeszcze raz. I jeszcze. Można by tak fruwać całą wieczność. Jeśli potrafi się latać.

Utwór kończył się radośnie, szybkimi obrotami fouette. A potem bezruch.

Kate zastygła jak rzeźba. Z jedną ręką wzniesioną do góry, drugą wygiętą do tyłu.

- Powinienem cię teraz obrzucić różami, ale nie­stety, nie przyniosłem.

I tak była zdyszana, ale to nagłe wtargnięcie obce­go człowieka przyprawiło ją niemal o palpitację. Przycisnęła dłonią serce, które dudniło oszalałym ryt­mem, i dysząc ciężko, patrzyła na Brody'ego.

Stał w otwartych drzwiach z rękami w kiesze­niach. Przy nim na podłodze stała skrzynka z narzę­dziami.

- Jesteś mi winien róże - powiedziała z niemałym trudem. - Najbardziej lubię czerwone. Śmiertelnie mnie wystraszyłeś.

- Przepraszam. Nie zamknęłaś drzwi i chyba nie usłyszałaś, jak pukałem.

Na pewno by nie usłyszała, pomyślał, więc napra­wdę nie ma znaczenia, że nie przyszło mi do głowy, żeby zapukać.

Kiedy zajrzał przez okno i zobaczył tańczącą Kate, w ogóle przestał myśleć. Po prostu wszedł do środka. Kobieta, która tak wygląda, która się tak porusza, potrafi zawrócić w głowie każdemu mężczyźnie. Przypuszczał, że Kate doskonale o tym wie.

- Nic nie szkodzi. - Odwróciła się, wyłączyła magnetofon. - Właśnie położyłam kamień węgielny pod nową szkołę. Chociaż wygląda to znacznie lepiej, kiedy tańczy się w kostiumie, przy odpowiednim oświetleniu...

Poprawiła potargane włosy. Nie mogła odżałować, że oszalałego serca nie da się tak łatwo opanować.

- W czym mogę pomóc?

Podszedł do niej. Po drodze pochylił się, żeby pod­nieść leżącą na podłodze gumkę.

- Zgubiłaś.

- Dzięki. - Wsunęła gumkę do kieszeni.

Brody wolałby, żeby związała włosy. I tak niezwy­kle na niego działała. Była zarumieniona, potargana i... stanowczo za blisko.

- Odnoszę wrażenie, że się mnie nie spodziewałaś.

- Nie spodziewałam się, ale lubię niespodzianki. Zwłaszcza gdy ta niespodzianka ma takie piękne zielone oczy, dodała w myślach.

- Twoja matka prosiła, żebym wpadł i rzucił okiem na ten dom.

- Ach, więc to jeszcze jeden prezent na nowe mie­szkanie.

- Nie rozumiem.

- Nieważne.

Pochyliła głowę. Tancerze znają się na mowie cia­ła, więc nie miała kłopotu z rozszyfrowaniem Bro­dy'ego. Był sztywny, jakby się czegoś bał, jakby spo­dziewał się ataku. I bardzo uważał, żeby się do niej zanadto nie zbliżyć.

- Czy ty się mnie boisz, czy tylko cię irytuję?

- Nie znam cię na tyle dobrze, żeby się ciebie bać, ani nawet na tyle, żeby się irytować.

- Chciałbyś to zmienić?

- Posłuchaj... - zaczął, choć nie bardzo wiedział, co miałby powiedzieć potem.

- Nie złość się. - Kate machnęła ręką. Nawet nie wiedziała, że wybawiła go z krępującej sytuacji. Tyl­ko pożałowała, że Brody jest taki staroświecki. Ona wolała mówić o wszystkim wprost, on widocznie miał na ten temat inne zdanie. - Uważam, że jesteś bardzo atrakcyjny. Odniosłam wrażenie, że ja też ci się spodobałam. Przynajmniej z początku. Widocznie się pomyliłam.

- Zawsze zaczepiasz obcych w sklepie z zabaw­kami?

Szybko zamrugała powiekami. Sprawił jej przy­krość i bardzo zdenerwował.

- No cóż... - Wzruszyła ramionami.

- Przepraszam. - Wyciągnął obie ręce. Był z sie­bie bardzo niezadowolony. - Paskudnie się zachowa­łem. Chyba rzeczywiście trochę mnie irytujesz. Ale to nie twoja wina. Wyszedłem z wprawy, zwłaszcza jeśli chodzi o... agresywne kobiety. Powiedzmy, że w tej chwili nie jestem do wzięcia.

- To dla mnie straszny cios - zakpiła Kate. - Już wybrałam sobie obrączkę. Mam nadzieję, że jakoś to przeżyję.

- Na pewno. - Brody się uśmiechnął.

Kate pomyślała, że ma bardzo miły uśmiech. Szko­da, że tak rzadko z niego korzysta. Przynajmniej w jej obecności.

- No dobrze, sprawy osobiste mamy za sobą - po­wiedziała - więc możemy przejść do interesów. Co myślisz o tym wnętrzu?

Brody wreszcie się uspokoił. To był temat, na któ­rym się znał. Znowu poczuł pod nogami twardy grunt.

- Fantastyczny stary dom. Ma charakter, mocne fundamenty i solidną konstrukcję. Przetrwa wieki.

Zniecierpliwienie, które jeszcze przed chwilą odczuwała, prysło jak bańka mydlana. Zrobiło jej się ciepło koło serca.

- No właśnie - powiedziała uradowana. - Teraz cię kocham.

Brody nie posiadał się ze zdumienia. Na wszelki wypadek nawet się cofnął i w tej samej chwili usły­szał śmiech Kate.

- Rany! Ty rzeczywiście wyszedłeś z wprawy. Nie rzucę ci się zaraz w ramiona, choć nie ukrywam, że mam na to wielką ochotę. Powiedziałam to tylko dla­tego, że jesteś pierwszą osobą, która myśli o tym do­mu dokładnie to samo co ja. Dotąd wszyscy uważali, że skoro pakuję tyle pieniędzy w taką ruinę, to znaczy, że mi rozum odjęło.

- To dobra inwestycja - przyznał. - Oczywiście jeśli dobrze się do tego zabrać.

- A nie mógłbyś mi powiedzieć, jak się do tego zabrać, żeby było dobrze?

- Przede wszystkim sprawdziłbym centralne ogrzewanie. Zimno tu jak w psiarni.

- Już to słyszałam. - Kate uśmiechnęła się. - Ogrzewanie jest w piwnicy. Może rzuciłbyś na nie okiem?

Zeszła z nim na dół. Brody nie spodziewał się tego po niej. Nie krzyknęła na widok uciekającej w popło­chu myszy, nawet się nie wzdrygnęła, widząc wylinkę węża, który zapewne kiedyś w jej piwnicy pożywiał się myszami. A przecież powinna. Przynajmniej Bro­dy tak uważał.

Z jego doświadczenia wynikało, że kobiety - zwłaszcza piękne kobiety - nienawidzą wszystkiego, co pełza i ma więcej niż cztery nogi. Ale Kate tylko zmarszczyła nos, wyjęła z kieszeni żakietu mały note­sik i coś sobie w nim zapisała.

Do piwnicy wpadało niewiele światła, powietrze było gęste i stojące, podłoga z ubitej ziemi, a bardzo stary kocioł centralnego ogrzewania do niczego się nie nadawał.

Brody jej to powiedział, a potem wyjaśnił, jakie ma możliwości, przedstawił wszystkie wady i zalety róż­nych systemów ogrzewania: elektrycznego, gazowe­go i olejowego. Mówił o wydajności, o kosztach in­westycji i kosztach eksploatacji.

Uważał, że równie dobrze mógłby mówić do niej po grecku, więc zaproponował, że przyśle katalogi jej ojcu.

- Mój tata jest kompozytorem - przypomniała mu bardzo grzecznie Kate. - Dlaczego myślisz, że zrozu­mie to wszystko lepiej niż ja? Bo jest mężczyzną?

Brody namyślał się chwilę.

- Tak - powiedział w końcu. - Tak właśnie uwa­żam.

- Źle uważasz. Możesz te katalogi przysłać bezpo­średnio do mnie, chociaż po twoim wykładzie już teraz skłaniam się bardziej do ogrzewania na parę. Mam wrażenie, że jest prostsze w obsłudze. Poza tym w tym przypadku będzie tańsze, bo wszystkie rury i grzejniki już są zainstalowane. Chciałabym, żeby ten dom nadawał się do mieszkania i był atrakcyjny, ale jednocześnie chcę zachować jak najwięcej z jego oryginalnego charakteru. Poza tym jest tu dodatkowe źródło ciepła, z którego będzie można skorzystać w razie potrzeby. Trzeba tylko przejrzeć te wszystkie kominki, ponaprawiać...

Mówiła to lodowatym tonem, ale Brody'emu to wcale nie przeszkadzało. Zwłaszcza że mówiła roz­sądnie.

- Ty tu jesteś szefem - powiedział.

- No właśnie.

- Masz pajęczynę we włosach, szefie.

- Ty też. Trzeba oczyścić tę piwnicę i wylać cement. Taka ziemna podłoga jest wprawdzie bardzo oryginalna, ale całkowicie niepraktyczna. Trzeba się pozbyć stąd tych gryzoni i wszystkich innych żywych stworzeń. I za­instalować lepsze oświetlenie. Jak się to wszystko zrobi, będzie tu można urządzić jakiś składzik.

- Dobrze. - Brody wyjął notes i ołówek, zapisał sobie wszystkie polecenia Kate.

Ona tymczasem wyszła z piwnicy. Brody pośpie­szył za nią.

- Te schody nie muszą być ładne - mówiła, idąc na górę - ale muszą być bezpieczne.

- Będą bezpieczne. Wszystko zgodnie z przepisa­mi. Ja inaczej nie pracuję.

- Dobrze wiedzieć. Teraz pokażę ci, co bym chcia­ła zrobić na parterze.

Jasno wyłożyła mu swe potrzeby, ze szczegółami. Bro­dy słuchał jej z uznaniem. Nie chciała po prostu wybebe­szyć całego budynku, tylko wykorzystać wszystkie jego dziwaczności, zachować wiekowy czar.

Chciała przebudować kuchnię. Kuchnia miała być mniejsza, a pozostałą po niej przestrzeń należało za­mienić na gabinet.

Pomieszczenia, które z biegiem lat zmieniały swo­je przeznaczenie i z eleganckich sypialni, jakimi były z początku, przeistoczyły się w magazyny, miały się stać garderobami. Trzeba było wybudować blaty, za­montować lustra, a wnęki obudować szafami.

- Trochę to wszystko zbyt wyszukane jak na szko­łę baletową w małym mieście.

- To nie jest wyszukane, tylko zwyczajne. Takie powinno być. A jeśli chodzi o te dwie łazienki... - Zatrzymała się przy drzwiach umieszczonych jedne obok drugich.

- Jeśli chcesz je powiększyć i przebudować, to najlepiej zlikwidować dzielącą je ścianę.

- Tancerze nie są tak bardzo wstydliwi jak inni ludzie, ale koedukacyjna łazienka to już byłaby prze­sada.

- Koedukacyjna? - Brody spojrzał na nią znad no­tatnika. - Chcesz uczyć tańca chłopców? - Uśmiech­nął się z niedowierzaniem. - Co oni tu będą robili?

- Nie słyszałeś o Barysznikowie? O Davidovie? - Kate była przyzwyczajona do takich idiotycznych uwag, więc i tym razem zupełnie się nie przejęła. - Każdy dobry tancerz jest nieporównywalnie silniej­szy i bardziej wytrzymały niż jakikolwiek mężczyzna uprawiający typowo męski sport.

- Sportowcy nie noszą spódniczek.

Kate westchnęła. Skoro zdecydowała się na założenie szkoły baletowej w małym miasteczku, musiała się liczyć z takim postawami.

- Może się zdziwisz, ale tancerze wcale nie są zniewieściali. Moim pierwszym kochankiem był pierwszy tancerz. Jeździł harleyem, a grande jęte ska­kał wyżej niż Michael Jordan skacze podczas meczu. No, ale Jordan nie nosi rajstop. Tylko śmieszne maj­teczki.

- Spodenki - poprawił ją Brody. - Spodenki do koszykówki.

- Sam widzisz, że chodzi tylko o strój - stwierdzi­ła i zaraz wróciła do porzuconego na chwilę tematu.

- Muszą być dwie łazienki. Nowe kabiny prysznico­we, nowe umywalki, nowe podłogi. W każdej łazien­ce jedna umywalka ma być umieszczona tak nisko, żeby mogło z niej korzystać dziecko. Białe wykoń­czenia. Ma być czysto i bez ostrych krawędzi.

- Wiem, o co chodzi.

- Zostało jeszcze piętro. - Pokazała wiodące na górę schody, które znajdowały się na końcu korytarza.

- Tam urządzę sobie mieszkanie.

- Chcesz mieszkać nad szkołą?

- Owszem. Chcę tutaj mieszkać, oddychać, jeść i pracować. Bez tego nie da się zmienić pomysłu w fakt dokonany. Chodź, pokażę ci, jak ma wyglądać mieszkanie.

Brody musiał przyznać, że miała świetne pomysły. Projekt mieszkania, jaki mu przedstawiła, był bez zarzutu.

Życzyła sobie zachować i odrestaurować oryginal­ne gzymsy i stolarkę. Powiedziała nawet, że ten, kto zamalował wspaniały stary dąb białą farbą, powinien być publicznie rozerwany końmi.

Brody był tego samego zdania. Ręce go świerzbiły. Chciał własnoręcznie przykrawać drewno, by uzupeł­nić braki, pokryć je patyną, żeby upodobniło się do oryginału. Nie mógł się doczekać, kiedy zacznie cyklinować podłogi.

Chodząc za Kate po pomieszczeniach na piętrze, czuł, jak narasta w nim dobrze znane oczekiwanie. Pragnął odcisnąć swoje piętno na czymś, co przetrwa pokolenia.

Kiedyś po prostu pracował na godziny, wyłącznie po to, żeby zarobić pieniądze. Duma i odpowiedzial­ność za wykonaną pracę przyszły znacznie później.

Pomyślał, że kształt tego domu zależy od niego. Bar­dzo chciał jak najszybciej zabrać się do roboty, by także i tutaj pozostawić po sobie ślad. Mimo że musiałby wte­dy mieć do czynienia z Kate, musiałby znosić irytującą reakcję swego ciała na bliskość tej kobiety.

Ponownie skupili się na przebudowie łazienki. Sta­ra żeliwna wanna miała zostać. Beżową umywalkę wiszącą na ścianie należało zamienić na białą stojącą na postumencie.

Kate równie dokładnie wiedziała, jak powinna wy­glądać kuchnia, lecz tym razem Brody postanowił wtrącić swoje trzy grosze.

- Czy naprawdę zamierzasz tu gotować, czy tylko podgrzewać gotowe potrawy?

- Oczywiście, że będę gotować. Wiem, jak to się robi.

- Wobec tego musisz mieć porządne miejsce do pracy. Powinnaś tak to wszystko urządzić, żeby prze­strzeń w kuchni była dostosowana do kolejności prac. Dobrze by było zaczynać od okna. Dlatego radziłbym ci przenieść zlew pod okno. Lodówkę można posta­wić tam, a kuchenkę tutaj. W ten sposób przechodzisz kolejno od jednej czynności do drugiej, zamiast mio­tać się po całej kuchni. Nie ma sensu marnować prze­strzeni i jeszcze wysilać się bez potrzeby.

- Tak, ale tutaj...

- Tu można zrobić spiżarnię - przerwał. Oczami wyobraźni widział, jak powinno wyglądać to wnętrze.

- Będziesz miała długi blat. Tutaj go poszerzymy.

- Wyjął miarkę, zmierzył odcinek ściany. - Tak. Ide­alnie. Tutaj blat się poszerzy i w ten sposób powstanie miejsce do jedzenia. Dzięki temu zamiast pustej prze­strzeni będziesz miała miejsce do pracy i miejsce do siedzenia.

- Chciałam tu wstawić stół.

- Jeśli postawisz stół, będziesz musiała go omijać i zawsze będzie ci za ciasno.

- Może masz rację.

A przecież myślała o kuchennym stole jeszcze tego ranka, kiedy jadła śniadanie w towarzystwie ojca. O takim samym stole, przy jakim siadywała z całą rodziną niezliczoną ilość razy.

Sentymentalne, pomyślała rozsądnie. I w tym przypadku chyba rzeczywiście mało praktyczne.

- Zrobię ci szkic - kusił Brody. - Będziesz się mogła nad tym spokojnie zastanowić.

- Dobrze. Zresztą na kuchnię mamy jeszcze czas. W tej chwili najważniejszy jest parter.

- Potrzebuję kilku dni, żeby to wszystko policzyć i zrobić kosztorys, ale już teraz mogę ci powiedzieć, że suma będzie sześciocyfrowa, a prace potrwają około czterech miesięcy.

Kate właściwie spodziewała się tego, ale co innego spodziewać się, a co innego usłyszeć to samo z ust fachowca. Tak czy siak, przeżyła lekki wstrząs.

- Narysuj mi to wszystko, policz, zrób to, co zwy­kle robisz. Gdybym zdecydowała się powierzyć ten remont tobie, to kiedy mógłbyś rozpocząć prace?

- Zdobycie zezwolenia nie zajmie dużo czasu. Materiały mogę zamówić natychmiast. Chyba mógł­bym zacząć pierwszego dnia nowego roku.

- Lejesz mi miód na serce. Jeśli powierzę ci re­mont, chciałabym, żebyś zaczął natychmiast. Przygo­tuj mi, proszę, kosztorys.

Zostawiła go samego, żeby mógł sobie spokojnie wszystko pomierzyć i policzyć, a sama zeszła na dół. Chciała postać trochę na swoim własnym ganku.

Słyszała przytłumione odgłosy ruchu ulicznego do­chodzące z głównej ulicy miasta, która przechodziła zaledwie jedną przecznicę od jej domu. Czuła zapach dymu z jakiegoś komina. Pełen dziur i pagórków trawnik przed domem był zarośnięty więdnącymi chwastami.

Po drugiej stronie wąskiej uliczki stał jeszcze jeden dom z czerwonej cegły, w którym urządzono miesz­kania. Dom był stary, bardzo czysty i nadzwyczajnie cichy o tej porze.

Kolejne sto tysięcy, pomyślała Kate. No cóż, jakoś sobie poradzę. Na szczęście przez kilka ostatnich lat nie wydawałam pieniędzy na żadne ekstrawagancje.

Chyba rzeczywiście odziedziczyła po matce zmysł do interesów. Korzystnie inwestowała oszczędności, a na wszelki wypadek ulokowała co nieco w fundu­szu powierniczym.

Miała jeszcze jedną tajną broń: zawsze mogła wy­stąpić gościnnie ze swoim nowojorskim zespołem. Roztropnie zostawiła sobie tę furtkę.

Doszła do wniosku, że gdy remont się zacznie, to właściwie nie będzie miała nic do roboty. Mogłaby wtedy trochę potańczyć. Nie tylko ze względów fi­nansowych.

Nie była przyzwyczajona do lenistwa, do braku zajęcia. A na to się zanosiło.

Mogę pojechać do Nowego Jorku, zamieszkać u dziadków. Mogę ćwiczyć, występować i co jakiś czas wracać do domu. Tak, to naprawdę całkiem nie­złe rozwiązanie.

Ale nie teraz. Jeszcze nie teraz. Najpierw muszę zobaczyć, jak to wszystko rusza z miejsca, jak moje plany zaczynają się urzeczywistniać.

- Kate? - Brody wyszedł z domu, przyniósł jej porzucony na podłodze płaszcz. - Jest zimno.

- Troszeczkę. Miałam nadzieję, że wreszcie spad­nie śnieg. Wczoraj już nawet troszkę popadało.

- Może sobie padać, byle nie było go więcej niż dwa metry.

- Dlaczego?

- A tak.

Zarzucił jej płaszcz na ramiona, odruchowo pod­niósł jej włosy, żeby nie zostały pod płaszczem.

Ależ ich dużo, pomyślał zdenerwowany. Długie, gęste i takie mięciutkie. Odwróciła się, a on jesz­cze trzymał w dłoni te jej włosy. Nie zdążył ich puścić, kiedy spojrzała mu prosto w oczy. A więc jednak jest zainteresowany, pomyślała bardzo za­dowolona.

- Może pójdziemy na kawę? Tu za rogiem jest taka mała knajpka - zaproponowała.

Chciała go sprawdzić. Siebie zresztą też.

- Moglibyśmy porozmawiać o... tej kuchni. Zajęła wszystkie jego myśli, zatkała płuca i zrobiła coś strasznego z jego męskością.

- Znowu zaczynasz - mruknął.

- Oczywiście. - Uśmiechnęła się leniwie, prowo­kacyjnie.

- Zdaje mi się, że nigdy nie widziałem ładniejszej kobiety od ciebie.

- To tylko dobry dar losu, ale dziękuję. Mnie naj­bardziej podobają się twoje usta. Nie mogę się na nie dość napatrzeć.

W gardle mu zaschło, jakby od tygodnia wędrował po Saharze. Zastanawiał się, co się Stało z kobietami przez ten czas, kiedy on zajmował się wychowaniem syna.

Od kiedy to kobiety uwodzą mężczyzn, myślał. W dodatku na ganku, i to w samo południe.

Grudniowy wiatr powiał mu chłodem w twarz, a mimo to krew krążąca w żyłach była gorętsza niż zwykle.

- Posłuchaj...

Ujął ją za ręce, jakby się chciał upewnić, że zanadto się do niego nie zbliży. Płaszcz zsunął się z jej ramion. Pod cienkim materiałem żakietu Brody poczuł twarde mięśnie.

- Słucham. - Znów patrzyła mu prosto w oczy. Pomyślała, że jest bardzo męski i bardzo wystraszo­ny. - Podobasz mi się, to wszystko.

Ma zupełnie szare oczy, pomyślał Brody. Tajemni­cze jak mgła. Musiałbym tylko pochylić głowę, al­bo... Tak, jeszcze lepiej! Przyciągnąć ją do siebie, zmusić, żeby stanęła na palcach. To by wystarczyło.

Jego usta znalazłyby się na tych jej gorących war­gach wygiętych w pewnym siebie uśmiechu.

- Już ci mówiłem, że nie jestem zainteresowany.

- Owszem - stwierdziła spokojnie. - Kłamałeś. Interesujesz się mną. Nawet bardzo.

Rozbawiona odsunęła się od niego.

- Interesujesz się, chociaż bardzo tego nie chcesz - dodała, jakby zrobiła epokowe odkrycie, jakby on sam tego nie wiedział.

- Na jedno wychodzi.

Puścił ją, schylił się po swoją skrzynkę z narzędzia­mi. Ręce mu drżały. Strasznie go to irytowało.

- Nie zgadzam się, ale nie będę nalegać. Mam ochotę spotkać się z tobą prywatnie. Czas i miejsce pozostawiam do twojego uznania. Oczywiście, jeśli w ogóle uznasz za stosowne się ze mną spotkać w tym charakterze. No i mam nadzieję, że będziemy razem pracować. Oboje podobnie myślimy o tym starym do­mu. Poza tym spodobało mi się wiele twoich pomy­słów.

Był wzburzony i rozgrzany do czerwoności, a jed­nak zdołał zachować spokój. Przynajmniej pozornie.

- Jesteś niesamowita, Kate.

- Oczywiście. - Ani trochę się nie zmieszała. Zre­sztą Brody wcale się tego po niej nie spodziewał. - I nie mam zamiaru przepraszać za to, że jestem jaka jestem. Czekam na kosztorys i te obiecane katalogi. Jeśli będziesz chciał jeszcze coś zmierzyć czy spraw­dzić, to wiesz, gdzie mnie szukać.

- Tak, wiem. - Odwrócił się na pięcie, nawet na nianie spojrzał.

Popatrzyła, jak Brody schodzi po schodkach i wsiada do furgonetki. Pewnie by się zdziwił, gdyby wiedział, że zadrżała, gdy odjechał. Jeszcze bardziej by się zdziwił, gdyby widział, jak ona siada na schod­kach ganku.

Wcale nie czuła grudniowego zimna. Chciała je poczuć, nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie ochłodzi jej rozgrzane ciało. I kiedy wreszcie uspokoi się jej żołądek, w którym znów czuła to dziwne łasko­tanie.

Myślała o Brodym O'Connellu. Myślała o tym, ja­kie to dziwne i fascynujące, że mężczyzna, którego widziała zaledwie drugi raz w życiu, zrobił na niej tak wielkie wrażenie.

Kate była bardzo wybredna. Ten kochanek, o któ­rym opowiedziała Brody'emu, był jednym z trzech mężczyzn, na których zależało jej na tyle, że wpuściła ich nie tylko do swojego życia, ale także do swego łóżka.

Ale Brody'ego chciała mieć w łóżku już, zaledwie po dwóch spotkaniach. Właściwie po jednym, popra­wiła się w myślach. To drugie tylko wzmocniło pożą­danie, tę gwałtowną potrzebę, na którą wcale nie była przygotowana.

Trzeba zrobić jedyną rozsądną i praktyczną rzecz, jaka jest w tej chwili do zrobienia, postanowiła. Mu­szę się uspokoić, zacząć myśleć logicznie, a potem zastanowię się, w jaki sposób najskuteczniej zaciąg­nąć go do łóżka.

ROZDZIAŁ TRZECI

Jack starannie wpisywał do zeszytu kolejne litery alfabetu. Siedział przy dużym biurku w pokoju, który obaj z ojcem nazywali gabinetem. Tata też pracował, tylko inaczej.

Chłopiec uznał, że papier milimetrowy, linijki i ekierki są znacznie bardziej interesujące niż litery. Na szczęście tata obiecał, że kiedy upora się z alfabe­tem, też dostanie papier i będzie mógł rysować.

Jack dobrze wiedział, co narysuje: ogromny dom, taki sam jak ich własny. I wielką stodołę, taką samą jak ta, w której mieści się warsztat tatusia. I do tego dużo śniegu. Całe dwa metry śniegu, a na tym śniegu miliony bałwanów. I psa. Koniecznie trzeba naryso­wać psa.

Dziadek i babcia mieli psa. Nazywał się Buddy, był stary, ale i tak można się było z nim bawić. Niestety, Buddy mieszkał u babci. Jack wiedział, że kiedyś i on będzie miał psa, swojego własnego psa. Nazwie go Mike. Mike będzie biegał za piłkami i spał razem z Jackiem w jednym łóżku.

Tatuś obiecał, że przyniesie mu psa, jak tylko Jack będzie na tyle duży, żeby wziąć na siebie odpowie­dzialność za żywe stworzenie. A więc choćby jutro.

Jack podniósł głowę znad zeszytu i uważnie przyj­rzał się ojcu. Chciał spytać, czy już stał się wystarcza­jąco odpowiedzialny, żeby dostać psa, ale uznał, że to nie jest właściwa pora. Tata miał taką minę, jakby był zły, chociaż tak naprawdę wcale się nie złościł. Za­wsze robił taki grymas podczas pracy. Gdyby Jack odezwał się do taty w takiej chwili, z pewnością usły­szałby: „Nie teraz”.

Ale pisanie liter jest strasznie nudne. Jack wolałby rysować dom albo bawić się ciężarówkami, albo cho­ciaż zagrać w jakąś grę komputerową. Albo przynaj­mniej wyjrzeć przez okno i sprawdzić, czy przypad­kiem nie spadł już śnieg.

Kopnął biurko, pokręcił się na krześle, znów mach­nął nogą.

- Nie kop biurka, Jack.

- Czy muszę przepisać cały alfabet?

- Tak.

- Dlaczego?

- Dlatego.

- Przepisałem do P.

- Jeśli nie przepiszesz reszty, to nie będziesz mógł powiedzieć żadnego słowa zawierającego litery, które opuściłeś.

- Ale tato...

- Nie możesz powiedzieć „tato”.

Jack westchnął ciężko, wpisał do zeszytu kolejne trzy litery i znów podniósł głowę.

- Tato.

- Tak?

- Tato, tato, tato, tato!

Brody popatrzył na syna i uśmiechnął się.

- Spryciarz z ciebie - powiedział.

- Umiem napisać tata i Jack. Brody spojrzał na synka, zwinął pięść.

- A wiesz, jak się pisze figa z makiem? - spytał.

- Nie wiem. Czy to jest z majonezem? Fantastyczny dzieciak, pomyślał z dumą Brody.

- Jak to się stało, że jesteś taki mądry?

- Babcia mówi, że mam to po tobie. Mogę zoba­czyć, co rysujesz? Mówiłeś, że to dla tej pani, która tańczy. Czy ją też narysowałeś?

- Tak, narysowałem to dla tej pani, która tańczy, ale nie możesz zobaczyć, póki nie dokończysz swojej pracy.

Brody wcale nie był lepszy od syna. Też miał ocho­tę rzucić pracę i pobawić się z Jackiem, ale gdyby to zrobił, kto nauczyłby chłopca odpowiedzialności? Najlepszy sposób nauczenia dziecka odpowiedzialno­ści to wykazanie jej samemu. Co do tego Brody nie miał wątpliwości.

- Co się stanie, jeśli nie dokończysz tego, co za­cząłeś?

- Nic - odparł Jack, zwracając oczy ku niebu. Nie rozumiał, dlaczego jego mądry tata nie wie takiej prostej rzeczy.

- No właśnie.

Jack się zasępił, z ciężkim westchnieniem zabrał się za wpisywanie kolejnych liter. Nie widział, że ojciec się uśmiechnął. Boże, co to za dzieciak, pomyślał z miłością Brody. Bardzo chciał przytulić synka i aż do wieczora robić wyłącznie to, co sobie zażyczy ten wielki cud, który tak niespodziewanie pojawił się w jego życiu. I niech diabli porwą pracę i odpowie­dzialność i wszystkie przeklęte obowiązki dobrego ojca.

Czy mój ojciec kiedykolwiek patrzył na mnie w ta­ki sposób, czy się o mnie martwił, czy zastanawiał się, co ze mnie wyrośnie, myślał Brody. Pewnie tak. Nigdy tego nie okazywał, ale pewnie trochę myślał o mnie.

Bob O'Connell, ojciec Brody'ego, nigdy nie bawił się ze swoim synem, nie tracił czasu na idiotyczne rozmowy. Całymi dniami ciężko pracował, po powro­cie z pracy zjadał obiad, a potem oglądał telewizję. Zresztą niedługo, bo musiał się wcześnie położyć, żeby skoro świt znowu iść do pracy.

Od syna wymagał, by wypełniał swoje obowiązki, nie pakował się w kłopoty i - co najważniejsze - żeby wykonywał polecenia bez zadawania zbędnych py­tań. Oczekiwał także, że Brody będzie we wszystkim naśladował ojca.

Brody wiedział, że zawiódł swego ojca na wszyst­kich frontach. A ojciec zawiódł jego.

Dlatego właśnie nie zamierzał żądać i oczekiwać od swego syna tego wszystkiego, czego od niego żądano i czego się po nim spodziewano.

- Zet! Zet, zet, zet! - Jack podniósł w górę zeszyt, powiewał nim jak flagą. - Skończyłem!

- Pokaż.

Chłopiec podsunął ojcu zeszyt. Litery nie były ani kształtne, ani porządnie napisane, ale były wszystkie.

- Dobra robota - pochwalił Brody. - Chcesz pa­pier do rysowania?

- A nie mogę pomóc ci w twoich rysunkach? - Jack już zapomniał o swoich planach. To, co robi tatuś, na pewno jest sto razy ciekawsze od wszystkie­go, co mógłby sobie wymyślić mały chłopiec.

- Możesz - zgodził się.

Wiedział, że przez tę pomoc będzie musiał popra­cować dodatkową godzinę, kiedy już położy Jacka spać, ale nie potrafił odmówić.

- Popatrz - powiedział, sadzając sobie chłopca na kolanach. - Narysowałem tu mieszkanie, które będzie się znajdowało nad szkołą.

- Dlaczego oni noszą takie śmieszne stroje, kiedy tańczą?

- Nie mam pojęcia. A ty skąd wiesz, że do tańca wkłada się śmieszne stroje?

- Widziałem na filmie rysunkowym. Tam były ta­kie słonie w śmiesznych spódniczkach. Tańczyły na paluszkach. Czy prawdziwe słonie mają palce?

- Mają - odrzekł Brody, choć wcale nie był tego pewien. No ale przecież istnieją pomoce naukowe, przypomniał sobie. - Potem obejrzymy słonia w twojej książce, sprawdzimy, czy rzeczywiście ma palce. A teraz weź ołówek i narysuj prostą linię. O, tutaj.

Ojciec i syn pracowali razem. Głowa przy głowie. Duża dłoń prowadziła małą łapkę.

Kiedy Jack zaczął ziewać, Brody przerzucił go sobie przez ramię i wstał.

- Nie jestem śpiący - protestował chłopczyk, choć oczy same mu się zamykały.

- Kiedy się obudzisz, do Gwiazdki zostanie już tylko pięć dni.

- I wtedy dostanę prezent?

Brody się uśmiechnął. Sześciolatek, nawet nieprzy­tomny ze zmęczenia, wciąż dopominał się o coraz to nowe atrakcje.

Zatrzymali się na chwilę przy choince. Brody koły­sał usypiającego synka jak kiedyś, kiedy Jack był jeszcze bardzo mały i nie mógł w nocy spać.

Ich choinka była śliczna. Różnobarwne ozdoby po­krywały każde wolne miejsce, bombki lśniły odbijają­cym się w nich blaskiem kolorowych lampek.

Na szczycie choinki pysznił się uśmiechnięty Mi­kołaj, Jack wciąż jeszcze wierzył w Mikołaja.

Ciekawe, czy za rok o tej porze też jeszcze będzie w niego wierzył, pomyślał Brody.

Zaniósł śpiącego syna do sypialni i położył go do łóżka. Potem zszedł do kuchni i zaparzył cały dzba­nek kawy.

Patrzył w okno, sącząc powoli mocny czarny napój. Kiedy Jack spał, dom zdawał się nienaturalnie cichy. Kiedyś Jack strasznie hałasował, wprowadzał nieopisany zamęt. Brody'emu zdawało się, że już nigdy nie zazna spokoju. Teraz, gdy w domu panowała idealna cisza, bardzo brakowało mu tamtego hałasu.

Wychowywanie dziecka to mozolna praca, pomy­ślał.

Teraz miał nowy problem: niepokój. Nie pamiętał, od jak dawna nie odczuwał takiego niepokoju. Wy­chowywał dziecko, prowadził firmę, zdobywał dla niej zamówienia, a potem je wykonywał. Nic dziwne­go, że na nic więcej nie miał czasu.

Nadal nie mam czasu, pomyślał. Wypił jeszcze jeden łyk kawy, szybko przeszedł przez kuchnię. W samym tylko domu jest tyle pracy, że nie zabraknie mi zajęcia do końca życia, myślał. Trzeba było kupić mniejszy dom, i nie tak bardzo zaniedbany. Coś bar­dziej praktycznego.

Te same rady słyszał od swego ojca, nim jeszcze wpłacił zadatek. Ale Brody nie chciał słuchać rad. Zakochał się w tym starym domu od pierwszego wej­rzenia, Jack zresztą też.

No i jakoś sobie poradziłem, przypomniał sobie, rozglądając się po pięknej kuchni. Sam własnoręcznie zrobił drewniane szafki z oszklonymi drzwiczkami, sam układał marmurowe blaty. Naprawdę miał powód do dumy.

Jednak najważniejsza jest praca zarobkowa, dlate­go pokoje muszą cierpliwie czekać na swoją kolej. Oprócz sypialni Jacka, oczywiście. Ta już od dawna była całkowicie wykończona.

Do Gwiazdki musi uporać się z jednym zleceniem. Na szczęście wszystko szło według planu i Brody był pewien, że nie zawali terminu. Najgorsze, że razem z Gwiazdką wielkimi krokami zbliżają się ferie. Właściwie Brody już powinien się umówić z jakąś opie­kunką, ale Jack tak bardzo nie lubił tych opiekunek...

Beth Skully chętnie weźmie go do siebie. Przynaj­mniej na większą część ferii, myślał Brody. Nie, to będzie nadużywanie uprzejmości. W wyjątkowych sytuacjach, to co innego. Ale ferie nie są przecież niczym wyjątkowym.

W ostateczności mógłby poprosić matkę o opiekę nad Jackiem, ale tego wolał nie robić. Za każdym razem, kiedy musiał korzystać z jej pomocy, czuł się tak, jakby poniósł sromotną klęskę.

Jakoś sobie poradzę, postanowił. Będę zabierał Ja­cka ze sobą do pracy, a od czasu do czasu pozwolę mu spędzić dzień z Rodem. A jeśli już naprawdę nie będę miał co z nim zrobić, wtedy poślę go na parę godzin do babci.

Zorganizowanie opieki nad Jackiem było w tej chwili najważniejszym problemem, lecz to nie ten problem uwierał Brody'ego jak ziarnko piasku w bu­cie, nie on nie pozwalał mu spokojnie myśleć. Proble­mem tym była Kate Kimball.

Nie miał dla niej czasu i wcale jej nie potrzebował. Bzdura, skarcił się w myślach. Mam dla niej czas i bardzo jej potrzebuję, tylko nie chcę się do tego przyznać. Nawet przed sobą, a to już czysta głupota.

Nie pamiętał, żeby kiedyś pragnął kobiety aż tak bardzo. Wszystko przez to, że dawno nie zadawał się z kobietami. I jeszcze przez to, że Kate Kimball tak otwarcie go prowokowała. No i że była niewyobra­żalnie piękna.

Sęk w tym, że Brody nie był dzieckiem. Nie rzucał się na piękne zabawki, nie myśląc o tym, ile trzeba będzie za nie zapłacić. Nie miał prawa robić tego, co chciał i kiedy chciał. Zresztą na czymś takim wcale mu nie zależy.

Bzdura, pomyślał znowu. Gdybym skorzystał z jej zaproszenia, na pewno nie pociągnęłoby to za sobą żadnych konsekwencji, ani natychmiastowych, ani bardziej odległych w czasie. Oboje jesteśmy dorośli, wiemy, jak się obchodzić z takimi rzeczami. Zaraz jednak doszedł do wniosku, że takie myślenie do ni­czego dobrego go nie doprowadzi. Co najwyżej napę­dzi mu nowych kłopotów.

Zrobię, co do mnie należy, postanowił. Przeprowa­dzę ten remont, zarobię pieniądze i będę się od niej trzymał z daleka.

Kate ucieszyła się, że Brody tak szybko przygoto­wał obiecane projekty. Nawet nie bardzo się zdziwiła na widok małego chłopca, którego ze sobą przypro­wadził.

- Cześć, przystojniaku - przywitała malca.

- Mam na imię Jack.

- Niech będzie. Jack Przystojniak. Wchodźcie do środka.

- Chciałem tylko podrzucić rysunki i kosztorys - powiedział Brody.

Podał jej papiery, ale ani na chwilę nie puścił rączki Jacka.

- Masz tam też moją wizytówkę. Skontaktuj się ze mną jeśli będziesz chciała o coś zapytać albo poroz­mawiać o projektach czy o kwotach.

- Lepiej od razu rzućmy na to okiem. Zaoszczę­dzimy sobie czasu i fatygi. Chyba nigdzie się nie spie­szycie. - Uśmiechnęła się do Jacka. - Strasznie dziś zimno. Tak zimno, że koniecznie trzeba się napić gorącej czekolady.

- I z galaretką owocową?

- W tym domu nie podaje się gorącej czekolady bez galaretki.

Wyciągnęła rękę i Jack natychmiast podał jej swoją małą łapkę. Nie oglądając się na Brody'ego, weszli do domu.

- Poczekaj, ja...

- Daj spokój, człowieku. Bądź kolegą. W której jesteś klasie, Przystojniaku? - Przykucnęła i rozpięła małemu kurteczkę. - W ósmej? Może w dziewiątej?

- Nie. - Chłopczyk zachichotał. - W pierwszej.

- Nie żartujesz?

Jack poważnie pokręcił główką.

- Co za zbieg okoliczności! Akurat dziś mamy promocję dla pierwszoklasistów. Możesz sobie wy­brać, czy wolisz ciasteczka z cukrem, z czekoladą czy z masłem orzechowym.

- A czy mógłbym dostać wszystkiego po trochu?

- Jack...

- No, wreszcie jakiś mężczyzna, który ma podob­ne upodobania jak ja - oznajmiła Kate, wciąż nie zwracając najmniejszej uwagi na Brody'ego.

Wyprostowała się, podała Brody'emu kurteczkę Jacka, jego czapkę i rękawiczki, po czym znów wzię­ła chłopczyka za rękę i razem pomaszerowali do ku­chni.

- Czy to pani jest tą panią, która tańczy? Kate się roześmiała.

- Tak, to ja. - Spojrzała na Brody'ego. Mam cię, pomyślała. - Kuchnia jest tam.

- Wiem, gdzie jest kuchnia - warknął Brody.

- Tatuś się złości - oznajmił Jack.

- Zauważyłam. Za karę nie dostanie żadnego cia­steczka.

- Dorośli mogą się czasem zezłościć - tłumaczył ojca Jack - tylko nie mogą mówić brzydkich słów.

- Jack! - Brody próbował przywołać synka do po­rządku.

- Ale tatuś czasami mówi brzydkie słowa - szeptał konspiracyjnie malec. Niewiele sobie robił z napo­mnień ojca. - A raz, kiedy przytłukł sobie palec, powiedział wszystkie brzydkie słowa naraz.

- Naprawdę? - Kate podsunęła mu krzesło. Była kompletnie zauroczona chłopcem. - W porządku alfabetycznym, czy jak popadnie?

- Jak popadnie. Niektóre nawet powtórzył kilka razy. - Jack uśmiechnął się do niej. - Mogę dostać trzy galaretki?

- Oczywiście. Powieś kurtki na tamtym wieszaku, Brody.

Posłała mu uroczy uśmiech, po czym zabrała się do przygotowywania czekolady.

- Nie chcielibyśmy zabierać ci czasu - zaczął.

- Mam mnóstwo czasu. Mama jest zawalona robo­tą. Nawet ja od rana przez kilka godzin pomagałam w sklepie. Brandon wziął popołudniową zmianę. To jest rękawica mojego brata - wyjaśniła Jackowi, któ­ry jeszcze przed chwilą sięgał po rękawicę, ale teraz cofnął łapkę, jakby się oparzył.

- Ja tylko patrzyłem.

- Możesz jej dotknąć, jeśli chcesz. Brandon nie będzie miał nic przeciwko temu. Lubisz baseball?

- Już nawet trochę grałem - pochwalił się Jack. - A jak będę starszy, zacznę grać w Lidze Dzieci.

- Brandon też kiedyś grał w Lidze Dzieci. Teraz gra w prawdziwej dorosłej lidze. Na trzeciej bazie w drużynie L.A. Kings.

- Naprawdę? - Oczy Jacka zrobiły się wielkie ze zdziwienia.

- Naprawdę. - Kate podała uszczęśliwionemu chłopcu rękawicę. - Może ty też kiedyś będziesz grał w prawdziwej lidze.

- Rany, tato! Zobacz, to jest rękawica prawdziwe­go gracza!

- No. - Brody musiał się poddać. Nie mógł odcią­gać synka od osoby, która potrafiła zapewnić małemu takie emocje. - Odlotowa. - Potargał czuprynę Jacka, uśmiechnął się do Kate. - Czy ja też mógłbym dostać trzy galaretki?

- Oczywiście.

Kate nalała do kubków czekoladę, wyłożyła ciaste­czka i galaretki na talerzyk. Myślała o Jacku. Uważa­ła, że to prawdziwy skarb. W ogóle miała słabość do dzieci, zwłaszcza do takich, które jej ojciec określał mianem żywego srebra. Jack był właśnie taki.

- Proszę pani...

- Mów do mnie Kate - poprosiła, stawiając przed Jackiem kubek pełen pachnącej czekolady. - Tylko uważaj. Jest naprawdę gorąca.

- Dobrze. Kate, dlaczego nosicie takie śmieszne ubrania do tańca? Pytałem tatę, ale on nie wie.

Brody jęknął cicho. Udawał, że nie obchodzi go nic prócz talerza z ciasteczkami.

Kate postawiła na stole dwa pozostałe kubki z go­rącą czekoladą i usiadła.

- My nazywamy te stroje kostiumami - wyjaśniła. - Pomagają nam opowiedzieć historię, którą tań­czymy.

- Nie można tańczyć historii. Historie opowiada się słowami.

- To jest podobne do odpowiadania słowami, tyl­ko zamiast słów używa się ruchów i muzyki. O czym myślisz, kiedy słyszysz melodię „Jingle Bells”, graną bez słów?

- O Gwiazdce. Do Gwiazdki zostało jeszcze tylko pięć dni.

- No właśnie. A gdybyś miał zatańczyć w takt tej melodii, twoje ruchy byłyby szybkie i wesołe. Przy­pominałyby ci śnieg i jazdę na sankach. Ale gdyby to była „Cicha noc”, poruszałbyś się powoli i majesta­tycznie.

- Jak w kościele.

- Właśnie - pochwaliła Kate, zachwycona bystrością Jacka. - Przyjdź kiedyś do mojej szkoły, to ci pokażę, jak się tańczy różne historie.

- Czy mój tata będzie budował twoją szkołę?

- Zobaczymy.

Otworzyła teczkę. Nawet nie spojrzała na koszto­rys. Zaczęła od rysunków.

Brody nigdy dotąd nie miał takiego klienta. Wszy­scy zawsze zaczynali od pieniędzy.

Jack jadł ciasteczka, popijał czekoladą, za to Kate nawet nie spojrzała na swój kubek. Projekty Brody'ego pochłonęły ją bez reszty. Potem zaczęła zadawać py­tania.

Brody musiał przysunąć się do niej, razem z nią patrzeć na szkice, żeby móc udzielić właściwych od­powiedzi.

Pachniała lepiej niż wszystkie ciastka świata.

- Co to jest?

- Rozsuwane drzwi. Dzięki nim oszczędza się sporo miejsca. A ten korytarz jest bardzo wąski. Dru­gie takie są tutaj, prowadzą do twojego gabinetu. Potrzebujesz spokoju, ale nie musisz za ten spokój płacić zbyt dużą przestrzenią.

- Podoba mi się to. - Odwróciła głowę. Ich twarze były blisko, patrzyli sobie w oczy. - Bardzo mi się podoba.

- Ja pomagałem tatusiowi rysować - obwieścił z dumą Jack.

- Świetnie to zrobiłeś - pochwaliła Kate i znów pochyliła się nad szkicami.

Bardzo dokładnie oglądała każdy rysunek. Zastanawiała się nad zaproponowanymi przez Brody'ego zmianami i albo od razu je odrzucała, albo odkładała decyzję na później, kiedy dobrze się nad wszystkim zastanowi.

Wielkie wrażenie wywarła na niej staranność wy­konania rysunków. Szkice były czytelne, profesjonal­nie wykonane. Architekt z dyplomem nie zrobiłby tego lepiej.

Przestudiowawszy projekty, sięgnęła po kosztorys. Był przejrzysty i zrozumiały, lecz kwota, na jaką opiewał, przyprawiła Kate o zawrót głowy.

- Wiesz co, Przystojniaku? - powiedziała, odsu­wając na bok papiery. - Ty i twój tata zostaliście za­trudnieni.

Jack wydał okrzyk radości, a ponieważ nikt mu tego nie zabronił, wziął sobie z talerza jeszcze jedno ciasteczko.

Brody nie zdawał sobie sprawy z tego, że przez dłuższą chwilę wstrzymywał oddech. Mało brako­wało, a odetchnąłby głośno z ulgą, ale się opano­wał. Może teraz nie tylko podreperować rodzinny budżet, ale nawet postawić firmę na nogi. To był jego pierwszy naprawdę duży kontrakt w Wirginii Zachodniej.

Remont tego budynku da jego ludziom zajęcie na całą zimę, najtrudniejszy okres dla wszystkich firm budowlanych. Nie trzeba będzie redukować załogi ani zmniejszać liczby godzin pracy. Ale najważniejsze ze wszystkiego było to, że Brody bardzo chciał zająć się tym budynkiem.

Sztuka polega na tym, żeby zajmować się wyłącz­nie budynkiem, a nie jego właścicielką.

- Bardzo się cieszę, że będę mógł przeprowadzić ten remont - powiedział.

- Przypomnę ci to, kiedy zaczniesz narzekać, że doprowadzam cię do szału.

- Od tego zaczęłaś. Masz długopis?

Kate uśmiechnęła się, wstała od stołu i odsunęła jedną z jego szuflad. Wyjęła długopis, pochyliła się nad stołem i podpisała umowę, opatrując ją aktualną datą.

- Twoja kolej - powiedziała, podając Brody'emu długopis. Potem wzięła długopis od ojca i spojrzała wymownie na syna. - Jack?

- Co? - Buzię miał całą w okruszkach. Szybko przełknął resztkę ciastka. - To znaczy - poprawił się, widząc niezadowoloną minę ojca - chciałem powie­dzieć „słucham”.

- Potrafisz się podpisać?

- Tylko drukowanymi literami. Znam już cały al­fabet. Umiem napisać „Jack” i „tata” i wszystkie inne słowa.

- Doskonale. Wobec tego podejdź tu i też się pod­pisz. Pomagałeś tatusiowi rysować, prawda? Chcesz, żebym cię przyjęła do pracy, czy nie?

- Jasne! - Chłopczyk był zachwycony. Zeskoczył z krzesełka. Okruszki, które miał na ko­lanach, spadły na podłogę.

Jack wziął długopis, wystawił język i bardzo sta­rannie wykaligrafował swoje imię pod podpisem ojca.

- Patrz, tatusiu! To ja.

- Widzę.

Brody naprawdę się wzruszył. Nie miał pojęcia, jak się zachować. Kate trafiła go w najczulszy punkt.

- Idź umyć ręce, Jack - powiedział na wszelki wypadek.

- Nie są brudne.

- Powiedziałem, że masz umyć ręce.

- Łazienka jest w tamtym korytarzu - wyjaśniła cicho Kate. - Najpierw będą jedne drzwi, a drugie to już łazienka. Po stronie tej ręki, którą napisałeś swoje imię.

Jack mruknął coś pod nosem, ale już bez dalszych protestów wyszedł z kuchni.

- Jesteś dla niego bardzo dobra - zaczął Brody. - Dziękuję ci, że pozwoliłaś mu uczestniczyć w tym przedsięwzięciu.

- To nie moja zasługa. - Kate wzruszyła ramiona­mi. - On już w tym uczestniczy. I nie myśl sobie, że to jakiś podstęp.

- Ja tylko powiedziałem, że jesteś dla niego bardzo dobra.

- Tak powiedziałeś, ale pomyślałeś co innego. Uważasz, że sprytnie to rozegrałam, żeby cię łatwiej podejść. Bardzo się pomyliłeś - prychnęła. - Owszem, chciałabym się z tobą przespać i zrobię wszystko, żeby dopiąć swego. Wszystko prócz wyko­rzystywania twojego syna.

Zebrała ze stołu puste kubki. Chciała się odwrócić, lecz Brody położył dłoń na jej ramieniu.

- Masz rację - rzekł skruszony. - Tak właśnie po­myślałem. Przepraszam cię za to.

- W porządku - mruknęła wcale nie przekonana. Ścisnął mocniej jej ramię, zaczekał, aż odwróci się do niego twarzą.

- Naprawdę cię przepraszam, Kate.

- W porządku - powtórzyła. Dopiero teraz rzeczy­wiście uwierzyła w szczerość jego przeprosin. - Tym razem naprawdę. Twój Jack jest wspaniały. Trudno się w nim nie zakochać od pierwszego wejrzenia.

- Sam jestem w nim zakochany.

- On w tobie też. To widać gołym okiem. A ja lubię dzieci i podziwiam kochających rodziców. Dzięki Jackowi stałeś się dla mnie bardziej atrakcyjny.

- Nie mam zamiaru iść z tobą do łóżka. - Już nie ściskał jej ramienia. Jego dłoń zsunęła się w dół po jej ręce.

- Owszem, tak twierdzisz... - Uśmiechnęła się do niego.

- Nie chcę sobie utrudniać życia ani komplikować pracy. Nie mogę sobie pozwolić...

Chciał powiedzieć coś bardzo ważnego, coś okro­pnie stanowczego, lecz Kate dotknęła jego piersi, przesunęła dłonie na ramiona.

- Jeszcze nie zacząłeś pracy - mruknęła, przysu­wając usta do warg Brody'ego.

Przysunął się do niej. Usta Kate były ciepłe, zachę­cające. Brody'emu zakręciło się w głowie.

Zamierzał ją od siebie odsunąć. Naprawdę tak so­bie postanowił. Na pewno potrafiłby trzymać ją od siebie na odległość wyciągniętej ręki. Wystarczyło chcieć.

Kate nie potrafiła mu się oprzeć. Zresztą nie miała takiego zamiaru. Brody całował jak marzenie, jakby nic innego w życiu nie robił. Usta miał miękkie i go­rące, dłonie twarde i silne. Czy w mężczyźnie może być jeszcze coś bardziej pociągającego niż siła? Siła mięśni i siła serca?

- Cudowne - szepnęła, wsuwając palce we włosy Brody'ego. - Może byśmy to powtórzyli?

Bardzo tego pragnął. Najlepiej natychmiast. Nie­stety, jego mały synek chlapał się w pobliskiej ła­zience.

- Nie mogę.

- Możesz. Przed chwilą się przekonałam.

- Do diabła! - Wreszcie odsunął ją od siebie na odległość wyciągniętej ręki. - Ależ ty potrafisz czło­wieka otumanić!

- Nie aż tak bardzo, jak bym chciała. Ale to dopie­ro początek.

Puścił ją. Tak było najbezpieczniej. Na wszelki wypadek jeszcze się od niej odsunął.

- Wiesz, że wiele czasu minęło, odkąd... - Przez chwilę szukał właściwego słowa. - Odkąd bawiłem się w tę grę.

- Przypomnisz sobie, wszystko sobie przypo­mnisz. Najlepiej zacząć od razu. Może wybralibyśmy się na kolację?

- Umyłem z obu stron - oznajmił Jack, wbiegając do kuchni. - Czy mogę wziąć jeszcze jedno ciastko?

- Nie - powiedział prędko Brody, nie patrząc na synka. Nie mógł oderwać oczu od Kate. - Podziękuj i idziemy. I tak za długo siedzieliśmy.

- Dziękuję, Kate.

- Cała przyjemność po mojej stronie, Przystojnia­ku. Przyjdź do mnie jeszcze kiedyś, dobrze?

- Dobrze. - Uśmiechał się do niej, gdy ojciec po­magał mu włożyć kurteczkę. - A będziesz miała gorą­cą czekoladę?

- Na pewno.

Odprowadziła ich do drzwi, a potem stała w progu i patrzyła, jak wsiadają do samochodu. Jack entuzja­stycznie machał rączką, za to Brody nawet na nią nie spojrzał.

Odjechali.

Ostrożny z niego człowiek, pomyślała Kate. No cóż, trudno mieć do niego o to pretensje. Ja też była­bym ostrożna, gdybym miała taki skarb, takie żywe srebro.

Teraz, gdy poznała syna, jeszcze bardziej zaintere­sowała się ojcem.

Tylko po co ja się tak spieszę, pomyślała. Muszę zwolnić tempo, musimy się lepiej poznać. Co się od­wlecze, to nie uciecze. W końcu ani on, ani ja nigdzie się nie wybieramy.

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Trzęsienia ziemi - powiedziała Kate.

- Burze śnieżne - wyliczał Brandon.

- Smog.

- Zaspy. Od lat tak się sprzeczali: co jest lepsze: wschodnie czy zachodnie wybrzeże Stanów. Ta sprzeczka była jednak trochę inna. Miała pomóc Kate zapomnieć o tym, że brat wkrótce wyjedzie.

Przez całe święta ani razu nie pomyślała o niczym nieprzyjemnym. Najpierw były przygotowania i mnóstwo pracy, potem cudowna rodzinna atmosfe­ra... Nie było czasu na smutki. Ale święta minęły, zbliżał się sylwester.

Freddie, przyrodnia siostra Kate i Brandona, wró­ciła do Nowego Jorku z mężem Nickiem i dwójką udanych dzieci. Teraz miał wyjechać Brandon.

Kate spojrzała w głąb ulicy. Z daleka dostrzegła ciężarówki i krzątających się wokół nich robotników. Samochody stały przed jej własnym prawie całkiem zrujnowanym domem.

Brody nie traci czasu, pomyślała uradowana.

- Sprawdzimy, co się tam dzieje? - spytała brata i nie czekając na odpowiedź, przyspieszyła kroku.

Brandon podreptał za nią. Też był ciekaw, jak po­stępują prace. Na podwórzu kręcili się jacyś ludzie, stały taczki, narzędzia i wielkie pojemniki.

Kate ostrożnie zajrzała do piwnicy swego domu. Było tam jasno jak w słoneczny dzień. Zapuszczona piwnica wyglądała jak stanowisko archeologiczne w pierwszych dniach prac wykopaliskowych.

Brody ładował śmieci na taczkę. Obok niego przy­kucnął Jack. On także małą łopatką zbierał śmieci do kubełka.

Jack pierwszy ją zauważył. Podskoczył jak piłecz­ka, zatańczył z radości.

- Porządkujemy piwnicę - pochwalił się. - Tatuś obiecał mi za to całego dolara. I pozwoli mi wylewać cement. A na Gwiazdkę dostałem ciężarówkę. Poka­zać ci?

- No pewnie.

Chciała zejść jeszcze niżej, lecz Brody zatarasował jej drogę.

- Nie powinnaś się tu kręcić - powiedział.

- Dlaczego? To moja piwnica.

- Nie jesteś odpowiednio ubrana - odparł bez na­mysłu.

- Rzeczywiście. - Kate spojrzała na swoje ele­ganckie pantofelki. - Mimo to muszę teraz z tobą po­rozmawiać.

- Proszę bardzo. Chodź, Jack! - zawołał do synka. - Zarządzam krótką przerwę.

Wyszedł na dwór. Jack gramolił się tuż za nim.

- To jest mój brat Brandon - powiedziała Kate.

- Brand, poznaj Brody'ego O'Connella i jego syna Jacka.

- Witaj. - Brody podniósł rękę do góry. Wolał nie podawać nikomu ubrudzonej dłoni. - Widziałem, jak grasz. Jest na co popatrzeć.

- Dzięki.

- Grasz w baseballa? - Jack patrzył na Brandona z podziwem.

- No. - Brandon przykucnął przed chłopcem. - Lubisz tę grę?

- Pewnie. Kate pokazała mi twoją rękawicę. Ja mam taką samą, tylko trochę mniejszą. Kij też mam i w ogóle wszystko co trzeba.

Ponieważ Brandon zajął się Jackiem, Kate mogła spokojnie porozmawiać z Brodym.

- Nie spodziewałam się, że tak szybko za­czniesz...

- Chciałem skorzystać z ładnej pogody. Boję się, że to nie potrwa długo, ale chyba zdążę oczyścić piwnicę i wylać cement, nim znowu chwyci mróz.

- Doskonale - ucieszyła się Kate i zaraz zaczęła z innej beczki. - Jak minęły święta?

- Świetnie. - Brody się odsunął, żeby zrobić miej­sce robotnikowi, który wywoził z piwnicy kolejną taczkę śmieci. - A tobie?

- Fantastycznie. Widzę, że powiększyłeś swoją brygadę. Rozumiem, że tego dolara dziennie dopi­szesz do mojego rachunku - zażartowała.

- Nic podobnego. Sam to pokryję. Zrozum, w szkole są teraz ferie i biorę go z sobą - tłumaczył się Brody. - Jack umie się zachować na budowie, a ludziom jego obecność nie przeszkadza, więc...

- Ojej, aleś ty przewrażliwiony - przerwała mu Kate. - Ja tylko żartowałam.

- Przepraszam - zreflektował się. - Niektórzy klienci nie lubią, kiedy zabieram Jacka na budowę.

- Mnie to nie przeszkadza.

- Hej, Brody! - zawołał Brandon. - Obejdziesz się przez jakiś czas bez tego faceta?

Brody podniósł głowę. Brudna łapka Jacka tkwiła ufnie w dużej dłoni Brandona.

- Bo ja wiem... - Brody udawał, że się zastana­wia, choć ani myślał powierzać synka opiece jakiegoś obcego faceta.

- Musimy na chwilę wpaść do domu - tłumaczył Brandon. - Przywiozę małego z powrotem, jak będę jechał na lotnisko. Za jakieś pół godziny.

- Tatusiu, pozwól mi z nim iść. Proszę.

- Ja...

- Mój brat to skończony idiota - powiedziała Kate - ale odpowiedzialny idiota.

To ja jestem idiotą, pomyślał Brody. Zawsze umie­ram ze strachu, kiedy Jack choć na chwilę znika mi z oczu. Ten facet nie jest obcy, jest bratem Kate, a skoro ona mówi, że jest odpowiedzialny, to napra­wdę nie mam się o co bać.

- Dobra, idź - zgodził się. - Tylko najpierw umyj ręce.

- Zaczekaj na mnie - poprosił Brandona Jack. - Zaraz wracam.

Pognał do stojącego nieopodal wiadra z wodą, bły­skawicznie zanurzył w nim dłonie, otrzepał krople wody i już był z powrotem przy swoim nowym przy­jacielu.

- Gotów? No to idziemy. - Brandon wziął chłopca za prawie czystą i mokrą rączkę, zasalutował Brody'emu i odszedł.

- Do widzenia, tatusiu! - zawołał Jack. - Niedłu­go wrócę.

- Twój brat ma jakiś problem z nogą? - spytał Brody, patrząc w ślad za odchodzącymi.

- Naciągnął sobie mięsień podczas gry. No cóż, nie będę cię dłużej zatrzymywać.

Uśmiechała się, dopóki nie okrążyła domu. Potem usiadła na frontowych schodach i serdecznie się roz­płakała. Wiedziała, że to strasznie głupie, ale było jej żal rozstawać się z bratem.

Gdy dziesięć minut później Brody szedł po coś do furgonetki, Kate wciąż jeszcze siedziała na schod­kach. Łzy już prawie obeschły, tylko na rzęsach lśniły jeszcze pojedyncze kropelki.

- Co się stało?

- Nic.

- Płakałaś.

- No to co? - Wzruszyła ramionami, pociągnęła nosem.

Chciał ją tak zostawić. Powinien wziąć... No tak, ale właśnie zapomniał, po co właściwie szedł do sa­mochodu. Kłopot w tym, że nigdy nie potrafił przejść obojętnie obok kogoś, kto płacze. Zwłaszcza kiedy tym kimś była piękna kobieta. Westchnął zrezygno­wany i usiadł na schodkach obok Kate.

- Dlaczego płakałaś?

- Nie chcę, żeby Brandon wyjeżdżał. Nie musiała­bym się z nim rozstawać, gdyby się nie uparł miesz­kać w tej głupiej Kalifornii.

Ach, więc chodzi o brata, pomyślał z ulgą Brody i sięgnął do kieszeni, widząc, że po policzku Kate spłynęła jeszcze jedna łza.

- Tam ma pracę - powiedział, pragnąc ją pocie­szyć, i podał jej chusteczkę.

- Wybacz, ale nie chce mi się teraz myśleć logicz­nie. - Wzięła od niego chustkę, wytarła oczy i nos. - Dzięki.

- Drobiazg.

- Masz rodzeństwo?

- Nie.

- A chciałbyś mieć? Tanio sprzedam. - Westchnę­ła, oparła się plecami o wyższy stopień. - Moja sio­stra mieszka w Nowym Jorku, Brandon w Los Ange­les, a ja w Wirginii. Nie przypuszczałam, że kiedyś tak się od siebie oddalimy.

- Co z tego, że daleko mieszkacie? Przecież jeste­ście sobie bardzo bliscy.

Kate spojrzała na niego nieco zdumiona. Od razu przestała płakać.

- Masz rację. Masz świętą rację. Jak dobrze, że to powiedziałeś. - Oddała mu chusteczkę. - Porozma­wiaj ze mrą jeszcze trochę, dopóki mi nie odejdą te głupie myśli. Opowiedz, jak spędziliście święta.

- Jack obudził mnie o piątej rano. - Brody uśmiechnął się na wspomnienie świątecznego poranka. - Skakał z radości prawie do sufitu. Już się bałem, że trzeba go będzie stamtąd zeskrobywać.

- A jak tam świąteczny obiad?

- Tak sobie. - Brody przestał się uśmiechać. - By­liśmy u moich rodziców. Mieszkamy w tym samym mieście, ale wcale nie jesteśmy sobie bliscy.

- Szkoda.

- Bardzo kochają Jacka, a to najważniejsze.

Po co ja jej o tym opowiadam, pomyślał zły na siebie. Pewnie dlatego, że tak bardzo mnie to boli. Mój ojciec neguje wszystko, co dla mnie ważne, za­wsze o wszystko ma do mnie pretensje.

- Muszę wracać do pracy - wstał - bo szef mi obetnie pensję.

- Brody... - zaczęła Kate.

Widziała, że jest zakłopotany. Chciała go jakoś podnieść na duchu, ale nie bardzo wiedziała, co i jak powiedzieć.

Chwilę później wrócili Brandon z Jackiem i już nie można było mówić o niczym tylko o tym, co intereso­wało Jacka.

- Tatusiu! - wołał, nim jeszcze odpiął przytrzy­mujący go w fotelu pas. - Brand dał mi swoją rękawi­cę! I jeszcze piłkę ze swoim podpisem.

Brody przykucnął i złapał pędzącego do niego synka.

- Pokaż. - Obejrzał rękawicę i piłkę, jeszcze ciepłe od uścisku rączek Jacka. - Rzeczywiście fanta­styczne. Musisz je teraz bardzo szanować.

- Będę szanował. Obiecuję. Dzięki, Brand! Strasz­nie ci dziękuję. Możemy to pokazać chłopakom, ta­tusiu?

- Oczywiście. - Brody wziął Jacka na ręce. - Dziękuję - powiedział do Brandona.

- Nie ma za co. Cała przyjemność po mojej stro­nie. Pamiętaj, Jack. Uważnie obserwuj piłkę.

- Nie zapomnę - obiecał chłopczyk. - Do widzenia.

- Szczęśliwej podróży - dodał Brody i zaniósł Ja­cka na drugą stronę domu, żeby mały mógł pochwalić się brygadzie swoimi skarbami.

Kate pochyliła się przy otwartym oknie samocho­du. Brandona.

- Wielkie dzięki, braciszku - powiedziała. - Chy­ba jednak jesteś mądrzejszy, niż myślałam.

- Ten Jack to strasznie fajny dzieciak. - Brandon lekko uszczypnął siostrę w policzek. - Widzę, że masz oko na jego tatusia.

- Mam oboje oczu na jego tatusia. - Kate roze­śmiała się. Pochyliła się i pocałowała brata. - Jedź sobie do tej swojej Kalifornii, tylko uważaj na siebie.

- A ty się dobrze zachowuj.

- Nie licz na to.

- Nie Uczę. - Brandon roześmiał się, włączył sil­nik. - Tak tylko powiedziałem. Trzymaj się, Katie.

Kate odsunęła się od krawężnika, pomachała mu ręką.

- Wysokich lotów - mruknęła, bo i tak nie mógł jej już usłyszeć.

Natasza zwykle spędzała sylwestra w kuchni. Przygotowywała przyjęcie, jakie tradycyjnie wyda­wała w pierwszym dniu nowego roku dla rodziny, przyjaciół i dla sąsiadów.

- Brand mógł wyjechać dopiero po Nowym Roku - mówiła rozżalona Kate.

- Nie mógłby, kochanie. - Natasza przykręciła gaz pod brzoskwiniami, z których przyrządzała kisiel.

- Już zapomniałaś, jak to jest? Rok temu ty też byłaś daleko stąd. Miałaś swoje życie, swoją pracę.

- Pamiętam - westchnęła Kate, starannie rozwałkowując ciasto - ale muszę się jeszcze trochę posmucić. Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo tęsknię za tym idiotą.

- Wyobrażam sobie - zapewniła ją matka. - Ja też za nim tęsknię. Tak samo jak kiedyś tęskniłam za tobą.

Natasza pomyślała o nie tak znowu odległych cza­sach, kiedy to dzieci plątały się jej pod nogami, gdy przygotowywała smakołyki na noworoczne przyjęcie. Miała przez nie mnóstwo dodatkowej roboty, bo ciąg­le trzeba było wycierać coś, co się rozlało lub spadło na podłogę.

Wtedy marzyła, żeby dzieci wreszcie podrosły, że­by zamiast przeszkadzać, choć czasem trochę jej po­mogły. Tamte marzenia spełniły się nadspodziewanie szybko i teraz Nataszy było smutno. Tęskniła za daw­nymi czasami, kiedy dom rozbrzmiewał dziecięcym śmiechem.

- Masz jakiś problem, Katie? - spytała, zanie­pokojona nadąsaną miną córki. - Pewnie nie wiesz, co robić z wolnym czasem. Nie martw się, remont wkrótce się skończy i zaczniesz organizować tę swoją szkołę. Nie będziesz wiedziała, w co najpierw ręce włożyć.

- Nie martwię się - mruknęła Kate. - Robię plany. Ale matka nie dała się nabrać. Za dobrze znała swoje dzieci. Nalała herbatę do dwóch filiżanek, po­stawiła je na stole.

- Siadaj - powiedziała. - Musimy porozmawiać.

- Mamo, ja...

- Siadaj - powtórzyła Natasza tonem nie znoszą­cym sprzeciwu. - Przecież widzę, że coś cię gryzie.

- Rzeczywiście gryzie - przyznała Kate. Zrezyg­nowana usiadła naprzeciwko matki. - Chociaż sama nie bardzo wiem co.

- Więc spróbujmy to ustalić. Jesteśmy do siebie podobne, Katie. Zawsze wszystko planujemy, żeby broń Boże nie stracić panowania nad sytuacją. Ale to nie zawsze się udaje, kochanie.

- Zauważyłam - westchnęła Kate.

- Kiedy tu przyjechałam, kiedy postanowiłam otworzyć sklep - opowiadała Natasza - było mi na­prawdę bardzo ciężko. Myślisz, że łatwo mi przyszło rozstać się z rodzicami? Po tym wszystkim, co razem przeszliśmy? A jednak wyjechałam, poznałam twoje­go ojca... Tego akurat nie planowałam.

- Przeznaczenie - mruknęła Kate.

- No właśnie. - Natasza uśmiechnęła się. - Zasta­nawiamy się, rozważamy, planujemy i zapominamy o przeznaczeniu. A to ono kieruje naszym losem. Nie przyszło ci do głowy, że to właśnie przeznaczenie sprowadziło cię z powrotem do domu?

- Gniewasz się, że wróciłam? Że zrezygnowałam z kariery?

- Zwariowałaś?

- Mamo... - Kate szukała właściwych słów. Krę­ciła filiżanką w kółko, jakby mogło jej to w czymś pomóc. - Wiem, ile oboje z tatą poświęciliście...

- Bzdury gadasz! - zirytowała się Natasza. - Ni­gdy nie mówiłam o poświęceniu w odniesieniu do swoich dzieci. Wszystko, co robiłam, robiłam dlate­go, że tak chciałam. To nie jest żadne poświęcenie!

- Wiem, ale... Widzisz, chodzi mi o to, że ty i tata strasznie dużo dla mnie zrobiliście. Pomagaliście mi na wszystkie sposoby, kiedy postanowiłam, że będę tańczyć.

- Już ci mówiłam...

- Pozwól mi skończyć, mamo. - Tym razem Kate nie pozwoliła jej dojść do głosu. - Ja ciągle o tym myślę. Te wszystkie lekcje, kostiumy, baletki, ciągłe wyjazdy. Wiem, że mieliście wobec mnie jakieś plany, a jednak pozwoliliście mi na to, na czym mi najbar­dziej zależało. Dlatego chciałam, żebyście mogli być ze mnie dumni.

- Co też ci chodzi po głowie - obruszyła się Nata­sza. - Oczywiście, że jesteśmy z ciebie dumni.

- Wiem, wiem. Kiedy tańczyłam, a wy siedzieli­ście na widowni... Czułam to, chociaż nawet was nie widziałam. A ja porzuciłam to wszystko, co was ko­sztowało tyle wyrzeczeń.

- Nie porzuciłaś, tylko... Bo ja wiem? Może po prostu wyrosłaś? Ale my wciąż jesteśmy z ciebie dumni. Jesteśmy dumni z człowieka, jakiego udało nam się wychować.

Kate miała w oczach łzy. Nie chciała ich, same napłynęły.

- Bałam się, że będziecie niezadowoleni, że zre­zygnowałam z baletu, żeby uczyć.

- Czy chcesz być dobrą nauczycielką?

- Bardzo chcę.

- A więc będziesz, a my będziemy dumni z nauczy­cielki, tak jak kiedyś szczyciliśmy się baletnicą. A tym­czasem, pomiędzy baletnicą a nauczycielką, jesteśmy dumni z ciebie, z tego, że wiesz, czego chcesz, i że umiesz to osiągnąć. Jesteśmy dumni z tego, że jesteś prześliczną i rozumną młodą kobietą o dobrym sercu.

- Och! - Kate zamrugała oczami, by pozbyć się łez, które zawisły na jej długich rzęsach. - Naprawdę nie wiem, co się ze mną ostatnio dzieje. Stałam się strasznym mazgajem.

- W twoim życiu nastały wielkie zmiany. Poza tym masz za dużo czasu na myślenie i zamartwianie się. Nawet nie spotykasz się z przyjaciółmi. Może poszłabyś dziś na jakieś przyjęcie albo wybrała się gdzieś z jakimś przystojnym młodzieńcem? Nie po­winnaś w sylwestra siedzieć w domu i pomagać ma­mie w kuchni.

- Lubię pomagać mamie.

- Kate. - Natasza dobrze znała swoje dzieci i trud­no ją było oszukać. Właściwie było to niemożliwe.

- Chciałam pójść dzisiaj na jakiś bal, ale wi­dzisz.. . - Kate wiedziała, że nie ma wyjścia, że musi powiedzieć prawdę, choć to wcale nie było łatwe. - Większość moich przyjaciół ma rodziny albo przy­najmniej kogoś do pary. Tylko ja jestem sama. Właści­wie całkiem mi z tym dobrze... Wiesz, o co mi cho­dzi?

- Wiem, tylko nie rozumiem, dlaczego ci z tym dobrze.

- Dlatego, że jest ktoś, kto mi się bardzo podoba.

- No, wreszcie mówisz do rzeczy - ucieszyła się Natasza. - Co to za jeden?

- Brody O'Cornell.

- Rozumiem - rzekła z namysłem Natasza, nie pa­trząc na córkę. - To bardzo atrakcyjny mężczyzna. Bardzo atrakcyjny - powtórzyła. - Bardzo go lubię.

- Ale chyba nie po to kazałaś mu zająć się moim remontem, żeby nas do siebie zbliżyć?

- Nie. Ale gdybym o tym pomyślała, to bym tak zrobiła. No więc idź na jakiś bal z Brodym.

- On się mnie boi.

- Co ty opowiadasz? - Natasza prychnęła jak kotka.

- No dobrze, powiedzmy, że czuje się przy mnie nieswojo. Chyba trochę za ostro się do niego od razu zabrałam.

- Ty? - Natasza zrobiła wielkie oczy, choć tak naprawdę wcale nie była zaskoczona. - Moja mała nieśmiała córeczka?

- Nie udawaj! - Kate roześmiała się. - Wiesz, że jak czegoś bardzo chcę, to muszę postawić na swoim. Z Brodym było tak samo. Zobaczyłam go w sklepie z zabawkami, kiedy kupował betoniarkę dla Jacka. Zaczęliśmy flirtować, a potem...

- W sklepie z zabawkami - mruknęła znacząco Natasza.

Ona i Spence także poznali się w sklepie z zabaw­kami, tylko że on kupował wtedy lalkę dla swojej córeczki. Teraz Freddie była dorosłą kobietą, miała własną rodzinę...

A więc jednak opatrzność, pomyślała Natasza. Znowu coś, czego się nie da przewidzieć.

- Kiedy się zorientowałam, że kupuje zabawkę dla syna, pomyślałam, że jest żonaty - ciągnęła Kate.

- Wściekłam się, że żonaty facet ośmielił się ze mną flirtować.

- Nic dziwnego, że się zdenerwowałaś. - Natasza uśmiechała się zadowolona. Sprawa wygląda coraz lepiej.

- Potem dowiedziałam się, że jest wolny, i znów wszystko było jak trzeba. On też się mną interesuje - mruknęła Kate, spuściwszy oczy. - Tylko jest upar­ty jak osioł.

- Raczej bardzo samotny.

- Zauważyłam. - Kate znów spojrzała na matkę.

- Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego przede mną ucieka. Może to zwykły odludek... Tacy też się zda­rzają.

- Wobec mnie jest bardzo miły, ale chyba rzeczy­wiście nie przepada za towarzystwem. Zaprosiłam go na jutrzejsze przyjęcie, a on się wykręcił. Może tobie uda się go przekonać? - Natasza wstała. Musiała się brać do roboty. - Mam pomysł. Pojedziesz do niego wieczorem, zawieziesz rybę w galarecie i namówisz go, żeby jutro do nas przyszedł.

- Mam iść bez zaproszenia do domu samotnego mężczyzny? W sylwestra? - Kate udawała zgorszo­ną, ale uśmiechała się od ucha do ucha. - Doskonały pomysł! Dzięki, mamo.

- No to upiekłam dwie pieczenie przy jednym og­niu - zażartowała Natasza. - Chata wolna, więc ja i twój tata też będziemy mogli spokojnie powitać No­wy Rok.

Brody siedział przed telewizorem z puszką piwa w ręce. Właściwie nie siedział, tylko leżał, a obok niego spał Jack.

W pokoju, który nazywali salonem, panował nie­opisany bałagan, w telewizji wyświetlano film o przy­byszach z kosmosu, którzy wyglądali jak gigantyczne gałki oczne.

Brody uwielbiał takie filmy.

Za kilka godzin zamierzał przełączyć kanał. Chciał obejrzeć transmisję z powitania nowego roku na Ti­mes Square, Jack też chciał to zobaczyć. Twierdził, że na pewno nie zaśnie przed północą.

Trzeba przyznać, że mały robił wszystko, co w ludz­kiej mocy, żeby dotrzymać słowa. Z wyjątkiem podpie­rania powiek zapałkami. Mimo wysiłków Jack w końcu jednak zasnął i spał teraz smacznie, posapując z cicha.

Brody postanowił obudzić go pięć minut przed północą, żeby chłopczyk zobaczył, jak Nowy Rok obejmuje świat w posiadanie. Teraz sączył piwo i śle­dził poczynania wielkiego oka prześladującego Bogu ducha winnych ludzi.

Omal nie podskoczył, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. Nikogo się nie spodziewał, więc równie dobrze mogło to być wielkie oko z innej planety, które właś­nie wylądowało na jego podwórku. Na pewno oko, pomyślał Brody. Wszyscy znajomi świętują teraz na­dejście nowego roku. Albo oko, albo ktoś zabłądził w tutejszych zaspach.

Ostrożnie ułożył Jacka na kanapie. Jakoś udało mu się przejść pomiędzy rozrzuconymi na podło­dze zabawkami tak ostrożnie, że niczego nie rozde­ptał.

Okazało się, że nie wszyscy świętują. W każdym razie Kate Kimball na pewno nie obchodziła sylwe­stra, bo to właśnie ona stanęła w progu domu Bro­dy'ego o tej niecodziennej porze.

- Cześć - powiedziała. - Miałam nadzieję, że za­stanę cię w domu. A to od mojej mamy.

Podała mu starannie opakowaną miskę sporych rozmiarów.

- Od twojej mamy? - Brody wziął od niej prezent. Wielkie oko z kosmosu mniej by go teraz zdziwiło niż ta wizyta i ten tajemniczy dar.

- Miała nadzieję, że zaszczycisz swoją obecnością jej noworoczne przyjęcie. Zrobiłeś jej wielką przy­krość, wykręcając się brakiem czasu.

- Wcale nie powiedziałem, że nie mam czasu - tłumaczył się Brody.

Nijak nie mógł sobie przypomnieć, jakiego wykrę­tu użył tym razem. Pamiętał tylko, że wymyślił coś na poczekaniu, więc nic dziwnego, że nic nie pamiętał.

- Mama przysyła ci rybę w galarecie - wyjaśniła Kate. - To na zachętę. Ma nadzieję, że jak spróbujesz, to zmienisz zdanie i zdecydujesz się nas odwiedzić. Będzie mnóstwo dzieci, więc Jack też nie będzie się nudził. Czy on już śpi? Bo jeśli nie, to bym się z nim przywitała.

Prześliznęła się obok niego i weszła do domu. Bro­dy był zbyt zaskoczony, żeby ją zatrzymać. Pośpie­szył za nią do wielkiego salonu, w którym panował jeszcze większy bałagan. Po drodze jedną ręką zbierał porozrzucane zabawki. W drugiej ciągle trzymał miskę.

- Daj sobie spokój. - Kate machnęła ręką. - Wiem, jak wygląda dom, w którym są dzieci. Nawet sobie nie wyobrażasz, co działo się w naszym domu, kiedy ja i Brandon byliśmy mali. Co za wspaniała choinka!

Brody nie podzielał jej entuzjazmu. Drzewko wy­glądało, jakby je dekorowały pijane elfy. W niczym nie przypominało starannie przybranej przepięknymi bombkami choinki Kimballów.

- My też kiedyś mieliśmy taką. Freddie, Brand i ja ubłagaliśmy mamę, żeby nam pozwoliła samodziel­nie ubrać choinkę. Narobiliśmy bałaganu, ale było fajnie!

Na kominku płonął ogień. Kate podeszła ogrzać ręce.

Ponad godzinę poświęciła przed przyjściem tutaj na ubieranie, dzięki czemu wyglądała w tej chwili tak, jakby włożyła na siebie pierwszą rzecz, która jej wpadła w ręce. Sweterek w kolorze ciemnej purpury był niedbale wsunięty w szare spodnie, w uszach lśni­ły maleńkie złote kolczyki, rozpuszczone włosy się­gały aż do pasa.

- Rewelacyjny dom - stwierdziła. - I tak tu cicho. Jack ma mnóstwo miejsca do biegania. Musisz mu sprawić psa.

- Wciąż mnie o to męczy - wyznał Brody. Słuchał jej, patrzył na nią i zastanawiał się, co ma z nią po­cząć. - Podziękuj mamie za rybę.

- Sam jej podziękuj. - Kate się odwróciła. Wtedy zobaczyła Jacka. Spał z buzią wtuloną w kanapę, jedna ręka zwisała mu na podłogę. Podesz­ła do chłopca, ułożyła jego rączkę na kanapie, otuliła go kocem.

- Pewnie bardzo chciał wytrzymać do północy i padł z wyczerpania - powiedziała, patrząc na dziec­ko z czułością.

- Właśnie - bąknął Brody.

Był bardzo zmieszany, rozczochrany i apetyczny. Stał pośrodku wielkiego, zarzuconego zabawkami pokoju z miską ryby w jednej ręce i betoniarką Jacka w drugiej.

- Mój ulubiony film - stwierdziła Kate, zerkną­wszy na ekran. - Zwłaszcza lubię ten moment, kiedy otwierają się drzwi i widać pełno tych wielkich oczu i czułek. Może byś mi zaproponował coś do picia?

- Mam tylko piwo.

- Strasznie kaloryczne, ale niech będzie. - Pode­szła do Brody'ego, wzięła od niego nieszczęsną miskę z rybą. - Gdzie jest kuchnia?

Nie umiał odpowiedzieć na to proste pytanie. Mo­wę mu odjęło. Kate pachniała cudownie i on zupełnie nie mógł teraz myśleć o niczym innym.

- Nieważne, sama znajdę - powiedziała. - Tobie też przynieść piwo?

- Nie ja...

Co się ze mną dzieje, pomyślał. Położył pozbierane wcześniej zabawki na podłodze i ruszył w ślad za Kate.

- Przyszłaś trochę nie w porę - zaczął.

- Boże, co za stropy! Sam je robiłeś?

- No. Posłuchaj...

Zaklął pod nosem. Kate udawała, że nic nie słyszy, nic nie widzi i zupełnie nic nie rozumie.

- O rany! - westchnęła na widok marmurowych blatów, dębowych mebli i małego paleniska z kamie­ni. I wcale jej nie przeszkadzało, że w tej wielkiej ślicznej kuchni panuje nieopisany bałagan.

Pijane elfy ubierające choinkę okazały się całkiem nieszkodliwe w porównaniu z wojowniczymi małpa­mi, które stoczyły walkę na śmierć i życie w kuchni.

- Przepraszam za ten bałagan - usprawiedliwiał się Brody. - Rzadko bywa tu aż tak źle.

- Masz prawo robić co chcesz w swojej własnej kuchni, więc przestań przepraszać. Gdzie jest piwo? W lodówce?

- W lodówce. Dlaczego nie jesteś na przyjęciu?

- Jestem, tylko się spóźniłam. - Wyjęła piwo, po­ciągnęła nosem. - Czuję prażoną kukurydzę.

- Nie wiem, czy jeszcze coś zostało.

- No to mam za swoje. Trzeba się było nie spóźniać. Kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi. - Oparła się o blat, wypiła łyk piwa. - Może byśmy usiedli na kanapie i obejrzeli do końca ten film?

- Tak. To znaczy... Nie.

- Nie będziemy siedzieć na kanapie, czy nie bę­dziemy oglądać filmu?

Kpiła z niego w żywe oczy. Brody powinien się wściec albo przynajmniej obrazić, tymczasem on był podniecony.

- Dlaczego ciągle się koło mnie kręcisz? - spytał.

- Bo mi się tak podoba. - Patrzyła na niego wyzy­wająco.

Podszedł do niej, wyjął jej z rąk butelkę z piwem, odstawił na blat. Potem pochylił się i pocałował Kate. Ostrożnie, jakby się bał, że mu się od tego rozpadnie.

- Tatusiu? Gdzie jesteś?

- O Boże! - Brody odskoczył od Kate jak oparzony. W progu stał Jack, przecierał piąstkami zaspane oczy.

- Co robisz, tatusiu?

- Nic - powiedział Brody.

To nicnierobienie w towarzystwie Kate kiedyś w końcu mnie zabije, pomyślał.

- Twój tatuś chciał mnie pocałować.

- Kate! - Brody powiedział to takim samym to­nem, jakim zwykle zwracał uwagę Jackowi, gdy mały źle się zachował.

- Bujasz. - Jack przyglądał się im podejrzliwie. Jasne włoski sterczały mu na wszystkie strony, policz­ki były zaróżowione od snu. - Mój tatuś nie całuje się ,z dziewczynami.

- Naprawdę? - Brody chciał się cofnąć, ale Kate przytrzymała go za koszulę. - A dlaczego?

- Bo to są dziewczyny. - Jack wzruszył ramiona­mi. Nie rozumiał, jak ktoś może nie znać tak oczywi­stej prawdy. - Całowanie dziewczyn jest obrzydliwe.

- Co ty tam wiesz! - Kate puściła ojca, pokiwała palcem na syna. - Chodź no tu, kolego.

- Po co?

- Żebym cię mogła pocałować.

- Nie chcę! - Jack trochę się przestraszył. - Fuj!

- Dobra. - Kate zdjęła płaszcz, rzuciła go Brody'emu. - Sam tego chciałeś, kolego.

Udała, że chce złapać malca, choć tak naprawdę dała mu dość czasu na ucieczkę. Ganiała się z Jackiem przez kilka minut i ani razu nie nadepnęła na żadną zabawkę. Jack piszczał, wołał o ratunek i bawił się w najlepsze.

Wreszcie go dopadła, rzuciła na kanapę. Jack, śmiejąc się, błagał o litość.

- A teraz kara. - Kate pocałowała chłopca w oba policzki, cmokając przy tym głośno dla efektu. - Powiedz „mniam” - zażądała.

- Nigdy! - Jack śmiał się jak szalony. Był w siód­mym niebie.

- Powiedz „mniam, mniam”, bo nie przestanę - zagroziła.

- Mniam, mniam! - wołał Jack, skręcając się ze śmiechu. - Mniam, mniam.

- Wygrałam! - ucieszyła się Kate.

Jack wdrapał się jej na kolana. Nie była taka mięk­ka jak babcia ani twarda jak tatuś. Była całkiem inna.

- Zostaniesz z nami do północy? - dopytywał się Jack. - O północy przyjdzie Nowy Rok.

- Bardzo bym chciała. - Kate spojrzała wymow­nie na Brody'ego. - Nie wiem tylko, czy twój tata się na to zgodzi.

Gdyby Jack spał, Brody kazałby jej się wynosić, ale w tej sytuacji...

- Oczywiście, że się zgadzam - odrzekł i w tej samej chwili poczuł, że on też bardzo chce, by Kate z nimi została.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Frederica Kimball LeBeck wciągnęła Kate do sy­pialni i dokładnie zamknęła drzwi. Musiały choć przez chwilę spokojnie porozmawiać.

- Teraz mi wszystko opowiedz - poprosiła.

- Jak sobie życzysz. - Kate wzruszyła ramionami. - Wszystko zaczęło się od wielkiego wybuchu w kos­mosie.

- Strasznie śmieszne. Masz opowiadać o Brodym. Mama mi mówiła, że już go złapałaś w swoje sidła.

- To nie królik, żeby go łapać w sidła. Ale przy­stojny, nie?

- Ekstra - zgodziła się Freddie.

- Jest wdowcem i samotnie wychowuje fanta­stycznego chłopczyka. Chyba zauważyłaś Jacka?

- Trudno go nie zauważyć. Od razu zaprzyjaźnił się z Maxem. - Freddie mówiła o swoim własnym sześcioletnim synku. - Teraz grają razem w gry wi­deo.

- No i dobrze. Brody będzie mógł wreszcie poga­dać z ludźmi. Stanowczo za rzadko pozwala sobie na rozrywki.

- Dziś mu ich nie zabraknie. - Freddie się roze­śmiała. - Dziadek i wujek Misza już się za niego zabrali. Namówili go, żeby im pokazał ten twój dom. Muszą sobie nad nim po swojemu powydziwiać.

- Nieźle się zaczyna - mruknęła Kate.

- No dobra, ale mów o Brodym. Czy to tylko hor­mony, czy może coś więcej ?

- Zaczęło się od hormonów. Moje mają kota na punkcie dużych, silnych mężczyzn. Ale tu chodzi o coś więcej - ciągnęła Kate. - On mi się wydaje taki... Bo ja wiem... Po prostu sympatyczny facet. Solidny, odpowiedzialny, kochający. I bardzo nie­śmiały, a to takie słodkie.

- Więc postanowiłaś wziąć sobie tego cukierka - stwierdziła Freddie.

- No właśnie. Wzięłabym i nikomu nie stałaby się żadna krzywda, gdyby nie... Kiedy widzę go z Ja­ckiem, to aż mnie ściska w środku. Znasz to uczucie?

- Znam. - Freddie poznała to ściskanie, kiedy miała trzynaście lat. Zawsze ją tak ściskało w środku, kiedy znalazła się blisko Nicka. Tego samego Nicka, który już od kilku lat był jej mężem. - Zakochałaś się w nim?

- Jeszcze nie wiem. Wiem, że mi się podoba i że mam na niego straszną ochotę. No i lubię z nim roz­mawiać. Wczoraj w nocy oglądaliśmy razem koń­cówkę tego filmu o kosmitach w kształcie wielkich oczu.

- Mój ulubiony kosmiczny horror!

- Mój też. Widzę, że rozumiesz, o co mi chodzi. Mam na niego ochotę, a jednocześnie lubię siedzieć razem z nim przed telewizorem i oglądać sobie stary film. Z Brodym jest tak zwyczajnie, tak bardzo spo­kojnie. - Kate się zamyśliła, a po chwili mówiła dalej. - Z innymi facetami zawsze musiałam gdzieś cho­dzić. Na tańce, na przyjęcia, na wernisaże, do muze­um albo jeszcze gdzie indziej. Nigdy nie można było posiedzieć spokojnie w domu i po prostu nic nie ro­bić. A ja już chyba do tego dojrzałam.

- Małe miasteczko, szkoła tańca, romans ze stola­rzem. To do ciebie pasuje, Katie.

- Mnie też się tak wydaje. - Kate była zadowolona z tej oceny. - To po prostu do mnie pasuje.

Jurij Stanislaski, potężny mężczyzna z burzą si­wych włosów, stał w samym środku sali, która w nie­dalekiej przyszłości miała być salą baletową.

- Dużo przestrzeni - pochwalił. - Moja wnuczka ceni przestrzeń. Mocny fundament. - Podszedł do ściany, uderzył w nią pięścią. - Solidna konstrukcja.

Michaił, najstarszy syn Jurija, stał przy oknie.

- Ten dom do niej pasuje - stwierdził. - Nie mogła wybrać lepiej. Te wielkie okna... Ludzie przechodzą ulicą, zaglądają w okna, widzą tancerzy i reklama go­towa. Moja siostrzenica ma głowę na karku.

Na schodach słychać było czyjeś kroki. Brody nie miał pojęcia, ile dzieciaków przyszło tu razem z nimi. Większość z nich zapewne należała do Miszy, choć Brody nie potrafił ani ich policzyć, ani tym bardziej uważać na to, co robią.

Nigdy nie miał takiej dużej rodziny, toteż z najwię­kszym trudem nadążał za tym, co działo się tego dnia w domu Kimballów. Choć właściwie raczej się w tym gubił. Nie miał pojęcia, że na świecie są jeszcze takie wielkie, zżyte i kochające się rodziny.

- Tato! Chodź na górę. Muszę ci coś pokazać. Co to za fantastyczny stary dom!

- Mój syn Griff - pochwalił się Misza. - Uwielbia starocie.

- No to idziemy na górę. - Jurij klepnął Brody'ego w plecy z siłą zdolną przewrócić słonia, jednak Brody zdołał utrzymać się na nogach. - Zobaczymy, co trze­ba zrobić z tym wspaniałym starym domem, żeby moja wnuczka była szczęśliwa. Piękna ta moja Katie, co nie?

- Owszem - przytaknął ostrożnie Brody. Bardzo się bał, z każdą chwilą coraz bardziej.

Brody zamierzał wstąpić na chwilę do Kimballów, grzecznie podziękować Nataszy za pamięć i jak naj­szybciej opuścić przyjęcie.

Ale przyjęcie nie chciało opuścić jego. Wciągnęło go, a raczej wchłonęło. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek przedtem widział aż tylu ludzi zebra­nych w jednym miejscu. Tym bardziej że większość z nich była ze sobą w jakiś sposób skoligacona.

Jego własna rodzina składała się właściwie tylko z niego, Jacka i jego dziadków. Oprócz tego Brody miał trzy ciotki, trzech wujków i sześcioro kuzynów mieszkających w różnych zakątkach południowych stanów. Nigdy jeszcze nie widział ich wszystkich na­raz w jednym miejscu. Dlatego sama liczebność Stanislaskich przyprawiała go o zawrót głowy. Nie potra­fił pojąć, jak oni mogą spamiętać, kto jest kim i co porabia.

Byli hałaśliwi, porywczy, urodziwi i wszędzie ich było pełno. Ciągle o coś pytali, opowiadali jakieś hi­storie i co chwilę się kłócili. Siedział u nich prawie do ósmej wieczorem, a mimo to nie miał okazji zamienić nawet dwóch zdań z Kate.

Zaciągnięto go do domu, który miał remontować, wypytano o wszystkie plany. Był wystarczająco inte­ligentny, by zauważyć, że nie chodzi tylko o plany dotyczące remontu.

Rodzina Kate najwyraźniej go sprawdzała. Do­kładnie to samo zrobiła kiedyś rodzina Connie, cho­ciaż bez tego serdecznego humoru, jakim tryskali krewni Kate. Ale i wtedy, i teraz chodziło o to samo: czy aby ten facet jest dość dobry dla naszej królewny?

W przypadku Connie stanowczo i nieodwołalnie zdecydowano, że nie tylko nie jest dość dobry, ale wręcz najgorszy z możliwych. Stanislascy chyba je­szcze się nie zdecydowali.

Robił, co mógł, by im pokazać - oczywiście ta­ktownie - że nie ma zamiaru wykradać ich ukochanej baletnicy, ale oni i tak prześwietlali go na wszystkie strony, choć trzeba przyznać, że robili to pogodnie i niezbyt nachalnie. Oczywiście jeśli nie liczyć tego, że bezceremonialnie oglądali go sobie od stóp do głów.

Po tym doświadczeniu Brody postanowił nigdy z nikim się nie wiązać. Był szczęśliwy w swojej samotności i nie zmieniłby tego stanu za żadne skarby świata.

Przyjęcie wreszcie się skończyło. Dzięki Bogu święta też już minęły, skończyły się szkolne ferie. Brody mógł zabrać się do pracy.

Przez cały tydzień zrywał tapety, sprzątał, wybu­rzał ściany i sprawdzał rury. Przez cały tydzień Kate nawet nie przeszła obok swojego domu.

Co rano, kiedy przyjeżdżał na budowę, wyobrażał sobie, jak Kate nadchodzi ulicą, by sprawdzić postęp robót. Co wieczór, kiedy pakował narzędzia do cięża­rówki, zastanawiał się, dlaczego nie przyszła i co mu tym razem szykuje.

Najwyraźniej była zajęta innymi sprawami. Pew­nie nie zależało jej na tym domu tak bardzo, jak twierdziła. I Brodym też nie interesowała się aż tak bardzo, jak mu się zdawało.

Dobrze zrobiłem, że nie wdałem się z nią w żaden flirt, myślał. Pewnie baluje po całych nocach z jakimś przystojnym nowojorczykiem. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że szuka kupca na ten swój wymarzony dom. Pewnie nie może się doczekać, kiedy znów wyfrunie z tego naszego zapyziałego miasteczka, z tej dziury zabitej dechami.

Wytrzymał siedem dni, a ósmego do niej poszedł, choć właściwie nie wiedział po co.

Chciała osobiście doglądać remontu, życzyła so­bie, żebym uzgadniał z nią wszystkie szczegóły, a skoro nie pojawiała się na budowie, to ja muszę z tym wszystkim przyjść do niej, Tak sobie tłumaczył.

Zastukał do drzwi, ale nikt mu nie otworzył; w do­mu panowała martwa cisza. Zadzwonił. Nadal nic się nie działo, ale on nie odchodził. Przechadzał się po ganku tam i z powrotem, nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć.

Dobrze wiedział, że wcale nie chodzi mu o budo­wę. W tej sprawie wszystko było uzgodnione do naj­drobniejszych szczegółów. A to, co Kate robi i z kim jest, nie powinno go obchodzić. Przecież postanowił z nikim się nie wiązać, był szczęśliwy w swojej samo­tności.

To było tydzień temu. Teraz sprawy wyglądały zupełnie inaczej. Kiedy to sobie uświadomił, ode­tchnął głęboko i już miał odejść, gdy drzwi nagle się otworzyły.

W progu stanęła Kate, rozespana, nie bardzo przy­tomna. Wyglądała jak osoba, którą dopiero co wyrwa­no z głębokiego snu i która wcale nie zamierza się jeszcze budzić.

A więc miałem rację, przemknęło mu przez myśl. Baluje po całych nocach, a w dzień to wszystko od­sypia.

- Brody? Skąd się tu wziąłeś?

- Przyszedłem - burknął. - Przepraszam, że cię obudziłem. W końcu jest dopiero czwarta po połu­dniu.

Była zbyt zaspana, żeby zrozumieć złośliwość, więc się do niego uśmiechnęła.

- Dobrze, że mnie obudziłeś - powiedziała. - Gdybym spała więcej niż godzinę, w nocy nie mogłabym zmrużyć oka. Wejdź, proszę. Nie wiem jak ty, ale ja się muszę napić kawy.

Nie oglądając się za siebie, poszła do kuchni. Usły­szała za plecami trzaśniecie drzwi, więc była pewna, że Brody idzie za nią.

- Przyjechałam parę godzin temu - mówiła, nasta­wiając ekspres. Żeby pozbyć się bólu zmęczonych mięśni, odruchowo stanęła w pierwszej pozycji bale­towej. - Jak się posuwa mój remont?

- Czy twoje zainteresowanie różnymi sprawami zawsze jest takie krótkotrwałe?

- Nie rozumiem. - Trzecia pozycja. Stanąć na pal­cach, wyjąć z szafki kubki.

- Przez cały tydzień ani razu nie pokazałaś się na budowie.

- Musiałam wyjechać. Wezwano mnie do Nowe­go Jorku.

- Jakieś kłopoty w rodzinie? - zaniepokoił się Brody. Od razu przestał się złościć.

- Nie, u nich wszystko w porządku. - Kate wy­prostowała się, syknęła. - Czy mógłbyś... Tu na ple­cach...

Próbowała dosięgnąć obolałego mięśnia pomiędzy łopatkami.

- Przygnieć tu kciukiem, dobrze? Trochę niżej. - Kierowała palcami Brody'ego. - Jeszcze mocniej. Oj, dobrze - westchnęła, po czym odchyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy. - O, tak. Nie puszczaj.

- A niech to wszyscy diabli! - zawołał Brody. Podniecony do granic wytrzymałości zabrał rękę, odwrócił Kate twarzą do siebie, oparł ją o blat i zaczął całować. Jej zaspane jeszcze ciało przeszył dreszcz. Pożądanie wyparło dominujące jeszcze przed chwilą zmęczenie, wszystkie bóle przeciążo­nych mięśni.

Pragnienie i irytacja walczyły w nim o lepsze od chwili, gdy ujrzał Kate półprzytomną, jeszcze ciepłą od snu. Teraz pękły w nim wszystkie tamy, runęły wszystkie mury, połamały się starannie ustawiane za­pory. Brał pełnymi garściami to, czego dotąd zabra­niał sobie nawet pragnąć.

Gdy wreszcie się od niej oderwał, obojgu brakowa­ło tchu. W milczeniu patrzyli na siebie: on z dłońmi w jej bujnych włosach, ona z palcami wbitymi w jego ramiona.

Zaraz jednak ich usta znów się połączyły. Dłonie Kate wdarły się pod jego koszulę, palce Brody'ego szukały szczęścia pod jej sweterkiem.

- Zaparzyłaś kawę, Katie?

Spencer Kimball stanął w progu jak wryty. Jego maleńka córeczka oplotła się jak bluszcz wokół jakie­goś stolarza. Spencer patrzył na to wszystko, widział, ale zupełnie nic nie rozumiał.

Brody i Kate odskoczyli od siebie jak oparzeni. A potem, przez długie jak wieczność pięć sekund, nikt się nie odzywał ani nawet nie poruszył.

- Ja... - Spencer nic innego nie potrafił wymyślić. - Muszę... Idę do pracowni.

Odwrócił się i prędko wyszedł z kuchni.

- O Boże! - Brody przesunął palcami po włosach, potem zacisnął dłonie w pięści. - Daj mi jakiś pisto­let! Zastrzelę się i będzie po kłopocie.

- Nie mamy w domu broni. - Kate musiała się przytrzymać blatu, bo kuchnia wciąż jeszcze kręciła jej się przed oczami. - Poza tym naprawdę nic się nie stało. Mój tata wie, że ja czasami całuję się z mężczy­znami.

- Nie zamierzałem poprzestać na całowaniu - mruknął Brody. - Gdyby nie twój ojciec, zrobiłbym to tutaj, w waszej kuchni.

- Na pewno nie sam - zapewniła go Kate. - Nie mogę odżałować, że tata nie ma dziś popołudniowych zajęć.

Brody odwrócił się, wyjął z kredensu szklankę i napełnił ją zimną wodą z kranu. Właściwie powinien wylać ją sobie na głowę, ale zadowolił się wypiciem wody jednym haustem. Trochę minio wszystko ochło­nął.

- Nigdy by do tego nie doszło, gdybyś mnie nie wkurzyła.

- Ja cię wkurzyłam? - zdziwiła się Kate. Miała ochotę przygładzić te jego włosy, które przed chwilą potargała. - Czym, jeśli wolno spytać?

- Najpierw kazałaś się dotykać, a potem zaczęłaś jęczeć.

Kate zrezygnowała z kawy. Musi się napić czegoś mocniejszego. Z impetem otworzyła lodówkę, wyjęła butelkę białego wina.

- Jęczałam, bo najpierw bardzo bolały mnie mięś­nie, a potem się rozluźniły. Nie wyobrażasz sobie, jaka to ulga, kiedy wreszcie przestaje boleć. Podaj mi te przeklęte kieliszki - warknęła - bo teraz ja jestem wkurzona.

- Ty? - zdumiał się, ale otworzył szafkę, wyjął z niej dwa kieliszki i podał je Kate. - A to dlaczego? Przez cały tydzień włóczysz się po Nowym Jorku i nikomu nawet nie piśniesz słówkiem, gdzie się podziewasz.

- Moi rodzice wiedzieli, gdzie jestem i co robię.

- Nalała wina do kieliszków, z głośnym stuknięciem postawiła butelkę na stole. - Nie uprzedziłeś mnie, że muszę uzgadniać z tobą swoje plany.

- Zaangażowałaś mnie do przeprowadzenia re­montu, tak? Bardzo skomplikowanego kapitalnego remontu. Zgadza się? Stanowczo oświadczyłaś, że chcesz na bieżąco śledzić postępy prac, a w ciągu tego tygodnia, kiedy ty sobie gdzieś zniknęłaś, my zrobili­śmy bardzo duże postępy.

- Nic na to nie poradzę. - Kate napiła się wina. Bardzo się starała nie stracić panowania nad sobą.

- Gdybyś naprawdę miał jakiś problem, moi rodzice w każdej chwili by cię ze mną skontaktowali. Trzeba było ich o to poprosić.

Brody wpadł w panikę. Był pewien, że istnieje ja­kiś powód, dla którego nie skontaktował się z Kate za pośrednictwem jej rodziców. A nawet jeśli nie istniał, trzeba go było natychmiast wymyślić. Natychmiast!

- Zazwyczaj nie przyjmuję zamówień od dzieci. Moi klienci to dorośli ludzie. Jeśli muszą wyjechać, zostawiają mi jakiś numer kontaktowy. Nikt nigdy nie żądał ode mnie, żebym kontaktował się z nim przez rodziców.

- Bardzo to naciągane - stwierdziła, choć w głębi ducha musiała mu przyznać rację. - Na przyszłość zapamiętaj sobie, że jeśli nie będziesz się mógł skon­taktować ze mną, masz konsultować decyzje z moimi rodzicami.

- W porządku. - Brody wpakował ręce w kiesze­nie. - Po prostu świetnie.

- Przede wszystkim rozsądnie.

Kate wzruszyła ramionami. Już dawno stwierdziła, że ta wymiana zdań jest idiotyczna. Nie miała nic przeciwko solidnej kłótni, ale śmieszności nienawi­dziła.

- Teraz ci powiem, dlaczego musiałam pojechać do Nowego Jorku. Kiedy odchodziłam z zespołu, da­łam dyrektorowi słowo, że jeśli będę potrzebna i jeśli to będzie możliwe, przyjadę na zawołanie. Ja zawsze dotrzymuję słowa. Kilka tancerek zachorowało na grypę. Primabaleriny też. Tańczymy mimo kontuzji, tańczymy nawet wtedy, kiedy jesteśmy chorzy, ale czasami człowiek po prostu nie może się ruszyć, a co dopiero wyjść na scenę. Dałam szefowi cały tydzień, osiem przedstawień. Przez ten czas chore wyzdrowia­ły, a znów inne ścięła grypa.

Kate oparła się o blat, żeby odciążyć nogi.

- Z tym partnerem, którego teraz dostałam, tań­czyłam po raz pierwszy w życiu, a to oznacza długie i bardzo wyczerpujące próby. Prawie trzy miesiące nie wychodziłam na scenę, więc rano musiałam jeszcze chodzić na lekcje. Dlatego nie miałam ani czasu, ani energii, żeby zajmować się remontem, który, jak mi się zdawało, powierzyłam fachowcowi. Nie przy­szło mi do głowy, że będziesz potrzebował konsultacji we wstępnej fazie. Zwłaszcza że przecież wszystko uzgodniliśmy.

- Pożycz mi nóż.

- Po co?

- Skoro nie masz pod ręką pistoletu, to poderżnę sobie gardło. Najlepiej nożem.

- Nie możesz z tym zaczekać, aż wrócisz do do­mu? - Kate piła wino i popatrywała na Brody'ego znad kieliszka. - Mama nie cierpi krwi na podłodze. Zwłaszcza w kuchni.

- A tata raczej nie jest zachwycony, kiedy jego córka migdali się z facetami. Zwłaszcza w kuchni.

- Nie mam pojęcia. Nigdy o tym nie rozmawiali­śmy.

- Naprawdę nie chciałem, żeby to tak wyszło.

- Czyżby? - Podała mu kieliszek z winem. - A jak to sobie wyobrażałeś?

- Nie wiem, ale na pewno nie tak. - Wziął kieli­szek, spróbował wina. - Sama widzisz, jak to się wszystko gmatwa i komplikuje. Praca, ja, ty. I seks.

- Nie przejmuj się. Jestem mistrzynią w organiza­cji pracy.

Roześmiał się i zaczął chodzić po kuchni tam i z powrotem. Na wszelki wypadek ręce nadal trzy­mał w kieszeniach. Bał się, że jeśli je wyjmie, nie potrafi nad nimi zapanować.

- Strasznie dużo rzeczy w życiu schrzaniłem - powiedział. - Z moją żoną i z Jackiem. Nie chcę tego powtarzać. Zrozum, Jack ma dopiero sześć łat. Jestem dla niego wszystkim, a on jest dla mnie najważniejszy na świecie.

- Właśnie za to tak bardzo cię lubię.

- Nie rozumiem. - Przyglądał się jej uważnie.

- Wobec tego musisz znaleźć trochę czasu na prze­myślenie tego problemu.

- A nie lepiej wynająć pokój w hotelu i udawać, że żadnego problemu nie ma?

Zdziwił się. Myślał, że Kate się wścieknie, ale ona się roześmiała.

- To też jest jakieś rozwiązanie - powiedziała.

- Wobec tego... - Spojrzał na ścienny zegar, po­kręcił głową. - Dziś już nie mam czasu, muszę ode­brać Jacka. Przyjdź jutro na budowę, dobrze? W po­rze lunchu. Pokażę ci, co już zrobiliśmy.

- Przyjdę - obiecała. - Chcesz mnie pocałować na pożegnanie?

- Lepiej nie. - Zdecydowanie pokręcił głową. - Twój tata może jednak mieć w domu jakiś pistolet, tylko zapomniał ci o tym powiedzieć.

Spencer Kimball nie miał pistoletu. Kiedy Kate weszła do jego gabinetu, właśnie studiował plan zajęć na nowy semestr. Kate nie mogła wiedzieć, że już dziesięć minut wpatruje się w tę samą stroniczkę.

Podeszła do niego, postawiła na biurku filiżankę z kawą, i objęła go za szyję.

- Jak się masz, tatku?

- Nie najgorzej. Dzięki za kawę.

Otarła się policzkiem o szorstki policzek ojca.

- Brody się boi, że go zastrzelisz.

- Nie mam broni.

- To samo mu powiedziałam. Powiedziałam mu też, że mój tata wie, że czasami całuję się z mężczy­znami. Ale ty tego nie wiedziałeś, prawda?

- Co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć to na własne oczy. On cię dotykał... Dotykał mojej córecz­ki!

- A twoja córeczka dotykała jego. - Kate usiadła ojcu na kolanach.

- Nasza kuchnia raczej nie jest odpowiednim miejscem do... - Spencer się zająknął. Nie wiedział, jak ma to określić. Żadne ze znanych mu słów nie pasowało do tej sytuacji, nie mogło się odnosić do jego córeczki.

- Masz rację - stwierdziła Kate. - W kuchni po­winno się gotować i jeść posiłki. No, może jeszcze pić kawę albo rozmawiać. Ja w każdym razie nigdy nie widziałam, żebyście z mamą całowali się w kuchni. Byłabym wstrząśnięta, gdybym zobaczyła coś ta­kiego.

Spencer miał ochotę się uśmiechnąć, ale się po­wstrzymał.

- Zamilcz, z łaski swojej - mruknął.

- Ilekroć wchodziłam do kuchni i zdawało mi się, że ty i mama się całujecie - Kate ani myślała podpo­rządkować się woli ojca - to okazywało się, że tylko ćwiczyliście sposoby udzielania pierwszej pomocy. Przezorny zawsze ubezpieczony.

- Uważaj, bo zaraz tobie będzie trzeba udzielić pierwszej pomocy - pogroził jej ojciec.

- W porządku, ale najpierw muszę cię o coś zapy­tać. Czy Brody ci się podoba? Jako mężczyzna?

- Oczywiście, że mi się podoba. Ale to jeszcze nie znaczy, że mam skakać z radości, kiedy wchodzę do kuchni i widzę... to co zobaczyłem.

- Następnym razem pójdziemy do hotelu.

- Och, Kate! - jęknął Spencer.

- Nigdy nie musiałam przed wami niczego ukry­wać. Ani przed tobą, ani przed mamą. Teraz też nie zamierzam ukrywać, że czuję coś do Brody'ego. Nie wiem jeszcze dokładnie, co to takiego, ale mam wra­żenie, że moje czyny odzwierciedlają te uczucia.

- Twoje czyny zawsze odzwierciedlały uczucia. Z żelazną konsekwencją. A co z jego uczuciami?

- On sam jeszcze nie wie. Będziemy musieli to sprawdzić.

- Jak to, nie wie? - Ciemne oczy Spencera, takie same jak oczy Kate, mocno pociemniały. - Niech on się lepiej prędko zdecyduje, bo inaczej...

- Co inaczej? Pobijesz go? A pozwolisz popa­trzeć?

- Naprawdę będzie ci trzeba udzielić pierwszej pomocy - westchnął Spencer.

- Kocham cię, tatku. - Kate pocałowała ojca w policzek. - Zapomniałeś, że ty też przez wiele lat sam wychowywałeś dziecko? Dobrze wiesz, jak to jest, kiedy się kocha dziecko, kiedy człowiek nie ma na świecie nic prócz niego.

Moja Freddie, pomyślała wzruszony Spencer. Mo­ja pierwsza córeczka. Teraz sama ma dzieci.

- Tak, wiem - westchnął.

- No widzisz? Nie mogę nie kochać w nim tego, co tak bardzo kocham w tobie.

- A ja nie mogę się z tobą nie zgodzić. - Przytulił ją, pogłaskał po głowie, jakby naprawdę była małą dziewczynką. - Powiedz Brody'emu, że mimo wszystko nie kupię pistoletu. Na razie...

Następnego dnia Kate poszła na budowę, a potem już codziennie tam chodziła. Zawsze przynosiła ze sobą kanapki, ciasto i kawę. Nie tylko dla Brody'ego, ale także dla całej brygady.

Dzięki tym poczęstunkom robotnicy nie marudzili, kiedy zasypywała ich pytaniami albo zarządzała nie­spodziewane zmiany planów. Brody starał się tak układać swój dzień, żeby móc spędzić z Kate jak najwięcej czasu. Zabierał ją na spacer albo na kawę do pobliskiego barku.

Jego pracownicy puszczali do siebie oko, kiedy z nią wychodził, ale Brody się tym nie przejmował. Jednak gdy zdarzyło mu się przyłapać któregoś z nich na gapieniu się na Kate, wystarczyło jedno groźne spojrzenie, by delikwent w pośpiechu szukał sobie zajęcia w zupełnie innej części domu.

Kate przychodziła na budowę ubrana jak modelka, ale wszędzie wtykała nos, nie bała się kurzu ani brudu, jakby była zwykłym robotnikiem. I nigdy nie za­dawała głupich pytań.

Któregoś dnia zawzięcie dyskutowała z jednym z jego ludzi na temat baseballu, a godzinę później rozmawiała z kimś przez telefon komórkowy. Po francusku!

Brody po prostu nie mógł o niej nie myśleć i nie potrafił przestać na nią patrzeć. Jak teraz, kiedy ta­necznym krokiem wchodziła do sali baletowej.

Miała na sobie szare leginsy i długi niebieski swe­terek z miękkiej dzianiny. Upięte do góry włosy od­słaniały nagi kark. Naprawdę trudno było oderwać od niej oczy.

W domu panowało miłe ciepło. Nowy system cen­tralnego ogrzewania działał bez zarzutu, tynkowanie było prawie skończone i tego dnia Brody przyniósł pierwsze kawałki drewna, które miały uzupełnić braki w oryginalnej stolarce.

- Tynki są świetnie położone - pochwaliła Kate.

- Aż żałuję, że całą tę ścianę trzeba będzie pokryć lustrami.

- Lustra już zamówiłem. Przywiozą je w połowie lutego.

Wzięła od niego kawałek obrobionego drewna. Idealnie pasował do ubytku w ozdobnej poręczy schodów.

- To jest piękne, Brody. Zupełnie jak oryginał.

- Oddała mu drewniany element. - Wszystkie prace idą zgodnie z planem. To bardzo dobrze. Niestety w sprawach osobistych masz znaczne opóźnienie.

- Tę budowę zaczynam od fundamentów, a przy nich nie można się spieszyć.

- To zależy, co się chce na nich wybudować. - Po­łożyła mu dłoń na ramieniu. - Umówmy się na rand­kę, dobrze?

- Przecież wczoraj poszliśmy na kawę - wykręcał się Brody.

- Mam na myśli prawdziwą randkę dorosłych lu­dzi stanu wolnego. Kolacja, potem kino. Może tego nie wiesz, ale niektóre restauracje zamyka się dopiero nad ranem.

- Coś o tym słyszałem - mruknął. Zaraz jednak przypomniał sobie swoje koło ratunkowe. - Chętnie bym się z tobą spotkał, ale Jack...

- To dzielne dziecko. Na pewno nie umrze ze strachu, jeśli się dowie, że chcesz gdzieś wyjść wie­czorem, a on w tym czasie zostanie w domu z opie­kunką. A może zawieziesz go do babci?

- Tak, ale...

- Piątek wieczorem. - Kate nie dała mu dojść do głosu. - Kolacja. Ja rezerwuję stolik, ty przyjeżdżasz po mnie o siódmej. A w sobotę po południu spotkamy się wszyscy troje: ty, ja i Jack. Wybierzemy się do kina. Wpadnę po was o pierwszej. Umowa stoi?

- To nie jest takie proste. Trzeba się umówić z opiekunką, a Jack.

Przerwał, bo drzwi się otworzyły.

- Tata! - Jack wpadł do pokoju jak bomba. - Zo­baczyliśmy twoją ciężarówkę i pani Skully powie­działa, że możemy się zatrzymać. Cześć, Kate. - Chłopczyk rzucił plecak na podłogę, uśmiechnął się promiennie. - Słyszysz, jakie echo? Cześć, Kate!

Roześmiała się i porwała chłopca na ręce, nim Bro­dy zdążył się do niego zbliżyć.

- Cześć, przystojniaku. No jak, pocałujesz mnie?

- Nie! - zawołał malec, choć miał nadzieję, że Kate mimo wszystko go pocałuje.

- Na tym właśnie polega problem z mężczyznami w twojej rodzinie - rzekła i postawiła go na ziemi.

W tej chwili do wielkiej sali weszła kobieta z dwój­ką dzieci.

- Zobaczyłam twoje auto, Brody - powiedziała. - Pomyślałam sobie, że zostawię ci Jacka, żebyś nie musiał po niego specjalnie przyjeżdżać. Ale jak jeszcze masz robotę, to powiedz. Zabiorę go do siebie...

- Nie, niech zostanie. Dzięki, że go przywiozłaś. Poznajcie się może. Kate, to jest Beth Skully. Beth, poznaj Kate Kimball.

- W pewnym sensie już się znamy. Rod, nie biegaj. Pewnie mnie nie pamiętasz - mówiła do Kate, jakby ani na chwilę nie przerwały rozmowy. - Moja siostra JoBeth przyjaźniła się z twoją siostrą Freddie.

- JoBeth? Oczywiście, że ją pamiętam. Co się z nią dzieje?

- Mieszka z rodziną w Michigan. Jest pielęgniar­ką. Nie masz mi za złe, że tak bez zaproszenia wpad­łam tu z całą swoją gromadką? Strasznie jestem cie­kawa, jak chcesz przebudować ten stary dom.

- Mamo! - Jasnowłosa dziewczynka z wielkimi oczami pociągnęła matkę za rękaw.

- Za chwilę, Carrie.

- Wszystko ci pokażę - zaproponowała Kate. - Jeśli oczywiście masz trochę czasu.

- Dzisiaj nie mogę. Jesteśmy w biegu. Jak czło­wiek ma dzieci, to musi pracować na kilku etatach. W tej chwili jestem kierowcą szkolnego autobusu. Kiedy otwierasz swoją szkołę tańca?

- Myślę, że już w kwietniu przyjmę pierwszych uczniów. - Spojrzała na Carrie. W wielkich oczach dziewczynki dostrzegła nadzieję. - Chciałabyś zostać baletnicą, Carrie?

- Bardzo! - Mała aż westchnęła z przejęcia.

- Baletnice to ciamajdy - prychnął jej brat.

- Mamo! - Carrie omal się nie rozpłakała.

- Uspokój się, Rod. Przepraszam cię za tego małe­go potwora, Kate.

- Nie musisz przepraszać. Sama sobie z nim pora­dzę. Ciamajdy, powiadasz? - zwróciła się do Roda.

- Jasne. - Chłopiec był bardzo zadowolony z sie­bie. - Noszą śmieszne spódniczki i kręcą się w kółko.

Rod stanął na palcach, zrobił kilka malutkich kroczków, a jego siostra na dobre się rozpłakała.

Ale zanim Beth zdążyła zareagować, odezwała się Kate:

- Ciekawe, która ciamajda potrafi zrobić coś ta­kiego.

Wykonała klasyczny stojący szpagat: podniosła do góry wyprostowaną jak struna nogę, palce jej stopy wskazywały sufit. Boże wielki, pomyślał Brody, bo nic innego nie przyszło mu do głowy.

- To nic trudnego - ucieszył się Rod.

Złapał się za kostkę, spróbował podnieść nogę do góry, ale stracił równowagę i jak niepyszny usiadł na podłodze.

- No widzisz? To wcale nie jest proste - powie­działa do niego Beth, jednocześnie tuląc do siebie Carrie. - Czy to nie boli? - zwróciła się do Kate.

- Nie. Pod warunkiem, że się o tym nie myśli.

- Kate opuściła nogę. - Ile masz lat, Carrie?

- Pięć. Potrafię dosięgnąć do podłogi. Na prostych nogach - pochwaliła się Carrie.

Pięć, pomyślała Kate. Kości jeszcze miękkie, ciało może się nauczyć poruszania wbrew prawom natury.

- Jeśli mama ci pozwoli, to na wiosnę możesz zacząć naukę. Pokażesz swojemu bratu, że ciamajdy nie nadają się do baletu.

Puściła oko do Carrie, płynnie wygięła się w mo­stek, wyrzuciła obie nogi w górę. Przez chwilę stała na rękach, po czym równie swobodnie stanęła z po­wrotem na nogach.

- Ekstra - szepnął Rod do Jacka. - Jak ona to ro­bi?

Brody milczał. Nie mógł oderwać oczu od Kate.

- Tylko prawdziwi siłacze mogą tańczyć w bale­cie - mówiła Kate, spoglądając znacząco na Roda.

- Wielu zawodowych piłkarzy przychodzi na lekcje tańca. Ćwiczenia baletowe pomagają im poruszać się zwinnie po boisku.

- Bujasz - stwierdził Rod.

- Wcale nie. - Kate ani myślała się obrażać. - Przyjdź kiedyś ze swoją siostrą na zajęcia, to ci po­każę.

- No to mam teraz o czym myśleć. - Beth roze­śmiała się i wzięła Roda za rękę. - Chodź, ty mój senny koszmarze.

Brody już się otrząsnął. W każdym razie przestał wpatrywać się w Kate jak sroka w gnat.

- Dzięki za opiekę nad Jackiem, Beth - powie­dział.

- Nie ma za co. Wiesz, że zawsze chętnie widzę go u siebie.

- Naprawdę? - Kate natychmiast zwietrzyła okazję.

- Jasne, to... - Beth spojrzała na Kate, potem na Brody'ego, i uśmiechnęła się domyślnie. No no, po­myślała. Najwyższy czas, żeby ten facet znów zaczął dostrzegać kobiety. - Jack to wspaniały dzieciak - dokończyła. - Już dawno chciałam go zaprosić do nas na wystawną kolację z hamburgerami.

- Takie imprezy najlepiej robić w piątki - stwier­dziła Kate z miną niewiniątka.

- Naprawdę nie wiem - jąkał się Brody. - Ja...

- Oczywiście, że wiesz - przerwała mu Beth. - Piątek to świetny dzień. Pamiętaj, Jack. Liczymy na ciebie. Przyjedziesz do nas prosto ze szkoły i zosta­niesz na kolacji. Możesz nawet zostać na noc. - Pu­ściła oko do Kate. - Tylko poproś tatusia, żeby ci zapakował czyste ubranko na rano. Do zobaczenia, Kate.

- Do zobaczenia. - Kate była w siódmym niebie. - Dzięki za wszystko.

- Będę spał u Roda, będę spał u Roda! - cieszył się Jack. - Strasznie cię kocham, tatusiu!

- No. - Kate przesunęła palcem po torsie Brody'ego i roześmiała się, widząc jego wystraszoną minę. - To mamy problem z głowy.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

To był najprawdziwszy feralny piątek. Jednego z członków brygady zmogła grypa. Najwyraźniej po­żegnała Nowy Jork i postanowiła pohasać na prowin­cji. Około południa Brody musiał odesłać do domu drugiego robotnika, bo słaniał się na nogach.

Dwóch pozostałych członków czteroosobowej bry­gady zajmowało się pracami wykończeniowymi w Maryland, wobec czego Brody musiał sobie radzić sam. Ustawił ściankę gipsową oddzielającą gabinet Kate od szkolnej kuchni i wycyklinował podłogi w obu tych pomieszczeniach.

Przeżył, bo nie bał się ciężkiej pracy, za to bał się swojego ojca. Może nie tyle ojca, co pozostawania z nim sam na sam w niewielkim pomieszczeniu.

Tymczasem z powodu przeklętej nowojorskiej gry­py dwaj panowie O'Connell pozostali całkiem sami na placu budowy. To było dla Brody'ego po prostu nie do zniesienia. Niby każdy z nich miał swoje zajęcie, nie musieli nawet na siebie patrzeć, a jednak żaden z nich nie potrafił zapomnieć o istnieniu drugiego.

Jak się rozpadną, to je poskręca drutem, ale nie wyrzuci, pomyślał Brody spoglądając na stare, setki razy naprawiane buty ojca.

Jeśli ja czegoś nie potrzebuję, to i ty się bez tego obejdziesz” - to była dewiza starego O'Connella. De­wiza tak irytująca, że Brody wstrząsnął się na samo jej wspomnienie.

- Wyłącz ten cholerny jazgot - zażądał Bob. - Jak można pracować przy takim łomocie!

Brody się nie odezwał, ale wyłączył radio. Ojcu nigdy nie podobała się muzyka, jakiej słuchał jego syn. Zawsze nazywał ją jazgotem.

Bob mruczał coś pod nosem, dopasowując kolanko do umywalki. Właśnie dlatego Brody włączył muzy­kę. Nie chciał słyszeć tego mamrotania.

- Co za kretyński pomysł, żeby spaskudzić taką piękną kuchnię - marudził Bob. - Strata czasu i atła­su. Wielki mi gabinet. Chce uczyć bachory chodzenia na palcach i od razu potrzebny jej gabinet.

Brody właśnie przycinał płytę, która miała oddzie­lać kuchnię od gabinetu Kate. Nie mógł tego odłożyć na później. Musiał ustawić tę ściankę teraz, bo tak wynikało z harmonogramu robót. Nie mógł przewi­dzieć, że ludzie mu się pochorują i że sam będzie musiał znosić marudzenie swego ojca. Przyciął płytę do potrzebnych rozmiarów i przeklinał własną głupo­tę, bo chyba tylko z głupoty zaproponował Bobowi wykonanie robót hydraulicznych w domu Kate. Gdy­by był choć trochę mądrzejszy, zatrudniłby innego hydraulika.

- Mnie nic do tego - powiedział Brody, wbijając w ściankę działową pierwszy gwóźdź. - Klient płaci i wymaga.

- Kimballowie mają forsy jak lodu, ale po co zaraz wyrzucać ją w błoto? Trzeba było powiedzieć tej pan­nicy, że dzielenie kuchni to idiotyzm.

Brody wbił kolejny gwóźdź. Powtarzał sobie w myślach, że ma milczeć, że nie wolno mu się odzy­wać, ale słowa same wypłynęły mu z ust.

- To bardzo rozsądna decyzja - stwierdził. - Tu była kiedyś oberża, więc nic dziwnego, że zbudowano dużą kuchnię. Teraz będzie tu szkoła baletowa. Tance­rzom duża kuchnia na nic się nie przyda.

- Szkoła baletowa! - prychnął z obrzydzeniem Bob. - Nie minie miesiąc, jak nie będzie śladu po tej całej szkole baletowej. I jak ona potem sprzeda taki dom podzielony na maleńkie pokoiki? I te umywalki w łazience! Niziutkie, w sam raz dla małych dzieci. Po co komu takie fanaberie?

- Jak się uczy dzieci, to trzeba mieć pomieszcze­nia przystosowane do wzrostu dzieci.

- Dzieci uczy się w szkole. O ile dobrze pamię­tam, mamy tu chyba jakąś szkołę.

- Mamy - zgodził się Brody. - O ile dobrze pa­miętam, to nie uczą w niej tańca.

Starszy pan nie mógł znieść tonu wyższości, jakim mówił do niego jego własny syn. On także powtarzał sobie, że ma się nie odzywać, ale - tak jak i Brody'emu - słowa same mu się wyrywały.

- Nie możesz naciągać klientów, chłopcze - po­wiedział. - To ty się znasz na budownictwie, a nie oni. Musisz im doradzić, co jest dobre, a co całkiem bez sensu.

- Oczywiście dobre jest to, co tobie się podoba - odgryzł się Brody.

Bob wyczołgał się spod zlewu. Spłowiała niebieska czapka przekrzywiła mu się na głowie. Kiedyś był bardzo przystojnym mężczyzną, ale to było dawno. Teraz miał głębokie zmarszczki, wyglądał staro. Tyl­ko zielone oczy, takie same jak oczy Brody'ego, pło­nęły w szarej zaciętej twarzy.

- Uważaj, co mówisz, chłopcze.

- Tobie też by się przydało uważać - odciął się Brody.

Potwornie rozbolała go głowa. Ze złości. Ten ból także odziedziczył po ojcu.

Bob rzucił klucz, zerwał się na równe nogi. Był wysoki, szczupły, muskularny i mimo sześćdziesięciu lat wciąż jeszcze bardzo sprawny.

- Jak będziesz miał moje lata, jak tyle lat co ja przepracujesz w tym interesie, wtedy będziesz sobie mógł mówić, co ci ślina na język przyniesie.

- Daj spokój. - Brody zmierzył drugi kawałek płyty, zaczął go przycinać. - Powtarzasz mi to samo, odkąd skończyłem osiem lat. Nawet nie zauważyłeś, że ja też już jestem dorosły. A żeby było śmieszniej, teraz ty pracujesz u mnie, a nie ja u ciebie. To ja pod­pisałem kontrakt. Podpisałem kontrakt, bo mój, rozu­miesz, mój projekt spodobał się klientowi. Dlatego ten remont zostanie przeprowadzony pod moje dy­ktando. Klient płaci i wymaga - powtórzył. - Dopóki panna Kimball jest zadowolona, nie mamy o czym dyskutować.

- Podobno bardzo się starasz, żeby była zadowolo­na. Nie tylko z twojej pracy.

Wcale nie chciał tego powiedzieć, ale słowa same mu się wymknęły i teraz było za późno, żeby je cof­nąć. Jasny gwint, pomyślał wściekły Bob. Ten chło­pak świętego wyprowadziłby z równowagi.

Brody zacisnął palce na nożu. Przez chwilę, a chwila ta trwała bardzo długo, miał ochotę zmasa­krować zaciętą, nieustępliwą twarz własnego ojca.

- To, co mnie łączy z Kate Kimball, to wyłącznie moja sprawa - wycedził przez zaciśnięte zęby.

- Tak ci się tylko wydaje. Zapomniałeś, że ja też mieszkam w tym mieście? Twoja matka także. Dlate­go obchodzi mnie, co ludzie gadają o moim synu. Zadajesz się z jakąś bogatą lafiryndą i guzik cię ob­chodzi, co ludzie na to powiedzą. Nawet o dziecku zapomniałeś.

- Nie waż się mieszać w to mojego syna!

- Muszę myśleć o moim wnuku, skoro rodzony ojciec o nim zapomina. Mieszkałeś w dużym mieście, mogłeś sobie wyczyniać hocki - klocki. Ale teraz wszystko wygląda inaczej. Nie pozwolę, żebyś mi przynosił wstyd w moim własnym mieście. Ani mnie, ani małemu.

Ja wyczyniałem hocki - klocki, pomyślał z goryczą Brody. Latałem do lekarzy, do specjalistów, do szpita­li, a potem dwoiłem się i troiłem, żeby zastąpić matkę dwuletniemu brzdącowi i jednocześnie nie umrzeć j' z głodu. y' - Nic o mnie nie wiesz - syknął. - Nie masz pojęcia ani o tym, co się ze mną działo, ani nawet o tym, co teraz robię. Ty nawet nie wiesz, kim jestem.

Postanowił trzymać ręce przy sobie, ale żeby wy­trwać w tym postanowieniu, musiał je czymś zająć. Zaczął więc przecinać płytę w miejscu, które wcześ­niej oznaczył.

- Za to zawsze potrafiłeś znaleźć we mnie jakąś wadę - ciągnął, nie patrząc na ojca - wywlec ją na wierzch i rzucić mi ją w twarz.

- Gdybym rzucał mocniej, może nie skończyłbyś jako samotny ojciec.

Brody'emu drgnęła ręka. Ześliznęła się z płyty, ostry jak brzytwa nóż przejechał po dłoni.

Bob syknął, jakby to on się zranił, i wyciągnął z kieszeni chustkę. Przestraszył się, ale nie potrafił się zdobyć na nic innego, jak tylko jeszcze jedną krytycz­ną uwagę.

- Powinieneś bardziej uważać, chłopcze.

- Odczep się ode mnie! - Ściskając krwawiącą rękę, Brody cofał się przed ojcem. Bał się, że nerwy mu puszczą. Bał się, że zrobi coś strasznego. - Zabie­raj swoje narzędzia i wynoś się z mojej budowy!

- Zawiozę cię do szpitala. Trzeba założyć szwy.

- Wynoś się! Nie słyszałeś, co powiedziałem? Zwalniam cię! - Przyspieszone bicie serca sprawiało, że z otwartej rany płynęło więcej krwi niż powinno. - Pakuj się i wynocha!

Bob pośpiesznie wrzucał narzędzia do swojej skrzynki. Wstyd i wściekłość walczyły w nim ze sobą o lepsze.

- Od tej chwili nie mamy ze sobą o czym gadać! - zawołał, po czym wziął skrzynkę i wyszedł.

- Nigdy nie mieliśmy o czym gadać - mruknął Brody do znikających za drzwiami pleców ojca.

Postanowiła dać mu porządną nauczkę. Oczywi­ście jeśli w ogóle się zjawi. Musi się przyzwyczaić, że jeśli umawia się na siódmą, to ma być o siódmej, a nie o wpół do ósmej.

Bardzo żałowała, że namówiła rodziców na wyj­ście z domu. Tylko przez to, przez własną głupotę, nie miała się teraz komu pożalić.

Chodziła tam i z powrotem po pokoju. Co chwila zerkała na telefon. Nie, nie będę znów do niego dzwo­nić, myślała.

Dzwoniła dziesięć minut temu, ale odezwał się tylko irytujący głos automatycznej sekretarki. Kate wolała nie zostawiać wiadomości na taśmie.

Pewnie że miała Brody'emu coś do powiedzenia. Nawet bardzo dużo, jednak wolała to zrobić osobi­ście. Zadała sobie tyle trudu, by zorganizować ten wieczór. Wybrała restaurację, prawie dwie godziny poświęciła na toaletę, i wszystko na marne. Z każdą chwilą była coraz bardziej wściekła.

Postanowiła zadzwonić do restauracji, odwołać re­zerwację. Nie zamierzam iść na kolację z facetem, który nie potrafi przyjść punktualnie o umówionej godzinie!

Podeszła do telefonu i w tej samej chwili zadzwo­nił dzwonek u drzwi. Wyprostowała plecy, podniosła głowę najwyżej jak mogła i majestatycznym krokiem poszła otworzyć.

- Przepraszam za spóźnienie. Coś mi wypadło. Wiem, że należało zadzwonić, ale...

Przygotowana zawczasu reprymenda zamarła jej na ustach. Wystarczyło jedno spojrzenie na Bro­dy'ego, by się domyślić, że to nie brak dobrego wy­chowania go zatrzymał, lecz jakieś nieszczęście. Był blady jak świeżo pobielona ściana.

- Czy coś się stało Jackowi?

- Nie, z nim wszystko w porządku. Przepraszam cię, Kate. Może odłożymy to wyjście na inny dzień.

Dopiero teraz zauważyła, że miał obandażowaną rękę. Chwyciła go za nadgarstek.

- Co ci się stało?

- Nic takiego. Naprawdę głupstwo. Tylko kilka szwów, ale strasznie powoli to wszystko szło. Dlatego się spóźniłem.

- Bardzo boli?

- Prawie wcale. Naprawdę to nic wielkiego.

A jednak było to coś wielkiego, i wcale nie szło o fizyczny ból. Kate świetnie się znała na takich spra­wach.

- Jedź do domu - powiedziała. - Przyjadę do cie­bie za pół godziny.

- Nie trzeba. Ja...

- Przywiozę kolację - przerwała mu tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Do restauracji pójdziemy in­nym razem.

- Naprawdę nie trzeba.

- Brody. - Kate patrzyła mu prosto w oczy. Ty mój biedaku, dodała w myślach. - Jedź do domu i czekaj na mnie. No już! - ponagliła, bo stał jak wrośnięty w ziemię. - Ruszaj się.

Nie czekając na dalsze protesty, zamknęła mu drzwi przed nosem.

Była punktualna jak śmierć. Jak zwykle zresztą. Ledwo otworzył drzwi, przeleciała obok niego jak burza. Burza z wielkim koszem.

- Dostaniesz befsztyk - oznajmiła. - Masz szczę­ście, że w naszej lodówce zawsze są jakieś zapasy.

Poszła prosto do kuchni. Postawiła kosz na stole, zdjęła płaszcz i zabrała się do rozpakowywania wi­ktuałów.

- Dasz radę otworzyć wino? - zapytała.

- No pewnie. - Wzruszył ramionami. - Jeszcze nie umarłem.

Wziął od niej płaszcz i powiesił na wieszaku. Po­myślał, że ten elegancki, pachnący płaszczyk zupełnie nie pasuje do tego pomieszczenia. Zwłaszcza że wi­siał obok starej kurtki, którą Brody wkładał wyłącznie na budowę.

Sama Kate także tu nie pasowała. Nie pasowała do jego skromnego domu, nie pasowała do pustelniczego życia.

- Masz. - Podała mu butelkę i korkociąg. - Skoro nie umarłeś, to otwieraj.

- Dlaczego ty to wszystko robisz, Kate?

- Bo cię lubię. - Włożyła do zlewu dwa duże ziemniaki, opłukała je i zaczęła obierać. - I jeszcze dlatego, że wyglądasz, jakbyś był bardzo głodny.

Muzyka, trzeba stworzyć nastrój. Tak długo szukał w radiu odpowiedniej stacji, aż znalazł muzykę kla­syczną. Przypuszczał, że Kate właśnie taką lubi.

Wyciągnął z kredensu świąteczny serwis, którego prawie nigdy nie używał, ustawił talerze na stole w ja­dalni. On i Jack jadali tam wyłącznie najbardziej uro­czyste świąteczne posiłki.

Miał nawet w domu jakieś świece. Nic nadzwy­czajnego, zwykłe świece na wypadek gdyby wyłączo­no prąd. Ale nie miał świeczników. Zastanawiał się nawet, czy nie przykleić świec bezpośrednio do stołu. W końcu jednak doszedł do wniosku, że wyglądałyby żałośnie.

Trzeba się obejść bez świec.

- W ogóle nie kupujesz warzyw - stwierdziła Kate, gdy wrócił do kuchni.

- Kupuję, ale tylko gotowe sałatki. Wystarczy je wrzucić do miski, zalać jakimś sosem i po krzyku.

- Koszmarne lenistwo - powiedziała takim to­nem, że musiał się uśmiechnąć.

- Nie lenistwo, tylko zmysł praktyczny. Nie lubię tracić czasu.

- Spryciarz - mruknęła. - Jesteś ranny, więc ci da­ruję. Siadaj i odpocznij, a ja tymczasem zrobię obiad. Mógłbyś też zadzwonić do Jacka. Sprawdzisz, czy u niego nadal wszystko w porządku.

- Nie miałem pojęcia, że to aż tak widać.

- Ja wszystko widzę. Lepiej żebyś już zaczaj się do tego przyzwyczajać. - Puściła do niego oko. - Powiedz Jackowi, że go pozdrawiam i że jutro się zoba­czymy.

- Naprawdę chcesz nas zabrać do kina?

- Naprawdę. Wiesz, ja czasami robię coś, na co nie mam ochoty, ale nigdy nie zgłaszam się do tego na ochotnika. To też sobie zapamiętaj. A teraz zadzwoń do dziecka. Za piętnaście minut podaję obiad.

Lubiła krzątać się w kuchni, a zajmowanie się Brodym sprawiało jej szczególną przyjemność.

Odczekała spokojnie, aż zaczął jeść, aż nalał sobie drugi kieliszek wina. Dopiero wtedy się odezwała.

- Teraz mi powiedz, jak to się stało - poprosiła.

- Miałem zły dzień - burknął i zaraz zmienił te­mat. - Jak ty gotujesz ziemniaki, że są takie smaczne?

- Sekret ukraińskiej kuchni - wyjaśniła z przesad­nie obcym akcentem. - Gdybym ci go wyjawiła, mu­siałbyś zginąć.

- Wobec tego nie chcę wiedzieć. - Brody się uśmiechnął. - Ukraiński też znasz? Parę dni temu słyszałem, jak rozmawiałaś z kimś po francusku.

- Owszem, znam ukraiński. O tyle, o ile. Za to angielski znam bardzo dobrze. Możesz ze mną roz­mawiać w swoim ojczystym języku. Opowiedz, co się zdarzyło w tym twoim złym dniu?

- Dwóch ludzi mi się rozchorowało. - Wzruszył ramionami. - Twoja baletowa grypa pojawiła się w Wirginii Zachodniej. Reszta brygady pracowała dzisiaj gdzie indziej, więc zostałem bez pomocników. No i z tego wszystkiego pomyliłem swoją rękę ze ścianką gipsową, zakrwawiłem cały dom, wylałem z roboty swojego ojca, a na koniec spędziłem parę godzin, czekając, aż mnie pozszywają.

- Pokłóciłeś się z ojcem? - Położyła dłoń na zdro­wej dłoni Brody'ego. - To przykre.

- Raczej normalne. Jakoś nie potrafimy się ze sobą dogadać. Zawsze tak było.

- A jednak dałeś mu pracę.

- Jest bardzo dobrym hydraulikiem.

- Brody... - Kate nie dała się zbyć byle czym.

- Owszem, dałem mu pracę, ale to był błąd. Moż­na z nim wytrzymać tylko pod warunkiem, że w po­bliżu są jeszcze jacyś inni ludzie, ale kiedy jesteśmy tylko my dwaj...

Machnął ręką.

- Lepiej nie mówić. On uważa, że byłem, jestem i zawsze będę nieudacznikiem. Źle pracuję, fatalnie układam sobie życie i zamiast pilnować własnego no­sa, uganiam się za bogatą panienką.

- Przeze mnie pokłóciłeś się z ojcem - stwierdziła spokojnie Kate.

- Nic podobnego - zaprotestował. - I tak bym się z nim pokłócił. Zawsze tak było. Nawet pretekstu nie potrzebujemy.

- Naprawdę paskudna sprawa - westchnęła. - On jest teraz pewnie tak samo zły i rozgoryczony, jak i ty. Ty nie wiesz, jak z nim rozmawiać, a on nie umie rozmawiać z tobą. Mam nadzieję, że w końcu się pogodzicie. Cokolwiek byś o nim myślał, to przecież jest twój ojciec.

- Wątpię, czy się pogodzimy. Moja rodzina jest zupełnie inna niż twoja.

- Niewiele jest rodzin podobnych do mojej, ale twoja właśnie do takich należy. Mam na myśli rodzi­nę, jaką stworzyłeś Jackowi. Może twój ojciec też to widzi i zastanawia się, dlaczego on nie potrafił tak zaprzyjaźnić się ze swoim synem.

- Zawsze byłem nieudacznikiem.

- Bzdura. Ty się dopiero rozwijałeś.

- Niech ci będzie, ale i tak szło mi nie najlepiej. Nie mogłem się doczekać, kiedy skończę szkołę, kie­dy wreszcie będę pełnoletni. Chciałem stąd uciec. Wiesz, co zrobiłem w swoje osiemnaste urodziny? Spakowałem się i pojechałem do Waszyngtonu. Mia­łem przy sobie pięćset dolarów i zupełnie nic nie umiałem. Ale najważniejsze wtedy było, że znajdo­wałem się daleko od domu.

- Jednak jakoś stanąłeś na nogi.

- To przyszło potem. Przez pierwsze trzy lata ży­łem z dnia na dzień. Pracowałem na budowach, a za­robione pieniądze wydawałem na piwo i na panienki. - Uśmiechnął się, puścił oko do Kate. - Któregoś dnia odkryłem, że mam dwadzieścia jeden lat i wciąż je­stem beztroskim głupcem. Wtedy poznałem Connie. Pracowałem w firmie, która robiła remont w domu jej rodziców. Zakochałem się od pierwszego wejrzenia i zaczęliśmy się spotykać. Do dziś nie mam pojęcia, co ona we mnie widziała. Miała bogatych rodziców, kończyła studia... Miała pieniądze, klasę, wykształ­cenie i styl, a mnie bardzo niewiele różniło od klo­szarda.

- Widocznie ona tak nie uważała.

- Na pewno masz rację - zgodził się. - Connie była pierwszym człowiekiem, który mi powiedział, że mam charakter. Nikt nigdy we mnie nie wierzył... Ona zmusiła mnie, żebym uwierzył w siebie. Dzięki niej przestałem być nieudacznikiem, wreszcie za­cząłem dorastać. Pewnie nie masz ochoty tego słu­chać - zreflektował się. - Powiedz, jeśli cię nudzę.

- Mam ochotę słuchać i wcale mnie nie nudzisz. - Dolała mu wina do kieliszka. Nie chciała, żeby przerywał. - Czy to ona pomogła ci założyć firmę?

- To przyszło później. - Brody zdał sobie sprawę, że nigdy dotąd nikomu o tym wszystkim nie opowia­dał. Ani swoim rodzicom, ani przyjaciołom, ani nawet Jackowi. - Miałem jakie takie wyczucie budowlane, twardy kręgosłup, a robota paliła mi się w rękach. Kiedy to wszystko zrozumiałem, kiedy zacząłem to wykorzystywać, od razu wszystko się zmieniło. Na lepsze. Udało mi się nawet polubić samego siebie.

- Nic dziwnego. Nabrałeś do siebie szacunku.

- No właśnie. - Trafiła w dziesiątkę, pomyślał. Czy ona nigdy nie pudłuje? - Nabrałem szacunku, ale wciąż byłem tylko zdolnym robotnikiem, a nie leka­rzem, adwokatem czy finansistą. Rodzice Connie mnie nie akceptowali, delikatnie mówiąc...

- Nie znali się na ludziach. - Kate bawiła się swoi­mi ziemniakami. Bardziej ją interesowała opowieść Brody'ego niż jedzenie. - Za to Connie się na tobie poznała.

- Nie było jej łatwo, ale jakoś sobie poradziła. Pojechała do Georgetown studiować prawo. Ja całymi dniami pracowałem, a wieczorami chodziłem do szkoły. Uczyłem się zarządzania. Zaczęliśmy snuć plany, za kilka lat zamierzaliśmy się pobrać. Ona miała zrobić dyplom, a ja założyć firmę. I nagle oka­zało się, że Connie jest w ciąży.

Brody wpatrywał się w swój kieliszek, jakby to była szklana kula, w której widać przeszłość.

- Oboje chcieliśmy tego dziecka. Z początku ona chciała bardziej niż ja, bo mnie to wszystko wydawa­ło się zupełnie nierzeczywiste. W każdym razie po­braliśmy się. Connie kontynuowała studia, a ja wziąłem jeszcze dwie dodatkowe prace. Jej rodzice się wściekli. Wyrzekli się jej. Connie bardzo to prze­żyła.

Kate nie bardzo mogła sobie to wyobrazić. Jej rodzina zawsze stała po jej stronie, choćby nie wiado­mo jak narozrabiała.

- Skoro tak, to znaczy, że na nią nie zasłużyli.

- Masz świętą rację - westchnął Brody. - Im go­rzej było, tym bardziej byliśmy zawzięci. Jakoś udało nam się przetrwać. Chyba z tysiąc razy myślałem o tym, żeby odejść, żeby ją od siebie uwolnić. Connie mogłaby wrócić do rodziców i wszystkim byłoby lżej.

- Ale nie odszedłeś. Wytrwałeś.

- Connie mnie kochała - powiedział zwyczajnie. - Byłem przy niej, kiedy rodził się Jack. Pewnie mi nie uwierzysz, ale chciałem być wtedy na drugim końcu świata. Gdziekolwiek, byleby jak najdalej od tamtego pokoju. Ale Connie prosiła, żebym przy niej został, więc udawałem, że ja też tego chcę. Marzyłem, żeby to się wreszcie skończyło, bo to zbyt straszne, bo człowiek nie powinien aż tak cierpieć. Aż wreszcie zjawił się Jack: maleńka wrzeszcząca istotka. Od razu wszystko się zmieniło. Nie miałem pojęcia, że można tak bardzo kogoś pokochać. W jednej chwili, w jed­nym momencie pokochać tak, żeby stał się całym światem. To oni zrobili ze mnie mężczyznę, wtedy, w tej sali porodowej. Connie i Jack mnie stworzyli.

Po policzkach Kate płynęły łzy. Nie mogła ich powstrzymać. Nawet nie próbowała.

- Przepraszam. - Brody podniósł ręce, ale zaraz je opuścił, jakby utracił siły. - Nie wiem, co mnie na­padło.

- Nie. - Kate pokręciła głową. Nie mogła powie­dzieć nic innego. Nawet to krótkie słowo wydobyło jej się z gardła z największym trudem.

Ty kretynie, pomyślała wzruszona. Przez ciebie się zakochałam. W tobie. No i co ja teraz zrobię?

- Poczekaj - poprosiła.

Wstała i pobiegła do łazienki. Musiała się uspo­koić, musiała jakoś się opanować.

Brody także wstał. Chodził po pokoju tam i z po­wrotem jak tygrys w klatce. Gdyby tego nie robił, musiałby chyba walić głową o ścianę.

Ależ ze mnie idiota, myślał. Poświęciła mi tyle czasu, przygotowała domowy obiad i pewnie chciała, żeby było choć trochę romantycznie. A ja jej opowia­dam o swoich kłopotach. Przeze mnie się rozpłakała! Był pewien, że teraz Kate zechce jak najszybciej wrócić do domu, więc zabrał się za sprzątanie ze stołu. Nie chciał jej zatrzymywać.

- Przepraszam - powiedział, usłyszawszy za ple­cami jej kroki. - Jestem kompletnym idiotą. Nie mia­łem prawa opowiadać ci tego wszystkiego. To moje piekło i nikomu nic do tego. Idź już sobie, a ja tu...

Urwał, bo Kate oplotła go ramionami, przytuliła głowę do jego pleców.

- Mam w żyłach słowiańską krew. My jesteśmy sentymentalni, lubimy sobie popłakać. Czy wiesz, że moi dziadkowie uciekli ze Związku Radzieckiego, kiedy moja mama była małą dziewczynką? Tylko ciocia Rachel urodziła się w Ameryce. Dziadek i bab­cia przeszli pieszo przez góry z trójką małych dzieci. Dotarli aż na Węgry. Przez zieloną granicę, ma się rozumieć.

- Nic o tym nie wiedziałem. Odwrócił się do niej ostrożnie.

- Cierpieli chłód, głód i bardzo się bali. A kiedy przyjechali do Ameryki, byli biedni jak myszy ko­ścielne i strasznie samotni. Nie znali ani języka, ani tutejszych obyczajów. A jednak tak bardzo chcieli za­pewnić dzieciom lepsze życie, że walczyli o to ze wszystkich sił. Walczyli i wywalczyli. Z tysiąc razy słyszałam tę historię, ale zawsze przy tym płaczę. I zawsze jestem z nich dumna.

- Po co mi to wszystko mówisz?

- Odwaga przybiera różne formy, Brody. Jest siła mięśni i jest siła serca. Jeśli złożysz razem obie te siły, możesz dokonać wszystkiego. Wzruszyłam się, bo tobie też się udało. Tak samo jak moim dziadkom.

- Dziękuję. - Także był wzruszony. Nie przypusz­czał, że ten straszny dzień tak cudownie się skończy.

Kate postanowiła, że najwyższy czas zmienić na­strój.

- Pozmywamy naczynia, a potem ze mną zatań­czysz - powiedziała. - Sposób, w jaki mężczyzna tańczy, dużo mi o nim mówi. Nie wiem, jak to się stało, że jeszcze cię nie sprawdziłam.

- Zatańczmy zaraz - poprosił, wyjmując jej z ręki talerz.

- Nie potrafię. Może to jakaś wada genetyczna, ale gdybym zostawiła te naczynia w zlewie, nie mogła­bym przestać o nich myśleć.

- Jesteś taka dziecinna.

Wziął ją za ręce, wyprowadził z kuchni.

- Nie. Jestem zorganizowana. Dobrze zorganizo­wani ludzie mają więcej sukcesów i mniej kłopotów.

- Szła za Brodym, ale co chwila oglądała się za siebie.

- To potrwa tylko chwilę.

- Potem też potrwa tylko chwilę.

Brody prawie zapomniał, jak się uwodzi kobiety, ale na szczęście nie całkiem.

- Mam pomysł. Ty włączysz muzykę, a ja przez ten czas pozmywam.

- Naczynia nigdzie nie uciekną. - Roześmiał się i nie puszczając jej ani na chwilę, włączył magneto­fon.

Z głośnika popłynęły słodkie dźwięki. Powolny, namiętny rytm, który burzył krew. Kate wreszcie przestała myśleć o zmywaniu. Przytuliła się do Bro­dy'ego i poruszała w takt muzyki.

- Masz wyczucie rytmu - pochwaliła.

- Sama powiedziałaś, że niektórych rzeczy się nie zapomina.

Okręcił ją, odepchnął od siebie, ale nie puścił ani na chwilę. Roześmiała się. Straciła oddech, kiedy znów ją okręcił, a potem mocno do siebie przytulił.

- Nieźle sobie radzisz.

Próbowała żartować, choć czuła, że coraz trudniej jej się myśli. Nie przypuszczała, że Brody tak świetnie tańczy. Gdyby nie był takim dobrym tancerzem, nie wytrąciłby jej z równowagi i nadal panowałaby nad sytuacją. I nad sobą.

Stanowczo za dużo niespodzianek jak na jeden wieczór, pomyślała.

Jej włosy bajecznie pachniały. Już prawie zapo­mniał, jakie tajemnicze i pociągające bywają kobiety. Kształt, miękkość, zapach. Prawie zapomniał, jak to jest, kiedy ma się przy sobie kobietę, zapomniał co się wtedy myśli, co się czuje. Musnął wargami jej włosy, odnalazł usta Kate.

Westchnęła, wtuliła się w niego mięciutko, jak szmaciana lalka.

Melodia się skończyła, zaczęła się następna, a oni wciąż stali złączeni, kołysząc się w takt muzyki.

- Muszę już iść - szepnęła Kate.

- Dlaczego?

- Muszę - powtórzyła. Pogłaskała go po policzku. - Dzisiaj potrzebowałeś przyjaciela.

- Masz rację. - Opuścił ręce, ich palce się złączy­ły. - Naprawdę potrzebowałem przyjaciela, ale i tak bardzo cię pragnę, Kate. Zostań ze mną.

Pocałował ją. Bardzo delikatnie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Ściany w jego pokoju pozostały nie wykończone. W rogu, na odwróconym do góry dnem wiadrze, leżał zwój kabla. W oknach nie było zasłon, a szafa nie miała drzwi.

Wspaniały dębowy parkiet pokrywała gruba war­stwa zastarzałego brudu. Trzeba go było zeszlifować i polakierować, jednak na to także wciąż brakowało czasu.

Stare żelazne łóżko kupił kiedyś na wyprzedaży, ale nigdy jakoś nie pomyślał o porządnej pościeli ani tym bardziej o narzucie.

Dopiero teraz zauważył, jaki zapyziały jest ten po­kój, który nazywał swoją sypialnią.

A przecież Kate przywykła do zupełnie innego standardu.

- Nie jest to Tadż Mahal - westchnął.

- Jeszcze jedno dzieło w trakcie tworzenia. - Ro­zejrzała się po starym pomieszczeniu. - Ma charakter. Kiedyś będzie tu bardzo pięknie.

- Ciągle odkładam skończenie tego pokoju na później - tłumaczył się. - Najpierw musiałem zrobić sypialnię Jacka, a potem uznałem, że lepiej zająć się kuchnią i pokojami na dole. Tutaj przychodzę tylko na noc.

Kate zadrżała. Uświadomiła sobie, że jest pierwszą kobietą, jaką przyprowadził do swojej sypialni i do swojego łóżka.

- Wyobrażam sobie, jak to będzie wyglądało, kie­dy skończysz remont - mówiła, podchodząc do Bro­dy'ego. - Palisz czasami w tym kominku?

- Oczywiście. Bardzo dobrze ciągnie. Chciałem umieścić w nim wkład, żeby dawał więcej ciepła, ale...

Co ja wygaduję, dziwił się. Opowiadam o ogrze­waniu, o wkładach do kominka, zamiast zająć się tą piękną kobietą, która trafiła mi się jak ślepej kurze ziarno.

- Nie byłby już taki piękny - dokończyła za niego, po czym, jak gdyby nigdy nic, zabrała się za rozpina­nie koszuli Brody'ego.

- No właśnie. Mam napalić w kominku?

- Później. Teraz nie ma sensu. Wyprodukujemy dość ciepła na własne potrzeby. Na pewno nie zmarz­niemy.

- Kate... - Zacisnął palce wokół jej nadgarstka. Trochę się nawet zdziwił, że żar bijący od jego dłoni nie wypalił znaku na jej skórze. - Jeśli będę trochę niezdarny, to z powodu ręki. Nie pogniewasz się?

A więc on też jest zdenerwowany, pomyślała.

- Mężczyzna, który ma takie zdolne ręce, nie po­winien mieć kłopotów ze zwykłym suwakiem, choć­by nie wiem jak był pokaleczony.

Odwróciła się do niego plecami, uniosła do góry włosy.

- Spróbuj.

Brody ostrożnie rozsunął zamek. Odsłonięta szyja, nagie ramię bardzo go podniecały. Nie mógł się oprzeć..

Całowali się powoli i równie powoli dłonie Bro­dy'ego wędrowały po skórze Kate. Włosy, policzki, szyja...

Nie spodziewała się po nim tyle czułości.

- Setki razy wyobrażałem sobie, że cię dotykam - westchnął. - Omal od tego nie oszalałem.

- Za to teraz ty doprowadzasz mnie do szaleństwa.

- Zdjęła z niego flanelową koszulę, zaczęła ściągać ciepłą podkoszulkę, którą miał pod spodem.

Ale Brody nie zamierzał się spieszyć. Podniósł jej dłonie do ust, całował po kolei wszystkie palce. Krew pulsowała coraz szybciej...

Zsunął z ramion Kate sukienkę, patrzył, jak ześliz­guje się na podłogę. Kate była szczupła i wiotka. Nikt by nie pomyślał, że pod tą delikatną alabastrową skó­rą kryją się mocne mięśnie.

Wstrzymała oddech, gdy przesunął palcami po ob­rębie jej stanika, a potem wsunął je do środka, jakby starał się zapamiętać kształt.

- Dużo myślałem o twoich nogach - mówił, gła­szcząc nagą skórę nad pończochą. - Ciekaw byłem, jak wyglądają nogi primabaleriny.

- Teraz już nie musisz sobie wyobrażać. Tylko, błagam, nie patrz na stopy. Tancerki mają bardzo brzydkie stopy.

- Mocne - poprawił ją. - Mnie bardzo podnieca siła. Potem cię poproszę, żebyś mi pokazała parę sztu­czek, tak jak ostatnio Rodowi. Aż mnie zatkało.

- Proszę bardzo. - Roześmiała się, ściągnęła mu koszulę i dotknęła jego twardego torsu. - Znam jesz­cze lepsze numery.

Brody wziął ją na ręce i zaniósł na łóżko. Gdyby to był taniec, nazwałaby go walcem. Powolne kroki w spokojnym rytmie, długi, głęboki pocałunek... To jest ktoś, kogo się chce przytulić, pomyślała Kate, obejmując Brody'ego. Przytulać w nieskończoność.

Jego usta znalazły się na jej piersi. Kate jęknęła z rozkoszy, a powolny walc zmienił się nagle w ogni­ste tango.

Brody'emu kręciło się w głowie. Od jej zapachu, od miękkości, od dźwięków. Czuł się jak pijany. Prag­nął dotykać, pragnął posmakować każdego skrawka jej ciała.

Poruszali się jednym rytmem, ich ciała były mokre od potu, serca biły jak oszalałe. Wezbrana fala porwa­ła ich oboje, połączyli się całkowicie.

Leżała bezwładna jak stopiony wosk. Nie otwierała oczu. Cieszyła się bliskością Brody'ego, czuła jego mocno bijące serce, domyślała się, że przeżywa chwi­le takiego samego spełnienia jak ona.

A więc jednak do siebie pasujemy, myślała uszczęśli­wiona. Jak dobrze, że się w nim zakochałam! Chociaż... To coś więcej niż zakochanie. To jest miłość! Prawdziwa, najprawdziwsza.

Odetchnęła głęboko. Postanowiła nie myśleć, tylko cieszyć się chwilą. I Brodym.

To on sprawił, że czuła się jak nigdy dotąd, on obudził w niej nieznane uczucia, wywołał niewiary­godne doznania.

Przeznaczenie, pomyślała. Właściwie od początku to wiedziałam, odkąd zobaczyłam go wtedy w skle­pie. Znalazłam go i nie zamierzam nikomu oddać. Za nic na świecie!

- Jak na kogoś, kto rzekomo wyszedł z wprawy, jesteś w wyjątkowo dobrej formie - szepnęła, głasz­cząc go po plecach.

Podejrzewał, że nie została mu w mózgu ani jedna żywa komórka, no bo gdyby została, to przecież mu­siałaby działać.

Udało mu się jęknąć. Kate bardzo ta odpowiedź rozbawiła. Roześmiała się, oplotła go ramionami. Miał jeszcze tyle siły, żeby odwrócić głowę. Twarz zaplątała mu się we włosy Kate.

To przeznaczenie, pomyślał. Lepiej już być nie może.

- Obudź mnie, jak zacznę chrapać - poprosił.

- Ani mi się śni.

- Żartowałem. - Podniósł głowę, uniósł się na ło­kciach, wyzwolił ją spod swego ciężaru. - Uwielbiam na ciebie patrzeć.

- Ja też, Na ciebie. - Bawiła się jego włosami. Nie były ani jasne, ani brązowe, ale ta mieszanka kolorów bardzo jej się podobała. Co najmniej tak samo jak właściciel.

- Czy wiesz, że kiedy tylko cię zobaczyłam, za­częłam marzyć o tym, żeby zaciągnąć cię do łóżka? - Podniosła głowę, delikatnie ugryzła go w ucho. - Już pierwszego dnia straciłam dla ciebie głowę. To u mnie nie jest normalne.

- Ja miałem podobne reakcje. Byłem już niemal przekonany, że pewne części mojego ciała dawno umarły, ale ty je wskrzesiłaś. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił.

- Nic. - Uśmiechnęła się. - Najważniejsze, że mi się udało. W końcu zaciągnęłam cię do łóżka.

- Dziękuję. - Brody ją pocałował. - A skoro już tu jesteśmy, skoro jesteśmy razem w łóżku...

Kate chciała się roześmiać, ale poczuła, że on znów twardnieje, że zaczyna się w niej poruszać.

- Muszę nadrobić stracony czas - szepnął, jakby się usprawiedliwiał.

Doszedł do wniosku, że to wcale nie jest łatwo, kiedy ma się jednocześnie romans i dziecko. Po tamtej cudow­nej nocy wszystko jeszcze bardziej się skomplikowało. W każdym razie coraz trudniej mu było godzić potrzeby mężczyzny z obowiązkami ojca.

Był bardzo zadowolony, że Kate lubi Jacka i lubi się nim zajmować. Nigdy nie robiła Brody'emu wy­rzutów, że poświęcał synkowi dużo czasu.

Prawdę mówiąc, gdyby nie zaakceptowała Jacka i płynących z jego obecności ograniczeń, ich związek nie potrwałby długo. Ani związek fizyczny, ani żaden inny.

Po namyśle doszedł do wniosku, że to jego pierw­szy w życiu romans. Swojego związku z Connie nig­dy za romans nie uważał. W dwudziestym pierwszym roku życia nie miewa się romansów. W tym wieku można się tylko kochać, miłością szczerą, prawdziwą i żadną inną.

Muszę pamiętać, powtarzał sobie w myślach, żeby nie idealizować tego, co zaszło między mną a Kate. Lubimy się, pragniemy i dobrze nam ze sobą. I tak ma zostać. Niczego więcej do szczęścia nam nie po­trzeba.

Musiał także pamiętać, że przede wszystkim jest ojcem. Ojcem i matką sześcioletniego chłopczyka. Brody jeszcze nigdy nie słyszał o tym, żeby jakaś młoda, piękna i utalentowana kobieta chciała się związać z mężczyzną samotnie wychowującym małe dziecko.

Nie zamierzał żądać od Kate podobnego poświęce­nia. I tak dostał od życia więcej niż mógł się spodzie­wać. Od życia i od Kate. Tłumaczył sobie, że jest już dorosły, że ma prawo do romansu z dorosłą i wolną kobietą. A romans nie musi zaraz odmieniać człowie­kowi całego życia, nie musi się przekształcać w żaden trwały związek.

Dlatego nawet nie pomyślał o tym, by cokolwiek zmieniać w swoim życiu. No, może z wyjątkiem wy­stroju sypialni.

Przyjrzał się z uznaniem wnętrzu, które miało się stać gabinetem Kate. Musiał przyznać, że zrobił je bardzo ładnie. Było eleganckie i z klasą, tak jak jego właścicielka, która nie wiadomo gdzie się teraz podziewa.

Nagle uświadomił sobie, że lubi wiedzieć, gdzie jest Kate i co w danej chwili robi. Chciał ją mieć zawsze pod ręką. Na wypadek gdyby udało mu się wykroić jakąś wolną godzinę, nim trzeba będzie wró­cić do domu i razem z Jackiem robić gazetkę ścienną o dinozaurach.

Seks, stolarka i pierwsza klasa, pomyślał nieco roz­bawiony. Nigdy nie wiadomo, co się człowiekowi w życiu przytrafi.

- Na pewno mu się spodoba. - Kate oglądała ru­chomą szczękę plastikowego drapieżnika.

- Dinozaury zawsze się podobają. - Annie poprze­stawiała zabawki, chociaż wcale nie trzeba było tego robić, i spojrzała na Kate. - Ten Jack O'Connell to strasznie fajny dzieciak.

- No.

- Jego ojciec też nie jest najgorszy.

- Pewnie. Obaj są strasznie fajni. Oczywiście, na­dal się spotykamy. Bo rozumiem, że tego się chciałaś dowiedzieć.

- Ja nic takiego nie powiedziałam - zarzekała się Annie. - Nigdy nie wtykam nosa w nie swoje sprawy.

- Nie wtykasz - zgodziła się Kate. - Ty go wściu­biasz. I za to właśnie cię kocham. No dobra, lecę. Jeszcze tylko zobaczę się z mamą.

- Zapakować ci tego gada?

- Nie. Jak zapakujesz, to będzie prezent, a mnie chodzi o to, żeby go podrzucić przy okazji jako model na lekcję o dinozaurach.

- Ty umiesz człowieka podejść, Katie. Pewnie, że umiem, pomyślała Kate. A przede wszystkim wiem, czego chcę, i umiem znaleźć spo­sób, żeby to osiągnąć.

Minęły dwa tygodnie, odkąd po raz pierwszy ko­chała się z Brodym. Od tamtej pory spędzili ze sobą tylko jeden wieczór i kilka pojedynczych godzin, a Kate chciała znacznie więcej. Nie tylko od Brody'ego, ale i od Jacka.

W tej drugiej sprawie też już sporo zrobiła. Zabrała Jacka do kina, kilka razy poszła razem z nim i jego ojcem na hamburgera, a w pierwszą sobotę po tym, jak spadł porządny śnieg, wszyscy troje stoczyli pra­wdziwą bitwę na śnieżne kule.

Kate zastukała do gabinetu matki, uchyliła drzwi, zajrzała do środka. Natasza siedziała przy biurku i rozmawiała przez telefon. Gestem zaprosiła córkę do środka.

- Tak, tak, dziękuję. Wobec tego czekam na dosta­wę w przyszłym tygodniu.

Wystukała coś na klawiaturze komputera, odłożyła słuchawkę i westchnęła.

- W samą porę - powiedziała. - Muszę się napić herbaty i porozmawiać o czymś, co nie ma związku z lalkami.

- Cieszę się, że mogę ci w tym pomóc. Mogę na­wet zaparzyć herbatę.

Kate postawiła dinozaura na biurku, poszła nastawić wodę na herbatę. Natasza przyjrzała się najpierw zabawce, a dopiero potem córce.

- Dla Jacka - raczej stwierdziła niż zapytała.

- No. Uczą się teraz o dinozaurach. Pomyślałam, że mały dostanie parę dodatkowych punktów za tego stwora. No i pewnie się ucieszy.

- To bardzo miły chłopczyk.

- Też tak uważam. - Kate nalała herbatę do filiża­nek. - Brody świetnie go wychowuje, ale materiał do wychowania też ma wspaniały.

- Owszem. Chociaż niełatwo jest samotnie wy­chowywać dziecko. Zwłaszcza mężczyźnie.

- Nie pozwolę mu samemu skończyć tej roboty.

- Kate postawiła filiżanki na biurku, usiadła. - Ko­cham Brody'ego, mamusiu, i mam zamiar zostać jego żoną.

- Och, Kate! - Natasza zerwała się z miejsca i przytuliła córkę. Łzy pociekły jej po policzkach.

- Cudowna wiadomość, córeńko! Nie masz pojęcia, jak bardzo się cieszę. Moja mała dziewczynka wycho­dzi za mąż!

Przykucnęła przy Kate, pocałowała ją mocno w oba policzki.

- Będziesz najpiękniejszą panną młodą na całym świecie. Czy już ustaliliście datę? Musimy wszystko dokładnie zaplanować. Zobaczysz, jak się tatuś ucie­szy z tej wiadomości.

- Zaczekaj, nie tak szybko.

Kate roześmiała się, chwyciła matkę za rękę.

- Nie ustaliliśmy żadnej daty, bo Brody jeszcze nie wie, że powinien poprosić mnie o rękę. Muszę go dopiero do tego przekonać.

- Ale...

- Brody jest mimo wszystko bardzo staroświecki i na pewno oświadczy się jak należy. Oczywiście we właściwym czasie. Trzeba go tylko lekko popchnąć w odpowiednim kierunku. A jak już się oświadczy, wtedy wszystko sobie zaplanujemy.

Natasza się wyprostowała. Widać było, że jest roz­czarowana i może nawet trochę zmartwiona.

- Brody nie jest rzeczą, Katie. Nie możesz go przestawiać ani popychać, jak ci się podoba.

- Wcale tak o nim nie myślę, mamusiu. Ale chyba sama przyznasz, że każdy związek zmierza w jakimś kierunku. A więc muszę popracować nad tym, żeby rozwijał się we właściwym.

- Kochanie. - Natasza wróciła na swoje miejsce za biurkiem. - Podziwiam twoją logikę, zmysł pra­ktyczny i upór, z jakim dążysz do celu, ale miłość, małżeństwo czy rodzina nie zawsze opierają się na logice. Prawdę mówiąc, bardzo rzadko opierają się na logice.

- Ja go kocham, mamo - rzekła dobitnie Kate. Nataszy znów łzy napłynęły do oczu.

- Wiem, córeńko. Widzę. Jeśli naprawdę go chcesz, to ja też chcę, żebyś została jego żoną, ale...

- Chcę zostać mamą Jacka - przerwała jej Kate. Ona także była wzruszona. - Nie miałam pojęcia, że zapragnę tego tak bardzo. Najpierw uważałam, tak jak ty, że to bardzo miły chłopczyk. Lubiłam go, ale wiesz, że ja lubię wszystkie dzieci. A teraz się w nim zakochałam, mamusiu. Jestem po uszy zakochana w Jacku. W nim i w jego tatusiu.

Natasza wzięła do ręki dinozaura. Przyglądała mu się i uśmiechała coraz szerzej.

- Wiem, jak to jest, kiedy się pokocha cudze dziec­ko, kogoś, kto wkracza w nasze życie już uformowa­ny i od razu całkiem je odmienia. Nie wątpię, że będziesz go kochała, jakby był twoim własnym sy­nem.

- Więc dlaczego się zmartwiłaś?

- Bo jesteś moją córeczką - wyjaśniła Natasza, stawiając zabawkę z powrotem na biurku. - Nie chcę, żebyś cierpiała. Jesteś gotowa otworzyć dla nich ser­ce, oddać im swoje życie, ale to jeszcze nie znaczy, że oni tego chcą.

- Brody'emu na mnie zależy. - Tego była pewna, a jednak trochę się zmartwiła. - Tylko jest bardzo ostrożny.

- To dobry człowiek, Katie, i nie wątpię, że mu zależy, ale nie wiem, czy on cię kocha.

- Ja też tego nie wiem. - Kate westchnęła i wstała z krzesła. - A nawet jeśli mnie kocha, to na pewno jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Dlatego muszę być cierpliwa i jednocześnie stanowcza. Staram się zachowywać rozsądnie, ale bardzo cierpię, mamusiu. Już cierpię i nawet ty nic na to nie poradzisz.

- Moja maleńka. - Natasza przyciągnęła Kate do siebie, posadziła ją sobie na kolanach i przytuliła jak małą dziewczynkę. - Z miłością tak to już jest. Nie da się jej uporządkować, nie można jej zamknąć w żad­nych ramach. Nawet tobie się to nie uda.

- A jednak spróbuję. - Kate uśmiechnęła się przez łzy, pocałowała matkę w policzek. - Zrobię tak, że będzie dobrze. Zobaczysz.

Ciężko jej było nie przyjeżdżać na budowę. Z dzie­sięć razy już była w drodze i z dziesięć razy zdołała przekonać samą siebie, by jednak nie iść, nie spraw­dzać, jak postępują prace. I nie widzieć się z Brodym.

Ułatwiła sobie to zadanie, dając anons do gazety o rozpoczęciu zapisów do nowej szkoły tańca. Prawie cały dzień przesiedziała przy telefonie, rozmawiając z rodzicami swoich przyszłych uczniów i uczennic.

Szkoła Kate miała rozpocząć działalność w kwiet­niu, ale już teraz zgłosiło się sześcioro chętnych. W przyszłym tygodniu w lokalnej gazecie miał się ukazać artykuł o szkole. Kate była pewna, że artykuł spowoduje jeszcze większe zainteresowanie i przy­sporzy jej kolejnych uczniów.

Jadąc do Brody'ego, bo po południu pozwoliła so­bie w końcu na tę przyjemność, myślała o nowym etapie swej zawodowej kariery. Życzyłaby sobie, że­by jej życie osobiste nadążało za zmianami w życiu zawodowym. W nim także musiała otworzyć nowy rozdział.

Brody stanął w progu bosy, pachnący świecowymi kredkami.

- Przepraszam, że wpadłam bez uprzedzenia - po­wiedziała Kate - ale przyniosłam coś dla Jacka.

- Fajnie, że przyszłaś. - Odsunął się, żeby ją wpu­ścić do środka. - Może byś nam pomogła? Tylko uprzedzam, że jest straszny bałagan.

- Przygotowanie gazetki ściennej rzadko kiedy obywa się bez bałaganu.

Zaskoczyła go. Jakim cudem pamiętała o gazetce? Przecież tylko raz czy dwa o tym wspomniał. No, może jeszcze trochę ponarzekał, ale na pewno nie bardzo.

Jack klęczał na taborecie przy kuchennym stole. Na stole leżał wielki karton, a na nim widniało coś, co bardzo przypominało wielką świnię namalowaną przez Salvadora Dali.

Było tam także kilka otwartych książek z podobi­znami dinozaurów, ilustracje wydrukowane z kompu­tera i całe mnóstwo plastikowych zabawek, kredek i flamastrów.

Kate chciała podejść do stołu, ale but przykleił się jej do podłogi.

- Mieliśmy mały wypadek z klejem - pośpieszył z wyjaśnieniami Brody. - Zdawało mi się, że wszyst­ko starłem, ale chyba jednak coś przegapiłem.

- Cześć, Kate! - zawołał Jack, podskakując na swoim taborecie. - Rysuję dinozaura.

- Widzę. Tylko nie wiem, jaki to gatunek. Nie znam się na dinozaurach.

- Sta - geo - zaurus. Widzisz? Jest narysowany w tej książce. Nie za bardzo mi wyszedł.

- Ale za to ślicznie go pokolorowałeś - pochwaliła Kate.

- No. - Jack był bardzo dumny z siebie. - Tatuś mówi, że nie można wychodzić za linię, kiedy się koloruje. Dlatego narysowaliśmy takie grube linie.

- Bardzo rozsądnie. - Kate pochyliła się nad sto­łem, żeby przyjrzeć się rysunkowi.

U góry kartonu widniały delikatnie narysowane ołówkiem linijki, w które Jack koślawymi literami wpisał tytuł: „Parada dinozaurów”.

Nazwa była trafna, bo dinozaury na obrazku ma­szerowały gęsiego, choć nie całkiem w linii prostej.

- Świetnie ci idzie - stwierdziła Kate. - Chyba niepotrzebnie przywiozłam ci dodatkową pomoc na­ukową. Sięgnęła do torby.

- T - Rex! - wrzasnął uszczęśliwiony Jack. - Tatu­siu, patrz! To groźny drapieżnik. Wszyscy się go boją, bo on wszystkich zjada.

- Rzeczywiście bardzo groźny. - Brody uśmiechnął się.

- Czy będę mógł go zabrać do szkoły? Bo zobacz, on rusza łapami i nogami, i w ogóle. I pyskiem też rusza. Mogę?

- Tatuś na pewno ci pozwoli - wtrąciła Kate. - To przecież pomoc naukowa na lekcję o dinozaurach. A tu masz jeszcze o nich książeczkę. Opisano w niej dokładnie, jak i kiedy żyły T - Rexy i jak wszystkich zjadały.

- Oczywiście, że możesz go wziąć do szkoły - zgodził się Brody. - Ale najpierw powinieneś podzię­kować Kate.

- Dziękuję! - Jack zmusił dinozaura, by przema­szerował po gazetce. - Bardzo dziękuję. Jest strasznie fajny.

- Cieszę się, że ci się podoba. - Kate uśmiechnęła się. - A nie zasłużyłam przypadkiem na buziaka?

Jack roześmiał się, zakrył buzię rączkami.

- Nie.

- Trudno. - Kate westchnęła komicznie. - Skoro ty nie chcesz, to muszę pocałować twojego tatusia.

Odwróciła się i nim Brody zdążył zareagować, wy­cisnęła na jego ustach soczysty pocałunek.

A przecież jak ognia unikał całowania jej w obec­ności Jacka. Nawet jej nie dotykał, kiedy chłopczyk był w pobliżu. Kate uznała, że najwyższy czas z tym skończyć. Dlatego nie tylko pocałowała Brody'ego, ale jeszcze się do niego przytuliła.

Jack zakrył buzię rączkami. Śmiał się cichutko, ale uważnie obserwował, co robią dorośli.

Zachowywali się zupełnie tak samo jak rodzice Roda. Chyba przez to w kuchni zrobiło się jakby cie­plej, jakby trochę jaśniej. Właśnie tak, jak kiedy zza chmur wyjrzy słońce. A przecież był już wieczór i słońce w żaden sposób nie mogło zaświecić, nawet gdyby bardzo chciało.

- No dobrze, zrobiłam już, co do mnie należało - oznajmiła Kate, puszczając Brody'ego, który stał jak wrośnięty w ziemię. - Muszę lecieć.

- Nie możesz zostać? Pomożesz nam rysować di­nozaury. Tatuś obiecał, że na kolację będą hamburgery - kusił Jack.

- Bardzo bym chciała, ale naprawdę nie mogę. Za pół godziny mam bardzo ważne spotkanie.

Specjalnie się umówiła. Bała się, że da się skusić namowom i zostanie. A ta wizyta miała być krótka i konkretna. Oczywiście, jeśli ma przynieść zamie­rzony efekt.

- Pod koniec tygodnia znów wybierzemy się do kina - obiecała. - Jeśli przedtem odrobisz wszystkie lekcje.

- Odrobię. Słowo honoru.

- Do jutra, Brody. Nie odprowadzaj mnie, sama trafię do drzwi. Macie jeszcze kupę roboty z tymi dinozaurami.

- Dzięki, że wpadłaś - mruknął jeszcze Brody, choć już usłyszał stuknięcie zamykających się za nią drzwi.

- Tatusiu!

- Tak?

- Czy ty lubisz całować Kate?

- No...Widzisz...

Zaczyna się, pomyślał przerażony Brody. Jack przyglądał mu się uważnie, więc musiał jakoś to wyjaśnić. Usiadł przy stole obok synka.

- Trochę trudno to wytłumaczyć - mówił - ale kiedy będziesz starszy... Starsi chłopcy lubią całować dziewczyny.

- Ale tylko ładne?

- Właściwie tak. Całuje się tylko takie dziewczy­ny, które się lubi.

- A my lubimy Kate, prawda?

- Jasne, że lubimy.

Brody odetchnął z ulgą. Był bardzo zadowolony, że ominęła go trudna męska rozmowa. Na szczęście Jack nie interesował się jeszcze sprawami seksu.

- Tatusiu?

- No?

- Czy ty się ożenisz z Kate?

- Czy ja... - Brody przeraził się nie na żarty. - Skąd ci to przyszło do głowy, synku?

- Sam mówiłeś, że ją lubisz. Lubisz ją całować i nie masz żony - wyliczał Jack. - Rodzice Roda... Wiesz, oni też czasami się całują.

- Nie trzeba być małżeństwem, żeby się całować. - Boże, co ja wygaduję! - Małżeństwo to nie zabawa, Jack. Ludzie muszą się najpierw dobrze poznać, do­skonale rozumieć i bardzo polubić, a dopiero potem mogą zostać mężem i żoną.

- Przecież ty znasz Kate i chyba ją lubisz. Brody czuł spływającą mu wzdłuż kręgosłupa strużkę potu.

- Jasne, że ją lubię - odparł. - Pewnie że tak. Ale ja znam bardzo wielu ludzi. Niektórych bardzo lubię, ale się z nimi nie żenię. Żeby wziąć z kimś ślub, trze­ba go najpierw pokochać.

- To ty nie kochasz Kate?

Brody otworzył usta, zamknął. Pomyślał, że znacz­nie trudniej jest oszukać syna niż samego siebie.

Jeśli nie chciał skłamać, powinien powiedzieć, że nie wie. Nigdy przedtem nie zastanawiał się nad tym, co czuje do Kate Kimball.

- To nie jest takie proste, synku.

- Dlaczego?

Brody uznał, że z dwojga złego wolałby jednak rozmawiać z synem o seksie, ale przecież musiał mu to wszystko jakoś wytłumaczyć. Postanowił zacząć od samego początku.

- Kochałem twoją mamę - powiedział. - Wiesz o tym, prawda?

- Aha. Moja mama była bardzo ładna. Tak samo jak Kate. I troszczyliście się o siebie nawzajem i o mnie też. Ale mamusia poszła do nieba. Dlaczego musiała iść do nieba? Dlaczego z nami nie została?

- Nie miała nic do powiedzenia, chociaż bardzo nie chciała nas zostawiać. Ale mamusia poszła do nieba, a my zostaliśmy całkiem sami na świecie, ale jakoś sobie bez niej poradziliśmy. Chyba dobrze nam było razem, co?

- Jasne. Jesteśmy zgraną paczką, ty i ja.

- No właśnie. - Brody wyciągnął rękę, żeby Jack mógł przybić piątkę. - Teraz nasza zgrana paczka musi się zająć dinozaurami.

Jack wziął do ręki kredkę. Jeszcze tylko raz spoj­rzał na ojca. Wiedział, że stanowili zgraną paczkę, bardzo się z tego cieszył, ale przyjemnie mu się zrobi­ło, kiedy pomyślał, że mogliby przyjąć do swojej paczki Kate.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Prace remontowe zbliżały się ku końcowi. Pozosta­ło jeszcze wyposażenie obu kuchni, kosmetyczne pra­ce wykończeniowe w mieszkaniu nad szkołą i upo­rządkowanie terenu wokół domu.

Brody montował szafki w dużej kuchni na górze. Był sam, nie musiał się spieszyć. Miał mnóstwo czasu na dumanie.

To będzie przepiękne mieszkanie, pomyślał. Ideal­ne dla jednej osoby albo dla bezdzietnego małżeń­stwa. Ale dla rodziny byłoby trochę za ciasne.

Czy ty się ożenisz z Kate?” Ni stąd, ni zowąd przypomniało mu się pytanie Jacka.

Nadal nie miał pojęcia, dlaczego synek go o to spytał, skąd to nagłe zainteresowanie sprawami doro­słych. Przez to jedno głupie pytanie życie Brody'ego bardzo się skomplikowało. Całkiem utracił spokój ducha.

Nawet mi nie przyszła do głowy myśl o małżeń­stwie, przekonywał sam siebie. Nawet na myślenie o małżeństwie nie mogę sobie pozwolić. Przede wszystkim muszę myśleć o dziecku, o tym, co będzie jadło i w co się ubierze, a firma dopiero staje na nogi. Nasz stary dom też czeka na moje ręce. Nie mam czasu! Nie mam ani czasu, ani sił, ani ochoty na kolejne komplikacje. Tyle spraw na głowie, tyle kło­potów. Nie ma sensu mieszać do tego wszystkiego jeszcze kogoś. Zwłaszcza kogoś, kto przywykł do luksusu i łatwego życia.

Raz już był w podobnej sytuacji. Nie żałował tego, uchowaj Boże. Nie żałował, choć musiał przyznać, że wtedy też pora była nieodpowiednia i zupełnie nieod­powiednia kobieta. Jego nierozważna decyzja skom­plikowała życie tylu osobom, że aż trudno by je było policzyć.

Powtarzanie własnych błędów to czysta głupota, przekonywał się. Po co szukać nowych kłopotów, jeśli starych wciąż jest pod dostatkiem.

I skąd pewność, że Kate by mnie chciała? Ona nawet nie pomyślała o małżeństwie. Po co miałaby się wiązać z ciężko pracującym samotnym ojcem, skoro na świecie aż się roi od przystojnych i bogatych face­tów bez zobowiązań? Zresztą ona ma swoje plany, swoje sprawy. Choćby tę szkołę.

Nie ma mowy, żeby mnie chciała, pomyślał.

Ale zaraz przypomniał sobie Connie. Ona też była bogata i dobrze wykształcona, a jednak go pokochała. Oboje byli w sobie do szaleństwa zakochani.

Byliśmy młodzi i głupi, pomyślał z żalem. A teraz jestem dorosły. Kate też. Jesteśmy rozsądnymi ludź­mi, którzy lubią ze sobą przebywać. W tym wieku szaleństwo z miłości już człowiekowi nie grozi. Na szczęście.

Ktoś dotknął jego ramienia i Brody aż podskoczył.

Był tak bardzo pogrążony w myślach, że nawet nie usłyszał, jak ten ktoś wszedł do kuchni.

- Coś ty taki nerwowy, O'Connell? - zaśmiał się Jerry Skully.

Jerry był ojcem Roda, kolegą z lat dziecinnych Brody'ego. Jerry dawno przekroczył trzydziestkę, mi­mo to zachował młodzieńczy wygląd i dobroduszny uśmiech.

- Nie słyszałem, jak wszedłeś - usprawiedliwiał się Brody.

- Niemożliwe. Wołałem cię parę razy. - Jerry pod­parł się pod boki i przechadzał po kuchni. Brody po­myślał, że jeśli facet w krawacie i garniturze znajdzie się na budowie, od razu wygląda jak jakiś ważniak.

- Szukasz pracy? - spytał. - Mam tu jeden wolny młotek.

- Bardzo śmieszne - mruknął Jerry.

Koledzy zawsze tak sobie z niego żartowali. Jerry był świetnym matematykiem i duszą towarzystwa, ale bez dokładnej instrukcji nie umiał nawet wkręcić ża­rówki.

- Zrobiłeś wreszcie te półki w pralni? - spytał Brody, jakby nie znał odpowiedzi.

- Nie zrobiłem, ale są zrobione. Beth powiedziała, że to krasnoludki. - Popatrzył na Brody'ego. - Ty oczywiście nie masz z tym nic wspólnego?

- Nie zatrudniam krasnoludków. - Brody wzru­szył ramionami. - Ich związek zawodowy stawia ta­kie warunki, że mogą wykończyć każdego przedsię­biorcę.

- A ja myślałem, że to twoje krasnoludki. Mam u nich dług wdzięczności. Gdyby nie one, Beth nadal suszyłaby mi głowę o te półki.

Znali się jak dwa łyse konie i rozumieli się w pół słowa. Jerry dowiedział się, kto go wyręczył w pracy, a Brody odebrał stosowne podziękowanie. Sprawa została definitywnie załatwiona.

- Ty to naprawdę jesteś złota rączka - chwalił przyjaciela Jerry. - Zrobiłeś z tej rudery prawdziwy pałac. Nasza Carrie o niczym innym nie mówi, tylko o tej szkole baletowej. Chyba w końcu trzeba ją bę­dzie posłać na lekcje tańca. Podobno mają się zacząć w przyszłym miesiącu.

- Ja na pewno skończę swoją robotę najdalej za dwa tygodnie. W domu trzeba jeszcze wykończyć to i owo i uporządkować teren wokół budynku, ale parter jest już gotowy. - Brody zabrał się za usta­wianie szafek. - A swoją drogą ciekaw jestem, co ty tu robisz w samym środku dnia. Wylali cię z roboty, czy co?

- Spokojna głowa. Nie wylali i jeszcze długo nie wyleją. - Jerry się roześmiał. - Miałem spotkanie wmieście. Skończyło się wcześniej, niż planowałem, więc wpadłem zobaczyć, jak sobie poradziłeś z tym starym domem. Może o tym nie wiesz, ale na razie jest własnością naszego banku. Przynajmniej częś­ciowo.

- Dlatego właśnie klientka wybrała najlepszą fir­mę budowlaną w mieście - oświadczył Brody, uśmie­chając się szeroko.

- Podobno ty i ta baletnica dość regularnie ze sobą tańcujecie.

- Plotki, plotki i jeszcze raz plotki - westchnął za­bawnie Brody. - Gdyby nie te plotki, wszystkie małe miasteczka umarłyby z nudów na długo przed wojną secesyjną.

- Ona jest naprawdę śliczna, ta twoja Kate. - Jerry przyglądał się, jak Brody dopasowuje do siebie dwie szarki.

- Nie „moja Kate”, tylko po prostu Kate - warknął Brody. - Przynajmniej ty mógłbyś się mnie nie cze­piać.

- Dobra, dobra. Nie wściekaj się. Widziałeś ty kiedyś prawdziwy balet?

- Nie - burknął wciąż jeszcze nadąsany Brody.

- A ja widziałem - pochwalił się Jerry. - Moja młodsza siostra... Pamiętasz Tiffany?

- Pamiętam. - Brody skinął głową.

- Tiffany przez kilka lat chodziła na lekcje tań­ca. Raz nawet tańczyła w „Dziadku do orzechów”. Rodzice zabrali mnie na przedstawienie. Były tam takie fajne wielkie myszy, walki na miecze i ogromna choinka - wspominał Jerry. - Poza tym nic ciekawego. Tancerze podskakiwali i kręcili się w kółko. Nudy na pudy. Chyba wszystkie balety są do siebie podobne.

- Pewnie tak.

- Tiffany tydzień temu wróciła do domu. Ostatnio przez kilka lat mieszkała w Kentucky, ale nareszcie rozwiodła się z tym kretynem, za którego wyszła za mąż. Chce pomieszkać z rodzicami przez jakiś czas, dopóki nie stanie na nogach.

- Jasne - mruknął Brody.

Położył poziomnicę na obu szafkach, zadowolony skinął głową. Zajął się robotą i wcale nie słuchał pa­planiny przyjaciela.

- Pomyślałem sobie, że skoro znów zacząłeś się umawiać z kobietami, to może byś ją gdzieś zabrał. Do kina albo na kolację. Niech się dziewczyna trochę rozerwie.

- No. - Brody montował już trzecią szafkę.

- Dobrze by jej to zrobiło. Wiesz, ona ostatnio dużo przeszła, ta moja siostra. Niechby się przekona­ła, że są jeszcze na świecie faceci, którzy potrafią przyzwoicie obchodzić się z kobietami.

- Tak, tak - potakiwał Brody, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.

- Wiesz, że ona się w tobie kiedyś kochała? No to jak? Zadzwonisz do niej?

- Oczywiście - odparł machinalnie Brody i do­piero wtedy oprzytomniał. - Do kogo mam za­dzwonić?

- O Boże, Brody! Do mojej siostry. Masz do niej zadzwonić i zaprosić ją do kina. Przecież o tym właś­nie rozmawiamy.

- Naprawdę? Nie przypominam sobie.

- Przestań się zgrywać, O'Connell. Sam powie­działeś...

- Ja nic nie mówiłem - protestował Brody. Pomyślał, że musi uważniej słuchać, co ludzie do niego mówią, jeśli nie chce sobie napytać biedy. Jed­nak najpierw musiał odkręcić to, co już się namotało.

- Nie mogę się umówić z twoją siostrą - tłumaczył - ponieważ spotykam się z Kate.

- No i co z tego? Przecież nie jesteście małżeń­stwem. Nawet nie mieszkacie razem.

Brody nie zamierzał umawiać się ani z Tiffany, ani w ogóle z żadną inną kobietą. Oczywiście z wyjąt­kiem Kate. Jednakże nie potrafił powiedzieć tego Jerry'emu prosto z mostu.

- Widzisz, Jerry, ja wcale nie zacząłem się uma­wiać z kobietami.

- Przecież spotykasz się z tą baletnicą.

- Nie spotykam się. To znaczy...

Szukając odpowiedniego słowa, spojrzał za siebie i zobaczył stojącą w progu Kate.

- Dobrze, że jesteś, Kate - powiedział zadowolo­ny, że już nie musi się tłumaczyć. Skąd miał wiedzieć, że właśnie dostał się z deszczu pod rynnę?

- Cześć. - Ton jej głosu nie wróżył nic dobrego.

- Widzę, że wam przeszkadzam.

Jerry natychmiast wyczuł, co się święci. Zrobił nie­winną minę i nagle zaczął się bardzo spieszyć.

- Cześć, Kate - powiedział, ostentacyjnie spoglą­dając na zegarek. - O rany! Nie wiedziałem, że to już tak późno! Muszę lecieć. Zadzwonię do ciebie, Brody. Do zobaczenia.

- To był Jerry - mruknął Brody, gdy na drewnia­nych schodach ucichły kroki przyjaciela.

- Tak, wiem.

- Dzisiaj zamontuję ci szafki w kuchni - ciągnął, jakby naprawdę nie czuł wiszącej w powietrzu burzy. - Bukowe drewno pięknie tu wygląda. Jutro zabierze­my się za garderobę.

- Świetnie - syknęła Kate.

Wciąż nie wiedział, co się święci, gdy tymczasem Kate ostatkiem sił trzymała nerwy na wodzy. Nie zamierzała się dłużej męczyć. Postanowiła spuścić je z uwięzi, pozwolić, by rzuciły się wrogowi do gardła.

- A więc nie spotykamy się, tak? My tylko... - Urwała, podeszła do Brody'ego. - Ciekawe, co mu chciałeś powiedzieć? Że tylko ze sobą sypiamy?

- Jerry mnie zaskoczył - tłumaczył się Brody. - Byłem zajęty robotą, nie słuchałem jego gadania.

- A jak już usłyszałeś, to bałeś się powiedzieć, że coś nas łączy! A może ty się mnie wstydzisz?

- Niczego się nie wstydzę - prychnął Brody. - A już na pewno nie ciebie.

- Ciekawostka - znęcała się nad nim Kate. - To po co to całe kręcenie?

- Jak się podsłuchuje cudze rozmowy, to trzeba się liczyć z różnymi przykrościami - odparował Brody. - I wielka szkoda, że nie słyszałaś wszystkiego. Jerry mnie prosił, żebym umówił się z jego siostrą do kina, a ja mu tłumaczyłem, dlaczego nie jest to możliwe.

- Po pierwsze: nie podsłuchiwałam. - Kate była taka wściekła, że mogłaby mu w tej chwili wydrapać oczy. - To mój dom i mam prawo po nim chodzić. Po drugie: zamiast tłumaczyć się Jerry'emu, mogłeś mu po prostu odmówić.

- Nie mogłem.

- A więc jednak umiesz powiedzieć „nie”! No to teraz ja ci coś powiem - mówiła, wbijając palec w tors Brody'ego. - Sypiam z tobą, bo ja tak chcę. Nie idę do łóżka z każdym, kto ma na to ochotę.

- Czy ja powiedziałem, że jest inaczej?

- Jeśli jestem z jakimś facetem, to jestem tylko z nim i z żadnym innym. Jasne? I od niego wymagam tego samego. Od ciebie też! Jeśli ci to nie odpowiada, wystarczy powiedzieć.

- Janie...

- I nie myśl sobie - ciągnęła, nie zwracając uwagi na jego protesty - że możesz się mną zasłaniać, kiedy nie chce ci się oddać przysługi przyjacielowi. Ja sobie tego nie życzę! Masz prawo zadzwonić do siostry Jerry'ego albo do kogokolwiek innego. Ja na pewno nie będę miała nic przeciwko temu.

- Czego się czepiasz, kobieto? - zdenerwował się Brody. - Wściekasz się, bo odmówiłem Jerry'emu, czy dlatego, że mu nie odmówiłem?

Kate zacisnęła pięści. Miała ochotę go znokauto­wać, ale przecież damy tak nie postępują. A ona była damą w każdym calu.

- Kretyn - warknęła. Odwróciła się na pięcie i wy­szła, rzuciwszy jakąś obelgę w obcym języku.

Godzinę później wszystkie szafki były na swoich miejscach, ale Brody wciąż nie mógł się uspokoić.

Chyba ze sto razy analizował całą kłótnię z Kate. Teraz już wiedział, co należało powiedzieć i jakich słów użyć. Obiecał sobie, że powie jej to wszystko przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Na pewno nie będę jej błagał o przebaczenie, my­ślał. Ja nic złego nie zrobiłem, a ona nazwała mnie kretynem. Ale zaraz pomyślał sobie, że gdyby napra­wdę uważała go za kretyna, to raczej nie marnowała­by dla niego takiej masy czasu. Na koniec uznał, że żaden człowiek nie potrafi zrozumieć kobiety, więc jeśli chce mieć święty spokój, to nie powinien się z nimi zadawać.

Odwrócił się, żeby schować narzędzia do skrzynki, i omal nie wpadł na Spencera Kimballa.

- Co was dziś opętało - mruknął. - Ciągniecie tu wszyscy jak pszczoły do miodu. Muszę chyba powie­sić zakaz wstępu. Zwłaszcza zakaz wstępu dla kobiet.

Spencer znał Brody'ego od jakiegoś czasu, ale po raz pierwszy widział go w takim stanie.

- Myślałem, że ty nigdy się nie denerwujesz - za­uważył. - Chyba nie ja jeden przeszkadzam ci dzisiaj w pracy.

- Delikatnie mówiąc - mruknął Brody. - Pół mia­sta przewaliło się dziś przez tę kuchnię, i wszyscy z pretensjami. Gdyby to było większe miasto, już dawno bym zwariował.

- Ja nie mam żadnych pretensji - uspokoił go Spencer.

- A więc pewnie chodzi o waszą kuchnię - domy­ślił się Brody. - Najdalej za dwa tygodnie możemy zaczynać.

- Kuchnia to specjalność mojej żony. Ja się do tego nie mieszam. Przyszedłem zobaczyć, jak postępują roboty w szkole baletowej. Muszę przyznać, że pora­dziłeś sobie po mistrzowsku.

- Nie mogę narzekać - burknął Brody, ale zaraz tego pożałował. - Przepraszam. Mam zły dzień.

- To jakaś epidemia? - spytał Spencer. Już wie­dział, dlaczego jego córka była w takim podłym na­stroju. - Kate też jest zła jak osa. Ustawia meble w swoim gabinecie z takim impetem, że chyba jutro trzeba będzie zamawiać nowe.

- Nie wiedziałem, że jeszcze tu jest - rzekł Brody z udaną obojętnością.

- Z tego, jak mnie oboje potraktowaliście, wnoszę, żeście się pokłócili - stwierdził bez emocji Spencer.

- Nie pokłóciliśmy się - wybuchnął Brody. - To ona na mnie napadła. Bez żadnego powodu.

Tak ci się tylko wydaje - stwierdził spokojnie Spencer. - W naszej rodzinie kobiety zawsze znajdą powód, żeby na człowieka napaść, zwłaszcza jeśli ten człowiek jest mężczyzną.

- Z babami zawsze są kłopoty.

- Ale bez bab też ciężko - zauważył filozoficznie Spencer.

- Ja całkiem nieźle sobie radzę. Obaj z Jackiem świetnie sobie radzimy. - Popatrzył na Spencera. Wi­dać było, że jest przybity. - Co one takiego mają w sobie, te kobiety? Wszystko tak zagmatwają, że człowiek czuje się jak idiota.

- Synu, mężczyźni od pokoleń próbują rozgryźć ten problem. Jak dotąd żadnemu się nie udało.

Brody się roześmiał. Nie spodziewał się, że w ojcu Kate znajdzie bratnią duszę.

- Wobec tego pewnie nie da się tego zrobić - skon­statował. - Zresztą teraz to i tak nie ma znaczenia. Rzuciła mnie.

- Dałeś się rzucić? - Spencer z niedowierzaniem pokręcił głową. - Nie wyglądasz mi na człowieka, który rezygnuje przy pierwszej trudności.

- To nie jest pierwsza trudność związana z pańską córką. Ale mam nadzieję, że ostatnia - powiedział Brody i ugryzł się w język.

Spencer jednak wcale się nie obraził. Podobał mu się ten chłopak i choć nie lubił się wtrącać w cudze sprawy, tym razem postanowił podjąć się mediacji.

- Mam wrażenie, żeś jej nadepnął na odcisk - za­czął ostrożnie. - W takiej sytuacji moja córka naj­pierw robi awanturę, a potem traktuje człowieka jak powietrze.

- Może rzeczywiście nadepnąłem jej na odcisk - przyznał Brody - ale na pewno niechcący. A ona nie pozwoliła mi dojść do głosu, nie pozwoliła sobie nic wytłumaczyć, tylko nazwała mnie kretynem i jeszcze dołożyła coś w tym swoim dziwnym języku.

- Sklęła cię po ukraińsku? - Spence się ucieszył, choć starał się tego nie okazać. - No to musiała być strasznie wkurzona.

- Nie zrozumiałem z tego ani słowa, ale melodia wcale mi się nie podobała - skarżył się Brody.

- Pewnie życzyła ci, żebyś się smażył na rożnie w ogniu piekielnym. Jej matka bardzo lubi używać tego przekleństwa. - Nagle Spencer spoważniał. - Przepraszam, Brody, ale muszę cię o coś spytać. Powiedz mi, chłopcze, czy darzysz moją córkę uczu­ciem?

- Ja... No, jakby to powiedzieć... - Brody'emu zwilgotniały dłonie. - Proszę pana...

- Mów mi Spence, dobrze? Tak będzie łatwiej. Wiem, że to trudne pytanie i właściwie nie moja spra­wa, a jednak chciałbym usłyszeć odpowiedź.

- Dobra, powiem - obiecał Brody - ale odsuń się od mojej skrzynki. Mam tam sporo ostrych narzędzi.

- Słowo honoru, że nic złego ci nie zrobię - za­pewnił go Spence i na dowód swej dobrej woli nie tylko odsunął się od skrzynki, ale jeszcze schował ręce do kieszeni.

- Owszem, darzę Kate uczuciem - zaczął wciąż jeszcze niezbyt pewny siebie Brody. - Sam dokładnie nie wiem, co to za uczucie, ale jestem pewien, że istnieje. Przysięgam, że tego nie chciałem! Wiem, że nie mam prawa, ale... Tak jakoś samo wyszło.

- Dlaczego uważasz, że nie masz prawa darzyć mojej córki uczuciem? - zainteresował się Spencer.

- To chyba oczywiste. Jestem samotnym ojcem. Wprawdzie zapewniłem swojemu synowi przyzwoity poziom życia, ale nie jest to poziom, do jakiego przy­wykła Kate. I na pewno nie taki, na jaki ją stać.

- Musiałeś chyba przejść niezłe piekło, chłopcze - stwierdził Spencer, przyglądając się badawczo Brody'emu.

- Przepraszam, nie bardzo rozumiem.

- Nasza rodzina trochę się różni od typowych ame­rykańskich rodzin. We wszystko się wtrącamy, jeste­śmy nadopiekuńczy i doprowadzamy się nawzajem do szału, ale szanujemy decyzje naszych dzieci i po­magamy im realizować” marzenia. Nie możesz przy­kładać do wszystkich tej samej miary.

Spencer zamilkł, by po chwili dodać:

- Ale o tym potem. Mówiłeś, że żywisz jakieś uczucia do Kate. Skoro tak, to pozwól, że dam ci pewną radę. Od ciebie zależy, czy z niej skorzystasz, czy nie. Nie rezygnuj, Brody. Spróbuj porozmawiać z Kate. Gdybyś nic dla niej nie znaczył, to nie zrobi­łaby ci awantury.

Spencer uznał, że dał Brody'emu dostatecznie du­żo materiału do własnych przemyśleń. Był najwyższy czas zmienić temat, rozejrzał się więc po wciąż nie gotowej kuchni.

- A więc to mnie czeka - westchnął smętnie. - I tobie się wydaje, że masz problemy.

Wyszedł, a Brody długo jeszcze stał i bezmyślnie patrzył w okno.

Ten facet każe mi się kłócić z własną córką, pomy­ślał. Co za porąbana rodzina!

Rodzice Brody'ego nigdy się nie kłócili. Głównie dlatego, że ojciec ustalał zasady, a matka się do nich stosowała. Przynajmniej tak to wyglądało.

Brody i Connie także nigdy poważnie się nie po­kłócili. Oczywiście, bywały nieporozumienia, jednak zawsze rozwiązywali je bez awantur. Rozmawiali, starali się przekonać siebie nawzajem albo udawali, że problem nie istnieje. Na całym świecie nie mieli nikogo oprócz siebie, więc jakże mogliby się kłócić?

Brody przekonał się na własnej skórze, że brak opanowania przynosi mu same kłopoty. Dlatego na­uczył się panować nad sobą, używać rozumu i trzy­mać nerwy na wodzy. Przeważnie mu się to udawało, chociaż nie zawsze i nie do końca. Choćby niedawno, kiedy mimo wszystko nie wytrzymał i jednak pokłó­cił się z ojcem.

Może rzeczywiście nie należy mierzyć wszystkich jedną miarą, pomyślał. Tak czy siak, na pewno muszę coś zrobić. Nie mogę tego tak zostawić.

Najpierw sprawdził, jak idzie praca. Wszystko, co zaplanował na ten dzień, było już prawie skończone, więc z czystym sercem teraz mógł puścić ludzi do domu.

Chciał porozmawiać z Kate bez świadków.

Trafiła młotkiem dokładnie w łepek gwoździa. Uśmiechnęła się, zadowolona. Nie tylko ta podła świ­nia Brody umie posługiwać się narzędziami.

Od dwóch godzin metodycznie urządzała swój ga­binet. Meble stały tam, gdzie miały stać, półki i szu­flady zapełniła dokładnie tymi przedmiotami, jakie miały się tam znajdować. Na ścianie powiesiła kilim w nieco spłowiałe róże, który kupiła w sklepie z anty­kami. Doskonale pasował do jasnych ścian i wygod­nych stylowych krzeseł.

Powiesiła kolejną z wybranych przez siebie foto­grafii. Wszystkie były czarno - białe i oprawione w jednakowe proste ramki. Cofnęła się, spojrzała na ścianę i z uznaniem skinęła głową.

Tancerki przy drążku, na próbie, na scenie, za kuli­sami. Uczennice na pokazie, dziewczynki sznurujące pointy. Spocone, roześmiane, utykające ze zmęcze­nia, w locie... Wszystkie aspekty świata baletu.

Kate chciała, żeby te zdjęcia codziennie jej przypo­minały, czego dokonała i czego jeszcze dokona.

Wzięła w dwa palce gwóźdź, przyłożyła go do za­znaczonego miejsca, uderzyła młotkiem. Znów tra­fiła.

Dobijając gwóźdź kilkoma lżejszymi uderzeniami, myślała o tym, czego na pewno nigdy już nie zrobi: nie będzie tracić czasu na Brody'ego O'Connella.

Skurczybyk!

Niech się przymila do Tiffany!

Doskonale ją pamiętała. Tiffany Skully chodziła do tego samego gimnazjum co Kate, tylko o klasę wyżej. Rozchichotana mocno umalowana blondynka z wiel­kim biustem.

No i dobrze, myślała wściekła Kate. Niech ten kre­tyn się z nią umawia. Mnie to już nie obchodzi. Skoń­czyłam z nim raz na zawsze!

- Szkoda, że mnie nie uprzedziłaś, że chcesz całą tę ścianę pokryć obrazkami - odezwał się Brody. - Tyle się nad nią napracowałem, a teraz i tak nikt nie zauważy, jaka jest równiutka.

Kate zawiesiła fotografię na zaplanowanym miej­scu, wzięła następny gwóźdź.

- Praca ma być wykonana starannie - stwierdziła, nawet na niego nie patrząc. - Niezależnie od tego, czy ktoś ją będzie podziwiał, czy nie. Zapłaciłam za tę ścianę i mogę z nią zrobić, co mi się żywnie podoba.

- Jasne. Jak chcesz, możesz ją sobie całą podziur­kować.

Zdjęcia wyglądały fantastycznie, ale Brody nie za­mierzał tego głośno mówić.

Na wszystkich była Kate. Jako dziecko, jako młoda dziewczyna i jako dorosła kobieta. Omal się nie uśmiechnął, kiedy zobaczył zdjęcie, na którym sie­działa po turecku i waliła młotkiem w swoje buty do tańca.

- Zdawało mi się, że to służy do tańczenia - po­wiedział jakby od niechcenia, wskazując palcem zdję­cie, które go rozbawiło.

- Pointy najpierw trzeba połamać - rzekła z taką wyższością, jakby mówiła o rzeczy oczywistej, której po prostu wstyd nie wiedzieć. - Wybacz, ale nie mam czasu z tobą w tej chwili rozmawiać. Urządzam gabi­net. Jutro mam tu dwa ważne spotkania.

- Do jutra masz jeszcze mnóstwo czasu. Gabinet już wyglądał doskonale, no ale Kate była perfekcjonistką Nie uznawała w swoim otoczeniu ni­czego, co nie było idealne.

- Skoro nie pojmujesz aluzji, to powiem ci wprost. - Z całej siły walnęła w gwóźdź. - Nie mam ochoty z tobą rozmawiać. Zresztą nie płacę ci za pogaduszki.

- Nie stosuj chwytów poniżej pasa. - Brody pod­szedł do Kate, wyjął jej z ręki młotek. - Moja praca dla ciebie nie ma nic wspólnego z całą resztą.

Oczywiście miał rację. Kate się zawstydziła. Nie miała prawa o tym zapominać, choć nie chciała się do tego przyznać.

- Prywatny rozdział tej historii został zamknięty - oświadczyła bardzo oficjalnym tonem.

- Tak ci się tylko wydaje. - Brody zasunął za sobą drzwi.

- Co to ma znaczyć?

- Muszę mieć chwilę spokoju, a tu ciągle kręcą się jacyś ludzie.

- Natychmiast otwórz te drzwi! I wyjdź. A potem idź do diabła.

- Zamknij się i usiądź. - Tym razem nie dał się zastraszyć.

- Słucham? - Kate sądziła, że się przesłyszała.

Brody odłożył młotek. Na wszelki wypadek poło­żył go daleko, poza zasięgiem Kate. Potem podszedł do niej i pchnął ją na krzesło.

- Siadaj i słuchaj - rozkazał.

Chciała wstać, ale pchnął ją z powrotem na krzes­ło. Tak się zdziwiła, że zapomniała języka w gębie. Po raz pierwszy w życiu nie zrobiła awantury komuś, kto tak paskudnie ją potraktował.

- No dobrze, udowodniłeś, że jesteś duży i silny - rzekła, odzyskawszy mowę. - Nie musisz już udo­wadniać, że jesteś głupi.

- A ty nie musisz udowadniać, że jesteś rozpusz­czona jak dziadowski bicz, bo to powszechnie wiado­me. Jak jeszcze raz spróbujesz wstać, nim skończę - pogroził - to przywiążę cię do krzesła. Przysięgam.

- No wiesz... - zaczęła.

- Teraz ja mówię - przypomniał Brody.

Tak na nią spojrzał, że mimo wszystko wolała za­milknąć. Przynajmniej na razie.

- Kończę remontować twój dom - mówił, jakby tego nie wiedziała. - Właśnie montowałem szafki w kuchni, kiedy przypałętał się Jerry. Jest moim przy­jacielem. On i jego żona wiele zrobili dla mnie i dla mojego syna. Nie wyobrażasz sobie nawet, ile im zawdzięczam.

- Rozumiem - prychnęła. - Musisz spłacić dług wdzięczności. Dlatego umawiasz się z jego siostrą.

- Zamknij się, z łaski swojej. Nie umawiam się z jego siostrą. Jerry sobie gadał, a ja montowałem te szafki. Nie słuchałem, co mówi.

Chodził tam i z powrotem po pokoju.

- Zaskoczył mnie - wyjaśnił. - Nie chciałem się umawiać z jego siostrą, ale nie chciałem mu tego powiedzieć wprost. On i Tiffany są ze sobą bardzo zżyci. Jerry się o nią martwi, tak mi się zdaje, a do mnie ma zaufanie. Nie mogłem mu powiedzieć, że jego siostra nic mnie nie obchodzi.

- Owszem, mogłeś - parsknęła Kate. - Chociaż nie tylko o to mi chodziło.

- No więc o co ci chodziło? Teraz już możesz mówić - pozwolił łaskawie.

- Zachowywałeś się tak, jakby nas nic nie łączyło. Nic oprócz seksu. A mnie sam seks nie wystarczy. Od swojego partnera oczekuję lojalności, wierności i sza­cunku. Facet, z którym sypiam, powinien umieć powiedzieć swojemu przyjacielowi, że mu na mnie za­leży.

- Do diabła, Kate! Od czterech lat żyję jak pustelnik. Nawet dłużej. Myślałem, że potrafisz zrozumieć...

- Źle myślałeś - przerwała mu w pół słowa.

- Boże, ależ ty jesteś nieznośna - westchnął Bro­dy. - Odkąd poznałem Connie, nie spotykałem się z żadną kobietą. Dopiero teraz wszystko się zmieniło. Jestem z tobą. Z tobą i z nikim innym. Mogę to po­wiedzieć nie tylko Jerry'emu, ale każdemu, kogo to zainteresuje. Zależy mi na tobie, tylko że nie umiem o tym mówić. Jeżeli chcesz, to się nauczę. Dla ciebie nawet tego się nauczę.

- Rób, jak uważasz, a teraz daj mi spokój.

- Gdybym mógł dać ci spokój, nie byłoby mnie tutaj i nie chciałbym cię udusić.

- Obraziłeś mnie! To ciebie należałoby udusić.

- Nie będę cię sto razy przepraszał. - Pociągnął ją do drzwi.

- Sto razy? Nie słyszałam żadnych przeprosin! Co ty wyprawiasz? Nie szarp mnie!

Brody bez słowa wyprowadził ją z gabinetu i ciąg­nął dalej korytarzem, aż do wyjścia.

- Puść mnie natychmiast! Puść, bo pożałujesz! Zatkało ją, kiedy Brody przerzucił ją sobie przez ramię i otworzył drzwi na ulicę.

- Zwariowałeś? - Była zbyt zdumiona, by z nim walczyć. Tylko odgarnęła włosy zakrywające jej twarz. Widziała, że wyniósł ją na ganek, zniósł ze schodów... - Zupełnie ci odbiło?

- Owszem. Inaczej bym się z tobą nie zadawał.

Z budynku po drugiej stronie ulicy wyszła jakaś kobieta. Była jedynym przechodniem, więc Brody właśnie do niej się zwrócił. Oczywiście Kate nadal dyndała mu na plecach.

- Przepraszam panią - zaczął.

- Słucham? - Trochę zdziwiona kobieta spojrzała na niego i jego ładunek.

- To jest Kate. Ja mam na imię Brody. Chciałbym, żeby pani wiedziała, że Kate jest moją dziewczyną i że bardzo mi na niej zależy.

- Boże wielki - szepnęła Kate. Pozwoliła, żeby włosy opadły na dół, żeby szczelnie zasłoniły jej twarz.

- Rozumiem. No cóż... - Kobieta się uśmiechnę­ła. - Bardzo się cieszę.

- Dziękuję pani. - Brody zdjął Kate z ramienia i postawił ją przed sobą. - Mam tak chodzić dalej, czy już jesteś zadowolona?

Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Miała wraże­nie, że wszystkie słowa, jakie należałoby w tej chwili powiedzieć, uwięzły jej w gardle i w żaden sposób nie zdołają się stamtąd wydostać. A przecież nie mogła tak stać na środku ulicy jak ten słup soli.

Obróciła się na pięcie i co sił w nogach uciekła do domu.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Brody dogonił ją, nim zdążyła zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. Zresztą nawet gdyby zdążyła, i tak by go nie powstrzymała. Rozkręcił się, rozsmakował w awanturze i nie zamierzał ustępować.

- Zaczekaj na mnie, skarbie.

- Nie nazywaj mnie skarbem! - wrzasnęła Kate. - Najlepiej w ogóle się do mnie nie odzywaj! Jesteś ordynarnym oprychem. Jak mogłeś mnie tak potrakto­wać? Jak śmiałeś mnie tak zawstydzać przed obcymi ludźmi?

- Zawstydzać? - kpił Brody. - Ja tylko powiedzia­łem naszej sąsiadce, że jesteś moją dziewczyną i że mi na tobie zależy. Czyżbyś się mnie wstydziła?

- Nie, ale... - Teraz ona nie mogła znaleźć słów. Cofała się, a Brody szedł krok w krok za nią. To także wprawiło ją w zdumienie. Nie to, że zapędził ją w kozi róg, ale że ona mu na to pozwoliła. Nigdy w życiu nie cofała się przed konfrontacją, nigdy nie uciekała przed mężczyzną. Aż do tej chwili.

- Co ty wyprawiasz?

- Nic takiego. - Patrzył jej prosto w oczy. - Na­reszcie jestem sobą. Zaraz się przekonamy, czy taki też ci się spodobam.

- Jeśli ci się zdaje, że możesz...

Urwała, bo wziął ją za ręce, podniósł do góry i zmusił, by stanęła na palcach. Pocałował ją bardzo mocno. Kate cofnęła głowę w niemym proteście, ale on się tym nie przejmował.

- Nie podoba ci się? - spytał cicho.

- Brody... - Tylko tyle zdążyła powiedzieć, nim znów zaczął ją całować.

Nie mogła myśleć. Wiedziała na pewno, że nie powinna się tak zachowywać, że trzeba wreszcie coś z tym zrobić, ale nie miała siły ani... ochoty.

- Mam zabrać ręce? - Jego dłonie przesuwały się po jej plecach. Były stanowcze i zaborcze. - Musisz się zdecydować. Natychmiast.

- Nie! - : Chwyciła go za włosy, przyciągnęła jego usta do swoich. Nie wiedziała, kto kogo po­ciągnął na podłogę, nie wiadomo, czyje ręce z wię­kszą niecierpliwością zdzierały ubranie. Wiedziała tylko tyle, że pragnie tego groźnego brutala tak samo namiętnie, jak przedtem pragnęła łagodnego, cierpliwego kochanka.

Brody już zapomniał, jak to jest, kiedy się aż tak pragnie, kiedy się w ten sposób bierze. Bez ograni­czeń i bez żadnych barier.

Kiedy ją puścił, była bezwładna jak szmaciana lal­ka. Leżeli obok siebie na podłodze, bez sił, zaspoko­jeni, przesyceni.

Kate czuła się fantastycznie. Nigdy w życiu nie przeżyła nic podobnego. Brody patrzył na nią i na walające się po pokoju ubrania.

- Podarłem ci bluzkę - mruknął. - Ale nie zamie­rzam cię przepraszać.

- Wcale nie chcę, żebyś mnie przepraszał - po­wiedziała, nie otwierając oczu.

- Twoje szczęście. Gdybyś chciała przeprosin, musiałbym cię znów wynieść na dwór, tym razem nagą, i poszukać jeszcze jakichś sąsiadów. A tak to nawet pożyczę ci swoją koszulę. Znaj moje dobre serce.

- Czy my jeszcze się na siebie gniewamy?

- Ja już skończyłem, więc to zależy od ciebie. Spojrzała na niego. Chciała coś powiedzieć, ale tylko pokręciła głową.

- No, mów - zachęcał ją. - Powiedzmy sobie wszystko i wreszcie będzie spokój.

- Sprawiłeś mi przykrość - oznajmiła.

- Wiem. - Brody narzucił swoją koszulę na ramio­na Kate. - I za to cię przepraszam.

- Co się z nami dzieje, Brody?

- Nic nadzwyczajnego. Chyba wreszcie zaczyna­my się poznawać.

- Tak, na pewno masz rację - westchnęła cicho.

- Ja wcale się nie wstydzę tego, co jest między nami, Kate - tłumaczył jej Brody. - Nie wstydzę się, tylko jeszcze nie bardzo wiem, co z tym zrobić.

- Rozumiem - stwierdziła, wkładając na siebie flanelową koszulę Brody'ego.

A jednak nie sprawiło jej przyjemności to, co usły­szała. Kate już dawno wiedziała, że go kocha, a Brody jeszcze się zastanawiał, tak jakby było nad czym. No cóż, widocznie nie każdy jest taki szybki jak ja, pomy­ślała i zaraz jej ulżyło.

- Przepraszam cię za kretyna - powiedziała, uśmiechając się słabo. - Wcale tak nie myślałam.

- Strasznie jestem ciekaw, co jeszcze o mnie po­wiedziałaś.

- Nie Ucz na to, że ci powiem. - Wreszcie się roześmiała.

- Nie to nie, bez łaski. Kupię sobie rozmówki ukraińskie.

- Nic ci z tego nie przyjdzie. Tego, co najlepsze, nie znajdziesz w żadnym słowniku.

- I tak sobie jakiś kupię. - Wstał z podłogi, po­mógł Kate się podnieść. - Przepraszam cię, ale muszę jechać po Jacka.

Włosy miał w nieładzie, był nagi do pasa. A do tego wszystkiego miał synka, którego trzeba odebrać z przystanku szkolnego autobusu.

Kate doznała olśnienia. A więc w tym tkwi pra­wdziwy problem!

- Dlatego jeszcze nie wiesz, co zrobić z naszym związkiem - powiedziała. - Nie bardzo wiesz, jak pogodzić potrzeby mężczyzny z obowiązkami ojca.

- Chyba rzeczywiście o to chodzi - przyznał. - Zrozum, Kate, nie miałem nikogo od... - Przyczesał dłonią włosy, co jednak niewiele im pomogło. - Connie bardzo długo chorowała... Jackowi od początku życie nie układało się najlepiej. Obaj mieliśmy trudny początek. Muszę sobie z tym wszystkim jakoś po­radzić.

- Świetnie sobie poradziłeś. Razem też sobie pora­dzimy. Pod warunkiem, że oboje będziemy tego chcieli.

- Ja chcę.

- To w porządku. - Kate od razu lepiej się poczu­ła. - A teraz jedź po Jacka.

Czas pędził jak oszalały. Wielkimi krokami zbliża­ła się przerwa semestralna, a przecież dopiero co były ferie świąteczne.

Rodzina Skully wybierała się do Disneylandu. Dla Brody'ego oznaczało to mnóstwo nowych proble­mów z Jackiem.

Chłopiec błagał, płakał i histeryzował, chcąc wy­musić na ojcu wyjazd do bajkowego świata. Brody cierpliwie tłumaczył synkowi, dlaczego nie jest to możliwe i dlaczego nie mogą teraz nigdzie jechać. Do Jacka nie docierały żadne argumenty.

Chodził nadąsany, a Brody'ego gryzło sumienie. Tym bardziej że w czasie wolnym od zajęć szkolnych musiał synka zbierać na budowę.

- Ty mi nigdy na nic nie pozwalasz - marudził Jack.

Zabawki, które zabrał z domu, już dawno przestały go interesować. Zwykle lubił jeździć z ojcem na bu­dowy, ale nie teraz, kiedy jego najlepszy przyjaciel bawił się w Disneylandzie. Jack po raz pierwszy w swoim krótkim życiu zauważył, że świat wcale nie jest sprawiedliwy.

Ojciec nie zwracał na niego uwagi. Układał spokojnie glazurę, jakby w ogóle nie słyszał narzekań synka.

- Dlaczego nie mogę pojechać do babci? - torturo­wał biednego ojca.

- Tłumaczyłem ci, że babcia jest teraz zajęta, ale za parę godzin po ciebie przyjedzie.

- Nie chcę tu siedzieć - dąsał się Jack. - Nudzę się. To okropne, że ja muszę tu siedzieć i się nudzić, kiedy wszyscy moi koledzy się bawią. Ja nigdy nie mam nic do roboty.

- Za to ja mam. Muszę wykonać pracę w określo­nym terminie, rozumiesz? - Brody odłożył kielnię.

- Muszę zarabiać na chleb.

Brody nie wiedział, jak to się stało, że użył tych samych słów, jakimi ojciec zwykł przemawiać do niego.

- Nie mogę tak po prostu stąd odejść - dodał. - Ty też nie. A jeżeli zaraz nie przestaniesz marudzić, to rzeczywiście nigdy nigdzie nie pojedziesz.

- Dziadek i babcia zabiorą mnie do Disneylandu - odgryzł się Jack. - A ciebie zostawimy w domu.

- No i dobrze - prychnął Brody, dotknięty do ży­wego tym dziecięcym paplaniem. - Wreszcie będę miał trochę spokoju.

- Ja chcę do babci! - krzyczał Jack. - Chcę do domu! Nie lubię cię!

Na tę scenę weszła Kate. Wdziała płaczącego ze złości chłopca, słyszała jego słowa. Spojrzała na wy­męczoną, zrozpaczoną twarz Brody'ego, należącego na podłodze Jacka, i wkroczyła do akcji.

- Co ci jest, przystojniaku?

- Ja chcę do Disneylandu - wyjąkał malec. Brody chciał skończyć to przedstawienie, ale Kate przykucnęła przy Jacku, oddzielając sobą ojca od syna.

- Ja też - przyznała, gładząc rozhisteryzowane dziecko po główce. - Kto by nie chciał pojechać do Disneylandu?

- Tata nie chce - chlipnął Jack.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz, kocha­nie. Wszyscy tatusiowie marzą o zwiedzaniu Disney­landu. Właśnie dlatego tak im ciężko. Oni nie mogą robić tego, czego pragną, bo muszą pracować.

- Poradzę sobie, Kate - wtrącił się Brody.

- Czy ja mówię, że sobie nie poradzisz? - mruknę­ła. Wzięła chłopca na ręce, wstała. - Jesteś zmęczony, skarbie. Za długo siedzisz na budowie. Pojedziemy na trochę do mnie, a tatuś przez ten czas spokojnie skończy.

- Za parę godzin przyjedzie po niego moja mama. - Brody wyciągnął ręce po chłopca, ale Jack skulił się, oplótł się jak wąż wokół Kate. Brody'emu omal nie pękło serce.

Kate zapragnęła przysunąć się do niego, wcisnąć Jacka pomiędzy siebie i udręczonego ojca, wiedziała jednak, że teraz nie pora na takie gesty. W tej chwili Jack musiał być daleko od swego tatusia.

- Czy mogę zabrać go do siebie? - spytała. Zdrzemnąłby się, dodała bezgłośnie. - Zadzwonię do twojej mamy i powiem, żeby nie przyjeżdżała tutaj, tylko od razu do mnie.

- Ja chcę pojechać z Kate - szlochał wtulony w jej ramię Jack.

- Jak chcesz, to jedź - warknął Brody.

Był zirytowany, miał wyrzuty sumienia i taką samą minę jak jego rozkapryszony synek.

Usiadł ciężko na odwróconym do góry dnem wia­drze. Nawet na nich nie spojrzał. Słyszał tylko, jak Jack wydmuchuje nos i jak opowiada Kate, że tatuś na niego nakrzyczał.

- Wiem, kochanie - mówiła Kate, całując mokry od łez policzek malca. - Ale ty też na niego krzycza­łeś. Na pewno tatusiowi jest teraz tak samo smutno jak i tobie.

- Na pewno nie. - Jack westchnął ciężko, oparł główkę na ramieniu Kate. - On mnie nie zabierze do Disneylandu, tak jak tata Roda.

- Niestety nie, mój skarbie. To wszystko przeze mnie.

- Przez ciebie? - zdziwił się malec.

- Obawiam się, że tak. Wiesz, że twój tatuś remon­tuje mój dom, prawda?

- No. - Jack pokiwał jasną główką.

- Tatuś obiecał mi, że skończy pracę w określo­nym terminie. A ponieważ twój tatuś obiecał mnie, to ja też coś komuś obiecałam, i teraz ci ludzie na mnie liczą. Jeśli twój tatuś nie dotrzyma słowa, to i ja nie będę mogła dotrzymać swojego, a to nie byłoby ład­nie, prawda?

- Nie, ale może chociaż ten jeden raz.

- Czy tatuś dotrzymuje słowa, kiedy ci coś obieca?

- Tak. - Jack spuścił głowę.

- Nie smuć się, przystojniaku. Pojedziemy do mnie, przeczytam ci bajkę. To będzie bajka o chłopcu, który też miał na imię Jack. O Jacku i wielkiej fasoli.

- A dostanę ciasteczko?

- Oczywiście.

Uściskała go serdecznie. Tak bardzo go kochała.

Jack zasnął, nim bajkowy Jack zamienił swoją kro­wę na czarodziejskie fasolki.

Biedny maluch, pomyślała Kate, otulając go kocykiem Z całego serca współczuła Brody'emu. Niby wie­działa, że bycie ojcem to nie tylko siłowanie się na podłodze i granie w piłkę na podwórku, ale także łzy, złe humory, niezadowolenie i ciężka praca wycho­wawcza. A jednak co innego wiedzieć, a zupełnie co innego zobaczyć na własne oczy. A najgorzej, że sa­ma musiała odmówić dziecku, któremu chciałaby nie­ba przychylić.

- Kocham cię, przystojniaku. - Pochyliła się i po­całowała chłopca w czółko. - I twojego tatusia też. Mam nadzieję, że prędko się namyśli, bo ja nie chcę już dłużej czekać. Chcę mieć was obu, i to szybko.

Zadzwonił telefon. Kate chwyciła słuchawkę, nim zdążył zadzwonić drugi raz.

- Halo? - Uśmiechnęła się, usłyszawszy znajomy głos. Trzymając przy uchu słuchawkę, wyszła z poko­ju. Nie chciała, żeby Jack się obudził. - Davidov! Co się stało, że mistrz zaszczyca mnie rozmową?

Poprawiła makijaż, wyszczotkowała włosy. Wie­działa, że głupio się zachowuje, ale to było silniejsze od niej. Za chwilę miała poznać rodziców Brody'ego. A ponieważ postanowiła zostać ich synową, chciała zrobić jak najlepsze wrażenie.

Jack obudził się wypoczęty. Biegał po ogrodzie, stoczył z Kate walkę na miecze i wygrał wyścig sa­mochodowy zakończony wspaniałym karambolem. A po zabawie dostał solidny podwieczorek.

- Tatuś jest na mnie wściekły - stwierdził, zjadł­szy ostatnie ciasteczko.

- Na pewno nie jest tak źle - pocieszyła go Kate. - Myślę, że jest mu smutno, bo nie może ci dać tego, czego tak bardzo pragniesz. Rodzice zawsze chcą dać swoim dzieciom to, co im sprawia radość, tylko że czasami po prostu nie mogą.

Doskonale pamiętała swoje własne dziecięce histe­rie i fochy. Zawsze potem było jej przykro i gryzło ją sumienie. Tak samo jak teraz Jacka.

- A nie mogą, bo czasem to coś nie jest dobre dla dziecka, albo pora nie jest odpowiednia. A zdarza się też, że po prostu nie mogą. Kiedy dziecko płacze, wrzeszczy i tupie nogami, to człowiek przez chwilę rzeczywiście jest wściekły. Ale przede wszystkim bardzo smutny.

- Ja nie chciałem - szepnął Jack. Usteczka mu drżały, wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać.

- Wiem, kochanie. Przeprosisz tatusia i obaj zaraz poczujecie się lepiej. Zobaczysz.

- Czy twój tatuś krzyczał kiedyś na ciebie?

- Owszem. - Kate się roześmiała. - Bardzo się wtedy na niego wściekałam, ale potem zwykle docho­dziłam do wniosku, że sobie na to zasłużyłam.

- Czy ja też sobie zasłużyłem?

- Niestety, tak. Przecież wiesz, że twój tatuś cię kocha. Chciałby ci dać wszystko, czego zapragniesz, ale nie zawsze może.

- No. - Jack pokiwał główką z poważną miną. Ładna jest, pomyślał. Ładna i miła. Umie się bawić i czytać bajki. Nawet lubię, jak mnie całuje. I tak fajnie się śmieje, kiedy udaję, że tego nie lubię. Tatuś też lubi ją całować. Powiedział, że lubi, a on nigdy nie kłamie.

Może ożeniłaby się z moim tatą? Tata mówi, że nie będzie chciała, ale jak ją ładnie poproszę... Jak się zgodzi, to będzie żoną mojego tatusia i moją mamą. Zamieszkamy razem w naszym domu, a kiedyś może pojedziemy do Disneylandu. Razem. Ja, Kate i mój tatuś.

- Nad czym tak rozmyślasz, przystojniaku?

- Zastanawiam się, czy...

- Jest twoja babcia! - Kate zerwała się, usłysza­wszy dzwonek u drzwi. - Potem mi opowiesz, o czym myślałeś. Tylko nie zapomnij!

Pobiegła otworzyć. Denerwowała się. Wzięła głę­boki oddech i dopiero po tym otworzyła drzwi pań­stwu O'Connell.

- Cieszę się, że państwo przyjechali - powiedzia­ła, zapraszając ich do środka. - Jack właśnie kończy podwieczorek.

- To bardzo miło, że się pani nim zajęła. - Mary O'Connell weszła pierwsza, dyskretnie rozejrzała się po domu. Ona też bardzo starannie się tego dnia ma­lowała, choć mąż ostro ją za to skrytykował.

- Zajmowanie się Jackiem to czysta przyjemność. Jest wspaniałym dzieckiem. Proszę do środka. Czy mogę zaproponować państwu kawę?

- Nie będziemy robić kłopotu - odezwał się Bob.

- Ależ to żaden kłopot. Chyba że się państwo śpieszą.

- Musimy... - Bob urwał, dostawszy od żony dys­kretnego kuksańca.

- Bardzo chętnie napijemy się kawy - powiedziała pani O'Connell. - Dziękujemy za zaproszenie.

- Brody będzie przerabiał też naszą kuchnię - mó­wiła Kate, prowadząc za sobą gości. - Rodzice są zachwyceni remontem, jaki przeprowadził w moim domu.

- Mój syn jest bardzo zdolny - rzekła z dumą pani O'Connell. Na wszelki wypadek rzuciła mężowi ostrzegawcze spojrzenie.

- Z mojej rudery zrobił prawdziwy pałac. Jack, zobacz, kogo ci przyprowadziłam.

- Cześć - powiedział Jack, nie ruszając się od sto­łu. - Bawiłem się z Kate.

Jaki ojciec, taki syn, pomyślał ponuro Bob, choć serce, jak zwykle, wyrywało mu się do wnuka.

- Kate ma zabawki - opowiadał Jack. - Jej mama ma cały sklep z zabawkami. Obiecała, że zabierze mnie tam w moje urodziny i będę sobie mógł wybrać, co będę chciał.

- To bardzo miło z jej strony. - Pani O'Connell przyglądała się Kate z namysłem.

Patrzyła, jak Kate ustawia na stole zastawę. Od­powiednio do okazji, bez niepotrzebnej przesady. I nie wytarła rozlanego przez Jacka kakao, tylko podała mu ściereczkę, żeby mógł sam po sobie posprzątać.

Byłaby z niej dobra matka, pomyślała pani O'Connell z uznaniem. Ten mój słodki okruszek zasługuje na prawdziwą mamusię. No i na żonę pewnie też by się nadawała. Jest bardzo ładna...

- Całe miasto o niczym innym nie mówi, tylko o nowej szkole tańca - zaczęła pani O'Connell. Za­czerwieniła się, gdy jej mąż prychnął z dezaprobatą. - Chyba nie może się pani doczekać otwarcia.

- Rzeczywiście, nie mogę. Mam już kilka uczen­nic. Za parę tygodni zaczynamy. Jeśli zna pani kogoś, kto byłby zainteresowany, to będę wdzięczna za życz­liwe słowo.

- Shepherdstown to nie Nowy Jork - mruknął Bob, sięgając po cukiernicę.

- Oczywiście - zgodziła się Kate, choć usłyszała ukrytą w głosie Boba O'Connella przyganę. - Bardzo dobrze mieszkało mi się w Nowym Jorku i świetnie pracowało. Mam tam rodzinę, więc oczywiście było mi łatwiej. Uwielbiam podróże, nowe miejsca i cieszę się, że mogłam tańczyć na największych scenach świata. Ale tu jest mój dom i tu chcę się osiedlić na stałe. Naprawdę uważa pan, że w naszym mieście nie ma miejsca na szkołę baletową?

- Nie znam się na tym. - Bob wzruszył lekcewa­żąco ramionami.

- A ja się znam. I uważam, że porządna szkoła tańca bardzo nam się przyda. Wprawdzie Shepherdstown to małe miasto - mówiła Kate, niespiesznie po­pijając kawę - ale mamy tu przecież uniwersytet. A uniwersytet przyciąga różnych ludzi ze wszystkich stron kraju.

- Czy mogę wziąć ciasteczko? - spytał Jack.

- Poproszę o ciasteczko - poprawiła chłopca babcia.

- Poproszę o ciasteczko - powtórzył posłusznie malec.

Kate wstała, chcąc podać chłopcu o co prosił. Spoj­rzała w okno i zobaczyła Brody'ego. Dawał jej jakieś znaki, robił śmieszne miny, więc przeprosiła i poszła mu otworzyć drzwi.

- Co to za wygłupy? - spytała.

- Nic takiego. - Szybko wszedł do sieni i staran­nie zaniknął za sobą drzwi.

Kate zaprowadziła go do kuchni.

- Próbowałem się do was dodzwonić - powiedział Brody, przywitawszy się z rodzicami. - Chciałem was uprzedzić, ale pewnie już byliście w drodze.

- Mieliśmy być po chłopca o trzeciej - mruknął Bob - więc przyjechaliśmy o trzeciej.

- No tak. My tymczasem zmieniliśmy plany. - Brody spojrzał na Jacka, który siedział ze spuszczoną głową. - Dobrze ci było u Kate, synku?

Jack powoli skinął główką, ostrożnie zerknął na ojca. W jego oczach znów pojawiły się łzy.

- Przepraszam, że byłem niegrzeczny, tatusiu. Przepraszam! Nie chciałem ci sprawić przykrości.

Brody przykucnął przy chłopcu, przytulił go do siebie.

- Przykro mi, że nie mogę cię zabrać do Disney­landu. I przepraszam, że na ciebie nakrzyczałem.

- Już się na mnie nie gniewasz?

- Nie. Wcale się nie gniewam.

- Kate powiedziała, że nie będziesz się gniewał.

- Jackowi momentalnie obeschły łzy.

- Miała rację. - Brody wziął synka na ręce, przy­tulił go, a potem postawił na podłodze.

- Będę mógł wrócić z tobą do pracy? Będę grzecz­ny. Obiecuję.

- Jasne, że byś mógł, tylko że ja już dziś nie wra­cam do pracy.

- Jak się kończy pracę w połowie dnia, nie można powiedzieć o sobie, że się solidnie pracowało - sko­mentował Bob O'Connell.

- Owszem - Brody rzucił ojcu gniewne spojrzenie - ale jeśli czasami nie zrobi się przerwy, żeby pobyć ze swoim synem, to nie można powiedzieć o sobie, że jest się dobrym ojcem.

- Może nie byłem dobrym ojcem, ale za to ty nigdy nie chodziłeś głodny - warknął Bob, zrywając się od stołu.

- Masz rację, tylko że ja chcę dać Jackowi trochę więcej niż pełny żołądek. Mam coś dla ciebie - rzekł do chłopca, któremu znów zaczynała się trząść bród­ka, jak zwykle, kiedy tata i dziadek się kłócili. - Wprawdzie nie jest to wycieczka do Disneylandu, ale mam nadzieję, że też ci się spodoba.

- Coś mi przyniosłeś? - Jack ciągnął ojca za kie­szeń. - Samochód? A może ciężarówkę?

- Nigdy nie zgadniesz. I wcale nie schowałem te­go do kieszeni. Jest na ganku.

- Mogę zobaczyć? Mogę? Mogę? - Nie czekając na odpowiedź, chłopiec już biegł do drzwi, już naci­skał klamkę.

A kiedy stanął w progu, kiedy spojrzał w dół, a po­tem w górę na ojca, w tej jednej cudownej chwili Brody dostał od życia wszystko, co naprawdę ma jakąś wartość.

- Piesek! Prawdziwy piesek! - Jack porwał na rę­ce mały czarny kłębuszek, który usiłował się wdrapać na jego nogę. - To dla mnie? Naprawdę dla mnie?

- Mam wrażenie, że chciałby cię zatrzymać - stwierdził Brody, patrząc, jak psiak radośnie merda króciutkim ogonkiem, jak popiskuje i liże Jacka po twarzy.

- Patrz, babciu! Mam pieska! Nazwę go Mike. Zawsze chciałem mieć pieska i żeby się nazywał Mike.

- Śliczny. - Babci piesek też się spodobał. - Ma grube łapki. Niedługo będzie większy od ciebie. Mu­sisz o niego bardzo dbać, Jack.

- Będę o niego dbał. Obiecuję. Zobacz, Kate. Po­patrz tylko! Mam pieska!

- Jest śliczny. - Kate nie mogła się powstrzymać. Przyklękła przy Jacku, a jego nowy przyjaciel natych­miast serdecznie oblizał jej policzek. - Taki mięciutki. I taki słodki.

- Każdy chłopiec powinien mieć psa - odezwał się Bob, który wciąż jeszcze był pod wrażeniem prztycz­ka, jakiego dał mu jego własny syn. - Ale kto się będzie nim zajmował, kiedy Jack będzie w szkole, a ty na budowie? Ty nigdy nie pomyślisz, tylko od razu robisz, co ci strzeli do głowy. Nigdy się nie zastanawiasz nad konsekwencjami.

- Bob. - Przerażona Mary dotknęła mężowskiego ramienia.

- Mam duże podwórko - odparł Brody. - Ogro­dzone. Poza tym zazwyczaj pracuję w domach, w któ­rych są psy. Mike będzie chodził ze mną do pracy, póki nie podrośnie na tyle, żeby mógł sam zostawać w domu.

- Kupiłeś tego psa dla Jacka, czy dla siebie? Zdaje mi się, że chciałeś uspokoić swoje sumienie. Nie mo­żesz chłopcu zapewnić takich ferii, jakie ma jego przyjaciel, więc zamiast tego kupiłeś mu pieska.

- Ja już nie chcę do Disneylandu. - Jackowi znów zbierało się na płacz. - Chcę zostać w domu. Z tatusiem i z Mikiem.

- Wyjdź z pieskiem na spacer, Jack. - Kate zdoby­ła się na uśmiech, wyprowadziła chłopca do przedpo­koju. - Pieski bardzo lubią biegać po ogrodzie, prawie tak samo jak mali chłopcy. Musicie się ze sobą poznać i zaprzyjaźnić. Ale najpierw włóż kurtkę.

Brody zmilczał. Wytrzymał, póki Kate nie pomog­ła się Jackowi ubrać, póki nie wystawiła go na dwór i nie zamknęła za nim drzwi. Dopiero potem wybuch­nął.

- Nie twój zasmarkany interes, dlaczego kupuję swojemu synowi psa - syknął - ale ci powiem, że wybrałem tego szczeniaczka trzy tygodnie temu. Mu­siałem tylko trochę poczekać, aż podrośnie i będzie go można zabrać od matki. Jack miał go dostać na Wielkanoc, tyle że właśnie dziś potrzebował jakiejś pociechy.

- Jak chcesz go nauczyć, żeby cię szanował, jeśli dajesz mu prezenty za każdym razem, kiedy ci napyskuje?

- Ty całe życie uczyłeś mnie szacunku do siebie i co ci z tego przyszło?

- Przestańcie. - Mary załamała ręce. - To nie jest miejsce na takie...

- Nie będziesz mi dyktować, co i kiedy mam mó­wić - warknął Bob. - Trzeba cię było bić mocniej i częściej - zwrócił się do syna. - Ty zawsze wszystko robiłeś po swojemu. Nigdy nie było z ciebie pożytku, tylko same kłopoty. Teraz też bez przerwy pakujesz się w jakieś tarapaty, dobijasz swoją matkę. Miałeś mleko pod dziobem, jak uciekłeś do miasta, żeby sobie zmarnować życie.

- Nie uciekłem do żadnego miasta. Uciekłem od ciebie.

Głowa Boba odskoczyła do tyłu, jakby został spoliczkowany. Zrobił się biały jak płótno.

- A jednak wróciłeś! Muszę przyznać, że jakoś wiążesz koniec z końcem, za to nigdy nie masz czasu dla dziecka. Ciągle przesiaduje u obcych ludzi, żebyś ty mógł zarabiać na chleb. Całe miasto plotkuje o tym, jak zabawiasz się z panienkami, kiedy twój syn śpi w sąsiednim pokoju.

- Tym razem pan przesadził. - Gdyby Kate nie była taka wściekła, pewnie by zauważyła, że znów stanęła pomiędzy ojcem i synem, którzy w każdej chwili mogli sobie skoczyć do oczu. - Tak się składa, że Brody nie zabawia się z żadnymi panienkami, tyl­ko ze mną. I chociaż to naprawdę nic pana nie powin­no obchodzić, to powiem panu, że nigdy się ze mną nie zabawiał, kiedy Jack spał w sąsiednim pokoju.

Bob zaniemówił. Wiedział, jak postępować z włas­nym synem, potrafił krótko trzymać żonę, ale w tej chwili zapomniał języka w gębie.

- Jeśli nie wie pan, że Brody raczej dałby sobie uciąć rękę niż w jakikolwiek sposób skrzywdzić tego chłopca - syczała Kate jak podrażniona żmija - to jest pan nie tylko ślepy, ale i głupi. Powinien się pan wsty­dzić! Nie ma pan prawa odzywać się w ten sposób do Brody'ego. Wspaniale pokierował swoim życiem i świetnie wychowuje syna. Ale pan nigdy mu tego nie powie, bo pana na to po prostu nie stać.

- Na próżno strzępisz język - odezwał się Brody.

- Zamknij się! - Kate spojrzała na niego, jakby go chciała zabić wzrokiem. - Ty też masz sporo na su­mieniu. Nie masz prawa odzywać się w ten sposób do swego ojca. Nie wolno ci go tak traktować, i to w obecności własnego syna. Nie widzisz, że Jack się boi, że cierpi, kiedy wy dwaj skaczecie sobie do oczu?

Cofnęła się, obrzuciła ich wściekłym spojrzeniem.

- Obaj razem wzięci macie mniej rozumu niż śred­nio zdolna małpa. Idę na dwór pobawić się z Jackiem, a wy sobie róbcie co chcecie. Jeśli o mnie chodzi, możecie się nawet pozabijać. Przynajmniej wreszcie będzie święty spokój.

Z impetem wypadła do ogrodu.

Jeszcze gotowała się ze złości, kiedy kilka minut później dołączył do niej Brody.

Usiadł obok niej na schodkach, w milczeniu pa­trzył, jak Jack biega po podwórku ze swoim nowym przyjacielem, jak próbuje go nauczyć, by przynosił piłeczkę.

- Przepraszam, że zrobiłem awanturę w twoim do­mu - powiedział w końcu.

- Mój dom był świadkiem niejednej awantury i mam nadzieję, że jeszcze niejedną wytrzyma.

- No tak, ale nie powinniśmy się kłócić w obecno­ści Jacka.

Kate milczała.

- Ze mną i moim ojcem tak już jest - mówił Bro­dy. - Zawsze tak było. Nawet ty tego nie zmienisz.

- Zawsze tak było, więc już zawsze musi tak być? Jeśli człowiek może zmienić jeden aspekt swojego życia, to może także zmienić każdy inny. Musisz tylko spróbować.

- Działamy sobie na nerwy, to wszystko. Na dobrą sprawę wcale nie powinniśmy się do siebie zbliżać.

Nie chcę, żeby Jack miał do mnie żal, kiedy dorośnie. Pewnie dlatego jestem wobec niego trochę nadopiekuńcza.

- Przestań się wreszcie o wszystko obwiniać. - Kate znów się zdenerwowała. - Nie widzisz, że Jack jest szczęśliwym, wspaniałym dzieckiem?

- Widzę. - Brody się uśmiechnął.

Jack zaśmiewał się do rozpuku. Tarzał się w trawie, podczas gdy psiak usiłował się na niego wdrapać.

- Chyba wiesz, że jesteś dobrym ojcem. Włożyłeś dużo pracy i wysiłku w wychowanie Jacka i nawet tego nie zauważyłeś. Wszystko dlatego, że go ko­chasz - tłumaczyła mu Kate. - Kochasz go bezwarun­kowo. Ale znacznie trudniej być dobrym synem. Trze­ba w to włożyć mnóstwo wysiłku i znacznie więcej pracy. Dlatego człowiekowi łatwiej przychodzi ko­chać swoje dziecko niż swoich rodziców.

- Mój ojciec mnie nie kocha.

- Bzdury gadasz. On kocha ciebie, a ty jego, tylko nie chcecie się do tego przyznać. Gdybyście się nie kochali, nie moglibyście się tak głęboko ranić.

Brody wzruszył ramionami. Ona nic nie rozumie, pomyślał. No bo niby skąd ma rozumieć?

- Pierwszy raz w życiu widziałem, jak mój ojciec oniemiał. Po prostu go zatkało. Chyba nigdy żadna kobieta tak go nie potraktowała. Ja już się do tego przyzwyczaiłem.

Ale Kate nie tylko rozumiała; miała na ten temat jeszcze coś do powiedzenia.

- Przy pierwszej okazji przeprosisz swoją matkę zażądała. - Chyba że chcesz mieć ze mną do czy­nienia.

- Dobrze, dobrze - zgodził się potulnie Brody. - Czy mogę się przedtem trochę pobawić z psem?

- Możesz - zgodziła się łaskawie.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Kate wszystko dokładnie zaplanowała, wszystko przewidziała, starannie wybrała najlepszy moment. Jack nocował u dziadków, a Brody był wykończony po wyjątkowo intensywnych igraszkach miłosnych.

- Mam coś dla ciebie - oznajmiła.

- Jeszcze coś? - zdziwił się. - Dostałem obiad, wino i piękną kobietę. Czego można chcieć więcej?

- Zaraz się dowiesz. - Kate się roześmiała, szyb­ciutko wstała z łóżka.

Nie mógł od niej oderwać oczu. Uwielbiał patrzeć, jak się poruszała, zwłaszcza gdy chodziła naga po jego sypialni.

Ten pokój też wreszcie wykończył. Pracował po nocach, byleby tylko doprowadzić go do stanu uży­walności. Skoro - zrządzeniem opatrzności - ostatnio służył mu nie tylko do spania, musiał wyglądać przy­zwoicie.

Ściany zostały otynkowane i pomalowane na cie­mnoniebieski kolor, bo Kate lubiła zdecydowane barwy.

Brody liczył na to, że wkrótce i podłoga doczeka się cyklinowania. Zasłony i reszta drobiazgów musia­ły jeszcze trochę poczekać.

Ale i tak lubił patrzeć, jak Kate chodzi po tym pokoju. Lubił czuć jej obecność. Kiedyś zostawiła kolczyki na toaletce. Dziwnie miło zrobiło mu się koło serca, kiedy zobaczył je tam następnego ranka. To było takie zwyczajne i bardzo sympatyczne. A on już prawie zapomniał, jak to jest...

W pokoju było chłodno, więc Kate włożyła koszulę Brody'ego i poszła po swoją torebkę.

- Uwielbiam patrzeć, jak chodzisz w samej koszu­li - powiedział. - Muszę ci chyba kilka kupić.

- Będę ci bardzo wdzięczna. - Przysiadła na łóż­ku, rzuciła kopertę na nagi tors Brody'ego. - To dla ciebie.

- Dla mnie?

Usiadł i rozerwał kopertę. Zdumiał się, gdy zoba­czył dwa bilety lotnicze.

- Co to jest?

- Bilety do Nowego Jorku i z powrotem. Dla cie­bie i dla Jacka. Na przyszły piątek.

- Dlaczego? - Brody patrzył nieufnie na bilety, potem spojrzał na Kate.

- Ponieważ bardzo chcę, żebyście pojechali. Byłeś kiedyś w Nowym Jorku?

- Nie, ale...

- Tym lepiej. Nie będziesz się nudził.

- Ale...

- Parę dni temu zadzwonił do mnie maestro. - Kate nie pozwoliła mu dojść do głosu. - W przyszłą sobotę dają specjalne przedstawienie. Tylko jedno, na cele do­broczynne. Fragmenty rozmaitych baletów w wykonaniu różnych artystów. Davidov dawno mnie prosił, żebym wzięła w tym udział. Nie zgodziłam się, bo mam teraz tyle spraw na głowie...

- Dlaczego zmieniłaś decyzję? - Brody był bardzo podejrzliwy.

- Tancerka, która miała wykonać pas de deux. z „Czerwonej Róży”, ma kontuzję. Niby nic, ale dziew­czyna co najmniej przez dwa tygodnie nie wyjdzie na scenę. Dlatego maestro poprosił mnie o zastępstwo.

- Ale co my z tym mamy wspólnego? - chciał wiedzieć Brody. - Ani ja, ani Jack nie zatańczymy w balecie.

- Na pewno nic złego wam się nie stanie, jeśli jakiś zobaczycie. - Kate się roześmiała. - Davidov namó­wił mnie, żebym zatańczyła jeszcze fragment z „Don Kichota”, więc będziecie mieli jaki taki przegląd mo­ich możliwości. Muszę dojść do formy przed przed­stawieniem, więc wyjadę we wtorek.

Brody'emu zrobiło się trochę nieprzyjemnie na sa­mą myśl o tym, że Kate znów nie będzie. Na szczęście to tylko trzy dni, pomyślał. W piątek się zobaczymy.

Lecz zaraz przypomniał sobie, że przecież nie mo­że jechać za nią do Nowego Jorku, nie może przyjąć od niej takiego drogiego prezentu. I na pewno nie wytrzyma na przedstawieniu.

- Nie mogę tak po prostu wziąć Jacka i pojechać do Nowego Jorku - zaprotestował.

- Dlaczego?

- Dzieciak nie może bez powodu opuszczać szko­ły. No i nie mamy z kim zostawić Mike'a.

- Żaden problem. - Wzruszyła ramionami. - Wy­jedziecie w piątek po lekcjach. Akurat zdążycie do Nowego Jorku na kolację. Zamieszkamy u mojej sio­stry. W sobotę rano obejrzycie sobie miasto, a wie­czorem pójdziecie na przedstawienie. W niedzielę znów pójdziemy zwiedzać miasto, zjemy obiad u mo­ich dziadków i wrócimy wieczornym samolotem. W poniedziałek rano wszyscy będziemy z powrotem w pracy i w szkole.

- Ale...

- A Mike'a - Kate nie pozwoliła sobie przerwać - zabierzecie ze sobą.

- Mam taszczyć psa do Nowego Jorku?

- A co w tym złego? Moi siostrzeńcy będą za­chwyceni.

Brody widział, jak pułapka się zamyka.

- Tacy zwyczajni ludzie jak ja nie latają na week­end do Nowego Jorku. - Mimo wszystko spróbował walczyć, jakoś wydostać się z potrzasku.

- Bzdury gadasz. - Kate go pocałowała. Miała w zanadrzu jeszcze jeden argument, najmocniejszy. Specjalnie schowała go na sam koniec. - Pomyśl, jaką frajdę sprawisz Jackowi. Zobaczy Nowy Jork i odpła­ci koledze pięknym za nadobne. Rod ciągle gada o Disneylandzie, no to teraz Jack też będzie się mógł czymś pochwalić. Wyobraź sobie, jaką minę zrobi Rod, kiedy się dowie, że Jack był w miejscu, w któ­rym zginął King Kong.

Trafiła celnie. Brody miał ochotę wyć.

- Nie zrozum mnie źle - spróbował jeszcze raz, choć przecież wiedział, że przegra z kretesem. - Ja naprawdę nie przepadam za baletem.

- Jesteś pewien? - Kate zatrzepotała rzęsami. - Ile przedstawień widziałeś?

- Żadnego - mruknął Brody.

- No to skąd wiesz, że nie lubisz baletu?

- Publicznej egzekucji też nie oglądałem, a jednak mam przeczucie, że by mi się nie spodobała.

- Ależ ty jesteś uparty - westchnęła. - Spójrz na to z innej strony. Pokażesz Jackowi Nowy Jork, dasz mu dwa dni wielkiej radości. To wszystko w zamian za dwie godziny śmiertelnej nudy. Zdaje mi się, że to niewygórowana cena.

- O wszystkim pomyślałaś. - Brody pokręcił gło­wą, popatrzył na bilety.

- Raczej tak. No to jak będzie? Przyjedziecie?

- Jack oszaleje ze szczęścia, jak się dowie, że po­leci samolotem.

Jack rzeczywiście szalał z radości. W piątek po po­łudniu, gdy jechali na lotnisko, omal nie wyskoczył ze skóry.

- Tatusiu, spytaj, czy Mike może lecieć z nami. Nie chcę, żeby był sam. Będzie się bał.

- Nie wolno zabierać psów do kabiny pasażer­skiej, ale nie bój się, na pewno nic złego mu się nie stanie. Ma swoje zabawki i wcale nie będzie sam. W przedziale dla psów polecą razem z nim jeszcze dwa inne psy.

- No tak. - Jack łatwo dał się przekonać. Przyglądał się chciwie wszystkiemu, co działo się na lotnisku, po drodze do samolotu i w samym samolocie.

Stewardesa natychmiast się zorientowała, że to pierwszy lot chłopca. Zaprowadziła go do kabiny pi­lotów i dała mu plastikowe skrzydła. Nim samolot uniósł się w powietrze, Jack postanowił, że kiedy do­rośnie, też zostanie pilotem.

Przez całą godzinę zasypywał ojca pytaniami. Sie­dział przyklejony do szyby, co zresztą wcale nie prze­szkadzało mu w mówieniu. Brody był wykończony, a Jack w siódmym niebie. Jeszcze nigdy w życiu nie miał takiej uciechy.

Brody trochę się bał, czy wytrzyma całe dwa dni w towarzystwie licznej rodziny Kate. I do tego jesz­cze to przedstawienie!

Weekend w Nowym Jorku, balet, pomyślał. Powi­nienem teraz siedzieć w domu i cyklinować podłogi. Roboty jest tyle, że nie wiadomo, w co najpierw ręce włożyć, a ja się tymczasem włóczę po świecie jak jakiś bogacz.

Doszedł do wniosku, że wszystkiemu jest winna Kate. To ona zmieniła całe jego życie. Jego i Jacka. Dopiero teraz Brody naprawdę się przestraszył. Nie­stety, było już za późno, żeby się wycofać.

Wyszedł do sali przylotów z podręcznym bagażem w jednej ręce, z łapką Jacka mocno wciśniętą w dru­gą. Postanowił przede wszystkim zachować spokój. W końcu to tylko dwa dni, powtarzał sobie w duchu. Nie takie rzeczy wytrzymałem.

Szukał wzrokiem Kate, ale nigdzie jej nie było.

Tylko jakiś wysoki blondyn gwałtownie machał do niego ręką. Brody nijak nie mógł sobie przypomnieć, jak ten człowiek ma na imię.

- Jestem Nick LeBeck, szwagier Kate. - Blondyn wybawił go z kłopotu. - Zamelinujecie się u nas, chłopaki. Kate miała was odebrać, ale zrobili jej do­datkową próbę.

- Dzięki, że po nas przyjechałeś - mruknął Brody.

- Naprawdę nie ma za co. - Nick się uśmiechnął i pochylił, żeby uścisnąć dłoń Jacka. - Cieszę się, że do nas przyjechałeś. Max nie może się doczekać, kiedy cię zobaczy. Poznaliście się na noworocznym przyjęciu, pamiętasz?

- No. Kate mówiła, że będziemy u was spać przez dwie noce.

- Jasne. I będzie też uroczysty obiad. Lubisz zupę z rybich łebków?

Oczy Jacka zrobiły się wielkie z przerażenia. Po­woli pokręcił głową.

- My też nie lubimy. - Nick się roześmiał. - Dla­tego nigdy nie gotujemy tego paskudztwa.

Okazało się, że pobyt w obcym mieście u obcych ludzi, których prawie nie znał, nie był aż tak bardzo krępujący, jak się Brody spodziewał.

Jack z marszu podjął zawartą jakiś czas temu zna­jomość z Maxem, jakby rozstali się nie dalej niż go­dzinę temu. Mike podbił wszystkie serca.

Niestety, przy okazji nasikał na dywan. Pewnie ze zdenerwowania i nadmiaru wrażeń.

- Naprawdę bardzo przepraszam. W domu już te­go nie robi - tłumaczył psiaka Brody.

- Nic się nie stało. - Freddie wręczyła Brody'emu ścierkę. - U nas ciągle coś się wylewa. Już dawno przestaliśmy się tym przejmować i tobie radzę zrobić to samo.

Brody posłuchał jej rady. Z przyjemnością i wielkim zainteresowaniem patrzył, jak Jack radzi sobie w rodzi­nie, jak układa swe stosunki z dziećmi LeBecków. Bar­dzo ładnie się bawił z trzyletnią Kelsey. Zachowywał się tak, jakby był jej prawdziwym starszym bratem.

Nick zabrał gościa do pokoju muzycznego. Stało tam stare, solidnie podniszczone pianino, które Nick dostał ponad dziesięć lat temu, i kilka wygodnych foteli. Na półkach umieszczono posążki Tony'ego przyznawane w nagrodę za wybitne osiągnięcia arty­styczne oraz mnóstwo płyt kompaktowych. Ściany były wyłożone dźwiękochłonną korkową tapetą, pa­nował błogi spokój. Jakby w sąsiednim pokoju nie szalały żadne dzieci.

- Napijesz się piwa? - spytał Nick, otwierając lo­dówkę schowaną w szafce.

- Z przyjemnością - odparł Brody.

- Podróżowanie z dziećmi to prawdziwy koszmar. - Nick otworzył butelki. - Wypijmy za to, że choć przez dziesięć minut nie będziemy słyszeć naszych kochanych dzieci.

- Odkąd w piątek przywiozłem Jacka ze szkoły, ani na chwilę nie przestał mówić. Pobił dziś wszelkie rekordy.

- Dobrze, że nie lecieliście przez Atlantyk.. Dziesięć godzin z dwójką dzieci. - Nick zadrżał na wspomnienie tego przeżycia. - Nie, lepiej o tym nie wspominać, bo potem obaj będziemy mieli ko­szmarne sny.

- Świetnie mieszkacie - stwierdził Brody, rozsia­dając się w fotelu. - Myślałem, że w Nowym Jorku są tylko małe mieszkania, których okna wychodzą na drapacze chmur.

- Kiedyś mieszkaliśmy w takim miejscu. Nad ba­rem mojego brata. Fantastyczny bar - dodał Nick gwoli sprawiedliwości - i mieszkanie też całkiem nie­złe, ale nie było tam miejsca na dzieci.

Stuknęły drzwi, do cichego wnętrza wdarły się przytłumione, wesołe głosy.

- Wróciła nasza primabalerina - domyślił się Nick.

Po chwili do pokoju muzycznego weszła Kate.

- Przepraszam za spóźnienie - powiedziała. Cmoknęła Nicka w policzek, pocałowała Brody'ego. - I przepraszam, że nie odebrałam was z lotniska. Davidov ma swój dobry dzień. Ten facet może czło­wieka wykończyć. Nick, bądź tak dobry i nalej mi kieliszek wina.

- Już się robi. - Nick zerwał się z fotela, usadził na nim Kate.

- Przy okazji powiedz Freddie, że zaraz do nich wrócę, tylko muszę chwilę odsapnąć - poprosiła.

- Nie gadaj tyle - ofuknął ją szwagier. - Siadaj i daj wypocząć tym swoim bezcennym stopom.

- O niczym innym nie marzę. - Kate zdjęła panto­fle i westchnęła z ulgą.

Brody oniemiał. Krzyknął, ukląkł przy Kate i ostrożnie ujął w dłonie jej stopę. Owiniętą banda­żem, prawie zmasakrowaną. Druga była w takim sa­mym stanie.

- Coś ty ze sobą zrobiła?

- Nic wielkiego. - Wzruszyła ramionami. - Mia­łam próbę.

- Tańczyłaś na krwawiących stopach?

- Czasami trzeba i tak. U Davidova to się często zdarza.

- A nie można by go zastrzelić?

- W każdym razie warto spróbować - mruknęła Kate, układając się w fotelu i przymykając oczy. - Balet nie jest dla mazgajów, mój drogi. Obolałe i krwawiące stopy to cecha charakterystyczna wszy­stkich tancerzy. Ale nie martw się. Do wesela się zagoi.

- Na pewno. Nie wiem tylko, jak ty jutro zatań­czysz na czymś takim.

- Wspaniale - odparła. - Jak zwykle zresztą.

- Wątpię - mruknął Brody, ale nie powiedział nic więcej, bo właśnie wrócił Nick z kieliszkiem i butelką czerwonego wina.

- Brody uważa, że trzeba zastrzelić Davidova - powiedziała Kate. - A ty co o tym sądzisz?

- Jestem za. - Nick spojrzał na jej pokiereszowane stopy. - Strasznie to wygląda. Mam ci przynieść lodu?

- Na razie nie. Potem się tym zajmę. Teraz nie mam siły.

- Zajmiesz się tym natychmiast! - Nie pytając jej o zdanie, Brody podniósł Kate z fotela, wziął ją na ręce.

- Daj spokój, Brody - broniła się Kate. - To napra­wdę nic wielkiego.

- Zamknij się - warknął i wyniósł ją z pokoju.

- Facet jest ugotowany - powiedział do siebie Nick.

Freddie przez cały wieczór o niczym innym nie myślała i prawie o niczym innym nie mówiła.

- Jakie to romantyczne - westchnęła. - Zaniósł ją do łazienki, wsadził do wanny i cały czas przy niej siedział. Szkoda, że nie widziałeś jego miny!

- Widziałem. - Nick machnął ręką. - Mówiłem ci, że facet jest ugotowany.

- A jak on na nią patrzy - rozczuliła się Freddie. - Zwłaszcza wtedy, kiedy myśli, że nikt tego nie widzi.

- Ja też na ciebie patrzę - oburzył się Nick.

- Ale nie tak - prychnęła Freddie.

- Uważasz, że nie jestem romantyczny?

- Już nie. - Freddie doskonale się bawiła. Zaczęła szczotkować włosy, ale Nick porwał ją na ręce. Nawet krzyknąć nie zdążyła, bo zaniknął jej usta pocałunkiem.

- Brakuje ci romantyzmu, skarbie? - spytał. - Proszę bardzo. Będzie romantycznie.

Kate była wykończona, ale teraz, kiedy Brody spał zaledwie o parę metrów od niej, nie mogła sobie znaleźć miejsca. Bardzo go pragnęła. Wiedziała, że nie odważy się do niej przyjść, więc ona musiała iść do niego.

Narzuciła szlafrok i wyszła ze swojego pokoju. Po drodze zajrzała jeszcze do dzieci. Cała trójka spała kamiennym snem. Nawet pies posapywał, kompletnie wykończony.

Ostrożnie otworzyła drzwi pokoju Brody'ego. Skrzypnęły cichutko. Brody stał przy oknie półnago, zgrabny jak grecki bóg. Kate zamknęła drzwi, ostroż­nie przekręciła zamek.

Szlafrok, który miała na sobie, kupiła poprzed­niego dnia. Miała godzinę przerwy, więc wysko­czyła do miasta i pod wpływem impulsu zrobiła ten idiotyczny sprawunek. Nie wiedziała, dlacze­go to zrobiła. Nie potrzebowała jedwabnego szlaf­roczka.

Dopiero teraz, kiedy zobaczyła wyraz twarzy Bro­dy'ego, kiedy usłyszał szelest jedwabiu, pomyślała, że warto było zaszaleć.

- Dobrze, że jesteś - szepnął, przytulając ją do siebie. - Właśnie sobie myślałem, jaki to koszmar mieć cię tak blisko i nie móc cię nawet dotknąć. Ba­łem się, że przez całą noc nie zmrużę oka.

- Teraz już możesz mnie dotykać. A o spaniu na razie nie ma mowy.

Nie mógł uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno nie chciał się poddać jej urokowi, że walczył z nią i z własnym pożądaniem. Kate była spełnieniem jego najskrytszych marzeń, realizacją najśmielszych snów.

Cała w jedwabiach i ruchomych cieniach, a przy tym rzeczywista, tak bardzo prawdziwa.

Zsunął z jej ramion jedwabny szlafrok. Pod spo­dem nie było nic prócz jej cudownego, sprężystego ciała.

Była dla niego całym światem. Brody nie umiał sobie wyobrazić, jak wyglądałoby jego życie, gdyby mu nagle zabrakło tej cudnej kobiety, tego niezawod­nego, mądrego przyjaciela. Nareszcie zrozumiał. Wreszcie odważył się do tego przyznać. Na razie tylko przed sobą.

- Co się stało? - Przesunęła dłonią po jego wło­sach.

- Nic takiego. - Pocałował ją. Postanowił natych­miast przestać myśleć.

Przez okna wlewały się do pokoju światła wielkie­go miasta, stłumione odgłosy ulicznego ruchu. Ale to się nie liczyło. Ważna była tylko Kate.

Obudził się, chciał ją do siebie przytulić, ale Kate nie było. Leżał sam w pustym łóżku, w pokoju, do którego już zaczęło przenikać światło poranka.

Kate stała przy oknie i przewiązywała paskiem szlafrok.

- Co się stało? - spytał półprzytomny.

- Przepraszam, nie chciałam cię obudzić - szepnę­ła. Na palcach podeszła do łóżka i pocałowała go delikatnie. - Muszę iść. Mam lekcję.

- Dajesz lekcje tańca w samym środku nocy?

- Nie daję, tylko biorę, i nie w nocy, tylko rano. Dochodzi szósta.

Starał się myśleć logicznie, lecz umysł nie bardzo chciał pracować po niespełna czterech godzinach snu.

- Ty bierzesz lekcje? Po co? Przecież chyba umiesz tańczyć.

- Umiem.

- To po co ci lekcje? W dodatku o szóstej rano?

- Muszę się uczyć, bo jestem tancerką, a tancerze uczą się do końca życia. A na pewno do końca kariery. Mam lekcję o siódmej rano, ponieważ o jedenastej jest próba kostiumowa. A teraz śpij.

Myślała, że Brody coś powie, ale się nie odezwał.

- No - powiedziała do siebie - przynajmniej jed­no polecenie wykonał bez szemrania.

- Na pewno możemy tam wejść? - Brody miał wątpliwości, czy ktokolwiek przy zdrowych zmy­słach wpuści do teatru brygadę złożoną z trójki doro­słych, trójki dzieci i jednego wielorasowego szcze­niaka.

- Jasne - odparła Freddie. - Kate wszystko zała­twiła.

Nie przekonała go, ale Brody nie zamierzał się spierać. Już wiedział, że siostrom Kimball nie warto się sprzeciwiać. Zwłaszcza jeśli się spało tylko pięć godzin.

Dzieci wstały przed siódmą. Narobiły tyle hałasu, że obudziły chyba cały Manhattan. A gdyby ktoś cierpiał na chroniczną głuchotę i nie zareagował na wrza­ski dzieci, na pewno usłyszałby przeraźliwe, radosne poszczekiwanie Mike'a.

Zaraz po śniadaniu wybrali się na wycieczkę po mieście. Na piechotę! Zwiedzili Empire State Building i znajdujący się tam sklep z upominkami. Poszli na Times Square i zajrzeli do tamtejszego sklepu z upominkami. Widzieli Grand Central Station. I sklep z upominkami także.

Po tych doświadczeniach Brody doszedł do wnio­sku, że obejrzenie próby kostiumowej w teatrze nie jest takim złym pomysłem. W teatrach zwykle stoją fotele i nie ma sklepów z upominkami.

- Buzie na kłódkę - ostrzegł dzieciaki Nick - bo inaczej nas stąd wyrzucą. Ciebie też to dotyczy, fu­trzaku - dodał, drapiąc za uchem Mike'a.

Siedząca za wysokim kontuarem kobieta spojrzała na nich znad okularów w drucianej oprawie.

- Dawno pani nie widziałam, pani Kimball - po­wiedziała. - Pana, panie LeBeck, jeszcze dłużej. Wi­dzę, że przyprowadziliście swoją gromadkę.

- Kate uprzedziła? - upewniła się Freddie.

- Owszem. Czy któreś z tych dzieci zna może ro­syjski?

- Nie.

- Dobrze się składa, bo Davidov jest dziś w wyjąt­kowej formie. Reska zostawcie tutaj. Gdyby ten nie­borak przypadkiem źle się zachował na widowni, to maestro mógłby go zjeść żywcem. Tutaj przynajmniej będzie bezpieczny. Jak ten wasz psiak się wabi?

- To mój piesek - pochwalił się Jack. - Nazywa się Mike.

- Zaopiekuję się twoim pieskiem - zapewniła po­rtierka.

Jack niezbyt chętnie oddał Mike'a w obce ręce.

- Ale jakby płakał, to niech pani po mnie przyjdzie - poprosił.

- Na pewno przyjdę - obiecała portierka. Wrzaski Davidova rozlegały się w całym teatrze.

- Ominiemy kulisy i wejdziemy na widownię przez foyer - oznajmiła Freddie. - Tak będzie bez­pieczniej.

- Czy on naprawdę zjada pieski? - spytał szeptem Jack.

- Nie. - Brody wziął synka za rękę. - Ta pani żartowała.

Mam nadzieję, dodał w myślach. Być może nie jadał psów, ale na tancerzach używał sobie ile wle­zie.

Davidov dramatycznym gestem przeciął ręką po­wietrze, uciszył orkiestrę.

- Ty i ty! - Wskazującym palcem dziobał parę tan­cerzy spoconych jak myszy kościelne. - Wynoście się! Won z mojej sceny! Pod prysznic! Wrócić za godzinę! Może wtedy będziecie się poruszać jak tan­cerze. Kimball i Blackstone! - wrzasnął. - Do mnie!

Chodził tam i z powrotem po wielkiej scenie: szczupły starszy pan z burzą siwych włosów. Twarz miał zimną jak zastygła maska.

- Boję się - szepnął Jack.

- Cii. - Brody usiadł w fotelu, posadził sobie syn­ka na kolanach.

W rzędzie przed nimi siedziała samotnie jakaś ko­bieta.

Wtem na scenę wyszła Kate.

- Spójrz, tatusiu - szeptał Jack - to Kate.

- Tak, widzę. Bądź cicho.

Włosy miała rozpuszczone, lśniący czerwony ko­stium. Od talii do kolan spływała cieniutka spódnicz­ka z czerwonego szyfonu. Kate podparła się pod boki, przeszła przez scenę, stanęła przed Davidovem.

- Wygoniłeś mnie ze sceny. Nigdy więcej tego nie rób.

- Wyganiam cię i wołam, a tobie nic do tego. Ja jestem od rządzenia, a ty od tańczenia. Ty! - Pokiwał palcem na wysokiego mężczyznę w białym kostiu­mie, który wyszedł na scenę razem z Kate. - Odsuń się. Zaczekaj. „Czerwona Róża” - powiedział do or­kiestry. - Pierwsze solo. Kimball. Jesteś Carlotta - zwrócił się do Kate - więc bądź Carlotta, do cholery. Światło!

Kate wciągnęła powietrze, zajęła pozycję. Lewa noga z tyłu, stopa odwrócona, prosta jak linijka, ra­miona lekko uniesione, wygięte w miękkie łuki, gło­wa buntowniczo wzniesiona w górę. Pojedynczy re­flektor oświetlał ją jak pochodnia.

Odezwała się muzyka. Kate zaczęła tańczyć.

To był bardzo trudny układ. Ruchy Kate były szyb­kie jak błyskawice, stopy fruwały w powietrzu.

Urwała gwałtownie, zatrzymała się dokładnie w tym samym miejscu i w tej samej pozycji, od jakiej rozpoczęła.

Przytrzymując dłońmi mocno bijące z wysiłku ser­ce, spojrzała wyzywająco na Davidova, bez słowa zakręciła się w piruecie i zniknęła ze sceny.

Brody nigdy w życiu nie widział nic podobnego. Nie miał pojęcia, że człowiek może się tak przemie­nić. To były prawdziwe czary. Wciąż jeszcze o tym myślał, gdy Kate znów sfrunęła na scenę.

Teraz tańczyła z partnerem, z tym mężczyzną w białym kostiumie. Brody nie widział drobniut­kich kroczków, pozwalających tancerzom utrzy­mać równowagę, nie widział drżących z wysiłku mięśni, tylko prędkość, bajeczną płynność ruchów. Z tej bajki wyrwał go niespodziewanie ostry wrzask.

- Stop! Stop! Stop! - Davidov machał rękami jak wiatrak. - Co to jest? Co to ma znaczyć? Nie ma w was ani kropli krwi. Nie macie ani trochę pasji! Nie jesteście w parku na niedzielnym spacerku! Gdzie ogień? Nie widzę ognia!

- Ja ci zaraz dam ogień. - Kate zrobiła piruet, w jednej chwili znalazła się przy Davidovie.

- Zatańczysz ze mną. - Chwycił ją w talii. - Po­każ mi, co potrafisz.

Podniósł ją do góry. Kate klęła na czym świat stoi, jak błyskawica zeskoczyła na ziemię, choć muzyka grała w tej chwili tylko w jej uszach. Davidov złapał ją, obrócił w potrójnym piruecie, opuścił niziutko, aż dotknęła głową desek sceny. Jeden gwałtowny ruch i znów znalazła się na pointach. Jej oczy lśniły niebez­piecznie.

- Teraz dobrze. Powtórz. Tylko nie przestawaj się złościć.

- Nienawidzę cię!

- Nie mnie. Jego! - Davidov wskazał tancerza w białym kostiumie. Machnął ręką, zagrała muzyka.

- Czego on od niej chce? - spytał głośno Brody. Z tego wszystkiego zapomniał, gdzie jest i że powi­nien siedzieć cicho. - Krwi?

Siedząca przed nim kobieta odwróciła się do Brody'ego.

- No właśnie - powiedziała z uśmiechem. - Z nim tak zawsze. To trudny człowiek.

- Tatuś mówi, że trzeba go zastrzelić - pośpieszył z informacją Jack.

- Nie tylko twój tata tak uważa. - Kobieta się roze­śmiała, choć na scenie wciąż tańczono i przeklinano.

- Jest bardzo surowy, zwłaszcza dla najlepszych. Wiem coś o tym, bo sama z nim tańczyłam.

- Na panią też wrzeszczał?

- Oczywiście. On na mnie, a ja na niego. Dzięki temu coraz lepiej tańczyłam. Ale zawsze okropnie mnie złościł.

- I co mu pani zrobiła? - Jack był bardzo ciekaw.

- Dała mu pani w nos?

- Nie. Wyszłam za niego za mąż. - Uśmiechnęła się ciepło do Brody'ego. - Nazywam się Ruth Bannion. A pan pewnie jest tym przyjacielem Kate.

- Przepraszam - zreflektował się Brody. - Nie po­winienem mówić w ten sposób o pani mężu.

- Nic się nie stało. - Kobieta znów się śmiała. - Davidov wyzwala w człowieku najgorsze uczucia. W ten sposób zmusza tancerzy, żeby dali z siebie wszystko. Uwielbia Kate. Nie może odżałować, że opuściła zespół. - Ruth popatrzyła na scenę. - Niech pan tylko na nią popatrzy. Będzie pan wiedział, dla­czego.

- Dosyć! - Davidov wrzasnął tak głośno, że sły­chać go było nie tylko w całym teatrze, ale i na sąsied­niej ulicy. - Odpocznijcie. Mam nadzieję, że wieczo­rem będziecie mieli więcej energii.

Krew dudniła w uszach Kate, stopy bolały potwor­nie, ale zostało jej jeszcze trochę energii na krótki występ wokalny. Sklęła Davidova po ukraińsku, więc Brody nic z tego nie zrozumiał. Prócz tego, że Kate przeklina swojego kata.

- Myślisz, że jak klniesz po ukraińsku, to ja nie rozumiem, bo jestem Rosjaninem - rzekł Davidov, gdy skończyła. - Dawno się tak nie pomyliłaś, moja złota. Powiedziałaś, że mam świńskie serce.

- Mówiłam o świńskim ryju - warknęła i zeszła ze sceny.

Nie widziała, że Davidov patrzy na nią z lekkim uśmiechem na ustach i błyskiem w oczach.

- A nie mówiłam? - Ruth znowu się uśmiechnęła. - On ją uwielbia.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Miała na sobie krótki czerwony szlafroczek i pełny sceniczny makijaż, włosy upięte w wymyślny kok, tak samo jak podczas drugiego wykonywanego przez nią tańca.

Publiczność zwariowała na jej punkcie. Brody też.

Właśnie przyszedł, by jej to powiedzieć, i znalazł ją w objęciach starego Rosjanina. Tego samego, którego przed południem tak paskudnie zwymyślała.

Brody miał ochotę zabić ich oboje, nie wiedział tylko, od kogo zacząć.

- Przepraszam - mruknął.

- Brody! - zawołała rozpromieniona Kate. Wyciągnęła do niego rękę, lecz Davidov jej nie puścił. Ostrym spojrzeniem otaksował Brody'ego.

- Czy to jest ten twój stolarz? Ten, który chce mnie zastrzelić? Teraz ma jeszcze jeden powód. Nie po­doba mu się, że cię całuję.

- Nie podoba mi się, że on cię całuje - potwierdził Brody.

- Nie wygłupiaj się. Przecież to Davidov.

- Wiem. - Brody zamknął za sobą drzwi gardero­by. Nie chciał, by wszyscy widzieli, jak morduje sławnego tancerza. - Poznałem jego żonę.

- Mówiła mi o tym. - Davidov po raz pierwszy zwrócił się do Brody'ego, jakby dopiero teraz uznał w nim człowieka. - Polubiła cię. I twojego chłopacz­ka też.

Davidov ucałował włosy Kate. Uwielbiał patrzeć, jak Brody się wścieka.

- Moja żona wie, że jestem tutaj - ciągnął. - Ona wie, że muszę wycałować tę naszą dziewuszkę. - Wziął Kate za ręce. - Była cudowna. Rewelacyjna! Nigdy jej nie wybaczę, że mnie zostawiła.

- Jestem taka szczęśliwa! - zawołała Kate.

- Szczęśliwa! - prychnął Davidov. - Nie obchodzi mnie, czy jesteś szczęśliwa, bylebyś tańczyła. To opi­nia twojego szefa. A jako przyjaciel - z westchnie­niem ucałował jej dłonie - cieszę się, że masz to, czego chciałaś.

- Jak się pan od niej odsunie, to ja też będę szczęś­liwy - oświadczył Brody.

- Zazdrość to brzydkie uczucie - rzekła Kate, marszcząc nos. - A w tym przypadku zupełnie nie na miejscu.

- Morderstwo też nie jest piękne, ale przynajmniej pasuje do sytuacji.

- Zaraz sobie pójdę - obiecał Davidov - ale jesz­cze coś jej powiem. Nikt nie potrafi zatańczyć Carlot­ty tak jak ty, Kate. Jesteś najlepsza i bardzo mi ciebie brakuje.

- A niech to! - mruknęła Kate i wierzchem dłoni otarła łzy.

- Więc jeśli nie będziesz bardzo, ale to bardzo szczęśliwa - ciągnął wielki tancerz - to zabiorę cię z tej twojej Wirginii. Siłą. - Ujął jej twarz w obie dłonie i spytał po rosyjsku: - Czy chcesz tego męż­czyzny?

- Da. - Skinęła głową.

- To dobrze. - Westchnął, pocałował ją w czoło.

- Kocham swoją żonę - zwrócił się do Brody'ego.

- Poznałeś ją, to chyba rozumiesz. Jest moim najwię­kszym skarbem. Katiusza też jest skarbem.

- Ale moim skarbem - syknął Brody, choć właści­wie już nie był wściekły.

- Racja - zgodził się Davidov. - Gdyby jakiś obcy facet całował mój skarb, to bym mu nogi połamał. No, ale ja jestem Rosjaninem.

- Ja zwykle zaczynam od łamania rąk - wyjaśnił Brody. - No, ale ja jestem Irlandczykiem.

- Podobasz mi się! - Davidov się roześmiał i klep­nął Brody'ego po plecach. - Tak trzymaj, chłopcze.

- Czy on nie jest cudowny? - spytała Kate, gdy drzwi garderoby zamknęły się za baletmistrzem.

- Parę godzin temu go nienawidziłaś.

- Ach! - Kate machnęła ręką, usiadła przed lu­strem i zaczęła zmywać charakteryzację. - To było na próbie. Na próbach zawsze go nienawidzę.

- A po przedstawieniu go całujesz?

- Tylko wtedy, kiedy bardzo dobrze mi poszło. To potwór i geniusz w jednej osobie. Po prostu Davidov - powiedziała, jakby to wszystko wyjaśniało. - Nie byłabym taką tancerką, może nawet nie byłabym taką kobietą jaką jestem, gdybym z nim nie pracowała.

Bardzo wiele nas łączy, ale nie seks. Tego nigdy mie­dzy nami nie było. On uwielbia swoją żonę.

- A więc to tylko na niby?

- Oczywiście. - Kate się roześmiała. - Piłkarze też się obściskują, kiedy któryś strzeli gola.

- No dobra, niech ci będzie. - Brody wreszcie się uspokoił.

- Pięknie tańczyłam, prawda? - Kate natychmiast zmieniła temat. - Podobało ci się?

- Byłaś niesamowita. Nigdy w życiu nie widzia­łem nic podobnego. Nie przypuszczałem, że człowiek może się poruszać tak jak ty.

- Jestem taka szczęśliwa! - Zerwała się z taboretu, podbiegła do Brody'ego, zarzuciła mu ręce na szyję. - Chciałam, żeby ci się podobało. Strasznie chciałam, żebyś polubił balet.

- No i ci się udało - zapewnił ją Brody. - Uwiel­biam balety, w których ty tańczysz.

- Tak się cieszę! Wiesz, że cała moja rodzina była dziś na widowni? Nawet rodzice przyjechali. No i oczywiście babcia z dziadkiem, wszystkie ciotki, wujkowie i kuzyni. A Brandon przysłał kwiaty.

Wzięła z pojemnika chusteczki, wytarła nos, usiad­ła z powrotem przed lustrem.

- Bardzo się denerwowałam - ciągnęła. - Bałam się, że zrobi mi się słabo, ale kiedy usłyszałam muzy­kę... Wiesz, wtedy człowiek przestaje myśleć, prze­staje nawet widzieć i słyszeć, tylko czuje. Czuje mu­zykę i już nic poza nią nie jest ważne.

W garderobie było pełno kwiatów, przeważnie róż.

Co najmniej kilka setek. A Kate była nieziemsko szczęśliwa.

Jak ona mogła to wszystko zostawić, zastanawiał się Brody. Dlaczego wybrała nudne życie w małym miasteczku?

Już miał ją o to zapytać, gdy drzwi otworzyły się z łoskotem i do garderoby wdarła się hurmem cała wielka rodzina.

Na niedzielnym obiedzie u dziadków Kate była tak samo w swoim żywiole jak poprzedniego dnia na sce­nie. Miała na sobie znoszone dżinsy i luźny sweter i była w tym stroju tak samo swobodna jak poprzed­niego dnia w pięknym kostiumie, w blasku reflekto­rów.

To chyba czary, myślał Brody, usiłując jakoś połą­czyć ze sobą te dwie różne osoby. Postanowił się nad tym zastanowić później. Teraz musiał się skupić na tym, co działo się wokół niego, żeby się całkiem nie pogubić.

W starym domu na Brooklynie zebrało się mnó­stwo ludzi. Aż cud, że dla nich wszystkich starczyło tlenu.

Pod jedną ze ścian stało pianino. Różne palce wy­grywały na nim najróżniejsze melodie: od rocka po­czynając, a na Bachu kończąc. W powietrzu unosiły się napływające z kuchni smakowite zapachy, wino lało się strumieniami i nikt nie siedział ani nie stał w jednym miejscu dłużej niż pięć minut.

Jack pławił się w tej rodzinnej atmosferze. Razem z Maxem leżeli plackiem na starym dywanie i bawili się samochodami.

To teraz, bo przedtem Jack siedział na kolanach Jurija. Rozmawiali o czymś z powagą i opychali się cukierkami. Między kolanami Jurija a zabawą w sa­mochody chłopiec biegał po schodach na złamanie karku. Oczywiście nie sam, tylko z watahą równie jak on rozwrzeszczanych dzieci.

Brody doszedł do wniosku, że powinien zwrócić baczniejszą uwagę na swego syna.

- Nic mu nie będzie - odezwała się czarnowłosa piękność o typowych dla rodziny Stanislaskich ry­sach, która usiadła obok Brody'ego na kanapie. - Je­stem Rachel, ciotka Kate. Niełatwo nas wszystkich spamiętać, co?

- Strasznie was dużo - odparł wymijająco.

W końcu przypomniał sobie, kim była Rachel. Oprócz tego, że była ciotką Kate, matką jej siostry, była też adwokatem i żoną właściciela baru. A właści­ciel baru to przybrany brat Nicka. Proste jak konstruk­cja gwoździa.

Naprawdę trudno ich wszystkich spamiętać, pomy­ślał trochę rozbawiony, a trochę przerażony Brody.

- Nie martw się. Kiedyś w końcu się połapiesz - pocieszyła go Rachel. - To mój mąż. - Pokazała mu wysokiego mężczyznę trzymającego za gardło ciem­nowłosego chłopca. - Właśnie dusi naszego syna Gideona i jednocześnie rozmawia z Sydney (to ten pięk­ny rudzielec, ona jest żoną mojego brata Miszy) i z Laurel, najmłodszą córką Sydney i Miszy. Misza stoi tam. Kłóci się z moim najmłodszym bratem Alexem. Bess, żona Alexa (to ten drugi rudzielec z krzy­wym nosem) rozmawia ze swoją córką Carmen i z małą Kelsey Nicka i Freddie. Ten przystojny młody człowiek, który właśnie wychodzi z kuchni, to Griff, najstarszy syn Miszy. Pewnie wycyganił od babci coś do jedzenia. Jego babcia, a moja mama, ma na imię Nadia. Zrozumiałeś wszystko?

- Nie całkiem - przyznał Brody.

- Trzeba na to trochę czasu. - Rachel się roześmia­ła, poklepała Brody'ego po kolanie. - Pamiętaj, że to jeszcze nie wszyscy, ale na razie niczym się nie przej­muj. Twój syn świetnie się bawi, a ty nie masz nic do picia. Co ci dać? Wino?

- Tak, bardzo proszę.

- Siedź, ja przyniosę. - Powstrzymała go gestem dłoni.

Ledwie odeszła, obok Brody'ego usiadł Griff i za­częli rozmawiać o stolarce. Przynajmniej na tym Bro­dy dobrze się znał.

Kate przedarła się przez tłum, podała Brody'emu kieliszek wina, przysiadła na oparciu kanapy.

- Wszystko w porządku? - zapytała.

- W porządku - zapewnił ją Brody. - Stosuję starą harcerską zasadę: jak się zgubisz, to siedź na miejscu, nigdzie się nie ruszaj, a na pewno w końcu ktoś cię znajdzie. Przychodzą tu różni ludzie, przysiadają się, zagadują i odchodzą. Dzięki temu mniej więcej wiem, kto jest kim.

Gdy to mówił, przysiadł się do nich Alex.

- Ja i Bess chcielibyśmy dobudować kilka pokoi do naszego podmiejskiego domku - zaczął.

- Widzisz? - Brody zwrócił się do Kate, po czym spojrzał na Alexa. - Macie już jakiś pomysł?

Kate zostawiła go z Alexem i poszła do kuchni, gdzie jej matka przyrządzała ogromną michę sałaty. Nadia stała przy kuchni i nadzorowała Adama,, naj­młodszego syna Miszy, który mieszał coś w wielkim garnku.

- Potrzebujecie jeszcze kogoś do pomocy?

- W mojej kuchni zawsze jest za dużo pomocni­ków - stwierdziła Nadia. Była całkiem siwa, pomar­szczona, ale oczy jej błyszczały jak u młodej dziew­czyny. Poklepała Adama po ramieniu. - Dobrze się spisałeś, dziecko. Możesz już iść.

- Kiedy będzie obiad, babciu? - chciał wiedzieć Adam. - Umieram z głodu.

- Zaraz podaję. Powiedz swoim braciom, siostrom i kuzynom, że trzeba nakrywać do stołu.

- Dobra! - Adam wypadł z pokoju, wykrzykując rozkazy.

- Bardzo chce być ważny - stwierdziła z uśmie­chem Nadia.

- Oni wszyscy chcą być ważni, mamusiu. - Nata­sza się roześmiała. - Jak sobie radzi Brody, Katie?

- Rozmawia z wujkiem Alexem. - Kate pochyliła się nad garnkiem i pociągnęła nosem. - Czy on nie jest cudny, babciu?

- Sos? - Nadia udała zdziwienie.

- Nie sos, tylko Brody - wyjaśniła Kate takim tonem, jakby naprawdę uwierzyła, że babcia nie wie, o co ją pytają.

- Ten twój mężczyzna? - upewniła się Nadia. - Dobrze mu z oczu patrzy. I świetnie wychował syna. Masz dobry gust, Katiusza.

- Miałam znakomitych nauczycieli. - Kate poca­łowała babcię w policzek. - Dziękuję ci, że go zapro­siłaś.

- Pomóż nakrywać do stołu - rzekła wzruszona Nadia. - Twoi mężczyźni gotowi są pomyśleć, że nie dostaną nic do jedzenia.

- Wkrótce się przekonają, jak bardzo się pomylili. Kate pocałowała matkę w policzek i wybiegła z kuchni.

- Niedługo będziemy tańczyć na jej weselu - wes­tchnęła Nadia w zadumie. - Czy ty lubisz tego czło­wieka?

- Oczywiście. - Natasza miała łzy w oczach. - To dobry chłopiec. Katie jest z nim szczęśliwa. Wiesz, mamo, gdybym mogła jej wybrać męża, to pewnie wybrałabym Brody'ego. Och, mamo! - Natasza szyb­ko wytarła oczy. - Tak bym chciała, żeby moja có­reczka była szczęśliwa!

- Wiem, kochanie. - Nadia podała Nataszy jeden róg swojego fartucha, a drugim sama wycierała oczy.

Kate miała roboty po same uszy. Nie mogła się doczekać, kiedy szkoła otworzy swe podwoje dla pierwszych uczniów.

Remont był prawie skończony. Stary dom w niczym nie przypominał rudery, jaka tu stała jeszcze dwa miesiące temu. Podłogi lśniły, ściany błyszczały od luster, gabinet Kate był starannie urządzony, szat­nie wyposażone...

A godzinę temu zawieszono szyld. SZKOŁA TAŃCA KATE KIMBALL Kate stała na chodniku, patrzyła oczarowana na swój dom, na widniejący nad wejściem napis. A więc marzenia jednak się spełniają, pomyślała. Wystarczy tylko mocno wierzyć i ciężko pracować.

- Przepraszam panią.

- Tak, słucham? - Kate odwróciła się i zastygła w bezruchu.

Kobieta, która do niej podeszła, była tą samą oso­bą, której Brody przedstawił ją jako swoją dziewczy­nę. Wtedy, kiedy tak strasznie się pokłócili, aż zdawa­ło się, że wszystko między nimi skończone. Teraz Kate bardzo się zawstydziła, ale zrobiła dobrą minę do złej gry.

- Dzień dobry. - Kobieta była tak samo zakłopota­na jak Kate. - Nazywam się Marjorie Rowan.

- Kate Kimball - przedstawiła się Kate.

- Tak, wiem. Właściwie znam też pani chłopaka. Jego firma robi drobne naprawy w naszym budynku.

- Rozumiem - rzekła Kate, choć nadal nie wie­działa, o co tej kobiecie chodzi.

- Kilka dni temu wpadło mi w ręce ogłoszenie - ciągnęła pani Rowan. - Znalazłam je w sklepie pani matki. Moja córka ma dopiero osiem lat, ale bardzo by chciała chodzić na lekcje tańca.

Kate odetchnęła z ulgą. Nie będę się musiała tłuma­czyć z tamtej awantury, pomyślała uradowana.

- To się dobrze składa - powiedziała. - W przy­szłym tygodniu zaczynamy zajęcia. Może chciałaby pani obejrzeć moją szkołę?

- Prawdę mówiąc, już parę razy zaglądałyśmy przez okno. Mam nadzieję, że się pani o to nie gniewa.

- Oczywiście, że nie.

- Mówiłam mojej Audrey, że się zastanowię, ale chyba jej pozwolę. Chciałabym, żeby spróbowała swoich sił.

- Proszę, wejdźmy do środka. Opowie mi pani o Audrey.

- Dziękuję. - Kobieta weszła na ganek. Teraz była już znacznie spokojniejsza. - A wie pani, że ja też kiedyś chciałam się uczyć tańca? Niestety, moi rodzi­ce nie mogli sobie pozwolić na prywatne lekcje.

- Więc może teraz wzięłaby pani kilka lekcji?

- Teraz? - Pani Rowan się roześmiała. - Jestem za stara na baletnicę.

- Ćwiczenia baletowe rozwijają całe ciało, popra­wiają elastyczność wszystkich mięśni. Na to nigdy nie jest za późno - przekonywała ją Kate. - Zresztą pani ma świetną figurę.

- Staram się, jak mogę. - Pani Rowan rozejrzała się po wielkiej sali i uśmiechnęła z rozmarzeniem na widok luster, drążków, zdobiących ściany plakatów. - Nawet gdybym bardzo chciała, nie mogłabym sobie pozwolić dla lekcje dla nas obu.

- O tym także możemy porozmawiać. Zapraszam panią do gabinetu.

Godzinę później Kate biegła na górę. Musiała się z kimś podzielić dobrą nowiną. Na powiernika wy­brała sobie Brody'ego. Zyskała dwie nowe uczennice i stworzyła pierwszą grupę rodzinną. Za jednym za­machem.

Przechodziła właśnie przez niewielki salonik i na­gle zatrzymała się w pół kroku. Rozejrzała się zdu­miona. Salonik był całkowicie wykończony, a ona dopiero teraz to zauważyła.

W kuchni także wszystko było na swoim miejscu, lśniło czystością i pachniało świeżością. Szafki czeka­ły, by je zapełnić, parapet aż się prosił o kwiaty w do­niczkach.

Mieszkanie jest gotowe, można się wprowadzić choćby zaraz. Kate weszła do sypialni.

Brody klęczał na podłodze i mocował okucia do komódki, a Jack siedział po turecku z wystawionym językiem i starannie dopasowywał śrubokręt do ro­wka w śrubie mocującej gniazdko w ścianie. Pomię­dzy nimi pochrapywał zadowolony Mike.

- Uwielbiam obserwować mężczyzn przy pracy - oznajmiła Kate. - Witaj, przystojniaku.

- Pomagam tatusiowi - pochwalił się Jack. - Nie mogłem dzisiaj iść do Roda, bo on i Carrie pojechali do dentysty. Ja już byłem. Nie mam żadnych dziur.

- Fajnie. Wiesz, Brody, tak byłam zajęta tym, co się dzieje na dole, że nawet nie zauważyłam, ile zrobiłeś na górze. Piękne jest to mieszkanie. O takim marzyłam.

- Brakuje jeszcze paru drobiazgów, ale poza tym prawie gotowe.

Mieszkanie rzeczywiście było bardzo ładne, lecz Brody wcale nie był zadowolony, tylko przygnębiony.

- Ślicznie tu. - Kate przykucnęła, bo Mike konie­cznie chciał się z nią przywitać. - Przed chwilą przy­jęłam do szkoły dwie nowe uczennice. Gdyby jeszcze udało mi się gdzieś znaleźć ze dwóch przystojnych facetów, którzy chcieliby ze mną to uczcić, to napra­wdę nic więcej by mi do szczęścia nie brakowało.

- My możemy! - zawołał Jack.

- Zapomniałeś, że jutro idziesz do szkoły? - Oj­ciec prędko przywołał go do porządku.

- Chodziło mi o skromną wczesną kolację - Kate przyszła chłopcu z pomocą. - Hamburger z frytkami i może lody...

- Do McDonalda! - Jack w lot pojął, o co jej cho­dzi, i z radości wskoczył ojcu na plecy. - Tatusiu, pójdziemy?

Znów mnie przyparli do muru, pomyślał Brody. I co ja mam z nimi zrobić?

- Głupio by było rezygnować z zaproszenia - mruknął.

- To znaczy że się zgadza! Tatuś się zgodził! - Jack podbiegł do Kate, objął ją za nogi. - Możemy już iść?

- Muszę tu jeszcze coś skończyć. - Brody odgar­nął włosy z czoła i spojrzał na Kate.

Ostatnio często to robił. To znaczy często na nią patrzył zupełnie inaczej niż przedtem. Nie bardzo wiedziała, jak to rozumieć, i znów poczuła nieprzy­jemne łaskotanie w żołądku.

- Za godzinę będę gotów - obiecał Brody. - Za­czekacie?

- Oczywiście. - Kate się roześmiała. - Czy mo­gę ci porwać pomocnika? Chcę się pochwalić ma­mie. Pójdziemy pieszo, żeby Mike mógł trochę po­biegać.

- O wszystkim pomyślałaś - mruknął Brody. Wła­ściwie powinien się już do tego przyzwyczaić. - Jack? Tylko żadnego wdzięczenia się.

- Chodzi mu o to, żebym cię nie prosił o żadne zabawki - wyjaśnił Jack.

- Przecież ty nigdy o nic nie prosisz - stwierdziła Kate. - Wzięła Jacka za rączkę, gwizdnęła na Mike'a. - Za godzinę będziemy z powrotem - powiedziała do Brody'ego.

Muszę podjąć jakąś decyzję, pomyślał Brody, gdy tylko został sam. I to szybko. Fatalnie się stało, że zakochałem się w Kate, ale z Jackiem jest jeszcze gorzej. Mały dostał kręćka na jej punkcie. Można oczywiście zaryzykować parę siniaków, można nawet zaryzykować złamane serce, ale nie wolno kłaść na szali szczęścia własnego dziecka.

Nie ma wyjścia, jak tylko usiąść i spokojnie poroz­mawiać z Kate o tym, co się z nimi działo, co z tego wynika i co z tym fantem zrobić. Musi także porozmawiać z Jackiem, dowiedzieć się, co chłopiec myśli, co czuje.

Najpierw Jack, postanowił. Trochę się bał, że Jack widzi w Kate tylko świetnego kumpla, że do głowy mu nie przyszło, by mogła na stałe zostać w jego życiu.

Przecież dotąd zawsze byli sami: Brody i Jack. Ostatnio doszedł jeszcze Mike, ale on w końcu też jest mężczyzną.

Kątem oka zauważył jakiś ruch. Gwałtownie pod­niósł głowę.

- Gdyby nie ten łomot - odezwał się Bob O'Connell, ruchem głowy wskazując grające radio - to bym cię nie zaskoczył.

- Lubię słuchać muzyki przy pracy - mruknął Brody, ale radio wyłączył. - Potrzebujesz czegoś?

Obserwowali się nieufnie. Od czasu pamiętnej kłótni w kuchni Kimballów ani razu ze sobą nie rozmawiali.

- Muszę ci coś powiedzieć - stwierdził Bob.

- Mów - zgodził się Brody.

- Starałem się, jak mogłem - zaczął Bob. - Napra­wdę bardzo się starałem. Może trochę za ostro cię traktowałem, ale ty zawsze byłeś narwany. Trzeba ci było mocnej ręki. A ja musiałem utrzymać rodzinę. Robiłem to, jak umiałem najlepiej. Nie znam innego sposobu. Pewnie uważasz, że nie poświęcałem ci dość czasu...

Urwał, włożył ręce do kieszeni. Zerknął na syna, ale Brody się nie odezwał, nawet nie poruszył. Był tak zdumiony, że niemal całkiem zdrętwiał.

- Może to i racja - ciągnął Bob. - Nie umiałem postępować z tobą tak, jak ty z Jackiem... Zresztą, ty nie byłeś taki fajny jak Jack. Ten dzieciak najlepiej o tobie świadczy. Pewnie powinienem ci to wcześniej powiedzieć, ale... No, to teraz mówię.

Brody wciąż milczał. Był kompletnie ogłupiały.

- Wiesz co - powiedział wreszcie. - Chyba nigdy w życiu tak długo do mnie nie przemawiałeś.

- Skończyłem. - Twarz Boba zastygła. Odwrócił się i chciał wyjść.

- Tato! - zawołał za nim Brody. - Dziękuję. Bob odetchnął. Niemal było słychać, jak ciężki kamień spada mu z serca.

- Wobec tego skończę, co zacząłem - powiedział. - Nie powinienem na ciebie naskakiwać. Na pewno nie przy chłopcu i nie przy tej twojej... Nie przy dziewczynie Kimballów. Twoja matka zmyła mi za to głowę.

- Mama? - Brody nie wierzył własnym uszom.

- No. - Bob spuścił oczy, lekko kopnął framugę drzwi. - Nieczęsto to robi, ale jak już zacznie, to człowiekowi żyć się odechciewa. Prawie się do mnie nie odzywa. Mówi, że jej narobiłem wstydu.

- To samo usłyszałem od Kate. - Brody się uśmiech­nął. - Ona też mnie nieźle obsztorcowała.

- Wcale mi się nie podobało, że tak na mnie na­padła, ta twoja Kate, ale muszę przyznać, że dziew­czyna ma charakter. Ona cię utrzyma w ryzach.

- Sam się potrafię utrzymać w ryzach - mruknął Brody.

Ale Bob miał jeszcze coś do powiedzenia. Coś, co już dawno powinien był synowi powiedzieć, tylko jakoś się nie składało.

- Dobrze zrobiłeś ten remont - pochwalił. - Jak na stolarza.

Po raz pierwszy od bardzo dawna Brody mógł się szczerze uśmiechnąć do własnego ojca.

- Ty też dobrze pracujesz - przyznał. - Jak na hy­draulika.

- To dlaczego mnie wyrzuciłeś?

- Bo mnie wkurzyłeś.

- Jak będziesz tak zwalniał każdego, kto cię wku­rzy, to nigdy nie zmontujesz brygady. Jak tam ręka?

- W porządku. - Podniósł dłoń, kilka razy zgiął i rozprostował palce.

- No to może wybrałbyś tą ręką numer telefonu - zaproponował Bob. - Zadzwoń do matki, powiedz, żeśmy się dogadali. Taka jest na mnie wściekła, że nie uwierzy, jak ja jej to powiem.

- Zadzwonię - obiecał Brody. - Niedługo będę re­montował kuchnię u Kimballów i potrzebuję hydrau­lika. Co ty na to?

Bobowi drgnęły usta, jakby chciał się uśmiechnąć.

- Mogę spróbować - powiedział.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Podczas gdy ojciec i syn po raz pierwszy w życiu ze sobą rozmawiali, Kate maszerowała po ulicy z Ja­ckiem.

- Nie wdzięczyłem się, prawda? - dopytywał się.

- Ani troszeczkę - zapewniła go. - Ja i mama mu­siałyśmy cię długo namawiać, żebyś zechciał przyjąć od nas ten samolot. Właściwie można nawet powie­dzieć, żeśmy ci go wmusiły.

- Powiesz to tatusiowi?

- Jasne, ale pod warunkiem, że pozwolisz mu się pobawić. Tatuś na pewno będzie chciał, bo to bardzo ładny samolot.

- Taki sam jak ten, którym lecieliśmy do Nowego Jorku i z powrotem. - Jack podniósł samolot, okręcił go w powietrzu. - Ale było fajnie! Wysłałem wszyst­kim kartki z podziękowaniem. Podobała ci się twoja? Sam ją zrobiłem.

- Strasznie mi się podobała. - Kate poklepała się po kieszeni, do której schowała starannie wykonaną kartkę z podziękowaniem. - Bardzo to ładnie z twojej strony, że podziękowałeś w ten sposób mnie, Freddie, Nickowi i moim dziadkom. Zachowałeś się jak pra­wdziwy dżentelmen.

- Dziadek Jurij powiedział, że mogę jeszcze kie­dyś do nich przyjechać. Nawet zostać u nich na noc.

- A chciałbyś?

- No. Dziadek Jurij rusza uszami.

- Wiem.

- Kate?

- Tak?

Pochyliła się, żeby wyplątać Mike'a ze smyczy. Kiedy podniosła głowę, zauważyła, że Jack się jej przygląda. Tak jakoś poważnie, jakby się nad czymś zastanawiał.

- O co chodzi, przystojniaku? - spytała troszkę zaniepokojona.

- Czy możemy... usiąść na murku? Muszę z tobą porozmawiać.

- Skoro naprawdę musimy porozmawiać, to rze­czywiście lepiej zrobić to na siedząco - zgodziła się Kate.

Usadowiła Jacka na murku otaczającym trawnik, podała mu Mike'a, a potem sama zajęła miejsce obok nich.

- O czym chciałeś porozmawiać?

- Zastanawiałem się... - Urwał. Już dawno omó­wił tę kwestię z Maxem, tym swoim przyjacielem z Nowego Jorku. Rozmawiał też z Rodem, swoim najlepszym przyjacielem stąd. Powiedział im wszyst­ko w wielkiej tajemnicy, a oni stwierdzili, że Jack ma rację. Tylko dlatego odważył się na tę rozmowę z Ka­te. - Lubisz mojego tatę, prawda? - spytał ze śmier­telnie poważną miną.

- Nawet bardzo - odparta Kate.

- I dzieci też lubisz? Na przykład mnie?

- Lubię dzieci. Zwłaszcza ciebie. - Przytuliła go do siebie.

- Ja i tata też cię lubimy. Bardzo cię lubimy. Dlate­go się zastanawiałem... - Spojrzał na nią tak jakoś bezradnie, a potem zapytał: - Ożenisz się z nami?

- Och, Jack! - Kate była tak przejęta, że nawet go nie poprawiła.

- Będziesz mieszkać z nami w naszym domu. Ta­tuś bardzo dobrze go wyre... No wiesz, naprawił. Mamy duże podwórko i w ogóle. Tata obiecał, że założymy ogród. Rano byśmy razem jedli śniadanie, a potem byś sobie jechała do tej swojej szkoły. A wie­czorem byś do nas wracała. To wcale nie jest daleko.

Oszołomiona Kate przytuliła policzek do głowy Jacka.

- Tata jest całkiem fajny - przekonywał ją Jack. - Prawie nigdy nie krzyczy. I nie ma już żony, bo ona musiała iść do nieba. Wiesz, to była moja mamusia. Tatuś mówi, że ona wcale nie chciała iść do nieba, ale musiała.

- Wiem, kochanie. - Kate miała mokre oczy.

- Tatuś się chyba boi, że jak ty będziesz jego żoną, to też będziesz musiała iść do nieba. Rod tak powie­dział. Ale ty nigdzie nie pójdziesz, prawda?

- Nie pójdę - zapewniła go Kate. Z trudem opano­wała łzy, ujęła w obie dłonie twarzyczkę chłopca. - Zamierzam tu zostać bardzo długo. Czy rozmawiałeś już o tym ze swoim tatą?

- Nie. Max powiedział, że najpierw trzeba zapytać dziewczynę. Chłopiec musi spytać dziewczynę. Ja i tata kupimy ci pierścionek, bo dziewczyny muszą mieć pierścionek. Pozwolę ci się całować i będę grzeczny. Ty i tata możecie mieć dzieci jak wszyscy ludzie, którzy się ożenią. Wolałbym braciszka, ale jak będzie siostra, to też w porządku. Będziemy się wszy­scy kochać i w ogóle. No to jak? Ożenisz się z nami?

W najśmielszych marzeniach nie wyobrażała so­bie, że zostanie poproszona o rękę przez sześciolet­niego chłopca. To było wzruszające, niezwykłe prze­życie.

- Coś ci powiem, Jack - szepnęła mu do ucha - . ale to tajemnica. Ja już cię kocham.

- Naprawdę?

- Naprawdę. I twojego tatę też. Przemyślę sobie to wszystko, co mi powiedziałeś, i ty też jeszcze raz dobrze się zastanów. Bo nie wiem, czy wiesz, ale jeśli zostanę żoną twojego tatusia, to tego samego dnia stanę się twoją mamusią. Wtedy ty też będziesz mój. Na zawsze.

- Wiem. - Jack poważnie skinął główką. - Ja chcę, żebyś była moją mamą. No to jak? Zgadzasz się?

- Muszę się jeszcze zastanowić. - Kate pocałowa­ła go w czółko, zeskoczyła z murku.

- Czy długo się będziesz zastanawiać?

- Niedługo - obiecała. Wyciągnęła ręce do Jacka i przytuliła go do siebie, nim postawiła go z powrotem na chodniku.

- Tylko na razie nikomu o tym nie mów - popro­siła. - Nawet tatusiowi. Niech to na razie zostanie naszą tajemnicą.

Zastanawiała się prawie całą dobę. Oczywiście nie nad tym, czy przyjąć propozycję Jacka, tylko nad tym, jak to wszystko załatwić z jego ojcem.

Najpierw chciała zaprosić Brody'ego na roman­tyczną kolację we dwoje, ale szybko doszła do wnio­sku, że nie jest to dobry pomysł. Gdyby oświadczyła mu się w miejscu publicznym, nie mogłaby go w razie potrzeby należycie przyprzeć do muru. Potem przy­szło jej do głowy, by zaczekać do piątku i urządzić tę romantyczną kolację u Brody'ego. Świece, wino, na­strojowa muzyka...

Ten pomysł także odrzuciła. Jack na pewno nie utrzymałby sekretu aż do piątku, a gdyby nawet, to Kate sama by się wygadała.

Trochę żałowała, że wszystko nie odbędzie się tak jak powinno, jak sobie wymarzyła. Nie będzie blasku księżyca ani muzyki, Brody nie będzie jej patrzył w oczy, nie powie, że ją kocha, i nie poprosi, żeby ona też go kochała, żeby została z nim na całe życie.

Trudno, pomyślała, trzeba grać tak, jak przeciwnik pozwala. A ten jest trudny jak sam diabeł. Na szczę­ście ma cudownego synka, który nie powinien za długo czekać.

Wobec tego Kate postanowiła nie zwlekać dłużej i załatwić tę sprawę natychmiast.

Brody właśnie kończył remont, który bardzo ich do siebie zbliżył, więc równie dobrze mogła mu się oświadczyć w mieszkaniu, które - w pewnym sensie oczywiście - razem stworzyli. Naprawdę trudno o lepszy moment, pomyślała, coraz bardziej przeko­nana o swojej racji.

Prędziutko wbiegła na górę, ale Brody'ego tam nie było. Na dole także go nie znalazła. Była zła.

- Gdzie ty się, do diabła, podziewasz?

Zaraz jednak przypomniała sobie, że właśnie o tej godzinie przyjeżdża szkolny autobus i że tego dnia Brody sam odbiera Jacka z przystanku. Pognała do drzwi. W biegu zerknęła na zegarek. Musi zdążyć przed przyjazdem autobusu!

- Pali się, czy co? - Spencer złapał ją, gdy zeska­kiwała z ostatniego stopnia.

- Przepraszam, tatku. Strasznie się spieszę. Muszę dogonić Brody'ego.

- Coś się stało?

- Nie, nic. - Pocałowała ojca w policzek i pobieg­ła dalej. - Muszę mu się oświadczyć.

Kate była młodsza, dużo szybsza, ale przeżyty przed chwilą szok dodał sił biednemu ojcu. Dopadł drzwi, nim Kate zdążyła je otworzyć.

- Coś ty powiedziała?!

- Muszę oświadczyć się Brody'emu - powtórzyła. - Już się zdecydowałam.

- Katie, czy ty...

- Kocham go, tatku. - Nie chciała słuchać ojca. - Jacka też kocham. Przepraszam, ale nie mam teraz czasu na wyjaśnienia. I nie bój się. Wszystko będzie dobrze.

Spencer spojrzał córce prosto w oczy i już wie­dział, że nic nie wskóra.

- Powodzenia... - mruknął, patrząc, jak Kate zni­ka za zakrętem.

Brody skręcił w swą uliczkę i spojrzał na zegarek. Do przyjazdu autobusu zostało jeszcze z dziesięć mi­nut. Za bardzo się pospieszyłem, pomyślał. Trzeba będzie poczekać.

Wysiadł z samochodu, wypuścił Mike'a. Psiak bie­gał jak oszalały po zieleniących się już trawnikach.

Wiosna zaczęła się na dobre. Na drzewach pokaza­ły się pierwsze liście, rozkwitły pierwsze wiosenne kwiaty. I powietrze też było jakieś inne. Pomyślał, że tak musi pachnieć nadzieja. Wkrótce zrobi się ciepło, będzie można rozwiesić hamak na podwórku, ustawić bujany fotel na ganku. Jack i Mike będą się bawić na dworze, tarzać po trawie w długie letnie wieczory, a ja będę siedział i patrzył. Siądę sobie na ganku ra­zem z Kate...

Już nie umiał wyobrażać sobie bez niej życia. Za­pragnął teraz, zaraz, natychmiast, a najpóźniej jutro rano oświadczyć się jej, powiedzieć, że ją kocha, bła­gać, żeby ona też go kochała i żeby została z nim na zawsze. Z nim i z Jackiem.

No właśnie, Jack. Tylko ze względu na niego Bro­dy nie mógł zrobić tego, czego tak bardzo pragnął. Musiał się dobrze zastanowić, dokładnie wszystko przemyśleć i koniecznie zapytać Jacka o zdanie. Do­piero potem może odbyć rozmowę z Kate.

Obawiał się, że nie będzie to rozmowa łatwa. W końcu miał żądać od pięknej, utalentowanej i nie­zależnej kobiety, by wyrzekła się wielkiego świata, by została w małym miasteczku z biednym przedsiębior­cą budowlanym i jego małym synkiem.

A jeśli Kate jeszcze nie dojrzała do małżeństwa? - zaniepokoił się. Ma teraz huk roboty z tą swoją szkołą, a ja chcę jej zwalić na głowę nowe obowiązki. Brody patrzył na swoją ziemię, na stojący na wzgórzu dom, który sprawiał wrażenie, jakby na coś czekał.

Trudno, nie mam wyboru, pomyślał. Nie mogę dłu­żej czekać, także ze względu na Jacka. Im wcześniej zacznie się przyzwyczajać do nowej sytuacji, tym lepiej dla wszystkich.

Postanowił najpierw porozmawiać z Jackiem. Chłopiec uwielbiał Kate, więc nawet jeśli będzie się trochę obawiał zmian, jakie nastąpią po ślubie, prędko da się przekonać, że nic złego mu nie grozi. Porozma­wiam z nim dziś po kolacji, postanowił. Naprawdę nie mogę dłużej czekać.

Postanowił, że kiedy rozmówi się z Jackiem, kiedy wszystko sobie wyjaśnią, wtedy dopiero zastanowi się, co powiedzieć Kate, jak ją przekonać do swoich planów.

Wyjął listy ze skrzynki i właśnie je przeglądał, kie­dy zatrzymało się przy nim auto Kate.

- Cześć. - Wrzucił listy do kabiny swojej furgo­netki. - Nie spodziewałem się ciebie dzisiaj.

Kate wysiadła z samochodu, podniosła z ziemi pa­tyk, który przyniósł jej Mike, i rzuciła go daleko.

- Chciałam z tobą porozmawiać w szkole, ale już cię nie było - powiedziała.

- Coś się stało?

- Nie, nic. - Podeszła do niego, położyła mu ręce na piersiach. Zawsze kiedy tak robiła, serce Bro­dy'ego zaczynało bid jak oszalałe. - Prócz tego, że nie pocałowałeś mnie na pożegnanie.

- Drzwi do gabinetu były zamknięte. Myślałem, że jesteś zajęta.

- Więc teraz mnie pocałuj. - Musnęła ustami jego usta. Zdziwiła się, kiedy pocałował ją delikatnie i za­raz się odsunął. - Nie tak.

- Zaraz przyjedzie autobus.

- No i co z tego? - Kate przytuliła się do niego. Tym razem Brody nie zdołał się opanować. Przytu­lił ją i gorąco pocałował.

- Teraz lepiej. - Wreszcie była zadowolona. - Już wiosna. Czy wiesz, co robią wiosną młodzi mężczyź­ni? Oczywiście poza kopaniem piłki.

- Zajmują się uprawą roli - odparł bez namysłu Brody.

Kate się roześmiała, zarzuciła mu ręce na szyję.

- A może wiesz, czym na wiosnę zajmują się mło­de kobiety? Czym wiosną zajmuje się twoja ulubiona młoda kobieta?

- Przyjechałaś, żeby mi o tym opowiedzieć?

- No właśnie. Brody... - Zawahała się, ale zaraz znów nabrała pewności siebie. Przecież wiedziała, co ma zrobić, wiedziała, że wszystko dobrze się skończy. - Ożeń się ze mną.

Zamarł. W głowie mu się kręciło, szumiało w uszach. Uznał, że musiał się przesłyszeć. No bo to przecież niemożliwe, by Kate mu się oświadczała właśnie wtedy, kiedy on się zastanawia, jak by ją tu zmusić do małżeństwa.

- Co tak na mnie patrzysz, jakbym cię zdzieliła między oczy? Myślisz, że to przyjemne?

- Skąd ten pomysł? - spytał ostrożnie. - Zwykle to mężczyzna prosi kobietę o rękę, a nie na odwrót.

Pomyślał, że być może wszystko to tylko mu się przyśniło, ale Kate wyglądała bardzo realnie. Gwał­towne bicie jego własnego serca także nie mogło być złudzeniem. Poza tym w marzeniach to on jej się oświadczał, a nie ona jemu.

- Przesądy. - Kate machnęła ręką. - U nas będzie inaczej.

- Ale dlaczego...

- Zaraz ci wytłumaczę. - Nie pozwoliła mu dojść do słowa. - Po pierwsze: od kilku miesięcy regularnie się spotykamy. Po drugie: nie jesteśmy dziećmi. Po trzecie: lubimy się, szanujemy i dobrze nam razem. Jaki z tego wniosek?

- Ja...

Ale Kate go nie słuchała. To nie było prawdziwe pytanie, tylko pytanie retoryczne. Sama musiała na nie odpowiedzieć.

- Najwyższy czas pomyśleć o małżeństwie.

- Dobra - zgodził się. - Możemy pomyśleć.

- A więc...

- Zacznijmy od ciebie. - Tym razem to on nie dopuścił jej do głosu. - Teraz możesz jeszcze w każ­dej chwili wrócić na scenę, wyjechać do Nowego Jorku czy gdziekolwiek indziej.

- Nie mogę - odparła spokojnie. - Mam w tym mieście swoją szkołę. Postanowiłam ją założyć, za­nim cię poznałam.

- Kate, ja cię widziałem na scenie - przekonywał ją wbrew sobie. - Jesteś wyjątkowa. Nauczanie nigdy nie da ci tego, co może dać ci scena.

- Oczywiście, że nie. Kształcenie młodych tance­rzy to dla mnie nowe doświadczenie. Właśnie tego chcę teraz od życia. Widzisz, ja nie należę do osób, które łatwo podejmują decyzje. Wiedziałam, co robię, kiedy postanowiłam opuścić zespół. Wiedziałam, na co się porywam i co za sobą zostawiam. Jeśli tego nie wiesz, to znaczy, że wcale mnie nie znasz.

- Ja muszę brać pod uwagę znacznie więcej niż tylko karierę zawodową i plany życiowe, twoje czy nawet swoje własne. Muszę myśleć o Jacku. Cokol­wiek zrobię, odbije się na nim. To, czego nie zrobię, też.

- Przecież wiem. - Wzruszyła ramionami, jakby to był nic nie znaczący drobiazg.

Nie chciał, by traktowano Jacka jak nieistotną rzecz. Nikomu by na to nie pozwolił. Nawet jej.

- On cię lubi - tłumaczył - ale tylko ze mną czuje się bezpiecznie. Musi wiedzieć, że zawsze może na mnie polegać. Zrozum, Kate! Jack nie ma nikogo oprócz mnie. Miał zaledwie kilka miesięcy, kiedy Connie zachorowała. Lekarze, terapia, szpitale... Matka nie mogła się nim zajmować, a potem... nasz świat się rozpadł. Starałem się, jak mogłem, żeby Jack za bardzo tego nie odczuł. Myślę, że mi się udało, ale wciąż muszę bardzo uważać.

- Przecież wiem. - Kate ukradkiem ocierała łzy. - Jesteś wspaniałym ojcem. Naprawdę bardzo cię za to szanuję.

Patrzył na nią zdumiony. Do głowy mu nie przy­szło, że można szanować kogoś tylko za to, że jest dobrym ojcem. Oczywiście cieszył się, że Kate go szanuje, ale wolałby, żeby prócz tego choć trochę go kochała.

- Dobrze, że mnie rozumiesz - powiedział. - Jack jest jeszcze bardzo mały. Taka zmiana, zmiana całego naszego dotychczasowego życia, może być dla niego wielkim szokiem. Trzeba go do tego odpowiednio przygotować.

- On jest przygotowany. Lepiej niż ty - mruknęła Kate, ale jej nie słyszał.

- Nie mogę mu tak po prostu powiedzieć, że się żenię - ciągnął. - Muszę z nim najpierw porozma­wiać. Ty zresztą też. On musi wiedzieć, że może Uczyć na ciebie tak samo jak na mnie.

- Na litość boską, czy ty mnie masz za idiotkę? Naprawdę uważasz, że o tym wszystkim nie pomyśla­łam? - Kate miała serdecznie dosyć tego tłumaczenia rzeczy oczywistych. - Nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie Jack. To on mnie poprosił, żebym wyszła za ciebie za mąż. Właściwie to prosił, żebym się z wami ożeni­ła, ale to przecież na jedno wychodzi.

Brody popatrzył na zaczerwienioną ze złości buzię Kate, a potem usiadł ciężko na powalonym pniaku.

- Coś ty powiedziała? - wyszeptał.

- Czy ja mówię po ukraińsku?! Jack mi się wczo­raj oświadczył! Poprosił, żebym się z wami ożeniła.

- Ale...

- Trudno sobie wyobrazić piękniejsze oświadczy­ny. - Kate go nie słuchała. - Tylko dlatego do ciebie przyszłam. Wiem, że na ciebie w tej kwestii nie moż­na Uczyć, a dziecko nie może dłużej czekać.

- A więc ty to robisz dla Jacka?

- Posłuchaj mnie, ty idioto. - Stanęła tuż przed nim, jakby miała nadzieję, że dzięki temu jej słowa lepiej do niego dotrą. - Bardzo kocham twojego syna, ale na pewno nie poślubiłabym jego skretyniałego ojca, gdybym tego naprawdę nie chciała. Jack uważa, że ty i ja do siebie pasujemy, a ja się z nim w pełni zgadzam. Tylko ty niczego nie widzisz, niczego nie rozumiesz.

Nie nadążam, pomyślał zrozpaczony Brody. Nie tylko za tą wariatką, ale nawet za swoim własnym dzieckiem.

- Czy ty naprawdę nic nie widzisz? - pastwiła się nad nim Kate. - Zrobiłam już wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby ci pokazać, jak bardzo cię kocham. Jesz­cze tylko nie namalowałam sobie serduszka na czole.

- Ja...

- Milcz, z łaski swojej. Teraz ja mówię. - Spojrzała na niego tak, że Brody'emu natychmiast przeszła ochota do mówienia. - Nie wiesz przypadkiem, dla­czego nie odebrałam swoich mebli z magazynu, dla­czego nie sprowadziłam ich do tego ślicznego miesz­kanka, które mi zbudowałeś? Mądre kobiety tak nie postępują. Chyba że zmienią zdanie i zechcą zamiesz­kać gdzie indziej.

- Myślałem, że chcesz...

Spojrzała na niego tak ostro, że zamilkł.

- Nie wiesz czasem, z jakiego powodu poświęcam każdą wolną chwilę tobie i Jackowi? Dlaczego depczę swoją godność osobistą i sama ci się oświadczam? Nie robiłabym tego wszystkiego, gdybym cię nie ko­chała. Ty żałosny kretynie!

Odwróciła się i pobiegła do samochodu, płacząc ze złości i upokorzenia.

- Nie waż się wsiadać do tego samochodu! - za­wołał za nią Brody. - Jeszcze z tobą nie skończyłem.

- Nie mam ochoty z tobą rozmawiać - burknęła, ale zatrzymała się z ręką na klamce.

- Nie musisz - warknął. - Siadaj! - Wskazał jej pniak, z którego sam przed chwilą wstał.

- Nie chcę siedzieć.

- Kate...

Zrezygnowana podeszła do pniaka.

- Dobra, siedzę. Zadowolony?

- Może być. - Łaskawie skinął głową. - Ale się nie odzywaj. Chcę, żebyś wiedziała, że nie zamierzam się żenić tylko po to, żeby Jack miał matkę. A jak baba nie zechce zostać jego matką, to też się z nią nie ożenię, choćby nie wiem, jak mi się podobała. Czy to jasne?

- Jasne. - Kate skinęła głową, pociągnęła nosem.

- Tylko mi tu nie płacz - ostrzegł. - Wiem, że jesteś wściekła, ale postaraj się nie płakać.

- Nie zamierzam marnować na ciebie ani jednej łzy - warknęła.

Brody wyjął z kieszeni chustkę, rzucił jej na kola­na. Nie tknęła jego chustki, otarła łzy wierzchem dłoni.

- Wyobraź sobie, że tu stoi skrzynka. - Wskazał na ziemię u jej stóp. - Do tej skrzynki wkładamy wszystko to, cośmy dotąd powiedzieli. A teraz zamy­kam wieko. No już. Możemy zacząć tę rozmowę od początku, tylko tym razem tak jak trzeba.

- Jeśli o mnie chodzi, to możesz zabić to swoje wieko gwoździami, a skrzynkę rzucić w ogień - burk­nęła Kate.

- Postanowiłem porozmawiać o nas z Jackiem - mówił, nie zważając na jej wściekłe tukanie. - Chcia­łem to zrobić dziś wieczorem. Miałem nadzieję, że spodoba mu się mój pomysł. W końcu znam swojego syna, chociaż nie tak dobrze, jak mi się zdawało. Nie miałem pojęcia, że za moimi plecami oświadczył się mojej dziewczynie.

- Twojej dziewczynie?

- Milcz - polecił jej, ale całkiem spokojnie. - Gdybyś na mnie nie napadła, gdybyś mi dała dojść do głosu, to bym ci to wcześniej powiedział.

- Ja..

- Nic nie mów - poprosił łagodnie. Podszedł do niej, ujął ją pod brodę. - Kocham cię - powiedział, patrząc jej w oczy. - Zanim tu przyjechałaś, zastana­wiałem się, jak mam cię przekonać, żebyś zechciała zostać moją żoną.

- Dobry Boże - westchnęła. - Czy ta skrzynka jest aby dobrze zamknięta?

- Bardzo dobrze. Nic się z niej nie wydostanie.

- To dobrze. - Kamień spadł jej z serca. - Wobec tego zacznij jeszcze raz. Najlepiej od tego momentu, kiedy powiedziałeś, że mnie kochasz.

- Kocham cię, Kate. Zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia, tylko zdawało mi się, że ty nie jesteś dla mnie. Miałem nadzieję, że mi przejdzie, ale było coraz gorzej. Miałem powody, żeby się przed tobą bronić, żeby się bronić przed tym głupim uczu­ciem. Teraz nie mogę sobie żadnego z nich przypo­mnieć, ale zapewniam cię, że były poważne.

- Jak mogłeś tak myśleć, Brody? - Kate pokręciła głową. - Ja jestem dla ciebie, a ty dla mnie. Jesteśmy dla siebie stworzeni. Nie rozumiesz?

- Teraz już rozumiem. - Patrzył na nią z czuło­ścią. - Kiedy zobaczyłem, jak tańczyłaś, przestałem się bronić. Zakochałem się bez pamięci.

- Kocham cię, Brody - szepnęła Kate.

- Nic nie mów. Teraz moja kolej. - Podniósł ją z pniaka. - Widzisz tamten dom na wzgórzu?

- Tak.

- Kiedyś będzie piękny, ale trzeba nad nim jeszcze trochę popracować. Ten psiak uganiający się za swoim ogonem jest już prawie przyuczony do życia w do­mu, a za chwilę przyjedzie tu mój syn. Chcę, żebyś dzieliła ze mną to wszystko, co już mam, i żebyś czasami pozwoliła mi zajrzeć do tej swojej szkoły. Lubię patrzeć, jak tańczysz, i chciałbym mieć z tobą dzieci. Mam wrażenie, że nieźle sobie radzę z dzieć­mi. A latem będziemy siadywać razem w ogrodzie. Ogrodu też jeszcze nie ma, ale możemy go zrobić. Razem. Zgadzasz się?

- Czy to znaczy... - Kate miała łzy w oczach.

- Jesteś niecierpliwa. - Brody się uśmiechnął. - To też mi się w tobie podoba. Zostań moją żoną, Kate - poprosił. - Zostań moją żoną i mamą mojego syna.

Nie odpowiedziała, bo nie mogła wydobyć z siebie głosu, ale mogła się przytulić do Brody'ego, mogła go pocałować. Włożyła w ten pocałunek całe swoje serce.

- Jestem taka szczęśliwa - szepnęła.

- Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby usłyszeć odpowiedź. Koniecznie twierdzącą.

Kate zaczęła coś mówić, ale ostry pisk hamulców szkolnego autobusu zagłuszył jej słowa. Odwróciła się, wciąż przytulona do Brody'ego, i patrzyła, jak Jack wypada z autobusu, jak Mike biegnie do niego, jak skacze do góry z radości.

- Ja mu powiem, dobrze? - poprosiła cicho. - Wi­taj, przystojniaku!

- Cześć. - Chłopczyk dostrzegł łzy na jej policz­kach, spojrzał zmartwiony na ojca. - Nakrzyczał na ciebie?

- Nic podobnego - zaprzeczyła. - Ludzie czasami płaczą z wielkiego szczęścia. Ja teraz też jestem bar­dzo szczęśliwa. Pamiętasz, o czym rozmawialiśmy wczoraj?

Chłopiec przygryzł wargę, zerknął niepewnie na ojca.

- Pamiętam - mruknął.

- To dobrze, bo już się zastanowiłam i mam coś do powiedzenia. I tobie, i twojemu tatusiowi. - Nie pu­szczając Brody'ego, drugą ręką dotknęła policzka je­go synka. - Tak.

- Naprawdę? - Jack omal nie wyskoczył ze skóry.

- Naprawdę.

- Tatusiu! Wiesz co?

- Nie mam pojęcia.

- Kate się z nami ożeni!

EPILOG

- Tatusiu? Długo jeszcze?

- Tylko kilka minut. Poczekaj, poprawię ci krawat.

Brody posadził synka na krześle, podciągnął ele­gancki czarny krawacik zdobiący gors śnieżnobiałej koszulki, musnął palcem pączek czerwonej róży we­tknięty w butonierkę.

- Ręce mi się spociły - powiedział ze śmiechem.

- Denerwujesz się? - zdziwił się Jack. - Dziadek mówił, że niektórzy mężczyźni strasznie się boją ślubu.

- Ja się nie boję. Kocham Kate i chcę się z nią ożenić.

Brody cofnął się o krok, obejrzał sobie synka. W czarnym garniturze chłopczyk wyglądał naprawdę imponująco.

- Świetnie wyglądasz, synku - pochwalił.

- Ty też. - Jack nie był ojcu dłużny. - Obaj jeste­śmy przystojni. Babcia tak powiedziała. I płakała. Max mówi, że dziewczyny zawsze płaczą na ślubach. Wiesz dlaczego?

- Nie wiem, ale potem zapytamy o to jakąś dziew­czynę.

Obrócił Jacka i razem stanęli przed lustrem.

- To nasz wielki dzień, synku - powiedział Brody.

- Od dzisiaj wszyscy troje będziemy jedną rodziną.

- Będę miał mamusię i jeszcze jednych dziadków, ciocie, wujków, kuzynów i w ogóle.

- Tak, kochanie.

- A potem będzie przyjęcie i tort, a po przyjęciu ty i Kate pojedziecie w podróż poślubną. Rod mówi, że podróż poślubna jest po to, żeby można się było cało­wać.

- Codziennie będziemy do ciebie dzwonić, Jack - zapewnił go Brody. Rewelacji Roda wolał nie ko­mentować. - I przyślemy ci kartkę.

Bardzo się denerwował, że nie może zabrać Jacka ze sobą, ale malec wcale się tym nie przejmował.

- A jak wrócicie, to będziemy mieszkać wszyscy razem - paplał Jack. - Max powiedział, że jak wróci­cie z tej podróży, to będziecie mieli dziecko. To pra­wda?

O rany, pomyślał Brody. Znów się zaczyna!

- Trzeba o to spytać Kate - odparł wymijająco.

- Teraz już mogę mówić do niej „mamo”, prawda?

- Prawda. Czy wiesz, że ona cię bardzo kocha, Jack?

- Wiem. - Chłopiec zwrócił oczy do nieba. Nie rozumiał, dlaczego tatuś wciąż musi mu przypominać o sprawach oczywistych. - Przecież dlatego się z na­mi żeni.

Brody nie zdążył poprawić synka, bo do pokoju wszedł Brandon.

- Gotowi? - spytał od progu.

- Jasne! - zawołał podekscytowany Jack. - Chodź tatusiu, no chodź. Idziemy się ożenić.

Kate podała rękę Spencerowi.

- Jesteś piękna. - Wzruszony ojciec podniósł jej dłoń do ust. - Moja mała dziewczynka.

- Przestań, bo znów się rozpłaczę - poprosiła Kate.

- Dopiero doprowadziłam się do porządku po rozmowie z mamą. Jestem taka szczęśliwa, tatku, ale nie mogę iść do ślubu z czerwonymi oczami.

- Kocham cię, Katie. Trzymaj się, dziecinko.

- Już w porządku. - Odetchnęła, usłyszawszy mu­zykę. Lęk gdzieś się ulotnił. Została tylko muzyka i to wszystko, co trzeba z nią zrobić. Zupełnie tak samo jak na scenie.

Ojciec wprowadził ją do kościoła. Biała suknia pieniła się falbanami, welon lśnił jak pajęczyna błysz­cząca kroplami rosy. Kate była piękna i szczęśliwa.

- Spójrz na nich, tatku - szepnęła ojcu do ucha.

- Są cudowni!

Muzyka prowadziła ją do ołtarza, nogi niosły pew­nie we właściwym kierunku.

- Kocham cię, Kate. - Brody podniósł jej dłoń do ust, tak samo jak przedtem jej ojciec. - Zobaczysz, że będziemy szczęśliwi.

- Ładnie wyglądasz. - Jack całkiem się zapomniał i zaczął podskakiwać jak piłeczka. Jego głosik sły­chać było w całym kościele. - Naprawdę ślicznie wy­glądasz, mamo.

- Kocham cię, Jack - powiedziała Kate. Pochyliła się, pocałowała go w policzek. - Teraz już jesteś mój. Na zawsze. Ty też - zwróciła się do Brody'ego.

Oddała siostrze ślubny bukiet, wolną już dłonią wzięła Jacka za rękę.

I poślubiła ich obu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nora Roberts Rodzina Stanislawskich 06 Pasja życia
017 Roberts Nora (Rodzina Stanislawskich 06) Pasja życia
Pasja zycia 6 Rodzina Stanislawskich Nora Roberts
Roberts Nora Rodzina Stanislawskich 06 Pasja życia
IRVING STONE Pasja życia
Nora Roberts Portret anioła
Nora Roberts Cienie nocy
Nora Roberts Miłość na deser
Nora Roberts Szczypta magii
Nora Roberts Cykl In Death (09) Aż po grób
Nora Roberts Błękitna zatoka
Saga rodu Quinnow 04 Blekitna zatoka Nora Roberts
Blekitna zatoka Nora Roberts
Sztuka podstepu Nora Roberts
01 nora roberts the best mistake
Nora Roberts Z nakazu sądu
Nora Roberts Obiecaj mi jutro
Nora Roberts Tajemniczy sąsiad
Nora Roberts Home For Christmas

więcej podobnych podstron