Nec plus ultra 11 i 12

Rozdział 11.


Jane, już czas! − Poppy wpadła na taras i zbliżyła się do zamarłej w napięciu dziewczyny siedzącej w plecionym fotelu. − Łódki już podpływają do zamku, więc

ceremonia wkrótce się rozpocznie.

Jane objęła się ramionami, powstrzymując mimowolny dreszcz i lekko kiwnęła głową.

Już idę, dziękuję ci, Poppy...

Co z tobą? − Pielęgniarka współczująco poklepała ją po ramieniu. − Może dać ci coś na uspokojenie?

Nie, po prostu zmarzłam, kiedy tu siedziałam. Jakoś nie zwróciłam na to uwagi. – Jane z westchnieniem wstała z fotela i odwróciła się do koleżanki. − Świetnie wyglądasz!

Odświętna szata Poppy była wprost wspaniała, Jane poczuła nawet leciutkie ukłucie zawiści: ona nigdy nie będzie w stanie nosić takich rzeczy. Nie dlatego, że jej nie stać na kupno, a przez to, że najnormalniej w świecie nie umie. Nawet Ron, zakochany po uszy i uważający ją za atrakcyjną, kiedyś przyznał, że jest zbyt mało kobieca. A czasami chciałoby się stać kimś takim, jak na przykład Poppy – wiotką i eteryczną, pachnieć wyszukanymi perfumami i kokieteryjnie nawijać na paluszek idealne loki.

Ty też wyglądasz znakomicie – odpowiedziała komplementem Poppy i była absolutnie szczera. − Już ci to mówiłam, lecz powtórzę jeszcze raz – twoja nowa fryzura pasuje do ciebie zdecydowanie bardziej niż to nie wiadomo co, które miałaś na głowie wcześniej. I nie śmiej powtarzać, że jest chłopięca. A żebyś nie musiała się bać, że cię znów wezmą za chłopaka... − Na dłoni pielęgniarki połyskiwały śliczne kolczyki z karneolem, przedstawiające niewielkie kiście jarzębiny z kilkoma jagodami. − Niech to będzie moim prezentem z okazji początku roku szkolnego. Widziałam, że masz przekłute uszy, lecz nie nosisz kolczyków, więc zdecydowałam...

Och! − Tylko tyle zdołała wydusić z siebie Jane. Nie założyła kolczyków, gdy szła na praktykę do św. Munga i już była przygotowana na to, że w tym czasie będzie musiała dać dziurkom zarosnąć – jej sytuacja materialna nie pozwalała na wydawanie i bez tego skromnych środków na błyskotki. − Poppy, one są takie piękne!

I bardzo ci w nich do twarzy. − Poppy zadowolona z reakcji dziewczyny, podała jej lusterko. − Wiesz, będzie mi brakować tych naszych wieczornych herbatek. Czy

koniecznie musisz przenosić się do uczniowskiej sypialni?

Sama wolałabym zostać tutaj – przyznała się cicho Jane. W tej chwili w ogóle nie czuła tej pewności siebie, która na początku lata pozwoliła jej przyjąć propozycję Dumbledore'a. Perspektywa obcowania z beztroską młodzieżą dowolnego z domów teraz wydawała się jej przerażająca. Ona po prostu nie da rady aż tyle kłamać. Do tego, żeby sobie ten fakt w pełni uświadomić, wystarczyła jedna wyprawa z Malfoyem na Pokątną. Oczywiście, jej nowi znajomi z Gryffindoru byli o wiele taktowniejsi, lecz w końcu i oni zechcą się dowiedzieć czegoś o jej rodzinie, nauce w Kanadzie i tym podobnych rzeczach – i wtedy ona będzie musiała pleść swoją legendę i nie plątać się w tym...

Ale przecież będziesz przychodzić – oznajmiła jej pielęgniarka. − Dyrektor podpisał umowę, teraz do twoich obowiązków należy uzupełnianie zapasu szpitalnych eliksirów i pomoc w opiece nad chorymi, gdy zajdzie taka potrzeba. Grafik masz luźny, ale mam nadzieję, że się będziemy często widywać. – Objęła przyjaciółkę i gestem dodając jej otuchy, popchnęła ją ku drzwiom. − Biegnij już. Będziesz musiała wejść do Wielkiej Sali razem z pierwszoklasistami. Na mnie też już czas.

Jane nerwowym gestem poprawiła szkolną szatę i pospieszyła do Głównego Hallu. Stukot obcasów po kamiennych płytach przypomniał jej, jak w trzeciej klasie biegli z Harrym spiesząc się do sali po tym, jak uwolnili Syriusza. Jak wtedy łatwo było wrócić na swoje miejsce! A teraz – cóż ona teraz robi?! Czy to czasem nie jest bezczelna ingerencja w przeszłość?

Główny Hall był cichy i pusty. „Czyżby już ich zaprowadzono do środka? Jeszcze tego brakowało, żebym się spóźniła na Ceremonię Przydziału i niepotrzebnie zwróciła na siebie uwagę!” W tym momencie Jane przypomniała sobie, że pierwszoklasiści musieli czekać w niewielkim pokoiku tuż przy Wielkiej Sali. Otworzyła drzwi i wpatrzyło się w nią czterdzieści par wystraszonych oczu. „Jakie one są maleńkie! Niewiarygodne... Ja się sobie wydawałam taka dorosła, kiedy przyjechałam do Hogwartu.”

E-e, witam wszystkich! − W zapadłej nagle ciszy jej głos zabrzmiał bardzo dziwnie. − Spóźniłam się...

No tak, o jakieś dziesięć lat... − prychnął ktoś z tłumu „malców”, których Jane planowała uspokajać.

Syriusz! − Ktoś bardzo dźwięcznym szeptem upomniał żartownisia.

Dziewczyna poszukała wzrokiem mówiących, lecz w mrocznym pokoiku trudno było odróżnić jedną głowę od drugiej. No i nie można było na poważnie brać tej dziecięcej bezczelności, a wręcz przeciwnie – na jej twarz mimowolnie wypływał uśmiech. Huncwoci już w pierwszy dzień pobytu w Hogwarcie zaczynali pracować na swoją przyszłą reputację.

Czy zaprowadzi nas pani do pozostałych, proszę pani? − zapytała jasnowłosa dziewczynka ze śmiesznymi warkoczykami.

Nie, poczekamy razem, aż przyjdzie po nas profesor McGonagall – odpowiedziała jej Jane. − Ja również jestem uczennicą, tylko idę od razu do siódmej klasy.

Do sió-ó-ódmej... – Dziewczynka z szacunkiem przeciągnęła słowa. − Mam na imię Emmi. – Dumnie wyciągnęła drobną rączkę w kierunku nowej znajomej.

Jestem Jane – przedstawiła się dziewczyna, absolutnie poważnie traktując podanie ręki. − Jak ci się podobała podróż tutaj?

O, to było... świetne! − Twarzyczka Emmi zarumieniła się z przejęcia. − Pierwszy raz próbowałam czekoladowych żab i żelkowych ślimaków, a jeszcze...

Nagle zamarła z otwartymi ustami, okrągłymi ze strachu oczami, patrząc gdzieś za plecy swej rozmówczyni. Jane odwróciła się i zobaczyła wypływającego ze ściany Grubego Mnicha pod rękę z Prawie Bezgłowym Nickiem. „A więc ten numer wycinają pierwszoklasistom co roku!” − pojęła, natychmiast przypominając sobie, jakie koszmarne wrażenie zrobiło na niej pierwsze spotkanie z zamkowymi duchami. I teraz zduszony pisk wydarł się z gardła nie tylko małej Emmi – jedynie nieliczne dzieci nie okazały strachu, kiedy na wpół przezroczysta parka zatrzymała się na środku pokoju, żeby obejrzeć sobie zebranych. Pośród tych, którzy stali prosto i nie próbowali zamykać oczu, Jane zauważyła wysokiego ciemnowłosego chłopca, za plecami którego chowała się ruda dziewczynka.

Oj, głupia, to tylko duchy – powiedział ciut głośniej niż trzeba było i odważnie wyprostował szczupłe ciało. Było wyraźnie widać, że choć straszne duchy bardzo go przerażały, to w tej chwili nie przyznałby się do tego nawet na torturach. To właśnie wyraz twarzy, a nie rysy, jeszcze dziecięco miękkie, podpowiedział Jane, kogo ma przed sobą. „Więc ta ruda to musi być Lily Evans!” Harry niechętnie dzielił się szczegółami przekazanych mu przez Snape'a wspomnień, ogólnie tylko mówiąc przyjaciołom, że okazuje się, iż mistrz eliksirów od dzieciństwa przyjaźnił się z jego mamą. Ta historia wydawała się jej niewiarygodna aż do dnia dzisiejszego, kiedy na własne oczy zobaczyła jak mocno ściska jej dłoń, a w jego wzroku błyszczy gotowość do bronienia jej...

Dobry wieczór, szacowni panowie! – Przywitała oba duchy ceremonialnym pokłonem, w myślach złoszcząc się, że zarząd szkoły pozwalał na podtrzymywanie tej bezsensownej tradycji – straszenia dzieci, które ledwo przekroczyły próg zamku.

Hmm... Młoda dama. – Sir Nicolas nachmurzył się lekko. – Czy mogę się dowiedzieć, z kim mam honor?

Jane Knightley, sir – przedstawiła się dziewczyna, z ulgą obserwując kątem oka, jak stopniowo rozluźniają się dziecięce twarze.

Który dom? – zainteresował się Gruby Mnich, podlatując bliżej.

Jane mimowolnie zadrżała – w pokoju i tak nie było zbyt ciepło, dlatego fala zimna bijąca od obu duchów wywołała u niej dreszcze.

Na razie żaden, sir. Ceremonia Przydziału jeszcze przed mną. – Bez względu na to, że palce zaczynały jej już drętwieć z zimna, ona gotowa była prowadzić uprzejmą rozmowę tak długo, ile będzie trzeba, żeby tylko dać dzieciom przyjść do siebie. Lecz nie musiała się aż tak poświęcać, gdyż drzwi do pokoju otwarły się i niezmiennie dostojna McGonagall poprowadziła ich za sobą.

Emmi, mocno chwytając Jane za rękę poszła pierwsza, za nimi ruszyli pozostali. U podnóża schodów miał miejsce nieoczekiwany przystanek: Snape zatrzymał się, żeby zwrócić uwagę Lily na klepsydry domów, odmierzające punkty. Jane wpół ucha usłyszała znajome „Hogwart. Historia” i odwróciła się, żeby zobaczyć, jak chłopiec, z ożywieniem machając rękami, opowiada przyjaciółce o tym, co przeczytał, nie zauważając, że ich zatrzymanie się nie pozwala wejść na schody pozostałym. Większość pierwszoklasistów chętnie posłuchałaby o rywalizacji domów, ale nie Huncwoci, którzy wyraźnie zdążyli się zaprzyjaźnić jeszcze przed przybyciem do zamku. Teraz, kiedy wszyscy stali w dobrze oświetlonym hallu, Jane od razu rozpoznała Jamesa i Syriusza. Prawie tak samo wysocy i chudzi jak Snape, w odróżnieniu od niego jednak nie sprawiali wrażenia wychudzonych i niedożywionych. To byli dwaj pewni siebie, wojowniczy chłopcy i Jane było bardzo niemiło widzieć ewidentne cechy przywódcze w dzieciaku, który jej tak mocno przypominał Harry'ego. Harry'ego, który patrzył na hogwarckie cuda z otwartymi ustami i takim wyrazem twarzy, jakby się bał, że to jakiś błąd, że zaraz odprawią go z powrotem do jego strasznych krewnych. James Potter o czymś takim by nawet nie pomyślał. Wszedł do zamku jak gospodarz i natychmiast postanowił udowodnić swoją wyższość raz na zawsze.

Co to za przedstawienie, Smarkerusie? – zapytał James, przeciągając słowa w malfoyowskiej manierze i bezczelnie odpychając Snape'a ramieniem ze swej drogi. – Nadal przekonujesz ją do tej swojej wężowej jamy?

Lily poczerwieniała i odwróciła się do niego, gniewnie błyskając oczami.

On ma na imię Severus, ty... – Nie znajdując odpowiedniego słowa, chwyciła bladego ze złości Snape'a za rękę i pociągnęła go obok Jamesa w górę po schodach, gdzie przy drzwiach do Wielkiej Sali czekała już McGonagall.

Wykorzystując zamieszanie Jane troszkę odstała od pozostałych – nie miała ochoty pojawić się w sali w pierwszych szeregach i zwrócić na siebie powszechną uwagę. W tłumie pierwszoklasistów wyglądała dość dziwnie, żeby nie powiedzieć – komicznie, więc chciała jak najkrócej być widoczna. Niestety, nie można było uniknąć ceremonii – McGonagall otworzyła drzwi i w akompaniamencie oklasków wszystkich czterech domów nowi uczniowie Hogwartu ruszyli w stronę nauczycielskiego stołu, przed którym, na wysokim, kulawym taborecie leżała Tiara Przydziału. Zaczarowany sufit Wielkiej Sali od razu przyciągnął uwagę pierwszoklasistów i Jane też podniosła głowę – po części dlatego, żeby się aż tak nie wyróżniać w tłumie nowicjuszy, a po części dlatego, że wspomnienia z pierwszego dnia w zamku dosłownie ją prześladowały. Teraz wszystko było dokładnie tak samo jak wtedy i znów czuła ciężki zimny ciężar w żołądku, a twarze siedzących przy stołach zlewały się w niekończący się korowód obcych, między którymi przyjdzie jej teraz żyć. W tym momencie głos McGonagall, wywołującej na Ceremonię Przydziału pierwszego na liście Avery'ego, zabrzmiał dla dziewczyny jak prawdziwa muzyka – wydał się jej tak znajomy i bliski.

Krępy, okrągły na twarzy Avery nie przesiedział na taborecie nawet kilku sekund, gdy tiara krzyknęła „SLYTHERIN!” i on kołyszącym się krokiem poszedł do zwolnionego dla nowicjuszy miejsca przy stole swojego domu.

Black, Syriusz! - wywołała McGonagall i Jane zdążyła zauważyć, jak James pokrzepiająco poklepał przyjaciela po plecach.

Syriusz był blady i poważny. Twardym krokiem szedł do taboretu, nie zwracając uwagi na kilka powitalnych okrzyków dochodzących ze stołu Slytherinu. Tiara myślała dość długo, a co bardziej prawdopodobne – długo starała się przekonać upartego potomka szlachetnego rodu Blacków do zmiany impulsywnie podjętej decyzji. Ale oczywiście nic z tego nie wyszło – oczarowanie Jamesem Potterem okazało się zbyt wielkie i w rezultacie pokonało wielowiekową rodową tradycję. Ukochany syn i spadkobierca Oriona i Walburgi Blacków zszedł z taboretu już jako zakała rodu i zdrajca krwi. I choć on sam jeszcze nie do końca był świadomy późniejszych skutków swojego wyboru, to na jego twarzy malowało się więcej szoku niż radości.

W tym czasie, gdy Syriusz dochodził do siebie przy gryfońskim stole, tiara przydzieliła dwóch chłopców do Hufflepuffu, jedną dziewczynkę do Ravenclawu i przyszła kolej niejakiej „Evans, Lily”. Dziewczynka słabo odpowiedziała na uścisk ręki Snape'a i ruszyła w kierunku taboretu, sprawiając wrażenie człowieka będącego na granicy omdlenia. Lecz kiedy usiadła twarzą do sali, w jej oczach już nie było paniki, a raczej rezygnacja, którą można było opisać słowami „co ma być, to będzie”. Tiara niedługo myślała nad Lily, prawie od razu ogłaszając „GRYFFINDOR!” Snape, który przydziałowi przyjaciółki przyglądał się błyszczącymi z niecierpliwości oczami, cicho jęknął i zacisnął pięści. Dziewczynka zeszła z taboretu, oddała McGonagall tiarę i skierowała się do skrajnego stołu po lewej stronie, przez ramię oglądając się na tłumek pierwszoklasistów. Jane zrozumiała, że Lily szuka oczami Snape'a, lecz ten ponuro odwrócił wzrok, nie odpowiadając na jej przepraszający uśmiech.

Następnie przydział przeszło jeszcze kilka dziewczynek, które trafiły do Hufflepuffu, poważny krzepki okularnik, którego po kilku minutach dyskusji tiara wysłała do Ravenclawu, potem niejaka Gwendoleen Lacrimouse – dosłownie kopia Snape'a, z dokładnie takimi średniej długości czarnymi włosami, tak samo chorobliwie blada i mroczna – zgodnie z przewidywaniami trafiła do Slytherinu, a McGonagall wywołała następne nazwisko:

Lupin, Remus!

Jane z ciekawością popatrzyła na chłopca przeciskającego się przez przerzedzone rzędy pierwszoklasistów. Wcześniej nie mogła rozpoznać Remusa wśród pozostałych dzieci, być może dlatego, że on tak samo jak i ona – starał się do ostatniej chwili zwracać na siebie jak najmniej uwagi. Młodziutki Lupin był jasnowłosy, niewysoki i szczupły, lecz szedł pewnym krokiem, a na jego twarzy nie było widać zmieszania czy paniki, tylko lekką zadumę i ciekawość. Z nim też tiara rozmawiała dość długo, a gdy w końcu wyprawiła go do Gryffindoru, Remus spokojnie oddał ją McGonagall, zszedł z taboretu, poszedł do swojego stołu i usiadł obok Syriusza.

Zaraz za nim przyszła „Meadowes, Tavy” - nikt inny, tylko młodsza siostrzyczka Dorcas, więc gryfoński stół powitał ją szczególnie ciepło. Potem nastała kolej Mulcibera, wysłanego do Slytherinu i w końcu Pettigrew, który okazał się być fizycznie bardzo podobny do Lupina – tak samo szczuplutki, niewysoki i jasnowłosy, lecz niespokojne, urywane ruchy przywodziły Jane na myśl postać animagiczną, którą chłopiec w przyszłości będzie przybierał. Od razu za Peterem na liście widniał James Potter. On nie wątpił w siebie ani przez moment. Z pewnym, promiennym uśmiechem podszedł do taboretu, założył tiarę i gdy ta wydała werdykt, z tym samym uśmiechem, któremu teraz towarzyszyła triumfująca mina „wiedziałem”, zajął miejsce za stołem Gryffindoru po drugiej stronie Syriusza.

Szeregi pierwszoklasistów przerzedzały się i w pewnym momencie Jane pojęła, że zwraca na siebie uwagę, górując wzrostem nad dziećmi, które jak na złość w większości były niskie. Nieświadomie przesunęła się bliżej Snape'a, za którym choć trochę mogła się schować. Lecz wkrótce McGonagall wezwała i jego. Jane wpatrzyła się w stół Gryffindoru – Huncwoci, zajęci rozmową nie od razu zwrócili uwagę na to, że przydział przechodzi ich przyszły główny szkolny wróg, za to Lily nie spuszczała z niego wzroku. Jane była gotowa przysięgnąć, że dziewczynka po cichu błaga tiarę, by ta wysłała jej przyjaciela do Gryffindoru, lecz - co zrozumiałe - jej prośba była nadaremna – ledwo tylko dotknęła błyszczących czarnych kędziorów, tiara wykrzyczała „SLYTHERIN!” i chłopiec skierował się w stronę stołu po prawej.

Do końca Ceremonii Przydziału zostało już całkiem niewiele: jeszcze dwie dziewczynki trafiły do Slytherinu, potem jaśniutcy, podobni do siebie jak rodzeństwo, lecz noszący różne nazwiska chłopiec i dziewczynka zgodnie udali się do Hufflepuffu, a w ślad za nimi na przydział została wezwana „Vance, Emmelina” i malutka znajoma Jane, niespokojnie szarpiąc swoje warkoczyki, poszła naprzód. Wgramoliła się na taboret i McGonagall włożyła jej na głowę tiarę, która przykryła twarz Emmi aż do samego podbródka, lecz tym niemniej było widać, jak dziewczynka poważnie kiwa głową, słuchając argumentacji. W końcu tiara wykrzyknęła „GRYFFINDOR” i Emmi pospiesznie zajęła swoje miejsce – między Lily i młodszą Meadowes. Potem jeszcze jeden chłopiec został przydzielony do Ravenclawu i pozostał już tylko jeden pierwszoklasista, tak samo szczupły jak Pettigrew i trochę go przypominający.

Wilkes, Robin! – zawołała McGonagall i Tiara bez zbędnych namysłów wysłała chłopca do Slytherinu.

Nadeszła kolej Jane. Dziewczyna poczuła, że drżą jej kolana. „Weź się w garść! - przykazała sama sobie. – Już przez to przechodziłaś, niewielki problem...”

McGonagall zwinęła swoją listę i do głosu doszedł dyrektor. Wstając ze swego miejsca, pogładził brodę i zwrócił się do obecnych:

W tym roku Hogwart przyjął jeszcze jedną uczennicę, poznajcie się – Jane Knightley, klasa siódma.

McGonagall miękko popchnęła Jane i dziewczyna przy akompaniamencie przyjaznych okrzyków Gryfonów usiadła na chwiejnym taborecie, skupiając się na jednej tylko myśli – żeby z niego nie spaść. W końcu odważyła się unieść głowę i spojrzeć na salę. Dopiero teraz zobaczyła Fabiana i Alicję, siedzących razem i uśmiechających się od ucha do ucha. Przesuwając wzrok na stół Ravenclawu, próbowała znaleźć Andromedę, lecz czując lekki zawrót głowy była zmuszona opuścić oczy i wczepić się w siedzisko. W tym momencie na jej głowę opadła tiara i specyficzny zapach ożywił wspomnienia sprzed dziesięciu lat.

Tak, tak – odezwał się suchy głos tuż nad jej uchem. – Nieczęsto mam do czynienia z dorosłymi. Czyżbyś jeszcze nie dokonała wyboru własnej drogi, moja droga?

Eeee, proszę mi wybaczyć, lecz naprawdę nie wiem, co powiedzieć – odpowiedziała szeptem. – Myślałam o tym, gdzie chciałabym trafić, ale tak i nie...

Ty teraz mówisz o domach czy o drodze? – rzeczowo zainteresowała się tiara. – Nie rozmawiam o tym z dziećmi, lecz ty powinnaś rozumieć, że wybór domu nie jest

najważniejszym wyborem, jakiego trzeba dokonać w życiu.

No, oczywiście. Ale teraz jakby musimy zdecydować o tym, gdzie będę spać i z kim chodzić na zajęcia – tylko tyle! – Jane poczuła, że głos zdradza jej rozdrażnienie i zdenerwowanie.

Tylko tyle? – szyderczo zapytała tiara. - W takim przypadku – wybieraj.

Ej, to nieuczciwe! – Jane próbowała się zbuntować, lecz złośliwa tiara uporczywie milczała, dając jej do zrozumienia, że albo dokona samodzielnego wyboru, albo

będzie siedzieć na taborecie aż do zakończenia szkoły.

Wzdychając, dziewczyna znów podniosła głowę, poprawiając szerokie rondo tiary, żeby nie zasłaniało jej widoku. Tym razem od razu natknęła się na miękki, przyjazny uśmiech siedzącej całkiem blisko Andromedy. Ravenclaw – to był kuszący wybór. W końcu przy jej pierwszym przydziale tiara chciała ją wyprawić właśnie tam. W tym momencie od strony stołu Gryffindoru dał się słyszeć gwizd i Jane ujrzała, jak Fabian macha do niej ręką, prawie spadając ze swojego miejsca. Uśmiechnęła się. Dobrze byłoby okazać się wśród Gryfonów – takich otwartych i pełnych radości życia, takich... Popatrzyła na siedzących obok Huncwotów i machinalnie pokręciła głową. „To zbyt wiele! Po prostu nie dam rady, nie dam rady milczeć, kłamać, izolować się, codziennie patrzeć w te twarze i wiedzieć, wiedzieć, wiedzieć...” Jane gwałtownie odwróciła się od Gryfonów i wzrok jej padł na ślizgoński stół, a konkretnie – na skulonego Snape'a, siedzącego na samym skraju ławki. Chłopak z nikim nie rozmawiał, uważnie wpatrując się we wzór na obrusie, potem podniósł głowę i wzrokiem odnalazł Lily, która z ożywieniem gadała ze swoimi nowymi koleżankami. „A ty jeszcze nie wiesz, czym w rezultacie skończy się jej przydział do Gryffindoru” – Jane współczuła mu, patrząc na mroczną twarz swego przyszłego profesora. Harry wiele pozostawił niedopowiedzianym, opisując to, co zobaczył we wspomnieniach mistrza eliksirów, lecz Jane miała swoje przypuszczenia. I oto ta dawna tragedia rozgrywała się wprost przed jej oczami. Snape tracił... już stracił swego jedynego przyjaciela, tą, która mogła złagodzić, przekonać, uratować... Nie dając sobie więcej czasu na wątpliwości, Jane poddała się nagłemu impulsowi i wyszeptała do tiary:

Niech będzie Slytherin.

Tiary prawdopodobnie to nie zdziwiło, choć wydała z siebie bardzo wieloznaczne westchnienie.

Slytherin? Cóż, masz to w sobie. Skrytość, dążenie do celu, wielkie plany... Ale czy nie będziesz zbyt samotna?

Generalnie, to właśnie do samotności dążę – zaprotestowała Jane, czując jak opuszcza ją pewność. Cóż za głupota – Slytherin?! Ona naprawdę to powiedziała? Tylko

dlatego, że chciała wesprzeć zamkniętego, nieufnego dzieciaka, o którym wiedziała, że miał pozbawione radości dzieciństwo, a szkolne życie niewiele szczęśliwsze?

Lecz Tiara wybrała ten właśnie moment, kiedy dziewczyna już gotowa była się rozmyślić, żeby głośno wykrzyczeć „SLYTHERIN!” Jak na złość, w tym momencie wzrok Jane padł na stół Gryffindoru. Wyraz twarzy Fabiana i Alicji był nie do opisania i dziewczyna poczuła bolesne ukłucie w sercu. Czy nie postąpiła ona dokładnie tak, jak Lily, zawodząc oczekiwania przyjaciół? „Jeszcze nie byliście przyjaciółmi – poprawił ją głos wewnętrzny, brzmiący jakoś tak niepewnie i ze zmęczeniem. – A teraz już nimi nie zostaniecie...” Wzruszając ramionami, Jane zdjęła tiarę z głowy i wręczyła ją McGonagall. Wybór został dokonany i nie pozostawało jej nic innego, jak pójść na swoje miejsce.

Podchodząc do ślizgońskiego stołu, Jane zatrzymała się obok Snape'a.

Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli tu usiądę? – zapytała z udawanym ożywieniem.

Chłopiec popatrzył na nią ponuro, zlustrował ją od stóp do głów, lecz w końcu kiwnął i przesunął się, robiąc jej miejsce.

W tym momencie Dumbledore wypowiedział słynne słowa i rozpoczęła się uczta. Jane melancholijnie obracała w dłoniach pucharek z sokiem dyniowym, choć nie wypiła ani łyka. Jej milczący sąsiad też nie mógł się pochwalić znakomitym apetytem, tym niemniej uczciwie dłubał w talerzu – możliwe, że tylko dlatego, żeby się czymś zająć. Dziewczyna uznała, że teraz nie jest najlepsza chwila do rozmów i podniosła głowę, żeby odnaleźć wzrokiem Gryfonów, lecz w tym momencie jej ramienia dotknęła czyjaś ręka.

Wow, ależ niespodzianka, Knightley! – rozległ się znajomy, zmanierowany głos. Za plecami Snape'a siedział nachylony w jej stronę Lucjusz Malfoy we własnej osobie i uśmiechał się kpiąco. – Witamy w Slytherinie!

Jane zamknęła oczy i cicho jęknęła. „Merlinie, o czym ja wtedy myślałam?!”


***


Lucjuszowi spadł kamień z serca, kiedy tiara po długim namyśle wykrzyknęła swoją decyzję i Knightley podeszła do ich stołu. Sam tylko widok wykrzywionej twarzy młodszego Prewetta był wystarczającym powodem do dobrego humoru, lecz najważniejsze – ona jednak okazała się być czystokrwista, teraz już nie było wątpliwości! Knightley przeszła najlepszy test, jaki tylko można było wymyślić. Lucjuszowi wcześniej nawet i do głowy nie przyszło, że ta dziewczyna może trafić do Slytherinu, była zbyt „nie taka”. Ale, jeśli dobrze pomyśleć, to to, że jego wnioski okazały się niewłaściwe miało i dobrą stronę – czyniło z dziewczyny jeszcze ciekawszy obiekt obserwacji. Sama Knightley nie wyglądała na zadowoloną. Obojętnie usiadła na najbliższym wolnym miejscu obok jakiegoś pierwszoklasisty, nawet nie zauważając siedzącego tuż za nim Lucjusza, dopóki nie odezwał się do niej. I natychmiast tego pożałował.

Cierpiętniczy wyraz twarzy można byłoby jeszcze nazwać komicznym, lecz Lucjuszowi wydał się obraźliwy. On rozumiał, że cała jej czystokrwistość wcale nie gwarantuje dobrego wychowania – weźmy na przykład choćby Prewettów, lecz jej demonstracyjna wrogość przechodziła wszelkie granice. Można by pomyśleć, że to on pojawił się znikąd w jej szkole i trafił do jej domu! Prychając w duchu, Lucjusz odwrócił się do Cissi, która nijak nie mogła się otrząsnąć po wybryku swego kuzyna i wylewała swoje wzburzenie na każdego, kto gotów był posłuchać o tym, „jaka to hańba dla całego rodu”.

Daj już spokój, Cissi – zwrócił się do narzeczonej, uspokajająco ściskając jej łokieć.

Miękka tkanina jej drogiej szaty byłą bardzo przyjemna w dotyku, dlatego też nie mógł się powstrzymać i dotykał dziewczyny przy każdej nadarzającej się okazji. – Czego by Syriusz nie zrobił, to rozwiązywać ten problem będzie twoja cioteczka. I jestem więcej niż pewien, że ona sobie z tym świetnie poradzi. Nie miną i dwa dni, jak twojego kuzyna przeniosą do nas.

Nic podobnego! – odezwała się Teo, która wraz z zamyśloną Bellą siedziała naprzeciwko nich. – Jeszcze nigdy żadnego ucznia nie przeniesiono do innego domu.

Jeszcze nigdy żaden Black nie trafił do Gryffindoru – zaprotestowała Narcyza, wdzięcznie krojąc swoją pieczeń.

Już prędzej ciocia Wal wyśle go do Durmstrangu – włączyła się do rozmowy Bella. – I to będzie największą niesprawiedliwością, jeśli Syri tym sposobem uzyska to, co nie udało się mnie.

Lucjusz uniósł brew w niemym pytania, nachylił się do Cissi, czekając na wyjaśnienia, a ona prawidłowo zrozumiała jego milczącą prośbę:

Bell cały ostatni tydzień przed powrotem do szkoły próbowała przekonać ojca, żeby wysłał ją na koniec nauki do Durmstrangu – wyszeptała mu na ucho, z obawą patrząc na siostrę. – Zrobiła straszną awanturę.

Czegoś takiego należało oczekiwać po tym, jak Bella miała możliwość porównania swej wiedzy teoretycznej z bojowymi umiejętnościami Alecto. Ale jednak nie wypadało dziewczynie nalegać na pójście do szkoły, o której krążył żart, że co prawda przyjmują uczniów obu płci, lecz wypuszczają tylko chłopców. Żart, w którym niestety było więcej prawdy niż wyolbrzymienia, jak można było sądzić po przykładzie tejże Carrow... „No jasne, ależ cię wzięło, gołąbeczko!” – współczuł Lucjusz, ostrożnie obserwując starszą Black. Dziewczyna z mroczną miną jadła chleb, łamiąc go delikatnymi palcami na malutkie kawałeczki. Wydawało się, że znów pochłonęły ją rozmyślania i że nie zwraca uwagi na to, co się dzieje przy stole, lecz Lucjusz wiedział, że tak nie jest. Tak samo, jak i on, Bella wolała utrzymywać sytuację w Slytherinie pod swoją kontrolą, dlatego przy wspólnych posiłkach w Wielkiej Sali uważnie przysłuchiwała się rozmowom, w razie konieczności kierując je na właściwe tory. Lecz teraz wokół nie działo się nic ciekawego: Macnair i Greengrass omawiali program opieki nad magicznymi stworzeniami dla klasy siódmej; Teo nadal uspokajała Narcyzę, zapewniając ją, że magiczny wybryk Syriusza nijak nie odbije się na reputacji jego kuzynek; Amanda Prewett, której rodzina już przeszła przez podobne poniżenie, kiedy to jej ciotka, a w ślad za nią jej dwaj nieodpowiedzialni bracia trafili do Gryffindoru, od czasu do czasu bez przekonania potakiwała, lecz myślami wyraźnie przebywała na drugim końcu stołu, dokąd przesiadł się Stefan Wellfarber po ich kolejnym zerwaniu; dwoje pierwszoklasistów, chłopiec i dziewczynka, siedzący naprzeciwko siebie i wyglądający jak swoje lustrzane odbicia, identycznie zgarbili się nad swoimi talerzami, nie chcąc zwracać na siebie zbędnej uwagi... Przebiegając wzrokiem po twarzach kolegów z Domu, Lucjusz nagle zauważył, jak oczy Belli drapieżnie błysnęły, a ona sama gwałtownie uniosła głowę, z wyzwaniem wpatrując się w kogoś siedzącego na lewo od niego, przy samym skraju stołu. Ani przez moment nie miał wątpliwości, że chłopiec-pierwszoklasista nie mógł zasłużyć na takie spojrzenie, a to znaczy...

Masz jakiś problem, Knightley? - W odróżnieniu od Lucjusza Bella momentalnie zapamiętywała nazwiska padające w czasie przydziału, nawet tych dzieci, które trafiały do innych domów. Z niej także mógłby być niezły prefekt... gdyby Slughorn nagle do tego stopnia oszalał, żeby naznaczyć na to stanowisko nieokiełznaną i skłonną do wybuchów agresji Black.

Lucjusz znów wychylił się zza chłopca siedzącego między nim i Knightley, żeby zobaczyć, co tym razem wyprowadziło Bellę z równowagi. Twarz Knightley była absolutnie biała, dziewczyna świdrowała Bellatriks spojrzeniem, od którego dosłownie wiało chłodem – nie takim, jakim raz za razem odpychała Lucjusza, dając mu do zrozumienia, że nie jest zainteresowana jego towarzystwem – nie, to był śmiertelny gniew albo śmiertelny strach, albo i to, i to razem. Nie jest więc dziwne, że wrażliwa na emocje Bella tak zareagowała. A właściwie, to zastanawiającym było, że starsza Black nie zareagowała o wiele ostrzej. Jednak ktoś, kto ją znał, wiedział, że wszystko jeszcze przed nią.

Nie mam problemów – wydusiła z siebie Knightley, ściskając szklankę z sokiem tak mocno, że Lucjusz zaczął się obawiać, że szkło zaraz trzaśnie. Chłopiec obok niej

uważnie patrzył to na nią, to na Bellę, jakby oczekiwał, że one już-już chwycą za różdżki. „Prawidłowo, chłopcze, akurat jesteś na linii zaklęcia, gdyby coś...”

Knightley – cicho zawołał ją Malfoy, leciutko dotykając jej ręki. – Knightley!

Dziewczyna powoli przeniosła na niego wzrok, wydawało się, że nie do końca kojarzyła gdzie jest i kto siedzi przed nią. „Jednak to strach” – zawyrokował Lucjusz, zauważając jak kołysze się sok w jej szklance, zdradzając drżenie rąk. Przechwyciła jego spojrzenie i ostrożnie postawiła szklankę na stole, z wyraźnym wysiłkiem rozprostowując palce. W tej chwili z ciekawością spoglądali na nich już wszyscy, którzy siedzieli na tyle blisko, żeby usłyszeć pytanie Belli.

Knightley, to jest Bella Black – spokojnie kontynuował Lucjusz, starając się hipnotyzować dziewczynę wzrokiem, jakby mówił do narowistego i płochliwego konia. Rzeczywiście, od początku ich znajomości Jane niejednokrotnie przywiodła mu na myśl ukochanego ojcowskiego gniadosza – najkrnąbrniejszego konia z ich stajni, który ani razu nie przyjął z jego ręki jedzenia, o osiodłaniu to już nawet nie wspominając. – Uczy się na siódmym roku, razem z nami. Na lewo od niej Teodora Burke, też z siódmego. Teo, to Jane Knightley, która woli, żeby mówić jej po nazwisku.

Witaj, Knightley – posłusznie zareagowała Teo. – Witamy w Slytherinie. Ja i Lucjusz jesteśmy prefektami siódmego roku, więc jak pojawią się jakieś pytania, zwróć się do nas.

Knightley powściągliwie kiwnęła głową, ledwo dostrzegalnie rozluźniając ramiona.

Teo wyraźnie nie wywoływała u niej takich burzliwych emocji. Lucjusz wpatrzył się w dziewczynkę siedzącą na lewo od Burke:

A ty..?

Nazywam się Gwen – odpowiedziała pierwszoklasistka niespodziewanie niskim głosem i odważnie popatrzyła na niego. – A ty..?

Lucjusz Malfoy – odpowiedział ze śmiechem małej szelmie. – Witaj.

Ja jestem Severus – przedstawił się chłopiec, nie czekając na pytanie.

Jesteście rodzeństwem? – zainteresowała się Teo, która całą ceremonię przydziału przegadała z koleżankami. Nawet Lucjusz pamiętał, że noszą różne nazwiska i trzymają się od siebie z dala.

Jeszcze czego! – odpowiedzieli chórem Gwen i Severus, po czym ona wesoło parsknęła, a on prychnął, co prawdopodobnie w jego przypadku oznaczało najwyższy poziom beztroski.

A więc, Gwen, Severus i Knightley – powtórzył Lucjusz i lekko odsunął się od stołu, żeby nie zasłaniać pozostałych członków domu, siedzących na prawo od niego. – Poznajcie Narcyzę Black, prefekta szóstego roku.

Tym razem na twarzy Knightley zobaczył coś nowego – ona nawet lekko nachyliła się do przodu, żeby lepiej zobaczyć Cissi i w jej wzroku nie było nic przerażającego, a tylko szczere zaciekawienie. Narcyza odpowiedziała jej uprzejmym uśmiechem. Severus i Gwen powrócili do swoich talerzy, uznając, że im już wystarczy informacji, lecz Lucjusz postanowił kontynuować zapoznawanie Knightley z jej kolegami z klasy.

Obok Cissi - Amanda Prewett...

Znów zaciekawiony wzrok Jane, na który Mandy tylko pomachała ręka, wracając do rozmowy z Narcyzą. No, reakcję na nazwisko Prewett można było łatwo zrozumieć, biorąc pod uwagę letnie znajomości świeżo upieczonej Ślizgonki.

A naprzeciwko – Peneas Greengrass – ten też pomachał ręką, zyskując w odpowiedzi powściągliwe skinienie głową – i Walden Macnair.

I znów dziewczynę jakby skuło lodem. Wally patrzył na nią charakterystycznie dla niego zmrużonymi uważnymi oczami, a ona dosłownie wpiła się w niego złym wzrokiem, który znów nasunął Lucjuszowi na myśl krwawą vendettę. Gorzej, że ich milczący pojedynek na spojrzenia obserwowała Bella, której twarz zastygła w przerażającą maskę, co wyraźnie mówiło o tym, iż napięcie już sięgnęło zenitu. Ku wielkiej uldze Lucjusza w tym właśnie momencie Dumbledore dał sygnał do zakończenia uczty i zarządził żeby prefekci odprowadzili nowych uczniów do sypialni. Knightley wstała zza stołu jako pierwsza, zdecydowanym gestem odsuwając od siebie talerz z nietkniętym jedzeniem.



Rozdział 12


Slughorn się spóźniał, co prawdopodobnie dla Ślizgonów nie było niczym nowym. Prefekci najwyraźniej byli przyzwyczajeni, żeby nie liczyć na swego opiekuna: sami przeprowadzili pierwszoklasistów przez zamaskowane w ścianie kamienne drzwi, które otwarły się na patetyczne hasło „Primus inter pares”, pokazali im sypialnie, wyjaśnili główne reguły dotyczące ciszy nocnej i uprawnień prefektów, a opiekun domu wciąż się nie pojawiał. Jane przycupnęła na krześle z wysokim oparciem w ciemnym kącie niedaleko kominka. Najchętniej to weszłaby do niego cała, lecz z nałożonymi rozgrzewającymi czarami i w miejscu, które zajęła, można było się przyczaić. A co najważniejsze – stąd jak na dłoni widać było całe gniazdo żmij, a za plecami tkwiła solidna kamienna ściana. Po tym, jak praktycznie wypowiedziała wojnę swojemu domowi, ten ostatni atut wydawał się bardzo ważny.

Dziewczyna siedziała, ukrywając w fałdach szaty dłoń zaciśniętą na różdżce, gotowa odeprzeć atak, choć doskonale rozumiała, że bardziej na miejscu byłoby nałożenie zaklęcia na samą siebie – wystarczyłyby jakiekolwiek proste czary uspokajające. „Co w ciebie w ogóle wstąpiło? - wściekał się wewnętrzny głos. - Czemu już pierwszego wieczora próbujesz wdać się awanturę z Lestrange-która-na-razie-jeszcze-nie-jest-Lestrange? Nawet jeśli nie brać pod uwagę tego, że ona dopiero stanie się szaloną sadystką i zabójczynią, nawet jeśli już teraz można winić ją o te przestępstwa, których dokona w przyszłości – czy mądra była taka otwarta demonstracja wrogości do niej?!”

Jane ciężko westchnęła, przyznając, że po tym, jak przez własną głupotę trafiła wprost do ślizgońskiego gniazda żmij, już nie ma prawa tracić panowania nad nerwami i unikać swoich nowych towarzyszy, niezależnie od tego, jakie by przyszłe szczegóły ich przyszłych biografii nie wypływały w jej pamięci przy każdym spotkaniu. Szczerze mówiąc, Bellatriks nawet rozpoznać byłoby trudno, gdyby nie głos. Głos, który słysząc tak blisko, dosłownie wstrząsnął Jane, zanim dziewczyna zdążyła cokolwiek pomyśleć. I nijak nie pomogło to, że podnosząc wzrok, zobaczyła młodą smutną dziewczynę, którą nawet można było nazwać pociągającą, gdyby nie... jeśliby to nie była Bellatriks. Obiektywnie, dziewczyna była ładna – świeża, jędrna skóra, zadbane błyszczące włosy, wyraziste ciemne oczy, w których nie było śladu szaleństwa; w porównaniu ze swoją poazkabanową wersją, Lestrange naprawdę wyglądała wspaniale, ale to nie miało żadnego znaczenia. Jane nie mogła się opędzić od obrazu, który do tej pory czasem pojawiał się w jej koszmarach: kpiący ochrypły śmiech, srebrny kindżał przyłożony do gardła, cierpki zapach perfum, gorączkowo błyszczące oczy – ta wizja na stałe nałożyła się na realną Bellę Black i Jane mogła sobie bez skutku w nieskończoność powtarzać, że tamta koszmarna kobieta została zabita, a ta jeszcze nie stanowi zagrożenia.

Oczywiście, problem ten należał do tak zwanych osobistych, z którymi dziewczyna miała obowiązek radzić sobie samodzielnie. Tutaj nie mógł jej pomóc nawet Dumbledore. Tu w ogóle nikt i nic nie mogło pomóc. Należało pogodzić się z obecnością w Hogwarcie przynajmniej połowy Wewnętrznego Kręgu Voldemorta, spokojnie spacerującej korytarzami. Trzeba było przywyknąć do siedzenia z nimi przy jednym stole, spędzać z nimi wieczory w pokoju wspólnym, chodzić na zajęcia... A na początek należy natychmiast przestać sobie wyobrażać katowski kołpak na ciemnorudej głowie Macnaira, który akurat sterczał jej przed oczami cały wieczór, wygodnie siedząc w fotelu przed kominkiem. Większość uczniów starszych lat, włączając w to Malfoya i obie siostry Black, rozsiadła się na dwóch ustawionych naprzeciwko siebie kanapach i dzieliła się opowieściami o minionym lecie, które - sądząc z aktywnej gestykulacji i wybuchach śmiechu - dla wielu było zajmujące. Obserwować ich z daleka było łatwo, zwłaszcza gdy udawało się nie zwracać uwagi na znajome twarze. Ogólnie, Jane była zmuszona to przyznać, wyglądali oni teraz jak absolutnie normalne podrostki, niczym nie różnili się od przedstawicieli dowolnego innego domu czy też od studentów akademii lub praktykantów w św. Mungu... Jeśliby tylko można było na ten rok naprawdę stracić pamięć!

Dziewczyna znów przeniosła wzrok z grupy rówieśników na siedzącego samotnie Mcnaira. Pogrążony we własnych myślach chłopak uporczywie wpatrywał się w ogień. Jane ukradkiem patrzyła na jego ostry profil, dziwiąc się jak gra światła może tak całkowicie zmienić rysy twarzy. Jeszcze pół godziny wcześniej, w Wielkiej Sali, ta sama twarz wydawała się jej ostra, pełna wyższości i pogardy. Nie żeby ona sama promieniowała przyjacielskością, kiedy ich z sobą poznano... Lecz teraz, gdy jego oczy nie świdrowały jej z podejrzliwością i wyzwaniem, dziewczyna gotowa była przyznać, że jej wyobraźnia rysowała Mcnaira jako kogoś o wiele straszniejszego i obrzydliwego niż był w rzeczywistości. Chłopak jak chłopak. „I w tym stylu kontynuuj – poradził fałszywie radosnym tonem jej wewnętrzny głosik. - W końcu jesteś aurorem czy nie?! Czy to takie niemożliwe do wypełnienia zadanie – wejść w grupę uczniów?” W sumie to może nawet okazać się zabawne. Teraz już doskonale wiedziała, ile warta była pewność stuprocentowej czystokrwistości Domu Węża! Szkoda, że nie można było utrzeć im nosa już teraz – pojawiłoby się za wiele pytań i zbyt wiele problemów, gdyby się przyznała, że Tiara bez problemów wysłała do Slytherinu uczennicę mugolskiego pochodzenia...

Myśl o konieczności kłamania jeszcze i na temat swego czystokrwistego pochodzenia zepsuła jej całą przyjemność; nagle Jane przestało bawić planowanie całej „operacji”. W sumie nie było żadnej konieczności śledzenia przyszłych śmierciożerców – to wątpliwe, żeby już teraz wiedzieli coś, czego nie wydrukowano w wydanym półtora roku po upadku Voldemorta podręczniku najnowszej historii magicznej. Tak więc wszystko, czego jej potrzeba, to spokojnie przeżyć ten rok, udając „swoją” na tyle, żeby nie wywołać niepotrzebnych podejrzeń.

Jej niewesołe rozmyślania przerwało wejście Slughorna, który sądząc po rumieńcu i błyszczących oczach, już zdążył wraz z kolegami uczcić rozpoczęcie nowego roku szkolnego. W czasie gdy Ślizgoni zbierali się w pokoju wspólnym, aby wysłuchać mowy powitalnej spóźnionego opiekuna, ten teatralnym gestem oparł się obudowę kominka i wzmocnił światło, co zmusiło Jane do opuszczenia wybranego wcześniej miejsca. Lecz zanim zdążyła skryć się za plecami rówieśników, Slughorn zwrócił na nią uwagę.

Panna Knightley! - wykrzyknął z takim entuzjazmem, że w pokoju wspólnym nie pozostał nikt, kto nie gapiłby się z ciekawością na dziewczynę. - W końcu mogę zapoznać się z moją tajemniczą koleżanką, która uwolniła mnie od wielu nużących obowiązków! Swoją drogą, pamiętam panią z egzaminu, Taaak. – Slughorn wzniósł oczy w zachwycie. - Warzyła pani eliksir wyszukujący, dobrze pamiętam? - Dziewczyna niechętnie pokiwała głową. - Wspaniały, po prostu wspaniały! A najważniejsze, jeśli się nie mylę, to uwarzony w rekordowo krótkim czasie.

Jane ze złością wzruszyła ramionami, podejmując jeszcze jedną próbę zgubienia się w tłumie. Nie dość, że miała wątpliwą przyjemność okazać się w centrum zainteresowania całego domu, to jeszcze została pochwalona za... oszukiwanie na egzaminie... Z drugiej strony, ona nie jest winna, że w ciągu ostatnich kilku lat w jej czasie dokonano wielkich odkryć w dziedzinie eliksirów i że w akademii uczono ją warzenia eliksiru wyszukującego z uwzględnieniem najnowszych technik. Oczywiście, nie planowała robienia widowiska z praktycznej części egzaminu z eliksirów. Niczego nie podejrzewała aż do momentu, w którym Slughorn przywlókł do laboratorium dwóch profesorów oceniających w komisji egzaminującej uczniów na sumy i owutemy, i oni całą trójką zaczęli krążyć wokół jej kociołka, jak głodne koty wokół sieci ze świeżą rybą. Dopiero wtedy, domyślając się, że coś jest nie tak, Jane dołożyła wszelkich starań, żeby niepostrzeżenie zahamować proces, lecz to nie pomogło jej uniknąć lawiny pytań, sprowadzenia mnóstwa niepotrzebnych świadków do testowania eliksiru i męczącego zachwytu Slughorna, który sądząc z jego zachowania, do tej pory mu nie przeszedł.

Pojawienie się wyraźnie sennych pierwszoklasistów wybawiło Jane od dalszego ciągu tej niezręcznej sceny i w końcu udało się jej odejść od opiekuna domu, słuchając jego mowy z innego ustronnego miejsca, których w pokoju wspólnym Ślizgonów okazało się być całe mnóstwo. Wyglądało na to, że naprawdę ceniono tu możliwość odizolowania się, a to idealnie pasowało do planów Jane.

Slughorn prawie przez dziesięć minut mówił o tym, jak dumny byłby Salazar Slytherin, gdyby miał okazję widzieć spadkobierców i kontynuatorów tak cenionych przez niego tradycji i że oni wszyscy wręcz mają obowiązek spełnić pokładane w nich nadzieje i tak dalej, i tak dalej. W drugiej minucie Jane ostatecznie straciła zainteresowanie tym, co się działo i przytulając głowę do miękkiego, pluszowego obicia sofy, ze zmęczenia przymknęła oczy. Kiedy głos opiekuna zakończył swój równy, usypiający szum i Slughorn przeszedł do konkretnych informacji, dziewczyna niechętnie podniosła się z sofy. Jednak profesor nie powiedział niczego, czego wcześniej nie powiedzieliby prefekci, powtarzając jedynie ogólne informacje dotyczące zasad panujących w zamku i już prawie wyszedł za drzwi, gdy jego wzrok znów padł na Jane.

Panno Knightley, czy pokazano już pani sypialnię?

Nie, sir – przyznała dziewczyna. I rzeczywiście, prefekci byli zajęci rozdzieleniem pierwszoklasistów, a ona ze swej strony starała się nie przyciągać uwagi i nie zwróciła się do nich o pomoc.

Slughorn się lekko skrzywił, niezadowolony z nieoczekiwanego kłopotu.

Panno Burke! - zawołał, zatrzymując się w progu. - Proszę się zatroszczyć również i o pannę Knightley. Czy w sypialniach siódmego roku są wolne miejsca?

Tak, sir. W pokoju Belli jest łóżko – odezwała się niepewnie Teo, która doskonale widziała spór, jaki miał miejsce przy kolacji, a którego Slughorn oczywiście nie zauważył.

Cóż, to dobrze – wykrzyknął, z zadowoleniem zacierając pulchne ręce. - Więc panna Black pokaże nowej jej miejsce. A, o mało nie zapomniałem... Szósty i siódmy rok! - podniósł głos. - Uwaga! Jutro do jedenastej przed południem oczekuję od każdego z was listy przedmiotów, które planujecie opanować na poziomie rozszerzonym. Szóstoklasiści powinni też dołączyć do tej listy rezultaty swoich sumów. Dobranoc!

Z tymi słowami w końcu wyszedł na korytarz, a kamienna ściana wróciła na swoje miejsce. Wstrząśnięta Jane nie zdążyła się zwrócić do Teo o wyjaśnienia, gdy podeszła do nich mroczna jak gradowa chmura Bellatriks. Ignorując Jane, dziewczyna zwróciła się do prefekta:

Co to ma znaczyć, Teo? Nowa będzie mieszkać w moim pokoju?!

Eeee... wybacz, Bello, lecz wygląda na to, że tak. – Teo wzruszyła ramionami, ze współczuciem patrząc na Jane. - Chodźmy, pokażę ci pokój – zwróciła się do dziewczyny i nie czekając na odpowiedź, poprowadziła ją jednym z wąskich korytarzy prowadzących z pokoju wspólnego. - A gdzie twoje rzeczy?

W Skrzydle Szpitalnym – odpowiedziała Jane. - Przez całe lato mieszkałam tam w pokojach dla gości.

Więc to prawda? - Teo spojrzała na nią z nieukrywaną ciekawością. - Ty naprawdę warzysz eliksiry dla szpitala?

Malfoy powiedział? - prychnęła dziewczyna. Czegóż jeszcze można było oczekiwać po tym pawiu!

Generalnie, to Slughorn. Przed chwilą. Ty co – nie słuchałaś tego, co mówił?

Jane wyraźnie się zawstydziła i w niebieskich oczach Teo mignęło pełne zrozumienia rozbawienie, choć jej usta zacisnęły się surowo, pokazując oficjalny stosunek prefekta do podobnej lekkomyślności. Ta kombinacja dwóch absolutnie przeciwstawnych emocji przywiodła Jane na myśl jej własne próby bycia konsekwentną w czasie pełnienia obowiązków prefekta. Rzeczywiście, ignorowanie Slughorna było rzeczą niewłaściwą, tym bardziej, że on pewnie również i tym razem będzie próbował wciągnąć ją do Klubu Ślimaka. „Jednak Slytherin był ogromnym błędem” - westchnęła w duchu, wchodząc w ślad za Teo do swej przyszłej sypialni.

Bycie Ślizgonką ma też swoje plusy” - pomyślała z mieszanką zachwytu i zawiści, gdy tylko przekroczyła próg. Oczywiście, w podziemiach było o wiele więcej miejsca niż w wieży, dlatego też Jane nie była zbytnio zdziwiona, gdy w czasie zakwaterowywania pierwszoklasistów wyszło, że sypialnie w Domu Węża są dwuosobowe. Jednak była zupełnie nieprzygotowana na widok, który teraz miała przed oczami. Pokój ten był prawie dwukrotnie większy od żeńskiej sypialni w Gryffindorze, którą ona, Lavender i Parvati dzieliły z Ginny i jej rówieśniczkami. Dwa wspaniałe łóżka również wydawały się szersze niż standardowe szkolne posłania, a oprócz nich w pokoju był również wygodny narożnik, nad którym wisiały półki z książkami. Pod naprzeciwległą ścianą stały dwa biurka, nad którymi również zorganizowano miejsce na książki i przybory szkolne. Pokój był utrzymany w odcieniach błękitu i srebra, jak gdyby nieznany projektant chciał oddać wrażenie podwodnego świata - a może gwiaździstego nieba?

Podoba się? - zainteresowała się Teo, która już zdążyła przeczytać odpowiedź na twarzy dziewczyny. - Bella sama wybierała obicia mebli i draperie. A tu... – Teo obeszła prawe łóżko i nacisnęła występ kamiennej ściany, po czym ściana odjechała na bok, otwierając przejście do jeszcze jednego niewielkiego pomieszczenia. - To twoja garderoba i miejsce do składowania wszelakich rzeczy. Stąd można przejść do łazienki.

Jane poszła za nią, myśląc ile lat musiałaby pracować w Hogwarcie, żeby zapełnić przestrzeń przeznaczoną na ubrania choćby w połowie. W garderobie było też ogromne lustro, ukazujące przeglądającego się w całości. Teo pokazała dziewczynie jak otwierać łazienkę, która była wspólna dla niej i Bellatriks, ale miała dwa osobne wejścia. „Wygląda na to, że w Slytherinie w ogóle nie ma normalnych drzwi” - pomyślała Jane, zastanawiając się, po czym następnym razem, gdy nie będzie miała przewodniczki, rozpozna właściwy kamień.

Masz jeszcze jakieś pytania? - zapytała Teo, kiedy wróciły do pokoju. - Cóż, więc idę. A, Knightley – dziewczyna obejrzała się od progu – nie spiesz się z kładzeniem spać.

Jane uniosła na nią zdziwiony wzrok, gdyż planowała położyć się od razu po wzięciu gorącego prysznica.

Lucjusz cię nie uprzedził? – Dziewczyna skrzywiła się. - Przecież dziś jest wtajemniczenie!


***


Zbliżało się już wpół do pierwszej, a nikt po nią nie przyszedł. „Może jednak zdecydowali się pójść beze mnie?” - pomyślała z nadzieją Jane, rzucając się na łóżko. Zdążyła już wysłać Kaczanka do skrzydła szpitalnego po swoje rzeczy, a kiedy skrzat wrócił, rozwiesiła ubrania i porozkładała podręczniki. Nie miała nic więcej do roboty, a absolutnie nie miała ochoty przyłączyć się do reszty Ślizgonów w pokoju wspólnym. Teo obiecała, że przyjdą po nią, a to znaczyło, że nie uda się jej wymigać od głupich ślizgońskich obrzędów. A przynajmniej dopóki tkwią w nieświadomości na temat jej dawnej znajomości z Malfoyem. Wygląda na to, że miała teraz coś w rodzaju rekomendacji.

Tego wieczoru Jane dowiedziała się czegoś o Ślizgonach. Ich cechą charakterystyczną (i grającą na jej korzyść) była katastrofalna wręcz nieumiejętność do przyznania własnej niewiedzy. Choćby to był nic nieznaczący drobiazg, to prawdziwy Ślizgon nigdy nie zapyta wprost, a spróbuje sprowadzić rozmowę na interesujący go grunt. To pozwalało Jane wykręcać się raz za razem, bez konieczności uciekania do otwartych kłamstw. Tak samo Teo, kiedy pokazywała jej garderobę i łazienkę, ostrożnie próbowała wybadać stopień jej zażyłości z Malfoyem, na co Jane uczciwie odpowiedziała, że ponieważ przed tym bardzo mało przebywała w Brytanii, to i nie bardzo miała okazję do spotykania się z kimkolwiek. Gdyby Teo była Gryfonką, na pewno zapytałaby wprost, jak w takim razie się poznali i jak dawno temu, co wymusiłoby na Jane udzielanie prawdziwych odpowiedzi lub przemilczanie. W tym wypadku nie uznaliby jej tak lekko za swoją, jak to się stało przy wsparciu Malfoya, zachowującego się tak, jakby się znali od wieków. Oczywiście, nic by nie kosztowało go wyprowadzenie ich z błędu... „Lepiej go nie denerwować – pomyślała, wzdychając. - I tak już wplątałam się w nieprzyjemności...”

To, że będzie musiała mieszkać w jednym pokoju z Bellatriks, było bez wątpienia najbardziej nieprzyjemnym odkryciem początku roku szkolnego. Gdyby choć przez moment pomyślała o tym, że będzie się uczyć na jednym roku z tą psychopatką, prawdopodobnie nie skorzystałaby z propozycji uczęszczania na zajęcia z wszystkimi, nie mówiąc już o tym, że pod żadnym pozorem nie trafiłaby do Slytherinu. Lecz teraz nie pozostało nic innego, jak pogodzić się z sytuacją. Jane pocieszała się myślą, że zawsze może uciec do Poppy lub spędzać więcej czasu w bibliotece. Albo chodzić w gości do Gryfonów... „Jeśli oni jeszcze będą mieli ochotę mnie oglądać. Do tego to na pewno nie spodoba się moim... kolegom z domu. Merlinie, ależ wpadłam!”

W tym momencie kamienna ściana odjechała w bok i do pokoju weszła Bella Black. Nieuprzejmie mierząc wzrokiem swoją współlokatorkę, burknęła coś o tym, że wszyscy się już zebrali i wzięła ze swojej garderoby ciepłą narzutkę. Patrząc, jak dziewczyna się ubiera, Jane pomyślała, że ona sama z ciepłych rzeczy ma wyłącznie szarą bluzę z kapturem i zimową szatę. Ani jedno, ani drugie nie nadawało się na dziś, dlatego po prostu nałożyła na siebie mocne czary rozgrzewające i wyszła na korytarz w ślad za Bellatriks, próbując odnaleźć wzrokiem jakieś punkty orientacyjne, które pozwolą jej później odszukać drzwi swojej sypialni. Na nieszczęście w korytarzu nie było ani portretów ani pancerzy, a jakoś nie miała ochoty pytać swojej idącej przodem sąsiadki. Jane miała nadzieję, że wracać będzie również w jej towarzystwie, inaczej czeka ją noc w pokoju wspólnym. „Jeśli oczywiście uda mi się go odnaleźć” – pomyślała i uśmiechnęła się krzywo.

W obrzędzie wtajemniczenia, jak wyjaśniła jej Teo, brali udział wyłącznie uczniowie szóstej i siódmej klasy. A dokładniej – siódmoklasiści przeprowadzali wtajemniczenie szóstoklasistów, lecz ponieważ Jane była nowa, to dziś miała się zbliżyć do tajemnic Slytherinu. Zebrani w pokoju wspólnym czekali tylko na nią i Bellatriks. Prawie wszyscy byli w ciemnych płaszczach z kapturami, na widok czego Jane zrobiło się niedobrze. Trudno było pozbyć się myśli, że złowieszcze cienie, przemykające jeden za drugim przez słabo oświetlone korytarze podziemi planują coś o wiele mniej niewinnego niż głupi ślizgoński rytuał. Opuścili zamek przez wschodnią galerię, minęli szklarnie i poszli wzdłuż brzegu jeziora. Kiedy odeszli na wystarczającą odległość, jeden ze Ślizgonów dał znak, by się wszyscy zbliżyli.

Teraz wszyscy powinni podzielić się na pary – odezwał się i Jane natychmiast rozpoznała charakterystyczny przeciągający głos. - Możecie przejść tam, dokąd się wybieramy, tylko trzymając za rękę któregoś z siódmoklasistów.

Sam Malfoy, jakby chcąc zilustrować swoje słowa, uniósł rękę mocno trzymającą dłoń zgrabnej wysokiej wiedźmy. „To pewnie jest Narcyza” - pomyślała Jane, rozglądając się. Dziewczyna szukała wzrokiem Teo, mając nadzieję, że prefekt znów weźmie ją pod opiekę, lecz tamta już trzymała kogoś za rękę.

Ty przecież jesteś z siódmego roku? - usłyszała nad uchem męski głos. Dziewczyna odwróciła się, praktycznie utykając nosem w wysoką, dobrze zbudowaną postać, skrytą płaszczem z kapturem. Jane rzuciła Lumos, żeby oświetlić twarz pytającego i natychmiast rzuciła się w tył, dławiąc w gardle krzyk.

Co z tobą?

Nic, wszystko w porządku – wydusiła z siebie, trzęsącymi się rękami chowając różdżkę do futerału. Już lepiej nie widzieć, z kim rozmawiasz, niż zobaczyć... Machinalnie cofnęła się jeszcze o krok. - Jestem z siódmej klasy, lecz nie mogę ci pomóc. Sama jestem nowa. Knightley.

A, tak – odezwał się z ciemności głos, w którym nie było nic przerażającego. - Nazywam się Edward.

Dwie postacie zbliżyły się do nich.

A wy, czemu stoicie? - zapytała jedna z nich. Ten głos Jane znała zbyt dobrze. Dlatego też dziecięcym gestem schowała obie ręce za plecy, gdy Bellatriks wyciągnęła dłoń w jej kierunku. - A, to ty, Knightley... - wysyczała, podchodząc bliżej.

Nic gorszego niż Bellatriks nie mogło jej spotkać, dlatego Jane z ulgą chwyciła rękę, którą w jej kierunku wyciągnął drugi czarodziej. Black tymczasem poprowadziła Edwarda w ślad za innymi. Jane postanowiła nie interesować się tym, z kim wypadło jej być w parze. Wystarczyło jej już wstrząsów jak na jeden wieczór. Chłopak, który szedł obok niej nie próbował zagaić rozmowy, pomimo tego, że musiał czuć, jak trzęsie się jej ręka. Jego dłoń była ciepła i szeroka, i nie było trudno wyobrazić sobie, że to Ron. Tak, niech to będzie Ron, z którym jest tak spokojnie, który nigdy nie...

Jej towarzysz mocniej chwycił rękę dziewczyny i Jane poczuła trzaski w powietrzu, jakby przepływał przez nich słaby prąd. „Czary nieodnajdowalności” - domyśliła się. - „No proszę, jakie to ciekawe, Ślizgoni wprost na terytorium Hogwartu wydzielili dla siebie miejsce? Szkoda, że my o czymś takim nie pomyśleliśmy.”

Walden Macnair pozwala Jane Knightley na przechodzenie przez barierę teraz i w przyszłości – powiedział jej przewodnik i Jane omal nie wyszarpnęła ręki. Prawdopodobnie był przygotowany na podobną dziecinadę, dlatego lekko wzmocnił swój chwyt.

Zresztą dziewczyna szybko się opanowała, pozwalając się przeprowadzić przez zawirowania cudzych energii. Nić samego Macnaira była barwy rudo-złotej, na chwilę oplotła ich złączone dłonie i w tym momencie nacisk, który Jane odczuwała przez cały ten czas, zniknął. Stało się to tak nieoczekiwanie, że dziewczyna utrzymała się na nogach tylko dzięki temu, że Macnair jeszcze nie wypuścił jej ręki.

Stali na wysokim kamienistym brzegu, pośród wysokich sosen wbijających się puszystymi koronami w rozgwieżdżone niebo. Na środku niewielkiej polany już płonęło rytualne ognisko, oświetlające twarze stojących w półokręgu Ślizgonów, którzy zdjęli kaptury i chwycili się za ręce. Jane nie pozostało nic innego, jak przyłączyć się do nich, zamykając krąg. „To nie ja się z nimi teraz bratam...” - pomyślała, śledząc wzrokiem strzelające w górę iskry, a Malfoy tymczasem monotonnie wypowiadał słowa starożytnego rytuału. - „To przeklęta awanturnica Knightley, która prawdopodobnie lubi wpadać jak śliwka w kompot.” Mimo swego sceptycyzmu, Jane nie mogła nie poddać się uroczystemu charakterowi chwili. „Ciekawe, czy w czasach, gdy my się tu uczyliśmy, ta tradycja jeszcze istniała? Możliwe, że Ślizgoni do dziś uważają się za takie romantyczne bractwo... Ha, teraz już mnie nie dziwi, że wtedy w Malfoy Manor szczęście odwróciło się od Lestrange i Malfoya – podnieśli rękę na mnie, której przysięgali wierność. A może i wcześniej – w Ministerstwie...” Najprzyjemniejsze było to, że ona sama w tym momencie była wolna od obowiązku lojalności, który przysięgała przed chwilą. Przysięga nie zaliczała się do nienaruszalnych i nie wpływała na wolność woli przysięgającego, lecz magiczna więź, która tworzyła się między uczestnikami rytuału, zrywając się w momencie świadomego wyrządzenia krzywdy, jednostronnie karała winnego. Skutki nie powinny być zbyt straszne, lecz na tyle poważne, żeby nie łamać przysięgi bez przyczyny. Zdecydowanie, Dom Węża potrzebował czegoś podobnego, żeby nie pozabijać się nawzajem przed ukończeniem szkoły. Teraz przynajmniej można było nie obawiać się ciosu w plecy ze strony choćby Bellatriks. „Choć nie sądzę, żeby pomogło mi to spać spokojnie...” W końcu Malfoy zakończył inkantację i przez kilka chwil wszyscy stali w milczeniu, wciąż jeszcze trzymając się za ręce, czując jak przez utworzony krąg przepływa magiczny potok ich zmieszanych energii.

Teraz powinniście wpleść swoje czary nieodnajdowalności w ogólną barierę, żeby to miejsce uznało was za pełnoprawnych gospodarzy – nakazał Malfoy, rozrywając krąg.

Ślizgoni” - prychnęła Jane, unosząc różdżkę jako pierwsza. - „Skąd taka pewność, że wszyscy obecni umieją nakładać czary nieodnajdowalności? Stąd, że każdy ma choćby jedną skromniutką posiadłość rodzinną? Gdybyśmy się tego nie uczyli w akademii, to bym się teraz zdradziła...”

Jane Knightley ogłasza to miejsce nieodnajdowalnym dla cudzego wzroku i magii. – Gdy wypowiadała formułę, nagle ogarnęły ją wątpliwości, czy obrzęd z użyciem nieprawdziwego nazwiska zadziała. Lecz z drugiej strony, to właśnie pod tym nazwiskiem wprowadził ją tutaj Macnair... „Przy okazji to wyjaśnia, dlaczego ani razu nie przeszłam przez tę barierę w przyszłości. Na pewno nie mogłam tego zrobić, będąc jeszcze Hermioną Granger...”

Czary ochronne były jednymi z najbardziej widowiskowych rozdziałów magii obronnej; nie bez przyczyny tak się podobały Harry'emu, który do dziś czasem spoglądał na magię oczami dziecka. Jane sama lubiła tworzyć magię, która przejawiała się wizualnie. Z czubka jej różdżki wydobyła się oślepiająca perłowobiała nić, wplatając się w migoczący wokół skomplikowany wielobarwny wzór nałożonych wcześniej czarów. Następnie po kolei przebiegła po wyciągniętych rękach pozostałych Ślizgonów, dając im przejście przez odnowioną granicę nieodnajdowalności. Kiedy blask nici zblednął, zrównując się jasnością z resztą wzoru, Jane opuściła różdżkę i cofnęła się o krok.

Narcyza Black ogłasza to miejsce nieodnajdowalnym...

Obserwowanie obrzędu z boku było nawet ciekawsze niż przeprowadzanie go. Czary Narcyzy były barwy bladoliliowej i kiedy dziewczyna czarowała, jej długie włosy wzniosły się od porywu wiatru, podświetlone takim samym różowawym blaskiem. Jane wraz z innymi podstawiła dłoń, żeby drżąca magiczna nić dotknęła jej, zostawiając niewidzialny ślad, oznaczając ją jak swoją – pośród ludzi, którzy byli jej absolutnie obcymi we wszystkich znaczeniach tego słowa.

Edward Goyle ogłasza to miejsce...

No jasne, takie podobieństwo nie mogło być przypadkowe” – pomyślała, unosząc głowę, by spojrzeć w twarz swojemu jeszcze jednemu koszmarowi. Teraz, w blasku ogniska, to podobieństwo stało się wyraźniejsze, wywołując uczucie znajdujące się już gdzieś za granicami przerażenia. Uczucie, które można porównać do głosu zdartego od krzyku. Strach rwał się na zewnątrz, jednak niedoskonałe ludzkie ciało wyczerpało już wszystkie swoje rezerwy, żeby go wyrazić, dlatego po prostu wypalił się wewnątrz, zostawiając po sobie pustkę i popioły; zmęczenie i bezsilność. Jane zacisnęła powieki. To wszystko było nieskończenie głupie, dziewczyna próbowała zmusić się do bycia rozumną, dorosłą; doskonale rozumiała, że ta Bellatriks, ten Macnair, ten Goyle – w szczególności ten Goyle, który nawet nie był tamtym Goylem – nie zrobią jej krzywdy, że są po prostu dziećmi, dziećmi, na Merlina! Ona walczyła z nimi, mając lat piętnaście, zniosła ich tortury mając siedemnaście, przeżyła ten potworny pożar, który kosztował ją utratę poprzedniego, takiego prostego i zrozumiałego życia, więc nie może złamać się teraz, nie teraz, kiedy oni są tylko żałosnymi dziećmi, grającymi w swoje idiotyczne czystokrwiste gry!

Knightley? - Teo ostrożnie dotknęła jej ramienia. - Wszystko się skończyło, pora wracać do zamku.

Jane otworzyła oczy. Ognisko prawie się wypaliło i wokół było pusto. Gwiazdy nad głową skryły się za chmurami, lecz zbliżający się wschód słońca już delikatnie podświetlił niebo nad lasem. Po powierzchni jeziora snuły się szare strzępy mgły i Jane zadrżała. Czary rozgrzewające już dawno przestały działać, więc dziewczyna machnęła różdżką, nakładając nowe. Granica nieodnajdowalności przepuściła ją bez problemów, mimo że w środku obrzędu Jane dosłownie się wyłączyła. Knightley zobaczyła Teo o sto kroków przed sobą i przyspieszyła, żeby ją dogonić. Nie miała najmniejszej ochoty na spędzenie reszty nocy, błądząc po ślizgońskich podziemiach w poszukiwaniu swojej sypialni.


c. d. zdecydowanie n.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nec plus ultra 16
Nec plus ultra 18
Nec plus ultra 2 z 48 [T]
Nec plus ultra do 21
Nec plus ultra 15
Nec plus ultra 9
Nec plus ultra do 14
Nec plus ultra 5
Nec plus ultra 22
Nec plus ultra 13 i 14
Nec plus ultra 17
Nec plus ultra 8
Nec plus ultra 7
Nec plus ultra 6
Nec plus ultra do 10
Nec plus ultra 3
Nec plus ultra 10
Nec plus ultra 4
Nec plus ultra 20

więcej podobnych podstron