Necel Augustyn ZŁOTE KLUCZE(1)

AUGUSTYN NECEL

ZŁOTE KLUCZE



Motto:

Klucze te, które nie tknięte przez jakąkolwiek szwedzką dłpń pozo­stały czyste i żadną nie zmazane skazą, przekazuję z niemałą ser­ca radością prawowitemu panu.

(Z przemówienia gdańskiego raj­cy wręczającego klucze puckiego zamku komisarzom króla Jana III).

orskie wichry rozwiały już popioły zgliszcz pozostawionych przez krwawy najazd Gustawa Adolfa. Z ludnych niegdyś wsi rybackich, którym niosły dostatek ławice śledzia i łososia, zostało kilka przygarbionych checz. W Chłapowie, począwszy od Starniowego Żłobu aż po Rozewską Blizę sterczało przy stawie pod wysokimi klo­nami parę nowych lepianek, przy strzelińskiej zaś drodze wznosiła się chata, którą wybudował Marek Miłosz, rybak a jednocześnie zapamiętały myśliwy polujący na wystra­szone sarny i głodne wilki — postrach wyludnionej okolicy.

Tuż przy Łebskim Żłobie, opodal Rozewia z pożogi 1626 roku ocalały jedynie trzy garbiące <się zagrody. W je­dnej z nich mieszkał Jędrzej Czerwionka, bratanek stare^ go Kresztofa powieszonego przez Szwedów pod żarno­wieckim borem. Jego pierwszą żonę zamordowali Szwedzi, utopili ją wraz z dwojgiem dzieci w Chłapowskim stawie; wracając z wojny ożenił się pod Gdańskiem po raz wtóry z Dorotą i doczekał nowej pociechy — Krystyny, jak twierdziła matka, podobnej kubek w kubek do jej siostry, którą jakiś Szwed porwał i wywiózł za morze.

Zrazu Czerwionka wraz z sąsiadem Marcinem Kuch- nowskim łowił cezą, z czasem jednak założył łososiową maszoperię. W Chłapowie istniała już wtedy maszoperia, należeli do niej rybacy mieszkający nad stawem. Jędrzej musiał przeto dobrać sobie maszopów ze Strzelna i Łeb- cza. Od wieków mieli oni swoją toń przy Rozewi^ u wyr lotu Łebskiego Żłobu, w pobliżu Czerwionkowej chaty. Poza Kuchnowskim sąsiadował z nią Kuba Jaks. I on był

za 'młodu rybakiem, ale później kupił starą kaiszitainkę i woził ryby do Pucka, za co maszoperia dawała mu je­den part. Drugi part otrzymywał wtedy, gdy ktoś za­wistny rzucił na łaskom urok. Jaks bowiem umiał jak nikt zdejmować z urzeczonych niewodów czary. Nic dziw­nego! Miał przecież białkę — łysą czarownicę. Mądry Ha- das, młynarz z Czarnego Młyna przysięgał, że to ona za­czarowała jego żarna, kiedy nie dał jej ziarna dla Jakso- wej kobyły. Młyn tego dnia (przestał mleć. Okolica zosta­ła bez chleba, a ludzie jęli już grozić, że spalą wiedźmę pod mieroszyńskim ¡borem. Uratowało ją to, że w porę znów zaklekotało wodne koło i zachrzęściły żarna. Zawio­dły natomiast połowy. Zasępił <się szyper Czerwionka.

Znowu ktoś rzucił czary na niewód — rzekł i kazał zawołać Jaksa.

Czarownik przegnał ze strądu npaszopów, lecz jeden z młodych rybaków, Józef Bizewski ze Strzelna, ukrył się pod urwiskiem. Z zarośli rogowca śledził poczynania Kuby. Ku swemu zdziwieniu zauważył, że Jaks po prostu przeciął nożem kilka oczek sieci, po czym zwołał rybaków i zapewnił:

Gotowe] Wyrzuciłem wam purtka z matni. Teraz laskorn będzie łowić, leno rnusicie strzec się białek! Nie dopuszczajcie ich do niewodu, bo /nie nadążę zdejmować uroków.

Po nowym zaciągu uwierzyli mu wszyscy. W matni aż się mrowiło od łososi. Ryby biły ogonami, wzniecały srebrne fontanny. Jaks z zadowoleniem przypatrywał się temu z wysokiego urwiska. Nie spodziewał się, że wie­czorem, gdy strudzeni rybacy wracali do checz, Bizewski wyjawi szyprowi jego sekret.

On przeciął leno kilka związanych oczek sieci!

Czerwionka zmarszczył czoło poznaczone bliznami przez

szwedzkie rapiery.

Kto mógł je zawiązać? I żeśmy tego nie spostrzegli przy zastawiamiu?

Umilkli, bo w drzwiach szyprowej checzy stanęła Kry­styna, dwudziestoletnia, jasnowłosa, smukła córka Czer- wkmki, a przed białkami -nie zdradzano nigdy rybackich tajemnic. Szyper więc już bez słowa zawiesił kaszor na drążku, postawił karkulicę przed drzwiami i znikł w cha­łupie. Czerwionkówna podeszła do Józefa.

Odprowadzisz mnie? — zapytał.

Skinęła głową. Ruszyli ku Str^ęlnu przez pola rozzło­cone kwitnącym żarnowcem. Bosa dziewczyna stąpała ostrożnie po grudach gliny i ostrych kępach traw. Zeszli w wądół. Wtem posłyszeli gniewny głos:

Krysta, dożdże le, przindzesz te do dom?

Nenka — szepnęła dziewczyna i czym prędzej po­żegnawszy maszopa zawróciła ku checzy.

Matkę zastała już w izbie. Czerwionkowa, z hałasem przesuwając garnki na kominie, beształa męża:

Nie wiesz, że ona za tym młodym knopem ze Strzel­na świata nie widzi? Rzekłbyś jej, że domu ma pilnować zamiast z knopami latać!

To mądry maszop — odparł szyper pojednawczo.

Chwal go, chwal! Niech całkiem za nim ogłupieje!

Czerwionka nie odrzekł słowa. Zamyślony siadł do stołu,

na którym stał szeroczk z kaszą żytnią ugotowaną na gę­sto i rybną zupą. Wziąwszy drewnianą łyżkę do ręki, jął jeść. Rozzłoszczona białka krzywo spojrzała na stojącą na progu córkę, a potem wskazała jej miejsce na ławie.

Wieczerza na stole stygnie, a ciebie nosi, Bóg wie gdzie.

Nazajutrz szyper przejrzał niewód. Nie zauważył nic podejrzanego, lecz po kilku dniach odkrył w środku nie­wodu związane oczka.

Zdrzeta le, dresze — krzyknął. — Ktoś zeszył nam wierzch ze spodem matni.

Tak, ten niewód nie może łowić — rzekł Marcin Kuchnowski przyglądając się sieci.

Czary, czary — zaśmiał się Józef Bizewski. — Wi­dzicie, jak Jaks nas zamanił?]

Bioj po tego manijka! — rozkazał mu Jędrzej Czer­wionka. — Niech grom zaraz tu iprzyjdzie!

Gdy młody rybak pognał po czarownika, szyper wy­prostowawszy przygarbioine plecy podrapał się w spło­wiałą brodę, a w oczach jego jasnych jak świetlista woda błysnął krotochwilny uśmiech.

Nauczę tego diachla rozumu — rzekł do Kuchnow- «kiego opierając się na sękatej karkulicy. — Bądze dziś gusłom tego remisza kuńc!

Kiedy Bizewski nadszedł z czarownikiem, Marcin Kuch- nowski pokazał mu związane oczka zamykające gardła niewodu.

Wiesz, ileś nam przez to szkody narobił?

Toć nie ja — bronił się pobladły Jaks. — To kusy Purtk! Tylko ja mogę was uchronić przed jego sztuczkami.

Utopić oszukańca! — wołali groźnie maszopi.

Kamień mu do szyi uwiązać i w morze]

Precz — krzyknął szyper. — Niech cię więcej na naszej toni nie »spotkam, bo będzie z tobą licho! Zamiast jak dotychczas sprawiedliwy part, dostaniesz karkulicą po krzepce!

Chytry rybak wziął nogi za pas. Zbiegł co tchu ze strą- du, a wraz z nim, jak zły cień, uciekła bieda^prjześladu- jąca maszopów.

Następnej wiosny w roku 1655, skoro kra lodowa i gru- bia stajały w ciepłym słońcu, a wiatr ruszył od południa, maszoperia Czerwionki znów pociągnęła na swej toni przy Łebskim Żłobie niewód zeszyty w zapusty. W pierw­szym zaciągu matnia zagarnęła przeszło kopę srebrnych łososi. Ucieszyli się Kaszubi:

Mamy co jeść i dętki będą.

W tym roku połowy pociągną się długo — kiwał głową szyper. — Nie na darmo zima była ostra a wiosna późna.

Sprawdziły się jego słowa co do joty. Już dawno za­kwitł żarnowiec i zazieleniły się buki w Łebskim Żłobie, a srebrne ławice łososia wciąż błyskały w pobliżu ro- zewskiego brzegu. Niemal co dnia podczas lustrzanych glad ryby lśniące w promieniach zachodzącego słońca wyskakiwały nad wodę i radowały oczy rybackich dzieci uciesznymi igraszkami.

Dopiero zachodni wiatr i rzęsisty deszcz przerwał po­łowy. Zapobiegliwi kupcy z Pucka i Gdańska nagabywani przez mieszczan o smaczne ryby daremnie przyjeżdżali pytać o nie do checzy Czerwionki.

Skoro ustanie wiatr, znów pociągniemy laskorn — obiecywał szyper.

Doczekawszy się wreszcie nadejścia pogodniejszego niż poprzednie wieczoru dał znać maszoipom, by rankiem stanęli wszyscy na toni i wcześnie legł do snu. Za jego przykładem poszła Czerwionkowa i wkrótce oboje spali twardo. Tylko Krystka długo przewracała się z boku na bok, nim wreszcie usnęła. Po północy ¡przebudziło ją ża­łosne kwilenie sowy. Natychmiast zerwała się z łóżka i wymknęła się z checzy. Nocne straszydło siedziało na, czubku drążka od suszenia sieci.

Chucz!. — krzyknęła dziewczyna, chcąc spłoszyć złą wróżkę. — Chucz! chucz! cioto przeklęta!

Zaszumiały skrzydła. Sowa znikła w stronie mieroszyń- skiego lasu, nad którym mrugały gwiazdy. Północny wschód różowiał letnią zorzą. Księżyc jaśniał nad Bie­lawskimi Błotąmi. Dziewczyna zwróciła oczy ku Strzelnu. Stamtąd mieli nadejść maszopi, a z nimi młody Bizew- ski. Ten zwykle przed świtem podchodził do checzy, pukał w okno i budził «szypra. Ale tym razem szmer żar­nowca ani ciężkie kroki rybaków nie mąciły nocnej ciszy. Zawiedziona Krysta wróciła do izby. Skrzyp drzwi zbu­dził czujną matkę.

Nią wstyd ci po nocy na dwór wyskakiwać za knu- pem? — skarciła córkę.

Ja leno przepędziłam tę sowę z naszego drąga — usprawiedliwiała się szyprówna. — Przez całą noc kwi­liła tu za oknem.

Czy to aby sowa, a nie purtlk istarej Jaksowej? — zatrwożyła się Czerwionkowa. — Znam to ptaszysko! Wiedno siadywała na dachu tej czarownicy, co zaczaro­wała Czarny Młyn.

Taka z niej czarownica jak z Jaksa czarownik — ziewnął Jędrzej przebudzony rozmową i zaraz zapytał córkę, czy na dworze bryza.

Nie, tatku — odpowiedziała. — Glada! Dym z blizy idzie w górę jak słup, a morze chrapie od Lisiego Jaru.

Wstanę —• podźwignął się z pościeli Czerwionka — bo maszopi chyba muszą wnet tu stanąć. Dnia jeno pa­trzeć.

Wciągnął na nogi długie skorżnie, włożył kaftan. Po­tem wyjrzał na dwór, czy rybacy nadchodzą. Drgnął. Z rzedniejącego mroku od Jaksowej zagrody wyłoniła się czarna, naga, rogata postać i powoli zbliżała się do szy-

prowych drzwi. W ręku trzymała widły, z tyłu zwisał jej długi ogon.

Wszelki duch! — jęknął szyper i cofnął się z progu w głąb checzy.

Dorota zerwała się z posłania, podbiegła do okienka.

Maryja, Józef! — załamała ręce. — Pod nasze drzwi podchodzi piekielnik we własnej osobie. Ratujcie nas, wszyscy święci!

Jędrzej chwycił karkulicę. Diabeł z widłami w łapach pchał się już przez drzwi. Uderzył go więc po rogach z taką siłą, że bies wypuścił z rąik swój czartowski oręż.

Święty Józefie — lamentowały kobiety — chroń nas od duchów piekielnych!

Jędrzej wzniósł kij do drugiego ciosu. Czarny skurczył się, zasłonił rogaty łeb rozcapierzonymi dłońmi.

To jo jem! — zawołał piskliwie. — Wasz sąsiad! Jaks! Nie bij, drehu!

Nie wierz mu! — Dorota podawała mężowi kropiel- nicę i kropidło. — Tu masz święconą wodę! Pokrop go!

Uciekaj, człowiecze! — ¡parsknął Czerwionka.— Mnie purtkiem nie nastraszysz! Uciekaj, bo tak cię pokropię, że popamiętasz!

Nieproszony gość dał susa ku drzwiom, wyskoczył za próg i umknął do swej checzy jak zmyty.

Tedy myślisz, że to był Jaks? — Dorota odetchnęła jak po ciężkim grzmocie.

A któż by? — śmiał się rybak. — Rozebrał się oszu- kańc do goła, wysmarował się kotliną, przywiązał sobie rogi i ogon.

Czemu to uczynił?

Widłami chciał mnie zapędzić w kozi róg. Umyślił sobie, że uwierzę w jego purtka i będę go prosić, by mi checz wykadził, a ipotem niewód ipo dawnemu zamaniał.

Wtem zadudniły kroki, ktoś zapukał w okienko:

Szyprze, wstawać pora! — usłyszeli głos Józefa Bi- zewskiego.

Zostańcie z Bogiem — pożegnał kobiety Czerwionka i pospieszył do maszopów.

Krysta podeszła do okienka. W mdłym świetle brzasku ujrzała młodego maszopa. Odchodził z towarzyszami ku Łebskiemu Żłobowi, oglądając się raz po raz w stronę checzy szypra. Skinęła mu ręką na powitanie i pożegna­

ło

nie, położyła się do łóżka i zasnęła zmęczona nocnymi przeżyciami.

Dorota krzątała się przy piecu, gdzie na trójnogu dymił pod pokrywą okopcony garnek. Po jakimś czasie zbudziła córkę.

Pójdziesz na strąd — rzekła — zaniesiesz tatkowi śniadanie.

Krysta zmówiła pacierz, ubrała się, zjadła szybko śnia­danie przygotowane przez matkę, potem chwyciła w je­dną rękę garnek z rybią zupą, w drugą koszyczek z czar­nym chlebem i gotowanym łososiem i pospieszyła na skarpę. Tuż przy Łebskim Żłobie stromą Stegną zaczęła schodzić na strąd.

Rybacy wyjmowali właśnie ryby z laskornu. Stanęła więc na urwisku w krzakach żarnowca. Wiedziała, że nie wolno jej podejść do niewodu, aż maszopi wybiorą wszy­stkie łososie. Ojciec zabijał je karkulicą i układał głowami ku urwiskom. Miało to «sprawić, że ryby zawsze będą płynęły do brzegu. Zapatrzona nie spostrzegła, że poru­szyły się złociste gałęzie zarośli. Ktoś wysunął się z krza­ków. Twarz miał ogorzałą, zarosły podbródek, błyszczące oczy. Podszedł do dziewczyny, wyciągnął węźlastą rękę, by pogłaskać jej jasne warkocze.

Jaks! — poznała piekielnika.

Skoczyła w bok jak spłoszona sarna. Zbiegła z pia­szczystego zbocza pół żywa, podała ojcu koszyk i garnek. Józek stojący przy łodzi, natychmiast porzucił gromadę rybaków i zbliżył się do ukochanej.

Coś taka zdyszana i czerwona? — zagadnął. — Go­nił cię kto?

Ten czarownik — odpowiedziała.

Jaks? — warknął. — Dam ja ¡mu cię straszyć. Kości mu porachuję — odgrażał się. — Przytrę rogów temu diachlowi!

Maszopi rozsiedli się na strądowych głazach. Jedli łap­czywie ¡ranny posiłek, nikt więc nie zwrócił uwagi na Bi- zewskiego, który pognał na urwisko, kędy ciemniała syl­wetka Jaksa. Krysta podążyła za strzelińskim maszopem, aż piasek piszczał pod jej bosymi nogami. Rada była, że tak skwapliwie porwał się do jej obrony, lecz jedno­cześnie bała się, by nie doszło do krwawej bójki.

Nie rób mu nic złego — wołała, daremnie próbując doścignąć Józka.

Ten biegł ku Jaksowi, który zobaczywszy ze «karpy bogaty połów, spieszył na pastwisko ipo kobyłę, by od­wieźć ryby do Pucka. Bizewski był już blisko ściganego, gdy zatrzymał go przejmujący krzyk Krysty: Ł

Boże!

Poniechał pościgu i zaniepokojony podążył wielkimi krokami na krawędź skarpy. Krystyna wskazała mu ręką morze, na którym bielała niezliczona ilość żagli.

Widziałeś kiedy tyle naw? Więcej ich niźli owiec w stadzie.

Nie owce to, leno wilki — warknął z nienawiścią Bizewski. — Wojenne orlogi Szwedów]

Tych morzkulców, co potopili moich przyrodnich braci? — przeraziła się szyprówna.

Józek skinął głową. I on przypomniał sobie opowiada­nia o tym, jak Szwedzi wymordowali chłaipowian za to, że rozgrabili szwedzki statek wyrzucony na strąd przez fale sztormu. Pobladł z wrażenia. Krystyna ścisnęła mu ramię.

Co teraz z nami będzie?

Trza przestrzec maszopów, tatkowi twemu rzec, cośmy stąd obaczyli. Tam z dołu nie widzą ich jeszcze! — mówił ¡prędko rybak i inie tracąc chwili rzucił się ipędem w stronę spadzistej ścieżki. Gdy znalazł się na płaskim brzegu, już z daleka izaczął krzyczeć:

Wali ku nam okrutna flota! Ćma wojennych korabi! Szwedy płyną! Szwedy!

Podnieśli się maszopi z granitowych kamieni, spojrzeli na morze.

Gdzie? — pytali wytężając wzrok.

Chodźcie na górę, to obaczycie, co się święci!

Cała maszoperia jęła się wspinać po zboczach na ur­wisko.

Są, są — jeden przez drugiego pokazywali sobie bielejące żagle.

Tak, to Szwedy — stwierdził szyper. — Omijają forty Władysławowo i Ęazimierzowo! Płyną na Gdańską Zatokę. Źle z nami, dresze. Będzie wojna, jak amen w pacierzu.

Frasobliwie podrapał się w kark, rozejrzał się dokoła. Rybacy milczeli. W dali Jaks wyprowadzał ze swej za­grody kasztankę zaprzęgniętą do pustego wozu, gotowego do załadunku łososi. Jędrzej skinął na Bizewskiego.

Bierz, Józk, kobyłę Jaksową i gnaj do Pucka. Masz zawiadomić komendanta Sarpskiego o flocie, która nad­ciąga. Po drodze wstąp do sołtysa w Chłapowie. Niech pośle konnego posłańca z ostrzeżeniem do Władysławowa. Pomnij, że każda chwila na wagę złota idzie!

Nasz szyper zna się na wojennym rzemiośle — rzekł z uznaniem któryś z rybaków.

Albo to mało się nawojował za Gustawa Adolfa? — mriiknął Marcin Kuchnowski.

Nieoczekiwana wrzawa zagłuszyła ich słowa. To Józek szarpał się koło wozu z Kubą Jaksem, który pojawił się już ze swoją kasztanką na brzegu. Młody rybak odprzęgał co tchu kobyłę, odpychając jej właściciela.

Jakim prawem zabierasz mi konia? — pieklił się Jaks. — Żeby cię purtk tysiącem gromów zatrzaskał! Co robisz, zgrzecho? Odstąp, bo cię zaczaruję! Do Pucka mu­szę jechać, bo łososiom brzuchy wpadną, a mnie prze­padnie mój part.

Ale Bizewski siedział już na kasztance. Chwycił się grzywy, piętami uderzył o końskie boki i pognał, aż za­szumiały tratowane żarnowce. Pędził ku Chłapowu i szyb­ko znikł z oczu maszojpów. Rybacy znów zwrócili spoj­rzenia na dalekie żagle.

Więcej ich niż kopa — rachował szyper.

Półtora kopy beż mendla —odezwał się Kuba, który teraz pojął przyczynę Józkowej napaści.

Naliczyłem pięć mendli — potwierdził Marcin. — Sroga siła! Cóż mamy, szyprze, czynić?

Jędrzej popatrzył na otaczających go maszopów, a po­tem rzekł z wolna:

Zejdziemy, dresze, na strąd i pociągniemy niewód. Może po raz ostatni w tym roku. Kto wie kiedy znów będziemy łowić.

inęło kilika dni. Rozewiski latarnik, jak co zmroku, zapalił ogień na blizie. Wysoki słup dymu roz­pływał się w powietrzu. Bzykały komary. Józef siedząc obok Krysty 'na urwisku opowiadał o tym, jak rozmawiał w Pucku z wojewodą Jakubem Wejherem, którego zastał na tamtejszym zamku i powiadomił o nadpłynięciu szwedzkiej floty.

Słuchałabym cię do rana — szeptała Czerwionków- na. — Żal mi iść spać.

Wszelako pora nam się pożegnać — odparł. — Nim dojdę do Strzelna, głucha noc za/padnie.

Dziewczyna spojrzała w stronę Chłaipowa.

Kogo wypatrujesz? — zapytał z zazdrością.

Księżyca — rzekła — wczoraj wzeszedł tam o tej godzinie. Dziś go jeszcze nie widać, ale chyba niedługo się ukaże. Przy jego świetle przyjemniej ci będzie wę­drować. Zostań ze mną jeszcze trochę. Odprowadzę cię potem pod brzozowy gaj.

Zostałbym, miła, wżdy późno już. O patrz: Kuba w-pędza kobyłę do chlewu, a bociany wracają z mokradeł na Marcinową checz.

Podnieśli się niechętnie. Bizewski ogarnął narzeczoną ramieniem, przytulił policzek do jej ipoliczka i spojrzał na wschód. Sinawe morze ¡przecinał ciemny pas bryzy.

Patrz — wyszeptał. — Czy minie oczy mylą? Tam w tej ciemnawej smudze coś bieleje.

Żagle? — przywarła do niego tak, że poczuł szybkie bicie jej serca. — Kędy je widzisz?

Tam, na widnokręgu — wskazywał. — Wytęż oczy, a też je obaczysz. Bardzo ich wiele. To chyba Szwed znów nadpływa z całą potęgą. W Gdańskiej Zatoce źle mu się powiodło, tedy może tu będzie próbował wylądować.

Powiem tatkowi, a ty miej na oku tych morzkul- ców — rzekła przejęta dziewczyna i pobiegła do checzy.

W progu powitał ją jazgot matki.

Gdzie tak długo byłaś? Pewnie znów z tym twoim niekarańcem. Igrasz, igrasz aż się doigrasz. Bociany wam nad głowami krążą!

Kry-sta nie odrzekła nic. Oparta o ścianę dyszała cięż­ko. Dorota zauważyła wreszcie zmienioną, śmiertelnie bladą twarz córki.

Co z tobą?

Co się stało? — zapytał szyper wchodząc do chaty.

Szwedy! — wyjąkała jedynaczka.

Jędrzej wyciągnął z ukrycia starą krócicę i wsadził ją za pas. Po chwili we troje stali na zboczu obok Bizew- skiego. Noc spychała już dzień za krawędź horyzontu i szyper z wielkim trudem zdołał dojrzeć żagle jaśnieją­ce w 'mroku.

Te gromy przez dwa dni strzelały do Gdańska i Puc­ka — sapał. — Nic tam nie zdziałali. Teraz, jak zło­dzieje, podsuwają się pod nasz brzeg. Tu chcą niespodzia­nie wedrzeć się na ląd.

Tu? — zatrwożyła się białka.

A gdzie by, jeśli nie przy Łebskim Żłobie? Ale nie bój się. Nie śpimy przecież. Damy morzkulcom pieprzu jak za dawnych lat. Jeno czasu tracić nam nie wolno. Bioj do Chłapowa — zwrócił się do córki — niech chła- powianie strzegą swego śtrądu. — Bizewskiemu zaś roz­kazał, jak poprzednio, pocwałować do Pucka i po drodze zaalarmować Strzelno, Łebcz i Gnieżdżewo.

Wkrótce zadudnił tętent kopyt kasztanki ścigany kląt­wami Jaksa. Jędrzej podszedł do sąsiada.

Nie grom! — huknął — a ruszaj na Rozewie i do Tupadeł, do sołtysa, rzeknij mu, żeby szedł ze swymi ludźmi do Lisiego Jaru. Niech każdy chłop bierze topór czy widły. Niech pilnują Żelaznej Drogi, bo nią Szwedzi wejdą w kraj. A blizowy niech wygasi ogniszcze!

Morzkulce? — przeląkł się Kuba. — A tak się cie­szyłem, że w inne strony popłynęli. Co to będzie? Je­zusie Nazareński! Znów będą mordować? Za co nas ta kara spotyka?

Mają z nami od dawna ma (pieńku o tych frajbiterów, co wiele im szkody przyczynili.

No, to jo już pobieżę do Tupadeł, do sołtysa.

Co tu Jaks tak piekłem szarpał? — zagadnął zdy­szany Marcin Kuchinowski zwabiony wrzawą.

Szyper oznajmił mu złą nowinę, po czym na zakończe­nie rzekł:

Porąbiemy nasze czółna. Przede wszystkim tę dużą laskornową łódź. Szwed by mógł nią armaty na ląd zwozić.

Poszli na brzeg. Zgasła bliza na Rozewiu i tylko księżyc jasno oświetlał gładziznę morza. Nigdzie jednak w pobliżu nie dostrzegli nieprzyjacielskich inaw.

Ugrzęźli w tej gładzie jak muchy w smole — mruk­nął Czerwionka. — Do rannej bryzy nic nam nie grozi. Zdążymy rozbić nasze boty w drzazgi.

Wiesz, drehu, co przyszło mi na myśl? —- powiedział Kuchnowski. — Podetnijmy dno tej naszej dużej łodzi! Jak Szwedy załadują do niej działa, połamią się wręgi i morzkulce pójdą na dno.

Mądre słowa — pochwalił szyper. '

Zeszli na strąd do łodzi. Wyjęli plychty, nądrąbali z do­łu wszystkie żebra łodziowe, a potem zakryli dno, wło­żyli wiosła i wrócili na urwisko. Tam spotkali strzeliń- skich maszopów, którzy nadeszli ze swoim «sołtysem Par- chemem. Było ich razem młodych i starych prawie pół kopy. Połowa z nich miała rusznice i muszkiety. Reszta uzbroiła się w widły, topory, cepy.

Bierzcie beki! — nawoływał szyper. — Nimi bę­dziemy tłuc nieprzyjaciół jak foki w przerębli.

Ludzi zbierało się coraz więcej. Czerwionka dwoił się i troił. Rozstawiał czaty, gorzej uzbrojonym dawał ruszni­ce, które zachowały się jeszcze z lat frajbiterskich ukryte na poddaszu, zagrzewał do walki zebranych chłopów i ry­baków.

Pamiętacie, dresze — mówił gorąco — czasy Gu­stawa Adolfa, króla morzkulców? Płonące, wywrócone krzyże przydrożne, splądrowane kościoły? Gałęzie i reje wtedy aż się uginały pod ciężarem wisielców. Żołdacy mordowali starców i dzieci, porywali białki. Musimy się bronić! Jeśli ich nie odeprzemy, to przynajmniej opóźnimy lądowanie. Tymczasem wojewoda Wejher zbierze wojsko i pobije pludrów. Wrócą tam, skąd ich kusy purtk przy­niósł, skoro jeno my wszyscy murem staniem za polskiego króla, pomnąc iż nasi królowie też ojców naszych obro­nili, gdy ich pucki starosta imć Stanisław Kostka jął gnębić niesprawiedliwymi ciężarami. Nie pożałujecie krwi? Będziecie gromić wroga?

Będziemy! — huknęli z zapałem. — Za króla jego- mościulka!

Później iporozsiadali się i cicho gwarząc czekali na dal­szy rozwój wypadków. Nic jednak się nie zmieniło, prócz tego że wróciła Krysta.

I co tam w Chłapowie? — zapytał szyper.

Chłapowianie — odrzekła — przed wieczorem spo­strzegłszy nadpływające nawy wyszli ze swym sołtysem Kołaczem strzec strądu. Starcy zaś, białki i dzieci uciekły do poezernickiego lasu.

Może też i wy byście uszli do boru? — radził oj­ciec. — Ty, nenka, Marcinowa z dziećmi.

Zostanę z wami, tatku. Będziemy z nenką dla was strawę gotować. Może się takoż przydam, jeśli będziecie chcieli znów gdzie gońca posłać.

Trza by kogoś do Sulic pchnąć :— mruknął ojciec. — Jeno że trudno po ciemku przejść przez Bielawskie Błota.

Przejście tam suche. Znam je. Przecie byłam kilka dni temu w sulickim dworze.

Wżdy na bagnach ipurtki tam światłami migają.

Nie boję się ich, bo tylko do grzesznych ludzi mają te diabły dostęp.

Tedy idź, a bacz, byś nie zbłądziła.

Co mam rzec w licach?

Powiedz sulickiemu panu, iż się tu już więcej niźli stu zbrojnych zeszło i upraszają go, by nad nimi komendę objął. Resztę wiesz sama: wróg u strądu! Lada chwila może lądować.

Przeżegnał ją znakiem krzyżą i śmiała dziewczyna ru­szyła w drogę.

Czerwionka poprawił krócicę za pasem. Bardzo mu za­leżało, by Piotr Sulicki jak najrychlej tu stąnął. Z nim — doświadczonym oficerem — mógłby bez trwogi oczekiwać dnia, którego nadejście wieściły blednące gwiazdy. Siadł na progu checzy i pogrążył się w niewesołych myślach. Z zadumy wyrwał go lament sąsiada:

Ty komturze! Zmarnowałeś mi kobyłę na nic! Pew­no żeś na niej leciał jak zły duch z dobrą duszą? Mokra od potu! Może ochwacona? Bodaj cię...

Po chwili przed szyprem stanął Józk.

Kuba Jaks — śmiał się — tak mnie znów zgromił, że się aż jego pobyła przelękła.

Nie pleć głupstw — podniósł się Jędrzej. — Mów coś w Pucku załatwił.

W Pucku wojska, jak ipszczół ;w ulu. Działa zastałem na murach gotowe do palby. Komendant czuwa. Kazał nam strzec brzegów i donosić mu o wszystkim, co tu bę­dzie się dziać. Macie dla mnie jeszcze jakieś polecenia?

Pójdziesz teraz do Lisiego Jaru na Żelazną Drogę! Obaczysz na własne oczy czy sołtys z Tupadeł wraz ze swymi ludźmi dobrze pilnuje swojego strądu. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Już idę! — Bizewski odwrócił się i odszedł spiesznie.

Bot się zbliża pod kraj! — wołał Marcin biegnąc znad morza.

r Nie krzycz, bo nieprzyjaciel może posłyszeć — skar­cił go szypeir. — Chodźmy, drehu]

Przez gładką toń rzeczywiście sunęła ku brzegowi czar­na plama szalupy. Załoga jej wiosłowała w stronę gar­dzieli Łebskiego Żłobu.

Te czairty nie mogły (podpłynąć pod żaglami, tedy wysłali łódź na zwiady — mruknął szyper. — Czekajta, morzkulce, pogadamy z wami po cichu.

Szybko zszedł na dół, pobudził śpiących maszopów, wy­znaczył im placówki. Sam się zaszył w' gęstym żarnowcu u wylotu wąwozu i śledził posuwającą się łódź. Dobiła. Na bielejący w półmroku istrąd wyskoczyło ośmiu przy­byszów zza morza. Dwóch było w strojnych kapeluszach, reszta w świecących hełmach, Ci w hełmach dzierżyli w dłoniach lonty i muszkiety. Prawie trzydzieści już lat minęło od tej chwili, gdy za młodu po raz ostatni widział Szwedów, ale poznał ich od razu. Zacisnął dłonie. Serce skurczyła mu nienawiść na wspomnienie dawnych krzywd. Tymczasem dwaj oficerowie w szerokoskrzydłych kapelu­szach i opończach podeszli do łodzi maszopów, podczas gdy gromada muszkieterów wyciągała na strąd szalupę, którą przybyli.

Oglądajcie nasze czółno, może się wam przydać do lądowania w piekle — zaśmiał się w duchu szyper.

Choć wytężał wzrok, nie ujrzał w pobliżu brzegu innych łodzi nieprzyjaciela. Natomiast w1 dali, pod jaśniejącą zorzą, rosły żagle okrętów szwedzkich, które zbliżyły się trochę ku wybrzeżu.

Oficerowie zakończyli oględziny dużego czółna, podeszli do patrolu stojącego przy szalupie i jeden z nich wraz z czterema żołnierzami ruszył w kierunku gardzieli Łeb­

skiego Żłobu. W jednej ręce trzymał goły raipieir, w dru­giej pistolet.

Idą, dresze, do nas — powiadomił szyper cicho ma- szopów ukrytych w zaroślach na dnie wąwozu. — Bądź­cie gotowi!

W jarze panowała grobowa cisza. Szwedzi ¡stąpali z lek­ka, by piach nie piszczał pod ich stopami. Oficer kroczył na czele oddziałku, za nim ostrożnie zanurzali się w cze­luść wąwozu muszkieterzy. Nagle znad zoloju zerwała się przebudzona chmara -mew, czyniąc straszną wrzawę. Szwed obrócił się gwałtownie, aż zadrżało strusie pióro jego kapelusza.

Jędrzej chętnie by doń w tym momencie palnął z kró- cicy, powstrzymał -się jednak.

Mógłbym popsuć sprawę — zreflektował się zaraz. — Lepiej przepuścić ich dalej, aż do moich maszopów. Ci po cichu spławią ich z tego świata.

Po chwili nasłuchiwania uspokojeni Szwedzi ruszyli dalej gęsiego. Tak doszli wydeptaną ścieżką -do bukowych krzaków porastających zbocza tuż przy dnie jaru. Ich świeżo zazielenione gałęzie nisko opadały z obu stron żłobu tworząc jakby tunel, w którym wiła się wąska dróżka. Oficer przystanął rozglądając *się dokoła, ale że nie było innej drogi w głąb lądu, po chwili cały oddzia- łek znikł w gąszczu.

Idźcie na złamanie karku — posłał za nimi życzenie Czerwionka, z zapartym tchem (patrząc z ukrycia w kie­runku zarośli, które pochłonęły nieprzyjaciela.

W kilka sekund później usłyszał przytłumione, jakby podziemne jęki i kilka cichych ciosów. Potem ciszę mą­ciły już tylko wrony kraczące nad wąwozem i szelest listowia poruszanego wiatrem.

Szyper wyskoczył z kryjówki. Pobiegł pod liściaste, ni­skie sklepienie, gdzie maszopi wyciągali skrwawione beki z ciał szwedzkich żołnierzy.

Schowajcie ścierwa tych morskich psów! — zako­menderował szyper. — Inni mogą tutaj wkrótce nadejść i trzeba ich będzie równie gorąco przywitać.

Kaszubi wciągnęli szwedzkie trupy w gęstwinę, usunęli ślady krwi i zbrojni w zdobyty oręż zajęli, podobnie jak Czerwionka, dawne posterunki dobrze zamaskowane przed oczami przeciwnika.

19

Rozjaśniło się już zupełnie. Morze nieco zsiniało, bo lekka bryza ruszyła od wschodu. Chmara szwedzkich naw podchodziła wolno ku brzegowi, ale nie było mowy, by przy tym słabym wiaterku wiróg zdołał wcześniej niż za godzinę zbliżyć się na odległość armatniego strzału.

Drugi oficer patrzał na to i niecierpliwił się przy sza­lupie. Zaniepokojony, że ¡patrol nie wraca, co chwila rzu­cał spojrzenie w głąb jaru.

Nie podoba mi się to — mamrotał do siebie i targał spiczaste wąsiska. — Całkiem nie podoba. Powinni już tu być.

Przestępował z 'nogi na nogę, czujnie nasłuchiwał kro­ków, podciągał cholewy, nacisnął głębiej kapelusz, aż wreszcie ruszył z dwoma podkomendnymi śladem zagi­nionych kamratów.

Idzie reszta morzkulców — (pobiegł szept Andrzeja ku maszopom zaczajonym przy niedalekim pobojowisku.

Szwedzi maszerowali jeden za drugim. Drogę wskazy­wały im wyraźne ślady stóp poprzedniego patrolu. Wresz­cie znikli w zielonej bramie.

I znowu zaszeleściły buczyny, ozwały się zdławione głosy. Czerwionka pobiegł ku druhom.

Szkoda, że nie ma ich .więcej — rzekł doń Marcin Kuchnowski, gdy szyper z krócicą w ręku stanął nad świeżymi trupami. — Natłuklibyśmy ich jak fok przed nadchodzącą nordą.

Nadejdzie ich więcej — rzekł -szyper. — Rusza wia­terek, to i nawy ruszą. Zacznie się lądowanie i będzie co spychać do morza!

Jacyś jeźdźcy się zbliża ją od mieroszyńskiego boru — przyniósł nową wieść strzeliński sołtys, Grzegorz Parchem.

Chwała Bogu! — ucieszył się szyper. — To na pewno pan Piotr wiedzie nam pomoc ze Sulic.

, rysta Czerwionkówna minęła mieroszyński bór. Na niebo wypłynęło już z morza »słońce. Szyprówna przyśpieszyła więc kroku. Z opowiadań ojca wiedziała, że pan Piotr to wielki wojownik. Czuła, jak ważna jest

jego obecność tam, gdzie nieprzyjaciel zamierza wtargnąć na wybrzeże. Za Bielawskimi Błotami wyszła na wzgórze. W dole drzemały Sulice, stodoły, chaty, dwór z wysokim gontowym dachem, wznoszącym się pod klonami i dęba­mi. Dziewczyna podeszła ścieżką wijącą się między zielo­nym zbożem do bramy w murze otaczającym folwarczne zabudowania. Po kilkakrotnym pukaniu w dębowe deski wrót usłyszała zbliżające się kroki. Rozwarły się wierzeje. Otworzył je siwy, pomarszczony starowina.

Dzewko — zdumiał się — te (przeszła za wczas! Słońce ledwie się ukazało nad morzem, pon jeszcze spi!

Morzkulce pod krajem! — zawołała. — Chcą u nas lądować! Sulicki pan musi o tym sę chutko dowiedzec. Czekają tam na niego nasi ledze jak na ¿bawienie.

Stróż stanął jak wryty.

Szwedy? — zachrypiał trzęsąc głową. — Maryja, Józef! A to nowina!

Wpuścił dziewczynę za bramę. Brzegiem stawu popro­wadził ją przez .sad. Po mętnej wodzie (pływały cztery ła­będzie o giętkich, niepokalanie śnieżnych szyjach. Bielone drzewa rzucały cień na murawę. Łaciate psy dworskie, szarpiące się na łańcuchach, jęły ujadać na nieznajomą, ucichły jednak, gdy stróż do nich przemówił. Wstąpili na ganek, weszli do sieni dworu. Stary zapukał do bocznych drzwi. Niemal natychmiast zjawił się w nich pan Piotr. Widocznie zbudziły go już *psy, bo zdążył się odziać. Dopinał guziki szarego żuipana narzuconego pospiesznie na koszulę i wiśniowe hajdawery.

Pochwalony — rzekła Czerwionkówna.

Na wieki wieków — odrzekł. — Gadaj, co nam, duszko, dobrego dziś przyniosłaś — zapytał dobrodusznie, poznając Krystę, która często zachodziła do Sulic z karz- nią pełną najlepszych ryb.

Dobrego dnia życzę jegomości ■*— skłoniła się dziew­czyna. — Wżdy nie przynoszę nic dobrego. Zła wieść mnie tu przywiodła. Morzkulcy chcą na ląd wyleźć! Już wczoraj wieczór szwedzka flota ukazała się na morzu, je­no tyle że glada ich uwięziła. Ale leno wiatr ruszy, pod­płyną pod 'brzeg! To kazał mi powiedzieć wam mój ojc.

W głębi sieni zaskrzypiały drzwi. Suchy, olbrzymi, koś­cisty, na pół ubrany starzec bezszelestnie, jak zjawa, zbli­żył się do rozmawiających. Na jego twarzy malował się

niepokój. Snadź usłyszał przez drzwi relację młodej Ka- szubki.

Morzkulcy? — zapytał dziedzica. — Znów oni?

Zamierzają wylądować pod Rozewską Blizą — od­powiedział szlachcic.

Wczora obchodziłem strąd i niczego nie zauważy­łem — rzekł starzec. — Czy te gromy śmierci szukają? Ozy zapomnieli o moiim tojporze?

Krystyna usłyszawszy o toporze domyśliła się, że sę­dziwy stołem to nikt inny, tylko Jówa głośny na całym wybrzeżu. Spojrzała z podziwem na jego szerokie, kościste dłonie, którymi niegdyś zrzucił Szwedom dwie armaty z wieży puckiej fary.

Idź i obudź czeladź! — rozkazał Sulicki stróżowi.— Niech siodłają konie. Bij w dzwon na alarm. Postaw oko­licę na nogi.

Poszedł do alkierza. Stary Jówa również zniknął za drzwiami. Po chwili wrócił z zardzewiałym toporem w prawicy. Odziany był w spłowiały kolet sięgający za­ledwie do połowy ud. U szyi zwisał mu szka pierz i róża­niec, u pasa dyndał na skórzanym sznurze wielki, bawoli róg mgłowy.

Tedym i gotów do wojaczki — mamrotał sam do siebie. — Zardzewiałeś, mój drehu, i ja zardzewiałem. Ale to nick. W pierwszej bitwie otrząśniemy się ze rdzy!

Z alkierza wyszła pani Sulicka, owa piękna Barbara,

o której opowiadano zimowymi wieczorami po wszystkich checzach rybackich i chłopskich. Spojrzawszy na uzbro­jonego Jówę stanęła jak wryta.

Ojcze, co wy? Toć jesteście za starzy, by iść na Szwedów. Zostańcie w domu. Należy się wam spokój, od­poczynek. Dość się w życiu nawojowaliście.

Stary kaper spojrzał spod oka na dziedziczkę.

Póki ten oręż udźwignę — pogładził toporzysko — żaden morzkulec na strąd cało nie wylezie. Myślisz, Bar­barko, żebym usiedział spokojnie za piecem, kiedy letrze następują?

Dworski dzwon bił już na trwogę. Jówa wyszedł na podwórze, ujął swój szyperski róg i, obracając się wkoło, huczał na cztery strony świata tak głośno i przeraźliwie, jakby zwoływał stolemów z całych Kaszub na ratunek polskiego wybrzeża. Po czym wytarł róg rękawem i zbli­

żył się do Piotra Sulickiego, który, odziany w dragoński strój z szablą krzywą u boku, czekał, aż stajenni podpro­wadzą pod ganek okulbaczonego konia. Pani Barbara sta­ła obok męża, a łzy toczyły się jej po policzkach.

Zostań z Bogiem — żegnał Sulicki małżonkę tuląc ją do piersi.

Dzwon dzwonił coraz żałośniej. Koniuchowie przypę­dzali z nocnych pastwisk komie, czeladź siodłała je w po­śpiechu. Szlachcic dosiadł irumaka. Na drugiego konia siadł bratanek Barbary, Janusz, którego bezdzietni Suliccy przyjęli do herbu i usynowili jako przyszłego dziedzica Sulic. Od strony Sławoszyna ukazała się na drodze chma­ra kurzawy. To na odgłos dzwonu i buczka Jówy nad­jeżdżał sławoszyński sołtys z chłopami. Pan Piotr powia­domił ich krótko, że Szwed chce wylądować pod Roze­wiem.

Dozwolimy im na to? — rzucił pytanie.

Chyba po naszych trupach! — krzyknął sołtys. — Nie puścimy heretyków!

Tedy komu w drogę, temu czas! — rzekł Sulicki.

Konie rżały. Czeladź gramoliła się na kulbaki. Gdy

oddział miał ruszyć, a Piotr Sulicki ściskał i całował po raz ostatni dłoń żony, Krysta również skierowała się ku bramie.

Ostań u nas — rzekła do niej pani Sulicka. — Tam pod Rozewiem niebezpiecznie być może. Zginiesz lub gorszy jeszcze los cię spotka.

Nie — odpowiedziała dziewczyna. — Mój ojc i nenka czekają na mnie. Pójdę do nich.

Wtedy pani Barbara poleciła synowi, by wziął szy- prównę na konia. Młody Sulicki chwycił Krystę w ra­miona, wciągnął ją na grzbiet wierzchowca, posadził przed sobą i ruszył ¡za oddalającym się oddziałem. Pani Sulicka krzyżem żegnała odjeżdżających wojowników.

Niech was Matka Boska Swarzewska strzeże od kul nieprzyjacielskich — mówiła ocierając łzy.

Jówa tymczasem ostrzył na płaskim kamieniu topór. Barbara podeszła do starca:

Ojcze miły, ostańcie choć wy ze raną. Starzy jesteś­cie. Dość już nieprzyjaciół kościoła i ojczyzny naszej po­słaliście na Boży Sąd. Bóg w niebie na pewno choć nie pierwsze, ale bez wątpienia blisko koło siebie miejsce

wam wyznaczył. Niech dziś młodzi bronią Rzeczypospoli­tej. Ich kolej nadeszła.

Jówa nic na to nie rzekł, jeno ipołożył topór na ramię, ucałował Barbarę w czoło i ruszył za gromadą dążącą przez Bielawskie Błota ku Rozewiu.

Szwedzkie nawy już zakotwiczyły na rewie, inne podchodzą pod brzeg — złożył Czerwionka relację panu Piotrowi, gdy ten stanął ze swoimi ludźmi za wysokimi krzakami żarnowca, by wTrogowie nie ujrzeli jego od­działu.

Sulicki zeskoczył z koinia. Jędrzej powiedział mu, jak maszopi zniszczyli szwedzkie patrole, dzięki czemu Karło­wy admirał nie wie, co się dzieje na lądzie.

Potem szyper zdał dowództwo ipainu Piotrowi.

Ilu macie ludzi? — zapytał szlachcic.

Ponad dwie kopy — odparł Czerwionka.

Jędrzej oprowadził szlachcica po linii wszystkich czat. Oznajmił im, że mają nowego komendanta. Po oibejściu czat Sulicki stanął na skarpie wysokiego brzegu i obser­wował nieprzyjacielskie okręty, płynące z lekkim wscho­dnim wiatrem za przylądek Rozewia. Inna eskadra leżała przy Łebskim Żłobie tak blisko brzegów, że gdyby ktoś ze strądu krzyknął głośno, Szwedzi na pewno by usły­szeli. Marynarze spuszczali szalupę na wodę, a więc nie­przyjaciel gotował się do desantu.

Szwed będzie chyba próbował lądować w }dlku miejscach — rzekł Sulicki. — Czy iprzy Lisim Jarzę i Że­laznej Drodze napotka też na opór?

Tam stróżuje sołtys z Tupadeł, Łyk — odparł Ję­drzej. — Wysłałem doń nocą jednego' z mych maszopów, by się przekonał, czy należycie strzeże wraz ze swyjni ludźmi wybrzeża, ale nie wrócił jeszcze. — I jął opowiadać

o wszystkim, czego dotąd dokonał wraz ze swoimi ludźmi.

Widzę, żeście się dobrze spisali — pochwalił go pan Piotr. — Niewiele iprzyjdzie mi dodać. Chyba to, że umyśl­nego pchnę do wojewody z kolejnym meldunkiem.

Ja pojadę do Pucka! — zaofiarował się Robakowski ze Swiecina, który nadjechał właśnie w kilka koni.

Zgoda, a ty, Januszu, przepatroluj brzeg na zachód

od Rozewia aż do Karwi — rozkazał Sulicki synowi i wraz z Czerwionką zszedł z Łebskiego Żłobu.

Tu chyba wysadzą pierwszy desant — zgadywał bro­daty szyper. — O, popatrzcie na morze.

Okrętowe działa plunęły ogniem. Salwa szwedzkiej flo­ty ugodziła w skarpy po obu stronach Łebskiego Żłobu. Wybrzeże milczało. Nie ozwał się żaden muszkiet ni rusz­nica. Tylko spłoszona kobyła pognała z pastwiska do checzy czarownika, którą Jaks obchodził i okadzał dy­mem płonącego zielska, kłaniając się raz po raz w pas przelatującym pociskom.

Łysa jego białka lamentując wniebogłosy ładowała na wóz pierzyny i garnki. Jówa, który przyczłapał właśnie z toporem na ramieniu, splunął zmierzwiony tym tchó­rzostwem i poszedł dalej. W ostatniej chwili przed dobi­ciem 'niqprzyjacielskich szalup zaszył się w krzakach koło pana Piotra i szypra. Przykląkł, rozgarnął gałęzie, rozej­rzał się po strądzie i ściągnął krzaczaste ;brwi. Paznokciem próbując ostrości topora, gniewnie spojrzał na Czer- wionkę.

Czemu jeście nie porąbali waszego wielkiego bota? Toć oni będą 'nim armaty zwozić!

-— Niech no wuja poczeka — uśmiechnął się Jędrzej nazywając jastarnickiego szypra wujem, jak go zresztą powszechnie zwano na całym wybrzeżu. — Obaczycie, skoro załadują na niego armaty, to się wnet za nimi woda zamknie!

Na zoloju wylądowało około stu żołnierzy. Czterech wsiadło do maszoperskiej łodzi i ipowiosłowało do jednego z szwedzkich okrętów. Desantowe łodzie również odpły­nęły z (powrotem, -by przewieźć nowe oddziały. Pluskały wiosła wzniecając fontanny bryzgów. Bryza poruszała flagi na masztach. Nad głowami wioślarzy latały białe mewy. Z okrętu ładowano armaty do dużej łodzi ma szo­po w. Po linowych drabinkach schodzili do szalup zbrojni piechurzy.

Dowódca żołnierzy stojących na strądzie, zdecydował się wysłać zwiadowców wąwozem. Ciekaw był, co się stało z poprzednim patrolem, no i polecono mu zbadać dokąd prowadzi droga w wąwozie.

Pójdzie mu jak owemu szyprowi, co to popłynął na dalekie morze — jął szeiptaę Jówa do ucha Jędrzeja. —

Zdawało mu się, że toń :nie ma kresu, aż tu przed okrę­tem wyrósł mur wysoki. Szyper tedy kazał jednemu z okrętników wejść za tę przegrodę i zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Ten wszakże, skoro wdrapał się, zaraz z radosnym krzykiem skoczył za mur. Zdziwił się kapi­tan. Posłał drugiego. Ów zrobił to samo. Trzeci poszedł w jego ślady. Tak samo uczynili inni i w końcu żeglarz został sam jeden na pokładzie. Pomyślał, iż za murem jest chyba raj upragniony i wzięła go okrutna chęć, by oba- czyć ów ogród cudowny. Wżdy wspomniawszy w porę swą żonkę miłą zawrócił rudel i do dom pożeglował,

Ten nie zawróci — mruknął Czerwionka. — Pójdzie do raju jak wszyscy jego kamraci, którzy przed nim tą drogą szli.

Do raju? — oburzył się olbrzym. — Będą letrze w niebie, wżdy tam, gdzie pies łapą grzebie!

Sulicki przyłożył palec do ust na znak, by przerwali pogwarki, dwóch bowiem oficerów i pół setki piechurów ruszyło w stronę gardzieli wądołu.

Czarni jak diabli w smole kąpani — zrzędził Jówa patrząc na ciemne kolety mijającego go oddziału.

Dróżka tak była wąska, iż najeźdźcy mogli maszerować nią jedynie w pojedynkę lub w ¡najlepszym razie dwój­kami.

Sza! — syknął szlachcic.

Umilkł kościsty gaduła. Zacisnął sękate dłonie na topo­rzysku, a Sulicki i Czerwionka odwiedli kurki, wymie­rzyli strzelby do strzału. Wróg tak był blisko, że słyszeli przyciszone głosy oficerów: ,

Spójrz, Eryku, na tę piaszczystą ścieżkę! Widzisz ślady? Tędy szedł patrol porucznika Larsona.

A którędy miałby iść? Wiadomo, iż nie pięli się po tych stromych zboczach.

Pochylili głowy i z pistoletami w rękach weszli pod obwisłe gałęzie.

Lezą jak myszy do pułapki — sapnął niepoprawny Jówa.

Wtem huknął pistoletowy wystrzał. Zakotłowało się. Zaszczękał oręż. Maszerujący na końcu oddziału piechurzy pospiesznie zawrócili ,ku brzegowi, ale z zarośli wypadł już olbrzym z rdzawym toporem. Zastąpił im drogę, od­ciął odwrót. Wydał im się upiorem, zjawą z północnych

sag. Ci, co znajdowali się w zasięgu jego ramion, padli pod ciosami topora, reszta skłębiła się i rzuciła do uciecz­ki na urwiste zbocza. Tam wszakże czyhali na nich strze- lińscy i chłapowscy rybacy. Bekami rąbali wrogów jak foki pełznące ;na lodowe zwały. Piotr Sulicki i Jędrzej brali na cel zbiegów wybiegających z głębi jaru. Modry, prochowy dym osnuł ściany parowu. Jówa machał topo­rem niby drwal niestrudzony. Wąsaty sierżant chciał go przebić rapierem, lecz padł od kuli* Sulickiego, nim zdą­żył wyciągnąć broń do ¡zdradzieckiego sztychu.

Bij foko jadów! — grzmiał sołtys Parchem zachęca­jąc swych ludzi do walki.

Trwała ona nie dłużej niż trzy “zdrowaśki”. Zwłoki piechurów, połamane rapiery, muszkiety, hełmy zasłały wądół. Olbrzym otarł krew z ostrza topora i za panem Sulickim posizedł na skraj wąwozu1. Szwedzi usłyszeli pal­bę i krzyki, pospieszyli więc na pomoc przedniej straży. Nagła wszakże cisza zatrzymała ich w gardzieli jaru; bo­jąc się w;paść w zasadzkę postanowili czekać na posiłki. Od zakotwiczonej floty sunęło już dwadzieścia szahiip pełnych wojska zbrojnego w muszkiety i zapalone lonty. Przed nimi wolno płynęła wielka laskornowa łódź łado­wana działami, zanurzona niemal po brzegi smolnych burt.

Patrzcie, wuja — Czerwionka ścisnął ramię wielko­luda. — Tam, tam...

Z czółna nadleciał rozpaczliwy wrzask. Załamało się dno. Łódź z załogą i1 działami runęła w głęboką toń. Za­trzymały się szalupy. Marynarze podnieśli wiosła, z któ­rych ociekała woda. Skamienieli ze zdumienia. Oficer z brzegu gwałtownymi gestami naglił ich do podjęcia żeglugi. Buszyli tedy i wkrótce biały strąd zaczerniał żołnierskim mrowiem. Przywódcy błyskając rapierami formowali oddziałki liczące po- dziesięciu żołnierzy. W kil- kuisążniowych odstępach poprowadzili je w parów śmier­ci. Kroczyli z gorejącymi lontami, z muszkietami goto­wymi do strzału, rozglądając się na prawo i na lewo, nie wiedząc z której strony spodziewać się napaści.

Do trzech razy sztuka — syknął przez zęby Piotr Sulicki.

Wyczekiwał cierpliwie sposobnej chwili, wraz z nim czekali jego 'podkomendni przyczajeni w rogowcu, w zie­lonej buczynce, w kępach złotego żarnowca.

Halt! — zakomenderował szwedzki kapitan natkną­wszy się na zarąbanych przez Jówę piechurów leżących w kałużach krwi.

Stanęli żołnierze przerażeni strasznym widokiem.

Ognia! — rozkazał pa:n Piotr.

Z urwisk zagrzmiały rusznice i zdobyczne muszkiety. Kule chlusnęły żelaznym deszczem. Padł kapitan. Szwedzi rzucili się do ucieczki, gęstym trupem znacząc drogę od­wrotu. Nie widzieli ukrytych przeciwników, ci zaś mieli ich jak na dłoni. Wkrótce ciała trafionych pokryły strąd na podobieństwo ławicy morświnów zdechłych podczas morskiego pomoru.

Wytniemy was do nogi! — pomstował Jówa ścigając niedobitki wycofujące się z jaru, a ilekroć uderzył topo­rem, tyle razy padał wróg, jak pień rażony piorunem.

Szwedzi przy szalupach zaprzestali ognia. Nie mogli przecież strzelać do swoich, pierzchających w popłochu z wylotu parowu, za którymi gnały gromady rybaków i chłopów z ostrymi bekami, widłami, szwedzkimi ra- pierami.

Rąbać morzkujców! — ryczał Parchem.

Śmierć wam, czarne diabły! — wołał Kuchnowski.

Zaatakowany z dwóch skrzydeł nieprzyjaciel, nie mo­gąc na piaszczystym haku rozwinąć szyków, padał pod ciosami rozwścieczonych Kaszubów. Piaski poczerwienia­ły krwią. Żywi deptali po ciałach poległych.

■— Kulpą, dresze, na tych pogańskich synów! — charczał olbrzymi drwal.

Wiatr rozwiał mu siwe włosy i brodę. W źrenicach pło­nął młodzieńczy ogień. Topór w jego dłoni migotał bły­skawicami. Nikt nie zdołał mu się oprzeć. Walił, tłukł, rąbał, przypierał Szwedów do zoloju. Królewski oberszter widząc, że jego oddział topnieje, jak śnieg w majowym słońcu, wydał rozkaz:

Do szalup! Odpływamy!

Szwedzi rzucili się do łodzi. Spychali je na wodę, chwy­tali wiosła. Pułkownik zamierzał wycofać się ostatni, już pięć szalup pełnych żołnier-stwa odpłynęło, a on bronił się jak lew. Ustąpił dopiero przed Jówą. Pojął, iż olbrzy­mowi nie zdzierży. Spojrzał na jego długą rękę, na ciężki topór siejący śmierć i zniszczenie. Z gołym rapierem w (prawicy rzucił się w morze, Ogromny brodacz nie dał

za wygraną. Skoczył za oficerem. Zbiegowi woda sięgała już po nozdrza, Jówa zaś zanurzył się ledwie do pasa, gdy go dogonił i ugodził. W chwilę później na powierzch­ni unosił się już tylko kapelusz obersztera pchany bryzą ku brzegowi.

Skończyła się bitwa. Z dwudziestu szalup zaledwie pięć dobiło z powrotem do okrętów. Piętnaście pozostałych na zoloju rybacy porąbali w drzazgi, by nie -służyły więcej wrogowi. Orlogi osnuł dym. Z ich burt zagrzmiały arma­ty, mszcząc się ,za krwawą porażkę. Pociski zaczęły pa­dać gradem na wybrzeże, gdy więc tylko maszopi dokoń­czyli dzieła zniszczenia, Sulicki kazał im się wycofać ze strądu, sam zaś z Jówą i Jędrzejem ruszył do szyprowej checzy na zasłużony posiłek.

Najbardziej raduje -mnie — mówił do towarzyszy — żeśmy nieprzyjaciołom Korony tyle szalup zniszczyli. To okrutnie pomiesza im »szyki i utrudni nowe próby lądo­wania.

Słońce doszło do zenitu rozjarzając żarnowce. Dorota stojąc na progu chałupy patrzała niespokojnie w stronę morza. Polną drogą kasztanka ciągnęła ku mieroszyń- skim borom wóz ładowany wszelkim gospodarskim sprzę­tem. Siedziała na nim łysa białka, obok szkapy dreptał wystraszony Kuba Jaks. Chytry czarownik uciekał ze swej zagrody. Przeląkł się snadź czarnych diabłów szwedzkich.

L

o dopiero początek naszych zmagań — rzekł pan Piotr podczas obiadu w checzy Czerwionki. — Prze­stali strzelać, wszelako nie dajmy się wprowadzić w błąd temu złudnemu spokojowi. Czekają nas...

Nie skończył, bo na progu pojawił się zdyszany Mar­cin Kuchnow-ski.

Co nowego? — spytał maszopa Sulicki.

Szwedy podnoszą kotwice — zameldował rybak. — Rozwijają żagle i odpływają za Rozewską Blizę.

Jędrzej odłożył drewnianą łyżkę i odsunął miskę z po­lewką.

Tam już z rana ¡popłynęło kilka naw — powiedział.

Poznali, że z nami nie przelewki — odezwał się Jówa. — Chcą kędy indziej szczęścia szukać.

Zasumował się Sulicki.

Wolałbym, by raczej tu próbowali nadal lądować. Wysokich brzegów łacniej bronić, a jeśli wejdą na płaski w Karwi...

To i tak przez mokradła nie dobrną do Pucka — wpadł mu w słowa wielkolud. — Chyba żeby pomaszero­wali wydmami na tupadlską drogę.

Tam czuwa Łyk — ozwał się Czerwionka.

W razie czego wesprzemy tupadlan — pogładził wą- sy szlachcic. — Nie na darmom wysłał do nich syna. Dziw mi jeno, że jeszcze nie wrócił.

I Józka jakoś nie widać — trapił się szyper. — Miał zlustrować Żelazną Drogę, ale się chyba zapuścił aż na ostrowskie wydmy.

Przed chatą zastukały podkowy. Podnieśli się przeto z zydli i wyszli na próg. Robakowski osadzał konia przed samymi drzwiami. Zeskoczył z siodła.

Gadałeś waść z wojewodą? — zapytał Piotr.

Pana Wejhera nie zastałem na zamku — odparł wysłannik. — Odpiera nieprzyjaciela, który usiłuje lądo­wać pod Mechlinkami. Wszelakom zyskał od puckiego podstarościego obietnicę, iż pchnie nam jaką rotę w su­kurs, gdy to jeno będzie możliwe.

Szwedy, widzę, chcą wziąć Puck z dwóch stron, jak w kleszcze — rzekł Sulicki. — Wiedzą, że ta twier­dza to klucz naszego brzegu. Nie ma tu na co czekać. Wołajcie ludzi! Idziemy na Żelazną Drogę.

Sołtysi i szyprowie poczęli zbierać chłopów i rybaków. Pan Piotr dosiadł wierzchowca, by poprowadzić zbrojną gromadę nad Lisi Jar, kiedy podjechał doń Grzegorz Parchem z nową wieścią:

Jacyś ludzie biegną od Rozewia. Nie sposób dojrzeć kto to. Szwedy czy nasi!

Sulicki podniósł się w strzemionach. Zolbaczył małe postacie gnające na przełaj polami co sił w nogach.

To chyba nasi! — orzekł. — Pędzą, jakby czarni ich ścigali.

Rozproszone mrowie zbliżało się szybko. Wśród zbliża­jących się (byli młynarz Hadas i sołtys Łyk.

Szwedy na Lęgu] — krzyczeli z daleka jeden przez drugiego.

Sulicki uderzył konia ostrogą, wyjechał naprzeciw zbie­gom. Pierwiszy dopadł do parna Piotra Hadas.

Kędy wylądowali? — spytał go Sulicki.

Pod Ostrowem — dyszał gruby młynarz. — Tam nikt nie pilnował strądu!

Stamtąd podeszli wydmami do Lęga — dodał spo­cony Łyk. — Usadowili się w lesie niedaleko Żelaznej Drogi.

Nie broniliście jej?

Ledwieśmy z życiem ujść zdołali — usprawiedliwiał się sołtys. — Nikt się ich z tej strony nie spodziewał. Nikt nas w porę nie ostrzegł.

Tam do kata! — przygryzł wąsa Sulicki. — Tedy mój Janusz i Bizewski wpadli w szwedzkie pazury.

Co robić? — niepokoili się chłopi.

Usypiemy szańce i będziemy się bronić — postano­wił pan Piotr. — Może się nam uda zatrzymać nieprzyja­ciela, aż wojewoda nadciągnie z odsieczą. Do roboty, przyjaciele!

Wysłał ludzi do okolicznych wioseik po łopaty, kosze i taczki, resztę poprowadził na upatrzone miejsce. Wy­znaczył linię okopu pod mieroszyńskim lasem od Chłapow­skiej do strzelińskiej drogi. Chłopi zrzucili wierzchni przy­odziewek, popluli w ręce, chwycili rydle. Sypali gorącz­kowo podłużny wał, który miał zatamować szwedzki za­lew. Łopaty zgrzytały o kamienie. Pot rosił czoła. Szaniec rósł jak na drożdżach. Pracowali zapamiętale aż do wie­czora, kiedy to zjawiła się Czerwionkowa z córą i sąsiad­ką. Zgięte pod nosidłami przyniosły cebry pełne po brzegi polewki, w której pływały wielkie płaty łososia. Wygło­dniali kopacze rzucili się jak wilki na gorącą strawę.

Jedzcie na zdrowie! — zachęcała Dorota.

Krysta patrzała na twarze jedzących. Szukała Józka. Nie 'było go. Martwiło ją to okrutnie, lecz nie śmiała py­tać, co się stało z Bizewskim. Wreszcie zbliżyła się do Jówy, który otarłszy po jedzeniu wąsy siadł na kępce, wyciągnął z kieszeni koletu starą książkę do nabożeń­stwa i jął wertować jej żółte kartki wodząc zblakłymi oczyma po wielkich literach druku.

To święta księga — powiedział szyprównie. — Do­stałem ją od dworzanina króla Zygmunta. Modląc się z niej uprosiłem w ciągu żywota mego niejedną łaskę u Boga.

Kopacze skończyli posiłek i zabrali się do pracy. Krysta błąkała się wśród nich, darmo wypatrując umiłowanego.

Co z Józkiem? — odważyły się zagadnąć ojca. — Nie wrócił jeszcze?

Nie! — uciął Jędrzej, tając przed córką swe domysły.

Białe obłoczki nad Darżlubską Puszczą poróżowiały.

Słońce opuszczało się coraz niżej ku zachodowi, aż zaszło. Zapadła ciemność. Robota wszakże trwała dalej przy świetle łuczywa, które migotało jak diabelskie ogniki na Bielawskich Błotach. Sulieki z Łykiem i Parchemem ob­chodził pracujących. Nie trzeba ich było naganiać jak podczas szarwarku. Bez dozoru pchali taczki, nosili zie­mię w koszach, okładali darnią zbocze okopu. Na krańcu wału siedział Jówa. Wpatrzony w dal przebierał jedną ręką paciorki różańca, drugą zaś wspierał na leżącym obok toporze.

Sulieki rozstawiwszy straże przysiadł koło starca.

Jak mniemacie, ojcze, długo zdołamy się bronić w tym okopie?

Odwagi nam nie zabraknie — odrzekł kaszubski stołem — a reszta w ręku Boga, który sprawiedliwych ma w swej pieczy.

Było już po północy, gdy sołtysi zameldowali, że robota ukończona. Komendant zlustrował okop, polecił zmienić warty i dozwolił uznojonym kopaczom lec do snu. I jemu też powieki wnet opadły. Jeno Jówa długo jeszcze prze­bierał paciorki unosząc oczy ku dalekiej Nordowej Gwieź- dzie.

Bodaj mi świeciła w żegludze do ostatniej przysta­ni — pomyślał i nagle zerwał się na równe nogi.

Nad Rozewiem rosła łuna.

Wstawajta, dresze —.krzyknął z całych sił. — Bliza goreje! To te purtki ją choba podpaliły. Budzta sę, ledze! Jeno patrzeć tu Szweda!

Zbudził się pan Piotr. Powstawali chłopi. Zaroił się sza­niec. Kaszubi ze ściśniętymi sercami patrzeli na słup og­nia nad rozewskim przylądkiem. Bliza świeciła po raz

ostatni. Dymy jej wiatr długo niósł ku morzu. Zgasła dopiero wtedy, gdy noc zaczęła powoli ustępować dniowi.

Idą — przynieśli wieść czatownicy.

Sulicki wydał ostatnie rozkazy. Jadąc konno wzdłuż okopu wyznaczał swym podkomendnym pozycje. Tam gdzie szaniec przecinał drogę wiodącą z Rozewia do Chła- powa, stanął Jówa, obok niego znalazł się Jędrzej. Ko­mendant dopuścił szeregi nieprzyjaciela niemal pod sza­niec i dopiero wtedy zakomenderował:

Ognia!

Zaskoczeni Szwedzi cofnęli się natychmiast. Jówa zsu­nął się z wału. Chciał biec za Szwedami, Czerwiom,ka wszakże chwycił go za rękaw i powstrzymał w ostatniej chwili od tego nierozważnego kroku. ,

Chcecie, by was zastrzelili? — skarcił starucha.

Nie padnę dziś, to padnę jutro — machnął ręką za­paleniec. — Wiecznie żyć przecież nie będę.

Nieprzyjaciel nie pojawił się już tego dnia. Sulicki więc z rana doglądał robót na strzelińskiej drodze, gdzie ka­zał umocnić i podsypać okop. Wysłał też do blizy Marcina Kuchnowskiego na czele dziesięciu ludzi przyodzianych w zdarte z poległych hełmy i kolety, a zbrojnych w zdo­byczną broń.

Bliza spalona — zameldował maszop po powrocie — blizowy zabity, a szwedzkie nawy stoją pod Ostrowem. Szalupy zwożą wojsko na ląd.

Tegom się spodziewał — rzekł komendant. — Dobrze, iż nie mają już tyle łodzi co poprzednio. Każda odwłoka nam sprzyja.

Dzień minął spokojnie. Kaszubi grzejąc się w słońcu słuchali opowiadań Jówy, który wspominał dawne prze­wagi pod murami Pucka i w oliwskiej potrzebie. Wie­czorem krwawo zaszło słońce i bryza powiała z południo­wego zachodu.

Szkoda, że to nie norda — zasępił się Jówa. — Mu­sieliby przerwać lądowanie. A z tymi, co zdążyli wyleźć na brzeg, łacno sobie dalibyśmy radę.

Nie tak łacno jak się wam, ojcze, zdaje — pokręcił głową pan Piotr. — Rachuję, iż kilka tysięcy jest już na kępie. Takiej zaś potędze chyba tylko roty wojewody zdołałyby czoła stawić.

3 — Złote klucze

33

Pojąć nie mogę, czemu :nam dotąd nie przysłał po­mocy.

Wpierw musi zepchnąć do morza tych, co lądują pod Mechlinkami.

Zapadła noc. Niebo pokryły granatowe chmury. Nad ranem nadciągnęli chłopi z D o rna to wa, Leśnie wa i z całej okolicy darżlubskiej. Postacie ich oświetlała łuna płoną­cych Tupadeł.

Szwed gospodaruje u nas, ibodaj go czarty w piekle widłami dźgały — klął «sołtys Łyk. — Szczęście, że nasze białki uszły w porę do lasu. Drogę do nich tak żeśmy zatarasowali, że sam Purtk się nią nie przedostanie!

Tu na równinie łatwiej mu nacierać — przyznał pan Piotr.

Ludzie jako wiś przed szańcami — dobiegło z góry wołanie maszopa stojącego na warcie.

Wer da? — krzyknął Sulieki wdrapawszy się na okop.

Zamiast odpowiedzi padło kilka strzałów. Z wałów

natychmiast huknęły muszkiety i rusznice. Potem palba ucichła. Niebo się powoli rozjaśniało. Szedł dzień. W jego świetle Kaszubi ujrzeli długie szeregi wojska. Z dali od Tupadeł nadciągały nowe kolumny. Groźny to był widok.

Obłażą naszą Kępę jak robactwo trupa — zżymał się Robakowski.

Siła ich — zachmurzył się Czerwionka. — Dziesię­ciu albo i więcej na każdego z nas przypadnie.

Dudniła ziemia pod ciężkimi krokami. Piechurzy pod­chodzili ostrożnie pod szaniec. Przywitani ogniem cofnęli się na odległość muszkietowego strzału. Zachodni wiatr powlókł niebo chmurami. Zaczął kropić deszcz. Maszopi gotowi do bitwy ze zdumieniem patrzyli na poczynania wrogów, którzy roznieciwszy kilka ognisk, podsycali go naręczami żarnowca.

Rozbijają obóz? — dziwił się Parchem.

Gdzie tam! — żachnął <się Jówa. — Te purtki chcą nas stąd wykurzyć!

Jakoż west niósł czarne dymy prosto na okop.

Może deszcz ugasi im ogniska — pocieszali się Ka­szubi.

Deszcz wszakże ustał niebawem, obrońcy krztusili się dymem, mimo to nieugięcie trwali na pozycjach i gęstą palbą odpierali oddziałki, które od czasu do czasu pod­

chodziły pod szaniec. Po kilku godzinach wiatr zmienił kierunek. Zadął z południowego zachodu i pognał dymy ku morzu. Niestety, niemal równocześnie wszczął się na wale popłoch.

Szwedy na tyłach! — rozległy się trwoźne głosy. — Przedarli się aż do Chłapowskiej drogi! Koniec z nami! Zginiemy!

W imię Ojca i Syna! — krzyknął Jówa podnosząc topór. — Trzymajcie się, dresze! Nie damy się, jeno du­cha nie traćcie!

Zbliżających się od zachodu Szwedów powitały znowu strzały, ale już nie z taką siłą jak przy (poprzednich na­tarciach, brakło bowiem kul i prochu. Piechurzy pięli się na szaniec. Maszopi tłukli ich bekami, kolbami muszkie­tów. Topór Jówy świszczał w powietrzu, chrzęściły druz­gotane kości. Kaszubi czoli już, iż nieuchronnie zbliża się ostatnia ich chwila, kiedy Sulicki pojąwszy, że jego lu­dzie zostaną niebawem otoczeni, rzucił komendę:

Wycofać sdę ku (morzu!

Kto żyw, zaczął zeskakiwać z szańca i biec chyłkiem wśród kęp żarnowca drogą, którą komendant wskazał im szablą. Część jednak maszopów nie usłyszała rozkazu. Zo­stali na wale 'broniąc się do upadłego. Brodaty olbrzym był między nimi. Obstąpiony zewsząd przez nieprzyjaciół oganiał się im jak odyniec myśliwskim ogarom.

Pojta le tu wa letrze z piekła rodem — ryczał och­ryple, podnosił topór, obracał się wokoło i rąbał każdego, kto do niego się zbliżał.

Czapka spadła mu z głowy, wiatr potargał siwe, długie włosy. Napastnicy strzelali do niego z pistoletów, lecz zdawało się, iż kule się nie imają groźnego starca, że osłania go niewidzialny pancerz.

To nie człek, jeno czart wcielony! — zabobonnie pokrzykiwali żołnierze. — Belzebub, król piekielny! Nie ma doń dostępu! Czary go chronią!

Dosięgli go przecież raz i drugi klingami rapierów.

Matko Boska Swarzewska, wspieraj ramię moje — szeptał Jówa, ale czuł już, że chwile jego są policzone.

Krew zalewała mu twarz, ale jego topór wciąż się uno­sił ii opadał na szwedzkie łby. Rozkraczył się szeroko, wparł stopy w świeżą ziemię rąbiąc zapamiętale. Wał tru­

pów i rannych narósł dokoła niego i (piętrzył się coraz wyżej.

Odstąpcie od tego szatana — rozkazał wreszcie ka­pitan piechurów.

Cofnęli się. Jówa raiz jeszcze machnął toporem} ale już mgła zasnuła mu oczy. Osunął «się na klęczki.

Wielki Boże, ratuj naszą Koronę — jęknął. — W rę­ce Twoje oddaję ducha mego.

Huknęły muszkiety. Kule przebiły szeroką pierś olbrzy­ma. Runął na ziemię. Kołujące w górze żurawie napeł­niały powietrze żałosnym klangorem, a jemu zdało się, że słyszy dzwony Swarzewa, Strzelna, Pucka i śpiewy aniel­skiego orszaku zstępującego złotymi ©chodami od bramy raju po duszę utrudzonego rybaka-żołnierza, wiernego do ostatka swej wierze, rodzinnej ziemi, królowi polskiemu.

Dzieci moje — wyszeptał poznając w korowodzie aniołów swe córy, uśmiechnął się i z tym błogim uśmie­chem zastygł na wieki.

Mewy ze skwirem latały nad zdobytym szańcem, strze­gąc zwłok starego wojownika. Tymczasem zwycięzcy cho­wali swych (poległych, a w nadmorskich iparowach, w gę­stwinach kolczastego rogowca zbierali się Kaszubi, którym udało się ujść z pogromu. Sulicki wysłał Robakowskiego do Pucka z wieścią o porażce i {postanowił sam pociągnąć do twierdzy, skoro jeno zgromadzi niedobitki swego od­działu. Nim jednak do tego doszło, wróg stanął u bram warowni, otoczył mury i rozpoczął regularne oblężenie. Pan Piotr ominął więc z daleka miasto i zapadł w bór pod Starzynem. Tam dołączali do niego zbiegowie z ka­szubskich wsi. Przywlókł się również Czerwioinka, który wiele czasu stracił daremnie szukając córy zaginionej podczais bitwy o szaniec.

Nie trać nadziei — pocieszał szlachcic rybaka. — Znajdzie się Krysta. Bóg wywiedzie ją z, obieży, jak przed laty najmilejszą mą Barbarę z mnogich niebezpieczeństw wyprowadził był. Nie czas dziś na lamenty. Słyszysz: ar­maty grzmią pod Puckiem. Musimy pomagać oblężonym, szarpać i nękać nieprzyjaciela przy każdej sposobności.

Już nazajutrz Sulicki pociągnął na skraj Darżlubskiej Puszczy. Przeciął połczyńską drogę, zatrzymał kilka wo­zów ze spyżą, a potem schwytał kupę maruderów, którzy splądrowali i «palili Połczyno. Dowiedział się od nich, że

wojewoda dzięki zwłoce .spowodowanej obroną szańca, zdążył tak umocnić Puck, iż Szwedzi stracili nadzieję rychłego zdobycia tej warowni. Wróg nie przypuszczał jednak, jak wielka czeka go klęska.

Krótko po południu z bram twierdzy wyszły chorą­gwie wojewody Wejhera i runęły na Szweda jak szkwał na przejrzałe zboże. Roty pierzchły w popłochu ku Małe­mu Morzu. Żołnierze pchali się do łodzi chcąc się prze­drzeć między płyciznami do naw stojących na głębszych wodach. Orlogi podniosły kotwy i odpłynęły. Tych, któ­rym nie udało się dostać na okręty, ochotnicy Sulickiego wyławiali aż do wieczora z pobliskich lasów. Pan Piotr poprowadził jeńców do Pucka i tutaj u Korabnej Bramy spotkał wojewodę Jakuba Wejhera.

Witam cię, przyjacielu miły — zawołał ten serdecz­nie ściskając szlachcica. — Pomnisz, jak to pod Smoleń­skiem i Beresteczkiem miłościwy pan chwalił nas po zwycięstwie?

Dziś waiszą ono wyłącznie zasługą — rzekł Sułicki.

I ty masz w nim swą część, ;boś przecie przyczynił się do dzisiejszej wiktorii wstrzymując najazd ipod miero- szyńskim borem.

Nic bym nie zdziałał bez ¡pomocy tych zacnych lu­dzi — to mówiąc pan Piotr wskazał gromadę zbrojnych Kaszubów. — Osobliwie zaś zasłużył się rybak jeden znad Łebskiego Żłobu udaremniając wrogom pierwsze próby lądowania.

Jest tu z wami ów śmiałek?

Jest, mości wojewodo.

Który to?

Jędrzej Czerwionka — Sułicki wskazał na stojącego w szeregu szypra.

Pan Wejher spojrzał na porytą bliznami twarz maszopa.

Podejdź — rzekł, a gdy szyper się zbliżył, ścisnął mu głowę po ojcowsku i dał sakiewkę talarów. — Oj­czyźnie naszej — powiedział — -potrzeba tęgich strażni­ków morskiego brzegu, takich jak ty.

Na farnej wieży rozkołysały się dzwony. Okna kościoła zapalały się światłem rzęsistym. Poszli tedy wszyscy do świątyni, kędy przeor wejherowskich reformatów, po­bożny ojciec Grzegorz zaintonował dziękczynne “Te Deum laudamus...”

Nazajutrz kaszubscy rybacy o świcie ruszyli do swych domostw. Na opuszczonym szańcu odnaleźli zwłoki Jówy leżącego w kałuży zakrzepłej krwi pod strażą mew. Ob­myto go i włożono do pospiesznie zbitej trumny. W no­gach położono mu wierny topór. Barbara, która przybyła na wieść o śmierci opiekuna, oplotła mu skostniałe ręce różańcem.

Na cmentarzu, kędy dnia tego grzebano również Wizo­wego, młodego Józka ze Strzelna, którego zwłoki odna­leziono na Lęgu, i wielu innych zabitych, płakali wszy­scy. Nie było nikogo, kto by nie poniósł jaikiejś bolesnej straty. A przecież wojna dopiero co się zaczęła i wiele jeszcze plag spaść miało na lud nadmorski.

\ rystę zbudził głos armat. Otworzyła oczy i zamrugała powiekami «ze zdumienia. Nad nią kołysał się drewniany pułap i skrzypiała okrętmcza latarnia zwi­sająca z belki na żelaznym łańcuchu. Jak przez sen za­częła przypominać sobie niedawne przeżycia: najazd szwedzki, zasadzka w Łebskim Żłobie, bitwa o szaniec... Kiedy Szwedzi wdarli się na okopy, rzuciła się w ślad za Marcinową Kuchnowską do uciecźki. Biegnąc na oślep z gromadką przerażonych dzieci, zabłąkały »się w miero- szyńskim borze. Pod wieczór dopiero udało się im dotrzeć do opustoszałego młyna nad Czarną. Tu, w zagrodzie Ha- dasa, na którą to przed kilku laty rzuciła czar łysa Jak- sowa, spędziły noc.

Nad ranem szyprówna ruszyła w dalszą drogę. Na próżno Marcinowa usiłowała powstrzymać ją od tego za­miaru.

Muszę odnaleźć rodziców — odpowiadała dziewczyna na jękliwe nalegania sąsiadki. — Niepokoją się pewnie

o mnie, jeśli te komtury ich nie zabiły.

Nie wspomniała, że niemniej dotkliwie nękał ją nie­wiadomy los zaginionego Józka Bizewskiego. Poszła do spalonych Tupadeł, a stamtąd w stronę Lisiego Jaru. W zarosłym żarnowcami wąwozie nie spotkała wszakże

żywej duszy. Równie pusto było na Żelaznej Drodze. Je­dynie żmije i jaszczurki wygrzewały się w gorącym słoń­cu na polnych kamieniach. Czerwioinkówna poczuła się nieswojo na tym bezludziu. Drożyną stromą i piaszczystą zeszła na strąd, zwróciwszy wzrok na zachód zauważyła

o jakie dwa różańce drogi las masztów i mrowie ludzi na brzegu. Zawróciła czym prędzej na kępę.

Wstąpię do Lęga — postanowiła. — Może tam jakiś ślad bliskich moich spotkam.

Wkrótce dotarła do wysokich świerków rosnących na skraju lasu. Bała się zagłębić w gąszcz, więc wędrowała brzegiem boru, aż zatrzymało ją donośne krakanie wron. Krakały nad trupem, który leżał za krzewami jałowca na rozgrzanej ziemi zbroczonej zaschłą krwią.

Jóak! — jęknęła. — Boże, zmiłuj się nad jego duszą.

Rzuciła się na kolana, płosząc czarne ¡ptactwo. Świat

zawirował jej przed oczami. Zemdlała. Do przytomności przywróciły ją czyjeś krzyki i mocne szarpanie. Trzech spoconych żołdaków, oparłszy muszkiety o pnie rosocha­tych sosen, odpychając się nawzajem ciągnęło ją każdy w swoją stronę. Walczyli o łup jak wilki o kózkę.

Moja! — wrzeszczał jeden, ciągnąc ją za suknie.

Jam ją pierwszy obaczył — kłócił się drugi, chwy­tając jej ramię.

Łżesz, Niels! — charczał trzeci. — Mnie się ta zdo­bycz należy.

Nie rozumiała słów ich kłótni, lecz odgadła, co ją czeka.

Wy, morzkulcy! — zawołała ze zgrozą.

Zagłuszył ją gruby męski głos. Napastnicy odskoczyli od niej, zza jałowców wynurzyli się dwaj brodacze z go­łymi rapierami w dłoniach. Jeden był już w podeszłym wieku, a drugi nieco młodszy. Starszy grubas z wyczesa- ną brodą zmarszczył czoło pod szerokim rondem kapelu­sza, spojrzał badawczo na dziewczynę i rzekł łamaną, ka­szubską gwarą:

Te weglądaisz kak moja białka... Ona bela stąd, od Gdańska... Te je gwesno jej krewniaezka...

Ja? — Kryście przypomniało się to, co słyszała od nenki o ciotce porwanej podczas najazdu za Gustawa Adolfa.

Nie wiedziała czy wierzyć, czy ¡nie wierzyć staremu oficerowi. On zaś nie tracił czasu.

Podobneście jak dwie krople wody! — gadał obej­mując głowę Kaszubki i całując ją po ojcowsku w czo­ło. — Mogłabyś być moją córeczką!

Drgnęła, gdy ją dotknął miotlastymi wąsiskami.

Jak ci na imię? — zapytał.

Krystyna.

Krystyna! — ucieszył się. — Jak naszej dobrej kró­lowej, która mężnemu Karolusowi tronu ustąpiła...

Panie... — próbowała dojść do słowa.

Możesz mi mówić wuju, bom ja przeca twoim wu­jem. I jak dobry wuj sę tobą zaopiekuję. Każę cię odpro­wadzić na okręt, bo tu by sę co złego mogło przytrafić.

Żołnierze trącali się porozumiewawczo łokciami. Znali swego przywódcę i jego sposoby uwodzenia, nieodmienne na wszystkich brzegach Bałtyku. — Major Kruger ma więcej krewniaczek niźli król Salomon nałożnic — żarto­wano w królewskiej flocie.

Krysta jednak wzięła jego łgarstwo za dobrą monetę. Bez oporu pozwoliła zaprowadzić się na brzeg pod Ostro­wo. śmierć narzeczonego tak ją załamała, że trudno jej było myśleć trzeźwo.

Bóg opiekuje się niewinnymi, — westchnęła, uważa­jąc niespodziane zjawienie się krewniaika-wybawcy za zrządzenie Opatrzności.

Dopiero na pokładzie wojennego korabia, kiedy brutal­nie wepchnięto ją do ciasnej kehity na dziobie i zamknię­to drzwi na kłódkę, Czerwionkównę ogarnęły wątpliwoś­ci, czy dobrze postąpiła. Cóż jednak miała uczynić sama wobec ¡przewagi nieprzyjaciół. Pocieszała się, że kiedy wuj wróci, natychmiast rozkaże otworzyć duszną komór­kę i przy najbliższej sposobności wypuści swą krewniacz- kę w bezpiecznym miejscu na ląd, do rodziców.

Wyrwał mnie przecie z rąk tych siepaczy — rozwa­żała patrząc przez brudne okienko na ląd, na szalupy i niskich, szpetnolicych wioślarzy, podobnych do karłów z baśni.

Domyślała się, że są to Lapończycy, o których nieraz jej ojciec opowiadał. W ich kraju noc trwać miała kilka miesięcy, dzień zaś równie był długi jak one sowie, bez­kresne noce. Każdy zaś z tamtejszych mieszkańców srogim był czarownikiem i miał gromadę diabłów do posług.

Dziw, że im czarci nie pomagają wiosłować — szep­nęła i odstąpiła od okienka, gdyż niebo zaciągnęły ciem­ne chmury rozdzierane krwawymi błyskami.

Burza nadeszła od zachodu i zmusiła Szwedów do prze­rwania przewożenia żołnierzy na ląd. Wciągnięto szalupy, zaczęto podnosić kotwicę. Kryista zmęczona przeżyciami legła na wąskiej koi zasłanej kożuchami. Chciała się modlić, lecz zasnęła twardo, mimo huku gromów, zawo­dzenia wiatru. Pochlusty fal bijących o burty, szum rzę­sistej ulewy ukołysały ją do spoczynku, wtrąciły w czarną studnię niepamięci.

Odzyskawszy przytomność, podniosła się z posłania.

Czyżby ten zaęhodni sztorm jeszcze trwał? — prze­biegło jej przez myśl.

W szybki biła czerwień łuny. Huczała kanonada.

Działa to, nie grzmoty! — zdumiała się podbiegając do okna.

W dali na brzegu płonęły spichrze przy Wodnej Bramie. Na wieży puckiej fary bił dzwoin przytłumiony palbą ar­mat okrętowych i zamkowych. Wiatr unosił ku morzu kłęby dymu. Trwała nocna utarczka załogi warowni i ob­legających. Łuna powoli bledła. Nadchodził świt srebrząc niebo i morze. Strzelanina powoli przycichała. Wtem za­skrzypiały drzwi kehity. Rybaczka odwróciła się spiesz­nie. W pierwszych brzaskach dnia ujrzała zamiast spo­dziewanego wuja smukłą, stroj:nąr młodą kobietę o białych liczkach.

Panna Swąrzewska! — szepnęła z zachwytem

i gruchnęła na kolana. — Wybaw mnie, Panno nad Pan­nami!

Nie bluźnij! — skarciła ją kruczowłosa nieznajo­ma. — Nie święta ja, jeno nieszczęśliwa. Jakiś szwedzki hałaburda, wujem się moim mieniąc, na tę nawę zawlec mnie kazał.

Taki gruby, z wyczesaną brodą, z wąsami jak miot­ły? — zapytała Krysta podnosząc się wolno z klęczek.

Znasz go? — zdziwiła się tamta.

Toć on i mnie gadał* iż wujem mym jest.

Uwierzyłaś?

Powiadał, że miał białkę spod Gdańska całkiem do mnie podobną, a że przed laty jakowyś morzkulc porwał siostrę imojej neriki,,.

Niejednemu psu Burek — przerwała strojna pan­na. — Niejeden z żołnierzy Gustawa Adolfa na rapt się poważał. Wszelako wątpię, czy któryś z nich porwaną po­ślubił. Ot, sponiewierał niebogę i porzucił, jeśli nie ubił.

I nais nie lepszy los czeka.

Tak, panienko, myślicie? Przecie wuj nie może dy­bać na...

Jeszcze ufasz temu szalbierzowi? Nie pojęłaś, iż to wilk w baraniej skórze? Ołgał cię niecnie!

Jezus, Maryja! — jęknęła Krystyna.

Zaczęła płakać. Panna pogładziła ją po głowie i wyj­rzała przez okienko.

Jakaś szalupa zbliża *się do okrętu — rzekła. — Wyjdźmy na pokład. Oba czy my, czy to nie ów wuj wszy­stkich nadobnych dzieweczek nadpływa. Skoczę za burtę, jeśli na cześć mą pocznie nastawać.

Drzwiczki tym razem pozostawiono otwarte, wyszły więc i stanęły pod kasztelem. Szalupa dobijała do burty. Marynarze podali z niej Lapończykom nieprzytomnego człeka. Pojaśniało już na tyle, że obie poznały wąsatą twarz szwedzkiego przechery.

To on — szepnęła Krysta. — Zabit albo ciężko ra- nion.

Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka — ściągnęła brwi jej towarzyszka patrząc na oficera niesionego przez sześciu karłów do kajuty w tylnym kasztelu. — Dosięgła go kara boska! Oby wszystkich Szwedów kule rychlej wybiły!

U nas już tylu ich wybito, że strąd czarny był od trupów.

Gdzie?

Pod Rozewiską Kępą, w moich stronach. Panienka musi chyba być z daleka, że o tamtejszej bitwie jeszcze nie słyszała.

Zwę się Orszula Hewelkówna — odparła. — Mój ojciec, kupiec i obywatel królewskiego miasta Gdańska, zabrał mnie do Pucka, a gdy Szwedzi się zbliżyli pod tę twierdzę, odesłał mnie gwoli bezpieczności w kolasce do domu. Myślał, iż za warownymi wałami nic mnie złego nie spotka. Wszelako ledwieśmy ujechali kilka staj gdań­skim gościńcem, napadł nas nieprzyjacielski podjazd. Woźnicę zabito, konie zabrano, a mnie siłą powleczono

na puckie łąki. Tam ów gruby oficer-obłudnik, którego przed chwilą zanieśli do kasztelu, jął mnie wypytywać, po czym, krewnym Hewelków się mieniąc, opiekę swą mi obiecał i pod straż mnie oddał swym podkomendnym. Pół dnia i noc całą czekać musiałam na szalupę, którą mnie na ten okręt zawieziono. Resztę wiesz, bo sikoro jeno stanęłam na pokładzie, zaraz wepchnięto mnie do owej komórki, kędym cię zastała. Powiedz mi teraz o sobie. Jako ci na imię? Skąd cię porwano?

Wołają mnie Krysta — wyjaśniła Kaszubka. — Je­stem córą szypra Jędrzeja Czerwionki znad Łebskiego Żłobu. Morzkulcy zagarnęli mnie na Lęgu, opodal Ro­zewia... , '

Przerwała, bo od lądu znów zadudniły ciężkie grzmoty. Obie dziewczyny spojrzały ku warowni, którą ponownie osnuły dymy. Armaty na wałach miejskich i zamkowych blankach wysunęły czerwone języki ognia. Kule padały na łęgi, chlustały w zatokę. Srebrne fontanny bluzgały pod niebo, budząc popłoch mewich stad. Z kasztelu wy­szedł kapitan o wygolonej suchej twarzy i ujrzawszy branki przy burcie, kazał je swym małym okrętnikom wprowadzić do dziobowej komory.. Natychmiast przywar­ły do jej okienka.

Bój na nowo rozgorzał — szeptała gorączkowo Or- szula. — Oby Bóg dał nasizym zwycięstwo!

Módlmy się o to — poradziła Krystyna i uklękła na chwiejnej podłodze.

Słońce wzbijało się coraz wyżej. Złote promienie pada­ły na morską gladę. Bitwa toczyła się długo, nim prze­chyliły się szale i szwedzkie orlogi jęły uciekać, jak szczury, przed armatnią muzyką. Piechurzy i rajtarzy na puckich łąkach, jak barany gonione przez wilków, skakali do morza przed nacierającymi od Młyńskiej Bramy pol­skimi chorągwiami. Około południa Orszula nie miała już wątpliwości, kto górą.

Nasi biją Szwedów! — krzyknęła radośnie. — Wy­słuchał nas Pan nad Pany! Wiktoria!

Przejęte zwycięstwem nie tknęły jedzenia, które przy­niósł im w cynowej misie lapoński okrętnik. Na wszyst­kich nawach szwedzkich rozwinięto żagle, ale dopiero przed wieczorem przy słabym wietrze zachodnim flota

wymknęła się z płytkiej zatoki. Dziewczęta ze łzami w oczach żegnały brzeg opromieniony zachodem słońca.

Czy jeszcze ¡kiedy obaczę moją familię? — wzdychała Hewelkówna.

Ja już chyba nawet nie pomodlę się na Józkowej mogile — szlochała Kry sta. — Nikt go nie pochowa, wro­ny go rozdziobią, wiatr kości rozwieje... — Głosem ury­wanym od płaczu opowiedziała Orszuli o swym narze­czonym.

Długo w noc siedziały przytulone do -siebie, pocieszając się nawzajem, nim w końcu zmorzył je sen. Zbudziło je bicie fal o burty. Strwożone usiadły ma koi. Sztorm wzmagał się z minuty na minutę. Grzywacze przelewały się przez pokład, huśtały nawą, miotając bramki od ściany do ściany. Zmęczone, obolałe doczekały świtu. Dzień nie przyniósł poprawy pogody. Z pokładu dochodziły gwizdy

i tupot nóg — snadź załoga usiłowała walczyć z wichurą.

O dziewczynach zda się zapomniano. Wtem drzwi komór­ki otworzyły się. Wszedł Lapończyk, który przynosił im zawsze posiłki. Skinął na dziewczęta, by szły za nim. Przez luk wprowadził je pod pokład. Leżało tam w pół­mroku wielu żołnierzy, niedobitków spod Pucka. Zmor­dowani walką chrapali głośno. Karzeł wiódł branki mię­dzy śpiącymi aż do schowka pod dziobnicą, pełnego za­pasowych żagli i lin. Postawił latarkę i zamknął drzwi odgradzając zakamarek od zatłoczonego międzypokładu. Przed wyjściem przyłożył palec do ust i uczynił parę niezrozumiałych gestów.

Czemu nas tu zaprowadził? — cicho zapytała szyp- równa, gdy zostały same w zaduchu smoły i konopi. — Dawał nam jakieś znaki. Wżdy nic z tego nie pojęłam. Może chciał nas zaczarować ten diabelski karzeł?

To jakiś dobry człowiek — zaprzeczyła Orszula. — Wygląda na pokurcza z piekła rodem, ale dla nas anio- łem-stróżem się okazał. Odgadł, co nas czeka, gdy jeno major Kruger z rany się wyliże, i ukrył nas przed tym cudzołożnikiem.

Może ma z nim na pieńku i zrobił mu to na złość?

Może i tak być, jako powiadasz. Wszelako nie łam­my 'sobie nad tym głów, jeno cieszmy się, że Bóg zesłał nam sprzymierzeńca.

Położyły się na żaglach i próbowały usnąć. Nawałnica nie ustawała. Latarnia zgasła i w komórce zrobiło się ciemno jak w beczce. Uwięzione zdrzemnęły się. We śnie dręczyły ich koszmary. Zbudziły się po jakimś czasie, poczuły, że zbiera im się na wymioty. Dokoła mroczno było i duszno. Dziób nawy to podnosił się wysoko, to zapadał w otchłań. Skrzypiały wręgi, jakby miały lada moment pęknąć pod ciosami grzywaczów.

Żyjesz jeszcze? — zapytała mieszczka.

Chwilami zda mi się, że umarłam — wyznała ry­baczka. — Żem jest na tamtym świecie i widzę mojego narzeczonego. Ale potem znów wraca mi świadomość.

Czas dłużył im się niepomiernie.

Straciłam rachubę dni — poskarżyła się po wielu godzinach pół żywa Hewelkówna. — Jak długo się tutaj męczymy? Tydzień. Półtora?

Najwyżej ze dwa dni — pocieszyła ją rybaczka. — Cicho! Ktoś idzie. ,

Otworzyły się drzwi. Młody Lapończyk, niosąc miskę, łyżki i zapaloną świecę, wszedł do kryjówki.

Gdzie jesteśmy? — zapytała go gdańszczanka po niemiecku.

Wzniósł ramiona na znak, że nie rozumie. Palcem wska­zał na strawę. Wygłodniała Orszula od razu wzięła łyżkę.

Jedz — zachęcała Kryistę. — Skoro Bóg się nami tak długo opiekował, to i dalej nas nie opuści.

Rybaczka zabrała się do posiłku. Karzeł z uśmiechem pokiwał głową, osadził świeczkę w latarni i odszedł.

Płyniemy chyba po jakiejś zatoce, bo fala się zmniej­szyła — odezwała się Czerwionikówna.

I wicher wyraźnie przycichł — dodała Orszula.

Wtem łyżki wypadły im z rąk. Rozległy się dwa szybko

po sobie następujące trzaiski. Statek zadygotał od stępki po marsy i znieruchomiał. Z pokładu dobiegały krzyki, tupot nóg, przeraźliwe gwizdki.

Na Boga! — jęknęła Hewelkówna. — Co to takiego?

Wpadli my na mieliznę albo na podwodną skałę — dyszała Krysta.

Chyba idziemy :na dno — lamentowała Orszula. — Statek się kładzie na bolk. Uciekajmy na pokład! Może się uratujemy. Prędzej!

Szarpnęła drzwi. Wbiegły na opustoszały między pokład. Po krzywej schodni wspięły się jedna za drugą do ot­wartego luku. Gdańszczanka pierwsza wychyliła głowTę nad pokład.

Widzisz co? — dopytywała Krysta.

Dwie małe nawy z wydętymi żaglami i chmara wiosłowych łodzi płynie od lądu — usłyszała w odpo­wiedzi.

Odsiecz?

Nie wiem jeszcze — rzekła Hewelkówna, wychylając się bardziej nad pokład, by lepiej ujrzeć i usłyszeć, co się dzieje.

Żołnierze opierali muszkiety o reling. Marynarze pięli się ze strzelbami na maszty. Huknęły pierwsze strzały. Hewelkówna jęła się wycofywać ipod pokład, zmuszając również stojącą za nią Krystę do odwrotu po stromych stopniach ischodni.

Przeczekamy bitwę w naszej kryjówce — mówiła spiesznie. — Z tego co wyrozumiałam, to piraty.

Dzwon okrętowy bił trwoźnie, nawołując załogę do ob­rony okrętu króla Karola Gustawa. Dziewczyny wśliznęły się do schowka pod dziobnicą.

Cóż to za piraty? — zastanawiała się Czerwionków- na. — Może nasi reboce znów, jak za dawnych lat, ka­per skiego chwycili się rzemiosła i Szwedów gromią?

Skąd by tu nasi się wzięli?

Myślicie, panienko, że tak już daleko odbieżeli my od naszego strądu?

Psst... — przerwała gdańszczanka. — Ktoś się zbliża.

Nic nie słyszę.

Bo huki strzałów przygłuszają kroki.

Tedy zgaśmy latarkę, po ciemku będzie bezpieczniej.

Zdmuchnęły świecę. Przez pół godziny z pokładu do­chodziły tupoty, krzyki, jęki i wystrzały, potem wszystko ucichło.

Chyba marynarze pobili piratów — odezwała się Orszula. — Acz doprawdy nie wiem, co gorsze: Szwedy czy piraty? Boże! — krzyknęła nagle i rzuciła się w kąt.

rzwi rozwarły się gwałtownie. W progu ko­mórki stanął wysoki staruch w skórzanym kaftanie, w że­glarskich, sięgających ipo pachwiny slkorżniach, z krócicą za paisem. W jednej dłoni zaciskał topór, w drugiej pło­nącą pochodnię, która rzucała blask na jego surową, porytą bliznami twarz i siwą jak len brodę.

Wer da? — charknął.

Painno Swarzewska! — spojrzenie Krysty spoczęło na ostrzu topora wzniesionego do cięcia.

Dłońmi zasłoniła oczy, ale cios nie padł. Do uszu zdu­mionej Kaszubki dobiegł drżący głos:

Jesta w’a nasi ledze?

Jo jem od Pecka — wybełkotała wciąż śmiertelnie przerażona szyprówna.

Staremu również zaskoczenie jakby mowę odebrało, bo stał milcząc, tylko siwy łeb trząsł mu się niby wiecha na wietrze.

A kto we jesce? — spytała wreszcie Krysta. — Czy we tyż od Pucka?

Z Mechlinków — mruknął ze smutkiem — ale wiele, wiele lat nie byl jem ju doma.

Cóż tu robicie? — zagadnęła Orszula. — Służycie Szwedom?

-— Cecho, cecho, bialci — szepnął starzec — jo jesz do was pnzyńda.

Wycofał się z dziobowni. Zamknął drzwi, bo w pobliżu rozległy się kroki i głosy.

Powiedział, że tu nic nie ma — Hewelkówna prze­tłumaczyła towarzyszce niedoli niemieckie słowa, które tuż za drzwiami rzucił starzec do nadchodzących kom­panów.

Przyczaiły się jak myszy pod miotłą.

Czy możemy mu zaufać? — szepnęła mieszczańska córa. — Wygląda jak zbój Madej.

To nasz człowiek — ścisnęła jej dłoń szyprówna. — Rzetelny Kaszeba! Wierny służka Swarzewskiej Panny. Taki nie zdradzi, choćby go żywym ogniem palono!

Mamy zatem czekać tu na jego powrót?

A co innego możemy uczynić?

Czekały więc cierpliwie. Zrazu niepokoił je łomot wy­ładowywanych beczek z prochem, kulami, żywnością, póź­niej hałasy te umilkły i jeno nad otwartymi lukami wiatr trzaskał płachtami zluzowanych żagli. Dziewczynom się zdawało-, że czekają już całą wieczność, a siwy Kaszuba nie wracał. Wreszcie postanowiły wyjść z kryjówki. Po omacku odnalazły schodnię i wspięły się na pokład. Noc zalegała świat. Gwiaździste niebo przekreślały krzyże masztów i rej. Nad niedalekim lądem migało światełko morskiej latarni.

Stoimy na mieliźnie — stwierdziła rybaczka. Pod­chodząc do burty potknęła się o jakąś przeszkodę. — Coś tu leży — rzekła do towarzyszki. — Uważajcie, panienko.

Gdańszczanka pochyliła się nad pokładem.

Jezus, Maryja! — zadygotała. — Pełno tu krwi

i trupów. Piraty wymordowały załogę do nogi!

Żal mi jeno tego karła z Laponii.

Pewnie, że tych Szwedów nie warto żałować, wsze­lako co teraz poczniemy same na statku umarłych?

Zapluskała woda. Dziewczyny umilkły. Wychyliły się za burtę. Wypatrywały, kto się zbliża do wraka. Serca biły im jak młoty. Z ciemności wyłoniła się smolna łódź. Samotny wioślarz podpłynął do burty, cisnął w górę ko­nopną linę. Zahaczył żelazną kotwiczkę o reling, drugi koniec powroza przywiązał do szalupy i wspiął się po li­nie ma pochylony pokład. Zdawał się być upiornym cie­niem, tylko jego długa broda bieliła się w mroku. Na­potkawszy branki pod masztem, zdziwił się i mruknął z naganą:

Wa weszła?

Wyszłyśmy, bo trudno nam było tam na dole się was doczekać — rzekła Orszula. — Bałyśmy się, żeście zapomnieli o obietnicy.

To briża. Som nie mógł... A teraz zcechł... — gadał stary nie kończąc żadnego zdania. Widać było, że wzru­szenie nie pozwala mu mówić, że mozolnie szuka zapom­nianych słów ojczystej mowy. — Wieta, nosz graf... Pira­ty z wespy...

Piraty? — powtórzyła pytająco Krysta.

Skinął głową.

Jo! Ja u nich służę. Oni tu są blesko. U grafa, na zomku i w przystani. Wlezeta do bota. Chutko.

Boję się — wzbraniała <się Hewelkówna, patrząc na czarną łódź przy burcie. — Nie zejdę z tej wysokości! Wpadnę do morza.

Stary odwrócił się i toporem uciął kawał liny. Prze­wiązał w pół gdańszczankę, a potem Kaszubkę i jedną po drugiej spuścił do szalupy. Później zlazł do ładowni, wywlekł spod skrwawionego pokładu pękaty miech su­charów i beczułkę ze świeżą wodą. Załadował to wszystko do łodzi.

Zanosi się na dłuższą żeglugę — szepnęła Orszulą — bó po cóż by robił takie zapasy?

Pewnie popłynie z nami do Gdańska —: odpowie­działa rybaczka.

Stary tymczasem zlazł do łodzi, odhaczył kotwiczkę, wskazał dziewczętom ławę na rufie i chwycił wiosła. Za- pluskała woda. Niebawem wrak znikł w pomroce. Kaszuba kierował szalupę z wiatrem, który isłabo dął od skalistej wyspy- Baszta zamku pirackiego grafa, wieńcząca brzeg ostrowiu, powoli wyłaniała się z ciemności. Ogień na wie­ży zgasł. Szedł brzask. Za rufą łodzi marszczyła się drobna fala i pchała ją naprzód, jakby pragnąc ułatwić zbiegom ucieczkę. Ci nie mówili do siebie ani »słówka. Sędziwy ro­zbójnik morski wiosłował wytrwale przez mgłę snującą się nad morzem, dziewczyny patrzyły na oddalający się za­mek korsarzy, na zębatą wieżę jego latarni, coraz mniej­szą, zda isię kurczącą się z każdym uderzeniem wioseł.

Wreszcie przed dziobem łodzi ukazał się ląd. Brodacz okrążył go i powiosłował wzdłuż brzegu usianego szarymi głazami. Za nimi rósł czarny las. Dopłynąwszy do gar­dzieli, którą morze wrzynało się w wybrzeże, pirat bez wahania zapuścił się w ciasną zatoczkę. W którejś z jej odnóg, tak wąskiej, że sosny rosnące po obu brzegach tworzyły nad nią gałęzisty dach, złożył wiosła, iskoczył na strąd i wprawnie przywiązał szalupę do pnia nadwo<dnego drzewa. Wyjął z łodzi topór, miech z sucharami, beczułkę, skinął na dziewczęta. Zarzucił na plecy worek i poszedł przodem w las. Ruszyły za nim tocząc chlupoczącą beczkę.

Doikąd on nas prowadzi? — niepołkoiła się Orszula.

Z pewnością nie do piratów — uspokajała ją szy- prówna. — Nie zawiódł nas za pierwszym razem, nie za­wiedzie za drugim.

Jakoż nim się na dobre rozwidniło, wyszły na cienistą

Złote klucze

49

polankę. Stała na miej mała buda ulepiona z kamieni

i gliny. Garbiła ,się ¡pod okrągłym, mchami poszytym da­chem przypominając wysoiki piec do pieczenia chleba.

W tej chalepie mieszkał jem pół roku — rzekł sta­rzec stawiając worek sucharów i topór przy drzwiach oso­bliwej budowli.

Kiedy jeście tu, starku, mieszkali? — zapytała Kry­sia.

Będzie temu kilka zim — odparł, — Ledwie jem wrócel zza szerokiego morza...

Zza szerokiego morza?

No, z Hameryki, z Werginii czy jak tam ten kraj zwą, co na samym końcu świata leży.

A jakeście sę tam dostali?

Kaszuba siadł na zbutwiałym pniaku. Wyciągnął z mie­cha kilka sucharów.

Najpierw kąsk podjeme, potem sę wyspime, a potem wam wszetko opowiem.

Żując twardy suchar w bezzębnych ustach, gestami za­chęcał dziewczęta do jedzenia, ale zaciekawiona Orszula nie dała mu spokoju:

Czemu żeście z tej wyspy nie popłynęli do domu? — zagadnęła.

Nie było bota — ziewnął szeroko. — A jakem raz z kryjówki na brzeg nos wychylił, pojmali mnie służko- wie grafa piratów. Zaprowadzili na wysoki zamek... Mia­łem do wyboru: albo krakać jak wrony, między które trafiłem, albo głowę pod topór położyć.

Ziewnął raz jeszcze, zwiesił głowę i chrapnął zmożony zmęczeniem.

Zasnął, biedak — użaliła isię nad nim gdańszczanka.

Powiedz, co ci jeszcze mówił? — poprosiła Kry­styna, która w czasie opowiadainia Kaszuby oddaliła się, by napić się wody.

Niewiele mi rzekł. Z tego wszakże, com usłyszała, miarkuję, iż okręt, na którym płynął, musiał się rozbić koło tej wyspy. Udało mu się wyratować, ale nie miał łódki, żeby się stąd wydostać, więc zbudował sobie tę lepiankę. W niej mieszkał, aż go piraci złaipali i do służby przymusili.

Dziw mi, że go wolno nie puścili. Toć oin ma ze sto lat. Nad grobem stoi.

Stary jest, ale jary. A do setki -brak >mu chyba dwóch albo trzech krzyżyków. Posiwiał, jak gołąb, wżdy pewnie więcej od nieszczęść :niźli ze starości.

Siła musiał przejść, skoro aż na koniec świata za­wędrował. Kędy może być ta Hameryka?

Pod naszymi nogami.

Maryja, Józef] To nie może bec!

Tak mi mój ojciec mówił, a on .'nigdy nie kłamie. Hiszpański król zwozi .sobie stamtąd całe korabie złota, srebra, korzeni wszelakich, ludzie zaś tam żyją nie biali, jeno czerwoni.

I chodzą do góry nogami?

Spij już — ucięła ki^pcówna, bo ¡nie wiedziała, co odrzec na to pytanie.

Słońce przygrzewało, położyły się więc jedna obok dru­giej na zielonej trawie i zasnęły. Spały w cieniu sosen wysokich, aż w końcu zbudził je brodaty opiekun.

Byłem ju nad morzem — oznajmił. — Wieje lekka morda. W nocy -pojedzenia stąd precz, do domu, do kraju...

Gdzie jest naisz kraj? — zapytała Krystyna. — Znaj­dziecie drogę? Nie zabłądzicie?

Kto trafił aż do Hameryki, ten i do Mechlinek do­płynie — uśmiechnęła się gdańszczanka. — Ale, obieca­liście nam .powiedzieć, jak żeście się dostali tam za sze­rokie morze, na koniec świata.

Oj, oj, to było dawno, bardzo dawno temu — za­czął wspominać siadając na pniaku w cieciu rosochatej sosny. — Siedzta koło mnie, dzewczęta, to wam wszetko powiem, jak ma ‘spowiedzi. Jesz mi wąs nie wyrósł, jakem poszedł do Pucka, zaciągnął sę na okręt pana Wejhera

i z wielkim wojskiem pożeglowałem do Szwecji.

Ile to było lat temu? — przerwała Hewelkówna.

Nie wiem, ale dawno to belo — ciągnął stary tułacz, coraz wprawniej posługując się rodzinną mową. — Biłem się za morzem z morzkulcami-lutrami, ibo oni chcieli na­szego króla zrzucić ze ¡szwedzkiego tronu. Woleli mieć nad sobą wcielonego czarta niźli dobrego pana, którego księża pobożni jesz za żywota świętym z kazalnic po kościołach głosili. I jam nieraz wzdychał: “święty Zygmuncie, módl się za nami” kiedym się dostał do niewoli i w lochach jednego zamku kilka lat siedzieć musiał.

Wielescie wycierpieli - rzekła ze współczuciem Or&zula.

Wrogowi takiej doli nie życzę. Kiedym wyszedł z wię­zienia, chciałem zaraz do dom wracać. Poszedłem prosto do portu, schowałem się na jednej nawie i zamiast do Pucka zapłynąłem do Amsterdamu. Dopytywałem tam

o okręt idący do Pucka, ale żaden ,nie szedł w tę stronę.

Czemu nie pytaliście o Gdańsk! Do naszego portu rok w rok mnogie nawy z Holandii zawijają.

Wyjechałem z Pucka, to chciałem do Pucka wrócić. Tułałem się o głodzie i chłodzie, aż mnie bieda przymusiła do tego, żem się zaciągnął na jeden wielki okręt. Wyszli my w daleki rejs. Na «szerokim morzu burza tak nasm nawę skołatała, że. ledwieśmy się dowlekli do Nowego Świata. Nie było stamtąd na czym wracać. Tedy ostałem w tej Werginii na końcu naszej ziemi.

I jak wam tam się wiodło?

Rozmaicie. To las rąbałem, to znów czerwone dia­bły...

Czerwone diabły! — Krysta aż ręce załamała >ze strachu i zdumienia. — Widzieliście je na własne oczy?

Jak i ciebie widzę! Na łbie »zamiast rogów nosili dłu­gie pióra, skórę mieli czerwoną w straszydła piekielne malowaną, z gęby pluli ogniem i dymem.

Gdzieście je spotkali? — dopytywała szyprówna.

W borze. Przeklęta niech będzie godzina, w której mnie kilku naszych ludzi podkusiło, żebym powędrował z nimi w lasy palić smołę. Gadali jak ja, po katolecku, tom im zaufał, alem wnet się przekonał, że oni mieli luterską wiarę. W piątek mięso żarli, wyśmiewali mnie, że różaniec odmawiam.

Opowiadały jak mu rychło obmierzła kompania smo­larzy, jak porzucił ich dymne budy na wielkiej polanie, jak z węzełkiem ,na ikiju ruszył przez puszczę na wschód, do morza. W tej właśnie drodze natknął się na czerwone­go diabła. Zarąbał go toporem, a potem uciekał, co sił w nogach na przełaj przez; pustynię porosłą wysokimi trawami.

Bał jem sę, że mnie teraz inne czerwone ipurtki będą gonić — tłumaczył dziewczynom. — I gonili też jak psy lisa. Raz dwóch z maczugami dopadło mnie nad szczeliną okrutnie głęboką, a szeroką na dwa «sążnie. Ostatnimi siła­

mi dałem susa. Uderzyłem piersią o przeciwległą skarpę. Chwyciłem rękami kępę trawy. Zawisłem na urwisku jak święty obraz na ścianie, a oni 'Skoczyli za mną i spadli na dno! Panna Swarzewska i święty Zygmunt mnie urato­wali. Żeby nie ich opieka, to te -piórate czarty przywią­załyby minie do pala, usmażyły w ogniu i zjadły. Siadu nie zostałoby na świecie po Kresztofie Recku z Mechlinek!

Kresztof tedy wam na imię — wtrąciła Krysta. — Jak mojemu stryjowi. Też było mu Kresztof. Kresztof Czerwionka.

Bosman Czerwionka! — zakrzyknął Reck. — Toć ja pod jego komendą ipożeglo wałem do Szwecji! Je on jesz żewy?

Szwedzi zabili go przed laty pod żarnowieckim bo­rem.

Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie — west­chnął stary. — O mnie śmierć chyba zapomniała. Nie zgi­nąłem w puszczy, nie zginąłem na /pustyni, ani w Nowym Amsterdamie, aini na wielkim moirzu, przez którem wracał z Hameryki do Amburka. Tam trafił mi się okręt idący na Bałtyk, do Rewia. Stamtąd miał popłynąć do Polsiki, ale się rozbił koło tej wyspy na podwodnej skale. Poszedł na dno z całą załogą. Ja jeden ocalałem. Snadź nie na­deszła moja godzina. Nie umrę, zanim mojego strądu znów :nie obaczę.

Da Bóg, że za parę dni wszyscy ujrzymy inasz brzeg — powiedziała Hewelkówna. — Mój ojciec szczo­drze was nagrodzi, skoro mnie do niego całą i zdrową przywiedziecie.

Panna Swarzewska ,sprawiła, żem wals spotkał — kiwał głową siwy Kresztof. — Z jej też pomocą trafimy do domu. Jutro, jeśli wiatr ścichnie i wykręci do nordy, a słonyszko czerwono wzejdzie z morza, przepowiadając kilka dni glady, popłyniemy na południe, /za Kurlandię... Sam ¡bym sę ju nie odważył puścić w taką pławbę.

Zaipadł zmierzch. Sosny, szemrzące cicho w podmuchu wieczornej bryzy, ucichły i znieruchomiały. Reck zabrał się do skromnej wieczerzy przygotowanej przez dziewczy­ny bez rozpalania ognia.

Dym mógłby nas zdradzić — ostrzegał. — Meslę, że graf kazał mnie ju szukać swoim służkom. Zeszłego roku

jeden mój dreh, oikrętnik z Rygi, chciał uciec, le go schwy­tali i obwiesili na rei okrętu w przystani pod zamkiem.

Żując suchar po sucharze gadał o wspaniałych ucztach na zamku szlachcica-pirata, o .piwnicach ¡pełnych skarbów,

o więźniach brzękających łańcuchami w podziemiach pod biesiadną komnatą. W jego wspomnieniach niemiecki graf przybierał rysy posępnego czairta, odzianego w czarne aksamity, mordującego z zimną krwią żeglarzy, którzy wpadali w jego sidła.

Nie gadał, tylko kwakał, a jego służka raz mi rzekł, iż pod kudłatą peruką chowa guzy po spiłowanych ro­gach — gadał Kaszuba żegnając isię nabożnie. — Prawdę mówił pleban w Swarzewie, że szatany chodzą po świecie w ludzkich postaciach. W Hameryce nękały mnie czer­wone purtki, a tu czarny smantk!

Nic dziwnego, że po tych opowieściach Krystę przez całą noc prześladowały same widziadła krwawych i smo­listych biesów. Nazajutrz przed świtem przy bryzie z północnego wschodu opuścili wyspę. Reck wypłynąwszy z kryjówki na morze sprawdził kierunek bryzy, wycią­gnął ze schowka na rufie zwinięty żagielek i rozpiął go na wiośle, które wstawił w dziurę w ławie niby maszt. Przymocował je liną idącą od czubka do prawej burty, wziął drugie wiosło i jął sterować na południe. Słaby wiatr wydął czterokątną płachtę.

Za lewą burtą ¡szalupy wzeszło słońce i toczyło się po niebie, aż ¡stanęło w zenicie nad dziobem łodzi. Piracka wyspa dawno zniknęła z oczu zbiegów, mogli się więc już nie obawiać pościgu czarnego grafa.

Połóżta się, dzewczęta — mruknął ¡sternik. — Idzie cisza, bo wiatr wykręca w prawo.

Posłuchały go i legły na dnie łodzi.

Z tą długą, siwą brodą podoibiny jest do świętego Józefa^opiekuna, którego obraz wisiał w Strzelnie w che­czy Bizewskich — zwierzyła się szeptem Czerwionkówna swej towarzyszce. — Tyle, że nie leliję, leno paczenę w garści trzyma.

Ocalił nas przed nieprzyjacioły jak święty Józef dzieciątko przed Herodowymi siepaczami — potwierdziła Orszula. —; Jak wrócę szczęśliwie do Gdańska, to zawie­szę srebrne czółno pośród wót na wielkim ołtarzu w koś­ciele Świętego Józefa.

Przymknęła oczy, bo raziło ją słońce. Pod powiekami zjawiło się jej rodzinne miasto: wały, bramy, wieże, las masztów na Mo tła wie koło Żurawia i Zielonego Mostu, rojne rynki, klasztor “Białych Mnichów” w zacisznej uliczce za Radunią. Ujrzała ,samą siebie, jak wręcza ojcu karmelicie łódeczkę wykowaną ze srebra, a ten zawiesza ją wysoko między sercami, kotwicami, rękami, różańcami migocącymi w płomieniach woskowych świec, które go­rzeją przed pociemniałym wizerunkiem cieśli z Nazaretu. Poczuła się bezpieczna niczym dzieciątko :na ręce siwo- brodego starca. Przytuliła .się mocniej do Krystyny i za­snęła ina twardej, suchej plychcie samotnego czółna rów­nie spokojnie niczym w miękkiej łożnicy swojej panień­skiej komnatki.

Dopiero gdy słońce zachodziło, obudził ją Reck i wska­zał jej dalekie stado żagli zaróżowionych zorzą wieczorną.

Co to za nawy? — zapytała.

Chyba szwedzkie — mruknął. — Płyną w stronę Ryskiej Zatoki.

Nie udało im się tedy zająć Pucka, próbują innych dróg wiodących w głąb naszej Rzeczypospolitej — odrze­kła Hewelkówna. — Przez ujście Dźwiny i Rygę...

Bogu dzięki, że te ich drogi nie skrzyżują się z na­szą Stegną — westchnęła Krysta. — Znów byśmy popadły w niewolę gorszą od egipskiej.

Flota oddalała się powoli, majestatycznie. Żagle płonęły krwawo, zwiastując wojenną pożogę, którą orlogi Karola Gustawa niosły dalekiej, spokojnej ziemi. Kiedy znikły w zapadającym zmroku, załoga szalupy napiła się wody, posiliła się sucharami.

Zastąpię was przy sterze — rzekła rybaczka do sro­dze znużonego Kresztofa.

Spojrzał na nią ostro, jakby jej nie dowierzał, ale gdy zaręczyła, że ojciec nauczył ją żeglować według gwiazd i nieraz zabierał ją na połów, ustąpił.

Rozciągnął się pośrodku łodzi, aż zatrzeszczały stare kości.

Przekręć w lewo — poradził młodej sterniczce. — Jesmy daleko od brzegu. Jeśliby wiatr ruszył na dobre, toby my zginęli, jak amen w pacierzu!

Po chwili już chrapał i świstał, jakby miał w poznaczo­nym bliznami nochalu bosmański gwizdeik. Wiatr przy­

cichł, fala ustała niemal całkowicie. Kaszubka patrzała na srebrnego Furmana objeżdżającego niebiosa Wielkim Wozem. Myślała o niezbadanych wyrokach Opatrzności,

o wąsatym majorze Krugerze, którego chyba piraci za­rąbali w kasztelu orlogi. Modliła się za dusze Józka i Jó- wy, za rodziców zaginionych. Nad rainem, aby odegnać morzącą ją senność, zaczęła nucić piosenkę śpiewaną w zimowe wieczory przez Chłapowskie ¡prządki:

Hej żeglarzu, żeglujże całą nockę po morzu...

Śpiewała cicho zwrotkę za zwrotką, aż przebudził się Keck. Podniósł głowę, rzucił wzrokiem na zorzę północną, spojrzał na gwiazdy i pochwalił sterniczkę:

Te, dzeusie, sterujesz jak stary szyper!

Chciał ją zmienić, lecz się na to nie zgodziła.

Pośpijcie jeszcze trochę — powiedziała.

Kresztof jednak nie mógł już zasnąć. Patrzał to na

wodę, to na żagiel wybrzuszony lelkkim podmuchem.

Chutko płyniemy i młody knoip biegiem by za nami nie «nadążył — orzekł. — Przekręć «ter w lewo, na zyd- ost, to sę wnet dostaniem decht pod Kurlandię.

Tam już rządzi nasz król Jan Kazimierz! — klasnęła w ręce Orszula zbudzona tą pogwarką.

Jan Kazimierz? — zdziwił się starzec. — Co za Jan? Toć polskiemu królowi na imię Zygmunt]

Król Zygmunt III od lat już leży w grobowcu na Wawelu, w Krakowie. Po ojcu objął rządy syn Włady­sław, a od jego śmierci panuje nam Władysławowy brat, jego królewska mość Jan Kazimierz — tłumaczyła cierpli­wie kupcówna.

Znają i Zygmunta, i Władysława z kamiennych me­dalionów zdobiących portal Artusowego Dworu, a o osta­tnim z Wazów wiele słyszała w ojcowym kantorze, toteż miała co opowiadać sędziwemu wanodze chciwemu wieści z ojczystego kraju. Czas na gawędzie ¡szybko zbiegał. Ani się spostrzegli, jak minęło kilika godzin i rozległ się głos Kry sty:

Ląd! !

Stary wstał, przyłożył rękę do oczu, milcząc patrzał przez chwilę ku błękitnej smudze na widnokręgu.

Jo! — rzekł wreszcie. — To je ląd, stały, szeroki ląd. Gwesno Kurlandia.

Znacie ten brzeg? — zerwała <się Orszula, w której serce wstąpiła otucha na widok szybko zbliżającego się wybrzeża.

Kaszuba skinął głową.

Żeglował jem w tych stronach z czarnym grafem. Meslę, że me jesme kąsk na «południe od Windawy. Przed wieczorem dobijemy do strądu.

Mieli my pożeglować prosto do domu —- przy­pomniała Czerwionkówna.

Jo! — iprzyznał — le ma będzeme musieli na noc zlądować. Idze wiatr! Zdrzeta le: na zachodzie lisa piecze. Stamtąd przyjdzie west! On mógł be nos:z bot przewrócec i tedy nie uratowała be sę żewo noga!

Z morzem nie ma żartów — poparła gdańszczan- ka. — Nasi szyprowie leż zawżdy uciekają przed sztor­mem do lądu. Lepiej poczekać kilka dni na pomyślny wiatr niźli żywot w srogich falach utracić. Tak nieraz powtarza mój ojciec, tak mówią gdańscy żeglarze z Szy­perskiej Ławy.

Troskali się o swój los, a wiatr się wykręcał tymczasem coraz bardziej w lewo i wzmagał się z każdą chwilą. Wzrastała fala. Przy brzegu bielał przybój. Dziewczęta zamilkły, bo szalupę rozkołysało morze i żołądki podeszły im pod gardła. Nawet Kresztof nieco przybladł, choć od dziecka tłukł się po morzach burzliwych.

Idziemy w strąd — krzyknął naraz, wyrwał szy- prównie sterowe wiosło i z całej siły zacisnął je w gar­ściach.

Nie minęło półtora pacierza, a byli już w pianach pre- sku.

Kamienie widać przy brzegu! — zawołała Krysta. — Uważajcie na głazy! Skręćcie w prawo! W prawo! O, tam! Tam bieleje czysty strąd, dobry do lądowania]

Sternik posłuszny tym wskazówkom skierował łódź z wzrastającym wiatrem w strąd. Przeszli przez lekki przybój na grzbiecie niewysokiej fali. Na zoloju obie dziewczyny wyskoczyły z szalupy. Przytrzymały ją, by żoch jej nie zabrał. Za nimi wygramolił się staruch i po­mógł im wyciągnąć czółno z pian w bezpieczniejsze miej­sce.

Chwała bądź Panu — odetchnęła Hewelkówna. — Myślałam, że te grzywacze przewrócą nam szalupę jak łupinę.

Jacyś chłopi bieżą ku nam! — spłoszyła się szy- prówna.

Rzeczywiście, od łodzi czerniejących w dali 'na białym piachu spieszyło kilka postaci. Reck chwycił topór i sta­nął twarzą ku nadbiegającym, gotów do obrony. Wkrótce jednak rzucił broń, gdyż przybysze okazali się kurlandz- kirni rybakami i zaofiarowali rozbitkom (pomoc.

Będzie sztorm — rzekł po niemiecku najstarszy z przybyłych. — Pomożemy wam łódź wyciągnąć głębiej na brzeg, by jej fala nie zabrała. A potem zabierzemy was do naszej wsi. Jest tu niedaleko, za wydmami. Wy­poczniecie i szybka wrócicie do sił w naszej karczmie, u Kulawego Hansa. Niejednego on już rozbitka przygarnął pod swój dach. Dwóch, których wyłowili my omegdaj z morza, spotkacie tam jeszcze dziś. Wiadomo: nieszczęś­cia kupą chadzają.

Co to za ludzie? — zaciekawiła się Orszula.

Kurlańdczyk wzruszył ramionami.

Kto ich wie! Pozawczora zabrali my ich z masztowej rei zatopionego statku nie opodal naszych toni. Trzy pono dni siedzieli na niej, jak mewy, czekając ratunku. Zdjęli my ich zdrętwiałych jak dwóch łotrów z rejowych krzyży.

Jego towarzysze 'kiwali brodatymi głowami.

Ja, ja! To był połów całkiem osobliwy!

ospoda Kulawego Hansa stała na skraju ry­backiej wsi, «pod białą wydmą i kilkoma czarnymi so­snami. Nad jej stromym, .porosłym mchami dachem dy­mił ceglany komin, u drzwi chwiała się wiecha — znak, że można się tutaj napić tęgiego piwa. Do Windawy było stąd niedaleko, ale poza rybakami rzadko kto odwie­dzał nadmorską karczmę. Tego jednak dnia na zydlach przy palenisku siedziało dwóch młodych mężczyzn w pol­skich strojach. Przed nimi stały kufle grzanego piwa, a o.ni chmurnie patrzeli w płomyki tryskające z brzozo­

wych szczap. Odblaski ognia muskały czerwienią ich twa­rze blade, śmiertelnie znużone.

Trza by ruszyć nam do Windawy — mówił jeden. — Tam może znajdziemy w przystani jaki korab z Gdańska.

Wiera — odrzekł drugi głosem isłabym, przerywanym przez kaszel. —- Jeno, że i sił brak do drogi, i co gorsza, karczmarzowi nie ma czym zapłacić za jadło i gościnę. Sakiewkę, sygnet herbowy, guzy srebrne u żupana, wszy­stko te psiekrwie-Szwedy zrabowali... W nędzy zemrzeć mi tu przyjdzie.

Nie narzekaj, waćpan! Cud prawdziwy, żeśmy głowy cało z tej opresji unieśli.

Wszelako wstyd nam będzie przed tym Niemcem nie złotem, a oczyma świecić. Zresztą, co tam! Zdaje mi się, iż nie dożyję tej sromotnej chwili. Słabym, przed oczami czarne płaty latają...

Może zjawi się jaki kupiec przejezdny i nas w nie­szczęściu poratuje?

Chyba dobrą radą, bo Niemcy do trzosa niechętnie sięgają.

Zdałaby się i dobra rada...

Umilkli. Z ponurej zadumy wyrwał ich skrzekliwy głos szynkarza witającego nowych gości:

Bitte, bitte... Zaraz podam wieczerzę.

Odwrócili głowy w stronę drzwi. Jakaś dziewczyna wchodząca wraz z strojną panną i starcem do okopconej izby wzniosła ręce, jakby ujrzała zjawę.

Jezus, Maryja! — krzyknęła. — Panicz Janusz? Tu­taj? Sen to czy jawa?

Młody szlachcic ciężko podźwignął się z zydla.

Krysta — poznał z niemniejszym zdumieniem córkę szypra Czerwionki, która przyniosła do dworu w Sulicach wieść o szwedzkim napadzie.

r Kiedy to było? Kilka dni temu? Przed miesiącem czy zgoła rokiem? Splątały mu się myśli, zawirowały w oczach belki powały, dzbany i kufle na półkach, beczki, stoły, ławy pod ścianami. Oparł się o węgieł komina, bo nogi się pod nim ugięły i byłby padł na posypaną piaskiem podłogę.

Co się z waćpanem dzieje? — przestraszyła się Or- szula.

Tmć Sulicki niezdrów — powiedział jego towarzysz

podtrzymując słatniającego się Janusza. — Zmogły go srogie tarapaty, w jakieśmy społem popadli z łaski Ka­rola Gustawa i jego godnych żołnierzy!

A waść kto taki?

Zwę się Zych Mrzeziński. Odziedziczyłem po rodzicu mym, krom herbu i sołectwa w Ostrowie, obowiązek pil­nowania morskiego brzegu. Na tym to strądzie pospołu z panem Januszem ulegliśmy nieprzyjacielskiej przemocy i razem dostaliśmy się do' niewoli. Wszelako...

Później mi waść o tym opowie — przerwała Or- szula. — Teraz trza zająć się chorym, ułożyć ,na jakim posłaniu, grzanym winem napoić. Toć febra go trzęsie i ledwo na nogach stoi. .

Ułożono tedy pana Janusza w alkierzu, a panna Orszula bez zwłoki objęła nad nim opiekę. Z rąbka sukni wypruła zaszyte jeszcze przed wyjazdem z Puęka dukaty, posłała ostrowskiego sołtysa konino do apteki w Windawie z kar- teluszkiem, na którym wypisała nazwy potrzebnych ziółek i syropów, Krystynie poleciła przynieść gorącą cegłę do wygrzania pościeli, postarać się o miednicę z wodą i chu­sty na kompresy, przy grzać wino z cynamonem.

Dzięki tym staraniom Sulicki już następnego dnia od­zyskał przytomność. Gdy tylko podniósł powieki, na­potkał spojrzenie błękitnych oczu siedzącej u jego łoża Orszuli.

Zaliż anioła oglądam? — wyszeptał.

Spłonęła rumieńcem i powiedziała, że jest córką gdań­skiego kupca, którą również niezwykłe przygody dopro­wadziły do tej karczmy pośród kurlandzkich wydm.

Radam jest, żem się mogła waćpanu przysłużyć — zakończyła relację.

Jakoż zdołam wywdzięczyć się waćpannie za tyle dobroci? — zapytał.

Jeśli sił wam stanie, powiedzcie proszę, jakim tra­fem znalazł się waść tak daleko od rodzinnych okolic — poprosiła podając mu kubek z grzanym winem.

Napił się, oidkaszlnął i jął mówić. Szwedzi otoczywszy niedaleko Ostrowa polski podjazd wybili czeladź, a jego i spieszącego mu na pomoc Zycha pojmali i odstawili na jeden z okrętów, który niebawem podniósł kotwicę. Po dwóch dniach żeglugi zerwał się zachodni sztorm. Zepch­nął nawę z kursu, nadwerężył jej dno. Uderzono w okrę­

towy dzwon. Zapędzono do pomp jeńców na równi z ma­rynarzami. Pompowali cały dzień i całą <noc, a statek gnał z rosnącym wiatrem. Jedną nadzieją ibyło, że zagna ich gdziekolwiek do lądu, nim przybierającą w ładowni woda pociągnie kadłub na dno-. Sztorm po dwóch dobach zelżał, lecz okręt tak się już pogrążył, że przez pokład przelewały się fale. Na szczęście ląd był niedaleko. Okręt- niey więc co tchu zepchnęli z pokładu łódź.

'Wsiedliśmy do niej w ostatniej chwili — ciągnął Sulicki. — Ledwieśmy bowiem odbili, statek poszedł 'na dno. Jeno wierzchołki dwóch masztów, aż po górne reje sterczały nad powierzchnią. Kiedy fala chlusnęła do prze­ładowanej łodzi, kapitan kazał zawrócić i wysadzić nas na reje.

Boga się nie lękał ten zbójca? — oburzyła się Or- szula.

Bóg też zaraz go za to pokarał — podjął Sulicki. — Fala na naszych oczach przewróciła szalupę i wszyscy potonęli.

I długoście siedzieli na tych rejach?

Trzy dni, wżdy zdawało nam się, że wieczność całą. Tutejsi rybacy zdjęli nas wyczerpanych do ostatka. Jesz­cze i teraz trudno by mi było kilka kroków postąpić.

Nie troskaj się waepan o zdrowie. Wróci ono rychło. Kokosz zarżnąć kazałam. Napije się waść poisilnego ro­sołku. Ręczę, iż smaczny się okaże.

Czymże sobie zasłużyłem na tyle troskliwości i do­broci? — rzekł Sulicki patrząc z zachwytem na wdzięcz­nie zarumienioną dziewczynę.

Odtąd rumieniec gościł często na twarzy panny Orszuli, bo młody Sulicki nie skąpił jej komplementów, a pory­wisty west, toczący grzywacze, z uporem więził rozbitków w nadmorskiej gospodzie.

Stary Reck co iranka, kiedy wszyscy jeszcze spali głębo­ko, wychodził z karczmy na strąd, patrzał na wysokie bałwany, na perlisty presk i wracał z twarzą -chmurną od troski. Stawał w progu izby, spoglądał na Krystę i Zycha siedzących przy śniadaniu i mamrotał ponuro:

Ten przeklęty wieczornik wciąż wieje jak zaczaro­wany! Żeby welazł krój do ostu, chutko by nastąpiła po­goda. Z lekką bryzą byśmy za dwa lub trzy dni dopłynęli do domu.

Skąd wiecie, że starczyłyby trzy <dni żeglugi? — py­tał Janusz, który wspierając się ma ramieiniu Orszuli uczył się na nowo sztuki chodzenia.

Nasz karczmarz Hans był za młodu w Gdańsku — odpowiedział Kresztof. — Możecie go spytać, jeżeli mnie nie wierzycie.

Drażnił go śmiech młodych coraz częściej rozlegający się w mrocznej gospodzie. Spieszno mu było wrócić do Mechlinek. Pobratał się ze starym Kurlaindczykiem na­rzekającym, iż west wszystkie ryłby z toni wykradnie, smołował czółno, ciosał maszt i reje, przygotowywał się do podróży.

Z początkiem września pojawiły się nad morzem tęcze.

Wypiją wszystką wodę i wyniosą się na ląd — zrzę­dzili kurlandzcy rybacy. — Rzeki występują z brzegów, a wilki, choć to jeszcze lato, wychodzą z lasów. Nic to dobrego nie wróży.

Potem znów runął gwałtowny ,szitorm z zachodu, ¡szar­piąc pokrzywione, nadbrzeżne sosny, wyjąc w kominie Hansowej szynkowni. O ściany chlustała ulewa. Brzękały szybki w oknach.

To już jesienne sztormy — martwił się Reck, grze­jąc dłonie nad ogniem. — Przezimujemy tu chyba.

Ale wikrótce po dniu Narodzenia Matki Boskiej podarły się chmury, deszcz przestał padać, a na wschodzie zaja­śniały na nowo wspaniałe barwy tęczy i nastał wreszcie wyczekiwany ranek, w którym Kresztof mógł obwieścić rozbitkom radosną nowinę:

Wiatr od ostu!

Wszyscy wybiegli na strąd, nawet karczmarz pokuśty­kał ze swymi gośćmi. Po sinym morzu sunęła od północ­nego wschodu lekka bryza. Orszula zapłaciła Hansowi za gościnę wysupławszy z taszki ostatnie dukaty. Miejscowi rybacy przyszli pomóc Polakom zepchnąć łódź na mo­rze. Przy pożegnaniu najstarszy z nich rzekł zaprzyjaźnio­nemu brodaczowi.

W porę odjeżdżacie!

Niby czemu? — nie zrozumiał Kaszuba.

Byłem wczora w Windawie. W porcie i mieście po­płoch. Szwedów tu u nas jeno patrzeć.

Skąd się wzięli w tych stronach?

Ciągną tu od Mitawy. Wszędy ich pełno. Wdarli się przez Szczecin i Rygę. Karol Gustaw zajął już po,no pół Rzeczypospolitej.

Sulicki mimo woli sięgnął do lewego boku szukając szabli, ale jej nie znalazł. Mrzeziński zacisnął pięści, dziewczyny zbladły jak płótno. Talk spokojnie żyło się im w karczmie na odludziu, że niemal całkiem zapomnieli

o chmurze wiszącej nad Polską, o flocie dążącej pod krwawymi żaglami ku Ryskiej Zatoce. Orszula zakochała się tu po raz pierwszy w życiu. Gwarzyła z Januszem szczerzej niż z kimkolwiek. Mówiła, że matka wcześnie ją odumarła, że ojciec żarliwie pragnął mieć syna, lecz się go nie doczekał, więc namawiał córkę do wczesnego mał­żeństwa, by usynowić zięcia, ale ona nie spotkała aż do tej pory nikogo, kto by jej przypadł do serca.

Młody Sulicki odwzajemniał się Hewelkównie szczeroś­cią, opowiadając dziewczynie o sobie i swych rodzicach.

O tym, jak jego ojciec umiłował córę prostego rybaka, jak jej mądrość i piękność tak go zniewoliły, iż przeciw­stawił się swym krewnym, którzy zamierzali go wydać za pannę z koligacjami i bogatą, ale isercu jego niemiłą. Jak bracia jego, Henryk i Bartosz siłą chcieli go przymusić, żeby się wyrzekł ukochanej, nastając na jego życie. Jak Piotr Sulicki u prostych rybaków poszukał natenczas schronienia przed braćmi, którzy, gdy tylko Szwed naje­chał na kaszubski strąd, sprzymierzyli się z najeźdźcą przeciw ojczyźnie i bratu rodzonemu. Zdrada jednakże nie wyszła im na dobre. W czasie bitwy o Puck Henryk uświerkł w puckich mokradłach, a Bartosz, gdy Szwed opuścił kraj, zbiegł do Brandenburgii, unosząc w sercu zemstę.

Również Krysta czuła się dobrze w towarzystwie Zycha. Młody sołtys przesłonił jej cień Józka coraz bledszy, ni­knący z każdym dniem. Mrzeziński opowiadał jej, że choć jego matka, córka Żelewskiego, zubożałego szlachcica z Ciemnowa, dumna jest z szlacheckiego stanu, on nie dba o klejnot i najlepiej czuje się wśród ostrowskich ry­baków, którzy obrali go szyprem swej maszopęrii. Ba, nawet wierszyk o tym ułożył i powtarzał go przy każdej sposobności:

Kondycyja nasza równa:

wiwat szyper i szyprówna!

I tę oto sielankę zamącił teraz grom straszliwej wieści. Pierwszy wrócił do równowagi Sulidki.

Bóg nas osobliwym trafem połączył, tedy wróg nas rozłączyć nie zdoła — rzekł do Hewelkówny.

Jakoż mam to rozumieć? — zapłoniła się, wstydliwie spuszczając rzęsy.

Przywróciłaś mi, Orszulo, zdrowie, wykupiłaś mnie z niewoli u tego szynkarza — wskazał ruchem głowy ku­lawego Niemca — tedy od tej chwili niewolnikiem twym jestem. Jeśli jeno zechcesz, zaraz po powrocie panu ojcu się twemu pokłonię o rękę twą upraszając.

W tym wojennym czasie?

Mniemam, że Puck obronił się Szwedom i pobożny ojciec Grzegorz będzie mógł bez przeszkody związać nam dłonie stułą. Życzysz sobie tego?

£ całej duszy!

Zych nic nie powiedział, tylko wymownie spojrzał na Krystę i łokieć jej ścisnął. Ta odpowiedziała mu równie czułym spojrzeniem.

Ruszamy! — przerwał niecierpliwie Reck tę scenę i zapędził młodych do czółna.

He-ej! — zakomenderował stary Kurlandczyk.

He-ej! — zawtórowali rybacy wpierając dłonie w smoliste burty.

Zepchnęli szalupę z piachów. Mrzeziński ujął ster i wy­korzystując podmuch bryzy skierował łódź wzdłuż wy­brzeża na południe. Kresztof, jak kur na jajach, rozsiadł się na zakupionych przez Hewelkównę zapasach żywności. Janusz, Orszula i Krysta zajęli ławę pod żaglem.

Bywajcie! — wołali do Kurlaindczyków, którzy stali na strądzie i machaniem rąk żegnali odpływających.

Na niebie bielały owcze chmurki. Drobna fala klaskała

0 burty. Mewy szybowały nad morzem polując na szproty

1 śledzie.

W imię Ojca i Syna — przeżegnał się zbiegły pirat Czarnego Grafa. — Prowadź nas, Panina Swarzewska, Gwiazdo Morza najśliczniejsza, na ojczysty strąd! Dozwól starym oczom moim obaczyć rodzinne strony!

ył to już trzeci dzień żeglugi. Kresztof chra­pał rozgłośnie, obie zaś dziew-czyny ispały na plychcie wspierając głowy o kolana ¡pana Janusza. Na wschodzie rosła różowa zorza. Gwiazdy powoli .schodziły z nieba. Zych czuwając przy sterze wypatrywał lądu, lecz próżno wysilał wzrok. Gdy .słońce wzeszło, wzmógł się wiatr. Zje- żone fale zaczęły chlustać do łodzi. Mrzeziński zbudził więc załogę, by szuflowała wodę. Sulicki zmienił sołtysa przy sterze. Zdawało się, że wicher zenwie wydęty żagiel, a grzywacze zatopią rozchybotainą łódź. Ludzie ledwie mogli nadążyć z wylewaniem wzbierającej na dnie wody. Słabły im już ramiona, gdy nagle dodał im sił niespo­dziany okrzyk sternika:

Ląd!

Wyprostowali obolałe karki. Zwrócili oczy na zachód, kędy wynurzała się z wzburzonych odmętów żółta smuga wydm i wieńczące ją błękitne pasmo «boru.

Hel —- zawołał z radością ostrowski sołtys. — A tam dalej ten wysoki kraj na lewo od Helu to Oksywska Kępa.

Oksywie? — Kresztof rzucił szuflę i przetarł źreni­ce. — A gdzie moje Mechlinki?

Na prawo — odparł Zych. — Zaraz za wysokim kra­jem...

Oczy Recka zaszły łzami.

Nie widzę!

Bo jeszcze daleko! Ale patrzcie tam, za Kępę, ku dolinie Redy, a za parę pacierzy obaczycie swoją wieś.

Dawaj rudel! — Kresztof wyrwał ster z rąk sołtysa i skierował czółno za długi szereg wysepeik Międzymorza, na »spokojniejsze wody Gdańskiej Zatoki,

Minęli rybackie miasteczko z blizą na cyplu, ani my­śląc tutaj lądować i odpoczywać. Ciągnęło' ich dalekie, modre wybrzeże. Poznawali dzwonnicę Kościoła Panny Marii, szpikulec wieży gdańskiego ratusza, kościołek na urwiskach Oksywia.

Moje strony, moje strony — mamrotał starzec.

I młodzi byli wzruszeni, choć przecież ich rozłąka z kra­jem nie trwała tak długo. Z trudem powstrzymywali łzy wzbierające pod powiekami. Zych przygarnął Krystę,

Janusz chciał objąć Orszulę, lecz ta pochyliła się do spierzchniętej dłoni Recka.

Ta ręka wyprowadziła nas z niewoli — szepnęła całując prawicę sternika.

Tułacz nie zauważył tego. Wzrok wbijał w dal urze­czony widokiem przygarbionych checz za ujściem Redy.

Mechliinki! — .potwierdził jego domysł Mrzeziński. — Wasze Mechlinki. Jeśli utrzyma się pomyślny wiatr, rych­ło tam wylądujemy.

Ale złożyło się inaczej. Podmuch przycichł i łódź za­trzymał sztyl. Posilili się i zamierzali już zwinąć żagiel, kiedy po południu wicher dmuchnął od Oksywia.

Trzeba za merk wziąć Świętego Piotra — rzekł Zych wskazując widoczną już wieżę puckiej fary.

Kończył się dzień. Słońce obniżało się powoli ku zacho­dowi. Wiatr dął w żaglową płachtę. Łódź sunęła szybko w sam róg Małego Wiku. Kresztof oddał ster sołtysowi. Kułakiem otarł oczy, gdy rzucewski cypel zasłonił Mech­linki. Siadł na dziobie i obojętnie patrzał na pucki za­mek przesuwający się za lewą burtą.

Niesie nas do Wielkiej Wsi — uśmiechnął się Mrze­ziński do Czerwionkówny. — Będziemy mieli blisko do domu.

Ledwie jednak to wyrzekł, wiatr skoczył na północny zachód. Przelękli się nie na żarty.

Zniesie nas na Wielkie Morze! — jęknęła ryba­czka. — Zginiemy na samym końcu naszej tułaczki.

Stary zerwał się z dziobu.

Ściągać żagiel, dresze! — huknął. — Do paczen! Do paczen!

Janusz i Reck bez słowa pochylili się nad wiosłami. Kry- sta również wiosłowała jak prawdziwy rybak. Orszula skuliła się na rufie obok sołtysa. Denegi odpychały ciężką szalupę od skarpy Swarzewa, lecz wioślarze walczyli z upo­rem. Sążeń za sążniem zbliżali się do lądu.

Grzebiemy się jak muchy w smole — narzekał Kresztof wytężając siły do ostatka.

Zaraz będzie lżej — pocieszał go Mrzeziński. — Niech jeno wpłyniemy na ten pas przybrzeżnej wody osłonięty przez swarzewskie pagóry!

Jakoż i tak było. Toń przycichła i wkrótce dziób czółna zarył się w ziarnisty piasek zoloju. Janusz i Zych wy-

skoczyli ma strąd, wyciągnęli łódź, wysadzili z niej dziew­częta. Stary wygramolił się w ślad za nimi i zaraz rzucił się na kolana patrząc jprzez łzy ku nadbrzeżnej kaplicy wzniesionej w miejscu, gdzie przed laty znaleziono wyrzu­coną przez helan do morza figurę Królowej Rybaków.

Młodzi patrzeli na niego głęboko przejęci.

Sześćdziesiąt chyba lat wyczekiwał tej chwili — szepnęła Hewelkówna.

Biedny on — użaliła się Kry sta. — Wrócił, ale czy w Mechlinkach zastanie przy życiu kogo ze swych krew­nych, powinowatych, znajomych?

* W górze nad wądołem pod mrugającymi gwiazdami ciemniał kościół i zagrody Swarzewa. Na cmentarzu wiatr szarpał korony wysokich klonów.

Chodźmy do Pomieczyńskiego — ponaglał Janusz Sulicki. — Noc idzie. Czas pomyśleć o wieczerzy i noclegu.

Wraz z Orszulą chwycili starca pod ręce, podnieśli go z ziemi, poprowadzili stromą drogą przez wąwóz ku osa­dzie.

Wieś milczała, jakby jej mieszkańcy wymarli. Ciemno było w domostwach i na plebanii. Jedynie w oknie sołty- sówki tliło się czerwone światełko. Odemknęli wrótnie zagrody, podeszli do ganku wspartego na dwóch słupach i poczęli natarczywie dobijać się do drzwi. Na podwórzu zaszczekał (pies. W chwilę później usłyszeli ochrypły głos staruszki dobiegający zza uchylonej okiennicy.

Kogo Bóg prowadzi?

Swoich! — uspokoił ją pan Janusz wyczuwszy strach w głofSie gospodyni. — Nie poznajecie mnie? Toć odwie­dziłem was z rodzicami zeszłego roku podczas odpustu.

Panicz ze Sulic! — zdumiała 4się Pomieczyńska. — Żyw? A my tu panicza opłakali już jak umarłego!

Podreptała otworzyć drzwi.

Co w Sulicach? — dopytywał się Sulicki.

Ledwo jedna burza przeszła, druga nadciąga nad wasz dwór! —- biadoliła (gospodyni. — Złe czasy, okrutnie złe. Nikt pewien nie jest dnia ni godziny.

O jakiej burzy, waćpani, powiadasz?

Gość w dom, Bóg w dom — zapraszała Pomieczyń­ska przejęta późnymi odwiedzinami. — Chodźcie do izby! Powiem wam wszystko w •spokojności.

Trzymając w ręce lichtarz z płonącą świeczką wskazy­wała gościom drogę. Weszli ido sionki, a z niej do prze­stronnej izby, gdzie w kącie rozpierał się bielony piec, a ¡na ściainie, pod ciemnym obrazem krzyżowała się polska szabla ze szwedzkim rapierem.

Gospodarza nie ma w domu? — zapytał Sulicki.

A nie ma! — odrzekła staruszka kiwając czepcem na widok siwobrodego kościeja, dziewczyny i znajomego sołtysa z Ostrowa. — Dziś krótko przed wieczorem przy- cwałował na spienionej szkapie Koziróg ze Sławoszyna. Przywiózł list od waścinego ojca, iżby małżonek mój nie zwlekając uzbroił naszych chłopów i stawił się z nimi w żarnowieckim borze przy Diabelskim Kamieniu.

Na rainy Boga żywego! — krzyknął Sulicki. — Cóż to się znów święci?

Co się święci? — westchnęła. — A to, iż zbój, jak powiadają, zawżdy na miejsce zbrodni wraca.

Jaki zbój?

Imć Bartosz.

Stryjec mój? Przecie, jako 'mi ojciec powiadał, sprze­dawczyk ów zbiegł do Brandenburgii i ślad po nim za­ginął.

Wszelako zjawił się z wojskiem elektora. Szymański z Domatówka widział go i słyszał, jak się imć Bartosz odgrażał, iż z rajtarstwem do Sulic zajedzie prosić brata

0 zdanie rachunku z gospodarki. Włosy mu pono w Bran­denburgii wyroisły na półtora łokcia, wżdy rozum krótki pozostał.

Pozwolicie mi wziąć tę szablę? — zapytał Janusz Sulicki wyciągając rękę ku orężowi na ścianie.

Bierzcie i bijcie zdrajcę! — przyzwoliła sołtysowa. — Dałabym wam i konia, jeno że w całej wsi ni jeden nie został. Pognali na nich nasi chłopi, a rybacy ruszyli piech- tą za nimi jak do strądowanego okrętu.

Może u plebana uproszę jaką szkapinę?

Nie ma tam po co chodzić. I u księdza stajnia pusta.

1 on parobkom swoim na koń siąść kazał, by panu Su- lickiemu na pomoc pospieszyli.

Tedy ostańcie z Bogiem — skłonił się młody Sulic­ki. — Nie lża mi tu miejsca zagrzewać, gdy lada chwila w dom moich rodziców grom uderzyć może.

Przy,pasał szablę do boku, poprosił Pomieczyńską, by zaopiekowała się resztą gości i wybiegł na dwór, w ciem­ność. Na strzelińskiej drodze posłyiszał, mimo świstów zachodniego wiatru, że ktoś za inim biegnie. Przystanął.

Januszu miły! — usłyszał głos Orszuli. — Stój, po­czekaj! Pójdę z tobą.

Wróć, najmilejsza, do Pomieczyńskich — przycisną] ją do piersi. — Mrzeziński jutro odprowadzi cię do Pucka,

Zych i Kry sta pospieszyli na Rozewslką Kępę, by zebrać maszopów i powieść ich na ratunek waszego dwo-. ru — dyszała. — W sołtysówce jeno stary Kresztof. Ja umarłabym tam z niepokoju o ciebie. Zabierz mnie! Za­bierz! Januszu złoty!

Prosiła tak gorąco, że nie potrafił odmówić jej prośbie. Poszli razem w noc gwiezdną, wichrzystą. Swarzewo, w którym piały już pierwsze kury, zniknęło w ciemnoś­ci. Swit zastał ich już za Bielawami. Zmierzali ku trakto­wi wiodącemu z Pucka do Żarnowca, bo nie sposób było iść na przełaj, przez świeżo zorane pola.

Zaraz będziemy w Sulicach — rzekł Janusz. —- Oba- czysz dom, w którym się wychowałem.

Wtem tuż nad nimi przeleciały żurawie mknące z klan- gorem ku morzu.-

Dziwne, okrutnie dziwne, że o tej porze lecą ku północy — zasępił się Sulicki. — Czyżby je coś spłoszyło?

Przyspieszył kroku i pociągnął za sobą pannę.

Byle dojść do gościńca — szeptała Orszula unosząc nieco spódnicę, przeszkadzającą jej w spiesznym marszu.

Na trakcie Janusz stanął, by wskazać ukochanej sulicki folwark i pobladł.

Od Lisewa słychać strzały — rzekł zdławionym gło­sem. — O, słyszysz? Palą z 'muszkietów. Chyba doszło już do potyczki.

Puścili się pędem po gościńcu. Minęli zakręt jeden, dru­gi. Ujrzeli chaty Sulic. Bez tchu dopadli otwartej bramy w kamiennym murze. Przebiegli koło stawu. Z okien dwo­ru bielejącego na wzniesieniu za wodą buchał czarny dym.

Gore! — krzyknął Janusz rzucając się ku domo­stwu. ■— Matko miła, ojcze!

Z wnętrza dworu odpowiedział mu tylko syk płomieni i trzask walących się stropów. Ogień przedarł się przez

gontowy dach. Sypiąc snopami iskier wspinał się na ka­lenicę. Jęły również gorzeć stodoły, obiory i stajnie. Wiatr porywał płonącą słomę z ich strzech. Rosła łuna. W jej czerwonym blasku Orszula ujrzała czarnego jeźdźca. Wy­jeżdżał z folwarcznego majdanu, wsparł rękę o bok i śmiał się na całe gardło z rozpaczy młodego szlachcica.

Szatan! — krzyknęła' patrząc jak urzeczona ma upior­nie czerwoną gębę długowłosego rajtara w ciemnym ka­peluszu, opończy i kolecie.

U boku »miał rapier zwisający na -szerokim, na ukos przez pierś idącym pasie, w olstrach pistolety, u pofałdo­wanych butów srebrne ostrogi. Za 'nim widać było trzech żołdaków z płonącymi snopkami na widłach, uwijających się po folwarku wśród ryku bydła, beczenia owiec, kwiku świń.

Giń, podpalaczu przeklęty! — Janusz wyszarpnął szablę z pochwy i skoczył 'ku oficerowi.

Ten wykrzywił twarz wściekłym grymasem i sięgnął po pistolet. Nim wszakże wyciągnął go z olstra, nim odwiódł kurek, za węgłami zabudowań zadudnił tętent, buchnęła strzelanina, rozległ się szczęk oręża. Jeździec obejrzał się, zaklął, wspiął konia ostrogą i pomlknął przez sad ku dy­miącym mgłami mokradłom.

Kędy ten zdrajca? — zawołał w chwilę później Andrys Kur osadzając gniadą klacz przed dworem. — Kędy ten purtk Bartosz?

W oczach miał gniew, w ręku dzierżył gołą szablę. Nie poznał Janusza, który wyciągnął dłoń ku Bielawskim Bło­tom:

Tam! Ucieka, aż koń brzuchem szoruje po ziemi!

Z dziedzińca wypadło kłusem kilka konnych gburów i stanęło murem za Andrysem:

Wy siekli my diabelskich służko w, usieczemy i diabła samego! — wołali. — Śmierć banicie!

Kur podniósł klingę czerwoną od krwi podpalaczy.

Za mną!

Pognali owiani dymem pożogi, żegnani trzaskiem pło­mieni i hukiem «padających krokwi.

tydzień po swarzewskim odpuście Narodze­nia Panny Marii, w pogodne choć wietrzne przedpołu­dnie, w izbie ubogiego dworku pod Bolszewem rozpra­wiało dwóch parcianych szlachciców kaszubskich. Ignacy Bolszewski, z tych Bolszewslkich co to mieli ongi całe Bolszewo i parę okolicznych wsi, trącał kuflem cienkiego piwa o kufel Jakuba Szymańskiego mówiąc przy tym:

Gorzko nam smakuje dziś ten napitek, wszelako na­pijmy się. Na frasunek dobry trunek.

Szymański siedzący na półtorej włóce piaszczystej zie­mi w Doimatówku, zamiłowany pszczelarz i hodowca owiec, skinął podgolonym czubem.

Co prawda, to prawda! Frasunków nie brak ni nam, ni samemu królowi jegomości.

Wróciłem — ciągnął imć Ignacy — będzie temu dwa dni spod Chojnic. Od mojej siostry. Tamem się dowie­dział, że poznański wojewoda zamiast bić wroga naszej Korony stchórzył przed marszałkiem szwedzkim Wittem- bergiem i Karolusowi wierność poprzysiągł.

Nie do wiary to]

Mówił mi o tym jeden pospolitak zbiegły spod Ujś­cia. Szwed pono zajął całą Wielkopolskę i chyba już pod Warszawę podstępuje.

Bolszewski wychylił zielonkawą szklanicę, otarł sumia­ste wąsy i chwycił gliniany dzban, by na nowo napełnić kufle.

Wstyd doprawdy — ciągnął — że tu na Rozewskiej Kępie proste chłopstwo więcej męstwa okazało niźli tam nad.Notecią nasza szlachta i *sam pan Opaliński, który do pierwszych dygnitarzy Rzeczypospolitej się zalicza.

Rozum i serce nie zawsze z herbem i urodzeniem w parze chadzają — stwierdził Jakub. — Nie herb, nie bogactwo szlachetnym czyni człeka, jeino cnota!

Gospodarz pokiwał głową. Wiatr tuż za ścianą dworku targał starymi gruszami. Owoce spadały z gałęzi zieloną ulewą.

Ta przedwczesna wichura ogołoci «mi sad — martwił się Bolszewski.

Wstał od stołu i podszedł do- okna. Przez kwadratowe, w ołów wpuszczone szybki, brzęczące pod chłostą wiatru, patrzał frasobliwie na rozkołysane drzewa. O dwie staje za sadem dworku stojącego na iskraju Boiszewa biegł lę­borski trakt. Od strony Gościcina wisiał nad ¡nim tuman kurzawy.

Ki smantk — mruknął pan Ignacy. — Jacyś jeźdźcy ku /nam gnają.

Szymański podniósł się z ławy pod piecem i podszedł do przyjaciela.

To wojsko - orzekł. — Jadą w ordynku. Zda mi się takoż, iż przez kurz błyszczą hełmy.

Jezusie Nazar eński — zatrząsł się Bolszewski. — Nieprzyjaciel nadciąga!

Nie trwóż się, sąsiedzie — uspokoił go pan Jakub. — Nie widać forpocztów przed tą chorągwią. Nie wróg to! Ciągną jako w czas pokoju.

Przecież w naszej okolicy nie ma królewskich cho­rągwi.

I Szweda, Bogu dzięki, takoż nie ma.

Kto to tedy może być?

Podjadą bliżej, to obaczymy.

Gdański zegar, świadek dawnej świetności rodu Bol- szewskich, wydzwonił w rogu izby dwunastą. Obaj szlach­cice zarzucili szaraczkowe kapoty, przypasali »szable do boków i wyszli do sadu. Wiatr szumiał w gałęziach drzew, przeganiał chmury po niebie, zasłaniając raz po raz słońce świecące nad wejherowskim lasem i rzucając cienie roz- chybotanych gałęzi na ścianę drewnianego dworku.

Jadą — rzekł pan Ignacy, stając koło wrótni swej zagrody.

Zahuczały werble ikonnych doboszy. Na drodze pojawił się sztandarowy ¡poczet z chorągwią, na której widniał czarny orzeł pruski. Za :nim waliła rajtaria. Prowadził ją jeździec siedzący na białym koniu, otoczony oficerską świtą. Na głowie miał kapelusz ze strusimi pióry, na piersi widniał order. Wiatr szarpał jego płaszczem, zawie- wał mu na brzydką twarz i wypukłe oczy kosmyki kę­dzierzawej peruki. Tłuścioch odgarniał je, odymał butnie policzki i bystro rozglądał się dokoła.

To brandenburski kurfirst — rzekł pan Jakub. — Czego ten luter szuka w naszym Wejherowie?

Kiedy przewaliła się k-onnica i wozy taboru, wrócili na obiad do dworku. Szymański pożegnał gospodarza, nim zegar wybił piątą.

Pora na mnie! — powiedział, wsadził za pas krócicę i dosiadł szkapy, by wrócić do Domatówka.

Jadąc krokowskim traktem przez las graniczący z zielo­ną doliną Redy zauważył, że ’między wysokimi pniami chojarów przemyka się jakaś postać.

Stój! — krzyknął ostro. — Stój, bo strzelę!

Zatrzymał szkapę, zeskoczył z siodła i wymierzył

krócicę.

Nie strzelaj, mości Szymański — krzyknął tamten wynurzając się spiesznie spomiędzy jałowców i grubych chojaików. — To ja, Durawski, leśny wojewoda.

Nie poznałem was — usprawiedliwiał się pan Ja­kub. — Myślałem, że to jaki kłusownik czy grasant z su­mieniem nieczystym w gęstwinie się chowa.

Idzie taki czas, że i poczciwi ludzie będą musieli w borze schronienia szukać — odparł leśny. — Elektor u naszego burmistrza, pana Judyckiego, kwaterą stanął. Miasto w Sodomę się obraca. Żołnierze burdy czynią.

I waść uciekłeś z onej Sodomy?

Puściłem się w drogę, by przestrzec sulickiego dzie­dzica.

Przed czym to?

Przed bratem jego, Bartoszem.

Żyw jeszcze ten huncwot?

Oficerem jest w brandenburskim wojsku. Na nie­miecką modłę się nosi, włosy do ramion sobie zapuścił.

Widziałeś go waść?

W szynku “Pod Dzikim Mężem”. Pił miód jak smok, wypytywał mieszczan o Sulice, o pana Piotra, o jejmość Barbarę. Parskał ze złości, pomstę bratu poprzysięgał, aż w końcu wypadł z gospody, jakby go purtk widłami pchnął.

I kędy to go poniosło, szelmę nad szelmami?

Na rynek, do burmistrzowskiej kamienicy, w któ­rej — jakom rzekł — kurfirst biesiadował przy gęstych kielichach. W łaskach u niego wielkich musii być, bo do­zwolił mu wziąć rajtargką chorągiew, by sprawiedliwość sobie wymierzył.

Być to nie może! Przecież nie Brandenburgia tu, nie książęce Prusy, jeno Rzeczpospolita!

Nie dba o to pijany elektor! Rządzi isię w Wejhero­wie jak szara gęś! Żołdactwo jego oblega ojca Grzegorza w (klasztorze reformatów. A imć Bartosz na rynku się przechwala, iż wsiadanego trąbić kazał, a głos ornych surm rychłe nadejście sądu ostatecznego panu Piotrowi obwieścił!

Nie przelewki to — przygryzł wąsa pan Jakub. — Wracaj waść, mości Durawski, do dom. Ja sam pana Su- lickiego o niebezpieczeństwie uwiadomię.

Wspiął konia i pognał w stronę Domatówka. Stamtąd wysłał konnego parobka do Sulic, a \sam objechał Piaśnicę, Leśniewo, Domatowo, Swiecino, skrzykując ludzi na po­moc panu Piotrowi. Zebrawszy pół <setki jeźdźców wysłał ich pod dowództwem Robakowskiego do Sulic.

Gnajcie, co koń wyskoczy — rzekł im na od jezd­nym. — Ja wstąpię jeszcze do Czechów. Rzeknijcie panu Piotrowi, że mu i tamtejszych chłopów przywiodę.

Kiedy pod wieczór zjawił się na czele uzbrojonej gro­madki w Sulicach, folwark przypominał głośną kwaterę wojska gotującego isię do bitwy. W sadzie i ;na dziedzińcu kwaterowali chłopi uzbrojeni w kosy, widły, cepy i sie­kiery, w bawialnej zaś komnacie dworu, oświetlonej rzę­siście gorejącymi świecami, dziedzic, pan Kłanicki i pan Donimirski ,z Parszkowa słuchali relacji chłopa Marcina Kawki, który stał przed stołem mnąc w rękach sukienną czapkę.

I pojąłeś, o co pytali ci lutrzy? — dziwił się pan Piotr.

Ten z długimi włosami gadał po naszemu — wy­jaśnił Kawka. — Pytał, zali suliciki pan żyje w zgodzie z sąsiadami, z kim isię ożenił i czy potomstwa się docho­wał.

Dobry brat, o familię się troska — zauważył z prze­kąsem Kłanicki.

Kiedym rzekł, iż sam pan Krokowski chętnie do Sulic w gościnę zajeżdża — ciągnął dalej chłop — a su- Jicki dziedzic usynowił braltanka żony swej, pani Barba­ry, i jemu w dziedzictwie wieś zamyśla ostawić, w tam­tego lutra jakby ipurtk wstąpił. Zaklął, że szablą zniesie i ogniem wykurzy chamskie, za przeproszeniem, nasienie.

Krzyknął na rajtarów, konia popędził ostrogą i poleciał jak opętany.

I ja mniemam, iż mu się we łbie pomieszało — rzekł pan Jakub od proga. — Inaczej :nie wrzeszczałby na pra­wo i lewo o swych zamysłach, nie pominy na starodawne przysłowie: “Ostrzeżony, uzbrojony”!

Pan Piotr nie tracił czasu od chwili otrzymania pierw­szej przestrogi. Rozesłał gońców na cztery strony ziemi puckiej, a nawet dalej, w lęborskie do możnej rodziny Janowiców, spokrewnionych z Doinimirskim, listownie prosząc braci szlachtę o sukurs przeciw spodziewanej na­paści. Pa/ni Barbarze polecił zaś udać się ze służebnymi przez Bielawskie Błota na trudno dostępne, zwłaszcza po deszczach, piaszczyste wzgórza Ostrowa, zewsząd niby wyspa otoczone mokradłami.

Tam przeczeka bezpiecznie najgorsze chwile — mó­wił Szymańskiemu. — My zaś zbierzemy tsię jeszcze dzi­siejszej nocy koło Diabelskiego Kamienia.

Ciekawym, czy i pan Hemest z swoimi sługi tam stanie? — zastanawiał się Kłanicki.

Jakżeby nie stainął? — żachnął się Donimirski. — Przecież za sprawą wojewody Wejhera sędzią puckim go miainowano. Jego to rzecz dbać, by nie rozpleniło się bezprawie w naszym powiecie.

Posłałem doń Andrysa Kura — rzekł Sulicki. — A oto i on!

Kur wrócił ze swej misji zły i chmurny.

Imć sędzia ani myśli pchać palca między drzwi — oświadczył wszedłszy do komnaty. — Wykręcał się sia­nem, a ledwie minąłem fosę, kazał podnieść zwodzony most.

Zapadło milczenie. Z miedzianego pająka zwisającego z modrzewiowych belek stropu padały monotonnie krople roztopionego wosku.

Prawdziwego przyjaciela poznasz w biedzie — tar­gnął wąsa dziedzic.

Krokowscy zawżdy z tym idą, kto silniejszy! — trzasnął szablą Andrys. — Raz tak, raz siak! Znamy ich nie od dzisiaj.

Szymański pokiwał błyszczącą łysiną:

Pamiętamy, a jakże, iż skoro Szwedzi zajęli Puck, stary pan Hernest im się nisko pokłonił, uznał Gustawa

Adolfa za swego pana, w wiwendę zaopatrywał jego woj­sko, a gdy szwedzkich heretyków wypędzono, jak Piłat ręce umywał i ratował majątek.

Bo czasu dzbain wodę nosi — rzekł Sulicki i wstał z krzesła obitego kurdybanem. — Dość o tym] Na koń, mościpainowie. Czas nam ruszyć do odargowskiego boru!

Pojechali. W dolinie opodal Diabelskiego Kamienia zgromadziły się już, jak mewy nad ławicą szprotów, ma- szoperie z Karwi, Dębek i Wierzchucina. Rybakom świe­ciły się oczy na .myśl o brandenburczykach. Spodziewali się znaleźć w ich trzosach talary zrabowane przez tych wojaków podczas trzydziestoletniej wojny w bogatych miastach i zamkach połowy Europy.

Będzie bita — mówił jeden do drugiego.

Na tych kwekrach obłowimy się jaik na toni świę­tego Piotra — zaipewniał Aleksander Pliński, który osied­lił się niedawno temu na wierzchucińskich pustkach.

Był to człowiek obeznany z wojennym rzemiosłem, to­też nie tylko wierzchucinianie, ale również maszopi z Karwi i Dąbek poddali się pod jego dowództwo.

Jest nas półtora kopy — zameldował Sulickiemu.

Da Bóg, że będzie nas więcej — odparł szlachcic.

Zeskoczył z konia, przywiązał go do ipnia sosny, której

koroną targał wiatr zdmuchujący z niebios ostatnie chmu­ry. Spośród czarnych gałęzi przeświecały gwiazdy. Pan Piotr rozstawił czaty, a potem opuścił towarzyszy, którzy rozsiedli się pod ogromnym, mchami porosłym głazem. Poszedł w stronę leśnej drogi prowadzącej przez Szary Dwór, Karwieńskie Błota i Ostrowo ku niedalekiej kępie. Stamtąd spodziewał się nadejścia ludzi z Tupadeł, Chla­po wa, Wielkiej Wsi, Swarzewa — tych, którzy razem z nim bronili nadmorskiego szańca.

Idą — poznał po jakimś czasie. — Nie zawiedli mych nadziei.

Szeleściły kroki. Długi wąż ludzki wyślizgiwał się z la­su jak węgorz z żaka.

To wy, Jędrzeju? — dziedzic stwierdził raczej niż zapytał. — Ilu przyprowadziłeś zbrojnych?

Będzie półtora kopy — odparł Czerwionka podcho­dząc bliżej.

Dwie setki bez mała mam już tedy pod swoją ko­

mendą. A wiesz, iż Hernest Krokowski odmówił mi po­mocy?

Z dalą dobiegł do nich głos Jakuba Szymańskiego:

Wracajcie do nas, mości Sulicki. Hojno się robi w naszej dolinie, jalk w ulu przed wyrojem. Painowie Ry­bińscy przywieźli posiłki zza Żarnowieckiego Jeziora.

Wyszli więc :na skraj lasu i podeszli do biwakujących wolontariuszy. A że cała starszyzna znajdowała się tu w komplecie, ipam Piotr zwołał krótką naradę.

Bartosz — rozumował sulicki dziedzic — ukrył, jak wynika ze słów Kawki, iswą rajtarską chorągiew w lesie, by znienacka najść mój dom i żywcem mnie schwytać. Kiedy zastanie ¡dwór pusty, będzie mnie .szukał w okolicy. Bez ochyby zapragnie też przy tej sposobności poszukać odwetu na odargowskich Kurach, którzy mu oingi tęgo wygarbowali sikorę. Zajedzie tedy i do Odargowa, a stamtąd łatwo go będzie zwabić w bór.

Tedy można się. wroga spodziewać od Odargowa? — zapytał Czerwionka, oburącz wsparty na długim trzonie beki. — Pewne to aby?

Jak amen w pacierzu! — potwierdził Żelewski ze Świec i na, przerzucając muszkiet z ramienia na ramię.

To je dobrze!

Niby czemu? — zagadnął Aleksy Pliński.

Moim żakiem, który niedawno kupiłem od jastarni- ków, złapałem wiele ślizgaczy — mówił Jędrzej z na­mysłem. — Meslę, że i połów kwekrów sę nam uda, jeźle tego rybackiego sposobu się chwycimy.

Rybackiego sposobu? — spojrzeli na niego zdziwieni.

Ano, zastawimy tam na niego sieć niby żak na wę­gorza — tłumaczył Czerwionka.

Jak to zamierzasz urządzić? — dopytywali.

Wszetko jo sobie obmyśliłem — zapewnił. — Chodź­cie ze mną!

Wskazał las czerniejący po obu stronach drogi, która biegła środkiem klina zoranej ziemi w dolinie, po czym jął tłumaczyć:

Rybacy mają topory! Zetną moc żerdzi i przy wiążą je na skraju boru do pni choin. To będą jakby skrzydła niewodu. Tam kędy droga wpada do lasu, zrobimy mat­nię. Nawiążemy drążków na sto kroków w głąb boru i przegrodzimy dróżkę grubym drągiem, parę sążni za tą

zaporą rozpalimy ogniska. Przy nich będą sę uwijać nasi ledze.

Na wabia — zrozumiał Andrys. — Dobra myśl. Wie­cie co? Jeśliby rajtarzy sami w te strony ¡nie trafili, to podjadę z kilku konnymi na trakt i ich naprowadzę pro­sto w pułapkę.

Co głowa to rozum! — pochwalił Sulicki podko­mendnych. — Podobają mi się wasze rady, jeno skąd weźmiemy powrozy potrzebne do przywiązania tych żerdzi?

Rybacy naidrą bekaimi korzeni spod chojarów — od­parł Czerwionka. — To będą nasze liny!

Byle jeno nieprzyjaciel nie posłyszał istuku topo­rów — mruknął Rybiński.

Wystawili my przecież czatę na krokowskim trakcie, tam gdzie się odgałęzia odargowska droga — uspokoił go Robakowski. — Wartownicy posłyszą nadciągającą kon­nicę i w porę nas przestrzegą.

Wiatr dmucha w naszą stronę — dodał Pliński. — Mogliby my rozłupać Diabelski Kamień, a wróg by huku nie posłyszał.

Zatem do dzieła, przyjaciele — zawołał pan Piotr. — Zastawiamy niewód.

Zawrzała w lesie robota. Zastukotały topory, a Kur do­siadł konia i z trzema chłopami pojechał do Odargowa. Czujki bowiem zameldowały właśnie, że dwustu rajta­rów zboczyło z gościńca i ciągnie ku tej wsi. Zbliżywszy się do pierwszej zagrody, gbur polecił parobkom zsiąść z wierzchowców i podkradł się cichcem aż pod wysokie lipy szumiące nad obejściem.

Są tu już — szepnął do swoich. — Sza! Idzie szyld­wach! Schwytamy języka.

Zza węgła wyszedł brodaty żołnierz z rapierem u boku i pistoletem za pasem. Stanął, wytrzeszczył oczy w ciem­ność, w stronę boru. Przyczajeni zwiadowcy wyciągnęli szable z pochew :i czekali jak myśliwi na stanowiskach. Niemiec tymczasem oparty o glinianą ścianę stodoły zie­wał głośno o dwa kroki od nich.

Darmerwetter — mamrotał pod nosem. — Diabelska noc! Wicher wyje, jakby czarownice zlatywały się na sabat.

f

Andrys wbił ostrze szabli w ziemię, wyciągnął zza cho­lewy wąski, długi nóż, trącił lekko parobków. Podnieśli się cicho. Odargowski gbur wyciągnął rękę i palcami jak kleszczami chwycił szyldwacha za nos. Niemiec otworzył usta. Andrys na to tylko czekając natychmiast wsadził mu w nie klingę noża. Ostrze jej weszło między zęby i war­townik zgłupiał ze strachu. Nie pojmując, co się stało, podniósł ręce, pozwolił się rozbroić i poprowadzić do­słownie za nos do lasu.

Jeden z parobków niósł zdobytą broń, drugi popychał brańca w plecy ostrzem Andrysowej szabli. Przeszli tak aż do miejsca, gdzie poprzednio zostawili konie. Tu Niem­cowi zarzucili pętlę na szyję wprawnie niczym piraci wieszający złapanego okrętnika. Kur wyciągnął nóż z jego ust i skoczywszy na siodło wrócił stępa do Rudnicy. Prze­straszony żołdak wleczony na powrozie pluł co chwila krwią i szedł za koniem pokornie jak baranek. Pewny był, że zostanie bez zwłoki powieszony. Przyprowadzony do pana Piotra i wzięty na spytki, wyjawił, że służy od lat w rajtarskiej chorągwi elektora, której rotmistrzem jest “Herr Bartel von Sulitz”, że dziś po południu do­wódca kazał trąbić wsiadanego i z Wejherowa poprowa­dził stu osiemdziesięciu rajtarów, by — jak powiadał — przywrócić porządek w tej zbójeckiej okolicy. Niczego więcej nie można się było od niego dowiedzieć, oddano go więc Czerwionce pod straż.

Zapytajcie tego wieprza, czy Bartosz zamyśla noco­wać w Odargowie — poradził Donimirski.

Za późno — rzekł Rybiński. — Czerwionka odpro­wadził go parę kroków i trzasnął beką w kark jak fokę. Pluder nawet nie chrypnął, jeno się nakrył nogami.

U naszych rybaków sprawa krótka — ozwał się Kłanicki. — Kto wróg, tego w łeb i kwita!

Gdyby pan Opaliński tak samo postępował, nie do­szłoby do haniebnej kapitulacji pod Ujściem — mruknął Szymański.

Rozmowę przerwał Czerwionka. Przystąpił do nich trzymając bekę ociekającą krwią i zameldował:

Żak gotów!

Sulicki uważnie zlustrował pułapkę. Obszedł “skrzydła” utworzone z powiązanych żerdzi i przy świetle łuczywa obejrzał “matnię” ukrytą w borze; po obu bokach trzy

rzędy powiązanych drągów, a na końcu przegroda z pni i kołów wbitych .głęboko w ziemię oraz ostrokół z pali

0 wierzchołkach zaostrzonych jak gwoździe.

Tęga matnia — przyznał Sulicki — wszelako trza się z tym liczyć, że pryśnie pod naporem spasionych ko­był rajtarskich.

Za tą siecią czekać ich będą maszopi moi i Aleksa Plińskiego, a w głębi, przy tych stosach drew gotowych do podpalenia, swarzewianie z sołtysem Pomieczyńskim— objaśniał szyper.

t— Gdzieście poznali wojenną sztukę? — spytał z po­dziwem pan Piotr. — Gdzieście 'nauczyli się działać tak sprawnie?

Na morzu — odparł chłapowianin! — Zwyczajna to u nas rzecz, iż sześciu rybaków wiosłując po ciemku bez sternika w czółnie nie zboczy :ni na ćwierć sążnia z wy­znaczonej drogi.

Możemy zaczynać? — zapytał Kur podchodząc do nich i podkręcając szpakowate wąsiska.

W imię Boże! — podniósł rękę Sulicki.

Na koń! — krzyknął odargowianiin.

Czterdziestu Kaszubów nie zachowując żadnej ostroż­ności, przeciwnie, wrzeszcząc i śpiewając hałaśliwie pi­jackie piosenki, cwałem pognało ku wiosce.

Krzyknęły warty. Trębacz zadął na alarm. Zawarczał bęben. Rajtarzy wybiegłszy z chałup i stodół skakali na nie rozisiodłane konie.

Ognia! — Kur stanąwszy przy wrótni swego gospo­darstwa, kazał strzelać w brandenburskie mrowie.

Huknęły krócice i rusznice, po czym jeźdźcy zawrócili

1 jęli umykać przed rajtarstwem ku Rudnicy. Ziemia ję­czała pod uderzeniami końskich kopyt. W dali rozbłysły ognie. Andrys gwizdnął przeciągle, jego ludzie rozpełzli się na boki, na poorane pole i zginęli w ciemności. Kur przyczaił się za stogiem. Brandenburczycy zaś gnali galo­pem przed siebie tam, gdzie w blasku ogniisk rozbawione chłopstwo pokrzykiwało, ostrzyło kosy, podrzucało czapki śmiejąc się z przywódcy, który daremnie usiłował ustawić niesfornych w szyk.

Naprzód! — komenderował Bartosz wskazując ob­nażonym rapierem ognie obozu. — Na kopytach roznie­siemy tę cygańską kompanię!

Minąwszy stóg rajtarzy w mgnieniu oka rozwinęli bo­jowy szyk. Ten i ów dostrzegł w pędzie jakieś płotki pd borem, przypuszczali jednak, że :są to przegrody na pastwisku. Nikt nie podejrzewał zasadzki. Gliniaste, rude grudy pryskały spod kopyt. Wiatr rozwjeyrał końskie grzywy, szarpał opończe. Bartosz prowadził oddział w zdradziecki kliin. Rajtaria jak ławica dorszy pchała się w matnię.

Halt! — wrzasnął naraz rotmistrz.

Jego koń wpadł na zaporę i stanął dęba, a swawolna kupa ucztujących beztrosko przy ogniskach zerwała się jak stado ptactwa i z kosami postawionymi na sztorc runęła na przeciwników. Za ich plecami strzelił słup og­ania. To Kur podpalił stóg w dolinie. Sterta stanęła w ipło- mieniach. Wicher walił tumany dymu na rajtarów stło­czonych w matni. Ciskał ma nich płonące pęki zboża. Świst kul, przeraźliwy kwik koni, jęki spadających żoł­nierzy z siodeł wypełniły Rudnicę.

Zdrada! — ryczał rotmistrz. — Zuriicik! Zuriick!

Płazował własnych rajtarów rapierem, by utorować

sobie drogę odwrotu. Ale konie lękały się gorejącego sto­gu. Nie chciały się cofać. Pchały się na boki, by prze­drzeć się przez: ściany matni i padały pod_ ciosami topo­rów i bek. Zwał ubitych koni i konających rajtarów rósł na skraju boru.

Bijta kwekrów, bijta! — huczały zawzięte głosy.

Nie było drogi ucieczki. Sulicki, Kur, Rybińscy j chma­ra konnych Kaszubów czyhali za płonącym stogiem na zbiegów i siekli szablami każdego, kto ¡się im nawinął pod ostrze. Trupy zasłały rudą ziemię doliny. W pewnej chwili, gdy stóg już dogasał, silny wir wichru porwał resztki płonącego ¿boża i rzucił płomieniste pęki na pra­we skrzydło, gdzie Pliński ze swymi maszapami wycinał niedobitki rajtarskiej chorągwi. W krwawej poświacie, która buchnęła nad tę stronę pobojowiska, pan Piotr ujrzał brata. ,

Bartosz! — Krzyknął.

Rotmistrz na osmolonym koniu dopadł do płotu z żer­dzi, ciosem rapiera przeciął węzły splecione z chojaro­wych korzeni i wydostał isię z pułapki. Za nim runęło trzech czy czterech podkomendnych. Resztę otoczyli chło­pi Pomieczyńskiego i rybacy Czerwionki.

Chwytajcie Judasza! — wrzeszczał Andrys.

Ruszyła pogoń. Dziedzic z Sulic pierwszy dopadł sprze­dawczyka.

Stój! — zawołał. — Zawróć, jeśli nie chcesz, jak tchórz, od ciosu w plecy zginąć! Daj pole!

Zatoczyli koło i starli się zaciekle. Klinga uderzyła

o klingę, aż stal sypnęła iskrami. Pax\ Piotr odbił sztych Bartoszowego rapiera, kiedy jednak z boku natarł nań jeden z rajtarów, musiał się odwrócić ku nowemu prze­ciwnikowi. Przebił go, lecz w tej samej chwili rotmistrz ciął brata przez głowę i wraz z trzema ocalonymi z po­gromu pomknął w istronę Diabelskiego Kamienia.

Bitwa dobiegała końca, cichły ludzkie jęki i rzężenia koni. Rybacy zbierali porzucone muszkiety. Stóg zgorzał. Czerwona łuna zeszła z nieba i trzeba było zapalić łuczy­wa, by znaleźć rannych towarzyszy.

Tylko czterem hyclom udało się wymknąć — mówił Kłanicki do braci Rybińskich, Robakowskiego i Doni- mirskiego.

Cóż, kiedy niecny Bartosz uszedł, a pan Piotr na tym krwawym .polu — odparł Robakowski patrząc w stro­nę, gdzie maszopi pod przewodem Jakuba Szymańskiego dźwigali Bulickiego dziedzica.

Zabit? — dopytywano zewsząd.

Żyw jeszcze — odpowiadał pan Jakub — wżdy nie wiadomo, czy świtu doczeka.

Skoro żyje, to i będzie żyć — pocieszał się Roba­kowski.

Zaniesiono pana Piotra do zagrody Andrysa, położono w alkierzu i opatrzono rany. Kur tymczasem rozesłał ludzi na wszystkie drogi wiodące ku Wejherowu, ba, na­wet na leśne dróżki w okolicach Sobieńczyc, Łubkowa. Połchówka i Wielkiego Starzyna.

Złapiemy tego ślizgacza, choć się wymknął nam z żaka. Nie dotrze do Wejherowa! Nie damy umknąć Ju­daszowi! Zapłaci za bratnią krew — powtarzał i błyskał oczyma na wszystkie strony, jadąc na czele odargowskiej gromady przez krokowski gościniec.

Pusto tu było, postanowił przeto podążyć na drogę pro­wadzącą z Żarnowca do Pucka. Wyjechał z lasu. Nad po­lami ciągnęły żurawie, krakały wrony. Świtało.

Dym nad Sulicami! — krzyknął któryś z odargowian.

Nad niedalekim folwarkiem czarna, targana wichrem smuga snuła się w jaśniejące niebiosa.

Tuś mi, łotrze — warknął Andrys. — To on, dresze! Głowę dałbym, że to on z pomsty dom ojców swych pod­pala! Nuże, z kopyta! Upieczemy zdrajcę w tym ogniu. Za miną!

Pomknęli jak burza w obłokach kurzawy ku Sulicom, nad którymi powiewały żałobne dymy.

rzez kwadratowe szybki, oprawione w ramki z ołowiu sączyły się blade promienie słońca, gdy pan Piotr podniósł wreszcie ciężkie jak kamień powieki. Po­chylały się nad nim twarze wynurzające się z mgły bia­łej, z lekka zaróżowionej. Wydało mu się, że poznaje wśród nich lica przybranego syna, zaginionego podczas walk na Rozewskiej Kępie. Przekonamy, że Janusz padł od szwedzkiej kuli czy rapiera, że widzi nie człowieka z krwi i kości, lecz ducha, wybełkotał z trudem głuchym głosem:

Przybyłeś po mnie, synu, z tamtego świata... Zabierz mnie... Poprowadź tam, kędy teraz przebywasz... Utru­dziłem .się srodze... Spoczynku pragnę...

Ojcze — Janusz padł na kolana przy łożnicy i przy­warł uistami do zwisającej bezwładnie dłoni Sulickiego. — Jam żyw i ty żyć będziesz. Wszechmocny Bóg uratował mnie od śmierci i ta dziewczyna.

Pan Piotr zwrócił przygasłe źrenice ku smagłej pannie, która stała obok zapłakanej pani Barbary.

Któż to? — zapytał.

Na imię mi Orszula — odpowiedziała nieznajoma chyląc się do jego ręki.

Krucze jej warkocze zwisły aż do ziemi. Niebieskie oczy zaszkliły się łzami. Mówiła z gorączkowym pośpie­chem, kim jest, jakie przeżyła koleje i jak to w kurlandz- kiej, nadmorskiej gospodzie spotkała chorego Janusza. Ranny niewiele z tego zrozumiał. Pojął jeno tyle, iż ta obca panienka ocaliła mu syna złożonego niemocą w da­lekich stronach.

Dzięki ci — szepnął i wyczerpany przymrużył oczy.

Napij ;się, najmilejszy mężu mój, lipcowego miodu — usłyszał czuły głos swej małżonki. — Sycił go sam imć Jakub Szymański z Domatówka, pszczelarz nad pszcze­larze. Dziś przywiózł ci w podarunku oały gąsior, za­pewniając, iż ten trunek pokrzepi cię i postawi na nogi prędzej niźli insze medykamenta.

Uniosła mu głowę owiniętą bandażami i zbliżyła kubek do jego spiekłych warg. Po dwóch łykach poczuł się le­piej.

Wróg pobit? — pytał.

Na głowę — odpowiedział stojący pod oknem Andrys Kur.

A Bartosz?

Psia wiara wymknął się z pułapki. Trzech jego raj­tarów usiekli my na sulickim majdanie, wżdy on uszedł.

Do Wejherowa?

Tam nie dotrze i za rok. Schronił ¡się na Bielawach pośród mokradeł. Czterdziestu chłopów i ze dwa razy tyle rybaków strzeże ścieżek, którymi by mógł stamtąd zbiec. Nie ujdzie, Judasz, suchej gałęzi!

Odstawcie go żywego na zamek do Pucka — prosił Sulicki ciężko dysząc. — Niech go osądzi sąd sprawiedli­wy. Wy poniechajcie zemsty!

Zasępił się gbur, natomiast pani Barbara, bez słowa ucałowała czoło męża. Wahała się, czy powiedzieć mu, że nie mają już domu, że brat wyrodny spalił rodzinne gniaz­do Sulickich, że dlatego muszą pod cudzym dachem szu­kać schronienia. Uznała jednak, iż na to będzie czas, gdy ranny wróci do sił i zdrowia. Orszulka patrzała na nich. Z twarzy jej stoczyły się łzy wzruszenia.

Czemu, waćpanna płaczesz? — zatroskał się pan Piotr. — Utraciłaś kogo z rodziny podczas tych krwawych zamieszek?

Dziewczyna otarła chusteczką oczy.

Nie — odparła. — Ojciec mój żyje. Powiadomiłam go, żem w Odargowie i tuszę, iż chyba lada dzień przyje- dzie tu z Pucka.

Bad go poznam — uśmiechnął się szlachcic. — Pra­wicę mu uścisnę, pogratuluję dzielnej i urodziwej córy.

Lepiej ci, małżonku mój miły? — zagadnęła troskli­wie Sulicka.

Lepiej, jetno sennym okrutnie.

Zdrzemnij się tedy. Sen cię wzmocni — poradziła

i ręką dała znak Januszowi, Orszuli, Andrysowi, by opuś­cili izbę.

Gbur poszedł na podwórze, młodzi zostali tuż za pro­giem sieini w cienistym przeddomku.

Jacyś jeźdźcy ciągną od puckiego traktu — usły­szeli naraz wzburzony głos Andrysa.

Pobiegli do sadu i, stanąwszy obok gosipodarza wśród pni starych ,grusz, śledzili nadjeżdżających.

To nasi! — zawołała Orszula. — Tein na przedzie, to imć Ręka, pucki burmistrz, znajomek mego rodziciela.

A strzemię w strzemię z niim jedzie Robakowski — poznał Januisz drugiego z jeźdźców. — Ów szlachcic, przez którego posłali my komendantowi puckiego zamku wia­domość o potyczce w Rudnicy.

Prosiłam go, by i memu ojcu doniósł, kędy mnie szukać. Chyba nie przeipomniał o mej prośbie?

Z pewnością pamiętał o niej.

Czemu więc mie masz mojego ojca między nimi? — zatrwożyła się dziewczyna.

Zaraz się wszystkiego dowiemy — uspokajał Orszu- lę Janusz.

Przybysze wjeżdżali już we wrota. Gospodarz posipie- szył ich witać.

Macie tego zdrajcę? — huczał Tomasz Ręka, mąż barczysty w sukiennym kaftanie zasobnego mieszczanina

i rajtarskich butach, lecz w magierce przekrzywionej za­wadiacko na głowie.

Zaszył się na bagnach — odparł Kur — ale żyw nie ujdzie z ukrycia, choćby nam przyszło podpalić całe Bielawy.

Spłonie tedy jak ów smok, którego przed wieki po­no spalili nasi przodkowie w tej isamej okolicy.

Boć, prawdę mówiąc, istiny z niego smok krwi ludz­kiej chciwy.

Czy mój ojciec zdrów? — wtrąciła nieśmiało gdań- szczanka. — Nie spotkało go aby nic złego (podczas oblę­żenia?

Jedzie za nami w kolasce — odrzekł Robakowski, — Zatrzymał się jeno krzynę przy sulickiej pogorzeli, by

wesprzeć jałmużną kmieci, którzy chaty utracili w po­żodze.

Pasy by drzeć, żywym ogniem przypiekać łotra, co tyle szkody ludziom przyczynił — srożył się Tomasz Ręka.

Pani Barbara, która właśnie pojawiła się w cieniu przeddomka, posłyszała te groźby.

Pan Krokowski, sędzia ziemski, osądzi go wedle praw Rzeczypospolitej — rzekła, odpowiedziawszy dygiem na ukłon burmistrza.

Kruk krukowi oka nie wykolę — burknął niechętnie Ręka.

Belzebub na kusego Purtka! — wtrącił gniewnie Andrys.

Namnożyło się na naiszy-m Pomorzu tych purtków jako kąkolu w zbożowym łanie — zżymał się Robakow­ski. — Imć Paweł Sarbski, któremu wojewoda Wejher zamek pucki powierzył, kiedy doniosłem mu o pogromie elektorskich rajtarów, skrzywił -się, jakby go octem z żółcią napoił.

Nie dziwota — potakiwał Kur — słyszałem na jar­marku w Lęborku, jako jednemu mnichowi z Wejherowa szpetne rzeczy o katolickich zakonach w żywe oczy pra­wić się ośmielał. “Nie ma budowę Kalwaryi, jeno na wina

i frykasy dla brzuchów swoich wyłudzacie pieniądze od głupiego chłopstwa — naśmiewał się z kwestarza. — Wżdy czas już bliski, kiedy spadną bielma z oczu Kaszu­bów. Popędzą was za Cedron, aż trepy pogubicie!”

Heretykom z dawna jest wejherowski klasztor solą w oku — ozwał się Tomasz Ręka. — Słyszałem, iż oneg- daj szturmowali go żołdacy z arimii kurfirsta, wszelako oj­ciec Grzegorz ze swymi braciszkami odparł ich szturmy.

Bawi jeszcze elektor w Wejherowie? — zapytała Sulieka.

Noc tam jeno jedną przepędził, a rankiem pod Gdańsk pociągnął. Wżdy panowie rada nie puścili go do miasta.

Mądrze uczynili.

Pewnie! Co po lisie w kurniku?

Na drodze podniosła się kurzawa. Przed wrota zajechała kolaska. Wysiadł z niej krępy człowiek odziany w szaty gdańskiego mieszczanina.

Ojciec! — krzyknęła Orszula, wyciągając ramiona do wysiadającego.

Chwała bądź Najwyższemu, iiż wrócił mi ciebie, córo miła — mówił kupiec przygarniając Orszulę do piersi. — Toć ciebie jedną 'mam na świecie.

Mieliście dotychczas, >panie ojcze, mnie jedną — od­parła panna rumieniąc się jak jabłuszko — wszakże od dziś dwoje dzieci mieć będziecie.

Kupiec, zaskoczony tymi słowy, otworzył usta, lecz nim począł pytać, już Janusz Sulicki skłonił się przed nim mówiąc:

Dozwólcie mi zwać się waszym synem. Bóg w oso­bliwych przygodach złączył afektem serce me z sercem panny Orszuli, przeprowadziwszy nas fortunnie przez wo­jenną pożogę i burzliwe morze. Nie sprzeciwiajcie się więc zrządzeniom Opatrzności, jeno pobłogosławcie dwoj­gu miłującym się szczerze i mocno...

Zaraz, zaraz, mości kawalerze — Hewelka powstrzy­mał potok wymowy młodzieńca. — Co nagle, to po diable. Z kim mam zaszczyt?

Janusz Bonin-Sulicki — odparł młodzieniec. — Oj­ciec mój jest dziedzicem Sulic, w perzynę przez niecnego krewniaka naszego onegdaj obróconych, zubożeli my, wszakże...

Acz majątek fortuną pospolicie zowią, wiem, że nie on szczęście waruje — przerwał kupiec. — Mam ja w skrzyniach niemało złota, wżdy nie cieszy mnie ono, bo nie dały mi nieba dziedzica mego imienia i dostatków.

Orszula mówiła mi o waszej zgryzocie, mości He­welka — odezwała się pani Barbara ujmując końcami palców szeroką spódnicę i zbliżając się do rozmawiają­cych. — Nie odmawiajcie wszakże prośbie mego syna

i waszej jedynaczki. Ufam, iż skoro jeno mój pan małżo­nek do zdrowia wróci, prośbę ich poprze u was swoim słowem. A może i sposób znajdziem, by zmartwieniu wa­szemu kres położyć.

Jakim sposobem, mości dobrodziejko? — zaciekawił się kupiec skłoniwszy się pani Barbarze.

A choćby tym, iż dwa nazwiska w jedno połączym, jeśli Bóg, który syna wam nie dał, wnukiem obdarzyć was raczy.

Hewelka-Sulicki — mruknął gdańszczanin mile po­łechtany tymi słowami. — Dalibóg niezgorzej to brzmi! Hewelka-Sulicki... Zali jeno wasz, pani, mąż weta tu nie postawi? . j ! i i ,

O to się nie martwcie — zapewniła, — Mąż mój zawżdy powiadał, iż serce, nie herb klejnotem jest, co ludzi uszlachca.

Święte to słowa — huknął burmistrz Ręka. — Toć wszyscy pochodzimy od Adama i Ewy! Wszyscyśmy dzieć­mi jednej matki — ojczyzny naszej!

Jeno że i pośród rodzonych braci Kainowie się tra­fiają — burknął pod wąsem Andrys i poprosił gości, by weszli do domu na wieczerzę.

Zorza nad ciemnomodrymi borami bladła powoli. Pa­robcy na dziedzińcu rozpalili duży ogień i piekli na roż­nie zabitego wołu, gdyż zamożny gbur postanowił nakar­mić wygłodniałych ludzi czuwających na skrajach mokra­deł. Drzewa w sadzie znieruchomiały ciszą. Jedynie z dali, z pobojowiska docierał złowrogi pogłos wycia wilków.

Wilcy biesiadę sprawują — rzekł Andrys. — Nie zdążyli my jeszcze pochować poległych rajtarów.

Gospodyni przy pomocy służebnych dziewek nakryła do stołu w dużej, okopconej kuchni.

Nie proszę do izby — usprawiedliwiała isię — bo tam ranny śpi.

Jakże się miewa pan Sulicki? — pytał Hewelka.

Bogu dzięki, lepiej mu — odparła pani Barbara. — Szczerba od Bartoszowego rapiera okazała się nie tak wielka, jak uszczerbek, który fortunę naszą dotknął.

Nie kłopotaj się, mościpani — pocieszał ją kupiec. — Zadbami ja o to, by syn wasiz miał po ślubie gdzie mał­żonkę swą zaprowadzić. Odbuduję własnym sumptem dwór i folwark.

Tedy wypijmy za pomyślność Sulic i przyszłych dziedziców — rzekł Andrys podnosząc szklanicę miodu.

Wypili chętnie.

Ogień płonął w kominku podi trójnogiem. W garnku bulgotał rosół gotowany dla rannego szlachcica. Pawi Barbara sama napełniła chochlą farfurową misę po brzegi, ostudziła nieco wrzątek i zaniosła go mężowi, przyświe­cając sobie kopcącą łojówką.

r

Jak się czujesz, ¡serce moje? — spytała widząc, że nie śpi i patrzy na nią przytomnie.

Ból jakby ustępuje — uśmiechnął się do niej.

Siadła na krawędzi łoża, łyżką nakarmiła osłabionego

i ostrożnie opowiedziała mu o wszystkim, co zdarzyło się ■podczas jego isnu.

Ojciec painrny Orszuli bawi tu jeszcze? — zagadnął pan Piotr.

Skinęła głową.

Poproś go tedy do mnie. i

Uczyniła zadość jego życzeniu. Szlachcic i kupiec ro­zmawiali czas jakiś w cztery oczy, a potem przyzwali młodych.

Nie pora w tych czasach, kiedy ojczyzna nasza od nieprzyjaciół szturmowana w posadach się chwieje, o pry­watę dbać — rzekł im pan Piotr uroczystym głosem. — Wiem wszakże, iż młodymi sercami Amor rządzi nie oglądając się na nic.

To Bóg sam nas ¡połączył, panie ojcze — ośmielił się wtrącić Janusz.

Nie będziemy tedy sprzeciwiać się jego woli — rzekł jowialnie Hewelka. — Skoro poczuliście Bożą wolę, my nie odmówimy wam błogosławieństwa.

Orszula i jej narzeczony (padli na kolana. Ojcowie po­łożyli ręce na ich schylonych głowach.

Szczęść wam, Boże... — wyszeptała przez łzy pani Barbara, wspominając własną młodość. — Szkoda, iż stary Jówa tego nie ogląda.

Kur napełnił szklanice. Ręka i Robakowski zagrzmieli wesoło:

Wiwat!

Uczczono zrękowiny kilkoma toastami, potem Władys, najmłodszy z Andrysowych synów, zjawił się w izbie z wieścią, że wół upieczony i załadowany na wóz, a pa­robcy pytają, czy jechać ku Bielawom.

Pojedź z nimi — szepnęła Sulicka synowi. — Pojedź

i dopilnuj, by stryjca, jeśli go maszopi schwytali, nie rozsiekano w sztukii, jeno odstawiono do Pucka.

Janusz ucałował jej rękę i wyszedł na dwór.

sobliwe łowy trwały.

Chwytaj zdrajcę Judasza! — huczały głosy po nad­morskich wsiach i pustkowiach.

Kaszubi obstawili wszystkie Stegny wiodące z mokradeł, obawiali się jednak, by Bartosz, który za młodych lat wszerz i wzdłuż przemierzył Bielawską Puszczę, nie umknął jakąś sobie tylko znaną ścieżką ,z pułapki na nie­dostępne wyspy helskie. Sędziwi chłapowice, którzy nie wyruszyli pod Diabelski Kamień, strażowali ma drodze biegnącej wzdłuż mierzei. Starzy wielżanie, uzbrojeni w zdobyczne muszkiety, beki i topory, czyhali na krzy­żówce dróg wiodących od Łebcza, Strzelna i Mierosizyna.

Tym ostatnim przewodził Żelk z Wielkiej Wsi, były okrętnik z floty Zygmunta III. Przekroczył już dziewięć- dziesiątkę, ale tak go zahartowały morskie burze i trudy wojenne, że w okolicy zwano go “Żelaznym”. Wesoły, dobry dla swoich, dla nieprzyjaciół nie znał litości.

Bartosz Sulicki gorszy je od kusego Purtka — po­wiadał rybakom, — On wydał Puck żołnierzom króla Gustawa. On palił, grabił, mordował. Kiedym służył pod hetmanem Koniecpolskim, to w całej morskiej piecho­cie nie było człeka, co by nie przeklinał tego przenie- wiercy. Bierzta, dresze, rybackie liny. Zastawimy sidła na dzikiego zwierza!

Jeszcze przed świtem poprowadził wielżanów na krzy­żówkę i tuż za nią kazał przywiązać liny do przydroż­nych chojarów w ten sposób, że przegrodziły drogę. Na­stępnie ukrył swoich myśliwych na skraju lasu. Cze­kali z pętlami w rękach, by w momencie, kiedy koń zbiega zaplącze się w linach i stanie dęba, zarzucić Bartoszowi arkany na szyję.

Noc była gwiaździsta, ale na drodze wijącej się mię­dzy iglastym lasem panował -mrok. Od czasu do czasu nocną ciszę przerywał ryk jeleni lub trzeszczenie su­chych gałęzi pod racicami dzika. Gwiazdy z wolna /bledły. Pojaśniało niebo. Konary choin wynurzały się z ciem­ności. Leśna kapela rozpoczynała już poranne trele, gdy dróżką leśną od strony Mieroszyina nadbiegły cztery sar­

r

ny i szybko skręciły w gęstwę. Zaraz za nimi załomotał tętent i oczom rybaków ukazał się długowłosy jeździec ;na spienionym koniu.

To oin — szepnął Żelk.

Starcom zaczęły bić serca. Maszop Mazurek z przy­gotowaną rzutką czuwał na krawędzi boru, tuż przy na­prężonej linie. Z drugiej strony drogi czyhali z pętlami Drawc d Bolda — sołtys wielżanów. Żelk trzymał oburącz bekę.

Ju! — zawołał ostro.

Koń stanął dęba. Świsnęła pętla. Beka uderzyła ogiera między oczy. Nim jeździec zdołał wyciągnąć rapier, już oplotły go liny. Czterech starców ściągnęło zdrajcę z roz­kraczonego konia.

Mamy Judasza — chichotał Drawc, szczerząc po­żółkłe zęby.

Mazurek wyrwał pojmanemu rapier. Bolda wyciągnął pistolety z olstrów przy siodle.

Litości — jęczał rotmistrz.

Przyszła kryska na Matyiska — Żelk kopnął kape­lusz, który spadł Bartoszowi z głowy. — Wyrosły ci na niemieckiej służbie długie włosy. Na nich teraz zawi­śniesz ! Widzisz te chojary? No wybierz sobie gałąź, Ju­daszu, odszczepieńcze, komturze!

Puśćcie mnie — charczał jeniec. — Złotem was na­grodzę. Trzos mam za pazuchą...

Twój trzos i tak należy do nas — parsknął Mazu­rek. — Zaniesiemy do Swarzewa te Judaszowe srebrni­ki, by k-siądz je poświęcił i oczyścił ze śladów diabel­skich pazurów.

A tobie ułatwimy drogę do nieba — śmiał się Drawc. — Wciągniemy cię na najwyższy świerk.

Wywindujem cię na twych kudłach, boś nie wart powroza! — uzupełnił mściwie wielżeński sołtys.

Darujcie, dobrzy ludzie — nie przestawał błagać zdrajca. — Toć nic złego wam nie uczyniłem. Zaklinam was na imię Chrystusa.

Żelazny Żelk machnął mu przed oczami beką. Twarz zsiniała mu z gniewu.

Ty purtkowy służko! — ryknął. — Ty pachołku ja­dowity! Za twą przyczyną Szwed spalił tyle wsi, tyle powiesił chłopów i maszopów, a tyś nie winien niczemu?

Kto własną ręką zabił pana Rybińskiego? Kto kazał po­wiesić moich drehów Czerwionkę i Domienika i spalić dziewczęta w chlebowym piecu? Święty Piotr by mi drzwi przed nosem zatrzasnął, gdybym cię z rąk mych wypuścił! Wstawaj! Pójdziesz w ostatnią drogę!

Stary okrętnik ponownie machinął beką, jego towa­rzysze zaś podnieśli brańca za kołnierz koletu. Stanął. Nad łbem chwiały mu się długie, rozczochrane kosmyki włosów. Wąsy uprzednio podkręcone na rajtarską modłę, obwisły smętnie. Rybacy kułakami popędzili go po dro­dze ku trzem wysokim świerkom.

Obrosłeś na brandenburskim dworze w tłuszcz — dogadywał mu Drawc prowadzący 'na końcu korowodu schwytanego ogiera. — Wytopimy z ciebie garniec psie­go sadła i poślemy je kurfirstowi, by się wykurował z apetytu na nasze ziemie!

A nie zapomnij, piekielniku, powiedzieć Lucyperowi, żeby przygotował dla twojego pana kocioł smoły zaraz obok madejowego łoża — szydził Mazurek.

Chamy parszywe! — zaczął krzyczeć warchoł. — Do­sięgnie was za moją krzywdę sroga zemsta. Jego ksią­żęca mość kwaterą stoi w Wejherowie. Nadciągnie tu z całą swoją potęgą. Puści wam z dymem chaty, wytnie dzieci i wnuki.

Szukaj wiatru w polu! — odparował Bolda. —- Brain- denburczyk jak wilk zwietrzył nasze beki i wziął nogi za pats!

Łżecie! — krzyknął skazaniec.

Ty łżesz, nie my! Obaczysz z piekła, że pan twój dba o ciebie tyle, co o podarty kurp. Chciał w Gdań­sku się rozgościć, ale mu pie dano. Tedy do Królewca jak niepyszny odjechał.

Zbliżyli sig do trzech chojarów. Stały one pod lasem, otoczone bukowymi krzakami, czarne, gałęziste, groźne jak przednia straż potężnej armii świerków, sosen, mo­drzewi. Nad wierzchołkami ich krakały wrony spłoszo­ne przez kilku młodych rybaków, którzy nadbiegli wła­śnie od mokradeł.

Myśleli my, że purtka nie dosięgniemy — wołali z daleka. — Pod Kaczyńcem wyśliznął się nam, trzymaj­cie go mocno, żeby znów nie uszedł.

r

Nie bójta się, kńopi! — odkrzyknął Źelk. — Obwie­simy chytrego węgorza i będzie on wnet z wronami gadał.

Wydał rozkazy. Dwóch z «przybyłych wspięło się na konary. Rzucono im koniec liny, którą staruehowie ob­wiązali rotmistrza pod ramionami. Młodzi przeciągnęli po­wróz nad sękatą gałęzią, spuścili go więlżanom, a ci tak pociągnęli, że Bartosz pofrunął w górę jak czarne pta­szysko. Wtedy chwycili go za długie włosy i na rybacki węzeł przywiązali do konaru. Zdrajca zawisł na bran­denburskiej czuprynie. Oczy wyszły mu z orbit. Ręką chwycił pobliską gałąź.

Spuśćcie mnie! — błagał. — Nawrócę się| Poślijcie po ojca Grzegorza! Wyrzeknę się błędów.

Kaszubi otoczyli świerki kręgiem i milczeli. Olbrzy­mie chmary wron przesłaniały niebo. Krążyły nad wi­sielcem bijąc czarnymi skrzydłami i czyniąc niesamowitą wrzawę. Koń, trzymany przez Drawca, zaczął się pło­szyć, kwiczeć przeraźliwie i wspinać na zadnie nogi.

Spuśćcie mnie! — wył szlachcic w śmiertelnej trwo­dze. — Nie godzi się skazańcom odmawiać ostatniej po­ciechy. Pragnę się wyspowiadać przed skonem! Łaski! Łaski! i

Kurfirsta wzywaj! — przygadywał mu Drawc. — Może usłyszy cię i na ratunek pospieszy.

Albo Szweda wołaj, któremuś wiernie służył od bez mała pół kopy roków — sapał Żelazny. — Zapomniałeś, ilu naszych posłałeś na tamten świat w -potrzebie pod Starzynem? Krzycz za morze o nagrodę za ten uczy­nek!

Wiatr poruszył gałęziami, wisielec zadyndał połfałdo- wanymi rajtarskimi buciorami, u napiętków brzękły mu ostrogi. Wtem na leśnej drodze zatętniły podkowy.

Odsiecz! — jęknął ochryple nieszczęśnik i zwrócił oczy w stronę boru.

Z gęstwiny wypadł panicz na siwej klaczy.

Odetnijcie brańca — wołał. — Pucki sąd ma go osądzić. Taka jest wola mych rodzicieli. Sprawiedliwość każe...

Sprawiedliwość? — żachnął się Żelk, podniósł bekę

i rąbnął zdrajcę dwa razy przez kark i tłusty brzuch. — Oto je sprawiedliwość rzetelna!

Cóżeś uczynił? — Sulioki wyszarpnął szablę i pod­jechał do starca.

Żelazmy pochylił głowę, jakby poddać chciał kark swój pod miecz.

Zetnij mi łeb, za to że jem przebił tego sprzedaw­czyka i mordarza — powiedział spokojnie. — Ubij mnie, knopie! Nie boję się stanąć ma boskim 6ądzie.

Janusz opuścił sząjslę.

No — naglił stary. — Na co czekasz? Tnij!

Pani macierz, prosiła mnie, bym nie dopuścił do gwałtu — tłumaczył się Janusz. — Miałem tego gra- santa oddać w ręce prawowitych sędziów.

Wilk wilka nie zeżre, a luter lutrowi nic złego nie uczyni — szemrali groźnie maszopi. — Sprawiedliwszy sędzia z Żelka niźli z pana na Krokowie!

A wielżeński sołtys, przystąpiwszy do młodego szlach­cica, ozwał się w te słowa:

Wasza, paniczu, nenka anielskie ma serce! Czczą ją i szanują w całej ziemi puckiej. Wszelako my nie anioły, jeno ludzie. Więmy, że chrześcijańska rzecz od­puszczać winy winowajcom naszym, ten jednak przebrał w nieprawości.

Siwa klacz skoczyła w bok spłoszona nagłym hała­sem. Naprężone włosy nie wytrzymały ciężaru ciała wi­sielca. Trup runął z gałęzi pod nogi Kaszubów.

Jeśli w ostatniej godzinie żałował swych ciężkich grzechów, Bóg wybaczy mu, jak wybaczył na Kalwarii skruszonemu łotrowi — powiedział Bolda.

Zaś by tam żałował — wzruszył ramionami Mazu­rek. — Łgał do ostatka! Powiadał, iż ma za pazuchą trzos pełen złota, a sakiewka jego pusta jak stodoła na przednówku.

Oszukać nas chciał, dreh purtków i morzkulców! — oburzył się Drawc.

Pochować wszakże go trzeba — stwierdził Żelazny.

Ale nie w poświęconej ziemi — przestrzegał jeden z rybaków. — Bóg by na«s za to pokarał jak za świę­tokradztwo!

Tu wykopiemy dół głęboki — poradził sołtys.

I damy mu sieć pod głowę — dodał Mazurek. — Bóg jeden wie, czy on nie wieszczy! Mógłby przyczy­nić nam wiele złego.

Tak bywa, iż jaki kto za życia, taki i po śmierci — przytaknął Bolda. — Niechaj lepiej rozwiązuje co rok jedno oczko sieci, niźli miałby z grobu wyleźć, do dzwonów się dorwać i dzwonieniem śmierć »posiać w oko­licy.

Janusz pożegnał ich i zawrócił konia ku Odargowu. Nie żałował stryja, który powiesił mu przed laty dziadka Misizka Domienika, a teraz spalił rodzinny dom, przykro mu było jednak, iż nie zdołał wywiązać się z polecenia matki. Gdy zbliżył się do obejścia Kura, ujrzał na progu domostwa panią Barbarę.

Ujęto Bartosza? — zapytała, nim zsiadł z konia.

Ujęto i ubito — odpowiedział chmurnie. — Rybacy nie posłuchali mnie. Żelk przebił stryjca beką.

Który z Żelków to uczynił?

Żelazny z Wielkiej Wsi.

Nie spodziewałam się, iż tak łacno chwyci się ka­towskiego rzemiosła.

Słuszność była przy nim! Rybacy murem za nim stali. Nie widziałem pośród nich nikogo, kto by stanął po mej stronie, gdym wołał, by stryja Bartosza do Pucka pod sąd odstawić. Zginął haniebnie, jak żył.

Boże zmiłuj się nad duszą jego grzeszną — wes­tchnęła pobożnie pani Barbara.

Janusz odprowadził konia do stajni i wróciwszy za­pytał:

Jak tam pan ojciec?

Spał spokojnie całą noc — odparła. — Przed chwilą dopiero zbudził się i jął się domagać, by go do Sulic przewieźć.

Nie wie jeszcze, że nasza wieś spalona?

Nie wie, wszelako mogę go już dziś o tym powia­domić. Gorączka go opuściła i minęło wszelkie niebez­pieczeństwo.

Weszła do domu, minęła sionkę, kuchnię i pchnąwszy drzwi izby przystąpiła do mężowskiego łoża.

Janusz złą wieść przywiózł — rzekła. — Masz, Pio­trze, dość siły, by jej wysłuchać?

Przymknął powieki na znak, że sił mu nie zabraknie.

Brat twój Bartosz — powiedziała tedy — ujęty dziś

o brzasku koło Poczernina, zabit został przez rybaków z Wielkiej Wsi.

Pan Piotr milczał.

Kto mieczem wojuje, od miecza ginie — wyszeptał po chwili. — Każ pchnąć ludzi, by odszukali Bartoszowe zwłoki i przystojnie pogrzebali. Moja to przecie krew! Brat rodzony! A nam trzeba do Sulic, dziś jeszcze.

Sulice spalome — szepnęła białogłowa. — Zgliszcza tam jeno i gruzy.

Sulice Sipalone!! — pan Piotr porwał się z poście­li. —. I teraz to mi dopiero mówisz?

Lękałam się o twe zdrowie.

Machnął ręką i zagadnął z żalem srogim:

Bartosza to sprawka?

— Janusz widział na własne oczy, jako po rudnickiej klęsce z trzema rajtarami do Sulic zajechał, by ogień podłożyć i pamiątkę zostawić nam na pożegnanie.

Szatan pomsty rozum mu pomieszał! Toć ród nasz od czasów kaszubskiego księcia Świętopełka na Sulicach siedzi! W tym domu rodzili się i umierali nasi ojcowie. Tam na świat przyszedł i ten, co nas teraz w łazarzy obrócił.

Nie rozpaczaj, serce moje. Ocalały klejnoty i pie­niądze, którem do Ostrowa w szkatułce uwiozła — mó­wiła pani Barbara gładząc rękę małżonka. — Bydło i owce uratowane. Co zaś do podżwignięcia budowli z ruiny, to imć Hewelka ofiarował nam się z pomocą. Za wiano Orsizuli odbudujemy dwór i folwark. Szczęście, które w starych mieszkało murach, pod nowym zagości da­chem. Przejdą chmury, słońce zaświeci...

Hewelka! — wspomniał wzruszony szlachcic. — Za­cny to człek! Ze świecą takiego szukać. Od pierwszej chwili ufność doń poczułem i chętnie na prośbę jego przystałem, by wnuk nasz i dziedzic, jeśli nam go ześlą niebiosa, zwał się Hewelka-Sulicki.

Dobrze żeś się temu żądąniu nie sprzeciwiał, boć Janusz mi wyznał, że bez Orszuli żyć oiie możę — uś­miechnęła się Barbara.

Miłość równa wszystkie stany, skoro jeden Sulicki znalazł żonę .pod chłopską strzechą, drugi może w ku­pieckiej kamienicy miłej sobie poszukać. — Pan Piotr podniósł do ust dłoń żony. — Mniemam ja, duszko, nie­kiedy, iż przyjdą takie czasy, że nie będzie w naszej

Rzęezypospolitej szlachty, mieszczan czy chłopstwa, jeno miłujący «się wzajem bracia i siostry.

Bodaj rychło ziściły się twoje słowa — westchnęła Sulicka. — Jeśli miłość braterska, równość i sprawiedli­wość pospołu rządzić krajem naszym będą, żaden wróg, choćby najpotężniejszy, nie ośmieli się Rzeczypospolitej napastować. Zgoda murem jej będzie, a dachem — po­kój, o który lud nasz co wieczora ,po checzach i pod przydrożnymi krzyżami się modli, nowenny do Swarzew- skiej Panny odprawiając.

inęło babskie lato. Chłodny wiatr dmący ze wschodu zmiótł resztki pajęczyny z obnażonych drzew Rozewia i Lęgu. Nad Łebskim Żłobem, w przygarbio­nej checzy Jędrzeja Czerwionki odbywało się huczne wesele. Chłapowski szyper wydawał swą jedynaczkę za Zycha Mrzezińskiego, strądowego sołtysa z Ostrowa. Ja­dła było w bród, bo jesienne połowy dopisały nadspodzie­wanie dobrze.

Szwed tam musi się panoszyć w głębi kraju, że ślizgacze odeń uciekają i rzekami ciągną w dalekie mo­rza — mówili małszopi, znajdując co dnia w żakach całe kłębowiska węgorzy.

Sprzyjała im glada, która -zapanowała na morzu krótko po bitwie w dolinie Rudnicy, kiedy porywisty west ustą­pił spokojnej zydzie. Było za co kupić miód od starego Leśniewskiego z Warblina, a piwo i gorzałkę od puckich szynkarzy. Najęto grajków, zaproszono tłum gości, nie pomijając nawet sąsiada Jaksa i jego łysej białki, któ­rzy wrócili już do swej zagrody. W oznaczony dzień przyjechał Janusz Sulicki z Orszulą, Andrysem Kurem, jego białką i synem Władysławem.

Pan ojciec wciąż jeszcze słabuje, pani macierz przy nim czuwa, a teść mój przyszły pomaga burmistrzowi Ręce Puck ¡sposobić do oblężenia — Sulicki usprawiedli­wiał starszych, którzy nie przybyli na tę uroczystość. — Jeden dozoruje kopaczy naprawiających wały, drugi ścią­

ga ze starościńskich wł-osci bydło i zboże, by w razie otoczenia miasta przez wrogów obrońcom nie zabrakło żywności.

Panna Orszula odstąpiła narzeczonym karetę ojcow­ską, by godnie zajechali przed kościół. Jaks i Kuchnow- scy zaraz przystroili powóz i kornie w poświęcone zioła

i czerwone wstęgi chroniące przed czarami. Dorota po­kropiła narzeczonych święconą wodą i pobłogosławiła im, a Kuba przeżegnał odjeżdżających wielkim krzyżem, by żaden purtk nie stanął na ich drodze.

Zagrali grajkowie. Konie ruszyły z kopyta ku Strzel- nu. Sołtys Zych trzymając dłoń wybranki szeptał do jej ucha:

Jest pan Janusz, jest panna Orszula, brak jeno sta­rego Kresztofa do kompanii.

To nie wiesz, iż Reck nasz umarł, ledwie doszedł do Mechlinek?

Pierwsze słyszę. Powiadaj, jak to się stało?

Nikt go tam nie poznał. Powitały go tylko znajome wierzby i klony. Obejmował je, ściskał i płakał rzewnie. Rybacy uwierzyli, że to mechlinczan. Przyjęli go do checzy, ale następnego dnia, gdy jeno wyszedł na dwór

i spojrzał na morze, na półwysep, na wysoki brzeg ok­sywski, zasłabł. Poprosił o księdza, wyspowiadał się i za­mknął powieki.

Rybacy strzelali na wiwat z rusznic i pistoletów. Sygna­turka kołysała się na wieżyczce strzelińskiego kościoła. Wóz za wozem zajeżdżał przed kościelne wrota. Przy­bycie karocy wzbudziło szmer w tłumie. Przed płoną­cymi na ołtarzu świecami przygarbiony ksiądz stułą zwią­zał ręce młodej parze.

Ślubuję ci, Krystyno, miłość, wierność i to, że cię nie opuszczę aż do śmierci — przysięgał młody sołtys patrząc ma swą oblubienicę.

Kiedy nowożeńcy wrócili do checzy Czerwionki, po­witano ich na progu chlebem i solą. Potem wszyscy po kolei składali im serdeczne życzenia.

Miech talarów, wina beczkę, za rok i syna i có­reczkę — wołał Żelazny Żelk ściskając pana młodego.

Wiwat szyper i szyprówna — grzmiał Janusz Su- licki wspominając wierszyk ułożony przez Zycha w karcz­mie na brzegu Kurlandii.

f

Prosimy do stołuj — niecierpliwie powtarzała Do­rota.

Weszli przeto do chaty i zajęli ławy przy stołach za­stawionych misami, butlami, gąsiorami. Skrzypkowie, trę­bacz i dudziarz popiwszy tęgo złotej wódki zagrali “gu- legutkę”. Młodzi maszopi porwali rybaczki do tańca. Od­sunięto stoły pod ściany i pląisano do późnego wieczora.

O samej północy Kuchnoiwska zawołała:

Pora zdjąć mirtowy wianek z głowy panny młodej!

Na środku izby postawiono ławkę i posadzono na niej

Krystę. Weselnicy zanucili:

A ty wianku lawendowy...

Wtem przed checzą rozległ się tętent konia. Gospo­darz wybiegł z latarnią na dwór.

Jacyś spóźnieni goście — szepnęła Onszula. — Może to pan Ręka z mym rodzicielem?

Muzyka zamilkła, tylko ogień trzaskał w kominku. Wszyscy patrzeli w stronę uchylonych drzwi. Zdziwili się, gdy zamiast burmistrza wkroczył do izby za Czer- wionką Detlaf z Pucka, syn starego gnieżdżewiaka — sierżanta z pułku pana Lanckorońskiego. Powiało chło­dem. Zachybotały płomyki świec i tranowych lampek oświetlających niską izbę.

Szwedzkie orlogi na Małym Morzu! — rzekł donoś­nym głosem szyper. — Czejata, dresize? Oto posłaniec jegomości puckiego burmistrza przyniósł nam tę wieść, byśmy byli w pogotowiu i strzegli bacznie naszego strądu.

Zych skoczył ku piecowi, za którym stała jego odpa- sana szabla. Kobiety uderzyły w płacz.

Nie płaczcie — uspokajał je Sulicki, zamieniwszy kilka słów z Detlafem. — Szwedzi jeszcze nie wylądo­wali.

I nie wylądują, póki ręce nasze zdolne będą po- dźwignąć muszkiet, szablę czy rybacką bekę! — krzyknął Andrys Kur. — Sprawimy im gorętszą łaźnię niźli bran- denburczykom w Rudnicy.

W Pucku wszystko wojsko wyległo na mury i wa­ły — powiadał Detlaf.

Pójdźmyż i my na brzeg! — zawołał ostrowski soł­tys. — Obaczymy, czy morzkulcy nie zamierzają nas od­wiedzić tu na Kępie.

Opustoszało w weselnej izbie. Zostały w niej tylko płaczące białki, prócz Krysty i Orszuli, które narzuciwszy ciepłe szubki pospieszyły na dwór za mężczyznami.

Szwed wesele nam przerwał — mamrotał Kuba Jaks wlokąc się jak cień za Krysitą i Orszulą. — Zła to wróż­ba, wszakże znam sposób, by...

A idźcie, czarowniku, na złamanie karku — odpę­dziła go gdańszczanka.

Mroźny wiatr dął od wschodu. Strąd był zmarznięty. Gwałtowny podmuch pędził ku niemu jeżące się fale. Trzeszczał presk przygłuszając rozmowy maszopów:

Sprzyja nam ta niepogoda.

Morzkulcy nie zdołają się wedrzeć na Rozewie.

Może w Puckiej Zatoce im ‘Się uda wylądować. Tu­taj mowy o tym nie ma.

Mimo to Janusz Sulicki poradził Jędrzejowi obsadzić zbrojnymi maszopami Łebski Żłob, Lisi Jar i Rudnik, ka­zał też zgasić blizę, by nieprzyjaciel według tego świa­tła nie skierował »pod brzeg swych okrętów i posłał do ojca wiadomość o flocie na Małym Wiku.

Noc minęła spokojnie.

Następnego dnia, choć wiatr nie zelżał i pchał bałwa­ny ku urwiskom, Kaszubi nadal pilnowali strądu, Czer- wionka bowiem powtarzał im:

Wiatr może każdej chwili ustać. Presk ulegnie, wte­dy nieprzyjaciel bezpiecznie podpłynie pod ląd.

Nie doszło do tego, gdyż mróz tęgo doskwierał i wzma­gał się zimny podmuch. Maszopi tulili się w zacisza wą­wozów. Na wielkim morzu w blasku słońca nie zabielał ni jeden żagiel.

Na Puckiej Zatoce naprzeciw Rzucewa stoi osiem szwedzkich naw — zameldował w południe posłaniec przybyły z Pucka. — świeża kra na Wiku nie dopusz­cza morzkulców pod zamek. Jeśli mróz potrwa, to lody uwiężą nieprzyjaciół. Pod wiatr nie wydostaną się z Ma­łego Morza, wżdy jegomość burmistrz zaleca wam, byście mieli na oku wasz brzeg. Skoro poikażą się jakoweś żagle, zaraz macie mu o tym donieść.

Wojownik z naszego Ręki — całą ręką — rzekł z uznaniem Janusz Sulicki.

Wszyscy go słuchają — potwierdził posłaniec — jeno imć Sarbski wstręty mu czyni. Poważania mu za­

r

zdrości. Sam chciałby snadź wszystkim kierować, «nie starczy mu komenda nad załogą.

Wieczorem w szyprowej chacie zjawił się pan Piotr wspierany .przez Andrysa Kura, który ipo niego poje­chał do Odargowa. Szlachcic pozwolił wrócić maszopom do wiosek, pozostawił jedynie zmieniające się warty roz­mieszczone od Karwi do Cetniewsfeiego Haku. Mróz wspierał mieszkańców wybrzeża. Zakuł w lodowe kajdany okręty wroga. Po kilku dniach, w ciągu których ¿nic nie uległo zmianie, burmistrz Ręka wezwał maszopów do Pucka na wojenną naradę.

Pan Piotr, słaiby jeszcze, przeziębił się podczas obchodu straży i nie mógł opuścić łoża w checzy Czerwionki, po­lecił przeto synowi, aby wraz z ojcem Krysty i sołtysem Kołaczem podążyli do warownego miasteczka. Zabrał się z nimi również Zych Mrzeziński, Łyk z Tupaideł i wielu jeszcze rybaków z całej Kępy.

Pozdrówże ode minie, miły, mego pana ojca — po­prosiła :na odchodnym Orszula.

Nie otmiieszkam mu się pokłonić — (przyobiecał mło­dy Sulicki i ruszył z innymi w drogę.

Zbliżając się do zamkowych młynów i Młyńskiej Bra­my zauważyli, że ludzie z okolicy konno d pieszo walą do Pucka.

Jeno jastarników brak — mruknął już na rynku Zych.

Ciekawe, z jakich to przyczyn się nie zjawili? — zastanawiał się głośno Ja:nus‘z Sulicki.

Mógł ich zatrzymać władysławo wslki komendant — rzekł Jędrzej Czerwionka. — Mało ma ludzi do obrony szańców twierdzy.

Hurmem wkroczyli do ratusza. Po chwili znaleźli się w zatłoczonej izbie ławniczej, gdzie przemawiał już bur­mistrz. — Wiem, iż jest pośród was wielu — mówił wła­śnie Tomasz Ręka — co ongi napadali i zdobywali nie­przyjacielskie nawy. Zdałoby się wrócić dziś do tej prak­tyki. Orlogi w krach ugrzęzły. Łacno do nich się do­stać. Jak myślicie?

Zdobyć wojenny okręt to nie to samo, co przy­chwycić kupiecki kurp — odezwał się szyper Czerwionka wstając z ławy. — Tu trzeba wpierw wywabić załogę na lód, potem z tyłu nastąpić znienacka...

Dziś jeszcze lód za słaby, byśmy mogli zwartą gro­madą podejść do Karolowej* floty — przerwał któryś z puckich ławników.

Tedy pójdziemy w rozproszeniu — odparł Czer- wionka. — Ujrzą nas, kupą przeciw mam ruszą, lód się załamie pod ich stopami i potoną jak szczury.

W izbie zapadła cisza. Wszystkie oczy skierowały się na Jędrzeja.

Dobra myśl — rzekł Tomasz Ręka. — Warto chwy­cić fsię tego sposobu i wypróbować go.

Dziś jeszcze zrobimy próbę — krzyknął Zych. — Ruszymy we dwie kopy chłopa ma lodowisko.

Czy się jeno lód :nie załamie pod taką ciżbą? — zmarszczył czoło Hewelka siedzący po prawicy burmi­strza.

Zabierzemy ze sobą osiem łodzi — rozwijał swój plam szyper. — Podzielimy się na równe oddziały. Każ­dy będzie ciągnął po jednej szalupie. Pójdziemy w spo­rych odstępach tak, że jedni drugich ledwie w mroku zdołają dojrzeć. Jak daleko stoi pierwsza nawa od brzegu?

Będzie od portu do niej ze dwa mendle zdrowa­siek — rzekł Ręka. — I warto dodać, że odsunęła się ona dość daleko od reszty floty.

To dobrze, bo nimby zdążyły madbiec z pomocą za­łogi innych okrętów, my już się iz tym kąskiem upora­my — zatarł ręce młody Sulicki.

Porachuję się z morzkulcami za to, iż chcieli nie­proszeni zjawić się na mym weselu — huknął ostrowski sołtys.

Stypę im wyprawią mewy znad Wiku — przytaknął Jędrzej. — Ja_ wysunę się z moją szalupą naprzód, by badać grubość lodowej płyty. Wy pójdziecie naszym śla­dem. Pod burtą narobimy hałasu. Szwedzi spostrzegą nas. Wyślą z pewnością swoich ludzi, by nas pojmali

i przywiedli na przesłuchy. My tymczasem krok po kro­ku będziemy przed nieprzyjacielem ustępować. Gdy się tamci kilka sążni do nas zbliżą, skoczymy w czółno. Pod­puścimy ich bez słowa i wtenczas dopiero uczynimy krzyk. Podniesiemy topory i beki. Morzkulce zobaczą, że nadciąga reszta naszych łodzi. Wezwą kamratów na po­moc. Kto żyw, skoczy iim z pokładu na odsiecz. Lód nie

wytrzyma ciężaru. Popęka, trzaśnie, rozstąpi się pod skorżniami lutrów mokre piekło. Pogimą, a my w ło­dziach ocalejemy.

I co dalej? — niecierpliwili się puccy łaiwnicy prze­jęci chytrym planem.

Co Bóg da — tłumaczył szyper. — Może napadnie­my kurp, a może i cnie. Wszystko zależy od okoliczności. A te mogą sprzyjać albo szwedzkiemu lwu, albo puckie­mu łososiowi — wskazał herb miasta wymalowany na głównej ścianie komnaty. — Musimy dbać o to, byśmy ze świtem stainęli ma brzegu, bo na tych ośmiu orlogach chyba więcej będzie okrętniików i żołnierzy niźli nas wszystkich tutaj w Pucku.

Plam został przyjęty. O zmroku około stu dwudziestu rybaków ciągnąc ;na limach osiem smolnych łodzi ruszy­ło spod Korabnej Bramy w stronę szwedzkich naw. Po­szczególnymi gromadami dowodzili szyprowie, nad ca­łością zaś wyprawy objął komendę szyper Czerwionka.

Przyjrzałem się tym orlogom ipo południu z farnej dzwonnicy — szeptał m;u kroczący tuż obok niego Mrze- ziński. — Widać je było ja(k na dłoni. Stoją w takim szyku, j.ak to imć Tomasz powiadał: jedna z przodu miby szyldwach, insize dalej w kupie. Ani chybi tym razem łosoś da isię we znaki lwom, które zdobią bandery Ka- rolusowej armady.

Nie pora jeszcze tryumfować — rzekł Janusz Su- licki. — Na to będzie czas ipo zwycięskim powrocie.

Noc była pochmurna, toteż odstępy między szalupa­mi nie przekraczały kopy sążni, by Kaszubi nie potra­cili się nawzajem z oczu. Jędrzejowi rybacy idąc na czele wyprawy baczyli, czy ¡nie przetnie im drogi jakaś szczelina. Lód się uginał i trzeszczał, ale maszopi nie zatrwożeni tymi odgłosami posuwali się powoli naprzód. Szyper co chwila podnosił pośliniony palec, by wyczuć kierunek wiatru i zorientować się, czy nie pobłądzi. Mrużył też powieki i wypatrywał, czy nie zaczernieje przed mim szwedzka nawa. Zamiast niej wszakże nie­bawem wyłoniły się z ciemności jakieś zgarbione syl­wetki. j

Czejata, dresze? — syknął Czerwionka. — Szwedzi pod Puck się skradają. Zawróćcie, paniczu, co tchu do tych, co ciągną za nami. Niech nie strzelają i dopuszczą

Szwedów aż do szalup, bacząc jeno ¡na to, żeby żaden z morzkulców nie wlazł do czółna!

Sulickii zmilknął w ciemności. Maszopi na rozkaz ¡szy­pra bez zwłoki wskoczyli do ¡szalupy. Stanęli murem, oparci o beki i toporzyska. Szwedzi otaczali Czerwion- kową łódź podchodząc do 'niej ze wszystkich stron. Jędrzej cierpliwie doczekał, aż zbliżyli się do burt, po czym huknął:

Dresze! Prać morzkulców!

Świsnęły beki, zajęczały topory. Żołnierze padali gę­stym trupem ‘na lód. Inni ¡pchali się jednak dalej po drgających ciałach pod śmiercionośne ciosy. Czerwionka rąbał na prawo i lewo. Jakiś oficer wypalił z pistoletu. Jakiś maiszop wypuścił z rąk bekę i runął z jękiem na rufę łodzi. Z ciemności wyłaniało się coraz więcej pie­churów.

Nie damy rady tej ćmie nieprzyjaciół — przeląkł się któryś z Kaiszubów.

Milcz! — zgromił go Jędrzej. — Nasi dresze nie opuszczą :nas.

Ciągną ju, ciągną! — wołali inni. — Panicz Sulicki ich prowadzi.

Skrzypienie lin i szorowanie stępek po lodzie świad­czyło, iż pomoc już się zbliżała do kot łowiska przy sza-* lupie Czerwkmki. Nagle ryk straszliwego przerażenia wydarł się z gardzieli nieprzyjaciół. Lód (pękał z trza­skiem. Płyty rozsuwały się rozdzielane czarną wodą. Żołnierze wyciągając ręce ku łodzi pełnej Kaszubów wpadli w mroźną toń. Bryzgi topieli zalewały usta ro­zwarte w ostatnim krzyku.

Nie daliście :nam spokojinie pić miodu na mym we­selisku, nażłopcie się teraz wody do syta! — krzyczał Zych.

Czerwionka oparł się o bekę, otarł pot z czoła.

Udało nam się, dresze! — sapał. — Wszelako mało brakło, a byłby kuńc z nama. Było ich choba kilka kop.

Żyiwa noga :nie uszła — radował się Janusz. — Odechce im się nocnych wycieczek. Uderzamy ina nawę?

Na dziś dosyć! — zdecydował szyper. — Wracamy! Jutro ruszymy znów na połów.

Szalupy powoli wydobywały się z obszarów pobojo­wiska wiosłując wśród połamanej kry ku ocalałej lodo­wej tafli. Prawie już świtało, gdy załogi stanęły na twardej skorupie. Przy pomocy lin wciągnięto czółna na lód. Potem długim szeregiem pospieszono w stronę lądu, na którym eoraiz wyraźniej rysowały się w poświa­cie brzasku kontury puckiej fary i zamku. Na brzegu u Korabnej Bramy oczekiwał powrotu śmiałków Tomasz Ręka z rajcami, ławnikami i mieszczanami.

Potonęły szwedzkie lwy? — zapytał ściskając szy­pra.

Wiadomo, że na «morzu nie lew, jeino srebrny łosoś górą! — odparł Jędrzej Czerwionka ledwie trzymając się na nogach. — Poszły na dno ryczące lwiska. A wie­cie, iż rsię tej mocy do nas w odwiedziny wybierały?

Opowiedział o niespodzianym spotkaniu z szwedzką wycieczką.

Karolus pono gada, iż mając żelazo może zdobyć złoto — powiedział burmistrz. — Osobliwie ¡zaś chciałby wydrzeć inam złote klucze Gdańska i Pucka.

Pokazaliśmy, że niełatwo mu przyjdzie tego doko­nać — rzekł Janusz Sulieki.

Zasłużyliście na posiłek i odpoczynek. Chodźcież, przyjaciele! Zabieram was do siebie — mówił Tomasz Ręka, zwracając się do Sulieki ego, Gzerwionki i Mrze- zińskiego.

A co z resztą moich ludizi? — spytał Jędrzej.

Tym nie poskąpią gościny puccy obywatele. Kwa­tery już wyznaczyłem.

Sulieki, Mrzeziński i Czerwionka udali się tedy z pa­nem Tomaszem, który zaprosił jeszcze Hewelkę, Jana Rosa i Jana Ma lotkę, tęgiego pusz,kar za.

Złote klucze! — mówił gdańszczanin — siedząc już za suto zastawionym stołem. — Pięknieście to, mości burmistrzu, powiedzieli. Ze szczerego iście złota są klu­cze bram naszych miast! Kto je w ręku dzierży może się mienić panem Pomorza i strażnikiem wrzeciądzy naszej Rzeczypospolitej.

Za oknami izby prószył gęsty śnieg.

Ta pogoda nam sprzyja — rzekł Czerwionka do burmistrza. — W śnieżycy łatwiej będzie zaskoczyć wroga.

Zamierzacie dalej go skubać?

Na dzisiejszą wyprawę ruszy nas więcej, i to w dwóch zastępach. Pierwszy, jak ostatniej nocy, po­dejdzie (pod orlogi, drugi zaś przekradniie się na tyły nieprzyjaciela. Jedni, pojmujecie, wywabią z pierwszej nawy załogę, drudzy wtargną na pokład.

A jak zwali się wam na kark hurma marynarzy

i piechoty z tamtych siedmiu okrętów?

Wyrąbiemy dokoła zdobytej nawy szerokie prze­ręble, by uniemożliwić im dostęp.

Na wiszystko macie w zanadrzu sposób.

A w garści topór, którego żelaizo nie gorsze jest niźli w szwedzkich rapierach.

Wypijmy tedy na jego i waszą chwałę!

Zadzwoniły szklanice. Od pieca z holenderskich kafli

biło pinzyjemne ciepło. Biesiadnicy posilili się i spełnili kilka toastów za powodzenie ¡nowej wyprawy. Potem Sulicki, Czerwionka i Mrzeziński udali się ma spoczynek. Wieczorem zbudzeni przez gospodarza poszli wraz z mim do przystani. Śnieg padał wciąż, ściemniło się zaś tak, że musieli przyświecać sobie latarniami.

Przy łodziach czekało już ponad dwustu puckich ry­baków i 'mieszczan, po chwili zaś nadeszła również ja- starniicka masizoperia w liczbie szesnastu chłopa.

Żeby naim tak jeszcze komendant Sarbsiki dał ze trzy kopy żołnierza, tobyśmy zdobyli jedną nawę po drugiej — zaręczał Czerwionka patrząc ku zamkowi.

Ba, rozmawiałem z nim — mruknął burmistrz. — Oświadczył mii wiszakże, iż wojsko potrzebne mu jesit do obrony wałów i murów zamkowych.

Ociepliło się trochę i mżący z chmur śnieg obrócił się w desizcz.

To nam nie (przeszkodzi — rzekł szyper. — Pojta le, dresze.

Spieszmy się, śpieszmy — palegali jastarnicy chci- wli łupu. — Porachujemy l-utrom kości.

Pójdę i ja z wami — zaofiarował się burmistrz zbrojny w szablę i dwa pistolety. — Pomogę wam, bo rachmistrz ze mmie tęgi.

Deszcz gęstniał w ulewę. Kaszubi ciągnęli łodzie przez mrok. Przebyli już pół drogi od lądu do okrętu, gdy

nagle runął od wybrzeża wicher, ostro, gwałtownie, jak­by ktoś wysypał go z miecha.

Zawracamy! — krzyknął Czerwionika. — Ten wiaitr oderwie lód od brzegu. Zaniesie nas daleiko na Wik.

Postrach padł na ochotników. Janusz Suliickl i Zych pobiegli z inowymi rozkazami. Ludzie ciągnący szalupy zawrócili pod wiatr do lądu. Ślizgali się, potykali. Wi­cher się wzmagał. Deszcz ciął im w twarze. Krzyżowa była to droga. Ostatkiem sił dotarła Jędrzejowa groma­da na istrąd.

Czekajcie — rzekł zatroskany burmistrz i cofnął się na lodowisko. — Obaczę jeno, czy wszyscy wracają.

Niektóre oddziałki już osiągnęły brzeg, inne dobijały do niego w krwawym trudzie. Trzask pękającego lodu rósł groźnie. Wtem ciemina szczelina oddzieliła szklistą skorupę od zoloju. Ostatni ze zbrojnych musieli brodzić w płytkiej tu już, na szczęście, wodzie przybrzeża i ho­lować swoje czółna do przystani pod bramą i czar­nymi murami kościoła Świętego Piotra.

Są wszyscy? — dopytywał szyper.

Co do jednego! — uspokajał go zięć.

Wybrałem się po wiele, a wracam z pustymi rę­koma — mówił burmistrz wiodąc Czerwioinkę i jego to­warzyszy do swego domu przez mroczne uliczki Pucka.

Mogło być gorzej — pocieszał go rybak. — Ten sztorm z północnego zachodu pomieszał nam szyki.

A Szwedom?

Jutro zobaczymy. Może ich przepchnie wichrzysko przez Depkę na głębiny i tam się uwolnią z lodowych łańcuchów? Jest przecie wysoka woda.

Może też lód przepchać ich przez Suche Rewy — wtrącił Zych. — Wtedy z mlich już żadnej nie będziemy mieć pociechy. Choćby ich kry zmiażdżyły, drzewo się rozpłynie po morzu, ładunek i ludzie pójdą na dno.

Grunt, że zejdą nam z oczu — mruknął Tomasz Ręka. Przez chwilę szli w milczeniu.

Stój! — krzyknął ¡naraz Ręka, dobywając pistolet. — Kto idzie?

Jakiś cień chwiał siię przed nimi na wąskiej ulicy szarpany porywistym wichrem.

To ja, Hewellka — odkrzyknął natychmiast zaga­dnięty. — Do portu idę. Wrócili wszyscy? Niepokój o na­

szych nie dozwolił mi wysiedzieć w izbie. Pan Janusz jest z wami? Mc mu się nie stało?

Zdrowym, jenom p rzezi ąbł okrutnie — odezwał się młody szlachcic.

Na to jest rada — ucieszył się kupiec. — Zapra­szam was do imnie. Skosztujecie naszej gdańskiej wódki. Najlepsze to lekarstwo na choroby i utrapienia.

Skoroście, mości Hewelka, tacy ‘szczodrzy, tedy mo­że na ¡zamek wstąpimy i poprosimy pana Sarbskiego do kompanii — zaproponował Ręka przystając przed zam­kową bramą. — Zgoda?

Zgoda buduje, niezgoda rujnuje — odparł gdańsz­czanin. — Jam, jak i rodzinne moje miasto, rad ze wszystkimi żyć w zgodzie, prócz tych, co prawa łamią i przysięgi.

Zakoła<tał do forty, a burmistrz poprowadził gości do domu Jama Rossa, gdzie mieszkał Hewelka. Wkrótce zja­wił się tu również kupiec z Malotką.

Odmówił mi imć Sarfaski — sarkał dotknięty do żywego kupiec. — Służbą się tłumaczył, obowiązkami. A ja myślę, iż chętnie by tę służbę odmienił.

Temu pysznemu lutrowi nie chce się z nami za­siąść przy jednym stole — mruknął Czerwionka. — Źle mu z oczu patrzy. Jaksa bym mu posłał, żeby biesa z niego wypędził.

I nasi oficerowie są zeń niezadowoleni — przy­taknął Malotka. — Siedzi całymi dniami w swej kwa­terze na zamku sam jeden, ponury, zamyślony, jakby zamierzał się wybrać do piekła w odwiedziny.

Może nęka go nieczyste sumienie — rzekł Zych.

Wicher dzwonił o szyby, wył na ulicach. Hewelka ka­zał dorzucić szczap do ognia na kominku, dobył z kufra kanciaste flasze złotej wódki, rozlewał w czarki znako­mity trunek.

Nie mogłem przybyć do was na wesele — rzekł Mrzezińskiemu — tedy dziś wypiję za waszą pomyślność.

Gwarząc jedli i przepijali do siebie gęsto. Rozeszli się

o północy.

Nazajutrz dzień się zbudził sztorimisty. Po niebie pę­dziły strzępy chmur. Małe Morze w iskrach grzywa­czy paliło się jak obsypane siarką. Po szwedzkiej eska­drze ani śladu nie zostało w zatoce.

Wiele dałbym za wieść, czy przedarli się na Wiel­kie Monze, czy też który z -okrętów zmiażdżyły lody na Suchych Rewach — mówił młody Sulicki przy śniadaniu.

Jedno jest pewne — roześmiał się burmistrz pod­suwając mu dzban z piwną polewką. — Sziwedy już tej zimy do nais nie zajrzą, a złote klucze naszego miasta je­no po nocach śnić się będą Karolusowi i jego marszał­kom.

Około południa Toanasz Ręka pożegnał rybaków zebra­nych na rynku przed ratuszem. Podziękował im za po­moc i wypłacił na głowę po jednym czerwonym zło­tym z »miejskiej skarbnicy zasilonej pożyczką od pana Hewelki.

Szwedzki lew ustąpił przed puckim łososiem, wsze­lako może się tutaj znów pojawić — mówił pucki bur­mistrz. — A wtedy znów do was o pomoc się zwrócę. Razem wygarbujemy mu skórę i w kościele naszym ją jako wotum zawiesimy.

Maszqpi wesoło wracali do domu. Bit co prawda nie było, ale i w ludziach strat nie ponieśli, jeśli nie liczyć rannego rybaka z Tupadeł, któremu kula przeszyła dłoń i który poizostał w puckim szpitalu Świętego Jerzego przy Gdańskiej Bramie.

Czerwony złoty] — radowali się Kaszubi. — Dobry żołd za dwie nocki. Niektóry szyper i za całe lato po­łowów tyle grosza maszopom nie wypłaci.

Wicher jęczał w gałęziach drzew. Na nadbrzeżnych po­lach roiły się chmary białych mew.

Denegi wypłoszyły je z Wielkiego Morza, tak jak Szwedów z Puckiego Wiku — mówił Zych witając się z młodą żonką.

Czegoście się dowiedzieli? — dopytywał chory pan Piotr.

Krążą pogłoski, że miłościwy król Jan Kazimierz opuszczony przez magnatów ujść musiał na Śląsk — rzekł Janusz po przywitaniu z rodzicami i panną Or- szulą. — Chodzą wszelako słuchy, iż lud w Wielkopol- sce i na Mazowszu podnosi się przeciw nieprzyjaciołom. Jeśli ich kosy, cepy, widły połączą się z kaszubskimi bekami i toporami, wtedy...

Niebawem będziesz mógł poprowadzić do ołtarza swoją wybrankę — uśmiechnął się szlachcic. — Pokój

nastanie i nic nie zamąci waszych zaślubin. Nikt złą wieścią -nie przerwie waszego weisela, jaik to się stało podczais weselnej biesiady pana Mrzezińsikiego i jego oblubienicy.

Januisz w milczeniu ucałował rękę pana Piotra i przy­tulił ido siebie narzeczoną.

dawało się, że tegoroczna zima nie tylko Małe ale i Wielkie Morze zakuje na długo w okowy lodo­we. Zaledwie wicher zachodni przepędził znad zatoki pierwsze siarczyste mrozy, nadeszła nowa norda zale­wając płaskie niziny pobrzeża. Morze jakby się uwzięło, by zalać torfowiska od Pucka aż do Karwi i zamienić Swarzewską Kępę w niedostępną wyspę. Jednak po kilkudniowym północnym, wichrzystym szaleńcu nad­ciągnęła ze wschodu krzykwica i zala.ne błota wraz z Zatoką Pucką pokryły się lodem. Wszelako niebawem sprawdziło się stare ludowe przysłowie: Koło gód dzie­więć pogód.

Wiatr znów wykręcił ku południowemu zachodowi, nie­bo pokryło się chmurami i zaczął padać drobny deszcz. Woda z roztopionych lodów, pokrywających torfowiska, spłynęła rzekami Czarną i Płutnicą do morza. Dzikie kaczki-czerwononóżki wróciły znad morza na bagna. Na Bałtyku zostały natomiast roje północnego ptactwa i czy­niły niesamowitą wrzawę.

Nic dobrego nie wróży ta ptasia wesołość — za­sępiali się masizopi. — Kto wie co nam przyniesie wiosna?

Trudno się było spodziewać rychłego końca wojny. Nie minęła jeszcze połowa zimy, a już zaczęły nadchodzić wraz z południowym Wiatrem coraz to straszniejsze wia­domości.

Cała Polska w rękach nieprzyjaciół — powtarzali ci, którzy wracali z Pucka. — Tylko jasnogórski klasztor jeszcze się br-omi.

Strzelają do niego dniem i nocą — prawił masizopom Marcin Kuchnowski — ale poradzić nie mogą. Wiem

o tym od jednego zaikonnika z Wejherowa.

Pan Bóg radzi o swojej czeladzi — potakiwał sta­remu Mrzeziński.

Nowy Rok przejął od starego słoneczną cisizę, mroźne dni i gwiaździste noce, według których rybacy proroko­wali, że nadejdą lata szczęśliwe i połowy bogate, jak rzadko. Toteż po nadmorskich wioskach zapowiadały się huczne zabawy maszopskie, bo imimo krwawych wyda­rzeń rybacy zarobili również ubiegłej jesieni niemało grosza, a ma szerokim, sinym morzu nie pojawiały się żagle szwedzkiej floty.

W bezchmurny dzień Trzech Króli, .skoro tylko słońce toczące się nisko po nieboskłonie zapuściło się za dar- żlubskie bory i zapłonęła na krótko wieczorna zorza, maszopi zeszli się w checzy Czerwionki. Pierwsi zjawili się rybacy z Chłapowa, po nich ze Strzelna i Łefocza. Przy dreptała po swój part wdowa Bizewska, której syna zabili Szwedzi na Lęgu, przyszły też dwie sieroty po rybaikach poległych na szańcach pod Tupadłami.

Siadajcie, półpartnicy — witał ich Jędrzej. — Ni­kogo nie ukrzywdzimy. Każdy dostanie, co mu się na­leży. Co boskiego Bogu, co królewskiego królowi jego­mości, co maszopskiego maszopom, co...

Nie dokończył, gdyż w uchylonych drzwiach izby oświetlonej tranowymi kagankami ujrzał Kubę Jaksa. Dawno już odebrano mu part za odczarowywanie nie­wodu i należało mu się jedynie pół partu za to, że podczas obfitych połowów jednokonnym swym zaprzę­giem odwoiził ryby do Pucka. Nie był z tego zadowolony i przyszedł targować się z maszopami.

Dajcie półtora partu, a nie pożałujecie tego — powtarzał.

. Pół partu albo nic — odpowiedział krótko szyper.

I to nie za ciebie, czarowniku, jedno za twoją ko­byłę — śmiali się rybacy. — Może ci się, jak Szwedowi, złotych kluczy zachciewa.

Nie dali się przestraszyć ani ubłagać, byli głusi na prośby i groźby. Omówili sprawy węgorzowych żaków, wielkiego laiskornu, stróży na morskim brzegu, po czym Czerwionka wstał z zydla i podał przystępującym doń po kolei rybakom dłoń na znak zawiązania maszoperii.

Po skończonej naradzie Dorota, żona Czerwioimki, za­stawiła stół misami gotowanego węgorza. Obok nich po­łożyła czarne bochenki kwaśnego chleba, pośrodku umieś­ciła gąsiory z wódką i miodem.

Za powodzenie naszej maszoperii! — zawołał gospo­darz wznosząc ¡kubek gdańskiej wódki.

Na zgubę morzkulców — huknął Marcin, kiedy kub­ki ponownie -napełniono.

Jeden tylko Jaks nie weselił się z rybakami. Siedział pod piecem smutny i osowiały. Zrzędził, kręcił nosem, aż wreszcie wygramolił się z kąta i wyszedł z izby oświad­czając maszopom na pożegnanie, że odtąd sami będą musieli troszczyć się o obrok dla jego szkapy.

Myślał, myślał, aż wymyślił! — parsknął śmiechem któryś z młodych. — Koń by się uśmiał z chytrości na­szego furmana.

Furman na niebie za darmaka nam świeci, a ten najchętniej obdarłby nas ze skóry żywcem, jak pogany świętego Bartłomieja — pokiwał głową Jędrzej.

Ledwie skończył, już chciwy Kuba był znów w izbie.

Koniec świata! — krzyczał blady, roztrzęsiony, ze zjeżoną brodą. — Już, dresze, |po nas! Niebo całe goreje!

Mąszopi zerwali się z ław, kobiety wzniosły ręce ku świętym obrazom:

Boże, Panno Swarzewsika, ratuj!

Wszyscy co tchu wymykali się z izby, jakby checz lada chwila miała się zapaść pod ziemię.

Tam, tam! — wołał łamiącym się głosem Jaks wska­zując palcem na północ. — Zdrzeta le, dresze? Deszcz siarczysty spadnie na Sodomę. Zginiemy za grzechy na­sze. Darujcie, jeślim wam zawinił.

Szyper wybiegł za róg domu. Przestraszony spojrzał ku północy i stanął jak wryty. Zamiast srebrnych gwiazd ukazało się jego oczom groźne niebo, na którym się wzno­siły smugi różowego, rubinowego i szmaragdowego kolo­ru. Górę kopuły przecinały niezliczone, jasne smugi.

Niby to strzały — mamrotali przerażeni maszopi, śledząc dziwne kształty. — Niby ogniste węże i żmije.

Widziadła jawiły się i znikały, ginąc w promienistej zieleni oblewającej cały nieboskłon. Białki uderzyły w krzyk rozpaczliwy i padły na klęczki, a chłopi bijąc się w piersi prosili Boga o przebaczenie grzechów.

Nie bój ta się, dresze! — uspokajał ich Jędrzej Czer- wionka. — Słyszałem od starych kaprów, tych co to w czasach wypraw szwedzkich za króla Zygmunta zapły- nęli aż ina Botnicki Wik, że tam często takie światła zorza sieje z nieba wysokiego. Toć i iu nas czasem zjawia się jasność -niebywała, choć nie taka jak dziś...

Umilkł w pół zdainia, gdyż na samym środku niebios ukazało się właśnie olbrzymie kłębowisko płomieni. Ulęgł się z nich jakby ptak olbrzymi z rozłożonymi ‘skrzydłami. Rósł, potężniał, z każdą chwilą rozszerzał promieniste pióra, wznosił się coraz wyżej i wyżej, wreszcie przepadł w nieznanych wyżynach, pozostało po nim tylko roz­iskrzone niebo.

Rybacy odetchnęli głęboko:

Kto wie może to były jeno te północne światła,

o których powiadali królewscy okrętnicy?

Jam jeszcze czegoś takiego nie widział — zaręczał Jaks — a mam już kopę i mendel roków. Pamiętam Trzech Królów. Nieraz (pojawiały się też świetliste zjawy podczas mroźnych, gwieździstych nocy. Ale to było co innego! Bóg zsyła zagładę! śmierć się zbliża nasza i na­szej biednej ziemi! Świetliste purtki krążą w powietrzu. Dawniej rzucałem na nie klątwy. Bali się minie i szli swoją drogą. Dziś śmieją isię z moich zaklęć. Za pół partu nie poradzę sobie z nimi.

Nie łżyj, Kubo — rozzłościł się Czerwionka. — Ga­dałeś, że nie złowimy ryb, gdy ciebie zabraknie przy niewodzie. A przecie najobfitsze połowy jeśmy mieli, gdy tyś przestał odczarowywać nasz laskom.

Przysięgam na klucze świętego Piotra, że...

Lecz Jędrzej odwrócił się od Jaksa plecami i zaczął za­praszać wszystkich do checzy, do dokończenia przerwa­nej wieczerzy. Siedli znowu za stołem. Dorota objaśniła knoty tranowych kaganków. W izbie pojaśniało, ludzie stali się weselszej myśli. Okna nie rozjarzała złowieszcza łuna, cień czarownika nie padał na bielone ściany. Wra­cał spokój. Wypróżniali kubki i gliniane szeroczki, powtarzając opowieści z dawnych lat aż do świtu, który nadszedł mroźny i pogodny. Wtedy dopiero rozeszli się do checz. Pogoda nie trwała długo. Nim słońce zeszło, niebo pokryło się warstwą chmur, ku brzegom zaś za­częła się toczyć martwa fala, -która się z szumem prze­

wracała ma Osuchach d rewach. Wstał ipresk. W ślad za nim ¡powiał północny wiatr.

Widzisz, drehu — powiedział Jędrzej do sąsiada Marcina. — Ten wielki blask był niczym innym, jeno zwiastunem nowego sztormu z ipółnocy.

Sztormu, ale ¡krwawego! — odpowiedział Kuchnow- ski. — Ja meszlę, iż to płonące niebo zwiastowało nowy szturm nieprzyjaciół na, nasz kraj.

Przeca już prawie cały jest w ich rękach — wtrą­ciła Dorota. — Słyszałam, co panicz Janusz powiadał »swo­jemu ojcu. Są nawet w Krakowie, gdzie leży nasz święty Stanisław.

Ale złotych kluczy od Gdańska i Pucka dotychczas się im zdobyć nie udało. Niełatwo wydrą je z ręki bur­mistrzowi Ręce. Powiedział, że nikomu ich nie odda, jeno samemu królowi Janowi Kazimierzowi — gadał szy­per. — A imć Tomasz słów na wiatr nie rzuca. Co po­wie, to świętej

Mijały dni i noce. Po dwóch dobach silnej nordy nasta­ła cisza, szyper kilka razy dziennie wychodził na skarpy wysokiego brzegu wypatrując żagli floty nieprzyjaciela. Wieczorem siadał ma ławie jprzy kominku, kędy płonął wesoły ogień. Otoczony maszopaimi prawił im o przewa­gach rybaków, którzy w czółnach swoich wyprawiali się śmiało przeciw -kupieckim nawom uwięzionym ciszą lub krą w ¡pobliżu polskiego wybrzeża.

Pod koniec owej wojny z Gustawem Adolfem — mówił gładząc brodę — król Zygmunt wysłał swoją flotę na pomoc cesarzowi niemieckiemu. Mieli my wojować przeciw Duńczykom i Szwedom, ale rzekli my sobie: “Dość wojny! Niech kwekrzy saimi się biją! Tam nie idzie

o inasz kraj”. Wielu wtedy Kaszubów zeszło z królewskich okrętów i wrócili my tutaj ¡na Rozewie. Tu jeśmy się ze­brali ze wszystkich wsi i tedy jeśmy zawiązali wielką maszoperię! Mówię wam: żaden statek wroga :nam się nie obronił, skoro my igo jeno dościgli ma naszych szalupach. Poczekajta. Nadejdzie wiosna, a zrobimy i my tak. Bę­dziemy chwytać i ryby, i szwedzkie korabie.

Piątego rana ipo pamiętnym wieczorze Trzech Króli chwycił mróz. Ledwie ¡się rozjaśniło, Marcin Kuchnowski przyszedł do sąsiada by, jak to uzgodnili poprzedniego dnia, razem z nim obejść strąd. Nie doszło do tego, gdyż

nim zdążyli wyjść z mrocznej izby, zza szyby zamarznię­tego okna doszedł ich tętent. Wybiegli przed checz. Jeź­dziec, osadzając konia, któremu waliła para z nozdrzy, krzyknął na ich widok:

Jegomość burmistrz kazał wam /powiedzieć, że na Puck ciągnie z południa wielka armia szwedzka.

Daleko ona? — pytał Jędrzej.

Przed wieczorem stanie chyba nad Redą — wołał posłaniec. — Kto żyw i w Boga wierzy, niechaj chwyta oręż i spieszy bronić puckich wałów przed wrogiem Rze­czypospolitej!

Co zawoławszy spiął konia ostrogą i z kopyta pognał w stronę Ostrowa.

Beka na ramię, rusznica w garść — zakomendero­wał Czerwionka. — Ja będę zbierać drehów ze Strzelna i Łebcza, a ty ruszaj do Chłapowa! Może sołtys Kołacz jeszcze nie wie o zbliżającym się nieprzyjacielu? Rzeknij mu, by poprowadził chłopów pod Puck. Białki z dziećmi i starcy z dobytkiem niech uchodzą do wiosek w Darżlub- skiej Puszczy.

stry wiatr z południa targał grzywy tęgich koni. Na połczyńskiej drodze turkotała karoca. Państwo Suliccy jechali nią do Pucka. Za nimi ciągnęli konno i zbrojno Andrys i Władys Kurowie oraz chłopi Starzyń­scy ii warblińscy, przepychając «ię wśród bydła i świń pędzonych ku bramom miasta. Pani Barbara niecierpliwie wypatrywała z okna powozu celu ¡podróży. Cieszyła się, że wkrótce zobaczy przybranego isyna, który już przed kilku dniami odprowadził swą narzeczoną do nadmorskiej warowni.

Młodzi zamierzali dać teraz na zapowiedzi, by jeszcze w styczniu stanąć przed ołtarzem. Niestety, nadeszły wieś­ci o nadciągającym wojsku. Trzeba było zmienić plany, Janusza bowiem wysłano z listem do Malborka, kędy miał przebywać wojewoda Wejher. Młody Sulicki pożegnał więc ukochaną i wsiadł do łodzi, by z puckimi rybakami

pożeglować przez nie zamarzniętą zatokę do Gdańska. Orszula. długo patrzała za czółnem, które raz po raz za­padało za fale, aż ostatecznie tak się oddaliło, że znikło jej z oczu. Na Wiku wiły /się żagle. Z Rewy, Mechlinek i Oksywia ciągnęły łodzie pełne uzbrojonych rybaków spieszących Puckowi na ratunek.

Gdy schodziła już ze strądu, zauważyła, że od zamku zbliża się jakaś postać w wojskowej odzieży.

Imć Sarfoski — szepnęła.

Komendant miał czerwone lica i chwiał się, jakby tęgo już dziś sobie .podchmielił.

Kogóż to widzą oczy moje? — zatarł ręce podcho­dząc do HewTelkówny. — Panna Orszula od biblijnej kró­lewny Salome stokroć cudniejsza. Nie jest ci ze mnie Herod, wsizelakom gotów aśćce podać na złotym półmisku głowę każdego człeka, który by się ważył wzgardzić uro­dą i sercem waćpamny.

Nie pożądam ja niczyjej głowy — odpowiedziała. — Troskam się jeno, by mój narzeczony swoją uniósł cało z tej niebezpiecznej wyprawy, na którą go wysłano. Wiatr, zdaje się, rośnie...

Zawróciła ku Korabnej Bramie, skinąwszy uprzednio główką komendantowi, lecz ten ani myślał pozostawić dziewczynę w spokoju. Zataczając się lekko, szedł za nią krok w krok przez wąskie uliczki i rynek. Prawił jej komplementy, obiecywał złote góry za jeden przyjazny uśmiech.

'— Nadejdzie dzień, kiedy każde moje słowo więcej będzie warte niźli złoty talar — powtarzał podkręcając wąsy. — Mars focrtuną obdarza swych synów w takich właśnie jak te czasach.

U drzwi kamienicy Jana Rossa Orszula dygnęła, chcąc tym razem ostatecznie pożegnać natręta.

Obaczymy się dziś wieczorem — skłonił się po żoł­niersku. -— Zaproszę pana Hewelkę i aśćkę do zamku na wieczerzę. Będzie takoż sędzia Krokowski, który zjechał z dobrymi nowiny.

Uciekła. Ojca nie zastała w mieszkaniu. Obchodził wały z burmistrzem Tomaszem i panem Niewiarowskim, rot­mistrzem chorągwi dragonów. "Wrócił dopiero wieczorem. Orszula, gdy go ujrzała zmęczonego i przejętego, prze­straszyła się mocno.

Stało się co złego? — zawołała 'zrywając się zinad krosienek.

Patrz! — odparł .prowadząc córkę do okna sąsiedniej izby.

Na rynku tłoczyły się wozy i karety. Na rogach pło­nęły beczki smoły. Płomienie rzucały krwawą poświatę na śnieżne bruki, daszki straganów i mury ratusza. Na jego schodach stało dwóch ludzi otoczonych mięjską ciżbą. 1

Jegomość burmistrz i... — urwała.

To ojciec Grzegorz — rzekł gdańszczanin — gwar­dian wejherowskich reformatów. Przybył przed chwilą z wiadomością, że kiedy opuszczał tamtejszy klasztor, wróg /stał o milę jeno od Wejherowa.

Ciągnie na Puck?

Nie inaczej. Wszelako nie trwóż się, ptaszyno moja. Nieboszczyk król Władysław mocno obwarował ten gród nowymi wały i fosy. Municji w arsenale mamy pod do­statkiem, a i żywności w spichrzach nie brakuje. Duch dobry panuje pośród żołnierzy, wolontarzy, mieszczan.

'— Nie damy Pucka — rozlegały się okrzyki za oknem. — Niech żyje Korona! Niech żyje król jegomość! Niech nam ipanuje!

Gwardian w zrudziałym habicie »podniósł w dłoni kru­cyfiks hebanowy z tsrebrną figurką Zbawiciela. Pobłogo­sławił pucczanom i ruszył ina czele tłumu do starej świą­tyni ciemniejącej opodal zamku.

Pójdziemy i my, panie ojcze? — zapytała prosząco Orszula.

Zgodził się kulpiec. Zeszli do sieni, otworzyli drzwi, do których ktoś właśnie kołatał.

-r— Major Borna? — mruknął gdańszczanin.

We własnej osobie — odparł tamten. — Przybywam od naszego komendanta.

Słucham zatem — rzekł kujpiee.

Imć Sarbski zaprasza wais, panie Hewelka, byście wraz z córką swą nadobną przybyli na zamek. Wieczerzą bowiem pragnie podjąć dziś najznaczniejszych ludzi ż miasta i okolicy, a takoż przedstawić im położenie, w jakim warownia nasza lada chwila znaleźć się może

i radzić z nimi o skutecznych sposobach ocalenia tego grodu.

Skoro tak, tedy nie odmawiam — kupiec otulił się szubą i poszli na Zamkowe Górki.

Most był spuszczony, warty przepuściły przybyłych. W dawnym refektarzu płoinęły żelazne kagańce i cynowe świeczniki. Przy stołach ustawionych w formę podkowy popijali panowie szlachta i oficerowie: sędzia Kernest Krokowski w cudzoziemskim czarnym stroju, dziedzic Poczernina odziany w kontusz ceglastej barwy, imć Szczę­sny Niewiarowski, porucznik Rydygier. Obok komendan­ta, po jego prawej stronie stały trzy puste krzesła. Pierwsze z nich ofiarował Sarbski pannie Orszuli, dru­gie — jej ojcu. Na trzecim rozparł się major Borna. Burmistrza ¡nie było wśród biesiadników.

Baltazar owa uczta — szepnął Kłanieki pochylając się do Rydygiera.

Hewelkówna usłyszała to i przeszły ją ciarki. Była na tej biesiadzie jedyną białogłową. Siedziała obok człowie­ka, który przejmował ją strachem. Mierziły ją jego uśmiechy i czułe słówka.

Uczta Baltazara? — powtórzyła w duchu. — Chyba raczej biesiada u Heroda, na której Salome pląsała, by uzyskać głowę patrona mojego narzeczonego. A i ten czerwonogęby opój podobny jest biblijnemu okrutnikowi...

Było duszno, jakby za chwilę pod ceglanym sklepie­niem miała rozpętać się burza. Woskowe świece skwier­czały. W okopconym kominie gorzały smolne drwa. Strze­lały wysokie rdzawe płomienie, a od czasu do czasu wył wiatr i pchał kłęby czarnego dymu na komnatę. Wszyscy pili na umór. Kiedy stojący w kącie refektarza zegar wybił godzinę szóstą, Sarbsiki podniósł łeb ozdobiony na szwedzką modłę kudłatą peruką. Wstał, wciągnął w czer­wony nos dymne powietrze, stuknął kielichem w stół dę­bowy nakryty śnieżnobiałym obrusem z holenderskiego płótna.

Wielce «sercu mojemu mili panowie bracia i ty, panno nadobna — zagaił mowę. — Co tu ukrywać? Idą na nas ciężkie czasy bezkrólewia i anarchii. Jan Kazimierz jako pasterz zły opuścił w niebezpieczeństwie stado swoje, ale

oto naszą osieroconą ojczyznę pod możne i opiekuńcze skrzydła przyjąć pragnie pan Skandynawii, Infłant i Po­meranii, jego królewska mość Karol Gustaw! Za pośre­dnictwem wałeckiego starosty Franciszka Wejhera pan Kroikow-ski uzyskał od generała Gustawa, Stembocka, gwa­rancję, iż uszanuje życie i mienie mieszkańców ziemi Pucka, prawowitych poddanych Szwecji od czasów Ka­rola Knutssona, który miasto to wraz z zamkiem na wieczne czasy kupił, objął w posiadanie i...

Oriszuli mgła zaszła oczy. Zerwała się z krzesła, zała­mała ramiona.

Boże! — wyszeptała i bez zmysłów osunęła się na podłogę.

Zemdlała! — krzyknął kupiec. — Pomocy! Ratujcie córę moją!

Niewiarowski zaraz przyskoczył do Orszuli, chwycił ją pod ramię i pomógł Hewelce wynieść jedynaczkę z re­fektarza na zamkowy dziedziniec.

Judasz! Iskariota! — splunął rotmistrz, gdy minęli bramę i szyldwacha. — Chce nieprzyjaciołom wydać twierdzę nasizą. Co za czasy! Co za ludzie! Kędy się obej­rzeć — zdrada!

Co robić? — gdańszczanin bezradnie rozglądał się dokoła. — Córko? Lepiej ci?

Kościół był tuż, wprowadzili ¡przeto ‘ dziewczynę do kruchty spod dzwonnicą. Nabożeństwo wieczorne już się skończyło. Organy umilkły. Kościelny gasił świece na ołtarzu, lecz w głównej nawie tłoczyło się jeszcze wielu ludzi. Niejeden pragnął oczyścić się z grzechów przed walką, toteż cisnęli się do konfesjonałów czerniejących za filarami w półmroku bocznych naw. Po lewej stronie spowiadał stary proboszcz Rydel, po prawej ojciec Grze­gorz. Spostrzegłszy iż dwaj mężowie ciągną ku niemu jakąś półmartwą niewiastę, reformata wyszedł z konfe­sjonału. Dopchał się do Orszuli, którą Hewelka z Niewia­rowskim położyli na głazach zimnej posadzki. Ukląkł, dłonią dotknął leżącej dziewczyny. Otworzyła oczy.

Ojcze duchowny — jęknęła. — W tobie cała na­dzieja. Imć Sarbski zdradził... Zamyśla posłać generałowi szwedzkiemu klucze zamku i miasta...

Górze mu! — huknął pan Piotr, który przybywszy wraz z małżonką tego dnia do miasta, stanął w gospodzie

przy rynku i znalazł się z panią Barbarą w farze na wieczornej mszy. Sulieika zaopiekowała się Orszulą. Za­konnik zaś wspiął się na ambonę.

Na ratusz! — nawoływał. — Na ratusz, trzódko wierna! Pobudzimy pasterzy grodu tego. Niechaj odpędzą wilki, co ;na zgubę naszą dybią. Zaprawdę, zaprawdę po­wiadam wam, iż pierwej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niźli heretyk przekroczy bramy Pucka!

Wkrótce tłom ruszył z kościoła na ryinek. Osobliwa to była procesja. Ojciec Grzegorz i Tomasz Ręka szli na przedzie, za nimi kroczyła starszyzna miejska, Ross, Ma- lotka, panowie szlachta — wąsale i brodacze z dobytymi szablami, cieśle, kramarze, rybacy, gniewne pospólstwo gotowe w tej chwili rozgromić całe piekło. Na wezwanie rotmistrza Niewiarowskiego daszlusował do pochodu sier­żant Detlaf, służący już w wojsku przeszło trzydzieści lat. Wychodził on właśnie z zamku na czele oddziału żoł­nierzy zmienić warty na wałach, •starczyło jednak kilka słów oficera, by Kaszubi z ziemi puckiej i lęborskiej za­wrócili jaik na ¡mustrze. Chłolpy, jaik dęby, pomaszero­wały na dziedziniec, torując gwardianowi drogę do re­fektarza.

Zakonnik pchnął drzwi komnaty. Zachwiały się pło­mienie świec. Załomotały ciężkie kroki. Oddział żołnierzy Detlafa okrążył z dwóch stron podkowę stołów i stanął za plecami siedzących przy biesiadzie. Niewiarowski z pi­stoletem w ręku podszedł do Sarbskiego. Detlaf skinął. Czterech piechurów wymierzyło w piersi pijanego zdrajcy lufy muszkietów. Komendant zawył jak wilk w pułapce:

Rata! Straż do mnie! Bunt! Zdrada! Gwałt nad gwałty! Brońcież mnie, towarzysze mili!

Wiązać go! — zakomenderował rotmistrz.

Dwóch osiłków z piechoty wykręciło ramiona wiaro- łomcy. Detlaf natychmiast związał je rybackim węzłem, którego i Samson nie zdołałby rozerwać. Wieczorni goście osłupieli. Jeden Borna porwał się bronić zaprzańca. Rzu­cił się do rapiera, wrzasnął jak opętany na piechurów:

Poślę was do Belzebuba, draby przeklęte! Tak to słuchacie rozkazów komendanta? Psy! Łotry! Hultaje!

Ale Kur chwycił go za nos, a żołnierze związali mu ręce.

Kto isię jeszcze opowie po 'stronie tego warchoła? —

krzyknął burmistrz Ręka wspierając dłoń o bok i mie­rząc surowym spojrzeniem pobladłe twarze niefortunnych biesiadników.

Milczeli wbijając oczy w zaplamiomy obrus.

Gdzie sędzia z Krokowa? — zapytał Piotr Sulicki.

Był tu przed chwilą — odrzekł głucho porucznik Rydygier — ale chyba zwąchał, co tu się święci, i porzu­cił nas bez pożegnania. Z jego to podszeptów i niecnych pokus wyrósł tutaj chwast zdrady! On z wałeckim sta­rostą, zausznikiem Stenbocka, konszachty miał. On pakto­wał z dowódcą naszej załogi!

Na dziedzińcu i pod zamkiem wiwatowano na cześć Jana Kazimierza, Korony, ojca Grzegorza, Tomasza Ręki, pana Niewiarowskiego. Reformata zwrócił się do burmi­strza i oficera.

Vox populi, vox Dei — rzekł. — Lud w ręce wasze składa dowództwo obrotny tego grodu.

Niech żyje! Niech żyją! — krzyczeli Kaszubi za ok­nami refektarza.

W godzinę później Sarbski i Borna znaleźli się w zam­kowym lochu, a fara rozgorzała na nowo światłami. Gwardian zaprowadził bowiem starszyznę ido kościoła, gdzie zaprzysiągł nowych komendantów zamku i miasta, iż będą bronić Pucka do ostatniej kropli krwi.

Była już północ, gdy wyszli z puckiej fary. Gwiazdy świeciły nad ratuszem, daleko w ¡stronie Wejherowa krwawiły niebo rude obłoki. Na blankach i wałach ob­woływały *się straże.

W domu Jana Rossa pani Barbara czuwała przy łożu Orszuli.

Januszu, serce moje — szeptała przez sen Hewel- kówna. — Wracaj, wracaj co rychlej...

Spełniło się jej żarliwe życzenie. O brzasku do przysta­ni przy Korabnej Bramie zawinęła żaglowa łódź. Wysko­czył z niej młody Sulicki. Straż puściła go do miasta, gdyż znał hasło i pokazał list z pieczęcią wojewody.

Porucznik Rydygier pełniący tej nocy służbę, zdziwił się, że młody szlachcic talk szybko uiporał się ze zleconą misją:

Nie potrzebowałem spieszyć aż do Malborka — wy­jaśnił Sulicki. — Pana Wejhera spotkałem na Latarni, wisłoujiskiej fortecy. Że zaś wiatr sprzyjał w obie strony

naszej żegludze, tedym w jedną dobę zdołał sprawę za­łatwić.

Siła zdarzyć się może w ciągu jednej doby — od­parł oficer, powiadomił Janusza o tym, co zaszło na zam­ku i odesłał go do ratusza.

Tam burmistrz przyjął pismo, polecił woźnemu wezwać Niewiarowskiego i Malotkę, a Janusza poprosił, by za­wiadomił o naradzie swego przyszłego teścia.

Rad chyba, waćpan, będziesz obaczyć choć na krótko swą ¡narzeczoną — rzekł.

Na krótko? — powtórzył ze zdumieniem Janusz.

Ano tak. Niebawem wypadnie ci znów pożeglować do Gdańska i odwieźć panu wojewodzie obu zdrajców. Strzec ich trzeba jak oka w głowie.

Moi rybacy pół żywi z mordęgi. Jam krzynę zdrzem­nął się w szalupie, ale oni czuwali przez całą drogę.

Jędrzej Czerwio-nka wyznaczy ci innych maszopów do tej pławby!

Skoro tak, to zgoda! — powiedział Sulicki i opuścił ratusz.

Po chwili kołatał już do kamienicy Rossa. Drzwi otwo­rzyła mu panna Orszula w rannym stroiku i czepku. Rzu­ciła się narzeczonemu na szyję, ucałowała go serdecznie.

Śniłeś mi się dziś, najmilszy. Tyle mam ci do po­wiadania... Gdybyś wiedział, co tu wczora się działo!

Słyszałem już o tym co ¡nieco — uśmiechnął się. — Wżdy posłucham cię chętnie. Wprzódy jeno powiadom twego rodziciela, iż jegomość burmistrz prosi go do siebie.

Zaraz obudzimy pana ojca. Chodź do alkierza.

Poprowadziła go schodami na piętro, odemknęła jakieś

drzwiczki.

Panie ojcze — rzekła. — Na ratusz was wzywają.

Hewelka wyskoczył z łóżka, odział się spiesznie i po­dążył do burmistrza, obiecując po drodze wstąpić do go­spody do pana Piotra i oznajmić mu, że syn szczęśliwie wrócił z morskiej wyprawy.

Twoja macierz u nas dziś nocowała — rzekła He- welkówna po odejściu ojcSi. — Czuwała nade mną przez całą noc i chyba dopiero nad ranem zasnęła głęboko.

Nie ‘będziemy jej budzić — szepnął Janusz. — Niech odpocznie. Wiele ją chyba jeszcze czeka niewczasów.

Po śniadaniu opowiedziała mu swe wczorajsze prze­życia.

Tyś, tedy najmilsza, ocaliła Puck! — zawołał i przy­tulił ją do piersi.

Nie ja, jeno czcigodny ojciec Grzegorz, pan Ręka, pan Niewiarowski i wielu innych — odparła skromnie. — Oni to nie dozwolili, by zdrajca wydał Szwedom złote klucze. Oni je teraz dzierżą i strzegą bacznie. Ja jeno piosenkę o nich zanucić mogę.

Podeszła do stojącej pod oknem harfy i palcami prze­bierając po jej strunach jęła śpiewać cicho:

O mur Pucka morze tłucze falą krwawą, falą isrogą, ma nasz burmistrz złote klucze, ale ich nie odda wrogom.

Ma nasz burmistrz klucze złote, od bałtyckich bram Korony...

Wtem ktoś zapukał do drzwi. Urwała się piosenka. Ja­nusz wyjrzał przez okno.

To Czerwionka! — poznał szypra. — On i jacyś rybacy. Przyszli po mnie.

Odchodzisz już? — zaniepokoiła się. — Toć dopiero co wróciłeś.

Trudno. Służba nie drużba.

Kiedyż wreszcie skończą się te złe czasy? Kiedyż będziemy mogli nacieszyć się naszym szczęściem?

Wtenczas, gdy zasłużę na ten skarb nieoceniony, na ciebie, perło najśliczniejsza — pożegnał ją i zbiegł po schodach.

Wyznaczyłem ci sześciu jastarnickich maszopów z szyprem Jurem Zelinem — oznajmił mu Czerwionka. — Wszystko chłopy jak dęby! Ci nie puszczą z garści owych łotrów, których masz odwieźć do Gdańska.

Tomasz Ręka wręczył Sulickiemu listy, Niewiarowski przekazał mu więźniów w porcie pod zamkiem. Dygotali jak w febrze i patrzeli ponuro w ziemię. Spętanych rzu­cono niby dwa miechy na przednią ławę barki.

Dzwonią zębami anorzkulconn na nabożeństwo — śmiał się z nich Jur Zelin.

Dobrze tak komturom piekielnym — wtórowali mu rybacy odziani w ciepłe kabaty z foczych skór.

Rozwinięto żagiel. Bryza, zmiatająca z niebios obłoki, wydęła go lekko. Janusz Sulicki siadł obok Zelina trzy­mającego ster. Patrzał na oddalające się mury zamku, kościoła, Korabnej Bramy i zdało mu się, że słyszy w szeleście nordy zaróżowionej zorzą, a rozcinanej kilem czółna śpiewny głos swej Orszuli:

O mur Pucka morze tłucze falą krwawą, falą srogą, ma nasz burmistrz złote klucze, ale ich nie odda wrogom...

\ oło południa trzynastego dnia stycznia 1656 ro­ku przybiegła od Sławutowa i Smoliina chmara chłopów z kosami postawionymi na sztorc.

Nieprzyjaciel w sławutowskim lesie! — krzyczeli zdyszani tłocząc się do Gdańskiej Bramy. — Żołnierze mordują każdego, kto im podpadnie. Zamykajcie wierze je! Podnoście mosty!

W mieście zapanował gorączkowy ruch. Na dzwonnicy Świętego Piotra rozkołysał się dzwon. Przed zamkiem bito w bębny. Rybacy buczeli na mgłowych rogach.

Nad okolicznymi wsiami unoisiły się kłęby czarnego dy­mu, a płomienie gorejących checz strzelały wysoko w po­wietrze barwiąc niebiosa łuną pożogi. W jej czerwieni na polach Żelistrzewa ukazały się chmary rajtarii, za którą wynurzyły się z mrzezińskiej doliny szeregi piechoty.

Ciągną! — szło z ust do ust.

Wszyscy mieszczanie zdolni do noszenia broni wyszli na wały. Rybacy zajęli stanowisko od strony morza. Ko­mendę nad nimi objęli Czerwionka i porucznik Rydygier wyznaczeni przez Niewiarowskiego. Chłopami zaś dowo­dził Andrys Kur. Zajął on pozycję od strony Młyńskiej Bramy i puckich mokradeł. Szańców w pobliżu Bramy Gdańskiej bronić mieli dragoni pod wodzą Piotra Sulic- kiego, któremu rotmistrz dodał do pomocy pana Rybiń­skiego, Ustarbowskiego, Robakowskiego i wielu innych.

Wschodnie okopy obsadzili pucczamie. Tu czuwał imć Bartłomiej, brat Jama Malotki, starszego nad wszystką ar­matą. Puisżkarze rychtowali działa, zapalali lonty. Na zamkowej wieży powiewała czerwona chorągiew z bia­łym orłem. Nad nią trzepotały spłoszone mewy. Karolowi bowiem rajtarzy w tysiąc koni okrążyli już z bezpiecznej odległości fosy i wały, bijąc w bębny i dmąc w mosiężne trąby.

Myślą, że od ich wrzawy Puck runie jak mury Je­rycha, gdy obchodzili je Izraelczycy — śmiał się Rybiń­ski do' pana Piotra.

Generał pewny jest, że imć Sarbski bez zwłoki każe wywiesić białą flagę i otworzy iim bramy — odparł Su- licki. — Nie wie, że jego zausznik już przed wojewodą z niecnych swoich zamiarów się tłumaczy.

Strzelajmy — niecierpliwili się tpuszkarze. — Roz­pędzimy ich jak wicher słomiane wiechcie.

Jan Malotka nie dawał jednak rozkazu. Czekał, aż fo­remne czworoboki wroga rozciągną się po polach, zbliżą się na tyle do warowni, że kule działowe będą mogły wy­rządzić im szkodę. Pod Gdańską Braimę podjechało dwóch jeźdźców. Jeden zadął w trąbę, drugi powiał białą chustą.

Parlamentariusze — rzekł Piotr Sulicki do Ręki 1 Niewiarowskiego, którzy lustrując wały, trafili właśnie na tern odcinek.

Politykować z nimi nie ¡ma co odezwał się pan

Rybiński. — Trza powiedzieć im krótko i węzłowato, że jak chcą gadać, to niech gadają z naszym królem Janem Kazimierzem.

My jerno po to istoimy w Pucku załogą, żeby go bro­nić — skinął głową pan Szczęsny. — Do rozmowy z wro­giem starczą nam armaty!

Trafiliście, mości rotmistrzu, w sedno — pochwalił Tomasz Ręka tę prawdziwie żołnierską odpowiedź.

Któż im tedy naszą odpowiedź zaniesie? — zapytał Ustarbowski.

Pan Sulicki! — rozległy się liczne głosy. — Gn po­śród mas najgodniejszy i najbardziej w takowych prak­tykach doświadczony. Wojował za króla Zygmunta.

Zgadzasz się waszmość? — zagadnął rotmistrz.

Fawor to dla mmie niemały — odparł pan Piotr.

Dragoni (przywiedli mu konia, podali strzemię. Strażni­cy otworzyli bramę, opuścili zwodzony most. Szlachcic podjechał do wysłanników generała.

Jego ekscelencja graf Gustaw Stenbock śle przez me usta jegomości Sarbskiemu, walecznemu komendantowi tej warowni, ¡pozdrowienia — rzekł pierwszy ze Szwe­dów. — Spodziewa się zastać go w dobrym zdrowiu i pro­si, by mu niezwłocznie oznajmić nasze przybycie.

Chętnie powtórzyłbym mu te słowa — pogładził w%s pan Piotr. — Niestety komendant ów wybrał się omegdaj w podróż...

Nie spodziewali się parlamentariusze takiej odpowiedzi. Sppjrzeli po sobie. Po chwili jeden z nich mówić zaczął, ale innym już toinem:

Jenerał Stenbock w imieniu miłościwie inarn panują­cego króla Karola Gustawa, którego i ta Rzeczpospolita panem swym uznała, nakazuje wam wydać klucze wa­rowni puckiej. Jeśli rozkazu tego posłuchacie i otworzy­cie nam bramy, nikomu z was, ongi poddanych króla Ka­rola Knutssona, włos z głowy nie spadnie. Zachowacie prawa i przywileje. Nie doznacie uiszczenbku na fortunie. Zawarowana wam będzie »swoboda wszelkiego wyznania.

'Wielce dla nas łaskaw wasz pan, wszelako odkąd świat światem nie słyszano, by przyjaciel w gościnę z ca­łą armią przybywał — rzekł Sulicki. — Karol Knutsison wygnańcem był, którego na tej ziemi (przygarnięto. Puck zaś do Korony Polskiej należy. Paktować zatem możecie tylko z miłościwym królem Janem Kazimierzem!

Wy rozmawiać nie chcecie?

Brak nam wspólnego języka.

Nie pojmuję.

Pojmiecie lepiej, gdy armaty tłumaczami słów tych uczynimy!

Rozjechali się. Rajtarzy wrócili do stojących w dali wojsk, szlachcic minął miejską bramę.

Dobrześ im odpowiadał, mości Piotrze — odrzekł rotmistrz wysłuchawszy relacji. — Nie spodziewali się takiego przyjęcia. 2a ikróla Zygmunta serdeczniej ich tu powitano.

Miało się ku wieczorowi. Szwedzi rozbijali obóz, rozpi­nali namioty, wznosili szałasy, budowali okopy rąbiąc motykami zamarzniętą ziemię, zataczając armaty na wTy-

znaczone pozycje. Pucczanie tłukli bosakami i toporami lód na szerokich fosach, gdyż słońce zachodziło jasno, a wiatr ustał. Przestraszone ptactwo zimowe .podlatywało pod Puck, jakby tu szukając schronienia.

Mróz dobiera — rzekł szyper Jędrzej spotka wszy Sulickiego w pobliżu portu. — Tej nocy zamarznie Wik. Martwię się, czy młody pain zdąży wrócić z Gdańska, za­nim lody drogę mu odetną.

Przecież popłynęli z nim jastarnicy, a to tędzy ry­bacy. Znam ich z czasów, kiedym gościł u starego Jówy. Tacy jak oni, nie ¡poddają isię łatwo. Jeśli ¡kry ścisną czół­no, pójdą po lodzie.

I mogą utonąć po ciemku w jakiej szczelinie.

Szwed robi, co może, by oświetlić iim drogę.

Ziemię ogarnął mrok, ale niebo od południa jaśniało

łuną płonących wsi. O północy przy zmianie straży Czer- wionka wyszedł z Sulickim na brzeg Małego Morza, by sprawdzić grubość lodowej kry. Po kilku krokach usły­szeli odgłos przypominający skrzypienie płóz.

Sanie? — mruknął pan Piotr. — Skąd tu sanie?

W 'tej chwili ujrzał smolistą łódź ciągniętą przez zgar­bione cienie po lodzie, który na płytkich wodach przy- brzeża szybko grubiał.

To chyba wasz Janusz wraca z jastarnikami — ści­snął mu ramię szyper.

Nie omylił się. Rybacy dociągnęli szalupę do brzegu i szlachcic poznał wśród nich Janusza. Padli sobie w ra­miona.

Januszu!

Panie ojcze! Czekaliście mnie tu, na tym mrozie?

Przemarzłeś, syinu?

Ja to nic, ale wyście dopiero co podźwignęli się z łoża!

Mamy bitę — chwalili się tymczasem maszopi.

A coście znaleźli? — Jędrzej przytupywał skorżnia- mi, by rozgrzać skostniałe nogi.

Szwedzką fokę — odpowiedział mu Jur Zelin.

Zaciekawiony Jędrzej zajrzał do łodzii. Zamiast foki zo­baczył związanego człowieka w kapeluszu ze strusim piórem.

Gdzieś waqpan go ułowił? — zwrócił się do młodego Sulickiego.

Janusz wyjaśnił, że gdy schronili się w Osłonińskim Żłobie i czekali wśród zarośli, aż lód na tyle zgrubieje, że utrzyma łódź, ipo jakimś czasie usłyszeli kroki. Z ciem­ności wyłoniło się trzech Szwedów. Jastarnicy wyskoczyli z krzaków i zatłukli ich toporami.

Jeden zdołał rzucić raipier i błagać o życie — koń­czył Janusz Suliieki. — Darowałem mu je, bo jeńca będzie można wypytać o szwedzkie siły i zamierzenia.

Gdyby nie to, i on by leżał ¿na równi ze swymi kam­ratami w Osłonińskim Żłobie — burknął Jur Zelin. — Z morzkulcami nie ma co gadać. Bić ich trza jak purtka w sieci!

Musiał jednak na rozkaz Czerwionki rozwiązać brań^ cowi >nogi i poprowadzić go za bramę, do miasta. Rybacy i żołnierze zbiegli się gromadą, by obejrzeć z bliska pierwszego jeńca.

Wąsy ma jak morski pies — mówili oświetlając go latarniami.

Patrzcie, jakie to pióro chwieje mu się na kapeluszu.

Wiadomo: każdy dudek ma swój czubek.

Z okien ratusza ibiło żółtawe światło. Mimo późnej pory w burmistrzowskiej izbie radził jeszcze pucki triumwirat: rotmistrz Niewiarowski, burmistrz Ręka i ojciec Grzegorz. Tomasz Ręka pochwalił młodego SulickiegO', że nie tylko wywiązał się z (powierzonego mu zadania, lecz jeszcze przywiódł z wyprawy cenną zdobycz. Wejherowski gwar­dian, który znał dobrze język niemiecki, wypytał jeńca, a potem kazano go odprowadzić do więzienia.

Ten człek potwierdził to, co już wiemy — rzekł. — Pod Puck (podciągnął sam Stenbock z siedmiotysięczną armią. Generał gadał ipo:no do oficerów, że starczy tu jeno pokazać wojenną jego potęgę, a miasto niezwłocznie ot­worzy bramy.

A o nowych zamysłach jenerała nic nie wie ów pluder? — zagadnął rotmistrz.

To tylko, iż jutro możemy spodziewać się szturmu — odrzekł ojciec Grzegorz. — Dlatego posłano go Osłoniiń- skim Żłobem nad zatokę. Miał zbadać czy lód jest dość gruby, aby można było natrzeć na naisz gród również od strony morza.

Jeśli tego spróbują, to nie lepszy los ich czeka niżli owych żołnierzy wysłanych na rekonesans ku Wikowi. —

Tomasz Ręka uderzył pięścią w stół, aż zachybotały go­rejące świece w lichtarzach. — Odepchniemy ich od wa­łów, przytr żerny i:m inosów.

Przyda się im to tarcie, bo inaczej łacno sobie no- siska mogą odmrozić, jeśli dłużej pod naszą twierdzą stać im przyjdzie — uśmiechnął ¡się (pan Piotr. — Mróz rośnie z każdą godziną. W ¡polu pod namiotami przemarzną na kość. i

Czy przyniósł waćpan jakie listy od wojewody? — zwrócił się Niewiarowski do Janusza Sulickiego.

A jakże! — zapytany wyciągnął z przewieszonej przez ramię skórzanej torby zapieczętowane pisma. — Oto one!

Rotmistrz skruszył pieczęć, rozłożył żółty arkusz pa­pieru i zbliżył go do płomienia świecy.

Jaśnie oświecony wojewoda nie szczędził nam po­chwał za to — rzekł po przeczytaniu pisma — żeśmy się tak gracko uwinęli ze zdrajcami. Kapitan Sarbski i major Borna w lochach Latarni uwięzieni. W tych dniach zostaną poddani surowej inkwizycji, dzięki której będzie można wyplenić nie tylko zielsko zdrady, lecz i jego korzenie.

Sięgające aż do krokowskiego zamku — dokończył ojciec Grzegorz. — Nie będzie sprawiedliwości na tej ziemi, dopóki tacy sędzię jak limć Hernest z Krokowa przed Najwyższym Sądem nie staną.

Prześwietna rada Gdańska obiecała wspierać nas w potrzebie — ciągnął Niewiarowski. — Wojewoda zaś zachęca do wytrwania. Bądźcie twardzi jak obrońcy Ja­snej Góry, o których rozbiły się fale krwawego zalewu.

Jakoż to rozumieć? — przerwał burmistrz z nadzieją w głosie. — Czyżby Szwed odstąpił spod murów często­chowskiego klasztoru? , 1

Tak jestJ Jenerał Miller, zdobywcą miast nazywany, poniechał oblężenia i z okrutną sromotą w inne strony pociągnął.

Ojciec Grzegorz powstał z krzesła i wyciągnął ręce ku powale izby ozdobionej malowidłem Temidy trzymającej wagę.

Chwała bądź Panu! — zawołał w ekstazie. — Do­pełniła się miara nieprawości wroga. Szala nasza przechy­lać się zaczyna! Sypmy na nią, bracia, rubiny krwi, jako matki i siostry nasze sypią perły łez. Sypmy klejnoty mę­stwa i cierpienia na wagę oną, iktórą święty Michał przed

tranem Wielkiego Sędzi trzyma, a zatryumfuje na tym padole sprawiedliwość i pokój!

Nakreślił krzyż nad pochylonymi głowami i odszedł, by w samotności podziękować Bogu za nowinę, która napeł­niła duszę jego radością niezmierną. Burmistrz zaś za­prosił resztę zebranych do swego teścia, Jana Malotki, który obiecał postawić beczułkę starego węgrzyna w chwili, gdy dojdzie go wieść o pierwszej klęsce Karo- lusa na ziemiach Polskiej Korony.

Godzina ta wybiła nam dzisiaj — mówił prowadząc towarzyszy przez pusty rynek. —- Godzi się tedy wypić na cześć pana naszego Jana Kazimierza, którego oby Bóg rychło z wygnania wprowadził ina powrót w granice Rze­czypospolitej.

Okna ratusza przygasły. Zza węgła narożnej kamienicy błysły kagańce nocnego patrolu. Na pozór uśpione miasto czuwało, gotowe każdej chwili jodeprzeć szturm czarnych, zza morza przybyłych morzkulców.

enerał Stenbock stał ¡na szańcach z lunetą przy oczach i śledził przebieg szturmu. Wąsy drgały mu ze zdenerwowania. Szwedzi od rana atakowali warownię i padali nad brzegiem fosy tak gęsto, że utworzył się tam drugi wał z trupów. Inni walili się w rowy pełne wody i zamykała się nad nimi drobna, posiekana kra, ale roz­chwiane chorągwie wiodły coraz nowe roty na rzeź. Ar­maty grzmiały. Polskie kule dolatywały aż tutaj, w po­bliże jenerała. Koń płoszył się pod nim. Kwiczał, stawał dęba. Graf podał lunetę jednemu z przybocznych oficerów.

Nie łopocze tam na wałach nasza chorągiew? — za­pytał.

Nie, wasza dostojność! — odparł adiutant. — Ani jeden nasz żołnierz fos przebyć nie zdołał.

Mijały kwadranse długie jak wieki. Najzacieklej sztur­mowano od strony zamarzniętych mokradeł nad Płutnicą, lecz chłopi broniący Młyńskiej Bramy odpierali atak za atakiem.

Trąbić do odwrotu! — zadecydował jenerał.

Zadęły surmy. Piechurzy zaczęli cofać się w popłochu,

który zwiększył się jeszcze, gdy z boku uderzył na nich Czerwionka ze stu pięćdziesięcioma rybakami. Wymkną­wszy się z Korabnej Bramy ruszył brzegiem zamarznięte­go morza i znienacka spadł <na wroga, jak -mewa na rybę. Maszopi bez miłosierdzia rąbali szwedzkich piechurów, ścigali przerażonych zbiegów i wyławiali ich z oszronio­nych trzcin i zarośli. Tymczasem z Bramy Młyńskiej wy­padł Kur i rzucił swój oddział wzdłuż fos w stronę poł­czyńskiej drogi, tam gdzie zmykała nieprzyjacielska pie­chota, by schronić ¡się za szańczykami i działobitniami. Niie zdążyła. W ślad za konnymi gburami wysypali się z warowni dragoni Niewiarowskiego. Dudniły kopyta ko­ni, migotały dragońskie szable. Wycinano puszkarzy przy nie oszańcowainych jeszcze armatach ustawionych od pół­nocnego zachodu.

Jenerał Stenbock nie przewidywał takiej porażki. Her- nest Krokowski doniósł mu, że od strony mokradeł naj­łatwiej będzie wedrzeć się do Pucka. Toteż rzucił w to miejsce znaczne siły piechoty. Ciężkiej rajtarii na grząski gruint nie mógł skierować. Zatrzymał ją pod Żelistrze- wem i Błądziikowem. Teraz płacił za to. Kaszubi na jego oczach wycinali w pień całe roty, a z wałów południowo- wschodnich i południowo-zachodnich artyleria Jana Ma­ło tki biła bez przerwy siejąc gradem pocisków postrach i zamieszanie. Oficerowie daremnie usiłowali zatrzymać i na nowo sformować rozproszone ‘Szyki. Próżno płazowali uciekinierów rapierami, krzyczeli do ochrypnięcia — prze­rażeni żołnierze nie zważali na swych dowódców.

Pogrom! — chwytał się za głowę jenerał przyjmując pod wieczór hiobowe meldunki oficerów. — Niegodniście zwać się żołnierzami naszego walecznego monarchy! Ile utraciliśmy armat?

Osiem, wasza dostojność — raportował któryś z ka­pitanów.

A ludzi?

Trudno porachować. Siła legło na mokradłach, koło zamkowych młynów i dalej aż po Swarzewską Kępę. Wszędzie czernieją trupy. Wszelako wielu błąka się jesz­cze po okolicy. Może nad ranem wrócą do obozu.

Osmagać ich każę! Nakazuję ogłosić po biwakach

i kwaterach, iż jutro «staną tu ,przy trakcie szubienice, na których zawiśnie każdy, kto broń i chorągwie jego kró­lewskiej mości (porzucić się ośmieli.

Oficerowie starali się usprawiedliwiać swoich żołnierzy. Tłumaczyli, że bez floty trudno opanować morską wa­rownię. Ktoś ipoważył się wtrącić półgębkiem, że lepiej by było odłożyć oblężenie do wiosny, kiedy zatoka od- marznie i będzie można wziąć Puck w dwa ognie: od morza i lądu.

Mróz sojusznikiem ich jest] — powtarzał oberszter Kaspersen.

Stenbock pochylił się nad rozłożoną na wielkim bębnie mapą Zatoki Puckiej. Ściągnął brwi, wodził palcem po zarysach wysp helskich, ¡brzegów nadmorskich wyżyn, dolin rzeczułek. Obmyślał plany regularnego oblężenia. Oficerowie milczeli, by nie imącić jego skupienia. Wresz­cie uniósł głowę.

Weźmiemy ich głodem! — oznajmił Stenbock swój nowy plan. — Otoczymy twierdzę pierścieniem. Strzec będziemy wszystkich dróg, ścieżek na mokradłach, prze-, smyków leśnych, brzegu i kęp. Szczur ani 'mysz nie zdo­ła wymknąć się z Pucka.

Wedle rozkazu waszej dostojności! — zawołali chó­rem oficerowie i po za kończeniu inarady ruszyli do swych rot i chorągwi, by ściśle wykonać (polecenie generała.

Zdawało się im, że zatrzasnęli pułapkę, a jednaik już za kilka godzin z furty w Korabnej Bramie wysunęła się gromada cieni.

Było chmurnie i wichrzyście. Wiatr wzmagał się powoli wykręcając do wschodu. Przy szalupach czerniejących na brzegu rozstali się nocni wędrowcy. Czerwionka z chla­po wiana mi i wielżanami podążył ku pobojowisku nad Płutinicą zbierać porzucone tam ładownice, muszkiety, heł­my, obszukać poległych, odbierać im trzosy zrabowanego grosiwa. Janusz Sulicki inne miał zadanie. Wysłano go z nowymi pismami do wojewody malborskiego i prze­świetnej rady królewskiego miasta Gdańska. Dowództwo warowni donosiło w tych pismach o odparciu pierwszego szturmu i pytało, czy może spodziewać się oidsieczy.

Wysłannicy postanowili przekraść się przez zamarzniętą zatokę. Na wszelki wypadek, gdyby lodowa pokrywa nie sięgała aż do Wisłoujścia, zabrali z sobą czółno. Sześciu

tęgich rybaków ciągnęło je na linach ¡po gładkim lodo­wisku. Janusz Sulicki kroczył za nimi bacząc na zakne­blowanego i spętanego jeńca. Miał 011 własnymi słowy po­twierdzić relację rotmistrza Niewiarowskiego, iż pod Puc­kiem stoi aż siedem tysięcy Szwedów». Jeniec nie wiedział

o tym, wlókł się więc jak ma stracenie, pewny że go uto­pią w jakiejś przerębli altóo zatłuką i porzucą wygłodnia­łym mewom na pożarcie.

Z niskich, ciężkich chmur zaczynał sypać pierzasty śnieg. Rybacy krok za krokiem posuwali się pod mroźny wiatr. Wkrótce ląd znikł im, w gęstej zadymce.

Jenerał Stenbock, o tej porze śpiący w swym namiocie, ami się domyślał, że tam w dali, wśród śnieżnej bieli siedmiu Polaków drwi z jego rozkazów. Droga ich była wszakże niełatwa. Miejscami trafiały się zwały kry, lód stał się szorstki, chropowaty, utrudniając ciągnięcie sza­lupy. Kil szorował po mim ¡budząc odgłosy przypominające kubek w kubek chrapanie jego ekscelencji grafa Stenbocka.

uszę wy sapiemy z piersi — jęknął Jack Dróż­ka. — Idziemy i idziemy, a wody wciąż nigdzie nie wi­dać!

Chyba jużeśmy minęli Oksywski Hak — mamrotał Rochowego Klemensa Mikołajk.

Może by my tedy skręcili ipod brzeg gdzie koło Oli­wy — dyszał Bożk. — Stamtąd mogliby my do Gdańska piechotą zajść. Myślę, że w tamtych stronach jesz Szwe­dów nie ma.

Bóg wie, kędy są, a gdzie ich nie ma — burknął szyper Jur. — Rybakom zawżdy bezpieczniej ma morzu niż na lądzie.

W południe Janusz Sulicki zarządził odpoczynek. Ry­bacy posilili się czerstwym chlebem. Zelin toporem wy­rąbał dziurę w lodzie.

Jest dość gruby, ale usypany z dryfującej kry — rzekł po chwili. — Taki, jaki powstaje jeno na falistym morzu.

Bryza wciąż ze wschodu stała, tedy chyba żeśmy z Wiiku już wyszli — odezwał się Kąkol — ale nie wierzę, żebyśmy już 'minęli Oksywiski Hak.

Pójdę ¡przodem, może obaczę brzeg! — zawołał Su­licki i przyspieszył kroku popychając przed sobą jeńca. Maszopi ruszyli za nimi w zimowy zmierzch i zamieć.

Woda przede mną! — krzyknął ipo kilku pacierzach z tumanów śnieżycy.

Lód się ugina pod nami — odkrzyknęli z trwogą.

Sulicki sprawdził toporem grubość pokrywy.

Tu lód silny! — huknął w stronę szalupy, — By­wajcie tutaj! Do mnie! Do minie!

Maszopi żwrawiej pociągnęli czółno, lecz było już za późno. Lód załamał się tak gwałtownie, że maszopi le­dwie zdążyli wskoczyć do łodzi.

Chodźcie do :na.s! — wzywali Sulickiego.

Janusz wlokąc brańca ;i co chwila sprawdzając przed

sobą grubość lodu, ruszył w ich kierunku. Był już o pięć sążni od jastarników, gdy, ¡przebiwszy warstwę lodową aż do wody, krzyknął:

Tu lód słaby! Nie dojdę!

Rybacy zaczęli wiosłami przepychać krę.

Czekajcie, paniczu! — pohukiwał Jur Zelin. — Prze­bijemy się do was!

Lecz trudno im było przebyć choć jeden sążeń. Zewsząd otaczała ich kra miękka, ale gruba. Wreszcie ujrzeli Su­lickiego i Szweda za ciemną szczeliną. Rąbali krę topora­mi i rozipychali wiosłami, by się do nich zbliżyć. Daremne wszakże okazały się ich wysiłki. Szczelina poszerzała się szybko. Sylwetki obu ludzi czekających na drugim brze­gu zacierała śnieżyca.

Rozdzielają nas prądy! — nawoływał Jur. — Rąb­my, dresze, bo sulicki panicz przepadnie razem z tym morzkulcem!

Co tam morzikulc — splunął Kąkol. — Niech go purtk weźmie! Przez nich te nieszczęścia spadły na nasz kraj!

Ale pan Janusz z nim jest! — biadał Bożk. — Sły­szycie nas? Gdzieżeście?

Tutaj — odpowiadał Sulicki, ale głosy rozpływały się w śnieżycy i w wietrze.

Stracili się z oczu.

Jastarnicy całą noc pracowali, by wydostać się na twardy lód. Dopiero nad rankiem nieludzko przemęczeni przestali rąbać ikry.

Tein morzkulc miał chyba ze sto purtków na swoje usługi — przeklinał Bożk. — Skoro się tylko ściemniło, diabły zyskały nieczystą moc, zaklęły morze i lód. Po­rwały Sulickiego, a uwolniły Szweda, by go zawlókł do piekła.

Trzeba było morzkulca ¡rąbnąć toporem w łeb i we­pchnąć w przeręblę — mamrotał Kąlkol. — Nie byłoby biedy. A tak przepadniemy, jak panicz Janusz, w pie­kielnej czeluści.

Głupiście obaj! — ¡skarcił Zelin maszopów. — Lód twardnieje. Rankiem odnajdziemy naszą zgubę i dotrze­my do Latarni.

Ty wiesz swoje, a ja swoje — mruknął nie przeko­nany Kąkol.

Podmuchy ustały, śnieg przestał ciąć, rozeszły się chmurzyska.

Chłopi! — krzyknął Jur zauważywszy Furmana na niebie. — Wiatr dmuchał z (północy, przez to zrobiła się ta szczelina.

Ale gdzie ona teraz? — odezwał się Bożk wypatrując pilnie. — Znikła!

Musieli my stamtąd kawał oddryfować — tłumaczył szyper. — Wiatr przypędził inne lodowe pole.

Gwiazda zaranna wschodzi! — Kąkol wyciągnął rękę ku światełku na wschodzie. 1

Pod nim zjawiła się (powoli jasna smuga. Świtało. Po- dźwiignęli się maszopi otuleni w focze burki. Na brodach i wąsach osiadł im biały szron.

Osiwieliście w jedną noc — zażartował szyper. — Ale czyście starzy, czy młodzi, trzeba brać się do roboty! Lód stężał. Pociągniemy dalej nasz kunp.

Przywiązali linę do przedniej istewy, unieśli dziób i wy­windowali czółno na lodowisko.

Cheeme le, dresze, odciągnąć czółno od blemki, żeby się nie załamała — radził Zelin. — Ta kra to nick in­szego, leno zmarznięty śnieg!

Posunęli się o kilka ¡sążni w bok, stanęli przy szalupie i zaczęli wytrzeszczać oczy na bielejącą taflę, oświetloną przez brzask dnia. Na próżno jednak spojrzeniami prze­

biegali zamarznięte od końca do końca morze. Nie było dokoła nikogo. Tylko tu i ówdzie krążyły mewy szukając ryb w szczelinach wodnych. W dali bielały urwiska Wy­sokiego Kraju.

Jesme, dresze, o dwa różańce od Oksywia — rzekł Zelin wskazując ręką daleki brzeg widoczny w słońcu, które nie grzało, ale jarzyło się zimnym światłem i kłuło jak igły źrenice-ma-szopów.

Jastarnicy weszli na ławy szalupy. Przyłożyli ręce do oczu, by ich nie ęęlepiał blask ostrych promieni, i pilnie wypatrywali zgubionego towarzysza.

Nigdzie go nie widać — lamentował Bo>żk. — Chyba lód się pod nim załamał.

Ten szwedzki czarownik zaprowadził go na obsypaną śniegiem blemkę i woda ;się nad nimi zamknęła — splunął KąYoŁ

Nas przecie też ten purtk naprowadził na nie za­marznięty szlam — przytaknął Mikołajk.

Nie on nas, jeno my jego prowadzili — sprostował szyper.

A ja ci powiadam, że to on .zmamił pana Janusza!

Toć jużem wam rzekł, że do uczciwych katolików czarty nie mają przystępu — rozzłościł się Jur.

Co się tedy mogło z nim stać? — wycedził Adam Walkowic, małomówny maszop, który jeśli nie spał lub nie jadł, to się modlił, nawet wtenczas gdy Szwedów rąbał beką.

Prądy, co sę tutaj kręcą, oderwały tę połać lodu, na której oni stali. Zaniosły ¡ich gdzieś w stronę Gdańska, a myśmy zostali w tym zmarzłym szlamie.

Tedy pan Janusz może bec ju w Gdańsku? — ode­zwał się Bożk.

Pójdziecie we czterech w stronę Latarni, to go może napotkacie. Ja z tobą tu zostanę. Będziemy czekać przy czółnie na ich powrót.

Posilili się chlebem i suszoną rybą, pragnienie ugasili lodem, potem Kąkęl, Walkowic, Mikołajk Buda i naj­młodszy z maszopów, zaledwie dziewiętnaście lat liczący, Jack Dróżka, wzięli na ramiona beki.

Rusznice zostawcie w łodzi — przykazał szyper. — Jakbyście natrafili na Szwedów, rzeknijcie im, żeście się wybrali na połów morskich psów.

Skinęli foczymi mucami i odeszli w dal ozłoconą słoń­cem ku dalekim wieżom gdańskim.

Przejdziemy się kąsk i my — rzekł Jur. — Może gdzie tu bliżej spotkamy zagubionych. Idziesz ze mną?

Warto rozprostować kości! — zgodził się Bożk chwy­tając za bekę. — Zdrętwiałem całkiem.

Szli przez pewien czas w milczeniu. Nagle Bożk stanął i wyciągnął ramię:

Tam, tam... Na tej krze leży pan Janusz! Morzkulc go zabił i poszedł swoją drogą.

Zelin wzruszył ramionami.

Przecie miał związane ręce.

Czarownik rwie limy jak nitki.

Drebu, to je zelint!

Jo! Morsci pies! Foka! Podnosi łeb.

Cicho! Położymy się!

Co chcesiz zrobić?

Upolujemy ją!

Odczekali, aż foka (położy głowę 'na lód i zaśnie. Wtedy szyper poderwał się i cicho jaik duch podbiegł do śpią­cego zwierzęcia. W momencie, kiedy foka znów dźwignęła łeb, jastarnik rąbnął ją między oczy. Zwierzę zaczęło się rozpaczliwie miotać. Pragnęło iza wszelką cenę dostać się do szczeliny, uciec w głębię zatoki. Ale Bożk zagrodził foce drogę odwrotu. Odepchnięta od ciemnej szczerby, skrwawiona ciosami bek, zdechła.

Mała — skrzywił się Bożk. — Nie pies, jeno tuszk, morskie szczenię.

Zelin poklepał go po ramieniu:

Mała, ale jeden chłop by jej nie udźwignął! Starczy na obiad! Zaciągniemy ją do szalupy, ściągniemy z niej skórę, tłuszcz oberżniemy, a mięso i wątrobę usmażymy.

Na lodzie ogień rozpalisz? — maszop ina imyśl o ciep­łej strawie przełknął ślinę, aż mu poruszyła się igrdyika. — Z czego, drehu? Z porąbanej kry?

Wyjmiemy z łodzi dębową plychtę, porąbiemy zapa­sowe wiosła i na plycheie rozpalimy ogień.

To ona sę raz dwa spali.

Dębowe, inamoknięte drzewo nie rychło się spali, bo jak sę rozgrzeje, to lód sę roztopi i woda znów je zmoczy. Zdążymy usmażyć pieczeń.

Jo, to sę może udać — Bożk przełknął ślinkę po raz drugi i zabrał się do dzieła.

Wkrótce też ogień zaczął błyskać i dymić. Mięso za­wieszone na koźle zrobionym z wioseł skwierczało i pry­skało kroplami tłuszczu. Słup czarnego dymu unosił się wysoko w powietrze znieruchomiałe ciszą.

Jezus, Maryja, Józef — jęknął nagle maszop. — Idą tu jacyś chłopi.

Pod Oksywiem pojawiło się kilka czarnych punkcików. Powoli, lecz uparcie sunęły po białym śniegu w ich kie­runku.

Raz, dwa, trzy, cztery, pięć — rachował Bożk.

To nikt inny jeno Szwedy — zachmurzył się 'Szy­per. — Nie damy im rady. Ich pięciu, a nas dwóch!

Drehu, w nogi?

Nie ma mowy!

Czemu? Boisz się, że nam ukradną szalupę i zjedzą focze mięso7

Zelin ruchem głowy wskazał inne punkciki ciemnieją­ce na Gdańskiej Zatoce:

Tamtych czterech złapią.

To nasi wracają od Latarni?

A kto by? Święty Piotr z apostołami?

Tedy będzie nas sześciu na pięciu lutrówj

W tym jeno sęk, że morzkulce będą tu prędzej! Wy­przedzą naszych o cały różaniec. c

Cóż tedy robić?

Schowamy rusznice pod szalupę i będziemy udawać łowców fok, a o tamtych drehach powiemy, że wracają z nieudanego połowu.

Roztopiona woda zaczęła spod plychty dymić białą pa­rą. Ogień, choć do niego dorzucali foczy tłuszcz, powoli •gasł. Ale mięso i wątroba były już usmażone. Jastarnicy mogli więc w chwilii, gdy Szwedzi do nich podeszli, uda­wać, że na świecie nic ich (poza jedzeniem nie obchodzi.

Co wy za jedni? — ryknął z daleka szwedzki sier­żant niemiłosiernie kalecząc polski język.

My 'biedni rybacy — zaczął prawić szyper. — Wy­brali my się ma połów fok. Jedną jeno udało się nam ubić. Zdrzeta le — wskazał dogasający ogień. — Jeśmy ją usmażyli i czekamy na naszych maszopów. O, tych, co tam z niczym wracają...

Szwed rzucił wzrokiem na rybaków powracających w dali spod Gdańska, spojrzał ¡na beki bezładnie rozrzu­cone po lodowisku. Popatrzył łakomie na pieczeń i oblizał się mimo woli.

Głodnych nakarmić — rzekł z namaszczeniem Zelim i paluchem wskazał sierżantowi pieczeń.

Żołnierze, widocznie mocno głodni, nie dali się dwa razy prosić, skorzystali z zachęty niezwłocznie. Rapiera- mi kroili mięso i żarli je niczym zgłodniałe wiliki, nie zwracając uwagi na to, że nadchodzi reszta maszopów. Jur zaprosił ich na biesiadę:

Dresze, rzucajta beki, a pójta jeść. Lód gruby tu na łokieć. Nie załamie się.

Rybacy cisnęli beki na lód i przystąpili do ucztujących, zdziwieni niespodziewanym powiększeniem się kompanii.

Sierżant tymczasem otarł ręce w kolet, przygładził tłu­stą brodę i popatrzał na maszopów:

Czas w drogę! — krzyknął. — Muszę zaprowadzić was na Oksywie.

My z Helu — Jur machnął ręką feu wydmom wysp Międzymorza. — Stamtąd! Nie z Oksywia!

Wojak ucieszył się wyraźnie, smadź Szwedom brakowało wiadomości z helskich wysp.

Zelin poprosił, by pozwolono im zabrać szalupę, a gdy brodacz odmownie pokręcił głową, Kaszubi podpierając się bekami, wmieszani między piechurów ruszyli ku Wy­sokim Krajom, w stronę widniejącej na urwiskach, ka­miennej świątynki Świętego Michała. Szwedzi gadali coś w swojej .mowie, toteż szyper zdołał po kryjomu szepnąć rybakom:

Spławimy ich, dresze!

Sławni zabijacy z Jastarni wiedzieli, co to znaczy. Kie­dy po kilkudziesięciu krokach Jur ¡przystanął i zwrócił się do sierżanta z jakimś pytaniem, świsnęły beki. Pięć trupów runęło i zbryizgało lód czerwoną krwią. Mikołajk Buda pierwszy przyskoczył do sierżanta i wyciągnął mu zza pazuchy trzos, w którym brzękły zrabowane talary. Inni maszopi obszukali resztę pobitych. Ściągnęli im buty, kolety, pasy, zabrali kabzy, rapiery, muszkiety i zawró­cili czym prędzej do szalupy. Złożyli w niej łup, chwycili powrozy, szarpnęli przymarzłą łódź. Zginając karki jak woły w jarzmie, pociągnęli w stronę Gdańska.

Chutko, dresze! — (nawoływał Zelin.

Słońce zachodziło już za oliwskie lasy, ale Szwedzi je­szcze by mogli ich dojrzeć ze wzgórzy Oksywia. Zbiego­wie pofolgowali sobie dopiero, gdy nastąpiła ciemność i niebo zaciągnęła powłoka chmur. Szyper pozwolił na odpoczynek, po czym poprowadził dalej ,swą czeladkę.

Jeżeli gdizie znajdziemy panicza Sulickiego, to jeno pod Gdańskiem — przekonywał maszopów.

Jedno jest pewne — rzekł Kąkol.

Co? — zapytał Jack Dróżka.

To, że Szwedy z Oksywia go nie przychwycili, boby inaęzej- z nami gadali.

Jo! — przyznał Mikołajk. — Ten ¡morzkulc w pió- ratym kapeluszu by ich pa nas podjudził.

Do Latarni dotarli dopiero o świcie. Zgłosili się u szyld­wacha strzegącego mostu przed warowną bramą wisło- ujsikiej fortalicji. Zaprowadzono ich na dziedziniec do stóp okrągłej wieży. Z mieszkania komendanta wyszedł na ich spotkainie Janusz Sulicki, wypoczęty, przyodziany jak do drogi.

Cieszę *siię, że wais widzę zdrowych i całych — ści­skał im prawice. — Co się z wami działo? Skąd u was ten ¡nowy przyodziewek i tyle oręża? Wyglądacie jak regularni żołnierze z jakiegoś pułku cudzoziemskiego autoramentu.

Przytrafiła się :naim bita — odpowiedział Jur, •szcze­rząc zęby w uśmiechu. — Morzkulce ¡się nami chcieli za­opiekować, a my im za troskliwość podziękowali.

Wszelako nie słowem, jeno beką — dodał Buda.

Tedy ruszymy w powrotną drogę, jak tylko ogrzeje­cie się nieco i posilicie — rzekł Sulicki. — Przed wieczo­rem musimy stanąć w Pucku!

aczął padać drobny deszcz. Lód stał się tak śliski,'że ¡maszopi z trudem po mim kroczyli. Łódź jednak posuwała się lekko, tym bardziej że holowaniu jej dopo­magał południowy wiatr, który zerwał się przed chwilą.

Jak żyda z deszczem wieje, to west isię śmieje —

wołał Zelin. — Spieszmy’ się, dresze! Skoro ruszy silny west, tedy lód może oderwać się od brzegu!

Nie potrzebował tłumaczyć, jak straszna byłaby wtedy ich sytuacja. Schroniliby się co prawda do łodzi i próbo­wali wiosłować ku Puckowi, lecz styczniowe westy mo­głyby ich wpędzić w ślad za lodem na Wielkie Morze, a tam zginęliby na pewno.

Zrobiło się mglisto. Widoczny przedtem brzeg Oksywia znikł w deszczu lejącym coraz mocniej. Po jakimś czasie wiatr nagle ucichł. Przestało (padać i rozjaśniło się tro­chę. Z ulgą dostrzegli wysoki brzeg Rzucewa.

Za dobre trzy różańce będziemy w Pucku — pocie­szał strudzonych maszopów Adam Walko wic.

Tymczasem obłoki na północnym zachodzie dziwnie zżółkły, by w chwilę później raptownie przybrać barwę ołowiu.

Zdrzeta le na te kłębiaste chmury, co pędzą od pół­nocnego zachodu! — krzyknął Jack.

Dresze — zatrwożył ¡się Mikołajk — to idzie sztorm.

Spieszmy się! — ¡popędzał Jur. — Spieszmy co sił.

Z ołowianych chmur sypnął śnieg. Zerwał się sztorm.

Zamieć cięła w oczy. Rybacy ledwie posuwali się naprzód.

Zakryło ląd — biadał Bożk.

To nic — pocieszał go Kąkol. — Me jesme niedaleko od brzegu.

Choć lód się oderwie, to dopłyniemy łodzią — po­wtarzał raz po raz Sulicki, który idąc w przodzie wypa­trywał bezpiecznej drogi. Nagle w śnieżycy zaczerniała woda.

Stój! — zakomenderował.

Łódź przestała skrzypieć po lodzie. Maszopi podeszli do szczeliny szerokiej na kilka sążni. Jej drugi brzeg spowi­jał biały tuman. Kiedy rozwiał się nieco, zauważyli po przeciwnej stronie około trzydziestu żołnierzy.

Szwedy! — poznał ich Buda.

I tu są — krzyknął Dróżka — tu na lewo, po naszej stronie!

Lód pękł i ich rozdzielił — domyślał się Zelin pa­trząc na trzy postacie.

Ten w środku to nasz! — stwierdził stanowczo Kąkol.

Ma na sobie kolet naszych dragonów — przyznał Janusz.

Dragon stał na krawędzi szczeliny między dwoma Szwe­dami. Zza dymiącej oparem .smugi wody, która się w oczach rozszerzała, bezradni Szwedzi krzyczeli coś nie­zrozumiale ku swoim kamratom.

Dresze, beki w garść! — huknął szyper.

Bić morzkulców! — 'wrzasnęli maszopi biegnąc ku wrogom, by wyzwolić rodaka.

Ten, widząc co się dzieje, błyskawicznym ruchem wy­rwał jednemu ze swych stróżów raipier i przebił stojącego obok Szweda. Pozbawiony rapieru żołnierz chwycił musz­kiet. Szarpał spust, ale broń nie wypaliła. Zrozpaczony chciał skoczyć w mroźną wodę, by ¡przepłynąć do kamra­tów. Dragon nie dopuścił do tego. Nowym sztychem (poło­żył przeciwnika.

Kto te jes, drehu? — krzyknęli jastarnicy, przejęci podziwem.

Jo jem Żelk z Wielkiej Wsi — odparł dragon wy­cierając skrwawioną klingę w połę opończy zabitego przed chwilą Szweda.

Żołnierze za wodą, wrzeszcząc i klnąc, ładowali w poś­piechu muszkiety, Kaszubi odciągnęli śmiałego dragona w zamieć na odległość wystrzału.

Strzelby im zamokły, ale jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści — -mówił rozważny szyper.

Miło mi was poznać — powitał Sulicki dragona. — Kto was nauczył takich sztychów?

Mój ojc, bosman Żelk z królewskiej floty — odparł tenże zdejmując kołpak z podgolomej głowy.

Stary Żelk z Wielkiej Wsi? Znam go przecie. Żyw on jeszcze?

Pociągnął z sołtysem Mrzezińskim nad Żarnowieckie Jezioro, skrzyknęli zbrojną kupę i chcą Szwedów szarpać.

Gadu, gadu, a psy w krupy — zniecierpliwił się Jur. — Lód się oderwał, wiatr go coraz dalej pędzi. Na co tu czekać? Patrzcie: pod lądem czarna woda. Tamtędy dobijemy na łodzi do strądu.

Zadymka ustaje — przytaknął Mlkołajk — a przer­wa tak się rozszerzyła, że nie ma mowy, aby nas »szwedz­kie kule dosięgły.

Zepchnęli więc czółno i powiosłowali w kierunku wy­brzeża, oddalając się szybko od Szwedów, którzy na skra­ju wielkiej kry wyli jak potępieńcy i zaklinali Kaszubów

na wszystko, co im święte, by ich ¡przewieźli na drugą płytę. Mieli nadzieję, że stamtąd dostaną się do Rewy. Krę zaś, na której sterczeli, wiatr pchał w stronę Wiel­kiego Morza.

Ratunku! Ratunku! — niosło isię ich przeraźliwe wołanie nad zatoką.

Płyńcie do Szwecji, a nas ostaweie w spokoju! — odkrzyknął im Sulieki po niemiecku.

Żołdacy zaciskali pięści, wygrażali Polakom i przekli­nali ich bełkotliwie. Biegli wzdłuż szczeliny równolegle z łodzią, która powoli pchała się pod silny wiatr, aż na­reszcie 'wypłynęła z szerokiej gardzieli na wody wolne od lodu. Gdy się ściemniło, wioślarze znajdowali się zaledwie

o jeden różaniec od Korabnej Bramy, a Żelk na ich proś­by opowiadał o swych kolejach.

Siedem lat temu wstąpiwszy do wejherowskiego regi­mentu podążył z nim ido Zamościa. Twierdzy tej bronił przed Kozakami i Tatarami, następnie walczył pod Bere- steczkiem, bił się pod wodzą paina Czarnieckiego na Ukrainie. Służył Radziwiłłowi. Kiedy hetmani przeszli na stronę Szweda, opuścił szeregi, by odszukać dawny swój pułk. Ufał bowiem, że Jakuib Wejher inie sprzymie­rzył się z lutrami, jeno wiernie stoi przy prawowitym królu. Szedł lasami, przedzierał się przez śniegowe za­spy. Omijając zamki i miasta zajęte przez wroga, przy­wędrował na Pomorze.

Wczoraj wieczorem zawitał do rodzinnej wioski. Ojca nie zastał. Z wszystkich wielżanów ¡pozostał na miejscu jeden tylko przygłuchy staruch Drawc. On to powiedział dragonowi, że dziewięćdziesięcioletni bosman pospieszył do Żarnowca, by bronić tamtejszego klasztoru przed wro­gami, jeśli ci dotrą na żarnowieckie ziemie. Potem wyjął z kominka smażonego nura, upolowanego na Wielkim Strądzie, dorzucił drew do ognia i (poczęstował gościa wieczerzą. Podczas niej do checzy zajrzał szwedzki patrol. Starego Drawca poniechali, gdyż Żelk wyjaśnił im, że to głuchy niemowa, ale dragona zabrali i rankiem poprowa­dzili przez Zatokę ku Rzucewu.

Poszedłem nie stawiając oporu, wszelako myślałem jeno o tym, jakby dać drapaka — gadał Żelk. — Prosi­łem w duchu niebiosa, by chlusnął deszcz i hultajom zmo­czył proch. Wtedy będę mógł Ikoło Pucka zwinąć chorą­

giewkę. Nie postrzelą mnie i nie dogonią, bo ja, dr es ze, potrafię gnać jak wiatr!

Jastamicy wiosłowali ‘Słuchając z zapartym tchem opo­wieści.

I deszcz zaczął padać? — raczej stwierdził niż za­pytał młody Jack Dróżka.

Ledwie my weszli na lodowisko Małego Morza —. odparł Żelk. — No a potem rozpętał się sztorm i śnie­życa.

Wysłuchało cię niebo! — westchnął pobożnie Adam Walko wic.

Uczyniło więcej, aniżelim'-«prosił. — Lód pękł! Ja i ci dwaj moi strażnicy szliśmy przodem i zdołali my przejść szczelinę ;na dobry krok szeroką, ale ci z tyłu już :nie zdążyli. Woda nas rozdzieliła i wtedy wyście nad­ciągnęli.

Puck widać! —wrzasnął Mikołajk.

Kontury miasta ciemniejącego nad Wikiem dodały im sił. Wpatrzeni w ogień płonący na zamkowej wieży od­garniali paczenami pluskotliwą wodę.

Kiedy po ciężkiej mordędze łódź dobiła do przystani, złożyli wiosła, otarli pot i wyciągnęli szalupę ¡na piach. Z furty w Korabnej Bramie wybiegł im naprzeciw Czer- wionka z kilkoma rybakami.

Witojtaż, dresze! — wołał. — Cały dzień jeśmy was wypatrywali! Dzięki Bogu, iż jeście przybyli. Marcin, leć powiadomić burmistrza.

Kuchnowski pospieszył przodem na ratusz. Reszta wol­niej kroczyła za nim.

A to kto? — dopytywał się Jędrzej, przyglądając się dragonowi. — Tego przecie z wami nie było?

To wojownik w świecie bywały — powiedział Su- licki. — Syn bosmana Żelka z Wielkiej Wsi.

Wrócił po siedmiu latach wojaczki — dodał Zelin — i wpadł w łapy foko jadom. Poprowadzili go przez Małe Morzę do Rzucęwa, ale nie doprowadzili, bo zachciało się im do kamienistej Szwecji pożeglować.

Tyś jes Zelków Trisza? — przerwał jeden z ryba­ków przystępując do dragona.

Jo! tak mnie zwali ongiś: Trisza. Nie poznajesz mnie, drehu?

Po tylu latach... I tyś mnie przecie 'nie poznał.

Jak się zwiesz?

Władysław Strug,acz. Przed laty byli my w jednej maszoperii i razem wypływali na połowy.

Pamiętam, pamiętam... I teraz znów pospołu bę­dziemy chodzić na łowitwę, jeno nie ryb a tych fokoja- dów przeklętych. Przyjmiecie mnie do waszej nowej ma­szoperii?

Z otwartymi rękami.

Na ratuszu pan Janusz oddał burmistrzowi listy od gdańszczan i wojewody. Ten przekazał je z kolei gwar­dianowi.

Pan Wejher niemocą złożon — zasępił się mnich. — Nie może nam w tej dobie z odsieczą pospieszyć, wszela­ko zaklina nas na rany Chrystusa, byśmy bronili Pucka do upadłego i mie dopuścili, aby ¡klucze tej warowni do­stały się w ręce jenerała Stenbocka. Nie mamy dawać wiary obietnicom tego grafa, gdyż nie zwykł on, jak i je­go pan, Karol Gustaw, dotrzymywać przyrzeczeń i nie ma dlań rzeczy świętych. Żołdąctwo jego splugawiło i zbezcześciło Wejherowską Kalwarię! ¿łupiło Kartuzy. Napastuje ojców cystersów z opactwa w Oliwie — kędy jeno stopę postawi, tam długo nie porośnie trawa!

Prawda to święta — zawołał występując z ciżby Żelk.

Niewiarowski spojrzał ma dragona. Czoło rotmistrza przecięła głęboka bruzda. Przygryzł wąsy.

Gdziem to ja widział tego człeka — zastanawiał się długo, aż przypomniał sobie.

Wstał zza stołu i podszedł do Kaszuby.

Chorąży Bożydar Żelkowicz herbu Topór? — za­gadnął przyjaźnie.

Żelk zaczerwienił się aż ;po podgolony czub. Przystrzy­żone wąsy zaczęły mu lekko drgać pod spiczastym no­sem. Nie wiedział w pierwszej chwili, co odrzec, skłonił więc tylko głowę. Za oknem huczała nor da, hulały śnie­gowe tumany.

Służyłeś waszmość w mojej chorągwi pod wojewodą woleńskim?

Służyłem, mości rotmistrzu, alern porzucił radziwił- łowską służbę, kiedy książę Janusz począł Szwedem cuch­nąć i w ojczyste powróciłem strony, by zaciągnąć się do regimentu imalborskiego wojewody.

Tedy waszmość z tych okolic? Nie z 'naszej wileń­skiej ziemi?

Wolnoż mi, mości rotmistrzu, prosić o rozmowę w cztery oczy?

Zgodził się pan Szczęsny. Poszli z ławniczej komnaty do jakiejś izdebki przy ratuszowej sieni i tam to Kaszuba wyznał dawnemu dowódcy, iż na kresach Rzeczypospolitej podawał się za szlachcica, by prędzej dosłużyć się rangi oficerskiej.

Pochodzę z rybackiego rodu — tłumaczył — że zaś rybacy, jak chociażby ów głośny na całym Wybrzeżu Jówa jastarnik, tęgo za króla Zygmunta tłukli Szwedów toporami, tedym powiadał, że w herbie “Topór” mam.

Możesz go mieć w rzeczywistości — uśmiechnął się Niewiarowski. — Po zwycięskiej wojnie jego królewska mość z pewnością wielu dzielnych żołnierzy nobilitować będzie.

Chorąży spojrzał w oczy ‘Szlachcica.

Wszelakich sił dołożę, by na ten fawor zasłużyć i krwią tamto kłamstwo zmyć z mej czci. Byle jeno spo­sobność się znalazła.

Sposobności u nas ci nie zabraknie.

Jeno rozkaż, waszmość, a lucypera za rogi z piekła wyciągnę!

Jakże zwiesz się naprawdę?

Żelk. Ojciec mój bosmanem był w królewskiej flocie.

Będę o tobie pamiętał, gdy się okazja nadarzy ta­kowa, w której byś męstwem mógł zabłysnąć i prawdzi­wie kawalerską fantazją. No, bywaj zdrów, mój Żelku. Na razie mianuję cię komendantem tych wolontarzy, co zgłosili gotowość wypadania z twierdzy, chwytania jeń­ców i niepokojenia wroga.

Rozkaz, mości rotmistrzu! — chorąży Żelk wypro­stował się jak struna i odszedł żołnierskim krokiem.

Na nocleg zabrał go Janusz do swych rodziców. Pani Barbara powitała go ¡serdecznie i powiedziała przy wie­czerzy, że pamięta jego ojca, który tańcował na jej we­selisku w Na dołu u gbura Pieniążka.

Chyba rodzic wasz szósty już krzyżyk na karku nosił, gdyście na świat ten przyszli? — mówiła z uśmiechem.

Przednio potrafił udawać głosy ptactwa i wszelkiej zwierzyny — przypomniał sobie pan Piotr.

Żelk uśmiechnął się i zapiał jak kogut.

Nieodrodny z ciebie syn wielżeńskiego bosmana — rzekł Sulicki. — Skoro wiszakże ¡pierwsze kury zapiały, pora nam udać się na spoczynek.

Żelk wyspał się ża wszystkie czasy w ciepłych pierna­tach, ale nazajutrz przed południem był już ina wałach, choć zamieć trwała, a wiatr dął ,z (północy ze zdwojoną siłą. Małe Morze zalało mokradła aż ¡pod Połczyno.

Od tej strony, jak i od zatoki Puckowi nic na razie nie grozi — mówił Janusz Sulicki, który towarzyszył cho­rążemu w obchodzie szańców. — Bastionów zaś wscho­dnich i północnych pilnie strzeżemy.

Jegomość burmistrz kazał co godzinę zmieniać war­ty — rzekł chorąży.

Nikt by dłużej w takiej zadymce inie wytrzymał — ciągnął Sulicki. — Szwedy też nie wychylają nosa z kwa­ter w Błądzikowie, Żelistrzewie, Połczynie.

Zawieja przerwała rzeczywiście działanie wojenne na kilka dni, Żelk więc miał czas, by opowiedzieć nowym towarzyszom o swych dotychczasowych żołnierskich przy­godach. Znano go wkrótce na wszystkich ipozycjach i kwa­terach.

Dobry zeń kompan i wesoły dreh — mówiono o nim z uznaniem. — Starczy go posłuchać, a kłopoty ¡spadają z człeka jak iprzegniłe łachmany.

Polubił go i Tomasz Ręka, i Jan Malotka, i Andrys Kur, i porucznik Rydygier, gdzie tylko się bowiem zja­wił, tam rozjaśniały się twarze.

Pokaż, waść, jako ryczy szwedzki lew? — prosili go oficerowie.

Przednio naśladował butnego króla zwierząt. Potrząsał czubem, groźnie toczył wzrokiem, dumnie stawiał nogi i okrążając największą izbę gosoody ryczał na cztery strony świata. Potem jednak wtulał rapier, mający zastę­pować lwi ogon, między nogi, kulił si^ę, rozglądał trwoż- nie, a ryk słabł powoli, aż zamieniał ,się w skowyt strachu.

Orzeł mnie ściga, biały orzeł — skowytał, popiskiwał i zmykał jak obity pies, ku uciesze wszystkich widzów, wśród których nie brakło ¡nawet surowego ojca Grzegorza.

Ale chwile rekreacji były rzadkie, chorąży bowiem dużo miał zajęć, całe dnie (przeprowadzając ćwiczenia z powie­rzonymi mu wolontarzami: puckimi rybakami, okrętnika-

mi, szkutnikami i cieślami. Pokazywał im, jak należy się fechtować, by zwyciężyć przeciwnika, jak strzelać, jak podkradać pod nieprzyjacielski obóz,

Zadamy Szwedom pieprzu — powtarzał za każdym razem kończąc ¡musztrę. — Przetrzepiemy im pludry i raj­tuzy, jeno róbcie wszystko tak, jak wam pokazuję!

Niebawem trafiła się sposobność wypróbowania, czy wo- lontarze należycie przyswoili sobie przekazywane umiejęt­ności. Gromada szwedzkich piechurów, którym znudziła się przedłużająca się bezczynność w obozie, podeszła pod wały i wyzwała pucczain na harce. Żelk natychmiast wy­brał kilkunastu najlepszych szermierzy i za zezwoleniem Niewiarowskiego wyszedł z Rybackiej Bramy. Stanęli oko w oko — ćwierć kopy Polaków i tyleż Szwedów. Puccza- nie wylegli na wały, bo dzień był pogodny, wszystkich zaś ogarniała ciekawość, jak się spisze słynny fechmistrz.

Trisza! — wołali rybacy szypra Zelina. — Pokaż tę samą sztukę, którąś zabił swych stróżów-anorzkulców na lodzie!

Zakłuj szwedzkiego wieprza!

Chętnie skosztuj em szwedzimy!

Z gromady nieprzyjaciół wystąpił jakiś gruby olbrzym i zaczął drwić i śmiać się z puckich mieszczuchów.

Żelk spojrzał ina prawe i lewe skrzydło swego zastępu, a potem ruszył ku Szwedom. Udawał, że omija krzykacza w szerokoskrzydłym kapeluszu, machającego nagim ra- pierem jak wiatrak śmigłami. Zdziwiony oficer otworzył usta. Żelk przystanął, spojrzał nań wesoło i zaczął go przedrzeźniać z taką wprawą, że wszyscy się roześmieli.

Niedźwiedź, istny niedźwiedź! — chichotały mieszczki.

Szwed podniósł rapier i skoczył ku prześmiewcy, lecz

do połowy ud zapadł w głęboki śnieg. Żelk na to tylko czekał. Lekko, jak duch, dopadł przeciwnika. Ten ryczał niczym polarny kudłacz w pułapce. Zanim wygramolił się z zaspy, Kaszuba ciął go przez kark. Olbrzym upadł. Ale w tym samym momencie Szwedzi hurmem runęli na wiel- żona. Zwinny Kaszuba odskoczył d zasłonił się klingą. Z drugiej strony nadbiegli już podkomendni Żeika. Za- szczękał oręż. Przewaga Polaków stała się wkrótce wi­doczna. Szwedzi bezładną kupą zaczęli uciekać ku Błą- dzikowu, niektórzy rzucali broń i błagali o litość.

Żelk nie dawał pardonu. Ginął każdy, kogo dosięgnął.

Krwawy trop znaczył jego drogę. Ostatni, by się ratować, zrzucił cholewiaste buty i boso zmykał po grząskim śnie­gu. I on wszakże inie uszedł przed śmiertelnym sztychem. Dopiero na głos trąbki Polacy zawrócili ku wałom. Nie­wiarowski kazał dać tein sygnał, gdyż zauważono od stro­ny Błądzikowa większy oddział ¡szwedzki.

W nich! — krzyknął Jan Malotka do puszkarzy. — Pal!

Działa plunęły ogniem. Grad pocisków powstrzymał na­cierających i pozwolił ipucczanom minąć bezpiecznie most przed Rybacką Bramą. Maszopi wzięli Żelka na ramiona, ponieśli na rynek. Przed ratuszem podrzucali go w górę i wiwatowali:

Niech żyje ¡pogroncca foko jadów!

Brakło wśród nich jedynie zabobonnego Bożka, który podczas wyprawy do Wisłoujścia przeziębił się śmiertelnie. Zaopiekowała się nim panna Orszula, ojciec Grzegorz zaś dał mu ostatnie namaszczenie, lecz i on zwlókł się z łoża i wyjrzał przez okno, aby przyjrzeć się tryumfowi we­sołego Triszy.

Jakiej waść żąda nagrody? — zapytał chorążego bur­mistrz Tomasz, gdy przycichły wiwaty.

Tej jeno, by mi było wolno w pierwszą pochmurną noc odwiedzić pludrów w ich żelistrzewskich kwaterach — odpowiedział chorąży.

Pomówimy o tym — uśmiechnął się pan Szczęsny, stojący obok Tomasza Ręki. — Na dziś mamy inne zada­nie dla ciebie i twoich zuchówT. Trzeba porąbać nocą lód na fosach.

Racja! — kiwnął głową burmistrz. — Zapomnieli my

0 tym z kretesem, a przecie właśnie ten podstęp ułatwił nam odparcie pierwszego szturmu.

Pogoda była taka, że psa by nikt z budy nie wypę­dził — rzekł Piotr Sulicki. — Zmieniła się wszelako teraz

1 trieba się rachować z możliwością nowego natarcia.

Przez dwie doby Żelkowi wolontarze co noc rąbali lód

na fortecznych rowach, potem wyręczyła ich odwilż. Po­czął siąpić drobny deszcz. Mgła osnuła pola dokoła mia­sta. Ucieszył się’ Żelk i postanowił przypomnieć rotmi­strzowi o danym przyrzeczeniu. Poszedł na zamek i sta­nąwszy przed Niewiarowskim wyjawił swój plan.

Ilu potrzeba ci ludzi? — zapytał pan Szczęsny.

Wezmę piętnastu — odparł chorąży. — To moja szczęśliwa cyfra.

Myślę, że tym razem więcej szczęścia przyniesie ci szesnastka. Poproś waść szypra Czerwiońki, by wam to­warzyszył.

Stary on już.

Ale potrafi szwargotać po ¡szwedzku, jakby w Sztok­holmie się rodził.

Żelk skorzystał z dobrej rady. Prosto z zamku poszedł do Jędrzejowej kwatery i nocą razem z szyprem wypro­wadził wycieczkę za obręb wałów. Ciemno było jak w miechu. Z południowego zachodu wiał lekki wiatr. Brodząc w rozmokłym śniegu ochotnicy skierowali się pod żelistrzewski dwór. Tam spodziewano się zastać sztab generała.

Kaszubi dochodzili już do wsi, gdy zatrzymało ich skrzypienie kroków po śniegu. Stanęli i nadsłuchiwali. Wkrótce posłyszeli głosy szyldwachów:

Wer da?

Swój.

Hasło?

Północny lew!

Odzew?

Trzy korony!

Odczekali, aż zmienią się straże we mgle i deszczu.

Wszystko nam sprzyja — cieszył się Żelk.

Weszli między zgliszcza spalonych zagród. Omijając oca­lałe chaty ostrożnie zbliżali się do zabudowań folwarku. Chorąży w dworskim sadzie ukrył wolontarzy i skinął na Jędrzeja. Obaj mieli szwedzkie kolety i kapelusze, śmiało więc podeszli do drzwi domostwa. Z okapu spadały krop­le dżdżu.

Hasło? — usłyszeli głos wartownika.

Północny lew! — odparł szyper, zapytał o odzew

i zbliżył się do szyldwacha.

—■ Prowadź nas do komendanta! — zażądał.

Jego ekscelencji nie ma w obozie — ziewnął Szwed. — Nie wiesz to, że pod Malbork pojechał?

Nie o jenerała cię pytam, jeno o obersztera!

Pan oberszter śpi.

To go zbudź!

Kiedy oberszter Kaspersein zakazał mi surowo, by kogokolwiek doń puszczać. Cały dzień lustrował wojsko, potem wieczorem nad mapą siedział, a równo ze świtem ma nowy szturm przypuścić do szańców Pucka.

Ja w tej właśnie sprawie... Oberszter Kaspersen sam tu na kwaterze?

Sam — burknął szyldwach.

W tej chwili Czerwionka ścisnął Szweda za gardło, a Żelk przebił mu pierś sztychem puginału. Skonał bez jęku. Kaszubi cofnęli się. Jędrzej stanął na czatach u wrótni. Chorąży wyprowadził kilku zuchów z sadu

i wtargnął do dworu. Tutaj, chociaż wartownik zaręczał, iż pułkownik jest :na kwaterze sam, już w sieni posłyszeli chrapanie kilku ludzi. Żelk wyjął spod opończy ślepą latarkę. W nikłej smudze światła ujrzał trzech żołnierzy śpiących na słomie zaścielającej ceglaną posadzkę.

Uśpijcie, dresze, na wieki tych trzech śpiących bra­ci! — rozkazał szeptem wielżon.

Wolontarze w oka mgnieniu uwinęli się z tym polece­niem i to tak cicho, że nic nie zamąciło spokoju uśpionego dworu. Żelk podszedł na palcach do drzwi widniejących w głębi sieni. Otworzył je i ujrzał bawialną izbę. Na dłu­gim stole błyskały poprzewracane dzbainy, misy i kubki cynowe, w komnacie jednak nie było żywej duszy. Ka­szuba przeto ruszył dalej. Przystanął pod drugimi drzwia­mi i przyłożył ucho do dziurki od klucza. Usłyszał po­chrapywanie dwóch osób. Jedno donośne, drugie cichsze, poświstujące.

Są ptaszki w klatce — mruknął i ostrożnie nacisnął klamkę.

Izba była mniejsza niż poprzednia. Na łożu spoczywał nakryty końską skórą starzec. Bliżej drzwi, na tapczanie spał jakiś młodzik. Obok niego leżała na zydlu krócica

i rapier. Gdy pucczanie załatwili się z gołowąsem, chorą­ży zbliżył się do śpiącego oberszter a i zdarł z niego okrycie.

Precz! — krzyknął ochryple Szwed podnosząc głowę.

Słówko jeszcze piśinij, a zginiesz! — syknął Żelk, przytykając mu ostrze szabli do gardła. — Ubieraj się! Ale duchem.

Pułkownik spojrzał w prawo i lewo. Zobaczył swego adiutanta w krwawej kałuży i zbrojnych wolontarzy.

Zrozumiał, że sprawa jest przegrana. Bez protestu za­czął się ubierać. Wciągnął rajtuzy i rajtarskie buty, na­łożył kolet i płaszcz. Wsadził na łysy łeb perukę i nakrył ją kapeluszem.

Wystroiłeś się jak na wesele — parsknął wielżon

i chustą zawiązał mu oczy. Dwaj woiontarze wzięli go pod pachy i wyprowadzili na dwór. U wrótni dołączył się Jędrzej i reszta śmiałków.

Dobrze poszło? — zagadnął szyper.

Jak po maśle! — szepnął Żelk pokazując jeńca mil­czącego niczym złowiona ryba i potrząsając skórzaną tor­bą. — Schwytałem jesiotra, a wracając z połowu zabrałem jego papiery.

Co za papiery?

Mapy i jakoweś listy z czerwonymi pieczęciami. Wszy­stko, com jeno obaczył na kwaterze.

Deszcz tłumił ich słowa i kroki. Ciemności i silne opary pomogły im wykraść się ze wsi. Wyminęli szczęśliwie li­nię straży i nie napotkawszy żadnego patrolu dotarli na przełaj przez pola do Gdańskiej Bramy. Czekali tu na nich Ręka, Hewelka, Niewiarowski, Piotr Sulicki i ojciec Grzegorz.

Schwytali my grubą rybę! — pochwalił się Żelk.

Wiedziałem, że nie wrócisz z tego połowu z pustymi rękami — rzekł rotmistrz. — Po wiedz wszakże, kogo u ła­paliście?

Pułkownika Kaspersena — oznajmił Jędrzej.

To głowa wszystkich morzkulców spod Pucka — zażartował Żelk. — Bez niego ławica Szwedów nie będzie wiedzieć, czy z prądem ciągnąć, czy pod prąd!

Jak to? A jenerał Stenbock?

Jenerał pojechał pod Malbork, a ten tu jego na­miestnik zamierzał nas dziś o świcie zaskoczyć nowym szturmem — odpowiedział Czerwionka.

Pewne to?

Tak powiedział mi szyldwach, którego przydławi- liśmy u dźwierzy żelistrzewskiego dworu.

. — Najlepiej przepytać jeńca — odezwał się Piotr Su­licki.

Ruszyli więc na zamek. Za bramą zamkową odwiązano oberszterowi oczy i po ceglanych schodach wprowadzono go do refektarza. Szwed ze zdumieniem patrzał na świece

gorejące w miedzianym pająku pod łukami sklepienia, na gotyckie okna, na ławy kamienne. Piotr Sulicki śle­dził go bacznie.

Przypomina wam się ta komnata? — zagadnął po niemiecku. — Chyba sobie przypominacie, jak to tutaj przed laty pospołu z komendantem Sythomem, oberszterem Ziethenem i burgrabią Karlsenem skazaliście w przytom­ności zdrajców, Hejnego i Rokitki, mnie i dwóch moich żołnierzy na śmierć?

Stary machinalnie sięgnął iprawicą do lewego boku, ale uprzytomnił sobie, że jest jeńcem i zadrżał.

Fortuna kołem «się toczy — -ciągnął pan Sulicki.

Kaspersen zaczął szybko oddychać, jakby nagle powie­trza zabrakło w komnacie.

Nie bójcie się — uspokoił go Sulicki. :— Nie jesteś- my, jak wy, wojennymi mordercami! Pójdziecie do lo­chu i tam poczekacie ma sąd sprawiedliwy. Żyją jeszcze świadkowie waszych zbrodni, sromotnego zabójstwa puc­kiego plebana, mnogich grabieży, podpaleń, wieszania chłopów i żołnierzy...

Jestem wojennym jeńcem — wycharczał pułkow­nik. — Nie zapominajcie, że wielu waszych oficerów jest u mas w niewoli.

Polacy zbyli to pogardliwym milczeniem i zasiadłszy za stołem jęli wertować zdobyte listy. Znaleźli wśród nich pismo Karola Gustawa do Stembocka. Po nieudanym szturmie na Puck król nakazał jenerałowi otoczyć tę wa­rownię dwoma tysiącami żołnierzy, pod komendą puł­kownika Kaspersena, a sam Stenbock imiał pociągnąć pod Malbork i zdobyć go za wszelką cenę.

Z Puckiem — mówił półgłosem Hewelka czytający list — chcą uporać się wiosną, gdy nadpłynie wojenna flota.

Wiemy, co nas czeka na wiosnę — rzekł burmistrz. — Po świętym Grzegorzu przeżyjemy ciężkie chwile.

Mówili po polsku. Szwed więc nic z tego nie rozumiał. Opadł na krzesło i siedział ze zwieszoną głową, bokiem do dębowego stołu. Żelk i Czerwionka nie spuszczali go z oka, przechadzając się dla rozgrzewki po chłodnym refektarzu.

Nie troskajcie się, panie Tomaszu — rzekł Hewel­ka. — Skoro tylko kra spłynie z Wiku, sam zakołatam

do gdańskiej rady po prochy, armaty, odzież i pieniądze ma żołd. Wszelkich też starań dołożę, by nam przysłano kilka rot zaciężnej piechoty, nim jeszcze szwedzka flota wpłynie na zatokę i od morza ostrzeliwać nas pocznie.

A o owym planowanym szturmie, o którym pocz­ciwy Czerwionka nas uprzedzał, nie ma mowy w tych pismach? — zapytał Sulicki.

Ani słowa — pokręcił głową kupiec. — Chyba że z tej mapy i znaków na niej poczynionych można by co wydedukować.

Przez dłuższy czas oglądali pilnie kartę Puckiej Zatoki. Po czym pan Piotr uniósł głowę i rzekł:

Herr oberszter.

Szwed podźwignął się z krzesła i wyprostował swoje stare kości, spojrzał przygasłymi oczami na siedzących za stołem.

Doniesiono nam — mówił szlachcic — żeście samo­wolnie, bez wyższego rozkazu postanowili dziś o brzasku przypuścić szturm do Gdańskiej Bramy.

Jeniec poczerwieniał i wybełkotał:

To fałsz!

Gdzież tedy pośród papierów waszych rozkaz od króla czy jenerała?

Jego ekscelencja jenerał przysłał dwa dni temu spod Malborka umyślnego posłańca z ustnym poleceniem.

I cóż wam takiego polecał graf Stenbock?

Nakazano mi znienacka wtargnąć do> Pucka — zeznał Kaspersen. — Szturm na Gdańską Bramę miał odwieść waszą uwagę od wschodnich -szańców. Tamtędy, Bramą Rybacką zamierzaliśmy dostać się do miasta...

No i dostaliście się — wtrącił Żelk. — Prędzej niż się wasz jenerał spodziewał. Donieście 'mu, że stanęliście na puckim zamku nie tracąc ani jednego żołnierza., krom samego dowódcy. Z pewnością pogratuluje wam tego sukcesu!

Kończyła się noc. O szyby refektarza uderzał porywi­sty west, który zbudził się przed świtem i jął przepędzać krę z zatoki.

od wieczór ciepłego i słonecznego dnia Matki Boskiej Gromnicznej niebo pokryły ołowiane chmury

i rozpadał się drobny kapuśniaczek. Z przystani przy Korabnej Bramie wyruszyło ku Wisłoujściu kilka puckich szkut. W pierwszej z nich ¡prócz załogi płynął imć He­welka z Januszem i złapanym oberszterem. Na innych Żelk i Czerwionka ze swymi maiszopami. Szwedzi po utra­cie dowódcy ‘nie zbliżali się do warowni, toteż mała flo­tylla bez przeszkód minęła przesmyk Depki i zawinęła do portu ipod wisłoujską Latarnią, skąd już lądem udali się do Gdańska.

Na ratuszu Hewelka dowiedział się, że pana Wejhera nie ma w mieście. Ozdrowiawszy pociągnął w stronę Chojnic i Człuchowa, by w swych starostwach zbroić lu­dzi na odsiecz Pucka i Malborka, pozostawiając troskę

o Gdańsk burmistrzom i rajcom. Ci nie tracili czasu. Wy­dali broń żuławskim chłopom, a również puckiej załodze nie poskąpili pomocy ni pieniędzy. Załadowano szkuty, które przywiódł Hewelka, prochem, kulami, muszkieta­mi, obiecano wysłać niebawem rotę piechoty, by umocnić obrońców ¡nadmorskiej warowni.

W mieście wrzało jak w ulu. Spodziewano się, że Ni­derlandy nadeślą potężną flotę, by umożliwić wznowienie handlu zbożem. Naprawiono wały, zataczano armaty na bastiony, ćwiczono miejskie regimenty. Bogate mieszczki ofiarowywały klejnoty na obronę grodu. Nikt nie myślał oddawać się w opiekę szwedzkiemu królowi.

Miał o czym opowiadać pan Hewelka pucczanom, kiedy powrócił z ładownymi szkutami do oblężonej twierdzy. Nazajutrz wypłacono piechurom i dragonom zaległy żołd. Dano również pieniądze wolontarzom, choć niektórzy, jak Andrys Kur z Odargowa, wzbraniali się przyjąć dukaty.

Dobry duch zapanował wśród załogi, a radości nie było końca, gdy około świętego Macieja przybyła obiecana przez gdańszczan rota piechoty na szkutach wiozących nowe zapasy.

Było czym się bronić, było co jeść, brakło jedynie opą- lu. W ratuszu puckim znowu zwołano naradę.

Zostało 'nam jeno parę zmokłych sągów drzewa, a do dar ¿lubskich borów trudno się dostać — mówił Tomasz Ręka. — Nieprzyjaciel nie zbliża się pod wały, ale strze­że wszystkich dróg.

Patrolują tylko w dzień, a na mokradła w ogóle boją się zapuścić — poprawił rotmistrz. — Czyż nie tak, Jędrzeju?

Czerwionka skinął głową.

Przekonali się, iż kto tam pójdzie, ten nie wróci — rzekł Andrys Kur. — Zaraz dosięgnie go kula moich ludzi, strzegących Młyńskiej Bramy i Zamkowego Młyna.

Jest tedy droga — zawołał Żelk.

Najbliższej nocy ze swą szczęśliwą “piętnastką” prze- kradł się mokradłami wzdłuż Młyńskiej Strugi aż do Zdrady. Stały tam dawniej dwie zagrody, lecz Szwedzi puścili je z dymem.

Pomnę — gadał chorąży dc swoich wolontarzy — iż była jeszcze w tym borze trzecia zagroda. Może ta oca­lała? Pójdę jej poszukać i wypytam gospodarza, czy Szwed tu nie zagląda.

Zostawił żonierzy na skraju lasu, a sam ruszył na po­szukiwanie leśnego obejścia. Znalazł je szybko. Wszedł na podwórze zagrody i zamknął za sobą furtę na skobel. Stanął przy ścianie chaty. Nasłuchiwał chwilę. Gwiazdy świeciły jasno pośród gałęzi sosen i chojarów. Zagroda zdawała się być wymarła.

Chyba nie ma tu nawet psa, boby przecie zwietrzył mnie i zaszczekał — pomyślał Żelk.

Wtem zazgrzytały zawiasy. Ktoś wyszedł z chaty. Wiel- żon przyczaił się za węgłem i powstrzymał oddech. Cień minął go i skrzypiąc butami doszedł do dębowej furty, mającej bronić obejścia przed wtargnięciem wilków. Stwierdziwszy, że jest zamknięta, zrobił w tył zwrot i za­nuciwszy jakąś szwedzką piosenkę wracał pod chałupę. Kiedy przechodził obok Zelka, Kaszuba skoczył jak żbik

i wbił mu w plecy klingę niemal po rękojeść.

Skroiłem ci kurtkę — syknął, a gdy Szwed rozkrzy- żowawszy ramiona runął na ziemię i jęknął głucho, uspo­koił go na zawsze dwoma jeszcze sztychami.

Potem odczekał pół pacierza ¡nasłuchując pilnie, lecz nic nie zamąciło nocnej ęiszy. Wtedy poszedł po wolon­tarzy, obstawił zagrodę, wyjął arkan i ślepą latarkę.

Z krócicami gotowymi do strzału i gołymi szablami w dło­niach weszli do chaty. Kilku żołnierzy chrapało leżąc na rozłożonej słomie, jeden — widocznie oficer — leżał w łóżku nie spał. Ujrzawszy obce postacie w izbie wy­ciągnął rękę po pistolet znajdujący się na stołku tuż przy posłaniu. Żelk był szybszy. Rozległ się wystrzał. Ręka ofi­cera zwisła, pistolet wysunął się z palców, pościel poczer­wieniała krwią chlustającą z rany w piersiach. Żołnierze pobudzili się, ale nim chwycili za broń, padli pod ciosami Kaszubów. Oszczędzono tylko jednego, który podniósł rę­ce i jęknął łamaną polszczyzną:

Miłosierdzia!

Żelk zarzucił mu arkan na szyję.

Gadasz po naszemu? — warknął.

Ja uczył sę trocha... — mamrotał jeniec czołgając się na kolanach.

Któż jest ten oficer? — wielżan wskazał skrwawione zwłoki.

Horn sę zwał...

Ten sam co tu bywał za Gustawa Adolfa?

Nie... Ale chiba jego krewny.

Więcej was tu nie ma?

Tu ne.

A gdzie?

W Nechowa, Polcino, w Darcluby — przekręcał nazwy.

Psiakrew! — zaklął Żelk. — Pełno ich w tym borze.

Polecono mu na ratuszu zrąbać kilkadziesiąt suchych pni

i spławić Młyńską Strugą, w tej jednak sytuacji było to niemożliwe. Stukanie toporów ściągnęłoby mu na kark ćmę nieprzyjaciół. Zabrał więc torbę oficera i dał znak do odwrotu. Wlokąc brańca na arkanie przekradli się brzegiem rzeki do mokradeł i Młyńskiej Bramy.

Hasło? — zapytał Kur z wału.

Łosoś — odpowiedział Żelk.

Opuszczono most, uchylono furty w bramie.

Przechodź! — naglił strażnik.

Jużeście z powrotem? — dziwił się odargowianin, gdy wycieczka minęła most. — A gdzie drzewo?

Nie ma drzewa i chyba nie będzie — machnął ręką Żelk. — W puszczy Szwedów więcej niźli dzikich świń. Zapytajcie tego jeńca.

Przywiodłeś jeńca?

Oto on.

Trzeba zawiadomić rotmistrza. Poślę Władysa na zamek.

Po co! Sam zaprowadzę tam tego huncwota. Muszę przecie zdać relację z nieudanej wyprawy!

Wyprawa jednak nie była bezowocna. Niewiarowski przesłuchawszy jeńca, zjawił się na ratuszu z hiobową wieścią:

Malbork padł!

Cisza grobowa zaległa ławniczą izbę.

Skąd macie, mości rotmistrzu, tę złą nowinę? — odezwał się po chwili milczenia burmistrz Tomasz.

Braniec wzięty tej nocy w Zdradzie przez chorąże­go Żelka i jego towarzyszy zeznał na przesłuchach, iż twierdza ta poddała się Karolowi Gustawowi.

Zełgał może, co mu ślina na język przyniosła.

Papiery znalezione w torbie szwedzkiego oficera po­twierdzają te zeznania. Jenerał Stenbock zapowiada w nich rychłe swe przybycie z nowymi siłami. "

I nam sił nie brak! — zawołał ojciec Grzegorz. — Gdańsk,, miasto me rodzinne, wierne Rzeczypospolitej

i prawowitemu królowi, podesłał nam w porę posiłki. Nie bądźmyż tedy ludźmi małej wiary! Po złych wieś­ciach nadejdą pomyślniejsze!

Sprawdziły się te słowa co do joty. Tego jeszcze dnia zjawił się w Pucku chłop Marcin Kawka wysłany przez Zycha Mrzezińskiego. Sołtys ostrowski donosił, iż stoi w lasach za Żarnowieckim Jeziorem w trzystu chłopa

i dopytywał, co ma czynić, by przysłużyć się oblężonym.

Sam ruszyłeś w tę niebezpieczną drogę? — pytał wysłańca pan Piotr Sulicki.

Poszedł ze mną bosman Żełk — odparł Marcin.

I cóż z nim się stało?

Osłabł po drodze. Nie mógł ze mną nadążyć. Po­wiadał, iż okręfcnikowi ciężko chodzić po lądzie. Osta- wiłem go w Wielkiej Wsi, ¡na Szkocji!

Nie ma tam Szwedów?

Nie widziałem żywej duszy, prócz jednego starucha, u którego Żelk się zatrzymał.

Masz jeszcze co do powiedzenia? — zagadnął bur­mistrz.

Mam — skinął głową Kawka. — Nasi ludzie dopra- szają się, by suiicki pan objął nad nimi komendę. Są pośród nas tacy, co pamiętają, jak gromił lutrów za kró­la Zygmunta. Wszyscy zaś wiedzą, jaką niedawno rzeź sprawił w Rudnicy pod Odargowem. Sołtys Zych powia­da, że takiemu wojownikowi chętnie ustąpi komendy.

Postanowiono tedy, że pan Piotr wraz z Andrysem spró­bują się w najbliższym czasie przedrzeć w żarnowieckie bory. Chorążemu Zelkowi zaś, który słuchając Marci.no- wej relacji przestępował z nogi na nogę, pozwolono na gorącą jego prośbę popłynąć po chorego ojca.

Nie zwlekając wyruszył nocą w małej łódce. Płynął po ciemku w stronę Wielkiej Wsi. Noc była cicha i ciepła. Zdawało się, że wiosna nadeszła już w pełni, choć za­ledwie kilka dni temu minął dzień świętego Grzegorza. Małe Morze zalegała glada. Od czasu do czasu zrywały się z wody dzikie kaczki przestraszone pluskiem wioseł. Chorąży ostrożnie zbliżył ;się do rodzinnego osiedla i do* bił do brzegu. Wciągnąwszy łódź na strąd chciał ruszyć ku Drawcowej checzy, lecz stanęła mu na drodze jakaś postać. Co tchu wyrwał zza pasa krócicę.

Kto tu? — krzyknął — odpowiadaj, bo strzelę!

Ojca chcesz, synku, zastrzelić? — oz wał się starczy głos.

Tatk! — Żelk rzucił broń i przypadł ustami do węźlastych ojcowych rąk.

Wiedziałem, żeś wrócił — gadał stary bosman. — Drawc mi powiadał, że cię Szwedy pojmały. Myślał jem, że cię uwieźli za morze, tam gdzie teraz wywieźć chcą Swarzewską Pannę.

Co powiadacie, tatku miły?

To co wiem od Drawca! Nie ma Jej już w swarzew- skirn kościele, a wczoraj popłynął pod Cetniewski Hak szwedzki okręt. Jo! Sam widziałem. Rzucił tam kotwicę na grubej konopnej linie. Morzkulce cały dzień ładowali na tę nawę skarby zrabowane z kościołów i szlacheckich dworów,

Zniżył głos do szeptu i podniósł do góry sękaty palec.

Głowę bym dał, że i naszą złotą Panienkę wraz z inszymi bogactwami ukryli w poczernickim dworze i te­ro ją na tym kurpie powiozą do Szwecji. Ale niedocze- kanie ich, żeby do tego doszło.

Chorąży pożałował, że będąc w Pucku nie zapytał ni­kogo, czy rzeczywiście nie zdołano przed najazdem ukryć cudownej figury. Wydało mu się to dziwne, uwierzył je­dnak starcowi. Był przecież tu ma miejscu, więc chyba dobrze wiedział, jak się sprawy mają.

. — Co chcecie, ojciec, robić? — zapytał Trisza z nie­pokojem.

Zgrzybiały bosman zwierzył imu się ze swego zamiaru:

Szedłem pod Swarzewo, do Lipiejo Dołu. Tam swa- rzewianie ukryli swoje czółna. Zepchnąłbym jedno na wo­dę. Rowem bym wyszedł na Wielkie Morze. W ciemności łatwo podpłynąć, do tego przeklętego kurpa i przeciąć ko­twiczną linę. Nim piekielnicy spostrzegą, co się stało, już wlezą na mieliznę. Toć jeno patrzeć, a nadejdzie norda! Woda od zachodu słońca podniosła się już o półtora stopy.

Tedy sztorm pewny, ale czy wy, tatku, dacie radę? Toć macie bez mała sto lat, a Kawka powiadał mi, żeście chorzy... — niepokoił się syn.

Okrętnik je wiedno'chory na lądzie, a zdrów na mo­rzu! Dam radę. A jaklbym nie dał, to ty mi, synku, po­możesz! Masz czółno?

Mam!

To je dobrze! Prędzej będziemy przy Cetniewskim Haku.

To mówiąc zgarbiony bosman podkasał parciane portki i wgramolił się do łodzi.

Podaj mi bekę i topór — powiedział. — Leżą tam, na strądzie.

Żelk podniósł rybacki oręż, rzucił go na plychtę, ze­pchnął łódź, skoczył do miej i powiosłował w stronę ¡prze­smyku zwanego Rowem, a oddzielającego Międzymorze od lądu. Wiosłując opowiadał o swej siedmioletniej tu­łaczce i wojaczce dopóty, dopóki nie posłyszał, że stary szczęka zębami. Spojrzał na ojca. Czapa i burka z foczych skór dobrze chroniły przed zimnem, ale nogi były nie obute.

Wyście boso? — zdziwił się niepomiernie. — Zmar­zniecie, tatku, na kość, zachorujecie ciężej jeszcze. Gdzie wasze bosmańskie skorżnie z byczej skóry?

Morzkulce je zabrali, a te chodaki, w których przy­szedłem spod Żarnowca, na nic się już zdarły. Co mi tam buty!

Wypłynąwszy na Wielkie Morze chorąży Żelk skiero­wał czółno na zachód, w stronę Cetniewskiego Haku. Nie minął różaniec, a wyłoniła się z ciemności wielka brzu­chata nawa.

Płyń, knopie, pod dziób — rozkazał cicho bosman. — Cofnij czółno rufą do kotwicznej liny!

Syn sprawnie wykonywał polecenia. Ojciec chwycił gruby powróz, zamachnął się, przeciął go toporem i prze­żegnał się szeroko.

Udało im się niepostrzeżenie wycofać spod burty. Od­płynęli i uśpiony korab zniknął wkrótce w mroku. Tylko wiosła cicho rozgarniały wodę skrzypiąc w dulkach jak świerszcze.

Stój — rzekł nagle staruszek rozglądając się na wszystkie strony.

Wioślarz wyciągnął paczeny. Łódź stanęła.

Bosman poślinił palec i podniósł go nad głowę.

Powietrze ciągnie z morza — szqp:nął tajemniczo. — Dobra nasza, synku!

I bryza czarnieje już, tatku, od północy — wska­zał chorąży ciemną smugę.

Chwała Bogu! — westchnął stary wielżoin. — Szwe- dy pójdą w strąd.

Byli już koło Rowu. Silny prąd wzbierający wody zniósł ich na Wik.

Przed świtem zawiniemy do Pucka — mówił cho­rąży. — Robi się chłodno, ale wkrótce będziecie się wy­grzewać na mojej kwaterze pod puchowym piernatem. Ojciec Grzegorz zna się ma lekach. Da Bóg, że wrócicie rychło do zdrowia!

Chcesz płynąć do Pucka? — spytał stary.

Rotmistrz Niewiarowski zwolnił mnie jeno na tę je­dną noc. Muszę wrócić w porę! Przyrzekłem!

A ja muszę iść pod Cetniewski Hak!

Co wam w głowie?

Tam się rozbije tein przeklęty kurp. Dobijaj do strą- du! "Wysadzisz mnie tutaj!

Daremnie prosił go syn, by poniechał tego niebezpiecz­nego zamiaru.

Sędziwy marynarz króla jegomości pożegnał się i boso po wilgotnych łąkach ruszył z beką ma ramieniu na Wiel­ki Strąd. Syn patrzał za nim ze łzami w oczach. Nad­

chodziła morda. Nim starzec dotarł na wielżeńskie wydmy, już zadął ostry wiatr, a morze rozszumiało się groźnie.

Pod Cetniewskim Haikiem bosmam ukrył się w dole piaszczystym i spojrzał ku szwedzkiemu statkowa. Fale rosły. Wrak czerniał ma przybrzeżnej mieliźnie. Tuż przy mim sterczały wysokie głazy. Za każdą falą okręt kiwał się lekko, jakby żegnał się z tym światem.

Na wschodzie wstawał dzień, lecz niebo zasnuły chmury i zaczął padać deszcz. Północny wiatr potężniał z minuty na minutę. Syczał perlisty ipresk. Szum morza zagłuszał wołanie o ratunek, ma strąd iprzycwałowało kilkunastu rajtarów z poczernickiego dworu. Konie stawały pod nimi dęba, a krzyki ich i przekleństwa “porywała wichura. Na chwiejnym pokładzie ginącego okrętu marynarze wzywali pomocy, której nie mogli im udzielić odgrodzeni kipielą kamraci.

Za długoście, purtki, spali — szeptał do siebie Żelk patrząc z ukrycia na to straszne widowisko. — Żebyście wcześniej tu iprzyjechali, moglibyście może jeszcze tych morzkulców uratować.

Wiedział, że teraz już ma to za późno. Silny prąd wy­kluczał jakąkolwiek pomoc. Deszcz zmienił się w rzęsistą ulewę. Rajtarzy bezradnie kręcili się po brzegu bodąc ostrogami kobyły płoszące się co chwila. Jeźdźcy z tru­dem utrzymywali się w kulbakach. Wiatr zrywał im ka­pelusze, targał opończe.

Bodaj was, czarty siarczyste, iporwała ta norda i po­niosła aż do samego piekła — dzwonił zębami stary bosmam.

Zsiniały z zimna trwał ma posterunku pewny, że grzy­wacze rozbiją wrak w perzynę. Fontanny piany tryska­ły aż do połowy masztów. Pękaty kadłub trzeszczał wśród kamieni. Niebawem runął przedni maszt. Potem oberwał się kawał dziobu. Rozbitkowie z rozpaczy zaczęli skakać w kipiel, lecz fala wyrzucała ma brzeg jedynie trupy. Do piaszczystego strądu nie dopłynął nikt. Rajtarzy pozsiadali z korni. Wyciągali ma piasek zwłoki okrętmików. Patrzeli w ich zastygłe lica, na których groza śmierci wycisnęła swoje piętno'.

Wtem spieniony grzywacz rzucił ¡pod stopy dowódcy rajtarów szczątek dziobnicy ze strzępkiem przeciętej liny

kotwicznej. Szwed przyjrzał się jej bacznie. Pojął, co by­ło przyczyną rozbicia. Wzniósł pięści, ryknął jak zranioiny tur. Rajtarzy otoczyli go zwartą gromadą, (pokazywali so­bie dowód podstępu, odgrażali się nieznanemu sprawcy. W końcu dosiedli klaczy i wjechali w parów przy Cet- niewskim Haku.

Morze zaś kończyło dzieło zniszczenia. Na wraku zwalił się drugi i trzeci maszt. Kiedy rozipadła się reszta kadłu­ba, brzeg zasłały okrętowe belki i deski. Toczyły się beczki, skrzynie, pęki lnu, bele płótna, gdańskie krzesła. Sprawiedliwy Bałtyk zwracał ziemi nadmorskiej łup wy­darty jej przez wojsko Karola Gustawa.

Do cna zmarznięty podniósł głowę i rozejrzał się na obie strony. Nie zauważywszy nikogo w pobliżu wyszedł z kryjówki, chwiejąc się podszedł ku zolojowi. Chodził wzdłuż niego, schylał się, oglądał każdą belkę, odsuwał beczułki, .przewracał pęki lnu, szukał pilnie, cierpliwie, wytrwale.

Deszcz ustał, lecz zaczął ciąć śnieg. Staruszek mimo dreszczy, które wstrząsały jego ciałem, kroczył z uporem dalej. Siady bosych jego stóp zacierały fale wychlustu- jące na brzeg coraz to nowe bity. Niestety, Swarzewskiej Panny nie było wśród nich.

Halt! — nadleciały naraz wrzaski od wądołu.

Bosman Żelk spojrzał w tamtą stronę. Ujrzał kilku/nastu,

rajtarów. Staruszek zdjął bekę z ramienia, wbił ją w strą­dowy piasek, podparł się mocno, oburącz dzierżąc ¡drzew­ce. Bosy, w przyodziewku z foczych skór wyglądał jak morskie straszydło, które wypełzło na brzeg z przepast­nych den. Szwedzi pokrzykiwali ze zdumienia. Komendant ich naparł koniem na Żelka, pochylił się w siodle, by zapytać Kaszubę, kim jest i czego szuka.

W imię Ojca i Syna, nadeszła moja godzina! — krzyk­nął stary okrętnik, wyrwał ;bekę i przebił nią Szweda.

Oficer zwalił isię z siodła na mokry piach. Rajtarzy z wrzaskiem zatopili rapiery w piersi starca.

Panno Sw7,arzewska — jęknął i osunął się na klęczki.

Szwedzi chcieli rozsiekać go w kawały, ale na brzeg

runęła tak olbrzymia fala, że ledwie zdążył; uciec przed nią do wąwozu. Żoeh zabrał kaszubskiego wojownika.

Po kilku dniach sołtys Pomieczyński przekradając się od Żarnowieckiego Jeziora, by zobaczyć swoje domostwo w Swarzewie, znalazł przy Lipim Dole zwłoki starego bosmana. Prąd morski zniósł je aż tutaj spod Cetniew- skiego Haku.

czora przyświecał księżyc w pierwszej kwa­drze, ale dziś ciemno, choć oko wykol — mruczał An- drys Kur prowadząc konia ścieżyną wijącą się przez puckie mokradła.

Bogu dzięki za te mroki — odparł idący za nim pan Piotr. — Łatwiej przedrzemy się przez szwedzkie straże.

Odkąd śniegi stajały, otoczyły te purtki nasz Puck ciasnym półkolem — dodał chorąży Żelk. — Pilnują po­no nawet drogi pod Gnieżdżewską Górą.

Odwilż nastąpiła w dzień po jego powrocie z wyprawy do Wielkiej Wsi. Ubiegłej nocy zdołał przy pomocy Czer- wiomki i jego maszopów wybadać, że wróg nie strzeże tylko topieli nad Młyńską Strugą i Płutnicą. Tym jedynie wolnym szlakiem postanowili przemknąć w żarnowieckie bory. Prowadził ich Marcin Kawka, znający te okolice jak własną kieszeń.

Na twardy grunt wydostaniemy się dopiero przy Sulicach — powtarzał towarzyszom \nocnej podróży.

Im później, tym Jepiej — mówił na to Piotr Sulic- ki. — Wieści o wzięciu Malborka potwierdził dziś ran­kiem list przysłany przez gdańską radę. Kto wie zali nie nadciągnęły już posiłki znad Noga tu. Szwedy mogą krę­cić się po Żarnowiźnie. Musimy baczyć, by nie natknąć się na jaki ich podjazd.

Chorąży Żelk ciągnąc klacz 'przez grząską ścieżkę wśród bagien i roztopów, imyślał o swym ojcu. Czy udało się bosemu starcowi uratować Swarzewską Pannę? Czy spod Cetniewskiego Haku cało uniósł siwą głowę? Czy spotka go w leśnym obozie wolontarzy sołtysa Zycha?

Przywędrowawszy na zgliszcza Sulic dosiedli koni.

Okrążymy Krokowo — powiedział pan Piotr.

Warto by było wyrugować ipana Hernesta z tego zameczku — rzekł Andrys. — Mała to warownia, ale można by 2: -niej wypadać na wszystkie drogi i utrudniać nieprzyjacielowi zaopatrywanie w spyżę wojsk oblegają­cych Puck.

Sęk w tym, skąd weźmiemy armaty? — zmarszczył czoło Piotr Sulicki. — Bez nich Krokowa nie zdobędzie­my!

Mogliby my szturmem przedrzeć się przez fosy i wały — wtrącił Kawka.

To by kosztowało nas zbyt wiele ofiar — nie zgo­dził się pan Piotr. — Może uda się nam urwać baterię z artylerii Stenbocka, gdy pułki jenerała :na Puck cią­gnąć będą.

Zaczaimy się na nie w rekowskim lesie — zapalił się chorąży. — Wpadniemy znienacka na puszkarzy i por­wiemy jedno, drugie działko.

Skoro jeno kilka pocisków przez okna zawita do zaimkowych komnat, zaraz pan Krokowski otworzy nam bramę — pokiwał głową Marcin. — Na zamku więcej ma być białogłów niźli mężów zdatnych do obrony. Lu- trzy pociągnęli za Szwedem pod Malbork.

A sędzia Hernest? — zapytał Sulicki. — Nie sku­siły go wojenne wawrzyny?

Dorna ostał i lęka ¡się z zamku wychylić, boby go nasi na widłach roznieśli za to, że królowi szwedzkiemu hołd pono złożył.

Tak rozmawiając zbliżyli się do Żarnowieckiego Jeziora. Nastał już jasny dzień, kiedy od strony Karto,szyna wy­legła na drogę biegnąca wzdłuż jeziorowego brzegu gro­mada chłopów uzbrojonych w rusznice i widły.

Nasi! — krzyknął Marcin.

Biorą nas za nieprzyjacielski podjazd — zoriento­wał się Piotr Sulicki i zerwawszy kołpak jął dawać znaki, by :nie strzelano, a gdy chłopi opuścili lufy, ode­tchnął z ulgą. — Kto nimi dowodzi?

Białk z Kartoszyna! — odparł Kawka.

To wy? — dziwili się Kaszubi, podchodząc do jeźdź­ców. — Myśleli my, że Szwedy.

Macie szczęście, żeście nie morzkulce!

Nenki rodzone by «was nie poznały na .sądzie osta­tecznym!

Sulieki pan! — wołał Białk. — Nasz pan PiotrJ A to się ludzie nasi ucieszą!

Bywają tu Szwedy? — zagadnął Sulieki.

Dwa razy tu się pojawili, ale jak my im drogę za­stąpili, szybko wycofali się pod Puck.

Chcieli złupić klasztor żarnowieckich panien?

Chyba, wszelako wprzódy musieliby się z ¡nami roz­prawić.

A wiele was?

Moc chłopa się zebrała pod komendą Mrzezińskiego. Ci stoją pod Rybnem i Kostkowem, ale jest i po inszych wsiach, jak choćby u nas w Kartoszynie, siła dobrych Kaszebów, co by radzi ma jedno skinienie poszli prać Szweda.

Chodźcież tedy z nami, a obiecuję wam, iż nie bę­dziecie za piecem siedzieć.

Wiadomo — roześmiał się kartoszyniak. —' Toć gołowąsem jeszcze będąc biłem się pod waszym przewo­dem. Dobrze pomnę krwawą potrzebę pod Starzynem i insze utarczki.

Tedy w drogę! — krzyknął Kur.

Ruszyli. Przez Kartoszyno, Ciemnowo i opustoszałe zaś­cianki parcianej szlachty kaszubskiej przybyli do Rybien- ka, gdzie kwaterował ostrowski sołtys.

Tatk! — zawołali czterej synowie Andrysa strzegący wjazdu do wioski. — Nasz tatk przyjechał!

Również rybacy spod Karwi, Białej Góry, Łeby, okoli­czni chłopi, zagrodowi szlachcice z ziemi puckiej i lębor­skiej -powitali serdecznie przybyszów i bez zwłoki okrzy­knęli pana Piotra swym wodzem.

Prowadź *nas na Szweda — wołali trzaskając sza­blami przed dworkiem Rybińskich, na którego ganku stał otoczony przez starszyznę. — Dość już długo tu gnu- śniejemy! Oręż mam rdzewieje! Ręce świerzbią!

Sulieki podziękował za obiór i zaufanie.

Koimuż ufać, jeśli mie wam, panie! — krzyczeli chło­pi z puckich królewszczyzn. — Wyście wsi naszych od Szweda bronili! Wyście nas dobrą radą wspierali, gdy starosta Działyński chciał z mas krwawy pot wycisnąć! Rozkazujcie, a w ogień za wami skoczymy!

Szlachcic natychmiast zabrał się do dzieła. Zycha z ry­bakami posłał pod Białą Górę, by strzegli morskiego

brzegu. Resztę wolontarzy podzielił na cztery oddziały konne i piesze. Komendantami trzech zostali: Kur, jeden z panów Rybińskich i Żelewski z Kartoszyna, dowództwo czwartego objął sam Sulicki.

Po trzech dniach musztry pan Piotr poprowadził od­działy ina Warszkowo, skąd ciągnęły się lasy aż do traktu łączącego Redę z Puckiem. Przed wieczorem Kaszubi przywiązawszy koinie do pni xpo obu stronach tej drogi zaszyli się w gąszczach pod Rekowską Górą.

Za późno! — martwił się pan Piotr dowiedziawszy się od chłopów, że tego dnia szwedzkie kolumny prze­ciągnęły tędy na Puck.

Szkoda — pokiwał głową zasępiony chorąży Żelk, który w ciągu ubiegłych dni nadaremnie dopytywał w obozie o swego ojca. — Gdybyśmy wcześniej tu sta­nęli, może powiodłoby się mam urwać szwedzkim purt- kom kawał ogona.

Jak to, kawał ogoma?

No te wozy z wiwendą, co to zazwyczaj ciągną za armią, albo jakie działko w błocie ugrzęzłe.

Dziś nic z tego, mości chorąży, wszelako jutro może się nam jaka sposobność do łowów nadarzyć.

Rozpalili ogniska i grzejąc się przy nich czekali rana. Bór szumiał nad nimi głucho, tajemniczo.

Obstawimy wszystkie drogi — gadał Andrys Kur do Jakuba Szymańskiego. — Nie dopuścimy do Pucka ży­wej nogi.

Jenerał Stembock — tłumaczył Sulicki — będzie mu­siał odciągnąć spod Pucka znaczne siły, by dowóz so­bie zapewnić. Przed przewagą umkniemy w nieprzebyte ostępy, ale mniejsze oddziałki wybijemy doszczętnie!

O świcie, zaledwie pogaszoino ogniska, nadjechał młody Pięta-Ustarbowski wysłany nocą na zwiady.

Od Redy ciągnie nieprzyjacielska kolumna — mel­dował. — Wiozą z sobą armaty!

Siła ich? — zapytał pan Piotr.

Nie będzie więcej -niż dwustu chłopa!

W sam raz kąsek dla nas — zatarł dłonie chorąży Żelk. — Porachuję się z nimi za mojego rodzica. Przy­śnił mi się dzisiaj, cały we krwi i pomsty żądał. Pewnie go ubili tam pod Hakiem...

Tymczasem wąż szwedzkiego pochodu przepełzinął przez most :na Redzie i minął Ciechocino.

Przednia straż wjechała w las — donieśli zwiadowcy.

Przepuścić ją! — rozkazał Sulicki i ukrył swoich w gęstwinie.

Rajtarzy jechali stępa drogą wiodącą ¡pod górę w pobli­że Rekowa. Za nimi turkotały wozy i armaty. Woźnice klęli, smagali konie batami. Furgony i działa grzęzły w gliniastych koleinach i kałużach czerniejących w cieniu wysokich przydrożnych drzew. Gdy ostatnia armata wje­chała w las, Żelk zagwizdał jak ¿os. Z gąszczy huknęły setki muszkietów.

Zasadzka! — krzyknął dowódca oddziału i zwalił się z kulbaki, bluzgając krwią z piersi rozdartej po­ciskiem.

Popłoch straszliwy ogarnął jego /podkomendnych.

Bij morzkulca! — huczały zewsząd mściwe głosy. — Bij, zabij!

Ci Szwedzi, których jeszcze nie ugodziły polskie kule, chwytali pistolety, muszkiety, wydobywali rapiery, lecz nim zdołali zasłonić się przed cięciem, padali -pod ciosami szabel, wideł lub kos.

Gińcie, za tatka mojego! — krzyczał Żelk, siekąc wrogów świszczącą szablą. — Wypatroszę was, wieprze, do jednego.

Najgorętsza walka wrzała koło dział. Nie darowano żywota ani jednemu z szwedzkich puszkarzy, furmanów, piechurów. Wybito ich do ostatniego.

Jeszcze kilka takich potyczek, a Puck stanie Szwedom kością w gardle — dyszał po bitwie imć Jakub Szymań­ski, bartnik z Domatówka. — Pożałują te północne diab­ły, że zachciało się im skosztować kaszubskiego miodu.

Zdobyto cztery armaty, wiele zaprzęgów i wozów ła­downych beczkami prochu, kul i spyży. Zwycięzcy po­ciągnęli ze zdobyczą krętymi drożynami leśnymi ku Piaś- nicy, pozostawiając na trakcie zator trupów końskich i ludzkich, nad którymi zaczynały już kołować wrony. Nim słońce wzbiło się do zenitu, wolontarze zapadli w nieprzebyte bory piaśnickie i rozłożyli się obozem na jednej z polan.

Teraz możemy zająć Krokowo — .powtarzał Andrys Kur chodząc od ogniska do ogniska. — Cztery armaty

starczą, by rozbić w perzynę warowną bramę zamku chytrego pana Hernesta.

Wykurzymy borsuka z krokowskiej nory — odgra­żali się panowie Rybińscy, Żelewski, Szymański, U,star- bowski,

Zamienimy gniazdo zdrady w twierdzę prawych obrońców Polskiej Korony — wtórowali im zgodnym chó­rem inni.

Widłami nawrócimy lutra na prawowitą wiarę — pomstowali chłopi.

Na zdobycznych wozach znaleziono sporo kufli tęgiego piwa z browaru oliwskich mnichów, toteż nie brakowało animuszu. Jeden Piotr Sulicki dziwnie był milczący tego wieczoru. Siedząc ¡pod stuletnim dębem rozmyślał o żonie,

o synu, o czarnowłosej Orszuli.

Chciałbym dożyć ich wesela, ale czy dożyję? — westchnął, podźwignął się i aby odpędzić trapiące go czarne myśli zwołał dowódców na naradę.

Jutro uderzymy na Krokowo — (przedstawił im swój plan. — Ja i pan Rybiński natrzemy od .północy i wscho­du. Kur od południa, Żelewski z zachodu. Każdy weźmie jedno działo i będzie bił w zamek.

Nad ranem wysławszy podjazdy ku Darżlubiu i Poł- czynu, przystąpili do natarcia. Huknęły działa. W tym samym czasie, gdy w zborze rozkołysał się dzwon na trwogę, a trębacz zadął na krokowskiej baszcie, wrócili zwiadowcy Kura na spienionych koniach.

Wróg w sile kilku regimentów ciągnie od Pucka! — wołali.

Idą przez Wielkie Starzy no i Piaśnicę!

Ich przednie straże pokażą się tu niebawem!

Kur powiadomił o tym natychmiast Sulickiego. Ten rozkazał wolontarzom wycofać się w stronę Żarnowiec­kiego Jeziora, lecz skoro jeno weszli ina trakt wiodący z Krokowa do Żarnowca, od sobieńczyckich borów za­dymiła kurzawa.

Prędzej, bracia! — naglił komendant. — Stamtąd wali ichyba cały regiment!

Psiakrew! — zaklął Żelewski. — Wolałbym diabła obaczyć iniźli tych heretyków!

Odcięli nam odwrót — zżymał się Żelk. — W dwa ognie nas biorą!

Zatrzymali się na bezleśnej wyżynie na południowy wschód od zamku, zza którego fos pluły armatki pana Hernesta, nie dosięgając wszakże kulami szeregów wolon- tarskich. Pan Piotr ipodniósł się w strzemionach i błysnął szablą.

Formuj czworobok!

Rajtaria zbliżała się z trzech stron. Wyczekawszy aż podciągnie na strzał muszkietu, Sulicki zakomenderował

gromko:

Za króla, za Koronę Polską, za ¡poległych braci na­szych! Ognia!

Zagrzmiało czterysta muszkietów. Konie rajtarskie wspięły się na nogi. Kilkunastu jeźdźców idących w pier­wszej linii runęło z kulbak, ale dalsze szeregi pozostały nietknięte i parły naprzód jak burza.

W nich! — krzyknął komendant rzucając do ataku swą konnicę.

Pomknęła kawalkada. Jeźdźcy zwarli się jak dwie fale. Przez jakiś czas zmagali się z sobą zaciekle, lecz Kaszubi nie imogli dorównać w otwartym polu rajtarom wyćwi­czonym w wojennym rzemiośle i górującym nad nimi liczbą. Szwedzi otaczali ich coraz ciaśniejszym pierście­niem.

Naprzód, naprzód! — wołał rozpaczliwie pan Sulicki.

Ale już osaczono go ze wszystkich stron. Bronił się

przez półtora pacierza i runął skrwawiony na ziemię. Jego spłoszony koń wpadł z rozwianą grzywą między pieszych. Załamała się linia. Szeregi iposzły w rozsypkę. Chłopi z wściekłością w źrenicach pchali widłami rajtar­skie kobyły, szlachta czyniła rum szablami, ale siły ich topniały jak śnieg w marcowym słońcu.

Jezus, Maryja, Józef — jęczeli ginący.

Rybiński, Kur, Żelewski usiłowali sformować chłopstwo

po raz drugi i stawić Szwedom opór, ale ci rozbili ich w mgnieniu oka.

Padli Żelewski, Ustarbowski, Kawka, zginął imć Jakub Szymański. Wierzchowce goniły bez jeźdźców po krwa­wym polu bitwy. Niedobitki wolontarzy pierzchały ku Krokowu.

Ratuj się, kto może! — wyli wniebogłosy zbiegowie przypierani przez pogoń do bagnistego stawu.

Pachołkowie krokowskiego dziedzica strzelali do nich z wałów jak do kaczek. Kilku rzuciło się wpław, by umknąć na przeciwny brzeg, lecz tam zaskoczyli ich i wymordowali królewscy rajtarzy.

Do mnie, dresze! — ryczał Kur walczący wraz z czte­rema synami przeciw gromadzie nieprzyjaciół.

Nikt nie pospieszył na to wezwanie. Kto żyw, zajęty był ratowaniem własnej skóry w kotłującej się ciżbie. Stary Andrys z zakrwawioną twarzą, ranny w lewe ra­mię prawym odbijał szwedzkie cięcia. Synowie bohatersko zasłaniali ojca. Wkrótce padł jeden z nich i konie stra­towały go na miazgę. W chwilę później drugi zwalił się z siodła. Wtem od strony Minkowic przyewałował chorą­ży Żelk. Rajtarzy próbowali zajechać mu drogę, ale on dzielnie torował sobie przejście szablą.

Idź do piekła! — syczał za każdym sztychem.

Nacierali nań po trzech, po czterech, każdy jednak,

kto się zbliżył na długość szabli, rozkładał ręce i z bo­lesnym jękiem spadał z konia.

Trzymaj się, Andrys! — wołał bitny szermierz. — Zaraz wyrąbię cię z tej ciżby!

Jakiś szwedzki oficer na bułanym ogierze rzucił się na polskiego rębacza. Żelk co tchu zawrócił konia. Przez minutę pędzili obok siebie jak dwa wichry, a rajtarzy gnali za nimi.

Będziesz lucyperowi buty czyścił! — warczał wiel- żon.

Szwed ciął, ale Żelk odbił cios, kiedy zaś jego koń ra­niony kulą stanął dęba, Trisza zwinnie jak wiewiórka przeskoczył na bułanego ogiera i z tyłu ścisnął przeciw­nika. W następnej sekundzie wyrwał błyskawicznie zza pasa pistolet, strzelił oficerowi w skroń. Szwed osunął się z konia.

Masz czegoś chciał — rzekł Trisza Żelk dysząc ciężko.

Kurowie nie bronili się już. Spiętrzona fala szwedzkich rajtarów przewaliła się nad ciałami odargowskiego gbura i jego czterech synów.

Spóźniłem się, drehu — jęknął Żelk. — Spóźniłem...

Obejrzał się. Od głównego pola bitwy cwałowało ku niemu kilku rajtarów. Kule zaś świstały mu koło uszu. Spiął konia ostrogą. Pościg gonił go aż do skraju świe-

cińskiego boru W gęstwinę wszakże Szwedzi lękali się zapuścić. Żelk wpadł między jałowce, kępy chojarów, wysokie pnie sosen i buków. Jak ryba dał nurka w to­piel zieloną, szumiącą przyjaźnie.

Ogary straciły chyba mój trop — pomyślał po kilku pacierzach.

Zatrzymał ogiera, przywiązał go do pnia i z rozpaczą rzucił się na siwy mech.

Pogrom, pogrom — darł palcami porosty i ziemię wspominając śmierć Andrysa i pana Piotra, którego za­ledwie przed kilku dniami pani Barbara żegnała u Młyń­skiej Bramy.

Opamiętał się dopiero pod wieczór. Nabił 'pistolet, za­strzelił szwedzkiego ogiera i ruszył przez gęstwinę ku Bielawom. Zamierzał przedrzeć się przez błota na Kępę, zepchnął jedną z swarzewskich łodzi ukrytych w Lilpim Dole i nocą podpłynąć do Pucka.

tWeS# achodni wiatr, dmuchający za dnia, usinął. Niebo, morze i ziemię okryły gęste ciemności. Jędrzej' Czerwia,nka obchodził straże koło Korahnej Bramy.

Czuwacie, chłopi? — zagadywał znużonych warto­wników.

Czuwamy — odpowiadali wbijając oczy w mrok.

Od Wiku doszedł ich uszu cichy plusk wioseł.

Kto tam? — zawołał szyper.

Swój! — odezwał się znajomy głos.

To Trisza! — poznali go rybacy i 'niezwłocznie otwo­rzyli furtę w bramie.

Zazgrzytały zawiasy.

Cud, żeś się tu cało dostał! — rzekł Jędrzej ści­skając Żelka. — Te morzkulce tak obstawili Puck, że ani mysz się :nie przedostanie przez ich straże. Pan Sulicki cię przysłał?

Chorąży zwiesił głowę.

Pan Piotr zabit! I Andrys Kur z czterema synami. I Marcin Kawka. Wolomtarze w puch rozbici. Jam jeden chyba ocalał z całej żarnowieckiej partii.

Maryja, Józef! Co się stało? Kędy wpadliście w tę matnię?

Na dzwonnicy fary Świętego Piotra zakwiliła sowa. Od północnego zachodu łuna płonących wsi zaczęła z lek­ka barwić czerwienią niskie obłoki. We wnęce bramy migotały latarnie strażników otaczających przybysza.

Pod Krakowem — rzekł chorąży.

Trza o tym na ratusz donieść — zdecydował chłapo- wianin.

Nie spieszno było Żelkowi stanąć przed burmistrzem z hiobową ¡nowiną. Wciąż jesizcze miał przed oczami obraz klęski. Stratowane zwłoki komendanta i wolontarzy zbie­gów grzęznących w błotnistym stawie pod wałami kro­kowskiego zamku, połamane kosy ii rapiery, rozbiegane konie z pustymi siodłami. W dodatku wracając do wa­rowni spotkał w Swarzewie sołtysa Pomieczyńskiego i ten pokazał mu grób ojca pochowanego na kamieni­stym strądzie. To przybiło go do reszty. Marzył o jednym tylko: dowlec się do kwatery, lec na posłaniu i zasnąć twardo jak kamień. Zatracić się w niepamięci.

Na złą wieść nigdy zbyt późno — mruknął. — Je­gomość burmistrz śpi już chyba. Co go będę budził po nocy.

Spi? — oburzył się Czerwionka. — Nie znasz to naszego Ręki? Przed godziną był tu na wałach. Pytał, czyby wycieczki nie zrobić i wytłuc tych pludrów, co za Rybacką Bramą sypią szańczyki nowych działobitni. Z pewnością zastaniesz go na ratuszu!

Przygotowują się do nowego szturmu?

Nie inaczej!

Tedy lepiej nie rozgłaszać po mieście o naszej klęsce, żeby w obrońcach duch nie osłabł.

I ja tak myślę. Ale starszyzna musi o niej wiedzieć.

Odprowadził Żelka na rynek.

W burmistrzowskiej izbie płonęły świece. Pan Tomasz z Hewelką i ojcem Grzegorzem przeglądali jakieś papiery leżące na dębowym stole. Usłyszawszy wiadomości przy­niesione przez Triszę pobledli.

Siła naszych poległo? — wyszeptał burmistrz wis ta­jąc z krzesła i ciężko wspierając się oburącz o stół.

Pod Rekowem ani jeden — odrzekł chorąży. — Wsze­lako u krokowskiego zamku Szwed zniósł 'nas doszczętnie.

Cienie chwiały się na bielonych ścianach. Skwierczały knoty świec gorejących w lichtarzach. Hewelka dłonią zakrył oczy.

Nie rozpaczajcie po braciach, poległych — odezwał się ojciec Grzegorz. — Dla tych, co ojczyźnie i kościołowi służą, droga do niebios otworem stoi. W raju goszczą oni już i orędują za nami u tronu Króla Niebieskiego.

To samo powtórzył nazajutrz szlochającej pani Barba­rze, Orszuli rozdygotanej jak osika i Januszowi, który stał milczący, osłupiały boleścią.

Nikt z :na,s nie zna dnia ani godziny — mówił ła­godnie. — Taka jest rzeczy kolej na tyn} padole łez. Pan Piotr jako prawy rycerz na polu chwały legł i ninie szczęśliwości wiecznej zażywa.

O jakże srogo los nas doświadcza — lamentowała Sulicka.

Nie los, jeno Pan — .poprawił ojciec Grzegorz. — Pomnijcie zaś, iż Pan ów nad Pany osobliwie doświadcza tych, których miłuje. Niezbadane zaiste *są Jego wyroki.

Ukląkł w smudze wiosennego słońca, które sączyło się w półmrok komnaty przez kwadraty szybek i zaczął gło­śno odmawiać Modlitwę Pańską.

Urwał i spojrzał na obecnych. Orszula i Janusz uklękli za jego śladem, lecz pani Barbara nadal siedziała bez­władnie, z opuszczonymi ramionami, z wzrokiem wbitym martwo w deski podłogi.

Bądź wola Twoja — rzekł z mocą ojciec Grzegorz.

Wdowa ugodzona żarliwym spojrzeniem jego goreją­cych źrenic osunęła się na klęczki.

Tego jeszcze dnia pani Barbara poszła do fary na ża­łobne nabożeństwo, które ojciec Grzegorz odprawił za dusze poległych. Kościół ział pustką. W nawie klęczała jeno gromada białek i starców, patrząc ku prezbiterium, gdzie w ciemnych stallach zasiedli Suliccy i Hewelka z zapłakaną córką. Wszyscy pucezanie młodzi czy starzy, byle jeno zdolni do pracy i obrony, byli na wałach.

Rotmistrz Niewiarowski, Tomasz Ręka, Malotka, Ross obchodzili bastiony.

W styczniu — mówił pan Szczęsny — jenerał Sten- bock rzucił do szturmu siedem tysięcy. Teraz powrócił z większą jeszcze potęgą. My zaś, rachując w to rotę

piechoty przez Gdańsk przysłaną, mamy zaledwie sześciu­set żołnierzy.

Drugie tyle stanowią uzbrojeni chłopi i rybacy — zauważył Ross.

W razie ¡potrzeby cały Puck na ¡szańce pospieszy — zaręczał burmistrz. — Nie mą tu człeka, coby wzbraniał się walczyć za króla Ja:na Kazimierza. Czekamy szturmu, by jawnie wierność naszą okazać.

Dziw doprawdy, iż dotąd jenerał nie wystrzelił ni razu! — sarknął Malotka. — Okopy sypie, działa zatacza, ale ni jedna kula nie oznajmiła nam (dotychczas jego po­wrotu.

Czeka, aż flota nadpłynie — mruknął Niewiarowski.

Dobrze, iż o tej porze roku na Małym Morzu jest niska woda — rzekł Ręka. — Przez Depkę większe orlo- gi nie wpłyną :na Wik. przesmyków zaś helskich strzegą forty przez króla Władysława wzniesione.

To że Stenbock czekał ¡na admirała Wrangla i jego flo­tę sprawdziło się w pierwszych dniach kwietnia. Wtedy to dziesięć naw wpłynęło na Wik, a u Gdańskiej Bramy stanął trębacz i parlamentariusz z białą chorągwią. Wy­szli do nich Jędrzej Czerwionka, porucznik Rydygier i sierżant Detlaf.

Oberszter von Ziethen w służbie jego królewskiej mości Karola Gustawa — poseł przedstawił się po nie­miecku i zażądał w imieniu jenerała Stenbocka wydania kluczy do bram puckiej warowni, inaczej z miasta nie pozostanie kamień na kamieniu.

Klucze te oddamy jeno prawowitemu naszemu pa- nu, jego królewskiej mości Janowi Kazimierzowi po zwy­cięskiej wojnie i ostatecznym waszym rozgromię — od­powiedzieli wysłańcy Pucka. — Jenerał Stenbock może od 'nas chyba żelazną kulę dostać w upominku.

Rozeszli się: Ziethen do obozu, Polacy do twierdzy.

Walić z wszystkich armat! — rozkazał Niewiarow­ski, gdy mu zakomunikowano rezultat rokowań.

Rozpętało się piekło. Od huku dział poczęły drżeć mu- ry. Malotka niecierpliwie popędzał puszkarzy.

Pal, pal jak w gębę! Niech wiedzą, iż kul mamy pod dostatkiem!

Dym osnuł szańce. Wróg dopiero za dwa różańce otwo­rzył ogień z okrętów i działobitni. Pociski leciały wiel­

kimi łukami ciągnąc za sobą ogniste warkocze. Tu i ówdzie wybuchały pożary sprawnie gaszone przez ‘miesz­czan. Dragoni donosili koszami kule z arsenału. Piechu­rzy zabierali z wałów ranionych kamratów. Opatrywała ich pani Barbara, Orszula, burmistrzowa i najznamieni­tsze pucczanki. Proboszcz Rudel i ojciec Grzegorz spo­wiadali ciężko rannych, udzielali konającym ostatniego namaszczenia. Janusz stał obok rotmistrza i Jędrzeja <na wale śledząc skutki kanonady.

Dostali! — wołał za każdym celnym strzałem.

Dwie nawy przechyliły się na bok i zaczęły wycofywać

się ku Międzymorzu, gdzie ozwały się armaty Kazimie­rzo wa.

Bijcie w ten wyflagowany kurp — zachęcał Czer- wionka zamkowych kanonierów, wskazując największy z okrętów. — Na nim gwesno siedzi admirał onych morzkulców.

Wramgel! — dodał Niewiarowski, przykładając lu­netę do oczu.

Jur Zelin, Jack Dróżka, Adam Walkowic, Kąkol, Buda, słowem cała jastarnicka maszoperia stała za jego pleca­mi. Malotka własnoręcznie zakładał lont. Zagrzmiało.

Trafiony? — ,zapytał Kuchnowski.

W tylny kasztel! — krzyknął pan Szczęsny.

Okręt zawrócił. Odpłynął w kierunku Suchych Rew,

by wyjść z zasięgu puckich dział.

Zdwoić ogień! — zakomenderował rotmistrz.

Niebawem i reszta floty wycofała się spod kul za prze­smyk Depki.

Uciekają — tryumfowali artylerzyści, dragoni, ry­bacy.

Kanonada przycichła, gdyż na dziesięciu wycofanych orlogaeh więcej było dział niż w bateriach, którymi roz­porządzał graf Stenbock. Natomiast w szwedzkim obozie ozwały się trąby, zawarczały bębny doboszy. Oficerowie zaczęli formować szeregi piechoty.

Jeno patrzeć, a ruszą do szturmu! — krzyknął bur­mistrz. — Bić w dzwony! Niech każdy, kto żyw, na wały podąży!

Rozkołysały się dzwony na farnej wieży. Mury zaroiły się zbrojnymi mieszczanami. Generał przypuścił szturm z trzech stron jednocześnie.

Zdawało się, że wraże fale zaleją Puck za jednym za­machem. Najwięcej piechoty waliło na południowy wał. Piechurzy ciągnęli .na skrzypiących kałach zbite na prędce pomosty, by przerzucić je przez fosę. Kiedy dotarli pod Rybacką Bramę, załoga otworzyła ogień i zdusiła ich do odwrotu. Wycofali się znacząc gęstym trupem szlak ucieczki i porzucając drewniane mosty.

Nieco lepiej powiodło się Szwedom szturmującym od strony Gdańskiej Bramy. Mimo %e jak muchy padali od kul, ¡zdołali przecież przerzucić pomosty przez fosę. Po­rucznik Rydygier, dowodzący tutaj obroną, zażądał po­mocy. Posłano mu rybaków. Maszopi zrzucili skórzane kaftany i pobiegli przez zadymiony rynek w parcianych koszulach z podkasanymi rękawami machając groźnie be­kami, toporami, muszkietami. Przestraszone kobiety pa­trzyły na nich z bram i okien kamieniczek.

Brońcie nas! — błagały. — Nie puśćcie Szweda do miasta!

Zawrócimy ido piekła tych gromów-imorzkulców! — odkrzykiwali rybacy.

Dziś jeszcze zameldują się u lucypera! — huczał Trisza. — Diabli będą mieli uciechę! Tłok się zrobi w pie­kielnej czeluści!

Wsparli dragonów w ostatniej chwili, wróg bowiem wdzierał się już na wały. Spychali go bekami, rąbali topo­rami. Żelk dwoił się i troił. Mścił się za ojca, za Andrysa Kura, za pana Piotra Sulickiego, a Zelin, Czerwionka, Ko­łacz, Walkowic, Kuchnowski, Buda, Kąkol, Dróżka se­kundowali mu dzielnie. Półtora setki Kaszubów' odparło gwałtowny atak. Na próżno Stenbock rzucał do ¡natarcia wciąż nowe roty. Na pomostach panował sądny dzień. Szwedzi tłoczyli się, wpadali do rozbulgotanej wody fosy. Czepiali się mokrych belek, krawędzi szerokiego rowu, ry­czeli o ratunek, tonęli jeden po drugim.

Naprzód — wrzeszczeli szwedzcy oficerowie płazując rapierami cofających się żołnierzy.

Ale nie udało się im zatamować odpływającej fali. Cho­rążowie rzucali sztandary, dobosze bębny, piechurzy piki. Maszopi izaś młócili bekami i krzyczeli z całych płuc:

Mosz, purtku!

Mosz, heretyku!

Mosz, przeklęty morzkulcu!

Dzwony biły bez ustanku. Na dach spadł grad żelaza.

Gore! — wołali pucczanie. — Gore!

Z drabinami i linami biegli gasić pożary, rąbali płonące krokwie. Białki czerpały wodę z miejskich studzien, po­dawały wiadra i stągwie z rąk do rąk. Dym i para kłę­biły się w uliczkach. Kule podziurawiły dach kościoła Świętego Piotra, utrąciły szczyt dzwonnicy. Gruzy zata­rasowały wejście do farnej kruchty. Janusz Sulieki i To­masz Ręka kierowali posiłki na najbardziej zagrożone od­cinki. Sierżant Detlaf dozorował mieszczan dźwigających na noszach rannych i poparzonych.

Czyż nigdy nie będzie końca temu piekłu? — la­mentowały białogłowy oblegające ojca Grzegorza.

Kiedy wreszcie o zachodzie szwedzkie trąbki zagrały do odwrotu, wszyscy odetchnęli jak po grzmocie. Dzwonnicy wypuścili sznury z rąk otartych do krwi. Porucznik Ry­dygier wsunął rapier do pochwy i podziękował rybakom za pomoc. Na przykościelnym cmentarzu pogrzebano za­bitych we wspólnej mogile. Smutnemu obrzędowi przy­świecał rogaty księżyc. Krótko po północy zaszedł za chmury. Wtedy to przed panem Niewiarowskim stanął Trisza Żelk i poprosił, by mu pozwolono z pięćdziesię­cioma rybakami i puckimi okrętnikami zrobić wypad do nieprzyjacielskiego obozu.

Po tym krwawym dniu — dowodził — śpią pewno jak susły. Łatwo ich będzie zaskoczyć. Przemkniemy nie­postrzeżenie przez kordon wart li damy im taką nauczkę, że jenerał Stenbock nie zapomni jej 'do sądu ostatecznego!

Żelazny z was człek, mości chorąży — rzekł rot­mistrz znużony śmiertelnie.

Ojca mego nieboszczyka “Żelaznym” zwano — oświadczył z dumą Żelk.

Z was zaś jest syn jego nieodrodny — pochwalił go pan Szczęsny. — Bodaj się tacy ma kamieniu rodzili! No idź, żelazny kawalerze, do grafa w odwiedziny, jeśli taka twoja wola. A weź ze sobą Czerwionkę.

On na to jak na lato! Takoż szyper Zelin ze swoimi maszopami zgłosił .się na ochotnika.

Nie pozostaje mi tedy nic innego, jeno życzyć wam powodzenia!

Żelk wyprężył się po żołniersku i odmaszerował do swo- 178

ich Kaszubów. Noc jak na kwiecień była ciepła. Maszopi ostrożnie wysunęli się za furtę i podążyli w stronę szwedzkich szańców. Rozmiękła ziemia tłumiła ich kroki. Wymijając trupy zalegające gęsto przedpole warowni, podkradH się pod okopy i przeczołgali między nimi na tyły nieprzyjaciela.

Dziw, że nie słychać nawoływań straży — szepnął wielżon. — Czyżby nie pilnowali dział?

Zatoczyli wielkie koło, aby wedrzeć się do Żelistrzewa od tej strony, z której się nikt ich nie spodziewał. Sta­nęli nad drogą wiodącą do Redy i przetarli zdumione oczy. We wsi i na folwarku uwijali się żołnierze z gorejącymi pochodniami. Zaprzęgali konie do armat, ładowali wozy, zwijali namioty, kulbaczyli ogiery. Przed dworem stał dwuszereg muszkieterów i karoca gotowa do odjazdu. Po chwili oberszter Ziethen kazał piechurom sprezentować broń. Na ganek wyszedł stary oficer w kędzierzawej pe­ruce, opończy aksamitnej i rajtarskich butach z ostrogami.

To chyba ten diabelski jenerał — mruknął Czer- wionka. — Baczcie, dresze, wsiada do karety.

Odjeżdża — skinął głową Trisza. — Bodaj zajechał do wszystkich diabłów.

Karoca zaprzęgnięta w cztery konie ruszyła poprzedza­na przez oddział rajtarów. Za nią pociągnęła piechota, ar­tyleria, tabor. Kaszubi przyczaili się w głębokim rowie patrząc na mijające ich wojsko. Przejechał już ostatni fur­gon, gdy z dworskiego podwórza wypadł kłusem jakiś spóźniony rajtar. Żelk podniósł się, zamachnął arkanem, z ciemności rzucił nieprzyjacielowi pętlę na szyję i w mgnieniu oka ściągnął go z konia. Maszopi schwytali wierzchowca, Jędrzej zaś kolanami przycisnął do ziemi Szweda. wijącego się jak wąż i zakneblował mu usta własną jego rękawicą.

Robił się już dzień, kiedy wrócili z jeńcem i zdobytym koniem do miasta. Na ratuszu przesłuchano złapanego Szweda. Zeznał, iż generał krótko ipo nieudanym szturmie otrzymał wiadomość, że gdańskie regimenty odbiły sie­demnastego marca zajętą przez Szwedów Oliwę, postano­wił więc odstąpić od oblężenia i śpiesznie pociągnął ku Redzie, by rozprawić się z wrogiem zachodzącym mu tyły. Wyśpiewał też, że pan Czarniecki stoi pono pod Bydgosz­czą, Bory Tucholskie pełne są (partyzantów chłopskich

i szlacheckich, że najeźdźcom ziemia polska zaczyna go­rzeć pod stopami.

Tymczasem radosna nowina, iż Szwedzi zwinęli chorą­giewkę, rozeszła się po całym Pucku. Mieszczanie wylegli z domów na rynek i ulice wiwatując na cześć gdańszczan, pana Czarnieckiego, króla Jana Kazimierza, a gdy uderzo­no w dzwony, tłumnie wy,pełnili farę.

Te Deuim laudamus — zaintonował ojciec Grzegorz w pozłocistym ornacie celebrując uroczyste nabożeństwo przed wielkim ołtarzem.

Zagrzmiały na chórze organy. Dziękczynny hymn wzbił się z tysięcy gardzieli pod łuki sklepień, uderzył o nielicz­ne ocalałe szybki okiennych witraży, wydobył się z koś­cioła na dwór, popłynął wiatrem przez Wik ku wydmom mierzei i szańcom dalekiego Kazimierzowa.

racały z południa bociany, daremnie szuka­jąc swych gniazd, które zgorzały wraz ze strzechami. T ludzie powoli wracali na zgliszcza wsi. Chociaż pokój jeszcze nie nastał, trzeba było zaorać leżącą odłogiem zie­mię, chociaż Szwed gnieździł się jeszcze w Helu, należa­ło .zawiązać na nowo laskornowe maszoperie i łowić mor­ską rybę.

Do sipalonego Chłapowa przyciągnęło dwóch gburów i pięciu rybaków. W Strzelinie ocalały tylko dwie rodziny. Nie lepiej było w Wielkiej Wsi. Jędrzej umieścił swą żonę u zięcia i córy w Ostrowie, sam zaś osiedlił się w Miłoszowej checzy, która pozostała nietknięta chyba jedynie dzięki temu, że dawny właściciel zbudował ją wśród zarośli i mokradeł.

Mam dach nad głową — mówił do Marcina Kuch- nowskiego i sołtysa Kołacza — ale w gębę nie ma co włożyć. Myślę, że chyba założymy jedną maszoperię z wielżanami, ,bo inaczej pomrzemy z głodu.

W tym też celu wybrali się do sąsiadów. Spotkali ich przy Cetiniewskim Haku. Stali ze swym sołtysem nad ubitą foką.

Macie, dresze, co jeść? — odezwał się Kołacz.

To już dzisiaj trzecia — pochwalił się sołtys Boi- da. — Dwie ubili imy nad Małym Morzem.

Szczęście wam sprzyja — powiedział z radością Mar­cin. — Jam obszedł wczora cały Chłapowski strąd i nie spotkałem ani jednej foki.

Bo one żerują przy Rowie — tłumaczył Bolda. — Tamtędy ciągną z Wiku na Wielkie Morze ławice szprota.

I my by mogli sobie pożerować — zauważył pół­gębkiem szyper. Nie kuszą was, dresze, te ławice? — wskazał bielejące 'na wschodzie żagle ¡szwedzkich naw. — Zdałoby się wspomnieć dawne czasy i kaperstwa się chwycić!

Pewnie — przytaknęli wielżanie. — To zyskowne rzemiosło.

Jeno czy jegomość starosta by nam zezwolił? — po- skrobał się za uchem rozważny Bolda. — Gardłowa to sprawa!

Kto by tam w tych niespokojnych czasach starosty szukał — machnął prawicą Jakub Kołacz. — Zapytamy rotmistrza Niewiarowskiego i kwita! Z pewnością rad bę­dzie, że urwiemy Szwedom jeden i drugi kurp. Dziś je­szcze pojadę do Pucka.

Na czym? — zdziwił się Bolda. — Toć w chłapow- skich i wielżeńskich stajniach ani koński ogon nie zo­stał.

Znalazłem w Lęgu Jaksową kasztankę — odparł Ja­kub. — Naszego czarownika i jego łysą białkę zabili morz- kulce opodal Hadasowego młyna, ale iszkapa ocalała. Tu­łała się po lesie, korę z drzew ogryzała, tedy przygarną­łem sierotę. Przyda się teraz poczciwa kobyłka. Nie będę skorżni drzeć po drodze.

Odjechał w samo południe, a wrócił przed wieczorem. Towarzyszył mu konno pan Janusz. Za nimi ciągnął za­przężony w siwą klacz wózek, :na którym wśród antałków siedział syn Żelaznego Żelka.

Rotmistrz przysłał wam swe błogosławieństwo i tro­chę prochu, żebyście mieli czym do Szweda strzelać — oznajmił Kołacz maszopom przed chałupą starego Drawca.

Bo strzelać bez prochu nie przystoi wodnym żołnie­rzom jego królewskiej mości — dodał krotochwilnie Żelk złażąc z wozu.

Taki już był, że nie potrafił się niczym zbyt długo mar­twić. Sulicki inną miał naturę. Od chwili, w której do­wiedział się o śmierci swego przybranego ojca, uśmiech nie rozjaśnił jego twarzy. Odłożył termin ślubu, posta­nawiając odczekać, aż minie rok żałoby, powierzył «matkę opiece pana Hewelki i przyjechał do Sulic. Wypytywany przez rybaków, co w Pucku nowego, odpowiedział, że gdańszczanie przysłali do warowni majora Szura z trzema kompaniami piechoty oraz dwoma kopami dragonów i raj­tarów, że admirał Wrangel zakwaterował się na Helu i będzie prawdopodobnie usiłował zdobyć Kazimier zowo, że na zamek pucki przybył gdański komisarz i zaczyna rządzić się w mieście jak szara gęś.

Jegomość Ręka nie da ¡sobie w kaszę dmuchać! — mówił. — Tedy często do swarów między nimi przychodzi.

Tymczasem słońce zapuszczało się już za rozewski przy­lądek. Szwedzka flota stanęła z dala od brzegu. Jedna tylko nawa pod rozwiniętymi żaglami sunęła wolno w stronę opuszczonych szańców Władysławowa.

Czego ten kurp tam szuka? — zastanawiali się Ka­szubi. — Toć tam nic nie ma, prócz paru lichych bud.

Wieta le, dresze, co? — zapalił się chorąży. — Ma­my proch! Zrobię petardę. Podpłyniemy pod ten korab i wysadzimy go w powietrze.

Łatwo to rzec — mruknął Czerwrionka. — Toć na wojennym okręcie panuje okrutny rygor. Szyldwachy dniem i nocą wachty trzymają. Jak się dostaniesz na pokład?

Po co pchać ¡się na pokład? Podpłyniemy cicho z bo­ku do jego burty, wsunę w strzelnicę petardę z długim, zapalonym lontem i umkniemy, nim iskra dojdzie do prochu.

Taki iz ciebie, Trisza, mądry knop, te sę chyba długo nie uchowasz! — burknął sołtys Bolda.

Uchowam się, uchowam — zbagatelizował Żelk jego przestrogę. — Obabię ¡się, dziatek dochowam i was w ko- motry poproszę!

Maszopi wyładowali beczki z wozu, wnieśli je do Draw- cowego domostwa i poszli na Mały Strąd, by przez Rów wyprowadzić na Bałtyk swoje trzy szalupy. Żelk tymcza­sem przygotowywał przy pomocy młodego szlachcica groź­

ny ładunek. Napchał prochem spory mieszek, owinął go żaglowym płótnem, przytwierdził doń długi, nasmołowany lont nucąc beztrosko przy tej niebezpiecznej robocie:

Gule, gule, gutka, gdzeż ta bela?

Gule, gule, gutka, u stareszci...

O północy trzy czółna ¡pełne zbrojnych rybaków od­biły od brzegu i popłynęły wzdłuż wydm na wschód ku Władysławowu, by stamtąd skierować się prosto pod szwedzki okręt. W pierwszej szalupie siedział Żelk, Ję­drzej i Janusz. Sunęli w ipewnej odległości od strądu, co chwila mierząc głębokość.

Żeby morzkulce nie zabili blizowego, tobyśmy mieli ogień na blizie za merk — mamrotał szyper. — Nie po­trzeba by sondować bez ustanku.

Tam za prawą burtą coś ciemnieje — zauważył po długim wpatrywaniu się w mrok Sulicki.

To władysławowski szaniec — rzekł chorąży. — Skierujemy się, dresze, na północ.

Za mały pacierz szyper .podniósł rękę. Wioślarze unieś­li ociekające wiosła i czółna stanęły: Żelka w przodzie, Boldy i Kuchnowskiego nieco z tyłu, po bokach.

Zmierzymy głębokość — rozkazał Jędrzej. — Mu­simy wiedzieć, jak daleko stoimy od strądu.

Tam, gdzie ten szwedzki kurp stoi, jest pewnie jakie osiem sążni głębokości — rzekł chorąży Żelk.

A ile tu mamy?

Sześć sążni — oznajmił Żelk wyciągnąwszy sondę z morza.

W tej chwili do uszu ich doszedł daleki plusk wioseł.

Dresze, jakaś łódź płynie od kraju — rzekł szyper. — Chyba to będzie szalupa z tego szwedzkiego kurpa. Miej- ta się na baczności.

Trzy maszopskie czółna utworzyły podłużny, jak wilczy łeb, trójkąt ostrzem skierowany ku morzu. Szalupa, z za­łogą nie przeczuwającą nic złego, wpłynęła pomiędzy nie niczym w wilczą paszczę.

Ju! — krzyknął Czerwionka.

Szwedzi podnieśli wiosła, ale łódź ich samym rozpędem dobiła do Żelkowego czółna. Bolda i Kuehnowski pod­

płynęli ku jej burtom. Wilk zamknął paszczękę. Świsnęła dragońska szabla. Jakiś cień na dziobie szalupy pochylił się ku przodowi i runął z jękiem za stewę. Rozległ się plusk wody. Wioślarze zerwali się z ławy po to, by paść pod ciosami rybackich bek na dno łodzi.

Ratunku! — pisnęły cienkie głosy 'niewieście. — Mordują! Panno Swarzewska... Litości!

Żelk z Sulickim bez namysłu skoczyli do zdobytej sza­lupy. W ślad za nimi przestąpił burtę wielżeński sołtys.

Białki? — zdumiał ¡się Żelk. — Skąd wy tu? Jak się zwiecie?

Dudkówny...

Córy starego Dudka z Władysławowskich Bud? Tego z długim nosem?

Ano...

A co z waszym tatkiem?

Leży tutaj koło nas. Te czarty związały go i zatkały mu usta, żeby nie krzyczał.

To mi spotkanie! — ucieszył się Żelk. — Toć wy­bierałem się do niego w odwiedziny, by się dawnemu druhowi mego ojca pokłonić i przypomnieć mu jedną obiet­nicę. Dalibóg, że taki miałem zamiar, jeno czasu ni sposob­ności po temu nie było. Ale co się odwlecze, to nie uciecze.

Rybacy wyrzucili trupy za burtę, uwolnili dziewczęta* oswobodzili Dudka z więzów. _

Jędrzej spod Blizy! — rzekł rybak, gdy wyjęli mu szmatę z ust. — Tyżeś to mnie, stary drehu, uratował? A ci, to kto? — dopytywał nie mogąc rozpoznać pozo­stałych.

Boi da i Żelk — odparł szyper.

Żelazny Bosman?

Nie, jego syn. Ale o tym potem. Nie pora tu na ga­wędy. Panicz Sulicki i dwóch wielżan zwiozą was na strąd, a my przystąpimy do naszego dzieła! ;

Jak postanowił, tak się stało. Janusz z dwoma rybakami powiosłował w szalupie do brzegu, kaprowie zaś przy za­chodnim wietrze ruszyli na północ. Płynęli dość długo. Czerwionka już chciał zawrócić, by żeglując zygzakiem szukać zaginionego okrętu, gdy dostrzegł w pobliżu na­wę. Szwedzi dryfowali bez kotwicy. Okręt z żaglami zwi­niętymi na rejach, zwrócony bukszprytem ku wydmom wysp Międzymorza, leżał w poprzek niewielkiej fali, która

biła od zachodu o jego burtę wysoko pryskając pianą i szeleszcząc jak przesypywany piach.

Denegi zagłuszają plusk wioseł — szepnął Jędrzej. — Możemy śmiało podpłynąć pod sam dziób.

Zapalę lont — mruknął Żelk.

Obrócił się plecami do czarnego statku, wyjął z kie­szeni hubkę i krzesiwo, przyklęknął na plychcie czółna tuż przy rufie. Skrzesał ognia. Lont osłonięty połą dra- gońskiego koletu zaczął się tlić. Łódź znalazła się pod buk- szprytem szwedzkiego korabia i sunęła wolno wzdłuż je­go nawietrznej burty ku dunecie. Byli w połowie drogi, kiedy z górnego pokładu rozległ się gruby głos:

Wer da?

To my — odpowiedział po szwedzku Czerwionka. —1 Wróciliśmy z lądu.

A złapaliście kogo?

Wieziemy jeńca.

Dawajcie go tu.

Przepłyniemy na zawietrzną, bo tu fala rozbiłaby nam szalupę! f

* Szwed poszedł na zawietrzną burtę, by spuścić linową drabinkę i zobaczyć jeńca.

Odszedł? — zapytał Żelk.

Jo! — potwierdził szyper.

Tedy, dresze, zwróćcie czółno rufą do burty — za­komenderował cicho.

Dwóch maszopów siedzących po prawicy pociągnęło wiosłami, a wioślarze z lewicy przyhamowali. Żelk, jak ptak, stanął na burcie łodzi. Wsunął ładunek w ¡strzelnicę, rzucił na lufę armaty płonący lont bacząc, by nie zamókł.

Gotowe — szepnął i zeskoczył na dno czółna.

Rybacy szarpnęli wiosłami. Łódź odbiła od burty okrę­tu i znikła w ciemności. Dopłynąwszy do dwóch pozo­stałych czółen kaszubi zatrzymali się na moment.

Czy aby te morzkulee inie spostrzegły płonącego lon­tu? — zatroskał się chorąży.

Wtem oślepiający błysk rozdarł ciemności nocy. Gruch­nął huk taki, że zatrzęsły się łodzie, a żeglarze pospadali z ław. W chwilę później z nawy doszły do nich gwizdy bosmanów, krzyki śmiertelnie przerażonych okrętników. Zamigotały dalekie światełka. Rozjęczał się okrętowy dzwon.

Podpłyniemy obaczyć, jak idą na dno? — spytał Żelk.

Czemu nie! — zgodził się szyper.

Zbliżyli się do wraka. Po jego kasztelach i pokładzie biegali marynarze z latarniami w rękach. Wychylali się za reling, oświetlali wielką wyrwę czerniejącą w boku nawy od dolnej ambrazury aż po górny dek.

Tam do kata! — zaklął dragon. ■— Petarda poszła w górę. Za mały miała opór, by rozwalić spód tego kurpa.

Czerwionka poklepał go po ramieniu.

Nie martw się, drehu! I tak morzkulce nie będą już mieć z tej nawy pociechy! Patrz: zgoła i grotmaszt obalił się od wybuchu! Nie doholują tej pływającej trumny do Sztokholmu! Półtora mendla roków spędziłem na morzu, to się na tym znam. Należy ci się nagroda!

Żelk zaraz zapomniał o zmartwieniu.

Nagroda? — wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Upom­nę się tedy o nią u Dudka, skoro jeno dobijemy do wła- dysławowskiego strądu.

Zawrócili ku helskim ostrowom, a mrok zatarł wkrótce kontury rozbitej nawy.

Jakiej to nagrody chcesz od Dudka zażądać? — za­ciekawił się szyper.

Ale Trisza Żelk zachichotał jeno w odpowiedzi, a po­tem zagwizdał wesoło jak -kos.

ładysławowo w niczym niemal nie przypomi­nało już potężnej twierdzy morskiej. Piasek zasypał fosy, wały porosła wydmuchrzyca, burze rozwaliły dachy i ścia­ny blokhauzów. Załoga dawno opuściła szańce i jeno w dwunastu lada jak skleconych, ukrytych za wydma­mi checzach, zwanych przez jastarników pogardliwie bu­dami, gnieździli się ludzie pamiętający czasy świetności warowni króla Władysława. Fort Kazimierzowo, lepiej za­chowany, obsadzono z początkiem wojny żołnierzami i uzbrojono armatą, tu wszakże gospodarzył jedynie wiatr.

Norda musztruje sosny — mawiał nieraz Stacho Du­dek patrząc przez okno ku lasowi na wydmach.

Ruda kora drzew przypominała mu czerwone kolety ćwiczących tu niegdyś dragonów pana Wejhera, a trzask gałęzi — werble doboszów. Przywiązał się mocno do te­go zakątka. Nie opuścił go nawet wtenczas, kiedy wszyscy sąsiedzi lękając się szwedzkiej napaści załadowali dobytek na czółna i odpłynęli do Swarzewa. Krajobraz rodzinnej, sandomierskiej ziemi zatarł się w jego pamięci. Morze i ten piaszczysty ostrów stały się dlań ojczyzną. Tu wbi­jał ze starym Jówą pale królewskiej przystani, tutaj prze­żył kilkadziesiąt lat, tutaj urodziły mu się córy 'i zmarła jego ukochana białka, Pieniążkówna z Nadola. Nie chciał się stąd ruszyć i tę wierność przypłacił dziś nocną przy­godą. Nie ocknął się jeszcze dobrze po niej. Zaledwie do­tarli do brzegu, poprosił pana Janusza i dwóch wielżan, aby popłynęli do Kazimierzowa i donieśli kapitanowi Ja- nicowi, komendantowi tamtejszego fortu, że wróg zamyśla zaatakować twierdzę znienacka.

Rzeknijcie mu — nalegał — iż Szwedy porwali mnie, by wybadać, jak najłatwiej zdobyć fort.

Potem odprowadził córy do checzy, lecz nie mógł za­snąć. Wrócił więc na strąd i wyczekiwał powrotu tych, którzy go wyrwali z rąk morzkulców.

Jędrzej spod Blizy i ¡syn Żelaznego Bosmana — po­wtarzał wspominając drehów z dawnych lat, dobrych kamratów z floty króla Zygmunta.

Nieraz odwiedzał bosmana w Wielkiej Wsi. Pocieszał go, gdy ten owdowiał, gwarzył z nim o morskich bitwach, okrętniczym żywocie, przeżyciach w cesarskiej »służbie. Mały Trisza słuchał go otwierając usta w niemym podzi­wie. Dorosłszy sam zapragnął skosztować smaku żołnier­skiego chleba.

Jak wrócisz tęgim żołnierzem, dam ci jedną z mych córek za żonę — obiecał mu wtedy żartobliwie.

Ileż to było temu roków?

Kędyś na morzu trysnął słup ognia. Grom detonacji przerwał starcowi rozmyślania. Zadygotała mu siwa, roz­czochrana głowa. Boso, w parcianym przyodziewku, tak jak Szwedzi wyciągnęli go z łóżka, tłukł się po wybrzeżu aż do świtu. W jego mdłym świetle zobaczył trzy smoliste czółna podpływające ku brzegowi. Dobiły do zoloju. Wy­skoczyli z nich brodaci rybacy, zbrojni w beki. Wyróż­niał się między nimi smukły, wygolony człek w czerwo­

nym kolęcie i kołpaku. U boku błyskała mu szabla, za pasem tkwiły dwa pistolety. Podszedł do Dudka po pisz­czącym piachu i skłonił się ¡nisko.

Proszę o nagrodę — zawołał zamiątając żwir kołpa­kiem. — Przyrzekliście mi przed laty córę, tedy zgłaszam się po nią.

Piwne oczy migotały mu wesołym uśmiechem.

Tyżeś to, Trisza? — zamrugał »powiekami długonosy starowina i chwycił dragona w objęcia. — Wdzięczny ci będę do grobowej deski za to, żeś ocalił mnie i córy moje. Weź sobie starszą albo młodszą, która ci jeno do serca przypadnie.

Roześmiali się maszopi, ale śmieph zamarł im wnet na wargach, usłyszeli bowiem pogłois dalekiej kanonady.

Co to? — drgnął Kuchnowski.

Chyba kapitan Janie strzela z kazimierzowskiego szańca do tych piekielników — domyślał się Dudek.

Rozjaśniło ¡się już na tyle, że w dali wyłonił się okręt ze strzaskanym grotmasztem. Do unieruchomionego wraka podpływały dwie nawy, by wziąć go na hol. Reszta flo­ty stała na wysokości Komorkowej Depki i biła z dział do warowni strzegącej tego przesmyku.

Chodźcie, bracia, do mej budy — poprosił gościnny Sandomierzanin. —- Córy dadzą wam jeść. Odpoczniecie, czekając na powrót tego młodego szlachcica i waszych dwóch dręhów.

Nie ma ich u ciebie doma? — zdziwił się sołtys Bolda.

Popłynęli Małym Morzem przestrzec kapitana Jani- ca, bom wymiarkował z tego, o co mnie Szwedy pytali, iż Kazimierzowo jest im solą w oku i będą próbowali zająć je za wszelką cenę.

Nie rychło chyba wrócą, bo tam bój trwa zacięty — rzekł Marcin Kuchnowski podnosząc rękę do oczu.

Tę palbę słychać pewnie aż w Wielkiej Wsi — ki­wali głowami wielżanie. — Białki gwesno sę ju o nas troskają. Musimy odpłynąć do domu.

Tak też uczynili. Jeno Trisza pozostał, bo ciekaw był, co wyrosło z córek Dudka, które pamiętał małymi dziew­czynkami.

Kiedy dwie nawy poholowały wrak korzystając z po­łudniowo-zachodniego wiatru, dawny flis poprowadził go

za wydmy ku budom garbiącym się nad Wikiem. Z ko­mina jednej z nich unosił się bury słup dymu. Daleko za zatoką widniała pucka fara i baszta zamku. Wiała stamtąd lekka bryza szumiąca w koronach sosen, w kępach wy- dmuchrzycy na stokach opuszczonych bastionów.

To moja checz — rzekł Dudek wskazując budę po­krytą omszałą strzechą, a zbudowaną z grubych pni. — Kopci się z komina, tedy chyba nie będziemy długo cze­kać na śniadanie.

Żelk spojrzał na krzywe okienko. Miał nadzieję, że ujrzy za nim gładkie lica dziewczęce. Ale w szybach łamał się tylko blask słońca, które właśnie wychyliło się zza chmury.

Dudek pchnął drzwi umieszczone w południowej ścia­nie. Weszli do wnętrza domostwa. Stanowiła je jedyna, lecz obszerna izba. Drewniana jej podłoga lśniła czystością. Na ścianach wisiały święte obrazy. Pośrodku chaty stał zwalisty kominek, pięknie zewnątrz wybielony, z boków zaś piętrzyły się na łóżkach grube pierzyny, bielejące lnianymi powłokami. Spod piernatu wynurzała się ciem­nowłosa główka dziewczyny.

Czy to ta mi przeznaczona? — pomyślał chorąży, lecz wr tej samej chwili zza kominka wyszła z garnkiem w dłoniach panna, smukła, niebieskooka. Ciemne włosy splecione w warkocze opadały do połowy pleców.

To moja starsza córka — powiedział gospodarz. — Jagoda zwiemy ją, chociaż patronką jej jest po matce święta Jadwiga. Ona gospodarzy mi od śmierci mej żony.

Jadwiga spłonęła rumieńcem, postawiła garnek na trój­nóg w czeluści kominka, otarła ręce w fartuch. Spojrza­wszy na Żelka opuściła rzęsy.

Nie wstydź się — rzekł ojciec. — Podziękuj temu knopu, jak należy. To on nas wybawił z szwedzkiej ¡nie­woli!

Dziewczyna ukradkiem przyjrzała się gościowi.

Bóg zapłać — szepnęła.

Trisza po kawalersku przypadł wargami do jej dłoni. Dudek udawał, że tego nie widzi. Patrzał przez okno na sinawe wody Wiku. Od Pucka ciągnęły z poranną bryzą barki pod żaglami.

Komendant pucki spieszy chyba z odsieczą — mruk­nął. — Byle jeno zdążyli pomóc oblężonemu kapitanowi Janicowi.

Fur da kapitan! — zawołał Żelk odpasując szablę. — Obroni się, ale waćpanna nie broń mi się, boś mi na­znaczona przez Boga i ojcaszka swego!

Prawda to, co ten kawaler powiada? — pytała wy­rywając dłonie z jego rąk i zwracając (pąsowe liczka ku ojcu.

Szczera prawda — potwierdził Sandoimierzanin. — Przez wiele lat, jak Jakub Labanowi, służył królowi i Ko­ronie, by tę zapłatę otrzymać.

Ja nie Rachela...

A jemu takoż inie Jakub jeno Teodor.

Jako się zwali, tako się izwali, sęk w tym, abyśmy się miłowali! — huknął Żelk, objął pannę wpół, przygar^ nął do swego boku, butami zatupał, ostrogami brzęknął i ruszył w .podskoki dookoła bielonego komina, w którego zakopconej wnęce migotał ogień pod trójnogiem.

Tańczył jak wicher.

Powiedz, Jagódko, chcesz być moją z własnej i nie­przymuszonej woli?

Zadyszana, oszołomiona tym wszystkim co zdarzyło się w ciągu jednej nocy i ranka, nie mogła wydobyć słowa. Skinęła więc tylko czarnowłosą główką.

Tymczasem zbudziła się Anuszka, druga córa Dudka.

Wstawaj! — krzyknął stary. — Trza narzeczonym podać śniadanie.

Wstała. Za kominkiem ubrała się szybko i dwornym dygiem powitała chorążego.

Dobrego dnia waćpanu życzę.

Lica miała niemal takie same jak jej siostra, była je­dnak niższa, szczuplejsza i śmielsza.

Dalibóg! — krzyknął Żelk. — Dobrze, iżem już wy­bór uczynił ho bym był teraz w srogim kłopocie.

Starszej zawżdy pierwszeństwo się należy — od­powiedziała i zakręciwszy się koło kominka podała na stół dymiącą misę ze szczupakami z Wiku i gliniany sze- roczk z gotowaną kaszą.

Siedli i jedli drewnianymi łyżkaimi niewymyślną, ry­backą strawę. Narzeczeni uśmiechali się do siebie. Sędzi­wy flis wspominał swoją młodość. A miał co wspominać! Był przewoźnikiem na Wiśle pod Sandomierzem. Był ory- lem na tratwach i szkutach wożących zboże do Gdańska. Był wodnym żołnierzem i obdartym tułaczem wracają­

cym z obczyzny do kraju i cieślą zajętym przy budowie władysławowskiej przystani, i rybakiem jak wszyscy tu­tejsi “budowie”.

Szczęśliwie żyli my tu z moją żonką, którą pozna­łem był w żarnowieckim kościele na ślubie pana Piotra Sulickiego — gadał ocierając załzawione oczy. — Nie mie­li my nad sobą inszego ,pana prócz Pana Niebieskiego, jak te wolne mewy. Żal mnie zbiera, iż Jadwiżka moja nie doczekała ślubu swej imienniczki i ulubienicy. Za wcze­śnie powołał ją Bóg do swej chwały.

Około południa kanonada, która na jakiś czas przycichła, znów się wzmogła. Płoszyły się białe mewy i co chwila przelatywały koło okienka z trwożnym skwirem.

Kapitan Jamie, który przed laty był komendantem naszej władysławowskiej fortecy, obiecywał, iż w dzień wesela mej pierworodnej ipuszkarzom na wiwat z dział bić każe — kiwał głową stary. — Wszelako takiej palby, jako żywo, nie spodziewałem się usłyszeć.

Aż strach ¡słuchać tego grzmotu — drgnęła Anuszka.

Po cóż tedy bezczynnie słuchać mamy onej strzela­niny? — porwał się z zydla Żelk. Szybko przypasał szablę i zaczął czyścić cholewy tak zapalczywie, że chwiał się mu podgolony czub.

Dokąd ci, synu, tak spieszno? — pokręcił głową Dudek.

Do puckiej fary! — krzyknął Trisza. — Na ślub Teodora Żeika chorążego i nadobnej paniny Jadwigi Dud- kówny.

Jak to? Toć zapowiedzi wprzódy wyjść muszą! Prze­cie nie spadliście jeszcze razu z ambony]

Furda zapowiedzi! Żołnierz królewski jestem, tedy i ślub godzi mi się wziąć po żołniersku, bez długich ce­regieli, przy graniu dział i surm wojennych.

Proboszcz Rydel nie przystanie na to!

Nie on jeden księdzem! Pójdę jak w dym do ojca Grzegorza. Wejherowski gwardian zna mnie dobrze i jam poznać go zdążył. Nie mnich to, jeno rycerz w mniszym kapturze. A wojak wojaka wyrozumie. Obaczycie, iż nie odrzuci mej prośby! Wie dobrze, iż w czasie wojny żoł­nierz co dnia zagląda śmierci w oczodoły i nie godzi się mu poskąpić chwili wesela!

A jakoż owe wesele przygotować zdołamy? — za­troskała się Jagoda.

Nie trap się o to, najmilejsza! — Żelk podrzucił sa­kiewkę pod belki stropu i chwycił ją zwinnie. — Nie przehulałem mojego żołdu. Będzie za co ugościć kompa­nów moich w Rybackiej Gospodzie podle Korabnej Bramy!

Na wszystko miał gotową odpowiedź, (pokonał więc wszelkie opory. Dudkowie przyodziali się odświętnie, Anuszka uplotła siostrze wieniec ze strądowych mikołaj­ków, stary flis zepchnął swe czółno i popłynęli do Pucka.

Nad Kazimierzowem stała chmura dymu, a głucha ka­nonada towarzyszyła narzeczonym przez cały rejs.

Byłoby tam głośniej jeszcze, gdybyśmy nie wysadzili Szwedom onej nawy — mówił chorąży. — Wrangel po­zbył się trzech okrętów, bo przecie dwa musiały odho- lować wrak! Siedem jeno piesków oszczekuje kapitana Janica, a z siedmioma zawżdy łatwiej można sobie pora­dzić niźli z dziesięcioma.

Byle jeno szwedzka piechota, która w Helu u tam­tejszych lutrów na kwaterach -stoi, nie 'podeszła lądem pod kazimierzowskie szańce — zasępił się Dudek. — Wte­dy źle byłoby z fortem.

W Pucku jednak odzyskał rezon. Trisza szybko załatwił wszystko, co załatwić należało. Uprosił ojca Grzegorza, pozyskał sobie świadków w osobach Tomasza Ręki i Jana Malotki, powiadomił o swych zaślubinach druhów-wolon- tarzy, towarzyszy z śmiałych wycieczek na wroga. Pod wieczór rozgorzały świece na ołtarzu w kościele Świętego Piotra i gwardian stułą związał ręce młodej parze. Orszu- la klęcząc obok pani Sulickiej patrzyła przez łzy na tę ceremonię.

Kiedyż to — szeptała — i ja z narzeczonym mym u ołtarza stanę?

Wtem trzasnęły drzwi kruphty. Do kościoła weszła gro­madą zbrojnych, dźwigając na wiosłach sędziwego oficera z \piersią zbroczoną krwią. Na czele kroczył pan Janusz.

Księdza! — wołał. — Kazimierzowo zdobyte przez Szweda! Kapitan Janie ranion ciężko, świętych olejów na drogę ostatnią prosi i

^ iedługo cieszyli się wrogowie zdobytym for­tem. Kiedy sady zarumieniły się czerwienią źrałych wi­śni, na Gdańską Zatokę wpłynęła potężna flota Stanów Holenderskich. Szwedzi musieli spiesznie opuścić Kazimie- rzowo niszcząc na odchodnym okopy i blokhauzy, topiąc lub zagważdżając armaty, których wywieźć nie zdołali.

We wrześniu pojawiło się koło Helu dziesięć naw przy­słanych przez Danię. Marynarze Karola Gustawa nie mieli już czego szukać na tych wodach. Spokój zapanował na polskim wybrzeżu. Chłopi wyszli z pługami w pola, rybacy zabrali się do łowitwy, żołnierze zaś pociągnęli tam, kędy jeszcze gorzała wojna. Mrzeziński pożegnał swoją Krystynę, Jędrzeja i matkę Dorotę, Żeik — Jagodę, Anuszkę i Dudka, Sulicki skłonił się matce i narzeczonej.

Wrócę na Wielkanoc — przyrzekł i odjechał pod Gdańsk, gdzie spodziewał się spotkać regimenty króla Jana Kazimierza.

Wraz z nim podążył Władys Kur, ostatni z synów An- drysa poległego pod krokowskim zaimkiem, panowie Do- nimirski, Kłanicki, Robakowski i wielu zagrodowych szlachciców z Bolszowa, Domatówka i Warblina. Zaczęły się dla panny Orszuli dni oczekiwania. Imć Hewelka zgodnie z obietnicą dźwigał powoli z ruiny sulicki folwark, ona zaś skracała sobie czas to chodząc z przyszłą teściową na modlitwy do puckiej fary, to grając wieczorami na harfie i nucąc przy wtórze dźwięcznych strun piosenkę, która tak podobała się panu Januszowi.

Minęły święta wielkanocne, a Sulicki nie stawił się na umówiony termin. Jeno przez Władysa Kura, który został ranny w jakiejś potyczce i przyjechał, aby się podleczyć, przysłał list z wieściami, że służy pod sławnym panem Czarnieckim i wrócić prędzej nie może, aż nieprzyjaciel poniesie ostateczną klęskę.

Nasłuchiwały' więc obie białogłowy przez dwa długie lata pilnie a niecierpliwie nowin o walkach, pochodach, oblężeniach, odwrotach. Wojna toczyła się daleko i na ziemię pucką docierały tylko głuche jej echa, gdańscy

jednak kupcy, którzy często przybywali do Pucka, wie­dzieli dobrze, co w trawie piszczy.

Jedna burza się oddala, wżdy druga nadciąga — mó­wili.

Burmistrz Tomasz, któremu kłopoty sprawiane przez gdańskiego komisarza, nagradzał fakt, że król obdarował go dożywociem na dwóch połczyńskich gburstwach, a wier­nemu miastu zwrócił trzydzieści łanów, zabranych po­przednio przez starostów, jak również prawo połowów na morzu i Wiku, pogodniej patrzał w przyszłość.

Owa! Nie takie przetrzymała Rzeczpospolita nasza burze jak ta, która nam od Siedmiogrodu teraz zagraża — tłumaczył ciepłą wiosną 1659 roku Janowi Rossowi i gosz­czącym u niego niewiastom. — Nasi rozniosą Rako­czego na szablach. Nastanie pokój i pan Janusz powróci z wojenki.

Zamierzamy w tej intencji wybrać się z pielgrzymką na Wejherowską Kalwarię, którą pono czcigodny ojciec Grzegorz chwalebnie z perzyny podnosi — oznajmiła pani Barbara.

Poszły pieszo na odpust ściągający tłumy pobożnych ludzi z całych Kaszub, modliły się żarliwie przy kaplicz­kach Krzyżowej Drogi. Na próżno.

Trzy lata już minęły, jakem ostatni raz widziała Janusza — zaczęła żalić się Orszula jesienią, gdy prze­niosły się do odbudowanego dworu w Sulicach.

Jam dłużej jeszcze czekała na mego narzeczonego — pocieszała ją pani Barbara. — I powiadam ci, córko miła, iż im więcej łez przed ślubem wylejesz, tym bardziej będzie ci później szczęście twoje drogie.

Wiatr wył w kominie i miotał na izbę iskry z płonących szczap. Świece drgały w gdańskim pająku pod modrze­wiowym stropem. Orszula wstała iznad krosien i zaczęła niespokojnie przechadzać się po komnacie. W kancelarii pan Hewelka gęsim piórem ¡notował coś spiesznie w gru­bej księdze kupieckiej. W czeladnej Jagoda Żelkowa i Anuszka Dudkówna, które pani Barbara — przyjaźnią­ca się niegdyś z Piemiążkówną — przygarnęła pod swój dach wraz z ich zgrzybiałym ojcem, siedziały przy koło­wrotkach i przędły.

Za oknami szumiały nagie drzewa sadu. Po niebie prze­walały się chmury, zza których błyskał raz po raz zsiniały

trupi księżyc. Listopad wałęsał się po ipolach, błąd?ił i grzązł w topieliskach Bielaw.

Niedługo adwent, a Triszy mojego ani widu, ani słychu — wzdychała Jadwiga. — Żeby choć dał jaki znak życia... Żebym wiedziała, kędy się podziewa.

Słyszałam w zeszłą niedzielę po mszy w Wielkim Starzynie, jak jeden szlachcic z Bolszewa powiadał, iż pan Czarniecki za morzem, w duńskim królestwie Szweda gro­mi — ozwała się rezolutna Anuszka. — A gdzie ten sła­wny wódz, tam i naszych żołnierzy sizukać ¡by trzeba!

Myślisz, że do Danii wojna ich zagnała?

Chyba, bo gdzieżby tak długo bawili? Z obczyzny nie rychło się do kraju wraca. Albożtonam tatk nie gadał, jak trudno mu było się z omego Wismaru wyrwać? Jak

0 żebranym chlebie wzdłuż morskiego brzegu wędrował...

Cicho! — panma Orszula przyłożyła palec do ust. — Zdaje się, że podkowy tętnią na trakcie.

Zasłuchały się w głosy wichrzystej nocy jesiennej.

To jemo wiatr gałęziami o gonty dachu łomoce — powiedziała Anuszka.

Nie, nie — zaprzeczyła Hewelkówna. — Ktoś nad­jeżdża od traktu. O, słyszycie? Psy zwietrzyły przybyszy. Szczekają na podwórku. Na łańcuchach szarpią się jak szalone!

Ujadanie sfory zbudziło Dudka drzemiącego za wielkim bielonym piecem. Zapalił latarnię, narzucił kożuch foczy

1 wyszedł na dwór. Przez wrótnię wjeżdżało trzech bro­datych jeźdźców. Na głowach mieli kołpaki z czaplimi piórami, barki okrywały iim burki podobne do tej, jaką nosił pam Czarniecki. Księżyc, który właśnie wynurzył się zza wysokich klonów rosnących nad dworskim stawem, osrebrzył marsowe, schłostane wichrem twarze mocnych gości.

Janusz! — krzyknęła mieszczka wybiegłszy w ślad za flisem na ganek. — Janusz, klejnocie mój, sokole!

Sulicki rzucił staremu uzdę, zeskoczył z siodła, chwy­cił narzeczoną, uniósł ją jak piórko, ucałował i chciał w ramionach wmieść skarb swój do dworu.

A tamci dwaj? — wyszeptała.

Nie pozmałaś? — uśmiechnął się. — To zaćmi towa­rzysze moi z duńskiej wyprawy: imć Zych Mrzeziński z Ostrowa i Teodor Żelk o przydomku Trisza, syn Żela­

znego Bosmana z Wielkiej Wsi! Brody im wyrosły, jak zbójcom srogim, wszelako złote z nich chłopy! Trisza ży­wot ani przy zdobywaniu Koldyngi ocalił, a Zych własną mnie piersią osłaniał, gdyśmy wpław wyspę Alsen sztur­mem brali.

Tymczasem na ganku zjawił się pa:n Hewelka, pani Barbara, Jagoda i Anuszka. Końca nie było serdecznym powitaniom. Kiedy wreszcie wszyscy siedli za stołem w jadalnej izbie, gdy zadzwoniły sztućce i ‘Szklanice, Ja­nusz oznajmił, iż za trzy dni zamierza poprowadzić swą wybrankę do ołtarza w starzyńskim kościele.

Czekałem na ten moment trzy lata, czekałbym jesz­cze trzy niedziele — mówił z kielichem w prawicy. — Wszelako adwent za (pasem, a w czasach zakazanych koś­ciół nasz zabrania wyprawiać hucznych weselisk. Dlatego jutro pojadę do Wejherowa, by od ojca gwardiana żołnier­ską uzyskać dyspensę od zapowiedzi, tę samą, której swy­mi czasy udzielił przytomnemu tu porucznikowi Żelkowi. Godzisz się na to, królowo moja najśliczniejsza?

Toć posłuszeństwo mam ci ślubować! — zarumieniła się panna Orszula.

Tedy kochajmy się! — wzniósł toast młody czar- niecczyk.

Kochajmy się! — zawołali wszyscy zebrani i wy­chylili duszkiem kielichy.

Nad ranem zaś, gdy rozchodzili się na zasłużony spo­czynek, gdańszczanka wskazała narzeczonemu napis, który poleciła tej jesieni wymalowąć inad drzwiami swojej kom- natki:

Dwa serca złączone, klucz rzucony w morze, nikt nas nie rozłączy chyba ty, o Boże]

lich złoty przez ksienię Knutówną ufundowany ze skarbca zabrali. Ba, miedzianą blachę z dachu kościoła zdzierają!

Przez kilka niedziel niepokój panował w sulickim dwo­rze. Szwedzi grasowali u sąsiadów, w ziemi lęborskiej, zwozili łupy do Dębek. W drugiej połowie marca wpadli do Sulic żądając koni i sań. Na próżno dziedzic i jego syn tłumaczyli, że są stronnikami Leszczyńskiego. Rajta­rzy wyprowadzili ze stajni sześć wierzchowców, w tym czarnego Mustafę, potomka tureckiej klaczy.

Oddamy go niebawem — zapewniał gruby dowódca konwoju, porucznik Tersen, odrzucając prośby pana Ka­zimierza.

Czekaj tatka latka, aż kobyłka zdechnie — mruknął pod wąsem szlachcic i, choć go rodzice wstrzymywali, po­stanowił swemu ogierowi, którego wyhodował od źrebca, towarzyszyć w niebezpiecznej drodze za morze.

W pogodny ranek Zwiastowania Panny Marii wjechał na zamarznięty Bałtyk długi wąż sań ładownych zagra­bionymi skarbami. Na czele konwoju obok dowódcy je­chało na zrabowanych koniach kilku rajtarów. Za sania­mi tylna straż. Prócz tego wielu Szwedów siedziało na saniach poganiając dwudziestu siedmiu furmanów zwerbo­wanych gwałtem z wiosek Żarmowizny.

Przed wiosenną odwilżą musimy stanąć w Szwecji! — mówili.

Hewelka-Sulicki siedział na jednym wozie z Jakubem Kozirogiem ze Sławoszyna.

Czy to nie grzech, że pomagamy im wywozić skar­biec żarnowieckich panien? — martwił się Kaszuba.

Toć nie z własnej woli jedziemy za Bałtyk — tłu­maczył pan Kazimierz. — Pod przymusem ruszyliśmy w tę podróż.

Skrzypiały płozy. Wiatr dmuchał lekko z południowego zachodu. Śnieg iskrzył się w słońcu. Powietrze było przej­rzyste jak szkło.

Przy takiej pogodzie będziemy za ‘Sześć, siedem dni w Szwecji — zacierał ręce szlachcic. — Jeśli zaś mróz potrzyma, zdołamy wrócić do kraju.

Krótko przed wieczorem wiatr mocniej zadął z południa i skłębił śniegi zalegające lód w zadymkę, lecz nim słońce zaszło, zaczerniał w białej kurzawie jeden z tych morskich zajazdów, o których głośno już było na wybrzeżu.

Wyprzęgaj! — zakomenderowali rajtarzy.

Gospodę zbudowaną z drzewa pokrywał drewniany

dach. Była tak obszerna, że pomieścili się w niej ludzie wraz z końmi. Wprowadzili je na podłogę z desek rozło­żonych bezpośrednio ma lodowej płycie i jęli się grzać przy kominie, w którym dwaj kucharze gotowali ciepłą strawę dla podróżnych. Hewelka zaraz się zaopiekował Mustafą. Wytarł mu boki i nakrył go derką.

Pańskie oko konia tuczy — mruczał sypiąc mu obrok. Szczodrze nakarmiwszy faworyta sam zasiadł do wieczerzy.

Skoro jeno staniemy na szwedzkim gruncie, zaraz będziecie mogli zawrócić — obiecywał mu gruby Tersen rozochocony gdańską wódką, którą pani Orszula dała ma drogę jedynakowi.

Potem opowiadał, że te morskie zajazdy to nic nowego, że budowano już podobne podczas tęgiej zimy w ro­ku 1686. Wreszcie zasnął.

Następny ramek równie pogodny był jak w dniu po­przednim. Nad lodem krążyły głodne mewy. Szukały szczelin, w których mogłyby zapolować na ryby. Ka­szubi patrzeli na południe.

Rozewia ani śladu! — narzekał Koziróg. — Znikło może ma zawsze...

Kiedy konie nażarły się obroku, ruszyli w dalszą drogę. Towarzyszyły im mewy kołujące misko nad saniami. Gru­by oficer jadąc na przedzie wypatrywał śladu płóz. Po południu wiatr znowu się wzmógł.

Popędzać kornie — maglili Szwedzi. — Trzeba przed mocą stanąć w następnej gospodzie.

Ale słońce zaszło i niebo się zaiskrzyło, a zajazd się nie pokazał. Rajtarzy oświetlali drogę pochodniami. Chłopi na samiach drżeli z zimna. Szkapy ślizgały się i ledwie wlokły kopyta. W końcu musieli stanąć. Zaobrokowali ko­nie :na lodzie pod gołym niebem. W nocy dowódca z ża­gwią w dłoni objeżdżał konwój od końca do końca.

Nie spać, bo już się nie zbudzicie! — nawoływał gru­bym głosem. — I korni pilnujcie! Jak się położą na lód to zamarzną na śmierć!

Pan Kazimierz po raz pierwszy w życiu pojął, że piąty krzyżyk ma karku to inie fraszka. Pilnował Mustafy i ogrze­wał go własną delijką, szczękając zębami i trzęsąc się

jak w febrze. Dzięki Bogu, kiedy rankiem ledwie ujechali dwa różańce drogi, ujrzał w dali drugą gospodę.

Stanęli przed nią, nim słońce wzbiło się do zenitu. Ten zajazd urządzono na okręcie uwięzionym przez lód. Do burt dobudowano stajnię, w ładowniach rozłożono zapasy żywności dla ludzi i obrok dla koni, W kubryku gnieź­dziła się załoga gotowa podjąć żegiugę, gdy tylko pękną lodowe okowy.

Wygodnie tu i bezpiecznie! — ucieszył się Tersen. — Zatrzymamy się tutaj na dwie doby. Wytchnienie przyda się i ludziom, i koniom.! Wygrzejemy się i najemy. Na­jemy na zapas!

Nie przypuszczał wszakże, iż śnieżyca przedłuży popas. Następnej nocy ruszył mroźny wschodni wiatr i dął przez cztery doby. Po morzu hulały tumany; śniegu, jakby się uwzięły, by zasypać okręt, stajnię i szwedzkie łupy. Chło­pi z Wierzchucina, Sławoszyna, Dąbek, Świecina, Łubkowa zaobrokowawszy komie siedli pod pokładem zatroskani

0 swój los.

Nie wrócimy z tej drogi — mówił Łysk do Greny

1 Koziroga. — Kto się z morzikulcami wda, ten zawsze licho na tym wyjdzie!

W piątą noc postoju wiatr ustał, rano więc wygrzeba­wszy sanie spod zwałów śniegu ruszyli w dalszą podróż. Tutaj Szwedzi gęściej ustawili zajazdy, dojechali więc na południowy cypel Oiamdii w przeciągu czterech dni. Wszystkie inoce spędzali w morskich gospodach. Szlachcic zażądał, by Kaszubom pozwolono stąd zawrócić do Polski, do rodzinnych domostw, gdzie czekają ich żony i dzieci. Ale gruby Szwed nie przystał na to.

To wyspa, nie ląd! — tłumaczył. — Powiedziałem, że dopiero na stałym lądzie się rozstaniemy. A nastąpi to nie prędzej niźli w Kristianopel!

Furmani musieli usłuchać. Jeszcze przez cały dzień przedzierali się przez lodowe zwały i torowali sobie drogę wśród zasp.

Wieczorem stanęli w wyznaczonym szwedzkim mia­steczku. Nim zładowali łupy z sań, znów zerwał się silny wiatr wschodni i opóźnił wyjazd Polaków o całe trzy dni. Dopiero po tym okresie mogli się puścić w powrotną drogę. W ciągu pięciu dni dojechali po lodzie do za­marzniętego okrętu.

Za dwie doby staniemy na polskim brzegu — rado­wali się. Chociaż żywności i obroku mieli niewiele, ka­pitan odmówił udzielenia im spyży ze swoich zapasów tłumacząc, że wnet znajdą się w Polsce. Nie martwili się teraz zbytnio jego skąpstwem. Większą część drogi mieli już przecież za sobą.

Jednakże tej jeszcze nocy rozpętał się zachodni sztorm. Z początku padał gęsty śnieg. Śnieżyca przemieniła się jednak niebawem w deszcz. Nie było mowy, by w taką pogodę mogli ruszyć w dalszą podróż, Hewelka-Sulicki pocieszał chłopów:

Ten wiatr powieje jakie dwa, najwyżej trzy dni.

Ale upłynął jeden i drugi tydzień, nim wiatr wykręcił

do nordu i chwycił tęgi mróz. Furmanom zabrakło żyw­ności i obroków. Szwedzi dawali im jeno tyle, by uchronić ich od głodowej śmierci. Słabły konie, słabli ludziska, a wicher dął i dął. Dopiero w dwa dni po świętym Marku przycichł. Chłopi odkopali zawiane sanie, lecz gdy byli już gotowi do odjazdu, runęła na nich śnieżyca z połu­dniowego zachodu. Wyruszyli, kiedy śnieg przeszedł w deszcz, a wiatr ocieplił się i nieco zmalał. Z trudem pchali się naprzód po gołoledzi.

Byle bliżej naszych stron — mówili.

Wtem zatrzymała ich przerwa w lodowisku szeroka na dwa różańce.

Woda?! — przelękli się nie na żarty.

Furmanów poróżniła sprzeczka. Powstały dwa obozy.

Jedni chcieli porzucić zaprzęgi i wrócić do zajazdu, by ratować gołe życie, inni — pośród nich pan Kazimierz — zamierzali ciągnąć dalej na wschód.

Po trzech najpóźniej dniach dotrzemy na ląd! — przekonywał szlachcic. — Zachodni wiatr posczepia na nowo lodowe pole. Dojdziemy na Rozewie suchą stopą! Bóg nas nie opuści! Wiem, jak to mój rodzic za Karola Gustawa przez zamarzniętą zatokę szedł.

Zaufali mu Kaszubi. Przenocowali pod gołym niebem

i rankiem po śniadaniu ruszyli za jego przewodem. Kro­czył na czele prowadząc za uzdę wiernego Mustafę. Z pra­wej jego strony czerniała woda, z lewej jak okiem się­gnąć szarzał lód. Przed wieczorem przerwa wodna zaczęła się zwężać, aż zupełnie znikła. Stanęli na nocleg. Noc przyniosła im przedsmak klęski. Zmarzło na śmierć trzech

furmanów i zdechło kilka koni. O świcie znów się pokłó­cili. Niektórzy chcieli skierować się ku południu, reszta ku wschodowi. Młody Grena iz Dębek, który znał się na ♦sprawach morza, twierdził uparcie, że cała ta połać lodo­wa posuwa się wraz z nimi na wschód.

To już przecie maj! — dowodził. — Tam u brzegu słońce mocniej przygrzewa, tedy lód szybciej taje. Na jego miejsce wali od zachodu ta ogromna kra, na której my stoimy jak te sieroty od Boga i ludzi opuszczone! Na wschód tedy musimy ruszyć. Jeno tam czeka nas ocalenie.

Sanie, przy których konie padły, porąbali i załadowali na inne pojazdy, by mieć drzewo do smażenia i gotowa­nia koniny. Po czym ruszyli w kierunku wskazanym przez Grenę. Zostawiali za sobą trupy wyczerpanych ludzi

i &zkap. Mewy drapieżnie kłębiły się nad nimi, a wio­senny ciepły wiatr zachodni dął z niezmierną siłą. Po następnych trzech dniach jazda lodem, który tworzył co­raz nowe zwały, stała się niemal męczeńską kalwarią. Na szczęście ukazały się na wschodzie jakieś wzgórza.

Ląd! — powtarzali rozbitkowie nie wierząc własnym oczom. —* Ziemia przed nami! Ziemia!

Mieli już tylko osiem zaprzęgów. Nakarmili szkapy resz­tą obroku i powlekli się dalej w uciążliwą drogę. Co kilka kroków musieli rozrzucać zwały lodowe. W południe brzeg daleki znikł im w siwej mżawce. Przed wieczorem liczba zaprzęgów zmniejszyła się do połowy. Reszta koni wyzdychała nocą. O mglistym brzasku furmani zaprzęgli się do sań załadowanych koniną.

Pan Kazimierz odejmując sobie od ust oistatnie sucha­ry, troskliwie karmił swego ulubieńca Mustafę.

Masz, masz, koniku wierny — wsadzał wierzchowco­wi do pyska kąsek za kąskiem. — Albo razem wrócim do domu, albo zginiemy pospołu na tej lodowej pustyni. Nie ostawię cię, nie porzucę mewom na pożarcie. No, śmiało, naprzód!

W południe ląd znowu się ukazał, lecz wędrowcy po­znali, że to nie ten sam kraj.

Wczoraj widzieli my wysoki brzeg, a dziś jakieś ni­skie wydmy — dyszeli woźnice.

Szlachcic pokiwał głową.

Byliśmy u wybrzeży Sambii, a teraz zniosło nas snadź pod Kurońską Mierzeję — odgadywał.

Zwały i gruby lód tak zgęstniały, iż uniemożliwiały dal­szy pochód. Stanęli. Mimo przestróg Greny, Kaszubi roz­palili na ‘saniach ogień. Usmażyli kilka połci koniny. Jedli w najlepsze smażone mięsiwo, kiedy naraz lód załamał się pod saniami. Chlusnęła woda. Zachrobotały kry. Krzyk wzbił się pod niebo. Sanie, żywność i pięciu chłopów ru­nęło w mokrą otchłań. Nie próbowali ich uratować. Ucie­kli na oślep z miejsca gwałtownej śmierci towarzyszy. Przeskakiwali zwały, potykali się, padali, wstawali i biegli dalej, aż ochłonęli z lęku.

Wiatr ucichł. Ląd zdawał się powoli przybliżać. Pan Kazimierz cały spocony bacznie omijał ciemne plamy ¡na lodowisku. Wiódł czarnego ogiera po jasnej tafli i co chwila badał szablą twardość szklistej pokrywy. Pod wie­czór zagrodził im 'drogę wał wysoki na dwa sążnie. Zro­zpaczeni tułacze wspięli się nań; spoglądając w trosnę brzegu zrozumieli, iż w żaden sposób nie osiągną go przed nocą. W dodatku zauważyli, że za zwałem lodowa sko­rupa popękała już w większe i mniejsze kry. Między nimi czerniała w szczelinach złowieszcza topiel.

Jeśli nie powieje zachodni wiatr — rzekł Grena struchlałym towarzyszom — zginiemy wszyscy! To już połowa maja nadchodzi. Słońce przypieka. Strzaskany lód może do jutra stopnieć. Módlmy się, dresze, bo śmierć nad nami i pod nami, z lewa zguba, a z prawa zagłada.

Rozeszli się po zwale, obawiając si§, iż pod ciężarem kilku ludzi lód łatwiej może się załamać, poklękali i jęli się modlić.

Noc ta była straszna. Nad ranem, gdy zadął wiatr, pan Kazimierz ze zgrozą spostrzegł, że sterczy sam ze swoim koniem na wysepce, długiej jakieś dziesięć sążni i tyleż szerokiej, a przypominającej niewysoką górę lodową. Włos mu się zjeżył pod kołpakiem. Pomyślał o domu, o starych rodzicach. Był pewny, że już ich nie zobaczy.

Koń, który dotąd stał ze spuszczoną głową, nagle pod­niósł łeb i kwiknął. Lodowa bryła chwiała się pod jego kopytami. Wszystka kra otaczająca wysepkę stopniała w rozgrzanej wodzie. Ogier wietrzył śmierć. Stał, a wicher targał jego grzywę. Ciemności gnuśnie ustępowały. Wiatr słabł. W rzedniejące pomroce zabielała jakaś smuga.

Kra? — pomyślał Kazimierz i serce zabiło mu żywiej.

Przytulił *się do boku dygocącego wierzchowca. Na

wschodzie .poczynała różowieć zorza. Budził się dzień. Biały pas pojaśniał. Nad nim wyrosła ciemna grzywa lasu.

Ląd! — krzyknął szlachcic i wspomniał z goryczą, jak to słuchając w dzieciństwie opowiadań ojca j matki

0 morskich ich przygodach, zazdrościł im ciekawych — jak mu się wówczas zdawało — przeżyć.

Poznał teraz udręki rozbitka, cierpienia straszn/ejsze od mąk Taintala. Ląd bowiem widoczny był, ale nie osią­galny.

Na przybrzeżnych płyciznach sterczały lodowe usypiska. Dzieliło je sto sążni toni. Daremnie wypatrywał na nich towarzyszy niewoli.

Potopili się co do jednego — szepnął.

I oto znowu ocknął się wiatr. Powstające fale pędząc z morza ku brzegowi niemiłosiernie kurczyły samotną bryłę lodu. Rozbitek przeląkł się, że lada chwila podzieli straszny los furmanów z Źarnowizny.

Mustafo mój! Mustafo! — zaszlochał obejmując ru­maka.

Zamknął powieki. Wydawało mu się, że jest w Sulicach

1 siedząc przy kominku opowiada siwym rodzicielom ja­kiś senny koszmar trapiący go tej nocy: chłód, głód, śmierć z lodową kosą.

Rżenie konia wyrwało go z tych majaków. Spojrzał przed siebie. Na strądzie, jak we mgle, widniało kilku mężczyzn. Podniósł rękę, by dać im znak życia. Nie od­powiedzieli. Słońce, które wzeszło nad wydmy i las, raziło go w oczy. Osłonił je dłonią.

Czyżby tam w dali stał Koziróg i Grena?

Koń szarpnął się, jakby chciał wyrwać się swemu panu, wejść do wody i popłynąć w stronę brzegu.

Doniósłbyś .mnie, wierny przyjacielu? — rzekł cicho pan Kazimierz, ale nie miał już siły, by dosiąść swego wierzchowca.

Lodowa wysepka kurczyła się z przerażającą szybkością. Jeszcze chwila, a fale ją rozpłuczą. Cóż począć? Koń nie­spokojnie kręcił się na wszystkie strony. Pan nie mógł go utrzymać. Wtem zwał lodowy popękał na kilka kawałków. Zapadli obaj. Sulicki w śmiertelnym strachu chwycił się końskiej grzywy. Zmroził go chłód wody, lecz poczuł, że dotyka nogami dna. Był ocalony!

Pół żywy trzymał się kurczowo długiej grzywy. Osta­tkiem sił dowlókł ‘Się do zoloju. Tam Kaszubi chwycili go

i wyciągnęli na rozgrzany piach. Słońce doszło już do ze- iiitu. Paliło, jak w pełni lata. Wychudły bachmat położył się obok pana zasłaniając go od powiewów wiatru.

Na wydmach szumiały sosny. Słoneczne plamy padały na kępy świeżej trawy. Ciepło biło z rozgrzanego strądu. Między ¡niebem a morzem trzepotały białopióre mewy. Pan Kazimierz uniósł głowę, wsparł się o szyję wiernego Mus­tafy i wpatrzony w błękit bezgłośnie poruszył wargami. Koziróg pochylił się nad nim.

Cóżeś waćpan rzekł? — zapytał.

Dobrze jest żyć... — wyszeptał szlachcic powoli, ale wyraźnie.

Z dwudziestu siedmiu kaszubskich woźniców uprowa­dzonych w marcu 1709 roku przez Szwedów tylko czte­rech wyszło na strąd w okolicach Kurońskiej Mierzei: Koziróg, Grena z Dębek, Łysek z Wierzchucina i Muża z Czech. Z tych zaś jedynie pierwszy powrócił do rodzin­nej wioski. Beszta padła ofiarą cholery grasującej' wówczas w Prusach. Tak twierdzi tradycja przekazywana z poko­lenia ina pokolenie, zachowana po dzień dzisiejszy na na­szej Żarnowi źnie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Necel Augustyn ZŁOTE KLUCZE
Necel Augustyn ŁOSOŚ WRZECHWŁADNY(1)
Necel Augustyn W POGONI ZA ŁAWICAMI
kody do borderlands 2 zlote klucze
Necel Augustyn Łosoś wszechwładny
Necel Augustyn 1 Krwawy sztorm
Necel Augustyn HAFTOWANA BANDERA
Necel Augustyn ŁOSOŚ WRZECHWŁADNY
Necel Augustyn W pogoni za ławicami
Augustyn Necel REWIANIE
Złote standardy w diagnostyce chorób układowych 3
POWIAT AUGUSTOWSKI wskaźniki
1 Klucze w energoelektronice

więcej podobnych podstron