Paweł Kornew Przygranicze 5 Czarne sny cz1

PAWEŁ KORNEW

Urodził się w Czelabińsku w 1978 roku. W 2000 roku ukończył studia na wydziale ekonomicznym Czelabińskiego Uniwersytetu Narodowego, obecnie pracuje w swojej specjalizacji.

Od 2003 roku usiłował znaleźć swoje miejsce w literaturze rosyjskiej. Pisał i zgłaszał opowiadania do licznych konkursów internetowych, jednak bez szczególnych rezultatów. Niezrażony niepowodzeniami kontynuował prace nad kolejnymi rozdziałami pierwszej w karierze powieści „Lód" (polski tytuł „Sopel”). Trzy lata później książka wylądowała na półkach księgarń. I to był strzał w dziesiątkę. Dziewięć miesięcy później „Lód” został wyróżniony prestiżową nagrodą rosyjskiego fandomu Miecz bez imienia.

Dzisiaj seria o Przygraniczu ma już w rosyjskiej fantastyce status kultowej, jej polska edycja również odniosła spektakularny sukces. Tymczasem autor z pasją tworząc kolejne tomy (w 2012 roku na rynku rosyjskim pojawił się szósty) z każdą kolejną premierą potwierdza swoją doskonałą literacką formę.


PAWEŁ KORNEW

CZARNE SNY



Sopel znowu ma kłopoty. Garbatego dopiero grób wyprostuje.

Jedyna droga ucieczki wiedzie tam, skąd wszyscy chcieliby uciec. Wprost w paszczę Przygranicza, gdzie miłosierdzie zdechło pod śniegiem, a przyjaźń mierzy się wielkością długu do spłacenia.

Tam gdzie groza i mróz ścinają krew na wyścigi.

Przygranicze. Skuty lodem, oderwany skrawek naszego świata. Ziemia jeszcze niczyja i przyczółek walki o losy ludzkości. Ale w Przygraniczu nikt nie myśli o przyszłości innej niż swoja. Liczy się tylko to, jak bardzo chcesz żyć. Czy obronisz się przed furią rozszalałych bestii? Czy aktywujesz amulet zanim trafi cię bojowy czar? Czy okażesz się silniejszy niż śmiertelny, arktyczny mróz.

Co ma być, to będzie! Przeznaczenie to dziwka - nie oczekuj, że się w tobie zakocha...


PAWEŁ KORNEW


CZARNE SNY
CZĘŚĆ 1




tłumaczył

Rafał Dębski




fabryka słów


Lublin 2012





Spis cyklu:

1. Sopel cz. 1

2. Sopel cz. 2

3. Śliski cz. 1

4. Śliski cz. 2

5. Czarne sny cz. 1

6. Czarne sny cz. 2





Świeżą krew dostała zima,


I ciebie też dostanie,


I ciebie też dostanie.


zespół Agata Kristi





Prolog


Jesień umierała.

A może inaczej — jesień przygotowywała się, aby wydać ostatnie tchnienie.

I choć dobiegał końca dopiero drugi tydzień listopada, nie mogło być wątpliwości, że jeśli nie dziś, to jutro owo przedśmiertne dyszenie zakończy się porannym śniegiem. Śniegiem, który — ogrzany promieniami wyglądającego zza chmur słońca — nie zamieni się już w brudne błoto. Śniegiem, który zalegać będzie aż do dalekiej wiosny.

Wieczór też zapadał wcześnie, zupełnie jak zimowy — nie było jeszcze siódmej, a ciemności panujących na ulicach nie mogły rozgonić ani stojące za oknem latarnie, ani jasne witryny drogich sklepów. Wiatr targał drzewa, szarpiąc pozostałe na gałęziach burożółte liście, których cienie mrocznymi plamami latały po wyłożonym różnokolorowymi płytkami chodniku.

Ciemno, zimno, obrzydliwie. I straszna nuda...

Ale kiedy spadnie śnieg, wszystko się zmieni. Miasto poweseleje, znów stanie się wieczorami jasne i szykowne. Ludzie przestaną wykorzystywać każdą okazję, żeby jak najszybciej wracać do przyjemnych mieszkań z ciemnych ulic i podwórek. Na głównym placu rozpoczną budowanie lodowego miasteczka, przywiozą choinę i zacznie się gorączkowa przednoworoczna krzątanina.

Tak, wszystko się zmieni. Dla wszystkich. Tylko nie dla mnie.

Jutro spadnie śnieg, wrócimy do domu,

Szary szron okryje zama-a-arznięte dusze,

Jutro spadnie śnieg, ale co mi z tego —

Skoro krew jest zimna, jeśli krew jest zimna,

A nuda serce rżnie...

Wstrząsnąłem się, odstawiłem kufel z piwem na stolik i odwróciłem się od okna, którego dolną część wypełniała żółto-zielona mozaika.

Nie-na-wi-dzę!

Nienawidzę zimna, śniegu, lodu i ciemnych zimowych wieczorów. Nienawidzę parzącego wręcz, przenikliwego wiatru, gołoledzi i nisko wiszących ołowianych chmur. I nawet szronu iskrzącego się srebrem o poranku nienawidzę tak samo.

Upiłem łyk ciemnego, goryczkowego piwa, po raz kolejny próbując się uspokoić. Czemu się tak rozhisteryzowalem? Śnieg pada każdej zimy. To normalne, nieuniknione i należałoby się w końcu z tym pogodzić. Przynajmniej do czasu, aż będą pieniądze na coroczny urlop w ciepłych krajach, trwający przynajmniej sześć miesięcy. A na to się nie zanosiło w przewidywalnej przyszłości.

Dopiłem piwo, zawołałem kelnerkę i poprosiłem o drugą kolejkę — jakkolwiek bym kombinował, powinienem się teraz odprężyć. Posmak goryczki przyjemnie szczypał w język i z każdym łyczkiem nagromadzone w ciągu pracowitego dnia rozdrażnienie powoli odpuszczało. Tylko że problem nie do końca leżał w pracy — dziś w nocy znów miałem ten, zdawałoby się, na zawsze zapomniany sen, więc od rana byłem w paskudnym nastroju.

Jak to mówią? Wieszczy sen? A na plaster mi takie sny! Po nic właśnie wspomnienia o zaśnieżonym polu czy oślepiających światłach reflektorów. Ale pozostałego po nocnym koszmarze obrzydliwego posmaku własnej bezsiły nie potrafiło spłukać nawet doskonałe piwo.

Tak, w ostatnim czasie zaczęły mi puszczać nerwy. A co będzie, kiedy spadnie śnieg? Całkiem mi odbije?

I bez tego cały czas miałem wrażenie, jakby w ciemnościach ktoś gapił się na moje plecy. I to gapił bardzo nieżyczliwie, paskudnym wzrokiem. Doszło do tego, że idę sobie ulicą i zastanawiam się, kto z przechodniów może się okazać lodowym piechurem. A wszyscy zdają się tacy szarzy, niepozorni. Można powiedzieć — nijacy. Człowiek odwróci się i już nie pamięta twarzy, aż na końcu języka pojawia się słowo — diabelstwo. Tylko patrzeć, a sprzykrzy im się udawać, cała ta szarość zlezie z nich niczym wężowa skóra, a pod nią...

„W głowie szeleści cicho nadchodzące nieśpiesznie szaleństwo”...

Nie, trzeba załatwić sobie w firmie tydzień lub dwa urlopu i jechać nad jakieś ciepłe morze. Na więcej nie starczy mi finansów nadwerężonych kupnem mieszkania i dwoma miesiącami odwyku w Soczi. A i z wolnym można pokombinować, jeśli tylko wymyślę jakiś pretekst do wyjazdu w delegację właśnie na południe...

Przymknąłem oczy, oparłem się wygodniej i zaśmiałem cichutko. I cóż ze mnie za człowiek? Wiecznie ze wszystkiego niezadowolony. Wydawać by się mogło, że skoro zdołałem się wreszcie wyrwać do normalnego świata, powinienem cieszyć się i korzystać z życia. Napawać się radością egzystencji. Ale nie, zawsze muszę znaleźć łyżkę dziegciu w beczce z miodem.

Ale też życie w normalnym świecie nie okazało się takie słodkie. Przyniesione pieniądze przepłynęły przez palce, musiałem zaraz zacząć szukać pracy, starzy przyjaciele gdzieś się zapodziali, a teraz jeszcze śnieg...

Chociaż nie, zapodziali to złe słowo. Ze starej kompanii znalazłem tylko jednego, a i z tym spotkaliśmy się ledwie parę razy, bo albo on miał swoje sprawy do załatwienia, albo ja byłem zajęty. Z pozostałymi jeszcze gorzej — dwóch na cmentarzu, trzeci dostał piętnaście lat odsiadki właśnie w tym roku. Takie buty.

A tutaj jeszcze stare lęki postanowiły wracać w snach. To Opiekun, żeby go pokręciło, przyśni się, to martwy Kris z nożem. Dobrze jeszcze, że sam mieszkam, więc nikt się nie przestraszy krzyków.

Już, wystarczy nabijania sobie głowy bzdurami! Co było, to było. A jeśli dobrze się zastanowić, okaże się, że nie było niczego.

Niczego. Nigdy. Nie było.

Kropka.

Tylko czemu na duszy tak paskudnie?



— Dzień dobry, Aleksandrze Siergiejewiczu! Jakież bogi cię tu sprowadziły? — W zamyśleniu nie zauważyłem, kiedy przy stoliku zatrzymał się zastępca, a przy tym syn generalnego dyrektora firmy, w której od kilku miesięcy przyszło mi zarabiać na chleb. — Nie masz dzisiaj według harmonogramu sali gimnastycznej?

— A ty się ponoć wybierałeś do teatru — mruknąłem i dopiłem piwo. Z Artiomem Morozowem spotykaliśmy się głównie na gruncie alkoholowym oraz podczas pewnych przedsięwzięć natury zdrowotnej, dlatego obchodziliśmy się bez form oficjalnych. Tym bardziej że i różnica wieku do tego skłaniała — syn dyrektora był ode mnie młodszy ledwie o rok.

— Bo i byłem w teatrze — oświadczył z dumą Morozow. — A potem przyszedłem tutaj. Chodźmy, stolik już zamówiłem, a samochód odprowadziłem na postój.

— Z kim jesteś? — Wstałem, wsunąłem sto rubli do przyniesionej przez kelnerkę książeczki i położyłem ją na skraju blatu.

— Jest Marinka z Anką i Andriej Sim. Widziałeś go już, zachodził parę razy do siłowni.

— Gruby, tak? — Imiona dziewcząt nic mi nie mówiły, a i Andrieja zapamiętałem tylko jako człowieka — delikatnie rzecz ujmując — puszystej powierzchowności.

— Tak, ten — uśmiechnął się Morozow, który też do najszczuplejszych nie należał, ale dzięki regularnym treningom utrzymywał się w przyzwoitej formie.

— Nie będę przeszkadzał? — spytałem. Stanowili dwie pary, a ja nigdy nie lubiłem czuć się zbędny w towarzystwie.

— Nie gadaj tyle, tylko chodź! — Artiom machnął ręką. — Co się krygujesz?

— Jak mamy iść, to chodźmy. — Zdjąłem marynarkę z oparcia krzesła, narzuciłem ją na ramię i nieco niepewnym krokiem podążyłem za Morozowem. Ech, ledwie trzy kufle piwa, a w głowie szum.

Cholera, kurtkę bym zostawił!

Wróciłem do stojącego w kącie wieszaka, chwyciłem czarną skórę i podszedłem do czekającego przy długim barze Artioma.

— Jedziemy jutro na strzelnicę?

— A właśnie! — Morozow ożywił się. — Rano nigdzie się nie pętaj, zajadę po ciebie. Postrzelamy do rzutków. Łaźnię już zamówiliśmy.

— Dużo się nas wybiera? — Sobotnie wyjazdy na poligon w ostatnim czasie stały się wśród znajomych Artioma bardzo popularne, chociaż większość udawała się tam głównie ze względu na łaźnię i możliwość odprężenia w dobrym towarzystwie.

— Jak zwykle. — Morozow zatrzymał się i skierował mnie do stolika w rogu. — Poznajcie się. To Aleksander, nasz najlepszy zaopatrzeniowiec. Daje się lubić. Marina, Ania, a z Andriejem już się znacie.

— Witam. — Skinąłem głową dwóm ładnym dziewczynom, podałem rękę Andriejowi, o którym trudno powiedzieć, żeby ucieszył się na mój widok. Zresztą raczej mało mnie to obchodziło. A tak naprawdę wcale.

— Witaj, witaj — uśmiechnęła się Marina, niewysoka brunetka w długiej sznurowanej sukience, i obejrzawszy mnie sobie od stóp do głów, mruknęła: — Goci forever?

— Można i tak powiedzieć. — Nie od razu zrozumiałem, co ma na myśli. A rzecz w moim ubraniu — czarna koszulka, dżinsy, kurtka, szalik, półbuty i wystające z kieszeni skórzane rękawiczki bez trudu mogły wprowadzić w błąd kogoś, kto mnie nie znał.

— „Jutro to świetny dzień, aby zdechnąć” — przeczytała zrobiony na wzór gazetowych nagłówków napis na mojej koszulce druga dziewczyna. W odróżnieniu od przyjaciółki ubrana była w coś, co niezupełnie nadawało się do sali teatralnej: między obcisłą bluzeczką na ramiączkach a zdobionym strasami pasem podartych dżinsów pozostawał przyzwoity luz. Ania była wysoką farbowaną blondynką o robiącej wrażenie figurze. Walkiria, ot co. Nawet rysy twarzy miała północnoeuropejskie. Chociaż antropolog ze mnie żaden...

Nie odpowiedziałem, rzuciłem marynarkę na oparcie krzesła i odwróciłem się do wieszaka, aby odwiesić kurtkę.

— „Jutro nie nadejdzie nigdy” — teraz Ania odczytała hasło na plecach. — To jakaś poza życiowa?

— Dewiza — burknąłem, siadając przy stoliku.

— Wie pan, Aleksandrze — zamruczała nieoczekiwanie czarnowłosa Marina — z długimi włosami wyglądałby pan bardziej... stylowo.

„Co ty nie powiesz” — prawie mi się wyrwało, ale powstrzymałem się, przesunąłem dłonią po łysinie.

— Aleś powiedziała, Marinka! — roześmiała się Ania. — Jakby tak woskiem pokryć i wypolerować...

— Gdzie robiłeś sobie tatuaż? — Sim, skubiący mankiety dżinsowej koszuli, postanowił nie odstawać od dziewcząt.

— Na Północy — odparłem zgodnie z prawdą i popatrzyłem znacząco na powstrzymującego uśmiech Morozowa. Wzruszył ramionami i zawołał przechodzącą obok kelnerkę.

— A to wszystko coś znaczy? — Andriej uważnie przyglądał się mojemu prawemu przedramieniu pokrytemu czarnymi wzorami, w które wplecione zostały dziwne symbole i niezrozumiałe znaki.

— Nie mam pojęcia — mruknąłem i odwróciłem się do okna. Na moje nieszczęście wychodziło na podwórze, więc ciemny tuman listopadowego wieczora zupełnie zepsuł mi nastrój.

— Dziewczynom margaritę, a my z Andriuszą jak zwykle chlapniemy po łyskaczu. — Artiom zamilkł i spojrzał na mnie oczekująco. — Ty, Sańka, co?

— Piwo. I wystarczy. Już coś przekąsiłem.

— Jasne. — Morozow kiwnął głową i zaczął dyktować kelnerce zamówienie.

— A ja tak sobie pomyślałam, Aleksandrze — Marina strzeliła w moim kierunku oczkami — że jeśli ma pan coś przeciw długim włosom, można by chociaż napis zmienić na bardziej pasujący.

— Na przykład? — spytałem, wietrząc podstęp.

— Chociażby tak: z przodu „Chcesz zdechnąć, spytaj mnie jak!”, a z tyłu „Chcesz żyć, zabij w sobie ciekawość!”.

Ania parsknęła śmiechem, Andriej prychnął i tylko Morozow, który zdążył mnie już trochę poznać, postukał dłonią w blat.

— Wystarczy już. Czego się czepiacie człowieka?

— Kiedy my tylko tak profesjonalnie, to nic osobistego. — Anna wyjęła z paczki długiego papierosa, szczęknęła zapalniczką.

— O? A jakąż to macie specjalność? — Skorzystałem z okazji, aby zmienić temat rozmowy.

— Psychologia. — Dziewczyna wypuściła strumień dymu.

— Studiujemy — poprawiła ją Marina i nakręciła na palec złoty łańcuszek z ozdobionym zielonymi kamieniami wisiorkiem.

Tylko chrząknąłem, ale nie zdążyłem wyskoczyć z żadną złośliwością, bo kelnerka właśnie przyniosła zamówienie. A dalej już poszło lepiej. Przy alkoholu w ogóle łatwiej podtrzymywać rozmowę. Siedzisz sobie, popijając piwko, masz życzenie, to bajki opowiadasz, nie masz, wstawiasz do pogaduszek repliki. A w ogóle możesz tylko to swoje piwo sączyć.

Najpierw omówiliśmy nowości kinowe, potem posłuchaliśmy sporu politycznego Artioma i Andrieja, a zarazem poznaliśmy kilka chodzących między studentami anegdot. Tak więc do chwili, gdy przyniesiono zamówioną przez Morozowa kolację, z pomocą litra piwa uspokoiłem prawie całkiem skołatane nerwy. Ale właśnie — tylko prawie...



Kiedy wyszliśmy z lokalu tuż przed zamknięciem, byliśmy pod dobrą datą.

Na dworze zrobiło się zimno, ale nawet nie podnosiłem kołnierza. Pięć piw zrobiło swoje.

— Dokąd teraz? — spytałem Morozowa, który zatrzymał się zaraz za drzwiami.

— Odprowadzimy dziewczyny tutaj niedaleko i do swoich nor. — Artiom zasunął zamek owej kurtki i wypuścił z ust kłąb pary.

— Może do nas zajdziecie? — zaproponowała Ania, biorąc go pod rękę.

— Nie, mamy jutro tradycyjny wyjazd na strzelnicę — odparł po namyśle Morozow i ruszył w stronę centrum.

— A jakie macie plany na niedzielę?

— Pojutrze nie mniej tradycyjnie będziemy chorować z przepicia — uśmiechnął się Artiom i zwrócił do mnie: — Słuchaj, Sańka, może w poniedziałek skoczymy na całą noc potańczyć?

— A idź mi — fuknąłem. — Masz ty zdrowie jak koń, a ja idę od rana do roboty. I na trening wieczorem. Potem wybiorę się na basen.

— Jakiś ty regularny, aż bierze obrzydzenie. — Morozow skrzywił się. — Spójrzcie tylko na niego: w poniedziałek, środę i piątek hala sportowa i basen, a we wtorek i czwartek treningi i sauna.

— Sport to zdrowie? — zachichotała Ania.

— Kto nie pije i nie pali, umrze zdrowszy — nie mógł sobie darować Andriej, wyjmując papierosa.

— A co to za treningi? — zainteresowała się okutana w króciutką szubkę Marina.

— Walka wręcz — odparłem i potknąłem się, następując na rozwiązane sznurowadło. — Ożeż ty!

— Chodźcie szybciej! Zimno jak w psiarni. — Artiom, obejmujący przyjaciółkę, zszedł z chodnika.

Nie czekając, aż zawiążę sznurówkę, moi towarzysze skręcili w ciemny zaułek. To mi odpowiadało, dzięki temu mogłem uniknąć kolejnych idiotycznych pytań. Szkoda, że posłuchałem Morozowa, trzeba było darować sobie piwo i iść do domu. No i dobrze, nie ma co teraz wyrzekać. Posiedzieliśmy faktycznie do późna.

Zawiązałem but, nie śpiesząc się zbytnio, niech tam sobie gruchają. Wyprostowałem się, postałem trochę, czekając, aż przestanie się kołować w głowie, i dopiero wtedy poszedłem za pozostałymi. A kiedy skręciłem za róg, na chwilę znieruchomiałem. To, co zobaczyłem, przywodziło na myśl jedno z najpaskudniejszych zdarzeń, od jakich roiło się w mojej przeszłości.

Stojąc pod ścianą czteropiętrowca, Morozow próbował oganiać się przed dwoma gośćmi z nożami, jego przyjaciółka leżała na chodniku, a zwiniętego Andrieja trzech zbirów oprawiało kawałkami rur. Dopiero teraz Marina z piskiem rzuciła się do ucieczki, ale — co oczywiste — nikt nie zwracał na nią uwagi.

Pięciu. Wszyscy w skórzanych kurtkach i kominiarkach. Dresiarze? Raczej nie, zwykła żulerka tak łatwo nie puszcza w ruch noży. I nie atakuje minutę drogi od samego centrum miasta, gdzie glin jest jak psów. To nie odległe dzielnice, które z rzadka nawiedzają patrole OMON-u i wytrzeźwiałki.

Przytłumioną alkoholem świadomość zalała fala adrenaliny. Bez namysłu runąłem do przodu. Bo niby nad czym się tu namyślać?

Zanim napastnicy, którzy zadali już Morozowowi kilka głębokich cięć, odwrócili się na odgłos moich kroków, przeskoczyłem niewysokie ogrodzenie klombu i z całej siły wbiłem podeszwę buta w bok osiłka trzymającego nóż w lewej ręce. Ten tylko zasyczał i odleciał na ścianę. Jego kompan błysnął majchrem, ale udało mi się przechwycić jego nadgarstek. Pociągnięcie, dźwignia i gość runął na ziemię, a nóż znalazł się w mojej dłoni.

Z boku mignął rozmazany cień, przysiadłem, przepuszczając nad głową rurkę, i zanim zdążyłem się zorientować, co robię, wsadziłem wąskie ostrze między żebra napastnika. Porządnie wsadziłem, wiedziony starymi nawykami. Bez poprawki.

Ale inni nie dali mi czasu na żal z tego powodu. W plecy uderzyło mnie coś zimnego i padłem bez przytomności na pożółkłą trawę klombu.



— Co z nim?

— Rana od noża, ale nic poważnego się nie stało.

— Kiedy przyjdzie do siebie?

— Już dawno powinien.

Otworzyłem oczy i zobaczyłem biały, pokryty licznymi pęknięciami sufit. Uch, ale się podle czułem. Nic poważnego, mówicie, się nie stało? Toż to jakaś bzdura. A może zdążyli mnie jeszcze skopać? Dziwne, że w ogóle nie zabili.

— Cześć, Sańka — powiedział jeden z mężczyzn znajdujących się w szpitalnej sali, widząc, że otworzyłem oczy. Szpitalnej aby? A odkąd to w szpitalu wstawia się kraty w okna? Jak to szło u Wysockiego? „W turmie jest i lazaret”. — Zostawicie nas na chwilę?

— Oczywiście. — Nieznajomy mi zupełnie facet w zapiętym białym płaszczu skinął głową i starannie zamknął za sobą drzwi.

— Witam, Stiepanie Kuźmiczu — wychrypiałem i spróbowałem podnieść się na łokciach. Plecy natychmiast przeszył ostry ból i musiałem opaść na poduszki. Zdążyłem tylko zauważyć, że pozostałe łóżka w pomieszczeniu były puste. Dlaczego?

— Leż, leż — poklepał mnie po ramieniu naczelnik ochrony naszej firmy, Stiepan Kuźmicz Proriechow.

— Leżę już. — Nie zamierzałem się spierać. — Co z Morozowem?

— A co ma być? Założyli mu parę szwów i puścili do domu. Ale jego przyjaciółka leży na OlOM-ie, a z Simem jest jeszcze gorzej, już wylądował w kostnicy.

Tylko westchnąłem.

— W pełni się z tobą zgadzam. — Ochroniarz wziął jedno ze stojących pod ścianą krzeseł, przystawił je do łóżka, usiadł i popatrzył mi w oczy. — A teraz opowiadaj, co się tam stało.

Nie widziałem powodów, żeby się czegokolwiek wypierać albo koloryzować. Proriechow wysłuchał opowieści w milczeniu, zamyślił się na długo, wstał i kilka razy przemierzył pomieszczenie.

— Zajmujące — mruknął wreszcie pod nosem. — A tamci glinom zeznali coś wręcz przeciwnego. Ze to wyście ich zaczęli obrażać i rzucili się z pięściami.

— A kto ich będzie słuchał?

— Już ty się nie bój, kto trzeba wysłucha — wylał na mnie kubeł zimnej wody Proriechow. — Jeden z nich też jest w kostnicy. Bardzo fachowo go załatwiłeś.

— To była samoobrona. — Chwyciłem się tej jednej niteczki. — Artiom i dziewczyny mogą to potwierdzić.

— Artiom tak. Ale na dziewuchy za bardzo nie licz. Jak im pogrozić paluszkiem, zaraz głos stracą. A i ty w areszcie śledczym nie dożyjesz sądu.

— Jak to? — przeraziłem się nie na żarty.

— Jeśli zadrzesz z poważnymi ludźmi, gotowi są wysłać poważne siły do akcji zastraszania. A to, żeś wyprawił na tamten świat jednego z nich, nie może pozostać bez odpłaty. Bo straciliby szacunek.

— Nieźle. — Przymknąłem oczy i postarałem się skupić. — Nie dacie rady mnie ochronić?

— Na wolności bez trudu, ale stąd odstawią cię od razu do śledczego.

— A gdzie w ogóle jestem?

— W areszcie obwodowym.

Ale wtopiłem! A dopiero co życie zaczęło się układać. Co teraz? Zbiec? A dalej? Całe życie kryć się przed glinami? A czy w ogóle udałoby się stąd uciec? Nie wiadomo, czy w ogóle stanę na nogach. Jest, oczywiście, jedno wyjście...

Nie wiem, skąd brała się pewność, że wystarczy zadzwonić, a kompani dziwnego kaznodziei Dominika rozwiążą wszelkie problemy, ale pewność ta wywoływała zimne dreszcze. Po prostu zadzwonić i można pomachać na pożegnanie i glinom, i kryminalistom. Tylko że w tym życiu za wszystko trzeba płacić. I nie musiałem nawet zgadywać, jakiej ceny zażądaliby wybawcy — byłem dla nich cenny tylko z jednego powodu...

Nie! Nie chcę tam wracać! Tylko nie to!

Ale okropna myśl tłukła się w głowie i nie zamierzała odejść: „Dzwoń! Dzwoń! Dzwoń!”.

Muszę. Przecież nie mam wyboru. Przecież tu nie zdechnę. Nie zdechnę...

Spróbowałem wydobyć z pamięci zapisany na pudełku zapałek numer i nagle zrozumiałem, że nie potrafię odtworzyć ani jednej cyfry. Ile to już czasu minęło! Dawno zapomniałem. Nawet rysunku na etykiecie nie zapamiętałem, a co dopiero numeru!

Ulżyło mi nawet. To nic, da Bóg, sam sobie poradzę. Nie pierwszy raz. Trzeba tylko Proriechowa rozkręcić na pełne obroty...

„Przeczytaj...” — lodowa igła ukłuła mnie w podstawę czaszki spokojnym głosem Dominika.

Palce znów poczuły szorstkość etykiety, z przerażeniem stwierdziłem, że w mojej pamięci otwierają się jakieś niewidzialne drzwi, wypowiedziałem na głos dziesięć cyfr. Trzy — kierunkowy miasta i siedem — właściwy numer.



Ze szpitala zabrali mnie równo po czterech i pół godzinie.




Część pierwsza
Zimą






Czy to jest śmiech,


Czy to jest krach,


Czy to strach wraca w pustkę.


Coś się stało, jak nie trzeba,


Znów konduktor zamknął drzwi.


A o szyby puka wiatr.





Wiatr chłodem skuje serca. Rosa wyje oczy solą.


I nie wolno krzyczeć ani milczeć —


Można z rozerwanych ust pluć krwią.


zespół Agata Krisu 



Rozdział 1


Roztopiony plastik nieprzyjemnie ukłuł w palce, a zapieczony przez małoletnich wandali guzik wezwania za nic nie chciał dać się przycisnąć. Zły rąbnąłem dłonią w metalowy panel, przywarłem ramieniem do porysowanej szablonami i ogłoszeniami ściany i zakląłem cicho. 

Diabli!

Dlaczego wszystko zawodzi właśnie wtedy, gdy jest najbardziej potrzebne?

Trzeba będzie iść piechotą. Wysoko, ale innego wyjścia nie ma.

Znów uderzyłem w przycisk i gdzieś na górze zawarczał motor windy. Ale moja radość trwała krotko, bo prawie natychmiast trzasnęły drzwi wejściowe. Zaniepokojony zacząłem się przysłuchiwać i wyłowiłem niespieszne kroki idącego schodami człowieka.

Wybiły na mnie siódme poty — przecież tutaj nie powinno nikogo być! Na pewno nie powinno: A to znaczy, że po moją duszę...

Sycząc przez zęby przekleństwo, zacząłem gorączkowo szukać po kieszeniach i uspokoiłem się nieco dopiero, kiedy palce namacały rękojeść nagana. No, jeszcze powalczymy!

Tylko czy jest naładowany? Pokręciłem bębenkiem i zakląłem ze złości. Pusto!

Znów uderzył na mnie zimny pot, zacząłem gorączkowo obmacywać ubranie. Gdzie naboje? Pamiętam doskonale, powinny być w wewnętrznej kieszeni. A tutaj tylko śmieci, klucze, jakieś karteczki...

A, jest coś!

Z napięciem wpatrując się w ciemność wejścia, w którym jak na złość nie paliła się ani jedna żarówka, zacząłem ładować rewolwer. Lecz albo za bardzo drżały mi ręce, albo miałem za mało doświadczenia, bo nie szło mi zupełnie.

Co jest?! Co się dzieje?!

Spojrzałem w dół i nie mogłem uwierzyć własnym oczom — ściskałem w palcach plastikowy cylinder naboju myśliwskiego kaliber dwanaście.

Co to za diabelstwo?!!!



Głowa opadła. Wzdrygnąłem się i rozejrzałem po poczekalni, w której zapadłem w drzemkę. Przez czas, kiedy przysnąłem, nic się nie zmieniło, może jedynie zajęty pilną pracą tęgi sekretarz-referent z pewnym zdziwieniem popatrywał w moją stronę. Nie przywykł, żeby interesanci zachowywali się w podobny sposób? Zapewne.

To trzeba było nie zamawiać takich wygodnych foteli. Chociaż akurat ja mógłbym spać nawet na taborecie.

Przez trzy tygodnie nie dali normalnie odpocząć. Tyle w ostatnim czasie zwiedziłem tych gabinetów... Dopiekli mi ich gospodarze do żywego. I te niekończące się przesłuchania. Dobrze, że chociaż analizami męczyli tylko przez pierwszy tydzień.

Co ciekawe — nigdzie nie widziałem tabliczek z nazwiskami i tytułami. Wychodzi, że tyle czasu się tu ćmiątam, a nie mam w ogóle pojęcia, gdzie się naprawdę znalazłem. Gdyby mnie powiadomiono o rangach i posadach rozmówców, zapewne nie rozwalałbym się w fotelu, ale skromniutko w kąciku stanął. Zdaje się, że sekretarz spodziewał się właśnie czegoś podobnego.

A gówno! Niedoczekanie wasze. Na razie jestem wam bardziej potrzebny niż wy mnie. Prawdę mówiąc, potrzebni mi jesteście jak psu piąta noga. Wyciągnęliście mnie ze szpitala, i dobrze. Tylko coś czuję, że zwyczajnym podziękowaniem się nie wykręcę. Zanadto ci ludzie się mną zainteresowali. Rozmowy niby tylko prowadzimy, a już ze mnie wszystkie flaki wywlekli. A co będzie dalej?

Przed sekretarzem pisnął interkom. Nie podnosząc słuchawki, podszedł do mnie i położył na niziutki szklany stolik dwie cieniutkie książeczki, czystą kartkę i ołówek.

— A to co znowu? — Pstryknięciem wysłałem ołówek na przeciwległy kraniec blatu.

— Testy. — Sekretarz spojrzał na mnie krzywo, poprawił węzeł jaskrawego krawata i wskazał broszurę z szarą okładką. — Jeżeli odpowie pan na pytanie twierdząco, proszę przepisać jego numer na kartkę. Do drugiej części testu jest dołączona tabela, którą trzeba wypełnić. Wszystko jasne?

— Ehe — mruknąłem i otworzyłem książeczkę na ostatniej stronie. Niech to chudy byk popieści! Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć pytań! Można oszaleć. A w drugiej części też tyle! Może posłać ich do diabła? Nie, nie ma co się znowu narażać na nieprzyjemności. Żeby to później bokiem nie wyszło.

Westchnąłem i zacząłem odpowiadać na pytania pierwszego testu, ale już przy dziesiątym punkcie w zadumie podrapałem się w nos końcówką ołówka i popatrzyłem na sekretarza. Ten jakby nigdy nic rozmawiał przez telefon i nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi.

„Nigdy nie zaspokajałem potrzeb seksualnych w niezwyczajny, dziwny sposób”.

Zabawne. A jakież to sposoby wedle twórcy testu miałyby być niezwyczajne?

Odłożyłem ołówek i zacząłem szybko przeglądać pytania, coraz to chrząkając pod nosem.

„Chodzę do toalety nie częściej niż inni”.

„Mój kał nigdy nie bywa czarnego koloru”.

„Nigdy nie miałem konfliktów z prawem”.

„Jeżeli mężczyzna zostaje sam na sam z kobietą, jego myśli dotyczą jej płci”.

„Często odczuwam potrzebę uderzenia kogoś”.

„W młodości zajmowałem się drobnymi kradzieżami .

„Często mnie mdli”.

Nie, oczywiście, zwyczajnych pytań było więcej, ale ton całości nadawały właśnie te niezgrabne kwestie.

I czego miałyby dowodzić? Sprawdzały stan psychiki i umiejętność kontrolowania emocji? Miały wytropić kota w głowie? I bez testów powinno być jasne, że pragnienie dawania komuś po mordzie prześladuje mnie stale. A może przed oczekującą mnie rozmową powinienem wyjść z siebie? Cóż, zobaczymy.

Praca nad tymi bardziej i mniej durnowatymi pytaniami zajęła mi jakieś dwie godziny. A kiedy tylko z westchnieniem ulgi odchyliłem się na oparcie fotela, sekretarz ocknął się i wskazał obite czarną skórą drzwi.

— Zapraszam.

— Dawno już pora — burknąłem cicho, wstałem, obciągnąłem jasnoszare portki i tej samej barwy koszulę wypuszczoną na wierzch. Na tle oficjalnego do imentu umeblowania wyglądałem, trzeba powiedzieć, jak wesz na kołnierzu. Jeszcze te półbuty na miękkiej podeszwie. Jak jakiś hippis normalnie.

Za drzwiami znajdował się przestronny gabinet, którego jedyne okno zasłaniały żaluzje. Pod sufitem wisiał prosty żyrandol, na podłodze leżała wykładzina dywanowa. Naprzeciw wejścia ustawiono w literę T dwa masywne stoły, innego umeblowania nie było. Nawet nieodłącznych w takich miejscach szaf z równymi rzędami grubych teczek.

Na jednej ścianie portret przywódcy wybranego przez cały naród i przez cały ten naród uwielbianego, na przeciwległej złoty dwugłowy orzeł. Ale czy mogłem na tej podstawie wyciągnąć wniosek, że znajduję się w rządowym gmachu? W żadnym wypadku! Portrety obecnego prezydenta wieszają wszędzie.

O niczym także nie świadczyły ubrania obecnych w gabinecie osób, przeglądających w skupieniu zebrane w skoroszytach kartki. W rzeczy samej — szare i ciemnozielone garnitury, koszule w spokojnych tonacjach i dobrane krawaty mogły równie dobrze należeć do bankierów, urzędników, nie mówiąc już o zebranych na roboczym spotkaniu przedsiębiorcach. Tylko że niektórym drogie garnitury pasowały jak krowie siodło i ten fakt skłaniał do przemyśleń.

— Siadajcie. — Gospodarz gabinetu, zajmujący centralne miejsce, wskazał mi wolne krzesło i znów zaczął przeglądać dokumenty.

W milczeniu przeszedłem po sprężynującej pod stopami wykładzinie, wysunąłem krzesło, usiadłem i przyjrzałem się obecnym. Sześciu, sami mężczyźni. Wszyscy, poza jednym, dobrze po czterdziestce. Nic więcej nie potrafiłem na razie powiedzieć o tych ludziach, którzy popatrywali na mnie bez większego zainteresowania.

Trzech w okularach, pozostali bez. Gospodarz i jedyny facet poniżej czterdziestego roku życia, lat mniej nawet niż trzydziestu pięciu, byli dobrze zbudowani, pozostali też niewyglądający na chuchraków, ot i wszystko. Popielniczki stały przed trzema, dwóch wolało herbatę niż mineralną.

— Aleksander Siergiejewicz Ledniew? — nie wiadomo po co uściślił gospodarz, odkładając czarną teczkę i chowając okulary do skórzanego futerału.

— Tak — odparłem i zamilkłem w oczekiwaniu na ciąg dalszy.

— Urodzony w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym?

— Tak.

— Do roku dwutysięcznego zamieszkały w Jamgorodzie?

Kiwnąłem tylko głową.

— Potwierdzacie, że trzy lata spędziliście w pewnym miejscu zwanym Pograniczem?

— Przygraniczem — poprawiłem go. — Tak, mam w każdym razie takie wrażenie.

— Wrażenie? — spytał uszczypliwie siedzący na lewo ode mnie łysawy facecik około pięćdziesiątki, nalewając sobie wody do szklanki, a potem potrząsnął protokołami przesłuchań. — Czyli to wszystko może się okazać pańskim majaczeniem?

— Oczywiście — potwierdziłem.

— To z jakiej racji mielibyśmy ci wtedy pomagać? — nachmurzył się zajmujący miejsce po prawicy gospodarza młodziak i wlepił we mnie wodnistobłękitne oczy. Nie pasował do pozostałych. Zbyt młody, zbyt wyrywny. A i krótki jeżyk jasnych włosów i zbite kostki palców nie współgrały z porządnym garniturem.

— Z dobroci serca. — Nie pozostawało mi nic innego, jak znienacka uśmiechnąć się w odpowiedzi.

— Władimirze Nikołajewiczu, nieco odbiegliśmy od tematu rozmowy — powstrzymał otwierającego już usta chłopaka gospodarz gabinetu. — Jak wynika z pańskich opowieści, większą część z tych trzech lat spędził pan w rejonie zasiedlonym, zwanym Fortem?

— Zgadza się — odpowiedziałem poważnie, nie siląc się już na dowcipy.

— A skąd się tam wzięło całe miasto?

— Jak powiadają, przewaliło się z naszego świata. Jak się zapewne domyślacie, mnie tam wtedy nie było.

— Calutkie miasto? I nikt tego tutaj nie zauważył? Jak to możliwe? — znów się wtrącił łysy.

— A to już sami lepiej powinniście wiedzieć — prychnąłem.

— I kto też rządzi w tym Forcie? — Siedzący u szczytu stołu mężczyzna nie zwrócił uwagi na moją złośliwość.

— Rada Miasta. — Spojrzawszy na patrzących na mnie z mieszaniną ostrożności i nieufności ludzi, ciągnąłem dalej: — W jej skład wchodzą Drużyna, Gimnazjon, Bractwo, Związek Handlowy i Siostry Chłodu.

— Drużyna to oddziały samoobrony?

— Od tego się zaczęło — westchnąłem. — Teraz to coś pośredniego między armią a glinami. Siły porządkowe, można powiedzieć.

— Kto nimi dowodzi?

— Wojewoda. Powiadają, że w poprzednim życiu był kimś ważnym w milicji.

— Związek Handlowy to zjednoczenie handlowców?

— Tak. Kręcą całymi finansami.

— A u nich kto jest najważniejszy?

— Kiedyś rządziła tam wewnętrzna rada, ale teraz niejaki Giorgadze położył na wszystkim łapę.

— Siostry Chłodu czy jak jeszcze je nazywają — Liga — to radykalnie nastawiona organizacja feministyczna?

— Coś w tym rodzaju. — Po krótkim namyśle uznałem, że to określenie nie jest gorsze od innych. Wszystko jedno, bo i tak nikt nie wie, czym Liga jest naprawdę. I z jakiego źródła czerpie moc. — Kto tam rządzi, nie wiadomo.

— Bractwo?

— Stowarzyszenie zmilitaryzowane, którego głównym założeniem jest nieużywanie broni palnej — wyrecytowałem z pamięci treść wiszącego w sali Zakonu plakatu. — Oficjalnym wodzem jest Wielki Mistrz. Nazwiska dokładnie nie pamiętam, chyba Skworcow.

— W co są uzbrojeni? W łuki i miecze? — uśmiechnął się jeden z mężczyzn.

— W to także. Poza tym pracują dla nich czarodzieje.

— Czarodzieje? — Ktoś nie zdołał powstrzymać się od śmiechu.

— A Gimnazjon to czarownicy? — spytał młody, przeglądając zapiski. — A dowodzi były dyrektor Miejskiego Gimnazjum numer jeden Herman Bergman?

— Tak.

— Naprawdę utrzymujecie, że w Przygraniczu działa magia? — spytał łysy.

— Tak.

— Wielu jest uzdolnionych w tej materii?

— Nie bardzo. Chociaż czarowników przybywało w ostatnim czasie.

— A pan?

— Ja nie — prawie nie zełgałem.

— To bardzo ciekawe. — Gospodarz zmarszczył brwi. — Mamy wrażenie, że tak zwany Gimnazjon bardzo daleko zaszedł na drodze werbunku i ekspresowego przyuczania ludzi z zaczątkami zdolności paranormalnych.

— Zapewne ma pan rację... — Po raz pierwszy spojrzałem na sprawę z tego punktu widzenia. Przecież Jean, nieboszczyk, też o czymś podobnym mówił.

— Wychodzi na to, że powinni mieć opracowaną metodykę przesiewu i kompleksowej nauki osobników posiadających pierwotnie bardzo różne talenty.

— Wychodzi na to, że tak jest... — znów potwierdziłem, próbując odgadnąć, na jaką myśl chcą mnie tutaj naprowadzić.

— A skąd mogli się wziąć ci metodycy? Przebicie się do innego świata było spontaniczne. — Gospodarz znów założył okulary i przyjrzał mi się uważnie. — A już po kilku latach nagle pojawiają się działające schematy uczenia czarów i nawet całe zbiory zaklęć.

— Powiadają, że Bergman zajmował się także okultyzmem, a i czasu minęło niemało, na pewno ponad piętnaście lat.

— To żadne wytłumaczenie. — Łysy pokręcił głową i zanotował coś na leżącej przed nim kartce. — Twierdzi pan, że nie włada nijakimi zdolnościami paranormalnymi, w takim razie jak udało się panu powrócić? Przecież uważa się to za niemożliwe.

— Pomógł mi znany wam Dominik, dał mi instrukcje swojego konduktora. — Poczułem się pewniej, odpowiadając na pytanie, którego spodziewałem się od samego początku. — A do tego akurat, jak się okazało, posiadałem wrodzone uzdolnienia.

— Konduktor to ktoś, kto może przechodzić przez Granicę w obie strony? — uściślił łysy.

— Tak.

— Czy w Przygraniczu znajdują się inne umocnione punkty? — szybko zmienił temat gość nazywany Władimirem Nikołajewiczem.

— Siewieroreczeńsk i Miasto — odparłem i zauważyłem na twarzy łysego grymas niezadowolenia. — Siewieroreczeńsk to niewielkie miasteczko wielkości Fortu, a Miasto to dawna baza wojenna gdzieś z Dalekiego Wschodu. Jest jeszcze Mgliste, ale mówią, że tam wszyscy wymarzli już pierwszej zimy.

— Dlaczego do tej pory nie stworzono jednego państwa? — Łysy zaczął odczytywać swoje pytania.

— A komu to potrzebne? Przecież nawet między obwodami pozostały granice, coś w rodzaju styku między różnymi częściami przestrzeni, a przez nie ani fale radiowe nie przenikają, ani magia. Trudno jest nawet przejść.

— Jasne. — Zadający to pytanie mężczyzna znalazł odpowiednie miejsce w notatkach i podniósł na mnie spojrzenie. — Czy są w Forcie jakieś inne zbrojne ugrupowania, niewchodzące w skład Rady Miejskiej?

— No, nie to żeby zbrojne. — Zawahałem się. —Jest sporo bandytów. Największa grupa kryminalistów to Siódema. Ale ci już mają status półlegalny. Jest jeszcze Cech. Wszyscy starają się dostać do Rady.

— Cech?

— Aha. Kim są, bez pół litra nie odgadniesz. Ale w dwóch słowach, wszyscy członkowie tego ugrupowania stale oddają część swoich sil witalnych do czegoś, co nazywają „wspólniakiem”. Są tam mentalne więzi i w razie potrzeby cechowi mogą w każdej chwili zaczerpnąć sił ze wspólnego kotła. Oczywiste chyba, że im wyższa ranga, tym mniej się oddaje, a więcej dostaje. Cech zajmuje się głównie interesami, ale ma też oddziały bojowe, brygady. O dowództwie nic sensownego nie wiadomo. Chodzą słuchy o jakimś Dyrektoriacie, ale kto wchodzi w jego skład, nikt nie wie.

— To wszystko?

— Na południu Fortu założono jeszcze Komunę. Ale ci są zamknięci zupełnie. Bazują na ideologii marksistowskiej, ale przyjmują tylko tych, którzy urodzili się w Przygraniczu.

— Ktoś jeszcze?

— Nie, to wszyscy... A, zaraz! W Forcie tego lata pojawiła Triada. — Zauważywszy niedowierzające spojrzenia zebranych, pośpieszyłem z wyjaśnieniami: — Do Miasta ciągle trafiają Chińczycy, więc założyli organizację, a teraz po cichutku zaczynają przenikać do Fortu.

— Miejscowi ich tolerują?

— Miejscowi siebie nawzajem też nie bardzo cierpią. — Uśmiechnąłem się. — Siostry Chłodu z Bractwem i Gimnazjonem zawsze szły na noże. A Cech z Siódemą. Chińczyków nikt nie chce, tym bardziej że stosunki Fortu z Miastem są, delikatnie rzecz ujmując, dość napięte.

— Bardzo ciekawe. — Łysy, oglądając się na gospodarza gabinetu, dopisał coś do notatek. — A są niezależne osiedla?

— Siewieroreczeńsk i Miasto już dawno podporządkowały sobie okolicę, wokół Fortu pełno jest wolnych chutorów, ale to tylko do czasu.

— Dlaczego?

— Bo nie da się przeżyć w pojedynkę. Słyszeliście o magicznych polach i promieniowaniu? Żeby podtrzymywać normalną ochronę, można by zbankrutować na same zbiorniki Iwanowa.

— To naprawdę takie poważne? — zaniepokoił się Władimir. — Mówię o promieniowaniu. Przecież pójdziemy bez osłony.

— Nie, dla nowicjuszy to niestraszne. Ich organizmy na początku wykazują pewną odporność. Do Fortu na pewno zdążymy dojść. Ale jeśli ktoś znajduje się długo w Przygraniczu, wtedy bez ochrony się nie obejdzie. W Forcie mury miejskie ekranują promieniowanie, a ci, co bez przerwy wychodzą na zewnątrz, stale zażywają ekomag, takie tabletki oczyszczające organizm. A mimo to Getto jest pełne odmieńców.

— Kogo?

— Jeśli ktoś otrzyma zbyt wielką dawkę promieniowania albo ma niską odporność, mogą się zacząć mutacje. Takich nieszczęśników spędzili do Getta, do Czarnego Kwadratu. I odmieńcom łatwiej tam przeżyć, i jest nad nimi jakakolwiek kontrola. Niektóre mutacje są zaraźliwe. I trudno ich tam dopaść.

— A co, były próby?

— Bez ustanku. Dla bandytów są niczym kość w gardle. I o ile Krzyżowcy chcą ich tylko wyrzucić poza miejskie mury, to Czyści wszystkich by najchętniej wzięli pod nóż, bo chcą utrzymać czystość ludzkiej krwi i takie tam.

— No cóż, myślę, że wyjaśniliśmy wszystko, co trzeba. — Gospodarz spojrzał na siedzących i powstrzymał najmłodszego, który już wstawał. — A pan, Władimirze Nikołajewiczu, niech zostanie, musimy jeszcze omówić pewne kwestie planu organizacyjnego.

— Dobrze, Jakowie Iljiczu. — Chłopak opadł z powrotem na krzesło. — Tylko że zaopatrzeniowcy czekają na mnie od dwóch godzin.

— To nic, poczekają. — Jakow Iljicz odczekał, aż pozostali znikną za drzwiami, rozluźnił krawat, oparł się wygodnie. — Masz blade pojęcie, Wołodia, w jakich warunkach przyjdzie pracować?

— Mniej więcej. — Zapytany wzruszył ramionami. — Co tam, pierwszy raz czy jak? Zobaczymy na miejscu. Najważniejsze to się tam dostać.

— Z tym nie powinno być problemów.

— Jedną chwileczkę! — Zaniepokoiłem się nie na żarty. — Jeżeli liczycie na mnie, możecie zapomnieć! Umawiałem się z Dominikiem tylko na przekazanie informacji.

— Przy całym moim szacunku dla Dominika, wątpię, aby mógł przewidzieć, że będziemy musieli wyciągać cię zza krat. — Jakow Iljicz skrzywił się.

— On akurat mógł — mruknąłem pod nosem.

— Sam rozumiesz, że na taką okoliczność nie było umowy. A jeśli uważasz, że można twoją zbrodnię tak łatwo ukryć, damy radę jeszcze wszystko odkręcić i sam sobie radź.

— A najlepiej od razu cię zastrzelimy, żebyś się nie męczył — zażartował ponuro Władimir. Chociaż w rzeczy samej wcale nie wiem, czy to był żart.

— Czego ode mnie chcecie? — zapytałem, doskonale wiedząc, co usłyszę.

— Przeprawisz grupę na tamtą stronę, doprowadzisz do Fortu i przekażesz Dominikowi.

— A potem?

— Będziesz wolny. Wrócisz z poświadczeniem od Dominika, wtedy ostatecznie zakończymy twoją sprawę — obiecał gospodarz. — A jeśli zechcesz, przedłużymy współpracę. Jestem pewien, że będziesz zadowolony z naszych warunków.

Kiwnąłem tylko głową. Z jakiegoś powodu nie miałem najmniejszych wątpliwości, że ich warunki rzeczywiście mnie zadowolą. Z pewnością do głowy mi nawet nie przyjdzie spróbować odmówić. Ścierwa...

— Więc jak? — spytał Wołodia pro forma.

— Wszystko oczywiście wygląda dobrze. — Uśmiechnąłem się złośliwie, czując już przedsmak ich reakcji. — Tylko że żaden ze mnie konduktor, a tutaj zdołałem wyrwać się przypadkiem. A już tam... Nie mam pojęcia, jak to się robi. Dominik też mówił, że zwykli ludzie nie przeżywają przejścia.

— Tak, ale gwałtownego. A wy przejdziecie przez okno, a dokładniej szczelinę...

— Okno? Nie wiem, jak się je odszukuje.

— To nie twoja rzecz. Aktywny punkt przejścia już jest zlokalizowany, jeszcze dzisiaj tam polecicie.

— Nie tak szybko. — Nachmurzyłem się, czując, że robią ze mnie durnia. — A co się stało z waszym konduktorem? Tym, który nie wrócił z tej strony?

— Sam rozumiesz, praca jest nerwowa, ciągłe obciążenia. — Jakow Iljicz wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. — Postanowił zakończyć kontrakt przed terminem.

— Jak rozumiem, nie udało mu się?

— Przeciwnie, do dzisiaj nie możemy go znaleźć.

— Rozumiem. — W zamyśleniu potarłem płatek ucha. — A wy tak w ogóle kim jesteście?

— W jakim sensie? Ja jestem Jakow Iljicz, a ten młody człowiek to Władimir Nikołajewicz.

— A jakiż to urząd reprezentujecie?

— Nie przypuszczam, żeby to miało znaczenie — odparł gospodarz. — To dla ciebie najzupełniej zbędna informacja. Jakieś jeszcze pytania?

— Ilu ludzi idzie? — Postanowiłem więcej nie naciskać. Zresztą co to dla mnie za różnica? Nawet gdyby skłamali, w żaden sposób tego nie sprawdzę.

— Razem z tobą jedenastu, ja dowodzę. — Wołodia położył przed sobą czystą kartkę. — W związku z tym mam pytanie: na co zwracać uwagę przede wszystkim?

— Tam jest zimno.

— Wiemy.

— Bardzo zimno. — Pokręciłem głową, mając wątpliwości, czy moi tak zwani pracodawcy posiadają pełny obraz.

— Uwzględniliśmy to — próbował mnie uspokoić Jakow Iljicz. — Nasza grupa ma doświadczenie w pracy zimą.

— To znakomicie. — Zamyśliłem się. — A co z bronią?

— To na tyle niezbędne, że stoi na drugim miejscu? — spytał Władimir, podnosząc wzrok znad kartki.

— Tego się nie da przecenić. Bez broni nie ma tam czego szukać. Ja w każdym razie z gołymi rękami nie pójdę.

— Mieliśmy na myśli coś innego. — Gospodarz zabębnił palcami po blacie. — Wyposażenie, broń, medykamenty już są przygotowane. Czy jest coś specyficznego, o czym powinniśmy wiedzieć?

— Specyficznego? A jaka może być specyfika? Zimno. I śnieg. Trzeba zamówić płaszcze maskujące, narty, śpiwory, namioty. Gazowa albo benzynowa maszynka też by się przydała. Ubrania z minimum syntetyków. Dla mnie weźcie kufajkę, watowane spodnie i walonki. Uszankę. Jeszcze buty futrzane na zapas. Srebrne kule i święconą wodę obowiązkowo.

— Ze srebrem się nie uda. Dotychczasowe próby nie skończyły się dobrze. Jeden raz okno całkiem się zamknęło. — Jakow Iljicz zamknął zmęczone oczy i potarł powieki palcami.

— No proszę. — Chrząknąłem. — Ciekawe...

— Nie zapomnij zostawić tutaj swojego srebrnego łańcuszka — upomniał mnie Wołodia.

— Na pewno nie. — Uśmiechnąłem się zjadliwie. — Własny ładunek nie przeszkadza. Dwa razy przechodziłem Granicę z krzyżykiem na szyi i trzeci raz też z nim pójdę.

— Skoro chcesz... Coś jeszcze?

— Masa szczęścia. — Nie można powiedzieć, żebym żartował w tym momencie. —Jeżeli jest taka możliwość, zdobądźcie granaty zapalające albo coś w tym rodzaju. I śrutówka chociaż jedna na grupę powinna być. Topory albo chociaż łopatki saperskie też wziąć nie od rzeczy.

— Weźmiemy.

— Teraz coś specjalnie dla mnie. Trochę noży — para do rzucania, tasak i uniwersalny, może być finka. Niezbyt masywna siekierka i strzelba myśliwska. A najlepiej kombinowana wertykalna dwururka. Kniejówka. Kilka paczek loftek, kilka z kulami. I jeszcze z pół setki do nacięcia.

— Nawet o tym nie myśl. Jesteś przewodnikiem, broń ci niepotrzebna.

— To dla mnie najważniejsze. — Pokręciłem zdecydowanie głową. — Po tamtej stronie nie będzie czasu objaśniać, kiedy strzelać i do kogo.

— Pójdą doświadczeni ludzie...

— Doświadczenie tam i doświadczenie tutaj to trochę co innego. Może niewiele, ale ta różnica wystarczy, żeby jakiś śniegul rozerwał mnie na pół. Nie mam na to ochoty. — Zamilkłem i obrzuciłem wzrokiem rozmówców. — I czego się boicie? Nie załatwię sam całego oddziału! Sami mówiliście, że to ludzie z doświadczeniem.

— Zastanowimy się nad tym, chociaż nie możemy niczego obiecać. — Gospodarz dał do zrozumienia, że kontynuowanie tego tematu jest bezproduktywne. — Myślcie dalej. — Ton Jakowa Iljicza bardzo mi się nie spodobał, ale naciskać na niego było teraz bez sensu.

— Co jeszcze? Zapalniczka albo zapałki, litr medycznego spirytusu, pięć tabliczek czekolady z całymi orzechami laskowymi, półlitrowa butelka koniaku.

— Jakiego koniaku?

— Dobrego. Jeszcze ze sto sztuk deltatermu.

— A to co takiego? — Władimir oderwał wzrok od kartki, na której robił notatki.

— Solna grzałka, spytajcie w aptece, powinni wiedzieć. I trzydzieści sztuk okularów przeciwsłonecznych. Tylko z filtrami UV.

— A po co aż tyle? — spytał zdumiony Wołodia.

— Bo chcę jak ten koczkodan cały się tym obwiesić. Potrzebne i już. Lepiej mi powiedzcie, który dzisiaj jest.

— Pierwszy grudnia. — Jakow Iljicz spojrzał na mnie ponuro, obracając w dłoniach okulary.

— Witajcie serdecznie zimą. — Uśmiechnąłem się, ale moi rozmówcy nie mogli docenić żartu. To nic, szybko zrozumieją. Oczywiście ci, którzy pozostaną przy życiu.



„Witaj, dupa, Nowy Roku!” Ta właśnie myśl przebiegła mi przez głowę, kiedy stareńki kryty ural w barwach wojskowych zaburczał silnikiem i przedzierając się przez wysokie zaspy, skrył za gęstą ścianą sosen.

Nabrałem w płuca mroźnego powietrza, zakaszlałem — odzwyczaiłem się od takiego zimna — i ze smutkiem spojrzałem na zalegające na gałęziach czapki śniegu, których część osypała się dzięki staraniom harcujących po drzewach wiewiórek. Przy czym teraz owych szarych spryciarzy widać nie było, a o ich wizytach świadczyły tylko ślady na śniegu i porozrzucane szyszki. Odprowadziłem wzrokiem odfruwającą sikoreczkę, westchnąłem, poprawiłem czapkę uszankę i odwróciłem się ku rozstawionym na niewielkiej łysinie namiotom, których jasna tkanina w półmroku lasu zlewała się z bielą śniegu. Stojący pod jedną z sosen wartownik odrzucił kaptur płaszcza maskującego, poprawił rzemień zwisającego z ramienia automatu — a nie był to kałasznikow! — i zaniepokojony wlepił we mnie wzrok.

A może i nie we mnie. Obok wyrzuconych z urala worków kręcił się już wydający rozkazy Władimir Nikołajewicz, którego nazwisko brzmiało ni mniej, ni więcej, tylko bardzo adekwatnie — Generałow. Jego podwładni, wszyscy jak jeden mąż tęgie chłopy, sprawnie przenosili ładunek. Bez pracy było tylko dwoje — ubrany w ciemnogranatową puchową kurtkę niewysoki facet, poprawiający co rusz zjeżdżające mu na koniec nosa okulary, i dziewczyna, pochylona pod ciężarem mocno napakowanej torby podróżnej.

Ciekawe, co też postanowiła ze sobą zabrać? No, no. Żeby tylko ktoś nie musiał nieść jej samej.

Gdzieś niedaleko zastukał dzięcioł, korony drzew zakołysały się przy nagłym porywie coraz silniejszego wiatru, na dół posypała się śnieżna kasza. Promienie wyglądającego z przerw w ciemnych chmurach słońca rozsrebrzyły padający na kosmate łapy świerków i sosen śnieg. Jednym słowem — samo piękno. Nie życie, ale bajka. W tym sensie, że jak w bajkach — im dalej, tym straszniej...

Mrużąc porażone oślepiającym blaskiem oczy, znów ciężko westchnąłem i wierzchnią stroną futrzanej rękawicy potarłem koniec nosa. Skończyło się swobodne życie. Nie odpocząłem nawet pół roku i znów wpakowałem się w kabałę. To nic, i tym razem na pewno się wykręcę. Czy to dla mnie pierwszyzna? Najważniejsze, żeby Generałow nie zapomniał przywieźć wszystkiego, co zamówiłem. Inaczej będzie krucho.

Wczoraj, cholera, wydali tylko ciepłą odzież. A potem leć, ptaszku, leć. A lot AN-24 zajął tyle czasu, że nie mogłem nawet w przybliżeniu powiedzieć, gdzie, wedle moich mocodawców, w niedalekiej przyszłości miało się otworzyć okno do Przygranicza. Tylko jedno wiedziałem z całą pewnością — nie znajdowaliśmy się na południu. Było zapewne jakieś minus dwadzieścia pięć stopni, bo mróz ostro szczypał koniuszek nosa. Nocą mało nie wykitowałem, tak było zimno w namiocie. A przecież wszystko się dopiero zaczynało! A tak naprawdę zacznie się po przejściu. Jeżeli w ogóle do niego dożyjemy...

— Ledniew! — zawołał Wołodia, odsuwając płachtę swojego namiotu. — Chodź tutaj!

— Idę. — Przepuściłem przodem chuchraka w puchowej kurtce. Pomagał dziewczynie zataszczyć do środka ciężką torbę. Otrzepałem rękawicami śnieg z walonek, wszedłem za nimi.

— Poznajcie się. To nasz przewodnik, pan Ledniew. — Wygodnie usadowiony na jednym z tobołów Generałow wskazał na mnie. — Proszę go, że tak powiem, lubić i szanować.

— Bardzo mi miło. Alina — przedstawiła się dziewczyna, w której rysach po bliższym przyjrzeniu można było znaleźć coś wschodniego. Wysokie kości policzkowe? Wykrój oczu?

— A gdzie Stas Kreczet? — Facecik oderwał się od rozbebeszonego worka i wytarł rękawem kroplę z czubka nosa. — Zawsze z nami pracował.

— Nie mógł — odparł Generałow, starannie ukrywając rozdrażnienie. — Co tobie, Wołkow, właściwie za różnica?

— Żadna. — Chuchrak wzruszył ramionami i szybko podał mi rękę. — Piotr Wołkow.

Uścisnąłem jego dłoń machinalnie, myśląc o zupełnie czymś innym. Nazwisko Kreczet wydawało mi się skądś znajome. U Jana Karłowicza kręcił się kiedyś człowiek, na którego tak wołali. A może to czysty przypadek?

Władimir Nikołajewicz obrzucił nas uważnym spojrzeniem.

— Skoro żadna różnica, myślę, że nikomu nie trzeba wyjaśniać, po co się tutaj zebraliśmy. I co może wyniknąć, jeśli nie będziemy współpracować. A zatem zapamiętajcie sobie, że moje rozkazy należy wypełniać co do joty, szybko i bez dyskusji. Jasne?

Tylko chrząknąłem.

— Masz coś do powiedzenia w tej kwestii, Ledniew? — zjeżył się natychmiast Wołodia.

— Ależ nie, wszystko w porządku. — Uśmiechnąłem się. — Tylko będzie lepiej, jeśli po tamtej stronie co do joty będą wypełniane moje polecenia, szybko i bez dyskusji.

— Dlaczego lepiej?

— Bo to sprawi, że wzrosną nasze szanse dotarcia do Fortu.

— Grupą dowodzę ja. Jeśli zajdą takie okoliczności, nie milcz, ale żebyś nie działał wbrew mnie. Zrozumiałeś?

— Niech będzie. — Musiałem się zgodzić. No nic, zobaczymy, jak zaśpiewasz, kiedy się tam znajdziesz.

— Znakomicie. — Generałow uspokojony uśmiechnął się i powiedział do Wołkowa: — Co nam powie nauka? Kiedy będzie najlepsza pora do przejścia?

— Najlepsza pora jest właśnie teraz. — Piotr przetarł okulary kawałkiem zamszu i spojrzał na wyjęte z torby urządzenie z mnóstwem podświetlonych na zielono okienek. — Zgodnie z prognozą jutro, pojutrze intensywność promieniowania spadnie. Nie ma co czekać, bo anomalia nawet teraz nie wygląda na normalne okno, potem szanse na udane przejście będą maleć w postępie geometrycznym.

— A co pani powie, Alino? — zapytał Władimir po chwili namysłu.

— Wyczuwam jakąś obecność. Obcą. — Rozsunęła zamek kurtki, przymknęła oczy. — To dziwne miejsce, jeszcze w podobnym nie byłam.

— Ciekawe — mruknął Generałow i spojrzał na mnie sceptycznie. — A ty, Ledniew, odczuwasz coś podobnego?

— Uczciwie mówiąc, za diabła nic nie czuję — odparłem, ukradkiem spoglądając na lekko kiwającą się dziewczynę. Miała wciąż zamknięte oczy. Ekstrasensa nam tylko w oddziale brakowało. Oni wszyscy są chorzy na umyśle, nawet bez szmergla, którego można dostać w Przygraniczu.

— Można? — Jeden z ludzi Generałowa odsunął płachtę i wsadził głowę do środka. — Nasze rzeczy są tutaj...

— Poczekaj. — Wołodia machnął na niego ręką, ale przyjrzawszy się posiniałym na mrozie policzkom podwładnego, zmienił zdanie. — Dobrze, Brylski, właź, już kończymy. A więc tak: wychodzimy dzisiaj w okolicach ósmej. Wołkow, wskażesz najbardziej optymalne miejsce przejścia. I streszczaj się z pomiarami. Lepiej zdobyć mniej informacji, niż trafić nie wiadomo gdzie.

— Wszystko będzie dobrze. — Piotr uśmiechnął się. — Tym razem idę z wami, główny blok zabierzemy ze sobą. Tutaj rozstawimy minimum aparatury.

— Idź i pracuj — rzucił Generałow. — Pani, Alino, także jest wolna. A najlepiej niech pani idzie z Wołkowem obejrzeć miejsce. Może mu coś pani podpowie.

— Też z nimi pójdę. — Wstałem.

— Obejdą się bez ciebie — zatrzymał mnie Wołodia. — Przyjmij zapotrzebowanie.

— Jakie zapotrzebowanie? — Z początku nie zrozumiałem, o czym mówi, ale kiedy Brylski podał mi futerał ze strzelbą myśliwską, dotarło do mnie. — A pozostałe?

— Masz tutaj i pozostałe — skrzywił się podwładny Generałowa i wtaszczył za szelki całkiem spory plecak w barwach ochronnych.

— A to co za zwierzę? — Otworzyłem futerał i wyjąłem kniejówkę, której lufy zostały nie zlutowane, ale połączone solidnymi klamrami. Wyważona była nieźle, choć nieco przyciężka. I przydałby się sprzęt optyczny. Ale to można później dodać, miejsca do montowania są.

— IŻ dziewięćdziesiąt cztery Tajga — oświecił mnie Brylski, rozcierając zaczynające różowieć policzki. — Górna lufa kaliber dwanaście, nawiercenie „paradoks”, zasobnik na siedemdziesiąt sześć. Dolna lufa kaliber siedem sześćdziesiąt dwa, automatyczny zamek.

— Nieźle. — Kiwnąłem głową. Łuski karabinowe z kryzą bez wyrzutnika w broni to istna męka. Zwłaszcza jeśli się strzela w rękawicy z jednym palcem. — Naboje są?

— Wszystko w plecaku. — Brylski odsunął płachtę i spojrzał na Generałowa. — Wszystko?

— Zaczekaj — poprosiłem, wyjmując pudełko z myśliwskimi nabojami, na którego etykiecie widniał napis „magnum”. — A kule jakie?

— Poliewa sześć.

— Świetnie. — Schowałem z powrotem naboje myśliwskie i wyjąłem karabinowe. Co tutaj mamy? Lapua dwanaście g Mega. Brzmi dobrze, mam nadzieję, że tak samo działa. — Co z nożami?

— Idź już, Brylski. — Generałow zwolnił podwładnego i pokazał palcem plecak. — Przecież powiedział, że wszystko tu jest.

Sprawdziłem. Rzeczywiście — było. Tasak, wprawdzie jakiś dziwny, bardziej podobny do kukri, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.

— To nie kukri, to nóż ekspedycyjny. — Władimir dosłyszał moje mamrotanie.

— Aha. Wcisnęli mi, co wpadło pod rękę — skonstatowałem, wieszając pochwę z finką na pasie ściągającym kufajkę. Trzeba by jeszcze doszyć pętle na noże do rzucania.

Generałow nie odpowiedział, wyszedł z namiotu. Uśmiechnąłem się do jego pleców i zacząłem sprawdzać swój majątek, ale wtedy przylazł jeden z wartowników i kazał mi się zabierać. A miałem nadzieję przejrzeć zawartość innych tobołków. Nie mogłem zrozumieć, po co przywlekli tutaj taką masę barachła.

Zaniosłem plecak do swojego namiotu, ale nie siedziałem w nim. Naładowałem nabojów do kieszeni i poszedłem przestrzelać broń. Szef ochrony nie miał czasu się mną zajmować — dziesięciu ludzi rozładowywało przywiezioną przez jeszcze jednego urala aparaturę i ciągnęło dokądś przewody. Spokojnie mogłem rozłożyć się w niedalekiej przesiece, wybrałem sobie jako tarczę sterczący ze śniegu pień i zacząłem strzelać. Widziałem w pobliżu wartowników, ale nie przeszkadzali, obchodziło ich tylko, abym nie próbował prysnąć.

Przestrzeliwszy ze dwadzieścia pocisków, doszedłem do mało radosnego wniosku, że kule z gwintowanej lufy biją nieco w lewo i niżej niż pociski z dwunastki. Może niezbyt znacząco, ale nie było to dobre. To nic, z czasem trzeba będzie wyregulować spinające lufy obejmy. Ale ogólnie broń okazała się niczego sobie. Wprawdzie bez kufajki odrzuty dałyby się mocno odczuwać, ale to kwestia przyzwyczajenia.



— Pora już — wezwał mnie wartownik, kiedy naprędce oczyściłem niechromowaną gwintowaną lufę i schowałem strzelbę do pokrowca. Dziwne, Generałow mówił coś o godzinie ósmej.

— Jak pora, to pora. — Nałożyłem na cienkie skórzane rękawiczki futrzane, zarzuciłem plecak, przewiesiłem przez ramię futerał ze strzelbą i wyszedłem z namiotu. Słońce zdążyło się już zniżyć nad horyzont i tylko wierzchołki sosen były podświetlone słabymi różowawymi promieniami. Jeszcze trochę i ściemni się zupełnie. A my mamy się wyprawić na noc? Nie lepiej poczekać do rana?

Ależ mróz! Aż dech zapiera. A co będzie dalej?

Co... Co niby ma być?... Nic dobrego.

— Hej, Piotrze! — zawołałem mówiącego coś do dyktafonu Wołkowa, który kierował się między świerki za ciągnącymi się od urala grubymi kablami.

— Tak? — Zatrzymał się i czekał na mnie.

— Teraz idziemy?

— A na co czekać? Okno nie zrobi się stabilniejsze.

— Jasne. — Przyjrzałem się wiszącemu przy jego pasie przyrządowi, na którego ekranie zmieniały się zielone cyferki. — Słuchaj, Kreczet był rudy? I miał bliznę nad nasadą nosa?

— Aha. A co, znajomy?

— Zdarzyło się spotkać. — Zamyśliłem się i poprawiłem pas futerału z dwururką.

— Chodźmy szybciej, bo Generałow znów będzie się wydzierał. — Wołkow pociągnął mnie za sobą, zanim zastanowiłem się, czy ma sens interesować się cechami osobowości naszych pracodawców. Jeszcze się zdąży.

A Generałow w rzeczy samej był na niezłych obrotach. Nakrzyczał na techników, którzy według niego zbyt wolno rozstawiali aparaturę. Z trudem powstrzymał się, aby nie skląć Aliny, która poprosiła o trochę czasu, żeby mogła przywyknąć do energetyki panującej w parowie. Powstrzymać się — powstrzymał, zgodził się nawet zaczekać, ale tonem głosu jasno dał do zrozumienia, co o niej myśli.

Nie powinien tak z nią postępować. Może Alina to nie szarlatanka, a przywykać tu rzeczywiście było do czego. Gdy tylko zszedłem ze zbocza, zamarłem w miejscu: przemarznięte powietrze sparzyło nos i płuca, ale nie o to chodziło — po prostu po raz pierwszy od powrotu z Przygranicza dotarł do mnie słaby pogłos rozlanej w przestrzeni magicznej energii. A nawet nie pogłos, ale rozmyty ślad, jakby gdzieś niedaleko od niedawna otworzyła się szczelina prowadząca do drugiego świata i ciągnęło stamtąd zimnem, od którego zaczynało wykręcać stawy i łamać żebra.

Mróz też panował tutaj o wiele silniejszy niż na górze. Stary znajomy palił policzki, gryzł w koniuszek nosa i usiłował wpełznąć w rękawice, żeby całkowicie oziębić zmarznięte palce. Nie wiadomo skąd ciągnący, leciutki, ale doskonale wyczuwany przelatywał po nogach, próbując wygonić spod ubrania tak potrzebne teraz ciepło. Jeszcze bym zrozumiał, gdybym ubrał się zbyt lekko albo trząsł z nerwów. Nie, trzeba się ogarnąć jak najszybciej. Nie wolno poddawać się mrozowi, w żaden sposób nie wolno.

Mróz, on chce tylko jednego — zamrozić, unieruchomić, po kropelce, po kawałeczku wyciągnąć siły życiowe i zostawić na śniegu oblodzone ciało. Mróz to wróg, wróg bardziej bezlitosny niż wilkołaki błotne, śniegule i wszyscy lodowi piechurzy razem wzięci. Nie straszne mu srebrne kule czy zaczarowane ostrza, Mróz jest nieśmiertelny i prędzej czy później wszystkich otuli swoim nieprzeniknionym, zimnym prześcieradłem i pociągnie za sobą na samo dno lodowego piekła. I nie może być wątpliwości, że każdy poczuje na karku jego mrożący oddech.

Podskoczyłem w miejscu, próbując zagrzać się i wyrzucić z głowy nie wiadomo skąd przychodzące nieprzyjemne myśli. Chociaż co znaczy nie wiadomo skąd? Można pomyśleć, że to nie ja w najbliższym czasie mam odwiedzić królestwo tegoż Mrozu. I coś czuję, że przebrzydła bestia będzie całkiem rada z mojego powrotu... Całkiem rada...

Ożeż twoja mać!

Wściekli technicy, szybko wetknąwszy w śnieg trójnogi z przyrządami i otoczywszy je niezliczonymi kręgami przewodów, czym prędzej opuszczali parów, a nieco spokojniejszy Władimir zaczął o coś wypytywać przytupującego z zimna Wołkowa.

Dlaczego tak się lekko ubrał, że mu teraz mróz dokucza? Nie wiedział, dokąd idziemy? A może z natury jest zmarźlakiem? Jeśli tak, to nie zazdroszczę. Oj, wcale nie zazdroszczę. Nie będzie mu słodko. Nam wszystkim zresztą też...

Próbując odzyskać spokój, parę razy podrzuciłem i złapałem siekierkę, wsunąłem ją za pas i uważnie obejrzałem pozostających w parowie ludzi. Mam z nimi łazić po Przygraniczu niejeden dzień, trzeba by wiedzieć wcześniej, co nasza kompania sobą reprezentuje.

Jak było już omówione, miałem przeprowadzić dziesięć osób: Generałowa, Wołkowa, Alinę i siedmiu chłopaków, z których miałem okazję poznać tylko Brylskiego. W rzeczy samej — nie tak ich wielu. Tylko jakoś się obrazek nie chciał ułożyć. Jedno było od razu jasne — Piotr i Alina byli w tej grupie obcy, niepasujący. I nawet nie chodziło o ich ubiór czy ekwipunek. Nie — problem leżał w ludziach właśnie. Pozostali, włącznie z Generałowem, wyróżniali się jakimś wewnętrznym zdecydowaniem i dyscypliną. Zdarzało mi się widzieć ludzi z takim nastawieniem i zawsze byli to profesjonaliści. Nie trzeba daleko szukać — i patrolowcy z kompanii dalekiego zwiadu, i bojownicy Bractwa też powodowali, że ciarki chodziły mi po plecach.

No i wyposażeni byli ci goście odpowiednio: dwóch miało eksportowe, samopowtarzalne, gładkolufowe karabiny Sajga 12K, czterech automaty nieznanej mi konstrukcji. Niewysoki facet o szerokich ramionach niańczył ręczny karabin maszynowy Pieczenieg, a jaką spluwę miał snajper, nawet nie usiłowałem zgadywać.

Ominąłem szerokim łukiem Alinę, która trwała z rozłożonymi rękami i przymkniętymi oczami, podszedłem do palącego papierosa Brylskiego i spytałem cicho:

— Słuchaj, nie powiesz, co to za maszyna u waszego snajpera? Na pewno nie dragunow.

Brylski zmierzył mnie nieprzychylnym spojrzeniem, rzucił peta na zaspę, nie mówiąc słowa, odszedł na bok.

Co za swołocz! Dobrze, cholera z tobą, złota rybko.

— Wydech — ni z tego, ni z owego powiedział niewysoki, zadartonosy gość, poprawiający zaplątaną w płaszcz maskujący pochwę wiszącego na pasie długiego tasaka. Spod poły wyjrzała na chwilę wiązka granatów.

— Co?!

— Wydech, mówię. — Facet poradził sobie z pochwą i potarł dłonią zarośnięte piegowate policzki. — Specjalny wielkokalibrowy karabin snajperski dwanaście i siedem milimetra. Do tego bezgłośny.

— Aha. A jakie macie automaty?

— AEK dziewięćset siedemdziesiąt trzy. — Podwładny Generałowa spojrzał na mnie z zainteresowaniem. — Podobno masz być naszym przewodnikiem?

— Na to wychodzi. — Zauważyłem, że Władimir zakończył rozmowę z Wołkowem, założyłem przydzielony mi płaszcz maskujący. No, to zaraz wszystko się zacznie...

— Wiktor — przedstawił się mój rozmówca i naciągnął na twarz kominiarkę z otworami na oczy i usta.

— Sopel. — Podskoczyłem w miejscu, żeby manele w plecaku ułożyły się trochę, poprawiłem uprząż. Stop! Co ja robię? Przecież tam są rzeczy konieczne do przejścia! Trzeba będzie znowu wszystko wyrzucać na śnieg.

— Jak tam jest?

— Zimno.

— Nie w tym sensie. Postrzelamy? — Wiktor przyglądał się, jak zaczynam gorączkowo ryć w plecaku.

— Inaczej się tam nie da. — Namacałem schowaną na samym dnie, pod zapasową bielizną, butelkę, uśmiechnąłem się do rozmówcy, który zarzucił sobie na ramiona pokaźny tobół. — Chce pan z tym przejść przez Granicę?

— A co mam robić? — Spróbował wzruszyć ramionami, ale tylko się skrzywił pod ciężarem bagażu. — Naczalstwo wie lepiej.

— Dom wariatów — mruknąłem, oglądając się na Generałowa wypytującego o coś Alinę. — Sami by poszli.

— Ledniew! — Władimir zostawił zarumienioną od mrozu dziewczynę i machnął na mnie. — Chodź no tutaj.

— Czego? — Podszedłem do nich niespiesznie i spojrzałem na kombinującego coś przy notebooku Wołkowa.

— Gdzie jest najlepsze miejsce do przejścia według ciebie?

— A co powie nauka? — Podążyłem za wzrokiem Aliny i w duchu kiwnąłem głową. Orientujesz się, dziewczyno: Mrozem ciągnie od świerków. Ale coś mi się nie wydaje, żeby to było takie proste.

— Między tamtymi dwiema sosnami przechodzi pasmo natężenia. — Piotr oderwał wzrok od ekranu, poprawił spadające okulary, roztarł zmarznięte palce i zaczął stukać w klawiaturę.

— I co? — Uczone terminy nic mi nie mówiły, ale tych natężeń miałem okazję doświadczyć na własnej skórze.

— Trójwymiarowe skanowanie... — Wołkowa na tyle zdumiało moje niedowierzanie, że przestał się wpatrywać w zmieniające się na ekranie faliste linie.

Nie odpowiedziałem, rzuciłem plecak w śnieg i poszedłem w miejsce, w którym niedawno dreptała Alina. W rzeczy samej dobry punkt, dostępny dla wszystkich strumieni energetycznych. W tym świecie czysto teoretycznie, oczywiście.

Zsunąłem na czoło kominiarkę, zamknąłem oczy i spróbowałem uchwycić tętno rwącej się z zewnątrz energii. Doświadczyć kołysania szarej macki Mrozu. Poczuć na własnej skórze palące ukłucia wyciekającej z innego świata mocy. Mocy, która równie dobrze może przemrozić na wylot, jak i zmusić krew, by wybuchła niegasnącym płomieniem.

Z początku nic się nie działo i nawet mogło się wydawać, że wyczuwalne zaraz po wejściu w parów dyszenie Mrozu było zwyczajnym zimnem, próbującym dostać się pod ubranie. Tyle tylko, że prawe przedramię zaczął łamać ból. Pieczenie pełzło powoli w górę po ręce, a gdy dotarło do łokcia, weszło ognistym ostrzem w staw. Chwila nieznośnego napięcia i oto już darcie wróciło do nadgarstka i zmusiło dłoń do zaciśnięcia się w pięść. Ach...

Z zaciętymi zębami zwróciłem się twarzą do wskazanych przez Wołkowa sosen i zacząłem rozcierać palący ogniem nadgarstek. Niczego nie rozumiałem. Ledwie tylko złowiłem ślad energii, więc dlaczego ręka tak zabolała? Jakbym ją wsunął w magiczny strumień mocy Hadesa.

— I co? — spytał Generałow, widząc moją wykrzywioną twarz. — Idziemy między drzewa?

Cały czas milcząc, popatrzyłem na skręcone pnie sosen, spojrzałem na Wołkowa, przeniosłem wzrok na Alinę. Czyli wszyscy wierzą, że okno jest tam? Bo to prawda, właśnie stamtąd energia magiczna sika z wielką siłą. Ale wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi to tylko odbicie.

— Ma ktoś drobniaki? — Odzyskałem wreszcie czucie w palcach prawej dłoni i po przeszukaniu kieszeni bez zdziwienia stwierdziłem, że są puste.

— Po co ci? — nie zrozumiał Władimir.

— Brakuje mi na autobus do Przygranicza — puściłem kiepski żart i rozejrzałem się po zakładających plecaki ludziach. — Niech ktoś coś wygrzebie.

Zebrało się z pół garści monet. Głównie rubli, pięciorublówek było o wiele mniej, ktoś poświęcił bimetaliczną dziesiątkę z profilem Gagarina na rewersie.

Zsypałem zdobycz do kieszeni, na oślep wyciągnąłem dwurublówkę, odwróciłem się tyłem do sosen, pstryknięciem posłałem pieniądz w powietrze. Obracający się dysk mignął srebrzyście w promieniach ustawionego na zboczu reflektora i zniknął w śniegu. To nic, miałem tego dobra dość.

— Co chcesz tym udowodnić? — spytała z rozdrażnieniem nic niepojmująca Alina po piątym albo szóstym rzucie.

— Nic, bawię się po prostu. — Zdawało mi się, że ostatni rubel już w locie zawirował nieco szybciej i w tę samą stronę posłałem dziesiątkę. Moneta nie doleciała do rosnących na zboczu drzew, ostro poszła w dół i przebiła szreń śniegu. To znaczy, że tutaj powinien się znajdować węzeł.

— A można coś bliżej? — zażądał Władimir zimno i spojrzał na podwładnych, niezadowolonych z przedłużającej się bezczynności. Dopiekło im mrożenie tyłków w tym parowie.

— Tutaj na samym dole płynie strumyk — powiedziałem do Wołkowa. — Kiedy robiliście kalkulacje, wzięliście to pod uwagę?

— Co z tego?

— A to, że gdzie jest woda, tam się zaczynają energetyczne wywijasy. Tak czy nie? To jak, braliście to pod uwagę?

— Nie — przyznał Piotr.

— To źle. — Podszedłem do pozostawionego w śniegu plecaka i wyjąłem butelkę koniaku. Proszę, proszę, francuski, jaka szczodrość. — Zarządźcie, Władimirze Nikołajewiczu, stan gotowości na poziomie jeden. Zaraz pójdziemy.

— A to ci po co? — oburzył się, kiedy zerwałem folię, otworzyłem butelkę, a korek wyrzuciłem.

— A czy ktoś myślał, że w taką dupę ciemną trzeźwy polezę? — Odpiłem prosto z butelki i z uznaniem pokręciłem głową. Nieźle, bardzo nawet nieźle. Takim koniakiem tylko Jan Karłowicz mnie gościł, a i to tylko raz. — Nie ma głupich.

— Co robisz? — zasyczał Generałow po drugim łyku. — Dawaj to!

— O co chodzi? — Odsunąłem jego rękę i spojrzałem na zawartość butelki pod światło. Jednej trzeciej nawet nie wypiłem, czego się tak złościć? Jeszcze parę razy się przyłożę, nadejdzie czas na niepokój. — Wszystko po kolei, dowódco. Ja bez paliwa nie dam teraz rady, w połowie drogi odpadnę. Lepiej sprawdź swoich ludzi, nie wiadomo, kto zostanie w tyle.

— Cholerny alkoholik — zaklął Generałow, ale skorzystał z mojej rady. I bardzo dobrze. Każdy chciał tutaj dowodzić.

Po kolejnym łyku poczułem, jak po żyłach rozchodzi się miękkie ciepło błogosławionego napitku. I pomimo grudniowego zimna życie nie było już tak ponure jak pięć minut temu. I tocząca mnie w ostatnim czasie bezradność zaraz gdzieś przepadła, zabierając sobie do pary dławiącą serce beznadzieję.

Wszystko po kolei! Zagonił mnie los z powrotem do Przygranicza, i co? Kto mi przeszkodzi przy pierwszej okazji prysnąć stąd? A jeśli przyjdzie się nawet tam zatrzymać, czy to tragedia? Przecież nie prowadzą mnie na rzeź! A z pieniędzmi czy tutaj, czy tam — jeden pies. Jeszcze powalczymy...

Ej, mrozie, ty mrozie, nie uczyń mi zła,

Nie zamroź ty mnie ni mego konia... 1

Wsadziłem w śnieg opróżnioną do połowy butelkę, otworzyłem czekoladę i odłamując po kawałeczku, zacząłem starannie gryźć orzechy laskowe. Tak, ciepło mi teraz, ciepło, ale przy pustym żołądku wóda szybko bije w mózg. Żebym tylko przed przejściem się nie wykopyrtnął. Nic to, przebijemy się.

— No co, orły, gotowi? Witamy serdecznie w zimie! — Chwiejąc się, zarzuciłem plecak, chwyciłem spięte paskami narty i kijki, po czym ruszyłem w górę zbocza. — Za mną marsz! Raz, dwa!

Ale żadnego „raz, dwa” nie było. Już przy drugim kroku zamarłem i do bólu w oczach zacząłem się wpatrywać w naniesione wiatrem fale śniegu, wybierając, gdzie postawić nogę. Po koniaku kręciło mi się w głowie, zatoczyłem się nagle, ale właśnie w tej chwili napięta zasłona ścisnęła skronie, a przed oczami błysnęły szmaragdowe iskierki gwiazd. Zryw do przodu i zaraz od stóp do głowy zmroziła mnie lodowata fala. Zupełnie jakbym skoczył z łaźni wprost do przerębli. Gdybym nie wypił koniaku, pewnie bym dał dęba. Albo zamarł z szoku i stracił czas. Ale wypiłem, nie wiem już sam, czy na szczęście, czy na nieszczęście, nie zatrzymałem się więc, tylko kontynuowałem ruch do przodu.

Czułem, jakby w splot słoneczny wbijała mi się lodowa igła, przemogłem to uczucie, udawało mi się mechanicznie przestawiać nogi i iść właśnie tam, gdzie nie chciała puścić kurcząca się, sprężysta przestrzeń. Przychodziło iść już nie do góry po zboczu, ale w nieco innym kierunku. Przypadkowym. Szczeliną między światami. Wbrew sączącej się z Przygranicza magicznej energii. Wbrew wszystkiemu.

Mróz błyskawicznie wypił całe ciepło z mojego ciała i jedynie siłą woli podążałem przed siebie. Siłą woli i krążącym wraz z krwią koniakiem. I marzeniami o cieple. Niewiele mi trzeba — ciepłe morze, gorący piach, w ostateczności szklankę grzańca. Albo chociaż wódki. Nie potrzebuję wiele, nie...

Mróz wił się wokół, chciał, bym się zatrzymał, przestał oddychać, zbił się z tropu i skręcił z najtrudniejszej drogi. Czarne bezdenne niebo beznamiętnie śledziło niezliczonymi ognikami gwiazd moją szamotaninę. Wiszący na srebrnym łańcuszku krzyżyk palił pierś, ale teraz ten ból nic a nic nie przeszkadzał, dodawał wręcz sił i pchał do przodu. I z całej mocy starałem się nie zboczyć z drogi.

Krok, drugi, idziemy po Afryce,

Krok, drugi, wciąż po tej Afryce...

Co za bzdura? Od kiedy to piach afrykański ma biały kolor?

Parząco zimny piasek, w który zaryłem twarzą, okazał się śniegiem. I zanim straciłem przytomność, udało mi się unieść wypełnioną ołowiem głowę i w gęstniejącym mroku dostrzec zarysy na wpół rozwalonego parterowego budynku.

No i wróciłem...

Kto by pomyślał...

Co za draństwo...

1

Fragment rosyjskiej pieśni ludowej (przyp. tłum.).


Rozdział 2


Na początku było słowo.

Czy światło?

Nie, jednak słowo — ktoś monotonnie na jednej nucie nudził prosto w ucho:

— Ocknij się, ocknij się, ocknij się...

A potem jakiś idiota postanowił odchylić mi powiekę i zaświecić prosto w oko.

Diabli!

Rzuciłem się, wyswobodziłem głowę z chwytu, znów zamknąłem oczy i spróbowałem ukryć się w zaspie.

Nie dali. Wytaszczyli, rozwarli zęby, wlali do ust jakiś wstrętny płyn.

Bestie!

Zachrypiałem, ścisnąłem pulsujące bólem skronie i zacząłem się turlać po śniegu ubitym byle jak nogami moich prześladowców. Całe ciało płonęło ogniem, stawy rozbijały na drobne części katowskie młoty, a w żyłach zamiast krwi płynął czysty kwas. Serce ledwie sobie radziło z potwornym obciążeniem i z moich ust dobył się nie jęk nawet, ale jakieś niewiarygodne syczenie.

— Ale się skuł — dotarł do mnie potępiający głos gdzieś z bliska. — W drobną kaszę.

— Nie jestem pewien, może zrobić mu zastrzyk przeciwbólowy? — Generałow przykucnął i zaklął, odsuwając gwałtownie rękę, kiedy między nami przeskoczyła błękitna iskra ładunku magii. — Wołkow! Co to ma być?!

— Nie wiem, przyrządy się spaliły — odparł naukowiec ze zmieszaniem.

— To duchy. On jest w ich mocy — oświeciła dowódcę Alina. — Wiem, co robić...

Wie. Tak, uczona wielce. Jakie, do cholery, duchy?!!! Czy nie jest jasne, że trzepie mną przez nadmiar promieniowania magicznego?!

W moje udręczone ciało wbijały się bez przerwy tysiące lodowatych igieł, a od promieniowania wywracało mnie na nice. Zaraz po trawiącym organizm ogniu nadeszło zimno, zamrażające palce rąk i nóg. Szlag, jeszcze trochę, a diabli mnie porwą. Trzeba coś zrobić, i to szybko.

Napierająca z zewnątrz magia rwała mnie na kawałki i burzyła krew, ale nic na to nie mogłem poradzić, zbyt wielki był gradient napięć podczas przejścia. Dominik uprzedzał mnie, że może tak się zdarzyć. Lepiej by mi powiedział, co wtedy robić.

Skowycząc przez zaciśnięte zęby z nieznośnego bólu, spróbowałem się skoncentrować i przepuścić wlewającą się energię przez odwykłe od takich obciążeń ciało. Najważniejsze to chociaż na chwilę stać się jedną całością z iskrzącą się magicznym promieniowaniem przestrzenią Przygranicza, a potem będzie łatwiej.

Otwarłszy się maksymalnie na strumienie mocy, przestałem wyć, a zacząłem mamrotać mantrę zdejmującą ból. Na chwilę targane skurczami ciało rozluźniło się i skręcająca je energia podążyła wzdłuż nastrojonych jeszcze podczas szkolenia w Gimnazjonie mentalnych kanałów. Tylko że pomogło to na niezbyt długo — zdolność kierowania wewnętrzną siłą utracona podczas nieobecności w Przygraniczu nie powróciła, a napływająca w niekontrolowany sposób moc groziła, że w krótkim czasie zamienię się w żywą pochodnię.

Przygryzłem kołnierz kufajki, odetchnąłem głęboko i spróbowałem odciąć wszystkie wsysające się we mnie strumienie energii. Spróbowałem rozpaczliwie, ale pierwsze rezultaty pojawiły się nieoczekiwanie szybko — tak jak do niemożliwości trudno było poradzić sobie z wewnętrzną mocą, tak łatwo okazało się pracować z energią zewnętrzną.

Raz — i palące magiczne pole owija mnie i tylko lekko, leciutko kłuje skórę wyładowaniami.

Dwa — i ból ustępuje.

Trzy — i zimny wiatr pali twarz.

Odczekawszy chwilę, otworzyłem oczy i nie zwracając uwagi na ciągnący od ziemi chłód, wpatrzyłem się w ciemniejące wieczorne niebo. Niebo prawie szare, z plamami ołowianych śnieżnych obłoków. Zamarli wokół z bronią w ręku ludzie czujnie rozglądali się na boki i tylko grzebiąca w torbie Alina głośno jęknęła, napotkawszy moje spojrzenie.

— Opętany...

— Niedoczekanie — burknąłem, przewróciłem się na bok i ostrożnie usiadłem na śniegu. Ból w głowie jeszcze nie ucichł i od niezręcznego ruchu znów załupało w skroniach.

— Ocknąłeś się? — spytał Generałow, kucając obok mnie ze strzykawką w dłoni. — Dasz radę iść czy dorzucić ci witaminek?

— Dam radę — odpowiedziałem bez zastanowienia i w tej chwili dotarło do mnie, że tak jest naprawdę. Z głowy wywietrzały opary alkoholu, krępujące ruchy zmęczenie zniknęło bez śladu, a resztki przepływającej przez ciało energii Północy wróciły mi nieco zapomnianej już wiary we własne siły. I nie tylko wiary. — Nie trzeba mnie kłuć, sam sobie poradzę.

Czułem się tylko trochę dziwnie. Z jednej strony, pole magiczne dotykało mnie lekko, ale z drugiej, miałem takie wrażenie, jakby strumienie energii nie szły prosto, ale omijały mnie ze wszystkich stron. Ciekawe, czy można tak samo oszukać bojowe zaklęcia? Pytanie, jak to się mówi, mocno nie w porę.

— Chodźmy więc, zaraz zrobi się ciemno — popędził mnie Generałow.

— Poczekaj. — Wstałem, rozejrzałem się. — Wiesz, kto się cieszy, kiedy się człowiek śpieszy?

Wpadliśmy do Przygranicza niedaleko zasypanych śniegiem ruin zbudowanego z żelazobetonowych płyt hangaru. Dach zawalił się już dawno, a i mury nie budziły zaufania, nie było więc najmniejszego sensu zostawać tutaj na noc. Tym bardziej że istniała alternatywa, gdyż na tle ciemniejącego nieba o dwa, może trzy kilometry majaczyły zarysy jakichś budowli.

Popatrzyłem w stronę słońca prawie całkiem już schowanego za widnokręgiem, jego promienie czerwonymi strzałami przebijały rwaną pokrywę chmur i rozjaśniały szarość nieba różowymi i purpurowymi kolorami. Z pewnością chmury zewrą niebawem szeregi, ale jeśli się pośpieszymy, do ruin dotrzemy przed zapadnięciem ciemności. Tylko że śpieszyć się też trzeba rozsądnie.

Wiatr sypnął w twarz garścią śnieżnych płatków i od razu zrobiło się jakoś nieprzyjemnie. Jakby panujący w Przygraniczu Mróz specjalnie przypominał, kto tu rządzi. I chociaż ubrałem się najcieplej jak mogłem, porywy lodowatego wiatru i tak przenikały mnie na wskroś. Nie czułem nawet palców u nóg. Nie, najwyższa pora się zbierać.

Szybko obrzuciłem wzrokiem ludzi wokół, skonstatowałem, że zdążyli już pochować gdzieś najcięższe wory, wyjąłem z futerału tajgę.

— Ledniew! Długo będziesz się grzebał?! — ryknął Władimir, kończąc obserwować przez lornetkę interesujące mnie budowle. — Nie ciągnij gumy.

— Sopel — poprawiłem go, zdjąłem prawą futrzaną rękawicę, załadowałem broń. Osłonięte przed chłodem tylko skórzaną rękawiczką palce od razu skostniały, ale na to nic nie mogłem poradzić, trzeba przecierpieć.

— Jaki sopel? — nie zrozumiał dowódca.

— Nazywają mnie Sopel — wyjaśniłem i namacałem w kieszeni zapalniczkę.

— Nie dziwacz — rozeźlił się Generałow, zabezpieczył okulary lornetki osłoną.

— Tylko mówię. — Zdjąłem drugą rękawicę, podszedłem do próbującego ożywić laptop Wołkowa i chwyciłem go za ucho.

— A ty czego?! — wrzasnął Piotr.

— Ledniew! — To już Generałow. — Całkiem ocipiałeś?

— Sopel — przypomniałem mu, uniosłem do światła prawą rękę. W mocno zaciśniętych palcach wił się prawie niewidoczny cień. Szczęknęło kółko zapalniczki, ogień liznął kurczący się opar i nagle między palcami zapłonął i zgasł momentalnie zielony płomień.

— Co to było? — spytał Władimir, łowiąc nozdrzami dym niosący swąd palonych włosów.

— Kleszcz dymny.

— Pozostałych też sprawdzisz?

— Obowiązkowo. — Zamknąłem oczy i spróbowałem wywołać wewnętrzne widzenie. Czerń pod powiekami zmieniała się w szarość, a na jej tle pojawiło się dziesięć bladych plam otaczających mnie ludzi. Aury większości świeciły żółtymi tonami upstrzonymi czarnymi i ciemnogranatowymi nićmi. Wyjątki były dwa: Alina lśniła bursztynowo, a jeden z żołnierzy Generałowa — Wiktor — powoli wypełniał się ledwie zauważalnie falującą czernią. A więc to tak, bardzo niedobrze.

Obiegłem wewnętrznym spojrzeniem pozornie bezkresną szarą pustać zaśnieżonego pola, nie znalazłem nic ciekawego, otworzyłem oczy i odchrząknąłem.

— Z pozostałymi wszystko w porządku.

— Na pewno? — Władimir zmarszczył brwi.

— Na pewno. — Przykucnąłem obok leżących na śniegu nart, odpiąłem paski mocujące do nich kijki. — Pójdziecie bez obciążenia?

— W jakim sensie?

— Pytam, czy zostawicie tutaj bagaż.

— Nie twoja sprawa.

— Będzie łatwiej. — Wsunąłem walonki w wiązania, wciągnąłem w nozdrza wiatr, który zmienił kierunek. Pachniał Północą. — Idziemy tędy. Sprawdzimy tamte domy, tam też zanocujemy.

— Na ile to bezpieczne? — spytał Generałow.

— Bezpieczniej, niż zostawać na noc na otwartej przestrzeni. — Wzruszyłem ramionami.

— A wiesz w ogóle, gdzie się znajdujemy?

— Najprawdopodobniej na południe od Fortu, chociaż mogę się mylić. Tak wygląda, jakby to był Siewieroreczeńsk.

— Daleko mamy?

— Za tydzień pewnie dotrzemy. A jeśli trafimy na ludzi, to i prędzej.

— Jegorow i Fiodorow naprzód, Brylski i Jakubow do tylnej straży. — Władimir spojrzał powątpiewająco na Alinę i Piotra. — Wy macie się mnie trzymać, jasne?

— Tak jest! — odparł Wołkow, pakując martwy laptop do pokrowca. Alina ograniczyła się do kiwnięcia głową.

— Moment. — Nachyliłem się do poprawiającego rękawiczki Władimira i szepnąłem mu prosto w ucho: — Nie dałbyś kogo innego niż Jakubowa na tyły?

— A co? — Dowódca ze zdziwieniem obejrzał się na partnera Brylskiego.

— Widzę u niego przebicie energii. Mała odporność na promieniowanie magiczne. W każdej chwili może go otumanić. Lepiej go poobserwować.

— Tak mówisz? — Generałow zamyślił się. Wyrobił już sobie zdanie na mój temat, ale rozsądek nie pozwalał mu zignorować rady. — Jakubow, ty będziesz miał baczenie na naszego przewodnika. Do Brylskiego dołączy Smirnow. Ruszamy.

Mrugnąłem do niczego niepojmującego Wiktora, odepchnąłem się kijkami i ruszyłem za tymi, którzy wyznaczali trasę. Przy czym wyznaczali to określenie mocno na wyrost. Wyrzuciło nas w Przygranicze pośrodku pustego pola, więc teoretycznie można było iść w najzupełniej dowolną stronę. Tylko że w tej chwili nie mogliśmy sobie pozwolić na taki luksus, podążaliśmy ku ruinom, przełamując chrupiącą szreń myśliwskimi nartami.

Gdyby istniał jakiś wybór, z pewnością gdzieś bym skręcił. A tak trzeba było maszerować pod wiatr, który oprócz tego, że wciskał się pod ubranie, wywiewając resztki ciepła, to jeszcze kłuł prosto w twarz igiełkami zmarzniętych śnieżyn. Gdyby nie kominiarki i gogle, z pewnością policzki całkowicie by nam zamarzły.

Przedzieranie się przez głęboki śnieg było trudne, od razu zaczęło mi brakować tchu i odezwały się połamane niegdyś żebra. I nie miałem możliwości zapomnieć o wszystkim i tylko przestawiać ciężkie jak z ołowiu nogi. A do tego wszystkiego musiałem w miarę moich osłabionych możliwości lustrować wewnętrznym wzrokiem okolicę. I osłaniać się od próbujących zalać mnie wraz z głową fal magicznej energii. Po czterdziestu minutach takich zmagań czułem się, jakbym rozładował w pojedynkę cały wagon z węglem. Ale przynajmniej dałem radę ślizgać się wzdłuż strumieni mocy. A mimo to, pewnie z braku wprawy, zbyt późno zobaczyłem niebezpieczne miejsce. Chociaż... co to znaczy zbyt późno? Najważniejsze, że w ogóle je dostrzegłem. I zdążyłem uprzedzić innych.

— Stać! — wrzasnąłem, kiedy podmuch wiatru przyniósł nienaturalny chłód, w nozdrza wdarła się woń dawno porzuconego domu, a czarodziejskie widzenie zabarwiło przecinający drogę jar bladopurpurowym odcieniem. — Do tyłu!

— Co znowu? — spytał Fiodorow, odwracając się. Zatrzymał się na samej krawędzi zbocza.

— To złe miejsce, trzeba je obejść. — Nie zwracając uwagi na jego niezadowolenie, ze strachem popatrzyłem na spluwającego w śnieg długim strumieniem śliny Wiktora. Żeby się tylko nie wykończył. Kiepski czas przyszedł na niego.

— Jar jest długi, stracimy z pół godziny — zauważył Generałow. — Dlaczego nie można iść prosto?

— Nie wolno. — Alina nieoczekiwanie chwyciła go za rękę. Dziewczyna trzęsła się jak w febrze. — Czuję, że przed nami jest coś niedobrego. Trzeba stąd uciekać jak najprędzej, zanim to nas zauważy.

— Skoro tak — dowódca popatrywał to na mnie, to na nią — niech będzie...

— Zaraz sprawdzę! — Fiodorow zdjął z ramienia karabin i zbiegł po zboczu.

Zdążyłem tylko zakląć, a on już się oddalił o dobre trzydzieści metrów.

— Wszystko tutaj jak należy! Schodźcie! — Machnął na nas ręką, uśmiechnął się szeroko, a potem przytknął lufę sajgi do podbródka. Wystrzał zabrzmiał nieoczekiwanie głucho, ciało prawie pozbawione głowy stało jeszcze przez chwilę, a potem jak podcięte kosą runęło na zabryzgany krwią śnieg.

— Brylski, w tył! — krzyknął Generałow, chwycił mnie za kufajkę, wzdrygnął się lekko. — Co to było?

— Jar duchów. — Z trudem przełknąłem gęstą ślinę, wytężając czarodziejskie spojrzenie aż do zawrotu głowy i wpatrując się w napełniający się czernią jar. Na szczęście liżące strome zbocza macki ciemności na razie nie mogły się wydostać na górę. A raczej nie chciały. — Trzeba odejść, mogą próbować i nas wciągnąć.

— Idź do Brylskiego, obchodzimy prawą stroną — rozkazał Generałow. — I niech mi ktoś jeszcze spróbuje wykazywać się inicjatywą...

Obejście jaru zajęło dwadzieścia minut, potem mniej więcej drugie tyle trzeba było wlec się przez zaśnieżone pole, na którym z zasp sterczały ostre gałęzie burzanu. Kiedy z Brylskim wreszcie dotarliśmy do znajdującego się pośrodku pola porzuconego osiedla i ukryliśmy się przed rozhulaną zawieją za ceglanym blokiem dawnej kotłowni, o mało nie padłem na twarz ze zmęczenia.

— Teraz dokąd? — Brylski wyjrzał zza węgła, żeby obejrzeć sąsiednie ruiny.

— Znajdziemy miejsce, w którym wiatr tak nie duje, i tam zanocujemy. — O ile udało mi się zobaczyć przez bijący prosto w oczy śnieg, dwa czteropiętrowe budynki z czasów Breżniewa stały pośrodku, otoczone kilkoma trzypiętrówkami. Odwróciłem się ku rozstawionemu w szereg oddziałowi i westchnąłem. Nie podobało mi się tutaj, ale cóż robić, skoro wszyscy tacy zmordowani... Piotr i Alina ledwie powłóczyli nogami. A i mnie odpoczynek by nie zaszkodził. Chociaż pospać pewnie nie dam rady: i na wartowników nie ma co liczyć, i samego mnie pokręciło okrutnie. Jeszcze bym we śnie wyciągnął kopyta.

— Gdzie się zatrzymamy? — westchnął ciężko Generałow i wbił kijki w śnieg.

— Czuję obecność ciemnej mocy! — pociągnęła go za rękaw Alina, nie dopuszczając mnie do słowa. — Trzeba stąd uciekać.

— A ty co powiesz? — Dowódca spojrzał na mnie.

— Że tutaj oprócz ciemnej żadnej innej mocy nie ma. — Uśmiechnąłem się, wzruszając ramionami, i popatrzyłem na przyciśniętego do ściany Wiktora, który najwyraźniej ostatkiem sił trzymał się na nogach. — Ale na otwartej przestrzeni zamarzniemy przy tym wietrze. I niebezpiecznie.

— Smirnow, Jegorow, sprawdźcie tamtą chałupę. — Generał wskazał najbliższą czteropiętrówkę i popchnął mnie w ślad za podwładnymi. — Też się rozejrzyj.

A na co tam niby patrzeć? I tak wiem, że nikogo nie ma — kiedy oddział czekał na decyzję, zlustrowałem czarodziejskim okiem wszystkie domy. Chociaż... Lepiej wszystko dokładnie sprawdzić. Mogłem przecież kogoś przeoczyć, jeśli nie jest całkiem człowiekiem... Albo wcale nim nie jest. Wszystko może się zdarzyć, bywały już precedensy...

Żołnierze zatrzymali się przy pierwszym wejściu i czekali na mnie, czujnie się rozglądając. Wyjąłem prawą rękę z futrzanej rękawicy, pewniej chwyciłem strzelbę.

— Czego stoicie? Na kogoś czekacie?

— Nie czujesz tego? — zawołał Jegorow, przekrzykując wycie wiatru. — Nie mam pojęcia, co to za woń!

Odciągnąłem od twarzy kominiarkę, pociągnąłem nosem i rzeczywiście złowiłem jakiś znajomy zapach. Nie mogę powiedzieć, że bardzo wstrętny, ale delektować się nim byłoby raczej trudno. Lepiej by było zanocować gdzie indziej, ale nie wolno zostawiać za plecami takiej zagadki.

— Nic nie słyszycie? — Wydawało mi się, że przez monotonny szum wiatru doleciało lekkie skrzypienie.

— To wiatr — powiedział zdecydowanie Smirnow. — Mów lepiej o zapachu.

Zapach, skrzypienie... Ktoś mi o tym na pewno opowiadał! Żeby jeszcze sobie przypomnieć, o co chodziło. Woń niewątpliwie znajoma, skrzypnięcie słyszalne nawet przez zawieję...

Szarki!

— Nie ruszajcie się. Ani mi pisnąć... — wysyczałem do zdziwionych towarzyszy. Nie dyskutowali i nie dopytywali się o nic.

Starając się nawet nie przestępować z nogi na nogę, pokręciłem głową, uważnie obserwując wysokie zaspy.

Szarki to takie sprytne stworzenia, które kopią pułapki pod śniegiem. Zagapisz się i chrust! — noga po kolano wpadnie, a bestie ją odgryzą. Jak mogłem od razu nie poznać tego zapachu?

Nieprzyjemne skrzypienie, które wywoływało dreszcze na plecach, stało się nieco głośniejsze. Uniosłem strzelbę i wsadziłem ładunek w śnieg między nami i ścianą domu.

I oczywiście chybiłem. Zaraz potem szary cień wyskoczył w górę wprost ze schodów wejściowych. Nie zdążyłem oddać drugiego strzału, bo serie z dwóch automatów zabrzmiały jak jedna i zastrzelony drapieżnik zwalił się na śnieg.

— Koniec. — Przeładowałem strzelbę i machnąłem ręką na rozglądających się gorączkowo chłopaków. — To szark. A skoro skóra srebrzysta, znaczy — samiec.

— No i? —Jegorow czubkiem buta trącił martwe zwierzę w głowę, obejrzał sterczące z pyska długie na palec kły i odwrócił się do Smirnowa.

Ten jednak miał gdzieś kły. Przytrzymując karabin jedną ręką, coś już mamrotał do radia. Pewnie zdawał sprawę dowódcy.

— Samce zimą nikogo nie wpuszczają na swoje terytorium, dopiero bliżej lata odchodzą do samic. — Wszedłem na schody i ostrożnie zajrzałem w drzwi. — Ma ktoś latarkę? No to idźcie przodem, będę osłaniał.

Tak jak przypuszczałem, w środku nikogo nie było. Trupów na szczęście też. A i szarkami nie woniało w sieni — bo to i przeciągi, i nory tych stworów znajdują się raczej pod ziemią i mogą sięgać dziesięć metrów w głąb. Nie trzeba było więc szukać innego miejsca. Po sprawdzeniu korytarza weszliśmy do jednego z mieszkań na trzecim piętrze, wyrzuciliśmy szybko śnieg na klatkę schodową i zasłoniliśmy na moją prośbę okna brezentem. Nie można powiedzieć, żeby trafiły się nam pięciogwiazdkowe apartamenty, ale w porównaniu z noclegiem na dworze można to było uznać za kurort.

— Po co to? — Smirnow spojrzał na brezent z dezaprobatą, zatrzaskując karabińczyk na zaworze kaloryfera i rzucając kawał długiej liny pod okno. — Przenocowalibyśmy w śpiworach.

— Materiał jest czarny, w ciemności za cholerę go nikt nie dojrzy, a po co ma ktoś nas namierzyć, jeśli się przypęta nocą na osiedle? — nie zgodziłem się z nim.

— Zostawiamy, jak jest — uciął Generałow. — Jegorow, rozmieść alarmy między parterem i pierwszym piętrem i między drugim a trzecim. Smirnow, ty ubezpieczasz.

— Dolnego nie maskować? — spytał Jegorow.

— Nie. I zamknij przejście na czwarte piętro. Czerkiesow, obejmij wartę. Zmiana co dwie godziny. Jakubow i Brylski do kuchni. Ubezpieczacie posterunek przy wejściu. Zmiana co półtorej godziny. Wszystko jasne? Do roboty.

Nie odpoczywając jeszcze, uważnie obejrzałem pokój. To było zwyczajne betonowe pudełko, nawet bez linoleum. Nie znalazłem nic podejrzanego, przeszedłem więc do kuchni. Tutaj też wszystko w porządku. Wprawdzie pachniało cokolwiek szarkami, ale od tego się nie umiera.

Wracając, zajrzałem jeszcze do łazienki i ubikacji, wziąłem leżący przy wejściu plecak, zarzuciłem na ramię.

Cóż, powinienem się gdzieś umościć.

Przecisnąłem się obok stojącego w drzwiach wartownika, postanowiłem nie iść daleko w głąb pokoju, rozłożyłem karimatę. Tutaj nie powinno tak ciągnąć od okna. A i wejście widać lepiej.

Rzecz jasna, nikt od razu nie poszedł spać. Piotr żarliwie reanimował ukochany laptop, Alina łaziła po pomieszczeniu i maczając dłoń w słoiku z zieloną farbą, malowała po kątach jakieś dziwne symbole. Magii się w tym nie czuło, ale jak powiadają: wprawdzie nie pomoże, ale i nie zaszkodzi. Niech rysuje, ma przynajmniej zajęcie.

Ludzie Generałowa bez zbytniego pośpiechu rozkładali na podłodze karimaty, a dowódca co i rusz zachęcał ich do społecznie użytecznego wysiłku. Kiedy wreszcie się upewnił, że wszystkie polecenia zostały wykonane, sprawdził posterunki i kazał wyjąć butlę z gazem. To bardzo dobrze, bo nie zaszkodzi trochę się rozgrzać, a i gorąca herbata się przyda.

— Może byśmy zajęli chociaż dwupokojowe? — zamruczał niezadowolony Brylski. — Po co się cisnąć w kawalerce?

— Jest dobrze. Ciasno, ale krzywdy nikt nie ma. — Generałow nalał do kubka wrzątku, wrzucił kostkę rozpuszczalnego kakao. — Powietrze szybciej się ociepli i w ogóle zmień Jakubowa, niech zje kolację.

— Tak jest. — Sposępniały Brylski wyniósł swoje rzeczy do kuchni.

— Jak samopoczucie? — Generałow przykucnął obok klnącego pod nosem Wołkowa.

Naukowiec wyjął właśnie akumulator laptopa i oglądał stopione styki.

— Zdechł — rzucił ze złością.

— Jak twoje samopoczucie? — uściślił Władimir.

— Ja nie zdechłem — odparł Piotr, wyjął z teczki narzędzia i drżącymi ze zmęczenia rękami zaczął rozkręcać urządzenie. — Jak na razie.

— A ty, Alina? — Generałow wstał, upił łyk kakao.

— Nie podoba mi się tutaj — odparła. — Mam cały czas wrażenie, że zaraz zdarzy się coś strasznego. I zapach... Czuć krew...

— Uspokój się, wypij gorącej czekolady. — Władimir ujął Alinę za ramiona, posadził ją na karimacie, włożył jej w dłoń kubek z aromatycznym napojem. — Wszystko będzie dobrze, to po prostu nerwy.

Od zapachu samopodgrzewających się konserw, które pootwierali ludzie Generałowa, pociekła mi ślinka. Szybko przegryzłem jakiś pasztet z suchego prowiantu, uzupełniłem połową tabliczki czekolady, a wszystko zapiłem kubkiem kawy. Uf, dopiero zacząłem się rozgrzewać, ale palców u nóg jeszcze nie czułem.

— Brylski, ty dokąd?! — wściekł się Władimir, kiedy tamten cichutko wyśliznął się na korytarz.

— Muszę się odlać.

— Co za przedszkole — nachmurzył się Generałow. — Smirnow, idź z nim. Tylko piętra nie opuszczajcie. I żeby nikt się nie ruszał w pojedynkę!

— A co tutaj się może stać? — Brylski wzruszył ramionami, ale rozkazu posłuchał. — Wala, szybciej, nie mam pęcherza z gumy, zaraz pęknę.

— Twój problem — prychnął Smirnow, wziął karabin i wyszedł na klatkę schodową.

— Duchy martwych, duchy żywych. — Alina nagle skoczyła na równe nogi, upuszczając na podłogę kubek z kakao. — Stój, nie odlatuj! Poczekaj!

— Kto?! — Wołkow wzdrygnął się.

— Dusza! Moja dusza! Trzymajcie! — Dziewczyna rzuciła się do zabezpieczonego brezentem okna, ale Czerkiesow stanął jej na drodze, zwalił oszalałą z nóg.

— Puśćcie! Puśćcie! — zawyła Alina, próbując walczyć długimi paznokciami.

— Trzymajcie ją! Mocniej, żeby nie miotała głową! — Podskoczyłem ku wijącej się dziewczynie, którą z trudem przytrzymywało trzech tęgich facetów. Wyjąłem finkę.

— Co chcesz zrobić? — krzyknął na mnie Generałow trzymający Alinę za głowę.

— Porządnie trzymaj! — Zerwałem dziewczynie czapkę, odsunąłem pukiel włosów i płynnym ruchem wyrysowałem ostrzem noża na skroni nieszczęsnej wymyślny czarodziejski symbol.

Natychmiast oklapła i przestała się wyrywać. Jej spojrzenie rozjaśniło się, ze zdziwieniem spojrzała na otaczających ją ludzi.

— Co się stało? Puśćcie mnie! No, puśćcie wreszcie!

— Puścić — poleciłem, chowając finkę do pochwy. — Już można.

— Co się ze mną stało? — Dziewczyna ostrożnie dotknęła rozciętej skroni i zagryzła z bólu wargi.

— Lekka obsesja. — Wróciłem na swoją karimatę, podniosłem kubek, w którym zostało jeszcze parę łyków ostygłej już kawy. — To z braku przyzwyczajenia.

Czerkiesow potarł rozorany paznokciami nadgarstek.

— A po co ją ciąłeś?

— Nałożyłem czary odrzucające. — Moja odpowiedź zapewne nie była zbyt komunikatywna. — Alina, na jakiś czas jesteś zabezpieczona przed mentalnym oddziaływaniem.

— A dokładnie na jak długo? — Dziewczyna rozpięła kurtkę narciarską i zaczęła poprawiać ubranie.

— Aż rana się zagoi. Nie zapomnij powiedzieć ojcu Dominikowi, że masz podwyższoną wrażliwość.

— Ojciec Dominik? A kto to? — zdziwiła się.

— Generałow na pewno was pozna ze sobą.

— A gdyby atak się powtórzył, wystarczy znów zrobić takie nacięcie? — Dziewczyna wyjęła lusterko i uważnie oglądała skaleczoną skórę. Potem wyjęła z kieszeni notes i przerysowała zawijasy.

— Najpewniej tak... — Poprawiłem rysunek, przedłużając jeden z ogonków runy. Najpewniej nie... Ale po co straszyć kogoś na zapas? Spróbuję ją trochę poduczyć, bo gotowa sobie krzywdę zrobić. — Kiedy zaczniesz nacinać, wyobrażaj sobie, że od głowy do pięt nakrywa cię zasłona, odgradzając od świata. Możesz poćwiczyć najpierw na papierze. Najważniejsze to wyczucie czasu, żeby wzór wykonywać w jednym tempie i podczas trwania ruchu rozciągnąć tę zasłonę.

— Dobrze — skinęła głową dziewczyna.

— Wypij. — Generałow wyjął z podręcznej apteczki jakiś środek, wrzucił do kubka z wrzątkiem i podał Alinie.

— Po co?

— Na lepszy sen.

Posłusznie przyjęła lekarstwo i wpełzła do śpiwora.

— Da sobie radę? — spytał mnie cichym szeptem Władimir.

— Jeśli nie, podacie jej coś mocno oszałamiającego i będziecie utrzymywać w takim stanie, aż dotrzecie do Dominika.

— Co za diabeł?! — nieoczekiwanie zaklął od dawna milczący nad laptopem Piotr.

— Co jeszcze? — Generałow podskoczył do niego.

— Może nadajniki rzeczywiście zawodzą, ale takie mam wrażenie, jakby gdzieś obok poszedł w eter skompresowany pakiet danych. — Wołkow podniósł jedno z narzędzi i postukał nim w ścianę. — Nie, na pewno wszystko zawodzi.

— Sopel? — Generałow przypomniał sobie moją prośbę i nie startował z nazwiskiem. — Co o tym myślisz?

— Obcych w pobliżu na pewno nie ma — zapewniłem. — Ale na elektronice nie należy polegać.

— Zatem tak... — nie wiadomo nad czym zamyślił się Generałow, wrócił do Wołkowa i szepnął do niego: — Jeśli się powtórzy, od razu daj znać. I lepiej nie przy wszystkich, OK?

— Jasne.

— Wszystko, gaście światło, pora spać. — Władimir klasnął w dłonie i jeden z żołnierzy wyłączył skierowaną na ścianę lampę.

Spać? Wątpiłem, żeby to był dobry pomysł. A na pewno dla mnie.

Czułem się, delikatnie rzecz ujmując, nieszczególnie. A tak naprawdę — parszywie, co tu dużo gadać. Ból głowy, a przeklęte żebra nie dają o sobie zapomnieć. I zmęczyłem się jak pies. Zimno tutaj jednakowoż. Od przemrożonego betonu ciągnie chłodkiem przesączającym się pod ubranie, a i powietrze jeszcze się nie zdążyło nagrzać.

A najgorsze ze wszystkiego, że spać mi nie wolno. Zasnę, to przewalę się w magiczne pole, a tego bym nie chciał, mam ochotę jeszcze pożyć. Chociaż czy to w ogóle jest życie? Jeden koszmar.

Skoncentrowałem się na wewnętrznym widzeniu, kolejny raz zlustrowałem okolicę. Na oko panował spokój. Czemu więc tak podle na duszy? Jakbym z własnej woli pchał łeb w pętlę. Alina, histeryczka, jeszcze dolała oliwy do ognia — „stanie się coś strasznego, stanie się coś strasznego!”. Kasandra pieprzona. Żebyś wiedziała, że tutaj nic innego się nie zdarza.

Rozsiana w przestrzeni energia, jak zazwyczaj po wykorzystaniu czarodziejskich zdolności, spróbowała zalać mnie i napełnić krew niegasnącym ogniem, ale tym razem jej nacisk był o wiele słabszy niż po przejściu. A i doświadczenie pomagało: niewielki wysiłek woli i w pełni ekranowałem się od pól magicznych.

Ciekawe, czy teraz można mnie odnaleźć za pomocą czarów.

Do gardła znów podszedł kłębek mdłości i musiałem równomiernie oddychać, walcząc z tym doznaniem. A cóż takiego się dzieje? Jak nie urok, to sraczka. Długo mnie tak będzie mordować?

Uspokoiłem się trochę, spróbowałem zdrzemnąć choć na chwilę, ale i z tego nic dobrego nie wyszło. Wystarczyło zamknąć oczy, a już nie wiadomo skąd napływało przeświadczenie, że wśród nocnej zawiei po zaśnieżonym polu pęta się ktoś, wyszukując nasze ślady. Skradająca się między domami plama ciemności wyglądała na tyle realnie, że poczułem mrówki przebiegające po plecach. A prześladowca z każdą chwilą był bliżej i bliżej...

Brednie! Nie posiadałem nigdy zdolności jasnowidzenia, nie ma się czym przejmować. Trzeba iść spać, bo to z niewyspania właśnie bzdury przychodzą do głowy.

Niemniej na wszelki wypadek postanowiłem jeszcze sprawdzić magicznym widzeniem okolicę, ale tylko straciłem siły na próżno, bo ostre porywy nasyconej magią zawiei zabarwiły wszystko mleczną bielą, w której niczego nie dało się dostrzec. Ale skąd w takim razie wzięła się pewność, że naszymi zasypanymi śniegiem śladami podąża czarny cień?

Paranoja? Pewnie tak. Tylko trudno już zliczyć, ile razy ta paranoja uratowała mi życie. Może i teraz warto by się przysłuchać wewnętrznemu głosowi?

Jeszcze z dziesięć minut przewracałem się z boku na bok, ale nie dałem rady zasnąć Przeciwnie — zrobiło mi się jeszcze gorzej. Coraz mocniej opanowywało mnie przyprawione zwątpieniem uczucie beznadziejności. Coraz ostrzej odczuwałem ukłucia smutku. I nawet ciągnące od podłogi i ścian zimno sprawiało wrażenie, że chce przemrozić na wskroś moją duszę.

Posłuchałem spokojnych oddechów śpiących ludzi, odrzuciłem okrycie, wziąłem strzelbę i wyszedłem na korytarz.

— Dokąd? — Pilnujący drzwi Smirnow skierował automat w moją stronę.

— Odlać się.

— Nie ma pozwolenia.

— Idź ty w buraki. — Wyszedłem na podest i zatrzymałem się przy ciemnych schodach prowadzących na dół. — Na których stopniach są alarmy? — spytałem Jegorowa, który wyszedł na korytarz.

— Patrząc z góry: drugi i trzeci, a niżej czwarty i piąty. Daleko się wybierasz?

— Rozejrzę się, nie będę wychodził z budynku.

Zacząłem schodzić, odliczając stopnie.

Strasznie. Kto wie co ukrywa się w ciemnościach?

A jeśli Mróz zjawił się po moją duszę? I ciemno jeszcze jak w dupie u Murzyna. Trzeba było wziąć latarkę. Ale nie, z latarką byłoby jeszcze gorzej, to tak, jakby oznajmić „oto ja!”. Poradzę sobie jakoś.

Odetchnąłem głęboko, wygodniej ująłem tajgę i zacząłem powoli schodzić. Z początku szło nieźle, ale kiedy do parteru pozostało zaledwie kilka stopni, znów ogarnęła mnie fala niewytłumaczalnego przerażenia.

Tak jakby przy kolejnym kroku ktoś miał zaatakować z ciemności. A gdybym chciał zawrócić, skoczy na plecy. Jeśli będę stal, serce nie wytrzyma.

Tkwiłem jak w oblężeniu.

Nie zważając na zalewający oczy pot, wytężyłem do granic możliwości czarodziejskie widzenie i ostrożnie przestąpiłem dwa stopnie naraz. Nikogo... Ufff...

Wstrzymując oddech, odwróciłem się ku drzwiom wejściowym i zamarłem. W ciemnościach zakołysało się coś zielonkawego. Wiatr przycichł na chwilę, dlatego udało mi się dostrzec zbliżającą się powoli ciemną plamę, która wypełniała się co chwila jadowitą zielenią bagiennych ogni.

Co za diabelstwo?

Przeżegnawszy się, zacząłem powoli się cofać, ale zaraz napotkałem plecami ścianę. I tylko świadomość, że nie ma już gdzie uciec, pomogła mi wziąć się w garść. No, dawaj, gadzino, chodź tutaj. Już ja cię nakarmię ołowiem. Szkoda tylko, że nie mam srebrnych kul...

Ciemna plama, nabierając stopniowo ludzkich kształtów, zbliżała się do domu, a ja o mały włos już bym nacisnął spust. I nie nacisnąłem, muszę powiedzieć, z dużą ulgą.

Wszystko jasne: naszym tropem powoli posuwał się lodowy piechur i sądząc po praktycznie zupełnie odstrzelonej głowie oraz zachlapanym krwią płaszczu maskującym, był to nie kto inny jak nieszczęsny Fiodorow.

Diabli, dlaczego nie przyszło mi do głowy polać śladów wodą święconą?

Odsunąłem się od drzwi, wyjąłem z pochwy ciężki nóż, a strzelbę oparłem o ścianę.

Czemu nie chciałem strzelać? Odpowiedź jest prosta — po co tracić amunicję na nieżywego? Na razie Fiodorow to nie zwyczajny trup, ale lodowy piechur, więc nie zdążył jeszcze zamarznąć, jak należy. Miękki jeszcze. Parę uderzeń w odpowiednie miejsce i można go oprawić nawet gołymi rękami.

Poza tym zaciekawiły mnie zielono świecące nici, rozchodzące się na wszystkie strony ze splotu słonecznego truposza. Nigdy nie słyszałem o czymś takim. Teraz dostrzegłem je jakoś czarodziejskim widzeniem — w ciemnościach widoczne były bardzo słabo. Cóż, popatrzymy bliżej na to zjawisko.

Parę razy machnąłem ręką, próbując przyzwyczaić się do nowej broni, i nagle dotarło do mnie, że wdrapujący się z trudem na schody wejściowe nieboszczyk nie widzi mnie — kiedy tylko wlazł na podest parteru, z miejsca skierował się ku schodom. No tak — przecież nie miał oczu, a pośmiertnym czuciem nie mógł mnie teraz rozpoznać, gdyż ekranowałem się od magicznych pól.

Zaszedłem od tyłu lodowego piechura, który dotarł już do połowy schodów, zamachnąłem się i nieoczekiwanie dla samego siebie, zrezygnowałem z zadania ciosu. Te zielone nici nazbyt przypominały siłowe linie jakiegoś zaklęcia, a to by oznaczało...

Szybko przełożyłem nóż do lewej dłoni, koniuszkami palców chwyciłem ciągnącą się wzdłuż kręgosłupa piechura nić i przerzuciłem ją na jego biodro. Palce oparzył niesamowity chłód, ręka zdrętwiała prawie po łokieć, ale wystarczyło, aby truposz uczynił następny krok, a dwie przemieszczające się w dół i przekręcające zielone nici spętały mu nogi. Zwalił się na ziemię, próbował podnieść na czworaki, ale z każdym ruchem bardziej zaplątywał się w zamienione przeze mnie w pułapkę energetyczne struny.

Poczekałem, aż migotanie splątanych w węzeł czarodziejskich nici całkiem ucichnie, a potem chwyciłem lodowego piechura za nogi i zawlokłem go do jednego z mieszkań. Jemu rzeczy już się nie przydadzą, a mnie z całą pewnością. Tyle tylko, że idąc za nami, nieboszczyk niestety posiał większą część wyposażenia. Dobrze, że mu chociaż pistolet został w kaburze przy pasie.

A zatem co my tu mamy? Giurza, tenże Wektor SR-1. Nieźle, całkiem nieźle. Obejrzałem pistolet, włożyłem do kieszeni. Taki dodatkowy as w rękawie na pewno nie zaszkodzi. A pistolet świetny — wypatrzyłem taki, będąc u Dominika — i przebijalność duża, tak jak trzeba w naszych warunkach. Z pewnością łatwo poradzi sobie z kolczugami braci.

Po chwili wahania postanowiłem nie przeszukiwać nieboszczyka bardziej gruntownie. Nie żebym się brzydził, ale straciłbym na to sporo czasu. I tak już mi długo zeszło.

Nabojów więcej by się przydało, ale na początek wystarczy tych osiemnaście w magazynku.

Szybko zatarłem ślady pozostawione na zasypanej naniesionym śniegiem podłodze i wbiegłem na górę. Do mieszkania podszedłem wolnym już krokiem. Smirnow opuścił karabin i spojrzał na ledwie widoczne w ciemnościach wskazówki zegarka.

— Coś długo...

— Ból brzucha mnie chwycił — odparłem i poszedłem do pokoju.

Dręczące mnie jeszcze niedawno złe przeczucia minęły bez śladu, humor się poprawił na tyle, że kiedy się położyłem, nie zwróciłem uwagi na lekkie pieczenie kłujące palce prawej dłoni. Drobiazg — trochę je przemroziło, dlatego palą. Rozetrzeć wystarczy.

Tylko że kłucie nie chciało przejść, przeciwnie, igły bólu przesuwały się w stronę łokcia, a nadgarstek nieznośnie zarwało. Odbierający rozum ogień płonął coraz silniej, a targające prawą rękę konwulsje przypominały następstwa leczenia „Smoczym ogniem”.

Nie do końca wiedząc, co robię, włożyłem dłoń do kieszeni kufajki i z całych sił ścisnąłem znajdującą się w niej resztę bilonu. Tak jak się spodziewałem, trochę odpuściło. Chłodny ciężar metalu ostudził palce, zacząłem przesuwać monety jedną po drugiej.

Dziesięciorublówka. Dwa ruble. Rubel. Rubel. Pięć rubli. Dziesięć kopiejek. Dwa ruble. Pięć rubli. Pięćdziesiąt kopiejek. Dziesięć kopiejek. Dwa ruble. Rubel. Pięćdziesiąt kopiejek.

I jeszcze raz.

I jeszcze.

I...

Niebawem mogłem odróżnić każdą monetę na jeden dotyk, ale nie przestawałem gładzić opuszkami nagrzanych już pieniędzy, czując, jak słabnie palenie i ból.

Dziesięciorublówka. Dwa ruble. Podrapany rubel. Pięć rubli z głębokim nacięciem na krawędzi. Rubel. Wygięte dziesięć kopiejek. Starta dwurublówka. Nowiutkie pięć rubli. Wytrawiona kwasem półrublówka. Dziesięć kopiejek. Dwa ruble z wytartą krawędzią. Pięćdziesiąt kopiejek... Zgnieciony odrobinę rubel.

Palenie powróciło z nową siłą, ale do tego czasu udało mi się już doprowadzić do ładu myśli i zrozumieć, że ból rodzi się w koniuszkach palców, którymi tak bezmyślnie dotknąłem zielonej nici. A skoro tak, co z tym zrobić?

Zamknąłem oczy, skoncentrowałem się, czarodziejskim widzeniem zacząłem obserwować buzującą we mnie magiczną energię. Na razie jej zawirowania zajęły jedynie prawe przedramię, ale stopniowo rozchodziły się dalej. I co to za nowa bieda?

I nagle mnie oświeciło — przyczyną musiało być moje całkowite odcięcie się od zewnętrznych pól magicznych. Wchłonięta przy przejściu energia okazała się zbyteczna, ale nie miałem ani umiejętności, ani nawyków, żeby się jej pozbyć. Nic dziwnego, że teraz rwała na zewnątrz przez koniuszki palców, które tak nie w porę zetknęły się z obrzydliwym zaklęciem podtrzymującym w lodowym piechurze karykaturalne życie.

Co więc robić? Zaprzestać ekranowania się przed rozproszoną w przestrzeni mocą? Aha, i dobrze będzie, jeśli różnica potencjałów nie rozerwie mnie na kawałki!

Przydałoby mi się jakieś ustrojstwo służące do odrzucania energii, następnie należałoby wyrównać potencjały, a potem powolutku zdjąć blokadę. Tyle że teraz nie mogłem znaleźć nic pasującego. Jeśli tylko...

Z całych sił ścisnąłem w pięści dziesięciorublową monetę i spróbowałem wlać w nią choć część spalającej mnie siły. Udało się? Nie byłem pewien, ale raczej tak. Jako druga poszła posiekana pięciorublówka, potem zgięte dziesięć kopiejek, potem...

Po trzech rundach z monetami postanowiłem odpocząć, wytarłem spoconą twarz i nagle dotarło do mnie, że ból i pieczenie prawie minęły. Nie, opuszki jeszcze płonęły, a dłoń strasznie łamało, ale łokieć już nie bolał, a i nabrzmiałe stawy prawie przestały dokuczać. Wraz z wiarą w siebie przyszedł drugi oddech i z nowymi siłami mogłem przebierać trzynaście monet.

Dziesięciorublówka z Gagarinem. Rubel z podrapanym awersem. Pięć rubli z głębokim nacięciem na brzegu. Zapaćkana czymś lepkim dwurublowa moneta. Rubel z małym wgłębieniem w samym środku. Wygięte dziesięć kopiejek. Starta dwurublówka. Nowiutkie pięć rubli. Dziesięć kopiejek. Wytrawione kwasem pół rubla. Zgnieciony odrobinę rubel. Dwa ruble ze startą krawędzią. Pięćdziesiąt kopiejek.

I znowu. I znowu. I znowu.

Otępiające, monotonne zajęcie, które było czymś na podobieństwo próby osuszenia wiadrem bezdennego jeziora, zaczęło przynosić skutek dopiero przed świtem. Całą noc nie zamknąłem oczu ku niedowierzaniu zmieniających się na warcie ludzi. Całą noc przekładałem monety i łapałem się na tym, że mamroczę modlitwy. Całą noc...

Tak w ogóle powinienem jeszcze pracować i pracować, ale zdając sobie sprawę, że w każdej chwili mogę stracić przytomność ze zmęczenia, poszedłem va banque i na mgnienie oka zdjąłem blokadę. Wisząca w otaczającej mnie przestrzeni energia drobnym lodowatym piaskiem napłynęła ze wszystkich stron, przemrażając mnie na wylot, ale właśnie ta chwila wystarczyła, aby ugasić dręczące mnie od wewnątrz płomienie.

Znów zasłonięty od palącego nieznośnym mrozem pola energetycznego, z trudem odzyskałem oddech, z ulgą wyciągnąłem się na karimacie.

Żyję. Żyję. Żyję!

O mały włos by mnie szlag trafił, cholera. Znów znalazłem się na krawędzi. To nic, teraz będę mądrzejszy. Dlaczego od razu nie zostawiłem jakiejś szczeliny dla upływu mocy? Nie — zachciało mi się ukryć całkowicie. I w efekcie dostałem masę ostrych doznań. Dzięcioł ze mnie.

Za to lodowy piechur mnie nie zauważył. Hm... to też coś.

Westchnąłem głęboko, rozważnie osłabiłem zasłonę odgradzającą mnie od magicznych pól tak, żeby pojawiła się w niej niewielka luka, a potem z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zamknąłem oczy. Niech mnie teraz czarodziejskim spojrzeniem odnajdzie każdy, kto chce, za to mogę się nie obawiać, że od różnicy potencjałów zagotuje się we mnie krew albo co gorsza zamarznie. A całkowicie się ekranować w razie potrzeby będzie łatwo. Zdążę...

Obudziłem się tak samo łatwo, jak zasnąłem. Wynurzyłem się z głębokiego snu, jakbym w ogóle się weń nie pogrążył. Czułem się znakomicie. Nic nie bolało, nic nie łamało, w głowie jasno. Jakbym był szkłem butelki z wodą. Tylko żyć i cieszyć się, ale...

Jednego nie rozumiałem: co było przyczyną przebudzenia? Na pewno nie chłód, bo powietrze w pokoju zdążyło się nagrzać przez noc. Zupełnie jakbym usłyszał dziwny szum na ulicy... A może po prostu coś mi się przyśniło?

Zauważyłem, że leżący pod przeciwległą ścianą Generałow też się wzdrygnął i zaczął wsłuchiwać w oddechy śpiących. Odrzuciłem koc z leżącej przy boku strzelby. A zatem nie wydawało mi się. Ale może to nic takiego?

Ciche plaśnięcie od drzwi wejściowych i następujący zaraz potem szmer zabiły nadzieję. Nie mogę się nazwać profesjonalistą, ale bezgłośnego prawie wystrzału przez tłumik nie pomylę z niczym.

Napotkałem spojrzenie Generałowa i przeczytałem w jego oczach to, o czym sam myślałem: „Przechlapane. Mamy przechlapane. Mamy całkowicie przechlapane”.

I tutaj w pełni ukazała się różnica między nieco otrzaskanym w tym niezbyt przyjaznym świecie obywatelem a prawdziwym zawodowcem. Ja dopiero podnosiłem z podłogi broń, a Generałow już był obok mnie.

Tak że kiedy Brylski pojawił się w drzwiach kuchni, aby posiać z automatu po śpiących pod ścianą ludziach, dowódcy już wśród nich nie było.

Seria karabinowa przeszyła ciała chłopaków, część kul odbiła się rykoszetem od betonu i ze świstem latała po pomieszczeniu. Od wystrzału z pistoletu znad mojego ramienia zatkało mi lewe ucho, a Brylski z przestrzeloną głową zwalił się na wznak w korytarz. Nie tracąc czasu, skoczyłem ku drzwiom i prawie z przyłożenia wsadziłem ładunek śrutu człowiekowi w zimowym kamuflażu zachodniego wzoru, zanim promień umocowanej pod lufą jego karabinu latarki wydobył mnie z ciemności.

Gościa, przeskakującego właśnie przez postrzelonego w plecy Smirnowa, wyrzuciło na korytarz. Nie wiadomo po co strzeliłem jeszcze z gwintowanej lufy w pusty otwór wejścia, przywarłem do ściany i przełamałem broń.

A wydarzenia tymczasem nie zamierzały na mnie czekać. Generałow przemknął obok, rzucił na korytarz karbowane jajo ręcznego granatu, zaraz potem następne i wskoczył z powrotem do pokoju.

Nieźle grzmotnęło. Dwa wybuchy zlały się w jeden, podłoga zadrgała, a z sufitu osypał się pył. Ale Władimirowi tego było mało — razem z cudem ocalałym w starciu z Brylskim Jegorowem wypadł z mieszkania.

Po chwili wahania postanowiłem zostać. Tylko pętałbym się pod nogami, mógłbym przypadkiem zarobić kulkę. Lepiej za pomocą wewnętrznego oka spróbować rozpoznać, kto na nas napadł. Tylko niewiele może z tego wyjść, no bo jak tu się skupić i wpaść w trans, kiedy trzeba obserwować drzwi?

Znów rozległ się wybuch, zaterkotały automaty, a potem zapadła cisza. Cisza oczywiście względna. Płacz Aliny i bezsensowna krzątanina Wołkowa przeszkadzały przysłuchiwać się dochodzącym z korytarza szmerom.

— Daj spokój! — warknąłem na dziewczynę, która wziąwszy się wreszcie w garść, próbowała nieść pierwszą pomoc ofiarom Brylskiego.

— Ale oni...

— Im już nie pomożesz. — Jeden z ludzi miał przestrzeloną kilkoma kulami klatkę piersiową, drugi głowę.

— Co mamy robić? — Alina usiadła na środku pokoju z nogami przyciągniętymi do piersi.

— Piotr, rzuć już tę swoją torbę! Bierz automat i chodź tu! — krzyknąłem na Wołkowa. Pożytku z niego się nie spodziewałem, ale niechże mam chociaż pod ręką drugą lufę.

— Nie strzelaj, to my — Generałow zapobiegliwie oznajmił swoje nadejście, a ja odetchnąłem z ulgą. Ale strzelby nie opuszczałem. I dopiero kiedy za dowódcą wszedł kulejący Jegorow, ostatecznie uspokoiłem się i wytarłem spoconą twarz.

— Co się dzieje?! — zapiszczała Alina, zrywając się na równe nogi.

— Uspokój się. — Władimir szybko obejrzał ciała i westchnął ciężko. — Sopel, bierz karabin i amunicję. Trzeba stąd iść.

— Mogą wrócić? — spytał Wołkow, wytrząsając na podłogę szczątki plastikowej obudowy jakiegoś przyrządu mierniczego, rozwalonego zabłąkaną kulą.

— Wracać nie ma kto, ale mogli nie być sami. Przed atakiem słyszałem warkot motoru. — Generałow szybko wypatroszył plecaki zabitych i sortował ich rzeczy wedle sobie tylko znanego klucza. — Szybciej!

— Motoru? — zdziwiłem się, chowając do pokrowca tajgę, a zamiast niej zarzuciłem na ramię pas automatu. — Jak mogliby tutaj przejechać? A i teraz nie ma w pobliżu nikogo.

— W pobliżu, to znaczy? — zainteresował się Jegorow trzymający na muszce drzwi, zanim jego dowódca zdążył zadać to pytanie.

— Na sto metrów — uściśliłem.

— Skąd wiesz? — zjeżył się Generałow.

— Mam taki dar — przyznałem się.

— A mówiłeś, żeś nie czarownik.

— W ogóle mało mówiłem.

— Więc jak?

— Starczy tych przekomarzań! — nieoczekiwanie powstrzymała nas Alina. — Czuję nadchodzące niebezpieczeństwo! Trzeba uciekać!

— Milcz! — przerwał jej ostro Generałow i o wiele ciszej dodał: — Histeryczka.

Myślę, że Alina doskonale dosłyszała także to drugie słowo, ale nie dała po sobie nic poznać i z wściekłością zarzuciła na ramiona plecak.

— Witka dostał nożem. — Jegorow zajrzał do kuchni. — We śnie go dopadł, skurwiel...

— Ale czy ktoś powie, co się dzieje? — Wołkow ostrożnie odgarnął skraj brezentu i wyjrzał przez okno. — To był przecież Brylski!

— Odejdź od okna! Życie ci się sprzykrzyło? — Generałow mocno pociągnął go do środka. — Dosyć! Wychodzimy, a wszelkie rozmowy potem! Jegorow, zabierz wydech.

Wyjrzałem na korytarz i ostrożnie przestąpiłem przez ciało mężczyzny w natowskim kamuflażu, któremu parę minut wcześniej rozerwałem śrutem pierś. Sporo posoki z niego wyciekło...

— Nie wdepnijcie — ostrzegłem idących za mną Piotra i Alinę. — Mogliby nas wyśledzić po krwi.

— Jak to? — chwycił mnie za ramię Generałow, który bezszelestnie wyskoczył z pokoju, uprzednio wyprawiwszy Jegorowa na schody.

— Są sposoby.

Stanąłem pod ścianą, obejrzałem posiekane odłamkami granatów mury i zasępiłem się. Leżący nieruchomo na podeście poniżej facet też okazał się ubrany porządnie jak na standardy Przygranicza: zimowy kamuflaż, wysokie futrzane buty, nowiutkie skórzane rękawice. Nie podobało mi się to. Mało kto z bandytów mógłby sobie pozwolić na taki ekwipunek. A i krótkie karabiny zagranicznej produkcji wyglądały bardzo solidnie.

— Ruszaj, ruszaj — popędził mnie Generałow. Mogłem zapomnieć o obszukaniu trupów. — Nie czas teraz...

Sam to doskonale rozumiałem — trzy ciała posiekane odłamkami i dwóch zastrzelonych daje razem pięciu. A gdzie rzucają pięciu po zęby uzbrojonych zuchów, tam jeszcze dziesięciu może się szybko pojawić. I w sercu coś zaczęło mnie zakłuwać. To nie wróżyło nic dobrego...

Jegorow zszedł pierwszy na parter, ale nie wychodził z budynku, zamiast tego wykorzystał długi tasak jako dźwignię, aby wyłamać zamykającą zejście do piwnicy żelazną sztabę. I bardzo słusznie, przecież nie wiadomo, kto może na nas czekać przed domem. Palną ze snajperki albo granatnika i po sprawie. A wnioskując z wyposażenia napastników, taki wariant był bardzo prawdopodobny. Pomyślałem, że i tak nam się nieźle powiodło. Gdyby te typy nie polegały głównie na Brylskim, nie wiadomo, czym by się zakończył atak.

— Schodź szybciej. — Oglądający się czujnie w stronę drzwi wejściowych Generałow popchnął lekko ociągającego się Wołkowa. — Ruchy!

— Szybciej jak szybciej — przyhamowałem go. — Ale na pewno ostrożniej, bo inaczej...

I rzeczywiście, przedzieranie się przez do niemożliwości zagraconą piwnicę okazało się bardzo nerwowym przedsięwzięciem. Szczególnie dla mnie. Pozostali nie mieli pojęcia o specyfice takich porzuconych podziemnych miejsc i zamierzali przedostać się na drugi koniec budynku szybkim kawaleryjskim krokiem, prędziutko przebiec wąskim ciemnym korytarzem, a potem uciec gdzie oczy poniosą. Musiałem wyjaśnić, jakie mogą być następstwa takiego nierozważnego postępowania. Zrobiło to na nich wrażenie...

Tak że poruszaliśmy się po piwnicy w iście żółwim tempie i zaglądaliśmy we wszelkie ciemne zakątki. Piotr i Alina oświetlali drogę mocnymi wojskowymi latarkami, ale sieć widmowego pająka udało się dostrzec cudem: Jegorow przypadkowo zaczepił sterczącym nad ramieniem pokrowcem ze snajperką o wystający ze ściany kawałek rury i zwrócił uwagę na błyszczący pod nogami srebrzysty wzór. Niebieskie grzyby i paląca pleśń też mogły przysporzyć wiele nieprzyjemności kończących się śmiertelnym zejściem, ale można by je zauważyć, nie oglądając ścian pod mikroskopem. A w ogóle to nam się udało, bo gdyby jakieś diabelstwo wybrało sobie tę piwnicę za legowisko, musielibyśmy wracać.

— Stój — powiedziałem do Jegorowa. Wyłamał już zmurszałe drzwi i zamierzał wyjść z piwnicy. — Przesuń no się...

Przecisnąłem się obok niego, opadłem na czworaki i podkradłem się pod drzwi bramy, a dokładniej gołej futryny. Na ulicy nie było nikogo w tym sensie, że nikogo widać nie było. Ale czy w tym świecie można dowierzać własnym oczom? No właśnie... Przesunąłem się w tył, przymknąłem powieki i na chwilę przed moim wewnętrznym wzrokiem zapłonęły ogniki obcych istnień...

Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć...

Coś za dużo. Cztery aury za mną to Jegorow, Generałow, Piotr i Alina. A jeszcze dwoje? I co robią na skraju tego zapomnianego przez Boga i ludzi osiedla? Pojawili się tutaj w tym samym czasie co my w jakichś swoich sprawach? Coś nie bardzo wierzę w takie przypadki.

Postarałem się wyrzucić z głowy zbędne myśli, spróbowałem dokładniej określić kryjówkę przybyszy, ale nie dałem rady, gdyż pojawiający się przed wewnętrznym widzeniem obraz okazał się wyjątkowo mglisty i niewyraźny. A z drugiej strony, czy mogłem oczekiwać czegoś innego? Bez stałej praktyki, kiedy ledwie tylko wydobrzałem po wczorajszym magicznym odrzucie? Dobrze, że w ogóle cokolwiek zauważyłem. I, jak już podkreślałem, jasnowidzenie nigdy nie było moją specjalnością. I w ogóle z czarowaniem byłem cokolwiek na bakier.

— Dwóch schowało się gdzieś za tym domem. — Wskazałem stojący na skraju osiedla piętrowy budynek. — Co robimy?

— Jegorow, słyszałeś?

— Tak.

— Idziemy. — Generałow odsunął mnie pod ścianę, skierował się ku wyjściu. — Czekajcie na nas tutaj.

Jegorow wyprzedził dowódcę, pierwszy wyskoczył na ulicę, zbiegł po schodach, przywarł plecami do ściany przeciwległego domu, ostrożnie wyjrzał zza węgla. Kiedy sprawdzał teren, Generałow, grzęznąc w wysokich zaspach, przemierzył otwartą przestrzeń i machnął na nas ręką, jakby mówiąc, żebyśmy nie zdradzili, gdzie jesteśmy.

Potem właśnie tak się poruszali — jeden ubezpieczał, drugi biegł do kolejnej kryjówki. Kiedy schowali się za jednym z na wpół zrujnowanych domów, uklęknąłem, położyłem przed sobą plecak, na wierzch dałem karabin — będzie dla broni chociaż jakaś podpórka. I jaka taka osłona dla mnie. Z tylu słyszałem sapanie siedzącego na schodach Wołkowa, ale nie zwracałem na niego uwagi, najważniejsze, żebym czegoś istotnego nie przeoczył. Przecież jeszcze nie wiadomo, jak to się skończy. Mogą naszych położyć...

Ech, trzeba było iść z nimi!

Kiedy złapałem się na tej myśli po paru minutach oczekiwania, uśmiechnąłem się. A sens? Byłbym tylko ciężarem. Jeśli sami sobie nie poradzą... Co wtedy robić? Czekać na zapadnięcie ciemności i uciec? Pewnie tak byłoby najlepiej, gdyż w biały dzień na wyrwanie się z osiedla niezauważonym marne widoki. Z drugiej jednak strony, grupa profesjonalistów przeczesze budynek w krótkim czasie, a to znaczyłoby, że trzeba zmienić kryjówkę. A wówczas co począć ze śladami na śniegu? Żeby chociaż zerwała się zawieja czy coś...

Spojrzałem w pochmurne niebo i w tym momencie za domami rozległo się kilka pojedynczych wystrzałów. Jeden, dwa, trzy... Wszystko? I kto kogo?

Wytarłem rękawem kufajki spocone czoło, pewniej chwyciłem AEK-973 i syknąłem na zaniepokojoną Alinę, przeciskającą się do wyjścia z piwnicy obok siedzącego z automatem w dłoniach Wołkowa. Ale ona nie zwróciła uwagi na moje ostrzeżenie.

— Co się dzieje?

— Milcz — burknąłem i odetchnąłem z ulgą, kiedy zza piętrówki wyskoczył Generałow i zamachał do nas rękami.

Czyżby już koniec? Szybko się sprawili.

Chwyciłem za kołnierz wyglądającą mi zza pleców Alinę, prawie siłą wyciągnąłem ją z bramy.

— Biegiem!

Dziewczyna pisnęła z zaskoczenia, ale nie zwlekając, porwała torbę, pobiegła ku dowódcy, który jedną ręką trzymał karabin, rozglądając się nerwowo.

Zza budynku doleciał warkot silnika samochodowego, a we mnie aż jęknęło serce. Na wyprawienie przeciwko nam uzbrojonego po zęby oddziału przechwytującego i w dodatku wyposażenie go w transport samochodowy stać było bardzo niewielu. Postawiłbym na Drużynę albo Miasto, ale ci by się nie szczypali, tylko przywalili w okno z granatnika. Wychodziło na to, że chcieli kogoś wziąć żywcem.

Przepuściłem biegnącego tuż za dziewczyną Wołkowa, który niefrasobliwie zarzucił automat na plecy, poczekałem kilka chwil i pośpieszyłem za nimi. Trudno się biegło po głębokim śniegu, jednak wyciągając grzęznące po kolana nogi, nie zaniedbywałem czujności, rozglądałem się dookoła. Nie chciałbym dostać znienacka ołowianego podarunku, a już tym bardziej z powodu nieostrożności.

Dognawszy zdyszanego Piotra, lekko trąciłem go w plecy i zatrzymałem się, aby poprawić majtający się na ramieniu futerał z tajgą. Poprawiłem, chwyciłem automat i znów szybko się rozejrzałem. Czysto. Ale dlaczego tak ciężko na sercu? Może z niewyspania...

Generałow opuścił karabin, chwycił pod rękę padającą już z nóg Alinę i powlókł ją do pomalowanego na piaskowy kolor hummera. Za kierownicą siedział Jegorow. Amerykańska wojskowa terenówka wydawała się na tle zaśnieżonego pola i ruin osiedla tak obca, że ze zdziwienia dosłownie opadła mi szczęka.

Taki potwór tyle wachy chleje, że taniej by było go napędzać ludzką krwią! I skąd się w ogóle tutaj wziął? Toż to nie wersja cywilna, ale najprawdziwszy armijny oryginał, z zamontowanym kaemem. Dobra, skąd się wziął, to nie takie ważne, najważniejsze, że mogliśmy teraz pomknąć jak wiatr. O dwadzieścia, trzydzieści metrów znajdowała się jakaś droga.

Generałow otworzył drzwiczki, wrzucił na tylne siedzenie torbę Aliny, potem wepchnął tam samą dziewczynę i odwrócił się do ledwie wlokącego się Piotra.

— Szybciej!

Rozejrzawszy się po raz ostatni, rzuciłem się do maszyny, ale niespodziewanie prawa noga załamała się pode mną, runąłem w zaspę. Natychmiast wstałem, złowiłem końcem ucha jakieś ciche klaśnięcie, przebiegłem parę kroków i znów zwaliłem się w śnieg. Noga nie chciała za nic się wyprostować, do tego tuż powyżej kolana poczułem ostry ból. A to co znowu?

Spojrzałem w dół, zobaczyłem w nogawce małą dziurkę, która pojawiła się nie wiadomo skąd, materiał dookoła już nasiąkał krwią. Zresztą co znaczy — nie wiadomo skąd? Zostałem postrzelony!

Jakby na potwierdzenie tego faktu na szybie terenówki pojawił się rząd otworów. Generałow wypuścił nade mną długą serię, wskoczył do samochodu i hummer, wyrywając spod kół kawały śniegu, ruszył w stronę drogi. Posłane za nim kule zrykoszetowały od burt, nie powodując poważnych uszkodzeń. Samochód powoli wypełzł na twardszy grunt i popędził.

Nie zwracając uwagi na obficie krwawiącą ranę, przyciągnąłem futerał za pas, rozpiąłem sprzączki, wyjąłem tajgę. Nie miałem sił dopełznąć do leżącego o parę metrów karabinu. Niemało czasu mi zeszło na tej grzebaninie, więc do mężczyzny wyłaniającego się zza piętrówki, odzianego w krótki półkożuszek i mechate buty z psiej skóry, musiałem strzelać natychmiast. Nic zatem dziwnego, że wziąłem cel zbyt wysoko i loftka przeszła obok, wybijając ze ściany ceglany krusz. Facet, przysiadłszy z zaskoczenia, wygarnął do mnie ze sztucera i schował się za róg.

Diabli! Prawie gada dostałem!

Co robić? Nie odczołgam się stąd z przestrzeloną nogą, nawet gdybym zdołał się oderwać od przeciwnika. Chyba że Generałow zdąży wrócić. Mam nadzieję, że starczy mu rozumu, żeby użyć kaemu.

Kątem oka dostrzegłem ruch, strzeliłem, prawie nie celując. Tym razem szczęście się do mnie uśmiechnęło — brodacz, który nie wiadomo dlaczego postanowił przebiec od jednej ruiny do drugiej, upadł. Ale sukcesem też bym tego nie nazwał, bo nawet nie próbując podnieść upuszczonego kałasznikowa, raniony na czworakach błyskawicznie dotarł do najbliższej osłony — ledwie wystających nad zaspę szczątków betonowego ogrodzenia.

Uśmiechnąłem się wrednie, przełamałem strzelbę i w tej chwili z prawej strony klatki piersiowej poczułem ogień, jakby ktoś nasypał mi do środka pełną łopatę gorącego żużlu. Odwróciło mnie na wznak, a w następnej chwili ostry wybuch bólu wyrzucił z ciała świadomość gdzieś bardzo, bardzo daleko. Tam, skąd już zazwyczaj się nie wraca. Zazwyczaj... 


Rozdział 3


Zdające się nieskończonym uczucie spadania w bezdenną, czarną przepaść nagle minęło. Nie, nie stało się jaśniej.

I lot nie spowolnił. Po prostu, niby łykającą haczyk rybę, podcięto mnie i porwano z powrotem.

Tak czy inaczej — ciemno. Nie widziałem nic za diabła. Jeszcze wstrętny posmak igliwia w ustach. Skąd się wziął?

Kiedy spróbowałem się poruszyć, bez większego zdziwienia stwierdziłem, że moje ręce przywiązano czymś miękkim do łóżka, na które rzucono mnie nie wiadomo po co. Skąd podobna troska? Skoro już postrzelili, niechby zostawili zdychać na śniegu. Po co tak zabiegać?

Ostrożnie przyciągając prawą rękę, zdołałem ją uwolnić i dotknąć twarzy. A to co za bzdura? Zerwałem z głowy opuszczoną na oczy kominiarkę, odrzuciłem ją na bok i musiałem zmrużyć oczy przed jaskrawym światłem, kłującym nieznośnie przywykłe do ciemności oczy.

Diabli! Aż mi łzy pociekły.

— O, zobacz! Obudził się — powiedział ktoś siedzący na parapecie, jego sylwetka zdawała się prawie przezroczysta na tle rozświetlonego słońcem okna.

— A czemu by miał się nie ocknąć, Timocha, co? Dwie dawki „Niebiańskiego uzdrawiacza” mu wkłuli — padła odpowiedź z przeciwległego kąta.

„Niebiański uzdrawiacz”? Teraz już wiedziałem, skąd wziął się posmak igliwia. Przechyliłem się poza krawędź łóżka i splunąłem długą strugą zielonkawej śliny, po czym rozejrzałem się, mrugając szybko.

Pusty pokój o bielonych wapnem ścianach i suficie. Jedno okno (a za nim kosmate świerki oraz wysokie ogrodzenie zwieńczone drutem kolczastym), drzwi wzmocnione przybitymi na krzyż belkami. Deski podłogi pomalowane na żółto. Obok wejścia na ścianie przymocowany kuty uchwyt na pochodnię, nad nim ciemna plama zakopconego sufitu.

Strażników było dwóch. Obaj brodaci, pod czterdziestkę, w wełnianych swetrach i ciepłych spodniach. Ten przy oknie trzymał na kolanach obrzyn, drugi wprawdzie oparł karabin o ścianę, ale postukiwał w nogę krzesła długą pałką.

Szans z nimi nie miałem żadnych, zawsze któryś zdążyłby mnie zawadzić. A gdyby nawet mi się udało, to co dalej? Nie, trzeba czekać. Gdyby chcieli mnie zabić, nie marnowaliby na mnie „Niebiańskiego uzdrawiacza”. I to właśnie, prawdę mówiąc, bardzo mnie niepokoiło...

Ostrożnie wyswobodziłem lewą rękę i po szyję naciągnąłem kłujący koc. Jakoś nie mogłem się ze sobą dogadać, czy mi bardzo źle, czy już nie bardzo? Jakbym kołysał się na grzbiecie fali i nie wiedział, w którą stronę mnie poniesie.

— Jurka mocno oberwał? — Timocha nie zwrócił na mój ruch najmniejszej uwagi.

— Gdzie tam. Kula zraniła go powyżej kolana. Draśnięcie. Demian już mu zdążył natrzeć uszu — ziewnął kołyszący się na krześle wartownik, obłupując pałką odlatujące kawałeczki tynku.

— Co on cuduje tam u was ostatnio? — zdziwił się Timocha. — Sam powiedz, Kola, czy Jurka winien temu, że go postrzelili?

— Nie winien, oczywiście, co ty gadasz. Tylko że kałacha zgubił w zaspie, ledwie go zdołali odszukać. Pół godziny przez to stracili. — Kola odchylił się do tyłu, aż oparcie krzesła trafiło na ścianę.

— A, to inna sprawa. W takim razie dziwne, że Demian nie zdarł z niego trzeciej skóry. Jakiś dzisiaj łaskawy.

— A tak! Z trupów złupili tyle rzeczy! A jeszcze, jak powiadają, tym ptaszkiem nawet Sam się zainteresował. — Kola wskazał na mnie pałką i znów ziewnął.

— Sam? Bredzisz coś — rzekł sceptycznie Timocha.

— Przysięgam na krzyż. — Kola przeżegnał się. — Ten tutaj robił za przewodnika tamtej kompanii.

— Konduktor? No, skoro tak...

— Panowie, a nie można by wody? — wychrypiałem suchym gardłem, uznawszy, że nic ciekawego strażnicy przy mnie nie powiedzą, a zdechnąć z pragnienia po tym, co już przeżyłem, byłoby przesadą.

— Patrz, jaki magik z tego Kasjana. Czas przewidział co do sekundy. — Kola uśmiechnął się, patrząc na zegarek, i parę razy uderzył pałką w drzwi.

— Tak, co do sekundy! — prychnął Timocha, przygładził brodę, zeskoczył z parapetu. — Pięć minut temu miało być.

— Nie czepiaj się! — Kola wsunął pałkę zapas, wziął karabin i poszedł otworzyć. — Może ten jest cierpliwszy?

A to co niby miało znaczyć?

Na widok stojącej na blacie baterii butelek mimo woli przełknąłem ślinę, poczułem, jakby gardło ktoś mi przetarł papierem ściernym. Pół królestwa za kubek czegoś zimnego!

Ale czy wolno? Nieuprzejmie zaczynać kolację bez gospodarza, to wiadomo. A dwa siedzenia jasno świadczyły, że schowane pod chromowanymi pokrywkami potrawy i owocowa sałatka w kryształowej misie nie są przeznaczone tylko dla mnie. A może w ogóle nie dla mnie.

Poruszyłem się niezgrabnie i skrzywiłem od wiercącego w piersi bólu. Wsunąłem rękę pod koc, powiodłem palcami po opuchniętej, zaczerwienionej skórze. Zdrowo oberwałem, mogli mnie nie odratować. Chrząknąłem, przełożyłem rękę za plecy i dotknąłem jeszcze większej blizny. Aha, teraz już jasne, dlaczego dostałem aż dwie dawki „Niebiańskiego uzdrawiacza”. A przecież dostałem jeszcze postrzał w nogę. Teraz tylko podpuchnięte blizny świadczyły o niedawnej obecności rozrywającej tkanki kuli.

Skuliłem się, próbując za pomocą prostego czaru sprawdzić pożywienie pod kątem obecności jakichś niespodzianek, ale od razu zrozumiałem, że nic z tego nie będzie. Elementarne zaklęcie nie chciało działać. Nie wiem. co było tego przyczyną — moja w tym względzie niemożność czy też zablokowane strumienie magii. Nie, siłowe pola w pokoju nigdzie nie zniknęły, po prostu nie mogłem się do nich dostać.

I jak to rozumieć? Dobrze — sam nauczyłem się ekranować przed promieniowaniem, ale jak zrobić podobną sztuczkę z innym człowiekiem? Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

Nie mając dłużej siły cierpieć rżnięcia w wysuszonym gardle, podszedłem, klapiąc bosymi stopami po zimnej podłodze — aż do gaci mnie rozebrali, bydlaki! — nalałem do szklanki wody z karafki, wypiłem jednym haustem.

Uch! Jakbym urodził się na nowo. Może w takim razie jednak by coś przyswoić?

Ale nie udało mi się pokrzepić, bo przez otwierające się bezszelestnie drzwi wszedł wysoki, chudy człowiek w śnieżnobiałym, luźnym ubraniu.

Człowiek? Jaki, do cholery, człowiek?!!

Szklanka wysunęła mi się z palców i rozbiła w drobny mak na podłodze. Sam zresztą z trudem utrzymałem się na nogach. Tak, utrzymać się — utrzymałem, ale ze wstydu aż usiadłem zaraz potem na jednym z plecionych foteli.

Opiekun!

A może jednak nie on?

Budowa, typ twarzy, blada cera, nawet sposób chodzenia te same. Musiał mieć brata bliźniaka, nic innego. Na pewno nie on. Dlaczego? Oczy całkiem inne. Opiekun miał zupełnie białe, tylko kiedy się złościł albo czarował, wokół źrenic zaczynały migotać błękitne iskry, a u tego tęczówki były ciemnoniebieskie, a źrenice wydawały się czarnymi tunelami. Skóra także, choć blada, ale nie całkiem biała, a i zmarszczki widać było gołym okiem, zaś Opiekun miał oblicze gładkie niby porcelanowa maska.

Ech, szkoda, że nie można dostrzec aury. Kiedy tylko wszedł, magiczne pola dookoła od razu zawirowały i otuliły go nieprzeniknionym dla czarodziejskiego widzenia kokonem. Diabli, Opiekun nie umiał robić takich rzeczy. Poczułem, że solidnie wtopiłem...

Nie zwracając uwagi na moje zakłopotanie, człowiek w bieli podsunął drugi fotel do stolika, usiadł i uniósł pokrywkę z tacy, jak się okazało, z zapiekanym pstrągiem.

— Częstuj się, Sopel, częstuj się — zachęcił, przekładając dzwonko na talerz za pomocą dwuzębnego widelca. — Bo ostygnie.

Cichy głos był jak kubeł zimnej wody, a to, że użył mojej ksywy, zabiło ostatecznie wszelką nadzieję, że zaszło jakieś nieporozumienie.

— Kim pan właściwie jest? — Z beznadziejnym westchnieniem sięgnąłem po talerz, ale zatrzymałem rękę w pół drogi. Oj, bałem się, że odpowiedź bardzo mi się nie spodoba. — Rozumie pan, staram się nie jadać obiadów z nieznajomymi.

— Jaki obiad? Toż to najwyższy czas na kolację. — Człowiek w bieli zmarszczył brwi, a chłodu w jego głosie mogłoby wystarczyć na zamrożenie całkiem sporego jeziora. — Nazywają mnie Gospodarzem.

— Gospodarzem czego? — Spróbowałem podgrzać atmosferę, ale natychmiast tego pożałowałem. W oczach tamtego błysnęły takie iskry, że po plecach przebiegły mi mrówki.

— Wszystkiego. — Mój rozmówca upił szampana z kieliszka i na cienkim szkle pozostał przezroczysty ślad szronu. — A jeśli się nie podoba, możesz mnie nazywać inaczej, nie obrażę się.

— Dobrze, jak Gospodarz, to Gospodarz. Tylko jakieś to wyzywające...

— Wyzywające? Na pewno nie. Niezdrowe ambicje są mi obce, uwierz na słowo. Nie prowadzą do niczego dobrego. — Gospodarz popatrzył mi w oczy. — Weźmy chociaż za przykład pewnego konduktora. Wszystkich okręcił sobie wokół palca, żeby wyrwać się z tego podłego miejsca. Powinien cieszyć się życiem i zapomnieć o istnieniu drogi powrotnej, ale z jakiegoś powodu znów odwiedził to siedlisko węży. Uznał, że jest mądrzejszy od wszystkich i może tak po prostu szlajać się tu i tam? Jeszcze jakichś drani ze sobą przyciągnął. Głupio.

Nie doczekawszy się mojej reakcji, ale przyjmując milczenie za znak zgody, Gospodarz ciągnął dalej:

— Czy tak trudno pojąć, że samotny konduktor przy obecnym rozkładzie sił nie ma przed sobą żadnych perspektyw? Zbyt ważną rolę odgrywają tacy ludzie w życiu Przygranicza. Nie mogą się podobne rzeczy dziać same z siebie, nie mogą...

— A więc taki to z pana Gospodarz — mruknąłem, przypominając sobie mętne aluzje, na jakie natknąłem się kiedyś w papierach Jeana. — Znaczy wszystkich pan sobie podporządkował?

— Wszystkich czy nie wszystkich, ale na pewno w granicach Siewieroreczeńska bez mojej wiedzy nikt nie może przejść przez Granicę. A zatem gdy tylko uznałeś, żeś chwycił Boga za nogi, nasze spotkanie stało się nieuchronne. Jeśli nie dziś, to jutro.

— Aha, w związku z pańską wielką miłością do wszelkiej konkurencji nie można było tego uniknąć. — Nieoczekiwanie dla samego siebie uspokoiłem się całkowicie, uniosłem jedną z pokrywek, poczułem aromat zupy rybnej. Teraz już zrozumiałem, dlaczego w ostatnim czasie konduktorzy tak pośpiesznie zaczęli wybywać do drugiego świata. Oto bestialski uśmiech monopolisty.

— Konkurencji? A czy myszy polne są konkurentami dla żniwiarza? Nie. Chyba że jest ich zbyt wiele, bo wtedy mogą zniszczyć cały urodzaj.

— A czego chce pan ode mnie? — spytałem. Ale już czułem, że i tutaj zamierzają zrobić sobie ze mnie niewolnika. Kiedy to się wreszcie skończy? — Zrozumcie, do roli chłopca na posyłki całkiem się nie nadaję, mało nie zdechłem, przekraczając Granicę. Dobrze, niech już sam wykorkuję, ale co z ładunkiem? Chcecie, to dam słowo honoru, że wrócę do swojego świata i więcej nikt mnie tu nie zobaczy.

— Każdy, komu brakuje rozumu, by znaleźć normalne okno, ryzykuje utknięcie między światami — rzekł mentorskim tonem Gospodarz i nagle pochylił się do przodu. Jego chuda twarz w jednej chwili wyostrzyła się, przywodząc na myśl obciągniętą przezroczystą skórą czaszkę z dwoma ciemnymi otworami oczu. — Na razie nie pójdziesz z powrotem. Mam co do ciebie inne plany.

— Jakie plany? — Nie pozostawało mi nic innego, jak zapytać, chociaż nie miałem większych szans usłyszeć czegoś pokrzepiającego.

— Nie domyślasz się? — uśmiechnął się Gospodarz. — A mógłbyś. Przecież wszyscy jesteśmy braćmi, chociażby nawet przyrodnimi...

Niezadane pytanie pozostało mi na języku i czując, jak zachrzęściły pod kurczowym uściskiem plecione poręcze, wpatrzyłem się w wydobyty spośród fałd białego odzienia Gospodarza długi nóż.

Ciemnogranatowa klinga, znajomy zielonkawy wzór i tnąca lepiej od wszelkiej stali sroga złość, wpojona w zaostrzony metal. Złość, którą możesz poczuć, kiedy nóż wejdzie ci między żebra, żeby wypić duszę. I nawet odwieczny Mróz kapitulował przed tą agresją, obawiając się niepotrzebnie dotknąć właściciela takiego noża. Tylko pytanie — właściciela czy niewolnika?

I w dodatku to nie był mój nóż, ale jego bliźniak. Rzecz nawet nie we wzorze, różniącym się nieco od tamtego, ale po prostu swojego ostrza z żadnym innym nie mogłem pomylić. Byliśmy ze sobą bardzo, bardzo mocno związani. Ale żywiłem niezłomne przekonanie, że i ten egzemplarz mógłbym poczuć duszą, gdybym tylko chciał.

Ale nie chciałem...

Kuląc się od dreszczy, nalałem już sobie pół kubka wódki, ale nagle zrozumiałem, że nie dam rady jej wypić. Cała ochota przeszła mi, kiedy tylko spojrzałem w oczy samozwańczego brata w rozumie. O wiele lepiej udawał zwykłego człowieka niż Opiekuna, w jego oczach błyskały płomyki emocji. Ale teraz nie było w nich niczego prócz pogardy. Nawet mróz odszedł na dalszy plan.

Tak w ogóle, tobym wypił. Dla zasady. Napluć mi na jego pogardę. Ale czułem, że od tej rozmowy zbyt wiele będzie zależeć, a nie wiedziałem, jak w tej chwili podziała na mnie wódka. Głodny byłem, obawiałem się, że może dać mi ostro w palnik. Zwyzywam go wtedy i zakopią mnie w pierwszej lepszej zaspie, oderwawszy wpierw łeb. Nie, lepiej zwilżę gardło wodą.

— Kim pan jest? — Odstawiłem kubek z trunkiem na stolik, nalałem wody do szklanki i wypiłem dwoma długimi łykami.

— Jak to, czyżby pewien bezczelny Trzeci Opiekun Wiedzy cię nie oświecił? — zaśmiał się Gospodarz, a w tym śmiechu zadzwoniły niezliczone bryłki lodu. — Cóż za zaniedbanie z jego strony!

— No, coś mi się zdaje, że pan musi mieć rangę nie niżej pierwszej. — Posłałem na oślep pierwszą kulę, uznając, że bez sensu byłoby łgać, jakobym nie znał nijakiego Opiekuna.

— Pierwszej? Pierwszy jest jeden. — Mój rozmówca wziął winogrono, ugryzł je. Pozostała w jego palcach połówka natychmiast uległa zamrożeniu. Zupełnie jakby tego nie zauważył, wrzucił ją do ust. — Nigdy się nie rwałem do bycia pierwszym...

Pozostało mi tylko schować głowę w ramionach, tyle w tych słowach zadźwięczało nienawiści.

— To znaczy, że o mnie ci nie opowiadał? — zupełnie już spokojnie spytał Gospodarz. Wstał, podszedł do okna. Na szkle natychmiast pojawiła się pajęczyna szronu. — Za to, jak mniemam, o ataku Mrozu i bohaterskiej obronie świata nie milczał?

— Nie. — Pokręciłem głową, nic już za diabła nie rozumiejąc.

— Mam nadzieję, że nie uwierzyłeś w te bzdury? — Roześmiał się nagle cicho, na chwilę przypominając zwyczajnego, zawiniętego w prześcieradło dziwaka. — Perfidni słudzy Mrozu, mądrzy Opiekunowie, wyczyn pięciu wybranych, którzy poświęcili życie dla ratowania świata. A może wymyślił coś nowego?

— Nie, wszystko tak, jak pan mówi. — Odsunąłem prawie pełny talerz z zupą, czując, że nie wcisnę w siebie więcej nawet łyżki. — W ogólnych zarysach...

— Zapamiętaj sobie, chłopcze, że wszystko nie jest takie proste. A kiedy zacznie ci się wydawać, że oto przyłączyłeś się do sił dobra i ratujesz świat, wspomnij moje słowa. Wspomnij i powstrzymaj się od nieprzemyślanych postępków. — Gospodarz zaczął rysować palcem na szkle okna jakiś skomplikowany symbol, ale nie dokończywszy, starł go jednym ruchem. Nie wiem dlaczego w pokoju od razu zrobiło się chłodniej. — Magia w naszym świecie istniała zawsze i zawsze byli ludzie zdolni ją wykorzystywać. I choć początkowo Mądrzy nie pchali się do władzy, to na pewnym etapie oni właśnie podejmowali jakieś tam ważne decyzje. Nie będę opowiadać, jaki poziom osiągnęła sztuka magiczna, powiem tylko jedno — pojęcie wszechmocy nie było dla Mądrych pustym słowem. Magia zaczęła dyktować życie naszemu narodowi i właśnie przeniknięcie jej we wszelkie sfery funkcjonowania stało się początkiem końca.

Gospodarz znów usiadł w fotelu, powiódł palcem po krawędzi kieliszka, a szampan natychmiast pokrył się warstewką lodu.

— Magia stała się chlebem powszednim, Mądrzy zamienili się w rzemieślników, a każde zaklęcie stawało się maleńkimi drzwiczkami, przez które sączyła się obca siła. Wszystko było proste — czerpaliśmy energię z innego świata, a ona powoli, ale konsekwentnie nas zmieniała. Z każdym rokiem było coraz mniej i mniej ciepłych dni, ale to stanowiło tylko jeden z przejawów działania Mrozu.

— Potem przyszła kolej na jego sługi? — nie wytrzymałem z ciekawości, kiedy Gospodarz zamilkł na dłużej.

— Zapomnij o tych bredniach! — rzucił z rozdrażnieniem. — Kiedy stało się jasne, że dalej tak być nie może i niebawem nastąpi wieczna zima, głosy Mądrych podzieliły się. Jedni żądali ostrego kontrolowania magii i wprowadzenia limitów na energochłonne czary, drudzy uważali to za naruszenie wielowiekowego układu. W Radzie Najmędrszych zwyciężył pierwszy pogląd, ale to była po prostu opinia większości — starsi zaklinacze pozostali wierni tradycjom. Czy muszę mówić, że podczas otwartego konfliktu rozkład sił okazał się nieco inny? Ortodoksi, którzy zaczęli przystosowywać się do warunków wiecznego zimna, mieli jeden niekwestionowany atut: nie musieli się ograniczać w wyborze środków. Opowiadać dalej, jak mniemam, nie ma sensu. Pierwszy Opiekun był nieudaną próbą związania światów, w rezultacie której powstało Przygranicze... Zresztą sam wszystko wiesz.

— Coś tam słyszałem. — Kiwnąłem głową, łapiąc się na myśli o tym, że cała ta historia aż do mdłości przypomina znaną mi doskonale walkę o zasoby naturalne, a nasz świat stanowił kolejny cel i nastąpiła chwila odpoczynku, zanim zechcą go ostatecznie zgładzić. — Nie rozumiem tylko...

— Jak to się ma do ciebie? — dokończył za mnie Gospodarz, a od jego uśmiechu skuliłem się mimo woli. Uśmiecha się, uśmiecha, ale oczy ma przy tym jak dwie wypełnione ciekłym azotem, bezdenne dziury. — Nie śpiesz się, zaraz do tego dojdziemy. A zaczniemy od wyjaśnienia, kim jestem wedle twojego mniemania. Masz jakieś propozycje?

— Nie.

— Pierwszy Opiekun wybrał czterech innych, a ich krew miała utrwalić związek między światami i ja jestem jednym z nich. Przypuszczam, że zastanawiasz się teraz, jak zdołałem przeżyć rytuał? Widzisz, chłopcze, do nałożenia czarów wystarczyło życie pierwszego napotkanego mieszkańca twojego świata. I to zmusza do pewnych przemyśleń...

— Ale...

— Dlaczego nie wróciłem? — Gospodarz rozwalił się w fotelu i pozwolił sobie na pobłażliwy uśmiech. — A jaki jest sens wracać? Ryzykować życie w nikomu niepotrzebnej wojnie domowej? Wypełniać idiotyczne rozkazy? Po co? Konfrontacja rozstrzygnie się tutaj, w tym zagubionym w międzyświecie kłębku przestrzeni. Uczciwie mówiąc, bez niego moja ojczyzna dawno stałaby się lodową pustynią.

— Tutaj być może coś się rozstrzygnie, pytanie tylko, kto będzie rozstrzygać. — Odniosłem się sceptycznie do wynurzeń rozmówcy. — Ile czasu zajmie Cytadeli zamienienie Siewieroreczeńska w kupę zaśnieżonych ruin? A dwóm Cytadelom?

— A ile na to potrzeba energii? — uśmiechnął się znowu Gospodarz. — Energii, której tutaj nie ma skąd czerpać. Nie, jeśli zechcą się tutaj zjawić słudzy Mrozu albo Opiekunowie, będą musieli stanąć jak równi z miejscowymi mieszkańcami. A ja już dopilnuję, żeby próba przechwycenia Przygranicza nie była dla nich łatwym spacerkiem.

— Dopilnuje pan? — spytałem. — W jaki sposób?

— A kto, twoim zdaniem, gromadził tutejszych koryfeuszy magii? Kto ich karmił, dopóki nie wstali na nogi? Myślisz, że moi ludzie sprzedają Fortowi żywność po niskich cenach z przyjaźni? O nie! Kiedyś ten dług trzeba będzie spłacić.

— Zaraz, zaraz! — Osłupiałem od tych rewelacji. — Dlaczego więc do tej pory nie przejęliście władzy w Forcie?

— Władzy mam dość, a szkoda tracić czasu na Fort. Jak by nie patrzeć, pierwsze uderzenie przyjdzie z Północy właśnie tam. A stado zapędzonych w kozi róg szczurów broni się o wiele skuteczniej niż stado wykarmionych rzeźnych baranów.

Tylko skinąłem głową. Tak, teraz już jasne, dlaczego w Forcie, inaczej niż w Mieście i Siewieroreczeńsku, panuje takie bezhołowie. Po prostu ktoś jest tym zainteresowany. I ten ktoś okazuje się mieć bardzo długie ręce. Gospodarzowi nie jest potrzebny silny i kwitnący północny sąsiad, który w każdej chwili może zacząć dyktować warunki. Podzielony między uzbrojone bandy Fort jest dla niego o wiele bezpieczniejszy, a chroni przed napływającym z Północy diabelstwem. A żeby zezwierzęceni mieszkańcy nie zaczęli żreć się nawzajem jak pająki w słoju, trzeba im zapewnić regularne dostawy pożywienia. Polityka...

— Ale chciałbym w ogóle nie dopuścić do otwartej konfrontacji z jakąkolwiek z sił mojego świata. — Gospodarz potarł długimi szczupłymi palcami skronie, spojrzał mi w oczy. — I mam nadzieję zamknąć im dostęp do Przygranicza z twoją pomocą. Prawdę mówiąc, nie potrzebuję od ciebie nic wielkiego...

— Rzuci pan na mnie zaklęcie władzy? — Skrzywiłem się, kręcąc między palcami widelec. Czułem, że znów się zacznie stara śpiewka: idź tam, nie wiem dokąd, przynieś to, nie wiem co. Już to przerabialiśmy...

— Dlaczego zaraz tak ordynarnie? Człowiek pod wpływem podobnych zaklęć zbyt wiele czasu i sił traci na to, by się od nich uwolnić. Nie, mnie o wiele bardziej odpowiada stara, dobra metoda kija i marchewki.

— Może nie będzie trzeba? — wymamrotałem cicho pod nosem.

— Nie bój się, lał cię nikt nie będzie, wszystko jest o wiele prostsze. Widzisz, mam taką moc, by pozbawić cię możliwości przechodzenia Granicy. A kiedy wypełnisz już naprawdę prościutkie zadanie, wszystko wróci na swoje miejsce.

— Czego pan ode mnie oczekuje? — Zacisnąłem zęby, doskonale zdając sobie sprawę, że asortyment kijów jest o wiele szerszy od przedstawionego. — I dlaczego właśnie ja? Dlaczego znowu ja?

— Dlaczego ty? — Gospodarz zaczął od mojego drugiego pytania. — Sam jesteś sobie winien. Zdechłbyś swego czasu od zimnej gorączki, to nikt by już o tobie nie pamiętał. Ale skoro zachciało ci się przeżyć, nie becz. Sam byś na nic się nie przydał, ale potrzebny mi nóż. Tak, tak, właśnie ten, o którym myślisz. Mamy tylko jeden problem: twoja więź z rytualnym ostrzem jest teraz zbyt słaba. Jeśli po niego sięgnę, gotowa się całkiem zerwać. Ale z całą pewnością z niewielkiej odległości jesteś go w stanie wyczuć.

— I gdzie go mam niby szukać? Cale Przygranicze przeczesywać? A jeżeli Opiekun postanowił go sobie przywłaszczyć?

— Obecny właściciel noża przebywa w Forcie. Nie wiem jak, ale udało mu się urwać i Opiekunowi, i Mrozowi.

— A dlaczego sam pan nie może go odzyskać? — Coś mnie w tej historii bardzo niepokoiło, ale nie mogłem jeszcze pojąć co.

Gospodarz sposępniał.

— Ta istota ma wiele masek i nawet mnie byłoby trudno nią zawładnąć, nie mówiąc już o zwykłych ludziach. Ale ty masz o wiele większe szanse, bo sedno jej mocy tkwi w nożu, a ten cię pamięta.

— Dobrze. — Ostatnie słowa przepuściłem mimo uszu. — A skąd taka pewność, że on jest właśnie w Forcie?

— Dlatego że właśnie tam znajduje się ostatnie z pięciu ostrzy. A włada nim...

— A nóż z Czarciej Wyrwy? — przerwałem mu. — Dlaczego nie wyprawić się prosto do niej?

— Tamten artefakt został unicestwiony. — Gospodarz zgrzytnął zębami. — I nie mam pojęcia, dlaczego Mglistego jeszcze nie wyrzuciło z powrotem do waszego świata.

— Rozumiem. — Znów przebiegły mi po plecach mrówki. — A nóż Miasta?

— Ma go Opiekun.

— Co krok, to gorzej. — Westchnąłem ciężko, dziwiąc się, dlaczego Gospodarz tak długo znosi moje wypytywanie. — A drugi nóż po co jest potrzebny?

— Jak powiedział jeden z waszych mędrców: „Dajcie mi punkt podparcia, a poruszę Ziemię”. — Martwe głębie oczu mojego rozmówcy sprawiały, że miałem ochotę zaszyć się w najdalszy kąt pomieszczenia. — Nawet dwa noże pozwolą zabezpieczyć Przygranicze przed wszelkimi próbami przeniknięcia z zewnątrz. A zatem wszystko jest bardzo proste. Przynosisz mi ostrze i wracasz do swojego świata.

— To się nie uda. Nie mogę się pokazać w Forcie. — Pokręciłem głową, nie mówiąc słowa o moich wątpliwościach, jakoby Gospodarz był w stanie zamknąć mnie w Przygraniczu. — Zaraz mnie zabiją. Uciekłem stamtąd, bo Leszy przyjął zlecenie na moją głowę.

— Kto nie ryzykuje, ten może i żyje długo oraz dostatnio, ale sam rozumiesz, że ciebie taka zasada nie dotyczy. Będziesz przynajmniej zmotywowany, żeby odnaleźć przedmiot jak najszybciej. A jeśli idzie o Leszego... nie bój się. Moja agenturka podzieli się z Drużyną pewną informacją, więc na jakiś czas nie będzie miał do ciebie głowy.

— A skąd niby macie o nim informacje? — nie dowierzałem. — On pracuje tylko w Forcie.

— Nasi handlarze narkotykami mieli brzydki zwyczaj wynajmować Leszego do ochrony większych partii towaru trafiającego do Fortu. No a my w ostatnim czasie trochę przetrzebiliśmy narkobaronów. Przy okazji przesłuchań dowiedzieliśmy się paru ciekawych rzeczy. — Gospodarz popatrzył w stronę okna i rozciągnął wąskie, blade usta w okrutnym uśmiechu. — Nie musisz się obawiać, nie jestem zainteresowany twoją śmiercią. Dodam ci nawet paru ludzi do ochrony. Przed Leszym z pewnością nie obronią, ale w razie czego pomogą.

— Macie chociaż rysopis tego mordercy? — Spojrzałem na stół z prawie nieruszonym jedzeniem i stwierdziłem, że nie mam na nic ochoty. Nawet woda stawała mi w gardle. Zabolała wyleczona „Niebiańskim uzdrawiaczem” rana w nodze, ledwie się powstrzymałem przed podrapaniem zaczerwienionej skóry.

— Rysopis? Nie, tak się go nie znajdzie. — Gospodarz jeszcze raz obejrzał się na okno i leciutko uderzył dłonią w krawędź stolika. — Wszystko, rozmowa skończona.

Nie zdążył dokończyć, kiedy drzwi otworzyły się, a moi dotychczasowi Stróże bez ceremonii cisnęli moje graty na podłogę. Jeśli coś zarekwirowali, będę się mógł przekonać, dopiero przetrzepując gruntownie zawartość plecaka. Ale przynieśli ubranie i narty, i strzelbę w futerale. Nawet pistoletu nie zabrali, położyli go na plecaku. Żebym się nie wściekał, znaczy.

— Możesz oczywiście zignorować moją prośbę — zauważył niezobowiązującym tonem Gospodarz, cedząc tylko między zębami słowo „prośba”. — Przed podjęciem decyzji zastanów się po prostu, co się stanie, jeśli nożami zawładną tak zwani słudzy Mrozu. Nie mówiąc już o tym, kogo lepiej głośno nie wspominać. Ile lat będą potrzebowali, żeby wyssać z twojego świata całe ciepło? Milczysz? Chciałbyś żyć w takiej przyszłości?

Wzruszyłem ramionami i zacząłem się ubierać. Znowu ci zbawcy świata. Jakże już dali mi się we znaki! I co charakterystyczne, wszystko z przedrostkami „pseudo-” i „quasi-”. Jeden bardziej podejrzany od drugiego. Patrzą tylko, jak żar cudzymi rękami wygarnąć.

— Przy czym los światów powinien cię najmniej obchodzić. Jeśli zechcesz zacząć własną grę, będę bardzo rozczarowany. Wszystko jasne?

— Wszystko. — Schowałem głowę w ramiona. Co by tu miało być niejasne? Tu masz kij, a tu marchew, wywieszoną przed pyskiem, żebyś szybciej przebierał nogami.

— Pasuje? — monotonny, pozbawiony wyrazu głos Gospodarza oplótł mnie niby lodowaty wąż i wywołał mrowienie w całym ciele.

— Pasuje, a jakże inaczej? Podpisywać nic nie trzeba, mam nadzieję? — Upewniwszy się, że zawartość plecaka jest na miejscu, wyprostowałem się i zważyłem w dłoni giurzę. — Pytanie tylko, jak teraz dostać się do Fortu?

— To nie twoja sprawa. — Gospodarz nawet nie spojrzał na pistolet w mojej ręce, zwrócił się do brodacza, który właśnie wszedł. — Odprowadź i dopilnuj, żeby obyło się bez przygód.

Uznałem, że to nie jest najodpowiedniejszy moment, i z pewnym żalem schowałem broń do kieszeni kufajki. Szkoda zmarnować taką okazję! Aż ręce świerzbią, żeby mu strzelić prosto w łeb. Ale nie wolno. Po pierwsze, nie wiadomo, czy to by mnie wybawiło od dalszego z nim obcowania. Ten gad powinien być bardzo żywotny, skoro przez tyle lat rytualny nóż nie wyrwał zeń duszy. A po drugie, jeśli on jest naprawdę tak zwanym mniejszym złem? To wcale niewykluczone. Tego typa i Mróz, i dawni koledzy rozpieprzą w drobny mak przy pierwszej okazji, a zatem niezależność Przygranicza jest mu jak najbardziej na rękę.

— Dobrze, Gospodarzu — skłonił głowę w lekkim pokłonie brodacz, który nawet w ciepłym pomieszczeniu pozostał w długim kożuchu i walonkach. Dobrze chociaż, że czapkę uszankę trzymał w rękach, boby się całkiem spocił. — Może i z monopolistą sprawę załatwić?

— Nie, jesteś mi tutaj potrzebny. Nim się zajmą muzykanci. — Gospodarz poczekał, aż wszystko na siebie założę, a potem odwrócił się do okna i pogładził dłonią szkło.

Nie mam pojęcia, jak to się mogło stać, ale otwór okienny momentalnie rozjechał się na boki, a widok uległ rozmazaniu, jakby pejzaż w jednej chwili oddalił się o setki kilometrów. Wysokie ogrodzenie z drutem kolczastym gdzieś przepadło i teraz na ulicy w porywach wiatru cienkimi gałęziami skrobały zaspy na wpół widoczne spod śniegu krzaki, kołysały się w takt suche łodygi burzanu. A co najgorsze, to nie była iluzja: prostokąt portalu, porażający głębią i ostrością, nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, iż jest realny.

Nie odrywając wzroku, z mieszaniną przestrachu i zachwytu patrzyłem, jak posłuszna gestom gospodarza przestrzeń wygięła się, wykrzywiła, a potem rozciągnęła, otwierając prowadzące nie wiadomo dokąd przejście. Stopniowo kołyszące się krawędzie świata zniekształconego wolą zaklinającego spowolniły ruch i teraz tylko rozmyty kształt okna przypominał, że jeszcze parę minut temu pokój miał cztery ściany.

— Idź! — popchnął mnie brodaty, a ja nie do końca jeszcze świadomy, co się dzieje, wszedłem w ledwie zauważalną zasłonę, jaka zastąpiła okno.

Lekki opór, chwila trudnego do wytrzymania zimna podczas przejścia i utknąłem nogą w wysokiej zaspie. Lodowaty wiatr natychmiast zaczął chłostać policzki tak mocno, że musiałem opuścić na twarz kominiarkę.

Ależ zimniutko... Całego mnie przemroziło w mgnieniu oka. I magiczne promieniowanie bardziej tu intensywne. Trzeba by się przed nim osłonić, dopóki nie jest za późno. Czując, jak w prawym przedramieniu rozpalają się kłujące iskry bólu, westchnąłem głęboko i jednym zrywem odgrodziłem się od otaczających mnie pól energetycznych. A potem jeszcze dla pewności okręciłem je wokół siebie na sposób podpatrzony w stworzonej przez Gospodarza osłonie. Nie powinno dziwić, że mimo niewielkiej praktyki wykorzystywanie do czarowania zewnętrznych sił przychodziło mi coraz łatwiej. Ale żebym dał radę rzucić chociażby najzwyklejsze zaklęcie, nie było mowy. Dziwne to wszystko...

Idący razem ze mną brodacz nie tracił czasu, milcząc, wskazał na odległą o kilka metrów drogę, zaczął się gramolić z zaspy. Poprawiłem plecak, zarzuciłem na ramię narty i poszedłem w jego ślady.

— Gdzie jesteśmy tak w ogóle? — Rozglądałem się na boki, otrząsając walonki ze śniegu.

Wokół jak okiem sięgnąć ciągnęły się pola. Widoczność wprawdzie marna, bo panowała zawieja. I żadnych znajomych punktów orientacyjnych. W ogóle żadnych, jedynie pochyłe barchany zasp, marne zarośla przydrożnych krzaków i kilka wysokich amarantów, których długie, cienkie gałęzie pochylały się ku ziemi pod wpływem porywistego wiatru.

Pole, zarośla, amaranty... Ani jednego drzewa...

Stop! Ten obrazek zbytnio mi przypominał okolice Fortu. Tam dawno już cały las zrąbali, pozostały tylko jadowite amaranty. Tylko to przecież niemożliwe. Nikomu jeszcze nie udało się zbudować portalu przez Granicę. W obrębie obwodów, mając odpowiedni talent, jak najbardziej, ale od Siewieroreczeńska do Fortu nie dałby rady tego zrobić nawet Bergman. To bowiem wbrew prawom Przygranicza. Zupełnie jak...

— Na południowy wschód od Fortu — oświecił mnie przewodnik.

— Też coś! — wyraziłem głośno wątpliwości.

— A niech ci będzie też coś. — Brodacz uśmiechnął się. — Teraz drogą dojdziemy wprost na plac targowy.

Milczenie kosztowało mnie wiele wysiłku. Powiedziałbym coś nie tak, obraził człowieka. A pistolet w kieszeni, strzelba w pokrowcu... Jak by nie patrzeć, nie najlepszy pomysł mówić poważnemu facetowi, że pieprzy głupoty. Tym bardziej że może wcale nie pieprzy. Cóż, kto jak kto, ale Gospodarz powinien o mechanice Przygranicza mieć większe pojęcie niż wszyscy czarownicy Gimnazjonu razem wzięci. A nuż są jakieś przejścia?

Zdecydowałem nie mordować się z nartami, wyjąłem tajgę i pośpieszyłem w ślad za oglądającym się za mną z niezadowoleniem brodaczem, który zdążył już odejść niezły kawałek zasypaną śniegiem drogą.

I dokąd tak się śpieszył? Sam szedł bez obciążenia, a ja musiałem manele dźwigać na własnym garbie. Nie dość, że ciężko, to jeszcze niewygodnie, a przecież niczego nie wyrzucisz, bo wszystko kosztuje. A trochę gotówki bardzo by się przydało: jest pewna awanturka na oku. Żebym jeszcze odszukał odpowiednich ludzi i będzie dobrze.

— Poczekaj! — krzyknąłem na brodatego, kiedy trzysta metrów od drogi pojawił się zbudowany z pustaków mur, nad którym sterczało parę budek strażniczych z wyłączonymi w dzień reflektorami. — Jaki, do licha, południowy wschód? W życiu tam nic podobnego nie było!

— To baza pograniczników. Zbudowali ją tego roku latem. — Eskortujący mnie typ nawet się nie odwrócił, za to przyśpieszył kroku.

A kroku przyśpieszył nie przez moje pytania, ale dlatego, że chmury całkiem zasłoniły niebo, a coraz silniejszy wiatr duł prosto w twarz. Żeby tylko nie rozpętała się burza śnieżna. Jeszcze zasypie człowieka sto metrów od murów miasta i śmiech będzie na wiosnę, kiedy odgrzebią mnie wojacy Garnizonu.

Lecz wbrew tym obawom pomyślnie dotarliśmy do placu targowego umiejscowionego przy południowo-wschodnim wjeździe do Fortu. Wprawdzie kiedy pokazały się mury miejskie, wiatr prawie zwalał nas z nóg i całkiem wywiał ciepło spod ubrań, ale to drobiazg. Najważniejsze, żeśmy doszli.

Cóż, Forcie, wypada powiedzieć „witaj”, czy coś... Dawno się nie widzieliśmy. I jeszcze sto lat mógłbym cię nie oglądać.

Ukryłem się przed zawieją za jednym z targowych namiotów, a kiedy się rozejrzałem, brodacza już przy mnie nie było. W jaki sposób tak szybko zdołał się ulotnić, nie mam pojęcia. Ale to nic, nie zginę przecież.

Kilka razy ścisnąłem w pięść nie wiadomo od czego zdrętwiałą prawą dłoń, po czym osłabiłem tarcze, ale zaraz je z powrotem postawiłem, pozostawiając jedynie wąziutką szczelinę. Przy ludziach musiałem to zrobić, bo byłoby zbyt podejrzane, gdyby czarownik widział człowieka, a nie dostrzegał go wewnętrznym wzrokiem. Gotowi by się czepiać. A poza tym trudno utrzymywać ciągle pełną blokadę. Już się spociłem, i to wcale nie za sprawą marszu.

Poprawiłem pas z nożem, przewiesiłem strzelbę przez ramię i pchnąłem drzwi pierwszego sklepiku. Wszystko jedno, i tak nie znałem tutejszych handlowców, a ta budka nie należała do najpośledniejszych, śnieg przed wejściem był odgarnięty, z komina szedł dym. Jeśli nawet nic nie utarguję, to przynajmniej się zagrzeję. I o blokowaniu zewnętrznych energii choć na chwilę będę mógł zapomnieć, bo właściciel nie poskąpił na ochronę magiczną i ściany ozdabiały całe trzy rzędy odgradzających od czarów run.

Wewnątrz naprawdę było ciepło. I chociaż rozpalona koza stała w odgrodzonej kratą części sklepu, w której siedział właściciel, bijący od niej żar czuło się już przy drzwiach. Odprężyłem się nieco, zrzuciłem ciążący już dobrze plecak na podłogę i rozwiązałem czapkę uszankę.

— Masz sprawę czy wszedłeś się ogrzać? — właściciel zadał mi ulubione pytanie wszystkich kupców Fortu. Siedział przy składanym stoliku i międlił w ustach ołówek, rozmyślając nad zawartością grubej księgi towarów.

— A to, szanowny, zależy tylko od ciebie. — Obejrzawszy ciasne pomieszczenie, którego część gospodarcza była zastawiona różnego rozmiaru kartonowymi pudłami, przeciągnąłem się, czując, jak błogosławione ciepło zaczyna zakłuwać w odrętwiałe palce i policzki. Uśmiechnąłem się. Jakże niewiele potrzeba człowiekowi do pełni szczęścia! Oparłem narty i strzelbę o obitą dyktą ścianę i spróbowałem nabrać głębiej powietrza. Uch! Nie przypuszczałem nawet, że do tego stopnia zdrętwiałem!

Tak, było tutaj całkiem nieźle, szkoda tylko, że nie przewidziano krzesła dla klientów. No tak, ale gdyby je postawić, zmieściłby się tylko jeden kupujący. To nic, lepiej niewygodnie stać w cieple, niż wygodnie marznąć. Za to pod sufitem wisiał aktywny zbiornik Iwanowa. Stanowczo dobrze trafiłem.

— Czego potrzeba? — Właściciel z rozdrażnieniem odłożył ołówek, poprawił kołnierz swetra na chudej szyi i zabrał nogi w wojskowych butach z pudła zawierającego tuszonkę. — Mów, nie męcz duszy.

— Weźmiesz? — Wyjąłem z plecaka zapakowane w folię okulary przeciwsłoneczne, podałem je przez okienko w kracie.

— Czemu mam nie wziąć? — Sprzedawca naderwał pakunek, uważnie obejrzał okulary. — Dam czerwońca.

— Czerwońca?! — Wytrzeszczyłem oczy. — Rubla! Srebrem!

— Co?! — handlarz natychmiast podniósł głos. — Nawet za szklane tyle bym nie dał! A to plastik! Chiński!

— Jaki chiński? Firmowe! Otwórz no oczy! — Udając oburzenie, lustrowałem wnętrze sklepu pod kątem jakichś nieprzyjemnych magicznych niespodzianek. Ale nie, wszystko było jak trzeba. Aktywowano jedynie zaklęcia ochronne, a nić alarmowa łączyła przedsiębiorstwo z posterunkiem ochrony. — A co też, ciekawe, masz do plastiku? Praktyczniejszy od szkieł!

— Praktyczniejszy, nikt się spierał nie będzie. — Pochuchał na okulary, wytarł je o sweter. — Tyle że szkło nie przepuszcza ultrafioletu!

— Te, chociaż plastikowe, także. Przecież ci mówię, że firmowe!

— Doprawdy?

— Ty nie miętoś tej karteczki, tylko ją przeczytaj — poradziłem i wyszedłem z kałuży, jaka się uczyniła przy moich walonkach.

— Nie roznoś błocka — nachmurzył się sprzedawca, patrząc na zapaćkaną podłogę. Przy czym listwy dykty już przed moim przyjściem nie grzeszyły czystością. — Mądrala się znalazł. Przeczytaj, powiada... No, napisane tutaj, że chronią przed ultrafioletem, ale czy można teraz wierzyć każdemu papierkowi?

— A co, sam tę karteczkę wydrukowałem czy jak?

— Nie wiem, nie wiem... — Odwrócił się do zakratowanego okienka. — A nawet jeśli nie przepuszczają! Wszystko jedno, i tak będę musiał sprzedać po cenie plastikowych! O ultrafiolecie nikt nie wspomni, a chłopaki pytają o szklane! Plastiki im nie pasują.

— Pasują, nie pasują. Co za różnica? Wsadzisz im takie za półtora rubla i nawet się nie spocisz! — mówiłem, czując, że właściciel jest zainteresowany. — Niech będzie, spuszczę czerwońca, czego się ciskasz?

— Ty moich pieniędzy nie licz! I nikt nie da półtora rubla za to barachło. — Osadził mnie, potarł w zadumie ostry podbródek. — Z jednej pary zysk nieduży. Więcej niż za imperiała nie wezmę.

— A partię trzydziestu par po dwa czerwonce zechcesz? — Postanowiłem więcej nie krążyć.

— A skąd masz tyle?! — Otworzył usta ze zdumienia. — Gdzie zdobyłeś?

— Tam, skąd wziąłem, więcej nie ma. — Uśmiechnąłem się. — Bierzesz czy nie?

— Wezmę. — Kiwnął głową, w której już zakręciły się skomplikowane rachunki przyszłych zysków. — Połowę dam dzisiaj, połowę jutro.

— Wszystko od razu i żadnych kombinacji.

— Nie mam tyle gotówki — zjeżył się nagle kupiec, patrząc na opartą o ścianę strzelbę. — Zaliczka dzisiaj, a jutro się rozliczymy.

— Nie, tak łatwo nie pójdzie. — Pokręciłem głową. — Zróbmy tak: przyjdę wieczorem z towarem i dostanę pieniądze. Od razu za całość.

— A gdzie ja znajdę przez mniej niż pół dnia piętnaście rubli srebrem? — klasnął w dłonie handlarz.

— To już twój problem. — Chrząknąłem. — Zrób to albo znajdę kogoś innego.

— Takiś mądry? — burknął, pocierając prosty pierścionek na małym palcu. — Pokaż towar.

— Ze sobą mam tylko próbki. — Zacząłem zapinać plecak i drgnąłem, kiedy wyleciała z niego na podłogę grzałka solna.

— Oho, ho, a to co takiego? — zainteresował się handlarz.

— Grzałka solna deltaterm — wyjaśniłem niechętnie.

— A co ona może?

— Grzeje. A jak ostygnie, można wrzucić ją do wrzątku i znów będzie gotowa do pracy.

— Na ile starcza?

— Tam jest wszystko napisane.

— Jak się ją aktywuje? — spytał, kiedy już się zapoznał z charakterystyką grzałki.

— Trzeba złamać pałeczkę katalizatora.

— Ile chcesz?

— Daj imperiała i bez targowania, dobra? Nie opuszczę ani kopiejki. Towar świetny.

Nie należy, rzecz jasna, upłynniać wszystkiego w jednym miejscu, ale skoro już tak wyszło, co robić?

— Ile tego masz?

— Sto.

— Ile?! — Kupiec był oszołomiony liczbą.

— Sto.

— Zrujnujesz mnie! — wyjęczał, starannie ukrywając wypełzający mu na twarz uśmiech zadowolenia. — Całą partię za czterdzieści rubli srebrem!

— Ocipiałeś? — spytałem, nie ukrywając znudzenia. — Teraz przemyślę, czy ci okulary sprzedać. Nie przeszkadza mi wprawdzie przychodzić drugi raz do Fortu, ale czasu na darmo tracić nie lubię.

— Dobrze, dobrze! — Zamachał rękami. — Ale daj jakiś rabat za tempo, co? Jeśli mam się z tobą zaraz rozliczać, muszę pożyczyć pieniądze, a lichwiarze mają procent, że ho, ho! Bierz pięćdziesiąt za wszystko i jesteśmy kwita.

— Czort z tobą, niech będzie. — Plunąłem na wytargowane dwa i pół rubla srebrem. Nie spodziewałem się dostać takiej kupy pieniędzy. — Tylko żeby forsa była dzisiaj! Jutro nie będzie już takich cen.

— Przyjdź koło piątej. — Kupiec wyraźnie ucieszył się z mojej skłonności do ustępstw. — Zwijam wtedy handel, nikt nam nie będzie przeszkadzał.

— Jeszcze rubel z tego — przypomniałem o zostawionych u niego okularach i grzałce.

— Bierz. — Otworzył żelazną skrzynkę, wyjął cztery czerwońce i podał mi. — Nie spóźnij się. Będę się o pożyczki dogadywał z poważnymi ludźmi, więc bez numerów.

— Jasne. — Wziąłem strzelbę z nartami, wyszedłem na zewnątrz.

I dokąd teraz pójść przeczekać? Do jakiejś jadłodajni? Tym bardziej że na placu targowym takich miejsc nie brakowało. Nie! Zupa rybna do tej pory podchodziła mi do gardła na wspomnienie o Gospodarzu. Napędził mi strachu, zaraza! Żeby zdechł.

Jakie jeszcze miałem możliwości? Chodzić po ulicach? Zgrabieję całkiem. A i wiatr coraz silniejszy.

Odwróciłem się od zacinającej prosto w twarz zawiei, podskoczyłem parę razy, po czym ruszyłem ku bramie Fortu. Może jakieś dobre miejsce znajdę przy drodze, lepiej tam spędzić czas.

Trzeba tylko jeszcze pomyśleć, jak dać znać Hamletowi albo Denisowi Sielinowi, żeby wybrali się tutaj pod wieczór. Chętnych do cudzego dobra zawsze jest pełno i choćby mnie nie wiem jak handlarz chciał okpić, pieniądze w puli i tak są niemałe. Dobrze, zaraz gdzieś przycupnę i przemyślę temat.

Ujrzawszy napis „Videosalon” na boku jednego z wagoników, do którego od miejskiej ściany biegł przewód elektryczny, bez wahania wszedłem do środka. W półmroku rzędami stały ławki, przy przeciwległej ścianie, na podwyższeniu, grał telewizor panoramiczny. Widzów było wszystkiego sześciu czy siedmiu, więc usiadłem na najbliższej wolnej ławce, a całe swoje dobro rzuciłem na podłogę.

— Seans dwa ruble. — Młodziutki bileter pochylił się nade mną. — A na trzy seanse pięć.

— Dawaj na trzy. — Dałem mu czerwońca, przyjąłem resztę, a potem oparłem się plecami o ścianę. — Co dają?

— „Krwawy czwartek”.

— Żeby chociaż piątek — mruknąłem cicho w odpowiedzi, wziąłem bilon i zacząłem rozcierać nadgarstek prawej ręki. Niewiele to pomogło, przeciwnie, nieprzyjemne uczucie poszło wyżej i szybko objęło całe przedramię.

Diabli! Czyżbym zostawił zbyt dużą szczelinę w zaklęciach ochronnych i chapnąłem wielką dawkę promieniowania? Nie, to niemożliwe. Prędzej oberwałem podczas przejścia przez portal. Wsunąłem prawą dłoń w kieszeń kufajki, zagrzechotałem monetami i zacząłem powoli je przebierać.

Dziesięciorublówka z Gagarinem. Dziesięć kopiejek. Lepka dwurublówka. Rubel z wgnieceniem. Nowiutkie pięć rubli. Wygięte dziesięć kopiejek. Porysowane dwa ruble. Pocięte na krawędzi pięć rubli. Wytrawione kwasem pięćdziesiąt kopiejek. Sfatygowany rubel...

Każda moneta zabierała odrobinę palącej mnie energii. Maleńką kropelkę, ale jak wiadomo, kropla drąży skałę.

„Jeszcze dziesięć tysięcy wiader i kluczyk będzie nasz”...

Stopniowo palenie w ręce przygasło, po raz pierwszy od powrotu do Przygranicza ustąpił ściskający skronie ból. Dziwne: dopóki mnie dręczył, nie zwracałem na niego uwagi, ale kiedy minął, natychmiast to poczułem.

Odprężony zacząłem obserwować ekran telewizora i szybko wniknąłem w meandry fabuły. Nie była wprawdzie skomplikowana, ale trochę trudno ogląda się film od środka, w dodatku kiedy głowa zajęta jest jeszcze innymi sprawami. Podmuchałem na palce. Skórę miałem lekko opuchniętą, podrapałem się w zarośnięty kolącą szczeciną podbródek i ledwie zdążyłem zauważyć wychodzącego wysokiego chłopa w białym półkożuszku z zielonymi pętelkami.

— Pogranicznik? — Przypomniałem sobie, że Szurka Jermołow miał ochotę odejść do nich z Patrolu.

— No. — Zatrzymał się.

— Znasz Szurkę Jermołowa?

— Któryś z rozpoznania?

— Aha. — Kiwnąłem głową „na rybkę”. — Taki tęgi.

— Znam. A co?

— Nie powiedziałbyś, gdzie teraz służy?

— Widziałeś naszą nową bazę? — Poprawił rzemień i znów skierował się ku drzwiom. — Na razie jest tam.

— To przy drodze na Rudne? — rzuciłem jeszcze.

— Dokładnie.

Ucieszony założyłem plecak, wziąłem strzelbę i wyskoczyłem z wagonu. Jeśli udałoby mi się dorwać Jermołowa, byłoby to idealne rozwiązanie. Kto jak kto, ale on nigdy nie odmawia, jeśli można załapać trochę szmalu. Najważniejsze, żeby mógł się urwać ze służby. W Patrolu to było proste, ale kto wie jak odnoszą się do takich chałtur u pograniczników?

Szerokim łukiem ominąłem na wszelki wypadek sklep kupca, z którym byłem umówiony, i wyszedłem na drogę do Rudnego, zasłaniając twarz przed bocznym wiatrem. Dobrze chociaż, że nie dziwaczyli i wybudowali się niedaleko Fortu, nie na jakimś kompletnym zadupiu. Powinienem tam dojść najwyżej w kwadrans. No, jeszcze trzeba dodać pięć minut zwłoki przez pogodę. Nawet jeśli Szurki nie będzie, zdążę wrócić przed zmrokiem, słońce dopiero zaczęło chylić się ku zachodowi.



Miejsce pod bazę wybrali, trzeba przyznać, bardzo rozsądnie: na tym obszarze intensywność promieniowania magicznego wyraźnie się zmniejszała, tak jakby przepływające przez całe Przygranicze strumienie energetyczne omijały niewysokie wzgórze, nie mogąc się na nie wedrzeć. Przy czym budowniczy nie zdawali się wyłącznie na położenie — wystające spośród prostokątnych pustaków betonowe płyty wyglądały na część wchodzącego w mury systemu stabilizacji pola. Tak to zatem wygląda! Jeśli się nie mylę, podobne czarodziejsko-architektoniczne wynalazki wykorzystano dwa razy — podczas wznoszeniu murów Fortu oraz przy budowie Pentagonu, rezydencji Bractwa.

W zawiei rozmywały się szczegóły, ale kiedy osłoniłem dłonią oczy, dostrzegłem wysoki komin kotłowni i wiatrak. I żaden śnieg nie był w stanie ukryć przed czarodziejskim widzeniem uśpionych czarów ochronnych, gotowych w każdej chwili do użycia. Tak, towarzysze z oddziału bezpieczeństwa poważnie podeszli do sprawy, nie ma co gadać. Zapewne nawet bez wsparcia Fortu można by tu przetrwać każde oblężenie.

Doszedłem do zamkniętej bramy, uważnie obejrzałem biegnący wzdłuż muru pas udeptanego śniegu, szeroki na jakieś dwadzieścia metrów. Żołnierze musieli kilka razy dziennie odbywać ćwiczenia fizyczne.

— Czego trzeba? — wychrypiał z niezadowoleniem przymocowany do drzwi głośniczek, zanim zdążyłem nadusić przycisk dzwonka. A oni co, mają w dodatku system kamer? Bogato żyją chłopaki. Trudno sobie wyobrazić, ile trzeba było forsy, żeby przez parę miesięcy postawić taki kompleks.

— Czy Jermołow tutaj służy? — Zrzuciłem plecak na udeptany śnieg. — Niech wyjdzie.

— Jak zameldować? — nieoczekiwanie uprzejmie zapytał mój niewidoczny rozmówca.

— Dawny kolega z Patrolu. Razem jeździliśmy na Północ. Będzie wiedział. — Na wszelki wypadek wolałem się nie przedstawiać. Zastanawiała mnie dziwna reakcja wartownika. Czyżby Szurik stał się już tutaj jakimś tuzem?

— Proszę zaczekać. — Wartownik wyłączył głośnik.



Szurik pojawił się, kiedy zdążyłem już porządnie zmarznąć i żeby się trochę rozgrzać, odprawiałem taniec szamański ku niewątpliwej uciesze strażników, z całą pewnością obserwujących moje pląsy.

Pierwsze słowo, jakie wypowiedział, kiedy zsunąłem kominiarkę z twarzy na czoło, było niecenzuralne. Drugie też. Dopiero potem z okrzykiem: „Śliski, byku krasy!” złapał mnie w objęcia, ścisnął potężnymi łapskami tak, że zatrzeszczały żebra.

— Nie wrzeszcz tak! — wysapałem, uwalniając się z braterskiego uścisku, ale Jermołow tylko się roześmiał.

— Sopel, brachu! Gdzieżeś się podziewał?

— Nie wrzeszcz, mówię — poprosiłem raz jeszcze i pociągnąłem go za rękaw munduru, na którego zielonych pętelkach widniały trzy kwadraty. — Odejdźmy kawałek.

— Czego się tak bunkrujesz? — Zabrał rękę, ale posłusznie odszedł od bramy.

— Tak, bunkruję się — odparłem i popatrzyłem na szczerzącego zęby Szurika. — Powiedz lepiej, kiedy zdążyłeś się stopnia dochrapać.

— Prawie od razu dali. Jestem teraz, między innymi, zastępcą komendanta do spraw zwiadu. — Wzruszył ramionami, założył futrzane rękawice wyciągnięte zza pasa, patrząc na mnie z wysokości swojego wzrostu.

— No to z ciebie szycha.

— A jak! — Roześmiał się. — Dlaczego, cholera, od razu nie powiedziałeś wartownikom, kim jesteś? Kazałbym cię wpuścić, posiedzielibyśmy w cieple.

— Następnym razem. Bardzo jesteś zajęty w najbliższym czasie?

— A co rozumiesz przez najbliższy czas? — Szurik zmrużył oczy.

— Są dwie możliwości: pierwsza to dzisiejszy wieczór, druga to parę następnych tygodni.

— Mów od razu, w co znowu wdepnąłeś. — Szybko mnie rozszyfrował. — A, i zanim mi zrobisz pranie mózgu, gadaj, gdzie przepadłeś.

— A gdzież mnie od tamtego czasu nie było! — Machnąłem ręką, odwróciłem się plecami do wiatru. — I w nic szczególnego nie wdepnąłem, tylko...

— A bunkrujesz się z jakiego powodu? — przerwał mi Jermołow.

— Muszę jeszcze wyjaśnić pewne kwestie z Patrolem — wyjawiłem odrobinę prawdy. — A teraz trzeba mi ochrony przy transakcji z jednym handlarzem. Pomożesz?

— To na wieczór? — Szurik zamyślił się, przytupując na mrozie.

— Aha. Jeśli weźmiesz jeszcze paru chłopaków z bronią, w ogóle będzie dobrze. — Skuliłem się pod porywami przenikliwego wiatru. — Odwdzięczę się.

— Trzeba kogoś załatwić?

— Mam nadzieję, że nie. Po prostu postać pod sklepem, żeby mała operacja handlowa się powiodła.

— Pogoda psia. — Jermołow podniósł kołnierz półkożuszka. Cholera, ale też się odpasł na tutejszym wikcie! Wcześniej też do najchudszych nie należał, ale teraz zrobił się jak kaban: dwa metry wzrostu i ze sto kilo żywej wagi. — Mnie to po nic, a chłopakom trzeba by zapłacić.

— Trzy czerwońce na wszystkich wystarczy?

— Bardziej niż nadto. Za takie pieniądze ganiają nas tutaj w tę i z powrotem jak hamanów. — Jermołow chrząknął. — A ty, jak widzę, bogaty jesteś. Co tam mówiłeś o następnych dniach?

— Dałbyś radę zerwać się na tydzień lub dwa? — Ucieszyło mnie to jawne zainteresowanie Szurika.

— Wszystko da się załatwić, brachu. — Klepnął mnie po ramieniu. — Problem tylko w gotówce, innych nie ma. Co wymyśliłeś?

— Trzeba będzie polecieć na północ, do Łysej Góry. — Znów wyjawiłem tylko małą część prawdy. — Dziesięć rubli srebrem plus wydatki.

Ten pomysł zrodził się już dawno. Jeśli bowiem miałem grać na równych warunkach z Dominikiem i jego bandą, powinienem posiadać jakiś atut. I rzekomo zniszczone zapiski Jeana nadawały się do tego jak najbardziej. Zresztą nie zaszkodzi samemu się z nimi zapoznać. A jeśli dałoby się namówić Szurika na tę robotę, byłoby świetnie. Tym bardziej że wybieraliśmy się razem w tamte strony już wcześniej.

— Bank obrabowałeś czy co? — Mój stary przyjaciel wybałuszył oczy. — A może z tamtej strony przytargałeś wagon srebra?

— Mówię ci przecież, że jest do zrobienia mała operacja handlowa. Reflektujesz?

— Też pytanie!

— W takim razie zagęść ruchy, bo musimy być na placu targowym o piątej.

— Nie bój nic, poradzimy sobie! — Szurik zamachał rękami, a potem potarł poczerwieniałe na mrozie gładko wygolone policzki. — Chodź, zagrzejemy się, a ja wybiorę odpowiednich ludzi. Tylko tak, jak się umówiliśmy: żadnego kryminału, najwyżej samoobrona.

— Oczywiście — odpowiedziałem zgodnie z sumieniem. Jasne, że samoobrona, jakżeby inaczej? Nie na rękę pierwszemu mi chwytać za broń. Bez amuletu ochronnego zbyt łatwo zarobić kulkę. — Idź, tutaj na ciebie zaczekam.

— Czemu? Zamarzniesz przecież.

— Idź, mówię. — Popchnąłem Szurika w stronę bramy. — Jest u was byłych patrolowców od groma i ciut-ciut. Pozna mnie któryś, będą kłopoty. Przynieś mi lepiej kilka tabletek ekomagu.

— Dobra, uwinę się migiem! —Jermołow pomknął ku wejściu.

— Aż tak się nie śpiesz! — zawołałem za nim. — Nie umrę przez ten czas!

I rzeczywiście, nie odczuwałem specjalnie zimna. Albo przywykłem, albo dawał o sobie znać pamiętny półroczny pobyt w zaspie. Dobrze by było, gdyby tak zostało, bo ciągłe dreszcze już mnie wymęczyły. Od powrotu do Przygranicza nie rozgrzałem się jeszcze ani razu.



Szurika nie było z godzinę. Zanim się pojawił, zdążyło już trochę ściemnieć. Trzeba było się zwijać, żeby wyrobić się do piątej, a do tego zająć dogodne pozycje. Żeby uniknąć wszelkich nieprzyjemnych niespodzianek...

— Jeszcze nie zamarzłeś? —Jermołow wyjrzał przez drzwi z zadowoloną miną, przytrzymując zsuwający się z ramienia pas AKM-u.

— Właśnie jestem na najlepszej drodze — odparłem, przestępując z jednej nogi na drugą. Niewiele to pomagało, a w palcach straciłem czucie już dawno. Dobrze, że chociaż zawieja przycichła. — Długo wam jeszcze zejdzie?

— Wynikła pewna sprawa. Poczekasz jeszcze chwilkę? — Jermołow paroma uderzeniami rękawic strzepnął ze mnie śnieg.

— Poczekam. Tylko się pośpieszcie, co? Zanim całkowicie zamarznę.

— Sopel, przecież ty jesteś mrozoodporny! — zażartował mało śmiesznie Szurik, uchylił drzwi wartowni i krzyknął do kogoś: — Klucz na start!

Skrzydła bramy, rozgarniając śnieg, zaczęły powoli rozchylać się na boki, warcząc silnikiem, podjechał do mnie dziwny samochód — paskudna mieszanina łazika i pick-upa. O ile zdążyłem się zorientować w ciemnościach, w zwyczajnej pasażerskiej terenówce nie wiadomo po co odcięto część dachu i boków, aby wstawić trójnóg z wielkokalibrowym karabinem maszynowym. DSzK, jeśli się nie myliłem.

— Podwieźć? — zapytał z uśmieszkiem garbatonosy kierowca.

— Już, już! — Poszperałem po kieszeniach, wsunąłem mu w rękę czerwońca oraz resztę z videosalonu, i jeszcze po dziesiątaku dwóm towarzyszącym Szurce chłopakom.

— Właźcie szybciej, bo jeszcze wróci naczelnik garażu — popędził nas kierowca i wcisnął pedał gazu. Ależ smród! Co za gówno leją do baków?

— Nie dogadałeś się z nim? — zdziwił się Szurik. — Zobaczysz, że będą kłopoty.

— Ta, miałbym się z nim jeszcze dzielić — prychnął pogranicznik. — W razie czego Polski powie, że jestem na wyjeździe.

— Myślałby kto, że z Polskim nie będziesz się musiał dzielić — uśmiechnął się jeden z chłopaków, wsiadając do maszyny po przyspawanym do burty stopniu; wbił w siedzenie kolbę AK-74.

— Polski weźmie mniej — wyjaśnił kierowca. — Dokąd jedziemy?

— Do placu targowego, tam pokażę, gdzie dalej. — Przygarbiłem się, zasłaniając głowę przed lecącym prosto w twarz śniegiem.

Migiem dotarliśmy do targowych bud. Nawet nie zdążyłem się przestraszyć, choć znalazłyby się powody: kierowca gnał po zasypanej śniegiem drodze z prędkością niesłychaną w takich warunkach. Jak w ogóle dawaliśmy radę brać zakręty, nie mam bladego pojęcia. Bałem się, że jeśli choć na chwilę przestanę się trzymać, wylecę z samochodu.

— Tutaj zajedź, w ten rząd — poleciłem, pochylając się do uchylonego okienka kabiny, kiedy wjechaliśmy na plac targowy. — Podjedź jeszcze kawałek i stań.

Wyskoczyłem z auta, chwyciłem rzucony przez Szurika plecak i skierowałem się do sklepu, w którym jeszcze paliło się światło. Znakomicie — nie spóźniłem się.

Koleś z AK-74 także wysiadł, żeby ukryć się za rogiem sąsiedniej budy. Pogranicznik z AKSU obiegł szopkę z drugiej strony. To rozumiem — profesjonaliści. Mogliby tylko posiedzieć z groźnymi minami w szoferce, ale woleli się postarać. To nawet zrozumiałe, bo jeśli się człowiek nie wykaże sprytem, łatwo może dochrapać się kawałka ołowiu w głowie.

Otworzyłem drzwi sklepu, wszedłem do środka i kiedy oczy przywykły do jaskrawego światła, uśmiechnąłem się. Zamiast jednego handlarza oczekiwało mnie czterech ludzi. Schowali nawet kraty na tę okazję. Jednego tylko nie wiedziałem — czy tych trzech osiłków to ochrona, czy bandyci.

— Sporo was coś — rzekłem, kładąc plecak na podłodze. W razie czego mogłem nie brać kupca w rachubę, ale przed pozostałymi musiałem się mieć na baczności. Jeden miał przy pasie pałkę „ołowianych os”, drugiemu zwisał z nadgarstka „dziurkacz”. Trzeci, siwy i nie pierwszej młodości, o okrutnej twarzy doświadczonego rzezimieszka, skierował w sufit nieznane mi urządzenie — przypominało dziwny pistolet z przykręconą częścią automatu kałasznikowa.

— Wartość sprawy niemała, trzeba powiedzieć. — Handlarz oblizał wargi. — To moi kompani.

— Mamy umowę syndykatową — potwierdził siwy, nie spuszczając ze mnie oczu.

— No wiecie, to jawne okazywanie braku zaufania. — Przypomniałem sobie zdanie z niedawno oglądanego filmu i na wszelki wypadek włożyłem rękę do kieszeni, w której schowałem giurzę.

— Myślę, że w świetle ostatnich wydarzeń musimy się z tym zgodzić. — Siwy ze smutkiem wyjrzał przez okno na wycelowaną w sklep lufę DSzK.

— Co? — nie zrozumiał handlarz, miętoszący rękaw swetra.

— Mówię, że próba ponownego rozpatrzenia wcześniejszych warunków umowy może spowodować skutki nie do przyjęcia dla obu stron. — Siwy, grający tutaj najwyraźniej pierwsze skrzypce, popatrzył znacząco na właściciela sklepu i położył na składany stolik dziwną broń. Przy czym spluwę odłożył, i owszem, ale zaraz wsunął wielkie paluchy za szeroki pas, przy którym dyndała pochwa z długim tasakiem.

Zgnębiony gospodarz natychmiast przeniósł spojrzenie na mnie. Uśmiechnąłem się i rozwiązałem plecak.

— Pieniądze są?

— A gdzie towar? — spytał handlarz, oglądając się na siwego.

— Tutaj. — Zacząłem wyjmować okulary przeciwsłoneczne. Przekazywałem je gościowi z „dziurkaczem”. Raz, dwa, trzy...

— Jest dwadzieścia dziewięć — handlarz potwierdził wiarygodność moich obliczeń.

— Liczymy dalej. — Teraz przyszła kolej na grzałki solne.

I tutaj nastąpiła niewielka zwłoka, bo w jednej z nich utkwiła kula karabinowa. Musiała zrykoszetować od ściany, kiedy Brylski urządził krwawą łaźnię.

— Uszkodzona — orzekł siwy.

— I cholera z nią. — Machnąłem ręką. — Zaliczymy ją w poczet zniżki.

— Jakiej zniżki? — spłoszył się handlarz.

— Za pośpiech — wyjaśniłem. — Uznamy, że ów pośpiech nieco się zmniejszył. Może być?

— Niezbyt zasadniczo — burknął siwy, trącił w bok kupca. — Rozlicz się.

Ten otworzył przymocowany do podłogi sejf, wyjął całkiem spory woreczek. Teraz nadeszła moja kolej porachować monety, przeliczać złote czerwońce i srebrne sobole na carskie ruble i zgadywać w pamięci, na ile próbują mnie orżnąć. Wychodziło wszystko, jak to niedawno powiedział siwy, „niezbyt zasadniczo”.

— Dobrze! — Schowałem płócienny woreczek do plecaka, zasunąłem zamek błyskawiczny i pchnąłem drzwi. — Miło robić z wami interesy.

— I nawzajem — skinął głową siwy.

Machnąłem ręką na pożegnanie, cichutko zamknąłem za sobą drzwi i nie spuszczając wzroku z okna sklepu, zacząłem powoli zbliżać się do terenówki.

— Udała się transakcja? — Szurik odebrał ode mnie plecak.

— Aha, ale odjedźmy stąd, dopóki wszyscy tak sądzą. — Wsiadłem do samochodu, a kierowca ruszył, kiedy tylko dołączyli do nas pogranicznicy.

Cholera, o mało nie wypadłem!

Odjechawszy na przyzwoitą odległość, szofer zatrzymał wóz, a ja z ulgą wyskoczyłem na drogę. Zdziwieni naszym pojawieniem się zapóźnieni klienci, mimo ciemności wciąż chodzący między sklepami, bardzo rozsądnie oddalali się, tak że kiedy podszedł do mnie Szurik, w pobliżu nikogo już nie było. Na pierwszy rzut oka dookoła panowała idylla — sylwetki sklepików i kiosków spożywczych zasypywał równomiernie śnieg, świeciły mgliste kule latarni, a bijące z wież strażniczych Fortu promienie reflektorów ledwie, ledwie były widoczne przez szczelną zasłonę kręcącej się między domami zawiei.

I wszędzie śnieg: padał z nieba, leżał na ziemi, zdawało się, że niebawem pokryje ten świat i na zawsze go pogrzebie pod swoim ciężarem...

— Nie czekajcie na mnie, sam dojdę. — Jermołow odprawił samochód, podszedł do mnie. — A teraz opowiadaj.

— Nie ma o czym opowiadać. — Westchnąłem ciężko. — Muszę zasuwać na Północ. A ty jak, jeszcze nie przemyślałeś?

— Kiedy?

— Im prędzej, tym lepiej. — Wstrząsnąłem ramionami, zrzucając śnieg. — Tylko pamiętaj, że ty organizujesz zapasy.

— Werbunek jak zawsze? — upewnił się Szurik.

— Tak... — Zamyśliłem się. — Dasz radę zdobyć teleport ustawiony na okolice Fortu?

— Wiesz, ile to kosztuje? — Jermołow najwyraźniej miał zamiar postukać się palcem w czoło, ale dał spokój.

— Ile?

— Dwadzieścia rubli srebrem!

— Bierz, życie jest droższe od pieniędzy. Jeszcze trzeba zabrać odpowiednio zaopatrzoną apteczkę. A, właśnie! Nie zapomniałeś o ekomagu?

— Trzymaj. — Podał mi dwa szare groszki i wytrzeszczył oczy, widząc, że od razu zaczynam je przeżuwać.

— Co się wybałuszasz? Nie widzisz, że marnie ze mną? — Połknąłem okropnie gorzką ślinę, powstrzymując się od wymiotów.

— Mocny jesteś! — Szurik rozłożył rękę. — Ja to świństwo ledwie łykam z popitką.

— Wierz mi, że to nie najgorsze, czego zdarzyło mi się próbować. — Rzuciłem narty i plecak w skrzypiący śnieg. — Dobra, do rzeczy: masz jakieś propozycje?

— Powiedz mi coś tylko. —Jermołow wyszedł z kręgu światła, padającego z przymocowanej do ściany jednego z wagoników latarenki. — Kto to opłaca?

— Ja. Tak że jeśli będziesz się podliczał, miej sumienie. Moje możliwości finansowe nie są nieograniczone.

— Cholera, nic już nie rozumiem w tym życiu. — Szurik wydmuchnął obłok pary. — Dobrze, słuchaj więc. Dzisiaj w nocy ciężarówka wyjeżdża do Łudina. Jeśli zdążymy, przenocujemy w Lodowej Chatce, a rano przejdziemy Granicę.

— A jaki jest sens gnać maszynę nocą? — zdziwiłem się.

— Tam będzie oddział połączony nasz i Patrolu. Wojewoda tak zarządził — nieco mętnie wyjaśnił Szurik. — Mają sprawdzić drogę, zmienić chłopaków na strażnicy w Łudinie.

— Jeszcze nie wybili miastowych?

— Nie, porządnie się tam okopali.

— A czemu nocą? Do rana nie można wytrzymać?

— A jaki sens w dzień robić objazd? Wszystko będzie jak trzeba. A poza tym przyda się niespodziewana inspekcja.

Po przemyśleniu uznałem, że propozycja Jermołowa wybawi nas od wielu najzupełniej niepotrzebnych problemów.

— Zdążysz z zaopatrzeniem?

— A co jest do zdążania? — prychnął Jermołow. — W magazynie wycyganię wszystko, co potrzeba. Jeszcze niezłą zniżkę dostanę. Broń dla ciebie brać? Z tym gorzej, ale też się załatwi.

— Na razie się obejdzie. Lepiej mi zdobądź amulet ochronny. I weź jakiś lepszy, cena nie gra roli.

— No nie wiem, nie wiem. — Szurik miał wątpliwości. — Coś tam na pewno przywlokę, ale z czarodziejskim barachłem u nas trudniej. Nie wiadomo, czy zdobędę coś lepszego, niż tutaj można kupić.

— Przynieś, co jest. Za późno biegać po sklepach. — Obejrzałem się na opustoszałe rzędy. Jakże iść na Północ bez amuletu odchylającego tor pocisków? Kula, jak wiadomo, głupia jest...

— Zaliczkę daj. — Szurik pociągnął mnie za rękaw. — Forsa na stół.

— Ile?

— Najmniej dwudziestkę na teleport, dziesięć na sprawunki i moja dycha. Chociaż ze mną możesz się rozliczyć później, pośpiechu nie ma.

— Trzymaj. — Zacząłem odliczać monety. Suma, która jeszcze pół godziny temu wydawała się taka wielka, zaczynała topnieć w oczach. — A na zaopatrzenie dziesięć rubli srebrem to nie za dużo trochę?

— Z normalnym amuletem będzie w sam raz. — Jermołow chował pieniądze po kieszeniach, najwyraźniej będąc pod wrażeniem mojej zamożności. — Gdzieżeś tyle mamony wytargał, Śliski?

— A jaka to dla ciebie różnica? Wytargałem to wytargałem.

— Dobra, szlag z tobą, bogolu. Muszę lecieć. — Rozejrzał się. — Gdzie będziesz czekał?

— Wiesz, gdzie jest videosalon w budowlanym wagonie?

— No.

— Tam będę. — Wziąłem narty i plecak. Chociaż w salonie nic się nie przekąsi, ale przynajmniej pies z kulawą nogą nie zainteresuje się, kim jesteś i dlaczego nie idziesz do domu. I co najważniejsze, pracują tam do późna. W każdym razie na pewno jeszcze nie zamknęli.

Miałem rację. Niedbale kiwnąłem temu samemu bileterowi i usiadłem na poprzednim miejscu.

— Ostatni seans — uprzedził chłopak.

— Rozumiem. — Położyłem nogi na plecaku, oparłem się plecami o ścianę i natychmiast zadrzemałem, a obudziła mnie dopiero głucha cisza. Jak się okazało, film dobiegł końca, telewizor wyłączyli.

Ziewnąłem szeroko, zebrałem manatki i wyszedłem na ulicę. Rześko. Miałem nadzieję, że Szurik nie każe na siebie długo czekać, w videosalonie też nie palili zbyt mocno. Nic się nie zagrzałem. Tylko przeziębienia mi jeszcze brakowało.

Szum mocnego silnika usłyszałem na długo przedtem, zanim stareńki wojskowy ural zjechał z drogi i skierował się na plac targowy. Szofer zgasił światła, ale silnika nie wyłączał, a to znaczyło, że to właśnie ta maszyna, o której mówił Szurik. Aha, oto i on sam wyjrzał spod plandeki pokrytej czarodziejskimi znakami.

— Właź! — Wysunął do mnie rękę i bez wysiłku wciągnął na górę.

— Czołem wszystkim! — przywitałem się z chłopakami siedzącymi w skrzyni na ławkach umocowanych wzdłuż boków wozu, ale nie przechodziłem dalej.

Ludzie zareagowali na moje pojawienie się dość umiarkowanie: ktoś odmachnął ręką, ktoś zamruczał pod nosem. Nie do mnie im było, krótko mówiąc. Nie do mnie... Ale to i lepiej, w rzeczy samej.

— Długo będziemy jechać? — spytałem, siadając obok Szurika i przyglądając się gotowym do najwyraźniej długiej drogi pogranicznikom.

Było ich dwudziestu, przy czym o ile tuzin miał na sobie mundurowe półkożuszki, to pozostali odziani byli podobnie jak ja: nieważne co, ważne, żeby było ciepło. Od razu widać, że z Patrolu. Tam zawsze na pierwszym miejscu stawiano praktyczność. I broń mieli o wiele mniej „multifunkcjonalną”. Większość patrolowców trzymała pod ręką różnorodne strzelby myśliwskie, a pogranicznicy preferowali raczej karabiny Kałasznikowa. I białej broni — wszelakich toporków, szabli i maczet — posiadali znacznie mniej. Cóż, każdemu, co mu potrzebne.

— Będziemy nad ranem, a może i wcześniej. — Szurik podał mi pudełko od zapałek, w którym, sądząc z odgłosu, znajdowała się pojedyncza pigułka. — Masz teleport, schowaj gdzieś.

— Aha, dawaj. A co z amuletem?

— Trzymaj. — Jermołow pogrzebał chwilę w kieszeni, a potem włożył mi w dłoń kryształowy orzech „Tarczy Wiary”. — Nic lepszego nie znalazłem.

— Dobrze, niech będzie. — Rozpiąłem kufajkę, wyciągnąłem zza kołnierza swetra łańcuszek i powiesiłem amulet obok krzyżyka. Nie najgorsze rozwiązanie — w razie normalnego ostrzału zawsze zdążę znaleźć kryjówkę. Jeżeli, oczywiście, nie przyłożą mi z czegoś poważniejszego. — Wszystko zdążyłeś załatwić?

— Jasne! — Szurik poklepał wypchany plecak. — Tylko potem się podzielimy, nie mam ochoty teraz się z tym bawić.

— Jak potem, to potem — zgodziłem się i upewniłem, patrząc na kaburę z pistoletem Makarowa przy jego pasie: — Jak u ciebie ze srebrnymi kulami?

— Cztery. Deficyt mamy, cholera. A jeszcze chodzą słuchy, że srebro niebawem podrożeje. Wtedy będzie w ogóle bryndza! — Maszyną zarzuciło, Jermołow przytrzymał się ławki, rzucił mi otwartą ładownicę z nabojami kalibru dwanaście. — Masz.

— A to co?

— Mały uniwersalny zapas. — Szurik uśmiechnął się. — Pierwsze cztery naboje to ósemki z posrebrzanym śrutem, następne cztery zapalające. Na wszelki wypadek.

— Aha, to dobrze, bo wypadek bywa wszelki. Tylko te posrebrzane ósemki są jak dla umarłego kadzidło. Trzeba będzie posiekać srebrnego rubla. — Położyłem ładownicę na ławkę i zaciągnąłem do oporu rzemień przytrzymujący brezentową osłonkę okna. — A jak w ogóle sprawy?

— W jakim sensie? — Szurik wziął od sąsiada z lewej pięciolitrowy kanister, pociągnął długi łyk i podał mi pojemnik. — Pociągnij sobie pobudzacza, tego pewnie jeszcze nie próbowałeś.

— Co nowego w Forcie? — Odpiłem tracącego jabłkowym kwasem napitku, wytarłem usta rękawem i oddałem kanister. — Niezłe. Głowa prawie przestała mnie boleć.

— Świetna rzecz! — zgodził się ze mną Szurik. — I sen odgania.

— Nie mogłeś wcześniej powiedzieć? Zamierzałem przespać się w drodze. — Wyjąłem tabliczkę czekolady. — Chcesz?

— A daj — odparł Jermołow. — A w Forcie nic nowego. Patrol i Garnizon teraz są pod dowodzeniem Drużyny, z naszego oddziału prawie wszyscy się rozproszyli. Krzyż został komendantem kompanii dalekiego zwiadu.

— Mówiłeś. — Kiwnąłem głową.

— Tak? Nie pamiętam. — Szurik wzruszył ramionami. — Chobot przeszedł do niego, Kot poszedł na własne rozrachunki. Jan Rewień i Stas Topolew, tak jak ja, wstąpili do pograniczników. Chirurg ostatecznie osiadł w klinice, ale o naszych nie zapominają. Niedawno Druid natknął się na śnieżne robale i gdyby nie Chirurg, musieliby mu odjąć nogę. Co jeszcze? Baszarowa postrzelili podczas rajdu. Łymar przeniósł się do pierwszej kompanii i zginął na Północnej Promzonie. Dimkę Prokopiewa zarżnęły wilkołaki. Tak sobie tutaj żyjemy.

— Rozumiem. Bractwo jeszcze nie przeszło do Mglistego?

— A gdzie tam! Rozmawiałem ostatnio z Klimem. Planują przenosiny na przyszłe lato.

— Mózgotrzepy nadal można dostać na każdym rogu?

— Nie, Drużyna wymyśliła jakąś sprytną maszynkę, która ponoć wyczuwa narkotyki na dwa kilometry. Jeszcze tego lata wszystkich handlarzy powywozili.

— Świetnie! — Ucieszyłem się.

Ze zdziwieniem zobaczyłem, że jeden z pograniczników wyciąga gitarę. Widać nie tylko pobudzacz wypili. Ale się wstawili!

Stoję przy oknie, żal, że nie z tamtej strony,

Tu u nas zimno, tam milo, przytulnie,

Stoję przy oknie i zdaje mi się, że nigdy,

Przenigdy nie znajdę kluczy od domu...

— Słuchaj jeszcze. — Jermołow trącił mnie w bok. — Denis Sielin niedługo zostanie ojcem.

— Co ty gadasz? — Nie chciałem wierzyć.

— Naprawdę!

— Ustatkował się czy jak?

— Jasne! — zarżał Szurik. — Garbatego dopiero grób wyprostuje.

— Zgadza się — przyświadczyłem, próbując usadowić się wygodniej na twardej ławce. Diabli, i dlaczego tak rzuca? Wszystko, co mogłem, już sobie odbiłem, a nie przebyliśmy jeszcze nawet jednej trzeciej drogi.

— Jak dojedziemy do trasy Miasto-Łudino, droga zrobi się lepsza — rzekł z uśmiechem Jermołow, widząc, że się męczę.

— Cieszę się. — Dojadłem swoją połowę czekolady, wyciągnąłem nogi i machinalnie przebierając brzęczące w prawej kieszeni monety, spróbowałem zasnąć.

Właśnie — spróbowałem to dobre określenie.

Motor warczał, chłopaki rżeli, opowiadając kawały, a śpiewak aż nadrywał płuca. Żeby jeszcze umiał śpiewać, ale widać już we wczesnym dzieciństwie przebiegło mu po uszach całe stado słoni. Fałszował, aż żałość brała. A repertuar jak najbardziej pasował do chwili:

Nie kładźcie mnie w przema-a-arzniętą ziemię,

Poczekajcie do wiosny i w błocie zako-o-opcie,

A teraz was proszę,

Zostawcie moje martwe cia-a-ało w przydrożnym śniegu,

I na do-o-obrą pamięć pięć razy wystrzelcie...

Mimo to zasnąłem prawie natychmiast. Taki to i pobudzacz mi dali...


Rozdział 4


Sopel! Sopel!

— Czego?! — Obudziłem się natychmiast. — Co jest?

— Pora na nas. — Szurik Jermołow chwycił plecak, odchylił brezent i wyskoczył z samochodu.

Niczego nie mogłem skojarzyć — gdzie jesteśmy, ile czasu minęło... Wiedziałem tylko, że panuje jeszcze noc. Na zewnątrz ciemno, ani jednego ognika, ani jednej gwiazdki. Pogranicznicy zamierzali jechać dalej, więc czemu myśmy mieli wysiąść?

— Wyłaź prędzej, i tak nadłożyli dla nas drogi — syknął zaglądający pod plandekę Jermołow, przejął ode mnie narty. — Ruszaj się.

Podałem mu plecak i ładownicę, zarzuciłem na ramię futerał ze strzelbą, zeskoczyłem na śnieg. Ural natychmiast zaryczał motorem, wypuścił z rury wydechowej kłąb śmierdzącego dymu i potoczył się drogą.

Diabli, ale zimno! Dobrze jeszcze, że na świeżym powietrzu mózg się trochę oczyścił.

— Gdzie jesteśmy? — Rozejrzałem się na boki, próbując odnaleźć jakiś punkt orientacyjny. Na próżno — ciemno choć oko wykol, jakby nie tylko słońce, ale też księżyc z gwiazdami pożarł potwór. Miałem wrażenie, że wysadzili nas pośrodku pustego pola, żebyśmy sobie sami dalej radzili. Jak tutaj się zorientować, dokąd należy pójść?

— Widzisz tamten las? — Szurik skończył przypinać narty. — Zaraz za nim przebiega Granica. Do rana przeczekamy w Lodowej Chatce, a o świcie ruszymy dalej.

Przyjrzawszy się, rzeczywiście dostrzegłem ledwie widoczny ciemny pas niedalekiego lasu i zrobiło mi się lżej — niewiele do niego pozostało.

— Chodź szybciej — pogonił mnie znowu Szurik. — Jeszcze natkniemy się na rangersów. Do Łudina rzut beretem.

— Zaczekaj — zatrzymałem go, zapinając na walonkach paski nart. Oddychałem miarowo, przyzwyczajając się do napływających z północy rozproszonych fal energii. Ależ kiedyś było sympatycznie, gdy w ogóle ich nie zauważałem! Te nowe zdolności są równie miłe, jak hemoroidy. — Rozejrzę się trochę i pójdziemy.

Świeże powietrze ostatecznie oczyściło mi myśli, usunęło resztki snu, dlatego nie zamierzałem brnąć na oślep, ale najpierw zlustrować okolicę czarodziejskim wzrokiem. I, sądząc po ledwie widocznej zielonkawej poświacie na śniegu, między nami a lasem czaiło się jakieś cholerstwo. Może kolonia grzybów szronowych, może śnieżne robale zbudowały gniazda.

— Musimy to ominąć — oznajmiłem Szurikowi, który tymczasem wyjął jakąś drewnianą szkatułkę. — Na wprost nie można, jest zasadzka.

— Rozumiem. — Jermołow uchylił wieczko i uważnie przyjrzał się kryształowej kuli wielkości mandarynki. — Tak, jasna cholera! Gówniane oko czarta! Nic nie widać!

— A cóż to takiego? — Zajrzałem mu przez ramię, ze zdziwieniem obserwując, jak zielonkawe ogniki w głębi kuli układają się w mapę, na której mrugała samotna czerwona kropka. Migoczące na krawędziach mapy cyfry nic mi nie mówiły, a zielony krzyż z literami W i Ł nie mógł być niczym innym, jak oznaczeniem wioski Łudino. — Nawigacja satelitarna czy co?

— Jaka satelitarna?! Z byka spadłeś? — Szurik potarł kryształową kulę. — Magiczna. W Gimnazjonie jakaś mądra głowa wymyśliła aparat, a nasi podgrandzili. Danych do map dostarczyli, nastawiali latarni orientacyjnych. I teraz tego używamy.

— Ile to kosztuje? — zaciekawiłem się.

— Nie wiem, to służbowe. Cholera, tylko wzrok psuje — poskarżył się Jermołow. — Dobrze, wiemy mniej więcej, dokąd teraz pójść. Gdzie, powiadasz, ten niebezpieczny obszar?

— Plama jest o sto pięćdziesiąt metrów na wprost. — Popatrzyłem w ciemne niebo zaciągnięte niskimi chmurami i skuliłem się mimo woli: zdawało mi się czy naprawdę na horyzoncie zalśniły bladobłękitne odblaski zorzy? To nie wróżyłoby nic dobrego.

— Rozumiem. — Szurik zakreślił ołowianym sztyftem koło na powierzchni kryształu, a kula zajaśniała miękkim, pomarańczowym blaskiem. — To, żeby przypadkiem nie wleźć.

— Słuchaj, a nie można nas namierzyć przez to cudo? — zaniepokoiłem się, kiedy Jermołow zamknął pudełko i powiesił je sobie na szyi.

— Nie, pracuje tylko na odbiorze. I jest w dodatku ekranowane. Dobrze, kulamy się.

— Poczekaj?

— Czego znowu?

— Słyszysz? — Przechyliłem głowę i odciągnąłem ucho futrzanej czapki.

— Co mam słyszeć?

— Jakby wycie wilka.

— I niech sobie wyje. — Jermołow ruszył w stronę lasu.

Przedzieranie się przez zaśnieżone pole, nawet na szerokich myśliwskich nartach, było atrakcją raczej średnią. Mało tego, że pot spływał strumieniami, to cały czas trzeba uważać, bo jeszcze z zaspy wychynie kikimora albo listopadowy płastun. A przecież należy przy tym sprawdzać drogę wewnętrznym wzrokiem, żeby nie wpakować się w jakąś bryndzę. I chociaż pośrodku pustego pola niebezpieczne miejsca rzadko się zdarzają, kto wie czy śnieg nie przyprószył jakichś ruin?

Udało nam się przebrnąć bez komplikacji mniej więcej trzy czwarte drogi, a potem Szurik nieoczekiwanie zatrzymał się, żeby zerknąć na kryształową kulę.

— Nic nie czujesz? — Pociągnął nosem.

— Północą pachnie — odparłem, kilka razy głęboko wciągając mroźne powietrze. — Nadpłynęły...

— Zgadza się. — Jermołow był całkowicie spokojny. Przygarbił się, odwrócił od coraz silniejszego wiatru. — Myślisz, że nie zdążymy dojść do lasu?

— Nie, musimy się okopać. — Potrząsnąłem głową, czując, że zaczyna mi zatykać uszy. — Burza zaraz nas nakryje.

— Szlag jasny. Niech to cholera weźmie — zaklął, wpatrując się w niebieskie rozbłyski nad lasem, ale nie sięgał po zawieszoną przy pasie saperkę.

— Czego stoisz? Kopiemy! — Trąciłem go. — Ja się zajmę teraz okręgiem ochronnym.

— Nie wysilaj się! — Jermołow wydobył z wewnętrznej kieszeni telefon komórkowy, założył baterię i zaczął gorączkowo naciskać guziki. — Zaraz wszystko będzie.

— A tobie co odbiło?! — zawołałem, przekrzykując świst wiatru. — Do nieba chcesz dzwonić?! SOS wzywać?

— Wszystko, idziemy. — Schował telefon, pochuchał na zdrętwiałe od mrozu palce. — Ruszaj się, mówię, ładunek nie wystarczy na długo, musimy dotrzeć do lasu.

— A co właściwie zrobiłeś? — spytałem. Nic nie pojmowałem, miałem wrażenie, że znaleźliśmy się w oku cyklonu. Wokół wichura, a u nas cisza taka, że słychać skrzypienie śniegu pod nartami.

— To nie telefon, ale czarofon. Aktywowałem „Serce burzy” — odpowiedział Szurik, ciężko dysząc. Schował głowę w ramiona, kiedy w pobliżu uderzyła szafirowa błyskawica. — Jest w nim piętnaście albo nawet dwadzieścia zaklęć. Akumulator ma tylko kryształowy, karat na trzydzieści, więc na długo nie wystarczy.

— Gdzie zdobyłeś?

O mały włos byłbym skręcił w bok, widząc pędzącą mi na spotkanie ścianę śniegu. W lazurowych odblaskach niedalekich błyskawic tumany niesione zawieją przez chwilę przybierały kształty polatujących nad ziemią piekielnych stworów, a przestrzeń dookoła dosłownie trzeszczała od przepajającej ją magicznej energii. Aż mrówki chodziły po skórze, kiedy oglądałem burzę magiczną z tak niewielkiej odległości.

— A kupiłem za twoje pieniądze. — Szurik ledwo się powstrzymał, aby nie wypuścić serii w jadącego na skrzydlatym koniu trzyrogiego potwora, ale ten rozleciał się i zamienił w chmurę ginących w ciemności śnieżynek. — Trzeba było trochę dopłacić...

— Ale kto to klepie? — Oparłem się ciężko na kijkach, kiedy wreszcie dobiegliśmy do drzew i napór magicznej zawiei nieco osłabł.

— Nie mam pojęcia. Handlarze się nie spowiadają. — Jermołow sprawdził czarofon, potem kryształową kulę nawigacji i odwrócił się do mnie. — Zerknij, co tam mamy z przodu, dobra?

— Nabijasz się ze mnie? — zdenerwowałem się. — Teraz włączyć magiczne widzenie to jak oglądać fajerwerki przez noktowizor. Oślepnę.

— Dobrze, więc chodźmy, to nie pierwszyzna. — Machnął ręką i zaczął powoli przedzierać się między drzewami. — Osłaniaj mnie.

— Jasne — mruknąłem, ruszając za nim.

— Stój! — Szurik zamarł prawie natychmiast i zaczął skręcać w lewo. — Nie wleź na jeżownik, tutaj jest liana.

— Widzę — odpowiedziałem i nieoczekiwanie zobaczyłem, jak odblask lazurowej błyskawicy cieniutką nitką pomknął w głąb lasu. — Nie ruszaj się!

— Czego? — spytał cichutko, z miejsca zamierając. Nie odwracał nawet głowy w moją stronę.

— Na dziewiątej gniazdo pająka północnika. Dolne nici ciągną się wprost przed tobą.

— Zrozumiałem. Obchodzimy powoli.

— A może palniemy?

— Po co? Nabojów szkoda. Lepiej obejdźmy.

Ostrożnie przechodząc pod ledwie widoczną nicią, która mogła bez wysiłku rozciąć nieostrożnego człowieka na dwoje, weszliśmy do gęstego świerkowego lasku i jak najszybciej oddaliliśmy się od niebezpiecznego miejsca. Weszliśmy już dość głęboko po zasypanej śniegiem myśliwskiej ścieżce, kiedy rozległo się przenikliwe pikanie i Szurik wsunął rękę do kieszeni półkożuszka.

— Cholera, bateria się kończy! — zaklął, patrząc na zmętniały ekran. — Zaraz zdechnie. Muszę załadować nowy akumulator.

— Aż boję się zapytać, czy zaklęcie od razu zniknie, czy podziała jeszcze chwilę? — zaniepokoiłem się.

— Od razu. — Jermołow wyjął zapasową baterię, kilka razy chuchnął na złote klemy. — Dobrze, że burza poszła już dalej.

— Jakiś ty mądry — zadrwiłem, czujnie obserwując igły najbliższych świerków, których koniuszki ledwie zauważalnie iskrzyły się błękitnawo. — Tutaj jest tyle energii rozlanej, że strach. Jak się toto rozładuje, różnica potencjałów nas załatwi.

— Co robić? — Szurik popatrzył z obawą na migoczący ekran czarofonu.

— Stój, jak stoisz. — Podszedłem do niego, próbując na wzór Gospodarza skręcić i wywrócić na nice przestrzeń. W głowie się zakręciło, we krwi zagrała magiczna energia, ale kiedy czarofon wyłączył się, zakłuło mnie tylko serce, a na plecy jakby spadło parę worków cementu. Od tego ciężaru świat rozpływał się przed oczami, ulegał zniekształceniu, a barwy zupełnie zniknęły, zastąpione przez różne odcienie ciemności. Najważniejsze jednak, że wyrwaliśmy się z magicznego pola.

— Co z tobą? — Jermołow zajrzał mi w oczy. — Bardzo źle?

— Dobrze raczej nie jest. — Otworzyłem szeroko usta, łykając powietrze, i zacząłem powoli rozplątywać otaczający nas kłębek magicznych pól. Ostrożnie ciągnąc za koniuszki linii siłowych, dopiero po którejś próbie mogłem osłabić tarczę w takim stopniu, w jakim to było konieczne. Wystarczy, dalej samo się będzie robić.

— A czemu jest tak ciemno? — Szurik rozglądał się ze zdumieniem.

— Nie szarp się! — syknąłem na niego, sprawdzając wykonaną pracę. Wszystko w porządku: potencjały powinny się wyrównać do rana. — Daleko jeszcze do chaty? Żebyś nie musiał mnie targać na własnych plecach.

— Hej, ty się trzymaj lepiej. — Szurik wziął sobie moje słowa do serca. — Niewiele zostało, myślę, że nawet nie wiorsta.

I nie mylił się. Kiedy tylko dotarliśmy do polany z Lodową Chatką, zataczałem się ze zmęczenia, a zdrętwiała do łokcia prawa ręka paliła żywym ogniem. W dodatku głowa ciążyła, jakby była z ołowiu. A i wzrok jakoś nie chciał wrócić — nic nie widziałem. To znaczy, jeśli przypatrywałem się czemuś konkretnemu, wszystko było normalnie, ale jeśli choć trochę się odprężyłem, otaczające mnie przedmioty momentalnie rozpływały się w szare plamy.

— Chwila. — Szurik zatrzymał się i uważnie obejrzał dom, który od mojej ostatniej tu bytności nie zmienił się nawet na jotę. Nawet na zasłaniającej jedno z okien desce widniały dziury po kulach. — Ktoś tam jest.

— Tak, dymem czuć. — Pociągnąłem nosem.

— Dymem też. — Jermołow zrzucił plecak, zdjął narty i ujął AKM. — Idź, będę cię osłaniał.

Odpiąłem deski od walonek, sprawdziłem tajgę i zacząłem ostrożnie podchodzić do chaty, trzymając się jak najdalej od drzwi i okien.

Diabli, dlaczego ten śnieg tak głośno skrzypi! Jeszcze wszystkich pobudzę. Jedna nadzieja — że przypadkowi ludzie tu nie zaglądają, a z nieprzypadkowymi nie mamy spraw. Żeby tylko przy zaskoczeniu się nie postrzelać.

Kiedy dotarłem do ściany z bierwion, wstrzymałem oddech i zacząłem obchodzić chatę zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Dotrę do drzwi, a tam już...

— Rzuć broń! — poradził mi zza pleców spokojny głos pewnego siebie człowieka.

Wahałem się przez chwilę, głównie po to, żeby dać Szurikowi czas zorientować się w sytuacji, a potem powoli rozłożyłem ręce, ale tajgi nie rzucałem.

— Nie wygłupiaj się, Sława, zabieraj spluwę — nie mniej spokojnie powiedział Jermołow. — Nie poznajesz?

Powoli się odwróciłem i popatrzyłem na Sławę Zwieriewa, który już przerzucił przez ramię pas pepeszy. Sława był handlarzem z Łudina, przez niego upłynnialiśmy kiedyś większą część znalezionych na Północy rzeczy. Tak, dobre to były czasy...

— Teraz poznaję — mruknął Sława i wskazał wejście do chaty. — Idziemy?

— Jesteś sam? — spytał Jermołow, zanim przekroczył próg.

— Sam. — Sława puścił nas przodem, starannie zamknął drzwi. — Rozgośćcie się.

— Oho! A tutaj już i kolacja gotowa! Tośmy w porę zaszli — ucieszył się Szurik, patrząc na gotujące się w kociołku ziemniaki.

— Ciebie byśmy może zeżarli — burknął niezbyt uradowany naszym przybyciem Sława.

— Można by pomyśleć, że sam pożywiasz się Duchem Świętym — prychnął Szurik. Napotkawszy mój wzrok, ruchem oczu wskazał sufit.

Skoncentrowałem się na chwilę, a potem pokręciłem przecząco głową. Na podstryszu nie było nikogo. Pod podłogą też tylko myszy się ukryły. Miałem teraz zdolności cały czas pod ręką, ukrywających się ludzi zobaczyłbym natychmiast.

— Szura, ty... — Zdjąłem czapkę uszankę, chciałem przypomnieć mu o pozostawionych w lesie plecakach, ale Jermołow od razu odgadł, o co chodzi, i potrząsnął głową. Chwycił kociołek z ziemniakami, wyszedł na ganek i wylał zielonkawą wodę.

— Samosiejka? — postanowił z jakiegoś powodu upewnić się, kiedy wrócił.

— Nie widzisz czy jak? — Sława usiadł przy otwartym piecyku, dorzucił do ognia polano. — A wyście tak sobie przyszli bez bagażu?

— A czego nam jeszcze potrzeba? My jak dzieci, łatwo nas wykarmić. — Rozpiąłem kufajkę, usiadłem na podłodze. W głowie od razu zaszumiała krew, ściany i sufit zamgliły się, ale to wszystko było niczym w porównaniu z bólem szarpiącym prawą rękę.

— Jeśli idzie ci o nasz wkład w kolację, nie masz się czym niepokoić. — Jermołow, który wrócił po mój plecak, wszedł do izby. — Też mamy coś niecoś.

— Ale skąd, tylko się dziwię. — Zwieriew nawet się nie uśmiechnął. Nabrał w kociołek roztopionego już nieco śniegu ze stojącego przy piecu wiadra. — Kartofli wystarczy dla wszystkich.

— Dobrze, to daj. — Szurik rozpiął mój plecak, wyjął czekoladę. — Będziesz?

— Tylko zęby się psują — skrzywił się Sława, który nie cierpiał słodyczy.

— Mamy jeszcze spirytus! — ucieszył się Jermołow, odczytując naklejkę na litrowej butelce. — Medyczny!

— Cieszę się w waszym imieniu. Muszę niedługo iść — znów odmówił Zwieriew, stawiając kociołek z ziemniakami na piecu. — A tak w ogóle to nie kolacja, tylko śniadanie. Już świta.

— Coś taki sztywny? — przyczepił się Szurik. — Wypilibyśmy, możesz wyjść parę godzin później.

— Nie mogę, mam sprawy.

— Pracuś. — Jermołow z niezadowoloną miną schował spirytus do plecaka. — Jakie o tej porze można mieć sprawy?

— Normalne, innych się nie tykam. — Sława wzruszył ramionami i podrapał się w koniuszek długiego nosa.

— A jak się żyje z miastowymi? — Szurik zmarszczył brwi i spojrzał na naszego dawnego partnera. Ten skrzywił się tylko, wyjął chustkę i otarł spoconą twarz. Postarzał się cokolwiek i schudł bardzo. I łysina zajęła już prawie całą głowę. A przecież nawet jeśli był od nas starszy, to ledwie parę latek, nie więcej.

— Zwyczajnie się żyje, nie skarżę się. — Pomieszał drewnianą łyżką zaczynającą wrzeć wodę. — Komu ręce do dupy nie przyrosły, nie zginie przy żadnej władzy.

— Święte słowa! — przytaknął Szurik, rozłamując czekoladę. — A dlaczego nie siedzisz w domu?

Usadowiłem się wygodniej, przymknąłem powieki, ale natychmiast przed oczami popłynęły różnobarwne kręgi. Westchnąłem z rezygnacją, włożyłem rękę do kieszeni i zacząłem przepuszczać monety między palcami. Pomogło kolejny raz.

— Mówię, że mam sprawy. — Zwieriew nie zamierzał się spowiadać. — A was co sprowadza? Dawno nie leźliście na Północ?

— Nas ze Śliskim przywieźli do waszego kordonu — zełgał Szurik. — I postanowiliśmy przy okazji sprawdzić jeden schowek, do którego mało kto zaglądał.

— Jasne. — Sława udał, że uwierzył, a może zresztą uwierzył naprawdę. — Już prawie gotowe.

Zjadłszy na szybko ziemniaki, po których w ustach został jakiś nieprzyjemny posmak, pogadaliśmy jeszcze trochę o niczym, ale Sława śpieszył się do swoich sławetnych „spraw”.

— Zrobił się jakiś dziwny — ziewnął szeroko Jermołow.

— Racja — zgodziłem się. — Prześpij się, a ja popilnuję. Za parę godzin będzie można iść.

— A ty?

— Na razie mi się nie chce. — Usiadłem na podłodze, oprałem się plecami o ścianę.

— Dobra. — Szurik ziewnął jeszcze raz. — Ty chociaż podrzemałeś w samochodzie, bo ja cały czas gadałem z chłopakami.

— Poszedłbyś, nieboraku, plecak wziął.

— Nic się z nim nie stanie.

— Więc śpij, dopóki można. — Zgasiłem stojącą na rozeschniętym kredensie świecę, potarłem opuszkiem kciuka pierwszą z brzegu monetę.

Dziesięciorublówka z Gagarinem. Rubel z wgnieceniem pośrodku. Zgięte dziesięć kopiejek. Pięć rubli z pociętym brzegiem. Stara dwurublówka. Jeszcze jedna dwurublówka, ta ze startą krawędzią. Porysowany rubel...

— Sopel — Szurik przerwał mi nie w porę.

— Co?

— Kiedy szliśmy przez las, nie zdawało ci się, że ktoś nas śledzi?

— Nie.

— Na pewno? Kiedy wyszedłem na ganek, jakbym poczuł czyjś wzrok.

— Chrzanisz.

— A idź ty w cholerę! — obraził się Szurik i odwrócił do ściany.

Znów zająłem się monetami, ale słowa kompana nie chciały mi wyjść z głowy. Może moje czucie takich rzeczy uległo stępieniu? Rzeczywiście, parę razy kątem oka dostrzegałem rozmyty ruch, ale myślałem, że mi się zdaje. Mógł przecież wiatr po prostu zdmuchnąć śnieg z gałęzi. Takimi bzdurami można sobie głowy nie zawracać.

...Nowiutkie pięć rubli. Wytrawione kwasem pięćdziesiąt kopiejek...



— Sopel, śpisz? — Szurik uniósł się na łokciu po półtorej godziny. Zbudziło go pikanie czarofonu.

— Nie.

— Aparat melduje, że magiczna burza skończyła się!

— Zbierajmy się więc. — Wstałem z podłogi. — Zaraz zacznie świtać.

— No to idziemy. — Zaspany Szurik dopił wodę ze szklanego słoja, odstawił go z powrotem na kredens. — Może coś zjemy?

— W drodze.

— Czemu jesteś taki zły? — Przyjrzał mi się uważnie.

— Bo się marnie czuję — przyznałem się.

— Przeziębienie?

— Nie, głowa mnie tylko boli. — Zarzuciłem na ramię plecak, uchyliłem drzwi, ze strzelbą w ręku wyjrzałem na zewnątrz. Nikogo. — Zbieraj się szybciej.

— Nie zapomnij nart — upomniał mnie Szurik, ale już wyszedłem na krzywy ganek.

Ależ mroźnie. Za to na świeżym powietrzu znowu w głowie chociaż trochę się przejaśniło. Nic innego, tylko nawdychałem się w chacie dymu, dlatego mnie zamroczyło.

Przytrzymując jedną ręką broń, pochyliłem się, żeby nabrać garść śniegu, i w tej chwili coś mnie uderzyło w plecy. Straciłem równowagę, upuściłem strzelbę i przetoczyłem się przez głowę. Nie dałem rady wstać natychmiast, znów upadłem, unikając zębów wielkiego białego wilka, które kłapnęły mi tuż przy twarzy. Nie próbowałem nawet odpełznąć, wyszarpnąłem zza pasa szeroki nóż i przejechałem nim po gardle próbującego mnie capnąć za nogę zwierzęcia. Gęsta sierść osłabiła uderzenie, ale ciężkie ostrze naruszyło chrzęści.

Tylko że wilka to nie powstrzymało! Na chwilę przypadł do ziemi, a potem znów rzucił się naprzód. Zamachnąłem się szeroko, z całej siły uderzyłem go w głowę, lecz klinga poszła w bok, rozcinając lewe ucho.

Ważące nie mniej niż cetnar cielsko zwaliło się na mnie, wbijając w zaspę. Wczepiony w gęstą sierść, próbowałem utrzymać zębaty pysk na odległość wyciągniętych rąk. Przy tej okazji spojrzałem prosto w ślepia bestii.

Takie oczy za nic w świecie nie mogły należeć do wilka! To były ludzkie oczy!

Przemieniec!

Napastnik jednym ruchem wyswobodził się z mojego uchwytu i odskoczył w bok, ale w tym momencie gruchnął wystrzał z pistoletu. A potem jeszcze trzy, jeden po drugim. Oczy przemieńca zmętniały, stracił swoją grację ruchów i niezgrabnie zarył mordą w śnieg.

— Dzięki — tylko tyle potrafiłem wykrztusić, kiedy wreszcie udało mi się wstać. Jak to dobrze, że Szurik miał pod ręką srebrne kule.

— Popatrz. — Jermołow wzdrygnął się nagle, kiedy wilcze ciało zaczęło się powoli zmieniać, przekształcając się w martwego człowieka z czterema dziurami po kulach w plecach.

— Jakieś diabelstwo. — Odwróciłem wzrok, krzywiąc się na odgłos trzasku wracających na miejsce kości przemieńca. — Był sam, jak myślisz?

— Mnie pytasz? — Szurik schował pistolet do kabury. — Sprawdź.

— Cholera, jak mogłem go nie poczuć? — Zmarszczyłem brwi, obrzucając wewnętrznym wzrokiem las dookoła. — Ale przemieńcy to nie zwykłe wilkołaki, w stada się nie łączą. Chociaż bywają wyjątki...

— Czy on ci kogoś nie przypomina? — Szurik przewrócił na plecy trupa niewysokiego, korpulentnego mężczyzny. — Ożeż twoja mać!

Ze zdziwienia o mało nie połknąłem języka. Dron!

— A więc to tak! Co za spotkanie! Teraz jasne, gdzie przepadł! —Jermołow spojrzał na mnie. — Ale to nie takie proste. Czy on nas mógł specjalnie śledzić?

— A co za różnica? — Załadowałem do strzelby nabój z posrebrzanym śrutem, a potem wypaliłem z przyłożenia w głowę naszemu dawnemu dowódcy oddziału Patrolu. Ale nawet z prawie odstrzeloną głową widok ciała Drona sprawiał, że miałem ochotę jak najszybciej stąd pójść. Przecież śledził na pewno właśnie mnie. I mało brakowało, żeby mnie dopadł, gadzina. Czyżby chciał się zemścić za brata? Pamiętliwa swołocz.

— Przecież i tak by nie ożył — skrytykował moje postępowanie towarzysz, podniósł leżący w śniegu plecak. — Trzeba będzie przyszyć prawy pasek, szelkę i jedna kieszeń jest wyrwana.

— I szlag z kieszenią. — Wreszcie zacząłem normalnie oddychać. — Dawaj, pasek zaraz przyszyjemy i spadamy.

— Może by kule wydłubać? — zapytał Szurik, gładząc w zadumie rękojeść noża.

— Oszalałeś całkiem? — ostudziłem jego zapał.

— A bo co?

— A bo nic! —Ja bym w ogóle jeszcze nafaszerował tego wyrodka srebrem, żeby na pewno nie ożył. — Zapomnij. Wolę ci dorzucić parę rubli z góry.

— Trzymam za słowo. — Osiłek zostawił nóż w spokoju. — Dobra, nie ciskaj się. zrób porządek z paskiem. Zaraz przyniosę plecak.

— Czym mam przyszyć? — krzyknąłem za nim, kiedy skierował się do lasu z karabinem w pogotowiu. — Masz co trzeba?

— Powiedziałem przecież „zaraz”.

— To ruszaj szybciej kopytami, trzeba się stąd zabierać.

Jednak tak od razu nie udało nam się opuścić Lodowej Chatki. I na naprawie zeszło trochę czasu, i zapasy z plecaka Szurika trzeba było rozdzielić. A i trupa Drona nie mogliśmy zostawić przy ganku, odciągnęliśmy go pod drzewa i przysypali śniegiem.

Tak że odeszliśmy od chatki myśliwskiej już bliżej świtu, a do Granicy między terytorium Fortu i Północy spodziewaliśmy się w związku z tym dotrzeć dopiero w porze obiadowej. Z pogodą nam się przynajmniej udało: gdyby zawieja trwała, trzeba by przeczekać ją w chatce, a dzięki nocnej niepogodzie wszystkie ślady uległy zatarciu.

— Nikogo nie widać. — Obserwujący zaczynające się za lasem pole Jermołow opuścił lornetkę i schował się z powrotem między świerki.

— Nic dziwnego. — Uśmiechnąłem się. Zacząłem powolutku wychodzić na otwartą przestrzeń.

— Nie gadaj. — Kompan pośpieszył moim śladem. — Rangersi z Miasta często patrolują Granicę, myśliwi ciągle się pałętają. I diabli wiedzą, kto jeszcze. Pamiętaj, że na Północ nie ma innej normalnej drogi.

— Dobrze, więc chodźmy szybciej. — Przyśpieszyłem, patrząc na grę zakrzywionej przestrzeni nad polem, gdzie przebiegała Granica. Nie pierwszy raz to widziałem, ale mrówki i tak przechodziły po skórze.

Skulony mimo woli, przyjrzałem się rosnącym na przeciwległym skraju pola drzewom, których przejrzystogranatowe liście trzepotały na wietrze. Wiszący nad Granicą miraż płatał figle: oto jeszcze przed chwilą rosnący o trzysta metrów las nagle jednym skokiem oddalił się na kilka kilometrów. Ale to nie najdziwniejsze. Powoli pełznąca po niebie chmura znienacka, zupełnie jak wielka watowana kołdra, opuściła się ciemną zasłoną na pole, mętnymi strumieniami mgły rozciekła się w różne strony i zamieniła w oślepiająco biały szron. Mgnienie ciemności i przez szczelinę w pokrywających niebo chmurach zamajaczyło rozmazane oblicze słońca. Jednym słowem — dziwne miejsce.

— Nie, na wprost nie pójdziemy — zatrzymał mnie Jermołow. — Tutaj lepiej nie leźć bez pelengatora. Miny. Skręcaj na drogę.

— A tam jest czysto?

— Najprędzej.

— Jakoś nie jesteś tego za bardzo pewien — zaniepokoiłem się, brnąc w głębokim śniegu wzdłuż skraju lasu.

— Bo w zasadzie dogadaliśmy się, żeby drogi nie minować, ale czy to wiadomo...

— Super — prychnąłem. — To może jednakowoż polem?

— Nie, na drodze bezpieczniej. — Szurik przyspieszył kroku i pomagając sobie kijkami, jechał przez naniesione wiatrem zaspy. — Mówię przecież, że łażą po niej w tę i z powrotem. Plony zbierają...

Kiwnąłem tylko głową, opuściłem na twarz kominiarkę — w miarę zbliżania się do Granicy zimno coraz mocniej kąsało policzki — i wyszedłem na drogę. Szurik nie dał mi złapać oddechu, pośpieszył dalej, więc nie pozostawało mi nic innego, jak podążać za nim. Ale gdy tylko odejdziemy od Granicy, odpocznę. Ważne, żeby w samej rzeczy nie natknąć się na rangersów. Przypomną sobie, co tam było między nami kiedyś, i postawią pod ścianą. Albo, co bardziej prawdopodobne, powieszą na pierwszej gałęzi.

Zaczęło mnie łamać w kościach od rozlanej w przestrzeni energii Północy i myślałem sobie, czy nie zamknąć się całkowicie przed wzrastającym w miarę zbliżania do Granicy magicznym promieniowaniem. Cierpieć na siłę to nie najlepsze wyjście, ale zupełnie odciąć się od pól energetycznych to też nie metoda. I nie da się wtedy korzystać z czarodziejskiego wzroku, i nie uda się zdjąć osłon aż do powrotu z Północy, żeby nie wykorkować od różnicy potencjałów.

Postanowiłem nie zwracać uwagi na nieprzyjemne odczucia i łamanie w stawach, do minimum zredukowałem nić łączącą mnie z zewnętrznym światem mocy, ale nie zerwałem jej całkowicie. To nic, przecierpię. Nie takie męki przychodziło znosić. Może się zdarzyć, że tej odrobiny nie wystarczy, żeby się wykaraskać z kolejnych tarapatów.

Najważniejsze to nie zwracać uwagi i iść, przedzierając się przez opór zgęstniałego powietrza. Iść, wkładając wszystkie siły w morderczą próbę przezwyciężenia zniekształconej i skręconej przestrzeni. Wytężyć wszystkie siły, żeby uczynić następny krok i zapomnieć o zamrażających ukąszeniach skradającego się z tyłu Mrozu. Po prostu iść...

Czując, jak energia Północy kropla po kropli przesącza się i zaczyna zamieniać krew w skoncentrowany kwas, nie od razu zauważyłem, że wokół panują ciemności, a bezdenne czarne niebo pełne jest jaskrawych, szmaragdowych gwiazd.

Granica.

Napływający zewsząd przenikliwy chłód w mgnieniu oka przemroził ciało do kości, ale wystarczyło poruszyć się, żeby jego kruche okowy spadły i bym znów mógł odetchnąć palącym od zimna powietrzem. Uch...

— Sopel! — krzyknął do mnie Szurik. — Ruchy!

— Już. — Odwróciłem się od majaczącego z przodu lasu i zszedłem z drogi ku ukrytej między światami nieprzejrzystej ciemności. Zaraz zobaczymy, czy Gospodarz kłamał, czy nie, że mam teraz zamkniętą drogę do domu. Na razie wszystko szło jak zawsze — wejść w Granicę jest niesamowicie trudno, a jeszcze trudniej nie skręcić z wyznaczonej drogi.

Z uśmiechem ruszyłem wzdłuż Granicy i poczułem nagle, jak w górny kręg wbił się rozpalony gwóźdź.

Ledwie udało mi się ustać i wydobyć nogę z zaspy. Co się dzieje?! Następny krok okazał się jeszcze trudniejszy: od razu kilka bolesnych ukłuć przeszyło kręgosłup, a w oczach pociemniało.

Gospodarzu, bestio przeklęta! Cóż żeś narobił, gadzino?!!!

Zamarłszy w miejscu, nie byłem w stanie odważyć się na zrobienie następnego ruchu, bo po kolejnym ataku na pewno nie utrzymałbym się na nogach. I co, trzeba będzie wrócić? Poddać się? Na to wyglądało.

Wciągnąłem głęboko mrożące płuca powietrze, a potem nieoczekiwanie dla samego siebie wyszczerzyłem zęby i na przekór wszystkiemu ruszyłem naprzód. Ból to tylko iluzja. Ból można znieść. Czujesz go, to znaczy, że żyjesz. Warto się go więc bać? Na pewno nie! Nikt i nic nie zmusi mnie do porzucenia wybranej drogi.

Krok...



— Sopel! Co ty wyprawiasz? Ocknijżeż się! — Policzki spalił chłód, ale Szurik, niezadowolony z rezultatu, z sadystyczną metodycznością wciąż wcierał śnieg w moją twarz.

Otworzyłem powoli oczy, spojrzałem na rozeźlonego porządnie osiłka i spróbowałem zrozumieć, gdzie jestem. Jakiś wąwozik zasypany śniegiem. Drzewa z półprzezroczystymi błękitnawymi liśćmi. Niebo zaczynające się wypełniać ciemnym granatem. I jaskrawa, do łez w oczach rażąca słoneczna kula. Północ.

A zatem wciąż byłem w Przygraniczu. Nie dało rady uciec. Do chrzanu.

Ból, ból... Nie na darmo wbijałem w mózgownicę różne bzdury. I przecież chciałem od razu zawrócić, ale nie — dalej polazłem. Dupek.

A Gospodarzowi przy następnej okazji w łeb strzelę. Żeby odtąd mieć pewność.

— Dokąd ty polazłeś?! — wrzasnął Szurik i roztarłszy resztki śniegu, palnął mnie w czoło tak, że upadłem w zaspę. — Życie ci się sprzykrzyło?

— Nie drzyj się — poprosiłem go i odprężyłem się, czując napływające ze wszystkich stron ciepło.

Chociaż skąd tutaj wzięło się ciepło? Rzecz w czym innym — to jak w dzieciństwie: zimą, kiedy się wraca po spędzonym na dworze dniu, nie można nawet rozpiąć guzików zmarzniętymi palcami. Jeśli odkręci się kran z zimną wodą, wydaje się ona z początku wrzątkiem. Potem się oczywiście człowiek przyzwyczaja. Dobrze jeszcze, że nie ma na razie problemów z mocą magiczną: tarcze wytrzymały, więc promieniowanie nie dopadło mnie tak, jak mogło.

— Nie drzyj się?! — zakwiczał niczym zarzynane prosię Szurik. — Ocipiałeś czy co? Myślisz, że jesteś taki lekki, żem cię taszczył prawie wiorstę dla własnej przyjemności?!

— Nie drzyj się — powtórzyłem prośbę. —Jeszcze ktoś usłyszy.

— Wystarczy tego wylegiwania, wstawaj.

Powoli wstałem, poczekałem, aż przestanie się kręcić w głowie, sprawdziłem swoje wyposażenie. Wszystko wydawało się na miejscu. Cóż, rzeczywiście pora wychodzić. Powinniśmy zdążyć przed zachodem słońca dojść do Łysej Góry i wrócić na Granicę. Jeśli tylko można, nie należy zostawać tutaj na noc. Nigdy nie wiadomo, co może się przydarzyć nieostrożnemu podróżnikowi.

— Idziemy, czego stoisz? — Trąciłem Szurika, który zadarł głowę, patrząc w niebo.

— Harpie. — Zdjął z ramienia karabin.

— Gdzie?! — Chwyciłem strzelbę, zmrużyłem oczy i także zobaczyłem lodowy blask szerokich skrzydeł krążących w górze stworów Mrozu. — Żeby tylko nie postanowiły zjeść nas na obiad.

— Odleciały — westchnął z ulgą Jermołow, patrząc za znikającymi w niskich chmurach bestiami. — Idziemy.

Przedarłszy się przez niewysokie krzaki i zgniótłszy przy tym sporo niedojrzałych jagód, wyszliśmy na drogę. Rozejrzeliśmy się. Nikogo. To nawet lepiej, niepotrzebne nam było teraz towarzystwo.

Ostrożnie rozglądając się na boki, nieco odstałem od kompana i pojechałem trochę bardziej na lewo i z tyłu. Za mało jeszcze przywykłem z powrotem do warunków Przygranicza, żeby pretendować do roli przewodnika. A i za wiele lasu do przejścia już nie zostało. Jeśli się nie myliłem, okaleczone magią Północy drzewa z ostrymi, granatowymi liśćmi ciągnęły się jeszcze najwyżej pół wiorsty. A dalej od razu zaczynały się wzgórza, za nimi zaś Morze Lodowate.

— Stój — zatrzymałem wchodzącego na drogę Szurika i zacząłem nasłuchiwać.

Panowała cisza. Ale dlaczego jakieś takie uczucie mnie dręczyło, że jeżyły się włosy na głowie? Jakby gdzieś niedaleko uchyliły się wrota do piekła. Albo jakby sierp świsnął koło słabizny...

Nie zwracając uwagi na zdumionego Szurika, wydobyłem z pętli na pasie toporek i zacząłem wytyczać wokół nas na pokrywającym drogę lodzie krąg ochronny.

— Aż tak źle? — spytał Szurik.

Nie odpowiedziałem, przeżegnałem się tylko. Chwilę później z krzaków wychynęło stado jaskrawoniebieskich ptaków. Nie zdążyły odlecieć, kiedy zaraz za nimi wyskoczył młody śniegul. Nawet na nas nie spojrzał, dwoma susami przesadził drogę, skrył się w rosnącym po przeciwnej stronie lesie.

Przerażenie nadeszło zupełnie nagle, ni z tego, ni z owego. Światło dnia znikło i zapadły wieczne ciemności. Smutek niczym wygłodniały drapieżnik rzucił się na duszę i zaczął rwać ją na kawałki, wyciągając na wierzch wszelkie mało nawet znaczące grzeszki i przewinienia. Wszystkie niesprawiedliwe postępki. Każdą zdradę.

Od razu odechciało się żyć. Ale nie było nawet sił, żeby przyłożyć lufę do skroni i nacisnąć na spust. Dominowało jedno pragnienie: lec na wznak, zamknąć oczy i przekląć ten dzień, kiedy się człowiek urodził.

A jednak to diabelstwo odpłynęło, nie mogąc ostatecznie zatruć naszych dusz, znajdujących się w ochronnym kręgu, który przyjął na siebie część mentalnego udaru. Ukryty w przydrożnych krzakach Widmowy Legionista zawył tylko w bezsilnej złości, ale nie zamierzał powtórnie atakować. Przy czym nawet ten nieszkodliwy krzyk wystarczył, żeby Szurik padł na kolana, zasłaniając uszy dłońmi.

— Ech ty... — zaklął paskudnie, wyjął z kieszeni czarofon, nacisnął kilka guzików i wrzasnął: — A masz, gnoju!

Nieźle gruchnęło i w jednej chwili w szczelnej ścianie drzew oraz krzewów pojawiła się wyrwa szeroka na około dziesięć metrów, a na ile długa, nie potrafiłem od razu ocenić. Na razie nie widziałem ni czorta: wiszące w powietrzu płatki popiołu po chwili dopiero zaczęły opadać na ziemię.

Napierające na ramiona obce jestestwo znikło momentalnie. Od razu i dzień nabrał barw, i powietrze przestało być tak kłująco-lodowe. Widmo, które oberwało „Próżniowym pocałunkiem salamandry”, znikło bez śladu.

— Po powrocie do Fortu postawię świeczkę — oświadczył Szurik, ciężko dysząc. Schował czarofon do kieszeni i podmuchał na oparzone palce.

— A jak z tobą w ogóle, w porządku? — Przyjrzałem mu się.

— W całkowitym. — Osiłek uśmiechnął się krzywo i zaczął zbierać swoje rzeczy. — Chodźmy już może stąd...

— Chwileczkę. — Przysłuchiwałem się dolatującemu z daleka dzwonieniu janczarów. — Zejdźmy z drogi. Kogoś tu niesie.

— Nie śpiesz się tak — powstrzymał mnie Jermołow, rzucił plecak na pobocze, usiadł na nim. — O, już jadą.

Odwróciłem się, żeby popatrzeć na wyłaniającą się zza zakrętu podwodę, wsadziłem futrzane rękawice za pas i podszedłem do towarzysza, który bębnił palcami po leżącym na kolanach karabinie.

— Nie będzie z nimi problemu? — zaniepokoiłem się, naliczywszy ponad dwudziestu ludzi eskortujących trzy załadowane drewnem wozy.

— Nie powinno. — Szurik zmrużył oczy. — Nie widzisz? Kompania drwali wraca z roboty. Bić się z nami im nie opłaci. Gdyby to poszukiwacze złota jechali od Śnieżnych Szczytów, wtedy należałoby wziąć nogi za pas.

Tak było w istocie. Patrząc czujnie to na nas — AKM, tajgę i zielone pętle na półkożuszku Szurika — to na wypalony zaklęciem las, krzepcy mężczyźni, poganiając wielkie szare konie pociągowe, pospieszyli dalej. Nie zamienili z nami nawet słowa, tylko demonstracyjnie trzymali ręce w pobliżu różnorodnego uzbrojenia, na które składały się strzelby myśliwskie, samopały i ciężkie, najwyraźniej przeznaczone do zabijania topory. Paru strażników miało przy pasach po pałce „ołowianych os”.

— Wieźli północny modrzew. — Jermołow odprowadził wzrokiem wozy załadowane nieokorowanymi pniami.

— Daleko musieli jechać.

Północny modrzew rósł tylko za Śnieżnymi Szczytami, czyli najmniej dzień drogi od Granicy. Ale na pewno skórka warta była wyprawki, bo po pierwsze, ten modrzew to praktycznie wieczny materiał budowlany, a po drugie, jego odporność na promieniowanie magiczne jest wręcz zdumiewająca. Sporo się oszczędza na zbiornikach Iwanowa.

— To ich problem. — Szurik powoli pojechał drogą, a ja za nim.



Kiedy las się skończył, wzdłuż drogi rozciągnęły się zaśnieżone łąki, a na poboczach nad zaspami zakołysała się niebieskawa trawka, ostrymi wąskimi liśćmi przebijająca się przez twardą szreń. Z rzadka pojawiały się na tej otwartej przestrzeni krzewy śnieżnej jagody i zaczynającej odzyskiwać teren zimowej pokrzywy.

Wkrótce z przodu zamajaczyły wysokie wzgórza, a szczyt najbliższego drogi kopca wieńczyła mroczna sylwetka nie wiadomo przez kogo wzniesionej twierdzy. A dokładniej ruin twierdzy — z baszt zachowały się jedynie dwupiętrowe szkielety. Mimo to zbudowane z wielkich bloków szarego kamienia budowle robiły wielkie wrażenie.

— Słuchaj, Szurik. — Przypatrywałem się im, zasłaniając oczy przed promieniami wyglądającego spomiędzy chmur słabego, zimowego słońca. — Ona chyba była kiedyś wyższa. Rozebrali ją czy jak?

— Powiadają, że pioruny biły w nią kilka dni z rzędu. — Jermołow wstrzymał oddech przed wejściem na skłon wzgórza. — Magiczny sztorm wtedy podszedł do Łudina na jakieś dziesięć wiorst.

— Chodźmy, czegoś stanął? — popędziłem go i sam zacząłem zdejmować narty. — Jeszcze sporo drogi przed nami.

— Daj odetchnąć! — zdenerwował się Szurik. — Nie zbawi cię te pięć minut.

— Tu pięć minut, tam pięć minut — burknąłem, ale czekałem cierpliwie na druha. Dziwne, ale nie mogłem powiedzieć, żebym był mocno zmęczony. Wprawdzie na podtrzymywanie tarczy szło wciąż i wciąż więcej sił, a przecież w sumie mógłbym bez przystanków dojść nawet do samej Łysej Góry. — Zatrzymamy się nad Morzem Lodowatym.

— Nie, tam akurat nie należy się absolutnie zatrzymywać. — Szurik ruszył z ciężkim westchnieniem.

— Dlaczego? — zdziwiłem się.

— Trzymaj. — Jermołow podał mi napełniony jakimiś małymi kamyczkami woreczek.

— A to co znowu? — Rozwiązałem rzemyk, zobaczyłem wewnątrz zwyczajne otoczaki. — Na diabła kozie bajan?

— Pojawiły się tam lustrzane kałuże. Sam zobaczysz. Jeśli się w nich odbijesz, od razu sobowtór wylezie. Jedyny ratunek to rzucić coś do wody, żeby zmarszczyć powierzchnię. Wtedy doppelganger zginie.

— Nieźle. — Zawiązałem woreczek, schowałem do kieszeni.

W miarę jak zbliżaliśmy się do szczytu wzniesienia, w twarz zaczął dmuchać wcale nie zimowy, wilgotny wiaterek. Wystarczyło zamknąć oczy, żeby wyobrazić sobie, iż stoi się na brzegu niewielkiego, nagrzanego słońcem jeziora. Nie latem oczywiście — zbyt było na to zimno — ale wiosennym wieczorem, kiedy już mróz odpuszcza ziemię.

Wszystko oczywiście okazało się zupełnie nie tak. To znaczy większą część doliny, którą ujrzeliśmy za wzgórzem, zajmowało jezioro. Tylko że nic a nic nie przypominało nagrzanego słonecznymi promieniami zbiornika wodnego. Przeciwnie, zdawało się, że chmury nad nim są jeszcze gęściejsze niż nad otaczającymi je wzniesieniami.

Nawąchawszy się ciepłego powietrza, uważnie obejrzałem gładź jeziora, nieporuszoną najmniejszą nawet zmarszczką. Dziwne, ilekroć byłem tu przedtem, zawsze fale nacierały na brzeg. A tutaj cisza. Nawet mgła nad przejrzystą wodą trwała nieruchomo i tylko na skrajach jej mlecznobladej zasłony powoli rozpełzały się oddzielne pasma i roztapiały się, nie docierając do pokrytych lodem brzegów.

— Patrz. — Jermołow wskazał kałuże rozsiane na śniegu wokół Morza Lodowatego. — Nowa droga przebiega jak najdalej od nich, ale obok trzech, czterech trzeba przejść.

— Jasne. — Uważnie zlustrowałem pętlącą się po zboczach wzgórza szeroką ścieżkę. — A skąd się te kałuże wzięły?

— Mnie o to pytasz? — Szurik zaczął schodzić w dolinę, ostrożnie przestawiając nogi po oblodzonej ścieżce. — Jeszcze zapytaj, dlaczego nad Morzem Lodowatym zawsze wisi mgła.

— A idź ty — odparłem, ruszając za nim. Jakby się potknąć na tej gładzi, człowiek potoczy się do samego jeziora.

Zatrzymawszy się parę kroków od pierwszej z pokrytych cienkim lodem kałuż, Szurik przymierzył się i rzucił w nią otoczaka. I wtedy okazało się, że nie było żadnego lodu — po kałuży rozeszła się drobna falka. I, jak mi się wydało, odbicie ciemnego nieba nagle stało się przejmująco czarne, a ledwie prześwitujące zza chmur słońce wypełniło się lazurowym blaskiem. Coś okropnego...

— Czego się ociągasz? Chodź szybciej! — ponaglił mnie Szurik, więc wrzuciłem kamień w prawie już uspokojoną kałużę i pośpieszyłem za nim.

Nie wiem, co mnie skłoniło do odwrócenia się. Przebiegający po plecach wstrętny chłodek? A może ledwie dosłyszalny plusk? Albo nie raz już zbawienne wyczucie niebezpieczeństwa? Kto wie! Ale to nieważne: najważniejsze, że się odwróciłem. Odwróciłem się i zamarłem. Wystające z wody długie ręce wparły się w śnieg, a następnie na bożym świecie ukazała się łysina.

W tej chwili moje odrętwienie minęło bez śladu. Z szerokiego zamachu rzuciłem garść kamyków w pokrytą matową błoną powierzchnię wody. Przenosząca się na tors mojego, już do połowy wynurzonego sobowtóra fala zniekształciła go dziwnie, a w następnej chwili postać uczyniła się przejrzysta i srebrzystą pianą trysnęła na brzeg.

— Szybciej! Biegiem! — ryknął na mnie Szurik, szczodrze sypiąc w kałuże kamienie. — Chodu!

Nie odpowiedziałem, chwyciłem pewniej strzelbę i rzuciłem się pędem.



— Czegoś tam stał?! — wrzasnął Jermołow, przepuszczając mnie do przodu. Lustrzane kałuże zostały już za nami, tak że Szurik mógł w pełni dać wyraz swoim uczuciom. — Życia masz dosyć?

— Dobra, już się uspokój — powiedziałem pojednawczym tonem. — Każdemu może się zdarzyć.

— Śliski, jak jeszcze raz zdarzy ci się coś takiego, sam cię walnę. Rozumiesz? — Przysunął się do mnie, tak że musiałem zadrzeć głowę.

— Uspokój się, mówię. — Odepchnąłem go na bok. — Czegoś się tak wściekł?

— Bo ja, cholera, chcę wrócić do Fortu żywy! — Szurik splunął na drogę i roztarł ślinę podeszwą. — Więc dalej już bez niespodzianek.

— Postaram się. — Wzruszyłem ramionami i powlokłem się po wchodzącej na wzgórze ścieżce. I dlaczego się tak przyczepił? Jakbym sam nie rozumiał, że następnym razem szczęście może się odwrócić. Muszę się bardziej skupić. Rozkojarzyłem się. Żeby tylko coś się przez to nie stało.

Przy czym bez niespodzianek udało się dotrzeć tylko do czubka wzgórza. A tam, jak jakiś żółtodziób, znów zamarłem z rozdziawionymi ustami — cały północny skłon pokrywały ciemnogranatowe zarośla, długimi wąskimi liśćmi przypominające niewysokie palmy. Tylko że już z daleka widać było, iż krawędzie tych liści tak są ostre, że wystarczy rękę przyłożyć, aby rozcięły skórę do kości. A i ten kolor...

— A to co? — spytałem. — Nigdy tutaj czegoś takiego nie było.

— Tundrowa palma karłowata. — Szurik gestem zmusił mnie, abym się schował za jeden z głazów, a sam przyłożył do oczu lornetkę. — Skądś z Północy ją tutaj przynieśli i możesz wierzyć albo nie, ale niebawem wokół Fortu całe pola będą tym zasiane.

— A to dlaczego? —Jermołow schował lornetkę do futerału i zaczęliśmy schodzić. — Co z niej za pożytek? Daje się zeżreć?

— Aleś wydumał! Kulą w plot trafiłeś — prychnął Szurik. — Olej z tej palmy bardzo łatwo się pali. Do lamp go używają, a pnie i liście idą do elektrociepłowni. Czarownicy w ogóle surogat benzyny z tego robią. Dlaczego, jak ci się zdaje, gazy z terenówki tak śmierdziały?

— To my teraz jesteśmy niezależni od dostaw wachy z Miasta?

— Jak ci to powiedzieć? — Wzruszył ramionami i poprawił szelki plecaka. — Problem jest jeszcze z wyrębem. Ostre są, zarazy, że ledwie dotkniesz, bez palców możesz zostać. A rosną może i szybko, ale nie na tyle, żeby tylko na nich się opierać. Chociaż, co by nie mówić, Gimnazjon nie ma teraz problemów z paliwem. Jeszcze nas i Drużynę zaopatrują.

— I co, jeszcze nikt Gimnazjonowi nie rąbnął receptury?

— A co tam rąbać? — uśmiechnął się Jermołow, idąc dokładnie samym środkiem drogi, żeby znaleźć się jak najdalej od zarośniętych ciemnogranatowymi roślinami poboczy. — Ściąć, wycisnąć, odcedzić, rozcieńczyć wodą, wymówić krótkie zaklęcie i wszystko. Tylko że to prościutkie zaklęcie żre tyle karatów na każde wiadro, że wszystkim prócz Gimnazjonu bardziej się opłaca kupić wachę w Mieście.

— Rozumiem. — Kuliłem się pod podmuchami lodowatego wiatru. Co za życie... Tylko w dolinie jeziora mogłem się rozgrzać...

— I tak właśnie — zachichotał Szurik, ale zachłysnął się zimnym powietrzem, zakaszlał i zamilkł.

Ostrożnie przypatrując się rosnącej na poboczach niewysokiej ścianie ledwie, ledwie kołyszących się w podmuchach wiatru granatowych liści, szedłem w ślad za kompanem. Ależ się rozrosły! A co najgorsze, w takich zaroślach się nie ukryjesz. To, że są takie ostre, to pewnie dlatego, żeby ich zwierzęta nie żarły.

Ślizgając się na oblodzonej drodze, zeszliśmy ze wzgórza i podążyli ku widocznemu nieopodal lasowi, którego przedpole zarosło wysoką zimową pokrzywą. Im szybciej zejdziemy z otwartej przestrzeni, tym lepiej. I chociaż w północnych lasach jest tak groźnie, że nie zaleca się nawet kłapać dziobem, to dostać kulkę tylko dlatego, że się człowiek natknął na rangersów pośrodku pustego pola, też niewesoło. Ale jak by nie patrzeć, ze zwierzętami łatwiej sobie poradzić. A i odetchnąć można na skraju lasu.

Wyjąłem z bocznej kieszeni plecaka Jermołowa plastikową półtoralitrową butelkę, uważnie obejrzałem wypisane na niej czarnym markerem symbole zaklęcia — nic szczególnego, zwyczajna niezamarzajka. Odkręciłem korek, wypiłem kilka łyków. Jermołow odebrał mi butlę, przepłukał usta i wypluł resztę na drogę.

— Będziemy ścinać? — spytałem, patrząc na przejrzyste, błękitnawe listki północnego klonu. — Jeśli pójdziemy na wprost, czasowo wyjdzie ze dwa razy krócej.

— Czemu nie? — Szurik schował butelkę z powrotem do napy plecaka. — Po Dzikich Łowach cała zwierzyna pochowała się w norach.

— Żeby się tylko nie natknąć na śnieżnych ludzi. — Przypomniałem sobie swoją ostatnią tutaj wizytę i czujnie rozejrzałem się na boki, schodząc z drogi. Przy próbie przeczesania wewnętrznym wzrokiem zarośli zimowej pokrzywy załupało w skroniach, ale za to wiedziałem, iż za łodygami nie ukrywa się nic niebezpiecznego.

— Nie, oni nie ruszą się ze Śnieżnych Szczytów, dopóki nie wzejdzie lazurowe słońce — oświadczył pewnie Szurik i zaczął przedzierać się przez głęboki śnieg w ślad za mną.

— A to dlaczego? — Usłyszawszy o lazurowym słońcu, wzdrygnąłem się i popatrzyłem w niebo, obawiając się podświadomie zobaczyć nad głową migoczące zimnym odblaskiem lodu zarysy Cytadeli. Ależ nie, to bzdura, Zimnica nie mogła mnie wyczuć tak prędko. Jednakowoż nie powinienem się zatrzymywać na Północy.

— A bo miejscy jegrzy urządzili im na jesieni rzeźnię razem z chłopstwem. Wystarczyło parę beczek z trucizną i trzy plemiona poszły do Bozi. Migiem odskoczyli od Granicy, wyrodki. — Dotarłszy do drzew, Szurik zrzucił plecak i usiadł na nim, kładąc na kolanach AKM. — Chcesz jeść?

— Nie — odmówiłem. Podciągnąłem kominiarkę z twarzy, wytarłem spocone czoło. — Nie chcę. Daj mi lepiej wody.

— Aż tak źle się czujesz? — spytał, podał mi butlę i wyjął pakiet z suchym prowiantem.

— Czemu pytasz? — Oderwałem się od półtoralitrówki, przykucnąłem i oparłem się plecami o drzewo,

— Musiałbyś się zobaczyć w lustrze! — mruknął, starannie rozdzielając pasek suszonego mięsa. — Blady, pod oczami czarne wory... Niektórzy lodowi piechurzy zdrowiej wyglądają.

— A idź w kibini matieri! — Odwróciłem się i wysmarkałem w śnieg. — Wiesz, ile nocy nie spałem? Jak mam wyglądać normalnie?

— A kto całą drogę w samochodzie kimał jak suseł? — Szurik spojrzał na mnie ze zdziwieniem, otarł pot rękawiczką. — Chrapałeś jak niedźwiedź, niech ja skonam!

— A może to jest sen? — Zamknąłem oczy, ale zaraz je otworzyłem. Opanowało mnie wrażenie, jakbym miał na głowie o parę numerów za małą czapkę. I w miarę odchodzenia od Granicy ucisk wzrastał. Jeśli tak dalej pójdzie, mózg mi wypłynie uszami. — Żeby się wyspać, musiałbym mieć przynajmniej dobę.

— Chodźmy już. — Jermołow podniósł się, zaczął przypinać narty.

— Chodźmy. — Westchnąłem ciężko i trąciłem opartego o pień Szurika. — Miej oczy otwarte!

— A co takiego? — Wlepił we mnie wzrok.

— Patrz! — Wskazałem szarą narośl na korze, gniazdo północnych moskitów.

— Ech, aleś mnie przestraszył — odetchnął z ulgą Jermołow, rękawicą strącił gniazdo na śnieg i poszedł w las. — Suche jest, bez obaw. Wszystko, teraz nogi w ruch i biegiem.

— Pewnie, że biegiem. — Ciężko westchnąłem i ruszyłem za nim.



Do Łysej Góry doszliśmy po paru godzinach. Nie żebyśmy zabłądzili w lesie, po prostu nam się nie śpieszyło. Chociaż Dzikie Łowy powinny rozegnać zwierzęta po wszelkich zapadłych komyszach, a słońce wyglądające zza chmur przestraszyć mylące dzień z nocą stwory Mrozu, jednak nie chciałem ryzykować. Przedzieraliśmy się nieśpiesznie przez zaspy, a podejrzane czy też po prostu niezbyt pewnie wyglądające miejsca obchodziliśmy dookoła. Za to dotarliśmy bez przygód. Przygody zaczęły się na skraju lasu.

— Padnij! — Jermołow zwalił się na ziemię, pociągając mnie za rękaw w chwili, kiedy zaczęliśmy wychodzić spomiędzy świerków.

— Co jest? — syknąłem cicho z twarzą zanurzoną w śniegu. — Ocipiałeś?

— Nie ruszaj się. — Szurik wyjął z plecaka zrolowany płaszcz maskujący i dokładnie mnie nim okrył. — Teraz odczołgaj się z powrotem. Tylko powoli.

Zakląłem cicho i ostrożnie odpiąłem narty. Dalej poszło łatwiej, szybko udało mi się schować w gęstym podszyciu i normalnie założyć zlewający się barwą ze śniegiem płaszcz. Żebym jeszcze wiedział, co ugryzło Szurika — przecież było zupełnie spokojnie. Czarodziejskim wzrokiem też nikogo nie zauważyłem. Dziwne...

— No i co to za manewry? — Podpełzłem z powrotem do towarzysza.

— Ktoś jest na Łysej Górze — wyjaśnił i wyjął lornetkę. — Albo soczewka błysnęła, albo co innego... Dobrze, że akurat patrzyłem w tamtą stronę.

— Przecież nikogo nie powinno być. — Sceptycznie odniosłem się do tej rewelacji. — Kiedyś było tam gdzie przenocować, ale teraz co niby robić? Na zboczach taki wiatr, że proszę siadać!

— Robić tam oczywiście nie ma czego, ale jeśli ty chcesz się dostać na górę, może i inni nie są od ciebie głupsi. — Po paru minutach obserwacji Szurik podał mi lornetkę. — Sam popatrz.

Przez jakiś czas oglądałem zbocza Łysej, ale nie zauważyłem nic podejrzanego.

— No i co?

— Pamiętasz na przykład, gdzie była chata? — zamiast odpowiedzi zapytał spokojnie Jermołow tonem, jakim dorosły poucza niezbyt rozgarnięte dziecko.

— Pamiętam.

— Tam popatrz.

— Już patrzyłem.

— To popatrz jeszcze raz.

— Co za sens? — upierałem się, ale widząc spojrzenie Szurika, postanowiłem posłuchać. — Już patrzę.

— Widzisz dziwne kołysanie? Jakby znad śniegu podnosił się miraż.

— Jest coś takiego — potwierdziłem. — I co z tego?

— Pomyśl.

— A o czym tu myśleć? Trzeba skakać! — zażartowałem. — Mów już, o co chodzi.

— To nie śnieg. Ktoś się osłonił maskowaniem typu „Kameleon” czy podobnym i czeka na nas.

— Ale... — Miałem wątpliwości, patrząc uważnie na zbocze. — Zbyt wielka powierzchnia. Tam może się ukryć cały pluton i jeszcze zostanie miejsce. A poza tym nikt nie wiedział, dokąd się wybieram.

— No i co mogę ci powiedzieć. — Szurik odebrał mi lornetkę. — To znaczy, że nie tylko ty jesteś taki mądry.

— W jakim sensie?

— Jeżeli ty wiesz, że tam schowano coś cennego, to i inni mogą się tego domyślać. Nakryli się „Kameleonem” i kopią sobie pomalutku. Nie zwróciłeś uwagi, że rozłożyli się właśnie na wyrębie?

— I szlag z nimi. — Musiałem się zgodzić z Szurikiem. — Niech kopią. My nie będziemy, bo przejdziemy podziemiem.

— To trzeba iść do zachodniego zbocza. — Szurik wydobył kryształową kulę i wpatrzył się w nią. — Bliżej nie ma chodnika.

— Ostrożnie z tym kamulcem — ostrzegłem i odsunąłem na bok gałąź świerku, który zasłaniał widok. — Jeszcze nas namierzą.

— Nie panikuj. — Zaznaczywszy coś na kuli ołowianym rysikiem, Jermołow schował nawigator. — Nie wiesz, tak na marginesie, dlaczego chata spłonęła?

— Ktoś się nieostrożnie obchodził ze „Smoczym ogniem”. — Zamarłem czujnie, przechyliłem głowę na bok. — Słyszysz?

— Ożeż twoja mać! — zaklął Szurik i zaczął odpełzać w las. — Rangersi!

— Skąd wiesz? — Podążyłem za nim, przesuwając się nieco w bok, tak żeby od strony drogi zasłaniała mnie wysoka zaspa.

— Motoru BTR-a bym nie poznał? — Prawie całkiem zaryty w śnieg Jermołow oblizał wargi. — Nasi nie mają tutaj techniki, zostają tylko ci z Miasta.

— A czego tutaj szukają?

— A właśnie, czego wy wszyscy szukacie na Łysej Górze? Jakby ją posmarowali miodem. — Szurik położył przed sobą karabin i znów wyjął lornetkę. — Jeśli to obława, mamy przekichane.

— Jaka tam obława — prychnąłem. — Nikt o nas nie wiedział.

— Zwieriew mógł sypnąć.

— Myślisz? — Taka możliwość nie przyszła mi wcześniej do głowy.

— Pewnie. — Jermołow uniósł głowę i syknął nagle: — Niżej!

Jadący po drodze obok lasu świerkowego BTR — zapewne siedemdziesiątka, dokładnie nie widziałem — nie zatrzymał się, tylko skręcił w stronę Łysej Góry, a my nieco się uspokoiliśmy.

Znaczy nie po nas. Chociaż tego nie wiadomo do końca: gdybyśmy się nie zatrzymali, moglibyśmy teraz oglądać szczątki chaty. Tam by nas złapali. I jak nie dziękować losowi, że nas ktoś wyprzedził?

Tym kopiącym nie było czego zazdrościć — nie mieli szans z bronią pancerną, jeśli nie przytachali ze sobą granatnika. A kto by z kolei brał tak deficytowy towar? Przecież nie zamierzali tu prowadzić małej wojny.

A może pod maskowaniem nikogo już nie było? Może wykopali teczkę z zapiskami i zwiali? Nie, bo wtedy zabraliby ze sobą „Kameleona”. Zbyt cenny, żeby go tak sobie porzucać. Cholera, kto się tam okopał? I jak się dowiedzieli o notatkach Jeana?

Zabrałem Jermołowowi lornetkę i nie zważając na jego ciche przekleństwa, skierowałem ją na stojący już pod Łysą Górą wóz pancerny. Albo rangersi bali się zakopać w zaspach, albo spodziewali się zasadzki, ale nawet nie próbowali wjeżdżać na górę.

A może to sami miastowi siedzieli przy chacie?

Mylność mojego rozumowania stała się oczywista dosłownie po kilku sekundach. Rangersi wyskoczyli z pojazdu i zalegli dookoła niego, a wieżyczka BTR-a poruszyła się, umocowany w niej WKM oddał krótką serię. Celownik okazał się nie całkiem prawidłowy i kule wzbiły fontanny śniegu nieco poniżej ledwie widocznej plamy maskowania.

Lufa drgnęła i podniosła się nieco, ale załoga wozu nie zdążyła drugi raz dać ognia. Spod osłony maskującej wyskoczył człowiek, zamachał rękami, coś wołając. W marynarskiej lornetce doskonale widać było otwarte usta i twarz — gotów byłem się założyć, że twarz znajomą. I w tej chwili z ręki niemłodego już mężczyzny poleciał w dół oślepiający blask. Wbił się ognistą kulą dokładnie pod wieżycę transportera i rąbnął tak, że z drzew posypał się śnieg.

Wieżę odrzuciło na jakieś trzydzieści metrów, ze wszystkich otworów BTR-a wyrwały się języki płomieni i dym, a samą maszynę niewidzialna ręka zdawała się wciskać w ziemię. W ciszy dał się słyszeć trzask dartego pancerza, po chwili wybuchło paliwo. Nad płonącym wozem uniósł się słup gęstego dymu i dopiero teraz dochodzący do siebie rangersi otworzyli huraganowy ogień do stojącego na zboczu zaklinacza.

A ten nie zamierzał się kryć. Z początku zdawało mi się, że z prawej jego ręki sypią się wciąż iskry, i dopiero kiedy wyregulowałem lornetkę, zdołałem dostrzec bryzgi krwi chlustającej z rozdartej magiczną energią dłoni. Najstraszniejsze było to, że krople krwi wybuchały płomieniem i znikały, zanim zdążyły dotknąć ziemi.

Koniec z nim. Widać narwał się na zbyt mocne czary. Teraz w najlepszym wypadku spłonie żywcem, a w najgorszym...

Oszalały od bólu i szoku zaklinacz zakręcił się na miejscu, próbując zatamować krwotok, ale było trochę za późno. Już nie tylko oderwane zaklęciem palce spadały na śnieg, ale płomień ogarnął nawet nadgarstek.

Wtedy, albo litując się nad nieszczęśnikiem, ale prędzej uważając tracącego nad sobą kontrolę za zbyt duże zagrożenie, ludzie spod maskowania wypuścili mu w plecy serię. Kule karabinowe przeszyły ciało czarownika, a on potoczył się na dół, pozostawiając za sobą pasmo gorejącego purpurowo śniegu.

Rangersi natychmiast zaczęli krótkimi skokami przemieszczać się ku górze, ale prawie od razu znów zalegli, otrzymawszy sztyletowy ogień z umiejscowionego gdzieś na zboczu erkaemu. Zaraz potem wbitych w śnieg żołnierzy Miasta zaczęto ostrzeliwać z podchodzącego pod górę lasu, a kiedy do dwóch kulomiotów dołączyły karabiny ludzi ukrytych pod osłoną, stało się oczywiste, że rangersi nie mają szans.

— Sopel! Szybciej! — Cofający się w głąb lasu Jermołow pociągnął mnie za kołnierz. — Tutaj zaraz się zacznie na dobre! Nogi za pas!

— Gdzie jest najbliższe wejście do katakumb? — Odwróciłem się do niego, nie bez trudu odganiając sprzed oczu wykrzywione bólem oblicze czarownika. Przypomniałem sobie, kto to — Kreczet. Wyszło na to, że nie udało się konduktorowi przeczekać po tamtej stronie. Po prostu zmienił panów. Ciekawe, jakie jeszcze wyrzutki z naszego świata zdołały tutaj przejść? A może mnie potraktowali dezinformacją i to koleżkowie Generałowa urządzili strzelaninę z rangersami? E, nie, to by nie pasowało.

— Jakie, do cholery, katakumby? — wnerwił się Szurik. — Trzeba stąd wiać!

— To wiej — odpowiedziałem z pełnym spokojem, znakomicie wiedząc, jak Jermołow zareaguje na takie słowa. Ruszyłem w stronę wyjścia z lasu.

— Czekaj no! — Dogonił mnie bez trudu. — Czegoś się uparł jak ten baran? Podprowadzisz nas tylko pod klasztor!

— Nas? — spytałem złośliwie. — A ty tam po co?

— Nie, ja cię tutaj zaraz zostawię! — splunął Szurik. — Słuchaj, za parę tygodni wszystko się uspokoi i wrócimy.

— Nie mam paru tygodni. — Spojrzałem przyjacielowi prosto w oczy. — Nie mam, rozumiesz?

— Podłe to życie — westchnął gorzko Jermołow, ostrożnie przestąpiwszy przez zwalony pień wiekowej sosny, pokryty gęstą palącą pleśnią, szturchnął mnie w bok. — Gdzie leziesz? W lewo skręcaj, bo wyjdziesz wprost na drogę.

— Czemu, cholera, milczałeś? — Starałem się ukryć ulgę, spojrzałem na prześwitujące w koronach drzew niebo. — Trzeba się śpieszyć, powinniśmy jeszcze przed zmrokiem dotrzeć do Granicy.



— Leź.

— Sam leź.

— Dlaczego ja mam leźć pierwszy?

— A kto mnie przyprowadził do tego wejścia?

— I co z tego?

— A to, że gdybyś mnie posłuchał i doszlibyśmy do normalnej jaskini, nie wynikłyby takie kwestie. — Zajrzałem w głąb ciemnego otworu, nie szerszego od studzienki kanalizacyjnej, i zacząłem oczyszczać z lodu jego krawędzie. W pobliżu nie było nikogo widać, ale czarodziejskie widzenie nie jest panaceum na wszystko. Przecież nie poczuję, jeśli za kilkoma zakrętami zaczaiła się jakaś wygłodniała bestia.

— Komu to w ogóle potrzebne, co? Tobie czy mnie? — Szurik też nie palił się do schodzenia jako pierwszy. — Tym bardziej że jesteś szczupły, nie zaklinujesz się w razie czego.

— Szlag jasny, a za co ci płacę? — Westchnąłem z rezygnacją, wiedząc już doskonale, że będę szedł przodem.

— Na pewno nie za to, żebym odwalał za ciebie czarną robotę. — Jermołow wziął ode mnie plecak i narty.

— Tak?! — zdziwiłem się, a po chwili wahania podałem mu również tajgę. W zamian wyjąłem pistolet i rozwiązałem pokrowiec z nożem. — A za co w takim razie?

— Miej sumienie, kto cię jak w uchu przywiózł na samą Północ? — rozzłościł się Jermołow. —Jak ze spluwą chcesz schodzić? Nóż weź...

— Jak, jak... Srak — odgryzłem się. — Tylko nie mów, że nie wziąłeś liny. Wyjmuj.

Jermołow błyskawicznie zawiązał pętlę, wsunął mi ją pod ramiona, a drugi koniec kilka razy owinął wokół siebie. Opierając się o ścianki wejścia, popełzłem do przodu i o mały włos byłbym spadł, kiedy zamiast oblodzonego kamienia poczułem pod ręką pustkę. Na szczęście Szurik nie zawiódł, w samą porę pociągnął linę, nie dając mi runąć w dół. Czepiając się palcami występów i opierając się podbitymi gumą walonkami, zszedłem szczęśliwie do przestronnej podziemnej galerii. Wciągnąłem nosem lodowate powietrze, a potem pociągnąłem trzy razy za sznur.

Prawie natychmiast zastukały kawałki lodu, poleciały strużki sypkiego śniegu, a za nimi zwalił się mój plecak.

— Szura, tyś całkiem zgłupiał? — spytałem, ledwie zdążyłem złapać ładunek. — Mam tutaj litr spirytusu w szkle.

— Wybacz, nie pomyślałem — mruknął Szurik bez wielkiej skruchy w głosie i zszedł po przymocowanej już na górze linie. — No, trzymaj swój agregat.

— A nie zerwie się lina, jak będziemy wchodzić? — spytałem, biorąc strzelbę. — Do czego przywiązałeś?

— Narty rozstawiłem jak rozporki i na nie nakręciłem. Nie bój nic, wytrzyma. — Pomrugał, próbując przywyknąć do ciemności. — Dokąd teraz?

— Nie pamiętasz czy jak? — Wyjmując strzelbę z futerału, wsłuchiwałem się w ciszę podziemia, którą naruszały jedynie kapiące gdzieś ze sklepienia kropelki wody.

Kap. Kap. Kap.

— A co ja jestem, Susanin1 jakiś, żeby pamiętać wszystkie przejścia? — zirytował się Szurik i byłby się pośliznął na pokrytym lodem kamieniu. — Cholera!

— Jest ich trochę. — Uśmiechnąłem się, próbując sobie przypomnieć rozkład korytarzy wiążących ze sobą najważniejsze katakumby Łysej Góry. — Chodźmy.

— Poczekaj. — Szurik wyjął z kieszeni czarofon i długo naciskał podświetlone bursztynowo guziki. — Teraz możemy iść, włączyłem system skanowania. W razie czego żadne stworzenie nie podejdzie niezauważone.



Przyszło nam całkiem długo krążyć pod górą. Nie, pamięć mnie nie zawiodła, po prostu nie od razu mogłem się zorientować, gdzie się znaleźliśmy po zejściu przez Szurikowy właz. Wyobrazić sobie, że do wiodącego do spalonej chaty tunelu jest blisko, udało się dopiero po tym, jak Jermołow oświetlił latarką kilka prawie schowanych pod szronem znaków na ścianie.

— Tędy. — Wskazał jedno z przejść i wzdrygnąłem się, kiedy niedaleko rozległo się ciche szurnięcie. Nie, nawet nie szurnięcie, ale odgłos, jakby po kamieniu skrobały setki pazurków. Jermołow szybko przełożył latarkę do lewej ręki i oświetlił tunel, w którym już prawie ucichło. W mętnym świetle błysnęła rozmazana biała plama. — Odpełzł...

— Kto odpełzł? — Opuściłem lufę strzelby.

— A diabli go wiedzą. — Szurik wytarł pot znad górnej wargi i popchnął mnie w kierunku przejścia. — Chodźmy szybciej, zanim toto wróci.

Pochodziliśmy nieco po podziemiach i już prawie dotarliśmy do piwnicy chaty, kiedy latarka oświetliła zarys drzwi wmurowanych w kamienną ścianę.

— Zostaw! — Odepchnąłem Jermołowa, który zdjął rękawicę i powiódł dłonią po szorstkim kamieniu. — Nie wiadomo, co to...

— Zwyczajny kamień — powiedział zmieszany. — I co by to miało znaczyć? Tu nie było nijakich drzwi, przechodziliśmy przecież tyle razy...

— Może ten twój czarofon coś nas zwodzi? — podsunąłem, rozglądając się czujnie.

— Czemu miałby tutaj zwodzić? — Jermołow spojrzał na kolorowy wyświetlacz. — Skanowanie w reżymie impulsowego rewersu, status aktywny...

— A co to jest impulsowy rewers? — Na wszelki wypadek odszedłem w bok.

— A cholera go wie, chodźmy stąd lepiej. — Szurik zaczął się powoli cofać od zmętniałego zarysu dziwnych drzwi. — Wrócimy, spytam chłopaków.

— Pytaj — kiwnąłem głową — bo napromieniowujesz nas nie wiadomo czym.

— Ciebie by kto napromieniował...



Dalsza droga zajęła jakieś dwadzieścia minut, i to tylko dlatego, że fragmenty sklepienia oraz jednej ze ścian przegrodziły korytarz. Przyszło nam przedzierać się przez wysoki zawał, który nie zdążył się uleżeć. Przysłuchałem się dochodzącym przez skały głuchym uderzeniom. Nic innego, tylko na zewnątrz trwała jeszcze walka. Poprosiłem Szurika, żeby objął wartę, a sam wybrałem się obejrzeć piwnicę, prawie całkiem zasypaną kamieniami, jakie obruszyły się po wybuchu w chacie.

A zatem uśmiechnęło się do mnie szczęście. Mało tego, że teczki Jeana nie zasypało przy pożarze, to do tej pory nikt się do niej jeszcze nie dobrał. Leży oto, cała i nienaruszona. Hm... A raczej nie do końca cała i tylko względnie nienaruszona... Rozejrzałem się z nadzieją, ale mojego starego sztucera nigdzie nie było widać.

W marnym świetle latarki uważnie obejrzałem solidnie pogryzioną przez podziemnych mieszkańców skórę teczki i ostrożnie wytrząsnąłem z niej zawartość, której większa część również nosiła liczne ślady zębów. W sumie nieuszkodzone okazało się tylko płaskie stalowe pudełko, zdolne pomieścić parę grubych zeszytów. Jeśli w teczce były wcześniej jakieś papiery, to obecnie niewątpliwie przekształciły się już w paprochy.

Potrząsnąłem pudełkiem i z ulgą poczułem, jak w środku coś stuka o metalowe ścianki. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że potrzebne sekciarzom notatki znajdują się właśnie tam. Chociaż Jean był spryciarzem, mógł do środka włożyć cokolwiek albo i gorzej, jakieś świństwo trujące tam schować.

— Co tam? Długo jeszcze? — popędził mnie Jermołow, który wyjął już wodę i jakieś zapasy.

— Wszystko. — Pokręciłem paznokciem w zamknięciu metalowego pojemnika, ale postanowiłem go już nie tykać, wrzuciłem przedmiot na dno plecaka. Przyjdzie czas, to otworzę. Tylko najpierw trzeba będzie wypróbować na skrzyneczce trochę magicznych sztuczek...

Przysiadłem obok Szurika, położyłem strzelbę na ziemi i odpiłem z podanej mi butli. Teraz trochę odpoczniemy i można ruszać z powrotem. Musimy jeszcze dotrzeć do Granicy, przez nią żaden teleport nie zadziała.

— Chcesz? — Szurik wydobył z plastikowego pudełka dwie tabletki ekomagu.

— Nie, dzięki — odparłem, wsłuchując się w siebie. Chociaż tło magicznej energii było podwyższone, ale czułem się — tfu, na psa urok — całkiem nieźle. W skroniach wprawdzie gniotło, ale z tym i tak nic nie mogłem zrobić, trzeba było cierpieć. A bez sensu tabletki żreć, to nic dobrego, potem trudno się bez nich obejść. — Słuchaj, widziałeś, jak BTR rozpieprzyli?

— Ehe — cmoknął napchanymi ustami Jermołow, przełknął, napił się. — To nie zabawa...

— A zobaczyłeś, co się potem stało z czarownikiem? — Wyjąłem z plecaka samopodgrzewające się konserwy, spojrzałem na kompana. — Chcesz?

— A gdzie tam — fuknął i zaczął chować polietylenowy pakiet z podzieloną na grube kawałki wędzoną rybą. Potem zastanowił się chwilę i otworzył paczkę ciastek. — Chemia do spółki z soją. Tylko żołądek psuje.

— A co powiesz — nie zwracałem uwagi na jego powarkiwanie — o tym czarowniku?

— Nic nie powiem. Przecież zabrałeś mi lornetkę. Widziałem tylko, że swoi go rozwalili.

— Aha. Tylko że wcześniej zaklęcie wyrwało mu palce z korzeniami, zamiast krwi z ran chlustał ogień.

— Tak? — Szurik zamyślił się, strząsnął okruszki. — Czegoś nie przewidział. Ostatnimi czasy, jak powiadają, z czarownikami tak się dzieje co i rusz. Pełno niedouków. Pewnie, teraz za trochę kasy z każdego beztalencia zrobią czarownika w parę dni.

— A komu płacą? Bergmanowi?

— Nie, to jakieś lewusy...

W tej chwili ściany podziemia drgnęły od bliskiego wybuchu, ze sklepienia posypała się kamienna drobnica, a po korytarzu poszło głuche echo.

— Spadamy. — Szurik skoczył na równe nogi, spojrzał uważnie na świeży zawał, zaczął zbierać manatki. — Na pewno niczego więcej stąd nie potrzebujesz?

— Nie, chodźmy, bo jeszcze parę takich walnięć i zasypie nas na amen.

— Żeby tak zerknąć, przez co ten cały rwetes — powiedział Jermołow bez wielkiej nadziei, popatrując na mój plecak.

— A na co tam patrzeć? — Jasna sprawa, nie zamierzałem mu nic pokazywać. — Kto mniej wie, lepiej śpi. I tak dalej...

— Toteż i nie bardzo chciałem — obraził się Szurik i oznajmił, wsłuchując się w dolatujący z góry hałas: — Do rangersów dotarły posiłki. Pora iść, żebyśmy sami nie wpakowali się w ten bajzel.



Powrotna droga nie zajęła wiele czasu. Nie na darmo odskrobaliśmy na ścianach przy wszystkich rozwidleniach wyraźne znaki. I wiedzieliśmy już mniej więcej, gdzie można się spodziewać przykrych niespodzianek, więc szliśmy szybciej. Wprawdzie w pewnej chwili omal nie wpakowaliśmy się na dymiący liszaj, ale to już wina Szurika, który zamiast się rozejrzeć, zaczął zmieniać ustawienia czarofonu. Dobrze, że zdążyłem go ostrzec przed mglistym dymkiem. Taka mała odwdzięka za to, że nie dał mi spaść, kiedy straciłem równowagę. Wiele nowego dowiedziałem się o sobie...

Ale to nic, najważniejsze, że nikt nas nie zauważył i opuściliśmy podziemia w całkiem niezłych nastrojach. Dwie trzecie roboty zostało wykonane, pozostało tylko dostać się do Granicy. Drobiazg...

Tylko że brutalnie prawdziwe jest powiedzenie: „Nie chwal dnia przed zachodem słońca, a teściowej przed pogrzebem”. Nie mogę nawet powiedzieć, że się rozluźniliśmy — po prostu kaprys losu. Nie udałoby nam się dostrzec schodzących ze zbocza rangersów w żadnym wypadku — znajdowaliśmy się w miejscu absolutnie nienadającym się do prowadzenia obserwacji. A poza tym tamci błyskawicznie się zorientowali. Mogę jedno powiedzieć: gdyby mieli ciut więcej szczęścia, wzięliby nas na ciepło. Znaczy, że nie zdążylibyśmy jeszcze ostygnąć. Tylko że im się nie udało... Wyskoczyłem z włazu niby diabeł z pudełka, a to ich nieco spłoszyło...

Wystrzały rozległy się właśnie wtedy, kiedy wyciągnąłem plecak. Odsunięte polem „Tarczy Wiary” kule zaryły się w śnieg u moich stóp. I zanim zaskoczeni takim obrotem sprawy rangersi znów otworzyli ogień, wyłażący z nory Szurik ściął najbliższego serią z AKM-u.

Wiedząc doskonale, jak szybko kończy się ładunek mojego nie najdroższego amuletu, rozpłaszczyłem się na ziemi, wystawiłem przed siebie lufę strzelby i rąbnąłem. Strzelałem praktycznie na oślep. Dwóch pozostałych przy życiu rangersów do tego czasu już zaległo jakieś pięćdziesiąt metrów od nas. I żeby tylko zalegli — ale nie żałowali amunicji. Kilka kul minęło mnie w niebezpiecznej odległości, a „Tarcza Wiary” jakoś podejrzanie szybko się zaczęła rozgrzewać.

Szurikowi to dobrze — schował się w swojej norze, a ja jeszcze musiałem po każdym strzale przeładowywać broń. I chociaż wielką celnością rangersi nie mogli się pochwalić, ale dla nich najważniejsze było, żebym nie mógł podnieść głowy. Zaraz dostaną posiłki i urządzą nam prawdziwe kęsim. Chociaż Szurik może ostatecznie uciec do podziemi...

Ryzykując przyjęcie prosto w głowę ołowianego prezentu, poczekałem, aż jeden z karabinów przerwał strzelanie, i palnąłem w stronę bliższego przeciwnika. Śrut przeleciał tuż obok niego i gość spanikowany przetoczył się pod osłonę zaspy.

I tutaj nie zawiódł Jermołow: prawie nie celując, wlepił krótką, trzypociskową serię w przeładowującego automat panikarza. Żołnierz z Miasta upuścił AK-74 i padł twarzą w śnieg.

Osamotniony ranger, chcąc nie chcąc, był zmuszony przyjąć nasze zasady gry i kiedy Szurik oszczędnym ostrzałem przycisnął go do zbocza, zaszedłem Strzelca z flanki i wrąbałem mu w krzyż kulę. Tak w ogóle celowałem ciut poniżej obojczyka, ale zapomniałem, jak zwykle, wziąć poprawkę na niedokładnie bijącą gwintowaną lufę. Ale i tego wystarczyło w zupełności: rangers stoczył się do podnóża góry.

— Szybciej! — Szurik przerzucił karabin przez plecy, podał mi plecak i wytaszczył z włazu narty.

Rozumiejąc, że czasu mamy bardzo niewiele, przeładowałem w pośpiechu broń, przypiąłem narty i pojechałem w ślad za towarzyszem, który prawie dotarł już na dół. I trzeba powiedzieć, że w tym pośpiechu był wielki sens, bo z rangersami żartów nie ma, za zabicie swoich żywcem gotowi złupić skórę z człowieka. Dogoniłem Szurika, zanim zdążył przebiec połowę dystansu dzielącego Łysą od lasu.

— Czekaj, nie leć tak na złamanie karku! — wychrypiałem, kiedy dotarliśmy do drzew.

— Trzeba! Nie oderwiemy się od razu, to nas załatwią — rozkaszlał się Jermołow i dosłownie jakby na potwierdzenie jego słów przeleciała nad nami karabinowa seria. Kule złamały kilka gałązek, a my z nowymi siłami wyrwaliśmy, byle jak najdalej od Łysej Góry.

Nie można powiedzieć, żebym złapał drugi oddech, po prostu nic tak nie daje napędu jak spodziewana kula w plecy. Wtedy, chcesz czy nie chcesz, rwiesz jak zając. Wprawdzie na długo w takim tempie tchu nie starczy, ale uciec może się udać. Jeśli zdążylibyśmy przejść przez Granicę, można śmiało miastowym figę pokazać.

— A ty czego? — O mały włos byłbym wjechał w plecy niespodziewanie hamującego Szurika. Rozpiął plecak i zaczął w nim grzebać.

— Bierz i rozrzucaj.

Złapałem hermetyczną, polietylenową paczuszkę wielkości dwustugramowej tabliczki czekolady.

— Co to za cholerstwo? — O mało nie upuściłem nieoczekiwanie ciężkiej torebki, rozerwałem folię zębami, wysypałem na dłoń kilka mosiężnych cylindrów wielkości nabojów do makarowa.

— Miny pułapki. Gówno oczywiście, ale jeśli się uda, połamie im narty. A i palce może oberwać. — Wyjął czarofon, z zakłopotaniem spojrzał na mętnie świecący ekran.

— Jak się je aktywuje?

— Nijak. Pięć minut po zetknięciu z powietrzem same się włączają.

— Co teraz robisz? — zaniepokoiłem się, kiedy Szurik skierował na mnie czarofon, naciskając jednocześnie kilka guzików.

— Jeśli będziemy się kryć przed każdym krzakiem, nie uciekniemy przed rangersami. — Jermołow odebrał mi paczkę, otworzył ją całkiem i zaczął rozrzucać miny po zaspach. — Włączyłem nowy reżym skanowania, jeśli coś się pojawi, od razu poczujesz.

— Świetnie — mruknąłem, wychodząc za Szurikiem na przysypaną śniegiem ścieżkę. — A po co tym syfem celowałeś we mnie?

— Mrugnij no trzy razy szybko i dwa powoli — uśmiechnął się Jermołow i kijkiem odsunął wiszącą nad drogą świerkową łapę.

— Na cholerę? — zdziwiłem się. Niebieskie igiełki omal mi nie pokłuły twarzy. — Możesz ostrożniej?!

— Nie pora trzaskać dziobem — odpowiedział, nie odwracając się nawet. Coraz pewniej przedzierał się przez las. — Rób, co ci każą.

Robiłem więc. I prawie kucnąłem, kiedy w głowie rozległ się alarmujący sygnał dzwonka, a przed zamkniętymi oczami trudnym do wytrzymania blaskiem wybuchł splot różnobarwnych linii. A co najdziwniejsze, teraz stało się jasne, gdzie zbudował gniazdo pająk północnik, na której gałązce przyczaił się prawie niewidoczny luty ślimak i najważniejsze — po co Szurik skręcił w las.

— Zadziałało? — Spojrzał na mnie, szerokim łukiem omijając przyczajony w lesie przy samej drodze heban, praktycznie nie do odróżnienia od zwyczajnego świerku.

— Nie mogłeś uprzedzić, gadzie? — Potrząsnąłem głową. — Mało się nie sfajdałem ze strachu.

— A to co takiego? — zdziwił się osiłek, strącając kijkiem kryjącego się pod szyszką żywołyka. Stwór ten nie był groźny dla człowieka, trudno więc określić postępek Jermołowa inaczej niż jako popisywanie się. Mnie tylko mignęło parę razy przed oczami i wszystko.

— Po prostu zaskoczenie. — Nie opowiadałem mu o dzwonku w głowie, zdjąłem futrzaną rękawicę, przetarłem dłonią twarz. Niby wcale nie tak zimno, a mróz szczypie, że hej. A mimo to się spociłem. I nic dziwnego, bo nalatałem się jak pies. — Dlaczego nie włączyłeś wcześniej? Kiedy byliśmy w środku góry?

— A wiesz ty, ile w takim reżymie czarofon żre karatów? — oburzył się Jermołow, który znów zaczął iść ścieżką, próbując trzymać się jak najdalej od porzuconego na zimę barłogu śniegula. Porzucony, bo porzucony, ale w sumie diabli wiedzą... — A ja mam już ostatni akumulator.

— Nie mogłeś wziąć więcej? — burknąłem, doganiając go.

— A po jaką nagłą? — Skrzywił się, zatrzymał i odwrócił do mnie. — Przejdziemy? Jak myślisz?

— Czemu mielibyśmy nie przejść? — Oceniłem przestrzeń między ścieżką a wypełnionymi jadowitą czernią igłami widocznego zza świerków hebanu. Nawet jeśli nimi machnie porządnie, zapas odległości powinien wystarczyć. — Przejdziemy.

— I ja tak myślę — zgodził się Szurik. — Nie sięgnie...

— Co też tam o pieniądzach mówiłeś? Pożyczyłbym.

— Pożyczasz cudze, oddajesz swoje — zaburczał Jermołow, znów ruszając przodem.

— Też prawda — przytaknąłem i zupełnie machinalnie pchnąłem kijek w na wpół rozmazaną białą plamę, która wyskoczyła spod rosnącego przy ścieżce świerka.

Od silnego uderzenia kijek wyleciał mi z ręki, chwilę później trzasnął założony na nadgarstek pasek, ale to wystarczyło, żeby nadziany na ostrą końcówkę człowiek w płaszczu maskującym niezgrabnie upadł w zaspę. Sam także nie ustałem na nogach, ale zrobiłem to specjalnie — rzucony we mnie nóż przeszedł wyżej i przebiwszy korę, utkwił w pniu.

Zrzucając rękawice, przewróciłem się na drugi bok i wyrwałem spod siebie strzelbę. Zaraz ci pokażę, gnoju! Jedna chwila i będziesz flaki zbierał z drzew!

Naciskając spust, byłem pewien, że mam do czynienia z ofermą, ale przeciwnik był już na nogach i okazał się bardzo szybki. Szczupakiem zszedł z linii strzału i ładunek zbił tylko śnieg z gałęzi.

Nie próbując nawet strzelać, wparłem się na wpół zgiętymi nogami w zaspę i z całej siły rzuciłem do tyłu. Dla próbującego przechwycić lufę strzelby mężczyzny taki manewr okazał się zaskoczeniem — zamiast zabrać moją broń, niechcący znalazł się na wprost lufy. Ciężka kula przebiła mu pierś i odrzuciła. Koniec.

Wyrwałem walonki z pasków mocujących je do nart, zerwałem się, wyciągnąłem z pętli przy pasie toporek, ale nie zdążyłem dobiec do Szurika tarzającego się po ziemi z drugim napastnikiem. Skądś zza drzew uderzyła seria z automatu i wizg kul uderzających w pole ochronne nieprzyjemnie odezwał się w zębach.

Padając, rzuciłem toporek w plecy siedzącego na Jermołowie gościa i postarałem się jak najmocniej wbić ciałem w zaspę. Strzelec okazał się wyjątkowo celny i pole ochronne od razu ożyło.

Leżąc, przełamałem strzelbę. Zdążyłem zauważyć, jak Szurik zrzucił przeciwnika wprost na gałęzie hebanu i wyszarpnął z kieszeni czarofon. Nie tracąc czasu, skoczył na równe nogi, z zamachem rzucił roztapiający się korpus urządzenia w las, wprost na ostrzeliwujący nas karabin.

Czarofon uderzył w suchą sosnową gałąź, a potem spadł w zaspę. W następnej chwili uniosło mnie w powietrze i wyrzuciło ze ścieżki. Miałem wrażenie, że oślepiający wybuch przebił się przez cały las, a rosnące w pobliżu miejsca upadku czarofonu drzewa stały się na chwilę przezroczyste. Moment okropnej nierealności trwał nie dłużej niż uderzenie serca, a zaraz potem do nieba wzniosła się dymiąca pochodnia wyrywającej się na wolność siły ognia.

Nie zwracając uwagi na dochodzący od płonących drzew żar i padający z nieba szary popiół spalonego igliwia, podpełzłem — wcale nie taki pewny, czy dałbym radę przejść tę odległość na nogach — do Szurika i zakląłem soczyście. Na rękawie białego półkożuszka był wyraźnie widoczny ślad hebanowej żywicy.

Co za ścierwo!

Kręcący szaleńczo głową Szurik nie gorzej ode mnie wiedział, w jakie gówno wdepnął, więc od razu wziął się w garść. Otworzył przymocowaną do pasa apteczkę, zerwał osłonę igły nasadzonej na jednorazową strzykawkę i wprost przez nogawkę wbił sobie zastrzyk w kostkę.

— Zahaczyło cię? —Wziąłem kompana pod pachy, odciągnąłem od hebanu, którego gibkie gałęzie pochwyciły i coraz silniej ściskały zwiotczałe już ciało żołnierza z Miasta. Płaszcz nieszczęśnika utracił biel, a przez tkaninę powoli wyłaziły lekko drżące igły.

— Ręka już mi zdrętwiała. — Szurik uniósł do twarzy śnieżnobiałą dłoń. — Znajdź w plecaku celofanowy pakiet z tabletkami.

— Co sobie wkłułeś? — spytałem, otwierając mocno zawiązany woreczek.

— „Pięć minut”. — Szurik wyrwał paczuszkę z moich rąk, naderwał celofan, odliczył siedem tabletek — trzy czerwone, dwie białe i dwie niebieskie — i wrzucił je do ust.

— Co to? — zdziwiłem się, podając mu butlę z wodą.

— Uniwersalne antidotum. — Przełknął tabletki, odkaszlnął. — Na jakiś czas neutralizuje każdą truciznę.

— I co, już dobrze?

— Zaraz będzie. — Rozłożył się na ziemi.

— Na pewno nie kojfniesz?

— Nie miej nadziei. — Szurik założył rękawice z jednym palcem, ścisnął prawą pięść. — Może zjesz niebieską tabletkę? Nie zaszkodzi.

— A po co? — Przyjrzałem się pigułce pozbawionej jakichkolwiek oznaczeń, ale nie zamierzałem jej zażywać. Weźmie człowiek nie wiadomo co, a potem widzi pod każdym krzakiem tańczące jeże. — Co to za chemia?

— Stymulator — wymamrotał Jermołow, wstając na czworaki. — Bez niego się nie da. Zaraz tak będziemy pędzić, że narty się zapalą. Z jegrami nie ma żartów. Jeśli dogonią, mamy przechlapane.

— Z jegrami?! — Podskoczyłem z wrażenia i spojrzałem na moją ofiarę. Załatwiliśmy trzech jegrów?!

— Widać postanowili zaszpanować i wziąć nas żywcem, to się doigrali. — Szurik poprawił szelki plecaka i wlepił wzrok w dopalające się drzewa.

A było na co popatrzeć. Chociaż płomienie już prawie dogasły, z wypalonej do czarnej ziemi polanki wciąż buchał żar. Stojące pośrodku zwęglone resztki drzew wydawały się nie bardziej trwałe niż słupki papierosowego popiołu i nawet rosnące opodal świerki zmieniły niebieskawą barwę na lekką patynę szarości. I z pewnością nie chodziło tutaj o popiół.

— Jak myślisz, ten wybuch był daleko widzialny? — Szurik zadał absolutnie retoryczne pytanie.

— Jaja sobie robisz? — Nawet się nie uśmiechnąłem.

— Jak by ci to powiedzieć... — Nie kończąc myśli, osiłek westchnął ciężko i poszedł zebrać rozrzucone w czasie walki narty.

— Ty to tak specjalnie z czarofonem? — Wyciągnąłem z zaspy kijki, zarzuciłem plecak.

— Jasne! —Jermołow odwrócił się do mnie. — Ci dranie mieli ze sobą zagłuszacze, a czarofon działał na ich falach, więc walnął. Dobrze, że nie w kieszeni.

— Oj, dobrze — zgodziłem się i nagle dostrzegłem, że dystans między nami wzrósł po prostu nieprzyzwoicie. Co za baran! Naćpał się stymulatorami i lezie na przełaj. Dobrze, że się przynajmniej rozgląda. I nawet nie ma co prosić, żeby przyhamował. Im prędzej się stąd wydostaniemy, tym lepiej. Cóż, trzeba będzie też zjeść tableteczkę. A gdzie ona? Tfu, ależ kwaśna, zaraza...



— Szurik, łajdak z ciebie. — Przepłukałem usta, wyplułem wodę pod nogi i oparłem się na kijkach, obawiając się upaść. W głowie się kołowało, płuca paliły żywym ogniem, a nogi całkiem odmawiały posłuszeństwa. I trząsłem się ze zmęczenia jak liść osiki na wietrze. Dawno nie czułem się tak podle. Chociaż zaczynało już trochę odpuszczać. — Swołocz jesteś, Szurik...

— A czego? — zdziwił się obłudnie mój dobrze się trzymający kompan. Las zostawiliśmy już za plecami, ale szczególnie mnie to nie cieszyło. Jak sobie przypomniałem nasz szalony marsz, od razu mdło się robiło.

— Kto mi podsunął tabletkę, bydlaku? Czysta trucizna! — Zakląłem półgłosem i znów przypiąłem się do butelki. Uch, woda zimna okropnie. Aż zęby zabolały.

— Na siłę w ciebie wpychałem? — zachichotał Jermołow i pociągnął nosem, węsząc.

— Mógłbyś chociaż tak nie gnać — poskarżyłem się. — I nie siąkaj tutaj nosem, to górski niedźwiedź znaczył teren. Stare to znakowanie, prawie znikło.

— A skąd się tutaj wziął niedźwiedź?

— Z tamtej strony doliny wśród wzgórz były kiedyś barłogi. Może jeszcze coś z nich zostało? — Podjechałem do Szurika, westchnąłem ciężko. — Po co było tak pędzić?

— Powiem ci jedno. Gdybyśmy zwyczajnie piechotą szli, też by cię tak łamało — wyjaśnił Szurik. — A im większe obciążenie, tym zmęczenie szybciej przechodzi.

— Bredzisz.

— Prawdę mówię.

— Stój! — Wstrząsnąłem się nagle. — Szczekanie słyszałeś?

— Jakie znowu szczekanie? — nie zrozumiał Jermołow, ale nagle zaklął. — Ożeż twoja mać! Psy za nami puścili!

— Przesrane mamy — podsumowałem niewesoło, słuchając zbliżających się odgłosów.

— Biegiem na wzgórze! — Szurik wskazał wyrastające na szczycie ruiny twierdzy. — Jeśli zdążymy, uciekniemy pod ziemię!

Nic innego nam nie pozostawało. Nawet jeśli miastowi jeszcze nie zablokowali dojścia do Granicy, dotrzeć do niej nie zdążymy. Z jegrami takie sztuczki nie przejdą. I śladu się nie zmyli. Jedyna nadzieja w twierdzy i ciemnościach. Zaryzykują zapuszczanie się w ruiny? Raczej tak. A starczy im odwagi, żeby je przeczesywać w nocy? To już wątpliwe. Przy zmianie pory dnia myśliwy i zwierzyna mogą się zamienić rolami. To oczywiście nie takie pewne, że my się staniemy myśliwymi. Ale wiadomo to, kto się mógł kryć po zaułkach twierdzy? Wiele razy próbowano ją zagospodarować, ale na dłużej nikt się tu nie osiedlił. Nawet Bractwu przeszła ochota, kiedy zaginęły bez wieści dwa oddziały rozpoznawcze.

Ze wszystkich sił napinając opierające się nogi i wbijając kijki w strome zbocze, zdołaliśmy prawie dotrzeć do szczytu wzgórza, kiedy jegrzy wyskoczyli z lasu, spuścili psy ze smyczy. Zdaje się, że byli cokolwiek rozeźleni śmiercią towarzyszy, inaczej nigdy by nie uczynili czegoś tak nieprzemyślanego.

Jermołow nawet się nie obejrzał, uparcie biegnąc ku twierdzy. A ja bez pośpiechu klęknąłem na jedno kolano, wziąłem na cel pierwszego psa i spokojnie pociągnąłem za spust. Ładunek uderzył wielkie zwierzę — nie czystej krwi rottweilera, ale coś w pobliżu — zwalając go w śnieg. Z takiej odległości grzechem by było spudłować. Jak na strzelnicy...

Spokojnie przełamałem broń, wyjąłem zużytą gilzę, włożyłem nowy nabój kaliber dziewiętnaście i postrzeliłem drugiego gończego. Wtedy do jegrów dotarło, że jeszcze chwila, a zostaną bez psów. Rozległ się długi gwizd, a rwące po zboczu brysie rzuciły się pod osłonę wysokich zarośli zimowej pokrzywy.

Jegrzy zaś zaczęli strzelać o wiele gęściej, więc postanowiłem nie kusić losu i pośpieszyłem za kompanem. A on właśnie znalazł jedno z na wpół zasypanych śniegiem przejść wiodących na wewnętrzny dziedziniec i gorączkowo wymachiwał rękami w moją stronę. Spokojnie, przyjacielu, wszystko pod kontrolą.

Uderzenie w plecy poczułem, kiedy dopadłem już zbudowanych z wielkich kamieni murów twierdzy.

Z początku nic nie zrozumiałem, a potem zakręciło mną, ledwie zdołałem ustać, i to tylko dzięki temu, że oparłem się o narciarskie kijki.

— Jasny gwint! — wrzasnął Szurik, chwytając mnie za ramię i wciągając w wąską szczelinę przejścia. — A ty dokąd?

— Cholera wie. — Oparłem się o ścianę, ściągnąłem futrzaną rękawicę, pomacałem plecy. Palce natknęły się na coś ciepłego i lepkiego.

— Chodź no! — Szurik pociągnął mnie bezceremonialnie, głośno odchrząknął, wydobył z plecaka zgniecioną konserwę. — Samopodgrzewające się, powiadasz?

— A kula gdzie? — Nieco się uspokoiłem.

— Potem znajdziesz. —Jermołow ostrożnie wyjrzał na zewnątrz, puścił kilka krótkich serii i znów się schował. — Zalegli, skurwiele! Nie zostawaj w tyle!

— A ty dokąd? — Dogoniłem go, próbując odetchnąć w biegu. Szurik dotarł już do końca wąskiego, zasypanego śniegiem korytarzyka, ale zamiast skręcić w mały wewnętrzny dziedziniec, zaczął kłuć kijkiem zaspę naniesioną na wiodące w podziemie schody. — Życie ci się sprzykrzyło?

— A jakie mamy wyjście? — Upewniwszy się, że zejście nie nastręczy trudności, Szurik, nie czekając na moją odpowiedź, wszedł w ciemność.

— Przez podwórze! — krzyknąłem za nim rozeźlony. — Przejdziemy przez twierdzę na wprost, a stamtąd do Granicy rzut kamieniem!

— Nie rozśmieszaj mojej babci — odparł Jermołow, zatrzymując się. — Osaczyli nas tutaj jak lisa w norze, o jakiej Granicy gadasz? A na murach wewnętrznych jest szary szron, jak powiadają. Zęby sobie połamią. Anderstend?

— A idź w cholerę, anglisto pieprzony — odparłem i zacząłem schodzić. A gdzie się podziać? Innego wyjścia nie było.

Prawdę mówiąc, podziemne korytarze zdążyły mi dojeść jeszcze pod Łysą Górą. A teraz znowu. Tam był ledwie ociosany kamień, tutaj granitowe bloki szczelnie ułożone, nie wetknęłoby się między nie nawet ostrza noża. I przestronniej tutaj. A na niższych piętrach, jak opowiadali chłopcy, i w ogóle w niektórych korytarzach do tej pory palą się magiczne lampy. A w Gimnazjonie na ich właśnie podstawie opracowali własne czarodziejskie latarnie.

— Szybciej! — Zeskoczywszy z ostatniego stopnia, Jermołow rozerwał na pół jakąś kartkę i przylepił jej części na ściany po obu stronach przejścia. — Bo nas dogonią.

— Tak czy siak dogonią. — Przeszedłem obok, z ciekawością obserwując, jak Szurik dokładnie rozkłada na migoczącym kamieniu nierówno oberwane karteczki. — A to co za twórczość naskalna?

— Żeby nie dogonili. — Szurik uśmiechnął się złośliwie. — Dzięki tobie boją się spuścić pieski, ale z pewnością będą je prowadzili na smyczach. Więc przewodnikowi odstrzeli się łeb. A nam pozostanie tylko zająć się zwierzętami. Na dole nie ma śniegu, żaden tropiciel nas nie wyśledzi.

— Stop! Co znaczy na dole?! — zaniepokoiłem się, doganiając znów gnającego korytarzem Szurika. — Dokąd się wybrałeś, Susaninie?

— Nie wrzeszcz. — Jermołow zatrzymał się nad jakąś dziurą w podłodze. — Dawaj plecak.

— Co robisz?! — jęknąłem, kiedy zaczął zrzucać w dziurę nasze graty. — Ochujałeś?

— Później zejdziemy i zabierzemy, taszczyć nie ma sensu — wyjaśnił. — Nie bój się, tego lata byłem tutaj na szkoleniu. Jeszcze nie zapomniałem przejść.

— Ilu ludzi wtedy zaginęło? — spytałem, patrząc na ściany pokryte oblodzoną warstwą jakiegoś oślizłego świństwa.

— Trzech — przyznał Szurik i zamykając niewygodny dla niego temat, popędził mnie: — Chodu!

— A sami czemu nie zejdziemy? — spytałem, próbując nie zostawać w tyle.

— Jednego straciliśmy dlatego, że taki był mądry. Mówili mu: nie leź, ale nie posłuchał. Udusił się na amen — raczył odpowiedzieć Jermołow po długiej chwili i włączył zapobiegliwie wyjętą z plecaka latarkę. — Nic nie czujesz? Ja mam, cholera, mrówki na całej skórze.

— Nie, wszystko normalnie — odparłem, wsłuchując się we własne odczucia, i poszedłem do ciemnego otworu, wokół którego walały się kawałki wyłamanych ze ściany granitowych płyt. — Wysadzali czy co?

— Przed gospodarza nie wychodź. — Szurik odciągnął mnie w tył, skierował w szczelinę latarkę i przestąpił przez wyrwany blok. — Nikt tu niczego nie wysadzał, skąd ci to przyszło do głowy?

— Samo się wyrwało czy jak? — Chrząknąłem. Sprawdziłem dziurę wewnętrznym wzrokiem. Wleziesz, człowieku, gdzie nie trzeba, a potem tylko kości zbieraj.

— Chodź szybciej — rzekł Szurik i ruszył, oświetlając drogę.

— Idę. — Skrzywiłem się, próbując pozbyć się dziwnego szumu w głowie. Co ciekawe, pojawił się, gdy tylko zajrzałem uważniej w ciemność szczeliny. Dziwne — kiedy zeszliśmy na dół, intensywność promieniowania magicznego spadła. Musiałem osłabić nawet tarcze ochronne, żeby nie nosić w sobie zbędnego ładunku. A tutaj jakby ktoś trzasnął mnie w głowę. Aż zęby zabolały.

Ciche klaśnięcie potoczyło się po schodzącym w dół wąskim korytarzu, kiedy zeszliśmy piętro niżej. Miarowo narastający szum dogonił nas i wzbijając ze ścian kurz, pomknął w ciemności, żeby po kilku chwilach powrócić.

— Oho, komuś padło na mózg. — Szurik rzucił na ziemię narty i z automatem w rękach odwrócił się w stronę ochrypłego ujadania mknących naszym śladem psów.

Sam ledwie zdążyłem unieść strzelbę, kiedy w świetle ustawionej na kamieniach latarki mignęła kosmata sylwetka owczarka kaukaskiego. Seria karabinowa ścięła go, a zaraz potem i mnie przyszło wygarnąć śrutem w stronę pojawiających się gończych.

Chodźcie, bestie! Dostaniecie za swoje!

Nigdy nie lubiłem psów.

— Padnij! — trącił mnie Szurik, a nad nami przeszła krótka seria smugowych pocisków.

Odpowiedź Jermołowa zmusiła Strzelca do ukrycia się za zakrętem i korzystając z chwili ciszy, wyskoczyliśmy z prowadzącego w ciemność przejścia w poprzeczny szeroki korytarz. Szurik skręcił od razu i zanurkował w płytką niszę, gasząc latarkę.

— I czego rżysz, półgłówku? — wysyczałem na chichoczącego w kułak Jermołowa.

— Załatwiliśmy! Załatwiliśmy ich! — Szurik nieco się uspokoił, wymienił magazynek karabinu. — Jegrów! Jak opowiem chłopakom, nie uwierzą.

— Jeszcze ich nie załatwiliśmy. — Starałem się ostudzić jego zachwyt. — Uspokój się. Jeżeli nas przyłapią, nic już nigdy nie opowiesz.

— Wała łysego teraz przyłapią! Bez psów nikt nas tutaj nie odnajdzie.

— A na cholerę mają za nami biegać? Zabezpieczą wyjścia i wszystko.

— Ludzi im nie wystarczy — wyjaśnił już spokojnie. — Na wyższych poziomach, rzecz jasna, nie mamy czego szukać, ale przez niższe sobie uciekniemy.

— Zgłupiałeś? Jaki niższy poziom? — Tknąłem go w pierś. — Chcesz zginąć?

— Uspokój się. — Jermołow odtrącił moją rękę. — Mówiłem przecież, że znam parę przejść.

— A co za różnica? Czy przez górne piętra, czy przez dolne, wystarczy przy drodze ustawić wartę i nigdzie nie uciekniemy.

— Znasz Goszę Żukowa? Nie spotkaliście się? — Szurik ukucnął, oparł się o ścianę i ciężko westchnął. — Sam był z Bractwa, a oni od dawna interesowali się tą twierdzą. On mi pokazał chodnik prowadzący na sąsiednie wzgórze. Tam, jak się okazuje, też stały wieże. I stamtąd się zmyjemy. Tylko trzeba zdążyć przed nocą, bo w nocy, jak mówił Gosza, lepiej pod tę górę nie leźć.

— Coś zalewasz. Wiesz chociaż, gdzie teraz jesteśmy? — Wyjąłem z ładownicy plastikową gilzę, przeładowałem strzelbę. — A co z plecakami?

— Będziemy przechodzić obok, to zabierzemy.

— A narty?

— Kij z nimi.

— Zgłupiałeś!

— Cholera, Sopel, nie rozumiem, z czego jesteś taki niezadowolony? Chcesz, wracaj po narty. Tam na pewno powitają cię z otwartymi ramionami! — rozdarł się Szurik.

— A ty tyle nie myśl, bo ci szkodzi — odgryzłem się. —Jak bez nart dalej pójdziemy?

— A na co nam one? Do Granicy spokojnie dotrzemy, a dalej już przez teleport.

— Dobra, ruszamy. — Machnąłem ręką, ostrożnie wysunąłem głowę z niszy i wsłuchałem się w dalekie odgłosy wystrzałów. — Z automatów walą?

— Na kogoś się natknęli, nic innego — powiedział Szurik i pociągnął mnie za sobą. — Zbieramy się, czas nie czeka.

— Trzyma cię ktoś? — Nie mogłem się powstrzymać od złośliwości. Och, żeby tak się nie naciąć na jegrów! A i mieszkańcy porzuconej twierdzy mogą narobić kłopotów. Kłopotów, hm... To słowo niezbyt pasowało jako opis procesu pożerania człowieka żywcem. — Patrz pod nogi!

— Co? — wzdrygnął się Szurik, przystając.

— Martwy podśnieżnik — wyjaśniłem, obchodząc wyrastający prosto z kamienia kwiat, którego płatki ledwo zauważalnie lśniły bladobłękitnym światłem.

— Ależ ty masz oko! — zachwycił się Jermołow, idąc dokładnie moim śladem. — Nie wiedziałem, że to ścierwo rośnie na kamieniach.

— A czemu miałoby nie rosnąć? Karmę znajdzie wszędzie, bo durniów nigdzie nie brakuje. — Uśmiechnąłem się. Nie na darmo sprawdziłem drogę wewnętrznym okiem. Nic by z Szurika nie zostało. Szkoda, że kamienne ściany zagłuszają magiczne spojrzenie, trudno coś dostrzec nawet na dziesięć kroków. Dobrze chociaż, że dzwonki w głowie więcej się nie odzywiają. Może wtedy nie zdążyłem się jeszcze otrząsnąć po stymulatorze?

Martwych podśnieżników nie spotkaliśmy więcej. Za to aż nadto było palącej pleśni, która pokrywała kamień ścian. Po jakimś czasie Szurik plunął na ostrożność i włączył latarkę. W ciemnościach wleźć w to świństwo było stanowczo zbyt łatwo. Tutaj żadne antidotum by nie pomogło, tylko natychmiastowa interwencja chirurgiczna. A my z potrzebnych rzeczy mieliśmy tylko medyczny spirytus i noże. Nawet piłki nie było.

Nieco krążąc po ciemnych podziemiach, Szurik potrafił jednak odnaleźć nasze rzeczy. Lecz mnie się wydawało, że on sam się nieźle zdziwił, odnajdując nasze manele w jednej z cel, w której suficie ział otwór.

— Łap. — Rzuciłem kompanowi jego plecak, sięgnąłem po swój i w tej chwili coś zwaliło mi się na plecy, przydusiło do ziemi. W ciemność podziemi wlała się zupełna czerń i nawet krzyki Jermołowa docierały dosłownie jak przez nieprzepuszczającą dźwięków zasłonę.

Czując, jak zimne palce mną kołnierz swetra i dobierają się do gardła, przewaliłem się na lewy bok i wyjąłem z prawej kieszeni kufajki giurzę. Rękojeść pistoletu nie chciała ułożyć się w dłoni, ale wreszcie udało mi się ją uchwycić, włożyć rękę za plecy i nacisnąć spust. Tylko wystrzału nie było. A sił na drugie naciśnięcie już nie wystarczało — ciało wypełniło się śmiertelnym bezwładem i nie mogłem oderwać nawet głowy od kamiennych płyt podłogi. W oczach zamigotały blade ogniki gwiazd, zacząłem powoli tracić świadomość.

Oprzytomniałem na trzask serii karabinowej, jakiś dziwnie głuchy i daleki. Czyżby strzelano nie obok, ale w sąsiednim korytarzu? Czyżby Szurik z kimś walczył?

— Ocknij się! No ocknijżeż się! —Jermołow wypłacił mi siarczyste policzki, a ja z trudem uchyliłem powieki. — Już? To nogi za pas!

— Kto to?

— Czarnodziej. —Jermołow wyjął mi z ręki pistolet i pokazał leżące ciało, wokół którego powoli rozpełzała się doskonale widoczna nawet w mroku zasłona ciemności.

— A tyś czego stał? Czekałeś, aż mnie zadusi? — Potarłem zdrętwiałą szyję i podniosłem tajgę.

— Trzeba się było bardziej odwrócić. —Jermołow wyjrzał z celi na korytarz, pokręcił głową. — I tak prawie na oślep musiałem zgadywać, który z was który.

I jakże mogłem przegapić czarnodzieja? Musiał się prosto z dziury zwalić.

— Słuchaj, pistolet mi nie wypalił...

— Widocznie źle chwyciłeś. — Szurik oddał mi giurzę i popchnął do wyjścia. — Nie nacisnąłeś do końca bezpiecznika na rękojeści. Ruszaj się. Zaraz mogą tu przypędzić jegrzy na strzały.

— Tutaj akurat się zorientujesz, gdzie strzelali. — Starałem się go uspokoić, ale poszedłem za nim, czując, jak przy poruszaniu się krew zaczyna krążyć po odrętwiałym ciele. — Szura, masz taśmę izolacyjną?

— Jasne! Cały plecak nią wypakowałem! — Szurik nie postukał się w czoło chyba tylko dlatego, że miał zajęte ręce. — Po co ci?

— Rękojeść bym obwiązał i zablokował bezpiecznik.

— Oberwałeś, co?

— Mało brakowało i byłoby po mnie. — Zauważyłem, że pole magicznej energii zaczęło słabnąć. Zaniepokoiło mnie to, pokręciłem głową: no tak, korytarz biegł pod skłon. No i gdzie mnie ten Szurik zaprowadził?

— Poradzisz sobie. A teraz najważniejsze nie hałasować. — Jermołow przykucnął i bokiem przeszedł drzwiami, wsłuchując się w miarowy odgłos kapania spadających z sufitu kropli, a potem się wyprostował. Starając się nie szurać nogami po kamieniach podłogi, przekradł się przez duże przestronne pomieszczenie i zniknął w ciemnym otworze po przeciwnej stronie sali.

Powtórzywszy jego dziwny manewr, bez problemu dotarłem prawie do środka komnaty, kiedy pod nogą zachrzęściła jakaś skorupa. Zupełnie jakby w odpowiedzi na ten niegłośny przecież dźwięk zdające się do tej pory nieporuszonymi ściany zakołysały się nagle i zbliżyły o kilka kroków. Przestronne pomieszczenie natychmiast skurczyło się do rozmiarów pułapki na szczury. Wtopiłem...

Doskonale rozumiejąc, że do wyjścia nie zdążę dotrzeć, zamarłem i wstrzymałem oddech. Poskutkowało — plastyczne niczym ciepły wosk ściany powoli, centymetr po centymetrze wróciły na swoje miejsce, a ja na palcach dobiegłem do drzwi, w których majaczyła postać przerażonego Szurika. Uch... Mokry cały się zrobiłem.

— Ty baranie. — Szurik pokręcił głową. — Mówiłem przecież, żebyś nie hałasował.

— A nie mogłeś normalnie powiedzieć, o co chodzi? — Oparłem się bezwładnie o ścianę i przeniosłem wzrok na świecące miękkim zielonkawym blaskiem kwadraty sklepienia. Tutaj latarka nie była potrzebna. Nie podobało mi się tylko, że korytarz biegi gdzieś daleko, prosto jak strzała. Gdyby nas tutaj nakryli, nie będzie się gdzie schronić.

— A skąd miałem wiedzieć? — syknął mi w ucho Jermołow. — Mnie też powiedzieli, żebym nie hałasował. Musiałeś tam odprawiać jakieś tańce?

— Zapomnijmy. — Odetchnąłem nieco, oderwałem się od ściany. — Pójdziemy chyba, co?

— Idziemy. — Jermołow zarzucił plecak na ramię. — I pamiętaj, że przy wyjściu też będzie coś takiego.

— Rozumiem.

Do sąsiedniego wzgórza doszliśmy w pięć minut. Tylko że dojść, a wyjść to dwie różne sprawy. W odróżnieniu od znajdujących się w mniej więcej przyzwoitym stanie podziemi twierdzy tutejsze katakumby nie mogły się poszczycić takim komfortem. Większość przejść okazała się zawalona, te nieliczne, które się zachowały, przypominały krecie korytarze. Widać kopiący oczyścili sobie drogę w dół byle jak. Dobrze chociaż, że nie było tu różnych paskudnych stworów. Wszystko wymroziło do cna. A co nie zostało wymrożone, przeniosło się w lepsze miejsca. Chociaż i tutaj, gdyby zacząć kłapać dziobem, można by na siebie sprowadzić jakieś nieprzyjemności. Zupełnie bezpiecznych miejsc w Przygraniczu zasadniczo nie można znaleźć.

Wystarczyło, że opuściliśmy wyłożone kamieniem chodniki, a od razu podskoczyła intensywność magicznej energii. I nieważne, że nad głową mieliśmy dziesięć metrów zamarzniętej ziemi i głazów. Być może w ruinach działały jeszcze jakieś resztki czarów ochronnych.

Ale oczekiwałem czegoś takiego i zawczasu wzmocniłem osłonę. Cholera, długo mnie to jeszcze będzie mordować? Kiedyś nie miałem podobnych problemów. A tutaj od gradientów aż w stawach łamie. Diabelstwo...



— Co widzisz? — Wyszedłem z podziemi pod zaczynające ciemnieć niebo, podczołgałem się do Jermołowa oglądającego przez lornetkę sąsiednie wzgórze.

— Jest tam ktoś czy nie?

— Zamknij się. — Szurik nie raczył odpowiedzieć i przeniósł lornetkę na drogę. — I nie wychylaj się, jegrzy też mają lornetki.

— Jasne! I nie mają co robić, tylko gapić się dookoła. Pilnują nas w twierdzy. — Uśmiechnąłem się, ale na wszelki wypadek mocniej przywarłem do ziemi między dwoma wielkimi głazami. — Jaki mamy gryplan?

Jermołow zasłonił okulary lornetki ochraniaczem.

— Doczekamy ciemności i idziemy do Granicy.

— Musimy czekać na zmrok? — Skurczyłem się pod porywem lodowatego wiatru. — Zamarzniemy.

— Miastowi sprowadzili następny BTR. Jeśli nas zauważą, nie uciekniemy.

— Jasne.

Ułożyłem się wygodniej, wyjąłem pudełko, otworzyłem je i popatrzyłem na kamienną półkulę teleportu.

A dlaczego stąd nie można się dostać prosto do Fortu? Nie otworzy się przejście przez Granicę? Brednie! Gospodarz od samego Siewieroreczeńska rzucił mnie prosto do Fortu. A tamtejsza Granica niczym się nie różni od tej. Czyli, przynajmniej teoretycznie, taka możliwość istnieje...

I dlaczego by w takim razie nie rozwinąć tego tematu? Bardzo mi się nie chciało czekać tutaj na noc. Niepewna to pora, na niebie pojawi się lodowa piramida Cytadeli. W dodatku zimno, cholera. Szurik jest jak Eskimos, ale ja odwykłem od takich mrozów. Chociaż czułem, że trzeba będzie z powrotem przywyknąć, bo w najbliższym czasie na powrót do domu się nie zapowiadało.

Nieco osłabiwszy tarczę, przypatrzyłem się wewnętrznym okiem wykonanemu z jaspisu teleportowi i postarałem się poczuć nić siły wiążącej go z drugą połówką kamienia. Na początku zdawało mi się, że żadnej łączności nie ma, a zawarty w kamyku płomyk zaklęcia zbyt jest słaby dla aktywacji czarów przejścia, ale nagle wyskakująca w bok iskierka magicznej energii jasno wskazała mylność moich przypuszczeń. Nie, więź nigdzie się nie zapodziała, po prostu znacznie osłabła. A gdyby ją nieco wzmocnić...

Nie zwracając uwagi na rozlewające się po całym ciele palenie od przenikającej mnie mocy, zacząłem przelewać wypełniającą mnie energię w rozgrzewający się kamyczek. I chociaż od tej bardzo nieprzyjemnej czynności — delikatnie mówiąc — zrobiło mi się gorzej, rezultat pojawił się od razu. Widoczne czarodziejskim wzrokiem fluktuacje energii w jaspisie zaczęły przypominać rytmiczną pracę pulsu.

Był tylko jeden problem: normalnej łączności z drugą połówką — pozostawioną w granicach Fortu — nie udało się uzyskać. Co robić? Powinno istnieć jakieś wyjście!

Postarałem się przypomnieć sobie manipulacje Gospodarza przed tym, zanim przekształcił zwyczajne okno w portal, ale nic pomocnego nie przychodziło mi do głowy. Bo jak się skupić, kiedy od nadmiaru wewnętrznej energii patrzeć tylko, jak się zacznie kolejny atak? Z nawyku już przebrałem jedna za drugą brzęczące w kieszeni monety i nawet nie zauważyłem, jak powoli zacząłem się uspokajać.

Dobra, coś przecież wymyślę. A jeśli nie, też się nic nie stanie. Przejdziemy Granicę w nocy. Blisko już do niej, z czubka wzgórza słabe lśnienie powietrza nad polem, przez które przechodziła, było wyraźnie widoczne.

— Szurik! — zawołałem kryjącego się przed wiatrem osiłka.

— Czego?

— Niczego — wymamrotałem nieoczekiwanie dla samego siebie, nie mając sił odwrócić wzroku od migotania nad Granicą, gdzie złocisto-zielone promienie podświetlały chmury, a kamień w mojej ręce pracował w jakimś dziwnym rytmie. A co, jeśli fluktuacje jaspisu zgrać z pulsowaniem Granicy? Spali się?

Osiągnąć pożądany rezultat nie było tak łatwo, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Wlana przeze mnie w teleport energia odmawiała pracy w odpowiednim tempie, a i lśnienie nad Granicą, choć powoli, ale wyraźnie się zmieniało. I nie zawsze udawało się na czas zareagować na te zmiany. Do tego wszystkiego jeszcze zimno, uparcie wdzierające się pod ubranie, i wiatr, kąsający nieosłonięte fragmenty skóry.

Mimo to nie przerywałem katorżniczej pracy, próbując zrównywać bicie magicznej siły w kamieniu z fluktuacjami magicznych pól Granicy. Tu spowolnić, tam przyśpieszyć. Ten ruch zupełnie zbyteczny, a tutaj od razu potrzeba dwóch, tylko nieco później. I znów, żeby wygładzić wciąż jeszcze nieprzystające. A teraz zafiksować rezultat... I...

Ledwie dostrzegalnie drgająca niteczka wyciągnęła się w stronę drugiej połowy kamienia, kiedy palce, ściskające jaspisową półkulę, ostatecznie utraciły czucie. Ale już — raz! — niewidzialna żyłka mocy poszła w nieznaną dal, przekształcając jaspisowe połówki czarów w jedną całość.

Nie chcąc przegapić chwili, od razu aktywowałem portal i przed oszołomionym Szurikiem pojawiła się migocząca mgiełka przejścia, doskonale widoczna na tle ciemnego nieba. Żeby tylko mocy kamienia wystarczyło na dwóch, bo wszak nie został przewidziany na takie obciążenie.

I tutaj właśnie przydało się doświadczenie Opiekuna oraz niedługa nauka w Gimnazjonie: wciąż wlewając w kamień przenikającą przeze mnie moc, zacząłem rozdzielać tworzący powierzchnię teleportu czar na pojedyncze nitki i umieszczać je w otaczającym nas polu energii. Wysiłki się opłaciły, a pojawiające się powoli między dwoma punktami Przygranicza okno nagle przecięło przestrzeń, prostokąt przejścia stał się tak nieznośnie ostry, że wszystko pozostałe z porównaniu z nim zdawało się dwuwymiarowym, na wpół zamazanym zdjęciem, w dodatku zrobionym jakimś badziewnym aparacikiem.

Pewien już własnych sił, na wszystkie rogi okna naniosłem czarodziejskie runy i po raz pierwszy od długiego czasu uzyskałem właśnie to, czego oczekiwałem.

I chociaż czarne kreski tajemnych symboli zaczęły atramentowymi kleksami powoli spływać po prostokącie bzowej barwy, to przejście przestało drgać, a przez otwór doskonale widać było zaśnieżone pole po tamtej stronie.

— Czego się gapisz? — warknąłem na zmartwiałego ze zdziwienia Szurika, obawiając się, żeby okno nagle się nie zatrzasnęło. — Idź!

— Ale!

— Poszedł, ale już!

Dostrzegł w moich oczach znany mu doskonale płomyk szaleństwa, nie próbował więc dyskutować, złapał plecak i skoczył w portal. Powierzchnia teleportu zasprężynowała, ale przepuściła wędrowca.

Nawet nie próbując zatrzymywać drgań, poszedłem za nim i zdające się nierealnym cieniem okno nagle rozleciało się pod moim uderzeniem w setki wesoło dzwoniących kawałeczków...

1

Iwan Osipowicz Susanin — rosyjski bohater narodowy. Podczas działań zbrojnych 1611-13 został wynajęty jako przewodnik przez polskie lub litewskie oddziały. Jak głosi legenda, wyprowadził wojsko na bagniste tereny, za co zginął męczeńską śmiercią (przyp. tłum.). 


Część druga
Paląc mosty




Nie, to nie ten czas,


Nie, i nie to niebo,


Kiedy można było tylko się uśmiechać.


A trzeba też kochać kogoś


I trzeba żyć potem,


I znów, znów, znów zabijać.


zespół Agata Kristi



Rozdział 1


Rzeczywistość rozbita na setki szklanych kawałków... W ich czarnych zwierciadłach migały jasne gwiazdy... Z kryształowym brzękiem odleciały precz, a na spotkanie ze mną rzucił się całkiem inny świat — oślepiająco białe zaśnieżone pole i ostro niebieski firmament. Nieznośnie jaskrawa kula zachodzącego słońca niezliczonymi błyskami odbijała się od szreni, do oczu z miejsca napłynęły łzy.

Przy czym teraz najmniej mnie to martwiło — ziemia uciekła spod nóg i z wysokości kilku metrów runąłem w zaspę na poboczu drogi. Zdążyłem osłonić rękami twarz, ale i tak upadek okazał się bolesny, wywołał nieprzyjemny ból w połamanych niegdyś żebrach.

Wygramoliłem się na rozjeżdżoną kołami furmanek drogę, usiadłem obok nieruchomego kompana wpatrzonego w pole, potrząsnąłem głową. Buzująca we krwi adrenalina jeszcze działała i nic mnie szczególnie nie bolało, ale czy to długo potrwa? Uśmiechnąłem się krzywo, postanawiając nie tracić czasu, i ścisnąłem w dłoni monety.

Bimetalowa dziesiątka z Gagarinem. Pocięte pięć rubli. Nowiutkie dziesięć kopiejek. Lepka dwurublówka. Rubel z wgłębieniem. Pięć rubli. Zgięte dziesięć kopiejek. Wytarte dwa ruble. Jeszcze jedna. Wytrawione kwasem pięćdziesiąt kopiejek. Posiekany rubel. Półrublówka. Sfatygowany rubel...

Każda moneta kłuła zimnem zaczynające drętwieć na lodowatym wietrze palce, ale te ukłucia zabierały ze sobą część buzującej we mnie energii i chociaż trochę gasiły rozpalające się płomienie magicznego odrzutu.

— Powiedz mi, Sopel, przyjacielu — spytał w zadumie Jermołow, obserwując, jak z nosa odrywa mu się kropelka krwi i pada, barwiąc i bez tego niezbyt czysty śnieg drogi — po kiego czorta zasuwaliśmy do Granicy piechotą, skoro od razu mogłeś nas przerzucić?

— Szura, tobie w teleporcie nie spadło przypadkiem coś na łeb? — Wsypałem drobne z powrotem do kieszeni. — Skąd mogłem wiedzieć, że zadziała po tamtej stronie? Tak spróbowałem, na wariata.

— No właśnie, na wariata. — Wytarł twarz garścią śniegu, wstał, postękując. — O mały włos byłbyś nas utrupił.

— Ale nie utrupiłem. — Czując, jak mnie kołysze na boki, wstałem i klepnąłem Szurika w ramię. — Wyluzuj się! Patrz, słoneczko świeci, trawka zielenie... tfu!... śnieg bieleje. Razi w oczy, zaraza. Nie życie, a rozkosz!

— Otóż to, nie życie. Zimno sobacze. — Jermołow naciągnął na twarz czapkę narciarską. — Chodźmy, bo sobie wszystko odmrozimy.

— Ano chodźmy, tylko dokąd?

— A nad czym tu się głowić? — Ponury Szurik poprawił szelki plecaka. — Tam jest Fort, nie widzisz?

— A! — Odwróciłem się we wskazanym kierunku, popatrzyłem na sterczące ze śniegu wąskie błękitnawe liście. — A to co za roślinki?

— Takie same palmy. Widzisz, wycinają je i ładują na wozy. Znaczy, że będą pędzić wachę.

— Super — mruknąłem. — A ty gdzie teraz idziesz?

— Do oddziału. — Jermołow próbował bez większego powodzenia oczyścić z kurzu i błota półkożuszek.

— Jest sens? Czas cię chyba nie goni?

— Jakieś propozycje? — Spojrzał na mnie z ukosa, podążając miarowym krokiem.

— Owszem. Leć do Fortu przekazać ode mnie wiadomość paru ludziom. — Włożyłem mu w rękę obiecaną dopłatę, dwa ruble srebrem. — No jak?

— A sam czemu nie pójdziesz? — Szurik schował pieniądze do wewnętrznej kieszeni półkożuszka.

— Nie chcę się rzucać w oczy — powiedziałem prawie prawdę. Jak tylko wejdę przez bramę, od razu mnie porwą białe rączęta. Jeśli nie drużynników, to patrolowców. I sam Leszy zechce przyjść po moją duszę. A po co mi to? — Mam pewne stare sprawy z Patrolem.

— Komu? — Szurik westchnął ciężko. — Wiadomość komu, pytam, mam przekazać?

— Niosącym Światłość.

— Co?!!!

— Właśnie to. Poprosisz, żeby wezwali ojca Dominika albo Mścisława, powiesz, że będę czekać w videosalonie... — W paru słowach opisałem, jak wyglądają kaznodzieja i jego pomocnik, po czym wpatrzyłem się w bezchmurne niebo. Nieczęsto nas pogoda aż tak rozpieszcza. Tylko że mi i tak nic po tym. Chciałbym się jak najszybciej już pozbyć notatek Jeana. Aż mnie paliły w ręce. — I nie zapomnij ich ostrzec, że mam przy sobie trochę broni, niech mi zorganizują przejście do Fortu bez rewizji.

— Z lewymi spluwami chcesz wleźć do środka? Choryś czy niemytyś? — Szurik przystanął na poboczu. — Masz ochotę jechać do Strefy Północnej?

— Ja i bez spluw mam zupełnie przechlapane. — Osłoniłem oczy przed oślepiającymi promieniami słońca, spojrzałem na plac targowy. Sporo narodu się kręciło jak na zimowy wieczór, musiał dotrzeć tabor z Siewieroreczeńska. Rzeczywiście tak było: wokół zgromadzonych przy bramie miejskiej furmanek kłębiła się tutejsza hołota. Jeden liczył, że coś zwinie, inny chciał kupić jakieś barachło od ochrony. — Jak mnie dorwą, ślad nawet nie zostanie.

— Jak chcesz. —Jermołow wzruszył ramionami. — Przekazać, przekażę, ale w razie czego sam sobie będziesz radził.

— Jasna sprawa. — Zatrzymałem się przy pierwszym rzędzie kramów, splunąłem i roztarłem ślinę podeszwą. — Leć.

Szurik potarł białe od szronu brwi, chciał jeszcze coś powiedzieć, ale przemyślał i ruszył do przejścia służbowego. Dobrze żołnierzom — nie muszą sobie mrozić tyłków w kolejce. Ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, i ja nie będę musiał długo czekać.



Do videosalonu oczywiście nie poszedłem. Na początku znalazłem ustawioną na betonowej kolumience przyczepkę z podobno gorącym jedzeniem. W odróżnieniu od innych podobnych barów nie było przy niej właścicieli, więc bardzo długo studiowałem menu wypisane na zatłuszczonej kartce. Czekałem tak długo, aż smętnie spoglądający w zapocone okienko kaukaski typ nieco się zdenerwował, ale ponieważ nikt więcej nie zamierzał próbować ani jego pierogów, ani chaczapuri, nie czepiał się mojej powolności. Także stojący opodal strażnicy odeszli do swoich spraw, kiedy zamówiłem lurę, zwaną tutaj dumnie „kawą trzy w jednym”. Nic innego, co można by zamówić, nie lękając się o stan żołądka, jakoś nie mogłem znaleźć. A kawa, chociaż paskudna, miała jedną niezaprzeczalną zaletę — była gorąca. I uznałem, że warto za to zapłacić nawet gigantyczną jak na taką podróbę cenę.

Popijając z plastikowego kubka, oparłem się o okrągły stolik, sterczący na jednej nodze ze śniegu, przez co wyglądał zupełnie jak przerośnięty grzyb. Rozejrzałem się. Ludzie uwijali się pod koniec dnia, ale to rzecz zwyczajna. Ci, którym nie udało się należycie zarobić, próbowali się jeszcze odkuć, ci, którym się udało, też nie tracili czujności — jak wiadomo, ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka, na czarną godzinę też coś trzeba odłożyć. No i ci, co przyszli z taborem, też wnieśli spory udział w ten rwetes. To latem ustawiają się przed miejskimi bramami kolejki na pół dnia, zimą łatwiej wskoczyć do Fortu. A żołnierze Garnizonu korzystają z tego. Zysk jest obustronny — i kolejka szybciej idzie, i wojacy mają pieniądze na wódkę w knajpie.

Wyrzuciłem zniekształcony od gorąca kubek do wielkiego wiadra na śmieci, wypełnionego w połowie śniegiem, chwyciłem plecak i postanowiłem przejść się po bazarze. Nie żebym liczył na spotkanie ze znajomymi, którzy byli mi teraz po nic, ale nie zaszkodzi poobracać się wśród ludzi, a nuż usłyszę jakieś przydatne plotki.

— Słuchaj, braciszku — zatrzymałem pierwszego napotkanego chłopaka, który taszczył pod pachą parę wagonów z papierosami — skąd przyjechał tabor?

— Z Siewieroreczeńska — odparł zapytany, spoglądając na zwisającą z mojego ramienia strzelbę, boczkiem przemknął się po wąskiej dróżce i pospieszył dalej.

— A ty sam to skąd jesteś? — Strażnicy zatoczyli już koło po placu, wyszli zza sklepu i wpatrzyli się we mnie uważnie. Jeden chudy jak szczapa, z palką, był całkiem młody, drugi wyglądał na dobre piętnaście lat więcej i zdążył wyhodować pokaźnych rozmiarów bandzioch. Trzymał obrzyn z dwururki.

— A któż to wie, skąd przychodzę i dokąd zmierzam? — Uśmiechnąłem się, udając zdumionego. — Szukacie kogoś czy z nudów ustalacie adresy?

Młody najwyraźniej chciał odpowiedzieć ostro, ale jego starszy kolega okazał się mądrzejszy, skinął mi tylko znacząco i pociągnął chłopaczka za sobą. Idźcie, idźcie, nacięliście się, mądrale...

Takich ochroniarzy zupełnie się nie obawiałem. Po nic im zbyteczne awantury, bo to i łatwo można wylecieć z takiej posadki, i szukać potem trzeba normalnej, uczciwej pracy. A ci dwaj widać uznali, że trafili na frajera, więc spróbowali wydębić trochę szmalu. Pocałujta w dupę wójta, jak zwykł mawiać przy podobnych okazjach Napalm.



Zdążyłem przejść targ wzdłuż i wszerz trzy razy. Nasłuchiwałem dyskretnie, o czym ludzie gadają, sam nie wdając się w konwersacje. Nie usłyszałem nic szczególnie interesującego. Jak zwykle — kto komu dłużny pieniądze, co podrożało i tego typu bzdurki. Pośród lumpów tematy rozmów też nie cechowały się różnorodnością. Tych interesowało głównie, gdzie można kupić tani bimber, jak zdobyć pieniądze na klina. Parę razy spotkałem nierozłączną parę ochroniarzy, ale demonstracyjnie nie zwracali na mnie uwagi. Oczywiście i ja nie próbowałem ich prowokować.

— Kiriucha, „szczęście” jest? — Ledwie dosłyszalne pytanie sprawiło, że zwolniłem i uważniej przyjrzałem się zgromadzonym przy budce z piwem chłopakom, którzy bez przerwy kurzyli papierosy i przytupywali w miejscu. Nie od razu mogłem dostrzec, kto zadał pytanie, ale to nie było w tej chwili ważne.

— Nie, dawno już nie było — odparł okutany w porwaną na łokciach kurtkę gość około dwudziestu lat, którego głowę przed mrozem chronił jedynie kaptur polarowej bluzy. — „Makiwarę” można zażyć, „angeliksa”, z tym nie ma problemu. Baron w tym tygodniu proponował Kosemu L trzynaście.

— Chciałbym „szczęścia” albo „kurażu”. A w ogóle coś z mózgotrzepów się znajdzie?

— Nie, powiedziałem przecież...

Prychnąłem tylko pod nosem i poszedłem dalej. Ciekawe, czy Drużyna odcięła wreszcie kanały dostaw mózgotrzepów, czy po prostu zwinęli ich wierchuszkę? Tak, jasne, zwinęliby! Kto przy zdrowych zmysłach zarzyna kurę znoszącą złote jajka? Wychodzi na to, że Ilja dopiął swego.



Pojawienie się sekciarzy zauważyłem już w chwili, kiedy zaczęli przenikać na plac. Nierzucający się w oczy młodzi ludzie pojedynczo wychodzili z punktu przejściowego i rozpraszali się w wąskich rzędach sklepików i wagoników. Gdybym się czegoś nie spodziewał, nic bym nie zauważył — wszystko idzie swoją drogą, zwykli goście chodzą po kramach, szukają, co by kupić. Tylko jaki idiota przyjdzie tu z Fortu, skoro na tym targu wszystko kosztuje trzy razy drożej? No i zbyt gorliwie deptali mi po piętach, odcinając wszelkie możliwe drogi odwrotu.

Na wszelki wypadek sprawdziłem spoczywający w kieszeni pistolet, prawie całkowicie zasłoniłem się przed zewnętrznym promieniowaniem, pozostawiając jedynie cieniutką niteczkę wiążącą mnie z magicznym polem. Z pewnością lepiej byłoby zupełnie się odciąć, ale bez wewnętrznego widzenia nie mogłem się teraz obejść. Sekciarze to ludzie mądrzy i przewidujący, ale nie powinni przysyłać nowicjuszy, bo czarodziejskim wzrokiem można było bez trudu dostrzec ich aury, wyróżniające się na tle okrojonych energetycznych powłok tutejszej hołoty. Ale zaraz stało się jasne, że udało mi się dostrzec co najwyżej połowę obserwatorów.

— Zdrowia życzymy, Sopel. — Skupiony głównie na wewnętrznym oku, przegapiłem pojawienie się niewzruszonego Mścisława i uśmiechniętego jadowicie Generałowa. Ich aury nie nosiły najmniejszego nawet śladu przynależności do sekty.

— I wy nie chorujcie. — W odpowiedzi uśmiechnąłem się bezczelnie.

— Coś długo ci zeszło. — Generałow z jakiegoś powodu postanowił oklepać mnie w poszukiwaniu broni, jednak widząc moją rękę demonstracyjnie wsuniętą w kieszeń, odpuścił sobie to niestosowne zachowanie.

— Jasna sprawa, przecież samochodem jest szybciej. — Nie zamierzałem wyjmować ręki z kieszeni. — Mogliście po mnie wrócić tak w ogóle.

— Nie było możliwości. — Władimir nie miał ochoty się tłumaczyć.

— Skąd więc te pretensje?

— Wystarczy! — Mścisław przerwał te uprzejmości nieoczekiwanie ostro.

— Czego wystarczy? — nie zrozumiał Generałow i wysunął agresywnie dolną szczękę. Głowę daję, że w hierarchii stał o parę stopni wyżej niż pomocnik Dominika, nie spodziewał się więc, że ten ośmieli się otworzyć usta.

— Tego. Dalej będziecie się mogli tak zabawiać dopiero po rozmowie z Dominikiem — odparł bez ogródek będący w paskudnym nastroju Mścisław, mało interesując się reakcją Generałowa, a potem zwrócił się do mnie: — Dawaj spluwy.

— A to z jakiej okazji? — Nie miałem zamiaru spełnić żądania, ale wyjąłem rękę z kieszeni. Taki unik, można powiedzieć. Czymś ten niebieskooki osiłek był mocno poirytowany, jego szeroką twarz pokryły czerwone plamy... Czyżby Wołodia aż tak mu dopiekł?

— Sam chcesz je wnieść do Fortu? — Mścisław popatrzył na mnie uważnie i pod wpływem tego ciężkiego spojrzenia odechciało mi się przekomarzać. — Nie zapomnij o niczym, jeśli nie chcesz trafić do kompanii karnej.

W milczeniu podałem sekciarzowi strzelbę, wyjąłem z kieszeni giurzę i nie zwracając uwagi na zdumione chrząknięcie Generałowa, podałem pistolet Mścisławowi. Ten ponuro spojrzał na Wołodię, ale o nic nie zapytał, wsunął giurzę w kieszeń rękojeścią do przodu.

— Naboje? — spytałem.

— Zostaw. — Mścisław zarzucił tajgę na ramię, machnął komuś ręką i poszedł w stronę bramy miejskiej.

Przełykający przekleństwo Generałow gestem wskazał, żebym szedł za pomocnikiem Dominika. Postarałem się ukryć krzywy uśmiech i poszedłem za Mścisławem, nie zwracając uwagi na dolatujące z tyłu skrzypienie śniegu pod nogami Władimira. Moją głowę zaprzątało teraz coś innego — obserwujący plac targowy sekciarze zostali na swoich miejscach, nie zamierzali wracać do miasta. Konspiracja czy też pozostawienie rezerw na wszelki wypadek?

Dreptający na ganku punktu przejściowego Oleg — wciąż tak samo chudy i jak poprzednio niedbający o odzież — kiwnął mi, zsunął na tył głowy wyliniałą króliczą czapkę z wiązanymi na czubku uszami i otworzył drzwi. Nie te, przez które zazwyczaj przechodzili patrolowcy i drużynnicy, ale inne, przeznaczone wyłącznie dla żołnierzy Garnizonu.

— Cześć — pozdrowiłem go w odpowiedzi na to kiwnięcie i poszedłem za nim w ciemny korytarz, w którym pachniało smażoną rybą i duszoną kapustą.

Za odgrodzonym powierzchniami pancernego szkła akwarium nudzili się dwaj szeregowi, starszy inspektor — wszyscy w kamizelkach kuloodpornych — i obowiązkowy czarownik, oglądający coś pilnie w kryształowej kuli. Przechodząc przez drzwi obwiedzione grubym kablem, poczułem nieprzyjemny ucisk w skroniach, ale o co chodzi, domyśliłem się dopiero, kiedy inspektor zamienił kilka słów z czarownikiem i nacisnął guzik głośnika:

— Drugi wypadł niewyraźnie, niech jeszcze raz przejdzie.

Cholera! Przecież byłem praktycznie całkiem zabezpieczony przed magicznym skanowaniem! A czarownik sprawdza wszystkich wchodzących! Ale niefart...

— Nie ma czasu — powiedział nagle Oleg, odgradzając mnie od akwarium i strzepując śnieg z butów uszytych z psiej skóry.

— Trzeba sprawdzić — zachrypiał uparcie głośnik.

— Gdyby miał z sobą coś zakazanego, od razu chybaby się wyświetliło, co? — Oleg pochylił się do mikrofonu z naszej strony. — Weź już nas nie zatrzymuj, dobra?

— Przechodzić — postanowił inspektor po naradzie z czarownikiem.

— Światłość o was nie zapomni — oświadczył z pełną powagą Mścisław i po szczęknięciu zamka elektrycznego pociągnął za uchwyt przymocowany do stalowej listwy.

Dopiero za tymi drzwiami znaleźliśmy się w najprawdziwszym pokoju oczyszczania z promieniowania magicznego. Z nietynkowanych ceglanych ścian sterczały wypolerowane mosiężne sworznie i pozłacane główki nadajników, a drzwi po przeciwnej stronie były tak samo pancerne jak te, przez które właśnie weszliśmy. Nie zwlekając, zdjąłem z siebie czary ochronne. To było, rzecz jasna, nieprzyjemne i bolesne, ale nie dało rady inaczej: w te ściany wbudowano mnóstwo bojowych artefaktów i gdyby czarownikom moja aura wydała się podejrzana, jedno naciśnięcie małego guzika zamieniłoby naszą grupę w kupkę prochu. A ja chciałem jeszcze trochę pożyć.

Kiedy szedłem do drzwi, zrobiłem się prawie mokry. Puls podskoczył mi do niewiarygodnego tempa, szczególnie kiedy aktywne zaklęcia tysiącami maleńkich pazurków przebiegały w górę i w dół wzdłuż kręgosłupa. Ale udało się. Dziesięć metrów i znaleźliśmy się w wewnętrznym korytarzu Garnizonu.

Drzwi z prawej, drzwi z lewej, nad głową mętnie świecące z powodu niedostatecznego napięcia „wieczne” lampy alchemiczne, pod nogami poprzecierane aż do betonu linoleum. Na ustawionych pod ścianami krzesłach siedzieli czekający na swoją kolej interesanci, po większej części zblazowani żołnierze Garnizonu. Nie mieli już poprzednich oznaczeń rang, ale przejęte od Drużyny pętelki.

— Macie coś ze sobą? — spytał siedzący za zwykłym biurkiem starszy wiekiem inspektor bez dystynkcji na wypłowiałym uniformie. Nad czworgiem drzwi w tym niewielkim pomieszczeniu umieszczone były tabliczki: „Czerwony Sektor”, „Żółty Sektor”, „Zielony Sektor”, „Pomarańczowy Sektor”.

— Jak zwykle. — Oleg swobodnie rozsiadł się na skrzypiącym stołku dla interesantów. — Bądź tak miły, podbij przepustkę na Iwana Iwanycza Iwanowa.

— Smirnow powiedział, żeby na Iwanowa więcej nie podbijać. — Mężczyzna skierował lampę na grubą księgę, przysunął kałamarz. — Jest nakaz, żeby zacząć Sidorowów.

— Jak Sidorowów, to Sidorowów. — Oleg nie wykłócał się, założył nogę na nogę. — Słuchaj, Prokopycz, ponoć pomysł z porządkowaniem sektorów macie świetny, tylko z wykonaniem gorzej.

— I co jeszcze? — Inspektor przybił pieczęć w księdze, przyłożył linijkę i oderwał wąski pasek papieru.

— Sektory zielony, żółty i czerwony to bardzo dobrze. Ale jak dajecie radę bez granatowej jamy?

— Ha, ha, ha, bardzo śmieszne — powiedział Prokopycz martwym głosem robota. — Niech boży człowiek wyjmuje broń. I nie kiwaj się na krześle, bo zepsujesz.

Mścisław nie był zdziwiony żądaniem, w milczeniu położył na blacie giurzę i tajgę. Inspektor przepisał ich seryjne numery do księgi, wyjął z szuflady dwie plomby, kłębek drutu i plombownicę.

— A to po co? — zdziwił się Oleg, wciąż kołyszący się na krześle.

— Są zezwolenia? — Prokopycz podniósł na niego wzrok.

— Nie.

— W takim razie o czym mowa? Na wejściu zarejestrowano dwa egzemplarze broni palnej, przy wyjściu je sprawdzą. Co tutaj jeszcze może być?

— Nie zaciskaj plomby — zaproponował Oleg. — Wszystko jedno, nikt nie będzie patrzył.

— A jeśli jednak sprawdzą?

— Wszystko w ręku Boga. — Stojący skromnie w kącie Mścisław podniósł oczy w górę. Generałow ledwie powstrzymał się od zjadliwej repliki, i to tylko dlatego, że napotkał surowe spojrzenie pomagiera Dominika.

— Skoro tak... — Inspektor przygładził opalone papierosami wąsy, nawinął na spusty drut, przeprowadził plomby tylko przez jeden koniec. — Nie mogę nie zacisnąć. Ale pamiętajcie, żeby zrobić to na gorąco. Smirnow będzie poinformowany, dlaczego zdarzyło się takie niepowodzenie.

— Dziękuję. — Oleg chwycił strzelbę i pistolet. — Przekaż szefowi rispekt.

Inspektor zaburczał, że język rosyjski paskudzi się teraz na potęgę, po czym wskazał na drzwi z zieloną tabliczką. Dalej wszystko okazało się zupełnie łatwe: przy wyjściu sprawdzili nam przepustki i spokojnie wyszliśmy na ulicę. Z niezaplombowanymi spluwami, których nikt już nie próbował sprawdzać.

— Oleg, dlaczego kombinowałeś z plombami? — Mścisław zatrzymał się zaraz za wyjściem, odprowadził wzrokiem patrol drużynników.

— Żeby potem nie było — odparł Oleg i chrząknął. — Nigdy nie wiadomo, co się stanie po drodze. Może nagle trzeba będzie komuś przemówić do rozsądku?

— A tak. — Pomocnik Dominika kiwnął głową i naciągnął czapkę. — To jasne.

Ta wymiana opinii brzmiała wyjątkowo dziwnie i fałszywie, ale nie zastanawiałem się nad tym, dla czyich uszu została przeznaczona — moich czy Władimira. Co mi tam.

Po raz pierwszy od powrotu do Przygranicza mogłem wreszcie całkowicie się odprężyć i zdjąć czarodziejskie osłony. Miejskie mury w zupełności spełniały swoją funkcję, magiczne pole w Forcie przypominało ciepłą, zastałą wodę bagienną. Żadnych wielkich fluktuacji, żadnych bolesnych ukłuć energetycznych rozładowań. Jak dobrze! Miałem ochotę pogrążyć się w tej ciepłej wodzie po czubek głowy...

Ostatecznie przyszedłem do siebie, kiedy już minęliśmy plac za punktem przejściowym. Od razu zwróciłem uwagę na rozłożone pod ścianami domów kwiaty barwy błękitu nieba — to serca śnieżycy, które jeszcze nie nabrały zimna.

— A to co ma być? — Trąciłem w ramię Olega.

— Krwawa Środa — odpowiedział spokojnie Mścisław.

— Co?!!!

— Jakoś pół roku temu rozegnali demonstrację odmieńców. Kogoś tam zadeptali, kogoś postrzelili, od tamtej pory noszą — objaśnił mi przystępniej Oleg. — Na pamiątkę.

— A! — Przypomniałem sobie tamtą demonstrację. Wszystko jasne. Drużyna nigdy nie słynęła z cierpliwości. A i Związek Handlowy z pewnością żądał, aby jak najszybciej oczyścić plac z odmieńców.

Przeszliśmy obok budynku komendantury, na którym znać było niedawny remont, a potem Prospektem Tierieszkowej na Bulwar Południowy. Rozglądałem się z ciekawością, próbując dostrzec zmiany, jakie zaszły podczas mojej nieobecności. Ale wszystko wyglądało tak samo. Ludzi na ulicach, mimo późnej pory, bardzo dużo, ale też na Bulwarze Południowym rzadko bywa pusto. Gdyby samych tylko ochroniarzy zebrać w kupę, już by się zrobił niezły tłumek. Pora dnia nie ma też tutaj większego znaczenia, gdyż aż roi się od instytucji, które człowiekowi pomagają rozstać się z legalnie i nielegalnie zdobytą gotówką o każdej godzinie. Taka „Srebrna Podkowa” czy „Saint-Tropez” działają całą dobę.

Kiedy przypadkiem spojrzałem w niebo, o mały włos byłbym się potknął i zwalił w zaspę. Przez bulwar między dwiema wieżami ciągnęła się reklama — „Kompleks mieszkaniowy klasy lux — Królestwo Aida. Własna ochrona magiczna. Sprzedaż i wynajem lokali”. I adres kostnicy. Ależ rozmach! Ależ Hades daje! Ciekawe, ile by teraz kosztowało wynajęcie mojej kwatery? Cholerny biznesmen...

Obok nas przejechały sanie zaprzężone w trójkę koni, wyprzedziły pełznący powoli łazik z granatowym pasem na burcie. Drużynnicy nie zwrócili uwagi na taki brak szacunku, zatrzymali się na poboczu i zaczęli sprawdzać chłopaków stojących przed wejściem do domu gier „Captain F.”.

Uliczni muzykanci rozlokowali się po drugiej stronie ulicy, pod o wiele bardziej reprezentacyjnym budynkiem handlującego czarodziejskimi amuletami sklepu „Odyn, Thor &Co”. Nie przestraszyli się drużynników, nadal stroili instrumenty. Właśnie przechodziliśmy obok, kiedy zaczęli występ.

Czarne sny wiosny spóźnionej

Przeklęły nas w baśniową stronę.

Bez księżyca noce, lecz nic to nie znaczy:

Lazurowe słońce wszystko wytłumaczy.

Tęskny głos chudego śpiewaka o wysuwających się spod czapki długich kudłach nie był w stanie wywołać w człowieku nieodpartej ochoty, żeby wrzucić do futerału chociaż drobną monetę, ale zdaje się, że nie o to artyście chodziło — z jakąś nienaturalną obojętnością zaczął ciągnąć słowa refrenu:

Jeśli zapomnisz, to nie zrozumiesz,

Nie zapamiętasz, znaleźć nie umiesz.

Czterech jest martwych, a piąty żyje.

Powiedz mi, bracie, z kim teraz pije?

I muzyka, i wykonanie zdawały się znajome i z jakiegoś powodu kojarzyły się z Nową Zelandią, ale nie zamierzałem się nad tym zastanawiać. Wśród przechodniów znaleźli się tacy, którym muzyka odpowiadała, zatrzymywali się, w tym kilku tęgich chłopaków w długich skórzanych kurtkach, na których widniało koło zębate owinięte drutem kolczastym. Cechowi. Żebym się tylko nie natknął na znajomych. Po nic mi to.

— Chodźmy szybciej — popędził mnie rozglądający się Mścisław.

— Idę, idę. — Podniosłem kołnierz kufajki, próbując zasłonić twarz. Ciekawe, w rzeczy samej, jak przy takim zimnie można grać na instrumentach? Jeszcze bęben to bęben, ale gitarzysta powinien dawno stracić palce, a fletnista przymarznąć do ustnika.

Wiatr duje i pada śnieg,

Po zmarzniętej rzece lezie człek.

Za nim pogoń, ale cienki lód:

Nie dogonią go, a on spadnie w spód.

Aż się skrzywiłem od tak bezsensownego doboru słów, skręciłem za Olegiem z Bulwaru Południowego w przecinającą go niezbyt szeroką przecznicę. Żeby już dotrzeć do rezydencji sekciarzy — zdawało mi się, że wszystko zwala się na mnie. Szlag, trzeba będzie zaszyć się w jakąś norę, nerwy uspokoić. Wszystko inne — nawet poszukiwania przeklętego noża — może poczekać. Jakiż ten Gospodarz uroczy! Dał zadanie — idź tam, nie wiem gdzie, przynieś to, nie wiem co. I choć kilka zmiennych dotyczących sprawy znam, ale nie da się wypełnić misji ot tak, z wyskoku. Na początek należałoby rozważyć przede wszystkim, czy opłaca się cokolwiek robić. Bo wcale nie byłem pewien.

— Patrz, trupowóz stoi. — Oleg wskazał pojazd odstającemu od nas Mścisławowi. — Znów ktoś nożem się zabawiał, jak myślisz?

— A co, często się to zdarza? — zainteresowałem się.

— Owszem! — Oleg roześmiał się. — To Cech się wodzi z Chińczykami, to Siódema. A i między sobą też się rżną, że proszę siadać, nieporozumienia wyjaśniają.

— O Bulwar Południowy walczą? — spytałem i zakląłem, bo pośliznąłem się na zniszczonym chodniku.

— Nie, Bulwar Południowy należy do Drużyny, a im chodzi o okoliczne ulice.

— A jak Bractwo z Chińczykami?

— A nijak. Kitajce pewnego razu próbowali braciom coś wspominać, że umowa warta więcej niż pieniądze, więc Bractwo powinno jak najszybciej zmywać się z miasta. — Oleg, opierając się na ogrodzeniu biegnącym wokół jakiegoś sklepiku, przeskoczył przez kupę końskiego nawozu. — Taką żółtkom zrobili krwawą łaźnię, że Triada do dzisiaj chodzi na paluszkach.

— Wszystko do czasu — oświadczył Mścisław. — Otrząsną się i znów zaczną swoje.

— Tak trudno zachować porządek na ulicach? — Generałow po raz pierwszy od wejścia do miasta wtrącił się do rozmowy. — Najgorsze męty pod ścianę dać, to pozostali zaraz nauczą się zachowywać, jak należy.

— Zgadza się. I ku temu wszystko zmierza. — Widać było, że Mścisław zgadza się z nim na siłę. — Ale zrobią ład dopiero, kiedy będzie to na rękę Drużynie i Gimnazjonowi. A na razie jeszcze myślą, jak by tu rozegrać chińską kartę.

— Żeby ich samych nie rozegrali — uśmiechnął się Oleg i obszedł stojącą pod samym domem furmankę, na której siedział, kurząc papierosa, pracownik kostnicy miejskiej.

Czterej drużynnicy dowodzeni przez młodszego dowódcę nastroszyli się, kiedy podeszliśmy, ale poznali sekciarzy i wrócili do swoich zajęć — rozpytywania ustawionych wzdłuż ściany mieszkańców sąsiednich budynków albo po prostu zwyczajnie zatrzymanych na ulicy przechodniów. Wątpię, żeby ktoś ze złapanych mieszkał w inkryminowanej chałupie — wyglądała na nienadającą się do mieszkania. Nie miała okien, dachówkę już dawno rozkradziono.

Podmuch wiatru odrzucił skraj upaćkanej tkaniny i w oczy uderzyło mnie dziwnie wykręcone, pokryte opuchliznami ludzkie ciało odwrócone plecami, z głębokim rozcięciem od potylicy do ramion. Palący pracownik kostnicy wyrzucił peta i nieśpiesznie poprawił płachtę.

— Wszystko zebrane. —Jego kolega, który wyszedł z piwnicy, rzucił na wóz czarną foliową paczkę. — Jedziemy?

— Jakie jedziemy? Zaraz przyjadą eksperci, do nocy może zejść — usadził go woźnica, wskazując drużynników. — Gdyby to nie byli odmieńcy...

— Przecież skończyliśmy zmianę!

— A kogo to obchodzi?

Mimo woli wzdrygnąłem się i przyśpieszyłem kroku, ale Oleg zatrzymał się i poczęstował papierosem funkcjonariusza z miejscowego posterunku, który trzymał wartę na rogu. Ci, którzy prowadzili dochodzenie, musieli być z Komendy Centralnej.

— Kucharz znów się pojawił? — spytał szczękający zapalniczką Oleg.

— Właśnie. — Żołnierz wypuścił długą strugę dymu i znów chciwie się zaciągnął. — Będzie teraz smród...

Nie czekając na koniec rozmowy, poszedłem za Mścisławem, który przechodził już skrzyżowanie i zmierzał w stronę okolonej wysokim płotem dwupiętrowej willi, rezydencji sekty. Jak się okazało, już na nas czekali: brama otworzyła się, zanim pomocnik Dominika zastukał kołatką.

— Co tam się stało? — spytałem, kiedy Mścisław zatrzymał się, przepuszczając przodem Generałowa. O ile się orientowałem, w slangu drużynników Kucharzem nazywano ludojada robiącego sobie zapasy z ofiar.

— Znów zabili odmieńca.

— A dlaczego Kucharz?

— Kiedy zaczęły się zabójstwa — Mścisław upewnił się, że Oleg zakończył konwersację i wszedł do środka — myśleli, że szaleje ludojad, ale potem stało się jasne, że morduje tylko odmieńców i zabiera ze sobą tylko ich kręgosłupy. Ale przezwisko do niego przylgnęło.

— Administracja Czarnego Kwadratu znów podniesie krzyk o ludobójstwie — rzekł Oleg, który właśnie do nas dołączył. — Zarządziłbyś wzmocnienie wart. Nigdy nic nie wiadomo...

— Jasna sprawa, zarządzę — zgodził się Mścisław, obserwując dwóch nowicjuszy w jednakowych ocieplanych kapotach, zasuwających rygle. — Zaprowadź gościa do umywalni.

— Świetnie. — Uśmiechnąłem się, dostrzegając, że strażników wewnątrz posesji było teraz ze dwa razy więcej niż kiedyś. — Nie należy naruszać tradycji.

— Chodźmy. — Oleg pociągnął mnie za sobą.

W przylegającej do willi umywalni tym razem było ciepło. Albo dzisiaj sekciarze mieli dzień ablucji, albo mi się zwyczajnie udało. Wilgotne powietrze momentalnie otuliło mnie gorącym prześcieradłem, zacząłem zrzucać ubranie na stojącą pod ścianą ławę.

— Wkładaj do szafy — upomniał mnie stojący w drzwiach Oleg, a potem wyszedł.

Och, jaka rozkosz! Nie miałem pojęcia, jak bardzo zgrabiałem przez ostatnie dni! Palce nóg nie ruszały się, całe ciało było dosłownie jak z plasteliny leżącej przez dłuższy czas na mrozie. I oto przed chwilą wszystko było jeszcze dobrze, a teraz zmęczenie zwaliło się na mnie, jakby ktoś na plecy zarzucił wielopudowy worek. A od gorącego powietrza kołowało się w głowie.

Rozebrałem się, pokuśtykałem do wielkiego cebra, włożyłem doń rękę. Niezbyt gorąca woda wrzątkiem oparzyła dłoń i pragnienie, aby natychmiast wskoczyć do środka, znikło bez śladu. Nie, trzeba będzie to zrobić inaczej.

Ostrożnie wsunąłem w wodę stopy, ciepło parzącymi strużkami zaczęło rozmrażać nogi. Uff... kto by pomyślał, że można odczuwać takie zadowolenie. Powolutku wszedłem do cebra, odprężyłem się, zamknąłem oczy. Żeby tylko nie zasnąć — utonąć, nie utonę, wody się po prostu opiję.

Ale i tak nie dali mi się zdrzemnąć. Trzasnęły drzwi, wszedł znany mi już chłopaczek, którego Oleg nazywał Aleksiejem. Gęba patrzącego na mój sybarytyzm nowicjusza była wykrzywiona, ale nie naruszał praw gościnności i zaczął mnie wyganiać dość uprzejmie.

— Ojciec Dominik chciałby was zobaczyć — oznajmił od progu.

„Poczeka” — miałem ochotę odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili ugryzłem się w język. A ponieważ miałem oczy otwarte i nijak było udawać sen, nie pozostawało mi nic innego, jak schować łeb pod wodę.

— Czego? — spytałem po wynurzeniu się.

— Ojciec Dominik chciałby was zobaczyć — spokojnie powtórzył Aleksiej, nie dając się sprowokować.

— A! Widać woda dostała mi się do uszu, nie dosłyszałem. — Pogładziłem łysinę i odparłem: — Idź, powiedz, że zaraz przyjdę.

— Życzy sobie widzieć was niezwłocznie — natychmiast uściślił nowicjusz. — I to ja powinienem was do niego zaprowadzić.

— Powinieneś, znaczy zaprowadzisz. —Przeciągać rzecz dalej w moim położeniu byłoby nierozsądnie, musiałem wyłazić z cebra. — Tylko się przebiorę.

— Ubranie już jest przygotowane — odpowiedział Aleksiej, wskazując jedną z części szafy, w której pod zwiniętym ręcznikiem leżała czysta odzież. — Starą można tutaj zostawić.

— Nie, boję się przeziębić. — Wytarłem się naprędce puszystym ręcznikiem, wciągnąłem zaoferowane mi gacie i koszulę, a potem wyciągnąłem z plecaka jeszcze dżinsy i buty. W kapciach nijak biegać. — Idziemy?

Nowicjusz wyszedł za drzwi, krzywiąc się, podążyłem jego śladem na przeklęty zatęchły mróz. Wyszedłem, łyknąłem lodowatego powietrza i szybciej niż prędko wskoczyłem do domu. Jak to możliwe, że przedtem nie czułem takiego zimna? Dziwna to rzecz — przyzwyczajenie.



Aleksiej cicho zastukał. Nie doczekawszy się odpowiedzi, postanowiłem, że trzeba działać, otworzyłem drzwi i wszedłem zdecydowanie.

Myślałby kto, że tak na mnie czekali... Niezwłocznie kazali przyjść...

W gabinecie wszyscy byli bardzo zajęci. Generałow z zainteresowaniem oglądał wiszące na jednej ze ścian mapy Fortu i Przygranicza. Stojący przy zbiorze szpad, szabel i sztyletów Mścisław w zadumie popatrywał na plecy Władimira i próbował paznokciem ostrości ozdobionego skomplikowanym grawerem noża. Dominik — tym razem w czarnym szlafroku ze złotymi smokami i czerwonym pasem — siedział przy stole, przeglądając jakieś dokumenty w mętnym świetle wiszącej mu nad ramieniem kryształowej kuli. Na pierwszy rzut oka wyglądał niczym pirat najczystszej wody: czarnowłosy i czarnooki, z nosem podobnym do dzioba drapieżnego ptaka. Kaznodziei nie przypominał nawet na jotę.

— Usiądź — powiedział, odrywając się od czytania, ale jak się okazało, polecenie nie dotyczyło mnie — i odłóż na miejsce ten sztylet.

— Bardzo proszę... — mruknął cicho Mścisław i zwalił się na fotel pod oknem, które chociaż wychodziło na podwórze, zostało zabezpieczone grubą zasłoną. Włączył stojącą lampę. Przyzwyczajenia mu się nie zmieniły: wyciągnął spod parapetu grubą książkę, otworzył na zakładce, którą schował do kieszeni flanelowej koszuli, i zagłębił się w lekturze.

Głupio było sterczeć jak idiota na środku pokoju, więc rzuciłem kufajkę i plecak na podłogę, usiadłem na jednym z krzeseł ustawionych przy stole.

— Zapomniałem od razu podziękować za przyprowadzenie nas tutaj — odezwał się niespodziewanie Generałow.

— Nie ma za co — odpowiedziałem uprzejmie, udając, że biorę jego słowa za dobrą monetę. — Jak dotarliście?

— Szykownie i elegancko. Alina cię pozdrawia.

— Az nią jak? Normalnie, nie odbija jej? — zainteresowałem się.

— Po prostu znakomicie. — Władimir porzucił mapy, podszedł do stołu.

— Co z Wołkowem?

— Wasz Wołkow wszystkich już wykończył — odpowiedział Mścisław, nie odrywając się od książki. — Za części zapasowe do swojego komputera każdego by rozebrał na kawałki.

— Zebraliśmy się tutaj z nieco innego powodu, nie wydaje się wam? — Dominik skończył czytać dokumenty, złożył kartki, schował do kieszeni. Zupełnie jakby była posłuszna bezsłownemu poleceniu, lampa odleciała od ramienia gospodarza i ustawiła się dokładnie nad środkiem blatu.

— A z jakiego? — spytałem.

— Trzeba zdecydować, kiedy zorganizujemy kolejne przejście na tamtą stronę. — Generałow wlepił we mnie wzrok.

— Znaleźliście wreszcie normalnego konduktora? — ucieszyłem się, udając durnia. — To świetnie!

— Nie pajacuj, Ledniew — obciął mnie Generałow. — I nie rób z siebie idioty.

— Jeśli rzecz idzie o to, by owo zaszczytne zadanie powierzyć mnie, obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie. — Uśmiechnąłem się szeroko. — Niestety, przez pewien czas nie jestem w stanie się stąd ruszyć.

— Nie pieprz głupot! — rozeźlił się Władimir, widocznie uznając, że z niego kpię. I było w tym sporo racji, jednak moja brawura kryła wszak coś jeszcze. — Pójdziesz grzecznie przez Granicę!

— Już się rozpędziłem!

— Przestańcie — poprosił bardzo cicho Dominik. — Smutno mi to stwierdzić, ale pan Śliski istotnie nie może nam być w tej chwili pomocny.

— Czemu tak uznaliście? — poprosił o wyjaśnienie Generałow. Nie zażądał kategorycznym tonem, ale właśnie poprosił. Albo Dominik miał na pagonach więcej gwiazdek, albo tak działała jego aura. — Wszystkie nasze kalkulacje...

— Nie wiem, jak to wytłumaczyć. — Dominik poprawił rękaw szlafroka i podniósł oczy do sufitu. — Powiem tak: odkryłem, że Sopel nie da rady przejść przez Granicę, coś go tu trzyma. I trzyma mocniej niż nasze na niego nadzieje.

— Jest pan pewien? — z nieukrywanym sceptycyzmem spytał Generałow.

— Głupie pytanie. — Mścisław uśmiechnął się pod nosem.

— Absolutnie. — Dominik przepuścił replikę pomocnika mimo uszu. — Ale myślę, że sam Sopel to potwierdzi.

— Tak właśnie jest. Nie powiem, żebym z wielką radością biegał dla was przez Granicę, ale teraz to nie zależy ode mnie.

— Jak mam to rozumieć? — nadął się Władimir.

— Jak chcesz, tak możesz rozumieć. — Porozumiałem się wzrokiem z Dominikiem i uznałem, że kaznodzieja nie ma pełnych informacji. Coś tam wiedział bez wątpienia, ale o szczegółach mojej rozmowy z Gospodarzem na pewno nie miał pojęcia. Ale najważniejsze, że posiadał ogólną orientację. A gdyby naprawdę chciał, detale też byłyby mu znane. Nie ma co się kryć.

— W takim razie może wyłuszczysz nam swoją propozycję? — Dominik skrzyżował ręce na piersi, uśmiechnął się łagodnie, a pod wpływem jego przenikliwego spojrzenia zrobiło mi się nieswojo.

— Propozycję? — Przełknąłem ślinę, zastanawiając się, skąd kaznodzieja może wiedzieć, jaki jest cel mojej wizyty. — A jeżeli po prostu chciałem podziękować za numer telefonu?

— Uznaj, żeś już podziękował. — Dominik pogładził się po nosie. — Co dalej?

— A co ma być? — uśmiechnął się Mścisław. — Do Fortu go wprowadziliśmy, daliśmy się umyć, teraz tylko kolację wypada zaproponować.

— Nie możesz zwyczajnie pomilczeć? — Generałow nie wytrzymał. — Siedź i czytaj.

— Kiedy ta książka nudna jest. — Mścisław odłożył tom na parapet i znów się uśmiechnął.

Nie dane mi było zobaczyć dalszego ciągu utarczki. Oczywiście Mścisław i Władimir z rozkoszą rzuciliby się sobie do gardeł, jednak Dominik pstryknął w palce i przeciwnicy stracili chęć do kłótni.

— Kolacja oczywiście jak najbardziej — zacząłem ostrożnie, nie wiedząc, jak najlepiej złożyć rzeczoną propozycję: dać nią w łeb czy zawoalować. — Ale potrzebuję od was czegoś innego...

— A czego dokładnie? — Dominik nie zamierzał mi zostawiać czasu na przemyślenia, wziął rozmowę we własne ręce. — I dlaczego mielibyśmy pomagać?

— Pewnej informacji i finansowego wsparcia, to raz — postanowiłem się nie szczypać. — A druga rzecz, ale nie mniej ważna, trzeba będzie wyciągnąć z kicia mojego kumpla...

— Chyba nie tego, który ma garować piętnaście lat? — ocknął się Generałow.

— Właśnie tego. Rozumiem, że macie teraz ograniczone możliwości, ale nigdy nie wiadomo, jak się sprawy obrócą. A co ja wam mogę zaproponować... Interesowaliście się zapiskami Jeana? — I w tej chwili poczułem na całym ciele zimny pot. Przecież do tej pory nie sprawdziłem tych papierów. A co, jeśli w pudełku walają się nikomu niepotrzebne bumagi?

— Masz je ze sobą? — spytał czujnie Dominik, przed którym z pewnością nie zdołałem ukryć niepokoju.

— Mogę je dostarczyć. — Nie zamierzałem odkrywać kart, ale w tym momencie powiedziałem prawdę: wystarczyłoby, żebym rozpiął plecak. — Jeżeli was to jeszcze interesuje.

— Interesuje. I to bardzo.

— Ale opowiadałeś, zdaje się, że wszystko spłonęło — ożywił się Mścisław. — Aj-ja-jaj, nieładnie tak oszukiwać starszych.

— Więc jak? Możemy ubić interes? — Nie zwracałem uwagi na Mścisława.

— Oczywiście — zgodził się łatwo Dominik, oceniający moją prośbę jak próbę naprawienia z nim stosunków. W rzeczy samej — nic nie tracili. Papiery mogli zaraz dostać, a dopełnienie własnych obietnic pewnie im jeszcze kiedyś wyjdzie na korzyść! Mało to rzeczy się może zdarzyć? Jak powiadają — albo szach umrze, albo osioł zdechnie.

— Podwójne zabójstwo w stanie upojenia alkoholowego — wymamrotał w zadumie gapiący się na mnie Generałow. Siedział plecami do Mścisława, nie widział, jak tamten przewrócił oczami. — Uwolnić go będzie bardzo trudno.

— A po co to teraz mówisz? — Tak jak dla Mścisława, i dla mnie było niezrozumiałe, co w tej sytuacji chce wytargować Władimir. — Możliwości są dwie: albo tak, albo nie.

— No, przyjmijmy, że możliwości jest o wiele więcej... — zaczął starą śpiewkę Generałow, ale przerwał mu Dominik, lekko uderzając dłonią w stół.

— Zgadzamy się, ale chyba sam rozumiesz, że za te papiery nie możesz nas doić do końca swoich dni — oznajmił wprost.

— Dlaczego nie? — Mścisław znów nie potrafił przemilczeć. Przygładził rozczochrane jasne włosy. — Po prostu wiele mu już tych dni może nie pozostać.

— Gdzie papiery? — wziął byka za rogi Generałow, widać w pełni zgadzając się tym razem ze zdaniem przedmówcy.

— Czyli jednak tak? — Nie to żebym miał ochotę się na nim powyżywać, po prostu w takich przypadkach lepiej nie dopuścić do niedomówień.

— Tak!

— Bierzcie sobie. — Wyjąłem z plecaka płaskie metalowe pudełko, przesunąłem je po blacie w stronę Dominika.

— To one? — zapytał kaznodziei Władimir.

— Trzeba przejrzeć. — Dominik przerzucił pudełeczko do Mścisława. — To wszystko, co masz do nas?

— Oddajcie mi broń.

— A po co? I tak zostaniesz u nas. — Kaznodzieja wstał, tracąc mną zainteresowanie. Wisząca nad stołem kryształowa kula przestała świecić złocisto-zielono, stała się przezroczysta.

— O nie! Nie tak się umawialiśmy! — zaprotestowałem. Nie uśmiechało mi się pozostawać w mocy sekciarzy. Jeszcze mózg mi wypiorą albo zrobią inne świństwo.

— Mścisław?

— Niech sobie idzie, jak będzie trzeba, znajdziemy go — wzruszył ramionami zapytany, obracając w rękach stalowe pudełko. — Naszym ludziom będzie lżej, po co karmić darmozjada?

— W takim razie odprowadź go i zwróć mu broń — rozkazał Dominik, a ja ruszyłem do wyjścia.

— A skąd w ogóle wziąłeś ten pistolet? — Generałow przypomniał sobie giurzę.

— Mam swoje chody. — Powstrzymałem się od ostrej odpowiedzi i wyszedłem na korytarz.

Pistolet i strzelbę Mścisław zwrócił mi już na dworze. Zacząłem uważnie oglądać oplombowane rzekomo spusty i dlatego nie od razu zauważyłem Szurika Jermołowa, który wyszedł zza domu w towarzystwie dwóch sekciarzy.

— A ty co tutaj robisz? — Nie pozostało mi nic innego, jak udać zdziwienie.

— A o to, cholera, ciebie by trzeba zapytać. — Szurik spojrzał na mnie ze złością.

— Chcieliśmy go ugościć po prostu — powiedział Mścisław.

— No to chodźmy. — Zarzuciłem na ramię strzelbę, skierowałem się ku bramie. — Karabinu ci nie zabrali?

— Oddałem do arsenału — burknął Jermołow, wyskoczył na ulicę i poszedł w stronę Bulwaru Południowego.

— Zostańcie zdrowi — rzuciłem na pożegnanie Mścisławowi, a potem dogoniłem Szurika. — Poczekajże! Gdzie lecisz?

— A idź ty! — zaklął w odpowiedzi, nie zwalniając kroku. — „Idź, wiadomość przekaż...”

— Cholera, a kto mógł wiedzieć, że tak się stanie? — próbowałem się usprawiedliwić. Towarzystwo Jermołowa było mi teraz absolutnie nieodzowne dla załatwienia pewnej sprawy niecierpiącej zwłoki. Trzeba szybko wciągnąć ze dwie setuchny wódeczki. Strachu mi napędzili, jeszcze czułem miękkość w kolanach. Chociaż schlać się też nie można: odrobinę przepłukać gardło, żeby choć trochę odpuściło, a potem do dzieła. I o nocleg można się zatroszczyć. — Chodź, brachu, trzaśniemy po szklaneczce.

— Po szklaneczce? — Szurik przystanął. — Gdzie?

— Zaraz się zastanowimy. — Odciągnąłem go od spoglądających nieżyczliwie drużynników, ustawionych w kordon wokół domu, w którym zamordowano odmieńca. Przez czas, jak mnie tu nie było, na miejscu przestępstwa zebrał się już spory tłumek miejscowych i wałkoni z Bulwaru Południowego. — Chodź stąd, po co rzucać się w oczy.

— Co się tu stało?

— Słyszałeś o Kucharzu?

— No!

— Powiadają, że to jego robota.

— To faktycznie chodźmy. Odmieńcy zaraz tu krzyk podniosą.

— Nie podniosą — uspokoił Jermołowa gość w nowiutkim mundurze inżyniera Garnizonu. — Mają od wczoraj kwarantannę.

— To naszym łatwiej.



— Dokąd pójdziemy? — Stanąłem, kiedy odeszliśmy od gapiów. Ciekawe, gdzie w pobliżu można znaleźć jakiś przyzwoity lokal z wyszynkiem? Na Bulwar Południowy nie ma się co wybierać, tam drożyzna potworna. I pełno drużynników.

— Ty proponujesz, ty decyduj — nie ułatwił mi wyboru wciąż wściekły Jermołow.

— Coś taki skwaszony? — Trąciłem go w ramię. — Próbowali cię tam nawrócić na swoją wiarę czy co?

— Zjeżdżaj ze swoimi żarcikami — obraził się Szurik. — Żebym jeszcze raz zgodził się pomóc...

— Dobrze już, uspokój się. Powiedz lepiej, czy jest coś nowego w pobliżu?

— Mnie pytasz? — zarechotał Szurik. — Nie pamiętam nawet, kiedy ostatni raz łaziłem w Forcie po knajpach!

— To co robić? — Rozejrzałem się. Nie, nic nawet mętnie przypominającego lokal z wypitką, a szukać na oślep przyzwoitej knajpy wśród tych dwupiętrowych domów można do jutra. A czas naglił, bo robiło się ciemno. Pozostaje tylko zapytać drużynników...

— Pójdziemy do Czerwonego? — zaproponował Szurik, patrząc na ponure domy z obłażącym tynkiem. Dobrze chociaż, że nie było widać okien zabitych deskami. Jednak bliskość Bulwaru Południowego sprawiała, że porzuconych budynków było w okolicy o wiele mniej niż w innych częściach Fortu. — Na razie lecimy prosto...

— A coś tam jest? — Nie miałem ochoty pętać się po jakichś podwórzach.

— Dojdziemy do „Kiszki”.

— Daj spokój! — Ten pomysł zupełnie mi się nie spodobał. — Słuchaj, na rynku przy Łukowa była przecież restauracja, może tam?

— Może być — zgodził się Jermołow. — Potem bulwarem spokojnie dojdę do punktu przejściowego.

— Chcesz dzisiaj wracać do oddziału? — zdziwiłem się. Przelazłem przez wielki zwał śniegu zgarniętego z jezdni.

— No. — Szurik zatrzymał się przy sklepie spożywczym. — Weźmiemy coś na rozgrzewkę?

— Czemu nie? — Zacząłem wygrzebywać z kieszeni pieniądze. — Tylko żadnych produktów zastępczych.

— Weź przestań — powstrzymał mnie Jermołow. — Ja stawiam.

W sklepie było dość ciasno — dla klientów pozostawał tylko mały kawałek podłogi obok drzwi i pod wychodzącym na ulicę oknem. Pozostałą część pomieszczenia odgrodzono ladą i kratą, w którą wpasowano maleńką furteczkę do wydawania zakupów. Trzeba przyznać, że było tu nad podziw czysto, mało tego, że podłoga wyglądała na świeżo umytą, to jeszcze zaścielono ją kawałkiem kartonu. Towary wyłożono na ustawionych wzdłuż ścian półkach — najczęściej różne kasze, konserwy i tym podobne artykuły pierwszej potrzeby — a lada i krata zostały upstrzone kartkami samoprzylepnymi, na których wypisano ceny. Pod sufitem świeciła, pomrugując od spadków napięcia, czterdziestowatowa żarówka.

— Jest czym się otruć? — Szurik mrugnął do otyłej kobiety w stosunkowo białym fartuchu, nałożonym prosto na palto. — Tylko żeby nie tak całkiem.

— Ceny sobie obejrzyjcie — poradziła leniwie, przyglądając się nam bez większego zainteresowania.

— Tak. tak... Aha, to za sto gram... — Jermołow zbliżył twarz do karteczek, próbując w kiepskim świetle odczytać spłowiałe literki. — Macie zwykłą pszeniczną?

— Nie gorszą niż u innych — odparła niewzruszona ekspedientka.

— To poproszę połówkę. — Szurik wyjął z kieszeni czerwońca.

— Pszeniczną?

— Tak.

— Co jeszcze?

— Bochenek czarnego chleba i trzysta gram steinbergowskiej specjalnej.

— Chleb i kiełbasę pokroić? — Sprzedawczyni położyła na ladzie bułkę żytnią.

— To może i wódkę na miejscu rozlejemy? — uśmiechnął się Szurik, patrząc na szeroki parapet.

— Dziesięć kopiejek za szklaneczkę.

— Dwie proszę.

Jermołow podał mi butelkę wódki i poczekał na zakąskę. Postawiłem pudełko na parapecie pomalowanym łuszczącą się białą farbą, popatrzyłem w zabezpieczone kratą okno. Całkiem już się ściemniło. Nie, za późno na szlajanie się po knajpach, wypijemy flachę i do nor.

Szurik wziął resztę zamówienia, położył byle jak pokrojony chleb i kiełbasę na celofan, postawił przede mną dwa kubeczki z przezroczystego plastiku. Oderwałem z nakrętki pasek akcyzy starego wzoru, otworzyłem butelkę, nalałem po pięćdziesiąt gram, z pewną obawą zrobiłem sobie kanapkę.

— Nie sczyści nas po tej kiełbasie? — spytałem ostrożnie,

— Nie, Oswald to przecież szkop, pilnuje jakości. — Jermołow podniósł kubeczek, lekko trącił mój. — Dawaj!

Wypiliśmy. I wódka, i kiełbasa okazały się naprawdę niezłej jakości. W każdym razie przynajmniej nie próbowały wrócić. Zakąsiłem, od razu rozlałem drugą kolejkę i czekając, aż Szurik przełknie, znów zapatrzyłem się w okno. Na dworze zaczął sypać lekki śnieżek i już kilka kroków za szybą świat skrywała biała zasłona nocy. Podlatujące do okna śnieżynki migotały w marnym świetle żarówki, ale prędko znikały z oczu, spadając powoli. Było mi dobrze...

— Za tych, co w kamaszach! — wzniósł toast Jermołow.

Druga kolejka poszła o wiele łatwiej, po raz pierwszy od długiego czasu zaczęło odpuszczać dławiące psychikę napięcie. Wszystko będzie dobrze, a nawet znakomicie. Stoję sobie oto w cieple, jest sucho, za oknem śnieg, wódki jeszcze ponad pół butelki. I towarzystwo zacne, czegóż jeszcze człowiekowi potrzeba do szczęścia? Więcej wódki? To nie problem — skończy się, weźmiemy więcej. Ej nie! Za bardzo się rozmarzyłem. Dopijemy i koniec.

— Wiesz, Śliski, jak odróżnić porządną wódkę od zwykłej chary? — spytał Szurik, starannie przeżuwając kanapkę.

— No mów, mów! — zaciekawiłem się, zdjąłem wełnianą czapkę, wcisnąłem ją pod pachę w prawy rękaw kufajki. — Uszczegóławiaj.

— O! Widzę, że wciąż polerujesz łysinę! — Zachichotał.

— Mówiłeś chyba coś o wódce, nie zmieniaj tematu.

— A tak! Tak w ogóle, trzeba odrobinę wódki potrzymać w ustach kilka sekund, nie dłużej. Jeśli nie zachce się jej wypluć albo połknąć czym prędzej, to znaczy, że jest, jak należy.

— Wymyślił, cholera — prychnąłem. — Rozumiesz, coś powiedział? Kiedy to ostatni raz miałeś ochotę wódkę wypluć? W podstawówce?

— Nie pamiętam — przyznał Jermołow. — Ale żeby przełknąć jak najszybciej, to już stale kusi!

— Zgadza się. A ta wódka jaka, dobra czy marna?

— Rozlej, popróbujemy.

Rozlałem. Szurik wymienił tych, których między nami już zabrakło, więc wypiliśmy do dna. Odłożyłem na folię niedojedzoną kanapkę, oparłem się o ścianę.

— I jak? — zapytał Szurik, rozłamując na dwie części ostatni kawałek kiełbasy.

— Co?

— Jak wódka?

— Nie wiem, wypiłem po prostu.

— Tak samo i ja. — Czknął. — Rozlewaj jeszcze.

— Gdzie się śpieszysz? — powstrzymałem go. Dla tego osiłka pół butelki to jak dla słonia okruszek, a ja potrzebowałem trochę czasu. — Mamy gości.

Szurik spojrzał w okno. Właśnie w tej chwili z białej zasłony wychynęła zaśnieżona postać w mundurze Drużyny. Wszedłszy do sklepu, gość z jednym trójkątem na pętelkach zmierzył nas czujnym spojrzeniem, otrzepał się i rzucił na ladę zwitek wymiętych rubli.

— Dwie złote.

— Wciąż stoicie? — chuchnął na niego wódą Jermołow.

— Stoimy — odparł chłopak, schował do kieszeni butelki i znów wyskoczył w ciemność.

— Stoją — rzucił za nim podchmielony Szurik. — Aha, a wódę wzięli do czyszczenia karabinów.

Znów otworzyły się drzwi i wraz z kilkoma śnieżynkami wszedł mężczyzna w zapaćkanym smarem waciaku. Robotnik, od którego zalatywało jakąś spalenizną, nie zatrzymywał się w środku, kupił puszkę tuszonki i bochenek chleba, a potem pobiegł w swoich sprawach. Zaraz po nim pojawiło się jeszcze dwóch podobnych robociarzy, a następnie nie wiadomo czego szukający w tych stronach człowiek z Gimnazjonu, który kupił mrożoną kurę i paczkę makaronu.

— Na mechanicznym skończyła się zmiana — wyjaśniła napływ klientów przeliczająca dzienny utarg ekspedientka. Skinęła głową wyglądającemu ze stróżówki ochroniarzowi. — Za pół godziny zamykamy.

— Bierz kubek. — Postawiłem opróżnioną butelkę na podłodze. Czas zaraz się zbierać.

— Chleb zabieramy? —Jermołow wypił i powąchał piętkę.

— Zostaw tutaj.

— Jeszcze czego! — Jermołow był oburzony moją rozrzutnością. — Niech pani nakroi nam jeszcze dwadzieścia deko specjalnej i dorzuci ćwiartkę pszenicznej.

— Daj z tym spokój. — Próbowałem powstrzymać przyjaciela przed kupnem, ale też bez wielkiego nacisku.

— A strzemiennego czym wypijemy? — argumentował logicznie Szurik, więc wyszliśmy ze sklepu z nową dawką alkoholu.



Tak w ogóle człowiek ze mnie niekonfliktowy. To znaczy, jeśli ktoś idzie z naprzeciwka, nic mi nie szkodzi zabrać rękę, żeby się niepotrzebnie nie zderzyć. Ale to kiedy jestem trzeźwy. W teraz w dodatku ciążył mi plecak i zwisająca z ramienia strzelba...

Tak że odsunąłem się akurat tyle, ile było to niezbędne, żeby wchodzący po schodach facet mógł zrobić to samo co ja i przejść spokojnie. Tylko że ten gostek w kusej kurteczce i naciągniętej na oczy wełnianej czapce nie znał dobrych manier i zaczepił mnie ramieniem. Mnie to właściwie zwisało. Jak powiedziałem, niekonfliktowy jestem, nawet tego dnia po wódce...

— Ej, ty! — krzyk za plecami zaskoczył mnie. — Ty co, baranie, nie widzisz, dokąd leziesz? Otwórz oczy, ślepa komendo!

— Uspokój się, czego szalejesz? — Jermołow, schodzący za mną, przystanął. — Jakiś problem?

— Co tam piszczysz? Zamknij mordę... — Choleryczny gość pchnął mojego towarzysza w pierś i od razu zarobił z prawej ręki w pysk.

Albo Szurik się nad nim zlitował, albo po wypiciu miał słabsze uderzenie, ale zamiast lec i odpocząć, facet, uderzywszy plecami w drzwi sklepu, ustał na nogach i wyciągnął nóż. Przeciągać walkę w takich okolicznościach byłoby bardzo ryzykownie, więc wbiegłem na górę, z marszu rąbnąłem awanturnika w twarz. Kretyn przewalił się przez poręcz i spadł w zaspę.

— Ej! Stać! — Drużynnicy pojawili się całkiem nie w porę, skierowali na nas lufy karabinów, ale gdy zobaczyli pętle na półkożuszku Szurika, uspokoili się trochę. — Co się tu dzieje?

— Już nic. — Jermołow czknął, podniósł ze schodów porzucony przeze mnie plecak.

— A czemu dwóch na jednego?

— Cholera, a co, miałem patrzeć, jak on się rzuca z majchrem na mojego kumpla? — rozzłościłem się.

— Tak, a co ty nam powiesz? — Drużynnik wyciągnął z zaspy faceta, który oczywiście noża już nie miał. — Czego się ciskasz do łudzi?

— Chcieli mi pieniądze zabrać! — od razu oświadczył gnojek i splunął krwią.

— Ach, więc to tak! — Plutonowy patrzył na nas uważnie, a jego partner sprawdzał plomby na spustach tajgi. Dobrze, że nie zwrócił uwagi na drut. — Będziesz składał doniesienie?

— Nie. — Awanturnik pokręcił zdecydowanie głową. — I tak już jestem spóźniony.

— To spadaj stąd. — Plutonowy popchnął go w plecy. — I was też żebym tu więcej nie widział.

— Już idziemy. — Szurik demonstracyjnie wyjął z kieszeni butelkę i odszedł od sklepu. — Ależ pogódka dzisiaj...

— Strasznie duje. — Zasłaniając twarz od wiatru, wziąłem od mego otwartą ćwiartkę. — Zabrałeś kubki?

— A na diabła? — Szurik otarł usta rękawem. — Pij.

Wypiłem. Jakiś czas nieśpiesznie dryfowaliśmy w stronę Bulwaru Południowego, wspominając wspólnych znajomych, ale wódka szybko się skończyła. I, prawdę mówiąc, to bardzo dobrze, bo na pusty żołądek zadziałała wystarczająco mocno. Ale Szurik miał najwyraźniej ochotę kontynuować imprezę. Odwrócił się tyłem do wiatru, przytupując w miejscu.

— Dokąd teraz pójdziesz?

— A cholera wie. — Spróbowałem zebrać myśli, ale za bardzo mi to nie wychodziło. — Gdzieś, gdzie jest ciepło...



Nie potrafiliśmy później ustalić, do kogo należał, jak nam się wtedy zdawało, genialny pomysł, żeby zwalić się na chatę do Kiryła, kuzyna Denisa Sielina. Myślę, że takie rozwiązanie mogło wpaść do głowy tylko mnie, ale z pewnością podpity Jermołow uczepił się go rękami i nogami. Tak że kiedy przedzieraliśmy się przez zasypane śniegiem podwórza i nieco przyszedłem do siebie, wszystko było już ustalone, a w moim plecaku znajdowała się świeżo zakupiona zakąska.

— Gdzie jesteśmy? — Pokręciłem głową.

— Na podejściu. — Szurik skulił się pod porywem przenikającego do kości wiatru. — A u Kiryła gouda się znajdzie?

— Mnie pytasz? — zdziwiłem się, słuchając skrzypienia śniegu pod nogami. Takie miałem wrażenie, jakby ktoś się za nami wlókł. A może zaczynałem mieć haluny?

— Sam mówiłeś: „U niego zawsze jest, chodź, kupimy zagrychę” — speszył się Jermołow.

— A! Pewnie, zawsze jest. — Pośliznąłem się na zmrożonym śniegu. — Nie bój się, jakby co, mam jeszcze litr spirtu w plecaku — przypomniałem.

— No, to inna rozmowa! — Szurik od razu poweselał. — Co się stało?

— Biją kogoś. — Wsłuchałem się w odgłosy dobiegające z podwórza, które właśnie minęliśmy, namacałem w kieszeni rękojeść pistoletu. Ciemne, na wpół ukryte za śnieżną zasłoną zarysy domów górowały ze wszystkich stron, a od ich mrocznej obojętności robiło się nieswojo. — Chodźmy szybciej, zimno.

I chociaż powiadają, że dla pijanego nic trudnego, to do domu Kiryła ledwie się doczłapaliśmy. Wiatr w dodatku wiał nam w twarze, chlastał całą drogę po policzkach. Szlag jasny, czy gdziekolwiek może być teraz ciepło? Nie wierzę...

Prawie biegiem przemierzyliśmy ostatnie metry do wejścia, wskoczyliśmy do środka i o wiele wolniej powlekliśmy się na ostatnie piętro. Znokautowane porządną porcją wódki zdrowie nie pomagało nam w wysiłkach, tak że na miejsce doszliśmy dosłownie ostatkiem tchu. Szurik oparł się bezwładnie o ścianę, ja prawie na oślep odszukałem drzwi z drwiącym napisem „Karlsson z dachu”. Nogą zabębniłem w żelazną listwę.

— Kto? — po chwili padło poirytowane pytanie ze środka.

— Otwieraj, sowo! Niedźwiedź przyszedł! — zawołałem, przestając się znęcać nad niczemu nie winnymi drzwiami, stanąłem naprzeciwko judasza. — Swoi!

Myślę, że Kirył musiał być szalenie oszołomiony moim nagłym pojawieniem się, inaczej nigdy by tak pochopnie nie otworzył. Pociągnąłem mocno klamkę, odsunąłem go i bez powitania wszedłem do lokalu.

— Czołem, Kiriucha! Nie przeszkadzamy? — Szurik chciał go objąć, ale gospodarzowi absolutnie nie uśmiechało się obściskiwanie przez zaśnieżonego miśka, więc szybciutko zrejterował do kuchni.

— Drzwi porządnie zamknijcie! — krzyknął, a Jermołow posłusznie poprzesuwał rygle.

Plecak zostawiłem w sieni, strzelba poszła stać do kąta, kufajkę odwiesiłem na haczyk w ścianie.

— Ty, ten tego... — Szurik zrzucił półkożuszek, spojrzał na mnie surowo. — Nie zapomnij zdjąć butów.

— Nie zapomnę. — Przełknąłem podchodzącą do gardła gorzką gulę, schyliłem się do sznurówek.

— Gdzieżeś to dziwo wykopał? — zapytał Kirył Szurika, ignorując zupełnie moją obecność.

— Sam się odkopał. Gdybyś nie wiedział, to on nie tonie. — Jermołow wydobył z mojego plecaka torbę z jedzeniem. — Masz co wypić?

— A nie wystarczy wam już na dzisiaj? — Gospodarz wyszedł z kuchni, obrzucił nas sceptycznym spojrzeniem.

— Dopiero zaczynamy! — oświadczył Szurik pewnym głosem. Zupełnie pijany w ogóle nie był i przedtem, a przez drogę prawie całkiem wytrzeźwiał.

— Nic nie mam. — Kirył stał z założonymi rękami, nieszczególnie ucieszony naszą niespodziewaną wizytą. — Chodźcie do kuchni, zrobię wam herbaty.

— Jakiej herbaty? My mamy wszystko! — Szurik wrócił do przedpokoju po spirytus. — Słuchaj, Kiriucha, masz w czym spirt rozcieńczyć?

— Pod zlewem zobacz — odparł gospodarz, a mnie spytał cichutko: — Gdzie się podziewałeś, pasożycie?

— Odpoczywałem. — Ostrożnie pomasowałem palcami skronie. — Pogadamy jutro, co? Napiłem się na pusty żołądek i teraz mnie morduje.

— Wiesz, gdzie są tabletki? Zjedz węgla aktywowanego — zaproponował Kirył. — Spirytus chlaliście czy co?

— Nie, wódkę. Niedużo.

W kuchni Jermołow przelał już spirt do znalezionej dwulitrowej plastikowej butli, a teraz dolewał ostrożnie wody z czajnika.

— Hej, poczekaj! —powstrzymałem go, kiedy wyjąłem listek z tabletkami węgla. — Zostaw na popitkę.

— I tak już starczy. — Szurik oddał mi czajnik, podał Kiryłowi nagrzaną od zmieszania płynów butelkę. — Jeden do jednego?

— Okej. — Gospodarz postawił na stole trzy szklanki, otworzył paczkę z przyniesionym przez nas jedzeniem.

— Nie, ja pas — uprzedziłem zawczasu i wlałem do gardła rozpuszczony w wodzie węgiel.

— Nie rozumiem, jaka sprawa? — obraził się Szurik. — We dwóch mamy pić czy jak? A za spotkanie?

— Beze mnie — odmówiłem zdecydowanie. — Źle się czuję.

— To idź do pokoju spać. — Kirył nalał w dwie szklanki. — Poradzimy sobie bez ciebie.

— Nie przejmujcie się mną — odparłem i na uginających się nogach poszedłem do pokoju. W półmroku dotarłem do łóżka, zwaliłem się na nie, nawet się nie rozbierając. Nakryłem się, zamknąłem oczy, ale jeszcze długo nie mogłem zasnąć, wsłuchując się w mamrotanie biesiadujących. Przez chwilę miałem nawet ochotę do nich dołączyć, ale na szczęście udało mi się usnąć wcześniej, niż myśl zdążyła podkopać moje twarde postanowienie o wstrzemięźliwości. I bardzo dobrze...


Rozdział 2


Obudziłem się przed świtem. Długo nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie jestem i jak się tutaj znalazłem. Potem to minęło, ale w pierwszych chwilach koszmar, jaki przyśnił mi się nad ranem, zdawał się o wiele bardziej realny niż jawa. I to mimo faktu, iż sen w pamięci nie zachował się całkowicie. Po prostu uczucie beznadziei pozostało i fatalnie działało na nerwy. Potem odpuściło.

Jeżąc się od świeżego powietrza, boso poleciałem do ubikacji, a potem poszedłem do kuchni, z której dochodził apetyczny zapach i skwierczenie. Czyżby Kirył już wstał? A może jeszcze się nie położyli?

Prawdziwe okazało się pierwsze przypuszczenie. Siedzący przy stole w samotności gospodarz z ciekawością oglądał leżącą przed nim tajgę. Oderwał się na chwilę, posypał pieprzem smażące się jajka, odpił kawy z żelaznego kubka.

— Zjesz śniadanie?

Wsłuchałem się w siebie.

— Nie odmówię,

— Nalej sobie i mnie i bierz jajecznicę.

— Szurik śpi? — spytałem, popijając gorzką kawę. — Długo siedzieliście?

— Trochę. Załatwił się pierwszym litrem, na pierwszych kurach go chyba zawlokłem spać. — Kirył zdjął okulary, których zauszniki sprawiały, że uszy mężczyzny zdawały się jeszcze bardziej odstające niż zazwyczaj. — Jak spluweńka?

— Nie skarżę się. — Nabiłem na widelec kawałek przysmażonej kiełbasy. — Tylko lufy nie są dokładnie w jednej linii. I spust od gwintowanej ciężko chodzi.

— Test tulejka. czemu nie wyregulowałeś?

— Nie miałem czasu. — Trzema łykami dopiłem kawę, odstawiłem brudny kubek do zlewu. — A i ręki nie mam do takich rzeczy.

— Zostaw u mnie, przestrzelam. Plomba i tak jest lewa — zaproponował Kirył. — Spustem też mogę się zająć.

— Pewnie, że zostawię. To i naboje wyciągnę — zgodziłem się łatwo, wiedząc doskonale, że włóczenie się po Forcie ze strzelbą myśliwską to nie najlepszy pomysł. W razie czego nie pomoże, a tylko wywoła większą czujność sił porządkowych. — Kirył, masz taśmę izolacyjną?

— Zaraz zobaczę. — Poszedł do magazynku w przedpokoju i szybko wrócił. — Czarną czy niebieską?

— Czarną. — Wyrzuciłem do kubła na śmieci drut z plombą, kilkoma warstwami taśmy obwiązałem rękojeść giurzy tak, aby dźwignia bezpiecznika na jej tylnej części była stale wciśnięta. — Dzięki.

— Opowiesz, gdzieś się wycierał przez ten czas, jak cię nie było? — Kirył wykrzywił twarz w chytrym grymasie.

— Babki rwałem i nad morze jeździłem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Wierzysz czy nie, ale tak właśnie było.

— A po co tutaj wróciłeś? — Uśmiechnął się, dając do zrozumienia, że docenił żart.

— Sprawy. — Machnąłem ręką. — Powiedz lepiej, co u was.

— A co może być? — Kirył wzruszył ramionami. — U nas jak zawsze. Na zachodzie bez zmian.

— Czyżby? Słyszałem, że Sielin tatusiem niedługo zostanie.

— Też sobie nowość znalazłeś! Tam już siódmy miesiąc minął.

— Cholera, gdyby mi kto powiedział... — Okno kuchenne całkiem wypełniło się wzorami szronu, więc paznokciem wydrapałem sobie szczelinę. — Co z Hamletem?

— A co ma być? Kombinuje. Dobrała się u nich ciepła kompania, Sielin robi tam za ciacho.

— Nie rozumiem, tutaj naprawdę nic się nie działo?

— Zadałbyś jakieś łatwiejsze pytanie. — Spojrzał na zegarek. — Co cię konkretnie interesuje?

— Nic chyba... — Zamyśliłem się. — Chociaż... Kto teraz ma wpływy na południu Fortu?

— Bractwo nie puszcza nikogo na południowy zachód, a południowy wschód i Bulwar Południowy należą do Drużyny. — Kirył potarł zarośnięty szczeciną policzek. — Całą resztę podzielili między siebie Chińczycy, Siódema i Cech. A dokładniej — żrą się do tej pory.

— Rozumiem. — Kiwnąłem głową. — Co to za zegarek?

— Citizen Eco-Drive Thermo. Między innymi pracuje na zasadzie różnicy temperatur między właścicielem a otoczeniem.

— Niczego sobie wygląda. Gdzie zdobyłeś?

— Kot wygrał od kogoś w karty i po pijanemu wcisnął Sielinowi. A ten zhandlował mnie. — Kirył spojrzał na wtaczającego się do kuchni Jermołowa i widać opanowało go współczucie, bo postawił na stole do połowy opróżnioną butelkę z rozcieńczonym spirytusem. — Podleczyć?

— Nie. — Szurik chciwie przypiął się do dziubka czajnika. — Nawet mi nie mów.

— Jak sobie chcesz. — Kirył nie naciskał. — Żebyś tylko nie zdechł, bo przyjdzie mi płacić za wywóz trupa.

— Wyrzucisz przez okno — zażartowałem. — Albo sprzedasz na wagę do fast foodów.

— Jakich fast foodów? — Kirył chrząknął, schował butelkę pod stół. — Przez Kucharza do tego doszło, że przestali dodawać szczury do pasztecików. Drużyna w pierwszym rzędzie właśnie te lokale przetrzepała.

— W takim razie na pewno nie do nich, pomyliłem się. Ale coś się wykombinuje.

— Niedoczekanie wasze. —Jermołow chwycił dwoma palcami ostatni kawałek kiełbasy, wrzucił go do ust. — A jest coś konkretniejszego?

— Faktycznie niedoczekanie. — Do Kiryła dotarło, że jego zapasy żywnościowe znalazły się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ale wtedy leżący pod jego ręką amulet błysnął dwa razy i lekko zawibrował. — Kogo jeszcze diabli przynieśli?

Zaraz potem rozległo się stukanie do drzwi i z ciężkim westchnieniem Kirył wyjął ze skrzynki dziwne urządzenie, przypominające najbardziej chyba skrzyżowanie rakietnicy ze starym pistoletem skałkowym.

— Co to za wihajster? — zdziwiłem się, kiedy gospodarz wyszedł z kuchni.

— Czaromiot. — Szurik dobrał się do resztek wczorajszej zakąski i już coś żuł. — Ładuje się nabojem typu sygnałowego, w który zapakowany jest czar. Naciskasz spust, a z lufy idą płomienie albo kule ognia. Jadowita sztuka. Jeżeli prawidłowo dobrać ładunek, nie pomoże żaden amulet ochronny.

— Sopel, podejdź tutaj — zawołał Kirył.

— Czego?

— Mówią, że do ciebie.

— Kto niby? — Wyjąłem pistolet.

— To my — odezwał się znajomy głos. — Musimy pogadać.

— Czego chcecie? — Odsunąłem Kiryła, spojrzałem w judasza. Tak, Mścisław przyszedł po moją duszę. A przy schodach stał jeszcze jakiś nowicjusz. Śledzili nas czy co? Zaraz, jaki nowicjusz? Toż to Jegorow we własnej osobie!

— Mówię przecież, że chcemy pogadać. Wyjdź — powtórzył Mścisław, a moje serce załomotało gwałtownie. — Dominik ma pytania w związku z notatkami.

— Poczekajcie — rzuciłem rozdrażniony i poszedłem po swoje manatki. — Kirył, zostawię u ciebie rzeczy, dobra?

— Zostaw. Nie ma tam czegoś łatwopalnego?

— A skąd! — Ubrałem się, zasznurowałem buty, schowałem do kieszeni finkę i założyłem kominiarkę. Co tam się mogło stać? Nie mogłem wysłać sekciarzy do diabła, potrzebowałem ich teraz bardziej niż oni mnie. — Szura, zostajesz?

— Tak, leć. — Jermołow pomachał mi na pożegnanie.

— Dobrze, bywajcie. — Otworzyłem drzwi, wyszedłem na klatkę. — Co za pytania?

— Sam powie. — Mścisław wskazał schody.

— Nie wątpię.

— Chodźmy.

— Już idę.



Na dworze czekały na nas sanie zaprzężone w dwa mizerne konie, ale woźnica, zamiast zająć się zwierzętami, grzebał czubkiem buta w zaspie.

— Co tam masz? —Jegorow podszedł do niego.

— Przebiśnieg. Świeżutki, dopiero co go przysypało.

— Niech sobie leży. — Mścisław przestąpił nad wystającym spod śniegu butem. — Nie wasza robota?

— Nie. — Byłem pewien, że nie mieliśmy z tym nic wspólnego. — Wczoraj na pewno na nikogo się tutaj nie natknęliśmy.

Wsiadłem do sań. Dobrze, że nie trzeba zasuwać na nogach: chociaż do rezydencji Niosących Światłość stąd nie tak daleko, ale nie miałem ochoty niepotrzebnie sprawdzać wydolności mojego organizmu.

— Ruszaj — rozporządził siedzący obok woźnicy Jegorow i oparł o podłogę między nogami długą pałkę „ołowianych os”.

— Śledziliście mnie czy jak? — zapytałem, zajmując miejsce z tyłu. Sanie drgnęły i po chwili wyjechaliśmy z podwórza.

— Łatwo było. — Mścisław rozwalił się naprzeciwko mnie. — Wrzeszczeliście na całą ulicę, dokąd pójdziecie.

— Tak? — Zmieszałem się trochę i skuliłem od wciskającego się pod kufajkę zimnego powiewu. — Nie mamy przed nikim tajemnic.

— Mam nadzieję. Mam wielką nadzieję, że tak jest — kiwnął głową pomocnik Dominika i uważnie spojrzał mi w oczy.

Spokojnie wytrzymałem ciężkie spojrzenie, ale zdenerwowałem się nieco, próbując zrozumieć, gdzie mogłem nawywijać. W zasadzie nie powinni mieć do mnie pretensji. A może w pudełku nie znaleźli notatek Jeana? Jeśli tak, rzecz mogła się dla mnie smutno skończyć. Dobra, nie ma co panikować zawczasu, niedługo wszystko się wyjaśni.

Jechaliśmy, muszę przyznać, z bardzo przyzwoitą prędkością. Woźnica najwyraźniej był doświadczony, skręcaliśmy właśnie w te ulice, które zostały już odśnieżone albo przynajmniej trochę udeptane. Zatrzymaliśmy się tylko raz, i to nie z jego winy. Gdyby nie zdążył stanąć na jednym ze skrzyżowań, wyjeżdżający z przecznicy gazik z granatowym pasem i emblematem Drużyny na sto procent uderzyłby w konie.

Jak się okazało, nieźle wdepnęliśmy, gdyż droga z przodu była zablokowana, a z tyłu zagradzała ją terenówka. Jedno, co w tej sytuacji mogło pocieszyć, to fakt, że cała ta impreza nie została zorganizowana na naszą cześć: kilkudziesięciu żołnierzy Drużyny pędziło w stronę skrzyżowania jakieś pół setki odmieńców. Przybyła w gaziku pomoc zjawiła się bardzo w porę, żeby mieszkańców Czarnego Kwadratu, próbujących przerwać się przez kordon, za pomocą pałek skierować we właściwą stronę.

Kiedy odmieńcy przechodzili obok, aż mnie zatkało od smrodu. Patrzenie na widoczne przez dziury łachmanów gnijące mięso oraz garbate plecy też nie należało do przyjemności. Niektórzy mieszkańcy getta od stóp do głów owinięci byli szmatami i podartą na pasy folią. A wszystko to nie tyle ukrywało, co podkreślało ich kalectwo.

Ale coś innego poraziło mnie najbardziej: żałosne wyrodki w ogóle nie wydawały się przestraszone. Owszem, idący nie próbowali stawiać się chronionym przez tarcze drużynnikom, ale w ich ruchach dawało się wyczuć ukrytą agresję. I jeżeli wcześniej odmieńcy przypominali wyrzucone na śmietnik brudne, bezradne kocięta, to teraz tłumek kojarzył się raczej ze stadem szczurów zagnanym w kąt. Pewnie, każdego z osobna bez trudu wciągniesz lewą dziurką od nosa, ale kiedy są w kupie nie ma się ochoty na walkę. Przypomniałem sobie ostatnią wizytę w Czarnym Kwadracie i zrobiło mi się jakoś nieswojo.

— Ej, Michałycz! Rozgoniliście kolejną demonstrację? — zawołał Mścisław.

— Nie, obławę urządziliśmy — odpowiedział niewysoki drużynnik, na którego pętelkach dostrzegłem dwa trójkąty.

— A co się stało?

— Dyrektywa przyszła, żeby wszystkich odmień... — Sierżant zaciął się w pół słowa, obejrzał na kolegów i mówił dalej: — Wszystkich odmienionych odstawić do Czarnego Kwadratu. Na kwarantannę. Tak że jeśli zobaczycie w pobliżu kogoś z tej kompanii, miejcie to na uwadze.

— Obowiązkowo — obiecał Mścisław.

Poczekaliśmy, aż porządkowi przegonią leniwie maszerujących odmieńców, i pojechaliśmy dalej. Nie mając nic do roboty, zacząłem się przyglądać ciągnącym się wzdłuż ulic slumsom. Ludzi było o tej porze jeszcze niewielu, a nieliczne ranne ptaszki schodziły nam czym prędzej z drogi. Na wszelki wypadek. Przez całą podróż tylko raz trąciłem drzemiącego Mścislawa.

— Bank Oszczędnościowy Rosji? — Wskazałem na zieloną wywieszkę, znajdującą się między pierwszym a drugim piętrem niedawno wyremontowanego domu. — Od kiedy?

— Znalazł się jakiś sprytny towarzysz, otworzył u nas dziesięć tysięcy nie wiadomo który oddział — ziewnął pomocnik Dominika. — I jeszcze punkty bankowe organizują. Ludzie się zachęcili...

— A Centralny Bank Miejski?

— A co ma być? Padnie niedługo.

— Coś ty? — zdziwiłem się. — Przecież należy do Związku Handlowego.

— I o to chodzi. Właśnie dlatego Gimnazjon się stąd zwinął. Jeszcze pociągnął za sobą Drużynę na pewien projekt finansowy...

— Dlaczego tak?

— Giorgadze wszystkim już dopiekł. A kiedy postanowił zbić ceny za zbiorniki Iwanowa, Bergman stracił cierpliwość.

— Ciekawe. — Uśmiechnąłem się, potarłem czubek marznącego nosa. — A kto za nimi stoi?

— Aleś zapytał! — roześmiał się Mścisław, a kiedy sanie podjechały do bramy rezydencji sekty, wyskoczył. — Dowiedz się od swoich przyjaciół z Drużyny.

— Niewątpliwie to zrobię — odparłem z pełną powagą, ale nie wytrzymałem, żeby nie wsadzić Mścisławowi szpili. — A dlaczegóż to sam się po mnie pan szanowny fatygował? Trzeba było przysłać jakiegoś posłańca.

— Myślicie apolitycznie, towarzyszu — powiedział, patrząc na przytrzymującego bramę Jegorowa. — Sytuacja jest taka, że tylko osobiste stawiennictwo odpowiedzialnego wykonawcy może zagwarantować wypełnienie zleconych przez kierownictwo zadań.

— Ależ u was wszystko jest skomplikowane. — Pokręciłem tylko głową i skierowałem się do willi, ale Mścisław wskazał na przyklejoną do głównego budynku oficynę.

Czyżby sekciarze postanowili uszczęśliwić mnie przymusową gościną na swoim terytorium? Nie, to nie przejdzie.

Kiedy w ślad za Mścisławem wszedłem na piętro po skrzypiących drewnianych schodach i znaleźliśmy się w niedużym pokoju, od razu się uspokoiłem. Piotr Wołkow w okularach na nosie z zapałem grzebał we flakach czterech na wpół rozebranych komputerów, a wystrój pomieszczenia nie przywodził na myśl aresztu. Co ciekawe, na cztery jednostki przypadały dwa ekrany i tylko jedna klawiatura.

— Dobry — przywitałem obserwujących pracę komputerowego geniusza Dominika i Generałowa.

Odpowiedzieć raczył tylko Wołkow, który rzucił w kąt płytkę drukowaną i wrócił zaraz do przerwanego moim pojawieniem się zajęcia.

— Siadaj i nie próbuj błyszczeć — rzucił czytający jakieś ręczne zapiski Generałow, a studiujący takie same kartki Dominik w ogóle na mnie nie spojrzał.

— A ty co, superkomputer składasz? — Usiadłem na taborecie obok Wołkowa.

— Nabijasz się ze mnie? — obraził się nie na żarty. — Z tym chłamem w ogóle nie da się pracować! Pentium sto, Celeron dwieście sześćdziesiąt sześć! Cud techniki. Jest jeszcze wprawdzie Athlon na jeden i dwa oraz coś dwa i cztery do kupy, ale z operacyjnym tu kiepsko. Po prostu nie mogę na tym czymś rozwiązać pańskich zadań!

— I żadnych innych też nie dasz rady — spokojnie poinformował go Dominik, do którego odnosiły się ostatnie słowa. — Na podstawie istniejących danych zadanie jest nie do rozwiązania.

— Mógłbym się spierać — odparł Wołkow — ale teraz to po prostu nie ma sensu.

— O co w tym chodzi? — spytałem, czując, że narażam się na nieprzyjemności.

— Zbudowanie stabilnych przejść między niestykającymi się fizycznie obszarami przestrzeni — wyjaśnił Wołkow i wyrzucił z siebie masę nieznanych mi terminów. — Opierając się na uzyskanej informacji, trudno wnioskować o możliwości wykonania tej operacji, ale wstępne obliczenia wskazują na konieczność wprowadzenia jakiejś stałej pozwalającej stabilizować położenie przestrzeni względem siebie. Praktycznie w charakterze punktów odniesienia można wykorzystywać potężny...

— Nie przypuszczam, żeby Ledniewa interesowały teoretyczne rozważania — przerwał naukowcowi Władimir, chowając notatki do papierowej teczki.

— Ależ nie, to bardzo ciekawe. — Nie zgodziłem się z nim z czystej złośliwości. — Po prostu nie rozumiem, jakie to ma odniesienie?

— Żadnego — oświadczył Mścisław, siedzący na rozchwianym krześle w kącie. — Po co zabrałeś część papierów Jeana?

— Co? — Wytrzeszczyłem na niego oczy. — Ja?!!!

— Nie brałeś? — zapytał, nie odrywając oczu od lektury, Dominik i odgarnął z twarzy kosmyk czarnych włosów.

— Oddałem wszystko, co znalazłem.

— Nie zaglądałeś do środka? — Generałow wwiercał się we mnie ciężkim wzrokiem. — To skąd wiesz, że tam były papiery?

— Po odgłosie! A co jeszcze mogłoby być? — Rozłożyłem ręce. — I o co w ogóle chodzi?

— Zapiski okazały się cokolwiek niekompletne... — Dominik wreszcie podniósł na mnie wzrok.

— Nie brałem. — Nie dałem mu dokończyć myśli.

— Najpewniej Jean niektórych rzeczy obawiał się powierzyć papierowi. — Kaznodzieja podniósł się ze sfatygowanej kanapy.

— Albo nie wiedział wszystkiego — dodał Mścisław.

— Jak rozumiem, chcieliście zbudować tutaj stabilne przejście? — odważyłem się podzielić swoimi domysłami.

— Właśnie — wypalił Wołkow, zanim Generałow zdążył go powstrzymać. — Ale bieżące opracowania są na tyle bogate, że pozwolą nam wykonać model. To pakietowe przerzuty energii.

— Nie zawracaj sobie głowy, to po nic — poradził mi Władimir, patrząc znacząco na Piotra.

— Oczywiście. Sami dacie radę zrobić model... — Kiwnąłem głową, zrozumiawszy, że właśnie za pomocą tych pakietowych przerzutów energii napełniano wszystkie alchemiczne amulety. I produkowano mózgotrzepy. A to znaczyło...

— Możesz nam coś zaproponować? — Dominik zatrzymał się w otwartych drzwiach, słysząc moje niedopowiedzenie.

— Jak by to powiedzieć... — Wzruszyłem lekko ramionami. — Dobrze rozumiem, że interesuje się pan alchemią?

— Niezupełnie alchemią — uściślił. — Prędzej pewnymi jej aspektami, związanymi z przerzutem energii.

— W takim razie proszę mi powiedzieć, jak wygląda sytuacja z mózgotrzepami w Forcie?

— Chcesz się naćpać? — zaśmiał się Mścisław.

— Drużyna powywieszała wszystkich handlarzy jeszcze przed końcem lata. — Dominik przymknął drzwi. — Zgodnie z naszymi informacjami, Gimnazjon opracował przyrząd pozwalający lokalizować narkotyki w promieniu pięciuset metrów.

— A z tego, co ja wiem... — Postanowiłem zagrać va banque, choć jeszcze nie całkiem rozumiałem, do czego mi to potrzebne. A nie, był powód: tak bardzo chciałem wyrwać się z Przygranicza, że powinienem się wreszcie zająć tym, jak należy. A poza tym dlaczego by im nie podrzucić pomysłu? Szczególnie jeśli nic to nie kosztuje. Przecież może się tak zdarzyć, że będę jeszcze potrzebował pomocy od sekciarzy. — Z tego, co wiem, technologia produkcji mózgotrzepów zawiera elementy alchemii. A Drużyna, kiedy otrzymała urządzenie do poszukiwania narkotyków, uzyskała do alchemii dostęp. A dokładniej do jakiejś jej części.

— Do jakiej? — spytał zaintrygowany Generałow.

— Nie mam pojęcia — przyznałem uczciwie, oczywiście nie ujawniając, jakie informacje pozyskał Piegowaty z mózgu operatora zabitego po przejęciu placówki produkcyjnej. — Ale przyrządy do namierzania mózgotrzepów konstruuje się z wykorzystaniem tej technologii.

— Skąd wiesz? — Mścisław zadał jak najbardziej logiczne w tej sytuacji pytanie.

— Wiem i tyle. — Nie zamierzałem odkrywać wszystkich kart, obawiając się powiedzieć za dużo.

— To nieważne. — Generałow wstał z kanapy, przeszedł się po pokoju. — I tak niczego nie zmienia.

— Jak to nie zmienia? — zdziwił się Wołkow. — Jeżeli...

— Niczego nie zmienia — powtórzył Władimir. — Drużyna z nikim nie będzie się dzielić taką informacją, jeśli dobrze rozumiem. A jak do tej pory nie udało się zwerbować nikogo z ich dowództwa, prawda?

— Zgadza się — przyznał Dominik z nieprzeniknioną twarzą.

— Mam namiar na człowieka kierującego operacją przejęcia laboratorium narkotykowego. — Więcej się nie kryłem. — Interesuje was to?

— Tak, oczywiście, zechcesz być pośrednikiem? — Generałow zmarszczył brwi.

— Nie, musicie sami dogadywać się z Drużyną. I nie wiadomo, czego zażądają w zamian.

— Nie boimy się. — Mścisław spojrzał na kaznodzieję. — Porozumiemy się. Dawno już na to czas.

— Skąd otrzymałeś taką wiadomość? — zapytał Dominik znienacka.

— Brałem udział w tamtej akcji. — Nie wiem, jak się to kaznodziei udało, ale nie miałem cienia wątpliwości, że nie powinienem się tym razem ociągać z odpowiedzą.

— Kiedy?

— Na początku lata.

— W jaki sposób zdobyliście informację? — dopytywał się przywódca sekty. — Podczas przesłuchania?

— Mózgi zabitych podczas przechwycenia operatorów poddano skanowaniu.

— Cooo?!!! — Generałow nie wierzył własnym uszom.

— Oczywiście. — Dominik zamyślił się, trawiąc to, co usłyszał. — Wychodzi na to, że Drużyna niekoniecznie jednak rozporządza interesującą nas informacją?

— Wychodzi na to, że tak. — Nie zamierzałem się spierać.

— Ale powinniśmy brać pod uwagę takie rozwiązanie — rzekł Generałow. — Musimy nawiązać kontakt.

— Jakby było jakieś inne wyjście — uśmiechnął się Mścisław. — Kiedy możesz znaleźć tego człowieka?

— Mścisławie, nie przyśpieszaj spraw, jeszcze nie wiemy, czego zażąda w zamian Sopel — usadził go Dominik.

— Czego zażąda? — wściekł się Generałow. — Ma wobec nas dług do końca życia!

— Nie stawiałbym sprawy tak kategorycznie — powiedziałem na tyle spokojnie, na ile tylko mogłem.

— Ale tak się składa, że przez całe życie muszę nosić ciężki krzyż altruisty. Pomoc bliźniemu i takie tam...

— Czego chcesz? — spytał wprost kaznodzieja.

— Jakiegoś zastrzyku finansowego, z forsą u mnie krucho — zacząłem wyliczać żądania, mając w pamięci misję zleconą przez Gospodarza. — I bardzo szybko muszę znaleźć w Forcie pewnego człowieka.

— A przyjaciele z Drużyny nie mogą pomóc? — spytał złośliwie Mścisław.

— Nie poprosiłem jakoś — odciąłem się.

— Zgadzamy się — oświadczył Dominik. — Kiedy możesz nam zorganizować spotkanie z tym twoim informatorem?

— Nie informatorem, tylko znajomym — poprawiłem kaznodzieję. — A kiedy tylko znajdziecie tego, kogo chcę, od razu to załatwię. Grigorij Aleksiejewicz Kuzminok, pracuje w wydziale kontrwywiadu, a oficjalnie jest starszym śledczym. Dwadzieścia pięć lat. Piegowaty. Wystarczy?

— W zupełności. — Pomocnik Dominika wyrwał kartkę z zeszytu, złożył ją na cztery, schował do kieszeni koszuli. — Idziemy.

— Dokąd znowu?

— Dokąd, dokąd. Chciałeś od nas czegoś jeszcze?

— W tej chwili? — Zamyśliłem się. — Amunicji do pistoletu na pewno.

— Najpierw poszukaj tego gościa w naszej bazie danych, a potem załatw sprawę z Soplem — rozkazał kaznodzieja. — I jedź też na spotkanie.

— Weźcie Jegorowa — dorzucił milczący od jakiegoś czasu Generałow.

— Obowiązkowo. — Mścisław popchnął mnie w kierunku wyjścia. — Jakie naboje?

— Najlepiej sam sobie zobaczę w arsenale — zdecydowałem. — Może znajdę jeszcze coś interesującego.

— Nie ma mowy! — uciął schodzący po schodach pomocnik Dominika.

— Mam poprosić o pozwolenie twojego szefa? — Dopiero teraz skonstatowałem, że w odróżnieniu od oficyny w samej willi nie było ani instalacji elektrycznej, ani oświetlenia. — Czy nie będziemy tracić czasu?

— Dobra, chodźmy — zrezygnował. — Tylko bez pozwolenia niczego nie ruszaj.

— Jasne.



Mścisław nie zaprowadził mnie oczywiście do jakiegoś arsenału, ale zwyczajnej niewielkiej zbrojowni w piwnicy willi. Wyposażenie w pełni odpowiadało statusowi tego miejsca: w kącie stało kilka karabinów maszynowych Kałasznikowa, a wzdłuż jednej ze ścian zbudowano szafki na uzbrojenie. Z pewnością skład główny znajdował się gdzie indziej. To jasne, że nie zamierzali go pokazywać byle komu.

— Zawołać dyżurnego? — Strażnik zajrzał przez niedomknięte drzwi.

— Nie trzeba. Sami sobie poradzimy — machnął ręką Mścisław.

— Coś tu niebogato. — Popatrzyłem na niego z dezaprobatą.

— Czym chata bogata. — Udał, że nie słyszy wyrzutu, kręcił na palcu pęk kluczy. — Jakich nabojów potrzebujesz?

— Do giurzy. Dziewięć na dwadzieścia jeden, jeśli się nie mylę.

— To sobie zobacz. — Wyjął z kieszeni nowy pęk kluczy, otworzył jedną ze skrzynek.

— I co tutaj mamy? — Cała skrzynka okazała się wypakowana pudełkami z amunicją, problem był tylko jeden: nadruki nic mi nie mówiły.

— Wybierz, co ci potrzebne.

— To znaczy?

— Ech, ci cywile — westchnął Mścisław i zaczął po kolei wyjmować pudełka. — Nabój SP dziesięć, przeciwpancerny, kula ze stalowym rdzeniem, waga siedem i jedna dziesiąta grama.

— Rozumiem. — Skinąłem głową, oglądając nabój z czarnym czubkiem.

— SP jedenaście, z ołowianym rdzeniem. Masa osiem gram.

— Nieźle.

— SP dwanaście, grzybkujący, doskonale obezwładnia.

— Znakomicie.

— SP trzynaście, pocisk przeciwpancerno-zapalający, tobie z pewnością po nic.

— Zgadza się. — Doszedłem do tego samego wniosku. Nagle zauważyłem leżący w skrzynce kompaktowy pistolet maszynowy nieznanej mi produkcji. Miał może z czterdzieści centymetrów długości. Składana metalowa kolba znajdowała się na wierzchu zamka, posiadał też rękojeść do trzymania lewą ręką podczas oddawania strzału. — Co to za spluwa?

— Wrzos. — Mścisław westchnął, przeczuwając, czym to się skończy.

— A te naboje się do niego nadają?

— Jak najbardziej.

— Mogę skorzystać? — Zważyłem broń w ręku: jakieś półtora kilograma.

— Zamierzasz włóczyć się z nim po Forcie? — pomocnik Dominika próbował ostudzić mój entuzjazm.

— Jakoś załatwię pozwolenie. Potrzebuję tylko pokrowca do niego i amunicji na początek.

— Bierz i czort z tobą — poddał się Mścisław. — Popatrz tylko. Prawa dźwigienka to bezpiecznik, lewa ogranicznik ognia. Zasięg skuteczny do dwustu metrów. Magazynki po trzydzieści nabojów.

— Tobym chciał jeszcze parę magazynków — poprosiłem z miejsca. — Do giurzy też. I kaburę do niej na wszelki wypadek.

— Naboje jakie i ile? — Mścisław wyjął spod stołu ładownicę.

— SP dziesięć pół setki, z ołowianym rdzeniem sto pięćdziesiąt i tyle samo grzybkujących. — Postanowiłem do końca wykorzystać sytuację. — Nie zrujnuję was?

— Nie. — Zaczął wyjmować pudełka.

— Czyli w razie czego mógłbym jeszcze tu zajrzeć?

— Jeśli za zgodą Dominika, jak najbardziej.

— To znakomicie. — Przewiesiłem ładownicę przez ramię. — A ty masz pozwolenie na broń?

— A tobie co za różnica? — Mścisław spochmurniał, widać był to dla niego bolesny temat.

— Tak tylko. Myślałem, że może i dla mnie da się załatwić.

— Proś swoich kumpli z Drużyny.

— Będę musiał. — W rzeczy samej łatwiej by mi się było dogadać z Hamletem, ale paplać o tym byłoby co najmniej nierozsądnie. — To jak, idziemy?

— Dokąd się wybierasz? Musimy jeszcze znaleźć twojego kumpla.

— Mam u was zamieszkać czy co? — próbowałem się oburzyć, ale marnie mi to wyszło.

— Przydałeś się nam. — Mścisław zaplombował drzwi małą pieczęcią. — Rozłóż się w gościnnym, myślę, że do obiadu wyruszymy.

— Pośpieszcie się — powiedziałem z niezadowoleniem, idąc schodami w górę za pomocnikiem Dominika. Nie wiem skąd, ale opanowujące mnie podejrzenie, że współpracując z Niosącymi Światłość, można przegrać więcej, niż wygrać, kiepsko działało na nerwy. — Mam mnóstwo spraw do załatwienia.

— Jasne, jasne. — Sekciarz uśmiechnął się i wskazał na stojącą w holu kanapę z popękaną skórą. — Siedź i czekaj.

W milczeniu przysiadłem na skraju kanapy, rozpiąłem ładownicę, zacząłem ładować magazynki do zabranego ze zbrojowni automatu. Dobrze, że było w miarę jasno — chociaż okno zabudowano cegłami, zamieniając je w wąskie strzelnice, ale w kącie, nad donicą z padłą palmą, wisiała kula oświetlająca.

— Przypilnujcie naszego gościa. W razie czego napójcie go herbatą — rozkazał Mścisław, upewniwszy się, że nie zamierzam się upierać przy swoim, a wartownicy pilnujący holu jednocześnie kiwnęli głowami. W tych swoich brązowych chałatach wyglądali jak bliźniacy, chociaż ukryte pod kapturami twarze mieli zupełnie niepodobne. Tylko oczy błyszczały im tak samo niezdrowo. Co o takich powiedzieć? To fanatycy. I ja miałbym ich prosić o coś do picia? Nigdy!

Musiałem jednak porzucić twarde postanowienie, kiedy wartownicy przywlekli skądś czajnik i tacę z kanapkami. Wysuszone gardło przypomniało mi, że pić wódkę i trzymać się jakichkolwiek zasad to stanowczo złe połączenie. Tym bardziej że kiełbasa na kanapkach była najwyraźniej obcej produkcji, importowana. Dobra, przecież nie na rękę im teraz mnie otruć...



Mścisława długo nie było. Przez ten czas zapełniłem już wszystkie magazynki, rozładowałem giurzę i naciskałem spust, starając się przywyknąć do nieznanego pistoletu. I nieźle się bawiłem, obserwując twarze moich mimowolnych nadzorców. Hm, też bym miał trochę stracha, gdyby przy mnie jakiś półgłówek zabawiał się spluwą. A jakby tak zapomniał wyrzucić nabój z komory? Trzeba oddać sprawiedliwość tym chłopakom — zachowywali stoicki spokój. Tylko od czasu do czasu sprawdzali, czy pracują ich odchylające kule amulety.

— Bawisz się? — Wchodzący Mścisław spojrzał na mnie ponuro. — Wszystko dobrze?

— Bez komplikacji — odpowiedział ten starszy.

— Doskonale, Sopel. Idziemy.

— Nie minęło nawet pół roku. — Popatrzyłem demonstracyjnie na wiszący nad wejściem zegar, którego wskazówki spotkały się już na trójce.

— Nie pluj się. — Mścisław usiłował podepchnąć mnie do drzwi.

Nie ruszyłem się z miejsca.

— Jakoś przedtem krępowałem się zapytać, gdzie macie toaletę?

— Wygódki są na dworze.

— Nieboracy — powiedziałem ze współczuciem, zapinając kufajkę. Włożyłem czapkę i dopiero wyszedłem. Na zewnątrz zrobiło się ładnie: słońce świeciło, mróz nieco zelżał. — I gdzie mamy tę tajemniczą kabinkę?

— O czym mówicie? — spytał stojący na ganku Generałow.

— O toalecie. — Podałem mu zasobnik z nabojami i pistoletem maszynowym. — Przypilnuj na razie, nie będę tego ze sobą taskał.

— Jegorow, zaprowadź go — polecił Władimir, zważył w ręku ciężką torbę, popatrzył na mnie z niezadowoleniem.

— Powiedzcie gdzie, sam znajdę.

— Idź, idź, popatrzę, jak się zapadniesz — oznajmił Mścisław z uśmieszkiem, siadając na tylnej ławce stojących na podwórzu sań.

— A co, bywały przypadki?

— Niejednokrotnie.



Po powrocie wlazłem do sań, a woźnica skierował konie w otwartą na oścież bramę. Wyjechawszy za nią, skierował się w stronę Bulwaru Południowego. Ciekawe, dokąd miał nas zawieźć?

Postanowiłem się nie mordować niepewnością i od razu zapytałem o to Mścisława rozglądającego się z roztargnieniem.

— Jadłodajnia na Prospekcie Tierieszkowej, niedaleko Chin — odparł, mrużąc oczy przed jaskrawym słońcem. — Z tego, co wiem, drużynników karmią tam za darmo.

— Karmią! — prychnąłem, przypominając sobie wizyty w tamtym miejscu. — Lepiej zdechnąć z głodu, niż tam się stołować!

— Czyżby? — Siedzący naprzeciwko mnie Jegorow uśmiechnął się. — Na pewno lepiej?

— Sam się przekonasz. — Zarechotałem. — Na początek polecam tamtejsze kotlety.

— Jestem już po obiedzie. — Nie zamierzał brać udziału w tak ryzykownym eksperymencie.

— O proszę! A dlaczego mi nie dali? — Trąciłem Mścisława w bok. — Co to za dyskryminacja?

— Nie jęcz, załapałeś się chociaż na kanapki, a ja nie jadłem nawet śniadania. — Popatrzył na mnie nieprzychylnie.

— Serdecznie dzięki za kanapki — powiedziałem uprzejmie. — Ale nie należy naruszać porządku przyjmowania posiłków. Wrzodów się można nabawić.

— Niczego nie naruszam. Po prostu odżywiam się nieregularnie.

Po dotarciu do Prospektu Tierieszkowej sanie skręciły i pojechały w stronę promzony. I zaraz gołym okiem można było dostrzec różnicę między Bulwarem Południowym a resztą Fortu. Nie można powiedzieć, że miasto dosłownie wymarło, ale ludzi na ulicach kręciło się o wiele mniej. I drogę oczyszczono byle jak, byle jak odgarnęli śnieg na pobocza tak, że ledwie zdołaliśmy się wyminąć z jadącymi z naprzeciwka saniami. A domy nie tylko nie mogły się pochwalić porządnym remontem, ale na niektórych nawet dachów kompletnych nie było, chociaż nie uświadczył tutaj człowiek porzuconych budynków i trudno by było znaleźć nawet wolne mieszkanie. I nie był to najuboższy rejon Fortu! Jeden z lepszych, prawdę mówiąc...

Było tu także o wiele mniej jaskrawych szyldów i wszelkich sklepików. Za to na pchlim targu panowało ożywienie. Każdy, kto właśnie nie pracował, zjawiał się tutaj. Bo to i jakieś artykuły żywnościowe można taniej kupić u przyjezdnych ze wsi, i jakieś pieniążki złupić przy chałturce. Żebracy też wyszli na zarobek, chociaż o ile pamiętam, poprzedniego lata ich bractwa tutaj nie było. Z odmieńców nie dostrzegłem nikogo. Czyżby skutek kwarantanny?

Z podwórza wyjechał naprzeciw nas karawan z kilkoma trupami przykrytymi płachtą, woźnica musiał zboczyć tak, że sanie o mały włos byłyby ugrzęzły w wysokiej zaspie. Ale jakoś się udało.

— Bójka na noże? — spytałem Mścisława, który uniósł się nieco.

— Wątpię. — Usiadł z powrotem. — W nocy ścisnął mróz, widać bezdomni zamarzli.

— To czegoś się im tak przyglądał? — spytał Jegorow, który podniósł wysoko kołnierz, zasłaniając poczerwieniałą twarz. Za Chiny nie był przyzwyczajony do mrozu.

— Myślałem, że trafiło na odmieńców. — Sekciarz potarł podbródek. — Ale wszyscy mieli normalne stopy.

— „Magia Klimatyczna” — przeczytał wywieszkę Jegorow, zagwizdał ze zdziwienia. — W taką pogodę mają okna otwarte na oścież?

— A co im zależy? — Mścisław wzruszył ramionami. — Aktywowali klimę i nie muszą dmuchać sobie w wąsy. Najlepsza reklama.

— O! — Podwładny Generałowa wskazał palcem dwie dziewczyny przechodzące na drugą stronę ulicy. Ich ubrania zupełnie nie pasowały do panującego mrozu. — One też mają klimę?

— Im to niepotrzebne. — Mścisław odprowadził wzrokiem zgrabne sylwetki. — To Siostry Chłodu. I przy nich lepiej nie rzucać takich dowcipasów. Nie zrozumieją.

— Takie śmiertelnie poważne?

— To nie tak — chrząknął sekciarz. — Ty, Sopel, co proponujesz robić?

— Gdzie on jest? W stołówce?

Prawie wjeżdżając na zamarłego w pół ruchu garbusa, sanie skręciły z prospektu w podwórze i zatrzymały się przy pięciokątnym czteropiętrowym budynku.

— Zaraz się dowiemy. — Mścisław wyskoczył na drogę i natychmiast podbiegł do niego niewyględny typ.

Zanim zdążyłem mu się przyjrzeć, facet coś mruknął do pomocnika kaznodziei, lekko jakby przytańcowując, skierował się w stronę Prospektu Tierieszkowej. Okulał nieboraczek czy co?

— Jest w środku i sam — oznajmił Mścisław, wracając do sań. — Jaki plan działań?

— Idź i poproś, żeby wyszedł — zaproponowałem Jegorowowi.

— Jak go poznam?

— Młody gość. Szczupły, wysoki. Ciemne włosy. Cecha szczególna, jak już mówiłem przedtem, jest piegowaty. Powiedz, że chcą z nim rozmawiać na temat odmieńców. — Przypomniałem sobie mijanego garbusa. — Zgoda?

Jegorow kiwnął głową, zszedł po oblodzonych stopniach do stołówki. Namacałem w kieszeni rękojeść pistoletu, szybko pobiegłem za róg. Griszka miał idiotyczny zwyczaj targać wszędzie ze sobą AKSU. Jeszcze mu ręka drgnie i zafunduje mi kilka gustownych otworków.

Nie trzeba było długo czekać. Niebawem Jegorow wyszedł z sutereny, wskazał idącemu za nim Grigorijowi stojącego przy saniach Mścisława.

— Łapy z daleka od torby. — Na wszelki wypadek wyjąłem giurzę i wyszedłem zza rogu.

Grisza wzdrygnął się, odwrócił powoli i nie przejmując się obecnością obcych ludzi, opowiedział dokładnie, co o mnie myśli. Nie mam pojęcia, dlaczego swoje opinie wyrażał wyłącznie za pomocą słów niecenzuralnych. Dobrze chociaż, że nie chwytał za broń. A słowa... Cóż słowa? Nie spodziewał się mnie więcej zobaczyć, więc bardzo się musiał zdziwić. Ja zresztą jeszcze całkiem niedawno też nie pomyślałbym o takim spotkaniu. A powiedzenie komuś, że gówno nie tonie, to nie jest żadna obelga, ale ludowa mądrość. Nie miałem się więc o co obrażać specjalnie.

— Nie uwierzysz, ale też się cieszę, że cię widzę. — Uśmiechnąłem się szeroko, kiedy Piegowaty wreszcie umilkł. Ale pistoletu do kieszeni jeszcze nie chowałem. — Znajdziesz pięć minut, żeby wysłuchać propozycji biznesowej?

— Wal śmiało. — Grisza obejrzał mnie uważnie od stóp do głów, a potem przeniósł uwagę na Mścisława. Piegowaty był ubrany jak zawsze na sportowo: czapka narciarska, krótka, ale ciepła kurtka, spodnie z mnóstwem kieszeni i wysokie buty. — Mam nadzieję, że nie na ulicy?

— Dlaczego nie? — Uśmiechnąłem się, nieco uspokojony. Zawsze istniała możliwość, że Grigorijowi odbije i narobi głupot. Ale jako człowiek rozumny na pewno już załapał, że skoro gadamy na widoku u ludzi, nie zamierzamy go zabić. — Tylko nie na stołówce, błagam, od samego zapachu rzygać mi się chce.

— Przejedziemy się? — Wskazał sanie.

— Jasne — zgodziłem się i nagle coś mnie popchnęło. Nogi same uczyniły dwa kroki w bok, ściana domu za plecami rozleciała się we wszystkie strony oślepiającymi płatkami ognia.

Fala wybuchu uderzyła mnie w bok, uniosła nieoczekiwanie lekko w powietrze, rzuciła w stronę ogrodzenia dawnego przedszkola. Czas, który wlókł się teraz niby senna, jesienna mucha, już gotował się, by wrócić w swój zwykły bieg, a ja rzuciłem wszystkie siły, aby postawić oddzielające mnie od magicznego pola zasłony. W następnej chwili lądowanie na ziemi wyparło ze mnie dech, ale nie mogłem nawet spokojnie poleżeć. Iskrami bólu w zakończeniach nerwów przebiegło przeze mnie — a może wokół mnie? — jakieś potężne zaklęcie.

Jak oparzony odskoczyłem od bijącego w niebo słupa fioletowego ognia i poczułem nieoczekiwanie nowe czary — znajdujący się na dachu przedszkola zaklinacz tym razem użył potwornej w skutkach „Zawiniętej mory”. W tej chwili jednocześnie otworzyli do niego ogień Mścisław i Grigorij, ale uprzedził ich o całą sekundę, zdążył się ukryć, zanim dosięgły go kule. Klnąc głośno, woźnica próbował utrzymać spłoszone konie, a Jegorow z pistoletem w dłoni, zakosami, jak zając, rzucił się przez podwórze.

Mgnienie później chmura śmiercionośnej energii nakryła mnie z głową i zalała jak woda ogarniająca przybrzeżny kamień. Na szczęście pełne odcięcie od magicznego pola dało efekt — zaklęcie przeszło obok i tylko roztopiło śnieg wokół moich nóg. Chociaż powinno mnie obrócić w popiół...

Chwiejąc się — w głowie mi się kołowało, jakbym nieźle oberwał po mordzie — wyszedłem z kręgu pieniących się jeszcze resztek śniegu i nie bardzo wiedząc, co robię, schowałem pistolet do kieszeni kufajki. W uszach dzwoniło, krzyki Mścisława próbującego zatrzymać Jegorowa, który przeskoczył lekko plot i już się schował za domem, dochodziły jak przez grubą warstwę waty.

Grigorij przyklęknął na jedno kolano, zamarł z automatem w rękach o parę kroków od zejścia do stołówki, woźnica wciąż próbował uspokoić konie, a ja zacząłem trochę dochodzić do siebie. W tej sytuacji, co oczywiste, to Mścisław musiał wziąć na swoje barki użeranie się z ochroniarzami, którzy wyskoczyli z dawnego przedszkola, w którym znajdowało się należące do Cechu biuro spedycyjne. Sekciarzowi wystarczyło powiedzieć kilka słów, a cechowi, jakby w nich piorun strzelił, odskoczyli na swój teren. Pomocnik Dominika nie spoczął na laurach, tylko pośpieszył za nimi.

Mimo tego całego fajerwerku, a może właśnie głównie przez niego, cała ulica była jak wymarła. Nie ruszały się nawet zasłonki w oknach czteropiętrowca. I słusznie, bo trzeba być kretynem, żeby się samemu pchać na rożen. Poza tym mieszkali tutaj ludzie pracujący, o tej porze mało kto przebywał w domu.

Odwróciłem się, spojrzałem na stopioną ścianę domu, pomyślałem przez chwilę i uznawszy, że po niedoszłym mordercy nie pozostał już nawet ślad, ruszyłem za Mścisławem. Dwóch cechowych próbowało mu właśnie coś tłumaczyć, ale ich wyjaśnienia najmniej interesowały sekciarza.

Ogrodzenie mogło się okazać dla mnie, w tym stanie, w jakim się znajdowałem, przeszkodą nie do przebycia, skierowałem się więc do furtki. Podszedłem do Mścisława, rozglądając się na boki, i oszołomiony zagapiłem na rozciągniętego na oczyszczonej ze śniegu ścieżce Jegorowa. Pistolet wyleciał mu z ręki i leżał pod schodami przeciwpożarowymi, którymi zapewne zszedł na dół morderca.

— Nasza organizacja nie ma z tym nic wspólnego! — Naczelnik ochrony, który wyskoczył właśnie z budynku, facet około czterdziestki, ubrany na sportowo, starał się mówić jak najspokojniej. Na jego lewym policzku widniało wytatuowane srebrem koło zębate. — Wszyscy pracownicy byli na swoich miejscach!

— A teraz?! — ryknął na niego Mścisław, uspokoił się momentalnie, spojrzał na mnie. — Generałow obedrze mnie ze skóry.

— Nie bylibyście tak uprzejmi... — ochroniarz poczuł zmianę nastroju rozmówcy i spróbował pozbyć się naszego towarzystwa.

— Nie! — warknął Mścisław, nie chcąc nawet słuchać propozycji, a co najciekawsze, naczelnik ochrony położył uszy po sobie.

— Hej, wy! Nie deptać mi tam! — krzyknąłem na szukających czegoś w śniegu między rosnącymi przy ogrodzeniu drzewami cechowych, spojrzałem w pokryte warstewką lodu oczy Jegorowa i wyjaśniłem sekciarzowi: — Oberwał stamtąd „Igłą mrozu”.

— Skąd wiesz?

— Gałęzie drzew pokrył szron i jest też na przeciwległej ścianie. — W myślach połączyłem linią zlodowaciałe cegły, ciało Jegorowa i jarzębinę z białymi gałęziami.

— Szybko mi stamtąd! — Grigorij wyskoczył zza rogu i natychmiast połapał się, o co chodzi.

— Jakim prawem się tutaj rządzicie? — Drzwi przedszkola otworzył jakiś całkiem okazały typ w narzuconej na roboczy kombinezom drogiej szubie. — To teren prywatny!

— Drużyna, wydział kontrwywiadu. — Piegowaty prawie wsadził mu w twarz służbową odznakę, a potem wsunął ją z powrotem na pas torby. — Jeśli wasi ludzie zatrą ślady...

Nie czekając nawet na rozkaz dowództwa, naczelnik ochrony machnął na podwładnych, a ci zaraz porzucili poszukiwania i odbiegli na ścieżkę przebiegającą wokół przedszkola. Wyższy naczelnik nie to żeby został wytrącony z równowagi, ale nie miał ochoty na wyjaśnianie wzajemnych stosunków i zależności, wrócił więc do budynku.

— ...to zobaczycie, gdzie raki zimują — zakończył myśl Grigorij i od razu zabrał się do mnie. — I w co żeś postanowił wpakować się tym razem?

Udałem, że nie słyszę, stawiając stopy w odciskach butów pozostawionych przez cechowych, ostrożnie podszedłem do pokrytej szronem jarzębiny. Większość śladów mordercy na terenie przedszkola została beznadziejnie zadeptana, ale z drugiej strony ogrodzenia pozostały nienaruszone.

— No i co byś chciał tutaj wypatrzeć? — Grigorij stanął koło mnie, odłamał oblodzoną gałąź, która nie trzasnęła, ale tak jakoś chrupnęła niby szkło. Przemroziło drzewo na wskroś? Możliwe. — Sherlocku Holmesie domorosły?

— Wylazł sobie tą dziurą i spokojnie odszedł. Nie uciekał, ale po prostu szedł. — Pokazałem Grigorijowi odgięte pręty ogrodzenia. Więcej nic naprędce nie udało się zauważyć. Może jedynie ślady lewej nogi, które były nieco zamazane. Uszkodził ją sobie, kiedy schodził z dachu? Wszystko możliwe.

— Chodźmy stąd, geniuszu dedukcji. — Piegowaty pociągnął mnie za rękaw. — Drużynnicy przyjechali z komisariatu, zarekwirujemy na jakiś czas ich transport.

— Naprawdę zarekwirujemy? — Skrzywiłem się, czując ostry ból w głowie. — Jesteś teraz taki mocny?

— Zawsze byłem mocny. — Grisza nie zamierzał bawić się w skromnisia. — Powiedz swojemu przyjacielowi, żeby zostawił woźnicę na świadka. Oczywiście, jeśli twoja propozycja jest jeszcze aktualna.

— Aktualna. — Dałem dyskretnie znak Mścisławowi, a on boczkiem-boczkiem podążył w naszą stronę, odsuwając się od drużynników przesłuchujących członków Cechu. — I jeśli nie masz nic przeciwko temu, powinniśmy wziąć też do tej sprawy Liniewa, bez niego się nie obejdzie.

— Dokąd to? — dostrzegłszy manewr sekciarza, zawołał jeden z drużynników, na którego ciemnozielonych pętlach o czerwonych krawędziach widniały cztery trójkąty. — O, Grigorij Aleksiejewicz! Nie poznałem od razu. Przejmujecie sprawę?

— Nie. — Grisza pokręcił głową. — Jesteśmy świadkami.

— No to mi się udało! — ucieszył się zwalisty, wąsaty starszyna i podszedł do nas. — Możecie dać rysopis?

— Albo miał maskę, albo owinął twarz jakimiś szmatami — rozczarował podoficera Piegowaty. — Za ogrodzeniem zachowały się jego ślady.

— Przyjedzie porucznik, niech się w tym próbuje połapać. — Starszyna popatrzył na Jegorowa, przy którym uklęknął jeden z drużynników, a potem znów powiedział do Grigorija: — Znacie zabitego?

— Przy stołówce stoją sanie, w nich jest człowiek. On wszystko opowie — rzekł Mścisław. Wąsacz rzucił mu taksujące spojrzenie i zrezygnował z dyskusji. Wygląd sekciarza robił wrażenie, a kto może wiedzieć, z kim też się włóczy oficer kontrwywiadu? — To co, idziemy?

— Momencik — zatrzymał go jeszcze Grigorij i znów zwrócił się do starszyny: — A porucznik po co przyjedzie?

— Jakżeby zrobić inaczej? — zdziwił się zapytany. — Zgodnie z przepisami: „Masowe użycie bojowych czarów, skutkujące śmiercią jednej lub więcej osób”. Będzie jeszcze ekspert z Gimnazjonu.

Pociągnąłem Griszę za kurtkę, ale nie zwrócił na to uwagi.

— Zrobiliście pomiary? To był czarownik, czy używał artefaktów?

— Ślady są zamazane, trudno od razu odgadnąć. Może ci z Gimnazjonu coś namierzą. A w ogóle... — Starszyna spojrzał znów na ciało Jegorowa, skrzywił się i zamilkł.

— Co w ogóle? — popędził go Piegowaty.

— Moi chłopcy mówią, że to wygląda na robotę Leszego. Kubek w kubek takie metody. Tylko Leszy nie robi tego typu pomyłek, jeśli już działa, to na pewniaka. I nie mogę zrozumieć, po co ten chłop się tutaj pchał?

Popatrzyłem na ciało Jegorowa i zrozumiałem, co spowodowało wątpliwości starszyny. Pistoletu, który jeszcze parę minut temu leżał pod schodami pożarowymi, teraz tam nie było. To na pewno Mścisław wyczyścił niektóre ślady.

— Leszy? Osobiście wątpię. — Grigorij wzruszył ramionami. — Wuju Stiopa, wezmę samochód, dobrze? Muszę pilnie do Komendy Centralnej.

— Bierz, co mi tam — zgodził się starszyna i zanim odszedł do podwładnych, dorzucił: — Powiedz kierowcy, żeby potem od razu wracał na nasz komisariat.

— Dziękuję! — zawołał za nim Grisza i podepchnął mnie do terenówki będącej produktem ulianowskiej fabryki samochodów. Patriota wyglądałby bardzo szykownie, gdyby nie praktycznie nieistniejący lewy bok i zerwany przedni zderzak. — Ruszajcie się szybciej.

Szedłem za kontrwywiadowcą, ale myśli krążyły gdzie indziej. W pierwszym rzędzie oczywiście zahaczały niedawny zamach. Leszy? Jeśli tak, wychodziło na to, że Gospodarz nie dał rady przytrzymać go za ogon, chociaż się przechwalał. A to oznaczało dla mnie grube nieprzyjemności. Dzisiaj zabójca narwał się z magią, ale jeśli jutro rąbnie ze snajperki? Leszy to człowiek wszechstronny, nigdy nie wiadomo, z której strony spodziewać się ataku.

Otworzyłem tylne drzwi, wlazłem do samochodu, posunąłem się, robiąc miejsce wsiadającemu za mną Mścisławowi. W głowie miałem głuchą pustkę i tylko ból w całym ciele przeszkadzał rzucić wszystko w diabły i pogrążyć się we śnie. A i nerwy miałem napięte do granic — Leszy Leszym, ale nawet bez niego miałem dość problemów. Tym bardziej że do jednego z nich właśnie się zbliżałem. Najgorsze, że nie miałem pojęcia, czego mogę się po Ilji spodziewać.

Cholera, po co się związałem z sekciarzami? Żyłbym sobie spokojnie.

Hm... Żyłbym, gdyby mi dali. W Forcie człowiek nie da rady długo się chować po ciemnych kątach. Prędzej czy później szczęście się skończy, a przy kontaktach z naszym kochanym kontrwywiadem lepiej mieć w rękawie kilka asów. A w tym wypadku za sekciarzami byłem bezpieczny jak za kamienną ścianą. Najważniejsze, żeby mnie pod tą ścianą nie postawili.

— Do Centralnej? — spytał młody, bez przerwy żujący gumę chłopak wsiadającego do przodu Grigorija.

— Do Centralnej.

Kierowca przejechał przez zaśnieżony klomb, wyskoczył na drogę i samochód nadmiernie szybko, jak na mój gust, popędził ku Prospektowi Tierieszkowej. Trzęsło nas z tyłu okrutnie, ale o wiele gorszy niż niewygody był obrzydliwy smród nowoczesnego paliwa z palmy. Trzęsionka i smród... Nie ucieszyłby się Mścisław, gdybym puścił na niego pawia...

— Jakie masz przy sobie amulety ochronne? — spytał cicho pomocnik Dominika.

— A co?

— Efekt był interesujący. Pierwszy raz widziałem, żeby coś zdołało odchylić „Zawiniętą morę”.

— Później o tym pogadamy, co? — zaproponowałem, patrząc znacząco na kierowcę.

— Zgoda. — Sekciarz nie zamierzał prowadzić rozmowy na siłę.

Spróbowałem odprężyć się chociaż odrobinkę, zacząłem powolutku zdejmować tarczę blokującą wciąż jeszcze promieniowanie i natknąłem się na kolejny problem. Zrzucić ją tak po prostu i zanurzyć się w otaczające mnie pola mocy magicznej, nawet osłabione przez mury Fortu, byłoby równoznaczne z samobójstwem. Spłonąłbym żywcem, cholera.

I znów musiałem wyrównywać potencjały za pomocą tych samych trzynastu monet, a dopiero potem powolutku dezaktywować zaklęcia ochronne. I uwolnić okręconą kokonem przestrzeń. Ledwie zdążyłem...

I dopiero teraz dotarła do mnie cała powaga sytuacji. Przecież o mało nie zginąłem! Gdybym miał trochę mniej szczęścia, nawet popiołu by po mnie nie zostało. Diabli! Co się dzieje? Znów chcą mnie uziemić. Leszy, bydlaku, kto ci za mnie zapłacił? Jakiej jeszcze swołoczy mimochodem nadepnąłem na odcisk?

Dobrze, dobrze, trzeba się uspokoić, bo i tak już się zrobiłem mokry. W dodatku zaczęła mi drgać lewa powieka, brakowało mi tylko jeszcze tiku nerwowego. Leszy niech sobie łapę ssie, teraz mnie nie upoluje. Niech tylko spiknę sekciarzy z Ilją, zaraz się zaszyję gdzieś na dnie, w mule.

Patriota dojechał do Komendy Centralnej dość szybko. Nie zdążyliśmy nawet przestraszyć się, jak należy — maniera kierowania żującego gumę chłopaka była skrajnie indywidualna i pozostawało się tylko dziwić, że auto było jeszcze na chodzie. Gdyby na drogach panował jakikolwiek ruch, nie obyłoby się bez wypadku. I tak o mało nie skosiliśmy paru słupów.

Dyżurujący przy wjeździe na dziedziniec drużynnicy na widok samochodu z namalowanym na pogiętej karoserii sokołem opuścili łańcuch, ale Grisza klepnął kierowcę w ramię i wyszliśmy z samochodu.

— Dzięki, jedź prosto do komisariatu — polecił Piegowaty.

— Mamy z tobą iść? — Skuliłem się pod wpływem zimnego wiatru, rzuciłem okiem na budynek komendy: okna parteru i pierwszego piętra zabezpieczone zostały kratami. Na ogrodzonym wysokim płotem podwórzu stało kilkadziesiąt samochodów i zdawało mi się, że za prawie zupełnie zasypaną śniegiem „kopiejką” utknęła czterodrzwiowa niva z przyciemnianymi szybami.

— Tutaj lepiej zaczekajcie. — Grisza prawie biegiem puścił się do głównego wejścia dawnego oddziału miejskiego milicji.

— A on do kogo poszedł? — Sekciarz patrzył za Piegowatym.

— Do zastępcy naczelnika wydziału kontrwywiadu Ilji Liniewa, otczestwa zapomniałem — odparłem zgodnie z prawdą, uznając, że za późno już na mataczenie.

— To gadaj, jaki masz amulet? — wrócił do przerwanej rozmowy Mścisław i kilka razy kopnął czubkiem buta w zaspę.

— A wy dla kogo pracujecie? — odpowiedziałem pytaniem napytanie.

— No i pogadaliśmy. — Sekciarz odwrócił się i zmierzył wzrokiem wychodzących z dziedzińca drużynników. Ci z kolei nie zwrócili na nas uwagi, załadowali się na wyjeżdżające ze stajen sanie i odjechali do swoich spraw.

Schowałem głowę w ramiona, zacząłem leciutko przytupywać na biegnącej wzdłuż ogrodzenia ścieżce. Pogoda psuła się w oczach i napływające z północy czarne śniegowe chmury powoli, ale nieubłaganie pokrywały niebo ołowianą zasłoną. Ostry wiatr podniósł kłującą kurzawę i zaczął zmiatać śnieg z dachów sąsiednich domów.

Zimno. Szaro. Obrzydliwie.

Mógłby się Ilja pośpieszyć, bo już wartownicy zaczęli na nas zwracać uwagę. Gdyby nie przywiózł nas Grigorij, dawno by nam popędzili kota. Niezbyt przyjemnie sterczeć przy strzeżonym terenie... Na dobitkę Mścisław jakby nabrał wody w usta. Ani słowa już nie powiedział. I w cholerę z nim, i tak nie miałem ochoty na gadanie. Jeśli trzeba człowiekowi zajść za skórę, sekciarze są pierwsi, ale kiedy należałoby odpowiedzieć na jedno proste pytanie, zaraz uniki robią.



Długi kaszmirowy płaszcz Ilji mignął przy wejściu komendy po kwadransie. Zaraz za nim wyskoczył Grigorij, obaj skierowali się ku nivie. Ilja bez problemów odpalił auto, kilka minut grzał silnik, a potem ostrożnie zaczął objeżdżać „kopiejkę”. W tej chwili na dziedziniec zajechała duża ciemnozielona terenówka z granatowym pasem na bokach, kierowca otworzył okno i wystawił głowę.

— Daleko się wybierasz? — krzyknął do Liniewa, który także opuścił szybę.

— Na wyjazd.

— Kiedy wracasz?

— A o co chodzi?

— Przyszedł cynk o Leszym, obława za nim idzie na Krzywe. Jedziesz z nami? — zaproponował drużynnik.

— Nie dam rady — odmówił Ilja, jak mi się zdawało, z prawdziwym żalem. — Ale jakby co, spróbuję się wyrwać. Będziemy w kontakcie.

— Dogadane. — Kierowca schował się przed śniegiem z powrotem w wozie, odjechał, dając nivie przejazd, powoli wpełzł na jedno z miejsc parkingowych, a Liniew ruszył do nas.

— No popatrz, naprawdę żyje — mruknął, patrząc, jak wchodzę do samochodu, i poprawiając swój nieodłączny jedwabny szalik.

— A bo co? — Pociągnąłem nosem, rozsiadając się wygodnie na tylnym siedzeniu. — Były jakieś wątpliwości?

— No, jak na kogoś, kogo potraktowano „Splunięciem smoka”, „Zawiniętą morą” i diabli wiedzą czym jeszcze, wyglądasz znakomicie. — Nie śpiesząc się z odblokowaniem zajętego przez nivę wjazdu, Liniew popatrzył na mnie uważnie. — Tak w ogóle, eksperci Gimnazjonu są tobą bardzo zainteresowani.

— Mam to gdzieś. — Zdjąłem rękawice, pochuchałem na zmarznięte palce.

— Może już pojedziemy? — ponaglił kontrwywiadowcę Mścisław. — Mamy...

— Wiem doskonale, gdzie macie kwaterę, panie Dorochow. — Ilja nie omieszkał zademonstrować, jaki jest zorientowany. — A może szanowny pan Dominik, który woli nie posługiwać się nazwiskiem, ma życzenie spotkać się na neutralnym terenie?

— Nie, nie ma życzenia. — Mścisław oparł się, żeby nie dotykać głową dachu samochodu. — Nie było w ogóle mowy o audiencji u ojca Dominika.

— A teraz jest — postawił warunek Liniew.

— Może nawet tak będzie wygodniej. — Sekciarz nie spierał się. — Do wieczornego kazania jeszcze parę godzin.

— Tak też myślałem. — Ilja wrzucił bieg i niva wyskoczyła na ulicę. — Grisza, oczyścili już Prospekt Tierieszkowej?

— W tę stronę jechaliśmy normalnie. — Piegowaty oparł się rękami o przedni panel, kiedy maszyna wpadła w głęboką koleinę. — Bulwar Południowy też powinni uprzątnąć.

— Uprzątnęli — potwierdził Mścisław.

— A ty, Sopel, gdzieś się podziewał? — zaczął wypytywanie Liniew, kiedy tylko niva wjechała na prospekt i zmniejszyło się ryzyko utknięcia w zwałach śniegu na poboczu.

— Spytasz Dominika. — Nie chciało mi się niczego wymyślać.

— No toś się już nagadał. — W samochodzie zrobiło się ciepło, więc Ilja zdjął czapkę z norek i podał Griszy. — A my martwiliśmy się, myśleliśmy, że zginąłeś na bagnach...

— Niedoczekanie wasze. — Pochwyciłem wzrok kontrwywiadowcy i zrozumiałem, że przede wszystkim interesowała go reakcja Mścisława. Chciał się przekonać, czy sekciarze wszystko wiedzą. Cóż, niech się pomęczy do spotkania z Dominikiem.

— Odznakę służbową gdzie posiałeś? — Grigorij przypomniał sobie nie w porę o wydanej mi blaszce.

— Wpadła do bagna — przyznałem się.

— Masz krechę — skrzywił się Piegowaty. — Namordowałem się niemożebnie, żeby się za ciebie wytłumaczyć. Wolałbym sam utonąć, słowo honoru.

— Można by pomyśleć, żeś się za mnie jednego tłumaczył. — Nie przyjąłem wyrzutu do wiadomości. — A co tam starszyna gadał o Leszym?

— Uspokój się. Leszy by nas wszystkich załatwił. — Mścisław odwrócił się do okna.

— A jednak?

— On i przedtem nie brzydził się magią. — Grigorij odwrócił się do mnie. — A w ostatnim czasie w ogóle zaczął urządzać naloty dywanowe. A co najdziwniejsze, nie udaje się zdjąć ani śladu aury, ani echa energetycznego amuletów. Gimnazjon staje na uszach, powiadają, że musi pozostać albo jedno, albo drugie, a wygląda, jakby ktoś wszystko wymazywał. A czegoś takiego ponoć być nie może.

— Niech ktoś to powie Leszemu — uśmiechnął się Mścisław. — Nie, nie. Podjeżdżaj wprost do bramy, otworzą zaraz.

I rzeczywiście, ledwie niva zatrzymała się przy wjeździe do rezydencji Niosących Światłość, skrzydła bramy natychmiast się rozchyliły, Mścisław nie musiał nawet wychodzić z samochodu. Liniew podjechał do willi, wyłączył silnik i spojrzał na sekciarza.

— Gdzie dalej?

— Do rozmównicy. — Mścisław wyszedł na zewnątrz, zignorował stojącego na ganku Generałowa, chwycił mnie za łokieć. — Nie rozpędzaj się, rozmowa ma się odbyć w stylu „dwóch na jednego”.

— Jakie są stawki? — podtrzymał żart Grigorij. — Stawiam na Ilję.

— Nie widziałeś jeszcze Dominika — ostrzegłem go. — Mścisław, a gdzie my mamy czekać?

— W holu. — Jakoś mnie tą odpowiedzią sekciarz nie zadziwił. — Nie masz nic przeciwko temu?

— A dadzą chociaż coś jeść? — spytałem, zdając sobie sprawę, że nie ma sensu się wykłócać.

— Herbatą też napoją — obiecał Mścisław i wskazał rozglądającemu się Liniewowi Generałowa. — Ten właśnie, jak to powiadacie, pan zaprowadzi was do ojca Dominika.

— Ilja. — Liniew, nie tracąc czasu, podał rękę Władimirowi.

— Władimir — odparł tamten, ściskając dłoń Ilji, poszukał wzrokiem Jegorowa i spojrzał pytająco na Mścisława.

— Później. — Pomocnik Dominika potrząsnął głową. — To zastępca naczelnika wydziału kontrwywiadu Drużyny.

— Chodźmy do Do... — Generałow zaciął się tylko na chwilę, ale i to wystarczyło, żeby Mścisław zgrzytnął zębami — do ojca Dominika.

— Chodźmy. — Ilja uśmiechnął się w odpowiedzi.

— Też byśmy już zeszli z tego mrozu — zauważył słusznie Grigorij. — Nie przypuszczałem, że będę cały dzień biegał po ulicach.

— No to wejdźcie do domu, czego sterczycie? — Sekciarz zmarszczył brwi. — Jak niezguły jakieś, cholera, się zachowujecie.

Wymieniłem z Grigorijem spojrzenia, wzrokiem wskazałem drzwi. Myślę, że wartownicy nieźle się zdziwili, kiedy z Griszą weszliśmy do pomieszczenia, zwaliliśmy się na przeciwległe końce kanapy, a Mścisław kazał nam przynieść po herbacie, po czym poleciał na piętro.

— Jak myślisz, długo potrwa ta impreza? — spytałem Grigorija i chrząknąłem, widząc leżącą na podłodze moją własną torbę z nabojami.

— Do wieczora pewnie będziemy już wolni — odparł z nadzieją Piegowaty, biorąc jedną ze szklanek z herbatą postawionych na stoliku do gazet. — Słuchaj, Sopel, o ile pamiętam, ty źle reagujesz na wszelkie surogaty i koncentraty, prawda? Dlatego kotletów jeść nie mogłeś...

— Kiełbasy mi nie ruszaj, kiełbasa to świętość. — Od razu pojąłem, o co mu chodzi, i zabrałem z tacy dwie z czterech kanapek. — Dali te plasterki cieńsze od papieru, chyba tylko dla aromatu...

Zjadłszy swoją porcję w jednej chwili, Grigorij bez krępacji rozwalił się na kanapie i zamknął oczy. Zasnął natychmiast, aż mu pozazdrościłem. Po chwili namysłu doszedłem do wniosku, że nic mądrzejszego uczynić w tej sytuacji nie można, i poszedłem za przykładem drużynnika.



Obudził mnie ból w zdrętwiałej szyi. Rozkleiłem z trudem powieki, przeciągnąłem się i dopiłem ostygłą herbatę. Siedzieliśmy w półmroku. Na dworze ściemniało, na oświetlenie sekciarze skąpili. Nawet magiczna latarnia pracowała na pół gwizdka. A może to specjalnie, żeby nam nie przeszkadzać we śnie?

A gdzie też nasi wartownicy? No proszę, już się zmienili. To ileż myśmy spali? Która to godzina? Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby jeszcze dzisiaj pozałatwiać trochę swoich spraw.

— Obudziłeś się? — ziewnął rozwalony na kanapie Grigorij. — Zdrowo sobie dałeś pospać.

— Można pomyśleć, że ty wcale oczu nie zamknąłeś. — Znów się przeciągnąłem. — Która godzina?

— Wpół do komina — odparł bezczelnie Piegowaty.

— Słuchaj no, folklorysto niedorobiony. — Jego odpowiedź, błazeńska i jałowa, w ogóle mi się nie spodobała. — Poważnie pytam.

Grigorij nie zdążył wymyślić kolejnej błyskotliwej odpowiedzi, bo na schodach rozległy się głosy, do holu wkroczyli Dominik, Mścisław i Ilja. Ale Generałowa z nimi nie było.

— Nie, oczywiście, waszego człowieka wypuszczą już dzisiaj, osobiście tego dopilnuję — oświadczył Liniew pewnym głosem. — A ciało możecie zabrać w każdej chwili.

— Kto kogo? — spytał Grigorij, wstając.

— Wszystko dobrze — odpowiedział zwięźle wyjątkowo poważny Ilja, spojrzał na błyszczący srebrem zegarek, odwrócił się do kaznodziei. — Dziękuję za naukę, ojcze Dominiku, ale na nas pora.

— A gdzie Generałow? — zainteresowałem się, z trudem powstrzymując chęć wypowiedzenia się o wypranym najwyraźniej mózgu kontrwywiadowcy. Nie będę im psuć zabawy, najwyraźniej po coś im ten teatr potrzebny. Ich sprawa.

— Zabity i zjedzony. — Mścisław radośnie wyszczerzył zęby. — Ty też się zbieraj.

— Z własnej woli u was nocować nie zamierzam. — Prychnąłem, biorąc z kanapy ładownicę. — Nie podrzuciłby mnie ktoś na Czerwony?

— Jaki znowu Czerwony, do diabła? — Pomocnik Dominika był nader wesół. — Oddaliśmy cię w ajencję Drużynie.

— Co?!!! — Nie wierzyłem własnym uszom. — Po jaką cholerę?!

— Nie klnij. — Dominik gestem kazał wartownikom wyjść, zanim wyjaśnił. — Drużyna potrzebuje, abyś wziął udział w pewnym małym projekcie, a potem jesteś wolny jak ptak.

— Już teraz mogę być wolny jak ptak — zacząłem się stawiać. — Nie było umowy co do Drużyny. Znam te ich projekciki, znów mnie poślą w dupę ciemną!

— Nikt nigdzie cię posyłać nie zamierza. — Uśmiech Ilji przywodził na myśl kota, który do rozpuknięcia opił się śmietanki. — Mamy co do ciebie inne plany.

— W trumnie znajdę te wasze plany! — wrzasnąłem. — Przez takie genialne pomysły sam bym o mały włos do grobu trafił!

— Nie drzyj się. — Ton Mścisława sprawił, że straciłem ochotę, aby iść na pełną konfrontację. — Jest takie słowo „trzeba”.

— Trzeba-sreba! — Mimo wszystko nie zamierzałem się poddawać. — Zapomnijcie.

— Tak w ogóle, to interesuje się tobą aż do tej pory Patrol — przypomniał mi Ilja, siadając na krawędzi stołu. Widać było, że te przepychanki go bawią.

— A to właśnie wchodziło w plany waszego poprzedniego projektu. — Wyszczerzyłem zęby i rozumiejąc, co się kryje za tą kiepsko zawoalowaną groźbą, dodałem: — Czyli co, zaczynamy rozmawiać z pozycji siły?

— I eksperci Gimnazjonu chcieliby się z tobą spotkać po dzisiejszym incydencie.

— Niech przyjeżdżają, spotkamy się. — Zyskawszy potwierdzenie, że siłą i zwykłymi groźbami nie zamierzają mnie pogonić do Strefy Północnej, nabrałem otuchy. — Nie mam nic do ukrycia.

— Generałow prosił o przekazanie, że spełnienie twojej prośby też od tego zależy. — Dominik przypomniał mi o przyjacielu gnijącym w więzieniu.

— Całkiem was popieprzyło czy co? — Już nie kontrolując, co robię, rzuciłem się ku niemu, nie zwracając uwagi na stojącego za mną Mścisława, który chwycił mnie za ramiona. — To miało być za papiery!

— Możesz to powiedzieć Generałowowi.

— Ach tak? — Zacząłem pojmować, że moja pozycja w tej batalii daleka jest od zwycięstwa, ale się nabzdyczyłem. — Udławcie się! I tak teraz nic nie możecie zrobić!

— Ale w krótkim czasie będziemy mogli — przypomniał mi Mścisław.

— I wtedy pogadamy. — Potarłem nie wiadomo od czego bolące nagle żebra. — A w ogóle, czy ja wyglądam na altruistę, który za kogoś będzie łeb nadstawiał? Coś wam się popierniczyło.

— Daj spokój. — Dominik, który widział ludzi na wskroś, potarł skronie. — Wiesz doskonale, że się wreszcie zgodzisz...

— Nie bierzcie mnie pod włos — poprosiłem.

— Nikt nie żąda, żebyś robił za darmo — Ilja znów się wtrącił do rozmowy, najwyraźniej się ze mnie nabijając. — Ojciec Dominik się za tobą wstawił. Zarejestrujemy cię oficjalnie, blachę dostaniesz, broń wedle potrzeb. Damy zaopatrzenie i służbowe mieszkanie.

— Z perspektywą podróży do Strefy Północnej? — Zarzuciłem na ramię pas ładownicy. — Powtarzam jeszcze raz: odpowiedź brzmi „nie”!

— To już jak chcesz. — Ilja porozumiał się wzrokiem z Dominikiem i rozłożył ręce. — Nie to nie, twoja sprawa.

— Do widzenia. — Skierowałem się ku drzwiom, nikt nie próbował mnie zatrzymywać. Ani w willi, ani na zewnątrz. Otworzyli mi nawet furtkę. Czyżby się udało?

Zatrzymałem się za bramą, otarłem pot z czoła, rozejrzałem się. Ciemno. I znów zaczął padać śnieg. Psa by w taką pogodę nie wygonił, a mnie czekała do Kiryła droga przez cały Fort. I nie wiadomo nawet, czy jest w domu i czy da przenocować, jak nie, będę musiał zasuwać na północny koniec miasta. Cholera, ale śnieg, i jeszcze mróz chwycił potężny! Co to za pogoda?

Nad głową skrzypiała żałobnie kołysana podmuchami wiatru latarnia, która z niepojętego kaprysu sekciarzy oświetlała ulicę, i od biegających po śniegu promieni uczyniło mi się jakoś nieswojo. Zupełnie jakbym, odchodząc od ogrodzenia w ciemność, odcinał sobie drogę powrotu. Taka bzdura, a jak nieprzyjemnie...

Zlekceważyłem pozostały po rozmowie absmak. Jednakowoż prawdziwy ze mnie zuch, przecież wszystkich posłałem na koniec w diabły. Podniosłem kołnierz swetra, poprawiłem szalik i ruszyłem w stronę Czerwonego Prospektu. Postanowiłem iść przez podwórza, bo gdybym miał iść Bulwarem Południowym, zrobiłbym spore koło.

Kiedy doszedłem do skrzyżowania, kątem oka dostrzegłem jakiś ruch po drugiej stronie ulicy. Wzdrygnąwszy się z zaskoczenia, o mały włos byłbym wypuścił z dłoni wyjęty pistolet — wijąc się między powoli opadającymi śnieżynkami, pełzła w moją stronę plama pierwotnej ciemności. Od czarnych jak antracyt cieni, zdających się bezdennymi ślepiami wyrwanego z lodowego piekła Mrozu, wiało mrożącym krew w żyłach chłodem. Cofnąłem się mimo woli. Rozejrzałem się szybko i zamarłem: zgęstki ciemności zbliżały się ze wszystkich stron. Prawie ze wszystkich. Mogłem jeszcze wrócić do rezydencji sekty. Na razie...

Odrzuciłem paranoiczną myśl, że może to sztuczki Dominika, rzuciłem się z powrotem. Tylko czy mnie wpuszczą? Dobra, jakby co, przeskoczę przez ogrodzenie. Nie miałem wyjścia, w razie potrzeby gotów byłbym się czepiać zębami.

Mój bieg nie odbił się żadnym widocznym przyśpieszeniem ruchów ciemności, ale kiedy znalazłem się przy furtce i zacząłem bębnić co sił, nagle zgęstki znalazły się tuż obok. Kołysząca się nad głową latarnia nieco zmniejszyła przerażenie i w mojej głowie zaświtała myśl, żeby się bronić, aktywując wokół siebie tarcze ochronne. Zaraz jednak zrozumiałem, że to na nic — jedno spojrzenie na czarne plamy wystarczyło, by stało się jasne, że dadzą radę pokonać każdą magiczną przeszkodę. Do tego w czarodziejskim wzroku rozlewająca się na ulicy nieprzenikniona czerń zdawała się tylko jedną połą płaszcza nadchodzącego księcia ciemności.

Co oni tam, zasnęli czy jak?!!! Z jakiegoś powodu obawiałem się wołać o pomoc, zupełnie jakby krzyk mógł stać się sygnałem do ataku dla otaczającej mnie watahy. Waliłem nogą w drewno, mając już nadzieję tylko na cud.

Jakieś podświadome czucie nie pozostawiało wątpliwości co do tego, że ani powracające zdolności magiczne, ani pistolet nie dają najmniejszej szansy na ratunek. A przez płot nie przeskoczę — wysoki, cholera, w dodatku na wierzchu sterczą betonowe szpice. No, otwierajcie!

Plamy ciemności przybliżyły się jeszcze bardziej i światło latarni obmyło skupiające się cienie. Ze zdumienia jęknąłem, nie wierząc w to, co widzę — rozcięta promieniem ciemność roztopiła się w mgnieniu oka. Wystrzeliły z niej macki wijącego się mroku i drgały przez jakiś czas, kłute spadającymi z nieba śnieżynkami, ale szybko znikły bez śladu.

A latarnia wciąż tak samo obrzydliwie skrzypiała mi nad głową. Skrzyp, skrzyp, promień lampy w tę i z powrotem. Skrzyp, skrzyp, promień światła tam i siam. A ciemność, a właściwie ten, kto ukrywał się pod nią, poddała się. Kiedy za moimi plecami otworzyły się drzwi, po czarnych plamach nic nie zostało.

Sekciarz, który otworzył, nie powiedział ani słowa, wskazał tylko willę, na której ganku czekał na mnie Mścisław. W milczeniu minąłem go, nie otrząsając się ze śniegu, przeszedłem przez hol i wziąłem stojącą przed Ilją herbatę. Na szczęście Liniew był na tyle zdziwiony moim powrotem, że nawet nie próbował protestować.

— Dziesięć minut. — Dominik zatrzasnął wieczko zegarka kieszonkowego.

— A ja, prawdę mówiąc, zwątpiłem — przyznał Ilja, kręcąc głową. — Myślałem, że przyjdzie mi okólnik rozsyłać o aspołecznym typie kręcącym się po Forcie ze spluwą w kieszeni.

Zignorowałem ten szyderczy dialog i zacząłem siorbać gorącą herbatę, ryzykując poparzeniem. I komu przyszło do głowy dołożyć do niej bergamoty? Co za świństwo! Ale mnie przynajmniej rozgrzało.

— Przemyślałeś czy co? — nie wytrzymał Grigorij.

— Nie, po prostu przyszedł się zagrzać — przedstawił swoją wersję Mścisław. — Tak bardzo chciał wejść, że o mało drzwi nie wyłamał.

Dopiłem herbatę i nadal się nie odzywając, zwaliłem się na kanapę. Tak, herbata to dobra rzecz. Przynajmniej krew trochę rozniosła ciepło po ciele. Zacząłem powoli odmarzać. Zdjąłem czapkę.

— Co to było? — spytałem wprost Dominika.

— Powinieneś wiedzieć lepiej — odparł z uśmiechem.

— Jesteście naprawdę wszechwiedzący? — upewniłem się. — Wiedzieliście, co się stanie?

— Wiedziałem, że wrócisz i przyjmiesz naszą propozycję. Wszystko pozostałe było mętne.

Mętne? Mógłbym to określić o wiele bardziej adekwatnie. I w ogóle co to było? Na myśl o czekającej na ulicy ciemności znów poczułem dreszcze. Co? Albo kto? Na stwory Mrozu te wstrętne cienie nie pasowały. Widziałem śnieżnych lordów i mglistych, miałem więc porównanie. To coś niewątpliwie istnieje, ale nic więcej. Czyżby znowu ktoś ze starych znajomych postanowił wytrząsnąć ze mnie duszę? I kto tym razem? Opiekun czy do tej pory jeszcze nie do końca umarły Kris? A dokładniej to, co zawładnęło jego ciałem. Oto jest pytanie. Teraz nie odczuwałem więzi z nożem, ale na ulicy... Czy nie ciągnęło mnie coś do ciemności? I kto go teraz wie...

— Po co zawiesiliście latarnię nad wejściem? — Zaplątawszy się ostatecznie we własnych wnioskach, postanowiłem wyjaśnić coś innego.

— Żeby każdy cierpiący, choćby w najgłębszą noc, widział, iż prośba jego zostanie wysłuchana i otrzyma schronienie — wyjaśnił Dominik, zupełnie jakby odczytywał kazanie. — Przecież jesteśmy Niosącymi Światłość.

— Podarujecie? — nie zwlekałem z prośbą, nie mając wątpliwości, że zwykłe źródło światła nie dałoby rady ocalić mnie przed ciemnością.

— Trzymaj. — Pojmując znaczące spojrzenie Dominika, Mścisław zdjął z szyi łańcuszek z amuletem, będącym miniaturową kopią wiszącej nad bramą latarni, rzucił mi go. — Tylko pamiętaj, że nie chroni przed kulami.

— Dzięki wielkie. — Przypatrzywszy się kryształkowi amuletu, dostrzegłem w nim odblask znajomego lśnienia.

— Chodźmy, późno już, a mamy cię jeszcze zawieźć. — Ilja wstał z kanapy.

— Dokąd niby mamy iść? — Zaśmiałem się drwiąco. — Jeszcze się nie dogadaliśmy.

Nie mogę powiedzieć, żeby po moich słowach zapadła grobowa cisza, ale szanse na to, żebym zamiast obiecanego mieszkania otrzymał od Ilji prostą sosnową jesionkę, znacznie wzrosły. Nawet Dominika ruszyło...

— Wasze warunki znamy, teraz posłuchajcie moich... — I kiedy wszyscy dochodzili do siebie po porażeniu taką bezczelnością, zacząłem wygadywać zupełne bzdury, próbując w lawinie roszczeń przemycić kilka naprawdę interesujących mnie spraw. — Zaliczycie do stanu ze stopniem co najmniej starszyny, dacie zaprowiantowanie i lokal służbowy. Chcę dostępu do wszystkich archiwów, włączając w to SES i Patrol. Nienormowany czas pracy, nie mam zamiaru tyrać dla was na okrągło. Broń mam, potrzebuję porządnego amuletu odchylającego kule. „Smocza Łuska” albo alchemiczny „Anioł Stróż”. I naboje. I załatwcie wreszcie moje problemy z Patrolem!

— Skończyłeś? — Ilja przechylił na bok głowę.

— Jeszcze nie zacząłem, ale na sam początek wystarczy. — Wstałem.

— To po co przedtem wariowałeś? — Grigorij podniósł z podłogi swoją torbę. — Tylko czas straciliśmy niepotrzebnie.

— Jak rozumiem, nie ma sprzeciwów? — upewniłem się.

— Nie ma. — Liniew skierował się ku wyjściu. — Dobrej nocy wszystkim.

— Aha, śpijcie spokojnie. — Skłoniłem się Dominikowi i Mścisławowi, zanim poszedłem śladem Ilji. — Przypomnijcie Generałowowi o mojej prośbie. Chyba że sam mam jeszcze zagaić...

— Nie ma sprawy — uspokoił mnie Mścisław. — Bezzwłocznie.

Grigorij wyszedł ostatni, wleźliśmy do przemarzniętej nivy. Cholera, jeszcze trochę, a jajka sobie przemrożę! W dodatku Ilja bardzo nieśpieszenie zmiatał śnieg z szyb. Co mu tam — on się ruszał, a myśmy oddechami grzali wnętrze.

Już chciałem wyleźć na zewnątrz, ale Liniew skończył właśnie machać szczotką, wsiadł i włożył klucz do stacyjki. Dobrze, że chociaż szyby były niezaszronione, bo jakby się wziął do skrobania, dupska by nam do siedzeń przymarzły.

Jak się tego spodziewałem, wóz odpalił od razu, chociaż mróz był w okolicach trzydziestu stopni. Rzecz jasna, bez magii się tu nie obeszło.

— Dokąd teraz? — Z uwagą patrzyłem w zapoconą już przednią szybę. Wzdrygnąłem się, kiedy w świetle reflektorów pojawiły się antracytowe cienie. Na szczęście rozstąpiły się posłusznie, umykając przed blaskiem, i moje stargane ostatnimi przeżyciami nerwy uspokoiły się nieco. Poza tym poczucie bezpieczeństwa dawał mi amulet Mścisława, chociaż nie było w nim nawet pół karata magicznej mocy. — Do „Portu”?

— Aleś się rozpędził — zaśmiał się Ilja. — Do „Topoli”.

— Tak właśnie myślałem. — Ukryłem rozczarowanie, że nie będę mógł naruszyć alkoholowych zapasów Liniewa. — Może wreszcie powiecie, czego wam ode mnie potrzeba?

Ilja zamyślił się na chwilę, ale odpowiedział wreszcie:

— Trzeba się rozprawić z paroma czarownikami. A ty jesteś czarodziejsko uzdolniony, a i twój ojciec Dominik radził zwrócić uwagę na perspektywicznego młodego człowieka.

— Z czarownikami? A nie przypadkiem ze Strielcowem i Kuzniecowem? — zażartowałem z pewną nadzieją. — To bym zrobił za darmo. Z miłości do sztuki, że tak powiem.

— Dowiesz się w swoim czasie. — Ilja przejechał obok dwóch ośmiopiętrowych budynków należących do Drużyny, ogrodzonych murem z suporeksu. To były właśnie „Topole”. Zatrzymał się obok czteropiętrówki znajdującej się tuż przy ogrodzeniu. — Tu będziesz mieszkał. Dokumenty załatwimy jutro. Wtedy powiem o zadaniu. Do południa zgłoś się w pierwszym internacie, powiesz, że do wydziału ogólnego.

— A to co za chawira? — Wylazłem z maszyny i obejrzałem dom, w którym wszystkie okna były ciemne.

— Trzecia „Topola”. W ośmiopiętrowcach nie ma już miejsc — wyjaśnił Grigorij. — Chodź, będziemy się meldować.

I poszliśmy. Sama procedura zameldowania nie zajęła wiele czasu: trzeba było znaleźć komendanta, który, niczym chomik w norze, siedział w zagraconym, ciasnym pokoiku. Komendant — zwalisty facet koło pięćdziesiątki — długo warczał, kiedy Grisza położył przed nim podpisaną przez Liniewa kartę skierowania, klucz do trzypokojowego mieszkania wydał dopiero na zapewnienie słowem honoru przez Piegowatego, że kontrwywiad na pewno przydzieli do mojej kwatery kogoś jeszcze.

A niech sobie dokwaterują, kogo chcą. Czort z nimi.

Grisza powiedział, że można plunąć na tę obietnicę, i pobiegł do czekającego w aucie Liniewa. Westchnąłem ciężko, wszedłem na drugie piętro. Podłoga w korytarzu zachlapana była wapnem, ze ścian sterczały kawałki przewodów, a dwóch robotników ustalało, którędy najlepiej poprowadzić kabel sygnalizacji. Pilnujący ich żołnierz Drużyny zerknął na mnie przelotnie i ziewnął szeroko.

Zamknąłem za sobą drzwi mieszkania i od razu zacząłem je oglądać, szukając wszelkich nieprzyjemnych niespodzianek, jakie mogły na mnie czekać. Na początek zajrzałem do łazienki i ubikacji, potem do kuchni, salonu, sypialni i pokoju dziecinnego. Czysto.

I nawet umeblowanie było. Wprawdzie nie doprowadzono światła, za to ciepło i owszem — i drewniane ramy poklejone byle jak, i baterie. I woda. Dobrze, tak można żyć. Żarcia tylko ani śladu i wannę ktoś wyrwał ze ściany, ale to da się przeboleć. Z głodu przez noc nie umrę, a nastanie dzień, znajdzie się i prowiant. Jak powiadają, ranek jest mądrzejszy od wieczora i takie tam.

Prawie łamiąc sobie nogę w półmroku o stojące na środku pokoju krzesło, poszedłem w stronę balkonu i szarpnąłem drzwi. Tutaj też w porządku. Wprawdzie śniegu nawiało prawie po pas, ale to nic. Byle teraz tylko dobrze zamknąć z powrotem, bo przez noc naniesie białego puchu do pokoju.

Naprędce wyciąłem finką na wszystkich futrynach okiennych krzyże, ozdobiłem parapety kilkoma runami ochronnymi, zrzuciłem ubranie prosto na podłogę, zaścieliłem łóżko nieco wilgotnawą pościelą, znalezioną w szafce. Potem wsunąłem się pod kołdrę i kiedy nadeszło odprężenie, poczułem, jak bardzo jestem zmęczony. Ale przynajmniej, jak na dzisiaj, kłopoty się skończyły, należałoby się zatroszczyć o własne bezpieczeństwo na początek...

Rozpiętą torbę z nabojami i pistoletem maszynowym ustawiłem tak, żebym mógł bez trudu po nie sięgnąć, giurzę wsunąłem między materac a deski łóżka. Srebrnego łańcuszka z miniaturową latarenką w ogóle nie zdejmowałem. Na wszelki wypadek. Nie powinno się tutaj nic stać, ale lepiej dmuchać na zimne.

To wszystko. Teraz spać...



Koniec części pierwszej




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Paweł Kornew Przygranicze 5 Czarne sny cz1
Kornew Paweł Przygranicze 5 Czarne sny cz1
Kornew Pawel Przygranicze 5 Czarne sny Cz 1
Kornew Paweł Przygranicze 6 Czarne sny Część 2
Kornew Paweł Przygranicze 6 Czarne sny cz2
Paweł Kornew Przygranicze 01 Sopel 01
Kornew Paweł Przygranicze 03 Czarne sny Część 1 (2007)
Paweł Kornew Czarne południe
Kornew Pawel Przygranicze 01 Sopel 02 Rajd na północ
Kornew Paweł Przygranicze 04 Śliski 02
Kornew Paweł Przygranicze II Śliski 02 Przebojem!
Kornew Paweł Przygranicze Tom 1 Sopel Część 2 Rajd na Północ
Kornew Paweł Przygranicze Tom 2 Śliski Część 1 Miejskie Spotkania
Kornew Paweł Przygranicze 03 Sliski 01
Kornew Paweł Przygranicze II Śliski 01 Miejskie spotkania

więcej podobnych podstron