DIANA PALMER ZBUNTOWANA KOCHANKA

DIANA PALMER

ZBUNTOWANA KOCHANKA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gabby martwiła się o J.D., choć w gruncie rzeczy nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego. W dalszym ciągu szalał po biurze i ciskał czym popadło o blat biurka, jeśli nie mógł znaleźć potrzebnych doku­mentów albo nagryzmolonych na kopertach czy starych wizytówkach odręcznych notatek, które miały mu o czymś przypominać. Nadal spopielał Gabby wzrokiem, jeżeli nie przyniosła mu porannej kawy punkt dziewiąta. Sytuacji nie poprawiało notoryczne znikanie plików zapisanych w kom­puterze, za co, rzecz jasna, pretensje miał wyłącznie do niej, jak gdyby to była jej wina, oraz wiecznie urywające się telefony, przez które nie mógł zebrać myśli. Na jego szerokiej twarzy wciąż gościł groźny grymas, brązowe oczy nadal miotały gniew­ne błyski, jednak tego ranka, krążąc nerwowo po gabinecie, J.D. odpalał papierosa od papierosa - i to właśnie było niezwykłe, ponieważ rzucił palenie na długo przed tym, zanim Gabby podjęła pracę w kancelarii adwokackiej Brettman and Dice.

Nie była w stanie rozszyfrować, co go tak wzbu­rzyło, lecz podejrzewała, iż ma to coś wspólnego z rozmową, którą niewiele wcześniej przełączyła na jego biurko. Dzwonił mężczyzna o głosie bardzo podobnym do głosu Roberta, szwagra J.D., miesz­kającego z jego siostrą Martina na Sycylii - Gabby odniosła wrażenie, że telefon był z zagranicy. Na­stępnie J.D. wykonał kilka bardzo krótkich rozmów miejscowych, po czym w kancelarii zapadła cisza, przerywana jedynie cichym stukiem klawiszy, gdy Gabby kończyła przepisywać ostatni z podyktowa­nych przez J.D. listów.

Podparła twarz dłońmi i z ciekawością wpatrzyła się w drzwi jego gabinetu. Z wysokiego koka, w jaki zwykła upinać swoje długie ciemne włosy, aby nie przeszkadzały jej w pracy, wymknęły się pojedyn­cze pasemka, które miękko okalały jej twarz, jesz­cze bardziej niż zazwyczaj upodobniając ją do rusałki. Zielone oczy lśniły, szmaragdowa sukienka podkreślała kobiecą figurę. Szkoda tylko, że J.D. nie zwróciłby na nią uwagi, nawet gdyby przedefi­lowała mu przed nosem jak ją Pan Bóg stworzył.

Przyjmując ją do pracy, oznajmił, ze czuje się jak w przedszkolu - i wcale się przy tym nie uśmiechał.

Mimo że Gabby skończyła już dwadzieścia trzy łata, w dalszym ciągu pozwalał sobie na przy­gnębiające uwagi co do jej niestosownie młodzień­czego wieku. Gabby wyobrażała sobie z przewrotną satysfakcją, jak zareagowałby, gdyby wystąpiła w jego imieniu o dodatkowe ubezpieczenie zdrowo­tne dla seniorów. Nikt nie znał wieku J.D., lecz gdyby Gabby miała zgadywać, powiedziałaby, że ma on około czterdziestu lat - w końcu zmarszczki nie biorą się znikąd.

Stał się jednym z najsławniejszych prawników od spraw kryminalnych w całym Chicago. I jednym z bardziej kontrowersyjnych. Przesłuchiwani przez niego świadkowie oskarżenia mawiali, że wycho­dząc z sali sądowej, czuli się jak przepuszczeni przez maszynkę.

Tak wyglądało ostatnich pięć lat, natomiast jego życie sprzed czasów, gdy wstąpił do adwokatury, owiane było tajemnicą. Podobno parał się jakąś ciężką fizyczną pracą, aby zarobić na studia wieczo­rowe. Błyskotliwą karierę zawdzięczał wręcz pora­żającej inteligencji, która szła w parze z wielką odpornością na stres.

Oprócz zamężnej siostry, która mieszkała w Pa­lermo, nie miał ani rodziny, ani przyjaciół. Nikomu nie pozwolił poznać się lepiej, nawet swojego wspó­lnika, Richarda Dice'a, oraz Gabby wolał trzymać na dystans. Mieszkał sam i najchętniej pracował w pojedynkę, czyniąc od tej zasady nieliczne wyją­tki, gdy miał podstawy uważać, że potrzebne mu informacje może zdobyć jedynie kobieta, albo też gdy potrzebował przykrywki - wtedy, chcąc nie chcąc, zabierał ze sobą Gabby. Towarzyszyła mu, gdy o północy czekał w opuszczonych magazy­nach na ludzi podejrzanych o morderstwa, i o świ­cie, gdy w opustoszałym porcie wypatrywał statku mogącego przewozić potencjalnego świadka na pokładzie.

Było to ekscytujące życie, niemniej Gabby dzię­kowała Bogu, iż jej matka, która nadal mieszka w małym, sennym miasteczku Lytle w Teksasie, nie domyśla się nawet, jak bardzo było ono ekscytujące. Gabby miała dwadzieścia lat, gdy przyjechała do Chicago, mimo to matka początkowo nie chciała o niczym słyszeć i minęło wiele dni, nim przystała na szalony pomysł córki, która chciała podjąć pracę u dalekiego kuzyna.

Niewiele później kuzyn zmarł nagle, a traf chciał, że J.D. akurat szukał asystentki. Gabby odpowiedziała na jego ogłoszenie i została przy­jęta do pracy po trwającej zaledwie pięć minut rozmowie. Od tamtego dnia minęły dwa lata, lecz ani przez chwilę Gabby nie żałowała swojej de­cyzji.

Była dumna jak paw, że może pracować z takim człowiekiem. Zaprzyjaźnione sekretarki z firm ma­jących siedzibę w tym samym biurowcu nieustannie podpytywały ją o przystojnego i sławnego szefa, jednak Gabby była równie skryta jak jej chlebodaw­ca i zapewne właśnie dlatego dotąd zachowała posadę: z czasem zdobyła jego zaufanie, a ufał naprawdę mało komu.

Obecnie zajmowała stanowisko asystentki praw­nej - ukończyła stosowne kursy na miejscowym college'u, aby zasłużyć na ten tytuł. Jej obowiązki już dawno przestały ograniczać się do przepisywa­nia listów na maszynie i kserowania dokumentów. Ostatnio kancelaria została skomputeryzowana i J.D. właśnie Gabby powierzył obsługę całego systemu, poza tym załatwiała dla szefów najróżniej­sze sprawy w mieście, a gdy zachodziła taka konie­czność, towarzyszyła mu podczas wyjazdów służ­bowych.

Gdy tak dumała, drzwi otworzyły się nagle, ukazując J.D., który pomknął przed siebie niczym rozpędzona lokomotywa. Jest niesamowicie męski, wprost tryska energią, pomyślała. Szczerze wątpiła, aby znalazł się śmiałek, który w tej chwili instynk­townie nie zszedłby mu z drogi. Tuż za nim dreptał jego młodszy wspólnik, Richard Dice.

- Bądź rozsądny, J.D.! - denerwował się Ri­chard, gestykulując szczupłymi rękami. Jego pocią­gła twarz wydłużyła się jeszcze bardziej, rude włosy sterczały na wszystkie strony, jak gdyby dosłownie zjeżyły się ze zgrozy. - To sprawa dla policji! Co ty możesz na to poradzić?

J.D. nawet nie zaszczycił go spojrzeniem.

Gdy podszedł do biurka Gabby, pomyślała, że nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie. Na próżno usiłowała rozszyfrować wyraz, który gościł na jego surowej, śniadej twarzy o szeroko osadzonych oczach, okolonych gęstymi, czarnymi rzęsami. Nie znała nikogo, kto miałby takie piękne rzęsy. Włosy, naturalnie układające się w fale, były równie gęste, byłyby też równie ciemne, gdyby nie srebrne nitki na skroniach, jednak to nie one, lecz jaśniejsze kreski blizn, które znaczyły jego twarz, nadawały mu dojrzały wygląd. Gabby nigdy nie zdobyła się na odwagę, aby zapytać, skąd się wzięły, niemniej ten, który je tam pozostawił, musiał być nielichym przeciwnikiem, albowiem posturą J.D. przypominał czołg.

- Pakuj się - polecił jej tonem, który skutecznie zniechęcał do zadawania pytań. - Bądź tu za godzi­nę. Masz ważny paszport?

Zamrugała powiekami. J.D. lubił ją zaskakiwać, ale to już gruba przesada.

- Aa... Tak.

- Weź lekkie rzeczy, bo jedziemy w tropiki. Głównie dżinsy i luźne koszule, może jeden sweter, wysokie buty i dużo skarpet - wymienił jednym tchem. - Twoja licencja radiooperatora trzeciej klasy też się przyda. Nie jesteś aby spokrewniona z kimś z Departamentu Stanu? Takie znajomości mogłyby się okazać bardzo pomocne.

- J.D., co się...? - zaczęła, gubiąc się w domys­łach.

- Tak nie można - wpadł jej w słowo Dick, lecz i ten protest J.D. puścił mimo uszu.

- Dick, przejmiesz moje sprawy i poprowadzisz je do mojego powrotu. - Jego głos przywodził na myśl daleki pomruk burzy. - Nie przewiduję prob­lemów, ale w razie czego ściągnij sobie do pomocy Charliego Bassa. Nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy dokładnie wrócimy.

- J.D., czy ty mnie w ogóle słuchasz?

- Muszę spakować trochę rzeczy - stwierdził J.D. zwięźle. - Zadzwoń do pośrednika, Gabby, niech przyślą kogoś na zastępstwo. Dick musi mieć sekre­tarkę. Za godzinę masz być z powrotem w biurze.

Trzasnęły drzwi. Dick zaklął siarczyście i we­pchnął ręce do kieszeni.

- O co tu właściwie chodzi? Czy ktoś zechce mi łaskawie wyjaśnić, po co mi paszport? Mam jakiś wybór? - spytała Gabby.

- Powoli, nie wszystko naraz. Już ci mówię, co sam wiem, ale uprzedzam, że nie jest tego zbyt wiele. - Dick usiadł na blacie biurka. - Wiesz, że siostra J.D. wyszła za włoskiego biznesmena, który zbił majątek na spedycji? Mieszkają w Palermo.

Gabby pokiwała głową.

- Zapewne wiesz także, że wiele ugrupowań terrorystycznych upatruje w porwaniach sposobu na szybkie zgromadzenie funduszy?

- Jego szwagier został uprowadzony?! - wy­krzyknęła, blednąc.

- Nie on. Jego siostra. Porwali ją, kiedy pojecha­ła do Rzymu na zakupy.

- Martinę? - upewniła się, gdy odzyskała głos. - Jedyną bliską mu osobę na tym świecie?!

- Wiem o tym, to straszne. Ci dranie żądają pięciu milionów dolarów, Roberto w życiu nie zgromadzi takiej sumy. Odchodzi od zmysłów. Zagrozili, że ją zabiją, jeśli powiadomi władze.

- Więc J.D. leci do Włoch, żeby ją ratować?

- Jakim cudem się tego domyśliłaś? - spytał Dick z przekąsem. - Owszem, na swój zwykły wyważony i pełen rozwagi sposób, czyli na łeb, na szyję.

- Do Włoch? Ze mną? - Wpatrzyła się w niego.

- A po co mu ja we Włoszech?

- Jego spytaj. Ja tu tylko pracuję. Westchnęła rozdrażniona i powoli podniosła się zza biurka.

- Zobaczysz, jeszcze kiedyś znajdę normalną posadę, możesz mnie trzymać za słowo - oznajmiła z roziskrzonym wzrokiem. - Zamierzałam wstąpić do McDonalda na lunch i trochę wcześniej wyjść z biura, żeby zobaczyć ten nowy film science fiction w Grandzie. Ale nic z tego, dowiaduję się, że muszę na gwałt jechać do Włoch. W jakim celu, pytam? - Umilkła, ściągnąwszy brwi, po czym spojrzała na Dicka ze zgrozą. - Na miły Bóg, chyba J.D. nie zamierza wchodzić w paradę włoskiej policji?

- Martina to jego siostra - przypomniał Dick.

- Wprawdzie J.D. bardzo niechętnie cokolwiek o sobie mówi, ale z tego, co udało mi się wywnios­kować, nie mieli łatwego dzieciństwa, może właś­nie dlatego są ze sobą wyjątkowo zżyci. J.D. ruszyłby w pojedynkę przeciwko całej armii, gdyby Mar­tina znalazła się w niebezpieczeństwie.

- J.D. jest prawnikiem - powiedziała z nacis­kiem Gabby. - Jak jej zamierza pomóc?

- Pojęcia nie mam, kotku - odparł Dick i wes­tchnął ciężko.

- Znowu się zaczyna - narzekała pod nosem, robiąc porządek na biurku, po czym wysunęła szufladę biurka i szybko wyjęła z niej torebkę. - Ostatnim razem, kiedy się tak zachowywał, pole­cieliśmy do Miami na spotkanie z mafijnym infor­matorem w porzuconym magazynie o drugiej w no­cy. - Wzdrygnęła się na to wspomnienie. - Nie śmiałam o tym wspomnieć mamie. Skoro o niej mowa, to co ja mam jej teraz powiedzieć?

- Powiedz, że szef zabiera cię na urlop. - Dick uśmiechnął się szeroko. - Będzie w siódmym niebie.

Gabby spiorunowała go wzrokiem.

- Mojego szefa nie bawią urlopy, tylko ryzyko.

- Zawsze możesz złożyć wymówienie - zauwa­żył niewinnym tonem.

- Wymówienie! - wykrzyknęła. - A kto tu mówi o składaniu wymówienia? Wyobrażasz mnie sobie w normalnej kancelarii? Miałabym całymi dniami przepisywać nudne protokoły, segregować akta i układać w kostkę pozwy rozwodowe? Lepiej już nic nie mów!

- W takim razie pozostaje ci tylko zadzwonić do Jamesa Bonda - podsunął usłużnie - i spytać, czy nie ma na zbyciu pudełka wybuchających zapałek albo wykałaczek z głowicami jądrowymi.

Gabby posłała mu niezbyt życzliwe spojrzenie.

- Znasz hiszpański?

- Nie, czemu pytasz? - spytał zaskoczony.

Poczęstowała go kilkoma niecenzuralnymi wyra­żeniami w śpiewnym języku, w którym w czasach jej dzieciństwa na farmie ojca zwracał się do pa­robków zarządca, po czym pokłoniła się pięknie i wyszła.

ROZDZIAŁ DRUGI

Gabby widywała J.D. w różnych nastrojach, w tych lepszych i w tych gorszych, jednak nawet najgorszy z nich był niczym wobec tego, w który popadł, zaledwie weszli na pokład odrzutowca. Od startu siedział w fotelu sztywny jak mane­kin, kurczowo ściskając kubek z kawą w wielkiej pięści.

Na domiar złego nie miała pojęcia, co powie­dzieć. J.D. nie należał do osób, które czekają na słowa współczucia, jednak trudno jej było patrzeć, jak siedzi pogrążony w czarnych myślach, i nie odezwać się słowem. O siostrze wspominał rzadko, przynajmniej przy Gabby, jednak gdy już o niej opowiadał, czułość w jego głosie mówiła sama za siebie. Jeśli kogokolwiek kochał na tym świecie, to właśnie Martinę.

- Szefie... - zaczęła niepewnie. Zamrugał i zerknął na nią.

- Tak?

Wolała nie odwzajemniać tego uważnego spoj­rzenia.

- Chciałam tylko powiedzieć, że jest mi przy­kro. - Skubała skraj spódnicy białej płóciennej garsonki. - Wiem, jak ci teraz ciężko. Po prostu w niektórych sytuacjach nie ma wiele do zrobienia.

Dziwny uśmiech błąkał się przez chwilę na jego ustach, potem J.D. upił łyk kawy.

- Tak sądzisz? - zapytał sucho.

- Chyba nie mówiłeś poważnie, że nie zamie­rzasz kontaktować się z władzami? - drążyła temat. - Bądź co bądź od czego są jednostki specjalne? Odbili tamtego dyplo... - Urwała w pół słowa, widząc jego minę.

- To była sprawa o tle politycznym, tym razem jest zupełnie inaczej. A co do twoich jednostek specjalnych, Darwin, to bynajmniej nie są niezawo­dne. Nie mogę narażać życia Martiny.

- Nie możesz - przyznała, wpatrzona w jego ręce.

Ma takie ładne dłonie, pomyślała, duże, a zara­zem delikatne, śniade jak jego twarz, o długich palcach i płaskich paznokciach. Silne dłonie.

- Chyba się nie boisz? - spytał.

- Cóż, może trochę - przyznała uczciwie, podnosząc wzrok. - W końcu nie wiem nawet, dokąd się wybieramy.

- Sądziłem, że już się do tego przyzwyczaiłaś - zauważył sucho.

- Chyba powinnam - przyznała ze śmiechem.

- Przez te dwa lata przeżyliśmy niemało przygód. Wyciągnął cygaretkę i zapalił ją, przyglądając się Gabby zza wąskiego płomienia.

- Czemu jeszcze nie jesteś mężatką? - spytał ni stąd, ni zowąd.

- Trudno powiedzieć - odparła zaskoczona, po czym przez chwilę szukała właściwych słów.

- Chyba najzwyczajniej nie miałam do tego gło­wy. Jeszcze cztery lata temu mieszkałam w ma­łym miasteczku w Teksasie. Potem przeprowa­dziłam się do Chicago i zaczęłam pracować u ku­zyna, ale zmarł, a ty szukałeś sekretarki... - Za­śmiała się cicho. - Z całym szacunkiem, panie Brettman, ale z panem mam tyle pracy, że nie widać końca, jeśli mnie pan rozumie. To nie to co w innych kancelariach, od dziewiątej do piątej.

- Na co nigdy wcześniej na narzekałaś - za­uważył.

- A kto by narzekał? Zjeździłam kraj wzdłuż i wszerz, zwiedziłam pół świata, miałam okazję spotkać się z prawdziwymi gangsterami, a nawet strzelano do mnie!

Parsknął śmiechem.

- Ciekawy zakres obowiązków.

- Inne sekretarki dosłownie zielenieją z za­zdrości, kiedy im opowiadam - odparła zado­wolona.

- Nie jesteś sekretarką, tylko asystentką prawną. Co więcej - dodał, w zamyśleniu zaciągając się dymem - noszę się z zamiarem wysłania cię na studia prawnicze. Stać cię na więcej.

- To nie dla mnie - zapewniła. - Nie umiała­bym stanąć na środku sali pełnej ludzi i ścierać świadków w proch, w czym ty się specjalizujesz. Podobnie jak nie wymyśliłabym takiej pięknej mowy końcowej.

- Co nie znaczy, że nie możesz zająć się prawem - zauważył spokojnie. - Możesz. Korporacyjnym, jeśli wolisz. Albo handlem nieruchomościami i spó­łkami. Rozwodami. Transferem własności. Jest wiele dziedzin prawa, które nie wymagają talentów oratorskich.

- Nie jestem pewna, czy to coś, czym chciała­bym się zajmować do końca moich dni.

- Ile masz lat? - spytał nagle, delikatnie unosząc twarz Gabby i zaglądając jej w oczy.

- Dwadzieścia trzy.

Pokręcił głową, zerkając na ciasno upięty, wyso­ki kok, w jaki zawsze czesała się do pracy, okulary, których używała tylko do czytania, zsunięte teraz niemal na czubek głowy, potem stylową białą płó­cienną garsonkę oraz wyzierające spod płóciennej spódnicy długie, szczupłe nogi.

- Nie wyglądasz na tyle - stwierdził.

- Zechcesz powtórzyć te słowa za dwadzieścia lat? - poprosiła, uśmiechając się krzywo. - Wtedy zapewne odbiorę je jako komplement.

- Kim chciałabyś zostać? - spytał niezrażony.

Jedwabny szary garnitur podkreślał jego atlety­czną budowę. Siedzieli tak blisko, że Gabby czuła ciepło jego ciała. Wrażenie to było dziwnie niepo­kojące.

- Och, czy ja wiem - odparła niewyraźnym tonem, wyjrzała przez okno i przez chwilę po­dziwiała widoczne za nim chmury. - Może tajną agentką. Nieustraszonym szpiegiem przemysło­wym. Kaskaderem. - Zerknęła na niego ukradkiem. - Oczywiście po pracy u ciebie, szefie, każda posada wydawałaby się śmiertelnie nudna. Ale nie zmieniajmy tematu: czy kiedykolwiek się dowiem, dokąd właściwie się wybieramy?

- Do Włoch, rzecz jasna - odparł spokojnie.

- Tak, panie Brettman. Tyle to już wiem. Dokąd we Włoszech?

- Aleś ty ciekawska - mruknął zamyślony, uno­sząc brwi. - Do Rzymu. Na ratunek mojej siostrze.

- Ależ tak, panie Brettman, oczywiście - przyta­knęła z zapałem w myśl zasady, że z szaleńcami lepiej się nie spierać.

Stało się, pomyślała, J.D. w końcu zwariował, co zresztą było do przewidzenia. Nie powinien był się tak zapracowywać.

- Nie chce mnie pani denerwować, panno Dar­win? - spytał domyślnie.

Pochylił się nad nią, aby zgasić cygaretkę w po­pielniczce po jej stronie. Jego twarz znalazła się niepokojąco blisko jej własnej, owiał ją korzenny zapach jego wody kolońskiej, ciepły oddech pach­niał dymem. Wyrzucił niedopałek i wyprostował się, na sekundę zwracając twarz w jej stronę.

Złowiła jego spojrzenie i przeżyła największy szok w całym swoim dotychczasowym życiu. Jej ciało obiegło dziwne drżenie od czubka głowy po koniuszki palców u stóp i pomyślała, że to zupełnie jak trzęsienie ziemi. Nie podejrzewała nawet, że J.D. może na niej zrobić takie wrażenie, dopóki serce nie zaczęło jej bić jak szalone, a w piersi nie zabrakło tchu.

- Wahałem się, czy w ogóle cię zabrać - po­wiedział cicho. - Wolałbym, żebyś została w kan­celarii. Ale tobie jednej ufam, a sytuacja jest de­likatna.

Usiłowała zachowywać się naturalnie.

- Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że twój szalony plan może cię kosztować życie? - spytała z wymuszonym spokojem.

- Tak - przyznał otwarcie - ale za moją bez­czynność życiem mogłaby zapłacić Martina. Przecież wiesz, jak się z reguły kończą takie sytuacje.

- Owszem, wiem - odparła z westchnieniem. Błądząc wzrokiem po jego twarzy, bezwiednie zatrzymała go na jego ustach, tak kształtnych, jak gdyby wyszły spod dłuta rzeźbiarza, po czym odwzajemniła spojrzenie przenikliwych ciemnych oczu.

- Robię to, co uważam za najlepsze dla mojej siostry - stwierdził, machinalnym gestem odgar­niając kosmyk, który zachodził jej na szyję, nie­świadomy, że to lekkie dotknięcie przyprawia ją o szybsze bicie serca. - Nie ma gwarancji, że Martina nadal jest we Włoszech. Roberto podej­rzewa, że może znać jednego z porywaczy. To syn znajomego, który ma sporą połać ziemi w Ameryce Środkowej. Chyba nie muszę mówić, że wszystko piekielnie by się skomplikowało, gdyby przewieźli tam Marinę?

Na samą myśl zrobiło się jej słabo.

- Jak się kontaktują z Robertem?

- Któryś z nich, mówię „któryś”, bo działają w grupie, został we Włoszech, żeby odebrać okup - wyjaśnił, przyglądając się jej w roztargnieniu, po czym zatrzymał wzrok na jej żakiecie. - Może się okazać, że czeka nas niejedna podróż, zanim ta afera się skończy.

- Ale najpierw lecimy do Włoch - powtórzyła zmieszana.

- Tak. I spotkamy się z moimi starymi znajomy­mi - dodał, a na jego wargach pojawił się nikły uśmiech. - Mają wobec mnie dług wdzięczności. Pora go spłacić.

- Zwołamy większy zespół? - spytała z ożywie­niem, myśląc, że ta wyprawa staje się coraz bardziej emocjonująca.

- Oj, ależ pani oczy zabłysły, kiedy wspomnia­ła pani o zwołaniu zespołu, panno Darwin - zauwa­żył.

- To takie podniecające - odparła nieśmiało.

- Zupełnie jak w tym serialu w telewizji, garstka żołnierzy tuła się po świecie i walczy ze złem, wiesz który to?

- „Najemnicy” - podpowiedział.

- Otóż to. - Uśmiechnęła się szeroko. - Nie przegapiłam ani jednego odcinka.

- W prawdziwym życiu, panno Darwin, to bru­talna i niebezpieczna profesja. Większość najem­ników nie dożywa sędziwego wieku. Albo giną, albo kończą w więzieniach w najdalszych zakąt­kach globu. W ich życiu nie ma nic romantycz­nego.

Spojrzała na niego z oburzeniem.

- A co pan może o tym wiedzieć, panie mecena­sie? - odparła zaczepnym tonem.

- Och, mam znajomego, który sprzedawał swoje usługi za granicą - mruknął, opierając się wygod­niej. - Opowiedziałby ci kilka historii, od których włosy zjeżyłyby ci się na głowie.

- Znasz byłego najemnika? Poważnie? - spytała z roziskrzonym wzrokiem, prostując się w fotelu.

- Zgodziłby się ze mną porozmawiać? J.D. tylko potrząsnął głową.

- Oj, Darwin. I co ja mam z tobą zrobić?

- Pretensje możesz mieć wyłącznie do siebie. Zdemoralizowałeś mnie. Kiedyś moje życie było nudne, ale dopóki nie poznałam ciebie, nie zdawa­łam sobie z tego sprawy. Zgodziłby się?

- Przypuszczam, że tak. - Ciemne oczy patrzyły na nią badawczo. - Ale mogłoby ci się nie spodobać to, czego byś się dowiedziała.

- Wielkie dzięki za troskę, ale jednak zaryzyku­ję. Czy to nie jest przypadkiem, hm, jeden z twoich starych znajomych, z którymi jesteśmy umówieni w Rzymie? - sondowała.

- Co to by była za tajemnica, gdybym odpowie­dział na to pytanie. Zapnij pasy, Darwin, zbliżamy się do lotniska.

Zastosowała się do polecenia, ukradkiem przy­glądając się jego nieprzeniknionej twarzy.

- Panie Brettman, czemu właściwie mnie pan zabrał? - spytała łagodnie.

- Potrzebowałem przykrywki, skarbie - odparł i uśmiechnął się ironicznie. - Jesteśmy kochankami na wakacjach.

- A ja się ubrałam jak do biura! - fuknęła. Wyjął jej spinki z włosów, tak aby miękko opadły na ramiona, następnie zdjął jej z głowy okulary, złożył je i schował do kieszeni swojej koszuli, po czym zajął się guziczkami u jej bluzki. Nie protestowała, dopóki nie spróbował odsłonić rowka między jej piersiami.

- Panie Brettman! - wykrzyknęła, odpychając jego ręce.

- Przestań się czerwienić, mów mi Jacob i nie awanturuj się ze mną publicznie - pouczył ją szorstko. - Jeżeli jesteś w stanie to spamiętać, wszystko pójdzie jak z płatka.

- Jacob? - powtórzyła, rezygnując z nerwowych wysiłków, aby ponownie zapiąć bluzkę.

- Jacob. Albo Dane, tak mam na drugie. Jak wolisz, Gabby - dodał znacznie łagodniejszym tonem.

Oczarował ją sposób, w jaki wypowiedział jej imię, miękko, niemal pieszczotliwie. Nie wiedzieć czemu pomyślała o wiosennym deszczu zraszają­cym trawę.

- Zatem Jacob - odparła cicho, spoglądając na niego z uwagą.

Skinął głową, wpatrując się w jej oczy.

- Będziesz pod moją opieką, Gabby. Nie po­zwolę, żeby włos spadł ci z głowy.

- Mówiłeś śmiertelnie serio, prawda? Chcesz odbić Martinę.

- Owszem - odparł. - Dostaliśmy niezłą szko­łę jako dzieci. Ojciec utopił się w wannie, kiedy byliśmy bardzo mali. Był pijany jak bela. Matka szorowała podłogi u obcych ludzi, żebyśmy mo­gli chodzić do szkoły. Kiedy tylko trochę pod­rośliśmy, poszliśmy do pracy, żeby jej pomóc. Miałem tylko piętnaście lat, kiedy zmarła na za­wał. Od tamtej pory opiekuję się Martina, tak jak jej kiedyś obiecałem. Nie pozwolę, żeby mu­siała Uczyć na nieznajomych. Muszę jej pomóc sam.

- Wybacz, ale jesteś adwokatem, a nie policjantem - tłumaczyła łagodnie. - Co możesz zro­bić?

- Pożyjemy, zobaczymy - odparł, taksując ją wzrokiem, pełny uznania dla jej urody. - Jeszcze nie jestem zgrzybiałym starcem.

- Zdaję sobie z tego sprawę, panie Brettman - przyznała cicho.

- Jacob - przypomniał.

- Jacob - powtórzyła z westchnieniem, zapat­rzona w jego ciemne oczy.

Wydawał się w pełni usatysfakcjonowany. Gdy samolot zaczął schodzić do lądowania, zerknął w stronę okna i oznajmił cicho:

- Wieczne Miasto, Gabby. Rzym. Podążyła za jego spojrzeniem i humor jej się poprawił, zaledwie ujrzała w dole zarys starożytnego miasta. Myślami wybiegła ku chwili, gdy będą zwiedzać Koloseum, Forum Romanum i Panteon, szybko jednak przypomniała sobie, co sprowadza ich do Rzymu, i jej entuzjazm przygasł nieco. Oczywiś­cie na zwiedzanie nie starczy czasu, skoro J.D. zamie­rza nieustannie szukać okazji, aby dać się zabić.

Już sam przejazd taksówką przez Rzym okazał się fascynujący. Najpierw jechali Viale Travestere wiodącą przez starą część miasta, następnie pokona­li zabytkowy most i znaleźli się na drugim brzegu Tybru. Ukrytych w natłoku nowszych budowli i nadwątlonych wskutek stuleci erozji siedmiu wzgórz Rzymu niemal nie było widać, lecz Gabby była zbyt pochłonięta oglądaniem antycznych ruin, które mijali po drodze, aby ten fakt zauważyć, a co dopiero aby nad nim ubolewać.

Następnie minęli Koloseum. Gabby jeszcze dłu­go nie mogła oderwać od niego wzroku.

- Znajdziemy trochę czasu, żeby je zwiedzić - obiecał J.D., jak gdyby wiedział, ile to dla niej znaczy.

Omiotła spojrzeniem jego zasępioną twarz i im­pulsywnie dotknęła jego dłoni.

- Nie jesteśmy tu na wczasach - przypomniała miękko.

J.D. spojrzał w jej zatroskane oczy, a potem jego duża, stwardniała dłoń odnalazła jej palce i za­mknęła je w ciepłym uścisku.

- Będziemy musieli udawać, że jesteśmy, przy­najmniej przez dzień czy dwa.

- Co będziemy robić? - spytała nagle zdener­wowana.

Odetchnął i rozparł się na siedzeniu. J.D. zawsze podobał jej się jako mężczyzna. Uwielbiała na niego patrzeć.

- Opracowuję plan działania. Ale jedno jest pewne - rzekł powoli. - Będziemy dzielić hotelowy apartament. Czy ta myśl cię przeraża?

Pokręciła głową.

- Niczego się nie boję, dopóki ty jesteś przy mnie, Jacob - odparła zdziwiona, że tak łatwo przychodzą jej do głowy takie słowa.

Przez chwilę przyglądał się jej spod uniesionych brwi.

- Prawdę powiedziawszy, nie to miałem na my­śli - odparł aksamitnym tonem. - Mnie nie będziesz się bała?

- Dlaczego miałabym się bać? - spytała z za­skoczoną miną.

Parsknął gniewnie i zapatrzył się w okno.

- Żaden cholerny powód nie przychodzi mi do głowy - burknął. - Mam nadzieję, że Duńczyk dostał moją wiadomość. Ma do mnie później za­dzwonić do hotelu.

- Duńczyk? - zapytała ściszonym głosem.

- Znajomy. Przekazuje informacje między mną a Robertem - wyjaśnił.

- Przecież Roberto i Martina nie mieszkają w Rzymie, prawda? - upewniła się.

Przytaknął.

- W Palermo. Nawet gdyby ktoś się nami inte­resował, będziemy parą turystów. Nic nie łączy nas z tym porwaniem.

- Ten twój znajomy, Duńczyk, wie, czy Martina jest jeszcze w kraju?

- Jeśli nie, to się dowie - odparł z przekonaniem.

Wydawał się urażony, toteż uznała, że bezpiecz­niej będzie dać sobie spokój z dalszymi pytaniami. Zadowolona z siebie, zamiast drążyć temat, ograni­czyła się do podziwiania okolicy.

Ku jej rozczarowaniu hotel okazał się nowoczes­nym budynkiem, jednak wszystko wynagrodziła jej staroświecka uprzejmość recepcjonisty. Gabby od razu zapałała sympatią do uroczego wylewnego Włocha, J.D. natomiast miał do niego jakieś za­strzeżenia. Wprawdzie nie podzielił się nimi z Gabby, lecz spoglądał na nieszczęsnego niewysokiego człowieczka wilkiem.

J.D. uprzednio zarezerwował dla siebie i dla Gabby apartament z dwiema sypialniami. Gabby nie spodziewała się żadnych luksusów, ale zacho­wanie J.D., kiedy już zamknęli za sobą drzwi, wydawało się jej po prostu niepojęte. Ze złością rozejrzał się po eleganckim salonie, rzucił Gabby gniewne spojrzenie, po czym z jeszcze większą złością wpatrzył się w telefon.

Krążył nerwowo po pokoju, paląc papierosa. Jego niepokój natychmiast udzielił się Gabby. Po­myślała roztrzęsiona, że musi jak najszybciej zna­leźć sobie jakieś zajęcie. Poszła do sypialni i zaczęła rozpakowywać walizkę. Przestraszyła się, gdy ciszę przerwał dzwonek telefonu, lecz nie wróciła do salonu. Czekała, aż J.D. ją zawoła. Przebrała się w dżinsy oraz jedwabną zieloną bluzkę, włosy zostawiła rozpuszczone, po czym schowała okulary do torebki. Pomyślała, że teraz wygląda jak praw­dziwa turystka. To powinno poprawić J.D. humor.

Wezwał ją po jakichś pięciu minutach. Zastała go siedzącego nieruchomo przy oknie, wpatrzonego w nie niewidzącym wzrokiem. Zdążył zdjąć mary­narkę oraz kamizelkę, koszulę zaś rozpiął pod szyją. Jedną ręką przeczesywał potargane włosy, w dru­giej, opartej o parapet okienny, dzierżył dopalające­go się papierosa.

- Jacob? - szepnęła.

Obejrzał się w jej stronę. Przez chwilę z uwa­gą podziwiał jej smukłą sylwetkę, tak że nie zauważył nawet, iż Gabby skorzystała z okazji, by przyjrzeć się jego ciału. Spod koszuli wyziera­ła śniada skóra, którą porastały ciemne włosy, oraz wyraźnie zarysowane mięśnie, które aż pro­siły, by ich dotknąć. Gabby chłonęła ten zmys­łowy widok, czując, jak wzbiera w niej podnie­cenie.

- Duńczyk - wyjaśnił zwięźle, wskazując tele­fon. — Wywieźli Martinę z kraju.

Na chwilę wstrzymała oddech.

- Dokąd? - spytała wreszcie.

- Do Gwatemali. Na farmę opanowaną przez rewolucjonistów.

Wpatrzyła się w jego zmartwiałą twarz.

- Dlaczego mieliby ją przewozić do Gwatemali?

- Terroryzm nie zna granic, nie wiedziałaś o tym? Ich sieć obejmuje praktycznie cały glob, ale w Gwatemali panują rozruchy, więc to świetne miejsce, aby ukryć ofiarę porwania. - Zaśmiał się gorzko, po czym wycedził przez zaciśnięte zęby: - Zabijają, jeśli nie dostaną okupu. A może nawet i mimo to.

- Co zamierzasz zrobić?

- Nic nie zamierzam. Już zacząłem działać - od­parł. - Przekazałem Duńczykowi trochę pieniędzy, kupi wszystko, co będzie mi potrzebne. Poprosiłem też, aby skontaktował się z moimi starymi druhami.

Spotkamy się z nimi w Gwatemali u znajomego, o którym już ci mówiłem.

- Kiedy wyruszamy?

- Jutro. Najchętniej od razu pojechałbym na lotnisko i wsiadł do pierwszego samolotu, ale to nie metoda. Potrzebuję czasu, żeby wszystko zaplano­wać, a nie stać nas na to, aby z wyprzedzeniem sygnalizować każde nasze posunięcie. Poza tym wieczorem Duńczyk ma rozmawiać z Robertem, a chcę jeszcze przed naszym wyjazdem dowiedzieć się, jaką kwotę udało mu się zgromadzić.

- . Polecimy do Gwatemali? - spytała, nie dowie­rzając własnemu szczęściu.

- Do Meksyku - poprawił i uśmiechnął się przeciągle. - W ramach wakacji, rzecz jasna. Przy­najmniej taka informacja dotrze do właściwych uszu.

- A co z dzisiejszym dniem? Co mam robić?

- Pozwiedzamy trochę, jeśli chcesz - zapropo­nował. - Dzięki temu czas szybciej nam zleci.

- Wiem, że się martwisz, J.D. - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Jeśli wolisz zostać w hotelu...

Nagle znalazł się tuż przy niej. Bliskość jego atletycznego ciała sprawiła, że ugięły się pod nią nogi. Gdy odważyła się podnieść wzrok, stwier­dziła, iż ciemne oczy wpatrują się w nią bez zmruże­nia powiek.

- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł - powie­dział cicho.

Delikatnie dotknął jej policzka, po czym opuszkami palców nakreślił linię na jej szyi. Gabby pomyślała, że musi wyczuwać pod palcami jej gorączkowy puls.

- Od czego chcesz zacząć? - zmienił temat.

- Może od Forum? - odparła i przeraziła się, słysząc, jak bardzo głos jej zadrżał.

Przez dłuższą chwilę badawczo wpatrywał się w jej oczy. Potem lekko dotknął jej ust i potrząsnął głową, jak gdyby nie mógł się nadziwić ich miękko­ści. Powoli, zmysłowo przeciągnął po nich palcem, rozmazując jej szminkę. Podniecona wstrzymała oddech i bezradnie rozchyliła wargi.

- Forum? - mruknął.

Słyszała go jak przez mgłę. Nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Wiedziała tylko, że jej ciało reaguje na tego mężczyznę w nowy i przeraża­jący sposób. Ciężki, piżmowy zapach jego wody kolońskiej sprawiał, że kręciło jej się w głowie.

Bezwiednym gestem uniosła dłonie i oparła je o jego pierś. Chciała się odepchnąć, lecz zaledwie poczuła pod palcami ciepłe ciało, zabrała je jak oparzona.

- To tylko skóra - powiedział cicho. - Boisz się mnie dotknąć?

- Nigdy nikogo nie dotykałam w ten sposób - odparła jednym tchem.

- Nie? Dlaczego? - spytał z dziwnym uśmie­chem, wpatrzony w jej twarz, lecz nie doczekał się odpowiedzi. - Nie mów, że nie miałaś okazji, Gabby. Nigdy w to nie uwierzę.

Dobre pytanie, pomyślała. Szkoda tylko, że sama nie zna na nie odpowiedzi.

- Mama mówiła, że niemądrze jest robić takie rzeczy z mężczyznami - oznajmiła twardo, wojow­niczo wysuwając podbródek. - Że wam niewiele trzeba, żebyście byli gotowi, nawet jeśli człowiek poprzestanie na samym całowaniu.

- Ach, to w tym rzecz - podchwycił J.D. z lekkim uśmiechem. - Miała świętą rację. Mężczyźni łatwo się podniecają, kiedy są z kobietą, której pragną.

Twarz ją zapiekła ze wstydu. Zaczerwieniła się po same uszy, a on się śmieje w najlepsze! Potwór! Wyrwała mu się i spiorunowała go wzrokiem.

- To było grubiańskie!

- A ty jesteś rozkosznie nieuświadomiona - stwierdził z rozbawieniem, lecz w jego spojrzeniu malowała się czułość. - Sama z ciebie słodycz, Gabby. Piekielnie przyjemnie byłoby wprowadzić cię w te sprawy.

- Nie chcę, żeby mnie ktokolwiek wprowadzał w te sprawy - odparła pruderyjnym tonem. - Chcę zobaczyć Forum.

- No dobrze, ty mały tchórzu, dalej chowaj głowę w piasek - zadrwił, otwierając drzwi i czeka­jąc, aż Gabby przez nie przejdzie.

- Nie wiem, czy to przy tobie bezpieczne - mru­knęła lekko obrażona.

Chciała przemknąć się obok niego, ale zdążył chwycić ją za ramię. Ciepło jego ciała działało na nią jak narkotyk.

- Nigdy cię nie skrzywdzę - oznajmił, komplet­nie ją zaskakując. Popatrzyła na niego i stwier­dziła, że twarz miał poważną, uroczystą, niemalże posępną. - Ufasz mi przecież. Zaufaj i mojemu ciału.

- Po co? - spytała.

- Jeśli polecisz ze mną do Ameryki Środkowej, będę chciał, żebyś była przy mnie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Szczególnie w nocy - do­dał. - Ludzie, których poznasz, nie są zbyt subtelni. Oficjalnie będziesz moją własnością.

- Dla mojego bezpieczeństwa? - domyśliła się. Przytaknął skinieniem głowy.

- Jeśli sarna tego jeszcze nie wydedukowałaś, oznacza to, że będziesz spała w moim łóżku.

Na samą myśl o nocy w łóżku J.D. jej ciało przebiegło dziwne mrowienie. Od dawna zastana­wiała się, jak by to było, teraz zaś poczuła, że zaczyna brakować jej tchu. Nie musiała nic mówić, wystarczyło, że spojrzał na jej twarz.

- W moim łóżku - powtórzył, spoglądając jej w oczy. - W moich ramionach. Ale nie bój się, nie pozwolę sobie na nic niestosownego. Po powrocie do domu, kiedy Martina będzie bezpieczna, a ty znowu zasiądziesz przed komputerem, będziesz mogła śmiało opowiedzieć o wszystkim mamie. Rozumiemy się?

Nie znajdowała słów, by wyrazić swoje odczu­cia. J.D. chce ją chronić. Nigdy by się tego po nim nie spodziewała. Z drugiej strony czuła się jak gdyby rozczarowana. Czy to znaczy, że on jej nie pragnie?

- Tak, Jacob - wyszeptała miękko. Przygryzł usta i posłał jej gniewne spojrzenie.

Ścisnął jej ramię tak mocno, że aż skrzywiła się z bólu.

- Lepiej już chodźmy - dodał zdławionym gło­sem, puszczając jej rękę, po czym odwrócił się z wyraźnym ociąganiem, jak gdyby nie przyszło mu to łatwo.

Gabby nigdy dotąd nie była w takim cudownym mieście jak Rzym. Całe wydawało się przesycone historią, pełne kruszejących ruin i niezwykle ro­mantyczne. J.D. wyjaśnił, że Koloseum, Forum Romanum, Ninfeo di Nerone - nymphaeum wznie­sione na rozkaz Nerona - oraz ruiny dawnej rezy­dencji cesarza, Złotego Domu, wszystkie mieszczą się w pobliżu wzgórz Celius, Kapitolu oraz Palatynu, i ustalili, że ograniczą się do zwiedzenia tej części miasta.

Było tyle do zobaczenia, iż po pewnym czasie Gabby miała wrażenie, że umysł jej się przegrzewa. Zaczęli od Forum Romanum. Leniwie przechadzali się wśród ruin, Gabby zaś rozglądała się na wszyst­kie strony, nie mogąc się napatrzeć na te wszystkie wspaniałości.

- Pomyśl tylko - szepnęła, jak gdyby obawiała się, że hałas obudzi duchy - przed tyloma wiekami spacerowali tędy Rzymianie zupełnie jak my dzi­siaj, mieli marzenia, nadzieje i obawy, tak samo jak my. Ciekawe, czy zastanawiali się, jak w przyszło­ści zmieni się świat?

- Na pewno.

J.D. schował ręce do kieszeni. Gdy tak stał zwrócony do niej profilem, a wiatr zdawał się bawić się jego błyszczącymi, ciemnymi włosami, Gabby pomyślała, że sam przypomina w tej chwili staro­żytnego Rzymianina.

- Czytałeś „Roczniki” Tacyta? - spytała. Obejrzał się na nią, zaskoczony.

- Tak. A ty?

Uśmiechnęła się od ucha do ucha.

- Zawsze miałam bzika na punkcie historii sta­rożytnego Rzymu. I Grecji. Uwielbiałam Herodota, chociaż wiele osób go krytykowało.

- Powtarzał tylko, co sam zasłyszał albo co mu opowiedziano, co nie zmienia faktu, że lektura jest fascynująca - odparł J.D. i uśmiechnął się roz­bawiony. - No, no, miłośniczka historii, nigdy bym się nie spodziewał. Sądziłem, że o innych krajach wiesz tylko tyle, ile wyczytasz w tych swoich słodkich romansidłach.

Spojrzała na niego ze złością.

- Można się z nich wiele nauczyć. I nie tylko o historii - oznajmiła, próbując się bronić.

- A o czym jeszcze? - spytał, unosząc brwi. Uciekła spojrzeniem w bok.

- Nieważne.

- Możemy później zwiedzić katakumby, jeśli chcesz. To na południe stąd.

- Miejsce pochówku wczesnych chrześcijan? - Wzdrygnęła się. - O nie, nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Miałabym wrażenie, że zakłócamy komuś spokój. Ja z pewnością bym nie chciała, żeby ktoś spacerował po moim grobowcu.

- Przypuszczam, że to zależy od punktu widze­nia - przyznał. - W takim razie możemy podjechać do Koloseum.

- A to drugie, o czym mówiłeś... Ninfeo di Nerone?

- Sanktuarium nimf. - Posłał jej przeciągłe, pobłażliwe spojrzenie. - Pasowałabyś tam jak ulał z tymi długimi, ciemnymi włosami i tajemniczymi oczami.

- Nie, bo nie lubię rozpasania - odparła i oczy jej zabłysły. - W Rzymie za czasów Nerona pano­wał upadek obyczajów. Nie pamiętam, gdzie to czytałam, ale podobno za namową kochanki Neron kazał w ohydny sposób zamordować swoją żonę Oktawie.

- U Tacyta - przypomniał. - To miasto pamięta wiele strasznych zbrodni, ale jeśli się dobrze nad tym zastanowić, skarbie, to straszne rzeczy dzieją się po dziś dzień. Na przykład to, co spotkało Martinę.

- A jednak świat zbytnio się nie zmienił, praw­da? - odparła ze smutkiem.

Patrzyła, jak rysy mu tężeją, zaledwie pomyślał o nieszczęściu siostry. Delikatnie dotknęła jego ramienia i powiedziała cicho:

- Nie zrobią jej krzywdy, Jacob. Przynajmniej dopóty, dopóki nie dostaną okupu. Prawda?

- Nie wiem. - Chwycił ją za ramiona, przyciąg­nął do siebie i patrząc jej prosto w oczy, zapytał cicho: - Boisz się mnie?

- Nie - skłamała.

- Mamy odgrywać kochanków - przypomniał. - Na wypadek, gdyby ktoś nas teraz obserwo­wał...

Gdy zaczął się nad nią pochylać, Gabby wstrzy­mała oddech i zawisła spojrzeniem na jego ustach.

- Nigdy o tym nie myślałaś? - spytał z napię­ciem, widząc jej przerażoną minę.

Zamrugała powiekami, spojrzała na niego niepe­wnie i natychmiast ponownie opuściła wzrok.

- O tym, żeby cię pocałować? - odparła szep­tem.

- Tak.

Bezwiednie rozchyliła usta i westchnęła. Przez materiał czuła ciepło jego ciała, zarys jego twardych mięśni i z wrażenia zrobiło jej się gorąco.

Dłonie J.D. przesunęły się ku jej ramionom, w końcu ujęły jej twarz i uniosły ją delikatnie.

- Tak z ciekawości - spytał ledwie słyszalnie, wpatrując się jej w oczy - czy ta myśl budzi w tobie niesmak?

Otworzyła szeroko oczy, wstrząśnięta tym pyta­niem. Nie wierzyła, by jakakolwiek kobieta mogła czuć niesmak na myśl o pocałowaniu go.

- Chodzi o coś zupełnie innego - odparła szczerze, opierając dłonie na jego piersi. - Boję się, że będziesz rozczarowany.

Uniósł brwi na znak zdumienia.

- Czemu?

Niepewnie przestąpiła z nogi na nogę.

- Nie mam w całowaniu się zbyt dużej wprawy - wyznała, widząc zaś, że oczy mu zabłysły, dodała obronnym tonem: - Sam rozumiesz, jestem taka zapracowana.

- Więc zaniedbałaś erotyczną edukację? - Za­śmiał się łagodnie. - Nauczę cię całowania, Gabby. To wcale nie jest takie trudne. Zamknij oczy i po­zwól mi zająć się całą resztą.

Posłusznie zamknęła oczy, jednak zaledwie mus­nął jej usta, jęknęła cicho i wstrzymała oddech.

- Co tak wzdychasz? - spytał łagodnym tonem.

- Jesteś moim szefem... - odpowiedziała, pod­nosząc na niego rozszerzone oczy.

- Dzisiaj jestem twoim mężczyzną - oznajmił takim tonem, jak gdyby czymś go rozgniewała.

Zmusił ją do uniesienia twarzy i zbliżył usta do jej ust, mrucząc cicho:

- Zrelaksuj się, dobrze? Jesteś strasznie spięta.

- Staram się - zaśmiała się nerwowo - ale przy tobie cała... sztywnieję. Przepraszam, ale to wszyst­ko jest dla mnie zupełnie nowe.

- Sztywniejesz? - upewnił się, z uwagą przy­glądając się jej spod zmrużonych powiek.

Znowu bezwiednie rozchyliła usta i zacisnęła dłonie. Nagle i on znieruchomiał.

- Widzisz? Z tobą dzieje się to samo.

Wyraz napięcia zniknął z jego oczu, teraz malo­wała się w nich ulga. Zaczął obsypywać jej twarz delikatnymi pocałunkami, najpierw czoło, potem obie powieki. Wsunął rękę w jej włosy i podtrzymał głowę.

- Gabby - szeptał, całując ją po policzkach i znowu po czole - czy kiedyś czułaś się tak jak teraz? Przy kimś innym?

Pytanie brzmiało tak, jak gdyby zadał je od niechcenia, toteż nie widziała powodu, by nie udzie­lić na nie odpowiedzi.

- Nie - odparła szczerze.

Niespieszne, pełne czułości pocałunki sprawiały jej autentyczną przyjemność, czuła się jak kochane dziecko.

- Masz ochotę na coś więcej?

Sennie podniosła powieki, nie wiedząc, co miał na myśli, lecz nie zdążyła o nic zapytać, bowiem w tej samej chwili pocałował ją mocno i gorąco. Jęknęła i znowu zamknęła oczy. Pomyślała, że to dziwne uczucie. Jego usta były ciepłe, smakowały dymem i całowały z wielką wprawą. Dłońmi wczepiła się w jego koszulę i stała nieruchomo, czując, jak budzi się w niej dziwny niedosyt, pozwalając, by pocałunek stawał się coraz gwał­towniejszy.

Nieoczekiwanie J.D. odsunął się nieznacznie, lecz jego twarz w dalszym ciągu znajdowała się tak blisko, że Gabby widziała tylko jego usta.

- Kto ci wmówił, że nie wypada się całować z otwartymi ustami? - spytał ciepło.

Spojrzała na niego półprzytomnie.

- A nie wypada? - spytała głosem, który nawet jej samej wydał się piskliwy i drżący.

- Wypada - zapewnił z przekonaniem. - Chcę poczuć twój smak, Gabby. Chcę cię dotknąć... tam w środku.

Posłuchała go oszołomiona. Rozchyliła usta i pozwoliła się pocałować.

- Nie bój się - szepnął z napięciem w głosie, gdy jęknęła cicho. - Nie będzie bolało.

Upajała się uczuciem, że w pełni do niego należy, smakiem jego ust. Wtuliła się w jego silne ciało i usłyszała, jak tym razem z jego ust wyrywa się jęk przyjemności.

- Nie - odezwał się nagle, odpychając ją od siebie.

Przycisnęła do piersi torebkę i trzęsąc się jak z zimna, bezradnie przyglądała się, jak J.D. odchodzi i nerwowo szuka po kieszeniach papierosa. Nigdy nie przypuszczała, że pocałunek może być taki cudowny!

Grupa turystów wchodziła właśnie na Forum, które przez chwilę mieli tylko dla siebie. Gabby mignęły przed oczami ich pstrokate stroje, słyszała szmer głosów, lecz cała jej uwaga skupiona była na J.D., który palił papierosa. Gdy go zgasił, wrócił do niej.

- Nie powinienem był tego robić - powiedział cicho. - Przepraszam.

Pozorny spokój okupiła wysiłkiem woli.

- Nie ma za co - zapewniła. - Wiem, jak bardzo martwisz się o Martinę.

- Sądzisz, że szukałem pociechy, Gabby? Roześmiał się, ale w jego śmiechu nie było radości. Omiótł spojrzeniem jej zgrabną figurę.

- Lepsze to niż myśleć, że potrzebujesz kobiety, a ja akurat się nawinęłam - odparła ledwie słyszalnie.

- Obawiam się, że to nie takie bezosobowe - wyznał, idąc obok niej z posępną miną. - Gabby, coś ci powiem. Robiłem to na każdy możliwy z sposób z mnóstwem kobiet, ale nigdy dotąd nie pragnąłem dziewicy.

Zatrzymała się i podniosła na niego zdziwione oczy.

- Zgadza się - przytaknął, odwzajemniając jej spojrzenie. - Pragnę cię, Gabby.

Zaczerwieniła się.

- Musisz mi co pewien przypominać, że jesteś dziewicą - dodał z bladym uśmiechem. - Ponieważ przyzwyczaiłem się brać, czego chcę, i o nic nie pytać.

Jest zły, sfrustrowany, zapewne też próbuje mnie przed sobą ostrzec, pomyślała. Mimo to wcale się go nie bala.

- Jeśli mnie uwiedziesz, to zajdę w ciążę i będę cię prześladować - oznajmiła.

Spojrzał na nią tak, jak gdyby nie wierzył włas­nym uszom, a potem odchylił głowę i roześmiał się jak mały chłopiec.

- W takim razie muszę się mieć na baczności, prawda? - podchwycił przekornym tonem, błys­kając w uśmiechu mocnymi, białymi zębami.

Uśmiechnęła się do niego, czując się dziwnie bezpieczna.

- Będę ci za to bardzo wdzięczna - odparła. Zrobił głęboki wdech i powoli ruszyli przed siebie. Po chwili westchnął i zaciągnął się papiero­sem.

- A miało być przyjemnie - oznajmił cicho. - Może mimo wszystko będzie lepiej, jeśli wsadzę cię w pierwszy samolot do Chicago, mała.

- Boisz się? - spytała ściszonym głosem.

- Ja nie, moja panno, ale ty pewnie żałujesz, że nie zostałaś w domu. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby cię ze sobą zabrać.

- Powiedziałeś, że mi ufasz.

- Bo ufam. Bez zastrzeżeń. Dlatego tu jesteś. A po tym, co się stało, potrzebuję cię bardziej niż kiedykolwiek. Chcę, żebyś została na farmie i wzię­ła na siebie obsługę radia. W czasie akcji musimy być w ciągłym kontakcie. Mamy mocne krótkofa­lówki, a finca, farma, mieści się zaledwie kilka kilometrów od miejsca, gdzie rewolucjoniści prze­trzymują Martinę.

Wyraz jego twarzy sprawił, że tknęło ją koszmar­ne podejrzenie.

- Chyba nie chcesz próbować w pojedynkę od­bić Martiny? - spytała ze zgrozą.

- Nie sam. Z przyjaciółmi, o których ci mówiłem.

- A nie mógłbyś zostać ze mną na farmie?

- Martwisz się o mnie? - Zaśmiał się cicho.

- Gabby, nieraz musiałem uchylać się przed kulą. Służyłem w jednostkach specjalnych.

- Wiem, mówiłeś - przyznała przygnębionym tonem. - Ale to było dawno temu. Teraz stale przesiadujesz za biurkiem.

- Nie stale, tylko czasami - poprawił ją spokoj­nie. - Jest wiele rzeczy, których o mnie nie wiesz, o moim prywatnym życiu.

- Koniecznie chcesz dać się zabić?

- A możesz mi zagwarantować, że jutro nie wpadnę pod samochód? - spytał spokojnie.

Popatrzyła na niego ze złością.

- Straciłabym pracę - odparła zrzędliwym to­nem. - Zasiliłabym rzesze bezrobotnych. Do końca moich dni przewracałabym papiery na biurku i umierała z nudów.

- Mnie też by ciebie brakowało. Chyba - odparł ze śmiechem. - Nie martw się o mnie, Gabby. Co ma być, to będzie, nie boję się.

- Czy chociaż poznam tego twojego Duńczyka? Pokręcił głową.

- Wystarczy, że w Ameryce Środkowej poznasz kilka barwnych postaci. Zresztą Duńczyk nienawi­dzi kobiet.

- Z ciebie też playboy że pożal się Boże - mruk­nęła pod nosem.

- To źle? - spytał, zerkając na nią ukradkiem.

- Wolałabyś, żebym co noc sypiał z inną?

Zbulwersowana, przez chwilę gorączkowo szu­kała odpowiedzi. Na szczęście J.D. właśnie ot­worzył drzwi wypożyczonego samochodu i czekał, aby pomóc jej wsiąść, dzięki czemu mogła za­chować dyplomatyczne milczenie.

Reszta dnia minęła jej w dziwnym oszołomieniu. Gdy wracali do hotelu, mieniło jej się przed oczami od malowniczych ruin, natłoku ludzi i potwornych korków w mieście. W dłoni ściskała bukiecik, któ­ry J.D. kupił jej przy fontannie di Trevi u starej kwiaciarki.

Nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła wstawić kwiatki do wody. Jeden chciała zasuszyć i zachować na pamiątkę. Powąchała je z lubością.

Zaledwie znaleźli się w hotelowym pokoju, J.D. do kogoś zadzwonił. Okazało się, że płynnie mówi po włosku.

- Muszę na chwilę wyjść - oznajmił, spogląda­jąc na Gabby posępnie, gdy tylko odłożył słuchaw­kę. - Zamknij drzwi i nie wpuszczaj nikogo, nawet obsługi hotelowej, dopóki nie wrócę. Dobrze?

- Tylko nie wpakuj się w żadne tarapaty, bo kto cię uratuje, kiedy mnie przy tobie nie będzie? - odparła sztucznie wesołym tonem.

Potrząsnął głową.

- Nie ma mowy. Uważaj na siebie.

- Ty na siebie też. Och... Jacob?

Był już przy drzwiach, ale odwrócił się i spytał:

- Tak?

- Dziękuję za bukiecik.

- Pasuje do ciebie. - Przyglądał się jej przez chwilę, po czym dodał z uśmiechem: - Sama jesteś jak kwiat. Ciao, Gabby.

I już go nie było. Gabby przez dłuższy czas wpatrywała się w drzwi, które się za nim zamknęły, po czym poszła wstawić bukiecik do wody.

ROZDZIAŁ TRZECI

J.D. wrócił do hotelu dopiero późnym popołu­dniem. Był dziwnie małomówny. W zupełnym milczeniu zjedli z Gabby wczesną kolację, potem znowu wyszedł, poradziwszy jej, aby spróbowała się trochę przespać.

Domyślała się, że dowiedział się czegoś, co go zmartwiło, jednak cokolwiek to było, nie zamierzał się dzielić swoimi odkryciami z Gabby. Najwyraź­niej mimo wszystko nie ufał jej bezgranicznie i właśnie z tą myślą najtrudniej było jej się pogo­dzić. Położyła się do łóżka i usnęła jak dziecko. Zanim zmorzył ją sen, marzyła o jakimś katakliz­mie, o trzęsieniu ziemi, które kazałoby mu biegiem do niej wrócić. Wszystkie te szaleńcze fantazje kończyły się sceną, gdy J.D. wpada do pokoju i porywa ją w ramiona. Westchnęła. Nie tak to sobie wyobrażała.

Nigdy by nie pomyślała, że służbowy wyjazd okaże się źródłem zupełnie nowych i jakże silnych emocji. Jeszcze przed tygodniem nie uwierzyłaby, że przystojny szef może jej pragnąć, a co dopiero, że usłyszy to zapewnienie z jego ust.

Rano wsiedli w samolot do Meksyku. Po kilku godzinach Gabby zaczęła się poważnie niepokoić o J.D., w końcu nie wytrzymała i przyjrzała mu się ukradkiem. Odkąd znaleźli się w powietrzu, trwał w niezmienionej pozie, podczas gdy ona przygląda­ła się obłokom, studiowała instrukcje bezpieczeńst­wa i, skrajnie już zdesperowana, dokładnie prze­czytała napis na etykietce przyklejonej do kamizelki ratunkowej.

J.D., jak gdyby poczuł jej badawcze spojrzenie, zwrócił ku niej twarz.

- Co się stało? - spytał półgłosem.

- Czyja wiem... - odparła, popierając te słowa bliżej niesprecyzowanym gestem.

- Jesteś pod moją opieką - przypomniał, znaczą­co unosząc brwi.

- Przecież wiem. - Wlepiła wzrok w jego gołę­bią kamizelkę. - Zostaniemy w Mexico City?

- Chyba nie. Mamy się z nim spotkać na lotnisku. Nieoczekiwanie wziął ją za rękę. Dotyk jego dużej, ciepłej dłoni sprawił, że poczuła się przedziwnie, szczególnie gdy zaczął powoli gładzić palcem jej nadgarstek. Wnętrze jej dłoni natych­miast zwilgotniało.

- Zdenerwowana?

- Ależ skąd. Kto by się bał, jadąc w ciemno na drugi koniec świata? - odparła z cierpkim uśmie­chem, po czym zerknęła na niego spod oka. - W mo­jej rodzinie głupota jest dziedziczna.

Gdy znowu się uśmiechnął, uświadomiła sobie z dziwną satysfakcją, że w ciągu ostatnich dwóch dni uśmiech znacznie częściej gościł na jego twarzy niż przez dwa miesiące w pracy. Zapatrzyła się w jego ciemnobrązowe oczy i zapomniała o samolo­cie, o innych pasażerach.

J.D. odwzajemnił jej spojrzenie i natychmiast spoważniał. Przygryzł usta, kładąc dłoń na jej ręce, i powoli splótł palce z jej palcami. Pieszczota była niewinna, lecz zarazem niezwykle zmysłowa. Ser­ce Gabby biło coraz szybciej, a gdy przycisnął jej dłoń do poręczy fotela, bezwiednie wstrzymała oddech.

J.D. przyglądał się jej spod przymrużonych po­wiek.

- To samo potrafią dwa ciała - odezwał się półgłosem, bacznie obserwując jej reakcję. - Bez pośpiechu, z taką samą łatwością.

- Przestań - poprosiła łamiącym się głosem i odwróciła twarz.

- Gabby, nie zachowuj się jak dziecko - skarcił ją łagodnie.

Policzyła do dziesięciu, aby się uspokoić, ale na niewiele to się zdało, bowiem ciężka, ciepła dłoń nadal spoczywała na jej ręce.

- Pan nie gra w mojej lidze, panie Brettman - zdołała w końcu powiedzieć - o czym zapewne doskonale pan wie. Proszę... niech się pan mną nie bawi.

- Nigdy bym nie śmiał.

Westchnął i obrócił się przodem do Gabby, po czym oparł skroń o wezgłowie fotela i delikatnie przyciągnął jej twarz, tak aby znalazła się tuż przy jego twarzy.

- Wkrótce poznasz ludzi, z jakimi nigdy nie miałaś do czynienia - podjął i uśmiechnął się na widok jej zdziwionej miny. — Pomyślałem, że bę­dzie ci łatwiej, jeśli trochę poćwiczymy.

- Nie rozumiem? Co będziemy musieli poćwi...? - zapytała zaniepokojona.

- Chodzi mi o to, o czym już rozmawialiśmy w Rzymie. Przez większość czasu mamy być nie­rozłączni i zachowywać się tak, jak gdyby trudno nam było utrzymać ręce przy sobie.

Gabby na chwilę przestała oddychać. W mil­czeniu błądziła wzrokiem po jego twarzy.

- Czy tylko dlatego wtedy, na Forum, ty...? Wahał się zaledwie przez sekundę.

- Tak - odparł z pełnym rozmysłem. - Byłaś przy mnie strasznie nerwowa, nikt by nie uwierzył, że jesteś moją kochanką. Musimy być przekonują­cy, inaczej cały plan spali na panewce.

- Rozumiem - powiedziała, usiłując ukryć roz­goryczenie.

J.D. popatrzył na jej błyszczące oczy, potem na policzki, w końcu zatrzymał wzrok na jej ustach.

- Masz takie miękkie usta, Gabby. Pełne, takie kuszące. Aż za bardzo lubię je całować - powiedział zamyślonym tonem, po czym z wysiłkiem oderwał od nich wzrok. - Miałaś mi przypominać, że jesteś dla mnie nie do zdobycia.

Odczuwała przyjemność, gdy przyglądał się jej w taki sposób. Na samą myśl o tym, że jeszcze chwila i byłby ją pocałował, zrobiło się jej gorąco. Uśmiechnęła się dziwnie i uciekła spojrzeniem w bok.

- Czemu zawdzięczam ten cień uśmiechu? - spytał zaciekawiony.

- Po prostu nigdy nie myślałam o tobie w tych kategoriach - wyznała bez zastanowienia.

- Jak o kochanku?

- Tak - przyznała nieśmiało, wlepiwszy wzrok w ziemię.

Pogłaskał ją po policzku, potem po szyi.

- Może się zdziwisz, ale mnie rzadko zdarzało się myśleć o tobie inaczej niż jako o potencjalnej kochance - szepnął szorstko.

Popatrzyła na niego ze zdumieniem.

- J.D... - zaczęła niepewnie.

Powiódł kciukiem po jej ustach. To lekkie do­tknięcie, zaledwie zapowiedź pieszczoty, sprawiło, że całe jej ciało znowu ogarnęła fala gorąca. J.D.

oddychał głośno i nagłe ściągnął brwi, jak gdyby działo się coś, czego się nie spodziewał. Spojrzał na jej rozchylone wargi i aż wstrzymał oddech.

Gabby ze zdenerwowania zaschło w ustach. Bez­wiednie zwilżyła je koniuszkiem języka.

- Nie rób tak, Gabby - szepnął, mocniej przycis­kając palec do jej warg. - Pozwól, żebym...

Pochylił się i złożył na jej ustach lekki pocałunek, który skończył się równie nagle, jak się rozpoczął. Z głośników napłynęła prośba o zapięcie pasów i magia chwili prysła. Gdy J.D. znowu na nią spojrzał, był blady, źrenice miał rozszerzone.

- Następnym razem - szepnął - wycałuję cię do utraty tchu, tak jak tego chciałem, kiedy byliśmy na Forum.

Nie odpowiedziała, po prostu nie była w stanie wykrztusić z siebie słowa. Rozpaczliwie go pragnęła i czuła się jak słaby pływak, który niebacznie zapuścił się na głębokie wody. Dłonie drżały jej tak bardzo, że miała trudności z zapięciem pasów. Co się z nimi dzieje? Jeszcze wczoraj rano byli tylko pracodawcą i pracownicą, lecz wystarczył ułamek sekundy, by wszystko się zmieniło, stało się nowe i przerażające.

- Proszę, nie bój się mnie - odezwał się pół­głosem, biorąc ją za rękę. - Nie skrzywdzę cię. Nigdy, za żadne skarby świata.

Zerknęła na niego nieśmiało.

- Nic mi nie jest, po prostu mam...

- Zamęt w głowie? - dokończył cierpko. - Nie ty jedna. Dla mnie to też był szok.

- Sądziłam, że pocałowałeś mnie tylko dlate­go, żebyśmy byli bardziej przekonujący. Chyba tak to ująłeś? - odparła, patrząc na ich splecione palce.

- Owszem. I dlatego, że byłem ciekawy, jak będzie. Ty chyba też. - Uniósł jej twarz. - Teraz już wiemy, prawda?

- Chyba lepiej by się stało, gdybym się tego nie dowiedziała - odparła ledwie słyszalnie.

- Mówisz serio? Cóż, przynajmniej nauczyłaś się całować.

- Aleś ty subtelny! Nie przymierzając, jak czołg! Uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Nie brakuje ci tupetu, Gabby. To dobrze. Tam, dokąd lecimy, bardzo ci się przyda.

Ta uwaga przypomniała jej o celu podróży, i Gabby natychmiast straciła humor. Gdy samolot zaczął schodzić do lądowania, trzymała J.D. mocno za rękę i zastanawiała się, czy za kilka tygodni pozostaną jej tylko wspomnienia. Mówił wcześniej, że muszą wyglądać na kochanków. Czy ten pocału­nek to dla niego jedynie coś w rodzaju próby gene­ralnej? Zmarszczyła czoło. Nagle uświadomiła so­bie, że wolałaby, aby znaczył dla niego znacznie więcej. Zapowiedział, że wycałuje ją do utraty tchu, i szczerze chciała, by dotrzymał słowa.

Wylądowali w Mexico City. Gdy wchodzili do terminalu, Gabby uśmiechała się na myśl o zabyt­kach azteckiej cywilizacji, w wyobraźni już po­dziwiała malownicze ruiny, zaraz jednak przypomniała sobie o nieszczęsnej Martinie. Nie przybyli do Meksyku dla atrakcji turystycznych.

Spojrzała na J.D. Stał przy niej, wysoki i mil­czący, paląc papierosa. Spokojnie rozglądał się po terminalu, podczas gdy ona kręciła się przy nim niecierpliwie, pilnując bagażu: dwóch toreb podróż­nych, na tyle małych, iż mogli je przewieźć na pokładzie samolotu.

Czekali dość długo, w końcu jednak J.D. uśmie­chnął się na widok wysokiego mężczyzny w pias­kowym mundurze i skórzanych wojskowych bu­tach, który szedł w ich stronę. Był zabójczo przy­stojny i wyglądał - podobnie jak J.D. - na człowieka światowego i trochę niebezpiecznego.

- Laremos.

J.D. podał mu rękę, błyskając zębami w szerokim uśmiechu.

- Myślałeś, że o tobie zapomniałem? - odezwał się mężczyzna w mundurze; mówił po angielsku ze śpiewnym akcentem. - Dobrze wyglądasz, Łucznik.

Gabby pytająco uniosła brwi.

- Łucznik - wyjaśnił mężczyzna - to jego ksywka z czasów naszej... znajomości, wiele lat temu. Gabby Darwin, tak?

- Tak. - Kiwnęła głową. - A pan to señor Laremos?

- Diego Laremos, a sus ordenes - przedstawił się dwornie, po czym posłał J.D. porozumiewawczy uśmiech. - Apetyczny kąsek, Łucznik.

- O tak, w pełni się z tobą zgadzam - odparł J. D.

swobodnym tonem i uśmiechając się do Gabby, mocno objął ją ramieniem, przed czym zresztą wcale się nie wzbraniała. - Duńczyk do ciebie dzwonił?

Laremos przestał się uśmiechać i nagle wydał się Gabby zupełnie innym człowiekiem niż jeszcze przed chwilą, znacznie bardziej niebezpiecznym.

- Si - przytaknął. - Drago, Semson i Apollo już są na miejscu.

- Super. Co z moim sprzętem?

- Apollo odebrał go od Duńczyka - odparł Laremos przyciszonym głosem. - Uzi i AK - 47, nówka.

J.D. wydawał się zadowolony z tej odpowiedzi, Gabby natomiast czuła się trochę jak na tureckim kazaniu.

- Przydałoby się kilka RPG - dodał po namyśle.

- Dwa już mamy - oznajmił Laremos. - Plus osiem bryłek C - 4, naboje do RPG, potrzebny osprzęt, ekwipunek dżunglowy i od groma amunicji. Ostatni­mi czasy przy granicy aż roi się od rebeliantów, więc wszystko można kupić, o ile ma się forsę i kontakty.

J.D. uśmiechnął się nieznacznie.

- Duńczyk twierdzi, że Sierżant ma i jedno, i drugie. To było mądre posunięcie z twojej strony, powierzyć mu ochronę twojej posiadłości.

- Si - przyznał Laremos. - Dlatego wciąż żyję, podczas gdy wielu moich sąsiadów od dawna wącha kwiatki od spodu. Nie dalej jak w zeszłym miesiącu poszła z dymem finca, która graniczy z moją, a jej właściciel... - Zerknął na Gabby. - Proszę o wyba­czenie, señorita. To nie jest rozmowa dla kobiecych uszu.

- I tak rozumiem piąte przez dziesiąte - odparła, uważnie przyglądając się obu mężczyznom. - Co to jest RP coś tam? I jakie znowu naboje?

- Później wszystko ci wyjaśnię - obiecał J.D., po czym ponownie zwrócił się do Laremosa: - Załat­wiłeś samolot?

- Musicie tylko pomyślnie przejść odprawę cel­ną - odparł Laremos, kiwając głową. - Zakładam, że nie przewozicie niczego, co mogłoby nam przy­sporzyć kłopotów po lądowaniu. W przeciwnym razie meksykańscy celnicy nie wypuściliby was z rąk.

J.D. parsknął śmiechem.

- Nie sądzę, żeby przymknęli oko, gdybym wparował na pokład samolotu z uzi na szyi, obwieszony pasami z amunicją. Nawet gdybyś ty był z nami.

Laremos głośno mu zawtórował.

- Z pewnością nie. Chodźmy. Mamy pełny zbio­rnik paliwa, możemy startować.

- Uzi? - odezwała się Gabby, gdy podążali za Laremosem.

J.D. objął ją przelotnie, nie zatrzymując się nawet.

- Izraelski pistolet maszynowy. Klasyfikowany jako broń półautomatyczna - wyjaśnił.

- Używałeś takiego, będąc w jednostkach spec­jalnych?

Zaśmiał się cicho.

- Nie.

- No to skąd... Po co ci w ogóle broń? Zamknął jej usta mocnym, krótkim pocałunkiem.

- Cicho bądź, Gabby, zanim napytasz nam biedy.

Zbędna prośba, zważywszy że pocałunek zrobił na niej takie wrażenie, że i tak nie zdołałaby wydobyć głosu. Usta jej płonęły. Gdyby tylko byli sami, a pocałunek trwał dłużej...

Pilot czekał na nich w dwusilnikowym samolo­cie. Laremos rozsiadł się w jednym z wygodnych foteli z przodu. Gdy Gabby i J.D. także zajęli miejsca, niski, młody mężczyzna przyniósł im kawę i po chwili lecieli już w kierunku stolicy Gwatemali.

- Komu trzeba powiedziałem, że przyjeżdżasz do mnie w odwiedzimy z przyjaciółką - odezwał się nagle Laremos, patrząc na J.D., po czym cicho się zaśmiał. - Obawiam się, że to automatycznie czyni cię kimś podejrzanym, ponieważ moja przeszłość nie jest dla nikogo tajemnicą. Za to oszczędzę wam fatygi nielegalnego przekraczania granicy. Mam wysoko postawionych znajomych, pomogą nam. A wiesz, że ci sami terroryści, którzy przetrzymują twoją siostrę, próbowali mnie uprowadzić parę tygodni temu? Na szczęście Sierżant był w pobliżu. Uzbrojony.

- A on nie chybia - stwierdził J.D.

- Swego czasu to samo można było powiedzieć o tobie, przyjacielu - przypomniał Laremos, przy­glądając się dawnemu przyjacielowi bez uśmiechu.

- Ilu jest terrorystów? - spytał J.D. - Starych wyjadaczy, Laremos, nie żółtodziobów, którzy we­zmą nogi za pas przy pierwszej wymianie ognia.

- Może dwunastu - odparł Laremos. - I z dwu­dziestu takich, którzy, jak mówisz, od razu dadzą dyla. Za to ta dwunastka to weterani. Twardzi jak diabli, z politycznymi koneksjami. Należą do mię­dzynarodowej sieci z odłamem we Włoszech. Podej­rzewam, że skusiła ich wizja szybkiego zarobku. Twój szwagier jest ważnym człowiekiem, no i ma­jętnym. Daję głowę, że właśnie ktoś z tej dwunastki wpadł na pomysł przewiezienia Martiny do Gwate­mali. Obóz założyli zaledwie przed miesiącem i nie mam większych wątpliwości co do tego, że por­wanie było starannie zaplanowane. - Wzruszył ra­mionami. - Ostatnimi czasy dużo się mówiło o suk­cesach włoskiej policji w walce z porywaczami. Tutaj jest mniejsze ryzyko wpadki, więc woleli wy­wieźć ją z Włoch.

- Roberto próbuje pożyczyć kwotę, która po­zwoli mu na negocjacje - zauważył J.D. - Ani mu się śni informować władze.

- Rozumiem, że nie zna twojej przeszłości? - Laremos znowu ściszył głos.

J.D. pokręcił głową.

- Starannie pozacierałem za sobą ślady.

- Nie brakuje ci tego? Dawnego życia? J.D. westchnął.

- Czasami. Ale coraz rzadziej. Teraz mam inne zainteresowania - odparł, rzucając Gabby roztarg­nione spojrzenie. - Robię się za stary na wojaczkę. Za bardzo zmęczony.

- Z tych samych powodów postanowiłem zostać uczciwym człowiekiem - zaśmiał się Laremos, przeciągając się leniwie. - I nie żałuję, tak jest o niebo lepiej. Ale czasem wspominam stare dzieje i zastanawiam się, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym się nie wycofał. Byliśmy prawdziwymi amigos, Łucznik.

- Tworzyliśmy zgrany zespół - przyznał J.D.

- Liczę na to, że nie inaczej będzie i tym razem.

- Nie bój się, amigo. To jak z pływaniem, tego się nie zapomina. Dbasz o kondycję?

- Weszło mi to w krew, jakoś nie mogłem się odzwyczaić - odparł J.D. - I całe szczęście, bo przedzieranie się przez dżunglę to nie spacerek. Poza tym starałem się być na bieżąco, interesowa­łem się tym, co się tutaj dzieje, sprawami wojs­kowymi, polityką.

- A co tu robi ta ślicznotka? - Laremos ściągnął brwi i przyjrzał się Gabby z uwagą. - Lekarka?

- Będzie obsługiwała radio - odparł cicho J.D.

- Zostanie z tobą na ranczu. Nie dopuszczę do tego, żeby cokolwiek jej się stało.

- Rozumiem. - Laremos zmrużył oczy i zaniósł się śmiechem. - Nieufny jak zawsze, hę? Nigdy mi nie zapomnisz, że jeden jedyny raz straciłem czuj­ność i...

- Bez urazy - przerwał mu J.D. - ale zdam się na Gabby.

- Rozumiem. - Laremos pokiwał głową. - I nie czuję się obrażony. Sumienie wciąż nie daje mi spokoju.

- Czy ktoś zechciałby mi łaskawie wytłuma­czyć, o co w tym wszystkim właściwie chodzi?

- wtrąciła Gabby, gdy już nie była w stanie dłużej panować nad ciekawością.

- Skrzyknąłem parę osób, żeby odbić Martinę - odparł J.D. cierpliwym tonem. - Więcej nie musisz wiedzieć.

- Najemnicy! Już są w Gwatemali?

- Owszem - potwierdził półgłosem, przygląda­jąc jej się z bladym uśmiechem.

- Ach! Widzę, że profesja naszych amigos wyra­źnie fascynuje twoją piękną towarzyszkę - zauwa­żył Laremos z czarującym uśmiechem.

- Będę mogła z nimi porozmawiać? - nalegała Gabby. Oczy miała rozmarzone. - Och, J.D., wyob­rażasz to sobie? Jesteś najemnikiem, podróżujesz po całym świecie i walczysz o czyjąś wolność.

J.D. spojrzał na nią dziwnie.

- Większość najemników kieruje się znacznie mniej szlachetnymi pobudkami, Gabby. Jeśli się spodziewasz kogoś w guście hollywoodzkich ak­torów, to spotka cię gorzki zawód. W zabijaniu ludzi nie ma nic wzniosłego.

- W... zabijaniu?

- A coś ty na Boga myślała? Że uderzają na wroga z armatkami wodnymi? - spytał J.D. z niedo­wierzaniem. - Gabby, na wojnie ludzie mordują się nawzajem. Na sposoby, o których wolałabyś nie wiedzieć.

- No owszem, zdaję sobie z tego sprawę. - Zma­rszczyła czoło. - Ale życie z niebezpieczeństwem za pan brat jest takie... - Urwała, szukając od­powiedniego słowa, jednak ostatecznie spróbowała wytłumaczyć to inaczej: - Zanim cię poznałam, J.D., prowadziłam spokojne, nudne życie. Powoli zaczynałam wierzyć, że nie spotka mnie nic bar­dziej emocjonującego od wyprawy do pralni chemi­cznej. Ci ludzie... zaglądali śmierci w oczy. Poznali granice swojej odwagi, prawdę o sobie samych. - Spojrzała na niego niepewnie. - Może to zabrzmi bezsensownie, ale chyba trochę im zazdroszczę. Zdarli z siebie blichtr cywilizacji i zostało tylko nagie człowieczeństwo. Choć to musi być straszne, zobaczyli życie takim, jakie naprawdę jest. Ja nigdy czegoś takiego nie doświadczę. W gruncie rzeczy nawet bym nie chciała, ale jestem ciekawa, jacy są ci, którzy mieli taką szansę.

Łagodnym gestem odgarnął jej włosy z czoła.

- Poczekaj, aż zobaczysz Sierżanta. Nie bę­dziesz musiała o nic pytać. Wszystko wyczytasz z jego twarzy. Prawda, Laremos?

- Święta prawda - przytaknął Laremos i za­chichotał.

- To twój przyjaciel? - zapytała. J.D. kiwnął głową.

- Najlepszy, jakiego miałem.

- Z czasów, kiedy byłeś w jednostkach specjal­nych? - podchwyciła.

- Oczywiście - mruknął, wymieniając przeciąg­łe spojrzenie z Laremosem, który odezwał się nagle:

- Miny też chciałeś?

- Nie. Mieliśmy pod ręką kilka claymore'ów, ale są za ciężkie. Wystarczą te RPG, zresztą od czego mamy Draca, skleci prowizoryczną minę, gdyby zaszła taka potrzeba. Zależy mi na błys­kawicznym wypadzie.

- Dobre jest to, że pora deszczowa jeszcze się nie zaczęła - zauważył Laremos. - Zawsze to jakieś ułatwienie.

- Racja. Masz moją kuszę?

- Wisi nad kominkiem w moim gabinecie. - La­remos uśmiechnął się. - Pytają o nią wszyscy moi goście.

- Pal licho gości, sprawna chociaż?

- Jasne.

- Kusza? - Gabby parsknęła śmiechem. - Pew­nie antyk?

- Niezupełnie - odparł uprzejmie J.D., kręcąc głową.

- Łatwiej się z niej strzela niż z łuku? - drążyła temat.

- To tylko taka pamiątka - mruknął J.D., ale minę miał niewyraźną. - Gabby, wzięłaś dżinsy i wygodne buty?

- Owszem, miałeś okazję je oglądać, kiedy byliśmy we Włoszech. - Westchnęła; sytuacja za­czynała ją powoli denerwować. - Jak długo zo­staniemy w Gwatemali?

- Przypuszczam, że nie więcej niż trzy dni, o ile wszystko dobrze pójdzie - wyjaśnił. - Potrzebuje­my trochę czasu na przeprowadzenie zwiadu i za­planowanie akcji.

- Mój dom jest do waszej dyspozycji - zapewnił natychmiast Laremos. - Może nawet udałoby się nam znaleźć wolną chwilę i pokazać Gabby ruiny miasta Majów.

- Naprawdę? - Oczy jej zabłysły.

- Nie wspominaj przy niej o wykopaliskach, proszę cię - mruknął J.D. - Kiedyś przez nią zwariuję.

- Cóż, lubię różne starocie - odparła wesoło. - Jak sądzisz, czemu u ciebie pracuję?

- Ja jestem stary? - spytał ze zgrozą. Przyjrzała się jego twarzy, w skupieniu ściągając brwi. Co prawda nie doliczyła się zbyt wielu zmar­szczek, ale włosy na skroniach miał raczej szpako­wate niż czarne. Jeszcze niedawno bez wahania oceniłaby go na jakieś czterdzieści lat, teraz jednak zaczynała mieć wątpliwości.

- Ile ty właściwie masz lat, J.D.? - spytała prosto z mostu.

- Trzydzieści sześć. Zrobiła wielkie oczy.

- Zaskoczona? - spytał pogodnie.

- Wyglądasz... na więcej.

- Wyobrażam sobie. - Pokiwał głową. - Jestem od ciebie starszy o trzynaście lat.

- Nie miej takiej zadowolonej miny - oznajmiła.

- Kiedy będę po pięćdziesiątce, różnica wieku zacznie ci porządnie przeszkadzać.

- Tak sądzisz? - spytał z lubieżnym uśmiechem. Natychmiast odwróciła od niego oczy.

- Señor Laremos, proszę mi opowiedzieć o Gwatemali - poprosiła.

- Proszę, mów mi Diego. Co cię interesuje?

- Wszystko. Wzruszył ramionami.

- Mamy nowego przywódcę i nadzieje na lep­szą przyszłość, señorita. Mimo to rebelianci nadal walczą przeciwko reżimowi, a nieszczęśni cywile jak zwykle tkwią między młotem a kowadłem.

Dochodzi do wyjątkowo brutalnych starć - wy­znał ze smutkiem, po czym zmienił temat.

- Gwatemala jest przede wszystkim krajem rol­niczym, gospodarka opiera się na eksporcie bana­nów i kawy. Panuje powszechny niedostatek. Brakuje nawet najpotrzebniejszych rzeczy. Bieżą­ca woda, środki komunikacji miejskiej, podstawo­wa opieka medyczna, wszystko to mają do dys­pozycji twoi rodacy, i nawet w głowach im nie postanie myśl, że mogłoby być inaczej, ale tutaj... Wiedziałaś, señorita, że w mojej ojczyźnie spo­dziewana długość życia wynosi zaledwie pięć­dziesiąt lat?

Gabby wpatrzyła się w niego, wstrząśnięta.

- Ale z czasem sytuacja się poprawi? - spytała. - Przecież wojna musi się kiedyś skończyć.

- Wszyscy mamy taką nadzieję - odparł Laremos. - Ale dopóki to nie nastąpi, każdy, kto ma ziemię i nie chce jej stracić, musi zatrudniać ochronę. Moja jest znakomita, niestety mało kogo stać na taki luksus. Mam sąsiada, który dzień w dzień czeka na rządową obstawę, która eskor­tuje go podczas obchodu gospodarstwa. Boi się iść sam.

- Nigdy więcej nie będę się skarżyć, że podatki są zbyt wysokie - oznajmiła Gabby z westchnie­niem. - Może faktycznie uważamy za coś oczywis­tego fakt, że nie musimy sięgać po broń, aby ochronić swoje mienie.

- Obym mógł kiedyś to samo powiedzieć o Gwatemali.

Przez resztę drogi już się nie odzywała. J.D. i Laremos dyskutowali o sprawach, o których nie miała pojęcia. Padały wojskowe terminy. Logis­tyczne. Gabby zaczęła patrzeć na swojego skrytego chlebodawcę w zupełnie innym świetle. Była prze­konana, że nie powiedział jej wszystkiego.

Ukrywa przed nią coś, co ma związek z jego przeszłością, i najwyraźniej nie zamierza zdradzać jej swoich tajemnic. Znowu kwestia zaufania. Gab­by pocieszała się myślą, iż ufa jej na tyle, aby powierzyć jej łączność radiową podczas tej wariac­kiej próby odbicia Martiny z rąk terrorystów. Gdyby tylko zamiast iść do dżungli, został z nią na farmie.

Może jeszcze zdąży mu wytłumaczyć, że to misja dla żołnierza zawodowego, a nie prawnika.

Przymknęła oczy i zaczęła się zastanawiać, co mu powie, mimo iż w głębi serca przeczuwała, że nie ma słów zdolnych sprawić, by J.D. zmienił zdanie.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wbrew sekretnym obawom Gabby, odprawę cel­ną przeszli bez problemów. Kilka minut później spotkali się z kolejnym znajomym J.D.

Był to niski mężczyzna o włosach w odcieniu piasku, dość drobny, z twarzą pokrytą szramami. Wyglądał na znacznie starszego od J.D. i Laremosa, był może pod pięćdziesiątkę. Miał na sobie mundur maskujący i sznurowane buty z cholewa­mi, do pasa przytroczoną kaburę z pistoletem, na ramieniu kołysał mu się nieprzyjemnie wyglądający karabin.

- Łucznik! - Zarechotał rubasznie i krótko uści­skał J.D. - Cholera, ależ dobrze znowu cię zoba­czyć, nawet w takich okolicznościach. Nie pękaj, amigo, wyciągniemy Martinę. Apollo leciał tu jak na skrzydłach, kiedy mu opowiedziałem, że szykuje się akcja.

- Jak żyjesz, Sierżant? Widzę, że straciłeś parę kilo - odparł J.D.

- To nie jest fach, w którym można się roz­leniwić. Co nie, szefie? - zwrócił się do Laremosa, który przytaknął energicznie.

- Laremos mówił, że Apollo i Drago już są na miejscu. A co z Chenem? - wtrącił J.D.

Sierżant westchnął.

- Oberwał kulkę w Libanie, amigo. - Wzruszył ramionami, ale posmutniał, a jego oczy nabrały nieobecnego wyrazu. - Tak to już bywa. Ale przy­najmniej odszedł tak, jak chciał.

- Przykra sprawa - przyznał J.D. i szybko zmie­nił temat: - Mapy i krótkofalówki, Sierżant, oto czego nam trzeba.

- Dawno załatwione. Plus wsparcie dwudziestu yaqueros. Ludzie szefa, osobiście przeze mnie prze­szkoleni - dodał z cichą dumą. - Prawdziwi kow­boje.

- Lepszej rekomendacji mi nie potrzeba.

- No to w drogę? - ponaglił Laremos, poma­gając Gabby wsiąść do wielkiego kombi, puścił J.D. przodem, po czym usiadł obok niego na tylnej kanapie. Sierżant zajął miejsce za kierownicą, przy nim zaś usadowił się milczący Latynos ze strzelbą.

Gabby zainteresowała się krajobrazem. Początkowo przypominał jej wyspy Karaibów, które znała ze zdjęć - zwarta masa zieleni, którą gdzieniegdzie przebijały pióropusze palm - wkrótce jednak nabrał zdecydowanie górzystego charakteru. Nagle ze zgrozą wypatrzyła za oknem niemal doszczętnie spalony budynek.

- Diego? - odezwała się cicho, gestem wskazu­jąc zgliszcza. - Właściciele... zdołali uciec?

- Nie, señorita - odpowiedział.

Gabby zadrżała i objęła się ramionami, jak gdyby nagle zrobiło się jej zimno. Nie uszło to uwagi J.D., który bez słowa przygarnął ją do siebie. Oparła mu głowę na ramieniu i zamk­nęła oczy, jednym uchem przysłuchując się roz­mowie.

Finca położona była w dolinie. Jej centrum zaj­mował piętrowy dom, który wyglądał na gliniany albo w całości pokryty przypominającym glinę tynkiem. Był pełen łagodnych linii i łuków i zda­wał się wtapiać w ogród pełen tropikalnych kwia­tów. Gabby pomyślała, że w życiu nie widziała bardziej zachwycającego miejsca.

- Podoba ci się? - spytał z uśmiechem Laremos, nie spuszczając z niej oczu. - Mój ojciec zbudował go przed wielu laty. Moi służący to dzieci i wnuki tych, których przyjechali tutaj wraz z nim. Zresztą to samo dotyczy większości moich pracow­ników. Wielcy posiadacze ziemscy, właściciele fincas, zatrudniają całe rzesze ludzi i nie mam tu na myśli prac sezonowych, jak to wygląda w twoim kraju. U nas dla jednej rodziny pracują kolejne po­kolenia.

Przypomniała sobie małą wioskę, przez którą niedawno przejeżdżali. Nadal prześladował ją obraz ciemnookich, ciemnoskórych, bosych dzieci zgro­madzonych przy fontannie, z której kobiety czer­pały dzbanami wodę. Dopiero teraz zrozumiała, jak komfortowe jest jej życie w Chicago.

Przez resztę podróży nie zauważyła niczego niepokojącego, aczkolwiek fakt, iż Latynos sie­dzący obok Sierżanta trzymał na kolanach karabin i nieustannie wypatrywał czegoś w dżungli, sta­nowczo dawał do myślenia. Teraz ten sam Latynos stał przy samochodzie z karabinem w pogotowiu, najwyraźniej czekając, aż bezpiecznie wejdą do środka.

Musiała poczekać chwilę, aż oczy przyzwyczają się jej do półmroku, po czym rozejrzała się zacieka­wiona. W wielkim salonie obwieszonym indiań­skimi kocami konkurowały o miejsce maluteńkie statuetki wyglądające na dzieła Majów, kaktusy w wielkich glinianych misach oraz ciężkie drew­niane meble.

- Kawy? - spytał Laremos.

Klasnął w dłonie. Chwilę później do salonu wbiegła niska Latynoska, może pięćdziesięciolet­nia, i z uśmiechem czekała na polecenie.

- Cafe, porfavor, Carisa.

Służąca skinęła głową i zniknęła w korytarzu.

- Łucznik, kapkę brandy? - zagadnął Laremos.

- Ostatnio nie piję - odparł J.D., sadowiąc się obok Gabby na wygodnej sofie. - Sierżant, jak się udał zwiad? Co się dzieje w obozie terrorystów?

- Co nieco wiemy - odparł niski mężczyzna, spojrzał na Laremosa i pokręcił głową na znak, że on także nie ma ochoty na brandy. - Nie traktują jej najgorzej, przynajmniej na razie - oznajmił, patrząc, jak na twarzy J.D. pojawia się wyraz ulgi.

- Jest zamknięta w dawnym bunkrze na flnca jakieś sześć kilosów stąd. Nie są szczególnie dob­rze uzbrojeni, mają wprawdzie kilka kałachów i granaty, ale żadnej broni ciężkiej. Ani jednego RPG.

- Kilosów? I co to jest RPG? - nie wytrzymała Gabby.

- Kilometrów. A RPG to granatnik radzieckiego wynalazku - wyjaśnił J.D. cierpliwie. - Do robienia dużych dziur.

- Na przykład w czołgach, samolotach i budyn­kach - uzupełnił Sierżant. - Ty jesteś Gabby, tak? Dużo o tobie słyszałem.

Nie spodziewała się tego. Wszyscy zachowywali się, jak gdyby dobrze ją znali, podczas gdy ona wcześniej nawet o nich nie słyszała. Spojrzała na J.D. z wyrzutem.

- Może rzeczywiście trochę się tobą chwalę - oznajmił defensywnym tonem.

- Mną tak, ale mnie nigdy - odcięła się. - Nie pogłaszczesz mnie po głowie, nie powiesz, jaka jestem dzielna.

- Przypomnij mi, żebyśmy wrócili do tego głas­kania - poprosił, uśmiechając się drapieżnie.

- Gdzie mogłabym się odświeżyć? - Gabby uznała, że bezpieczniej będzie zmienić temat.

- Oczywiście. Carisa! - zawołał Laremos. Gdy Latynoska przyniosła kawę, wydał jej jakieś polecenie po hiszpańsku, po czym zwrócił się do Gabby:

- Carisa zaprowadzi cię do waszego pokoju. Łucznik, może wziąłbyś bagaże i poszedł z pania­mi? Pogadamy, jak wrócisz.

- Czemu nie.

Pierwszą rzeczą, jaką Gabby zauważyła po wej­ściu do pokoju, było olbrzymie dwuosobowe łóżko. Zrobiło się jej podejrzanie ciepło - i wręcz gorąco, gdy Carisa wyszła, zostawiając ich samych. J.D. starannie zamknął za nią drzwi i patrzył, jak Gabby bawi się kosmetyczką, po czym zaczyna ustawiać jej zawartość na toaletce.

- Gabby?

Postawiła buteleczkę z podkładem i obróciła się w jego stronę. Podszedł do niej, delikatnie uniósł jej twarz i z napięciem spojrzał jej w oczy.

- Nie zamierzam spuszczać cię z oczu na dłużej niż to absolutnie konieczne. Laremos potrafi być czarujący, ale wielu rzeczy o nim nie wiesz. To samo dotyczy pozostałych.

- Pana także, panie Brettman? - spytała miękko. - A może zwłaszcza pana?

Zrobił głęboki wdech.

- Co chciałabyś wiedzieć?

- Byłeś jednym z nich, prawda, J.D.? To nie tylko twoi starzy przyjaciele. To twoi dawni towa­rzysze broni.

- Zaczynałem wątpić, czy kiedykolwiek się tego domyślisz - mruknął. Oczy mu pociemniały. - Czy to cokolwiek zmienia?

- Nie rozumiem. Zmarszczyła brwi. - Dlacze­go fakt, że służyliście razem w jednostkach specjal­nych, miałby cokolwiek zmieniać?

Zawahał się, jak gdyby sam nie wiedział, co zrobić, powiedzieć prawdę czy ją przemilczeć. W końcu odetchnął głęboko i ze złością wepchnął ręce do kieszeni.

- Nie wiesz, jak żyłem, zanim się poznaliśmy, Gabby.

- Nikt tego nie wie. Bo nikomu nie ufasz, zgadza się?

Spojrzał na nią twardo.

- Zgadza. Przynajmniej z grubsza. Przez długi czas żyłem w świecie żelaznych reguł. Nie ufa­łem nikomu, bo wiedziałem, że pomyłka kosz­towałaby mnie życie. Sierżant, Laremos i pozo­stali z czasem zapracowali sobie na moje zaufa­nie, nigdy mnie nie zawiedli, nawet pod ostrza­łem. No, może oprócz Laremosa. On raz mnie zawiódł i tylko dlatego tu jesteś. Choć rozsądek mówił mi, że to zły pomysł - dodał cierpko. - Bo nie wiem, czy potrafiłbym dalej żyć, gdyby coś ci się stało.

- To dlatego chciałeś, żebyśmy spali w jednym pokoju? - dociekała ostrożnie.

- Niezupełnie - uściślił, nie odrywając od niej wzroku. - Chcę przez całą noc trzymać cię w ramio­nach. Nie zamierzam próbować cię uwieść, Gabby. Wystarczy, że przy mnie będziesz. Noc przestanie mi się wydawać taka ciemna.

Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. W jego ustach zabrzmiało to niesamowicie zmysłowo. Mia­łaby przez całą noc tulić się do tego mocnego ciała, zasnąć w tych silnych ramionach? Oddech uwiązł jej w krtani, krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. W końcu zdobyła się na to, by odwzajemnić jego spojrzenie.

Uniósł rękę i zaczął niespiesznie głaskać ją po szyi.

- Czy i w tobie burzy się teraz krew? Czy twoje ciało tęskni za moim? - spytał półgłosem.

Pochylił się i oburącz delikatnie uniósł jej pod­bródek; chciał widzieć jej twarz.

- Nie ruszaj się - wyszeptał, zaczynając ją całować. - Stój nieruchomo, zupełnie nieruchomo...

Jęknęła, gdy gorące, wilgotne wargi przywarły do jej ust, i pomyślała, że dopiero teraz w pełni czuje ich smak. Pocałunek stawał się coraz bardziej na­miętny. J.D. głaskał ją po plecach i sama nie wiedziała, jak to się stało, iż nagle znalazła się w jego ramionach i przytuliła do jego muskularnego torsu. J.D. jakby wbrew sobie przerwał pocałunek, delikatnie przygryzając jej usta, i odsunął się nie­znacznie. Oczy mu płonęły.

- Lubię porządne pocałunki - - rzekł półgłosem.

- Nie będziesz się bała?

Zdążyła tylko pokręcić głową. Jeśli poprzedni pocałunek porównać do lekkiego wietrzyku, to ten przypominał prawdziwą burzę. J.D. porwał ją z zie­mi i znowu poczuła jego rozpalone usta, język, który zdawał się parzyć. Było jej gorąco i dziwnie słabo.

Chciała tylko znaleźć się jak najbliżej niego. Zanim zrozumiała, co się dzieje, stała już na ziemi.

- Dość! - mruknął, kiedy się odsunął. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że zdążyły jej zdrętwieć przedramiona, i zrozumiała, jak mocno musiał ją obejmować.

- Mój Boże, ty cała drżysz.

Czuła się naga pod jego roziskrzonym spojrze­niem.

- Jakoś dziwnie się czuję - wyszeptała.

- Dziwnie? - Odetchnął głęboko i pochylił jej głowę tak, aby wsparła ją na jego ramieniu. - Prze­praszam cię. Przepraszam, Gabby. Nie jestem przy­zwyczajony do obcowania z dziewicami.

- To mi się nigdy wcześniej nie przydarzyło.

- Nie chciała tego powiedzieć, słowa te wypłynęły z niej niemalże wbrew jej woli.

- Tak, zorientowałem się - odparł cicho. Wsunął rękę w jej włosy i przyciągnął nieco jej głowę, tak aby policzkiem przytuliła się do jego piersi.

- Gabby, wiesz, na co miałbym teraz wielką ochotę? Chciałbym zdjąć koszulę i poczuć dotyk twojej skóry, te wspaniałe usta na moim ciele...

Nagle jęknął głucho i odskoczył od niej, po czym odwrócony plecami zaczął nerwowo szukać po kieszeniach papierosów. Gabby przyglądała mu się w milczeniu, rozmyślając o tym, że on nawet nie ma pojęcia, jak chętnie spełniłaby tę zachciankę.

- Jak długo razem pracujemy? Dwa lata? - spy­tał zmienionym głosem. - Kochanków udajemy raptem od dwóch dni i popatrz tylko, co wypra­wiam. Może mimo wszystko źle się stało, że za­brałem cię ze sobą.

- Mówiłeś, że jestem ci potrzebna - przypo­mniała mu.

Wyjął drugiego papierosa, zapalił go i podał Gabby z przepraszającym uśmiechem.

- Pomoże ci się uspokoić - powiedział miękko. - Gabby, nie kuś mnie więcej, dobrze?

- Słucham? - spytała, podnosząc na niego zdzi­wione oczy.

- Psiakrew! - warknął, ale szybko się opanował, westchnął i powiedział znacznie spokojniej: - Pró­buję tylko powiedzieć, że niedobrze by się stało, gdybyśmy pozwolili ponieść się emocjom.

- To ty przeklinasz, mecenasie, a nie ja - oznaj­miła zimno. - I nie ja ciebie pocałowałam, ale ty mnie!

- Specjalnie się nie opierałaś. Wręcz współpra­cowałaś - zauważył, mrużąc oczy. - Ależ przyjem­nie byłoby pozbawić cię wianka.

- Nie zamierzam pozwolić, żebyś zaciągnął mnie do łóżka!

Uciszył ją, opierając dłoń na jej ustach.

- Spokojnie, tylko się z tobą droczę. Nie zrobię nic, czego byś później żałowała, Gabby. Masz moje słowo. Nie będę próbował cię uwieść.

Przełknęła ślinę.

- Zaczynam się ciebie bać.

- Dlaczego?

- Bo przy tobie dzieją się ze mną przedziwne rzeczy - wyznała szczerze. - Niczego podobnego się nie spodziewałam.

- Sam też jestem zaskoczony. Jesteś jak mocne wino, skarbie, lepiej nie pić go zbyt wiele, bo uderza do głowy. - Pogłaskał ją po policzku. - Taki facet jak ja mógłby się od ciebie uzależnić. Za długo byłem sam.

- Może będzie najlepiej, jeśli po powrocie złożę wymówienie... - zaczęła.

Nie wiedziała, co wstrząsnęło nią bardziej, jego wyznanie czy to, co zaczynała do niego czuć.

- Nie! - odparł, obejmując palcami jej szyję.

- Nie. Nie ma takiej potrzeby. To tylko chwilowy kaprys, Gabby. Nie ma powodu do paniki. Poza tym - dodał, posępniejąc - muszę myśleć o Martinie. Bóg jeden wie, jak to wszystko się skończy.

Zmroziły ją te słowa.

- Jacob, proszę cię, nie idź z nimi.

- Muszę - powiedział z mocą.

- Możesz zginąć - przekonywała rozpaczliwie.

Skinął głową.

- Mogę. Ale Martina jest całym moim światem, jedyną osobą, jaką kiedykolwiek kochałem. Nie mogę się od niej odwrócić, nie teraz. Nie mógłbym się potem nazwać mężczyzną.

Co mogła na to odpowiedzieć? J.D. dotknął jej policzka i wyszedł z pokoju. Patrzyła, jak drzwi zamykają się za nim, pełna złych przeczuć. I wcale nie zrobiło jej się lżej na duchu, choć zaczynała rozumieć, dlaczego jedno jego dotknięcie przypra­wia ją o szybsze bicie serca.

J.D. zawsze na nią tak działał, od samego począt­ku, ale tłumaczyła sobie, że robi na niej wrażenie jako człowiek, a nie jako mężczyzna. Teraz nie była już tego taka pewna. Kiedy go widziała, ręce same jej się do niego wyciągały, no a po tym pocałunku... Całował po prostu wspaniale! Jak gdyby tylko o niej marzył i tylko jej pragnął.

Potrząsnęła głową. Nie, on zapewne potrzebuje kobiety, a ona akurat znalazła się pod ręką. Uprze­dzał, żeby zbytnio się nie angażowała, a ona zamie­rzała wziąć sobie tę radę do serca. Owszem, jest przejęta udziałem w tajnej operacji, to jednak nie oznacza, iż od razu musi się w nim zakochać po same uszy.

Zastanawiała się też, dlaczego tak dziwnie zarea­gował, kiedy wspomniała o jego służbie w siłach specjalnych. Zapomniał, że wiedziała o tym od niego?

Kwadrans później dołączyła do towarzystwa, ubrana w dżinsy, luźną bluzę wkładaną przez głowę i wysokie buty. J.D. otaksował ją wzrokiem, po czym skinieniem głowy wyraził aprobatę dla jej stroju.

Odpowiedziała mu tym samym. Przebrany w mundur maskujący i uzbrojony wydał się jej odmieniony, obcy. Zawiesiła spojrzenie na broni, którą bawił się w roztargnieniu.

- To uzi - powiedział tonem wyjaśnienia, wi­dząc jej minę. - Magazynek mieści trzydzieści nabojów.

- A to? - spytała, wskazując inną broń, znacznie większą i nieco przypominającą strzelbę, obok któ­rej leżał nabój podobny do miniaturowej torpedy na patyku.

- Granatnik RPG - 7.

- To jest Gabby? - odezwał się nagle Murzyn, którego Gabby dotąd nie zauważyła, i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Tak, to jest Gabby. - J.D. parsknął śmiechem. - Kotku, poznaj Dragona, jednego z najlepszych speców od materiałów wybuchowych, jacy kiedy­kolwiek chodzili po tej ziemi. Więcej zniszczeń potrafi spowodować tylko bomba atomowa. A ten nietowarzyski typek w kącie to Apollo. Nasza złota rączka i genialny zaopatrzeniowiec. Dla niego nie ma rzeczy nie do zdobycia.

Gabby kiwnęła głową w kierunku przeciwległe­go rogu salonu, gdzie siedział drugi Murzyn, w prze­ciwieństwie do Dragona szczupły i wysoki.

- Cześć, Gabby - mruknął, nie zaszczycając jej spojrzeniem.

- Czy wszyscy wiedzą, jak mam na imię? - spy­tała zirytowana.

- Obawiam się, że tak - odparł usłużnie Sierżant i ryknął śmiechem. - Nie wiedziałaś, że Łucznikowi gęba się nie zamyka?

Spojrzała na J.D.

- Cóż, teraz już wiem - oznajmiła z mocą.

- Pozwól ze mną, Gabby. Pokażę ci, jak ob­sługiwać radio - odezwał się Laremos, podnosząc się z fotela.

- To akurat moje zadanie — odezwał się J.D. takim tonem, że Laremos natychmiast usiadł.

- Ależ oczywiście - powiedział pośpiesznie i za­chichotał, bynajmniej nie urażony.

Gabby podążyła za J.D. do pomieszczenia, w którym Laremos urządził prowizoryczną salę łączności, wyposażoną w kilka radiostacji oraz komputer.

- J.D... - zaczęła.

Starannie zamknął drzwi i spiorunował Gabby wzrokiem.

- Raz już skrzywdził kobietę. Bardzo dotkliwie. Umiesz czytać między wierszami, czy jesteś aż taka naiwna, że muszę użyć pewnego pięcioliterowego słowa?

- Przepraszam, J.D. - powiedziała cicho, kiedy nieco ochłonęła. - Weź poprawkę na to, że roz­mawiasz z głupią dziewczyną z małej mieściny w Teksasie. W moich stronach mężczyźni są zupeł­nie inni.

- Owszem, doskonale zdaję sobie z tego spra­wę. Nigdy nie miałaś do czynienia z ludźmi tego pokroju, z jakimi przyszło ci teraz prze­bywać.

Spojrzała na niego nieśmiało.

- To prawda, ale wydają się całkiem mili. Do­piero teraz zrozumiałam, jak bardzo musisz mi ufać, skoro mnie tu przywiozłeś.

- Nie ma nikogo, komu ufałbym bardziej niż tobie, nie wiedziałaś o tym? - odparł szorstko.

Spojrzał na nią dziwnie. Oczy mu pociemniały, a ona pomyślała, że dostrzega w nich coś dzikie­go, niemal szalonego, lecz trwało to zaledwie chwilę.

- Chodź, pokażę ci, co z tym radiem - powie­dział znacznie spokojniej, jednak nadal w jego głosie pobrzmiewało napięcie. Nagle wybuchnął: - Tylko pamiętaj, na litość boską, że kiedy będę w dżungli, nie wolno ci mówić ani robić niczego, co Laremos mógłby odebrać jako zachętę, rozumiesz? To mój przyjaciel, ale zabiłbym go bez wahania, gdyby cię tknął.

Oczy jej się rozszerzyły, gdy usłyszała tę groźbę. Patrzyła na zaciętą twarz J.D. i pomyślała, że po raz pierwszy widzi jego prawdziwą naturę. Wydaje się równie bezlitosny jak jego kamraci, a może po prostu jest taki od urodzenia.

- Mam silne poczucie własności - wyjaśnił szorstko. - Co moje, to moje, i do naszego powrotu do Chicago oficjalnie należysz do mnie. Czy wyrażam się dostatecznie jasno?

- Tak, Jacob - odparła zadziwiająco łagodnym tonem.

Wyraz jego twarzy zmienił się w ułamku se­kundy.

- Chciałbym słuchać, jak wypowiadasz moje imię, ale w łóżku, Gabby - powiedział cicho, zbliżając się do niej. - Chciałbym, żebyś je wy­krzyczała.

- Jacob! - wykrzyknęła cicho, czekając na nie­uchronny pocałunek.

Ulegle wpadła mu w ramiona, a kiedy przytulił ją do siebie, po raz pierwszy przekonała się o tym, co dzieje się z ciałem mężczyzny, gdy pragnie kobiety.

Odsunął się na chwilę, spojrzał w jej rozszerzone źrenice i skinął głową.

- Tak, reaguję jak każdy normalny mężczyzna - oznajmił szorstko. - Wstrząśnięta? Nigdy nie byłaś tak blisko kogoś, kto najchętniej zdarłby z ciebie ubranie?

- Nie, Jacob. Nigdy - odparła, choć mówienie przychodziło jej z trudem.

Wydawało się, że ta odpowiedź nieco go uspoko­iła, lecz jego oczy w dalszym ciągu przypominały niebo tuż przed burzą. Pozwolił, by odsunęła się na bezpieczną odległość.

- Przerażona? - spytał.

- Jesteś bardzo silny - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Wiem, że nie próbowałbyś mnie do niczego zmusić, ale...

- Mam niemałą wprawę w poskramianiu swoich zapędów, Gabby - odparł półgłosem, odgarniając włosy z jej twarzy. - Nie stracę głowy nawet przy tobie. Sama się przekonasz.

Szepcząc, zbliżył usta do jej ust, lecz nawet ich nie dotknął. Muskał wargami jej policzek i czekał, dopóki nieznacznie nie odwróciła głowy: chciała, żeby pocałował ją w usta. Pocałunek był cudowny, tak niespieszny i pełen namiętności, że wprost zapierał dech w piersi. Potem poczuła na sobie jego ramiona i znalazła się w siódmym niebie. Kiedy szczęknęły drzwi i usłyszeli głos Laremosa, omal nie jęknęła z rozczarowania.

- Przepraszam - powiedział wesoło - ale zniknęliście na tak długo, że pomyślałem, że macie jakiś problem.

- Ja owszem, choć nie tego rodzaju, o jakim zapewne myślałeś - odparł J.D. podejrzanie zmie­nionym głosem.

- Sam widzę. Może mimo wszystko pozwolisz, żebym krok po kroku omówił z Gabby procedurę i podał jej częstotliwości. Z pewnością różnią się od tych, do których jest przyzwyczajona - stwierdził, zasiadając przy sprzęcie.

Gabby przygładziła włosy i usiłowała nie zerkać co chwilę na J.D., nie rozmyślać o najbliższej nocy, którą ma spędzić w jego ramionach i znaleźć w sobie dość siły, by nie zacząć błagać o to, czego on pragnął równie gorąco.

Obsługa radia okazała się niezbyt skomplikowa­na, i Gabby opanowała ją w zaledwie kilka minut. Większą trudność sprawiło jej nauczenie się poda­nych przez Laremosa kodów wywoławczych. Spi­sała je na kartce i kiedy mężczyźni rozmawiali w przestronnym salonie, chodziła z nią po całym domu, próbując je zapamiętać. Nadal recytowała je w myślach, gdy we troje z Laremosem zasiedli do kolacji. Reszta najemników nałożyła sobie po porcji i zniknęła w głębi domu.

- W dalszym ciągu nie są szczególnie towarzys­cy - mruknął J.D., podnosząc wzrok znad talerza.

- Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci - zażartował Laremos i zerknął na Gabby. - Podejrzewam także, że nie chcieliby rozwiewać złudzeń pewnej młodej damy, która wodzi za nimi takim rozmarzonym wzrokiem.

- Mam nadzieję, że nie czują się skrępowani moją obecnością - powiedziała Gabby ze skruszoną miną.

- Nie, nie - uspokoił ją J.D. - Jeśli już, to powiedziałbym raczej, że twój podziw im schlebia i nie chcą go stracić. Nie są przyzwyczajeni do tego, że ktoś okazuje im tyle uwagi.

- Jak doszło do tego, że zostali najemnikami? - spytała cicho. - Oczywiście, jeśli to nie tajemnica. Nie chcę być wścibska.

- Cóż, Sierżant był w jednostkach specjalnych, podobnie jak ja - zaczął J.D. powoli, potem milczał chwilę, jak gdyby szukał właściwych słów. - Kiedy odszedł ze służby, nie mógł znaleźć pracy, która przypadłaby mu do gustu. Na pewien czas zaczepił się w policji, ale zarobki były na tyle marne, że nie starczały na zapłacenie rachunków. Znał jednego werbownika, zaczął się dopytywać. Znał się na typowych rodzajach broni z przemytu, w dziedzinie broni ręcznej okazał się wręcz ekspertem. No i praca się znalazła.

- A Apollo?

- Apollo służył w żandarmerii wojskowej. Oskarżono go o przestępstwo, którego nie popełnił. Sprawa miała zdecydowanie rasistowski podtekst.

- J.D. wzruszył ramionami. - Nie miał co marzyć o sprawiedliwości, więc uciekł za granicę. Zwer­bowali go w Ameryce Środkowej i od tej pory działa w tych stronach.

- Nie może oczyścić się z zarzutów? - zapytała.

- Podejrzewam, że jeszcze przyjdzie taki dzień, kiedy będę go reprezentował w amerykańskim sądzie - odparł z lekkim uśmiechem. - Właściwie to jestem tego pewny. I tego, że wygram, rzecz jasna.

- Nie mam co do tego cienia wątpliwości - zape­wniła z figlarną miną.

- Señorita Gabby? - odezwał się Laremos. - Długo pracujesz z tym narwańcem?

- Ponad dwa lata - wyjaśniła, zerkając na J.D.

- Dużo się od niego nauczyłam. Na przykład tego, że kiedy krzyczy się dostatecznie głośno, można uzyskać niemal wszystko, czego się chce.

- Krzyczy na ciebie?

- Gdzieżbym śmiał - obruszył się J.D., ale uśmiechał się pod nosem. - Raz próbowałem pod­nieść na nią glos. Skończyło się tak, że rzuciła we mnie przyciskiem do papieru. Celowała w głowę.

- Ależ skąd! - zaprotestowała. - Mierzyłam w drzwi!

- Które pechowo otworzyłem w najgorszym możliwym momencie. Dzięki Bogu, że refleks mam nie najgorszy.

- Obawiam się, że jutro też może ci się przydać - powiedział Laremos z westchnieniem. - Terrory­ści nie poddadzą się potulnie jak baranki.

- To prawda - przyznał J.D., dopijając kawę.

- Ale my mamy tę przewagę, że działamy z za­skoczenia.

- Też prawda.

- A teraz na wszelki wypadek jeszcze raz przej­rzymy mapy. Chcę znać teren jak własną kieszeń, zanim rano wyruszymy.

Gabby nie chciała im przeszkadzać. Wróciła do swojego pokoju, wykąpała się szybko i ubrana w długą, skromną nocną koszulę wyciągnęła się na brzeżku wielkiego łóżka. Wprawdzie koszula była uszyta z cieniutkiego materiału, lecz Gabby podej­rzewała, że J.D. będzie zbytnio zaabsorbowany czekającą go jutro akcją, aby zwracać uwagę na takie błahostki.

Wcześniej zabrała z salonu gwatemalską gazetę i pomyślała, że spróbuje trochę poczytać, ale nie mogła się skoncentrować na hiszpańskim tekście. Nie mogła doczekać się chwili, kiedy J.D. przyj­dzie i położy się obok niej. Na samą myśl o tym czuła na całym ciele przyjemne mrowienie. Mó­wił z serca? Czy tylko chciał sobie pożartować? A jeśli rzeczywiście nie wypuści jej z objęć do samego rana, to czy ona zdoła zachowywać się na tyle powściągliwie, by nie pomyślał, że świado­mie go kusi?

Rzuciła gazetę w kąt pokoju, usiadła na łóżku i objęła ramionami kolana, z niepokojem wpat­rując się w drzwi. Rozpuszczone włosy miękko opadały jej na ramiona, ze zniecierpliwieniem od­garnęła z twarzy niesforne kosmyki. Bez sensu byłoby się zarzekać, że go nie pragnie. Jednak jeśli się złamie, jeśli sama go skusi, co jej pozostanie? Wspomnienie jednej upojnej nocy, po której bę­dzie zmuszona szukać nowej posady.

J.D. nie chce stałego związku, więc ona nie może stracić dla niego głowy. Martwi się o siostrę, z pew­nością denerwuje się przed jutrzejszą wyprawą do dżungli i lepiej go nie prowokować, bo gotów zrobić coś szalonego.

Mimo to przez chwilę wyobrażała sobie, jak podniecająco byłoby tulić się do jego gorącego ciała, czuć dotyk jego owłosionej piersi i pozwolić, by jej dotykał, tak jak z pewnością dotykał rozlicz­nych kobiet przed nią. Westchnęła cichutko. Na pewno byłby bardzo delikatny i cierpliwy. Ten pierwszy raz mógłby się okazać wspanialszy niż wszystko, co dotąd sobie wyobrażała, lecz w pew­nym sensie zbrukałby to, co zaczynała czuć do swego szefa. Obawiała się również, że po wszyst­kim J.D. zmieniłby o niej zdanie. Pociąga go, bo jest dziewicą, tak więc oddając mu się, straciłaby swój największy, jeśli nie jedyny atut. Przestałby ją szanować, o ile wręcz nie zacząłby nią gardzić z chwilą, w której dołączyłaby do galerii jego kochanek.

Westchnęła ciężko, wyłączyła nocną lampkę i wsunęła się pod nakrycie. Przynajmniej w marze­niach było pięknie, pomyślała, zamykając oczy.

Nie spodziewała się, że zdoła szybko zasnąć, jednak kiedy znowu otworzyła oczy, za oknem wstawał świt, a sypialnia tonęła w brzasku.

Przeciągnęła się sennie. Chwilę trwało, zanim przypomniała sobie, gdzie właściwie jest. Nagle oprzytomniała, gwałtownie usiadła na łóżku i po­wiodła dookoła rozszerzonymi oczami, szukając spojrzeniem J.D. Nie musiała długo się rozglądać: stał przy oknie, zwrócony do niej profilem, i wpat­rywał się w dżunglę - nagi jak w dniu, w którym przyszedł na świat.

Nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Nie był pierwszym mężczyzną, jakiego widziała bez ubrania. W czasach, gdy filmy coraz śmielej od­słaniają ludzkie ciało, nie sposób uniknąć widoku nagości, jednak pierwszy raz miała okazję obejrzeć nagiego mężczyznę na żywo, z bliska. Pomyślała, że chyba każda, nawet bardziej od niej doświad­czona kobieta uznałaby ten widok za przyjemny.

Był świetnie umięśniony, miał muskularne nogi, wąskie biodra i płaski brzuch. Szeroka klatka pier­siowa była opalona, porośnięta gęstymi włosami. Gabby wpatrywała się w niego bezwstydnie, dopóki nie podniosła wzroku i nie stwierdziła, że on także ją obserwuje.

Chciała się jakoś wytłumaczyć, lecz usta jej drżały i nie zdołała wykrztusić ani słowa.

- Śmiało - powiedział cicho. - Na twoim miejs­cu z pewnością bym się nie krępował, napatrzyłbym się do syta. Nie ma się czego wstydzić.

Widząc jej minę, dodał z rozbawieniem:

- Nigdy nie śpię w piżamie. Nie przypuszcza­łem, że się obudzisz. Było mi gorąco, noc jest taka upalna.

- T - tak - wyjąkała.

Patrzyła, jak J.D. podchodzi do łóżka, ale nie była w stanie się poruszyć. Czuła się jak sparaliżowana, nie zdołała nawet udać, że mu się nie przygląda, choć najwyraźniej wcale go to nie krępowało. Chwycił ją za ramiona i wyciągnął z łóżka.

- Dotknij mnie - powiedział tonem wyzwania, tuląc ją do siebie.

Złapał ją za ręce i prowadził je po swoich biodrach ku plecom, potem po rozpalonej piersi ku miejscu na wysokości serca, gdzie rosły ciemne włosy.

Gabby machinalnym gestem zatopiła w nich palce, czując, że nie może złapać tchu.

- O tak, prawda, jakie to przyjemne? - spytał aksamitnym głosem, nie odrywając płonących oczu od jej twarzy. - Choć nawet w połowie nie tak przyjemne jak dla mnie. Tak długo o tym marzyłem, przez tyle niekończących się nocy, o tym, aby poczuć, jak mnie dotykasz. Jaki jestem w twoich oczach, moja niewinna Gabby? Przerażam cię... czy pociągam? Mów.

Czuła się odurzona bliskością jego ciała, jego zapachem. Głaskała jego tors, obwodziła palcami kontury żeber. Potem westchnęła i oparła mu głowę na ramieniu.

- Pociągasz mnie - wyszeptała. - Czy naprawdę musiałeś o to pytać? Och, Jacob! - Dotknęła go mocniej, bardziej ponaglająco. - Jacob, chciałabym robić takie bezwstydne rzeczy.

- Jakie? - spytał jeszcze ciszej. - Powiedz mi, Gabby.

Nakrył rękami jej drobne dłonie.

- Nie skrzywdzę cię. Rób, na co masz ochotę. To niesprawiedliwe, żeby miał nad nią taką władzę, pomyślała, lecz była zbyt podniecona, aby słuchać podszeptów rozsądku. Głaskała, go po piersi i po plecach, po czym, kierując się instynktem, którego istnienia dotąd nawet nie przeczuwała, pochyliła się, rozchyliła usta i przycisnęła je do jego ciepłej skóry.

Drgnęła, słysząc jego zdławiony jęk.

- Jakie to przyjemne - powiedział ochryple.

- Zrób to jeszcze raz.

Przysunęła się bliżej i pozwoliła, aby delikatnie przytrzymał jej głowę i prowadził ją wszędzie tam, gdzie chciał być całowany. Uczyła się jego ciała w ciszy, którą przerywał jedynie jego przy­spieszony oddech. Nauczyła się niemało: że uwiel­bia, gdy ona ociera się policzkiem o jego sutki, lubi, gdy drażni je koniuszkiem języka, i pręży się jak struna, gdy lekko przygryzała jego słoną od potu skórę.

- To nie fair, Jacob - wyszeptała drżącym gło­sem. - Nie mogę ci tego robić, widzę, co się z tobą dzieje.

Uciszył ją, dotykając dłonią jej ust.

- Ale ja tego chcę - zapewnił ją ochrypłym szeptem.

- Ale wyglądasz, jakbym sprawiała ci ból...

- powiedziała z żalem.

- Niech boli - szeptał, pochylając się nad nią.

- To są cudowne męczarnie. Chciałbym, żebyś ty też je poznała. Pozwól mi, żebym ci pokazał, jak to jest, Gabby. Nie uwiodę cię, obiecuję, tylko pozwól mi się dotknąć.

Przez cienki materiał koszuli poczuła ciepło je­go palców. Wrażenie to było wstrząsające i zara­zem bardzo przyjemne. Ze zdławionym okrzykiem chwyciła go za rękę, próbując ją od siebie odsunąć.

- Siła przyzwyczajenia? - spytał z uśmiechem. Zacisnęła palce na jego nadgarstku.

- Ja... Ja nigdy nie pozwoliłam, żeby ktoś... - zaczęła, ale wpadł jej w słowo.

- Mnie pozwolisz.

Delikatnie otarł się policzkiem o jej policzek i zastygł z ustami tuż przy jej ustach, owiewając ją ciepłym oddechem. Potem złożył na nich lekki, pełen czułości pocałunek.

Przez cały ten czas ciepłe palce nieprzerwanie dotykały jej piersi, aż sutki jej stwardniały. Nie uszło to uwadze J.D., któremu aż zabłysły oczy. Naciągnął na jej plecach materiał nocnej koszuli w taki sposób, aby opięła się na piersiach.

- Zobacz - powiedział, wskazując je nieznacz­nym ruchem głowy. - Wiesz, co to znaczy? Co mówi twoje ciało?

Gabby z trudem łapała oddech.

- To znaczy... że cię pragnę - szepnęła.

- Tak.

Rozchylił wargi i koniuszkiem języka obrysował kontur jej ust. Delikatnie przygryzł jej wargę i uśmiechnął się, gdy obdarzyła go identyczną pieszczotą.

- Jacob - szeptała, nieśmiało obejmując go za szyję. - Jacob...

Mocniej przycisnęła się do niego biodrami i na­gle znieruchomiała.

- Język ciała - powiedział, ponownie zmuszając ją do rozchylenia ust. - A teraz słuchaj: zdejmę z ciebie tę koszulę i na chwilę cię obejmę, a potem uciekam stąd czym prędzej, zanim przez ciebie zwariuję. Nie wiem, co mnie czeka jutro w dżungli, więc chciałbym ze sobą zabrać choć jedno piękne wspomnienie. Rozumiesz mnie?

Rozumiała. Równie dobrze jak to, że jest w nim zakochana. Inaczej nigdy by mu na to nie pozwo­liła.

Czuła, jak J.D. rozpina jej koszulę, ale nie opuś­ciła wzroku. Chciała widzieć jego twarz, na zawsze zapamiętać wyraz, który malował się na niej w tej chwili. Na wypadek, gdyby cokolwiek miało mu się stać.

Zsunął jej koszulę z ramion. Gdy materiał mięk­ko sfrunął na podłogę, poczuła, na nagiej skórze chłodny powiew. J.D. przez moment wpatrywał się w nią roziskrzonym wzrokiem, a potem przyciągnął ją do siebie. Jej ciało zareagowało natychmiast.

- Do końca moich dni nie zapomnę, jakie to uczucie trzymać cię w ramionach - powiedział cicho. - A teraz pocałuj mnie ostatni raz.

Niczego nie pragnęła bardziej, toteż nie zawahała się ani chwili. Namiętnie, bez cienia wstydu pocało­wała go w usta, a potem objęła go najmocniej, jak tylko umiała. Przez dłuższą chwilę stali przytuleni. Nagle J.D. rozdzierająco westchnął, jak gdyby mia­ło mu zaraz pęknąć serce. Tulił ją coraz mocniej, całował coraz brutalniej, coraz śmielej wnikał języ­kiem w jej ciepłe usta, nie zdając sobie sprawy, że zaczyna sprawiać jej ból. Gdy w końcu puścił ją i odsunął na odległość ręki, była odurzona, obolała i zachwycona.

Schylił się po leżącą na podłodze nocną koszulę, po czym bez słowa włożył ją na Gabby.

- Warto za to umrzeć - szepnął, patrząc na jej błyszczące oczy, opuchnięte usta i wypieki na policzkach. - Boże, jakaś ty słodka.

- Jacob, nie idź do tej dżungli - poprosiła.

- Muszę.

Zgarnął swoje ubranie z krzesła przy łóżku, gdzie rzucił je niedbale, gdy wczoraj kładł się spać.

- Jesteś prawnikiem - powiedziała, ocierając łzy, i zrezygnowana usiadła na skraju łóżka. Potem znowu podniosła na niego przerażone oczy. - Nie żołnierzem.

- Ale nim byłem, skarbie - odparł, wciągając spodnie.

Włożył koszulę od munduru, a potem, zapinając guziki, posłał Gabby mroczne, zagadkowe spojrze­nie.

- Jeszcze się nie domyśliłaś?

- A czego się miałam domyślić? Wepchnął koszulę w spodnie.

- W jednostkach specjalnych przesłużyłem tyl­ko trzy lata. Zaciągnąłem się, mając osiemnaście lat.

Policzyła szybko.

- Czyli wystąpiłeś, kiedy miałeś dwadzieścia jeden.

- Owszem. Ale na studnia poszedłem dopiero jako dwudziestopięciolatek.

Wpatrzyła się w niego, nic z tego nie rozumiejąc.

- Chcesz powiedzieć, że przez te cztery lata zajmowałeś się czymś innym?

- Tak. - Spokojnie odwzajemnił jej spojrzenie. - Byłem najemnikiem. Przez większość tego czasu dowodziłem oddziałem, do którego należał Sierżant i cala reszta, podczas najbardziej bezwzględnych małych rewolt, jakie oglądał cywilizowany świat.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Wpatrywała się w niego, jak gdyby zobaczyła go po raz pierwszy. J.D. najemnikiem? Walczył na wojnie, każdego dnia narażał życie?

- Zszokowałem cię, skarbie? - spytał, mierząc ją uważnym spojrzeniem, i wyprostował się dum­nie.

Gabby zrobiła wielkie oczy.

- Nie miałam pojęcia. Mówiłeś, że służyliście razem, ale byłam święcie przekonana, że chodziło o jednostki specjalne.

- I nie zamierzałem cię wyprowadzać z błędu, ale może to i dobrze, że już wiesz.

Przyglądała się mu, szukając blizn, czegoś, co świadczyłoby o jego przeszłości. Wprawdzie już wcześniej zwróciła uwagę na blade kreski na jego piersi i brzuchu, częściowo zasłonięte włosami, lecz dopiero teraz dotarło do niej, czym w istocie były.

- Masz blizny - zaczęła z wahaniem.

- Mam piekielnie dużo blizn - odparł. - Jesteś ciekawa, skąd się wzięły, Gabby?

- Bardzo.

Schował ręce do kieszeni i podszedł do okna, jak gdyby wyznania przychodziły mu łatwiej, gdy nie widział jej twarzy.

- Zaciągnąłem się do jednostek specjalnych, bo dzięki żołdowi byłem w stanie zapłacić za szkołę z pensjonatem dla Martiny. Widzisz, po śmierci mamy zostaliśmy całkiem sami. - Wzru­szył ramionami. - Po przejściu do cywila szuka­łem pracy, która byłaby na tyle dobrze płatna, żeby Martina mogła skończyć szkołę, ale niczego nie znalazłem. Znałem się właściwie tylko na wojaczce.

Wyjął z kieszeni papierosa i zapalił go.

- A już się cieszyłem, że raz na zawsze rzuciłem palenie - powiedział roztargnionym tonem, zacią­gając się, a potem odprowadził spojrzeniem smugę dymu. - Tak czy inaczej, Sierżant akurat werbował ludzi, a wiedział, że mam kłopoty. Zaproponował mi pracę. Przyjąłem ją i przez następne cztery lata tułałem się po świecie z kuszą i uzi. Wszystkie zarobione pieniądze umieszczałem na kontach za granicą. Ale zrobiłem się zbyt pewny siebie, zbyt beztroski, i pewnego pięknego dnia dałem się po­dziurawić jak sito.

Czekała na dalszy ciąg, wstrzymując oddech.

- Przeleżałem w szpitalu wiele tygodni. Miałem zapadnięte płuco i lekarze nie sądzili, że przeżyję, ale ja przeżyłem. I zrozumiałem, że to jest jak równia pochyła: może być tylko gorzej. Więc powiedziałem Sierżantowi, że odchodzę. - Roześmiał się posępnie. - Ale najpierw pojechałem na jeszcze jedną, ostatnią misję, żeby udowodnić samemu sobie, że nie jestem tchórzem. Wróciłem nawet nie draśnięty. Potem poleciałem do Stanów. Pomyś­lałem, że chłopaki mogą kiedyś potrzebować pra­wnika, a ja potrzebowałem zawodu, więc złapałem pierwszą lepszą robotę, żeby opłacić studia wieczo­rowe.

- Ale ciebie chyba nie poszukuje policja? - spy­tała.

- Nie. Może w jednym czy dwóch państewkach, o ile ktoś by mnie rozpoznał. Jeśli pytasz o Stany, to nie. - Przyglądał się jej spod przymrużonych po­wiek. - Dlatego tak pilnie strzegę swojej przeszło­ści, Gabby. Z tego samego powodu nie przepadam za dziennikarzami. Nie wstydzę się swojego daw­nego życia, ale nie lubię, żeby za często mi o nim przypominano.

- Brakuje ci go? Westchnął.

- Tak. Jakaś cząstka mnie wciąż za nim tęskni. Życie staje się bezcenne, kiedy człowiek raz otrze się o śmierć, Gabby. Zaczynasz czuć, że żyjesz, nie umiem tego lepiej wytłumaczyć. Wszystko inne wydaje się po czymś takim cholernie nudne.

- Czy właśnie dlatego postanowiłeś pojechać za Martina? - Gabby usiłowała złożyć w całość poszczególne fragmenty tej układanki. - Ponie­waż wiedziałeś, że tobie i twoim ludziom może udać się coś, co nigdy nie powiodłoby się więk­szej grupie?

- Jesteśmy jej jedyną szansą, skarbie - odrzekł cicho. - We Włoszech może nie mieszałbym się do tego, ale tutaj? Rząd ma pełne ręce roboty, gos­podarka się wali, różne frakcje walczą o władzę. Poza tym, do diabła, Martina jest moją siostrą! Wszystkim, co zostało mi na tym świecie.

Nawet sobie nie wyobrażał, jak bardzo zraniły ją te słowa. Może jej pragnie, ale nic więcej, ona wcale się dla niego nie liczy. Dał jej to aż nazbyt jasno do zrozumienia. Wlepiła wzrok w rąbek swojej nocnej koszuli.

- O tak, rozumiem cię doskonale - odparła zdławionym głosem.

- Wczoraj wieczorem pogawędziłem sobie z Laremosem tak od serca. Uprzedziłem, że go zabiję, jeśli cię tknie. Będziesz tu bezpieczna.

Spojrzała na niego z wyrzutem.

- Nie boję się o siebie, tylko o ciebie i twoich ludzi.

- Tworzymy zgrany zespół - stwierdził spokoj­nie. - Nam też nie najgorzej się razem pracowało przez te dwa lata. Mam zacząć szukać kogoś na twoje miejsce, Gabby? Straciłaś resztkę złu­dzeń?

Przerażona jego zimnym, sarkastycznym tonem patrzyła, jak powoli unosi do ust papierosa i zaciąga się dymem. Potem zaśmiał się cierpko.

- Zwalniasz mnie? - spytała gniewnie.

Nie pojmowała, czym sobie zasłużyła na ten nie­oczekiwany atak z jego strony, i była na niego wściekła.

- Nie. Jeśli odejdziesz, to tylko z własnej woli.

- Zastanowię się nad tym - zapewniła.

- Lepiej się ubierz - mruknął, rozgniatając nie­dopałek o dno popielniczki. - Chcę cię jeszcze raz odpytać, zanim ruszymy.

- Ależ oczywiście - odparła oficjalnym tonem.

Wstała i rozejrzała się, poszukując swoich rze­czy. Zanim zdążyła ponownie odwrócić się w jego stronę, szczęknęły drzwi i zrozumiała, że jest w po­koju sama. Ubrała się, usiadła na łóżku i wybuchnęła płaczem. Nie rozumiała, dlaczego coś, co przypominało piękny sen, mogło w tak krótkim czasie zmienić się w koszmar, i to bez żadnego powodu.

Przecież to nie ma najmniejszego znaczenia, że kiedyś był najemnikiem, pomyślała z rozpaczą. Przecież ona kocha go bez względu na wszystko.

Kocha go, pomyślała, i natychmiast stanął jej przed oczami, taki poważny i silny. Skoczyłaby za nim w ogień, na kolanach przeszłaby przez dżunglę i cieszyłaby się, że może być przy nim. Nie usłyszał­by słowa skargi.

Nie miała wątpliwości co do tego, że on także jej pragnie, ale mimo to nie chce, aby połączyło ich coś poważniejszego. Nie pozostawił jej w związku z tym żadnych złudzeń. Nie kocha i nigdy nie pokocha nikogo oprócz Martiny, otwarcie się do tego przy­znał. Gabby budzi w nim wyłącznie fizyczną fas­cynację, coś, nad czym nie panuje. A pragnie jej, bo jest nietknięta, dziewicza. I dzisiaj rano, gdyby tego chciał, oddałaby mu się bez namysłu, zresztą on zapewne doskonale o tym wiedział. Nie skorzystał z okazji, nie chcąc, by się w nim zadurzyła, i tylko dlatego opowiedział jej o swojej przeszłości.

I to była kropka nad i - myśl, że otworzył się przed nią, aby świadomie zrazić ją do siebie. Gabby ukryła twarz w dłoniach, usiłując powstrzymać łzy. Jak ma dalej u niego pracować, codziennie widywać go w biurze, skoro on z pewnością domyśla się już, co ona do niego czuje?

Jednak nie to było najgorsze. Jutro J.D. wyru­szy w dżunglę, odbić siostrę z rąk porywaczy, i może już nigdy nie wróci. Na samą myśl o tym zamierało w niej serce. Nie jest w stanie go zatrzymać, może jedynie czekać i modlić się za niego.

Żaden płacz ani żadne błagania nie odwiodą go od tego pomysłu, dopóki życie Martiny wisi na włosku. Nie zrezygnuje, dopóki będzie istniał bodaj cień szansy. A jeśli zginie... Boże, jeśli on zginie, w jej życiu nie pozostanie nic, co miałoby jakąkol­wiek wartość. Próbowała wyobrazić sobie, jak jej świat wyglądałby bez niego, i w jej udręczonych zielonych oczach znowu zakręciły się łzy. Chciała z nim iść, ryzykować życie u jego boku i, jeśli tak zechce los, razem z nim zginąć. Jednak myślała o tym bez większej nadziei, doskonale rozumiejąc, że J.D. przenigdy nie zgodzi się na to, by mu towarzyszyła. Może jej nie kocha, lecz zachowuje się wobec niej niezwykle opiekuńczo. Nie pozwoli, aby się narażała, a ona nie miała siły się z nim kłócić.

Westchnęła z rezygnacją, wstała, uczesała się i zeszła do salonu, w którym zebrali się najemnicy. Wielkim wysiłkiem woli zdobyła się na powitalny uśmiech. Na J.D. nawet nie spojrzała, po prostu zabrakło jej odwagi. Serce by jej chyba pękło, gdyby dostrzegła w jego oczach wyraz obojętności.

Pośród znajomych twarzy zauważyła jedną, któ­rej nie rozpoznawała. Należała ona do ciemno­włosego, drobnego mężczyzny o bladoniebieskich oczach.

- To Semson - odezwał się J.D., wskazując nowo przybyłego. - Wrócił ze zwiadu trwającego dzień z okładem.

- Gabby? - Na jej widok niebieskooki brunet uśmiechnął się szeroko. - Jak ty wytrzymujesz z tym potworem?

- Och, zdarzają się i miłe chwile - odrzekła z bladym uśmiechem, ale mówiąc to, nadał unikała wzroku J.D.

Tymczasem on sięgnął po broń automatyczną, przypominającą nieco pistolet maszynowy, i prze­wiesił ją sobie przez ramię, ale w rękach trzymał kuszę. Gabby zachodziła w głowę, po co może mu być potrzebna. Nagle z porażającą jasnością dotarła do niej prawda. Spojrzała na swego szefa.

- Strażnicy - wyjaśnił, jak gdyby czytał w jej myślach, potwierdzając jej przypuszczenia. - O ile takowych mają.

Momentalnie zaschło jej w ustach. Pierwszy raz znalazła się w takiej sytuacji i nie mogła sobie darować, że dała się w to wciągnąć. Oglądanie podobnej operacji w telewizji, ze świadomością, że to wszystko fikcja, to jedna sprawa. Ale przyglądać się przygotowaniom do takiej akcji, wiedząc, że każdy z tych ludzi, a zwłaszcza J.D., może już nigdy nie wrócić z tej wyprawy, to zupełnie co innego.

- Ej, Gabby, nie rób takiej smutnej miny - ode­zwał się Apollo. - Nie pozwolę, żeby temu wiel­kiemu niezgrabiaszowi coś się stało.

Zaśmiała się, choć w gruncie rzeczy wcale nie było jej do śmiechu.

- Dzięki, Apollo - powiedziała. - Chyba trochę się do niego przyzwyczaiłam.

- I nawzajem. Laremos, opiekuj się nią - usły­szała głos J.D.

Laremos skinął głową.

- Zaopiekuję się tą młodą damą, możesz być spokojny - zapewnił. - To co, jeszcze raz powtórzy­my z nią współrzędne oraz kody?

Tak też zrobili. Ze zdenerwowania od razu spoci­ły jej się dłonie, lecz wszystkie kody wywoławcze wyrecytowała płynnie. Wiedziała, jak ważne jest to, aby niczego nie przekręcić, i wcale nie było jej z tego powodu lżej na sercu.

- Spokojnie - powiedział cicho J.D. - Świetnie dasz sobie radę.

Tym razem zasłużył sobie na uśmiech.

- Oczywiście - odparła szybko, choć wcale nie była o tym przekonana. - No cóż, panowie, uważaj­cie tam na siebie, dobrze?

- To dla nas nie pierwszyzna - oznajmił Sierżant i puścił do Gabby oko. - Dobra, panowie, z życiem.

Nim minęła chwila, opuścili pokój. Gabby stała w progu, bez zmrużenia powiek wpatrując się w szerokie plecy J.D., dopóki nie zniknął jej z oczu. Nawet się nie obejrzał, nie zawołał do niej. Serce jej pękało.

- Ile czasu potrzebują, żeby dotrzeć na miejsce, Diego? - spytała stojącego obok Laremosa.

- Co najmniej godzinę, może dwie - wyjaśnił. - Teren jest trudny, a muszą podkraść się niepo­strzeżenie.

Spojrzała na niego i zauważyła, że oczy ma niespokojne.

- Martwisz się? - spytała.

- Skądże - zaprotestował, lecz było to kłamstwo i Gabby doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

- Pójdę po filiżankę kawy, jeśli pozwolisz, i usiądę przy odbiorniku.

Laremos zmierzył ją uważnym spojrzeniem.

- Łucznik. Bardzo ci na nim zależy.

- Tak - odrzekła.

- Nie wiem, czy to cię pocieszy, ale mogę szczerze powiedzieć, że nie znam nikogo, kto lepiej niż on radziłby sobie pod ostrzałem - przemówił łagodnym tonem. - Nie z takich misji wracał cały, choć wszyscy postawili już na nim krzyżyk. A ter­roryści mają za sobą długą drogę, señorita, i są zdziesiątkowani. Na dodatek nie spodziewają się ataku. Zmyliliśmy ich zwiadowców.

- A jeśli coś pójdzie nie tak? - spytała zdławio­nym głosem.

- Wtedy to już wszystko w rękach Boga, praw­da? - odparł i westchnął ciężko.

Roztrząsała te słowa przez następne trzy godzi­ny, krążąc w tę i z powrotem po pokoju, odchodząc od zmysłów ze zmartwienia. Było jej potwornie gorąco.

- Nie powinniśmy już czegoś słyszeć? - spytała w końcu, czując, jak w jej sercu rośnie strach.

Laremos spojrzał na nią spod ściągniętych brwi.

- Mówiłem ci, to trudny teren.

- No tak, ale... Słyszysz?!

Radiostacja nagle ożyła. Gabby doskoczyła do odbiornika, chwyciła mikrofon, pośpiesznie wyre­cytowała hasło i czekała.

- Pantera do Czerwonego Korsarza - mówił szybko J.D. Głos miał dziwnie zdławiony. - Bravo. Tango minus dziesięć. Odbiór.

Gabby przytrzymała przycisk nadawania przy mikrofonie i powiedziała wyraźnie:

- Tu Czerwony Korsarz. Alfa. Omega. Odbiór. Zaszyfrowana wiadomość od J.D. oznaczała, że grupa najemników dotarła na miejsce przez nikogo niezauważona i za dziesięć minut przystąpi do ataku. Gabby nadała szyfrem odpowiedź: wiado­mość została odebrana, na razie nie ma nowych informacji.

Kiedy skończyła, podniosła wzrok na Laremosa. Zrozumiała, jak bliskie stało się niebezpieczeństwo, i miała wrażenie, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi.

- Dziesięć minut - oznajmiła grobowym tonem.

- Najgorsze jest to oczekiwanie, nie uważasz?

- przytaknął cicho. - Poproszę Carisę, żeby zapa­rzyła nam świeżej kawy, najlepiej niech od razu przyniesie cały dzbanek.

Kiedy wyszedł, Gabby modliła się, obgryzała paznokcie i wpatrywała się w radiostację, jak gdyby siłą woli mogła sprawić, że J.D. znowu się odezwie.

Kolejne minuty upływały w ślimaczym tempie, ale radiostacja nadal uparcie milczała. Gdy Gabby pomyślała, że zaraz chyba zwariuje, ciszę przerwały trzaski. Nareszcie!

- Pantera do Czerwonego Korsarza. - Głos J.D. wydał się jej przytłumiony, słyszała odgłosy strzela­niny, nagle rozległ się potworny huk eksplozji.

- Charlie Tango! Zrobiło się gorąco! Odbiór!

Drżącymi palcami przytrzymała przycisk nada­wania i wyrecytowała odpowiedź:

- Czerwony Korsarz do Pantery. Bravo, omega. Odbiór!

Gdy J.D. zasygnalizował koniec odbioru, zwol­niła przycisk nadajnika. W tej samej chwili do pokoju wpadł Laremos. Oczy mu błyszczały.

- Niech się natychmiast przeniosą na inną pozy­cję! Jeden z moich ludzi przybiegł do mnie z infor­macją, że prosto na pozycję Łucznika wali duży oddział rebeliantów!

Gabby znowu chwyciła nadajnik.

- Czerwony Korsarz do Pantery. Czerwony Kor­sarz do Pantery. Zgłoś się, Pantera!

Nie doczekała się odzewu. Roztrzęsiona spróbo­wała jeszcze dwa razy, ale nie było odpowiedzi. Wlepiła w Laremosa przerażone oczy.

- Muszą być pod ostrzałem - odparł głucho - inaczej na pewno odpowiedzieliby na wezwanie. Możemy się tylko modlić, żeby w porę wypatrzyli rebeliantów i nie dali się zaskoczyć.

Popatrzyła na mikrofon z taką nienawiścią, jak gdyby on był wszystkiemu winny, włączyła go zimnymi palcami i powtórzyła wiadomość. I znowu odpowiedziała jej tylko cisza.

Pomyślała, że zaraz oszaleje. J.D., odpowiedz, błagała bezgłośnie. Nie mogę cię teraz stracić, nie mogę!

Zupełnie jak gdyby ją usłyszał, z radia napłynął gorączkowy głos J.D.:

- Pantera do Czerwonego Korsarza! - mówił szybko. - Natknęliśmy się na rebeliantów, liczny oddział, odcięli nam drogę. Przemieszczamy się dżunglą dwa kilometry od pozycji Delta. Gabby, uciekajcie stamtąd jak najszybciej, kierują się w wa­szą stronę!

Zapadła martwa cisza: transmisja została prze­rwana. Gabby przez chwilę patrzyła na radiostację, czując się bezradna, po czym zawiesiła wzrok na twarzy Laremosa.

- Madre de Dios! - jęknął. - Jak mogłem o tym nie po... Carisa!

Latynoska pojawiła się niemal natychmiast. La­rem os wyrzucił z siebie potok słów po hiszpańsku, potem nie wiadomo skąd wytrzasnął karabin AK - 47 i wepchnął w odrętwiałe ręce Gabby. Uśmiechnęła się blado, myśląc o tym, że dzięki J.D. wie przynaj­mniej, jak się ta broń nazywa.

- Trzymaj, będziesz go niosła. Później ci poka­żę, jak go obsługiwać, jeśli nie będzie innego wyjścia - powiedział pośpiesznie. - Chodź, nie mamy chwili do stracenia. Aquilas! - krzyknął znowu.

Do salonu wbiegł niski Latynos - ten sam, który eskortował ich w drodze z lotniska. Larem os szybko wydał mu jakieś polecenie - kolejny potok słów wypowiedzianych tak szybko, iż zdawały się zle­wać w jedno - potem podniósł na Gabby poważne spojrzenie.

- Moi ludzie będą nas osłaniać - oznajmił zwięźle. - Musimy się pośpieszyć. Rebelianci nie będą pytać, kto jest terrorystą, a kto porządnym człowiekiem, wystrzelają nas wszystkich jak ka­czki. Aquilas mówi, że rządowe oddziały są już niedaleko, ale nie możemy ich w to wciągać. - Za­wiesił glos, szukając jej spojrzenia. Oczy miał czujne. - Rozumiesz?

- Żeby nie dowiedzieli się o naszej małej wy­prawie ratunkowej - powiedziała Gabby z nikłym uśmiechem. - To nic. Proszę mnie tylko zaprowa­dzić do J.D.

Przez chwilę przyglądał się jej badawczo.

- Rozumiem. Mogę ci tylko powiedzieć, że chyba nas nie doceniasz. W swoim czasie tworzyli­śmy ekipę... nie z tej ziemi.

Wyprowadził ją z domu, a po chwili wokół nich zamknęła się dżungla. Gabby niosła karabin, który wcale jej nie ciążył. Miała wrażenie, że waży tyle co piórko. Bardziej ciążyła jej świadomość, że nie ma zielonego pojęcia, jak się z niego strzela. W szaleń­czym pędzie przedzierała się przez gęste zarośla, starając się nie zostawać w tyle za Laremosem. Nie mogła przestać rozmyślać o tym, co powiedziałaby jej matka, dla której nawet Chicago było za daleko od Lytle w Teksasie, gdyby dowiedziała się, gdzie w tej chwili jest jej ukochana jedynaczka.

- Szybko, padnij! - syknął Laremos, popychając ją pod osłonę liści, gestem nakazując ciszę.

Całym ciałem przywarła do ziemi i zastygła. Serce tłukło się jej jak oszalałe, zrobiło jej się słabo i pomyślała, że za moment zemdleje. A jeśli ktoś ich zauważył? Co z tego, że ma karabin, skoro nie potrafi go użyć? Miała wrażenie, że oczy zaraz wyskoczą jej z orbit. Laremos z pewnością zrobi, co w jego mocy, aby ją chronić, ale Lare­mos to Laremos, a nie J.D. Jeśli przyjdzie jej umrzeć w tej dżungli, to chciała, aby przy niej był, trzymał ją za rękę. Kurczowo zacisnęła powieki, czując, jak pot zalewa jej twarz, i zaczęła się bezgłośnie modlić.

Pobliskie zarośla zatrzęsły się gwałtownie, da­ły się słyszeć jakieś szelesty, trzask łamanych ga­łęzi. Gabby szeroko otworzyła oczy i usiłowała wypatrzyć coś w morzu zieleni. Przez prześwit między liśćmi zobaczyła sznur groźnie wygląda­jących postaci. Nie musiała o nic pytać Laremosa, by mieć pewność, że to rebelianci: zarośnięci, ubrani po wojskowemu i uzbrojeni po zęby. Nie wyglądało jednak na to, by kogoś szukali. Idąc, opowiadali sobie kawały i kwitowali je rechotem. Żaden nie trzymał broni w ręce - karabiny nieśli na plecach.

Gabby ze zgrozą patrzyła na ten arsenał, przy­gryzając usta do krwi. Strach chwycił ją za gardło i pomyślała, że jeszcze chwila, a najzwyczajniej się udusi. Co by się stało, gdyby zauważyli ją i Laremosa? Istnieją rzeczy gorsze niż śmierć, zwłaszcza dla kobiety. Gabby dość się naczytała o okropnościach, jakie po dziś dzień zdarzają się w tej części świata, toteż wyobraźnia usłużnie podsunęła jej makabryczne obrazy. Oczy same jej się zamknęły. Rozpaczliwie szukała w sobie resztek odwagi, lecz na próżno: został tylko obezwład­niający, paniczny strach.

Zdawało jej się, że minęła cała wieczność, zanim rebelianci zniknęli im z oczu. Potem kolejne, dłużą­ce się w nieskończoność oczekiwanie, zanim prze­stało ich być słychać.

- Odwagi - szepnął Laremos. - Odczekamy minutę i idziemy dalej.

- Nie moglibyśmy po prostu wrócić na farmę?

- odszepnęła, gardząc własnym tchórzostwem i nie­nawidząc się za to pytanie.

Pokręcił głową.

- To tylko mały oddział. Obym się mylił, ale sądzę, że główne siły obozują w tej chwili na mojej farmie. - Wzruszył ramionami. - Wojsko ich stam­tąd wykurzy, ale do tego czasu wybór mamy nie­wielki: albo spróbujemy przedrzeć się do naszych, albo narazimy się na śmierć.

- Jestem za młoda, żeby umrzeć - odparła ze spokojnym uśmiechem, po czym wskazała karabin.

- Jak się z tego strzela, na wypadek, gdybym nie miała wyjścia?

Pokazał jej, co i jak należy zrobić. Po tej po­śpiesznej, acz przejrzystej demonstracji poczuła się nieco pewniej, idąc za Laremosem. Nadal jednak nieustannie rozglądała się na boki, czując w ustach gorzki smak strachu, przekonana, że śmierć czai się za każdym drzewem.

Przy okazji zrozumiała pewną prawdę na temat odwagi: nie chodzi o to, aby nie czuć strachu. Raczej aby czując strach, nauczyć się go prze­móc.

Mozolnie parli przed siebie. Laremos miał przy sobie krokomierz, kompas oraz mapę i używał ich wszystkich naraz. Przez ponad godzinę nic się nie działo, raptem wokół nich gruchnęły strzały.

- O mój Boże! - krzyknęła Gabby przenikliwie. Rzuciła karabin, padła na ziemię jak długa i na­kryła głowę rękami.

- Nie panikuj - szepnął Laremos z napięciem w głosie, lądując tuż przy niej. - Słuchaj.

Kule świszczą im koło uszu, a Laremos radośnie szczerzy zęby!

- Co...? - Nie była w stanie wykrztusić kolej­nego słowa, ale i tak odniosła niemały sukces: ledwie żywa ze strachu sięgnęła po kałasznikowa i zacisnęła na nim zmartwiałe palce.

- Uzi. Wierz mi, señorita, mało kto zna ten dźwięk lepiej ode mnie.

Laremos uśmiechnął się szeroko, podczołgał do najbliższego drzewa i spojrzał na dżunglę. Chwilę później zerwał się na równe nogi, wołając:

- Łucznik! Tutaj!

Znowu rozpętało się piekło: trzaski, strzały, od­głosy eksplozji, aż wreszcie ze ściany zieleni wyło­nił się J.D. Jedną ręką podtrzymywał niską ciemno­włosą kobietę, w drugiej dzierżył uzi. Wokół niego Sierżant, Apollo, Semson i Dragon osłaniali się nawzajem, strzelając w biegu, dopóki nie znaleźli się w pobliżu Laremosa i Gabby.

- To Martina, a to Gabby - przedstawił je J.D., puszczając siostrę, po czym zerknął na Gabby. - Wszystko w porządku, skarbie?

- Tak. Teraz już tak - odparła drżącym głosem. Nadal kurczowo ściskała w dłoniach karabin.

- Depczą nam po piętach! - krzyknął do kole­gów J.D. - Apollo, zostało ci trochę C - 4?

- Już się robi, wielkoludzie. Będzie duże bum! Ale musimy ich wciągnąć w zasadzkę.

- Na twój znak - odkrzyknął J.D.

- Rebelianci opanowali moją farmę - tłumaczył się przed nim Laremos. - Uciekliśmy w ostatniej chwili.

- Przykro mi, że cię to spotkało - odparł J.D., przeładowując pistolet automatyczny.

- Jesteście oboje cali? - spytała Gabby, próbując się uspokoić.

Ostrożnie podczołgała się do Martiny i wzięła przerażoną kobietę za rękę.

- Parę zadrapań. Do wesela się zagoi - odrzekł J.D. spokojnie, zwracając na Gabby czujne, udrę­czone oczy. - A ty?

- Szkolę się na snajpera - oznajmiła, śmiejąc się nerwowo, i potrząsnęła karabinem. - Wyobraź so­bie, że już wiem, jak toto odbezpieczyć. Laremos mi pokazał.

- Gdybyś już musiała strzelać - oznajmił J.D. z naciskiem - pamiętaj, żeby mocno przytrzymać karabin ramieniem, bo siła odrzutu może ci po­gruchotać kości. Najpierw głęboki wdech, w poło­wie wydechu naciskasz spust. Naciskasz, nie szar­piesz.

- Mam wrodzony talent - oznajmiła buńczucz­nie, ale głos nadal jej drżał.

- Chciałabym wam jakoś pomóc - wyszeptała Martina - ale jestem taka zmęczona!

- Bóg świadkiem, że masz ku temu wszelkie powody. - J.D. czułym gestem zmierzwił jej włosy.

- Dzielna z ciebie dziewczyna, siostrzyczko.

- Wdałam się w starszego brata. - Martina uśmiechnęła się blado. - Wiedziałam, że po mnie przyjedziesz, po prostu byłam tego pewna. Chwała Bogu, że przeszedłeś szkolenie dla członków jedno­stek specjalnych - dodała ze śmiechem. - Ale skąd wziąłeś tych ludzi?

J.D. i Gabby spojrzeli na siebie; zrozumieli się bez słowa.

- Wynająłem ich - odparł J.D. wypranym z emocji tonem. - Po powrocie wystawię Robertowi rachunek.

- Mój biedny mężulek - westchnęła Martina.

- Na pewno odchodzi już od zmysłów ze zmart­wienia.

- Jak się stąd wydostaniemy? - odezwała się Gabby, która dotąd w milczeniu przysłuchiwała się ich rozmowie.

- Zaraz sama się przekonasz. - J.D. spojrzał na Apolla i zawołał: - Gotowe?

- Gotowe! - odkrzyknął Apollo.

- Wciągnę ich w zasadzkę. Tylko mnie nie zawiedź!

- J.D.! Nie! - krzyknęła z przerażeniem Gabby, ale było już za późno.

J.D. wyskoczył z zarośli, odsłaniając się, i zaczął ostrzeliwać niewidocznego wroga.

A potem najzwyczajniej oszalała. Tylko tak potrafiła wytłumaczyć swoją reakcję, gdy już by­ło po wszystkim. Rebelianci ruszyli do ataku, Gabby zerwała się z ziemi, zobaczyła, że snajper mierzy do J.D., i bez namysłu uniosła ciężki karabin.

Wycelowała na oko i nacisnęła spust.

Rebeliant dostał w ramię - prawdziwy cud, zważywszy, że strzelała właściwie na chybił trafił. Chwilę później znieruchomiała z przerażenia, wi­dząc, że ranny mężczyzna obraca się w jej stronę i szykuje do oddania strzału.

- Gabby! - krzyknął nieprzytomnie J.D.

W chwili, gdy usłyszała jego głos, ponownie wymierzyła w snajpera i nacisnęła spust, ze strachu zapominając o przyciśnięciu kolby ramieniem. Gru­chnął strzał i potworna siła dosłownie zwaliła ją z nóg. Rozpętała się strzelanina, potem rozległ się ogłuszający huk i Gabby poczuła, że ziemia się pod nią trzęsie.

- Wiejemy! - ryknął Sierżant.

J.D. brutalnie poderwał ją do pionu. Z twarzą wy­krzywioną wściekłością, nie odzywając się, gwałtownie wyrwał jej z rąk karabin i popchnął ją do przodu, po czym pochylił się nad Martina.

- Wszystko w porządku, señorita? - spytał łago­dnie Laremos, zrównując się z przygnębioną Gabby.

- Trochę mnie boli bark, ale poza tym... Poza tym czuję się dobrze - wyszeptała.

Chciała się obejrzeć i sprawdzić, czy idzie za nimi J.D., kiedy nagle usłyszała tuż za plecami jego głos:

- Nie rozglądaj się, tylko idź.

Znała ten ton, i za żadne skarby świata nie odważyłaby się z nim w tej chwili dyskutować. Zachowywał się jak ktoś, kogo kompletnie nie znała. Twarz miał kamienną, w jego oczach i po­stawie pojawiło się coś groźnego. Nie śmiała się odezwać. Przez całą wieczność w milczeniu prze­dzierali się przez bezkresną dżunglę.

- Dokąd my właściwie idziemy? - odważyła się w końcu zagadnąć Laremosa.

- Krążymy wokół mojej farmy. Jest szansa, że wojsko zdążyło rozgromić rebeliantów. Apollo po­szedł na przeszpiegi.

- Tak szybko? - zdziwiła się, odgarniając kos­myk włosów, który przylepił się do jej spoconej twarzy.

- Tak szybko - potwierdził. - Co z twoim barkiem, lepiej?

- Nabiłam sobie sińca, drobiazg - zapewniła cicho, ale mijała się z prawdą.

Było jej niedobrze i marzyła tylko o tym, by jak najszybciej położyć się do łóżka i raz na zawsze wymazać ostatnie dwa dni z pamięci.

- Jestem taka zmęczona - wymamrotała Mar­tina. - Nie moglibyśmy chwilę odpocząć?

- Niedługo odpoczniemy - odparł J.D. łagodnie. - Wytrzymaj jeszcze trochę, kochanie.

- Dobrze, mój ty bohaterski starszy bracie. Jesz­cze chwilę za wami podrepczę. Gabby, trzymasz się jakoś?

- Tak, dzięki, Martina.

Raptem w krzakach coś zatrzeszczało. J.D. i po­zostali błyskawicznie zwrócili się w kierunku, z któ­rego dobiegał hałas, i czekali z bronią gotową do strzału, lecz po chwili zarośla rozstąpiły się i oczom wszystkich ukazał się rozpromieniony Apollo.

- Droga wolna! - krzyknął, doskakując do przy­jaciół. - Wojsko wykurzyło rebeliantów!

- A co z terrorystami? - spytała Gabby.

- Rozproszyli się - wyjaśnił Sierżant. - Rebe­lianci powystrzelaliby ich z rozkoszą, gdyby tylko zdążyli ich dopaść przed pojawieniem się rządo­wych oddziałów. W Gwatemali nikt nie sympatyzu­je z terrorystami.

- Wielka szkoda - wtrąciła Martina. W jej oczach zabłysł gniew. - Kto jak kto, ale ja z pewnością nie zamierzam płakać nad ich losem, nie po tym kosz­marze, jaki mi zafundowali. Och, chcę do mojego Roberta!

- Poślemy po niego, jak tylko dotrzemy na farmę - obiecał Laremos. - Bez chwili zwłoki.

Gabby zwolniła kroku, aby zrównać się z drob­niejszą i starszą od siebie siostrą J.D., objęła ją ramieniem i uśmiechnęła się pokrzepiająco.

- To już naprawdę niedaleko - powiedziała serdecznym tonem.

- Święta racja - przytaknął Laremos. - O, pro­szę! Jesteśmy w domu.

Gabby tak bardzo się ucieszyła na widok przytul­nego budynku, iż miała ochotę podbiec do niego i ucałować gościnne mury. Z zewnątrz dom Laremosa nie nosił śladów dewastacji, dopiero gdy weszli do środka, czekała ich przykra niespodzian­ka: meble były połamane, na pięknych drewnianych posadzkach pojawiły się głębokie rysy. Laremos w milczeniu przyglądał się spustoszeniom, jakie rebelianci zdążyli poczynić podczas krótkiej bytno­ści pod jego dachem, i w jego ciemnych oczach pojawił się gniew.

- Przykro mi z powodu tego, co stało się z pańskim domem, señor - rzekła z żalem Mar­tina.

- Seńora, przede wszystkim liczy się pani bez­pieczeństwo - odparł Laremos dumnie, dziękując jej za te słowa pełnym kurtuazji ukłonem. - Mój nieszczęsny dom zawsze można wyremontować, lecz gdyby pani straciła życie, nic już nie mogłoby go pani przywrócić.

- Mam wobec pana ogromny dług - oznajmiła Martina.

Mimo że miała na sobie brudne i podarte ubranie, a włosy pozlepiane w strąki, była pełna godności. Wspięła się na palce i pocałowała Laremosa w poli­czek.

- Muchas gracias.

Laremos wydawał się nieco zakłopotany.

- Cała przyjemność po mojej stronie, señora. Żałuję tylko tego, że mogłem dla pani uczynić tak niewiele.

- Wszyscy cali i zdrowi? Nikt nie ucierpiał? - spytała Gabby, wodząc zatroskanym wzrokiem po twarzach zmęczonych, poznaczonych bliznami żoł­nierzy.

- Gabby, przestań się o nas tak zamartwiać, bo nas rozpieścisz - obwieścił głośno Apollo, zanosząc się śmiechem.

- Mów za siebie - warknął Sierżant, łypiąc na niego gniewnie. - O mnie możesz się martwić, ile tylko zechcesz, Gabby. Będę tu sobie siedział i na­pawał się świadomością, że wreszcie ktoś się o mnie troszczy.

Pozostali najemnicy kolejno włączali się do roz­mowy, jedynie J.D. pozostał milczący i rozdraż­niony. Zachowywał się nieprzystępnie, dopóki Mar­tina i Gabby nie wyszły z salonu. Gabby zaprowa­dziła ją do pokoju, który jeszcze wczoraj dzieliła z J.D.

- Kąpiel - westchnęła Martina z rozmarzeniem w głosie, wpadając do łazienki. - Czuję się zbrukana.

- To musiało być straszne przeżycie - powiedziała Gabby cicho, wyjmując z szuflady czyste ubrania.

- Nie aż takie straszne, jak mogło być. Nie zgwałcili mnie, chociaż spodziewałam się i tego. Miła niespodzianka.

Szybko wzięła prysznic i niewiele później do­łączyła do Gabby, przebrana w świeże, pachną­ce rzeczy, wycierając ręcznikiem długie, ciemne włosy.

- Teraz twoja kolej. Podejrzewam, że się cała lepisz, tak jak ja przed chwilą.

- Oj, bardzo - zaśmiała się Gabby. - Bark mnie boli i nie mogę przestać się trząść.

- Ocaliłaś mojemu bratu życie - rzekła cicho Martina, nagle poważniejąc. - Nie wiem, jak ci dziękować. Aczkolwiek po nim zbytniej wdzięcz­ności się nie spodziewaj - dodała kwaśno. - Mam wrażenie, że jego duma doznała poważnego usz­czerbku. Zrobił się strasznie cichutki.

- Wiele dzisiaj przeszedł. Właściwie wszyscy oni przeszli aż za dużo. To wspaniali ludzie - oznaj­miła Gabby gorąco.

- Mnie to mówisz? - Martina wybuchnęła śmie­chem i przy całym jej zmęczeniu, przeżytym stresie, był to najprawdziwszy radosny śmiech. - Najchęt­niej wszystkich po kolei wycałowałabym w oba policzki. Nie jestem w stanie opisać tego, co po­czułam, słysząc, że ktoś wyważa drzwi, i nagle zobaczyłam J.D.! Czy to nie szczęście, że kiedyś służył w wojsku?

- Święta racja - przytaknęła gorliwie Gabby i zniknęła w łazience, zanim Martina zaczęła drążyć temat.

Najwyraźniej Martina nie wiedziała wszystkiego o przeszłości swojego brata, jednak Gabby nie zamierzała zdradzać jego tajemnic nawet jego siost­rze.

Jej ramię powoli nabierało fioletowego odcienia, ale wcale się tym nie przejmowała. Dziękowała Bogu, że wciąż żyje. W dalszym ciągu nie mogła uwierzyć w swój ostatni wyczyn. Wiedziała tylko, że zareagowała instynktownie: zobaczyła broń skie­rowaną w J.D. i po prostu musiała coś zrobić. Niech się na nią złości, ile chce, byle tylko żył, niczego nie żałowała. Nawet gdyby ten snajper ją postrzelił, i tak byłoby warto: J.D. zyskałby trochę czasu. Gdyby bowiem coś mu się stało, chyba umarłaby z rozpaczy. Kochała go, i to tak bardzo, że na razie nie była w stanie tego wyrazić!

Następnego dnia do Gwatemali przyleciał Rober­to. Przyjechał prosto z lotniska. Gdy wysiadł z samo­chodu, nastąpiła niezwykle wzruszająca scena powi­tania między małżonkami. Gabby przyglądała się tej scenie, nie mogąc opanować cichego ukłucia za­zdrości. Ale jak miała nie zazdrościć, patrząc, jak Roberto porywa ukochaną żonę w ramiona i płacze niczym małe dziecko, na dodatek wcale nie wsty­dząc się łez.

Gabby zerknęła ukradkiem na J.D., który od powrotu z dżungli nie raczył odezwać się do niej słowem. Całe towarzystwo porządnie się wczoraj wyspało - Gabby i Martina na wielkim podwójnym łóżku - ale rankiem J.D. wcale nie obudził się w lepszym nastroju.

Na Gabby nawet nie spojrzał, i to chyba odczuła najboleśniej. Ona myślała tylko o tym, że musi uratować mu życie, a on zachowywał się tak, jak gdyby popełniła niewybaczalny grzech.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Roberto jest stuprocentowym Włochem, jeśli w ogóle można użyć tego słowa w odniesieniu do Sycylijczyka, uznała Gabby, przyglądając mu się z ciekawością. Był średniego wzrostu, szczupły i obdarzony niezwykłym urokiem osobistym. Gabby zauważyła to już w chwili, kiedy się witali. Roberto pochylił się, aby ucałować jej dłoń, i uśmie­chnął się promiennie.

- Bardzo mi miło panią poznać - zapewnił, po czym zerknął w stronę szwagra pogrążonego w ci­chej rozmowie z Appollem. - Brat Martiny bardzo często o pani mówi.

- Doprawdy? - odparła Gabby zdawkowym to­nem, zastanawiając się w duchu, czy po powrocie do Chicago nadal będzie na nią czekała jej dotych­czasowa posada. Od czasu powrotu do domu J.D. nieustannie jej unikał.

- To było okropne, Gabby - odezwała się cicho Martina, która od przyjazdu męża nie odstępowała go na krok. Jej serdeczne, ciemne oczy odwzajem­niły spojrzenie zielonych oczu Gabby. - Jacob i ci jego koledzy... Cóż, to prawdziwy cud, że nikomu nic się nie stało. A on pozłości się, ale w końcu mu przejdzie. Minęło wiele czasu, odkąd miał stycz­ność z wojskiem, przecież wiesz. Nic dziwnego, że tak to przeżywa.

- Naturalnie - przytaknęła jej Gabby, uśmiecha­jąc się blado. Nie mogła zdradzić Martinie całej prawdy. - Ty za to wyglądasz wprost kwitnąco jak na osobę po takich przejściach.

Martina mocniej uścisnęła ramię męża i spojrzała na nią z uśmiechem.

- On jest całym moim światem. Czuję się dob­rze. No, może jestem trochę roztrzęsiona i okropnie tęsknię za domem. - Spojrzała na męża. - Możemy wracać do domu?

Skinął głową.

- Jak tylko nasz przewodnik skończy posiłek, którym był łaskaw poczęstować go Laremos.

- Nie mogę się doczekać, kiedy znowu znajdę się na moich starych śmieciach - westchnęła Mar­tina i wzdrygnęła się. - Ale jedno jest pewne: nigdy więcej nie wypuszczę się sama na zakupy. Odtąd, mój mężu, będę cię we wszystkim słuchać.

- Obawiałem się, że coś takiego może się zdarzyć - przyznał otwarcie Roberto i ukradkiem zerknął w stronę mężczyzn zgromadzonych w salonie.

- Chwała Bogu, że twój brat i jego przyjaciele doskonale wiedzieli, co zrobić w tej sytuacji. Jestem przekonany, że porywacze nie wypuściliby cię żywej.

Objął żonę z całych sil, zamknął oczy, jego twarz wykrzywił grymas cierpienia.

- Dio, nie potrafiłbym bez ciebie żyć! - wyszep­tał.

- Ciii, ciii... - mówiła Martina czule, uśmiecha­jąc się przez łzy, i wtuliła się w niego.

Gabby mogła jedynie spróbować sobie wyob­razić, jak czuje się ktoś, kto jest czyimś całym światem. I znowu poczuła ukłucie zazdrości w ser­cu, ponieważ żaden mężczyzna nie darzył jej taką wielką miłością, a już na pewno nie J.D.

Przeciwnie, zachowywał się, jak gdyby miał serdecznie dość wszystkiego i wszystkich - z Gabby na czele.

- Niedługo będziemy ruszać, może chciałabyś resztę czasu spędzić z Jacobem? - zasugerował Roberto, wypuszczając żonę z ramion. - Może będziesz musiała poczekać cały rok, zanim znowu go zobaczysz. Mam tylko nadzieję, że już w innych okolicznościach.

- O tak! - zgodziła się z nim Martina. - Gabby, musicie koniecznie przylecieć do Palermo i nas odwiedzić. Mamy willę nad morzem, można tam wspaniale odpocząć.

- Na pewno byłoby bardzo miło - odrzekła Gabby niezobowiązująco.

Nie sądziła, aby J.D. zgodził się pójść z nią do pobliskiego sklepu, gdyby go o to poprosiła, nie wspominając nawet o tym, aby zamierzał zabrać ją do ukochanej siostry do Włoch, ale zachowała te niewesołe refleksje dla siebie.

Kiedy zobaczył, że Martina idzie w jego stro­nę, wstał, dzięki czemu Gabby miała okazję zo­baczyć, jak na widok siostry zmienia się wyraz jego twarzy - rysy wygładziły mu się jak za spra­wą czarów. Uśmiechnął się i było zupełnie tak, jak gdyby zza chmur nagle wyszło słońce. Przy­pomniała sobie jego minę, gdy patrzył na nią wtedy w dżungli, i tę, która zagościła na jego twarzy, zaledwie spojrzał na siostrę - kontrast był olbrzymi.

Gabby poczuła, że dłużej tego nie zniesie. Okrę­ciła się na pięcie i wróciła do sypialni spakować resztę rzeczy. Składała właśnie nocną koszulę, gdy rozległo się pukanie do drzwi i do sypialni cicho weszła Martina.

- Czuję się trochę niezręcznie, zawracając ci głowę takim głupstwem, ale czy nie mogłabyś mi pożyczyć jakichś kosmetyków? Wyglądam jak cza­rownica - powiedziała, uśmiechając się nieśmiało.

- Nie żartuj, oczywiście, że mogę - odrzekła szybko Gabby.

Sięgnęła po stojącą na toaletce kosmetyczkę, po czym podała ją Martinie razem z pędzelkiem do nakładania sypkiego pudru, i dodała z przepraszają­cym uśmiechem:

- Uprzedzam, że nie ma zbyt dużego wyboru. Wiedziałam, że nie będę miała zbyt wielu okazji do nakładania makijażu.

- Dziękuję - rzekła Martina, siadając przed lustrem. - Gotowe! - westchnęła po chwili, ze smutnym uśmiechem studiując swoje odbicie. - Ta­ka przyziemna rzecz, a daje tyle przyjemności. Wiesz, Gabby, czasami zaczynałam wątpić, czy dożyję dnia, kiedy znowu będę się mogła umalo­wać.

- To musiało być straszne - odparła Gabby, ze współczuciem spoglądając na swą towarzyszkę. - Tak mi przykro, Martino.

- A wszystko przez moją własną głupotę - wy­znała siostra J.D. ze skruchą. - Roberto mnie ostrzegał, ale charakter mam podobny do Jacoba, niestety. Jestem uparta jak osioł i lubię stawiać na swoim.

Usiadła na łóżku i przez dłuższą chwilę przy­glądała się Gabby w milczeniu.

- Przykro ci, że on się do ciebie nie odzywa, prawda? To cię boli?

Gabby wzruszyła ramionami, wyjątkowo długo i starannie składając bawełnianą podkoszulkę z kró­tkimi rękawkami.

- Może troszeczkę - przyznała.

- Gdybyś tylko mogła zobaczyć wyraz jego twarzy na sekundę przed tym, jak uderzyła cię kolba karabinu i upadłaś - oznajmiła Martina z powagą.

- Przeżyłabyś prawdziwe objawienie. Dwa razy w życiu widziałam u niego taką minę. Raz - dodała ciszej - tuż po śmierci naszej matki.

Gabby niewidzącym wzrokiem wpatrzyła się w jasną koszulkę, którą przed chwilą złożyła w ko­stkę.

- Umierałam ze strachu, że coś mu się stanie - wyznała. - Widziałam, jak tamten człowiek mie­rzy do niego z karabinu i... - Otrząsnęła się. - Wszy­stko stało się tak szybko.

- Wiem. - Martina podniosła się powoli. - Gab­by, ja wiem, że on nie ma łatwego charakteru. Przez długi czas nie potrafił sobie znaleźć miejsca, ale kto wie? Może dzięki tobie odnajdzie przyszłość. Czy wiesz - dodała z przebiegłym uśmiechem - że ostatnio ciągle do mnie wydzwaniał i bez końca opowiadał o tobie?

Gabby zaśmiała się nerwowo. Chłonęła słowa Martiny niczym gąbka, potrzebowała czegokol­wiek, co dodałoby jej otuchy. Jej zielone oczy rozbłysły i z nadzieją zwróciły się ku Martinie.

- Oddałabym wszystko, byle uwierzyć, że J.D. widzi dla mnie miejsce w swoim życiu, ale jasno dał mi do zrozumienia, że nie chce się z nikim wiązać. On nie chce stabilizacji, a ja jestem straszliwie staroświecka. Wszyscy dookoła sypiają z kim po­padnie i nie robią z tego wielkiej sprawy, ale ja tak po prostu nie potrafię. Nie jestem stworzona do prze­lotnych romansów.

Martina milczała przez chwilę, potem uśmiech­nęła się pod nosem.

- No, no. Biedny Jacob.

- A zresztą - dodała Gabby z westchnieniem - podejrzewam, że z jego strony to tylko chwilowe zainteresowanie. Pracuję u niego od ponad dwóch lat i przez ten czas zachowywał się tak, jak gdyby w ogóle mnie nie dostrzegał.

Spojrzała na Martinę i dodała nieco weselszym tonem:

- Tak się cieszę, że wyszłaś z tego bez szwanku. Wiesz, wszyscy martwiliśmy się o ciebie, nie tylko twój brat.

- Musimy z Robertem wracać do domu - powie­działa Martina - ale możesz mnie trzymać za słowo: któregoś dnia przyjedziecie do mnie z J.D. Wierzę w to z całego serca, nawet jeśli ty w to wątpisz.

- Uściskała Gabby impulsywnie. - Opiekuj się moim bratem, a że we własnym mniemaniu J.D. nie potrzebuje opieki, musimy być bardzo dyskretne. Ale wiem, że jest strasznie samotny.

Gabby poczuła, że ściska ją w gardle ze wzru­szenia.

- Tak - szepnęła. - Wiem o tym.

Serce jej krwawiło, gdy o tym myślała. Żałowała tylko, że przez swój upór nie tylko siebie skazuje na samotność.

Po wyjeździe Martiny długo snuła się po domu Laremosa, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. W ho­lu natknęła się na Sierżanta, a gdy ten ją zagadnął, zatrzymała się, aby z nim chwilę poroz­mawiać.

- Coś ty taka smutna, dziewczyno? - spytał z ciepłym uśmiechem.

- Jak sobie przypomnę, że muszę wracać do biura, to chce mi się płakać - skłamała, uśmiechając się blado.

Sierżant uśmiał się serdecznie.

- Teraz już rozumiesz, dlaczego tacy jak my nie przechodzą na emeryturę. Niech mnie licho, wolę zginąć stojąc, niż żyć, gnuśniejąc za biurkiem. - Wzruszył ramionami. - Chociaż Łucznikowi najwyraźniej to odpowiada.

- Być może - odparła bez przekonania, unikając jego spojrzenia.

- Hej!

Podniosła wzrok i zatrzymała go na życzliwej twarzy Sierżanta.

- Znam go jak mało kto. Nie lubi, kiedy ktoś próbuje mu pomagać. Wiem, o czym mówię, bo przekonałem się na własnej skórze. Któregoś razu rwał się do mnie z pięściami, bo szybciej wypat­rzyłem gościa z granatem i zdjąłem go, zanim J.D. miał okazję to zrobić. Nie lubi popełniać błędów, a jeszcze bardziej do nich się przyznawać. Ale stało się i będzie musiał to przeboleć.

- Czy aby na pewno? — W jej szeroko ot­wartych oczach malował się smutek. - Traktuje mnie jak powietrze. Nawet się do mnie nie od­zywa.

- To normalne. Musisz pamiętać, Gabby, że długo nie uczestniczył w podobnych operacjach. Takich rzeczy - machnął ręką - nigdy się nie zapomina, ale bywa, że po akcji wracają złe wspo­mnienia. Raz porządnie oberwał. Myślałem, że się z tego nie wyliże.

- Wiem, opowiadał mi - odparła z roztargnie­niem.

Sierżant zmrużył oczy.

- Tak? A to ciekawe - mruknął zafrapowany.

- Tak. Spytałam go, a on po prostu odpowiedział - dodała.

- Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek przyj­dzie taki moment, kiedy J.D. postanowi się ustat­kować - odezwał się Sierżant enigmatycznie. - Ale jakoś nigdy nie trafiła się mu odpowiednia kobieta.

- Powiedziałabym raczej, że nie chciał palić za sobą mostów - stwierdziła cicho. - Nie daj Boże znudzi mu się praca za biurkiem i co wtedy?

- Tak, jak też tak kiedyś myślałem - przyznał Sierżant. - Tacy jak my unikają zobowiązań jak ognia. W naszym fachu to luksus, na który stać niewielu. - Z uwagą spojrzał jej w oczy. - Cieszę się, że cię poznałem. Opiekuj się Łucznikiem. Za bardzo oddalił się od naszego życia, żeby do niego wrócić. Może po prostu potrzebuje czasu, żeby się z tą myślą pogodzić.

- Obyś miał rację, Sierżancie - powiedziała z nikłym uśmiechem na ustach.

- Mam na imię... Mam na imię Matthew.

- Matthew - powtórzyła i uśmiechnęła się ser­decznie.

- Nie napisałabyś do mnie czasem? - spytał na odchodnym. - Bo Łucznik rzadko odpowiada na moje listy, a sam to już w ogóle nie napisze.

- Obiecuję.

Pochlebiła jej ta prośba. Odprowadziła Sierżanta spojrzeniem, zastanawiając się, jaki prezent wyśle mu na Boże Narodzenie. Skarpety. Mnóstwo skar­pet i rękawiczek. Ruszyła w stronę swojej sypialni.

Odkąd Martina i Roberto wyjechali, w domu zapanowała martwa cisza. Przyjaciele J.D. znikli nie wiadomo kiedy. Później Gabby dowiedziała się od Laremosa, iż wszyscy oprócz Sierżanta opuści­li Gwatemalę równie niepostrzeżenie, jak do niej przybyli. Bardzo ich polubiła, mimo że znali się dość krótko, ale też i okoliczności były co najmniej niecodzienne.

Przy kolacji Laremos jak zwykle zachowywał się czarująco, J.D. natomiast był zamyślony i nie za­szczycał Gabby swą uwagą.

- Kiedy wracamy? - zagadnęła go w końcu, zdesperowana.

- Wieczorem - mruknął i znowu zamilkł.

- Na wszelki wypadek sprawdzę jeszcze raz, czy wszystko spakowałam. - Wstała od stołu. - Señor Laremos, dziękuję za gościnność. W innych okoli­cznościach byłoby cudownie. Żałuję, że nie zdążyli­śmy zwiedzić ruin miasta Majów.

- Ja także tego żałuję - odparł szczerze. - Ale może jeszcze kiedyś zawitasz w te strony, wtedy chętnie cię po nich oprowadzę - dodał z dwornym ukłonem.

Podziękowała mu uśmiechem i poszła na górę. Kilka minut później do sypialni zajrzał J.D., jak przypuszczała po to, aby spakować swoje rzeczy przed wyjazdem; wprawdzie spał w salonie na dole, tam gdzie reszta mężczyzn, ale jego torba podróżna została w pokoju. Był nawet taki moment, gdy Gabby zastanawiała się, czy go nie wyręczyć w pa­kowaniu, ale bała się, że tym pomysłem jeszcze bardziej go rozwścieczy.

Zerknęła na niego niepewnie. Jego twarz nadal przypominała maskę, oczy miał zimne i starannie unikał jej spojrzenia. Bez słowa postawił torbę na krześle i zaczął się pakować.

- Wszystko w porządku? - spytała, gdy cisza stała się nie do zniesienia.

- Owszem - odburknął. - A u ciebie? Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się blado.

- To było mocne przeżycie.

- Prawda? - wycedził.

Podniósł na nią pałający wzrok i z dziwną satys­fakcją przyglądał się wypiekom na jej policzkach.

- Czemu jesteś na mnie zły? - spytała cicho. Patrzył na torbę, upychając w niej spodnie od munduru.

- A kto mówi, że jestem zły?

- Od powrotu z dżungli praktycznie przestałeś się do mnie odzywać.

Obeszła łóżko i stanęła przy J.D. z nieszczęśliwą miną. Patrzyła na niego w milczeniu, rozpamiętu­jąc, jak pięknie wygląda jego nagie ciało, jak cudownie się czuła, gdy wziął ją w ramiona i cało­wał. Ostrożnym gestem dotknęła jego ramienia.

- Jacob, co ja ci takiego zrobiłam? - zapytała. Spojrzał na jej rękę takim wzrokiem, że Gabby omal jej nie cofnęła.

- Coś ty sobie wyobrażała, do ciężkiej cholery? Że to zabawa? - spytał lodowato. - Myślałaś, że to nie ostra amunicja, tylko ślepaki? Że wszyscy gra­my w jakiejś cholernej telenoweli? Jesteś nudną sekretareczką, a nie zawodowym żołnierzem. Gdy­byś się nie przewróciła, już byś nie żyła, ty głupi dzieciaku!

A więc o to mu chodzi. Sierżant miał rację: duma J.D. została wystawiona na szwank, ponieważ Gab­by szybciej od niego dostrzegła zagrożenie.

- J.D., gdybym nie strzeliła do tego człowieka, zabiłby cię - tłumaczyła spokojnie, apelując do jego rozsądku.

Ze złością szarpnął suwak torby.

- Może jeszcze czekasz na wyrazy wdzięczno­ści?

Pomyślała, że zaraz poniosą ją nerwy, ale cudem się opanowała.

- Nie wysilaj się - odparła lodowatym tonem. - I nie jestem nudną sekretareczką, przestań mnie tak nazywać!

- Nie oszukuj się - powiedział, wpatrując się w nią z irytacją. - Żadna z ciebie Calamity Jane. Nie jesteś kowbojem w spódnicy i najpewniej nigdy nim nie zostaniesz. Wyjdziesz za mąż za jakieś gryzi­piórka i urodzisz mu tuzin dzieciaków.

Gabby zbladła. J.D. spojrzał nią spod półprzymkniętych powiek.

- Co się stało, skarbie? - zadrwił. - Spodziewa­łaś się, że ci się oświadczę?

Odwróciła się do niego plecami.

- Niczego od ciebie nie oczekuję.

- Kłamiesz.

Brutalnie szarpnął ją za rękę, aż się odwróciła, i popchnął ją na łóżko. Sekundę później wylądowała na plecach na miękkim materacu. J.D. pochylał się nad nią groźnie, przytrzymując ją tak mocno, jak gdyby rozmyślnie chciał sprawić jej ból.

- Jacob, narobisz mi siniaków! - krzyknęła, usiłując się wyrwać.

Przełożył nogę przez jej uda i zmusił ją do uniesienia rąk nad głowę, dociskając jej nadgarstki do materaca.

- Chciałaś walczyć, to walcz - powiedział zim­no. - Pokaż, na co się stać.

Przestała się szamotać i leżała nieruchomo, od­dychając ciężko i piorunując go wzrokiem.

- Co próbujesz udowodnić? Że jesteś ode mnie silniejszy? Okej, nie zaprotestuję.

Przez chwilę błądził bezczelnym spojrzeniem po jej ciele, zatrzymując je na biodrach, których krągłość podkreślały obcisłe dżinsy, potem na skrawku odsłoniętej skóry na jej brzuchu. Przypomniała sobie ze zgrozą, że nie ma na sobie stanika, świado­ma, że kiedy się szamotali, bluzka podniosła się jej niemalże na wysokość piersi.

- Wczoraj miałem na ciebie ochotę - oświad­czył z brutalną szczerością. - I gdybyś nie była dziewicą, wziąłbym cię bez wahania. Ale nie po­chlebiaj sobie, wziąłbym pierwszą lepszą. Jesteś dla mnie tylko ciałem, więc jeśli wyobrażałaś sobie, jak ramię w ramię stajemy na ślubnym kobiercu, to lepiej wybij to sobie z głowy.

Poczuła w sercu dojmujący ból. On ma rację: wyobrażała sobie ich ślub, i to nieraz, ale nie zamierzała pozwolić, by zorientował się, że to, co do niego czuje, nie jest byle zauroczeniem. Nie powinna się była tak angażować, nie miała też najmniejszych wątpliwości co do tego, że prawda bynajmniej by go nie ucieszyła. Ewidentnie chciał od niej czegoś zupełnie innego.

- Nie prosiłam cię o żadne deklaracje, prawda?

- przypomniała cicho, patrząc prosto w jego ciemne oczy. - Nic ci nie grozi, Jacob. Nie próbuję cię uwiązać.

Ścisnął mocniej jej ramiona.

- Lepiej, żebyśmy mieli w tym względzie ab­solutną jasność, nie sądzisz? - spytał tonem groźby.

- Miejmy pewność, że sama przestaniesz tego chcieć, do diabła!

Otworzyła usta, by o coś spytać, lecz nie zdążyła. W tej samej sekundzie J.D. palcami jednej ręki przytrzymał jej nadgarstki, drugą brutalnie zadarł jej bluzkę.

- A teraz, Gabby, będziesz miała okazję się przekonać, jak prawdziwy najemnik traktuje ko­biety.

Nawet nie próbowała się opierać, wiedząc, że to bezcelowe: fizycznie był od niej bez porównania silniejszy. Zaczynała się go bać. Leżała bez ruchu i pozwalała traktować się jak szmacianą lalkę. Robił z nią, co chciał. Położył się na niej całym ciężarem, kołysząc się sugestywnie, dotykał ją i pieścił dopó­ty, dopóki to, co mogło być aktem miłości, nie zmieniło się w ponurą groteskę.

- Podoba ci się? - zamruczał, odrywając usta od jej posiniaczonych warg.

Powiódł dłońmi ku jej biodrom, wsunął je pod pośladki i przyciągnął ją do siebie, a potem zaczął się o nią ocierać, ściskając ją coraz mocniej.

- Bo właśnie tak wyglądałby twój pierwszy raz, gdybym postanowił cię wziąć. Szybko, bez ceregie­li i wyłącznie dla mojej własnej przyjemności. Jeśli się spodziewałaś powtórki z wczorajszego ranka, to zrobiłaś błąd - dodał. - Wtedy taki akurat miałem kaprys. Rzeczywistość wygląda inaczej... Tak! I tak!

Całował ją brutalnie, przygniatał swoim cięża­rem, zupełnie jak gdyby chciał sprawić jej ból. I tak było. Gabby zaczęła się szamotać, lecz tylko pogor­szyła sytuację. Rozkrzyżował ją na łóżku i opadł na nią, aż jęknęła. J.D. roześmiał się zimno.

- Wstrząśnięta? Wczoraj tego chciałaś. No chodź, kotku. Nie zrobię ci dziecka. To co z nami będzie?

Zachowywał się z rozmyślnym okrucieństwem, nie zważając na łzy upokorzenia i wstydu, które płynęły po jej policzkach, wulgarnie i obrazowo mówiąc, co z nią za chwilę zrobi, zanim znowu brutalnie wsunął język do jej ust. W końcu ta zabawa mu się znudziła. Kiedy zsunął się z niej i przetoczył na plecy, Gabby leżała posiniaczona i blada, a jej ciałem wstrząsał bezgłośny szloch.

- Niech cię diabli, J.D. - zapłakała, czując, jak wzbiera w niej bezsilna złość. - Niech cię diabli!

- Teraz już wiesz, jak obchodzę się z kobietami - oznajmił zimno, niewzruszony jej rozpaczą, obo­jętnie patrząc na jej wykrzywioną płaczem twarz.

- Tak samo potraktowałbym cię, gdybym wczoraj miał więcej czasu, a możesz mi wierzyć, zdołałbym cię namówić na seks. Twoje ciało mnie podnieca i go pragnę. Ale nie jestem wybredny, żadną bym nie wzgardził. Po prostu chciałem przestać myśleć o tym, co mnie czeka. Pozwoliłabyś mi zapomnieć, przerabiałem to setki razy z setką innych kobiet przed tobą. - Mówił to wszystko z goryczą, od­wrócony do niej plecami. - Więc zacznij wzdychać do kogoś innego i przestań snuć romantyczne roje­nia na mój temat. Chciałaś poznać prawdę o życiu, więc ci ją pokazałem. Dobrze ją sobie zapamiętaj.

Nie poruszyła się. Po prostu nie była w stanie. Wstrząsały nią niepohamowane dreszcze i zbierało jej się na mdłości, w głowie miała pustkę. Spojrzała na J.D., bo chciała, żeby wyczytał w jej oczach nienawiść, lecz najwidoczniej dopatrzył się w nich czegoś innego, może bólu i upokorzenia, w każdym razie odwrócił się nagle, chwycił swoją torbę i szyb­ko podszedł do drzwi.

- Bierz swoje manatki i jedziemy - rzucił, nie oglądając się w jej stronę.

Dopiero kiedy się za nim zamknęły drzwi, Gabby odważyła się wstać. Wiedziała, że jego szydercze słowa nie przestaną jej prześladować do końca życia. Złoży wymówienie, to jasne jak słońce, lecz nie wyobrażała sobie, jak zdoła spojrzeć mu w twarz, gdyby nalegał, aby odpracowała w kan­celarii dwutygodniowy okres wypowiedzenia. Mo­że J.D. zwolni ją w trybie natychmiastowym? Cały problem w tym, że znalezienie nowej posady z pew­nością zajmie jej trochę czasu, a czynsz i raty za samochód nie zechcą łaskawie poczekać, aż ich płatnik zostanie skreślony z listy bezrobotnych.

Wzięła się w garść. Włożyła czystą zieloną bluzkę i sweter pasujący do niej odcieniem, dżinsów nie zmieniła, bo wciąż wyglądały całkiem nieźle. Następnie starannie upięła włosy w kok, wzięła torbę i wyszła z sypialni. Wszystko to trwało zaled­wie parę minut.

W dalszym ciągu była blada, ale odrobina maki­jażu sprawiła, że przestała przypominać ofiarę na­padu.

Weszła do salonu. J.D. zachowywał się tak, jak gdyby dla niego nie istniała, nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem. Gabby żałowała tylko, że nie jest w stanie odwzajemnić się tym samym. Wiedziała, że szybko nie zapomni o jego brutalnym zachowa­niu i wiele czasu upłynie, zanim jej złamane serce się zagoi i znowu będzie taka jak przedtem. Kocha go. Jak mógł wyrządzić jej taką krzywdę? I dlacze­go tak postąpił?

Mogła jedynie skrywać swój ból za uśmiechem i modlić się, by nikt się nie domyślił, że jest zrozpaczona. Pożegnała się z Laremosem i wsiadła do jego kombi wraz z Sierżantem, starając się nie patrzeć w kierunku J.D., który żegnał się z gos­podarzem.

Sierżant krótko, acz uważnie przyjrzał się twarzy Gabby, po czym oparł na kierownicy chudą, żylastą dłoń.

- Co on ci najlepszego zrobił? - zapytał cicho. Podniosła na niego przerażone oczy.

- N - nic mi nie zrobił... - wyjąkała.

- Nie kłam - skarcił ją łagodnie. - Znam go od bardzo dawna. Nic ci nie jest?

- Nie - odrzekła, wiercąc się niespokojnie. - Aczkolwiek poczuję się znacznie lepiej, kiedy raz na zawsze zniknie z mojego życia.

- Fiu, fiu! Aż tak źle? - spytał ze smutkiem w głosie.

- Aż tak źle.

Kurczowo trzymała torebkę, przyciskając ją do piersi obronnym gestem.

- Gabby - powiedział Sierżant miękko, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. - Co to za ryba, która nawet nie próbuje urwać się z haczyka? Powalczże o niego trochę. Nic, co wartościowe, nie przychodzi bez wysiłku.

Spojrzała na niego ze złością.

- Już ja bym mu dała haka! Aż mnie świerzbią ręce. Może czegoś by się nauczył.

- Daj mu trochę czasu - zasugerował Sierżant. - Zawsze był sam. To dla niego nowe, myśl, że może kogoś potrzebować.

- Mnie nie potrzebuje - odparła sucho.

- Nie byłbym tego taki pewny - oznajmił, przy­glądając się Gabby z sympatią. - Myślę, że dobraliś­cie się w korcu maku. Cholernie dobrze strzelasz jak na kobietę, która pierwszy raz w życiu trzymała pistolet automatyczny w ręce. Laremos mówił, że szybko się uczysz.

Przez chwilę milczała, ze wzrokiem wbitym w to­rebkę, po czym wyznała szczerze:

- To nie było specjalnie trudne. Raptem trzy pozycje przełącznika ognia do zapamiętania: górna zabezpieczony, środkowa serie, dolna pojedyncze strzały. No i prawdę mówiąc, to już kiedyś strzela­łam, ale z kalibru 22. Polowałyśmy z mamą na zające. Ale dwudziestkadwójka nie ma takiego odrzutu jak AK - 47.

Uśmiechnął się, patrząc, jak Gabby rozmasowuje obolały bark.

- Raczej nie. Mama żyje?

Gabby także się uśmiechnęła i skinęła głową.

- Mieszka w Lytle w Teksasie. Ma małe ranczo i stadko bydła. Znacznie mniejsze od tego, które kiedyś miał ojciec, ale po jego śmierci mama uznała, że musi się oszczędzać. I powiedzmy, że się stara.

- Naprawdę poluje na zające? - spytał Sierżant i oczy mu zabłysły.

- Poluje, jeździ konno i klnie tak, że najstarszym kowbojom więdną uszy - pochwaliła się znacznie weselszym tonem. - Moja matka to kobieta z cha­rakterem.

- W takim razie już wiem, w kogo się wdałaś - odparł serdecznie, potem nagle spoważniał. - Kie­dy J.D. mi powiedział, że zabiera cię na te swoje tajemnicze służbowe eskapady, zrozumiałem, że zaczyna się między wami coś zupełnie wyjątkowe­go. Zanim cię poznał, ufał tylko swojej siostrze i mnie.

Nie chwali się, uświadomiła sobie Gabby, po prostu stwierdza oczywisty fakt.

- Do Laremosa nie ma zbytniego zaufania - za­uważyła, ściszając głos.

- Nie on jeden - odparł Sierżant konspiracyjnym tonem i puścił do niej oko.

Autentycznie ją tym rozbawił, lecz przestało jej być do śmiechu, zaledwie zobaczyła, że J.D. podchodzi do samochodu. Pomyślała, że zaraz ze­mdleje, ale on znowu zachowywał się, jakby jej nie dostrzegał. Bez słowa wdrapał się na tylne siedzenie, zatrzasnął drzwi i pomachał Laremosowi na pożegnanie.

Sierżant wychylił głowę przez okno i zawołał:

- Wrócę za kilka godzin, szefie!

Laremos uśmiechnął się szeroko, też im poma­chał, i po chwili jechali już w stronę lotniska.

Podróż dłużyła się Gabby niemiłosiernie, aczkol­wiek wcale nie dlatego, by droga była szczególnie długa. Nie mogła znieść napięcia, które panowało między nią a J.D. Poczciwy Sierżant dwoił się i troił, próbując rozładować nerwową atmosferę, lecz nic to nie dało. J.D. odpowiadał monosylabami, Gabby zamknęła się w sobie i przez całą drogę milczała jak zaklęta.

Podobnie było w samolocie. Gabby szczerze się ucieszyła, gdy okazało się, że nie dostali miejsc obok siebie. Ona zajęła miejsce między eleganckim biznesmenem a młodą dziewczyną, zaś od J.D. dzieliło ją kilka rzędów. Nie zamienili między sobą ani słowa, gdy o świcie samolot wylądował na lotnisku O'Hare.

Minęło parę minut, zanim strumień pasażerów śpieszących do wyjścia rozrzedził się na tyle, by Gabby zdołała się do niego włączyć. J.D. został gdzieś z tyłu, ale nawet go nie szukała. Marzyła tylko o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w swo­im mieszkaniu.

Potem będzie miała aż nadto czasu na pogodze­nie się z myślą, że musi rozstać się z J.D. na zawsze, znaleźć nową pracę i żyć, jak gdyby nic się nie stało.

Energicznym krokiem przemierzyła cały termi­nal, wreszcie wyszła na dwór i odetchnęła głęboko rześkim, nocnym powietrzem. Wiał lekki wiatr, z oddali napływały ciche dźwięki klaksonów i swoj­skie zapachy miasta.

Gabby rozejrzała się w poszukiwaniu taksówki. Co prawda akurat żadnej nie było w zasięgu wzro­ku, lecz zbytnio się tym nie przejęła. Najwyżej wróci na lotnisko i zamówi taksówkę przez telefon.

- Chodź - mruknął J.D., podchodząc do niej bezszelestnie. - Podwiozę cię.

Spojrzała na niego wzrokiem bazyliszka.

- Wolę dać się obrabować - oznajmiła chłodno.

- Nie zdziwiłbym się: kobieta, sama o tej porze - odparł rzeczowo. - W czym rzecz, boisz się mnie?

- zadrwił.

Trafił w dziesiątkę, niemniej duma nie pozwalała jej dawać mu satysfakcji. Chcąc nie chcąc, poszła za nim na parking, na którym przed wyjazdem zostawił samochód. Niewiele później jechali już krętą drogą prowadzącą do Chicago.

- Podjęłaś ostateczną decyzję? - spytał. Intuicyjnie odgadła, co miał na myśli.

- Owszem. Poszukam pracy w branży kompute­rowej. Lubię pracować na komputerze.

Zerknął na Gabby i ponownie wlepił wzrok w drogę.

- Sądziłem, że lubisz prawo. Zrobiłaś kursy, szkoda, żeby tyle pracy poszło na marne.

- Zdążyło mi się znudzić - odparła lekkim tonem.

Co ma mu powiedzieć? Że nie tyle nie chce pracować w jego kancelarii, ale w ogóle mieć styczności z prawem, by nie ryzykować, iż któregoś dnia przypadkiem wpadną na siebie, a wtedy serce chyba by jej pękło?

Wzruszył ramionami i spokojnie zapalił papie­rosa.

- To twoje życie. Tylko nie zapomnij w ponie­działek rano zadzwonić do agencji, niech przyślą kilku chętnych na twoje miejsce. Tym razem po­proszę Dicka, żeby przeprowadził rozmowę kwali­fikacyjną - dodał z chłodnym uśmiechem.

Gabby wpatrzyła się w widoczną za oknem rzekę.

- Nie masz mi nic do powiedzenia? - odezwał się po chwili.

- Na jaki temat? - spytała obojętnie.

Westchnął ciężko i znowu zaciągnął się papiero­sem. Samochód płynnie pokonał ostatni zakręt i za­trzymał się na parkingu przed apartamentowcem.

Gabby wysiadła i czekała, aż J.D. wyjmie z ba­gażnika jej torbę.

- Nie odprowadzaj mnie - powiedziała, gdy zatrzasnął klapę. - Szkoda fatygi.

Spojrzał na nią ze złością.

- Czyja proponowałem, że cię odprowadzę? Miarka się przebrała.

- Nienawidzę cię - wyszeptała jadowicie.

- Owszem, zdaję sobie z tego sprawę - odparł, uśmiechając się zimno.

Chwyciła torbę, obróciła się na pięcie i pomasze­rowała w stronę klatki schodowej.

- Gabby! - zawołał za nią.

Była już przy drzwiach. Zatrzymała się, ale nie obejrzała się w jego stronę.

- Czego jeszcze chcesz?

- Przypominam ci o dwutygodniowym okresie wypowiedzenia. Odpracujesz co do dnia, albo do­pilnuję, żebyś do końca twoich dni nigdzie nie zagrzała miejsca. Jasne?

Prawdę powiedziawszy, nie zamierzała pojawiać się w jego kancelarii ani w poniedziałek, ani żad­nego innego dnia. Jednak kiedy odwróciła się i zo­baczyła wyraz jego twarzy, uświadomiła sobie, jak niebezpieczny trafił się jej przeciwnik. Skapitulo­wała, bo po prostu nie miała wyjścia. Pocieszyła się myślą, iż przynajmniej zyska czas na rozejrzenie się za inną pracą, dzięki temu zdołała się zachować z klasą.

- Ależ panie Brettman, żal by mi było każdej minuty - odparła z podszytą szyderstwem słodyczą. - Do zobaczenia w poniedziałek.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kiedy nastał poniedziałkowy ranek, zupełnie nie miała ochoty iść do pracy. Nie chciała widzieć J.D. na oczy, bark bolał ją jak diabli, ale wzięła się w garść.

Wyjęła z szafy beżową garsonkę i dobrała do niej wściekłe kolorową bluzkę. Ubrała się szybko, upię­ła włosy w kok i wyszła z domu. Byle już mieć to z głowy, pomyślała. Przemęczy się jakoś przez te dwa tygodnie, odpracuje je co do godziny, może nawet do tego czasu znajdzie nową posadę. Na pewno znajdzie. To proste.

W każdym razie znacznie prostsze od próby wyjaśnienia wszystkiego matce, westchnęła w du­chu, wspominając wczorajszą rozmowę telefonicz­ną z Lytle.

- Przecież mówiłaś, że uwielbiasz tę pracę!

- wykrzyknęła pani Darwin, gdy już odzyskała głos.

- Czemu złożyłaś wymówienie? Słucham, Gabby, co się stało?

- Nic, mamo - odparła pośpiesznie. - Po prostu tak się złożyło, że pan Brettman najprawdopo­dobniej niedługo przeprowadzi się z Chicago - skłamała, chcąc oszczędzić matce zdenerwowa­nia. - Widzisz, ma widoki na fantastyczną posa­dę w innym stanie, a ja naprawdę wolałabym tu zostać.

- W innym stanie? A konkretniej?

- Oj, mamuś - jęknęła Gabby. - Przecież wiesz, że nie lubię być wścibska. To sprawa pana Brettmana.

- A ten jego wspólnik? Pan Dice? Nie możesz dalej pracować u niego? - W głosie pani Darwin brzmiała dezaprobata. - Albo nie, mam lepszy po­mysł. Może wracaj do domu, poszukamy dla ciebie męża?

Gabby przygryzła wargi, by nie powiedzieć o słowo za dużo. Oczami duszy widziała już na­stępującą scenę: rozpromieniona matka przedstawia jej przyszłego pana młodego, którego sama dla niej wybrała, pastora oraz nabitą strzelbę, która ma zachęcić córkę do zamążpójścia. Chciało jej się śmiać, a wiedziała, że matka nigdy by jej tego nie darowała.

- Gabby, czy ty aby nie wpadłaś w jakieś kłopo­ty? - zapytała pani Darwin dziwnym tonem.

- Nie, mamo, nic podobnego. Tylko się nie denerwuj. Może jeszcze wszystko samo się ułoży.

- Podoba mi się ten twój cały Brettman - oznaj­miła pani Darwin po chwili. - Wprawdzie widzia­łam go tylko raz, pamiętasz, kiedy przyjechałam cię odwiedzić, ale zrobił na mnie wrażenie miłego człowieka. Nie wiem, skąd mu się wziął ten niedo­rzeczny pomysł z przeprowadzką. Chyba się nie żeni?

- J.D. i ślub? A to dobre! - Gabby zaśmiała się ze smutkiem. - To dopiero byłaby sensacja. Kobie­ta, która zaciągnie go do ołtarza, trafi do „Księgi rekordów Guinnessa”.

- Prędzej czy później się ożeni - odparła pani Darwin krótko.

- Myślisz? - mruknęła Gabby bez przekonania. Zamiast przed ołtarzem widziała go raczej w mundurze, ramię w ramię z Sierżantem i Apol­lem, jak szturmuje kwaterę wroga, lecz przecież nie może o tym powiedzieć matce!

- Oczywiście. Jak każdy mężczyzna. Samotność zacznie mu doskwierać, tak jak kiedyś twojemu ojcu. Wtedy go capnęłam.

Gabby widziała niemalże, jak matka się uśmie­cha.

- A tobie samotność się nie sprzykrzyła? - spy­tała nieśmiało Gabby.

Od śmierci ojca upłynęło już dziesięć lat, lecz matka nie chciała słuchać Gabby, gdy ta ostrożnie sugerowała, że może warto by się z kimś umówić.

- Ja nie jestem samotna, córeczko. Ktoś, kto ma tyle pięknych wspomnień, nigdy nie jest sam. Przez lata byłam żoną najlepszego człowieka pod słońcem i nie zwiążę się z nikim innym, wiedząc, że nikt nigdy mu nie dorówna.

- Ależ masz wymagania! - zauważyła Gabby oskarżycielskim tonem.

- Owszem. Gdybyś przeżyła to, co ja, też byś je miała. Kochanie, obiecaj mi, że jeszcze się za­stanowisz nad powrotem do domu. Chicago to takie wielkie miasto! Kiedy pan Brettman wyjedzie, zo­staniesz sama, bez jednej życzliwej duszy w po­bliżu. Martwiłabym się o ciebie.

- Zastanowię się - obiecała, choć wcale nie chciała o tym myśleć, bowiem zmuszało ją to do stawienia czoła bolesnej prawdzie, że więcej J.D. nie zobaczy.

Bez względu na to, czy Gabby wróci do Teksasu, czy też nie, czy on postanowi wrócić do dawnego życia, czy też zostanie w Chicago, dołożył wszel­kich starań, by nie mogła dłużej u niego pracować, praktycznie wymógł na niej złożenie wymówienia, choć nie umiała powiedzieć, czy zrobił to z rozmys­łem.

Za jednym zamachem straciła dobrego szefa, pracę oraz serce i po prostu nie mogła uwierzyć, że całe jej życie wywróciło się do góry nogami zaled­wie trzy dni temu. Może byłoby najlepiej, gdyby nigdzie nie ruszała się z Chicago i nie poznała prawdy o przeszłości J.D.

Kiedy przyszła do biura, okazało się, że J.D. jeszcze nie ma. Za to Richard Dice ewidentnie już na nią czekał: siedział na jej biurku z rękami skrzyżowanymi na piersi, miał zniecierpliwioną minę i patrzył na nią tak, jak gdyby chciał ją zamordować wzrokiem.

- Dzień dobry, Dick - odezwała się z wymuszo­nym uśmiechem.

- Chwała Bogu, że nareszcie wróciłaś! - oznaj­mił Richard i westchnął teatralnie. - Dziewczyna, którą przysłali na zastępstwo, była kompletnie do niczego. Odesłałem ją precz, ale ci z agencji nie raczyli nawet oddzwonić. Gdzie J.D.?

- A skąd mam wiedzieć? - odparła spokojnie. Zdjęła żakiet i starannie powiesiła go na krześle, po czym schowała do szuflady biurka torebkę. Założyła okulary i zaczęła przeglądać kalendarz, w którym zapisywała wszystkie spotkania. Szybko przebiegła wzrokiem te, które dopisała jej zastęp­czyni.

- Nie rozumiem. To on jeszcze nie wrócił?

- drążył Dick.

- Wrócił. - Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

- Chcesz mi powiedzieć, że nawet nie raczył się z tobą skontaktować? Nie zadzwonił?

- Na razie nie. No, opowiadaj! - zniecierpliwił się w końcu. - Jak poszło? Co z Martina? Zapłacili okup?

- Zaczynam się czuć jak na przesłuchaniu.

- Tym razem to ona westchnęła. - Tak, Martina jest bezpieczna. Nie, nikt nie musiał płacić okupu. Jeśli jeszcze masz jakieś pytania, najlepiej poczekaj na J.D., bo ja wolałabym nie wracać do tej sprawy.

Dick wzniósł oczy ku sufitowi, jak gdyby jego cierpliwość została poddana ciężkiej próbie.

- Nie było cię tak długo i tylko tyle masz mi do opowiedzenia?

- Trzeba było z nami jechać - odparła pogodnie.

- Nie musiałbyś wypytywać o szczegóły, a ja mogłabym spokojnie wziąć się do pracy. Czy za­jąłeś się sprawą rozwodową pani Turnbull?

- A i owszem - mruknął z roztargnieniem.

- Dzwonił sędzia Amherst. Chce przedyskutować z J.D. sprawy państwa Landersow, zanim wyznaczy datę wstępnej rozprawy.

Gabby sporządziła w kalendarzu krótką notatkę. Dick przyglądał jej się z uwagą.

- Źle wyglądasz.

- Dziękuję. - Uśmiechnęła się promiennie. - Każ­da dziewczyna marzy, aby usłyszeć te słowa.

Zaczerwienił się.

- Nie miałem na myśli nic złego. Po prostu wyglądasz na bardzo zmęczoną.

- Ciekawe, jak ty byś wyglądał, gdyby przyszło ci czołgać się na brzuchu, wlokąc za sobą AK - 47 - odparła bez zastanowienia.

- Czołgać się? Przez dżunglę? Na brzuchu? I co to jest „AK - 47”?

Wstała zza biurka i zaczęła segregować doku­menty, które Dick położył wcześniej na blacie.

- Spytaj swojego wspólnika. Jestem przekona­na, że chętnie ci to wytłumaczy.

- Żebym mógł go spytać, musi tu najpierw przyjść!

Oderwała wzrok od poukładanych dokumentów i posłała Dickowi osobliwe spojrzenie.

- Nie wiem, może pojechał po nową kuszę - oznajmiła z irytacją.

- Po co...?

Nie odpowiedziała, bowiem najzwyczajniej przestała go słuchać. Dick czekał jeszcze chwilę, potem pomaszerował do swojego gabinetu i głośno zatrzasnął drzwi.

Gabby obejrzała się przez ramię.

- Oho, ktoś jest dzisiaj nie w humorze - mruk­nęła półgłosem i ponownie zajęła się porządkowa­niem dokumentów.

J.D. pojawił się dopiero dwie godziny później, jak zwykle nieskazitelnie elegancki w swoim gołę­bim garniturze.

- Jest jakaś poczta dla mnie? - zwrócił się do Gabby, jak zawsze po przyjściu do pracy.

- Nie, panie Brettman - odparła jak tylekroć wcześniej, tym samym co zawsze tonem. Nowością był jedynie fakt, że nie patrzyła mu w oczy. - Dick zajął się sprawą pani Turnbull, zgodnie z pańskim życzeniem. Sędzia Amherst prosi o kontakt.

J.D. skinął głową.

- Jak wygląda moje dzisiejsze popołudnie, mam jakieś spotkania? Zajrzałabyś do kalendarza?

- Pan Parker wybiera się tu na pierwszą, chce, żeby pan sporządził akt założycielski. Później ma pan jeszcze trzy inne spotkania.

J.D. odwrócił się na pięcie i pomaszerował w stronę swojego gabinetu, rzucając na odchodnym:

- Weź notatnik i coś do pisania i pozwól ze mną. Najpierw musimy uporać się z korespondencją.

- Tak, proszę pana.

- Och, jesteś wreszcie, J.D. - ucieszył się Ri­chard, który wychynął właśnie z sąsiedniego gabi­netu. - Witaj, wędrowcze. Może ty mi opowiesz, co się tam właściwie wydarzyło? Gabby nie chce puścić pary z ust.

- Po mnie też nie spodziewaj się sensacji. Wszy­stko skończyło się dobrze. Martina i Roberto wrócili do Palermo, sprawa porywaczy jest załatwiona. Co powiesz na wspólny lunch?

- Żałuję, ale mam się spotkać z klientem. - Ri­chard uśmiechnął się przepraszająco. - Może kiedy indziej?

- Jasne, nie ma sprawy.

Gabby podążyła za J.D. do jego gabinetu. Wcho­dząc, przezornie zostawiła drzwi otwarte. Nie wie­działa, czy to zauważył, a jeśli nawet tak, to nie dał tego po sobie poznać. Rozsiadł się w wygodnym fotelu na kółkach, przysunął się do biurka i zaczął przeglądać stertę listów.

Zaczął dyktować pierwszą odpowiedź. Gabby - notowała szybko, nie odrywając wzroku od kartki, dopóki nie skończyli, lecz mimo to przez cały czas miała w oczach jego sylwetkę, która zdawała się wypełniać cały fotel. Kiedy J.D. zamilkł, od pisania bolały ją palce, a plecy miała zdrętwiałe od długo­trwałego siedzenia. Mimo to nie drgnęła, dopóki nie powiedział, że to już wszystko. Wtedy wstała i ru­szyła ku drzwiom.

- Gabby? - zawołał za nią.

- Tak, panie Brettman?

Przez chwilę milczał, bawiąc się długopisem, który przed chwilą położył na biurku, i nie od­rywając od niego wzroku.

- Jak twój bark? - spytał. Wzruszyła ramionami.

- W dalszym ciągu trochę boli, ale nie narzekam. Kurczowo przyciskając do piersi notatki, spoglą­dała na jego obojętną, pozbawioną wyrazu twarz.

- Byłabym zapomniała. Woli pan, żebym złoży­ła wypowiedzenie na piśmie, czy wystarczy ustna deklaracja?

W okamgnieniu stracił zainteresowanie długo­pisem. Spojrzał na Gabby i poprosił cicho:

- Poczekaj.

- Muszę poszukać nowej posady, ale nie będę miała kiedy, jeśli będzie pan próbował na mnie wymóc, żebym przepracowała tu więcej niż ustawo­we dwa tygodnie - dodała z podziwu godnym spokojem.

Zacisnął zęby.

- Nie musisz składać wymówienia - odezwał się po chwili.

- Właśnie że muszę, do cholery! - odrzekła podniesionym głosem.

- Nic by się nie zmieniło! - ryknął. - Nie możesz jeszcze się nad tym zastanowić? Chyba nie proszę o zbyt wiele? Przecież tak dobrze się rozumieliśmy!

- Owszem, ale to było kiedyś, zanim potrak­towałeś mnie jak jakąś ulicznicę! - wykrzyczała.

W jej oczach, w jej wyniosłej sylwetce widział tylko nienawiść. Znowu przeniósł wzrok na długo­pis.

- Niełatwo będzie cię zastąpić - zauważył dziw­nym tonem.

- Cholernie łatwo - odparła jadowicie. - Wy­starczy zadzwonić do agenta i poprosić o kogoś głupiego i naiwnego, kto nie będzie próbował się do ciebie zbliżyć, ale chętnie wystąpi w roli tarczy strzelniczej!

Twarz mu zbladła.

- Gabby...

- Co się tutaj dzieje? - usłyszeli nagle głos Richarda.

Stał w drzwiach z przerażoną miną i spoglądał to na niego, to na nią. Nie pamiętał, by w jego obecności Gabby kiedykolwiek podniosła na kogoś głos, a teraz stała i nie tyle krzyczała, co wręcz darła się na J.D. ile sił w płucach.

- Nie twoja sprawa - odparli zgodnie, patrząc na niego z rozdrażnieniem.

Richard aż skulił drobne ramiona i uśmiechnął się nerwowo.

- Wybaczcie, to ja już sobie pójdę. Nagle okrop­nie zgłodniałem. Cześć!

Nawet nie zauważyli, kiedy zniknął. J.D. pioru­nował Gabby wzrokiem, a ona nie pozostawała mu dłużna.

- Jestem zbyt leniwy, żeby szkolić nowego pra­cownika - oświadczył w końcu. - Ty już znasz moje zwyczaje, poza tym w każdej innej pracy zanudziła­byś się chyba na śmierć.

- A to już moje życie i moja decyzja - przypo­mniała mu spokojnie.

Zaczął podnosić się zza biurka. Widząc to, Gab­by zaczęła się cofać, oczy jej się rozszerzyły. Wściekłość i strach mieszały się na jej twarzy, lecz to właśnie strach sprawił, że J.D. zatrzymał się jak wmurowany.

- Nie zamierzałem się na panią rzucić, panno Darwin.

- Mam teraz paść na kolana i pokornie ci za to podziękować? - spytała, spopielając go spojrze­niem. - Jedno jest pewne: na liście dziesięciu najwspanialszych kochanków świata na pewno się nie znajdziesz.

- Nie. Zresztą nigdy tak bardzo sobie nie schle­białem - powiedział cicho. - Ale i nie zdawałem sobie sprawy, że tak bardzo to przeżyjesz. Nie chciałem, żebyś się mnie bała. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Uwierz mi, Gabby, nigdy nie chciałem posunąć się aż tak daleko.

- Nie zamierzałam łapać cię za kołnierz i siłą ciągnąć przed ołtarz - odparła, ale nieco ściszyła głos. - Podobałeś mi się, byłam ciekawa, wiem, że ty też. Ale było, minęło. Teraz nie ty jeden nie chcesz się z nikim wiązać.

- Nie odchodź - poprosił miękko. - Więcej cię nie dotknę.

- Nie o to chodzi - odrzekła, niespokojnie przestępując z nogi na nogę. - Ja... ja nie chcę dłużej u ciebie pracować.

- Dlaczego? - spytał, patrząc na nią poważnie. Pomyślała, że to brzmi jak kiepski żart. Ma mu teraz wyznać, że serce pękłoby jej na sto maleńkich kawałków, gdyby musiała codziennie widywać go w pracy, beznadziejnie w nim zakochana, bez szan­sy na wzajemność? Bo właśnie tak by było. W dal­szym ciągu wzdychałaby do niego skrycie, zamiast umawiać się na randki jak każda normalna dziew­czyna. Mało tego, każdego dnia umierałaby ze strachu, myśląc o tym, że jej ukochany może w każdej chwili zatęsknić za dawnym życiem i rzu­cić wszystko w diabły, by dołączyć do Sierżanta i Apolla.

Co gorsza, miał okazję na nowo rozsmakować się w walce i sprawa wydawała się przesądzona. Gabby była pewna, że J.D. wróci do dawnych towarzyszy broni, nie wiedziała tylko, kiedy to nastąpi.

- Ta posada przestała być perspektywiczna - od­rzekła dyplomatycznie, w tym krótkim prozai­cznym stwierdzeniu zawierając wszystkie swoje obawy.

Co innego mogłaby powiedzieć? Przecież praw­da go nie interesuje.

- Zastanawiasz się, czy wrócę do starego życia?

- spytał chłodno, jak gdyby czytał w jej myślach, i zaciągnął się papierosem.

- Niezupełnie, J.D. Nie tyle „czy”, ile raczej „kiedy”. Sierżant twierdzi, że wojaczka za bardzo ci się podoba, żebyś kiedykolwiek chciał ją rzucić - dodała konfidencjonalnym tonem, choć w uszach wciąż brzmiały jej całkiem inne słowa. - Niestety, mnie marzy się nudny szef rutyniarz, ktoś, kto ni stąd, ni zowąd nie dojdzie do wniosku, że na jego ramionach ciąży obowiązek ratowania świata od zagłady.

- To moje życie. I moja sprawa, jak nim kieruję - wycedził przez zęby.

- Ależ oczywiście - przytaknęła z pełnym sło­dyczy uśmiechem, choć aż się w niej gotowało.

- Podpisuję się pod tym obiema rękami. Najlepiej wyjechać, zapomnieć. Co z oczu, to i z serca.

Dopiero teraz dopiekła mu do żywego. Oczy mu się zwęziły, twarz wykrzywił gniewny grymas.

- Mimo tego, co się wydarzyło, kiedy byliśmy u Laremosa? - spytał zdławionym głosem.

Zmrużyła oczy i spojrzała na niego z udawanym zdziwieniem.

- Być może myślimy o dwóch różnych sytua­cjach. Bo ja pamiętam tylko, że zostałam potrak­towana jak najgorszego sortu panienka na jedną noc!

Nie odpowiedział od razu. Podszedł do okna, sztywno wyprostowany.

- Miałem swoje powody.

- Jasne, że miałeś! - zadrwiła. - Nie chciałeś, żebym wyobrażała sobie Bóg wie co tylko dlatego, że próbowałeś się do mnie przystawiać! Okej! Zrozumiałam aluzję i zniknę ci z oczu najszybciej jak się da! - Ściszyła głos. - Co ty sobie wyob­rażałeś? Że zapomnę o tym, co się stało w Gwate­mali, i będę dalej u ciebie pracować, jak gdyby nigdy nic?

Uniósł rękę, w której trzymał papierosa, i przyj­rzał mu się z zainteresowaniem.

- Może będę chciał założyć rodzinę - powie­dział po paru chwilach.

- Może, tylko co mi do tego? - spytała. - Jesteś moim szefem, nie kochankiem.

J.D. obrócił się w jej stronę dokładnie w tym samym momencie, w którym zadzwonił telefon na jej biurku. Gabby pobiegła go odebrać, szczęśliwa, że nadarza się szansa ucieczki. Ucieszyła się jeszcze bardziej, gdy okazało się, że dzwoni wyjątkowo gadatliwa klientka świeżo po rozwodzie, najwyraź­niej niezadowolona z wyniku rozprawy. Uśmiech­nęła się z mściwą satysfakcją i przełączyła rozmowę na biurko J.D.

Gdy odebrał, wymknęła się z kancelarii, piesz­cząc w sercu wspomnienie miny, z jaką wysłuchi­wał niekończących się żalów i pretensji.

Chichotała pod nosem, idąc do najbliższej knajpki i zamawiając hamburgera. Usiadła przy stoliku i ugryzła pierwszy kęs, ale nagle straciła apetyt. Uśmiech spełzł jej z ust, poczuła się przygnębiona. Czytała kiedyś artykuł o mężczyznach, którzy nigdy się nie żenią, bardziej cenią sobie wolność, lecz zanim nie poznała J.D., nie przypuszczała, jaką udręką jest zakochać się w jednym z nich. Cóż, teraz już wie.

Przez resztę życia będzie śnić koszmary, w któ­rych J.D. ginie w walce albo - i to chyba było jeszcze gorsze - trafia do obskurnego więzienia gdzieś na krańcu świata i odsiaduje dożywocie za wtrącanie się w sprawy wewnętrzne państewka, o którym prawie nikt nie słyszał.

Może gdyby Martina o wszystkim wiedziała, we dwie zdołałyby jakoś przemówić mu do rozsądku, jednak kiedy miała okazję, Gabby nie śmiała powie­dzieć jej prawdy. Wiedziała, że J.D. nigdy by jej tego nie wybaczył.

Godzinę później zmusiła się, by wrócić do biura, lecz na szczęście J.D. zdążył gdzieś wyjść. Na jej biurku leżała kartka z odręczną notatką, w której informował zwięźle, że jedzie na spotkanie z klien­tem, w związku z czym prosi o odwołanie reszty spotkań przewidzianych na dzisiejszy dzień, bo on w kancelarii pojawi się dopiero jutro.

Rozłożyła kalendarz, sięgnęła po słuchawkę i wybrała numer pierwszego z trojga klientów umówionych na popołudnie. Naprawdę pojechał na spotkanie? Wcale nie była tego taka pewna. Nadal zadręczała się tą myślą, gdy wychodziła z kancelarii i wracała do domu. Może już dawno spakował manatki i jest teraz gdzieś, gdzie przez cały rok przygrzewa słońce?

Położyła się do łóżka i rozpłakała z bezsilności, nienawidząc siebie za to, że nie potrafi o nim zapomnieć. Zanim zasnęła, pomyślała jeszcze, że jeśli intuicja jej nie myli, powinna się pośpieszyć z szukaniem nowej posady.

Następnego dnia punktualnie stawiła się w pracy. Niczym automat odbierała telefony, kserowała do­kumenty i pisała na komputerze, każdą wolną chwi­lę wykorzystując na przeglądanie ogłoszeń o pracę, choć zupełnie nie miała do tego serca. J.D. nie było i nie było, i Gabby autentycznie się ucieszyła, gdy Dick oznajmił, że chce jej podyktować korespon­dencję. Miała nadzieję, że nawał pracy pomoże jej przestać myśleć o tym, gdzie się podziewa i co w tej chwili robi jej szef.

Zbliżała się pora lunchu, kiedy w końcu się pojawił. Gabby najchętniej podbiegłaby do niego i rzuciła się mu na szyję. Oczywiście zwalczyła ten odruch, lecz wiele ją to kosztowało. Powtórzyła sobie w duchu, że J.D. nie interesują poważne związki, odetchnęła głęboko i przywitała się z nim uściskiem dłoni, po czym podała mu plik korespondencji.

- Martwiłaś się o mnie? - spytał pozornie bez­troskim tonem, ale przyglądał jej się bacznie.

Spojrzała na niego ze spokojem, który nie przy­szedł jej łatwo, i uniosła brwi tak wysoko, iż wysunęły się ponad oprawki okularów.

- Ja? Czemu miałabym się martwić? - spytała.

Wziął głęboki wdech, obrócił się na pięcie i po­szedł prosto do swojego gabinetu, po czym zamknął się w nim, trzaskając drzwiami.

Gabby spojrzała w ich kierunku i pokazała język. Wyjąwszy z szuflady torebkę, podniosła się zza biurka i rzuciła do interkomu:

- Wychodzę na lunch.

- Gabby?

Już przy drzwiach odwróciła się i spojrzała na niego. Stał przed wejściem do gabinetu i wyglądał jak ktoś bardzo samotny i pełen wahania.

- Zjedz ze mną lunch - odezwał się cicho.

- Przykro mi. Jestem umówiona na rozmowę w sprawie pracy - odparła i pomachała zwiniętą w rulon gazetą.

Sposępniał i zmrużył oczy.

- Nie idź - powiedział, lecz w jego głosie nie było złości, raczej smutek.

Gabby miała miękkie serce i trudno jej było nie skapitulować, gdy patrzył na nią tak przejmująco, nieomal prosząco. Jednak wiedziała, że nie może sobie na to pozwolić. Na dłuższą metę rzucenie tej posady to najlepsze rozwiązanie, przynajmniej bę­dzie mogła się gdzieś ukryć ze swoim złamanym sercem. Umarłaby chyba, gdyby musiała dalej z nim pracować, wiedząc, że wszystko, co J.D. ma do zaoferowania, to zwierzęca żądza albo zdawkowa uprzejmość zwierzchnika wobec podwładnej.

- Muszę - odrzekła cicho. - Tak będzie najlepiej.

- Dla kogo? - spytał gniewnie.

- Dla nas obojga! - wybuchnęła. - Nie mogę przebywać z tobą w tym samym budynku! Dłużej tego po prostu nie zniosę!

Krew odpłynęła mu z twarzy. Patrzenie na to, co się z nim dzieje, sprawiało jej taki ból, że pomyślała, że dłużej tego nie wytrzyma. Odwróciła się i wybie­gła z kancelarii ile sił w nogach. Znacznie później przyszło jej do głowy, że mógł źle zrozumieć jej słowa. Miała na myśli to, że nie chce być blisko niego, kochając go i wiedząc, że on jej uczuć nigdy nie odwzajemni, podczas gdy on najwyraźniej ode­brał je jako aluzję do tego, co wydarzyło się na farmie Laremosa.

Nie da się ukryć, że zachował się wyjątkowo brutalnie. Ale przeprosił, ponadto Gabby zaczynała rozumieć pobudki, którymi się kierował. Chciał jej uświadomić, dlaczego nie powinna się w nim zako­chiwać. Próbował ją uchronić przed większym cier­pieniem. Zresztą jej słowa i tak nie spędzą mu snu z powiek, powiedziała sobie w duchu. Ona jest mu obojętna, więc jakim cudem mogłaby go zranić?

Odpowiedziała na ogłoszenia dwóch firm miesz­czących się w odległości kilku przecznic od kan­celarii. Jedna poszukiwała kogoś do obsługi kom­putera; Gabby miała w tym wprawę, więc praca nie sprawiałaby jej trudności. W drugiej - dużym mię­dzynarodowym przedsiębiorstwie - zwolnił się etat sekretarki.

Zanim wróciła do kancelarii, J.D. znowu wyszedł do miasta. Może to i lepiej, pomyślała. Musi zacząć przyzwyczajać się do myśli, że go przy niej nie ma. Na razie zaledwie o tym pomyślała, pękało jej serce, jednak była realistką i zdawała sobie sprawę, że ból kiedyś minie. Nie ma co liczyć na cud, skoro J.D. powiedział bez ogródek, że nie widzi dla niej miejsca w swojej przyszłości. Nie cofnął się nawet przed przemocą, by dobitnie jej to uzmysłowić.

Miała ochotę płakać, ale przecież była w pracy. Zacisnęła zęby i zmusiła się do tego, aby skoncent­rować się wyłącznie na obowiązkach.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Od tamtej przykrej rozmowy J.D. zaczął za­chowywać wobec Gabby z jeszcze większą rezer­wą. Odzywał się do niej wyłącznie w sprawach służbowych i tylko wtedy, gdy nie zdołał znaleźć jakiegoś pośrednika, który przekazałby jej słowa. Chodził po kancelarii z wiecznie skrzywioną miną i na wszystkich warczał.

- Już coś wiadomo na temat twojej nowej posa­dy? - spytał zdawkowo w piątek rano, gdy skończył jej dyktować sążnistą odpowiedź na urzędowe pis­mo. - Odezwał się ktoś?

- W poniedziałek powinni się odezwać ci od komputera - odparła cicho. - Ta druga sprawa niestety nie wypaliła.

Milczał chwilę, przyglądając się jej zamyślonym wzrokiem.

- Czyli mimo wszystko wcale nie tak łatwo znaleźć coś ciekawego - zauważył.

Gabby ze spokojem odwzajemniła jego spojrze­nie.

- Jeśli nie znajdę nic w Chicago, po prostu wrócę do domu - wyjaśniła i wzruszyła ramionami.

Siedział nieruchomo jak posąg i wpatrywał się w nią z napięciem.

- Do Teksasu - mruknął. Wbiła wzrok w swoje notatki.

- Zgadza się.

- Co miałabyś robić w Teksasie?

- Pomagałabym mamie. Odłożył pismo na blat biurka.

- Pomagałabyś mamie - powtórzył drwiąco i gniewnie zmrużył oczy. - Nie minąłby tydzień, zanim zaczęłabyś zaglądać do kieliszka, zresztą doskonale zdajesz sobie z tego sprawę.

- Jak śmiesz...! - zaczęła głosem zdławionym z oburzenia, lecz J.D. przerwał jej w pól zdania.

- Gabby, twoja mama to przeurocza kobieta - powiedział - ale różnicie się tak bardzo, jak gdybyście pochodziły z dwóch odległych światów. Wiecznie byś się z nią kłóciła albo nagle przyłapy­wała na myśli, że pozwalasz się jej wodzić za nos.

Milczała wzburzona, lecz nie pozwoliła, by uraza odebrała jej zdrowy rozsądek.

- Wiem - przyznała po dłuższej chwili - ale to chyba lepsze od przejścia na garnuszek państwa, prawda?

- Zostań u mnie - namawiał. - Jestem przekona­ny, że z czasem wszystko się między nami ułoży, proszę tylko, żebyś dała mi trochę czasu. Nie możesz zapomnieć o tym, co się stało? Jeden jedyny raz tak podle się zachowałem.

- Nie utrudniaj mi tego, i tak jest mi ciężko - odpowiedziała cicho.

- Czy chociaż byłoby ci trudno zamknąć za sobą te drzwi, wiedząc, że rozstajemy się na zawsze?

spytał prosto z mostu.

Usta jej zadrżały.

- Nie masz mi nic do zaoferowania, jasno to powiedziałeś. Nie pozostawiłeś mi wyboru, muszę odejść.

- Owszem, powiedziałem - przyznał zadziwia­jąco zgodnie. - Tamtego dnia mówiłem i robiłem znacznie gorsze rzeczy, żeby ci udowodnić, że nic do ciebie nie czuję, aby mieć pewność, że nie spróbujesz się do mnie zbliżyć. - Westchnął ciężko, jego dłonie poruszały się nieustannie, a to przesu­wały coś na biurku, a to wygładzały stertę dokumen­tów. - A teraz nie mogę spokojnie spojrzeć w lustro, bo robi mi się niedobrze na swój widok, ciągle sobie przypominam, jak się kulisz, ilekroć próbuję do ciebie podejść.

Wstał zza biurka i zapatrzył się w okno, a potem przeciągnął się, jak gdyby mięśnie pleców mu zesztywniały.

- Nigdy nikogo nie potrzebowałem - odezwał się po paru chwilach, lecz w dalszym ciągu stał zwrócony od niej plecami. - Nawet jako dzieciak. Zawsze opiekowałem się Martina i mamą. I tylko dla nich dwóch cokolwiek znaczyłem, dla wszyst­kich innych równie dobrze mogłem nie istnieć. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze byłem sam i to mi odpowiadało.

- Ile razy mam ci to powtarzać: nie próbuję na ciebie zastawić żadnej pułapki!

Odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy.

- Tak, teraz już to rozumiem - przyznał.

- I chcę, żebyś i ty spróbowała coś zrozumieć. Milczał chwilę, po czym powiedział:

- Przez wiele lat byłem w wojsku. Zdążyłem się przyzwyczaić do pewnego sposobu działania, do określonego stylu życia. Sądziłem, że to już prze­szłość, że tamte sprawy przestały mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Ale kiedy Martina została porwana, wszystko się zmieniło.

- Znowu poczułeś adrenalinę i przypomniałeś sobie, dlaczego kiedyś tak bardzo ci się to podobało - powiedziała cicho, spoglądając na niego pytająco.

- I już nie jesteś pewny, czy chcesz do końca życia pracować w kancelarii.

- Czytasz w moich myślach.

- Długo pracowaliśmy razem - odparła cicho, opuściła wzrok i wpatrzyła się w notes, który kurczowo ściskała. Pękało jej serce, ale cieszyła się, że J.D. tego nie zauważa. - Od czasu do czasu pewnie za tobą zatęsknię, J.D. Mogę wiele powie­dzieć o tym, jak mi u ciebie było, ale na pewno nie to, że było nudno.

- Jeśli zostaniesz - powiedział ledwie słyszalnie - może i ja zdołam zostać.

- A co ja mam z tym wspólnego? - spytała, śmiejąc się nerwowo. - Na miły Bóg, świat jest pełen kompetentnych asystentek, będziesz mógł przebierać. Może następna bardziej przypadnie ci do gustu. Ja mam paskudny charakterek i jestem pyskata, pamiętasz?

- Pamiętam tyle rzeczy związanych z tobą - od­parł, kompletnie ją zaskakując. - Dopiero kiedy spróbowałem wykreślić cię ze swojego życia, zro­zumiałem, jak głęboko w nie wrosłaś. Stałaś się dla mnie nałogiem, Gabby, jak filiżanka kawy i poranna gazeta. Rano jedyne, co każe mi wstać z łóżka, to myśl, że zastanę tu ciebie.

- Znajdziesz sobie nowe nałogi - odparła, do­tknięta tym określeniem. Tylko tyle dla niego zna­czy?

- Przecież właśnie próbuję ci wytłumaczyć, że wcale nie chcę nowego nałogu - mruknął gniewnie.

- Chcę, żeby wszystko zostało po staremu. Podoba mi się tak, jak jest.

- Akurat! - oznajmiła, piorunując go wzrokiem.

- Sam sobie zaprzeczasz. Przed chwilą mówiłeś, że chcesz znowu zostać najemnikiem, brakuje ci dresz­czyku emocji, świadomości, że każdego dnia nara­żasz życie. Zatęskniłeś za przygodą.

- Kiedy się ciebie słucha, można by pomyśleć, że to jakaś choroba - stwierdził sucho.

~ A tak nie jest? Boisz się, że zaczniesz coś czuć. Sierżant, Apollo, Semson, wszyscy oni utracili coś, bez czego nie sposób żyć: zdolność odczuwania. Nie myślą o przyszłości, tylko czekają na koniec. Nie mają nic do stracenia, nie mają dokąd wrócić. Tak, wiele się nauczyłam przez tych kilka dni, J.D. Przede wszystkim zrozumiałam, że w przeciwieńst­wie do was mam po co żyć. Nie chcę takiej wolności.

- Nigdy jej nie zakosztowałaś - przypomniał jej spokojnie.

- To prawda - przyznała. - Ale przez pięć lat harowałeś jak wół, żeby mieć szansę na nowe życie, odniosłeś gigantyczny sukces. Tyle osób zawdzię­cza ci życie i wolność. Czy ty zwariowałeś, żeby to wszystko przekreślać dla jakiejś mrzonki?

- O wolność nie zawsze walczy się w sądzie - wycedził.

- A gdzie? Na końcu świata, uzi i plastikiem?

- odcięła się. - Myślisz, że tylko kule i bomby mogą coś zmienić? To nie metoda!

Parsknął gniewnie i odparł:

- Nic nie rozumiesz.

- Racja, nie rozumiem. I dla twojej wiedzy: rzeczywiście straciłam wszystkie złudzenia. Życie najemnika wcale nie jest romantyczne i wspaniałe.

- Podniosła się z krzesła i spojrzała na brulion, w którym notowała jego korespondencję. - Lepiej pójdę to przepisać.

Odprowadził ją spojrzeniem. Gdy była przy drzwiach, odezwał się cicho:

- Poczekaj chwilę.

Zatrzymała się z dłonią opartą na klamce, gotowa w każdej chwili nacisnąć ją i wyjść. Patrzyła, jak J.D. wstaje, wychodzi zza biurka i powoli zmierza w jej stronę. Gdy zbliżył się, nie zdołała zapanować nad strachem; górował nad nią wzrostem, popielaty prążkowany garnitur podkreślał muskulaturę, której siłę Gabby pamiętała aż zbyt dobrze.

Otworzyła drzwi i wyszła szybko, starając się nie okazać lęku, jednak J.D. nie dał się zwieść: przejrzał ją na wylot.

- Proszę - rzekł zdławionym głosem i potrząsnął głową. - Nie uciekaj. Nie zrobię ci krzywdy.

- Ciągle to powtarzałeś, a ja uwierzyłam ci o jeden raz za dużo - odparła, zanosząc się ner­wowym śmiechem.

Cofała się, nie spuszczając go z oczu, dopóki nie znalazła się przy swoim biurku. Schroniła się za nim szybko, tak by od J.D. oddzielała ją szerokość blatu. Dopiero wtedy poczuła się nieco pewniej.

- Miałam je przepisać - przypomniała rzeczo­wo, unosząc rękę z brulionem.

Ciemne oczy J.D. nabrały dziwnie posępnego wyrazu.

- Ty nie udajesz. Naprawdę się mnie boisz? - spytał.

Usiadła przy biurku, unikając jego spojrzenia.

- Muszę wziąć się do pracy - odparła.

Niespiesznym, płynnym ruchem oparł się o blat biurka i pochylił się w stronę Gabby.

- Nie wpadaj w panikę - powiedział półgłosem. - Nie zbliżę się do ciebie bardziej niż w tej chwili.

Zastygła w fotelu nieruchomo niczym posąg; chciała zapanować nad tą odruchową reakcją, lecz po prostu nie była w stanie.

- Nie powinienem był krzywdzić cię tak, jak cię wtedy skrzywdziłem - odezwał się, wpatrzony w swoje dłonie. - Przesadziłem. Kiedyś spróbuję ci to wytłumaczyć.

- Nie będzie żadnego „kiedyś” - przypomniała mu cierpko. - Ty będziesz włóczył się po świecie i wysadzał różne rzeczy w powietrze, a ja będę siedziała w biurze i pracowała na komputerze.

- Przestaniesz wreszcie? - warknął, szukając po kieszeniach papierosa.

- Byłbyś łaskaw zaczekać, aż zabezpieczę dys­kietki? - spytała lodowatym tonem, po czym na­chyliła się nad komputerem, otworzyła obie stacje dysków i wyjęła dyskietki. - Dym i popiół mogą je uszkodzić.

Przyglądał się niecierpliwie, jak Gabby wkłada dyskietki do specjalnych koszulek, a następnie za­myka w plastikowym pojemniku, po czym szybko zapalił papierosa.

Gabby świdrowała go gniewnym spojrzeniem.

- Nie przepiszę twoich listów, jeśli nie będę mogła spokojnie usiąść przed komputerem - oznaj­miła rzeczowo.

- Listy mogą poczekać - odparł. - Gabby, przy­sięgam na wszystkie świętości, że nie chciałem cię tak przerazić. To, co wydarzyło się między nami, wstrząsnęło mną i byłem jakby na wpół obłąkany...

- Machinalnym gestem przeganiał włosy palcami.

- Na domiar złego zapomniałem, jaka jesteś niewin­na. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że w normalnych okolicznościach żaden mężczyzna nie potraktował­by cię tak, jak ja to zrobiłem.

- Żaden inny mężczyzna? Być może. W to jestem skłonna uwierzyć - odparła chłodno, cedząc słowo po słowie.

- Gabby, przypomnij sobie, jak było rano przed misją. Wtedy się nie bałaś.

Wypowiadając te słowa, przywołał lawinę wspo­mnień. Gabby poczuła, że robi jej się gorąco. Dobrze pamiętała smak jego ust, błogość, jaka ją ogarnęła, gdy przytuliła się do jego silnego ciała, i pożądanie, jakie w niej budziły jego delikatne pieszczoty.

- Wtedy byłeś innym człowiekiem - odparowa­ła. - Odkąd wróciliśmy na farmę, praktycznie prze­stałeś się do mnie odzywać, nawet nie chciałeś na mnie spojrzeć. Zachowywałeś się, jak gdybyśmy byli sobie zupełnie obcy, a na koniec najzwyczaj­niej mnie zaatakowałeś!

J.D. opuścił wzrok i zaczął z uwagą przyglądać się papierosowi, z którego snuła się smużka dymu.

- Wiem. I ta myśl nie daje mi spać po nocach. Pochylił się nad nieskazitelnie czystą popielniczką, która stała na biurku Gabby, i zgniótł niedopa­łek. Dopiero teraz, gdy znalazł się tak blisko niej, zauważyła, jakie ma podkrążone oczy.

- Czy pozwoliłabyś, żebym zaprosił cię na kola­cję? - spytał cicho.

Serce zaczęło jej szybciej bić, lecz na wszelki wypadek wolała nie wnikać, czy to z radości, czy też ze strachu.

- Nie - odparła stanowczo, zanim zdążyłaby zmienić zdanie.

J.D. westchnął ciężko.

- Nie - powtórzył. Jego usta ułożyły się w smut­ny uśmiech, wzrokiem błądził po jej twarzy. - Nie wiem czemu, ale wzięcie szturmem obozu terrorys­tów zaczyna się wydawać dziecinnie proste w poró­wnaniu z próbą rozbrojenia ciebie, Gabby.

- Po co w ogóle próbować? Nie szkoda fatygi? - spytała cicho. - Przecież za tydzień i tak stąd odchodzę.

Ostatnia iskra nadziei zgasła, i w jego oczach pozostał jedynie wyraz smutku. Odwrócił się i po­woli ruszył w kierunku swojego gabinetu, lecz zanim wszedł do środka, na sekundę zatrzymał się w progu i uniósł głowę, jak gdyby zamierzał się odwrócić i coś powiedzieć - przynajmniej takie wrażenie odniosła Gabby, wpatrzona w jego plecy. Najwyraźniej jednak się pomyliła, bo chwilę póź­niej drzwi cicho się zamknęły. Gabby zawahała się, czy nie pobiec za J.D., lecz trwało to zaledwie moment. Potem włączyła komputer, otworzyła brulion na pierwszej zapisanej stronie i wzięła się do pracy.

W sobotę od rana świeciło słońce, zapowiadał się wyjątkowo piękny dzień. Aż grzech w taki wiosen­ny dzień siedzieć w czterech ścianach. Gabby na­stawiła pranie i kręciła się po domu, rozmyślając o tym, jak trudno jest w taką pogodę lubić miasto.

Nagle usłyszała pukanie do drzwi.

Nie miała zielonego pojęcia, kto to może być. Nie spodziewała się nikogo, lecz wiedziała, że matka się o nią niepokoi, i przyszło jej do głowy, że może to ona przyjechała z dalekiego Lytle, by się z nią zobaczyć. Czym prędzej pobiegła otworzyć.

Przed drzwiami stał J.D.

- Spodziewałaś się mnie? - spytał wesołym, tonem, ale uśmiechał się niewyraźnie.

Gabby na chwilę oniemiała. Gorączkowo za­stanawiała się, jak w możliwie elegancki sposób poprosić go, by sobie poszedł, jednak zanim skoń­czyła bić się z myślami, J.D. najspokojniej w świe­cie wszedł do jej mieszkania i rozsiadł się na kanapie.

- Pomyślałem, że może dasz się zaprosić na lunch - powiedział ni z gruszki, ni z pietruszki, zajęty podziwianiem jej figury, którą podkreślały dopasowane spłowiałe dżinsy i obcisła bluzeczka z dzianiny.

Gabby nagle zdała sobie sprawę z tego, iż J.D. wygląda jakoś inaczej, i dopiero wtedy zwróciła uwagę na jego strój. Dotąd widywała go albo w eleganckich garniturach, albo w mundurze, teraz zaś miał na sobie dżinsy równie znoszone i spłowiałe jak jej własne, do tego niebieską bawełnianą koszulę, stylizowaną na kowbojską, oraz długie buty. Stała i wpatrywała się w niego, po prostu nie była w stanie się powstrzymać. Jest zabójczo przy­stojny i niesamowicie męski, pomyślała. Na sam jego widok zmiękły jej kolana, aczkolwiek wolała podziwiać go na odległość. W dalszym ciągu czuła się nieco niepewnie, przebywając z nim sam na sam.

- Nie rzucę się na ciebie - powiedział, jak gdyby czytał w jej myślach - nie zrobię nic, czego nie będziesz chciała. Nawet cię nie dotknę, jeśli sobie tego nie życzysz. Ale proszę, spędź ten dzień ze mną, Gabby.

- Czemu miałabym się zgodzić? - spytała cierpko.

Uśmiechnął się ze smutkiem.

- Ponieważ czuję się strasznie samotny.

Serce stopniało jej jak wosk. Albo też najzwy­czajniej brakuje mi piątej klepki, pomyślała, w pełni zdając sobie sprawę, że spełnienie jego prośby byłoby wbrew logice. Osiągnęłaby tylko tyle, że jeszcze trudniej byłoby jej odejść, a odejść przecież musi. Nie umiałaby dalej z nim pracować, kochając go i dźwigając bagaż tego, co wydarzyło się w Gwa­temali.

- Masz przyjaciół - odparła wykrętnie.

- Jasne - odparł, wstając i chowając ręce do kieszeni, dzięki czemu dżinsy mocniej opięły się na jego płaskim brzuchu i umięśnionych udach. - Jas­ne, mam przyjaciół. Sierżanta, Apolla...

- Myślałam o kimś... stąd - odparła z wahaniem. Milczał chwilę.

- Mam ciebie. Nikogo innego.

Choć jeszcze się nie odezwała, już się zgodziła. Jak postąpić inaczej, kiedy słyszy się takie wyzna­nie i wie doskonale, że jest ono szczere? J.D. nie raz i nie dwa powtarzał, że tylko jej jednej ufa. W końcu zaufanie jest nieodłączną częścią przyjaźni.

- Dobrze - powiedziała w końcu. - Ale tylko lunch.

- Tylko lunch - przytaknął.

Nie zbliżył się do niej, nie ponaglał jej, nie zrobił niczego, czym mógłby ją do siebie zrazić. Cierp­liwie czekał, gdy zamyka mieszkanie na klucz, po czym szedł przy niej niczym jakiś łagodny olbrzym z bajek, dopóki nie dotarli na parking i nie wsiedli do samochodu.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Gabby pomyślała, że to dziwny dzień. Była przekonana, że zdążyła poznać wszystkie nastroje J.D., dzisiaj jednak zupełnie był do siebie niepodob­ny. Zmienił się, choć nie potrafiła określić, na czym właściwie polega owa zmiana.

Zawiózł ją do pobliskiego parku. Najpierw długo spacerowali pośród drzew, kierując się w stronę jeziora. Dalej poszli plażą, patrząc, jak spłoszone ptaki zrywają się do lotu, i przyglądając się leniwie przepływającym żaglówkom. Wiatr rozwiewał cie­mne włosy J.D., słońce krzesało na nich niebies­kawe błyski. Zaskoczona Gabby pomyślała nagle, że nigdy dotąd nie czuła się tak jak w tej chwili: wolna, lecz mimo to bezpieczna, i zarazem podniecona. Trudno jednak było nie pamiętać, że to nie początek, ale już koniec znajomości. J.D. ma wy­rzuty sumienia po tym, jak się zachował w Gwate­mali, i chce się z nią pogodzić przed jej odejściem z pracy. Nie powinna dopatrywać się w jego za­chowaniu drugiego dna, bowiem najzwyczajniej go nie ma.

W pewnym momencie niby przypadkiem dotknął jej dłoni i spojrzał na nią pytająco.

- Potknąłeś się? - zażartowała, starając się roz­ładować napiętą atmosferę.

- Niezupełnie - odparł cicho. - Prawdę powie­dziawszy, chciałem sprawdzić, jakbyś się zachowa­ła, gdybym spróbował wziąć cię za rękę.

Znowu ta rozbrajająca szczerość, pomyślała Gabby. Uśmiechnęła się do niego i podała mu rękę. Poczuła, jak jego ciepłe palce powoli splatają się z jej palcami, i przypomniała sobie, jak J.D. pieścił jej dłoń, gdy lecieli do Meksyku, co wtedy mówił, i zrobiło jej się gorąco.

J.D. spojrzał na jej zaczerwienione policzki i za­śmiał się cicho.

- Nie wiem, czy to możliwe, ale mam wrażenie, że myślimy dokładnie o tym samym.

- Lepiej pilnuj swojego nosa - oznajmiła.

- Staram się, ale masz to wypisane na twarzy, skarbie. Zdradziły cię te piękne rumieńce.

Gwałtownie zabrała rękę, lecz ku jej rozczarowa­niu, nie sięgnął po nią ponownie.

- Nie chcę wywierać na tobie presji - wyjaśnił, widząc jej zdziwioną minę. - Zadowolę się tym, co będziesz skłonna ofiarować mi sama z siebie.

Zatrzymała się i zwróciła twarzą w jego stronę. Słyszała, jak fale cicho chlupoczą o brzeg, od strony plaży niosły się śmiechy i radosne piski; kilkoro dzieci na wyścigi biegło do wody. Nie patrząc na niego, powiedziała:

- Co właściwie próbujesz osiągnąć? Westchnął.

- Chcę ci udowodnić, że nie jestem potworem - odparł w końcu.

- Nigdy nie uważałam cię za potwora.

- To dlaczego za każdym razem, kiedy próbuję się do ciebie zbliżyć, dzieje się to samo? - spytał, po czym znienacka chwycił ją oburącz w talii i mocno przyciągnął do siebie.

Gabby wpadła w panikę. Wiła się jak piskorz, odpychała go z całych sił. Trwało to zaledwie kilka sekund: puścił ją zaraz, lecz kiedy podniósł twarz, był blady jak płótno. Gabby trzęsła się z wysiłku i ze zdenerwowania, na twarzy miała wypieki i ner­wowo przygryzała usta.

Pomyślała, że kompletnie go nie rozumie.

J.D. roześmiał się gorzko i odwrócił do niej plecami. Drżącymi palcami zapalił papierosa, osła­niając go przed lekkim wiatrem od jeziora, i zaciąg­nął się głęboko.

- O Boże - odezwał się głuchym tonem, po czym znowu zaniósł się śmiechem. - Odwaliłem kawał dobrej roboty w tej Gwatemali, nie sądzisz?

Nogi wciąż się pod nią uginały i nie była pewna, czy zdoła zapanować nad głosem. Odczekała chwilę i powiedziała w miarę spokojnie:

- Żaden mężczyzna nie potraktował mnie tak podle jak ty, J. D. - oświadczyła. - Nikt nie mówił do mnie takich rzeczy.

Stanął przodem do niej i zmrużył oczy.

- Takich sprośnych rzeczy? - Błądził wzrokiem po jej ciele, z lubością zatrzymując go na jej biodrach i piersiach, po czym znowu uniósł do ust papierosa. - Zanim zacząłem się zachowywać jak ostatni drań, zdążyłem zapomnieć, jaki miałem być zimny i wyrachowany.

Zamrugała powiekami.

- Nie rozumiem.

Zwrócił się twarzą w stronę jeziora i zapatrzony w horyzont, dopalił papierosa.

- Nieważne - mruknął, rzucając niedopałek na ziemię i przygniatając go butem.

- Strasznie dużo palisz - zauważyła. J.D. wzruszył ramionami.

- Teraz już nie mam powodów, żeby rzucić to świństwo.

Przez chwilę stała z rękami założonymi na piersi i patrzyła, jak J.D. idzie wzdłuż plaży. Potem ruszyła za nim.

- Nie broniłabym się, gdybyś mnie tak nie za­skoczył - oznajmiła sucho, kiedy go dogoniła.

Była to prawda, niemniej Gabby wcale nie zamie­rzała mu tego mówić, ale miał taką nieszczęśliwą minę, że zrobiło jej się go żal. To moje miękkie serce pewnego pięknego dnia wpakuje mnie w kło­poty, pomyślała.

Zatrzymał się jak wryty i spojrzał na nią ze zdumieniem.

- Słucham?

Odwróciła się, pozwalając, by wiatr rozwiewał jej włosy. Nie była w stanie wydobyć głosu.

Podszedł do niej, tym razem bardzo powoli, i ostrożnie ujął jej twarz w dłonie. Serce znowu zaczęło jej bić jak oszalałe, ale nie próbowała się wyrywać. Stała spokojnie, gdy J.D. pochylił się nad nią i spojrzał jej prosto w oczy. Na jego twarzy malowało się napięcie. Stał tak blisko, że czuła ciepło bijące od jego ciała i lekko piżmowy zapach wody kolońskiej.

- Połowa tego, co ci powiedziałem w tamtym pokoju, jest prawdą - wyszeptał głosem ochrypłym z emocji. - Kiedy byłem młody, sypiałem, z kim popadnie. Ale to było kiedyś. Teraz nie jest mi wszystko jedno. Stale myślę o tym, jak cię skrzyw­dziłem, co wtedy mówiłem... i nie mogę spać po nocach, nie mogę jeść. Nie przestaje mnie to drę­czyć.

- Dlaczego? - spytała ledwie słyszalnie. Musnął palcem jej usta.

- Bo nie byłaś mi obojętna.

Źrenice rozszerzyły jej się tak bardzo, że jej zielone oczy wydawały się w owej chwili niemal czarne.

- Nie byłam? - powtórzyła zdławionym głosem. Pochylił się nad nią i znowu ujął jej twarz w dłonie. Czuła, jak drżą.

- Nie mogłem przestać rozmyślać o tym, jak mało brakowało, żebyś zginęła w tej dżungli - szep­tał z ustami tuż przy jej ustach. - Chciałem wymazać to wspomnienie z pamięci i zapomnieć, co wtedy czułem. Więc z rozmysłem cię skrzywdziłem. - Ściągnął brwi i wpatrywał się w Gabby z bezbrze­żnym smutkiem. - Sprawiłem ci ból, ale sam cierpiałem jeszcze bardziej. - Nieskończenie deli­katnie pocałował ją w usta. - Poznałaś mnie z mojej najgorszej strony. Okaż mi trochę zaufania, Gabby. Pozwól, żebym ci pokazał, jaki potrafię być czuły.

Niczego nie pragnęła bardziej. Chciała zachować chociaż jedno piękne wspomnienie, które osłodzi jej gorycz długich, samotnych lat. Zbliżyła twarz do jego twarzy i czekała.

Pocałował ją tak, jak jeszcze nigdy, bez gorącz­kowego pośpiechu, z czułością, która zapierała jej dech w piersi, choć zarazem nieskończenie zmys­łowo. Słyszała jego ciężki, urywany oddech, czuła, jak bezwiednie zaciska pięści i nieruchomieje, lecz zapanował nad sobą i pocałunek nie stracił nic ze swojej delikatności.

Spojrzała na niego spod przymrużonych powiek i napotkała jego wzrok. Oczy mu płonęły. Przysunął się bliżej, poczuła, jak ciepły oddech owiewa jej wilgotne, rozchylone usta, i usłyszała jego cichy głos:

- Nie bój się mnie - wyszeptał. - Proszę.

Z trudem przełknęła ślinę, oddychała jak po wielkim wysiłku.

- Jacob... - powiedziała drżącym głosem. Kurczowo zacisnął powieki, jak gdyby sprawiła mu ból.

- Nie sądziłem, że jeszcze usłyszę, jak wypo­wiadasz moje imię - wyznał zdławionym głosem.

Nie zamierzała go dotykać; nie umiała powie­dzieć, jak to się stało, że jej dłonie nagle oparły się o jego tors. Czuła pod palcami szorstki materiał koszuli, aż nazbyt żywo pamiętając, co się pod nim kryje, jak przyjemnie jest zatopić palce w gęstwinie czarnych włosków na jego piersi.

- Nie utrudniaj mi tego - wyszeptała bezradnie. Ujął oburącz jej głowę i odchylił ją delikatnie, tak aby musiała spojrzeć mu w oczy.

- Myślisz, że mnie jest łatwiej? Mam pozwolić ci odejść?

- Tak - odparła, uśmiechając się, choć usta jej drżały. - Przecież sam mówiłeś, że nie chcesz się z nikim wiązać.

- Na Boga, to dlaczego za każdym razem, kiedy patrzę, jak odchodzisz, coś we mnie umiera? - spy­tał. - Dlaczego budzę się i zasypiam z twoim imieniem na ustach?

- Nie mogę zostać twoją kochanką! - jęknęła. - Po prostu nie mogę!

Znowu zbliżył usta do jej ust, owiał ją gorącym oddechem.

- Byłoby łatwo sprawić, żebyś nią została - od­parł aksamitnym głosem. - Bardzo łatwo. Wystar­czyłoby mi dziesięć minut z tobą sam na sam, z ustami na twoich ustach, z rękami pod twoją bluzką, i szybko zapomniałabyś o bożym świecie. Pamiętasz tamtą noc przed akcją? Pamiętasz, Gabby? - szeptał namiętnie. - Trzymałem cię w ramio­nach, dotykałem cię...

- Jacob. - Wtuliła rozpaloną twarz w jego ko­szulę. - Jacob, przestań, proszę!

Duże ciepłe dłonie przestały błądzić po jej plecach i przeniosły się na biodra. Potem J.D. przyciągnął ją do siebie i poczuła, jak bardzo jej pragnie.

- Jesteśmy w parku, to miejsce publiczne - za­protestowała słabo, ale się nie odsunęła.

- Tutaj jesteś bezpieczna - odparł. - Gdybyśmy byli gdziekolwiek indziej, nie ręczyłbym za siebie. Tak bardzo cię pragnę, Gabby...

- Dlaczego mi to robisz? I tak jest mi trudno - oznajmiła, opierając rozpalone czoło na jego ramieniu.

Jego koszula pachniała świeżością. Gabby po­gładziła ją bezwiednie, czując pod palcami, jak mu grają mięśnie. Natychmiast zareagował na ten lekki dotyk, zaczął szybciej oddychać, oczy mu rozbłysły.

- Rozepnij ją. Dotknij mnie - poprosił zdławio­nym głosem.

- Przecież tu są ludzie!

- Są. - Całował jej zamknięte powieki, czoło, włosy. - Dotknij mnie.

Gabby nie mogła złapać tchu. Poddawała się tym delikatnym pieszczotom, oszołomiona i rozpalona. Pomyślała, że kochać kogoś tak bardzo to praw­dziwa udręka. Tak trudno będzie od niego odejść, wiedząc, jaki J.D. potrafi być czuły. Co jednak może zrobić?

- Już nigdy cię nie skrzywdzę - wyszeptał, prowadząc jej dłoń ku guzikom swojej koszuli.

- Nigdy. Nie będę próbował cię do niczego zmusić, nie będę brutalny. Udowodnię ci, że możesz mi ufać, choćby mi to miało zająć całe życie, Gabby.

Zamknęła oczy i drżącymi palcami rozpięła pier­wszy guzik, potem drugi. Poczuła, jak mięśnie mu się napinają, gdy odpinała trzeci, potem przytuliła się do niego, wsunęła dłoń pod koszulę i pogładziła jego muskularny tors. J.D. wstrzymał oddech i prze­sunął się nieznacznie, by mogła głębiej wsunąć rękę.

- Kiedyś zrobiłaś to samo co ja przed chwilą - przypomniał jej zmysłowym szeptem. - Kiedy włożyłem ci rękę pod koszulę, na farmie, pamię­tasz? Obróciłaś się tak, żeby było mi wygodniej cię dotykać.

Pamiętała raczej, co się wtedy z nią działo. Sennie podniosła powieki i zwróciła twarz w jego stronę, tak aby mógł spojrzeć jej w oczy.

Wpatrywał się w nią roziskrzonym wzrokiem.

- O tak. Lubię, jak to robisz - szepnął, kiedy delikatnie powiodła paznokciami po jego skórze. Nie odrywał od niej płonącego spojrzenia. - Gdyby­śmy się kochali, mogłabyś drapać mnie po całym ciele, a ja mógłbym cię całą wycałować.

Zadrżała. Widząc to, wziął ją w ramiona i tulił tak, jak się tuli dziecko, dopóki się nie uspokoiła.

- Słowa mają wielką moc - odezwał się cicho ponad jej głową, spokojnie i niemal uroczyście.

- Dzięki tobie to zrozumiałem. Dopóki się nie poznaliśmy, nie wiedziałem, że można kochać się z kobietą, tylko do niej mówiąc.

Gabby w milczeniu spoglądała na jezioro, od­prowadzając spojrzeniem majestatyczne żaglówki.

- Znaleźliśmy się w impasie - oznajmiła z wes­tchnieniem.

Wtulił twarz w jej włosy.

- Dlaczego tak mówisz?

- J.D., w piątek odchodzę - oznajmiła, śmiejąc się gorzko.

- Może - mruknął i objął ją mocniej.

- To nieodwołalna decyzja. - Szarpnęła się, a on puścił ją natychmiast. - Nic się nie zmieniło.

- Przynajmniej przestałaś się kulić na mój widok - odparł, lustrując ją spojrzeniem.

- Bardzo ci dziękuję - odparła. - Za zaleczenie moich ran. Teraz jestem gotowa do poważnego związku.

- Może związałabyś się ze mną? - spytał. - Jes­tem zamożny, seksowny...

- I nieodpowiedzialny - wpadła mu w słowo.

- Chcę mężczyzny, któremu karabin kojarzy się z filmem sensacyjnym!

Westchnął i podniósł na nią zamyślone oczy.

- Daj mi trochę czasu.

- Czas niczego tu nie zmieni - oznajmiła. - Nie potrafisz z tym zerwać. To zupełnie jak z paleniem, tyle że wojna to znacznie niebezpieczniejszy nałóg. Nie mogłabym wiecznie wyglądać przez okno i cze­kać, aż zadzwoni telefon.

- I tak będziesz czekała.

Okręciła się na pięcie i spiorunowała go wzro­kiem.

- Słucham?

- I tak będziesz czekała - powtórzył spokojnie, nie odrywając od niej spojrzenia.

Wyciągnął kolejnego papierosa i zapalił go z mi­ną, która zdawała się mówić: „A co mi tam!”.

- Będziesz za mną tęskniła. Będziesz mnie prag­nęła. Możesz odejść z kancelarii, ale wspomnień nie zdołasz zniszczyć. Nie zapomnisz o mnie, tak ja nie zapomnę o tobie. Już zawsze będziemy mieć po­czucie, że ledwie coś się zaczęło, już się skończyło, że coś nas ominęło.

- Seks to tylko seks! - wykrzyczała z pasją.

Nagle spostrzegła, że nie są sami. Obok prze­chodziło dwóch młodych chłopaków, którzy uśmie­chnęli się jak na komendę i mrugnęli porozumiewa­wczo. Gabby najchętniej zapadłaby się pod ziemię.

Zaczerwieniła się po same uszy i pobiegła plażą w stronę parkingu. J.D. dogonił ją, a potem biegł przy niej, spokojnie dopalając papierosa. Kiedy znaleźli przy samochodzie, rzucił niedopałek i przy­deptał go butem, po czym wsiedli do samochodu.

- Nie powiedziałbym, że to tylko seks - odezwał się, zwrócony twarzą w jej stronę, i oparł rękę na oparciu jej fotela, uśmiechając się tajemniczo. - Aczkolwiek nie ukrywam, że w niezbyt odległej przyszłości seks będzie nam zajmował mnóstwo czasu.

- Marzyciel!

- Raczej to ty będziesz rozmarzona - odparł, szelmowsko unosząc brwi. - Kiedy nie zapominam o dobrych manierach, potrafię zrobić wrażenie na kobiecie. Wtedy w Gwatemali byłem wściekły, rozdrażniony. Ale dzień wcześniej miałaś przed­smak tego, jaki naprawdę jestem.

Wspomnienie tamtej chwili sprawiło, że oblała ją fala gorąca. J.D. powoli opuścił wzrok na wysokość jej biustu i uśmiechnął się zmysłowo. Podążyła za jego spojrzeniem, zrozumiała, co wywołało ten uśmiech, i pośpiesznie skrzyżowała ręce na piersi.

- Za późno — rzekł półgłosem. - Ciało zawsze cię zdradzi. Nie zapomniałaś...

- Nie jesteś jedynym mężczyzną na świecie!

- Naturalnie - przytaknął zgodnie. - Ale ty nie chcesz nikogo innego. Chcesz mnie.

- Bezczelny zarozumialec! - oświadczyła. Leciutko dotknął jej ust.

- Byłaś gotowa za mnie zginąć - powiedział zamyślony. - Dlaczego?

Roześmiała się niepewnie.

- A może po prostu chciałam trochę sobie po­strzelać? - odparła, ale usta jej drżały.

J.D. pocałował ją czule.

- A może miałaś inne powody, o których nie chcesz mówić - stwierdził łagodnie, po czym dodał: - Jesteś głodna?

Gabby była zdezorientowana tą nagłą zmianą tematu, lecz zdobyła się na blady uśmiech.

- Jestem. Co miałeś na myśli?

- Cheeseburgery, rzecz jasna. - Zaśmiał się i uruchomił silnik.

- Lubię cheeseburgery.

- Porozmawiajmy. - Znowu ją zaskoczył. - Ale tak szczerze. Chcę wiedzieć o tobie wszystko. Jakie książki czytasz, jak wyglądało twoje dzieciństwo w Teksasie, dlaczego z nikim się nie związałaś. Wszystko.

Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że ona także niewiele o nim wie. Nie zna jego upodobań, po­glądów, nie wie, co dzieje się w jego sercu. Usiło­wała coś wyczytać z jego twarzy.

- Chciałabyś więcej o mnie wiedzieć? - spytał, jak gdyby czytał w jej myślach. Rzucił jej ukrad­kowe spojrzenie. - Powiem ci absolutnie wszystko.

Zaśmiała się bez przekonania.

- „Wszystko” to dość szerokie pojęcie.

- I wymaga piekielnie dużego zaufania z mojej strony - przyznał z uśmiechem. - Co tylko będziesz chciała wiedzieć, Gabby.

Milczała, wstrząśnięta jego szczerością. Wpat­rywała się w swoje dłonie i zastanawiała się, czemu drżą. Nie pojmowała, co J.D. próbuje osiągnąć, do czego to wszystko zmierza. Kiedy podniosła wzrok, jej twarz wyrażała niepewność.

Przyciągnął jej dłoń do swojego uda.

- Spraw, żebym został - rzekł niespodziewanie.

- Słucham? - zapytała.

- Spraw, żebym został - powtórzył, przez uła­mek sekundy patrząc jej prosto w oczy. - Możesz mi dać więcej niż wszystkie przeklęte wojny tego świata. Jeśli mnie pragniesz, okaż mi to. Daj mi powód, ćwierć powodu do tego, żebym się ustat­kował. Kto wie, może sprawię ci niespodziankę?

Wpatrywała się w okno z poczuciem, że ziemia usuwa jej się spod nóg. A jednak to nie koniec - coś się dopiero zaczyna, choć nie do końca to, o czym marzyła. Może przez jakiś czas zdoła utrzymać go przy sobie, dopóki nie znudzi mu się jej ciało, ale co potem?

On myśli o przelotnym romansie, a nie o domu pełnym dzieci. Nie szuka stałego związku. Może mimo wszystko źle się stało, że przestała się go bać.

Zatrzymała smutne spojrzenie na jego twarzy. Jak zawsze miał nieodgadniona minę, lecz pożąda­nie, które dostrzegała w jego oczach, dodało jej nadziei. Pragnął jej tak bardzo, że zaczynała się zastanawiać, czy nie kryje się za tym coś więcej, czy i on czegoś do niej nie czuje. Niemniej takie sprawy wymagają czasu, a Gabby nie zamierzała wycofywać się z decyzji o zmianie pracy: odejdzie, choć jej serce pęka.

Na dłuższą metę tak będzie lepiej, niż próbować za wszelką cenę zatrzymać go przy sobie. Ona nie nadaje się na kochankę i nie pozwoli, by J.D. uwikłał ją w przelotny romans tylko po to, aby znaleźć sobie rozrywkę, zanim zdecyduje, czy bar­dziej widzi się w roli adwokata, czy żołnierza.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Poszli do najbliższego baru szybkiej obsługi i usiedli przy stoliku w przytulnym kącie sali. Gabby patrzyła zafascynowana, jak J.D. w mgnie­niu oka pochłania trzy cheeseburgery, dużą porcję frytek oraz dwa kubki kawy.

- Jestem dużym chłopcem - mruknął przepra­szająco, gdy kończył trzeciego cheeseburgera.

- To fakt - przyznała z uśmiechem, przygląda­jąc się opiętej na jego mięśniach koszuli.

Zmrużył oczy i spojrzał na nią z rozbawie­niem.

- Wspominasz, co się kryje pod spodem? - spy­tał półgłosem.

Zaczerwieniła się i sięgnęła po kubek z kawą.

- Sądziłam, że ogłosiliśmy zawieszenie broni - oznajmiła z wyrzutem.

- I słusznie. Ale ja nigdy nie gram czysto, zapomniałaś?

Popatrzyła na niego z uwagą, a potem zapytała:

- Jak wyglądały te cztery lata, kiedy byłeś na­jemnikiem? Jak to jest?

Przełknął ostatni kęs cheeseburgera, popił kawą i z westchnieniem odsunął się od stolika.

- Ciężko. Podniecająco. Daje olbrzymią satys­fakcję, nie tylko finansową. - Wzruszył ramionami.

- Czy ja wiem? Na początku wszystko wydawało mi się bardzo romantyczne, dopiero później dotarło do mnie, w co się wpakowałem. Chłopak z tego samego werbunku co ja został aresztowany i wtrą­cony do więzienia, zaledwie wysiedliśmy z samolo­tu w jednym z małych afrykańskich państewek. Nie zdążył oddać jednego strzału, lecz mimo to został stracony z wieloma innymi, którzy mieli niejedno życie na sumieniu.

Gabby oczy się rozszerzyły.

- Jakim prawem? - oburzyła się. - Przecież on...

- Nasz przyjazd był nie na rękę miejscowym władzom. Przy całych naszych świetlanych inten­cjach, łamaliśmy wszystkie możliwe prawa. Sierżan­towi i mnie cudem udało się uciec. Tylko dzięki jego refleksowi żyję. Byłem wtedy kompletnym żółto­dziobem. Ale z czasem się zahartowałem w boju.

- Powiedział mi, że ma na imię Matthew - oznajmiła z uśmiechem.

J.D. uniósł brwi.

- Potraktuj to jako wielki komplement. Mnie dowiedzenie się tego zabrało trzy lata.

- Polubiłam go - odparła Gabby, bawiąc się papierową serwetką. - W gruncie rzeczy polubiłam ich wszystkich.

- Sierżant to niesamowity gość. To on mnie namówił, żebym zajął się prawem - oznajmił J.D. i parsknął śmiechem. - Doszedł do wniosku, że biegając z karabinem, zmarnuję sobie życie.

- Bardzo Uczysz się z jego zdaniem - zauwa­żyła.

Znowu wzruszył ramionami.

- Ojca właściwie nie znałem - odparł w końcu.

- Sierżant opiekował się mną, kiedy trafiliśmy do Wietnamu. Nie wiem, może on też kogoś potrzebo­wał. Jego żona zmarła na raka, z całej rodziny został mu tylko brat w Milwaukee, z którym do tej pory nie utrzymuje kontaktu. Ja miałem Martinę. W pewnym sensie Sierżant zastąpił mi ojca.

Ściskała w dłoniach kubek i zastanawiała się, jak by zareagował, gdyby powtórzyła mu słowa Sier­żanta, że drzwi do przeszłości już się dla niego zamknęły. Prawdopodobnie wyśmiałby ją tylko, ale wolała nie ryzykować.

- A twoja rodzina? - Spojrzał na nią pytająco.

- Masz rodzeństwo? Zaśmiała się cicho.

- Nie. Jestem jedynaczką. Mój ojciec miał małe ranczo. Któregoś razu dziadkowie zabrali mamę na wakacje do San Antonio i tam moi rodzice się poznali. Uciekli, a kilka dni później wzięli ślub.

- Uśmiechnęła się szeroko. - Dziadkowie rwali włosy z głowy.

- Wyobrażam sobie. - Przyjrzał się jej i stwier­dził z uśmiechem: - Jesteś do niej podobna. A on? Chłop jak niedźwiedź?

Pokręciła głową.

- Niski, żylasty i twardy jak skała. Musiał taki być, inaczej by z nią nie wytrzymał. Każdego innego wykończyłaby chyba nerwowo, ale tata nie dawał się rozstawiać po kątach. Pamiętam, że jak byłam mała, kłócili się tak głośno, że dom trząsł się w posadach.

- A potem się godzili? - spytał, znacząco uno­sząc brwi.

Gabby westchnęła do swoich wspomnień.

- Tata przysyłał mamie róże albo przywoził jej coś ładnego z najbliższego miasteczka. Mama cało­wała go, a potem znikali gdzieś tylko we dwoje, a ja szłam do panny Patty, która mieszkała w małym drewnianym domku na drugim końcu rancza.

- Uśmiechnęła się filuternie. - Często u niej prze­siadywałam.

J.D. zachichotał.

- Podobno takie godzenie się po kłótni bywa całkiem przyjemne.

- Tak. Też tak słyszałam - odparła.

- My mamy za sobą iście królewską awanturę - stwierdził, patrząc jej w oczy. - Chcesz się pogodzić?

Zawahała się, a J.D., widząc to, umilkł. Spokoj­nie dopił kawę, po czym sięgnął po papierosa.

- Przepraszam - powiedział cicho. - Zawsze byłem w gorącej wodzie kąpany.

Z wahaniem sięgnęła ponad blatem stołu i delika­tnie dotknęła jego palców. Drgnął, a potem szybko wziął ją za rękę.

- J.D., czego ty właściwie ode mnie oczekujesz? - zapytała.

- Naprawdę tego nie wiesz, Gabby?

- Myślę, że próbujesz się ze mną pogodzić po tym, co się stało w Gwatemali, zanim polecisz na kraj świata szukać słońca - odparła, zdobywszy się na odwagę, by nazwać po imieniu swoje największe obawy. - Myślę, że chcesz, żebym została twoją kochanką.

- Cóż, to chyba uczciwe postawienie sprawy - odparł, delikatnie głaszcząc skórę na jej nadgarst­ku. - Ty wolałabyś jakiś trwalszy układ, jak rozu­miem.

- Ależ się zrobiło poważnie, nie sądzisz? - Za­śmiała się i zabrała rękę; gdyby odpowiedziała na to pytanie, J.D. zrozumiałby wszystko. - Muszę wra­cać do domu. Pranie leży w pralce, mieszkanie niesprzątane od tygodnia...

Spochmurniał.

- Nie możesz tego odłożyć do jutra?

- Jutro jest niedziela.

- Co z tego?

- Idę do kościoła.

Przez chwilę przyglądał jej się spod ściągniętych brwi.

- Ostatni raz byłem w kościele jako mały chło­pak - powiedział, patrząc na żarzącego się papiero­sa. - Sam nie wiem, w co właściwie wierzę.

Te słowa przypomniały Gabby, jak wiele ich od siebie dzieli. Posmutniała i powoli podniosła się z krzesła.

- To nie dawałoby ci spokoju, prawda? - mruk­nął, obserwując ją bacznie. - Tak, nawet na pewno.

- Co nie dawałoby mi spokoju? - podchwyciła, odwracając się w jego stronę.

- Nieważne. - Z westchnieniem zgarnął do ko­sza na śmieci wszystko, co leżało na tacy, po czym umieścił ją na specjalnym stojaku przy drzwiach. - Wniesie się parę drobnych poprawek i będzie znakomicie.

Gabby nie miała pojęcia, o co mu chodzi, ale nie chciała naciskać. On także nie wywierał na niej żadnej presji: odprowadził ją pod dom i pożegnał się, uśmiechając się niewesoło.

- Pierwszy raz mi się zdarza, żeby kobieta zo­stawiła mnie z powodu przeklętej pralki - oznajmił burkliwym tonem i schował ręce do kieszeni.

- Pozostaje wyciągnąć z tego wnioski - odparła, uśmiechając się pod nosem. - W każdym razie nie mogę do końca tygodnia przychodzić do pracy w tych samych ubraniach.

Nastrój zmienił się diametralnie. Uśmiech Gabby zbladł, zaledwie przypomniała sobie, jak niewiele czasu pozostało do chwili rozstania, twarz J.D. znowu zaczęła przypominać maskę.

- Cóż, dziękuję za lunch - rzekła nieporadnie.

- Jutro też moglibyśmy się spotkać - dodał pośpiesznie, zanim weszła do środka.

Obejrzała się. Niczego nie pragnęła bardziej i choć próbowała sobie wytłumaczyć, że to byłby wielki błąd, na samą myśl o następnym spotkaniu rozśpiewało się w niej serce.

- Dobrze - odparła ledwie słyszalnie.

J.D. odetchnął, jak gdyby kamień spadł mu z serca.

- W takim razie przyjadę po ciebie około wpół do jedenastej, okej?

Zawahała się.

- O jedenastej chcę być w kościele - przypo­mniała.

- Tak podejrzewałem. - Uśmiechnął się niewy­raźnie. - Mam nadzieję, że aniołowie nie pomdleją, widząc, jak wkraczam do tego świętego przy­bytku.

Gabby zbladła. Nie byłaby w stanie się odezwać, nawet gdyby od tego zależało jej życie.

- Nie martw się, nie przyniosę ci wstydu - dodał szorstko. - Wiem, że nie wolno co pięć minut zrywać się z ławki z okrzykiem „Alleluja!” albo usiąść z przodu i zacząć głośno chrapać.

- Przecież nic nie mówię.

- Wciąż mam duszę, nawet jeśli parę razy pod­dawałem ją ciężkiej próbie. - Wzruszył ramionami.

- Chcę... wrócić do normalnego życia, a to dobry początek.

- Jestem metodystką - powiedziała. Uśmiechnął się.

- Ja należałem do Kościoła Episkopalnego, ale to chyba nie ma większego znaczenia, prawda?

Przytaknęła gorliwie i dodała:

- Moglibyśmy pójść na spacer.

- Do jutra.

Odwrócił się i chciał wsiąść do samochodu, lecz Gabby delikatnie oparła mu dłoń na ramieniu.

- Mógłbyś... schylić się na sekundkę? - szep­nęła.

Niczym lunatyk powoli spełnił jej prośbę, a ona wspięła się na palce i namiętnie pocałowała go w usta. Gdy próbował ją objąć, odsunęła się, spo­glądając na niego z filuternym uśmiechem.

- Gdzieś, gdzie będziemy sami, też będziesz taka odważna? - spytał tonem wyzwania.

- Marzyciel z ciebie.

- Święta prawda. Od tygodnia żyję głównie marzeniami - przyznał, błądząc spojrzeniem po jej szczupłym ciele. - Gabby, czy ty chciałabyś mieć dzieci?

Uśmiechnęła się, nie dowierzając własnym uszom.

- Bardzo - odparła szeptem.

- To tak jak ja. - Urwał nagle, po czym dodał z niepewnym uśmiechem: - Do zobaczenia jutro rano.

- Pa!

Patrzyła, jak J.D. wsiada do samochodu i odjeż­dża. Najpewniej to tylko wyjątkowo realistyczny sen na jawie, z którego obudzi się przy swoim biurku w kancelarii przed stertą listów do przepisa­nia, jednak kiedy się uszczypnęła, zabolało. Po powrocie do domu zaczęła przekładać mokre ubra­nia do suszarki, powtarzając sobie w myślach, że J.D. naprawdę zamierza jutro pójść do kościoła.

W niedzielę rano była przekonana, że źle go zro­zumiała. Włożyła twarzowe białe wdzianko w stylu retro, w którym przypominała piękne damy z ilust­racji Charlesa Gibsona, dobrała odpowiednie do­datki i równo o dziesiątej trzydzieści podeszła do drzwi. Oczywiście, że J.D. nie wybiera się do kościoła, powiedziała sobie z mocą. Co za niedo­rzeczne przypusz...

W chwili gdy nacisnęła klamkę, zadzwonił dzwonek u drzwi. Popchnęła je i ujrzała przed sobą J.D. ubranego w garnitur, w którym tak często widywała go w pracy. Garnitur wprawdzie ten sam, lecz J.D. wydawał się odmieniony, pogodniejszy i znacznie mniej oficjalny.

- Przeżyłaś szok? - zapytał. - Byłaś pewna, że w ostatniej chwili zmienię zdanie i wybiorę się na ryby?

Roześmiała się, w jej zielonych oczach zamigo­tały iskierki. Z długimi włosami upiętymi w staro­świecką fryzurę wyglądała niczym istota przenie­siona z minionej epoki.

- Istna młoda wiktoriańska dama. Wyglądasz bardzo ponętnie. Taka skromna i cnotliwa.

Patrzył na nią takim wzrokiem, jak gdyby marzył o tym, by raz na zawsze rozprawić się z tym niewinnym wizerunkiem. Gabby opuściła wzrok, by nie wyczytał w nim niemej zgody.

- Lepiej już ruszajmy - odparła, przechodząc obok niego.

Kilka minut później wchodzili do kościoła zbu­dowanego z szarych polnych kamieni.

- Ładna rzecz, taka zwiewna - odezwał się J.D., zerkając na jej strój, gdy byli na schodach.

- Mogę ci ją czasem pożyczać, jeśli chcesz - powiedziała wesoło.

Jego oczy zapowiadały srogą zemstę, jednak zaledwie Gabby wzięła go za rękę, uśmiechnął się, wpatrzony w nią jak w obrazek.

Z uwagą wysłuchał kazania, śpiewał hymny ciepłym barytonem, potem zaś, gdy pastor udzielał wiernym błogosławieństwa, popadł w zadumę.

- Mogłabyś chwilę na mnie zaczekać? - spytał, kiedy ludzie zaczęli wychodzić z kościoła.

- Oczywiście - odparła, spoglądając na niego ze zdziwieniem.

Podszedł do pastora i długo o czymś szeptali, przybierając niezmiernie uroczyste miny, w końcu pożegnali się uściskiem dłoni. J.D. wrócił do Gab­by i wziął ją za rękę.

Przez chwilę patrzył na nią.

- Zamiast ciebie zabieram na lunch twojego pastora - oznajmił z przebiegłym uśmiechem. - Przebierz się w coś swobodniejszego, a ja podjadę po ciebie za dwie godziny, dobrze? Gabby natychmiast spoważniała.

- Wszystko w porządku? - spytała, próbując sięgnąć wzrokiem poza ten uśmiech, tam, skąd wyzierały ból i niepewność.

J.D. odetchnął głęboko, buńczuczny uśmiech zgasł.

- Czasami mnie przerażasz, Gabby - powiedział cicho. - Nic się przed tobą nie ukryje.

Nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć na takie wyznanie. Delikatnie dotknęła jego dłoni i patrzyła, jak odchodzi. Coś wisiało w powietrzu, zapowiedź zmian.

Gabby zmarszczyła czoło i zawróciła w stronę swojego mieszkania. Szła przed siebie spokojnym, miarowym krokiem i zastanawiała się, dlaczego J.D. chce pomówić z pastorem, zupełnie jak gdyby miał coś na sumieniu.

Błyskawicznie przebrała się w dżinsy oraz nie­bieską bawełnianą bluzkę zapinaną na guziczki. Przez kolejne dwie godziny chodziła po całym mieszkaniu, obmyślając najróżniejsze scenariusze, z których najczarniejszy był taki, iż J.D. postanowił rzucić adwokaturę w diabły i już jedzie na spotkanie z Sierżantem i Apollem.

Pojawił się dopiero po trzech godzinach. Gabby zdążyła w tym czasie wypić pół dzbanka kawy i obgryźć dwa paznokcie niemal do żywego ciała.

Była taka roztrzęsiona, że kiedy nareszcie zapukał do drzwi, dosłownie podskoczyła.

Wpuściła go, wystraszona i niepewna.

- Zaczynałam myśleć, że wystawiłeś mnie do wiatru. - Zaśmiała się nerwowo. - Właśnie chcia­łam dać sobie spokój z czekaniem i obejrzeć coś w telewizji. Co ci dać, może kawy, ciasta...?

Przerwał ten potok słów, delikatnie dotykając jej ust.

- Musimy się nauczyć bardziej sobie ufać - po­wiedział łagodnie, patrząc jej prosto w oczy. - Prze­de wszystkim powinnaś się o mnie dowiedzieć tego, że jeśli dam komuś słowo, nigdy go nie cofam. Nie wrócę do Sierżanta i pozostałych, Gabby. Masz na to moje słowo.

Łzy polały się z jej oczu jak krople deszczu z burzowej chmury. Zasłoniła twarz rękami i za­częła iść przed siebie, byle ukryć się przed jego wzrokiem.

- Przepraszam - powiedziała zdławionym gło­sem, nienawidząc się za swoją słabość.

J.D. nie odezwał się słowem. Pobiegł za nią, wziął ją na ręce i spokojnie ruszył w stronę sypialni.

Zauważyła to i chciała zaprotestować, półprzyto­mna ze zdenerwowania, ale uciszył ją czułym poca­łunkiem.

- Jacob... - wyszeptała z ustami tuż przy jego ustach.

Poczuła, że się uśmiechnął.

- Tak?

Palcami ścisnęła jego ramiona, gdy kładł ją na białej, zrobionej szydełkiem narzucie.

- Ja nie mogę... - szepnęła jeszcze ciszej.

- Czego nie możesz?

Usiadł przy niej i spokojnie zdjął marynarkę, kamizelkę i krawat. Gabby patrzyła urzeczona, jak rozpina koszulę, nie mogąc oderwać oczu od jego pięknie wyrzeźbionych mięśni, ciemnych włosów porastających jego pierś.

- Nie mogę mieć z tobą romansu - powiedziała w końcu.

J.D. zajął się guzikami u jej bluzki.

- To miło.

- Jacob, słyszałeś, co powiedziałam? Przestań! Puścił jej protesty mimo uszu i rozpiął kolejny gu­zik, choć gorączkowo odpychała od siebie jego ręce.

- Co mam przestać?

- Rozbierać mnie! - Wybuchnęła histerycznym śmiechem. - Jacob, ja nic nie mam pod spodem, na litość boską!

- Widzę - odparł z szelmowskim uśmiechem, rozchylając poły jej bluzki.

- Możesz mnie posłuchać...? - zaczęła bez tchu.

- Cicho, kochanie.

Pochylił się i zaczął całować jej pierś. Gabby jęknęła, odchylając się do tyłu, potem wydała dziw­ny, przenikliwy dźwięk, który sprawił, że J.D. podniósł głowę.

- Zabolało cię? - spytał niewinnym tonem. - Przepraszam, starałem się być delikatny.

Leżała z rękami wyciągniętymi nad głową, nie­świadomie zaciskając pięści, w jej szeroko otwar­tych oczach malowały się strach i pożądanie.

- Jakbyś nie wiedział, że nie - wyszeptała. Wpatrywał się w jej nagie ciało, patrząc z za­chwytem, jak jej piersi unoszą się i opadają.

- Jakaś ty piękna - rzekł półgłosem.

Powiódł opuszkami palców po jej gładkiej skó­rze, nie odrywając spojrzenia od jej oczu. Chciał widzieć, jak budzi się w niej pożądanie.

Gabby oddychała coraz szybciej. Dotyk jego dłoni doprowadzał ją do szaleństwa. Przesunęła się i wygięła plecy, tak aby jej piersi znalazły się bliżej jego ust.

- Mam ją pocałować? - spytał, muskając jej brodawkę.

- Tak - wyszeptała. - Proszę...

Poczuła na skórze jego gorący oddech, chwilę później mocne, szorstkie dłonie wsunęły się pod jej plecy. Uniósł ją i zaczął całować jej piersi, wtulać w nie twarz...

- Jacob... - westchnęła błogo, wsuwając palce w jego włosy. - Jacob, chcę, żeby tobie też było tak cudownie. Powiedz mi, co mam robić...

- Mnie już jest cudownie - szepnął jej do ucha. - Mogę cię całować, dotykać, to mi wystarczy.

- Naprawdę?

- Naprawdę - wyszeptał, patrząc jej prosto w oczy.

Przewrócił się na plecy i wciągnął ją na siebie.

Uśmiechnął się drapieżnie, widząc jej minę, po czym rozpuścił jej włosy i patrzył na nią spod półprzymkniętych powiek. Gabby poruszyła się lekko, nie odrywając od niego wzroku.

- To zaproszenie? - spytał cicho.

Głos uwiązł jej w krtani. Z lękiem i z miłością wpatrywała się w jego twarz, czując pod palcami bicie jego serca, a potem wstrzymała oddech i opar­ła czoło na jego ramieniu.

Przez cały czas delikatnie głaskał ją po plecach. Tym razem to on się poruszył, tak aby mocniej się do niego przytuliła.

- Pragnę cię tak, że to aż boli - powiedział cicho, muskając palcami jej sutki. - Pokazać ci, jak bar­dzo?

- Sam zacząłeś - przypomniała mu, dotykając czołem do jego czoła. A potem poruszyła się na nim gwałtownie i przylgnęła do niego całym ciałem, wiedząc, że tym razem nie będzie się opierać.

- Obejmij mnie - wyszeptała, zbliżając wargi do jego ust. - Mocno.

Chwycił ją za biodra.

- Tym razem nie będę chciała, żebyś przestał - szeptała z przejęciem. - Nie będę cię powstrzymy­wać, Jacob...

- Powiedz mi... dlaczego... - jęknął.

- Przecież wiesz - odparła ledwie słyszalnie i gorąco pocałowała go w usta. Przetoczył się na nią, przytłoczył swym ciężarem. Przyciągając ją do siebie, odwzajemnił pocałunek. Poczuła, jak językiem niecierpliwie wnika w jej gorące usta, i nie pozostała mu dłużna.

- Powiedz to - nalegał, patrząc na nią roziskrzo­nym wzrokiem, i mocniej przycisnął biodra do jej bioder. - Chcę to usłyszeć, Gabby!

- Kocham cię! - zawołała. Głos jej drżał, ale już się niczego nie bała. - Kocham cię, kocham!

Wstrzymał oddech i przez chwilę wpatrywał się w nią płonącymi, szczęśliwymi oczami, potem do­tknął jej twarzy. Cały drżał, ale zdobył się na blady uśmiech.

- Wykończysz mnie - jęknął, zsuwając się z niej i kładąc się na brzuchu.

Leżał nieruchomo, ściskając poduszkę tak moc­no, że palce mu zbielały.

- Jacob? - szepnęła wystraszona i usiadła.

- Nie dotykaj mnie, kochanie - poprosił udrę­czonym tonem.

Wpatrywała się w niego, zdenerwowana i niepe­wna. Rozpalił ją do czerwoności, a teraz jej nie chce? Dlaczego? Po co to wszystko?

Uspokajał się powoli, w końcu westchnął.

- O Boże, to cud, że udało mi się nad sobą zapanować - mruknął. - Mało brakowało. Mniej brakowało tylko wtedy w Gwatemali.

Oczy jej się rozszerzyły.

- Tamtego ranka? - spytała ledwie słyszalnie.

- Tamtej nocy. - Zaśmiał się sucho. - Gabby, ja nie próbowałem cię ukarać. Po prostu straciłem nad sobą kontrolę. Jeszcze moment, a wziąłbym cię siłą.

Uniosła brwi.

- A mnie wmawiałeś, że...!

- Musiałem coś powiedzieć - odparł. - Nie wiedziałem, jak z tego wybrnąć, myślałem, że zwariuję. Na początku chciałem zaciągnąć cię do łóżka, ale nawet mnie nie zauważałaś, nie widziałaś we mnie mężczyzny. W Rzymie próbowałem spra­wić, żebyś mnie dostrzegła - przyznał się ze śmie­chem. - Mój Boże, już byłem pewny swego, a tu raptem słyszę, że jesteś dziewicą, i wszystkie moje plany wzięły w łeb. Postanowiłem cię zwolnić, ale potem byliśmy w dżungli i umierałem sto razy, patrząc, jak tamto bydlę bierze cię na muszkę.

Przewrócił się na plecy, przyciągnął jej dłoń do ust i pocałował ją.

- Dopiero wtedy zrozumiałem, co się ze mną dzieje. Czułem się jak smarkacz, pełny żądzy, sfrustrowany i przerażony. Wolałem, żebyś mnie znienawidziła, niż dać się usidlić. Plan był genialny, ale nie wypalił. Chciałem cię skrzywdzić, nie prze­widziałem tylko jednego: że będę cię pragnął tak, że zapomnę o bożym świecie. Byle do soboty - dodał z przepraszającym uśmiechem. - Tyle jakoś wy­trzymam.

- Do soboty? - powtórzyła.

- Pastora Boone'a zaprosiłem na lunch z dwóch powodów - oznajmił. - Po pierwsze, żeby pomówić o sprawach, które ciążą mi na sumieniu. Po drugie, spytać, czy udzieli nam ślubu.

Gabby znieruchomiała. Wpatrywała się w niego z wypiekami na twarzy i z niedowierzaniem w oczach. To brzmiało jak spełnienie jej najgoręt­szych marzeń.

Usiadł na łóżku i wziął ją za ręce.

- Gabby, jedno mogę ci powiedzieć. Nie wyob­rażam sobie życia bez ciebie.

- Ale... ale sam mówiłeś, że nie wiesz, czy będziesz chciał mieć rodzinę.

Milczał chwilę, głaszcząc jej dłonie, potem wes­tchnął.

- Owszem, mówiłem wiele różnych rzeczy. A myślałem tylko o tym, że chyba nie przeżyję, jeśli mnie odtrącisz. Musiałem jakoś sprawdzić, czy po tym wszystkim jeszcze ci na mnie zależy. - Wpat­rzył się w jej smukłe palce. - Kiedyś nic mnie nie obchodziło, bylebym dostał, czego chciałem, ale to się zmieniło, odkąd poznałem ciebie. Musiałem mieć pewność, że i ty mnie pragniesz.

- Pragnęłam cię - odparła ledwie słyszalnie. - I wciąż cię pragnę. Kocham cię.

Uśmiechnął się i spojrzał na nią płonącym wzro­kiem.

- Czy ty chociaż zdajesz sobie sprawę, co ja do ciebie czuję?

Wzruszyła ramionami.

- Pożądasz mnie - odparła z drżącym uśmie­chem. - Może nawet trochę mnie lubisz.

Oddychał ciężko.

- Pewnie parę razy to mówiłem, ale nigdy szcze­rze. Nie sądziłem, że to aż takie trudne.

Przysunęła się do niego, objęła go i przytuliła policzek do jego szerokiej piersi. Zawahał się, a potem przygarnął ją mocno, z całych sił. Wes­tchnął i powiedział drżącym głosem:

- Ja...

Zabrakło mu odwagi. Zaczął ją całować po szyi, potem delikatnie położył ją na łóżku. Pieścił ją i całował dopóty, dopóki nie zarzuciła mu rąk na szyję, pojękując cicho.

- Kocham cię - powiedział w końcu z pasją, która przeraziłaby Gabby, gdyby tak dobrze go nie znała. - Ubóstwiam cię. Uwielbiam. Umrę z twoim imieniem na wargach, tęskniąc za twoimi ustami, za twoim głosem. Czy to ci wystarczy?

- O tak - wyszeptała. - Nie mogłabym chcieć niczego więcej. - Łzy wezbrały jej w oczach. - Mnie to wystarczy, ale czy wystarczy tobie?

- Tak - powtórzył. - Ty i dzieci. - Znowu zbli­żył usta do jej ust. - Pastor Boone mówił, że ofic­jalnie nie należysz do kościoła. Pomyślałem, że może wstąpimy do niego razem. Dzieci powinny w coś wierzyć.

Przytuliła twarz do jego szyi.

- Chciałabym mieć z tobą dzieci.

- Mów mi takie rzeczy, to do ślubu pójdziesz w szkarłatnej sukience. Cicho!

Uśmiechnęła się przez łzy.

- Nauczyłam się tego od ciebie.

- Nauczę cię znacznie więcej, ale nie teraz - odparł, uwalniając się z jej objęć.

Z ociąganiem wstał z łóżka i przeciągnął się, nie odrywając od niej wzroku. Gabby podparła głowę na łokciu i uśmiechnęła się do niego.

- Jesteś najbardziej seksownym mężczyzną na świecie - oznajmiła z westchnieniem. - W pracy ciągle gapiłam się na ciebie i wyobrażałam sobie, jak wyglądasz bez koszuli.

- Gabby! - ostrzegł pół żartem, pół serio. Przeciągnęła się jak kotka, podniecona, zakocha­na i zachwycona jego pożądliwym spojrzeniem.

- Jacob - wyszeptała, kładąc się na plecach i wiedząc doskonale, że poły jej bluzki znów się rozsunęły.

Dopiero teraz uświadomiła sobie, jaką ma nad nim władzę, i poczucie triumfu uderzyło jej do głowy. Z przewrotnym uśmiechem wyciągnęła do niego ramiona.

- Nie mogę, kochanie - jęknął. - Jeśli do ciebie podejdę, nieprędko wyjdziemy z łóżka.

Zobaczyła, że J.D. pochyla się nad nią. Oczami wyobraźni widziała już, jak jego muskularne, śnia­de ciało przyciskają do materaca, niemal słyszała jego zmysłowy szept...

Zanim zorientowała się, co się dzieje, stała już przed łóżkiem.

- Żeby mi to było ostatni raz! - powiedział, patrząc na nią z błyskiem w oczach. - Bezwstydnica!

- Ale...

- Po ślubie - oznajmił stanowczo i cmoknął ją w policzek. - Teraz jedziemy obejrzeć domy. Dwa wyglądają obiecująco. Chciałabyś mieszkać nad jeziorem?

Wstali i przeszli do korytarza, trzymając się za ręce.

- Wszystko jedno gdzie, byle z tobą. Roześmiał się, oczy mu zabłysły. Otworzył drzwi i puścił Gabby przodem.

- A swoją drogą, to co zrobiłeś ze swoją kuszą? - spytała, przekręcając klucz w zamku.

- Z jaką kuszą?

Uśmiechnął się szeroko. Gabby westchnęła i oparła mu głowę na ramieniu.

- Myślisz, że Sierżant zgodziłby się poprowa­dzić mnie do ołtarza?

- Byłby z tego dumny - zapewnił J.D. - Resztę chłopaków też chcesz zaprosić?

- A miałbyś coś przeciwko temu?

- Jasne, że nie - odparł ucieszony, kiedy wsiada­li do windy. - Nie bądź taka smutna. Nie wymknę się z nimi, masz na to moje słowo.

- Nie będziesz niczego żałował? - spytała cicho. Westchnął i objął ją czule.

- Tylko tego - wyszeptał - że tak długo czeka­łem, zanim odważyłem się powiedzieć, że cię ko­cham.

- Tak długo? - powtórzyła zdziwiona.

- Gabby, kocham cię od dawna.

Chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła, bowiem zamknął jej usta pocałunkiem.

- Czemu nic o tym nie wiedziałam? - zapytała po chwili.

- Byłaś taka młoda - odparł szczerze. - Miałem poczucie, że nie powinienem widzieć w tobie kobie­ty. Ale chodziłaś na randki i czasami wydawałaś się nad wiek dojrzała. - Pogłaskał ją po głowie. - Jesz­cze nie wiedziałem, jak pokieruję swoim życiem, więc trzymałem się na dystans. Bałem się, że złożysz wymówienie. - Wzruszył ramionami. - Do­piero w dżungli uświadomiłem sobie, jak bardzo mi na tobie zależy. Przez cały weekend usiłowałem sobie wmówić, że mogę wrócić do dawnego życia i za tobą nie tęsknić. Nie udało mi się to i odtąd próbowałem ci udowodnić, że nie zawsze jestem takim brutalem. Nawet sobie nie wyobrażasz, co czułem, widząc, jak kulisz się na mój widok.

Wyobrażała to sobie doskonale, wystarczyło spojrzeć na jego udręczoną twarz. Wspięła się na palce i ucałowała jego zamknięte powieki.

- Bałam się. Nie tego, że zrobisz mi krzywdę, ale że mnie uwiedziesz, a potem znikniesz. - Za­śmiała się gorzko. - Chyba umarłabym z rozpaczy. Już wtedy cię kochałam.

- Odtąd już nic nas nie rozdzieli - powiedział cicho. - Urodzisz mi dzieci i zawsze będziemy razem.

Oczy zaszkliły jej się od łez.

- Bardzo bym tego chciała.

Sześć dni później w kościele metodystów odbył się cichy ślub. Gabby, w sięgającej do ziemi białej, jedwabnej sukni, poprowadził do ołtarza niski, żyla­sty mężczyzna w nowiutkim szarym garniturze, wyróżniający się spośród gości. Uwagę zwracał także drużba pana młodego, wysoki, czarnoskóry mężczyzna, który nieustannie gmerał przy wykrochmalonym kołnierzyku koszuli albo nerwowo po­prawiał krawat, oraz kilku innych gości siedzących w pierwszej ławce przed ołtarzem.

Gabby zauważyła, że Richard Dice oraz dwie sekretarki, które pracowały w tym samym budynku, zerkali na nich ciekawie. Jej matka także wydawała się zdziwiona.

Gabby uśmiechnęła się tylko, idąc w stronę ołtarza, zapatrzona w J.D., który wydawał się rów­nie jak ona dumny i szczęśliwy.

Po krótkiej, acz wzniosłej ceremonii Gabby po­całowała świeżo upieczonego męża i podbiegła do Matthew, aby uściskać go serdecznie.

- Dziękuję ci - powiedziała z promiennym uśmiechem.

Sierżant wydawał się nieco zakłopotany.

- Było fajnie. Ehm, Gabby, twoja mama krzywo na nas patrzy.

- Moja matka zawsze była dziwna, Matthew - odparła Gabby ze śmiechem. - Zaraz zobaczysz. Mamo, chodź, przedstawię ci Matthew!

- Moje gratulacje, Gabby i J.D. - rzekł uradowa­ny Richard Dice, pochylając się, aby ucałować ją w policzek. - Przeżyłem prawdziwy szok, kiedy dostałem zaproszenie na wasz ślub. Zwłaszcza po wydarzeniach ostatniego tygodnia.

- Wyboista jest droga miłości. - Gabby uśmie­chnęła się radośnie. - Zresztą przekonasz się na własnej skórze.

- Nigdy - oznajmił Richard z mocą. - Za dobrze biegam!

- Ja też tak kiedyś myślałem - wtrącił J.D., z uśmiechem spoglądając na Gabby, która pokazała mu język i podeszła do matki. Przeprosiła sekre­tarki, które ją zagadywały, i odciągnęła ją na bok.

Pani Darwin, wystrojona w białą płócienną gar­sonkę oraz kapelusz co najmniej o trzy rozmiary za duży, z wahaniem podążyła za córką. W tym koś­ciele wydawała się równie nie na miejscu jak Mattew, Apollo i cala reszta.

- Nie cierpię się tak stroić - oznajmiła, zerkając na Matthew z zaciekawieniem. - Z rozkoszą wsko­czyłabym w moje ukochane dżinsy.

- Słyszałem, że pani strzela, przeklina i jeździ konno - odezwał się Matthew i znowu nabrał wody w usta.

Pani Darwin pokraśniała z dumy, po czym opuś­ciła wzrok i uśmiechnęła się skromnie:

- Cóż, może jest w tym trochę prawdy, panie...?

- Matthew Carver - odparł Sierżant. - Łucznik... to jest J.D., jest dla mnie jak syn. - Uścisnął jej dłoń i uniósł ją do ust. - Mogę mu tylko pozazdrościć takiej pięknej teściowej.

Gabby zostawiła ich samych i poszła się przywitać z Apollem, Semsonem, Laremosem oraz Drago­nem.

- Cześć, chłopaki! - Uśmiechnęła się szeroko.

- Cześć, Gabby - odparł Apollo. - Dobrze, że już przeszłaś chrzest bojowy, bo inaczej musieliby­śmy ci zrobić jakieś przeszkolenie.

- Co to, to nie - oznajmiła. - Wyjeżdżamy z J.D. w podróż poślubną. Skończyłam z przygodami. Wyobrażasz sobie, jak czołgam się przez dżunglę z czterdziestką siódemką i wielkim brzuchem?

- Och, ależ karabin chętnie byśmy za ciebie ponieśli, Gabby - odparł poważnym tonem.

- Ale z ciebie dżentelmen! - zaśmiała się.

- Chyba skończony grubianin - wtrącił z udawa­nym oburzeniem Laremos, podchodząc i całując Gabby w rękę. - Moje gratulacje. Oczywiście nie ma mowy o żadnym czołganiu się przez dżunglę. - Błysnął w uśmiechu wszystkimi zębami. - Bę­dziemy cię nieść.

Semson i Drago wtrącili swoje trzy grosze, a Gabby musiała się wesprzeć na ramieniu męża, by nie przewrócić się ze śmiechu.

Podchodzili kolejni goście, aby złożyć gratulacje młodej parze, i kościół stopniowo pustoszał. Na samym końcu zbliżył się do nich mężczyzna, które­go Gabby nie znała, wysoki blondyn o surowych rysach i twarzy równie śniadej jak twarz J.D. Jego mocną opaleniznę podkreślały spłowiałe od słońca włosy.

Zwrócił na Gabby brązowe oczy i przez chwilę przyglądał się jej z ciekawością. Miał na sobie jasnopopielaty garnitur, który wyglądał na równie nowy jak te, w których wystąpili goście J.D. W spo­sobie, w jaki uścisnęli sobie dłonie, było coś, co kazało Gabby pomyśleć, że znają się bardzo dobrze.

- Myślałem, że nienawidzisz ślubów - zauważył J.D. z chłodnym uśmiechem.

- I miałeś rację. Po prostu byłem ciekaw, komu dałeś się zaciągnąć do ołtarza. - Zacisnął usta, zmrużył jedno oko i przyglądał się Gabby z taką uwagą, że poczuła się nieswojo. Kącik ust zadrgał mu nieznacznie, po czym mężczyzna zaniósł się ochrypłym śmiechem. - No cóż, jeśli radzi sobie z bronią i przy pierwszym strzale nie narobi krzyku, to chyba ujdzie w tłoku.

- Ujdzie w tłoku? - powtórzyła Gabby, wlepia­jąc w niego lodowate spojrzenie. - Wyprowadzę pana z błędu: jestem rewelacyjna. Nie dość, że strzelam, to jeszcze trafiam.

Roześmiał się, tym razem łagodniej. W jego oczach pojawiły się iskierki rozbawienia.

- Czyżby? - spytał, podając jej rękę. - Jestem Duńczyk.

Oczy jej się rozszerzyły, zaledwie przypomniała sobie, co o nim opowiadał J.D., gdy byli w Rzymie.

- Fiu, fiu! Widać cuda nigdy się nie kończą - mruknęła. - Wyobrażałam sobie, że masz drew­nianą nogę i nieustannie żujesz tytoń.

Duńczyk wybuchnął śmiechem. Kiedy się uspo­koił, impulsywnie objął Gabby i mocno ją uściskał.

- Ech, J.D., ty fartowny skurczy...

- Duńczyk! - ucieszył się Sierżant. - Skądeś ty się tutaj wziął?

- Z Libanu - padła spokojna odpowiedź. - Przy­dałoby mi się kilku dobrych piechurów. Zainte­resowany?

- Być może - odparł Matthew ostrożnie, zer­kając na pozostałych. - Chodźmy pogadać. J.D., dbaj o nią. I o siebie. - Pożegnali się uściskiem dłoni. - Będziemy w kontakcie.

Gabby objęła go serdecznie.

- Dziękuję, że poprowadziłeś mnie do ołtarza. Daj znać, gdzie spędzasz święta. Przyślę ci pudło ciepłych skarpet.

Matthew ucałował ją w czoło.

- Tak zrobię - odparł, po czym szepnął jej do ucha: - Przy okazji podaj mi adres swojej mamy. To jest kobieta! Przeklina, strzela... Marzenie!

- Podam, podam - obiecała roześmiana. Reszta towarzystwa pożegnała się i wyszła. Po wszystkim odwieźli matkę Gabby na lotnisko.

- Tylko zadzwoń do mnie czasem, dziecko - po­prosiła, kiedy zostały same.

- Oczywiście. - Gabby objęła ją mocno. - Wpa­dłaś Matthew w oko.

- On też jest niczego sobie - odparła pani Darwin z figlarnym uśmiechem.

- Tylko jest jeden malusieńki szkopuł... - za­częła Gabby, zastanawiając się, ile może matce powiedzieć.

- Ustatkuje się, kiedy przyjdzie na niego pora, zupełnie jak twój J.D. - Matka uśmiechnęła się wyrozumiale. - Po prostu niektórzy mężczyźni potrzebują więcej czasu niż inni. Tymczasem napi­szę do niego słodki liścik. - Mrugnęła do Gabby.

- Koniecznie mnie odwiedźcie.

- Odwiedzimy - obiecał J.D., uściskał teściową i patrzył, jak odchodzi.

Gabby wzięła go pod rękę i wrócili na parking.

- Zrobiłaś się strasznie cicha, odkąd wyszliśmy z kościoła - powiedział miękko. - Bałaś się, że będę chciał z nimi wyjechać?

- Chyba tak. Troszeczkę.

Zatrzymał się przy samochodzie i spojrzał na jej zmartwioną twarz.

- Będę z tobą zupełnie szczery. Kiedy wycho­dzili beze mnie, czułem się tak, jak gdybym coś tracił. W Gwatemali przypomniałem sobie smak dawnego, szalonego życia, kiedy miałem więcej wolności niż mam teraz. Ale jestem realistą, Gabby. Matthew wspominał, że przed naszym wyjazdem z Gwatemali mówił ci, że zaszedłem zbyt daleko, żeby do nich wrócić, żeby znowu żyć jak kiedyś.

Gabby kiwnęła głową, ale dalej milczała.

- Miał rację - podjął J.D. - Marzyłem o lepszej przyszłości, dla siebie, dla nas obojga. Za dużo w nią zainwestowałem, żeby wszystko przekreślić dla dreszczyku emocji. Zresztą - dodał dwuznacz­nym tonem, przyciągając jej dłoń do swojej piersi - znam ciekawsze podniety.

Patrzył na nią takim wzrokiem, że nogi się pod nią ugięły.

- Odkąd mam ciebie, nie muszę zaglądać śmier­ci w oczy, aby poczuć, że żyję - szepnął, wsuwając jej drobne palce pod swoją koszulę, by poczuła bicie jego serca. - Jesteś równie podniecająca jak wojna, i może tylko odrobinę mniej niebezpieczna.

- Tylko odrobinę? - odszepnęła, obejmując go za szyję.

Znieruchomiał i z ustami tuż przy jej ustach szepnął:

- Seks dalej tak bardzo cię przeraża? Zaczerwieniła się, ale nie opuściła wzroku.

- Nie. Kocham cię, więc to nie będzie seks, tylko... miłość.

Zmysłowo rozchylił usta.

- Jest biały dzień, Gabby - mruknął.

- Wiem - odparła, pośpiesznie całując go w usta. — Będziemy mogli się na siebie napatrzeć.

Spojrzał jej w oczy i odnalazł w nich najmroczniejszą dżunglę. Przygarnął ją do siebie i pocałował zaborczo. Gdy odsunął twarz, z trudem łapał od­dech.

- Już nie muszę szukać przygód - powiedział.

- Ty jesteś największą przygodą.

- Zabierz mnie do domu, Jacob - wyszeptała.

- Ucz mnie.

- Cóż za rozkoszna myśl - zaśmiał się radośnie, puszczając ją z ociąganiem, wpatrzony w jej błysz­czące oczy.

Patrzyła na niego i wiedziała, że będzie pięknie, gdy będą leżeć obok siebie w chłodnej pościeli, i pozna rozkosz, jakiej nigdy dotąd nie poznała.

- Nie mogę się doczekać - szepnęła drżącym głosem.

Gdy wsiadła do samochodu, J.D. spojrzał w nie­bo i odprowadził tęsknym spojrzeniem niewielki wojskowy samolot. A potem spojrzał na Gabby, promienną, szczęśliwą i zakochaną. Twarz mu zła­godniała, w oczach pojawiły się całkiem inne błyski i uśmiechnął się jak człowiek, który jest szczęśliwy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Diana Palmer Zbuntowana kochanka
Diana Palmer Zbuntowana
Palmer Diana Zbuntowana kochanka
Palmer Diana Najemnicy 01 Zbuntowana kochanka
076 Palmer Diana Zbuntowana kochanka
Palmer Diana Soldier Of Fortune 01 Zbuntowana kochanka
Diana Palmer Ukryte pragnienia
Diana Palmer Long tall Texans 11 Duma i pieniądze
Diana Palmer Long tall Texans series 27 Dwa kroki w przyszłość (Christabel i Judd)
Aniołki Emmetta Diana Palmer
Diana Palmer Sąsiedzka przysługa
314 Diana Palmer Most Wanted 01 Mój cudowny szef
Duma i pieniÄ…dze Diana Palmer
Meksykański ślub Diana Palmer
Diana Palmer Przed świtem
Diana Palmer Lekcja dojrzałej miłości
Diana Palmer W sercu gór
Diana Palmer Zdrajca
Samotnik z wyboru Diana Palmer

więcej podobnych podstron