Cliff McNish
Tajemnica zaklęcia
(The Doomspell)
Przekład Maciejka Mazan
Oczywiście dla Rachel
Wiedźma
Wiedźma zeszła po ciemnych schodach Pałacu. Noc była mroźna, wokół szalała zadymka, a wicher wył jak głodny wilk.
– Jaki śliczny wieczór – westchnęła wiedźma z radością.
Choć na dworze panował trzaskający mróz, była tylko w cienkiej czarnej sukni. Stopy miała bose. Do jej szyi przywarła czule żmija, od czasu do czasu błyskająca czerwonym okiem przez zasłonę śniegu.
Wiedźma szła lekko, rozkoszując się trzeszczeniem śniegu pod bosymi palcami; jej sługa Morpeth ze wszystkich sił starał się za nią nadążyć. Mierzył niespełna metr pięćdziesiąt i miał ponad pięćset lat. Jego oczy otaczały okrągłe zmarszczki, jakby ktoś je wielokrotnie wyjmował i wkładał na powrót w oczodoły. Rozczochrana broda kryła się pod trzema szalikami.
– I cóż, jak wyglądam? – spytała wiedźma.
Przybrała twarz ładnej kobiety.
– Dzieci dadzą się zwieść – wymamrotał Morpeth. – Dlaczego zadajesz sobie tyle trudu, Dragweno? Zwykle nie obchodzi cię, co myślą.
Wiedźma znowu wyglądała jak zwykle: czerwona jak krew skóra, wytatuowane powieki, cztery szczęki, dwie w środku i dwie na zewnątrz wijących się gadzich warg. Rzędy zębów szczękały o siebie, walczyły o najlepsze miejsce do gryzienia. Pomiędzy nimi roiły się opancerzone purpurowookie pająki, które usuwały resztki ostatniego posiłku.
– Ach, dziś ma przybyć wyjątkowe dziecko – odparła wiedźma. – Nie chcę go tak od razu przerazić.
Morpeth zszedł ostrożnie po ostatnich oblodzonych stopniach wieży-oka. Był to najwyższy punkt Pałacu, cienka iglica przekłuwająca niebo. Niżej, w śniegu, kuliły się inne, najeżone blankami zabudowania Pałacu, o czarnych kamieniach sterczących w górę niczym nóżki żuczka. Morpeth ostrożnie stawiał kroki. Nie chciał się pośliznąć; kiedy spadał, wiedźma zawsze łapała go dopiero w ostatniej chwili. Dziś była wyjątkowo ożywiona. Delikatnie przetaczała pająki na języku i śmiała się do siebie – był to brzydki śmiech, przeraźliwy, nieludzki jak sama Dragwena. Wciągnęła powietrze w nozdrza rozcięte jak płatki tulipana.
– Wspaniały wieczór – powtórzyła. – Zimno, ciemno i wilki wyszły na polowanie. Czujesz?
Morpeth stęknął i zaczął przeskakiwać z nogi na nogę, żeby nie zamarznąć. Nie czuł ani nie widział wilków, ale wierzył Dragwenie. Jej trójkątne kościane powieki otworzyły się i rozciągnęły poniżej kości policzkowych. Żaden szczegół nocy nie mógł ujść jej uwagi.
– A najlepsze dopiero przed nami – westchnęła. – Wkrótce zjawią się dzieci. Oczywiście będą się zachowywać tak, jak wszystkie inne – będą trochę zdziwione, ale wdzięczne za naszą opiekę. Co zrobimy tym razem? – Uśmiechnęła się, a wszystkie jej szczęki wysunęły się złowrogo do przodu. – Przestraszymy je na śmierć? Jak sądzisz?
– Może na nic się nam nie przydadzą – szepnął. – Minęło wiele czasu, odkąd pojawiło się cudowne dziecko.
– Dzisiaj będzie inaczej – powiedziała wiedźma. – To dziecko czuję już od jakiegoś czasu. Jest na Ziemi i rośnie w siłę. Ma dar.
Morpeth nie odpowiedział. Chociaż towarzystwo wiedźmy zawsze było przykre, dziś pragnął być u jej boku. Jeśli cudowne dziecko naprawdę przybędzie, zamierzał wiedzieć o nim tyle samo, co Dragwena, choć z zupełnie innych powodów.
U stóp schodów czekał powóz zaprzężony w dwa płochliwe czarne konie. Wiedźma zwykle frunęła na powitanie nowych dzieci, ale dziś miała inny kaprys.
Czekała niecierpliwie, aż Morpeth zejdzie po ostatnich stopniach. Jaki on powolny, pomyślała. Jaki stary. Miło będzie go wkrótce zabić, kiedy przestanie być potrzebny.
Wepchnęła go do powozu i wyszeptała zaklęcie trwogi dla każdego konia z osobna. Przerażone, ruszyły z kopyta i pogalopowały w stronę Bramy.
Piwnica
– Co się dzieje? – spytał Eryk, chrupiąc płatki kukurydziane. Rachel wzruszyła ramionami.
– No, wiesz.
– Znowu ten sen?
– Aha. – Rachel zakołysała długimi ciemnymi włosami nad jego mlekiem i prysnęła nim na brata.
– Spadaj! – Eryk zbliżył twarz blisko do Rachel, szeroko otworzył usta, aż mleko i płatki pociekły mu po brodzie.
– Smarkacz – obraziła się Rachel.
Eryk roześmiał się.
– Na pewno nie będę taki jak ty, dzięki.
Rachel spojrzała na swoje nietknięte śniadanie.
– Ten sen się zmienił – powiedziała. – Tym razem widziałam...
– Dzieci – dokończył Eryk. – Wiem. Też je widziałem. Na śniegu, za tą kobietą.
Mama siedziała obok nich. Mieszała kawę.
– No nie, znowu? – westchnęła. – Rachel, to ty zaczęłaś opowiadać te banialuki o snach. Zaraziłaś Eryka. Może przestaniecie już żartować? To wcale nie jest śmieszne.
– Dlaczego nam nie wierzysz? – spytał Eryk. – Śnią nam się te same sny. Takie same!
– Wczoraj – dodała Rachel – za tą kobietą stały drżące dzieci. Miały wielkie zmarszczki wokół oczu. I całe były oszronione.
– Wyglądały, jakby prawie nie żyły.
– Och, przestańcie! – ostrzegła ich mama. – Mam już dość tych bzdur.
– Naprawdę, mamo – powiedział Eryk z przekonaniem. – Ta kobieta ze snu jest dziwna. Wokół niej pada ciemny śnieg. Ma naszyjnik w kształcie żmii i ten naszyjnik patrzył prosto na mnie.
– To była żywa żmija – poprawiła go Rachel.
– Chyba się umówiliście – rzuciła mama niecierpliwie. – Dobrze was znam. Myślicie, że dam się nabrać? Kończcie śniadanie.
Rachel i Eryk umilkli i zajęli się jedzeniem. Była sobota, więc później mogli robić to, na co tylko mieli ochotę. Eryk zbiegł do piwnicy, żeby pobawić się modelami samolotów. Rachel, głęboko zamyślona, poszła do pokoju poczytać. Miała nadzieję, że to jej pomoże zapomnieć o śnie. Jak miała przekonać mamę, że nie kłamie?
Po chwili uniosła głowę i zobaczyła mamę, stojącą w drzwiach. Możliwe, że przyglądała się jej od pewnego czasu.
– O tych snach to było na poważnie? – spytała mama.
– Tak.
Mama zmierzyła ją surowym wzrokiem.
– Naprawdę?
Rachel odpowiedziała takim samym spojrzeniem.
– Mamo, przecież nie zmyśliłabym czegoś takiego. To nie są zwykłe sny.
– Jeśli mnie nabierasz...
– Nie nabieram. Mówię prawdę.
– Mmm... No, dobrze. – Mama zakołysała torbą. – Idę na zakupy. Później poważnie o tym porozmawiamy. Gdzie tata?
– Zgadnij.
– W garażu, naprawia samochód.
– Znowu?
Obie parsknęły śmiechem.
– Przypilnuj Eryka, dobrze?
Rachel skinęła głową.
– Dobrze. Za chwilę do niego zajrzę.
Mama wyszła, a Rachel wróciła do książki. Zrobiło się jej lżej na sercu, ponieważ ktoś poza Erykiem zaczął przynajmniej odrobinę wierzyć w jej sny. Koło domu przejeżdżały z warkotem samochody. Po ulicy przebiegły roześmiane dzieci, na które zaszczekał pies sąsiada. Tata zaklął parę razy w garażu – typowe odgłosy sobotniego poranka. Wreszcie Rachel ziewnęła i poszła po Eryka. Wyszła na korytarz... i stanęła.
To, co usłyszała, nie było typowym sobotnioporankowym odgłosem. To był krzyk.
Skąd dochodził? Z dołu. Na pewno. Ale nie z kuchni czy salonu...
– Eryk? – zawołała i nastawiła ucha. Tak, ktoś krzyczał. Dźwięk dochodził gdzieś z głębin domu. Kiedy zbliżyła się do piwnicy, na ścianę padł pomarańczowy cień. Czyżby się paliło?
– Precz! – ryknął Eryk. – Ratunku! Coś mnie... Puszczaj!
Rachel stanęła w otwartych na oścież drzwiach piwnicy. Z obawą wciągnęła powietrze, spojrzała w dół stromych schodów.
W piwnicy nie było ognia, ale całe jej wnętrze pulsowało szkarłatnym światłem. Tak, jakby słońcu znudziło się zachodzić na niebie i postanowiło przenieść się do ich domu. Rachel osłoniła oczy. Na ścianie piwnicy poruszał się jakiś cień. Krzyknęła cicho i osunęła się na kolana. Gdzie Eryk? Słyszała jego zdyszany oddech. Poszła za dźwiękiem i zrozumiała, że ten cień to właśnie jej brat. Wierzgał nogami, a jego ciało było jakby przyszpilone do ściany.
– Rachel! – wrzasnął na jej widok. – Coś mnie złapało! Nie mogę się wyrwać!
Zbiegła po schodach.
– Co to?
– Nie wiem! Trzyma mnie! Nie mogę odwrócić głowy! – Walnął pięścią ścianę. – No, puszczaj!
Chwyciła go za nadgarstki, mocno pociągając do siebie.
Dopiero teraz zobaczyła palec.
Był ogromny i czarny. Na jej oczach przebił się przez ceglany mur i sięgnął do nogi Eryka. Objął ją i szarpnął.
– Co się dzieje? – załkał Eryk, widząc przerażoną minę Rachel. – Widzisz go? Nie stój tak!
Przez cegły przebił się drugi palec. Trzema wyszczerbionymi zielonymi pazurami objął szyję chłopca i przeciągnął jego głowę na drugą stronę ściany.
Rachel skoczyła, chwyciła Eryka za rękę i pociągnęła ze wszystkich sił. Powoli, centymetr po centymetrze, jego głowa znowu wróciła do piwnicy.
– Mocniej! – krzyknął Eryk stłumionym głosem. – Znajdź jakąś broń!
Rozejrzała się gorączkowo za czymś ostrym. Ale to coś, co wdarło się do piwnicy, nie zamierzało wypuścić Eryka. Przez ścianę przebiła się druga czarna ręka. Tym razem sięgnęła po Rachel. Cofnęła się; kościste palce zatrzymały się tuż przed jej twarzą i wymierzyły jej mocny policzek.
Upadła... i puściła brata.
W ułamku sekundy obie ręce chwyciły chłopca wpół i wciągnęły w ścianę. Jedna jego ręka pojawiła się jeszcze na chwilę w piwnicy, skrobnęła paznokciami o podłogę, szukając czegokolwiek, czego mogłaby się chwycić... i zniknęła na dobre.
Rachel podniosła się, dygocąc jak w febrze. Do stóp upadła jej obluzowana cegła, ale poza tym nigdzie nie został ślad po czarnych rękach. Otarła rękawem krwawiącą wargę.
Idź po... tatę!
Cofała się tyłem do schodów, nie spuszczając oczu ze ściany. Na ich szczycie obróciła się i skoczyła do drzwi.
Zamknęły się jej tuż przed nosem.
Chwyciła za klamkę i krzyknęła – była tak gorąca, że nie można było jej dotknąć.
Raptem za jej plecami rozległ się okropny zgrzyt. Ściana wybrzuszyła się i rozstąpiła na boki. Cegły posypały się na podłogę jak wybite zęby.
Rachel owinęła rękę swetrem i szarpnęła za klamkę.
– Zacięła się! – krzyknęła. Uderzyła pięściami w drzwi. – Nie mogę otworzyć. Tato! Tato!
W plecy uderzył ją wicher. Odwróciła się. W ścianie piwnicy powstawały nowe drzwi. Nie były to zwyczajne drzwi; jarzyły się zielonym blaskiem, miały kształt oka i powoli rosły. Wielka czarna łapa, ta sama, która uderzyła ją w twarz, rozchyliła powieki.
Nad głową Rachel rozległo się głuche dudnienie.
– Tato!
– Kto tam jest? – zawołał. – Co to za hałas?
– To my, ja i Eryk! Coś... coś się tu wdarło!
– Nie słyszę! – odkrzyknął. – Co się dzieje? Jeśli to znowu jakaś zabawa...
– Zatrzasnęliśmy się! Pomocy!
Tata zaczął się dobijać do drzwi piwnicy.
Natychmiast, jakby wyczuwając jego obecność, wiatr wpadający przez drzwi-oko stał się porywistym wichrem. Uderzył w Rachel, wzbił kurz z podłogi, dmuchnął nim w jej oczy. Drewniany stołek przejechał po podłodze. Modele Eryka zawirowały szaleńczo w powietrzu, rozbijając się o sufit.
Rachel nie mogła złapać tchu. Wiatr bił ją jak pięścią, zatykał kurzem usta i nos. Nie słyszała już taty.
– Gdzie jesteś? – krzyknęła.
Nagle rozległ się trzask – to siekiera rozbijała drewno.
– Trzymaj się! – zagrzmiał tata. – Już idę! Poczuła, że coś ją ciągnie w głąb piwnicy. Zaparła się nogami, chwyciła za framugę drzwi. Tato rąbał drzwi, ale były zbyt grube, by ustąpić. Rzucił siekierę i wsunął rękę przez odłupaną szparę w drzwiach.
– Trzymaj się mnie! Nie puszczaj, choćby nie wiem co! Chwyciła go za przegub, zamrugała powiekami, żeby oczyścić oczy z piasku, i zmusiła się, by się obejrzeć. Oko zajmowało już prawie całą ścianę. Dwie łapy rozchyliły jego powieki. Łapy zaś należały do ogromnego czarnego stwora o trójkątnych zielonych oczach. Sierść na jego ciele jeżyła się na wietrze, każdy włos zakończony był maleńką główką żmii. Główki sięgały do wnętrza piwnicy, wyciągały się do nóg Rachel, żeby zatopić w nich kły. Dziewczynka cofnęła się najbardziej, jak mogła, wciąż czepiając się ręki ojca.
Czarny stwór chciał wepchnąć się do piwnicy, ale był zbyt wielki. Kiedy się mu nie udało, na środku jego głowy otworzyła się paszcza. Zza czterech szczęk wypełzły pająki o purpurowych oczach. Pobiegły ku Rachel.
Z paszczy wysączyło się jedno słowo:
– Rachel...
Krzyknęła i na sekundę puściła rękę taty.
To wystarczyło.
Wicher porwał ją i cisnął w oko-drzwi.
Potwór usunął się z jej drogi. Po raz ostatni rozejrzał się po piwnicy i wessał pająki do paszczy. Ostatnim widokiem, jaki został w oczach Rachel, zanim opuściła ten świat, był przesuwający się pod nią ogromny cień i tata, który wreszcie rozbił drzwi i wpadł do środka.
Za późno. Ceglana ściana zamknęła się z przeraźliwym zgrzytem, a stworzenie zamknęło oko-drzwi.
Tata Rachel wbiegł do piwnicy, dopadł ściany i zaczął walić w nią pięściami. Na jego głowę posypały się kawałki połamanych mebli. Nie czuł bólu. Zaczął uderzać w ścianę siekierą; uderzał i uderzał, aż wreszcie zupełnie osłabł. Siekiera wysunęła się mu z rąk; wyszczerbił tylko parę cegieł.
Spojrzał z wściekłością na swoją rękę, która wypuściła (Rachel, kopnął siekierę, aż poleciała pod przeciwległą ścianę, i zapłakał.
Między światami
Tuż za drzwiami-okiem Rachel wpadła jak kamień w niezmierzoną czarną studnię pustki. Zakryła twarz rękami, spodziewając się, że lada chwila o coś się rozbije – ale ciągle spadała i spadała, koziołkując w ciemnościach, ledwie mogąc oddychać na lodowatym wichrze.
Nagle zatrzymała się gwałtownie, zupełnie jakby ktoś podłożył pod nią poduszkę. Zawisła w powietrzu, łagodnie się kołysząc. Wokół nadal panowały ciemności, ale dostrzegła, że coś, jakby bardziej skoncentrowana czerń, trzymają za rękę. To stworzenie z piwnicy! Przez chwilę patrzyły na nią złe trójkątne oczy, każde wielkości jej twarzy. Potem znikły, a czarny bezkształtny stwór ją odepchnął.
Znowu runęła głową w dół.
Zanim zdołała przestać krzyczeć, minęło kilka strasznych sekund. Odruchowo rozłożyła ramiona; jej ciało powoli odzyskało równowagę i przestało kręcić młynki w powietrzu. Spadała nogami do dołu. Mocno zaryła się piętami w powietrze. Wolniej, pomyślała, zsuwając się jak narciarz po zboczu góry. Myślała tylko o tym, aż porywisty lodowaty wicher zmienił się w zwykły wiatr, a ten – w lekki wietrzyk, zaledwie muskający jej głowę i ramiona.
Skupiła się jeszcze bardziej i powiedziała:
– A teraz stop.
I jakby powietrze od samego początku tylko czekało na ten rozkaz, Rachel zatrzymała się.
Czy to ja tego dokonałam? – zdziwiła się Rachel. Jak to możliwe?
Odwróciła się powoli, zatoczyła pełne koło, dzięki czemu mogła się rozejrzeć. Krzyknęła cicho, zdumiona. Uniosła rękę. Przysunęła ją do twarzy tak blisko, że czuła na niej swój oddech, ale mrok był tak nieprzenikniony, że nie mogła jej dojrzeć. Chcę ją zobaczyć, pomyślała. Jej dłoń natychmiast rozjarzyła się słabym światłem. Rachel poruszyła palcami.
– Wszystko – powiedziała na głos i w tej samej chwili jej ciało zabłysło mglistym blaskiem. Jaśniej, pomyślała, i jej ciało stało się wiązką światła w mroku.
– Oświetlić wszystko! – krzyknęła. Myślała, że przestrzeń wokół niej zabłyśnie jaskrawymi kolorami. Mrok się jednak nie rozproszył, tylko wokół jej ciała zawirowały miliony świetlistych pyłków, ulatujących do góry w podmuchach wiatru.
Zadrżała. Jak to możliwe, że doszło do tych niewiarygodnych rzeczy? Czuła, że rozpierają moc, jakaś dziwna, nieznana jej siła, która aż prosi, żeby ją wykorzystać. Co to znaczy?
Rozejrzała się. Wisiała w mroku i ciszy. Nigdzie nie było ścian ani sufitu, nie mogła się zorientować, jak daleko znajduje się ziemia. Z dołu dolatywał wilgotny podmuch, łagodnie gładzący jej włosy. Nigdzie nie widziała Eryka. Chciała go zawołać, ale wiatr porywał jej słaby głos i unosił gdzieś daleko. Poza tym nie słyszała żadnych dźwięków.
Po uderzeniu czarnej łapy spuchła jej warga. Po brodzie potoczyła się kropelka krwi. Spadła w dół. Rachel widziała ją tylko przez parę sekund, szybko znikającą w mroku.
Musi być jakiś sposób, żeby znaleźć Eryka.
– Gdzie on jest? – spytała ciemności i natychmiast ujrzała w dole miotającą się niebieską kropeczkę. Znała ten kolor – to sweter jej brata.
– Zanieś mnie do niego! – rozkazała, ale tym razem polecenie nie zostało wykonane. Niebieska kropeczka oddalała się z każdą sekundą. Ten stwór musi tu gdzieś być, pomyślała Rachel. Może wpatruje się tymi trójkątnymi ślepiami w Eryka. Czy on też potrafi robić to, co ona, czy też spada w dół jak kamień, ledwie żywy ze strachu?
Przezwyciężyła strach przed zejściem w dół, gdzie pewnie czekał już na nią stwór z piwnicy, zebrała całą odwagę i zanurkowała w stronę odległego niebieskiego punkcika. Jej żołądek fiknął koziołka. Zaraz potem wokół niej świsnął wicher, a ona popędziła w dół. Szybciej, powiedziała, a jej ciało posłuchało. Ciepły wietrzyk zmienił się w lodowaty podmuch, smagający jej twarz.
Niebieski kształt był coraz bliżej. Rachel zanurkowała ku niemu, zrównała się z bratem, chwyciła jego koziołkujące ciało i zatrzymała się razem z nim. Eryk miał zamknięte oczy. Widać upadek, strach albo wiatr, nie pozwalający zaczerpnąć oddechu, pozbawiły go przytomności. Długo tuliła go w ramionach, dopóki się nie ocknął, a potem pozwoliła mu się wypłakać, szepcząc słowa pociechy. Wreszcie Eryk spojrzał na nią zawstydzony. Na policzku i szyi miał zaschnięte wymiociny.
– Rachel... ty świecisz! Jak to? – otworzył szeroko oczy.
Rachel uniosła brwi.
– Nie wiem, ale kiedy ty sobie zemdlałeś, ja się zajęłam eksperymentami. Patrz. – Skupiła się i sprawiła, że jej włosy zrobiły się czerwone, żółte, a potem znowu czarne.
– Jak to zrobiłaś? – wyjąkał Eryk.
– Nie wiem – odpowiedziała, trochę nerwowo. – Ale umiem dużo różnych rzeczy. – Sprawiła, że jej wargi zalśniły złotem.
Chłopiec zamrugał powiekami.
– Ja też tak mogę?
– Spróbuj. Musisz kazać jakiejś części swojego ciała, żeby zaczęła świecić.
Eryk zmrużył oczy w skupieniu, ale jego usta nie zalśniły. Próbował kilka razy, bez skutku. W końcu się poddał.
– Co się dzieje? – spytał poważnie. – Ciągnie nas do tego czegoś, co nas porwało?
– Nie. Po prostu wisimy sobie w powietrzu. – Ostrożnie dotknęła językiem opuchniętej wargi. – Ale chyba możemy wylądować na ziemi? Nie możemy tu wisieć do końca świata.
– Nie ląduj, głupia. Zabierz nas do piwnicy. Oczywiście! Dlaczego o tym nie pomyślała? Mocno chwyciła Eryka i wyobraziła sobie, że oboje wracają w ramiona taty. Ale nic się nie stało. Spróbowała polecieć w górę tylko na parę centymetrów. Też nic.
– Świetnie – jęknął Eryk. – Ten stwór chce chyba, żebyśmy tu zostali. – Spojrzał w dół. – Widziałaś go? Był wielki.
Rachel opowiedziała mu, co się zdarzyło w piwnicy, pomijając tylko żmije i pająki. Eryk długo milczał.
– Jeśli poszedł za tobą – powiedział w końcu – to pewnie czeka na nas na dole.
– Być może.
– Na pewno.
– Mmm.
Skoro powrót na górę był niemożliwy, powoli opuściła się w dół. Przez parę minut oboje wpatrywali się z obawą w mrok, w każdej chwili spodziewając się zobaczyć czarne łapska.
– Czekaj! – rzucił Eryk. Wskazał na plamkę mdłego światła na dole. – Tam coś jest. Zbliża się do nas. Patrz!
Rachel spojrzała w kierunku, który wskazywał. Pod nimi pojawiła się mała szara plamka, która z każdą chwilą rosła.
– Tamto coś było czarne, nie? – upewnił się Eryk.
Rachel przytaknęła.
– I miało zielone oczy?
– Może teraz nie jest czarne.
– A może to ktoś, kto też został porwany.
Na to jest za duży – odparł Eryk rzeczowo. Rachel uznała, że ma rację. Szary kształt zbliżył się, zasłaniając wszystko pod nimi. To nie było dziecko. To coś miało ogromne rozmiary.
– Chyba jest miękkie – odezwała się Rachel. – Nie sądzisz?
Eryk zaczął wierzgać.
– Zaraz na to wpadniemy. Pod spodem jest to coś! Zatrzymaj nas!
Rachel spróbowała to zrobić, ale dalej spadali ku szarości. Poruszali się jednak tak wolno, że prześcignęłoby ich nawet dryfujące w powietrzu piórko. Otoczył ich podmuch zimna, a potem porywisty wicher. Wokół nich zrobiło się zimno, lecz w dali pojawiły się mrugające światełka.
– Wyglądają jak gwiazdy – szepnął Eryk, rozglądając się. – Na pewno. Chyba jest noc. A my... my jesteśmy na dworze.
I w tej samej chwili wylądowali miękko na pierzynce śniegu.
Ogromny księżyc w pełni, pięć razy większy od ziemskiego, jarzył się zimnym blaskiem na środku nieba. Rachel rozejrzała się czujnie. Otaczały ich dziwne drzewa o powykręcanych konarach. Wszystkie były przygniecione grubymi poduchami śniegu; pod tym ciężarem gałęzie uginały się, jakby machały do nich na powitanie. Śnieg nie był biały, lecz szary. Rachel chwyciła w dłoń delikatne płatki; rozpuściły się, brudząc jej palce ciemną wilgocią. Dookoła widać było tylko szary śnieg.
– Rany – szepnął Eryk. – Całkiem inaczej niż w domu.
– Bo nie jesteście w domu – rozległ się głos za ich plecami.
Dzieci podskoczyły ze strachu. Za nimi klęczała na śniegu uśmiechnięta kobieta ze snu. Miała świetliste zielone oczy o fioletowych i szafirowych smugach. Proste czarne włosy spadały jej kaskadami na plecy, a na jej zgrabnej szyi wisiał misterny brylantowy naszyjnik w kształcie żmii. Żmija miała dwoje dużych oczu w kolorze rubinów, które zamigotały do Rachel.
Obok przysiadło zgarbione przysadziste stworzenie, wyglądające jak bardzo stary krasnolud.
– Kim... Kim jesteś? – spytała Rachel kobiety.
– Mam na imię Dragwena – odparła wiedźma. Wskazała krasnoluda. – A to Morpeth, mój sługa. Witaj w świecie Ithrei, Rachel.
Dziewczynka otworzyła szeroko oczy.
– Skąd wiesz, jak mam na imię?
– Och, wiem wiele rzeczy. Na przykład to, że Eryk się mnie boi. Jak myślisz, dlaczego?
Rachel poczuła, że Eryk chowa się za nią.
– To mi się nie podoba – szepnął. – Coś się nie zgadza. Nie ufaj jej.
Rachel uciszyła go, ale także była nieufna. Czy to naprawdę ta sama kobieta, którą widywała w snach? Zauważyła, że krasnolud dygotał z zimna, choć miał na nogach ciepłe buty, a bosa Dragwena stała spokojnie, jakby nie czuła mrozu.
– Wpadliśmy w ciemny tunel – powiedziała Rachel. – Jakieś stworzenie z czarnymi łapami...
– Już go nie ma – wtrąciła Dragwena. – Spłoszyłam je.
– Jak to możliwe? Było takie wielkie i...
– Zapomnij o czarnych łapach – przerwała Dragwena. – Włóżcie to.
Morpeth podał obojgu ciepłe płaszcze, rękawiczki i szale. Rachel przyjrzała się im uważnie, pamiętając, że jeszcze przed chwilą krasnolud ich nie miał. Ubrania pasowały doskonale. Rachel zarzuciła na szyję podbity futrem szal. Ledwie dotknął jej skóry, natychmiast sam udrapował się na jej ramionach.
Zadrżała i zastanowiła się, co będzie dalej. Czy to magiczny świat? Czy może tu korzystać z mocy, którą odkryła w sobie pomiędzy światami? Kim była ta kobieta? Zerknęła na przytulonego do niej Etyka i zobaczyła strach w jego oczach.
– Musimy wracać do domu – powiedziała twardo.
I – Nieważne – odparła Dragwena. Zerknęła na Eryka. – Jakie słodycze lubisz najbardziej? – W ogóle nie lubię słodyczy – wymamrotał. Dragwena uśmiechnęła się do niego. – Naprawdę?
– No... – Nagle na jego twarzy odmalowało się zdziwienie. – Właściwie lubię żelki.
Serce Rachel zabiło mocniej. Eryk nigdy nie jadał Zelków.
– Tak myślałam – oznajmiła Dragwena. – Zajrzyj do kieszeni.
– Chwileczkę! – zawołała Rachel. – Chcemy do domu. Nie jesteśmy głodni. Och!
Z kieszeni Eryka wypełzł zielony żelek, pobiegł po jego rękawie i zeskoczył na ziemię. Za nim ukazał się niebieski. Wyroiły się z kieszeni obojga dzieci, poturlały się przez śnieg, usiłując uciec.
Oczy Dragweny roziskrzyły się blaskiem.
– Łap je!
Eryk, nie rozumiejąc, dlaczego to robi, natychmiast rzucił się w pogoń za Zelkami. Zaczął je wpychać do ust.
Morpeth jęknął w duchu. Wiedział, że tak naprawdę żelki to pająki, które pędzą przez śnieg, by znowu wpełznąć do ust Dragweny. Wiedźma zrobiła to, czego się spodziewał – rzuciła na dzieci zaklęcie ot tak, dla rozrywki – i po to, by wypróbować Rachel.
Eryk z coraz większym zapamiętaniem starał się złapać i zjeść wszystkie żelki. Do jego ust wpadł pająk o czterech zakrzywionych kłach. Eryk zmiażdżył go zębami i przeżuł, rozglądając się za innymi, które starały się uciec.
Rachel była tak samo zafascynowana Zelkami jak jej brat. Podniosła jednego do ust. Cukierek dygotał jej w palcach, jakby chciał, żeby rozgryzła jego soczyste ciałko; ale wyraz obrzydzenia na twarzy Morpetha sprawił, że Rachel się zawahała. Czuła jednak męczący apetyt. Spojrzała na niezadowolonego Morpetha, na trzęsącą się ze śmiechu kobietę, na cukierek, który błagał, żeby go zjadła. Wreszcie z ogromnym wysiłkiem odrzuciła od siebie żełka. Wylądował na sukience kobiety i popędził do jej ust.
Dragwena zdjęła go ze swojej brody i podała Rachel.
– Nie masz ochoty? – spytała. – Są pyszne.
– Nie – wymamrotała Rachel niepewnie. – To znaczy tak, chciałabym... To znaczy nie, nie lubię żelków... To znaczy... – Zerknęła na Eryka, goniącego za Zelkami. – To znaczy... – Spróbowała pomyśleć o czymkolwiek, byle nie o słodyczach. – Chcemy wracać do domu! – Eryk nie zareagował. – Prawda? Chcemy wracać do domu.
– Och, cicho bądź – powiedział Eryk, któremu po brodzie spływał niebieski sok. – Nie słuchaj jej, Dragweno. Rachel gada bzdury, jak zwykle.
Rachel spojrzała na niego z niedowierzaniem. Jeszcze przed chwilą bał się Dragweny. Dlaczego zmienił zdanie? Zerknęła na nią nerwowo. Czuła, że znalazła się w ogromnym niebezpieczeństwie. Czy ma uciekać? Ale to by znaczyło, że zostawi Eryka...
Wiedźma wyprostowała się powoli, przeciągnęła jak kot, aż osiągnęła wysokość co najmniej trzech metrów. Wspięła się na palce i uniosła w powietrze. Podpłynęła do Rachel.
– Niech ci się dobrze przyjrzę – syknęła. Przesunęła palcami po jej nosie i powiekach. – Mmm... Ciekawe z ciebie dziecko. Teraz widzę, że spełniasz moje oczekiwania. Nawet je przewyższasz. Odpowiedz mi: to Eryk przeszedł pierwszy przez ścianę? Jak to się stało, że wylądowaliście jednocześnie?
Rachel czuła, że nie powinna jej ufać, ale coś kazało jej powiedzieć prawdę:
– Przyfrunęłam do niego. To było łatwe.
Dragwena parsknęła śmiechem.
– Co jeszcze było takie łatwe?
Rachel opowiedziała o wszystkim, co się zdarzyło pomiędzy światami. Nie mogła się powstrzymać. Słowa same wyrywały jej się z ust.
W końcu Dragwena pozwoliła jej odpocząć.
– To, co tobie przyszło bez trudu, było nieosiągalne dla wszystkich innych dzieci. Absolutnie wszystkich. A przed tobą przybyły ich tu tysiące. Tysiące dzieci, z których nie miałam żadnego pożytku. Chodź ze mną.
I znowu Rachel nie mogła się powstrzymać. Wyciągnęła rękę, ujęła nieruchomą dłoń Dragweny. Instynkt, głęboko ukryty na dnie jej umysłu, mówił jej, że powinna się bronić, trzymać blisko Eryka i uciec razem z nim. Ale ona poczuła, że bierze Dragwenę pod rękę. Morpeth ujął małą rączkę Eryka i wszyscy czworo ruszyli przez śnieg tak, jakby robili to już setki razy.
Czekał na nich powóz, zaprzężony w czarne konie. Eryk usiadł obok Morpetha, z rękami ładnie ułożonymi na kolanach. Morpeth patrzył nieruchomo przed siebie. Rachel prawie nie zwracała na nich uwagi. Starała się być jak najbliżej Dragweny, zafascynowana jej wyglądem, głosem i gestami. Zapomniała, że chce wracać do domu. Prawie zapomniała, że ma dom. Nie mogła oderwać oczu od wiedźmy.
Dragwena chwyciła parę płatków śniegu, które wpadły do powozu przez otwarte okno.
– To co, lecimy?
Rachel skinęła głową z entuzjazmem. Wiedźma szepnęła coś do wielkich czarnych rumaków. Natychmiast uniosły się w powietrze i ruszyły do Pałacu.
Pałac
Rachel nie potrafiła sobie przypomnieć, co się działo podczas podróży do Pałacu. Wiedźma trzymała ją mocno i zadawała pytanie za pytaniem. Rachel opowiedziała jej o sobie wszystko, nawet rzeczy, o których nie wiedziały jej najbliższe przyjaciółki. Mówiła o szkole, rodzicach, ulubionych kolorach. Opowiedziała jej o wszystkim, co lubiła i czego nie lubiła. Dragwena interesowała się zwłaszcza tym drugim.
Kiedy wiedźma skończyła zadawać pytania, kazała naszyjnikowi ześliznąć się ze swojej szyi. Żmija owinęła się wokół gardła Rachel i zaczęła nią delikatnie kołysać – tak długo, aż dziewczynka zapadła w głęboki trans, z którego mogła ją obudzić tylko wiedźma.
Dragwena patrzyła na nią ze skrywaną radością. Ta dziewczynka była dużo silniejsza, niż można się było spodziewać.
Nauczyła się fruwać już między dwoma światami. Oparła się pokusie słodyczy nawet wtedy, gdy wiedźma ją zachęciła.
Ciekawe, pomyślała Dragwena, czy to na ciebie czekałam tak długo? Westchnęła. Ileż innych dziewczynek robiło tak wielkie nadzieje! A potem okazywało się, że są zbyt słabowite, by doskonalić trudną sztukę czarnoksięstwa. Być może Rachel jest tylko kolejnym słabym dzieckiem...
Wiedźma sprowadziła powóz na ziemię, otworzyła okna i wezwała cicho wilki. Nie minęła chwila, a podkradły się ku niej, obwąchały nogi koni, równie uradowane jak ona.
Dragwena uspokoiła się, odrzuciła twarz ładnej kobiety. Uszy schowały się jej we wnętrzu czaszki, twarz zabarwiła czerwienią, a powieki rozciągnęły na boki, by spotkać się z tyłu głowy, dzięki czemu widziała wszystko wyjątkowo dokładnie.
Idąc za swoim kaprysem, zrzuciła z kozła woźnicę, przejęła lejce i przez kilka kilometrów bezlitośnie siekła konie batem, błyskając czterema rzędami zębów w lodowatym świetle ogromnego księżyca Armath.
Wreszcie kazała przerażonym koniom zatrzymać się u stóp schodów Pałacu. Na jej przyjazd czekało parę drobnych postaci, bardzo przypominających Morpetha.
– Szybko, głupcy! – rzuciła niecierpliwie. – Zabrać ich!
– A... a... ale, królowo – wyjąkał jeden – komnata nie jest gotowa.
Spojrzał surowo na dwoje pozostałych. Jego pomocnicy otulili Rachel i Eryka w ciepłe koce i poczłapali z nimi po schodach.
– Niegotowa! – syknęła Dragwena. – Czyja to wina, Leifrimie? Twoja?
Spuścił wzrok.
– Nie, moja – odezwał się inny głos. Naprzód wystąpiła rudowłosa istotka z twarzą dziewczynki i oczami starej kobiety. – Ukarz mnie!
– Cicho, Fenagel! – szepnął Leifrim.
Wiedźma parsknęła śmiechem.
– Może powinnam ukarać was oboje. Ojca i córkę. Ojca za głupotę, córkę za to, że odezwała się niepytana. – Spojrzała w księżyc. W tej samej chwili Leifrim pofrunął ku czarnemu niebu i zawisł kilkanaście metrów nad ziemią.
– Co mam zrobić z twoim ojcem? – zwróciła się wiedźma do Fenagel. – Zasługuje na surową karę czy tylko na karę symboliczną?
– Proszę, nie rób mu krzywdy – odezwała się Fenagel błagalnie. – On tylko mnie bronił. To ja dopuściłam się niedbalstwa. Dam ci wszystko, czego chcesz.
– Dziecko – powiedziała Dragwena – nie masz niczego, na co miałabym ochotę. W moim królestwie tylko mnie wolno zapominać, a ja nie zapominam niczego.
Potężna siła cisnęła Leifrima o drzewo; upadając, uderzył kolanami o ziemię. Rozległ się trzask pękającej kości. Przez parę minut Dragwena z ukontentowaniem przyglądała się, jak Leifrim usiłuje podnieść się z ziemi. Potem rozłożyła ręce, uniosła się nad zlodowaciałą ziemią i poszybowała ku światłom wieży-oka.
Kiedy tylko wiedźma zniknęła im z oczu, Fenagel podbiegła do ojca. Leżał u stóp drzewa i jęczał głośno.
– Cśśś... – szepnęła. – Już dobrze. Poszła sobie. Inny mężczyzna ze spiczastą brodą natychmiast objął dowodzenie. Zbadał nogi Leifrima i rozkazał trzem innym, by zanieśli go do drewnianej chatki, gdzie opatrzyli jego skaleczenia i ujęli jego połamane nogi w łupki. Fenagel spojrzała na niego ze złością.
– Nie mogłeś mu pomóc? Podobno jesteś naszym przywódcą! W kółko mówisz tylko o tym, jak powinniśmy sobie pomagać. A teraz mądry Trimak stał w milczeniu jak wszyscy inni. Jak mogłeś?
Trimak spuścił głowę.
– Nie możemy zaatakować Dragweny wprost. Twój ojciec to rozumie. Gdybym zrobił cokolwiek, żeby go ratować, wiedźma by mnie zabiła.
Leifrim przytaknął. Fenagel ujęła jego dłoń; w jej oczach błyszczały łzy.
– Nie możemy jej zrobić krzywdy – wyszeptał Leifrim, walcząc z bólem – ale może zdoła tego dokonać ktoś inny. Morpeth zdążył wysłać orła Ronnocodena z wiadomością, zanim opuścili Bramę. Mówi, że to nowe dziecko, Rachel, oparło się mocy Dragweny. Nie zjadła cukierków. Rozumiecie? Byłem tak oszołomiony, że zapomniałem o przygotowaniach. Stary głupiec... Dragwena nigdy nie wybacza pomyłek.
Fenagel patrzyła na jego połamane nogi.
– To moja wina...
– Nie rób sobie wyrzutów – poprosił ojciec. – Nikt nie uchowa się długo przed karą Dragweny.
Trimak zrobił krok naprzód.
– Chcesz powiedzieć, że ta dziewczynka, Rachel, oparła się Dragwenie i przeżyła?
– Tak! – zawołał Leifrim z ożywieniem. – Najwyraźniej zrobiła wrażenie na samej wiedźmie. Rachel musi być jedyna na świecie. – Odwrócił się od Fenagel. – Pamiętasz dziecko-nadzieję, o którym ci opowiadałem?
– To, które ma nadejść z drugiego świata? To ciemne dziecko, które nas zabierz z powrotem na Ziemię? – uśmiechnęła się blado. – Więc to nie była bajka?
– Cicho! – syknął Trimak. – Masz rację, to tylko stara bajka. Uważaj na swojego ojca.
Kazał przygotować nosze i wyszedł z chaty.
Na zewnątrz, jak zwykle, był srogi mróz. Na północy szalała burza. Na zachodzie mrugało parę samotnych gwiazdek. Trimak westchnął. Byłoby dobrze, gdyby ich mruganie powstrzymało zawieruchę. Na południu świecił ogromny lodowaty księżyc Armath; jego zryta bruzdami powierzchnia nie niosła żadnego pocieszenia. Ciekawe, pomyślał Trimak, od ilu wieków ten księżyc spogląda na naszą planetę? Czy kiedykolwiek widział, żeby ktoś zaatakował wiedźmę i przeżył? Nigdy. Na pewno.
Ruszył ścieżką koło schodów Pałacu. Kiedy wszedł do domu, jego żona, Muranta, podgrzała na ogniu zupę. Opowiedział jej o wypadkach tego dnia.
Zadrżała.
– Myślisz, że ta Rachel to dziecko-nadzieja?
Wątpię – westchnął. – Widzieliśmy już tak wiele dziewczynek, które pojawiały się i znikały. Zawsze budzą nadzieje, ale Dragwena niszczy je albo przeciąga na swoją stronę. – Zauważył spojrzenie Muranty i dodał złowieszczo: – Czuję, że wiedźma od dawna czekała na przybycie tej dziewczynki. Może Rachel stanie się drugą wiedźmą? Tylko pomyśl! Tak czy tak, nie odważę się myśleć, że ta Rachel mogłaby nam pomóc.
Ale w głębi ducha miał taką nadzieję.
Czary
Rachel obudziła się dopiero następnego ranka. Ziewnęła głośno i przeciągnęła się na wygodnym posłaniu.
– Dzień dobry – rozległ się zachrypnięty głos.
Podskoczyła.
– Kto tu jest?
– Morpeth.
Morpeth! Przed oczami mignęły jej dziesiątki obrazów: czarne łapy w piwnicy, kobieta ze żmiją na szyi, krasnolud. Co stało się potem?
– Gdzie jestem? – spytała, usiłując oprzytomnieć. – Gdzie jest Eryk? Co z nim zrobiliście?
– Twojemu bratu nic nie grozi – uspokoił ją Morpeth. – Zjadł śniadanie, a teraz się bawi. – Uszczypnął ją w palec u nogi. – Natomiast ty zaspałaś, śpioszku.
– Z kim bawi się Eryk? Z innymi dziećmi?
– Oczywiście! Nie jesteście tu jedyni. Nasz świat pełen jest dzieci. Eryk bawi się chyba w chowanego.
– Na śniegu?
– A jest lepsze miejsce? – spytał Morpeth ze śmiechem. – Wszystko wygląda tak samo. Fantastyczna kryjówka.
Rachel patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
– Świat pełen dzieci? Dlaczego? Skąd się wzięły? Nie ma tu... dorosłych?
– To wyjaśnię ci później. Najpierw pozwól, że znowu powitam cię we wspaniałym świecie Ithrei. – Uśmiechnął się radośnie. – Jesteś naszym gościem honorowym i znajdujesz się w Pałacu Dragweny. Tylko wyjątkowi goście mogą tu mieszkać.
Rachel przyjrzała się łóżku, na którym spała. Było ogromne, jak ocean szkarłatnej pościeli ozdobionej lśniącymi czarnymi wężami. Ich rubinowe oczy wodziły za nią przez cały czas.
– Nie jestem wyjątkowa – powiedziała. – Jestem zupełnie zwyczajna. – Dotknęła doskonale dopasowanej piżamy. – To nie moje. Kto...
– Wczoraj rozebrała cię pokojówka – wyjaśnił Morpeth.
– Pokojówka?
– Dopóki będziesz z nami, będziesz miała własną pokojówkę. Ma na imię Fenagel.
Wskazał wzrokiem dziewczynę, przestępującą z nogi na nogę. Miała wokół oczu takie same dziwne zmarszczki jak Morpeth, przez co trudno było odgadnąć jej wiek. Rozumną twarz otaczały splecione w warkocz rude włosy.
Fenagel dygnęła.
– Do usług, panienko.
– Sama się ubiorę – powiedziała Rachel z zażenowaniem.
– Dragwena rozkazała nam usługiwać ci – wyjaśnił Morpeth. – Fenagel zrobi wszystko, co jej każesz.
– Wszystko! – potwierdziła Fenagel. – Nie jestem ważna, panienko. Jestem tylko służącą. Powiedz, czego chcesz.
Rachel nie miała pojęcia, co powiedzieć.
– Ale... ja nie chcę niczego. Nie nazywaj mnie panienką. Mam na imię Rachel.
– Oczywiście, panienko... Rachel.
– Pora się ubierać – zarządził Morpeth. – Czekam na ciebie w Sali Śniadaniowej.
– Nie wiesz, gdzie się podziało moje ubranie? – spytała Rachel, kiedy została sama z Fenagel.
– Och, panienko Rachel, panienka ma mnóstwo ubrań. Proszę za mną.
Fenagel zaprowadziła Rachel do pokoju tuż przy sypialni. Była to garderoba, lecz tak wielka, że kiedy się stało na jej środku, nie widziało się ścian. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, wisiały setki, tysiące ubrań. A kiedy Rachel stała i z zachwytem chłonęła ich widok, ubrania zaczęły się do niej odwracać! Śliczne sukienki falowały, by zwrócić na siebie jej uwagę. Jedna ze spódnic rozpostarła się jak wachlarz, prezentując mieniącą się barwę, i aż zmarszczyła się z rozkoszy, kiedy Fenagel lekko pogładziła ją po rąbku. Kilka swetrów odepchnęło na bok bluzki, a na środek podłogi wymaszerował, tupiąc, rząd bucików. Fenagel rzuciła im surowe spojrzenie, więc zatrzymały się w stosownej odległości i wypuściły przed siebie zgrabne skarpetki, rajstopy i legginsy, które zaczęły tańczyć. Wreszcie wszystkie ubrania otoczyły Rachel ścisłym kręgiem i w milczeniu czekały na jej decyzję.
Dziewczynka cofnęła się o krok, bardzo zdziwiona. Nagle jedna odważna sukienka, biała z lśniącymi kamykami, skoczyła i przywarta jej do piersi.
– Uciekaj! – krzyknęła Rachel, zrzucając ją z siebie.
– Nie, nie. Proszę ją przymierzyć – zaśmiała się Fenagel, grożąc palcem bluzce, starającej się wpełznąć na nogę Rachel. – Ta sukienka nie skrzywdzi panienki!
– Ale jak to możliwe, że ubrania...
– Och, nie wiem! To wszystko zrobiła Dragwena. Więc włoży panienka tę sukienkę czy nie?
– Czy mogę... ubrać się tak, jak chcę?
– Oczywiście. To wszystko dla panienki.
Rachel opanowała zdenerwowanie i szybko przymierzyła kilka strojów. Biegała od wieszaków do licznych ogromnych luster. Każde ubranie leżało na niej jak ulał. Biała sukienka z kamykami wpełzła na wieszak i zawisła na nim ze smutno opuszczonymi rękawami.
– Mam cię włożyć? – spytała Rachel, spodziewając się, że sukienka odpowie „tak!”
– Ona nie potrafi mówić, ale chce, żeby panienka do niej mówiła! – zawołała Fenagel. – Czy to nie piękne?
Rachel spojrzała z wahaniem na sukienkę. Pomyślała, że pewnie będzie musiała wyjść na dwór, na śnieg, wybrała więc gruby biały sweter, czarne spodnie i mocne szare buty na płaskim obcasie. Wyszła z garderoby, zastanawiając się, czy buty zaprowadzają do Sali Śniadaniowej. Ale to Fenagel wskazała jej drogę. Zatrzymała się pod drzwiami.
– Nie wejdziesz? – spytała Rachel.
– Nie mogę. To znaczy, już jadłam... To znaczy... Do zobaczenia, panienko! – I pobiegła korytarzem, jakby chciała jak najszybciej uciec od tego, co czekało za drzwiami.
Rachel zebrała się na odwagę i delikatnie zapukała do drzwi.
– Wejdź, Rachel – usłyszała głos Morpetha. Sala Śniadaniowa ją zawiodła. Była mała, nie większa od kuchni w jej domu, a stał w niej tylko zwykły okrągły stół z dwoma krzesłami. Nie było tańczących łyżek ani pudełek z płatkami, dopraszającymi się jej uwagi. Rachel usiadła naprzeciwko Morpetha i uśmiechnęła się nieśmiało.
– Jestem głodny – powiedział. – A ty?
– Mhm. – Zdała sobie sprawę, że nie jadła od bardzo dawna. A to natychmiast przypomniało jej o Eryku. – Czy Eryk zjadł śniadanie? Gdzie jest? Przestraszy się, jeśli nie będzie wiedział, gdzie jestem.
Morpeth tylko się roześmiał.
– Przed chwilą do niego zajrzałem. Jest na dworze, świetnie się bawi. Właśnie lepi bałwana. Ani razu o tobie nie wspomniał! Możesz do niego iść, kiedy tylko zechcesz. Ale najpierw coś zjedzmy. Na co masz ochotę?
– Macie tu jakieś płatki?
Mamy. Każde, o jakich tylko zamarzysz. Plus tosty, jajka, wszystkie te rzeczy, a także to, czego pewnie na ogół nie jadasz na śniadanie – na przykład ogromne pyszne kanapki z czekoladą.
– Więc poproszę o kanapki z czekoladą!
– Widzisz – wyjaśnił Morpeth, wygodnie sadowiąc się na krześle – na razie ich tu nie ma. W naszym świecie trzeba sobie wyobrazić to, co chcesz zjeść.
Rachel zerknęła na niego podejrzliwie, ale przypomniała sobie o tańczących ubraniach.
– Na przykład – ciągnął Morpeth – dziś mam ochotę na jajka, a do nich kiełbaski w kształcie... powiedzmy, w kształcie czajniczków.
W następnej chwili na stole pojawił się talerz gorącej jajecznicy z kiełbaskami. Każda kiełbaska wyglądała jak prawdziwy czajniczek, z dziobkiem, rączką i pękatym brzuszkiem.
Rachel otworzyła szeroko oczy. Morpeth podniósł jedną kiełbaskę. Miała prawdziwą pokrywkę. Włożył ją do ust.
– Pyszności – oświadczył. – Teraz ty.
– Ja... ja tak nie potrafię – wyjąkała. – Jak to zrobiłeś?
– Zapomniałaś, jak korzystałaś z magicznej mocy między światami? Dla takiej mądrej dziewczynki to nic trudnego. – W jego dłoni pojawił się widelec, którym zaczął pałaszować jajecznicę. – Widzisz, ten świat nie jest taki jak twój. Tu magia jest wszędzie.
– Wszędzie?
Absolutnie. I tylko czeka na twoje rozkazy. Magiczna moc uwielbia, kiedy się z niej korzysta! Wystarczy tylko trochę poćwiczyć. Teraz musisz tylko wiedzieć, czego chcesz, no i musisz to przywołać. – Pochylił się ku niej. – Zamknij oczy i zobacz te pyszne czekoladowe kanapki, jak leżą na talerzu przed tobą. To wystarczy, obiecuję.
Rachel zamknęła oczy i wyobraziła sobie kanapki. Były pokrojone w małe trójkąty, a spomiędzy kromek chleba sączyła się ciemnobrązowa lśniąca czekolada. Ale kiedy otworzyła oczy, talerz był pusty.
– Na pewno pomyślałaś o kanapkach – powiedział Morpeth – ale nie wyobraziłaś sobie, że leżą na stole przed tobą. Tak?
Skinęła głową.
– Spróbuj jeszcze raz.
Zrobiła to i omal nie krzyknęła ze zdziwienia, kiedy na talerzu przed sobą ujrzała dwie czekoladowe kanapki. Wyglądały całkiem jak prawdziwe.
Morpeth przyjrzał się im uważnie.
– Obiecujące, ale o czymś zapomniałaś.
Poszła za jego spojrzeniem i stwierdziła, że chleb wygląda jak szara wata.
– Fuj! Ale brzydkie!
– Nie są złe – zaprotestował Morpeth i zjadł kawałek ciastka z bitą śmietaną. – Zapomniałaś wybrać kolor chleba. Ma być biały czy brązowy, a może srebrny? Widzisz, magiczna moc nie wie, jakiego koloru ma być chleb. Tylko ty to wiesz. Spróbuj jeszcze raz.
Tym razem zrobiła biały, puszysty chleb. Bez masła, pomyślała, tylko mnóstwo czekolady. Kanapka prezentowała się całkiem nieźle.
– Tylko bez nerwów – powiedział Morpeth, żując kawałek jabłka-ciągutki. – Teraz skosztuj.
Rachel ostrożnie wzięła kanapkę i ugryzła mały kęs.
– Błe! – Rzuciła ją na stół. – Wstrętna!
Morpeth roześmiał się głośno, a wokół jego ust i na policzkach pojawiły się mu głębokie zmarszczki.
– To wcale nie jest śmieszne – obraziła się Rachel.
– Ale znowu o czymś zapomniałaś!
– Tak? Nie, na pewno...
– Zapomniałaś sobie wyobrazić, jak mają smakować!
– Och... – Zdała sobie sprawę, że Morpeth ma rację. Szybko wyobraziła sobie smak chleba przesiąkniętego czekoladą i skubnęła rożek kanapki. Tym razem wszystko było jak należy.
Morpeth wziął drugą kanapkę.
– Mogę spróbować?
Skinęła głową, dziwiąc się, że Morpeth może tyle zjeść.
Ugryzł wielki kawał i przeżuł go powoli.
– Paluszki lizać – westchnął. – Sam bym tego lepiej nie zrobił. Spróbuj jeszcze raz. Może tym razem owoc?
Sprawiła, że na środku stołu pojawiła się pomarańcza. Zmarszczyła brwi i przyjrzała się jej uważnie, nie wiedząc, co jest z nią nie tak.
– Patrz uważnie – powiedział Morpeth. – Sama wiesz, co się nie zgadza. Nie muszę ci podpowiadać.
Rachel wbiła wzrok w pomarańczę. Była okrągła. Miała odpowiedni kolor. Kazała jej się powoli obrócić. Morpeth odchylił się na krześle i spojrzał na nią z fascynacją. Nagle zrozumiała: na skórce pomarańczy nie było tych małych otworków. Była gładka jak skórka jabłka. Więc Rachel kazała się jej zmienić.
Morpeth chwycił pomarańczę i chciał ją obrać, ale mu się nie udało.
– Och, zapomniałam, że to ma być prawdziwa skórka – powiedziała Rachel, zła na siebie.
– To nieważne. Powiedz, co sądzisz o tej sztuczce. Na pomarańczy pojawiło się jabłko. Rachel postawiła na nim banana. Morpeth dodał brzoskwinię, na którą Rachel dorzuciła ananasa. Bawili się tak, aż piramida owoców sięgnęła sufitu.
Rachel pokręciła głową.
– Czemu się nie przewracają?
– Bo nie chcemy!
Morpeth dorzucił jeszcze cztery banany. Razem zaczęli budować nieprawdopodobne piramidy, rosnące w górę i na boki. Rachel nagle zburzyła je i kazała owocom latać wokół ich głów. Morpeth ukrył banany za ananasami, a Rachel zaczęła rozbijać melony o ścianę, bryzgając sokiem na wszystkie strony.
Wreszcie uspokoiła się i spojrzała na okropny bałagan, jakiego narobili.
– Chyba musimy to posprzątać.
– Chyba tak – odparł Morpeth. – A może musimy sobie wyobrazić, że posprzątaliśmy!
Rachel poszła za jego radą. W ułamku sekundy pokój stał się tak samo czysty jak w chwili, gdy do niego weszła.
– Czy mogę zmienić także salę? – spytała, bo zabawa bardzo jej się podobała.
– Zmień, co ci się podoba! – zawołał wesoło Morpeth. – Zmień wszystko!
Rachel zastanowiła się. Wyobraziła sobie, że ten pusty pokój jest ogromną pałacową jadalnią. Stworzyła piękne sztućce i kandelabry, a także kryształowe żyrandole. Na stole wyczarowała setki talerzy, pełnych pieczonych kurcząt, ziemniaków, kukurydzy i puddingów.
Co jeszcze? – pomyślała, usiłując pomieścić w głowie wszystkie te przedmioty. Wyobraziła sobie, że cały pokój jest szklany i że pływają w nim ryby. Właściwie jak powinna wyglądać taka rybka? Ma mieć długi ogon czy krótki jak u szczeniaczka? Pyszczek brzydki czy ładny? Postanowiła stworzyć smukłe ryby o karminowych pyszczkach, z zielonymi kolczykami w płetwach.
Kiedy otworzyła oczy, pokój wyglądał zupełnie inaczej. Ściany były ze szkła, a w powietrzu unosiły się ryby. Ale i tak nie wyglądało to dobrze. Kolczyki w ich płetwach zrobiły się żółte. Rachel przywróciła im zieleń. W chwilę później znowu pożółkły – jakby coś na nie działało. Rachel westchnęła i zauważyła, że kandelabry i talerze znikły. Tak bardzo skupiła się na rybach, że zapomniała zachować je w pamięci.
– Och, jestem do niczego, prawda? – spytała. Morpeth był bardzo blady. Zachwiał się i omal nie spadł z krzesła.
– Co ci jest? – spytała Rachel niespokojnie.
– Nic – wymamrotał. – Zmęczyłem się tylko, dziecko-nadziejo.
Patrzył na nią z zaskoczeniem i... strachem?
– Co to znaczy? – spytała. – Dziecko-nadzieja?
– Nic – odparł szybko. – Zupełnie nic.
Rachel spojrzała ze smutkiem na Salę Śniadaniową. Teraz widziała wszystkie usterki swoich czarów. Nic nie było takie, jak sobie wyobraziła. Nawet ryby zaczęły się rozpływać i tracić kształt, kiedy nie skupiała się wyłącznie na nich.
– Jestem kiepska – westchnęła.
Morpeth przyjrzał się rybie, która przepłynęła koło jego kolan.
– Nie. Ten pokój jest... zadziwiający. Nie doskonały, ale z czasem nabierzesz wprawy. Jesteś niewiarygodnie utalentowana.
Zarumieniła się.
– Naprawdę?
– O, tak. Pora skończyć śniadanie. Potem chcę ci pokazać pałacowe ogrody, a później złożymy wizytę Dragwenie.
– Tej kobiecie-żmii?
– Mhm, nie jest to nazwa, która by się jej spodobała.
– Przepraszam. – Rachel uśmiechnęła się z nadzieją. – A możemy się najpierw pobawić?
– Później. Najpierw chcę rozprostować stare kości. Zobaczmy, jak szybko poradzisz sobie ze śniadaniem. – Na stole pojawił się talerz tostów z kilkoma różnymi rodzajami marmolady. – Mam nadzieję, że lubisz marmoladę.
– Och, z tego wszystkiego straciłam apetyt. Wiem! Wyobrażę sobie, że już zjadłam!
Poczuła w żołądku tosty z marmoladą.
Oboje spojrzeli na pusty talerz i wybuchnęli śmiechem.
Podniebna podróż
Morpeth zszedł wraz z Rachel po kamiennych schodach. Zatrzymał się przy wielkich okrągłych drzwiach z polerowanej stali. Na gładkiej powierzchni nie było żadnego znaku, nawet klamki czy zamka.
– Czy to wejście do ogrodu? – spytała Rachel.
– Tak. – Morpeth wyciągnął dłoń w stronę bramy, która otworzyła się bezgłośnie.
Rachel przyglądała się mu uważnie.
– Użyłeś magicznej mocy, prawda?
Skinął głową.
– Dlaczego do ogrodu prowadzi taka wielka brama z magicznym zamkiem?
Bo na zewnątrz czyha niebezpieczeństwo. Pamiętasz te czarne łapy? Są też wielkie wilki z żółtymi oczami i kłami większymi od twojej głowy. – Uśmiechnął się. – Chybabyś nie chciała, żeby zakradły się do ciebie w nocy i przegryzły cię na pół?
Cofnęła się o krok, przerażona.
– Nie chcę wychodzić.
– Nie trzeba się bać. Wilki podchodzą pod ogród tylko w nocy.
Rachel zerknęła ostrożnie za bramę. Na ziemi leżała lśniąca pokrywa szarego śniegu. W oddali, ujęte w ramy drzew o trójkątnych liściach, połyskiwało skute lodem jezioro. Nigdzie nie było widać żółtookich wilków. Czy kryją się za drzewami? A jeśli, pomyślała, sama myśl o wilku może go powołać do życia?
– Pokażę ci, że nic nam nie grozi – odezwał się Morpeth. Wbiegł do ogrodu, zatoczył wielkie koło i krzyknął ochryple: – Wilki, wilki, jeśli chcecie, zaraz pożreć mnie możecie!
Rachel nieśmiało weszła do ogrodu i od razu popędziła co sił w nogach do Morpetha i mocno się do niego przytuliła.
– Chodź – powiedział. – Ścigamy się do jeziora! Rachel biegła szybko, ale krótkie, krępe nóżki Morpetha migały jak błyskawice.
– Nigdy mnie nie złapiesz! – zawołał. – Jestem szybki jak wiatr, jestem zwinny jak ptak, mogę biegać tak jeszcze sto lat!
Zygzakiem pędził przez ogród, szeroko rozkładając ramiona.
Rachel nie mogła go dogonić, ale wpadła na inny pomysł. Przypomniała sobie, jak to zrobiła pomiędzy światami, i po prostu wyobraziła sobie, że ląduje koło jeziora. Ze świstem powietrza wygodnie osiadła na jego brzegu. Morpeth potknął się i omal na nią nie wpadł.
– Jak... jak to zrobiłaś? – szepnął, padając na pień w kształcie grzyba.
– To nic trudnego. Tylko o tym pomyślałam, tak jak mi kazałeś.
Morpeth potrząsnął głową.
– Nie! Tego cię nie uczyłem. Nie pokazałem ci, jak się przenosić z jednego miejsca na drugie. Nawet ja nie mogę... To potrafi tylko Dragwena!
– I ja też!
– Ale to było między światami! Dragwena umieściła tam specjalny czar, żeby dzieci mogły trafić do Ithrei. A ty zrobiłaś to sama! – Spojrzał na Rachel z podziwem. – Więc jednak jesteś dzieckiem-nadzieją.
– Czym? Już to raz powiedziałeś. Co to znaczy? Co to za dziecko-nadzieja?
– Chciałem powiedzieć... – Morpeth opanował się i zrobił minę, jakby nic się nie stało. – Chciałem powiedzieć, że jesteś strasznie podstępna! Coś takiego, tak mnie wykiwać! Chodź, poślizgamy się na jeziorze Ker.
Skoczył na lód; na jego nogach pojawiły się jaskrawoczerwone łyżwy.
– Juhuuuu! – wrzasnął, kreśląc idealnie równe kółka na jednej nodze. – Chodź, Rachel! To jest fantastyczne!
Szybko wyobraziła sobie, że ma na nogach migoczące różowe łyżwy, i razem zaczęli tańczyć na lodzie, jakby robili to przez całe życie.
W końcu wrócili na brzeg, żeby odpocząć. Nad ich głowami wznosił się Pałac, godzący w niebo setkami cienkich czarnych kolumn i wież o dziwnych maleńkich okienkach. Wszystkie były spiczaste i groźne; kamień chłonął światło, jakby go nienawidził. Jedna smukła wieża w samym środku Pałacu była wyższa od pozostałych. Wyglądała jak bardzo długa igła, kłująca niebo. Na czubku miała wielkie zielone okno w kształcie... Rachel wytężyła wzrok. Wyglądało jak oko. Gdzie ona widziała ten kształt?
– Kto zbudował Pałac? – spytała. – Jest stary i bardzo mroczny.
Morpeth wzdrygnął się.
– Powstał bardzo dawno temu. To wszystko, co wiem. Wiedział jednak dużo więcej. Pałac zbudowała Dragwena, kiedy to tysiąc lat temu pojawiła się w Ithrei. Nie wiedział, dlaczego tu przybyła. Nikomu nie powierzyła tego sekretu. Ale wiedział, że Dragwena nienawidzi tego świata i wszystkich dzieci, które porwała z Ziemi i uczyniła swoimi niewolnikami. Ściągała je tu nieustannie, szukając czegoś, o czym nigdy nie wspominała.
Pewnej nocy, przed wielu laty, Dragwena zaprowadziła Morpetha do wieży-oka. Z wielką satysfakcją opowiedziała mu, że każdy kamień, każda drobina tych grubych murów została przyniesiona z gór przez tysiące dzieci. Prace trwały setki lat. Większość dzieci umarła z głodu lub zimna, niosąc kamienie przez śnieg lub spadając z wieży. Ta historia ciągnęła się przez wiele dni i nocy. Dragwena pamiętała wszystko, śmierć każdego dziecka z osobna. Zmusiła Morpetha, by także cierpiał, zrozumiawszy, co zrobiła, i gdy wypełniał jej rozkazy.
Morpeth westchnął i pomyślał o Eryku. Prawdopodobnie właśnie teraz wiedźma poddaje go próbie. Ten chłopiec ma w sobie coś wyjątkowego. Jakąś moc, dar, chociaż inne niż Rachel. Dragwena natychmiast to wyczuła. Jeśli talent Eryka jej nie zainteresuje, wkrótce go zabije. Być może nawet już to zrobiła. Co będzie z Rachel? Jak można ukryć przez wiedźmą jej wyjątkowy dar? Dragwena pewnie obserwuje ich teraz przez wieżę-oko.
Rachel patrzyła na pokryte śniegiem ogrody. Jedynymi zabudowaniami było tu parę prostych chat wokół murów Pałacu. Koło chat kręciło się kilka zgarbionych drobnych postaci, podobnych do Morpetha. W oddali widać było wysokie góry o ostrych szczytach.
– Czy te góry są daleko stąd? – spytała z ożywieniem.
– Ach, Dzikie Góry! – Morpeth podniósł się z ziemi. – Może to sprawdzimy? Polećmy tam.
Rachel zachichotała.
– A możemy? Nie mamy skrzydeł.
– Nie? Więc musimy je sobie wyobrazić!
Rachel spodziewała się, że ręce Morpetha zmienią się w skrzydła. Tymczasem on tylko spojrzał w dal.
– Dziś – powiedział – wyobrażę sobie, że frunę na skrzydłach wielkiej orlicy. Patrz – już nadlatuje!
Rachel spojrzała na kremowe zimowe niebo. W oddali, tuż nad horyzontem, pojawiła się malutka kropeczka. Na oczach Rachel stawała się coraz większa, aż wreszcie można było rozróżnić skrzydła, białą głowę i zakrzywione szpony. Ptak miękko wylądował na śniegu.
Morpeth skoczył mu na grzbiet.
– Za mną, Rachel, lecimy!
I Orzeł wystartował w blade niebo.
– Nie zostawiaj mnie! – krzyknęła Rachel.
– Wiesz, co robić! Spiesz się, bo będę pierwszy!
Rachel skupiła myśli. Jaki ptak jest najwspanialszy? Orzeł?
Gołąb? Ukształtowała w myślach obraz powstającej ze śniegu wielkiej białej sowy o żółtym dziobie. Zanim ptak przybrał ostateczny kształt, Rachel skoczyła na jego grzbiet i chwyciła się mocno piór. Nie minęła chwila, a szybowała setki metrów nad Pałacem, wokół zaś świstał lodowaty wicher.
– Dogonię cię! Dogonię!
Biała sowa, posłuszna rozkazowi, szybko dogoniła orlicę Morpetha. Uśmiechnęli się do siebie, siedząc na grzbietach magicznych ptaków.
– Przelećmy nad Pałacem! – zawołała Rachel.
– Nie! Prosto w góry! Ścigajmy się!
Orlica wzbiła się wysoko w niebo.
– Nie możesz lecieć szybciej ode mnie! – krzyknęła Rachel.
– Spróbuj mnie dogonić! Posłuż się mocą! Wkrótce znaleźli się nad górskimi szczytami, patrząc z wysoka na doliny i skały. Rachel chciała być pierwsza. Powiedziała sowie, że jest szybsza od wszystkich orłów, jest najszybszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek wzbiło się w powietrze, jest nieuchwytna – i kazała jej pofrunąć. Morpeth dogonił ją bez wysiłku. Rachel nieustanne usiłowała mu uciec, ale zawsze znajdował się obok niej.
– Dlaczego nie mogę ci uciec? – spytała, przekrzykując wiatr.
– Bo zawsze potrafię sobie wyobrazić, że cię doganiam!
– Więc wyobrażę sobie, że nie możesz mnie dogonić – szepnęła Rachel do sowy, która śmignęła przed siebie jak błyskawica.
– Właśnie sobie wyobraziłem – roześmiał się Morpeth, znowu ją doganiając – że choćbyś leciała nie wiadomo jak szybko, zawsze cię doścignę. Potrafisz sobie wyobrazić coś, co mnie nie przyjdzie do głowy? Potrafisz?
Zastanowiła się nad tym, a Morpeth szerokim gestem ręki objął lśniący w dole krąg ziemi.
– Spójrz na to! Spójrz na Ithreę!
Serce Rachel zabiło szybciej. Na zachód i północ od Dzikich Gór rozciągały się inne łańcuchy górskie, a za nimi – bezkresne morze.
– Ocean Endellion! – zawołał Morpeth. – Lodowy ocean!
Ziemie na wschodzie wyglądały jak szara śnieżna pustynia, której monotonię zakłócały tylko wieże Pałacu. Na południu widać było kilka czarnych smug, być może lasów przysypanych śniegiem. Gdzie są dzieci, których podobno jest tu tak dużo? Czy gdzieś pod śniegiem kryją się miasta? Czy mogą tam polecieć? Czy... nagle krzyknęła i zapomniała o dzieciach.
Zobaczyła trąby powietrzne.
Było ich osiem; ogromne, wirujące po dwie w każdej ze stron świata. Wzbiła się jeszcze wyżej, tam gdzie powietrze było już bardzo rozrzedzone, by zajrzeć do ich środka. Nigdy w życiu nie widziała tak ogromnych wirów szalejącego wichru. Z ich czubków spadały czarne chmury, rozpościerające się nad całym światem Ithrei, sypiąc śniegiem na wszystkie strony. A wewnątrz każdej trąby powietrznej kryły się błyskawice, nieskończone łańcuchy błyskawic, rozjaśniające niebo niczym gigantyczne flesze. Rachel oddychała głęboko, usiłując zapamiętać to wszystko. Cóż to za świat? Nagle zapragnęła zobaczyć jakiś kolor, jakikolwiek. Tu nie było kolorów. Brudnobiałe niebo i szary śnieg. Nawet słońce miało blady blask, nie dawało ciepła i można było w nie patrzeć, nie mrużąc oczu. Jednobarwny świat, pomyślała. Zimowy świat. Jak czarno-biała fotografia. Spojrzała na Morpetha, a jego niebieskie oczy zalśniły na tle białego nieba.
– Czy tu zawsze pada śnieg? – spytała i nagle zaczęła dygotać.
– Oczywiście. – Z woli Dragweny, pomyślał gorzko, choć Rachel nie powinna jeszcze tego usłyszeć. – Pora wracać nad jezioro Ker. Nie możemy tak latać przez cały dzień.
– Pościgamy się jeszcze?
– Czemu nie? Na razie mnie nie przegoniłaś!
Połaskotał kark orlicy, a ta pomknęła w stronę jeziora.
Rachel nie próbowała jej prześcignąć. Po prostu wyobraziła sobie, że już ląduje na brzegu.
Tymczasem okazało się, że zawisła naprzeciwko zielonego oka – okna najwyższej wieży Pałacu.
W oknie, o parę metrów od niej, stała Dragwena.
Wiedźma patrzyła na Rachel, gładząc naszyjnik-żmiję. Rachel spojrzała na nią niepewnie. Czuła, że dzieje się coś złego.
– Odfruń! – rozkazała sowie, pociągając ją za szyję. Ale ptak jej nie usłuchał. Zbliżył się do okna tak bardzo, że prawie dotknął szyby. Wiedźma uśmiechnęła się i posłała Rachel pocałunek.
W tej samej chwili poryw nagłego wiatru uderzył w sowę.
Rachel chwyciła ją mocno za pióra, żeby nie spaść.
– Zabierz mnie stąd! – rozkazała. Sowa powoli odwróciła potężną głowę i otworzyła dziób. – Nie, nie! – krzyknęła Rachel, ponieważ zrozumiała, co się za chwilę stanie. Sowa pochyliła się, dziobnęła jej dłonie i strąciła ją ze swojego grzbietu.
Rachel krzyknęła, wyciągnęła ręce, by przytrzymać się sowich piór...
I spadła.
Lodowaty wiatr szarpnął ją za włosy. Spojrzała w dół i ujrzała zbliżającą się ku niej wieżę, z iglicą wymierzoną prosto w jej ciało.
Zacisnęła mocno powieki. Przypomniała sobie, jak spowolniła swój upadek, kiedy była pomiędzy światami. Ale wtedy spadała w nieskończonej czerni. Tutaj na podjęcie decyzji miała tylko parę sekund. Już miała wpaść w panikę, lecz w ostatniej chwili przed oczami stanął jej obraz piórka, małego, białego piórka, powoli spływającego w dół. Skupiła się na nim gorączkowo i wyobraziła sobie, jakie jest małe i lekkie, i jak spokojnie opada, kołysząc się na wietrze.
W końcu ośmieliła się otworzyć oczy. Wokół niej wirowały na wietrze ogromne płatki śniegu, a ona wirowała razem z nimi. Całe niebo rozkwitło śnieżną szarością, kryształowe krawędzie ocierały się o nią jak ciemna zamarznięta woda.
Nagle zrozumiała, dlaczego płatki wydają się takie wielkie – to dlatego, że ona zmalała. Stała się piórkiem! Jej nowe ciało szybowało na wietrze razem ze śnieżynkami.
Po chwili wylądowała bezpiecznie na parapecie okna. Wiatr porwał ją jednak i poniósł dalej, a ona mu się poddała. Czuła się dziwnie w nowym, nic nieważącym ciele. Szybowała przez chwilę i w końcu wraz z wielkimi płatkami opadła na ziemię.
Potem, przez mgłę zadymki, ujrzała zbliżającą się do niej ogromną postać.
– Morpeth! – krzyknęła.
Podniósł ją ze śniegu, ogromne palce zamknęły ją w ciemnym świecie. Czekała w ciepłej ciszy jego dłoni i czuła się zupełnie bezpieczna. Po chwili Morpeth położył ją na brzegu jeziora i wypowiedział trzy słowa.
Poczuła, że znowu ma ręce. Na twarzy pojawiły się wargi... i, zziębnięta, upadła na śnieg.
– Och, co się stało! – załkała. – Ta kobieta-żmija tam była. Posłała mi pocałunek i...
– Wiem, wiem. – Odgarnął mokre pasma włosów z jej policzków. – Teraz już nic ci nie grozi. Obiecuję.
Zaprowadził ją do Pałacu przez wielkie stalowe drzwi. Znów otworzył je za pomocą czarów. Rachel była zbyt wstrząśnięta, by zwrócić na to uwagę. Jak to w ogóle możliwe? Ta dziwna kobieta, Morpeth, Sala Śniadaniowa, sowa, przemiana w piórko. Jak mogło do tego dojść?
– Czy to mi się śni? – spytała. – Czy zaraz się obudzę i będę musiała iść do szkoły?
– Chciałbym, żeby to był twój sen – odparł Morpeth. – Albo mój.
– Chcę znaleźć Eryka i wrócić do domu! Morpeth milczał. Odprowadził ją do Sali Śniadaniowej, gdzie czekały już suche ubrania. Pokój wyglądał dokładnie tak samo, jak rankiem. Smukłe ryby z kolczykami w płetwach zniknęły.
Morpeth kazał jej usiąść.
– Rachel – powiedział lekko drżącym głosem. – Wiem, że się boisz, ale musisz być dzielna.
Skinęła głową. Nie wiedziała, o czym mówi, ale czuła, że mu ufa.
– Zmieniłaś swoją postać. Stałaś się czymś innym.
– Piórkiem.
– Tak, ale to nie powinno być możliwe. W tym świecie tylko jedna osoba ma taką moc.
– Dragwena – mruknęła Rachel. – Zakładam się o wszystko, że to ona.
– Tak. – Pochylił się ku niej i ścisnął jej ręce. – Za chwilę muszę cię zaprowadzić do wieży-oka. Dragwena podda cię surowej próbie. Nie mogę cię ostrzec, bo to by mnie zdradziło. Nie będziesz wiedziała, że to próba. Nadejdzie niespodziewanie, a ja nie będę mógł ci pomagać. Zrób wszystko, co możesz. Jeśli tylko zdołam, będę cię bronić.
– Nie rozumiem. Uratowałeś mnie. Wiem, że mi pomożesz.
Po zapadniętych policzkach Morpetha potoczyły się łzy. I tak powiedział jej więcej, niż powinien. Kiedy zaprowadzi dziecko do wiedźmy, musi wyglądać okrutnie – Dragwena przyjrzy się mu uważnie, a w drodze do jej komnaty będą go śledzić inni.
– Co się dzieje? – spytała Rachel. – Nie płacz, czuję się już o wiele lepiej. Dlaczego jesteś taki zmartwiony? Co to za próba? – Poczuła, że Morpeth gwałtownie cofa ręce. – Nie chcę już żadnych prób, boję się!
Morpeth zasłonił twarz dłońmi o powykrzywianych, pomarszczonych palcach. Odetchnął głęboko, przez parę chwil jego ciało wydawało się niemal nienaturalnie nieruchome. Kiedy znowu spojrzał na Rachel, z jego oczu zniknęły przyjazne iskierki. Przemówił innym głosem, o wiele bardziej chrapliwym.
– Dragwena wzywa. Musimy się spieszyć.
– Nie chcę się z nią spotykać. To przez nią dziobnęła mnie sowa. Gdzie jest Eryk? Chcę wiedzieć, co...
– Milcz! – krzyknął Morpeth.
Rachel drgnęła.
– Co się stało?
– Chodź – warknął i szarpnął ją za ramię. – Zabawy i gry się skończyły, dziewczynko. Pora się przekonać, co naprawdę jesteś warta!
Próba Rachel
Morpeth ciągnął Rachel krętymi ciemnymi korytarzami. Szedł tak szybko, że musiała za nim biec.
– Puszczaj! – krzyknęła, opierając się. – Myślałam, że jesteś moim przyjacielem.
Parsknął ironicznym śmiechem i powlókł ją po biegnących w nieskończoność kamiennych schodach wieży-oka. Rachel usiłowała zrozumieć, w czym zawiniła. Dlaczego Morpeth tak się zachowywał, skoro obiecał jej pomóc?
W końcu zatrzymał się przed wielkimi łukowatymi drzwiami, strzeżonymi przez dwóch strażników z krótkimi mieczami. Na środku drzwi znajdowała się klamka w kształcie głowy żmii z otwartym pyszczkiem, jakby w każdej chwili mogła ukąsić gości.
– Nie spotkam się z Dragweną! – oświadczyła Rachel. – Najpierw muszę się przekonać, że Erykowi nic nie grozi.
– Cicho!
– Nie mów mi... – Cofnęła się o krok. – Dłużej nie będę cię słuchać! Dlaczego tak mnie traktujesz?
Wyszczerzył zęby.
– Wkrótce się dowiesz.
Drzwi otworzyły się same. Rachel zajrzała z obawą do wielkiej mrocznej komnaty.
– Teraz wszystko zależy od ciebie – powiedział Morpeth. – Wysil mózg, bo nie wyjdziesz stąd żywa.
Wepchnął dziewczynkę do środka i zatrzasnął za nią drzwi.
Rachel zatrzymała się w półmroku i zamrugała, by przyzwyczaić wzrok do ciemności. Coś ją ciągnęło w głąb komnaty, do zielonego okna w kształcie oka, spoglądającego na pałacowe budynki. Przy oknie stała Dragweną.
– Chodź – odezwała się, nie odwracając do niej. Miała ciepły, zachęcający głos.
Rachel zrobiła parę kroków w jej stronę... i cicho krzyknęła. Na małym łóżku, okutany kocami spał Eryk.
– Co mu zrobiłaś?! – zawołała, usiłując go obudzić. Nie reagował. – Jeśli go skrzywdziłaś...
Dragweną roześmiała się cicho.
– Chcę wracać do domu! – wrzasnęła Rachel. – Obudź mojego brata! Wypuść nas!
Dragweną odwróciła się do niej; w dłoniach trzymała pudełko. Było wąskie, czarne, a w środku coś w nim grzechotało.
– Mam dla ciebie prezent – oświadczyła wiedźma.
– Nie chcę żadnego prezentu – wycedziła Rachel przez zaciśnięte zęby. – Co zrobiłaś Erykowi?
Z pudełka dobiegł syk. W ułamku sekundy naszło ją ogromne, niemal bolesne pragnienie, by je otworzyć.
– Co tam masz? – spytała, zapominając o Eryku. – Och, proszę, daj mi to!
Wiedźma uśmiechnęła się i niedbale rzuciła pudełko w jej stronę.
Rachel złapała je, niecierpliwie obróciła w dłoniach; miała straszną ochotę zobaczyć, co jest w środku.
– Jak to się otwiera? Nie mogę otworzyć!
– Czyżby nie starczało ci magicznej mocy, moje dziecko?
Rachel chwyciła pudełko i mocno szarpnęła za wieczko, wyobrażając sobie, jak zamek się otwiera. W środku było na pewno coś cudownego. Wiedziała, że to coś zniknie, jeśli się nie pospieszy.
Nagle wieczko odskoczyło. Dziewczynka szarpnęła je tak mocno, że zawartość pudełka rozsypała się po całej podłodze. Spojrzała: u jej stóp leżała plansza do łatwej gry, którą dobrze znała: „Węże i drabiny”.
Co? – pomyślała, bardzo rozczarowana.
Potem stało się coś, co sprawiło, że zmieniła zdanie: jeden z węży przepełzł na nową pozycję. Zygzakiem dotarł na środek planszy. Drugi, znacznie większy, wyciągnął się tak, że głową dotknął górnego rzędu. Pozostałe – było ich siedem – także ruszyły na poszukiwanie nowego miejsca. W końcu znieruchomiały, leniwie poruszając języczkami. Pomiędzy nimi znajdowały się cztery drabiny. Trzy były bardzo maleńkie. Jedna duża ciągnęła się po przekątnej od trzeciego pola na dole do samej góry, o dwa pola od końca.
– Podoba ci się prezent? – spytała Dragwena.
Rachel uśmiechnęła się niepewnie.
Wiedźma uklękła przy planszy.
– Zagrajmy! Bardzo lubię w to grać.
Zza krzesła wymaszerowały dumnie dwa pionki. Zielony poszybował ku Dragwenie, niebieski wskoczył w dłoń Rachel.
– Zaczynasz – powiedziała Dragwena.
Rachel skinęła bezwiednie głową, nie mogąc oderwać oczu od węży. Wyrzuciła trójkę. Dzięki temu mogła od razu znaleźć się na długiej drabinie. Postawiła pionek na polu dziewięćdziesiątym ósmym.
– Co za szczęśliwy zbieg okoliczności – syknęła Dragwena. – Trudno będzie cię zwyciężyć, skoro grasz tak dobrze.
Rzuciła kostką; wypadła jedynka.
– Och, jestem do niczego – westchnęła, do złudzenia naśladując głos Rachel.
Rachel spojrzała na nią nieufnie. Czuła, że to nie jest zwykła gra. Czyżby to ta próba, przed którą ostrzegał ją Morpeth?
– Co będzie, jeśli wygram? – spytała z wahaniem.
– A co byś chciała?
– Wrócić do domu. Razem z Erykiem. Tego chcę.
– Wyrzuć dwójkę lub więcej. Tylko tego ci trzeba. Potem możesz sobie wracać do mamusi i tatusia.
– Przyrzekasz?
Tym razem Dragwena przemówiła innym głosem – głosem Morpetha.
– Oczywiście! Nie ufasz mi, dziecko?
Rachel nie odpowiedziała. Wzięła kostkę i potarła ją o opuszkę kciuka.
– Co będzie, jeśli przegram?
– Zależy od tego, czy węże są dziś głodne. Graj dalej. Jeśli odmówisz, ukarzę Eryka.
Serce Rachel zabiło mocno.
– Boisz się? – spytała Dragwena łagodnie, jakby nic się nie stało.
– No pewnie, że tak! Dlaczego mnie do tego zmuszasz?
– Mam swoje powody. Marnujesz czas. – Jej twarz nagle się zmieniła, stała się buzią Eryka. – Nie pozwól, żeby mnie skrzywdziła! – rozległ się jego przerażony głos.
Rachel zastanowiła się, czy nie pobiec do drzwi, ale przypomniała sobie, że na zewnątrz stoją strażnicy.
– Nie potrzebuję strażników, żeby cię zabić – szepnęła Dragwena.
Ręce Rachel zaczęły drżeć. Odwróciła się od wiedźmy, nie mogąc znieść jej spojrzenia. Mocno ścisnęła kostkę.
Muszę wyrzucić dwójkę! Skoncentrowała się, tak jak nauczył ją Morpeth, i kostka zaturkotała po planszy.
Wypadła dwójka.
– Wygrałam! Wygrałam! – krzyknęła Rachel.
– Nic łatwiejszego – odparła Dragwena.
Dotknęła czoła Rachel. Dziewczynka w ułamku sekundy skurczyła się do rozmiarów paznokcia. Dragwena podniosła ją i postawiła na środku planszy.
– Teraz się przekonamy, jaka jesteś silna – powiedziała. – Uważaj! Węże już na ciebie polują!
Jeden z węży natychmiast skoczył ku Rachel; jego głowa była dwa razy większa od całego jej ciała. Rachel rzuciła się biegiem przed siebie. W jej stronę odwrócił się drugi wąż. Krzyknęła, przeskoczyła nad nim, rzuciła się ku krawędzi planszy. Żmija Dragweny rozprostowała swe zwoje i otoczyła pierścieniem całą planszę, zagradzając Rachel drogę ucieczki.
– Co mam zrobić? – zawołała Rachel. – To nie fair!
– Wygrasz, jeśli dotrzesz do ostatniego pola. Ale może ci się nie spodobać to, co na ciebie czeka.
Rachel wiedziała, o czym mowa: na ostatnim polu czekał największy wąż. Musiałaby wejść mu do paszczy.
– Pomóż mi! – wrzasnęła, uciekając przed kolejnym wężem.
– Masz jedną szansę – odpowiedziała Dragwena. – Musisz skorzystać z drabin. Szybko, węże są tuż za tobą!
Rachel puściła się biegiem na pole trzecie w nadziei, że drabina poszybuje do góry. Tak się nie stało, a węże sunęły za nią. Potknęła się, przeskoczyła przez ich wygięte ciała, ale węże nie rezygnowały. Wreszcie zabrakło jej sił, by przed nimi uciekać. Węże zapędziły ją w kąt planszy. Otworzyły paszcze. Dragwena, która wyglądała, jakby się nudziła, ziewnęła z rozdrażnieniem.
Rachel stała przed wężami. Nadal usiłowała zrozumieć, dlaczego Dragwena wspomniała o drabinach. Wreszcie przyszedł jej do głowy rozpaczliwy pomysł.
Spojrzała na węże i szepnęła:
– Stójcie.
Zatrzymały się, dotykając jej rozwidlonymi językami.
– Zjedzcie węża z ostatniego pola.
Usłuchały jej bez wahania. Po zażartej walce największy wąż został pożarty przez pozostałe. Na planszy były już tylko dwa żywe węże.
Rachel zwróciła się do jednego z nich:
– Przesuń drabinę do pola setnego.
Wąż popełzł ku drabinie, wziął ją w kły i ustawił na ostatnim kwadracie.
Rachel spokojnie przeszła po niej do ostatniego pola, wzięła się pod boki i spojrzała wyzywająco na wiedźmę.
A wiedźma spojrzała na nią. Ale jak! Oddychała gwałtownie i – wodziła wzrokiem od Rachel do martwego węża. Rachel nie czekała, aż Dragwena odzyska panowanie.
– Na nią! – rozkazała wężom.
Skoczyły ku szyi Dragweny, ale żmija z jej naszyjnika otworzyła paszczę i je pożarła.
– Jak... jak to zrobiłaś? – spytała oszołomiona wiedźma.
– Nie mogłaś ich pokonać! Żadne dziecko tego nie dokonało!
– Skoczyła w powietrze. – To ty! – krzyknęła. – Po tylu latach... – Wyciągnęła rękę, dotknęła czoła Rachel, przywracając jej normalny wzrost. – O, Rachel, Rachel! – załkała i przytuliła ją do siebie. – Wybacz mi! Musiałam cię wypróbować. Nie masz pojęcia, jak długo czekałam na twoje przybycie.
Rachel odepchnęła ją od siebie.
– Odejdź! Nie zbliżaj się do mnie!
Dragwena uśmiechnęła się tryumfalnie.
– Teraz mnie nienawidzisz, ale wkrótce nauczysz się uwielbiać to, czym jestem. Będziemy wspólnie rządzić Ithreą i twoim światem.
– Obiecałaś, że nas wypuścisz, jeśli wygram. Przyrzekłaś!
– Skłamałam. Nigdy nie dotrzymałam słowa danego dziecku i nigdy tego nie zrobię.
Rachel kopnęła ją z całej siły.
Dragwena podskoczyła zaskoczona. W mgnieniu oka na jej twarzy pojawiły się cztery rzędy zębów, które kłapnęły w stronę Rachel. Dragwena zorientowała się, że dziewczynka zobaczyła jej kły, więc zupełnie porzuciła przebranie ładnej pani. Wytatuowane oczy spojrzały na nią bez wyrazu.
– Nie powinnaś mnie gniewać – ostrzegła Dragwena. – Mogę cię unicestwić w ułamku chwili.
Rachel cofnęła się, przerażona prawdziwą postacią wiedźmy.
– Czego chcesz ode mnie i Eryka? Kim jesteś?
– Wiedźmą – szepnęła Dragwena. – A ty wkrótce także taka będziesz. Zostaniesz potężną wiedźmą.
– Co? Nigdy! Jak... Jak śmiesz nas tu zatrzymywać? Nie obchodzi mnie, o co ci chodzi, nie pomogę ci!
– Dziecko – tchnęła Dragwena – czy naprawdę myślisz, że masz jakiś wybór? Od tej pory zawsze będziesz po mojej stronie.
Rachel poczuła, że od nienawiści robi się jej słabo.
– Wypuść mnie!
– Za chwilę. Jesteś zmęczona. Najpierw musisz odpocząć. A potem... potem zobaczymy.
Rachel ziewnęła. Rzeczywiście poczuła się bardzo zmęczona. Zaczęła walczyć z sennością; wiedziała, że to czar wiedźmy.
– Twoje powieki są bardzo ciężkie – powiedziała wiedźma. – Same opadają.
I powieki Rachel opadły. Zebrała wszystkie siły i zdołała je unieść, choć były jak z kamienia.
– Wcale nie jestem zmęczona – zaprotestowała i znowu ziewnęła. – Wcale mi się nie chce spać. Nie chcę spać. I nie będę.
– Połóż się koło Eryka – rozkazała wiedźma. – Wiem, że masz ochotę.
Rachel poczuła, że przykrywa się kołdrą.
– Wcale nie jestem zmęczona – szepnęła. – Nie będę ci posłuszna.
– Wypocznij. – Dragwena otuliła ją do snu i pocałowała w policzek. – Przyrzekam, że będziesz miała śliczne sny.
Twarz Rachel sama wtuliła się w poduszkę.
– Nie jestem zmęczona... nie... jestem...
Po chwili zasnęła głęboko.
Dragwena zajrzała do jej umysłu i stworzyła sen-marę, zaklęcie, które miało zmienić Rachel w wiedźmę. Dragwena nigdy przedtem nie rzuciła w tym świecie tak potężnego czaru. Czy zadziała w przypadku Rachel? Widziała już setki dzieci, niektóre tak utalentowane jak Morpeth, lecz żadne nie miało mocy tak potężnej jak moc Rachel. Czy może nad nią zapanować? Już teraz czuła, że moc dziewczynki rośnie. Jeśli zadziała szybko, zdoła zmienić Rachel we wszystko, w co zechce. Drżąc z podniecenia, zaczęła składać warstwy; powoli, ostrożnie wybrała wspomnienia z przeszłości, nienawiść, strach i pragnienie, wydarzenia i uczucia, które powinny ogarnąć umysł Rachel i przygotować ją do nowego przeznaczenia.
Kiedy sen-mara był już gotowy, Dragwena zajęła się Erykiem. Wyczuła tkwiącą w nim ogromną moc, lecz podczas próby nie znalazła w chłopcu żadnych sił magicznych. Było to dziwne, zważywszy niezwykłe talenty Rachel. Ale Eryk był jeszcze mały, nie miał uporu siostry. Łatwo będzie go złamać i nagiąć. Dotknęła jego skroni, zapuściła sondę w jego mózg, szukając miejsca, w którym znajduje się centrum oporu.
I nagle coś rzuciło nią przez całą komnatę, aż pod przeciwległą ścianę.
Krzyknęła, każdy mięsień jej ręki drgał spazmatycznie.
Atak?
Leżała na podłodze, czekając na powrót sił. Co to znaczy? Po paru chwilach uruchomiła własne mechanizmy ochronne, wróciła na dawne miejsce i delikatnie zajrzała w myśli Eryka.
Wyczuła w jego umyśle kilka warstw ochronnych. Zdumiewające – żadna ludzka istota nie miała takiego daru. To nie jest zwykle dziecko. Powinna się tego domyślić, powinna być ostrożniej sza. Przez godzinę siedziała przy łóżku, przyglądając się chłopcu. Wiedziała, że to nie on ją odepchnął. Kiedy wreszcie poczuła, że może znowu zajrzeć do jego umysłu, zaczęła szukać w nim jakiejś wskazówki. Niczego nie znalazła – tylko proste dziecinne radości i smutki. Eryk nie wiedział, że ma wyjątkowe zdolności. Czy ktoś mu je podarował? Kto? Siedziała, niezadowolona. Miała ochotę zbadać to do końca. Cóż, kuszący dar Eryka musi poczekać. Obedrę jego mózg z tej tajemniczej warstwy, obiecała sobie. Na razie potrzebuję tylko mocy Rachel.
Ostrożnie, omijając jego mechanizmy obronne, umieściła w zewnętrznej warstwie mózgu zaklęcie. Minęło sporo czasu, odkąd użyła go po raz ostatni. Było tak słabe, że prawie niewykrywalne, tak proste, że trudno było je zablokować, nawet jeśli się je wykryło.
Idealnie nadawało się do jej celów.
Rada Sarrenów
Wiedźma wyszła z wieży-oka i znalazła Morpetha. – Dobrze wyszkoliłeś Rachel – powiedziała. – Jej zdolności są ogromne.
Morpeth skłonił się jej nisko.
– Nie zrobiłem nic wielkiego. Dziecko od początku przejęło inicjatywę.
– To oczywiste. Jej moc przewyższa każdego z wyjątkiem mnie. Przenieś dziś Rachel do wschodniego skrzydła i przygotuj pokój z garderobą w pobliżu mojej komnaty. Rano przyprowadź ją do mnie. Od tej pory nie będziesz miał do niej dostępu.
Morpeth skinął głową.
– Czy doszło do próby?
– Tak! A ona zwyciężyła!
– Jak nikt przed nią.
– W rzeczy samej. Dokona tego, do czego nie było zdolne żadne inne dziecko. – Dragwena rozejrzała się niespokojnie po korytarzu. – Rzuciłam na Rachel czar, który rozpocznie jej przemianę w wiedźmę. Dziś masz przy niej zostać. Strzeż jej. Nie pozwól, by się przebudziła, dopóki nie będzie gotowa. Ponadto dopilnuj, by Eryk był dziś w jej pokoju. Nie ma żadnej mocy, ale może się okazać pomocny.
– Jak sobie życzysz. Czy Rachel będzie coś pamiętać po przebudzeniu?
– Nic ważnego. Kiedy sen-mara się skończy, jej przeszłość zniknie. Nie będzie pamiętać swojej rodziny, nie pozna nawet Eryka. Jej umysł będzie gotowy do ostatecznego szkolenia. Tym zajmę się sarna.
– Co zrobimy z chłopcem?
– Zabijemy go. Ale jeszcze nie teraz. Może nam się przydać. Powiem ci, kiedy nadejdzie czas.
Morpeth znowu się skłonił. Wiedźma wróciła do wieży. Dwie pokojówki zaniosły uśpione dzieci do wschodniego skrzydła, a Morpeth zajął się wykonywaniem rozkazów Dragweny.
Kiedy znalazł się sam na sam z Rachel i Erykiem, pochylił się nisko i ukrył twarz w dłoniach. Siedział tak przez długi czas, rozmyślając, co należy zrobić.
Muszę już dziś uratować Rachel, pomyślał. Jutro będzie za późno.
Zamaskowany, wykradł się z Pałacu i ostrożnie ruszył przez śnieg do domu Trimaka.
Muranta obudziła się pierwsza.
– Wstawaj, ty stary śpiochu – szepnęła, trącając Trimaka w żebra. – Ktoś się dobija do drzwi.
– Tak? – wymamrotał przez sen. – To na pewno nie wróg, skoro robi taki hałas.
Wsunął stopy w stare kapcie i poczłapał korytarzem. Muranta zapaliła świecę.
– Kto może pukać o tej porze?
Trimak stanął i zaczął liczyć uderzenia w drzwi. Cztery szybkie, jedno wolne, znowu trzy szybkie... To Morpeth, i jest w niebezpieczeństwie!
– Co się dzieje? – spytał, wpuszczając go do środka.
– Chodzi o tę dziewczynkę, Rachel – szepnął Morpeth. – Przeżyła próbę.
– Co? Widziałeś to?
– Oczywiście, że nie! Dragwena nie wpuściłaby mnie w takiej chwili do swojej komnaty. Ale nie potrafiła ukryć ożywienia. Chce zmienić dziecko w wiedźmę.
– Zachowajmy spokój – powiedział Trimak, starając się nie okazywać zdenerwowania. – Może to podstęp? Nie pierwszy już raz wiedźma wypróbowałaby twoją wierność.
– Nie, jestem pewien, że to nie żadna sztuczka. Sprawdziłem Rachel. Zmieniła się w piórko i przeniosła się z Pałacu na brzeg jeziora Ker. Obie rzeczy nie sprawiły jej kłopotu.
– Więc naprawdę jest dzieckiem-nadzieją – odezwała się cicho Muranta.
– Czy Dragwena widzi to samo co ty?
Na pewno – jęknął Morpeth. – Wiesz, jak uważnie obserwuje dzieci podczas okresu próby, zwłaszcza te obdarzone talentem. Usiłowałem wyprowadzić Rachel w góry, ale Dragwena ściągnęła ją do wieży-oka.
– Pozwoliłeś jej przyfrunąć do wieży! – krzyknął Trimak. – Jak mogłeś dopuścić wiedźmę tak blisko?
Morpeth opuścił głowę.
– Nieważne – westchnął Trimak. – Skoro Rachel przeżyła próbę, Dragwena i tak wie o wszystkim. Gdzie jest dziewczynka?
– We wschodnim skrzydle. Jutro rano wiedźma chce ją przenieść do wieży-oka.
– Więc musimy zadziałać dziś w nocy, zanim będzie za późno.
Morpeth przytaknął.
– Zwołam Radę Sarrenów. Razem zdecydujemy, co trzeba zrobić.
W królestwie Ithrei nastała noc. Śnieg padał gęsto i cicho. Niewolnicy wiedźmy – Neutrani – spali niespokojnie, opanowani złymi snami swej pani, i czekali na jej rozkazy. Pomiędzy nimi żyła garstka tych, którzy zdołali się uwolnić spod wpływu wiedźmy. Nazywali się Sarrenami na cześć dawno już zmarłego człowieka, który jako pierwszy wymówił posłuszeństwo wiedźmie. Jednym z Sarrenów był Morpeth, podobnie jak Trimak, jego żona Muranta, Fenagel jej ojciec Leifrim i kilku innych. Spotykali się rzadko, a porozumiewali za pomocą specjalnych znaków. Na co dzień wypełniali niekończące się rozkazy Dragweny, lecz ciągle wypatrywali nowych dzieci, które przybywały z innego świata. A jeśli mogli, starali się im pomagać.
Trimak rozesłał wici poprzez specjalnego posłańca – było to wyjątkowo niebezpieczne, ale okoliczności na to zezwalały. Ciche, umówione stukanie w szyby i drzwi budziło Sarrenów mieszkających pod Pałacem. Znali sygnał niebezpieczeństwa, więc cicho wykradali się z łóżek i po kryjomu ściągali do Worraftu, strzeżonej tajnej groty, znajdującej się głęboko pod fundamentami Pałacu.
W ciągu godziny zebrało się ponad trzydziestu Sarrenów.
Trimak rozejrzał się po zebranych, licząc ich mroczne sylwetki, skulone na kamiennych ławach, wykutych w ścianach wielkiej jaskini. Zauważył Fenagel, ciągnącą na wózku Leifrima.
– Pora zamknąć drzwi – odezwał się. – Nie możemy dłużej czekać.
Morpeth zakreślił koło na czole i kamienna ściana opuściła się w dół spod sufitu, zasłaniając wejście do groty. Teraz nikt nie mógł z niej wyjść ani do niej wejść. Spotkanie mogło się rozpocząć.
Zgromadzeni Sarreni szeptali między sobą. Byli zmartwieni. Nie bez powodu; radę zwołano po raz pierwszy od wielu lat. Trimak zaklaskał w dłonie i w sali zapadła cisza.
– Dlaczego wezwałeś nas tak nieostrożnie, bez uprzedzenia? – padło z mroku pytanie.
– Pośpiech niesie zagrożenie – zgodził się Trimak – ale przyczyny wkrótce staną się jasne. Niechaj przemówi Morpeth.
Morpeth wstał i zwrócił się do zgromadzonych:
– Mam ważne wieści. Sądzę, że znaleźliśmy dziecko-nadzieję!
W jaskini zerwał się pomruk. Morpeth opowiedział wszystko, co wiedział o planach Dragweny wobec Rachel.
– Nawet jeśli to rzeczywiście dziecko-nadzieja – zawołał ktoś – co możemy zrobić? Dragwena już teraz nad nią panuje. Nie mamy szans.
– Mamy, choć bardzo niewielkie – odparł Morpeth. – Rachel jest w komnacie, do której mam dostęp. Możemy się zakraść do Pałacu i porwać ją.
– To zbyt niebezpieczne – warknął ten sam głos. – Jej szpiedzy nas dostrzegą.
– Tak by było, gdyby wyruszyło nas wielu. Ale Dragwena mi ufa. Mogę bezpiecznie wrócić do Pałacu i nikt nie zwróci na mnie uwagi. Jeśli kogoś spotkam, powiem, że wypełniam rozkaz wiedźmy. Każdy wie, kim jestem. Nikt się nie ośmieli zaprotestować.
– A jeśli dziewczyna nie zgodzi się nam pomóc? – spytał ktoś inny.
Trimak zrobił krok naprzód.
– Wziąłem tę możliwość pod uwagę. – Spojrzał śmiało na Sarrenów. – Jeśli Rachel nam nie pomoże, będziemy musieli ją zabić.
W grocie zapadło pełne grozy milczenie.
– Pamiętaj o naszej przysiędze! – krzyknął ktoś. – Rozlew dziecięcej krwi to mroczne dzieło wiedźmy i jej niewolników. Nie przyłożę do tego ręki! Jak mogłeś o tym choć wspomnieć?
Kilka innych głosów poparło go.
Trimak westchnął i uniósł rękę.
– Rozumiem twój lęk. Czy sądzisz, że łatwo mi było podjąć taką decyzję? Pomyśl tylko: jeśli Rachel nie zgodzi się nam pomóc, nie możemy jej darować życia, to zbyt niebezpieczne. Możemy ją tu ukrywać przez jakiś czas, ale Dragwena w końcu ją znajdzie i zmieni. Wtedy nie będzie dla nas ratunku. Połączywszy siły, szybko znajdą i zamordują wszystkich Sarrenów.
– Czy jesteś gotów sam ją zabić? – spytał ktoś inny. – Zdołasz to zrobić?
– Tak, jeśli to będzie konieczne.
– Może do tego nie dojdzie – odezwał się Morpeth. – Skoro dziewczynka przeżyła próbę, ma wrodzoną moc, której Dragwena tak łatwo nie złamie. A pamiętajcie, że wiedźma nie miała czasu, by zająć się umysłem Rachel. Jeśli zaczniemy działać od razu, na pewno zdołamy ją przekonać.
Głos zabrała Fenagel:
– Dragwena ma ogromną moc. Czy Rachel jest dość silna, by z nią walczyć? Wydała mi się zwykłą miłą dziewczynką. Nawet prosty czar sukienek był dla niej wielką niespodzianką. Wyobraźcie sobie, czym Dragwena może ją zaskoczyć! Myślę, że zbyt wiele się po niej spodziewamy.
– Trudno jest z tym dyskutować – odparł Trimak – ale zważ, że od setek lat powtarzamy sobie legendę o dziecku-nadziei, dziewczynce, która pokona wiedźmę i uwolni nas wszystkich. Wiem, że czasem wątpiliśmy w tę historię.
Większość zebranych przytaknęła.
– Ale jeśli mamy się przeciwstawić wiedźmie, pomoc musi przyjść z zewnętrznego świata. Wszyscy o tym wiemy. Morpeth jest naszą najlepszą bronią, lecz nawet wspomagany przez naszą połączoną magiczną moc jest zbyt słaby, by walczyć z Dragwena. Nie mogę wam zagwarantować, że legenda o dziecku-nadziei jest prawdziwa, jednak Morpeth twierdzi, że Rachel posiada potężny dar, przewyższający wszystko, co widzieliśmy do tej pory. Naprawdę może być dzieckiem-nadzieją. Nikt spośród nas nie opanował tylu umiejętności, co ona w ciągu jednego poranka.
Zrobił pauzę, by się upewnić, że to, co powie, zostanie dobrze zrozumiane.
– Chcę was ostrzec: jeśli nie wykorzystamy mocy tej dziewczynki, Dragwena na pewno zmieni ją w naszego wroga, którego okrucieństwa nawet nie potrafimy sobie wyobrazić.
Spojrzał na majaczące w ciemnościach twarze.
– Pamiętajcie, że działamy w imieniu wszystkich Sarrenów, którzy nie mogli tu przybyć. Jeśli się zawahamy, wydamy ich wszystkich na pastwę Dragweny. Myślę, że nie mamy wyboru. Musimy porwać dziewczynkę dziś w nocy, dopóki jeszcze możemy coś zrobić. Za parę godzin będzie za późno. Jakieś pytania? Czy ktoś się ze mną nie zgadza?
W jaskini zapanowała cisza. Trimak odczekał jeszcze parę sekund i zamknął dyskusję. W sprawie tak poważnej każdy powinien mieć szansę wypowiedzi.
– W takim razie – podjął po pewnym czasie – uważam, że wszyscy są za. Jeszcze tej nocy Morpeth porwie Rachel z Pałacu i przyprowadzi ją do Worraftu. Teraz proszę, żebyście szybko i cicho powrócili do domów. Jeśli nie będzie was zbyt długo, zostanie to zauważone.
Morpeth znowu otworzył drzwi groty i Sarrenowie wyszli szybko, szepcząc między sobą. Morpeth zamyślił się głęboko.
– O co chodzi, przyjacielu? – spytał Trimak. – Czeka cię ciężka próba. Niepokoisz się, że Dragwena może czuwać?
Morpeth pokręcił głową.
– Nie o siebie się martwię. Dręczy mnie coś, o czym wspomniałeś wcześniej. Zastanawiam się, czy Dragwena podejrzewa, że jestem buntownikiem. Na pewno już się jej znudziłem. Chce mieć nowego, młodszego niewolnika. – Potarł brodę. – Być może ta Rachel jednak nie jest dziewczynką, którą się wydaje, lecz szpiegiem wiedźmy. Dragwena może nadać każdemu stworzeniu taki wygląd, jaki się jej podoba. Być może przemieniła swoją niewolnicę w dziewczynkę i nadała jej magiczną moc po to, bym się zdradził.
– Czy nie widziałeś, jak Rachel przybywa z Ziemi?
– To, co widziałem, nic nie znaczy. Dragwena mogła mnie oszukać. Moje serce każe mi ufać Rachel, lecz Dragwena mogła mnie zwieść.
Trimak zwiesił głowę w zamyśleniu.
– To nie wszystko – dodał Morpeth. – Rachel ma brata, który przybył wraz z nią przez Bramę. Muszę uratować także jego. Jeśli Rachel ucieknie, Dragwena go zabije.
– To zbyt niebezpieczne. Myśl tylko o sobie i Rachel.
Morpeth pokręcił głową.
– Już i tak wymagamy od niej zbyt wiele. Jak sądzisz, czy nam wybaczy, jeśli przez nas straci brata?
Trimak zaczął niespokojnie krążyć po grocie.
– Bezpieczeństwo twoje i Rachel to sprawa zbyt ważna, by ryzykować. Nie pomyśl, że nie mam serca, lecz musisz zapomnieć o chłopcu. Czekaliśmy na tę chwilę setki lat. Jeśli musimy, okłamiemy Rachel.
– To się nam może nie udać. Czułem, że moc Rachel szybko się rozwija. Jeśli skłamiemy, a ona to odkryje, nigdy nam nie zaufa. Nigdy.
– Więc... dobrze – zgodził się niechętnie Trimak. – Ale Eryka uratuje ktoś inny?
– Wykluczone. Tylko ja znam hasła, dzięki którym bezpiecznie opuścimy Pałac.
– Jak ich tu przyniesiesz?
Morpeth uśmiechnął się gorzko.
– Na moich mocarnych ramionach, oczywiście. Nie ośmielę się skorzystać z magicznej mocy tak blisko Dragweny. Zbyt dobrze zna moje sposoby. – Spojrzał w poważne oczy Trimaka. – Pora ruszać. Jeśli Dragwena gotuje mi już powitanie, byłoby niegrzecznie kazać jej czekać!
Uścisnął Trimaka i szybkim krokiem opuścił grotę.
Trimak został sam w głuchej ciszy Worraftu. Myślał o tym, co czekało Morpetha, i drżał ze strachu. Czy wysłałem mojego najlepszego przyjaciela na śmierć? – pomyślał. Czy Rachel jest szpiegiem, czy już znalazła się pod wpływem Dragweny?
Ukląkł na zimnej kamiennej podłodze i dotknął małego noża przypasanego do biodra. Wyjął go z pochwy, uniósł ku światłu, spojrzał na jego ostrze – i pomyślał o tym, co być może będzie musiał zrobić.
Armia Dzieci
Podczas gdy Rada Sarrenów debatowała, Rachel spała, pogrążona w głębokim śnie. Leżała bezwładnie we wschodnim skrzydle Pałacu, gdzie zostawił ją Morpeth. Początkowo oddychała powoli i spokojnie. Potem jej tętno przyspieszyło, a sen-mara stopniowo wziął ją w swoje władanie. Niósł jej wszystko, co najgorsze – tylko czując pragnienia i nienawiść Dragweny, mogła się zmienić w wiedźmę.
Przed uśpionymi oczami Rachel przesunęło się dawne życie Dragweny.
Przyśniły się jej rzeczy, których nie chciała oglądać. Zobaczyła jeziora i rzeki. Pod dotykiem Dragweny skuwały się lodem. Zobaczyła żmiję ześlizgującą się z szyi wiedźmy, by zaatakować. Zobaczyła chłopczyka w wieku Eryka, którego ścigało stado wilków. Widziała zabite przez wiedźmę dzieci. Dragwena kazała jej patrzeć w ich twarze i poznawać ich imiona. Przez chwilę mignął jej nawet Morpeth, który dopiero przybył na Ithreę – chłopczyk z jasnymi włosami i dużymi niebieskimi oczami.
– Gotowa? – spytał. Otworzył zaciśnięte piąstki, z których wyfrunął maleńki kolorowy ptaszek, nie większy od pieniążka. – Sam go zrobiłem!
Dragwena stała obok niego i uśmiechała się ciepło.
– Jesteś moim ulubionym dzieckiem – powiedziała.
To wspomnienie, tak jak inne, trwało tylko chwilę.
Rachel nie mogła zatrzymać ich biegu, nie mogła na nie nie patrzeć. Przesuwały się przed jej oczami tak, jak je wybrała Dragwena, coraz szybciej i szybciej, aż zamazały się i zlały ze sobą w porażającym korowodzie obrazów.
W końcu zniknęły, a Rachel, nadal pogrążona we śnie-marze, stanęła obok samej Dragweny w wieży-oku. Od wiedźmy bił krwawy blask, a między jej zębami uwijały się pająki.
– Przestraszyłam cię? – spytała Dragwena łagodnie.
– Tak – odparła Rachel. – Chciałaś, żebym się przestraszyła. Dlaczego? Przez to, co zrobiłaś, nienawidzę cię jeszcze bardziej. Jeśli zdołam, będę z tobą walczyć.
– Ciągle nie rozumiesz – szepnęła Dragwena. – Nie chcę z tobą walczyć. Już wiem, że jeśli zagrożę Erykowi, zrobisz wszystko, o co cię poproszę.
– Tak. Widziałam, co zrobiłaś tym dzieciom.
– Te dzieci nie mają znaczenia. Kiedy twoja moc będzie równa mojej, ich życie straci wartość. Wkrótce też to zrozumiesz.
– Nigdy tego nie zrozumiem! Nie chcę twojej mocy, wiedźmo!
– Chciałabym ci pokazać jeszcze jedno – syknęła Dragwena. – To moje najstraszniejsze wspomnienie, to, które okrywa mnie wstydem. Chcesz je zobaczyć? Jeśli zdołasz mu się oprzeć, zrozumiem, że na nic mi się nie przydasz. Wtedy będziesz wolna.
– Nie. Wtedy zabijesz mnie i Eryka. Znam cię.
– To wspomnienie zawiera sekret, którego nie zdradziłam nikomu innemu. Ukazuje także moją największą słabość. Może ci się to przydać, jeśli zechcesz ze mną walczyć. Może jednak ocalisz siebie i Eryka. Na pewno chcesz dostać taką szansę.
– Więc pokaż mi to wspomnienie! – krzyknęła Rachel.
W ułamku sekundy jakaś moc cofnęła ją w czasie. Zdała sobie sprawę, że nie jest już na Ithrei. Stała przed ogromną jaskinią, w otoczeniu zastępów groźnych dzieci uzbrojonych w miecze i noże. Ich twarze były spocone i ponure.
– Gdzie jestem? – spytała Rachel. – Co to za dzieci? Co im zrobiłaś?
– Jesteśmy na Ziemi, tysiące lat przed twoim narodzeniem – odpowiedział odległy głos Dragweny. – Zobacz, jak mnie wtedy kochały.
Ziemia!
Armia Dzieci stała z dobytymi mieczami, skandując imię wiedźmy.
– Dragwena! Dragwena! Dragwena! – krzyczały z uwielbieniem, ze wszystkich sił. Z chmury wynurzyła się Dragwena. Przemknęła jak jaskółka nad mieczami, czule muskając ich ostre końce.
– Po co ci ta armia? – spytała Rachel, siląc się na spokój.
– Prowadziłam wojnę z trzema czarodziejami na twojej planecie – odparła Dragwena. – Walczyliśmy ze sobą od zawsze, czarodzieje i wiedźmy, we wszystkich światach i czasach. Wtedy dzieci mnie nie interesowały, ale wiedziałam, że czarodzieje będą chronić najbardziej bezbronne stworzenia twojego świata. Zawsze tak robią. Zanim przybyli, przygotowywałam dzieci przez wiele lat, więc kiedy się w końcu pojawili, otoczyłam ich wraz z wierną Armią Dzieci. Czarodzieje nie ośmielili się zaatakować mnie bezpośrednio – bali się, że zrobią krzywdę dzieciom. To jest właśnie ich słabość, a ja ją wykorzystałam. Czarodzieje ukryli się pod ziemią. Moje dzieci poszły za nimi. Zebrałam ich liczne szeregi, nauczyłam walczyć i wysłałam głęboko pod ziemię z zaczarowanymi tarczami i mieczami, by znaleźli czarodziejów i ich zabili.
Rachel spojrzała na zachwyconą twarz dziecka, wznoszącego miecz do góry.
– Uwielbiały mnie – wyjaśniła Dragwena. – Gdybym im wydała taki rozkaz, zabijałyby dla mnie gołymi rękami. Ich serca były przepełnione nienawiścią. Nienawidziły czarodziejów tak samo jak ja. Zabijały, tak jak i ja zabijałam: bez wahania, bez wyrzutów sumienia.
Rachel zadrżała, ale nie chciała się poddać.
– Myślisz, że teraz będę ci posłuszna, bo to zobaczyłam? – zaszydziła. – Te dzieci są chore. Wszystko, co robisz, jest odrażające!
– Spójrz moimi oczami na ostateczne starcie z czarodziejami. Uwięziłam ich w najgłębszej jaskini świata, a teraz wyruszam, żeby ich zabić.
Rachel poczuła, że znalazła się w ciele Dragweny. Weszła w mrok jaskini. W środku kulili się trzej czarodzieje w podartych łachmanach. Jeden z nich na jej widok podniósł się chwiejnie.
– Ach, Larpskendya, przywódca całej trójki! – zakrzyknęła Dragwena. – Na kolana! Błagaj o łaskę albo sprawię, by twoja bolesna agonia trwała dłużej niż cała ta wojna.
Larpskendya spojrzał na nią spokojnie.
– Nie możesz nam zrobić krzywdy – powiedział. – Odłóż broń. Już przegrałaś.
– Przegrałam? – powtórzyła Dragwena drwiąco. – Jesteś żałosny! Więc do tego doprowadziła cię ta twoja wielka magia? Kulisz się w łachmanach! Jak mnie powstrzymasz? Odbierzesz mi miecz i mnie nim przebijesz?
– Nie ja, głupia!
Odwrócił się do swoich towarzyszy i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Wypowiedziała więc nad mieczem zaklęcie zła i wbiła go w serce Larpskendyi. Z rany bluznął potok błękitnego światła. Blask wylał się z groty i wypełnił serca wszystkich dzieci na zewnątrz. Każde z nich poczuło, że miecz Dragweny przebija jego serce i zawyło z bólu.
Dragwena patrzyła na to zdumiona.
Larpskendya wyjął od niechcenia miecz z piersi. Rana zniknęła. Spojrzał na nią oczami iskrzącymi się wieloma kolorami. Potem dotknął podartej szaty.
Dragwena padła na kolana, nagle tak osłabiona, że z trudem utrzymywała opadające powieki.
– Nadal nie rozumiesz, prawda? – odezwał się Larpskendya. – Nawet teraz nie rozumiesz. – Pokręcił głową ze smutkiem. – Tak bardzo pragniesz nas zabić, że zapomniałaś o regułach magii.
Dragwena patrzyła na niego, nie rozumiejąc ani słowa.
– Na każde zaklęcie zła jest zaklęcie-antidotum. Jak mogłaś zapomnieć o tej prostej regule? Wpadłaś w pułapkę, Dragweno. Kiedy przebiłaś mnie mieczem, sprawiłem, że każde dziecko z twojej armii poczuło ból i zrozumiało, że jest niewolnikiem zła. Teraz do ciebie idą. Pragną twojej krwi, nie naszej. Jak sama powiedziałaś, nienawidzą całą mocą twojej nienawiści. Nie okażą ci litości.
Dragwena nastawiła ucha i usłyszała tupot tysięcy dziecięcych stóp, zbliżających się do jaskini. Po drodze dzieci przeciągały nożami po kamiennych ścianach, ostrzyły je. Ten zgrzyt był nieznośny.
Dragwena chciała zbudować ochronny szaniec w wejściu do groty, ale zaklęcie zatliło się w jej mózgu i zgasło. Jej moc się ulotniła. Dzieci zbliżały się z groźnymi okrzykami.
– Magia cię opuściła – odezwał się Larpskendya. – Nigdy więcej nie będziesz mogła panować nad ludźmi. – Spojrzał na nią zimno. – Jak się czujesz, gdy jesteś równie bezbronna jak ci, których zniewoliłaś?
Nie odpowiedziała.
– Jest wiele sposobów, w jakie możemy zadać ci śmierć – ciągnął Larpskendya. – Może powinniśmy cię zabić, bo wiem, że nigdy się nie zmienisz. Ale życie każdej istoty, nawet twoje, ma jakieś znaczenie. Dlatego dajemy ci inną możliwość. Stworzyłem specjalnie dla ciebie młodą planetkę, Ithreę. Będziesz na niej żyć do końca swoich dni. Spora część twojej mocy powróci, byś mogła dostosować nowy dom do swoich potrzeb, ale nie ma tam żadnych istot, które tak jak dzieci mogłabyś podporządkować swojej woli. Tylko rośliny i kilka mało rozwiniętych zwierząt. Dragwena pomyślała o Świecie Ool, odległej planecie wiedźm, z której przybyła. Z pewnością Stowarzyszenie Sióstr z czasem znajdzie ją na tym wygnaniu. Zawsze będą jej szukać, dokądkolwiek by ją zesłano. A jeśli zginie, pomszczą jej śmierć.
– Wiedźmy z Ool nigdy cię nie znajdą – odparł Larpskendya. – Świat Ithrei jest niewidzialny dla ich niegodziwych oczu. Będziesz sama. Już zawsze.
Dragwena splunęła mu pod stopy.
– Lepiej od razu mnie zabij. Znajdę drogę powrotną do tego świata.
– Myślisz, że zostawię tę planetę bez ochrony? Dam dzieciom Ziemi nowy dar, by mogły się bronić, jeśli zaistnieje taka potrzeba.
Dragwena parsknęła śmiechem.
– Nawet ty nie potrafisz stworzyć dziecka obdarzonego mocą, która mogłaby mi zagrozić! Nad moimi pracowałam od wielu pokoleń. Są słabe. Można je zmusić do posłuszeństwa, ale nie mają talentu do prawdziwej magii. Nawet za milion pokoleń nie wychowacie dziecka, którego moc mogłaby zagrozić wiedźmie.
– To się okaże – oświadczył Larpskendya. – W każdym razie zapamiętaj jedno: moja pieśń zawsze będzie na Ithrei. Jeśli zostanę wezwany – powrócę.
Wiedźma rzuciła mu przekleństwo.
– Czyń, co masz czynić, zanim wydrę serca pierwszym dzieciom, które do nas dotrą.
Czarodzieje unieśli ręce do góry.
W chwilę potem znalazła się sama w nowym świecie. Rozejrzała się. Niebo było niebieskie, słońce świeciło mocno. Migotliwe jeziora iskrzyły się w jego promieniach, ptaki ćwierkały w gałęziach drzew, których liście aż promieniowały zdrowiem.
Dragwena zakryła twarz rękami. Uroda tego świata budziła jej wściekłość. Tak długo dążyła do pognębienia czarodziejów, tak długo o tym marzyła i wszystko to zostało jej odebrane! Znów powróciła nienawiść do nich oraz dzieci, które obróciły się przeciwko niej. Z jej gardła wyrwał się wrzask bólu.
Jeszcze powrócę, przysięgła. Powrócę i wszystkich was zabiję.
Rachel zagubiła się w niezmierzonej nienawiści wiedźmy. Usiłowała się jej oprzeć, przypomnieć sobie, kim jest, ale Dragwena zagłębiała się coraz bardziej w jej umysł, aż wreszcie dziewczynka nie mogła się dłużej opierać. Pogrążona we śnie-marze Rachel także przysięgła, że powróci i zabije czarodziejów i dzieci. I zaczęła nienawidzić ich tak bardzo jak sama Dragwena.
Leżąc na miękkim posłaniu w Pałacu, zacisnęła pięści w bezsilnym proteście.
Przebudzenie
Morpeth wpadł do Worraftu ze śpiącym dzieckiem pod każdą pachą.
– Za łatwo poszło – wysapał, kładąc je na podłodze. – To podejrzane.
– Uratowałeś oboje! – zdumiał się Trimak.
– Tak, ale zbyt łatwo przyszło mi uciec z Pałacu. Spotkałem niewielu Neutranów, a wschodnie wyjście nie było strzeżone. Wiesz, że Dragwena zawsze stawia tam strażników.
– Czy ktoś cię śledził?
– Nie widziałem nikogo, ale Dragwena ma tysiące oczu.
– Nasi zwiadowcy są blisko Pałacu i jaskini. Ostrzegliby nas, gdybyśmy byli w niebezpieczeństwie. – Trimak spojrzał z troską na Rachel. – Widzę, że dziecko-nadzieja nadal śpi.
– To sen-mara, który rzuciła na nią wiedźma. Może tak spać jeszcze przez wiele godzin.
– A Eryk? Czy wiedźma zabrała się także do niego?
– To możliwe. W tym chłopcu jest coś dziwnego. – Morpeth odwrócił się powoli do Trimaca. – A ja wiem, co to takiego. Nie wyczuwam w nim magicznej mocy. Ani odrobiny. Zawsze, nawet w najmniej uzdolnionych dzieciach jest jej choćby iskra.
– Tak... – zadumał się Trimak. – Eryk jest inny. Być może to dlatego zainteresował Dragwenę. – Spojrzał na Rachel. – Jakie sny zesłała na nią wiedźma?
Morpeth westchnął.
– Bez wątpienia koszmary.
– Obudźmy ich.
– Nie możemy! Nie mam pojęcia, co się stanie, jeśli Rachel obudzi się zbyt szybko. Musimy czekać, aż sama się ocknie.
– Nie – uciął Trimak. – Rozumiem twoją troskę, ale sam powiedziałeś, że zaklęcie Dragweny ma zmienić Rachel w wiedźmę. Już w tej chwili sen-mara mają przygotować do tej przemiany. Nie możemy dawać wiedźmie przewagi.
– Rachel może umrzeć – zaprotestował Morpeth. – Nie wiem, jak silny jest ten czar. Czynie moglibyśmy...
– Obudź ją!
Morpeth z ociąganiem położył na czole dziewczynki dwa zgięte palce; poruszyła się, ale nie otworzyła oczu.
– Skorzystaj z całej swej mocy – rozkazał Trimak gniewnie.
– Nie odważę się! Jeśli Rachel jest dzieckiem-nadzieją, nie możemy narażać jej życia.
– A ja nie chcę narażać życia Sarrenów. Najpierw spróbuj obudzić Eryka. Może wiedźma rzuciła sen-marę także na niego.
Tym razem Morpeth położył obie ręce na skroniach Eryka. Chłopiec zerwał się z podłogi, przerażony. Zamrugał oczami. Morpeth i Trimak przyglądali mu się uważnie, gdy zaczął szarpać Rachel.
– Chłopiec chyba się nie zmienił – odezwał się Trimak nieufnie.
Morpeth przystąpił do budzenia Rachel, lecz trwało to o wiele dłużej. Wreszcie poruszyła się i otworzyła oczy. Ledwie to zrobiła, rzuciła się na Eryka, krzycząc dziko i szarpiąc go za ramiona. Zdumiony Eryk zdołał się jej wyrwać. Morpeth skoczył na nią i przytrzymał.
– Zabiję cię! Zabiję cię, dziecko! – wrzasnęła Rachel.
– Powstrzymaj ją! – zawołał Trimak. – Co jej się stało?
Morpeth przycisnął ręce Rachel do podłogi.
– Przecież mówiłem. Mówiłem, że nie powinniśmy jej budzić, zanim sama się nie ocknie! To zbyt niebezpieczne!
Eryk zbliżył się do Rachel.
– Cofnij się! – zawołał Morpeth.
Chłopiec dotknął jednej z jej wierzgających stóp. W tej samej chwili Rachel przestała się miotać. Przez moment wyglądała tak, jakby sama nie rozumiała, co się stało. Spojrzała na swoje dłonie, które znowu były posłuszne jej woli.
– Co się stało? – spytała. – Eryk... nie skrzywdziłam cię?
Morpeth wpatrywał się w chłopca.
– Wyrwałeś Rachel spod władzy wiedźmy. Jak to zrobiłeś?
Eryk wzruszył ramionami.
– Nic nie zrobiłem. Chwyciłem ją tylko za nogę i tyle.
– Ale zmieniła się w chwili, kiedy ją dotknąłeś. Rachel zerwała się z podłogi, chwyciła Eryka w objęcia i razem z nim cofnęła się przed Morpethem.
– Nie odpowiadaj mu! On sprzyja wiedźmie.
– To nieprawda! – zaprotestował Morpeth. – Wiem, jak to wygląda...
– Dlaczego zostawiłeś mnie w wieży-oku z Dragweną? Wiedziałeś, co się stanie, prawda? Zatrzasnąłeś mi drzwi przed nosem!
– Nie miałem wyboru. Proszę, spróbuj mnie zrozumieć. Dragwena obserwuje uważnie wszystkich swoich służących. Gdybym cię nie zawlókł do wieży-oka, ktoś by o tym doniósł. Musiałem cię tak potraktować.
– Dlaczego mam ci uwierzyć? Skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz?
Morpeth powiódł wokół gestem ręki.
– Spójrz na to mroczne miejsce. Czy zaniósłbym cię tu, gdybym sprzyjał wiedźmie? Zaryzykowałem życie. Tak jak Trimak. – I opowiedział jej o Sarrenach oraz ich walce z Dragwena.
Rachel uspokoiła się odrobinę. Opowiedziała o grze w „Węże i drabiny”, a także o śnie, w którym widziała Armię Dzieci oraz czarodziejów. Morpeth i Trimak słuchali jej zafascynowani. Słyszeli tę historię pierwszy raz w życiu.
– Wiesz, co to znaczy? – zwrócił się Morpeth szeptem do Trimaka.
Ten skinął głową.
– To znaczy, że wiedźma bezgranicznie wierzy w Rachel. Nie cofnie się przed niczym, by ją odzyskać.
– W rzeczy samej, nie ma dla niej bezpiecznej kryjówki – zgodził się Morpeth. – Musimy ochronić Rachel w inny sposób. Musimy ukształtować jej moc. Rachel musi się nauczyć, jak się bronić.
Rachel zastanawiała się nad swoim snem.
– Przynajmniej już rozumiem, dlaczego Dragwena nienawidzi wszystkich dzieci. Ale ciągle nie wiem, czego chce ode mnie.
– Magiczna moc dzieci! – zawołał Morpeth. – Teraz wszystko jest jasne! Dragwena od setek lat ściąga dzieci na Ithreę i ciągle poddaje je próbom i badaniom. Ze snu Rachel wiemy, że uwięzili ją tu czarodzieje. Więc pewnie ciągle ma nadzieję, że jakieś dziecko pomoże jej wrócić. Tym dzieckiem jest Rachel!
– Ale w moim śnie – odezwała się Rachel – czarodziej Larpskendya powiedział, że Dragwena zawsze będzie sama, uwięziona na Ithrei na wieki. Jak się tu dostały te wszystkie dzieci?
– Jeśli twój sen pokazał to, co się wydarzyło naprawdę – powiedział Morpeth – to czarodzieje się pomylili albo nie docenili Dragweny. Już dawno znalazła sposób, by porywać dzieci z Ziemi.
– Czarodziej wspomniał też, że da dzieciom moc, która będzie je bronić – dodał Trimak. – Dotąd nie mieliśmy na to zbyt wielu dowodów. Być może chodziło mu o ciebie. Może to ty masz być naszą ochroną. Ty i Eryk.
– Ja nic nie potrafię – odezwał się Eryk. – To Rachel ma moc.
– Ale to ty zerwałeś więź wiedźmy z twoją siostrą – odparł Morpeth. – Jak to zrobiłeś?
– Nie wiem. Chciałem tylko, żeby Rachel była taka jak zawsze. Nic nie poczułem.
– Mram... – zastanowił się Morpeth, gładząc brodę. – Czego jeszcze się dowiedzieliśmy? Czarodziej powiedział o jakiejś pieśni. Jak myślisz, o co mu chodziło?
– Moja pieśń zawsze będzie na Ithrei – szepnęła Rachel. – Tak powiedział Larpskendya. – Jeśli zostanę wezwany – powrócę.
– Wezwany? Przez kogo?
Przez jakiś czas siedzieli zamyśleni w mroku groty.
– Zastanawiamy się, co może znaczyć ten sen – odezwała się w końcu Rachel – ale jednego jestem pewna: Dragwena będzie mnie szukać. Teraz, gdy już wie, co potrafię, nigdy ze mnie nie zrezygnuje. Morpeth ją zdradził. Wiedźma zabije jego i Trimaka. Potem zbada Eryka, żeby zrozumieć, jak używać jego daru. – Wyprostowała się i zadrżała lekko. – Wiem na pewno, co zrobi ze mną. Zamieni mnie w swoją małą wiedźmę. Na pewno jej się uda. W wieży chciałam się jej oprzeć, ale byłam bezsilna.
– Nie jesteś bezsilna – zapewnił ją Morpeth. – Musisz się uczyć, doskonalić zaklęcia i rozwijać swoją moc. Wtedy będziesz gotowa, by stawić czoło Dragwenie.
– Może nigdy nie stanę się tak potężna. Znam ją. Jeśli nie będzie mogła mnie użyć do swoich celów, zabije mnie! Jestem zbyt niebezpieczna, żeby darować mi życie. – Spojrzała Morpethowi prosto w oczy. – Mam rację?
– Być może. Sądzę jednak, że nie zdajesz sobie sprawy z własnej siły. Wierzę także, że Dragwenę można pokonać, ponieważ i ona popełnia błędy.
– Jakie błędy?
– Wypuściła cię. To było nierozważne. Zbyt szybko powierzyła ci swoje największe tajemnice. Zrobiła to w chwili, gdy jeszcze mogliśmy sięgnąć do twojego umysłu i sprowadzić cię z powrotem. I nie podejrzewała, że jestem zdrajcą. Od wielu lat ukrywam przed nią moje prawdziwe myśli.
– Ciekawe, czy rzeczywiście ją znasz – odparła Rachel z brutalną szczerością. – Wątpię, żebyś potrafił długo ukrywać swoją zdradę. Nie sądzę, żeby Dragwena popełniała błędy. Może specjalnie pozwoliła nam uciec. Nie przyszło ci to do głowy?
– Przyszło – zgodził się Morpeth. – Myśleliśmy o tym, ale nie potrafimy znaleźć powodu, dla którego wiedźma miałaby cię wypuścić.
Rachel nadała swoim paznokciom blask brązu.
– Spójrzcie! Ta moja moc. Jest taka dziwna. Jeśli posiadam ją tutaj, dlaczego nie zauważyłam jej w domu? Dlaczego tam nie mogłam z niej korzystać? To wszystko nie ma sensu.
– Na Ithrei wszystkie dzieci mają magiczną moc – wyjaśnił Morpeth. – Dragwena potrafi ją wyczuwać, kiedy porywa dzieci z Ziemi, więc na pewno musi w nich tkwić. Nie mam pojęcia, dlaczego na Ziemi się nie ujawnia.
– Może nie chcieli na to pozwolić czarodzieje? – odezwał się Eryk. – Może myślą, że to zbyt niebezpieczne?
Morpeth pokiwał głową w zamyśleniu.
– Widziałeś kiedyś jakiegoś czarodzieja?
– Nie. A ty?
– Nie, ani nikt inny na Ithrei. Ale na pewno chciałbym poznać tego, który nosi imię Larpskendya. Mam do niego parę pytań.
Eryk pogładził Trimaka po brodzie.
– Hej, ile ty właściwie masz lat?
– Całkiem sporo – westchnął Trimak. – Zgadnij.
– Osiemdziesiąt sześć!
Trimak parsknął śmiechem.
– Spróbuj jeszcze raz.
– Więcej czy mniej?
– Dużo więcej.
– Sto osiemdziesiąt sześć!
– Mam dokładnie pięćset trzydzieści sześć lat – powiedział Trimak.
Eryk otworzył buzię.
– Nie możesz być aż tak stary. Dawno byś już umarł.
– To zasługa wiedźmy. Mamy tu takie powiedzenie: żeby żyć, trzeba służyć. Dzięki temu jej najbliżsi słudzy są wobec niej lojalni. Morpeth ma prawie tyle samo lat co ja.
– Obu was porwała z Ziemi? – spytała Rachel. – Dorośliście tutaj?
– Tak – przyznał Morpeth. – Wszyscy mieszkańcy Ithrei zostali porwani tak samo jak ty i Eryk. Dragwena nie pozwala nam ładnie dorosnąć. Chyba podoba jej się, że stajemy się coraz starsi i brzydsi, aż wreszcie przestajemy przypominać samych siebie. Wiedźma zahamowała także nasz wzrost. Tak, jakby chciała nam przypomnieć, że w jej królestwie na zawsze pozostaniemy dziećmi.
– Ile dzieci mieszka na Ithrei? – chciała wiedzieć Rachel. – Jak przeżyły?
– Mieszkają pod ziemią. Kopią tunele. I starają się przeżyć najlepiej, jak potrafią.
Eryk pokręcił głową.
– Ale co jedzą? Jak uprawiają rośliny?
Morpeth jęknął.
– Na Ithrei prawie nic nie rośnie. Polują, jeśli znajdą jakieś zwierzęta. Przeważnie jedzą dżdżownice. Nie ma ich wiele. Uprawiają zioła. Jakoś udaje się im przeżyć... a czasami nie. – Zerknął z zażenowaniem na Trimaka. – Co roku ściągają do Pałacu z całej Ithrei, przez wichry i śnieżyce. Dragwena kazała im przynosić dla nas jedzenie.
– Dla was? – zdziwił się Eryk.
Morpeth potarł okrągły brzuszek.
– Tak. Dragwena może nam zapewnić wszystko, czego potrzeba, ale lubi patrzeć, jak inni brną tu przez śniegi, by przynieść daninę. Zmusza swoich służących, by jedli, wiedząc, że inni przez nich głodują. To jej się podoba.
Rachel dotknęła delikatnie jego ramienia.
– Czy pozwoliła któremuś z was... umrzeć?
– Wszystkie dzieci, które pojawiły się tu jako pierwsze, już nie żyją. Każdy, kto sprzeciwi się wiedźmie, natychmiast zostaje zabity, chyba że tak jak ty budzi jej nadzieje. Czasami Dragwena rzuca dzieci na pożarcie wilkom albo po prostu zostawia na mrozie, by zamarzły. Może to właśnie one mają szczęście? Wiedźma w końcu zabije nas wszystkich, bo staniemy się zbyt starzy, by się jej przydać, albo po prostu się nami znudzi. Na Ithrei nikt nie umiera ze starości. U kresu naszego życia czeka Dragwena, by zadać nam ostatni cios i rozkoszować się naszym bólem.
Rachel i Eryk milczeli.
– Kiedy dotknęłam umysłu Dragweny – odezwała się Rachel po kilku minutach – wyczułam, że kiedyś byli tu inni, jak Sarrenowie. Ci, którzy starali się jej sprzeciwiać.
Myślę, że wiedźma chce, żebyście się buntowali. Lubi walkę, dlatego najpierw pozwoli wam się rozzuchwalić, a potem was zgniecie. Dla niej to zabawa.
– Może masz rację – szepnął Trimak. – Ale jestem pewien, że nigdy dotąd nie spotkała takiego dziecka jak ty. Nigdy nie spotkała dziecka-nadziei.
– Znowu to samo! Co to za dziecko-nadzieja, o którym ciągle słyszę? Wyjaśnijcie mi to wreszcie.
Morpeth zerknął z obawą na Trimaka, który skinął głową.
– Dziecko-nadzieja to legenda – odezwał się Morpeth. – To wszystko. Nikt nie wie, skąd się wzięła ani co właściwie znaczy ale przekazujemy ją z pokolenia na pokolenie, nawet Neutrani. Opowiada o ciemnej dziewczynce – dziecku, które przybędzie, by nas wszystkich uwolnić. Legenda z czasem się rozrosła, ale jej pierwotna wersja jest bardzo krótka:
Ciemna dziewczynka się zjawi,
Nieprzyjaciół wybawi,
Śpiew w harmonii usłyszycie,
Powstanę ze snu i morza o świcie...
– A wy jak dzieci się ucieszycie – dokończył Eryk.
Wszyscy odwrócili się i spojrzeli na niego.
– Skąd znasz ostatni wers? – szepnął zdumiony Morpeth.
– Nie wiem – mruknął Eryk, sam bardzo zdziwiony.
– Ktoś pewnie ci powiedział – podsunął Trimak.
Chłopiec wzruszył ramionami.
– W ogóle go nie znam. Po prostu nagle przyszedł mi do głowy.
Morpeth spojrzał pytająco na Rachel.
– Ja tego nie znam – odparła. – Te słowa są takie... dziwne. Co znaczą?
– Któż to wie? – powiedział Morpeth. – Być może nic. Być może wszystko. Ty masz ciemne włosy, a twoja moc wykracza poza wszystko, co do tej pory widzieliśmy. Mieliśmy nadzieję, że to ty nam wyjaśnisz te słowa.
– Ja wiem, co znaczą. Ale tylko niektóre – odezwał się Eryk.
– Powiedz! – poprosił Trimak.
Eryk zawahał się, jakby wstydził się odezwać.
– Nieprzyjaciół wybawi – powiedziała cicho Rachel. – Czy to my jesteśmy tymi nieprzyjaciółmi?
– Nie – odparł natychmiast Eryk. – Neutrani.
Morpeth zadrżał.
– A ostatni wers? Kto lub co powstanie ze snu i morza o świcie? Wiesz?
Eryk uśmiechnął się promiennie i zamachał rękami, całkiem jak wtedy, gdy był zupełnie mały.
– Szszszu! – zawołał, biegając w kółko po grocie. – Szszszu! Szszszu!
Wszyscy przyglądali mu się zafascynowani. Wreszcie chłopiec uspokoił się i wrócił do nich, trochę zawstydzony.
– Co to miało być? – spytała Rachel. – Fruwałeś czy co?
– Nie. Albo... tak, może i tak. Och, nie wiem!
– Co znaczy „śpiew w harmonii”? – spytał Morpeth.
– Nie mam pojęcia – mruknął Eryk, wyraźnie speszony ich przenikliwymi spojrzeniami.
– Nie masz pojęcia? – zdenerwowała się Rachel. – Przestań się wygłupiać.
– Wcale się nie wygłupiam!
– Mów prawdę. Czy ktoś ci powiedział ten wiersz? Lepiej przyznaj się od razu, że udajesz.
– Nie udaję!
Rachel pochyliła się, by spojrzeć mu w oczy.
– No, dobrze. Wierzę ci. Zastanów się przez chwilę. W moim śnie czarodziej Larpskendya powiedział Dragwenie, że jego pieśń zawsze będzie na Ithrei. Wiesz, co to znaczy?
– Nie wiem – warknął Eryk rozdrażniony. – Przestań się mnie czepiać!
Rachel odwróciła się do Morpetha, nie wiedząc, co ma zrobić.
– Pewnie myślisz, że to ja mam wszystkich uwolnić. Myślisz, że to ja jestem tym cudownym dzieckiem-nadzieją. Czy wszystkie wasze nadzieje wzięły się z tego jednego wierszyka? Z paru słów o ciemnej dziewczynce?
– Tak – odparł Morpeth. – Dokładnie.
– Ale przecież te słowa... mogą znaczyć wszystko! Morpeth uśmiechnął się od ucha do ucha. Skóra na policzkach i pod oczami pofałdowała mu się tak, że w jej fałdach mógłby schować dużą monetę.
– Nie rozumiesz?! – zawołał. – Aż do teraz mogły znaczyć cokolwiek. Ale Eryk je zna! Oprócz mnie na Ithrei spotkał się tylko z Dragweną, a jestem pewien, że to nie wiedźma włożyła mu te słowa do głowy.
– Boję się – szepnął Eryk.
– Wiersza? – spytała Rachel.
– Nie, Dragweny – wyszeptał. Rachel wiedziała, że trudno mu było się do tego przyznać, zwłaszcza w obecności Morpetha i Trimaka.
– Ja też – pocieszyła go. – Ale mam już dość tego strachu. A ty?
Eryk gwałtownie skinął głową.
Rachel spojrzała na Morpetha i Trimaka.
– Nie wiem, czy ten wiersz cokolwiek znaczy, ale na pewno Dragwena już wie, że nas porwaliście. Nie zostało nam zbyt wiele czasu. Powiedzieliście, że będę mogła z nią walczyć, jeśli nauczę się nowych zaklęć.
– Zaczniemy szkolenie od razu – zdecydował Morpeth. – Eryk zostanie z Trimakiem.
– Nie – zaprotestowała. – Nie zostawię go.
– To zbyt niebezpieczne – ostrzegł Trimak. – Dragwena wykorzysta go jako broń przeciwko tobie.
– Bez Eryka nie zgadzam się na nic – zapowiedziała Rachel chłodno.
– To zbyt ryzykowne! – zawoła! Morpeth. – Eryk będzie bezpieczniejszy, jeśli się rozdzielicie.
– Przecież tak naprawdę nie macie pojęcia, jak go bronić! Przestańcie udawać. Prawdopodobnie zajmę się nim lepiej, niż wszyscy Sarrenowie razem wzięci. Do tej pory powinniście to już wiedzieć.
– Cóż, dobrze – mruknął Morpeth markotnie. – Chodźcie za mną.
Magia
Morpeth wyprowadził Rachel i Eryka z Worraftu. Przez jakiś czas szli w milczeniu pod niskim stropem zimnych korytarzy. Morpeth człapał ociężale, a czerwone drzwi, które mijał po drodze, rozświetlały się, zanim do nich dotarł, i gasły, gdy znalazł się parę kroków za nimi. Czasami wchodził przez jedne z nich. Za czerwonymi drzwiami nieodmiennie znajdowały się kolejne drzwi i niemal identyczny korytarz, ostrymi skrętami wiodący ku górze. Rachel czuła, że kręci jej się w głowie.
– Skąd znasz drogę?
– Wskazuje mija magiczna moc. Te korytarze zostały zbudowane potajemnie wiele lat temu, dzięki wysiłkowi garstki Sarrenów. Dragwena o nich nie wie. Jesteście pierwszymi dziećmi, które tu trafiły.
– Dokąd idziemy? – spytał Eryk, rozglądając się ciekawie.
– Do mojego gabinetu. – Morpeth zatrzymał się przed drzwiami identycznymi jak wszystkie poprzednie. – Czy pamiętacie, jak tu trafić z Worraftu?
Rachel spojrzała na brata i oboje pokręcili głowami.
– To dobrze. Tylko wyjątkowa magiczna moc może was tu doprowadzić po raz drugi.
– Czy wiedźma wpadnie na nasz trop?
– Z czasem na pewno. Ale najpierw musiałaby znaleźć sam Worraft. Nie ma stąd innej drogi, a Dragwena nie wie nawet o istnieniu jaskini. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Dmuchnął trzy razy na drzwi, które natychmiast się otworzyły, i zaprosił dzieci do środka.
Gabinet Morpetha okazał się zwyczajnym pokojem, ciasnym i podłużnym. Stało w nim łóżko, stół i jedno krzesło.
– Jak pomożesz mi walczyć z wiedźmą? – spytała Rachel. – Znasz tyle zaklęć, a...
– Ja? – przerwał jej ze śmiechem. – Wtedy, przy śniadaniu, omal nie zemdlałem, usiłując dotrzymać ci kroku!
– Jak to?
– Pamiętasz te kolczyki w rybich płetwach? Trzeba było całej mojej mocy, by zmienić ich kolor!
Rachel otworzyła buzię.
– A ja nie rozumiałam, dlaczego się ciągle zmienia!
– Zagrałaś także z Dragwena w „Węże i drabiny” i wygrałaś! Tej próby nie przeżyło jeszcze żadne dziecko.
– Położył jej ręce na ramionach. – To ty jesteś dzieckiem-nadzieją. Jestem tego pewien.
– Ale jak mogę pokonać wiedźmę? Co mam zrobić?
– Musisz się nauczyć nowych zaklęć. Musisz także ćwiczyć. Dragwena robi to od wielu setek lat. Kiedy wydaje rozkaz, zostaje on natychmiast spełniony. Potrafi zmienić kształt w ułamku chwili.
– To takie trudne – powiedziała Rachel zniechęcona.
– Wtedy zmieniłam postać tylko dlatego, że strasznie się bałam. Czym mam się stać, żeby pokonać Dragwenę?
– Nie wiem – przyznał Morpeth.
Rachel spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
– Nie do wiary! Spodziewasz się, że to ja się domyśle!
– Hm... Na razie nie zawracajmy sobie głowy Dragwena. Wszystko w swoim czasie. Zabawisz się ze mną w magiczną grę?
Westchnęła, myśląc o radości, z jaką bawiła się z nim w Sali Śniadaniowej, kiedy rozbijali melony o ściany. Teraz magia nie wydawała się już tak zabawna.
Eryk umościł się wygodnie na łóżku i zaczął się im przyglądać.
– Chciałbym, żebyś znowu zmieniła kształt – powiedział Morpeth. – Jakie to przebranie znalazłaś sobie na Ithrei?
– Płatka śniegu – odparła bez namysłu. Szybko wyobraziła sobie siebie jako unoszący się w powietrzu płatek śniegu. – I co?
– Te same chude nogi, co zwykle – powiadomił ją Eryk.
Nie przejmuj się. To znacznie trudniejsze, niż ci się wydaje. W Sali Śniadaniowej i w górach Dragwena otoczyła nas specjalną warstwą magicznej mocy. Ale wkrótce nauczyłaś się korzystać z własnego daru. Pofrunęłaś nad jezioro i zmieniłaś się w piórko bez pomocy wiedźmy, całkowicie samodzielnie. Możesz to zrobić także teraz, w tej chwili, ale musisz się skoncentrować. Korzystanie z prawdziwej magii jest wyjątkowo niebezpieczne i wymaga najwyższej uwagi.
Rachel rozejrzała się po pokoju.
– Czy mogę spróbować być czymś innym? Nie mam ochoty znowu stać się płatkiem śniegu. Wolałabym przybrać postać konia albo jakiegoś innego żywego stworzenia.
– Koń, choć piękny, nie zmieści się do gabinetu – odparł Morpeth sucho. – Musisz się nauczyć dyscypliny.
– Nie rozumiem.
– Zmieniłaś się w piórko i to ci uratowało życie. Widzisz, stałaś się tym, czym powinnaś być, czym musiałaś się stać właśnie w tamtej chwili. Dragwena nie da ci czasu na zastanowienie. Być może życie nas wszystkich zależy od tego, czy w chwili zagrożenia będziesz umiała przybrać właściwą postać, jakakolwiek by ona była. A teraz spróbuj się skupić.
Rachel zebrała wszystkie siły, nakazała sobie spokój i skupiła się na obrazie płatka śniegu. Przesunęła po swoim ciele palcami mrozu, zimniej, coraz zimniej, aż kruche powieki przymarzły jej do źrenic. Teraz kształt. Skóra i kości zaczęły się kurczyć, zmniejszyła się do rozmiarów dłoni, potem palca, wreszcie paznokcia... Kurczyła się coraz bardziej, aż stała się tak maleńka, że prawie niezauważalna. Sprawiła, że jej kończyny i głowa zniknęły, a ciało stało się puszyste i białe, o ostrych krystalicznych krawędziach.
To zadanie wymagało ogromnego wysiłku, ale po raz pierwszy dokonała go świadomie, z poczuciem, że panuje nad przemianą. Uniosła powieki i spojrzała lodowymi oczami.
Morpeth i Eryk znikli – przynajmniej tak jej się wydawało, dopóki nie zdała sobie sprawy, że z wolna opada wzdłuż nogi Morpetha. Osiadła lekko na podłodze. Twarda powierzchnia i kurz nieprzyjemnie zadrasnęły krawędzie jej nowego ciała. Nieopodal zauważyła gigantyczny but Eryka, który się od niej odsunął.
Zanim zdołała się przyzwyczaić do swojej śnieżnopłatkowości, zauważyła wokół siebie rosnącą kałużę. Czyja krwawię? – przestraszyła się. Nagle zrozumiała: to nie krew, to woda. Rozpływam się!
W następnej chwili znowu zmieniła postać: stała się kroplą wody.
W jej nowym ciele przelewała się wilgoć i chlupotała cicho.
Hm, pomyślała Rachel, już nie przestraszona, a tylko zaciekawiona. Taka kropla wody byłaby dużo ciekawsza, gdyby umiała... fruwać! Jak samolot!
Wystartowała z podłogi, najpierw powoli, stopniowo nabierając rozpędu. Po chwili nauczyła się operować nowymi skrzydłami. Zawisła w powietrzu i rozejrzała się. Nieopodal znajdował się ogromny nos Morpetha, wielki jak autobus. Okrążyła go trzy razy, wśliznęła się do ucha Eryka, wyprysnęła z niego, musnęła jego policzki, jasne loki, wreszcie zjechała mu po nosie. Iiiiii! Zawisła na jego końcu, kołysząc się w przód i w tył. Spojrzała w górę, prosto w wielkie oczy brata, i ześliznęła się w dół.
Mogę spaść, pomyślała. Nie zrobię sobie krzywdy. Jestem tylko kroplą wody...
Jej małe ciałko uderzyło o kamień i rozprysnęło się na tysiące malutkich kropelek. Przeraziła się, chciała sobie wyobrazić, że znowu jest dziewczynką...
– Nie! – zagrzmiał grzmot... głos Morpetha. – Zostań taka, jaka jesteś!
Zamarła, przejęta lękiem. W chwilę potem w powietrzu pojawił się jej język. W ślad za nim wystrzeliły nogi i wykluł się nos... aż na powrót stała się dziewczynką.
– Fantastyczne! – krzyknęła. – Możemy to zrobić jeszcze raz?
Morpeth spiorunował ją wzrokiem.
– Głupie dziecko! – ryknął. – Wiesz, co by się stało, gdybyś przeszła przemianę w chwili, gdy byłaś rozpryśnięta?
– Myślałam...
Chwycił ją mocno za ramię.
– Powiem ci, co by się stało: zmieniłabyś się w dziewczynkę rozerwaną na kawałki! W pokoju leżałyby twoje ręce, nogi i głowa. Byłabyś martwa!
– Myślałam... Przepraszam – wyjąkała Rachel. – Nie wiedziałam... Nie powiedziałeś mi...
Morpeth westchnął ciężko.
– Zrozum, kiedy zmieniasz postać, naprawdę się nią stajesz.
– Jak to?
– Wyobraź sobie jaszczurkę; jeśli zmieniasz się w jaszczurkę, ktoś mógłby ci odciąć ogon, a ty i tak byś żyła, prawda?
Przytaknęła.
– Ale gdybyś znowu przybrała ludzką postać, mogłoby się okazać, że brakuje ci jednej nogi. – Uśmiechnął się do niej. – Ja wolę dziewczynki z dwoma nogami, a ty?
Spuściła głowę.
– Spróbuję zapamiętać.
– Świetnie. – Zatrzepotał rękami. – Doskonale ci poszło! Aż mi się zakręciło w głowie, gdy się przyglądałem twojej przemianie.
– Ale miałeś wielki nos!
Żartobliwie chwycił się za niego.
– Boję się myśleć, jaki się wydawał wielki kropelce wody! Zabawmy się jeszcze raz.
– Najpierw mi powiedz, dlaczego nie mogłam zmienić się sama?
– Powrót do własnej postaci jest o wiele trudniejszy. Nie wiem, dlaczego. To potrafi zrobić tylko Dragwena. Ale kiedy zobaczyłem, jak się rozbryzgujesz po całej podłodze, wyczułem, że zechcesz spróbować.
– Ale ty potrafisz przywracać dawną postać! Zrobiłeś to już dwa razy.
– To dar wiedźmy. Dragwena nieustannie martwi się, że w jej otoczeniu kryją się wrogowie, którzy przybrali kształt drzewa, ptaka czy wilka. Setki lat temu podarowała mi moc odczyniania zaklęć – przywracania stworzeniom ich pierwotnej postaci. Dopóki cię nie odczarowałem, gdy byłaś piórkiem, nie wiedziałem, że potrafię to zrobić.
– Dlaczego sam nie możesz zmienić się w piórko albo płatek śniegu?
– To dar, który posiadasz tylko ty i Dragwena. Jesteś pierwszym dzieckiem, które potrafi zmieniać postać. – Spojrzał na nią ze smutkiem. – I pierwszym, które dokonało wielu innych rzeczy.
– Może naprawdę jestem wiedźmą? – spytała Rachel z niepokojem.
– Nie sądzę. – Uśmiechnął się pod nosem.– A jeśli jesteś, to bardzo miłą.
Eryk położył się na łóżku i wtulił buzię w poduszkę.
– Mogę się przespać? – spytał, ziewając. – Jestem zmęczony.
– Jak możesz spać po tym, co zobaczyliśmy? – zdziwił się Morpeth. – Ach, przepraszam, zapomniałem, co się działo w nocy. Oczywiście, że możesz. Obudzę cię, kiedy...
Ale chłopiec już spał.
Kiedy się już upewnili, że Eryk śpi głęboko, Rachel szepnęła do Morpetha:
– Co teraz?
– Może spróbujesz przybrać bardziej solidny kształt? – Morpeth rozejrzał się po pokoju. – Trochę tu pusto, nie sądzisz? Może zmienisz się w jakiś mebel?
Rachel uśmiechnęła się łobuzersko i w mgnieniu oka zamieniła się w krzesło z wysokim oparciem i bogato rzeźbionymi nogami.
– Słyszysz mnie? – spytał Morpeth.
Chciała potwierdzić, ale okazało się, że jej usta uwięzły w drewnianej ramie. Wydobyła je na powierzchnię w poduszce siedzenia, a nad nimi umieściła oczy.
– Słyszę cię doskonale!
– Interesujące. Gadające krzesło. Co dalej?
– Stół!
Wydłużyła nogi, usunęła tapicerkę i zmieniła siedzenie w wielki płaski blat.
– Cześć – rzuciła bez tchu.
– Bardzo zmyślne. Teraz poddamy cię prawdziwej próbie. Możesz sobie wyobrazić, że jesteś mną?
– Co? Mam się zmienić w ciebie?
Skinął głową.
– Spróbuję – powiedziały małe wargi w blacie stołu.
Przyjrzała mu się uważnie, każdemu szczegółowi z osobna: długim rękom, płaskiemu i bulwiastemu nosowi, pomarszczonym zapadniętym policzkom. Obejrzała jego skórzaną odzież, zastanawiając się, jaka musi być w dotyku.
– I co? – spytała po chwili.
– Sama zobacz – odparł Morpeth, wskazując małe lusterko na ścianie.
Podbiegła do niego niecierpliwie. Postać, która na nią spojrzała, wyglądała jak nieboskie stworzenie. Ubranie przypominało odzież Morpetha, ale jego broda była gotowa tylko w połowie, a Rachel zapomniała zmienić jego włosy i kanciastą szczękę. To, co zobaczyła w lustrze, wyglądało jak ogólny szkic Morpetha, z jej długimi ciemnymi włosami i spiczastym podbródkiem.
Roześmiała się... i zobaczyła, że Morpeth ma także jej małe, równe zęby.
– Och, jej! Zmieniłam się w Rachelo-Morpetha.
Głos także należał do niej.
– Mmm... – mruknął Morpeth. – Znacznie trudniej jest sobie wyobrazić, że jest się kimś innym, prawda? Stoły i krzesła nie mają głosów ani zębów. Musisz się zastanowić i pamiętać o wszystkim, nawet o tym, czego nie widzisz.
– Przynajmniej nos mi dobrze wyszedł – westchnęła i przycisnęła go palcem.
– Nieprawda! – obraził się Morpeth. – Jest o wiele za duży.
Rachel przyjrzała się sobie.
– Nie – oznajmiła, poruszając nim. – Jest w sam raz. Dokładnie taki jak twój.
Morpeth zmarszczył brwi.
– No, może...
– Mam go pomniejszyć? Wolałbyś?
– A nie jest idealny? A, zresztą... czemu nie!
Zrobiła mały perkaty nosek. Oboje spojrzeli w lustro.
– Nieźle – przyznał Morpeth. – A może zrobiłabyś tak, żebym był przystojny? To dopiero będzie prawdziwy egzamin!
Wypróbowała kilka możliwości, zanim trafiła na tę właściwą. Obok Morpetha stanął wysoki przystojny mężczyzna o jasnych włosach i przenikliwych błękitnych oczach.
Morpeth przyjrzał się jej z podziwem.
– Na pewno nie byłbym aż tak przystojny. Ale czy wygląda jak ja?
– Nie wiem – odparła niepewnie. – Widziałam cię jako chłopca we śnie, który zesłała na mnie Dragwena. Wyglądałeś trochę tak, jak ja teraz.
– Może masz rację – szepnął, niezręcznie dotykając jej twarzy. – Tak wiele lat minęło, odkąd byłem chłopcem. Zapomniałem... jak to jest.
I Posmutniał i opuścił głowę. – Nie chciałam cię zdenerwować. Może... Może naprawdę mogę sprawić, żebyś tak wyglądał. Chcesz?
– Jestem tak stary, że wszystko mi jedno, jak wyglądam. Zresztą, to niemożliwe... – Zamilkł i przez chwilę się jej przyglądał. – Dobrze! Zmień mnie, jeśli potrafisz!
Zastanowiła się, jak ma to zrobić. Czy mam w niego wniknąć? – pomyślała. Bez namysłu zmieniła się w pyłek kurzu, tak maleńki, że mogła wniknąć w pory jego skóry. Prąd powietrza obrócił nią wokół własnej osi. Nakazała sobie znieruchomieć, wylądowała na jego włosach, zbadała ich strukturę i to, jakie są w dotyku. Przesunęła się pomiędzy nimi, rzeźbiąc je, nadając im lekkość i jedwabisty połysk. Następnie sprawiła, że jego skóra stała się miękka i gładka, zmieniła kolor oczu na głębszy odcień błękitu. Potem przemieniła się w małe nożyczki i przystrzygła mu brodę. Po paru minutach ciężkiej pracy dzieło zostało skończone... albo prawie skończone. Rachel wniknęła w jego ciało, wyprostowała je, rozciągnęła. Wyfrunęła z niego, bardzo zmęczona, i znowu zmieniła się w stół.
Przed nią stał Morpeth, ale nie był to pomarszczony stary krasnolud, którego znała. Stał się wysokim młodzieńcem o kędzierzawych gęstych włosach i promiennych błękitnych oczach.
Morpeth wpatrywał się w osłupieniu w swoje odbicie w lustrze. Uszczypnął się w policzek, jakby sądził, że ma na twarzy maskę. Zamrugał, a odbicie odmrugnęło.
– Jesteś teraz bardzo przystojny – powiedział stół.
– Jak to zrobiłaś? – zdumiał się. – Nie powinnaś móc zmieniać innych. To potrafi tylko Dragwena.
– No, nie wiem... – mruknęła.
– Wyobraź sobie, że znowu jesteś Rachel. Przybierz własną postać – rozkazał jej.
– Powiedziałeś, że taką moc ma tylko Dragwena.
– Tak sądziłem. Teraz jestem pewien, że ty też to potrafisz.
Od razu zrozumiała, co powinna zrobić. Zobaczyła siebie jako dziewczynkę w miękkim skórzanym odzieniu Sarrenów. Tym razem poszło jej łatwiej. Nie musiała się nawet skupiać. Podeszła pewnym krokiem do lustra. Zobaczyła w nim dziewczynkę o dużych zielonych oczach, spiczastym nosie i małym pieprzyku na policzku.
– Udało się!
Morpeth otworzył usta ze zdziwienia. Potem spojrzał na odbicie swojej przystojnej twarzy i wypróbował parę min.
Rachel nie miała jeszcze dość zabawy. Nagle przyszedł jej do głowy pomysł, na który nie wpadł nawet Morpeth. Stworzyła drugą Rachel i umieściła ją za jego plecami. Dziewczynka stała w miejscu, sztywna jak plastikowa lalka. Rachel kazała jej zrobić krok naprzód. Poruszała się sztywno jak robot. Rachel skupiła się i dała jej kości, mięśnie i ścięgna, jak u prawdziwego człowieka. Kazała drugiej Rachel wyciągnąć ręce i połaskotać Morpetha za uszami.
Krzyknął i podskoczył ze strachu.
– Gdzie jestem? – spytały obie dziewczynki jednocześnie.
Rachel uśmiechnęła się, a jednocześnie uśmiechnęła się też nieprawdziwa dziewczynka.
Morpeth przyjrzał się im obu. Z początku wydawały się identyczne. Później odkrył, że jedna z nich ma martwe puste spojrzenie. Uśmiechnął się do prawdziwej Rachel.
– Ty jesteś Rachel.
Ona także dostrzegła swój błąd. Sprawiła, że spojrzenie drugiej dziewczynki nabrało wyrazu.
– Która z nas jest Rachel? – spytały obie.
Morpeth przyjrzał się im z bliska. Dotknął ich policzków i włosów. Podniósł je do góry. Miały tę samą wagę – Rachel nie zapomniała nawet o tym. W końcu wzruszył ramionami.
– Nie wiem – przyznał. – Nie potrafię was rozróżnić. Obie wyglądacie jak prawdziwe.
Rachel zachichotała i kazała drugiej Rachel zniknąć. Kopia usłuchała w mgnieniu oka.
Rachel usiadła na krześle, bardzo zmęczona, i oboje spojrzeli na siebie w milczeniu.
– Nie wiem... nie wiem, co powiedzieć – odezwał się Morpeth. – To, co zrobiłaś, to... nieprawdopodobne. Nie mam pojęcia, jak ci się udało.
– Mogę cię nauczyć – odparła. – To nie takie trudne.
Morpeth potarł swój nowy kształtny podbródek.
– To ja miałem uczyć ciebie. A tymczasem widzę, że sam muszę nadrobić braki. Chyba...
Przerwał i nastawił ucha, słysząc nowy dźwięk. To Eryk mówił przez sen.
– Pewnie coś mu się śni – powiedziała Rachel.
– Cśśś! Posłuchaj, co mówi!
Chłopiec rzucał się na posłaniu.
– Piętnaście – wymamrotał. – W lewo. Osiem. W prawo. Cztery. W lewo. Sześć. W lewo. Dwa.
– O co mu chodzi? Co to za sen? – zdziwiła się Rachel.
– To nie sen! – Morpeth zerwał się z krzesła. – To droga do tego pokoju. Dragwena nadchodzi!
– Jak to? – krzyknęła Rachel. – Powiedziałeś, że nas nie znajdzie!
– Nie rozumiesz? Wiedźma wywiodła nas w pole. Przez parę godzin była sam na sam z twoim bratem. Na pewno wszczepiła mu zaklęcie odnajdywania!
Rachel zasłoniła bratu usta. Chwycił jej dłoń, nadal uśpiony, i odsunął ją z niezwykłą siłą.
– W prawo. Cztery. W lewo. Sześć. W prawo. Dwa.
Z oczu Rachel popłynęły łzy.
– Nie możemy go powstrzymać?
– Nie ma czasu!
Morpeth przycisnął podłogę w rogu pokoju i na ścianie pojawił się mały otwór.
– Szybko – rzucił. – Musimy natychmiast uciekać!
– Nie zostawimy tu Eryka – oznajmiła Rachel. – Musimy go ze sobą zabrać.
– Nie! – Morpeth skoczył do wyjścia. – Jest całkowicie pod kontrolą Dragweny. Teraz nie możemy mu pomóc. Chodź za mną!
Zniknął w ścianie i wyciągnął rękę.
– Bez Eryka się nie ruszę! – krzyknęła Rachel. – Nie zostawię go!
Chciała podnieść brata, który zaczął dziko wierzgać nogami.
– No, chodź – warknęła. – Zabiorę cię, czy chcesz, czy nie. Zawlokła Eryka do tajnego wejścia, prosto w objęcia niezadowolonego Morpetha.
– Nie możemy go ze sobą zabrać – powiedział Morpeth. – Zrozum to, Eryk jest już niewolnikiem Dragweny! Uciekajmy, zanim będzie za późno!
– Tylko razem z Erykiem!
Morpeth zrozumiał, że nie ma czasu na dalsze dyskusje. Wziął chłopca pod pachę, drugą rękę wyciągnął do Rachel.
– Mam go! Teraz ty! Szybko!
Rachel zrobiła krok naprzód, ale w tej samej chwili uderzył w nią poryw wichru. Drzwi do pokoju otworzyły się z hukiem.
Na progu stanęła Dragwena.
Wiedźma spojrzała na tajne wyjście i zatrzasnęła je. Rachel usłyszała oddalający się tupot stóp Morpetha i wołanie:
– Do zobaczenia na Piku! Na Piku!
I po chwili tupot ucichł.
W ślad za wiedźmą do gabinetu wpadło dwóch strażników.
– Otwórz drzwi! – poprosił jeden. – Pozwól nam zabić Morpetha.
– Nie – warknęła. – I tak nie ucieknie. Rozprawimy się z nim później.
Rachel nie marnowała czasu. Zmieniła się w miecz i poszybowała ku głowie wiedźmy, ale zanim zdołała dokończyć myśl, Dragwena strąciła ją na ziemię.
– No, no – powiedziała kpiąco – to takich bzdur nauczył cię Morpeth? Moja moc jest silniejsza od wszystkiego, co widział. Myślisz, że możesz mi rzucić wyzwanie? Dziecko, czyżbyś naprawdę uwierzyła, że pozwolę ci uciec?
– Nie posłużysz się mną! – krzyknęła Rachel. – Najpierw będziesz mnie musiała zabić.
– Moja moc rośnie. Mogę to już zrobić.
Dragwena podniosła ją z podłogi dwoma palcami, jakby Rachel ważyła tyle co piórko.
– Wkrótce będziesz pragnęła być ze mną na wieki – zapewniła ją. – Nie będziesz chciała walczyć. Zapomnisz o wszystkich. Wymażę ich z twojej pamięci.
– Nienawidzę cię! – Rachel szarpnęła się gwałtownie. – To ty nas tu ściągnęłaś, może nie? Te czarne łapy w piwnicy to ty!
Wiedźma uśmiechnęła się z aprobatą.
– Rzeczywiście, byłam tymi łapami, a także wieloma innymi rzeczami, o których w tym świecie się nie wspomina. Teraz to już nieważne. Będziesz moja. Zabijesz wiele dzieci i – obiecuję – sprawi ci to radość!
Wzięła ją pod pachę i wyfrunęła z pokoju. Wszystkie drzwi otwierały się przed nią posłusznie. Rachel usiłowała wyobrazić sobie, że jest nad jeziorem Ker, ale za każdym razem jej mózg przeszywał spazm bólu, który rozpraszał myśli. Wiedźma nie pozwalała jej skoncentrować się ani na sekundę.
(W parę chwil znalazły się w Worrafcie, opuściły grotę i pofrunęły w górę. W twarz Rachel uderzył zimny wiatr; zdała sobie sprawę, że znalazły się na dworze. Nad jej głową przesuwały się gwiazdy. Wygięła się w łuk i spojrzała w górę. Lśniące zielenią okno wieży-oka było coraz bliżej.
Pocałunek
Morpeth biegł wąskim tunelem co sił w nogach, niosąc nieprzytomnego Eryka. Po pewnym czasie zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać z zapartym tchem. Spodziewał się, że Dragwena i Neutrani już ich ścigają. Nie usłyszał jednak ich kroków. Osunął się na ziemię. Przynajmniej przez chwilę jest bezpieczny.
Ty głupcze, pomyślał i uderzył pięścią w ścianę. Miałeś jej bronić! Teraz Dragwena ma Rachel, a ty nigdy jej nie odnajdziesz.
Eryk obudził się i spojrzał na niego ze łzami w oczach.
– Co się stało? Gdzie jest Rachel?
Morpeth przycisnął kciuk do jego skroni, ale nie wyczuł ani śladu mocy Dragweny. Zaklęcie, która wszczepiła chłopcu wiedźma, musiało leżeć płytko i prysnęło w chwili, gdy się przebudził. Dlaczego nie przyszło mu do głowy, żeby sprawdzić go wcześniej? Eryk był doskonałym szpiegiem, idealną pułapką, w którą musiała wpaść Rachel i Sarrenowie. A więc Dragwena już od dawna, pewnie na długo przed przybyciem Rachel, wiedziała o jego zdradzie.
Wykorzystała Rachel i Eryka, by odnaleźć tajną kryjówkę Sarrenów i urządzić na nich zasadzkę w miejscu, w którym z łatwością mogła ich zabić.
Byłem zbyt pewny siebie, pomyślał. Sądziłem, że potrafię ukryć przed wiedźmą moje myśli. Rachel wiedziała, że się mylę!
Ze wszystkich sil starał się uspokoić. Wiedział, że jeśli mają odbić, musi działać szybko. Wziął Eryka na ręce i ruszył szybko do głębokich grot, w których ukrywał się Trimak. Im bardziej się do nich zbliżał, tym wyraźniej słyszał hałas – krzyki i szczęk metalu.
W jaskiniach toczyła się walka. Ruszył biegiem, dobywając po drodze mieczyka. Nigdy przedtem nie użył go w prawdziwej walce. Od lat go nie ostrzył. Za ostatnimi drzwiami rozbrzmiewał gwar. Głęboki głos – głos Trimaka – wydawał rozpaczliwe rozkazy.
– Musimy wejść do środka – powiedział Morpeth do Eryka. – Możliwe, że nie będę mógł cię bronić, jeśli przyjdzie mi walczyć. Trzymaj się blisko mnie. Jeśli zostanę ranny, musisz poszukać innego Sarrena, który będzie cię ochraniał. Rozumiesz?
Chłopiec skinął głową, bardzo przestraszony.
Morpeth pomyślał gorzko: teraz – przez moją głupotę – nie ma dla ciebie bezpiecznego schronienia, mój mały.
Ustawił Eryka za sobą i oparł się ramieniem o drzwi.
Mocno ścisnął rękojeść miecza.
I skoczył w sam środek bitwy.
Rachel zwisała w czarnej łapie wiedźmy, frunąc w stronę wieży-oka. Lodowaty wicher szarpał ją za włosy, a ona wznosiła się w górę, coraz dalej od znikających wież Pałacu. Twarz Dragweny promieniała. Wiedźma trzymała Rachel pod pachą; drugą ręką, wyprostowaną jak lufa strzelby, celowała przed siebie.
Rachel czuła, że powinna działać. Usiłowała wysunąć się z uścisku wiedźmy za pomocą magicznego zaklęcia, ale za każdym razem, gdy zaczynała je układać, z głowy Dragweny unosiły się węże-włosy i opadały jej na twarz, nie pozwalając się skupić.
– Naprawdę łudzisz się, że ta dziecięca magia może zaszkodzić prawdziwej wiedźmie? – odezwała się Dragwena. – Magiczna moc całej tej planety jest na moje wezwanie. Nie potrafisz mi zrobić krzywdy.
Rachel kopnęła ją i szarpnęła się bezsilnie.
Dragwena szybowała do góry, ku zielonemu oknu wieży. Mknęły prosto na szybę. Rachel była pewna, że za chwilę poczuje ból, ale szkło nie pękło, kiedy się z nim zderzyły. Na ułamek sekundy zmieniło się w płyn, przez który z łatwością przeniknęły.
Dragwena rzuciła dziewczynkę na podłogę. Na plecach Rachel, w miejscu, gdzie wiedźma wbiła szpony, pojawiły się krwawiące ranki. Dziewczynka nie zwróciła na nie uwagi; obejrzała się na okno w nadziei, że zdoła przez nie wyskoczyć, ale grube zielone szkło znowu przybrało dawną postać.
Ktoś zapukał nieśmiało do drzwi.
– Wejść – syknęła Dragwena.
Do komnaty weszło trwożnie trzech żołnierzy i złożyło głęboki ukłon.
– Co porabia Morpeth? – spytała wiedźma.
– Na razie nic o nim nie wiadomo. Ale nie może się długo ukrywać. Nasi ludzie walczą z pozostałymi Sarrenami. Jest nas dziesięć razy więcej. Przy wszystkich wejściach do grot stoją nasi strażnicy. Wyłapiemy ich, co do jednego.
Dragwena zatarła ręce.
– Zabić wszystkich – rozkazała. – Każdy buntownik ma być schwytany i uśmiercony. Ciała spalić. Aresztować ich rodziny, a także każdego, kto mógł im sprzyjać. Nie będzie więcej Sarrenów. – Zmierzyła żołnierza nienawistnym spojrzeniem. – To da twoim żołnierzom nauczkę, której nigdy nie zapomną!
Skinął głową z niepokojem i odwrócił się do wyjścia.
– Stój! – rzuciła Dragwena. – Powiedz swoim ludziom, że jeśli przed końcem dnia przyniosą głowę Morpetha, dostaną nagrodę. Życzę sobie, żeby znaleziono tego zdrajcę. Jeśli właściwie odebrałam przekaz, jest teraz wyższy od wszystkich istot, jakie znacie, przystojny ima... ach! Błękitne oczy. Macie mu je wyłupić, kiedy będzie jeszcze żywy.
Wiedźma odetchnęła, podparła się pod boki i wskazała na Rachel.
– Słuchajcie teraz uważnie – rzuciła. – Przez parę następnych godzin macie nam nie przeszkadzać. Poinformujcie o tym strażników i służbę. Pod żadnym pozorem nie możecie tu wchodzić.
Ledwie za żołnierzami zamknęły się drzwi, wiedźma skoczyła przez pokój i mocno uderzyła Rachel w twarz.
– A zatem, dziecko – wycedziła przez zęby – koniec figli z Morpethem i jego przyjaciółmi. Zresztą wszyscy wkrótce będą martwi, jeśli już nie są. Czekałam zbyt długo, pora cię zmienić w coś bardziej użytecznego.
Rachel zaczęła się cofać.
Dragwena ruszyła za nią od niechcenia.
– Zacznijmy od twojego wyglądu. Do czego zabierzemy się najpierw? Może do tych twoich małych ząbków?
Cztery rzędy jej zębów kłapnęły w stronę dziewczynki.
Morpeth wpadł do jaskini pełnej uzbrojonych, wyszkolonych żołnierzy wiedźmy. Na podłodze leżało parę ich trupów, lecz liczba zabitych lub rannych Sarrenów była o wiele większa – ci nie mieli broni i nie spodziewali się ataku. Neutranie bezlitośnie roznosili ich na mieczach. Trimak stał w szeregu z garstką Sarrenów, którzy nosili miecze u pasa. Morpeth zauważył, że do groty wbiegają z obu stron nowi żołnierze wiedźmy.
– Tutaj! – krzyknął. – Tu jest droga ucieczki!
– Co? – odkrzyknął Trimak, usiłując przebić wzrokiem półmrok groty. – Kto to?
– Morpeth! Zaufaj swojemu instynktowi! Trimak przyjrzał się mu uważnie – nie rozpoznał w tym mężczyźnie swego starego przyjaciela, choć słyszał jego chrapliwy głos.
– To ja! – zawołał Morpeth. – Rachel mnie zmieniła!
Trimak rozkazał Sarrenom iść za obcym.
Ci nieliczni, którzy nie znaleźli się między wrogami, natychmiast popędzili przez jaskinię. Żołnierze ryknęli i rzucili się ich śladem. Czterej uzbrojeni po zęby Sarrenowic walczyli wściekle, starając się ich odeprzeć.
– Idźcie! – krzyknął jeden z nich do Trimaka. – Powstrzymamy ich tak długo, jak się da!
– Nie, Grimwoldzie! – odkrzyknął Trimak. – Musimy uciec wszyscy! Nie pora oddawać życie w ofierze!
– Jeśli nie teraz, to kiedy? – ryknął Grimwold. Jakiś żołnierz zadał mu cios w policzek, ale on nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. – No, dalej, walczcie ze mną! Pokonam was!
– Masz słuchać moich rozkazów! – wrzasnął Trimak.
Ostatni Sarrenowie wśliznęli się w drzwi, które otworzył Morpeth. Dopiero wtedy Grimwold uniósł wolną rękę i machnął nią nad głową.
W tej samej chwili jego ludzie skoczyli do wyjścia.
I Trimak zatrzasnął drzwi. W wąskim tunelu znalazło się ośmiu Sarrenów, a także Morpeth, Eryk i Trimak. Wszyscy pozostali już nie żyli lub zbiegli z jaskini. Usiedli zmęczeni i zdyszani. Ci, którzy odnieśli rany, zauważyli je dopiero teraz. Żołnierze wiedźmy zaczęli wyważać drzwi.
– Zaraz je wyłamią – mruknął któryś Sarren.
Trimak odwrócił się do Morpetha.
– Jeśli naprawdę jesteś Morpethem, będziesz umiał zapieczętować wyjście.
(Morpeth zwrócił otwartą prawą dłoń; pod jego dotykiem głazy zaczęły topnieć, aż zalały całe drzwi i zastygły w twardą kamienną płytę.
Nawet Grimwold, który niejedno już widział, spojrzał z podziwem na jasnowłosego młodzieńca.
– Morpeth, którego znam, był brzydki jak stary diabeł – powiedział. – Musisz mi powiedzieć, kto ci dał taką urodę. Chciałbym mu złożyć wizytę!
– Gdzie Rachel? – spytał Trimak.
– Znalazła ją Dragwena. Byłem bezsilny.
– Musimy ją odbić! – zagrzmiał Grimwold. – Dokąd prowadzi ten tunel?
– W wiele miejsc – odparł Morpeth. – Wejść pilnują już strażnicy, jednak jest jeden korytarz, o którym wiem tylko ja i Dragwena. Prowadzi prosto do wieży-oka. Jeśli ruszymy natychmiast, być może zdołamy się tam przebić.
– Strażnicy na pewno pilnują wieży – zaprotestował Trimak. – Zwłaszcza w takiej chwili.
– Wątpię, żeby było ich tak wielu. Dragwena nie spodziewa się, że zaatakujemy. A zwłaszcza, że ośmielimy się zaatakować ją. Jej żołnierze są jeszcze w grotach. W Pałacu zostało ich niewielu.
– Więc na co czekamy? – zniecierpliwił się Grimwold. – Od dawna mam ochotę zabić tę czarownicę.
– Naszym celem jest uwolnienie Rachel – odezwał się Morpeth. – Dragwena z radością będzie z nami walczyć. Musimy jakoś odwrócić jej uwagę.
– Być może zechce dowodzić walką w jaskiniach – odezwał się jakiś głos.
– Nie – zaprzeczył Morpeth spokojnie. – Dragwena wie, że tę walkę już wygrała. Będzie chciała natychmiast zająć się Rachel. Sen-mara już prawie przygotował dziewczynkę. Nie miała czasu, żeby zorganizować obronę. Wiedźma wkrótce ją złamie.
Sarrenowie ujęli miecze i w srogim milczeniu ruszyli przed siebie.
Tymczasem w wieży Dragwena uśmiechnęła się do Rachel.
Wyrwała ze swojej sukienki cienki kolec i ukłuła nim dłoń dziewczynki.
Rachel odskoczyła.
– Co mi zrobiłaś?
Dragwena wyszczerzyła cztery rzędy zębów.
– Rozpoczęłam zaklęcie przemiany. Wkrótce zaczniesz wyglądać tak samo jak ja.
Przefrunęła przez komnatę i zapaliła długą świecę. W wosku widniał wyryty wzór: okrąg, a w nim pięcioramienna gwiazda. Płomień rozjarzył się lodowatą zielenią. Wiedźma usiadła na krześle. Rachel stała samotnie na środku komnaty. Przez parę minut patrzyły na siebie w milczeniu. Wiedźma całowała lekko główkę żmii, a Rachel rozcierała rękę i zastanawiała się, co robić. Słyszała za drzwiami kroki i szeptane rozkazy. Za zieloną szybą wieży-oka rysowały się wieże Pałacu, ale wiedziała, że tędy nie może uciekać.
Nagle, nie wiadomo dlaczego, spłynął na nią spokój. Rana przestała ją boleć. Odetchnęła głęboko. Świeca zaczęła roztaczać rozkoszny zapach. Rachel pociągnęła nosem, ledwie zauważając, że dym płynie prosto ku niej. Ziewnęła... i wzdrygnęła się. Skąd to zmęczenie? Zamrugała ciężkimi jak ołów powiekami, z wysiłkiem odsunęła od siebie sen. Znała to uczucie z ostatniej wizyty w wieży, ale nie potrafiła z nim walczyć. Dokładnie tak jak wtedy.
Żmija powoli ześliznęła się z szyi Dragweny i uniosła główkę. Rachel na próżno starała się odsunąć głowę. Żmija dotknęła języczkiem jej powiek. Wreszcie dziewczynka poczuła, że nie może się dłużej opierać. Z ogromnym wysiłkiem rozchyliła wargi. Wydawało jej się, że głos wydobył się z nich dopiero po bardzo długim czasie.
– Co... się... ze mną... dzieje?
– Co się dzieje? – powtórzyła Dragwena od niechcenia. – Nic wielkiego. Po prostu sobie siedzimy, ty i ja.
Rachel rozpaczliwie walczyła o panowanie nad własnym mózgiem. Nie wolno mi oddychać tym dymem, pomyślała. Muszę zgasić świecę. Rozkazała zastygłym mięśniom, by się poruszyły.
Wreszcie zdała sobie sprawę, że nie chce się ruszać. Wszelkie myśli o sprzeciwianiu się wiedźmie zupełnie ją opuściły. Przyjemne ciepło rozeszło się po jej karku i ramionach. W gardle i wargach czuła pulsowanie krwi. Rozluźniła się, zapomniała o Eryku, Sarrenach i wiedźmie. Położyła się na podłodze i zapadła w sen. Kiedy się obudziła, komnata wyglądała tak samo. Dragwena spoglądała na nią ciepło, żmija znowu otaczała jej szyję.
– No i już – odezwała się wiedźma. – Czujesz się lepiej?
Rachel spróbowała poruszyć głową.
– Widzisz? – dodała Dragwena łagodnie. – Nie jestem taka straszna.
Straszna? – pomyślała Rachel ospale, nie wiedząc, co to ma znaczyć.
– Teraz możemy porozmawiać, oczywiście jeśli się zgodzisz – ciągnęła Dragwena. – Zupełnie szczerze.
– Mmm...
Usta Dragweny wcale się nie poruszały.
– Słyszysz mnie?
– Tak.
– Pamiętasz swoich przyjaciół?
W głowie Rachel pojawiły się twarze dzieci. Nie znała ich.
– Pamiętasz Sarrenów, którzy cię porwali? Sarrenów? Ta nazwa nic jej nie mówiła i nie miała dla: niej żadnego znaczenia. Liczył się tylko śpiewny głos kobiety.
– Sarrenowie opowiadali ci o mnie same kłamstwa -; powiedziała wiedźma. – Chcieli cię też zabić. Uratowałam cię przed mordercą Morpethem. Pamiętasz? Pamiętasz, jak chciał cię zabić?
W umyśle Rachel wyświetlił się obraz niskiego człowieczka, trzymającego nóż przy jej gardle. Dragwena podbiegła i wytrąciła mu go z ręki.
Rachel uśmiechnęła się w duchu.
– Dziękuję.
– Bardzo proszę – odpowiedziała Dragwena i zamilkła, wiedząc, że Rachel jest już pod jej wpływem. Teraz trzeba było tylko wskazać dziewczynce nowy cel dla jej i niezwykłego daru.
– Jesteś wyjątkowym dzieckiem – wyjaśniła Dragwena. – Chcę, żebyś pozostała ze mną na zawsze. Będziemy razem rządzić moim królestwem, ty i ja. Jest bardzo wielkie. Twoja pomoc bardzo mi się przyda. Zresztą zobacz sama...
Nagle Rachel zdała sobie sprawę, że unosi się w powietrzu. Ogromne słońce świeciło jej w plecy, wokół głowy i ramion zebrała się korona gwiazd. Miała na sobie czarną sukienkę, a kiedy podniosła głowę, czerwonooka żmija musnęła jej podbródek. Rachel spojrzała w dół. Tonąca w białych chmurach mała planetka obracała się powoli, połyskując wodami oceanów. Rachel bez wysiłku pofrunęła w jej kierunku, nie czując zimna ani wiatru, śmigając nad powierzchnią mórz i strumieni, szybując z rozłożonymi ramionami nad górami i dolinami. A wszędzie, gdzie się pojawiała, podążały za nią szeregi dzieci, walczących ze sobą, by ją lepiej widzieć, i skandujących jej imię.
– Rachel! Rachel! – krzyczały, unosząc ostre miecze. Poczuła delikatne dotknięcie. Obok niej unosiła się Dragwena, ramię w ramię.
– Zechcesz rządzić tą planetą wraz ze mną? – spytała wiedźma.
Rachel poczuła, że pragnie tego z całego serca. Uśmiechnęła się, a jej żmija splotła się ze żmiją Dragweny w oficjalnym powitaniu wiedźm...
Jakieś zamieszanie za drzwiami wieży rozproszyło uwagę Dragweny. Strażnicy, zaskoczeni znienacka, rzucili się, by bronić komnaty. Rozgorzała krótka zażarta walka, po której Sarrenowie przystąpili do wyważania masywnych drzwi.
Rachel, nadal odurzona, nie zwracała na to uwagi.
Deski zatrzęsły się pod silnymi uderzeniami. Wreszcie nawet ich potężne zawiasy nie mogły dłużej opierać się ciosom i całe drzwi wraz z framugą runęły na ziemię. Do komnaty wdarł się zimny prąd powietrza, który zgasił świecę.
Rachel stopniowo ocknęła się z oszołomienia i spojrzała na wejście.
Na progu, w otoczeniu swoich ludzi, stał Grimwold.
W jednej ręce dzierżył wielki miecz, w drugiej – nóż. Jego dłonie ociekały krwią. Za jego plecami leżeli martwi strażnicy.
– Przybyłem, by cię zabić, Dragweno! – zagrzmiał.
Wiedźma spojrzała z rozbawieniem na jego broń.
– I chcesz to zrobić czymś takim? – spytała. – Żeby zabić wielką wiedźmę, musisz mieć magiczny miecz, pobłogosławiony przez wielu magów. Nie wiedziałeś?
– Gwiżdżę na to! Zabiję cię albo zginę!
Trzej Sarrenowie rzucili się na wiedźmę. Dragwena od niechcenia podniosła palce; pomiędzy nimi pojawiła się przezroczysta zielona ściana. Grimwold skoczył na nią. Ledwie jego miecz dotknął czubkiem szmaragdowej powierzchni, natychmiast znalazł się w dłoni wiedźmy. Dzielny wojak ze zdumieniem spojrzał na Dragwenę, która niedbale upuściła jego oręż na ziemię.
– Dość już broni na dziś – oświadczyła. – Teraz chciałabym was powitać na swój sposób.
Wydęła wąskie wargi, za którymi kryła cztery rzędy zębów, i posłała im pocałunek. Jakby w zwolnionym tempie z jej ust wyszło tchnienie powietrza i poszybowało leniwie ku Sarrenom. Dotarło do przezroczystej ściany, rozprzestrzeniło się wzdłuż niej, falując i wirując. Sarrenowie spojrzeli na siebie niepewnie.
Rachel rozpaczliwie usiłowała wydobyć z siebie głos.
– U... ciekajcie – wydukała. – Natych... miast!
Grimwold dopiero teraz dostrzegł dziewczynkę.
– Dziecko-nadzieja... – westchnął w zadziwieniu. Tchnienie wirowało nerwowo, przygotowując się do ataku.
– Uciekajcie! – wrzasnęła Rachel. – Już!
– Za późno – westchnęła wiedźma i roześmiała się w głos.
Dopiero teraz Grimwold pojął, co się dzieje. Pociągnął swoich ludzi ku drzwiom, ale ledwie się odwrócili, tchnienie przesączyło się przez szmaragdową ścianę i uderzyło, powalając ich na kamienną posadzkę komnaty.
Sarrenowie znieruchomieli, rzuceni jeden na drugiego, z połamanymi mieczami.
– Nie! – załkała Rachel.
Dragwena podeszła do ciał, by się im przyjrzeć.
Rachel powstrzymała łzy. Zdała sobie sprawę, że właśnie teraz nadarza się jedyna szansa ucieczki. Musi szybko zmienić kształt, dopóki Dragwena nie zwraca na nią uwagi. Ale w co ma się zmienić? W coś małego, tak małego, że nie można go dostrzec gołym okiem. Przez głowę przebiegły jej dziesiątki pomysłów. Pyłek kurzu! Tak, to się może udać...
Błyskawicznie zmieniła postać, a jednocześnie stworzyła drugą Rachel. Dragwena ciągle przyglądała się Sarrenom. Dobrze. Niczego nie zauważyła. Rachel stała się pyłkiem tak maleńkim, że prawie nieistniejącym, niewiarygodnie lekkim, tak lekkim, że każde poruszenie powietrza podrywało ją w górę. Uniosła się i popłynęła ku otwartym drzwiom komnaty.
Wiedźma przestała się interesować Sarrenami. Spojrzała podejrzliwie na nieprawdziwą Rachel.
– Powiedz coś! – rozkazała.
Rachel usiłowała zmusić nieprawdziwą siebie do powiedzenia paru słów, ale nie potrafiła tego zrobić, zachowując jednocześnie postać pyłka kurzu. Powoli wypłynęła poza drzwi. W oczach Dragweny błysnęło nagłe zrozumienie. Sięgnęła za sukienkę, wyjęła zakrzywiony nóż i zatopiła go w sercu fałszywej Rachel.
Prawdziwa Rachel krzyknęła głośno i boleśnie, zdradzając, gdzie jest.
Niemal mdlejąc z bólu, sprawiła, że wyrosły jej małe skrzydła, i pofrunęła stromo spadającym w dół korytarzem, rozpaczliwie szukając jakiegokolwiek okna. Gdzieś tu musi być jakaś szpara...
Nad jej głową rozległ się świst – to Dragwena leciała w ślad za nią. Z ust wiedźmy wyłonił się wielki język i posmakował powietrze, szukając śladów obecności Rachel. W tej samej chwili Rachel poczuła, że musi natychmiast zmienić się w dziewczynkę. Jej maleńkie ciało przygotowało się do transformacji.
Nie! – krzyknęła w myślach, z wysiłkiem zachowując postać pyłka.
Okno! Zamknięte, ale we framudze znalazło się pęknięcie, przez które mogła się przecisnąć. Na chwilę otoczyły ją ciemności, potem znalazła się w większej czarnej pustce, nabijanej ćwiekami gwiazd.
Płatek śniegu spadł na nią jak lawina. Rachel zapadła się w jego wnętrze, dygocząc z wysiłku, by nie zmienić się w dziewczynkę.
Obejrzała się. Okno było otwarte. Stała w nim Dragwena; wyciągała ku niej rękę. Rachel usiłowała się odsunąć, ale ogromna łapa zamknęła się wokół niej. W ułamku chwili Rachel zrozumiała, że wszystko, na co zdobył się Morpeth, wszystko, za co Sarrenowie walczyli i umierali, okazało się nic niewarte.
Nie! Nie, pomyślała. Ucieknę. Muszę uciec!!!
Przypomniała sobie, jak ścigała się z Morpethem do jeziora. Ujrzała samą siebie, spoglądającą w jego zamarznięte wody, z dala od wieży-oka.
Jej żołądek fiknął kozła, a kiedy znowu odważyła się otworzyć oczy, nie zobaczyła już Dragweny, lecz lśnienie lodu na jeziorze Ker. Za jej plecami rozległ się wrzask wściekłości. Dragwena na próżno zaciskała palce w ciemnościach.
Rachel zadygotała z zimna. Płatki śniegu przygniatały jej głowę jak wielkie poduchy. Nie miała siły, żeby powrócić do dawnej postaci. Śnieg padał jednostajnie, zasypywał ją miękkimi, przejmująco zimnymi płatami...
Polezę tak sobie przez chwilkę, pomyślała. Później się zastanowię, co mam zrobić. Później...
Wyczerpanie zamknęło jej maleńkie oczy.
Wędrówka przez śniegi
Nad Ithreą zaświtał jasny, mroźny poranek. Lekki wietrzyk ledwie poruszał piórami wielkiego białego orła Ronnocodena. Nieopodal wieży-oka orzeł opadł ku ziemi, zataczając szerokie kręgi i przyglądając się światu poniżej.
Ogromne wrota Pałacu stały otworem. Z ich podwojów wysnuwały się szeregi żołnierzy Dragweny, ubranych jak na długą podróż. Kierowali się na północ, ku Dzikim Górom. Wielu niedawno walczyło zaciekle z Sarrenami w tunelach pod Pałacem. Wiedźma nie pozwoliła na odpoczynek ani im, ani sobie. Przez całą noc pracowała nad niezbędnym zaklęciem. Żołnierze, którzy dziś opuszczali progi Pałacu, byli wyposażeni we wrażliwe psie nosy. Trzymali je nisko przy ziemi. Odbierali tylko jeden bodziec: zapach magicznej mocy Rachel. Ruszyli w teren tyralierą; co jakiś czas przystawali, węszyli podnieceni, po czym ruszali dalej.
Orzeł uniósł głowę i pofrunął za węszącymi żołnierzami aż za granice wzroku, na daleką północ. Tam, pomiędzy szczytami i dolinami Dzikich Gór ujrzał kolejnych odmienionych niewolników wiedźmy, a także inne stworzenia: wilki. Każdy dorównywał rozmiarami niedźwiedziowi i miał płonące żółte ślepia. Sunęły przed siebie jak gigantyczne psy, z pyskami zanurzonymi w śniegu. A pomiędzy wilkami stała Dragwena, rzucając im słowa zachęty, głaszcząc je i wskazując kierunek.
Ronnocoden bezgłośnie opadł niżej. Jego przenikliwe, szare jak kamień źrenice odnalazły białą postać na białym śniegu, brnącą powoli w stronę jeziora Ker. Postać zatrzymała się, poprawiła okrycie i spojrzała na orła niebieskimi oczami.
Ronnocoden uniósł skrzydło na znak, że ogrody są bezpieczne. Potem zawrócił gwałtownie na południe i po paru chwilach zniknął w chmurach.
Postać w białym okryciu dotarła do brzegu jeziora. Pochyliła się nisko nad ziemią w pobliżu pniaka podobnego do grzyba, wyszeptała dwa słowa i cofnęła się.
Na brzegu jeziora nie wiadomo skąd pojawiła się dziewczynka.
Biała postać natychmiast okryła ją białą opończą.
– Morpeth! – krzyknęła słabo Rachel.
– Żyjesz! – Morpeth roztarł jej zlodowaciałe policzki. – Bałem się, że... Myślałem... Ach, jak się cieszę, że cię widzę!
– Och! – jęknęła Rachel, szczękając zębami. – Umieram z zimna! Leżę tu chyba ze sto lat. Nie potrafiłam przybrać dawnej postaci. – Rozejrzała się z lękiem. – Gdzie Eryk?
Morpeth sięgnął do głębokich kieszeni swojej opończy. Wyjął z nich małą futrzaną kamizelkę, grube rękawice, ocieplane spodnie i śniegowce z rakietami, takie same, jakie miał on sam. Do opończy Rachel włożył też mały nóż.
– Eryk jest bezpieczny. Dotarł wraz z Trimakiem do labiryntu jaskiń na południu. Nazywamy je Głębią Latnap. Mam cię tam zaprowadzić.
– Chciałam pomóc Sarrenom – wyszeptała. – Nie wiedziałam, co knuje wiedźma. Potem posłała im ten pocałunek i... – Podniosła na niego pytające spojrzenie. – Wykorzystała Eryka, żeby mnie znaleźć, prawda? Proszę cię, nie miej do niego pretensji. To nie jego wina, że...
– Wiem – przerwał jej Morpeth. – Twój brat jest znowu sobą. – Omiótł pałacowe ogrody pospiesznym spojrzeniem. – Wcześniej czy później któryś z węszących żołnierzy wpadnie na twój trop. Ale kiedy to się stanic, musimy być już daleko.
– No tak... – zastanowiła się Rachel, zaglądając pod swoją opończę – ale jak mamy się dostać do tych jaskiń? Dzięki magii?
– Bardzo bym chciał. Ale moja moc nie jest dość silna. Tylko ty mogłabyś nas przenieść z miejsca na miejsce, jak Dragwena. Będę musiał podreptać na swoich starych krótkich nogach.
– Zaniosę cię tam. Na pewno mi się uda. Razem pofruniemy do Głębi.
– Postaraj się wyobrazić sobie, że jesteś tylko parę kroków dalej. I nie rozchylaj płaszcza. Nikt nie może nas zobaczyć – poradził Morpeth.
– Straciłam moc! – szepnęła Rachel po paru próbach.
– Nie, jesteś tylko bardzo zmęczona. Ucieczka przed Dragweną kosztowała cię wiele sił. Musisz odpocząć. Ale to potrwa parę godzin. Będziemy szli pieszo. – Pomógł jej włożyć śniegowce. – Wiedźma zaczęła się bać. Nie może uwierzyć, że ją przechytrzyłaś!
– Ona nigdy nie wygląda na przestraszoną – powiedziała Rachel, przypominając sobie, jak Dragweną powitała Grimwolda i jego ludzi. – Na pewno się mnie nie boi.
– Ależ tak! Szuka cię jak szalona już od świtu. Na szczęście myśli, że jesteś w Dzikich Górach. Nigdy nie widziałem, żeby osobiście zaangażowała się w poszukiwania. – Morpeth błysnął uśmiechem. – Musi się bardzo, bardzo martwić.
– Dlaczego myśli, że mnie tam znajdzie?
– Pamiętasz, jak zawołałem: „Do zobaczenia na Piku”?
Skinęła głową.
– To jeden ze szczytów w tych górach. Nie sądziłem, że Dragweną da się zwieść. Powiedziałem to tylko po to, żeby ją zmylić, na wypadek, gdybyś zdołała jej uciec. – Roześmiał się cicho. – I chyba się udało, przynajmniej na tyle, żeby rozproszyć jej uwagę.
– Skąd wiedziałeś, gdzie jestem? Myślałam, że nie znajdzie mnie nikt oprócz niej.
Domyśliłem się, że w chwili zagrożenia skierujesz się w to miejsce. To tutaj pofrunęłaś po raz pierwszy, gdy byliśmy razem. Oczywiście – dodał – mogłaś się znaleźć w Sali Śniadaniowej albo we własnej sypialni w Pałacu, ale postawiłem na to, że nie zapuścisz się tam, gdzie Dragwena mogłaby cię od razu znaleźć.
– Tamte miejsca nie przyszły mi do głowy – odparła szczerze. – Nie miałam na to czasu.
– Więc musimy być wdzięczni Dragwenie choćby i za to!
Troskliwie otulił szyję Rachel szalikiem i zmierzył ją bacznym wzrokiem.
– Ruszajmy Do Głębi Latnap daleka droga jeśli mamy iść pieszo. Myślałem, że orły zaniosą nas na grzbietach, ale niebo jest tak czyste, że szpiedzy Dragweny na pewno by nas zobaczyli. Nie możemy ryzykować.
– Skąd masz pewność, że Dragwena nie wie o tych grotach?
– Pewności nie mam, ale za moich czasów do Głębi nie zaglądał żaden Sarren. I na tym polega nasz plan.
Wskazał odległy, zamglony las po drugiej stronie jeziora Ker.
– Idziemy w tamtą stronę. Trzymaj się blisko mnie. Miejscami tafla jest cienka, ale na lodzie wilki nie znajdą tak łatwo naszych śladów.
– Wilki?
– Opowiem ci o nich po drodze.
Chwycił ją za rękę, chcąc ruszyć.
– Au! – krzyknęła. Spojrzała na swoją dłoń. Na jej środku pulsował boleśnie czarny punkt.
– Dragwena ukłuła mnie w wieży – wyjaśniła.
Morpeth przyjrzał się rance.
– To nic. To tylko draśnięcie.
– To nie jest zwykłe draśnięcie – odparła twardo. – Dragwena powiedziała, że zmieni mnie w wiedźmę. Będę wyglądać tak samo jak ona.
– Ile rzędów zębów ma Dragwena?
– Cztery.
– A jak wygląda jej skóra? Ma na nosie jakieś piegi?
Rachel uśmiechnęła się blado.
– Nie, oczywiście, że nie.
– W takim razie przestań się zamartwiać. Widzę zupełnie zwyczajne zęby, a piegi na twoim nosku są tak samo wyraźne, jak zawsze. Nic się w tobie nie zmieniło. Chodźmy.
Wziął ją za drugą rękę i ruszyli przez skute lodem jezioro Ker.
Przemierzali ostrożnie taflę lodu. Słońce jak zwykle świeciło bladym blaskiem, ledwie przebijającym się przez szare chmury.
– Opowiedz mi o wilkach – odezwała się Rachel, usiłując dotrzymać kroku Morpethowi.
– To ulubieńcy Dragweny. Kiedyś były zwykłymi psami, ale z czasem wiedźma odmieniła je zgodnie ze swym gustem: dodała im wzrostu i obdarzyła nosami wrażliwymi na najsłabsze nawet zapachy. I, w przeciwieństwie do większości zwierząt w tym świecie, wilki potrafią mówić. Niegdyś to ja zajmowałem się ich szkoleniem. Są inteligentne i bezwzględne, a każdy z nich odda życie za Dragwenę.
– Czy są gdzieś blisko?
– Wilki zawsze są blisko.
Rachel rozejrzała się nerwowo, spodziewając się zobaczyć na śniegu gmatwaninę śladów ogromnych łap. Ale nigdzie nie zauważyła ani śladu wilków. Płaszczyzna śniegu ciągnęła się w nieskończoność, jakby wyzywała śmiałka, który odważy się skalać jej gładką szarość. Cała okolica trwała w bezruchu. Nawet blade niebo było zupełnie puste. Jak cicho, pomyślała Rachel. To dobrze czy źle? Odgarnęła stopą śnieg z zamarzniętej tafli jeziora Ker. Czy pod lodem zobaczy kolorowe ryby? Ale ujrzała tylko czerń wiecznego lodu.
– Co jest tam, w dole?
– Nic. Chyba że coś potrafiłoby przeżyć bez powietrza. Być może Dragwena stworzyła taką istotę tylko po to, żeby cierpiała. To do niej podobne. Chodź, nie możemy się zatrzymywać.
– Jakie jeszcze stworzenia żyją na Ithrei? – spytała Rachel, starając się dotrzymać mu kroku. – Widziałam bardzo niewiele.
W górach mieszkają orły, które pomagają Sarrenom, jeśli tylko mogą. Utrzymały się przy życiu, bo Dragwena lubi na nie polować dla rozrywki. Wilki pożerają wszystko, co spotkają na swojej drodze. Jedyne zwierzęta żyją I pod ziemią... jeśli można je nazwać zwierzętami. Kto wie, jak kiedyś wyglądały. Teraz są słabe i ślepe, podobne do i robaków, a żywią się tym, co znajdą w głębi ziemi. Nawet Dragwenie nie chce się ich dręczyć.
Rachel usłyszała cichy trzepot. Przez niebo przeleciały dwa ptaki. Sunęły obok siebie, a ich ruchy były niewiarygodnie precyzyjne.
Morpeth pociągnął Rachel na ziemię.
– Nie ruszaj się – syknął.
– Co to?
– Prapsięta. Szpiedzy Dragweny Półptaki, półdzieci, o wiele szybsze od orłów.
– Półdzieci? – szepnęła.
– Są dziwne. Dziwne i pokręcone. Wiedźma stworzyła je dla żartu. Nie proś, bym je opisał. I tak byś mi nie uwierzyła.
Prapsięta zygzakiem przemknęły po niebie, od czasu do czasu zatrzymując się gwałtownie w powietrzu. W pewnym momencie przeleciały nad Rachel i Morpethem; wtedy dobiegł ich głośny szczebiot – paplanina dziecięcych głosików.
Morpeth odczekał parę minut, po czym ruszyli dalej, już bardziej ostrożnie. Po godzinnym marszu dotarli na drugi brzeg jeziora Ker i ruszyli ku Niskim Wzgórzom. Rachel pomyślała, że wzgórza znajdują się o wiele kilometrów od nich, a mroczne lasy – jeszcze dalej. Poczuła, że jej ręka boleśnie pulsuje, więc spojrzała na nią.
I krzyknęła.
Tam, gdzie niegdyś widniał ślad po ukłuciu, powstał czarny okrąg z wpisaną w niego pięcioramienną gwiazdą. Rachel przypomniała sobie, że już widziała ten znak – na świecy w wieży-oku.
– Co to jest? – spytała, patrząc Morpethowi w oczy. – To jakiś znak wiedźmy, prawda?
– Tak – przyznał.
– Czy to znaczy, że zmieniam się w wiedźmę?
– Nadal nie wyglądasz jak Dragwena, jeśli o to pytasz. Czujesz jakąś różnicę?
– Nie... chyba nie... Ale ten znak pojawił się w ciągu paru godzin. Jeśli to jakieś piętno, Dragwena musiała rzucić na mnie czar. Boję się!
– To na pewno nic wielkiego – mruknął i pociągnął ją za sobą. Zaparła się w miejscu.
– Nie wiesz, co to znaczy, tak? A jeśli stanę się wiedźmą, zanim dotrzemy do Głębi? Tam jest Eryk. Nie chcę zrobić krzywdy ani jemu, ani nikomu innemu.
Morpeth spojrzał na nią poważnie.
– Rzeczywiście, nie wiem, co to za znak. Żaden z Sarrenów nigdy go nie widział. Może znaczyć cokolwiek. W pierwszym odruchu pomyślałaś o bezpieczeństwie Eryka. Świadczy to o tym, że nadal jesteś Rachel, jaką znam. Musimy w to wierzyć.
Ruszyli dalej, brnąc przez zaspy. Morpeth szedł szybko, a Rachel, pogrążona w rozmyślaniach o Dragwenie, nie protestowała. Ale po paru godzinach marszu na bezlitosnym mrozie zapadła w stan otępienia. Całe jej ciało zdrętwiało z bólu i wyczerpania.
Morpeth mówił nieustannie, nie dając jej zapaść w letarg. Wreszcie pojawiły się przed nimi Niskie Wzgórza. Rachel była zbyt zmęczona, by to zauważyć. Było jej wszystko jedno. Morpeth posadził ją w zaspie, by odpoczęła, a sam wspiął się na małe wzniesienie.
Na południu leżała bezpieczna Głębia Latnap. Wydawała się już tak bliska! Dzielił ich od niej tylko Smoczy Las. Którą drogą pójść? Smoczy Las był niebezpieczny, pełen czarów Dragweny, łatwo było wpaść w nim w pułapkę. Mogli go obejść, ale to by potrwało godzinę, a Morpeth czuł, że Rachel nie zdobędzie się na dodatkowy wysiłek.
Nie skarżyła się, nie mówiła, że jest zmęczona, ale każdy jej krok świadczył o wyczerpaniu, a on sam także był zbyt zmęczony, by zanieść ją do Głębi.
Spojrzał na niebo. Blade słońce chyliło się ku zachodowi, na las kładł się głęboki cień. Wkrótce zapadnie mrok i nieznośny mróz. Rachel nie przeżyje nocy na dworze, nawet otulona futrami. Morpeth podjął decyzję, zbiegł ze wzgórza i odnalazł dziewczynkę leżącą na śniegu, na pół w nim zakopaną.
– Wstawaj, śpioszku – szepnął, podnosząc ją. – Jeszcze nie pora do łóżeczka. Pójdziemy na skróty przez las. Za godzinę będziemy w Głębi.
Ostatnie promienie słońca zniknęły za horyzontem. Na niebie rozbłysło parę samotnych gwiazd i wielki księżyc Armath. Morpeth miał nadzieję, że Armath będzie dziś świecił jasno – tylko przy jego lodowatym blasku mogli szybko przejść przez gęstwinę. W Smoczym Lesie nie było ścieżek.
– Trzymaj się blisko mnie – nakazał Rachel, wziął ją za rękę i wszedł pomiędzy drzewa tak odważnie, jakby wcale się nie bał.
Prapsięła
Ledwie znaleźli się pod konarami niebosiężnych drzew, otoczyły ich zupełne ciemności. Przez gałęzie przesiewały się tylko promienie księżyca, padające na ziemię niczym lodowate strzały. Rachel nasłuchiwała z lękiem poszumu słabego wietrzyku. Poruszał lekko koronami drzew; gałęzie skrzypiały jak otwierane drzwi.
Początkowo posuwali się bardzo szybko. Potem las stał się gęstszy, a węźlaste korzenie drzew wystawały tak wysoko ponad ziemię, że utrudniały marsz. Szli, potykając się w ciemnościach. Rachel mocno trzymała się dłoni Morpetha.
Nagle Morpeth ścisnął jej rękę.
– Co się stało? – spytała.
Skrzywił się, bo w głuchej ciszy lasu jej głos zabrzmiał zbyt głośno.
– Słyszysz? – szepnął.
Rachel wstrzymała oddech.
– Nie – tchnęła po chwili.
– Właśnie. Jest wiatr, ale liście już nie szeleszczą. Nic się nie rusza. Patrz!
Wskazał ręką w górę.
Liście wszystkich drzew sterczały sztywno jak wyciągnięte palce. Gałęzie także przestały się kołysać, jakby nasłuchiwały. Morpeth i Rachel ociężale poczłapali dalej.
I nagle, bez ostrzeżenia, w powietrzu świsnęła gałąź, która uderzyła Rachel w głowę. Inne drzewa zaczęły się trząść i bić gałęziami, ostrzegając cały las przed obcymi.
– Co się dzieje? – pisnęła Rachel.
– Las się przebudził! – krzyknął Morpeth.
Rzucili się przed siebie na złamanie karku.
Pełzali pod najniższymi gałęziami, przedzierali się przez zarośla, potykali i padali, podnosili się nawzajem z ziemi i pędzili dalej. Rachel zauważyła, że daleko przed nimi drzewa stają się nieco rzadsze – widać koniec lasu! Pobiegli w tamtym kierunku.
Ale zanim zdołali tam dotrzeć, dwa wielkie konary pochyliły się nad nimi i zerwały z nich białe opończe. Wszystkie liście gwałtownie załopotały, jakby otworzyło się milion oczu. Kilka najbliższych drzew zakołysało się groźnie. Powoli, z trzaskiem wyciągnęły korzenie z ziemi.
– Chyba nie zaczną nas ścigać? – zawołała Rachel.
– Nie muszą.
Wykorzenione drzewa runęły na ziemię; wkrótce sześć pni legło kręgiem wokół Morpetha i Rachel, zamykając ich jak w ogrodzeniu.
Nie mogli uciec. Przebudzony Smoczy Las nie zamierzał ich wypuścić. Przez chwilę Rachel i Morpeth stali w milczeniu pomiędzy pniami, a nad ich głowami szumiały liście, jakby drzewa naradzały się, co dalej.
Wreszcie dwa największe przypełzły ku nim na wyrwanych z ziemi korzeniach i sięgnęły gałęziami do gardła Morpetha.
– Stać! – rozległ się syczący głos za jego plecami. Drzewa znieruchomiały w ułamku chwili. Nawet Morpeth zamarł bez tchu, bo natychmiast rozpoznał ten głos: to mówiła Dragwena.
Odwrócił się i ujrzał Rachel, która stała podparta pod boki z dumnie uniesioną głową.
– Nie poznajecie mnie? – warknęła tonem tak doskonale naśladującym głos wiedźmy, że chyba nikt z wyjątkiem Dragweny nie zauważyłby różnicy. Sięgnęła do kieszeni, wyjęła z niej nóż i przytknęła go do gardła Morpetha. – Macie natychmiast przepuścić mnie i to stworzenie – rozkazała.
Nie czekała na reakcję drzew. Pewnym krokiem ruszyła przed siebie, wlokąc za sobą Morpetha. Powoli, niepewnie, drzewa rozstąpiły się i pozwoliły im przejść, szeleszcząc do siebie liśćmi. Rachel wymierzyła władczo palec w stronę ostatniego drzewa na swojej drodze. Pospiesznie usunęło się na bok.
Szybkim krokiem wyszli ze Smoczego Lasu. Rachel przez cały czas trzymała nóż przy gardle Morpetha.
– Idź dalej... Ale nie biegnij – ostrzegł ją cicho. Dwadzieścia kroków dalej uznali, że są już poza zasięgiem lasu. Rachel wypuściła towarzysza i schowała nóż do kieszeni. Dopiero teraz drzewa zrozumiały, że dały się oszukać. Stały bezradnie, wygrażając im gałęziami.
Rachel obejrzała się z lękiem, w każdej chwili gotowa do ucieczki.
– Dlaczego nas nie gonią?
– Zdaje się, że nie mogą opuścić Smoczego Lasu. Pewnie mają moc tylko w jego granicach – wyjaśnił Morpeth z uśmiechem i... nagle zesztywniał.
– Co się stało? – spytała.
– Ćśśś! – syknął. – Nie ruszaj się!
Zza drzew Smoczego Lasu wyglądały dwie skrzydlate istoty o ludzkich twarzach.
Obie miały czarne ciało wrony, ale na ptasiej szyi tkwiła mała ludzka główka: różowa buzia, perkaty nosek, malutkie okrągłe uszka i miękki puszek włosów – główka dziecka. Wyglądały tak dziwacznie, że Rachel wybuchnęłaby śmiechem, gdyby nie dostrzegła strachu w oczach Morpetha.
– Moje! – odezwało się jedno ze stworzeń cienkim i dziecinnym głosem.
– A nie, bo moje! – sprzeciwiło się drugie. – Ja zobaczyło pierwsze!
– Ja zobaczyło, jak się drzewa kiwają!
– Anie, boja!
– Ty byś nie zobaczyło, jakbym ja nie zobaczyło! Jedno stworzenie pokazało język, drugie w rewanżu na nie napluło.
– Nie trafiło!
– Bo nie chciało!
Razem spojrzały na Rachel i Morpetha.
– Co to za jedne? – spytało jedno.
– Mężczyzna i dziewczynka.
– Ale się nie ruszają. Mężczyźni i dziewczynki się ruszają. A oni nie! Więc to coś innego.
– Zagadka! Trzeba się przyjrzeć!
– Ty najpierw!
– Nie, ty najpierw! – ćwierknęło stworzenie, kłaniając się, i oba sfrunęły w dół. Jedno przysiadło na głowie Rachel, drugie wylądowało na ramieniu Morpetha. Rachel stała bez ruchu. Stworzenie pochyliło się i polizało jej policzek maleńkim różowym języczkiem.
– Miękkie! – zaświergotało. – Pewnie dziewczynka. Smaczna!
Drugie dziecko-ptak ugryzło Morpetha w ucho. Zesztywniał, dławiąc krzyk.
– Zamarznięte. Posąg. Nieprawdziwe.
– Ale się ruszało!
– Ale się nie rusza!
– Ruszało się! Widziało!
– Kłamiesz!
– Ty kłamiesz!
– A nie, bo ty!
Dzieci-ptaki kłóciły się jeszcze przez jakiś czas, a Morpeth i Rachel starali się trwać w zupełnym bezruchu.
– Pofruńmy i spójrzmy na nich z góry – zaproponowało wreszcie jedno z dzieci.
Drugie podrapało się pazurkiem w ucho.
– Zgoda. Ty najpierw!
– Nie, ty najpierw – zaprotestował jego towarzysz i skłonił się nisko, po czym oba wzbiły się w powietrze.
Usiadły na drzewie i zaczęły się im przyglądać, cicho ćwierkając.
– Prapsięta? – spytała Rachel szeptem, starając się nie poruszać wargami.
– Tak. Prawdopodobnie te same, co poprzednio. Nie zrobią nam krzywdy, ale żadne stworzenie nie porusza się szybciej od nich. Mogą powiadomić Dragwenę, gdzie jesteśmy. Nie ruszaj się. To bardzo głupie stworzenia, szybko się znudzą. Jeśli będziemy stać nieruchomo, odlecą.
Prapsięta kilka razy sfruwały z drzewa i lądowały na nich lub obok nich, po czym znów wzlatywały, kłócąc się nieustannie.
– Posągi. Bez wątpienia posągi.
– Tak. Ciepłe posągi.
– Powiemy Dragwenie?
– Nie. Głupi błąd. Zbije nas, jeśli jej powiemy.
Oba stworzenia zachichotały.
– To lecimy.
– Ty najpierw – powiedziało pierwsze.
– Nie, ty najpierw – zaprotestowało drugie, kłaniając się nisko – i oba uleciały z trzepotem z gałęzi.
Ale dokładnie w tej samej chwili Rachel poczuła, że w prawej nodze łapie ją skurcz, i musiała nią poruszyć. Prapsięta zawisły w powietrzu i rozświergotały się głośno.
– Prawdziwe dziecko i mężczyzna. Żywe! Żywe!
– Udają posągi! Mężczyzna i dziewczynka!
– Rachel i Morpeth!
– Morpeth i Rachel!
– Natychmiast powiedzieć Dragwenie!
– Natychmiast. – Choć nieustannie zataczały kręgi w powietrzu, jakoś zdołały ukłonić się sobie nawzajem.
– Ty najpierw! – powiedziały jednocześnie i odfrunęły. Morpeth rzucił za nimi patykiem, ale bez trudu go uniknęły.
– Powiedzieć Dragwenie! – zaszczebiotało dziecko-ptak.
– I wilkom!
– I wilkom!
– Żeby je zjadły...
– Na kolację!
Prapsięta śmignęły na północ, radośnie powtarzając „wilki, wilki, wilki!”, aż zupełnie zniknęły im z oczu.
Wilki
Morpeth odprowadził wzrokiem znikające dziwadła.
– Lecą w Dzikie Góry, do Dragweny. Wkrótce u niej będą. Teraz musimy biec, by zdążyć do Głębi przed wiedźmą.
Rachel zadrżała. Z nastaniem nocy zaczął padać gęsty śnieg i wiać przeraźliwie zimny wiatr. Smoczy Las szeleścił wściekle za ich plecami.
– Dalej nie dam rady – jęknęła. – Nie możemy się ukryć?
– Na powierzchni ziemi nikt się nie ukryje przed wiedźmą – odparł i mocno chwycił jej dłoń. – Zdążymy! To już niedaleko. Proszę! Wiem, że jesteś bardzo zmęczona, ale zdobądź się na ten ostatni wysiłek.
Rachel skinęła słabo głową, zbyt wyczerpana, żeby protestować.
Choć niebezpieczeństwo było tuż, ruszyli rozpaczliwie powolnym krokiem. Rachel nie mogła się zdobyć na nic więcej, a w Smoczym Lesie zgubili śnieżne rakiety, więc przy każdym kroku po kolana zapadali się w śniegu. Ominęli Smoczy Las i ruszyli na zachód przez głębokie i mokre zaspy Po pewnym czasie znowu skręcili na południe. Przed nimi rozciągał się rozległy, łagodnie pofalowany teren. W zwykłych warunkach Rachel pokonałaby ten dystans, nawet nie czując wysiłku. Teraz marsz przez zaspy wyczerpał ostatnie zapasy jej sił. Tylko strach przed wiedźmą popychał ją naprzód. Szła przed siebie jak automat, odrętwiała ze zmęczenia.
Morpeth pozwolił Rachel wesprzeć się na swoim ramieniu. Jak mógł najlepiej, ochraniał jej twarz przed uderzeniami wichru. Wydawało im się, że idą tak co najmniej sto lat; lodowate podmuchy wiatru przenikały ich ubrania na wylot, a Armath świecił tak jasno, że – pozbawieni opończy – byli doskonale widoczni nawet z daleka.
Wreszcie Morpeth pozwolił Rachel na odpoczynek. Wiedział, że Dragwena wkrótce się pojawi – bez trudu zobaczy ich ślady na śniegu. Rachel zasnęła jak kamień. Morpeth wziął ją na plecy. Pochylił się i ruszył miarowym krokiem pod wiatr. Sił dodawała mu rozpacz.
Wtedy zobaczył wilka.
Od łap do barków mierzył dwa i pół metra. Wraz z nim podkradło się bezszelestnie trzydzieści lub więcej bestii, które otoczyły ich kręgiem. Z pysków buchała im para, a lśniące żółte oczy od niechcenia wodziły od Morpetha do Rachel. Przewodnik stada wysunął się naprzód. Była to wilczyca Scorpa, drapieżna, smukła i śmiertelnie niebezpieczna. Morpeth znał ją dobrze, bo szkolił ją, gdy była jeszcze szczenięciem.
– Witaj, stary – przemówiła. – Widzę, że Rachel dala ci urodę. Szkoda, że nie zmieniła twojego zapachu. To duży błąd.
Wilki wyszczerzyły zęby.
Morpeth obudził Rachel. Musiał nią kilka razy mocno potrząsnąć.
– Witaj, dziecko – odezwała się Scorpa, składając jej dworny ukłon. – Rzadki to honor poznać tę, która uciekła samej Dragwenie.
– Odejdź! – powiedziała Rachel ze zmęczeniem, przybrawszy głos wiedźmy.
Wilki poruszyły się niespokojnie. Scorpa tylko przysiadła na szarych łapach i zawyła pogardliwie.
– Sprytna sztuczka. Ale nie damy się oszukać tak łatwo jak drzewa Smoczego Lasu.
Morpeth przyłożył ostrze noża do gardła Rachel.
– Odejdźcie, boją zabiję! – zagroził.
Jeden z wilków skoczył i wytrącił mu nóż z ręki.
– Jakiś ty powolny – zadrwiła Scorpa. – Rachel dała ci młode szczupłe ciało, ale ruszasz się jak starzec. Kolejny błąd. Jednak Dragwena oszlifuje ten surowy diament. – Oblizała pysk, przesunęła pazurami po ziemi. – Dam ci możliwość wyboru. Mogę cię rozszarpać od razu albo możesz mi wyświadczyć zaszczyt i stoczyć ze mną walkę. Tylko ty i ja, obiecuję. Przynajmniej będziesz miał okazję utoczyć mi krwi, nim umrzesz. I co ty na to?
Inne wilki odsunęły się o parę kroków, dając im pole do walki.
Morpeth poderwał w górę obie ręce. Wystrzeliła z nich błękitna błyskawica, która rozświetliła niebo jak raca.
– Myślisz, że jeszcze się uratujesz? – zaszydziła Scorpa. – Daj spokój. Zaczynasz mnie męczyć. Wybieraj!
Morpeth splunął jej w pysk.
– Wybieram walkę!
Wilk, który wyszarpnął mu nóż z ręki, teraz odrzucił mu go. Morpeth chwycił broń prawą ręką, nisko przy biodrze, tak jak robią to wojownicy. Lewą ręką przywołał ku sobie Scorpę.
– Więc chodź! – ryknął.-A może się boisz, wilczyco?
Scorpa obnażyła kły i zaczęli krążyć wokół siebie powoli, szukając swych słabych stron. Wilczyca stawiała łapy pewnie i bezgłośnie, a potem, bez uprzedzenia, skoczyła – ruch był tak błyskawiczny, że Rachel go nie dostrzegła. Scorpa zatopiła zęby w udzie Morpetha i odskoczyła. Morpeth zdławił krzyk, jednak zdołał się utrzymać na nogach – upadek oznaczałby natychmiastową śmierć. Scorpa znowu zaatakowała. Z pozoru kierowała się ku tej samej nodze, lecz w ostatniej chwili zmieniła kierunek i przyłapała Morpetha w chwili, gdy się odwracał. Zdał sobie sprawę z własnego błędu dopiero, gdy kłami rozorała mu brzuch. Podniosła pysk ociekający jego krwią i natychmiast odskoczyła, uniknąwszy ciosu w podbrzusze.
– Osłabłeś, staruchu – zadrwiła. – A ja nabrałam sił. Nie jestem już szczeniakiem, którego zawsze potrafiłeś pokonać. Miałam nadzieję na znacznie lepszą walkę.
Morpeth zatoczył krąg i znowu stanął naprzeciw niej.
– Wróg jest zawsze najgroźniejszy, gdy nie ma nic do stracenia – ostrzegł. – Pamiętasz? Tego cię uczyłem. Twoja siła nigdy nie dorównywała mojej przebiegłości.
Ale w jego głosie nie było przekonania, a Scorpa to słyszała.
– Pora z tobą skończyć – warknęła i rzuciła mu się do gardła.
Nie dosięgła celu. Kiedy była w powietrzu, ogromny biały orzeł, tak wielki jak ona, spadł z góry i wbił szpony w jej kark. W tej samej chwili z ciemnego nieba opuściły się dwa inne orły, chwyciły Rachel i Morpetha i uniosły do góry. Wilki kłapnęły zębami, lecz ptaki zdołały się im wymknąć i poniosły Morpetha i Rachel pod chmury. Po paru sekundach ujadanie i wycie ucichło, a oni skierowali się na południe.
– Do Głębi Latnap! – zawołał Morpeth, krzywiąc się z bólu. – Zabierz nas do Głębi, Ronnocodenie!
Ogromny biały orzeł pochylił ku niemu głowę, a Morpeth wytłumaczył mu, którędy ma lecieć. Po zapadnięciu nocy wraz ze swoimi towarzyszami krążył pod osłoną niskich śniegowych chmur i czekał na sygnał. Do ostatniej chwili kryły się w chmurach, by jak najdłużej pozostać w ukryciu. Teraz wielkie ptaki mknęły przed siebie, silne i bezszelestne.
Rachel zamrugała gwałtownie, oślepiona światłem tunelu, który nagle się przed nimi pojawił. Przed wejściem do niego stali trzej Sarrenowie. Trimak krzyknął przerażony, widząc, że z przemoczonej kurtki Morpetha leje się krew.
Trimak rozpaczliwie starał się zatamować krwotok. Scorpa doskonale się spisała: rozerwała brzuch Morpetha na strzępy. Krew bluzgała z niego strumieniami.
Trimak znał się na złamanych kościach, mniej poważnych oparzeniach czy lekkich ranach, tu jednak jego umiejętności okazały się zbyt skromne. Morpeth leżał z poszarzałą twarzą i walczył, by nie stracić przytomności.
Umrze za parę minut, pomyślał Trimak.
Morpeth też o tym wiedział. Spojrzał na swój rozszarpany brzuch i z wysiłkiem podniósł głowę.
– Cóż – powiedział ze słabym uśmiechem – tej rany nie uleczą nawet twoje wprawne ręce, przyjacielu. Powinienem poprosić Ronnocodena, by zaniósł nas tu z Pałacu, ale bałem się, że wiedźma nas odnajdzie. Popełniłem błąd, decydując się przyjść tu pieszo. Popełniłem wiele błędów... bardzo wiele.
– Ulecz się! – krzyknął Trimak. – Zbyt daleko zaszedłeś, żeby nas teraz zostawić!
Morpeth skrzywił się z bólu.
– Mam się uleczyć? Nawet gdybym posiadał pełną moc, nie potrafiłbym zabliźnić takiej rany. A nie zostało mi już ani odrobiny sił. Ani odrobiny.
Trimak spuścił głowę, by nie zdradzić tego, co czuje.
– Odnalazłeś dziecko-nadzieję. Dwa razy ją uratowałeś, choć było to niemal niemożliwe. Dzięki tobie nadal istnieje dla nas szansa.
– Strzeż jej dobrze – szepnął Morpeth. – Jest bardzo zmęczona. Pozwól jej odpocząć.
– Zawsze myślisz o innych – powiedział Trimak cicho. Odwrócił wzrok; po policzkach płynęły mu łzy.
– Przynajmniej Dragwena nie będzie już miała nade mną władzy – wymamrotał Morpeth.
Osunął się na ścianę tunelu i zamknął jasne niebieskie oczy.
Trimak ukrył twarz na jego ramieniu i zapłakał głośno.
Rachel przywlokła się do nich z wysiłkiem.
– Nie poddawaj się! – krzyknęła na Trimaka. – Co z tobą? Ożyw go! Zrób coś!
Trimak wbił bezradne spojrzenie w ziemię. Rachel położyła dłonie na zakrwawionym brzuchu Morpetha, by zatamować krew.
Morpeth nie umarł. Jeszcze nie. Z wysiłkiem rozchylił powieki.
– Rachel... Nie ma nic, czego byś nie umiała naprawić. – Spojrzał na nią surowo. – Teraz wszystko zależy od ciebie.
– Nie umieraj! – załkała. – Nie umieraj, proszę! Nie zniosę tego.
– Musisz – szepnął.
Jego głowa opadła ciężko na ręce Trimaka.
Wszyscy Sarrenowie przyklękli i unieśli miecze.
– Nie! Nie! Nie! – krzyknęła Rachel. – Nie pozwolę ci umrzeć. Nie pozwolę!
Odepchnęła Trimaka i ujęła w obie dłonie twarz Morpetha. Nadal oddychał – lekko i płytko. Otworzyła mu oczy i spojrzała w nie. Co mogła zrobić? Na pewno jest jakiś sposób! Coś nagle rozbłysło jej w głowie; spojrzała na jego okaleczone ciało. Tam, gdzie do tej pory widziała tylko miazgę kości i krwi, niespodziewanie ujrzała sposób, w jaki ma go uleczyć, rozrysowany jak w komiksie. Nie traciła czasu na dociekanie, co się dzieje. Precyzyjnie, jak skalpelem, przebiegła myślą jego ranę, krew, każdy rozerwany mięsień, żyłę, warstwę skóry. Nie było chwili do stracenia.
Morpeth drgnął konwulsyjnie i uniósł głowę. Jego brzuch się poruszał. Warstwy nowej skóry wyrastały spod strzępów starej, zakrywały ranę. Na miejscu starego pępka z głośnym pyknięciem pojawił się nowy.
Sarrenowie wpatrywali się w Rachel w osłupieniu.
– Jak to zrobiłaś? – szepnął Morpeth.
– Ja... nie wiem – odparła szczerze. Sprawdziła, czy w jej umyśle nie pojawiła się nowa umiejętność, i wyczuła narastającą w nim kolejną warstwę magicznej mocy, jeszcze potężniejszej i aż się proszącej, by ją wykorzystać. Ale kiedy zaczęła się zastanawiać, ogarnęła ją fala zmęczenia. Teraz, gdy już wiedziała, że Morpeth jest bezpieczny, z trudem walczyła z opadającymi powiekami.
– Jestem bardzo zmęczona... – wymamrotała. – Zbyt... zmęczona... żeby myśleć...
– Więc śpij – powiedział Morpeth. – Nikt nie zasługuje na odpoczynek bardziej od ciebie. – Roześmiał się, a w jego głosie znowu zadźwięczało życie. – Śpij, a gdy się obudzisz, znowu zjemy razem śniadanie.
– Chcę zobaczyć Eryka – wymamrotała.
– Jest pod dobrą opieką.
– Boję się snów, które mogą do mnie przyjść. Proszę, nie chcę zasypiać.
– Zaśnij, dziecko, kolorowych snów. Dragwena jest daleko. Nie może cię skrzywdzić. Nie pozwolę jej się zbliżyć. Przysięgam.
Rachel usiadła Morpethowi na kolanach, oparła głowę na jego ramieniu i natychmiast zapadła w głęboki sen, zbyt zmęczona, by zbadać swój nowy dar i zrozumieć, do czego służy.
Głębia Lałnap
Rachel przespała całą noc i prawie cały dzień. Obudziła się, gdy blade słońce Ithrei zaczęło się chylić ku zachodowi. Leżała na miękkim posłaniu, które przygotował dla niej Morpeth. On sam spał na krześle i cicho pochrapywał.
Rachel wyśliznęła się z łóżka, bardzo cicho, żeby go nie obudzić, i umyła się w miednicy, która na nią czekała. Przy łóżku leżało nowe ubranie: spodnie z szorstkiej wełny i koszula z grubego brązowego lnu, a choć było bardzo proste, podobało jej się o wiele bardziej niż to, które wybrała sobie w Pałacu.
Usiadła na brzeżku łóżka i głośno odkaszlnęła.
Morpeth mruknął coś przez sen i otworzył jasnoniebieskie oczy.
– Witaj, piękny – powiedziała z uśmiechem. – Spóźniłam się na śniadanie?
Morpeth przeciągnął się i spojrzał na nią z ukosa.
– Skąd! Ale tutaj nie będziemy mieć takiego wyboru jak w Sali Śniadaniowej.
– Nie szkodzi. Zadowolę się czymkolwiek.
Poklepał się po brzuchu.
– Śliczny pępek. Stary nie był taki ładny.
– Nie wiem, jak to zrobiłam – powiedziała, poważniejąc. – Co to znaczy? Wiem, że moja moc rośnie szybko, ale nie aż tak!
– Nie mam pojęcia – przyznał. – Lecz jestem ci bardzo wdzięczny. Spójrz na mnie – jestem przystojny, bardzo silny, mogę stawić czoło każdemu żołnierzowi wiedźmy! – Zerwał się z miejsca, podskoczył wysoko, zrobił wspaniałe salto w powietrzu i wylądował na czubkach palców. – Nie wiem, co zrobiłaś, ale czuję się fantastycznie!
– Co z Erykiem?
– Ach! Dobrze, że pytasz. Chodź ze mną, sama zobacz, co porabia nasz zadziwiający Eryk. Nie uwierzysz. No, chodź.
Wziął ją pod ramię i zaprowadził do pomieszczenia, w którym na małym krzesełku siedział jej brat. Rachel wybuchnęła płaczem i chwyciła go w objęcia. Tuliła go do siebie tak mocno, jakby nie chciała go już nigdy wypuścić.
– Hej, wszystko dobrze? – spytała w końcu, głaszcząc go po głowie.
– W porządku – odparł ze śmiechem. – Patrz! Nauczyłem się śmiesznych rzeczy. Powiedz jej.
Morpeth uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Pamiętasz, jak bawiliśmy się w Sali Śniadaniowej?
– Oczywiście.
– Co mam stworzyć? Wybierz cokolwiek.
Wzruszyła ramionami.
– Kwiatek.
– Doskonale. Patrz uważnie.
Po chwili nad głową Morpetha pojawił się żonkil.
Eryk wycelował w niego palec i kwiat zniknął.
Morpeth wyczarował sześć bukietów i puścił je w ruch pod sufitem.
Eryk usunął je jeden po drugim, palcem wyciągniętym niczym magiczna różdżka.
– On ma moc! – krzyknęła Rachel. – Potrafi robić to co my!
– Mylisz się – odparł Morpeth. Odwrócił się do Eryka. – Stwórz bukiet kwiatów.
– Nie mogę – burknął chłopczyk. – Przecież wiesz.
– Spróbuj – ponaglił go Morpeth. – No, proszę! Eryk zacisnął mocno usta i zmarszczył czoło. Wreszcie poddał się z jękiem rozdrażnienia.
– Nie mogę! I co z tego, wcale mi nie zależy. Tutaj wszyscy czarują. Żadna rewelacja.
– Nie rozumiem – szepnęła Rachel. – Jaką moc ma Eryk?
– Nie jestem pewien. Bardzo niezwykłą, to pewne. Nigdy nie spotkałem się z czymś takim u żadnego dziecka na Ithrei. Można to nazwać antyczarami. Eryk sprawia, że czary przestają działać.
Rachel zmarszczyła brwi.
– Ja też tak potrafię. W Sali Śniadaniowej oboje sprawialiśmy, że rzeczy znikały.
– Ale nie tak jak Eryk. Sama się przekonaj. Wyczaruj coś. Rachel stworzyła stół, który jej dziadek zrobił zeszłej zimy, na krótko przed śmiercią. Znała ten mebel bardzo dobrze, bo dziadek pokazał jej każdy jego szczegół – spojenia, tajną szufladkę, wiele cierpliwie nakładanych warstw lakieru. Nie spieszyła się, starannie go ukształtowała i ustawiła na środku pokoju.
Eryk wycelował w niego palec, nawet nie patrząc. Stół zniknął. Rachel usiłowała go odbudować, ale przekonała się, że nie pamięta, jak wyglądał. Skupiła się ze wszystkich sił, ale zdołała wyczarować jedynie bladą kopię prawdziwego stołu.
Spojrzała na brata z podziwem.
– Spróbuj jeszcze raz – odezwał się Morpeth. Bardzo starając się skoncentrować, zrobiła lampę. Eryk usunął także ją, a Rachel znowu nie zdołała jej odtworzyć.
– Teraz rozumiesz? – zawołał Morpeth. – Eryk usuwa czar na stałe! To, co ty potrafisz stworzyć, on może zniszczyć, i to tak, że nie będziesz mogła znowu użyć tego samego zaklęcia. On je zabiera na zawsze.
Rachel pomyślała o Dragwenie.
– Czy możesz zniszczyć też czary wiedźmy?
– Może... Nie wiem – powiedział Eryk z wahaniem. – Niektóre. Nie te najlepsze. Wiedźma potrafi je ukrywać. A niektóre jej zaklęcia składają się z wielu mniejszych, które bez przerwy się zmieniają. Chybabym się w nich pogubił.
– Dlaczego wcześniej tego nie robiłeś?
– Nie wiedziałem, że potrafię. Udało mi się przypadkiem. Morpeth ćwiczył rzucanie zaklęć. Wkurzał mnie, chciałem, żeby przestał i... ciach!
Rachel dotknęła w zamyśleniu swojego nosa.
– Jesteś... ja tak nie potrafię!
Eryk rozpromienił się, dumny i szczęśliwy. Po raz pierwszy od przybycia na Ithreę zaczął przypominać dawnego siebie. Rachel wyobraziła sobie, że walczy z Dragweną, a Eryk macha palcem i udaremnia wszystkie zaklęcia wiedźmy.
Usiadła przy wielkim stole z ociosanego kamienia i zajęła się Erykiem. Morpeth przyniósł jej czarkę zupy i kawałek razowego chleba.
– Tym razem nie będzie kanapek z czekoladą – powiedział przepraszająco.
Rachel zaczęła jeść. Eryk przysunął się do niej i spojrzał na jej włosy.
– Błe! – zawołał. – Posiwiałaś! Masz siwe włosy!
Rachel uniosła grzywkę. Skórę na głowie miała bardzo wysuszoną; przy każdym ruchu sypały się z niej płatki naskórka. Podbiegła do lustra i rozgarnęła włosy w paru miejscach. Tuż przy skórze stały się siwe i cienkie. Szarpnęła; w dłoni została jej pełna garść włosów.
– Co się ze mną dzieje? – jęknęła. – Czy... czy się starzeję, bo zużyłam za wiele magicznej mocy?
Morpeth dotknął jej głowy.
– Prawdopodobnie nic się nie stało – powiedział lekko. – To przez to, że ostatnio bardzo się denerwowałaś. Magia nie zmienia cię aż tak szybko.
Rachel nadal stała przed lustrem, „wypatrywała zmarszczek wokół oczu, znaku rozpoznawczego Sarrenów. Nie znalazła ich, ale poczuła inne zmiany – jej szczęki stały się opuchnięte, a oczy zaczęły boleć.
W drzwiach stanął Trimak. Był blady ze zmęczenia. – Chcesz się rozejrzeć po Głębi? Niestety, nie ma tu ładnych widoków. Rachel wzięła Eryka za rękę, potarła piekące oczy i weszła do głównej jaskini.
Była pełna rannych Sarrenów. Całą jej przestrzeń zajmowały prowizoryczne posłania, bardziej przypominające sterty łachmanów niż łóżka. Leżały na nich dziesiątki jęczących z bólu mężczyzn i kobiet. Doglądało ich kilku lżej rannych. Podawali im proste leki i pocieszali najlepiej, jak umieli.
Rachel patrzyła na nich ze zgrozą.
I – Co się stało? – Walczyli z żołnierzami wiedźmy w podziemiach Pałacu – wyjaśnił Trimak. – Większość nie miała broni. Została nas ledwie setka. Reszta zginęła w tunelach łub w drodze do Głębi.
(– Szliście piechotą? – zdumiała się. – Brnęliście w śniegu taki kawał drogi, a Dragwena was nie znalazła? – To była straszna podróż. Strach przed wiedźmą gnał nas przez zawieję. Ocaleliśmy chyba tylko dlatego, że szpiedzy Dragweny ostrzyli sobie zęby na znacznie smaczniejszy kąsek – na was.
Rachel powiodła po nich osłupiałym wzrokiem. Nagle wszystko, przez co przeszła, przez co wszyscy musieli przejść od czasu, gdy wraz z Erykiem znalazła się na Ithrei, wydało jej się koszmarnym snem.
– Wszystko przez nas! – krzyknęła. – Dragwena pozwoliła mi uciec tylko po to, żeby zwabić Sarrenów do lochów. Potem wykorzystała Eryka, żeby doprowadził ją do mnie. Może nadal jesteśmy narzędziami w jej ręku. Może zdoła was tu odnaleźć poprzez nas! Nie przyszło wam to do głowy?
– Ależ przyszło. Naturalnie – odpowiedział Trimak. – To ryzyko, na które musimy być przygotowani.
– Naprawdę? Wiem, wszyscy uważacie, że jestem dzieckiem-nadzieją. Chcecie, żebym pokonała Dragwenę. I wiem, że muszę z nią walczyć. Ale... – Chwyciła Eryka w objęcia i zamrugała powiekami, żeby powstrzymać palące łzy. – Ale...
– Ale się jej boisz – dokończył Trimak. – Wiem. Tak jak my wszyscy. – Oczy mu zwilgotniały, zwiesił głowę ze smutkiem. – Zbyt wiele od ciebie wymagamy.
Rachel ujęła w obie dłonie swoje długie włosy, które nie były już całkiem ciemne.
– Nie szkodzi – powiedziała – ale widziałeś, co się stało? Patrz, nie jestem już ciemnowłosym dzieckiem. Widzisz? – Spojrzała na Morpetha. – Zrobię wszystko, żeby ochronić ciebie i Eryka, lecz co takiego udało mi się osiągnąć? Nie zdołałam nawet przepłoszyć wilków! Wystarczy, że Eryk wyciągnie palec, i moje zaklęcia znikają, tak po prostu. Jak możecie myśleć, że pokonam wiedźmę? Nie macie pojęcia, jaka jest potężna. Wydaje mi się, że się nami bawi. Fruwa wokół nas i dla zabawy zabija Sarrenów. Co mam zrobić, żeby ją przestraszyć?
Przez parę minut w grocie panowało pełne napięcia milczenie. Potem Rachel zauważyła klęczącego nieopodal mężczyznę. Rozpoznała go: był to Grimwold.
– Pamiętam cię – powiedziała. – To dzięki tobie uciekłam z wieży.
Grimwold miał na twarzy wielką ranę. Stracił jedno ucho.
– Dziecko-nadzieja... – jęknął. – A więc wszyscy ci ludzie... nie umarli na próżno. – Chwycił ją za rękę. – Naprawdę jesteś dzieckiem-nadzieją? Naprawdę? Ilu z nas musi jeszcze umrzeć?
Rachel spojrzała mu w twarz. W jego oczach malowała się rozpacz i nadzieja.
– Och, ten głupi wiersz – mruknęła. – Nawet nie wiem, co znaczy. Jaki z niego pożytek? Nawet go nie pamiętam.
Grimwold ścisnął jej rękę i zaczął recytować:
Ciemna dziewczynka się zjawi, Nieprzyjaciół wybawi, Śpiew w harmonii usłyszycie, Powstanę ze snu i morza o świcie, A wy jak dzieci się ucieszycie.
– Nadal nic mi to nie mówi – powiedziała Rachel.
– Znam jeszcze inny wiersz – szepnął Eryk.
Wszyscy znieruchomieli.
– Czarny wiersz – dodał.
Rachel zerknęła na Trimaka.
– Rozumiesz coś?
Sarrenowie pokręcili głowami z lękiem.
Eryk odkaszlnął.
Ciemna dziewczynka się zjawi, Nadziei was pozbawi.
Zacne serca stracone, Dzieci nienarodzone, Czarodziejów pogrzebie, Wieczna ciemność na niebie.
Sarrenowie zakryli uszy rękami i krzyknęli z bólu.
– Co to znaczy? – spytała Rachel z przerażeniem.
– To znaczy – syknął Eryk – zacne serca stracone, dzieci nienarodzone, czarodziejów pogrzebie, wieczna ciemność na niebie. Dragwena zabije wszystkie dzieci i czarodziejów, tak jak to zapowiedziała.
– Dlaczego nie powiedziałeś nam tego wiersza wcześniej? Coś tak ważnego...
– Poznałem go dopiero przed chwilą – zaprotestował Eryk słabym głosem. – Sam tego nie rozumiem!
– Więc to o to chodzi – szepnęła Rachel. – Dragwena chce, żebym spełniła czarną przepowiednię. Potrzebuje mojej mocy. A jeśli zmieni mnie w wiedźmę, dokonam wszystkich tych okropnych rzeczy, o których mówi wiersz. Jestem dzieckiem-nadzieją albo... końcem wszelkiej nadziei.
Morpeth i Trimak spuścili głowy. Nie mogli spojrzeć jej w oczy.
– A wy nic nie wiecie, tak? – rzuciła, z trudem panując nad rozdrażnieniem. – Chcecie, żebym to ja była od was mądrzejsza! Będziemy tu czekać, aż Dragwena po nas przyjdzie? Mam już dość tego uciekania i krycia się przed nią. Na pewno możemy coś zrobić. Ile czasu minie, zanim Dragwena nas znajdzie?
– Może parę tygodni – odezwał się Trimak. – A raczej parę dni. Wiedźma może już wiedzieć, gdzie jesteśmy.
Rachel przytuliła Eryka.
– Co teraz zrobimy?
Eryk rozpłakał się głośno.
– Nie wiem! Wymyśl coś! Wiedźma jeszcze cię nie złapała.
Wtedy Rachel usłyszała czyjś śmiech.
Nieludzki śmiech. Natychmiast go poznała.
Dragwena.
Zęby
Rachel rozejrzała się rozpaczliwie po grocie. – Nie ma mnie w tej paskudnej dziurze – zaszydził głos Dragweny.
– Więc gdzie? – spytała w myślach Rachel.
– W tobie, dziecko.
Serce Rachel załomotało z przerażenia.
– Jak... jak to możliwe?
– Spójrz na swoją dłoń!
Rachel rozchyliła palce. We wnętrzu jej dłoni widniała pięcioramienna gwiazda, piętno wiedźmy, teraz czarne jak węgiel.
– Kończę to, co Sarrenowie przerwali mi w wieży – wyjaśniła Dragwena. – Ta rana sięga głęboko. Przemiana w wiedźmę będzie bezbolesna i szybka. Już teraz twoja krew rzednie i zmienia kolor. Stanie się szmaragdowa, tak świetlista, że twoje ludzkie oczy nie będą mogły znieść jej blasku. Ale wtedy nie będziesz mieć już ludzkich oczu...
Rachel wbiła paznokcie w piętno wiedźmy. Krew, która wystąpiła z ranek na jej skórę, była żółta.
– Coś ty mi zrobiła? – krzyknęła w myślach. – To niemożliwe!
– Twoi przyjaciele na pewno się bardzo zdziwią – roześmiała się Dragwena. – Myślą, że jesteś dzieckiem-nadzieją i że zaprowadzisz ich do domu. Cóż to będzie za niespodzianka, kiedy z twoich ust wyłonią się zęby wiedźmy, rojące się od pająków.
Rachel dotknęła policzków. Pod skórą poczuła nabrzmiewającą kostną masę.
– Za parę godzin przemiana się dokona – powiedziała Dragwena. – Nie będziesz już potrzebować snu. Twoje powieki się rozpuszczą. Nozdrza pękną i zmienią się we wrażliwe płatki skóry. Odkryjesz nowe cudowne zapachy. Wszystko to będzie bardzo przyjemne. Daję ci słowo.
Rachel zacisnęła powieki, rozpaczliwie spróbowała wyrzucić z głowy głos wiedźmy.
– To na nic – syknęła Dragwena. – Już teraz mogę swobodnie czytać w twoich myślach. Znam wszystkie twoje lęki i nadzieje. Nie uciekniesz przede mną. Nie sprzeciwiaj się. Oddaj mi się z własnej woli.
Rachel zadrżała. Rozejrzała się rozpaczliwie, szukając pomocy, zachwiała się i upadła na ziemię.
– Rachel, co się stało? – zawołał Morpeth, podbiegając do niej.
Eryk przypadł do Rachel i zrobił coś, co mu się nie zdarzyło od czasów, gdy był zupełnie mały – objął ją za szyję. Mocno się przytulił, a Rachel zaczęła płakać, rozszlochała się z całego serca.
– Wiem – szepnął. – Dragwena jest w tobie, tak? Rachel ukryła twarz na jego ramieniu, zbyt roztrzęsiona, żeby odpowiedzieć.
Morpeth spojrzał zdumiony na chłopca.
– Skąd wiesz, co się stało? Jak możesz to wiedzieć?
– Po prostu wiem. Rachel chce zostać sama. Morpeth podniósł dziewczynkę i zaniósł do małej komnatki, gdzie było cicho i spokojnie. Przez całą drogę Eryk trzymał ją mocno za rękę i uśmiechał się do niej pocieszająco, wcale niezawstydzony. Nigdy się tak nie zachowywał. Czy to znaczyło, że Rachel nie poradzi sobie bez jego pomocy?
Morpeth postawił ją ostrożnie na podłodze, otarł łzy z jej policzków.
– No, już... – szepnął, unosząc jej brodę. – Jesteśmy sami. Tyją i Eryk.
– Nie sami. Dragwena jest we mnie. Wie wszystko to co ja.
– Co mamy zrobić? – spytał Morpeth. Zadał to pytanie Rachel, ale spojrzał także na Eryka i to Eryk odpowiedział.
– Nie jestem pewien – powiedział – ale skoro wiedźma mogła wejść do głowy Rachel, to Rachel może wejść do jej głowy. – Chwycił siostrę za ramiona. – Spróbuj. Śmiało. Dowiedz się czegoś o wiedźmie.
Rachel skinęła machinalnie głową. Ścisnęła dłoń brata i postarała się uspokoić. Zamknęła oczy, oczyściła umysł. I powoli, z wahaniem, jak najostrożniej, zapuściła sondę. Sięgnęła głęboko w siebie, aż dotknęła innej istoty – istoty płonącej starymi, prastarymi uczuciami. Dragwena.
– Patrz, dobrze się przypatrz – szepnęła Dragwena. – Od dawna tęskniłam za tą chwilą, dziecko. Wolałabym cię złapać, zanim dotarłaś do Głębi, ale to już nie ma znaczenia. Tak wiele czasu minęło, odkąd mogłam otwarcie czytać cudze myśli. Tylko wiedźmy mają ten dar. Zaczęłyśmy tak rozmawiać już w wieży-oku. Teraz sama rozumiesz, że wkrótce staniesz się wiedźmą. Nie muszę mieć przed tobą tajemnic. Więc patrz...
Umysł Dragweny otworzył się zachęcająco. Rachel wniknęła w ciemne zakamarki jej wspomnień. Poznała uczucia, które niosły Dragwenie ulgę: pieszczota jej duszy-żmii, radość szybowania w trąbie powietrznej na krańcu świata, pająki kryjące się w bezpiecznej czeluści jej gardła. I wilki. Rachel zrozumiała, jak to jest, kiedy się poluje z wilczym stadem: zapach wilków uganiających się za zwierzyną, biegnących bez wytchnienia przez leśne ostępy i bezkresne śnieżne połacie.
– Wejdź głębiej – zachęciła Dragwena.
Rachel usłuchała. Ujrzała wiedźmę podczas długich poszukiwań. Dragwena unosiła się jako ptak nad Dzikimi Górami, zapuściła się tak wysoko, że na jej skrzydłach osiadł szron.
– Czego szukasz? – spytała w myślach.
– Larpskendyi. Czarodziej powiedział, że zostawi swoją pieśń w tym malutkim światku. Szukałam zapachu jego mocy, by ją unicestwić, gdziekolwiek ją znajdę.
Rachel patrzyła, jak Dragwena zmienia się w dziesiątki stworzeń. W postaci rekina przemierzyła ocean Endellion, zanurzywszy się głęboko i sięgnąwszy kamienistego dna, gdzie jej pysk napełnił się morskimi stworzeniami o jaśniejących płetwach. Szukała przez wiele setek lat. Przeczesała każdy kraniec tego świata, zaglądała pod ziemię i wysoko na niebo, dniem i nocą, aż wreszcie nieustannie pojawiające się obce konstelacje stały się dla Rachel znajome, tak jakby widywała je od urodzenia.
W końcu Dragwena przestała szukać.
– Nigdy go nie znalazłaś – pomyślała Rachel. – Nawet nie wiesz, czym jest ta jego pieśń. Ale ciągle tu gdzieś się kryje, prawda? Chroni Ithreę. Chroni nas.
Serce zabiło jej nadzieją.
– Pamiętam sen-marę – szepnęła w myślach. – Larpskendya obiecał, że będzie bronił dzieci na Ziemi. Da im moc, którą będą mogły wykorzystać, jeśli będzie im potrzebna.
– Jeszcze żadne dziecko nie miało takiej mocy, która mogłaby mi zagrozić – odparła Dragwena. – Ale Larpskendya dotrzymał słowa. Od dawna porywam dzieci z Ziemi, a ich moc ciągle rośnie. Ty jesteś najsilniejsza ze wszystkich. Ale nie aż tak, żeby mnie pokonać.
Rachel zamyśliła się. Czyżby naprawdę była dzieckiem-nadzieją? A Eryk? Co z jego talentem? Czy także zagrażał wiedźmie? Wyczuła strach Dragweny, szybko zamaskowany, lecz nieomylny, i ciężar spadł jej z serca.
– Więc jednak nie odnalazłaś Larpskendyi. To dobrze. Co jeszcze zrobiłaś, wiedźmo?
– To była jego planeta. Świat Larpskendyi. Nienawidziłam tu wszystkiego. Wszystko więc zmieniłam.
Wiedźma przemknęła nad bujnymi lasami Ithrei. Pod jej dotykiem drzewa czerniały i schły. Przeorała szponami żyzne ziemie i kolorowe kwiaty zwiędły. Przefrunęła przez lazurowe niebo, nadała mu martwą szarą barwę, śniegowi odcień ciemnej szarości, a słońce pozbawiła ciepła i koloru, aż wreszcie świat wyblakł i ochłódł. Ale i to jej nie wystarczyło. Sięgnęła na krańce świata i stworzyła trąby powietrzne, wieczne burze z piorunami i chmury. Potem zajęła się zwierzętami: wronom dała twarze dzieci, a psy zmieniła w wilki wielkie jak niedźwiedzie, by z nią rozmawiały i dotrzymywały jej towarzystwa. A pewnego dnia odebrała orłom – ot tak, dla kaprysu – śpiewne glosy, które dał im Larpskendya.
– Z twojej strony nic mnie już nie zdziwi – szepnęła Rachel. – Widziałam, jak zabijasz i okaleczasz bez powodu. Nigdy nie będę taka jak ty!
Dragwena parsknęła śmiechem.
– Zobaczymy. Orły, dzieci, wszystko, co teraz wiesz i czujesz, wkrótce przestanie mieć dla ciebie znaczenie. Ważna jest tylko walka z czarodziejami, niekończąca się wojna. Ale jest jeszcze coś poza nią. Stowarzyszenie Sióstr. Chciałabyś je zobaczyć? Czy chcesz zobaczyć moją ojczyznę, planetę Ool – świat wiedźm?
Rachel czuła, że Dragwena chce ją zwieść. Ale tym razem, inaczej niż we śnie-marze czy w wieży, zdała sobie sprawę, że ma dość sił, by się jej przeciwstawić.
– Pokaż mi swoją planetę – powiedziała bez wahania. – Musi być brzydka, skoro wydała cię na świat.
Poczuła, że szybuje ku gigantycznej planecie. Niebo było tu sine, niemal czarne, a martwe słońce nie dawało ciepła.
Tak, jak się spodziewała, ujrzała trąby powietrzne – ale w przeciwieństwie do Ithrei na Ool szalały one na całej planecie. A na nich wirowały wiedźmy, miliony wiedźm. Fruwały na porywistych podmuchach, ćwiczyły rzucanie zaklęć. Rachel spojrzała na nie i poczuła palącą tęsknotę, by do nich dołączyć, razem z nimi unosić się w powietrznych wirach. Kim były? Jak się nazywały? Czy były matkami? Siostrami? Machały do niej rękami, zapraszały do siebie.
Zapragnęła pofrunąć do nich, ale zrozumiała, że to uczucie ciągnie ją w głąb żądz Dragweny, i stawiła mu opór. Wyrzuciła planetę Ool z umysłu. Poczuła, że Dragwena się tego nie spodziewała.
– Jak zdołałaś porywać dzieci z Ziemi? – spytała Rachel. Ujrzała Dragwenę siedzącą na niekończących się śniegach Ithrei.
– Larpskendya zrobił wszystko, bym nie mogła opuścić planety. Znalazłam się w pułapce, lecz zaczęłam snuć zaklęcie, proste zaklęcie odnajdywania. Och, Rachel, jego rozpoczęcie zajęło mi dziesięć lat, a udoskonalenie go – sto. Omal nie przypłaciłam tego życiem.
Przed oczami Rachel przewijały się kolejne lata tkania zaklęcia. Wiedźma prawie nie zmieniała swojej pozycji na śniegu. Czasem poruszała tylko głową. Od wysiłku, którego wymagało zakończenie zaklęcia, zaczęła chorować: na jej czerwonych jak krew policzkach wyroiło się robactwo, a zęby wygniły, gdyż pająki-czyściciele zdechły.
– Larpskendya popełnił jeden błąd. Nie powinien mi zdradzać, że zaszczepi magiczną moc na Ziemi. Tym samym dał mi cień nadziei. Zrobiłam wszystko, by stworzyć to jedno zaklęcie. I wreszcie je dokończyłam.
Rachel ujrzała, jak wynędzniała Dragwena wlecze się na szczyt najwyższej góry na Ithrei, jak wysyła tchnienie ku lśniącym gwiazdom. Zaklęcie przeszyło niebo i rozproszyło się w kilku kierunkach. Ruszyło na łowy.
– Czekałam tysiąc lat i jeszcze dłużej – powiedziała Dragwena – aż stałam się tak słaba, że mało brakowało, a pożarłyby mnie wilki. Ale w końcu zaklęcie odnalazło twoją Ziemię. A wtedy mogłam już bez przeszkód przyciągnąć do siebie dzieci, sprowadzić je tutaj i nakarmić się ich mocą.
Rachel przypomniała sobie czarodziejów i Armię Dzieci.
– Dlaczego nie wróciłaś? Przysięgłaś, że zabijesz dzieci, które obróciły się przeciwko tobie. Wiem, że ich nienawidziłaś. Nadal ich nienawidzisz.
– Moc tych pierwszych dzieci nie była duża. Ale ja potrafię czekać, więc czekałam. Wiedziałam, że pewnego dnia pojawi się dziecko tak silne, że będę mogła wrócić – i w końcu się pojawiłaś, Rachel.
– Mogę czytać w twoich myślach tak samo, jak ty w moich – ostrzegła Rachel. – Nie powinnaś mnie wpuszczać do swojej głowy, wiedźmo. Znajdę sposób, by ci zrobić krzywdę.
– Nie, dziecko – szepnęła Dragwena. – Ciągle nie rozumiesz. Chcę cię tu przytrzymać, przykutą do mego umysłu, dopóki przemiana się nie dopełni. Kiedy wreszcie staniesz się prawdziwą wiedźmą, odeślę cię do jaskiń. Myślę, że najpierw powinnaś zabić zdrajców, Morpetha i Trimaka. Potem trzeba zdecydować, jak wykorzystamy małego Eryka. Twój brat posiada moc, której na razie nie rozumiem. Jeśli nie znajdziemy dla niej zastosowania, usuniemy go. Może pozwolę ci go zabić...jeśli wcześniej nie zrobią tego żołnierze, których już wysłałam do Głębi.
Dragwena otworzyła umysł i przed oczami Rachel pojawiła się maszerująca armia. Pięć tysięcy niewolników wiedźmy, uzbrojonych po zęby i otoczonych przez wilki, kroczyło miarowo ku jaskiniom Głębi. Byli już blisko. Dragwena rozkazała zabić wszystkich, których tam znajdą.
Wszystkich z wyjątkiem Rachel.
– Ostrzegę ich! – krzyknęła Rachel.
– Spróbuj się uwolnić. Zobaczymy, czy ci się uda.
Rachel cofnęła myśli, spodziewając się, że znowu znajdzie się w grocie z Morpethem i Erykiem. Tymczasem nadal tkwiła w myślach Dragweny. Zaczęła szukać wyjścia. Nie znalazła go. To, którym się tu dostała, zostało zamknięte, a może zapomniała do niego drogi? Każda ścieżka, na którą wstępowała, prowadziła ją głębiej w umysł wiedźmy.
– Wypuść mnie!
Dragwena roześmiała się przeraźliwie.
– Przemiana jest coraz szybsza. Czujesz to? Czujesz zmiany? Już teraz posiadasz moc tak wielką, że Morpeth nie potrafi jej sobie wyobrazić. Stajesz się wiedźmą. Dołącz do mnie. Nie walcz, to nic nie da. Wkrótce...
Nagle wybuch!
Rachel poczuła uderzenie, jakby w pobliżu eksplodowała bomba. Potem rozległ się grzmot, a w ślad za nim przenikliwy cienki wrzask: to krzyczała Dragwena.
Kolejna eksplozja, i tym razem coś trzasnęło jak rozdzierany materiał. Rachel podniosła głowę i ujrzała światło wpadające przez rozdarcie, a ponad światłem – fragment Głębi. W rozdarciu stał Eryk z twarzą skrzywioną z wysiłku.
– Uciekaj! – usłyszała krzyk Morpetha. – Biegnij do nas!
– Nie! – zawołał Eryk. – Najpierw szukaj zaklęć. Szybko, Rachel, znajdź zaklęcia. Otworzyłem Dragwenę, żebyś mogła uciec.
Wybuchy trwały nadal, wstrząsały umysłem Dragweny, darły go na strzępy. Rachel nie wahała się ani chwili. Rozproszyła myśli, przeszukała nimi najtajniejsze zakamarki jej umysłu, aż znalazła to, czego szukała: zaklęcia, delikatne i potężne, zaklęcia zmieniające się i tak złożone, że trzeba było niewyobrażalnej wiedzy, żeby je rzucić. A najgłębiej ze wszystkich spoczywały zaklęcia śmierci – zadające ją na niezliczone sposoby. Rachel dotknęła ich wszystkich, wypełniła nimi swoją głowę.
Raptem wrzaski Dragweny umilkły. Rachel otworzyła oczy i ujrzała grotę Głębi, a w niej Eryka i Morpetha.
Chłopiec kopnął bezsilnie ścianę.
– Co znalazłaś?
Rachel zdała sobie sprawę, że leży na ziemi. Kręciło się jej w głowie.
– Ja... nie... gdzie wiedźma?
– Uciekła! Wykopałem ją z twojej głowy. Rozbiłem jej moc. Uciekła. Musiała uciec do wieży-oka!
– Jak... ci się... udało?
Eryk potrząsnął głową.
– Nie wiem. Po prostu na nią napadłem. Wiedziałem, że Dragwena cię w sobie zatrzymała. Czułem, że chcesz wyjść, więc sięgnąłem jej do głowy i zniszczyłem zaklęcia, które cię tam trzymały. – Uśmiechnął się. – Dragwena nie potrafiła ich znowu przywołać. Tak jak ty!
Rachel zastanawiała się przez parę minut nad tym, co znalazła. Wszystkie zaklęcia, w tym także zaklęcia śmierci, spoczywały bezpiecznie w jej głowie. Czy mogła z nich skorzystać, by zaatakować wiedźmę?
Poczuła ból w lewym policzku. Odruchowo podniosła do niego rękę... i natychmiast ją cofnęła.
Pod skórą piętrzyły się nowe zęby.
Spojrzała przerażona na Morpetha.
– Jak wyglądam?
Jego twarz drgnęła.
– Powiedz!
Szybko wyszedł z komnaty i wrócił z lustrem. Rachel ujęła je mocno i spojrzała: jej skóra była czerwona, czerwona jak krew, nos zmienił się w bezkształtną gąbczastą masę, w oczach brakowało powiek. Rozwarła usta i ujrzała, tkwiące jeszcze w dziąsłach, nowe rzędy zębów, po dwa u góry i dołu. Były niemal całkowicie uformowane, białe i zakrzywione do tyłu. Napierały na policzki, gotowe się wyrżnąć.
Odłożyła lustro. Wstała, zbyt przerażona, by krzyczeć.
Morpeth chwycił ją za ramiona.
– Tak, zmieniasz się, ale nadal jesteś Rachel, którą znam! Chcesz nas zabić? Chcesz?
Potrząsnęła głową w otępieniu.
– Więc ciągle jest nadzieja.
– Nadzieja? – warknęła ze złością. – Spójrz na mnie. Ciągle jeszcze się zmieniam. Dragwena powiedziała, że tak się stanie. – Odwróciła się do Eryka. – Kiedy przemiana się dopełni?
– Nie wiem.
– Spróbuj to usunąć – jęknęła. – To przecież musi być zaklęcie. Nie możesz go powstrzymać?
Eryk zmarszczył brwi.
– Nie. To zaklęcie stało się częścią ciebie. Nie rozumiem, co się dzieje. Nie wiem, jak je zatrzymać.
Rachel zacisnęła szczęki. Nowe zęby zwarły się ze sobą.
– Zaprowadź mnie do Trimaka i innych – rozkazała Morpethowi.
Sarrenowie spojrzeli na nią i z trudem powstrzymali okrzyk przerażenia. Niektórzy odruchowo chwycili za miecze. Rachel pospiesznie opowiedziała im o wszystkim, także o zbliżającej się ku nim armii wiedźmy.
Jej spojrzenie padło na jednego z mężczyzn, tak przerażonego, że ledwie odważał się na nią patrzeć. Kłapnęła w jego stronę zębami.
– Powinniście się mnie bać! Dragwena powiedziała, że kiedy stanę się wiedźmą, zabijanie was sprawi mi radość. – W tej samej chwili poczuła, że zaklęcia śmierci wypływają na powierzchnię jej umysłu. Szepnęły, że już teraz może ich użyć, jeśli tylko zechce.
– Przygotuj wszystkich do wymarszu – zwróciła się do Trimaka.
– Rachel, posłuchaj... – odezwał się Morpeth – wiem, że się zmieniasz w... w jakąś istotę, ale to jeszcze nie znaczy, że będziesz taka jak Dragwena. Nadal chcesz nas bronić.
Zawahała się.
– To znaczy, że mogę z nią walczyć? Dobra wiedźma przeciwko złej?
– Tak. Dlaczego nie? Może wcale nie zmieniasz się w potwora. Może zdołasz obronić jaskinie, jeśli to będzie potrzebne. Musimy się zastanowić. Pomyśl! Wszystko, co ci pokazała Dragwena, mogło być iluzją. Może do Głębi wcale nie zbliża się żadna armia.
Grimwold przyklęknął obok nich.
– Nie. Wysłałem zwiadowcę. Armia nadchodzi, tak jak powiedziała Rachel.
Rachel powiodła spojrzeniem po zatroskanych twarzach Sarrenów.
– Nie zostało nam wiele czasu – powiedziała. – Nie sądzę, żebym mogła pokonać wiedźmę. Zaklęcia, których się nauczyłam, nie pozwalają mi na to. Ale wydaje mi się, że mogę was doprowadzić w jakieś bezpieczne miejsce, a potem... potem pójdę sama, daleko od was. Nieważne, dokąd. Zaczekam, aż przemiana się dokona, i zobaczę, co się ze mną stanie. Nie odważę się przebywać blisko was. Nie mogę podjąć tego ryzyka. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł... jeśli uda mi się odciągnąć od was Dragwenę, zaatakować ją, jakoś ją osłabić, może będziecie mieć szansę.
– Nigdy cię nie opuścimy – oświadczył twardo Morpeth. – Zostaniemy z tobą, bez względu na to, co się będzie działo.
Trimak dobył noża.
– Morpeth ma rację. Niegdyś przysiągłem, że użyję go przeciwko tobie. – Rzucił nóż na ziemię. – To była niegodziwa myśl. Czuję, że Dragwena umyślnie chce nas rozdzielić. Zostań z nami. Zrobimy wszystko, żeby cię ochronić.
Grimwold skinął głową, a wszyscy Sarrenowie zdolni utrzymać miecz w dłoni unieśli swój oręż i uklękli przed nią.
– Nie – powiedziała Rachel drżącymi wargami. – Opiekujcie się Erykiem. Nie pozwólcie, żebym go skrzywdziła! Ja albo wiedźma. I... – urwała, zdając sobie sprawę, że ani Morpeth, ani Sarrenowie nie zdołają uchronić jej braciszka przed Dragwena. Sama myśl o tym, że ona także może go skrzywdzić, była nie do zniesienia. Czy Eryk będzie bezpieczniejszy z Sarrenami, czy z nią? A może... przez chwilę ujrzała przerażającą wizję chłopczyka błądzącego samotnie w śniegach Ithrei, uciekającego przed nią i Dragweną. Eryk dotknął jej ramienia.
– Słuchaj...
Odwróciła się, a wraz z nią odwróciły się cztery nowe szczęki.
– Ufam ci – powiedział. – Nigdzie beze mnie nie idź. Nie zostawiaj mnie, Rachel.
Przytuliła go do siebie.
– Nie boisz się mnie?
Uśmiechnął się z zażenowaniem.
– No, trochę się boję. Straszne są te twoje zęby.
Roześmiała się, a jej nowe kły zgrzytnęły o siebie.
– Ale mam to. – Eryk podniósł palec. – Dragweną mnie nie przestraszy. Nigdy!
Spróbowała się uśmiechnąć. Czy powinna zabrać go ze sobą? A może tego właśnie chciała Dragweną?
Grimwold krążył nerwowo po jaskini.
– Nie wiem, jak zamierzasz nas wyprowadzić z groty. Myślisz, że Sarrenowie zdołają uciec przed armią? Spójrz na nas! – zatoczył ręką. – Z trudem wleczemy się o własnych siłach. Dokąd pójdziemy? Gdzie się ukryjemy?
– Jak jest na dworze? – spytała.
– Jak?
– Czy jest ciemno?
– No tak, jest noc – rzucił niecierpliwie. – Słońce zaszło dobrą godzinę temu. I co z tego? To nam nic nie da.
Armath świeci jak wszyscy diabli. Szpiedzy Dragweny natychmiast nas odnajdą. – Spojrzał na Trimaka. – Niech Rachel i Eryk odejdą, jeśli muszą, ale według mnie Sarrenowie powinni pozostać w Głębi i walczyć, dopóki zdołają. Jeśli wyjdziemy na powierzchnię, będziemy bezbronni. Tu przynajmniej mamy jakąś szansę.
Kilku Sarrenów mruknęło z aprobatą.
– Nie będziecie musieli uciekać ani walczyć – odparła Rachel, wodząc po nich wzrokiem. – Teraz mam nową moc.
Ci, którzy odnieśli poważne rany, natychmiast wstali i otrząsnęli się, nie wierząc własnym oczom. Ich rany zniknęły. Rachel poczuła, że potrzebne zaklęcia same wylewają się z jej głowy. To zaklęcia Dragweny, pomyślała. Które przyda się najlepiej? Które z nich zaskoczy wiedźmę i pomoże im uciec?
– Niech wszyscy przejdą do najwyższych korytarzy Głębi – rozkazała.
– Dokąd nas zabierasz? – spytał Trimak.
– Nigdzie nie jest bezpiecznie. Zabiorę was jak najdalej stąd.
Kiedy mówiła te słowa, jej policzek pękł i odsłonił nowy kieł... a w ślad za nim całą wielką szczękę. Wszystkie zęby wyciągnęły się łakomie do przodu, jakby usiłowały dosięgnąć Sarrenów. Poczuła, że coś łaskocze ją w dziąsła, i domyśliła się, że to pająk zrodzony z jej śliny. Nie starała się go wypluć, wiedziała, że za chwilę wyklują się inne, które go zastąpią.
– I lepiej się pospieszcie – dodała z goryczą.
Kopiec
Rachel została na chwilę sama. Snuła zaklęcie, które było im potrzebne do opuszczenia grot.
Kiedy było już gotowe, świat wyglądał inaczej. Wysoko na nocnym niebie pojawiło się siedem chmur, które ruszyły w stronę Głębi. Przybyły z zachodu i płynęły szybko, choć nie aż tak, by się wyróżniać spomiędzy innych chmur. Przez parę kilometrów sunęły nad horyzontem, tuż nad niskimi pagórkami, po czym zbiły się w jedną nieprzeniknioną masę, która zasłoniła księżyc.
– Teraz – rzuciła Rachel strażnikowi.
Uchylił lekko drzwi i rozejrzał się ostrożnie. Wojska Dragweny nadciągały ze wszystkich stron. Sarrenowie stłoczyli się w korytarzu za drzwiami, nie wiedząc, czego się spodziewać. Przez szparę w drzwiach wsączyła się zimna mgła, która otuliła wszystkich mleczną wilgotną bielą.
– Nie bójcie się – usłyszeli głos Rachel. – Niech mgła was otoczy. Wezwałam ją, by was chroniła. Pofruniemy ukryci w chmurze. Przeniosę was w powietrzu. Nie spadniecie, a podróż będzie krótka.
W następnej chwili wszyscy unieśli się powoli, jakby ktoś podłożył pod nich miękką poduchę. Zawiśli w korytarzu z nogami dyndającymi parę centymetrów nad ziemią.
– Jestem gotowa – oznajmiła Rachel.
Sarrenowie poszybowali powoli w nocne niebo – jeden po drugim, gdyż drzwi były zbyt wąskie, by pomieścić wszystkich naraz. Łagodnie, jak para ulatująca z dziobka imbryka, opuścili Głębię Latnap. Zanim ostatni Sorren zniknął z korytarza, Rachel była już bardzo wysoko na niebie.
W powietrzu pojawił się długi, cienki walec szarości; obracał się przez chwilę wokół własnej osi, potem ustawił się równoległe do horyzontu i znieruchomiał. Z daleka wyglądał jak długa szara chmura. Doskonale krył tych, którzy się w nim znaleźli. Lekko poszybował na zachód wraz z innymi chmurami zasłaniającymi światło Armatha i gwiazd.
– Przygotujcie się! – szepnęła Rachel.
Chmura stanęła, choć inne dalej sunęły na zachód. Po chwili bezgłośnie ruszyła na południowy zachód, nisko przy ziemi. Wielu Sarrenów wpadło w panikę, gdyż przy zmianie kierunku chmura mocno nimi szarpnęła. Stopniowo nabrali szybkości i pomknęli przez noc. Rachel otoczyła wszystkich zaklęciem ciepła, by ich ochronić przed lodowatym wiatrem.
Samotne prapsię, śmigające wysoko po niebie, zobaczyło mijającą je chmurę i parę razy mrugnęło oczkami.
– Co to? – ćwierknęło, ale chmura już zniknęła, a parpsię po chwili o niej zapomniało. Dalej przyglądało się maszerującym żołnierzom wiedźmy i wilkom – od Głębi dzieliła ich już tylko godzina marszu.
Chmura zatrzymała się nad Kopcem, niskim pagórkiem w pobliżu południowego bieguna Ithrei. Podczas podróży przez umysł Dragweny Rachel dobrze poznała planetę. Wiedziała, że tutaj szpiedzy się nie zapuszczają. Na Kopcu nie było niczego z wyjątkiem paru mizernych drzewek, które jakimś cudem oparły się wichrom.
Chmura łagodnie zstąpiła w dół i rozpłynęła się; Sarrenowie wysypali się z niej jak z worka. Kilku od razu zerwało się na równe nogi, z mieczem gotowym do ciosu. Grimwold i Morpeth trzymali się blisko Rachel i uważnie obserwowali okolicę.
Morpeth ujął Rachel za ręce.
– Jesteś pewna, że powinnaś odejść? Czulibyśmy się bezpieczniej, gdybyś została.
Rachel szczęknęła nowymi zębami.
– A to?
– Mógłbym się do nich przyzwyczaić – powiedział Morpeth i spuścił wzrok. – Nie wiem, czy się przyzwyczaję do życia bez ciebie.
Rachel pogładziła jego gładki policzek.
– Wiesz co, chyba wolałam, kiedy miałeś brodę. Dawny Morpeth bardziej mi się podobał.
– Zapuszczę ją dla ciebie – odparł poważnie. – Po twoim powrocie.
– Mogę cię zmienić już teraz, jeśli chcesz.
Morpeth uśmiechnął się łobuzersko.
– Och, no wiesz... chyba nie. Po raz pierwszy od pięciuset lat jestem wyższy od Trimaka. To miłe nie musieć ciągle podnosić głowy, kiedy się patrzy na innych!
– Nigdy tego nie zauważyłam – szepnęła, walcząc ze łzami. – Kiedy na ciebie patrzyłam, zawsze mi się zdawało, że to ja muszę podnosić wzrok.
Przytuliła się do niego.
– Dokąd idzie Eryk? – spytał Morpeth.
Rachel odwróciła się i ujrzała brata maszerującego w stronę odległego pagórka śniegu.
– Eryk! – krzyknęła. – Wracaj!
Nie zwrócił na nią uwagi.
– Dragwena tu jest albo była – rzucił. – Magia ma zapach... – Położył się na brzuchu i rozłożył ręce. Zaczął węszyć, jednocześnie zataczając kółka dłońmi. – Znajdę ją!
– Nie! – krzyknęła Rachel.
Nagle, bez ostrzeżenia, śnieg przed Erykiem rozstąpił się i z ziemi zaczęła powstawać z wolna jakaś postać.
Dragwena.
Zanim chłopiec zdołał oprzytomnieć, wiedźma uderzyła go w twarz tak mocno, że przeleciał w powietrzu parę metrów i upadł, zakrwawiony i nieprzytomny.
– Z tobą rozprawię się później – oświadczyła. Pierwszy zareagował Grimwold. Wraz z kilkoma Sarrenami rzucił się na wiedźmę. Dragwena uderzyła każdego spojrzeniem, odrzucając ich wysoko pod niebo. Ale zanim zdążyli spaść, Rachel podniosła głowę i unieruchomiła ich w powietrzu, rozpiętych jak motyle na tle gwiazd.
– Bardzo dobrze – odezwała się Dragwena – ale nie doskonale.
Przeszyła jej umysł bólem ostrym jak nóż. Rachel wzdrygnęła się i na chwilę straciła panowanie nad swoimi myślami. To wystarczyło, by Grimwold i pozostali runęli w dół.
Prosto na spotkanie śmierci.
– Cudownie – tchnęła Dragwena. – Dziś czeka mnie jeszcze wiele takich przyjemności. Myślałaś, że mi uciekniesz? Ty głupia, przecież śmierdzisz! Nie zdajesz sobie sprawy? Śmierdzisz magią. Rozpoznam twój zapach wszędzie. Ta chmura! Cóż za niezdarne przebranie. Łatwo cię było rozpoznać. A co do Eryka, wiedziałam, że nie zdoła się oprzeć pokusie i wykorzysta swój niezwykły dar, by mnie odnaleźć. Wszystko to było dziecinnie łatwe – bo jesteście tylko dziećmi. Zawsze będę umiała was przechytrzyć.
Rachel wpatrywała się ze zgrozą w martwych Sarrenów. Przygotowała się na atak, sądząc, że wiedźma natychmiast się na nią rzuci. Tymczasem Dragwena powiedziała:
– Musisz wiedzieć, że mnie nie pokonasz. Dlaczego w ogóle mi się sprzeciwiasz? Przyjdź do mnie z własnej woli, a ja oszczędzę tych, którzy jeszcze żyją. Nawet małego Eryka. Daję ci słowo.
Rachel sięgnęła błyskawicznie do umysłu wiedźmy. Dragwena nie spodziewała się tego i nie osłoniła swych myśli. W chwilę potem zablokowała je, ale było już za A późno: Rachel przekonała się, że Dragwena chce zadać wszystkim Sarrenom okrutną śmierć.
– Ty się boisz! – zrozumiała Rachel. – W przeciwnym razie byś tego nie powiedziała. Kłamiesz. Boisz się Eryka i boisz się mnie!
Dragwena przestała udawać.
– Czego się tak boisz, wiedźmo?
Nie odpowiedziała.
Rachel zamilkła. Po raz pierwszy poczuła, co ich dzieli.
– Już wiem! Nie staję się taka jak ty! – Dotknęła swoich czterech szczęk. – Prawdę mówiąc... wcale nie zmieniam się w wiedźmę.
– Nie możesz się dłużej opierać – syknęła Dragwena. – Przestań walczyć.
Rachel przebiegła myślami wszystko, co się wydarzyło: Dragwena zadała jej ranę w wieży-oku i bez końca powtarzała, że to może oznaczać tylko jedno. Rachel zastanowiła się głęboko... i zrozumiała prawdę. Odwróciła się do Dragweny.
– To ty chciałaś mnie przekonać, że stanę się wiedźmą – szepnęła. – Wmawiałaś mi, że będę taka jak ty, że zacznę myśleć jak ty, wyglądać jak ty. A ja w to uwierzyłam. – Dotknęła swoich włosów, rąk, czterech warg i uśmiechnęła się. – Moja magiczna moc się rozwija. Ale magia nie wie, czego chce. Morpeth nauczył mnie tego w Sali Śniadaniowej, kiedy musiałam wybrać kolor chleba. Całkiem zapomniałam o tej prostej prawdzie. Magia chce, żeby ją wykorzystać, ale trzeba nad nią panować. Moja moc pragnęła, by ją wykorzystać. A ja ją wykorzystałam, nie zdając sobie z tego sprawy. Byłam tak pewna, że staję się wiedźmą! Dlatego moc mnie w nią przemieniła. Gdybym dalej w to wierzyła, może rzeczywiście stałabym się taka jak ty. Tak to sobie zaplanowałaś.
W ułamku chwili Rachel znowu przybrała dawną postać. Przerażające zęby zniknęły, włosy znów stały się ciemne.
– Ty głupia, głupia wiedźmo – rzuciła – wiem, czego chcesz: wrócić na Ziemię, żeby zabić czarodziejów i dzieci. Ale nie zrobisz tego beze mnie, prawda? Nie masz dość sił. A ja ci nie oddam mojej mocy! Łagodny głos już na mnie nie działa, tak samo jak inne sztuczki. – Spojrzała na nią bez lęku. – Wiele się nauczyłam. Mogę zniszczyć samą siebie, jeśli zechcę. Cokolwiek się stanie, nie zmienisz mnie w swoją wiedźmę. Nigdy, przenigdy nie dopuszczę do spełnienia tego, o czym mówi czarny wiersz.
Dragwena sięgnęła do jej umysłu. Rachel pochwyciła jej myśl i odrzuciła.
Dragwena wrzasnęła z wściekłości tak głośno, aż echo jej krzyku wstrząsnęło Kopcem.
– Więc gotuj się do walki! – zawyła. – Już mi się na nic nie przydasz. Nie pozwolę ci dłużej żyć. – Jej wytatuowane oczy płonęły jak węgle. – Walka! Prawdziwa walka! Od wielu lat nie zaznałam tej rozkoszy.
– Walka na śmierć i życie – szepnęła Rachel.
– Oczywiście.
Dziewczynka usiłowała zachować spokój. Tego się nie spodziewała.
– Znam kilka interesujących zaklęć – powiedziała słabym głosem.
– Rzeczywiście. Pożyczyłaś je sobie ode mnie. Ale potrafię się przed nimi bronić. Obyś miała nową broń, bo nasze starcie nie potrwa długo.
– Obyś miała rację.
– Ach, mówisz jak prawdziwa wiedźma – roześmiała się Dragwena. – Dzielna dziewczynko, czy wiesz, na ile sposobów mogę ci zadać śmierć?
Rachel skinęła głową.
– Znam wszystkie twoje zaklęcia.
– Nie – odparła łagodnie Dragwena. – Znasz tylko te, które pozwoliłam ci zobaczyć. Eryk pomógł ci znaleźć zaklęcia śmierci, lecz uciekłam, zanim trafiłaś na najstraszniejsze. To zaklęcia o największej mocy: zaklęcia zagłady. Nie możesz się przed nimi bronić, dziecko. Czy teraz się nie boisz?
– Boję się wszystkiego, co ciebie dotyczy. Ale nie marnowałabyś czasu, gdybyś ty także się mnie nie bała.
Wiedźma przyjrzała się jej uważnie, nawet z podziwem.
– Cóż za szkoda, że muszę cię zgładzić. Jednak jeśli będziesz tu żyć, za tobą przyjdą inni. Larpskendya dobrze spełnił swoją zapowiedź. Muszę mu za to podziękować. Z nowymi dziećmi nie popełnię już tych błędów co z tobą. – Cofnęła się o krok. Dusza-żmija przesunęła ukośnie języczkiem po jej twarzy na znak rozpoczęcia walki. – Ponieważ starczyło ci odwagi, by mi się przeciwstawić, czy chcesz rzucić zaklęcie jako pierwsza? Uważam, że zasługujesz na ten zaszczyt.
Rachel obejrzała się na Eryka, który nadal leżał z twarzą w śniegu. Musiała odciągnąć od niego Dragwenę najdalej, jak można – jak najdalej od Kopca. Zmieniła się w kruka i wzbiła się pod niebo.
Dragwena nie ruszyła za nią od razu. Zwróciła się do Sarrenów.
– Patrzcie na tę scenę! – krzyknęła. – To będzie ostatnie, co ujrzą wasze oczy. Kiedy wrócę, zamienię was w popiół.
Po chwili drugi kruk zaskrzeczał i rzucił się w pogoń za Rachel.
Wszyscy zebrani na Kopcu wpatrywali się z przerażeniem w dwa czarne ptaki, bijące skrzydłami czerń nieba.
Zaklęcie zagłady
Rachel nie była gotowa do walki. Leciała przed siebie, ogarnięta paniką, nie wiedząc, dokąd uciec. Gdzie znajdzie bezpieczne schronienie? Przeniosła się myślą w Dzikie Góry, daleko od Kopca. Bez wysiłku przemknęła nad górami i dolinami, zastanawiając się, jak wykorzystać nowe zaklęcia, skoro Dragwena zna je od tysięcy lat. Najpierw bezpieczeństwo, pomyślała. Trzeba stać się niezauważalnym. Tak wyciszyła łopot skrzydeł, że zaczęły poruszać się zupełnie bezszelestnie. W oczy sypał jej śnieg, więc frunęła na oślep, lecz i tak widziała świat z doskonałą wyrazistością. Armath świecił jasno, więc zmieniła kolor ciała, by odbijać jego blask. W oddali widać było najeżone wieże Pałacu, czarne jak węgiel na tle niemal czarnego nieba.
Czy Dragwena szybko ją znajdzie? Tak. Czy mają zaatakować, czy się bronić? Zwróciła się z tym pytaniem do zaklęć; dały jej różne odpowiedzi. Czy potrafi zrobić coś, czego nie umie zrobić Dragwena? Czy ma broń, której wiedźma nigdy dotąd nie spotkała? Zaklęcia nie miały na to odpowiedzi. Raptem Rachel zdała sobie sprawę, że nie zagłuszyła swoich myśli. Wściekła na siebie, zarzuciła na nie ochronny czar.
Dragwena znalazła się tuż obok niej, leciały skrzydło w skrzydło.
– Za późno – rzuciła. – Trzeba było o tym pomyśleć wcześniej. Słyszałam wrzask twoich myśli aż na Kopcu. Teraz wiem, że nie masz żadnej tajnej broni. Nie powinnaś się tak obnażać. Musisz mnie zainteresować, bo inaczej wydrę ci serce.
Rachel zaczęła skakać z miejsca w miejsce, na oślep, byle gdzie: z Dzikich Gór do Smoczego Lasu, z jeziora Ker do Pałacu, byle szybciej, nie zatrzymując się nigdzie dłużej niż na parę sekund. Po drodze zmieniała także postać, usiłując zmylić wiedźmę. W końcu wtopiła się w czarny kamień Pałacu, stała się ścianą i zamarła w trwodze.
– To wszystko? – spytała ściana obok niej. – Za dobrze znam twoją moc, żeby zwykła zmiana kształtu miała mnie zwieść. W wieży zaskoczyłaś mnie, zmieniając się w pyłek kurzu, ale drugi raz ci się to nie uda. Szybko, zaczynam się niecierpliwić. Olśnij mnie swoją magią!
Rachel przedzierzgnęła się w wilka przemierzającego pałacowe ogrody. Przybrała jego zapach. Zmieniła się w żabę, poczuła jej śluz, zmieszała go z zapachem wilka i innych stworzeń. Po raz pierwszy pochwyciła zapach swojej magii i usunęła go. Przemierzyła wiele kilometrów, zdusiła wszystkie zapachy, stała się podmuchem bezwonnego powietrza, bez celu unoszącego się tu i tam.
Tym razem Dragwena nie mogła jej znaleźć przez parę minut. Wreszcie czarna łapa strąciła ją z nieba.
– Interesujące – powiedziała wiedźma. – Co dalej? Rachel stworzyła drugą wiedźmę i chwyciła ją w wielką czarną łapę. Dragwena zrobiła to samo, aż ogromne szpony zasłoniły Armath i całe niebo.
Wreszcie Dragwena zeszła z Rachel na ziemię.
– Więc potrafisz tylko naśladować? – spytała ze znudzeniem. – Miałam nadzieję na coś bardziej interesującego niż...
Rachel rzuciła się na duszę-żmiję wiedźmy. Pochwyciła jej umysł, pokierowała kłami i wbiła je w szyję Dragweny.
Wiedźma krzyknęła i zaraz się opanowała, ale to wystarczyło – żmija miała służyć tylko do odwrócenia uwagi. Rachel rozświetliła swoje ciało i wyczarowała tysiąc innych Rachel, równie świetlistych jak ona. Uniosła je w powietrze. Przez chwilę całe niebo rozjarzyło się blaskiem tak olśniewającym, że dotarł nawet do zdumionych Sarrenów na Kopcu. Rachel rozproszyła swoje sobowtóry na wszystkie strony – na ziemię, drzewa, skały, wodę i powietrze. Nieustannie skupiała na nich uwagę, by wyglądały równie realnie jak ona. Dała im ten sam zapach, wagę, rytm oddechu, puls – i umieściła je w każdym zakątku Ithrei.
Kilka Rachel spoglądało w dół na Pałac. Unosząca się między nimi prawdziwa Rachel obserwowała wiedźmę, która przez chwilę stała naprawdę oszołomiona.
Nagle Dragwena wyrosła tuż przed nią i parsknęła głośnym śmiechem. Rachel krzyknęła ze strachu – i tylko to, nic więcej, zdradziło jej tożsamość. Zbyt późno zauważyła, że Dragwena przed każdą Rachel postawiła swoją śmiejącą się replikę.
– Ach, to było bardzo dobre – wycedziła wiedźma. – Doskonałe! Gdybyś jeszcze kazała krzyknąć wszystkim Rachel, może byś mnie nabrała. Ale chyba wymagam od ciebie zbyt wiele. Trzeba wielu lat praktyki, żeby stać się prawdziwą wiedźmą, a tobie nie zostało aż tyle czasu, prawda? – Wyszczerzyła zęby. – Staraj się dalej. Nie mam ochoty zabijać cię już teraz.
Rachel rzuciła się do ucieczki przez całą Ithreę, usiłując zyskać trochę czasu na zastanowienie. Co jeszcze może wymyślić? No, wysil się, rozkazała sobie. Myśl! Coś zupełnie innego...
Dragwena od niechcenia podążała za nią. Nie spieszyła się; ta zabawa zaczęła się jej podobać. Być może czekają I ją jeszcze jakieś niespodzianki? Zdała sobie sprawę, że Rachel zatrzymała się w Smoczym Lesie, jakby nie było już innych miejsc na planecie. Wiedźma poszybowała w dół. Doskonale wiedziała, gdzie szukać dziewczynki. Ale zamiast pomiędzy mrocznymi drzewami, znalazła się w tropikalnej dżungli. Na miejscu czarnej martwej ziemi ujrzała tryskającą życiem soczystą trawę. A na trawie, pomiędzy pióropuszami paproci, siedział po turecku czarodziej o wielobarwnych oczach.
– Larpskendya! – krzyknęła Dragwena.
– Mówiłem, że zawsze będę bronić tego świata – powiedział. – Myślałaś, że ci pozwolę dogonić Rachel?
Dragwena upadła na kolana i ukryła twarz w dłoniach.
– To niemożliwe!
W chwili, gdy odwróciła od niego spojrzenie, Larpskendya zniknął, a na jego miejscu pojawiło się zawieszone w powietrzu ostrze. Rachel stworzyła je ze wszystkich dostępnych jej zaklęć śmierci. Rzuciła je w chwili, gdy Dragwena była wytrącona z równowagi, nieprzygotowana. Ostrze wbiło się głęboko w ciało wiedźmy i rozdarło je na strzępy.
Wiatr rozwiał szczątki Dragweny, rozrzucił je na szarym śniegu. Rachel znowu stała się dziewczynką. Przez jakiś czas przyglądała się odłamkom kości i ochłapom mięsa, ostrożnie dotykała ich czubkiem buta, nie mogąc uwierzyć, że jej podstęp rzeczywiście zadziałał.
Nagle za jej plecami rozległo się powolne klaskanie.
Dragwena biła jej brawo, cała i zdrowa.
– Ach, doskonale – przyznała. – Cudownie! Jakąż fantastyczną wiedźmą mogłabyś się stać! Co za odwaga! Odnaleźć to, czego boję się najbardziej, i wykorzystać przeciwko mnie. W ostatniej chwili zdołałam przybrać postać drzewa. – Złożyła jej uroczysty ukłon. – Walka z tobą jest dla mnie zaszczytem. Będziemy kontynuować?
Rachel przyjrzała się jej. W oczach wiedźmy nie było strachu, tylko satysfakcja i ożywienie. Dragwena nawet nie zaczęła walczyć naprawdę. W każdej chwili mogła rozpocząć atak. Rachel uciszyła hałasujące w jej mózgu zaklęcia i spróbowała przywołać wspomnienia Dragweny. Musiało być w nich coś, co jej się przyda! Co jest słabością Dragweny? Dokąd wiedźma nigdy się za nią nie zapuści? Ach, oczywiście!
Zmieniła się w rakietę i wystartowała w niebo. Chmury muskały jej twarz, powietrze stawało się coraz rzadsze.
– Co znowu wymyśliłaś? – spytała Dragwena, podążająca za nią także jako rakieta.
Rachel zamknęła umysł, ale Dragwena wyczuła jej zamiar na chwilę przed nią i zdążyła odczytać jej intencje. Cisnęła nią o ziemię.
– Ty głupia – warknęła. – Gdybyś nie zamknęła myśli, nie chciałoby mi się do nich zajrzeć, a potem byłoby za późno. Mogłaś mi uciec! Zmarnowana szansa. Wiesz, że nie mogę opuścić Ithrei, ale dlaczego nie wyobraziłaś sobie, że jesteś już poza nią? Nigdy bym za tobą nie poszła. A ty zrobiłaś to, co oczywiste: zaczęłaś lecieć. Ciągle myślisz jak dziecko.
Rachel natychmiast spróbowała wyobrazić sobie, że jest już w przestrzeni kosmicznej, ponad Ithreą. Jej ciało poderwało się do góry i uderzyło o ziemię, zatrzymane przez niewidzialną tarczę Dragweny. Dziewczynka odczekała chwilę, by dojść do siebie, i pofrunęła przed siebie, rozpaczliwie szukając pęknięcia w tarczy. Nie znalazła go. Ponad nią lśniły gwiazdy. Wydawały się bardzo bliskie. Rachel wyciągnęła do nich ręce, szukając drogi ucieczki.
Wiedźma pojawiła się obok niej.
– Nasza mała utarczka chyba dobiega końca – powiedziała. – Pomyliłam się, sądząc, że zdołam się tobą posłużyć. Prawdopodobnie od samego początku powinnam skoncentrować się na twoim bracie. – Uśmiechnęła się i przyciągnęła Rachel do siebie. – Eryk ma mi wiele do ofiarowania. Po pewnym przeszkoleniu zdoła usunąć magiczne więzy Larpskendyi wokół tego świata. Być może to właśnie on pomoże mi ziścić mroczną prze...
Rachel rzuciła w nią zaklęciem oślepiającym. Ich twarze znajdowały się tak blisko siebie, że Dragwena nie zdążyła nawet zamknąć oczu. Szmaragdowe ostrza zaatakowały jej twarz i zniknęły, nie czyniąc wiedźmie szkody.
– Znam sposoby obrony przed twoimi zaklęciami – szepnęła wiedźma. – Eryk nie będzie tak walczył. Jest taki mały... Na pewno łatwiej będzie go przekonać.
Rachel krzyknęła i znowu zmieniła postać, ale tym razem Dragwena nie rzuciła się w pościg. Strąciła Rachel z nieba i zawlokła ją na Kopiec.
Rachel ujrzała Morpetha, Trimaka i resztę Sarrenów, którzy odwrócili się ku nim z nadzieją w oczach. Eryk leżał w ramionach Morpetha, ciągle nieprzytomny.
– Widzisz te ich przestraszone twarzyczki? – spytała Dragwena. – Chcę, żeby wszyscy zobaczyli twoją klęskę, koniec ich dziecka-nadziei. Potem zabiję Morpetha i Trimaka – powoli, bardzo powoli. Ich agonia może trwać nawet i sto lat. Eryk mi pomoże. Pozostali się nie liczą. – Parsknęła śmiechem. – Gdzie teraz jest twój wspaniały Larpskendya? Gdzie jest czarodziej, który obiecał cię obronić?
Rachel wpadła na ostatni, rozpaczliwy pomysł. Uniosła głowę i spojrzała w Armath. Zaczerpnęła oddechu i wykrzyczała wiersz nadziei.
Powietrze zafalowało lekko. Wszyscy obecni na Kopcu poczuli tę zmianę, nawet wiedźma. Rachel i Sarrenowie zamarli w oczekiwaniu, ale czegoś zabrakło. Słowa rozpłynęły się w nocnym powietrzu, a Armath świecił równie zimno jak zwykle.
Rachel opuściła głowę. Nie miała już siły. Upór, odwaga, cała jej magiczna moc – wszystko to na nic jej się nie przydało. Gdzie Larpskendya? Dlaczego nie nadchodzi? Spojrzała na kulących się Sarrenów i na buzię Eryka, którego tulił w ramionach Morpeth. I nie znalazła żadnego nowego pomysłu.
– Przygotuj się na śmierć, dziewczynko – odezwała się Dragwena. – Przyzywam zaklęcie zagłady.
Powoli wyszła na środek Kopca i uniosła ramiona. Zaintonowała zaklęcie w języku Ool, swego rodzinnego świata. Rachel rozpoznała parę słów, które zawierały w sobie zaklęcia śmierci, ale większość była dla niej zupełnie nowa. Oto, zdała sobie sprawę, najpotężniejsze, najstraszniejsze zaklęcie, którego Dragwena do tej pory nigdy nie zdradziła – zaklęcie o niewyobrażalnej mocy. Zaczęła szukać czegoś – czegokolwiek – na swoją obronę.
Zaklęcie zagłady pojawiało się z wolna, leniwie. Dragwena nie zamierzała się spieszyć. Z zamarzniętych czeluści północy nadciągnęła gigantyczna trąba powietrzna. Ukazała się wiele kilometrów od nich, jak piekło szalejących wichrów. Jej ogromny cień padł na ziemię, śnieg i blask gwiazd. Przeszedł nad Dzikimi Górami, zasłonił Armath. Góry i strumienie zniknęły, a dziki wiatr uderzył w Kopiec.
Sarrenowie patrzyli na to przerażeni, lecz nie rzucili się do ucieczki. Trimak ruszył wraz z innymi ku Rachel; brnęli ku niej w milczeniu, zgięci pod uderzeniami wichru. Morpeth zawahał się, powiódł spojrzeniem od Eryka do Rachel. W końcu odszedł z nim parę kroków, otulił go kurtką, położył delikatnie na śniegu i wymamrotał trzy słowa. Nie było to zaklęcie ochrony. Morpeth wiedział, że jego moc jest zbyt słaba, by bronić chłopca. Były to słowa przeprosin, których Eryk prawdopodobnie nie usłyszał. Morpeth pocałował go w czoło i szybko dołączył do pozostałych.
Sarrenowie otoczyli Rachel. Ci, którzy mieli miecze, skierowali je ku Dragwenie.
Wiedźma parsknęła śmiechem.
– Miecze? Rozczulające.
Ogromna trąba powietrzna dotarła do Kopca. Zatrzymała się nad głową Dragweny, wir kłębiących się sinych i czarnych chmur. Dragwena zakreśliła w powietrzu jakiś kształt. W ułamku chwili chmura utworzyła cienką spiralę, nie grubszą od sznura. Wiedźma wyjęła swoją szczękę z zawiasów; opadła jej na brodę, a spirala natychmiast wskoczyła jej do ust. Dragwena zadygotała z rozkoszy.
Wir zniknął w jej gardle. Wiedźma zatrzasnęła usta i uśmiechnęła się do Rachel.
– Gotowa?
Tak! – ryknął stojący najbliżej Sarren. Dragwena odwróciła się do niego i wyzwoliła zaklęcie zagłady.
Spomiędzy jej warg wytrysnął gruby słup czarnego dymu. W jego kłębach wirowały tysiące szczęk.
Rachel otoczyła Sarrenów kilkoma pierścieniami ochronnymi, ale na nic się one nie zdały. Pierwszy Sarren, który znalazł się na drodze dymu, padł, rozdarty na strzępy. Rachel przeniosła pozostałych do bezpiecznego miejsca u stóp Kopca, a sama stawiła opór zaklęciu.
Osłoniła swe ciało kilkoma zaklęciami, ale zęby kryjące się w kłębach dymu były niepokonane. Rachel usiłowała je odeprzeć wszystkimi znanymi sobie sposobami: zaklęciami obronnymi, zabijającymi, paraliżującymi i w końcu, gdy zęby przegryzły wszystkie bariery, nawet paznokciami.
Ale wszystko to na nic się nie zdało. Dragwena wybuchnęła skrzeczącym śmiechem, gdyż zęby zaczęły pożerać wargi i oczy Rachel.
Manag
Rachel czuła, że zęby odrywają z jej twarzy kawały mięśni i skóry, masakrują jej ręce i nogi, wgryzają się w szyję, szukając najszybszego sposobu zadania jej śmierci. Wżerały się w jej ciało i szeptały słowa zaklęcia zagłady.
Rachel wytrzymała wszystko. Całą swą siłę skupiła na jednym zaklęciu, zobojętniającym ciało na ból. Czekała w nieskończoność, aż wszystkie zęby wczepiły się w jej ciało. Wreszcie, gdy usłyszała szept ostatnich szczęk, poznała pełne znaczenie zaklęcia.
Zacisnęła pięści i wyrwała swoją żuchwę z zawiasów. Szczęka zawisła nisko, na miejscu ust pojawił się wielki otwór. Przez bulgot krwi i powietrza wykrztusiła niezbędne słowa. W tej samej chwili zęby przestały kąsać. Czarna kolumna dymu i szczęk wlała się do jej ust i wypełniła ją.
Zmasakrowana, zakrwawiona Rachel spojrzała spokojnie na Dragwenę.
– Przygotuj się – wymamrotała. – We śnie-marze Larpskendya nauczył mnie, że na każde zaklęcie zła istnieje zaklęcie dobra, wiedźmo. Lepiej uciekaj, zanim cię dopadnie!
Odkaszlnęła. Z jej ust wypłynął błękitny dym i powoli podryfował ku Dragwenie.
– Co to? – spytała wiedźma, cofając się nerwowo. – Nie możesz użyć zaklęcia zagłady. Jest tylko moje!
Rachel przycisnęła pierś obiema rękami i dalej kaszlała. Błękitny dym wydobywał się z niej coraz gęstszymi obłokami. Rachel zaintonowała zaklęcie w języku wiedźmy, lecz wypowiadała je od tyłu. Spłynęło z jej ust i pofrunęło w ślad za dymem.
Nagle w oczach Dragweny błysnęło zrozumienie.
– Odwróciłaś je – szepnęła. – Odwróciłaś zaklęcie zagłady. Zło w dobro... Nie, to się nie uda.
Ale ciągle się cofała. Pierwsza macka dymu dotknęła jej nogi. Wiedźma krzyknęła z bólu i rzuciła się do ucieczki.
Z ust Rachel popłynęły słowa. Dragwena uniosła ręce i wzbiła się w powietrze. Macka dymu chwyciła ją i ściągnęła na ziemię. Błękitna kolumna pochłonęła ją gwałtownie, wlała się do nosa, gardła i oczu. W jej kłębach nie było zębów, ale wiedźma zawyła i zaczęła się miotać, jakby wdychała żywy ogień.
Potem słowa umilkły tak nagle, jak się pojawiły. Odwrócone zaklęcie dobiegło do końca. A kiedy się to stało, rany Rachel znikły. Dziewczynka zamknęła usta i ostatnie błękitne smużki rozpłynęły się w powietrzu.
Wszyscy spojrzeli na Dragwenę.
Leżała na ziemi, a jej ciało spowijał błękitny ogień. Ale nadal żyła. Z ogromnym wysiłkiem podniosła głowę i wykrztusiła:
– Manag... Manag...
Z jej ust wypłynął dym gęsty jak klej. Zawisł na końcu języka, skapnął na ziemię.
W powietrzu zmienił się w potwora o zielonych oczach i paszczy, która mogłaby połknąć cały Kopiec.
Sarrenowie spojrzeli rozpaczliwie na Rachel, ale była równie bezradna jak oni.
Dragwena podniosła się z ziemi. Po jej ciele przemknęło jadowicie zielone światło, które zdusiło błękitne płomienie.
– Myślałaś, że zaklęcie zagłady to tylko parę błyszczących zębów? – zadrwiła. – To niezliczone zaklęcia, wszędzie, gdzie tylko zechcę. Tym razem odwrócenie nie zadziała.
Pocałowała powietrze. Rachel zesztywniała, otoczona nagle pierścieniem migotliwego zielonego ognia. Manag zrozumiał rozkaz, rozczapierzył ogromne pazury i zanurkował ku Rachel, by rozedrzeć ją na strzępy...
Morpeth podbiegł do Eryka i szarpnął nim mocno.
– Wstawaj! Obudź się! – błagał.
W końcu chłopiec otworzył oczy i chwiejnie podniósł się z ziemi. Powlókł się, potykając, ku Rachel i stanął przed nią, maleńki w porównaniu z gigantycznym Managiem. Wyciągnął ręce, bez żadnego wysiłku przebił ciało potwora i zatrzymał go. Ale czar, który powołał Managa do życia, ciągle się zmieniał, walczył. W końcu jego tchnienie powaliło Eryka na ziemię. Upadł na Rachel, nadal dziko machając rekami.
– Nie mogę go zatrzymać! – krzyknął. – Nie mogę! Jest zrobiony z milionów zaklęć. Jest ich za dużo, nie mogę ich zatrzymać!
– Zaśpiewaj zaklęcie nadziei – rzuciła Rachel. – Śpiewaj! Śpiewaj!
Eryk przycisnął obie ręce do pyska Managa. Odwrócił się w stronę oceanu Endellion i zaśpiewał cienkim głosikiem:
Ciemna dziewczynka się zjawi,
Nieprzyjaciół wybawi,
Śpiew w harmonii usłyszycie,
Powstanę ze snu i morza o świcie,
A wy jak dzieci się ucieszycie.
Manag otworzył oczy.
– Jeszcze raz! – krzyknęła Rachel.
– Ciemna dziewczynka... – zaczął Eryk i tym razem Rachel do niego dołączyła. Dwa czyste głosy stopiły się w harmonii. Śpiewali raz za razem, bez ustanku, coraz głośniej, aż usłyszeli jakiś prastary dźwięk, który obudził się z uśpienia – bicie ogromnego serca.
Manag zatrzymał się. Stanął nad Rachel i spojrzał niepewnie na Dragwenę.
– Dalej! – wrzasnęła wiedźma. – Zabij ją! Zabij! Manag rozczapierzył szpony, nadal ociągając się z wypełnieniem rozkazu.
– Zgładź ją! – rozkazała wiedźma. – To ja cię stworzyłam! Nakazuję ci to zrobić!
Manag pochylił się nad Rachel i rozdziawił paszczę, ale ciągle nie spieszył się z atakiem.
Dragwena obsypała go zaklęciami, pod którymi zaczął jęczeć z bólu, lecz coś najwyraźniej go powstrzymywało. Stał nieruchomo, spoglądając na Dragwenę i Rachel. Wreszcie porzucił je obie i odwrócił się z lękiem na zachód. A gdy wszyscy inni poszli za jego przykładem, przekonali się, że wokół nich zaszły ogromne zmiany.
W środku nocy, gdy Armath stał w pełni na środku nieba, nad horyzontem rozpoczął się świt.
Początkowo był to tylko słaby pomarańczowy blask nad Zachodnimi Górami, ale wkrótce słońce powstało w całej swej chwale i z nieprawdopodobną prędkością wydźwignęło się na niebo. I nie było to owo słabowite blade słońce, które od tak dawna wisiało nad Ithreą. To słońce było wspaniałe i złociste, niemal boleśnie jasne. Zawisło na niebie, a pod jego promieniami gęste chmury rozstąpiły się i zniknęły po raz pierwszy od tysięcy lat. Sarrenowie otworzyli usta ze zdumienia, gdy na ich policzki padło ciepłe światło. Dragwena zachwiała się i krzyknęła boleśnie, nie mogąc znieść dotyku promieni. Wezwała Managa i ukryła się pod nim, chowając twarz w dłoniach.
Sarrenowie czekali na dalszy rozwój wypadków. Wysoko na niebie, poza wstającym słońcem, gdzie niebo było jeszcze czarne, wydarzyło się coś równie nieprawdopodobnego: Armath, wielki księżyc zawieszony nisko nad Dzikimi Górami, spadł z ogłuszającym chlupotem do oceanu.
– Co się dzieje? – krzyknął Trimak.
– Nie wiem – szepnął Morpeth, wpatrując się we wzbudzoną przez księżyc fantastyczną fontannę wody.
Zielony pierścień ognia wokół Rachel zniknął. Podbiegła do innych; Morpeth spojrzał na nią i dostrzegł w jej oczach ogniki światła.
– Patrz! – zawołał Trimak. – Patrz na gwiazdy!
Na niebie nad Ithreą, najpierw po jednej, potem setkami, gwiazdy zaczęły spadać i w ślad za Armathem pogrążały się w oceanie. Tymczasem słońce nadal mknęło w górę, aż zatrzymało się wysoko nad ich głowami. Kopiec zalał olśniewający blask.
Dragwena zakryła twarz suknią; z jej oczu pociekły strużki krwi.
Morpeth był tak zdumiony, że nawet nie patrzył na wiedźmę. Wskazał na wodę, w której zatonęły ostatnie gwiazdy.
– Jak to możliwe, że widzimy ocean? – szepnął. – Powinien być zamarznięty.
Odpowiedź nadeszła wkrótce. Ocean Endellion uniósł się w górę, z początku niemal niedostrzegalnie, by wkrótce wyłonić się zza Zachodnich Gór. Na ich oczach spienione fale wylały się zza najwyższych szczytów i z przerażającą szybkością runęły ku nim, pochłaniając ziemie na swojej drodze.
Morpeth wskazał na wschód. Stamtąd, z dalekich rubieży świata, gdzie nie zapuścił się nigdy żaden Sarren, nadpełzał jeszcze potężniejszy ocean.
– Dlaczego się nie boimy? – spytał Trimak. – To powinno być straszne.
Sarrenowie zdali sobie sprawę, że przepełnia ich zdumienie, lecz nie strach. Zrozpaczona Dragwena wezwała słabym głosem Managa. Ledwie miała siłę podnieść głowę. Manag skurczył się i przypełzł do niej, by ją osłonić przez palącym słońcem.
Rachel szepnęła coś Erykowi do ucha. Chłopiec zaśmiał się i oboje zwrócili się twarzą w stronę nadciągających wód.
– Przybądź, czarodzieju! – zaśpiewali razem. – Przybądź ze snu i morza o świcie!
I wreszcie go ujrzeli: Larpskendya wyłonił się ze spienionych, bijących o siebie fal, przybrawszy postać srebrzystego ptaka. Był tak wielki, że wody oceanu niemal nie mogły pomieścić jego łopoczących skrzydeł. Powoli, dostojnie uniósł się nad wodę i skierował ku Kopcowi. Wykrzyknął grzmiącym głosem słowa zaklęcia nadziei, które wypełniły świat dźwiękiem tak pięknym, że nie można go opisać słowami. Oczy czarodzieja lśniły wszystkimi kolorami tęczy.
Dragwena spojrzała na niego. W tej samej chwili Larpskendya zakuł ją w zaklęcie strachu: w jego oczach ujrzała milion ponurych dzieci, ostrzących noże o kamienne ściany. Wrzasnęła na całe gardło.
– Zabij go! – rozkazała Managowi. – Zabij czarodzieja!
Wielki cień porzucił ją bez wahania. Larpskendya odwrócił się ku niemu. Manag skurczył się tak bardzo, że stał się malutką kropką mknącej w powietrzu czerni. Spotkali się kilometr nad oceanem. Larpskendya połknął Managa, nawet nie otwierając dzioba.
Dragwena szarpnęła się w spazmie bólu, gdy jej twór został unicestwiony.
– Jeszcze cię zabiję! – wrzasnęła i popędziła ku Sarrenom z twarzą wykrzywioną strachem i wściekłością. – Nawet w tym poniżeniu zdołam cię zniszczyć!
– Formować szyk! – krzyknął Trimak i Sarrenowie ustawili się między dziećmi i wiedźmą.
Dragwena roztrąciła ich niecierpliwie, nie zważając na ciosy mieczów, które nie czyniły jej szkody. Wyrwała Eryka z uścisku Rachel i poszybowała z nim na niskie wzgórze. Rachel posłała za nią kaleczące zaklęcia, lecz Dragwena przedarła się przez nie i pociągnęła chłopca przez śnieg.
Larpskendya śmignął nad oceanem. Z ogromną prędkością leciał ku Dragwenie, lecz ona przyciągnęła Eryka do siebie, jakby zamierzała skręcić mu kark.
– Patrz! – zawyła. – Nie możesz go uratować! Jeszcze jedno dziecko zginie z mojej ręki!
Ale gdy zacisnęła chwyt, Eryk wyszeptał tylko jedno słowo.
Dragwena skrzywiła się z bólu. Puściła Eryka i zatoczyła się do tyłu. Z ucha pociekła jej krew.
– Co to? – wydyszała. – Zaklęcie rozwiązujące? Nie... nie mogę ponieść klęski... z ręki dziecka!
Powlokła się ku Erykowi, ale on bez trudu umknął jej wyciągniętym łapom i schronił się w ramionach Rachel.
Wiedźma nie mogła go ścigać. Padła na ziemię, wijąc się w drgawkach, a potem, zaciskając pięści, by odzyskać nad sobą panowanie, wydała straszny wrzask i zaczęła się zmieniać: czerwona jak krew skóra zeszła z niej płatami i Dragwena zamieniła się w węża. Potem skóra znowu się złuszczyła, a spod niej wyłonił się małż, kruk i wilk, potem czarny potwór pełen wijących się węży i ohydne stworzenie, a spomiędzy jego połamanych zębów uciekały pająki. Wiedźma stała się wszystkim, w co się kiedykolwiek zmieniła, transformacja zachodziła coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie wizje zlały się w jeden ciąg, a wrzaski zmieniły się w przerażające wycie.
Ale to jeszcze nie był koniec. Dragwena zdołała pokonać gigantyczną nienawiść i rozczapierzając czarne szpony, skoczyła na dzieci.
Rachel krzyknęła i w tej samej chwili z nieba spadł Larpskendya. Śmignął tuż nad ziemią, pochwycił wiedźmę i uniósł się w górę razem z nią.
Wszyscy patrzyli z zapartym tchem, jak Dragwena, maleńka w ogromnym dziobie niczym pyłek, rozwiera go z wysiłkiem. Dyszała i dygotała; usiłowała zebrać wszystkie znane sobie zaklęcia i zmienić je w jedno śmiercionośne żądło. Ale Larpskendya nie obawiał się jej mocy Stopniowo zwierał dziób, miażdżąc wiedźmę. Wreszcie Dragwena nie mogła się dłużej opierać, kolana ugięły się pod nią, wbiły się w jej ściśniętą klatkę piersiową, a kręgosłup pękł z głośnym trzaskiem, słyszalnym nawet na ziemi. Wiedźma wydała ostatni wrzask rozpaczy.
– Siostry! – zawyła. – Pomścijcie mnie!
Larpskendya zatrzasnął dziób i wiedźma zginęła. W tej samej chwili w powietrzu, gdzie znajdowało się jej ciało, zabłysło malutkie zielone światełko. Niezauważone przez nikogo, uniosło się wysoko w górę, przebiło atmosferę i poszybowało w przestrzeń kosmiczną. Kierowało się w stronę odległej planety wiedźm...
Wybór
Wszyscy zebrani na Kopcu patrzyli z szacunkiem na Larpskendye, który nadal unosił się w powietrzu, bijąc wielkimi skrzydłami. Eryk podbiegł do niego i podskoczył, żeby musnąć jego pióra, ale czarodziej zwrócił wielobarwne oczy tylko i wyłącznie na Rachel.
I w tej krótkiej chwili jego spojrzenie mówiło o wielu różnych sprawach: przepraszał za to, że dopuścił do takiego zła, powiadomił o wyborze, który ich czekał, i wyraził ogromne, rozpierające serce szczęście z powodu tego, co się miało wydarzyć. W końcu pochylił się nad Rachel i dotknął jej twarzy. Całym jej ciałem wstrząsnął niezwykły dreszcz.
– Dar – przemówił Larpskendya – dar, którego nie powierzono żadnej ludzkiej istocie.
Rachel zadrżała, ponieważ zrozumiała jego słowa. Spróbowała wyrazić swoją wdzięczność, lecz Larpskendya natychmiast dodał do daru również zadanie i ostrzeżenie.
W końcu odwrócił głowę, wzbił się w niebo i zniknął na zachodzie.
– Do widzenia, czarodzieju – powiedziała Rachel ze spuszczonymi oczami, ponieważ nie mogła patrzeć na tak olśniewającą wspaniałość, tak jak nie można patrzeć prosto w słońce.
Na Kopcu zapanowało milczenie. Wszyscy wpatrywali się w jego powoli znikającą w oddali sylwetkę o ogonie ozłoconym promieniami.
Nagle padły na nich dwa wielkie cienie.
– Uwaga! – krzyknął Trimak.
Kiedy dzieci i Sarrenowie spoglądali za oddalającym się czarodziejem, oceany nadal sunęły w ich stronę. Nagle na Kopiec spadły potężne fale, jakby właśnie rozpętał się potop, po którym nastąpi koniec świata. Nikt nie miał czasu uciekać ani szukać kryjówki. Jednak oceany, zamiast zmiażdżyć ich impetem swoich fal, zatrzymały się na skraju wzgórza i coś z siebie zrzuciły.
Morpeth patrzył z otwartymi ustami, jak z fal ześlizguje się – coś takiego! – strażnik Dragweny. Zeskoczył na ziemię i uśmiechnął się szeroko.
– Jestem wolny! – zawołał, pocierając głowę. Skłonił się na wszystkie strony i wykrzyknął swoje imię.
– Wolny? – roześmiał się jeden z Sarrenów. – Trochę się spóźniłeś, jeśli chcesz dołączyć do wałki, to pewne! – Wyciągnął przybysza z wody. – Skąd się tu wziąłeś?
Ale zanim mężczyzna zdołał odpowiedzieć, fale wyrzuciły bezceremonialnie następną postać.
– Muranta! – zdumiał się Trimak i pomógł wstać żonie. – Jak tu trafiłaś?
– Skąd mam wiedzieć? – warknęła z rozdrażnieniem. – Byłam w domu i martwiłam się o ciebie, aż raptem coś mnie porwało i rzuciło na... na... Nie wiem gdzie, ale strasznie tu zimno! – Otrzepała sukienkę z kropel wody.
Ale nie było czasu na dalsze rozmowy, bo z fal spadł Leifrim, a zaraz po nim Fenagel, która do niego podbiegła i chwyciła w ramiona.
– To niemożliwe! – powiedział Morpeth. – To się nie mogło wydarzyć. To...
– To prawda! – krzyknęła Rachel ze łzami radości. – Patrzcie!
Wszystko zaczęło się dziać jednocześnie. Wszelkie gatunki stworzeń, ludzie i zwierzęta, spadały z fal tak szybko, że nie można było nadążyć za nimi wzrokiem. Przybywali Sarrenowie, dorośli i dzieci z całej Ithrei; w ślad za nimi z nieba sypali się Neutrani, całe tłumy bezgranicznie zdumionych niewolników wiedźmy. Przybywali fala za falą, zewsząd, gdzie mieszkali teraz lub niegdyś, a fale wynosiły ich na Kopiec.
Przybyły stada wilków ze Scorpą na czele, o szarych futrach przemoczonych morską wodą. Znalazły się też prapsięta, jak zwykle wyćwierkujące niewiarygodne nonsensy. Przybywali i przybywali, aż na Kopcu zaroiło się od wszystkich stworzeń, żyjących i zmarłych, które kiedykolwiek uginały kark przed Dragweną. Pojawił się Ronnocoden ze swymi dumnymi towarzyszami, bijąc mokrymi skrzydłami i śpiewając na całe gardło po stuleciach milczenia. Przybyły też nadzwyczajne stworzenia, nieznane nikomu z obecnych – stworzenia, które żyły i rozmnażały się pod śniegami Ithrei, zapomniane od tysięcy lat. Pełzły, czołgały się i wiły, błyskając zębami i zasłaniając wrażliwe oczy przed słońcem, które widziały po raz pierwszy w życiu.
Wreszcie wody cofnęły się nieco, dając im więcej miejsca.
A oni je wykorzystali. Ach, jak wykorzystali!
Wilki zaszczekały i skoczyły na świeżą wilgotną trawę, która nagle pojawiła się pod ich łapami. Dzieci zaczęły się z nimi bawić, biegały za nimi, by je pogłaskać, ale nie mogły ich dogonić. W końcu orły pozwoliły im się dosiąść i fruwały z nimi nisko nad ziemią, drocząc się po drodze z prapsiętami.
Sarrenowie i Neutrani, owładnięci jakąś siłą, której nie potrafili się oprzeć, zaczęli razem tańczyć i śpiewać. Ich głosy zlewały się ze śpiewem ptaków, aż w końcu zgiełk, śmiech, śpiew i szczebioty stały się tak głośne, że zatrzęsły ziemią, która także zaczęła mruczeć ze szczęścia.
Morpeth stanął przy Rachel i Eryku.
Ciemna dziewczynka się zjawi, Nieprzyjaciół wybawi, Śpiew w harmonii usłyszycie, Powstanę ze snu i morza o świcie – wyrecytował tęsknic.
Rachel spojrzała mu w oczy z miłością.
– A uj jak dzieci się ucieszycie.
I miała rację, bo gdy Sarrenowie, orły, wilki i inni tańczyli, biegali i fruwali, stopniowo zaczęli się zmieniać, aż stali się dziećmi, szczeniakami i pisklętami. Prapsięta zrzuciły dziecinne buzie i znowu zmieniły się w małe wronki o szeroko rozdziawionych dziobach. Morpeth stał się jasnowłosym chłopcem o niebieskich oczach, a Trimak uśmiechnął się, aż w pucołowatych policzkach pojawiły mu się dołeczki.
– Nooo... – Eryk pokręcił głową z podziwem. – Ho, ho! – Właśnie! – roześmiał się Trimak.
– Ale co dalej? – spytał Morpeth. – Znowu jesteśmy dziećmi. Co teraz zrobimy?
I tak, jakby tymi słowami zainicjował zaklęcie, wcale o tym nie wiedząc, wszystkie stworzenia zamilkły i odwróciły się do Rachel.
Zakreśliła dłonią kształt w powietrzu. Nie wiadomo skąd pojawiły się drzwi, prowadzące do piwnicy o grubych kamiennych ścianach.
– Gdzie chcecie mieszkać? – spytała. – Na Ithrei czy Ziemi? Larpskendya dał wam wybór.
Wybór? Stworzenia spojrzały na siebie pytająco. Od tak dawna żyły pod rozkazami wiedźmy, że nie wiedziały, jak zareagować. I co wybrać? Dla wszystkich dzieci Ziemia stała się mglistym wspomnieniem. Zwierzęta wcale jej nie znały. Dla nich domem była Ithrea.
Szczeniaki przysiadły i zapiszczały w rozterce, pisklęta zbiły się w stadko i ćwierknęły niepewnie, a najosobliwsze zwierzęta Ithrei zamlaskały w swoich językach, zastanawiając się, co robić. Wreszcie wszystkie zwróciły się do dzieci, lecz niegdysiejsi Sarrenowie i Neutrani byli równie zdumieni jak one. Tysiące chłopców i dziewczynek zaczęło zadawać sobie pytania o życie na Ziemi, rodziny i przyjaciół, z którymi niegdyś spędzali czas.
I powoli, boleśnie, wróciły do nich wspomnienia.
– Och, Rachel... – szepnął Eryk. – Patrz, wszyscy płaczą!
Zaczęło się od kilku stłumionych chlipnięć, lecz wkrótce wszyscy rozszlochali się w głos. Chodzili po Kopcu lub padali na kolana, każdy pogrążony we własnym świecie rozpaczy, gdy znów powróciły do nich obrazy, słowa i uczucia, wizje od dawna nieżyjących rodziców, braci i sióstr, a także ukochanych przyjaciół, których nigdy więcej nie będą mogli zobaczyć ani dotknąć.
Mały Leifrim o rozczochranych, czarnych jak węgiel włosach skrzywił płaczliwie buzię.
– Moja mama... Pamiętam, jak mnie obejmowała, ale... – rozejrzał się wstydliwie – jak miała na imię? Nie pamiętam...
Fenagel objęła ojca ramieniem. Ona urodziła się już na Ithrei. Znała tylko jej ciemne śniegi. Ale wielu innych nie miało dzieci, które mogłyby ich pocieszyć, gdyż wiedźma pozwoliła na ten zaszczyt tylko nielicznym. Po chwili wszystkie dzieci tonęły we łzach lub ściskały kurczowo swoich bliskich, ogarnięte bezbrzeżną rozpaczą.
– Nie... – jęknął Eryk. – Rachel, niech oni już przestaną. Rzuć jakiś czar. To się nie może tak skończyć. Larpskendya na pewno tego nie chciał!
Poczekaj – powiedziała, także z oczami pełnymi łez. – Larpskendya uprzedził, że tak się stanie. Oni nie opłakują tylko zmarłych rodzin, lecz także to, co zrobiła z nimi wiedźma, wszystkie te setki lat cierpienia. – Uśmiechnęła się przez łzy. – Ale to, co stanie się potem, będzie zadziwiające.
Płacz dzieci trwał jeszcze długo. Dłużej, niż można się było spodziewać. Ucichł dopiero, gdy ostatnie dziecko wypłakało ostatnią łzę. Wreszcie na Kopcu zapadła cisza tak głęboka, że nawet prapsięta zdały sobie sprawę, że nie powinny paplać. Schowały głowy pod nieopierzone skrzydła i zamarły w oczekiwaniu.
Nad Kopcem powiał lekki wiatr.
Trimak jako pierwszy poczuł jego dotyk na policzku. Wiatr osuszył jego łzy i rozgrzał go.
– Patrzcie! – zawołał, rozglądając się dookoła.
Aż do tej pory nikt nie zwrócił uwagi na to, co działo się poza Kopcem. Teraz zobaczyli, że oceany cofnęły się i roztopiły śniegi. Świat pokryła czarna ziemia, zryta bruzdami i martwa. Ithrea była naga. Zniknęła nawet trawa. Nie zostało na niej ani jedno źdźbło. Jakieś dziecko westchnęło i jego głos poniósł się echem w pustej przestrzeni.
– Nie... – szepnął Trimak. – Więc to na to czekaliśmy przez tyle lat? Nawet śnieg był lepszy!
Rachel parsknęła śmiechem.
– Więc zażyczcie sobie czegoś innego!
– Może kwiatów? – mruknął. – To by już było coś. Z ziemi wokół niego wystrzeliły stulone pąki. Trimak odskoczył jak oparzony; pączki wykiełkowały w śladach jego stóp.
– Jaki mają mieć kolor? – spytała Rachel. – I jaki kształt? Jak mają pachnieć? Ile ma ich być?
– Skąd mam wiedzieć? – parsknął Trimak, starając się nie podeptać żadnej roślinki. – Nie znam się na kwiatach!
Rachel uśmiechnęła się przekornie.
– Tak szybko się poddajesz?
– Ładne – powiedział słabo. – Kolorowe. Jak się one nazywają? Och... nie wiem!
Pączki wychylały się gęsto spomiędzy grud ziemi, lecz nadal były mocno zaciśnięte jak piąstki. Czekały.
– Białe róże! – zawołała Fenagel. – Fioletowe żonkile! Zielone stokrotki! Czerwone... Oooo!
Pączki pękły i rozkwitły kwiatami, które właśnie wymieniła. Pojawiły się na całym Kopcu i poza nim.
– Stać! – krzyknął Morpeth i kwiaty posłusznie przestały rozkwitać.
– Śpiewające róże! – rzucił Trimak. Białe róże natychmiast zaczęły zawodzić fałszywie, łopocząc do taktu płatkami. – Nie śpiewajcie jak ja! Śpiewajcie pięknie, głuptasy!
Więc róże zaczęły śpiewać inaczej. Nie pięknie, raczej głupio.
– Magiczna moc nie wie, co jest piękne – wyjaśniła Rachel. – Wytłumacz jej to!
Trimak parsknął śmiechem, a pozostali przyłączyli się do zabawy.
– Jak szczęście!
– Jak papugi!
– Jak gaworzące dzieci!
Kwiaty zaczęły naśladować te dźwięki.
– Jak to możliwe? – zdumiał się Morpeth. Tuż koło niego jakaś dziewczynka przyłożyła ucho do nucącego kaczeńca.
Rachel puściła do niego oko.
– To magia. Larpskendya dał ci wszystko, czego potrzebujesz.
– Do czego?
– Żebyś mógł zrobić to, na co masz ochotę! Nie wstydź się, wymyśl coś!
Morpeth nie mógł wydobyć z siebie głosu. Nerwowo wyczarował w dłoni malutkie słoneczko i dmuchnął na nie, by uniosło się pod niebo.
– Oj, odważ się na więcej – zachęciła go. – Patrz, co robią inni!
Morpeth podniósł wzrok i przekonał się, że wszędzie jak okiem sięgnąć dzieci dają upust swojej fantazji i tworzą nową Ithreę. Ruchome lasy maszerowały po zboczach Dzikich Gór, Fenagel biegała w kółko po wzgórzu, a za nią jak posłuszne zwierzaki podskakiwały drogocenne klejnoty. Dzieci pisały swoje imiona na niebie. W oddali pojawiły się góry w kształcie melonów, plujące dymem niczym wulkany. Do jednego z chłopców przytoczył się wielki głaz i zaproponował mu bogaty wybór słodyczy. Co do kwiatów, pierwszych stworzeń Ithrei, wkrótce zostały zapomniane, lecz wcale się tym nie przejęła. Śpiewały w najlepsze, dopóki Muranta nie kazała im zamilknąć. Potem tylko szeptały do siebie.
Eryk dostrzegł, że z fal odległego jeziora Ker powstaje ziejący ogniem smok. Zginąłby niezauważony pomiędzy wieloma innymi stworzeniami, ale chłopiec zorientował się, że smok zamierza rzucić się na małe orlątka.
– Hej, przestań – zganił chichoczącą wronkę, ale orlątka już zmieniły smoka w ostry dziób, który rzucił się w pogoń za prapsiętami, a potem, dla odmiany, za orłami.
– Czy to się w końcu nie zrobi trochę niebezpieczne? – spytał Eryk.
– Nie mogą zrobić sobie krzywdy – wyjaśniła Rachel.
– Larpskendya by na to nie pozwolił. Niech się bawią, tak długo nie mogli tego robić. – Tuż przed jej ustami zawisła grzanka z marmoladą.
– Mam nadzieję, że lubisz marmoladę – powiedziała. Rachel odwróciła się i spojrzała na uśmiechniętego Morpetha.
Szaleństwa fantazji ciągnęły się bez końca i każdy miał okazję stworzyć kawałek Ithrei. Wreszcie Trimak zarządził koniec czarowania i psot.
– Wiem, czego chcę! – zawołał. – Chcę zostać! Teraz moim domem jest Ithrea. Już się zdecydowałem.
– Doskonały wybór! – zagrzmiał jakiś głos. Dochodził od strony Pika w Dzikich Górach. Stary szczyt zdjął śnieżną czapę i pomachał nią entuzjastycznie. Za plecami Trimaka zachichotał jakiś chłopiec.
– Przepraszam – powiedział, zażenowany. – Nie mogłem się powstrzymać.
Po tym wszystkim, gdy Ithrea zalśniła całą swoją absurdalną i bujną urodą, większość jej mieszkańców także dokonała wyboru. Niektórzy pytali jeszcze o Ziemię, ale kiedy dowiedzieli się, że nie ma na niej magii, przestali się nią interesować.
Ku zaskoczeniu Rachel i Eryka znalazła się także garstka takich, którzy zapragnęli z nimi wrócić. Kilka dżdżownic owinęło się wokół nóg chłopca i nie chciało ich puścić. Scorpa odłączyła od stadka szczeniaków i zaczęła lizać kolana Rachel tak gwałtownie, że dziewczynka ciągle się przewracała. Parę prapsiąt dołączyło do nich właściwie bez powodu, a przynajmniej z powodów niezrozumiałych dla innych, wskoczyło na stopy Rachel i zaćwierkało coś o nowym niebie.
– Myślałem, że teraz będą normalnymi pisklętami – zdziwił się Eryk. – Jak to możliwe, że potrafią mówić?
– Larpskendya nie odebrał im tego daru – powiedziała Rachel. – Szczeniaki też mogą mówić. Ale wolą szczekać.
– Zgadza się – odezwała się Scorpa. – Tylko mnie nie głaszcz. Okropnie tego nie lubię.
– Wcale nie zamierzałem – burknął Eryk, który właśnie przed chwilą pomyślał, że chciałby ją pogłaskać.
Niespodziewanie na ramieniu Rachel przysiadł Ronnocoden. Spojrzał wyniośle ponad łebkami prapsiąt, jakby nie były godne jego uwagi.
Pierwszy ranek na nowej Ithrei zamienił się w południe, gdy rozpoczęła się prosta ceremonia. Ciała Grimwolda i innych zabitych przez Dragwenę wojowników zabrały cofające się fale, lecz nie zapomniano o nich. Trimak oznaczył miejsce, w którym spadli, kilkoma mieczami – po jednym na każdego wojownika. Wbił ostrza w żyzną ziemię i pochylił je rękojeściami ku sobie.
– Chyba żaden Sarren nie zechce z nami wrócić – odezwał się Eryk. – I wcale się nie dziwię.
Ale nie miał racji. Jedno dziecko postanowiło wrócić na Ziemię.
Przez wiele godzin Morpeth żegnał się z przyjaciółmi, płacząc, śmiejąc się, biorąc ich w objęcia i znowu płacząc. Jest ich tak wielu, pomyślała Rachel. Przyjaciele od pięciuset lat. Jak można się pożegnać, i to na zawsze, z tymi, których się kochało i z którymi dzieliło się życie i śmierć przez tak długi czas?
Wreszcie chwycił Trimaka w uścisk, który trwał chyba godzinę. Rozstali się niemal bez słów. I wtedy uznał, że jest gotowy.
Po twarzy płynęły mu strumienie łez. Rachel nie miała odwagi na niego spojrzeć.
– Na pewno chcesz z nami iść? – spytała. – Wszyscy twoi przyjaciele zostają.
– Nie wszyscy – odparł poważnie. Dotknął powiek jej różnobarwnych oczu i zerknął na nią chytrze. – To nie jest twój czar. Widziałem, co się stało, kiedy Larpskendya cię dotknął. Teraz masz oczy czarodzieja. Myślałaś, że nie zauważę? Larpskendya dał ci prezent, prawda?
– Cśśś... Na razie nie mogę powiedzieć jaki. To dar... i zadanie, które muszę wykonać.
Morpeth klasnął z radością w dłonie i odwrócił się, by jeszcze raz spojrzeć na cuda, jakie zjawiły się na Ithrei w ciągu ostatnich sekund.
– Niewiarygodne! – krzyknął.
– I idiotyczne! – dodał Eryk. – Co to ma być?
Wskazał na szybującego po niebie tłustego prosiaka.
Leżał wygodnie na chmurce, na ryjku miał ciemne okulary i popijał lemoniadę. Na ziemi stała mała dziewczynka z czołem zmarszczonym w zamyśleniu. Najwyraźniej zastanawiała się, co jeszcze może wyczarować.
– Kompletna głupota – mruknął Eryk.
– Och, a mnie się nawet podoba – powiedział Morpeth z uśmiechem. – Ale spójrz tam! To dopiero głupio wygląda!
I stali tak, pokazując sobie coraz to nowe rzeczy: bulgoczące strumienie pełne żab, skaczących smoków i galopujących tęczowych koni, a także stworzeń, których nie znali, rosnących i rozpływających się na tle kremowego nieba. Ryba najeżona kolcami wyłoniła się z jeziora Ker niby wiedźma, a świnka miała już towarzyszkę – dziewczynka trzymała ją za zakręcony ogonek i fruwała wokół Kopca. Kilkoro dzieci natychmiast poszło w jej ślady. Po chwili były w każdym zakątku planety, zmieniając ją, wypełniając swoimi dziełami i zacierając wszelkie ślady po dawnym zimowym świecie wiedźmy.
Wreszcie słońce zaczęło zachodzić, a jeden z chłopców stworzył nowy księżyc. Podniósł ręce i księżyc uniósł się powoli na niebo, z miłym uśmiechem na tarczy. Chłopiec wskazał w górę; wokół księżyca pojawiły się nowe konstelacje gwiazd, świecących ciepło jak płomyki świec.
Morpeth usiłował objąć cały ten fantastyczny świat jednym spojrzeniem, ale to okazało się niemożliwe. Zbyt wiele się działo.
– Tu jest... no, chyba wszystko – odezwał się Eryk.
– Nieprawda – zaoponowała Rachel. – Czegoś brakuje. Czegoś zimnego i ciemnego.
– Właśnie! – krzyknął Morpeth. – Nie ma śniegu! Wszyscy się roześmieli, bo ciemne śniegi Ithrei zniknęły na zawsze.
– Nie musimy chyba odchodzić od razu, prawda? – spytał Morpeth z nadzieją. – Jeszcze tyle możemy zobaczyć! Tyle zrobić!
– Niestety – powiedziała Rachel – Larpskendya powiedział, że brama nie powinna pozostawać otwarta zbyt długo. Musimy odejść już teraz.
– Dlaczego?
– Nie mogę powiedzieć.
– Czy to ma coś wspólnego z wiedźmami?
Rachel skinęła głową.
– Nie pytaj o nic więcej. Nie mogę nic powiedzieć, dopóki nie wrócimy.
– A jeśli pójdę, czy będę mógł kiedyś wrócić?
– Nie jestem pewna – odparła poważnie. – Tego Larpskendya mi nie powiedział. Być może nigdy nie zobaczymy już Ithrei.
Morpeth skinął głową ze smutkiem i obejrzał się na Trimaka. Prawie wszystkie dzieci rozeszły się już w różnych kierunkach, ale Trimak został. Tkwił nieruchomo na środku Kopca, obejmując swoją żonę Murantę. Rachel wiedziała, że będzie patrzył na Morpetha, dopóki nie straci go z oczu.
Morpeth zrobił z wahaniem parę kroków w stronę drzwi piwnicy, ciągle oglądając się przez ramię, by sprawdzić, co jeszcze wyczarowały dzieci. Jedna dżdżownica wykorzystała tę okazję, ześliznęła się z nogi Eryka i owinęła wokół jego kostki.
– Więc chodźmy – rzucił Morpeth, ściskając Rachel za rękę. – Zanim dżdżownica i ja zmienimy zdanie.
Rachel zrobiła krok w stronę drzwi. Morpeth nadal wahał się na granicy olśniewającej Ithrei.
– Jesteś pewien? – spytała. – Czy na pewno chcesz odejść?
– Tak – westchnął. – Nie. Tak... To znaczy... och! – Wepchnął ją w drzwi.
Zamrugała. W powietrzu kłębił się kurz. Na podłodze siedział jej ojciec z głową opartą na rękach. Obok leżała siekiera. Ojciec powoli podniósł głowę; zobaczył Rachel, a w jego oczach pojawiły się łzy ulgi.
– Myślałem... – zawahał się, usiłując znaleźć brakujące słowa – przeszłaś przez ścianę. Myślałem...
Objęła go mocno. Potem spojrzała na niego, a jej różnobarwne oczy zalśniły.
– Jesteś inna – powiedział tato – Zmieniłaś się.
Pocałowała go.
– Wszystko się zmieniło.
– Gdzie Eryk?
– Już idzie. I wiesz... nie tylko on.
– Rachel, co to znaczy?
– To znaczy, że...
Ale nie mogła ich dłużej powstrzymywać. Scorpa wskoczyła do środka, machając ogonem, prapsięta śmignęły w powietrzu, Ronnocoden załopotał skrzydłami... a potem Morpeth i Eryk w towarzystwie dżdżownic przekroczyli śmiało próg piwnicy.