57 Pan Samochodzik i Złoty Bafomet Arkadiusz Niemirski

PS-57 ARKADIUSZ NIEMIRSKI









PAN SAMOCHODZIK


I...


ZŁOTY BAFOMET















OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

2003



ROZDZIAŁ PIERWSZY


DELEGACJA * CZEGO CHCE ODE MNIE SZEF? * URLOP W BYKACH I KULISY MISJI “BAFOMET” * BOŻEK O RUBINOWYCH OCZACH * KUPIEC I SREBRNY TALERZ * HRABIA RAUTINGER ZAMORDOWANY? * O DACIE 24 CZERWCA * WYJAZD * KPINY Z WEHIKUŁU * ROZMYŚLAM O TEMPLARIUSZACH *

POCHODZENIE SŁOWA “BAFOMET” * ZAMEK * POZNAJĘ PANA EDWARDA * UPRZEDZENIA WOBEC NIEZNAJOMEJ * KTO SZPERAŁ W MOICH RZECZACH?


Lipiec i sierpień pachną nam zazwyczaj morską bryzą i rozgrzanym piaskiem plaż, tchną chłodem jagodowego boru i spokojem mazurskiej toni. Ten okres kojarzy się z niebezpieczeństwem górskiego szlaku, trudem rowerowych tras i kajakowych spływów. Woda gasi pragnienia szaleńców i rzuca wyzwanie żeglarskiej braci, senne pola obsypują się złotym łanem, a ptaków śpiew zastępuje budzik, uskrzydlając duszę podczas spaceru z wakacyjną dziewczyną. Różne są wakacje, ale jedno jest pewne - każdy czeka na nie z utęsknieniem!

Idąc leniwym krokiem Krakowskim Przedmieściem do naszego departamentu w Ministerstwie Kultury i Sztuki, byłem tym szczęściarzem, który wie, że od jutra bić mu będzie urlopowy zegar. Był wtedy piątek ostatniego dnia lipca. Upał rozpuszczał nie tylko asfaltową powierzchnię ulic, ale i chodnikowe płyty. Pot lał się strużkami po całym ciele. Siedzibę ministerstwa też dotknął wakacyjny duch - ospały portier, małomówni urzędnicy, opustoszałe schody i cisza dusznych korytarzy. Nasz mały departament był jednak czynny. Jego dyrektor, zwany zabawnie Panem Samochodzikiem, szykował się właśnie do wyjazdu służbowego. Na szczęście wcześniej obiecał mi urlop, podczas którego chciałem zintegrować się z załogą nowego jachtu na Rosiu - jeziorze, z którym wiązały mnie miłe wspomnienia.* [Opisano je w tomie Stara księga.]

Odbębnię ten dzień - myślałem wchodząc do gabinetu szefa - i żegnaj, Warszawo, na całe trzy tygodnie!”

Zamknąłem drzwi i powitałem pana Tomasza.

- Witam młodzież - mruknął. - Siadaj!

Krzątał się przy biurku i porządkował stos papierów, a kartki głośno furkotały w przeciągu wytwarzanym przez zużyty wiatrak produkcji krajowej. Unikał mojego wzroku, a to było złym znakiem. Coś się święciło.

- To aż tak źle? - zapytałem, siadając na krześle.

- Nie rozumiem - zmarszczył czoło.

Zza grubych leczniczych szkieł w rogowych oprawkach patrzyła na mnie para inteligentnych, choć zmęczonych upałem oczu.

- Zawsze kiedy proponuje mi pan krzesło - wyjaśniłem i uśmiechnąłem się ponuro – to później dostaje jakieś “dziwne” zadanie. Wie pan, szefie, coś w rodzaju szczególnie odpowiedzialnej misji polegającej na uporządkowaniu pańskiego archiwum lub odsypianiu za pana na ministerialnych zebraniach.

- Teraz nie ma za wiele zebrań, Pawle wtrącił. - Ale zgadłeś. Mam do ciebie pewną sprawę. Usiądź wygodnie.

- Słucham.

Szybkim i wymownym ruchem ręki wskazał butlę wody mineralnej stojącą na stoliczku obok biurka, ale odmówiłem. Wreszcie pan Tomasz usiadł po drugiej stronie biurka.

Zdjął na moment okulary, przetarł je fragmentem flanelowej koszuli i z powrotem nałożył na nos. Milczałem, gdyż byłem przekonany, że ma do mnie drobny interes.

- Jak wiesz - zaczął - zajmujemy się dziesiątkami spraw z pogranicza nauki i detektywistycznego dochodzenia. Nie każda z tych spraw jest warta naszego czasu, niektóre z nich w trakcie “śledztwa” okazują się przypadkami istotnymi, o wręcz fenomenalnym znaczeniu dla naszej kultury. Czasami przychodzi nam stanąć oko w oko z bandą złodziei dzieł sztuki. Innym razem przeglądamy tygodniami bazy danych i nie jesteśmy w stanie niczego sensownego ustalić. Fałszywych alarmów też nie brakuje, a w nawale zajęć trudno precyzyjnie określić, która sprawa jest ważna...

- Chce pan zatrudnić nowego pracownika, tak?

- Nie, nie - przerwał mi szybko. - Nie do tego zmierzam. Niedawno z trudem przywrócono nasz departament i nie śmiałbym prosić pani minister o nowy etat. Po prostu będziesz musiał wyjechać...

- Na Mazury? - popatrzyłem na niego uważnie, ale on niepokojąco milczał. - Ach! Nie na Mazury! O to chodzi, prawda? Mazury przepadły, tak?! Rany boskie, dzisiaj mi pan to mówi?! Dzisiaj?!

- Pojedziesz później - spuścił wzrok. - Sierpień ma 31 dni. Teraz mam dla ciebie inne zadanie. To służbowy wyjazd. Niedaleko Warszawy i, niestety, w kierunku przeciwnym do ukochanych jezior.

Westchnąłem ciężko.

- Rozumiem - kiwnąłem nerwowo głową. - Koniec urlopu! Wyjeżdżam w teren szukać skarbów, czyż tak?

- Tak - zgodził się. - Z tym, że nie wiadomo, czy jakikolwiek skarb istnieje. Widzisz, to tylko podejrzenia, choć oparte na wielce uzasadnionych przesłankach.

Takie były te nasze rozmowy służbowe. Gdy szef był zmuszony zmienić plan działania albo powierzał mi nową misję w terenie, nie zaczynał rozmowy od wyłożenia wszystkich szczegółów. O nie! Badaliśmy się nawzajem i było w tym trochę przekomarzania i przekory.

Szef odsłaniał karty powoli, niczym wytrawny dyplomata starał się mnie przekonać jeszcze przed poznaniem szczegółów - że ta oto misja jest tą jedyną niepowtarzalną i że przeżyję najwspanialszą przygodę mego życia.

- Gdzie jest to miejsce? - spytałem oschle.

- Koło Piotrkowa Trybunalskiego.

Westchnąłem zawiedziony. Zazgrzytałem zębami. Opadły mi ręce i opuściła mnie wszelka nadzieja.

- Spokojnie, Pawle! - starał się mnie pocieszyć. - W okolicach jest przecież piękne Jezioro Sulejowskie. Lasów tam ci dostatek. Poza tym zamieszkasz w starym zamku. Czyż to nie jest ciekawa propozycja?

Wstałem. W milczeniu nalałem sobie wody do szklanki. Wypiłem i z powrotem usiadłem. Nie mogłem się uspokoić. Idąc do tego gabinetu miałem w oczach nowy jacht bujający się na jeziornej fali, roześmiane twarze moich przyjaciół, porośnięte trzciną brzegi Rosia, światło nocnych ognisk i plusk wielkiej ryby.

- Konkretnie gdzie? - zapytałem.

- Zamek w Bykach na przedmieściach Piotrkowa Trybunalskiego.

- Jasne! Kraina wprost wymarzona na spędzenie wakacji - kpiłem sobie. - Jak to dobrze, że to przynajmniej wyjazd służbowy. Ale ostrzegam, szefie, po tej misji jadę na Mazury. Na cały miesiąc. Z urlopu nie zrezygnuję.

Pan Tomasz nie od razu odpowiedział. Chrząknął zakłopotany, wstał i poszedł do stoliczka z wodą mineralną. Teraz on nalał sobie pół szklaneczki, trochę z niej upił i wrócił za biurko ze szklanką w dłoni.

- Widzisz - zaczął bez entuzjazmu, unikając mojego wzroku - sprawa jest tego typu, że muszę cię prosić o wielką przysługę, a nawet swego rodzaju ofiarę.

- Nie podoba mi się ten wstęp, szefie.

- Mnie też, Pawle - westchnął. - Mnie też. Jednakże zaryzykuję i poproszę cię o to. Chciałbym mianowicie, abyś nie rezygnował z urlopu i pojechał do tego zamku prywatnie w charakterze obserwatora.

- Dlaczego mam tracić urlop?! - zerwałem się z krzesła błyskawicznie.

- Nie mogę wysłać cię w tej sprawie służbowo - jęknął. - Pani minister ograniczyła nasz udział w “niepewnych” sprawach i godzi się pokrywać koszty w wyjątkowo spektakularnych przypadkach. A ten, jakby tu powiedzieć, jest zaledwie namiastką sprawy. Nic pewnego, ale warte sprawdzenia. Musisz wiedzieć, Pawle, że mój były zwierzchnik, dyrektor Marczak, zawsze w wakacje wysyłał mnie na taki “służbowy” urlop, żebym przypadkiem nie zanudził się biernie odpoczywając. Czynny odpoczynek jest najlepszą rozrywką dla ciała i ducha! I zawsze wtedy, kiedy mnie wysyłał, brałem urlop i jechałem we wskazane przez niego miejsce, a potem nigdy tego nie żałowałem. Ówczesne ministerstwo niechętnie widziało mnie w roli detektywa, więc wypełniałem powierzone mi zadania w amatorskim wymiarze i godziłem się czynić to kosztem urlopu. Cóż, teraz uważają nas za detektywów, ale w obliczu poważnych cięć budżetowych jestem zmuszony sięgnąć po wypróbowaną strategię kochanego Marczaka.

Wszystko jasne - szef dawał do zrozumienia, że na wczasy, owszem, pojadę, ale nie na wymarzone żagle, lecz w miejsce, które on, z jakiegoś tajemniczego powodu, uważał za szczególnie interesujące. Miałem wykorzystać urlop na cele służbowe, gdyż pani minister nie dawała grosza na sprawy “niepewne”. Mieliśmy kilka niedokończonych zadań, wehikuł przechodził kosztowny przegląd w warsztacie, szef zaś musiał wziąć udział w kilku konferencjach naukowych. W tej sytuacji każda dodatkowa prośba skierowana do pani minister o dofinansowanie jakiejkolwiek akcji, niosła ze sobą groźbę restrykcji ekonomicznych na cały rok.

- Tylko tak możemy to załatwić, Pawle - głos szefa sprowadził mnie z powrotem do rzeczywistości. - Weźmiesz urlop i pojedziesz do Byków. Dostaniesz zwrot kosztów w ramach tak zwanych wczasów “pod gruszą”. Zgłosisz się u dyrektora Agencji Rozwoju Rolnictwa i zamieszkasz w tamtejszym zamku w charakterze konserwatora zabytków.

- Jakiego znowu konserwatora? - uniosłem się. - I co ma z tym wspólnego ARR?! Kończyłem historię sztuki, nie rolnictwo.

- Nie denerwuj się. W zamku mieści się teraz siedziba owej Agencji. Dyrektor wie o twoim przyjeździe. Wie, że pracujesz w Departamencie Ochrony Zabytków i przybywasz w sprawie “Bafometa”, bo tak ochrzciłem tę misję. Musiałem mu powiedzieć, bo tak nakazują elementarne zasady uczciwości. Oficjalnie jesteś tam w sprawie planowanej restauracji gotyckiego zamku, więc nikt inny nie powinien nabrać podejrzeń. Załatwiłem co trzeba z Wojewódzkim Urzędem Konserwacji Zabytków w Łodzi, bo mam tam znajomego.

Szef położył na stole jakieś papiery.

- Będę szpiegiem? - mruknąłem.

- “Detektyw” ładniej brzmi. Przede wszystkim nikt nie może znać prawdziwego powodu, dla którego przybywasz na zamek. W papierach znajdziesz wszystko o tym obiekcie, więc wykuj na blachę akta i udawaj troskliwego konserwatora, dla którego los zabytku jest sprawą najważniejszą pod słońcem. Tylko nie przesadź z tą grą. Mniemam też, że stan zamku naprawdę cię zainteresuje i wypełnisz skrupulatnie wszystkie zadania konserwatora, co będzie dla mojego kolegi z Łodzi formą zapłaty za przyzwolenie na tę mistyfikację. Ale przede wszystkim musisz ustalić, czy któryś z pracowników ARR nie wpadł przypadkiem na skrytkę ze skarbem.

Zaniemówiłem, gdyż początkowa złość ustąpiła teraz miejsca ciekawości.

- Wiesz, kto to jest Bafomet? - zapytał mnie.

- Owszem. To antychrześcijańskie bóstwo. Podobno oddawali mu cześć templariusze.

- Tak. Ksiądz profesor A. Zwoliński twierdzi, że “Bafomet” to akrostych. Przedstawiany jest najczęściej jako kozioł z wielkimi rogami, z kobiecą piersią, ze skrzyżowanymi kopytami i skrzydłami u pleców. Siedzi on na globie, na łbie zaś ma gwiazdę pięcioramienną. Podobno posąg Bafometa został dany templariuszom przez samego “Wielkiego Budowniczego Świata”. Potem trafił do masonów. Tak twierdzą podania. A jak wiemy z doświadczenia, nie wolno lekceważyć ani legend, ani mitów. Jeden z nich głosi, że Rycerze Świątyni mieli oddawać cześć właśnie Bafometowi. Bożek rzeczywiście miał wygląd kozła, a może kota, na którego tyłku templariusze składali ponoć “obleśne pocałunki”.

Najczęściej jednak Bafometa wyobrażano sobie jako odciętą głowę. Gdy na początku XIV wieku resztki templariuszy uciekły po rozbiciu zakonu do Szkocji, zabrali ze sobą ulanego ze złota “bożka”. Kto wie, jak to było naprawdę? Ale ponoć przechowywał go w Charleston w Południowej Karolinie Albert Pike, głowa amerykańskiej masonerii.

- Co w takim razie ma on wspólnego z Bykami? - zapytałem wprost.

- Pół roku temu do jednego z łódzkich antykwariatów zgłosił się młody człowiek z dziwnym przedmiotem. Ze srebrnym talerzem. Na spodzie miał wygrawerowany symbol Bafometa z pięcioramienną gwiazdą na łbie oraz napis: “Ancient Accepted Scottish Rite, Southern Jurisdiction (U.S.)”. Wyobraź sobie, że po dwóch tygodniach ten sam osobnik zjawił się w innym łódzkim antykwariacie. Przyniósł ten sam talerz, którego nie udało mu się sprzedać w pierwszym antykwariacie.

- Dlaczego?

- Właściciel zażądał danych osobowych “kupca” i ten po prostu się oddalił. Antykwariusz natychmiast zgłosił sprawę policji, lecz Kupiec zdążył zabrać ze sobą ów talerz. Notka o tym fakcie trafiła nawet do lokalnej prasy, w związku z czym pierwszy antykwariusz podzielił się z policją opowieścią o tajemniczym Kupcu. Minęły miesiące i sprawa przyschła. Policja zamknęła sprawę. Nawet nas nie zawiadomiono, gdyż łódzcy antykwariusze nie potrafili nic więcej powiedzieć o srebrnym talerzu. Wyobraź sobie, że dosłownie kilka dni temu nasz Kupiec odezwał się ponownie. Spróbował szczęścia po raz trzeci, zgodnie z powiedzeniem “do trzech razy sztuka”. Tym razem w centrum Piotrkowa Trybunalskiego, w małym antykwariacie na tyłach galerii. Proponował sumę tysiąca pięciuset złotych. Nagle wywiązała się szamotanina, w wyniku której Kupiec uciekł, zabrawszy talerz.

Wyciągnął z szuflady czerwoną teczkę i położył ją na blacie.

- Tutaj znajdziesz wycinki prasowe przysłane nam grzecznościowo przez komendę w Piotrkowie oraz relacje świadków i rysopis Kupca.

- Dlaczego Byki, szefie? - wbiłem w niego wzrok. - Skąd przypuszczenie, że któryś z pracowników Agencji jest zamieszany w sprzedaż tego przedmiotu?

- To też znajdziesz w teczce - westchnął i otarł pot z czoła. - W czasie szamotaniny w piotrkowskim antykwariacie, Kupcowi wyleciały z rozerwanej kieszonki koszuli drobne przedmioty. Papierosy “Sobieski” i kartka z numerem kontaktowym “ARR Byki”. Szkoda, że nie trzymał w kieszonce dowodu osobistego. Niestety, rysopis Kupca podany przez antykwariuszy nie pasuje do nikogo z ARR.

Pan Tomasz zrobił pauzę.

- Rozmawiałem wczoraj wieczorem z komendantem. Kiedy dowiedział się, że nasz departament jest czymś w rodzaju “agencji detektywistycznej” i współpracowaliśmy z policją w głośnych aferach dotyczących złodzieja Arsena Lupina oraz fałszerza Komy, od razu zgodził się na nasz udział w tej sprawie, obiecując pomoc. Policja nie ma środków i czasu na badanie wątpliwych przestępstw. W końcu nikt nie ucierpiał, a talerz z Bafometem mógł być znaleziony przez Kupca przypadkowo. Szkoda tej sprawy. Pomyślałem, że to wakacyjne zadanie detektywistyczne dla nas.

- Nie mamy pewności, że któryś z pracowników ARR jest zamieszany w tę sprawę - wątpiłem w sens mojego wyjazdu. - Ten Kupiec mógł być ich niedoszłym klientem, który zapisał sobie numer na kartce. Może mieszka w Piotrkowie albo Tomaszowie Mazowieckim.

A jeśli w Łodzi? Jak go wtedy znajdę?

- Wyobraź sobie, że ów dziewiętnastowieczny zamek miał zostać sprzedany! - zabłysły oczy szefowi. - W XIX wieku! Występujący w dokumentach nabywca nazywał się Adolf Rautinger...

- Kto to taki? - niecierpliwiłem się.

- Niewiele o nim wiemy. Wprawdzie do sprzedaży zamku nie doszło, ale z pewnością zainteresuje cię jedna jedyna wzmianka figurująca w dawnych dokumentach powiatowych, której kopie przysłał mi z samego rana z łódzkiego archiwum inny mój kolega. Otwórz teczkę i przeczytaj. Jest na samym wierzchu.

Zaintrygowany sięgnąłem po teczkę i wyjąłem z niej świstek papieru – fotokopię nadesłaną faksem.

Jej treść była następująca:

Hr. Adolf Rautinger nie dopełniwszy formalności zrezygnował z kupna zamku oraz przyległych doń terenów Po dwóch miesiącach hr. Rautinger zmarł w Piotrkowie. Było to 24 czerwca, a jego dokumentacja zaginęła. W dwa dni potem znikło także jego ciało z kostnicy. Zachował się po nim srebrny emblemat z dziwnym symbolem przypominającym rogatego kozła z gwiazdą pięcioramienną na czole, podobno bożkiem templariuszy. W ostatnich dniach przed śmiercią widziano hrabiego w towarzystwie pewnej damy, do której przysłano list nadany przez Amerykanina, niejakiego Phileasa Waldera. Ów list długo czekał na cudzoziemkę w hotelu, w którym się zatrzymała. Odebrała go po dwóch tygodniach i zniknęła, nie udzieliwszy policji żadnych wyjaśnień.

- Ciekawe - mruknąłem. - Rogaty kozioł to Bafomet.

- Też tak myślę - dodał szef. - Nie tylko wzmianka o koźle jest interesująca. Dzień 24 czerwca to przecież święto Jana Chrzciciela, prawda? Lecz dzień świętego Jana to jednocześnie dzień powstania Wielkiej Loży Londynu. Powołali ją w 1717 roku dwaj protestanccy pastorowie: Jean Theophile Desaguliers i James Andersen. Ale to nie koniec. 24 czerwca 1751 roku niejaki baron von Hund stworzył w Kittlitz Lożę Trzech Filarów, a jak wiemy powołał on też, do życia Bractwo Świętego Jana Chrzciciela, które od 1764 roku używało nazwy “Ścisła Obserwa”. Niemieckie loże miały zazwyczaj powiązania z towarzystwami różokrzyżowców. To była jednak niemiecka struktura i dlatego w 1804 roku powstała inna, “szkocka” organizacja pod nazwą “Stary i Uznany Ryt Szkocki”, popularny właśnie w USA, później występujący pod nazwą “Zreformowanego Palladium”. A stąd krok do amerykańskich masonów czczących Bafometa. Nazwisko Phileasa Waldera znalazłem, wyobraź sobie, w starej amerykańskiej książce. Był on prawą ręką Alberta Pike’a, redaktorem “New York Tribune”, gazety powiązanej z amerykańskimi masonami rytów szkockich oraz z iluminatami.* [Zakon Iluminatów (inaczej “Oświeceni”) został założony l maja 1776 r. przez Adama Weishaupta. Organizacja zaczęła przejmować kontrolę nad całym ówczesnym wolnomularstwem; była powiązana ideowo ze światem polityki i finansów. Zakon stawiał sobie za cel ustanowienie światowego rządu pod swoim przewodnictwem drogą powszechnej rewolucji.]

Pan Tomasz był, o czym dobrze wiedziałem, znawcą w dziedzinie tajnych stowarzyszeń i lóż wolnomularskich. Jedno nie ulegało wątpliwości - zamek w Bykach był w jakiś tajemniczy sposób powiązany poprzez symbol Bafometa nie tylko z ostatnimi wydarzeniami w antykwariatach, ale z dziewiętnastowieczną redakcją “New York Tribune” i być może z Albertem Pike’m, największym ponoć masonem XIX wieku. Nie mogło być mowy o przypadku.

- Teraz mnie rozumiesz, Pawle? - głos szefa przerwał moje myśli.

- W tej sytuacji musimy założyć, że srebrny talerz z Bafometem jest związany z dziewiętnastowieczną historią bykowskiego zamku, z osobą tajemniczego hrabiego Rautingera i amerykańskimi masonami. Czyż to nie jest wspaniały początek wakacyjnej przygody i zapowiedź pasjonującego detektywistycznego śledztwa? A nos mi podpowiada, że za tym kryje się jakaś niesamowita historia. Podejrzewam, że ktoś z zamku, któryś z pracowników ARR, wpadł na tajemną skrytkę. Gdzieś w zamku albo w jego najbliższym otoczeniu. Niewykluczone, że w samym mieście. Pomyślałem, że mógłbyś powęszyć tam trochę z pożytkiem dla siebie, dla polskiej i światowej kultury. To jak?

Zgodziłem się. Nie miałem wyjścia. Ale - między Bogiem a prawdą - to ta sprawa zainteresowała mnie już w gabinecie szefa, wtedy gdy przeczytałem starą notkę z dokumentów dawnego powiatu. Podobnie jak ja teraz, musiał się poczuć z samego rana szef po jej przeczytaniu. Niestety, on musiał wyjechać i tylko ja mogłem sprawdzić ten trop.

Wehikuł odebrałem późnym popołudniem z zaprzyjaźnionego warsztatu, na którego konto wpływały z naszego ministerstwa pieniądze za wszelkie naprawy i przeglądy. Nasz nowy pojazd nie był zwykłym autem. Pięciometrowej długości cygaro przypominało robala bez skrzydeł, któremu zamiast odnóży wstawiono kółka. Ciemnozieloną karoserię po rajdowym samochodzie terenowym wyklepano niestarannie, ale zamieszkujący wnętrze tego “grata” silnik wyrwano z 550-konnego astona martina vantage. Ten dziwny pojazd był darem starego kolekcjonera, któremu szef pomógł kiedyś odnaleźć kolekcję obrazów. Nieżyjący już darczyńca zobowiązał się do opłacania wszelkich podatków i napraw pojazdu nawet po swojej śmierci, co zapewniała klauzula spadkowa. Zazwyczaj najpierw ministerstwo musiało pokryć koszty każdej naprawy, a dopiero potem - z półrocznym opóźnieniem - spływały na konto naszej komórki pieniądze nieżyjącego mecenasa. Ze znalezieniem warsztatu też mieliśmy początkowo problemy, ale po kilku nieudanych doświadczeniach znaleźliśmy ostatecznie pewnego pasjonata-mechanika, który pod Warszawą prowadził salon z samochodami własnej produkcji i zgodził się świadczyć nam usługi.

Zapakowawszy na tył wehikułu wszystkie rzeczy potrzebne do spędzenia dwutygodniowego urlopu, wyjechałem w niedzielę w kierunku Piotrkowa Trybunalskiego.

Jechałem osiemdziesiątką w niemożliwy do opisania upał, pragnąc pozbierać myśli związane z czekającą mnie misją w Bykach. Ciężko przychodziło wiązanie luźnych faktów i zdobytych wcześniej historycznych informacji o zamku i tajnych stowarzyszeniach, gdyż wehikuł nie posiadał klimatyzacji. Przed słońcem chronił mnie tylko brezentowy dach, jaki mają na wyposażeniu kabriolety. Dodam, że nie było w nim także wygodnych siedzeń i żadnych bajerów. Tylko potężny silnik i śruba zamocowana z tyłu pod podwoziem czyniły z niego niespotykaną na naszych szosach rakietę i amfibię w jednym (i brzydkim) opakowaniu. Bo zapomniałem dodać, że nasz wehikuł potrafił pływać!

Upał doskwierał, więc za Rawą Mazowiecką zrobiłem krótki postój na stacji położonej pod laskiem. Rozbawił mnie tam dialog młodej pary siedzącej w czerwonej toyocie, sprowokowany widokiem parkującego wehikułu. Zdawało się, że młodzi ludzie wcale mnie nie dostrzegali, ich uwagę pochłonął wyłącznie mój okropny pojazd.

- Ty, zobacz! - rechotała dziewczyna. - Widziałeś kiedyś złom na kółkach?

- Co chcesz? - śmiał się chłopak. - Na świecie pełno wariatów. Facet przerobił pewnie stary beczkowóz na karoserię.

- Kto go wie? Na kradziony nie wygląda.

- Oprócz opon! Resztę zrobił sam.

Wyszedłem z wehikułu.

- Przepraszamy pana, ile to wyciąga na prostej drodze? - zapytali przez otwartą szybę.

- Mój rekord wynosi dwieście dwadzieścia - odpowiedziałem poważnie. – Dokonałem tego na autostradzie pod Wrześnią.

- Dwieście dwadzieścia? - roześmieli się. - To panu udało się dojechać pod Wrześnię?

- Udało się - kiwnąłem głową. - A tak na marginesie, mój wehikuł wyciąga ponad dwieście sześćdziesiąt na godzinę.

- Metrów? - przedrzeźniała mnie dziewczyna.

- Kaśka, pan żartuje - uspokoił ją chłopak. - Nie widzisz? A na co jeździ ten “wehikuł”? Na ropę czy na benzynę?

- Ani na ropę, ani na benzynę - odpowiedziałem lekko już poirytowany ich zachowaniem. - To jeździ na wodę. Bo to nowoczesny beczkowóz, nowa generacja. Są pistolety na wodę, to czemu nie miałyby być i auta.

- Wariat - wzruszyła ramionami dziewczyna.

- E - machnął ręką chłopak.

I toyota ruszyła z parkingu z piskiem opon. Gdyby tyko wiedzieli, że wehikułem z łatwością bym ich dogonił! Nie miałem jednak nastroju do udowadniania im czegokolwiek.

Uśmiechnąłem się pod nosem i zamiast szaleńczego pościgu pomachałem im ręką. Odjechali na południowy zachód, wierząc święcie, że spotkali na parkingu wariata.

W cieniu drzew ściągnąłem brezent, kupiłem wodę i już po chwili jechałem owiewany z boku ostrym, chłodzącym podmuchem. Zawsze za kółkiem dobrze mi się rozmyślało, więc pośpiech mogłem ostudzić zalewem wiadomości, które wieczorem przelałem z książek do mojej rozpalonej głowy. Stertę ksiąg i publikacji zabrałem na wszelki wypadek ze sobą, ale co nieco już przeczytałem.

Siedząc za kółkiem mogłem spokojnie określić tło historyczne całej sprawy, albowiem zamkiem i jego rezydentami mogłem zająć się później. Osobą Kupca - odwiedzając w poniedziałek antykwariaty i komendę policji w Piotrkowie.

Cała historia - jak mniemałem - mogła zacząć się 13 października 1307 roku, czyli od konfiskaty majątku najsłynniejszego zakonu średniowiecznej Europy. Moje myśli rozpoczęły wędrówkę w czasie. Aktu tego dokonał król Francji Filip IV Piękny (notabene: był zadłużony u templariuszy). Oskarżono ich o herezję, nekromancję, praktykowanie czarnej magii i sodomię. Jednakże uprzedzona o zamiarach Filipa część templariuszy uciekła z bezcennym skarbem, dowodzona przez Pierre’a Aumonta. Ta grupa miała stworzyć w Szkocji centrum tajnej organizacji, zdolnej do przetrwania aż do XVIII wieku. Mistrz Jakub de Molay z innymi zostali w kilka lat później skazani i straceni. Ten temat jest dość dobrze opracowany w literaturze naukowej i popularnej, chociaż nie brakuje niejasności i tajemnic. Do dziś nie wiadomo, czy templariusze rzeczywiście posiadali ów bezcenny skarb, który uczynił ich najbogatszym zakonem świata. Czy posiedli wiedzę tajemną i produkowali najcenniejszy z kruszców - złoto? Ile było prawdy w legendach o Świętym Graalu? Czy tajemnica Oak Island w kanadyjskiej Nowej Szkocji - legendarna “Wyspa Dębów” - jest związana z templariuszami? A kaplica w szkockim Rosslyn wybudowana na podobieństwo Świątyni Salomona? Czy ostatni mistrz zakonu naprawdę założył cztery loże matki w Neapolu, Edynburgu, Sztokholmie i Paryżu, zanim spłonął na stosie w 1314 roku? Ile było zatem prawdy w stawianych im zarzutach o oddawanie czci Bafometowi?* [Każda z komandorii posiadała posążek głowy, któremu oddawano cześć. Posiadał on cudowne właściwości: zapewniał bezpieczeństwo i sprawiał, że drzewa kwitną, a ziemia przynosi obfite plony.]

Już samo słowo stanowiło zagadkę dla badaczy. Czy naprawdę pochodziło od starofrancuskich słów “bapheus mete”? Alchemików nazywano bowiem: “farbiarzami księżyca”. Wielu historyków wywodzi słowo “Bafomet” od zniekształconej, starofrancuskiej wersji imienia proroka Muhammada, inaczej “Mahometa” (ciekawostka: meczety nazywano “bafomeriami”). Inni twierdzą, że pochodzi od arabskiego słowa “abufihamet” - “Ojciec Zrozumienia”. Czytany wspak, według kryptografii Kabały, znaczy: “opat świątyni pokoju wszechludzkości” (“Templi omnium hominum pacis abbas”). Poddane analizie z zastosowaniem specjalnego kabalistycznego szyfru atbasz, nasze słowo zamieni się w imię greckiej Bogini Mądrości. “Sophia”! Niejaki Aleister Crowley przybrał imię “Bafomet”, gdyż wierzył, że pochodzi ono od dwóch greckich słów, oznaczających “chrzest mądrości” lub “pochłonięcie do mądrości”. Z kolei słynny dziewiętnastowieczny okultysta Eliphas Levi, utrzymywał, że słowo “Bafomet” jest kodem Świątyni Salomona. Czytane od tyłu daje:

TEM-OH-AB”,* [“Templi Omnium Hominum Pacis Abbas”.] co pełnym zdaniem brzmi: “Ojciec Świątyni Pokoju Wszystkich Ludzi”. Bafomet templariuszy miał być symbolem Istoty Najwyższej, ale w świadomości ludzkiej utrwalił się jako wizerunek szatana.

Nie zdążyłem hipotetycznie połączyć Bafometa z tajemniczą postacią Adolfa Rautingera, dziewiętnastowiecznego hrabiego powiązanego niewidzialną nicią z amerykańskimi masonami, Albertem Pike’m, a przede wszystkim z bykowskim zamkiem. Miałem za mało danych. Poza tym dojeżdżałem już do Piotrkowa Trybunalskiego.

Zjechałem z autostrady i wąskim asfaltem prowadzącym do centrum miasta przejechałem niecały kilometr. Za budynkami firmowego salonu samochodowego odbijała w prawo wąziutka, asfaltowa droga, którą można było dojechać pod zamek ukryty za drzewami.

Tę przebudowaną wielokrotnie gotycką budowlę ujrzałem jeszcze z szosy - jej dach wznosił się bowiem ponad koronami drzew rosnących na końcu rozległego pola.

Ostatnia prosta prowadziła wśród upraw i kilku gospodarstw. Minąłem wreszcie stawek, kawał pola mieniącego się słomianym kolorem uprawy, aż w końcu, zasłonięty częściowo przez szpaler drzew zamek wybił się wreszcie na szczycie niewielkiego wzniesienia. Asfalt zbliżał się do narożnej wieży zamku i lekkim łukiem zakręcał na zachód, by dalej zginąć wśród pól, sadów i nielicznych gospodarstw.

Kiedy zajechałem na miejsce, ze smutkiem stwierdziłem, że zamek był zniszczony. Zewnątrz elewacje jednopiętrowej budowli odbudowanej w stylu renesansowym (z zachowaniem cech manierystycznych) posiadały ślady wielu przeróbek i przekształceń, większość zaś okien zamurowano. Środkowa, dwupiętrowa część mieściła w sobie bramę przejazdową ozdobioną bogatym portalem. Zachowały się jednak dwie wieże: zamykająca bryłę budynku - północna (pochodząca jeszcze z zamku gotyckiego) i kwadratowa - południowa. Najlepiej zachowanym segmentem była środkowa część zamku, zwieńczona gzymsem. Zamek miał plan wydłużonego prostokąta, długiego na 90 i szerokiego na 20 metrów. Wejście znalazłem od zachodu.

Rzeczywiście, przydałby się tu konserwator” - pomyślałem.

Zostawiłem wehikuł na samym zakręcie przed bramą i lekko kuśtykając (z powodu niewyleczonej kontuzji) wszedłem przez niedomkniętą furtkę na teren siedziby ARR. Spokój i cisza zdawały się być przyklejone do zachodniej fasady. Zacienioną aleją, otoczoną z prawej strony wysokimi cyprysami, zbliżał się w moim kierunku leniwym krokiem stary pies. Wtedy to z drzwi znajdujących się w północnej wieży wyszedł mężczyzna w średnim wieku, o pomarszczonej, opalonej twarzy i wątłej posturze. Domyśliłem się, że parter wieży był przerobiony na mieszkanie prywatne, gdyż w okienkach wychodzących wprost na łuk drogi zauważyłem firanki i doniczki.

- Dzisiaj nie zwiedzamy - warknął ów człowiek. - Tu się wcale nie zwiedza. I odjedź pan tym swoim czółnem na kółkach sprzed bramy. Tu nie wolno parkować. Nie widzi pan zakrętu?

- Nazywam się Paweł Daniec - przedstawiłem się niezrażony jego niegrzecznym tonem. - Jestem konserwatorem zabytków. Przyjechałem z Warszawy. Mam służbowe polecenie zbadania tego historycznego obiektu. Poza tym nie ma ruchu, nikomu nie przeszkadzam.

- Ach, tak - bąknął zakłopotany i zlustrował mnie uważnie od stóp do głowy. – Trzeba było tak od razu.

- Nie dał mi pan szansy.

- Proszę do środka - bąknął zmieszany.

I zaraz popatrzył z zainteresowaniem na wehikuł.

- O, jaki fajny pojazd... co to jest?

- Skrzyżowanie czółna z namiotem - odpowiedziałem z uśmiechem. - Tylko że namiot chwilowo złożyłem.

- Przepraszam pana, nie wiedziałem, kim pan jesteś. Chyba nie obraził się pan za to czółno?

- Mnie ciężko obrazić.

- To tak jak mnie. Nazywam się Edward Sikora - podał mi rękę.

- Jestem tu dozorcą, palaczem, stolarzem, ogrodnikiem i robotnikiem...

- Słowem: człowiekiem renesansu?

- Proszę?

- Człowiekiem do wszystkiego, o to mi chodziło.

- Właśnie! A to jest Niuniek - wskazał psa, który leniwie przyczłapał do nas. – Stare psisko. Jest tu dłużej niż kierownik i cały personel ośrodka.

- A pan?

- No, my jesteśmy tu jednakowo stażem, bo jak mnie zatrudnili, to wziąłem szczeniaka.

Pogłaskałem psa, który uważnie mi się przyglądał swoimi wyblakłymi ze starości oczami. Był to kundel - skrzyżowanie kilku ras, z których na plan pierwszy przebijało się wspomnienie bernardyna. Miał długi włos, jasnoszary, a na pysku kiełkowały kępy siwych włosów. Poza tym czworonóg sprawiał wrażenie spokojnego psiego emeryta.

Pogłaskałem poczciwca po głowie, podczas gdy on wąchał z zainteresowaniem moje spodnie. Zapamiętał mnie, wydając niewidzialną przepustkę na teren bykowskiego zamku.

- Zamieszka pan w południowej wieży - wyjaśnił pan Edward, gdy szliśmy z bagażami zacienioną alejką wzdłuż frontowego muru zamku. - Na pierwszym piętrze. Oprócz pana mieszkają tam studenci. Praktykanci. Zawsze w wakacje przyjeżdżają. Cztery osoby. W tym dwie studentki.

Puścił do mnie oko. Odwzajemniłem uśmiech.

- To świetnie - odezwałem się. - A co robią ci studenci?

- A ja tam nie wiem, bo oni w biurze siedzą albo w teren do rolników wyjeżdżają z panem Wojciechem albo z panią Aliną.

- Kim są pan Wojciech i pani Alina?

- Pan Wojciech to kierownik ośrodka. Rąbczyk się nazywa. Magister Wojciech Rąbczyk. Pani Alina też jest magistrem. Czasami ona go zastępuje. Jest jego prawą ręką.

Pan Edward uśmiechnął się pod nosem.

- I coś jeszcze? - zagadnąłem.

- Mówią, że się w niej podkochuje.

- Kto? Pan kierownik w pani Alinie?

- O, nie tylko on! Pan Witek także. Prawdę mówiąc, to i studenci tak na nią patrzą, że lepiej nie mówić. Może lepiej teraz panu o tym powiedzieć... ona, rozumie pan, nie lubi, jak się do niej zwracają “Alinko”. Nie lubi zdrobnień. To twarda sztuka.

- A pan?

- Co ja?

- Pan się w niej nie podkochuje?

- Ja? Nie tam, panie! Gdzie mi tam do niej. Ona ledwo toleruje pana kierownika, a to przecież uczony i dobrze wychowany człowiek. Podobno pani Alina miała wyjść swego czasu za tego znanego aktora z Łodzi...

Pan Edward podał nazwisko gwiazdora i z wrażenia aż przystanąłem przed wejściem do wieży.

- Aktor dostał angaż w warszawskim teatrze i wyjechał do stolicy - kontynuował. - Szybko się ożenił z jakąś panią reżyser starszą od niego o dziesięć lat. Czy ja mam szansę w tym towarzystwie, panie? - śmiał się. - Poza tym mieszkam tutaj z żoną i synem. Tyle że rodzina wyjechała na wczasy do teściowej.

- No to faktycznie - pokiwałem głową niby na poważnie. - Pańskie szanse są raczej marne.

Wchodząc do pachnącej starym drewnem i świeżym tynkiem sieni wieży, pomyślałem, że pani Alina jest nie tylko piękną kobietą, o względy której mężczyźni rywalizują i biją się ze sobą, ale przede wszystkim jest arogancką i zadufaną w sobie istotą. Ta “twarda sztuka” z pewnością ma wysokie mniemanie o sobie i patrzy z góry na wszystkich, których Bóg nie obdarzył wdziękiem i talentem Artura Żmijewskiego lub Michała Żebrowskiego. Kto wie, może nawet nie lubi mężczyzn i tylko bawi się nimi. Nie wiedzieć czemu już na samym początku, nie znając jej osobiście, uprzedziłem się i zrobiłem z niej swojego wroga. To głupie - wiem! Ale znałem kilka podobnych, nadzwyczaj urodziwych panienek obracających się w tak zwanych kręgach artystycznych “warszawki” i nigdy nie spotkałem wśród nich prawdziwej damy. Ba! Tam nawet normalnej dziewczyny nie było! Każda z nich miała w głowie wyłącznie marzenie o bogactwie i sławie. Blichtr i szpan były dla tych istot jak kawior i szampan! Najbardziej romantyczna z nich marzyła, że lada dzień piękny i młody książę przyjedzie po nią na rączym koniu, co ja plotę - podjedzie pod jej kawalerkę najnowszym sportowym modelem audi, i zabierze do nowoczesnej dyskoteki w stylu “techno”.

- Schodami w górę - wskazał palcem pierwsze piętro pan Edward.

- Pana pokój ma numer 5. Jeszcze wyżej znajdzie pan kuchnię. Toaleta z prysznicem jest tutaj, na parterze.

Wskazał drzwi przy schodach bliżej drzwi wyjściowych.

- Nawet ciepła woda jest. Tylko niech pan się nie pomyli i...

Ściszył głos. - ... i nie wejdzie do mieszkania panny Irenki. To nasza kasjerka.

Głową wskazał drzwi znajdujące się we wnęce za schodami.

- Też młoda i ładna? - zapytałem cicho, kierując się z torbami na górę. - Ta wasza kasjerka?

- Czy ja wiem? - wzruszył ramionami, nie udzieliwszy odpowiedzi. - Na studia, biedulka, się nie dostała, i jest trochę dziwna. Samotna. Mieszkania nie mogła znaleźć w Piotrkowie i tymczasowo mieszka w zamku. Bardzo nieśmiała z niej niewiasta.

Chrząknął i zamilkł. Zamek w drzwiach do mieszkania kasjerki Ireny zazgrzytał. Zdaje się, że słyszałem nawet kroki za drzwiami, ale nikt z nich nie wyszedł. Wyglądało na to, że Irenka - bo to chyba ona stała w tej chwili po drugiej stronie drzwi - podsłuchiwała naszą rozmowę na korytarzu. Liczyłem w duchu na to, że nie słyszała ostatniej uwagi dotyczącej jej skromnej osoby.

Na ulicy rozległ się samochodowy klakson. Dozorca wyjrzał przez drzwi na bramę i komuś pomachał.

- Oho, przyjechała Basia z narzeczonym - wyjaśnił pospiesznie. - To poprzednia kasjerka. Czasami wpada do mnie z Adamem na herbatę, gdy wracają z rodzinnego obiadu.

Pan Edward pożegnał się ze mną, wręczył klucz i życzył miłej niedzieli.

Trzeszczące schody zaprowadziły mnie na piętro. Drewniana podłoga i obdrapane ściany towarzyszyły dalszej drodze pod same drzwi. Mój pokój był ostatnim w tej kondygnacji. Na górze ktoś chodził i słyszałem przyciszone młode głosy, więc pomyślałem, że to studenci krzątają się w kuchni. Gdy lepiej pociągnąłem nosem, poczułem znajomy aromat kawy i gotowanych serdelków.

Rozpakowałem się. Potem zabrałem ręcznik oraz przybory toaletowe i zszedłem na dół. Przez kwadrans oddawałem się dobrodziejstwu prysznica. Mydliłem się i spłukiwałem, aż mnie to w końcu znużyło. Tak odprężony wróciłem do siebie.

Na miejscu zamarłem, ujrzawszy lekko uchylone drzwi. Byłbym przysiągł, że zamknąłem je za sobą, udając się pod prysznic. To fakt, źle zrobiłem, że nie zamknąłem ich na klucz, ale, na Boga, nie przyszło mi do głowy, że ktoś zechce tu wejść. Kto mógł to zrobić?

Owa “biedulka” Irena z dołu? Czy może studenci kręcący się na drugim piętrze w kuchni?

Wszedłem ostrożnie do pokoju. Nikogo w nim nie zastałem.

Może jednak nie zamknąłem dokładnie tych drzwi” - pomyślałem i zerknąłem jeszcze na torbę ze swoimi rzeczami.

Jedna z nich, w której trzymałem książki o templariuszach i tajnych stowarzyszeniach, notki o okultystach i masonach, była nieznacznie otwarta. I znowu dopadło mnie przeświadczenie, że ktoś otworzył ją i śpiesząc się nie zasunął zamka do końca.

To przez ten upał” - pocieszałem się w myślach. “Może to ja sam nie zamknąłem do końca torby?”

Ubierając się w nowe spodnie i koszulkę, zastanawiałem się, kim mógł być intruz i jaki mu przyświecał cel przy przeszukaniu moich rzeczy? Czy wiązało się to z moją tajną misją w zamku? Jeśli faktycznie “działała” w nim osoba mająca związek z owym Kupcem pragnącym sprzedać w antykwariatach srebrny talerz z symbolem Bafometa, mogłem zostać już na samym początku zdemaskowany. Jeśli tylko intruz widział tytuły książek, jakie przywiozłem ze sobą - nabrał podejrzeń. To pewne! Konserwator zabytków interesujący się okultyzmem i kultem Bafometa?! Czy to aby nie podejrzane? A jeśli widział materiały nadesłane przez tutejszą komendę? Byłem zdemaskowany.

Nie, chyba jestem przewrażliwiony. Nikt o zdrowych zmysłach nie wchodziłby tutaj podczas mojej kąpieli. Ryzyko nakrycia go było zbyt wielkie. Kręcą się tutaj, bądź co bądź, ludzie”.

I uspokojony tym założeniem, wyszedłem z pokoju zamykając drzwi na klucz. Na wszelki wypadek włożyłem jeszcze w ich szparę włos.


ROZDZIAŁ DRUGI


O MOJEJ PRACY * ZWIEDZAM ZAMEK Z NIUŃKIEM * STUDENCI, CZYLI ŻARTY, ŻARCIKI * CZY KASJERKA MNIE PODGLĄDA? * KPINY Z IRENKI I Z WEHIKUŁU * PROBLEMY POLSKIEGO ROLNICTWA * LITOŚCI, PANIE SZOFER! * Z ANTYKWARIUSZEM O KUPCU I TALERZU * PIĘKNA KOBIETA NIE ZNOSI PICASSA * WYKŁAD * PAN STEFAN ZAPŁACI! * POWRÓT NA ZAMEK * O

AMERYKAŃSKICH MASONACH I HISTORII WOLNOMULARSTWA

* CROWLEY I KULT SZATANA * ALBERT PIKE * SEN Z LUCYFEREM * JESZCZE RAZ PIKE * NOWY DZIEŃ


Na górze ucichło. Studenci opuścili kuchnię i teraz słyszałem ich ściszone głosy za drzwiami jednego z ich pokojów. Zszedłem na dół, rezygnując z posiłku. Pragnąłem zwiedzić zamek, więc zacząłem badać stan jego murów. Na zewnątrz nie było nikogo, nie licząc leżącego w cieniu Niuńka i ruszającego za bramą białego “punciaka”, którym przyjechali w odwiedziny do dozorcy poprzednia kasjerka ze swoich narzeczonym.

Ruszyłem spacerkiem dookoła zamku.

Ostatnio, w takich właśnie chwilach, dopadały mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony, odczuwałem radość z uczestniczenia w kolejnej przygodzie, z drugiej, targało moim wnętrzem poczucie traconej młodości. Czułem się młodo, pomimo trzydziestki na karku, ale z roku na rok odczuwałem pogłębiającą się alienację. Z trudem udało mi się utrzymać kilka ważnych dla mnie znajomości, inne rozpadły się jak domki z kart. Wszystkiemu winna była moja praca, jej nerwowy charakter, ciągłe wyjazdy, kontuzje, brak życia rodzinnego i notoryczny kontakt z zabytkami. Samotność w wielkim mieście sprzyjała rozwojowi dziwactwa, bo przecież wolałem - na podobieństwo Pana Samochodzika - spędzić jedną godzinę w muzeum niż cały wieczór przed telewizorem lub w kawiarni. Ostatnio bardzo rzadko spotykałem się z dziewczynami. Usta wielu moich ostatnich przyjaciółek pełne były słodkich fraz pachnących pustką, podczas gdy mury pałaców i zamków, stare kościoły i muzea - przemawiały do mnie tajemniczą mową czasu. Nawet bykowski zamek do mnie mówił, choć jego głos był jeszcze za słaby. Nie byłem wariatem! Słyszałem duszą, w sposób jak najbardziej metafizyczny, choć jednocześnie w życiu codziennym pozostałem absolutnym realistą. Byłem niezmordowanym tropicielem przeszłości, jej zagadek i ukrytych skarbów.

Coraz częściej nazywano mnie z tego powodu - Samochodzikiem. Twierdzono, że jestem staroświeckim dziwakiem ulepionym na podobieństwo pana Tomasza. Ciągnęło mnie do przygody i ów stan miał w sobie coś z nałogu oraz groził wizją starokawalerstwa. Dlatego czując w kościach kolejną przygodę, inna strona mojej natury żałowała tych wszystkich przyjaciół, którzy odsunęli się ode mnie, rejsów beze mnie, uroczych ognisk i śmiechu koleżanek, tego wszystkiego co porzuciłem dla rozwiązywania zagadek. Obszedłem zachodnią wieżę i znalazłem się na zarośniętym placu na tyłach zamku, który teraz tonął w ostrym słońcu. Odwróciłem się za siebie, gdyż usłyszałem za plecami jakiś szmer. To Niuniek. Szedł po trawie krokiem wiarusa. Może zainteresowała go moja osoba? A może nie do końca ufał nowemu gościowi, więc przyszedł sprawdzić, czego szuka tutaj pachnący jeszcze Warszawą “intruz”. Za to mu płacono miską żarcia - za doglądanie dobytku. Bzdura!

Pies leniwie przyczłapał i stanął przy mojej nodze. Popatrzył poczciwymi ślepiami w moje oczy i uspokojony tym, co w nich znalazł, spuścił łeb. Był niegroźny. Pewnie się nudził, może lubił towarzystwo i zapragnął mocniejszych wrażeń. Pogłaskałem go i zacząłem do niego mówić, tak jak się przemawia do starego przyjaciela.

- Zapewne wiesz, że Byki po raz pierwszy pojawiają się w źródłach pisanych w roku 1454? Wiesz, wiesz, przyjacielu, ale przypomnieć nie zaszkodzi.

Pies nie zaprzeczył, a zatem mówiłem dalej, oglądając uważnie murowaną budowlę wzniesioną na planie wydłużonego prostokąta.

- Teren, na którym teraz stoimy, stanowił wówczas własność Bykowskich. Na przełomie XV i XVI Jaxa Bykowski herbu Gryf wzniósł późnogotycki zamek. Był to piętrowy budynek z czterema wieżami. Około roku 1604 przebudowano go w stylu renesansowym i jedną z baszt przekształcono na kaplicę. Na początku XVIII wieku zamek i park stały się własnością rodziny Wężyków. Zamek szybko doprowadzono do żałosnego stanu. Takim też widział go Julian Ursyn Niemcewicz w 1821 roku.* [Pobyt w Bykach uwiecznił w dziele: Podróże historyczne po ziemiach polskich, między rokiem 1811 a 1828 odbyte.] Dopiero kolejni właściciele, Jeziorańscy, dźwignęli go z ruiny (około 1847 roku), lecz podczas odbudowy zamek został pozbawiony dawnej architektury.

Moje oko “konserwatora zabytków” szybko zlustrowało tę budowlę o długiej wschodniej elewacji, z której wystawały: baszta południowo-wschodnia (z dwupiętrowym ryzalitem bramnym) oraz wieża północno-wschodnia.

- Ostatnie wojny spowodowały kolejny upadek zamku - kontynuowałem opowieść. -Zawaleniu uległa jego północna część. Rozebrano zatem części starej baszty. Po zakończeniu zaś wojny właściciel Czarnecki przekazał obiekt na cele rolnicze.

Zerknąłem ku oddalonej północnej wieży graniczącej niemal z drogą. Dołem była prostokątna, górą zaś sześcioboczna. Była też najstarszą - bo piętnastowieczną – gotycką częścią budowli.

Zapytałem Niuńka, czy “wie” o tym.

- Co ja ci tu plotę, przecież ty mieszkasz w niej z panem Edwardem.

Z nastroju pełnego nabożeństwa i skupienia, na jaki stać “konserwatora zabytków”, wyrwał mnie cichy i stłumiony chichot nade mną. Natychmiast zerknąłem w górę i ku swemu zdziwieniu ujrzałem znikające głowy z okienka na pierwszym piętrze. Od razu się domyśliłem, że podsłuchiwano mój “wykład” zrobiony psu. A zatem, oprócz Niuńka, jego świadkami byli studenci zamieszkujący dwa sąsiednie ze mną pokoje w wieży południowej.

Tak się złożyło, że przystanąłem z psem pod samą wieżą i studenci musieli wszystko słyszeć przez otwarte okno.

Chichot powtórzył się. Śmiały się dziewczyny.

- Dzień dobry paniom - rzuciłem w górę, mrużąc cały czas oczy przed ostrym słońcem.

Wyjrzały nieśmiało.

- Jak pan ładnie umie mówić - zaczęła jedna, tłumiąc w sobie rozbawienie. - Co za szkoda, że nie jesteśmy czworonogami. Nikt nam tak ładnie nie powie o zamku. Szkoda, że nie gra pan jeszcze na gitarze pod tym oknem.

Druga studentka zachichotała. Oczami wyobraźni widziałem siebie mrużącego komicznie oczy. Musiałem wyglądać jak jakiś kretyn.

- Czemu nie? - wzruszyłem ramionami. - Mogę wam opowiedzieć o tym i owym. Ale nie wiem, kim jesteście? I nie gram na gitarze.

- Anka i Dorota! - rzuciły.

Widziałem słabo ich głowy. Dopiero po chwili oczy przyzwyczaiły się do ostrego słońca. Jedna - ta, z którą rozmawiałem - była szatynką o pokręconej czuprynie, druga natomiast, miała krótkie jasne włosy spięte gumką z tyłu głowy.

- Paweł! - odwzajemniłem się uśmiechem. - Niuńka nie muszę wam chyba przedstawiać.

- Pan jest może treserem zwierząt? Czy może zaklinaczem psów?

- Nie, nie - zaprotestowałem. - Jestem konserwatorem.

- Co pan będzie konserwował?! Zamek? Bo my znamy się wyłącznie na konserwacji paszy.

- To trochę inna dziedzina. Moja specjalność to stare, zabytkowe mury.

- Oj, jaka szkoda, bo my młode jeszcze jesteśmy, ha, ha, ha! Śmiały się i wtedy rozwarło się drugie okno w drugim pokoju studentów. Wyjrzeli przez nie dwaj młodzi ludzie.

- Co tu się dzieje? - zainteresował się jeden z dwójki chłopaków. - Co tak się śmiejecie, dziewczyny?!

- Irek, spotkałyśmy konserwatora zabytków.

- Dzień dobry panu!

- Mówcie mi Paweł - zaproponowałem. - Tak się składa, że razem pomieszkamy tutaj przez pewien czas.

- A pan skąd? - zapytał drugi student.

- Z Warszawy.

- Ma pan może samochód?

- Mam, oczywiście.

- To świetnie! - zapiszczały dziewczyny. - Nie zabrałby nas pan nad jezioro?

- Nad jezioro?

- Tak! Sulejowskie. Nad wodę! Albo do miasta na lody!

- Nie ma sprawy - wzruszyłem ramionami. - A kiedy?

- Choćby zaraz. Szkoda czasu.

Kątem oka zauważyłem, że w okienku na parterze poruszyła się delikatnie firanka. Jeśli dobrze pamiętałem, to w pokoju na dole mieszkała kasjerka ARR - Irena. Stało się dla mnie jasne, że mnie podglądała, tak samo jak wcześniej podsłuchiwała w sieni zamkowej.

Poprzez zmrużone oczy nie potrafiłem wiele dostrzec, ale byłem pewny, że firanka zafalowała, a za nią przemknął cień.

Wróciwszy do siebie na górę, stwierdziłem, że w szparze drzwi tkwił nadal włos, a zatem nikt tutaj nie wszedł podczas mojego obchodu. Wychodząc z pokoju na umówioną przejażdżkę byłem już niemal pewny, że wizyta intruza podczas mojej kąpieli na dole była wytworem zmęczonej upałem i podróżą głowy. Gdyby studenci lubili szperać w cudzych rzeczach, zrobiliby to podczas spaceru wokół zamku. Studentki zagadałyby mnie pięknie przez okno, a ich koledzy w tym czasie spokojnie weszliby tu i przeszukali rzeczy. Lecz nikt tu nie wszedł, o czym świadczył tkwiący w szparze drzwi włos. Z drugiej strony, jeśli intruz zrobił to wcześniej i znalazł w torbie materiały dotyczące misji “Bafomet”, to już wiedział, że nie jestem konserwatorem zabytków. Jeśli tak było, to kim w ogóle był intruz? Ktoś z grupy studentów? Czy raczej kasjerka? A może w zamku przebywał ktoś jeszcze, poza panem Edwardem Sikorą i jego gośćmi?

Na wszelki wypadek włożyłem z powrotem włos w szparę drzwi - nie mogłem wszak zapominać o misji, z którą tu przyjechałem. Istniało podejrzenie, że któryś z mieszkańców zamku lub przebywający w nim pracownik ARR dorwał się do skrytki z jakimś skarbem.

Studentów spotkałem na schodach.

- Jedziemy? - zapytał z marszu mocno zbudowany osobnik z ogoloną na jeża głową.

Był opalonym i energicznym człowiekiem. Nazywał się Irek.

- Może do miasta? - odparłem.

- Ekstra! - ucieszyła się Dorota.

- Lepiej kupić winko - zaproponował drugi z chłopaków, Janek, żylasty blondyn o bladej cerze i raczej ponurym spojrzeniu. - Obalimy go nad zalewem.

- Na taki upał wino? - skrzywił się Irek. - Piwo lepsze.

- A pan? - zachichotała Anka, zwróciwszy się do mnie.

- Jestem kierowcą, nie mogę drinkować. Innym razem.

Wyszliśmy z sieni na zewnątrz i idąc alejką dalej rozmawialiśmy.

- Dawno przyjechaliście? - zagadnąłem ich.

- Niedawno. Kilka dni zaledwie.

- Mieszka tu ktoś jeszcze?

Studenci zaśmieli się.

- Irenka. To kasjerka.

- A Janek - pokiwała zabawnie główką Anka - to się w niej nawet zakochał.

- Ja się w niej zakochałem? - udawał oburzonego. - Ja tylko się oświadczyłem. Zrozumiałem wszystko.

- A zatem jaja sobie z niej robicie? Z tej Irenki. Pan Edward mówił, że to biedna

niewiasta. Mówi o niej “biedulka”.

- Biedulka? To raczej “skneruńka”. Jak to kasjerka.

- Dzikus z niej! Unika towarzystwa. Szczególnie mężczyzn.

Przerwaliśmy te rozmowy o kasjerce, gdyż uwagę wszystkich zwrócił stojący za bramą wehikuł. W pierwszym odruchu studenci zaniemówili i przystanęli. Ujrzeli bowiem stojące na poboczu motoryzacyjne monstrum - blaszanego owada ze ślepiami wydartymi gadowi. Naciągnięty brezent maskował nieco skromny, by nie rzec ascetyczny, wystrój wnętrza pojazdu, ale dla wyrażenia swojego rozczarowania i ubolewania nad stanem umysłu właściciela tego cuda - wystarczył jeden rzut oka na to pięciometrowej długości cygaro z kawałkiem brezentu na grzbiecie.

- Co to jest? - pierwszy otworzył usta Irek.

- To... to jest ten pański samochód? - jęknęła Dorota.

- Co chcesz? - przeszła do ataku Anka. - Paweł jest konserwatorem zabytków, a właśnie stoimy przed jednym z nich.

- Nie - poprawiłem ją. - Stoimy przed dwoma zabytkami. A zamek? Otaczają nas zabytki!

- E, do kitu z naszą wycieczką - skrzywiła się z niesmakiem Dorota.

- Lepiej było pożyczyć rowery albo złapać autostop.

- To jeździ w ogóle? - zainteresował się Irek. - Co to jest? Sam to składałeś, kurczę?

- Nie, to dar bogatego kolekcjonera. Milionera.

- Poważnie. I co? Milioner zbankrutował?

- Nie - dodała Anka. - Milioner zwariował.

Minął nas miejscowy polonez jadący ku zabudowaniom za zamkiem. Zatrzymał się kilka metrów za nami i wnet otwarły się drzwiczki od strony kierowcy. Mężczyzna nie wysiadł, jedynie odwrócił się do nas, nie kryjąc swojego rozbawienia.

- O, jaki dziwny samochód! - krzyknął w naszą stronę. - Do remontu czy na blachę?

- Już po remoncie - odpowiedziałem spokojnie. - Wczoraj odebrałem go z serwisu. Wszystko gra. Jedna z dwóch manetek ciężko chodziła, ale już wszystko w porządku.

- Ten składak ma dwie manetki? - zdziwił się kierowca poloneza.

- No tak, jak to w aston martinie. Jedna do zmiany biegów, druga do redukcji.

- A... rozumiem. Aston martin!

- Właśnie! Takim jeździ sam James Bond.

- Panie, to pozdrów go ode mnie!

- Jamesa Bonda?

- Nie, swojego psychiatrę.

Kierowca zaryczał z dowcipu i pokręciwszy głową, zamknął drzwiczki. Odjechał z piskiem opon. Śmieli się ze mnie także studenci. Zerknąłem w górę na korony drzew rosnących za drogą, czy aby ptaki nie pospadały z gałęzi rozbawione szyderstwami, jakimi mnie poczęstowano. Moi nowi znajomi stali przed wehikułem i nabijali się ze mnie, nie wiedząc, że śmieją się po próżnicy. Mogłem zamknąć ich buzie jednym ruchem, podnosząc maskę wehikułu. 550-konny silnik aston martina mógł powalić z nóg nie tylko chłopaków, ale nawet ich koleżanki, które zapewne nie znały się na motoryzacji. Ten piękny i potężny silnik robił wrażenie na każdym, nawet na laikach motoryzacji.

Postanowiłem jednak poczekać z demonstracją siły i nie odkrywać za wcześnie swoich atutów. Niech się ze mnie nabijają, cały świat niech ryczy ze śmiechu na widok tego wehikułu i z moich wyjaśnień, lecz ja przecież i tak wiedziałem, że mam najlepszy pojazd pod słońcem. Po drugiej stronie drogi zaczynał się podmokły i rzadki lasek, za którym prześwitywała tafla spokojnej wody, bardziej na lewo zaś zaczynało się pole, a za nim rozległy teren ogrodzony siatką. Na terenie tej posesji znajdował się sztuczny stawek, w zasadzie duże bajoro z domkiem letniskowym przerobionym na bar.

- Wiecie co - westchnąłem, zacisnąwszy mocno pięści ze złości. - Tam za laskiem jest jakaś woda, widzę domek z tarasem. To chyba knajpa. Może pójdziemy tam na piwo. Co będziemy jechać do miasta wehikułem?

- Tutaj? - zmarszczyła czoło Anka. - Nie chcę tutaj. Chcę na lody do miasta!

- Ja chcę nad wodę - dodała Dorota.

- Jak chcecie dostać się tym wehikułem do miasta albo nad zalew, to proszę - powiedziałem posępnie. - Zajmujcie miejsca. Tylko bez szyderstw, proszę.

- Ten wrak ruszy? - wątpił Irek.

- Ruszy... ruszy - mruknąłem, usadawiając się za kierownicą. - On wiele rzeczy potrafi. Nawet pływać umie.

- Pływać? - zdziwili się.

We wstecznym lusterku widziałem, jak dziewczyny pukają się w czoło, wymieniwszy między sobą litościwe spojrzenia. Ugryzłem się w język i nic już więcej nie mówiłem na temat wehikułu.

W czasie jazdy do centrum, podczas której starałem się nie przekraczać czterdziestu kilometrów na godzinę, studenci opowiedzieli mi co nieco o swoich praktykach. Mówili, podczas gdy ja, co pewien czas dyskretnie na nich łypałem i zastanawiałem się, czy któreś z nich nie współpracowało przypadkiem z Kupcem, posiadaczem srebrnego talerza z symbolem Bafometa. Ktoś z tej czwórki mógł spokojnie przeszukać mój pokój, gdy brałem prysznic.

Lecz oni nie wydali mi się podejrzani. Byli normalnymi młodymi ludźmi, zachowywali się tak, jak większość z nas zachowuje się na wakacjach.

Studiowali na Akademii Rolniczej i w okresie przerwy wakacyjnej musieli odbębnić praktyki. I tak uczestniczyli w konsultacjach dla miejscowych rolników. Nie znałem się na tych sprawach, więc kiwałem dla świętego spokoju głową, gdy opowiadali mi o tym, że województwo łódzkie ma niekorzystne warunki produkcji rolniczej - większość gleb tego regionu jest klasy IV i V, dlatego dominuje tutaj uprawa żyta i ziemniaków. Przeważają gospodarstwa małe od 1 do 5 hektarów. Produkcja rolna to głównie hodowla bydła mlecznego oraz uprawa warzyw i owoców. Studenci gadali o ubożejących w mikro- i makroelementy glebach, wysłuchiwałem o “zrównoważonym rolnictwie”, ochronie środowiska i katastrofalnym rozdrobnieniu strukturalnym polskich gospodarstw. Nasi rolnicy posiadali podobno więcej krów niż niektóre rozwinięte kraje Zachodu słynące z hodowli bydła, ale nasze pogłowie znajdowało się w rękach ponad miliona gospodarzy i nasza statystyczna krowa dawała mniej mleka od “zachodniej”. To był wielki problem polskiego rolnictwa – jak skoncentrować produkcję w mniejszej liczbie gospodarstw, które posiadałyby jednak liczniejsze pogłowie o wyższej wydajności.

- Właściwie to czemu chcecie likwidować drobne gospodarstwa? - zapytałem tonem laika. - Co za różnica, czy tysiąc litrów pochodzi z jednej, czy z dziesięciu obór?

- Zasadnicza! - tłumaczyli. - Prościej jest uzyskać mleko oraz kontrolować zawartość w nim tłuszczu i białka w jednym stadzie.

- Łatwiej? O ile wiem, to w dawnych mleczarniach zawsze pobierano próbki do analizy. Poza tym co zrobić z dziewięcioma gospodarstwami na dziesięć, które w wyniku tego planu stracą rację bytu?

- Mogą uprawiać agroturystykę!

- Gdzie? - męczyłem ich. - Ludzie będą zmuszeni sprzedać swoją ziemię. Jeden wielki gospodarz, który powstanie na ich miejscu, będzie musiał pozyskać nowe pastwiska. Ażeby wykarmić pięćdziesiąt, sto krów, musi zwiększyć areał. To znaczy, że wcześniej czy później wykupi od tamtych ziemię. Gdzie oni się podzieją? Pójdą do miasta?

- Zaraz - przekrzywiła usta Anka. - Mogą pracować u niego.

- PGR-y już były!

- Ale to będą prywatne PGR-y!

- Jutro zapytamy kierownika, co on sądzi na ten temat. Albo panią Alinę.

Nie rozwiązaliśmy problemów polskiego rolnictwa. Wnet zajechaliśmy do miasta, walcząc z wszechobecnym upałem i spojrzeniami gapiów, którzy nierzadko przystawali z wrażenia, widząc mój warczący głośno pojazd. Studenci, zażenowani sytuacją, nie odzywali się i zagryzali wargi, ja zaś odzyskałem dobry humor i dla dodania sobie ważności zmniejszyłem prędkość do dwudziestu kilometrów na godzinę.

- Litości, panie szofer - pierwsza nie wytrzymała Anka i zajęczała. - Staruszka na chodniku nas przegania.

Dodałem trochę gazu. Nie za wiele. Ulicą Wojska Polskiego zajechaliśmy wolno na Stare Miasto. Zaparkowałem na trójkątnym placu Stefana Czarnieckiego, którego wierzchołek dotykał głównej ulicy, zaś podstawa opierała się o południową pierzeję. Było stąd o krok do rynku. Otoczony licznymi kamienicami, które w wyniku pożaru z 1835 roku uzyskały klasycystyczny wygląd, Rynek Trybunalski tętnił prowincjonalnym życiem. Studenci szybko znaleźli jakąś lodziarnię okupowaną przez tłum ludzi, lecz ja straciłem nagle zainteresowanie nimi. Pod współczesnymi, kolorowymi elewacjami kamieniczek ukrywały się stare mury miasta, a w nich znalazły schronienie urzędy, ekskluzywne butiki, sklep jubilerski, biuro podróży i znana w mieście galeria z antykwariatem. To w nim Kupiec próbował po raz trzeci sprzedać talerz z Bafometem.

Minąłem liczne grupki rozmawiających ludzi i zbliżyłem się do galerii, odczuwając potrzebę kontaktu z miejscem niedoszłej transakcji. Byłem jak ów doświadczony detektyw badający miejsce zbrodni, tyle że w tym przypadku nie chodziło o morderstwo, ani nawet o kradzież.

Antykwariat był czynny, także galeria zapraszała w swoje podwoje, kusząc gości wystawą współczesnego malarstwa tutejszych artystów. Podbiegli do mnie studenci.

- No, jesteś! Nareszcie! Gdzie się podziewasz?

- Idziesz zwiedzać galerię czy co?!

- Jestem historykiem sztuki - tłumaczyłem się. - Lubię galerie, muzea. ..

- I co? - drwił Irek. - Po wizycie w galerii odwiedzisz muzeum?

- Świetna propozycja! - ucieszyłem się. - Idziecie? Wstęp kosztuje tylko pięć złotych!

- Pięć złotych? - oburzył się Janek. - Co za wyzysk! Pięć złotych za wejście do głupiej galerii. Rozbój w biały dzień!

- A za darmo byś wszedł? - zapytałem.

- Na co mi galeria? Za pięć złotych kupię piwo w kawiarni.

- Chciałbym jednak popatrzeć na współczesne malarstwo polskie.

- Nudziarz - westchnęła Anka i popatrzyła na równie zdegustowaną Dorotę.

- Mieliśmy pojechać nad wodę! - przypomniały.

- Poczekajcie tu chwilę - uspokoiłem ich ruchem ręki. - Zerknę tylko na wystawę i zaraz wracam.

Wszedłem do galerii, zapominając o nich. Jednakże nie malarstwo było mi w głowie tym bardziej, że nie miałem dobrego mniemania o współczesnej sztuce rodzimej, gdyż byłem historykiem sztuki rozkochanym w dziełach wieków minionych. Chciałem zerknąć na antykwariat i chwilę porozmawiać z właścicielem. Może uda mi się wyciągnąć z niego jakiś szczegół, który przeoczyła policja.

Wewnątrz galerii - tchnącej świeżością białych ścian i połyskiem brązowej podłogi - przebywało sporo ludzi. Wystawę zdominowały prace piotrkowskich artystów, w innych salkach wystawiono tkaniny i rzeźby, ale, przyznajmy to otwarcie, nie zanadto zwracałem na nie uwagę. Interesowała mnie wyłącznie galeria, którą odwiedził tajemniczy Kupiec. Wejście do antykwariatu znalazłem z tyłu galerii. Kręciło się tam mniej ludzi, ale kilku zachłanną ręką przerzucało tytuły starych i nowszych wydań.

Za kontuarem siedział antykwariusz, szczupły i siwy pan w wieku pięćdziesięciu kilku lat, raczej niski, zapewne ten sam, który widział Kupca i rozmawiał z nim, a następnie stoczył walkę zakończoną ucieczką opryszka. Musiał być z niego odważny osobnik, skoro rzucił się na Kupca. Miałem do pogadania z tym człowiekiem i właśnie nadarzała się ku temu okazja, gdyż nikt z nim nie rozmawiał.

Przedstawiłem się i od razu przeszedłem do rzeczy.

Z początku wydawał się zaskoczony, niechętny rozmowie, ale gdy tylko zapewniłem, że w pewnym sensie współpracuję z policją, popatrzył na mnie łaskawszym wzrokiem.

- Niesamowita historia - mówił, ostrożnie dobierając słowa. - Wszystko zeznałem. Nic więcej nie mogę dodać.

- Rysopis Kupca jest w miarę dokładny, ale może pamięta pan jeszcze jakiś szczegół jego fizjonomii, coś, czego nie podał pan podczas zeznań w komendzie?

- Nie, nic takiego nie pamiętam - kręcił głową. - Całe zajście trwało zaledwie kilka minut

- To zrozumiałe. Pytam na wszelki wypadek. A czy pamięta pan dokładnie wizerunek Bafometa na talerzu?

- Tak.

- Pana zdaniem, to był na sto procent Bafomet?

- Owszem. Morda kozła z rogami.

- I pentagram?

- Chyba tak - mruknął. - Gwiazda pięcioramienna, ale szczegółów nie potrafię podać.

- Dziękuję za te wyjaśnienia - podałem mu rękę.

- Pan na długo w Piotrkowie?

- Kilka dni, może tydzień. Staram się wyjaśnić zagadkę, skąd wziął się w tych stronach talerz z symbolem Bafometa.

- Złodzieje mogli przyjechać z innego województwa, a tutaj próbowali go opchnąć.

- Ciekawa hipoteza.

- Tak tylko sobie pomyślałem. Nie jestem detektywem jak pan. Nie na moją głową to wszystko. Co wiem, powiedziałem policji. Ale jak coś nowego mi się przypomni, pierwszemu dam panu znać.

- Pierwszą lepiej zawiadomić policję.

- Oczywiście - uśmiechnął się. - Sprawdzałem pana. Skąd mogę wiedzieć, kim naprawdę pan jest? Może pan działać z polecenia Kupca. Ale wspomniał pan o policji, więc jestem już spokojny.

Miałem już odejść, gdy o czymś sobie przypomniałem, patrząc na drobną posturę antykwariusza.

- Jeszcze jedno pytanie. Czy Kupiec był silny?

- Silny? Nie, raczej nie. Gdyby był silny, nie dałbym mu rady.

- Trenuje pan coś? - zapytałem z uśmiechem. - Opisał pan opryszka jako wysokiego młodzika. Rzucił się pan na niego bez obawy?

Antykwariusz zmarszczył czoło i zaniemówił.

- Nie rozumiem - odezwał się wreszcie. - Co pan chce przez to powiedzieć?

- Proszę się uspokoić - uniosłem ręce ku górze w uspokajającym geście. - Ustalam, jak naprawdę wyglądał ów chłopak. W policyjnych aktach niezbyt precyzyjnie go określono. To umięśniony wyrostek czy chuderlak? Portret pamięciowy, który dostałem od piotrkowskiej komendy sugeruje, że mógł być rozwiniętym fizycznie osobnikiem.

- Z postury nie był potężny, jeśli o to panu chodzi - odpowiedział po chwili namysłu. - Typ raczej normalny.

- Rozumiem. Reasumując, wydał się panu Kupiec osobnikiem niezbyt groźnym i dlatego spróbował go pan zatrzymać.

- Tak było.

Na koniec rozmowy poprosiłem antykwariusza o dyskrecję i serdecznie się pożegnaliśmy. Opuściwszy mały kantorek usłyszałem, jak ładna kobieta w galerii, w towarzystwie statecznego mężczyzny, mówi o pewnym obrazie. Normalnie bym nie zareagował, byłem jednak historykiem sztuki, do tego uczulonym na wszelkie bzdury wypowiadane na temat sztuki. Kobieta owa - jak się wnet okazało nieprzeciętna piękność - wygadywała niedorzeczności na temat malarstwa abstrakcyjnego i Picassa.

- Zobacz, Stefan, ten obraz jest dobry. Podoba mi się! Abstrakcja jest fascynująca. Nie znoszę tylko Picassa. On jest przereklamowany. A tutaj jest dużo kolorów, które lubię i które pasują do moich mebli.

- Osiem tysięcy złotych - wyszeptał lekko otyły mężczyzna w jasnym, lnianym garniturze, z siwiejącymi włosami układającymi się za uszami.

- Drogo. Lepiej kupić coś innego. Może rzeźbę?

- Wiem - prychnęła uroczo. - Ta wyrzeźbiona kobieta z cyckami ci się podoba, prawda?

- Lubię sztukę realistyczną - odpowiedział.

- A ja lubię abstrakcję. Oprócz bohomazów Picassa.

W szpilkach miała metr osiemdziesiąt wzrostu, więc była o włos ode mnie wyższa, co może zrodzić u wrażliwego mężczyzny kompleksy. Ubrana w ekskluzywną spódniczkę do kolan i jasną, jedwabną koszulę jawiła się niczym elegancki anioł. Jej ciemne włosy opadające swobodnie do łopatek lśniły czystością, wywołując wrażenie sterylności. Figura tej pięknej istoty była nienaganna, ruchy miała naturalnie zharmonizowane, piękne zielone oczy zdawały się hipnotyzować otoczenie, tylko ta jej ignorancja w dziedzinie sztuki wydała mi się nietaktem ze strony natury. Może pięknym kobietom Bóg wybaczał?

Zerknąłem na współczesny obraz, który zdaniem niewiasty bił na głowę Picassa. Kilka wielobarwnych i krzyżujących się kresek na jasnym tle - nijaka kompozycja, pretensjonalna i epigońska. Dusza historyka sztuki musiała doznać bolesnego ukłucia.

- Picasso malował także piękne portrety w stylu Toulouse-Lautreca i Steinlena - wtrąciłem się nieoczekiwanie do ich dyskusji. - To było w początkach jego “paryskiego okresu”. Ekspresja formy i bogaty koloryt scen figuralnych tamtych jego pierwszych obrazów nie przypominają późniejszych “bohomazów”. Widzieli państwo może “Le moulin de la Galette” namalowany w 1900 roku?

Para zaniemówiła na potok słów, które wypowiadałem tonem znawcy.

- Nie? A szkoda - westchnąłem. - Trzeba się wybrać do Nowego Jorku i dotrzeć do zbiorów Thannhausera. Wracając do Picassa, to następnym okresem w jego twórczości był “okres błękitny”, w którym dominuje nastrój melancholii, forma postaci ludzkich ulega zaś deformacji. Potem był jeszcze “okres różowy”, a w latach 1907-1909, w tak zwanym “okresie murzyńskim”, Picasso maluje obrazy stanowiące zapowiedź kubizmu. Ale nawet jego kubizm dzielił się na różne okresy...

- Brawo - uśmiechnęła się kobieta. - Rozumiem, chce mnie pan namówić do tego, abym polubiła Picassa? Nic z tego!

- Uważam, że nie można porównać go z autorem obrazu zatytułowanego “Alegoria miłości” - wskazałem na dzieło wiszące na ścianie. - Jaka tu alegoria? Może chodzi o alergię na miłość?

- No właśnie - bąknął osobnik w lnianym garniturze. - Gdzie tu jest miłość? Te krzyżujące się kreski kojarzą się raczej z więzieniem.

- Bo miłość zostaje uwięziona w sercu - odparła błyskotliwie kobieta.

- Hm - zastanawiał się mężczyzna. - Chyba że tak.

- Tylko czy miłość można uwięzić? - zadałem to pytanie, patrząc jej w oczy.

- To przenośnia.

- Co takiego? Przenośnia? - zdziwił się pan Stefan. - Jaka przenośnia?

- Przenośnia, inaczej metafora - wyjaśniła poirytowana kobieta.

- Stefanowi wszystko kojarzy się z przynętą. Ale my o sztuce rozmawiamy, a nie o wędkarstwie.

Mężczyzna nieco się speszył i wzruszył ramionami.

- Stefan to zapalony wędkarz - wyjaśniła.

- Metafory metaforami - dodałem, aby odżegnać niemiłą atmosferę - ale wolę bardziej symboliczne traktowanie miłości w sztuce. Nie lubię tego typu zagadek, może dlatego bezpośredniość przesłania “Pożegnania Zygfryda” Corneliusa bardziej do mnie przemawia niż “Alegoria miłości” współczesnego abstrakcjonisty.

- Nadal mnie pan nie przekonał, że Picasso jest lepszy od tego tu obrazu - przekomarzała się ze mną.

I z wyższością przyglądała się mojemu niezbyt wyszukanemu strojowi - dżinsom i pospolitemu T-shirtowi.

- Czas pokaże, kto jest lepszy. Znałem pewnego współczesnego malarza, który wzorem Rene Magritte’a (notabene pracownika wytwórni tapet) namalował na pewną wystawę obraz bez ramek. Miał on autentyczny kolor i fakturę co ściana galerii. Nikt, oczywiście, nie zauważył obrazu. Bo obraz powinien być do oglądania, a nie służyć celom konceptualnym.

- Niech pan mi da numer telefonu tego malarza - rzekła złośliwie kobieta. – Może kupiłabym jakiś jego obraz.

- Może pomalowałby pani od razu całe mieszkanie? - kpiłem.

- Już jest pomalowane. Na szczęście to moje mieszkanie i ja decyduję, jaki obraz zawiśnie na jego ścianach. Dla Picassa nie ma tam miejsca.

- Szkoda. Ale faktycznie po co wieszać obrazy, których się nie lubi a kosztują grube miliony dolarów?

- Dość - wyszeptała niezadowolona przebiegiem rozmowy.

Uniosła rękę i zawołała kogoś z obsługi galerii.

- Kupuję! - oświadczyła bez mrugnięcia powieką.

- Płaci pani gotówką czy czekiem?

- Pan Stefan zapłaci - pogłaskała ramię niezadowolonego mężczyzny w lnianym garniturze.

Obdarzyła mnie niechętnym, a może nawet wrogim spojrzeniem. Opuściłem ich towarzystwo zakłopotany, gdyż odczuwałem pewne wyrzuty sumienia - swoimi docinkami sprowokowałem kobietę do kupna współczesnego gniotą. Zrobiła to z przekory wobec oberwańca w dżinsach, który ośmielił się zakwestionować jej artystyczny gust. Uciekłem z galerii nie tyle przed piękną kobietą, co zemstą jej towarzysza. Ten, z powodu kaprysów swojej damy, musiał wybulić kilka tysięcy złotych.

Wróciwszy na rynek, nie zastałem przed galerią studentów. Zaskoczony ich nieobecnością ruszyłem ku placowi. Za przednią szybą wehikułu znalazłem karteczkę wetkniętą za wycieraczkę o treści:

Pojechaliśmy nad zalew! Proszę spokojnie zwiedzać muzea!


Pokręciłem się jeszcze po rynku, obejrzałem pobliskie kościoły i Sanktuarium Matki Boskiej Trybunalskiej za rynkiem. Po godzinie spacerów zmęczył mnie upał i senność niedzieli. Zjadłem szybko obiad w barze opodal ulicy Wojska Polskiego i znużony wróciłem na zamek. Nie było świadków mojego powrotu, jedynie Niuniek podniósł łeb na widok wjeżdżającego za bramę wehikułu i uspokojony zapadł znowu w drzemkę. Nie zauważyłem nawet w oknie wieży głowy pana Edwarda. Zamknąłem się zatem w pokoju i położyłem na łóżku, obiecując sobie zwiedzić wkrótce cały zamek. Lecz wnet usnąłem i wstałem dopiero po zapadnięciu zmroku. Słyszałem za ścianą głośne rozmowy studentów, którzy urządzili sobie małe party; ich śmiechy z początku mnie irytowały, poczułem się trochę odtrącony, wszak mogli mnie zaprosić na imprezę. W podłym nastroju zszedłem na parter. Na szczęście prysznic przywrócił we mnie wiarę w rodzaj ludzki. Odświeżony zrobiłem na górze kanapki, herbatę i zabrałem się do lektury o Bafomecie. Postanowiłem nie zadawać się ze studentami.

Nie pasuję do nich” - wmawiałem sobie. “Co mnie może z nimi łączyć, skoro oni drwią z muzeów. Przyjechałem tu z misją. Zamiast pić z nimi piwo i słuchać docinków Anki, lepiej poczytać.”

Zastanawiało mnie, czy ów legendarny posąg, który templariusze otrzymali ponoć od samego Wielkiego Budowniczego Świata, rzeczywiście trafił na początku XIV wieku z Francji do Szkocji, a później w XIX wieku pożeglował do Stanów Zjednoczonych. Niewiele nowych tropów znalazłem. Jak zakładałem, elementem łączącym templariuszy i osobę hrabiego Rautingera był właśnie ów tajemniczy posąg.

Luki w mojej wiedzy na temat templariuszy i ich późniejszych spadkobierców (różokrzyżowców i masonów) były poważne i musiałem jak najszybciej uzupełnić niedostatki pobieżnej, sobotniej lektury. Jak utrzymywali niektórzy badacze, złoty Bafomet mógł trafić do Stanów Zjednoczonych w 1801 roku. Wtedy to mason, niejaki Isaak Long, przywiózł ze Szkocji do Charleston w Stanach Zjednoczonych posążek szatana (Bafometa), któremu cześć oddawali rzekomo templariusze. Long założył za oceanem “Antyczny i Uznany Obrządek Szkocki”, nazwany potem “Zreformowanym Palladium”, praktykujący czarną magię i okultyzm. Przez dłuższy czas pełniła ta organizacja rolę centrum amerykańskiego satanizmu.

Bożek Bafomet musiał odgrywać istotną rolę w tych rytuałach.

Satanistyczne loże Longa stały się pożywką “duchową” dla jego następców, między innymi - Antona Szandora La Veya, twórcy “Biblii szatana” w XX wieku. A zatem nie Albert Pike, co właśnie mason Long jako pierwszy posiadał owego “dwupłciowego bałwana zwanego Bafometem”. Gdy w Bostonie urodził się autor późniejszych “Dogmatów i morałów”, biblii masonerii, złoty Bafomet cieszył się gościnnością u amerykańskich satanistów od dobrych ośmiu lat. Dopiero po śmierci Longa posąg trafił do Charleston w ręce Pike’a (związanego z tym samym ruchem “palladystów”). Pikę działał w drugiej połowie XIX wieku. Był niejako spadkobiercą pierwszych satanistycznych organizacji. Napis na srebrnym talerzu oferowanym przez Kupca (“Ancient Accepted Scottish Rite, Southern Jurisdiction”) odnosił się do początków XIX wieku i nawiązywał do “palladystów”. Jednakże w 1847 roku, kiedy to hrabia Rautinger przybył do Byków, Pike nawet jeszcze nie rozpoczął studiów (studiował prawo w latach 1853-1857), co nie znaczy, że hrabia nie poznał go na południu Stanów Zjednoczonych w czasie wojny meksykańskiej, w której Pike uczestniczył.

W ogóle początek XVIII wieku to przełomowy okres w ruchu masońskim. Jak twierdzi znawca problematyki Arnaud de Lassus początek masonerii stanowi rok 1717, w którym połączyły się dwa stowarzyszenia: cechu budowniczych (tak zwanych “mularzy”, czyli “murarzy”, budowniczych gotyckich kościołów i katedr, tworzących rodzaj bractwa spotykającego się w tawernach i szynkach) i okultystycznego stowarzyszenia różokrzyżowców. Już w XVII wieku “wolni mularze” przekształcili swój cech w związek towarzyski. Zaczęli do swojego grona przyjmować także nie-mularzy, a określano ich mianem “wolnych mularzy”. W owym okresie idee wolnomularstwa pączkowały w poglądach takich ludzi, jak: John Locke, Francis Bacon czy Izaak Newton. Wreszcie przełomem okazała się opracowana w 1723 roku przez pastora Jamesa Andersena “The Book of Constitutions”, w której przedstawiono historię masonerii i obowiązki jej członków. Natomiast różokrzyżowcy* [Nazwa różokrzyżowcy pochodzi od emblematu róży umieszczonej na krzyżu - symbolizujących połączenie wiedzy i wiary (inaczej zbawienie poprzez wiedzę, a nie przez wiarę). Członkowie tego stowarzyszenia zajmowali się okultyzmem i propagowaniem gnozy.] byli w tym czasie stowarzyszeniem alchemików, okultystów, spadkobierców dawnych templariuszy, kultywujących pierwotny gnostycyzm. Związku masonerii z templariuszami, którzy są rzekomo twórcami obrządku szkockiego dawnego, ustalić nie mogłem (z czego nie wynika, aby ta łączność nie istniała).

Czytałem też o Aleisterze Crowleyu. Podobno żaden człowiek nie uczynił tyle dla współczesnego satanizmu, co ów Szkot żyjący w latach 1857-1947. Posługiwał się w swoich “praktykach” właśnie imieniem “Bafomet”. Już w dzieciństwie interesował go ogień, co znalazło smutny epizod w wybuchu własnoręcznie wykonanej petardy, która pokiereszowała mu twarz. Praktykował jogę w Indiach, na Cejlonie, w Birmie, eksperymentował też z narkotykami. Założył wreszcie własne organizacje: “Srebrną Gwiazdę”* [Argentum Astrum.] (znaną też jako “Zakon Srebrnej Gwiazdy”), “Zakon Świątyni Wschodu”* [Ordo Templi Orientis (OTO).] (inaczej “Templariusze Orientu”) i “Opactwo Telemy”. Uwielbiał nazywać siebie w pompatycznym i pretensjonalnym stylu. Był zatem: “Apostołem Nieskończonej Przestrzeni”, “Bratem Perdunebo”, “Wielką Bestią”, “Księciem”, “Bafometem” i “Szatanem”.

Crowley nie był gołosłowny, uważając się za “bestię” - osobiście zabił swego asystenta, który nie posłuchał jego rozkazu w trakcie rytualnych obrzędów. Podczas “czarnych mszy” rozdawał nawet “hostie” sporządzane między innymi z krwi dzieci oraz wrogów satanistycznego ruchu. W latach dwudziestych organizacja Crowleya (“Opactwo Telemy”) została zmuszona do opuszczenia Włoch, gdzie miała siedzibę. Tamtejsze władze podejrzewały Crowleya i jego adeptów o rytualne zabijanie dzieci, a wszystko to w imię jednego celu - zniszczenia chrześcijaństwa. Ów seksualny dewiant, narkoman, pod koniec życia chory psychicznie człowiek, zmarł w nędzy, pozostawiwszy po sobie spore piśmiennictwo. Co gorsza, wywarł ogromny wpływ na wiele stowarzyszeń magicznych, a nawet na współczesnych artystów z kręgu kultury pop.* [Alisteirem Crowleyem (nazywanym diabelskim “guru”) zachwycali się m.in. John Lennon i David Bowie. Mick Jagger wokalista “The Rolling Stones” utrzymywał zaś kontakty z A. Szandorem La Veyem.] “Dziećmi Bafometa” byli też sławni filozofowie. Fryderyk Nietsche powiedział: “W religii chrześcijańskiej moralność nie ma żadnego związku z rzeczywistością”.

Kult szatana dał się szczególnie silnie zauważyć wśród dwudziestowiecznych wolnych mularzy.* [Przedstawiali szatana jako “boga światłości”, przeciwnika “boga ciemności”, tj. Boga chrześcijan.] Na Crowleyu i trochę na dziewiętnastowiecznych masonach-satanistach Isaaka Longa wzorował się wspomniany już Anton Szandor La Vey - autor “Biblii szatana”.

Powróćmy jeszcze do Alberta Pike’a - jednego z głównych ideologów amerykańskiego wolnomularstwa, osoby przynajmniej pośrednio związanej z naszą historią. W 1889 roku pisał on w instrukcji dla masonów najwyższego, 33 stopnia wtajemniczenia:

Tłumom musimy powiedzieć: czcimy jednego Boga, lecz Boga naszego adorujemy bez zabobonu. Wam jednak [...] mówimy to, co macie powtarzać braciom 32, 31 i 30 stopnia: religia wolnomularska powinna być [...] utrzymana w całej czystości swej doktryny lucyferycznej [...]. Czystą i prawdziwą religią filozoficzną jest wiara w Lucyfera”.

O związkach amerykańskich masonów z kultem Lucyfera napisano dużo i choć ogromna większość wolnomularzy usilnie zaprzecza kontaktom swej organizacji z satanistami, pamiętajmy o zaleceniach Pike’a - o przekazywaniu tak zwanej “czystej doktryny lucyferycznej” jedynie na wyższych stopniach wtajemniczenia.

Zasnąłem w przygnębiającym nastroju. Znalazłem się w ciemnych lochach, gdzie nieliczne promienie słońca przedostawały się z jakiegoś otworu umieszczonego wysoko w suficie. Nie mogłem go dostrzec, i choć wytężałem usilnie wzrok, nadal nie wiedziałem, skąd wzięły się ostre promienie światła w tym ponurym pomieszczeniu przypominającym katakumby. Szepczący głos pod moimi stopami zdawał się coś podpowiadać i odniosłem wrażenie, że to słowo jest mi znane. Zrozumiałem wreszcie - “Lucyfer”! Ktoś wzywał Lucyfera - “Anioła Światła”. “Lucyferze Niosący Światło! Lucyferze, Synu Jutrzenki”. A potem, gdy ostre promienie zgasły, wydawało mi się, że na suficie zastyga w mętnej poświacie świeża rana. Przypominała oko uwięzione w trójkącie. Ślad, przez który wdzierały się jeszcze przed chwilą promienie światła, stygł i wreszcie znikł na dobre. Dopiero zamknąwszy oczy ujrzałem je wyraźnie, jaskrawo święcące “oko Horusa”. Otworzyłem jedno oko i struchlałem, ujrzawszy przed sobą ubranego w czworokątny fartuch z trójkątnym bawetem Irka. Biel sporządzonego z białej skóry stroju była absolutna, bez żadnych ozdób, student zaś uśmiechał się do mnie z lodowatą wyższością. Już po chwili ujrzałem drugą osobę - chudą Ankę, ubraną w podobny strój. Dziewczyna zachowywała się niczym zjawa i powtarzała nieruchomymi ustami: “Synu Poranka - oświeć mnie”. Dopiero wtedy przebudziłem się naprawdę, zlany potem. Było duszno i ciepło. W mętnym świetle nocnej lampki widziałem swój pokój w całej okazałości. Nikogo w nim nie było - żadnych osób, żadnego Lucyfera. Cały zamek zdawał się pogrążony we śnie, wypełniony martwą ciszą, nie słyszałem bowiem żadnego szeptu, odgłosu chrapania czy skrzypienia drewnianych elementów charakterystycznych dla starych obiektów. Za oknem królowała ciemna noc i z trudem dostrzegłem nikłe światła, hen za drzewami, przy szosie do centrum miasta.

Wyszedłem na korytarz i skorzystałem z ubikacji. Idąc korytarzem starałem się stąpać wolno i ostrożnie, jednak podłoga i schody za każdym razem głośno wzdychały bogatą gamą skrzypień. Potem położyłem się, gasząc światło. Długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o amerykańskich satanistach z kręgu Longa i Pike’a. Ten drugi osobnik, student Harvardu i człowiek piszący w szesnastu językach, generał konfederackiej armii, posądzony o zdradę, a następnie uwięziony, został w 1866 roku ułaskawiony przez ówczesnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, masona Andrew Johnsona (ich spotkanie odbyło się w Białym Domu na drugi dzień po opuszczeniu przez Pike’a więzienia). Rok później rozpoczął swoją oficjalną działalność Szkocki Ryt. Czy można było wyobrazić sobie rytuały ówczesnej loży bez obecności złotego Bafometa, przedmiotu kultu templariuszy? Pike był nie tylko Wielkim Komandorem północnoamerykańskiej masonerii w latach 1859-1891. Był także liderem Ku-Klux-Klanu. Uważał się za satanistę i uznawał kult Lucyfera. To on kierował na amerykańskiej ziemi Zakonem “Palladium” założonym w 1873 roku w Paryżu, którego idea trafiła z Egiptu do Grecji za sprawą Pitagorasa w V wieku i wyrażała kult szatana. Dlatego też posąg Bafometa mógł odgrywać symboliczną rolę w działalności lóż o okultystycznym charakterze. Symbolika była bowiem ogromnie ważnym elementem działalności masonów. Żeby to zrozumieć wystarczy podać jeden znamienny przykład - siedziba organizacji Pike’a w Charleston w Południowej Karolinie została wybrana dlatego, że miejscowość ta leży na 33 równoleżniku szerokości geograficznej północnej. Bo tyleż mamy stopni wtajemniczenia w rytuale szkockim. Trzydzieści trzy!

I takiemu oto człowiekowi postawiono pomnik, który stoi do dziś na eksponowanym miejscu w Waszyngtonie.

Co łączyło hrabiego Rautingera, przybyłego na ziemię piotrkowską w 1847 roku, z amerykańskim masonem i kręgiem jego znajomych? Bafomet!

Obudziłem się po ósmej rano. Ledwo otworzyłem oczy, a poczułem, że w zamku tętni życie. Skrzypnęła tu i ówdzie podłoga, trzasnęły na parterze drzwi i zewsząd dochodziły fragmenty rozmów. Wyjrzałem za okno, na rozświetlone w rannym słońcu korony drzew, które kołysał lekki wiaterek i pieścił śpiew ptaków, na spokój zielonego trawnika ciągnącego się w kierunku odległej szosy. Wąską drogą ciągnącą się po północnej stronie zamku przejechał miejscowy samochód, wnet pojawił się mozolnie pracujący nogami rowerzysta z biegnącym z przodu psem i zrozumiałem, że przespałem poranek i świat już dawno wydał pierwsze westchnienie, a na dole pracowali już w pocie czoła pracownicy Agencji.

W wieży nikogo nie spotkałem. Na górze zrobiłem sobie szybko jakąś kanapkę, na dole zaś wziąłem prysznic. Na dół zszedłem przed dziewiątą. W korytarzu panował przyjemny chłodek, ale pachniało też starymi meblami i drewnem.

Zamek posiadał wnętrze niezbyt regularne. Brama przejazdowa dzieliła go na dwie niekomunikujące się ze sobą części. W części południowej, w której teraz stałem, zasklepione kolebkowo pomieszczenia były różnej wielkości. Biegły przez całą szerokość budynku. W południowej części zamku największym pomieszczeniem (usytuowanym w środku) była biblioteka z czynnym Internetem, dalej znajdowały się dwa mniejsze pokoje, za nimi zaś zaczynała się dopiero brama przejazdowa. W ostatnim pokoju powiedziano mi, że kierownika znajdę w części północnej. Z sieni bramy wszedłem bocznymi drzwiami do części północnej. Tam znalazłem mniejsze pomieszczenia w dwóch traktach. Domyśliłem się, że znajduje się tu sekretariat i pokoje kadry kierowniczej.

Nie zdążyłem zrobić kroku, gdy zderzyłem się z wybiegającą z drzwi po lewej kobietą.

Wpadliśmy na siebie przypadkowo i niewiasta przerażona krzyknęła, jakby zdarzył się wypadek. Złapałem ją upadającą i ku swemu zaskoczeniu stwierdziłem, że była to owa piękność z galerii, dzisiaj ubrana w obcisłe dżinsy i skórzaną kamizelkę. Znakiem rozpoznawczym były jej zadbane, lśniące czarne włosy, teraz spięte staranną rękaw modny kokon, i zapach zmysłowych perfum. To była ta sama ślicznotka, która nie lubiła Picassa.


ROZDZIAŁ TRZECI


POZNAJĘ ALINĘ * CZY STEFAN KUPIŁ OBRAZ? * O SAMOCHODACH * UMÓWIENI W “BIESIADNEJ” * W GABINECIE KIEROWNIKA O MOJEJ MISJI * MIETEK POD DRZWIAMI * “NIECH PAN UWAŻA NA ALINĘ” * CZY ALINA MNIE POLUBIŁA? * BADAM ŚCIANY, CZYLI ROZMOWA ZE STUDENTAMI * IRENKA WRĘCZA MI KLUCZ DO PIWNICY * TAJEMNICZY MAIL OD L.L. * W KOMENDZIE POLICJI * W ŁODZI, CZYLI ROZPOZNAJĘ KUPCA! * ŚLEDZĘ “ROMKA” * UCIECZKA


Jej obecność w zamku kompletnie mnie zaskoczyła.

- Paweł - przedstawiłem się szybko. - Paweł Daniec.

- Alina - wyszeptała zdumiona.

Tak, to była ona! Kapryśna i niedostępna dama, prawa ręka kierownika tutejszej ARR, słynna pani Alina, o której mówiono, że miała romans ze znanym, przystojnym aktorem i obracała się w wyższych sferach. To ją widziałem wczoraj w galerii z pewnym majętnym gościem w lnianym garniturze. Miała klasę i wymagania, nie ma co. Nie lubiła Picassa, lecz interesowała się współczesnym malarstwem abstrakcyjnym, którego ja, z kolei, nie cierpiałem.

- Pan tutaj? - zapytała.

- Nie jesteśmy na “ty”? - zwróciłem jej uwagę.

- Nie z każdym, z kim się zderzę w korytarzu, przechodzę na “ty”.

- Co trzeba zrobić, żeby wypić z panią bruderszaft?

- To zależy - uśmiechnęła się tajemniczo. - Znamy się dopiero od wczoraj. Pewnie coś pan wymyśli oryginalnego. Co pan tu właściwie robi?

- Znacie się?

To pytanie zadał mężczyzna pod czterdziestkę. Na imię miał Wiktor i był tutaj jednym z głównych doradców prowadzących jednoosobowy referat do spraw pasz i żywienia zwierząt. Ten nieco markotny mężczyzna o jasnych włosach i podłużnej twarzy, siedział w rogu przy biurku, a poruszył go fakt mojej znajomości z Aliną. Wyglądało na to, że był zazdrosny, co zresztą pokrywało się ze słowami pana Edwarda o namiętnościach, jakie Alina rozbudzała w mężczyznach.

Weszliśmy do pokoju. Tam przedstawiłem się ponownie i podałem powód przyjazdu na zamek. Żadne z nich nie skomentowało moich słów, zaś wzmianka o konserwacji zamku nie zrobiła na nich wrażenia. Rozmowa szybko zeszła na temat wczorajszego spotkania. - Poznaliśmy się w galerii - wyjaśniła szybko Alina.

- Właśnie - dodałem. - Była pani z takim sympatycznym starszym panem. To pani ojciec?

- Że co?! - wybałuszyła oczy. - Stefan moim ojcem?

- O, przepraszam, to nie moja sprawa.

- Ma pan rację, to nie pańska sprawa.

- W takim razie, to pewnie pani narzeczony.

- Niech pan nie będzie taki staroświecki - zirytowała się. - Czemu od razu narzeczony.

- Myślałem, że skończyłaś znajomość ze Stefanem - mruknął niezadowolony Wiktor.

- Niezobowiązujące spotkanie - wzruszyła ramionami.

- Rozumiem - pokiwałem głową. - Nawet kupił pani ten ładny obrazek zatytułowany “Alegoria miłości”. Pan Stefan to ma gest!

- Pan Stefan ma pieniądze - dodał ironicznie Wiktor.

Alina zaszczyciła kolegę pełnym pretensji wzrokiem.

- Już z nim zerwałam - usiadła za swoim biurkiem przed komputerem, demonstrując nam, robaczkom, co to znaczy gracja. - Nie chciał kupić obrazu, więc z nim zerwałam.

- Jak to? “Alegoria miłości” nie trafi w pani ręce? Przecież pan Stefan wypisywał już czek.

- No tak, ale zaraz po pańskiej ucieczce zmienił zdanie - odpowiedziała chłodno. - Powiedział, że nie mam za grosz gustu. Gadał zupełnie jak pan. Zaraził go pan swoim wykładem o malarstwie.

- A zatem nie kupiła pani tego okropnego obrazu - wyrwało mi się.

- Właśnie że kupiłam! Na raty. Po wyjściu Stefana dogadałam się z właścicielem galerii, że będę spłacać należność w ratach, artysta opuści jeszcze o dwadzieścia procent.

Właśnie dzisiaj jestem z nim umówiona w tej sprawie w kawiarni.

- Kto to? - niemalże jęknął zawiedziony Wiktor.

- Maurycy Stachurski.

- O Boże, to przecież znany w Piotrkowie podrywacz. Mówią o nim “hulaka”.

Podobno ma długi.

- Jest niezmiernie ciekawym osobnikiem. Mężczyzna nie musi być urodziwy ani zanadto moralny, za to jego wnętrze musi być interesujące. Musi mieć to coś. Stachurski jest na swój sposób uroczy.

- Twierdzi pani, że kilka skrzyżowanych kresek na płótnie wystawia temu Stachurskiemu cenzurkę artysty?

- Mnie się podoba jego wyobrażenie miłości.

Naszą rozmowę przerwało wejście do środka wąsatego mężczyzny w sile wieku, ubranego w znoszony i szary garnitur, którego twarz świeciła od kropelek tłustego potu. Coś mi mówiło, że ten człowiek podsłuchiwał naszą rozmowę, zanim odważył się tutaj wejść.

- Pan Daniec?! - popatrzył na mnie.

Ciężko sapał i nie patrzył na pozostałych.

- Dzień dobry panu.

- Jestem kierownikiem ARR - podał mi rękę i silnie potrząsnął. - Wojciech Rąbczyk. Witamy w naszych skromnych progach. Pan Paweł przyjechał do nas z Warszawy, aby zająć się stanem naszej kochanej siedziby. Jest konserwatorem zabytków, a jak wiecie nasz zamek jest w opłakanym stanie.

- Tak, wiemy, Wojciechu - uśmiechnęła się Alina i przeniosła spojrzenie na mnie. - Ten dziwny samochód za bramą to pewnie pański?

- Jak najbardziej - skinąłem głową.

- Nie boi się pan jeździć tym czymś po szosach? - zapytała.

- Nie.

- Musi pan być odważnym człowiekiem. Nigdy nie wsiadłabym do takiego paskudztwa.

- Pani Alino - zagrzmiał kierownik - nie obrażajmy gościa.

- Och, przepraszam pana - zatrzepotała rzęsami. - Nie chcę nikogo obrażać. Martwię się tylko o pana Pawła, żeby mu się nic nie stało, gdy będzie jechał tym swoim... właśnie, co to w ogóle jest?

- To wehikuł - odparłem spokojnie. - I nie obrażają mnie, panie kierowniku, kąśliwe uwagi na temat mojego pojazdu. Jestem uodporniony na wszelkie docinki. Mogę panią zapewnić, że to bardzo sprawny i szybki pojazd. Ma wiele zalet.

- Rozumiem - uśmiechnęła się. - Nade wszystko lubi pan zabytki.

Nie odpowiedziałem. Z ową rozreklamowaną Aliną naprawdę ciężko się rozmawiało. Musiałem przyznać, że była to inteligentna osóbka i umiała w dyskusji bronić swojego zdania do upadłego, nie brakowało w jej odpowiedziach także i kąśliwych uwag.

- Ludzie mają dziwny gust - wtrącił do rozmowy swoje trzy grosze Wiktor. – Jeżdżą dziwnymi pojazdami. Osobiście jednak wolę klasyczne auta. W przyszłym miesiącu kupuję nowego volkswagena.

Mówiąc to, popatrzył wymownie na Alinę z nadzieją, jakby za wszelką cenę chciał zrobić na niej wrażenie. Ta jednak nie wydała się zauroczona jego przechwałkami.

- Poważnie? - ożywił się kierownik. - Jaki typ? Bo ja też rozglądam się za volkswagenem.

- Polo.

- A nie, to ja kupię coś większego - wyprężył pierś i niezbyt dyskretnie zerknął na Alinę. - Minimum dwa tysiące pojemności. Zastanawiam się nad golfem variantem.

Wiktor przegrał samochodową batalię o względy Aliny z samym kierownikiem, więc szukał ratunku w potyczce z moją skromną osobą.

- A jaką pojemność ma ten pański wehikuł? - zapytał.

- Dużo. Prawie sześć tysięcy.

- Co?! - wykrzyknął Wiktor. - Pan raczy żartować!

- Nie dziwię się panu Pawłowi, że żartuje - klepnął mnie w ramię w geście pocieszenia kierownik. - Nie dziwię się, skoro nazywacie jego auto zabytkiem i paskudztwem. Panie Pawle, zapraszam do gabinetu. Przepraszamy was, ale mamy do omówienia sprawy związane z zamkiem.

Ruszyłem do wyjścia, ale zatrzymał nas głos Aliny.

- Czy zechce mi pan towarzyszyć podczas spotkania z malarzem Stachurskim w kawiarni? - zapytała nieoczekiwanie, czym wpędziła mnie w stan euforii. - Pomimo fatalnego gustu, pan naprawdę dużo wie o malarstwie. Wolałabym mieć pana przy sobie podczas rozmowy z artystą.

- Z największą przyjemnością - ukłoniłem się.

- Alino - ukłonił się też kierownik. - Na mnie również może pani liczyć. Mam dzisiaj wolne i stawię się w każdym miejscu, które pani wskaże.

- A żona? - posłała mu wymowne spojrzenie.

- Żona? Moja? Co żona ma do tego?

- Może nie być zadowolona z naszej znajomości.

- To fakt - podrapał się po głowie kierownik.

Wiktor zagryzł wargi i nie odzywał się.

- “Biesiadna” - rzuciła Alina. - O dziewiętnastej.

- Jeśli pan kierownik nie może - podniósł się z krzesła Wiktor - to ja mógłbym go zastąpić?

Nie słyszałem odpowiedzi Aliny, gdyż wściekły na nią kierownik skierował się natychmiast do wyjścia. Wyszedłem z nim na korytarz. Minąwszy jedną większą izbę kwadratową zastawioną biurkami, za którymi mozolili się urzędnicy, udaliśmy się do jego gabinetu na końcu tej części zamku. Podczas tej krótkiej drogi kierownik opisał w skrócie strukturę ARR. Tworzyło ją kilka kluczowych dla potrzeb tego regionu referatów: rozwoju agroturystyki, ekologii, żywienia i norm w standardach europejskich oraz nowych technologii w mleczarstwie.

Z wąskiego korytarza weszliśmy do dusznego gabinetu.

- Niech pan siada - zamknął drzwi. - Napije się pan czegoś?

- Nie, dziękuję.

Zdjął marynarkę i sapnął jak schorowany starzec. Usiedliśmy naprzeciwko siebie, tak że oddzielało nas tylko biurko. Kierownik Rąbczyk wytarł chusteczką spocone czoło i wyciągnął z szafki butelkę wody mineralnej. Wyjętym z kieszeni otwieraczem wmontowanym w przenośny scyzoryk, otworzył kapsel i wlał zawartość butelki do pustej szklanki.

- Co za upał - westchnął. - Niech mi pan daruje to nagłe wyjście z pokoju Aliny i Wiktora, ale prawdziwy powód pańskiego przyjazdu jest ściśle tajny, Alina zaś umie z człowieka wyciągnąć każdą informację.

- Nie tylko informacje potrafi wyciągać - mruknąłem.

Nie zareagował na moją uwagę.

- Proszę opowiedzieć o tej sprawie z talerzem - zaczął. - Naprawdę sądzicie, że ktoś z naszych pracowników znalazł skarb?

- Nie podejrzewam nikogo, choć jest to teoretycznie możliwe. Czy policja

przesłuchiwała kogoś z zamku?

- Nie było podstaw.

- Dzięki temu żaden pracownik nie powinien wiedzieć o tej historii. A jednak!

Opowiedziałem mu o intruzie, który prawdopodobnie grzebał wczoraj w moich

rzeczach.

- Włamanie? - wstał podenerwowany z krzesła. - Kto i jakim prawem? Ledwo pan przyjechał.

- Nie wiem na sto procent, panie kierowniku - zmieniłem ton, widząc, jak bardzo się ekscytuje. - Niemniej jednak takie odniosłem wrażenie, a przecież nie należę do histeryków.

- Kto, oprócz studentów, był wtedy w zamku? - zapytał, usadowiwszy się z powrotem na krześle.

- Kasjerka i pan Edward. Ale on przyjmował gości. Niejaką Basię.

- A tak, to poprzedniczka Irenki. Oczywiście, Edward jest poza wszelkimi podejrzeniami. To stary, zaufany pracownik. Pani Irenka to młoda i dziwna osoba, trochę zahukana, nie za dobrze ją znam, lecz nie sądzę, aby mogła grzebać w cudzych torbach.

- Niech mnie pan źle nie zrozumie, kierowniku. Nikogo nie podejrzewam. Nie rzucam podejrzeń na nikogo.

Nie chciałem sprawy nagłaśniać i w pewnym sensie żałowałem, że moim wczorajszym spostrzeżeniem podzieliłem się z tym człowiekiem. Kierownik zbytnio wziął sobie do serca moje słowa. Gotów był prowadzić swoje własne dochodzenie, więc - w rzeczy samej - utrudniać moje własne. Niemniej jednak, nie mogłem zapomnieć, że mimo wszystko kasjerka podsłuchiwała moją rozmowę z panem Edwardem i podglądała mnie przez okno podczas obchodu zamku. Tylko czy było to zachowanie tak bardzo nienaturalne? Ludzie często tak postępują ze zwykłej ciekawości.

- Irenka to dziwna niewiasta - mruczał kierownik. - Strachliwa, ale solidna z niej

kasjerka. Studenci? Są w porządku. Hm, bardzo dziwne.

- Skończmy z tymi podejrzeniami, panie kierowniku - uśmiechnąłem się. – Zacznę może z innej beczki. Czy przypadkiem nikt obcy nie chciał kupić zamku w ostatnim czasie?

Wie pan, jakiś bogaty facet, rzekoma rodzina ostatniego właściciela, gość z zagranicy? Może ktoś z Rozwadowskich interesował się obiektem?

- Nie za bardzo. Kiedyś, owszem zdarzały się takie przypadki, ale bardzo rzadko. Od pewnego czasu - cisza.

Wtem kierownik Wojciech zaniemówił, wbiwszy dziki wzrok w drzwi. Patrzył z wielką uwagą na szparę w drzwiach, a konkretnie na cień kogoś stojącego za nimi. Widziałem wyraźnie ten cień. Natychmiast zacząłem głośno mówić, aby uśpić czujność podsłuchiwacza, ględziłem zatem coś o zamku i znaczeniu zabytków dla tożsamości narodowej. Kierownik w mig pojął zamysł mojej taktyki i włączył się do rozmowy. Jednocześnie szybko znalazł się przy drzwiach i otworzył je błyskawicznie. Byłem przekonany, że za drzwiami ujrzę struchlałą postać kasjerki, ale spotkała mnie niespodzianka. Nawet kierownik był zaskoczony widokiem wysokiego mężczyzny w wieku trzydziestu kilku lat. To nie była Irenka, a przystojny i smagły brunet ubrany w skórzaną kurteczkę.

- Przepraszam - bąknął mężczyzna.

- Mietek? - wydukał wreszcie kierownik.

- Stałem pod drzwiami i nie wiedziałem, czy wejść - tłumaczył się tamten. Mówił niskim głosem zdradzającym osobnika pewnego siebie.

- Nie chciałem przeszkadzać. Już miałem odejść, gdy pan kierownik otworzył drzwi.

- Już dobrze, dobrze - sapał pan Wojciech.

Wyjaśnienie owego Mietka było w zasadzie sensowne i szybko odetchnęliśmy z ulgą, odrzucając podejrzliwość.

- Co się stało, Mietek?

- Do warsztatu będę musiał pojechać na pół dnia.

- Jedź.

- A ten grat pod zamkiem to czyj? - zapytał jeszcze.

- To samochód pana Pawła - wyjaśnił kierownik.

- O, przepraszam - bąknął i posłał mi twarde spojrzenie. Niewiele było w nim skruchy.

- Jakby co, to znam jednego dobrego mechanika.

- Nie trzeba - w mig pojąłem jego intencje. - Mój wehikuł jest w idealnym stanie.

Zanim tu przyjechałem, zrobiłem przegląd.

- No, Mietek! - popędził mężczyznę kierownik. - Zasuwaj do roboty.

- Tak jest, panie kierowniku!

Mężczyzna odszedł, a kierownik starannie zamknął za nim drzwi.

- To nasz kierowca - wyjaśnił zaraz. - Dobry i doświadczony pracownik. Zaufana osoba.

Pogadaliśmy trochę o mojej misji w Bykach, ale zaraz musieliśmy kończyć, gdyż rozdzwoniły się telefony do kierownika. Praca czekała i klienci się niecierpliwili.

Umówiliśmy się, że w razie niezwykłych wydarzeń, będę natychmiast informował kierownika o wszystkim. Zadeklarował swoją pomoc - sam był ciekaw, czy w zamku był jakiś skarb.

Na odchodnym dał mi pewną niezwykłą radę.

- Niech pan uważa na Alinę - poklepał mnie swoim zwyczajem po plecach.

- A to czemu?

- To piękna kobieta - westchnął. - A piękna kobieta to problem.

Nie wiedziałem, czy jego rada wiązała się z jakimiś jego przykrymi doświadczeniami z pięknymi niewiastami, czy uwaga dotyczyła może samej tylko Aliny. Na wszelki wypadek nie odzywałem się.

- Wydaje mi się - mówił ściszywszy głos do szeptu - że wpadł pan w oko naszej

Alinie.

- Ja? - krzyknąłem, lecz jego słowa mile mnie połechtały.

- Znam ją trochę. Jak się droczy, znaczy, że lubi.

- Bardzo przepraszam, panie kierowniku, ale wydaje mi się, że ona droczy się z

każdym. A nie chce pan chyba powiedzieć, że pani Alina flirtuje ze wszystkimi.

- A broń Boże! To przyzwoita osoba. Wprawdzie różne plotki o niej krążą, że obraca się wśród bogatych i na biednego nawet nie spojrzy, ale w końcu z panem się droczyła, choć nie wygląda pan na krezusa. Ten pański samochód... Już wiem! Ona widzi w panu dziwaka. Otóż to! Myśli, że z pana jest tak zwany aparat. Zna się pan na zabytkach, malarstwie i jeździ brzydkim pojazdem własnej konstrukcji. Tak, to chyba dlatego. Niektóre kobiety lubią ekstrawagancję i oryginalność.

Zostawiłem go samego z własnymi rozterkami. Stało się dla mnie jasne, że pan Wojciech miał wielką słabość do Aliny, jednakże kobieta nie odwzajemniała jego gorących uczuć. Pan Edward się nie mylił - tutaj wszyscy podkochiwali się w Alinie. Rzeczywiście, była to piękna kobieta, która w salonach “warszawki” mogłaby niejednego mężczyznę przyprawić o zawrót głowy, mogłaby zrobić szybką i błyskotliwą karierę, i dziwne było, że pracuje w zwykłej agencji rolniczej, a nie na przykład - w branży rozrywkowej albo w telewizji.

Pokręciłem się trochę po zamku, uważnie oglądając jego ściany i stropy. Podczas tych oględzin, kiedy to nierzadko klękałem i opukiwałem mury, niewiele osób spotkałem na korytarzu lub w pokojach. Minęła mnie bibliotekarka, jakaś pani z księgowości i ów kierowca Mietek, który posłał mi posępne spojrzenie. Miał w sobie ten człowiek jakiś chłód, który kobietom mógł wydawać się urokliwy. Ja jednak widziałem w szklistym odbiciu jego piwnych oczu zapowiedź twardej walki - tak właśnie pomyślałem i nie wiedziałem, skąd wzięło się to wrażenie. Ale czy nad instynktem można zapanować?

Stojąc w holu południowej wieży, gdzie badałem zejście do piwnic, natknąłem się na

wchodzących studentów.

- Cześć!

- Cześć, młodzieży! - powitałem ich w stylu Pana Samochodzika.

- A ty co? - śmieli się ze mnie. - Staruszek?

- Starszy od was. Osiem lat różnicy. To przepaść.

- Bez przesady, stary - śmiał się Irek.

- Że niby mądrzejszy jesteś od nas? - zaperzyła się chuda Anka.

- Tego nie powiedziałem.

- A co tu w ogóle robisz w tej ciemnicy?

- Badam ściany. Jestem przecież konserwatorem zabytków.

- A kiedy wybierzemy się nad wodę? - zagaiła Dorota.

- Może dzisiaj - wzruszyłem ramionami.

- Chodźcie - warknęła Anka i ruszyła na górę. - Nie chce z nami się zadawać, to nie.

- Ależ...

- Nieładnie się wczoraj zachowałeś - oskarżała mnie. - Poszedłeś sobie zwiedzać

zabytki, oglądać obrazy, a nas zostawiłeś.

- Poczekajcie - próbowałem ratować sytuację. - Coś mnie zatrzymało. Dzisiaj możemy pojechać po południu nad zalew.

- Trzymamy cię za słowo - wbił we mnie palec Janusz.

- Zaczekajcie! - zawołałem za nimi, gdyż ruszyli schodami na piętro.

- Kto ma klucz do tych piwnic?

- Pan Edward, ale teraz go nie ma. Zabrał się z panem Mietkiem do miasta.

- To jak tu mogę wejść?

- Trzeba zaczekać na pana Edwarda.

- Klucz do piwnicy ma jeszcze Irenka! - zawołała Dorota.

- Okej - uniósł rękę Janusz. - Pójdę do niej i załatwię ten klucz.

- Nie, nie trzeba, sam pójdę - powstrzymałem go. - Chciałbym ją wreszcie zobaczyć.

Czemu trzyma klucz do piwnicy?

- Ma tam jakieś swoje graty. Sam ją zapytaj.

- Tylko nie poderwij Januszowi dziewczyny - śmiał się Irek.

- Możesz spać spokojnie.

- A jak ci się widzi pani Alina?

- Piękna kobieta.

- Prawda?

Zazdrosne o Alinę studentki, szybko pociągnęły chłopaków na górę.

- Idziemy! Marsz!

Wróciłem na korytarz i dotarłem pod zamknięte, metalowe drzwi kasy. Zapukałem.

Otworzyła mi niska kobieta, w zasadzie wyglądała na młodą dziewczynę, co najwyżej studentkę. Była drobna i na nosie miała druciane okulary, zza których spozierały na mnie wystraszone błękitne oczy. To one sprawiały, że przypominała książkowego mola. Irenka była blondynką o prostych włosach z precyzyjnie utworzonym przedziałkiem na środku. Ubierała się skromnie, lecz schludnie - zwiewna spódnica i bluzeczka w kwiatki były sympatycznym elementem dopełniającym niewinnego wizerunku. Miała w sobie tak dużo nieśmiałości, że aż strach było na nią patrzeć. Do tego wcale nie była brzydka. Na swój sposób była ładna.

- Czy mam przyjemność z panią Ireną?

- O co chodzi? - zapytała cienkim głosikiem.

- Szukam klucza do piwnicy w południowej wieży. Studenci powiedzieli mi, że pani ma ten klucz.

- Już idę po niego. Przepraszam.

- Za co?

- Och, przepraszam.

Lubiła przepraszać. Na dłuższą metę mogło to denerwować.

- Pan na długo? - zapytała, gdy szliśmy korytarzem ku wieży.

- Nie wiem. Powęszę tu i ówdzie, napiszę raport i już. Jestem konserwatorem zabytków.

Kazała mi zaczekać pod drzwiami swojego pokoju, zamknęła je, więc czekałem.

Wróciła z kluczem. Poczułem świeży zapach fiołkowych perfum i zrozumiałem, że musiała się nimi spryskać przed chwilą. A zatem z naszą Irenką nie było tak źle. Czyżbym jej także przypadł do gustu? Może dlatego wczoraj mnie podsłuchiwała i podglądała? Czy ta drobna osoba była jednak zdolna do przeszukania moich rzeczy’? Kiedy patrzyło się na nią, odnosiło się wrażenie, że truchleje na gwizd czajnika i dzwonek do drzwi. Włamanie do cudzego pokoju przekraczało jej możliwości.

Pożegnała mnie i podreptała do kasy.

Zostałem sam. Nie było mi dane zwiedzić piwnicy. Ktoś wołał mnie z korytarza, idąc mi naprzeciw. Kobiecy głos wykrzykiwał moje imię, więc szybko otworzyłem drzwi prowadzące na korytarz.

- O, jest pan! - dyszała ciężko wysoka bibliotekarka.

- Co się stało?

- Przyszedł do pana mail! - stanęła.

- W bibliotece?

- Tak.

- Od mojego szefa? - zdziwiłem się.

- A skąd mogę wiedzieć? Nie otwierałam.

Poszedłem za nią i zająłem miejsce przy komputerze stojącym pod wysokim regałem w rogu dużej sali.

Tytuł wiadomości brzmiał: “Dla Pana Dańca”. Nie był to list od pana Tomasza. Treść była tak samo zagadkowa, co nazwisko autora.


Mam ciekawe informacje związane z Pańską misją. Proponuję spotkanie dziś wieczorem o północy. Proszę przyjść nad oczko wodne obok akacji rosnącej na polu w pobliżu zamku.

Szczerze oddana Lisa Liethmal

PS. Proszę założyć swoje konto i wysłać maila zwrotnego.


Dziwny to był mail. W pierwszej chwili zbaraniałem, wpatrując się tępo w ekran komputera. Przeczytałem wiadomość raz jeszcze i sprawdziłem adres. Konto założono w popularnym portalu i każdy mógł to zrobić. Kim była Lisa Liethmal? Nie wiedzieć czemu to nazwisko przyprawiło mnie o gęsią skórkę i nie potrafiłem wyjaśnić powodu tego stanu rzeczy. Przede wszystkim przestraszyłem się, że tajemnicza osoba zna cel mojej misji w Bykach? Poza kierownikiem Rąbczykiem nikt nie miał prawa tego wiedzieć. To była misja owiana tajemnicą, zadanie ściśle poufne, o którym wiedziało zaledwie kilku policjantów, kierownik ARR i pan Tomasz. Jakim cudem osoba nazywająca siebie Lisa Liethmal znała powód mojej obecności w zamku? I jakichże to informacji pragnęła mi dostarczyć? Skąd ta życzliwość? Podejrzana sprawa. Postanowiłem mieć się na baczności. Kimkolwiek była owa L.L., moja misja nie była dla niej tajemnicą. Wiedziała, gdzie mieszkam i pod jaki adres wysłać meila. Czy Lisa Liethmal nie była powiązana z tutejszą ARR?

Zmianę mojego nastroju natychmiast wyczuła bibliotekarka.

- Czy coś się stało, proszę pana?

- Nie. Nic takiego - odpowiedziałem. - Czy można korzystać z tego komputera po godzinach pracy?

- W zasadzie tak - kiwnęła głową. - Drzwi zostawiam otwarte.

Założyłem nowe konto i wysłałem odpowiedź do L.L. - tak jak tego chciała. Czyżby zamierzała ze mną korespondować?

Wpadłem w nastrój daleki od wakacyjnej sielanki. Zapomniałem o piwnicy w południowej wieży. Wyszedłem na zewnątrz, ignorując pytające spojrzenie Wiktora, który stał oparty plecami o ścianę zamku i palił papierosa. Patrzył na mnie w milczeniu i tylko raz na niego zerknąłem. Teraz każdy osobnik w tym zamku wydawał mi się podejrzany. Każdy mógł wysłać maila.

Wsiadłem do wehikułu i ruszyłem. Musiałem ochłonąć. Minąwszy kilka zaparkowanych przed zamkiem samochodów, wyjechałem na ulicę Kasztelańską, kierując się ku głównej szosie. Jechałem wolno. Po chwili wyłowiłem stojącą samotnie na kawałku zielonego pastwiska akację, obok której znajdowało się oczko wodne, o którym wspominała L.L. To tutaj wyznaczono mi spotkanie. Akacja i stawek leżały dwieście metrów od drogi, po której jechałem. Za nimi ciągnęła się wiejska droga i kilka szarych gospodarstw. Po obu stronach wydzielonego kawałka pastwiska rosły uprawy - zboże i ziemniaki. Miejsce mało ciekawe, ale w sam raz, aby oberwać nocą w głowę. Jedno było pewne - musiałem uważać.

Wizyta w komendzie policji w Piotrkowie niczego specjalnego nie wyjaśniła, gdyż najbardziej istotne materiały przysłano szefowi wcześniej i już je przestudiowałem. Chciałem jednak zameldować się u komendanta, licząc na współpracę. Nie wspomniałem słowem o mojej informatorce, wydawało mi się, że za wcześnie na wywoływanie sensacji.

Z braku lepszych pomysłów wybrałem się do pobliskiej Łodzi, aby odwiedzić antykwariaty, w których Kupiec próbował sprzedać srebrny talerz. Upalna Łódź, pełna smrodu spalin i smutna szarością swojej architektury, wpłynęła kiepsko na moje samopoczucie; dopiero w zaciszu antykwarycznych murów odzyskałem lepszy humor, tyle że wizyty te tylko potwierdziły znane z policyjnych akt fakty.

Moje niezadowolenie z pierwszego dnia śledztwa powoli zamieniało się w irytację. Nie potrafiłem wymyślić niczego sensownego w tej sprawie. Ba, nawet policja była bezradna i zrezygnowała ze śledztwa. Błądziłem po omacku. Czyżby dopiero wieczorne spotkanie z niejaką Lisa Liethmal miało okazać się przełomowym momentem w moim dochodzeniu?

Kim jesteś, Liso Liethmal?” - zgadywałem. “Sądząc po brzmieniu nazwiska: cudzoziemką. Niemka? Szwedka? A może Polka związana z cudzoziemcem?”

Z braku lepszych pomysłów postanowiłem odwiedzić łódzką komendę na Lutomierskiej. Przedstawiłem swoją prośbę dotyczącą podejrzenia akt młodocianych przestępców. Założyłem, że Kupiec pochodził z Łodzi, wszakże najpierw w tym mieście próbował sprzedać talerz i dopiero po pierwszych niepowodzeniach próbował szczęścia w pobliskim Piotrkowie.

Z początku niechętnie odniesiono się do mojej prośby, ale okazało się, że mam zielone światło z Komendy Głównej w Warszawie. Posadzono mnie w pomalowanym na biało pokoju i wręczono album z fotografiami młodych przestępców, wśród których byli notoryczni bandyci, zwykłe łobuzy i chuligani. Zmartwiłem się grubością tych albumów, których dokładne przejrzenie zajęłoby ładnych kilka dni (tak wielu mieliśmy w kraju młodocianych bandziorów!). Jednakże w to upalne popołudnie dopisało mi szczęście. Jedna z fotografii przedstawiała twarz młodzieńca przypominającego trochę osobnika z rysopisu sporządzonego na podstawie zeznań antykwariusza z Piotrkowa (później potwierdzonego przez łódzkich antykwariuszy). Jakimś cudem policjant przeglądający te albumy nie zauważył tego podobieństwa, które nie było może aż tak idealne.

Z krótkiej notki wynikało, że młody łobuz nie był karany, lecz kilka razy przesiedział w areszcie. Dwa lata temu miał kolegium za drobną kradzież w sklepie ze sprzętem audiowizualnym. Nie był karany, stąd w policyjnej bazie danych nie było jego odcisków palców, które można byłoby porównać z tymi zostawionymi na paczce “Sobieskich”.

Czy z fotografii patrzył na mnie ponuro sam Kupiec? Co taki opryszek mógłby mieć wspólnego z zabytkowym talerzem?

W środowisku znany był jako “Romek” i mieszkał na osiedlu Władysława Reymonta w pobliżu ogródków działkowych, które były poligonem doświadczalnych młodych adeptów sztuki bandyckiej. Miałem stąd blisko na owo osiedle, wystarczyło minąć duże rondo Wojciecha Korfantego i z Aleksandrowskiej odbić na park Władysława Andersa. Tam łatwo mógłbym odszukać właściwy blok, w którym mieszkała rodzina “Romka”. W aktach zapisano także ulubioną knajpę młodych chuliganów.

Opuściłem komendę, nie wtajemniczając policji w moje plany. Należało najpierw sprawdzić owego “Romka”, a organy ścigania zawiadomić w razie absolutnej pewności, że jest on Kupcem.

Zaparkowałem przezornie kilka uliczek dalej i poszedłem na spacer po osiedlu. Był to rejon zaniedbanych trawników, z których wyrastały z ziemi betonowe molochy, jeden po drugim, tworzące mieszkaniowy superkombinat. Nieco przytulniej było w okolicach parku. Bar “Marzenie” znalazłem bez trudu na jego skraju. Było tutaj leniwie i nijak. W nocy zaś musiało być bardziej rozrywkowo.

Z łatwością rozpoznałem ubranego w dżinsy i luźny T-shirt chłopaka z fotografii w policyjnym albumie. Siedział z trzema innymi wyrostkami. Pili piwo za barem na rozłożystym trawniku w cieniu niewysokich drzewek - widok jakże popularny na naszych osiedlach.

Nie mogłem wtargnąć na trawnik i wprost zapytać “Romka” o srebrny talerz.

Usiadłem zatem na barierce okalającej trawnik. Im bardziej mu się przyglądałem, tym większej nabierałem pewności, że jest on Kupcem. Niedługo potem “Romek” pożegnał się z kolegami. Szedłem za nim w stronę najbliższych bloków. Zapamiętałem numer bloku, do którego wszedł i odczekawszy jeszcze kwadrans, zawróciłem do zaparkowanego wehikułu.

Szedłem spokojnie, nie zważając na ostre słońce i obmyślałem plan zasadzenia się na “Romka”. Byłem prawie pewny, że znalazłem Kupca. Teraz musiałem jednak wracać do Piotrkowa, aby zdążyć na spotkanie z Aliną i jej malarzem.

Przechodząc obok baru “Marzenie” wstąpiłem po wodę mineralną. Duszkiem wypiłem pół butelki, stojąc na tyłach brzydkiego budynku, gdy poczułem za sobą czyjś oddech.

Instynktownie uskoczyłem w bok i wtedy solidny kij przeszył powietrze kilka centymetrów obok mojej głowy.

Ujrzałem “Romka”. Młody chuligan wcale nie poszedł do domu. Zauważył mnie i gdy zawróciłem z powrotem do parku, postanowił policzyć się ze mną. Wyznawał metodę zadawania pytań przy użyciu kija. Nie wiedział jednak, że znałem zasady walki wręcz w teorii oraz praktyce. Wprawdzie kontuzja nogi ograniczała moją sprawność w znacznym stopniu, to jednak nie zapomniałem podstawowych chwytów. Najpierw zdrową nogą pozbawiłem go kija i szybko złapałem intruza za chabety. Wtedy w jego oczach zobaczyłem strach – zorientował się, że nie da rady. Byłem szybszy i silniejszy. Dla pewności podciąłem go, a on upadł na trawę z jękiem. Z łatwością na nim usiadłem.

- Kto ci zlecił sprzedaż srebrnego talerza?! - pytałem.

- O czym pan mówi? - jęczał. - Jakiego talerza?

- Z wizerunkiem Bafometa!

- Bafometa?! Nikogo z taką ksywką nie znam!

- To kozioł z rogami, baranie! - krzyknąłem. - Przypomnij sobie talerz, który chciałeś opylić w antykwariatach. Dwa razy w Łodzi. Ostatnio w Piotrkowie. To byłeś ty!

- Kim pan jest?

- Nieważne.

W oczach “Romka” dostrzegłem ulgę. W mojej głowie zapaliło się alarmowe światełko i usłyszałem za swoimi plecami jakiś ruch. Oczywiście, w naszą stronę biegło trzech wyrostków uzbrojonych w drewniane pały. Diabeł jeden wiedział, skąd się tutaj wzięli?! Nie to było teraz najważniejsze. Musiałem bowiem za wszelką cenę ratować własną skórę. Puściłem “Romka” i rzuciłem się do szaleńczego biegu przez park. Na szczęście zdołałem wsiąść do wehikułu i zapalić go, zanim grupka łobuzów mnie dopadła. Rzucili jeszcze kijami z wściekłości, widząc, że mnie nie złapią. Z pewnością zapamiętali numery rejestracyjne wehikułu, ale w tej chwili liczyło się to, że im uciekłem. Jeden z nich posłał nawet w moim kierunku solidny kamień, który odbił się z hukiem od twardej blachy pojazdu.

We wstecznym lusterku dojrzałem ich zdziwienie, gdy wehikuł z piskiem opon i z rykiem 550-konnego silnika wyrwał do przodu. Uciekłem im. No i ustaliłem tożsamość Kupca.


ROZDZIAŁ CZWARTY


BLISKI KONIEC SPRAWY? * O WOLNOMULARSTWIE W DAWNEJ POLSCE * POWRÓT NA ZAMEK, CZYLI ZOSTAJĘ WAŻNIAKIEM * RANDKA CZY NIE RANDKA? * O PODOBIEŃSTWIE KOBIET DO ZABYTKÓW * POPISUJĘ SIĘ WIEDZĄ * NIESPODZIEWANY PASAŻER * AKACJA I LEGENDA O HIRAMIE * CZY ZAUFAĆ IRENIE? * OPEL * UCIECZKA I POŚCIG * W SADZIE, CZYLI MANDAT * DOROTA MÓWI O TELEFONIE * UCIECZKA “ROMKA” * LUDWIK HASS O WOLNOMULARZACH POLSKICH W XIX WIEKU * IDĘ NA SPOTKANIE Z LISĄ LIETHMAL


W komendzie opowiedziałem o moich domysłach na temat roli “Romka” w sprawie sprzedaży srebrnego talerza. Zadowolony z wykonanego zadania odjechałem. Do spotkania z Aliną i malarzem miałem około dwóch godzin, ale nie śpieszyłem się. Wracałem szosą E-91 do Piotrkowa w pełni usatysfakcjonowany. Nie przeszkadzało mi nawet to, że rozpędzeni właściciele innych samochodów trąbili na mnie, zachęcając do szybszej jazdy. Jeden z nich nawet zwolnił i pokazał, co o mnie myśli.

Jeśli tylko policja złapie tego »Romka« - myślałem o swoich sprawach niezrażony nerwowością innych kierowców - i zdoła wycisnąć z niego, kto kazał mu sprzedać srebrny talerz, moja misja w Piotrkowie dobiegnie końca szybciej, niż zakładałem”.

Byłem przekonany, że ów “Romek” został wynajęty przez osobę działającą w cieniu wydarzeń. Ledwo przyjechałem, a zagadka była bliska rozwiązania! Powinienem być szczęśliwy. Oto bowiem rysowała się możliwość spędzenia wakacji pod żaglami. O dziwo, wcale nie odczułem z tego powodu radości

Alina. To ona była przyczyną mego zatroskania. Paradoksalnie pragnąłem pobyć dłużej w bykowskim zamku, by móc każdego dnia patrzeć na ten cud natury, jakim bez wątpienia była Alina. Przypomniałem sobie słowa kierownika Rąbczyka, który sugerował, że wpadłem jej w oko. Jeśli ten człowiek się nie mylił, byłbym okrzyczał siebie największym szczęściarzem na świecie! Lecz czy miałem u niej szansę, skoro Alina dawała kosza bogaczom i urodziwym aktorom? Nie miałem. Dlaczego zatem robiłem sobie nadzieję?

Dla ochłodzenia emocji pomyślałem o sprawie Bafometa. Wprawdzie zeznania “Romka” mogły niebawem wyjaśnić wszystko od podszewki, niemniej jednak kilka spraw wciąż było niejasnych z historycznego punktu widzenia. Interesowała mnie osoba owego hrabiego, który chciał kupić zamek w Bykach. Już dla samej tej postaci - dla ustalenia celu jego przyjazdu do Piotrkowa w połowie XIX wieku i wyjaśnienia motywów morderstwa - mógłbym pobyć w tych stronach dłużej. Według krótkiej notki zapisanej w archiwalnych dokumentach - ciało hrabiego Rautingera zniknęło z kostnicy. Czy miał on powiązania z polską masonerią? A może działał na zlecenie tajnego stowarzyszenia z zagranicy? Stowarzyszenia okultystycznego, może nawet satanistycznego. Iluminaci chętnie kontrolowali wszelkie tajne związki, ryty, gdyż za główny cel stawiali stworzenie światowego rządu, ich wpływy były duże; w końcu mieli wielki wpływ na losy rewolucji francuskiej i powstanie komunizmu na świecie. Udało im się zakorzenić nawet w Ameryce, a magazyny “New York Tribune” i “New Yorker” były środowiskiem skupiających ważnych iluminatów,* [W 1785 r. założona została w Nowym Jorku Loża Kolumbowa Zakonu Iluminatów; wśród jej członków był m.in. Horace Greeley - założyciel i właściciel wspomnianych magazynów.] dla których Bafomet był znaczącym symbolem.

Cofnijmy się jednak w czasie do XVIII wieku i przyjrzyjmy się ruchowi masońskiemu w naszym kraju. W 1721 roku istniało już “Czerwone Bractwo”. Pierwszą lożę proklamowano w 1769 roku. Była nią “Grand Loge du Vertueux Sarmatie”.* [Jeszcze przed ogłoszeniem przez papieża Klemensa XII bulli z 1738 r. zakazującej działalności wolnomularskiej, istniało w Warszawie kilka lóż filii “drezdeńskiej”, założonej przez syna Augusta II - Fryderyka Augusta Rutowskiego.] Później powstawały inne. Bulla papieska z 1751 roku zarzucająca masonom bezbożność i tajemniczość, nie przerwała ich prac. Po okresie walki między stronnictwami Czartoryskich (“Familia”) a stronnictwem dworskim Augusta III, polscy i sascy wolnomularze reaktywowali w 1757 roku “Towarzystwo Trzech Braci”. Niejaki Jan Łukasz Toux de Salverte (różokrzyżowiec) założył w 1763 roku drugą warszawską placówkę o charakterze okultystycznym - dla studiowania nauk tajemnych. W owym czasie Warszawa była piątą samodzielną lożą w Europie.* [Po Paryżu (1728), Berlinie (1744), Hadze (1756) i Sztokholmie (1760).].W ustanowionej “Wielkiej Loży” - do której należał król Polski - nastąpiły kolejne podziały na warsztaty: polski, niemiecki i francuski.

Powstały loże w Gdańsku, Malborku, Białymstoku, Lwowie. Ciekawostką jest fakt powołania w tamtym okresie pierwszej loży dla pań.

Prym wiodła wówczas loża “Cnotliwego Sarmaty” pod przywództwem Augusta Moszyńskiego. Kierujący Konfederacją Barską masoni wywołali jednak wojnę domową, a w konsekwencji doprowadzili do pierwszego rozbioru Polski oraz impasu w pracach lożowych.

Nieoczekiwanie powrócił do nas ryt “Ścisłej Obserwy” za sprawą Alojzego F. Bruhla. W 1779 roku reaktywowały się dwie stare loże - “Cnotliwego Sarmaty” i “Trzech Braci”. Niemniej jednak lata 1774-1781 były okresem dominacji “Ścisłej Obserwy”. Przeciwnikiem owego rytu pozostał czołowy polski wolnomularz, wspomniany już Toux de Salverte, który wraz z baronem inflanckim Karolem Henrykiem Heykingiem powołał w 1774 roku “Towarzystwo Przyjaciół Doświadczonych”.* [Skupiało w swoich szeregach dostojników królewskich i byłych konfederatów: Jana Potockiego, księcia Mikołaja Radziwiłła, Andrzeja Mokronowskiego, Andrzeja Ogińskiego i Józefa Zajączka.] Ich członkowie uczestniczyli w tworzeniu kolejnych lóż - “Wyższej Rady Szkockiej” Wielkiego Wschodu Polski i innych działających według angielskich praw. Wreszcie w 1780 roku Ignacy Potocki został wybrany Wielkim Mistrzem sprawującym władzę zwierzchnią nad wszystkimi lożami Rzeczypospolitej, prowadząc walkę z “niemieckimi” lożami. W wyniku jego działalności przestał funkcjonować ryt “templariuszowski” (“Ścisła Obserwa”). W 1784 roku ogłoszono ustawę masonerii polskiej,* [Potwierdzała “Katarzynę pod Gwiazdą Północną” jako lożę “matkę”, której podlegały “wszystkie ziemie i kraje pod panowaniem polskim będące jako też kraje i prowincje za granicą leżące”.] która bez zmian obowiązywała do 1821 roku.

Lata 1784-1788 były szczytem potęgi wolnomularskiej w Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wielkim Mistrzem został późniejszy współtwórca Targowicy - Stanisław Szczęsny Potocki.

W Okresie Sejmu Wielkiego wolnomularstwo polskie upolityczniło się, wyzwalając ducha patriotyzmu. Niestety, nie wszyscy podzielali ów trend. Szczęsny Potocki złożył nawet rezygnację z godności Wielkiego Mistrza (na rzecz Kazimierza N. Sapiehy) i założył Targowicę. Z czterech głównych twórców Konstytucji 3 Maja, trzech (oprócz Hugona Kołłątaja) było masonami: Stanisław August Poniatowski, Ignacy Potocki i Scipione Piatolli. Drugi rozbiór Polski spowodował upadek “sztuki królewskiej” i wielu aktywnych uczestników burzliwych wydarzeń politycznych - a zarazem czołowych wolnomularzy – udało się na emigrację. Ci, którzy zostali utworzyli sprzysiężenie - rozdarte podczas Insurekcji Kościuszkowskiej na dwa obozy. W 1795 roku Rzeczpospolita została wymazana z mapy Europy. W dwa lata później car Paweł I wydał ukaz, który zakazywał prowadzenia wszelkich prac lożowych w całym Cesarstwie (podobnie sytuacja przedstawiała się w zaborze austriackim). Tylko na ziemiach zaboru pruskiego działały loże symboliczne.

W początkach XIX wieku pojawiła się u nas - za sprawą księdza Karola Surowieckiego - teoria spisku wolnomularskiego. Nasiliła się kampania antymasońska (około 1814 roku) w związku z wydaniem przez papieża Piusa VII bulli. Już w 1821 roku działalność wolnomularstwa w Królestwie Polskim została zakazana z rozkazu cara Rosji i króla Polski Aleksandra I, który obawiał się nasilenia nastrojów rewolucyjnych w polskim społeczeństwie. Zadało to cios działalności lóż na ziemiach polskich i tylko w zaborze pruskim pracowały jeszcze loże niemiecko-polskie podległe Berlinowi. Po powstaniu listopadowym w 1830 roku Polacy wstępowali do lóż zachodnioeuropejskich, utworzyli też w kraju kilka mniejszych - polskich. Zarzutami stawianymi polskim masonom w XIX wieku i na początku XX wieku były - walka z Kościołem i religią, podporządkowanie się żydowskim i niemieckim organizacjom i niszczenie tradycji narodowej.

Mniemałem, że trop w sprawie morderstwa hrabiego Rautingera wiązał się w jakiś szczególny sposób z symbolem Bafometa. Ukierunkowywało to moje dochodzenie na ryt “templariuszowski”, ewentualnie na ryty okultystyczne działające na Zachodzie lub w Stanach Zjednoczonych, ogłaszające się spadkobiercami templariuszy.

Ale oto na zachód za szosą Piotrków-Łódź ukazał się zamek. Dominował na płaskim i słabo zabudowanym terenie i burzył jego monotonię. W XV wieku był warownią i mocniej górował nad okolicą. Przede wszystkim mur ze strzelnicami otaczał wieżę strażniczą. Cztery rogi zdobiły wówczas baszty. Dzisiaj - przebudowany, otoczony dogorywającymi w upale polami, wtopiony w senność letniego krajobrazu - zdawał się być martwy.

Lecz myślami byłem już na spotkaniu w kawiarni “Biesiadna”, na które zaprosiła mnie Alina.

Przebrałem się w moim pokoiku na zamku.

W kuchni na drugim piętrze spotkałem zmęczonych dniem studentów.

- O, jesteś! - krzyknął Irek. - Gdzie się podziewałeś, stary? Mówiłeś, że jesteś konserwator, a nie widać, żeby cię zamek interesował.

- Konserwator nie tylko ogląda mury i zagląda do piwnic - wyjaśniłem, robiąc kanapki.

- Czasami musi poszperać w starych dokumentach i porozmawiać z urzędnikami. Zresztą, w pewnym sensie, sam nim jestem.

- Nie wyglądasz na urzędnika - stwierdziła Anka.

- A co z naszym wypadem nad zalew? - spytała Dorota.

- Racja! - podjął watek Janusz. - Ciągle obiecujesz i nic.

- Właśnie! Miało być dzisiaj!

- Dzisiaj nie dam rady - westchnąłem. - Naprawdę. Jestem umówiony w mieście. Mam ważne spotkanie.

Zgarnąłem dwie kanapki, które udało mi zrobić i zacząłem schodzić na dół, aby uniknąć niepotrzebnych tłumaczeń.

- Ważniak - szepnęła sarkastycznie Anka.

- Izoluje się od nas - zauważyła Dorota. - Dlatego, że nie lubimy muzeów.

- Jutro pojedziemy - zwróciłem się do nich ze schodów. - Nad zalew. Nawet lody wam postawię. Obiecuję. Słowo honoru.

Po krótkim prysznicu przebrałem się i użyłem kosmetyków. Miałem jeszcze trochę czasu, ale chciałem wcześniej wyjść. Zamknąwszy drzwi, nie omieszkałem włożyć w ich szparę włosa. Na dole przed zamkiem znowu spotkałem studentów.

Gdy obok nich przechodziłem, Anka wyczuła zapach perfum.

- Oho - mrugnęła porozumiewawczo do kolegów. - Konserwator idzie na tajemnicze spotkanie. Ciekawe z kim? Czy aby na pewno z zabytkowymi murami?

- Coś ty, Anka! - śmiała się Dorota i lustrowała mnie uważnie. - Mury nie mają węchu. Perfumy nie działają na nie.

Irek z Januszem również poniuchali powietrze wokół mnie.

- To nie jest zwykłe spotkanie - kiwali z uznaniem głowami. - To randka.

- Tak, mam spotkanie - zatrzymałem się. - Przyznaję się bez bicia. Tylko, że to nie randka. Ja nawet wam powiem, z kim się spotykam. Z panią Aliną! Będzie tam także miejscowy artysta malarz, autor obrazu “Alegoria miłości”.

- I co? Będziecie gadać o malarstwie?

- Niewykluczone. Ona chce kupić ten obraz.

- Po co jej obraz? - zdziwił się Irek.

- Alina lubi malarstwo.

- Poważnie? - nie kryli zdumienia.

- Niestety, lubi obrazy abstrakcyjne, które ja niezbyt cenię.

- No tak, Alina to nowoczesna kobieta.

- Znawca kobiet się znalazł - zadrwiła z kolegi Anka.

- Cicho, chudzielcu! - odciął się.

- O, patrzcie! - wydęła szyderczo drobne usteczka. - Teraz to mu się nie podobam.

- A wcześniej mi się podobałaś?

- Nie pamiętasz już?! Nie pamiętasz, jak mnie podrywałeś na spacerze?

- Ja ciebie? - śmiał się. - Zwariowałaś, dziewczyno?! Wypiłem tylko kilka piw za dużo.

- Podchmielony Casanova! Wy wszyscy jesteście mocni, ale w gębie! Szczególnie po kilku piwkach!

- Proszę mówić za swoich kolegów - zwróciłem jej grzecznie uwagę. - Skąd możesz wiedzieć, czy ja w ogóle piję alkohol.

- No tak, ty pewnie wcale nie pijesz - prychnęła. - Nie wiadomo już co lepsze.

- Czy to źle?

- Czego ty ode mnie chcesz? - zdenerwowała się. - Czego wy wszyscy ode mnie chcecie?!

- Niczego - mruknął rozweselony Janusz.

- Nie rozumiesz? - zwróciłem się do niego. - Anka pragnie, jak każda normalna kobieta, żeby ją nosić na rękach i kupować kwiaty. Panowie: ona jest zazdrosna o Alinę i urządza scenę zazdrości. A tam, to zazdrość o wszystkie Aliny świata!

- Poważnie? - udał zdziwienie.

- Co ty pleciesz, konserwatorze? - zdenerwowała się Anka. - Patrzcie, kolejny znawca kobiet się znalazł i do tego ekspert w dziedzinie zabytków.

- Bo ja uważam, że kobiety mają wiele wspólnego z zabytkami.

- Co takiego?!

- Zabytki i kobiety milczą, kiedy pytamy o wiek.

Chłopaki rechotali.

- Wielki mi znawca - wzruszyła ramionami Anka. - Dla mnie, to ty jesteś jakiś lewy, panie konserwatorze. Serio! Wystarczy spojrzeć na ten twój złom na czterech kółkach. To nawet nie jest zabytek. To beznadziejny złom. “Zużytek”. Młody chłop, a jeździ w przerobionej konserwie! Tak jest, ten twój wehikuł to jedna wielka konserwa! Słyszałam nawet, jak pan Mietek mówił do pana Edwarda, że z ciebie podejrzany gość.

- Tak mówił? - zainteresowałem się. - Skąd może wiedzieć, jeśli widział mnie przez sekundę?

- Nie wiem. Sam go zapytaj. Nikt normalny nie jeździ takim straszydłem. Może dlatego tak powiedział.

Zdenerwował mnie jej uszczypliwy, wręcz obraźliwy ton. I choć zdumiała mnie uwaga kierowcy Mietka na temat mojej osoby, to postanowiłem - kosztem spóźnienia na spotkanie z Aliną - dać tym młodym ludziom darmową lekcję z dziedziny architektury.

Złapałem Ankę mocno za przeguby i pociągnąłem ku południowej wieży. Reszta grzecznie za nami polazła.

- Aj, puść! - krzyczała, ale nie wyrywała się. - Co robisz?!

Stanęliśmy przed wieżą południową, w której mieliśmy swoje pokoje.

- Co to jest? - zapytałem wskazując mury.

- Wieża - odpowiedzieli zgodnie.

- A wiecie, że tu była kiedyś kaplica? Modlono się w niej do Boga i wyznawano przed nim swoje grzechy. Oj, pewnie macie ich trochę na sumieniu, więc polecam wieczorną modlitwę.

- O czym ty gadasz? - zdenerwowała się Dorota.

Złapałem dziewczyny za ręce i przywlokłem na tyły zamku przed wschodnią elewację. Stanęliśmy przed portalem w części środkowej, w którym kiedyś stała wieża strażnicza i był wjazd na zamek.

- Co to jest?

- Portal.

- Dobrze. Ale co więcej o nim powiecie?

Wzruszyli ramionami. Patrzyli na mnie z lekka rozbawieni, lecz z niemałym zainteresowaniem.

- Wyręczę was - uśmiechnąłem się i zacząłem recytować. - Otwór bramy, bo w rzeczywistości stoimy przed wschodnią bramą, jest ujęty półkolumnami o głowicach jońskich przylegających do boniowanych wraz z nimi półpilastrów. Na węgarach wspiera się archiwolta ozdobiona ornamentem plecionkowym z maszkaronem w zworniku. Co widzimy dalej? Belkowanie z wydłużonym kartuszem na fryzie i z rzędem liści na gzymsie. Widzicie? Pola między archiwoltą a belkowaniem wypełnia stylizowany roślinno-wolutowy ornament, tu z prawej strony! W zwieńczeniach jest kartusz herbowy ujęty dwiema wolutami zdobionymi liśćmi... no, właśnie! Jakimi liśćmi, koleżanki i koledzy? Jesteście studentami rolnictwa i powiedzcie zwykłemu historykowi sztuki, co to za liście?! Hę?

- Skąd mogę wiedzieć? - prychnęła Anka. - Nie jestem botanikiem.

- Ale podstawy botaniki musiałaś liznąć.

Stali, gapiąc się na ornament z głęboko wyciętymi liśćmi i kłosowatymi kwiatostanami. Nie wiedzieli, co mają odpowiedzieć.

- Akant! - uśmiechnąłem się. - Śródziemnomorska bylina. Nie słyszeliście? No tak, nie uprawia się u nas akantowych krzewów.

- Już dobrze - westchnęła Anka. - Przekonałeś nas. Jesteś konserwatorem zabytków.

- A teraz wy mnie przekonajcie.

- Do czego?

- Jak uzdrowić polskie rolnictwo? Co mianowicie zrobić z małymi gospodarstwami w nowej rzeczywistości gospodarczej i politycznej? Wymyśliliście już?

Stali i uśmiechali się do mnie głupkowato.

- Dobranoc, państwu - uniosłem rękę ku górze i zrobiłem krok do tyłu. - Porozmawiamy rano.

- Pozdrów ode mnie Alinę! - krzyknął za mną Irek.

Minąłem szkarpę wspierającą północno-wschodni narożnik baszty. Za nim leżał w cieniu obojętny na wszystko pies Niuniek. Pogłaskałem go, a następnie pomachałem filuternie wyglądającemu przez okno na parterze baszty panu Edwardowi. Nagle jakiś cienki głosik zatrzymał mnie w bramie. Irenka. Biegła alejką z uniesioną ręką.

- Proszę pana! Halo! Czy mogłabym zabrać się do miasta?!

- Służę uprzejmie.

Zanim wgramoliliśmy się do wehikułu, moją uwagę przykuła granatowa taksówka (peugeot), która stanęła w pewnej odległości od bramy. Zdawało mi się, że siedzący z tyłu pasażer uważnie obserwuje nie tylko zamek, ale i nas. Nie widziałem go dobrze, choć z pewnością był to mężczyzna. Gdy zacząłem przyglądać mu się uważniej, taksówka ruszyła szybko w dół ulicy. Zapamiętałem tylko, że samochód miał piotrkowską rejestrację.

W końcu i my ruszyliśmy do miasta odprowadzani przez zazdrosne spojrzenia studentów, cały czas stojących przed wschodnią elewacją.

Irenka ubrała się wyjątkowo. Nałożyła nową sukienkę i - co zauważyłem dopiero po chwili - zmieniła uczesanie oraz wykonała staranny makijaż. A przecież za dnia nie stosowała nawet zwykłego tuszy do rzęs. Dokąd wybierała się nasza kasjerka? A raczej, z kim się spotykała?

Gdy mijaliśmy pole, na którym stał stawek i rosła akacja, dyskretnie zerknąłem na dziewczynę. Żadnej reakcji, ani jednego, dyskretnego spojrzenia w tamtym kierunku. Liczyłem bowiem na to, że kasjerka zdradzi się jednym niepotrzebnym spojrzeniem w prawo, na owo miejsce, w którym wyznaczono mi spotkanie. Lecz Irenka nie była chyba Lisą Liethmal. Zachowywała się normalnie - była trochę speszona i jednocześnie zadowolona. I właśnie to zachowanie utwierdzało mnie w przekonaniu, że jest niewinna.

Zostawiwszy za sobą po lewej stawek z akacją, wpadałem na coś istotnego. Akacja! Nie mogło być mowy o przypadku! Miejsce spotkania o północy wybrano nieprzypadkowo.

Akacja była w tej grze symbolem znaczącym. Dlaczego od razu na to nie wpadłem! Legenda o Hiramie była wszak podstawą całej symboliki wolnomularskiej. Jej twórcami byli niemieccy okultyści, autorzy rozpraw i manuskryptów, dostępnych w XVIII wieku. Wtedy to powstał jeden z ważniejszych rytów, “Ścisła Obserwa” von Hunda, który przeniknął także do Polski.

Irena zauważyła zmianę na moim obliczu.

- Przepraszam, czy coś się stało? - zapytała.

- Znasz legendę o Hiramie? - popatrzyłem na nią uważnie. Obserwowałem jej twarz.

Jeśli była zaangażowana w sprawę Bafometa, powinna była jakoś zareagować na wspomnienie o “legendarnym budowniczym”. Lisa Liethmal z pewnością musiała znać tę opowieść. Lecz zdziwienie Irenki było szczere.

- Nie znam - odpowiedziała cicho. - Chętnie usłyszę.

- Pewnie słyszałaś o świątyni Salomona. Gdy żydowski król Salomon budował ją, wybrał budowniczego o nazwisku Hiram Abi. Ów Hiram podzielił robotników na trzy kategorie: uczniów, czeladników i mistrzów. Grupy te otrzymywały różne zapłaty, które wypłacano przy różnych słupach. Wtedy to trzech czeladników urządziło na Hirama zasadzkę, pragnąc zdobyć hasło umożliwiające pobranie wyższej zapłaty. Hiram wyszedł ze świątyni i został zaatakowany. Hasła nie zdradził. Zdołał wprawdzie uciec, ale trzeci czeladnik zadał mu śmiertelny cios. Ciało Hirama czeladnicy zakopali w pobliżu świątyni, a dla zaznaczenia miejsca zasadzili gałąź akacji. Akacji, powtarzam.

- To takie ważne? - nie kryła zdziwienia.

Zdaje się, że uśmiechnęła pod nosem. Niewinnie i sympatycznie, jak mała dziewczynka.

- Kwiat akacji jest symbolem wolnomularstwa.

- Przepraszam, ale dlaczego pan mi o tym wszystkim mówi. Dlaczego akacja jest taka ważna? I co ma do tego wolnomularstwo? Chyba nie jest pan masonem?

Jeszcze raz popatrzyłem na nią. Czy mogłem zaufać tej skromnej okularnicy o jasnych włosach związanych teraz w koński ogon i twarzy niewinnej jak u dziecka? Intuicja podpowiadała, że mogę. Inna sprawa, że potrzebowałem osoby, z którą mógłbym porozmawiać. Potrzebowałem swojego doktora Watsona! I właśnie Irenka idealnie nadawała się do tej roli.

Lecz nie było mi dane ją wtajemniczyć. We wstecznym lusterku dojrzałem jadący za nami samochód, starszy model opla. Utrzymywał za nami stałą odległość i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy śledzeni.

- Kto to, do diabła? - zakląłem pod nosem.

Wyjechałem na ulicę Kasztelańską. Z początku jechałem bardzo wolno w kierunku trasy łódzkiej. Opel posłusznie jechał za mną. Wreszcie niespodziewanie przyspieszyłem, zostawiając auto daleko z tyłu. Na wysokości salonu samochodowego wykonałem dziecinnie prosty manewr - wjechałem przez otwartą bramę na plac i zaparkowałem wśród innych pojazdów. Stanąłem za dużym dostawczym samochodem.

- Co pan robi? - zdziwiła się Irenka.

Nie odpowiedziałem jej. Wysiadłem z wehikułu i kryjąc się za dużym samochodem, obserwowałem w napięciu uliczkę. Opel nadjechał. Minął bramę i zatrzymał się przed skrzyżowaniem. Niestety, z tej odległości nie mogłem rozpoznać kierowcy opla.

- Co się dzieje? - dziwiła się Irenka za moimi plecami.

- Do wehikułu! - rozkazałem. - Szybko!

Oto bowiem opel skręcił w prawo, kierując się niemrawo do miasta. Nadarzała się wspaniała okazja jazdy za białym oplem i ustalenia tożsamości właściciela.

Wyjechałem przez bramę z piskiem opon. Na ulicy Łódzkiej prowadziłem już spokojnie, chowając się za kilkoma samochodami, które oddzielały nas od opla.

- Znasz ten samochód? - zapytałem nieoczekiwanie.

- Jaki samochód?

- Ten, który nas śledził od zamku.

- Ktoś nas śledził? - wystraszyła się.

- Tak, ale w tej chwili to my śledzimy jego. Mam na myśli białego opla.

- Dziwnie pan gada - wzruszyła ramionami.

- Skończ z tym “panem”! O, widzisz?! Biały opel!

Irenka wytężyła wzrok, starając się wypatrzyć pojazd. W tym samym momencie kierowca opla zorientował się, że jadę za nim i zdecydowanie przyspieszył. Po ujechaniu trzystu metrów skręcił w prawo w drogę przyległą do ogródków działkowych. Dodałem gazu i już sunęliśmy wąskim asfaltem za białym pojazdem. Opel zaczął uciekać, role się odwróciły.

Ogródki usytuowane po południowej stronie ulicy ciągnęły się i ciągnęły, po drugiej zaś znajdowały się prywatne domy i gospodarstwa rozsypane wśród rozłożystych pól. Dopiero po kilometrze szybkiej jazdy opel skręcił w lewo i z powrotem zawrócił ulicą rozdzielającą teren ogródków na dwie części. Musiałem dodać gazu, gdyż opel postawił wszystko na jedną kartę i gnał teraz sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. A była to szybkość ryzykowna na tej wąskiej uliczce przecinającej rekreacyjny teren. W pierwszej chwili zamierzałem dogonić tajemniczego kierowcę (wehikułem dałbym radę), ale górę wziął rozsądek. Zwolniłem, starając się nie stracić auta z oczu na prostej drodze. Wkrótce ukazał się wylot na łódzką trasę.

Opel brawurowo wydostał się na ruchliwą ulicę, lecz nie pojechał w lewo do miasta, a wybrał drogę na północ. Kiedy udało nam się włączyć do ruchu - już straciliśmy go z oczu.

Skręciłem w pierwszą uliczkę w prawo, bo tylko tam mógł opel pojechać. Był to kolejny wąski trakt z bitego żwiru przyległy z jednej strony do pól, z drugiej do rzadkich gospodarstw i skrawków sadów.

- Jest! - krzyknęła rozentuzjazmowana Irenka, jakbyśmy grali w grę komputerową. - Tam, na końcu ulicy!

Rzeczywiście, opel gnał po pustej uliczce, zostawiając za sobą tuman kurzu, i ledwo rozpoznaliśmy auto. Wcisnąłem pedał gazu. Zaryczał silnik astona i niewidzialna, gigantyczna siła tłoków zmusiła blaszany wehikuł do zrywu.

- O rany! - zapiszczała przerażona Irenka i mocniej chwyciła się deski rozdzielczej. - Zabijesz nas!

- Zapnij pasy! - krzyknąłem.

Podmuch powietrza targał naszymi czuprynami, zaś miłe łaskotanie żołądka łechtało od środka. Opel skręcał w prawo na południe. Zdałem sobie sprawę, że jesteśmy coraz bliżej miasta i tajemniczy kierowca celowo jechał krętymi drogami. Znał się na rzeczy. Na głównej ulicy, na której obowiązuje sygnalizacja świetlna, mieliśmy większe szansę dorwania go.

Wolał zatem kluczyć bocznymi drogami, sukcesywnie kierując się coraz bliżej centrum. Nie miałem wyjścia - dodałem więcej gazu. I wtedy z boku wyjechał nam trabant.

Opuszczał domostwo. Zahamował w ostatniej chwili, lecz i tak zajął przynajmniej metr szerokości uliczki. Jedyne co mogłem zrobić, to ominąć przeszkodę. Uliczka była jednak wąska i wehikułem zarzuciło podczas szybkiego manewru. Wcisnąłem hamulec, niepotrzebnie, i oto lewa strona wehikułu znalazła się na poboczu łagodnie opadającym ku płytkiemu rowowi melioracyjnemu. Wehikuł przechylił się. Ratowałem nas wciskając dla odmiany gaz, aż tył pojazdu zatańczył. Nie dałem rady wyprowadzić nas z powrotem na ulicę.

Irena krzyczała. Gdy przednie koła znalazły się w rowie, siła wstrząsu próbowała wyrwać nam wnętrzności. Wehikuł pokonał jednak rów bez problemów i szczęśliwie znaleźliśmy się w środku płaskiego sadu. W dalszym ciągu utrzymywaliśmy sporą szybkość, mniej więcej pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a przed nami wyrosła kolejna przeszkoda – drzewka owocowe. Hamowałem ostro. Jednakże sad przybliżał się do maski wehikułu w zastraszającym tempie. Staranowałem pierwsze drzewko, potem było drugie i trzecie. Te niskopienne drzewka skosiliśmy jak źdźbła trawy. Na szczęście wyhamowały one naszą szybkość.

Zatrzymaliśmy się. Staliśmy w sadzie. Przez pierwszych kilka sekund trwała błoga cisza. Pierwsza przerwała ją Irenka - zaczęła szlochać. Wkrótce czyjeś podniesione głosy kazały mi wysiąść z wehikułu. Biegł do nas rozsierdzony właściciel sadu. Kierowca trabanta towarzyszył mu, wskazując mnie palcem.

- Ej! - krzyczał sadownik. - Co ty wyrabiasz?! Człowieku, sad mi zmarnowałeś!

- To pirat! - wtórował mu kierowca trabanta. - Morderca. Chciał mnie zabić. Jechał stówą!

Otoczyli nas wreszcie i tylko płacz dziewczyny powstrzymał ich od rękoczynów.

- Tak wiem, źle zrobiłem - uderzyłem się w pierś. - Za wszystko zapłacę.

- Na policję zadzwonię - gadał zdenerwowany właściciel sadu. - Do mamra pójdziesz, człowieku. Taki piękny sad. Jezu!

Po kwadransie przyjechała policja. Nie było innego wyjścia. Zapomniałem już o oplu. Wprawdzie wehikułowi nic się nie stało, bo był zrobiony z solidnej blachy, lecz zobowiązany zostałem do pokrycia szkody, którą wyrządziłem. Ominęło mnie także spotkanie z Aliną w piotrkowskiej kawiarni. Na osłodę zostało mi towarzystwo roztrzęsionej Irenki oraz wysoki mandat, jaki wlepił mi policjant.

Na zamek wróciliśmy w kiepskich nastrojach.

Zamknąłem się w pokoju w wieży. Położyłem się na plecach na łóżku i rozmyślałem.

Irenki nie zamierzałem wtajemniczać w moje plany na wieczór. Już dosyć się wycierpiała podczas ostatniej przejażdżki, zaś nocne spotkanie nad stawkiem mogło okazać się niebezpieczne. Pal licho trzysta złotych za mandat i Alinkę z jej pokręconym malarzem. Co mnie mogła obchodzić ta rozkapryszona piękność, skoro przyjechałem tu w konkretnym celu.

Liczyło się wyłącznie powodzenie misji. A wszystko wskazywało na to, że pan Tomasz nie na darmo dał mi to zadanie. Zamek w Bykach skrywał jakąś tajemnicę z przeszłości. O tym fakcie świadczył list wysłany przez Lisę Liethmal.

Z rozmyślenia wyrwało mnie ciche pukanie do drzwi. Natychmiast pomyślałem o Irence, że przyszła do mnie w odwiedziny, więc zdziwiłem się, gdy ujrzałem w drzwiach Dorotę. Patrzyła na mnie z pewną troską połączoną z ciekawością. Pewnie słyszała już o wypadku w sadzie i zgadywała, czy nie za bardzo ucierpiałem.

- Dzwonił do ciebie jakiś facet - oświadczyła.

- Przedstawił się?

- W tym rzecz, że nie. Ale podał numer telefonu.

Podała mi karteczkę z zapisanym numerem. O rany! Toż to był numer policji w Piotrkowie!

- Czy coś się stało? - zapytała. - Czy to numer policji?

- Skąd to przypuszczenie? - zdziwiłem się.

- W tle rozmowy ktoś zwrócił się do niego “inspektorze”.

Nie mogłem zdradzić, że dzwonił inspektor z piotrkowskiej komendy, nie mogłem wyjawić jej powodu, dla którego współpracowałem z tutejszą policją, więc posłużyłem się blefem.

- Miałem wypadek samochodowy - wyjaśniłem pośpiesznie. - Pewnie dzwonili w sprawie wypadku.

- Kiedy to się stało?!

- A jakoś tak dwie godziny temu.

- Faktycznie, dziwnie wyglądasz. A Irenka?

- Co Irenka?

- Pojechała z tobą. Chyba nic się jej nie stało?

- Nie, nic. Jest cała i zdrowa.

Dorota nic nie wiedziała o wypadku. Zerknąłem nerwowo na karteczkę z zapisanym numerem telefonu. Policja nie powinna dzwonić na zamek - moja misja miała być tajemnicą.

Wyszedłem z pokoju i zamknąłem go na klucz.

- Gdzie odebrałaś telefon? - zainteresowałem się.

- Zadzwonił w bibliotece. Dzwonił i dzwonił. Zaraz po waszym odjeździe z Irenką.

- Tam gdzie jest komputer z Internetem?

- Tak.

Ruszyłem schodami w dół. Sam.

- Dzięki za przysługę - uśmiechnąłem się do niej. - A gdzie podziałaś kolegów?

- Chłopaki pytają się, czy nie przyłączysz się do małej imprezki? Kupiliśmy trochę piwa i mógłbyś skołować coś do jedzenia.

- Nie dzisiaj - jęknąłem. - Nie dzisiaj.

- Jak chcesz - mruknęła zawiedziona.

- Pozdrów ode mnie chłopaków i Ankę.

Wzruszyła ramionami i dziarsko ruszyła do swojego pokoju. Obraziła się. Wzięła mnie pewnie za gbura, samoluba i dziwaka. Ale mnie czekała misja w terenie, do rozpoczęcia której pozostały niespełna trzy godziny. Tylko to się dzisiaj liczyło. Lisa Liethmal była moim celem.

Z sieni wieży dostałem się do korytarza południowej części zamku, stamtąd zaś do biblioteki. Skrzypnęły drzwi, a podłoga ziewnęła starczym pomrukiem. Zapaliłem światło, które odkryło regały i półki z książkami, kolebkowe sklepienie, surowe ściany i toporne meble. Telefon stał na biurku w rogu sali.

Bez namysłu połączyłem się z numerem podanym przez inspektora.

- No, jest pan wreszcie! - niemalże krzyknął policjant. - Szukałem pana!

Było jasne, że ten człowiek nie dzwonił w sprawie wypadku, gdyż z relacji Doroty wynikało, że uczynił to zaraz po naszym wyjeździe z Irenka. Nie mógł zatem wiedzieć o wypadku. Jeśli Dorota była bystra, w mig pojęła, że łgałem. Domyśli się, że inspektor nie dzwonił w sprawie wypadku, no chyba, że był jasnowidzem, który próbuje mnie ostrzec.

Nie chciałem mieć na karku wścibskich studentów. Dobrze wiedziałem, że jeśli Dorota odkryła mój blef, podzieli się zaraz swoimi spostrzeżeniami z przyjaciółmi i studenci mogą zasypać mnie krępującymi pytaniami.

- Co się stało, inspektorze? - zapytałem.

- Pamięta pan tego chłopaka, którego pan dzisiaj namierzył?

- “Romka”?

- Właśnie. Proszę sobie wyobrazić, że złożyliśmy oficjalny wizytę w jego domu, ale gość zniknął.

- Uciekł?!

- Wszystko na to wskazuje. Zabrał trochę rzeczy i wyszedł z domu bez słowa. Nic nie powiedział rodzicom.

- Szkoda.

- Przynajmniej wiemy, że ma coś na sumieniu. To on był owym Kupcem. No cóż, będziemy go szukać. A panu dziękujemy. Ma pan dobry wzrok.

Rozłączyliśmy się. Słowem nie wspomniałem o nocnym spotkaniu przy stawku. Obiecałem jedynie odwiedzić niebawem komendę.

Wróciłem do siebie. Na piętrze wieży udało mi się czmychnąć przed powracającymi z kuchni rozgadanymi studentami. Zamknąłem się szybko w pokoju i z powrotem położyłem się na łóżku.

Do spotkania z Lisą Liethmal pozostało trochę czasu, więc postanowiłem wykorzystać go na przemyślenia i lekturę. W dalszym ciągu postanowiłem nie zaniedbywać “nudnych” historycznych studiów nad losami polskich wolnomularzy. Niestety, niewiele znalazłem o tych spod znaku “templariuszy”.

Ze “Ścisłą Obserwą” von Hunda na pewno byli związani Alojzy F.Bruhl i Tadeusza Grabianka. Działali oni jeszcze w XVIII wieku, a mnie interesował przecież wiek XIX, okres między powstaniem listopadowym a Wiosną Ludów.

W “Ujarzmionej stolicy” Ludwika Hassa znalazłem wzmiankę o urodzonym w 1789 roku późniejszym senatorze-kasztelanie, Leonie Dembowskim, powstańcu listopadowym, który w bibliotece zgromadzonej w Klementowicach przechowywał materiały i dokumenty wolnomularskie, mimo że był pod ścisłym nadzorem władz. Nie zapominajmy, że Polska była cały czas pod panowaniem zaborców. W 1846 roku nadzór ten jeszcze zaostrzono, w związku z rewolucyjną działalnością syna, Edwarda.* [Edward Dembowski (1822-1846) – działacz polityczny i publicysta (“Przegląd Naukowy”), zwolennik rewolucji agrarnej; działał w konspiracji poznańskiej.] Hass opowiada:

Podobnymi motywami mógł się kierować rówieśnik kasztelana, a w latach 1832- 1839 wychowawca »czerwonego kasztelanica«, Adrian Krzyżanowski (ur. 1788), gdy w maju 1834 roku skopiował w Klementowicach cztery obszerne teksty, dotyczące dziejów mitycznego wolnomularstwa templariuszowskiego, rzekomego poprzednika systemu »Ścisłej Obserwy«. Krzyżanowski, inicjowany jeszcze w 1816 roku w płockiej loży »zum Dreieck«... [...] Dawał publicznie, w druku, wyraz swoim poglądom liberalnym, występując jako sympatyk arian, zwolennik tolerancji religijnej, uwłaszczenia chłopów, a przeciwnik jezuitów.

On też pierwszy w języku polskim zreferował w 1842 roku poglądy Augusta Comte’a* [August Comte (1798-1857) - francuski filozof i socjolog, przedstawiciel francuskiego pozytywizmu.] i w dużym stopniu opowiedział się za nimi. [...] Wielu z pietyzmem przechowywało swoje dyplomy i oznaki lożowe, fartuszki i szarfy, materialne wspomnienie lepszych czasów, gdy myśleli o sprawach wzniosłych. Nie miało to przecież żadnych, a przynajmniej poważniejszych konsekwencji.

Niewykluczone, a raczej prawdopodobne, że w Warszawie lat trzydziestych i następnych krócej czy dłużej przebywali obcokrajowcy, należący u siebie w ojczyźnie do wolnomularstwa. Lecz tu, w kontaktach z miejscowym społeczeństwem, jeśli nawet w wyjątkowych przypadkach przyznawali się do tego, nie podejmowali - sądząc z braku o tym wzmianek - działań mających na celu przeszczepienie swojej organizacji nad Wisłę. O stolicę ocierali się też przenikający z Zachodu od jesieni 1832 roku do Królestwa i na ziemie zabrane tajni emisariusze organizacji emigracyjnych, którzy mieli za zadanie stworzyć tu sieć konspiracyjną, mogącą w odpowiednim momencie stać się zalążkiem rewolucyjnej administracji i powstańczej armii”.

O lożach na Zachodzie pisze Hass tak:

Wolnomularstwo to przeszło przeważnie przez szkołę konspiracji węglarskich i im podobnych. Dzięki temu doświadczeniu zdołało w latach dwudziestych oprzeć się atakowi przeróżnych sił wstecznych. Stopniowo demokratyzował się również jego skład osobowy. Ubywało arystokratów, ich miejsce zajmowali światli przedstawiciele radykalnie usposobionego drobnomieszczaństwa. [...] W czasie swego krótkiego pobytu na ziemi ojczystej nie zajmowali się oni jednak sprawami »sztuki królewskiej«. Za to szerzej niż dotąd upowszechniały się w kraju rozmaite praktyki magiczne, magnetyzerskie i hipnotyczne, prymitywniejsze elementy teurgii, teozofii, różnorodnej mistyki, owe formy ucieczki od przykrej rzeczywistości, której przezwyciężenie w świecie realnym wydawało się niemożliwością. W przeciwieństwie do zebrań wolnomularskich, spotkania zwolenników tych doktryn nie były zabronione. Stąd brała się popularność licznych »koptów« i »magów«; w Warszawie modne stały się zwłaszcza seanse prespirytystyczne. Jednym z ich uczestników był wzmiankowany już wolnomularz z placówki wileńskiej, Adam Ronikier, wykazujący »wyjątkową siłę magnetyczną«. [...] Przyjęty w początkach 1839 roku w Rogalinie przez Rogera Raczyńskiego do Zakonu Różokrzyżowców, po pobycie w latach 1841-1845 we Włoszech, gdzie - między innymi pod miejscowością Baia, na południu Półwyspu Apenińskiego - zgłębiał tajniki nauk hermetycznych, Ronikier wiosną 1845 roku powrócił do Warszawy. Tu, na Rozbracie, urządził - podobnie jak Raczyński w Rogalinie – laboratorium alchemiczne, wyposażone m.in. w piec z dużym kominem”.

Czy hrabia Rautinger nie mógł czcić Bafometa w zaciszu pałacowej sali, gdzieś na prowincji? I dla tych właśnie praktyk chciał kupić zamek w Bykach? To były jedynie czyste spekulacje. Ale cóż, nie mogłem niczego pominąć w moim śledztwie. W pewnym sensie błądziłem po omacku, rozpaczliwie szukając tropu. Prawdopodobnie hrabia Rautinger, jak sądził pan Tomasz, był związany z amerykańskim wolnomularstwem spod znaku iluminatów.

Mógł o tym świadczyć jego związek z redaktorami “New York Tribune”, choć nic nie wiedzieliśmy o jego charakterze. Brak było wreszcie wskazówek dotyczących działalności polskich lóż nie tylko w wielkich miastach, ale i na prowincji Królestwa Polskiego.

Po dwudziestej trzeciej zacząłem odczuwać już silne zdenerwowanie czekającym mnie spotkaniem. Postanowiłem opuścić zamek i zakraść się w pobliże stawku, aby w ukryciu zlustrować teren. Chciałem jako pierwszy zająć dogodne stanowisko obserwacyjne, aby zaczekać na Lisę Liethmal i ją zdemaskować. Pomyślałem o pasażerze taksówki, która zajechała dzisiaj pod zamek. Pasażerem był wprawdzie mężczyzna, lecz przecież mógł on współpracować z nią. Mogło być i tak, że to mężczyzna podawał się za L.L.

Ubrawszy się w ciemne ubranie, wyszedłem cicho z pokoju. Idąc po schodach słyszałem podniesione głosy studentów. Na dole zaś było cicho jak makiem zasiał. Wnet przelazłem przez bramę i znalazłem się na ulicy. Wszedłem w rzadki lasek po drugiej stronie i ruszyłem w kierunku knajpki nad wodą.

Zamierzałem dojść do miejsca spotkania z L.L. od tyłu.


ROZDZIAŁ PIĄTY


W OCZEKIWANIU NA L.L. * NIUNIEK MNIE NIE OSTRZEGA * OCKNIĘCIE W DREWNIANYM DOMKU * GDZIE JESTEM? * OBRYWAM W GŁOWĘ * NAGŁE WTARGNIĘCIE POLICJI * STEFAN MÓWI, JAK MNIE ZNALAZŁ * “KURIER” * REJS PO JEZIORZE SULEJOWSKIM * WTAJEMNICZAM STEFANA, CZYLI POWRÓT DO ZATOCZKI * ŚNIADANIE, OBSERWACJA I ZNUŻENIE * MIETEK

GRA MI NA NERWACH * ZWIERZAM SIĘ KIEROWNIKOWI * MALARZ ZABAWIAJĄCY ALINĘ * WIKTOR ZDRADZA SEKRET ALINY * KTOŚ BUSZOWAŁ W ZAMKU


Ukryłem się w krzakach pod płotem stojącym przy samotnym gospodarstwie w pobliżu stawku i rosnącej obok akacji. Samotnemu wyczekiwaniu towarzyszyło stonowane światło rozgwieżdżonego nieboskłonu, gra świerszczy i burzące ten spokój odgłosy samochodowych silników z pobliskiej szosy. Czasami dochodził mnie śpiew ostatnich bywalców okupujących molo baru wybudowanego przy sztucznym zbiorniku trzysta metrów dalej. Widziałem stąd ciemną i masywną bryłę zamku, lecz ten milczał jakby był złym duchem. Jedynie w oknie mieszkania pana Edwarda w północnej wieży paliło się skromne światełko, ledwo widoczne z tej odległości.

O północy mocniej zabiło mi serce i poczułem, że okolica ucichła. Zdawało się, że przyroda wstrzymała oddech i wraz ze mną pragnie poznać tożsamość tajemniczej Lisy Liethmal. Niestety, upłynął kwadrans, a nikt się nie zjawił. Z miejsca, w którym się ukryłem, nie widziałem żadnej postaci czającej się w pobliżu, żadnego pojazdu parkującego na ulicy prowadzącej na zamek i na wiejskiej drodze po tej stronie pola. Ostatni samochód przejechał tędy kwadrans temu, ale szybko zniknął za pierwszymi domami. Pogasły też światła w barze przy molo. Tylko liście samotnej akacji przy stawku szemrały na lekkim wietrze.

Czekałem do wpół do pierwszej. Nikt się nie zjawił.

Wstałem, wyprostowałem kości i wolno zbliżyłem się do oczka wodnego. Oparłem się o pień akacji i czekałem. Jeśli L.L. obserwowała stawek z pewnej odległości, nie zauważyła mojego przyjścia. Musiałem się ujawnić. Ciekawość zaś przezwyciężyła strach przed ewentualną pułapką.

Lecz Lisa Liethmal nie zjawiła się. Zrezygnowany ruszyłem wolno przez pole w kierunku zamku. Uczucie zawodu mieszało się z irytacją, gdyż czułem, że zakpiono sobie ze mnie. Ten ktoś albo się zabawiał moim kosztem, albo z nieznanych powodów zrezygnował ze spotkania. W elektronicznym liście Lisa Liethmal wyraźnie dawała do zrozumienia, że wie o celu mojej misji na zamku. Tak więc, to nie były raczej żarty. Przeszukano też moją torbę podróżną. Lisa Liethmal istniała. I wszystko wskazywało na to, że była nią osoba z zamku.

Szedłem stawiając ostrożnie kroki na ziemniaczanych redlinach, w dalszym ciągu bowiem wierzyłem, że L.L. zjawi się spóźniona. Dopiero przed zamkiem skapitulowałem. Pokonałem bramę tym samym sposobem co poprzednio, otrzepałem spodnie i ruszyłem alejką w stronę południowej wieży. Nagle usłyszałem za sobą krótki i szybki oddech, a kiedy się odwróciłem, ujrzałem ciemną sylwetkę Niuńka zbliżającego się do mnie zza wysokich i ciemnych cyprysów.

- To ty, staruszku - westchnąłem i pogłaskałem go czule. - Bawisz się w detektywa?

To tak jak ja. Dobranoc.

Zostawiłem psa i ruszyłem ku wieży. Otwierając drzwi poczułem kolejny szmer, tym razem dałbym uciąć sobie głowę, że były to odgłosy ludzkich stóp. Ledwo odwróciłem się i coś ciężkiego spadło na moją głowę. Nie ucięto mi jej. Ktoś przyłożył mi solidnie w potylicę i zwaliłem się na ziemię.

Niuniek” - myślałem jeszcze. “Dlaczego nie szczekałeś, staruszku? Dlaczego mnie nie ostrzegłeś?”

Pierwsze co zanotowała moja obolała głowa po odzyskaniu przytomności, to cisza. Absolutna - przez to jeszcze bardziej złowroga. Było tu ciemno i chłodno. Leżałem w niewygodnej pozycji, związany i rzucony na drewnianą podłogę. Po kilkakrotnym pociągnięciu nosem poczułem intensywny zapach lasu zmieszany z duszącą wonią drewutni.

Przyzwyczajone do ciemności oczy w dalszym ciągu nie potrafiły zatrzymać się na jakimś konkretnym szczególe, wydawało mi się jednak, że znajdowałem się w drewnianym domu, położonym gdzieś w lesie.

Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Straciłem orientację w czasie i przestrzeni. Bolała mnie głowa i czułem nudności. Z trudem przypomniałem sobie, że przed północą poszedłem na spotkanie z Lisą Liethmal. Czekałem do wpół do pierwszej. Potem wróciłem zawiedziony na zamek i dostałem w głowę, otwierając drzwi wieży. Przypomniałem sobie psa Niuńka, który łaził między cyprysami i nie zareagował na pojawienie się za moimi plecami intruza, który mnie tak urządził. Wniosek był jeden - czworonóg musiał go znać. A to znaczyło, że owym draniem mógł być ktoś z zamku. Słusznie zakładałem, że L.L. jest wśród nas. Nie mogła to być jednak Irena. Cios zadany w potylicę był mocny. Tak bili mężczyźni.

Pana Edwarda wykluczyłem z grona podejrzanych. Zostawali zatem dwaj studenci - Irek i Janusz.

Nie to absurd!” - pomyślałem. “Lisa Liethmal może współpracować z kimś z zewnątrz albo wysługiwać się jednym z gości na zamku. Kobieta nie dałaby rady przenieść mnie do jakiegoś pojazdu i wywieźć w nieznane miejsce. Ich jest więcej.”

L.L. nie stawiła się na spotkanie specjalnie. Jej wspólnik zaczaił się pod zamkiem i tam mnie obezwładnił. Potem mogli mnie przenieść do samochodu. Niuniek nie szczekał, gdyż przynajmniej jeden z intruzów był z zamku lub pracował w ARR. Kto? Kierowca Mietek nadawał się na takiego drania.

Fakt, że mnie zaatakowano świadczył o tym, iż stanowiłem dla kogoś zagrożenie. Nie zawiodła intuicja pana Tomasza. W bykowskim zamku działy się dziwne rzeczy.

Leżałem otępiały. Kilkakrotnie próbowałem pozbyć się krępujących mnie więzów z nadgarstków i stóp. Na darmo się wierciłem w chłodnej ciemnicy. Związano mnie bowiem solidnie. Najbardziej dokuczliwym doświadczeniem był jednak ból głowy. Ileż był dał, aby leżeć teraz na łóżku w swojej kawalerce na Ursynowie i trzymać w dłoni gorący kubek kawy z mlekiem. Praca detektywa była z pewnością pasjonującym doświadczeniem, w praktyce odbywającym się najczęściej w czytelniach bibliotek, czasami w terenie, nierzadko jednak przytrafiały się wpadki i prawdziwe nieszczęścia. Czytając kryminały, zawsze uważałem motyw obrywającego po głowie detektywa za objaw przesadnego dramatyzowania losów bohatera, chwyt nadmiernie eksploatowany przez autorów. Niestety, moja praca w charakterze ministerialnego detektywa pokazała, że literacka fikcja wcale nie odbiegała tak daleko od rzeczywistości. Najlepszym na to dowodem było moje obecne położenie.

Gdzieś po godzinie usłyszałem popiskiwanie rybitwy lub mewy. Ptaszysko znęcało się nad okolicą, jakby domagało się żeru. Gdy lepiej się wsłuchałem w okolicę za ścianą, usłyszałem w tle grupowe świergolenie innych ptaków. Wnet ciemność rozproszyły pierwsze promienie słońca i zrozumiałem, że świta w jakimś lesie. Ten zapach żywicy, koncert ptaków i owa nieznośna rybitwa-solistka. A zatem nie tylko las, ale i woda. Co za romantyczne zestawienie.

Związano mnie i położono w drewnianym domku na odludziu. Jego okno zasłaniały okiennice, przez szpary których wdzierały się pierwsze promienie dnia. Zamiast mebli leżały połamane krzesła. Pod drugą ścianą walały się przeróżne przedmioty, puste konserwy, stosy gazet, deski i szmaty. Pachniało drewnem i kurzem.

Ptaki coraz śmielej sobie poczynały, zaś rybitwa ucichła. Najdziwniejsze, że do mych nozdrzy doleciał delikatny zapach papierosowego dymu. O rany! Nie byłem tu sam. Ktoś w tym domku przebywał razem ze mną. Za ścianą. Zapewne wstał i zapalił pierwszego papierosa. Czy był to mój prześladowca? Nocny napastnik? Z pewnością tak.

Usłyszałem ciche skrzypnięcie drzwi w dalszej części domu.

- Hej! - próbowałem krzyknąć, lecz głos stanął mi w gardle.

Zamiast krzyku wydobyłem ze swojego wnętrza groteskowy charkot. Przełknąłem ślinę.

- Jest tam kto?! - udało mi się wreszcie krzyknąć. - Ratunku! Pomocy!

Darłem się w niebogłosy, ile miałem sił w płucach, aż rozsadzało mi głowę.

Próbowałem nawet wstać, ale oplatający moje stopy sznur tylko mocniej wrzynał się w skórę.

- Po-mo-cy! Po-mo-cy! Po-mo-cy!

Tak naprawdę nie wzywałem ratunku. Przypuszczałem, że wywieziono mnie na odludzie i żadne krzyki nie pomogą. Tym darciem chciałem sprowokować osobnika palącego papierosy do ujawnienia się.

Przecież długo nie wytrzyma mego gardłowania” - pomyślałem, nie przestając się wydzierać. “Nie wytrzyma i przyjdzie tu, aby mnie uciszyć. Zdemaskuję drania.”

Przyszedł po kilku minutach. Niestety, jego twarz zasłaniała naciągnięta na głowę pończocha. Ubrany był w dżinsy, luźny T-shirt i wydawało mi się, że to młody osobnik. Nie widziałem go w szczegółach, gdyż światło budzącego się dnia wdarło się przez drzwi i mnie oślepiło; nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nade mną stoi “Romek”. Sam na sam z Kupcem - człowiekiem, który mógł wiele powiedzieć w sprawie Bafometa. To by wyjaśniało, kim była Lisa Liethmal. A raczej - kim nie była. Otóż to - nie było żadnej Lisy Liethmal! Zakpiono sobie ze mnie. Zastawiono na mnie pułapkę. Zwabiono i porwano jak żółtodzioba! Jak mogłem dać się tak łatwo podejść?

- Poczęstuj mnie papierosem - zacząłem rozmowę.

Tak naprawdę, to chciałem się upewnić, czy ten osobnik pali “Sobieskie”. Przecież od pewnego czasu nie paliłem nawet fajki. Lecz drań nie poczęstował mnie. Nawet się nie odezwał. Uderzył mnie kantem dłoni w twarz. Zabolało. Moja głowa odskoczyła do tyłu. Nie zemdlałem. Kiedy jednak otworzyłem oczy, w pomieszczeniu nie było już drania. Zniknął, zamknąwszy za sobą drzwi.

Po jakimś czasie wydało mi się, że “Romek” rozmawia przez telefon. No jasne! Nie działał sam. Ten łobuz był za głupi na działanie w pojedynkę. Miałby problem nie tyle z wysłaniem do mnie maila, ile z porządnym zredagowaniem listu, a wiadomość podpisana przez L.L. była napisana poprawną polszczyzną.

Udało mi się podczołgać do rzuconych na podłogę desek. Nie mogłem i nie chciałem biernie czekać na zbawienie. Nie liczyłem na żaden ratunek, na żaden cud. Musiałem radzić sobie sam. Tylko co zrobić, gdy ma się związane nogi i ręce?

Deski były stare, nieheblowane. Niektóre posiadały zardzewiałe gwoździe, których końcówki zagięto i przybito do płaszczyzny desek młotkiem. Ułożyłem się plecami do nich i spróbowałem zahaczyć sznurem oplatającym nadgarstki o łepek gwoździa. Szarpałem, szarpałem, ale bez efektów.

Nie dawałem za wygraną. Najpierw podczołgałem się pod ścianę i oparłszy się o nią plecami, spróbowałem stanąć. Kiedy już mi się to udało, krótkimi podskokami pokonałem dystans dzielący mnie od okna. Wyczerpało mnie to. Przez szpary w okiennicach wyjrzałem na zewnątrz. Ujrzałem sosnowy las ciągnący się po sam brzeg, za którym migotała słonecznymi ognikami powierzchnia niebieskiego akwenu. Jezioro? Zdaje się, że kilometr dalej na środku wody przesuwał się wolno biały żagiel. Samotny jacht. Nad jeziorem świtało.

Pierwszy żeglarz udawał się w rejs.

Jestem nad Jeziorem Sulejowskim!” - pomyślałem.

Oczami wyobraźni ujrzałem jezioro pełne żaglówek i desek windsurfingowych przecinających lekko pomarszczoną i mieniącą się milionem złotych miraży taflę jeziora.

Zapewne taki widok rozpościerałby się z tego brzegu już za dwie godziny. Tylko że wcale nie zamierzałem tak długo tu zabawić.

Gwoździe nie pomogły, więc pomyślałem o zużytej konserwie. Jej otwarte wieko miało ostre krawędzie, które z łatwością kaleczą palce; można nimi było od biedy przeciąć także sznur.

Z początku szło kiepsko. Nie potrafiłem ustawić w palcach wygodnie wieczka konserwy w taki sposób, aby jego ostra krawędź cięła więzy. To było zadanie dla zręcznych palców prestidigitatora. Kaleczyłem więc swoje ręce, wyginałem palce aż do bólu, ale sznur wydawał się nietknięty. Skapitulowałem. Zrobiłem to w dobrym momencie, gdyż zaraz ciszę zmącił szelest kroków na zewnątrz. Ktoś chodził wokół domku - starannie stawiając kroki - i z początku myślałem nawet, że to mój prześladowca. Gdy jednak posłyszałem cichutkie skrzypnięcie drzwi w głębi domku, zrozumiałem, że oto pojawił się ktoś trzeci.

Na szczęście zdążyłem się w porę położyć, gdy do pomieszczenia wtargnął osobnik z pończochą na głowie, a raczej włożył głowę w szparę drzwi. Omiótł wzrokiem pokój i z powrotem je zamknął. Pewnie sprawdzał, czy nie uciekłem, a zatem i on słyszał kroki na zewnątrz.

Nagle zagrzmiał donośny, męski głos od frontu. - Policja!

Szczęknął mechanizm odbezpieczający broń palną i zadudniły kroki w głębi domu. Czułem, jak drewniany dom cały trzęsie się.

- Stać! - krzyczał ów głos. - Stać, bo strzelam! Policja!

Jakież było moje zdziwienie, gdy do pomieszczenia, w którym przebywałem, wszedł znajomy mi mężczyzna. O dziwo, nie był to nikt ze znanych mi policjantów z komendy piotrkowskiej. Nade mną stał - nie mniej zdziwiony ode mnie - pan Stefan, były adorator Aliny. Poznałem go w niedzielę w galerii. Wtedy ubrany był w lniany, lekki garnitur; teraz miał na sobie serdak, ciemnozielone spodnie z licznymi kieszeniami, a na jego głowie tkwił zniszczony kapelusz myśliwski. W jego ręku zaś spoczywał najprawdziwszy pistolet.

- To pan? - zdziwił się Stefan.

- Pan Stefan? - zaskoczony rozwarłem szeroko oczy. - Pan chyba nie jest policjantem?

Na moje słowa mężczyzna roześmiał się na całe gardło.

- Ha, ha! Nie jestem policjantem, a biznesmenem. Blefowałem.

- Niech mnie pan rozwiąże - poprosiłem. - Musimy stąd uciekać, gdyż obawiam się, że ten, którego pan spłoszył, nie pracuje sam.

- O czym pan mówi? - spytał i sięgnął po scyzoryk tkwiący w jednej z kieszonek serdaka. - I co tu się wyrabia?

- Porwano mnie. Z zamku. A następnie wywieziono w to miejsce. Gdzie my jesteśmy? Nad Jeziorem Sulejowskim?

- Tak, na południowo-wschodnim brzegu, niedaleko Karolinowa. Na drugim brzegu zobaczy pan Swolszewice, bardziej na lewo leży Bronisławów. Właśnie wracałem z połowu.

- No tak - wstałem oswobodzony przez mężczyznę. - Jest pan przecież wędkarzem.

- Na sandacza poluję, ale złapałem trzykilowego karpia.

Zanim pan Stefan opowiedział mi o wszystkim, zajrzałem do wszystkich pomieszczeń drewnianego domku. W byłej kuchni znalazłem niedopałki “Sobieskich”, napoczętą butelkę mineralnej, nietknięte kanapki i dwa puste słoiki po jakimś dżemie.

- A jednak “Romek” - zamyśliłem się.

- Jaki znowu Romek?

- Później pogadamy. Teraz uciekajmy stąd.

Ruszyliśmy sosnowym zagajnikiem wprost na brzeg jeziora. Pan Stefan zaczął opowiadać. Wracał z połowu sandacza i usłyszał czyjeś krzyki dolatujące z głębi lądu. Ktoś darł się wniebogłosy, wzywając pomocy, a jak wiemy woda dobrze niesie fale dźwiękowe.

Przybił zatem do brzegu zatoczki w pobliżu domku i resztę drogi na lądzie przebył pieszo. Skradał się i ujrzał domek. Obserwował go kwadrans, może dłużej, nie wiedząc co robić. Bał się, to oczywiste, ale nie mógł odpędzić od siebie dźwięczącego jeszcze w uszach rozpaczliwego wołania o pomoc (jak widać uratował mnie krzyk). Miał ze sobą pistolet gazowy, z którym nigdy się nie rozstawał i dlatego postanowił odegrać małą rólkę - policjanta.

Poskutkowało. Chuligan uciekł, gdzie pieprz rośnie i samą tylko ucieczką zdradził się, że ma nieczyste sumienie. Byłem jednak pewny, że działał na czyjeś zlecenie.

Opowiedziałem swoją historię, nie wtajemniczając go w szczegóły dotyczące misji “Bafomet”.

Interesowało mnie, do kogo należał ów domek niedaleko brzegu zatoczki. I jak “Romek” dostał się do niego?

- Ciekawa sprawa - mruknął biznesmen, gdy szliśmy ścieżyną równoległą do brzegu. -Południowo-wschodni brzeg należy do Sulejowskiego Parku Krajobrazowego. Obowiązuje tutaj zakaz poruszania się pojazdami mechanicznymi. Nie ma zresztą odpowiednich dróg dla samochodów. Jak pan widzi, wszędzie rośnie dorodna sosna. Dopiero w Zarzęcinie, dwa i pół kilometra na południowy zachód, znajdzie pan kemping. Jakim cudem przeniesiono pana z zamku do domku? Samochodem nie mogli pana przewieźć, bo żaden pojazd tutaj nie dotrze. Między Karolinowem a Zarzęcinem nie ma żadnej drogi. Wątpliwa sprawa, żeby nieśli pana w nocy na plecach dwa kilometry przez las.

- A zatem?

- Przetransportowano pana łodzią. Z drugiego brzegu.

Zatrzymałem się. Jego wersja trzymała się kupy. Pod zamkiem zostałem wrzucony do samochodu, który zawiózł mnie na jakąś samotną przystań na przeciwległym brzegu akwenu. Tam przeniesiono mnie nieprzytomnego na łódź.

- Ma pan rację - kiwnąłem z uznaniem głową.

- Mów mi Stefan.

- Paweł.

Uścisnęliśmy sobie ręce. Syknąłem z bólu, gdyż Stefan miał silny uścisk, a moje palce były poharatane o konserwę.

Moim oczom ukazała się łajba Stefana o nazwie “Kurier”. Była to ponad sześciometrowej długości biała Sasanka model 660 Supernova. Model bardzo popularny, funkcjonalny i bezpieczny. Łatwy i przyjemny w prowadzeniu, a co najważniejsze - prosty w obsłudze. Pływałem kiedyś na takiej łajbie. Można ją było obsługiwać samemu z kokpitu.

Poza tym miał ten model bardzo małe zanurzenie, co pozwalało cumować niemal do każdego brzegu.

Kurier” stał zakotwiczony na płyciźnie niewielkiej zatoczki kilka metrów od piaszczystego brzegu, więc drogę do niego musieliśmy pokonać brodząc w wodzie po pas.

Wdrapawszy się na laminatowy pokład byłem już porządnie zmarznięty. Chłód poranka dał mi się porządnie we znaki jeszcze w domku, a przemoczone kompletnie spodnie dodatkowo schładzały zziębnięty organizm. Stefan kazał mi zmykać pod pokład. W kajucie rufowej, w której były dwie koje, znajdowała się szafka i tam właśnie znalazłem suche spodnie.

Pod pokładem było miło i przytulnie, cieplej niż na zewnątrz. Wszystkie podłogi były wyściełane miłymi dla oka wykładzinami, ściany zabudowano starannie orzechowej barwy szafkami i kojami (w liczbie sześciu), nawet wysokość kabiny była tutaj znośna, bo przekraczała półtora metra. Jak na ten rodzaj jachtu było tu całkiem luksusowo. Nawet chemiczny “kibelek” był w osobnej, malusieńkiej kabinie. Równie luksusowo prezentował się kambuz, wyposażony w garnki, patelnie, czajnik i zastawę stołową. Była w nim dwupalnikowa kuchenka gazowa ze zlewozmywakiem, a wodę pitną dostarczała instalacja zasilana pompką elektryczną.

Stefan kazał mi nastawić wodę na herbatę, a sam polazł do kokpitu i postawił maszt typu bramka z wantami stabilizującymi. Po chwili załopotał na słabym wietrze grot, furkotał przyjemnie dla uszu; następnie mój wybawca zajął się stawianiem nad kokpitem trentu przeciwdeszczowego, który miał nas ochronić przed coraz ostrzej świecącym słońcem.

Odbiliśmy od brzegu, gdy zagwizdał czajnik.

Zrobiłem szybko dwie herbaty i zająłem miejsce w kokpicie obok Stefana, uważając na sprzęt wędkarski walający się po podłodze. Obok pękatej torby leżał trzykilogramowy karp, jeszcze żywy, prężący się w beztlenowym amoku. Nie muszę dodawać, że obecność na jachcie pozwoliła mi na chwilę zapomnieć o nocnym incydencie i porannym epizodzie.

Milczeliśmy kilka minut, wpatrując się w odległy brzeg porośnięty zielonym lasem. Widzieliśmy pierwszych żeglarzy, którzy opuszczali większe i mniejsze przystanie.

Płynęliśmy wolno, raz po raz oglądając się na południowo-wschodni brzeg, kryjący w sosnowym borze samotny domek, w którym jeszcze nie tak dawno leżałem związany niczym snopek żyta.

Pierwszy przerwałem milczenie. Sprawa mojego porwania nie dawała mi spokoju.

- Będę musiał zawiadomić policję. Czy masz może przy sobie telefon komórkowy?

- Niestety - rozłożył ręce w bezradnym geście Stefan. - Nigdy nie zabieram na pokład telefonu. Rozumiesz, to żaden odpoczynek. Normalnie odbieram dziennie ponad sto telefonów. Mój rekord to trzysta szesnaście. Przynajmniej na rybach chcę mieć spokój. Choćby się paliło i urząd skarbowy dobierał się do mojego konta, choćbym miał zbankrutować, to na rybach nic nie jest w stanie mnie zdenerwować. Po prostu nie biorę komórki i już.

- Ja też nie lubię telefonów.

- Dobijemy na przystań w Smardzewicach i przesiądziemy się do mojego samochodu. Pojedziemy prosto na policję.

- W porządku. Dzięki.

Płynęliśmy dalej, kierując się na zaporę i rozpruwając słoneczną taflę jeziora ostrym dziobem. Popędzał nas mizerny wiaterek, nasze twarze zaś skrapiał grad mikroskopijnych kropelek wody. Chłodne powietrze powoli się ogrzewało, dodawało sił i pozwalało zebrać myśli. Zupełnie zapomniałem o zmęczeniu, kontuzjowanej głowie oraz obolałych członkach.

Ładnie było tutaj. Ten sztucznie utworzony w latach 1969-1973 zbiornik wodny* [Obejmuje tereny gmin: Tomaszów Mazowiecki, Wolborz, Sulejów i Mniszków. Ogólna powierzchnia akwenu wynosi 19,8 km2. Maksymalna szerokość zbiornika wynosi 2 km, średnia 1,5 km, głębokość maksymalna 11 m, średnia 3,4 m, maksymalne wahania lustra wody 6 m, pojemność zbiornika 78,8 mln m3.] na zatopionym korycie Pilicy rozciąga się pomiędzy dwoma przełomami w Sulejowie i Smardzewicach. Wybudowano go w celu zaopatrzenia w wodę aglomeracji łódzkiej. Jest jednak rajem dla turystów. Wokół niego obowiązuje strefa ochronna, zatem biwakowanie dozwolone jest tylko w miejscach wyznaczonych. Na samym akwenie obowiązuje strefa ciszy, czyli zakaz używania jednostek pływających z silnikiem, co sprzyja zagnieżdżaniu się wielu gatunków ptactwa wodnego.* [Spotkać tu można m.in. mewę śmieszkę, rybitwę zwyczajną i kaczki (głowienkę i krzyżówkę).] Gnieździ się ono przeważnie na wyspach i mokradłach. W czystych wodach pływają zaś leszcze, płocie, karpie, sandacze, okonie i szczupaki. Znajdziemy tu kilka wysp, liczne malownicze zatoki, rozlewiska i bindugi, rozrzucone wśród piaszczystych, zalesionych brzegów - miejsca pełne uroku, wśród których nawet najwybredniejsi znajdą spokój i wypoczynek. Wreszcie przez jezioro przebiega szlak kajakowy po rzece Pilicy. Zbiornik od strony wschodniej i północno-zachodniej otaczają przepiękne kompleksy borów sosnowych, ale także chronionych jodeł pospolitych, świerków, buków, klonów i jaworów, w których żyją jelenie, sarny, dziki oraz daniele.* [W leśnictwie Książ koło Smardzewic znajduje się zamknięty ośrodek hodowli żubrów, utworzony w 1934 r. Na ogromnym terenie przebywa tu grupa wyselekcjonowanych żubrów.]

Zbliżaliśmy się do Smardzewic, kiedy wpadła mi do głowy pewna myśl, którą natychmiast podzieliłem się ze Stefanem.

- Bardzo się śpieszysz?

- Czy ja wiem? - wzruszył ramionami. - W biznesie każda pora jest dobra.

- Bo pomyślałem sobie, że mógłbym zaczaić się w tamtym lesie obok domku.

Wcześniej czy później ktoś się tam zjawi.

- A policja? Chciałeś ją zawiadomić.

- Zadzwonię później. Lecz nie chcę spłoszyć “zwierzyny”. Jestem strasznie ciekawy, kto zlecił temu chłopakowi pilnowanie mnie. Chciałbym ustalić tożsamość właściciela domku.

- Czemu nie? - bąknął niby od niechcenia Stefan, ale widziałem, że mój pomysł mu się spodobał. - Lubię polowania. A twoja propozycja ma coś z myślistwa i wędkarstwa. Zawracamy! Na policję później pójdziemy. Ale stawiam jeden warunek.

- Mianowicie?

- Musisz mi o wszystkim opowiedzieć. Ze szczegółami.

- Masz to jak w banku. Jestem twoim dłużnikiem.

Już po chwili wykonaliśmy zwrot przez rufę, “ostrzenie” i następnie ostrym bajdewindem popłynęliśmy z powrotem na Karolinów. Podczas tego krótkiego rejsu wtajemniczyłem Stefana w sprawę Bafometa. Nie krył swojego zdumienia, lecz taktownie mi nie przerywał.

Zakotwiczyliśmy w odległości dwustu pięćdziesięciu metrów od miejsca poprzedniego postoju, na końcu małej zatoczki.

- Ten ktoś, kto wynajął tego chłopaka, pewnie przypłynie tu jachtem - myślałem na głos. - Masz rację. “Romek” uciekł lasem i pewnie polazł na kemping do Zarzęcina. Jeśli ktoś tu przybędzie, to tylko jachtem.

- Też tak uważam. Mam lornetkę i będziemy obserwować jezioro - zapalił się Stefan. - W oczekiwaniu zaś na tajemniczy jacht moglibyśmy usmażyć tego karpia. Co ty na to?

- A kto go oskrobie? - zapytałem, patrząc na swoje pokaleczone palce.

- Ty.

- Widzę, że nie mam wyjścia.

- Masz. Możesz nie jeść. Tu jest ładna zatoczka, mógłbym zarzucić wędkę na szczupaka.

Ostatecznie zarzucił dwie wędki. Dwóch wędkarzy nie budziło podejrzliwości i gdyby zjawił się tutaj nieznany nam przeciwnik, wziąłby nas niechybnie za zwykłych turystów z wędkami. Na wszelki wypadek dostałem od Stefana czapkę z daszkiem i przeciwsłoneczne okulary.

Mój towarzysz chciał usłyszeć więcej o templariuszach, różokrzyżowcach i masonach XIX wieku. Rozmawiając, obserwowaliśmy dyskretnie jezioro, potem oskrobałem karpia w kokpicie, Stefan zaś fachowo go oporządził. Po dziewiątej, gdy tafla jeziora zaroiła się od żaglówek, łódek, rowerów wodnych i windsurfingowych desek, spod pokładu doszedł do moich nozdrzy zapach smażonej ryby. Stefan kończył przypiekać na oleju karpia.

Po pysznym śniadaniu oddaliśmy się biernej obserwacji jeziora. Jeszcze tylko kubek gorącej herbaty i znowu rozprawialiśmy o sprawie Bafometa. Dla odpędzenia nudy, zaproponowałem spacer w pobliże domku.

Na miejscu zastaliśmy domek w takich samym stanie, w jakim go opuściliśmy. W środku było pusto, żywej duszy wokoło. Żadna łajba nie chciała przybić do brzegu. Nieco zniecierpliwieni udaliśmy się z powrotem na “Kuriera”. Słońce skryło się daleko za południowym lasem, zacieniając naszą zatoczkę. Cień ratował nas przed upałem, który z pewnością doskwierał plażowiczom na przeciwległym brzegu.

Przed południem zbliżył się do nas biały jacht z niebieskim pasem wzdłuż kadłuba o nazwie “Alf”. Na oko była to corvette 600 z wypożyczalni któregoś z ośrodków rekreacyjnych. Obserwowałem dyskretnie przez lornetkę jej sternika - starszego, szpakowatego mężczyznę. Nie zauważyłem, aby ów szpakowaty osobnik zerkał na nas podejrzliwie i zachowywał się dziwnie. Ot, zwykły turysta, żeglarz płynący na południe.

Pojawili się jeszcze kajakarze, którzy chcieli odpocząć w cieniu zatoki. Nie zabawili jednak długo i po półgodzinnym odpoczynku powiosłowali dalej na Smardzewice.

Po dwunastej miałem dość naszej misji. Czułem przepływający przez moje palce czas.

Wyglądało na to, że przeciwnik zrezygnował z powrotu do domku w lesie nad brzegiem zatoczki. Bardziej byłem ciekaw, co wydarzyło się w Bykach. Intuicja podpowiadała, że nie na jeziorze znajdę rozwiązanie zagadki, a właśnie tam. Ktoś z zamku był zamieszany w nielichą intrygę. Wreszcie moje zniknięcie mogło wydać się niektórym pracownikom ARR dziwne i podejrzane. Tęskniłem też za widokiem Aliny, tyle że odpychałem od siebie tę prawdę z upartością osła.

Poprosiłem Stefana o podrzucenie mnie na brzeg.

- Nie ma sprawy - zgodził się. - Jak chcesz, podwiozę cię pod zamek, a potem wrócę tutaj. Na ryby.

- Będziesz dalej obserwował brzeg?

- Bo to bardziej pasjonujące od liczenia szmalu. Od tego mam pracownika, a tutaj może się człowiek zetknąć z prawdziwą przygodą. Może przy okazji złapię sandacza albo szczupaka. Czy wiesz, że złowiłem na tych wodach wielkiego bolenia? Mam w domu jego łeb na ścianie. Aha, pozdrów ode mnie Alinę.

- Dobrze, nie omieszkam.

O nic nie pytałem, on niczego mi nie wyjaśnił. Zachował się jak dżentelmen, który nie mówi źle o kobiecie, która dała mu kosza. Podwiózł mnie pod salon samochodowy w pobliżu trasy łódzkiej. Umówiliśmy się na szóstą po południu na przystani przed Borkami niedaleko zapory.

Na zamku byłem o czternastej trzydzieści. Zjawiłem się tam z uczuciem porażki. Wehikuł zastałem na swoim miejscu za bramą, gdzie stał wzdłuż rzędu cyprysów za innymi samochodami. Pierwszego spotkałem Niuńka, potem pana Edwarda, który zauważył moje przyjście z okna swojego mieszkania w baszcie.

- A pan gdzie się podziewa? - zapytał z zainteresowaniem. - Bez pojazdu?

- Czasami i tak trzeba. Nikt o mnie nie pytał?

- Nikt. A bo co?

- Tak tylko pytam.

Nikt się mną nie interesował. Nie zauważono nawet mojego zniknięcia. Lecz w sumie służyło to misji, której się podjąłem.

Wchodząc głównym wejściem, natknąłem się na kierowcę Mietka. W pierwszej chwili mężczyzna zagrodził mi drogę i wcale nie chciał ustąpić. Patrzył na mnie wyzywająco, w sposób całkowicie bezczelny, jakby szukał pretekstu do zaczepki. Bąknąłem “przepraszam” i minąłem go, otarłszy się o niego. A on nawet nie drgnął. Zaczynał mi ten Mietek grać na nerwach i zupełnie nie wiedziałem, do czego facet zmierza.

Jeśli przyłożyłeś mi w głowę - pomyślałem - albo brałeś udział w moim porwaniu, poczekaj, odegram się wkrótce!”

Z sennego i dusznego korytarza udałem się wprost do pokoju kierownika.

- Pan Paweł! - wstał zza biurka, ujrzawszy mnie. - Stało się coś?

- Dlaczego miałoby się coś stać?

- Dziwnie pan wygląda. Ma pan siniaka na twarzy.

- Nic takiego - wyjaśniłem spokojnie. - Dostałem tylko w głowę przed zamkiem i przeleżałem w ubraniu na drewnianej podłodze opuszczonej chatki nad brzegiem jeziora.

Potem jeszcze, jakby tego było mało, oberwałem w twarz od młodego oprycha.

- O czym pan mówi? - wystraszył się.

- O tym, że prawdziwy powód mojego przyjazdu na zamek jest tajemnicą poliszynela.

Usiadłem na krześle i opowiedziałem o mężczyźnie w taksówce, którego interesował zamek, o śledzącym mnie białym oplu, o liście elektronicznym od L L. i wreszcie o “Romku”, moim prześladowcy. Nie wspomniałem tylko o dziwnym zachowaniu Mietka, gdyż nie wypadało przed kierownikiem źle mówić o jego pracowniku. Tym bardziej, że nie miałem żadnych dowodów na udział Mietka w porwaniu. W zamian podzieliłem się z kierownikiem domysłami, że ów “Romek” działa na czyjeś zlecenie. To właśnie ta osoba pociągała za sznurki w tej grze. Poza tym ktoś z zamku mógł być zamieszany w intrygę związaną ze sprawą Bafometa.

Kierownik wysłuchał mnie z rozdziawioną buzią.

- Niesłychane - rzucił cicho. - Nieprawdopodobne. Czy zawiadomił pan policję?

- Właśnie mam zamiar, choć wątpię, aby cokolwiek nowego zdołali ustalić. Czy to coś da? Nic mi nie zginęło, głowę zaś mam twardą. Dostać w łeb, to dla detektywa normalka. Na każdym filmie detektyw obrywa po łepetynie i później lepiej od tego myśli. Obawiam się, że nawet “Romka” nie złapią. Jeszcze udzielą mi pewnie upomnienia, że łażę wieczorami po okolicy. A kiedy im powiem, że facet w taksówce oglądał zamek, narażę się na kpiny. Mało to mamy turystów w kraju?

- Dlaczego mi pan to wszystko mówi? - wystraszył się.

- Chciałbym, aby pan wiedział o wszystkim. Muszę się wygadać. Naradzić.

Mówiłem jeszcze przez chwilę, lecz nagle zerwałem się z krzesła i podbiegłem do drzwi. Jednym szarpnięciem klamki otworzyłem je, ale w korytarzu nikogo nie było. A miałem wielką nadzieję na przyłapanie kierowcy Mietka na podsłuchiwaniu, tak jak ostatnio, gdy byłem w tym gabinecie. Wtedy to kierownik zbagatelizował całą sprawę, i ja zlekceważyłem ten epizod, ale teraz moja podejrzliwość stała się niemal obsesyjna.

- Panie Pawle - zaczął kierownik, gdy zamknąłem drzwi i zbliżyłem się do biurka. -Niech pan odpocznie. Jutro porozmawiamy i zastanowimy się nad całą sprawą. Radzę zawiadomić policję, a wieczorami proszę nie wychodzić z zamku.

Moją uwagę przykuł damski śmiech za oknem gabinetu. Zmysłowy i długi.

Wychyliłem się bardziej ku oknu. Na trawniku Alina rozmawiała z lekko łysiejącym na czubku głowy mężczyzną, na karku którego dyndał długi kucyk. Facet ów miał około czterdziestu lat i był ubrany w jasną tunikę oraz jasne spodnie. Zachowywał się swobodnie, by nie rzec - frywolnie. Uśmiechał się do Aliny szelmowsko, dotykał jej pięknych włosów i szeptał kobiecie coś do ucha.

Ten idylliczny widok wpędził mnie w kiepski nastrój.

- A to kto? - mruknąłem zły.

- To Maurycy Stachurski - westchnął ciężko kierownik i również wstał.

- Ten malarz?!

- Tak.

- Co on tu robi?!

- Alina go przyprowadziła. Podobno ofiarował jej jakiś obraz. W zamian malarz

zaproponował urządzenie sesji malarskiej.

- Pani Alina będzie mu pozować? - przeraziłem się. - Do aktów?

- Nie, nie. Stachurski będzie malował nasz zamek.

- Ach tak - pokiwałem głową, patrząc na flirtującą za oknem parę. Dopiero teraz dostrzegłem leżące na trawie sztalugi i przybory do malowania. - Niezbyt chętnie zabiera się do malowania ten artysta. Czy pan wie, że Stachurski to miejscowy hulaka i podrywacz?

- Tak, wiem - odpowiedział smutno kierownik. - To właśnie w nim kobiety najbardziej lubią. Artysta musi być trochę próżny. Tak twierdzi moja żona.

- Przede wszystkim malarz musi umieć malować. Tak uważa mój znajomy krytyk.

- Obawiam się, panie Pawle, że nie musi - westchnął.

- No dobrze. Nie musi. Tylko czemu zgodził się pan na obecność tutaj tego pajaca?

- Alina nalegała. A sam pan wie, jak ciężko jej odmówić. Poza tym wystawa obrazów Stachurskiego z malowidłami zamku przyniesie nam rozgłos. Sama korzyść. Też mi się nie podoba ten “pajac”, jak pan się o nim wyraził. Ale czy ja mam, panie, wpływ na babskie kaprysy?

Chciałem odpowiedzieć, że jest kierownikiem, lecz machnąłem na wszystko ręką i skierowałem się do wyjścia. Zdaje się, że piękna Alina rządziła umysłami wszystkich mężczyzn w zamku, nie wyłączając samego kierownika. Idąc do siebie zastanawiałem się nad retorycznym pytaniem: czy ja również należę do tego grona?

Przy wieży natknąłem się na powracających z pleneru Alinę i Maurycego Stachurskiego. Kobieta udawała, że mnie nie widzi, a może nawet, że mnie nie zna. Szła obok malarza dźwigającego swój sprzęt i rozbawiona szczebiotała. I sam już doprawdy nie wiedziałem, czy robi tak na złość światu, czy towarzystwo artysty naprawdę usposabiało ją radośnie do rzeczywistości.

- Dzień dobry - ukłoniłem się im.

Uśmiechnąłem się nawet do malarza.

- Dzień dobry - skinęła głową obojętnie.

- Przepraszam za spóźnienie - rzuciłem. - Wczoraj. Po prostu nie mogłem.

Stanęli. Alina odwróciła się do mnie, malarz zaś wykazywał daleko posuniętą obojętność wobec mnie.

- Ach tak - westchnęła. - Rzeczywiście, miał pan przyjść do “Bankietowej”. Może to i dobrze, że pana nie było. Pan Stachurski...

- Maurycy - rzekł malarz i ucałował jej dłoń. - Jesteśmy na ty, Alino.

- Rzeczywiście. Maurycy zdecydował się podarować mi swoje dzieło zatytułowane “Alegoria miłości”.

- Chodzi o ten bohomaz, który wisiał w galerii? - zakpiłem.

Maurycy Stachurski stał jednak niewzruszony i gapił się na mnie całkowicie obojętnie, żując nonszalancko gumę. Wydawał się osobnikiem nieczułym na złe słowa, człowiekiem pozbawionym ambicji. Wcale nie zareagował na niegrzeczną uwagę o swoim dziele. Może dlatego, że miał w osobie Aliny swojego rzecznika.

- “Alegoria miłości” to wielkie dzieło - oświadczyła. - Namaluj lepszy obraz i dopiero wtedy krytykuj.

Zamierzałem odpowiedzieć, lecz za nimi pojawił się kierowca Mietek. Zerknął na naszą trójkę przelotnie i wreszcie ruszył do swojego żuka. Długo otwierał drzwiczki, gapiąc się na nas cały czas.

- Nie umiem malować - odezwałem się. - Słyszałem, że zamierza pan uwiecznić zamek na płótnie?

- To będzie akwarela - wyjaśnił malarz. - Jutro zaczynam.

Mietek, który usiadł już za kierownicą żuka, zatrąbił. Alina odwróciła się do niego i machnęła ręką.

- Muszę jechać do miasta - popatrzyła na nas.

- Mogę cię podwieźć - zaproponował malarz.

- Nie, dziękuję. Jestem umówiona z Mietkiem. Służbowo.

Pożegnaliśmy się. Alina ruszyła krokiem pełnym wyniosłości w kierunku gotowego do jazdy żuka, szła w sposób piękny i zmysłowy. Malarz zaś poczłapał do starego volvo.

Zostałem sam. Niespodziewanie zjawił się Wiktor, który wyszedł przed zamek na papierosa.

Razem odprowadzaliśmy wzrokiem opuszczające zamek samochody.

- Coś się panu stało? - przyjrzał mi się uważnie. - W głowę.

- Drobnostka.

- Był pan na wczorajszym spotkanie w “Biesiadnej”? - zaciągnął się głęboko marlboro.

- Nie dotarłem - wyjaśniłem. - Zdaje się, że Alina niepotrzebnie mnie zapraszała. Idealnie uzupełniają się z malarzem. Są, jakby to powiedzieć, “kompatybilni”.

- Czy ja wiem? - stęknął. - Wszystkiego pan nie wie.

- Mianowicie?

- Kierowca Mietek to jej ideał mężczyzny - zmarkotniał. - Przyznała się kiedyś do tej słabości na jakimś bankiecie. Wie pan, wino rozwiązuje języki. Otóż nasz Mietek ją podnieca. Ona lubi typ macho! Niestety, Alinka ma pewne zasady i zadaje się wyłącznie z bogatymi mężczyznami. To pewien rodzaj snobizmu, ale też i realizmu. Kobiety, jak pan zapewne wie, stąpają twardo po ziemi. To wyrachowane istoty. Gdyby tylko Mietek był bogaty, Alina niechybnie wyszłaby za niego za mąż.

Stałem poruszony do żywego owym szokującym wyznaniem. Wiktor zaciągnął się głęboko i wyrzucił peta. Podał mi rękę i zniknął w zamku, zostawiwszy mnie osłupiałego. Wściekły poszedłem do wieży. Denerwował mnie już nie tylko sam Mietek, ale także Alina. Miałem jej dość.

Muszę zająć się moją misją” - rozmyślałem. “Ładne dziewczyny są wszędzie, a i piękne czasami się pojawiają. Co mnie obchodzi ta snobka Alina?”

Obiecałem sobie sprawdzić pocztę elektroniczną, wziąć prysznic i potem pojechać do Borków nad jezioro. Postawiłem pierwszy krok na schodach wieży, gdy z korytarza wyleciała przerażona Irenka.

- Musimy porozmawiać - szepnęła w konspiracyjnym tonie.

- Coś się stało?

- Wydaje mi się, że w nocy ktoś buszował w zamku.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


PODEJRZENIA IRENY * CZY NAPRAWDĘ NIC MNIE NIE ŁĄCZY Z ALINĄ? * CO DZIAŁO SIĘ W NOCY? * USZKODZONY WEHIKUŁ * DLACZEGO NIUNIEK NIE SZCZEKAŁ? * POLICJA PRZESŁUCHUJE NA ZAMKU * PRZEWODY PALIWOWE, CZYLI NIEOCENIONA POMOC ADAMA * SPÓŹNIENI * W SMARDZEWICACH * WEHIKUŁ W ROLI AMFIBII * SAMOTNY “KURIER” W ZATOCZCE? * GDZIE JEST STEFAN? * SCHODZĘ NA LĄD * SCYZORYK, CZYLI WIZYTA “ROMKA” * WIZYTA NA POLICJI * INSPEKTOR MA MNIE DOSYĆ


- Mów, co się stało? - zapytałem Irenkę w moim pokoju.

- Gdzie byłeś? - odpowiedziała pytaniem, wbiwszy we mnie przerażony wzrok. – W nocy nie było cię w zamku, prawda?

- Skąd wiesz?

- Pukałam do ciebie...

- Byłaś tu?!

- Przepraszam, nie powinnam była przychodzić tutaj, ale te hałasy nie dawały mi spokoju.

- Hałasy? Jakie hałasy?

- Nie wiem. Zdawało mi się, że ktoś łazi po zamku. W nocy. Och, było dobrze po północy. Słyszałam stukot i przesuwanie mebli.

- Gdzie? - zainteresowałem się. - Skąd dochodził ten hałas? Może się przesłyszałaś?

- Nie! Nie przesłyszałam się.

Moja uwaga zdenerwowała dziewczynę. Odsunęła się ode mnie na pewną odległość i odwróciła do mnie plecami, oparłszy dłonie o ścianę.

- Myślisz, że jestem głupia gąska, co? - syknęła ze złością i odwróciła się do mnie. - Wiem, jak mnie tu nazywają. “Biedulka”. Nawet ty patrzysz na mnie, jak na gorszą “ligę”.

- Co takiego?

- Nie jestem Aliną, więc automatycznie spadam do gorszej ligi - mówiła z pretensją w głosie. - Wszyscy w zamku są w nią zapatrzeni. Poza nią świata nie widzicie!

Westchnąłem ciężko. Spuściłem wzrok. Nagłe wyznanie Irenki było dość krępujące, ale nie myliła się wiele. Alina była gwiazdą numer jeden, przyciągała uwagę nie tylko mężczyzn, ale i zazdrosnych kobiet. Świat kręcił się wokół niej. Była królową. Poczułem, że oskarżenie Irenki dotyczy w równym stopniu mnie co pozostałych mężczyzn na zamku i poza nim. Przecież nie mogłem zaprzeczyć, że Alina nie była mi obojętna, skoro nawet na jachcie Stefana częściej myślałem o niej zamiast o misji “Bafomet”. Miała Irenka świętą rację – cały świat zadurzył się w Alinie. Mężczyźni postradali na jej punkcie zmysły. Tylko czy można było, ot tak sobie, zapomnieć o Alinie?

Popatrzyłem na Irenkę - wcale nie była brzydką dziewczyną. Gdyby tylko zmieniła sposób ubierania i uczesania, stałaby się całkiem atrakcyjną kobietą. Nie była też głupią gąską. Nawet się ucieszyłem, że mam w jej osobie sprzymierzeńca, tylko że Alina uzależniała psychicznie i fizycznie.

Irenkę speszył mój badawczy wzrok. Odeszła od ściany i usiadła na krześle.

- Nic mnie nie łączy z Aliną - przerwałem milczenie. - Ona zakochała się teraz w malarzu Stachurskim.

- Aha - zaśmiała się ironicznie - to znaczy, że gdyby była wolna, zająłbyś się nią?

- Irena! Wolałbym porozmawiać o tych hałasach, które słyszałaś w nocy.

- Nie wiem - założyła ręce na piersiach i przybrała ton pokrzywdzonej istoty. – Może się przesłyszałam.

- Przestań - jęknąłem.

- A powiesz ty mi całą prawdę?

- Jaką prawdę?

- O sobie. Przyjechałeś w charakterze konserwatora zabytków, tylko że dziwnie się zachowujesz. Znikasz w nocy bez powodu, interesujesz się akacjami rosnącymi na polu i znasz legendy wolnomularskie. I jeszcze ta rozbita głowa. Moja intuicja podpowiada mi, że coś ukrywasz przed nami.

Miała rację. Rozszyfrowała mnie. Ale zaraz naszły mnie wątpliwości, czy aby Irenka była naprawdę tak bardzo spostrzegawczą osobą. Jeśli to ona grzebała w moich torbach po moim przybyciu na zamek, to uzyskała dane na mój temat już na samym początku naszej znajomości. Tylko czemu miałaby grzebać w moich rzeczach?

Może najpierw powinienem upewnić się, że jest czysta?” - myślałem. “A dopiero później uczynić z niej doktora Watsona”.

Zapytałem wprost:

- Czy grzebałaś w mojej torbie, gdy brałem prysznic?

- O czym mówisz? - skrzywiła nosek i zmarszczyła czoło.

- W niedzielę, zaraz po moim przyjeździe tutaj.

- To nie ja! Chcesz zrobić ze mnie złodziejkę?

- Już dobrze, dobrze. Uspokój się. Nie chciałem cię urazić. Po prostu ktoś grzebał w mojej torbie i to mi się nie podoba.

Obrażona wstała i ruszyła do wyjścia.

- Zaczekaj! - zawołałem.

Podszedłem do niej i chwyciłem ją za łokieć. Zatrzymała się. Drgnęła i powoli odwróciła się w moją stronę. Kiedy patrzyła mi prosto w oczy, zanotowałem, że była ładniejsza niż zazwyczaj, jakby jej fizjonomia przeszła błyskawiczną metamorfozę. Przestraszyłem się, że tak patrzyły kobiety zakochane lub te, które chcą rozkochać w sobie mężczyznę. A to była istotna różnica. Kobietę zakochaną od rozkochującej dzieliła bowiem przepaść. Te drugie działały najczęściej z premedytacją. Czy mogłem zatem zaufać kasjerce? Intuicja podpowiadała, że tak. Tylko czy męska intuicja jest wystarczającym narzędziem do poznania prawdziwych intencji niewiast?

- Zgoda - kiwnąłem głową. - Opowiem o sobie. A ty opowiesz o tych hałasach w nocy.

- Już mi wierzysz, że nie grzebałam w twoich rzeczach?

- Oczywiście.

Usiedliśmy przy stoliku. Irenka zapewniła mnie, że słyszała hałasy dochodzące z głębi zamku, ale nie mogła stwierdzić skąd dokładnie. Prawdopodobnie z dołu. Bała się zejść na dół, więc pognała do mnie na górę. Mnie jednak nie było, więc pomyślała, że to może ja zszedłem do podziemi. Przypomniała sobie jednak, że już wcześniej - przed moim przyjazdem na zamek - słyszała podobny stukot. Wystraszyła się i zamknęła w pokoju.

- Nie poszłaś do pana Edwarda? - zapytałem.

- Bałam się opuścić wieżę. Do ciebie miałam bliżej. Ale skoro cię nie było, poszłam do studentów. Pukałam, ale także nie otwierali. Albo spali twardym snem, albo nie było ich w zamku. Pomyślałam wtedy, że razem gdzieś pojechaliście.

To wyznanie ostatecznie oddaliło podejrzenia od jej osoby. Gdyby wychodziła w nocy na zewnątrz, wiedziałaby, że wehikuł stał pod zamkiem i nie użyłaby stwierdzenia “pojechaliście”, a wyłącznie “poszliście”.

- Chciałam ci o tym wszystkim powiedzieć rano, ale ciebie znowu nie było - dodała. -Zauważyłam twój pojazd, lecz nikt nie wiedział, gdzie się podziewasz.

- A studenci? Rozmawiałaś z nimi rano?

- Nie. Oni pojechali gdzieś w teren z samego rana.

Studenci coraz bardziej mnie interesowali. Jeśli Irena nie grzebała w mojej torbie, zostawali zatem studenci (dozorcę wyłączyłem z grona podejrzanych na samym początku). I chociaż ich rzekomy współudział w sprawie Bafometa wydawał się absurdalny, nie mogłem w moim śledztwie niczego i nikogo pominąć. W drodze rewanżu opowiedziałem o prawdziwym celu mojego przyjazdu do Byków. Była już druga osobą, która o tym wiedziała, lecz nie zdradziłem jej tego. Irenka z trudem mi uwierzyła, ale ostatecznie słyszała w nocy dziwny stukot, także rana na mojej głowie była solidnym argumentem.

- Stanowię dla tego kogoś zagrożenie. Mail od Lisy Liethmal był pułapką.

Wyciągnięto mnie z zamku wyłącznie po to, aby dać w głowę i wywieźć stąd jak najdalej. Skoro w antykwariatach pojawił się srebrny talerz z wizerunkiem Bafometa, a trop wiedzie na zamek, ów hałas w nocy musi mieć związek z tą sprawą.

Irenka zerknęła troskliwie na moją głowę. Dotknęła czule włosów na jej czubku i szybko cofnęła rękę.

- Masz guza - rzekła. - Trzeba koniecznie zrobić opatrunek. O Boże, twoje ręce. Jakie pocięte! Odkaziłeś chociaż?

- Poradzę sobie - uśmiechnąłem się. - Posłuchaj, Irenko. Ty musisz już iść. Lepiej, żeby nie widziano nas razem spiskujących.

- Wstydzisz się mnie? - posmutniała.

- Oczywiście, że nie. Ale musimy być ostrożni. Nie zapominaj, że ktoś z zamku jest zamieszany w tę całą historię, ktoś kogo dobrze zna pies Niuniek. Ta osoba nie cofnie się nawet przed użyciem siły, aby osiągnąć swój cel. Nie wiemy, co to za cel i nie wiemy, kim jest ta osoba. Powiedz mi, co sądzisz o Mietku?

- Nie lubię go - wzdrygnęła się. - Jest gburowaty.

- Niektórym kobietom się podoba.

Popatrzyła na mnie dziwnie, zgadując, jaką kobietę mogę mieć namyśli. Przezornie zmieniłem temat.

- Aha, o szóstej jestem umówiony ze Stefanem, byłym chłopakiem Aliny...

Ugryzłem się w język. Imię Aliny wciąż powracało w naszej rozmowie niczym bumerang.

- Zapewniam cię, że to porządny gość - dodałem. - Nie rozmawiam z nim o Alinie. Przyrzekam. Zresztą on skończył z nią definitywnie!

- Wiesz co? - popatrzyła na mnie rozbawiona. - Wydaje mi się, że to ona skończyła z nim.

- A wiesz, że możesz mieć rację.

W lepszym nastrojach opuściliśmy mój pokój. Schodząc po schodach, poinstruowałem Irenkę, aby zachowywała się normalnie. Nieznany nam przeciwnik - jeśli przebywał w zamku osobiście bądź miał swojego szpiega - z jej gestów i spojrzeń mógł wywnioskować, że dziewczyna coś podejrzewa. Bo to, że ktoś z zamku był zamieszany w sprawę Bafometa, nie ulegało wątpliwości.

Irenka pobiegła do swojego pokoju, ja z kolei odwiedziłem bibliotekę. Nie było do mnie poczty - poprzedni list od Lisy Liethmal był zatem sprytnie zastawioną pułapką.

Dokładne zbadanie podziemi odłożyłem na później, kiedy pracownicy ARR opuszczą zamek. Powinienem też zadać pytanie panu Edwardowi, czy nie słyszał w nocy żadnych hałasów. Wolałem jednak nie wzbudzać niepokoju i podejrzliwości dozorcy. Nie dlatego, że podejrzewałem go o współpracę z porywaczami, lecz dlatego, że pan Edward mógłby opowiedzieć o moich pytaniach pozostałym pracownikom.

Opuściłem zamek. Zbliżywszy się do wehikułu, stwierdziłem - ku swojemu zaskoczeniu - że drzwiczki od strony kierowcy były nieznacznie uchylone. Mój pojazd zaparkowałem przy samych cyprysach, więc ten fakt pozostał niezauważony aż do teraz. A przecież zawsze zamykałem wehikuł! Ktoś najzwyczajniej w świecie włamał się do niego. Prawdopodobnie zrobił to w nocy. Niuniek łaził między cyprysami, bo wtedy porywacz był schowany za drzewami.

Wsiadłem do wehikułu i spróbowałem zapalić silnik, lecz ten nawet nie zakasłał. Pojazd był uszkodzony. Kręciłem kluczykiem w stacyjce bez rezultatu jeszcze kilkadziesiąt sekund, aż wreszcie dałem spokój. Oto bowiem pod deską rozdzielczą na wysokości kierownicy znalazłem przyczynę awarii - przecięte kable.

Bez namysłu udałem się do pana Edwarda. W obliczu zaistniałych okoliczności, mogłem go śmiało zapytać o nocny hałas.

- Co się stało? - zdziwił się dozorca, gdy otworzył drzwi swego mieszkania.

Poinformowałem go o całym zajściu. Zdenerwował się. - Złodziej?

- Nie wiem - skłamałem. - Ktoś włamał się do wehikułu i poprzecinał kable.

Wyszliśmy razem na zewnątrz. Pan Edward, w towarzystwie Niuńka, sprawdził kable pod tablicą rozdzielczą.

- A niech to... - drapał się po głowie. - Rzeczywiście.

- Nie słyszał pan żadnych hałasów w nocy?

- Pan żartuje? - żachnął się. - Gdybym coś słyszał, zareagowałbym. Zadzwoniłbym na policję. Panu też radzę.

- Ma pan rację.

Ze słów dozorcy wynikało, że w nocy niczego nie słyszał. Niuniek był jedynym stworzeniem, które widziało intruza. Gdyby tylko psy potrafiły mówić. Pogłaskałem go po głowie.

- Niuniek szczeka na obcych? - zapytałem.

- Pewnie. Szczekanie to jego mocna strona.

- Ale w nocy nie szczekał?

- Raczej nie, inaczej usłyszałbym. Zaraz, zaraz, pan sugeruje, że był tu w nocy ktoś, kogo Niuniek zna? Ktoś z zamku?

- Niczego nie sugeruję. Po prostu myślę na głos. Pewnie pies szczekał, ale pan nie słyszał.

- Usłyszałbym.

Zmieniłem temat dla świętego spokoju. Pan Edward nie lubił, gdy ktoś zadawał trudne pytania. Pewnie sam teraz zachodził w głowę, czy aby w nocy nie przespał wizyty nocnego intruza.

Zawiadomiliśmy policję. Musiałem to zrobić. Przede wszystkim dlatego, że byłoby dziwne, gdyby konserwator zabytków nie zgłosił faktu włamania do samochodu. Z drugiej jednak strony, porywacz wiedział już, kim jestem i po co przyjechałem do Byków. Należało jednak zachować pozory normalności przed pozostałymi pracownikami.

Przyjazd policjantów zbiegł się w czasie z porą, w której pracownicy ARR opuszczali zamek. Była szesnasta. Do spotkania ze Stefanem w Borkach miałem dwie godziny, a zanosiło się na dłuższy pobyt stróżów prawa na zamku.

Wehikuł otoczyło grono ciekawskich. Dwóch policjantów sprawdzało pojazd, kierownik i pozostali pracownicy stali obok i dyskutowali zawzięcie na temat włamania (Irenka - na wszelki wypadek - stanęła z dala ode mnie). Przyglądałem się dyskretnie, starając się wypatrzyć w ich spojrzeniach podejrzane błyski. Lecz wszyscy zachowywali się naturalnie.

- Kiedy to się stało? - pieklił się kierownik.

- Nie wiem, panie Wojciechu - odpowiedział Edward. - Pan Daniec twierdzi, że w nocy.

- Równie dobrze mogli przeciąć kable o świcie - wtrącił kapral.

- Czy panowie zdejmą odciski palców? - zapytała księgowa.

- Szkoda nie jest duża - bąknął sierżant.

- To właściwie po co panowie przyjechali? - zdenerwował się kierownik.

- Wezwanie to wezwanie. Niech się pan nie martwi, zajmiemy się całą sprawą. Idźcie państwo do domów i nie przeszkadzajcie funkcjonariuszom w wykonywaniu obowiązków służbowych. Do widzenia. Jeśli pan bardzo nalega, kierowniku, to przesłuchamy was wszystkich. Jutro. Nawet odciski palców od was weźmiemy.

- Od nas?! Czemu?

- A kogo mamy przesłuchać?

- Uważacie, że zrobił to ktoś z nas? - zdenerwowała się bibliotekarka.

- Nic nie uważam.

- Skandal - dodał ktoś.

Moją uwagę zwrócił natomiast jeden istotny szczegół. Otóż, Wiktor unikał mojego wzroku. Prawie wcale się nie odzywał i nerwowo zerkał na zegarek. W końcu policjanci grzecznie poprosili pracowników o opuszczeniu terenu. Zostaliśmy w piątkę: ja, Irenka, pan Edward i funkcjonariusze. Lecz podejrzane zachowanie Wiktora długo nie chciało ulecieć z mojej głowy.

Po podpisaniu protokołu, sierżant przekazał mi na stronie wiadomość na temat poszukiwań “Romka”. Dowiedziałem się, że nie udało się jak dotąd go złapać, ale poszukiwania trwają. Zanim odjechali, zdjęli jeszcze odciski palców z deski rozdzielczej, kierownicy i klamek. Spodziewano się znaleźć linie papilarne należące do “Romka”. Na tym zakończono czynności śledcze.

Po ich odjeździe złączyliśmy z panem Edwardem odcięte przewody, zabezpieczywszy je izolacją. Mimo to wehikuł wciąż nie chciał zapalić. Silnik kaszlał, ale nie chciał zaskoczyć. I oto pod maską odkryliśmy kolejne uszkodzenie - przecięto przewody doprowadzające paliwo do silnika. Nikt z nas wcześniej nie zauważył tej awarii. Widać intruz chciał być pewny, że nigdzie wehikułem nie pojadę. Należało bowiem wymienić cały przewód i tej usterki nie mogliśmy naprawić domowym sposobem. Jak na złość minęła siedemnasta dwadzieścia pięć i mój pojazd nie był gotowy do wyjazdu na spotkanie ze Stefanem.

Dopiero po osiemnastej przyjechał “punciakiem” mechanik samochodowy - Adam, narzeczony poprzedniej kasjerki Basi. Widziałem tego człowieka w dniu, w którym przyjechałem na zamek. Był niezłym mechanikiem amatorem i w przeciwieństwie do dozorcy znał się na samochodach. Sprawdził pod maską przewód i szybko dopasował właściwy. Lecz gorzej było z jego zamontowaniem. Okazało się, że mechanik zajmujący się na co dzień wehikułem użył zaczepów swojej konstrukcji. Dlatego Adam musiał wsiąść do “punciaka” i pojechać do znajomego ślusarza. Wrócił niebawem, ale ja byłem już spóźniony na spotkanie z biznesmenem. Podczas reperacji zerkałem nerwowo na zegarek, co nie uszło uwagi Adama.

- Widzę, że się pan spieszy - zauważył.

- Umówiłem się - bąknąłem.

- Jak pan chce, to mogę pana podwieźć.

- Mam nadzieję, że zreperuje pan ten przewód i sam pojadę.

Wzruszył ramionami i zabrał się do instalowania przewodu. Dopiero przed dwudziestą wehikuł był gotowy do jazdy. Byłem spóźniony. Podziękowałem Adamowi za reperację (nie chciał przyjąć pieniędzy) i kiedy odjechał, kazałem Irence zabrać jakąś kurtkę. W tym czasie sam zapakowałem do wehikułu kilka potrzebnych drobiazgów.

Opuściliśmy teren zamku. Spieszno mi było nad jezioro, gdyż w duchu liczyłem, że zastanę jeszcze Stefana. Jechałem więc szybko i strzałka szybkościomierza nie schodziła poniżej stu dwudziestu kilometrów na godzinę. W Nieborowie odbiliśmy na południe w kierunku Smardzewic. Piękna trasa, wijąca się przez wsie i pachnące intensywnie żywicą lasy, nie mogła mnie tym razem oczarować. Zmierzchało. Należało uważać na pieszych i rowerzystów.

Na nic zdał się ten pośpiech. Dojechaliśmy na przystań w Borkach o dwudziestej trzydzieści, ale jachtu Stefana nigdzie nie było wśród wielu cumujących łajb. Nie dziwiłem mu się - nie doczekawszy się mnie, zrezygnował i odpłynął. Nie wiedziałem nawet gdzie mieszkał, więc nie mogłem go odwiedzić i zapytać o przebieg obserwacji w zatoczce. Nie miałem też czym dostać się na drugi brzeg, gdyż wypożyczalnię właśnie zamykano.

I zaraz walnąłem się dłonią w czoło. Wehikuł! Przecież miał zamontowaną z tyłu śrubę, która umożliwiała pływanie po spokojnych wodach. Tak się szczęśliwie złożyło, że tafla Jeziora Sulejowskiego była gładka jak blat stołu. Akwen emanował spokojem - wolny od jachtów i łódek przygotowywał się do nocnego odpoczynku. Miałem zatem idealną okazje, aby wypróbować żeglarskie właściwości wehikułu, a jedyną sprawą, która psuła mój spokój sumienia był zakaz używania tutaj jednostek pływających z silnikiem. Nie byłem typem służbisty, lecz prawo szanowałem, uważając że brak szacunku dla niego oznaczał brak szacunku dla siebie samego. Jeśli jednak chciałem dowiedzieć się, co działo w sąsiedztwie domku, musiałem wybierać między poszanowaniem prawa a jego pogwałceniem. Czasami wybór bywał bolesny, ale dla dobra sprawy, niezwykle rzadko łamałem je, choć dodam - czyniłem to sporadycznie i w wyjątkowych sytuacjach.

Krótki rzut oka na mapę wystarczył, aby przekonać się, że lasem od południowego wschodu nie trafię do owego domku. Nie było tam żadnej drogi, pojazdy mechaniczne miały zakaz poruszania się, a i pewnie nie trafiłbym po ciemku ścieżynami przecinającymi sosnowy bór. Jedyna droga w sąsiedztwo domku wiodła przez jezioro.

Przejechaliśmy na drugą stronę jeziora szosą wybudowaną na szczycie zapory, z której roztaczał się wspaniały widok na okolicę, na jezioro wraz z otaczającymi je lasami, które zdawały się kłaść u naszych stóp. Za zaporą w Smardzewicach skręciłem w prawo.

Brukowana uliczka prowadziła wzdłuż zgrupowania barów i knajp, potem zaczynał się las, w którym poukrywały się różne ośrodki wypoczynkowe. Zaproponowałem Irence pozostanie w którymś z barów, do czasu mego powrotu z wycieczki.

- Nie ma mowy - zaprotestowała. - Jadę z tobą.

- Może być niebezpiecznie. Ostrzegam cię. Poza tym część drogi odbędziemy po wodzie.

- Nie ma sprawy. Lubię pływać.

Myślała pewnie, że żartuję z tym pływaniem.

Nie od razu ruszyliśmy. Zaproponowałem krótką przerwę. Nie chciałem pokazywać się na jeziorze w wehikule za dnia. Należało poczekać do zmierzchu. Zostawiłem zatem wehikuł na poboczu i poszliśmy coś zjeść.

Gdy słońce zaszło, minęliśmy duży ośrodek wypoczynkowy. Na trawniku paliło się sporej wielkości ognisko, wokół którego gromadnie przysiedli wczasowicze. Bawili się na całego i trochę im tego beztroskiego nastroju zazdrościłem. Trzymałem się drogi blisko brzegu, a gdy zwęziła się do zwykłej ścieżyny za jakimś ogrodzeniem, wjechałem w las.

- Co właściwie zamierzasz zrobić? - zapytała wystraszona Irenka.

- Zaraz zobaczysz.

Dogodny zjazd znalazłem osiemset metrów za ostatnim ośrodkiem.

Był to dziki kawałek piaszczystej plaży, w pobliżu którego nie było żadnej posiadłości. Z mapy wynikało, że nie było tu żadnych ośrodków wypoczynkowych. Rósł tutaj las. Owa zatoczka, do której zmierzaliśmy, znajdowała się dopiero półtora kilometra dalej w kierunku południowo-zachodnim.

Koła wehikułu zabuksowały na dzikiej plaży i nagle skierowałem jego maskę prosto na jezioro. Dodałem gazu i blaszany “owad” przygniótł swoim odwłokiem pas trzcin, a następnie wślizgnął się na jezioro niczym wąż. Chlupnęło.

Natomiast przerażona Irena krzyknęła:

- Co robisz?! Jezu, potopisz nas!

- Spokojnie! Mój pojazd umie pływać.

- Wariacie!

Nie uwierzyła i uchwyciła się kurczowo mojego ramienia, utrudniając tym samym kierowanie i zmianę biegów. Udało mi się jakoś wrzucić odpowiednią “przerzutkę” uruchamiającą śrubę wodną z tyłu pojazdu. Pracowała niezwykle subtelnie, cicho i z mocą pozwalającą na osiągnięcie prędkości nawet kilku węzłów. Wehikuł osiadł na powierzchni jeziora niczym łupina orzecha, z półmetrowym zanurzeniem, tak, że ręką można było dotknąć tafli jeziora. Dla człowieka, który pierwszy raz doświadczał podobnej atrakcji było to uczucie niesamowite. Strach mieszał się z podziwem. Irenka nie odzywała się. Drżała. Po chwili zaczęła cicho chichotać, trochę nerwowo, aż w końcu zrozumiała, że mój pojazd naprawdę był przystosowany do pływania.

- To naprawdę pływa - odezwała się. - Ta kupa złomu, jak ją nazywają, potrafi pływać.

- Tak ją nazywają? Kto?

- Wszyscy. Ale czy to ważne? To wspaniała maszyna. Nie mogę uwierzyć.

Płynęliśmy wzdłuż linii brzegowej, nie za szybko, ale i nie za wolno. Uspokoiłem Irenkę i nakazałem zachowanie absolutnej ciszy. Od tej pory mieliśmy porozumiewać się szeptem. Na nasze szczęście nie przepływała w pobliżu żadna łajba i nikt nie stał na brzegu.

Minęliśmy kilka prywatnych przystani, zwykłych pomostów, do których przycumowano jeden lub więcej jachtów albo zwykłe łódki.

Lecz wkrótce zbliżyliśmy się do znajomej zatoczki. Zdziwił mnie widok kotwiczącego trzydzieści metrów od brzegu “Kuriera”. Stefan był tutaj! Nie doczekawszy się mnie w Borkach, postanowił wrócić nad zatoczkę i dalej obserwować brzeg. Indywidualnie. Zapaliłem na krótką chwilę reflektor wehikułu, oświetlając nim jacht. Powtórzyłem tę czynność jeszcze kilka razy. Cisza. Żadnej reakcji.

Zbliżyliśmy się do jachtu bez świateł. Mój niepokój wzrósł. Wszystko wskazywało na to, że Stefan zniknął. Pomyślałem jednak, że zszedł pewnie na brzeg i ta myśl mnie uspokoiła.

- Stefan! - szepnąłem, gdy zbliżyliśmy się do “Kuriera” na wyciągniecie ręki. – Jesteś tam?

Nikt nie odpowiedział.

- Co tu się dzieje? - zapytała Irenka.

- Też chciałbym to wiedzieć, skarbie.

- Czy mógłbyś nie mówić do mnie “skarbie”? - poprosiła.

- W takiej chwili drażnią cię takie głupstwa? - żachnąłem się. - Mój przyjaciel Stefan powinien być na łodzi. Ale go nie ma. Gdzie może być?

- Jeśli go nie ma, to znaczy, że zszedł na ląd.

- Masz rację. Ty tu zostaniesz, a ja pójdę i sprawdzę, gdzie jest. Niewykluczone, że przebywa w domku. A może zabłądził w lesie?

Nie chciałem jej straszyć wizją znacznie bardziej okrutną od zabłądzenia, na przykład atakiem ze strony naszych przeciwników.

Opłynąłem “Kuriera” i zatrzymałem wehikuł za jachtem, żeby trudniej go było wypatrzyć z lądu. Naszym sprzymierzeńcem była szarość wisząca nad jeziorem, która przykleiła się do wody jak czuła kochanka. W lesie panowały już prawdziwe ciemność, więc wycieczka do domku była ułatwiona. Przed zejściem na ląd wdrapałem się na jacht Stefana.

Sprawdziłem mesę i wszystkie pomieszczenia. Ani śladu mężczyzny.

Drogę na brzeg przebyłem wodą. Przemokłem i dlatego, gdy zakradłem się lasem, było mi już okropnie zimno.

Za plecami nie dostrzegłem już akwenu, a więc oddaliłem się od brzegu spory kawałek. Gdzieś tutaj powinien być domek. Od tej pory zachowywałem jak najdalej posuniętą ostrożność. Nie mogłem używać latarki, którą na wszelki wypadek zabrałem ze sobą.

Posuwałem się zatem wolno, uważając, aby nie nadepnąć na żadną suchą gałązkę, lecz dla wprawnego ucha i tak zapewne czyniłem wiele hałasu. Wkrótce znalazłem się w pobliżu domku. Jego ciemna bryła zdawała się bardziej ciemna od otaczającego go lasu, nieruchoma i jakby złowieszcza.

Wytężyłem wszystkie swoje zmysły. Stałem schowany za sosnowym pniem i nasłuchiwałem. Wokół mnie panowała leśna cisza, nie usłyszałem żadnego podejrzanego dźwięku dochodzącego od strony domku. Czekałem jednak dalej. Po upływie dziesięciu minut odważyłem się zbliżyć do budynku. Szedłem wolno i niezwykle ostrożnie, gotowy do użycia siły w razie niespodziewanego ataku. A cisza wokół mnie jeszcze bardziej gęstniała i czułem, że zaciska się wokół mnie niczym pętla.

Drzwi były zamknięte. To był pierwszy poważny ślad czyjejś obecności w domku. Opuszczając o poranku ze Stefanem ów domek, drzwi zostawiliśmy otwarte. Ktoś je zamknął po naszym wyjściu! Stefan?

Obszedłem dookoła dom. Wkrótce użyłem wytrycha - rodzaj specjalnie skręconego drutu. Otwieranie drzwi tym kawałkiem metalu było sztuczką, której nauczył mnie kiedyś uzdolniony manualnie kolega. Niezbyt to chlubny rodzaj umiejętności, ale czasami ten trik przydawał się w mojej pracy detektywa. Po minucie uporałem się z zamkiem i wszedłem do ciemnego wnętrza. Poczułem w nozdrzach ten sam zapach, który towarzyszył mojemu ocknięciu się pod tym dachem. Kurz, drewno i las. W małej izbie, w której przesiadywał “Romek” odważyłem się zapalić latarkę. Omiotłem jej żółtym snopem pomieszczenie i ku swojemu zdziwieniu nie dostrzegłem nigdzie pozostawionych przez chłopaka śmieci.

Pamiętałem dobrze, że zostawił on paczkę papierosów i resztki prowiantu. A tu, proszę - ktoś to starannie wysprzątał. Polazłem do pomieszczenia, w którym mnie przetrzymywano. Na oko nic się zmieniło. Na podłodze znalazłem jedynie scyzoryk, którego rano nie zauważyłem.

Ledwo słyszalny dźwięk dochodzący z zewnątrz zelektryzował mnie. Drgnąłem, jak rażony piorunem. Natychmiast zgasiłem latarkę i na palcach poszedłem do sieni. Ktoś szedł lasem w stronę domku. Nie! Zaraz! On jechał rowerem od północnego wschodu (od strony Karolinowa). Przemieszczał się zatem równolegle do linii brzegowej. Słyszałem trzaskające pod oponami gałązki i charakterystyczny szmer wytwarzany przez szprychy. Nie mógł to być Stefan, gdyż skąd wziąłby rower? I po cóż miałby w nocy jeździć po lesie? Przymknąłem drzwi. W ostatniej chwili zdążyłem zamknąć je przy użyciu wytrycha.

Po chwili zadudniły czyjeś kroki na schodkach i zgrzytnął otwierany zamek. To nie Stefan - upewniałem się. On nie miał klucza. Skrzypnęły już otwierane drzwi i błysnęła w sieni latarka. Znajdowałem się wtedy w głębi domku w trzecim pomieszczeniu, które kiedyś było pewnie sypialnią. W nim to znalazłem starą szafę i z trudem do niej wlazłem.

Zamknięty, słyszałem odgłosy przeszukiwania przez intruza każdego kąta. Trzaskał szafkami, kopał w krzesła i klął cicho pod nosem. Z pewnością był to osobnik płci męskiej. Tylko czego tu szukał?

W pewnym momencie usłyszałem charakterystyczne dźwięki towarzyszące wybieraniu numeru w telefonie komórkowym. Pik, pik, pik. Wreszcie osobnik zaczął w sieni rozmowę. - To ja - mówił głośno “Romek”. - Nigdzie nie ma tego scyzoryka. Może gdzieś indziej go zostawiłeś? Nie ma i już! Ile można szukać? No dobra, jeszcze raz poszukam i wracam. Głodny jestem. Ty, a co z tym jachtem zrobimy? Co? Nie moja sprawa? Już dobra, dobra... tak pytam... dla pewności. Wiem, wiem... zaraz wracam... Uspokój się. Nie! Nikogo tu nie ma. Spoko. Jakby miała być policja, już by była. Dobra, cześć!

Podczas rozmowy wstrzymałem oddech, aby słyszeć każde wypowiadane przez “Romka” zdanie. Z tego co zrozumiałem, porwali Stefana i przetrzymywali w innej kryjówce.

A teraz chcieli jeszcze zrobić coś z jachtem. Scyzoryk, który znalazłem, należał prawdopodobnie do wspólnika “Romka”. Z przebiegu rozmowy wywnioskowałem też, że rozmówca stał na wyższym szczeblu w przestępczej hierarchii. Czyżbym trafił na szefa? Ze sposobu, w jaki “Romek” z nim rozmawiał wydedukowałem, że nie był to starszy mężczyzna. Zwracał się bowiem do niego na “ty”.

Romek” kopnął jakiś przedmiot w pomieszczeniu obok, zaklął i stanął w sieni.

Słyszałem jego oddech. Po chwili zaczął się zbliżać do sypialni. Jego kroki stawały się coraz głośniejsze. Wszedł do pomieszczenia, w którym się ukryłem. Wstrzymałem oddech i z bijącym szybko sercem czekałem na rozwój wypadków.

Latarką oświecił pomieszczenie - jej światło oślepiło mnie, wdarłszy się przez szpary w żaluzjach skrzydeł szafy. Stał obok szafy na wyciągnięcie ręki, oświetlał kąty sypialni, a kiedy spodziewałem się, że otworzy mebel, nagle zrezygnował i wyszedł. Wychodząc kopnął z wściekłości we framugę drzwi. Słyszałem jego kroki w sieni, skrzypnięcie drzwi i zgrzyt zamka. Wyszedł.

Szybko opuściłem kryjówkę i pobiegłem do wyjścia. Przystawiłem ucho do zimnej powierzchni drzwi. Doszedł mnie odgłos kroków, potem pracującego łańcucha rowerowego. “Romek” ruszył w kierunku północno-wschodnim. Wracał. Ucieszyłem się, gdyż oznaczało to, że nie pójdzie na brzeg zerknąć na jacht. Gdyby to zrobił, Irena znalazłaby się w poważnych tarapatach.

Długo się nie namyślałem. Otworzyłem wytrychem drzwi i ruszyłem za “Romkiem”, nie zamknąwszy z powrotem wrót. Nie chciałem bowiem tracić czasu na zmaganie się z zamkiem. Poszedłem na północny wschód, jak mi się zdawało równolegle do linii brzegowej. Byłem w gorszej sytuacji od mojego przeciwnika, gdyż nie mogłem używać latarki. Szedłem z początku na oślep, wytężając do granic możliwości słuch i wzrok. Nic nie słyszałem. “Romek” zniknął, jakby wchłonął go las. Nawet światło jego latarki nie zabłysło ani razu.

Oparłszy się o pień drzewa, zastanawiałem się co robić. Iść na oślep w ciemną noc czy wrócić na brzeg? Przeważyła troska o dziewczynę. Wprawdzie los Stefana nie był mi obojętny - i wszystko wskazywało na to, że został porwany - ale nie mogłem odszukać kryjówki przeciwników bez przygotowania.

Zawróciłem pod domek i dla świętego spokoju zamknąłem wytrychem drzwi.

Z lasu wyszedłem na słabo oświetlone jezioro, które ucichło i zmętniało w ciemną masę. Jedynie na drugim brzegu pojawiły się świetliste punkciki należące do ośrodków wczasowych. Zaczęły ciąć komary i zrobiło się przeraźliwie zimno. Wiedziałem, że to zasługa mojego przemoczonego ubrania i zamiast tej wycieczki powinienem zażyć podwójną aspirynę. Rozgrzało mnie co innego. Na brzegu było cicho i w niedużej odległości ode mnie majaczyła ponura sylwetka “Kuriera”. Za łajbą powinienem ujrzeć wehikuł, ale go tam nie było. Odważyłem się zaświecić latarkę. Snop światła oświetlił kadłub jachtu i spoliczkował wodę obok. Przeszedłem kawałek brzegiem, lecz wehikułu nie dostrzegłem. Zniknął.

- Hej! - usłyszałem głos Irenki z prawej strony.

Wreszcie zrozumiałem! Niewidoczna fala zniosła wehikuł z dala od jachtu. Pojazd oddalał się od zatoczki. Tkwił na wodzie siedemdziesiąt metrów na północ. Nic dziwnego, wszak wehikuł nie miał na wyposażeniu kotwicy. Wyłowiłem go światłem latarki z ciemności. Zgasiłem urządzenie, wsadziłem w zęby i wszedłem do wody. Tym razem wydała mi się ciepła, więc z przyjemnością ruszyłem w stronę dryfującego wehikułu.

- Już idę - rzuciłem w ciemność.

Ostatni kawałek musiałem przepłynąć, gdyż grunt skończył mi się pod nogami i zrobiło się głębiej. Z wielką radością wskoczyłem do wehikułu.

- Nareszcie jesteś - westchnęła z ulgą Irenka. - Jezu, jak tną te komary.

- Co u ciebie?

- Spokojnie. Lecz bałam się okropnie. Twój wehikuł znosiło coraz bardziej. Jak było w lesie? Opowiadaj.

Najpierw zapaliłem silnik i ruszyłem w powrotny rejs. Płynąc, streściłem dziewczynie przebieg mojej wizyty w domku. - I co teraz zrobisz?

- W nocy nie odszukamy kryjówki naszego przeciwnika. Najważniejszy teraz jest Stefan. Chciałbym znaleźć się w łóżku, ale musimy jeszcze pojechać na policję.

Zdawało się nam, że płyniemy szybciej niż za pierwszym razem, mijaliśmy te same przystanie, już okryte nocną pierzyną zapomnienia, ale na nieszczęście nie potrafiłem znaleźć brzegu, z którego wtoczyliśmy się do jeziora. W związku z tym popłynąłem nieco dalej i wyjechałem na brzeg w pobliżu jakiegoś ośrodka. Najzabawniejsza była reakcja biesiadników zgromadzonych wokół ogniska. Jak tylko pojawił się na brzegu ociekający wehikuł, śpiewy wczasowiczów ustały. Wszyscy wpatrywali się z przerażeniem w wielki pojazd wyjeżdżający z wody. Cisza przy ognisku trwała do momentu, aż zniknęliśmy im z oczu.

Po półgodzinie byliśmy już w Piotrkowie. Dyżurnemu policjantowi w komendzie opowiedziałem o moim odkryciu. Słuchał uważnie, choć nie krył swojej irytacji. Wyczułem też; w jego spojrzeniu powątpiewanie. Na koniec kazał nam jechać na zamek i sprawę zostawić policji.

- Zobaczymy, co da się zrobić - rzekł na pożegnanie. - Wie pan, takie zgłoszenia są częste, szczególnie żony biznesmenów przychodzą z płaczem, że ich mężowie zniknęli.

- Ja nie jestem żoną pana Stefana.

- Widzę. Lecz musi pan wiedzieć, że niektórzy faceci lubią znikać na kilka dni z domu.

- Pan Stefan nie ma żony, więc nie musi nigdzie znikać.

- Rozumiem, ale nie znika się wyłącznie z powodu żony. A kochanka? A wierzyciele? A wreszcie mafia? Niektórzy po prostu lubią znikać dla sportu. Pewnie ten Stefan wsiadł na ponton i popłynął w górę jeziora na węgorza. Sam pan mówił, że to wędkarz. Niepotrzebnie pan się denerwuje.

- A domek? Był tam jakiś zbir.

- Sprawdzimy - westchnął ciężko policjant. - Tylko dlaczego wcześniej nie powiedział nam pan o tym domku?

- Jakoś wyleciało mi to z głowy. Tyle rzeczy tu się dzieje...

- Bardzo pana proszę, niech pan przestanie bawić się w detektywa, bo to może źle się dla pana skończyć. Niektórzy miastowi na siłę szukają przygód i kuszą los. Włamuje się pan do jakiegoś domku i oskarża innych o włamanie. Jak tak można? Użył pan wytrycha, a ten osobnik, którego nazywa pan zbirem, miał podobno klucz. I co o tym mam sądzić? Jest pan włamywaczem.

- Oni mnie tam przetrzymywali - uniosłem się. - Porwali mnie z zamku. Nawet uszkodzili pojazd. Proszę to sprawdzić. Moją sprawą zainteresował się sam komendant. Ktoś poprzecinał mi kable w samochodzie, zgłosiłem to wcześniej.

- Wie pan co? - uśmiechnął się kwaśno. - Komendant ma pana dosyć. Przyjechał pan z Warszawy i każdego dnia absorbuje pan naszą uwagę. Ciągle jesteśmy wzywani z pańskiego powodu. Moim zdaniem, złodziejaszki chcieli ukraść pański pojazd dla zabawy. Komendant twierdzi nawet, że te kable to robota jakiegoś życzliwego panu osobnika.

- Nie rozumiem - zdenerwowałem się.

- Tajemniczy ktoś uratował panu życie. Nie chciał, aby pan się zabił tym swoim pojazdem.

Zrezygnowany machnąłem ręką.

- Mam świadka w osobie pani Ireny. Czeka na zewnątrz i może potwierdzić to wszystko, co widziałem.

- Zeznał pan przecież, że był sam na lądzie. Poza tym wcześniej porwano pana samego, bez pani Ireny. O jakich świadkach pan mówi?

- Jak pan chce - mruknąłem zniecierpliwiony jego postawą. - Dobrze, pójdę już. Tylko proszę mi obiecać, że zajmiecie się zniknięciem Stefana. Reszta jest nieważna.

- Niech pan idzie spać i nie martwi się.

To był koniec naszej rozmowy. Z tego wszystkiego zapomniałem pokazać dyżurnemu policjantowi scyzoryk zgubiony w domku przez moich przeciwników. Może to i dobrze? Co bym od niego usłyszał? Lepiej nie zgadywać.

Pojechaliśmy na zamek. Zaszedłem do swojego pokoju ogarnięty złymi przeczuciami co do losu Stefana. Po krótkiej kąpieli przekąsiłem coś na pięterku i zamknąłem się w pokoju.

Za ścianą hałasowali nieco studenci, chyba opowiadali sobie dowcipy, gdyż chłopaki wybuchali raz po raz gromkim śmiechem, a dziewczyny wtórowały im piskiem.

Zżerały mnie wyrzuty sumienia z powodu zniknięcia Stefana i czułem, że prędko nie zasnę. Byłem strasznie ciekawy, co w jego sprawie zrobiła policja. Niestety, należało uzbroić się w cierpliwość i poczekać do jutra. Leżąc, wyjąłem kilka książek o tajnych stowarzyszeniach czczących szatana. O dziwo, zasnąłem szybko, nie przeczytawszy nawet jednego akapitu.


ROZDZIAŁ SIÓDMY


PORANNE SPOTKANIE Z IRENĄ, CZYLI OTWARTE DRZWI * NIEDOPAŁEK I PORYSOWANA KŁÓDKA * OBRYWAM W KARK * GDZIE PODZIAŁ SIĘ INTRUZ? * REKWIZYT W PIWNICY * ZNIKNIĘCIE “KURIERA”, CZYLI DZWONIĘ NA POLICJĘ * MOŻE TO DUCH? * KŁAMSTWO * SAMOTNY REJS PO JEZIORZE *

ZNAJDUJĘ ŁAJBĘ * “ALF” ZWRACA MOJĄ UWAGĘ * ZAKRADAM SIĘ, CZYLI SZPAKOWATY OPUSZCZA WILLĘ * ATAK ROTTWEILERA I UCIECZKA “ROMKA” * STEFAN! * “NIE MIESZAJMY DO TEGO POLICJI” * MARKOTNY WIKTOR * W PLANIE OGNISKO * DOROTY GUMKA DO WŁOSÓW


Wstałem wcześnie. Za wcześnie na wykonanie telefonu do komendy z pytaniem o rezultat poszukiwań Stefana. Była czwarta z minutami. Czułem się obolały, chory i przegrany.

Nałożyłem pospiesznie ubranie i zszedłem na dół do biblioteki, gdzie sprawdziłem pocztę elektroniczną. Nie było żadnej, co zresztą mnie nie zdziwiło. Lisa Liethmal to była fikcyjna, wymyślona na użytek porwania mnie, postać.

Wracając z biblioteki, spotkałem na parterze wieży Irenę. Stała w drzwiach swojego pokoju, w szlafroku, zaspana i jednocześnie zaciekawiona moim hałasowaniem.

- O Jezu, to ty - szepnęła z ulgą. - Usłyszałam czyjeś kroki, skrzypnięcie schodów i przebudziłam się. Myślałam, że ktoś obcy łazi po zamku. Jest po czwartej. Co ty tu robisz, Paweł?

- Nie mogę spać - mruknąłem.

Chciała zamknąć drzwi, ale ją powstrzymałem.

- Czy możesz dać mi klucz do piwnicy? - poprosiłem. - Obejrzę ją.

- Dałam ci go. Nie pamiętasz? Sam mnie o niego poprosiłeś.

- I nie oddałem?

- Właśnie.

Włożyłem rękę do kieszeni spodni, lecz klucza nie znalazłem. Przypomniałem sobie, że schowałem go do kieszeni. Tylko, że wyparował.

- Masz rację - pokręciłem z niedowierzaniem głową. - Nie oddałem klucza.

Przepraszam. Tylko, widzisz, ja go nie mam.

- Zgubiłeś?

- Nie wiem. Może mi wypadł.

- Drugi klucz ma pan Edward.

- W takim razie poczekam, jak wstanie. A klucz dorobię.

- To do jutra - pomachała zabawnie ręką. - To znaczy do ósmej.

I zamknęła drzwi.

Zamierzałem pójść do siebie sprawdzić, czy nie położyłem gdzieś owego klucza, lecz z ciekawości podszedłem pod drzwi znajdujące się pod schodami i prowadzące do piwnicy. O dziwo - były przymknięte, choć otwarte. To mnie zdziwiło. Bo kto je niby otworzył, skoro nie mieliśmy klucza? Pan Edward? Był osobnikiem, który nie zapomina zamykać żadnych drzwi. Zresztą nie tak dawno widziałem je zamknięte.

Pstryknąłem włącznik światła, a następnie zszedłem po stromych kamiennych schodach do mrocznej i pachnącej stęchlizną piwnicy. Zakładałem optymistycznie, że jeśli ktokolwiek znalazł w zamku skrytkę ze skarbem, to piwnica idealnie nadawała się na to miejsce. W końcu Irenka słyszała podejrzane odgłosy dochodzące z podziemi, które znajdowały się bezpośrednio pod jej mieszkaniem. Tutaj czegoś szukano. Zamek był tylko częściowo podpiwniczony i piwnica obejmowała fragment powierzchni wieży południowej oraz biblioteki. Wąskie schody prowadziły do ponurego i niezbyt wysokiego korytarza, szerokiego na sześć i długiego na dziesięć metrów, oświetlonego marną żarówką, a na jego końcu znajdowała się zacieniona wnęka. Na długiej, wschodniej ścianie znajdowało się troje drzwi do służbowych piwnic. W tej mrożącej krew w żyłach scenerii, unosił się i mieszał z zapachem cegły zapach wieków minionych.

W świetle słabej żarówki rzuciłem okiem na drzwi prowadzące do piwnic.

Prawdziwego odkrycia dokonałem jednak pod nogami. Na podłodze leżał przydeptany niedopałek. Było to “Sobieski”. No tak, to było do przewidzenia. W piwnicy hałasował “Romek”! Któż by inny? Tylko czego szukał? Istniała szansa jedna na tysiąc, że ów pet zostawił któryś z pracowników ARR. Jednakże czułem intuicyjnie, że to sprawka “Romka”.

Irenka się nie pomyliła - nasz przeciwnik czegoś szukał w nocy, gdy związany leżałem w domku nad brzegiem jeziora. Wcześniej wyjęto mi z kieszeni klucz, aby łatwiej dostać się tutaj.

Zastanawiało mnie tylko, czemu teraz intruzi nie zamknęli za sobą drzwi? Czyżby znaleźli to czego szukali i nie dbali już o zachowanie pozorów przyzwoitości? Stałem przy środkowych drzwiach i oglądałem kłódkę. Na ile pozwalało mi słabe światło, stwierdziłem, że była zarysowana od wielokrotnego otwierania wytrychem. To mogła być wyłącznie robota włamywaczy! A zatem środkowa piwnica szczególnie ich interesowała.

Za późno usłyszałem za sobą szurnięcie. Ktoś stał za moimi plecami. Obleciał mnie strach - od stóp do głowy. Odwracając się, pomyślałem, że to Irenka. I nagle oberwałem w kark czymś twardym. Zwaliłem się na podłogę jak ścięty. Leżałem ogłuszony, słysząc w miarę wyraźne kroki na kamiennych schodach. Ktoś uciekał. A ja nie miałem siły się podnieść. Nie straciłem wprawdzie przytomności, gdyż cios nie był silny, ale na tyle skuteczny, aby uniemożliwić pościg za intruzem.

Wreszcie udało mi się podnieść. Szedłem ku schodom jak pijany, zataczając się i opierając o chłodne mury podziemia. Usłyszałem na górze jakiś rumor, głosy i kroki. A gdy pokonałem ich stromiznę i wsadziłem głowę do sieni wieży, ujrzałem na schodach Ankę z Dorotą. Zaraz też otworzyły się drzwi mieszkanka Irenki.

- Co tu się dzieje? - zmarszczyła gniewnie czoło kasjerka.

- Ty tak hałasujesz? - dopytywała się Anka.

- Uciekł - wyszeptałem zbolałym głosem i oparłem się o ścianę, gdyż zakręciło mi się w głowie. - Nie widzieliście go.

- Kogo? - zdziwiła się Dorota.

- Nazywa się “Romek”. To pseudonim drania. On uciekł.

Przerwałem. Mój wzrok spoczął na zamkniętych drzwiach wyjściowych. Podszedłem do nich, nacisnąłem klamkę. Zamknięte.

- Nie uciekł tędy - oświadczyłem grobowym tonem. - On cały czas jest w zamku.

Pierwsza zapiszczała Irena. Po niej zapiszczały Anka i Dorota. Na górze schodów pojawili się wreszcie zaspani Irek i Janusz.

- Dajcie spać! - złościł się Irek. - Jaja sobie robicie?!

- Cicho, głupku - fuknęła na niego Anka. - W zamku jest złodziej!

- Że co? - rozdziawił gębę Janusz. - Jaki znowu złodziej?

Nie udzieliłem żadnej odpowiedzi. Odblokowałem od wewnątrz zamek i otworzyłem drzwi. Chłód poranka wsunął się dyskretnie do sieni i czułym dotykiem ostudził moją głowę.

Ten, który mnie zdzielił, nie mógł uciec drzwiami, gdyż inaczej nie byłby w stanie ich zamknąć od wewnątrz. Chyba że miał wspólnika.

Wyjrzałem na zewnątrz. Delikatna mgiełka snuła się po dnie wąwozu alejki biegnącej wzdłuż zamkowych murów i ściany cyprysów. Ujrzałem parkujący dalej wehikuł. Wyłonił się zza niego zbudzony Niuniek. Przywitałem go jednym słowem i zamknąłem od wewnątrz drzwi.

- Chłopaki - zwróciłem się do nich. - Pomożecie?

- O co chodzi?

- Dziewczyny niech idą do swoich pokojów, my zaś przeszukamy południową część zamku.

- No dobra - stęknął Irek.

- Na górze będziecie bezpieczne - powiedziałem do Anki i Doroty. - Intruz nie pobiegł na górę wieży, gdyż inaczej musiałybyście się z nim minąć. Irena! Zamknij się w swoim pokoju i nie wychodź do odwołania. Chłopaki, ruszamy!

- Tak jest, mistrzu!

Zanim opuściliśmy sień, sprawdziliśmy dokładnie łazienkę i kibelek na parterze.

Nikogo! Poszliśmy zaraz zamkowym korytarzem w stronę biblioteki. Jeden z nas stanął na czatach pod drzwiami, dwóch przeszukało starannie bibliotekę. Nikogo w niej nie było.

Wszystkie okna były zamknięte, żaden osobnik nie krył się za biurkami, regałami i we wnękach. Przeszukaliśmy w ten sam sposób pozostałe zakamarki w dalszej części zamku, aż natrafiliśmy na wyjście do bramy przejazdowej, przerobionej na sień. Dostępu do niej strzegły zamknięte na klucz drzwi, z czego płynął jeden wniosek - intruz nie mógł tędy uciec.

- Przywidziało ci się coś, chłopie - kpił Irek.

- Ten ślad - wskazałem palcem na obrzęknięty kark - też mi się przywidział?

Wzruszyli ramionami i nic nie odpowiedzieli.

Wróciliśmy korytarzem do naszej wieży. Zniknięcie intruza było zastanawiające. Rozpłynął się niczym duch, a przecież w duchy nie wierzyłem. Jakim cudem zdołał wymknąć się z zamku? Może dysponował kluczami do wszystkich pomieszczeń? Albo był nim ktoś z mieszkańców zamku. Kto? Te myśli poruszyły mnie do żywego.

Zapukałem do pokoju Irenki.

- To my! Otwórz.

Zgrzytnął zamek i rozwarły się drzwi.

- Złapaliście go? - zapytała załamującym się głosem.

- Niestety - zakpił Janusz. - Ale niewykluczone, że złapiemy zaraz katar. Zimno tu...

- Zamknij się na cztery spusty - zwróciłem się do Irenki, ignorując tym samym kpiny studentów. - My idziemy na górę.

Zrobiła to o co ją poprosiłem. Ruszyliśmy w górę. Dla świętego spokoju sprawdziliśmy każdy kąt na drugim piętrze wieży, tam gdzie była kuchnia, lecz nikogo nie znaleźliśmy.

Odwiedziliśmy studentki.

- Która pierwsza usłyszała hałas? - zapytałem je, usiadłszy ciężko na krześle.

- Ja - odpowiedziała Dorota. - Ktoś biegł. Słyszałam jego kroki.

- Ja niczego nie słyszałam - wtrąciła Anka. - Jak mnie obudziłaś, to było już cicho.

- My nic nie słyszeliśmy - dodał Irek. - Spaliśmy twardo.

- Wypiliście za dużo wina.

- Dopiero podniesione głosy dziewczyn nas obudziły - dokończył Janusz.

- Przypomnij sobie, jaki rodzaj kroków słyszałaś? - zwróciłem się do Doroty. – W którą stronę; się oddalały? Czy trzasnęły drzwi?

- Bo ja wiem? - wzruszyła ramionami. - Zdawało mi się, że ktoś biegnie po schodach. Potem kroki nagle się urwały. Nie słyszałam skrzypnięcia drzwi. Może to jakaś bujda z tym złodziejem?

- Nie, nie - zaprzeczyłem. - Ktoś był razem ze mną w piwnicy. Schował się we wnęce. Poza tym drzwi do podziemi były otwarte. Ktoś tam zszedł i myszkował. Widać mu przeszkodziłem i bał się zdemaskowania.

- Co tu się dzieje? - wyszeptała Anka.

- Dlaczego miałby ktoś myszkować w piwnicy? - zapytał Irek.

- Nie wiem. Ale faktem jest, że przyłożył mi w kark. Nikt normalny nie schodzi skoro świt do piwnicy. Niewykluczone, że intruz był tam dłuższy czas.

Nie chciałem wywoływać sensacji! Studenci byli gotowi rozpowiedzieć o dzisiejszym epizodzie pozostałym pracownikom ARR, rozgłos zaś nie był mi na rękę. Coś tutaj nie grało, więc wolałem zbagatelizować całą sprawę i uśpić w ten sposób czujność przeciwnika, kimkolwiek był.

- To pewnie miejscowy złodziej - oświadczyłem, podnosząc się z krzesła. - Może zna jakieś wyjście z zamku. Pewnie dorobił klucze. Uciekł drzwiami i nawet je zamknął za sobą. Jest to jakieś wyjaśnienie. Szabrował w piwnicy, ale na całe szczęście go spłoszyłem.

- Zaraz - spoważniała Dorota. - A co ty robiłeś w podziemiach?

- Zauważyłem przypadkiem otwarte drzwi. Przechodziłem tamtędy, wracając z biblioteki, i z ciekawości zszedłem na dół.

- Każdy dzień zaczynasz od książek? - drwił Irek. - O czwartej rano?

- Nie mogłem spać.

Pożegnałem ich. Lecz nie wróciłem do pokoju. Zszedłem na dół do podziemi. W świetle latarki obejrzałem po raz kolejny mury podziemi i wnękę na końcu korytarza, w której ukrył się intruz. Poświeciłem latarką po jej ścianach. Na koniec obejrzałem dokładnie podłogę. Znieruchomiałem. Przed swoimi stopami znalazłem znajomy mi przedmiot, upuszczony prawdopodobnie przez intruza. Nie był to niedopałek. To odkrycie kazało mi spojrzeć na całą sprawę w nieco innym świetle.

Zabrawszy ów przedmiot ze sobą, wyszedłem z piwnicy i pognałem zadowolony do biblioteki. Nie wytrzymałem - zadzwoniłem do komendy. Piąta z minutami nie była może odpowiednią porą na telefon, ale dużej czekać nie mogłem. To ja wplątałem Stefana w kłopoty.

Odebrał znajomy dyżurny policjant. Niestety, nie miał dla mnie dobrych wieści. Otóż, policyjny patrol, który przybył przed nastaniem świtu we wskazane przeze mnie miejsce, do owej zatoczki, nie znalazł “Kuriera”. Krótka wizyta w domku na brzegu jeziora również nie dała żadnych rezultatów. Sprawdzano też nazwisko właściciela domku, ale na pierwsze ustalenia należało zaczekać. Oświadczyłem, że “Kuriera” ukryto pewnie na jakiejś przystani z dala od zatoczki, domek zaś posprzątano dla zatarcia śladów. Pewnie i odciski palców wytarto!

Policjant dyskretnie ziewnął, dając mi do zrozumienia, że bardziej chce mu się spać, niż słuchać moich domysłów. Zignorowano mnie! Na całe szczęście w podziemiach zamku wpadłem na pewien trop, który - jak mniemałem - mógł zrewolucjonizować mój pogląd na sprawę Bafometa. A jeśli trzeba, sam odszukam Stefana. Zrobię to bez policji. Czy to się komendantowi podobało, czy nie!

Po śniadaniu zaplanowałem wyjazd nad jezioro w celu odnalezienia jachtu Stefana. Chcąc uniknąć pytań i ciekawskich spojrzeń pracowników, wybrałem się po siódmej na “wycieczkę”, zabrawszy ze sobą trochę rekwizytów i ubrań. Nie wiedziałem bowiem, ile czasu zajmą poszukiwania. Planowałem całkowicie samotny wypad, nawet i całodobowy, jednak dorwały mnie dziewczyny, gdy wychodziłem z wieży.

- Dokąd jedziesz? - dopytywała się Dorota.

Zatrzymałem się przed wehikułem. Sprawdziłem dokładnie jego stan, nie udzieliwszy odpowiedzi. Wydawało mi się, że wszystko jest na swoim miejscu. Dla pewności otworzyłem nawet maskę.

Podeszły do mnie obie - Anka ubrana w spodnie i T-shirt, Dorota w zwiewnej sukience, bez tego swojego kucyka z tyłu głowy.

- Co robisz? - zapytała zdyszana Anka.

- Sprawdzam, czy jakiś dowcipniś nie podłożył mi bomby.

- Dowcipniś? Raczej morderca!

Z drzwi wieży północnej wyszedł nam na spotkanie pan Edward.

- Dzień dobry - rzucił w moją stronę. - Wszystko w porządku?

- Mam nadzieję - mruknąłem.

- Niepotrzebnie się pan denerwuje - powiedział pan Edward i zapalił papierosa. Nie były to “Sobieskie”. - Miałem w nocy na oku pański wóz. Niuniek też oka nie zmrużył.

Dobre sobie!” - myślałem. “Niuniek ocierał się o intruza, który przyłożył mi w łeb i nawet nie zaszczekał”.

Zamiast tego powiedziałem:

- Poważnie? A pan wie, że w podziemiach buszował intruz?

- Żartuje pan - przestraszył się.

- Nie. Dziewczyny są świadkami zajścia.

- To prawda? - pytał zdenerwowany dozorca.

- Tak - odpowiedziała Anka.

- To znaczy - wtrąciła Dorota - tak naprawdę, to my nie widziałyśmy nikogo, ale Paweł latał jak kot z pęcherzem. Może to duch?

- I dostałem od ducha w kark - uśmiechnąłem się do niej. - Przyłożył mi całkiem nieźle. Powiem więcej, ten duch mieszka razem z nami.

- O czym pan mówi? - zbliżył się do mnie zaniepokojony dozorca. - Jaki duch? O żadnym duchu nie słyszałem, a jestem tu dozorcą od dawna.

- Żartuję, panie Edwardzie.

- Chciałybyśmy zabrać się z tobą do miasta - prosiła Dorota. - Mamy wolne do

dziesiątej.

- Proszę bardzo - wzruszyłem ramionami. - Ale jadę do Warszawy.

- Opuszczasz nas?!

- Na pół dnia - skłamałem. - Niebawem wrócę, ale teraz bardzo się spieszę.

Musiałem kłamać, gdyż nie chciałem nikogo wtajemniczać w moje plany. A blef z Warszawą jakoś tak sam wyszedł.

Pogłaskałem Niuńka, który stanął obok mnie i obwąchiwał moje nogawki. Potem wsiadłem do wehikułu. Pomachałem zawiedzionym dziewczynom na pożegnanie i ruszyłem w kierunku autostrady. Skierowałem się na Warszawę, tyle że w Nieborowie odbiłem tradycyjnie w lewo na Smardzewice.

Zajechałem na przystań w pobliżu zapory i wynająłem jacht. Wybrałem zwykłą omegę i po załatwieniu formalności, a było to przed dziewiątą, wypłynąłem z molo na złociste wody jeziora. Tego było mi trzeba. Samotności. Takie wycieczki pojezierze oczyszczały mnie wewnętrznie ze stresu, uspokajały i pozwalały nabrać dystansu do spraw tego świata.

I choć los Stefana ciążył na mojej duszy niczym ołowiana kula przywiązana do nogi skazańca, to na jachcie poczułem się szczęśliwy. Migocząca złocistymi refleksami woda oddychała jeszcze chłodem poranka, lekko zmarszczona tafla zapowiadała dobre warunki żeglowania. Wiało dzisiaj delikatnie, wystarczająco jednak jak na piętnaście metrów kwadratowych ożaglowania. Postawiłem grota i obrałem kurs na południowy zachód, trzymając się środka akwenu. Na bolącą głowę wcisnąłem czapkę z daszkiem, aby uchronić się przed ostrymi promieniami słonecznymi oraz utrudnić zdemaskowanie mnie przez przeciwnika. Na nos nałożyłem jeszcze przeciwsłoneczne okulary. Kto wie, kogo spotkam podczas rejsu, więc lepiej było zawczasu przygotować się na taką ewentualność.

Płynąc rozglądałem się na boki. Potem przez lornetkę wypatrywałem “Kuriera” wśród cumujących przy zalesionym brzegu jachtów. Naliczyłem dwie duże przystanie, ale tych mniejszych i prywatnych było kilkanaście. Na wysokości “naszej” zatoczki zwolniłem i skierowałem dziób w jej kierunku.

Jacht Stefana zniknął. Zatoczka wydała mi się dziwnie smutna. Pogrążona w cieniu przypominała opuszczony zakątek. Krótka “inspekcja” jej brzegów dokonana lornetką nic nie dała. Zrezygnowałem z przeszukania brzegu i domku. Mogłem zrobić to później. Popłynąłem dalej na południowy wschód. Na jeziorze wciąż przybywało jachtów. Było jednak znośnie, gdyż odległości pomiędzy nimi były naprawdę spore.

Zbliżałem się do Bronisławowa i Adamowa, wsi ulokowanych na lewym, zielonym brzegu jeziora. Tutaj zwijał się ów brzeg w dwa malownicze cyple, a obmywały go wody dwóch ślicznych zatoczek. Oba cyple porastał rzadki las, u ich stóp ciągnął się piaszczysty i szeroki brzeg; na mniejszym z nich, tym w kształcie maczugi, ciągnęła się nawet grobla.

Tętniło tu prawdziwe życie turystyczne - za większym cyplem ulokował się bowiem duży ośrodek wypoczynkowy. I chociaż ludzi na plaży nie było dużo, za to przystań pękała w szwach. Cumowały tam najprzeróżniejsze jachty. Cóż z tego, skoro nie było wśród nich “Kuriera”.

Jacht znalazłem później. Stał opuszczony między wyspami, które porastał przerzedzony las. Naliczyłem trzy wyspy. Wystawały z wody na samym środku rynny jeziora, która w tym miejscu zwężała się do kilometra. Skojarzyły mi się one ze stojącymi w gardle kośćmi. Miały one ponadto nieregularny kształt, przytulały się do siebie, tworząc wewnątrz siebie coś w rodzaju fiordu. Wąskie przesmyki utworzone pomiędzy nimi stanowiły doskonałą kryjówkę przed okiem żeglarzy i obserwatorów z lądu. Widać tak samo pomyśleli porywacze Stefana, skoro właśnie tutaj zakotwiczyli jacht.

Pomyślałem sobie wtedy, że Stefana wcale nie porwano i wybrał się on w samotny rejs. Wieczorem nie było go na “Kurierze”, gdy zjawiłem się z Ireną w zatoczce, lecz pojawił się tam później, by odpłynąć na wysepki. Może faktycznie udał się na połów węgorza?

Zbliżywszy się do jego łajby na sto metrów stwierdziłem z przykrością, że na pokładzie nie było nikogo, a moje wołanie spłoszyło wyłącznie ptaki. Brzegi wysepek były tutaj wyludnione, przesmyk stał się płytki i musiałem wyciągnąć pięćdziesięciokilogramowy uchylny miecz. Ten, który sterował “Kurierem”, musiał być niezłym żeglarzem. Znał te strony świetnie, skoro w nocy przypłynął tu i zacumował jacht bez problemów.

Zewsząd otaczał mnie las wypełniony świergotem ptaków i popiskiwaniem rybitw.

Przybiłem do brzegu wysepki i zakotwiczyłem omegę obok “Kuriera”, rozglądając się uważnie, czy nie zagraża mi niebezpieczeństwo. Jednakże wokoło mnie kwitło niezmącone niczym rajskie życie.

Dla świętego spokoju wskoczyłem na pokład “Kuriera”. Zszedłem do mesy i przeszukałem wszystkie zakamarki. Nikogo. Żadnych śladów wskazujących na porwanie biznesmena. Dla policji sprawa była więc w dalszym ciągu niejednoznaczna. Na dobrą sprawę Stefan mógł przypłynąć tu sam i grzecznie zejść na ląd bądź odpłynąć pontonem na połów ryb. Tym bardziej było to prawdopodobne, że nigdzie nie znalazłem jego wędek; nawet pontonu nie było. Zniknęła także jego torba z przyborami wędkarskimi. A zatem dla świata Stefan udał się na połów sandacza albo węgorza, tyle że ja dobrze wiedziałem o porwaniu.

Rozmowa telefoniczna “Romka” utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Ukrycie zaś jachtu miało na celu opóźnienie poszukiwań.

Stanąłem na pokładzie “Kuriera” i zastanawiałem się, co dalej robić? Gdzie szukać Stefana?

Trzeba popłynąć z powrotem nad zaporę i z przystani zadzwonić do komendy” - myślałem. “Trzeba zawiadomić policję o odnalezieniu jachtu”.

Ruszyłem w powrotny rejs, płynąc z dobrym wiatrem. Gdy ukazała się “nasza” zatoczka, zrzuciłem foka i zbliżyłem się do jej brzegu. Płynąłem teraz równolegle do linii brzegowej oddalony od lądu zaledwie o trzydzieści, góra czterdzieści metrów. Oczywiście na wszelki wypadek wysunąłem miecz, aby nie osiąść na ewentualnej płyciźnie.

Z wczorajszego rejsu wehikułem pamiętałem kilka mijanych przez nas prywatnych przystani. Postanowiłem przyjrzeć się im z bliska w świetle dnia. Powód był oczywisty - “Romek” przybył rowerem do domku z północnego wschodu. Skąd zatem wyruszył? Ze Smardzewic? Czy może z jakiegoś prywatnego domu na prawym brzegu jeziora przed Smardzewicami? Obecność kilku przystani na tym odcinku brzegu sugerowała, że znajdowały się tam jakieś domostwa. Może w jednym z nich przetrzymywano Stefana?

Przepłynąłem niecały kilometr. Zalesiony brzeg wielkim łukiem oddalał się na wschód, łącząc się z lądem pod kątem ostrym i tworzył w tym miejscu zatoczkę w kształcie klina. Gdzieś na tej wysokości znajdował się Karolinów, lecz nagle moją uwagę zwrócił jacht, którego nazwa nie była mi obca. “Alf”. Pamiętałem ową corvette 600! Toż ta łajba kręciła się wczoraj po wodach “naszej” zatoczki. Obsługiwał ją starszy, szpakowaty mężczyzna.

Sięgnąłem po lornetkę, aby przekonać się, że cumujący na małej przystani jacht jest tą samą łajbą. “Alf”. Nie było mowy o pomyłce. Jej właściciel zachowywał się wczoraj normalnie, nie okazywał żadnej nerwowości. On nawet nie patrzył w kierunku “Kuriera”. Właśnie! Może ów brak zainteresowania “Kurierem” był trochę podejrzany?

Dla świętego spokoju postanowiłem sprawdzić właściciela jachtu. Popłynąłem trochę dalej i zakotwiczyłem trzysta metrów od przystani, na której widziałem “Alfa”. Omegę zacumowałem na wystającym z ziemi korzeniu drzewa, rosnącym na podwyższonym nieco brzegu. Po chwili dałem nura w gęsty las, zabrawszy uprzednio lornetkę i mały pojemnik z gazem łzawiącym. Uszedłem trzysta metrów i nadziałem się na grupkę turystów przemierzających szlak turystyczny. Głośno rozmawiali i szybko zniknęli mi z oczu.

Zawróciłem kawałeczek w stronę brzegu, po czym odbiłem w lewo, starając się iść równolegle do linii brzegowej.

Mniej więcej na wysokości przystani, na której cumował “Alf”, napotkałem na przeszkodę: ogrodzenie z siatki. Rosnące gęsto na terenie posiadłości drzewa zasłaniały widok na położony bliżej wody dom. Przyłożyłem lornetkę do oczu. Widziałem fragment brązowego dachu i pomalowanej na żółto ściany. Zdaje się, że na wewnętrznym dziedzińcu parkował samochód. Ależ tak! Znajoma taksówka. Peugeot! Ta, którą widziałem pod zamkiem. Czyżby ów szpakowaty mężczyzna pływający na “Alfie” interesował się zamkiem? Innego wyjaśnienia nie znalazłem. Miałem swój trop.

Na tyłach dużego domu z obszernym tarasem kręcili się jacyś ludzie, ale szpaler drzew rosnący za ogrodzeniem utrudniał mi obserwację. Położyłem się w paprociach rosnących wzdłuż siatki i podczołgałem się na wysokość willi. Taksówkę zasłaniały teraz rosnące wzdłuż alejki dorodne tuje. Na tarasie pojawili się ludzie z walizkami. Pierwszego nie znałem i był chyba kierowcą taksówki. Po nim wyszedł Szpakowaty. To był facet ubrany z fasonem, choć w stylu wakacyjnym. Miał na sobie lekkie, jasne spodnie i kwiecistą koszulę z krótkim rękawem. Spieszył się. W pewnym momencie zatrzymał się przed tarasem i sięgnął do kieszeni spodni. Wyjął zwitek banknotów i wręczył go (nie uwierzycie!) nadchodzącemu “Romkowi”! Bingo! Miałem ich!

Wytężyłem słuch, aby wyłapać chociaż jedno słowo z ich rozmowy. Nie za wiele usłyszałem. Padło jedno słowo, którego byłem pewien - “agat”. Pomyślałem wtedy o agacie - kamieniu szlachetnym - ale bardzo się myliłem.

Wszystko pięknie. Znalazłem kryjówkę przeciwnika. Nadal nie miałem pojęcia o zakresie działalności tych ludzi, lecz zdobyłem wielki atut w rozgrywce z nimi. Poznałem ich kryjówkę. Wyglądało na to, że Szpakowaty opuszczał willę na dobre. Wsiadł do taksówki, trzasnął drzwiami i samochód ruszył alejką w kierunku wąskiej bramy. Nie miałem żadnych szans, aby go dogonić. Miałem za to “Romka”. Liczyłem też, że w owej willi znajdę Stefana. “Romek” odprowadził wzrokiem taksówkę, rozejrzał się na boki i zapalił papierosa.

Leniwym krokiem ruszył do domu. Pokonał schodki tarasowe i zniknął wewnątrz willi. Nie znałem planów “Romka”. Bałem się, że jeśli oddalę się, aby zawiadomić policję, w tym czasie “Romek” może opuścić kryjówkę. Niewykluczone, że ze Stefanem. Podjedzie jakiś samochód, na przykład biały opel, i zabierze drania wraz z porwanym Stefanem do innej kryjówki.

Leżąc w paprotkach, podjąłem męską decyzję. Wchodzę. Musiałem uwolnić Stefana. To było teraz najważniejsze.

Przelazłem przez siatkę nie bez pewnych problemów, gdyż wyginała się na boki, jakby chciała mnie zrzucić, a następnie ruszyłem na ugiętych kolanach w kierunku willi. I wtedy wyskoczył mi naprzeciw pies, którego nie zauważyłem zza ogrodzenia. Był to rottweiler. Ten potwór musiał wylegiwać się pod tarasem albo pod tujami. Biegł w moją stronę, a ślepia miał pełne złowrogich błysków. Nie wiedziałem co robić. Pies znajdował się już dziesięć metrów ode mnie, wściekle szczekał, warczał i ślinił się, więc błyskawicznie wyciągnąłem z kieszeni pojemnik z gazem. Musiałem się bronić. Rozpyliłem chmurę gazu w momencie, gdy pies rzucał się do śmiertelnego ataku.

Rottweiler natychmiast się zatrzymał. Kichnął zabawnie. Raz i drugi. Kręcił się potem w kółko, popiskując i skomląc na przemian, aż zrobiło mi się go żal. Ale oto pojawił się już na tarasie wystraszony “Romek”. Dojrzał mnie idącego w kierunku domu. Przeniósł szybko wzrok na poskromionego psa i nie czekając dłużej, zawrócił pędem do willi.

Co on robi?” - pomyślałem ze strachem. “Wrócił po broń?”

Jednakże “Romek” długo nie wychodził. Dopiero po trzydziestu sekundach usłyszałem odgłos szybkich kroków po drugiej stronie domu. Odezwał się dzwonek rowerowy. Polazłem za róg willi. Chłopak jechał na rowerze, nie oglądając się wcale za siebie. Rottweiler zebrał siły i pobiegł za nim. Zniknęli w leśnej głuszy. Zostałem sam. Z moim kolanem nie dałbym rady ich dogonić. Lecz to wszystko nie trzymało się kupy!

Pal licho “Romka”! Obszedłem dom ostrożnie. Potem przez taras dostałem się do przestronnego salonu, umeblowanego raczej skromnie, standardowo. Dom miał drewniane wykończenie wnętrza, ale mebli nie było w nim za wiele. Ujrzałem stół, krzesła, wersalkę, duży regał z talerzami i szklankami, w rogu stał mały telewizor, zaś ściany zdobiły futra zwierząt.

- Stefan! - krzyknąłem. - Jesteś tutaj?!

Usłyszałem jęk człowieka dochodzący z głębi domu. Wyszedłem na korytarz i szybko zlokalizowałem źródło dźwięku. Kuchnia. Stefana przytwierdzono kajdankami do solidnej zabudowy zlewozmywaka. Szarpał się wściekle, ale gdy mnie ujrzał, zbaraniał.

- Paweł? - wyszeptał zdumiony. - Żyjesz!

- Wielkie dzięki.

- Nie ma za co, Stefan! Wczoraj ty mnie uratowałeś, dzisiaj ja ciebie ratuję. Spadł mi kamień z serca. Policja cię szuka!

- Doprawdy? I co? Jest jak zwykle bezradna?

- Zaraz cię uwolnię.

- Jak chcesz otworzyć te kajdanki? - martwił się. - Ten łobuz uciekł nie zostawiwszy kluczyka.

- Uspokój się. Noszę ze sobą uniwersalny klucz.

Wyjąłem ów kawałek specjalnie skręconego drutu, zwanego wytrychem, i szybko uporałem się z kajdankami. Stefan odetchnął z ulgą. Nie wyglądał na zmaltretowanego, ale widać było, że pobyt w willi zmęczył go.

- Dobra - masował nadgarstki. - Zmykajmy stąd.

- Nie ma tu nikogo więcej? - rozejrzałem się po ścianach.

- Chyba nie. Ty, a jak w ogóle znalazłeś to miejsce?

Opowiedziałem mu w skrócie, jak do tego doszło.

Wkrótce pomaszerowaliśmy lasem w stronę cumującej przy brzegu omegi. W drodze poinformowałem Stefana, że odnalazłem “Kuriera”. Cieszył się jak dziecko, lecz nawet nie zapytał - gdzie? Cały czas był skołowaciały i ciężko dyszał. Zmartwił się na wieść o poszukiwaniu go przez policję.

- Dranie, którzy mnie porwali, kazali mi siedzieć cicho - wyznał zmartwiony. – Inaczej nie dadzą mi spokoju. Zrób to dla mnie, Pawle, i nie mów nikomu o porywaczach. Nawet policji. Błagam cię. Oni gotowi są na wszystko, rozumiesz? Załatwią mnie!

Przez chwilę szliśmy w milczeniu.

- Rozmawiałeś z nimi? - zmieniłem wreszcie temat. - Z “Romkiem” albo tym szpakowatym gościem, który odjechał?

- Z tym starszym. To jakiś gangster. Lepiej z nim nie zadzierać.

- Słyszałeś, o czym rozmawiali?

- Nie za bardzo. W nocy położyli mnie na leżance w piwnicy. Dopiero rano zaprowadzili do kuchni i nakarmili. Pytali o ciebie, kim jesteś, ale nic im nie powiedziałem.

- Widzieli nas razem?

- Domyślili się, że nie jestem policjantem i fortelem uwolniłem cię z domku nad zatoczką. Wypatrzyli kotwiczącego w zatoczce “Kuriera” i złapali mnie. Dostałem w łeb i już.

- Może gdybym mógł przyjechać o szóstej, tak jak się umawialiśmy, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale ktoś popsuł mój wehikuł.

Na moją prośbę Stefan opowiedział o swoim porwaniu. Było tak – porywacze nadpłynęli “Alfem” przed zmierzchem i wskoczyli na pokład “Kuriera”, zanim Stefan cokolwiek zrobił. To był “Romek” i ten Szpakowaty. Mieli broń. Kiedy znalazł się na pokładzie ich jachtu, dostał kolbą w głowę i stracił przytomność. Obudził się w piwnicy willi.

Po odzyskaniu przytomności pytali go o powód, dla którego interesował się domkiem? Nie pozostało mu nic innego jak udawanie głupiego turysty szukającego rozrywki. Rankiem usłyszał wołanie o pomoc i chciał zabawić się w szeryfa. Ot i wszystko! Słowem nie wspomniał o sprawie Bafometa, choć nie miało to już żadnego znaczenia. Przeciwnicy bowiem dobrze wiedzieli, po co przyjechałem na zamek.

- Trzymali mnie i nie wiedzieli, co ze mną zrobić - opowiadał dalej.

- Pewnie wypuściliby mnie pod wieczór, bo obawiali się chyba policji. Namieszałeś, kolego, że hej! Ale co mnie wystraszyli, to moje.

- Biję się w pierś. Moja wina. Wciągnąłem cię w to wszystko, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji, jakie nam obu grożą. Przede wszystkim ty ucierpiałeś. Przepraszam.

- Nie ma za co - poklepał mnie po ramieniu. - Zabierz mnie swoim jachtem na te wysepki, żebym mógł dostać się na “Kuriera”. I błagam cię, nie mówmy nic policji. Oni gotowi są mnie zamordować.

Nie odpowiedziałem. Naszym oczom ukazał się brzeg z widokiem na niebieściutkie jezioro połyskujące złotymi ognikami. Omega stała w tym samym miejscu, w którym ją zacumowałem.

Doprawdy nie wiedziałem co robić. Moim obowiązkiem było powiadomienie o wszystkim policji, lecz prośba Stefana zobowiązywała mnie do swego rodzaju braterstwa. Byłem mu winny tę przysługę. To przeze mnie wycierpiał, a jeszcze dodatkowo grożono mu śmiercią.

Co robić?” - myślałem gorączkowo, odwiązując linę cumowniczą z korzenia.

- Dobra - westchnąłem, gdyż jego błagalne spojrzenie było nie do zniesienia. - Płyniemy na wysepki.

- Dzięki - rzucił z ulgą. - Wiem, że to nierozsądne, ale sam wiesz, na co stać w dzisiejszych czasach bandytów. Napadliby mnie, ograbili i na koniec zastrzelili.

Podniosłem kotwicę i rzuciłem komendę:

- Przygotować żagle do stawiania!

- Jest: przygotować żagle do stawiania! - odpowiedział.

Mniej więcej po czternastej dopływaliśmy do przystani w pobliżu zapory. Stefan na swoim “Kurierze”, szczęśliwy, ja na wypożyczonej omedze, w rozterce.

Zwróciłem zaraz jacht, zapłaciłem i pożegnałem się ze Stefanem. Spieszył się, gdyż miał zaległe sprawy do załatwienia, ale zapraszał mnie do siebie na wieczór. Umówiłem się z nim na telefon.

- Zadzwoń do mnie po osiemnastej, Pawełku - poprosił. - Powiesz mi, co tam u ciebie słychać z tym twoim Bafometem. I pamiętaj: ani słowa policji. Do zobaczenia.

- Cześć. Jakby działo się coś złego, daj znać. Bądź ostrożny.

- Ty też.

Przed piętnastą byłem już na zamku. Tam też na rozłożystym trawniku, po wschodniej stronie zamku, bawił znany mi malarz Stachurski w otoczeniu swojej świty - studentów oraz Aliny. Ta ostatnia mogła być nawet jego osobistą Muzą. Artysta otoczył się pojemnikami z farbami oraz innym sprzętem, przed sobą ustawił obowiązkową sztalugę. Pojąłem, że malował zamek. Pozostali z ciekawości przypatrywali się pracy artysty. Widok to był zaiste komiczny. Stachurski nałożył bowiem na głowę chustkę, która miała go chronić przed słońcem, i przybrał pozę pełną patetycznej powagi. Jakoś mi nie pasował do roli natchnionego twórcy.

Zaparkowałem wehikuł obok cyprysów i powitałem skinięciem głową Wiktora, który tradycyjnie palił papierosa na zewnątrz. Ujrzawszy mnie ożywił się nieco, lecz z jego miny wywnioskowałem, że raczej nie był w humorze. Domyśliłem się, że powodem jego marnego nastroju była wizyta na zamku Stachurskiego, a konkretnie zaangażowanie uczuciowe Aliny w ten pseudoartystyczny projekt.

- Co pan taki markotny? - zagaiłem po wyjściu z auta. - Stało się coś?

- Nie, nic - wyrzucił niedopałek i zerknął na mnie z ciekawością. - A co tam słychać w Warszawie? Dziewczyny mówiły, że pojechał pan służbowo do stolicy?

- Łaziło się po urzędach.

- I jak będzie z tymi odciskami palców?

- Z jakimi odciskami?

- Jak to? Policja miała przecież zdjąć odciski palców wszystkich pracowników - przypomniał mi. - Mieli nas przesłuchać.

- Spokojnie. Jeśli obiecali, pewnie to zrobią. Najważniejsze, że zdjęli odciski palców z wehikułu i będą je mogli kiedyś wykorzystać.

- Zrobili to? - ożywił się.

- Po waszym wyjściu do domu. Niech pan będzie spokojny.

- Ach, tak - zasępił się.

Zdziwiło mnie, dlaczego Wiktor poruszył sprawę z odciskami palców. Jego zainteresowanie sprawą uszkodzenia wehikułu było zbyt obcesowe. To on zachowywał się dziwnie podczas wizyty policjantów i unikał mojego wzroku. Dlaczego tak żywo interesował się odciskami palców? Czyżby obawiał się, że znajdą jego własne?

Zamierzałem go pożegnać, lecz zatrzymał mnie.

- Będzie pan na ognisku?

- Nic nie wiem o żadnym ognisku? Gdzie? Kiedy?

- Wieczorem - odpowiedział. - Tutaj.

- Poważnie? - zdziwiłem się. - A z jakiej to okazji?

- Alina je zorganizowała i zaprasza wszystkich pracowników oraz studentów. Pana pewnie też zaprosi.

- A Stachurski będzie na tym ognisku?

- Obawiam się, że ognisko jest na cześć genialnego Stachurskiego!

Ledwo co się oddaliłem w kierunku wieży, gdy za rogu wyszła mi naprzeciw Alina ze studentami.

- O jak to dobrze, że pana spotykam - pomachała mi ręką.

- Cześć! - rzucili w moją stronę studenci.

- Słyszałem, słyszałem - uniosłem wyżej ręce. - Ognisko... słyszałem. .. już wiem. Chce mnie pani zaprosić, tak?

- Ja w innej sprawie - speszyła się. - Usłyszałam ten pański wehikuł, ma taki charakterystyczny silnik, i dlatego przyszliśmy po pana. Pomyślałem, że zechce pan zerknąć na akwarele Maurycego, to znaczy pana Stachurskiego. Jest pan w końcu znawcą malarstwa. Co do ogniska, to, oczywiście, niech pan przyjdzie. Wstęp wolny!

Ach, więc nie przyszła z zaproszeniem na ognisko - myślałem poirytowany – lecz wyłącznie po to, aby pochwalić się Stachurskim”.

- Lubię ogniska - próbowałem się uśmiechać. - Czy będą kiełbaski?

- I piwo - dodał Irek. - O ósmej zaczynamy.

- Przygotuj dobry dowcip - dodała Dorota i poprawiła dłonią opadające na policzki włosy.

- Dobra - kiwnąłem głową, lecz przecież byłem umówiony już ze Stefanem i nie wiedziałem, jaką dać im odpowiedź. - Postaram się przyjść. Niestety, nie znam żadnych dowcipów. A co do malarza Stachurskiego, to bardzo dziękuję za możliwość zapoznania się z jego najnowszym dziełem. Niemniej jednak nie jestem jego fanem i pozwoli pani, że w trosce o moje wysublimowane poczucie estetyki, udam się przezornie do siebie.

Moja odpowiedź zdenerwowała Alinę. Tupnęła ze złości nogą, przygryzła wargi, ale nic nie odpowiedziała. Otwierając drzwi wieży, słyszałem jedynie chichot studentów.

- A wy z czego się śmiejecie?! - zbeształa ich Alina.

W sieni moją uwagę zwróciły zamknięte drzwi do podziemi. Wstawiono nowy zamek i domyśliłem się, że to robota pana Edwarda. W związku z tym odwiedziłem Irenkę przebywającą w kasie. Nie mogła za bardzo rozmawiać, wspomniała jedynie, że kierownik wściekł się, gdy studenci opowiedzieli o porannym epizodzie w podziemiach. To on kazał założyć dozorcy lepszy zamek w drzwiach do piwnic.

- Kto ma teraz klucze? - zapytałem.

- Dozorca i pan Wojciech. Jeszcze nie dostałam swojego.

- Do kogo należy środkowa piwnica?

- Do mnie - odpowiedziała. - A czemu pytasz?

- Musimy tam zajrzeć. Najlepiej dzisiaj. Z tym, że dzisiaj mamy ognisko, a ja mówiłem się ze Stefanem.

- Odnalazł się?! - ucieszyła się.

- Odnalazł. Jest cały i zdrowy, ale o tym później.

Dla świętego spokoju nie odwiedziłem dzisiaj kierownika. Wprawdzie przyjechałem tutaj w charakterze konserwatora zabytków i powinienem dostać klucz do piwnicy, ale z uwagi na nienajlepszy humor pana Wojciecha, odpuściłem sobie.

W kuchni na drugim piętrze zjadłem skromny posiłek. Po nim położyłem się na łóżku w pokoju, aby trochę odpocząć. Padałem bowiem ze zmęczenia. O dziwo, nie mogłem jednak zasnąć. Myśli kłębiły się w ociężałej głowie, poszlaki mieszały się z domysłami i niedorzecznymi podejrzeniami. Tak wiele wydarzyło się w ostatnich dwóch dniach, że nie sposób było zebrać wszystkiego do kupy. Było jasne, że pewna grupa ludzi szukała czegoś w podziemiach zamku. Wiedziałem też, że ktoś z zamku współpracował z nimi. Posiadałem nawet dowód rzeczowy, który znalazłem w piwnicy.

Wyjąłem go. Gumka do włosów. Pamiętałem, że to właśnie Dorota spinała gumką - włosy z tyłu głowy w zabawny kucyk. Zapamiętałem i to, że dzisiejszego ranka nie miała kucyka. Nie miała go także przed chwilą, gdy spotkaliśmy się pod wieżą zamku. Kto inny mógł zostawić gumkę w piwnicy? Nie widziałem podobnego rekwizytu u innych niewiast na zamku. Dlatego byłem niemalże pewny, że gumka znaleziona na podłodze piwnicy należała do Doroty.

Ona tam była rano, w piwnicy. Czegoś szukała. Ukryła się we wnęce i wtedy gumka zsunęła się jej z włosów. Wreszcie zadała mi cios w kark, abym nie zostać przeze mnie zdemaskowaną. Uderzenie to nie było zbyt mocne, choć zdołało mnie ogłuszyć na czas ucieczki intruza. Mogła to zrobić kobieta. Mężczyźni zdecydowanie silniej bili. Dalej – drzwi wyjściowe! Były zamknięte od wewnątrz, co jednoznacznie wskazywało, że intruz pozostał w zamku. I kto pierwszy powitał mnie na schodach, gdy opuściłem piwnicę? Dorota.

Dla dobra sprawy postanowiłem nie ujawniać się z moimi podejrzeniami i dalej odgrywać rolę Błądzącego Rycerza.


ROZDZIAŁ ÓSMY


BAFOMET, TEMPLARIUSZE, WOLNOMULARZE I HRABIA RAUTINGER * “W UJARZMIONEJ STOLICY” LUDWIKA HASSA * STEFAN NIE ODBIERA TELEFONU * L.L. GROZI * ZWIEDZAMY PODZIEMIA * W PIWNICY IRENKI, CZYLI BRAKUJĄCE SŁOIKI Z POWIDŁAMI * STARA SZAFA I PENTAGRAM * MIETEK SCHODZI NA DÓŁ * PRZYGOTOWANIA DO OGNISKA * MOJE PODEJRZENIA

* POLEMIKA ZE STACHURSKIM I SPÓR O DUCHAMPA * “UPŁYWAJĄCY CZAS” * WIKTOR WIE, JAK UZDROWIĆ POLSKIE ROLNICTWO * OPEL ŚLEDZIŁ STEFANA * WIKTOR SIĘ PRZYZNAJE * ZAPROSZENIE NA LIBACJĘ


Wolnomularstwo polskie w połowie XIX wieku nie działało zbyt prężnie, o czym była już mowa wcześniej. Zaborcy niezbyt przychylnie przyglądali się działalności lóż, upatrując w nich zalążek buntu i narodowych powstań (nie zapominajmy, że pobyt hrabiego Rautingera w Piotrkowie i Bykach przypadł na burzliwy okres w naszej i europejskiej historii – między Wiosną Ludów a powstaniem styczniowym). Niemniej jednak istniały pojedyncze osoby, elity, przypadkowe grupy ludzi, którzy parali się okultyzmem czy modnym w drugiej połowie XIX wieku spirytualizmem. Z pewnością mieszkały na terenie Królestwa Polskiego (Piotrków Trybunalski leżał w jego granicach) osoby należące do popularnego rytu szkockiego i jego przeróżnych odmian o charakterze okultystycznym (co mnie szczególnie interesowało ze względu na symbol Bafometa). Nie zapominajmy, że wielu Polaków podróżowało w tamtym czasie po Europie i USA, przywożąc nowinki wolnomularskie. W końcu Bafomet, “bożek” templariuszy, został wielokrotnie przywłaszczony przez różne stowarzyszenia satanistów i okultystów. Kluczową dla mojej sprawy była legenda mówiąca o tym, że posąg Bafometa trafił do Stanów Zjednoczonych na początku XIX wieku za sprawą Isaaca Longa, powiązanego z “Antycznym i Uznanym Obrządkiem Szkockim” (później “Zreformowanym Palladium”, którego kontynuatorem był Albert Pike). Te amerykańskie loże praktykowały czarną magię i okultyzm, pełniły też rolę centrum amerykańskiego satanizmu. Z pewnością tropem była notka z archiwum piotrkowskiego o hrabim Rautingerze oraz zeznania antykwariusza, który widział na srebrnym talerzu napis: “Ancient Accepted Scottish Rite, Southern Jurisdiction (U.S.)”, co po polsku znaczy: “Antyczny i Uznany Obrządek Szkocki”. To kazało wiązać wizytę Rautingera w Bykach z amerykańskimi masonami czczącymi Bafometa. W jakiś sposób był hrabia powiązany z osobą Phileasa Waldera, twórcy gazety “New York Tribune”, sympatyzującego właśnie z masonami pokroju Longa czy Pike’a.

Dla odprężenia sięgnąłem po książkę Ludwika Hassa “W ujarzmionej stolicy”.

Chciałem dowiedzieć się więcej o sytuacji polskich wolnomularzy w pierwszej połowie XIX wieku. Hass wspomina o wielu wolnomularzach “nowej daty”, którzy osiedlali się w stolicy Królestwa Polskiego w połowie lat pięćdziesiątych XIX wieku. Wśród nich był lekarz Stanisław Loewenstein, syn zeuropeizowanego kupca i przedsiębiorcy żydowskiego Jakuba. Wtajemniczony został w Paryżu i był członkiem loży “Admirateurs de l’Univers”. Piotr Sąchocki - uczestnik powstania listopadowego - został w 1843 roku przyjęty do innej loży - “Temple des Amis de l’Honneur Francais”. On także wrócił do Polski, ale “z racji przeszłości znajdował się pod dozorem policyjnym”.

Lekarz Ludwik Maurycy Hirszfeld otrzymał w 1854 roku w Paryżu “wysoki stopień wtajemniczenia w placówce wyższych stopni »Chapitre d’Arras« kawalera różanego krzyża” (należał do loży “Mars et les Arts”). Do elitarnej loży paryskiej “De Saint Lucien” należało też grono polskich arystokratów, inne loże, jak “Bienfaiteurs reunis”, też skupiały w swoich szeregach Polaków (Maurycy Nelken).

Innym wolnomularzem proweniencji francuskiej był pułkownik inżynier Gustaw Kori, który przebudował fasadę Zamku Królewskiego (1851-1852). “Podczas pobytu w Paryżu nadano mu w ciągu marca i kwietnia 1858 roku w loży »Sinccre Aminie« i kapitule »Amis Bienfaisants et Imitateurs d’Osiris reunis« stopnie od uczniowskiego do kawalera różanego krzyża obrządku szkockiego, to jest 18°”.

Hass wspomina o wielu “adeptach sztuki królewskiej” mieszkających w różnych miejscowościach Królestwa i samej stolicy. Należeli oni do placówek Wielkiego Wschodu Francji podczas pobytu w tym kraju. “W Królestwie znajdowało się więc grono wystarczające do utworzenia sformalizowanego kółka (»trójkąta«) wolnomularskiego. Ono zaś mogłoby nastawić się na zjednanie kandydatów do inicjacji i - w nieodległej perspektywie – powołanie do życia pełnoprawnej loży. Takim zamiarom sprzyjałoby przerwanie owego całkowitego milczenia, jakim w druku otoczone było wolnomularstwo w czasach mikołajowskich”.

Wielu masonów znajdowało się w gronie działaczy przygotowujących powstanie styczniowe, jak chociażby zwolennik generała Ludwika Mierosławskiego, późniejszy członek Rządu Narodowego Stanisław Krzemiński (notabene zaprzyjaźniony z Adamem Asnykiem), czy Hipolit Skimborowicz, dziennikarz, wydawca i bibliograf, doktor uniwersytetu w Jenie (zaprzyjaźniony z Edwardem Dembowskim).

Jednak do założenia kółka wolnomularskiego, zalążka przyszłej loży nie doszło. W danych warunkach społecznych i towarzysko-obyczajowych Królestwa o czymś takim nawet myśleć serio nie było można. Na przeszkodzie stały tu - odmiennie niż nad Sekwaną czy Tamizą, lecz już nie tyle nad Sprewą - nader istotne różnice społeczne, wyznaniowe i narodowościowe, uniemożliwiające zespolenie się tych inicjowanych osób w miarę zwarte grono. Ponadto nie sprzyjała takiej inicjatywie owa, zapoczątkowana pod kościołem Karmelitów na Lesznie w trzydziestą rocznicę powstania listopadowego publicznym odśpiewaniem - po raz pierwszy od trzech dziesięcioleci - hymnu »Boże coś Polskę«, atmosfera demonstracji patriotycznych, którą miasto żyło. Czas, uwagę i energię jednych pochłaniała przybierająca teraz szerszy zasięg konspiracja patriotyczna, innych zaś - całkowicie nowe dla młodszego pokolenia, ożywające jawne życie publiczne”.

Na początku lat pięćdziesiątych XIX wieku dotarł do Europy Zachodniej i Niemiec spirytyzm (uprawiany przez tak zwane elity intelektualne). Inspirowany był przez “rozmaite formacje wolnomularstwa mistycznego”. Kościół katolicki długo nie zajmował stanowiska wobec spirytyzmu i dlatego seanse spirytystyczne “znalazły sobie zwolenników na terenach byłej Rzeczypospolitej i wśród Polaków na obczyźnie, nic wyłączając zesłańców na Syberii.

W 1853 roku seanse stały się nader popularne w Krakowie, we Lwowie i Warszawie. W stolicy Królestwa ich gorliwym organizatorem był osiadły tu właśnie w 1853 roku dwudziestopięcioletni doktor medycyny, świeżej daty absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, Michał Julian Rosenzweig... [...] Nawet Zygmunt Krasiński urządził u siebie w pałacu Krasińskich w Warszawie seans z udziałem czterech lokajów. Czynny udział w seansach Rosenzweiga brał między innymi Adam Ronikier”.

Odłożyłem książkę Hassa. Byłem pewien, że tutejszy zamek skrywał tajemnicę, którą mój przeciwnik starał się rozwikłać. Kluczem do tej zagadki było odkrycie dokonane przez niego w podziemiach - srebrny talerz.

Obiecałem sobie spędzić kilka godzin w piwnicy, a także odwiedzić archiwum w Piotrkowie i poszperać w starych aktach. Być może uda mi się wpaść na jakiś ślad hrabiów Rozwadowskiego i Rautingera w starych księgach?

Zbliżała się osiemnasta. Zaszedłem do biblioteki zadzwonić do Stefana. Niestety, biznesmen nie odbierał. Zostawiłem mu zatem wiadomość na sekretarce: - Zadzwonię później. O ósmej mamy ognisko na zamku. Jeśli do ósmej piętnaście nie otrzymam od ciebie wiadomości, zawiadamiam policję.

Odłożyłem słuchawkę, wierząc święcie, że Stefan, przerażony perspektywą powiadomienia policji, będzie warował przy telefonie lub po prostu zjawi się na ognisku. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że mogło mu się coś stać.

Na wszelki wypadek odebrałem pocztę elektroniczną. Jakież było moje zdziwienie, gdy ujrzałem nową wiadomość od Lisy Liethmal! Treść listu była następująca:


Proszę przestać zabawiać się w detektywa. Inaczej spotka Pana zasłużona kara. Jeśli nadal będzie Pan wściubiał nos w nieswoje sprawy, weźmiemy się za Pańskiego kolegę. Moja rada: proszę opuścić zamek. Lisa Liethmal


Przeraziłem się. Groźby groźbami, ale w zestawieniu z nieobecnością Stefana w domu, list od L. L. nabierał innego charakteru.

Może już go porwali, aby zyskać atut w rozgrywce ze mną?” - pomyślałem.

Zadzwoniłem ponownie do Stefana. Tym razem szczęście mi dopisało. Odebrał zdyszany, lecz cały. Ja odetchnąłem z ulgą.

- Odsłuchałem twoją wiadomość. Naprawdę byś zadzwonił na policję? - pieklił się.

- Nieważne. Najważniejsze, że jesteś cały i zdrowy.

Opowiedziałem mu o liście od L.L.

- Oni nie żartują - dodałem. - Co robić?

- Przyjedź do mnie. Zastanowimy się.

- Słuchaj, a nie wpadłbyś na ognisko? Tutaj będziemy bezpieczni w grupie. Poza tym, mam na oku pewną osobę z zamku, która prawdopodobnie jest zamieszana w tę historię.

Niewykluczone, że współpracuje ze Szpakowatym i jego bandą.

- Kto to?! - ożywił się.

- Przyjedź, to ci powiem. Tylko bądź ostrożny. Patrz we wsteczne lusterko, czy nikt za tobą nie jedzie. Porozmawiamy na miejscu.

- Będę punktualnie o ósmej. Alina będzie?

- Będzie.

- To do ósmej.

Wyszedłem z biblioteki. Na zewnątrz studenci nosili chrust. Nie zauważyłem wśród nich Irenki, więc domyśliłem się, że dziewczyna siedzi w pokoju. Pomachałem ręką młodym ludziom i szybko oddaliłem się ku bramie, nie chcąc uczestniczyć w przygotowaniach do ogniska. Miałem niecałe dwie godziny na spenetrowanie piwnicy, a jak powiedziała mi wcześniej Irenka, pan Edward posiadał nowy klucz do podziemi.

- Ma pan klucz? - zapytałem dozorcę.

- Mam, a bo co?

- Chciałbym zerknąć na stan murów w podziemiach. W końcu jestem konserwatorem zabytków.

- A Mietek mówił, że pan jesteś...

Przerwał wątek tak szybko jak zaczął.

- Co mówił Mietek? - zainteresowałem się.

- Nie, nic takiego - próbował zignorować ostatnią uwagę. - Tylko mówił, że jak na konserwatora, to często jest pan nieobecny na zamku. I zbyt łatwo przytrafiają się panu... te, no... przygody!

- Takie już moje szczęście, panie Edwardzie. A co, pan Mietek zna się na zabytkach?

- Nie, tylko tak gadał.

- To jak z tym kluczem? - próbowałem się uśmiechnąć.

- Pan Wojciech nic nie mówił, że mogę dać klucz. Ale przecież jest pan konserwatorem zabytków. Osobą urzędową.

- Ma pan rację. Działam z urzędu.

Dostałem ten klucz. Szybko polazłem do naszej części zamku. Z pokoju zabrałem latarkę, a następnie zapukałem do drzwi pokoju Irenki. Otworzyła, jakby cały czas warowała pod drzwiami. Poprosiłem ją o klucz do jej piwnicy. Nie wtajemniczałem jej w nowe szczegóły śledztwa, nie chcąc wywołać w dziewczynie niezdrowych emocji. Przeciwnik czuwał, trzymał rękę na pulsie i z pewnością nie uszłoby jego uwagi ożywione zachowanie Irenki.

Zeszliśmy na dół i natychmiast zabrałem się do badania ścian, tyle że nic nowego nie wniosło ono do sprawy. Nieco wilgotne mury zbudowane z kamienia i zaprawy trzymały się nieźle i jeśli ukrywały jakąś tajemnicę, to strzegły jej dobrze.

Jeszcze raz sprawdziłem wszystkie kłódki. Tylko ta jedna, zwisająca ze skobla środkowych drzwi, posiadała rysy wokół dziurki na klucz.

- Możesz otworzyć? - poprosiłem.

Otworzyła drzwi i zapaliła światło. Wewnątrz pomieszczenia zastałem trochę mebli. Nie była to mała piwnica - trzy i pół na pięć metrów - lecz duża szafa zajmowała w niej tak wiele miejsca, że sprawiała wrażenie klitki. Imponującej wielkości mebel opierał się o ścianę zwróconą na zachodnią stronę, w kącie walały się duże pudełka wypełnione makulaturą i książkami. Był też mały regał na drugiej ścianie z różnymi przetworami, jak dżemy, kompoty i przetwory. Zbadałem także latarką podłogę, lecz nie znalazłem żadnego śladu wskazującego na obecność w tym pomieszczeniu intruzów. Żadnego podejrzanego niedopałka. Nic!

Niezadowolony z “inspekcji” pokiwałem głową. Potem odsuwałem kolejno wszystkie pudła i drobne przedmioty zalegające podłogę i badałem ją, cal po calu.

Irenkę zainteresował zaś jeden szczegół. Zaczęła liczyć słoiki z przetworami.

- Brakuje dwóch powideł śliwkowych - zmarszczyła czoło ze złości.

- Naprawdę?

- Miałam sześć sztuk tych powideł. Mama mi je zrobiła. Sam zobacz. Teraz są tylko cztery słoiki.

- Może wcześniej źle policzyłaś? - powątpiewałem.

- Jestem kasjerką - obraziła się. - Umiem liczyć.

- Przepraszam. Masz rację.

I nagle przypomniałem sobie kuchnię w domku nad brzegiem jeziora. Oprócz niedopałków “Sobieskich” znalazłem w niej trochę śmieci, wśród nich były właśnie słoiki po dżemie. Dwa puste słoiki! Czyż to nie była sprawka “Romka”? Ten drań ukradł je z tej piwnicy i potem spałaszował ich zawartość w tamtej kuchni.

- Co się stało? - szturchnęła mnie Irenka.

- A wiesz, że możesz mieć rację? - mruknąłem zamyślony.

- Wiem to na pewno. Dwa słoiki zniknęły.

- To robota “Romka” - oświadczyłem. - On tu był. Czegoś szukał w tej piwnicy. Pytanie brzmi: czego?

Nie mogłem zapominać o jednym. Dzisiaj z samego rana kręciła się w podziemiach Dorota. Wprawdzie piwnica Irenki była wtedy zamknięta, lecz kto wie, czy Dorota nie zamknęła jej, słysząc moje kroki na schodach. Spłoszona schowała się we wnęce na końcu korytarza i w dogodnym momencie uderzyła mnie w kark deską albo latarką. Na szczęście zostawiła po sobie ślad - gumkę do włosów. Tak, tak. Dziewczyna współpracowała z “Romkiem” i Szpakowatym. Jeśli to oni zabrali klucz Irenki z kieszonki moich spodni, mógł on trafić w ręce Doroty. Bo jak zdołałaby otworzyć drzwi do podziemi dziś rano? Ona miała ten klucz! Jeśli zatem Dorota była ich wspólnikiem, wyjaśniałoby to fakt, że ktoś szperał w moich rzeczach zaraz po przyjeździe na zamek. To zrobiła Dorota.

O co chodzi w tej grze?” - myślałem. “Czemu to piwniczne pomieszczenie jest takie ważne?”

Poświeciłem na sufit, starając się znaleźć tam odpowiedź na postawione w myślach pytania. Nic tam nie znalazłem. Sufit jak sufit! Przeciwnik z nieznanych mi powodów upodobał sobie piwnicę Irenki, lecz tu nie o sufit chodziło.

Wreszcie mój wzrok spoczął na szafie. Był to solidny i duży dębowy mebel. Nie mieścił się zapewne w skromnym pokoiku na parterze lub zabierał zbyt wiele miejsca i dlatego Irenka zdecydowała się przechowywać go tutaj.

- To pamiątka rodzinna - wyjaśniła, widząc moje zainteresowanie meblem.

Otworzyliśmy ją. Oprócz zwisających z wieszaków starych ubrań pachnących naftaliną i stosu książek w drugiej połówce, niczego ciekawego nie znaleźliśmy. Potem próbowałem w pojedynkę przesunąć szafę, ale doprawdy, mebel ważył przynajmniej pół tony.

Naparłem na niego z całych sił, nawet Irenka mi pomogła, lecz dębowa szafa nawet nie drgnęła.

- Kto zniósł tutaj tę szafę? - zapytałem, otarłszy pot z czoła. - Wynajęłaś Herkulesa? Czy może Samsona?

- O ile pamiętam: pan Edward, Mietek i Adam, narzeczony Basi.

Mietek! Na brzmienie tego imienia poczułem przepływający po kręgosłupie prąd. A potem dokładnie oświetliłem szafę, szukając jakiś śladów. Jakich? Sam nie wiedziałem czego wtedy szukałem. Zadrapań, brudnych palców? Wszystkiego! Niestety, nic nie znalazłem.

Jeszcze raz zajrzałem do jej ogromnego wnętrza. Odgarnąłem ubrania i dotknąłem tylnej ścianki. Poruszyła się pod naciskiem palców. Zapytałem Irenkę, czy mebel był uszkodzony? Odpowiedziała, że był to mebel solidnej produkcji. Miała rację. Szafa była przedwojenną robotą i z pewnością tylna ścianka nie była wykonana z dykty pilśniowej, którą często spotkamy we współczesnych, tanich meblach. Jakim więc cudem tylna ścianka wykonana z dębu ruszała się?

Zdecydowałem się opróżnić szafę z ubrań. Wyjmowaliśmy na zmianę stare palta, marynarki i inne części garderoby. Po wyczyszczeniu tej części szafy, naszym oczom ukazało się jej wnętrze. Wyobraźcie sobie, że ktoś wyciął tylną ściankę mebla i ustawił ją prowizorycznie, oparłszy o mur. To dlatego ścianka się ruszała.

- O Jezu! - jęknęła Irenka. - Kto to zrobił?

- Pamiętasz te hałasy w nocy, o których wspominałaś? Twierdziłaś, że ktoś łaził po zamku. Pewnie zabawiał się dłutem i piłą. Zniszczono twój cenny mebel.

Z niemałym wysiłkiem wyjąłem tylną ściankę mebla i naszym oczom ukazał się niecodzienny widok. Z wrażenia znieruchomiałem. Na pozbawionym grubego tynku fragmencie muru, znajdowała się płaskorzeźba przedstawiająca pentagram. Nie mogłem uwierzyć w ten widok.

W pierwszej chwili myślałem, że śnię. Pentagram na piwnicznym murze - nie do wiary! Tajemnicza płaskorzeźba tkwiła za starą szafą! Gdy lepiej przyjrzałem się w świetle latarki owemu pentagramowi, stwierdziłem obecność licznych szczelin wzdłuż ramion “gwiazdy”. Tak jakby owa płaskorzeźba miała odpaść od muru, lecz przy poruszaniu stwierdziłem, że mocno w nim tkwiła. Jej powierzchnia była zrośnięta z murem znajdującym się głęboko pod warstwami późniejszych tynków. Ktoś zamurował ów symbol bardzo dawno temu, starał się go zakamuflować, nakładając nań grubą warstwę zaprawy. Na moje oko zrobiono to dawno temu. Czy dla tego symbolu przychodził tutaj ktoś obcy? Dlaczego był on dla kogoś tak ważny?

- Niesamowite - wyszeptałem.

Irenka - nie mniej zaskoczona niż ja - stała i patrzyła z niedowierzaniem na odsłonięty kawał ściany. Ktoś wykruszył tynk i dostał się do powierzchni starego muru z niecodzienną płaskorzeźbą. Odsłonięte w ten sposób ponad metr kwadratowy starej ściany, pozostały zaś fragment odsłoniętej powierzchni zakrywała druga połowa szafy. A tej nie mogliśmy przecież odsunąć nawet na milimetr. Stwierdziłem ponadto, że zniszczony tynk zniknął, a zatem wybrano go z szafy i wyniesiono. Zapewne po to, aby zatrzeć ślady, bo powinno tu być sporo gruzu.

Oświetliłem raz jeszcze goły mur z płaskorzeźbą. Powyżej, zdecydowanie w lewo, ujrzałem zarys jakiegoś rysunku, zasłoniętego częściowo przez tylną ścianę drugiej połowy szafy. Zdawało mi się, że jest to wypalona w murze litera. Długa, jak “I” albo “J”. Jednakże obecność płaskorzeźby pentagramu stanowiła najważniejsze odkrycie. Pod nią widniał okrągły ślad - koło. Bledszy od cegły tworzącej mur.

- Nie rozumiem - dukała Irenka. - Nic nie rozumiem. Skąd się to tutaj wzięło? Czy ta gwiazda to pentagram? Czy tego szukałeś w podziemiach?

- W najbardziej optymistycznych i śmiałych snach nie spodziewałbym się natrafić tutaj na tę płaskorzeźbę. Obecność tego symbolu dowodzi, że wizyta hrabiego Rautingera w tym zamku nie była przypadkowa. Mamy brakujące ogniwo łączące nas z przeszłością. Rozumiesz, to było ponad sto pięćdziesiąt lat temu!

Naszą uwagę zmąciły kroki dochodzące z korytarza. Ktoś schodził do podziemi.

- Szybko! Wychodzimy - szepnąłem do Irenki.

Zostawiwszy niedomkniętą szafę, opuściliśmy w pośpiechu pomieszczenie i zamknęliśmy drzwi na błyskawiczną kłódkę. Zdążyliśmy w ostatniej chwili, u podnóża schodów pojawił się już bowiem intruz. Mietek! Ten rosły i przystojny mężczyzna szedł tutaj i doprawdy nie mogłem zgadnąć, w jakim celu tutaj przyszedł. Czyżby zaniepokoiły go otwarte drzwi do podziemi? Jeśli był jednym z “nich”, to faktycznie mógł się zaniepokoić.

Zresztą łypał na nas podejrzliwie, z niechęcią. Zdaje się, że omiótł dyskretnie wzrokiem drzwi prowadzące do pomieszczenia piwnicznego.

- A, tu jesteście - mruknął.

- Czy coś się stało? - zapytałem.

- Przywiozłem z miasta Alinę - odpowiedział. - Szukają was. Pan Edward powiedział, że wziąłeś klucz do podziemi... no to zszedłem.

Zwracał się do mnie na “ty”, choć “brudzia” nie było. W dalszym ciągu biła od niego pewność siebie, a nawet bezczelność.

- Badam stan murów - wyjaśniłem.

- Rozumiem - pokiwał głową, lecz pod nosem zakwitł mu ironiczny uśmieszek. - Idziesz?

- Po co?

- Pomóc w przygotowaniach.

- Dobrze, chodźmy - bąknęła speszona dwuznacznością sytuacji Irenka. – Pomożemy przy ognisku.

Mietek zaskoczył nas swoim zejściem do podziemi. Zastanawiałem się, na ile było to dzieło przypadku, a na ile wynikało z obawy, że coś odkryjemy? Oczywiście pod warunkiem, że kierowca współpracował z bandą Szpakowatego. Ten starszy jegomość jeżdżący taksówką peugeotem wyglądał mi na szefa (Stefan też odniósł takie wrażenie), pod skrzydłami którego działały inne osoby. Jedną z nich mógł być właśnie Mietek, drugą Dorota.

Nie zwróciłem klucza panu Edwardowi. Irenka poszła pomóc dziewczynom w przygotowaniu bufetu w północnej części zamku, ja przyłączyłem się do Irka i Janusza układającego chrust na trawniku za południową wieżą. Mietek przytargał ze swojego żuka kiełbasę oraz napoje - wodę mineralną, wino i piwo.

Przed dwudziestą zapłonęło ognisko i zjechali się goście: Wiktor, kierownik Wojciech oraz najważniejsza “persona” tego wieczoru - malarz Maurycy Stachurski. Przywiózł ze sobą kilka oprawionych w ramki akwareli. Wyszła mu naprzeciw podekscytowana Alina. Na mnie nie raczyła nawet spojrzeć. Przywitali się. Malarz żartował i po chwili dziewczyny zaczęły wynosić z zamku talerzyki z kanapkami. Natomiast spóźniał się Stefan i nie wiedziałem, co o tym sądzić. Pięć minut po dwudziestej siedzieliśmy już wokół strzelającego złotymi iskrami ogniska i piekliśmy kiełbaski.

Nie potrafiłem się wyluzować. Kiedy inni żartowali, popijali alkohole, ja siedziałem skupiony ze swoją kiełbaską na patyku i rozmyślałem o Stefanie, o ostatnich wydarzeniach.

Odkrycie w piwnicy za tylną ścianą szafy płaskorzeźby przedstawiającej pentagram potwierdziło obawy pana Tomasza, że w zamku dzieje się coś niezwykłego. Doszło do tego, że podejrzewałem już każdego o współpracę ze Szpakowatym, choć miałem swoich pewniaków. Dyskretnie łypnąłem na Dorotę. Zachowywała się raczej normalnie. Mietek zaś siedział w kucki obok mnie i nie za bardzo mogłem go obserwować.

W przeciwieństwie do nich, na Alinę zerkało przynajmniej pięć par oczu. Wiktor, kierowca Mietek, kierownik oraz studenci - byli w nią zapatrzeni. Jeśli chodzi o mnie, starałem się nie zwracać na nią uwagi. Jak na mój gust, nazbyt przesadnie gloryfikowała osobę malarza Stachurskiego. Ten cały czas grał oryginała. Skoncentrował uwagę na ogniu. Plótł coś o naturze ognia i jego symbolice, żywym dziele sztuki, a jego wyjaśnienia były tak samo mętne jego obrazy wiszące w piotrkowskiej galerii.

Oto fragment jego monologu o abstrakcji i konceptualizmie:

- Proszę państwa - perorował Stachurski - malarstwo abstrakcyjne nie musiało stawiać pytań ostatecznych, ono operowało nastrojem poprzez dobór kolorów, zestawienie brył lub figur, a nawet ruch w obrazie. Konceptualizm gloryfikuje zamysł i wykorzystuje elementy pozaartystyczne, odrzucając przy tym wszelkie tradycyjne środki plastyczne. To istna rewolucja. Otóż śmieszy mnie trójwymiarowa przestrzeń w tradycyjnym malarstwie.

Stachurski zwrócił się do mnie.

- Pan mnie zrozumie, bo pan lubi Picassa. Tak mi powiedziała Alina. Ja w przeciwieństwie do niej, cenię genialnego Hiszpana, gdyż dał początek dadaizmowi, neoekspresjonizmowi, minimalizmowi i wreszcie konceptualizmowi.

- Picasso - szybko wtrąciłem - jak każdy artysta opierał się na doświadczeniu poprzedników i pragnął wnieść do sztuki coś nowego, odkrywczego. Prawdą jest, że wyeliminował głębię przestrzeni, formy ciała ludzkiego utraciły zaś naturalną budowę. Picasso nie przedstawiał pięknych aktów kobiecych, to fakt. Umyślnie łamał i deformował to co dla nas piękne, budując nową, czysto malarską rzeczywistość. W ten sposób zanegował trójwymiarową głębię przestrzenną, po czterystu latach jej panowania w malarstwie. To też fakt.

- A zatem musi pan cenić konceptualizm i malarstwo abstrakcyjne - uśmiechnął się malarz. - Alina powiedziała, że moja “Alegoria miłości” nie podobała się panu. Jak pan to wyjaśni?

- Bo nie odczuwam miłości, patrząc na pański obraz. Żadne moje doświadczenie nie zostało wywołane pańskim obrazem.

- Och, znowu powrócę do Picassa. Według niego prawda przekazu wymaga uwzględnienia nie tego, co widzimy, lecz tego, co się wie. Pan widzi “bohomazy”, jak mi przekazano, ale ja nic nie widzę. Ja wiem.

- Kogo uważa pan za swojego mistrza? - zapytał kierownik.

- Duchamp! - odpowiedział natychmiast. - To on podczas zwiedzania Salonu Lokomocji Powietrznej w Paryżu w 1912 roku, powiedział do rzeźbiarza. Brancusiego: “Malarstwo jest skończone. Kto może zrobić coś lepszego niż to śmigło?”.

- To wariat - zaśmiała się Irenka. - Kto to był?

- Wielki umysł, proszę pani. Geniusz. Innym razem postawił był na stołku koło od roweru, kupił tanią reprodukcję zimowego, wieczornego pejzażu i nadał mu tytuł “Pharmacy”, domalowując na horyzoncie dwie małe kropeczki, czerwoną i żółtą. W sklepie z żelastwem kupił szuflę do śniegu, na której napisał “In advance of a broken arm”. To on wymyślił określenie “ready-made”, co miało oznaczać: “dzieło sztuki bez artysty, który je wykonał”.

Uważał, że artysta powinien osadzać przedmiot w kontekście sztuki, lecz wizualna postać i estetyczny wymiar były dla niego zupełnie obojętne. W 1917 roku zasiadając w jury, Duchamp wysłał na pokaz muszlę pisuarową zatytułowaną “Fontanna”. Zainicjował sztukę przedmiotu, opartą na naukowym racjonalizmie. Ot co!

- Moim zdaniem Duchamp powinien raczej zostać producentem pisuarów albo śmigieł - zaśmiałem się. - Byłby wtenczas bliższy wymarzonej sztuce, ale on wolał czekać, aż ktoś za niego wyprodukuje przedmiot codziennego użytku albo namaluje normalny obraz, by potem zrobić z nich “użytek”. Z tych jego idei wyrośli później pseudoartyści nazywający siebie artystami. Słyszałem o takim jednym, który nazywa siebie “żywą rzeźbą”. Że niby on sam jest dziełem sztuki. Oryginalne! Ale być może zapomniał o Bogu. Widziałem też kiedyś na wystawie setki stringerów rozpiętych pod sufitem na podobieństwo bojowych samolotów, tak zwanych stealthów.

- Może jest w tym jakiś ukryty przekaz, który pańska percepcja nie chwyta? – wtrąciła kąśliwie Alina.

- Przekaz? Och, zrobiła to już za mnie owa artystka od stringerów. Wyjaśnię to młodzieży. Jak wiemy, samoloty te są niewykrywalne przez radary. Po prostu jej dzieło wskazuje na radosną zbieżność z “niewykrywalnością” stringerów.

Studenci ryknęli śmiechem, do nich dołączyli kierownik oraz Irenka. Odebrałem ich reakcję jako małe zwycięstwo w słownej potyczce ze Stachurskim. Mietek i Wiktor zachowali spokój. Alina trzymała, oczywiście, stronę malarza.

- To jak to jest, panie? - skrzywił się z niesmakiem malarz. - Lubi pan Picassa, a odnosi się do nowoczesnej sztuki z pogardą?

- To nie pogarda. To niechęć. Poza tym uważam, że różni tacy prekursorzy awangardy wzięli od Picassa owo zgeometryzowanie przestrzeni z banalnego powodu. Ze zwykłego buntu. A przy okazji cofnęli się do starożytności.

- O czym pan gada? - oburzył się.

- Greckim słowem “techne” i łacińskim “ars” określano umiejętność wykonywania rzeczy według pewnych reguł estetycznych, a więc (poza malarstwem i rzeźbą) także rzemiosło. Notabene, już według koncepcji starożytnych filozofów dopuszczano możliwość deformacji natury. Do sztuki zaliczano też filozofię, a jak wiemy Duchamp uważał się za kogoś w rodzaju filozofa. Średniowiecze przejęło wprawdzie starożytne pojmowanie sztuki, ale zaczęto już wtedy budować jej hierarchię. W ten sposób oddzielono sztukę “intelektualną” od sztuki wytwórczej (rzemiosła). Sztuka odzwierciedlająca naturę (realizm, naturalizm) wytworzyła trójwymiarową głębię obrazu, twórca stołu został jednak rzemieślnikiem, nikim więcej. Dlatego pomyślałem sobie, że idee Duchampa są podwójnie wtórne: raz, że jego bunt jest epigoński, gdyż bazuje na geniuszu Picassa; dwa, sam Picasso jest w pewien sposób wtórny, gdyż już starożytni lubili trójkąty, koła, kwadraty i deformowali naturę z miłości do geometrii euklidesowej, zaś ojcem kubizmu był tak naprawdę Albert Einstein. Jego teoria względności otworzyła bowiem oczy artystom początku wieku XX na pojmowanie czasoprzestrzeni.

- Czyli nie uważa pan Duchampa za artystę? - zezłościł się Stachurski.

- Za artystów uważam twórców, których dzieł nie potrafiłbym sam stworzyć. Niektóre pomysły Duchampa, a już z pewnością dzisiejszych konceptualistów, wydają mi się szczytem łatwizny i naiwności. Szokowanie uważają za sztukę. Czy przejechany przez tramwaj człowiek jest sztuką? Bo chyba wstrząsający jest widok rozjechanego człowieka? I co to za sztuka umieścić pisuar w galerii! Dla mnie miejsce pisuaru jest w ubikacji. Czy jest sens w nadawaniu gaciom innego sensu niż na to zasługują?

- Jeśli nowoczesną sztukę uważa pan za łatwiznę, to może wymyśli pan jakieś

konceptualne dzieło? - zaproponowała Alina. - Dzieło, które postawi pana w jednym szeregu z krytykowanym przez pana Duchampem. Skoro to nie sztuka i każdy potrafi...

- Na studiach - przerwałem jej - wymyślaliśmy z kolegami różne takie “dziełka”. Z nudów, rzecz jasna. Jedno z nich nazwałem: “Upływający czas”. Dam państwu przepis na takowe. Otóż, oprawione w ramki płótno zamalowuję na szaro i zanoszę je na strych. Po dwudziestu latach wyciągam pokryty kurzem i pajęczynami obraz, a następnie zanoszę do galerii i zostaję okrzyknięty talentem.

- Pan sobie ze mnie kpi! - uniósł się malarz Stachurski.

- Mam pomysł - przerwała mu Anka. - Pan Paweł razem z nami próbował rozwiązać problemy polskiego rolnictwa. Konkretnie chodziło o problem jego rozdrobnienia. Jak zaradzić kurczeniu się liczby zatrudnionych w rolnictwie ludzi? W jaki sposób przeciwdziałać upadaniu małych gospodarstw lub włączeniu ich w lepszy, bardziej wydajny system? Może pan Stachurski mógłby podać jakiś interesujący koncept na uzdrowienie polskiego rolnictwa, bo skoro sztuka zajmuje się już pisuarami i śmigłami, to pomyślałam...

- Nie znam się na rolnictwie! - bronił się malarz.

- A ja nie wiedziałam, że pan Paweł interesuje się rolnictwem - zaśmiała się Alina.

- I bardzo dobrze - poparł mnie kierownik. - Bez obrazu na ścianie można wytrzymać, ale bez płodów rolnych nie da rady.

- Pytałem się naszej młodzieży - tu wskazałem studentów - co zrobić z ludźmi, którzy nie wytrzymają konkurencji i będą zmuszeni sprzedać swoją ziemię bogatym rolnikom. Bo ci z kolei będą potrzebować areału tamtych do utrzymania dużego stada krów. Co stanie się z tymi ludźmi i ich rodzinami? Zapadła cisza. Wszyscy intensywnie myśleli i nikt jakoś nie kwapił się do zabrania głosu.

- Mam! - krzyknął Wiktor. - A może by tak przenieść na wieś te wszystkie pisuary, rury i inne żelastwo zalegające galerie w całym kraju i zastosować je z pożytkiem dla rolnictwa? Można by nimi skanalizować wreszcie polską wieś, co ostatecznie mogłoby wpłynąć na rozwój agroturystyki!

Wybuchnęliśmy śmiechem. Tylko Stachurski i Alina zmarkotnieli.

Nagle uwagę biesiadników przykuły światła samochodu zbliżającego się uliczką do zamku. Orzeźwił nas dźwięk klaksonu. Zrozumiałem, że oto przyjechał Stefan. Podniosłem się pierwszy. - Kto to może być? - zainteresował się kierownik

- To zaproszony przeze mnie gość - odparłem. - Przepraszam, że nie wspomniałem o nim. Wyleciało mi to z głowy. Zaraz wracamy.

Odszedłem. Słyszałem jeszcze, jak kierownik prosił Stachurskiego o pokazanie akwareli zamku. Po przejściu kilkunastu metrów, usłyszałem jęk zawodu kierownika, do którego tonu dołączył także Wiktor.

- To ma być zamek? - jęczał kierownik. - Nie widzę żadnego zamku!

- Nie trzeba widzieć - bronił swojej koncepcji malarz. - Trzeba to wiedzieć.

- Skąd ja mogę wiedzieć, że te bohomazy to zamek?

- Bo powiedziałem panu, że to zamek. Jakie szczęście, że nie słyszałem dalszej części rozmowy i nie widziałem tych akwareli. Mógłbym posunąć się do niejednej złośliwości.

Za bramą stał już przy samochodzie Stefan i machał do mnie ręką. Przeprosił mnie szybko za spóźnienie, lecz twierdził, że ktoś za nim jechał i specjalnie krążył po mieście, aż wreszcie zgubił śledzący go pojazd. Dziękował mi, że nie zawiadomiłem o wszystkim policji.

- Czy przypadkiem nie był to biały opel? - zapytałem.

- Chyba tak. Na pewno biały. Chyba opel. Skąd to wiesz, do licha?!

Opowiedziałem mu o pechowo zakończonym pościgu za oplem. Zdradziłem też podejrzenia w stosunku do Doroty. Bąknąłem o nowym liście o L.L., na koniec zaś obwieściłem o odkryciu w piwnicy. Stefan stanął zaskoczony moimi słowami.

- Niesamowite! Ten twój Bafomet naprawdę istnieje.

Skupieni wokół ogniska ludzie zaczęli nas wołać.

- Wypada dołączyć - rzekłem. - Porozmawiamy później.

Niespodziewana wizyta Stefana najbardziej zdziwiła Alinę. Pewnie zastanawiała się, skąd taka zażyłość między nami. Dla niej widzieliśmy się tylko raz, w galerii. Przedstawiłem gościa pozostałym biesiadnikom i poczęstowano go kiełbaską oraz winem. Jednocześnie uważnie obserwowałem Dorotę - jak zareaguje na widok biznesmena? Jeśli współpracowała ze Szpakowatym, musiała wiedzieć, kim jest mężczyzna. Jednakże dziewczyna nie patrzyła ani na niego, ani na mnie. Natomiast dość dziwnie zerkał na mnie Wiktor. Czyżby kolejny gracz na szachownicy?

Atmosfera wokół ogniska szybko siadła. Malarz Stachurski zmarkotniał, oklapła też Alina. Pokaz akwareli zakończył się dla tej pary klęską. Kiedy zaś Irence zdarzyło się dyskretnie ziewnąć, kierownik wstał i grzecznie poprosił o pozwolenie pójścia do domu. Po nim zaczęli wychodzić następni. Wpół do dziesiątej, zostali już tylko Wiktor, Stefan oraz markotna Alina, gdyż Stachurski raczył wyjść przed nią. Biznesmen z miejsca zaproponował odwiezienie niedawnej sympatii do domu.

- Zadzwoń do mnie po dwudziestej trzeciej - szepnął mi na ucho, wychodząc. - Dzisiaj. Ustalimy to i owo.

Odjechali i wtedy obok mnie stanął Wiktor, który sprawiał wrażenie zdenerwowanego.

- Mogę na słówko? - zagadnął zmieszany.

- Słucham.

- Przejdźmy się - skierował się w stronę parku, omijając ognisko, przy którym uwijali się studenci. - Chciałem już wcześniej się przyznać. Pamięta pan uszkodzenie wehikułu?

- Oczywiście.

- I co z odciskami palców? Kiedy policja się tym zajmie?

- Pewnie niedługo.

- Rozumiem - chrząknął nerwowo i nagle stanął. - Widzi pan, to moja robota. Ja zepsułem pański pojazd.

- Pan?! - okazałem zdziwienie.

Zerknąłem w bok. Wydawało mi się, że niosąca stos brudnych naczyń Dorota zerkała na nas badawczo. Oświadczenie Wiktora było zdumiewające - przyznał się do uszkodzenia wehikułu. To by wyjaśniało jego zachowanie w ostatnim czasie, tę jego nerwowość. Kim był Wiktor? Współpracownikiem Szpakowatego? Niemożliwe. Taki nie przyznałby się do niczego.

- Przykro mi - westchnął Wiktor. - Głupio mi, ale co się stało, już się nie odstanie. Wiem, że cała prawda wyjdzie na jaw, kiedy policja weźmie moje odciski palców.

- Dlaczego? - wbiłem w niego wzrok. - Dlaczego pan to zrobił?

- No cóż, na zazdrość nie ma lekarstwa. Zrobiłem to z głupiej zazdrości. A teraz chciałem bezczelnie prosić o przebaczenie. Gdyby dało się wyciszyć jakoś tę sprawę, byłbym wdzięczny. Zwrócę wszystkie koszty naprawy...

- Zaraz. O jakim rodzaju zazdrości pan wspomina? Czy zazdrości mi pan wehikułu?

- Nie. Chodzi o Alinę.

Stłumiłem w sobie śmiech i pokiwałem głową jak mędrzec. Ruszyliśmy. Wiktor przyznał się do chorobliwej zazdrości o kobietę. Uszkadzając mój pojazd, chciał zapewne zrobić mi na złość.

- Często wychodzę na papierosa - kontynuował - więc wyczekałem na dogodny moment. Podszedłem do pańskiego samochodu, dodam, że był otwarty, i zrobiłem to.

- Otwarty? - zdziwiłem się.

- Tak. Nawet sam się zdziwiłem. Drzwiczki od strony cyprysów były zaledwie przymknięte. Wystarczyło wejść i przeciąć przewody pod kierownicą. Postąpiłem jak idiota. I wszystko przez słabość do kobiety, która i tak woli innych.

- Niektórzy nie mają szczęścia do pięknych kobiet - pocieszyłem go, gdyż w pewnym sensie utożsamiałem się z jego losem. - Przez tę słabość nie zauważamy obok siebie innych, wartościowych kobiet

- Chyba ma pan rację.

- Wracając do sprawy wehikułu, twierdzi pan, że drzwiczki były otwarte i przeciął pan przewody pod kierownicą. Ale co z przewodami paliwowymi pod maską?

- To nie ja! - krzyknął. - Słowo! Nic o tym nie wiem. Przyznałem się, więc na cóż miałbym to ukrywać?

- Racja - mruknąłem zamyślony.

Porozmawialiśmy jeszcze pięć minut. Obiecałem nie wyjawić nikomu naszej tajemnicy. Dla mnie najważniejsze było odkrycie, że oprócz Wiktora ktoś drugi (a raczej: pierwszy) majstrował przy wehikule. Ten ktoś umiał otwierać samochodowe zamki i z łatwością dostał się do mechanizmu otwierającego maskę. Uszkodził przewody paliwowe i oddalił się. To dlatego drzwiczki były otwarte. Ten ktoś zrobił swoje przed Wiktorem i mogło to nastąpić w noc mego porwania.

Ruszyłem do swojego pokoju. Jak na złość na schodach spotkałem studentów.

- Ale przywaliłeś temu “bohomazowi” - śmiała się Anka.

- Nasza piękna Alina jakby straciła zainteresowanie malarzem - zachichotał Irek.

- Może napijemy się czegoś? - zaproponowała Dorota. - Nie będziemy chyba kończyć tak dobrze rozpoczętego wieczoru? Tyle przygotowań na półtorej godziny!

- Przyniosę skrzynkę piwa - rzucił ochoczo Janusz.

- To jak? - spojrzała na mnie z nadzieją Anka.

Do telefonu miałem godzinę. Nie chciałem uchodzić dalej za ponuraka, więc zgodziłem się. - No dobra. Gdzie ma się odbyć ta libacja?

- Na górze w naszej kuchni - dodała Dorota. - Przyniosę kanapki.

- A ja zaproszę Irenę - dodał Janusz.

Spotkanie odbywało się w miłej atmosferze. Chłopaki zaczęli od dowcipów, potem popijając piwo rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Przed dwudziestą trzecią opuściłem towarzystwo, mówiąc, że idę za potrzebą. Jednakże polazłem do biblioteki i zadzwoniłem stamtąd do Stefana. Lecz biznesmen nie odbierał, co automatycznie wprawiło mnie w zły humor. Dlaczego nie odbierał? Czyżby tak bardzo był zajęty Aliną? To było rozsądne wyjaśnienie. Cóż, byłem intruzem. Smutne. Stefan zapomniał o umówionym telefonie i pewnie wstąpił z Aliną gdzieś na drinka. Albo baraszkowali w domu biznesmena. Dlatego zrezygnowałem z dalszego dzwonienia. Odłożyłem to do rana.

Wróciłem do towarzystwa, tłumiąc w sobie zazdrość. Chłopaki byli już porządnie wstawieni, dziewczyny zaś potwornie śpiące, więc po wypiciu małej butelki piwa pożegnałem wszystkich i udałem się do swego pokoju. Rozebrałem się i błyskawicznie zasnąłem.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


ALINA ZAMIAST BUDZIKA * CO ZE STEFANEM? * DZIWNA CISZA PANUJĄCA W ZAMKU * POŻEGNALNY LIST OD DOROTY * GDZIE PODZIAŁ SIĘ KLUCZ? * KOLEJNY MAIL OD L.L., CZYLI STEFAN PORWANY * NAGRANIE WIDEO * ZDOBYWAM ADRES ADAMA * CZY WARTO SŁUCHAĆ PORYWACZY? * WŁAŚCICIEL WILLI OPISUJE SZPAKOWATEGO * W DRODZE DO WOLBORZA, CZYLI SŁÓW KILKA O PENTAGRAMIE * ZNAJOMY ROTTWEILER I “PUNCIAK” * O ADAMIE I ODKRYCIU W PIWNICY * I ZNOWU OPEL * POWRÓT NA ZAMEK * OGLĄDAMY PLIK WIDEO * UDAJĘ, ŻE WRACAM


Obudził mnie odgłos walenia w drzwi. Ktoś usilnie dobijał się do mego pokoju i doprawdy nie wiedziałem, ile czasu trwało to łomotanie. Wreszcie usłyszałem znajomy kobiecy głos.

- Panie Pawle! - wołała kobieta. - Proszę otworzyć.

Rozpoznałem jej głos. To była Alina.

Siłą woli zmusiłem się do wstania z łóżka. Ta sztuka udała mi się w końcu, lecz jej rezultatem było bolesne zwalenie się na podłogę. Dystans dzielący mnie od łóżka do drzwi pokonałem na klęczkach, gdyż nogi odmawiały mi posłuszeństwa.

- Panie Pawle! - wołała Alina. - Jest tam pan?! Niech pan otworzy.

- Już idę.

Ale faktycznie szedłem na klęczkach. Powolnym ruchem przekręciłem klucz w zamku. Ta czynność wydała mi się niepokojąco długa i wyczerpująca. Udało się. Opadła klamka i otworzyły się drzwi, co wystarczyło do przewrócenia mnie.

Upadłem na środek pokoju.

- Co się panu stało? - Alina przeraziła się i uklękła nade mną. – Zaprawiliście wieczorem?

- Kawy - szeptałem. - Mocnej kawy.

Poszła posłusznie na górę i wróciła po kilku minutach, choć mnie wydawało się, że minęła godzina. Czas oczekiwania spędziłem siedząc na podłodze z głową opartą o krawędź łóżka. Dopiero kilka łyków mocnej kawy przywróciło mi jasność myśli. Oprócz kawy Alina przyniosła do pokoju zapach zmysłowych perfum. Wdychałem je z uwielbieniem.

- Która godzina? - zapytałem. - Co pani tu właściwie robi?

Udało mi się podnieść i usiąść na łóżku.

- Mamy siódmą czterdzieści - zerknęła na zegarek. - Jestem wcześniej, bo martwię się o Stefana.

- Znowu jesteście razem? - sposępniałem.

- Co też panu przychodzi do głowy? - udała oburzoną. - Po prostu mnie odwiózł, zapraszał na kieliszek wina, lecz odmówiłam. Mieliśmy się spotkać dopiero dzisiaj. No i dzwonię do niego z rana i nic. Odpowiada tylko automatyczna sekretarka.

- Dziwne - zamruczałem. - Wczoraj po dwudziestej trzeciej także nie odpowiadał, choć byliśmy umówieni na telefon. Pomyślałem, że jesteście razem i przeszkadzam.

- Wtedy nie byliśmy już razem - obruszyła się. - W ogóle Stefan dziwnie się zachowywał. Prowadząc wieczorem samochód cały czas oglądał się za siebie. Ja go znam i wiem, że coś tutaj śmierdzi. Pan widzę nieoczekiwanie zaprzyjaźnił się z nim, więc pomyślałam, że tylko pan potrafi wyjaśnić, co jest grane?

- To długa historia.

Zaproponowałem, że porozmawiamy, ale najpierw wezmę prysznic. Chwiejnym krokiem polazłem na parter i przez pięć minut oddawałem się dobrodziejstwu chłodnego natrysku. Kilka minut przed ósmą byłem już na nogach - sprawny, choć wciąż osłabiony.

Podczas prysznica zdążyłem przemyśleć kilka spraw i złożyć je do kupy. Jeśli chodziło Stefana, to obawiałem się, że został porwany. Tylko jak miałem o tym powiedzieć Alinie? Musiałbym wtajemniczyć ją w kulisy mojej misji.

Usiedliśmy w kuchni na drugim piętrze. Czekałem na drugą kawę.

- Jakoś nie ma ruchu - rzekła. - Dochodzi ósma i nie słychać studentów. Irenka też zdaje się mieszka w wieży.

- Jak pani tu weszła? Od strony biblioteki?

- Nie. Drzwi wejściowe były otwarte.

- Otwarte?! Na noc je zamykamy.

Dziwne z tymi drzwiami. I miała rację, że w wieży panował dziwny spokój, cisza, jakby nie było w niej żywego ducha. Nie czekając na wrzątek, zeszliśmy piętro niżej i zapukaliśmy do pokojów studentów. Najpierw zbudziłem chłopaków. Otworzyli po kilku minutach, zaspani, słabi, wręcz słaniający się na nogach.

- Co jest? - zachrypiał Irek, widząc nas w drzwiach.

- Minęła ósma - powiedziałem.

- Ósma? O żesz ty w mordę - zaklął. - Zaspaliśmy.

Zapukaliśmy też do pokoju dziewcząt. Historia się powtórzyła. Po intensywnym łomotaniu w drzwi otworzyła nam zaspana Anka.

- Pobudka! - zawołałem. - Obudź Dorotę. Już po ósmej.

- Naprawdę? - zdziwiła się. - Dziwnie się czuję. Piwo mi zaszkodziło.

- To nie piwo - odpowiedziałem tajemniczo.

Wzruszyła ramionami i już zamierzała zamknąć drzwi, gdy nagle podniosła głos.

-Nie ma Doroty!

Natychmiast zawróciliśmy.

- Łóżko posłane i nie ma jej rzeczy! Nic nie rozumiem.

Za jej zgodą weszliśmy do pokoju i ujrzeliśmy posłane łóżko stojące pod drugą ścianą. Anka otworzyła szafę, demonstrując pustą połówkę mebla używaną przez koleżankę.

- Widzicie to co ja? - dziwiła się studentka. - Nie ma jej ubrań. Co to znaczy?

Na stole leżała jakaś karteczkę.

-To od Doroty!

Odczytała treść listu.


W nocy dostałam złą wiadomość od rodziny. Musiałam opuścić zamek. Natychmiast. Rezygnuję z praktyki w tym roku. Nie martw się o mnie. Zobaczymy się za rok. Dorota.


Przez chwilę nic nie mówiliśmy. Przeczytałem treść listu sam.

- Za rok? - zdziwiłem się. - Czemu nie w październiku? Myślałem, że studiujecie razem?

- Nie, nie. Dorota jest z Olsztyna. Ja z Lublina. Ona tu już była na praktyce rok temu. Ja jestem tutaj pierwszy raz.

- To ciekawe - mruknąłem.

- Zgadza się - odezwała się Alina. - Dorota była u nas w zeszłe wakacje. Pracowała pod moją egidą. Jednakże bardziej niż pracą interesowała się Adamem. No, może było odwrotnie. To on interesował się Dorotą. Z wzajemnością.

- Adam? - uniosłem wyżej brwi. - Narzeczony poprzedniej kasjerki?

- Tak. Basi.

- Adam reperował mi samochód i czasami odwiedza pana Edwarda, prawda?

- Ale Dorota skończyła z Adamem! - poinformowała nas Anka. - To stara historia. On ma przecież narzeczoną Basię.

- Później pogadamy - pożegnałem ją.

Na parterze spotkaliśmy wychodzącą w pośpiechu ze swojego pokoju Irenkę. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest zaspana, słaba i blada, zaś niestarannie uczesana fryzura dopełniała całości mizernego widoku. Domyślałem się powodu takiego stanu rzeczy.

- Czas najwyższy porozmawiać z kierownikiem - zaproponowałem. - Sprawy zaszły za daleko. Ktoś dosypał nam środka nasennego do piwa, Dorota zaś zrezygnowała z praktyk. Dziwne, że na nią ów środek nie podziałał. Bo to jej sprawka!

- Kierownik będzie później - rzekła Alina. - Wyjechał w teren. Lecz myślę, że możemy porozmawiać ze sobą szczerze. Czy może mi pan powiedzieć, co jest grane?

Chciałem jej o wszystkim opowiedzieć, ale pod zamek zajechał żuk. Chwyciłem Alinę za rękę i ukryliśmy się w wieży. Nic nie mówiła. W tym czasie sięgnąłem po klucz do piwnicy, który schowałem w kieszeni spodni. Spotkało mnie jednak rozczarowanie. Nie mogłem go znaleźć. W kieszeni nie było żadnego klucza, choć dałbym głowę, że schowałem go tam wczoraj. Zaraz pomyślałem, że wyciągnięto mi go w czasie snu. Bo dziwna senność, która ogarnęła mieszkańców wieży nie była przypadkowa ani spowodowana nadmierną ilością wypitego alkoholu. Dosypano nam do piwa środka nasennego! Zrobiła to Dorota. Kiedy reszta się pospała, dziewczyna przyszła do mnie i zabrała z kieszeni spodni klucz. Założony przez pana Edwarda nowy zamek był produkcji zagranicznej i trudniej było go otworzyć wytrychem (trochę się na tym znałem!). A zatem uśpienie nas było częścią strategii przeciwnika.

Minionej nocy banda Szpakowatego zamierzała dostać się do piwnicy i ostatecznie zrealizować plan. Dorota była już spalona, zadanie wykonane i mogła uciec. Co zresztą uczyniła (to dlatego drzwi wieży były otwarte). Jaki plan zrealizowano minionej nocy w podziemiach? Aby to sprawdzić, należało zejść na dół. Jakie to proste! Jednakże nie mogliśmy tego uczynić, gdyż pan Edward dał mi wczoraj swój klucz, kierownik zaś wyjechał w teren (tylko on miał drugi klucz). Musieliśmy zatem czekać na powrót kierownika. Zaproponowałem Alinie wizytę w bibliotece.

- Zadzwonimy do Stefana - wyjaśniłem.

Niestety, biznesmen uparcie milczał.

- Zapomniałam dodać, że samochodu Stefana nie ma w garażu - powiedziała Alina.

- Skąd pani wie? Ma pani jego klucze?

- Nie, ale rano zajrzałam do niego. Garaż Stefan ma taką małą szybkę w drzwiach. Nie widziałam samochodu.

- Dokąd mógł pojechać?

Odebrałem wreszcie pocztę elektroniczną. Okazało się, że przyszła do mnie kolejna wiadomość od Lisy Liethmal. Moją uwagę zwrócił dołączony załącznik - plik audiowizualny. Najpierw odczytałem list.


Koniec żartów. Pański kolega jest w naszych rękach. Jeśli zadzwoni Pan na policję, już nigdy go Pan nie zobaczy. Nikt nie może dowiedzieć się o moim istnieniu. Proszę zobaczyć swojego kolegę, klikając w załącznik. Lisa Liethmal


Poczułem w ustach smak goryczy. Porażka. Dobrali się do Stefana! Spojrzałem na bladą ze strachu Alinę. Nic nie rozumiała z treści listu, lecz czuła, że dzieje się coś złego. Zrobiłem jak radziła L. L. i po krótkim załadowaniu się przeglądarki multimedialnej ujrzeliśmy niedużej wielkości kwadracik - ekran wideo. Po chwili wypełniła go przestraszona twarz Stefana, niezbyt dobrze oświetlona.

- To nagranie - szepnęła Alina i ścisnęła palcami moje przedramię.

Patrzyliśmy dalej na ekranik. Stefan przełknął ślinę. To na pewno był on. Z boku pojawiła się nagle lufa pistoletu. Ktoś przystawił mu ją do skroni.

- Pawle - mówił załamującym się głosem Stefan. - Złapali mnie. To koniec. Błagam cię, nie idź na policję, bo mnie ukatrupią.

Lufa pistoletu dźgnęła jego policzek.

- Nie rób żadnego głupstwa - jęknął Stefan z ekraniku. - Paweł! Oni chcą, abyś odpuścił sobie tę sprawę. Najlepiej wyjedź z zamku. Wróć do Warszawy.

Nagranie brutalnie się urwało.

- O jakiej sprawie wspominał Stefan? - zapytała załamana Alina.

- Długo by opowiadać - odparłem wymijająco.

Skopiowałem nagranie na dyskietkę, włożyłem ją do kieszonki dżinsowej bluzy i wyszliśmy na zewnątrz, aby ochłonąć. Zresztą bibliotekarka zerkała na nas podejrzliwe i rozmowa w bibliotece była zbyt ryzykowna. Poza murami zamku również nie było nam dane delektować się spokojem. Wiktor wyszedł na papierosa i gdy tylko nas zauważył, ruszył dziarsko w naszą stronę.

- Idzie tu - mruknąłem.

- Jeśli dzisiaj zwolnię się z pracy, obieca mi pan, że poszukamy Stefana? I powie mi pan wreszcie całą prawdę, w co się wplątaliście? Bo chyba nie zamierza pan wracać do stolicy?

- Nie zamierzam - odpowiedziałem. - I przystaję na pani warunki.

Musieliśmy kończyć, gdyż przed nami stanął Wiktor.

- Jesteś! - popatrzył na Alinę. - Myślałem, że pojechałaś z Wojciechem w teren.

- Właściwie to wyjeżdżam w teren i mnie nie będzie - odpowiedziała. - Ale nie z Wojciechem.

- Ach tak - posmutniał i łypnął na mnie zazdrośnie.

- Poradzisz sobie w pracy beze mnie? - zapytała i położyła rękę na jego ramieniu. Mężczyzna w milczeniu pokiwał głową. - Kochany jesteś, Wiktor. To na razie.

- Dokąd jedziecie? - zapytał bezradny.

- Nie wiem - odpowiedziała zgodnie z prawdą.

Opuściliśmy teren zamku i skierowaliśmy się na autostradę. Po ujechaniu kilometra niespodziewanie zawróciłem i z powrotem zajechałem pod zamek. O czymś zapomniałem.

- Co pan robi? - zdziwiła się

Powiedziałem jej. Wyskoczyłem szybko i zniknąłem w mojej wieży. Po chwili wracałem już od Irenki, której dałem na przechowanie dyskietkę z nagraniem wideo.

Powiedziałem jej, aby zaniosła ją na policję, gdyby coś nam się stało.

- Co ona na to? - zapytała Alina.

- Irena? Była trochę niezadowolona. Że jadę z panią.

Alina trochę się zmieszała. Stanąłem przed bramą naprzeciwko drzwi do mieszkania dozorcy. Nie zdążyłem zapukać, a już pan Edward otworzył drzwi.

- Pan do mnie? - zapytał.

- Właściwie nie do pana - uśmiechnąłem się. - Ale może mi pan bardzo pomóc. Wie pan, cieknie mi z tych przewodów. Poluzowały się chyba. Chętnie przejechałbym się do pańskiego znajomego Adama. Może by zerknął pod maskę.

- Nie ma sprawy. Adam mieszka w Wolborzu. To niedaleko. Trafi pan?

Podał mi adres. Podziękowawszy mu, odjechaliśmy.

- Blefował pan z tymi przewodami? - zapytała Alina

- Musiałem.

- Okropny z pana człowiek. Kim pan właściwie jest?

- Detektywem - odpowiedziałem bez emocji.

Nie uwierzyła, ale zerknęła na mnie dyskretnie z niejakim podziwem, co przyjąłem jako największy komplement w ostatnim czasie.

- Dokąd właściwie jedziemy? - zainteresowała się, gdy wyjechaliśmy na autostradę.

- Najpierw nad jezioro. Tam znajdziemy jakąś kawiarnię, napijemy się kawy i wszystko pani opowiem. Przy okazji coś sprawdzimy.

- Zgoda. Mów mi Alina.

Alina długo trawiła w myślach wszystkie informacje, które ode mnie usłyszała. Brzmiały nieprawdopodobnie, lecz moja poważna mina przekonała ją, że mówiłem prawdę. Postawiono przed nami drugą kawę. Siedzieliśmy pod parasolem w Smardzewidzach, na terenie baru sąsiadującego z rzadkim laskiem, skąd rozciągał się wspaniały widok na jezioro.

Gdyby nie okoliczności, uznałbym siebie za szczęściarza - ja nad uroczym jeziorem, z piękną kobietą u boku. Lecz sytuacja nie była normalna.

Najważniejszą sprawą było teraz odnalezienie Stefana. Zastanawialiśmy się, czy warto samemu ryzykować i czy nie lepiej zawiadomić policję? Czy powinniśmy słuchać porywaczy? Jednakże oni nie rzucali słów na wiatr. Udowodnili to porywając Stefana kolejny raz. To był wystarczający dowód wiarygodności ich gróźb. Jedząc jajecznicę, zastanawialiśmy się, co robić? Czy po wyjechaniu do Warszawy, miałbym w ogóle gwarancję, że Stefan zostanie uwolniony? Tego nie wiedzieliśmy.

Zaproponowałem Alinie pieszą wycieczkę po lesie niebieskim szlakiem. Pamiętacie zapewne, że po zacumowaniu omegi - przy brzegu w pobliżu willi, w której trzymano Stefana - wyszedłem na popularny tutaj szlak turystyczny. W tym rejonie parku krajobrazowego ciągnął się on równolegle do linii brzegowej. Idąc nim na Karolinów, powinniśmy dotrzeć do willi porywaczy. Chciałem bowiem rzucić okiem na ten dom, upewnić się, że nie trzymają tam Stefana, chociaż myśl ta wydawała się bezsensowna. Miejsce to wydawało się spalone i wątpliwa sprawa, aby porywacze ryzykowali tak głupio. Ale chciałem się upewnić. Od czegoś powinniśmy zacząć poszukiwania.

- Dotrzemy tam za godzinę - wyraziła swoje niezadowolenia Alina. - Wrócimy po następnych dwóch.

Miała rację. Wynajęliśmy rowery w jedynej wypożyczalni w Smardzewicach.

Wehikułem nie mogliśmy tam pojechać, wynajęcie zaś jachtu po drugiej stronie zapory i popłyniecie w dwie strony zajęłoby nam zbyt dużo czasu. Rower był idealnym środkiem transportu. Jedyny problem stanowiła spódnica, która mogła utrudnić Alinie jazdę rowerem.

Wtedy to kobieta, nie namyślając się długo, rozerwała ją z boku po szwie, aż do połowy długości. Podwinięty materiał związała z tyłu i tyle.

Podróż przez las była monotonna. Nie byłem w nastroju do podziwiania przyrody. Na willę trafiliśmy nie bez problemów. Lecz już wkrótce oparliśmy rowery o siatkę i furtką od strony jeziora dostaliśmy się na teren posiadłości. Sprawiała ona wrażenie opuszczonej. Wziąłem ze sobą gaz na wypadek, gdyby dobytku pilnował pies. Okazało się, że rottweiler zniknął wraz z porywaczami.

Staliśmy przed tarasem i nagle otworzyły się drzwi do salonu. Stanął w nich nieznany nam osobnik. Był to łysiejący mężczyzna w wieku pięćdziesięciu lat. Na jego twarzy odmalował się strach i determinacja.

- Kim jesteście?! - warknął. - Wynocha!

- Przepraszamy - bąknąłem zaskoczony. - Furtka była otwarta.

- Czy ten dom jest do wynajęcia? - improwizowała Alina.

- Nie wynajmuję już. Może w przyszłym roku! - odparł mężczyzna. - A wy na długo?

- Jeszcze nie wiemy - odpowiedziała słodko, czym uspokoiła agresywnie nastawionego do nas mężczyznę. - Dlaczego pan nie wynajmuje? Jest pan chyba właścicielem tej pięknej willi?

- Wynająłem takiemu jednemu zagraniczniakowi - wyjaśnił zły. - Ale facet zwiał. Ulotnił się.

- Jak się nazywał ten człowiek?

- Zaraz! - zdenerwował się. - Chyba nie jesteście z policji?

- Czy wyglądamy na policjantów?

- To po wam te informacje? - zapytał chytrze.

- Bo on również i nam zalazł za skórę - odpowiedziałem. - Szukam go, aby się z nim porachować.

- To daj pan znać, jak go dorwiesz. Razem go porachujemy. Bo nawet nie zdążyłem faceta zameldować. Rozumiecie, miał gotówkę, dobrze wyglądał, sypnął na stół pięćset euro i kazał przyjść dzisiaj uregulować formalności. Tylko że się ulotnił. Poza tym są szkody.

- Zna pan może jego nazwisko?

- Niestety. Wyglądał na uczciwego, porządnego gościa, nie pytałem.

Opisałem mu Szpakowatego.

- Tak, ten sam - pokiwał głową właściciel. - Był sam. Chyba cudzoziemiec. Mówił po polsku, ale tak śmiesznie. Przyjechał taksówką z Piotrkowa. Skąd go znacie? To jakiś przestępca?

- Jeszcze nie wiem. Jestem detektywem pracującym dla Ministerstwa Kultury i Sztuki. Ten człowiek może być zamieszany w pewną sprawę.

- Detektyw? - przeraził się.

Pożegnaliśmy zdezorientowanego właściciela willi. Pewnie zastanawiał się, czy to możliwe, aby resort kultury miał swoich detektywów. Bo na cóż placówce kulturalnej detektywi?

Wróciliśmy do Smardzewic i oddaliśmy rowery. Nasza misja zakończyła się niepowodzeniem. Tożsamość Szpakowatego wciąż pozostawiała dla nas tajemnicą. Alina zaproponowała wyjazd do Piotrkowa w celu pociągnięcia za język tamtejszych taksówkarzy.

- Któryś na pewno wiózł Szpakowatego - przekonywała mnie. - Być może wie coś na jego temat. Może zawiózł go do hotelu.

- Obawiam się, że znalezienie właściwego taksówkarza zajmie nam cały dzień. Nawet jeśli trafimy za pierwszym razem, to pewnie i tak nie będzie chciał z nami rozmawiać. Wziął pewnie niezłą stawkę za wożenie cudzoziemca i nie zamierza zdradzać żadnych szczegółów. Złotej kury nikt się nie pozbywa. Taksówkarz będzie milczał albo udawał głupiego.

- To co robimy?

- Pojedźmy do Wolborza. Może Adam opowie nam o Dorocie coś ciekawego? Znał ją, chodził z nią...

- Ale to był taki wakacyjny romans. Nic więcej. Potem zakochał się w kasjerce Basi.

- Musimy sprawdzić każdy drobiazg.

- Okej, detektywie - westchnęła.

W drodze opowiedziałem jej o Bafomecie, templariuszach i losach niektórych tajnych stowarzyszeń oraz rytów masońskich czczących Bafometa. Moja opowieść bardzo ją zainteresowała.

- I sądzisz, że Szpakowaty przyjechał do Polski kupić srebrny talerz? – zapytała później.

- Raczej tak. Pojawił się po nieudanej próbie opylenia talerza w antykwariacie. Niewykluczone, że w podziemiach odkryto coś jeszcze. Odkryta w piwnicy za szafą płaskorzeźba pentagramu nie daje mi spokoju.

- Co to jest ten pentagram?

Jechaliśmy wolno przez wsie położone na północno-zachodnich terenach Sulejowskiego Parku Krajobrazowego i do Wolborza mieliśmy kilka kilometrów, więc udzieliłem Alinie lekcji poglądowej.

Pentagram* [Słowo pochodzi z języka greckiego (“pente” znaczy 5, a “gamma” literę).] był symbolem pięcioramiennej gwiazdy, najczęściej umieszczanej w kole. Symbol ten miewał różne znaczenie, a początki jego historii sięgają 3500 lat wstecz.* [Odnaleziono go w starożytnym mieście Ur - centrum cywilizacji Mezopotamii; prawdopodobnie używamy był jako pieczęć królewska.] Liczba pięć stanowi najważniejszy element pentagramu, choć nie jedyny. Człowiek posiada bowiem pięć palców u ręki, lecz także pięć zmysłów. Istnieje ponadto pięć filarów wiary muzułmańskiej i pięć pór modlitw, rycerz w średniowieczu szczycił się pięcioma przymiotami: wielkodusznością, religijnością, dobrymi manierami, szacunkiem wobec kobiet i wstrzemięźliwością seksualną. Pitagorejczycy z kolei znaleźli w pentagramie złote proporcje.* [Proporcje: 0,618:1:1,618. Wpisany w niego jest także ciąg Fibonacciego. Wraz z rozwojem renesansu i masonerii, pentagram uznawano już jako symbol mistycyzmu i doskonałości geometrii (stał się symbolem człowieka). Ludzka sylwetka została wpisana w plan pentagramu, głowa i członki jako ramiona figury. Uwiecznił to Leonardo da Vinci na swoim słynnym rysunku: sylwetkę ludzką wpisał w kwadrat oraz koło (pentagram).

Jednocześnie pentagram był symbolem doskonałości wszechświata (tzw. Gwiazda Mikrokosmosu). Tak było to przedstawione w Calendarium Naturale Magicum Perpetuum Tychona Brahego z 1582 r.] Był dla nich symbolem prawdy i doskonałości. Pentagram wpisany w okrąg spełniał też funkcje ochronne, co znalazło swoje zastosowanie w magii ochronnej. Pięć wierzchołków pentagramu symbolizuje zatem pięć żywiołów: ducha (górny), powietrze (lewy), wodę (prawy), ziemię (dolny lewy), ogień (dolny prawy). Okrąg zaś łączy tych pięć elementów. Ten skierowany ku górze wierzchołek odgrywa kluczową rolę - symbolizuje on wyższość ducha, umysłu nad ciałem (pentagram biały).

Jednakże odwrócony pentagram symbolizuje zwierzęcą naturę człowieka, skłonność do zaspokajania potrzeb fizycznych. W XIX wieku były ksiądz, znany później jako Eliphas Levi, wprowadził podział na pentagramy “dobre” i “złe”.

W chrześcijaństwie symbolizował pięć ran Jezusa. Chrześcijanie uznawali pentagram za symbol prawdy i religijnego mistycyzmu. Nazywali go Gwiazdą Betlejemską i Gwiazdą Trzech Króli. Lecz Kościół odszedł od tego znaku na rzecz krzyża. Coraz częściej był identyfikowany ze złem. W czasie Inkwizycji odwrócony pentagram został uznany za odwzorowanie głowy Bafometa - diabła, którego uszy i rogi znajdowały się w bocznych ramionach, pysk w dolnym, oczy zaś w centrum.

Ten symbol wykorzystywali templariusze - jeden z ich klasztorów (Rennes le Chateau we Francji) został zbudowany na planie pentagramu, umieszczali go też czasami na witrażach i to w pozycji odwróconej.

- Pentagram bez koła oznacza konflikt i rozpad wewnętrzny - kontynuowałem. - Ten w podziemiach bykowskiego zamku jest pozbawiony tej ochrony, jaką daje koło, albowiem symbolizuje ono wieczność i nieskończoność, cykle życia i natury.

Alina zamilkła na chwilę i zadała to najważniejsze pytanie:

- Ile wierzchołków zwróconych ku górze ma pentagram znaleziony w podziemiach zamku?

- Dwa. To pentagram “odwrócony”. Wtedy materia góruje nad duchem i taki pentagram oznacza ciemną, pożądliwą stronę naszej natury.

- Chcesz mnie przestraszyć? - żachnęła się.

Nie odpowiedziałem. Zbliżaliśmy się do autostrady na wysokości Wolborza.* [Pierwsza wzmianka o wsi pochodzi z 1065 r., zaś prawa miejskie otrzymał Wolborz w 1273 r. (utracił je w 1870 r.). W XV w. był miejscem koncentracji rycerstwa podążającego pod Grunwald. Urodził się tu Andrzej Frycz Modrzewski. W pałacu A. Ostrowskiego z 1626 r. mieści się obecnie szkoła rolnicza.] Wieś ulokowała się po jej północnej stronie. Senna miejscowość posiadała ładny ryneczek z przyległym doń kościołem wybudowanym w okresie gotyku, a potem przebudowywanym w czasach baroku. Minęliśmy zadrzewiony teren rozłożystych trawników i przed kościołem zapytaliśmy o ulicę, którą podał nam pan Edward.

Skierowano nas na biegnącą za kościołem aleję. Po ujechaniu stu metrów mieliśmy odbić w prawo za sklepem mięsnym. Dom Adama znajdował się na końcu tej uliczki, która w istocie była zwykłą, ubitą drogą.

Minąwszy sklep mięsny, skręciliśmy w prawo i jechaliśmy na sam koniec drogi. Wychodziła na łąki i liczne odnogi Moszczanki rozcapierzające się niczym gigantyczne wierzbowe witki. Dom Adama - parterowa, drewniana chałupa z dachem dwuspadowym krytym dachówką - ujrzałem z daleka. Lecz nie widok chałupy mną wstrząsnął, co biegający po terenie gospodarstwa pies. To był znajomy rottweiler znad jeziora. Natychmiast zahamowałem. Na podwórzu dostrzegłem także przód “punciaka” parkującego za domem.

- Co się stało? - zdziwiła się Alina.

- Zagadka powoli się wyjaśnia - mruknąłem i wycofałem wehikuł do tyłu. – Za sprzedażą srebrnego talerza kryje się Adam! “Romek” to tylko pomocnik, chłopak na posyłki.

Adam poznał Dorotę rok temu, lecz ich znajomość wciąż trwa, kwitnie. Niestety, niewiele ma to wspólnego z romantyczną miłością.

- Niesłychane - kręciła głową Alina. - Adam zaczął chodzić z Basią i wyglądał na porządnego chłopaka. Dałabym głowę, że nic go już nie łączyło z Dorotą.. Co za oszust!

Stanęliśmy pod parkanem jakiegoś domu.

- Ciekawi mnie, czy w chałupie trzymają Stefana - zgadywałem, obserwując dom Adama.

- Może zawiadomić policję? - zastanawiała się Alina.

- Poczekajmy trochę. Każdą decyzję musimy przemyśleć. Kto wie, czy ta banda nie zna każdego naszego ruchu? Ilu ich jest? Troje, czworo? I gdzie podział się Szpakowaty?

Patrzyliśmy na chałupę, nie wiedząc co robić.

- Jakimś cudem Adam odkrył w zamkowej piwnicy byłej kasjerki płaskorzeźbę pentagramu - mówiłem zamyślony. - Znalazł tam srebrny talerz. To blade koło na murze pod pentagramem mogło być miejscem, w którym talerz tkwił w ścianie. Próbowali go potem sprzedać w antykwariatach. Jednocześnie nie zaprzestali poszukiwań w podziemiach kolejnych skarbów. Pojawił się Szpakowaty. To może być kupiec, a nie ich szef, jak wcześniej myślałem. Facet przyjechał po talerz, lecz niewykluczone, że zapłaci za kolejne zabytkowe rekwizyty! Dorota była ich wtyczką na zamku. Stąd wiedzieli o moich poczynaniach, spryciarze!

Przypomniał mi się jeszcze jeden znamienny epizod świadczący o winie Adama jego przyjazd do uszkodzonego wehikułu. Zastanawiające było to, że nie okazał zdziwienia, ujrzawszy pod maską silnik astona martina. Znający się na samochodach osobnik powinien był okazać zdziwienie. Lecz on dobrze wiedział, co ukrywa wehikuł pod maską. To on włamał się wcześniej do samochodu i przeciął przewody paliwowe. Stąd widział ten silnik i dlatego nie zareagował. Podobnie jak dozorca, z tym, że pan Edward nie znał się na samochodach, w przeciwieństwie do Adama. Przy okazji wyjaśniła się sprawa dziwnej reakcji Niuńka. Pies nie zaszczekał na intruza, gdyż dobrze go znał.

- Zaraz, zaraz - zamyśliła się Alina. - Przecież w obecnej piwnicy należącej do Ireny swoje rzeczy trzymała Basia! Adam, wówczas jej chłopak, miał dostęp do pomieszczenia. On często nocował u Basi na zamku. Wszyscy o tym wiedzieli i nikt nic nie mówił. Wtedy to zaprzyjaźnił się z dozorcą. Potem przyjechała na praktykę Dorota.

- Odkrycie w piwnicy nastąpiło mniej więcej rok temu, bo talerz chciano sprzedać już w zeszłym roku w Łodzi. Pięknie, pięknie. Adam pomagał nawet znieść szafę Irenki do piwnicy, choć Basia nie była już wtedy kasjerką. Pewno to sobie jakoś “załatwił”, żeby mebel stanął we właściwym miejscu i zasłonił mur z płaskorzeźbą. Musimy dokładnie sprawdzić to miejsce, lecz sam nie dam rady odsunąć szafy. Poza tym to delikatna misja. Nasz przeciwnik nie może się o tym dowiedzieć. Inaczej koniec ze Stefanem. Tak na marginesie, znowu jesteście razem?

- Przyjaźniliśmy się - odpowiedziała nieco speszona. - I nadal się przyjaźnimy. Wiesz, trochę mnie wkurzył z tym obrazem w galerii. Ale też robiłam mu trochę na złość. Tak naprawdę to “Alegoria miłości” mi się nie podobała.

- Mnie też robiłaś na złość? - uśmiechnąłem się.

- Zależy co masz na myśli.

- Rozmowę o Picassie.

Uśmiechnęła się tajemniczo, nie udzieliwszy odpowiedzi.

Wnet ustaliliśmy, że bezpieczniej będzie stąd odjechać. Jednocześnie postanowiliśmy zakraść się pod dom Adama wieczorem. W dzień misja była niebezpieczna. Pod osłoną nocy łatwiej było bowiem podejść od strony łąki ów dom. Założyliśmy, że właśnie tutaj w Wolborzu znajduje się kryjówka bandy i niewykluczone, że w niej przetrzymywano Stefana. Pewności jednak nie było.

Zawróciłem z powrotem na rynek i wysadzaną drzewami alejką dojechaliśmy do autostrady. Po lewej minęliśmy białą bryłę pałacu biskupiego stojącego na rozległym dziedzińcu otoczonym soczystą zielenią parku.

Jadąc autostradą w kierunku Piotrkowa zauważyłem we wstecznym lusterku białego opla. Widok ten mnie zaniepokoił. Byliśmy śledzeni i jeśli tylko jego kierowca współpracował z Adamem, nasi przeciwnicy wiedzieli już o odkryciu przez nas ich kryjówki. A zatem Stefanowi groziło niebezpieczeństwo. Jakim cudem zdołali wyśledzić nasze ruchy? Czyżby śledzili nas od dłuższego czasu?

Zwolniłem do czterdziestki i obserwowałem jadący sto metrów za nami samochód.

- Co się stało? - zapytała Alina. - Coś się popsuło?

Nie odpowiedziałem. Kierowca opla zorientował się, że go zauważyłem. Natychmiast skręcił w pierwszy lepszy zjazd. Nie mogliśmy pojechać za nim, gdyż ów zjazd minęliśmy wcześniej od niego, więc szybko straciliśmy auto z oczu. Pojawienie się opla odebrałem jako ostrzeżenie. Musieliśmy teraz uważać na każdy swój krok. Pewnie znowu napisze do mnie L.L. z pogróżkami.

Zajechaliśmy pod zamek w kiepskich nastrojach, choć czekała tam na nas cisza i spokój. Samochód kierownika stał zaparkowany w cieniu cyprysów i Alina poleciała zdobyć swoimi sposobami klucz do podziemi, nie wtajemniczając w sprawę zwierzchnika. Ja poszedłem do biblioteki.

Lisa Liethmal nie pisała. Z zamyślenia wyrwały mnie czyjeś kroki za moimi plecami. To była Irenka.

- Cześć. Usłyszałam twój głos w korytarzu. Coś nowego?

- Trochę - wyszedłem z nią przed zamek. - Stefana nie odnaleźliśmy, bo nie wiemy, gdzie go szukać. Niestety, jechał za nami opel. Ten sam, który nie tak dawno uciekał przed nami. Nie wiem, co o tym sądzić. Prawdopodobnie kierowca opla zauważył wehikuł w Wolborzu.

- W Wolborzu? Czego tam szukaliście?

Opowiedziałem jej o celu naszej wizyty.

- Czy mogłabyś sobie przypomnieć, jak było z tą twoją szafą? - poprosiłem. - Kto ją zniósł do piwnicy? Twierdziłaś, że pan Edward, Adam i Mietek. Przypomnij sobie dokładnie.

- Nie rozumiem. Dlaczego to takie ważne?

- Ci, którzy znieśli mebel, musieli widzieć odsłonięty fragment muru z płaskorzeźbą. Rozumiesz? Jeśli w trójkę znieśli szafę, to znaczy, że wszyscy widzieli pentagram. Może nawet współpracują ze sobą. Dozorca, Mietek i Adam.

- Chwileczkę - złapała mnie za rękę. - A jakże! Pamiętam. Nie tak było! To Adam załatwił kolegów. Pan Edward nie mógł wtedy dźwigać, ależ tak!

- A Mietek?

- Mietek miał im pomagać, ale ostatecznie uporali się bez niego.

- A jednak Adam! - wyszeptałem triumfująco. - To znaczy, że nikt nie widział płaskorzeźby oprócz niego i jego koleżków, którzy prawdopodobnie nie odróżniają płaskorzeźby pentagramu od zwykłego kranu.

Po chwili przyszła Alina. Panie przywitały się chłodno, bez zbytniego entuzjazmu. Na szczęście posmak zagadki, unoszący się wokół zamku, ugasił wszelkie fochy.

- Zdobyłam klucz - Alina podała mi go.

Wsadziłem go do kieszonki.

- Nawet się nie pytam, jak to zrobiłaś.

- Każdy ma swoją piętę Achillesową - odparła z uśmiechem. - Wojciech to ma nawet dwie pięty.

- Zaraz, a co wy chcecie zrobić? - zainteresowała się Irenka.

- W twojej piwnicy jest skarb - odpowiedziała za mnie Alina.

- W mojej piwnicy? - Irenka zdjęła z wrażenia okulary. - Chodzi o ten pentagram?

- Chciałbym dokładnie go sobie obejrzeć. Dobrze byłoby przesunąć szafę, ale do tego potrzeba kilku chłopa. Jest jeden szkopuł, musimy zrobić to po cichu i najlepiej w nocy. Licho nie śpi.

Pod zamek zajechał żuk, z którego wysiadł Mietek. Szedł energicznie do zamku, nie patrząc na nas. To była dziwna reakcja. Już sam nie wiedziałem, jaka rolę odgrywał kierowca w całej sprawie. Irenka twierdziła, że nie brał udziału w znoszeniu szafy na dół. Lecz nie musiało to automatycznie oznaczać, że był niewinny. Kto wie, mógł nie dźwigać z innego powodu - mógł bowiem stać wyżej w hierarchii przestępczej.

Kierowca wszedł do zamku i tyle go widzieliśmy. Irenka podała mi zaraz dyskietkę z nagraniem wideo.

- Wróciłeś cały i zdrowy, więc ci ją oddaję - powiedziała.

- Chciałbym ją sobie jeszcze raz obejrzeć.

- No to chodźmy - ruszyła do zamku Alina.

Nagranie obejrzeliśmy kilka razy. Za każdym razem starałem się dojrzeć jakiś szczegół, który mógłby naprowadzić nas na trop miejsca przetrzymywania biznesmena. Lecz kadr obejmował prawie wyłącznie spoconą twarz Stefana, błyszczały mu straszliwie oczy, choć cały obraz był trochę przyciemniony.

- Mogą go przetrzymywać wszędzie - szepnąłem.

Wyszliśmy z biblioteki w minorowych nastrojach. Przechodząc obok drzwi prowadzących do podziemi, zerknąłem na nie jak na obiekt pożądania. Zbadanie piwnicy z pewnością poprawiłoby nam nastrój, lecz nad nami ciążyła, niczym miecz Damoklesa, groźba porywaczy.

- Wracajcie do biura - nakazałem kobietom. - Alina, powiedz kierownikowi, Wiktorowi i komu tam jeszcze, że wracam dzisiaj do Warszawy. Zrób to tak, aby wiadomość się rozniosła.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


REKLAMA HOTELU * OBSERWUJEMY PRZECIWNIKÓW * ROZMOWA O SZEFIE, SZPAKOWATYM I BAŚCE * UCIECZKA PO ŁĄCE * W POTRZASKU * OLŚNIENIE PODCZAS ROZMOWY Z ADAMEM * MIETEK PRZYBYWA Z ODSIECZĄ * OTWARTE OKNO, CZYLI “PUNCIAK” UCIEKA * SZALEŃCZY POŚCIG * RYZYKOWNY SKOK PRZEZ TORY * WYJAŚNIENIA DOROTY * ANONIMOWY TELEFON I AKCJA UWOLNIENIA STEFANA * TŁUMACZĘ SIĘ Z POSIADANIA NAGRANIA WIDEO * HOTEL “AGAT” NIE DAJE MI SPOKOJU * W POKOJU KRAMERA


Przejeżdżając przez duże skrzyżowanie ulic Łódzkiej i Wojska Polskiego w Piotrkowie Trybunalskim, natknąłem się niespodziewanie na nazwę, która padła z ust Szpakowatego, kiedy opuszczał willę nad jeziorem. “Agat”. Wtedy pomyślałem o kamieniu szlachetnym, lecz moim oczom ukazała się podświetlona tablica reklamowa dużego kompleksu hotelowego o ładnie brzmiącej nazwie “Agat”. Hotel leżał po południowej stronę ulicy Wojska Polskiego, były tam korty tenisowe i nowoczesne, ładne kompleksy mieszkalne oraz sale konferencyjne. Gdy ujrzałem nazwę hotelu, automatycznie cofnąłem się w myślach do mojej wizyty w owej letniskowej willi. Szpakowaty wynosił się z tego zacisznego miejsca, towarzyszył mu zaś taksówkarz. Dokąd pojechali? Czyż nie do tego hotelu?

Nawet jeśli Szpakowaty zaszył się w nim, było mało prawdopodobne, żeby tutaj przetrzymywano Stefana. Najpierw należało sprawdzić, co dzieje się w chałupie w Wolborzu.

Dochodziła dziewiąta, gdy zabrałem ubraną w ciemny strój Alinę z centrum Piotrkowa. Wcześniej rozpuściła na zamku wieść o moim nagłym wyjeździe do stolicy, tak jak życzyła sobie tego L.L. Chciałem w ten sposób uśpić czujność porywaczy i zdawałem sobie sprawę, że igram z ogniem. Planów jednak nie zmieniłem. Z Alinę pojechałem do Wolborza, Irenka zaś czuwała na zamku.

Zmierzch powoli nadciągnął nad Wolborz i wieś wydała mi się bardziej spokojna niż za dnia, chociaż w okolicach rynku ruch był spory. Po przejechaniu alejki za kościołem, skręciliśmy na łąki uliczką równoległą do tej, na której mieszkał Adam. Ciągnęła się ona i ciągnęła, aż wyprowadziła nas na rozległe i usypiające w sennej poświacie ginącego słońca łąki. Ciemne zarysy domostw ożywiały jedynie żółte światła okien, tu i ówdzie zaszczekał pies bądź zaryczał silnik motoru.

Zostawiliśmy wehikuł pod drzewem i, zabrawszy trochę drobiazgów, udaliśmy się brzegiem nieregularnej łąki usłanej nierównościami w kierunku chałupy Adama. Zbliżając się do niej słyszeliśmy głosy. Towarzystwo rozsiadło się przed domem, popijając piwo i gaworząc. Rozpoznałem głos Adama, bełkotał też “Romek” i wreszcie nasze uszy wyłowiły głos kolejnej osoby. Dorota. Nie było wątpliwości - to była ona. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami dziewczyna wcale nie zrezygnowała z praktyki, a najzwyczajniej w świecie zwiała z zamku. Studentka współpracowała od samego początku z Adamem, tak samo jak “Romek”. Mieliśmy ich.

Podekscytowani widokiem tej trójki położyliśmy się na brzuchu w trawie. dało się nam podczołgać bliżej ogrodzenia, skąd rozmowy biesiadników były lepiej słyszalne. Pili alkohol, co jednoznacznie wskazywało, że dzisiaj nie odwiedzą zamku. To był dzień przerwy.

- Ty, Adam - mówił “Romek” - gdzie jest szef?

- A co cię to obchodzi! - warknął Adam. - Nie twój interes.

- To my odwalamy za niego robotę, a on sobie siedzi i pije drinki?

- Zobacz, co ty robisz? Żłopiesz piwsko. Źle ci?

- Tylko że jego nie ściga policja.

- Obiecał podwójną dolę. Czego chcesz?

- Ale czego my, kurde, szukamy w tym zamku?

- Nie twój interes! - grzmiał Adam.

Wypili trochę piwa i zjedli garść chipsów. Ten fragment dialogu otumanił mnie do reszty. Okazało się, że Adam jest tylko podrzędnym graczem. Natomiast istniał prawdziwy szef i znowu moje podejrzenia padły na Szpakowatego. Jeśli tylko zatrzymał się w hotelu, mógł popijać sobie drinki. Jednakże zaraz owe podejrzenia się rozwiały.

- Ty, a ten zagraniczniak, co rozbijał się taksówką - zaczął “Romek” - to on jest jeszcze w Piotrkowie?

- Słuchaj, grzdylu! - Adam wstał gwałtownie od drewnianego stołu. - Nie interesuj się zagraniczniakiem. Powtarzam: nie twój interes. Przyjdzie czas, wykonasz swoje zadanie. Jak będziesz dobry, szef zapłaci podwójnie. A teraz chlaj to piwo. Zobacz! Dorota siedzi cicho, popija “żywca” i nie zadaje zbędnych pytań.

- Te, Adam - zaczęła studentka sennym głosem. - A co z Baśką? Nie nabierze podejrzeń? Ostatnio rzadko widujesz narzeczoną.

- Spoko - odpowiedział pysznie. - Jest w szóstym miesiącu i nie rusza się z domu. Za kilka dni będzie po wszystkim i opuszczamy dom babci. Pewnie lada dzień i tak wyjdzie ze szpitala.

- I co wtedy będzie z nami? - jęknęła Dorota. - Zostaniesz z Baśką! Będziesz miał dziecko. A co z nami?

- Nie marudź i ty! - zdenerwował się Adam i poszedł do chałupy.

Nie mniej zdenerwowana dziewczyna pognała za nim i tylko “Romek” został z piwem na podwórzu. Słychać było podniesione głosy kłócących się tłumione przez drewniane ściany chałupy. Po kwadransie zrobiło się chłodniej, więc i “Romek” udał się do domu. Był już nieźle wstawiony i drogę do drzwi odbył w rekordowo długim czasie. Kiedy wydawało się nam, że cała trójka zamknie się na noc w chałupie, niespodziewanie wyszedł Adam i wypuścił z komórki rottweilera. Pies, ledwo co wybiegł na podwórze, a już rzucił się na siatkę, szczerząc kły i wściekle szczekając. Gdyby nie siatka, byłby nas rozszarpał. Niestety, nasz punkt obserwacyjny został wykryty przez przeciwnika, zanim zdołaliśmy ustalić, czy w chałupie przetrzymywano Stefana.

Nie mieliśmy wyjścia. Rzuciliśmy się do szaleńczej ucieczki. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, była konfrontacja z porywaczami. Musieliśmy zmykać. Jak na złość światło reflektora dosięgło nas na łące.

- Stać! - krzyczał Adam. - Stać, bo psem poszczuję!

Nie posłuchaliśmy go. Biegliśmy z Aliną ramię w ramię. Naprawdę dzielnie się trzymała i po pewnym czasie została nieco z tyłu. Zwolniłem i chwyciłem ją za rękę. Biegliśmy znowu razem, tyle że wolniej, wpadając w mniejsze lub większe dołki. Nie dbałem już o to, czy Adam nas rozpoznał w świetle latarki. Najważniejsze było dopaść wehikułu i uciec. Zgasł za nami reflektor, lecz Adam szykował się do wypuszczenia poza siatkę rottweilera. Wydawał już psu odpowiednie komendy:

- Bierz ich! Dawaj! Zagryź ich!

I wtedy wydarzył się pech. Kiedy od wehikułu dzieliło nas dosłownie trzydzieści metrów, Alina potknęła się na jakimś zdradzieckim dołku i z jękiem upadła w trawę. Nie utrzymałem jej upadającego ciała. Zwichnęła staw! Leżała i jęczała. Próbowałem ją podnieść, aby przenieść na rękach do wehikułu, lecz oto biegła już w naszą stronę rozsierdzona bestia, żądny krwi rottweiler. Za czworonogiem biegł jego pan. Równie zły co jego pies. Wreszcie światło latarki smagnęło mi twarz, gdy pochylałem się nad jęczącą Aliną. Oślepiło mnie.

- Stójcie! - krzyczał Adam. - Stójcie, to pies nic wam nie zrobi!

Gdyby nie Alina, zdołałbym jakoś dobiec do wehikułu, użyłbym gazu lub innej sztuczki zdolnej powstrzymać bestię. Lecz z kontuzjowaną Aliną byłem bezbronny. Musiałem bowiem zadbać przede wszystkim o jej zdrowie. Rzeczywiście pies zatrzymał się na komendę swojego pana. Skomlał zabawnie, ale nas nie zaatakował. Dotarła do nas także Dorota z pobłyskującym pistoletem w ręku. Chłopak zadowolił się wiatrówką.

- Patrzcie, kogo widzimy - odezwał się zaskoczony Adam. - konserwator zabytków przybył z wizytą! Igrasz z losem! Zabieraj ją! Szybko.

Wziąłem Alinę na ręce i ruszyłem w kierunku chałupy, tak jak mi nakazano. Pies cały czas trzymał się nogi swojego pana, Dorota zaś zamykała cały pochód. Odniosłem jednak wrażenie, że było jej głupio i dlatego wolała iść za nami.

- Nie ma was więcej? - zapytał Adam.

Zaprzeczyłem ruchem głowy.

- Módl się, żeby to była prawda.

Zamknięto nas w cuchnącej starociami komórce. Nasi prześladowcy zignorowali jęczącą Alinę, stan jej zdrowia nawet ich nie zainteresował. Związali nam ręce z tyłu tułowia i nogi u kostek. Adam zabrał mi kluczyki do wehikułu i wyszli, zamknąwszy komórkę na skobel.

- Wytrzymasz? - zapytałem Alinę.

- A mam wyjście?

Trzymała się dzielnie.

- Przepraszam - zaszlochała. - To przeze mnie tu jesteśmy. I co teraz zrobią Stefanowi?

- Nie wiem. Lecz teraz sami podzieliliśmy jego los. Będą nas tutaj przetrzymywać, dopóki nie skończą swojego zadania. Wcześniej nas nie wypuszczą.

- Może Stefan jest w chałupie?

- Dlaczego mieliby go tam trzymać, a nie w komórce, tak jak nas?

- Może chcą nas rozdzielić?

Nie miałem pojęcia, co zamierzają zrobić. Z pewnością nasza obecność tutaj pokrzyżowała im plany, może nawet wpłynie na ich zmianę.

Po chwili na podwórze zajechał jakiś samochód, zaś światło jego reflektorów wdarło się do wnętrza drewnianej komórki przez małe szpary. Bez trudu poznałem charakterystyczną pracę silnika. Wehikuł! Adam musiał przyprowadzić pojazd z łąki. Przez kilka następnych minut nic się nie działo, trzasnęły kilkakrotnie drzwi chałupy, a następnie otworzyły się drzwi komórki. Zapalono mętne światło. Do środka wszedł Adam z rottweilerem u nogi. Pies szybko odłączył się od pana i zaczął łazić po zakamarkach, obwąchując każdy kąt z przesadną dokładnością.

Adam wyciągnął zza paska od spodni pistolet i wycelował we mnie. Mniej uwagi poświęcił Alinie siedzącej na skrzyni.

- I co, panie konserwator? - zaczął ironicznie. - Co tu robisz?

- A jak myślisz? - uniosłem wysoko brwi. - Czy wiesz, że przetrzymywanie ludzi wbrew ich woli jest karalne?

- Być może - westchnął. - Nie dotyczy to jednak włamywaczy. Tak właśnie powiem policji. Lecz zanim ich zawiadomię, posiedzicie tu sobie dzień, może dwa...

- Kto ci uwierzy? - prychnąłem.

- Nie podskakuj - skrzywił się.

- Gdzie jest Stefan? - zapytała odważnie Alina.

Cień uśmiechu przemknął przez twarz porywacza.

- Ciekawska, co? Prawie jak nasz ministerialny detektyw. Od samego początku byłeś strasznie ciekawski. I tajemniczy. Ten twój pojazd ukrywający pod maską ponad pięćset koni. Przebiegły z ciebie osobnik.

- O czym on mówi? - zainteresowała się Alina.

- Nieważne - odpowiedziałem.

Nagle doznałem olśnienia. Było ono tak gwałtowne, że przestałem oddychać i czułem, jak krew pulsuje mi w skroniach, wystukując szybki rytm. Niewidzialny metalowy młoteczek walił także w moje serce. Znieruchomiałem i nigdy to określenie tak bardzo nie pasowało do sytuacji.

- Co ci się stało? - zauważył zmianę na moim obliczu.

- Głowa mnie boli - skłamałem.

Nic więcej nie powiedziałem, gdyż za plecami Adama wyrósł nagle Mietek. Wszedł tutaj bezszelestnie z jakimś drągiem w ręku. Adam szybko zauważył zdziwienie, jakie odmalowało się na naszych twarzach, tyle że nie zdążył się już odwrócić. Kierowca zdzielił go w łeb i młody mężczyzna upadł jak ścięty, wypuszczając z dłoni pistolet oraz kluczyki do wehikułu. Na tym nie koniec problemów! Wyskoczył skądś rottweiler gotowy do ataku.

Kłapnął paszczą i groźnie zawarczał. I nagle ruszył na Mietka, szczerząc w mętnym świetle żarówki białe kły. Na szczęście Mietek nie stracił głowy. Był typem bystrym i w porę zabrał leżący na podłodze pistolet. Wycelował w psa i nacisnął spust. Zamiast potężnego huku i zapachu prochu, rozległ się cichy strzał. Pies wyhamował. Zaczął prychać w chmurze gazu, a następnie dał drapaka na zewnątrz. Słyszeliśmy jego popiskiwania za zabudowaniami.

- Mietek? - wyrwało się Alinie.

- Śledziłem was - rzucił dumnie.

- Ty... ty chciałeś zabić tego psa?

- A co miałem robić? Dać się zagryźć na śmierć?

- Psu nic się nie stanie - rzuciłem twardo. - Nałykał się trochę gazu.

Nie była to odpowiednia pora na zadawanie pytań. Mietek też tak uważał i bez zbędnych słów odwiązał krępujące nasze członki więzy. Ominął leżącego bez ruchu na podłodze Adama, zgarnął kluczyki do wehikułu i rzucił mi je.

- Do chałupy! - zakomenderowałem.

W domu - oprócz śpiącego na łóżku w małej izdebce “Romka” - nie znaleźliśmy nikogo. Otwarte okno w sąsiedniej izbie wskazywało, że Dorota uciekła stąd zaalarmowana strzałem. Przeszukaliśmy pozostałe pomieszczenia, lecz wszystkie były puste. Nigdzie nie było Stefana!

- I co teraz zrobimy? - zmarszczyła czółko Alina.

- Nie wiem - odpowiedziałem i przeniosłem spojrzenie na Mietka. - Czy możesz mi teraz powiedzieć, jak nas tutaj znalazłeś? I czemu zawdzięczamy twoją pomoc?

- Kierownik kazał mi pana śledzić - odpowiedział spokojnie kierowca. – Opla pożyczyłem od kumpla.

- To ty?! - wyraziłem zdziwienie.

- Ja.

- Panowie - jęknęła Alina. - Wy wszyscy powariowaliście?

- Pan Wojciech obiecał dyskrecję - zdziwiłem się.

- Dostałem służbowe polecenie - tłumaczył się kierowca. - Kierownik lubi wiedzieć, co naprawdę dzieje się na jego podwórku. Powinniście się cieszyć, że was śledziłem. Dzięki mnie żyjecie.

Miał dużo racji.

Na stole w izbie znaleźliśmy zamknięty laptop, którego Dorota nie zdążyła zabrać ze sobą. Chciałem go otworzyć i sprawdzić jego zawartość (mogło się okazać, że to studentka była ową L.L.), lecz z podwórza doszedł nas odgłos zapalanego auta. Nagle zaczął szczekać rottweiler. Wyskoczyliśmy z chałupy jak oparzeni. “Punciak” wykręcał z piskiem opon przed domem, otarłszy się niemal o mój wehikuł, pies wystraszony naszym nagłym pojawieniem się dał nogę. Jego pan miał go w nosie! Auto ruszyło w stronę rynku. Zdawało mi się, że wewnątrz auta siedziały dwie osoby. Jeden rzut oka na otwarte drzwi komórki upewnił nas, że Adam zniknął z szopy. Odzyskał zatem przytomność i uciekał ze swoją lubą.

- Szybko za mną!

Mietek rzucił się w stronę zaparkowanego w głębi uliczki opla. Właśnie mijał go “punciak”.

- Za mną! - krzyczał kierowca, biegnąc do swojego opla.

Jak miałem mu powiedzieć, że oplem nie dogoni łatwo fiata punto i że tylko wehikułem możemy tego dokonać? Mietek nie wiedział, co kryła maska mojego pojazdu, a i czasu nie było na wyjaśnienia. Nie wiedziała o tym także Alina i dlatego pobiegła za Mietkiem. Tym bardziej nie dziwiła mnie jej reakcja, że był on zawodowym kierowcą.

Mietek był świetnym rajdowcem (zresztą już wcześniej dał tego dowód, uciekając przed wehikułem). Opel wyrwał za “punciakiem” z imponującym zrywem, gdy ja dopiero przekręcałem kluczyk w stacyjce. Ale oto zawarczał groźnie silnik wehikułu napędzany pracą swoich cylindrów. Ruszyłem z kopyta za Mietkiem, słysząc potworne ujadanie psa.

Na ciągnącej się aż pod kościół drodze żwirowej nie dałbym rady prześcignąć nawet rowerzysty. Droga była tutaj zbyt wąska. To był powód mojej spokojnej jazdy. Wkrótce koła wehikułu poczuły pod sobą asfalt. Znalazłem się na ulicy biegnącej przez rynek. Opel objeżdżał brawurowo koliste skrzyżowanie, kierując się na pobliską autostradę i domyśliłem się, że tam właśnie kierował się “punciak”. Pojechałem za nimi, zachowując w dalszym ciągu bezpieczną prędkość z uwagi na teren zabudowany.

Punciak” zbliżał się do autostrady i modliłem się, aby pościg odbywał się właśnie po niej. Jednakże Adam doskonale wiedział, jaki silnik napędza wehikuł i dlatego przejechał autostradę i skierował się na południe. Szansy na zgubienie nas upatrywał w jeździe po gorszych drogach, biegnących przez liczne wsie.

Nie pamiętam, jakie wsie mijaliśmy. Było ciemno, a prowadziło nas światło bladego księżyca i naszych własnych reflektorów. Drogi były tutaj wąskie, miejscami nierówne, czasami należało zwolnić przed rowerzystą lub pieszym. Dlatego też jazda nie była zbyt szybka i nie mogłem w pełni pokazać, na co stać mój pojazd.

Na zachodzie zamajaczyła ciemna i wysoka ściana lasu. “Punciak” odbił natychmiast w prawo i ruszył z powrotem na autostradę. Pościg na terenie Sulejowskiego Parku Krajobrazowego nie uśmiechał się uciekającej parze, drogi były tutaj bowiem paskudne, i lepiej było kluczyć po asfaltowych drogach.

Niedługo potem mignął na poboczu drogowskaz z nazwą wsi Polichno. Przecięliśmy autostradę i skierowaliśmy się na Wolę Moszczenicką (wieś położoną na północ od Piotrkowa i na zachód od wsi Wolborz). Na prostym odcinku asfaltu mogłem wreszcie wyprzedzić opla i zbliżyć się do “punciaka”, lecz w tym celu musiałbym przyspieszyć do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. “Punciak” uciekał. Utrzymywał ten sam dystans dzielący go od opla - pięćdziesiąt metrów. Jechał na złamanie karku, na ile tylko pozwalały warunki drogowe i silnik auta. Dla wehikułu była to niewinna rozgrzewka, więc cierpliwie czekałem na okazję do zademonstrowania jego możliwości.

Przez Wolę Moszczenicką przejechaliśmy wolniej i w tej samej, rzecz jasna, kolejności. Nieco zmniejszył się dystans pomiędzy naszymi pojazdami. Opel dosłownie siedział “punciakowi” na ogonie. Za wsią znowu zaczęła się szaleńcza jazda, bo oto uciekający pojazd wybrał drogę na Łódź. Pruł teraz w kierunku północnym.

Sto pięćdziesiąt... sto sześćdziesiąt... sto siedemdziesiąt... Nieliczne drzewa po obu stronach drogi zlewały się, połykaliśmy kilometry jakby były one stumetrowymi odcinkami. I wreszcie za jakąś osadą pociągnąłem w górę jedną z manetek i docisnąłem pedał gazu. Wehikuł napędzany silnikiem astona zmienił melodię pracy. Zbliżyłem się do opla w kilka sekund (co za uczucie!) i wyprzedziłem go z dziecinną łatwością. Krótki rzut oka we wsteczne lusterko wystarczył mi, aby ujrzeć opla daleko z tyłu. Szkoda, że nie widziałem teraz twarzy Mietka. Czy wyrażała zdziwienie połączone z zachwytem? Długo nie patrzyłem we wsteczne lusterko, gdyż przede mną wyrósł już tył “punciaka”.

Jak na złość znowu zaczęły się zabudowania. Zwolniłem, ale siedziałem “punciakowi” cały czas na ogonie. Przed wsią Baby z trudem wyprzedziłem fiata, gdyż Adam starał się jechać środkiem. W praktyce była to jazda zygzakiem. Nie mogłem bowiem zapominać, że był on po kilku piwach i nasz pościg mógł mieć tragiczny epilog. Przy szybkości stu sześćdziesięciu kilometrów zaryzykowałem jazdę lewym poboczem. Przypomniał mi się niedawny epizod zakończony dewastacją sadu. Wtedy uratował mnie płytki rów i sad. Lecz teraz, przy tej szybkości, nie miałbym żadnych szans na wyjście cało z opresji. Za poboczem biegł rów, za nim nasyp z torami kolejowymi.

Zaryzykowałem i zwiększyłem prędkość wehikułu. Dwieście na liczniku! To było czyste szaleństwo, lecz opłaciło się. Wyprzedziłem “punciaka”. Odjechawszy od niego na dwieście metrów, nagle wyhamowałem. Stanąłem w poprzek szosy i czekałem. Wehikuł był pojazdem długim, więc skutecznie blokował drogę ucieczki. W ten sposób “punciak” znalazł się w pułapce między dwoma samochodami.

Ostremu hamowaniu fiata na łódzkiej trasie towarzyszył pisk ścieranych opon. Wreszcie auto stanęło kilkanaście metrów przed wehikułem, za nim hamował tak samo ostro opel.

Lecz to nie był jeszcze koniec pościgu. Gdy tylko samochody zatrzymały się, otworzyły się drzwiczki “punciaka” i wyskoczył z nich Adam. Wcale na nas nie patrzył. Ratował się ucieczką przez pola. Pokonał rów i zaczął nieudolną wspinaczkę po nasypie, wspomaganą krążącymi we krwi adrenaliną i alkoholem. Od strony Łodzi zbliżał się nocny pociąg. Jechał szybko, stukając rytmicznie kołami o tory.

Widziałem kątem oka wyskakującego z opla Mietka, który rzucił się za Adamem. Z kierowcą spotkaliśmy się pod nasypem. Pociąg zbliżał się. Był dosłownie dwadzieścia metrów od nas, aż w głowie huczało od jego stukotu. I oto Adam postanowił zdążyć przed pociągiem i pokonać tory.

- Durniu, co robisz?! - doszedł nas z tyłu krzyk Doroty.

W tym samym momencie nocną ciszę przeszył złowieszczy gwizd kolejowej syreny.

Motorniczy zauważył na torach człowieka i próbował go ostrzec. Hu, hu, hu! Na darmo, Adam zdążył bowiem przed lokomotywą w ostatniej i zniknął po drugiej stronie torów. Szum przejeżdżającego pociągu zmierzwił nam czupryny. Staliśmy na zboczu nasypu, czekając z niecierpliwością na przejazd pociągu. Niestety, ciągnął on około dwudziestu wagonów towarowych. Lecz gdy się oddalił, Adama już nie było w pobliżu. Wchłonęła go noc. Zawiadomiliśmy o wszystkim policję. Dorota była grzeczna i jednocześnie załamana.

Wraz z Mietkiem przekonaliśmy ją, aby oddała się w ręce policji. My sami nie mieliśmy prawa jej zatrzymywać. Na szczęście zwyciężył w niej rozsądek.

- Co to za samochód? - zainteresował się wehikułem Mietek. - Skąd pan go wytrzasnął? Jeździ pan chyba na paliwie lotniczym, co? Nie do wiary! A może zamontował pan wtrysk tlenku azotu?

Postanowiłem pozostać tajemniczy, więc skwitowałem jego zdumienie niewinnym komentarzem:

- Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu włożyłem pod maskę silnik od astona martina.

Zatkałem mu usta tym oświadczeniem, więc do przyjazdu policji więcej się odzywał. Ale zauważyłem, że zerkał na mnie co rusz. Potem sprawy potoczyły się szybko. Policja odwiedziła chałupę należącą do babci Adama. Ta wizyta była przysłowiową musztardą po obiedzie, “Romek” bowiem jakimś cudem uciekł, zabierając ze sobą laptopa. Po terenie błąkał się jedynie rottweiler, który szczekaniem nadrabiał niegościnność. Policjanci dokonali rutynowych czynności śledczych i odjechali do komendy przesłuchać Dorotę. Obiecali jednak zająć się psem.

Ja przypomniałem sobie o scyzoryku, który zostawił w domku nad jeziorem Adam. Dorota rozpoznała ten rekwizyt. Przesłuchanie trwało niecałą godzinę. Dziewczyna zaklinała się, że nie wie, kto jest szefem bandy. Kontakt z nim utrzymywali za pomocą poczty elektronicznej. Nazwa jego konta nie zaskoczyła mnie: “Lisa. Liethmal”. Wychodziło na to, że dostawałem listy elektroniczne od samego szefa. Osobiście znał go bowiem tylko Adam, “Romek” zaś wyłącznie z widzenia.

Studentka mówiła chyba prawdę. Przy okazji wyszło na jaw, że to ona grzebała mi w torbach zaraz po moim przyjeździe na zamek, to ona zgubiła w podziemiach gumkę i to ona wreszcie uśpiła nas środkiem nasennym dodanym do piwa. Potem zabrała mi klucz do podziemi i dała go Adamowi. On i “Romek” zjawili się ostatniej nocy na zamku i szukali czegoś w piwnicy Irenki. Zresztą - według słów Doroty - podczas mojego pobytu w Bykach kilkakrotnie przebywali w podziemiach. Nie inaczej było wtenczas, kiedy mnie przetrzymywano nad jeziorem. O willi nad jeziorem nic nie wiedziała. Według niej mógł tam przebywać sam szef.

Adam wplątał ją w całą historię. Była jego szpiclem na zamku, lecz nie wiedziała, co było przedmiotem intensywnych i ryzykownych poszukiwań. Wiedziała jednak, że już rok temu Adam odkrył w piwnicy coś cennego. Przedostatniej nocy, gdy Adam i “Romek” opuścili zamek, dokonawszy swoich rutynowych “badań”, zeszła na dół z czystej ciekawości, aby ostatecznie dowiedzieć się, czego szukano. I wtedy ją zaskoczyłem swoim niespodziewanym zejściem do podziemi. Resztę znacie. Schowała się we wnęce i dała mi w łeb latarką. Uciekła na górę i zbudziła Ankę, udawszy, że zbudziły ją głośne kroki.

- Domyślam się, że w podziemiach jest skarb - oświadczyła na koniec przesłuchania. - Srebrny talerz znaleziony rok temu to nie wszystko. Tam pewnie jest ukryte coś bardzo cennego. Więcej nic nie wiem.

Dorota zakochała się w Adamie. I chociaż cierpiała z powodu jego związku z Basią, to miała cichą nadzieję, że któregoś pięknego dnia Adam porzuci byłą kasjerkę z dzieckiem i zostanie z nią. Och, słodka naiwności!

Dochodziła druga w nocy. Zmęczeni opuszczaliśmy komendę w Piotrkowie, gdy zadzwonił telefon u dyżurnego.

- Komendancie! - krzyczał policjant. - Ktoś znalazł jacht. Twierdzi, że pod pokładem jest związany mężczyzna.

- Kto zawiadomił? Nocny marek? Poszukiwacz przygód?

- Nie wiem. Nie mógł spać, więc wyszedł połazić nad brzeg jeziora i wtedy usłyszał wołanie o pomoc. W pobliżu Bronisławowic, tam jest duży ośrodek...

- Kuklińczak! - niecierpliwił się komendant. - Mamy środek nocy, jak pragnę zdrowia! Do rzeczy! Co z tym związanym?

- Jacht kotwiczy przy wysepkach na środku jeziora.

- I co zrobił ten nocny marek? Kto to jest?

- Niestety, nie wiem. Jak go zapytałem o nazwisko, to rozłączył się. Wystraszył się porachunków mafijnych czy jak?

- Co za społeczeństwo - westchnął niepocieszony komendant. - Dawać mi tu samochód! Przejedziemy się tam! I załatwcie jakąś łódkę!

Wystarczył błysk policyjnej odznaki i zdecydowany głos komendanta, a pomimo nocnej pory znalazła się osoba obsługująca przystań w Bronisławowicach. Niedużą łodzią popłynęliśmy w kilka osób ku położonym na południu cypla wysepkom, tym samym, które ukrywały niedawno przed światem “Kuriera”. Widać porywacze upodobali sobie to miejsce.

Tym razem nie był to “Kurier”, a wynajęta na fikcyjne dokumenty łajba (późniejszy opis klienta dziwnie pasował do “Romka”).

Z bijącym sercem pracowaliśmy pagajami. Księżyc przeglądał się w spokojnej toni jeziora, a orzeźwiające powietrze dodawało nam wigoru. Oprócz komendanta i sierżanta płynął jeszcze Mietek. Alina czekała na nas na przystani w towarzystwie plutonowego.

Oświetlony reflektorem potężnej policyjnej latarki jacht prezentował się żałośnie. Zaniedbany, samotny i przeżywający swoją starość. Nas jednak interesował osobnik pod pokładem. Ujrzawszy światło wpadające pod pokład, ów człowiek zaczął nawet krzyczeć. To był głos Stefana!

Wkrótce go uwolniliśmy. Był cały i zdrowy, nieco wyczerpany i blady, ale szczęśliwy.

- Stefan! - krzyknąłem z radością, widząc jego spoconą i umęczoną twarz. - Żyjesz!

- 2:1 dla ciebie - wychrypiał, masując nadgarstki ściśnięte jeszcze nie tak dawno więzami. - Następnym razem ja cię uwolnię.

Okazało się, że Stefanowi udało się cudem pozbyć knebla. Gdy to zrobił, zaczął krzyczeć. Miał szczęście, że ktoś go usłyszał z odległego brzegu.

- Wczoraj przenieśli mnie na ten obskurny jacht - tłumaczył pośpiesznie. – Nie wiedziałem, co chcą ze mną zrobić. Miałem cały czas opaskę na oczach. Okropne. A kiedy, dranie, kręcili mnie na wideo, mieli na głowach kominiarki.

- To znaczy, że jest pan na jachcie od wczoraj? - pytał komendant. - Tak. Porwali mnie przed domem, zaraz po odwiezieniu Aliny do domu.

- Właśnie czeka na ciebie.

- Gdzie? W domu?

- Nie. Na brzegu.

- Zaraz, a o jakim wideo pan mówi? - zainteresował się policjant.

Stefan wyjaśnił, że porywacze chcieli mnie nastraszyć i nakręcili krótki film wideo z dramatyczną przemową Stefana. W ten sposób chcieli mi zamknąć usta i dalej prowadzić na zamku poszukiwania. Poczuwałem się do winy i nie tłumaczyło mnie moje doświadczenie w pracy detektywa. Powinienem był od samego początku współpracować z policją, chociaż policja od pewnego czasu ignorowała moją osobę.

Wręczyłem im dyskietkę z nagraniem wideo przysłanym mi przez Lisę Liethmal. Wyjaśniłem przy okazji, kim była L. L. i co zawiera plik audiowizualny.

Było za późno na przesłuchanie, więc ustalono, że jutro o dziesiątej rano spotkamy się w komendzie w tym samym gronie. Najważniejsze, że odnaleźliśmy biznesmena i wystraszyliśmy bandę nawiedzającą niczym złe duchy bykowski zamek. Teraz, kiedy Stefan był wolny, nie posiadali dodatkowego atutu. A jeszcze komendant obiecał wysłać patrol w okolice zamku. Tak na wszelki wypadek. Jedynym zgrzytem osłabiającym poczucie triumfu była ucieczka Adama i “Romka” oraz nieznana tożsamość ich szefa.

Kiedy Stefan i Alina opuszczali komendę, wezwał mnie na krótką rozmowę komendant. Pijąc kawę porozmawialiśmy sobie w cztery oczy.

Wracając samotnie na zamek nadziałem się na skrzyżowaniu ulic Wojska Polskiego i Łódzkiej na reklamę hotelu “Agat”. To słowo nie dawało mi spokoju. To słowo wypowiedział Szpakowaty w obecności “Romka”, zanim opuścił taksówką willę nad jeziorem. Może nie chodziło o kamień szlachetny, a właśnie o hotel? O ten konkretny hotel! Przejechałem skrzyżowanie i, odpędzając senność, stanąłem przed szlabanem blokującym wjazd na teren kompleksu hotelowego. Strażnik widząc mój pojazd, zbaraniał. Zdjął czapkę, podrapał się po spoconej głowie, lecz szlabanu nie podniósł.

- Pan do kogo? - zapytał. - Tutaj jest hotel.

- Wiem, że hotel, a nie klasztor.

- Może szuka pan serwisu? - objął drwiącym wzrokiem wehikuł. - Pański pojazd wygląda jak wyklepana duża konserwa.

- Zgadza się. Kraksa miała miejsce podczas rajdu Paryż-Dakar.

- Nie może być? - ironizował.

- Nikt mi nie wierzy. Pod maską mam 550-konny silnik astona martina. Też mi nie wierzą. To jak, wpuści mnie pan? Chciałem zadać w recepcji kilka pytań.

- Kto pan jesteś? Przecież nie z policji. Dziennikarz?

- Pracuję w Departamencie Ochrony Zabytków w Warszawie. Ministerstwo Kultury i Sztuki. Jestem detektywem.

- Ale o co chodzi?

- O tym właśnie chciałem porozmawiać w recepcji.

- Masz pan jaką legitymację?

- Ministerialna może być?

Machnął na wszystko ręką i podniósł szlaban.

Na ładnie położonym trawniku, między głównym budynkiem a kawałkiem zieleni, zaparkowałem swojego “potwora” i udałem się zmęczonym krokiem weterana do recepcji.

Wewnątrz eleganckiego holu bez ogródek zapytałem o Szpakowatego. Opisałem go na miarę moich możliwości, dodając, że poruszał się po okolicy taksówką.

- To mi nic nie mówi - odpowiedziała niechętnie recepcjonistka. – Taksówką podróżuje co drugi gość. Szpakowaci też się zdarzają. Poza tym nie jest pan z policji i nie będę odpowiadała na pańskie pytania.

- To chciałem wynająć pokój - palnąłem. - Macie coś wolnego? Najlepiej pokój, który zwolnił się w ostatnich godzinach.

Zerknąłem na zegarek, starając sobie przypomnieć, o której godzinie zakradliśmy się z Aliną pod chałupę babki Adama i trwał pościg za “punciakiem”. Liczyłem w duchu na taki bowiem wariant, że Adam albo “Romek” zawiadomili swojego szefa o mojej obecności w Wolborzu. Jeśli Szpakowaty współpracował z ich szefem, to mógł dostać od niego cynk o grożącym im wszystkim niebezpieczeństwie. Jak to się mówi - był, ale się zmył. Kobieta wzruszyła ramionami i zerknęła do książki.

- No, jest taki apartament. Gość zrezygnował po dwudziestej trzeciej... A wie pan co? Zdaje się, że on był trochę szpakowaty. Cudzoziemiec. Johannes Kramer z Kolonii. Tylko że pokój nie jest posprzątany i...

- To idealnie! - ucieszyłem się. - Bardzo dobrze! Nie trzeba nic sprzątać. Biorę ten pokój!

- Ostrzegam: to nie jest tani pokój. - Ile?

Podała cenę za noc - struchlałem. Niechętnie wyjąłem wydaną przez nasze ministerstwo kartę płatniczą, którą opłacaliśmy w wyjątkowych sytuacjach hotele podczas delegacji. Tylko że ja byłem na wczasach. Chciałem jednak jak najszybciej zakończyć sprawę opatrzoną kryptonimem “Bafomet”. Nieposprzątany pokój mógł mi wiele powiedzieć o cudzoziemcu, a może nawet szefie, jeśli się tylko spotkali tutaj.

Po wejściu do pokoju, zaniemówiłem. Doznałem kolejnego olśnienia; pierwsze przyszło w szopie, w której przetrzymywał nas Adam. Patrzyłem na pokój jak zahipnotyzowany, światło... żyrandole... wszystko zaczynało się układać w jedną, logiczną całość. Miałem szefa!

Zadzwoniłem do komendy. Podałem nazwisko cudzoziemca zamieszkującego apartament 26 w hotelu “Agat”. Wspomniałem, że ów Kramer wynajmował willę nad jeziorem i należałoby sprawdzić ten trop.

- Panie Daniec! - krzyknął do słuchawki dyżurny. - Jest pan w pokoju tego Kramera?

- Jestem, jestem.

- Proszę niczego nie ruszać do naszego przyjazdu. Szkoda, że zostawił pan odciski palców na słuchawce.

- Ależ ja trzymam ją przez chusteczkę - odpowiedziałem.

- Dobrze pan zrobił - pochwalił mnie. - Byłby z pana dobry policjant.

Nie skomentowałem tego. Zachciało mi się spać i ziewnąłem.


ROZDZIAŁ JEDENASTY


W CZTERY OCZY Z KOMENDANTEM * W OCZEKIWANIU NA OSTATECZNE ROZWIĄZANIE * PRZYJAZD URZĘDNIKA, CZYLI ZOSTAJĘ DOCENIONY * POKAZUJĘ PENTAGRAM I LITERĘ “J” * O SYMBOLACH I ZWYCZAJACH MASOŃSKICH * ODWRÓCONY PENTAGRAM, CZYLI TAJEMNICA L.L. * OGLĄDAMY “ŚWIĄTYNIĘ” * DELTA PROMIENISTA, BIBLIA I SZATAN * ZŁOTY

BAFOMET * CZYTAMY SENSACYJNY LIST ROZWADOWSKIEGO * W PUŁAPCE * NIUNIEK NAMIESZAŁ, CZYLI W ZAMKNIĘCIU * DEMASKUJĘ SZEFA BANDY * WYJAŚNIENIA * STEFAN KOLEKCJONEREM * KONIEC PRZEDSTAWIENIA * POWRÓT, CZYLI MŁODA PARA W TOYOCIE


Ślady w apartamencie Szpakowatego zabezpieczono jeszcze tej samej nocy, dlatego nocowałem na zamku. Dzięki czemu anulowano wydatek, jaki poniosłem w związku z wynajęciem tego pokoju, z czego najbardziej zadowoleni powinni być moi zwierzchnicy.

Trwały też poszukiwania Adama i “Romka”, zaś wczesne przesłuchanie zakończyło się przed drugą po południu. Wyjaśniono wszystkie niuanse tej historii na przestrzeni ostatnich dni.

Ostatnią naradę odbyłem z komendantem w trakcie przesłuchiwania Stefana w pokoju obok. Gdy młody inspektor zadawał biznesmenowi pytania, my uważnie oglądaliśmy jego twarz z nagrania wideo.

Pod wieczór zamierzałem ostatecznie rozwiązać sprawę “Bafometa”. Zaprosiliśmy na spotkanie przedstawiciela Wojewódzkiego Urzędu Konserwacji Zabytków, który zjawił się na zamku po godzinie dwudziestej ze swoją asystentką, ponętną brunetką o smutnym wyrazie oczu. Zaproszenie dostali także kierownik Wojciech, Alina ze Stefanem (zdaje się, że ta para znowu zaczęła ze sobą poważnie flirtować), a obecni być mieli jego rezydenci w osobach: pana Edwarda, Irenki, trojga studentów i mnie.

Nieco wcześniej - przez bite dwie godziny - kartkowałem zabraną z Warszawy literaturę. Szczególnie zainteresował mnie pentagram, ów słynny okultystyczny symbol. A litera “J” wyżłobiona na starym fragmencie muru? I dlaczego “J”, a nie na przykład “I”?

O tym później. Nadmienię tylko, że to łatwa zagadka dla kogoś posiadającego elementarną wiedzę o symbolach masońskich. Potwierdzenie moich domysłów znalazłem po przeczytaniu rozdziału angielskiego wydania pewnej książki.

W porze podwieczorku wyszedłem zmęczony lekturą z pokoju i poszedłem do studentów. Byli u siebie.

- Cześć, chłopaki! Chcecie się trochę rozerwać?

- A co, stawiasz piwo? Czy jedziemy nad jezioro?

- To później. Pomyślałem, że trochę popracujemy fizycznie.

- Co? - jęknęli. - Żartujesz? Jesteśmy na wakacjach.

- A nie odbywacie przypadkiem praktyki? Może chcecie, żebym poszedł do kierownika i w jej ramach załatwił wam robotę?

- Jaką znowu robotę? - przerazili się. - Mówiłeś, że jesteś konserwatorem zabytków?

- Trzeba tylko przesunąć starą szafę.

Poszliśmy tam i ponad godzinę spędziliśmy w podziemiach. Odkrycie, którego dokonałem, zdumiało nie tylko ich, ale mnie samego. To było niesamowite, niezapomniane przeżycie!

Z biblioteki zadzwoniłem do Stefana.

- Cześć - powitałem go w tonie frywolnym. - Dobrze, że cię nie porwali i jesteś w domu. Dokonałem odkrycia! Miałem rację, Stefan! Podziemia zamku kryją niezwykłą tajemnicę. O dwudziestej oczekujemy was. Będzie ktoś z Wojewódzkiego Urzędu Konserwacji Zabytków, kierownik ARR i my, mieszkańcy zamku. Pozdrów ode mnie Alinę.

- Skąd wiesz, że jest teraz u mnie?

- Intuicja. Aha, ona też jest zaproszona.

Wybiła ósma. Słońce schowało się wstydliwie za cyprysami, rzucając na zachodnią fasadę zamku głęboki cień. Było jednak ciepło, tak bardzo wakacyjnie, typowo sierpniowo; wydawało mi się, że przyroda wokół zamku przebrała się w impresjonistyczne kolory. Kilka minut później przybył otyły urzędnik z WUKZ ze swoją uroczą asystentką o bystrym, choć zanadto poważnym spojrzeniu zielonych oczu. Przywitał ich kierownik, a następnie przedstawił mnie.

- Pan Daniec reprezentuje Ministerstwo Kultury i Sztuki - mówił.

- Wiem, wiem - sapnął urzędnik. - Dostałem specjalne poruczenie w tej sprawie. Poza tym znam Pana Samochodzika.

- Kogo? - zdziwiła się Alina.

- To mój szef - wyjaśniłem. - Nazywa się Tomasz N. N. Przyjechałem tutaj w jego zastępstwie, aby rozwiązać sprawę Bafometa.

- Pan Paweł - dodał urzędnik - jest detektywem i jak mi powiedziała pani minister rozwiązał z panem Tomaszem wiele interesujących zagadek historycznych, a za kratki wsadzili wielu przemytników dzieł sztuki.

- Tak powiedziała pani minister? - zdziwiłem się. - Mnie nigdy tego nie mówiła.

- Panowie są postrachem przestępczego światka zajmującego się nielegalnym handlem dziełami sztuki - kontynuował urzędnik. - Miło mi poznać współpracownika mojego kolegi. Ale czemu zawdzięczamy dzisiejsze zaproszenie?

Gdy tak mnie chwalił, raz jeden zerknąłem na Alinę i, dacie wiarę, dostrzegłem w jej oczach podziw.

- Już mówię - chrząknąłem. - Przede wszystkim zapraszam do podziemi! Proszę tylko uważać na strome schody.

Gromadką zeszliśmy na dół do piwnicy. Otworzyłem pomieszczenie należące tymczasowo do Irenki i stanąwszy przed ciężką szafą, zaprosiłem do środka gapiów. Zanim przystąpiłem do otwarcia drzwi owej szafy, wprowadziłem wszystkich w tło wydarzeń, których epilog rozgrywał się na ich oczach. Wspomniałem o próbach sprzedaży srebrnego talerza z symbolem Bafometa w łódzkich i piotrkowskim antykwariatach, próbach schwytania porywaczy Stefana i o Szpakowatym, którego nie zdołano dotąd ująć. Kilka słów poświęciłem hrabiemu Rautingerowi, który pod koniec drugiej połowy XIX wieku zamierzał kupić ten zamek od ówczesnego właściciela Jana Rozwadowskiego. Opowiedziałem w kilku zdaniach o tym, że Rautinger miał tajemnicze powiązania z amerykańskimi masonami i został w równie tajemniczych okolicznościach zamordowany, zwłoki jego zaś zniknęły z kostnicy. Wszyscy słuchali z zapartym tchem, nawet Alina, Irena oraz Stefan nie nudzili się, choć znali po części niektóre fakty.

Wreszcie otworzyłem prawe drzwi szafy. Wyjąłem zalegające tam ubrania, które skwapliwie odbierała ode mnie Irenka. Na koniec poświeciłem latarką do wnętrza szafy, aż ukazała się płaskorzeźba pentagramu.

- Niech każdy z państwa zerknie na to - powiedziałem.

Wyczuwałem wśród słuchaczy duże napięcie. Urzędnik chrząkał podekscytowany odkryciem i kręcił z niedowierzania głową. Nie dziwiłem mu się, gdyż obecność płaskorzeźby nie była nigdzie dotąd odnotowana w archiwum WUKZ - ten architektoniczny szczegół został dawno temu precyzyjnie zakamuflowany. Kierownik nie mógł się nadziwić, że takie “cudo” znajdowało się w ,jego” zamku. Kiedy już wszyscy się napatrzyli, poprosiłem studentów o pomoc w przesunięciu szafy. Dołączył do nas wnet Stefan i cała nasza czwórka z zapałem przywarła do niesfornego mebla. W pocie czoła udało nam się odsunąć szafę w kąt (mebel wydawał się cięższy niż poprzednim razem), dzięki czemu naszym oczom ukazały się kolejne sensacyjne szczegóły. Płaskorzeźbę wmurowano na wysokości metra od podłogi, zrobiono to jednak w starym murze, którego odsłonięty fragment znajdował się na głębokości dziesięciu centymetrów, pod warstwą późniejszych tynków. Tych warstw było zresztą kilka. Powyżej płaskorzeźby, nieco z boku, znajdował się rysunek wykonany na starym murze metodą wypalania. Przedstawiał on literę “J”. Poniżej zaś płaskorzeźby widniał okrągły ślad w kształcie koła, bledszy od pozostałej części zabytkowego muru.

- Jeśli porównamy średnicę tego koła ze średnicą srebrnego talerza, przekonamy się, że pasują one do siebie idealnie - oświadczyłem.

- Chce pan powiedzieć, że w tym miejscu był wmurowany ów talerz z Bafometem? - zapytał urzędnik.

- Tak. Powyżej mamy płaskorzeźbę pentagramu. Jeszcze wyżej, nieco w lewo, widzimy literę “J”. Ta właśnie litera podpowiedziała mi rozwiązanie całej zagadki. Jeśli nie znacie się państwo na symbolach i rytuałach masońskich, przypomnę tylko, że podczas ceremonii przyjęcia kandydatów na ucznia do loży “wtajemniczano” go we wszelkie arkana sztuki wolnomularskiej. Znaki i symbole odgrywały i odgrywają wielką rolę. Na przykład masoni w stopniu ucznia rozpoznają się na całym świecie właśnie po znakach.* [W Polsce przykładano ściśnięte cztery palce prawej ręki do gardła, podnosząc jednocześnie do góry wielki palec na kształt węgielnicy.] Przejdźmy jednak do samej ceremonii. Uczeń dowiadywał się o pewnym słowie, które należy do świętych słów wolnomularstwa. Słowo, którym uczniów nazywano.

- Czy to słowo zaczyna się na “J”? - zapytała Alina.

- W rzeczy samej. Gdy jeden z braci żądał tego słowa, drugi mu odpowiadał: “powiedz mi pierwszą literę, ja ci drugą powiem”. Tamten rzucał owo “J” i otrzymywał w odpowiedzi “A”, aż otrzymywali słowo “JAKIN”, które w symbolice masońskiej oznacza stałość i wytrwałość. Nie chcę zanudzać państwa wywodem o ceremoniale przyjęcia ucznia w różnych lożach, ale dodam tylko, że mówimy o “loży niebieskiej” złożonej z trzech stopni: ucznia, czeladnika i mistrza (nad nimi stoją ”loże czerwone”). Awansując na czeladnika kandydat otrzymywał własny znak i wytłoczenie kolejnego słowa “B” (oznacza “BOOZ” - siłę). Przy wyświęcaniu na stopień mistrza w ceremonii wykładana jest “legenda o Hiramie”. Masoni posiadali specjalną pisownię i tak lożę określali czworokątem lub trzema kropkami. Wszelkie “uczty” odbywali w uroczyste święta wolnomularskie - na przykład w dzień świętego Jana; loże takie zwą się “Świętojańskimi”. Oczywiście to wszystko o czym teraz mówię dotyczy niezwykle teatralnych obrzędów masońskich z XVIII i XIX wieków. W czasach współczesnych ceremoniał polega na złożeniu przysięgi i kilku formalnościach.

- Zaraz, zaraz - wtrącił Stefan. - Chcesz udowodnić, że stoimy przed dawnymi symbolami masońskimi. Czy to znaczy, że w zamku była loża masońska?

- Więcej, stoimy przed wejściem do takowej - odpowiedziałem i usłyszałem szmer zdziwienia, który wypełnił piwniczne pomieszczenie. - Tego wejścia szukali w podziemiach intruzi. Albo nie wiedząc, że ono istnieje szukali kolejnych skarbów. Nie wiedzieli chyba zatem, co oznaczają litery “J” oraz “B”. Otóż umieszczano je po obu stronach wejścia do loży, ale my widzimy tylko jedną z nich. Założę się, że po rozkruszeniu warstwy tynku na większej powierzchni ściany, ujrzymy bardziej na prawo, na wysokości odsłoniętego już “J”, drugą literę: “B”. Proszę też zauważyć, że mur, na którym wyrysowano “J” i umieszczono płaskorzeźbę wychodzi na zachód. A przecież wejście do loży znajduje się zawsze od zachodu.

- Co z tym pentagramem? - spytał kierownik. - I jaką rolę odgrywał srebrny talerz?

- Pentagram to jeden z ważniejszych symboli masonerii - mówiłem dalej. - Interpretowany był jako symbol człowieka. (“ADAM-EVE”) w drodze do “odrodzenia” i “ubóstwienia”. Jest to więc w zasadzie symbol pogański. W niektórych wpadkach znak ten jest uznawany jako symbol “dobrego” Lucyfera. Odwrócony pentagram, tak jak ten, z dwoma wierzchołkami skierowanym ku górze uważany jest za symbol szatana (“SAMAEL-LILITH”), przedstawionego w postaci tak zwanego “kozła z Mendes” lub inaczej Bafometa. Miłośnicy anagramów mogliby z owej nazwy szatana ułożyć wiele wyrazów albo nazwisk. Na przykład: Lisa Liethmal!

- Znowu ta Lisa Liethmal - westchnęła Irenka

- Nie było żadnej L.L. - wyjaśniłem. - Ktoś podał się za Lisę Liethmal, wymyślił ją, bo tak ładniej brzmi. Podobnie zabawił się wymyślając miejsce spotkania pod akacją. Inna sprawa, gdy pierwszy raz ujrzałem to nazwisko, obleciał mnie irracjonalny niepokój.

Czyżbym podskórnie czuł strach przez szatanem? - zaśmiałem się. - Wracając do naszej pięcioramiennej gwiazdy. Podam może ciekawostkę. Otóż, przejście z jednej formy pentagramu w drugą można uzyskać poprzez jego obrót o 33 stopnie. Nie muszę chyba dodawać, że liczba 33 wiąże się z ilością stopni wtajemniczenia w niektórych obrządkach szkockich, między innymi w rycie “Szkockim Dawnym i Uznanym”. Jak wspominałem wcześniej, hrabia Rautinger mógł należeć do takiego obrządku. Na spodniej części talerza widnieje też napisana po angielsku inskrypcja związana z tym rytem na terenie Stanów Zjednoczonych.

Zamilkłem. Wszyscy wstrzymali oddech, gdy obróciłem płaskorzeźbę pentagramu o 33 stopnie. I wtedy podziemie wypełniło głuche i głośne buczenie, jakby przesuwały się fundamenty, na których stał zamek albo rozwierały się piekielne bramy. Zgrzytnęło coś bliżej nas i nagle ściana z pentagramem, ta częściowo odsłonięta, powoli odsunęła się w bok, a jej ruchowi towarzyszył w dalszym ciągu ów niepokojąco buczący dźwięk i sypiący się tynk. To było naprawdę niesamowite - pierwszy raz po wielu latach został uruchomiony mechanizm otwierający tajne wejście. Wszyscy patrzyli na rozsuwającą się ścianę jak zahipnotyzowani. Takie sceny ogląda się tylko w filmach przygodowych o Indianie Jonesie bądź Larze Croft.

Wnet ukazał się nam czarny, niezbyt wielki prostokąt prowadzący do jakiegoś pomieszczenia. Wewnątrz było ciemno, więc musiałem użyć latarki. Za mną wszedł do środka tylko urzędnik i Stefan, reszta towarzystwa została w piwnicy, z obawą zaglądając do czarnego jak noc pomieszczenia, w którym panował dławiący zaduch. Cóż, powietrze zostało tu uwięzione ponad sto pięćdziesiąt lat temu. Oddychaliśmy resztkami powietrza z XIX wieku i było to doświadczenie równie ekscytujące co samo odkrycie tajnego miejsca.

- Jesteśmy w “świątyni” - przerwałem ciszę i skierowałem snop światła na wschodnią, przeciwległą ścianę. Mój głos odbijał się od ścian sali z efektem lekkiego echa. – Tam znajdowała się estrada, na której siedział prezydujący Mistrz Katedry.

Znaleźliśmy się wewnątrz dziewiętnastowiecznej loży o długości ośmiu metrów, a zatem była to miniaturka loży. Poświeciłem, aby wszyscy zobaczyli estradę wzniesioną trzy stopnie ponad podłogę. Ponad tronem Mistrza wznosił się zakurzony i pokryty pajęczynami baldachim upstrzony srebrnymi gwiazdami. W głębi baldachimu, nieco wyżej, widniała “delta promienista” - kolejny symbol masoński.

- Oko w trójkącie jest pochodzenia wolnomularskiego - wyjaśniłem szeptem. – Trójkąt oznacza bowiem doskonałość, oko zaś mądrość, której promienie rozpraszają ciemność zabobonu, fanatyzmu oraz nienawiści, a także szerzą oświatę. Wszystko istnieje bowiem pod opieką Wielkiego Budowniczego Świata - Jehowy. U Adama Weishaupta* [Założyciel tajnego Zakonu Iluminatów (l maja 1776 r.), profesor prawa kanonicznego na Uniwersytecie w Ingolstadt (Bawaria).] taka “delta” oznaczała “szatańskie oko”, które spogląda i kontroluje społeczeństwo. Różne znaczenie można nadać oku w trójkącie, występuje ono bowiem także w symbolach chrześcijańskich. Tutaj jednak czczono Lucyfera, czyli Anioła Światła. Lucyfer jest symbolem światła nierozerwalnie związanym z wieloma masońskimi rytami. Ten odwrócony pentagram nam to mówi, a zatem była to loża o charakterze satanistycznym, choć prawdopodobnie wywodząca się z rytu szkockiego. W najlepszym wypadku była to loża symboliczna, a odwrócony pentagram powstał po zamknięciu wejścia.

Z piwnicy zawołała mnie Irenka. Przyniosła z góry świeczki, które następnie zapaliliśmy wewnątrz loży w świecznikach (u stóp ołtarza, na zachodzie i na południu). Żółte i mętne światło rozproszyło egipskie ciemności, nadając temu miejscu klimat grobowca. Wszyscy uważnie oglądaliśmy z przejęciem mozaikową posadzkę, ławki ustawione wzdłuż ścian bocznych - na których mogli zasiadać kiedyś “bracia”, tworzący tak zwane “kolumny południowe i północne” - oraz sufit ozdobiony gwiazdkami. Do loży weszli już wszyscy z nas. Nikt nie oparł się urokowi tego miejsca. Zrobiło się tłoczno.

Mnie zainteresowało coś innego. Przeszedłem wzdłuż długiej ściany, licząc kroki, a potem to samo wykonałem z szerokością.

- Czy wiedzą państwo, jaka jest proporcja między długością ścian? - zapytałem. - Jak 8 do 5. Mniej więcej. Należałoby to zmierzyć dokładnie miarką. Moim zdaniem, zachowana została zasada “złotych proporcji”, którą zawiera w swojej konstrukcji pentagram.

- Wszystko zbadamy i zmierzymy - obiecał urzędnik.

Na estradzie stał drewniany tron, cały przykryty pierzyną pajęczyn, przed nim stało tak samo zamaskowane biurko, które pełniło rolę wspomnianego “ołtarza nieruchomego”. Leżała tam gruba księga, zdaje się, że Biblia, ale urzędnik sprzeciwił się jej dotykaniu.

- Mówiłeś o szatanie, a tu proszę, znajdujemy Biblię - powiedziała Alina.

- Cóż - westchnąłem - szatan od początku swego buntu pragnął zająć miejsce Chrystusa. Jeszcze w niebie powiedział: “Wstąpię na szczyty obłoków, zrównam się z Najwyższym”.* [Iz.l4:14.] To pragnienie popycha go do podrabiania wiary chrześcijańskiej i odbierania należnej Chrystusowi czci.

Dalej od biurka znajdował się “ołtarz ruchomy”, pod którym znaleźliśmy najcenniejszą rzecz w tym pomieszczeniu. Światło padające z trzech świeczników było za słabe, aby rozpoznać ów przedmiot; raz - z powodu pokrywających go pajęczyn, dwa - panującego pod meblem cienia. Oświetliłem zatem ów przedmiot latarką. Nie zważając na uwagi rozdrażnionego urzędnika, rozerwałem powłokę zastygłej pajęczyny i moim oczom ukazał się posąg człowieka o twarzy kozła z rogami. Wysoka na czterdzieści centymetrów statuetka zaświeciła rubinowymi oczami i błyskiem złota swojego korpusu. Przed nami stał “Złoty Bafomet” templariuszy. Unikatowy zabytek. Czy był to legendarny posążek, czczony przez zakonników? Ten sam egzemplarz, który wywieziono ponoć z Europy do USA na początku XIX wieku? Jeśli tak, to jakim cudem znajdował się on w tym oto pomieszczeniu? Zdrowy rozsądek podpowiadał inne rozwiązanie, a mianowicie to, że przed nami stała podróbka tamtego legendarnego posągu. Ktoś wykonał podobny odlew, lecz gdy lepiej się przyjrzałem, stwierdziłem, że był on z czystego złota, każdy szczegół rzeźby zrobiono z niezwykłą precyzją, a rubinowe oczy były w istocie dwoma imponującej wielkości szlachetnymi kamieniami. Był to posąg kozła o piersi kobiecej, zasiadającej na ziemskim globie. Na rękach dostrzegłem w świetle świecy dwa napisy: “Solve”* [Zwiąż.] i “Coagula”,* [Rozwiąż.] na łbie oczywiście istniał pentagram.

Taki posąg chciałoby się oglądać godzinami. Nie napatrzyliśmy się długo na złotego Bafometa. Oto urzędnik z asystentką natrafili w specjalnej skrytce pierwszego z ołtarzy na zwiniętą na dwoje kartkę papieru.

- A to co? - zapytała asystentka.

- Pewnie list.

Urzędnik zdmuchnął z kartki kurz i delikatnie rozłożył ją. Całość położył na blacie ołtarza. W tym czasie wyjąłem ze ściany świecznik i podszedłem z nim bliżej środka.

Urzędnik czytał na głos treść listu napisanego po polsku.


- Ja, niżej podpisany i zamieszkały w Bykach, niniejszym chcę dać świadectwo rzeczy, które rozegrały się w moich stronach AD 1847. Poznałem rok temu w Londynie hr. Rautingera - zagorzałego socynianina. Mieliśmy zresztą wspólnego znajomego z Bostonu. Tenże znajomy polecił mi służyć pomocą przybyłemu z Nowego Jorku hrabiemu. Człowiek był to zamknięty, jak mi się zdawało skrywający jakąś wielką tajemnicę, o czym miałem przekonać się niebawem. Prawdą jest, że na naszej ziemi chcieliśmy stworzyć z jego pomocą lożę obrządku templariuszowskiego. W zamku odbyliśmy kilka uczt i ceremoniałów, zdołaliśmy w dwa miesiące uświęcić nowych kandydatów, a przywieziony przez hrabiego z Ameryki posążek traktowaliśmy jedynie symbolicznie. Wkrótce przybył groźny człowiek zza oceanu, nasłany przez “Mistrzów”. Dnia 23 czerwca hrabia wyzionął ducha. Jego morderca odwiedził mnie na zamku kilkakrotnie i dopytywał się o rzeczy osobiste hrabiego. Nie wspomniawszy mu słowem o naszej tajemnicy, podstępem zwabiłem amerykańskiego mordercę, otrułem go, jak i on otruł hrabiego, ciało zaś zakopałem w parku pod dębem wraz z rzeczami osobistymi mojego znajomego. Nie wiem, czy prawda o tych zdarzeniach wyjdzie kiedykolwiek na jaw, ale w obawie przed zemstą “Mistrzów” zabezpieczam swój honor prawdą tego wyznania. Przyznaję się niniejszym do zamordowania oprawcy hr. Rautingera, bom wiedział, że nasłany szpieg zamordował go i zamierzał to samo uczynić ze mną.

Zobowiązany do milczenia wobec spraw naszej loży, trochę ze strachu przed władzami zwalczającymi wszelkie zgromadzenia natury tajnej, pragnę zostawić dla potomnych jedynie to wyznanie jako testament prawdy. Oświadczam też, że nie jestem wyznawcą szatana, więc przywiezione przez hr. Rautingera “bóstwo” stanowi dla mnie jedynie wartość historyczną.

Już tyle przelało się krwi przez ten “diabelski” posąg wykradziony przez Kapitana M., że postanowiłem go dobrze ukryć przed światem. Ciekawe, czy Mistrz d. M. byłby ze mnie dumny? List ten sporządzam na dwa tygodnie przed spotkaniem z niejakim Gabrielem Riesesem, dziennikarzem z Frankfurtu, który dziwnym trafem zapytuje mnie w liście o ten posąg. Jeśli list ten ktoś przeczyta, to znaczy, że zamordowali mnie ludzie “Mistrzów”. Hr. A. Rozwadowski, Byki. 1847 april [kwiecień] 7.


Sensacyjna treść listu osłabiła naszą czujność. Jeszcze nie ochłonęliśmy, gdy do środka wszedł Adam z pistoletem w ręku, za nim stał jedną nogą w “świątyni” “Romek”. Ten także dzierżył w ręku pistolet. Zaskoczyli nas.

- Proszę to położyć - zwrócił się do urzędnika Adam i zrobił pistoletem zamaszysty ruch w naszym kierunku. - Wszyscy pod ścianę. Jazda!

Wszedł głębiej do pomieszczenia, przełknął z wrażenia ślinę - gdyż i na nim to miejsce zrobiło wrażenie - i zabrał z podłogi statuetkę Bafometa z rubinowymi oczami. Obejrzał go w świetle latarki. Nieznaczny uśmiech rozjaśnił jego ponure i napięte oblicze, cofnął się do tyłu, zostawiając nam jedynie list.

- Kawałek papieru zatrzymajcie dla siebie - odezwał się. - Nie potrzeba mi makulatury. Zadowolimy się tym cackiem. To, zdaje się, złoto.

Pocałował Bafometa i schował go do wyjętego zza pazuchy worka. Nagle stojący na zewnątrz “Romek” usłyszał jakiś podejrzany dźwięk w piwnicy. Zniknął nam na chwilą z oczu i już po chwili ukazał się z powrotem z osobnikiem, którego trzymał na muszce.

Tylko ja i jeszcze jedna osoba z naszego grona, wiedzieliśmy, że w lewej połówce szafy schował się policjant (dlatego szafa była cięższa). Funkcjonariusz był gotowy do ataku w odpowiednim momencie. Pech chciał, że zdradził się jakimś dźwiękiem, który usłyszał “Romek”. Bo nasze spotkanie było pułapką zastawioną na złodziei.

- Właź - wpuścił rozbrojonego policjanta do loży.

Adam poczekał, aż policjant dotrze do nas na drugi koniec sali i zabrał “Romkowi” broń mundurowego. Tym pistoletem wycelował w nas.

- Teraz to mam prawdziwy pistolet - uśmiechnął się. - A nie jakąś zabawkę. Uważajcie! Bez głupot!

Adam powoli wycofywał się ze “świątyni”. Szedł tyłem. - Dla pewności zabierzemy któregoś z was - dodał. - Jako zakładnika. Mam! Te, biznesmen! Chodź no tutaj. Mamy z tobą do pogadania. Tym razem nam nie uciekniesz.

Stefan ruszył w ich stronę. Szedł wolno z miną skazańca. Alina, stojąca obok mnie, załkała. I wtedy, znajdujący się w piwnicy przed wejściem “Romek” stracił nagle równowagę.

Nikt z nas nie widział co się stało, wszak widok zasłaniał nam idący Stefan i zastawiający częściowo wejście Adam. Faktem było, że chłopak upadł. Krzyknął. I wtedy zaszczekał pies.

- Niuniek! - ożywił się pan Edward. - Zszedł, staruszek, na dół. Załatw dziadów! Bierz ich!

Zamieszanie wykorzystała asystentka urzędnika, która z pistoletem w ręku rzuciła się do wyjścia niczym pantera.

- Policja! - zawołała. - Nie ruszać! Ręce do góry!

To była policjantka odgrywająca rolę asystentki konserwatora zabytków; mieliśmy bowiem na zamku dwóch policjantów: jednego ukrytego w szafie, drugiego w osobie kobiety.

Policjantka odepchnęła Stefana i wycelowała w zaskoczonego Adama. Lecz ten rzucił się szybko do wyjścia szczupakiem. W jednej chwili znalazł się na zewnątrz wejścia obok powstałego z podłogi “Romka”. I kiedy “urzędniczka” ruszyła ku nim, usłyszeliśmy ten sam buczący dźwięk, zachrobotało coś w ścianie i kawałek muru począł nieodwracalną wędrówkę w lewo. Jak jeden mąż rzuciliśmy się do przodu. Pierwsza próbowała wydostać się na zewnątrz policjantka i wtedy “Romek” skutecznie wybił jej z ręki pistolet tkwiący w szparze między krawędzią przesuwanego bloku a murem. Na szczęście kobieta w porę cofnęła rękę, unikając jej zmiażdżenia.

I w ten oto sposób zostaliśmy uwięzieni w “świątyni”.

- Co tu się dzieje? - sapał przerażony Stefan i pomógł policjantce wstać. - Policja? Skąd się wzięliście?

- Czy to teraz ważne? - warknęła. - Zamknęli nas w przeklętym lochu. Bez dostępu powietrza.

- To fakt - dodałem ponuro. - Tylko, że to loża. Ale ma pani rację. Lada chwila skończy się zapas tlenu. Tak więc nie ma znaczenia, czy to loch, czy loża.

- O czym wy gadacie? - zdenerwowała się Alina.

Nagle Irenka zaczęła piszczeć ze strachu.

- Cicho, dziewczyno! - uspokajała ją policjantka.

- Nie można by jakoś otworzyć tych wrót? - dopytywał się kierownik.

- Raczej nie - szepnął drugi policjant - Jesteśmy uwięzieni.

- Kto nas teraz tu znajdzie? - wystraszyła się Anka.

- Przepraszam panią - zwrócił się Stefan do policjantki. - Nie ma pani przy sobie

krótkofalówki?

- Nie - odpowiedziała.

- Ja też nie mam - dodał drugi policjant. - Nawet broń straciliśmy.

- Nie mówiąc już o Bafomecie - dodałem swoje trzy grosze.

Nikt jednak mnie nie słuchał. W tej chwili liczyło się jedynie nasze życie. Pech chciał, że nikt z nas nie miał przy sobie telefonu komórkowego.

- Musimy znaleźć sposób na wydostanie się stąd - myślał na głos Stefan.

- Nasze szansę są marne - zmarkotniałem. - Ten mechanizm można otworzyć tylko z zewnątrz. Tlenu zabraknie nam po kilku godzinach. Kto nas tu znajdzie? Nikt. Jedynie Niuniek łazi sobie w podziemiach, ale co on, biedny, może więcej zrobić? Pomerdać ogonem i zaszczekać.

- To dzielny pies - wtrącił pan Edward. - Widzieliście, jak próbował nas ratować. Podciął tego młodszego bandytę.

- Na nic to się zdało - westchnęła Alina.

- Masz rację - dodałem. - Pułapka na Adama i “Romka” nie udała się.

- Proszę państwa. Moja wina - tłumaczył się policjant. - No, ale musiałem się podrapać. I wtedy szafa zaskrzypiała. Łobuz usłyszał mnie i koniec.

- Łobuzy z pistoletami-zabawkami przechytrzyły policję - śmiała się nerwowo Alina. - Jakby było mało, zabrali jeszcze prawdziwą broń. Co za czasy!

- Teraz o tym wiemy - odcięła się policjantka. - Ale skąd mogliśmy wiedzieć wcześniej, że mają zabawki? Kto by wtedy ryzykował?

Milczeliśmy dłuższą chwilę. Łaziliśmy po “świątyni” nerwowo, szukając jakiegoś mechanizmu otwierającego wrota. Wszystko na nic.

- Oszczędzajmy tlen - zaproponowałem. - Nic tu nie znajdziemy. Musimy czekać. Może ktoś tu zajrzy?

- Kto? - prychnęła Irenka. - Kto, na litość boską? Jezu! Nikt poza nami nie wie, że trzeba przekręcić ten pentagram. Nikt!

Dziewczyna zaczęła płakać.

- Nie zostawią nas tak - odezwał się poważnie zmartwiony Stefan. - Wrócą tu, aby nas uwolnić. Zadzwonią na policję. Nie zamordują nas przecież.

- Żartujesz? - żachnąłem się. - Adam z “Romkiem”? Oni nie przyjdą. Jesteśmy świadkami dokonanej przez nich kradzieży. Zdemaskowaliśmy ich. Za jednym zamachem pozbędę się nas wszystkich. Dla świata udusimy się, zamknąwszy się niechcąco w tajnym pomieszczeniu służącym kiedyś jako miejsce spotkań loży masońskiej.

- Muszą przyjść - szepnął przerażony Stefan. - Muszą.

Zrobiłem krok w jego stronę.

- Niestety - powiedziałem to głośno, aby wszyscy mnie słyszeli. - Nie uratują cię, Stefan! Pozbędą się za jednym zamachem i świadków, i swojego szefa.

- O czym ty gadasz? - moje słowa go poraziły.

- Wiesz dobrze o czym. To ty byłeś ich szefem.

- Paweł, przestań! - ostrzegła mnie Alina.

- Nawet dzisiaj chcieliście nas wykiwać - mówiłem do Stefana, nie zważając na słowa Aliny. - Tak to sprytnie zaaranżowałeś, żeby twoi ludzie splądrowali skrytkę i wyszli stąd razem z tobą. Oczywiście ty, jako zakładnik, byłbyś poza podejrzeniami. W tej roli zakładnika dobrze się spisywałeś już wcześniej. Co za perfidna mistyfikacja! Ciekawi mnie jedno. Czy gdybyś wyszedł, uwolniłbyś nas z tej nory?

Stefan nie odpowiadał. Dopiero po szturchnięciu przez Alinę, wrócił myślami do rzeczywistości.

- O czym ty bredzisz, Paweł?

- Nie chcesz się przyznać, co? - dalej zrzędziłem. - Wiedz jednak, że pułapkę zastawiliśmy na ciebie. Adam i “Romek” to płotki.

- No to z pewnością policja nas uratuje!

- Niestety - odezwała się policjantka. - Mieliśmy zadzwonić po ekipę, lecz, jak na złość, telefon zostawiłam w samochodzie. Nie przypuszczałam, że dojdzie do takiej sytuacji, że będę uwięziona w tym pomieszczeniu.

Stefan ciężko westchnął. Lecz nie odzywał się.

- Od niedawna wiem, że jesteś szefem - mówiłem dalej. - Ufałem ci. Ty jednak sprytnie mną manipulowałeś. Najpierw mnie “uratowałeś” w domku nad zatoczką. Co za komedia, ale zdobyłeś w ten sposób moje zaufanie. Oddaliłeś podejrzenia od swojej osoby na wypadek, gdyby cię podejrzewano o współpracę z tymi łobuzami. Ja ci mówiłem o wszystkich moich domysłach i postępach w śledztwie. Ty kpiłeś. O tym, że podejrzewam Dorotę dowiedziałeś się ode mnie i dlatego dziewczyna musiała zniknąć z zamku. Twoje wszystkie porwania były sprytną mistyfikacją. W willi nad jeziorem przebywałeś nie w charakterze więźnia, ale jako szef. Tam także próbowałeś stworzyć wrażenie, że to Szpakowaty jest szefem; skoro i tak go widziałem na “Alfie”, potem przed willą, można było z niego zrobić rzekomego szefa. Niepotrzebnie kręcił się w tamtych okolicach, gdyż willę wynajął za blisko zatoczki. Facet musi być niecierpliwy, nawet taksówkę wynajął, żeby obejrzeć zamek.

Wracajmy do osoby Stefana. Oszukiwałeś i oszukiwałeś. Twierdziłeś, że ktoś cię śledzi w drodze na ognisko i z powrotem. Kiedy powiedziałem o oplu, ty odruchowo przytaknąłeś, nie mając pojęcia, kim jest kierowca opla. Tak powstają fałszywe tropy. Dalej. Kiedy “Romek” zauważył mnie w willi, nie od razu uciekł, nawet się na mnie nie rzucił, tylko pobiegł do domu. Po co? Ano po to, aby cię ostrzec. Potem wybiegł tylnym wyjściem, lecz przed opuszczeniem willi zdążył przykuć cię jeszcze kajdankami do zlewu. W ten sposób zachowałeś status porwanego. Inaczej wpadłbyś. Bardzo sprytne. Kolejne twoje porwanie miało na celu wymuszenie na mnie posłuszeństwa. Miałem nic nie robić, gdyż inaczej tobie groziło niebezpieczeństwo. Prosiłeś mnie o dyskrecję, Lisa Liethmal groziła. Te zabiegi okazały się skuteczne, bo nie zawiadomiłem policji. Siedziałeś sobie z Kramerem w hotelu i popijałeś piwo.

- Paweł - nie wytrzymała Alina. - Przecież znaleźliśmy Stefana na jachcie, a nie w hotelu. Dlaczego ty to mówisz?

- Ten jacht wypożyczył “Romek” kilka dni wcześniej na fałszywe dokumenty. Ich awaryjna łajba. Stefana przewieziono na ten jacht zaraz po tym jak otrzymał wiadomość, że zakradliśmy się pod dom babci Adama w Wolborzu. Przestraszyli się i Stefan, i Kramer. Przerwaliśmy im sielankę. Mieliśmy wprawdzie Dorotę, ale ona nie znała szefa. Ci, którzy go znali, uciekli. Wtedy Stefan wpadł na pomysł z jachtem. Już nie musiał się ukrywać, skoro kryjówka Adama została zdemaskowana. Na koniec zawiadomił anonimowo policję o jachcie z krzyczącym pod pokładem facetem. Mógł to zrobić nawet i on sam, telefon zaś wyrzucić za burtę. Ale pewnie pomagał mu Adam lub “Romek”. Popełnili przy tym błąd – anonimowy rozmówca nie mógł wiedzieć, że pod pokładem jest związany facet. Jakim cudem wiedział, skoro nie był na jachcie? W tym czasie Kramer zwolnił pokój w hotelu i wyjechał z miasta.

- Kim jest ten Kramer? - zapytał kierownik.

- Niech Stefan powie. Nie chcesz? To pewnie jakiś kupiec-kolekcjoner z Niemiec. Zainteresował go srebrny talerz. Może chciał więcej cennych przedmiotów? Pewnie tak, skoro wasza banda węszyła i “straszyła” w zamku. Nie wiedzieli jednak, jak zabrać się do płaskorzeźby pentagramu. Prawdopodobnie chcieli, abym za nich rozwiązał tę zagadkę. I w zasadzie tak się stało. Przyszli na gotowe i zabrali złoty posąg. Tylko że przypadkowo uwięzili z nami szefa. Co za heca!

Zbliżyła się do nas policjantka.

- To pan będzie odpowiedzialny za naszą śmierć - rzekła do Stefana.

- Co pan najlepszego zrobił?

- Zabawa w poszukiwacza skarbu nie wyszła mu na dobre - kontynuowałem. – Stefan zadał się z niewłaściwymi osobami. Adam i “Romek” to nie jego liga. Oni nie byliby w stanie wymyślić fikcyjnego nazwiska “Lisa Liethmal”. Oni nawet nie wiedzą, co to jest anagram.

Stefan z pewnością dużo czytał o okultyzmie, templariuszach i masonach, tylko nie wiedział, jak zabrać się do płaskorzeźby.

- Jestem niewinny! - krzyknął oskarżany. - Macie dowody?! Same domysły i poszlaki! Ha, ha.

- Nagranie wideo - szepnąłem.

- Nagranie? - obruszył się. - Tak, nagrali mnie na tym jachcie, tam, gdzie mnie przetrzymywano. Już o tym mówiłem policji. I nie zmienię zeznań!

- Nagranie zostało wykonane w pokoju hotelu “Agat” - byłem nieustępliwy. – Tam nagraliście tę komedię. Wiesz, skąd to wiem? Wydedukowałem, obejrzawszy kilkakrotnie nagranie. Właściwie to razem z komendantem na to wpadliśmy. Otóż, podczas nagrania jest widoczna twoja twarz, trochę spocona i nieco przyciemniona. Przyciemnienie można jednak zrobić podczas obróbki pliku audiowizualnego zwykłym programem komputerowym. Lecz gdy się dobrze przyjrzeć twoim oczom, widać odbity w nich żyrandol. Dodam, że żyrandol z dziesięcioma żarówkami. Takiego nie znajdziecie na jachcie. Tam jest zwykła jarzeniówka.

Lecz w apartamencie numer 26 hotelu “Agat” znajdziecie żyrandol z dziesięcioma żarówkami.

Tym oświadczeniem zadałem Stefanowi ostateczny cios. Przegrał. Opadły mu ramiona. Nikt się nie odzywał i wszyscy czekali na jego głos w tej sprawie. Jako że się nie odzywał, przypomniałem o jeszcze jednym fakcie.

- Dopiero w nocy w komendzie przypomniałem sobie o ważnym fakcie, który uleciał mojej percepcji. Pamiętasz, Stefan, jak cię uratowałem z willi nad jeziorem? Ani słowem nie wspomniałem, gdzie odnalazłem twój jacht. Ty jednak wiedziałeś, że “Kurier” kotwiczy między wysepkami.

Dobiłem go.

- Kramer powiedział mi, że w zamku była kiedyś loża - przemówił wreszcie przegranym głosem Stefan. - To znawca wolnomularstwa. Obejrzał zdjęcia, które zrobił w podziemiach Adam i na ich podstawie wysnuł taki wniosek. Szukaliśmy wejścia do “świątyni”. Lecz to nie ja dokonałem odkrycia w zamku. To wcześniejsza robota Adama. To on wytrzasnął skądś tego “Romka”. Zresztą z nim były same kłopoty. Dlatego musiał zniknąć. Trafił nad jezioro, bo w Łodzi był spalony. Szukała go policja. Jednocześnie Kramer koniecznie chciał zobaczyć podziemia zamku. Udała się ta sztuka dopiero w nocy, gdy cię porwaliśmy pierwszy raz. Trafiłeś do domku nad jeziorem, który należał do zmarłego dwa lata temu filozofa, a w tym czasie Adam wprowadził nas na zamek. Znał tam każdy szczegół.

- Ach, te hałasy w nocy - mruknęła Irenka. - To było wtedy.

- Jak pan spotkał Adama? - zmieniła temat policjantka.

- Zacznijmy od “Romka”. Wtedy, gdy przyszedł do antykwariatu w Piotrkowie i udało mu się zwiać. Faktycznie doszło tam do szamotaniny, lecz antykwariusz ze swoim pomocnikiem chcieli go nastraszyć. Rozumiecie, żeby zmiękł i sprzedał im talerz za pół ceny.

- Antykwariusz zeznał, że sam zaatakował “Romka” - zauważyłem. - Miałem go za bohatera.

- Kłamał. Nie dałby mu rady.

- Podczas mojej pierwszej wizyty w antykwariacie to samo pomyślałem.

Stefan wyjaśnił zaraz, że antykwariusz i jego pomocnik mieli chrapkę na ten talerz i kiedy nie udało im się zatrzymać “Romka”, poinformowali policję. Jednakże zmienili nieco wersję wydarzeń. Przede wszystkim zatrzymali dowód osobisty Kupca, czyli “Romka”. Tego faktu nie podali funkcjonariuszom. Dzięki temu wiedzieli, gdzie “Romek” mieszka. W końcu udało im się go złapać w Łodzi. Odkupili ten talerz za tysiąc złotych. A potem sprzedali go Stefanowi za piętnaście tysięcy złotych.

- Tobie? - zdziwiła się Alina. - Dlaczego mieliby przyjść z tym do ciebie?

- Bo ja kolekcjonuje trochę staroci, antyków i obrazów - wyjaśnił z dumą.

- Nie widziałam u ciebie w domu wielu obrazów. Ty nawet nie lubisz malarstwa!

- Pozory mylą - wydukał. - W drugim domu w Sulejowie mam całą galerię cennych obrazów i staroci, które skupowałem latami. I często współpracowałem z antykwariuszem. Nic dziwnego, że mnie pierwszemu zaproponował kupno talerza. Zresztą od antykwariusza dowiedziałem się, kim naprawdę jest Paweł. Wiedziałem, że pracuje dla Ministerstwa Kultury i Sztuki.

- Nie tylko Dorota mu donosiła, ale i antykwariusz! - mruknąłem.

Wyznanie Stefana, że jest kolekcjonerem zaszokowała mnie. Podczas naszego pierwszego spotkania w galerii, nie sprawiał wrażenia kolekcjonera. Kreował się raczej na laika w tej dziedzinie. Kolejna gra? Mistyfikacja? Z pewnością. I jeszcze jedno – wyjaśniło się, skąd Adam wiedział, że jestem “ministerialnym detektywem”. Mógł dowiedzieć się tego tylko od Stefana. Skojarzyłem to dopiero w Wolborzu, gdy doznałem olśnienia w szopie.

- Ty masz dom w Sulejowie? - nie mogła się nadziwić Alina. - Ja nic o tobie nie wiem, Stefan! Wtedy w galerii, gdy kupowałam obraz, pewnie nabijałeś się ze mnie, co?!

- Podobnie jak Paweł, nie lubię abstrakcji i konceptualizmu.

- Ale, w odróżnieniu ode mnie, jesteś handlarzem dzieł sztuki - westchnąłem.

- Wolę słowo “kolekcjoner”.

Zgasła jedna ze świeczek i na mozaikową podłogę zaczął skapywać wosk. Poczuliśmy zapach przypalonego knota.

- Dlaczego nie zgasimy tych świeczek? - zmienił temat Stefan. - Zabierają nam tlen!

- Co za różnica udusić się za pięć minut czy za godzinę? - zakpił kierownik Wojciech.

Uwaga Stefana była jednak sensowna. Jeśli zależało nam na jak najdłuższym przeżyciu w tym miejscu, powinniśmy byli zgasić świeczki. Faktycznie zabierały tlen. Jednakże nie musieliśmy martwić się zapasem ubywającego tlenu. Jedyną rzeczą, o jaką martwiłem się wraz z policjantami, było wydobycie ze Stefana tych zeznań.

Policjantka podeszła do niego i pokazała mu miniaturowy magnetofon.

- Nagrałam pańskie zeznania - rzekła. - Zresztą mamy wielu świadków.

- Co jest grane?! - zdenerwował się Stefan. - Po co wam nagranie, jeśli nie można stąd wyjść?

Policjantka wyjęła zza pazuchy telefon komórkowy i szybko wybrała jakiś numer. Rzuciła coś niewyraźnie i rozłączyła się.

- Odegraliśmy przed panem mały teatr - wyjaśniła. - Wszyscy z nas tu obecni wiedzieli o tej grze. W ten sposób uzyskaliśmy od pana informacje na jego temat, które całymi dniami musielibyśmy wydobywać w trakcie żmudnych przesłuchań. Ale i tak one pana nie ominą. Wiemy na przykład o pana domu w Sulejowie, w którym trzyma pan ukradzione przez innych dzieła sztuki. Można powiedzieć, że nakryliśmy nieznanego nam handlarza. Dziękuję wszystkim za pomoc w ujęciu złodzieja dzieł sztuki. Dziękuję panu Pawłowi za pomysł na tę sztukę. Wszystkim aktorom za dobrą grę. Oczywiście, Adam i “Romek” zostali złapani. Policjanci dobrze obstawili teren zamku. Złoty Bafomet jest już w naszych rękach.

- Wy sobie zakpiliście? - charczał wściekły Stefan. - Alina, ty też?! Jak mogłaś?!

Nie odpowiedziała. Nagle buczący dźwięk przerwał rozmowę. Kawał ściany rozsunął się na naszych oczach i w prześwicie muru ujrzeliśmy samego komendanta z Piotrkowa, u boku którego stał poruszony sytuacją Niuniek (w pewnym sensie także bohater naszego przedstawienia, który wniósł do niego element improwizacji). Za nimi stało kilku uzbrojonych policjantów.

- To już koniec - popatrzyłem na Stefana.

Niuniek zaszczekał.

***

Świeże powietrze poranka rzuciło na moje policzki rumieńce. Pakowałem się do wehikułu, a towarzyszyli mi smutna Irenka, pan Edward i pies Niuniek. Dzisiaj wracałem do Warszawy złożyć raport pani minister. Lecz zaraz po tej rozmowie miałem wrócić do Piotrkowa, aby uczestniczyć w dalszym śledztwie przeciwko Stefanowi i jego “bandzie”.

Wprawdzie bardziej interesował mnie los posągu Bafometa i dzieł sztuki zgromadzonych w drugim domu Stefana w Sulejowie, niemniej jednak zeznania Stefana były także interesującym kąskiem dla poszukiwacza przygód i detektywa ścigającego złodziei dzieł sztuki, którym byłem. Jak do tej pory nie udało się złapać tylko Kramera. Wydawało się, że cudzoziemcowi udało się zwiać do Niemiec. Wsiąkł jak kamfora. Zeznania Stefana utwierdziły policję w przekonaniu, że nie wie on, gdzie przebywał Kramer.

Dla mnie znalezienie w podziemiach zamku złotego Bafometa było swego rodzaju świętem i sukcesem. To była sensacja. Oczywiście, przyszłe badania laboratoryjne, analizy znawców tematu miały pokazać, czy był to oryginalny posążek (który powinien znajdować się w siedzibie Alberta Pike’a w Południowej Karolinie), czy nie.

Wracałem do stolicy tą samą trasą co tydzień temu.

Na którejś stacji zatrzymałem się, aby uzupełnić paliwo. Zatankowałem i poszedłem do kasy. Wróciwszy do wehikułu stojącego przed dystrybutorem, ujrzałem znajomy mi samochód. To była para jeżdżąca toyotą, która spotkałem właśnie tydzień temu. Spotkałem ich na parkingu w drodze do Piotrkowa. Wtedy nabijali się z mojego wehikułu, lecz nie inaczej było i tym razem.

- O! Kaśka, popatrz! - zawołał chłopak za kierownicą toyoty. - Pamiętasz ten beczkowóz. - Tak! Ten sam!

- Cześć! - pozdrowiłem ich.

- Oszukał nas pan - powiedział chłopak. - To coś nie jeździ na wodę, skoro wlewa pan benzynę. A ja uwierzyłem panu, bo taki grat nie może jeździć na benzynę. On w ogóle nie powinien jeździć. Tylko co w takim razie robi pan przy dystrybutorze?

- Bo ja jeżdżę na “chrzczonej” wodzie - puściłem do nich oko i wsiadłem do wehikułu. - Przegotowanej, z małą ilością benzyny.

Chłopak z dziewczyną pokazali mi pewien niegrzeczny gest z użyciem środkowego palca i z piskiem opon ruszyli na Warszawę. Patrzyłem na nich ze złością. Do różnych obelg i złośliwości na temat mojego pojazdu byłem przyzwyczajony. Lecz tym razem poczułem w sobie zew rywalizacji, zwyciężyła we mnie przekora, więc wskoczyłem i ruszyłem za nimi.

Wehikuł zawarczał i wyrwał do przodu niczym wyścigówka. Pragnąłem dogonić toyotę, przegonić młodych ludzi i pokazać im, na co stać mój “beczkowóz’.

Wyjechawszy na autostradę zwiększyłem szybkość do stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Już miałem docisnąć gaz do dechy, gdy ujrzałem ich auto pół kilometra dalej. Toyota stała na poboczu. Za nią stał inny samochód - policyjny radiowóz. Natychmiast zwolniłem do przepisowej prędkości. Przejeżdżając obok toyoty i radiowozu zmniejszyłem szybkość do czterdziestu kilometrów na godzinę. Widziałem młodzieńca tłumaczącego się policjantom i bladą dziewczynę. Popatrzyli na mnie mocno podenerwowani. A ja im filuternie pomachałem, szczerząc zęby w wakacyjnym uśmiechu.


ZAKOŃCZENIE


Spotkaliśmy się w kawiarni “Biesiadna”. Alina przyszła ubrana w drogą sukienkę z orientalnymi haftami i oryginalną bluzeczkę. Ja zaś założyłem białą koszulę i znoszoną zamszową marynarkę, i czułem się w jej towarzystwie nieco skrępowany. Emanowała kobiecością i pięknem, jakiego nie uchwyci żaden malarz i poeta.

Z początku rozmowa się nie kleiła. Dopiero gdy zeszliśmy na temat ostatniej przygody, w której razem uczestniczyliśmy - rozkręciłem się. Alina była ciekawa dalszych losów posążku Bafometa, a miałem przecież w tej sprawie trochę do powiedzenia. Przypomniałem fragment listu hrabiego Rozwadowskiego.

- Już tyle przelało się krwi przez ten “diabelski” posąg wykradziony przez Kapitana M., że postanowiłem go dobrze ukryć. Ciekawe, czy Mistrz d. M. byłby ze mnie dumny? List ten sporządzam na dwa tygodnie przed spotkaniem z niejakim Gabrielem Riesesem, dziennikarzem z Frankfurtu, który dziwnym trafem zapytuje mnie w liście o ten posąg.

Wyjaśniłem zaraz:

- Porozumiałem się z moim szefem, panem Tomaszem, który bawi jeszcze za granicą - mówiłem. - Uważa on, że wspomniany w liście Rozwadowskiego “Kapitan M.” jest bez wątpienia kapitanem Williamem Morganem. Ów Morgan, amerykański dziennikarz i wolnomularz, w latach dwudziestych XIX wieku wyjawił wiele tajemnic masońskich.

Niezadowoleni i wpływowi masoni wsadzili go do więzienia, a gdy po kilku latach został zwolniony, nasłano na niego morderców. Uprzedzony o tym Morgan postanowił uciec do Kanady. Pięciu ludzi kierowanych przez angielskiego iluminata Richarda Howarda dopadło kapitana na granicy. Trzymali go w Fort Niagara, jego ciało zaś znaleziono zatopione w rzece Niagara. Szczegółowy raport o tym wydarzeniu złożył Howard na spotkaniu Rycerzy Świątyni w St. John’s Hall w Nowym Jorku. W 1848 roku jeden z zabójców wyjawił zaś prawdę o tamtych wydarzeniach na łożu śmierci. Podejrzewać można, że kapitan Morgan nie tylko zdradził sekrety wolnomularskie, ale wykradł amerykańskim masonom - sympatyzującym z demokratami i iluminatami - złotego Bafometa. Nie wiemy jednak, jakim cudem trafił on w ręce hrabiego Rautingera. Być może Morgan nie zabrał tajemnicy Bafometa do grobu. Musiał istnieć ktoś, kto znał ten sekret. Rautinger mógł trafić na jakiś zapisek albo na człowieka, który przechowywał statuetkę. W 1846 roku hrabia wywiózł ją do Europy. Przyjechał wreszcie do Polski, która była dla niego dobrym schronieniem przed “Mistrzami” (między innymi z powodu zakazu działania lóż i restrykcji władz obawiających się wolnomularstwa).

Przyjechał zatem do hrabiego Rozwadowskiego, do Byków. Rozwadowski był arianinem i początkującym masonem. W podziemiach zamku wybudował lożę. Zamek był w złym stanie i idealnie nadawał się na miejsce potajemnych spotkań. Rautinger mieszkał w Piotrkowie i na zamku rzadko nocował. Bafometa ukryto w podziemiach zamku w obawie przed zemstą amerykańskich iluminatów, w liście występujących jako “Mistrzowie”. Pewnego razu otrzymał wiadomość od swojego przyjaciela, który zlecił mu wywiezienie Bafometa z USA i że przybędzie emisariusz z Anglii. Odbyło się spotkanie. Niestety, Rautinger został podstępnie zamordowany. Ciało jego wykradziono z kostnicy, gdyż były na nim tatuaże masońskie, które mogłyby naprowadzić na trop iluminatów. Bo podejrzewamy, że hrabia był w jakiś sposób związany z ich organizacją. Może ich zdradził? Pewien fragment listu, ten dotyczący osoby dziennikarza z Frankfurtu Gabriela Riesesa, świadczy, że iluminaci są zamieszani w tę historię. Rieses to związany z europejską frakcją iluminatów wpływowy dziennikarz. Jednakże Bafometa nie udało się im odzyskać. Rozwadowski otruł płatnego mordercę “Mistrzów” i ciało zakopał w parku.

Zdążył też zamurować wejście do “świątyni” w podziemiach zamku. Lecz i jego samego wkrótce zgładzono. Pochowano go na cmentarzu w Piotrkowie (grób został jednak zniszczony w czasie pierwszej wojny światowej). Niedługo potem zamek kupił od syna Rozwadowskiego Jeziorański, nie wiedząc o wolnomularskich “skłonnościach” poprzedniego właściciela. Dopiero przypadkowe odkrycie dokonane przez Adama (w piwnicy należącej do kasjerki Basi), przywróciło do życia starą historię.

Alina słuchała z uwagą mojej opowieści, której kanwę stanowił raport dla pani minister. Dodam, że owa hipotetyczna historia powstała z dużym udziałem pana Tomasza.

- Na końcu raportu - dodałem - postawiłem tezę, że posąg Bafometa wrócił z USA do Europy w roku 1846 albo 1847. Schronienie znalazł na zamku w Bykach, którego właścicielem był arianin hrabia Jan Rozwadowski. Wniosek roboczy: posąg nie mógł był przechowywany w siedzibie Alberta Pike’a w Charleston w Stanach Zjednoczonych.

Spacerowaliśmy jeszcze godzinę, aż wreszcie wiedzeni intuicją odwiedziliśmy znaną nam dobrze galerię na rynku miasta. Nie poszliśmy do antykwariatu. Naszą uwagę w galerii przykuł niecodzienny obraz - sieć pajęczyn maskowała jakieś nieregularne plamy. Jej autorem był Maurycy Stachurski. Nowe dzieło zatytułowane było “Upływający czas”.

- Widzisz to co ja? - zdenerwowała się Alina. - Stachurski przywłaszczył sobie twój pomysł!

Rzeczywiście, to ja podsunąłem mu podczas ogniska absurdalny pomysł na to konceptualne dzieło. Kto by przypuszczał, że bzdura, którą wymyśliłem zainspiruje prawdziwego malarza do stworzenia takiego “dzieła”. Od absurdu do abstrakcji!

- Zobacz, jaka cena, Pawle! Dziesięć tysięcy złotych! Przynajmniej połowa należy się tobie.

- Wolałbym inną nagrodę - szepnąłem.

Alina zmarszczyła czółko i myślała intensywnie, o jakiej to nagrodzie wspomniałem.

Wreszcie zaskoczyła. Lekko się zaczerwieniła i zalotny uśmiech przemknął przez jej piękną twarz. Zbliżyła się do mnie i pocałowała mnie w policzek.

Po tygodniu badań ekipa archeologów i pracowników WUKZ odkopała w parku pod jednym ze starych dębów szkielet człowieka i kilka drobiazgów. To znalezisko potwierdziło tylko prawdomówność informacji zawartych w liście hrabiego Rozwadowskiego. Hrabia rzeczywiście zamordował mordercę nasłanego przez “Mistrzów”! Tak naprawdę nie było pewności, kim oni byli. Nic w tej sprawie nie było jasne do końca. Badania nad statuetką przedłużały się, lecz specjaliści byli zgodni, że to średniowieczna robota! A zatem mógł to być legendarny “Bafomet templariuszy”. Ten fakt potwierdzały inicjały “d. M.” występujące w liście Rozwadowskiego, które kojarzą się z ostatnim mistrzem templariuszy Jakubem de Molayem.

Przebadany metodą radiowęglową szkielet znaleziony w parku wykazał, że należał do trzydziestoletniej kobiety żyjącej w połowie XIX wieku. Czyżby nasłanym przez “Mistrzów” mordercą była kobieta?! Kolejna sensacja.

Jeśli tylko uważnie będziecie śledzić fachowe periodyki, pewnie któregoś dnia natkniecie się na wyniki naukowego dochodzenia w Bykach. Być może w niedalekiej przyszłości poznamy prawdę o “Mistrzach” i złotym Bafomecie.

W niecały miesiąc później pan Tomasz przyszedł do biura spóźniony. Była z nami również panna Monika, nasza sekretarka. Znowu stanowiliśmy trio. Szef rzucił na biurko dwie koperty. Z jednej wyjął wycięty kawałek starej gazety i kazał nam czytać.

Wziąłem do ręki pożółkły papier i spełniłem jego prośbę. Artykuł dotyczył zatopienia słynnego “Titanica” w 1912 roku.

- Według podania masońskiego statua z wizerunkiem Bafometa została dana templariuszom przez samego Wielkiego Budowniczego Świata i od templariuszy przeszła do masonów. Taki właśnie posąg Bafometa, symbol współczesnego satanizmu, był przewożony na nieszczęsnym “Titanicu” w 1912 roku z Londynu do świątyni satanistów w Chicago.

Nowoorleański dziennik “Morning Star” donosił, że budowniczy “Titanica” był bezbożnikiem i na spodniej części statku wypisał hasło “OLONOGON”, które było widoczne, gdy okręt przechylił się i szedł na dno wraz ze swoim konstruktorem i budowniczym (“OLONOGON” to akrostych “NOGONOLO”, co znaczy “No God, No Lord”, czyli “Żadnego Boga, żadnego Pana”).

Zerknąłem na szefa, jak na kogoś, kto spłatał mi figla. Wersja dostarczona przez niego burzyła poprzednią, zawartą w raporcie dla pani minister. Lecz szef nie przypominał wcale figlarza. Jego twarz zastygła w grymasie zadumy.

Nie tak łatwo rozwiązywało się zagadki historyczne!

Chwyciłem drugą kopertę zaadresowaną na moje nazwisko. Ucieszyłem się, gdyż nadawcą listu była Alina. Ogarnęła mnie wielka radość, że napisała do mnie. Na chwilę zapomniałem o statuetce Bafometa i tragedii “Titanica”. Nerwowym ruchem wyjąłem z koperty sztywny prostokącik.

- Zaproszenie na ślub - szepnąłem zdumiony. - Wychodzi na jesieni za mąż.

Nagle poczułem odpływającą z mojej twarzy krew. Patrzyłem na zaproszenie, nie wierząc własnym oczom. Alina S. z narzeczonym zapraszali mnie na ceremonię zaślubin w piotrkowskim kościele.

- Co się stało, Pawle? - przestraszył się szef, patrząc na mnie.

- Znajoma wychodzi za mąż - odparłem cicho.

- I to cię smuci?

Nie odpowiedziałem. Schowałem zaproszenie z powrotem do koperty, nie wspomniawszy słowem o szczęściarzu, który wkrótce miał nałożyć na palec pięknej kobiety złotą obrączkę. Znałem go. To kierowca Mietek.






KONIEC


®Darkman


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
57 Pan Samochodzik i Zloty Bafomet Niemirski Arkadiusz
57 Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
57 Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
PS 57 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
25 Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 1 Arkadiusz Niemirski
30 Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 1 Arkadiusz Niemirski
54 Pan Samochodzik i Stara Księga Arkadiusz Niemirski
34 Pan Samochodzik i Amerykańska Przygoda Arkadiusz Niemirski
35 Pan Samochodzik i Europejska Przygoda Arkadiusz Niemirski
51 Pan Samochodzik i Krzyż Lotaryński Arkadiusz Niemirski
30 Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2 Arkadiusz Niemirski
25 Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 2 Arkadiusz Niemirski
03 Pan Samochodzik i Złoty Pociąg
45 Pan Samochodzik i Fałszerze Arkadiusz Niemirski
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2
PS 48 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu
PS 54 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Stara Księga
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 1
48 Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu Arkadiusz Niemirski

więcej podobnych podstron