Salvatore R A Pięcioksiąg Cadderlyego 5 Klatwa Chaosu

R. A. Salvatore


Klątwa Chaosu

(The Chaos Curse)


Pięcioksiąg Cadderly’ego

Księga V


Tłumaczenie: Robert Lipski



Dla Ann i Bruce’a,

którzy pokazali mi świat

z innej perspektywy.

Prolog


Dziekan Thobicus zabębnił kościstymi palcami w blat biurka przed sobą. Obrócił fotel tak, że siedział zwrócony w stronę okna zamiast drzwi, i celowo nie patrzył na zdenerwowanego chudego mężczyznę, który wszedł do jego gabinetu na pierwszym piętrze biblioteki.

Pro... prosiłeś mnie... – wykrztusił Vicero Belago, ale dziekan Thobicus wzniósł drżącą skórzastą dłoń, aby go uciszyć. Czoło Belaga zrosił zimny pot, gdy mężczyzna spojrzał na łysiejącą potylicę starego dziekana. Zerknął w bok, gdzie stał Bron Turman, jeden z tutejszych przełożonych i najwyższy w hierarchii kapłanów Oghmy, ale ten potężny, muskularny mężczyzna tylko wzruszył ramionami, nie potrafił mu bowiem nic wyjaśnić.

Nie prosiłem – poprawił Belaga dziekan Thobicus. – Rozkazałem ci tu przyjść.. – Obrócił się na fotelu, a zdenerwowany Belago, który wydawał się mały i nieistotny, mimowolnie cofnął się do drzwi. – W dalszym ciągu wypełniasz moje polecenia, nieprawdaż, drogi Vicero?

Oczywiście, dziekanie Thobicusie – odrzekł Belago. Ośmielił się postąpić krok naprzód, wyłaniając się z cienia. Był tutejszym alchemikiem, profesorem zakonów Oghmy i Deneira, choć formalnie nie należał do żadnego z nich. Był oddany dziekanowi Thobicusowi zarówno jako pracownik wobec pracodawcy, jak i owieczka wobec pasterza. – Jesteś dziekanem – zapewnił ze szczerością w głosie – a ja jedynie sługą.

Dokładnie! – syknął Thobicus jak rozwścieczony wąż, a Bron Turman zmierzył wymizerowanego dziekana podejrzliwym spojrzeniem. Jeszcze nigdy starzec nie wydawał się równie poruszony i ożywiony.

Jestem DZIEKANEM – podjął, akcentując wyraźnie drugie słowo. – To JA decyduję o tym, co dzieje się w bibliotece, a nie CA...

Thobicus urwał, ale Belago i Turman zrozumieli, kogo ma na myśli.

Dziekan myślał o Cadderlym.

Oczywiście, dziekanie – powtórzył Belago bardziej pokornym tonem. Nagle uświadomił sobie, iż znalazł się w centrum dużo poważniejszej próby sił, w której sam mógł się stać mimowolną ofiarą.

Przyjaźń Belaga i Cadderly’ego nie była dla nikogo tajemnicą. Podobnie jak fakt, że alchemik niejednokrotnie wykonywał dla młodego ucznia niezlecone mu z góry i opłacane z prywatnych funduszy projekty – często tylko za cenę wykorzystanych materiałów.

Masz spis inwentaryzacyjny ze swojego warsztatu? – spytał Thobicus.

Belago pokiwał głową. Oczywiście, że miał, a Thobicus dobrze o tym wiedział. Warsztat Belaga został zniszczony niecały rok temu, kiedy biblioteka przeżywała epidemię znaną pod nazwą klątwy chaosu. Straty pokryto z funduszy biblioteki, a Belago chętnie sporządził listę tego, co utracił i co było mu potrzebne.

Ja również – zauważył Thobicus. Bron Turman nadal przyglądał się podejrzliwie dziekanowi, nie rozumiejąc sensu jego ostatnich słów. – Wiem doskonale, co powinno się tam znaleźć – ciągnął władczo. – Wiem o tym doskonale, rozumiesz?

Belago, odnajdując siły w honorze, wyprostował się po raz pierwszy, odkąd wszedł do pokoju.

Oskarżasz mnie o złodziejstwo? – rzucił ostro. Widząc zuchwałą postawę chudego alchemika, dziekan zachichotał ironicznie.

Jeszcze nie – odrzekł jakby od niechcenia – bo nadal tu jesteś, a tym samym wszystko to, co mógłbyś zapragnąć zabrać, zostanie w bibliotece.

Te słowa zupełnie zbiły Belaga z tropu. Zmarszczył gęste brwi.

Nie potrzebujemy już twoich usług – wyjaśnił Thobicus, w dalszym ciągu mówiąc tym przeraźliwym, lodowato zimnym, beznamiętnym tonem.

Ależ... ależ, dziekanie – wykrztusił Belago. – Przecież ja...

Wyjdź!

Bron Turman wyprostował się, rozpoznawszy modulację i moc magii w głosie Thobicusa. Nie zdziwił się, kiedy Belago nagle zesztywniał i wyszedł z pokoju.

Zerknąwszy na Thobicusa, Turman czym prędzej pospieszył, by zamknąć drzwi.

Był dobrym alchemikiem – rzekł półgłosem, kiedy znów odwrócił się w stronę wielkiego biurka. Thobicus nadal wyglądał przez okno.

Miałem powód, by wątpić w jego lojalność – zapewnił dziekan.

Bron Turman, pragmatyk, który nie przepadał za Cadderlym, nie kontynuował tego tematu. Thobicus był dziekanem i tym samym miał prawo przyjmować i zwalniać świeckich asystentów wedle własnego uznania.

Baccio jest tu już ponad dzień – zauważył, aby zmienić temat. Człowiek, o którym mówił – Baccio – był dowódcą garnizonu z Carradoonu, który przybył do biblioteki, aby przedyskutować kwestię obrony biblioteki oraz miasta w razie ataku ze strony Zamczyska Trójcy.

Rozmawiałeś z nim?

Nie będziemy potrzebować Baccia i jego małej armii – rzekł z przekonaniem w głosie dziekan Thobicus. – Niebawem go odprawię.

Jakieś wieści od Cadderly’ego?

Nie – odparł szczerze Thobicus. Rzeczywiście, dziekan nie miał od niego żadnych wieści, odkąd Cadderly i jego towarzysze wyruszyli tej zimy w góry. Thobicus wierzył jednak, że Cadderly’emu udało się pokonać Zamczysko Trójcy. W miarę bowiem jak moc młodego kapłana przybierała na sile, dziekan czuł się coraz bardziej odpychany od światła Deneira. Niegdyś władał najpotężniejszą magią kleryków, teraz jednak nawet najprostsze zaklęcie, takie jak to, którego użył do odprawienia nieszczęsnego Belaga, z trudem przechodziło mu przez spierzchnięte usta.

Odwrócił się ponownie w stronę pokoju, by ujrzeć przyglądającego mu się sceptycznie Brona Turmana.

Doskonale – skonstatował. – Powiedz Bacciowi, że spotkam się z nim dzisiaj wieczorem. Nalegam jednak, aby jego armia pozostała w defensywie i nie ważyła się wyruszać w góry. Mają siedzieć tutaj i basta!

Bron Turman wydawał się zadowolony. – Ale wierzysz, że Cadderly’emu i jego przyjaciołom się udało – mruknął z przekąsem. Thobicus nie odpowiedział.

Wierzysz, że biblioteka nie jest już zagrożona – oznajmił Bron Turman. Uśmiechnął się, ale w jego wielkich szarych oczach malował się smutek. – Przynajmniej wierzysz, że to jedno niebezpieczeństwo zostało zażegnane.

Thobicus zmierzył go wzrokiem, kurze łapki po obu stronach jego oczu zmieniły się w podejrzane bruzdy.

To ciebie nie dotyczy – ostrzegł półgłosem.

Bron Turman skłonił się, rozważając usłyszane przed chwilą słowa.

Nie znaczy to jednak, że nie rozumiem – powiedział. – Vicero Belago był dobrym alchemikiem.

Bronie Turmanie... – Przełożony wzniósł dłoń w obronnym geście. – Nie należę do przyjaciół Cadderly’ego – stwierdził – ani nie jestem młody. Widziałem intrygi i przypadki walki o władzę w obu naszych zakonach. – Wydął wąskie wargi; wydawało się, że jest bliski wybuchu, więc Bron Turman stwierdził, że chyba już najwyższy czas, aby się oddalić. Ponownie pochylił głowę w szybkim ukłonie i opuścił gabinet.

Dziekan Thobicus z powrotem zagłębił się w fotelu i odwrócił do okna. Nie mógł zarzucić Turmanowi zdrady, jego rozumowanie było bowiem jak najbardziej logiczne.

Thobicus żył na tym świecie już od ponad siedmiu dekad; Cadderly nieco ponad dwie, a jednak z jakiegoś niepojętego dla starego biurokraty powodu zdołał zaskarbić sobie szczególne łaski Deneira.

Dziekan wszakże osiągnął swą pozycję po licznych trudach i wyrzeczeniach, kosztem wielu lat żmudnej, samotniczej wręcz nauki. Nie zamierzał rezygnować ze swojego stanowiska. Oczyści bibliotekę z jawnych sprzymierzeńców Cadderly’ego i umocni swoją pozycję w zakonie. Zarówno Przełożony na Księgach Avery Schell – mentor i przybrany ojciec Cadderly’ego, jak i Pertelopa, która była dla niego niczym matka, nie żyją, a wkrótce z biblioteki odejdzie również stary Belago.

Nie, Thobicus nie zrezygnuje ze swojej pozycji.

Nie bez walki.


1

Obietnica zbawienia


Kierkan Rufo otarł uparte błocko z butów i spodni, po czym jak zawsze wymamrotał pod nosem kilka niewybrednych przekleństw. Był wyrzutkiem naznaczonym na czole szpetnym czerwono-niebieskim piętnem w kształcie niezapalonej świecy nad zamkniętym okiem.

Bene tellemara – wyszeptał Druzil. Nietoperzoskrzydły imp o psim pyszczku, mierzący ledwie dwie stopy wzrostu, miał w sobie więcej zła niż najgorszy ze znanych rodzajowi ludzkiemu tyranów.

Coś ty powiedział? – rzucił Rufo. Spuścił wzrok i spojrzał na swego towarzysza z dolnych światów. Spędzili wspólnie drugą połowę zimy, ale nie darzyli się wzajemnie sympatią. Ich znajomość rozpoczęła się w Shilmiście, puszczy leżącej na zachód od Gór Śnieżnych, gdzie Druzil prośbą i groźbą nakłonił Rufa do pracy na rzecz swych plugawych panów, przywódców Zamczyska Trójcy, zapoczątkowując jednocześnie zerwanie Kierkana Rufo z zakonem Deneira.

Druzil spojrzał z zaciekawieniem na towarzysza i zmrużył ślepia, bo raził go migocący blask pochodni, którą trzymał Rufo. Kierkan miał ponad sześć stóp wzrostu, ale był kościsty i chudy jak tyka. Zawsze się garbił i pochylał na bok, co sprawiało, że on albo świat za jego plecami wyglądał zwykle absurdalnie. Druzil, który przez ostatnich kilka miesięcy krążył po Górach Śnieżnych, uznał, że Rufo wygląda jak drzewo na pochyłym skalistym stoku. Prychnął, a wiecznie skrzywiony Rufo spojrzał nań spode łba.

Imp nadal mu się przyglądał, usiłując dojrzeć tego człowieka w nowym świetle. Z czarnymi strąkami włosów przylepionymi do głowy, przenikliwymi oczami (czarne punkciki na tle białego oblicza) i niezwykłą postawą Rufo mógł robić wrażenie. Przedziałek miał teraz pośrodku, a nie z boku jak niegdyś, zasłonięcie bowiem piętna banity – piętna, na widok którego ludzie schodzili mu z drogi – mogło mieć nader bolesne skutki, a nawet doprowadzić do jego śmierci.

Co się tak gapisz? – burknął Rufo.

Bene tellemara – wycharczał ponownie Druzil w języku niższych światów. Była to poważna obraza wymierzona w inteligencję Rufa. Druzilowi, jako istocie zła i chaosu, wszyscy ludzie wydawali się niezdarnymi stworzeniami, zbytnio polegającymi na swych emocjach, aby mogli okazać się efektywni w tym, co robią. Pod tym względem Rufo był jeszcze bardziej niezrównoważony od innych. Sytuacja nie przedstawiała się jednak różowo. Aballister, czarnoksiężnik i pan Druzila, nie żył, zabity przez swojego syna Cadderly’ego, tego samego kapłana, który napiętnował Rufa. Dorigen zaś, druga w hierarchii magów po Aballisterze, została wzięta do niewoli albo przeszła na stronę Cadderly’ego. W ten oto sposób Druzil pozostawiony został na Planie Materialnym samemu sobie. Dysponując wrodzonymi mocami, zdołałby wprawdzie jakoś znaleźć drogę do niższych światów, nawet bez czarnoksiężnika, któremu musiałby służyć, ale nie chciał tego robić... jeszcze nie.

Właśnie tu bowiem, na tym planie, w katakumbach pewnej starej budowli spoczywała Tuanta Quiro Miancay, klątwa chaosu – jedna z najpotężniejszych i najokropniejszych substancji, jaką kiedykolwiek stworzono. Druzil chciał ją odzyskać i zamierzał tego dokonać przy pomocy Rufa, swojej marionetki.

Wiem, co mówisz – skłamał Rufo, po czym rzucił drwiąco pod adresem Druzila: – Bene tellemara.

Imp prychnął, dając mu jasno do zrozumienia, że nie obchodzi go, czy Rufo zna znaczenie tych słów, czy nie.

Rufo spojrzał przez ramię w głąb błotnistego tunelu, który doprowadził ich pod piwnicę w Bibliotece Naukowej.

No dobrze – powiedział ze zniecierpliwieniem. – Dotarliśmy tak daleko. Prowadź i wyjdźmy już z tego parszywego miejsca.

Druzil spojrzał na niego sceptycznie. Pomimo iż tyle rozmawiali przez ostatnie tygodnie, Rufo nadal nie rozumiał. Wyjść stąd? – pomyślał imp. Rufo nie pojmował sensu tego wszystkiego. Niebawem w ich rękach znajdzie się klątwa chaosu; dlaczego mieliby stąd odchodzić?

Druzil pokiwał głową i ruszył przed siebie, stwierdziwszy w duchu, iż nie ma możliwości oświecić głupiego człowieka. Rufo po prostu nie pojmował mocy Tuanta Quiro Miancay. Znalazł się raz pod jej wpływem – podobnie jak cała biblioteka – i o mało nie stracił przez nią życia, a jednak ten ignorancki wyrzutek nadal niczego nie rozumiał.

Tacy są ludzie – stwierdził Druzil. Osobiście poprowadzi Rufa ku potędze, tak jak przeprowadził go przez góry i pola na zachód od Carradoonu. Fałszywymi obietnicami, że substancja ukryta w lochach usunie jego piętno, namówił Rufa do powrotu do biblioteki, do której napiętnowany mężczyzna bynajmniej nie miał ochoty się zbliżać.

Przeszli przez kilka długich, wilgotnych komnat, mijając gnijące skrzynie i stare trumny, pochodzące z czasów, kiedy biblioteka była dużo mniejsza i większość jej pomieszczeń znajdowała się pod ziemią, a katakumby pełniły rolę magazynów. Druzil nie był tu od dawna, od czasu walki o Bibliotekę Naukową. Od czasu gdy Barjin, kapłan zła, został zabity... przez Cadderly’ego.

A potem rozegrały się jeszcze bitwa o Shilmistę i podbój Zamczyska Trójcy. W każdej z nich kluczową rolę odegrał Cadderly.

Bene tellemara – wychrypiał imp, rozwścieczony myślą o potężnym młodym kapłanie.

Zmęczyły mnie twoje obelgi – zaczął protestować Rufo.

Zamknij się – odciął się Druzil, zbyt pochłonięty myślami o Cadderlym, aby przejmować się Kierkanem Rufo. Cadderly, młody szczęściarz Cadderly; burzyciel ambicji Druzila, ten, który zdawał się zawsze wchodzić mu w drogę.

Druzil nadal sarkał, hałaśliwie szurając i plaskając swoimi szerokimi, szponiastymi łapami po kamiennej posadzce. Przeszedł przez jedne drzwi, pokonał drugi korytarz i otworzył kolejne.

Nagle stanął i umilkł. Dotarli do małej komnaty, tej samej, w której umarł Barjin.

Rufo zmarszczył nos i odwrócił się, gdyż komnata cuchnęła wonią śmierci i rozkładu. Druzil wziął głęboki oddech i poczuł się zupełnie jak w domu.

Nie ulegało wątpliwości, że w tym miejscu rozegrała się zażarta walka. Pod ścianą po prawej leżał przewrócony kosz koksowy; wśród popiołów widać było resztki brył węgla i kadzidła. Znajdowały się tam również nadpalone pasy całunów, którymi owinięte było nieumarłe monstrum – mumia. Większą część stwora pochłonęły płomienie, ale owinięta płótnem czaszka ocalała, a spomiędzy postrzępionych gałganów przezierały poczerniałe kości.

Na podłodze i ścianie za koksownikiem widniała szkarłatna plama – jedyne świadectwo śmierci Barjina. Właśnie pod tą ściana siedział, kiedy Cadderly przypadkowo trafił go wybuchowym bełtem, a eksplozja wyrwała w klatce piersiowej i plecach kapłana olbrzymią, ziejącą dziurę.

W całej komnacie widać było ślady walki, która się tu rozegrała. Obok plamy krwi Barjina ceglany mur został roztrzaskany przez rozjuszonego krasnoluda, a jedna z belek stropowych zwisała na kołku prostopadle do podłogi. Pośrodku komnaty, otoczona wypalonymi śladami, leżała czarna rękojeść broni – wszystko, co pozostało z Wrzeszczącej Dziewicy, czarodziejskiej maczugi Barjina – za nią zaś znajdowały się resztki bluźnierczego ołtarza.

A jeszcze dalej...

Wyłupiaste czarne ślepia Druzila rozszerzyły się, kiedy powiódł wzrokiem za ołtarz, na małą szafkę, którą spowijało białe płótno ozdobione runami i symbolami Deneira i Oghmy będących bóstwami przewodnimi biblioteki. Już sama obecność tej kapy powiedziała Druzilowi, że jego poszukiwania dobiegły końca.

Imp zatrzepotał skrzydłami i przysiadł na blacie ołtarza, a w chwilę później usłyszał za sobą szuranie stóp Rufa. Druzil nie odważył się jednak podejść bliżej, zdając sobie sprawę, że kapłani obłożyli szafkę potężnymi zaklęciami ochronnymi.

Glify – potaknął Rufo, rozszyfrowując przyczynę wahania Druzila. – Jeśli podejdziemy bliżej, zostaniemy spaleni!

Nie – stwierdził Druzil. Mówił szybko i gwałtownie. Tuanta Quiro Miancay była tak blisko, że zdesperowany imp czuł jej woń i nie mógł już teraz zawrócić. – Nie ciebie – ciągnął. – Ty nie jesteś taki jak ja. Byłeś kapłanem tego zakonu. Z całą pewnością możesz się zbliżyć...

Głupcze! – ryknął Rufo. Była to najgwałtowniejsza reakcja, jaką imp usłyszał z ust tego załamanego człowieka.

Noszę piętno Deneira! Zaklęcia na tkaninie i szafce wypalą mi ciało do kości.

Druzil podskoczył na ołtarzu; usiłował coś powiedzieć, lecz jego ochrypły głos zmienił się w niezrozumiały bełkot. Naraz uspokoił się i przywołał wrodzoną magię. Postrzegał i umiał oszacować wszelką magię – czy to kleryków, magów, czy dweomerów. Gdyby glify nie były zbyt potężne, Druzil sam zbliżyłby się do szafki. Odniesione przy tym rany szybko by się zagoiły – a jeszcze szybciej, gdyby dostał w swe pulchne łapki drogocenną Tuanta Quiro Miancay. Nazwę tę tłumaczyło się jako Najbardziej Zabójcza Zgroza, tytuł, który brzmiał w uszach zdesperowanego impa jak najsłodsza muzyka.

Aura emanująca z szafki o mało nie zbiła go z nóg – i w pierwszym momencie serce Druzila przepełniło się rozpaczą. Jednak już po dłuższej chwili upartego namierzania imp poznał prawdę i spomiędzy jego spiczastych zębów buchnęła fala zjadliwego, rechotliwego śmiechu.

Rufo spojrzał na niego zaciekawiony.

Podejdź do szafki – rozkazał Druzil.

Rufo tylko się przyglądał, ale nie ruszył się z miejsca.

Podejdź – powtórzył Druzil. – Nędzne zaklęcia głupich kapłanów zostały pokonane przez klątwę chaosu. Ich magia utraciła moc.

Była to tylko półprawda. Tuanta Quiro Miancay była czymś więcej aniżeli zwykłym wywarem: była magią, której cel stanowiło zniszczenie. Tuanta Quiro Miancay chciała zostać znaleziona, chciała wydostać się z więzienia, do którego wtrącili ją kapłani. W tym celu czarnoksięska substancja zaczęła atakować glify, nadwerężając przez kilka miesięcy ich moc i osłabiając działanie.

Rufo (skądinąd słusznie) nie wierzył Druzilowi, ale nie mógł zignorować dziwnego odczucia w sercu. W tej komnacie piętno na jego czole zdawało się palić żywym ogniem i samo zbliżenie się do mebla, na którym widniały symbole Deneira, przypłacił upiornym bólem głowy. Nagle stwierdził, że pragnie uwierzyć słowom Druzila, bezwolnie podszedł do szafki i dotknął ręką materiału.

Raz i drugi błysnęło oślepiające białe światło, po czym nastąpił ognisty wybuch. Na szczęście dla Rufa fala pierwszej eksplozji odrzuciła go na drugi koniec komnaty, z dala od ołtarza, za przewrócony regał leżący opodal drzwi.

Druzil wrzasnął, gdy płomienie objęły szafkę – drewno zapłonęło jasnym ogniem – najwidoczniej było naoliwione albo obłożone specjalnym zaklęciem. Nie obawiał się o Tuanta Quiro Miancay, substancji nie można bowiem było zniszczyć, ale gdyby stopiła się butelka, w której ją zamknięto, płyn zostałby bezpowrotnie stracony!

Płomienie nigdy nie przerażały Druzila, istoty z ognistych niższych światów. Nietoperze skrzydła zaniosły go w głąb pożogi, a pulchne łapki pospiesznie wydostały z szafki jej zawartość. Wrzasnął pod wpływem gwałtownego bólu i o mało nie cisnął misy na drugi koniec pokoju. Pohamował się jednak w ostatniej chwili, delikatnie postawił naczynie na ołtarzu i cofnął się, zacierając poparzone łapki.

Butelkę zawierającą klątwę chaosu umieszczono w misie wypełnionej najczystszą wodą, uświęconą mocą nieżyjącego druida i symbolem Silvanusa, boga natury i naturalnego porządku. Prawdopodobnie żadne z bóstw we wszystkich Krainach nie wzbudzało w plugawym impie więcej wściekłości niż właśnie Silvanus.

Druzil wpatrywał się w misę i rozmyślał nad swoim dylematem. Odetchnął spokojnie w chwilę później, kiedy uświadomił sobie, że woda święcona nie jest tak czysta, jak powinna, a to za sprawą oddziałującej na nią Tuanta Quiro Miancay.

Druzil zbliżył się do misy i zaśpiewał cichutko, używając szponu, by rozciąć środkowy palec lewej łapki. Na zakończenie klątwy utoczył do wody jedną kroplę swojej krwi. Dał się słyszeć syk i górną część misy przesłoniła gęsta mgła. Opar rozwiał się po chwili, a wraz z nim wyparowała również czysta woda; zastąpiła ją czarniawa breja cuchnącego, gnijącego płynu.

Druzil ponownie znalazł się na ołtarzu i włożył obie łapki do misy. W chwilę później, popiskując z uciechy, tulił już do siebie jak dziecko drogocenną, czarodziejską, ozdobioną runami butelkę. Spojrzał na Rufa, nie przejmując się zbytnio tym, co się z nim stało, po czym raz jeszcze wybuchnął śmiechem.

Rufo podparł się na łokciach. Czarne włosy miał zjeżone jak szczotka, wzrok błędny i zamglony. Jego oczy mrugały i przesuwały się z boku na bok. Po chwili przekręcił się na bok i chwiejnie podniósł na nogi, po czym rozkołysanym krokiem podszedł do impa, zamierzając złapać paskudną kreaturę za gardło i udusić jak kurczaka. Druzil zamachał ogonem; widok jego kolczastego, ociekającego trucizną końca pozbawił Rufa chęci do realizacji morderczego zamiaru, ale bynajmniej nie uspokoił.

Powiedziałeś... – zaczął.

Bene tellemara! – warknął Druzil, a jego wściekłość w mgnieniu oka załagodziła gniew Rufa i uciszyła go na dobre. – Czy nie wiesz, co mamy w rękach? – Uśmiechając się zjadliwie, podał Rufowi butelkę, a paciorkowate oczy mężczyzny rozszerzyły się, kiedy ją przyjął i poczuł pulsującą w niej moc.

Rufo prawie nie słyszał Druzila, gdy imp chrapliwie opowiadał, czego mogą dokonać, dysponując klątwą chaosu. Z uśmiechem wpatrywał się w wirujący czerwony płyn wewnątrz butelki i fantazjował – ale nie tak jak Druzil o władzy i potędze, lecz o usunięciu kalającego jego czoło piętna. Rufo w zupełności na nie zasłużył, ale w jego skrzywionym rozumowaniu nie miało to większego znaczenia. Jedyne, co pojmował i był w stanie przyjąć, to fakt, że Cadderly go naznaczył i zmienił w wyrzutka. Teraz cały świat był jego wrogiem.

Druzil nadal bełkotał z ekscytacją w głosie. Ponownie mówił o kontrolowaniu kapłanów, o zadaniu ciosu całemu regionowi, odkorkowaniu butelki i...

Rufo usłyszał tylko ostatnią z dziesiątek propozycji rzucanych chaotycznie przez impa. Usłyszał i uwierzył w nią z całego serca. Zupełnie jakby Tuanta Quiro Miancay go przyzywała, i rzeczywiście tak było – klątwa chaosu, twór podstępnej, diabolicznej inteligencji – była zbawieniem Rufa, w znacznie większym stopniu niż kiedykolwiek był nim Deneir. Była zarazem uwolnieniem od parszywego Cadderly’ego.

Ten napój przeznaczono tylko i wyłącznie dla niego. Druzil zamilkł na chwilę, zauważywszy, że Rufo odkorkował butelkę, a w chwilę później poczuł w nozdrzach woń wypływających z naczynia czerwonych oparów. Już chciał zapytać mężczyznę, co robi, ale słowa uwięzły mu w gardle, Rufo bowiem uniósł nagle butelkę do wąskich ust i pociągnął z niej spory łyk.

Druzil zabulgotał, bezskutecznie usiłując zaprotestować. Rufo odwrócił się do niego; oblicze byłego kapłana wykrzywił wyraz zaciekawienia.

Coś ty zrobił? – zapytał Druzil.

Rufo chciał odpowiedzieć, ale nagle coś ścisnęło go w gardle i zaczął się dławić.

Coś ty zrobił? – powtórzył głośniej Druzil. – Bene tellemara! Głupcze!

Rufo znów chrząknął, chwycił się za gardło i brzuch, po czym gwałtownie zwymiotował. Ruszył rozkołysanym krokiem przed siebie, kaszląc, prychając i usiłując zaczerpnąć powietrza poprzez wielką gulę, która zalegała mu w krtani.

Coś ty zrobił?! – zawołał w ślad za nim Druzil i podreptał po posadzce za swym towarzyszem. Ogon impa kołysał się złowrogo; gdyby cierpienia Rufa dobiegły końca, Druzil zamierzał go użądlić i rozpłatać, aby ukarać go za kradzież drogocennej i niezastąpionej substancji.

Rufo, którego równowaga była mocno zachwiana, wyrżnął z impetem o framugę drzwi, usiłując wydostać się z komnaty. Wyszedł na korytarz; potknął się i odbił najpierw od jednej, a potem od drugiej ściany. Zwymiotował ponownie i jeszcze raz, jego brzuch zdawał się płonąć żywym ogniem, a na dodatek wyprawiał coraz bardziej osobliwe harce.

Jakimś cudem przeszedł przez kolejne komnaty i korytarze, aż w końcu nieomal wyczołgał się z błotnistego tunelu na światło słoneczne, które boleśnie poraziło jego oczy i skórę.

Spalał się, a jednak czuł chłód, lodowaty śmiertelny chłód.

Druzil, który roztropnie stał się niewidzialny, gdy tylko wyszli na zewnątrz, podążył w ślad za nim. Rufo zatrzymał się i raz jeszcze zwymiotował na pozostały po zimie zwał niestopionego, gruzłowatego śniegu; w wymiocinach więcej było krwi aniżeli żółci. Potem chwiejnie przeszedł za róg wielkiej budowli, raz po raz potykając się i przewracając w błoto, i rozmazując śnieżną breję. Chciał dotrzeć do głównej bramy biblioteki, do kapłanów posiadających moc uzdrawiania.

Dwaj młodzi akolici w czarno-złotych kamizelkach kapłanów Oghmy stali przy bramie, rozkoszując się ciepłem późnozimowego dnia; brązowe płaszcze mieli rozpięte i rozchylone do słońca. Z początku nie zauważyli Rufa – aż do chwili, gdy mężczyzna z pluskiem wylądował w kałuży błocka o kilka stóp od nich.

Obaj akolici podbiegli do leżącego i podnieśli go, a gdy ujrzeli piętno, wstrzymali oddech i w mgnieniu oka cofnęli się o kilka kroków. Żaden z nich nie był w bibliotece na tyle długo, aby osobiście znać Kierkana Rufo, ale słyszeli opowieści o napiętnowanym kapłanie. Spojrzeli po sobie, wzruszyli ramionami, po czym jeden z nich pognał biegiem do biblioteki, a drugi ukląkł przy chorym, usiłując mu jakoś pomóc.

Druzil patrzył na to wszystko z narożnika budynku i komentował w duchu, mamrocząc raz po raz bene tellemara. Nie potrafił pogodzić się z faktem, iż klątwa chaosu i Kierkan Rufo zrobili mu tak paskudny kawał.


* * *


Percival – biała wiewiórka siedząca wysoko na gałęzi drzewa opodal bramy – obserwował rozgrywającą się w dole scenę z bardziej niż tylko przelotnym zainteresowaniem. Właśnie w tym tygodniu Percival obudził się z zimowego snu. Zdumiała go nieobecność Cadderly’ego, głównego dostawcy jego ulubionych orzechów, a jeszcze bardziej zdziwił się, widząc Kierkana Rufo, człowieka, za którym ani trochę nie przepadał.

Wiewiórka wiedziała, że Rufo bardzo cierpi, nawet z tej wysokości czuła okropną woń trawiącej go choroby. Percival zbliżył się nieznacznie do swego gniazda z gałązek, umieszczonego wysoko wśród konarów drzewa, i obserwował uważnie.


2

Rozstajne drogi


Trzej brodaci członkowie kompanii – krasnoludy Pikel i Ivan Bouldershoulderowie oraz rudowłosy firbolg Vander – siedzieli z boku przy wejściu do jaskini, grając w kości, śmiejąc się i rozmawiając. Ivan wygrał kolejną partię – po raz piętnasty z rzędu – a Pikel smagnął niebieskim szerokoskrzydłym kapeluszem z pomarańczowym piórkiem z boku i świętym symbolem Deneira przedstawiającym oko nad świecą z przodu, trafiając roześmianego Ivana w głowę.

Na ten widok Cadderly zaczął protestować. Był to, bądź co bądź, jego kapelusz – Pikel tylko go pożyczył – a hełm Ivana zdobiła para pokaźnych jelenich rogów. Młody kapłan zmienił jednak zdanie i nie odezwał się słowem, kiedy zobaczył, że kapeluszowi nic się nie stało, i stwierdził, że Ivanowi należało się to uderzenie.

Po upadku Zamczyska Trójcy przyjaźń między Ivanem, Pikelem i Vanderem rozkwitła na dobre. Potężny Vander, mierzący dwanaście stóp wzrostu i ważący osiemset funtów, pomógł Pikelowi, który marzył o zostaniu druidem, raz jeszcze ufarbować włosy i brodę na zielono, a następnie końce tej gęstej, zaczesywanej do tyłu brody zaplótł mu starannie w długie, połączone z włosami i sięgające do połowy pleców warkocze.

Jedyne ostrzejsze spięcie miało miejsce wówczas, gdy Vander spróbował pochlapać zieloną farbą jasnożółtą czuprynę Ivana, tego bowiem szeroki w barach i poważniejszy z braci Bouldershoulderów otwarcie nie znosił. Spięcia te były jednak niegroźne i ostatnich kilka tygodni, pomimo paskudnej pogody, upłynęło im w miłej, przyjaznej atmosferze.

Siódemka przyjaciół – włącznie z Cadderlym, Danicą, Dorigen i wojowniczką elfów Shayleigh – chciała po zwycięstwie w Zamczysku Trójcy niezwłocznie powrócić do Biblioteki Naukowej. Jednak drugiego dnia ich marszu przez góry nastąpił gwałtowny atak zimy i szlaki zostały zasypane do tego stopnia, że nawet Cadderly, pomimo swoich kapłańskich mocy, nie odważył się kontynuować wędrówki. Co gorsza, zachorował, chociaż upierał się, że to jedynie zwykłe wyczerpanie. Jako kapłan był przekaźnikiem mocy swego boga, a podczas walki w Zamczysku Trójcy (i wcześniej, podczas wojny o Shilmistę oraz sławetnych wydarzeń w Carradoonie) zbyt wiele tej energii przepłynęło przez jego ciało.

Danica, która znała Cadderly’ego lepiej niż ktokolwiek inny, nie wątpiła, iż jest on wyczerpany, ale wiedziała również o doznanych przez kapłana urazach psychicznych. W Zamczysku Trójcy Cadderly ujrzał swoją przeszłość i prawdę o swej spuściźnie. Musiał stanąć twarzą w twarz z tym, czym stał się jego ojciec – Aballister.

W Zamczysku Trójcy zabił własnego ojca.

Danicą wierzyła, że uda mu się przezwyciężyć ten uraz, ufała w głębię charakteru Cadderly’ego. Był oddany swemu bóstwu i przyjaciołom, a oni wszyscy trwali u jego boku.

Kiedy szlaki zostały zablokowane, a młodzieniec zachorował, grupka przyjaciół udała się na wschód. Opuściwszy masyw górski, ruszyli w kierunku terenów rozciągających się na północ od Carradoonu, gdzie znajdowały się liczne farmy. Nawet niziny spowijała gruba warstwa śniegu, jakiej Lśniące Równiny nie widziały od dziesięcioleci. Przyjaciele znaleźli sobie dogodną kryjówkę – wielokomorową jaskinię – i na wiele dni zmienili ją w swój dom, wykorzystując, najlepiej jak się dało, umiejętności przetrwania posiadane przez Danicę, Vandera i krasnoludy oraz magię Dorigen. Cadderly pomagał im, jak mógł, ale jego głównym zadaniem było odpoczywanie i nabieranie sił.

Wiedział, podobnie jak Danica, że po powrocie do Biblioteki Naukowej może go czekać najtrudniejsze ze wszystkich wyzwań, jakim musiał stawiać czoło.

Po kilku tygodniach śniegi zaczęły topnieć. Zima, choć sroga, skończyła się wcześnie i towarzysze mogli zacząć myśleć o kontynuowaniu wędrówki. Wzbudziło to mieszane uczucia w Cadderlym, młodym kapłanie, który tak szybko osiągnął niebywale wysoką pozycję w swoim zakonie. Stanął u wejścia do jaskini i spojrzał na pobliskie pola.

Skąpane w świetle poranka były tak jasne, że aż raniły jego szare oczy. Cadderly miał wyrzuty sumienia z powodu swojej słabości, uważał bowiem, że powinien był powrócić do biblioteki już kilka miesięcy temu, pomimo ostrej zimy i ciężkich przejść, jakie miał za sobą – nawet gdyby musiał pozostawić w górach swoich przyjaciół. Czekało tam na niego przeznaczenie, ale nawet teraz, czując się ponownie silniejszy i znów słysząc w myślach melodię pieśni Deneira, nie był pewien, czy ma dość sił, by stawić mu czoło.

Jestem gotowa, aby się z tobą spotkać – dobiegło z wnętrza jaskini poprzez hałas czyniony przez Vandera i krasnoludy.

Cadderly odwrócił się i przeszedł obok grupki przyjaciół, a Pikel, domyśliwszy się, co niebawem nastąpi, wydał z siebie cichy chichot. Zamiótł przed Cadderlym jego szerokoskrzydłym kapeluszem, jakby salutował wojownikowi wyruszającemu do walki.

Cadderly łypnął nań spode łba i minął go, podchodząc do niewielkiego kamienia, który zręczny Ivan przerobił na stołek. Stała tam Danica, czekając na Cadderly’ego. W dłoniach dzierżyła swoje wspaniale sztylety – jeden o złotej rękojeści rzeźbionej w kształcie tygrysa, a drugi ze srebrną rączką i wizerunkiem smoka. Każdemu, kto nie znał Daniki, sztylety te czy w ogóle jakakolwiek broń wydawały się w jej zwodniczo delikatnych dłoniach zupełnie nie na miejscu. Mierzyła zaledwie pięć stóp wzrostu, a jeżeli przez dwa dni pościła, nie ważyła więcej niż sto funtów, miała gęste, długie do ramion truskawkowoblond włosy i żywe brązowe oczy o egzotycznym kształcie migdałów. Na pierwszy rzut oka wyglądała na kandydatkę do południowego haremu – była niczym piękny, delikatny kwiat.

Młody kapłan znał jednak prawdę, podobnie jak każdy, kto spędził pewien czas u boku Daniki. Te delikatne dłonie potrafiły rozłupać kamień, a piękna twarz była w stanie zadawać uderzenia miażdżące nosy nieostrożnych przeciwników. Danica była mniszką, zdyscyplinowaną wojowniczką oddaną swoim studiom nie gorzej od Cadderly’ego i oddającą mądrości prastarych mistrzów cześć nie mniejszą niż Cadderly swemu bóstwu. Młody kapłan nigdy dotąd nie widział tak doskonałej wojowniczki; władała każdą bronią, a gołymi rękami oraz stopami potrafiła pokonać większość wprawnych szermierzy. Jakby tego było mało, swoimi magicznymi sztyletami mogła z dwudziestu stóp trafić potencjalnego przeciwnika w oko.

Cadderly usiadł, odwracając się ostentacyjnie od hałaśliwych zwolenników hazardu, podczas gdy Danica zaczęła śpiewać półgłosem. Kapłan odnalazł swą medytacyjną ogniskową; było sprawą kluczową, aby pozostawał w absolutnym bezruchu.

Nagle Danica zaczęła się poruszać – dłońmi kreśliła płynnie w powietrzu skomplikowane figury, jej stopy przesuwały się miękko po podłożu. Niewiarygodnie ostre noże zaczęły obracać się w jej palcach.

Pierwszy przeciął powietrze z głośnym świstem i oślepiającym błyskiem, ale Cadderly, pogrążony w głębokiej koncentracji, nawet nie mrugnął powieką. Prawie nie poczuł dotknięcia, gdy ostrze noża musnęło jego policzek, i ledwie miał czas, by poczuć woń naoliwionego metalu, gdy srebrny smok znalazł się nagle tuż pod jego nosem i opadł w dół, aż do górnej wargi.

Był to rytuał, który przeprowadzali we dwoje każdego dnia. Dzięki niemu Cadderly był stale gładko ogolony, a sprężyste i silne mięśnie Daniki nie miały możliwości zwiotczeć.

W minutę było po wszystkim – zarost Cadderly’ego zniknął, a na jego opalonej skórze nie pojawiło się nawet jedno draśnięcie.

To też powinnam przyciąć – mruknęła z wyrzutem Danica, chwytając garść gęstych, kędzierzawych brązowych włosów kapłana.

Wyciągnął rękę i chwyciwszy dziewczynę za nadgarstek, okręcił ją i przyciągnął ramieniem do siebie, tak że ich twarze nieomal się zetknęły. Cadderly i Danica byli kochankami, a uczucie, które ich łączyło, nie miało sobie równych, jedynym zaś powodem, dla którego do tej pory nie zostali formalnie zaślubieni, był fakt, iż Cadderly nie uważał kapłanów z Biblioteki Naukowej za godnych celebrowania tej ceremonii.

Lekko pocałował Danicę i oboje odskoczyli od siebie, gdy pomiędzy nimi przeskoczyła nagle błękitna iskierka, parząc im usta. Równocześnie odwrócili się w kierunku wejścia do komory po lewej stronie i w tej samej chwili usłyszeli gromki śmiech Dorigen i Shayleigh.

To ci dopiero więź! – mruknęła sarkastycznie Dorigen. Iskierka pojawiła się za jej sprawą – w końcu od czego była czarodziejką? Należąca niegdyś do czołowych postaci Zamczyska Trójcy i pełniąca rolę specjalnej wysłanniczki Aballistera Bonaduce’a podczas wojny o Shilmistę Dorigen przeszła na stronę Cadderly’ego, okazała skruchę, a teraz podążała wraz z przyjaciółmi młodego kapłana do Biblioteki Naukowej, gdzie miała zostać osądzona.

Nigdy dotąd nie widziałam takiej iskry miłości – dodała Shayleigh, tak energicznie kręcąc głową, że jej gęste, długie złote loki zafalowały w powietrzu. Nawet w słabym świetle płynącym ze wschodniego wejścia jaskini fiołkowe oczy wojowniczki elfów migotały jak polerowane klejnoty.

Czy mam to dołączyć do listy twoich zbrodni? – spytał Cadderly, zwracając się do Dorigen.

Gdyby to było moją największą zbrodnią, nie zadawałabym sobie trudu, aby wrócić z tobą do biblioteki, młody kapłanie – odparła spokojnie czarodziejka.

Danica przeniosła wzrok z Cadderly’ego na Dorigen, rozpoznając więź, która się między nimi wytworzyła. Mniszka bez trudu domyśliła się, co było przyczyną jej powstania.

Z czarnymi włosami, przyprószonymi tu i ówdzie nitkami siwizny, i szeroko rozstawionymi oczami Dorigen przypominała Pertelopę, przełożoną z biblioteki, która do swej niedawnej śmierci pełniła rolę przybranej matki młodzieńca. Ponadto Pertelopa zdawała się rozumieć transformację, jakiej podlegał Cadderly, boską pieśń rozbrzmiewającą w jego myślach i dającą mu dostęp do klerykalnych mocy, dzięki którym mógł równać się z najwyższymi w hierarchii kapłanami.

Danica dostrzegała w Dorigen podobną wrażliwość. Czarodziejka była roztropna, zanim cokolwiek zrobiła, zawsze starannie analizowała sytuację i nie lękała się podążać za głosem serca. W Zamczysku Trójcy wystąpiła przeciwko Aballisterowi i przeszła na stronę Cadderly’ego, mimo iż zdawała sobie sprawę, że jej zbrodnie nie pójdą w zapomnienie. Zrobiła to, gdyż tak nakazywało jej sumienie.

Danica w ciągu tygodni ich przymusowej hibernacji nie pokochała ani nawet nie polubiła tej kobiety, ale szanowała czarodziejkę i do pewnego stopnia jej zaufała.

No dobrze, rzucasz te aluzje od paru ładnych dni – powiedziała Dorigen do Cadderly’ego. – Czy już czas, abyśmy wyruszyli w drogę?

Cadderly instynktownie spojrzał w stronę wejścia i pokiwał głową.

Przełęcze na południe od Carradoonu nie powinny już być zasypane – powiedział. – Podobnie jak większość innych przełęczy w górach. Śniegi stopniały. – Przerwał, a pozostali, nie rozumiejąc przyczyny, dla której wspomniał o górskich przełęczach, przyglądali mu się z urazą w oczekiwaniu na dalsze wyjaśnienia. – Aczkolwiek obawiam się, że odwilż mogła spowodować wiele lawin – dokończył.

Nie boję się lawin – dobiegł od wejścia gromki głos firbolga. – Przeżyłem w górach całe życie i doskonale wiem, kiedy szlak jest bezpieczny.

Nie wrócisz z nami do biblioteki – wtrącił Ivan, spoglądając na olbrzymiego przyjaciela.

Oo – dodał Pikel, wyraźnie zasmucony.

Mam swój dom i swoją rodzinę – rzekł Vander. On, Ivan i Pikel wielokrotnie omawiali ten temat przez ostatnich kilka tygodni, ale Vander dopiero teraz podjął decyzję.

Ivan również nie wyglądał na uradowanego. Zaprzyjaźnił się z firbolgiem, a rozstania nigdy nie są łatwe. Odważny krasnolud pogodził się jednak z jego decyzją i obiecał, zarówno wcześniej, jak i teraz, że któregoś dnia odwiedzi góry Grzbietu Świata i klan Vandera.

Ale dlaczego mówisz o górach? – spytała Shayleigh, zwracając się szorstko do Cadderly’ego. – Jeżeli nie liczyć Vandera, nie będziemy musieli wstępować na górski szlak, dopóki nie miniemy Carradoonu, a nim to nastąpi, mamy jeszcze przed sobą tydzień marszu.

Znajdziemy się w górach wcześniej – odparła Danica za Cadderly’ego. Doszła do wniosku, że przejrzała jego zamiary. Okazało się, że miała połowiczną rację.

Owszem, ale nie wszyscy – oznajmił Cadderly. – Nie ma takiej potrzeby.

Smoczy skarb! – ryknął nagle Ivan, mając na myśli zawartość wielkiej jaskini w górze Nightglow, gdzie zamieszkiwał stary Fyrentennimar. Przyjaciele uśmiercili w górach starego czerwonego jaszczura, pozostawiając jego bogactwa niestrzeżone. – Myślisz o tem smoczym skarbie! – Krasnolud klepnął swego barczystego brata w plecy.

Niestrzeżony skarb – potaknęła Shayleigh. – Ale, aby go stamtąd wydostać, trzeba byłoby więcej osób. W siódemkę nie damy rady.

Nie wiemy nawet, czy uda nam się go odnaleźć – upomniał ich Cadderly. – Burza wywołana przez Aballistera z całą pewnością zawaliła wejścia do niektórych jaskiń.

A więc chcesz wrócić i sprawdzić, czy dałoby się wynieść stamtąd smoczy skarb – skonstatowała Danica.

Naturalnie kiedy pogoda będzie bardziej sprzyjająca – rzekł Cadderly. – I dlatego nie musimy odbywać wędrówki na Nightglow całą grupą.

Co proponujesz? – spytała Danica, ale natychmiast przejrzała jego zamiary.

Wrócę na Nightglow wraz z Ivanem i Pikelem, jeśli się na to zgodzą. Miałem nadzieję, że ty również zechcesz nam towarzyszyć – zwrócił się do Vandera.

Przez pewną część drogi – obiecał rudobrody olbrzym – ale obawiam się...

Cadderly uciszył go uniesieniem dłoni. Rozumiał uczucia firbolga i nie zamierzał dłużej go zatrzymywać. Vander od dawna przebywał z dala od domu, na dodatek dręczony przez bezwzględnego asasyna, Ducha.

Będziemy cieszyć się z każdej chwili spędzonej w twoim towarzystwie – zapewnił z powagą młodzieniec, a Vander pokiwał głową.

Cadderly zwrócił się do trzech kobiet.

Wiem, że musisz wrócić do Shilmisty – powiedział do Shayleigh. – Król Elbereth na pewno z niecierpliwością oczekuje na wieści o wypadkach w Zamczysku Trójcy, aby móc zluzować rozstawione w Shilmiście posterunki wojenne. Będzie najszybciej, jeżeli udasz się na południe, mijając Carradoon, a stamtąd bardziej uczęszczanymi szlakami na zachód od Biblioteki Naukowej.

Shayleigh pokiwała głową.

A ja mam odstawić Dorigen do biblioteki – stwierdziła Danica. Cadderly skinął głową.

Nie należysz do żadnego z tamtejszych zakonów – wyjaśnił – a zatem Dorigen jako twój jeniec nie będzie podlegać jurysdykcji przełożonych.

Którym nie ufasz – dodała znacząco Danica. Cadderly nie odpowiedział.

Jeśli na Nightglow wszystko pójdzie dobrze, ja i krasnoludy powinniśmy wrócić do biblioteki nie później niż w kilka dni po was.

A ponieważ wrócę tam sama, Dorigen pozostanie moim jeńcem – dodała Danica i uśmiechnęła się, choć w głębi duszy żałowała, że ominie ją wyprawa na Nightglow, a poza tym nie miała ochoty rozstawać się z Cadderlym.

Jestem pewien, że twój osąd będzie uczciwszy. – Cadderly mrugnął do niej porozumiewawczo. – Tym samym łatwiej przyjdzie ci przekonać przełożonych, aby przyjęli wydany przez ciebie wyrok, niż gdybym pozwolił, żeby sami wyznaczyli jej sprawiedliwą karę.

Danica doszła do wniosku, że to dobry plan – bez wątpienia mający uchronić Dorigen przed katowską pętlą.

Czarodziejka uśmiechnęła się, dając do zrozumienia, że ona również zdaje sobie sprawę z korzyści wynikających z takiego rozwiązania.

Znów jestem ci wdzięczna – powiedziała. – Jakże chciałabym uważać, że naprawdę jestem warta tego zachodu.

Cadderly i Danica wymienili znaczące spojrzenia, ale żadne z nich ani trochę nie przejęło się faktem rozbicia ich małej grupki czy koniecznością eskortowania jeńca. Dorigen była potężną czarodziejką i gdyby chciała uciec, już dawno by to zrobiła.

Przez ostatnie tygodnie nie związano jej ani razu, a pilnowano tylko w pierwszych dniach po opuszczeniu Zamczyska Trójcy. Nigdy nie było równie posłusznego jeńca, a Cadderly wierzył, że Dorigen nie będzie próbowała ucieczki. Co więcej, wiedział, że czarodziejka użyje swojej mocy, aby pomóc Danice i Shayleigh, gdyby w drodze powrotnej do biblioteki wpadły w tarapaty.

A zatem klamka zapadła, obyło się bez sprzeciwów. Ivan i Pikel raz po raz zacierali łapska i głośno klaskali. Nic bowiem tak nie poruszało i nie cieszyło krasnoluda, jak perspektywa zdobycia części niestrzeżonego smoczego skarbu.

Nieco później tego ranka, podczas gdy inni przygotowywali się do podróży, Danica odbyła krótką rozmowę z Cadderlym. Młody kapłan prawie nie zauważył, kiedy do niego podeszła – stał na oczyszczonej ze śniegu kamiennej płycie przed wejściem do jaskini, wpatrując się w strzelisty masyw Gór Śnieżnych.

Danica objęła go ramieniem, oferując mu wsparcie, którego, jak sądziła, potrzebował. W jej mniemaniu Cadderly nie był jeszcze gotowy do powrotu do biblioteki. Bez wątpienia wciąż dręczyły go wspomnienia i wyrzuty sumienia spowodowane ostatnim incydentem z Thobicusem, kiedy siłą woli zmusił umysł dziekana do posłuszeństwa. Późniejsze wydarzenia, śmierć Avery’ego i Pertelopy oraz ujawnienie tajemnicy, że zły mag Aballister był w rzeczywistości jego ojcem, wywróciły cały świat Cadderly’ego do góry nogami. Przez jakiś czas kwestionował swoją wiarę i pojęcie biblioteki jako domu, i choć w końcu zrozumiał swoje oddanie wobec Deneira, Danica zastanawiała się, czy w podobny sposób pogodził się z drugą nurtującą go kwestią.

Milczeli przez kilka minut, Cadderly patrzył na góry, a Danica na Cadderly’ego.

Obawiasz się oskarżenia o herezję? – spytała w końcu. Cadderly odwrócił się w jej stronę zaciekawiony.

Za to, co zrobiłeś z dziekanem Thobicusem – sprecyzowała. – Jeżeli pamięta incydent i wie, co mu zrobiłeś, możesz być pewien, że nie powita cię z otwartymi ramionami.

Thobicus nie wystąpi otwarcie przeciwko mnie – odparł Cadderly.

Danica nie przeoczyła faktu, że mówiąc o dziekanie, pomijał jego tytuł, co zgodnie z regułami zakonu Deneira i biblioteki było niemałym przewinieniem.

Choć z całą pewnością przypomniał sobie sporo z tego, co się wydarzyło podczas naszej ostatniej rozmowy – ciągnął młody kapłan – spodziewam się, że zjednoczy swoje siły... i wydali z biblioteki bądź zdegraduje tych wszystkich, którzy zgodnie z jego przypuszczeniami są wobec mnie lojalni.

Były to ponure słowa, ale w głosie Cadderly’ego nie dało się wyczuć nuty niepokoju. Danica stwierdziła to z pewnym zdumieniem.

Jakich może pozyskać sprzymierzeńców? – spytał, jakby to wszystko tłumaczyło.

Jest głową zakonu – odparła Danica. – Ma również wielu przyjaciół w zakonie Oghmy.

Cadderly zachichotał z cicha, wykpiwając tę myśl.

Już ci mówiłem, że Thobicus jest głową fałszywej hierarchii.

I zamierzasz, ot tak, wrócić tam i oznajmić to wszem i wobec?

Tak – odrzekł ze spokojem Cadderly. – Mam sprzymierzeńca, któremu dziekan Thobicus nie jest w stanie się oprzeć i który skieruje do mnie kapłanów mego wyznania.

Danica nie musiała pytać, kim jest ów sprzymierzeniec.

Cadderly wierzył, że towarzyszy mu sam Deneir, że bóg wyznaczył mu specjalne zadanie. Zważywszy na moce, jakimi teraz dysponował, Danica nie miała powodu, by wątpić w jego słowa. Mimo to niepokoił ją fakt, iż Cadderly stał się niezwykle zuchwały, wręcz arogancki.

Kapłani Oghmy nie będą się do tego mieszać – ciągnął – ponieważ to ich nie dotyczy. Jedyne kłopoty, jakich mogę oczekiwać z tej strony, ujawnią się, skądinąd słusznie, kiedy usunę Thobicusa z funkcji głowy zakonu Deneira. Bron Turman będzie rywalizował ze mną o tytuł dziekana.

Turman od wielu lat jest w bibliotece liderem – zapewniła Danica.

Cadderly pokiwał głową, ale nie wyglądał na specjalnie przejętego.

Będzie dla ciebie poważnym wyzwaniem – dokończyła mniszka.

Nieważne, który z nas uzyska tytuł dziekana – odrzekł. – Mam obowiązki przede wszystkim względem zakonu Deneira. Kiedy już naprawię, co trzeba, zacznę martwić się o przyszłość Biblioteki Naukowej.

Danica przyjęła jego słowa i oboje ponownie na dłuższą chwilę pogrążyli się w milczeniu. Cadderly znów wpatrywał się w majestatyczny masyw Gór Śnieżnych. Danica wierzyła w niego i słuszność jego rozumowania, ale nie potrafiła pogodzić jego ewidentnego spokoju z faktem, że zamiast w bibliotece znajdował się teraz tu, przed rozległą jaskinią, i pogrążony w myślach przyglądał się odległym górom. Zwłoka Cadderly’ego pozwalała się domyślać, że pod maską spokoju młody kapłan skrywa dręczący go niepokój i niepewność.

O czym myślisz? – zapytała i delikatnie przyłożyła dłoń do jego policzka, zmuszając go, by oderwał wzrok od górskiego masywu.

Poruszony jej zatroskaniem, uśmiechnął się promiennie.

Tam, na Nightglow, znajduje się skarb, który pod względem wartości nie ma sobie równych w całym regionie – powiedział.

Nie wiedziałam, że zależy ci na bogactwie – oświadczyła Danica.

Cadderly znów się uśmiechnął.

Myślałem o Bezimiennym – przyznał, mając na myśli biednego trędowatego, którego spotkał pewnego dnia na drodze pod Carradoonem. – Myślałem o wszystkich Bezimiennych w całym Carradoonie i w okolicach Jeziora Impresk. Smocze skarby mogłyby przynieść tej krainie wiele dobrego. – Spojrzał z ukosa na Danicę. – Skarb mógłby dać tym ludziom imiona.

To będzie dużo bardziej skomplikowane – zauważyła Danica, oboje bowiem doskonale wiedzieli, że bogactwo równa się władzy.

Jeśli Cadderly zechce podzielić smocze skarby między biedotę, z całą pewnością spotka się ze sprzeciwem ze strony notabli z Carradoonu, dla których zamożność oznacza wyższość, władzę i odpowiednią pozycję w mieście. Ludzie ci wykorzystywali swoje bogactwa, aby czuć się lepszymi od innych.

Jest ze mną Deneir – rzekł spokojnie Cadderly, a Danica właśnie w tym momencie zdała sobie sprawę, że jej ukochany rzeczywiście jest gotowy do stoczenia tej walki i może zmierzyć się Thobicusem i wszystkimi innymi.


* * *


Kilku kapłanów krzątało się energicznie przy Kierkanie Rufo leżącym na zimnej, wilgotnej ziemi przed główną bramą Biblioteki Naukowej.

Owinęli go płaszczami, nie zważając na wczesnowieczorny chłód, ale nie przeoczyli piętna na jego czole, przedstawiającego niezapaloną świecę nad zamkniętym okiem. Nawet kapłani Oghmy wiedzieli, co to znaczy, i nie mogli wnieść tego człowieka do biblioteki.

Rufo w dalszym ciągu krztusił się i wymiotował. Jego pierś unosiła się gwałtownie, a żołądek wyprawiał osobliwe harce, przeszywany potwornymi, niewiarygodnie bolesnymi skurczami. Pod zlaną potem skórą mężczyzny pojawiły się granatowoczarne sińce.

Kapłani Oghmy – było wśród nich kilku potężnych kleryków – usiłowali zrobić użytek ze swoich uzdrawiających zaklęć, choć kapłani Deneira nie odważyli się przywoływać mocy swego boga dla ratowania tego mężczyzny.

Żadne z zaklęć nie poskutkowało.

Dziekan Thobicus i Bron Turman zjawili się przy bramie i przedarli przez gęstniejący z każdą chwilą tłum gapiów. Oczy chudego jak tyka dziekana rozszerzyły się na widok leżącego na ziemi Kierkana Rufo.

Musimy go przenieść w jakieś ciepłe miejsce! – zawołał jeden z kapłanów udzielających pomocy cierpiącemu.

Nie może przekroczyć bram biblioteki – rzekł z naciskiem Bron Turman. – Nie z takim piętnem. Kierkan Rufo przez własne czyny został uznany za wyrzutka i musi pozostać banitą!

Wnieście go do środka! – polecił niespodziewanie dziekan Thobicus, a na dźwięk jego słów Turman o mało się nie przewrócił. Mimo to nie zaprotestował otwarcie wobec tej decyzji. Rufo należał wszak do zakonu Thobicusa, a dziekan dzięki swej mocy mógł zezwolić, by go wpuszczono.

W kilka chwil później, gdy Rufo został przeniesiony poza kordon gapiów, a Thobicus i kapłani oddalili się, Bron Turman doszedł do niepokojącego wniosku, który wyjaśniał decyzję dziekana, ale bynajmniej nie przypadł mu do gustu. Kierkan Rufo nie był przyjacielem Cadderly’ego – bądź co bądź, to właśnie Cadderly go napiętnował. Czy to przesądziło o decyzji dziekana, aby wpuścić Rufa do wnętrza gmachu?

Bron Turman miał nadzieję, że nie.

W niewielkim pokoiku, gdzie zazwyczaj odbywano prywatne modły, kapłani ustawili ławę, która miała posłużyć za łóżko, i dokonując heroicznych wysiłków, starali się ulżyć cierpieniom Rufa. Nic jednak nie pomagało, chociaż nawet sam Thobicus próbował przywołać swe najpotężniejsze uzdrawiające moce, pochylając się nad Rufem i śpiewając, podczas gdy inni przytrzymywali z całych sił wijącego się nieszczęśnika.

Zaklęcie dziekana nie zostało jednak wysłuchane lub może choroba Rufa po prostuje odrzuciła. Tak czy inaczej, okazało się nieskuteczne.

Z ust Rufa wypływała krew i żółć, a jego pierś unosiła się gwałtownie, gdy rozpaczliwie usiłował nabrać powietrza przez zapchane gardło. Jakiś silny kapłan Oghmy chwycił go i energicznie obrócił na brzuch, po czym kilkakrotnie walnął nieszczęśnika otwartą dłonią w plecy, by wydusić zeń dławiące płyny.

Nagle bez ostrzeżenia Rufo targnął całym ciałem i odwrócił się tak gwałtownie, że kapłan Oghmy wylądował na drugim końcu pokoju. Usiadł na ławie i dziwnie znieruchomiał, wpatrując się przenikliwym wzrokiem w dziekana Thobicusa. Słabym ruchem ręki dał mu znak, aby podszedł bliżej, a Thobicus, rozejrzawszy się nerwowo dokoła, nachylił się przytykając niemal ucho do ust mężczyzny.

Za... za... zaprosiłeś... mnie – wykrztusił Rufo, a przy każdym słowie z jego ust wypływała krew zmieszana z żółcią.

Thobicus wyprostował się i wbił wzrok w cierpiącego mężczyznę. Nie rozumiał, o co chodzi.

Zaprosiłeś mnie – powiedział Rufo dobitnie, resztką sił. I w tej samej chwili wybuchnął osobliwym, niekontrolowanym śmiechem, który przerodził się w konwulsyjny jęk, a następnie w ostatni agonalny krzyk.

Żaden z obecnych w pokoju kapłanów nigdy dotąd nie miał okazji widzieć równie potwornej i przerażającej śmierci.


3

Ostateczna perwersja


Tam ni ma żadny cholerny jaskini! – ryknął Ivan, a łoskot dochodzący z góry, gdzie znajdowały się zwały niestabilnego śniegu, przypomniał mu, że odrobina ostrożności akurat w tym przypadku chyba by nie zawadziła.

Jeśli Ivan nic pojął wówczas aluzji, stało się to w sekundę później, kiedy Pikel podbiegł doń i energicznie klepnął go w tył głowy, strącając mu na oczy hełm ozdobiony parą dorodnych jelenich rogów. Żółtobrody krasnolud poprawił hełm, po czym łypnął z ukosa na brata, ale Pikel nie spasował i stojąc sztywno jakby kij połknął, pokiwał Ivanowi przed nosem wyprostowanym grubym paluchem.

Bądźcie cicho, obaj – upomniał ich Cadderly.

Oo – mruknął Pikel. Wyglądał na szczerze urażonego. Podekscytowany Cadderly nie zauważył jego spojrzenia.

W dalszym ciągu lustrował zniszczoną górę, zdziwiony, że otwór, na tyle duży, by mógł przezeń wlatywać smok z rozpostartymi szeroko skrzydłami, przestał istnieć.

Jesteś pewien, że to nie jest tylko śnieg? – spytał Cadderly, na co Ivan tupnął nogą, a z góry na niego i Pikela spadła pokaźna czapa białego puchu.

Najpierw ukazała się głowa Pikela, śnieg ześlizgnął się z obwisłego ronda kapelusza, który pożyczył od Cadderly’ego; był gotów do zadania drugiego klepnięcia, gdy obok niego pojawił się Ivan.

Jeźli mię nie wierzysz, to sam se sprawdź! – ryknął, wskazując na zwały śniegu. – Tam je skała, mówię ci, lita skała! Czarnyksiężak zamknął te górę swojom burzom!

Cadderly oparł dłonie na biodrach i wziął głęboki oddech. Przypomniał sobie burzę, którą Aballister wysłał na Nightglow, sądząc, że Cadderly i jego przyjaciele wciąż jeszcze znajdują się na jej stokach.

Czarnoksiężnik nie mógł wiedzieć, że Cadderly, dzięki co nieco wymuszonej uprzejmości pewnego czerwonego smoka, zdołał w tym czasie pokonać wiele mil i znaleźć się nie dalej niż o dzień drogi od Zamczyska Trójcy.

Widząc ogrom zniszczeń wywołanych przez magiczną moc na zboczach wielkiej góry, młody kapłan ucieszył się, że Aballister zogniskował swe czary w niewłaściwym miejscu. Nie zdołało to wszakże poprawić mu humoru. Wewnątrz tej góry czekał smoczy skarb, bogactwo, którego potrzebował, by zrealizować swoje plany względem Biblioteki Naukowej i całego regionu. To było, bądź co bądź, główne wejście, otwór, przez który mogli wprowadzić wozy, by przed następną zimą wydobyć wszystkie skarby z pieczary.

Cały otwór? – zwrócił się do Ivana.

Żółtobrody krasnolud zaczął odpowiadać typowym dla siebie, tubalnym głosem, ale nagle umilkł i spojrzawszy na brata (który szykował się już, by ponownie zdzielić go w głowę), warknął tylko przez zaciśnięte zęby. Przez blisko godzinę rył na ślepo pośród zwałów śniegu, ale za każdym razem dokopywał się wyłącznie do litej skały.

Obejdziemy Nightglow z drugiej strony – zdecydował Cadderly. – Dotrzemy do otworu w południowym zboczu góry, tego samego, którym weszliśmy do środka za pierwszym razem.

Od tego łotworu do skarbu glizdawca było dość daleko – upomniał go Ivan. – Trza było przechodzić bez wąskie tunele i jednom ciasnom rynnę. Nie wiem, jak zamiarujesz wydostać tamtyndy tyn skarb.

Ja również – przyznał Cadderly. – Wiem tylko, że go potrzebuję i znajdę jakiś sposób, aby go zdobyć!

To rzekłszy oddalił się wzdłuż szlaku w poszukiwaniu ścieżki, która doprowadziłaby ich na drugą stronę góry.

Mówi jak krasnolud – wyszeptał Ivan do Pikela.

Po głośnym: hi, hi, hiii Pikela nastąpiła kolejna minilawina i tym razem to Ivan udzielił swemu bratu reprymendy, waląc go dłonią po głowie.

Następnego dnia wczesnym rankiem trzech śmiałków dotarło do południowego stoku Nightglow. Wspinaczka po śliskim, topniejącym śniegu okazała się nader trudna. Ivan dotarł prawie do otworu w skale (i mógł śmiało potwierdzić, że wejście od tej strony nie zostało zasypane), gdy nagle poślizgnął się i zmieniony w krasnoludzkiego bałwana pomknął w dół, zabierając ze sobą po drodze towarzyszy.

Głupi kapłan! – syknął krasnolud do Cadderly’ego, kiedy jako tako doszli do siebie, daleko w dole pod miejscem, które było ich zasadniczym celem. – Ni masz jakiego czaru, coby zabrał nas na szczyt tyj góry?

Cadderly z wahaniem pokiwał głową. Odkąd opuścili Zamczysko Trójcy, starał się zbierać i oszczędzać siły. Każdego dnia rzucał chroniące przed mrozem zaklęcia na samego siebie i swoich przyjaciół, ale miał nadzieję, że przed powrotem do biblioteki nie będzie zmuszony używać żadnych poważniejszych czarów. Był zmęczony jak nigdy dotąd.

Ostatnie starcia – zwłaszcza z Aballisterem i Fyrentennimarem – znacznie nadwerężyły jego siły, ale jakby nie było, musiał kilkakrotnie odwiedzać nieznane sobie światy i używając tylko siły woli, tworzyć dweomery, które w zasadzie powinny wykraczać poza jego możliwości. Teraz zaś płacił słoną cenę za te osiągnięcia. Nawet tygodnie względnego spokoju i hibernacja w jaskini nie zdołały przywrócić mu sił. Nadal słyszał w myślach pieśń Deneira, ale kiedy próbował zrobić użytek z wyższej magii, czuł straszliwe pulsowanie w skroniach i miał wrażenie, że jego głowa rozlatuje się na kawałki.

Pertelopa, droga Pertelopa, jedyna, która rozumiała przeszkody stojące na drodze Cadderly’ego jako wybrańca boga sztuk, ostrzegała go przed tym potencjalnym efektem ubocznym, ale nawet ona przyznawała, że w sytuacji, w której się znajdował, nie miał większego wyboru, przyszło mu bowiem zmierzyć się z wrogami, z jakimi przełożona nigdy nie miała do czynienia.

Cadderly zamknął oczy i wsłuchał się w tony pieśni Deneira, której nauczyła go Księga Uniwersalnej Harmonii, najświętsza księga Deneira. W pierwszej chwili poczuł ogromny spokój, jakby wrócił do domu po długiej, uciążliwej podróży. Harmonijna pieśń Deneira rozbrzmiewała radośnie w jego myślach, wiodąc go ścieżkami prawdy i zrozumienia. Następnie celowo otworzył drzwi, odwrócił mentalną stronę z zapamiętanej świętej księgi i odnalazł zaklęcie, które mogło ich przenieść na szczyt góry.

I wtedy poczuł ból w skroniach. Usłyszał dochodzące jakby z oddali nawoływanie Ivana; na moment otworzył oczy, aby chwycić Pikela za rękę, a Ivana za brodę, ten bowiem, zdezorientowany i nieufny, nie ujął wyciągniętej ku niemu dłoni młodzieńca.

Ivan zaprotestował jeszcze głośniej, gdy wszyscy trzej zaczęli się nagle rozpływać, stając się bezcielesnymi, przypominającymi cienie istotami. W chwilę później podmuch wiatru porwał ich w powietrze i zaniósł na sam szczyt potężnej góry.

Kiedy Cadderly wyszedł z transu, Pikel zapiszczał wesoło, Ivan zaś przez dłuższą chwilę stał w kompletnym bezruchu, po czym zaczął obmacywać się po całym ciele, sprawdzając, czy aby na pewno odzyskał każdy skrawek swego niepokaźnego wzrostem, acz sporego, jeśli chodziło o masę, ciała. Cadderly usiadł na śniegu obok niewielkiego otworu w skale. Z wolna dochodził do siebie i rozmasowywał skronie, aby załagodzić upiorne pulsowanie. Tym razem nie było tak źle jak ostatnio, gdy próbował rzucić jedno z trudniejszych zaklęć. Jeszcze w jaskini usiłował – bezskutecznie – skontaktować się telepatycznie z dziekanem Thobicusem, aby powiadomić go, że spodziewana inwazja ze strony Zamczyska Trójcy nie nadejdzie.

Tym razem poszło mu lepiej i był z tego zadowolony. Jeśli szybko uporają się ze swoim zadaniem i jeśli dopisze pogoda, za dwa tygodnie dotrą do Biblioteki Naukowej.

Cadderly podejrzewał, że właśnie tam czeka na niego najpoważniejsze wyzwanie, któremu będzie musiał sprostać, korzystając z mocy pieśni Deneira.

Przynajmni tą razą nie czeka tam na nas żadyn smok – wysapał Ivan i podszedł do wejścia. Ostatnio, kiedy znaleźli się w tym miejscu, cały obszar wokół góry otaczała gęsta mgła, a śnieg wokół otworu był stopiony.

W przejściu wciąż było ciepło, ale nie tak jak wtedy, gdy żył Fyrentennimar.

Pikel usiłował odepchnąć Ivana na bok, lecz żółtobrody krasnolud nie ruszył się z miejsca, dając do zrozumienia, że wizja smoczego skarbu zrobiła na nim większe wrażenie, niż się wydawało.

Ja wchodzę pirwszy – oznajmił z naciskiem. – Wy we w odległości dwudziestu kroków – zwrócił się do Pikela – cobym ja mógł w razie co zakrzyknąć do ciebie, a ty do Cadderly’ego.

Pikel potaknął skinieniem głowy, a Ivan ruszył w stronę otworu. Po chwili namysłu zdjął swój hełm i rzucił Cadderly’emu.

Ivanie! – zawołał młody kapłan, a gdy krasnolud się odwrócił, podał mu krótką metalową rurkę.

Ivan znał ten przedmiot – jeden z wielu wcześniejszych wynalazków Cadderly’ego – i wiedział, jak go używać. Zdjął z jednego końca nasadkę i z wnętrza tulejki popłynął promień światła. Wewnątrz rurki znajdował się krążek obłożony potężnym zaklęciem emanowania światła, a sama tulejka składała się z dwóch metalowych części. Zewnętrzną przy nasadce można było przekręcać – wydłużając bądź skracając jej długość, a tym samym regulując średnicę promienia światła.

Ivan maksymalnie zwęził średnicę promienia. Tunel przy wejściu był tak wąski, że barczysty krasnolud niejednokrotnie musiał odwracać się bokiem, aby móc się przezeń przecisnąć – wąski do tego stopnia, że Pikel, aczkolwiek niechętnie, przed wejściem do mrocznego korytarza zwrócił Cadderly’emu jego szerokoskrzydły kapelusz.

Młody kapłan odczekał cierpliwie kilka minut, rozmyślając o czekającej go niebawem konfrontacji z dziekanem Thobicusem. Ucieszył się na widok Pikela, który – jak się okazało – zapomniał liny, ale jednocześnie dowiedział się w ten sposób, że Ivan dotarł do pionowego szybu prowadzącego bezpośrednio do jaskini z ukrytym skarbem.

Dwadzieścia minut później krasnoludy chwiejnym krokiem wyłoniły się z otworu. Ivan pokręcił głową.

Zawalone – oznajmił. – Żem zlaz do tyj wielgi jaskini popod szybem, ale stamtąd nie mogłem już nigdzie wejść. Myślę se, coby my lepij spróbowali przebić się bez ty frontowe wejście.

Cadderly westchnął głęboko.

Sprowadzę swojech ziomków – ciągnął Ivan. – Ma się rozumieć dotarcie tu z Vaasy zajmie jeim ze dwa sezony, no i bedziem musieli przeczekać nastympne zimę.

Cadderly wyłączył się i nie słyszał już dalszej tyrady krasnoluda. Innymi słowy, wydostanie smoczego skarbu mogło zająć całe dwa lata, a nawet najmniejsza zwłoka niewątpliwie pociągnie za sobą kłopoty. Pojawią się niespodziewane problemy.

Wieści o śmierci Fyrentennimara lotem błyskawicy rozejdą się wkrótce po całym kraju, a większość mieszkańców tego regionu, przedstawicieli zarówno dobrych, jak i złych ras, wiedziała, że smok mieszkał w pieczarze na górze Nightglow.

Śmierć smoka, zwłaszcza takiego, który od stuleci przechowywał w swej kryjówce ogromne skarby, zawsze ściąga padlinożerców.

Takich jak ja – pomyślał Cadderly i zachichotał głośno. Nagle uświadomił sobie, że Ivan zamilkł, a gdy uniósł wzrok, ujrzał, że oba krasnoludy przyglądają mu się z uwagą.

Nie obawiaj się, Ivanie – powiedział. – Nie będziesz musiał ściągać tu swoich ziomków.

Na pewno uszczknyliby sobie kapkie ze z tego skarbu – przyznał Ivan. – Na bogów, nie! Chyba raczej łobwarowaliby się we w samem wnętrzu góry, a potem nie wycisnęliby my od nich nawet złamanego grosza!

Pikel zaczął się śmiać, ale nagle umilkł i zmierzył Ivana wzrokiem, gdyż zdał sobie sprawę, że jego brat nie żartuje i ma najprawdopodobniej rację.

Wprowadzę was w głąb góry, a kiedy przyjdzie pora na wydostanie skarbu, pomogą nam mieszkańcy Carradoonu – zapewnił ich obu Cadderły. – Ale jeszcze nie teraz.

Umilkł. Uznał, że krasnoludy nie muszą wiedzieć nic więcej. Jego następnym zadaniem – z czego doskonale zdawał sobie sprawę, było dotarcie do biblioteki i przywrócenie tam właściwego duchowego porządku.

Dopiero później mógł skoncentrować się na skarbie, powrócić tu wypoczęty i gotowy magiczną mocą oczyścić przejście dla biedaków, aby wynieśli smocze skarby z jaskini.

To miejsce je dla ciebie ważne – mruknął Ivan.

Cadderly z zaciekawieniem spojrzał na krasnoluda, bardziej zdziwiony tonem jego głosu aniżeli wypowiedzianymi słowami.

Ważniejsze niż powinno być – ciągnął Ivan. – Zawsześ miał piniądze, zwłaszcza odkąd żeś przepisał te księgie zaklęć dla zdesperowanego czarnyksiężaka, ale nigdy nie zależało ci na bogactwie.

Jeżeli o to chodzi, nic się nie zmieniło – odrzekł Cadderly.

Hę? – pisnął Pikel, idealnie oddając odczucia Ivana. Jeśli Cadderly’emu nie zależało na pieniądzach, to dlaczego znaleźli się na szczycie Nightglow, w samym środku niebezpiecznych gór, odmrażając sobie stopy?

Zależy mi na tym, co my wszyscy moglibyśmy zyskać dzięki temu skarbowi – ciągnął Cadderly.

Bogactwo – przerwał mu Ivan, gorliwie zacierając swoje silne, pulchne łapska.

Cadderly spojrzał na niego z ukosa.

Pamiętacie model, który miałem w swoim pokoju? – zwrócił się bardziej do Pikela niż Ivana, Pikel bowiem był szczególnie oczarowany tą konstrukcją. – Ten fragment wysokiego, zaopatrzonego w okna muru ze wspornikami?

Ojoj! – zawołał wesoło w odpowiedzi zielonobrody krasnolud.

Myślisz, coby przebudować bibliotekie – stwierdził Ivan, a gdy Cadderly pokiwał głową, krasnolud splunął w śnieg. – Jeżeli tyn budynek się nie rozpad, to po co go naprawiać? – burknął.

Myślę o tym, by go usprawnić – wyjaśnił Cadderly. – Sam widziałeś, jak wytrzymały był ten model – no i te wielkie okna. Dzięki nim biblioteka stanie się dobrze oświetlonym, jasnym miejscem, w którym naprawdę będzie można przepisywać księgi i oddawać się lekturze.

Ba! Nigdyś nie budował żadnego budynku – zaprotestował Ivan. – To wim na pewno. Nie wisz, na co się porywasz.

To je wielgie przedsienwzięcie. Ludzie nie żyjom dość długo, cobyś mógł zobaczyć swojom nowom... Jakżeś to nazwał, mówiłżeś mię kiedyś?

Katedrę – odparł Cadderly.

Ludzie nie żyjom dość długo, cobyś mógł zobaczyć nawet połowę tyj swoi katydry – ciągnął Ivan. – Nawet całemu klanowi krasnoludów zajęłoby to ze sto lat, a może i dłużyj...

To nieważne – odrzekł spokojnie Cadderly, a Ivana dosłownie zamurowało. – Nie jest ważne, czy ujrzę swoje dzieło ukończone. Ważne, abym rozpoczął budowę. Taka jest cena i prawdziwa radość wiary, Ivanie, i jak sądzę, powinieneś to zrozumieć.

Ivan nie wiedział, co ma odpowiedzieć. W swoim życiu spotkał wielu ludzi, ale nigdy z ust żadnego z nich nie usłyszał podobnych słów.

Krasnoludy i elfy były jedynymi istotami myślącymi o przyszłości, dalekowzrocznymi, przewidującymi i obdarzonymi dostatecznie dużą dozą zdrowego rozsądku, aby wytyczać ścieżki, którymi mieli podążać ich potomkowie. Ludzie w opinii długowiecznych ras byli niecierpliwi i aby podjąć się jakiegoś dzieła, musieli niemal natychmiast widzieć jawne (czytaj materialne) efekty swojego trudu, w innym przypadku uważali go bowiem za niepotrzebny.

Słyszeliście zapewne o Bruenorze Battlehammerze – ciągnął Cadderly – który w imieniu swego ojca przejął Mithrillowe Hale. Jak głoszą ostatnie wieści, na jego polecenie rozpoczęto już powiększanie sieci tuneli, która jest teraz dużo potężniejsza, niż mogliby to sobie wyobrazić założyciele twierdzy krasnoludów, kiedy zaczęli wyrąbywać pierwsze chodniki tego, co w miarę upływu czasu przerodziło się w słynne Podziemne Miasto. Czyż nie jest tak w przypadku wszystkich fortec krasnoludów? Zaczyna się od dziury w ziemi, a kończy na jednej z największych podziemnych budowli w całych Krainach – choć nim to nastąpi, mogą minąć całe pokolenia i mam tu na myśli krasnoludzkie pokolenia.

Ojoj – wtrącił Pikel, chcąc w ten sposób powiedzieć, że Cadderly ma rację.

Podobnie będzie z moją katedrą – wyjaśnił kapłan. – Nawet kładąc tylko kamień węgielny pod ten gmach, rozpocznę wielkie dzieło, gdyż jest to wizja służąca wyższemu celowi.

Ivan spojrzał bezradnie na Pikela, a ten tylko wzruszył ramionami. Krasnoludy nie były w stanie dopatrzyć się luk w rozumowaniu Cadderly’ego. Prawdę mówiąc, Ivan, przetrawiwszy całą wypowiedź młodego kapłana, doszedł do wniosku, iż darzy go jeszcze większym szacunkiem niż dotychczas, gdyż zdołał pokonać wszelkie przeszkody i ograniczenia wynikające z jego dziedzictwa i, jak wszystko wskazywało, planował coś, co było dziełem typowym dla krasnoludów.

Ivan nie omieszkał o tym wspomnieć, a Cadderly skwapliwie przyjął jego aluzyjny komplement bez słowa skargi.


* * *


Dwaj kapłani Oghmy podeszli do prostokątnego kamiennego mauzoleum przylegającego do pionowej skały za Biblioteką Naukową.

Swoimi powinni zajmować się sami – rzekł muskularny mężczyzna znany jako Berdole Brutal, bowiem miał dość dziką naturę i był wyjątkowo wprawnym zapaśnikiem. Drugi z mężczyzn, imieniem Curt, pokiwał głową, ponieważ zadanie, które otrzymali, ani trochę nie przypadło im do gustu.

Kierkan Rufo nie był kapłanem Oghmy, lecz Deneira, a jednak z powodu jego piętna dziekan Thobicus zdecydował, że to właśnie klerycy Oghmy mają przy gotować i pogrzebać ciało. Zgodnie ze zwyczajem, ciało Rufa przeleżało trzy dni nietknięte i nadeszła właśnie pora na dopełnienie ostatecznych przygotowań.

Berdole gmerał przez chwilę przy metalowym kółku, aż wreszcie wyłuskał z pęku właściwy długi klucz pasujący do zamka w ciężkich drzwiach. Z pewnym wysiłkiem przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi na oścież.

W nozdrza obydwu kapłanów uderzyła wilgotna woń zgnilizny, przesycona słabym, acz uchwytnym odorem rozkładu. Jeżeli nie liczyć wniesienia do wnętrza ciała Rufa, mauzoleum nie było otwierane od zeszłej jesieni, kiedy umarła Przełożona na Księgach Pertelopa.

Curt zapalił knot i uniósł latarnię, ale skinął na Berdole’a, aby to on pierwszy wszedł do środka. Muskularny kapłan wykonał polecenie – podeszwy jego twardych butów zadudniły o kamienną posadzkę.

Grobowiec był spory, mierzył jakieś trzydzieści stóp kwadratowych, a jego ściany co dziesięć stóp podpierały grube kolumny. Przez pojedyncze okno na prawo od drzwi powinno wpadać do środka trochę światła, ale szyba była brudna i osadzona głęboko w kamiennym murze, nie spełniała więc najlepiej swego zadania. Pośrodku pomieszczenia umieszczono rzędy kamiennych płyt – wszystkie, z wyjątkiem jednej, były puste. Na tej właśnie płycie, między dwoma kolumnami położonymi najdalej od wejścia, spoczywało przykryte prostym całunem ciało Kierkana Rufo.

Zróbmy to szybko – rzekł Berdole, zdejmując plecak.

Jego jawne zdenerwowanie nie wpłynęło najlepiej na niższego kompana, który na próżno poszukiwał w Berdole’u, zwanym Brutalem, psychicznego wsparcia.

Dwaj kapłani nie zadali sobie trudu, by zamknąć drzwi ani nie zwrócili uwagi na niezbyt głośny szelest w powietrzu, gdy niewidzialna istota wleciała w ślad za nimi do wnętrza mauzoleum.

Może wypluł z siebie tyle krwi, że nie zajmie nam to wiele czasu – zauważył Berdole i zachichotał bez przekonania.

Gurt prychnął w przypływie czarnego humoru, zdając sobie sprawę, że żarty mogą być jedyną obroną przed upiornością czekającego ich zadania.

Wysoko w rogu mauzoleum, przy przeciwległej ścianie na prawo od wejścia przycupnął Druzil i podrapał się po psim łebku, mamrocząc pod nosem siarczyste przekleństwa. Imp usiłował dostać się do wnętrza budowli, odkąd tylko umieszczono w niej zwłoki Rufa, liczył bowiem, że zdoła jakimś sposobem odzyskać z ciała kapłana choć odrobinę drogocennej klątwy chaosu. W pobliżu krążyło jednak zbyt wielu kapłanów, w tym również jeden z przywódców zakonu Oghmy. Druzil czekał więc cierpliwie, stwierdziwszy, że dostanie się do mauzoleum, kiedy inni już sobie pójdą.

Jakież było jego zdziwienie, gdy okazało się, że drzwi zostały zamknięte na klucz, a okna obłożono silnym błogosławieństwem, którego nie ośmielił się przełamać. Tak czy owak, nie był w stanie dostać się do środka.

Aż do teraz.

Wiedział dostatecznie dużo na temat ludzkich rytuałów, by domyślić się, co zamierzają uczynić teraz dwaj kapłani. Wypuszczą z ciała krew i zastąpią ją cuchnącym płynem balsamującym. Druzil podsłuchał, że Rufowi odmówiono tradycyjnego dla jego zakonu pochówku, toteż łudził się, że kapłani nie będą chcieli marnować czasu na tę bezsensowną, bądź co bądź, czynność.

Miał chęć sfrunąć w dół i użądlić ich swoim kolcem jadowym albo przepędzić, podsmażywszy im uprzednio pośladki celnym i przyznajmy – nader bolesnym zaklęciem. Było to wszakże zbyt ryzykowne, toteż imp mógł jedynie siedzieć, patrzeć i mleć pod nosem bezgłośne przekleństwa.

Każda kropla krwi wypuszczona przez kapłana z ciała Rufa oznaczała mniejszą ilość Tuanta Quiro Miancay, którą mógł odzyskać.

Berdole spojrzał na swego partnera i biorąc głęboki oddech, uniósł w ręku wielką igłę, by ją pokazać Gurtowi.

Nie mogę na to patrzeć – przyznał Curt i odwróciwszy się na pięcie, minął kilka płyt i przystanął pomiędzy dwiema kolumnami.

Berdole wybuchnął śmiechem, bo słabość przyjaciela dodała mu otuchy, po czym stanął przy płycie. Odsunął skrawek całunu, by wyjąć spod niego lewą rękę Rufa, podwinął mankiet czarnej szaty, którą zmarły miał na sobie, i odwrócił jego dłoń tak, by odsłonić wnętrze nadgarstka.

Może zaboleć – zażartował, a Curt wydał zduszony jęk obrzydzenia, kiedy usłyszał te słowa.

Siedzący na podsufitowej belce Druzil nerwowo przygryzł dolną wargę, gdy ujrzał, jak wielka igła dotyka nadgarstka Rufa. Ukradnie jego krew – postanowił – do ostatniej kropli!

Berdole przytknął czubek igły do żyły w chudym nadgarstku Rufa i aby dobrze trafić, skierował ją nieco pod kątem. Wziął jeszcze jeden głęboki oddech, dodając sobie otuchy, zerknął na Curta, po czym zaczął wbijać igłę.

Zimna, blada dłoń kolistym ruchem zamknęła igłę i dłoń Berdole’a w miażdżącym uścisku.

Co? – wykrztusił muskularny kapłan.

Curt odwrócił się, by ujrzeć, jak Berdole pochyla się nisko nad kamienną płytą i zaciska swoje niewiarygodnie silne ręce wokół cienkiego przedramienia Rufa, a przypominające szpony palce Kierkana zamykają się niczym kleszcze wokół jego żuchwy.

To był Berdole Brutal, najsilniejszy z silnych w zakonie Oghmy!

To był Berdole Brutal, dwieście pięćdziesiąt funtów niepokonanej siły, człowiek, który potrafił zmierzyć się w zapaśniczym pojedynku z czarnym niedźwiedziem i nie ulec!

A mimo to kościste ramię Kierkana Rufo – martwego Kierkana Rufo! – przyciągnęło Berdole’a do kamiennej płyty, jakby w jego muskularnym ciele nie było ani grama mięśni, a jedynie sam tłuszcz.

A potem Curt zarejestrował z jeszcze większym niedowierzaniem, jak ręka Rufa wystrzeliła gwałtownie w górę. Muskuły Berdole’a napięły się do granic możliwości, ale nie były w stanie powstrzymać potężnego naporu. Jego szczęka unosiła się coraz wyżej i wyżej i nagle przy wtórze głośnego trzasku, który skojarzył się Gurtowi z odgłosem padającego na ziemię potężnego drzewa, zdumiony Berdole zaczął patrzeć na świat do góry nogami i z głową skierowaną do tyłu.

Silne ręce kapłana Oghmy zsunęły się z chudego, bladego przedramienia i jeszcze przez chwilę podrygiwały w powietrzu. Palce Rufa rozluźniły się, a Berdole runął martwy do tyłu, na ziemię.

Curt prawie zapomniał o oddychaniu. Wodził wzrokiem od Berdole’a do nakrytych całunem zwłok, a kiedy Rufo usiadł powoli, niski kapłan o mało nie zemdlał, zdjęty niepohamowaną zgrozą i kompletnie zdezorientowany.

Całun zsunął się na ziemię, a chudy, blady mężczyzna skierował spojrzenie oczu, wewnątrz których pałały czerwonawe ogniki, w stronę Curta.

Druzil klasnął w łapki, pisnął uradowany i poszybował w stronę drzwi.

Curt wrzasnął i pobiegł co sił w nogach – pięć długich susów zbliżyło go znacznie do światła słonecznego na zewnątrz mauzoleum, gdzie byłby bezpieczny.

Rufo machnął ręką i ciężkie kamienne drzwi zatrzasnęły się z głuchym hukiem, który zabrzmiał niczym werbel przeznaczenia. Kapłan Oghmy naparł na nie całym ciałem, ale równie dobrze mógłby próbować ruszyć z posad górę. Drapał kamienie, aż rozkrwawił sobie wszystkie palce.

Obejrzał się przez ramię i ruszył w kierunku okna, choć w głębi duszy czuł, że nie zdąży. Potknął się, zawrócił i spoglądając na trupa, zaczął błagać o łaskę i wsparcie swego bóstwa.

Nagle poczuł za plecami kamienną ścianę – nie miał już dokąd uciec. Wreszcie zdołał się opanować i przypomniał sobie, kim jest. Uniósł swój święty symbol w kształcie srebrnego zwoju, który nosił na szyi, i przywołał imię Oghmy.

Zgiń, przepadnij! – zawołał do Rufa. – W imię Oghmy, zła nieumarła istoto, nakazuję ci odejść!

Rufo nawet nie mrugnął powieką. Od kapłana dzieliło go zaledwie dziesięć stóp. Przechodząc pod oknem, zachwiał się nagle, jakby coś oparzyło go w bok. Światło było jednak zbyt słabe i zdołał pokonać tę przeszkodę.

Curt rozpaczliwie zaintonował jedno z zaklęć. Poczuł jednak, że brak mu więzi z jego bóstwem, jakby sama obecność Rufa nieodwracalnie zbezcześciła to miejsce.

Mimo to śpiewał dalej, przywołując swe moce.

Nagle coś ukłuło go poniżej pleców i drgnął gwałtownie, nie dokończywszy zaklęcia. Odwrócił się, by ujrzeć nietoperzoskrzydłego impa, który ulatując w dal, zarykiwał się ochrypłym śmiechem.

Co to za koszmar? – zawołał Curt. W tej samej chwili Rufo znalazł się przy nim, a przerażony kapłan zamachnął się trzymaną w dłoni latarnią.

Rufo chwycił go za nadgarstek, z łatwością powstrzymując cios tej prowizorycznej broni. Curt uderzył silnie drugą ręką, trafiając Rufa w szczękę i przekrzywiając mu głowę w bok.

Rufo spokojnie odwrócił się ponownie ku niemu. Curt znów chciał go uderzyć, ale Kierkan, sięgnąwszy pod jego ramieniem, brutalnie chwycił go kościstymi palcami za włosy. Następnie z przerażającą siłą odciągnął głowę Curta w bok, przytykając policzek kapłana do swego ramienia i odsłaniając jednocześnie bok jego szyi.

Curt sądził, że Rufo po prostu skręci mu kark, tak jak to uczynił z Berdolem, ale jego prawdziwe zamiary poznał dopiero wówczas, gdy Rufo rozchylił usta, ukazując dwa wilcze kły, dłuższe o pół cala od pozostałych zębów, i z wyrazem nienasyconego głodu nachylił się i wgryzł w szyję Curta, otwierając główną tętnicę. Kapłan krzyczał, ale Rufo, spijając ciepłą krew, nie zwracał na to uwagi.

Dla potwora była to istna ekstaza, zaspokojenie głodu silniejszego niż jakiekolwiek inne znane mu do tej pory doznanie. To było coś niewiarygodnie słodkiego. Coś...

Rufo poczuł w ustach palący smak. Słodka krew zmieniła się w kwas.

Z przeraźliwym rykiem wściekłości odwrócił się i wciąż jeszcze unieruchamiając rękę Curta za jego plecami, odrzucił kapłana brutalnie do tyłu. Nieszczęśnik przekoziołkował w powietrzu i uderzył plecami o pobliski filar. Osunął się na podłogę i znieruchomiał. Poniżej pasa nie czuł już nic, ale jego pierś płonęła, trawiona żarem trucizny.

Coś ty zrobił? – spytał Kierkan Rufo, spoglądając w górę na przycupniętego pod sufitem impa.

Druzil – istota z przerażających niższych planów – zwykle nie lękał się niczego, co był w stanie zaprezentować mu świat, w którym teraz mieszkał. Teraz jednak poczuł strach – ogarnął go, skądinąd całkiem zrozumiały, lęk przed istotą, którą stał się Kierkan Rufo.

Chciałem ci pomóc – wyjaśnił. – Nie można było pozwolić, żeby uciekł.

Zepsułeś jego krew! – ryknął Rufo. – Jego krew – rzekł nieco spokojniejszym, jakby tęsknym głosem. – Pragnę... łaknę...

Przeniósł wzrok na Curta, ale iskierki życia w jego oczach zdążyły już zgasnąć. Rufo syknął ponownie. Był to gardłowy, nieludzki dźwięk.

Jest ich więcej – obiecał Druzil – Jest ich dużo więcej i to niedaleko stąd!

Nagle na twarzy Rufa pojawił się dziwny grymas. Spojrzał na swe nagie ręce i uniósł je przed twarzą, jak gdyby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że stało się z nim coś niezwykłego.

Krew? – Bardziej zapytał, niż stwierdził i spojrzał błagalnie na Druzila.

Wyłupiaste oczy impa jeszcze bardziej wyszły z orbit, kiedy ujrzał wyraz szczerego zakłopotania malujący się na twarzy martwego Rufa.

Nie rozumiesz, co się z tobą stało? – zawołał, wyraźnie podekscytowany.

Rufo chciał ustabilizować oddech – gdy nagle uświadomił sobie, że w ogóle nie oddycha. I znów skierował błagalne spojrzenie na Druzila, który zdawał się znać odpowiedzi na nurtujące go pytania.

Wypiłeś Tuanta Quiro Miancay – pisnął imp. – Najbardziej Zabójczą Zgrozę, ostateczny chaos, a tym samym stałeś się ostateczną z możliwych perwersji człowieczeństwa!

Rufo nadal nie rozumiał, o co chodzi.

Ostateczną perwersją – powtórzył Druzil, jakby to powinno wszystko wyjaśnić. – Antytezą życia!

O czym ty mówisz? – spytał przerażony Rufo, wypluwając z ust kilka kropelek krwi Curta.

Druzil wybuchnął ochrypłym, zjadliwym śmiechem.

Jesteś nieśmiertelny – oznajmił, a Rufo, pomimo iż oszołomiony i zdezorientowany, powoli zaczął pojmować. – Jesteś wampirem.


4

Iluzje


Wampir – słowo to wciąż nawiedzało myśli Rufa, spoczywało jak martwy ciężar na jego nieumarłych barkach. Podpełznął do kamiennej płyty i położył się na wznak, zakrywając oczy chudymi, bladymi rękami.

Bene tellemara – mamrotał Druzil, a minuty mijały nieubłaganie. – Czy chcesz, aby tamci tu przyszli? Chcesz, aby cię znaleźli?

Rufo nie uniósł wzroku.

Kapłani nie żyją – wychrypiał imp. – Są rozszarpani. Czy uważasz, że ci, co przyjdą ich szukać, dadzą się łatwo zaskoczyć?

Rufo przesunął ręką przed twarzą i spojrzał na impa, ale nie wyglądał na przejętego.

Sądzisz, że możesz ich pokonać – stwierdził Druzil, błędnie odgadując przyczynę jego spokoju. – Głupcze! Sądzisz, że możesz pokonać ich wszystkich?!

Odpowiedź Rufa zaskoczyła impa, który zdał sobie sprawę, że to rozpacz, a nie pewność siebie, były powodem letargu nieumarłego.

Nie mam ochoty próbować – wyznał szczerze Rufo.

Mógłbyś ich pokonać – zaimprowizował naprędce Druzil, zmieniając akcenty, by jego stwierdzenie nie zabrzmiało absurdalnie. – Mógłbyś pokonać ich wszystkich!

Już jestem martwy – odparł Rufo. – Już zostałem pokonany.

Oczywiście, oczywiście – wychrypiał radośnie Druzil, klasnął w łapki i trzepocząc skrzydłami, podfrunął, by przysiąść na tej samej płycie, na której leżał Rufo. – Martwy, owszem, ale to twoja siła, a nie słabość. Mógłbyś pokonać ich wszystkich, powiadam, a wówczas biblioteka należałaby do ciebie.

Ostatnie słowa wyraźnie wzbudziły w Rufie zainteresowanie. Przekrzywił głowę, aby móc lepiej widzieć impa.

Jesteś nieśmiertelny – rzekł z powagą Druzil. Rufo nadal mu się przyglądał.

Za jaką cenę? – spytał.

Cenę? – zawtórował Druzil.

Ja nie żyję! – ryknął na niego Rufo, a Druzil rozpostarł skrzydła, gotów wzbić się w powietrze, w razie gdyby wampir wykonał gwałtowny ruch.

Jesteś bardziej żywy niż kiedykolwiek dotąd! – odciął się imp. – Masz władzę. Teraz spełni się twoja wola!

I co mnie czeka? – dopytywał się Rufo. – Jestem martwy. Moje ciało jest martwe. Jakich mogę zaznać przyjemności? Jakie mogę mieć jeszcze marzenia?

Przyjemności? – spytał imp. – A czyż krew kapłana nie była słodka? Czy nie przepełniało cię uczucie potęgi, gdy zbliżałeś się do tej żałosnej kreatury? Czułeś smak jego strachu, wampirze, a ten smak był równie słodki, jak jego krew, której potem zakosztowałeś.

Rufo nadal mu się przyglądał, ale nie próbował się już skarżyć.

Wyglądało na to, że Druzil mówi prawdę. Rufo posmakował strachu tamtego mężczyzny, a wrażenie potęgi, które ów strach w nim wyzwolił, było niewiarygodnie słodkie i wspaniałe dla kogoś, kto przez całe swoje życie był zwyczajnym popychadłem.

Druzil odczekał chwilę, upewniwszy się, że przekonał Rufa do przynajmniej pobieżnego poznania podstawowych zasad wampirzego istnienia.

Musisz opuścić to miejsce – wyjaśnił, spoglądając na trupy.

Rufo zerknął na zamknięte drzwi, po czym skulił głowę i usiadł, zwieszając nogi z kamiennej płyty.

Katakumby – mruknął.

Nie przejdziesz – powiedział Druzil, gdy wampir sztywnym krokiem pomaszerował ku drzwiom. Rufo podejrzliwie odwrócił się ku niemu, jakby uznał słowa impa za pogróżkę.

Świeci słońce – wyjaśnił Druzil. – Jego promienie spalą cię jak ogień.

Na twarzy Rufa ciekawość zmieniła się w niekłamane przerażenie.

Jesteś teraz istotą nocy – ciągnął stanowczym tonem imp. – Światło dnia nie jest twoim sprzymierzeńcem.

Rufo przełknął tę gorzką pigułkę, a wobec ostatnich wydarzeń zniósł tę nowinę z iście stoickim spokojem. Z wysiłkiem ponownie się wyprostował.

Jak mam się stąd wydostać? – zapytał. Jego głos przepełniony był gniewem i sarkazmem.

Druzil pokazał mu rząd oznaczonych inskrypcjami kamieni w przeciwległej ścianie mauzoleum. Były to krypty poprzednich przełożonych biblioteki – znajdowały się wśród nich dwie względnie nowe – Avery’ego Schella i Pertelopy, ale nie wszystkie kamienne płyty były oznaczone.

W pierwszej chwili myśl o wpełznięciu w głąb krypty przepełniła Rufa odrazą, kiedy jednak porzucił uprzedzenia będące pozostałością z czasów, kiedy był żywym, oddychającym człowiekiem, i spojrzał na świat oczami nieumarłego – dziecięcia nocy – stwierdził, że chłodne, mroczne kamienie mają w sobie osobliwy i kuszący urok.

Dołączył do Druzila pod ścianą przed umieszczoną w murze na wysokości piersi kamienną płytą. Nic wiedząc, czego imp oczekuje, wyciągnął zesztywniałe ręce i chwycił za krawędzie prostokątnej bryły.

Nie tak! – zrugał go Druzil, a Rufo wyprostował się i przeszył impa gniewnym spojrzeniem. Coraz bardziej nużyła go dominująca postawa Druzila.

Jeśli ją wyrwiesz, kapłani cię znajdą – wyjaśnił imp, pod nosem zaś, co było do przewidzenia, dorzucił: – Bene tellemara.

Rufo nie odpowiedział, ale stał wodząc wzrokiem od impa do ściany. Jak ma się dostać do wnętrza krypty bez wyjmowania płyty? To nie drzwi, które można otwierać i zamykać – te skalne, idealnie dopasowane bloki wyjmowano podczas pogrzebów, a następnie ponownie zamurowywano.

U dołu jest wąska szpara – zauważył Druzil, a kiedy Rufo się schylił, ujrzał cienką jak nić szczelinę biegnącą wzdłuż krawędzi zaprawy u dołu płyty.

Wampir wzruszył ramionami, lecz zanim zapytał Druzila, w czym miałby mu pomóc ten wąski otwór, ogarnęło go osobliwe uczucie lekkości, jakby nagle stał się bezcielesny. Spojrzał na Druzila, który uśmiechał się od ucha do ucha, po czym przeniósł wzrok na szczelinę, która wydała mu się nagle większa. Rozpłynął się w zielonkawą chmurę i zaczął przenikać przez szczelinę w płycie.

Powrócił do swej cielesnej postaci w ciasnym wnętrzu kamiennej krypty, otoczonej ze wszystkich stron niewzruszonymi ścianami. Przez moment ogarnęła go fala paniki, miał wrażenie, jakby znalazł się w pułapce. Na jak długo starczy mu powietrza? – zamyślił się. Zamknął usta, przerażony, że nadmiernie uszczupli zapas bezcennego tlenu.

W chwilę potem jego usta otworzyły się ponownie, a spomiędzy sinych warg buchnął ochrypły śmiech.

Powietrze? – powiedział głośno. Nie potrzebował powietrza i z całą pewnością nie znajdował się w pułapce. Wydostanie się stąd równie łatwo, jak dostał się do środka – przez cienką jak nić szczelinę – albo jeśli zajdzie taka konieczność, kopniakiem wypchnie płytę krypty na zewnątrz. Wiedział, że jest dostatecznie silny, by móc tego dokonać.

Nagle zdał sobie sprawę z ograniczeń słabego, żyjącego ciała. Powrócił myślami do okrutnych szykan i prześladowań, których padł ofiarą – rzecz jasna, niesprawiedliwie – a potem przypomniał sobie, co i z jaką łatwością zrobił z dwoma kapłanami Oghmy.

Kapłani Oghmy! Zapaśnicy, eksperci sztuki walki, a mimo to zlikwidował ich obu bez najmniejszego wysiłku!

Rufo odniósł wrażenie, że został uwolniony od ograniczeń typowych dla wszystkich śmiertelników, poczuł się wolny, rozkoszował się tą wolnością i był w stanie zdobyć moc, która słusznie mu się należała. Rozprawi się z tymi, którzy dawali mu się we znaki.

Odpłaci im...

Zaczął fantazjować i uniósł dłoń, by dotknąć piętna na czole. W myślach natychmiast ujrzał oblicze Cadderly’ego, człowieka, który był jego największym gnębicielem.

Tak, Rufo da im wszystkim nauczkę.

Teraz jednak w chłodnym, mrocznym wnętrzu kamiennej krypty ułoży się na spoczynek. Na zewnątrz wciąż świeciło słońce – sprzymierzeniec żyjących – sprzymierzeniec słabych.

Rufo zaczeka na zmierzch.


* * *


Najwyżsi rangą kapłani Deneira przybyli tego popołudnia na zebranie zwołane przez dziekana Thobicusa.

Spotkali się w nieczęsto odwiedzanym pokoju na trzecim, najwyższym piętrze biblioteki, gdzie mieli zapewnioną należytą prywatność i odosobnienie. Chudemu jak szczapa dziekanowi szczególnie na tym zależało, a potwierdził to, zamykając na zasuwę drzwi do pokoju i okiennice w obu niewielkich oknach.

Thobicus odwrócił się wolno i powiódł wzrokiem wokoło. Pokój nie był przystosowany do tego typu zebrań. Jedni kapłani siedzieli w fotelach i na krzesłach, inni stali, opierając się niedbale o nagie ściany, albo siedzieli na zaścielającym podłogę starym dywanie.

Thobicus stanął między nimi, pośrodku pokoju, i odwrócił się wolno, wodząc wzrokiem po ich twarzach, aby mogli w pełni pojąć wagę tego spotkania. Prowadzone tu i ówdzie rozmowy ucichły pod wpływem miażdżącego spojrzenia dziekana, a na twarzach zebranych pojawił się grymas niepokoju i zaciekawienia.

Zamczysko Trójcy przestało istnieć – oznajmił Thobicus po blisko minucie ciszy.

Kapłani wymienili spojrzenia, zdezorientowani i oszołomieni bezpośredniością tego stwierdzenia. Nagle rozległy się okrzyki radości, z początku sporadyczne, ale szybko przybierające na sile, aż w końcu wszyscy kapłani – z wyjątkiem dziekana – zaczęli poklepywać się nawzajem po plecach i potrząsać pięściami w geście zwycięstwa.

Niejeden wykrzykiwał imię Cadderly’ego, a Thobicus krzywił się za każdym razem, kiedy je słyszał, wiedział jednak, że musi działać ostrożnie.

Kiedy radosne okrzyki nieco przycichły, uniósł rękę, prosząc o ciszę. I znów kapłani poczuli na sobie miażdżące spojrzenie dziekana, nakazujące im zamilknąć i budzące ciekawość.

To dobre wieści – rzekł Fester Rumpol, drugi w hierarchii kapłan zakonu Deneira. – Niemniej jednak, dziekanie, nie dostrzegam na twym obliczu oznak radości.

Wiesz, skąd się dowiedziałem o upadku naszych wrogów? – spytał Thobicus.

Od Cadderly’ego? – zapytał ktoś.

Rozmawiałeś z jakąś wyższą mocą, agentem Deneira? – mruknął niepewnie drugi.

Dziekan Thobicus zaprzeczył zdecydowanym ruchem głowy, nie spuszczając wzroku z Rumpola.

Nie byłem w stanie zasięgnąć informacji z wyższych źródeł – wyjaśnił. – Moje próby zjednoczenia się z Deneirem zakończyły się niepowodzeniem. Ktoś zablokował mi dostęp do wyższych mocy. Musiałem udać się do Brona Turmana od Oghmy, aby uzyskał dla mnie informacje. Na moją wyraźną prośbę zwrócił się do agentów swego bóstwa i od nich dowiedział się o klęsce naszych wrogów.

Ta informacja zabrzmiała równie wstrząsająco, jak wieści o upadku Zamczyska Trójcy. Thobicus był dziekanem Biblioteki Naukowej, ojcem ich zakonu. Jakim sposobem mógł zostać odcięty od agentów Deneira? Wszyscy ci kapłani przeżyli Czasy Kłopotów, najstraszliwszy okres dla ludzi wiary, i obawiali się, że dziekan chce w ten sposób zapowiedzieć powtórne nadejście owych przerażających dni.

Na twarzy Festera Rumpola grymas strachu zastąpiła podejrzliwość.

Modliłem się dziś rano – rzekł, skupiając na sobie uwagę pozostałych. – Prosiłem o wskazówki, gdyż poszukiwałem pewnego starego pergaminu, i moja prośba została wysłuchana.

W całym pokoju rozległy się zduszone szepty.

To dlatego... – zaczął donośnie i ostro Thobicus, odbierając mu głos. Przerwał, by upewnić się, że wszyscy go słuchają. – To dlatego, że Cadderly nie wziął cię jeszcze na cel!

Co takiego? – wyszeptał jednocześnie Rumpol i kilku innych kapłanów.

W całej Bibliotece Naukowej, a zwłaszcza w zakonie Deneira, młody kapłan budził żywe, choć mieszane uczucia. Wielu starszych kapłanów uważało, że Cadderly jest nazbyt zapalczywy i lekkomyślny, a na dodatek lekceważy wypełnianie rutynowych obowiązków i posług wynikających z jego pozycji w zakonie. Niektórzy młodzi widzieli w nim rywala, z którym nie potrafili konkurować. Z trzydziestu ludzi obecnych w tym pokoju wszyscy byli co najmniej o pięć lat starsi od Cadderly’ego, a mimo to młodzieniec już teraz przewyższył swoją pozycją w hierarchii zakonnej ponad połowę z nich. Ponadto w bibliotece krążyły plotki, że Deneir uważa Cadderly’ego za jednego z najpotężniejszych spośród służących mu kapłanów.

Dziekan Thobicus najwyraźniej potwierdził tę teorię. Jeżeli Cadderly mógł uniemożliwić mu kontakt z agentami Deneira, i to z drugiego końca Gór Śnieżnych, z pewnością był potężny!

W całym pokoju rozbrzmiały rozmowy, kapłani byli wyraźnie zdenerwowani, nie wiedzieli, co to wszystko ma znaczyć. Fester Rumpol i dziekan Thobicus jeszcze przez chwilę patrzyli na siebie nawzajem, a Rumpol po rewelacjach dziekana wyraźnie oniemiał.

Cadderly posunął się za daleko. Przekroczył granicę wynikającą z jego pozycji – wyjaśnił Thobicus. – Podważa autorytet hierarchii Biblioteki Naukowej, a tym samym pragnie ją zniszczyć.

To absurd! – zawołał jakiś kapłan.

Też tak myślałem – odrzekł spokojnie dziekan. Był dobrze przygotowany do tego spotkania i miał odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania. – Ale teraz znam już prawdę. Avery Schell i Pertelopa nie żyją i, jak wszystko na to wskazuje, nasz młody Cadderly wyrwał się nieco spod kontroli.

Oszukał mnie, by wyruszyć na wyprawę do Zamczyska Trójcy. – Niezupełnie było to zgodne z prawdą, ale Thobicus nie chciał przyznać, że Cadderly go zdominował, naginając jego umysł jak wiatr gałęzie wierzby. – A teraz uniemożliwia mi nawiązanie kontaktu z naszym bogiem.

W przekonaniu Thobicusa to ostatnie stwierdzenie było prawdą. Gdyby miał uwierzyć, że jest inaczej, musiałby pogodzić się z faktem, że znalazł się w niełasce u Deneira, a do tego stary dziekan nie mógł dopuścić.

Co mielibyśmy zrobić? – zapytał Fester Rumpol, a w jego tonie brzmiała bardziej podejrzliwość niż lojalność.

Nic – odparł pospiesznie Thobicus. Domyślał się, jakie wątpliwości dręczą wysokiego rangą kapłana. – Chcę jedynie ostrzec was wszystkich, abyśmy nie dali się zaskoczyć, kiedy powróci nasz młody przyjaciel.

Ta odpowiedź wyraźnie zadowoliła Rumpola i wielu innych.

Thobicus pospiesznie zakończył spotkanie, po czym udał się do swoich prywatnych komnat. Ziarno niepewności i zwątpienia zostało zasiane. Jego szczerość będzie głównym atutem, kiedy Cadderly powróci do biblioteki i dziekan stanie twarzą w twarz z tym młodym kapłanem parweniuszem.

Thobicus wiedział, że to nieuniknione. Nie zapomniał ani nie wybaczył młodzieńcowi jego czynu. Jako dziekan biblioteki i głowa zakonu nie mógł pozwolić, by traktowano go jak marionetkę.

To było największą wadą Thobicusa. W dalszym ciągu nie potrafił pojąć, że dominacja Cadderly’ego to dar od Deneira wynikający z najprawdziwszej doktryny ich wiary. Od tak dawna tkwił w trybach bibliotecznej machiny biurokracji, że zapominał o wyższych celach tak biblioteki, jak i całego zakonu. Zbyt wiele procedur przyćmiło cele, ku którym mieli podążać. Dziekan pojmował zbliżający się pojedynek z Cadderlym w kategoriach walki politycznej, starcia, o którego wyniku zadecydują potajemne sojusze i puste obietnice.

Trzeba powiedzieć, że w głębi serca Thobicus znał prawdę – wiedział, że o wyniku jego walki z Cadderlym zadecydują doktryny Deneira. Ta prawda wszakże, podobnie jak prawda samego zakonu, została do tego stopnia zasypana fałszywymi informacjami, że Thobicus odważył się wystąpić przeciwko niej i w swoim zaślepieniu łudził się, że inni podążą za jego przykładem.


* * *


Sny Kierkana Rufo nie były już snami ofiary. Ujrzał w nich Cadderly’ego, ale tym razem to młody kapłan, a nie on płaszczył się ze strachu. Tym razem Rufo zdobywca sięgnął we śnie ręką i zdecydowanym ruchem rozdarł Cadderly’emu gardło.

Wampir obudził się w absolutnej ciemności. Poczuł napór kamiennych ścian i z radością powitał ich zbawczą obecność, a potem przez blisko godzinę wylegiwał się leniwie w ciemnościach.

Nagle poczuł nowy zew – ogarnął go przejmujący głód. Usiłował zignorować to uczucie, nie pragnąc świadomie niczego więcej, jak tylko poleżeć jeszcze przez jakiś czas w chłodnej, czarnej czeluści. Niebawem zaczął drapać palcami kamienie i targać gwałtownie całym ciałem, miotany pragnieniami, których natury nie pojmował. Z jego ust dobyło się niskie, groźne, zwierzęce warczenie.

Wił się i skręcał jak oszalały po całym wnętrzu krypty. Przez chwilę miał ochotę wyrwać kamień stojący na jego drodze do wolności, roztrzaskać tę nędzną płytę w drobny mak, ale zachował dość zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że to schronienie może mu być jeszcze potrzebne. Koncentrując się na cienkiej szczelinie u podstawy płyty, zmienił się w zielonkawą chmurę dymu (co nie było trudne) i wpłynął do głównego pomieszczenia mauzoleum.

Druzil, który siedział na jednej z kamiennych płyt nieopodal, już na niego czekał, opierając psi pyszczek na złączonych łapkach.

Rufo jednak prawie go nie zauważył. Kiedy przybrał cielesną postać, poczuł się inaczej, mniej sztywny i niezdarny. Wdychał zapach otaczającego go nocnego powietrza – jego powietrza – i czuł moc. Przez brudne okno przeświecał słaby księżycowy blask, ale w przeciwieństwie do światła słonecznego, to wydawało mu się chłodne i przyjemne. Rufo rozłożył szeroko ręce, kopnął jedną nogą i okręcił się na drugiej, napawając się smakiem nocy i wolnością.

Nie przyszli – poinformował go Druzil.

Rufo miał już spytać, co imp chce przez to powiedzieć, ale gdy jego wzrok padł na dwa trupy, zrozumiał.

Wcale mnie to nie dziwi – powiedział. – W bibliotece zawsze było mnóstwo do roboty. Nic tylko obowiązki i obowiązki. Praca, praca i jeszcze raz praca. Prawdopodobnie minie kilka dni, zanim zorientują się, że ci dwaj zniknęli.

A więc zabierz ich stąd – rozkazał Druzil. – Przenieś w jakieś inne miejsce.

Rufo skoncentrował się bardziej na tonie jego głosu niż na słowach.

Zrób to teraz – ciągnął Druzil, nieświadomy zagrożenia. – Jeżeli będziemy ostrożni... – Dopiero teraz oderwał wzrok od leżącego opodal ciała i spoglądając w górę, ujrzał oblicze Rufa. Lodowaty wzrok wampira sprawił, że z reguły niewzruszony imp poczuł na plecach nieprzyjemne ciarki.

Nawet nie próbował kontynuować swego wywodu, w jego gardle zagnieździła się nagle wielka gula i nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.

Chodź do mnie – polecił spokojnie półgłosem Kierkan Rufo.

Druzil nie zamierzał wykonać tego rozkazu. Zaczął kręcić głową, a jego wielkie uszy głośno załopotały. Spróbował nawet wykrztusić z siebie jakąś kąśliwą uwagę, i nagle stwierdził, że faktycznie zmierza w stronę Rufa, że jego stopy i skrzydła bezwarunkowo podporządkowały się rozkazowi wampira. Dotarł do krawędzi płyty, po czym zeskoczył z niej i trzepocząc skrzydłami – aby utrzymać się na tej samej wysokości – kontynuował przemarsz.

Zimna ręka Rufa wystrzeliła w jego stronę i chwyciła go za gardło, wyrywając z transu. Druzil wrzasnął i instynktownie uniósł ogon, kołysząc nim groźnie przed twarzą Kierkana.

Wampir roześmiał się i zaczął zaciskać palce. Ogon Druzila trafił go w twarz, zatruty kolec pozostawił w ciele niewielki otwór. Rufo w dalszym ciągu rechotał złowrogo i jeszcze bardziej wzmocnił uchwyt swych potężnych kościstych palców.

Kto jest tu panem? – spytał.

Druzil miał wrażenie, że odpada mu głowa. Nawet nie mógł się poruszyć. I to spojrzenie! Miał okazję zetknąć się z paroma spośród najpotężniejszych władców niższych światów, aczkolwiek w obecnej sytuacji żaden z nich nie wywierał na nim większego wrażenia.

Kto jest panem? – powtórzył Rufo.

Ogon Druzila zwiotczał, a on sam przestał się szamotać.

Proszę, panie – wycharczał ochryple.

Jestem głodny – oznajmił wampir niedbale, cisnąwszy impa precz. Pełnym gracji i śmiałości krokiem skierował się ku drzwiom mauzoleum. Podszedł bliżej i otworzył je, używając jedynie siły woli. Kiedy przekroczył próg, drzwi ponownie się zamknęły, a Druzil, mamrocząc pod nosem, został w mauzoleum sam jak palec.


* * *


Bachtolen Mossgarden pełniący w bibliotece funkcję kucharza, odkąd Ivan Bouldershoulder wyruszył na wyprawę, również mamrotał do siebie tej nocy. Bachy, jak nazywali go kapłani, miał już dość swoich nowych obowiązków. Zatrudniano go jako stróża – i to Bachy umiał robić najlepiej – ale wraz z gwałtownym atakiem zimy i przedłużającą się nieobecnością krasnoluda kapłani zmienili obowiązujące reguły.

Pomyje, pomyje, wciąż tylko cuchnące pomyje! – mamrotał niechlujny mężczyzna, wysypując wiadro zgniłej kapusty na zbocze góry na tyłach Biblioteki Naukowej. Chciał podłubać w nosie, ale zmienił zamiar, gdy unosząc palec do twarzy, stwierdził, iż cuchnie on starą, zepsutą kapustą.

Nawet ja zaczynam już śmierdzieć jak te cuchnące pomyje! – jęknął i rąbnął pięścią w metalowe wiadro, by wysypać przywierające do dna resztki na śliski, brudny śnieg, po czym okręcił się na pięcie, zamierzając odejść.

Nagle stwierdził, że zrobiło się chłodno. I ciszej – uświadomił sobie po chwili. To właśnie ta cisza, a nie chłód, sprawiła, że mimowolnie się zatrzymał.

Wiatr ucichł. Krótkie włoski na karku Bachy’ego stanęły dęba. Poczuł na plecach lodowate ciarki.

Coś było nie tak – i to bardzo.

Kto tam? – spytał prosto z mostu, jak to miał w zwyczaju.

Nie mył się ani nie golił zbyt często, a tłumaczył ten fakt twierdzeniem, że ludzie powinni lubić go za coś więcej niż tylko wygląd.

Kto tam? – zapytał ponownie, tym razem głośniej, a fakt, że za pierwszym razem nie doczekał się odpowiedzi, dodał mu odwagi.

Prawie zdołał przekonać samego siebie, że padł ofiarą własnej wybujałej wyobraźni, i postąpił krok w stronę Biblioteki Naukowej – od tylnych drzwi kuchni dzieliło go zaledwie dwadzieścia jardów, gdy na wprost niego pojawiła się chuda, koścista postać, stojąca w idealnym milczeniu i kompletnym bezruchu.

Bachy usiłował wykrztusić z siebie dziesiątki pytań naraz, ale jąkał się tak, że w sumie nie dokończył żadnego. Najbardziej zdumiewał i niepokoił go fakt, skąd w ogóle wziął się ten chudy mężczyzna. Niechlujny, brudny kucharz miał wrażenie, że człowiek ów wyłonił się z powietrza albo z cieni, które nie były dość głębokie, aby mogły go ukryć.

Postać postąpiła krok w jego stronę. Księżyc wyłonił się zza chmur i srebrzysty blask oświetlił oblicze Rufa.

Bachy zachwiał się, sprawiał wrażenie, że za chwilę upadnie. Chciał krzyczeć, ale głos uwiązł mu w gardle. Chciał uciec, ale ledwie mógł utrzymać się na nogach.

Rufo smakował jego strach i oczy mu rozbłysły – tam, gdzie powinny znajdować się źrenice, tańczyły teraz przerażające czerwone płomyki. Uśmiechnął się złowrogo, a jego usta wolno poczęły się rozchylać, ukazując długie kły. Bachy wymamrotał coś, co zabrzmiało jak „wielkie nieba!” i w chwilę potem klęczał już na śniegu, gdyż ugięły się pod nim kolana.

Spotęgowane dziesięciokrotnie uczucie strachu, słodkiego, oszałamiającego strachu, jak wielka fala skąpało Rufa od stóp do głów. Było to najczystsze doznanie ekstazy, jakiego kiedykolwiek miał okazję doświadczyć. W tej właśnie chwili zrozumiał i docenił swoją moc. Ten żałosny tłuścioch, ten mężczyzna, którego nie znał, nawet nie próbował stawiać oporu. Nie próbował z nim walczyć!

Rufo szedł wolno, ale zdecydowanie, zdając sobie sprawę, że jego ofiara jest kompletnie bezbronna, wręcz sparaliżowana widowiskiem urządzonym specjalnie dla niej przez wampira.

A potem posmakował krwi, która była słodka jak nektar wypływający z szyi kretyńskiego kapłana Oghmy w starym mauzoleum, zanim skaziła go trucizna Druzila. Ta krew nie była skażona. Bachy był co prawda brudny i niechlujny, ale krew miał czystą, ciepłą i słodką.

Mijały minuty, a Rufo zaspokajał swój głód. Nagle zrozumiał, że powinien już przerwać. Coś mówiło mu, że jeśli nie zabije swojej ofiary, zmieni się ona w nieumarłą istotę niższego rzędu, która będzie mu służyć. Instynktownie wyczuł, że ten człowiek nadawałby się idealnie na jego niewolnika – i byłby nim, przynajmniej dopóty, dopóki podobnie jak on nie dotarłby do kresu drogi i nie przeistoczył się w wampira.

Rufo pił dalej. Chciał przestać, ale rozkosz, jaką dawało mu chłeptanie ludzkiej krwi, okazała się silniejsza. W jakiś czas później opróżniony z krwi zewłok Bachy’ego sturlał się w dół zbocza, by lec wśród innych zaścielających stok szczątków i śmieci.

Zanim noc dobiegła końca, Kierkan Rufo zaczął się przyzwyczajać do swego nowego wcielenia, a nawet poczuł pewną satysfakcję z tego powodu. Krążył jak wilk po swoim terytorium, myśląc przez cały czas o zabijaniu i smaku krwi brudnego, zaniedbanego mężczyzny. Zaschnięte brązowe smugi – pozostałości po makabrycznej uczcie – plamiły jego oblicze i odzienie, gdy stanął przed boczną ścianą Biblioteki Naukowej, spoglądając w górę na gargulce zdobiące rynnę i na gwiazdy ponad dachem.

Głos w jego głowie (wiedział, że to Druzil) powiedział mu, że powinien już wrócić do mauzoleum, do chłodnej, mrocznej krypty, gdzie będzie mógł ukryć się przed piekielnym żarem nadchodzącego świtu. Plan ten miał jednak słaby punkt. Mógł okazać się niebezpieczny. Rufo wiedział, że posunął się za daleko. Nadchodzący dzień prawdopodobnie zaalarmuje kapłanów z biblioteki, a nie ulegało wątpliwości, iż będą oni wybornymi przeciwnikami. Będą wiedzieli, gdzie rozpocząć poszukiwania.

Śmierć obdarzyła Kierkana Rufo nowymi mocami i rozkoszami przewyższającymi wszystko, co kiedykolwiek obiecywał mu zakon Deneira. Czuł, jak klątwa chaosu wiruje w jego ciele, które zamieszkiwał jako jej partner i doradca. Mógł pójść i znaleźć jakieś miejsce, gdzie byłby bezpieczny, ale Tuanta Quiro Miancay pragnęła czegoś więcej niż tylko bezpieczeństwa.

Prawie nie zdawał sobie sprawy, że zmienił postać, ale w chwilę później poczuł, jak jego nietoperze szpony zaciskają się na krawędzi dachu biblioteki. Kości zatrzeszczały i rozciągnęły się, gdy powrócił do ludzkiej postaci, i po chwili na dachu siedział już chudy jak tyka, kościsty i blady Kierkan Rufo. Patrzył w dół na znajome okno.

Zaczął pełznąć głową w dół, po murze – jego silne palce nieumarłego odnajdowały punkty oparcia tam, gdzie śmiertelnik widziałby jedynie gładką kamienną powierzchnię – minął drugie piętro i znalazł się na wysokości pierwszego. Zdziwił się, widząc założoną na oknie kratę.

Sięgnął ręką między górnymi metalowymi prętami i wypchnął kawałek szyby, po czym pomyślał o przeistoczeniu się w mglisty opar i po prostu wpłynął do wnętrza pokoju. Wiedziony jakimś nieokreślonym, instynktownym, niemal zwierzęcym impulsem, który podpowiedział mu, że krata w oknach może powstrzymać go przed powrotem do tego miejsca – chwycił za żelazne pręty i jedną ręką wyrwał je z muru, po czym cisnął hen, daleko w noc.

Wierzył, że cała biblioteka stoi przed nim otworem i wcale nie miał zamiaru opuszczać tego miejsca.


5

Wiara i zaufanie


Danica wpatrywała się w płomienie ogniska, obserwując pomarańczowo-biały księżyc i wykorzystując jego hipnotyczny efekt, by pokonać myślami odległość wielu mil. Sercem była przy Cadderlym i kłopotach, którym niedługo będzie zmuszony stawić czoło. Zamierzał przeciwstawić się dziekanowi Thobicusowi i obrócić w perzynę rytuały oraz biurokratyczny system, które przez lata opanowały zakon Deneira. Opozycja będzie podstępna i nieugięta i choć Danica nie przypuszczała, by życiu Cadderly’ego groziło podobne niebezpieczeństwo, jak – dajmy na to – w Zamczysku Trójcy, wiedziała, że ból w przypadku porażki nie opuści go do końca życia.

Te myśli nieuchronnie skierowały jej myśli ku Dorigen, która owinięta kocem siedziała przy ognisku naprzeciw niej. A co z czarodziejką? – zastanawiała się. A jeżeli Thobicus, spodziewając się konfrontacji z Cadderlym, nie uszanuje praw Daniki wobec jej jeńca i nakaże stracić Dorigen?

Odegnała od siebie te niepokojące przypuszczenia i stwierdziła, że powinna nieco bardziej ściągnąć wodze wybujałej wyobraźni. Dziekan Thobicus nie był wszak złym człowiekiem, a jego słabość wynikała zwykle z braku zdecydowanego działania. Dorigen raczej nic nie groziło.

Teren czysty – oznajmiła Shayleigh, wyrywając mniszkę z zamyślenia. Danica uniosła wzrok, gdy wojowniczka elfów z łukiem w dłoniach weszła do obozu. Shayleigh uśmiechnęła się i wskazała na Dorigen, która najprawdopodobniej spała.

Góry nie obudziły się z zimowej drzemki – odparła Danica. Shayleigh pokiwała głową, ale widząc jej filuterny elfi uśmiech, Danica domyśliła się, iż wojowniczka nie może już doczekać się dnia tańca wiosny.

Odpocznij teraz – zaproponowała Shayleigh. – Ja zagłębię się w zadumie. – Danica przez dłuższą chwilę przyglądała się Shayleigh, jak zawsze gdy wojowniczka wspominała o zadumie. Elfy nie spały tak jak ludzie. Zaduma była stanem medytacyjnym, jak wszystko wskazywało, równie kojącym jak prawdziwy sen. Danica kilkakrotnie wypytywała Shayleigh na ten temat i miała okazję widywać pogrążone w zadumie elfy podczas swego pobytu w Shilmiście, ale mimo iż elfy nie trzymały swych zwyczajów w tajemnicy, ten jeden pozostawał dla mniszki zagadką. Odbywała wielogodzinne medytacje i choć były one kojące, w żaden sposób nie mogły równać się z zadumą elfów. Postanowiła, że któregoś dnia rozwikła tę zagadkę i odpocznie na elfi sposób.

Musimy trzymać wartę? – zapytała.

Shayleigh powiodła wzrokiem naokoło, spoglądając na mroczne drzewa. To była pierwsza noc, którą ponownie spędzały w Górach Śnieżnych po długiej podróży na południe przez rozległe pola rozciągające się na północ od Carradoonu.

Może i nie – odparła. Usiadła przy ognisku i wyjęła z plecaka koc. – Ale śpij czujnie i miej broń pod ręką.

Moje ręce to broń – przypomniała Danica z uśmiechem. Po drugiej stronie ogniska Dorigen popatrzyła przez półprzymknięte powieki i spróbowała ukryć uśmiech cisnący się jej na usta.

Możliwe, że po raz pierwszy w życiu odniosła wrażenie, iż znajduje się wśród przyjaciół. Potajemnie wybrała się na małą wycieczkę i rozmieściła wokół obozowiska czarodziejskie zaklęcia. Nie musiała jednak mówić o nich Danice i Shayleigh, gdyż dostroiła zaklęcia tak, by żadna z wojowniczek nie mogła ich uaktywnić.

Uspokojona tymi myślami, odpłynęła w kojące objęcia snu.


* * *


Shayleigh ocknęła się z zadumy na krótko przed świtem, gdy las wokół nich wciąż jeszcze pogrążony był w mroku. Wyczuła, że coś jest nie tak. Wstała z posłania, odrzuciła na bok koc i sięgnęła po swój długi łuk. Jej bystre oczy szybko przywykły do ciemności. Wokoło majaczyły mroczne sylwetki gór i z pozoru wszystko wydawało się normalne.

Mimo to poczuła na plecach lodowate ciarki i maleńkie włoski na karku stanęły jej dęba. Jeden ze zmysłów ostrzegał ją przed czającym się w pobliżu niebezpieczeństwem.

Usiłowała przeniknąć wzrokiem ciemności, przekrzywiała głowę pod różnymi kątami, próbując wychwycić choćby najcichszy podejrzany dźwięk. I nagle zmarszczyła nos, poczuwszy charakterystyczny odór.

Trolle. Shayleigh znała ten smród i jak prawie każdy poszukiwacz przygód wędrujący po Krainach miała okazję przynajmniej raz spotkać te plugawe stwory.

Danico – powiedziała półgłosem, nie chcąc, by potwory zorientowały się, że zostały wykryte.

Czujna mniszka obudziła się natychmiast, ale nie zrobiła ani jednego gwałtownego ruchu.

Trolle – wyszeptała Shayleigh. – Są niedaleko.

Danica spojrzała na dogasające ognisko; tu i ówdzie widać było jeszcze czerwone punkciki żaru. Trolle nie znosiły ognia i jeżeli czegokolwiek się obawiały, to właśnie płomieni.

Niezbyt głośno zawołała Dorigen, ale czarodziejka nawet się nie poruszyła. Jedno spojrzenie mniszki wystarczyło, by Shayleigh zwinnie prześlizgnęła się obok ogniska i przykucnęła w miejscu, skąd mogła sięgnąć i dźgnąć Dorigen końcem łuku.

Dorigen mruknęła i poruszyła się, a wtedy Danica krzyknęła i otworzyła szeroko oczy. Gdzieś z boku rozległ się huk eksplozji i jedno z zaklęć Dorigen skąpało potwora w feerii błękitnych płomieni. Kolejne trzy minęły jednak płonącego i miotającego się dziko kompana, nie przejmując się jego straszliwym losem. Ich oczy pałały czerwienią, a smród o mało nie zwalił z nóg trzech przyjaciółek. Długie, chude sylwetki górowały nad nimi – jeden z potworów musiał mierzyć co najmniej jedenaście stóp wzrostu – a gdy znalazły się w kręgu światła, ich gąbczasta skóra zalśniła zgniłą zielenią.

Shayleigh uniosła łuk i wystrzeliła, w mgnieniu oka posyłając pierwszemu trollowi trzy chyże strzały. Potwór drgał przy każdym trafieniu, ale uparcie szedł dalej, a jego chude ręce wykonywały niezdarne półkoliste ruchy.

Shayleigh nie dała się zwieść pozornej niezgrabności monstrum. Wiedziała, że trzy palce każdej jego dłoni kończyły się długimi, ostrymi szponami, które z łatwością mogły oskórować niedźwiedzia.

Czwarta strzała zagłębiła się w piersi potwora, a Shayleigh odskoczyła w tył, uznając, że najrozsądniej będzie atakować wielkiego napastnika z dystansu.

Dwie błyskawice – srebrna i złota – śmignęły obok wojowniczki elfów, gdy Danica cisnęła sztyletami. Mniszka wybiła się w górę i przekoziołkowała nad ogniskiem w ślad za swą bronią (oba rzuty były celne!). Wylądowała miękko na ugiętych nogach i skoczyła, obracając się zwinnie, by z impetem trafić monstrum w splot słoneczny. Skrzywiła się, słysząc upiorny, mlaszczący dźwięk towarzyszący kopnięciu, ale nie mogła pozwolić sobie na wahanie. Ponownie okręciła się na pięcie, jednak miast kopnąć, wymierzyła dwa błyskawiczne uderzenia w szczękę chwiejącego się trolla.

Dorigen! – krzyknęła, widząc, że trzeci troll zmierza ku siedzącej na ziemi czarodziejce. W przekonaniu Daniki Dorigen nie miała przy sobie broni i raczej niewiele (jeżeli w ogóle) komponentów do rzucania zaklęć ani też księgi, z której mogłaby skorzystać. Mniszka zbyt była pochłonięta walką ze swoim potworem, a jako że Shayleigh nadal nie zdołała uporać się z pierwszym trollem, kiedy chude monstrum wyciągnęło rękę ku otulonej kocem kobiecie, była przekonana, że chwile jej nowej towarzyszki są już policzone.

Nagle błysnęło i troll runął w tył, trzymając oburącz koc – i nic więcej. Koc buchnął ogniem, płomienie zaczęły lizać ramiona potwora i wielka bestia zawyła z bólu.

Danica nie miała pojęcia, jak Dorigen zdołała rzucić to zaklęcie, ale brakowało jej czasu, by się nad tym zastanawiać. Troll atakował ją zamaszystymi ciosami, więc musiała nieźle się natrudzić, by znaleźć się poza zasięgiem jego morderczych rąk. Rzuciła się naprzód i dopadła potwora. Zamierzała prześlizgnąć się pod jego ramionami i zachodząc od tyłu, wymierzyć mu kilka celnych ciosów w plecy, zanim nieruchawa bestia zdąży się odwrócić, troll jednak okazał się szybszy i bardziej pomysłowy, niż sądziła, a gdy otworzył swą ogromną, przerażającą paszczę, mniszka o mało nie zemdlała. Długie spiczaste zęby pojawiły się o cal od jej twarzy – poczuła odrażającą woń nieświeżego oddechu stwora – wyrzuciła więc nogę do góry i zatrzymała ją wysoko nad głową, choć od trolla dzieliła ją odległość zaledwie kilku cali.

Jej kopnięcie trafiło potwora w długi nos, wybijając mięsisty organ do góry i wstecz przy wtórze głośnego, przyprawiającego o mdłości chrupnięcia. Danica w mgnieniu oka przykucnęła, aby uniknięć ciosów długich kościstych rąk, prześlizgnęła się zwinnie pod pachą trolla i zaszedłszy go od tyłu, dała upust furii, zasypując go serią niewiarygodnie silnych uderzeń.

Shayleigh nadal się wycofywała, śląc jedną strzałę po drugiej w podążającego za nią potwora. Wiedziała jednak, że jej wysiłki idą na marne, gdyż pierwsze rany trolla zaczęły się już zamykać. Istoty te miały spore zdolności regeneracyjne, ich gąbczasta skóra zasklepiała się sama; aby zabić – trzeba było im zadać mnóstwo ran.

Nie, nie zabić – stwierdziła ze zgrozą Shayleigh, gdyż nawet martwy troll, nawet troll pocięty na kawałki, mógł ożyć i ponownie stać się jednością, chyba że należycie przyżegało się wszystkie jego rany. Na tę myśl wojowniczka elfów spojrzała w stronę ogniska, ale dogasający żar niewiele mógł jej pomóc. Potrzeba było wielu minut, by ognisko ponownie buchnęło płomieniem, a Shayleigh i jej przyjaciółki nie miały czasu do stracenia. Wojowniczka elfów zerknęła w bok i stwierdziła, że troll, który padł ofiarą eksplozji (nadal nie wiedziała, co ją właściwie spowodowało), leży w śniegu, a trawiące go płomienie właśnie dogasają. Zmełła w ustach przekleństwo.

Kolejna strzała z głuchym odgłosem wbiła się w twarz trolla. Mimo to uparty stwór nieubłaganie sunął do przodu. Shayleigh z powątpiewaniem spojrzała na swój na wpół opróżniony kołczan. Pomyślała, by wycofać się do lasu i odciągnąć tego potwora w mroczne ostępy, ale jeden rzut oka na Danicę wystarczył, by zrozumiała, że nie może tego uczynić, bo jej przyjaciółka nie wydostanie się z tej polany.

Troll, któremu nie udało się dopaść Dorigen, skierował się teraz ku Danicę. Wraz ze swoim kompanem zaczął ją okrążać w oczekiwaniu na dogodny moment do ataku. Mniszka uwijała się jak w ukropie i śmigała to w jedną, to w drugą stronę, wykonując skomplikowane ruchy, gdyż długorękie trolle z łatwością mogły wyminąć prostą zasłonę.

Gdzie ona się podziała?! – zawołała Danica do Shayleigh, mając niewątpliwie na myśli zaginioną czarodziejkę.

Shayleigh westchnęła bezradnie i posłała strzałę ścigającemu ją trollowi. Właśnie. Co się stało z Dorigen? – zastanowiła się, podejrzewając, że czarodziejka wykorzystała tę nader dogodną okazję, by uciec.

Potężny sierpowy Daniki z głuchym plaśnięciem i trzaskiem wylądował na skroni pochylonego trolla. Kiedy cofnęła rękę, ujrzała na kłykciach fragment skóry trolla, z którego zwieszało się kilka pasemek włosów monstrum. Na ten widok jęknęła z odrazy, gdyż włosy trolla wiły się jak żywe stworzenia.

Odraza przeistoczyła się w gniew, gdy troll ponownie się zamachnął. Skoczyła więc ku niemu, zasypując go gradem ciosów. Następnie opadła na kolana i szybko przeturlała się w bok, co, jak się okazało, było mądrym posunięciem, bo drugi potwór w tej samej chwili zaatakował ją od tyłu. Oba trolle runęły na nią, gdy poderwała się na nogi; wyrzuconą gwałtownie stopą zdołała odbić w bok wyciągniętą w jej stronę łapę.

Ich rany goją się równie szybko, jak je zadaję! – zawołała.

Słowa Daniki nie były w pełni prawdziwe, o czym niebawem przekonała się Shayleigh, gdy jej następna – szesnasta już – strzała powaliła trolla na ziemię. Spojrzała na swój kołczan i cztery ostatnie strzały, po czym westchnęła głęboko.

Danica odskoczyła w lewo, potem w prawo i zawróciła pospiesznie, gdy oba trolle ruszyły za nią jak burza. Zwalone uschnięte drzewo, które spoczywało oparte ukośnie o sąsiedni pień, zablokowało jej odwrót.

A niech to! – splunęła przez zaciśnięte zęby, wyskoczyła wysoko w górę i podwójnym kopnięciem w pierś odrzuciła jednego trolla o kilka kroków wstecz. Zrozumiała jednak, że nie uniknie ciosu drugiego monstrum i opadając, wykonała energiczny skręt całym ciałem, by osłonić witalne miejsca.

Kiedy troll zaatakował, strzała przeszyła mu bok głowy. Zdumienie potwora odebrało mu przyspieszenie i choć tnąca powietrze ręka zdołała dosięgnąć Daniki, uderzenie było znacznie słabsze.

Mniszka wykonała pełny obrót, by odzyskać równowagę, po czym błyskawicznie przeszła do ataku, a jej śmigająca stopa kilkakrotnie dosięgła potwora.

A kiedy już z tobą skończę – krzyknęła zuchwale, pomimo iż bestia nic mogła zrozumieć jej słów – dopadnę pewną tchórzliwą czarodziejkę i nauczę ją, czym jest lojalność!

W tej samej chwili, jak na zawołanie, Danica dostrzegła, że w powietrzu nad głową pierwszego trolla pojawiła się niewielka kula ognia. Zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, kula eksplodowała, zalewając jego cielsko strugą żarłocznych płomieni.

Potwór ryknął z bólu i zamachał dziko rękami, ale ogień nie wygasł, a wręcz przeciwnie, rozpalił się jeszcze bardziej. Danica szybko oddaliła się od zmienionego w żywą pochodnię monstrum. Spięta i skoncentrowana, zajęła się drugim potworem, który minął płonącego kompana (obszedłszy go szerokim łukiem), i powitała go kolejnym podwójnym kopnięciem z wyskoku.

Z diabelską perfidią chciała pchnąć trolla na jego palącego się towarzysza, ale sprytne monstrum ostro się temu sprzeciwiło. Pod wpływem podwójnego kopnięcia zatoczyło się w tył, po czym znów ruszyło do ataku, celowo odgrodziwszy się Danica od swego płonącego towarzysza.

Strzała z głuchym mlaśnięciem wbiła mu się w bok. Odwrócił paskudny łeb, by spojrzeć na Shayleigh.

Danica rzuciła się na niego, zanim zdążył ponownie przyjąć postawę obronną. Troll potknął się i runął jak długi. Danica poderwała się błyskawicznie, chcąc w pierwszej chwili skoczyć potworowi na grzbiet, ale zatrzymała się w pół kroku na widok kolejnej kuli ognia, która pojawiła się w powietrzu nad rozciągniętym na ziemi trollem. W ułamek sekundy później i ten potwór wył w agonii, skąpany w magicznych płomieniach.

Shayleigh wstrzymała się z kolejnym strzałem, wyczuła z boku jakieś poruszenie i zwolniła cięciwę, trafiając w trolla, którego już raz powaliła. Monstrum znów upadło na ziemię i wijąc się rozpaczliwie, uparcie próbowało wstać.

Danica dopadła go jednym susem i zasypała gradem ciosów. Shayleigh przyłączyła się do niej z mieczem w dłoni. Potężnym ciosem odrąbała nogi trolla. Obydwie kończyny natychmiast zaczęły się przesuwać, usiłując połączyć się z kadłubem, ale Danica roztropnie odkopnęła je w stronę dogasającego ogniska. Jedna z nóg musnęła rozżarzoną gałąź i strzeliła płomieniami. Danica chwyciła ją za drugi koniec i z całej siły wbiła w twarz rannego trolla; zdumiewająco odporny stwór wciąż jeszcze miotał się i szalał, usiłując obronić się przed cięciami miecza Shayleigh. Niebawem jednak on również zapłonął jak pochodnia i walka dobiegła końca.

Dopiero wtedy Dorigen wróciła do obozu i przyjrzała się swemu dziełu, oglądając z uwagą, co pozostało z dwóch spalonych trolli. Do tej pory istoty te zamieniły się w zwinięte, pomarszczone, czarne kłębki, a ich zdolności regeneracyjne zostały skutecznie pokonane przez płomienie czarodziejki.

Danica nie mogła spojrzeć Dorigen w oczy, zawstydzona swymi wcześniejszymi podejrzeniami.

Myślałam, że uciekłaś – wyznała. Dorigen się do niej uśmiechnęła.

Obiecałam, że... – zaczęła Danica.

...że dopadniesz mnie, by nauczyć, co znaczy lojalność – dokończyła za nią Dorigen. Mówiła spokojnym głosem, w którym nie brzmiał nawet cień oskarżycielskiej nuty. – Ale, moja droga Danico, czyżbyś nie wiedziała, że ty i twoi przyjaciele już mnie tego nauczyliście? Dzięki wam zrozumiałam, co znaczy lojalność.

Danica przez dłuższą chwilę uważnie wpatrywała się w twarz czarodziejki. Stwierdziła w duchu, że odwaga, jaką wykazała Dorigen podczas tej walki, oraz fakt, że została i wzięła w niej udział, będzie jednym z koronnych argumentów świadczących na korzyść czarodziejki podczas procesu, który czekał ją po powrocie do biblioteki. Kiedy się nad tym zastanowiła, doszła do wniosku, że heroiczny wyczyn Dorigen bynajmniej jej nie zdziwił. Czarodziejka zwyciężyła – duszą i sercem – i choć mniszka zgadzała się, że powinna odpokutować za swoje czyny w służbie Zamczyska Trójcy i udział w wojnie, podczas której walczyła przeciwko ludowi Shayleigh, to jednak miała nadzieję, iż możliwe okaże się wykorzystanie w charakterze kary (lub raczej pokuty) pokaźnych mocy Dorigen dla dobra całego regionu.

Chyba ocaliłaś nam życie – stwierdziła Shayleigh. – Jestem ci wdzięczna.

Te słowa wyraźnie mile połechtały Dorigen.

To nic w porównaniu z ogromem długu, jaki mam wobec ciebie i twego ludu – odparła.

Shayleigh pokiwała głową.

Mam nadzieję, że spłacisz go z nawiązką – powiedziała z surową powagą, ale i przekonaniem w głosie.

Danica ucieszyła się, słysząc te słowa. Shayleigh nie okazywała Dorigen wrogości, ale nie zachowywała się również przyjaźnie. Mniszka zdawała sobie sprawę z miotających wojowniczką elfów emocji. Shayleigh była inteligentna i wrażliwa, a osoby, z którymi się stykała, osądzała na podstawie ich czynów. Szybciej niż ktokolwiek inny z jej klanu zaakceptowała Ivana i Pikela, uznała ich za prawdziwych przyjaciół i sprzymierzeńców, nie dopuszczając, by na jej zdanie wpłynął powszechny wśród elfów negatywny stosunek do krasnoludow. Teraz zaś, jako jedyna wojowniczka elfów z Shilmisty, miała możliwość ujrzeć nowe oblicze Dorigen, a co za tym idzie, osiągnęła stan, w którym, jeżeli nie zapomnieć, to przynajmniej gotowa była wybaczyć. Jej poparcie oraz przychylność króla Elberetha (a Danica nie miała wątpliwości, że poprze on stanowisko Shayleigh) mogły okazać się decydujące w zbliżającym się pojedynku między Cadderlym a dziekanem Thobicusem.

Już prawie świta – stwierdziła Dorigen. – Nie mam ochoty na śniadanie w miejscu, gdzie powietrze psuje smród parszywych trolli.

Danica i Shayleigh w pełni ją poparły, tak więc pospiesznie zwinęły obóz i wcześnie wyruszyły w drogę. Do Biblioteki Naukowej dotrą nie później niż za trzy dni.


6

Zaproszony gość


Dziekan Thobicus zdziwił się, gdy następnego ranka ujrzał koc zawieszony na jedynym oknie w swoim gabinecie. Zasłona zafalowała, gdy podszedł bliżej, poczuł chłód porannego wiatru, a jego wzrok padł na podłogę pod oknem, gdzie leżały odłamki roztrzaskanej szyby.

Co to za kretyństwo? – burknął gniewnie. Odgarnął stopą część odłamków, uniósł koc i zdziwił się jeszcze bardziej, gdyż nie tylko szyba była stłuczona, ale brakowało również kraty, która, jak wszystko na to wskazywało, została brutalnie wyrwana z muru.

Thobicus z trudem starał się uspokoić przyspieszony oddech, lękając się, że w jakiś sposób mogło to być dziełem Cadderly’ego, że młody kapłan powrócił do biblioteki i użył do usunięcia kraty swej nowo odkrytej i bez wątpienia potężnej mocy. Żelazne pręty zostały wmurowane w ścianę tuż po odejściu Cadderly’ego w góry. Dziekan wyjaśnił pozostałym, że jest to konieczne, aby żaden złodziej – a w domyśle również agenci Zamczyska Trójcy – nie włamał się do budynku. Prawda była nieco inna – Thobicus zamontował kraty w oknach nie po to, by powstrzymać obcych przed wdarciem się do gmachu, lecz dlatego, aby nikt stamtąd nie wypadł. Kiedy Cadderly mentalnie zdominował dziekana, podkreślił swoją wyższość groźbą, nakazując Thobicusowi, by wyskoczył przez okno, a dziekan nie miał najmniejszych wątpliwości, że wykonałby jego polecenie do końca i bez wahania, gdyż był kompletnie bezsilny i w żaden sposób nie mógł oprzeć się rozkazowi.

Widząc teraz w swoim gabinecie rozbite okno i wyrwaną kratę, poczuł na plecach lodowate ciarki, opuścił na swoje miejsce prowizoryczną zasłonę i odwrócił się powoli, jakby spodziewał się ujrzeć na środku pokoju znajomą postać swego nemezis.

Ale zamiast niego dostrzegł Kierkana Rufo.

Co ty tu... – zaczął i nagle głos uwiązł mu w gardle, przypomniał sobie bowiem, że przecież Rufo jest martwy. A mimo to kościsty mężczyzna stał przed nim w typowej dla siebie, przechylonej i zgarbionej pozie!

Nie! – rozkazał Rufo, gdy dłoń dziekana sięgnęła w stronę koca, aby chwycić jedną z jego fałd. Wyciągnął rękę w stronę Thobicusa i dziekan poczuł, że wola Rufa, nieugięta jak kamienny blok, nie pozwala mu dotknąć koca.

Wolę mrok – wyjaśnił tajemniczo wampir.

Dziekan Thobicus zmrużył czarne oczy, by uważniej mu się przyjrzeć; nadal niezbyt dobrze rozumiał, co się stało.

Nie możesz tu wchodzić! – zaprotestował. – Nosisz piętno. Rufo skwitował jego słowa śmiechem.

Piętno! – zawtórował sceptycznie. Uniósł dłoń do czoła i przejechał po nim paznokciami, zdrapując skórę i kalające ją wyraźne piętno Deneira.

Nie możesz tu wchodzić! – zawołał Thobicus znacznie gwałtowniej, dopiero teraz zdał sobie bowiem sprawę, że coś tu jest nie tak, że Kierkan Rufo ze zwykłego wygnańca zmienił się w coś dużo groźniejszego. Piętno na jego czole było magiczne, w razie zakrycia lub próby usunięcia znak wżerał się jeszcze głębiej w czoło, powodując potworny ból, a w końcu śmierć banity. Rufo wszakże nie wyglądał na cierpiącego, wręcz przeciwnie – tryskał pewnością siebie.

Nie możesz tu wchodzić – powtórzył Thobicus, a jego głos przeszedł w cichy szept.

Ależ mogę – odparł Rufo i uśmiechnął się szeroko, ukazując okrwawione kły. – Przecież mnie zaprosiłeś.

Thobicus miał w głowie mętlik. Przypomniał sobie słowa wypowiedziane przez Rufa na moment przed śmiercią. Na chwilę przed śmiercią!

Wynoś się stąd! – krzyknął rozpaczliwie. – Opuść to święte miejsce! – Wyjął symbol Deneira, który nosił na łańcuszku na szyi, i uniósłszy go przed sobą, zaintonował cichą pieśń.

Rufo poczuł ukłucie pod sercem, a błysk wisiorka, który zdawał się pałać własnym życiem, poraził mu oczy. Kiedy jednak minął pierwszy szok, zdołał wyczuć coś jeszcze – słabość. To była siedziba Deneira, a Thobicus pełnił funkcję głowy jego zakonu. Spośród wszystkich kapłanów on jeden powinien mieć w sobie dość mocy, by zmusić wampira do opuszczenia biblioteki. Mimo to nie był do tego zdolny; Rufo doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Dziekan dokończył zaklęcie i zaatakował intruza falą magicznej energii, ale Rufo nawet nie mrugnął powieką. Wpatrywał się nieugięcie w wymierzony w siebie święty symbol, z którego nie wypływał już rażący jego oczy blask.

Skrywasz w swoim sercu mrok, dziekanie Thobicusie – oznajmił.

Opuść to miejsce! – zakrzyknął Thobicus.

Twoim słowom brak przekonania.

Plugawa bestio! – warknął dziekan i zbliżył się odważnie, wyciągając do przodu dłoń ze świętym symbolem. – Plugawa martwa istoto, nie masz tu czego szukać.

Wampir wybuchnął śmiechem.

Deneir cię zniszczy! – obiecał Thobicus. – Zrobię z tobą... Przerwał i jęknął z bólu, gdy Rufo wyciągnął silną rękę i chwycił go za ramię.

Co ze mną zrobisz? – zapytał. Szybkim ruchem nadgarstka wybił święty symbol z wiotkiej dłoni Thobicusa. – Twoim słowom brak przekonania – powtórzył – a twemu sercu siły.

Puścił rękę dziekana i chwyciwszy go za przód szaty, z łatwością dźwignął w górę.

Co uczyniłeś, upadły kapłanie? – spytał.

Dwa ostatnie słowa rozbrzmiały w myślach dziekana jak klątwa. Chciał krzyczeć, zawołać przełożonych, chciał wyrwać się z uchwytu potwora, podbiec do okna i zerwać przesłaniający je koc – z całą pewnością światło dzienne zaszkodziłoby temu upiornemu nieumarłemu stworowi.

Jednak słowa Rufa były bez wyjątku prawdziwe – Thobicus wiedział, że są prawdziwe.

Wampir znużonym gestem rzucił dziekana na podłogę i stanął pomiędzy nim a oknem. Thobicus leżał nieruchomo, oszołomiony, zrozpaczony i sfrustrowany. Rzeczywiście – co takiego uczynił? Jak to się stało, że upadł tak szybko i tak nisko?

Proszę – powiedział wampir – podejdź i usiądź przy biurku, abyśmy mogli spokojnie porozmawiać o przyszłości.

Spędził w tym gabinecie cały ranek w oczekiwaniu na pojawienie się Thobicusa. Początkowo zamierzał po prostu rozerwać chudego dziekana na strzępy. Nie kierował nim już głód – zaspokoił go należycie poprzedniej nocy. Nie, złożył wizytę dziekanowi Thobicusowi wiedziony przemożnym pragnieniem zemsty – postanowił zadać miażdżący cios w samo serce Biblioteki Naukowej i tym samym odegrać się za upokorzenia, których przez całe życie doznawał ze strony kapłanów Deneira.

Teraz, wiedziony jak po sznurku (aczkolwiek nieświadomie) nakazami klątwy chaosu, zmienił swój sposób rozumowania. W chwili konfrontacji wejrzał w głąb serca dziekana Thobicusa i stwierdził, że jest ono przepełnione złowieszczym mrokiem.

Jadłeś dzisiaj? – zapytał łagodnie, siadając na skraju drewnianego biurka.

Thobicus, który wciąż jeszcze nie mógł dojść do siebie, wyprostował się zuchwale w fotelu.

Nie – odpowiedział krótko.

A ja tak – wyjaśnił Rufo i roześmiał się, ponuro, rozbawiony ironią tego stwierdzenia. – Prawdę, mówiąc, zaspokoiłem głód tym, który przygotowywał dla ciebie posiłki.

Thobicus odwrócił wzrok, a na jego twarzy pojawił się grymas obrzydzenia.

Powinieneś się z tego cieszyć! – warknął Rufo i rąbnął pięścią w stół, a Thobicus aż podskoczył w fotelu i ponownie spojrzał na potwora. – Gdybym się nie nasycił, do tego czasu głód kompletnie by mnie zdominował, a ty już byś nie żył – dodał ostro i na podkreślenie swoich słów pokazał dziekanowi spiczaste kły.

Thobicus próbował siedzieć w fotelu nieruchomo, aby ukryć fakt, że jego dłonie przesuwają się nerwowo pod blatem w poszukiwaniu załadowanej kuszy, którą niedawno tam zamontował. Została podwieszona na zaczepach, aby w razie konieczności łatwo można ją było wysunąć. Ramiona dziekana obwisły nieco, kiedy pomyślał o broni i uświadomił sobie, że umieścił ją pod biurkiem nie z obawy przed wrogami takimi jak ten, ale na wypadek, gdyby Cadderly ponownie złożył mu wizytę i raz jeszcze usiłował go zdominować.

Rufo, pochłonięty własnymi myślami, zdawał się nie zauważać ostrożnych ruchów dziekana ani jego posępnej miny wywołanej dręczącymi obawami. Zsunął się z krawędzi biurka i stanął na środku pokoju. Jednym palcem stukał się z zamyśleniem w usta, wciąż jeszcze czerwone po ostatnim posiłku.

Thobicus uświadomił sobie, że powinien wydobyć kuszę i zastrzelić potwora. Jako wytrawny teolog bez trudu zidentyfikował istotę, którą stał się Rufo, i wiedział co nieco na temat wampirów. Bełt z kuszy prawdopodobnie nie zabiłby Kierkana, ale był pobłogosławiony i unurzany w święconej wodzie, więc przynajmniej by go zranił, i być może dałby dziekanowi szansę na ucieczkę z pokoju. Do tej pory biblioteka pewnie obudziła się już ze snu; sprzymierzeńcy powinni być niedaleko.

Thobicus wstrzymał się jednak ze strzałem i milczał, pozwalając, by wampir wykonał następny ruch.

Nagle Rufo odwrócił się w stronę biurka, a dziekan mimowolnie wstrzymał oddech.

Nie powinniśmy być wrogami – stwierdził wampir. Thobicus spojrzał na niego z niedowierzaniem. – Co dałaby walka któremukolwiek z nas?

Zawsze byłeś głupcem, Kierkanie Rufo – odważył się powiedzieć Thobicus.

Głupcem? – rzucił drwiąco Rufo. – Nadal niczego nie rozumiesz, upadły kapłanie. – Odrzucił głowę do tyłu i zarechotał. Odwrócił się, a jego czarna szata zawirowała za nim jak cień. – Odnalazłem moc!

Odnalazłeś zepsucie. Bluźnierstwo! – oznajmił Thobicus i mocniej ścisnął rękojeść kuszy w obawie, że jego ostatnie słowa sprowokują potwora do ataku.

Rufo przestał się obracać i spojrzał na dziekana.

Nazywaj to, jak chcesz, ale nie możesz zaprzeczyć mojej mocy – potędze, którą uzyskałem w ciągu kilku zaledwie godzin. Ty zaś, powiadam, straciłeś całe życie na bezsensownych naukach, modląc się do Deneira.

Thobicus odruchowo spojrzał na najświętszy symbol leżący na podłodze pod ścianą.

Deneir – mruknął ironicznie Rufo. – Co otrzymałeś od twego boga? Harowałeś tyle lat, a potem Cadderly...

Thobicus skrzywił się, a wampir nie omieszkał tego zauważyć.

A potem Cadderly – ciągnął, uderzając w słaby punkt dziekana – pojawił się, by osiągnąć moce, których ty nigdy nie będziesz w stanie pozyskać!

Kłamiesz! – syknął Thobicus, przesuwając się w fotelu do przodu. Słowa te nawet jemu wydały się puste.

W tej samej chwili drzwi gabinetu otworzyły się, a gdy Thobicus i Rufo odwrócili się równocześnie, ujrzeli wchodzącego do pokoju Brona Turmana. Kapłan Oghmy spojrzał najpierw na dziekana, a następnie na Rufa. Kiedy zidentyfikował wampira, oczy o mało nie wyszły mu z orbit.

Rufo syknął, ukazując okrwawione kły, i machnął ręką, by dzięki magii zamknąć drzwi za plecami Turmana.

Ten nie miał jednak zamiaru uciekać, z warknięciem determinacji chwycił wisior i zerwał łańcuszek z szyi, unosząc przed sobą replikę srebrnego zwoju. Medalion błysnął i zaczął emanować silnym blaskiem. Ku zdumieniu dziekana Thobicusa wampir cofnął się i syknął, zakrywając twarz połą czarnej szaty.

Turman wyrecytował słowa podobne do tych, których użył Thobicus, i święty symbol rozbłysnął ponownie, wypełniając pomieszczenie poświatą, której Kierkan Rufo nie potrafił znieść. Wampir zatoczył się na ścianę, ruszył w kierunku okna i nagle uświadomił sobie, że nie może się tamtędy wydostać z uwagi na palące promienie piekielnego słońca.

Thobicus zrozumiał, że Turman ma wampira w swej mocy, a Rufo wydał mu się nagle słaby, wręcz żałosny. Bez wahania wyjął kuszę i położył ją na blacie biurka.

Rufo usiłował walczyć i desperacko próbował się wyprostować. Czerń wypłynęła z jego ciała, wypełniając sporą połać pomieszczenia.

Bron Turman warknął i wyciągnął przed siebie rękę dzierżącą święty symbol, atakując wytworzony przez wampira mrok. Rufo syknął zjadliwie i zacisnął wysoko uniesione kościste dłonie.

Zastrzel go! – krzyknął Turman do Thobicusa.

Patową sytuację walczących mógł rozwiązać jeden bełt z kuszy.

Thobicus uniósł broń i wymierzył. Już miał nacisnąć spust, gdy jego myślami zawładnęły dziesiątki wątpliwości. Dlaczego symbol, który on trzymał w ręku, nie podziałał na wampira? Czyżby Deneir opuścił go lub może Cadderly nadal blokował każdą jego próbę nawiązania kontaktu z największym bóstwem?

Umysł zdezorientowanego dziekana atakowały setki mrocznych myśli, które pod wpływem delikatnych mentalnych podszeptów wampira stawały się jeszcze czarniejsze. Rufo powoli, acz regularnie, sycił jego umysł zwątpieniem i niewiarą.

Gdzie jest Deneir? Ta myśl nie dawała spokoju dziekanowi. W chwili największej potrzeby został opuszczony przez swego boga. W tej szczególnej, jedynej chwili swojego życia, gdy świadomie przyzywał Deneira, kiedy potrzebował go jak nigdy dotąd, bóstwo po prostu go opuściło!

A Bron Turman stał opodal, wyprostowany i nieugięty, i kontrolował ruchy wampira mocą Oghmy dzierżoną w krzepkiej dłoni.

Thobicus zacisnął zęby i uniósł kuszę. Zły Rufo z wolna nabierał mocy i prostował się, stojąc naprzeciw mężczyzny, który z łatwością by go pokonał w czasach, kiedy był tylko uczniem Deneira, pomimo iż miał za sobą wiele lat wytężonej nauki.

Teraz, po trzech dniach od śmierci, Kierkan był w stanie pokonać kapłana Oghmy.

Thobicus pokręcił głową, usiłując przemóc narastający chaos i dezorientację. Przebił się przez jedną pajęczynę kłamstw tylko po to, by stwierdzić, że ugrzązł w drugiej, a nitki pierwszej błyskawicznie zamknęły się za jego placami.

Gdzie jest Deneir? Dlaczego Cadderly jest tak silny? Gdzie sprawiedliwość, gdzie nagroda za tyle lat jego studiów? – Tyle lat...

Powrócił do rzeczywistości, skoncentrował się, pohamował drżenie dłoni i wymierzył. Strzał był celny. Idealny.

Bron Turman drgnął gwałtownie pod wpływem trafienia i z niedowierzaniem spojrzał w stronę biurka. Niebawem jego moc zaczęła słabnąć, a Rufo podszedł bliżej, wybił święty symbol z jego dłoni i w następnej chwili rzucił się na rannego kapłana.

Minutę później, z twarzą błyszczącą od świeżej krwi, odwrócił się, by spojrzeć na Thobicusa.

Co przez całe swoje życie otrzymałeś od Deneira? – zwrócił się do oszołomionego dziekana; starzec stał nieruchomo jak żywy trup, a na jego pomarszczonym obliczu malowało się niedowierzanie, gdy spoglądał na martwego kapłana Oghmy. – Opuścił cię – zaczął zawodzić Rufo, grając na jego słabych punktach. Znał wątpliwości dręczące dziekana. – Deneir cię opuścił, ale ja nie! Tak wiele mogę ci dać.

Kompletnie otępiały Thobicus zdał sobie nagle sprawę, że wampir stoi tuż obok niego. Rufo nadal karmił go szeptanymi zapewnieniami, obiecywał moc wykraczającą poza wszelkie wyobrażenia oraz wieczne życie, zbawienie jeszcze przed śmiercią. Thobicus nie mógł mu się oprzeć. Poczuł ukłucie, gdy kły wampira zagłębiły się w jego szyi.

Dopiero wtedy uświadomił sobie, jak nisko i głęboko upadł. Zrozumiał, że Rufo wniknął w jego umysł, nakarmił go obawami i wątpliwościami, a potem zmusił, by zabił z kuszy potężnego kapłana Oghmy.

A on wypełnił rozkaz. Thobicusa ogarnął ogromny, rozszalały wir niepewności i zwątpienia, które jednak nie były już skoncentrowane na winach Deneira. Czy bóg rzeczywiście go opuścił, gdy usiłował wykorzystać przeciwko Rufowi moc świętego symbolu, czy może to on już przed wieloma laty porzucił Deneira? Cadderly zdominował go i oznajmił, że ta moc jest wolą Deneira.

A teraz Rufo...

Thobicus porzucił tę myśl, odegnał ją od siebie, podobnie jak nierozerwalnie z nią związane wyrzuty sumienia. Niechaj tak będzie, postanowił. Przestał przejmować się konsekwencjami i przyjął oferowane mu przez wampira obietnice.

Niechaj tak będzie.


7

W niełasce


Fester Rumpol patrzył podejrzliwie. Nie pojmował zmiany, jaką przeszedł dziekan Thobicus. Kiedy ostatnio z nim rozmawiał, Thobicus był pochłonięty – nie – nawiedzony obsesyjną myślą, że Cadderly wraca do biblioteki, aby wydrzeć serce z zakonu Deneira.

Teraz wydawał się prawie jowialny. Potajemnie wezwał czterech głównych kapłanów zakonu Deneira – w tym trzech przełożonych – na, jak to sam określił, „konferencję najwyższej wagi”.

Zebrali się w niewielkiej jadalni przylegającej do głównej sali i kuchni, wokół drewnianego stołu z pięcioma krzesłami, na którego blacie stały tylko duże, acz puste kielichy.

Drogi Bannerze – rzekł radośnie Thobicus – zejdź do piwnic i przynieś nam butelkę wybornego wina, szczególną czerwoną butelkę, która leży na trzecim regale.

Butelkę czerwonego wina? – zapytał Banner, marszcząc brwi. Banner lubił białe wina.

Czerwoną butelkę – poprawił Thobicus. Odwrócił się do Rumpola i mrugnął. – Magicznie zakonserwowaną. To jedyny sposób na przechowywanie feywina.

Feywina? – spytali równocześnie Rumpol i pozostali. Feywino było nektarem elfów, mówiono, że to mieszanina miodu, kwiecia i księżycowych promieni. Nawet u elfów było rzadkością i zdobycie od nich całej butelki tego specjału graniczyło z cudem.

Dar od króla Galladela, kiedy jeszcze władał Shilmistą – wyjaśnił Thobicus. – Idź i przynieś ją tutaj.

Banner spojrzał na Rumpola, obawiając się, że tamten lada moment eksploduje. Nie ulegało wątpliwości, że w jego wnętrzu rozpętała się prawdziwa burza. Obawiał się, że Thobicus dowiedział się skądś o śmierci Cadderly’ego, a jeżeli uważał ten fakt za okazję do świętowania, musiał być z całą pewnością niespełna rozumu!

Banner odczekał jeszcze chwilę, po czym wolno, z ociąganiem, ruszył ku drzwiom.

Zaczekaj! – zatrzymał go Rumpol, a wzrok wszystkich zwrócił się ku niemu. – Poprawił ci się nastrój, dziekanie Thobicusie – rzekł dość gwałtownie. – Czy moglibyśmy dowiedzieć się, co jest tego przyczyną?

Dziś rano odnalazłem więź z Deneirem – skłamał Thobicus.

Cadderly nie żyje – stwierdził Rumpol, a trzej kapłani Deneira spojrzeli krzywo na dziekana. Nawet ci, którzy nie przepadali za Cadderlym ze względu na jego niekonwencjonalny marsz na wyżyny zakonnej hierarchii, nie świętowaliby takiej tragedii, a przynajmniej nie publicznie.

Thobicus spojrzał na nich ze zgrozą.

On żyje – odparł pospiesznie. – O ile mi wiadomo, nasz wspaniały młody kapłan wyruszył już w drogę powrotną do biblioteki.

Wspaniały młody kapłan? Te słowa padające z ust dziekana Thobicusa wydały się Festerowi Rumpolowi szczególnie puste.

Dlaczego więc świętujemy? – spytał dość szorstko Banner.

Thobicus westchnął przeciągle.

Jest okazja i chciałem, żebyśmy uczcili ją toastem feywina – jęknął. – Chciałem wyjaśnić wszystko później, ale, no cóż... Rozumiem wasze zniecierpliwienie. Krótko mówiąc, nie będzie następnych Czasów Kłopotów.

Na te słowa zebrani odetchnęli z ulgą i przez chwilę szeptali między sobą.

Dowiedziałem się również sporo na temat Cadderly’ego – ciągnął Thobicus. – Zakon przetrwa, a nawet urośnie w siłę, kiedy po powrocie Cadderly’ego on i ja wspólnie zaczniemy pracować na rzecz usprawnienia biblioteki.

Nienawidziliście się przecież – mruknął Rumpol i nieco nerwowo rozejrzał się wokoło. Nic chciał tego powiedzieć otwarcie.

Thobicus wszakże tylko zachichotał; nie wyglądał na urażonego.

Z Deneirem w roli arbitra rozbieżności między nami wydają się zaiste banalne. – Rozejrzał się wokoło, a jego promienny uśmiech stał się zaraźliwy. – I dlatego mamy co świętować! – oznajmił, po czym skinął na Bannera, który ze szczerym entuzjazmem pomaszerował w kierunku drzwi do piwnicy na wino.

Rozmowa przeciągała się, pełna nowych nadziei i nieskrywanej radości, Thobicus zaś przez cały czas obserwował Rumpola – kapłana, którego uważał za potencjalnie najbardziej niebezpiecznego.

Minęło dwadzieścia minut, a Banner nadal nie wracał.

Nie może znaleźć butelki – rzekł Thobicus, aby uśpić wszelkie możliwe podejrzenia. – Drogi Banner. Pewno upuścił pochodnię i błądzi po omacku w ciemnościach.

Banner ma moc wywoływania światła – zauważył Rumpol; w jego głosie znów zabrzmiała nuta podejrzenia.

No to gdzie on się podział? – zapytał Thobicus. – Butelka jest kolorowa i powinien ją łatwo znaleźć, leży na piątym regale.

Powiedziałeś, że na trzecim – wtrącił jeden z kapłanów. Thobicus spojrzał na niego, po czym podrapał się po głowie.

Naprawdę? – wyszeptał, po czym dramatycznym gestem zakrył sobie twarz dłonią. – Oczywiście – stwierdził po namyśle. – Feywino leżało na trzecim regale aż do tamtego... incydentu. – Wszyscy wiedzieli, że dziekan ma na myśli mroczny czas klątwy chaosu, kiedy kapłan zła Barjin zaatakował bibliotekę, usiłując zniszczyć ją od wewnątrz. – W tej piwnicy miały miejsce pewne dość gwałtowne wydarzenia! – ciągnął Thobicus. – O ile sobie przypominam, kilku chorych kapłanów zeszło tam i upiło się... jakby to rzec, ponad miarę.

Rumpol odwrócił się, on również zaliczał się bowiem do tych kapłanów.

Na szczęście feywino ocalało, ale przypominam sobie, że zostało przestawione na piąty regał, który okazał się najsolidniejszy – dokończył Thobicus. Skinął na następnego kapłana. – Idź, poszukaj Bannera – polecił – zanim zjawi się tutaj, by ściągnąć na mnie gniew samego Cyrica!

Kapłan wybiegł z pomieszczenia, a pozostali wrócili do rozmowy. W dalszym ciągu wszyscy byli rozluźnieni i spokojni.

W piętnaście minut później sam Fester Rumpol zwrócił uwagę, że dwaj poszukiwacze wina już dawno powinni byli wrócić.

Jeśli któryś z niższych kapłanów ukradł tę butelkę, będę zły – ostrzegł Thobicus.

W piwnicy na wino przeprowadzono inwentaryzację – przypomniał Rumpol.

Na liście, którą widziałem, nie było butelki feywina – dodał inny kapłan i roześmiał się jowialnie. – A możesz być pewien, że takiego skarbu nie mogłem przeoczyć!

Naturalnie na butelce była inna nalepka – wyjaśnił Thobicus, po czym pokiwał głową, jakby przyszło mu do głowy coś zgoła oczywistego. – Jeżeli Banner postanowił na miejscu dokonać degustacji trunku, najprawdopodobniej odnajdziemy naszych dwóch braci siedzących w piwnicy pod ścianą i pijanych w sztok! – ryknął. – Feywino na swój subtelny sposób jest silniejsze od krasnoludzkiego piwa!

Podniósł się, by wyjść, a dwaj pozostali kapłani natychmiast zrobili to samo. Nastrój mieli pogodny, wszelkie obawy i podejrzenia zostały rozwiane logicznym tłumaczeniem dziekana.

Dotarli do drzwi piwnicy. Thobicus wyjął i zapalił jedną z lamp znajdujących się w szafce pod ścianą, po czym wąskimi drewnianymi schodami zszedł na dół, w ciemność.

Nie słyszeli śmiechu ani pijackiego mamrotania i odrobinę się zaniepokoili, stwierdziwszy, że ich latarnia jest jedynym źródłem światła w mrocznej i wilgotnej piwnicy.

Banner? – zawołał cicho Rumpol. Thobicus stał obok niego w milczeniu. Drugi z kapłanów zaintonował śpiewne zaklęcie, pragnąc oświetlić wnętrze pomieszczenia silnym magicznym blaskiem.

Nagle drgnął, ściągając na siebie uwagę towarzyszy.

Chyba ugryzł mnie pająk – odparł, widząc pytający wyraz twarzy Rumpola, i nagle dostał konwulsji, oczy wywróciły mu się w oczodołach i upadł na ziemię, zanim Fester zdążył się do niego zbliżyć.

Co się dzieje?! – krzyknął Rumpol. Delikatnie podniósł głowę leżącego na ziemi kapłana. Zaczął śpiewać, pospiesznie, nerwowo intonując zaklęcie neutralizujące każdą truciznę.

Rumpol! – zawołał Thobicus i choć kapłan nie przerwał inkantacji, odwrócił się, by spojrzeć na dziekana.

Głos uwiązł mu w gardle, gdy jego wzrok padł na Kierkana Rufo – twarz wampira błyszczała od świeżej krwi.

Rufo wyciągnął bladą rękę w stronę Rumpola.

Chodź do mnie – rzucił kusząco.

Rumpol poczuł otulającą jego umysł falę zniewalającej mocy. Opuścił głowę leżącego kapłana na podłogę i wstał, nie zdając sobie nawet sprawy, że to robi.

Chodź do mnie – powtórzył wampir tym samym tonem. – Przyłącz się do mnie tak jak twój dziekan. Przyjdź do mnie, aby ujrzeć prawdę.

Stopy Rumpola bezwiednie przesuwały się po podłodze ku ciemności, która była Kierkanem Rufo. Gdzieś w głębi umysłu dostrzegł nagle obraz otwartego oka nad zapaloną świecą – symbol światła Deneira – i to wyrwało go z transu.

Nie! – krzyknął, po czym wyjął swój święty symbol i z całą mocą wyciągnął go w kierunku nieumarłego.

Rufo zasyczał i wzniósł rękę, aby osłonić się przed tym widokiem. Dziekan Thobicus odwrócił się zawstydzony. Blask latarni przygasł, gdy zniknął za najbliższym regałem, ale światło otaczające Rumpola nie ściemniało, biło bowiem z wnętrza symbolu, który dzierżył w dłoni. Blask ten był odzwierciedleniem jasności wypełniającej serce szczerego kapłana.

Głupcze! – ryknął wampir. – Wydaje ci się, że możesz stawić mi czoło?

Fester Rumpol nie dał się zastraszyć. Pławił się w blasku swego boga, czystością wiary oddalając od siebie wywołujące zgrozę zwątpienie.

Wyrzekam się ciebie i mocą Deneira...

Nagle przerwał i o mało się nie przewrócił. Rozejrzał się wokoło i zobaczył wodzącego za nim wzrokiem psiogłowego impa. Druzil kołysał zaopatrzonym w zatruty kolec ogonem – tym samym, którym unieszkodliwił drugiego kapłana i którym teraz dźgnął Rumpola w nerki.

Rumpol chwiejnym krokiem ruszył w stronę schodów, ale gdy Druzil użądlił go powtórnie, osunął się na kolana. Zaraz znów się podniósł, lecz świat wokół niego coraz szybciej pogrążał się w ciemności. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, był Kierkan Rufo, a raczej kły zbliżające się do jego gardła.

Kiedy wampir skończył, odnalazł Thobicusa stojącego przy piątym regale. Leżał tam kapłan, którego dziekan posłał za Bannerem. Mężczyzna miał rozdartą klatkę piersiową, a wyrwane serce leżało obok na ziemi.

Banner jednak, choć mogło się to wydawać niewiarygodne, siedział oparty o regał, z głową spuszczoną na piersi, ale żył – to nie ulegało wątpliwości.

Usłuchał mego wezwania – wyjaśnił spokojnie Kierkan Rufo zdenerwowanemu dziekanowi – więc postanowiłem go zatrzymać, bo jest słaby. – Uśmiechnął się, ukazując okrwawione kły. – Jak ty.

Dziekan Thobicus nie był w stanie zaprotestować. Spojrzał na kapłana z rozdartą klatką piersiową i żyjącego Bannera – i właśnie jego najbardziej było mu żal.


* * *


W kilka godzin później Druzil, skacząc i podfruwając na przemian, śmigał po dusznym bibliotecznym poddaszu, raz po raz klaszcząc w pulchne łapki. Było ciepło, imp zajął się bezczeszczeniem świętego miejsca, poniżej zaś Rufo przy pomocy dziekana Thobicusa rozdzielał kapłanów na małe grupki i likwidował je jedną po drugiej.

Złośliwy imp uznał, że mimo wszystko życie jest jednak cudowne.

Zatrzepotał skrzydłami i przysiadł na belce pod powałą, by przyjrzeć się swemu ostatniemu dziełu. Znał wszystkie runiczne znaki desakrujące i właśnie nakreślił swój ulubiony, umieszczając go dokładnie nad główną kaplicą biblioteki (pomimo iż ta znajdowała się dwa piętra niżej). Thobicus zaopatrzył impa w niemal niewyczerpany zapas atramentu w różnych kolorach – czerwonym, niebieskim, czarnym, a nawet zielonkawożółtym (który szczególnie przypadł Druzilowi do gustu) – chochlik zaś wiedział, że każdy kolejny znak nakreślony przez niego na deskach podłogi oddala znajdujących się na niższych piętrach nierozgarniętych kapłanów o jeden krok dalej od bogów, których czcili.

W pewnym momencie Druzil przerwał pracę i oddalił się od feralnego miejsca z głośnym, gniewnym sykiem. W pomieszczeniu poniżej ktoś śpiewał – to ten paskudny Chaunticleer – skonstatował imp. Chaunticleer śpiewał Deneirowi i Oghmie, a jego głos – czysty i dźwięczny – rozpraszał gromadzącą się wokół czerń.

Śpiew ranił uszy Druzila. Imp wycofał się do miejsca, skąd nie było już słychać wibracji głosu Chaunticleera. Jako że ogólnie wszystko toczyło się po jego myśli, zapomniał niebawem o śpiewającym kapłanie.

Ponownie uradowany, gwałtownie zaklaskał w łapki, a jego pyszczek rozjaśnił sięgający od ucha do ucha uśmiech. Kiedy Rufo przybył po niego do mauzoleum poprzedniej nocy, nie wiedział, czego ma oczekiwać, i zastanawiał się nawet, czy nie wykorzystać swej magicznej wiedzy i umiejętności i nie spróbować otworzyć przejścia, które pozwoliłoby mu powrócić do niższych światów. Był gotowy porzucić tak Rufa, jak i Tuanta Quiro Miancay.

Teraz, zaledwie pół dnia później, Druzil cieszył się, że tego nie zrobił. Barjin zawiódł, ale imp wiedział, że Rufo nie powtórzy jego błędów. Biblioteka Naukowa zostanie zniszczona.


* * *


Nieśmiały krok dziekana Thobicusa schodzącego po schodach do piwnicy na wino w pełni odzwierciedlał jego ciągłe obawy w stosunku do Kierkana Rufo i niepokój wywołany własnymi posunięciami. Nadal nie mógł uwierzyć, że zabił Brona Turmana, swego długoletniego przyjaciela i sprzymierzeńca. Nadal nie mógł uwierzyć, że oddalił się tak bardzo od nauk Deneira, że porzucił dzieło całego życia.

Istniało tylko jedno antidotum na poczucie winy gnębiące dziekana Thobicusa. Gniew. A jego obiektem był młody kapłan, który niebawem powinien powrócić do biblioteki.

To Cadderly jest winien – uznał Thobicus. To on spowodował to wszystko, przez swą niepohamowaną żądzę władzy.

Thobicus nie miał przy sobie lampy ani pochodni, gdy wchodził w głąb mrocznego pomieszczenia. Z każdą upływającą godziną coraz bardziej przyzwyczajał się do ciemności. Teraz był już w stanie dostrzec regały na wino, a nawet leżące na nich pojedyncze butelki, choć jeszcze przed tygodniem, schodząc do ciemnej piwnicy, nie widział własnej dłoni, nawet gdy poruszał nią tuż przed oczami. Rufo uważał to za jeszcze jedną korzyść – przerażony dziekan zastanawiał się, czy słowo „symptom” nie byłoby w tym przypadku bardziej adekwatnym określeniem.

Odnalazł Rufa w drugim końcu pomieszczenia, za ostatnim regałem. Wampir spał w drewnianej trumnie, którą przytaszczył z komórki znajdującej się na tyłach mauzoleum. Thobicus podszedł do niej i nagle się zatrzymał, a jego oczy rozszerzyły się ze strachu i dezorientacji. W jego stronę szedł Bron Turman.

Gdy skonfundowany dziekan odwrócił się, by uciec, stwierdził, że drogę zastąpiło mu kilku innych – w tym także Fester Rumpol. Ożyli! Jakimś sposobem zostali wskrzeszeni i wrócili, by rozprawić się z Thobicusem!

Dziekan pisnął i rzucił się w stronę regału. Wspiął się po nim jak pająk, ze zwinnością, jakiej nie pamiętał od dobrych paru dekad. Dotarł do szczytu i już miał przeleźć na drugą stronę, gdy nagle w jego głowie rozległ się czyjś głos, który nakazał mu, aby się zatrzymał.

Thobicus wolno odwrócił głowę, aby ujrzeć Kierkana Rufo siedzącego w swojej trumnie i radośnie uśmiechniętego.

Nie podobają ci się moje nowe zabawki? – spytał wampir. Thobicus nie zrozumiał. Przyjrzał się uważniej mężczyźnie, który stał najbliżej – Festerowi Rumpolowi – i zauważył na jego gardle ślady kłów i pazurów Rufa. Ten człowiek nie mógł oddychać, stwierdził, ten człowiek był martwy.

Thobicus zeskoczył z regału i pokonawszy dzielący go od kapłanów dystans dziesięciu stóp, z kocią zwinnością wylądował na kamiennej posadzce. Bron Turman, który stał tuż obok, wyciągnął sztywną rękę i chwycił go mocno za ramię.

Każ, aby cię puścił – rzekł Rufo jakby od niechcenia, ale jego maska spokoju opadła, zastąpiona bardziej bezpośrednim, wręcz groźnym grymasem. – Przejmij nad nim kontrolę!

Nie mówiąc ani słowa, Thobicus zmierzył Turmana wzrokiem, myślami nakazując mu, aby go puścił – i z prawdziwą wręcz ulgą przyjął fakt, że kapłan zdjął rękę z jego ramienia, a następnie cofnął się potulnie o dwa kroki.

Zombi – wyszeptał Thobicus. Uświadomił sobie, że Rufo zmienił zmasakrowane zwłoki w żywe trupy, bezmyślne sługi należące do najniższych form w hierarchii świata umarłych.

Ci, którzy mi się podporządkują, poznają, podobnie jak ty, potęgę inteligentnej egzystencji – oznajmił z dumą Rufo. – Ci, którzy zdecydują się umrzeć w łaskach swego bóstwa, staną się bezwolnymi sługami, bezmyślnymi zombi, a ich cierpieniom nie będzie końca!

Jakby na zawołanie zza rogu wyłonił się Banner, uśmiechając się do Thobicusa. Ten kapłan się poddał, wyrzekł swego boga, stając przed Kierkanem Rufo.

Bądź pozdrowiony, Thobicusie – rzekł, a gdy otworzył usta, dziekan ujrzał w nich parę identycznych jak u Rufa kłów.

Jesteś wampirem – wyszeptał, stwierdzając to, co było oczywiste.

Tak jak i ty – odrzekł Banner.

Thobicus spojrzał sceptycznie na Rufa, po czym wiedziony mentalnym nakazem uniósł dłoń, by dotknąć znajdujących się w jego własnych ustach długich, spiczastych kłów.

Obaj jesteśmy wampirami – ciągnął Banner – a z Kierkanem Rufo jest nas już trzech.

Niezupełnie – wtrącił Rufo. Obaj mężczyźni spojrzeli na niego z zaciekawieniem. W oczach Bannera tliła się iskierka podejrzliwości, Thobicus zaś wydawał się mocno zakłopotany.

Nie jesteście jeszcze wampirami w pełnym znaczeniu tego słowa – wyjaśnił Rufo i wiedział, że mówi prawdę, choć nie miał pojęcia, skąd wzięło się w nim to przekonanie. Była to, jak się domyślił, wiedza dana mu przez klątwę chaosu.

Obiecałeś, że stanę się wampirem – zaprotestował Banner. – Taka była umowa.

Rufo uniósł dłoń, aby go uspokoić.

I będziesz nim – zapewnił. – W swoim czasie.

Ty osiągnąłeś pełną moc w niedługim czasie po śmierci – poskarżył się Banner.

Rufo uśmiechnął się na myśl o klątwie chaosu wirującej w jego ciele, o substancji, która obdarzyła go tak wielką mocą i świadomością. Ale ja miałem przewagę, głupcze, pomyślał.

W swoim czasie – powtórzył głośno, zwracając się do Bannera, po czym spojrzał na zakłopotanego Thobicusa. – Dziś w nocy po raz pierwszy poczujesz pragnienie... żądzę krwi – wyjaśnił spoglądającemu nań z niepokojem dziekanowi – i odnajdziesz jednego z niższych kapłanów, a potem zaspokoisz głód. Pozwalam ci na to, ale strzeż się. Gdybyś kiedykolwiek poważył się wystąpić przeciwko mnie, pozbawię cię dostępu do kolejnych ofiar, a co za tym idzie, możliwości picia krwi. Dla wampira nie ma gorszej tortury, nie ma większego cierpienia niż niemożność zaspokojenia głodu. Zrozumiesz, kiedy sam poczujesz to osobliwe pragnienie.

Te nowiny spowodowały, że w myślach Thobicusa zapanował nagle chaos. Stał się wampirem!

Dziś w nocy! – powtórzył Rufo jakby w odpowiedzi na bezgłośne rozterki kapłana. – I strzeż się, gdyż od tej pory już na zawsze słońce stanie się twym śmiertelnym wrogiem. Kiedy zaspokoisz głód, Thobicusie, znajdź sobie jakieś ciemne miejsce i zaszyj się w nim.

Dziekan oddychał krótkimi, nerwowymi haustami i nagle zdał sobie sprawę, że być może to ostatni dzień, kiedy normalnie nabiera powietrza do płuc.

Uczyniłeś, jak ci kazałem? – spytał Rufo.

Thobicus spojrzał na wampira, zdumiony niespodziewaną zmianą tematu. Błyskawicznie odzyskał rezon.

Pięciu kapłanów Oghmy jest już w drodze do Carradoonu – odparł. – Chcieli zaczekać do rana i skarżyli się, że wyruszają na nie więcej niż dwie godziny przed zmierzchem, kiedy będą musieli zatrzymać się i rozbić obóz.

Ale zdołałeś ich przekonać – stwierdził Rufo.

Zmusiłem ich – poprawił Thobicus najbardziej zuchwałym tonem, jakiego odważył się użyć wobec wampira. – Mimo to nie rozumiem, po co pozwoliliśmy im opuścić bibliotekę, skoro jest z nami Druzil...

Ostry ból w głowie Thobicusa nie pozwolił mu dokończyć zdania. Dziekan o mało nie runął na ziemię.

Kwestionujesz moją decyzję? – spytał Rufo. Thobicus stwierdził, że klęczy, ściskając dłońmi bolące skronie. Miał wrażenie, że zaraz eksploduje mu czaszka. Nagle ból zniknął równie gwałtownie, jak się pojawił. Dopiero po dłuższej chwili dziekan zdołał zebrać w sobie dość odwagi, by ponownie spojrzeć na Kierkana Rufo, a gdy to uczynił, zauważył, że wampir wyraźnie się rozluźnił. U jego boku stał Banner.

Thobicus z jakichś niezrozumiałych względów poczuł nagle do Bannera ogromny wstręt i nienawiść.

Kapłani Oghmy mogli wyczuć, że biblioteka została zdesakrowana – wyjaśnił Rufo – albo zdemaskować cię jako wampira. Zrozumieją wszystko, kiedy powrócą do biblioteki, ale wówczas powitają zmiany z ochotą.

Thobicus zamyślił się nad tą uwagą i ani przez chwilę nie wątpił w prawdziwość słów Rufa. W bibliotece pozostało mniej niż sześćdziesięciu żyjących kapłanów Deneira i Oghmy, ale z wyjątkiem sześciu gości żaden nie był dostatecznie potężny, by stawić czoło głównemu wampirowi.

Czy kapłanka Sune jest w swoim pokoju? – zapytał nagle Rufo, wyrywając Thobicusa z chwilowego zamyślenia. Dziekan pokiwał głową, a Rufo, spoglądając na Bannera, uczynił to samo.

Dwie godziny później, kiedy słońce znikło za horyzontem na zachodzie i wszystko spowiły mroczne, nieprzeniknione cienie, Kierkan Rufo wyszedł przez główną bramę z Biblioteki Naukowej. Czarne długie szaty falowały za nim w powietrzu, a na jego ramieniu siedział perfidny, złośliwy imp.

Biała wiewiórka przycupnięta na gałęzi pobliskiego drzewa skuliła się ze strachu i obserwowała oddalającego się wampira z bardziej niż przelotnym zaciekawieniem.


8

Ogniska


Co widzisz? – spytała Shayleigh Danica, podszedłszy do skraju obozowiska, gdzie w milczeniu stała wojowniczka elfów.

Shayleigh wyciągnęła delikatną rękę, wskazując światełko migocące daleko w dole górskiego szlaku. Serce Daniki przez moment zabiło żywiej; pomyślała, że ognik ten to światło w którymś z okien Biblioteki Naukowej.

Ognisko – wyjaśniła Shayleigh, widząc wyraz nadziei na twarzy mniszki. – Grupa emisariuszy lub kupców z Carradoonu w drodze do biblioteki albo kapłan udający się do miasta. Nadeszła wiosna, więc na szlakach pojawiły się już pierwsze tabory.

Sądziłaś, że ta wiosna przesycona będzie bitewnym zgiełkiem – przypomniała Dorigen, podchodząc do towarzyszek.

Danica spojrzała na Dorigen ze zdziwieniem, zastanawiając się, co czarodziejka zamierzała osiągnąć, przypominając Shayleigh o dokonanej pacyfikacji Shilmisty i o jej obawach, że wroga armia – na dodatek pod dowództwem Dorigen – może już wkrótce powrócić w leśne ostępy.

Może tak być – odparła pospiesznie Shayleigh, zmierzywszy czarodziejkę chłodnym spojrzeniem. – Nie wiemy, czy krewniacy orków, których zmusiliśmy do wycofania się w góry, nie powrócą do Shilmisty, kiedy stopnieją śniegi.

Nie o to tutaj chodziło, domyśliła się Danica. Dorigen po prostu nadal usiłowała pogodzić się ze swoją winą.

Czarodziejka nie cofnęła się przed oskarżycielskim spojrzeniem Shayleigh.

Jeżeli tak – powiedziała, wznosząc wysoko podbródek – zażądam, by w skład mojej pokuty weszła walka po stronie elfów.

Dobrze powiedziane, pomyślała Danica.

Gdyby elfy zechciały mieć cię w swoich szeregach – wtrąciła, posyłając Shayleigh olśniewający uśmiech, zanim podejrzliwa wojowniczka elfów zdążyła odpowiedzieć.

Bylibyśmy głupcami odmawiając – odparła Shayleigh. Odwróciła wzrok ku cichej, spokojnej nocy i odległej iskierce ogniska. – Bardzo prawdopodobne, że krewniacy orków wezmą do pomocy trolle.

Na swój sposób wojowniczka elfów po raz pierwszy zaaprobowała wyprawę Dorigen do biblioteki i dała do zrozumienia, iż będzie optować za racjonalną, a nie surową, karą dla czarodziejki.

Shayleigh nie robiła Dorigen żadnych wstrętów, odkąd czarodziejka oddała się w Zamczysku Trójcy w ich ręce, ale i nie próbowała się z nią zaprzyjaźnić. Shilmista była, bądź co bądź, jej domem, a Dorigen narzędziem, które obróciło w perzynę północny kraniec puszczy.

Za plecami Shayleigh Danica i Dorigen wymieniły znaczące i pełne nadziei skinienia. Gdyby elfy i król Elbereth wybaczyli Dorigen jej zbrodnie, zarzuty postawione przez władze biblioteki okazałyby się niemal trywialne.

Gdyby było wcześniej, zaproponowałabym, żebyśmy zeszły szlakiem do tamtego ogniska – stwierdziła Danica. – Miałabym ochotę przekąsić coś smacznego i może wypić parę łyków dobrego piwa.

Ja wolę ale – powiedziała Dorigen, a Shayleigh, obróciwszy się na pięcie, zmierzyła ją spojrzeniem.

Wino – rzuciła, a Dorigen i Danica odniosły wrażenie, że atmosfera w całym obozie stała się o niebo lżejsza, jakby Shayleigh pogodziła się z przeszłością czarodziejki i uznała ją wreszcie za sojuszniczkę. Udały się do swoich śpiworów, uspokojone świadomością, że strzeże ich wiecznie czujna i bystra wojowniczka elfów.

Shayleigh nic ruszyła się z miejsca, wpatrzona w migotliwy płomyk odległego ogniska. Jej drugie przypuszczenie było słuszne – grupa kapłanów udawała się do Carradoonu – grupa kapłanów Oghmy, wysłana przez dziekana Thobicusa.

Podobnie jak Danica, wojowniczka elfów żałowała, że było już tak późno – w przeciwnym razie mogłyby przebyć tych kilka mil i dołączyć do grupy obozującej w dole szlaku.

Kierkan Rufo zmierzający inną drogą w stronę migocącego ogniska byłby tym faktem mile zaskoczony.


* * *


Śnił o strzelistych wieżycach wznoszących się na wysokość trzystu stóp w niebo. Śnił, że cały lud Carradoonu i wszystkie elfy Shilmisty zbierają się przed wejściem do katedry, by modlić się i odnajdywać natchnienie w jej wielkich oknach i murach będących prawdziwym dziełem sztuki.

Nawa była tak wielka, że w porównaniu z nią wszyscy wydawali się przeraźliwie mali. Łukowate sklepienie znajdowało się na wysokości stu stóp nad posadzką. We wspaniałych ścianach wykuto nisze na posągi czcigodnych kapłanów Deneira i Oghmy, którzy odeszli dawno temu. Był tam Avery Schell i Pertelopa, a na końcu podwyższonego korytarza znajdował się pusty cokół oczekujący na posąg, który najlepiej powinien pasować do tego miejsca będącego wyrazem hołdu dla Deneira.

Posąg Cadderly’ego.

Śnił, że brat Chaunticleer a capella wyśpiewuje swój dar dla bratnich bogów – Deneira i Oghmy, a jego dźwięczny tenor rozbrzmiewa wśród pysznych ścian niczym najwspanialsza z niebiańskich pieśni.

A potem Cadderly ujrzał samego siebie, jak odprawia posługę kapłańską. Nosił pas dziekański, a u jego boku stała Danica.

Miał sto lat – był chudy, wymizerowany i bliski śmierci – jego oblicze pokrywała siateczka głębokich zmarszczek.

Ta wstrząsająca wizja obudziła młodzieńca z drzemki, a gdy otworzył oczy, ujrzał nad sobą niebo usiane niezliczonym mrowiem gwiazd. Szybko zmrużył powieki, usiłując uchwycić ostatni obraz snu rozpływającego się w zakamarkach jego pamięci i odkryć, co było w nim takiego szokującego.

Wiedział, że zbudowanie gmachu nowej biblioteki, zanim skończy sto lat, nawet gdyby prace rozpoczęto jeszcze w tym roku, a Ivan i Pikel sprowadzili do pomocy tysiąc krasnoludów, graniczyło z cudem.

Przepełniony do głębi boską wiarą, z całą pewnością nie obawiał się śmierci. Dlaczego więc obudził się tak gwałtownie i dlaczego jego ciało zlane było zimnym potem? Ponownie zanurzył się we śnie, zmuszając go do pozostania nieco dłużej w pamięci. Choć wydawało się to dość ewidentne, Cadderly musiał poświęcić dłuższą chwilę, by wychwycić element, który nie pasował do ogólnego obrazu.

Był nim on – stary dziekan biblioteki. Wyglądał, jakby miał sto lub więcej lat, ale siedząca przy nim Danica nadal wydawała się młodziutką, hożą dwudziestoparolatką. Zupełnie jakby ani trochę się nie zestarzała.

Cadderly odegnał od siebie surrealistyczną scenę i spojrzał w gwiazdy, upominając się w duchu, że nie powinien przejmować się byle snem.

Dzikie pochrapywanie Bouldershoulderów – grzmiące Ivana i poświstujące Pikela – nieco go uspokoiło, dając do zrozumienia, że wszystko było dokładnie tak, jak powinno.

Mimo to minęło wiele godzin, nim Cadderly ponownie zdołał zapaść w drzemkę, a obraz starego, umierającego kapłana, prowadzącego posługę w katedrze, podążył za nim do krainy snów.


* * *


Dwóch spośród pięciu kapłanów Oghmy czuwało do późnej nocy, rozmawiając półgłosem i niezbyt bacznie obserwując mroczne drzewa otaczające obozowisko. Nikt z grupy nie obawiał się żadnych kłopotów w tym tak daleko wysuniętym na południe zakątku Gór Śnieżnych. Szlaki między Carradoonem a Biblioteką Naukową były dość często uczęszczane, a ci klerycy należeli do najpotężniejszych – po Bronie Turmanie – kapłanów Oghmy. Wokół obozowiska umieścili silne zaklęcia ochronne, które nie tylko ostrzegłyby ich o obecności potworów, ale także potraktowałyby wścibskie kreatury paroma piorunami i spopieliły, nim monstra zdążyłyby wyjść na polanę.

Dlatego też dwaj kapłani Oghmy, pomimo iż czuwali i pełnili wartę, interesowali się bardziej migocącymi na niebie gwiazdami i częściej spoglądali na siebie nawzajem lub na ognisko niż na mroczne, złowieszcze, otaczające ich zewsząd drzewa.

Wśród nich właśnie przyczaił się Kierkan Rufo i towarzyszący mu Druzil. Obaj obserwowali bacznie poczynania czuwających kapłanów i wsłuchiwali się w rytmiczne pochrapywania ich trzech pogrążonych we śnie towarzyszy.

Rufo pokiwał głową i ruszył w stronę polany, ale imp, w dalszym ciągu mądrzejszy od wampira, zlustrował cały obóz, a jego bystre ślepka poszukały wszelkich oznak magicznej emanacji.

Odbił się, od ziemi i zatrzepotał skrzydłami, by cięjżko wylądować na ramieniu Rufa.

Jest strzeżony – wyszeptał wampirowi prosto do ucha. – Na całym obwodzie.

Rufo ponownie pokiwał głową, jak gdyby dokładnie tego się spodziewał. Drgnął nagle, zrzucając Druzila z ramienia, i uniósł wysoko poły czarnej szaty, szczelnie się nią otulając. Gdy materiał opadł, cielesna forma Rufa zaczęła się rozpływać. Pod postacią nietoperza wystrzelił w górę i poszybował ku wierzchołkowi drzewa. Druzil podążył za nim.

Czy pomyśleli o obronie przed atakiem z powietrza? – zwrócił się nietoperz-wampir do impa tak piskliwym i wysokim tonem, że Druzil poczuł potworny ból w uszach, a choć Rufo mówił głośno, żaden z mężczyzn na ziemi nie zdołał go usłyszeć.

Dwie złe istoty zaczęły spełzać po gałęziach w dół. Rufo zauważył, że Druzil, jak to miał w zwyczaju, stał się niewidzialny, ale stwierdził ze zdumieniem (i z zadowoleniem), że w dalszym ciągu widzi rozmyte kontury jego ciała. Jeszcze jedna korzyść z bycia nieumarłym, uznał. Jedna z wielu, bardzo wielu korzyści. W kilka chwil później zwisał już głową do dołu na najniższej gałęzi, tuż nad głowami pełniących wartę kapłanów. Miał ochotę zaatakować ich natychmiast, zdołał się jednak pohamować, gdyż wiedział, że rozmowa wartowników może dostarczyć mu wielu istotnych informacji.

Bron Turman zdziwi się, gdy niezapowiedziani przekroczymy bramy Carradoonu – odezwał się jeden z nich.

To jego wina – odrzekł drugi. – Jego pozycja nie daje mu przywileju zmiany rozkazów Oghmy bez konsultacji z innymi przywódcami.

Rufo nie mógł się nadziwić, jak pomysłowy potrafił być dziekan Thobicus, jeżeli chodziło o kłamstwa. W obliczu dziwnych wydarzeń, które miały miejsce w bibliotece, kapłani Oghmy mogli stać się niebezpiecznie czujni. Jedynie sugestia dziekana, że faktycznie dzieje się coś złego, zamiast upartego twierdzenia, że wszystko jest w porządku, zdołała skłonić ich do opuszczenia biblioteki.

Jeżeli Bron Turman rzeczywiście to robi w Carradoonie – zauważył pierwszy kapłan tonem pełnym powątpiewania.

Drugi pokiwał głową.

Nie przekonały mnie słowa dziekana Thobicusa – ciągnął pierwszy – a także jego motywy. Obawia się powrotu Cadderly’ego. W tej kwestii zgadzam się z opinią Brona Turmana.

Sądzisz, że dziekan Thobicus chciał wydalić z biblioteki wszystkich kapłanów Oghmy, abyśmy nie przeszkadzali mu w realizacji planów dotyczących jego zakonu? – zapytał drugi, na co pierwszy tylko wzruszył ramionami.

Rufo omal nic pisnął, poruszony ironią tego pytania. Gdybyż ci kapłani znali prawdę o rozmiarach zmian w zakonie Deneira, o których tak beztrosko rozmawiali. Wampir był już teraz pewny, że fortel zadziałał. Prawie wszyscy czołowi kapłani Deneira byli martwi lub pod jego kontrolą, a klerycy Oghmy zostali rozdzieleni i, co więcej, nie spodziewali się zagrożenia.

Jeden z kapłanów ziewnął potężnie, choć jeszcze przed chwilą wydawał się idealnie czujny. Drugi uczynił to samo, poczuwszy nagle pragnienie położenia się na ziemi i ucięcia sobie słodkiej, krótkiej drzemki.

Noc jest taka długa – zauważył pierwszy i nawet nie kwapiąc się, by podejść do swego posłania, rozciągnął się na ziemi i zamknął oczy.

Drugi kapłan uznał, że to dość głupi gest, i nagle przyszło mu na myśl, że dzieje się coś dziwnego, a drzemka, która tak szybko zmogła jego towarzysza, ożywiła w nim uśpioną podejrzliwość. Usiłował zwalczyć w sobie ten impuls, głos rozbrzmiewający w zakamarkach jego świadomości i przekonujący, że sen jest czymś dobrym i jak najbardziej właściwym. Otworzył oczy szerzej i energicznie pokręcił głową. Sięgnął ręką po skórzany bukłak, otworzył go i opryskał sobie twarz zimną wodą.

Kiedy powtórnie odchylił głowę do tyłu, znieruchomiał, dostrzegłszy postać w czerni stojącą piętnaście stóp wyżej na gałęzi drzewa.

Rufo skoczył na niego z iście kocią zwinnością. Chwycił kapłana za podbródek i włosy na potylicy i nim mężczyzna zdążył otworzyć usta do krzyku – jednym gwałtownym szarpnięciem, przy wtórze odrażającego chrupnięcia kości, skręcił mu kark.

Wampir wyprostował się i zatrzymał wzrok na pozostałej czwórce, pogrążonej w głębokim śnie. Obudzi ich, jednego po drugim, i da im szansę, by wyrzekli się swego boga, by padli na kolana przed tym, który jest wcieleniem Tuanta Quiro Miancay.


9

Słowa Romusa Scaladiego


Szczęśliwej drogi – powiedziała Shayleigh, kiedy następnego ranka trzy kobiety dotarły do rozstajów. Jedna z dróg wiodła na południe, do biblioteki, druga na zachód. – Król Elbereth ucieszy się, gdy wszystko mu opowiem.

Wszystko? – spytała Dorigen, a bystra wojowniczka elfów domyśliła się, że czarodziejce chodziło o nią samą, o fakt, że nadal żyje, ma się dobrze i jest gotowa odpowiedzieć za swoje czyny.

Uśmiech Shayleigh był wystarczającą odpowiedzią.

Elbereth nie jest mściwy – dodała z nadzieją Danica.

KRÓL Elbereth – poprawiła Dorigen. – Niezależnie od decyzji kapłanów – zwróciła się do Shayleigh – pozostanę w bibliotece, oczekując na królewski werdykt.

Jestem pewna, że będzie sprawiedliwy, i dostarczę go z radością – odparła Shayleigh i skinąwszy im głową, oddaliła się zachodnim traktem tak zwinnie i bezszelestnie, że wydawała się niemal ułudą, zjawą, doskonałym ucieleśnieniem natury. Znikła im z oczu po kilku sekundach, jej szarozielony płaszcz wtopił się w mroki puszczy, choć Danica i Dorigen nie wątpiły, że wojowniczka elfów nadal je widzi.

Zdumiewają mnie jej ruchy – przyznała Dorigen. – Tyle w nich gracji i miękkości, a jednak jeśli chodzi o walkę, nie spotkałam rasy, która mogłaby dorównać elfom zaciętością i brawurą.

Danica podzielała jej zdanie. Podczas wojny w Shilmiście mniszka po raz pierwszy miała do czynienia z elfami i odniosła wrażenie, że lata treningu harmonii i technik walki zbliżyły ją (aczkolwiek nieznacznie) do ludu Shayleigh. Żałowała, że nie urodziła się elfem albo że się wśród nich nie wychowywała. Wówczas zbliżyłaby się jeszcze bardziej do prawdziwej istoty dzieł Wielkiego Mistrza Penpahga D’Ahna.

Wciąż wpatrując się w dal, wyobraziła sobie, że powraca do Shilmisty i pracuje z ludem Elberetha, przekazując mu wizję Penpahga D’Ahna. Wyobraziła sobie rozległą równinę, na której roi się od elfów ćwiczących pełen gracji i tanecznego wdzięku styl walki Wielkiego Mistrza, i na tę myśl serce zabiło jej mocniej.

Po namyśle odegnała od siebie tę krzepiącą wizję, przypomniała sobie bowiem zachowanie i naturę elfów i uświadomiła, jakie cechują je emocje. Był to spokojny, acz roztrzepany ludek, który łatwo się rozpraszał, i choć zażarty w walce, traktował wszystko jak dobrą zabawę. Miękkość i gracja ruchów były ich wrodzonymi cechami i to właśnie różniło je zasadniczo od Daniki. Zgodnie z zaleceniem swojego mentora, mniszka nieustannie była skupiona, rzadko pozwalała sobie na rozluźnienie. Nawet Shayleigh, którą Danica w chwili zagrożenia zawsze pragnęła mieć u swego boku, nie była w stanie skupić się na czymś dłużej. Przez wiele tygodni, które spędzili w jaskini, czekając na odwilż, wojowniczka elfów potrafiła godzinami, a nawet całymi dniami siedzieć na ziemi i wpatrywać się w padający śnieg, wstając od czasu do czasu, by zatańczyć. Robiła to tak, jakby w pieczarze prócz niej nie było nikogo innego, jakby nie liczyło się nic prócz wirujących płatków i miękkich ruchów, które Shayleigh wykonywała niemal bezwiednie.

Elfy nie były zdolne poddać się rygorystycznej dyscyplinie Penpahga D’Ahna. Danica nie udawała, że je pojmuje, nie potrafiła zrozumieć nawet Shayleigh, która stała się jej tak bliska. Wojowniczka elfów była niewiarygodnie lojalna, ale jeżeli chodziło o jej motywacje, stanowiły one zagadkę nie do rozwiązania. Shayleigh patrzyła na świat z niepojętej dla Daniki perspektywy, która jednocześnie stawiała w innym świetle łączącą je przyjaźń. Chociaż Danica nie wątpiła w miłość Shayleigh, zdawała sobie sprawę, że wojowniczka elfów przeżyje ją o dobrych kilka stuleci. Ilu nowych przyjaciół znajdzie przez ten czas wśród ludzi? Czy wspomnienie Daniki przetrwa tę próbę czasu, czy stanie się po prostu krótką, ulotną migawką, przypominaną sobie przez Shayleigh w czasie kolejnych zadum? Krótko mówiąc, Danica nigdy nie będzie tak ważna dla Shayleigh, jak Shayleigh dla niej. Mniszka wiedziała, że do końca swych dni nie zapomni dumnej wojowniczki elfów.

Zastanawiała się przez chwilę nad dzielącymi je różnicami i doszła do wniosku, że jej życie jest lepsze i głębsze uczuciowo. Mimo to zazdrościła Shayleigh i całemu jej ludowi. Złotowłosa wojowniczka posiadała wrodzone cechy, których Danica stale poszukiwała – spokój i grację prawdziwej harmonii.

Czy jeszcze dziś dotrzemy na miejsce? – spytała Dorigen i po raz pierwszy Danica wychwyciła wyraźne drżenie w jej głosie.

Tak – odparła, wchodząc na południowy trakt. Dorigen stała przez chwilę na rozstajach, zbierając się na odwagę. Wiedziała, że postępuje słusznie, że jest to winna bibliotece i elfom. Mimo to pierwszy krok na ostatnim odcinku dzielącym ją od celu był nad wyraz trudny. Podobnie jak drugi i trzeci.

Na zachodnim trakcie, stojąc w pewnym oddaleniu, Shayleigh uważnie obserwowała Dorigen. Nie wątpiła w jej szczerość, wiedziała, że czarodziejka chce dotrzeć do biblioteki, by odpokutować za swoje winy, ale zdawała sobie sprawę, jakie będzie to dla niej trudne. Podczas tej drogi na pewno stanie przed koniecznością dokonania wyboru, zwalczenia w sobie instynktu przetrwania, najbardziej podstawowej i potężnej siły tkwiącej w każdej żywej istocie.

Shayleigh odczekała jeszcze chwilę, po czym bezszelestnie zagłębiła się w gąszcz krzewów rosnących wzdłuż południowego szlaku. Jeśli Dorigen przegra wewnętrzną walkę, wojowniczka będzie gotowa.

Od pewnego czasu Shayleigh uważała czarodziejkę za przyjaciółkę, ale nie mogła zapomnieć o zbezczeszczonej Shilmiście. Jeśli Dorigen nie zdecyduje się stanąć przed obliczem sędziów – kapłanów z Biblioteki Naukowej, Shayleigh sama wymierzy jej sprawiedliwą karę... w postaci pojedynczej celnej strzały.


* * *


Gdzie jest Bron Turman? – zapytał nerwowo jeden z młodszych kapłanów. Oparł się o niską barierkę otaczającą ołtarz w jednej z kaplic na parterze biblioteki.

Albo dziekan Thobicus? – dodał drugi.

Romus Scaladi, niski, smagłolicy kapłan Oghmy o potężnych barach, usiłował uspokoić pięciu braci zakonnych obu wyznań, unosząc obie dłonie i mówiąc głośno: ciii, jakby zwracał się do dzieci.

Cadderly niedługo wróci – rzekł z nadzieją w głosie trzeci kapłan, klęknąwszy przed ołtarzem. – On na pewno zaprowadzi tu porządek.

Dwaj młodsi klerycy, jedyni kapłani Deneira w tej grupie, którzy słyszeli ostrzeżenia Thobicusa dotyczące Cadderly’ego, spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami, podzielając powszechną obawę, że to on może być odpowiedzialny za tajemnicze wypadki, jakie ostatnio rozgrywały się w bibliotece. Przez cały dzień nikt nie widział przywódców obu zakonów, a wczoraj w niewiadomych okolicznościach zniknęli dziekan Thobicus i Bron Turman.

Krążyły plotki – choć żaden z obecnych w kaplicy kleryków nie mógł ich potwierdzić – że dziś rano znaleziono sześciu martwych kapłanów. Leżeli pod łóżkami w swoich pokojach. Jednakże kapłan, który przekazał pozostałym tę zdumiewającą nowinę, nie był zbyt wiarygodny. Od niedawna należał do zakonu Oghmy. Był to niski, słaby człowieczek, który podczas pierwszej walki zapaśniczej doznał złamania obojczyka. Wszyscy wiedzieli, że zamierza porzucić zakon, a pogłoski, jakoby pragnął przenieść się do sekty Deneira, nie zostały przyjęte zbyt przychylnie. Dlatego też, gdy tego ranka pojawił się z workiem swoich rzeczy na plecach, popatrując raz po raz na frontowe drzwi, sześciu kleryków bynajmniej nie wpadło w panikę.

Nie ulegało wątpliwości, że w bibliotece było tego dnia podejrzanie cicho – jeśli nie liczyć narożnego pokoju na pierwszym piętrze, gdzie brat Chaunticleer śpiewał na całe gardło pieśń skierowaną do Deneira i Oghmy. W komnatach przełożonych było cicho jak makiem zasiał. I ciemno. Prawie wszystkie okna zostały w ten lub inny sposób zasłonięte. Zwykle w bibliotece przebywało około osiemdziesięciu kapłanów (przed nastaniem klątwy chaosu ponad stu) i w zależności od sezonu od pięciu do trzydziestu gości. Zima miała się ku końcowi, więc lista gości nie była długa, ale równie niewielu kapłanów znajdowało się w Carradoonie czy Shilmiście.

Co się działo? Gdzie się wszyscy podziali?

Kolejnym niepokojącym wrażeniem, którego sześciu kapłanów nie mogło zignorować, było łagodne, acz wyraźne odczucie, że otaczający ich mrok jest fizycznym, namacalnym zjawiskiem. Zupełnie jakby Deneir i Oghma opuścili mury tego gmachu. Od dwóch dni nie odprawiono również tradycyjnego, starego rytuału, kiedy to w samo południe, w obecności wszystkich kapłanów, brat Chaunticleer śpiewał pieśni do Deneira i Oghmy. Romus osobiście udał się do jego pokoju, obawiając się, że Chaunticleera zmogło jakieś choróbsko. Zastał drzwi zamknięte na klucz i dopiero po kilku minutach uporczywego bębnienia w nie pięściami Chaunticleer łaskawie się odezwał, nakazując, by zostawił go w spokoju.

Mam wrażenie, jakby ktoś budował sufit nad moją głową – mruknął jeden z kleryków Deneira, rozbudziwszy w sobie podejrzenia zaszczepione przez dziekana Thobicusa. – Sufit oddzielający mnie od Deneira.

Jego towarzysz pokiwał głową, podczas gdy klerycy Oghmy spojrzeli najpierw jeden na drugiego, a potem na Romusa, który był z nich najpotężniejszy.

Przypuszczam, że istnieje prosta odpowiedź – rzekł Romus najspokojniej, jak tylko potrafił, ale pozostali wiedzieli, iż w głębi duszy zgadza się z opinią kapłanów Deneira. Ta biblioteka była jednym z największych sanktuariów, świętym miejscem, w którym wszyscy kapłani prawych wyznań potrafili odnaleźć więź z bóstwem, które czcili, i wyczuwali jego obecność. Nawet odwiedzający te mury druidzi ze zdumieniem wychwytywali aurę Sylvanusa przepajającą od piwnic aż po dach owo niezwykłe dzieło rąk ludzkich.

Zdaniem kapłanów Oghmy i Deneira było to najświętsze miejsce w całym Faerunie. Ta budowla stanowiła wyraz hołdu dla ich bóstw, była domeną nauki i sztuki, domeną pieśni i studiów. Miejscem, w którym rozbrzmiewała pieśń Chaunticleera.

Będziemy walczyć! – oznajmił ni stąd ni zowąd Romus Scaladi, kiedy otrząsnęli się z pierwszego szoku. Kapłani Oghmy zaczęli kiwać potakująco głowami, podczas gdy klerycy Deneira otępiałym wzrokiem wpatrywali się nadal w krępego Scaladiego.

Walczyć? – spytał jeden z nich.

By oddać cześć naszemu bogu! – odparł Scaladi, zdejmując czarno-złotą kamizelkę i wytworną białą koszulę, by odsłonić wspaniale umięśnioną, owłosioną pierś. – Będziemy walczyć!

Ooooo – rozległ się miękki kobiecy głos z drugiego końca kaplicy. – Uwielbiam zapasy!

Kapłani odwrócili się gwałtownie, spodziewając się ujrzeć Danicę, która nie tylko uwielbiała zapasy, ale również była w stanie pokonać każdego kleryka w bibliotece. Z niecierpliwością oczekiwali jej powrotu i sądzili, że mniszka w końcu do nich dotarła.

Nie zobaczyli jednak Daniki, lecz Histrę, lubieżną kapłankę Sune, ubraną jak zawsze w karmazynową suknię z dekoltem tak głębokim, że prawie było widać jej pępek, i z rozcięciem z boku pozwalającym podziwiać jej długie, kształtne nogi. W tym tygodniu przefarbowała swe długie, gęste włosy na tak jasny blond, że wydawały się nieomal siwe, fryzurę miała jak zawsze zwichrzoną, a makijaż ostry i rażący – kapłani nigdy dotąd nie widzieli równie czerwonych warg! Kiedy weszła, wnętrze kaplicy przesycił silny zapach jej perfum.

Coś było nie tak. Wszyscy kapłani natychmiast zdali sobie z tego sprawę, choć żaden nie potrafił określić, o co konkretnie chodziło. Skóra Histry, w miejscach gdzie nie zaaplikowała sobie makijażu, była śmiertelnie blada, podobnie jak jej noga, która wychynęła spomiędzy fałdów szaty. Aromat perfum natomiast swą słodyczą przyprawiał niemal o mdłości i bynajmniej nie zachęcał.

Romus Scaladi z uwagą przyjrzał się kobiecie. Nigdy nie przepadał za Histrą ani Sune, której doktryna polegała na czerpaniu z miłości fizycznych rozkoszy. Widok nienasyconej kapłanki zawsze przyprawiał go o lodowate ciarki, aczkolwiek dziś to wrażenie było stokroć silniejsze niż zwykle.

Poza tym Histra nigdy nie pokazywała się na parterze – rzadko kiedy opuszczała swój pokój, a raczej, należałoby rzec, łóżko.

Co cię tu sprowadza? – zapytał zaniepokojony kapłan, lecz Histra zdawała się nie słyszeć jego słów.

Uwielbiam zapasy – zamruczała ponownie z jawną lubieżnością i otworzywszy usta, roześmiała się dziko.

To wystarczyło. Wszyscy bez wyjątku kapłani rozpoznali wampirze kły i zorientowali się, z kim mają do czynienia.

Pięciu z sześciu kapłanów – w tym Scaladi i dwaj klerycy Deneira – natychmiast sięgnęło po święte symbole.

Histra skwitowała ich gest śmiechem.

Powalczcie z nimi! – zawołała. Do komnaty weszło sztywnym, niezdarnym krokiem kilku zmasakrowanych, nadżartych zgnilizną mężczyzn – ludzi, których klerycy doskonale znali.

O mój Deneirze – wymamrotał pod nosem jeden z kapłanów. Romus rzucił się naprzód i zuchwałym gestem wyciągnął święty symbol Oghmy.

Opuście to święte miejsce, złe nieumarłe kreatury! – zakrzyknął. Zombi stanęły, niektóre nawet się odwróciły.

Histra syknęła wściekle do grupy potworów, nakazując im, by szli dalej.

Idź precz! – ryknął Romus do Histry, a ta o mało się nie przewróciła. Jakiś zombi niezdarnie wyciągnął rękę w jego kierunku, lecz Scaladi bez wahania uderzył monstrum świętym symbolem w policzek.

Z rany buchnął kłąb kwaśnego dymu, ale potwór nieugięcie szedł dalej, a pozostałe zombi, ominąwszy Romusa, ruszyły ku innym klerykom.

Nie mogę ich odeprzeć! – zawołał jeden. – Gdzie jest Deneir?!

Gdzie Oghma?! – krzyknął drugi.

Sztywne ramię uderzyło Romusa w kark. Kapłan stęknął i wbił rękę pod brodę żywego trupa, odgiął mu głowę do tyłu i przeciągnął krawędzią świętego symbolu po odsłoniętym gardle. Znów buchnął żrący dym, a pod wpływem silnego ciosu w gnijącym ciele trupa otworzyła się szeroka, ziejąca rana.

Zombi nie potrzebują jednak powietrza, toteż rana nie była groźna.

Walczcie z nimi! – zawołał Rotnus Scaladi. – Zniszczcie je!

Na podkreślenie tych słów zasypał żywego trupa gradem ciosów, a wreszcie podźwignąwszy go w górę, cisnął z całej siły na posąg pod ścianą. Odwrócił się i stwierdził, że jego przyjaciele miast walczyć, cofają się, przerażeni widokiem upiornych przeciwników.

Oczywiście, skonstatował Scaladi. Nieumarli, z którymi przyszło im walczyć, byli niegdyś ich przyjaciółmi.

Nie patrzcie na ich twarze! – rzucił rozkazująco. – Oni nie są z naszego zakonu. To jedynie narzędzia, broń! Broń Histry – dokończył, odwracając się ku wampirzycy. – Zaraz umrzesz – mruknął rozjuszony i uniósł swój święty symbol. – Zabiję cię osobiście!

Histra nie miała ochoty na walkę ze Scaladim. Podobnie jak Banner i Thobicus nie osiągnęła jeszcze pełnej mocy. A gdyby nawet, dobrze by się nad tym zastanowiła, zdawała sobie bowiem sprawę, że Romus Scaladi jest człowiekiem głęboko wierzącym i potężnym. Mogła posiąść jego ciało, ale nie duszę, gdyż nie było w niej nawet cienia strachu stanowiącego chyba najpotężniejszą broń wampirzycy.

Histra zuchwale splunęła na dzierżony przez Scaladiego symbol, ale kapłan zdał sobie sprawę, że blefuje. Gdyby zdołał ją dopaść i wbić ów symbol w tę plugawą gardziel, zombi zostałyby pozbawione przywódczyni i bez trudu potrafiliby je odeprzeć.

Niespodziewanie Histra pobiegła w stronę ołtarza, w głąb kaplicy, a Scaladi stwierdził, że od wampirzycy oddzielają go aż dwa żywe trupy.

Inni kapłani również wdali się w walkę. Dwaj klerycy Deneira, schodząc do kaplicy, wzięli ze sobą broń – poświęcone maczugi – zaś wyznawcy Oghmy dopadli ołtarza i pospiesznie, i zgoła roztropnie, wyłamali zeń dwie nogi, które okazały się całkiem poręczną bronią.

Ostatni kleryk Oghmy, jedyny, który nie wyjął świętego symbolu, gdy Histra ujawniła swe prawdziwe oblicze, został zagnany przez zombi w przeciwległy kąt kaplicy i stojąc pod ścianą, bezradnie kręcił głową z wyrazem dojmującej zgrozy. Jego przerażenie sięgnęło szczytu, kiedy Histra odepchnęła od niego żywe trupy i uśmiechając się do bezsilnego kapłana, ponownie pokazała mu długie, spiczaste kły!

Scaladi znalazł się nagle pod silnym naporem zombi. W głębi serca czuł, że biblioteka nie jest już siedzibą Oghmy ani Deneira i że gmach został nieomal całkowicie zbezczeszczony. Na zewnątrz, mimo pochmurnego dnia, było jeszcze widno, a co za tym idzie, bezpiecznie.

Musimy się stąd wydostać! – rozkazał Scaladi. – Nie poddawajcie się, walczcie! Musimy wydostać się z kaplicy i z biblioteki! – Skoczył naprzód i silnym pchnięciem odrzucił dwa żywe trupy do tyłu, aby otworzyć przejście dla przyjaciół.

Klerycy Deneira wykorzystali szansę, paroma ciosami maczug zmietli stojące na ich drodze zombi. Nagle droga do drzwi stanęła przed nimi otworem i kapłani Deneira oraz Scaladi natychmiast rzucili się w tym kierunku.

Zaraz potem to samo uczynili klerycy Oghmy, uzbrojeni w stołowe nogi. Jeden z nich jednak, usiłując przeskoczyć przez barierkę ołtarza, zahaczył o nią stopą i wyłożył się jak długi na ziemi.

Zombi rzuciły się na niego; w tej samej chwili jego towarzysz zawrócił i pospieszył z pomocą pechowcowi.

Scaladi był już u drzwi kaplicy, gdy odwrócił się, i ujrzał, co się stało. W pierwszym odruchu chciał zawrócić i umrzeć razem z przyjaciółmi, zrobił nawet krok w ich stronę. Dwaj kapłani Deneira chwycili go jednak za ramiona i choć nie byliby w stanie go zatrzymać, gdyby zechciał się im wyrwać, ta krótka chwila wystarczyła, by Scaladi zmienił decyzję.

Nie możesz im pomóc! – zawołał jeden z kleryków Deneira.

Musimy przeżyć, aby ostrzec miasto! – dodał drugi.

Scaladi chwiejnym krokiem wyszedł z kaplicy.

Żywe trupy rozdarły obu kapłanów Oghmy na strzępy.

Gorszy los spotkał jednak kapłana stojącego pod ścianą, mężczyznę, który potajemnie spędził z Histrą wiele upojnych wieczorów. Przepełniało go tak wielkie poczucie winy, że nie był w stanie oprzeć się wampirzycy. Pokręcił lekko głową, szepcząc, wręcz błagając, aby odeszła.

Histrą uśmiechnęła się i podeszła bliżej, a kapłan, pomimo iż przerażony, odsłonił przed nią szyję.

Trzej kapłani przemykali przez kolejne korytarze, nie napotykając po drodze na żaden opór. W oddali ujrzeli frontowe drzwi – jedno skrzydło było uchylone, do holu biblioteki przeświecała słaba strużka słonecznych promieni.

Wtem jeden z kapłanów Deneira krzyknął, schwycił się za szyję i runął twarzą na kamienną posadzkę.

Do drzwi! – ryknął Scaladi, ciągnąc za sobą drugiego. Kapłan Deneira spojrzał na swego brata i ujrzał, że tamten ogania się dziko przed nietoperzoskrzydłym impem, który skacząc mu po ramieniu, gryzł go w ucho i raz po raz kłuł jadowym kolcem, którym zakończony był jego ogon.

Scaladi rzucił się ku drzwiom, ale te z głuchym łoskotem zamknęły się jakby samoistnie i kapłan wylądował ciężko na ziemi, mając przed nosem ciężką, grubą barierę, której nie był w stanie sforsować.

O mój drogi Deneirze – usłyszał szept towarzysza. Odwrócił się, by ujrzeć stojącego wśród cieni Thobicusa; za plecami dziekana przesuwał się miękko Kierkan Rufo – KIER-KAN RUFO!

Deneir opuścił te mury – oznajmił Thobicus spokojnym, zgoła niegroźnym tonem, rozkładając ręce na boki. – Chodźcie ze mną, abym mógł wskazać wam nową drogę.

Młody kapłan zawahał się i Scaladi przez chwilę miał wrażenie, że podda się dziekanowi, który znajdował się teraz nie dalej niż o dwa kroki od niego.

Młodzieniec jednak zaatakował jak burza, z całej siły waląc maczugą w pomarszczoną twarz chudego starca. Głowa Thobicusa odskoczyła gwałtownie w bok i wampir cofnął się o krok. Tylko o krok. W chwilę potem znowu się wyprostował i spojrzał z niedowierzaniem na młodego kleryka. Nastała długa pauza, przeraźliwa chwila wyczekiwania, moment, gdy drapieżnik przygotowuje się do skoku na bezbronną ofiarę. Thobicus wyrzucił obie ręce w górę, wygiął palce jak szpony, ryknął tubalnym głosem i jednym susem rzucił się na kapłana, zwalając go z nóg.

Scaladi podniósł się z ziemi i sięgnąwszy drzwi, pociągnął z całej siły.

Nie otworzą się – zapewnił Kierkan Rufo.

Scaladi energiczniej ponowił próbę. Usłyszał kroki Rufa, wiedział, że się do niego zbliża.

Nie otworzą się – powtórzył z przekonaniem wampir. Scaladi odwrócił się, wyciągając dłoń ze świętym symbolem. Kierkan cofnął się, gdy jego oczy poraził silny blask.

Rufo nie był jednak Histrą, miał w sobie olbrzymią dawkę klątwy chaosu, a co za tym idzie, był stokroć potężniejszy od wampirzycy.

Zaskoczenie minęło błyskawicznie.

Teraz umrzesz! – obiecał Scaladi, ale nim jeszcze to powiedział, w jego głosie zupełnie zabrakło przekonania. Poczuł w umyśle ingerencję woli Rufa, nakazującą mu, aby się poddał, wzbudzającą w nim wrażenie słabości i bezradności.

Romus Scaladi zawsze był wojownikiem. Wychował się jako sierota na ulicach Sundabaru, gdzie przeżycie nie było łatwe, a każdy dzień przynosił kolejne wyzwania. Dlatego i tym razem nie uległ, walcząc ze wszystkich sił przeciwko rozkazom Rufa.

Zielone błyski palącej energii omiotły jego dłoń i wytrąciły z niej święty symbol. Obaj – Scaladi i Rufo – spojrzeli w bok na uśmiechniętego Druzila, który w dalszym ciągu siedział na rozciągniętym na ziemi kapłanie Deneira.

Scaladi odwrócił wzrok, gdy Rufo chwycił go za nadgarstek i pociągnął do przodu. Twarze wampira i kapłana dzieliła teraz odległość zaledwie kilku cali.

Jesteś silny – rzekł nieumarły. – To dobrze.

Scaladi splunął mu w twarz, ale Rufo, w przeciwieństwie do Thobicusa, nie wybuchnął gniewem. Jego poczynaniami kierowała klątwa chaosu i podpowiadała mu najlepsze w danej sytuacji rozwiązania.

Proponuję ci moc – wyszeptał. – Proponuję ci nieśmiertelność. Poznasz rozkosze, jakich nigdy...

Proponujesz wieczne potępienie! – warknął Scaladi.

Z drugiego końca holu dobiegł i zaraz ucichł krzyk kapłana Deneira, a Thobicus zaczął się posilać.

Co ty w ogóle wiesz? – mruknął Rufo. – Ja żyję, Romusie Scaladi! Wygnałem Deneira i Oghmę z ich siedziby!

Scaladi zacisnął zęby.

Biblioteka należy do mnie! – ciągnął wampir. Jedną ręką chwycił Scaladiego za włosy i z łatwością odgiął mu głowę do tyłu. – Carradoon będzie mój!

To tylko miejsca – odparł Scaladi z prostą i niezaprzeczalną logiką, którą posługiwał się przez całe życie. Wiedział, że Rufowi chodzi o coś więcej aniżeli o zapanowanie nad tymi miejscami. Wiedział, co było prawdziwym pragnieniem wampira.

Możesz się do mnie przyłączyć, Romusie Scaladi – oznajmił Rufo zgodnie z jego przypuszczeniami. – Mogę dać ci potęgę i siłę. Przecież lubisz siłę.

Nie masz siły ani potęgi – rzucił Scaladi, a jego szczery spokój wyraźnie wstrząsnął wampirem. – Masz do zaoferowania jedynie kłamstwa i fałszywe obietnice.

Mogę wydrzeć ci serce! – ryknął do niego Rufo. – I pokazać ci jeszcze bijące, kiedy będziesz zdychał!

W tej samej chwili do holu weszła Histra w towarzystwie kilku zombi.

Chcesz być taki jak oni? – spytał Rufo, wskazując żywe trupy. – Tak czy inaczej, będziesz mi służył!

Scaladi spojrzał na plugawe zombi i ku bezgranicznej wściekłości Rufa, uśmiechnął się. Wiedział, że te kreatury są jedynie ożywionymi ciałami i niczym więcej. Musiał wierzyć w to całym sercem. Natchniony tą wiarą, spojrzał w czerwone jak krew ślepia wampira, w to ohydne, zwierzęce, śliniące się oblicze.

Jestem więcej aniżeli tylko ciałem – oznajmił.

Rufo szybkim ruchem odgiął do tyłu głowę kapłana Oghmy, gruchocząc mu kręgosłup. Rozwścieczony, jedną ręką cisnął zwłoki Scaladiego przez cały hol. Trup z groźnym hukiem rąbnął w ścianę i osunął się na ziemię.

Histra zasyczała upiornie i w chwilę później to samo zrobił Thobicus. Wampiry okrążały swego pana, wyrażając głośnym sykiem swoje uznanie dla jego ostatniego wyczynu. Rozjuszony Rufo zapomniał o ostatnich słowach kapłana. Warczał, syczał, obnażał kły w grymasie niepohamowanej zwierzęcej wściekłości.

...więcej niż tylko ciałem – dobiegł nagle z boku cichy szept.

Trzy wampiry przerwały swój makabryczny taniec, ucichły i odwróciły się równocześnie w stronę pogruchotanego ciała kapłana. Scaladi podpierał się na łokciach, jego głowa była przekrzywiona pod osobliwym kątem.

Ty nie żyjesz! – oznajmił Rufo, na próżno usiłując zaprzeczyć słowom kapłana.

Scaladi nie omieszkał go poprawić.

Odnalazłem Oghmę.

I umarł, otoczony opieką swojej wiary.


* * *


Na zewnątrz biblioteki Percival przeskakiwał z ożywieniem z jednej gałęzi na drugą, słysząc przeraźliwe krzyki żyjących, którzy wciąż jeszcze znajdowali się w budynku. Zeskoczył na ziemię i znalazł się na wprost uchylonego skrzydła drzwi dokładnie w tej samej chwili, gdy Rufo zatrzasnął je przed Scaladim.

Percival ponownie wspiął się na drzewo, wszedł tak wysoko, jak tylko mógł, i przeskakując z gałęzi na gałąź, śmigał to w jedną, to w drugą stronę.

Słyszał upiorne wrzaski i dochodzący z jednego z okien na pierwszym piętrze głos brata Chaunticleera śpiewającego pieśń Deneira.

Przeraźliwe krzyki prawie zupełnie zagłuszyły modlitwę.


10

Natura zła


Kręty szlak wiódł wokół rozległego skalnego masywu, ale Danica z wolna traciła cierpliwość. Ruszyła w kierunku kamienistego wzgórza, zlustrowała trzydziestostopowe zbocze i zaczęła piąć się pod górę.

Dorigen stanęła u podnóża skały. Powiedziała coś, lecz Danica, koncentrując się na wsuwaniu mocnych palców w szczeliny i wyszukiwaniu szerszych występów dla stóp, nie słuchała. W chwilę później zwinna mniszka uniosła dłoń nad krawędzią i szukając przez chwilę, zacisnęła palce na grubej gałęzi niewielkiego krzewu. Sprawdziła jego wytrzymałość, po czym przekonana, że roślina wytrzyma, wciągnęła się na szczyt.

Z tego miejsca mogła już zobaczyć Bibliotekę Naukową. Olbrzymi gmach wznosił się na płaskowyżu, do którego w górę stromego zbocza wiódł uczęszczany szlak – od północy osłonięty był strzelistymi skałami, od południa zaś znajdował się spadzisty stok. Budowla wyglądała jak przysadzisty kamienny blok, niezbyt imponujący pod względem architektonicznym. Z tej odległości Danica nie zauważyła, że małe okna (było ich niewiele) zasłonięte są gobelinami lub pozabijane grubymi deskami.

Wydawało się, że jak zawsze panuje tu spokój, a Danica, która chciała jak najszybciej uporać się z uciążliwą i nieprzyjemną sprawą sądu nad Dorigen, z prawdziwą ulgą napawała się tym widokiem. Odwróciła się na kamienistym zboczu, zamierzając powiedzieć Dorigen, że do biblioteki jest już bardzo blisko, lecz ze zdumieniem stwierdziła, że czarodziejka pnie się już po stoku – i choć wolniej niż Danice, idzie jej to całkiem nieźle.

Danica położyła się na brzuchu i zaczęła jej podpowiadać. W tej chwili była dumna z Dorigen, z jej chęci przezwyciężenia wszelkich przeciwności. Stok był niewysoki i nie stanowił poważniejszego wyzwania dla kogoś tak wspaniale wyszkolonego jak Danica, potrafiła jednak ocenić, ile taki wyczyn musi znaczyć dla kobiety, która spędziła całe życie ślęcząc nad księgami. Mimo to jednak Dorigen pięła się w górę bez słowa skargi i przyjęła wyciągniętą przez Danicę pomocną dłoń.

Shayleigh, która ukryła się wśród gęstwiny krzewów sto jardów dalej, była równie poruszona. Kiedy Danica pięła się na szczyt i była praktycznie bezbronna, Dorigen mogła wykonać tuzin rozmaitych posunięć, aby odzyskać wolność. Czarodziejka raz jeszcze udowodniła, że odnalazła właściwą drogę, a Shayleigh, podobnie jak Danica, kiedy Dorigen pomogła im w walce z trollami, nie była tym zaskoczona.

Nagle poczuła się głupio. Było jej wstyd, że żywiła wobec Dorigen tak okropne podejrzenia. Opuściła łuk, zwolniła cięciwę i mruknęła do siebie pod nosem, że tak jak planowała, powinna była wyruszyć do Shilmisty, miast odprowadzać mniszkę i czarodziejkę nieomal do samej bramy Biblioteki Naukowej.

Wiedziała, że jej towarzyszki prawdopodobnie dotrą do potężnej budowli za niecałą godzinę, a ona do tego czasu powinna pokonać spory odcinek drogi do Shilmisty. Ukryta w gąszczu odczekała, aż Dorigen i Danica odejdą, po czym zbliżyła się do skalnego masywu. Z wrodzoną zwinnością dorównującą nabytym podczas treningu umiejętnościom Daniki wspięła się na szczyt. Przyklękła na jedno kolano i zlustrowała ciemną nitkę szlaku – to niknącą, to wyłaniającą się z porośniętych drzewami kotlin i okrążającą ogromne zwałowiska głazów. Wreszcie dostrzegła Dorigen i Danicę, które maszerowały w oddali, po czym z cierpliwością istoty mającej przed sobą wiele stuleci życia oszacowała ich drogę do bram biblioteki. Nie martwiła się już o ewentualne problemy ze strony Dorigen. Chciała po prostu pożegnać się z przyjaciółkami.


* * *


Percival powitał dwie kobiety na zadrzewionej równinie przed biblioteką. Śmigał w tę i z powrotem po konarach drzew, popiskując jak oszalały.

Nigdy nie widziałam podobnej reakcji – stwierdziła Dorigen na widok gwałtownych ruchów zwierzątka.

To Percival – wyjaśniła Danica – przyjaciel Cadderly’ego. Patrzyły z zaciekawieniem, jak wiewiórka, pokonawszy jednym susem czterojardową odległość, dotarła na sam koniec wiszącej tuż nad ich głowami gałęzi, po czym zapiszczała tak głośno i przeraźliwie, że Danica zaniepokoiła się, czy nie zapadła przypadkiem na jakąś chorobę.

Co się tu dzieje? – spytała Percivala, który skrzecząc ochryple, kręcił się w kółko jak oparzony.

Słyszałam, że te zwierzęta zapadają na pewną chorobę mózgu – powiedziała Dorigen. – I raz widziałam jej symptomy u wilka. Patrz uważnie – zwróciła się do mniszki. – Jeśli zobaczysz na jego pyszczku pianę, będziesz musiała go natychmiast zabić.

Spięta i czujna Danica łypnęła na Dorigen, a gdy czarodziejka dostrzegła jej spojrzenie, wyprężyła się niczym struna, zdumiona, co mogło spowodować tak gwałtowną reakcję.

Percival jest przyjacielem Cadderly’ego – powtórzyła Danica. – Być może jego najbliższym przyjacielem. Jeśli uważasz, że się wściekł, poczekaj, aż ujrzysz wściekłość Cadderly’ego, gdy dowie się, że zabiłyśmy jego ulubieńca.

Dorigen się uspokoiła. Danica spojrzała na Percivala i pokazała mu, by wrócił na wyższą gałąź. Następnie podeszła do bramy i zapukała głośno.

Percival, przeskakując po konarach, dotarł do rynny biegnącej poniżej okapu dachu wzdłuż frontonu budynku. Zeskoczył na nią i znalazł się tuż nad drzwiami. Miał zamiar dać stamtąd susa na Danicę i powstrzymać ją przed popełnieniem kardynalnego błędu, jakim było wejście do gmachu, ale spóźnił się, gdyż kobiety znudziły się czekaniem, aż ktoś odpowie na ich pukanie. Mniszka zdecydowanym pchnięciem otworzyła niezamknięte drzwi i wkroczyła do holu.

Wewnątrz panowały cisza i ciemność. Danica obejrzała się przez ramię i stwierdziła, że w małych okienkach nad drzwiami rozwieszono ciężki koc.

Co się tu dzieje? – spytała Dorigen. Nigdy nie była w Bibliotece Naukowej, ale przypuszczała, że to miejsce wygląda zwykle inaczej. Zaczęła się zastanawiać, gdzie podziali się kapłani. I dlaczego włoski na karku stanęły jej nagle dęba?

Nigdy nie widziałam czegoś podobnego – odparła Danica. Nie była równie podejrzliwa czy zaniepokojona jak Dorigen. Spędziła w Bibliotece Naukowej kilka ostatnich lat i miejsce to stało się jej domem. – Może odbywa się jakaś ceremonia – stwierdziła. – Coś, czego nie rozumiem. – Nie zdawała sobie sprawy, jak bliska była prawdy.


* * *


Fuj!

Pikel zmarszczył nos i pokręcił głową. Fetor był potworny. Krasnolud odwrócił się nagle i kichnął, hojnie zabryzgując swego skwaszonego brata plwociną.

Ivan, bynajmniej niezdziwiony (wszak przeżył już z Pikelem wiele dekad), nie skomentował tego incydentu.

Smród trolla – rzucił Cadderly.

Smażonego trolla – odrzekł Ivan, ocierając twarz.

Cadderly pokiwał głową i ostrożnie ruszył wzdłuż ścieżki.

Znajdowali się o trzy dni drogi od biblioteki; podążali żwawo tym samym szlakiem co Danica i jej przyjaciółki. Trakt piął się na szczyt niewielkiego wzniesienia, omijał szerokim łukiem kępę karłowatych, zdeformowanych krzewów i wychodził na polanę, na której niedawno obozowano.

Cadderly’emu serce mocniej zabiło w piersi, gdy podchodził do obozowiska. Był pewien, że przebywała tutaj Danica i że, jak wszystko na to wskazywało, miała nielichą przeprawę z plugawymi trollami. O mało nie zwymiotował, gdy ominąwszy gęstwinę, zatrzymał się na skraju pobojowiska. Smród był tu nie do zniesienia.

Na niewielkiej polance spoczywały trzy potężne kształty, trzy bryły poczerniałych cielsk.

Chiba jeich dostały – mruknął Ivan, stając za plecami Cadderly’ego. Wydawał się bardziej pewny siebie i spokojniejszy od młodzieńca.

Pikel zaczął popiskiwać: ojoj! – ale ponownie kichnął, gdy brat odwrócił się twarzą w jego stronę. Ivan w odpowiedzi zdzielił go w nos, a Pikel włożył koniec grubej pałki między jego kolana i rzuciwszy się w bok, energicznie zbił go z nóg. W chwilę później turlali się po ziemi, tłukąc zażarcie.

Cadderly ukląkł i zaczął badać pobojowisko. Nie zwracał uwagi na krasnoludy okładające się radośnie pięściami. Przez ostatnich kilka tygodni bracia niejednokrotnie grzmocili się aż miło, ale żaden nie odniósł poważniejszych obrażeń.

Młody kapłan przyjrzał się uważniej trollowi leżącemu najbliżej i stwierdził, że nim pochłonęły go płomienie, Shayleigh naszpikowała go mnóstwem strzał. Następny troll, który leżał tuż obok, nie miał na ciele widocznych ran. Cadderly bacznie obejrzał zwęglone zwłoki, przewracając je nawet na bok. Nie odnalazł śladów, które potwierdziłyby, że do zabicia tego monstrum użyto płonących żagwi czy polan z ogniska.

Wstał i wrócił do otoczonego kamieniami ogniska w nadziei, że uda mu się określić, jak mocno było rozpalone w chwili ataku trolli.

Ivan i Pikel przeturlali się przez pogorzelisko, rozrzucając na wszystkie strony gładkie kamienie, zbyt pochłonięci walką, by zauważyć, czym zajmuje się ich towarzysz. Zderzyli się z ciałem trzeciego trolla; nabrzmiała skóra potwora pękła, a z powstałej szczeliny wylała się struga stopionego tłuszczu.

Błe! – pisnął Pikel, podrywając się na nogi.

Ivan zrobił to samo, po czym chwycił brata za przód tuniki i cisnął z całej siły w krzaki. Następnie przykucnął nisko, napiął mięśnie grubych, pękatych nóg i skoczył w ślad za nim, nie pozwalając Pikelowi podnieść się z ziemi.

Cadderly, który przejęty losem przyjaciół, na próżno usiłował odnaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania, coraz bardziej tracił cierpliwość do krasnoludów, ale nie powiedział im nic przykrego. Podszedł gniewnie do rozwalonego ogniska i przykucnąwszy, obejrzał je uważnie.

Doszedł do wniosku, że ognisko musiało dogasać – w przeciwnym razie trolle, które z natury boją się ognia, nie odważyłyby się zaatakować. Wiedział przy tym, że jego przyjaciółki ze względu na straszliwy smród musiały natychmiast po walce opuścić to miejsce. Danica, a zwłaszcza Shayleigh, której przyroda była szczególnie bliska – nie wyszłyby z obozu, nie zagasiwszy wcześniej ogniska.

Cadderly nie odnalazł wśród popiołów większych zwęglonych polan. Ognisko faktycznie musiało dogasać. Młody kapłan spojrzał przez ramię na poczerniałe cielsko trolla i pokiwał głową. Jego przypuszczenia się potwierdziły.

Zabierz paluchi ze z moi szyi! – ryknął Ivan, a Cadderly natychmiast spojrzał w jego stronę.

Pikel stał na skraju polany, odwrócony plecami do młodzieńca i spoglądał na Ivana, który niezdarnie gramolił się z gęstych zarośli.

Zabierz paluchi ze z moi szyi! – ryknął ponownie Ivan, choć Pikela wyraźnie widział przed sobą. Zielonobrody krasnolud stał z szeroko rozłożonymi rękami – w jednej dzierżył swoją nieodłączną pałkę, drugą miał pustą.

Ivan, który w końcu zrozumiał swój błąd, znieruchomiał i podrapał się po brodzie.

No cóż... jeżeli to nie ty... – wymamrotał podejrzliwie.

Odwrócił się na pięcie, spodziewając się ujrzeć wroga stojącego w zaroślach za jego plecami. Wróg faktycznie był i ściskał Ivana za szyję, ale wykonał obrót na równi z krasnoludem.

Cadderly gwałtownie przełknął ślinę i uniósł dłoń, aby zakryć oczy.

Błe! – rzekł Pikel i czknął, jakby zbierało mu się na mdłości.

Ręka trolla – ucięta na wysokości łokcia, lecz nadal żywa – przywarła z całej siły do Ivana, jej szpony wpiły się głęboko w kark krasnoluda.

Co je? – spytał lvan i znów zaczął się odwracać. Zbladł jak płótno na widok mknącej w jego kierunku ciężkiej pałki Pikela.

Jedyne, co mógł zrobić, to zamknąć oczy i oczekiwać ciosu, ale tym razem Pikel popisał się idealną wręcz celnością. Uwolnił brata od upiornej łapy trolla i odrzucił ją na dobrych kilka stóp w bok.

Ręka z plaśnięciem uderzyła w pień drzewa i spadła na ziemię, po czym zaczęła pełznąć niczym osobliwy pięciopalczasty pająkowaty stwór, ciągnąc za sobą brzemię przedramienia.

Tym razem to Ivan czknął, powstrzymując mdłości, i desperackim gestem przyłożył dłoń do karku.

Ramię trolla wpełzło pod krzew, a Pikel natychmiast pognał za nim. Zatrzymał się nagle, gdy zauważył Cadderly’ego; młody kapłan stał nieruchomo z wyciągniętą przed siebie ręką i dłonią zaciśniętą w pięść.

Fete! – zawołał. Z onyksowego pierścienia, który odebrał Dorigen, trysnęła struga ognia. Płomienie w mgnieniu oka pochłonęły krzew i ramię trolla. W kilka sekund krzew zmienił się w poczerniały szkielet, a zwęglone ramię w kupkę popiołu.

Ku zdumieniu Cadderly’ego struga ognia zgasła równie szybko, jak się pojawiła.

Błe – powtórzył Pikel, popatrując na szczątki.

Ivan również spoglądał w tę stronę – na jego twarzy malowało się obrzydzenie.

Cadderly tymczasem ponownie uniósł rękę i wypowiedział magiczne słowo. Nic się jednak nie wydarzyło. Młody kapłan uznał, że zaklęcie w pierścieniu musiało mieć ograniczony czas trwania i najwidoczniej się wyczerpało. Najprawdopodobniej służyło jako przewodnik i musiał je podładować albo przekazać Dorigen czy jakiemuś znajomemu magowi, aby zrobił to za niego. Nie przejął się tym zbytnio, był bowiem przekonany, że w najbliższej przyszłości czeka go starcie umysłów i nie będzie już musiał uciekać się do przemocy fizycznej.

Zanim ocknął się z zamyślenia i spojrzał na krasnoludy, bracia znów wdali się w sprzeczkę, zaczęli się wzajemnie szarpać i popychać.

Mógłbym was poprosić, żebyście przestali się bić i pomogli mi w poszukiwaniach? – spytał gniewnie Cadderly.

Krasnoludy znieruchomiały gwałtownie i pokiwały bezmyślnie głowami.

To było obozowisko naszych przyjaciółek – wyjaśnił Cadderly – i to one pokonały trolle.

Dobrze się sprawiły – burknął Ivan, zwracając się do Pikela. – Sprytne dziouchy zrobiły użytek ze z łogniska.

Wcale nie – poprawił Cadderly, a dwaj bracia spojrzeli na niego skonfundowani. – Ognisko dogasało, kiedy trolle zaatakowały.

Te trolle wydajom się mię spalone – zauważył Ivan.

To Dorigen pokonała je swoją magią – odrzekł Cadderly.

Oo – powiedzieli równocześnie Ivan i Pikel, a mówiąc to, spojrzeli jeden na drugiego.

Znaczy, cożeś miał racje – mruknął lvan. Cadderly pokiwał głową.

Na to wygląda – odparł. – Czarodziejka odnalazła zew serca i okazała się bardziej wielkoduszna, niż ośmielałem się przypuszczać.

Cadderly powędrował wzrokiem ku południowemu zachodowi, w kierunku Biblioteki Naukowej.

Ivan i Pikel widząc jego posępną minę, domyślili się, co go dręczy – zastanawiał się, jaki wyrok czeka skruszoną czarodziejkę.

Ruda je ukryta we w ziemi – mruknął Ivan. Cadderly spojrzał na niego zdumiony.

To taki krasnoludzki powiedzenie – wyjaśnił Ivan. – Znajdziesz bryłkie, co wydaje się bezwartościowa, ale nie możesz być pewny, póki jej nie rozłupisz. Liczy się to, co we środku. I tak je z Dorigen.

Cadderly uśmiechnął się i pokiwał głową.

Ruszajmy – zaproponował. Nagle zapragnął znaleźć się jak najszybciej w bibliotece.

Poczuli wyraźną ulgę na widok śladów trzech par stóp na szlaku za obozowiskiem. Ślady znajdowały się blisko siebie. Tak zwykle chodzą przyjaciele.


* * *


Danica i Dorigen natrafiły na pierwsze ciało w niewielkiej kaplicy przylegającej do holu. Romus Scaladi został okrutnie zmasakrowany.

Wynośmy się stąd – wyszeptała Dorigen, a Danica pokiwała głową i obie równocześnie skierowały się ku drzwiom i holowi.

Nagle zatrzymały się gwałtownie.

Histra od Sune stała w progu, uśmiechając się i ukazując długie kły.

Cieszę się, że wróciłaś – powiedziała spokojnie. – W całej bibliotece były tylko trzy kobiety i tak wielu mężczyzn. Nawet ja nie mogłam ich wszystkich obsłużyć.

Słowa i wygląd Histry (ta kobieta z całą pewnością była martwa!) sprawiły, że w umyśle Daniki pojawiły się dziesiątki pytań. Jak dotąd znała tylko jedną odpowiedź, gdyż zamiary Histry wydawały się oczywiste, więc Danica, która nigdy nie poddawała się lękowi, w mgnieniu oka przybrała niską, defensywną pozycję, szykując się do zadania kopnięcia. Kątem oka spojrzała na Dorigen, a widok jej poruszających się warg znacznie dodał jej otuchy.

Histra również zwróciła na to uwagę i otworzywszy szeroko usta, z przeciągłym syknięciem odwróciła się, by uciec. Danica nie chciała znaleźć się w zasięgu rażenia zaklęcia, ale zareagowała instynktownie. Rzuciła się naprzód jak polująca kocica, a lądując, okręciła się na pięcie, by drugą wyrzuconą w powietrze stopą z impetem dosięgnąć żeber Histry.

Wampirzyca została odrzucona o kilka stóp, ale nie odniosła żadnych widocznych obrażeń i natychmiast skoczyła na Danicę, wymachując groźnie rękami.

Mniszka uniosła stopę pionowo w górę, między ramionami Histry, aby dosięgnąć jej twarzy. Głowa kapłanki odskoczyła gwałtownie w tył, ale i tym razem, nawet jeśli wampirzyca poczuła cios, nie okazała bólu.

Danica poczuła nieświeży oddech Histry, i w odpowiedzi dźgnęła wyprostowanym, naprężonym palcem w jedno z jej krwistoczerwonych oczu. Wampirzyca cofnęła się, ale równocześnie smagnęła ręką i chwyciła dziewczynę za ramię.

Danica nie mogła uwierzyć w siłę tego chwytu – był silniejszy niż uścisk któregokolwiek z potężnych, muskularnych kapłanów Oghmy, silniejszy niż chwyt jakiegokolwiek człowieka. Usiłowała się wyrwać, zadała Histrze całą serię gwałtownych kopnięć i ciosów w punkty witalne – ale wampirzyca uparcie ją przytrzymywała.

Danica ponownie poczuła gorące tchnienie swej przeciwniczki. Była blisko, zbyt blisko.

Dorigen z uwagą przypatrywała się walce. Musiała zrezygnować z pierwszego zaklęcia, Danica bowiem niechybnie znalazłaby się na drodze ciśniętego przez nią pioruna. Teraz znów rozpoczęła inkantację, koncentrując się na łatwiejszym do kontrolowania i dokładniejszym ataku.

Nie usłyszała cichego trzepotu skrzydeł za plecami, nieco z boku, ale zdziwiła się jeszcze bardziej, kiedy nietoperz zmienił w locie postać i Kierkan Rufo chwycił ją nagle za szyję, odrzucając głowę Dorigen do tyłu z taką siłą, że nieomal straciła przytomność.

Mina Histry wyrażała całkowitą pewność siebie i przekonanie, że ta śmiertelniczka nie może zrobić jej nic złego. Wykręciła nieco mocniej rękę Daniki, napawając się bólem, który emanował z twarzy cierpiącej mniszki.

Jesteś moja – zamruczała, ale spuściła z tonu, kiedy jej łokieć rozorało wąskie ostrze sztyletu ze srebrną rękojeścią w kształcie smoka. Odskoczyła w tył i zawyła. Danica błyskawicznie wydobyła drugi sztylet i stanęła wyprostowana i dumna naprzeciw wampirzycy. Straciła jednak sporo pewności siebie, gdy obejrzawszy się przez ramię, zobaczyła Kierkana Rufo duszącego Dorigen. Głowa czarodziejki była wygięta pod takim kątem, że z łatwością mógł złamać jej kark.

Danica poczuła mdłości podchodzące jej do gardła, gdy uświadomiła sobie, co może oznaczać obecność Rufa w bibliotece, a także fakt, że zarówno on jak i Histra są wampirami. Dopiero teraz zrozumiała znaczenie zasłoniętych okien i ku swemu przerażeniu zdała sobie sprawę, że sanktuarium najwyraźniej musiało zostać całkowicie opanowane.

Danica – rzucił lubieżnie Rufo. – Moja droga, kochana Danica. Nie wyobrażasz sobie, jak się za tobą stęskniłem! Wprost nie mogłem się doczekać twego powrotu!

Kłykcie Daniki zbielały, gdy jeszcze mocniej zacisnęła palce na rękojeściach sztyletów. Oczekiwała na dogodny moment, by cisnąć jednym z magicznych ostrzy w szpetne oblicze Rufa.

Jakby czytając w jej myślach, Rufo wzmógł uścisk na szyi Dorigen i jeszcze gwałtowniej odchylił do tyłu głowę czarodziejki, tak że aż jęknęła z bólu.

Tak łatwo byłoby oderwać jej głowę – wycedził. – Chciałabyś zobaczyć?

Mięśnie Daniki nieznacznie się rozluźniły. – Dobrze – mruknął. – Nie musimy być wcale wrogami. Kochana Danico, uczynię cię swoją królową.

Twoja królowa wytnie ci serce z piersi – odparła dziewczyna.

Wiedziała, że nie powinna tego mówić w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia Dorigen, ale na myśl o tym, co jej zaproponował, poczuła w gardle smak żółci. Nie była w stanie rozmawiać z tym człowiekiem, kiedy żył i oddychał. A teraz...

Spodziewałem się tego – odparł oschle Rufo. – Ale jeśli chodzi o ciebie, Dorigen – zamruczał, odwracając głowę czarodziejki tak, by mogła zobaczyć jego sinoblade oblicze. – Byliśmy kiedyś sojusznikami i ponownie nimi będziemy! Pójdź do mnie i bądź mą królową, a poznasz moc potężniejszą od tej, jaką mógł kiedykolwiek dać ci Aballister!

Przez ułamek sekundy Danica obawiała się, że Dorigen ulegnie. Cena odmowy była oczywista. Natychmiast odegnała jednak od siebie niepokojące lęki, przypomniawszy sobie, czego dowiedziała się o Dorigen podczas ich wspólnej wędrówki do biblioteki.

Cadderly cię zniszczy – powiedziała do Rufa. Wysoki wampir rozluźnił uścisk i rzucił mniszce gniewne spojrzenie. Nic nie było w stanie przykuć jego uwagi lepiej niż wzmianka o Cadderlym.

Danica wbiła wzrok w oczy wampira, ale wcześniej zauważyła, że wargi czarodziejki ponownie zaczęły się poruszać.

Do tej pory powinien już być u bram biblioteki – ciągnęła, udając pewność siebie. – Jest potężny, Rufo. Zmiażdżył Aballistera i Zamczysko Trójcy.

Wiedziałbym, gdyby przeżył! – ryknął wampir, a ton jego głosu wystarczył, by Danica zrozumiała, iż wytrąciła go z równowagi. – A gdyby się pojawił, z przyjemnością...

Słowa Rufo zmieniły się w bełkot, a jego ciałem wstrząsnęły konwulsje, gdy z obu dłoni Dorigen strzeliły łuki błękitnych błyskawic i prześlizgnęły się po ciele wampira. Czarodziejka zacisnęła zęby, skręciła całe ciało i uwolniła się z morderczego chwytu, kiedy ostatni wstrząs potężnego zaklęcia odrzucił ich oboje w przeciwnych kierunkach. W powietrzu pomiędzy nimi pojawiły się kłęby dymu z nadpalonego ciała Rufa.

Podczas gdy Rufo usiłował dojść do siebie, Dorigen natychmiast zaintonowała kolejne zaklęcie. Wampir nie wyglądał najlepiej.

Za to, co zrobiłaś, będę cię torturował całą wieczność! – obiecał, a Dorigen wiedziała, że jej chwile są już policzone. Wiedziała, że nie zdąży dokończyć zaklęcia, zanim Rufo ją dopadnie.

Uwagę wampira przykuł jednak wirujący w powietrzu metalowy przedmiot. Osłonił ręką twarz i krzyknął, gdy czubek sztyletu Daniki rozorał mu przedramię.

Mniszka poczuła woń siarki zmieszaną ze smrodem palonego ciała. Spojrzała na Dorigen i raz jeszcze na Rufa, gdy wampir wyszarpnął sztylet z rany i cisnął go na podłogę.

Uciekaj! – Danica usłyszała głos Dorigen, a gdy przeniosła wzrok na czarodziejkę, serce podeszło jej do gardła. Dorigen stała spokojnie – zbyt spokojnie, a w powietrzu nad jej uniesioną dłonią tańczyła niewielka kula płomieni. Danica wiedziała o magii na tyle dużo, że zdołała przejrzeć zamiary czarodziejki.

Nie! – ryknął Rufo. Otulił się szczelniej połami szaty i zagłębił w sobie, poszukując źródła nowo nabytej mocy.

Uciekaj! – powtórzyła spokojnie Dorigen.

Ledwie Danica zdążyła przestąpić próg, gdy Histra ponownie ją zaatakowała. Cisnęła drugim sztyletem – bardziej, by wytrącić wampirzycę z równowagi, niż zaliczyć trafienie, po czym z obrotu wykonała niskie kopnięcie w jej podudzie. Usłyszała, jak Rufo nakazuje Dorigen, aby przestała, a jej odpowiedzią był wybuch perlistego śmiechu.

Danica kopnęła ponownie, z powrotem wrzucając Histrę przez otwarte drzwi do wnętrza kaplicy, i wykorzystała impet, by znaleźć się jak najdalej od pola rażenia zaktywizowanego przez czarodziejkę zaklęcia. Straciła równowagę, przewróciła się i poturlała po ziemi, podczas gdy cielesna postać Rufa stopniała, Dorigen zaś upuściła ognistą kulę na ziemię pomiędzy sobą a miejscem, gdzie stał wampir.

Danica odniosła nagle osobliwe wrażenie, jakby wydarzenia wokół niej zaczęły toczyć się w zwolnionym tempie. Przez otwarte drzwi kaplicy buchnęły jęzory ognia. Mniszka zobaczyła, jak pod wpływem fali uderzeniowej włosy i ręce Histry unoszą się do przodu. A potem była już tylko kula ognia tocząca się leniwie w jej stronę.

Zwinęła się w kłębek, skuliła głowę i dzięki nabytym podczas wieloletniego treningu umiejętnościom stała się nieczuła jak kamień. Płomienie lizały ją i wirowały wokoło, ale Danica czuła jedynie niegroźne ciepło. Kiedy w ułamek sekundy później było po wszystkim, okazało się, że nic jej nie jest i tylko z brzegów podróżnego płaszcza unoszą się cieniutkie smużki dymu.

Wrażenie, jakby wszystko rozgrywało się w zwolnionym tempie, ustało, a wręcz uległo odwróceniu, kiedy Danica zobaczyła Histrę. Wampirzyca wypadła jak burza z pokoju, obijała się o ściany i tłukła dłońmi po ramionach, gdzie jej ciało trawiły żarłoczne płomienie. Drewniane belki stropu były osmalone, tysiącletnie gobeliny obracały się w proch, a wnętrze zniszczonej kaplicy, w której oddała życie Dorigen, wypełniały kłęby gryzącego kwaśnego dymu.

Danica z trudem powstrzymywała łzy, przesuwając się chwiejnie w kierunku drzwi. Musiała wyjść na spotkanie Cadderly’ego i krasnoludów, a może również odnaleźć Shayleigh. Musiała...

Drzwi się nie otworzyły.

Danica szarpała ze wszystkich sił, aż w końcu złamała klamkę i upadła ciężko na podłogę.

Ze szczeliny w murze opodal drzwi zaczęła się sączyć smużka zielonej mgły, przybrała kształt wirującego leja i nagle się rozproszyła, a przed mniszką stanął pałający wściekłością i najwyraźniej nietknięty Kierkan Rufo.


11

Upadek Daniki


Danica prawym hakiem trafiła Rufa w szczękę, odrzucając mu głowę do tyłu. Wolno, złowieszczo wampir ponownie odwrócił się w jej stronę.

Danica dosięgła go następnym potężnym hakiem i zaraz potem poprawiła jeszcze jednym.

Rufo wybuchnął śmiechem, a kiedy odwrócił głowę, okazało się, że na jego białym policzku nie ma nawet śladu po siarczystych ciosach.

Nie możesz mnie zranić – oznajmił półgłosem.

W odpowiedzi Danica ugodziła go kolanem między nogi tak mocno, że Rufo aż uniósł się na palcach.

Znów tylko się uśmiechnął.

Powinnam była się domyślić, że nie masz tam nic, co mogłabym uszkodzić – stwierdziła Danica, raniąc go słowami, gdy zawiodły pięści.

Oblicze Rufa spochmurniało, spod maski spokoju wychynął gniew, a spomiędzy jego warg dobyło się zduszone warczenie – wyciągnął dłoń i chwycił Danicę za gardło.

Ostrze sztyletu ze złotą rękojeścią w kształcie lwa zagłębiło się w przedramieniu Rufa. Zanim zdążył zareagować, mniszka przeciągnęła mu nożem po ręku, wyszarpnęła ostrze i chlasnęła go przez twarz, rozorując ten sam policzek, w który wcześniej trafiła pięściami.

Wpadła w szał, podobnie jak Rufo. Cięła zamaszyście, raz po raz. Rufo bezskutecznie usiłował chwycić magiczne ostrze. Mniszka zaliczała jedno trafienie po drugim, aż w końcu wbiła zaczarowany sztylet głęboko w pierś wampira, usiłując dosięgnąć serca. Widząc, że Rufo zamarł w bezruchu i że ręce opadły mu do boków, a na twarzy wykwitł grymas bezgranicznego zdumienia, domyśliła się, iż jest bliska sukcesu.

Nie mrugnąwszy powieką, spojrzała z ukosa na wampira i nie okazując nawet cienia strachu, szybkim ruchem przekręciła ostrze w ranie. Usta Rufa zadrżały – mniszka domyśliła się, że zaraz upadnie.

Trwali w tej makabrycznej pozycji przez dłuższą chwilę. Z ust Rufa płynęło zduszone, gardłowe warczenie. Dlaczego nie pada, zastanawiała się Danica. Dlaczego nie umiera?

Pewność siebie mniszki znacznie osłabła, gdy dłoń Rufa przesunęła się w stronę jej nadgarstka. Szarpnęła raz jeszcze, znacznie gwałtowniej, a wampir się skrzywił. Skręciła ostrze w ranie i choć na bladej twarzy Rufa pojawił się wyraz cierpienia, jego dłoń nie zastygła w bezruchu.

Nagle silne palce opasały nadgarstek Daniki. Lewa ręka mniszki zaatakowała niczym jadowity wąż, trafiając w gardło i twarz wampira.

Rufo nawet nie mrugnął okiem, kiedy stopniowo zmuszał dziewczynę do wyjęcia ostrza z rany. Jej mięśnie napięły się z wysiłku, nie mogąc równać się z siłą fizyczną wampira. Kiedy czubek ostrza wyłonił się z jego piersi, Rufo szarpnięciem uniósł rękę Daniki w górę.

Głupiaś! – mruknął i poczuła jego nieświeży oddech. Trzasnęła go czołem w nos.

Rufo odchylił ją do tyłu i zamachnąwszy się drugą ręką, wytrącił jej z dłoni sztylet. Broń z brzękiem potoczyła się na drugi koniec holu.

Nie możesz mnie zranić – powtórzył, choć jego rany bez wątpienia były bolesne.

Tym razem jednak, pozbawiona obu magicznych ostrzy, Danica w zupełności mu uwierzyła. I była pewna, że Rufo rozerwie ją na strzępy.

Spójrz na mnie! – rozległ się upiorny wrzask z końca holu. Rufo i Danica odwrócili się równocześnie, by ujrzeć Histrę, która klęczała u drzwi kaplicy i wpatrywała się z przerażeniem w swoje dłonie. Jej ciało było spalone, pokryte bąblami i zwisające w groteskowych strzępach. Histra spojrzała błagalnie na swego pana, a na ten widok nawet Rufo nie był w stanie ukryć obrzydzenia – kapłanka bowiem, która za życia uwielbiała się stroić i pudrować, wyglądała teraz jak karykatura samej siebie z przeszłości. Okrutny żart wyrządzony komuś, kto należał do zakonu bogini miłości Sune. Fałdy spalonego ciała zwisały poniżej żuchwy Histry, i choć same gałki oczne pozostały nietknięte, wydawało się, jakby lada moment miały wypaść z orbit, ponieważ wokół nich nie było już skóry. Brakowało jej górnej wargi, podobnie jak tkanki jednego skrzydełka nosa. Włosy – ta piękna, jedwabista, kusząca grzywa – były teraz szarawym kłębem skręconych, niedopalonych i dymiących pasemek.

Rufo okazał obrzydzenie, wydając z siebie przeciągłe, zduszone warczenie, i mimowolnie zacisnął mocniej palce, a opuszczając rękę, zmusił Danicę, by uklękła. Mniszka sądziła, że uda jej się wykorzystać tę chwilę dezorientacji, by uwolnić się z uścisku wampira, lecz choć robiła, co mogła, nie była w stanie rozewrzeć jego kościstych, chudych palców. Próbowała wić się i szamotać, lecz Rufo jakby od niechcenia unieruchomił ją sprawnym chwytem. Wkrótce doszła do wniosku, że za próbę uwolnienia się z rąk wampira musiałaby zapłacić zwichnięciem łokcia.

Jesteś wampirzycą – rzekł Rufo, aby pocieszyć Histrę. – Twoje rany zostaną uleczone. – Danica nie wychwyciła w jego głosie nuty przekonania i domyśliła się dlaczego. Wampiry jak trolle posiadały zdolność gojenia ran, ich uszkodzone ciało błyskawicznie się zabliźniało, a straty krwi były regenerowane. Jednak rany Histry zostały wywołane przez ogień i nie mogły zostać zaleczone.

Ohydnie wypalone oblicze Histry rozjaśniła nowa nadzieja.

Znajdź lustro! – krzyknęła nagle Danica. – Spójrz, co osiągnęłaś, dokonując takiego wyboru!

Rufo odwrócił się i łypnął na nią – poczuła, że wzmacnia ucisk i doszła do wniosku, że było to niebezpieczne zagranie.

Nieśmiertelność? – spytała zuchwale. Jęknęła, gdy Rufo nieznacznie przesunął dłoń, mocniej wykręcając jej rękę w łokciu. – Czy to ci obiecał? – ciągnęła uparcie. – A zatem będziesz szpetna przez całą wieczność!

Danica wiedziała, że jej ostatnie słowa ubodą Histrę bardziej niż jakikolwiek cios fizyczny. Rufo również o tym wiedział. W spojrzeniu, jakie rzucił Danice, czaiła się zapowiedź długiej i pełnej cierpienia śmierci. Wolną ręką uderzył dziewczynę w głowę z taką siłą, że o mało nie straciła przytomności.

Otrząsnęła się z oszołomienia i poczuła ciepłą krew spływającą z ucha, gdy Rufo zadał kolejny cios.

Twoje rany się nie zagoją! – wycedziła Danica. Kły Rufa znalazły się o cal od jej szyi. – Zadał je ogień – wrzasnęła, przekonana, że za chwilę umrze.

Oszalała z wściekłości Histra rzuciła się na Rufa, uderzając nim o ścianę.

Danica zmieniła ułożenie nóg i całym ciężarem naparła w bok. Usłyszała trzask główki kości wyskakującej ze stawu łokciowego, ale musiała zignorować ból, musiała się uwolnić.

I zrobiła to, kiedy Rufo cisnął Histrę na drugi koniec holu, gdzie nieumarła kapłanka osunęła się na podłogę, a jej ramionami wstrząsnął gwałtowny szloch.

Danica poderwała się na nogi, ale Rufo był już gotowy.

Dokąd uciekniesz? – rzucił niejako mimochodem. Danica ponownie spojrzała w stronę głównego wejścia, a Rufo zarechotał na ten widok.

Należysz do mnie. – Postąpił krok naprzód, a stopa Daniki wystrzeliła w górę, trafiając go w mocno w pierś i odrzucając w tył.

Obróciła się na pięcie, wyrzucając drugą nogę w górę, a Rufo, nie pojmując jej zamiarów, tylko wybuchnął śmiechem i odsunął się, przekonany, iż znalazł się poza zasięgiem ciosu.

Kiedy stopa mniszki minęła jego głowę, dał krok do przodu i w tej samej chwili Danica, która wcale w niego nie mierzyła, zrealizowała swoje zamierzenie. Jej noga uderzyła w górną część drzwi biblioteki, rozłupując drewno w drobny mak. Rufo wszedł w strugę słonecznego światła, które wpadło przez otwór.

Cofnął się i uniósł ręce, by osłonić się przed palącymi promieniami. Danica rzuciła się do drzwi, zamierzając poszerzyć wyrwę i wydostać się na otwartą przestrzeń, ale pięść Rufa dosięgła jej ramienia i choć dziewczyna była na tyle szybka, że zniwelowała część siły ciosu, została wyrzucona w powietrze.

Wylądowała na ziemi i poturlała się, by wytracić impet, a gdy się podniosła, była już o dobrych kilkanaście stóp od zbawiennych drzwi. Do tej pory Rufo zdążył przejść przez promień słonecznego światła i skutecznie zagrodził jej drogę do wyjścia.

Diabli nadali – mruknęła Danica i przekleństwo to niewiele rozmijało się z prawdą. Obróciła się na pięcie i pognała schodami na górę.


* * *


Banner przespał cały dzień, a we śnie marzył o potędze i pławił się w obiecanych mu przez Kierkana Rufo rozkoszach. Wyrzekł się swego boga, odrzucił wszystko, czego nauczył się w życiu o etyce w zamian za osobiste zyski.

Wyrzuty sumienia ani poczucie winy nie przeszkadzały mu w drzemce. Bez wątpienia był potępiony.

We śnie przeniósł się do Carradoonu, do zamtuza, który niegdyś odwiedził w przededniu swego przyjęcia do Biblioteki Naukowej. Jakże piękne były kobiety! I jak cudownie pachniały! Banner wyobraził je sobie teraz jako królowe wampirów o pobladłych licach, towarzyszki, z którymi dzieli życie, pławiąc się w gorącej krwi.

Ciepło.

Fale ciepła przetaczały się ponad uśpionym wampirem, a on nurzał się w nich, wyobrażając je sobie jako krew, morze ciepłej krwi.

Ciepło przestało być przyjemne i zaczęło boleśnie lizać boki Bannera. Otworzył oczy. Jakież było jego przerażenie, gdy stwierdził, że otaczają go gęste kłęby szarego dymu. Siwe smużki wznosiły się z tlącej wyściółki jego trumny wepchniętej pod łóżko w pokoju na pierwszym piętrze, który znajdował się bezpośrednio nad podpaloną przez Dorigen kaplicą.

Włosy Bannera buchnęły jasnym płomieniem.

Wampir wrzasnął i uderzył, przebijając silnymi pięściami wieko trumny – posypał się na niego deszcz drzazg i większe kawałki drewna. Zaczął miotać się dziko wewnątrz swego płonącego więzienia. Jego szaty ogarnęły żarłoczne pomarańczowe jęzory, skóra na rękach nabrzmiała i pokryła się pęcherzami. Chciał zmienić się w chmurę, tak jak to zrobił przy nim Rufo, ale za krótko był nieumarłym, nie opanował jeszcze wszystkich wampirzych umiejętności.

Odepchnął zżerane przez ogień łoże w bok, podniósł się chwiejnie i oddalił od płonącej trumny. Jego pokój zmienił się w gorejące piekło, było tak jasno, że nie widział drzwi. Kilka zombi – wśród nich Fester Rumpol – stało nieruchomo pośrodku rozszalałego żywiołu. Choć zmieniły się w żywe pochodnie, ani trochę nie cierpiały. Były bezmyślnymi istotami i nie zdawały sobie sprawy, że powinny uciec przed ogniem – nie odczuwały strachu ani bólu.

Spojrzawszy na Rumpola, Banner stwierdził, że mu zazdrości. Gorący popiół wpadł wampirowi do oczu, raniąc go i oślepiając. Rozpaczliwie rzucił się naprzód w nadziei, że uda mu się dopaść drzwi, ale wyrżnął z impetem w twardą kamienną ścianę.

Ponownie upadł, wijąc się w agonii; żarłoczne płomienie atakowały go ze wszystkich stron niczym zorganizowana armia. Nie miał dokąd uciec... Nie miał dokąd...

Wypalone oczy Bannera przestały istnieć, ale po raz pierwszy, odkąd uległ pokusom Kierkana Rufo, zdołał ujrzeć prawdę.

I gdzie były teraz obietnice Rufa? Gdzie podziała się moc i ciepło krwi?

W ostatnich chwilach swego istnienia Banner zrozumiał, jak wielki błąd popełnił. Chciał zwrócić się do Deneira, błagając go o wybaczenie, ale podobnie jak wszystko inne w życiu tego człowieka, tak i ten zamiar wynikał z potrzeb osobistych. W sercu Bannera nie było miłości bliźniego ani miłosierdzia, tak więc umarł, nie zaznawszy nadziei odkupienia.

Po drugiej stronie pokoju płomienie pochłonęły zombi, także Festera Rumpola. Jego dusza nie zdawała sobie z tego jednak sprawy, gdyż kapłan ów nie ugiął się w obliczu zagrożenia, nie wyrzekł się prawdy i porzuciwszy cielesną powłokę, podążył drogą swojej wiary.


* * *


Minęła podest pierwszego piętra i wpadła na dziekana Thobicusa. Zacisnął dłonie na jej ramionach i przytrzymał, a Danica przez moment sądziła, że odnalazła sprzymierzeńca, kapłana, który będzie w stanie odeprzeć plugawego Rufa.

Ogień – wykrztusiła – i Rufo...

Umilkła nagle, uspokoiła się i uważnie spojrzała w głąb oczu Thobicusa. Jej usta poruszały się bezgłośnie, gdy raz po raz powtarzała „nie”, kręcąc powoli głową. Nie była jednak w stanie zaprzeczyć prawdzie, a skoro nawet dziekan Thobicus ugiął się przed mocą ciemności, los biblioteki był przesądzony.

Wzięła głęboki oddech, usiłując nie wykonywać gwałtownych ruchów ani nie stawiać oporu, wampir zaś uśmiechnął się złowrogo, obnażając spiczaste kły, oddalone zaledwie o kilka cali od jej twarzy.

Stopa Daniki wystrzeliła pionowo w górę, trafiła Thobicusa poniżej nosa i odrzuciła gwałtownie do tyłu jego głowę. Jej ręce zataczały energicznie niewielkie kręgi, pięści skrzyżowały się na piersiach i opadły w dół, mierząc w łokcie dziekana. Chwyt wampira był silny, ale zelżał pod wpływem solidnych ciosów. Stopa dziewczyny ponownie wystrzeliła w górę, trafiając monstrum pod nosem, i choć kopnięcie nie wyrządziło mu wielkiej szkody, dało Danice chwilę, której potrzebowała, aby się uwolnić.

Zawróciła na schody i przez chwilę zastanawiała się nad możliwością zejścia na parter, ale Rufo, rycząc ze śmiechu, już wspinał się na górę.

Danica wbiegła na drugie piętro. W holu stał zombi, nie stawiał jednak oporu, gdy wbiła pięść w jego opuchniętą twarz, a potem zrzuciła go ze schodów, aby opóźnić pościg.

Wypadła na korytarz, ale dokąd miała się udać? Spojrzała w prawo – na południe, po czym odwróciła się i pognała w kierunku północnym, gdzie znajdowała się komnata Cadderly’ego.

Stopy Rufa przesuwały się bezgłośnie po podłodze, ale Danica usłyszała za plecami jego drwiący śmiech, gdy wpadła jak burza do pokoju Cadderly’ego i zamknąwszy wampirowi drzwi przed nosem, błyskawicznie zaciągnęła zasuwę. W pokoju zastała jeszcze jednego zombi, który stał w kompletnym bezruchu. Zasypawszy potwora gradem ciosów oraz kopnięć, zmiotła go w ciągu paru sekund. Gdy upadł na podłogę, jego klatka piersiowa rozpękła się na dwoje, a Danica poczuła, że zaraz zrobi jej się niedobrze.

Mdłości minęły i zastąpiła je zgroza, gdy Rufo załomotał ciężką pięścią do drzwi.

Dokąd uciekasz, słodka Danico? – spytał miękko. Kolejne uderzenie i zasuwa zadygotała, a drzwi zachybotały w zawiasach. Danica instynktownie naparła na nie całym ciężarem, wkładając w to całą, skądinąd niemałą, siłę.

Dudnienie ustało, ale dziewczyna się nie rozluźniła.

I wtedy ujrzała zielony opar – mgłę, którą stał się Rufo – wpływający przez szczelinę pod drzwiami. Nie miała możliwości, by temu zapobiec. Przeszła chwiejnie przez pokój i urzeczona przemianą wampira pomyślała, że nic już nie może jej uratować.

Popiskiwanie wiewiórki rozwiało te mroczne myśli. Pokój Cadderly’ego był jednym z niewielu pomieszczeń w bibliotece, które miało względnie duże okno. Młody kapłan często wychodził przez nie na dach i karmił Percivala orzeszkami.

Danica przeskoczyła przez łóżko.

Dokąd uciekasz? – powtórzył wampir, powróciwszy do cielesnej postaci. Odpowiedzią były palące promienie słońca, gdy dziewczyna roztrzaskała i oderwała deski przesłaniające okno.

Co za zuchwalstwo! – ryknął Rufo. Danica zgrzytnęła zębami i wy szarpnęła jeszcze jedną deskę z framugi. W chwilę później dostrzegła przez szybę Percivala biegającego w kółko po dachu. Zwierzątko uratowało jej życie.

Światło nie padało na Rufa bezpośrednio, okno wychodziło bowiem na wschód, na Lśniące Równiny, słońce zaś chyliło się ku zachodowi. Mimo to wampir nie odważył się zbliżyć i wejść śladem Daniki w jasno oświetlony prostokąt przed oknem.

Wrócę po ciebie, Rufo – mruknęła ponuro dziewczyna, wspominając ze smutkiem Dorigen. – Wrócę z Cadderlym. – Ujęła mocniej deskę i wybiła szybę.

Rufo warknął i postąpił krok w jej stronę, ale niemal natychmiast się cofnął. Światło było zbyt intensywne. Zerwał rygiel z drzwi i otworzył je silnym szarpnięciem, a Danica pomyślała, że zamierza uciec.

W korytarzu stał dziekan Thobicus. Kiedy drzwi się otworzyły i dosięgła go smuga słabego światła, mimowolnie uniósł rękę, by osłonić twarz.

Złap ją! – ryknął do niego Rufo.

Thobicus, pomimo iż umysł nakazywał mu co innego, zrobił krok do przodu. Był teraz istotą mroku i nie tolerował światła słonecznego. Spojrzał błagalnie na Rufa, ale oblicze pana wampirów było nieubłagane.

Thobicus poczuł, że idzie przed siebie – pomimo bólu, pomimo protestu umysłu. Rufo zdominował go, tak jak niegdyś Cadderly. Przeszedł na stronę ciemności i nie był w stanie oprzeć się woli wampira! Zdał sobie sprawę, jak żałosną stał się istotą. Za życia uległ Cadderly’emu, a po śmierci Rufowi. Są dokładnie tacy sami, stwierdził. Tacy sami.

Dopiero zbliżywszy się do okna, poznał prawdę. Cadderly kierował się kodeksem moralnym i nie zmusiłby go do rzucenia się z okna. Cadderly, Deneir byli światłem.

Thobicus wybrał jednak ciemność, a jego pan – Rufo – nie miał żadnych zasad, uznawał jedynie swoje własne pragnienia i żądze.

Złap ją! – rozkazał głos wampira, wola wampira.

Danica nie wybiła szyby na tyle dokładnie, by móc wydostać się na dach, toteż obróciła się jak fryga i rąbnęła zbliżającego się do niej wampira deską po głowie. Thobicus obnażył kły, ale w jego triumfie nie było nawet cienia radości, gdyż dziekan nie czuł się w rzeczywistości zwycięzcą, lecz pokonanym.

Danica pchnęła złamaną deską w pierś przeciwnika, licząc, że ten postrzępiony, ostry, prowizoryczny kołek dosięgnie jego serca. Jednak w tej samej chwili wampir uniósł rękę i deska miast w sercu, zagłębiła się w jego brzuchu.

Thobicus spojrzał na mniszkę. Wydawał się niemal zdziwiony. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie nawzajem, a Danica uznała, że starzec wygląda na zasmuconego i jakby skruszonego.

Rufo ponownie wdarł się do umysłu dziekana i nim zawładnął.

Danica i Thobicus przesuwali się wspólnie w kierunku okna. Przebili się przez nie z impetem, a odłamek szkła rozorał obnażone ramię Daniki. Wypadli na dach i poturlali się w dół. Thobicus trzymał ją mocno, a Danica nie odważyła się wyhamować przyspieszenia, wiedziała bowiem, że gdyby przestali się toczyć, dziekan pochwyciłby ją, obezwładnił i niezwłocznie przekazał w ręce Rufa. Turlali się coraz dalej od okna. Thobicus usiłował ukąsić Danicę, ale wbiła mu przedramię w twarz, odchylając jego głowę na bezpieczną odległość.

Dla nich obojga cały świat stał się wirującą, rozmytą plamą.

Popiskiwanie Percivala przeszło w pełen protestu skrzek, gdy przetoczyli się nad krawędzią dachu i runęli w dół.

12

Nie ma dokąd uciec


Kły wampira szukały jej szyi, a Danica była bardziej pochłonięta utrzymywaniem szalonego monstrum na dystans niż skupianiem się na właściwym lądowaniu. Wbiła łokieć pod brodę Thobicusa, nacisnęła z całej siły i skręciła ciało tak, by wampir znalazł się pod nią. Pod wpływem uderzenia rozłączyli się i polecieli w przeciwne strony. Towarzyszący upadkowi dźwięk skojarzył się dziewczynie z trzaskiem pękającego grubego konara.

Wampir błyskawicznie doszedł do siebie, ale gdy wstał i ruszył w stronę Daniki, przez cały czas pchany mentalnymi poleceniami Kierkana Rufo, nagle zdziwił się, zachwiał i rozejrzał wokoło, sprawiając wrażenie oszołomionego i zdezorientowanego.

Od stóp do głów skąpały go promienie słońca.

Danica jęknęła, usiłując się podnieść, i stwierdziła, że ma strzaskaną kostkę; przez rozdartą skórę przezierał fragment kości. Czując dojmujący ból przy każdym ruchu, uniosła się na zdrowym kolanie i rzuciła naprzód, chwytając z całej siły stopę wampira.

Pragnęła znaleźć się jak najdalej stąd, ale teraz to Thobicus usiłował uciec, powrócić do mrocznych pomieszczeń biblioteki. Danica nie zamierzała mu na to pozwolić. Zdawała sobie sprawę z jego cierpień, a dzięki legendom, które opowiadano jej, gdy była jeszcze dzieckiem, wiedziała, że promienie słońca powinny wypalić skórę i tkanki monstrum aż do kości. Chociaż przeszywał ją upiorny ból, a serce trawił przerażający dylemat, zachowała dość zdrowego rozsądku, by zrozumieć, że zniszczenie Thobicusa właśnie teraz jest jak najbardziej właściwe, a co więcej, ułatwi późniejsze oczyszczenie biblioteki.

Danica ucapiła go za nogę jak buldog; Thobicus tłukł ją po głowie, kopał i krzyczał. Jedno oko dziewczyny napuchło i zamknęło się. Usłyszała trzask chrząstki, gdy pękł jej nos. Ból w kostce nie zelżał, a wręcz przeciwnie, przybrał na sile do tego stopnia, że z trudem zachowywała przytomność.

I nagle znieruchomiała w zimnym błocku i kałuży własnej krwi, zaciskając bezradnie puste dłonie. Z oddali dobiegły ją cichnące wrzaski umykającego wampira.

Thobicus pognał prosto do frontowych drzwi biblioteki. Każdy mięsień jego ciała dygotał pod wpływem wysiłku i palących promieni słońca. Dawny dziekan był teraz słabą, żałosną istotą. Rzucił się na drewnianą zaporę i został odrzucony. Zatoczył się w tył i runął na wznak na ziemię. Widział wybity stopą Daniki otwór w drzwiach i przywołujący go stamtąd chłodny mrok holu.

Spłachetek skóry nad jego prawym okiem stopił się i spłynął, utrudniając mu widzenie. Ponownie ruszył w stronę bramy, ale chwiejąc się na nogach, nie trafił w drzwi i rąbnął ciężko o kamienny mur.

Jak mogłeś mi to zrobić? – zawołał, ale jego głos zabrzmiał niczym szept. – Jak?

Pozostawiony samemu sobie, potykając się, ruszył wzdłuż ściany do narożnika biblioteki, skręcił za załom muru i poczłapał dalej. Wiedział, że od strony południowej znajduje się wejście do tunelu, mrocznego, chłodnego tunelu.

Nie miał czasu, aby go odnaleźć. Wiedział, że już po nim. Został przeklęty przez własną słabość i tego parszywca Rufa, który go okłamał.

Słońce oświetlało tylną ścianę biblioteki, toteż omijając kolejny załom muru, zatrzymał się, po czym skrzętnie wycofał za róg budynku. Dokąd miał pójść? Z trudem pozbierał myśli i odegnał ból na dostatecznie długą chwilę, by przypomnieć sobie o mauzoleum.

Chłodne i ciemne.

Ale żeby się tam dostać, będzie musiał pokonać nasłonecznioną przestrzeń na tyłach potężnego gmaszyska. Wolał nie myśleć, ile przy tym wycierpi, ale wiedział, że pozostanie na zewnątrz równa się śmierci.

Z bluźnierczym okrzykiem wybiegł zza rogu budynku i co sił w nogach pognał w kierunku mauzoleum. Słoneczne promienie lizały każdy cal jego ciała, wżerały się w głąb serca i przepajały go bólem przekraczającym wszelkie możliwe wyobrażenia. A jednak mu się udało. Jakimś sposobem przebił się przez ciężkie odrzwia mauzoleum i poczuł pod rozpalonym policzkiem zacieniony chłód kamiennej posadzki. Przeczołgał się na brzuchu w najodleglejszy zakątek mauzoleum, otworzył kryptę Przełożonego na Księgach Avery’ego, odnalazł w sobie siły, by wyciągnąć tłuste zwłoki z ciasnego pomieszczenia, po czym sam wczołgał się na ich miejsce.

Dygocząc z bólu i cierpienia, zwinął się w kłębek i zamknął oczy. Potrzebował snu, aby zebrać siły. Musiał także zastanowić się nad popełnionymi błędami i swoim losem.

Kierkan Rufo go oszukał.

I odebrał mu możliwość powrotu na ścieżkę Deneira.


* * *


Kiedy Danica odzyskała przytomność, cienie były już długie i pochylone. Natychmiast zorientowała się, że straciła sporo krwi, i skrzywiła się, gdy zebrawszy siły, spojrzała na swą uszkodzoną nogę – stopa była napuchnięta i zielonkawa, spod skóry przezierał ostry koniec kości pokryty zaschniętą krwią, zerwane ścięgno zwisało luźno wzdłuż ciała.

Jak mogła się łudzić, że zdoła chociażby wstać... Ale nie wolno jej było tu zostać, zwłaszcza teraz, gdy dzień z wolna miał się ku końcowi. Wykorzystując całą nabytą dzięki wieloletniemu treningowi koncentrację oraz siłę duchową, która kierowała jej życiem, zdołała podnieść się na zdrowej nodze. Zrobiło się jej słabo i przestraszyła się, że zmiana pozycji wywoła kolejny krwotok. Skoczyła niezdarnie, kierując się na wschód, ku głównemu traktowi odchodzącemu od biblioteki.

I ponownie runęła twarzą na ziemię.

Oddychając ciężko i napełniając płuca powietrzem, aby ponownie nie zemdleć (o bogowie, przecież nie mogła powtórnie zemdleć!), oderwała dolną część bluzy i pochyliła się, by dosięgnąć zranionej kostki. Opodal leżał patyk. Podniosła go i zagryzła zębami, jednocześnie owijając zranioną kostkę strzępami materiału i wpychając złamaną kość – najlepiej jak mogła – na swoje miejsce.

Zanim ponownie skierowała się w stronę szlaku, była zlana od stóp do głów zimnym potem, ale przez cały czas powtarzała swoją einto – mantrę. Wyruszyła w drogę. Najpierw czołgając się, a następnie podskakując na zdrowej nodze, oddalała się coraz szybciej od złowrogiej ciemności.

Radość, która ją ogarnęła, gdy straciła z oczu gmach biblioteki, prysła, gdy góry za jej plecami spowiła czerwonawa otoczka zmierzchu. Wiedziała, że Rufo wyruszy jej śladem; była nagrodą, której ten szubrawiec pragnął od pierwszej chwili, kiedy ją zobaczył.

Danica znała okolicę i choć w zaroślach trudniej jej było się poruszać, zeszła z głównej ścieżki, podążając nieodmiennie na wschód – wiedziała bowiem, iż na szlak będzie mogła powrócić następnego ranka, a noc powinna przeczekać w jakiejś dogodnej kryjówce, w leśnej głuszy, gdzie Rufo nie zdoła jej odnaleźć. Napotkała wąską ścieżkę wśród gęstwiny krzewów – pozostawioną zapewne przez pogranicznika lub może druida – i zrobiło jej się nieco lżej.

Zapadł zmierzch. W pierwszej chwili serce podskoczyło jej w piersi, gdy na ścieżce ujrzała trzy postacie zmierzające w kierunku biblioteki. Rozpoznała strój kapłanów Oghmy i krzyknęła radośnie do wędrowców.

Na jej twarzy odmalowało się zaciekawienie, gdy spostrzegła, że jeden z nich idzie tyłem, ma bowiem głowę odwróconą o sto osiemdziesiąt stopni. Wstrzymała oddech i porzuciła płonne nadzieje, gdy rozpoznała charakterystyczny sztywny chód tych ludzi (a raczej żywych trupów), żegnając się jednocześnie z życiem, jako że nie miała wątpliwości, iż musieli ją zobaczyć.

Oparła się o pień drzewa, przekonana, że i tak nie da sobie z nimi trzema rady. Znajdowali się o dziesięć stóp od niej. Pięć stóp.

Zamachnęła się żałośnie i trafiła jednego w ramię, ale zombi tylko się zachwiał i minąwszy kompletnie osłupiałą Danicę, poszedł dalej!

Nie miała pojęcia, co się stało, i nie zamierzała kwestionować swego szczęścia. Raz jeszcze obejrzała się w ślad za oddalającymi się potworami, po czym ruszyła w dalszą drogę, zastanawiając się, czy cały świat znalazł się w mocy ciemności.

Zapadła noc, a ona nadal sunęła przed siebie, słysząc dochodzące z ciemności nawoływania nocnych ptaków. Znalazła jamę w ziemi i ześlizgnęła się na samo dno, spragniona odpoczynku, mając nadzieję, że będzie jeszcze żyła, kiedy pierwsze promienie wschodzącego słońca rozświetlą Lśniące Równiny. Pozostałości zaspy śnieżnej przyniosły jej odrobinę ulgi. Wygrzebała zagłębienie w zbitym, gruzłowatym śniegu, ułożyła w nim zranioną stopę i położyła się na wznak, kontynuując swoją einto, usiłując przetrwać noc.

W jakiś czas później usłyszała muzykę – nie złowróżbną, lecz radosną – i niebawem zidentyfikowała piosenkę jako zbiór uciesznych kupieckich kupletów. Po chwili zakłopotania przypomniała sobie, że o tej porze roku z Carradoonu zjeżdżali zazwyczaj kupcy, aby uzupełnić nadwątlone podczas długiej zimy zapasy gromadzone w piwnicach Biblioteki Naukowej.

A więc świat nie ugiął się przed mrokiem – skonstatowała – jeszcze nie. I to natchnęło ją nadzieją.

Ponownie położyła się na dnie jamy i zamknęła oczy. Potrzebowała snu.

Ale nie mogła pozwolić sobie na sen – zrozumiała to po namyśle w chwilę później. Nie mogła tu zostać i pozwolić, by karawana kupiecka dotarła do biblioteki. Nie mogła dopuścić, żeby ci nieświadomi zagrożenia ludzie wkroczyli do kryjówki Rufa. Co gorsza, było wysoce prawdopodobne, że Rufo szukając jej, może natknąć się na karawanę jeszcze dzisiejszej nocy!

Niechętnie wypełzła z jamy, wstała i ponownie zaczęła przedzierać się przez zarośla. Niemal natychmiast dostrzegła ognisko i ruszyła w jego kierunku.

Zanim dotarła na miejsce, potknęła się i wyłożyła jak długa, a nie mając dość sił, aby ponownie wstać, zaczęła się czołgać. Mdłości podchodziły jej do gardła. Czaszkę przeszywał ból, przed oczami wirowały barwne mroczki.

Tutaj! – zawołał mężczyzna znajdujący się na skraju obozowiska, gdy Danica wypełzła spomiędzy zarośli. Ujrzała błysk szabli, gdy rzucił się na nią, sądząc najwyraźniej, że ma do czynienia ze złodziejaszkiem lub jakimś dzikim zwierzęciem.

Kiedy odzyskała przytomność, uświadomiła sobie, że siedzi obok wozu nakrytego płócienną plandeką, chorą nogę ma uniesioną przed sobą, a stara kobieta starannie i delikatnie opatruje jej ranę. Kilku kupców i strażników zgromadziło się wokoło, niejeden patrząc na nią, nerwowo przygryzał wargę.

Staruszka lekko poruszyła jej nogą, a kiedy Danica krzyknęła, kobieta odwróciła się do swoich towarzyszy i ponuro pokiwała głową.

Musicie... – zaczęła Danica, z trudem chwytając oddech. – Musicie uciekać.

Spokojnie, panienko – usiłował ją pocieszyć jeden z mężczyzn – Jesteś już bezpieczna.

Uciekajcie – powtórzyła Danica. – Uciekajcie! Mężczyźni spojrzeli po sobie, wzruszając ramionami.

Do Carradoonu – wykrztusiła Danica. – Uciekajcie stąd...

Spokojnie, panienko – przerwał jej ten sam mężczyzna.

Kapłan! – dobiegło nagle przepełnione nadzieją wołanie od skraju obozowiska. – Kapłan Oghmy!

Na twarzach tych, którzy opatrywali Danicę, pojawiły się pogodne uśmiechy, ale oblicze dziewczyny jeszcze bardziej pobladło.

Uciekajcie! – wrzasnęła i uwolniwszy stopę z uchwytu staruszki, zaczęła przesuwać się w górę, szorując ramionami po burcie wozu, aż w końcu znów stanęła na zdrowej nodze.

Ten sam mężczyzna ponownie przemówił, usiłując ją uspokoić.

I umarł pierwszy, ciśnięty nad wysokim wozem, by uderzyć o pień strzelistego drzewa i osunąć się na ziemię ze zgruchotanym kręgosłupem.

W tej samej chwili w obozie zapanował absolutny chaos. Tym razem gromada zombi i dwaj kapłani Oghmy, którzy poddali się ciemności, otrzymali rozkaz, by zabijać.

Kupcy walczyli dzielnie, świadomi ceny porażki, i niejeden żywy trup został porąbany na kawałki. Trzy wampiry – główny i dwa pomniejsze – wdarły się w szeregi obrońców obozu. Rozszarpywały, rozrywały i gruchotały bez litości.

Kilku kupców z przeraźliwym wrzaskiem umknęło w noc. Trzech zajęło pozycje defensywne wokół Daniki i staruszki, która pozostała u boku rannej mniszki.

Naprzeciw nich właśnie stanął Kierkan Rufo. Półprzytomna Danica spodziewała się zażartej walki, ale z jakiegoś powodu, pomimo iż wokół niej trwała bezpardonowa rzeź, grupa mężczyzn stała w absolutnym bezruchu.

Dopiero po chwili zorientowała się, że Kierkan Rufo coś do nich mówi, mami obietnicami, omotuje pajęczyną słów, wdzierając się w głąb ich umysłów i sprawiając, że przestają postrzegać rzeczy takimi, jakie są naprawdę.

On kłamie! – wykrzyknęła. – Zatkajcie przed nim uszy i zablokujcie umysły! Zaprzyjcie się go! Och, na światło, które jest waszym bogiem, jakimkolwiek bogiem, macie przed sobą zło w najczystszej postaci. Zobaczcie to wreszcie! Uświadomcie to sobie!

Nie zrozumiała, skąd wzięła się w niej ta nagła moc, co dało jej siłę, by zawołać do owych skazanych na śmierć ludzi, ale uczyniła to, i niebawem wszyscy trzej zginęli rozdarci potwornymi rękami Rufa, nie uginając się przed ciemnością. Usłuchali słów Daniki i odnaleźli w wierze siłę, by wyprzeć się wampira.

Walka trwała nadal – jakiś mężczyzna uzbrojony w posrebrzany miecz zadał Rufowi potężny cios. Nagle staruszka, która przycupnęła obok Daniki, krzyknęła i oparła się plecami o burtę wozu.

Danica odwróciła wzrok, by ujrzeć zbliżające się do nich dwa wampiry. Szczerzyły w uśmiechu kły i przyglądały się jej pożądliwie.

Zostawcie ją! – krzyknęła stara kobieta i wyjąwszy skądś pałkę (która wyglądała jak ubijak do maselnicy), uderzyła nią pierwszego wampira w głowę.

Monstrum spojrzało z zaciekawieniem na staruszkę, która powtórnie uniosła pałkę do ciosu. Jego dłoń wystrzeliła naprzód i schwyciła kobietę za gardło. Danica odwróciła wzrok, ale nie była w stanie zagłuszyć trzasku pękającej kości.

A potem wampir znalazł się naprzeciw niej, z twarzą wykrzywioną dzikim, lubieżnym grymasem.

Danica uderzyła go w usta.

Stwór zdziwił się, ale cios nie wyrządził mu krzywdy.

Danica zdzieliła go ponownie, gniew dodał jej sił. Spojrzała na staruszkę, która jej pomogła, a teraz martwa leżała na ziemi, i jej dłonie śmignęły raz za razem, trafiając wampira w gardło. Ciosy zmiażdżyły mu tchawicę, ale nieumarli nie oddychają.

Danica wymierzyła mu jeszcze tuzin ciosów, zanim zdołał ją wreszcie pochwycić i unieruchomić. Dopadł ją. Rufo nadal walczył, ona zaś w tej sytuacji nie mogła już nic zrobić.

Biała plama przemknęła tuż przed twarzą mniszki, a zaskoczony wampir cofnął się gwałtownie o krok. Dopiero po chwili Danica zdała sobie sprawę, że usiłuje pochwycić gryzącą go i drapiącą zaciekle białą wiewiórkę.

Odepchnęła się od wozu i dała długiego susa, myśląc jedynie o tym, by przyjść Percivalowi z pomocą.

Wampir złapał gryzonia i odrzucił brutalnie w bok. Dokładnie w tej samej Danica runęła na niego całym ciężarem i zbiła go z nóg.

Poturlali się po ziemi. Kiedy stwór znalazł się nad nią, Danica oparła zdrową stopę o jego brzuch i z całej siły wypchnęła nogę ku górze.

Usłyszała trzask pękającej gałęzi, gdy spadający wampir zaliczył dość niefortunne lądowanie głową do dołu.

Dopiero gdy świat przestał wirować wokół niej, Danica zdała sobie sprawę, jak bardzo dopisało jej szczęście i że prawdopodobnie ów ślepy traf uratował jej życie, wampir bowiem spadając, nadział się na złamaną gałąź, która przebiła mu pierś na wylot, i choć miotał się i szarpał jak oszalały, jego wysiłki spełzły na niczym.

Odetchnęła na widok Percivala, który najwyraźniej cały i zdrowy wspiął się zwinnie na to samo drzewo.

Nagle została brutalnie podniesiona z ziemi przez rozjuszonego Kierkana Rufo. Spojrzała na obnażone przedramię wampira i zdała sobie sprawę, że jego rany się zagoiły, z wyjątkiem poczerwieniałego pasemka skóry podrażnionej promieniami słońca, kiedy przechodził przed uszkodzonymi przez mniszkę drzwiami.

Tym razem mi nie uciekniesz – obiecał, a Danica się wzdrygnęła. Nie miała już sił i brakowało jej tchu.

Walka dobiegła końca. Drugi wampir podszedł do Rufa. Spojrzał na gałąź i zwisającego z niej bezwładnie kompana, a jego rysy wykrzywił złowieszczy grymas. Łypnął na Danicę i ruszył w jej stronę.

Mniszka zdumiała się, z jaką łatwością Kierkan Rufo zatrzymał rozjuszonego potwora. Wystarczyło, że uniósł rękę, a wampir bezradnie cofnął się o krok, warcząc i jęcząc z niepohamowanej wściekłości.

Ona jest moja – upomniał go Rufo.

Wampir ponownie spojrzał na swego towarzysza.

Jeżeli zdejmę go z konara, powróci do nas – powiedział nagle i jeśli wierzyć legendom, jego słowa były prawdziwe.

Zostaw go – rozkazał Rufo, gdy wampir zbliżył się o krok do nabitej na gałąź kreatury. Potwór odwrócił się do swego pana. – Sprzeciwił się mej woli – wyjaśnił Kierkan. – Zabiłby Danicę albo sam ją posiadł. Zostaw go tu, spotka go taki los, na jaki zasłużył.

Danica zauważyła sceptycyzm, a potem mroczny gniew malujący się na pobladłym obliczu niższego rangą wampira. W tym momencie upadły kapłan Oghmy całym sercem i duszą nienawidził Rufa i nie pragnął niczego więcej, jak tylko rozerwać mu gardło. Jego nienawiść szybko jednak przerodziła się w rezygnację i wampir się oddalił.

Ponieśliśmy ogromne straty – mruknął, a Danica zdumiała się, że to on zmienił temat.

Rufo prychnął drwiąco.

To tylko zombi – odparł. – Jutrzejszej nocy powrócę tu i ożywię je ponownie, a także tych, którzy JEJ bronili! – To rzekłszy, gwałtownie potrząsnął Danica, aż ból promieniujący z uszkodzonej kostki przeszył ją od stóp do głów.

A co z Diatynem? – spytał wampir, spoglądając w kierunku drzewa.

Rufo zamilkł na dłuższą chwilę.

Zawiódł – skonstatował. – Jego ciało należy do słońca.

Drugiemu wampirowi decyzja Rufa wydała się niedorzeczna. Szkoda niszczyć dobrego nieumarłego. Cóż – uznał po namyśle – takie było ich prawo, a on doskonale wiedział, jaka jest kara za niesubordynację. Niech więc tak się stanie.

Rufo spojrzał na Danicę. Miał ponurą minę.

Potrzebujesz snu – wyszeptał. Danica bardziej poczuła, niż usłyszała jego słowa, i zdała sobie sprawę, że w obecnej sytuacji drzemka jest jak najbardziej pożądana.

Potrząsnęła energicznie głową, świadoma, że musi walczyć z Rufem do końca, na wszelkie możliwe sposoby.

Wampir spojrzał na nią, zastanawiając się, skąd czerpie tę wewnętrzną siłę.

Mniszka splunęła mu w twarz.

Rufo bez zastanowienia ją uderzył, a Danica – mocno poturbowana i osłabiona utratą krwi – osunęła się bezwładnie na ziemię. Rozwścieczony wampir chwycił ją za włosy i zaczął ciągnąć, nakazawszy niższym istotom, by zebrały pozostałe zombi i wróciły wraz z nimi do biblioteki.

Nie zdążył nawet opuścić obozowiska, gdy odezwało się w nim to, co pozostało z jego serca, przypominając o uczuciach, jakie żywił wobec Daniki. Pochylił się, delikatnie wziął ją na ręce i przytulił mocno do piersi, choć jego ciało nie mogło jej już ogrzać. W blasku księżyca ujrzał błysk białej szyi dziewczyny i zapragnął się nasycić, wysączyć krew z jej żył. Odmówienie sobie tej niewątpliwej rozkoszy było najtrudniejszym zadaniem, jakiemu kiedykolwiek musiał sprostać – wiedział bowiem, że Danica nie pozwoliłaby mu na to. Gdyby spróbował posiąść ją teraz, wybrałaby śmierć – a wówczas straciłby ją na zawsze.

Percival, który siedział na gałęzi drzewa nad pobojowiskiem, patrzył na oddalający się bluźnierczy korowód. Wiewiórka domyśliła się, dokąd zmierza, i pognała po konarach przez mrok, w poszukiwaniu kogoś, kto nie był sprzymierzony z Kierkanem Rufo.



13

Przejawy miłości


Wampir przyjrzał się Danice uważnie i po raz pierwszy, odkąd ją poznał, wydała mu się krucha i słaba.

Była jak delikatny kwiat; silniejszy podmuch wiatru mógł zanieść ją hen, w dal.

Kierkan Rufo chciał podejść do niej, pogładzić pieszczotliwie jej przepiękną szyję, pocałować – zrazu delikatnie, dopóki nie narośnie w nim pożądanie, a wówczas wbić w jej odsłonięte gardło kły będące naturalnym przedłużeniem tego, czym się stał, i nasycić się krwią, poczuć ciepło kobiety, której pragnął od ich pierwszego spotkania.

Nie mógł jednak tego uczynić, pomimo ponagleń klątwy chaosu. Nasycenie się... nie, zjednoczenie z Danicą oznaczałoby teraz jej przedwczesną śmierć. Rufo nie chciał, by dziewczyna umarła, jeszcze nie, dopóki nie był w stanie dać jej wszystkiego, co oferował jego obecny stan, by podobnie jak on mogła przeistoczyć się w wampira. Niezależnie od siły impulsów głodu i klątwy chaosu, po prostu nie mógł im się podporządkować – i nie pogodziłby się ze śmiercią Daniki.

Będzie jego królową, postanowił. Egzystencja, którą wybrał, stanie się dużo pełniejsza, gdy u jego boku znajdzie się Danica. Wizja uczynienia z niej królowej wampirów wydała mu się słodsza, gdy uświadomił sobie, jak bardzo ubodzie tym Cadderly’ego.

Kierkan Rufo pragnął zranić Cadderly’ego równie mocno, jak pożądał Daniki. Będzie paradował wraz z Danicą – swoją Danicą – przed młodym kapłanem, dręcząc go świadomością, że ostatecznie to życie Cadderly’ego okazało się kłamstwem.

Strużka śliny pociekła z rozchylonych ust pławiącego się w mrocznych fantazjach wampira. Prawie zapomniał o zdrowym rozsądku i niewiele brakowało, a rzuciłby się na nieprzytomną Danicę, aby ją posiąść.

Pohamował się jednak i prostując się, spojrzał jakby z zakłopotaniem na Histrę. Nieszczęsna wampirzyca o ciele pokrytym paskudnymi bliznami stała nieopodal.

Będziesz jej pilnować – rozkazał.

Jestem głodna – odparła Histra i mówiąc to, spojrzała na Danicę.

Nie! – warknął Rufo, a potężna moc jego rozkazu sprawiła, że wampirzyca cofnęła się o krok. – Nie nasycisz się nią! A gdyby zjawili się tu inni żywiący podobne zamiary, ostrzeż, że ich zniszczę!

Spomiędzy karminowych warg Histry dobiegł syk niedowierzania. Wampirzyca jak wygłodniałe zwierzę popatrywała to na Rufa, to na Danicę.

Opatrzysz jej rany – ciągnął Rufo. – A jeśli ona umrze, sprawię, że będziesz cierpiała całą wieczność!

To rzekłszy, wyszedł z pokoju i udał się w kierunku piwnicy na wino, gdzie zamierzał przeczekać dzień i nabrać sił.

Zauważył mgliste kontury niewidzialnego impa przycupniętego w kącie i nieznacznie skinął głową. Gdyby działo się tu coś złego, Druzil ostrzeże go telepatycznie.


* * *


Powrót do przytomności był dla Daniki długim i nader bolesnym doświadczeniem. Gdy jej umysł ponownie zaczął pracować, obudziły się w niej wspomnienia rzezi w obozowisku, śmierci Dorigen i świadomość, że biblioteka padła. Dręczące sny doprowadziły Danicę do kresu wędrówki. Gwałtownie otworzyła oczy.

W pokoju panował półmrok. Po chwili przypomniała sobie, że została pochwycona nocą, a zatem musiał nadejść nowy dzień... kolejny świt. Wyregulowała oddech, usiłując oddzielić rzeczywistość od koszmaru.

Gwałtownie uniosła dłonie – ruch ten sprawił, że jej nogę od stopy po kolano przeszył upiorny ból – i przesunęła nimi po szyi, szukając bliźniaczych ranek. Rozluźniła się nieco, stwierdziwszy, że jej skóra pozostała nienaruszona.

Ale gdzie się znajdowała? Spróbowała unieść się na łokciach, jednak natychmiast znów opadła na łóżko, kiedy Histra, roztaczając wokół smród spalonej skóry, jednym susem znalazła się przy niej i nachyliwszy się, łypnęła na nią złowrogo.

Skóra na potylicy upadłej kapłanki nie wytrzymała i pękła tak, że jej oblicze obwisło niczym luźna, źle nałożona maska. I te upiorne oczy! Wydawało się, że zaraz wypadną.

Danica nie dała po sobie poznać, że poczuła znaczną ulgę, kiedy upiorne monstrum cofnęło się od łóżka. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że znajduje się w jednej z bibliotecznych sypialni, ściany bowiem wyłożone były miłą dla oka boazerią z ciemnego drewna. Pod ścianą, którą zdobił bajeczny gobelin, stało ogromne biurko, a obok niego obita skórą kanapa. Łoże w pełni pasowało do tego luksusowego wystroju. Było duże, zaopatrzone w wytworny baldachim i rozkosznie, wręcz do przesady miękkie.

A zatem żyjesz – rzuciła Histra zjadliwie. Danica bez trudu domyśliła się, co było źródłem jej wściekłości. Rywalizowały o względy Cadderly’ego, przy czym, pomimo wszelkich starań, uwodzicielskie zabiegi Histry okazały się bezskuteczne. Danica o egzotycznych migdałowych oczach barwy cynamonu i rozwichrzonej czuprynie truskawkowoblond włosów była bez wątpienia rzadką pięknością. Histra zaś wbrew doktrynie swego zakonu nie przepadała za urodziwymi kobietami, zwłaszcza takimi, z którymi – tak jak w przypadku mniszki – musiała rywalizować.

Teraz kapłanka Sune zmieniła się w szpetne monstrum, karykaturę dawnego piękna, i choć bez wątpienia tym razem miała absolutną przewagę nad poturbowaną i osłabioną Danica, ten jeden fakt zmusił ją do przyjęcia postawy defensywnej i doprowadził do białej gorączki.

Danica z trudem zdołała przemóc w sobie obrzydzenie i strach. Czuła, że jej życie wisi na włosku – gdyby Histra postanowiła ją zabić, niewiele mogłaby uczynić, aby temu zapobiec. Wierzyła jednak, że wampirzyca jej nie tknie. Biblioteką władał teraz Rufo (tyle Danica zdążyła stwierdzić po ich pierwszym spotkaniu w holu), a gdyby chciał ją zabić, zrobiłby to osobiście poprzedniej nocy w lesie.

Jaka jesteś słodka – mruknęła Histra, bardziej do siebie niż do Daniki. Nagła zmiana jej tonu potwierdziła obawy mniszki, że wampirzyca lada moment może stracić nad sobą panowanie.

Histra położyła dłoń na twarzy dziewczyny i delikatnie przesunęła palcami po jej policzku, docierając aż do gładkiej, miękkiej szyi.

Jej odrażające oblicze zbliżyło się nagle, usta rozwarły się szeroko, strużka śliny i smrodliwy, gorący oddech dosięgły twarzy Daniki, która o mało nie zemdlała, przekonana, że za moment jej życie dobiegnie końca. Szybko się jednak opanowała i uniosła wzrok, by ujrzeć, że Histra cofa się o kilka kroków od łóżka.

Mogłabym cię zniszczyć – mruknęła mimochodem. – Mogłabym wyrwać ci serce i je pożreć. Mogłabym wbić palce w te twoje śliczne migdałowe oczka i rozorać mózg.

Danica nie wiedziała, jak zareagować na te groźby. Czy powinna udać przerażenie, czy raczej zbyć je i uznać za blef?

Wybrała drugie rozwiązanie i postanowiła posunąć się o krok dalej.

Kierkanowi Rufo z pewnością by się to nie spodobało – odparła spokojnie.

Histra znów rzuciła się na nią, szczerząc kły, ale tym razem Danica nawet nie mrugnęła okiem.

On mnie pragnie – powiedziała, kiedy wampirzyca ponownie się wycofała.

Ja jestem jego królową – zaprotestowała Histra. – Pan wcale cię nie potrzebuje.

Pan? – wyszeptała Danica. To słowo ani trochę nie pasowało do Kierkana Rufo. Za życia nie był panem nawet własnych emocji. – Sądzisz, że on cię kocha? – spytała niewinnie.

Oczywiście, że mnie kocha! – oznajmiła Histra. Danica zachichotała, udając, że stara się zdusić śmiech.

Co? – burknęła Histra i wyraźnie zadygotała. Danica wiedziała, jak bardzo ryzykuje, ale postanowiła pójść na całość.

Przeglądałaś się w lustrze? – spytała i nagle urwała, jakby dopiero teraz coś sobie uświadomiła. – Oczywiście – dodała półgłosem. – Nie możesz już przeglądać się w lustrze, zgadza się?

Danica chciała powiedzieć: „To mnie kocha Rufo”,– lecz w ostatniej chwili ugryzła się w język. Mogłaby posunąć się za daleko.

Rufo nie kocha nikogo – poprawiła Histrę. – Nie wie, jak to się robi. Nigdy się tego nie nauczył.

Kłamiesz.

Podobnie jak ty – ciągnęła Danica. – Tak ci było spieszno zadowolić boginię Sune, że nie potrafiłaś odróżnić miłości od pożądliwej chuci.

Wzmianka o Sune sprawiła, że na umęczonym obliczu Histry pojawił się grymas bólu. Jej dłoń – z kośćmi przezierającymi pomiędzy płatami sczerniałej skóry – uniosła się wysoko, jakby miała opaść na twarz Daniki, ale nim to nastąpiło, drzwi komnaty otworzyły się na oścież.

Wystarczy – rozległ się spokojny głos Kierkana Rufo. Histra obejrzała się przez ramię i wolno opuściła rękę. Rufo energicznie odwrócił głowę w bok i machnął dłonią, a Histra posłusznie stanęła pod ścianą, pochylając nisko głowę – luźne fałdy skóry i tkanek zwisające z jej twarzy nieomal muskały wielkie, krągłe piersi.

Nawet tak poturbowana potrafisz odnaleźć w sobie ducha, by prowadzić te swoje gierki – zauważył Rufo, a w jego głosie wyraźnie zabrzmiała nuta uznania. Podszedł do łóżka i uśmiechnął się uspokajająco.

Oszczędzaj siły – wyszeptał. – Niech twoje rany się zagoją, a potem...

Danica wybuchnęła śmiechem, obracając w perzynę jego marzenia, ścierając z ust uśmiech, a z twarzy zdzierając maskę spokoju.

I co potem? – rzuciła oschle. – Ty i ja będziemy się kochać aż po wieczne czasy? – Zauważyła, że jej drwiący chichot boleśnie zranił uczucia wampira. – Właśnie wyjaśniłam Histrze, że nie potrafisz kochać.

Ty i Cadderly zarezerwowaliście to uczucie tylko dla siebie – odparł sarkastycznie Rufo – jak jakiś towar.

Nie – zaprotestowała. – Ale Cadderly i ja nauczyliśmy się dzielić tym uczuciem, znamy znaczenie tego słowa.

Kochałem cię... – zaczął Rufo i nagle zamilkł.

Niemożliwe – ucięła Danica, zanim zdążył przedstawić swoje argumenty. – Niemożliwe. Histrę również kochałeś. Wiem, że tak było, przynajmniej na samym początku, kiedy zmieniłeś ją w wampira, by mogła znaleźć się u twego boku. – Mówiąc te słowa, Danica patrzyła na Histrę, usiłując w jej minie odnaleźć potwierdzenie śmiałego blefu.

Nie – wyszeptał Rufo, pragnąc wytłumaczyć, że to nie on uczynił z Histry nieumarłą. Danica znów nie pozwoliła mu dokończyć, a to krótkie słowo zabrzmiało w uszach byłej kapłanki niczym jawne zaprzeczenie, jakoby Rufo kiedykolwiek darzył ją miłością.

Tak było! – ryknęła na całe gardło Danica i przerwała na chwilę, aby zaczerpnąć tchu i stłumić wzbierające w jej wnętrzu fale bólu. – Kochałeś ją – ciągnęła, na powrót kładąc głowę na poduszce. – Kiedy była piękna.

To przekonało Histrę – Danica bez trudu rozszyfrowała wyraz jej twarzy.

Wampirzyca uniosła głowę, a jej groteskowe rysy stały się jeszcze bardziej upiorne, gdy wykrzywił je grymas narastającej wściekłości.

Ale teraz jest szpetna – dorzuciła Danica, udając, że jest rozczarowana Kierkanem Rufo i nie żywi względem Histry żadnej urazy.

Bene tellemara – warknął niewidzialny imp, przycupnięty na blacie biurka. Zgrzytnął zębami i pokręcił łebkiem.

Rufo również pokręcił głową, zastanawiając się, jakim cudem stracił kontrolę nad przebiegiem rozmowy. Nie potrafił nad nią panować i jednocześnie tłumić ból wywołany słowami Daniki.

Gdybym wyglądała tak jak Histra – ciągnęła dziewczyna – nawet gdybym stała się równie szpetna jak ona, Cadderly i tak by mnie kochał. Nie szukałby nowej królowej.

Usta Rufa poruszały się bezgłośnie, gdy wampir szukał w myślach odpowiedniej riposty na usłyszane przed chwilą słowa. Nagle znieruchomiał i wyprężył się jak struna, odnajdując w sobie resztki godności.

W tej samej chwili Histra rzuciła się na niego, zbiła go z nóg i oboje z impetem poturlali się na ścianę. Kąsali się i szarpali nawzajem pazurami, okładali pięściami i kopali, nie cofając się przed niczym, aby tylko zadać przeciwnikowi jak największy ból.

Danica wiedziała, iż nadarzająca się okazja ucieczki nie potrwa długo. Usiadła energicznie, tak szybko, jak tylko była w stanie, po czym przesunęła zranioną nogę na skraj łóżka. Nagle zastygła w bezruchu, usiłując skoncentrować się na czymś ulotnym, co przykuło jej uwagę, i jednocześnie nie dopuścić do siebie hałaśliwych odgłosów walki rozjuszonych wampirów.

Jej dłoń wystrzeliła w bok niczym atakujący wąż, palce zacisnęły się wokół czegoś, co było niewidzialne, a co bez trudu wyczuła o ułamek sekundy wcześniej, nim zaopatrzony w jadowity kolec ogon zdążył śmignąć w jej stronę.

Druzil natychmiast zaczął się szamotać, unieruchomiony w silnym uścisku mniszki. Ponownie stał się widzialny – w tej sytuacji wykorzystywanie magicznej energii wydawało się marnotrawstwem; wszystko wskazywało na to, iż mniszka doskonale wie, gdzie imp się znajduje.

Nadal nie jesteś dość szybki – zauważyła chłodno.

Druzil chciał odpowiedzieć, ale Danica drugą ręką zdzieliła go z całej siły między wyłupiaste czarne ślepia i w tej samej chwili cały pokój wokół niego gwałtownie zawirował.

Druzil z impetem wpadł na ścianę i osunął się po niej, mamrocząc pod nosem: bene tellemara. Zdał sobie sprawę, co Kierkan Rufo zrobiłby lub przynajmniej próbowałby z nim zrobić, gdyby zdołał dosięgnąć Daniki zatrutym żądłem. Najprawdopodobniej mniszka uchroniła go przed wygnaniem na powrót do niższego świata, skąd się wywodził. Druzil był jednak oddany klątwie chaosu, której ucieleśnienie stanowił teraz Kierkan Rufo, i choć były kapłan nie zdawał sobie z tego sprawy, imp czuł, że pozostawienie tej kobiety przy życiu stanowi poważne zagrożenie dla całej jego misji.

Tymczasem Danica zsunęła się z łóżka i pokuśtykała na zdrowej nodze w stronę drzwi.

Nie możesz mnie zranić! – wychrypiał do niej Druzil i zaatakował, trzepocząc wściekle skrzydłami i tnąc powietrze kolczastym ogonem.

Stojąc na jednej nodze, Danica zachowywała idealną równowagę, a rękami zataczała w powietrzu niewielkie kręgi. Ogon impa śmignął kilkakrotnie w jej stronę, ciosy zostały jednak odparowane i nagle Druzil ponownie poczuł na swoim ciele silne palce mniszki. Warknął i zakręcił młynka palcami. Z ich koniuszków popłynęły promienie zielonkawej energii. Danica skrzywiła się, kiedy poczuła dojmujący ból poparzonej skóry.

Nie możesz mnie zranić – powtórzył drwiąco Druzil.

Nie był jednak dość szybki, by zapobiec temu, co zamierzała z nim uczynić pomysłowa mniszka. Szarpnęła go za ogon i zakręciła nim w powietrzu, po czym złapała go równocześnie za skrzydła. Bezceremonialnie i skądinąd dość brutalnie zawiązała oba skrzydła i ogon w jeden wielki i wyjątkowo ciasny supeł dotykający pleców Druzila, po czym zamachnąwszy się potężnie, cisnęła kompletnie zdezorientowanym impem o ścianę. Na jego psim pyszczku, zanim wyrżnął w mur, odmalowało się bezgraniczne zdumienie.

Czy aż tak cię krępuję? – mruknęła ironicznie mniszka. Druzil potoczył się po podłodze, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Nie docenił gierki słownej, a tymczasem Danica ponownie skierowała się ku drzwiom.

Na jej drodze pojawił się Kierkan Rufo. Wydawał się rozbawiony sposobem, w jaki mniszka potraktowała impa. W przeciwległym kącie pokoju klęczała mocno poturbowana Histra – zwisające z jej twarzy luźne fałdy skóry i tkanek nieomal muskały posadzkę.

Wspaniale – pogratulował Rufo, po czym przeniósł wzrok na Danicę.

Mniszka znów rąbnęła go pięścią w twarz.

Rufo wolno odwrócił głowę, spodziewając się i przyjmując z niewzruszonym spokojem kolejne uderzenie, a po nim kilkanaście następnych. Danica zasypała go gradem ciosów, jej pięści raz po raz przecinały powietrze. Wreszcie uznał, że już dosyć, i z przeraźliwym rykiem, który wywołał na plecach Daniki lodowate ciarki, smagnął dłonią na odlew, pozbawiając ją na moment równowagi i zręcznie łapiąc za rękę.

Danica wiedziała wprawdzie, jak łatwo uwolnić się od takiego chwytu, ale żaden, z jakim miała do czynienia, nie dorównywał uściskowi palców wampira. Rufo unieruchomił jej rękę z taką siłą, że Danica obawiała się, iż lada moment trzaśnie jej staw łokciowy.

Uniosła wolną rękę, aby zablokować zamaszysty cios dłoni wampira, ale uderzenie przedarło się przez jej wątłą obronę i brutalnie odrzuciło głowę w bok. Oszołomiona, nie stawiała oporu, gdy Rufo cisnął ją z powrotem na łóżko, a potem rzucił się na nią, zaciskając silne kościste palce na jej gardle. Danica chwyciła go za rękę i usiłowała ją wykręcić – bezskutecznie.

Nagle zaprzestała walki, zepchnęła na dalszy plan swój potężny instynkt przetrwania, nie próbując zerwać z szyi dławiącej ją ręki Rufa ani napełnić coraz bardziej spragnionych płuc nową porcją powietrza. W głębi duszy miała nadzieję, że wampir postanowił ją zabić, a śmierć nie wydawała się jej tak straszna, jak inne ewentualności.

W chwilę potem ogarnęła ją ciemność.


* * *


Szlak był kręty i wił się jak wąż pośród strzelistych kamiennych iglic. Bywało, że wędrowcy mogli podziwiać rozległą i majestatyczną panoramę krajobrazu, innym razem zaś mieli wrażenie, iż maszerują wąskimi podziemnymi tunelami.

Los chciał, że Cadderly nie zauważył pióropusza czarnego dymu, wzbijającego się w niebo ponad południowym skrzydłem Biblioteki Naukowej, widok przesłoniły mu bowiem wysokie wieże znajdujące się dokładnie naprzeciw budowli. Gdyby zobaczył dym, zanurzyłby się w nurcie boskiej pieśni i dotarł do biblioteki otoczony magiczną opoką. Cadderly bowiem, chociaż faktycznie narzucił sobie i swoim towarzyszom dość ostre tempo – chciał jak najszybciej dotrzeć do biblioteki i wesprzeć Dorigen, która, jak przypuszczał, przeżywała teraz ciężkie chwile – nie wsłuchiwał się w pieśń Deneira. Nie chciał zużywać niepotrzebnie swojej mocy, która została tak poważnie nadwerężona podczas walki z Aballisterem i Zamczyskiem Trójcy.

Pikel i Ivan maszerowali w pewnej odległości za kapłanem i najwyraźniej niczym się nie przejmowali. Jedynie Ivan od czasu do czasu sarkał i narzekał, że chciałby znaleźć się już w bibliotece i w kuchni, gdzie czuł się jak w domu. Pikel, który w dalszym ciągu rozkoszował się pożyczonym od Cadderly’ego niebieskim kapeluszem naciśniętym na głowę, uważał, że kolor ten idealnie współgra z jaskrawą zielenią jego farbowanej czupryny oraz zaplecionej w warkocze i zaczesanej aż na plecy brody.

Ivan był zdania, że brat wygląda po prostu głupio.

Przez pewien czas szli w milczeniu. Nagle Cadderly zatrzymał się – wydało mu się, że usłyszał słowa pieśni. Przekrzywił głowę, nasłuchując – odgłosy przypominały nieco południową kantyczkę odprawianą przez brata Chaunticleera. Rozejrzał się wokoło, oceniając odległość, jaką mieli jeszcze pokonać, i stwierdził, że w żaden sposób, nawet przy sprzyjającym wietrze, nie mógłby usłyszeć stąd pieśni Chaunticleera – od biblioteki dzieliło ich bowiem jeszcze dobrych pięć mil.

Gdy ruszył, by dogonić krasnoludy, które – mimo iż ponownie okładały się pięściami – znacznie go wyprzedziły, uświadomił sobie, że muzyka, którą słyszał, rozbrzmiewa nie w jego uszach, lecz w umyśle.

Chaunticleer śpiewał swoją pieśń – tak, był to bez wątpienia głos Chaunticleera – a Cadderly słyszał go tak, jak słyszał zwykle muzykę Deneira.

Co to mogło oznaczać?

Cadderly’emu ani przez chwilę nie przyszło na myśl, że przepojona miłością i słodyczą pieśń Chaunticleera mogła być zaklęciem chroniącym przed przerażającymi mocami zła. Po namyśle stwierdził, że najwyraźniej jego umysł musi być nastrojony wyłącznie na Deneira i, jak wszystko na to wskazuje, Chaunticleer również poprzez wykonywaną pieśń zdołał osiągnąć idealną harmonię z bogiem.

Cadderly uważał tę pieśń za coś dobrego i właściwego. Nie słyszał jej przez cały czas, ale dostatecznie często, by stwierdzić, że brat Chaunticleer śpiewa praktycznie bez przerwy i o wiele dłużej niż zazwyczaj. Mimo to nie miał w związku z tym, bądź co bądź, nietypowym zdarzeniem żadnych złowróżbnych przeczuć. Doszedł do wniosku, że kapłan ma dziś wyjątkowo dobry dzień. Możliwe było również, że Chaunticleer w rzeczywistości wcale nie śpiewa, a Cadderly słyszy jedynie echa jego harmonijnego, perfekcyjnego występu.

Myślisz o rozbiciu jeszczy jednego łobozu? – spytał w jakiś czas później coraz bardziej rozdrażniony żółtobrody krasnolud, odrywając Cadderly’ego od dźwięków muzyki i towarzyszących im rozmyślań.

Cadderly spojrzał na pnącą się ku górze nitkę kamienistego szlaku przed sobą i przez chwilę nie był pewien, gdzie się właściwie znajduje.

Zostało jeszcze co najmniej pięć mil – odparł – po trudnym terenie.

Ivan parsknął. Uważał, że Góry Śnieżne, nawet w ostatnim okresie zimy, kiedy panowały jeszcze siarczyste mrozy i szalały śnieżyce, nie mogły równać się z jego ojczystymi stronami. Ivan pochodził z Vaasy, krainy leżącej daleko na północy, gdzie rozciąga się rozległy masyw dzikich gór Galena, goblinoidy spotyka się nieomal na każdym kroku, a zabójczy wicher dmący zimą od Wielkiego Lodowca może w ciągu kilku minut zmrozić człowieka do kości.

Ivan z determinacją po raz ostatni spojrzał na Pikela, na co jego brat odpowiedział gardłowym chichotem, po czym żółtobrody krasnolud wolnym krokiem minął Cadderly’ego i zajął pozycję na czele kolumny.

Dziś w nocy – wyjaśnił. – Zaniem niebo rozbłyśnie gwiazdamy, znajdziem się ponownie w murach Biblioteki Naukowej!

Cadderly z westchnieniem popatrzył, jak Ivan rusza raźno przed siebie. Pikel, który właśnie mijał go w podskokach, wciąż jeszcze chichotał pod nosem.

Daj mi to – burknął Cadderly, zdając sobie sprawę, co było powodem rozsierdzenia Ivana. Odebrał Pikelowi kapelusz, otrzepał i wsadził sobie na głowę. Następnie wyjął z plecaka stary garnek – prowizoryczny hełm, który wybrał dla siebie zielonobrody krasnolud – i bezceremonialnie włożył go na jego zmierzwioną farbowaną czuprynę.

Chichot Pikela przerodził się w smętne: oooo.


* * *


Kilka mil na północny zachód od trójki wędrowców pogrążona w zadumie Shayleigh usłyszała wysoko nad głową cichy chrobot wśród gałęzi i w mgnieniu oka ocknęła się z przywracającego siły sennego odrętwienia. Nieświadomy jej umiejętności obserwator mógłby pomyśleć, że na grubym konarze rozłożystego wiązu oparta plecami o pień wojowniczka elfów znalazła się w nader trudnym i kłopotliwym położeniu. Jednakże zwinna Shayleigh nieznacznym skrętem ciała ułożyła się na wznak i jednym płynnym ruchem uniosła nad sobą długi łuk. Na cięciwie pojawiła się strzała.

Fiołkowe oczy wojowniczki zwęziły się, gdy lustrowała gęste listowie w poszukiwaniu źródła hałasu. Nie przejmowała się zbytnio – słońce wciąż jeszcze wisiało wysoko nad zachodnim horyzontem – znała jednak odgłosy zwierząt zamieszkujących te tereny i zdała sobie sprawę, że coś, co śmiga po gałęziach tego ogromnego drzewa, musi być śmiertelnie przerażone.

Nagle, niezbyt wysoko nad jej głową, poruszył się liść. Napięła łuk.

I wówczas listowie rozstąpiło się, a Shayleigh zwolniła cięciwę i uśmiechnęła się, widząc wpatrzone w siebie ślepka znajomej białej wiewiórki.

Percival pospiesznie zbiegł po pniu na niższą gałąź, a uśmiech zniknął z ust Shayleigh, zastąpiony wyrazem bezgranicznego zdumienia i oszołomienia. Zastanawiała się w duchu, dlaczego Percival, którego spotkała już kiedyś, dawno temu, znalazł się tak daleko od biblioteki. I co mogło do tego stopnia przerazić to małe zwierzątko?

W przeciwieństwie do Cadderly’ego i krasnoludów Shayleigh dostrzegła słup dymu i tknięta dziwnym przeczuciem postanowiła zawrócić, aby sprawdzić, co się stało. Przypuszczała, że to dym ze stosu pogrzebowego kapłanów zmarłych podczas zimy, których ceremonię pogrzebową odłożono na początek wiosny. Zdołała przekonać samą siebie, iż to, co dzieje się w bibliotece, nie jest jej sprawą i że powinna jak najszybciej powrócić do Shilmisty, gdzie król Elbereth niewątpliwie oczekuje jej raportu z coraz większym niepokojem. Odbyła zadumę wcześnie, kiedy słońce stało jeszcze wysoko na niebie, postanawiając, że wyruszy w drogę o zmierzchu.

Teraz gdy zobaczyła Percivala, który podskakiwał i popiskiwał jak oszalały, pożałowała, że zawróciła w stronę Shilmisty. Powinna była udać się bezpośrednio do biblioteki i do Daniki – serdecznej przyjaciółki, która mogła potrzebować jej pomocy.

Kto wie, czy nie potrzebuje jej nadal.

Shayleigh przewiesiła się przez konar, dotykając lekko stopami niższej gałęzi. Ugięła nogi, skoczyła w tył, zahaczywszy o gałąź kolanami, i zawisła głową w dół, z dłonią zaciśniętą na niższym konarze. Wykorzystała przyspieszenie skoku, by miękko zeskoczyć na ziemię. Percival, który został z tyłu, musiał się nieźle natrudzić, aby za nią nadążyć.

Shayleigh wyciągnęła rękę i cmoknęła, a gdy tylko Percival gorliwie opadł z najniższej gałęzi na jej ramię, co sił w nogach pobiegła na wschód, z powrotem do Biblioteki Naukowej i swojej najdroższej przyjaciółki.


14

Zmierzch


Bałem się, że cię zabiłem. Głos Rufa, odległy, lecz przybliżający się. Danica otworzyła oczy. Znajdowała się w tym samym pokoju co poprzednio, teraz jednak jej stopy i ręce przywiązane były mocno do czterech grubych słupków łóżka. Pulsujący, palący ból w zranionej lewej nodze nie zelżał, a mniszka obawiała się, że więzy przetrą jej skórę i jeszcze bardziej uszkodzą i tak już mocno pogruchotaną kostkę.

Jakby tego było mało, pochylał się nad nią Rufo, a na jego bladym obliczu malowało się zatroskanie.

Moja droga Danico – wyszeptał. Nachylił się jeszcze bardziej, usiłując złagodzić szorstkość swych rysów. Starał się być łagodny i delikatny.

Danica nie splunęła mu w twarz; czas symbolicznych i zgoła nieefektywnych protestów miała już za sobą.

Rufo domyślał się, że nim gardzi.

Nie wierzysz, że potrafię kochać? – zapytał półgłosem, a widząc jego drgający policzek, zorientowała się, że z trudem usiłuje zachować spokój.

Danica i tym razem nie odpowiedziała.

Kochałem cię, odkąd zjawiłaś się w bibliotece – ciągnął z napięciem w głosie. – Obserwowałem cię z dystansu, rozkoszując się gracją i wdziękiem każdego twego ruchu.

Danica wpatrywała się w niego z ponurą miną.

Ale nie grzeszę urodą. Nigdy nie byłem przystojny, dlatego to Cadderly – kiedy wypowiadał to imię, w jego głosie pojawiła się jadowita nuta – zwrócił twoją uwagę.

Było to dość żałosne stwierdzenie, ale Danica nie żywiła wobec Rufa odrobiny współczucia.

Uroda? – spytała. – W dalszym ciągu nie zdajesz sobie sprawy, jak niewiele ona znaczy.

Rufo cofnął się zakłopotany. Danica tylko pokręciła głową.

Nadal kochałbyś Histrę, gdyby wciąż była piękna – stwierdziła. – Ale nigdy nie potrafiłbyś zajrzeć do czyjegoś wnętrza. Nie obchodzi cię, co kryje się w czyimś sercu i duszy, ponieważ w u ciebie są one puste.

Licz się ze słowami – upomniał Rufo.

Ranią cię, bo są prawdziwe. – Nie!

Tak! – Danica uniosła głowę na tyle wysoko, na ile pozwałaby jej więzy, a ostrość jej spojrzenia sprawiła, że Rufo cofnął się jeszcze dalej. – Nie kocham uśmiechu Cadderly’ego, lecz źródło, z którego się bierze, żar płonący w jego sercu i szczerość oraz prawdę zawartą w jego duszy. Żal mi cię, Rufo, ponieważ nigdy nie byłeś w stanie odróżnić miłości od ego.

Mylisz się! – zaprzeczył wampir.

Danica nawet nie mrugnęła powieką, tylko ponownie ułożyła się na materacu, podczas gdy Rufo się nad nią nachylił.

Wtuliła głowę w ramiona i jęknęła cichutko, widząc, że jest coraz bliżej, i niepokojąc się, że może zapragnąć posiąść ją wbrew jej woli. Pomimo przebytego treningu i sporej siły nie byłaby w stanie zapobiec tej ewentualności.

Dotknęła jednak czułego miejsca w sercu wampira.

Mylisz się – powtórzył Rufo, ale już znacznie ciszej. – Umiem kochać. – Jakby na podkreślenie tych słów musnął miękko policzek Daniki, po czym jego palce leciutko dotknęły jej szczęki i szyi.

Dziewczyna usiłowała się odsunąć, ale więzy były silne, a ona osłabiona z upływu krwi.

Umiem kochać – powtórzył. – Odpoczywaj, moja słodka. Wrócę, gdy nabierzesz sił, a wówczas pokażę ci, czym jest rozkosz, najdroższa.

Danica odetchnęła z ulgą, gdy odsunął się od łóżka i rzuciwszy jej jeszcze jedno przeciągłe spojrzenie, wyszedł z pokoju. Wiedziała, że to przejściowa ulga, ponownie szarpnęła więzy, a gdy stwierdziła, że nie zdoła się z nich uwolnić, uniosła głowę, by przyjrzeć się swoim obrażeniom.

Nie czuła nawet sznura opasującego jej zranioną kostkę, a tylko jeden potężny, dojmujący ból. Stwierdziła, że kostka i łydka spuchły, a odsłonięta skóra – w miejscu gdzie nie pokrywa jej zakrzepła krew – mieni się chorobliwymi barwami. Czuła, że rana jest zainfekowana, a zważywszy na osłabienie wywołane utratą krwi, nie łudziła się, że tym razem zdoła uwolnić się z więzów. A gdyby nawet, w obecnym stanie i tak nie miałaby sił, aby wydostać się z biblioteki.

Odpoczywała. Ogarnęło ją nieznane dotąd uczucie wszechogarniającej bezradności. Kiedy spojrzała przez szpary między deskami w jedynym w tym pokoju, wychodzącym na zachód, oknie stwierdziła, że słońce już wzeszło i rozpoczęło swą codzienną wędrówkę po nieboskłonie.

Wiedziała, że Rufo powróci z nastaniem nocy.

A ona będzie kompletnie bezbronna.


* * *


Biblioteka Naukowa pojawiła się w ich polu widzenia po południu – prostokątna przysadzista budowla, wyłaniająca się spośród krąglejszych naturalnych linii otoczenia.

Już na pierwszy rzut oka Cadderly stwierdził, że z biblioteką coś jest nie w porządku. Głos instynktu lub być może subtelnego ostrzeżenia zawartego w pieśni Chaunticleera przywoływał go rozpaczliwie, ale młodzieniec nie potrafił zrozumieć znaczenia tego zewu. Teraz doszedł do wniosku, że taką reakcję wywołały uczucia, jakie żywił względem tego miejsca.

Niebawem stracił budowlę z oczu, przesłoniły ją wysokie skały, gdy grupka wędrowców pokonywała kolejny zakręt. Ivan i Pikel po krótkiej szeptanej dyskusji wyminęli Cadderly’ego i narzucili sobie wyjątkowo ostre tempo, wyjaśniając, że zamierzają jeszcze tego wieczoru przyrządzić sutą i smakowitą kolację.

Słońce nie skryło się jeszcze za horyzontem, kiedy wyłoniwszy się z zagajnika otaczającego główną ścieżkę prowadzącą do biblioteki, ponownie ujrzeli przed sobą potężną budowlę. Wszyscy trzej zatrzymali się, a głośne westchnienie Pikela wymownie odzwierciedliło ich wewnętrzne rozterki.

Z kilku okien południowego skrzydła wciąż jeszcze unosiły się smużki dymu, a powietrze przesiąknięte było wonią spalonego drewna.

Oooo – powtórzył Pikel.

Wewnętrzny głos i niecichnąca pieśń Chaunticleera nakazywały Cadderly’emu, by jak najszybciej uciekał z tego miejsca, ale młodzieniec – miast usłuchać – podbiegł do drzwi budynku, który był jego domem. Powinien był się tam zatrzymać, a co ważniejsze, zauważyć otwór w drzwiach, wybity przez Danicę, kiedy została osaczona przez Kierkana Rufo.

Cadderly chwycił za klamkę i nacisnął – bezskutecznie. Odwrócił się do Ivana i Pikela, a jego oblicze wykrzywił osobliwy grymas.

Zamknięte – powiedział i uświadomił sobie, że dotychczas drzwi zawsze były otwarte.

Ivan zamaszystym ruchem zdjął z ramienia topór, Pikel opuścił swoją pałkę niczym taran i zaczął orać stopą ziemię niczym byk szykujący się do ataku.

Obaj Bouldershoulderowie rozluźnili się i wyprostowali nieoczekiwanie, gdy ujrzeli, że drzwi za plecami Cadderly’ego zaczynają się otwierać.

Pewien jezdeś? – zwrócił się Ivan do młodego kapłana. Cadderly odwrócił się i sceptycznie przyjrzał otwartym drzwiom.

Napęczniały z gorąca – skonstatował, po czym razem z Ivanem i Pikelem wszedł do wnętrza biblioteki.

Z chwilą gdy przekroczył próg, głosy rozbrzmiewające w jego mózgu umilkły. Uznał to za dobry znak, potwierdzenie, że jest przewrażliwiony, w rzeczywistości jednak wkroczył do dziedziny Rufa, gdzie Deneir nie mógł go już ostrzegać.

Hol nie uległ większemu zniszczeniu, ale unoszący się tu smród spalenizny zatykał gardło. Po lewej znajdowała się niewielka kaplica i wyglądało na to, że w niej właśnie pożoga poczyniła największe szkody. Ciężkie drzwi pomieszczenia były najprawdopodobniej zamknięte, aczkolwiek przyjaciele nie mogli ich zobaczyć, gdyż w wejściu rozwieszono wielki, gruby gobelin.

Cadderly przyglądał mu się przez chwilę. Przedstawiał elfy – mroczne elfy. Młodzieniec wiedział, że gobelin ów należał do najcenniejszych dzieł sztuki znajdujących się w bibliotece. Był własnością Pertelopy – to z niego korzystał Ivan podczas wykonywania małej ręcznej kuszy, która wisiała teraz przy pasie kapłana.

Młodzieniec zaczął się zastanawiać, dlaczego gobelin się tu znalazł. Kto mógłby chcieć wykorzystać to bezcenne dzieło w charakterze osłony przed dymem i sadzą?

Chiba już po pożarze – mruknął Ivan. Zarówno Cadderly, jak i krasnoludy wiedzieli, że ogień nie mógł rozprzestrzeniać się zbyt długo, gdyż bibliotekę zbudowano w większości z kamienia, nie z drewna, i nie znajdowało się w niej wiele materiałów łatwopalnych.

Cóż więc było przyczyną tak ogromnego pożaru?

Ivan ruszył wolno w stronę kuchni, Pikel natychmiast podreptał jego śladem, ale Cadderly chwycił żółtobrodego krasnoluda za rękę, zmuszając go, by się zatrzymał i odwrócił. Niedoszły druid również znieruchomiał.

Chcę sprawdzić główną kaplicę – oznajmił młody kapłan jakby nie swoim głosem.

Ivan i Pikel spojrzeli na siebie nawzajem, wzruszyli ramionami, po czym przenieśli wzrok na Cadderly’ego, który przez dłuższą chwilę stał w kompletnym bezruchu, z zamkniętymi oczami.

Zdał sobie sprawę, iż nie słyszy już pieśni Deneira. Podobnie zresztą jak śpiewu Chaunticleera, choć śpiewak znajdował się tak blisko, w jednym z pomieszczeń rozległego budynku. Cadderly odniósł wrażenie, że Deneir zupełnie opuścił to miejsce.

I co myślisz? – spytał zniecierpliwiony Ivan.

Cadderly otworzył szare oczy i spojrzał na krasnoluda.

No i? – naciskał Ivan. – Co myślisz?

Budynek został zbezczeszczony – odrzekł Cadderly i dopiero kiedy wypowiedział te słowa, w pełni zrozumiał ich znaczenie.

Spalony – poprawił Ivan, spoglądając na gobelin i nie pojmując odpowiedzi Cadderly’ego.

Zbezczeszczony! – krzyknął kapłan, a echo tego słowa odbiło się od kamiennych ścian i popłynęło schodami na piętro.

Jego znaczenie i moc, z jaką zostało wypowiedziane, wywołały u obu braci lodowate ciarki.

O czem ty mówisz? – zapytał półgłosem Ivan. Cadderly tylko pokręcił energicznie głową i pobiegł w stronę głównej kaplicy – najświętszego miejsca w tej świętej budowli. Spodziewał się zastać tam kapłanów, braci z obu zakonów odprawiających modły do swoich bogów i walczących o powrót Deneira i Oghmy do ich największego sanktuarium.

Kaplica była pusta.

Masywne łukowate filary znajdujące się opodal drzwi pokrywała gruba warstwa sadzy, ale poza tym wszystko wyglądało normalnie. Ołtarz w drugim końcu pomieszczenia wydawał się nietknięty – dzwonki, kielich i dwa bliźniacze berła znajdowały się na swoich miejscach.

Odgłos trzech par stóp wewnątrz sporego, bądź co bądź, pomieszczenia wydawał się wyjątkowo głośny – przyjaciele zbili się w ciasną grupkę i ruszyli w stronę ołtarza.

Ivan pierwszy zauważył ciało i stanął jak wryty, a Cadderly, nadziewając się na wyciągnięte w bok muskularne ramię trupa, nieomal zgiął się wpół i chcąc nie chcąc, musiał się zatrzymać.

Pikel postąpił krok naprzód i odwrócił się, by stwierdzić, że jego przyjaciele zostali nieco w tyle, po czym wodząc za ich zdumionymi spojrzeniami, dostrzegł leżący nieruchomo na ziemi obiekt ich zainteresowania.

Oooo – mruknął.

Banner – wyjaśnił Cadderly, rozpoznając spalone zwłoki, pomimo iż skóra trupa odchodziła płatami od kości, a jego oblicze było nagą czaszką, pokrytą tu i ówdzie fragmentami zwęglonych tkanek.

Oczy Bannera obróciły się w orbitach, ich spojrzenie zatrzymało się na Cadderlym i oblicze kościotrupa rozjaśnił groteskowy uśmiech – resztki ust rozciągnęły się szeroko.

Cadderly! – zawołał wyraźnie podniecony i poderwał się raptownie. Jego kości zagrzechotały, ręce zamachały w powietrzu, głowa podskoczyła na spalonej chudej szyi. – Och, Cadderly, jak to dobrze, że wróciłeś!

Ivan i Pikel jęknęli głośno i cofnęli się o krok. Walczyli już wcześniej z nieumarłymi; u boku Cadderly’ego w katakumbach pod Biblioteką Naukową. Teraz obaj spojrzeli na młodego kapłana, szukając w nim oparcia, znajdowali się bowiem w jego domu, w jego kaplicy.

Oszołomiony i zdezorientowany Cadderly również cofnął się chwiejnie od ołtarza i sięgnąwszy kapelusza, zdjął znajdujący się na nim święty symbol.

Wiedziałem, po prostu wiedziałem, że wrócisz – bełkotał groteskowo Banner.

Klasnął w dłonie. Jeden z palców, który trzymał się tylko na strzępie ścięgna, opadł w dół i zawisł kilka cali poniżej jego ręki.

Znowu to samo! – jęknął stwór z przejęciem, po czym zaczął manipulować przy uszkodzonym palcu, usiłując włożyć go z powrotem na swoje miejsce.

Cadderly chciał pomówić z Bannerem, uzyskać odpowiedzi na kilka nurtujących go pytań. Od czego miał jednak zacząć?

To była wszak Biblioteka Naukowa, sanktuarium Deneira i Oghmy, miejsce modlitwy i zadumy, a jednak stwór stojący przed Cadderlym jawnie przeczył doniosłemu charakterowi tego gmachu i sprawiał, że wszystkie modlitwy wydawały się przypadkowym zlepkiem nic nieznaczących, pozbawionych głębszego sensu słów. Banner był bowiem kapłanem stojącym całkiem wysoko w hierarchii zakonu Deneira. Co się stało z Deneirem, zastanawiał się Cadderly. Jak mógł pozwolić, by tak straszliwy los spotkał jednego z jego najbardziej lojalnych wyznawców?

Nie ma się czym przejmować – zapewnił Banner trójkę przyjaciół, jakby martwili się tym, co się stało z jego palcem.

Nie ma się czym przejmować. Od czasu pożaru nauczyłem się, jak składać to wszystko do kupy, i muszę przyznać, że jestem w tym całkiem niezły.

Opowiedz mi o pożarze – wtrącił Cadderly, koncentrując się na tym szczególnie ważnym wydarzeniu i traktując je niczym litanię, która powinna ochronić go przed obłędem.

Banner spojrzał nań dziwnym wzrokiem, jego wyłupiaste oczy przesunęły się z boku na bok.

Było gorąco – odparł.

Co zapoczątkowało pożar? – naciskał Cadderly.

Skąd śpiący Banner mógłby to wiedzieć? – odparł oschle nieumarły. – Słyszałem, że czarodziejka...

Przerwał i uśmiechnął się szeroko, po czym pokiwał palcem, jakby Cadderly zadał niestosowne pytanie. Również i ten palec odpadł i nie przytrzymywany ścięgnem potoczył się po podłodze.

Och, a ty dokąd? – zawołał zrozpaczony Banner i przykucnąwszy, zaczął szukać pod ławkami utraconego palca.

Chcesz z tem gadać? – spytał Ivan, a ton jego głosu zdradzał wyraźnie, jaka odpowiedź by go zadowoliła.

Cadderly zamyślił się na chwilę. Banner nie odpowiedział na jego pytanie – a to, co zasugerował, bynajmniej nie przypadło Cadderly’emu do gustu. Ale dlaczego nieumarły tak nieoczekiwanie nabrał wody w usta? Co go powstrzymało? Cadderly nie wiedział, czym właściwie stał się Banner. Był więcej niż bezmyślnym zombi – młody kapłan doskonale zdawał sobie z tego sprawę, chociaż nie dysponował zbyt wielką wiedzą na temat nieumarłych. Zombi oraz inne spośród najniższych form ożywionych trupów nie wdawały się w dyskusję, a stanowiły jedynie bezmyślne narzędzia swoich panów, tak więc Banner znajdował się gdzieś pomiędzy tymi dwiema kategoriami. Cadderly walczył niegdyś z mumią, ale Banner z całą pewnością nie należał do tego typu potworów. Wydawał się niemal dobrotliwy i zbyt głupi, by mógł komukolwiek zaszkodzić.

Mimo to coś – jakiś impuls – powstrzymał Bannera przed udzieleniem odpowiedzi.

Cadderly zlustrował pełzającą kreaturę, wyciągnął przed siebie dłoń ze świętym symbolem i zawołał donośnym, rozkazującym tonem:

Bannerze! Duchu Bannera! Pytam cię raz jeszcze i przez moc Deneira domagam się odpowiedzi. Co było przyczyną pożaru?

Nieumarły znieruchomiał i wbił wzrok w Cadderly’ego lub raczej w święty symbol w jego ręku. Skrzywił się kilkakrotnie.

Przez czyją moc? – spytał niewinnie. Tym razem jednak skrzywił się Cadderly. Co spowodowało, że jego bóstwo opuściło te mury?

Cadderly opuścił rękę i symbol Deneira, przekonany, że nie uda mu się uzyskać żadnych istotnych informacji.

Chcesz mówić ze z tom rzeczom? – spytał Ivan.

Nie – powiedział szorstko Cadderly i nim zdążył coś dodać, topór Ivana opadł w dół z potworną siłą, odrąbując ramię Bannera od korpusu.

Nieumarły spojrzał z zaciekawieniem na odciętą rękę, jakby zastanawiał się nad sposobem ponownego przymocowania jej do tułowia.

Och, będę musiał to naprawić – rzekł obojętnie przez niemal bezwargie usta.

Jeszcze bardziej niszczący okazał się atak Pikela – pałka rąbnęła z całej siły w odsłoniętą czaszkę Bannera, zmieniając go w bezładną stertę pogruchotanych kości i zmasakrowanych tkanek.

Obie gałki oczne wyskoczyły z orbit i zawisły na długich, cienkich nerwach.

Bolało – poskarżył się Banner, a słysząc ten niespodziewany komentarz, trójka przyjaciół drgnęła gwałtownie. Dopiero wtedy, ku swemu przerażeniu, ujrzeli, że gałki oczne nie toczą się przypadkowo, ale zdają się oszacowywać rozmiary uszkodzeń!

Tyle do naprawienia! – jęknął przeciągle Banner. Trójka przyjaciół wycofała się powoli, Pikel szedł ostatni, popiskując gniewnie i z niedowierzaniem kręcąc głową. Pięć stóp od potrzaskanych szczątków monstrum zdołali zebrać się na odwagę i odwróciwszy się, zaczęli biec co sił w nogach ku drzwiom.

Och, dzięki, Rufo, na pewno sam zdołam się naprawić! – zawołał Banner.

Cadderly zatrzymał się gwałtownie, Ivan zderzył się z nim, a na niego z kolei wpadł rozpędzony Pikel.

Rufo? – spytał Cadderly, odwracając się.

Rufo? – zawtórował Ivan.

Ojoj! – potaknął Pikel.

Na pewno pamiętacie Rufa – rozległ się za ich plecami spokojny, znajomy głos.

Trójka przyjaciół równocześnie odwróciła się wolno w stronę wyjścia z kaplicy, by ujrzeć Kierkana Rufo, w typowej dla niego, nieco pochylonej i przygarbionej pozie.

Cadderly natychmiast zauważył, że piętno, którym go naznaczył, zostało usunięte – a raczej zdarte z jego czoła.

To nie miejsce dla ciebie! – krzyknął młody kapłan, odzyskując odwagę i upominając się w duchu, że przecież znajduje się we własnym domu, w domu Deneira.

Rufo zarechotał drwiąco.

Cadderly zaczął zbliżać się ku niemu – krasnoludy natychmiast podążyły za nim.

Czym jesteś? – rzucił ostro, uświadamiając sobie jakieś kolosalne bluźnierstwo. Miał wrażenie, że zamiast Kierkana Rufo stoi przed nim coś potwornego, niewyobrażalnego i śmiertelnie groźnego.

Rufo uśmiechnął się szeroko, wydając przeraźliwy syk i z dumą ukazując spiczaste kły.

Cadderly o mało nie zemdlał, ale w ostatniej chwili zdołał nad sobą zapanować. Zerwał święty symbol ze swego niebieskiego kapelusza i tym samym ruchem krzywo nasadził go z powrotem na głowę.

Przez imię Deneira, rozkazuję ci opuścić... – zaczął. – Nie tutaj! – odwarknął Rufo, a jego oczy rozbłysły jak dwa czerwone ogniki. – Nie tutaj!

Uch, och – wymamrotał Pikel.

On je wampir, ni? – spytał Ivan i jak w przypadku każdego zadanego przez niego pytania nie ulegało wątpliwości, jaką pragnie usłyszeć odpowiedź.

Gdybyś tylko mógł pojąć znaczenie tego słowa – odparł Rufo. – Wampir? Jestem Tuanta Quiro Miancay. Najbardziej Zabójczą Zgrozą! Jestem ucieleśnieniem tej substancji i to miejsce należy teraz do mnie!

W umyśle Cadderly’ego zaroiło się nagle od straszliwych przypuszczeń. Nazwa Tuanta Quiro Miancay nie była mu obca. Jak nikt inny pojął klątwę chaosu, gdyż to właśnie on ją pokonał, wkładając do misy ze święconą wodą.

Nie zdołał jej wszakże zniszczyć – czego jawnym dowodem był Rufo. Klątwa chaosu powróciła w nowej i najwyraźniej znacznie groźniejszej postaci. Nagle poczuł na nodze dziwne ciepło płynące z jednej z jego kieszeni. Po chwili przypomniał sobie, że włożył tam niewielki amulet, który Druzil podpiął Rufowi jeszcze w Shilmiście. Artefakt ten był nastrojony na impa – jego posiadacz i Druzil bez trudu mogli porozumiewać się telepatycznie. Amulet był teraz ciepły i Cadderly zaniepokoił się, co może to oznaczać.

Twój bóg opuścił to miejsce, Cadderly – oznajmił Rufo z wyższością, a Cadderly pojął, że to prawda. – Zakon Deneira już nie istnieje, a wielu kapłanów z własnej woli przeszło na moją stronę.

Cadderly pragnął temu zaprzeczyć, nie chciał w to uwierzyć. Wiedział o obecności raka toczącego zakony Deneira i Oghmy, zanim jeszcze objawiła się ta niesamowita inkarnacja klątwy chaosu. Pomyślał o swoim ostatnim spotkaniu z dziekanem Thobicusem. Od chwili gdy z początkiem zimy opuścił Bibliotekę Naukową, zdawał sobie sprawę, że przyjdzie mu zmierzyć się z zasadami, które zadomowiły się w murach tej budowli, a które nie były zgodne z prawdziwą doktryną jej boskich patronów.

A teraz na dodatek pojawił się tu Kierkan Rufo. Jego obecność zdawała się niezaprzeczalnie świadczyć o ostatecznym upadku biblioteki.

Chwila przerwy, przysłowiowa cisza przed burzą, nie mogła trwać długo, zważywszy, że u boku Cadderly’ego znajdowały się dwa nieobliczalne i wystraszone krasnoludy. Ivan zaatakował pierwszy. Z głośnym rykiem rzucił się naprzód, tnąc zamaszyście swym wielkim toporem.

Wampir zachwiał się i zatoczył kilka kroków w bok, ale zaraz się wyprostował i nic nie wskazywało, że odniósł choćby najmniejsze obrażenia – prawdę powiedziawszy, zaczął się nawet śmiać!

Pikel pochylił głowę i pałkę, po czym zaszarżował na Rufa, lecz ten niedbałym ruchem odrzucił go od siebie. Zielonobrody krasnolud, wywróciwszy w powietrzu kilka koziołków, spadł na dwie drewniane ławki, roztrzaskując je w drobny mak.

Ivan znów zaatakował, a Rufo uchylił się w bok i gwałtownie uniósł rękę. Z jego dłoni popłynęła struga potężnej energii, uderzając w Ivana i porywając go w powietrze niczym rozszalałe tornado. Krasnolud stęknął, podmuch wyssał mu powietrze z płuc i szarpnął w górę. Z głuchym, przyprawiającym o mdłości odgłosem rąbnął o krawędź łukowatego sklepienia, po czym koziołkując, runął ciężko w dół. Odbił się kilkakrotnie i poszorował twardo po posadzce, zostawiając na niej ślad gęstej, ciemnej krwi.

Cadderly obawiał się, że ten cios uśmiercił Ivana. Chciał podbiec do przyjaciela i przywołując uzdrowicielską moc Deneira, uwolnić go od bólu i cierpienia. Jeszcze nie teraz – uświadomił sobie po chwili namysłu. Nie mógł na razie pomóc Ivanowi. Ze świętym symbolem w uniesionej wysoko dłoni, z niezłomną pewnością i wiarą wolno zbliżył się do wampira. Śpiewał i modlił się, żądając, by Deneir go usłuchał i powrócił do swojej siedziby.

Rufo skrzywił się i choć widok symbolu ewidentnie sprawiał mu ból, ani drgnął.

Nie ma tu dla ciebie miejsca – wycedził Cadderly przez zaciśnięte zęby, a pałający srebrzystym płomieniem symbol znalazł się zaledwie o stopę od wyszczerzonego w gniewnym grymasie oblicza wampira.

Rufo wyciągnął rękę i zamknął pięść na broszy przedstawiającej oko i świecę. Rozległ się syk, pojawiły się smużki dymu, a wampir skrzywił się z bólu. Nie rozluźnił jednak uścisku, udowadniając, że to miejsce należy nie do Deneira, lecz do niego, i magia Cadderly’ego utraciła tutaj swą świętą moc.

Wyprostował się z szerokim uśmiechem i jednocześnie uniósł wolną rękę, by jednym zamaszystym ruchem rozpłatać zdumionemu Cadderly’emu gardło.

Pikel rąbnął monstrum z boku i choć uderzenie nie wyrządziło Rufowi najmniejszej szkody, impet ciosu odrzucił go od kapłana. Pikel zwarł się z nieumarłym w zapaśniczym starciu, ale wampir był zbyt silny i niebawem krasnolud został brutalnie ciśnięty pod ścianę.

Rufo natychmiast skierował się w stronę Cadderly’ego – najcenniejszej ofiary z tej małej grupki – który ledwie trzymał się na nogach. Potężnym, nadludzkim susem zagrodził kapłanowi drogę do wyjścia. Przycupnąwszy na ławie, rozłożył szeroko ręce i pochylił się do przodu, zamierzając rzucić się na Cadderly’ego.

Młody kapłan ponownie uniósł symbol Deneira, ale nagle przyszedł mu do głowy nowy pomysł. Wyjął swoją tulejkę, zdjął nasadką i podświetlił od tyłu święty symbol.

Rufo cofnął się – zaskoczony i zraniony silnym blaskiem. Odwrócił się, zasłonił twarz przed palącym promieniem połą ciemnej szaty i wydał bluźnierczy, nieziemski jęk, którego echo rozbrzmiało we wszystkich korytarzach biblioteki i poruszyło serca wielu sług będących dziełem złego wampira.

Zdawało się, że cała budowla odpowiedziała na gromkie wezwanie – ze wszystkich stron napłynęły do kaplicy przeciągłe jęki i zawodzenia.

Rufo zmalał nagle, przeobraził się w nietoperza i śmignął przez rozległy hol. W chwilę potem przez otwarte drzwi wpadł drugi nietoperz, a zaraz za nim większe stworzenie z błoniastymi skrzydłami.

Cadderly rozpoznał Druzila, a obecność impa była odpowiedzią na wiele jego pytań.

W holu na zewnątrz rozległo się szuranie powłóczących nogami żywych trupów, które zostały przywołane z ciemności, aby służyć Rufowi.

Musieli się stąd wydostać – Cadderly nie miał wątpliwości, że muszą uciec z tego miejsca. Pikel był najwyraźniej tego samego zdania, gdyż stanął chwiejnie u boku młodego kapłana i wspólnie odwrócili się w stronę Ivana, choć żaden z nich nie miał pojęcia, jak zdołają wynieść na zewnątrz ciężko rannego krasnoluda.

Ivan jednak nie leżał bezwładnie na ziemi. Jakimś cudem utrzymywał się na nogach i z wolna dochodził do siebie po otrzymanym ciosie.

Trójka przyjaciół pognała w stronę drzwi. Z każdym krokiem w ich uszach rozbrzmiewał przeraźliwy śmiech Rufa. Wbiegli do holu i przebili się przez zebraną tam ciżbę żywych trupów.

Ivan i Pikel wdarli się w tłum zombi jak dziób okrętu w wysoką falę, rozrzucając wokoło rozczłonkowane ciała i fragmenty kończyn. Topór Ivana rozcinał monstra na dwoje i zamaszystymi smagnięciami pozbawiał je rąk bądź nóg.

Krasnolud opuścił głowę i atakował jak szarżujący łoś, otwierając w piersiach trupów potężne, ziejące rany. Pikel nie odstępował brata na krok i okładał zombi potężnymi ciosami swej ogromnej pałki, Cadderly zaś, który podążał tuż za nimi, nie miał się z kim zmierzyć, gdyż zawzięci w boju bracia Bouldershoulderowie okazali się zbyt efektywni.

Chociaż parli jak burza, Rufo wciąż deptał im po piętach, a u jego boku pojawiła się nagle upiorna, zdeformowana wampirzyca – Histra! – w towarzystwie nieznośnego, paskudnego impa.

Strugi energii wystrzeliły z koniuszków palców Druzila, osmalając plecy Cadderly’ego. Rufo roześmiał się drwiąco, a Histra wydała głośne, wygłodniałe syknięcie.

Dokąd uciekniecie? – zawołał Rufo.

Topór Ivana rozpłatał w pasie kolejnego żywego trupa, który stanął mu na drodze, oczyszczając zarazem przedpole do otwartych drzwi biblioteki, za którymi widać było czerwonawą łunę zmierzchu.

Drzwi zamknęły się z głuchym łoskotem, który skojarzył się Cadderly’emu ze stukotem gwoździ wbijanych w wieko trumny.

Dokąd uciekniecie? – powtórzył Rufo. Kolejne strugi energii z palców Druzila uderzyły w biegnącego kapłana z taką siłą, że nieomal zbiły go z nóg.

Cadderly pomyślał, że powinni pobiec dalej – wiedział bowiem, że Rufo, zamykając drzwi, obłożył je tak silnym zaklęciem, że nikt i nic nie byłoby ich w stanie otworzyć.

Ivan i Pikel nie zastanawiali się nad takimi sprawami, a prawdę powiedziawszy, w tych rzadkich momentach, gdy ogarniała ich dojmująca zgroza, w ogóle prawie o niczym nie myśleli. Wrzasnęli unisono, pochylili głowy, a gdy równocześnie uderzyli, żadne zaklęcie nałożone przez Kierkana Rufo czy kogokolwiek innego nie było w stanie uchronić drzwi przed tą szaleńczą szarżą.

Krasnoludy wyturlały się na zewnątrz pośród gradu drzazg. Cadderly, który biegł tuż za nimi, usiłował przeskoczyć nad splecionymi w kłębek braćmi, ale zahaczył stopą o podbródek Pikela i wyłożył się jak długi.

Nawet ten zwodniczy, chociaż niezamierzony manewr, nie zdołał uchronić młodzieńca przed kolejną dawką bolesnych promieni Druzila. Palący żar rozszedł się w górę i w dół po osmalonych plecach Cadderly’ego. Ivan i Pikel ujęli go z obu stron pod ramiona i pobiegli, ciągnąc za sobą. Ivan okazał jeszcze dość przytomności umysłu, by podnieść upuszczony przez kapłana święty symbol Deneira i świecącą tulejkę.

Powolne zombi, powłócząc nogami, wyruszyły za nimi w pościg, ale wampiry nie opuściły murów biblioteki, do zapadnięcia zmierzchu zostało bowiem jeszcze trochę czasu. Dwadzieścia kroków od wejścia Cadderly zrezygnował z pomocy krasnoludów i pobiegł dalej o własnych siłach, ale jak długo mogli uciekać?

Słońce kryło się za horyzontem, biblioteka była zgubiona.


15

Noc


Shayleigh przycupnęła na dachu niskiej przybudówki na tyłach Biblioteki Naukowej, przyglądając się wielkiemu, kanciastemu gmaszysku z coraz większą podejrzliwością. Zauważyła, że pożar nie rozprzestrzenił się daleko – co zresztą było do przewidzenia w budowli wykonanej głównie z kamienia, ale to nie pożar niepokoił wojowniczkę elfów. Dwie rzeczy wydały jej się bardziej niż osobliwe. Po pierwsze – wokół biblioteki nie dostrzegła żywej duszy. Zima ustępowała i szlaki były już przejezdne, nie zauważyła jednak, aby choć jeden kapłan opuścił mury biblioteki i przechadzając się po ścieżce, rozgrzewał zdrętwiałe członki w ciepłych promieniach słońca.

Jeszcze bardziej zastanawiający był fakt, którego Shayleigh nijak nie mogła zrozumieć – wszystkie okna zostały pozabijane grubymi deskami. Była przekonana, że zwłaszcza po pożarze kapłani powinni byli pootwierać wszystkie okna w budynku, by wywietrzyć ze środka dym i wpuścić świeże, rześkie powietrze. W Bibliotece Naukowej zawsze było duszno i gorąco, przy pozabijanych oknach – nie wiedziała czy wszystkich, czy tylko z tej strony gmachu – powietrze wewnątrz musiało być tak przesycone dymem, że nie sposób było oddychać.

Percival skaczący wśród gałęzi pobliskiego drzewa bynajmniej nie dodawał jej otuchy. Wiewiórka była bez wątpienia mocno poruszona i zachowywała się tak, że Shayleigh obawiała się, czy nie zapadła na jakąś niebezpieczną, atakującą mózg chorobę. Gryzoń zbiegł na dół tak szybko, że omal nie uderzył jej w ramię.

Co się dzieje? – spytała szybko, usiłując uspokoić wiewiórkę, która biegała w kółko po gałęzi.

Percival zeskoczył na dach mauzoleum, znów zaczął biegać i skrzeczeć jak oszalały, po czym podskoczywszy, przysiadł na nisko zwieszającej się gałęzi i znieruchomiał, wpatrując się z ukosa w mauzoleum i popiskując cichutko.

Shayleigh przesunęła delikatnie dłonią po złotych włosach, kompletnie zdezorientowana. Nie miała pojęcia, o co chodzi.

Percival powtórzył swój występ i tym razem kręcił się w kółko po dachu znacznie szybciej i znacznie zacieklej. Wskoczył z powrotem na gałąź i zastygł w bezruchu, wpatrując się w mauzoleum i skrzecząc protestująco.

Shayleigh zdała sobie sprawę, że wiewiórka nie patrzy ani na nią, ani na bibliotekę, lecz na mauzoleum.

Tutaj? – spytała, wskazując ręką na dach niskiego budynku. – Tu coś jest?

Percival wywrócił koziołka na gałęzi i skrzeknął tak przeraźliwie, że poczuła na plecach lodowate ciarki.

Shayleigh wyprostowała się i wbiła wzrok w dach pokryty dachówką i obrośnięty cienkimi, drobnymi gałązkami. Znała zwyczaje ludzi na tyle dobrze, iż wiedziała, że to dom pogrzebowy, ale fakt ten raczej nie powinien niepokoić wiewiórki.

Zwłaszcza takiej jak Percival, który, jak wszystko na to wskazywało, był o wiele pojętniejszy niż większość jego krewniaków.

Coś tam jest, Percivalu? – spytała ponownie. – Coś złego?

Biała wiewiórka puściła się w dziki tan, skrzecząc jak szalona.

Shayleigh prześlizgnęła się do frontowej krawędzi dachu mauzoleum i wyjrzała ponad okapem. Zauważyła zakurzone, brudne okno i zamknięte odrzwia, ale bystry wzrok wojowniczki pozwolił jej również dostrzec czyste framugi wokół drzwi, ewidentny znak, że niedawno je otwierano.

Zlustrowała wzrokiem niewielkie poletko i podwórze na tyłach biblioteki. Nie zauważywszy nikogo w pobliżu, uchwyciła oburącz krawędź dachu i zgrabnym ruchem opuściła się jak najniżej, po czym zwinnie zeskoczyła na ziemię.

Percival znów zeskoczył na dach i podbiegł do jego krawędzi, skrzecząc głośniej, niż Shayleigh by sobie życzyła.

Bądźże cicho! – rzuciła gniewnym szeptem. Percival znieruchomiał i zamilkł; jego mały nosek drgał nerwowo.

Shayleigh nie widziała, aby za brudnym oknem coś się poruszało. Zapadła w głęboki trans i jej oczy przestawiły się na typowe dla elfów ślepowidzenie. W tym stanie postrzegała rzeczy w spektrum podczerwieni, rejestrując zamiast odbitego światła emanację cieplną.

Również z tej perspektywy wyglądało, że budynek jest pusty.

Shayleigh nie wydawała się tym pocieszona, a gdy jej oczy odzyskały zdolność normalnego widzenia, podeszła do drzwi. Była to, bądź co bądź, krypta i mogli się w niej czaić nieumarli. Trupy są zimne i nie wydzielają ciepła.

Shayleigh skrzywiła się, słysząc skrzypnięcie starych zawiasów. Słabe światło zmierzchu wdarło się do wnętrza pomieszczenia, nie rozpraszając wszakże nagromadzonego tam mroku. Shayleigh jednak, podobnie jak jej krewniacy z Shilmisty, prowadziła bardziej nocny niż dzienny tryb życia i nie potrzebowała wiele światła. Z oczami nastrojonymi na normalne spektrum weszła bezszelestnie do środka, pozostawiając Percivala, który mimo połajanki znów zaczął przeraźliwie piszczeć na skraju dachu nad otwartymi drzwiami.

Mauzoleum wydawało się puste, ale stojące dęba krótkie włoski na karku Shayleigh mówiły jej coś zgoła innego. Zdjęła z ramienia łuk, by sondować nim ciemność przed sobą i jednocześnie mieć broń w ręku, i ruszyła dalej.

Przy każdym niemal kroku oglądała się za siebie. Zauważyła, że Percival przycupnięty na parapecie okna na zewnątrz wpatruje się w nią wytrzeszczonymi ślepkami. Na widok jawnego zdenerwowania zwierzątka wojowniczka o mało nie wybuchnęła śmiechem.

Minęła pierwszą kamienną płytę i nagle zauważyła, że na podłodze znajduje się sporo krwi – na dodatek wyglądającej dość świeżo – a opodal leży podarty całun. Wojowniczka pokręciła głową, miała już dość tych zagadek. Przeszła obok drugiej płyty i spojrzała na ścianę po lewej, gdzie wmurowane były płyty nagrobne.

Nagle jej uwagę przykuła jedna z kanciastych płyt, znajdująca się w samym rogu, przy tylnej ścianie mauzoleum.

Przyjrzała się jej bacznie, usiłując stwierdzić, co ją zaniepokoiło.

Płyta była lekko przekrzywiona. Shayleigh pokiwała głową i ostrożnie przesunęła się krok naprzód.

Kamień wypadł ze ściany, a wojowniczka odskoczyła w tył. Z otworu wysunął się gruby, opuchnięty i przeżarty zgnilizną trup, spadł na ziemię i znieruchomiał pod ścianą w groteskowo powykrzywianej pozycji. Shayleigh prawie nie zauważyła tej upiornej sceny, z otwartej krypty wypadła bowiem kolejna postać i z niewiarygodną zwinnością stanęła na znajdującej się opodal muru płycie, zaledwie kilka jardów od zdezorientowanej wojowniczki elfów.

Dziekan Thobicus!

Shayleigh rozpoznała go, pomimo iż brakowało mu połowy skóry na twarzy, a to, co z niej pozostało, pokrywały ohydne pęcherze i pęknięcia. Rozpoznała dziekana i zrozumiała, iż stał się on czymś przerażającym, czymś potężnym.

Wycofywała się krok po kroku; zamierzała przestąpić nad ostatnią płytą oddzielającą ją od drzwi, minąć ostatnią kolumnę i rzucić się co sił w nogach ku wyjściu. Dzień miał się ku końcowi, ale wiedziała, że światło – choćby nawet najsłabsze – ochroni ją przed tym zagadkowym monstrum.

Thobicus przywarował jak zwierzę na kamiennej płycie, a Shayleigh napięła mięśnie, spodziewając się, że lada moment się na nią rzuci. On jednak tylko patrzył nieruchomym wzrokiem, nie mrugając powiekami ani nie oddychając, wojowniczka zaś nie potrafiła określić, co było źródłem owego spojrzenia. Czy był nim głód, czy strach? Czy miała do czynienia z okrutnym, plugawym monstrum, czy z żałosną kreaturą?

Minęła ostatnią płytę i poczuła za sobą twardą kolumnę. Jej stopa przesunęła się w tył i skręciła leciutko. Wyprysnęła zza filaru i gwałtownie rzuciła się do wyjścia, lecz Thobicus przejrzał jej zamiary i ciężkie drzwi zamknęły się z przerażającym trzaskiem.

Shayleigh zatrzymała się, by ujrzeć, jak na parapecie za oknem Percival szaleńczo wywija koziołki. Poczuła ziąb emanujący z ciała zbliżającego się trupa i zrozumiała prawdę. Nie miała już wątpliwości, że ten nieumarły jest do cna przesiąknięty aurą zła i zepsucia. Odwróciła się i przyjąwszy niską pozycję obronną, zaczęła cofać się przed sunącym wolno w jej stronę Thobicusem.

Drzwi się nie otworzą – wyjaśnił wampir, a Shayleigh nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. – Nie ma ucieczki.

Fiołkowe oczy Shayleigh przesuwały się z boku na bok, lustrując wnętrze pomieszczenia. Budynek był jednak solidny, zaopatrzony w pojedyncze drzwi i okno z grubego szkła, do którego i tak nie zdążyłaby dotrzeć.

Wampir otworzył szeroko usta, z dumą ukazując spiczaste kły.

Teraz i ja będę miał swoją królową – oznajmił. – Tak jak Rufo ma Danicę.

Jego słowa zraniły Shayleigh – i to mocno – z dwóch powodów. Dlatego że wampir oznajmił jej w ten niezbyt wyrafinowany sposób powrót plugawego Rufa i jednocześnie dał do zrozumienia, że Danica znajduje się teraz w jego rękach.

Spojrzała w stronę drzwi i Percivala za oknem, szukając jakiegoś sposobu na wydostanie się z pułapki, ale nie mogła zaprzeczyć, że słowa wypowiedziane w chwilę później przez Thobicusa są w zupełności prawdziwe.

Nie ma ucieczki.


* * *


Zatrzymali się dopiero wówczas, gdy gmach biblioteki prawie zupełnie zniknął im z oczu, ukryty za wieloma zakrętami szlaku i zasłoną strzelistych drzew. Cadderly zgiął się wpół, usiłując złapać oddech, ale wyczerpany był nie tylko fizycznie. W jego myślach rozlegał się przeraźliwy krzyk. Co się stało z biblioteką? Co się stało z zakonem, który prowadził go przez tyle lat?

Pikel, krwawiąc z kilku ran, biegał jak oszalały po maleńkiej polance – kilkakrotnie zdarzyło mu się wpaść na któryś z głazów okalających przecinkę od południa, ale choć nie wyszło mu to na zdrowie, przyjmował to z obojętnością i raz po raz wrzeszczał na całe gardło: ojoj! Ivan stał poważny i skupiony, nie odrywając wzroku od widocznego pomiędzy drzewami narożnika biblioteki i od czasu do czasu kręcąc kudłatą głową.

Cadderly nie był w stanie zebrać myśli, a osobliwy amok Pikela rozpraszał go jeszcze bardziej. Wielokrotnie usiłował skupić się na ich obecnym, dość kłopotliwym położeniu, ale gdy tylko zaczynał poszukiwać rozwiązania problemu, Pikel potrącał go gwałtownie albo wyrywał z zamyślenia głośnym, empatycznym: oj oj!

Cadderly wyprostował się i zmierzył zielonobrodego krasnoluda gniewnym spojrzeniem, ale nim zdążył powiedzieć mu kilka przykrych słów, usłyszał w myślach pieśń Deneira. Jej prąd porwał go niczym rwący potok gałązkę. Nie pytał, czy tego chce, po prostu pociągnął go za sobą, nabierając coraz większej prędkości, a jedyne, co młodzieniec mógł w tej sytuacji uczynić, to mocno się trzymać.

Po dłuższej chwili Cadderly zdołał do pewnego stopnia opanować rozproszone myśli i z własnej woli podążył ku środkowi strumienia, gdzie dźwięki pieśni były najgłośniejsze. Nie słyszał tej melodii równie wyraźnie od czasu pojedynku w Zamczysku Trójcy, kiedy uśmiercił własnego ojca, Aballistera, miażdżąc go w utworzonej przez siebie szczelinie w ziemi. Brzmiała słodko, tak bardzo słodko, oddalała od Cadderly’ego niepokój związany z przyszłością i żal, jaki wzbudziła w nim tragedia biblioteki. Był teraz zjednoczony z Deneirem i pławił się w perfekcyjnie czystych tonach boskiej muzyki.

Po obu stronach strumienia pieśni poczęły otwierać się korytarze, odnogi głównej rzeki. Cadderly pomyślał o Księdze Uniwersalnej Harmonii, najświętszej księdze Deneira, zapisanej przełożonymi na język znaków słowami tej właśnie pieśni. W pieśni były one jedynie dźwiękami, czystymi i doskonałymi, ale miały pełne odzwierciedlenie w tekście pisanym, ludzkim przekładzie muzyki Deneira. Wiedział o tym Cadderly i wiedziała Pertelopa, ale było ich tylko dwoje. Nawet dziekan Thobicus – głowa zakonu – nie zdawał sobie sprawy z istnienia tej muzyki. Thobicus umiał recytować słowa pieśni, ale nie pojmował natury muzyki, z której się one wywodziły. Dla Cadderly’ego było to równie proste, jak odwracanie kolejnych stronic albo podążanie z prądem rzeki, z łatwością skręcił więc w wybraną przez siebie odnogę uzdrawiania i wybrał z fal zaklęcia powodujące gojenie się ran.

W kilka minut później Pikel uspokoił się, jego rany przestały krwawić i znikły również niezbyt poważne obrażenia Cadderly’ego. Młodzieniec podszedł do Ivana, który – jak wszystko na to wskazywało – podczas spotkania z wampirem ucierpiał najbardziej z nich wszystkich, ale ku swemu zdumieniu stwierdził, że żołtobrody krasnolud stoi wyprostowany i milczący, jakby nic mu się nie stało.

Ivan spojrzał na zdezorientowanego Cadderly’ego, ale nie zrozumiał, co było powodem jego zakłopotania.

Musim się schować – stwierdził.

Cadderly otrząsnął się z chwilowego oszołomienia, pieśń w jego myślach ucichła, aczkolwiek był przekonany, że w razie potrzeby zdoła ponownie ją przywołać.

Otwarty teren jest chyba lepszy – mruknął. – Musimy trzymać się z dala od ciemności. Im więcej światła, tym lepiej.

Światło nie będzie stale – upomniał go Ivan. Wskazał paluchem ku zachodowi, gdzie wśród odległych gór poczęły się już płożyć długie, mroczne cienie, a ich kontury oświetlała krwawa poświata zmierzchu.

Bez słowa czy choćby wyjaśniającego chrząknięcia Pikel pognał w krzaki. Ivan i Cadderly patrzyli za nim przez chwilę, po czym spojrzeli na siebie i wzruszyli ramionami.

Znajdziemy dogodne miejsce, aby przeczekać noc – zdecydował Cadderly. – Ja zaś spróbuję wspólnie z Deneirem odnaleźć odpowiedzi, których oczekujemy. Jego błogosławieństwo ustrzeże nas... – urwał nagle i obejrzał się w stronę biblioteki. W jego szarych oczach odmalowało się przerażenie.

Nuta strachu ponownie rozbrzmiała w jego myślach. Być może odczucie to wywołał Deneir, a może mimowolnie sam Cadderly w chwili nagłego olśnienia. Równie tajemniczo jak Pikel młody kapłan ruszył pędem ku zachodowi, zawracając w stronę biblioteki.

Ej! – ryknął Ivan, puszczając się za nim w pogoń. W tej samej chwili z zarośli wyłonił się uśmiechnięty od ucha do ucha Pikel, taszcząc pod pachą ociekający wodą pękaty bukłak.

Hę? – zapytał, kiedy zobaczył, że jego towarzysze pędzą na łeb na szyję w kierunku biblioteki. Zagwizdał cichutko i zerwał się do biegu.

Cadderly skręcił w bok, omijając pokaźną gęstwę jeżyn. Ivan przebił się przez nią jak taran i wyłoniwszy się z drugiej strony, wpadł na nadbiegającego akurat kapłana.

Co je? – burknął oschle. – Sam żeś mówił, co mamy se znaleźć kryjówkie. Nie mam zamiaru wracać tam i...

Cadderly podniósł się z ziemi – jego nogi zaczęły pracować, zanim jeszcze na dobre odzyskał równowagę – i w błyskawicznym tempie zaczął oddalać się od gderliwego krasnoluda. Ivan znowu go dogonił, a w chwilę później z drugiej strony dołączył do nich przebierający chyżo nogami Pikel, który podobnie jak brat posłużył się niezbyt przyjemnym, bo bolesnym skrótem.

Co je? – spytał ponownie Ivan, usiłując złapać i zatrzymać upartego kapłana.

Znaleźli się na skraju głównego chodnika prowadzącego do biblioteki. Po obu stronach mieli wysokie, nieruchome drzewa, a w oddali przed nimi majaczyły uszkodzone drzwi – ponownie były zamknięte i zapewne zostały również zabarykadowane od wewnątrz.

Co je? – warknął gniewnie Ivan.

Ona tam jest, w środku! – rzucił Cadderly.

Na otwartej przestrzeni młodzieniec bez trudu zdystansował krótkonogie krasnoludy.

Ni możesz tam wejść! – ryknął Ivan, niezupełnie rozumiejąc, o co właściwie chodzi Cadderly’emu. – Nadchodzi noc. Noc to jego pora, czas wampirów!

Ojoj! – potaknął gorliwie Pikel.

Odpowiedź Cadderly’ego usunęła w cień logiczne dywagacje Ivana przemawiające przeciwko powrotowi do biblioteki i kolejnemu spotkaniu z Rufem niezależnie od pory dnia lub nocy.

Danica jest w środku!

Krasnoludy miały krótkie nóżki, ale kochały Danicę nie mniej niż Cadderly, a gdy ten nieco zwolnił, usiłując wymyślić sposób na sforsowanie drzwi, a także zorientować się, czy zostały one obłożone jakimś ochronnym zaklęciem lub pułapką – Ivan i Pikel minęli go, pochylając głowy i wydając długie, zgodne: oooo!

Okazało się, że Rufo obłożył drzwi silnym zaklęciem, a na dodatek zabarykadował je z drugiej strony ciężkimi meblami i polecił gromadzie sześciu zombi, aby je przytrzymywały.

Jego wysiłki okazały się bezowocne. Równie dobrze mógł oszczędzić sobie zachodu. Zanim Ivan i Pikel wytracili przyspieszenie, leżeli twarzą do dołu na środku holu, a wokół nich w powietrzu unosiły się zombi i odłamki roztrzaskanych drzwi.

Cadderly biegł tuż za krasnoludami – w ręku ściskał mocno symbol Deneira, a z jego ust płynęły słowa świętej pieśni. Kiedy jednak przekroczył próg zbezczeszczonej świątyni, poczuł, że jego moc zaczyna słabnąć. Mimo to miał w sobie jeszcze dość gniewu i determinacji, by dokończyć to, co rozpoczął i nie utracić kontaktu ze swoim bogiem.

Sześć żywych trupów z uporem podniosło się z ziemi i podeszło do nich. Nagle zastygły w bezruchu, z twarzami wyrażającymi kompletną obojętność, a zaraz potem od stóp do głów zalała je struga złocistego światła. W miejscach, gdzie poświata stykała się z postrzępionym odzieniem lub skórą, kontury poczęły się zamazywać, a blask z wolna przybierał na sile.

W chwilę później wszystkie zombi rozpadły się w proch. Zostało po nich tylko kilka małych kupek popiołu na posadzce.

Stojąc tuż przy wejściu, Cadderly osunął się ciężko na framugę i o mało nie zemdlał, zdumiony, ile wysiłku kosztowało go sprowadzenie Deneira do wnętrza tej budowli – a jeszcze bardziej zdumiało go, że Biblioteka Naukowa, jego dom, mogła stać się tak obcym i niegościnnym miejscem.


* * *


Nie krzyknęła, kiedy Rufo pochylił się nad nią, bo wątpiła, by ktoś mógł ją usłyszeć. Nie walczyła – więzy były zbyt mocne, a ona zbyt osłabiona.

Danica – usłyszała szept Rufa i dźwięk własnego imienia w jego ustach przepełnił ją obrzydzeniem.

Głębiej zatopiła się w sobie, usiłowała oderwać się od fizycznego ciała, wiedziała bowiem, co ją czeka. Spośród wielu tragicznych wydarzeń, jakich doświadczyła w życiu – utraty rodziców, lat brutalnego, bezlitosnego treningu, walk na szlaku, tego jednego nie była w stanie przeżyć.

Rufo pochylił się niżej – czuła jego nieświeży oddech. Instynktownie otworzyła oczy i ujrzała jego kły. Rozpaczliwie zaczęła szarpać krępujące ją pęta. Bezskutecznie. Zacisnęła mocno powieki, usiłując odebrać tej scenie aurę realności, odegnać ją od siebie.

Poczuła ukłucie, gdy kły Rufa wbiły się w jej szyję.

Wampir jęknął w ekstazie, a ona poczuła bezgraniczne obrzydzenie. Chciała uciec, wydostać się ze swego poturbowanego ciała. Miała wrażenie, że umiera i chciała umrzeć.

Umrzeć.

Nagle zaświtała jej w głowie pewna myśl, iskierka nadziei na ocalenie, jedyny sposób ucieczki przed tym upiornym monstrum i uniknięcia roli królowej nieumarłych, jaką Rufo dla niej przeznaczył.

Poczuła ból w chorej nodze, fala dojmującego cierpienia przepłynęła przez jej ciało od stóp do głów, ale nie broniła się, przyjęła chorobę i ból, pławiła się w nich, przywoływała je.

Pragnęła umrzeć...


* * *


Kierkan Rufo po raz pierwszy w życiu poczuł rozkosz prawdziwej ekstazy, większą jeszcze od potęgi, jaką dawała mu klątwa chaosu. Doświadczył jej, gdy poczuł pierwszy łyk krwi Daniki spływający mu do gardła. Był to najwspanialszy posiłek, jakiego miał okazję kosztować, odkąd stał się wampirem. Danica! Rufo pragnął jej, pożądał od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzał, a teraz miał ją posiąść!

Do tego stopnia pogrążył się w marzeniach, że dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, iż krew przestała płynąć i żeby wysączyć kolejną porcję słodyczy z bliźniaczych ranek na szyi Daniki, musi się nielicho natrudzić. Wyprostował się, klęcząc nad swoją ofiarą, i zaskoczony wbił wzrok w twarz kobiety, którą miał uczynić swoją królową.

Danica leżała w absolutnym bezruchu. Jej piersi nie unosiły się i nie opadały w rytmie oddechu, kropelki krwi na szyi nie powiększały się z kolejnymi uderzeniami serca. Rufo wiedział, że trafił w arterię z idealną precyzją. W przypadku innych ofiar krew dosłownie tryskała z ran.

Teraz jednak było inaczej. Tylko dwa małe, krwawe punkciki. Brak oddechu i pulsu.

Danico? – zapytał wampir, z trudem zachowując spokój w głosie. W głębi duszy znał prawdę. Wiedział, co się stało, wystarczył mu jeden rzut oka na oblicze Daniki. Jej twarz była zbyt poważna, zbyt blada. No i ciało zbyt nieruchome.

Rufo chciał uczynić Danicę nieumarłą, by mogła jako królowa wampirów znaleźć się u jego boku. Była związana, słaba i nie mogła uciec – a przynajmniej tak mu się wydawało.

Ciałem Kierkana targnął spazmatyczny dreszcz, gdy uświadomił sobie, co się stało, co uczyniła Danica. Cofnął się jeszcze bardziej, klękając w nogach wielkiego łoża, i przesunął ręką po okrwawionej twarzy. Jego ciemne oczy przepełniły groza i wściekłość. Danica odnalazła sposób ucieczki, jedyne wyjście, by uniknąć jego plugawych karesów i roli, jaką dla niej przeznaczył.

Umarła.

16

Cios Pikela


Spośród wielu odgłosów, jakie mieli okazję słyszeć – zawodzenia dzikich zwierząt w posępną noc w górach, wrzasków umierających na polu walki w Shilmiście czy ryku oszukanego smoka – żaden nie zmroził Cadderly’emu ani hardym krasnoludom krwi w żyłach równie mocno, jak nieziemski skowyt Kierkana Rufo, wampira, który utracił swój najcenniejszy skarb.

Kiedy Cadderly wreszcie doszedł do siebie, instynktownie stwierdził, że powinni podążyć śladem tego skowytu, gdyż doprowadzając ich do Rufa, doprowadzi zarazem do Daniki. Młodzieniec nie był jednak w stanie powiedzieć tego krasnoludom i w głębi serca nie wierzył, że zdoła z własnej woli wybrać się na spotkanie kogoś, kto wydał tak przeraźliwy, upiorny zew. Obejrzał się za siebie w mroczną pustkę nocy, widoczną przez otwór, w którym kiedyś znajdowały się drzwi. Krok wstecz i pieśń Deneira zabrzmiałaby wyraźniej w jego myślach. Krok wstecz... ale Danica znajdowała się gdzieś tam, wewnątrz gmachu.

Deneira przy mnie nie ma – wyszeptał tak, by nie usłyszały go krasnoludy – w każdym razie nie tutaj.

Dokąd tera? – spytał niecierpliwie Ivan. Jego włochate czoło pokrywały kropelki potu, będące jednak bardziej oznaką zdenerwowania aniżeli zmęczenia.

Na górę – odparł Cadderly. – Ten dźwięk dochodził z którejś z komnat na pierwszym piętrze.

Przeszli przez hol i kilka niewielkich pomieszczeń, minęli również kuchnię, gdzie przez tyle lat kucharzyli Ivan i Pikel.

Nie napotkali żadnych wrogów, aczkolwiek biblioteka wokół nich z wolna zaczynała się budzić. Wiedzieli o tym, czuli wyraźnie chłód przesycający nieruchome, zastałe powietrze.

Cadderly. – Na dźwięk lubieżnego kobiecego głosu cała trójka stanęła jak wryta. Znajdowali się na schodach prowadzących na piętro i od podestu dzieliło ich jedynie kilka stopni.

Cadderly, który szedł pierwszy, odwrócił się i promieniem swojej świecącej tulejki omiótł najpierw głowy Ivana i Pikela, a następnie pokryte bliznami oblicze Histry. Wampirzyca obnażyła kły, skuliła się i zasyczała, gdyż natrętne światło sprawiło jej ból.

Pikel pisnął głośno i rzucił się naprzód. Zderzył się z Histrą, uderzając ją jednocześnie swoją potężną pałką, po czym razem z wampirzycą stoczył się ciężko po schodach.

Cadderly odwrócił się instynktownie, spoglądając ponownie w górę schodów. W ostatniej chwili zdążył zadać cios, usiłując powstrzymać atak mocno nadgniłego zombi. Zatoczył się do tyłu, a Ivan, który nie do końca zdawał sobie sprawę, co się wydarzyło z przodu, pochylił głowę i zaparł się mocno nogami w ziemię.

Cadderly przeleciał razem z zombi nad skulonym, nieruchomym jak głaz krasnoludem, po czym stoczywszy się po schodach, dołączył do walczących w holu Pikela i Histry.

Pikel wykonał całą serię niskich podskoków, usiłując zajść czujną wampirzycę z flanki. Pokiwał groźnie pałką, po czym dał susa naprzód i zadał dwa tak zamaszyste ciosy, że po każdym musiał wykonać pełny obrót dookoła własnej osi. Bezskutecznie. Żadne z uderzeń nie dosięgło celu, a kompletnie oszołomiony zielonobrody krasnolud zatoczył się na miękkich nogach i odruchowo cofnął o krok.

Hę? – spytał zdenerwowany, Histra bowiem, która stała dotąd tuż przed nim, zniknęła.

Jej pięść trafiła go w ramię i Pikel ponownie zawirował jak bąk. Na szczęście tym razem kręcił się w przeciwną stronę i to w jakiś sposób pozwoliło mu otrząsnąć się z oszołomienia, a kiedy się zatrzymał (szczęście znów mu dopisało), znalazł się prawie dokładnie na wprost wampirzycy.

Hi, hi, hiii – zachichotał radośnie i jak burza rzucił się naprzód, mijając przeciwniczkę o mniej więcej jard. Histra błyskawicznym skrętem ciała powróciła do poprzedniej pozycji, ale krasnolud, stojąc pewnie na wielkich, silnych stopach, po dwóch małych kroczkach znalazł się tuż przy niej. Grube jak postronki mięśnie napięły się i naprężyły, a wielka obła pałka zwana drzewkiem śmignęła nad uniesionym ramieniem Histry, trafiając ją nieco pod kątem w twarz. Wampirzyca runęła w tył jak postrzelona z kuszy i rąbnęła plecami w ścianę, ale nim Pikel zdążył zachichotać, zdał sobie sprawę, że nie zdołał wyrządzić jej najmniejszej krzywdy.

Uch, och – jęknął zielonobrody krasnolud, zanim Histra potężnym ciosem na odlew wyrzuciła go w powietrze. Zrobił dwa i pół salta i wylądował na głowie pod ścianą.

Cadderly’emu, który walczył z żywym trupem, powiodło się nieco lepiej. Poderwał się z ziemi szybciej niż niezdarny stwór i błyskawicznie wsunął palec w pętlę sznurka połączonego z wirującymi dyskami – dwoma krążkami przedzielonymi krótkim metalowym prętem. Opuścił adamantowe dyski tak, by rozciągnąć sznurek na całą długość, po czym ściągnął je na powrót do dłoni. Powtórzył tę czynność dwukrotnie, a kiedy zombi zdołał wreszcie wstać, z całej siły smagnął dyskami, mierząc w twarz nieumarłego.

Skrzywił się, słysząc chrzęst miażdżonych kości. Zombi cofnął się o kilka kroków, ale pchany rozkazami, których nie potrafił zignorować, ponownie ruszył naprzód z szeroko rozłożonymi rękami.

Wirujące dyski znów dosięgły celu, trafiając trupa poniżej szczęki, a gdy stwór zaatakował po raz trzeci, jego głowa pochylona była w bok pod osobliwym kątem, krążki z adamantu zgruchotały mu bowiem kości szyi.

Po trzecim trafieniu upiór już się nie podniósł, ale kiedy runął na podłogę, przetoczył się po nim turlający się z dość dużą prędkością pocisk – Pikel Bouldershoulder – pozostawiając pas wolnej przestrzeni pomiędzy młodym kapłanem a Histrą.

Cadderly usłyszał, że Ivan walczy z kimś na schodach. Spojrzał w tę stronę, a gdy ponownie się odwrócił, stwierdził, że Histra wykorzystała ten moment, aby się zbliżyć, i z odległości zaledwie kilku stóp uśmiechała się teraz do niego, szczerząc upiorne, mordercze kły.

Kiedy zrobiła kolejny krok w jego stronę, Cadderly trafił ją w pierś wirującymi dyskami, ale wampirzyca tylko się zachwiała i ponownie uśmiechnęła – tym razem jeszcze szerzej – dając mu do zrozumienia, że nie może jej zranić.

Drogi Cadderly – zamruczała – nie obronisz się przede mną.

Cadderly, tak jak wcześniej Pikel, spojrzał na swoje dyski, jakby poczuł się oszukany.

Czy nie wolałbyś przyjąć losu, który pragnę ci zaoferować? – spytała kusząco Histra.

Wyglądała upiornie, jak groteskowa karykatura pięknej uwodzicielki, którą niegdyś była. Jako kapłanka Sune, bogini miłości, uwielbiała dobry makijaż i perfumy, dbała o swe krągłe, zmysłowe ciało, a iskierki w jej oczach obiecywały każdemu mężczyźnie, którego uznała za godnego swych wdzięków, niewyobrażalne wręcz szczyty rozkoszy. Teraz jednak skóra zwisała jej luźnymi płatami z twarzy, a sflaczałe, zdeformowane piersi przezierały przez strzępy pięknej ongiś karmazynowej sukni. Żadne perfumy nie zdołałyby również zabić fetoru spalenizny otaczającego jej okaleczone przez płomienie ciało.

Najgorsze jednak było w mniemaniu Cadderly’ego spojrzenie w jej oczy, które dawniej zawierały w sobie obietnicę rozkoszy, teraz zaś płonęły w nich diaboliczne, bluźniercze ogniki, symbol przyobleczonego w ciało zła.

Oferuję ci życie – zamruczała. – To lepsza propozycja, bo ze strony Rufa możesz oczekiwać jedynie śmierci.

Cadderly sprężył się w sobie i wykorzystał bezpośrednie zagrożenie ze strony wampirzycy oraz wzmiankę o Kierkanie Rufo, by jeszcze bardziej umocnić się w wierze – jedno i drugie było dlań bowiem symbolem, jawną oznaką upadku i uległości wobec pokusy.

Uniósł święty symbol i oświetlił go z tyłu tulejką, a objawiając światło Deneira, włożył w ten gest całe serce.

Wcześniej Rufo oparł się mocy świętego symbolu, ale Histra nie miała tak wielkiej jak on mocy, a jej wampirze zdolności dopiero zaczęły się rozwijać. W mgnieniu oka zastygła w bezruchu i zadygotała.

Przez moc Deneira! – zawołał Cadderly. Postąpił krok w jej stronę i unosząc święty symbol nieco wyżej, nakierował go lekko pod kątem, by emanujący blask zmusił Histrę do uklęknięcia.

Wicie co, tyndy to my się nie wydostaniem! – zawołał posiniaczony i pokrwawiony Ivan, gdy na wpół zbiegł, na wpół zaś stoczył się po schodach do holu.

Cadderly zacisnął zęby i zaczął opuszczać rękę. Histra zgrzytnęła zębami i jęknęła przeciągle. Młody kapłan spojrzał przez ramię w kierunku schodów, na których pojawił się podążający za Ivanem tłum powłóczących nogami i żądnych krwi zombi. Przeniósł wzrok w głąb holu na Pikela, który – całe szczęście – był na nogach i biegał naokoło swojej pałki. Nie – uświadomił sobie po chwili Cadderly – Pikel tańczył. Z jakiegoś powodu, skądinąd niepojętego dla młodego kapłana, Pikel położył swoją pałkę na ziemi i zaczął tańczyć wokół niej, wykonując pulchnymi rękami osobliwe gesty i mamrocząc pod nosem bełkotliwe słowa. Cadderly jeszcze nigdy nie widział, by jego usta poruszały się tak długo.

Ivan ponownie podjął walkę – tym razem jednak zajął pozycję w podnóża schodów. Jego wielki, zabójczo ostry topór śmigał na prawo i lewo, pozbawiając uparte, niezmordowane żywe trupy kończyn, które wyciągały się w jego stronę.

Jezd jeich ze setka! – ryknął.

Coś szybszego i dużo groźniejszego niż żywe trupy prześlizgnęło się nagle między nimi, by stanąć naprzeciw Ivana.

Sto i jedyn – poprawił oschle krasnolud.

Cadderly mocniej zacisnął zęby i przyłożył święty symbol Deneira do czoła Histry. Z rany buchnął kłąb cuchnącego, kwaśnego dymu. Wampirzyca usiłowała unieść rękę i odepchnąć dłoń młodego kapłana, ale w jej drżących kończynach nagle zabrakło siły.

Wyrzekam się ciebie i przeklinam cię! – warknął Cadderly i naparł z całej siły. Histra ponownie znalazła się w sytuacji bez wyjścia, gdyby bowiem osiągnęła wyższy poziom wampirzego wtajemniczenia, mogłaby szybko i sprawnie przeistoczyć się w nietoperza czy jakieś inne nocne stworzenie lub nawet w kłąb dymu i w ten sposób wymknąć się z opresji.

Zatrzymaj go! – zawołał Cadderly do Ivana, zdając sobie sprawę, że Histra jest teraz zupełnie bezbronna.

Odwrócił się, aby zawołać Pikela, ale ostatecznie tylko chrząknął, stwierdziwszy, że krasnolud wciąż tańczy swój osobliwy taniec. Widok ten mocno go zaniepokoił, zaczął bowiem dość poważnie obawiać się o stan tych kilku obluzowanych klepek, tkwiących pod twardą czaszką zielonobrodego krasnoluda.

Ivan machnął wściekle i z furią rzucił się na wampira, zadając mu kilka nader solidnych ciosów. Mimo to potwór wraz z hordą podległych jego rozkazom żywych trupów zbliżał się nieubłaganie. Gdyby Baccio z Carradoonu, jeden z dwóch pozostałych „przy życiu” krwiopijców stworzonych przez Rufa, był lojalnym wampirem troszczącym się o los swych krewniaków, ominąłby jakoś rozjuszonego krasnoluda i pospieszył na pomoc Histrze. Wystarczył jednak tylko jeden rzut oka na Cadderly’ego trzymającego w uniesionym ręku święty symbol Deneira, aby nieumarły poznał, czym jest prawdziwy strach. Poza tym doszedł do wniosku, że po śmierci Histry stanie się automatycznie prawą ręką Rufa.

Tym oto sposobem pozwolił, by miotający się wściekle i zgoła nieefektywnie krasnolud zatrzymał go u podnóża schodów.

W chwilę później Cadderly’ego spowiły kłęby czarnego dymu. Kapłan w dalszym ciągu przyzywał Deneira i przykładał znak oka nad świecą do czoła Histry, chociaż przez gęste, oleiste opary nie widział już potwornego oblicza nieumarłej. Wreszcie wampirzyca z głuchym łupnięciem runęła ciężko na ziemię. Kiedy rozwiał się dym, Cadderly stwierdził, że jest definitywnie martwa. Mógł sobie tylko wyobrażać – a gdy to uczynił, mimowolnie się wzdrygnął – jaka nagroda oczekiwała teraz Histrę. Pomyślał o czarnych pokurczonych cieniach rzucających się na jej potępioną duszę i wciągających ją w głąb otchłani, ku wiecznemu potępieniu. Mimo to po powtórnej śmierci wydawała się dużo spokojniejsza aniżeli przed paroma minutami. Jej oczy odzyskały naturalną barwę. Wydawało się, jakby spała. Może nawet grzechy śmiertelne bywają niekiedy wybaczane?

Cadderly nie miał w tej chwili czasu, by rozmyślać na temat Histry. Jedno spojrzenie przez ramię wystarczyło, by stwierdził, że muszą zarządzić odwrót i że pomimo dręczących ich obaw co do losu Daniki oraz niezłomnej determinacji, by wyzwolić mniszkę, nie są w stanie tego uczynić, biblioteka bowiem należała nocą do Rufa.

Baccio również miał już dość. Machnął ręką na odlew, odrzucając Ivana do tyłu. Żółtobrody krasnolud poszorował po podłodze i zatrzymał się tuż obok Pikela, który jedną ręką podniósł leżącą na ziemi pałkę, a drugą poturbowanego brata.

Cadderly krzyknął i zastąpił wampirowi drogę, unosząc w dłoni święty symbol, tak jak wcześniej uczynił to wobec Histry. Baccio, starszy, mądrzejszy i służący Rufowi z własnej woli, drgnął lekko, ale nie ruszył się z miejsca.

Cadderly wyciągnął rękę do przodu, a Baccio ponownie się skrzywił. Młody kapłan wezwał imię Deneira i postąpił krok naprzód, a Baccio stwierdził, że mimowolnie musiał się cofnąć. Trwało to tylko przez chwilę, ale Cadderly zdał sobie sprawę, że uzyskał nad nim przewagę – wiedział, że gdyby włożył w ten atak całą swoją wiarę, mógłby zniszczyć tego wampira tak jak wcześniej Histrę.

Baccio również to wiedział i niespodziewanie wyszczerzył zęby w złowróżbnym uśmiechu, po czym telepatycznie rozkazał legionowi żywych trupów, aby go otoczył i osłonił przed niesionym przez Cadderly’ego światłem boskiej wiary.

Pierwszy z tych bezmyślnych stworów zalśnił jasnym blaskiem, tak jak zombi, którego Cadderly napotkał i pokonał, gdy wraz z krasnoludami wdarł się ponownie do biblioteki. Nieumarły rozpadł się w proch, podobnie jak drugi, zaraz po nim, ale żywych trupów było po prostu zbyt dużo.

Kolejny krzyk, mrożący krew w żyłach jęk odbił się od ścian i przetoczył gromkim echem w dół schodów.

Pan nadchodzi! – rzekł jakby w zamyśleniu Baccio, który ukrywał się za plecami nieumarłych.

Do drzwi! – zawołał Ivan, a Cadderly, choć bolało go serce na myśl o pozostawieniu Daniki w tym mrocznym, bezbożnym miejscu, wiedział, że decyzja krasnoluda była słuszna.

Przebiegli przez korytarz, z łatwością zostawiając w tyle powolne, powłóczące nogami zombi. Gdy minęli pierwsze drzwi, Pikel błyskawicznym pchnięciem zatrzasnął je i zaciągnął zasuwę.

Dotrzemy na górę inną drogą – zdecydował Cadderly i zaczął przypominać sobie w myślach najkrótszą drogę do tylnych schodów.

Dłoń Baccia przebiła drzwi, a zwinne palce zaczęły szukać zasuwy.

Trzej przyjaciele znów gnali co sił w nogach, a pokonując kolejne pomieszczenia, zamykali za sobą wszystkie drzwi. Wbiegli do holu. Krasnoludy pędziły ku otwartym drzwiom, Cadderly zaś usiłował skierować je ku południowemu skrzydłu i głównej kaplicy, gdzie znajdował się balkon prowadzący na piętro.

Nie wychodzimy! – zawołał z naciskiem.

Nie wchodzim! – odparował równie dobitnie Ivan. Nagle pojawił się przed nimi Kierkan Rufo. Znajdował się w połowie drogi do frontowych drzwi i drugich – prowadzących na korytarz, którym mogliby dostać się do kaplicy.

Nigdzie nie idziem – mruknął Ivan, zatrzymując się gwałtownie.

Cadderly uniósł w dłoni swój święty symbol i skierował jego blask zwielokrotniony promieniem światła z magicznej tulejki prosto w twarz Rufa.

Rozwścieczony utratą Daniki wampir nawet nie poczuł bólu, lecz pałając żądzą mordu, wolno, acz nieubłaganie zaczął zbliżać się do młodego kapłana.

Na próżno Cadderly tuzin razy wzywał imię Deneira. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że aby przywołać boga, muszą wydostać się z biblioteki, przestąpić próg budowli, którą Rufo nazywał teraz swoim domem.

Do drzwi – wyszeptał do swoich towarzyszy i zuchwale postąpił krok naprzód.

Był wszak Cadderlym – upomniał sam siebie w duchu – wybrańcem Deneira, który pokonał czerwonego smoka, który wysłał swój umysł w otchłań krainy chaosu i zdołał stamtąd powrócić, który zniszczył zły artefakt zwany Ghearufu i który zmiótł z powierzchni ziemi przerażającą spuściznę swego dziedzictwa.

Nie wiedzieć czemu wszystkie te heroiczne dokonania stały się nieistotne i błahe w porównaniu z Rufem i ostatecznym upadkiem reprezentowanym przez wampira – największym bluźnierstwem i zaprzeczeniem podstawowej idei życia.

Cadderly zdołał jakimś cudem odnaleźć w sobie dość sił, by znaleźć się kilka kroków przed krasnoludami i osłaniając wiernych przyjaciół, stanąć twarzą w twarz z wampirem.

Podobnie jak Ivan. Dzielny krasnolud zdał sobie sprawę, że Cadderly może w pojedynkę zmierzyć się z Rufem i go pokonać. Ale nie tutaj, nie w bibliotece. Ivan nie miał co do tego wątpliwości. Cadderly mógł pokonać Rufa, ale wyłącznie na zewnątrz, poza obrębem tych zbezczeszczonych murów. Żółtobrody krasnolud wydał przeciągły okrzyk, wyminął Cadderly’ego i zatrzymał się tuż przed wampirem (który ani na chwilę nie odrywał spojrzenia krwistoczerwonych ślepi od młodego kapłana – swego śmiertelnego wroga). Ryknął przeciągle i bez lęku czy choćby odrobiny wahania wymierzył Rufowi zamaszyste cięcie zza głowy.

Rufo odbił cios topora i spojrzał na krasnoluda, jakby dopiero teraz go zauważył.

Naprawdę już mię to nudzi – burknął Ivan, kiedy stwierdził, że topór ponownie go zawiódł. Szczęściem w nieszczęściu Ivana było to, że potężny cios pięści Rufa spowodował, że krasnolud pokoziołkował w powietrzu w stronę otwartych drzwi.

Cadderly wykorzystał chwilę nieuwagi wampira i rzucił się naprzód.

Nie możesz mnie zranić! – warknął Rufo, ale młody kapłan w mig zorientował się, że wampir kłamie. Wyciągnął przed siebie dłoń z symbolem podświetlonym magiczną tulejką, ale prawdziwą broń ściskał kurczowo w drugim ręku. Na palec wciąż jeszcze miał założoną pętlę sznurka wirujących dysków, tym razem jednak adamantowe krążki obracały się wolno tuż nad podłogą, wiedział bowiem, że za ich pomocą nie uda mu się zranić wampira. Atakując, wyszarpnął zza pasa drugą broń, jaką dysponował – laskę zakończoną gałką w kształcie baraniego łba, którą jego przyjaciel, mag z Carradoonu, obłożył potężnym zaklęciem wytrzymałości.

Wampir nieroztropnie przyjął cios, a magiczna broń zdarła mu skórę z połowy twarzy.

Cadderly machnął ręką, by trafić powtórnie, ale Rufo chwycił kapłana za nadgarstek i odginając mu rękę do tyłu, zmusił, by osunął się na kolana. Tymczasem Cadderly drugą ręką, w której trzymał święty symbol, dosięgnął zbliżającej się ku niemu, wyszczerzonej w złowróżbnym uśmiechu twarzy Rufa.

Zdawałoby się, że trwali tak całą wieczność, a Cadderly zrozumiał, że nie może wygrać, że w tych zbezczeszczonych murach nawet jego czysta, niczym niezmącona wiara nie zdoła zniszczyć Rufa.

Nagle poczuł na policzku wilgoć. Pomyślał, że to krew, ale niemal natychmiast zorientował się, że to tylko chłodna, czysta woda. Rufo cofnął się niespodziewanie, a Cadderly uniósł wzrok i zauważył, że na policzku wampira pojawiła się nagle gruba, zaogniona pręga.

Trafiony powtórnie Rufo puścił ramię Cadderly’ego i odskoczył do tyłu jak oparzony. Zaskoczony młody kapłan zdumiał się jeszcze bardziej na widok Pikela, który raźno parł naprzód, taszcząc pod pachą pękaty bukłak. Dociskając go stanowczo, oblewał wampira wąskimi strugami krystalicznie czystej cieczy.

Rufo rozpryskiwał wodę dymiącymi palcami i wycofywał się, dopóki nie dotknął plecami kamiennej ściany holu.

Pikel ruszył ku niemu. Cadderly jeszcze nigdy nie widział, aby zielonobrody krasnolud miał równie poważną minę. Rufo otrząsnął się jednak z chwilowego zaskoczenia i prostując się, wyszczerzył kły w przerażającym, złowieszczym uśmiechu.

Pikel spryskał go jeszcze jedną porcją wody, lecz warczący i szczerzący zęby wampir nie próbował się tym razem osłaniać.

Wyrwę ci serce! – warknął gniewnie i odsunął się od ściany.

Pikel zaatakował jak burza. Okręcił się na pięcie i opadając na jedno kolano, wymierzył przerażający cios pałką w nogę Rufa. Ku ogólnemu zdumieniu dał się słyszeć donośny trzask pękającej kości i nagle pod wampirem ugięło się kolano. Rufo runął na ziemię jak ścięty, a Pikel z głośnym piskiem w mgnieniu oka wspiął się na jego plecy i uniósł pałkę do powtórnego uderzenia.

Mamy go! – zawył od drzwi chwiejący się na nogach Ivan.

W tej samej chwili jego brat wydał donośny okrzyk zwycięstwa, a pałka z łomotem odbiła się od kamiennej posadzki, przechodząc gładko przez opar mgły, którym stał się Rufo.

Ej! – ryknął Ivan.

Oo – potaknął rozwścieczony i oszukany Pikel.

To nie je fair! – wrzasnął gniewnie Ivan, a okrzyk ten odebrał mu resztkę sił. Postąpił krok w stronę brata, stanął i obrzuciwszy najpierw Pikela, a następnie Cadderly’ego zdezorientowanym spojrzeniem, runął jak długi na ziemię.

Cadderly rozejrzał się wokoło i zaczął się zastanawiać, co powinni teraz uczynić – zawrócić w głąb zbezczeszczonej budowli czy wyjść na zewnątrz, w mroczną noc. Pikel tymczasem podszedł do nieprzytomnego brata. Młody kapłan wiedział, że Rufo nie został pokonany, a w pobliżu czyha drugi wampir i cała wataha żywych trupów. Zmrużywszy oczy, wolno zlustrował hol. Wiedział, że gdzieś niedaleko może czaić się Druzil, podstępny, zły i niebezpieczny imp, z którym niejednokrotnie miał już do czynienia. Jeszcze nie zapomniał bolesnego ukąszenia magii jego impa i zatrutego żądła. Pikel dawno temu padł ofiarą zabójczego jadu impa i pomimo że Cadderly znał zaklęcia neutralizujące truciznę, nie sądził, aby w tych splugawionych murach mógł z nich zrobić właściwy użytek.

Zapadła noc, a oni byli kompletnie nieprzygotowani.

Ale przecież gdzieś tutaj znajdowała się Danica! Cadderly ani przez chwilę nie potrafił o tym zapomnieć. Chciał wyruszyć na jej poszukiwanie i to już, teraz, zaraz! Chciał przeszukać każdy pokój tej ogromnej budowli, dopóki jej nie odnajdzie i nie przytuli do piersi. Tak bardzo pragnął znów poczuć ją w ramionach! Co ten plugawy Rufo mógł jej zrobić, powtarzały pod jego czaszką głosy, które zrodziły trawiące go lęki. Gnany tym impulsem, o mało nie pobiegł z powrotem w stronę, kuchni, gdzie czekało na niego stado zombi pod wodzą niższego rangą wampira.

Nagle usłyszał w myślach uspokajający głos – głos Pertelopy, która przypominała mu, kim jest i jaka z tego tytułu spoczywa na nim odpowiedzialność.

Ten głos przypomniał mu, że powinien wierzyć w Deneira i Danicę.

Była to dla niego najtrudniejsza decyzja, odkąd wkroczył do tej zbezczeszczonej świątyni, ale chcąc nie chcąc, podszedł do Pikela i pomógł mu podnieść nieprzytomnego Ivana, po czym we trzech wyszli z mrocznego holu upadłej biblioteki w jeszcze mroczniejszą atramentowoczarną noc.


17

Poza murami


Wlekli się długą aleją ciągnącą się od frontu biblioteki, wysadzaną rzędami wysokich drzew, a Cadderly mimowolnie przypomniał sobie, jak często kojarzyły mu się one z pojęciem domu. W ciągu kilku ostatnich lat jego świat uległ dramatycznym przemianom, ale żadne z poprzednich wydarzeń, nawet śmierć Avery’ego i Pertelopy oraz ujawnienie, że zły Aballister był w rzeczywistości jego ojcem, nie było w stanie przygotować młodzieńca na tę ostateczną przemianę.

Cadderly i Pikel musieli nieść Ivana – głowa krasnoluda kołysała się w przód i w tył, a jego krzaczasta broda szorowała po nieosłoniętych częściach ciała Cadderly’ego. Młody kapłan nie mógł się nadziwić, że tak niski wzrostem krasnolud może być tak muskularny i ciężki.

Pochylając się nisko, aby znaleźć się na tej samej wysokości co Pikel, Cadderly szybko się zmęczył.

Musimy znaleźć jakąś jamę albo zagłębienie w ziemi – powiedział.

Racja. Zróbcie to – dobiegła go odpowiedź z wysoka. Cadderly i Pikel zatrzymali się i jednocześnie spojrzeli w górę, co okazało się niezbyt fortunne dla nieszczęsnego Ivana. Nieprzytomny krasnolud runął do przodu i ciężko wylądował twarzą na ziemi.

Rufo przykucnął na gałęzi kilka jardów nad ich głowami.

Z iście zwierzęcym warczeniem, które zdecydowanie do niego pasowało, zeskoczył na ziemię, stając na ścieżce za plecami kapłana i krasnoluda. Ci odwrócili się i przywarowali w defensywnych pozycjach, mając naprzeciw siebie dumnego, wyprężonego jak struna wampira.

Moje rany szybko się goją – rzucił drwiąco Rufo, a Cadderly stwierdził, że faktycznie tak było. Głęboka bruzda, którą wyorał na policzku wampira końcem laski, już się zasklepiła, a blizna po wodzie, którą potraktował go Pikel, zmieniła barwę z jasnoczerwonej na białą.

Nocną ciszę przeszył skowyt wilka.

Słyszycie? – spytał niejako mimochodem Rufo, a Cadderly poczuł, że pewność siebie wampira zaczyna go denerwować. Zaatakowali Rufa każdą dostępną bronią, a on nic sobie z tego nie robił i raz jeszcze zuchwale pojawił się na ich drodze.

Dał się słyszeć kolejny skowyt.

To moi słudzy, dzieci nocy – oznajmił z dumą wampir. – Wyją, bo wiedzą, że tu jestem.

Jakim cudem? – spytał oschle Cadderly. – Jak do tego doszło? Co zrobiłeś, Rufo?

Odnalazłem prawdę! – odparł gniewnie wampir.

Zatopiłeś się w kłamstwie – poprawił go spiesznie młodzieniec.

Rufo zadygotał, oczy zalśniły mu krwistą czerwienią. Wydawało się, że zaraz skoczy naprzód i udusi swego najgroźniejszego wroga.

Uch, och – mruknął Pikel, spodziewając się ataku i wiedząc doskonale, że ani on, ani Cadderly nie zdołają go powstrzymać.

Rufo uspokoił się nagle, a nawet się uśmiechnął.

Co ty możesz z tego zrozumieć? – zwrócił się do Cadderly’ego. – Ty, który spędzałeś całe dnie na bezwartościowych modłach do boga, który nie pozwala, byś stał się kimś i zdobył potęgę oraz władzę. Czy zdołałbyś to pojąć? Ty, który nie potrafisz wejrzeć poza ograniczenia stawiane przez Deneira.

Nie wymawiaj jego imienia – ostrzegł Cadderly.

Rufo wybuchnął śmiechem. Cadderly wiedział, że tamten kpi z Deneira i wszystkich bóstw dobra, drwi z wartości i ogólnej koncepcji norm moralnych. W jego rozumieniu wampir naigrawał się z samego sensu życia.

Młodzieniec wbił spojrzenie szarych oczu w to chodzące bluźnierstwo i zaintonował cichą inkantację, domagając się, by w jego myślach rozbrzmiała pieśń Deneira. Ogień – Cadderly wiedział, czego pragnie.

Potrzebował zaklęcia ognia, aby zniszczyć wampira, tylko płomienie pozostawiały bowiem na jego ciele rany, których plugawy stwór nie potrafił zaleczyć. Jaka szkoda, że zaklęcie dweomeru zawarte w pierścieniu już się wyczerpało. Odegnał od siebie tę bezwartościową myśl i skoncentrował się na przywołaniu Deneira. Potrzebował ognia, by oczyścić ziemię z tej bluźnierczej istoty, ognia danego mu i przepływającego przez niego z mocy jego bóstwa. Poczuł pod czaszką znajomy ból, ale nie poddał się i pozwolił, by prąd radosnej i słodkiej melodii uniósł jego myśl w dal.

Mam ją – usłyszał buńczuczny głos Rufa i serce mocniej zabiło mu w piersi. Zdekoncentrował się na chwilę i jego wiara w sens tego, co robił, uległa lekkiemu zachwianiu.

Pikel pisnął i stanął przed Cadderlym, ściskając pod pachą skórzany worek. Zawył i przycisnął ramię do boku, po czym spuścił wzrok, wpatrując się w opróżniony bukłak; z wylotu szyjki ściekały ostatnie krople wody. Następnie spojrzał na Rufa, którego oblicze wykrzywił złowróżbny grymas.

Uch, och – jęknął i uskoczył w bok, nim dosięgnął go zamaszysty cios ręki wampira. Przeturlał się po ziemi, rąbnął w drzewo, poderwał się na nogi, upuścił pałkę i ponownie, jak wcześniej w korytarzu biblioteki, zaczął tańczyć wokół niej, wykonując osobliwe gesty.

Cadderly nie cofnął się – nie chciał i nie mógł tym razem ustąpić wampirowi pola. Wzmianka o Danice zdekoncentrowała go, oddaliła od pieśni Deneira, i nie miał dość czasu, by ponownie zagłębić się w jej nurt. Została mu tylko jedna broń – jego wiara. Ponad wszystko inne młody kapłan miał swoje przekonania i nie zamierzał okazać lęku przed wampirem. Wyprostował się i uniósł w wyciągniętej dłoni święty symbol.

Rozkazuję ci, odejdź! – zawołał najgłośniej, jak tylko mógł.

Rufo zachwiał się i nieomal cofnął o krok, zanim w oparach wirującej w jego ciele klątwy chaosu odnalazł moc, by stawić opór wyzwaniu. Już się jednak nie uśmiechał, a pewność siebie zastąpiła w nim determinacja.

Cadderly zbliżył się o krok. Rufo również i zatrzymali się naprzeciw siebie w odległości zaledwie trzech stóp.

Deneirze – rzekł spokojnie i wyraźnie Cadderly. Jakże mocno pragnął zanurzyć się ponownie w nurty boskiej pieśni, odnaleźć zaklęcie ognia albo najświętsze słowo, które przeszyłoby chudego jak tyka wampira falami porażającego dysonansu!

Nie mógł jednak tego uczynić – nie teraz, kiedy Rufo był tak potężny i znajdował się tak blisko niego. Ich starcie zmieniło się w pojedynek dwóch umysłowych potęg, sprawdzian wiary, a Cadderly musiał bronić swoich przekonań i idei, które odnalazł, musiał włożyć w ten święty symbol całe swoje serce i hart ciała.

Powietrze pomiędzy nimi zdawało się iskrzyć – to walczyły ze sobą pozytywna i negatywna energia. Dwaj oponenci zaczęli drżeć z wysiłku.

Z oddali dobiegło wycie wilka.

Sekundy ciągnęły się w nieskończoność – Cadderly miał wrażenie, że jego ciało pęka z wysiłku. Czuł emanujące z Rufa zło, które zalewało go falami niczym żywa, materialna istota, będąca jawnym zaprzeczeniem jego wiary. Czuł moc Tuanta Quiro Miancay, diabolicznej substancji, z którą miał już okazję walczyć, klątwy, która o mało go nie pokonała i nie doprowadziła do upadku Biblioteki Naukowej. Teraz Najbardziej Zabójcza Zgroza miała cielesną postać i stała się jeszcze potężniejsza, ale Cadderly był starszy i mądrzejszy.

Rufo próbował podejść bliżej, lecz nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Cadderly skoncentrował się wyłącznie na pozostaniu w miejscu, gdzie stał. Nie łudził się, że Pikel wyratuje go z opresji jak ostatnim razem. Nie miał już żadnych złudzeń. Jego myśli były czyste. Jeśli będzie trzeba, zatrzyma tu Rufa aż do świtu!

Smugi zielonej energii trafiły młodego kapłana w żebra. Jęknął i skulił się z bólu, a nim się wyprostował i ponownie osiągnął stan pełnego skupienia, Kierkan Rufo się na niego rzucił. Chwycił Cadderly’ego za nadgarstek i uniósł jego rękę, by odsunąć święty symbol Deneira od swojej twarzy.

Nie ma to jak oddany sojusznik – mruknął kpiąco.

Cadderly odwrócił głowę w bok, by ujrzeć, jak Pikel podskakuje i macha rozpaczliwie swoją pałką, ścigając szydzącego zeń Druzila, który śmigał wśród najniżej zwieszających się gałęzi pobliskich drzew.

Rufo parł naprzód, a Cadderly walczył rozpaczliwie. Ivan leżący za jego plecami stęknął – Cadderly zdziwił się, że w ogóle odzyskał przytomność. Mimo to krasnolud nie mógł mu pomóc, nie tym razem.

Mam ją – powtórzył Rufo, przekonany o swoim zwycięstwie, a Cadderly pomimo wzbierającej w nim wściekłości nie był w stanie przeciwstawić się przerażającej sile wampira. Rufo odginał go do tyłu – młody kapłan miał wrażenie, że lada moment pęknie mu kręgosłup.

Nagle wampir drgnął i zaraz potem jego ciałem targnął drugi wstrząs. Wyprostował się i zmniejszył nacisk na kręgosłup Cadderly’ego. Po chwili jęknął po raz trzeci, a jego oblicze wykrzywiło się z bólu.

Zraniony po raz czwarty, brutalnie pchnął Cadderly’ego na ziemię i odwrócił się, a młodzieniec dostrzegł cztery strzały wbite w wampira na wysokości łopatki. Piąty pocisk, mknąc ze świstem, trafił go w pierś – upadły kapłan zachwiał się, a jego świecące czerwono oczy przepełniło zdumienie.

Shayleigh wolno i ostrożnie zbliżyła się do niego i nałożywszy kolejną strzałę, raz jeszcze trafiła go w pierś. Nieco z boku zmęczony bezowocnym pościgiem Pikel wypadł spomiędzy drzew i unosząc pałkę nad głową, rzucił się na Rufa. Zatrzymał się z impetem pomiędzy Cadderlym a wampirem i przygotował pałkę do ciosu.

Rufo odwrócił się na pięcie, a jego dłoń wystrzeliła w powietrze, emanując falą energii, która na dłuższą chwilę sparaliżowała niedoszłego druida.

Przyjdź i znajdź swoją ukochaną, Cadderly – zawołał wampir, nie zwracając uwagi na kolejną strzałę, która przeszyła mu bok. – Będę na ciebie czekał.

Postać Rufa się rozmyła. Wokół niego pojawiła się nagle zielonkawa mgła, która go pochłonęła. Pikel wyrwał się z odrętwienia i energicznie pokręcił głową, jego wielkie wargi mlasnęły głośno. Już miał się zamachnąć wielką pałą, gdy nagle znieruchomiał, ponieważ następna strzała Shayleigh przeszła na wylot przez niematerialnego wampira i z głośnym stukiem wbiła się w twarde drewno.

Oo – mruknął krasnolud, przyglądając się drżącemu jeszcze drzewcu.

Czy łon musi to robić? – ryknął nagle Ivan, a Pikel i Cadderly odwrócili się, zdumieni tym nieoczekiwanym wybuchem.

Cadderly, ponownie na klęczkach, wpatrywał się uważnie w twardego krasnoluda – rzeczywiście musiał on być twardy, gdyż obrażenia – zrazu wyglądające na śmiertelne, nie wydawały się teraz zbyt poważne!

Ivan zauważył spojrzenie młodzieńca i mrugnął do niego, unosząc lewą rękę, aby pokazać pierścień, który przy rozstaniu podarował mu Vander. Cadderly znał ów przedmiot, uzdrawiający artefakt, który mógł wyrwać noszącą go osobę nawet z objęć śmierci, i wszystko stało się dla niego jasne.

A przynajmniej wszystko, co wiązało się z Ivanem. Młody kapłan wstał i przeniósł wzrok na Shayleigh. Skąd się tu wzięła i czy wiedziała coś o losie Daniki?

Dopiero co wróciłam – powiedziała na powitanie trójki przyjaciół wojowniczka elfów, uprzedzając pytania Cadderly’ego. – Z Dorigen i Danicą rozstałam się wczoraj na górskiej przełęczy i powinnam być teraz w połowie drogi do Shilmisty.

Ale? – naciskał Cadderly.

Zobaczyłam dym – wyjaśniła Shayleigh. – I przybiegł do mnie twój przyjaciel, Percival. Domyśliłam się, że w bibliotece dzieje się coś niedobrego, ale...

Przerwała na widok oblicza Cadderly’ego; młodzieniec pochylił się do przodu – oczy miał szeroko otwarte, usta rozchylone w grymasie wyczekiwania.

Ale nie wiem nic o losie Daniki – dokończyła, a Cadderly jakby zapadł się w sobie. Rufo wspomniał mu, jaki los spotkał Danicę, a teraz gdy Shayleigh potwierdziła, że mniszka i Dorigen dotarły do biblioteki, nie miał podstaw, by wątpić w słowa wampira. Poza tym teraz, kiedy wiedział, co stało się, w bibliotece, i miał powody przypuszczać, że Danica i Dorigen znalazły się w samym centrum upiornych wypadków, mógł się domyślać, co spowodowało pożar wewnątrz niewielkiej kaplicy. Wywołanie konwencjonalnego pożaru, który do tego stopnia strawiłby pomieszczenie w kamiennych murach biblioteki, nie było łatwe, gdyż nie znajdowało się tam zbyt wiele łatwopalnych materiałów. Tylko ognista kula wytworzona przez czarodziejkę (Dorigen miała pod tym względem sporą wprawę) mogła poczynić podobne szkody.

Bibliotekę zaatakowało coś więcej aniżeli pożar – rzekł ponuro, zwracając się do wojowniczki. – Rufo stał się jakąś potworną istotą.

Wampirem – stwierdziła Shayleigh. Cadderly pokiwał głową.

I są jeszcze inni.

Jednego mniej – odrzekła Shayleigh, na co trójka przyjaciół spojrzała na nią z zaciekawieniem. – W kaplicy grzebalnej za biblioteką napotkałam dziekana Thobicusa – wyjaśniła. – On również był nieumarłym, ale wydaje mi się, że został ciężko ranny wskutek dłuższego wystawienia na działanie promieni słonecznych i stracił sporo sił.

I żeś go pokonała – odgadł Ivan, który sprawiał wrażenie, jakby w pełni odzyskał siły.

Shayleigh pokiwała głową. Podeszła do Pikela i mocno szarpnęła za strzałę tkwiącą w jego drewnianej pałce. Drzewce z cichym skrzypnięciem wyszło z otworu, a Shayleigh uniosła strzałę, by pozostali mogli się jej przyjrzeć. Ostry grot błyszczał szarawo w świetle księżyca.

Srebrne groty – wyjaśniła. – Najczystszy z metali, jedyny, który powali każdego nieumarłego. Niestety, zostało mi ich niewiele – dodała, wskazując na prawie pusty kołczan. – Spotkałyśmy kilka trolli...

Widzielim – wtrącił Ivan.

Kilka grotów udało mi się odzyskać, między innymi te, których użyłam przeciwko dziekanowi Thobicusowi – ciągnęła Shayleigh – ale parę z nich zabrał ze sobąKierkan Rufo i obawiam się, że mój zapas coraz bardziej się zmniejsza. – Na podkreślenie tych słów sięgnęła do sakwy przy pasie i potrząsnęła nią energicznie.

Mój topór nic na niech nie działa – sapnął Ivan.

Adamantowy? – spytała Shayleigh i pokiwała głową, domyślając się odpowiedzi.

Z dodatkiem żylaza – wyjaśnił Ivan.

Moje wirujące dyski w przypadku Rufa również nie poskutkowały – dorzucił Cadderly. – Ale laska – uniósł przed sobą cienki wydrążony kij, zakończony gałką w kształcie baraniego łba – jest obłożona silnym zaklęciem i posrebrzana. Zadałem nią Rufowi straszny cios.

Ivan potaknął ruchem głowy, po czym on i Cadderly wymienili zaciekawione spojrzenia. W chwilę później jednocześnie przenieśli wzrok na Pikela, który nieśmiało schował pałkę za plecami.

Toż to zwykła maczuga – mruknął Ivan, podchodząc do brata i zmuszając go, by wyciągnął broń przed siebie. – Sam żem widział, jak wycinał jom ze starego skamieniałego drzewa!

Zwykła maczuga – potaknął Cadderly – a jednak zdołała zranić Rufa.

Pikel nachylił się i wyszeptał coś Ivanowi do ucha, a oblicze żółtobrodego Bouldershouldera rozpromieniło się zrozumieniem.

On mówi, co to nie je zwykła laga – wyjaśnił Ivan, zwracając się do Cadderly’ego. – Mój brat nazywa jom...

Ivan spojrzał pytająco na Pikela, który wspiął się na palce i ponownie zaszeptał bratu do ucha.

Nazywa jom Sia-la-la – wyjaśnił uradowany lvan.

Cadderly i Shayleigh jednocześnie powtórzyli osobliwe słowo, ale dopiero po chwili młody kapłan zdołał je rozszyfrować.

Shillelagh – powiedział i w pierwszej chwili uznał to za oczywiste, Shillelagh była bowiem magiczną maczugą, którą często posługiwali się druidzi. Taka broń z całą pewnością musiała ranić wampiry. Naturalnie po namyśle doszedł do wniosku, że to absurd. Skąd, do licha ciężkiego, Pikel mógł wziąć magiczną maczugę druidów?

A woda? – spytał, zwracając się do Pikela.

Dumny Pikel stanął na palcach, aby przyłożyć usta do ucha Ivana.

Kwaśna mina żółtobrodego krasnoluda zdradzała, że on również uważa to wszystko za niezbyt prawdopodobne.

Woda drujedów – wyjaśnił oschłym tonem.

Du – id! – pisnął Pikel.

Przyjaciele ponownie spojrzeli na niego zaciekawieni. Zachodzili w głowę, co mogło się dziać z Pikelem i dlaczego. Shayleigh i Ivan widzieli, jak w Zamczysku Trójcy obłaskawił węża, ale w przeciwieństwie do pałki i wody można to było wytłumaczyć inaczej. Jednak pozostałe przypadki... Nasuwało im się tylko jedno wyjaśnienie – Pikel jakimś cudem zdołał, przynajmniej do pewnego stopnia, opanować magię druidów.

Sytuacja była wszakże na tyle napięta, że nie mieli czasu zajmować się dłużej tą sprawą ani kwestionować szczęścia, które wyraźnie im dopisywało. Cadderly, Shayleigh, a nawet Ivan uświadomili sobie w duchu, że gdyby posłużyli się dostatecznie mocnymi argumentami, udałoby im się wytłumaczyć Pikelowi, że krasnoludy nie mogą zostać druidami, na tyle przekonująco, że faktycznie by w to uwierzył.

W efekcie jednak straciliby broń, którą mogli przecież wykorzystać przeciwko Rufowi.

A więc stanęło na tym, że uderzamy na Rufa – oznajmił Cadderly, kończąc krótką debatę. – Musimy wrócić do biblioteki.

Uśmiech Pikela przygasł, a Ivan, zanim jeszcze Cadderly skończył mówić, energicznie pokręcił głową.

Rano – wtrąciła Shayleigh. – Jeśli Danica i Dorigen rzeczywiście tam są, a tego przecież nie wiemy na pewno, dzisiejszej nocy i tak nie zdołamy nic dla nich zrobić. Musisz w nie wierzyć. Nocą moc Rufa jest najsilniejsza.

Mrok nocy przeszyło przeciągłe zawodzenie wilka – w chwilę potem dołączyły do niego następne.

A wampir zbiera siły – ciągnęła Shayleigh. – Musimy znaleźć się jak najdalej stąd. Nocą ruch jest naszym najlepszym sprzymierzeńcem.

Cadderly odwrócił się i spojrzał w kierunku biblioteki. Wbrew temu, co powiedziała Shayleigh, czuł w głębi serca, że Danica znajduje się w którymś z pomieszczeń rozległego budynku. Była tam również Dorigen, aczkolwiek młody kapłan miał niepokojące przeczucie, że czarodziejkę spotkał dość smętny koniec.

Jednak opinia wojowniczki elfów na temat Rufa była jak najbardziej trafna. Nastał czas Rufa i niebawem jego sprzymierzeńcy wyruszą ich tropem. Cadderly nie był w stanie go pokonać – a w każdym razie nie nocą i nie wewnątrz biblioteki. Potaknął skinieniem głowy i ruszył za Shayleigh, która poprowadziła ich w głąb lasu, wcześniej jednak Pikel napełnił jeszcze swój wielki skórzany bukłak krystalicznie czystą wodą z pobliskiego strumienia.

18

Przy użyciu każdej broni


Z każdego zakamarka nocy, która była domeną Rufa, płynęły zawodzące skowyty. Cadderly wiedział, że w Górach Śnieżnych żyje sporo wilków, ale żadne z nich nawet nie podejrzewało, że tak wiele znajduje się akurat w tej okolicy.

Shayleigh szła na czele kolumny, przedzierając się przez posępną górską noc, przemykając pomiędzy wysokimi, pionowymi skałami i wzdłuż krawędzi głębokich wąwozów. Widziała w ciemności – podobnie jak krasnoludy – Cadderly zaś miał swoją świetlną tulejkę, nastawioną na minimalnie wąski promień i przysłoniętą nieznacznie połą szarego płaszcza – aby nie przykuwać niczyjej uwagi.

Wilki zbliżały się nieubłaganie – ich skowyt zmienił się w jedno długie, żałobne wycie, a młody kapłan, słysząc je, nałożył na świetlną tulejkę nasadkę i schował urządzenie do kieszeni. Szedł najszybciej, jak tylko mógł – mając po jednej stronie Pikela, po drugiej Ivana, nieco bardziej z przodu zaś czujną i skoncentrowaną Shayleigh.

W pewnym momencie wydawało im się, że zostali odcięci, usłyszeli bowiem wycie wilków dobiegające z dalszego odcinka szlaku, którym podążali. Shayleigh spojrzała na trójkę przyjaciół – jej fiołkowe oczy lśniły tak, że nawet słabo widzący w ciemności Cadderly mógł je zauważyć, a mina wojowniczki zdradzała, że zaczyna jej brakować pomysłów.

Chiba znów trza się będzie bić – burknął Ivan, a Cadderly ze zdziwieniem stwierdził, że krasnoludowi po raz pierwszy nie pali się do walki.

Daleko przed nimi pojawiła się niespodziewanie sfora wilków, przecięła trakt i pobiegła dalej. Wilki wyły, jak gdyby znalazły nową ofiarę i właśnie ruszały za nią w pościg.

Shayleigh nie kwestionowała dopisującego im szczęścia. Zmusiła przyjaciół, by biegiem dotarli do zagajnika owocowych drzewek. Wolałaby wprawdzie drzewa iglaste, zwłaszcza te zimozielone, których korony gwarantowałyby im pewniejsze schronienie, ale ścigające ich stado było tuż tuż, a na te drzewa nawet krótkonogie krasnoludy mogły wspiąć się z dziecinną łatwością. Znalazłszy się w miarę możliwości jak najwyżej wśród grubych konarów, Shayleigh wyszukała sobie wygodne miejsce przy pniu i błyskawicznie napięła łuk.

Na polankę z boku zagajnika wypadły przerażające mroczne kształty; futra olbrzymich wilków mieniły się czarno i srebrzyście w świetle księżyca.

Wielki basior podszedł do drzewa i zatrzymując się u stóp Cadderly’ego i Pikela, zaczął węszyć, by po chwili wydać jeszcze jeden długi, jękliwy skowyt. Odpowiedział mu tuzin wilków zebranych na polance, a w chwilę potem zew podchwyciło inne, większe stado, które przemieszczało się, sądząc po odgłosach, ku wschodowi. Wycie od wschodu dobiegało nieprzerwanie, z każdą chwilą przybierając na sile, i choć sfora miała cztery uwięzione na drzewie potencjalne ofiary, impuls polowania i pościgu okazał się silniejszy. Stado zniknęło w gęstwinie. Mimo to Shayleigh i pozostali nie zeszli z drzewa, wojowniczka wyjaśniła bowiem, że na przestrzeni wielu mil nie znajdą lepszego miejsca do obrony.

Wycie wilków trwało przez parę dobrych minut i było tak głośne i obłąkańcze, jakby dzikie bestie rzeczywiście znalazły czyjś świeży trop. Słysząc ten skowyt, Cadderly poczuł przyspieszone bicie serca – czy to możliwe, że wilki ścigają Danicę?

Nagle wycie ucichło, mieszając się z groźnymi, gardłowymi warknięciami – najwyraźniej ścigana przez wilki ofiara została osaczona.

Może powinniśmy pomóc – powiedział Cadderly, ale nikt z pozostałych nie miał ochoty na opuszczenie korony drzewa. Zmierzył ich wzrokiem, koncentrując się w głównej mierze na buńczucznym Ivanie, jakby poczuł się oszukany.

Trzy tuziny wilków – wyjaśnił żółtobrody krasnolud – A może wiency. Zeżarliby nas i tyle!

Nie mrugnąwszy nawet powieką, Cadderly ześlizgnął się na niższą gałąź.

Ivan sapnął i przesunąwszy się na swoim konarze, trzepnął Pikela w potylicę, dość radykalnie zmuszając go do podążenia śladem młodzieńca. Zwinna Shayleigh była już na ziemi – czekała na nich.

Cadderly uśmiechnął się pod nosem; po raz kolejny przekonał się, że bóg obdarzył go prawymi i dzielnymi przyjaciółmi. Sposępniał jednak, a jego towarzysze zamarli w bezruchu (z wyjątkiem Pikela, który zrzucony przez brata z gałęzi wylądował ciężko na ziemi), kiedy pod wpływem potężnej eksplozji zadrżała pod ich stopami ziemia, a w oddali na wschodzie wzbiła się w górę ogromna kula ognia. Z grzmotem towarzyszącym wybuchowi zlało się echo przeraźliwego wilczego skowytu.

Dorigen? – zapytali jednocześnie Cadderly i Shayleigh, ponieważ jednak nie wiedzieli, co robić, żadne z nich się nie poruszyło.

Pikel jęknął i wstał, wytrząsając z zielonej brody drobne gałązki.

Wysoko w górze, w koronie drzewa, pojawiła się mała sylwetka przeskakująca zwinnie z gałęzi na gałąź. Ivan siedzący najwyżej krzyknął i odwrócił się z uniesionym toporem, ale w ostatniej chwili powstrzymał się, słysząc okrzyk Shayleigh.

Percival! – wyjaśniła wojowniczka. – To tylko Percival.

Cadderly wszedł na najwyższą gałąź, na jaką mógł się wspiąć i przywitał długo niewidzianego przyjaciela. Percival piszczał, kręcąc się w kółko na gałęzi, a Cadderly zrozumiał, że wiewiórka była czymś więcej aniżeli przypadkowym obserwatorem mrocznych wydarzeń. W chwilę później usłyszał przeraźliwe wrzaski mężczyzny i zawodzące wycie ścigających go wilków.

Shayleigh i Pikel ponownie wspięli się na drzewo i cała czwórka – oraz mały, biały gryzoń – pogrążyła się w milczeniu, spoglądając ku wschodowi. Shayleigh pierwsza zauważyła jakieś poruszenie i uniósłszy łuk, celną strzałą powaliła wilka, który znajdował się najbliżej umykającego w popłochu mężczyzny.

Zdumiony uciekinier, nie wierząc, że w tej mrocznej głuszy mógł napotkać sprzymierzeńca, krzyknął, gdy strzała świsnęła mu tuż nad uchem.

Cadderly rozpoznał głos.

Belago – mruknął pod nosem.

Ivan ześliznął się z gałęzi na gałąź, a stanąwszy na najniższym konarze, zaczekał na Pikela. Obaj spojrzeli na biegnącego, oszacowując jego kierunek, po czym zajęli właściwą pozycję na grubym sękatym konarze. Pikel chwycił Ivana za nogi, a ten zwiesił się w dół i opuścił ręce.

Belago biegł na oślep, następne wilki już go doganiały. Druga strzała – równie celna i zabójcza jak poprzednia – śmignęła obok niego, ale przerażony mężczyzna w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy. Myślał chyba tylko o tym, że jest samotny i bezradny wśród posępnej nocy i że niebawem stanie się kolacją dla wilków.

Przebiegł pod drzewem tylko dlatego, iż była to najprostsza droga – wiedział, że nie zdążyłby wspiąć się nawet na najniższą gałąź.

I nagle coś go chwyciło – a gdy krzyknął – silne krasnoludzkie ręce gwałtownie podźwignęły go w górę. Nie wiedząc, że Ivan jest po jego stronie, Belago usiłował się wyrwać, a tłukąc pięściami na wszystkie strony, kilkakrotnie trafił krasnoluda w twarz. Ivan tylko pokręcił głową, klnąc pod nosem i złorzecząc „głupawym ludziom”.

Belago nie zdołał się uwolnić, ale ponieważ się szamotał, Ivan nie mógł wydźwignąć go na bezpieczną wysokość. Wreszcie podciągnął mężczyznę tak wysoko, jak tylko mógł, i zdzielił go czołem w twarz. Belago zwiotczał w jego ramionach, a Ivan z pomocą Pikela wywindował go na gruby konar.

Łuk Shayleigh zadźwięczał kilkakrotnie, utrzymując sforę na dystans, podczas gdy krasnoludy, stojąc na konarze, przeniosły oszołomionego Belaga kilka gałęzi wyżej.

O bogowie! – szeptał raz po raz zapłakany Belago, gdy w końcu zdołał dojść do siebie i rozpoznał swoich wybawicieli. – O bogowie! I ty, Cadderly! Drogi Cadderly! – jęczał, stając na gałęzi, by być bliżej młodego kapłana. – Obawiam się jednak, że wróciłeś zbyt późno!

Cadderly ześlizgnął się z gałęzi, zszedł na ten sam konar, na którym siedział Belago, i próbował go uspokoić.

Czy była z tobą Dorigen? – zapytał na końcu, wciąż nie mogąc zapomnieć o tajemniczej eksplozji.

Belago sprawiał wrażenie, jakby nigdy nie słyszał tego imienia.

A Danica? – spytał pospiesznie młody kapłan. – Co z Danicą?

Była z tobą – odrzekł chudy alchemik, szczerze zakłopotany.

Danica wróciła do biblioteki – stwierdził młodzieniec.

Nie byłem w bibliotece od paru dni – oznajmił Belago i w kilku zdaniach opowiedział mu swoją historię. Jak się okazało, czwórka przyjaciół dysponowała większą wiedzą na temat sytuacji w dawnym sanktuarium Deneira i Oghmy niż Belago. Nieszczęsny alchemik wiedział jedynie, że został wydalony, a w bibliotece zaczęły dziać się jakieś dziwne i nader mroczne rzeczy. Belago nie udał się do Carradoonu, jak polecił mu dziekan Thobicus. Postanowił zaczekać na powrót Cadderly’ego lub przynajmniej na ocieplenie. Miał w górach przyjaciela, myśliwego imieniem Minshk, który udzielił mu schronienia w swoim szałasie znajdującym się na wschód od biblioteki.

Zaczęły dziać się dziwne i straszne rzeczy – oznajmił alchemik, opowiadając o tym, co się wydarzyło w chacie myśliwego. – Minshk i ja zdawaliśmy sobie z tego sprawę i mieliśmy nazajutrz udać się do Carradoonu. – Spojrzał ku wschodowi, jego oczy przepełnił smutek i dodał niemal niesłyszalnym szeptem. – Jutro.

I wtedy pojawiły się wilki – podjął półgłosem. – I jeszcze coś. Mnie udało się uciec, ale Minshk... – Belago osunął się niżej i umilkł, a przyjaciele spojrzeli na stado otaczające zagajnik. Wilki nie mogły się do nich dostać, ale ich przerażające, niecichnące ani na chwilę wycie mogło sprowadzić kogoś lub coś, co miało skrzydła.

Powinni my się stund wynieść – rzucił Ivan.

Oblicze Belaga po raz pierwszy się rozpromieniło. Sięgnął pod ciężki płaszcz i wyjął butelkę, po czym podał ją Cadderly’emu.

Tymczasem Pikel wpadł na inny pomysł. Pstryknął grubymi paluchami i zdjął z pleców brata ciężki topór. Cadderly, skoncentrowawszy całą uwagę na przedmiocie, który podawał mu Belago, nie słyszał sprzeczki krasnoludów, która rozgorzała w chwilę później.

Olej gromów – wyjaśnił z podnieceniem alchemik. – Zamierzałem sporządzić dla ciebie drugi bandolier wybuchowych bełtów, ale nie zdążyłem, zanim Thobicus... – Przerwał, poruszony bolesnym wspomnieniem. Nagle jego oblicze ponownie się rozpromieniło i wcisnął butelkę w dłoń Cadderly’ego. – Miałem jeszcze jedną – wyjaśnił. – Może widziałeś wybuch. Liczyłem, że spowoduję następny, ale nie zdążyłem, bo akurat Ivan mnie złapał i wciągnął na to drzewo.

Dopiero teraz Cadderly zrozumiał, co spowodowało ognistą eksplozję, i z nieskrywaną radością przyjął podarunek alchemika.

Ej! – zawołał Ivan. Pozostali obejrzeli się w jego stronę. Tę rundę sprzeczki wygrał ewidentnie Pikel, który potężnym ciosem strącił brata z konara. Gdyby żółtobrody krasnolud, spadając, nie uchwycił się w ostatniej chwili gałęzi, runąłby w sam środek zgromadzonego wokół drzewa wilczego stada. Zanim zdążył zaprotestować, Pikel rąbnął toporem w pień drzewa i wykonał niewielkie nacięcie. Burkliwy żółtobrody krasnolud wciągnął się z powrotem na konar i w tej samej chwili Pikel oddał mu ciężki topór. Ivan energicznym ruchem odebrał swą wierną broń, spoglądając z zaciekawieniem na brata.

Jeszcze bardziej zdziwiony był Cadderly. Z nich wszystkich on najlepiej pojął, kim stał się Pikel i co osiągnął dzięki płynącemu z głębi serca umiłowaniu drzew i kwiatów, toteż niewyobrażalne wręcz zachowanie zielonobrodego krasnoluda, fakt, że niedoszły druid użył broni przeciwko żywemu drzewu, nie uszedł jego uwagi. Cadderly prześlizgnął się obok Ivana, który z prawdziwą przyjemnością odsunął się od swego nieobliczalnego brata na stosowną odległość, i usiadł obok Pikela, który mamrotał – nie, śpiewał pod nosem – ściskając w ręku niewielki nożyk.

Zanim Cadderly zdążył o cokolwiek zapytać, nie chciał bowiem przerywać Pikelowi, ujrzał, jak krasnolud nacina sobie dłoń.

Młodzieniec chwycił go za nadgarstek i zmusił, aby na niego spojrzał. Niedoszły druid uśmiechnął się i pokiwał głową, wskazując na Cadderly’ego, zadrapanie i nacięcie na drzewie.

Cadderly zaczął pojmować, gdy pojedyncza kropla krwi Pikela spłynęła z jego dłoni na szorstką korę obok niewielkiego nacięcia i natychmiast zniknęła w głębi szczeliny w pniu.

Pikel znowu zaczął śpiewać, a po chwili dołączył do niego Cadderly, usiłując odnaleźć w pieśni Deneira moc, która dopomogłaby poczynaniom krasnoluda. Kolejne krople krwi spływały z rany na dłoń Pikela i nieodmiennie trafiały do szczeliny w drzewie. Z nacięcia zaczęło emanować ciepło i zapach wiosny.

Cadderly odnalazł strumień myśli, świętych dźwięków, które pasowały do tej sceny, i podążył za nimi z całego serca, nie wiedząc, co się wydarzy i co zapoczątkował Pikel. Zamknął oczy i śpiewał, ignorując wściekłe ujadania i warknięcia wilków oraz pełne zdumienia, zduszone okrzyki przyjaciół.

Ponownie otworzył oczy, gdy gałąź, na której siedział, ugięła się, jakby ożywając. Drzewo zaowocowało, na gałęziach pojawiły się dojrzałe, ogromne jabłka. Ivan trzymał już jedno w garści i odgryzał łapczywie spory kęs. Miał jednak skwaszoną i pełną niesmaku minę.

Chcesz mię podtuczyć, cobym lepi posmakował wilkom? – zapytał z powagą i cisnął jabłkiem w nos znajdującego się najbliżej basiora.

Pikel pisnął uradowany; Cadderly nie mógł uwierzyć w to, czego dokonał wspólnie z krasnoludem. Co myśmy zrobili – zastanawiał się, przedwczesne zaowocowanie jabłoni wydało mu się bowiem mało przydatne w obecnej sytuacji. Jabłkami mogli co prawda ciskać w wilki, ale z całą pewnością nie odgoniliby w ten sposób stada.

Drzewo zakołysało się kilka razy, po czym, ku absolutnemu zdumieniu siedzących na konarze przyjaciół (naturalnie z wyjątkiem Pikela), ożyło – jednak niejako roślina, lecz czująca, poruszająca się istota!

Gałęzie uniosły się i opadły, a ruch ten spowodował, że na watahę wilków posypał się grad jabłek. Nie to jednak było najgorsze. W chwilę później najniższe konary niczym żywe maczugi smagnęły w dół, miażdżąc wilki, które znajdowały się na ich drodze, gruchocząc im łapy bądź odrzucając je precz. Belago stracił równowagę i runął w dół, ale w ostatniej chwili zdołał uchwycić się oburącz grubej gałęzi. Ivan spadł, odbijając się od kolejnych konarów, by ciężko wylądować na ziemi. Poderwał się natychmiast i uniósł topór do oczu, spodziewając się ujrzeć tuzin wilków rzucających mu się do gardła.

Shayleigh w mgnieniu oka znalazła się przy nim, ale krasnolud nie potrzebował ochrony. Wilki były zbyt zaabsorbowane wykonywaniem gwałtownych uników i ucieczką. W chwilę później u boku Ivana pojawili się Pikel, Cadderly i na samym końcu Belago (znalazł się na ziemi tylko dlatego, że przy kolejnym wstrząsie drzewa nie zdołał utrzymać się na gałęzi). Kilka wilków bez większego przekonania usiłowało ich zaatakować, ale byli dobrze uzbrojeni i wyszkoleni, a w sytuacji gdy większość watahy poszła w rozsypkę, bez trudu poradzili sobie z maruderami.

Niebawem walka dobiegła końca. Kilka wilków leżało martwych na ziemi, pozostałe pierzchły w popłochu. Drzewo znowu stało się zwyczajną jabłonią.

Dzięki twojej magii zyskaliśmy nieco czasu i przestrzeni – pogratulowała Shayleigh Cadderly’emu.

Młodzieniec pokiwał głową i spojrzał na uśmiechniętego od ucha do ucha Pikela, zielonobrodego „du-ida”. Nie wiedział, w jakim stopniu ożywienie drzewa było jego dziełem, a w jakim Pikela, ale nie mieli teraz czasu na rozwiązanie tej zagadki.

Gdyby wróciły, użyj butelki – rzekł Belago, który stanął obok.

Młodzieniec przyglądał się przez chwilę chudemu, kościstemu alchemikowi i zdał sobie sprawę, że jest on kompletnie nieuzbrojony. Oddał mu butelkę.

Ty jej użyj – oznajmił – ale tylko w razie najwyższej konieczności. Czeka nas wędrówka jeszcze mroczniejszą ścieżką i podejrzewam, że przyda nam się każda broń, którą dysponujemy. Im więcej jej mamy, tym lepiej.

Belago pokiwał głową, pomimo iż nie wiedział, bo nie mógł wiedzieć, jak głęboka i przerażająca była ciemność, o której wspomniał Cadderly.

Okazało się jednak, że tej nocy nie potrzebowali butelki Belaga ani żadnej innej broni. Shayleigh zajęła ponownie miejsce na czele kolumny i poprowadziła ich z powrotem do zagajnika ogromnych sosen, gdzie przeczekali resztę nocy. Był z nimi również Percival, który siedząc wysoko wśród grubych konarów, bacznie obserwował piątkę przyjaciół.

Cadderly domyślił się, że musieli dość poważnie zranić Rufa, skoro wampir nie zdołał ich odnaleźć. Było to przynajmniej pozornie pocieszające, ale młody kapłan nie potrafił stłumić w sobie niepokojącej myśli, że Kierkan Rufo zrezygnował tej nocy z pościgu, postanowił bowiem spędzić ją z Danicą.

Wyczerpany usnął dopiero przed świtem.


19

Zagubiona dusza


Popiskiwanie Percivala oznajmiło nadejście kolejnego świtu i wyrwało Cadderly’ego z pełnej koszmarów drzemki. Kiedy otworzył oczy i ujrzał światło nowego budzącego się dnia, nie pamiętał zbyt wiele z tych upiornych wizji, koszmary bowiem należały do dziedziny mroku.

Młody kapłan wiedział jedynie, że śnił o Danice, i ta myśl przyprawiała go o silne zdenerwowanie. Nie mógł sobie darować, że siedzi tu teraz skąpany w świetle poranka, podczas gdy jego ukochana znajduje się w bibliotece w rękach plugawego Rufa.

Biblioteka.

Cadderly nie mógł nawet o niej myśleć. Przez tyle lat była jego domem, choć teraz czasy te wydawały mu się bardzo odległe. Nawet gdyby w Bibliotece Naukowej pootwierano na oścież wszystkie okna i drzwi i tak zostałaby ona domeną czerni, domeną koszmarów.

Z zamyślenia wyrwał Cadderly’ego oschły głos Ivana, który siedząc na niższej gałęzi, bezceremonialnie przejął dowodzenie.

Mamy broń – mówił – Belago ma te swojom flaszkie.

Bum – dodał Pikel, wyrzucając obie ręce w górę. Ten gwałtowny ruch omal nie zwalił Ivana z konara. Krasnolud z ledwością zdołał utrzymać równowagę, nieznacznie skinął głową, po czym otwartą dłonią zdzielił Pikela w potylicę.

Mój brat ma pałkie – kontynuował wywód.

Sia-la-la! – zawołał uradowany Pikel, przerywając bratu w równie wyrazisty sposób, jak poprzednio. Tym razem Ivan nie zareagował dostatecznie szybko i nim pojął, co się stało, siedział już pod drzewem, wydłubując spomiędzy zębów grudki ziemi.

Ups – jęknął Pikel, domyśliwszy się, że za ostatni gest zarobi kolejnego siarczystego klapsa, gdy jego brat zaczął ostentacyjnie wspinać się na drzewo.

Nie omylił się i skwitował karę lekkim wzruszeniem ramion.

Ivan odwrócił się w stronę Shayleigh.

Sia-la-la – powtórzył Pikel, tym razem ciszej i bez ekspresyjnych gestów.

Tak – mruknął Ivan, zbyt rozdrażniony, by kontynuować sprzeczkę. – A ty masz srebrne strzały – zwrócił się do Shayleigh, choć w dalszym ciągu przypatrywał się Pikelowi, spodziewając się z jego strony kolejnego przesadnego gestu.

Mój miecz również może się przydać – wyjaśniła Shayleigh, unosząc w dłoni wspaniały miecz o wąskiej klindze. W porannym świetle rozbłysła widniejąca na niej srebrna inkrustacja.

Ivan nadal patrzył spode łba na Pikela, który tymczasem zaczął pogwizdywać pod nosem wesołą poranną melodyjkę.

Jeszcze lepi – skinął do Shayleigh z aprobatą. – A ja mam topór, choć tem wampirzyskom nic nie mogie niem zrobić. Ale takiego pokrynconego żabiego rozrąbie na pół!

Cadderly ma swoją laskę – dodała Shayleigh, widząc, że młodzieniec poruszył się niespokojnie, szukając wzrokiem najłatwiejszej drogi zejścia na niższą gałąź. – I jak przypuszczam, dysponuje jeszcze paroma innymi rodzajami broni.

Cadderly pokiwał głową i opadł ciężko na plątaninę gałęzi, która aż ugięła się pod jego ciężarem.

Jestem gotów do spotkania z Rufem – rzekł bełkotliwie, kiedy gałąź przestała się bujać.

Powinienżeś wiency się przespać – burknął doń Ivan. Cadderly potaknął, nie chcąc teraz wdawać się z nikim w dyskusję, ale w głębi serca cieszył się, że spał tej nocy tak krótko. Rozbudzi się na dobre, kiedy znajdą się w tarapatach, a w jego żyłach zacznie płynąć adrenalina. Teraz jego największym wrogiem była rozpacz, a gdyby śnił dłużej o swej zaginionej ukochanej...

Pokręcił głową, odganiając od siebie bezproduktywną myśl.

Jak daleko jesteśmy od biblioteki? – zapytał, spojrzawszy ku zachodowi, gdzie jego zdaniem powinna znajdować się biblioteka.

Shayleigh wskazała ręką w przeciwną stronę.

Trzy mile – wyjaśniła. – Na wschód.

Cadderly nie powiedział nic więcej. Dla kogoś nieobdarzonego jak elfy ślepowidzeniem bieg po ciemku wąskimi leśnymi ścieżkami mógł okazać się wyjątkowo zwodniczy. Shayleigh wiedziała lepiej, gdzie się teraz znajdują.

Ruszajmy w drogę – zaproponował. – Nie powinniśmy tracić dnia. – Zaczął ześlizgiwać się z gałęzi, ale zatrzymał się na skinienie Belaga. Alchemik mrugnął do niego i rozchyliwszy poły płaszcza, podał mu butelkę z olejem gromów.

Bum! – ryknął Pikel siedzący na gałęzi powyżej.

Ivan warknął. Pikel czym prędzej zeskoczył na niższą gałąź, a jego brat zamachnąwszy się potężnie, trafił w próżnię. Co gorsza, usiłując dosięgnąć Pikela, stracił równowagę i runął w dół. Spadając, zdołał jeszcze chwycić brata za zielone kudły i pociągnął go za sobą.

Uderzyli w ziemię jednocześnie, tuż obok siebie. Zaopatrzony w jelenie rogi hełm Ivana i blaszany garnek Pikela potoczyły się w przeciwnych kierunkach. Krasnoludy odbiły się od ziemi i stanęły naprzeciw siebie.

Cadderly spojrzał na Shayleigh, która usiłowała stłumić śmiech, i tylko pokręcił głową z niedowierzaniem.

Przynajmniej nie musiałaś wędrować w ich towarzystwie tak długo jak ja – zauważył. Belago przepuścił go, a Cadderly zeskoczył na ziemię, aby przerwać bójkę. W pewnym sensie cieszył się z tego krótkiego przerywnika. Mieli świadomość niebezpiecznego zadania, jakie ich czekało, i posępnych konsekwencji ewentualnego niepowodzenia, cieszyło ich więc wszystko, co choćby przez chwilę mogło wywołać uśmiech na twarzach. Cadderly wszakże miał już dość starych krasnoludzkich numerów i dał temu wyraz, nie przebierając w słowach, kiedy w końcu udało mu się rozdzielić zacietrzewionych braci.

To jego wina – wysapał Ivan, ale spojrzenie i wskazujący palec Cadderly’ego, który poruszał się tuż przed jego nosem, mówiły mu wyraźnie, że powinien nabrać wody w usta.

Oooo – mruknął Pikel, kiedy w chwilę później Belago znalazł się – nieco szybciej niż zamierzał – na ziemi. Krasnolud nachylił się i wyszeptał: bum wprost do jego ucha.

Cadderly i Ivan odwrócili się raptownie, ale zobaczyli tylko, jak Pikel znów zaczyna pogwizdywać pod nosem tę samą wesołą piosenkę.

Shayleigh narzuciła ostre tempo i poprowadziła ich śmiało, bez odrobiny wahania, zawiłym, ciągnącym się zakolami szlakiem. Nim jeszcze słońce wyłoniło się zza linii horyzontu na wschodzie, oczom wędrowców ukazała się mroczna i zimna Biblioteka Naukowa – jej kanciaste mury zdawały się odpierać natarczywe ciepło promieni słonecznych.

Szli ścieżką w szeregu – z jednej strony Ivan i Pikel, z drugiej Shayleigh i Cadderly, a pośrodku przerażony, dygocący jak osika Belago. Dopiero gdy ujrzeli bibliotekę w całej jej posępnej okazałości, Cadderly uświadomił sobie, że ich najnowszy towarzysz bynajmniej nie jest wojownikiem. Młody kapłan uniósł rękę, nakazując pozostałym, aby się zatrzymali.

Nie musisz tam wcale wchodzić – zwrócił się do Belaga. – Zamiast tego idź do Carradoonu. Ostrzeż mieszkańców przed Kierkanem Rufo i jego sługami nocy.

Vicero Belago uniósł wzrok i spojrzał na Cadderly’ego, jakby ten wymierzył mu siarczysty policzek.

Nie przywykłem może do walki – przyznał – i szczerze mówiąc, wcale za nią nie przepadam. Poza tym, nie mam również ochoty na spotkanie z Kierkanem Rufo, niezależnie od tego, czy jest, czy też nie jest wampirem! Ale przecież tam w środku jest lady Danica, sam tak powiedziałeś.

Cadderly spojrzał na Shayleigh, która ponuro pokiwała głową.

Determinacja to jedyna prawdziwa broń przeciwko takim jak Rufo – powiedziała.

Cadderly położył dłoń na ramieniu Belaga i poczuł, że alchemik czerpie siłę z wypowiedzianych przez siebie słów. Kiedy jednak ruszyli dalej i zbliżyli się do drzwi, zauważył, że mężczyzna ponownie zaczął dygotać.

Tym razem to Ivan ich zatrzymał.

Powinni my wyznaczyć drogie, co my niom bedziem szli – skonstatował.

Cadderly dość sceptycznie przyjął tę propozycję.

Nie mamy pojęcia, gdzie znajduje się Danica – stwierdziła Shayleigh – ani gdzie możemy znaleźć Rufa i jego najpotężniejszych sprzymierzeńców.

Jeśli pójdziesz we w złom stronę, może być, co trza nam będzie pobić wszystkich we w calem budynku, zanim znajdziem Danikie – odburknął Ivan i nagle, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, co przed chwilą powiedział – przemówił doń zwłaszcza ten krótki fragment o walce ze wszystkimi wrogami, których napotkają na swojej drodze – wzruszył ramionami, jakby problem ten przestał go właściwie niepokoić, i ponownie ruszył w stronę drzwi biblioteki.

Cadderly wyjął swoją świecącą tulejkę i otworzył tylną część urządzenia. Wydobył ze środka krążek obłożony silnym zaklęciem – nawet w dziennym świetle dysk emanował oślepiającym blaskiem. Następnie zdjął kapelusz i wsunął dysk za porcelanową broszę świętego symbolu przypiętego z przodu do wstążki.

Spojrzał w kierunku drzwi i westchnął. Przynajmniej teraz nie będą wędrować po ciemku. Mimo to wcale nie uśmiechało mu się zwiedzanie potężnej budowli, gdyż zdawał sobie sprawę, że po drodze mogą napotkać wielu wrogów, a czasu mają rozpaczliwie mało. Ile pomieszczeń mogą przeszukać w ciągu jednego dnia? Nawet nie połowę wszystkich pokoi w całej bibliotece.

Zaczniemy od niższych poziomów – zdecydował – kuchni, głównej kaplicy i piwnicy na wino. Rufo prawdopodobnie zabrał Danicę i Dorigen w jakieś ciemne miejsce.

Zakładasz, że jednak je więzi – powiedziała Shayleigh, dając Cadderly’emu do zrozumienia, że zarówno mniszka jak i czarodziejka są wyjątkowo zaradne i sprytne. – Pozostańmy przy domniemaniu, że Daniki wcale tam nie ma.

Cadderly znał prawdę. W głębi serca czuł, że mniszka znajduje się w bibliotece i jest w poważnych tarapatach. Już miał powiedzieć to głośno, gdy uczynił to za niego Percival. Biała wiewiórka puściła się w dziki tan po gałęziach, tuż nad ich głowami.

Ej, ty mały szczurku! – ryknął Ivan, zasłaniając głowę grubym, sękatym ramieniem.

Pikel wydawał się równie poruszony, ale w przeciwieństwie do brata nie usiłował protestować. Wskazał grubym paluchem na gryzonia i wykonał kilka niskich podskoków.

O co chodzi? – zapytali równocześnie Cadderly i Shayleigh.

Percrval przebiegł po gałęzi i potężnym susem znalazł się na dachu biblioteki. Tańczył wzdłuż rynny, wywijał koziołki i popiskiwał z ożywieniem.

Cadderly spojrzał na Pikela.

Percival je znalazł. – Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie.

Ojoj! – potaknął wrażliwy (przynajmniej gdy w grę wchodziła natura) krasnolud.

Cadderly ponownie zwrócił się do swego małego, białego przyjaciela.

Danica? – zapytał.

Percival wyskoczył w górę, zwinnie wykonując salto. Ivan zaprotestował donośnie.

Tyn szczurek je znalazł – ryknął z niedowierzaniem. Pikel trzepnął go w potylicę.

Nie mamy nic lepszego – upomniała Shayleigh zapalczywego Ivana, usiłując zapobiec kolejnej bójce braci.

Cadderly nie słuchał. Przyjaźnił się z Percivalem od trzech lat i wiedział, że wiewiórka nie jest głupia. Wręcz przeciwnie, nie wątpił, iż rozumie, że szukają Daniki.

Podążył za zwierzątkiem, a w ślad za nim pozostali, w stronę południowego skrzydła biblioteki. To skrzydło najbardziej ucierpiało wskutek pożaru, ale ściana i okno na tyłach budynku były nietknięte. Percival zwinnie przemykał wzdłuż rynien, po czym ostrożnie ześlizgnął się w dół, wyszukując szczelin i występów na chropowatej, nierównej kamiennej ścianie. W chwilę później wykonał ostatni skok i wylądował na parapecie małego okienka na pierwszym piętrze.

Cadderly pokiwał głową, zanim jeszcze wiewiórka znalazła się na miejscu.

Tam je Danica? – spytał z powątpiewaniem Ivan.

Prywatny gabinet dziekana Thobicusa – wyjaśnił Cadderly i wydało mu się to całkiem prawdopodobne. Gdyby Rufo dopadł Danicę – kobietę, której od tak dawna pragnął, prawie na pewno umieściłby ją w najbardziej komfortowym i wytwornym pomieszczeniu biblioteki, a żadna inna komnata nie miała równie bogatego wystroju, jak prywatny gabinet dziekana.

Wraz z wewnętrznym przekonaniem Cadderly’ego ogarnęła fala dojmującej zgrozy. Jeśli wierzyć logice i Percivalowi, Rufo rzeczywiście zdołał dopaść Danicę!

Jaka je najszybsza droga bez budynek do tego pokoju? – zapytał Ivan, postanowiwszy nie przedłużać bezsensownego sporu.

Najszybciej byłoby w górę po ścianie – odparł Cadderly i spojrzenia wszystkich podążyły w kierunku niewielkiego okna. Ivan zaczął mruczeć coś pod nosem, usiłując wymyślić sposób, w jaki mogliby się tam dostać. Ostatecznie jednak pokręcił głową, a gdy odwrócił się w stronę młodego kapłana, by powiedzieć mu, że jego planu nie da się zrealizować, aż podskoczył ze zdumienia. Ręce i nogi Cadderly’ego stały się kończynami wiewiórki, a ściślej mówiąc kończynami BIAŁEJ WIEWIÓRKI!

Shayleigh, nie dziwiąc się temu tak bardzo, podała Cadderly’emu koniec mocnego sznura, a młodzieniec zwinnie wspiął się po murze, by przysiąść na wąskim parapecie okiennym tuż obok Percivala.

Okno miało tylko kilka cali szerokości, ot, zwykła prostokątna szczelina w murze. Cadderly zajrzał do środka, poświata z dysku na jego kapeluszu rozświetliła niewielki fragment pokoju. Nie widział wprawdzie zbyt wiele, gdyż wykusz okna miał ponad stopę głębokości, zdołał dostrzec jedynie dolny fragment łoża, a na nim zarys delikatnych kobiecych nóg pod satynowym nakryciem.

Danica – wyszeptał, usiłując dostrzec coś więcej.

Co widzisz? – zawołał z dołu Ivan.

To była Danica. Cadderly wiedział, że to musi być ona. Odwrócił proces przemiany, przywracając swoim kończynom normalny wygląd, i zanurzył się w nurcie pieśni Deneira. Był teraz zbyt blisko – nie pozwoli, aby byle kamienny mur zdołał go powstrzymać.

Co widzisz? – spytał ponownie Ivan, ale Cadderly, zatopiony w pieśni i magii swego boga, nie mógł go usłyszeć.

Koncentrując się na kamieniach otaczających okno, ujrzał je takimi, jakimi były naprawdę, zaczął postrzegać ich najgłębszą esencję. Przyzywając pieśń Deneira, zdjął z pleców skórzany worek i prysnął wodą w kilka strategicznych miejsc, po czym ułożywszy dłonie na kamiennej powierzchni, która nieoczekiwanie stała się miękka i plastyczna, począł kształtować ją na nowo.

Gruba okienna szyba wyleciała usunięta pracującymi zawzięcie dłońmi Cadderly’ego i o mało nie trafiła w głowę Ivana, który stał na dole z rękami opartymi dziarsko na biodrach.

Ej! – ryknął krasnolud, a Cadderly, nawet teraz zasłuchany w dźwięki boskiej pieśni, zdołał go usłyszeć. Spojrzał na swoje dzieło i przypominając sobie o czekających na dole przyjaciołach, utworzył kamienny występ, coś w rodzaju ostrogi, do której przywiązał otrzymaną od Shayleigh linę.

Kiedy skończył i okno zostało należycie poszerzone, wślizgnął się do pokoju. Deneir opuścił go, kiedy tylko znalazł się wewnątrz splugawionego pomieszczenia – gdyby był skoncentrowany, na pewno nie przeoczyłby tego faktu. Nawet blask magicznego dysku wsuniętego za opaskę kapelusza jak gdyby nieco przygasł.

Cadderly także i tego nie zauważył. Jego wzrok i myśli zwrócone były w stronę łóżka i Daniki, która jego zdaniem wyglądała zbyt poważnie i leżała zbyt nieruchomo.

Shayleigh praktycznie wbiegła po linie na górę i wpadła do pokoju tuż za Cadderlym. Zaraz potem wspięli się na górę obdarzeni potężnymi mięśniami Ivan i Pikel, przy czym ten ostatni przystanął jeszcze na parapecie okna i w kilka sekund wywindował na górę nieszczęsnego Belaga.

Cadderly stanął przy łóżku i popatrzył na twarz ukochanej. Nie miał w sobie dość siły, by pochylić się i spróbować jej dotknąć.

Poczułby chłód. Był o tym przekonany. Wiedział, że Danica nie żyje.

Shayleigh nie mogła dłużej znieść narastającego napięcia, nie mogła patrzeć na cierpienie Cadderly’ego. Nachyliła się nad łóżkiem i przyłożyła ucho do wydętych warg Daniki. W chwilę później wyprostowała się i wolno pokręciła głową. Jej ręka przesunęła się ku górze, rozchylając kołnierz tuniki, by ukazać ślady nakłuć na szyi mniszki, bliźniacze ranki, pozostałości po ukąszeniu wampira.

Oooo – jęknęli równocześnie Ivan i Pikel. Vicero Belago pociągnął nosem, powstrzymując łzy cisnące mu się do oczu.

To ewidentne świadectwo śmierci Daniki i faktu, że Rufo ją posiadł, wzbudziło w sercu Cadderly’ego falę dojmującego smutku, który niczym najeżona ostrymi kolcami kula dotarł do najdalszych zakamarków jego duszy, rozdzierając na strzępy serce i wprawiając go w stan bliski otępienia.

Danica nie żyła! Rufo odebrał mu ukochaną!

Cadderly nie mógł na to pozwolić. Nie mógł do tego dopuścić.

Rozkazał, by pieśń Deneira ponownie rozbrzmiała w jego myślach, zmusił jej wartki nurt, by przedarł się przez mroczny woal zła spowijający to miejsce. Z wysiłku czuł pod czaszką upiorne pulsowanie, ale nie spasował. Nie, gdy Danica, jego ukochana, leżała taka zimna i blada.

Myśli Cadderly’ego popłynęły z prądem, wyważając zamknięte drzwi, które znalazły się na ich drodze, mknąc ku najwyższym poziomom mocy. W tym właśnie momencie młody kapłan opuścił swoich przyjaciół. Nie uczynił tego fizycznie, gdyż jego ciało stało w bezruchu obok łóżka – ale duchowo. Jego dusza wyrwała się z cielesnej powłoki i podążyła do świata cieni, do krainy umarłych.

I właśnie dlatego nie usłyszał przeraźliwego krzyku Shayleigh ani nie zareagował, gdy silna dłoń wysunęła się spod łóżka, by chwycić wojowniczkę elfów za kostkę.


* * *


Cadderly widział wydarzenia rozgrywające się w pokoju, ale wydawały mu się dziwnie odległe, jakby zupełnie go nie dotyczyły. Poprzez gęsty woal szarych oparów dostrzegł własne ciało stojące w absolutnym bezruchu i Shayleigh, która nie wiedzieć czemu znalazła się nagle na podłodze i którą coś zaczęło wciągać pod łóżko.

Wyczuwał w pokoju obecność jakiegoś zagrożenia i zdawał sobie sprawę, że jego towarzyszka znalazła się w poważnych opałach. Wiedział, że powinien pospieszyć zarówno jej, jak i pozostałym przyjaciołom z pomocą. Zawahał się jednak i nie powrócił do swej cielesnej powłoki. Shayleigh należała do jego najpotężniejszych sojuszników. Poza tym widział, że Ivan i Pikel idą w jej stronę – najprawdopodobniej po to, by wybawić wojowniczkę z opresji. Cadderly musiał w nich teraz wierzyć, wiedział bowiem, że jeśli opuści tę krainę, nie będzie miał okazji szybko do niej powrócić – a w każdym razie nie wewnątrz zbezczeszczonej biblioteki. Szukał ducha, a duchy to istoty ulotne. Jeśli liczył, że uda mu się sprowadzić Danicę z powrotem, musiał odnaleźć ją szybko, zanim zajmie swoje miejsce w krainie cieni.

Ale gdzie ona się podziała? Cadderly już kilkakrotnie odwiedzał świat duchów, zawitał tu w poszukiwaniu ducha Avery’ego Schella, kiedy odnalazł przełożonego leżącego bez życia z rozpłataną klatką piersiową na blacie stołu w oberży Dragon’s Codpiece w Carradoonie. Udał się również do świata duchów w ślad za duszami ludzi, których zabił, najemnych morderców – asasynów, lecz złowrogie cieniste istoty zaciągnęły je w mroczną otchłań, zanim młody kapłan zdążył je przywołać. Odwiedził to miejsce ponownie, aby ściągnąć stamtąd Vandera i uwięzić złego asasyna, zwanego Duchem, podczas gdy firbolg powracał z wolna do życia dzięki potężnej mocy swego regeneracyjnego pierścienia.

Pierścień!

Cadderly dostrzegł jego błysk na grubym paluchu Ivana i była to jedyna wyraźna rzecz w całym gabinecie. Czuł, że może wykorzystać ten artefakt, by sprowadzić Danicę z krainy śmierci. Gdyby w jakiś sposób skłonił Ivana do założenia pierścienia na jej palec, może byłoby mu łatwiej skierować duszę dziewczyny z powrotem do cielesnej powłoki.

Ale gdzie ona się podziała? Gdzie przepadła jego ukochana? Nawoływał ją, wymazując z myśli obrazy gabinetu i wysyłając umysł kolejno we wszystkich możliwych kierunkach. Przecież dusza Daniki powinna gdzieś tu być, śmierć musiała nastąpić niedawno. Powinna być tutaj – albo ona, albo jakiś ślad, który zaprowadziłby do niej Cadderly’ego.

Był gotów o nią walczyć. Gdyby było trzeba, wyrwałby ją z ramion samego boga!

Nie natrafił jednak na żaden ślad. Nie było duszy. Nie było Daniki. Cadderly załamał się, uświadomiwszy sobie, że na zawsze odebrano mu ukochaną. Nagle odniósł wrażenie, że jego życie utraciło sens, nie miał nawet ochoty powracać do swego ciała. Niech Deneir zabierze go do siebie już teraz – pomyślał – i położy kres jego cierpieniom.

Świat, który opuścił, dotychczas mętny i rozmazany, nagle nabrał ostrości. W pokoju coś się poruszyło. Cadderly – równie wyraźnie, jak wcześniej pierścień Ivana – ujrzał wyczołgującego się spod łóżka wampira.

Baccio chlasnął pazurami nieostrą postać – Cadderly wiedział, że to Shayleigh – po czym zwinnie poderwał się na nogi. Był nieumarłym istniejącym równocześnie w dwóch światach i równie rzeczywistym dla kapłana w świecie duchów, jak dla Ivana i pozostałych na planie materialnym.

Mimo to wampir nie zwrócił uwagi na kapłana. Jego myśli skoncentrowane były wyłącznie na walce, na walce z przyjaciółmi Cadderly’ego!

Duszę młodzieńca przepełnił bezgraniczny gniew. Skoncentrował się. Jego duch znalazł się za plecami Baccia, a siła woli przybrała kształt długiego, trójkątnego ostrza.


* * *


Shayleigh została wykluczona z walki, zanim jeszcze na dobre się do niej włączyła. Wyrżnęła twardo o podłogę przy łóżku i została pod nie wciągnięta. Silne ręce wampira uderzały ją po ramionach, kiedy usiłowała sięgnąć po swój krótki miecz.

Podczas upadku zakończone srebrnymi grotami strzały wysypały się z jej kołczana i ten właśnie fakt uratował życie rannej wojowniczce elfów. Szczęśliwym trafem zacisnęła dłoń na drzewcu jednej ze strzał, po czym gwałtownie skręciła całe ciało i wbiła zakończoną srebrnym grotem strzałę w oko Baccia.

Wampir wpadł w furię, zaczął okładać wojowniczkę elfów pięściami, a łóżko nad jego głową zakołysało się gwałtownie.

Pikel wyciągnął się na podłodze i używając pałki jak kija bilardowego, zaczął nią dźgać, by ściągnąć na siebie uwagę wampira, a Ivan odciągnął Shayleigh w bezpieczniejsze miejsce, pod ścianę.

Baccio również wyczołgał się spod łóżka. Wył i miotał się jak oszalały i niestety większość jego ciosów dosięgła nieszczęsnej Shayleigh. Pikel również trafił go kilkakrotnie, ale wampir był silny i przyjmował ciosy, by oddawać je z całkiem sporą nawiązką.

Belago krzyknął i skulił się w kącie. Ivan rzucił się naprzód, wymachując wielkim toporem, ale jego broń okazała się nieskuteczna w starciu z wampirem. Baccio zmusił ich do defensywy – praktycznie rzecz biorąc, wszyscy byli już dla niego martwi.

Nagle zachwiał się, jakby otrzymał cios w plecy, i rzeczywiście został zraniony – przez ducha Cadderly’ego. Postąpił chwiejnie naprzód i sięgnął drżącymi rękami za siebie, usiłując dotknąć niewidzialnej rany.

W tej pozycji okazał się wręcz idealnym celem dla Pikela. Zielonobrody krasnolud popluł w dłonie i zatarł je, by solidniej chwycić swoją Shillelagh, po czym zakręcił się dwukrotnie wokół osi, aby nabrać przyspieszenia, i nieznacznie uniósł pałkę, mierząc w odsłoniętą twarz Baccia.

Pogruchotane monstrum runęło w tył i z impetem wyrżnęło w przeciwległą ścianę. Mimo to Baccio nadal sięgał rękami za siebie, usiłując wydobyć ostrze – manifestację potężnej siły woli – które Cadderly wbił głęboko w jego plecy.

Cielesna powłoka młodego kapłana zadrżała, kiedy Cadderly powrócił do świata materialnego. Jego ruchy były w pełni przemyślane, zdecydowane i bezlitosne. Uniósł rękę do kapelusza, lecz po chwili zmienił zdanie i sięgnąwszy pod połę płaszcza, do niewielkiej kieszonki, którą naszył któregoś zimowego dnia w jaskini w Górach Śnieżnych, wyjął z niej cienką, ciemną różdżkę. Spoglądając na ten przedmiot, mimowolnie pokręcił głową – po tygodniach próżnowania i mrożących krew w żyłach wydarzeniach ostatniego dnia prawie zupełnie o niej zapomniał. Zbliżył się do Baccia i skierował różdżkę w jego stronę.

Mas Ulu – powiedział spokojnie.

Z końca różdżki wytrysnęła feeria różnobarwnych świateł.

Auć! – jęknął Pikel, oślepiony nagłym błyskiem podobnie jak pozostali przyjaciele Cadderly’ego. Przed oczami kapłana również zawirowały jasne mroczki, ale mimo to pozostał nieubłagany.

Mas Ulu – powtórzył, a różdżka wykonała polecenie, wyrzucając z siebie kolejną oślepiającą rozmaitością barw strugę światła. W przypadku grupki przyjaciół eksplozje te raniły jedynie oczy, a poza tym były całkowicie nieszkodliwe, ale dla wampira stanowiły przyczynę niemal niewyobrażalnego cierpienia. Baccio chciał się wycofać, odwrócić, zasłonić, wszystko na nic. Struga światła przywierała doń, atakując jego nieumarłe ciało kaskadą palących iskier. U żyjących potężne błyski powodowały jedynie krótkotrwałe oślepienie, w przypadku nieumarłego snopy iskier mogły wypalić ciało aż do kości.

Mas Ulu – rzekł po raz trzeci Cadderly i zanim barwny błysk wygasł, Baccio bezwładnie osunął się po ścianie na ziemię i znieruchomiał, wpatrując się z jawną nienawiścią i bezradnością w młodego kapłana.

Cadderly schował różdżkę do kieszeni i zdjął z kapelusza święty symbol. Stanął przed rannym wampirem, po czym spokojnym, pewnym ruchem położył gorejący symbol na pogruchotanej twarzy Baccia.

Drżąca dłoń nieumarłego uniosła się i zacisnęła na nadgarstku Cadderly’ego, ale młodzieniec ani przez moment się nie zawahał. Zaintonował pieśń Deneira i ściskając w jednej ręce święty symbol, drugą uzbrojoną w magiczną laskę zaczął metodycznie masakrować potwora.

Odwrócił się i stwierdził, że jego przyjaciele z jawnym niedowierzaniem przyglądają się, temu pokazowi czystej, niepohamowanej wściekłości.

Pikel jęknął i koniec jego pałki stuknął o podłogę.

Shayleigh, patrząc na Cadderly’ego, mimowolnie się skrzywiła. Miała paskudnie poszarpane prawe ramię, a jej świszczący oddech podpowiedział kapłanowi, że Baccio musiał podczas krótkiej, lecz zaciętej walki zgruchotać jej kilka żeber i uszkodzić płuco. Cadderly podszedł do niej bez słowa i przywołał cichą, odległą pieśń Deneira.

Strumień melodii nie był tym razem zbyt wartki – Cadderly nie szukał wyższych poziomów magii kleryków. Było jeszcze wcześnie, ale on czuł już silne zmęczenie. Nie miał innego wyboru, jak tylko pogodzić się z tym faktem i wybrać drogę do niższych zaklęć uzdrawiających. Dotarłszy tam, delikatnie, lecz zdecydowanie przyłożył dłonie do ramienia, a następnie do piersi Shayleigh na wysokości uszkodzonych żeber.

Kiedy doszedł do siebie, stwierdził, że wojowniczka elfów oddycha znacznie spokojniej, a rany zaczęły się już goić.

Nie znalazłeś Daniki – powiedziała Shayleigh zdecydowanym głosem, w którym słychać jednak było drżenie wywołane bólem i osłabieniem. Zarówno Cadderly, jak i jego przyjaciele nie mieli wątpliwości, że wojowniczka elfów potrzebuje odpoczynku i nie może iść z nimi dalej.

Kapłan pokręcił głową, potwierdzając jej obawy. Spojrzał ze smutkiem na łóżko i nieruchomą postać utraconej ukochanej.

Ale nie zmieniła się w nieumarłą – rzekł, by bardziej dodać otuchy samemu sobie niż pozostałym.

Udało jej się uciec – potaknęła Shayleigh.

Danica nie powinna tu zostać – zdecydował Cadderly. Powiódł wzrokiem po twarzach przyjaciół. – Musimy ją stąd zabrać.

Mauzoleum jest czyste – podsunęła Shayleigh. Cadderly pokręcił głową.

Dalej. Zabierzemy ją do Carradoonu. Tam, z dala od mroku Kierkana Rufo, będę mógł zająć się lepiej twoimi ranami i ułożyć Danicę na wieczny spoczynek.

Kiedy skończył, jego głos wyraźnie się załamał.

Ni! – rzekł niespodziewanie Ivan, a Cadderly natychmiast odwrócił się w jego stronę. – Ni odejdziem stund! – rzucił ostro. – Jezd jeszczy widno. Rufo jom dostał i dopadnie drugom, jak se stund pójdziem. Jak chcesz, to se idź, ale my z bratem zostajem.

Ojoj!

Możesz być pewny, co odpłacim mu za twojom Danikie! – dokończył Ivan.

Rewanż! Pragnienie zemsty w mig owładnęło myślami Cadderly’ego, z każdą chwilą coraz bardziej przybierając na sile. Odnalazł swoje serce w myślach o zemście.

Zabierzcie Danicę do mauzoleum – zwrócił się do Belaga i Shayleigh. – Jeśli krasnoludy i ja nie powrócimy przed zachodem słońca, uciekajcie jak najdalej stąd, do Shilmisty, Carradoonu, gdziekolwiek, i nigdy tu nie wracajcie.

Shayleigh, która podobnie jak pozostali była poruszona i rozwścieczona śmiercią Daniki, chciała sprzeciwić się jego propozycji, ale nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, poczuła ostry, palący ból w boku. Cadderly zajął się jej ranami najlepiej, jak tylko mógł – teraz potrzebowała już tylko spokoju i odpoczynku.

Pójdę z Belagiem do mauzoleum – zgodziła się z pewnym wahaniem, zdając sobie sprawę, że w obecnym stanie byłaby dla nich jedynie ciężarem.

Kiedy Cadderly zaczął się od niej odsuwać, chwyciła go kurczowo za rękę. Spojrzenia fiołkowych oczu wojowniczki i szarych kapłana się spotkały.

Znajdź Rufa i zniszcz go – powiedziała. – Nie opuszczę mauzoleum, no, chyba że tylko po to, by wrócić do biblioteki i stanąć u twego boku.

Cadderly wiedział, że w żaden sposób nie zdoła odwieść dzielnej wojowniczki od tego zamiaru. Traktowała Danicę jak siostrę. Dumna Shayleigh nie mogłaby puścić płazem zabójstwa kogoś, kto był jej tak bliski. Rozumiejąc w pełni jej uczucia – on również nie zamierzał opuścić tego miejsca, dopóki Rufo nie zostanie unicestwiony – Cadderly skwitował tę przysięgę znaczącym skinieniem głowy.


20

Udręka


Ivan i Pikel szybko sporządzili z liny uprząż, aby ciało Daniki mogło zostać łagodnie opuszczone na zewnątrz. Pracowali ze łzami w oczach. Ivan nabożnym gestem zdjął z głowy hełm ozdobiony jelenimi rogami, Pikel zaś swój poobtłukiwany blaszany garnek.

Kiedy lina była już gotowa, Cadderly z trudem zdołał założyć uprząż na Danicę. Jego wściekłość nie była w stanie powstrzymać fali smutku i żalu, która zalała go, gdy delikatnie przekładał sznurowe pętle pod jej zesztywniałymi rękami. Miał chęć ponownie udać się do świata duchów, aby ją odnaleźć, i uczyniłby to, ale Shayleigh – jakby czytając w jego myślach – położyła mu rękę na ramieniu.

Kiedy młodzieniec spojrzał na poturbowaną wojowniczkę, która dygotała, usiłując zachować równowagę, zrozumiał, że nie może ponownie odwiedzić świata duchów, ponieważ konsekwencje tego czynu mogłyby okazać się zgubne. Przeniósł wzrok na Shayleigh i pokiwał głową, a ona cofnęła się, jakby usatysfakcjonowana.

Postanowiono, że pierwszy zostanie opuszczony Bełago i dopilnuje, by ciało Daniki miękko wylądowało na ziemi. Alchemik z niezwykłą jak na niego determinacją chwycił rękami linę i wskoczył na parapet. Tam zatrzymał się, po czym skinął na Ivana, aby do niego podszedł.

Musisz to zrobić – rzekł krasnolud, stając przy nim. – Musisz to zrobić, coby... – Ivan nie dokończył, zrozumiał bowiem zamiary alchemika, gdy ten wyciągnął ku niemu rękę.

Weź ją – poprosił Belago i podał Ivanowi butelkę z olejem gromów. – Przyda się wam każda broń.

Kiedy butelka znalazła się w dłoni krasnoluda, Belago bez wahania przestąpił nad parapetem i błyskawicznie ześlizgnął się na ziemię. Po nim opuszczono w dół ciało Daniki, a następnie ranną Shayleigh.

Stojąc przy oknie, Cadderly patrzył ze smutkiem, jak mała grupka zmierza w kierunku mauzoleum na tyłach biblioteki. Belago przełożył sobie Danicę przez ramię i choć dla alchemika było to potężne brzemię, musiał raz po raz zwalniać, by ranna Shayleigh mogła dotrzymać mu kroku.

Kiedy młodzieniec odwrócił się od okna, ujrzał Ivana i Pikela stojących z hełmami pod pachą, z pochylonymi głowami i policzkami mokrymi od łez.

Ivan pierwszy uniósł wzrok, jego smutek przerodził się w gniew.

Musze przerobić mój topór – wycedził przez zaciśnięte zęby.

Cadderly sceptycznie spojrzał na jego broń – wydawała się bez zarzutu.

Musze posrebrzyć łostrze! – ryknął Ivan.

Nie mamy czasu – odrzekł Cadderly.

Przy kuchni mam swojom kuźnie – mruknął Ivan, a Cadderly pokiwał głową, często bowiem widział, jak krasnolud wykorzystywał tamtejszy piec do przyrządzania smakowitych potraw.

Cadderly wyjrzał przez okno. Dzień był jasny, na zachodzie płożyły się długie cienie.

Mamy tylko jeden dzień – wyjaśnił. – Musimy uporać się z naszym zadaniem jeszcze przed zmierzchem. Jeśli Rufo zorientuje się, że wróciliśmy do biblioteki, a niechybnie tak się stanie, gdy dowie się o zniszczeniu Baccia, rzuci przeciwko nam wszystkie swoje siły. Wolałbym raczej spotkać się z samym Rufem, a z moją laską i pałką Pikela...

Sia-la-la! – powiedział z determinacją krasnolud, nakładając blaszany garnek na strzechę zielonych włosów.

Cadderly pokiwał głową, a nawet zdobył się na słaby uśmiech.

Musimy zniszczyć Rufa jeszcze przed wieczorem – powtórzył.

Ale będziesz musiał ubić go szybko – burknął Ivan, ponownie przyglądając się ostrzom swego topora – zanim znowu zmieni się w te zielonkawom mgłę i nam czmychnie. Mam przy kuchni kuźnie... – urwał nagle i rzucił Pikelowi znaczące zawadiackie spojrzenie. – Kuźnie. I piec – mruknął z uśmieszkiem.

Hę? – rozległa się łatwa do przewidzenia odpowiedź Pikela.

Tem się podsyca łogień – wyjaśnił lvan.

Aby zranić Rufa, potrzeba naprawdę potężnego ognia – wtrącił Cadderly, sądząc, że przejrzał zamiary krasnoluda. – Magicznego płomienia, którego nie wytworzy żaden piec w żadnej kuźni.

Ta, a jeśli go zranim, un znowu zmieni się we w chmurę – rzekł Ivan, kierując tę uwagę do Pikela.

Zielonobrody krasnolud zamyślił się przez chwilę nad tą informacją, usiłując znaleźć związek między piecem w kuźni a niebezpiecznym wampirem. Jego oblicze rozpromienił nagle uśmiech od ucha do ucha, po czym rzucił bratu spojrzenie przepełnione nową nadzieją.

Hi, hi, hiii – zachichotały równocześnie oba krasnoludy.

Cadderly nie zrozumiał i nie był pewien, czy chce zrozumieć. Kiedy chodziło o sekretne plany, bracia Bouldershoulderowie potrafili być nad wyraz dyskretni, a młody kapłan nie usiłował ich wypytywać. Poprowadził swych towarzyszy korytarzami pierwszego piętra w głąb cichej i posępnej biblioteki. Po drodze zdzierali deski z każdego mijanego okna, ale mimo to budowla wciąż pozostawała ponurym miejscem.

Cadderly ponownie wyjął swoją różdżkę. Za każdym razem, gdy zauważył szczególnie mroczne miejsce, wskazywał na nie różdżką, wypowiadając komendę: domin Ulu i obszar ten stawał się jasny jak połać otwartego pola skąpanego w promieniach popołudniowego słońca.

Jeśli dziś nie znajdziemy Rufa – wyjaśnił – niech wychodząc ze swej kryjówki, dowie się przynajmniej, że unicestwiłem jego przeklęte ciemności!

Ivan i Pikel wymienili znaczące spojrzenia. Rufo z całą pewnością potrafił zneutralizować zaklęcia Cadderly’ego – był wszak klerykiem, a kapłani znają się na tego typu magii. Młodzieniec nie oświetlał wnętrza biblioteki z jakiegoś konkretnego, praktycznego powodu, lecz po to, by rzucić wyzwanie wampirowi. Było to niczym policzek, ciśniecie Rufowi rękawicy, jawne wypowiedzenie wojny. Ani Ivan, ani Pikel nie palili się do ponownego spotkania z potężnym wampirem, ale kiedy podążali za swoim przyjacielem w głąb biblioteki – przepełnieni narastającym z każdą chwilą gniewem i nękani upiorną wizją pokonanego Baccia – doszli do wniosku, że wolą raczej mieć za wroga Rufa niż Cadderly’ego.

Cała trójka zeszła na parter, nie napotykając najmniejszego oporu. Na ich drodze nie pojawił się ani jeden zombi, wampir czy jakiekolwiek inne nieumarłe monstrum. Nikt nie odpowiedział na rzucone przez Cadderly’ego wyzwanie. Gdyby miał czas się nad tym zastanowić, uznałby to za dobry znak, świadczący, że Rufo nie wie – przynajmniej jak dotąd – że do jego mrocznej siedziby wdarli się intruzi. Ale Cadderly zadręczał się myślami o Danice, swej utraconej miłości, i w głębi duszy pragnął, by któryś ze sług Rufa albo nawet pan wampirów we własnej osobie odważył się stanąć na ich drodze. Chciał ze wszystkich sił zadać cios ciemności, która odebrała mu ukochaną.

Dotarli do korytarza prowadzącego do holu. Cadderly celowo obrał tę drogę, zmierzając ku głównemu wejściu i południowemu skrzydłu biblioteki, w którym niedawno szalał pożar. Może tam uda mu się znaleźć trop wiodący do tego, który odebrał mu Danice.

Szedł szybko i dziarsko, ale w pewnym momencie Ivan i Pikel pochwycili go za ręce i przytrzymali z taką siłą, że nawet największa determinacja nie zdołałaby ruszyć go z miejsca.

Musim pójść do kuchni – wyjaśnił Ivan.

Nie ma czasu na posrebrzanie topora – zaprotestował ostro Cadderly.

Furda tam topór – potaknął Ivan. – Ale i tak musze iść ze z bratem do kuchni.

Cadderly się skrzywił – perspektywa opóźnienia łowów, choćby nawet na kilka minut, nie przypadła mu bynajmniej do gustu. Wiedział jednak, że nie zdoła zmusić Ivana do zmiany decyzji. Skinął więc tylko głową.

Pospieszcie się. Spotkamy się w holu albo w wypalonej kaplicy obok – mruknął.

Ivan i Pikel wymienili za plecami Cadderly’ego zaniepokojone spojrzenia. Nie chciał, aby się rozdzielali, ale decyzja lvana o odwiedzeniu kuźni była nieodwołalna, a krasnolud dobrze wiedział, że młody kapłan nie będzie czekał na niego bezczynnie.

Zaczekaj we w holu – powiedział żółtobrody krasnolud. – Jak ciebie znam, zaraz wetkniesz swój nos, gdzieś nie powinien!

Cadderly pokiwał głową, a gdy krasnoludy go puściły, żwawym krokiem natychmiast ruszył przed siebie.

Zaczekaj we w holu! – zawołał za nim Ivan, ale Cadderly nie odpowiedział.

Pospieszmy się – rzekł Ivan do brata, gdy patrzyli za odchodzącym kapłanem. – Nie zaczeka na nas.

Uch, uch – potaknął Pikel, po czym obaj popędzili w stronę kuchni i wielkiego pieca.

Cadderly nie odczuwał strachu. Trawił go gniew, a jedynym uczuciem, jakie naruszało niewzruszony mur wściekłości, był dojmujący żal. Nie przejmował się, że został sam. Miał nadzieję, że Kierkan Rufo i wszyscy jego mroczni poddani pojawią się nagle na jego drodze, aby mógł raz na zawsze rozprawić się z nimi i obrócić przeklęte truchła nieumarłych w proch, z którego powstały.

Bez przeszkód dotarł do holu i ani przez myśl mu nie przeszło, aby zaczekać tam na krasnoludy. Ruszył raźno w stronę wypalonej kaplicy, gdzie – jak wszystko na to wskazywało – miało miejsce zarzewie pożaru i gdzie zamierzał szukać śladów Rufa. Zdarł gobelin zagradzający mu drogę i kopniakiem otworzył osmalone drzwi.

W kaplicy było gęsto od dymu, a przesycający zatęchłe, nieruchome powietrze smród spalonego ciała drażnił nozdrza. Cadderly natychmiast zorientował się, że w pomieszczeniu tym musiała spłonąć co najmniej jedna osoba. To było potworne. Ściany pokrywała gruba warstwa sadzy, część sufitu zapadła się, ocalał tylko jeden nadpalony gobelin, jednak do tego stopnia poczerniały, że nie sposób było określić, co przedstawia. Cadderly długo i z uporem wpatrywał się w poczerniały kilim, usiłując odtworzyć zdobiący go motyw, a jednocześnie przypomnieć sobie bibliotekę, kiedy jeszcze znajdowała się we władzy Deneira.

Był do tego stopnia pogrążony w koncentracji, że nie zauważył, że za nim podniósł się z ziemi poczerniały trup i wolno, powłócząc nogami, ruszył w jego stronę.

Usłyszał trzask suchej jak pergamin skóry, poczuł, jak coś dotyka jego ramienia i odwrócił się tak gwałtownie, że o mało nie upadł. Jego oczy rozszerzyły się, a gniew zastąpiła dojmująca zgroza, kiedy ujrzał przed sobą skurczone, poczerniałe szczątki istoty ludzkiej, niewielką postać o spękanej skórze, poczerniałych kościach i białych zębach – zębach, które nadawały trupowi wyjątkowo odpychający i przerażający wygląd!

Natychmiast sięgnął po swoją wędrowną laskę i magiczną różdżkę i wydobywszy magiczny artefakt, błyskawicznym gestem uniósł go przed sobą. Zdał sobie sprawę, że to „coś” nie jest wampirem i prawdopodobnie siłą również nie dorównuje wampirowi. Przypomniał sobie o pierścieniu, który wyczerpał swoją magiczną moc, i zaniepokoił się, że to samo może również dotyczyć czarnej różdżki. Zganił się w duchu za własną nieodpowiedzialność i nierozwagę, dopiero teraz bowiem uświadomił sobie, że rozpraszanie ciemności w korytarzach na piętrze było zwyczajnym marnowaniem cennej, bądź co bądź, energii urządzenia. Włożył różdżkę pod pachę i zdjął z głowy kapelusz. Drugą ręką tymczasem dotykał na przemian wirujących dysków i magicznej laski – zastanawiając się, która z jego broni okazałaby się w tym przypadku efektywniejsza. Nie był pewny, czy jedynie zaczarowana broń mogłaby zranić ciało tego ożywionego monstrum, czymkolwiek ono było.

Wreszcie opanował się i z nieco większą stanowczością uniósł przed sobą kapelusz ozdobiony z przodu świętym symbolem.

Jestem agentem Deneira! – rzekł donośnie, z niezłomnym przekonaniem w głosie. – Przybyłem, by oczyścić dom mego boga. To nie miejsce dla ciebie!

Poczerniały stwór w dalszym ciągu zbliżał się do niego, wyciągając niezdarnie rękę.

Rozkazuję ci, odejdź! – zawołał Cadderly.

Monstrum nie zawahało się i nie zwolniło kroku. Cadderly uniósł do ciosu swą magiczną laskę, po czym upuściwszy kapelusz na ziemię, sięgnął po czarnoksięską różdżkę. Zazgrzytał zębami, przygnębiony niemożnością powstrzymania odrażającej istoty, zastanawiając się w duchu, czy biblioteka do tego stopnia oddaliła się od Deneira, że wszystkie próby wzywania w jej murach boskiego imienia były z góry skazane na niepowodzenie.

Odpowiedź była nieco inna i, jak się okazało, Cadderly w ogóle nie brał jej pod uwagę.

Cadderly – wychrypiał poczerniały trup i chociaż głos był ledwie słyszalny, ot, powiew powietrza płynący z zapadłych płuc, które nie były już w stanie oddychać, Cadderly rozpoznał go bez trudu.

Dorigen!

Cadderly – powtórzyła martwa czarodziejka, a młody kapłan, zbyt oszołomiony i zdezorientowany, by zareagować, nie odsunął się, kiedy stanęła tuż obok niego i uniosła poczerniałą rękę, by pogładzić go po twarzy.

Smród był potworny, ale pohamował w sobie odrazę. Pomimo iż instynkt podpowiadał mu, aby użył zaczarowanej laski, nie zrobił tego. Stał nieruchomo, spokojny, opanowany, z opuszczoną bronią. Jeżeli Dorigen wciąż jeszcze była istotą myślącą, oznaczało to, że nie poddała się Rufowi i nie przeszła na jego stronę.

Wiedziałam, że przyjdziesz – powiedziała. – Teraz musisz stawić czoło Kierkanowi Rufo i zniszczyć go. Ja już próbowałam. Tutaj.

Spaliła cię własna kula ognista – skonstatował Cadderly.

To był jedyny sposób, aby umożliwić Danice ucieczkę – odparła Dorigen, a Cadderly nie wątpił w prawdziwość jej słów.

Jedno spojrzenie na twarz młodzieńca, kiedy napomknęła o Danice, powiedziało Dorigen wszystko, co chciała wiedzieć.

A więc nie udało jej się uciec – wyszeptała.

Połóż się, Dorigen – odrzekł miękko młody kapłan. – Jesteś martwa. Zasłużyłaś na odpoczynek.

Skóra na twarzy trupa wydała głośny trzask, gdy Dorigen wykrzywiła sczerniałe, popękane usta w groteskowym uśmiechu.

Rufo mi na to nie pozwolił – wyjaśniła. – Nie wątpię, że zatrzymał mnie tu w charakterze prezentu dla ciebie.

Wiesz, gdzie mogę go znaleźć?

Czarodziejka wzruszyła ramionami, a z jej obwisłych, nadżartych przez ogień ramion posypały się drobne płatki skóry.

Cadderly długo i z uporem wpatrywał się w upiorną istotę, którą stała się Dorigen. Jednakże pomimo swego odrażającego wyglądu w głębi serca wcale go nie przerażała. Dorigen dokonała wyboru i w mniemaniu Cadderly’ego odpokutowała za swoje winy. Mógł zatrzymać ją tam i wypytać o Kierkana Rufo. Być może zdołałby nawet uzyskać garść ciekawych informacji. Stwierdził jednak, że to nie byłoby uczciwe, nie mógł w ten sposób potraktować Dorigen, która zasłużyła na wieczny odpoczynek.

Pochylił się, podniósł kapelusz, po czym zdjął ze wstążki święty symbol i położył go na czole Dorigen. Czarodziejka nie cofnęła się przed światłem broszy ani nie sprawiło jej ono bólu.

Cadderly miał wrażenie, że świecący artefakt przyniósł jej spokój i to umocniło w nim nadzieję, że Dorigen odnalazła zbawienie. Zaintonował cichą modlitwę. Dorigen rozluźniła się, gdyby miała powieki, zapewne zamknęłaby oczy. Spojrzała na kapłana – człowieka, który okazał jej miłosierdzie i dał szansę odkupienia win. Spojrzała na człowieka, który miał uwolnić ją od cierpień, na jakie skazał ją Kierkan Rufo.

Kocham cię – wyszeptała, jakby nie chciała przerywać jego modłów. – Liczyłam, że będę bawić się na waszym weselu, twoim i Daniki, tak jak powinno być.

Cadderly poczuł, że coś ściska go w gardle, ale zmusił się, aby dokończyć modlitwę. Z jego świętego symbolu wypłynęła struga światła, otaczając trupa i wydobywając z truchła uwięzioną w nim duszę Dorigen.

Tak jak powinno być, pomyślał mimowolnie Cadderly. I Dorigen rzeczywiście byłaby na tym weselu – prawdopodobnie wraz z Shayleigh stałaby za Danicą, podczas gdy Ivan, Pikel i król Shilmisty Elbereth staliby za Cadderlym.

Tak jak powinno być! To nie wszystko. Pertelopa i Avery Schell również powinni żyć, by móc towarzyszyć Cadderly’emu i być świadkami na jego weselu.

Cadderly stłumił w sobie gniew. Nie chciał, aby właśnie takim Dorigen widziała go po raz ostatni.

Żegnaj – wyszeptał, zwracając się do trupa. – Spoczywaj w spokoju. Zasłużyłaś na to.

Dorigen pokiwała głową i jej poczerniałe zwęglone ciało osunęło się bezwładnie do stóp Cadderly’ego.

Młody kapłan patrzył przez chwilę na żałosne szczątki i cieszył się, że Dorigen zdołała wymknąć się wampirowi. W chwilę później krzyknął przeraźliwie, głośniej niż kiedykolwiek dotąd, z jego piersi wyrwał się potworny dziki ryk towarzyszący nagłemu, bolesnemu olśnieniu.

Tak jak powinno być! – zawołał. – Bądź przeklęty, Kierkanie Rufo! Bądź przeklęty, Druzilu, ty i twoja klątwa chaosu!

Ruszył w stronę wyjścia z kaplicy w takim pośpiechu, że potknął się i o mało nie upadł.

I ty także bądź przeklęty, Aballisterze – wyszeptał, przeklinając własnego ojca, człowieka, który go opuścił i zdradził wszystko, co dobre, wszystko, co nadawało życiu radość i sens.

Ivan i Pikel wbiegli do kaplicy z bronią uniesioną do ciosu. Kiedy stwierdzili, że Cadderly’emu nic nie grozi, zatrzymali się tak raptownie, że aż się zderzyli.

Czego się drzesz, na Dziewińć Piekieł? – rzucił ostro Ivan.

Dorigen – wyjaśnił Cadderly, wskazując poczerniałe zwłoki.

Oo – jęknął Pikel.

Cadderly miał już ruszyć ku wyjściu, gdy zauważył wielkie, przypominające pudło urządzenie, przypięte pasami do pleców Ivana, i mimowolnie stanął, a na jego twarzy pojawił się grymas zaciekawienia.

Ivan spostrzegł jego spojrzenie i wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu.

Nic się nie martw – zapewnił Cadderly’ego. – Tą razą go dopadniem!

Pomimo bólu, rozpaczy, dręczących wspomnień Daniki i niepokojących myśli na temat przyszłości, Cadderly nie był w stanie stłumić cichego, pełnego niedowierzania chichotu, który wyrwał mu się z ust.

Pikel podskoczył, objął brata ramieniem i obaj zdecydowanie pokiwali głowami.

To niemożliwe – skonstatował Cadderly – ale tacy właśnie byli Bouldershoulderowie. Niemożliwe, ale młodzieniec miał wrażenie, że mogło im się udać.

Tak żeśmy se z bratem myśleli – zaczął Ivan. – Te wampiry nie lubiom słonecznego światła, a my pomyślelim, co som w bibliotece miejsca, gdzie ono nigdy nie docierało. No i nie ma w nich żadnych okien.

Cadderly uznał” że to całkiem logiczna dedukcja. Z pewnym przerażeniem stwierdził, że praktycznie bez trudu udało mu się rozgryźć tok rozumowania krasnoludów – i po krótkiej chwili doszedł do tego samego wniosku co bracia Bouldershoulderowie.

Piwnica na wino – powiedzieli jednocześnie Cadderly i Ivan.

Hi, hi, hiii – dodał z nadzieją w głosie zielonobrody Pikel.

Cadderly zaprowadził ich przez kuchnię do drewnianych drzwi.

Były zamknięte; zaryglowane i zabarykadowane od wewnątrz, co ewidentnie potwierdzało przypuszczenia trójki przyjaciół.

Ivan zaczął unosić swój ciężki topór, ale Cadderly wyprzedził go, wykonując energiczny krótki ruch wirującymi dyskami, by po chwili z przerażającą siłą cisnąć nimi w grubą przeszkodę. Adamantowe krążki przebiły drewno, wyginając i wyrywając z obsady metalowy rygiel znajdujący się po drugiej stronie.

Drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem, ukazując skąpane w mroku wiodące w dół schody.

Po cożeś go łostrzegał? – burknął Ivan, ale Cadderly ani trochę się tym nie przejął.

Nieważne – rzucił i ruszył schodami w dół.


21

W potrzasku


Zaledwie zeszli na dół po rozchwianych drewnianych schodach, zaatakowała ich grupa żywych trupów. Tuziny umarłych kapłanów – ludzi, którzy nie wyrzekli się swojej wiary i nie poddali kuszącym obietnicom Rufa – wyłoniły się zza regałów na wino, nie zwracając uwagi na światło bijące zza wstążki szerokoskrzydłego kapelusza Cadderly’ego.

Dokąd idziem? – spytał Ivan. Jednym susem znalazł się przed pozostałymi, dając im w ten sposób do zrozumienia, że chce poprowadzić.

Cadderly zamyślił się nad jego pytaniem. Faktycznie, dokąd powinni teraz pójść? Piwnica na wino była spora, wypełniona tuzinami wysokich regałów z całą masą zakamarków. Płożące się po podłodze mroczne cienie, odchodzące od Cadderly’ego i pojedynczego źródła światła, sprawiały, iż pomieszczenie wyglądało jeszcze bardziej tajemniczo i groźnie.

W tej samej chwili krasnoludy wzięły się do dzieła, tłukąc i siekąc zawzięcie, a Ivan pochylił głowę i wielkimi jelenimi rogami dźgnął w brzuch jednego z zombi. Pikel zaś, pryskając od czasu do czasu wodą ze skórzanego worka, starał się trzymać żądne krwi monstra na dystans.

Zamknijcie oczy! – zawołał Cadderly, a krasnoludy nie musiały pytać dlaczego. W chwilę później snop iskier wdarł się między szeregi zombi, powalając natychmiast kilka potworów.

Cadderly mógł zniszczyć je wszystkie naraz, ale zdawał sobie sprawę, że krasnoludy w pełni panują nad sytuacją, i nie chciał zużywać cennej energii różdżki.

Bracia Bouldershoulderowie mogli przebić się przez tłum, ale w którą stronę powinni się potem udać? Cadderly przypomniał sobie w myślach rozkład piwnicy. Wykorzystując jedną z pomniejszych funkcji różdżki, posłał niewielką świetlistą kulę pomiędzy regały po prawej, wiedział bowiem, że za nimi znajduje się głęboka nisza. Blask kuli rozświetlił wnękę i, jak się okazało, była ona pusta.

Na drugą stronę! – zawołał Cadderly do krasnoludów. – Musimy dostać się na drugi koniec piwnicy! – Były to wyłącznie domysły, bo choć Cadderly nie miał wątpliwości, że Rufo zechce się ukryć właśnie tu, w piwnicy Biblioteki Naukowej (na potwierdzenie jego przypuszczenia zdawała się przemawiać obecność żywych trupów), nie miał zielonego pojęcia, gdzie konkretnie w tym ogromnym, pełnym wnęk i zakamarków pomieszczeniu może znajdować się pan wampirów.

Zamykał tyły, podczas gdy krasnoludy jak burza wdarły się w tłum nieumarłych i okazały się tak efektywne, że młody kapłan, idąc wyrąbanym przez nie przejściem, nie miał zbyt wielu okazji do potraktowania jakiegoś zabłąkanego żywego trupa swoją laską bądź wirującymi dyskami. Wodził wzrokiem na prawo i lewo, popatrując między półkami regałów w nadziei, że zdoła dostrzec Rufa ukrytego za którymś z nich. Żałował teraz, że rozmontował swoją świecącą tulejkę, blask płynący zza opaski jego kapelusza był bowiem rozproszony i nie docierał do najdalszych zakątków piwnicy.

Zdjął z kapelusza zarówno święty symbol, jak i magiczny krążek, aby móc nieco dokładniej oświetlać co ciekawsze miejsca. Nagle wśród cieni na drugim końcu długiego regału coś się poruszyło i było zbyt szybkie jak na żywego trupa. Wpatrzony w tamto miejsce Cadderly nie zauważył, że jeden z zombi zaszedł go od tyłu.

Cios o mało nie zwalił go z nóg. Zatoczył się chwiejnie kilka kroków do przodu i odwrócił gwałtownie, uderzając na odlew magiczną laską. Cios chybił jednak celu, a zombi, gdy laska śmignęła obok niego, natychmiast postąpił krok w stronę młodzieńca. Cadderly instynktownie wyciągnął przed siebie dłoń zaopatrzoną w święty symbol i przeklął upiorną kreaturę.

Zombi stanął, powstrzymany magiczną mocą kapłana. Żółte światło otoczyło jego postać i poczęło pochłaniać fizyczną powłokę.

Cadderly z satysfakcją powitał fakt, iż Deneir znów jest przy nim. Przeszedł do ataku, zaciskając z całej siły dłoń na symbolu swojej wiary. Brosza przedstawiająca oko nad świecą rozbłysła oślepiającym blaskiem, białe płomienie liżące ciało zombi migotały i tańczyły ochoczo.

Zombi nie został jednak zniszczony. Żywy trup musiał do tej walki zaczerpnąć odrobiny mocy swego pana – który prawdopodobnie był gdzieś blisko – Cadderly nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Ciemne smugi skalały świetlistą poświatę i pochłonęły ją.

Cadderly zacisnął zęby i postąpił jeszcze jeden krok naprzód, przywołując imię Deneira i nucąc melodię świętej boskiej pieśni. Wreszcie jego święty symbol zetknął się z ciałem zombi i stwór przestał istnieć, zmieniając się w jednej chwili w kupkę popiołu i niewielką, choć odrażającą stertę fragmentów tkanek.

Cadderly się cofnął. Był zmęczony. Jak potężny musi być Rufo, skoro jego słudzy z taką zawziętością opierają się świętej boskiej mocy? I jak bardzo biblioteka musiała oddalić się od Deneira, skoro miał tak wielkie kłopoty ze zniszczeniem byle nieumarłego?

Zdejmij ze mię te rzecz! Zdejmij ze mię te rzecz! – ryknął Ivan, przykuwając natychmiast uwagę Cadderly’ego. Wielkie rogi zdobiące hełm krasnoluda spisały się nadzwyczaj dobrze, można by nawet powiedzieć, że za dobrze, jeden zombi nadział się bowiem na nie i – jak wszystko na to wskazywało – zaklinował się na amen. Leżał teraz płasko na głowie krasnoluda, wymachując gwałtownie rękami i nogami. Pikel skakał z ożywieniem obok brata; usiłował zadać cios, który uwolniłby Ivana od żywego trupa, nie pozbawiając go przy tym głowy.

Ivan odrąbał nogę kolejnemu zombi, który zanadto się do niego zbliżył, i nagle żywy trup, z którym był chwilowo związany, wyrżnął go pięścią między oczy. Krasnolud zamachnął się w górę swoim wielkim toporem, ale zrobił to bez większego przekonania, no i kąt ciosu okazał się niewłaściwy. Ivan został wprawiony w ruch obrotowy, a towarzyszące temu przyspieszenie ponownie rozpłaszczyło przyszpilonego do hełmu trupa do pozycji poziomej.

Pikel zaparł się mocno stopami o ziemię i uniósł ciężką pałkę. Głowa żywego trupa śmignęła tuż obok niego. Przy następnym obrocie Pikel był już gotowy i uderzył z idealną precyzją.

Zombi nadal tkwił na hełmie Ivana (krasnolud musiał ponosić go jeszcze przez jakiś czas), ale nie miał już głowy do walki.

Długo to trwało. – To były jedyne słowa podziękowania, jakich Pikel doczekał się od brata. Wspólnie runęli na następny szereg zombi, który pękł pod naporem niepohamowanej furii krasnoludów.

Cadderly pospieszył za nimi. Nagle na jego drodze pojawił się żywy trup. Na jego widok młody kapłan poczuł pod sercem bolesne ukłucie – człowiek ten bowiem, teraz bezmyślna kreatura, był za życia jego serdecznym przyjacielem. Stwór zamachnął się, usiłując dosięgnąć go pięścią, ale Cadderly sparował cios. Uchylił się przed drugim uderzeniem, przechodząc do defensywy, aż w końcu upomniał się, że istota, z którą walczy, nie jest w rzeczywistości jego przyjacielem, lecz ożywioną, bezmyślną marionetką Kierkana Rufo. Mimo to nawet wówczas Cadderly’emu trudno było zadać pierwszy ofensywny cios i skrzywił się, gdy koniec wędrownej laski zmienił oblicze jego przyjaciela w bezkształtną miazgę.

Młody kapłan przyspieszył kroku, by zrównać się z krasnoludami. Przypomniał sobie, że wśród cieni dostrzegł coś ciemnego i poruszającego się z dużą szybkością.

Owo coś wypadło z boku zza regału na wino. Pikel pisnął i odwrócił się, by stawić mu czoło, ale został zbity z nóg. Pochwyciwszy napastnika, potoczył się wraz z nim po podłodze – w kierunku Ivana, który zamachnął się toporem, by odrąbać przeciwnikowi Pikela nogę.

Kiedy jednak topór nie zdołał go zranić, Ivan i Cadderly zrozumieli, kim – a raczej czym – była ta istota.

Mas Ulu! – zawołał młody kapłan, a wampir zawył, gdy snop iskier omiótł jego ciało.

Ten je twój! – zawołał do brata Ivan i potarłszy oczy, by odzyskać zdolność normalnego widzenia, ponownie zajął się szatkowaniem żywych trupów. W pewnej chwili stanął, pochylił głowę i sięgnął do trupa zakleszczonego na rogach hełmu, a zombi błyskawicznie wykorzystały ten moment, by zacieśnić wokół niego krąg i zasypać krasnoluda gradem siarczystych ciosów.

Cadderly miał już ruszyć z pomocą Pikelowi, kiedy stwierdził, że obarczony uciążliwym brzemieniem Ivan znalazł się w o wiele gorszych opałach. Podbiegł do niego, siekąc laską monstra, które stanęły mu na drodze, po czym chwycił bezgłowego trupa za nogi i silnym szarpnięciem zerwał go z rogów zamontowanych na hełmie krasnoluda.

Impet szarpnięcia wytrącił Cadderly’ego z równowagi, a gdy jakiś zombi uderzył go w pierś, poleciał do tylu jeszcze szybciej. Grzmotnął ciężko o podłogę. Uderzenie wydusiło mu powietrze z płuc. Przy upadku wypuścił również z ręki swą bezcenną czarodziejską różdżkę. Zanim doszedł do siebie, na jego gardle zacisnęły się silne, kościste dłonie żywego trupa.


* * *


Wampir był zwinny, ale nikt tak nie turla się po podłodze, jak obdarzony szerokimi, krągłymi barami krasnolud. Pikelowi ta forma przemieszczania się wyraźnie przypadła do gustu i przy każdym obrocie z radosną beztroską napierał na przeciwnika niebagatelnym, bądź co bądź, ciężarem swego ciała. Wreszcie żywa kula wyrżnęła w regał na wino, a stara drewniana konstrukcja zawaliła się, zasypując wampira i Pikela deszczem drzazg i odłamków potłuczonych butelek.

Pikel wyszedł na tym dużo gorzej – gdyż rozbicie regału nie wyrządziło wampirowi większej szkody aniżeli cios topora, którym poczęstował go Ivan. Krwawiąc z tuzina ran, z jednym okiem zamkniętym przez odłamek szkła, stwierdził nagle, iż został przyparty do muru, a w chwilę potem wampir rzucił się na niego i opasując uściskiem niewiarygodnie silnych ramion, wbił ostre kły w grubą, mięsistą szyję Pikela.

Oooo – warknął krasnolud i zaczął się szamotać, usiłując uwolnić przynajmniej jedną rękę, aby móc uderzyć przeciwnika.

Nic z tego – wampir był zbyt silny.


* * *


Cadderly myślał o wezwaniu imienia Deneira, ukazaniu potworowi świętego symbolu, pochwyceniu swojej laski i uderzeniu nią żywego trupa w głowę. Te i wiele innych myśli przemknęło przez jego umysł, gdy zombi z napuchniętą, pozbawioną jakichkolwiek emocji twarzą coraz mocniej zaciskał palce na jego gardle.

Nagle obrzmiałe oblicze pomknęło w stronę Cadderly’ego, uderzając go z całej siły i rozkrwawiając mu wargi. W pierwszej chwili kapłan pomyślał, że trup zastosował po prostu nową metodę ataku, ale gdy stwór z wolna zaczął podnosić się w górę, a uścisk jego palców wyraźnie zelżał, Cadderly domyślił się prawdy.

Co za łokropne stwory, nic ino się zakleszczajom – burknął Ivan, unosząc wyżej wielki topór z nabitym nań żywym trupem. Przysunął ostrze bliżej do siebie, usiłując uwolnić je od ciężkiego truchła.

Za tobą! – zawołał Cadderly.

Za późno. Kolejne monstrum z całej siły wyrżnęło Ivana w ramię.

Krasnolud spojrzał na Cadderly’ego i pokręcił głową.

Możesz minutkie zaczekać? – ryknął trupowi prosto w twarz, a monstrum bez wahania zdzieliło go ponownie, tym razem w policzek, pozostawiając na nim grubą pręgę.

Ivan opuścił ciężki but na stopę zombi, po czym naparł całym ciężarem do przodu, a gwałtowny ruch uwolnił ostrze topora od zakleszczonego na nim trupa. Dwaj napastnicy zatoczyli się chwiejnie do tyłu, ale zombi jakimś cudem utrzymał się na nogach.

Ręka Ivana wystrzeliła do przodu, przekładając stylisko topora ponad ramieniem zombi, tak że znalazło się nagle na wysokości jego szyi. Druga dłoń krasnoluda powtórzyła tę samą czynność, chwytając za drugi koniec styliska, nieco poniżej ogromnej głowni topora. Z rękami za plecami zombi i styliskiem topora włożonym tak, że grube drewno wżerało się w ramiona i gardło nieumarłego, Ivan bez trudu zdołał pozbawić monstrum równowagi. Wprawdzie stwór wciąż okładał go pięściami po plecach, ale miał zbyt ograniczone ruchy, aby ciosy mogły okazać się efektywne.

Przeciera ci mówił, cobyś zaczekał – wyjaśnił spokojnie Ivan, a mięśnie jego potężnych ramion nabrzmiały i napięły się jak postronki, gdy napierając do tyłu i ku dołowi, zgiął nieumarłego wpół – tyle że w niewłaściwą stronę.

Cadderly nie widział tego potężnego pchnięcia. Znów był na nogach i ani chwili nie próżnował. Szukał swojej różdżki, ale w ciemnościach nie był w stanie jej dostrzec. Ruszył w stronę Pikela, na swojej drodze napotkał jednak gromadę zombi. Wybierając okrężną drogę, która miała zaprowadzić go w głąb piwnicy, kątem oka dostrzegł nagle coś, co przykuło jego uwagę – trzy trumny – dwie otwarte i jedną zamkniętą.

Zauważył tam coś jeszcze – czerń, manifestację zła. Na wieku zamkniętej trumny tańczyły pokraczne cieniste sylwetki. Zorientował się, że ma przed sobą obraz wyjątkowo złej aury. Kiedy był na etapie poznawania pieśni Deneira, zaczął postrzegać u ludzi, z którymi się stykał, osobliwąemanację aury – manifestacji ich ukrytych dążeń lub pragnień, tego, co znajdowało się głęboko w sercach – przedstawioną pod postacią cienistych sylwetek. Zazwyczaj, aby je ujrzeć, Cadderly musiał się skoncentrować, przywołać pieśń swego boga – jednakże znajdujące się w tej piwnicy źródło zła było zbyt potężne, a emanujące zeń posępne cienie widoczne nieomal jak na dłoni.

Cadderly wiedział, że Pikel potrzebuje jego pomocy, ale wiedział również, że odnalazł Kierkana Rufo.


* * *


To odczucie ani trochę nie przypadło Pikelowi do gustu, krasnolud był bowiem istotą ściśle związaną z naturalnym porządkiem, nade wszystko miłującą przyrodę, a ta plugawa bluźniercza kreatura ośmieliła się go skaleczyć, zatapiając swoje brudne kły w żyle, którą niedoszły druid otrzymał w darze od natury.

Wrzeszczał i szamotał się jak oszalały, ale wszystkie jego wysiłki spełzały na niczym. Czuł, że wampir wysysa z niego krew, ale nic nie mógł na to poradzić.

Spróbował innej taktyki. Zamiast odpychać potwora, przyciągnął mocno obie ręce do boków w nadziei, że wampir rozluźni morderczy uścisk.

Nagle stwór zaczął targać konwulsyjnie całym ciałem, a jego oczy otworzyły się z wyrazem osłupienia. Pikel zrozumiał, co się stało, kiedy woda (a ściślej mówiąc, „woda druidów”) z wielkiego skórzanego worka przemoczyła przód jego pendentu i bryczesów.

Wampir puścił go i odskoczył w tył, uderzając plecami w nieuszkodzony dotychczas fragment regału. Butelki posypały się na ziemię. Z piersi nieumarłego buchnęły kłęby dymu, a Pikel zauważył, że strumień wody druidów prześwidrował ją na wylot, uszkadzając przy tym serce.

Rozjuszony krasnolud rzucił się naprzód, zapamiętale tłukąc monstrum pałką, a gdy się przewróciło, nieomal rozsmarował je po podłodze. Odwrócił się energicznie, czując, że kolejne zombi zachodzą go od tyłu, ale mur nieumarłych pękł, gdy przebił się przezeń Ivan, by ponownie stanąć do walki u boku brata.


* * *


Źródło światła, którym dysponował Cadderly, przygasło, gdy podszedł do trumien, wpatrując się bacznie w cienie tańczące na skrzyni, w której znajdował się Kierkan Rufo. Nagle poczuł bijące z kieszeni ciepło i to na moment go zdezorientowało.

Zatrzymał się raptownie i uderzył swoją wędrowną laską w bok, roztrzaskując kilka butelek. Głośny, ochrypły wrzask i trzepot skrzydeł oznajmiły mu, że się nie pomylił.

Widzę cię, Druzilu – rzekł półgłosem. – Zawsze będę cię widział!

Imp stał się widzialny – siedział na brzegu jednej z otwartych trumien.

Zbezcześciłeś bibliotekę! – powiedział Cadderly oskarżycielskim tonem.

Nie ma tu dla ciebie miejsca, głupi kapłanie – zasyczał Druzil. – Twój bóg odszedł!

W odpowiedzi Cadderly wyciągnął przed siebie święty symbol i brosza na krótką chwilę rozbłysła jasnym światłem, rażąc wyjątkowo czułe ślepia Druzila. Imp i kapłan starli się już w przeszłości kilkakrotnie, ale Cadderly z każdej próby wychodził zwycięsko.

Zdecydował, że znowu tak będzie. Tym razem Druzil, wyjątkowo złośliwy imp, nie uniknie jego gniewu. Wyciągnął amulet – ogniwo pomiędzy nim a impem – i przesłał do Druzila telepatyczną falę, wzywając głośno imię Deneira. Obraz ten w myślach obu walczących objawił się jako tryskająca iskrami kula światła płynąca od Cadderly’ego w stronę Druzila.

Imp przywołał w odpowiedzi imiona wszystkich mieszkańców niższych światów, jakie akurat przyszły mu do głowy, i stworzył kulę ciemności. Wypłynęła ona na spotkanie kuli boskiej światłości, aby ją pochłonąć.

Dwie manifestacje mentalnych potęg starły się w połowie drogi pomiędzy walczącymi. Z początku przeważała ciemność impa, ale stopniowo poczęły przebijać się przez nią iskierki światła.

I nagle czarna chmura rozproszyła się, a miotająca iskry kula światła uderzyła w impa.

Druzil zaskowyczał w agonii – jego umysł został niemal zdruzgotany – i na wpół oszalały, umknął, szukając jakiegoś zakamarka, mrocznego kąta, w którym mógłby skryć się przed przerażającą, bezlitosną, niszczycielską mocą Cadderly’ego.

W pierwszej chwili kapłan zamierzał ruszyć za nim w pościg, aby raz na zawsze pozbyć się natrętnego i kłopotliwego chochlika, gdy wtem wieko trumny z trzaskiem spadło na ziemię i z wnętrza skrzyni wypłynęła chmura ciemności. Kierkan Rufo usiadł i spojrzał na Cadderly’ego.

Musiało do tego dojść – obaj doskonale zdawali sobie z tego sprawę.

Za plecami Cadderly’ego Ivan i Pikel dokonywali straszliwej masakry bezmyślnych sług ciemności, ale ani młody kapłan, ani Rufo nie zwracali na to uwagi. Cadderly patrzył na monstrum, które zniszczyło bibliotekę i odebrało mu Danicę.

Zabiłeś ją – rzekł stanowczo, z trudem usiłując pohamować drżenie głosu.

Sama się zabiła – odparował Rufo, który w mig się domyślił, kogo Cadderly ma na myśli.

Zabiłeś ją!

Nie – odrzekł Rufo. – To TY ją zabiłeś! Ty, Cadderly, głupi kapłanie, i twoje idee miłości!

Cadderly odchylił się nieznacznie do tyłu, usiłując rozszyfrować zagadkowe słowa Rufa. Danica zabiła się sama? Umarła, aby uciec przed Rufem, ponieważ go nie kochała i nie była w stanie pogodzić się z tym, co jej oferował?

W szarym oku Cadderly’ego zakręciła się łza. Była gorzkosłodką mieszaniną bólu wywołanego stratą i dumy z powodu siły Daniki.

Rufo z łatwością wydostał się z trumny. Zdawał się sunąć w stronę Cadderly’ego, nie wydając przy tym żadnego dźwięku.

W pomieszczeniu jednak wcale nie było cicho. Nawet Ivan krzywił się, słysząc odrażające chrupnięcia, gdy rąbał ciała żywych trupów swoim wielkim toporem, i głośne trzaski, gdy Pikel ciosami pałki posyłał je w przyspieszonym tempie na drugi koniec piwnicy. Celów ubywało w zastraszającym tempie.

Cadderly tego nie słyszał. Podobnie zresztą jak Rufo. Kapłan wyciągnął przed siebie święty symbol, a wampir szybkim ruchem położył na nim rękę. Ich pojedynek zogniskował się na niewielkiej porcelanowej broszy – ciemność Rufa przeciwko światłu Cadderly’ego, wiara przeciwko bluźnierstwu. Spomiędzy kościstych palców Rufa wydostały się smużki kwaśnego dymu, ale nie sposób było określić, czy topi się święty symbol, czy może raczej ciało wampira.

Sekundy przeszły w minuty – ciała obu walczących drżały z wysiłku – żaden nie miał dość sił, by unieść w górę drugą rękę. To się skończy tu i teraz, stwierdził w duchu Cadderly, w ostatecznym starciu dwóch przewodników mocy – jego, powiernika potęgi Deneira, i Rufa, sługi klątwy chaosu.

W miarę upływu czasu, choć Cadderly zmusił się, by wejść na wyższe poziomy mocy, przypominając sobie Danicę, wszystko, co zostało mu odebrane i porażki w kolejnych starciach z Rufem, uświadomił sobie, że nie zdoła pokonać wampira – nie tutaj.

Skrzywił się, nie chcąc pogodzić się z tą myślą, pomimo iż wiedział, że to prawda. Zaatakował, ale Rufo nie dał się zaskoczyć. Głowa bolała Cadderly’ego tak, jakby lada chwila miała eksplodować, ale kapłan nie zerwał więzi z pieśnią Deneira.

Rozpacz, czarny dysonans, wkradła się do znajomych dźwięków melodii. Chaos. Cadderly dostrzegł czerwony dym wśród krystalicznie czystych, wartko płynących fal boskiej rzeki. Dźwięki zaczęły się rozpraszać.

Ivan z całej siły uderzył Rufa w bok, trafiając go jednocześnie toporem i swoim „bojowym” hełmem. Żadna z tych broni nie zadała wampirowi poważniejszych obrażeń, jednak krasnolud niespodziewanym, desperackim atakiem zdekoncentrował wampira, dając Cadderly’emu szansę na wyrwanie się z klinczu i przerwanie pojedynku, którego nie mógł wygrać.

Z dzikim, zwierzęcym warknięciem Rufo uderzył krasnoluda na odlew. Cios był tak silny, że Ivan przekoziołkował w powietrzu, rąbnął jak żywy pocisk w znajdujący się opodal regał i roztrzaskał go na kawałki. Odłamki szkła i drewna posypały się na wszystkie strony.

Zaczarowana laska Cadderly’ego przecięła powietrze i ramię wampira.

W chwilę później do walki włączył się Pikel, dusząc z całej siły swój bukłak i wyciskając zeń ostatnie krople wody.

Atak krasnoluda nie wywarł na Kierkanie najmniejszego wrażenia, a Pikel z przerażeniem stwierdził, że zaklęcie na jego pałce utraciło moc. Uderzył Rufa z całej siły, lecz wampir nawet się nie skrzywił.

Ooooooo – jęknął Pikel, podążając śladem brata, podobnie jak on drogą powietrzną, w kierunku sterty potrzaskanych półek. Oczy Ivana rozszerzyły się, gdy ściskając w garści nietkniętą butelkę, spojrzał na nią z przerażeniem.

Cadderly ponownie uderzył wampira laską, trafiając go w pierś, a Rufo skrzywił się z bólu.

Mam cię – rzucił wampir z zadowoleniem w głosie i wyprostował się, a Cadderly, chcąc nie chcąc, musiał mu przyznać rację. I w tej samej chwili wpadł w szał, tłukąc zapamiętale swoją zaczarowaną bronią.

Rufo nie pozostał mu dłużny i pomimo że posługiwał się tylko pięściami, niebawem uzyskał przewagę. W tym zbezczeszczonym miejscu, w tej komnacie ciemności Rufo był po prostu zbyt silny.

Cadderly zdołał wycofać się na dystans, ale pewny siebie Rufo, idąc za ciosem, raźnym krokiem znów ruszył w jego stronę.

Cadderly! – ryknął Ivan. Obaj walczący spojrzeli w bok, by ujrzeć osobliwy pocisk mknący w kierunku wampira.

Rufo instynktownie uniósł rękę, aby się osłonić, ale nie wydawał się zaniepokojony. Cadderly bez trudu rozpoznał przedmiot ciśnięty przez Ivana i zgrał swój atak z idealną precyzją, trafiając w butelkę w chwili, gdy odbiła się od ramienia Rufa.

Olej gromów eksplodował z potworną siłą, ciskając Rufa na przeciwległą ścianę piwnicy, Cadderly’ego zaś rozpłaszczając na wznak na podłodze.

Młody kapłan natychmiast podniósł się do pozycji siedzącej i spojrzał na smętną pozostałość swojej wędrownej laski. Został z niej tylko krótki, ostro zakończony, dymiący ułomek. Przeniósł wzrok na Kierkana Rufo.

Wampir opierał się ciężko o ścianę, jego ramię zwisało na pojedynczym postrzępionym pasemku skóry, a oczy rozszerzał grymas bólu i przerażenia.

Cadderly podniósł się, zagryzł zęby i obrócił w dłoni to, co pozostało z jego laski, kierując ją końcem do dołu jak oścień.

Znajdę cię! – obiecał Rufo. – Odnajdę cię, kiedy tylko zagoją się moje rany! – Upiorna zielonkawa poświata otoczyła postać wampira.

Cadderly krzyknął przeraźliwie i rzucił się na niego, ale wyrżnął z impetem w mur, gdy Rufo zmienił się w gęstą chmurę seledynowego dymu.

Ni ma mowy! – zawył Ivan. Podniósł się ze sterty pogruchotanych desek, które były niegdyś solidnym regałem na wino i zdjął z pleców dziwne urządzenie wyglądające jak pudło.

Ojoj! – potaknął Pikel, podbiegając do brata i chwytając podaną mu rączkę. Krasnoludy paroma susami znalazły się przy zielonej chmurze i energicznie szarpnęły za rączki przyniesionych z kuźni miechów.

Zmieniony w chmurę zielonkawych gazów Rufo nie mógł uniknąć wessania w głąb potężnych miechów i tak też się stało. W mgnieniu oka opar zniknął wewnątrz wielkiego pudła.

Ooooooo! – pisnął Pikel i zatkał otwór miechów grubym, mięsistym kciukiem.

Wynosim go na zewnątrz! – ryknął przeraźliwie Ivan i krasnoludy co sił w nogach, wydając zgodne: ooooooo! – pogalopowały ku schodom.

Cadderly musiał dać z siebie wszystko, aby je dogonić, a trzymanym w ręku magicznym dyskiem najlepiej jak mógł starał się oświetlać im drogę. Zauważył czarodziejską różdżkę, którą upuścił podczas walki, ale nie miał czasu, by się po nią schylić.


22

Najtrudniejsza próba


Un wraca! – krzyknął Ivan, a miechy dziwnie napęczniały, gdy Rufo począł odzyskiwać swoją prawdziwą postać – chmura z wolna przechodziła ze stanu gazowego w stały.

Ooooooo! – zawył Pikel, gnając co sił w nogach ku widocznemu w oddali holowi.

Cadderly wysforował się przed krasnoludy i całym ciężarem runął na ustawioną w wejściu do biblioteki barykadę. Nie zdołał jej wprawdzie usunąć, ale nieco ją naruszył, a gdy na przeszkodę wpadli bracia Bouldershoulderowie – wszystko, włącznie z Cadderlym, pofrunęło w powietrze. Młodzieniec pokręcił głową, zdumiony siłą rozpędzonych krasnoludów oraz by otrząsnąć się z oszołomienia, po czym podniósł swoją różdżkę i pobiegł dalej.

Krasnoludy wybiegły na zewnątrz. Dziedziniec przed biblioteką skąpany był w promieniach słońca. Pikel nie zatykał już kciukiem otworu miechów – nie musiał tego robić. Rufo bowiem ponownie przybrał cielesną postać. Skóra wybrzuszyła się i pękła, gdy zakończona długimi szponami dłoń przebiła powłokę miechów.

Krasnoludy biegły dalej, dźwigając, ciągnąc swoje brzemię i odciągając Rufa jak najdalej od biblioteki, która była źródłem jego mocy. Przemknęły przez spłacheć mrocznych cieni pod drzewami i wypadły na otwartą, nasłonecznioną łąkę.

Rufo wydostał się z wnętrza miechów i wbił ręce w ziemię, krasnoludy przewróciły się, a gdy usiadły, każdy z nich ściskał w garści ułamaną rączkę miechów.

Wampir wyprostował się z pewnym wysiłkiem, przeklinając słońce i osłaniając oczy przed oślepiającym blaskiem. Cadderly stanął naprzeciw niego, a pokazując mu święty symbol, włożył w ten gest całe serce. Poza murami zbezczeszczonej biblioteki ponownie poczuł w sobie potężną boską moc. Rufo również jej doświadczył, a słowa Cadderly’ego rozbrzmiały bolesnym echem wewnątrz jego umysłu.

Wampir ruszył w stronę biblioteki, ale kapłan natychmiast zastąpił mu drogę, unosząc w górę pałający oślepiającym blaskiem święty symbol Deneira.

Nie możesz uciec – rzekł stanowczym tonem. – Dokonałeś wyboru i wybrałeś źle!

Co ty w ogóle wiesz? – odburknął Rufo. Wyprostował się, wypierając się słońca, Cadderly’ego i jego boga. Poczuł w sobie wirujący w opętańczym tańcu kłąb klątwy chaosu, Tuanta Quiro Miancay, Najbardziej Zabójczej Zgrozy. Była to substancja pochodząca z Otchłani, najniższego spośród dolnych światów.

Nawet skąpany w promieniach słońca i ciężko ranny, z jedną ręką zwisającą groteskowo przy boku, Rufo wciąż wydawał się silny. Cadderly widział to i czuł wyraźnie.

Wyrzekam się ciebie – powiedziało stanowczo ucieleśnienie Tuanta Quiro Miancay, a słowa te wdarły się do myśli Cadderly’ego, wznosząc zapory i tamy na rzece harmonijnej boskiej pieśni. Cadderly stwierdził, że Rufo nie przemawia do niego, lecz do Deneira. Wampir chciał dać w ten sposób do zrozumienia, że wybór, którego dokonał, wcale nie był zły, że jego moc jest rzeczywista i namacalna, i zwraca się bezpośrednio do Deneira, do samego boga!

Oni chcą nas ograniczyć, Cadderly – ciągnął wampir, a spokojny ton jego głosu zdradzał siłę i zuchwałość. – Mają przed nami tajemnice, które maskują drobnymi przejawami tak zwanego piękna – wiesz, o co mi chodzi, kwiaty, światło słońca i takie tam – mamią nas nimi, abyśmy czuli się usatysfakcjonowani i nie starali się ujrzeć prawdy ukrytej za fasadami sztuczności i kłamstwa.

Patrząc w tej chwili na wampira, wyprostowanego i jakby wyższego niż był za życia Kierkan Rufo, Cadderly nieomal uwierzył, że upadły kapłan odnalazł prawdę. Wydawało się również, jakby wokół Rufa utworzyła się bariera mroku chroniąca go przed palącymi promieniami słońca. Jakąż ogromną siłę posiadał ten wampir!

Rufo mówił dalej, a Cadderly zamknął oczy; ręka, w której dzierżył święty symbol, opadła w dół. Nie słyszał poszczególnych słów, a jedynie głośny szum, kuszące wibracje wdzierające się w głąb jego duszy.

No i co? – padło oschłe, bezceremonialne pytanie. Cadderly otworzył oczy, by ujrzeć Ivana i Pikela, którzy siedząc obok siebie na trawie i wciąż ściskając w rękach uchwyty miechów, zastanawiali się nad przeprowadzeniem ataku frontalnego.

Właśnie – no i co? – pomyślał Cadderly. Wbił wzrok w ciemne oczy swego oponenta.

Wyrzekam się Deneira – rzekł spokojnie Rufo.

Zły wybór – odparł Cadderly.

Wampir zaczął syczeć w odpowiedzi, lecz kapłan ponownie uniósł w górę swój święty symbol i sprawił, że głos uwiązł Rufowi w gardle. Porcelanowa brosza zalśniła pod wpływem promieni słońca nowym, jeszcze potężniejszym blaskiem, roztaczając wokoło aurę boskiej mocy i chwały.

Mroczna opoka Rufa stopniała i nagle wampir utracił całą swą glorię, zmieniając się w żałosną istotę, upadłego człowieka, który dokonał błędnego wyboru i z każdą chwilą coraz bardziej pogrążał się w otchłani rozpaczy.

Zasyczał i jego zakończona szponami dłoń ze świstem przecięła powietrze. Sięgnął ręką w stronę świętego symbolu, zamierzając go zneutralizować, tak jak uczynił to wcześniej w bibliotece, tym razem jednak ciało pokrywające jego kościstą dłoń buchnęło płomieniem i zwęgliło się, pozostawiając jedynie nagie białe kości. Rufo zawył w agonii. Ruszył w stronę biblioteki, ale Cadderly wciąż był przy nim i kierował w jego twarz święty symbol, z którego emanował oślepiająco biały blask. Młodzieniec zaintonował również świętą pieśń swego boga, melodię, której Kierkan Rufo nie był w stanie ścierpieć. Wewnątrz biblioteki wampir miał przewagę, ale tu, na zewnątrz, w blasku dnia, rozbrzmiewająca w umyśle Cadderly’ego pieśń Deneira była mocna i niewzruszona, młody kapłan zaś otworzył się przed nią, stając się przewodnikiem prawdy swego boga.

Rufo nie mógł znieść owej prawdy.

Oo – zamruczeli jednocześnie Ivan i Pikel, gdy wampir runął na ziemię.

Cadderly pochylił się nad nim, wkładając w śpiew całe serce. Rufo miotał się jak oszalały i orał szponami ziemię niczym osaczone zwierzę, ale Cadderly przez cały czas był przed nim, zmuszając upadłego kapłana, aby ujrzał prawdę.

Z gardła wampira dobył się upiorny skowyt. Jakimś cudem Rufo zdołał podnieść się z ziemi i w ostatnim rozpaczliwym geście bluźnierczej zuchwałości wbił wzrok w gorejący święty symbol.

Jego oczy stały się białe i zapadły w głąb czaszki, a z czarnych otworów wypłynęła czerwona mgiełka klątwy chaosu.

Rufo otworzył usta do krzyku i spomiędzy jego warg również buchnęła chmura czerwonego gazu. Mgiełka wydostała się z jego ciała na zewnątrz, żeby rozwiał ją wiatr i żeby już nigdy nie przyniosła nikomu szkody.

Kiedy Rufo zwalił się na ziemię, był tylko pustą, dymiącą skorupą, opróżnionym naczyniem – i zagubioną duszą.

Cadderly również o mało nie upadł – był potwornie wyczerpany z wysiłku i przytłoczony brzemieniem posępnej rzeczywistości, które z chwilą unicestwienia Rufa spoczęło na jego barkach. Obejrzał się przez ramię, spoglądając na kanciaste mury biblioteki. Pomyślał o wszystkim, co utracił: o zakonie, który przestał istnieć, o przyjaciołach, którzy odeszli, o Dorigen. O Danice.

Ivan i Pikel natychmiast znaleźli się przy nim – wiedzieli, że będzie potrzebował ich wsparcia.

Postąpiła słusznie, wybierając śmierć – mruknął Ivan, domyślając się, że łzy w szarych oczach Cadderly’ego wywołane zostały wspomnieniem drogiej jego sercu mniszki. – To lepsze niż miałaby wpaść we w łapy tego ło tu – dodał, wskazując leżące na ziemi truchło.

...wybierając śmierć – zawtórował Cadderly, a słowa te obudziły w nim dziwne podejrzenia. Rufo stwierdził, że Danica sama się zabiła. Świadomie wybrała śmierć.

Ale dlaczego Rufo jej nie ożywił, zastanawiał się Cadderly, skoro ożywił tylu innych? I dlaczego, kiedy odwiedził krainę cieni, nie zdołał odnaleźć ducha Daniki ani jakiegokolwiek śladu, który mógłby go do niej zaprowadzić?

Och, mój drogi Deneirze – wyszeptał i bez słowa wyjaśnienia pobiegł w kierunku północno-zachodniego narożnika biblioteki.

Krasnoludy wymieniły zdumione spojrzenia i wzruszywszy ramionami, pogalopowały za nim.

Cadderly parł naprzód jak burza, przedzierał się przez gęste zarośla, pragnąc jak najszybciej dotrzeć na tyły biblioteki.

Krasnoludy, które lepiej sobie radziły przy przecieraniu wszelkich szlaków, nieomal się z nim zrównały, kiedy jednak Cadderly wypadł na otwartą przestrzeń pomiędzy biblioteką a mauzoleum, pozostawił braci Bouldershoulderów daleko w tyle.

Z impetem rąbnął w drzwi krypty, nie zastanawiając się nawet, że Shayleigh i Belago mogli je w jakiś sposób zamknąć lub zabarykadować od wewnątrz. Kiedy otworzyły się na oścież, wpadł do środka i przewracając się, poszorował po podłodze, zdzierając sobie skórę na łokciach.

Nie zwrócił na to jednak uwagi, kiedy bowiem spojrzał w lewo na kamienną płytę, gdzie wojowniczka elfów i alchemik ułożyli Danicę, stwierdził, że „trup”, przykryty białym całunem, zaczął z wolna podnosić się do pozycji siedzącej. Ujrzał również Shayleigh i skulonego, wyraźnie przerażonego Belaga, którzy siedzieli w nogach płyty. Wojowniczka elfów uniosła właśnie krótki miecz, aby wbić go w serce Daniki.

Nie! – zawołał Cadderly. – Nie!

Shayleigh spojrzała na niego i przez ułamek sekundy zastanawiała się, czy Cadderly również padł ofiarą mocy ciemności, skoro przybył na ratunek swej nieumarłej ukochanej.

Ona żyje! – zawołał młodzieniec, czołgając się rozpaczliwie w stronę kamiennej płyty. W chwilę później w progu mauzoleum pojawili się kompletnie oszołomieni i zdezorientowani Ivan i Pikel.

Ona żyje! – powtórzył Cadderly, a Shayleigh nieznacznie się rozluźniła, kiedy dotarł do płyty, gwałtownym szarpnięciem zdarł całun z ciała Daniki i wziął ukochaną w ramiona.

Był to najgorętszy, najdłuższy i najwspanialszy uścisk, w jakim się kiedykolwiek połączyli.

A co z Rufem? – spytała wojowniczka elfów, zwracając się do braci Bouldershoulderów.

Hi, hi, hiii – odparł Pikel, po czym obaj z Ivanem znaczącym gestem przeciągnęli palcami wskazującymi po szyjach.

Czwórka przyjaciół pozostawiła Cadderly’ego i Danicę samych i zaczekała na nich przed mauzoleum. Wczesnowiosenny dzień, jak żaden inny w ubiegłych latach, wydawał się radosny, słoneczny i ciepły. Cadderly i Danica wyszli z krypty w chwilę później – ranna mniszka wspierała się na ramieniu kapłana. Cadderly wykorzystał już odpowiednie zaklęcia uzdrawiające, koncentrując się przede wszystkim na zgruchotanej kostce dziewczyny, ale rana była mocno zainfekowana i brudna, tak więc nawet z jego pomocą musiało minąć trochę czasu, zanim Danica znów będzie mogła stanąć swobodnie na tej nodze.

Nie rozumim – oświadczył w imieniu ich wszystkich Ivan.

Fizyczne zawieszenie – odpowiedział za Danicę Cadderly.

Stan pozornej śmierci. To najwyższy stopień wtajemniczenia w naukach Penpahga D’Ahna.

Możesz sama się zabić i łożyć? – burknął Ivan. Danica pokręciła głową, uśmiechając się promiennie.

W stanie zawieszenia tak naprawdę wcale się nie umiera – wyjaśniła. – Zwolniłam rytm serca i oddechu, a także przepływ krwi w żyłach do takiego stopnia, że wszyscy, którzy mnie widzieli, sądzili, że nie żyję.

I w ten sposób wymknęłaś się Kierkanowi Rufo – skonstatowała Shayleigh.

Ja również dałem się nabrać – dodał Cadderly. – Właśnie dlatego nie mogłem jej odnaleźć w świecie duchów. – Spojrzał na Danicę z tęsknym uśmiechem. – Szukałem w niewłaściwym miejscu.

O mało cię nie zabiłam – powiedziała Shayleigh, oszołomiona tym, co się stało, a jej dłoń musnęła mimowolnie rękojeść krótkiego miecza zawieszonego przy pasie.

Ba! – prychnął Ivan. – To już nie pirwszy raz! Grupka przyjaciół wybuchnęła gromkim śmiechem. Ci, którzy przeżyli, zapomnieli na chwilę o upadku biblioteki, śmierci Dorigen i o tym, że utracili własną niewinność.

Śmiali się, a najgłośniej Pikel, który ryczał na całe gardło:

Hi, hi, hiii!


* * *


Następnego dnia wraz z Cadderlym powrócili do biblioteki, wyłuskując pomniejsze wampiry ukryte w ciemnych zakamarkach i usuwając wszystkie napotkane po drodze żywe trupy. Gdy późnym popołudniem ponownie wyszli na zewnątrz, byli przekonani, że parter i pierwsze piętro zostało oczyszczone z wrogów.

Następnego ranka Cadderly polecił przyjaciołom, by wynieśli z biblioteki najcenniejsze artefakty, niezastąpione dzieła sztuki i stare manuskrypty. Danica ucieszyła się, stwierdziwszy, że ocalały wszystkie zapiski Penpahga D’Ahna. Mniszka – podobnie jak wszyscy inni – uradowała się jeszcze bardziej, gdy pośród ciemności natrafiono na sanktuarium – pojedynczą plamkę światła, która jakimś cudem oparła się bluźnierczej mocy Kierkana Rufo. Brat Chaunticleer śpiewał, aby ochronić się przed złem, i jego pokój nie został zbezczeszczony. Wygłodzony i posiwiały wskutek szoku i zgrozy kapłan, szlochając z radości, padł Cadderly’emu w ramiona, a gdy przyjaciele wyprowadzili go na zewnątrz, ukląkł i na ponad godzinę pogrążył się w żarliwej modlitwie.

Później tego samego dnia z Carradoonu przybył oddział osiemdziesięciu żołnierzy – zjawili się tu po otrzymaniu wiadomości o ataku na kupiecką karawanę. Cadderly natychmiast zaprzągł ich do pracy (odsyłając do miasta kilku emisariuszy, którzy mieli opowiedzieć o tym, co stało się w bibliotece, i ostrzec ludność, by donosiła o wszelkich podejrzanych wydarzeniach) i niebawem gmach został opróżniony z najcenniejszych nabytków.

Żołnierze rozbili obóz na końcu rozległej łąki, na wschód od biblioteki, bliżej dzikiego szlaku aniżeli potężnej budowli.

To za blisko – poinformował Cadderly, na co żołnierze złożyli namioty, zabrali prowiant i przenieśli się nieco dalej w głąb szlaku.

O co chodzi? Dlaczego to robisz? – spytała Cadderly’ego Danica, gdy wojacy rozstawili nowy obóz. Minął już tydzień od śmierci Kierkana Rufo, młody kapłan poświęcił ten czas na gromadzenie sił i wsłuchiwanie się w pieśń Deneira.

Budynek został splugawiony – odparł Cadderly. – Deneir ani Oghma już nigdy nie powrócą w jego mury.

Zamierzasz go tak zostawić? – spytała Danica. – Chcesz stąd odejść?

Zamierzam go zburzyć – odrzekł ponuro Cadderly.

Danica już miała zapytać Cadderly’ego, o co mu właściwie chodzi, ale nim zdążyła otworzyć usta, młody kapłan przeszedł obok niej i jak gdyby nigdy nic pomaszerował z powrotem w stronę łąki. Mniszka zawahała się przez chwilę, zanim podążyła jego śladem. Przypomniała sobie scenę, która miała miejsce przed Zamczyskiem Trójcy – bastionem zła Aballistera – tuż po śmierci czarnoksiężnika. Cadderly również miał zamiar zniszczyć ową mroczną fortecę, ale zmienił zdanie lub może raczej stwierdził, iż nie ma dość sił, by sprostać tak potężnemu zadaniu. Co zamierzał tym razem? Jaki miał plan?

Czarne chmury gromadzące się ponad skałami na północ od Biblioteki Naukowej ostrzegły wszystkich w obozie, że coś się szykuje. W obawie przed burzą żołnierze zamierzali zabezpieczyć namioty i szczelnie zapakować prowiant, ale Ivan, Pikel, Shayleigh i Belago zdawali sobie sprawę, że ta nawałnica jest starannie kontrolowana, a spośród nich wszystkich chyba najlepiej wiedział o tym brat Chaunticleer.

Grupka przyjaciół odnalazła Danicę stojącą kilka stóp za Cadderlym na łące przed przysadzistą kamienną budowlą. Bez słowa, aby nie przeszkadzać w tym ewidentnie doniosłym wydarzeniu, skupili się wokół niej. Z wyjątkiem brata Chaunticleera nikt nie odważył się zbliżyć do młodego kapłana. Posiwiały mężczyzna spojrzał na Cadderly’ego i znacząco, a zarazem z przekonaniem uśmiechnął się do pozostałych.

I choć nie uczestniczył w tym, co działo się z Cadderlym, zaczął śpiewać.

Cadderly stał wyprostowany, z rękami wzniesionymi ku niebu. On również śpiewał donośnie, ale jego głos był ledwie słyszalny pośród przeraźliwego zawodzenia wiatru i huku grzmotów, gdy czarne chmury kłębiące się teraz nad krawędzią skał poczęły zmierzać ku zbezczeszczonej budowli.

Oślepiająco biała błyskawica uderzyła w dach biblioteki. Zaraz potem trafiła weń druga, a w następnej chwili zerwał się wiatr, zdzierając dachówki i legary, by z brutalną siłą cisnąć nimi o górskie zbocza. Kolejne pioruny wywołały serię niewielkich pożarów. Chmury zeszły niżej, zdawało się, że zawisły nieruchomo w powietrzu, aby nabrać sił, i nagle potworny podmuch wiatru uniósł krawędź dachu i zerwał go jednym przeraźliwie mocnym szarpnięciem.

Cadderly krzyczał na całe gardło. Był bezpośrednim przewodnikiem mocy Deneira. Poprzez niego bóg przesyłał cały swój gniew w postaci kolejnych błyskawic i atakującej zaciekle wichury.

Dach zniknął.

Samotna postać – wydawało się, jakby ożył jeden z gargulców zdobiących naroża biblioteki przy żłobieniach rynien – przycupnęła na krawędzi zerwanego dachu, śląc pod adresem Cadderly’ego dziesiątki inwektyw i przywołując imiona własnych bogów, mieszkańców złych niższych światów.

Tu jednak silniejszy był Cadderly, a najpotężniejszy Deneir.

Palący piorun trafił w dach tuż obok Druzila, wzniecając pokaźny pożar, a podmuch odrzucił impa daleko w bok.

Bene tellemara – wychrypiał Druzil, czołgając się w stronę płomieni. Nie miał złudzeń, że jego pobyt w tym świecie definitywnie dobiegł końca. Musi zmykać i to natychmiast, albo zostanie zniszczony. Dotarł do ognia – płomienie omiotły go od stóp do głów – i wypowiedział krótką inkantację. Następnie cisnął w żarłoczne jęzory woreczek z proszkiem, który sporządził w opuszczonym warsztacie alchemicznym w Bibliotece Naukowej.

Płomienie, początkowo niebieskie, a później oślepiająco białe, wystrzeliły wysoko w górę i zatańczyły gwałtownie. Druzil zaś, rzuciwszy jeszcze jedno siarczyste przekleństwo pod adresem Cadderly’ego, wszedł raźno w utworzoną przez siebie międzyplanarną bramę i zniknął.

Burza zaatakowała ze wzmożoną wściekłością. Pioruny jeden po drugim uderzały w kamienne mury, rozszczepiając je niczym ciosy gigantycznej siekiery. Z chmur spłynął nagle wielki, mroczny, wirujący kształt. Wydawało się, że to palec boży opuszcza się w stronę zbezczeszczonej budowli.

Cadderly krzyknął przeraźliwie, ale Danica i pozostali nie zbliżyli się do niego, obawiając się, że gdyby przeszkodzili w doprowadzeniu jego dzieła do końca, konsekwencje mogłyby być niewyobrażalne.

Burza rozszalała się na dobre. Ożyła nawet ziemia i zafalowała potężnie wokół fundamentów biblioteki. Pierwsza runęła ściana północna, zapadając się do wewnątrz, a gdy przestała istnieć, tuż po niej zawaliła się ścian tylna i frontowa. Mimo to pioruny nadal uderzały w gruzy, a tornado, chwytając fragmenty murów, podrywało je w górę i jak niepotrzebne śmieci rozrzucało po górskim zboczu.

Furia żywiołów trwała przez wiele minut. Przypatrujący się temu żołnierze lękali się, że lada moment otaczające ich góry zostaną obrócone w perzynę. Przyjaciele Cadderly’ego nie podzielali jednak ich obaw. Dostrzegłszy w swoim towarzyszu niespotykane dotychczas zdecydowanie i uniesienie, zrozumieli, że Cadderly osiągnął pełne zjednoczenie z Deneirem, a wiedzieli, że jego bóstwo nie mogłoby uczynić krzywdy ani im, ani tym bardziej jemu.

I nagle w jednej chwili wszystko ustało. Jeden promień padł na Cadderly’ego, otaczając jego postać srebrzystą poświatą, i przez moment wydawał się on czymś więcej aniżeli człowiekiem, czymś więcej niż tylko kapłanem.

Danica ostrożnie zbliżyła się do niego, a tuż za nią Shayleigh i krasnoludy.

Cadderly? – wyszeptała.

Jeżeli ją usłyszał, nie dał tego po sobie poznać.

Cadderly? – zapytała nieco głośniej. Potrząsnęła nim. Nadal nic. I w pewnej chwili zrozumiała – a przynajmniej tak jej się wydawało. Domyślała się, jakie emocje musiały targać jej ukochanym, który właśnie przed chwilą zniszczył swój dom, jedyny, jaki kiedykolwiek pamiętał.

Oo – wymamrotali unisono Pikel, Ivan i Shayleigh.

Ich domysły były jednak mylne, Cadderly nie miał bowiem z powodu tego, co zrobił, najmniejszych wyrzutów sumienia. Pozostał połączony ze swoim bogiem i doświadczył zupełnie nowej wizji. Wizji, która od wielu lat nawiedzała go we snach. Bez słowa wyjaśnienia ruszył w stronę rozległej równiny usianej gruzami i pooranej uderzeniami piorunów, a tuż za nim podążyli jego wierni przyjaciele. Danica w dalszym ciągu nawoływała ukochanego po imieniu i potrząsała nim energicznie, ale on jej nie słyszał.

Wizja była wszechogarniająca. Młody kapłan pamiętał pozaplanarną posesję, którą stworzył Aballister w Zamczysku Trójcy, i pamiętał, że podobne były właściwości materiałów utworzonych za pomocą magii.

Przywoływało go pewne ściśle określone miejsce, równe, płaskie i niezasypane gruzami. Ten niewielki spłachetek terenu stał się jedyną rzeczą, jaką teraz widział. Podszedł bliżej, czując wyraźnie moc Deneira i wiedząc, co musi teraz uczynić. Znów zaczął śpiewać, a melodia była diametralnie różna od tej, która posłużyła mu do zniszczenia Biblioteki Naukowej. Dźwięki były radosne, słodkie i skumulowane, zdawały się narastać do odległego jak na razie crescendo. Cadderly śpiewał, a minuty przerodziły się w pół godziny, a następnie w godzinę. Żołnierze zaczęli się zastanawiać, czy kapłan nie popadł w obłęd, a brat Chaunticleer tylko pokręcił głową – nie miał pojęcia, co zamierza jego współwyznawca z zakonu Deneira. Danica nie wiedziała, jak ma zareagować, czy powinna spróbować powstrzymać Cadderly’ego, czy może raczej trzymać się na uboczu i czekać cierpliwie. Ostatecznie postanowiła zaufać ukochanemu. Czekała, a z jednej godziny zrobiły się dwie.

Od zachodu zaczęły płożyć się długie cienie, lecz Cadderly uparcie kontynuował śpiewną inkantację. Nawet Ivan i Pikel zaczęli mieć wątpliwości, czy burza i trzęsienie ziemi nie zdołały złamać ich przyjaciela, zmieniając go w bezmyślnego, bełkoczącego pod nosem idiotę.

Danica jednak nie utraciła wiary. Postanowiła zaczekać, dopóki Cadderly nie skończy (cokolwiek teraz robił), choćby miało to trwać cały następny dzień albo nawet dłużej. Była mu coś winna i może przynajmniej w ten sposób mogła mu się odwdzięczyć.

Jak się okazało, nie musiała czekać aż tak długo. Wszystko skończyło się jeszcze przed zapadnięciem nocy. Horyzont na zachodzie wciąż jeszcze czerwienił się dogasającymi promieniami słońca, gdy śpiew Cadderly’ego przybrał nagle na sile.

Brat Chaunticleer i wielu innych podeszło bliżej, domyślając się, że będą świadkami jakiegoś doniosłego wydarzenia.

Nie rozczarowali się. Dał się słyszeć ostry syk i przeraźliwie głośny trzask, jakby w materiale niebios powstało olbrzymie rozdarcie.

I wtedy pojawiło się to coś – wyłoniło się z ziemi przed Cadderlym i poczęło piąć się w górę niczym pozbawione kontroli drzewo. Była to wieża, ozdobny kamienny filar, powietrzna przypora. Wznosiła się coraz wyżej i wyżej, ponad Cadderlym i gromadą zdumionych widzów za jego plecami.

Cadderly przestał śpiewać i wyczerpany zatoczył się w tył, ale przyjaciele natychmiast go podtrzymali. Tłum zaczął szemrać, zadawano dziesiątki pytań naraz, a najczęściej pojawiającym się wśród nich było:

Co ty zrobiłeś?

Danica zadała Cadderly’emu to pytanie, kiedy przyjrzała się uważnie jego obliczu, dostrzegając srebrne pasemka siwizny, które ni stąd ni zowąd pojawiły się w jego gęstych jasno-brązowych włosach, oraz kurze łapki wokół oczu, drobniutkie zmarszczki, których tam jeszcze wczoraj nie było.

Przeniosła wzrok na przyporę, drobny element katedry, o której tak często mawiał, a potem raz jeszcze spojrzała na ukochanego, który nieoczekiwanie tak mocno się postarzał. Wysiłek kosztował go sporo, naprawdę sporo! Danica zatroskała się, ale jeszcze bardziej zmartwił ją niezmącony spokój malujący się na twarzy zmęczonego i niemłodego już kapłana.


Epilog


Shayleigh udała się do Shilmisty, a latem powróciła, by obejrzeć postępy prac nad nową katedrą Cadderly’ego. Spodziewała się ujrzeć całą armię pochłoniętą żmudną pracą i zdziwiła się, że wykonywało ją tak niewielu ludzi – tylko Cadderly i Danica, Vicero Belago, brat Chaunticleer, Bouldershoulderowie i kilku krzepkich mężczyzn z Carradoonu.

Postępy były jednak zdumiewające i Shayleigh stwierdziła, że w gruncie rzeczy powinna się była tego spodziewać. Było to dzieło magii, a nie siły rąk, i wyglądało na to, że Cadderly potrzebował niewielkiej pomocy. Dzięki krasnoludom oraz robotnikom z Carradoonu oczyszczono z gruzów rozległą połać równiny, a wzdłuż północnej krawędzi czegoś, co wydawało się nową biblioteką, stały rzędem trzy powietrzne przypory. Dwadzieścia stóp dalej na południe Cadderly rozpoczął wznoszenie ściany – konstrukcji wyglądającej nader delikatnie.

Shayleigh wstrzymała oddech, kiedy ujrzała, nad czym teraz pracuje kapłan – było to wielkie łukowate okno z wielobarwnego szkła i czarnego żelaza, które miało zostać umieszczone w ścianie w bezpośredniej bliskości potężnych przypór. Tworząc je, Cadderly zwracał ogromną uwagę na każdy szczegół, symetrycznie kształtował spiczaste żelazne końcówki i wyczarowywał z różnobarwnych kawałków szkła złożone obrazy.

Wojowniczka elfów była istotą puszczy, niezliczonych przejawów piękna natury, których człowiek nie był w stanie odtworzyć, ale tym razem stwierdziła, że jej serce zaczęło bić przyspieszonym rytmem, a duszę przeszyło uczucie dojmującej, nieprzebranej radości, gdy oczyma wyobraźni ujrzała katedrę w całej jej okazałości, tak jak będzie wyglądać po zakończeniu budowy. Miała zawierać w sobie tak wiele dopieszczonych szczegółów, tyle złożoności i piękna, że nawet ona nie potrafiła objąć wszystkiego wzrokiem. Ta budowla jest niczym rozłożysty wiąz, pomyślała, a Cadderly skrupulatnie i pieczołowicie zdobi jego koronę pojedynczymi liśćmi i gałązkami.

Shayleigh odnalazła Danicę przeglądającą z uwagą stertę pergaminów przy wschodnim krańcu dawnej biblioteki. Brat Chaunticleer stał nieopodal. Śpiewając swemu bogu i przywołując zaklęcia ochronne oraz wzmacniające, przetrząsał sterty dzieł sztuki i bezcennych manuskryptów, wyniesionych ze starej biblioteki. Towarzyszył mu Belago, pogrążony w tej samej pracy. Najwidoczniej chudy alchemik zdołał w końcu odnaleźć swą drogę do boga. Kto mógłby mu to mieć za złe, pomyślała Shayleigh i uśmiechnęła się, spoglądając na mężczyznę. Biorąc po uwagę to, czego był świadkiem Belago, cuda, z których najwspanialszym było tworzenie z dnia na dzień dosłownie na jego oczach zapierającej dech w piersiach konstrukcji, jak mógłby nie odnaleźć drogi do Deneira?

Oblicze Daniki pojaśniało, kiedy ponownie ujrzała przyjaciółkę. Wymieniły gorące pozdrowienia i uściski, ale wrażliwa Shayleigh natychmiast zorientowała się, iż pod maską radości Danica skrywa głęboki smutek.

Robi to cały dzień – powiedziała mniszka, spoglądając na brata Chaunticleera, choć Shayleigh domyśliła się, że chodzi jej o Cadderly’ego.

Shayleigh, usiłując łagodnie zmienić temat, spojrzała na pergaminy rozłożone na ziemi przez Danicę.

Listy – wyjaśniła dziewczyna. – Z nazwiskami kobiet i mężczyzn, którzy wyruszą wraz ze mną na Nightglow po smoczy skarb. Wysłałam umyślnych do Shilmisty.

Mijałam ich na szlaku – mruknęła Shayleigh. – Prawdopodobnie spotkali się już z królem Elberethem, choć, jak sądzę, nie powiedzą mu nic, czego by dotąd nie wiedział.

Zaproszą lud Shilmisty do wzięcia udziału w wyprawie – powiedziała Danica.

To było do przewidzenia – odparła Shayleigh ze spokojnym uśmiechem. – Rozumiemy i doceniamy przyjaźń, której nić nawiązaliście ty oraz Cadderly.

Danica pokiwała głową i na dźwięk imienia ukochanego mimowolnie spojrzała w jego stronę. Cadderly nadal był pełen energii – wręcz nią promieniał – i poświęcił się pracy nad swoją wizją, ale nie wyglądał już na dwudziestolatka. Pomimo harówki przybrał nieco na wadze; jego mięśnie były większe i nadal silne, ale już nie tak prężne i twarde jak niegdyś.

Ta budowa drogo go kosztuje – zauważyła Shayleigh.

Tworzenie – poprawiła Danica. Westchnęła głęboko, skupiając na sobie uwagę wojowniczki. – Taki był jego wybór – zaczęła. – Mógł wybierać pomiędzy Deneirem, tą drogą, a raczej celem, który odnalazł w swoim życiu a...

A tobą – wtrąciła półgłosem Shayleigh i współczującym gestem położyła dłoń na ramieniu siedzącej mniszki.

A mną – potaknęła Danica. – Wybór pomiędzy zewem Deneira a życiem, którego Cadderly w głębi serca pragnął jako mężczyzna.

Shayleigh z uwagą spojrzała na mniszkę i stwierdziła, że Danica naprawdę wierzy w to, co mówi. Ta wspaniała młoda kobieta zrozumiała, że Cadderly wybrał wyższą miłość, miłość, z którą nie mógł mierzyć się żaden śmiertelnik. W tonie jej głosu nie było nuty zazdrości, a jedynie smutek i dojmujący ból.

Siedziały w milczeniu, przyglądając się Cadderly’emu i krasnoludom. Ivan i Pikel zaznaczyli kolejny odcinek i najwyraźniej spierali się nad najlogiczniejszym sposobem podparcia wzniesionych już wież budowli.

Ukończy budowę katedry – powiedziała Danica.

Nowej Biblioteki Naukowej.

Nie – odparła mniszka, kręcąc głową i unosząc migdałowe oczy, aby spojrzeć na Shayleigh. – Cadderly nigdy nie lubił tej nazwy, nigdy nie uważał jej za odpowiednią dla siedziby bóstw literatury, sztuki i wszelakiej wiedzy. Nazwie tę katedrę „Duchowe Uniesienie”.

Jak długo jeszcze? – spytała Shayleigh.

Cadderly i krasnoludy sporządzili plany – odparła Danica, a jej głos przeszedł w szept. – Pięć lat.

Pięć lat – zawtórowała cicho Shayleigh. Danica nie na darmo stwierdziła, że Cadderly dożyje dnia ukończenia swego wielkiego dzieła. Tylko pięć lat! – Tworzenie sporo go kosztuje – powtórzyła. – Zupełnie jakby oddawał część samego siebie w formie budulca dla tej katedry.

Bo tak właśnie jest, pomyślała Danica, ale nie miała dość sił, by powiedzieć to głośno. Cadderly rozmawiał już z nią na ten temat i wyjaśnił, że ta budowa jest jego życiowym celem. Ta katedra – Duchowe Uniesienie – przetrwa całe tysiąclecia jako wyraz hołdu i uwielbienia dla bóstwa, któremu służył. Powiedział jej, jaką cenę będzie musiał za to zapłacić, i później wspólnie opłakiwali życie, którego nie będą mogli ze sobą dzielić. Niedługo potem Danica zagryzła mocno dolną wargę i zebrawszy w sobie odwagę, przytaknęła Cadderly’emu, dodając, że Duchowe Uniesienie będzie również wyrazem hołdu dla niego, Cadderly’ego, kapłana, który poświęcił tak wiele.

Cadderly nie chciał o tym słyszeć. Katedra miała być hołdem złożonym bogom, a fakt, że pozwolono mu ją wznieść, nie był poświęceniem, lecz darem.

Ma nadzieję, że będzie żył dostatecznie długo, by móc odprawić w niej chociaż jedną kapłańską posługę – wyszeptała Danica.

Shayleigh pogładziła ją po ramieniu, po czym oddaliła się bez słowa, by porozmawiać z bratem Chaunticleerem i Vicerem Belago. Nie mogła uwierzyć w ofiarę młodego kapłana. Żywot ludzki jest krótki, ale fakt, że ktoś z własnej woli rezygnował z blisko trzech czwartych swego życia, był dla długowiecznej wojowniczki elfów kompletnie niezrozumiały.

Danica przez chwilę patrzyła na Shayleigh, po czym jej wzrok nieuchronnie powrócił do postaci Cadderly’ego, mężczyzny, którego kochała i którego uwielbiała jeszcze bardziej za nieugiętą determinację w podążaniu drogą, jaką wytyczył mu jego bóg. W pewnym sensie jednak również go nienawidziła – nie mogła pogodzić się z faktem, że w ogóle go poznała i oddała mu swoje serce. Odszedł, zostawił ją, a ona wciąż jeszcze była młoda, nie mogła jednak pokochać innego.

Nie – stwierdziła, kręcąc głową, by pokonać trawiący ją ból. Dobrze, że się tak stało. Dobrze, że spotkała i poznała Cadderly’ego. Dobrze, że go pokochała. Na tę myśl Danica opuściła dłoń i delikatnie pogładziła się po brzuchu. Miała nadzieję, że jest w ciąży, miała nadzieję, że Cadderly pozostawi po sobie coś więcej aniżeli tę wielką katedrę... i że będzie to żywa, oddychająca pamiątka.

Uśmiech Daniki, kiedy w dalszym ciągu przyglądała się ukochanemu mężczyźnie, zawierał w sobie osobliwą mieszaninę radości i goryczy. Zastanawiała się, czy nadejdzie kiedyś taki czas, że w jej oczach nie będą błyszczeć łzy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Salvatore R A Pięcioksiąg Cadderlyego 2 Mroki Puszczy
Salvatore R A Piecioksiag Cadderlyego 01 Kantyczka(1)
Salvatore R A Pięcioksiąg Cadderlyego 4 Zdobyta Forteca
Piecioksiag?dderly'ego T5 Klatwa Chaosu
Piecioksiag skrypt id 356244
Piecioksiag, teologia WT US
pięciolatek cz1 Moje przedszkole
Granice Chaosu Fraktale Peitgen recenzja p4
Arkusz Skala gotowości edukacyjnej pięciolatków
Wesołe zabawy na łące, Scenariusze zajęć przedszkole pięciolatki
Kryteria gotowości edukacyjnej pięciolatka (GE 5) opis
pięciolatek cz2 XI XII Moje przedszkole
Pięcioksiąg cz. IV - Rdz (Kobieta w Księdze Rodzaju, Teologia(3)
pieciolinia
Godzina chaosu, CHAOS
pieciolinia 3 bemole
[dcpp][Bidemare][Romanzi][P] Bach Salvataggio In Mare
KLĄTWA RODZICIELSKA

więcej podobnych podstron