3 Sprawa tożsamości

III



Tej nocy spałem na Baker Street i właśnie jedliśmy tosty popijając kawę, gdy król Czech wszedł do pokoju.


— Czy naprawdę pan ją odzyskał? — zawołał chwytając Sherlocka Holmesa za ramię i patrząc na niego z niepokojem.


— Jeszcze nie.


— Ale ma pan pewne nadzieje?


— Tak, pewne nadzieje.


— No to chodźmy. Drżę z niecierpliwości, żeby już wyjść.


— Musimy wziąć dorożkę.


— Nie trzeba, na dole czeka moja kareta.


— To nam uprości sprawę.


Zeszliśmy i ruszyliśmy raz jeszcze do Briony Lodge.


— Irena Adler wyszła za mąż — zauważył Holmes.


— Wyszła za mąż? Kiedy?


— Wczoraj.


— Za kogo?


— Za prawnika angielskiego nazwiskiem Norton.


— Ale chyba go nie kocha?


— Mam nadzieję, że nawet bardzo.


— Dlaczego nadzieję?


— Ponieważ to oszczędzi waszej wysokości ewentualnych kłopotów. Jeżeli ta kobieta kocha swego męża, to nie kocha waszej wysokości i nie ma powodu, dla którego miałaby pokrzyżować plany waszej wysokości.


— Tak, to prawda, a jednak… Gdyby pochodziła z tej samej sfery co ja, byłaby nadzwyczajną królową! — Po tych słowach król pogrążył się w rozmyślaniach, których nikt nie przerywał aż do Serpentine Avenue.


Drzwi Briony Lodge były otwarte, a na schodach stała starsza, siwa kobieta. Przyglądała się nam ironicznie, kiedy wysiadaliśmy z karety.


— Zapewne pan Sherlock Holmes? — spytała.


— Tak, nazywam się Sherlock Holmes — potwierdził mój przyjaciel, patrząc na nią pytającym i nieco zaskoczonym wzrokiem.


— Moja pani mi powiedziała, że pan z pewnością przyjdzie. Wyjechała dziś rano z mężem na kontynent, pociągiem piąta piętnaście, z dworca

Charing Cross.


— Co takiego? — Holmes aż się cofnął i pobladł z wrażenia. — Mówi pani, że wyjechała z Anglii?


— I nigdy nie wróci.


— A fotografia? — spytał ochryple król. — Wszystko stracone.


— Zaraz się przekonamy — Holmes odsunął gospodynię i wpadł do bawialni, za nim król i ja. Meble stały nieporządnie porozsuwane, półki były opróżnione, a szuflady otwarte, jak gdyby pani domu przeszukiwała je w pośpiechu przed ucieczką. Holmes podszedł do rączki dzwonka, usunął ruchomą taflę i wyjął fotografię z listem. Było to zdjęcie samej Ireny Adler w balowej sukni, na liście widniał napis:



„WPan Sherlock Holmes, wydać na żądanie”.



Mój przyjaciel rozdarł kopertę i wszyscy trzej zaczęliśmy czytać. List datowany był o północy poprzedniego dnia i brzmiał następująco:



„Drogi panie Sherlock Holmes! Zrobił pan to rzeczywiście doskonale. Zaskoczył mnie pan zupełnie. Aż do chwili udanego pożaru niczego nie

podejrzewałam. Kiedy jednak sama się zdradziłam, zaczęłam myśleć. Już kilka miesięcy temu ostrzeżono mnie przed panem. Powiedziano mi, że

jeżeli król użyje detektywa, będzie to z pewnością pan. Dano mi nawet pański adres. Mimo to zmusił mnie pan, bym zdradziła to, czego chciał się pan dowiedzieć. Nawet kiedy zbudziły się we mnie podejrzenia, nie mogłam uwierzyć, by taki miły, stary pastor mógł mieć złe zamiary. Ale jak pan wie, mam doświadczenie aktorskie. Męskie przebranie nie jest dla mnie niczym nadzwyczajnym, a daje swobodę, z której często korzystam. Posłałam Johna do bawialni, żeby pana pilnował, a tymczasem sama pobiegłam na górę, przebrałam się w mój strój spacerowy (jak go nazywam) i w chwilę po panu byłam na dole.


Szłam za panem aż do mieszkania na Baker Street i dopiero wtedy upewniłam się ostatecznie, że stałam się przedmiotem zainteresowania słynnego Sherlocka Holmesa. Pod wpływem nieostrożnego odruchu życzyłam panu dobrej nocy i ruszyłam do Temple, by zobaczyć się z mężem.


Doszliśmy oboje do wniosku, że skoro mamy tak wybitnego przeciwnika, najlepszym dla nas wyjściem będzie ucieczka, dlatego gdy pan przyjdzie do mnie jutro rano, zastanie pan dom pusty. Co zaś do fotografii, pański klient może być spokojny. Kocham i jestem kochana przez człowieka lepszego niż on. Król może sobie robić, co mu się podoba, bez przeszkód ze strony kogoś, kogo okrutnie skrzywdził. Zatrzymuję to zdjęcie, by się zabezpieczyć i mieć broń, która mnie uchroni przed ewentualną napaścią wprzyszłości. W zamian zostawiam fotografię, którą może chciałby mieć, i pozostaję szczerze panu oddana


Irena Norton, z domu Adler”



— Niezwykła kobieta! Och, jaka niezwykła kobieta! — wykrzyknął król Czech, kiedy przeczytaliśmy list. — Czy nie mówiłem, jaka jest inteligentna i odważna? Byłaby wspaniałą królową! Jaka szkoda, że nie dorównuje mi poziomem.


— Z tego, co widziałem, ta kobieta rzeczywiście różni się bardzo poziomem od waszej wysokości — powiedział chłodno Holmes. — Przykro mi, że nie zdołałem doprowadzić sprawy waszej wysokości do bardziej pomyślnego końca.


— Wprost przeciwnie, drogi panie — zawołał król — nie mógł pan załatwić tego lepiej. Wiem, że ona zawsze dotrzymuje słowa. Fotografia jest teraz równie bezpieczna, jak gdyby znalazła się w ogniu.


— Z wielką radością słucham waszej wysokości.


— Zawdzięczam panu bardzo wiele, proszę mi więc powiedzieć, w jaki sposób mogę spłacić swój dług? Może ten pierścień… — zsunął z palca szmaragdowy pierścień w kształcie węża i położył na dłoni.


— Wasza wysokość posiada coś, co przedstawia dla mnie o wiele większą wartość — powiedział Holmes.


— Niech pan tylko powie.


— Tę oto fotografię!


Król spojrzał na niego ze zdumieniem.


— Fotografię Ireny? Jeżeli pan chce, niech pan bierze.


— Dziękuję waszej wysokości. W tej sprawie nie pozostało nic więcej do zrobienia. Mam zaszczyt pożegnać pana — skłonił się i odwrócił, nie widząc wyciągniętej ręki króla. Razem wróciliśmy na Baker Street.


Taki oto skandal groził królestwu czeskiemu i tak kobiecy rozum pokrzyżował starannie opracowane plany Sherlocka Holmesa. Zwykle żartował sobie z mądrości kobiet, ale ostatnio nie słyszałem, by to robił. Kiedy zaś wspomina o historii z fotografią albo Irenę Adler, mówi o niej zawsze z szacunkiem jako o kobiecie.


Przełożyła Irena Doleżal–Nowicka

Związek rudowłosych



Pewnego dnia odwiedziłem mego przyjaciela Sherlocka Holmesa i znalazłem go pogrążonego w rozmowie z bardzo otyłym, rumianym starszym panem o płomiennie czerwonych włosach. Przepraszając za najście, chciałem się wycofać, lecz Holmes wciągnął mnie gwałtownie do pokoju i zamknął za mną drzwi.


— Nie mogłeś przyjść w bardziej stosownej chwili, mój drogi Watsonie — powiedział serdecznie.


— Myślałem, że jesteś zajęty.


— Jestem. Nawet bardzo.


— Wobec tego zaczekam w sąsiednim pokoju.


— Ależ nie. Ten dżentelmen, panie Wilson, był mi towarzyszem i pomocnikiem w moich najbardziej udanych dochodzeniach i nie wątpię, że okaże się bardzo użyteczny także i w pańskiej sprawie.


Otyły pan na wpół uniósł się z krzesła i lekko skinął głową, obejmując mnie szybkim, badawczym spojrzeniem swych małych, tonących w tłuszczu oczu.


— Siadaj na kanapie — powiedział Holmes, opadając znowu na swój fotel i stykając palce obu dłoni, co oznaczało u niego, że rozmyśla nad jakąś sprawą. — Wiem, mój drogi Watsonie, że dzielisz ze mną miłość do spraw niezwykłych, leżących poza konwencjami i nużącą monotonią codziennego życia. Twój entuzjazm dla tych spraw kazał ci spisać i — jeśli wybaczysz mi takie określenie — nieco upiększyć wiele moich małych przygód.


— Twoje dochodzenia były rzeczywiście niezwykle interesujące dla mnie — zauważyłem.


— Przypominasz sobie zapewne, co powiedziałem onegdaj, zanim zaczęliśmy rozwiązywać bardzo prosty problem, który przedstawiła nam panna Mary Sutherland — że niezwykłych wrażeń i niecodziennych powikłań należy szukać w prawdziwym życiu, które jest zawsze śmielsze niż jakikolwiek wysiłek wyobraźni.


— Był to wniosek, o którego słuszności pozwoliłem sobie wątpić.


— To prawda, doktorze, niemniej jednak będziesz musiał zgodzić się z moim poglądem, gdyż w przeciwnym wypadku będę tak długo zasypywał cię faktami, aż wreszcie rozumowanie twoje załamie się i przyznasz mi słuszność. Obecny tu pan Jabez Wilson był tak uprzejmy, że zgłosił się do mnie dzisiejszego ranka i właśnie rozpoczął swoją opowieść, zapowiadającą się może najbardziej niezwykle spośród tych, jakie ostatnio słyszałem. Przypominasz sobie zapewne moje twierdzenie, że najdziwniejsze i najrzadsze wydarzenia połączone są zwykle nic z dużymi, ale z małymi przestępstwami, tak że czasem można mieć wątpliwości, czy w ogóle zostały one popełnione. Z tego, co dotychczas usłyszałem, nie mogę stwierdzić, czy w tej sprawie mamy do czynienia z przestępstwem, czy nie, ale przebieg wypadków na pewno należy do najbardziej osobliwych, jakie kiedykolwiek do mnie dotarły. Panie Wilson, może będzie pan tak dobry i rozpocznie raz jeszcze swoje opowiadanie. Proszę o to nie tylko dlatego, że mój przyjaciel doktor Watson nie słyszał początku, ale także dlatego, że dziwaczny charakter tej historii skłania mnie do zebrania wszystkich możliwych szczegółów wprost z pańskich ust. W zasadzie, kiedy usłyszę nawet pobieżną relację wypadków, mam możność kierowania się tysiącem podobnych zdarzeń, które pojawiają się w mojej pamięci. Ale w obecnym przypadku jestem zmuszony przyznać, że fakty są bez precedensu.


Korpulentny interesant wypiął pierś z wyrazem dumy i wyciągnął z zewnętrznej kieszeni tużurka pomiętą i brudną gazetę. Podczas gdy spoglądał na kolumnę ogłoszeń, mając głowę pochyloną ku przodowi, a pismo rozpostarte na kolanach, przyjrzałem mu się dokładnie, usiłując metodą mego przyjaciela wyciągnąć wnioski, które mogły nasuwać jego wygląd i ubranie.


Niestety, obserwacje moje nie dały mi wiele. Nasz gość był w każdym szczególe zwykłym handlowcem brytyjskim, tęgim, okazałym i powolnym. Ubrany był w nieco workowate, szare, kraciaste spodnie, nie za czysty czarny tużurek z poodpinanymi guzikami i płową kamizelką ozdobioną ciężkim, miedzianym łańcuszkiem w stylu księcia Alberta. Z łańcuszka zwisał kwadratowy, przebity po środku, metalowy brelok. Wytarty cylinder i wyblakły, brązowy płaszcz z pomarszczonym aksamitnym kołnierzem wisiały na oparciu jego krzesła. We wszystkim, co zauważyłem patrząc na tego człowieka, nie było nic godnego uwagi, poza płomiennie czerwonymi włosami oraz wyrazem wielkiego zmartwienia i niezadowolenia, jaki malował się na jego twarzy.


Czujne oko Sherlocka Holmesa dostrzegło, czym jestem zajęty. Widząc moje pytające spojrzenie uśmiechnął się i potrząsnął głową.


— Poza rzucającymi się w oczy faktami, jak na przykład: że swego czasu zajmował się pracą fizyczną, że zażywa tabakę, że jest wolnomularzem, że był w Chinach i że ostatnio pisał wiele, nic więcej nie dostrzegam.


Pan Jabez Wilson wyprostował się gwałtownie. Jego wskazujący palec wciąż jeszcze spoczywał na gazecie, ale oczy wlepione były w mego towarzysza.


— W jaki sposób, na litość boską, zgadł pan to wszystko, panie Holmes? — zapytał. — Skąd pan wiedział na przykład, że pracowałem kiedyś fizycznie? To prawdziwe jak Ewangelia. Zacząłem pracować jako stolarz na statku.


— Pańskie dłonie, drogi panie. Prawa dłoń jest o wiele większa niż lewa. Widać, że pan nią pracował, zresztą mięśnie prawej są o wiele bardziej wyrobione.

— No dobrze, ale tabaka i wolnomularstwo?


— Nie chciałbym uwłaczać pańskiej inteligencji tłumacząc panu, jak to odczytałem; zresztą, wbrew ścisłym regułom swego związku, nosi pan spinkę w kształcie łuku i cyrkla.


— Tak, rzeczywiście. Zapomniałem o tym. Ale pisanie?


— A czymże innym tłumaczyć sobie można to, że prawy rękaw jest wyświecony na przestrzeni pięciu cali, a lewy ma lśniący ślad w pobliżu łokcia, w miejscu, gdzie opiera go pan o biurko?


— No dobrze, a Chiny?


— Ryba, którą wytatuował pan sobie tuż nad prawym przegubem, mogła być zrobiona tylko w Chinach. Przez pewien czas zajmowałem się studiowaniem tatuaży i przyczyniłem się nawet do powiększenia literatury dotyczącej tego tematu. Ten sposób barwienia łuski rybiej delikatnym różowym kolorem jest właściwy jedynie Chinom. A kiedy w dodatku widzę chińską monetę zwisającą z pańskiego łańcuszka od zegarka, sprawa staje się jeszcze prostsza.


Pan Jabez Wilson roześmiał się z przymusem.


— Rzeczywiście — powiedział. — Początkowo myślałem, że wymyślił pan to bardzo mądrze, ale teraz widzę, że nie było w tym ostatecznie nic nadzwyczajnego.


— — Zaczynam sądzić, Watsonie — powiedział Holmes — że źle robię wyjaśniając to wszystko. Omne ignotum pro magnifico* , jak wiesz, a moja niewielka, skromna reputacja zostanie strzaskana, jeśli będę tak szczery. Czy nie może pan znaleźć tego ogłoszenia, panie Wilson?


— Tak. Już je mam — odpowiedział wskazując grubym, czerwonym palcem środek kolumny. — Tu jest. Od tego właśnie wszystko się rozpoczęło. Ale niech pan to sam przeczyta.


Wziąłem od niego pismo i przeczytałem, co następuje: „Do Stowarzyszenia Czerwonowłosych: W związku z zapisem spadkowym pozostawionym przez zmarłego Ezechiasza Hopkinsa z Lebanon, Pensylwania, USA, każdy członek Stowarzyszenia będzie mógł otrzymywać uposażenie w wysokości czterech funtów tygodniowo w zamian za czysto formalne usługi. Wszyscy czerwonowłosi mężczyźni, zdrowi na ciele i umyśle, którzy przekroczyli dwudziesty pierwszy rok życia, mogą ubiegać się o przyjęcie. Zgłaszać się osobiście w poniedziałek o godzinie jedenastej u Duncana Rossa w biurach Stowarzyszenia pod adresem 7 Pope’s Court Fleet Street”.


— A cóż to, na miłość boską, oznacza? — zawołałem po dwukrotnym przeczytaniu tego zdumiewającego ogłoszenia. Holmes zachichotał i zaczął kołysać się w krześle, jak to miał we zwyczaju, kiedy był w doskonałym humorze.

— To odbiega nieco od utartych ścieżek, prawda? — powiedział. — A teraz, panie Wilson, proszę natychmiast opowiedzieć nam wszystko o sobie, swoim otoczeniu domowym i o tym, jak to ogłoszenie wpłynęło na pańskie życie. Przede wszystkim zanotuj, doktorze, nazwę i datę gazety.


— To jest „Morning Chronicie” z dnia 27 kwietnia 1890. Dokładnie sprzed dwóch miesięcy.


— Więc było to tak, jak już panu opowiedziałem, panie Sherlock Holmes — powiedział Jabez Wilson ocierając czoło. — Jestem właścicielem małego lombardu przy Coburg Square, niedaleko City. Nie jest to wielkie przedsiębiorstwo i w ostatnich latach zaledwie wystarcza mi na jakie takie utrzymanie. Niegdyś miałem dwóch pomocników, obecnie utrzymuję tylko jednego i miałbym trudności z płaceniem mu, ale zgodził się pracować za pół wynagrodzenia, licząc na to, że nauczy się zawodu.


— A jak brzmi nazwisko tego pilnego młodzieńca? — zapytał Sherlock Holmes.


— Nazywa się Vincent Spaulding i nie jest znowu tak bardzo młody. Trudno zgadnąć, ile ma lat. Nie życzyłbym sobie bardziej bystrego pomocnika, panie Holmes, i wiem, że mógłby poprawić swój los zarabiając dwa razy więcej, niż ja mogę mu dać. Ale ostatecznie, jeżeli jest zadowolony, to czemu mam podsuwać mu takie pomysły?


— Oczywiście, powinien pan być bardzo zadowolony mając pracownika za pół ceny rynkowej. Nie zdarza się to często pracodawcom w naszych czasach. Nie wiem, czy pański pomocnik nie jest równie zdumiewający jak to pańskie ogłoszenie.


— Och, ma on także swoje wady — powiedział pan Wilson. — Nigdy nie widziałem człowieka tak zakochanego w fotografowaniu. Węszy z aparatem wtedy, gdy powinien rozwijać swój umysł, a potem ucieka do piwnicy, jak królik do swojej nory, żeby wywoływać zdjęcia. To jego główna wada. Ale ogólnie biorąc, jest dobrym pracownikiem. Nie ma żadnych nałogów.


— Pracuje nadal u pana?


— Tak. On i czternastoletnia dziewczyna, która trudni się gotowaniem naszych prostych posiłków i utrzymuje dom w czystości. To całe moje otoczenie domowe, gdyż jestem wdowcem i nie mam rodziny. Żyjemy we trójkę bardzo spokojnie, proszę pana. Staramy się zachować dach nad głową i płacić nasze zobowiązania, jeśli nie możemy dokonać więcej. Pierwszą rzeczą, która wytrąciła nas z równowagi, było to ogłoszenie. Osiem tygodni temu Spaulding wszedł do biura z gazetą w ręce i powiada:


— Chciałbym być rudy, daję słowo, panie Wilson!


— Dlaczego? — pytam.


— Dlaczego! — powiada on. — Oto jest wolna posada dla członka Stowarzyszenia Czerwonowłosych. Niezły dochód dla człowieka, który ją

dostanie. A podobno jest więcej posad niż ludzi, którzy mogą je dostać, i powiernicy testamentu zachodzą w głowę, jak te pieniądze zużytkować.

Gdyby tylko moje włosy chciały zmienić barwę, zaraz bym pobiegł do tego żłobu, który tylko czeka, żeby z niego jeść.


— A o co chodzi? — zapytałem.


Widzi pan, panie Holmes, jestem domatorem, a ponieważ moi interesanci przychodzą do mnie, a nie ja do nich, więc często całe tygodnie nie wychylam nosa z domu. W ten sposób niewiele wiem o tym, co się dzieje, i byłem zadowolony, że usłyszę jakieś nowiny.


— Czy nie słyszał pan nigdy o Stowarzyszeniu Czerwonowłosych? — pyta mnie on ze zdziwieniem w oczach.


— Nigdy.


— Patrzcie! Aż dziwne, bo przecież posada w sam raz dla pana.


— A cóż ona jest warta? — zapytałem.


— Och, mniej więcej paręset funtów rocznie, ale praca prawie żadna i nie zawadza w innych zajęciach.


Domyślacie się panowie, że nadstawiłem uszu, bo interes kiepsko szedł w ostatnich latach, a paręset funtów rocznie ekstra bardzo by się przydało.


— Opowiedz mi wszystko, co wiesz — powiedziałem.


Jak widać z tego — rzekł pokazując mi ogłoszenie — stowarzyszenie ma wolne posady, a tu jest adres, pod który należy się udać po szczegóły. O ile wiem, stowarzyszenie zostało założone przez amerykańskiego milionera Ezechiasza Hopkinsa, który był nieco dziwacznym człowiekiem. Sam był rudy i darzył wielką sympatią wszystkich rudych ludzi. A kiedy umarł, pozostawił swój ogromny majątek w rękach powierników, z poleceniem, aby procenty szły na stworzenie wygodnych stanowisk dla ludzi o tym właśnie kolorze włosów. Z tego, co słyszałem, stanowiska te są znakomicie płatne i nie wymagają prawie żadnej pracy.


— Są przecież miliony rudych ludzi, którzy staraliby się o nie.


— Nie tak wielu, jak pan przypuszcza — odpowiedział. — Korzystać z tego mogą jedynie londyńczycy, i to dorośli. Ów Amerykanin karierę swoją rozpoczął w Londynie i w ten sposób chciał odwdzięczyć się miastu. Poza tym włosy muszą być prawdziwie rude, a nie jasnorude, ciemnorude czy ogniste. Oczywiście, gdyby pan chciał się o to starać, panie Wilson, mógłby pan tam pójść. Ale może nie warto zawracać sobie głowy kilkuset funtami.


Faktem jest, panowie, że włosy moje, jak to sami widzicie, mają bardzo pełną i bogatą barwę. Wydało mi się, że gdyby doszło rzeczywiście do współzawodnictwa pod tym względem, mogę mieć takie same możliwości jak każdy inny człowiek. Vincent Spaulding wiedział tak wiele, że pomyślałem, by załatwić sprawę przy jego pomocy. Kazałem mu zamknąć okiennice i pójść tam wraz „ze mną. Ucieszył się bardzo tym niespodziewanym świętem, więc zamknęliśmy biuro i ruszyliśmy w stronę ulicy wskazanej w ogłoszeniu.


Takiego widoku nie będę miał już chyba nigdy w życiu, panie Holmes. Z północy, południa, wschodu i zachodu każdy człowiek, który miał chociaż odcień czerwieni we włosach, ruszył do City, by odpowiedzieć na ogłoszenie. Fleet Street była wypełniona po brzegi rudym tłumem, a Pope’s Court wyglądał jak stragan z pomarańczami. Nie uwierzyłbym nigdy, że tylu ich jest w całym kraju, ilu zebrało się po tym jednym ogłoszeniu. Były różne odcienie: słomy, pomarańczy, cegły, irlandzkiego setera, wątroby, gliny — ale, jak to Spaulding powiedział przedtem, niewielu było takich, którzy mieliby prawdziwie rude włosy. Kiedy zobaczyłem te tłumy, byłbym już dał za wygraną, lecz Spaulding nie chciał nawet o tym słyszeć. Jak tego dokonał, nie umiem sobie wyobrazić, ale pchał się i roztrącał tłum, aż wreszcie wydobył mnie ze ścisku i znaleźliśmy się na schodach

prowadzących do biura.


— Musiało to być bardzo zajmujące — zauważył Holmes, podczas gdy jego klient urwał i próbował odświeżyć swą pamięć potężnym niuchem tabaki. — Błagam, niech pan mówi dalej, to nadzwyczaj ciekawa historia.


— W biurze nie było nic poza parą drewnianych krzeseł i sosnowym stołem, a za nim siedział mały człowieczek, którego głowa była chyba jeszcze bardziej czerwona niż moja. Zamieniał kilka słów z każdym podchodzącym do niego kandydatem i u każdego znajdował jakąś wadę, która powodowała odrzucenie kandydatury. Jak z tego wynika, otrzymanie posady nie było rzeczą łatwą. Lecz kiedy nadeszła nasza kolejka, mały człowieczek okazał się łaskawszy dla mnie niż dla innych. Zamknął drzwi, aby móc zamienić z nami kilka słów na osobności.


— To jest pan Jabez Wilson — powiedział mój pomocnik. — Pragnie on uzyskać posadę w Stowarzyszeniu.


— I cudownie się do niej nadaje — odpowiedział tamten. — Spełnia wszystkie wymagania. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz widziałem coś tak znakomitego.


Cofnął się o krok, przechylił głowę na bok i zaczął wpatrywać się w moje włosy tak długo, że wreszcie poczułem się onieśmielony. Wtedy niespodziewanie rzucił się naprzód, chwycił moją rękę i zaczął mi gorąco gratulować sukcesu.


— Byłoby niesłuszne, gdybym się wahał — powiedział. — Ale wierzę, że wybaczy mi pan konieczną przezorność. — Z tymi słowami chwycił mnie oburącz za włosy i szarpał tak długo, aż krzyknąłem z bólu. — Pana oczy są wilgotne — powiedział puszczając mnie. — Widzę, że wszystko jest tak, jak być powinno. Lecz musimy być ostrożni, gdyż dwukrotnie już byliśmy oszukani przez peruki, a raz za pomocą farby. Mógłbym panu opowiedzieć takie historyjki, które wywołałyby w panu wstręt do natury ludzkiej.


Podszedł do okna i krzyknął na cały głos, że wolna posada została już zajęta. Jęk rozczarowania dobiegł do naszych uszu i ludzie rozeszli się we wszystkich kierunkach. Po chwili nie widać już było ani jednej rudej głowy poza moją własną i tą, która należała do kierownika biura.


— Moje nazwisko brzmi Duncan Ross — powiedział — i jestem jednym ze stypendystów funduszu pozostawionego przez naszego szlachetnego

dobroczyńcę. Czy jest pan człowiekiem żonatym, panie Wilson, czy ma pan rodzinę?


Odpowiedziałem, że jestem samotny. Jego twarz wydłużyła się natychmiast.


— O Boże! — powiedział ponurym głosem. — To rzeczywiście bardzo niedobrze. Przykro mi słyszeć o tym. Fundusz jest przeznaczony na rozmnażanie rudych, jak i na ich utrzymanie. Nieszczęśliwie się składa, że pan jest kawalerem.


Twarz mi się wyciągnęła, panie Holmes, i pomyślałem sobie, że nic dostanę w końcu tej posady. Ale po parominutowym namyśle powiedział, że wszystko będzie dobrze.


— W każdym innym wypadku — powiedział — ten brak mógłby być zgubny, ale musimy przymknąć oko, gdy chodzi o człowieka z taką głową jak pańska. Kiedy będzie pan w stanie objąć swoje nowe obowiązki?


— Hm, to jest mi trochę nie na rękę; mam własne przedsiębiorstwo — powiedziałem.


— Och, tym niech się pan nie przejmuje, panie Wilson! — powiedział Vincent Spaulding. — Wszystko panu załatwię.


— Jakie byłyby godziny pracy? — zapytałem.


— Od dziesiątej do drugiej.


Musi pan wiedzieć, panie Holmes, że dawanie pieniędzy pod zastaw odbywa się przeważnie wieczorem, a najczęściej we wtorki i piątki, tuż przed dniami wypłat. Dlatego byłoby mi na rękę dorobić sobie coś niecoś w godzinach rannych. Poza tym wiedziałem, że mój pomocnik jest odpowiedzialnym człowiekiem i przypilnuje wszystkiego, co może się zdarzyć.


— Bardzo mi to odpowiada — powiedziałem. — A pensja?


— Cztery funty tygodniowo.


— A praca?


— Jest tylko czysto nominalna.


— Co pan nazywa czysto nominalną pracą?


— No, musi pan być w biurze, a co najmniej w budynku, w godzinach pracy. Jeżeli pan wyjdzie, utraci pan swoją posadę na zawsze. Testament nic pozostawia wątpliwości pod tym względem. Nie spełni pan warunków, jeśli ruszy się pan z biura w tych godzinach.


— To tylko cztery godziny na dzień i nie przyszłoby mi nawet do głowy wychodzić — powiedziałem.


— Żadne usprawiedliwienie nie będzie istotne — powiedział pan Duncan Ross — ani choroba, ani interesy, ani nic innego. Musi pan być na miejscu albo straci pan stanowisko.


— A praca?


— Chodzi o przepisywanie Encyclopaedia Britannica. Pierwszy jej tom znajduje się tutaj. Musi się pan zaopatrzyć we własny atrament, pióra i bibułę, my damy stół i krzesło. Czy będzie pan gotów jutro?


— Oczywiście — odpowiedziałem.

— W takim razie do widzenia, panie Jabez Wilson, i raz jeszcze gratuluję panu tego znakomitego stanowiska, które pan tak szczęśliwie zdobył. W ukłonach odprowadził mnie do drzwi. Gdy szliśmy do domu z moim pomocnikiem, nie bardzo wiedziałem, jak się zachować, tak byłem

uradowany szczęśliwym darem losu.


Przez cały dzień myślałem nad tą sprawą i wieczorem znowu mój nastrój się pogorszył. Doszedłem do przekonania, że cała ta afera musi być wielką kpiną albo oszustwem, chociaż jaki mógłby być powód tego, nie mogłem sobie wyobrazić. Wydawało mi się nie do wiary, że ktoś

pozostawił taki testament albo że ktoś mógł płacić taką sumę za tak prostą pracę, jak przepisywanie Encyclopaedia Britannica. Vincent Spaulding robił, co mógł, aby mnie podtrzymać na duchu, ale w chwili udania się do łóżka wybiłem sobie z głowy całą sprawę. Jednak rano postanowiłem przyjrzeć się wszystkiemu, kupiłem więc butelkę atramentu za pensa, a potem z gęsim piórem i siedmioma arkuszami papieru ruszyłem w stronę Pope’s Court.


Ku memu zdumieniu i zadowoleniu wszystko okazało się prawdziwe. Stół był już dla mnie przygotowany, a pan Duncan Ross czekał, żeby sprawdzić, czy uczciwie zasiądę do pracy. Kazał mi rozpocząć od litery „A” i wyszedł, lecz od czasu do czasu zaglądał, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. O drugiej wpadł, pogratulował mi ilości przepisanego tekstu, pożegnał się i wyszedł.


Powtarzało się to dzień po dniu, panie Holmes, a w sobotę kierownik biura przyszedł i położył przede mną cztery złote suwereny jako zapłatę za moją tygodniową pracę. Tak samo było następnego tygodnia i w tydzień później. Każdego ranka byłem tam o dziesiątej i odchodziłem o drugiej. Stopniowo pan Duncan Ross zaczął zaglądać tylko rano, a po pewnym czasie przestał przychodzić w ogóle. W dalszym ciągu, oczywiście, nie ośmieliłem się opuszczać pokoju nawet na chwilę, bo nie byłem pewien, kiedy może nadejść, a praca była tak dobra i odpowiadała mi tak znakomicie, że nie chciałem ryzykować jej utraty.


Osiem tygodni minęło w ten sposób i napisałem już o „Abbasydach” i „Abacji”, „Architekturze” i „Attyce”, mając nadzieję, że przy pilnej pracy

niezadługo dojdę do „B”. Zajęło mi to wiele stron pełnego formatu i prawie zupełnie zapełniłem już półkę tym, co napisałem. Wtedy

niespodziewanie wszystko się skończyło.


— Skończyło się?


— Tak, proszę pana. Nie dalej jak dzisiaj rano. Przyszedłem jak zwykle do pracy o dziesiątej, ale zastałem drzwi zamknięte i zaryglowane, a na nich był przybity pluskiewką kawałek tektury. Mam go tu i może go pan sam przeczytać.


Uniósł kawałek białej tekturki wielkości kartki z notesu. Napis na nim brzmiał następująco:



„Stowarzyszenie Czerwonowłosych jest rozwiązane


9 października 1890”



Sherlock Holmes i ja patrzyliśmy na to krótkie oświadczenie i żałosną twarz naszego klienta tak długo, aż wreszcie zabawna strona wydarzenia tak zupełnie przesłoniła wszystko inne, że obaj wybuchnęliśmy szalonym śmiechem.


— Nie widzę w tym nic śmiesznego — zawołał nasz klient, czerwieniąc się aż po korzonki swoich płomiennych włosów. — Jeśli potraficie tylko śmiać się ze mnie i nic więcej, mogę pójść gdzie indziej !


— Nie, nie! — krzyknął Holmes sadzając go na krześle z powrotem. — Nie zrezygnuję z tej sprawy za skarby świata. Jest ona tak odświeżająco niezwykła. Ale, jeżeli mi pan wybaczy to określenie, jest coś niesłychanie komicznego w tym wszystkim. Proszę, niech pan opowie, jakie podjął pan kroki po znalezieniu tej kartki na drzwiach?


— Byłem oszołomiony, proszę pana. Nie wiedziałem, co robić. Później zacząłem wypytywać się w sąsiednich biurach, ale okazało się, że nikt nic nie wie. Wreszcie poszedłem do właściciela domu, który jest z zawodu rachmistrzem i mieszka na parterze. Spytałem go, czy może mi powiedzieć, co się stało ze Stowarzyszeniem Czerwonowłosych. Odpowiedział mi, że nigdy nie słyszał o takim stowarzyszeniu. Wówczas zapytałem go, kim

jest pan Duncan Ross. Odpowiedział, że nazwisko to jest mu zupełnie nieznane.


— No, a ten pan spod numeru 4? — zapytałem.


— Ten rudy?


— Tak.


— Aa, on się nazywa William Morris. Jest adwokatem i używał mego pokoju jako tymczasowego locum, póki nie przeniesie się do własnego. Wczoraj się wyprowadził.


— A gdzie mógłbym go znaleźć?


— W jego nowym biurze. Pozostawił mi adres. Tak, ulica Króla Edwarda 17, niedaleko katedry Świętego Pawła.


Wyruszyłem tam, panie Holmes, ale kiedy znalazłem się na miejscu, okazało się, że jest to fabryka protez i nikt tam nigdy nic słyszał ani o panu

Williamie Morris, ani o panu Duncanie Ross.


— Co pan zrobił wówczas?


— Wróciłem do domu na Saxe–Coburg Square i zapytałem o radę mego pomocnika. Ale nic mi nie mógł poradzić. Wyraził tylko przypuszczenie, że jeśli zaczekam cierpliwie, powinienem otrzymać wiadomość pocztą. Ale to nie była najlepsza rada, panie Holmes. Nie chciałem stracić tak dobrego miejsca bez walki, więc wiedząc o tym, że jest pan tak uprzejmy, by udzielać porad biednym ludziom, którzy ich potrzebują, poszedłem wprost do pana.


— I bardzo roztropnie pan postąpił — powiedział Holmes. — Pana sprawa jest naprawdę godna uwagi i będę szczęśliwy mogąc się nią zająć. Z

tego, co mi pan opowiedział, odnoszę wrażenie, że będzie poważniejsza w skutkach, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje.


— Już są poważne! — powiedział pan Jabez Wilson. — Przecież straciłem cztery funty tygodniowo.


— Jeżeli chodzi o pana — zauważył Holmes — to nie widzę powodu, dla którego miałby pan żywić urazę do tego niezwykłego stowarzyszenia. Przeciwnie, jest pan, jak się domyślam, bogatszy o mniej więcej trzydzieści funtów, nie mówiąc już o dokładnej wiedzy, którą pan musiał zdobyć o każdym przedmiocie, znajdującym się pod literą „A”. Nic pan przez nich nie stracił.


— Nie, proszę pana. Ale chcę się dowiedzieć, kim oni są i jaki mieli cel wciągając mnie w ten żart, jeżeli to naprawdę był żart. Kosztował ich zresztą dość drogo, bo trzydzieści dwa funty.


— Postaramy się wyjaśnić panu poszczególne punkty. Ale najpierw jedno albo dwa pytania, panie Wilson. Ten pański pomocnik, który pierwszy zwrócił pana uwagę na ogłoszenie, jak dawno pracuje u pana?


— Wtedy był już miesiąc u mnie.


— Jak go pan znalazł?

— Stawił się w odpowiedzi na ogłoszenie.


— Czy był jedynym kandydatem?


— Nie. Było ich tuzin.


— Dlaczego wybrał pan jego?


— Bo wydawał się zręczny i nie żądał wiele.


— Pół pensji, mówiąc szczerze.


— Tak.


— A jak wygląda ten Vincent Spaulding?


— Niski, krępy, szybki w ruchach, bez zarostu na twarzy, chociaż niewiele mu brakuje do trzydziestki. Ma na czole biały ślad po oparzeniu kwasem. Holmes wyprostował się na krześle, bardzo podniecony.

— Tak myślałem — powiedział. — Czy zauważył pan, że ma przekłute uszy?


— Tak, proszę pana. Powiedział, że mu Cyganka przekłuła, kiedy był chłopcem.


— Hm! — powiedział Holmes, zamyślając się znowu. — Czy jest ciągle jeszcze u pana?


— O, tak, proszę pana. Przed chwilą rozstałem się z nim.


— A czy pańskie przedsiębiorstwo było dobrze obsłużone podczas pana nieobecności?


— Nie można się skarżyć, proszę pana. Nigdy zresztą nie ma rano za wiele roboty.


— To na razie wszystko, panie Wilson. Bardzo bym chciał w możliwie najkrótszym czasie przekazać panu mój pogląd na tę sprawę. Dziś jest sobota i mam nadzieję, że nim minie poniedziałek, dojdziemy do ostatecznych wniosków.


— I cóż, Watsonie? — powiedział Holmes, kiedy nasz gość odszedł. — Co sądzisz o tym wszystkim?


— Nic nie sądzę — odpowiedziałem szczerze. — To bardzo tajemnicza historia.


— Jest zasada — powiedział Holmes — że im bardziej rzecz się wydaje niezwykła, tym mniej w końcu okazuje się tajemnicza. To te najzwyklejsze, pozbawione cech szczególnych zbrodnie są naprawdę zagadkowe, tak jak pospolita twarz jest najtrudniejsza do zidentyfikowania. Ale muszę przyspieszyć tę sprawę.


— A co chcesz zrobić? — zapytałem.


— Zapalić — odpowiedział. — To jest problem na trzy fajki i bardzo cię proszę, nie odzywaj się do mnie przez pięćdziesiąt minut.


Zwinął się w kłębek na fotelu, podciągając kolana pod swój jastrzębi nos, i znieruchomiał z przymkniętymi oczyma i czarną fajką wysuniętą jak

dziób jakiegoś dziwacznego ptaka. Doszedłem do wniosku, że zasnął, i sam nawet zacząłem drzemać, kiedy nagle zerwał się z fotela jak człowiek, który ustalił swój pogląd na sprawę. Położył fajkę na kominku.


— Sarasate gra dziś po południu w St. James Hall — zauważył. — Co myślisz o tym, Watsonie? Czy twoi pacjenci mogliby ci dać spokój przez kilka godzin?


— Nie ma dzisiaj nic do roboty. Moja praktyka nigdy mnie zanadto nie absorbuje.


— W takim razie włóż kapelusz i chodźmy. Idę przez City i po drodze możemy coś przekąsić. Zauważyłem, że jest w programie dużo muzyki niemieckiej, która lepiej przypada mi do gustu niż muzyka włoska czy francuska. Jest wnikliwa, a ja chcę dziś też być wnikliwy. Chodźmy!


Pojechaliśmy kolejką podziemną aż do Adersgate i krótka przechadzka zaprowadziła nas do Saxe–Coburg Square, miejsca owego zdumiewającego zdarzenia, o którym dowiedzieliśmy się dzisiaj rano. Był to nędzny, niewielki placyk. Cztery rzędy brudnych piętrowych domów z cegły spoglądały na niewielkie, otoczone sztachetami ogrodzenie, gdzie zachwaszczony trawnik i kilka kępek usychających krzaczków wawrzynu toczyło ciężką walkę z niemożliwym do zniesienia, zadymionym powietrzem. Trzy pozłacane kule i brązowy szyld na narożnym domu: „Jabez Wilson”, wypisany białymi literami, ogłaszały miejsce, gdzie nasz czerwonowłosy klient prowadził swój interes. Sherlock Holmes zatrzymał się i przekrzywiwszy głowę na bok obejrzał dokładnie to miejsce. Jego oczy lśniły jasno spod zmrużonych powiek. Poszedł wolno w górę ulicy, później zawrócił, ciągle spoglądając uważnie na domy. Wreszcie podszedł do lombardu i uderzywszy mocno dwa albo trzy razy laską w chodnik zbliżył się do drzwi i zapukał. Otworzył je niezwłocznie gładko ogolony młody człowiek o pogodnym wyrazie twarzy i poprosił nas do środka.


— Dziękuję panu — powiedział Holmes. — Chciałem tylko zapytać, jak można dojść stąd do Strandu.


— Trzecia ulica na prawo, czwarta na lewo — odpowiedział młody człowiek bez wahania i zamknął drzwi.


— Bystry chłopak — zauważył Holmes, kiedy odchodziliśmy. — Mani wrażenie, że jeżeli chodzi o bystrość, to zajmuje czwarte miejsce w Londynie, a jeżeli weźmiemy pod uwagę śmiałość, to nie wiem, czy nawet nie trzecie. Niejedno już o nim dawniej słyszałem.

— Widocznie pomocnik pana Wilsona zajmuje wiele miejsca w tajemnicy Stowarzyszenia Czerwonowłosych. Zdaje się, że zapytałeś o drogę tylko po to, by go zobaczyć.


— Nie jego.


— A co?


— Jego spodnie w okolicy kolan.


— I co zobaczyłeś?


— To, czego się spodziewałem.


— A czemu uderzałeś laską — w chodnik?


— Mój drogi doktorze, ten czas jest przeznaczony na obserwację, a nie na rozmowę. Jesteśmy wywiadowcami w nieprzyjacielskim kraju. Wiemy coś o Saxe–Coburg Square. Teraz powinniśmy zbadać ścieżki, które leżą poza nim.


Ulica, na którą weszliśmy po opuszczeniu placu Saxe–Coburg, różniła się od niego jak niebo i ziemia. Była to jedna z głównych arterii miasta, przez którą tłum pieszych i pojazdów przepływa ku północy i zachodowi. Jezdnia zatarasowana była olbrzymim strumieniem wozów z towarami, które sunęły podwójnym szeregiem w obie strony, podczas gdy chodniki były aż czarne od śpieszącego się tłumu przechodniów. Patrząc na rzędy pięknych sklepów i okazałych przedsiębiorstw handlowych, trudno było zrozumieć, że na tyłach ich jest wyblakły i zapomniany plac, który przed chwilą opuściliśmy.


— Chciałbym bardzo popatrzeć — powiedział Sherlock zatrzymując się na rogu i spoglądając wzdłuż ulicy — i zapamiętać kolejność, w jakiej stoją tu domy. Absolutna znajomość Londynu to mój konik. Najpierw jest Mortimer, potem sklep tytoniowy, mały sklepik z gazetami, oddział Coburg Bank dla City i Przedmieść, restauracja dla jaroszy i skład powozów firmy Macfarlan. Na tym kończy się jeden blok. A teraz, doktorze, dokonaliśmy naszego dzieła i czas już na rozrywki. Mała przekąska i filiżanka kawy, a potem naprzód do krainy skrzypiec, gdzie wszystko jest słodyczą, wrażliwością i harmonią i gdzie nie ma żadnych rudych klientów, którzy by nas dręczyli swymi zagadkami.


Mój przyjaciel był entuzjastą muzyki, będąc nie tylko dobrym wykonawcą, ale i kompozytorem niemałej wartości. Całe popołudnie siedział w loży, pogrążony w zachwycie. Jego długie palce poruszały się miękko w takt muzyki, podczas gdy łagodnie uśmiechnięta twarz i rozmarzone oczy były tak bardzo niepodobne do oczu Holmesa — psa gończego, Holmesa nieugiętego, przenikliwego detektywa, jak tylko można sobie było wyobrazić. W tym osobliwym człowieku obie strony jego natury wyłaniały się kolejno, a jego niezwykła ścisłość i przebiegłość okazywały się, jak często obserwowałem, reakcją przeciw poetyckim i kontemplacyjnym nastrojom, które od czasu do czasu brały w nim górę. Wahadłowy ruch jego natury przerzucał go z zupełnego rozmarzenia do stanu wrzącej energii i — jak dobrze wiedziałem — nigdy nie był tak straszliwy jak wówczas, gdy przez długie dni drzemał w fotelu pomiędzy swymi improwizacjami muzycznymi i starymi książkami. W takich chwilach żądza pościgu ogarniała go niespodziewanie, a siła rozumowania rozwijała się aż po granice intuicji, tak dalece, że ci, którzy nie byli przyzwyczajeni do jego metod, spoglądali na niego z ukosa, jak na człowieka, którego wiedza jest nie z tego świata. Kiedy przyglądałem mu się tego popołudnia w St. James Hall, tak pogrążonemu w muzyce, poczułem, że złe chwile mogą nadejść dla tych, których postanowił doścignąć.


— Pragniesz na pewno pójść do domu, doktorze — zauważył, kiedy wychodziliśmy.


— Właściwie wszystko mi jedno.


— A ja mam pewne zajęcie, które zabierze mi kilka godzin. Ta sprawa na Coburg Square jest poważna.


— Dlaczego poważna?


— Zaplanowane jest morderstwo. Mam jednak wszelkie podstawy, aby przypuszczać, iż potrafimy na czas temu zapobiec. Ale fakt, że dzisiaj jest sobota, trochę komplikuje zagadnienie. Będę potrzebował twojej pomocy dziś wieczorem.


— O której godzinie?


— Najlepiej będzie o dziesiątej.


— Zjawię się o tej godzinie na Baker Street.


— Bardzo dobrze. I jeszcze jedno, doktorze! Może być trochę niebezpiecznie, weź więc łaskawie ze sobą swój wojskowy rewolwer.


Skinął mi dłonią, zakręcił się na pięcie i natychmiast zniknął w tłumie. Myślę, że nie jestem bardziej tępy niż moi bliźni, ale zawsze przytłacza mnie poczucie własnej głupoty, kiedy mam do czynienia z Sherlockiem Holmesem. Słyszałem przecież wszystko to, co on usłyszał, widziałem to, co on zobaczył, a jednak z jego słów wynikało jasno, że zrozumiał dokładnie nie tylko to, co zaszło, ale także i to, co miało zajść, podczas kiedy dla mnie cała sprawa wciąż jeszcze była pogmatwana i groteskowa.


Powracając do siebie na Kensington, przemyślałem raz jeszcze wszystko, od zdumiewającej opowieści rudego przepisywacza Encyclopaedia Britannica aż do wizyty na Coburg Square i złowróżbnych słów, którymi mój przyjaciel mnie pożegnał. Cóż miała znaczyć ta nocna wyprawa i dlaczego powinienem być uzbrojony? Gdzie pójdziemy i co będziemy robić? Wprawdzie Holmes wspomniał, że ten gładkolicy pomocnik lichwiarza jest straszliwym człowiekiem — człowiekiem zdolnym do wszystkiego. Starałem się sprawę rozwikłać, ale moje wysiłki okazały się beznadziejne, dałem więc spokój, licząc na to, że noc wszystko wyjaśni.


Było piętnaście po dziewiątej, kiedy wyruszyłem z domu i rozpocząłem drogę przez Hyde Park, Oxford Street na Baker Street. Dwie dorożki stały

przed bramą, a kiedy minąłem drzwi wejściowe, usłyszałem gwar ludzkich głosów na górze. Gdy wszedłem do pokoju, zastałem Holmesa w

ożywionej rozmowie z dwoma ludźmi. W jednym z nich rozpoznałem Petera Jonesa, agenta policji, podczas gdy drugi był wysokim, chudym człowiekiem o smutnej twarzy, bardzo lśniącym kapeluszu i narzucającym szacunek surducie.


— Ha! Nasza grupa jest w komplecie! — powiedział Holmes zapinając płaszcz i biorąc szpicrutę z wieszaka. — Watsonie, wydaje mi się, że znasz pana Jonesa ze Scotland Yardu? Pozwól, że cię przedstawię panu Merryweatherowi, który będzie nam towarzyszył w naszej nocnej przygodzie.


— Znowu będziemy polować parami, doktorze — powiedział Jones. — Nasz przyjaciel Holmes wspaniale się nadaje do pościgu. Potrzebuje tylko starego psa, który by mu pomógł dopaść zwierzynę.


— Mam nadzieję, że zwykła kaczka nie będzie nas oczekiwać na końcu drogi — zauważył pan Merryweather ponuro.


— Może pan całkowicie zaufać panu Holmesowi, proszę pana — powiedział agent policji z dumą. — Jego metody są, jeśli nie będzie mi miał za złe tego stwierdzenia, nieco zbyt teoretyczne i fantastyczne, ale ma on zadatki na detektywa. Nie będzie przesadą, jeżeli powiem, że raz albo dwa razy, jak na przykład w sprawie zamordowania Sholto i skarbu Agra, był tak dokładny albo nawet bardziej dokładny w swoich poszukiwaniach niż przedstawiciele prawa.


— No, jeśli pan tak twierdzi, panie Jones, w takim razie wszystko w porządku — powiedział nieznajomy z szacunkiem. — Muszę jednak przyznać, że żal mi mojej partyjki. Od dwudziestu siedmiu lat to pierwsza noc sobotnia bez wista.


— Wydaje mi się — powiedział Sherlock Holmes — że dzisiejszej nocy będzie pan grał o wyższą stawkę, niż się to panu kiedykolwiek zdarzyło. Ręczę, że gra będzie także o wiele bardziej podniecająca. Dla pana, panie Merryweather, stawką będzie około trzydziestu tysięcy funtów, a dla ciebie, Jones, będzie to człowiek, którego już od dawna chcesz mieć w swoim ręku.


— John Clay, morderca, złodziej, rozpruwacz i fałszerz. To młody człowiek, panie Merryweather, ale jest mistrzem w swoim zawodzie i wolałbym założyć moje bransoletki jemu niż jakiemukolwiek innemu przestępcy w Londynie. To godny uwagi człowiek ten John Clay. Jego dziadek był księciem krwi, a on sam uczył się w Eton i Oxfordzie. Umysł ma równie przebiegły, jak palce, i chociaż napotykamy jego ślady na każdym kroku, nigdy nie wiemy, gdzie go znaleźć. Jednego tygodnia robi włamanie w Szkocji, a w następnym zbiera w Kornwalii pieniądze na budowę sierocińca. Jestem na jego tropie od lat i nigdy jeszcze nie widziałem go na oczy.


— Mam nadzieję przedstawić go panu dziś w nocy. Miałem także jedną czy dwie sprawy związane z panem Johnem Clayem i zgadzam się, że w swoim zawodzie dzierży on palmę pierwszeństwa. Ale już dziesiąta minęła i najwyższy czas, żebyśmy wyruszyli. Jeśli wy dwaj weźmiecie pierwszą dorożkę, Watson i ja pojedziemy za wami drugą.


Podczas tej długiej jazdy Sherlock Holmes nie był zbyt rozmowny; siedział wygodnie rozparty, nucąc melodie zasłyszane w ciągu popołudnia. Koła turkotały wzdłuż niekończącego się labiryntu oświetlonych latarniami gazowymi ulic. Wreszcie wjechaliśmy na Farringdon Street.


— Jesteśmy już niedaleko — zauważył mój przyjaciel. — Merryweather to dyrektor banku i jest osobiście zainteresowany całą sprawą. Uważałem, że będzie dobrze, jeżeli Jones pojedzie razem z nami. To nie jest zły chłop, chociaż absolutnie niedołężny w swoim zawodzie. Ma jednak pewną zasadniczą cnotę. Jest odważny jak buldog i wytrwały jak homar, gdy uchwyci kogoś swymi kleszczami. Oto jesteśmy, a oni już czekają.


Zajechaliśmy na tę samą zatłoczoną ulicę, na której byliśmy rankiem. Odesłaliśmy dorożki i pod przewodnictwem pana Merryweathera weszliśmy w wąską przecznicę, a stamtąd w jakieś boczne drzwiczki, które przed nami otworzył.


Dalej był niewielki korytarz, który kończył się masywną, żelazną bramą. Otworzył ją również i zeszliśmy kręconymi kamiennymi schodami ku drugiej potężnej bramie. Pan Merryweather zatrzymał się, by zapalić latarnię, a potem poprowadził nas ciemnym, pachnącym wilgocią korytarzem. Wreszcie, po otwarciu trzecich drzwi, znaleźliśmy się w wielkiej piwnicy zawalonej ciężkimi pakami i skrzyniami.


— Nie jesteście nieprzezorni, jeżeli chodzi o włamanie z góry — zauważył Holmes podnosząc latarnię i rozglądając się.


— Ani z dołu! — powiedział pan Merryweather, uderzając laską w płyty kamienne, które tworzyły podłogę. — Jak to, przecież to brzmi pusto! —

zawołał ze zdumieniem.


— Prosiłbym bardzo, żeby pan spróbował zachowywać się trochę ciszej — powiedział Holmes ostro. — Już w tej chwili naraził pan powodzenie naszej wyprawy na niebezpieczeństwo. Czy mogę prosić, żeby pan usiadł na jednej z tych skrzynek i postarał się nie wtrącać?


Dostojny pan Merryweather z urażoną miną zasiadł na jednej z pak, a Holmes osunął się tymczasem na kolana i świecąc sobie latarnią zaczął badać za pomocą powiększającego szkła szpary pomiędzy płytami. Kilka sekund wystarczyło, by go upewnić, gdyż zerwał się na nogi i wsunął szkło do kieszeni.


— Mamy przed sobą co najmniej godzinę — zauważył. — Nie mogą rozpocząć żadnych kroków, zanim nasz dobry lichwiarz nie uśnie bezpiecznie w swoim łóżku. Wówczas natychmiast wezmą się do dzieła, gdyż im prędzej wykonają swoją pracę, tym więcej czasu pozostanie im na ucieczkę. Jesteśmy w tej chwili, jak się na pewno domyślasz, doktorze, w podziemiach oddziału jednego z największych banków londyńskich. Pan Merryweather jest przewodniczącym rady nadzorczej i wytłumaczy ci, dlaczego najbezczelniejsi przestępcy Londynu interesują się tą piwnicą.


— Chodzi o nasze francuskie złoto — szepnął dyrektor. — Mieliśmy już liczne ostrzeżenia, że grozi nam włamanie.


— Francuskie złoto?


— Tak. Przed kilku miesiącami zaistniała konieczność wzmocnienia naszych zapasów, pożyczyliśmy więc trzydzieści tysięcy napoleonów od

Banku Francuskiego. Stało się publiczną tajemnicą, że nie rozpakowaliśmy jeszcze tych pieniędzy i że znajdują się one nadal w naszym podziemiu. Skrzynka, na której siedzę, zawiera dwa tysiące napoleonów opakowanych w ołowianą folię. Nasza rezerwa w sztabach jest w tej chwili o wiele

większa, niż bywa zwykle rezerwa przechowywana w jednym oddziale banku, i dyrektorzy mają ciągłe obawy.


— Które są zupełnie uzasadnione — zauważył Holmes. — A teraz przystąpmy do ułożenia naszych małych planów. Mam wrażenie, że w ciągu godziny sprawy osiągną punkt kulminacyjny. Tymczasem, panie Merryweather, musimy osłonić latarkę.


— I siedzieć w ciemności?


— Obawiam się, że tak. Przyniosłem w kieszeni talię kart, sądząc, że skoro jesteśmy partie carree* , będzie pan miał swoją partyjkę tak czy inaczej, ale teraz widzę, że przygotowania nieprzyjaciela posunęły się za daleko. Nie możemy ryzykować obecności światła. A przede wszystkim musimy ustalić nasze pozycje. To są ludzie odważni i chociaż weźmiemy ich przez zaskoczenie, mogą nam zrobić krzywdę, jeżeli nic będziemy ostrożni. Ja stanę za tą paką, a wy ukryjecie się za tymi. W chwili, kiedy ich oświetlę, rzućcie się na nich natychmiast. Jeśli będą strzelać, Watsonie, nie miej żadnych skrupułów i połóż ich trupem.


Oparłem mój odbezpieczony rewolwer na pokrywie drewnianej skrzyni, za którą przykucnąłem. Holmes osłonił latarkę i ogarnęła nas ciemność — tak absolutna, jakiej nie znałem nigdy przedtem. Woń gorącego metalu upewniała nas, że latarka nie zgasła, gotowa w każdej chwili rozbłysnąć światłem. Dla mnie, z nerwami napiętymi do ostateczności, było coś przygnębiającego i obezwładniającego w nagłym mroku i w zimnym, wilgotnym powietrzu podziemia.


— Mają tylko jedną drogę odwrotu — szepnął Holmes. — Przez dom na Coburg Square. Mam nadzieję, że zrobiłeś to, o co cię prosiłem, Jonesie?


— Jest tam inspektor i dwóch policjantów, którzy czekają przed bramą.


— W takim razie zatkaliśmy wszystkie dziury. A teraz musimy być cicho i czekać.


Jakże dłużył się ten czas! Z moich notatek, które sprawdzałem później, wynika, że minęła tylko godzina i kwadrans. Ale wydawało mi się, że chyba cała noc już przeszła i zorza błyska gdzieś wysoko nad nami. Wszystkie mięśnie mi zesztywniały, bo bałem się poruszyć, by zmienić pozycję. Ale nerwy trwały w najwyższym napięciu, a słuch stał się tak ostry, że nie tylko słyszałem przyciszone oddechy moich towarzyszy, ale mogłem odróżnić głębszy, pełniejszy oddech otyłego Jonesa od cienkiego, podobnego do westchnień oddechu dyrektora. Z miejsca, które zajmowałem, mogłem spoglądać ponad skrzynią w stronę podłogi. Nagle dostrzegłem błysk światła.


Początkowo była to tylko blada iskierka na kamiennej posadzce. Potem zaczęła się wydłużać, aż wreszcie stała się żółtą linią i nagle bez żadnego dźwięku ani ostrzeżenia ukazała się biała, prawie kobieca dłoń, która zaczęła się poruszać pośrodku małego kręgu światła. Przez minutę albo dłużej palce jej błądziły po podłodze.

Nagle zniknęła równie szybko, jak się ukazała, i znowu ogarnęły nas ciemności, przecięte jedynie szparką świetlną pomiędzy kamiennymi płytami. Zniknięcie ręki było jednak tylko chwilowe. Z przeszywającym, zgrzytliwym odgłosem jeden z szerokich białych kamieni przewrócił się na bok i

ukazał kwadratową, ziejącą wyrwę, przez którą wpłynęło światło latarni. Nad brzegiem wyrwy ukazała się gładka, chłopięca twarz, która rozejrzała

się bystro. Później, oparłszy dłonie po obu stronach otworu, człowiek podciągnął się aż po pas i oparł kolano na brzegu podłogi. Po chwili stał już przy otworze i zaczął wciągać na górę małego i gibkiego jak on sam towarzysza o bladej twarzy i bardzo czerwonych włosach.


— W porządku — szepnął. — Czy masz dłuto i worki? Wielki Boże! Skacz, Archie, skacz! A ja za tobą!


Sherlock Holmes wyskoczył i chwycił intruza za kołnierz. Drugi dał nurka do piwnicy i usłyszałem odgłos drącego się sukna, gdy Jones chwycił go za ubranie. Światło błysnęło na lufie rewolweru, ale szpicruta Holmesa opadła na przegub ręki i rewolwer uderzył o kamienną posadzkę.


— Nie warto walczyć, Johnie Clay — powiedział Holmes. — Nie masz już żadnych szans.


— I ja to widzę — odpowiedział tamten zimno. — Zdaje się, że mój przyjaciel jest bezpieczny, chociaż poły jego surduta są w waszych rękach.


— Trzech ludzi czeka na niego przed bramą — powiedział Holmes.


— O, doprawdy! Widać, że załatwiliście całą sprawę dokładnie. Muszę wam pogratulować.

— A ja panu — odpowiedział Holmes. — Pański pomysł o czerwonowłosych był nowy i skuteczny.


— Zaraz zobaczysz swego towarzysza — powiedział Jones. — Jest szybszy w nurkowaniu po dziurach niż ja. Wyciągnij ręce, założę ci obrączki.


— Proszę, abyś nie dotykał mnie swymi plugawymi rękami — mruknął nasz więzień, kiedy kajdanki zadzwoniły na jego przegubach. — Być może nie wiesz, że mam królewską krew w żyłach. Tak samo chciałbym, abyś był tak uprzejmy i mówiąc do mnie używał słów „pan” i „proszę”.


— Dobrze — powiedział Jones. Spojrzał na niego i zachichotał. — W takim razie może pan będzie łaskaw pomaszerować na górę, gdzie najmiemy powóz, który odwiezie waszą wysokość do komisariatu.


— Tak jest o wiele lepiej — powiedział John Clay pogodnie. Złożył nam wszystkim niski ukłon i spokojnie odszedł pod opieką detektywa.


— Doprawdy, panie Holmes — powiedział Merryweather, gdy ruszyliśmy za nimi. — Nie wiem, czy bank potrafi się panu odwdzięczyć. Nie ma żadnej wątpliwości, że wyśledził pan i całkowicie udaremnił jeden z najlepiej zorganizowanych zamachów bankowych, o jakich kiedykolwiek słyszałem.


— Miałem jeden albo dwa własne rachunki do wyrównania z panem Johnem Clayem — powiedział Holmes. — Miałem także nieco wydatków w

związku z tą sprawą; spodziewam się, że bank je pokryje; ale poza tym doświadczenie, pod wieloma względami niepowtarzalne, jakie zdobyłem, a

także możność usłyszenia historii o Stowarzyszeniu Czerwonowłosych — to dla mnie największa nagroda.


— Widzisz, Watsonie — zaczął mi tłumaczyć, kiedy wczesnym rankiem siedzieliśmy przy Baker Street nad szklanką whisky and soda — od pierwszej chwili było dla mnie zupełnie jasne, że jedynym możliwym celem tej dość fantastycznej historii ogłoszenia i przepisywania encyklopedii jest usunięcie na kilka godzin dziennie z domu naszego niezbyt przenikliwego lichwiarza. Była to ciekawa droga załatwienia całej sprawy, ale w rzeczywistości trudno było wymyślić lepszą. Sposób ten bez wątpienia nasunął wynalazczemu umysłowi Claya kolor włosów jego wspólnika. Cztery funty tygodniowo były niewątpliwie nieodpartą przynętą, a cóż znaczyły one dla tych, których stawką były tysiące? Dali ogłoszenie. Jeden łajdak zakłada tymczasowe biuro, drugi dopinguje Wilsona do starania się o posadę i wspólnymi siłami uzyskują to, że jest nieobecny w domu każdego ranka. Od chwili, gdy usłyszałem, że pomocnik najął się do pracy za pół pensji, było dla mnie jasne, że miał powód, aby tak zrobić.


— Ale w jaki sposób zgadłeś, co było tym powodem?


— Gdyby w domu była kobieta, podejrzewałbym najzwyklejszy podstęp. Ale to nie miało miejsca. Przedsiębiorstwo tego człowieka było niewielkie i w domu nie znajdowało się nic, co usprawiedliwiałoby takie żmudne przygotowania i tak duże wydatki. W takim razie musiało to być coś poza domem. Cóż to mogło być? Pomyślałem o upodobaniu, jakie pomocnik znajdował w fotografii, i o jego znikaniu w piwnicy. Piwnica! Tu był koniec tego splątanego węzła. Wówczas zacząłem wypytywać o tego tajemniczego pomocnika i stwierdziłem, że mam do czynienia z jednym z najbardziej zimnokrwistych i śmiałych zbrodniarzy Londynu. Robił coś w tej piwnicy — coś, co zabierało mu wiele godzin dziennie przez całe miesiące. Raz jeszcze zadałem sobie pytanie, co to może być? Nie mogłem wymyślić nic innego, tylko że drążą oni podkop do innego budynku.


Tyle wiedziałem, kiedy poszliśmy obejrzeć miejsce akcji. Zdumiałem się bijąc laską w trotuar. Sprawdzałem, czy piwnica znajduje się przed domem, czy za nim. Nie było jej przed domem. Wówczas nacisnąłem dzwonek i tak jak przypuszczałem, pomocnik zjawił się w drzwiach. Mieliśmy kilka potyczek, ale nigdy nie widzieliśmy się jeszcze na oczy. Zaledwie spojrzałem na jego twarz. Istotne były dla mnie jego kolana. Sam chyba zauważyłeś, jak znoszone, pomięte i poplamione ma spodnie. Świadczyły wyraźnie o tych godzinach, kiedy rył podkop. Ostatnim brakującym ogniwem była odpowiedź na pytanie, gdzie ci ludzie chcą się podkopać. Obszedłem róg ulicy, zobaczyłem, że Bank dla City i Przedmieść graniczy z domem naszego przyjaciela, i poczułem, że problem jest rozwiązany. Kiedy odjechałeś po koncercie do domu, poszedłem do Scotland Yardu i

do przewodniczącego rady nadzorczej banku; wynik widziałeś na własne oczy.


— A jak udało ci się przewidzieć, że spróbują dokonać włamania dzisiejszej nocy? — zapytałem.


— Kiedy zamknęli biuro stowarzyszenia, był to znak, że nie zależy im już więcej na nieobecności pana Jabeza Wilsona. Innymi słowy, podkop jest już gotów. Ale jasne było, że muszą go użyć jak najszybciej, gdyż może zostać odkryty albo sztaby zostaną przewiezione. Sobota odpowiadała im lepiej niż jakikolwiek inny dzień, gdyż dawała dwie doby na ucieczkę. Z tych wszystkich przyczyn oczekiwałem ich przybycia dziś w nocy.


— Pięknie to wyrozumowałeś! — zawołałem ze szczerym podziwem.


— Uratowało to mnie od nudy — odpowiedział ziewając. — Niestety, znowu czuję, że mnie nachodzi! Moje życie upływa na ucieczce przed pospolitością istnienia. Te małe problemy ułatwiają mi to.


— Jesteś dobroczyńcą rodu ludzkiego — powiedziałem. Wzruszył ramionami.

— Cóż, może mimo wszystko jest z tego jakiś mały pożytek — mruknął. — L’homme c’est rien — l’oeuvre c’est tout* , jak to napisał Gustaw Flaubert do George Sand.


Przełożył Kazimierz Kwaśniewski

Sprawa tożsamości



Mój drogi — powiedział Sherlock Holmes, gdy siedzieliśmy po obu stronach płonącego kominka w jego mieszkaniu przy Baker Street. — Rzeczywistość jest o wiele dziwniejsza niż wszystko, co człowiek może wymyślić. Są sprawy, w których prawdziwość trudno uwierzyć, choć zdarzają się one co dnia. Gdybyśmy mogli wyfrunąć przez okno, wzlecieć ponad to ogromne miasto, ostrożnie podnieść dachy i spojrzeć na zdumiewające wydarzenia, dziwaczne zbiegi okoliczności, zwalczające się pragnienia i cudowne łańcuchy zjawisk, splatające się przez całe pokolenia i prowadzące do najbardziej niesłychanych wyników — uczyniłoby to całą fantazję ludzką, wraz z jej umownościami i łatwymi do przewidzenia wnioskami, zupełnie bezwartościową.


— Nie jestem o tym przekonany — odpowiedziałem. — Wypadki, których przebieg podają nam pisma, są z reguły bardzo zwykłe i pospolite. Z

naszych raportów policyjnych bije naturalizm posunięty do najdalszych granic, a jednak wyniki nie są ani piękne, ani interesujące.


— Konieczny jest pewien zasób zdrowego rozsądku i dokonanie wyboru, jeżeli się chce uzyskać realistyczny efekt — zauważył Holmes. — A tego właśnie brakuje raportom policyjnym, w których jest więcej urzędniczych komunałów niż szczegółów, ukazujących bystremu obserwatorowi sedno sprawy. Nie zapominaj o tym, że nie ma nic bardziej niezwykłego niż zwykłe zdarzenia.


Uśmiechnąłem się i potrząsnąłem głową.


— Rozumiem, dlaczego tak sądzisz — powiedziałem. — Jasne jest, że ty, który stałeś się nieoficjalnym doradcą i pomocnikiem wszystkich zatrwożonych ludzi trzech kontynentów, stykasz się z tym, co dziwne i niecodzienne. Ale… — podniosłem z podłogi poranny dziennik — spróbujmy to poddać praktycznej próbie. Oto pierwszy z brzegu nagłówek: „Okrucieństwo względem żony”. Jest tego pół kolumny druku, lecz wiem, nawet bez zaglądania, o co tam chodzi. Będzie oczywiście druga kobieta, pijaństwo, zniewaga, uderzenie, siniak, współczująca siostra albo gospodyni. Najprymitywniejszy z pisarzy nie mógłby wymyślić nic bardziej prymitywnego.


— Przykład, który podałeś, jest jak najbardziej mylny — powiedział Holmes, biorąc gazetę i rzucając na nią okiem. — Jest to sprawa rozwodowa Dundasów; tak się złożyło, że swego czasu wyjaśniłem kilka spraw z nią związanych. Mąż był abstynentem, nie istniała żadna inna kobieta, a skargę złożono dlatego, że pan Dundas nałogowo zajmował się ciskaniem własnych sztucznych zębów we własną żonę. Robił to po zakończeniu każdego posiłku. Musisz chyba przyznać, że tego rodzaju poczynania nie przyjdą łatwo na myśl przeciętnemu powieściopisarzowi. Lepiej będzie, jeżeli weźmiesz niuch tabaki, doktorze, i przyznasz, że pokonałem cię za pomocą przykładu, który sam wybrałeś.


Wyciągnął ku mnie tabakierę zrobioną ze starego złota i ozdobioną pośrodku wieczka wielkim ametystem. Wspaniałość jej tak bardzo kłóciła się z prostym obejściem właściciela i jego skromnym trybem życia, że nie mogłem powstrzymać się od zwrócenia mu na to uwagi.


— Ach — odparł. — Zapomniałem o tym, że nie widzieliśmy się już od kilku tygodni. Jest to upominek od króla Czech, ofiarowany za moją pomoc w sprawie fotografii Ireny Adler.


— A pierścień? — zapytałem, spoglądając na piękny brylant, który lśnił na jego palcu.


— To otrzymałem od panującej rodziny holenderskiej, lecz sprawa, w której oddałem im usługi, jest tak delikatnej natury, że nie mogę jej powierzyć nawet tobie, chociaż byłeś tak uprzejmy i opisałeś kilka moich niewielkich problemów.


— A czy masz w tej chwili jakąś nową sprawę? — zapytałem z ciekawością.


— Dziesięć albo dwanaście, ale żadna z nich nie przedstawia nic godnego uwagi. Są ważne, ale nie są ciekawe. Dochodzę do wniosku, że właśnie w błahych sprawach istnieje największe pole do obserwacji i szybkiej analizy przyczyn, która tak umila dochodzenie. Poważniejsze zbrodnie są prostsze, gdyż z reguły im większe przestępstwo, tym bardziej rzucająca się w oczy przyczyna. W żadnej z moich ostatnich spraw nie ma nic interesującego, poza jednym zawiłym wypadkiem, o którym doniesiono mi z Marsylii. Ale bardzo możliwe, że za chwilę zdarzy się coś ciekawszego, gdyż musiałbym się chyba bardzo mylić, gdyby to nie był jeden z moich klientów.


Zerwał się z krzesła i stanął pomiędzy rozsuniętymi storami okna, spoglądając z góry na posępną i szarą ulicę londyńską. Wyjrzałem spoza jego ramienia i zauważyłem, że na chodniku po przeciwnej stronie jezdni stoi wysoka kobieta w ciężkim futrzanym boa owiniętym wokół szyi i w kokieteryjnie zsuniętym na ucho kapeluszu o szerokim rondzie z dużym czerwonym piórem. Spod tej ogromnej przyłbicy kobieta rzucała ku naszym oknom nerwowe i pełne wahania spojrzenia, a palce jej bawiły się niespokojnie zapięciem rękawiczek. Nie mogąc się widocznie zdecydować wykonywała jakieś dziwne ruchy. Wreszcie, jak nurek skaczący z brzegu do wody, rzuciła się przez jezdnię i usłyszeliśmy ostry dźwięk dzwonka.


— Widziałem już nieraz takie objawy — powiedział Holmes, cisnąwszy papieros w ogień. — Wahanie się przed wejściem zawsze oznacza affaire du coeur* . Chciałaby zasięgnąć rady, ale obawia się, czy sprawa nie jest za delikatna, by ją komukolwiek powierzać. Lecz nawet i w tych drobiazgach notujemy różnice. Kiedy kobieta czuje się poważnie skrzywdzona przez mężczyznę, wówczas nie waha się i rezultatem tego jest zerwany drut naszego dzwonka. W tym wypadku możemy przyjąć, że chodzi o sprawę miłosną, ale dziewczyna jest nie tyle rozżalona, co zakłopotana albo zasmucona. Lecz oto nadchodzi we własnej osobie, aby rozwiać nasze wątpliwości.


Rozległo się pukanie do drzwi, a w chwilę potem wszedł chłopiec do posług, zapowiadając pannę Mary Sutherland, która jednocześnie ukazała się za jego drobną, czarną figurką jak wielki statek handlowy, płynący pod pełnymi żaglami za maleńką łódeczką pilota. Sherlock Holmes powitał ją z charakterystyczną dla niego dobroduszną uprzejmością. Zamknąwszy drzwi i wskazując jej ruchem głowy fotel, zlustrował ją drobiazgowym, ale równocześnie roztargnionym spojrzeniem, które także należało do jego właściwości.


— Czy nie znajduje pani — powiedział — że przy pani krótkim wzroku zbyt częste pisanie na maszynie jest nieco uciążliwe?


— Początkowo tak było — odparła — ale teraz bez patrzenia wiem, gdzie są litery.

Nagle, zdając sobie sprawę z pełnego znaczenia jego słów, zrobiła gwałtowny ruch i spojrzała na niego z lękiem. Na jej szerokiej, dobrodusznej twarzy odbiło się zdumienie.


— Pan musiał słyszeć o mnie, panie Holmes! — zawołała. — Inaczej nie mógłby pan o tym wiedzieć!


— Mniejsza z tym — powiedział Holmes śmiejąc się. — To mój zawód wiedzieć różne rzeczy. Może po prostu nauczyłem się widzieć to, czego inni nie dostrzegają. Gdyby tak nie było, po cóż by pani przychodziła do mnie po radę?


— Przychodzę do pana, bo słyszałam o panu od pani Etherege, której męża odnalazł pan tak łatwo, kiedy policja i wszyscy orzekli, że nie żyje. Och, panie Holmes, tak bardzo bym chciała, żeby pan mógł zrobić to samo dla mnie. Nie jestem bogata, ale mam sto funtów rocznie, oprócz tego, co dorabiam pisaniem na maszynie. Oddałabym wszystko, żeby wiedzieć, co się stało z panem Hosmerem Angel.


— Dlaczego przybiegła pani po radę tak nagle i w takim pośpiechu? — zapytał Sherlock Holmes, wznosząc oczy ku górze i stykając dłonie koniuszkami palców.


Nieco bezmyślna twarz panny Mary Sutherland znowu nabrała spłoszonego wyrazu.


— Tak, rzeczywiście wybiegłam z domu — powiedziała — bo zezłościło mnie, że pan Windibank, to znaczy mój ojciec, tak łatwo przeszedł nad tym do porządku dziennego. Nie chciał pójść na policję i nie chciał iść do pana. W końcu, kiedy nie chciał nic zrobić i ciągle gadał, że nic złego się nie stało, wściekłam się, narzuciłam byle co na siebie i pobiegłam prosto do pana.


— Pani ojciec? — powiedział Holmes — to chyba ojczym, jeżeli nazwiska macie różne?


— Tak, mój ojczym. Nazywam go ojcem, chociaż to brzmi śmiesznie, bo jest ode mnie starszy tylko o pięć lat i dwa miesiące.


— A czy matka pani żyje?


— O tak, mama żyje i dobrze się miewa. Nie byłam zadowolona, kiedy wyszła po raz drugi za mąż tak prędko po śmierci tatusia, i to za człowieka, który jest o piętnaście lat młodszy od niej… Tatuś był blacharzem przy Tottenham Court Road i zostawił dobrze prosperujący warsztat. Mama prowadziła ten warsztat z majstrem, panem Hardy, ale kiedy pojawił się pan Windibank, namówił ją, żeby sprzedała interes, bo uważał się za coś lepszego będąc komiwojażerem składu win. Dostali cztery tysiące siedemset odstępnego, co nie było nawet połową tego, ile by dostał tatuś, gdyby jeszcze żył.


Sądziłem, że Sherlock Holmes zacznie się niecierpliwić tym bezładnym i zagmatwanym opowiadaniem, ale przeciwnie, słuchał w najwyższym skupieniu.


— Czy niewielki dochód pani pochodzi właśnie z tego źródła? — zapytał.


— Och, nie, proszę pana. To zupełnie inna sprawa. Pozostawił mi go mój wujek Ned z Auckland. Są to nowozelandzkie akcje i dają 4 1 / procenta.

Kapitał wynosi dwa tysiące pięćset funtów, ale mogę korzystać tylko z procentów.


— Niezwykle mnie to interesuje — powiedział Holmes. — Ponieważ otrzymuje pani tak znaczną sumę jak sto funtów rocznie, prócz tego, co pani zarabia dodatkowo, więc niewątpliwie podróżuje pani trochę i żyje dosyć wygodnie. Wydaje mi się, że samotna dama może dostatnio żyć z dochodu wynoszącego nawet sześćdziesiąt funtów.


— Wystarczyłoby mi nawet znacznie mniej, ale musi pan zrozumieć, że jak długo pozostaję w domu, nie chcę być ciężarem, więc oni dysponują

tymi pieniędzmi. Oczywiście do czasu. Na początku każdego kwartału pan Windibank podejmuje procenty od mojego kapitału i oddaje mamie, a ja zadowalam się tym, co zarobię pisaniem na maszynie. Wystarcza mi to w zupełności. Dostaję dwa pensy za stronę, a często piszę nawet piętnaście albo dwadzieścia stron dziennie.


— Wyjaśniła mi pani swoją sytuację bardzo dokładnie — powiedział Holmes. — To jest mój przyjaciel, pan Watson, wobec którego może pani mówić tak otwarcie jak wobec mnie. A teraz może będzie pani tak uprzejma i opowie nam, co łączyło panią z panem Angel.


Rumieniec przeleciał przez twarz panny Sutherland, a palce jej zaczęły nerwowo skubać brzeg żakietu.


— Spotkałam go po raz pierwszy na balu instalatorów gazowni. Zawsze przysyłali zaproszenia tatusiowi, a teraz przypomnieli sobie o nas i wysłali je do mamy. Pan Windibank nie życzył sobie, żebyśmy poszły. Nigdy nie życzy sobie, żebyśmy gdziekolwiek szły. Jest wściekły nawet wtedy, kiedy chcę pójść na wieczorek do szkółki niedzielnej. Ale tym razem zdecydowałam, że pójdę, bo w końcu jakim prawem mi zabrania? Powiedział, że to nie jest odpowiednie towarzystwo dla nas, a tymczasem mieli tam być wszyscy przyjaciele tatusia. Powiedział poza tym, że nie mam stosownego stroju, a miałam przecież purpurową aksamitną suknię, której jeszcze nigdy nie wyjęłam nawet z szafy. Wreszcie kiedy nic już nie mógł zdziałać, wyjechał do Francji w interesach firmy, a mama i ja poszłyśmy z panem Hardym, który był kiedyś kierownikiem w warsztacie ojca. I tam właśnie spotkałam pana Hosmera Angel.


— Gdy pan Windibank powrócił z Francji — powiedział Holmes — był chyba bardzo niezadowolony, że poszła pani jednak na ten bal.


— Nie, zachował się bardzo dobrze. Pamiętam, że roześmiał się, wzruszył ramionami i powiedział, że nie ma sensu zabraniać czegokolwiek kobiecie, bo ona i tak postawi na swoim.


— Rozumiem. Więc na tym balu instalatorów spotkała pani dżentelmena nazwiskiem Hosmer Angel.


— Tak, proszę pana. Spotkałam go tego wieczoru. A na drugi dzień złożył nam wizytę, żeby upewnić się, czy doszłyśmy bezpiecznie do domu. Potem spotkałyśmy go, to znaczy ja spotkałam go jeszcze dwa razy na przechadzce. Ale potem ojciec wrócił i pan Hosmer Angel nie mógł już

więcej przychodzić do naszego domu.


— Nie mógł?


— Widzi pan, ojciec nie lubi przyjmować gości i zawsze powtarza, że kobieta powinna szukać szczęścia w swoim kółku rodzinnym. Aleja powiedziałam mamie, że kobieta musi przede wszystkim mieć swoje kółko rodzinne, a ja jeszcze nie mam.


— A cóż na to pan Hosmer Angel? Czy nie próbował zobaczyć się z panią?


— Tak. Następnego tygodnia ojciec miał znowu wyjechać do Francji i Hosmer napisał do mnie, że lepiej i bezpieczniej będzie, jeżeli nie będziemy się widywać aż do dnia jego wyjazdu. Tymczasem mogliśmy jeszcze pisać do siebie… On pisywał do mnie codziennie. Wyjmowałam listy ze skrzynki bardzo rano, więc ojciec o niczym się nie dowiedział.


— Czy już wtedy była pani zaręczona z tym panem?


— Tak, proszę pana. Zaręczyliśmy się po pierwszej przechadzce. Hosmer, to znaczy pan Angel, był kasjerem w przedsiębiorstwie przy Leadenhall

Street i…


— W jakim przedsiębiorstwie?


— To jest najgorsze, panie Holmes. Wiem tylko tyle, że była to Leadenhall Street.


— Więc jak adresowała pani swoje listy?


— Do urzędu pocztowego przy Leadenhall Street na poste restante. Mówił, że gdybym je adresowała do biura, inni urzędnicy zaczęliby go wyśmiewać, że dostaje listy od damy. Powiedziałam, że w takim razie mogę je pisać na maszynie, tak samo jak on pisał swoje listy do mnie. Ale nie zgodził się. Kiedy widział list pisany moją ręką, czuł, że słowa pochodzą ode mnie. A gdyby były pisane na maszynie, czułby, że maszyna nas dzieli. To powinno panu powiedzieć, panie Holmes, jak bardzo byłam mu bliska i jak umiał myśleć o tych drobnych sprawach.


— To bardzo słuszne — powiedział Holmes. — Już od dłuższego czasu twierdzę, że te drobne sprawy są nieskończenie ważniejsze niż duże. Czy przypomina pani sobie jeszcze jakieś szczegóły z zachowania pana Hosmera Angel?


— Był człowiekiem bardzo nieśmiałym, panie Holmes. Wolał przechadzać się ze mną wieczorami niż przy dziennym świetle, bo nie chciał się rzucać ludziom w oczy. Był bardzo skromny i dobrze wychowany. Nawet głos miał łagodny. Przechodził w młodości zapalenie krtani i migdałków. Od tego czasu miał słabe gardło i mówił prawie szeptem. Zawsze był ubrany schludnie i prosto, ale wzrok miał słaby — tak jak ja — i musiał nosić przyciemnione szkła.


— Tak. I cóż się stało, kiedy pan Windibank, ojczym pani, wyjechał do Francji?


— Pan Hosmer Angel znów przyszedł do nas i oświadczył, że powinniśmy wziąć ślub, zanim ojciec wróci. Był śmiertelnie poważny i zmusił mnie, żebym przysięgła z ręką na Biblii, że cokolwiek się stanie, zawsze będę mu wierna. Mama powiedziała, że każąc mi przysięgać miał zupełną rację i że jest to oznaka jego wielkiej miłości. Mama była po jego stronie od pierwszej chwili i nawet więcej go chyba lubiła niż ja. Potem, kiedy zaczęli oboje mówić o ślubie przed upływem tygodnia, zapytałam, co zrobimy, kiedy ojciec się dowie. Ale powiedzieli, że nie trzeba nawet myśleć o ojcu. Powie mu się, kiedy będzie już po wszystkim, a mama podjęła się nawet go ułagodzić. Nie bardzo mi się to podobało, panie Holmes. Wydawało mi się zabawne, że mam go prosić o pozwolenie, kiedy jest tylko o parę lat starszy ode mnie. Ale nie chciałam niczego ukrywać. Napisałam więc do ojca, do Bordeaux, gdzie firma ma swoją francuską filię. Ale list powrócił do mnie tego samego ranka, kiedy miał się odbyć ślub.


— Rozminął się z nim?


— Tak. Bo ojciec wyruszył do Anglii na chwilę przed jego nadejściem.


— Ha! Oto nieszczęśliwy zbieg okoliczności. A pani ślub został wyznaczony na piątek. Czy miał się odbyć w kościele?


— Tak, proszę pana, ale bardzo skromnie. Miał się odbyć w kościele Zbawiciela niedaleko King’s Cross, a później mieliśmy pójść na śniadanie do hotelu St. Pancras. Hosmer przyjechał po nas dorożką, ale ponieważ było nas dwie, ulokował w niej nas obie, a dla siebie wziął kryty powozik, który był jedynym wehikułem, jaki stał w tej chwili na ulicy. Dojechałyśmy do kościoła pierwsze, a kiedy powozik dogonił nas i zatrzymał się, czekałyśmy, aż Hosmer wysiądzie. Ale nie wysiadł. Dorożkarz zszedł z kozła i zajrzał. Nikogo nie było w środku! Dorożkarz powiedział, że nie może sobie nawet wyobrazić, co się z nim stało, bo na własne oczy widział go, jak wsiadał. To było w zeszły piątek, panie Holmes, i od tego czasu nie widziałam ani nie słyszałam nic, co mogłoby rzucić jakieś światło na tę całą sprawę.


— Wydaje mi się, że została pani bezwstydnie potraktowana — powiedział Holmes.


— Och, nie, proszę pana! On był za dobry, za łagodny, żeby mnie tak porzucić. Jak to, przecież przez cały ranek mówił mi, że cokolwiek się stanie, mam być mu wierna, i to nawet wtedy, jeżeli stanie się coś zupełnie nieprzewidzianego, co nas rozdzieli. Powinnam zawsze pamiętać, że obiecałam mu całą siebie i że zgłosi się po mnie prędzej czy później. Takie przemówienie w dzień ślubu wydało mi się trochę dziwne, ale po tym, co się stało, jego słowa nabrały znaczenia.


— Na pewno nabrały. Więc w pani przekonaniu spotkała go jakaś nieprzewidziana tragiczna przygoda?


— Tak, proszę pana. Myślę, że przewidywał jakieś niebezpieczeństwo, inaczej nie mówiłby tak. A później stało się to, co przewidywał.


— Ale nie wyobraża sobie pani nawet, co się mogło stać?

— Nie.


— Jeszcze jedno pytanie. Jak matka pani przyjęła to zdarzenie?


— Była bardzo zła i powiedziała, że nigdy więcej nie chce już o tym słyszeć.


— A pani ojczym? Czy powiedziała mu pani?


— Tak. Przypuszcza tak jak ja, że coś się musiało stać i że prędzej czy później będę miała wiadomość od Hosmera. Po co miałby zaprosić mnie pod drzwi kościoła i tam zostawić? Gdyby pożyczył ode mnie pieniądze albo gdyby ożenił się ze mną i przepisał moje pieniądze na siebie, wtedy byłoby to zrozumiałe. Ale Hosmer był bardzo niezależny i nigdy nie wspominał nawet o moich pieniądzach. A przecież coś się musiało stać? I dlatego nie napisał do mnie później. Och, jestem na wpół oszalała, kiedy myślę o tym! Nie mogę oka zmrużyć po nocach.


Wyciągnęła z mufki maleńką chusteczkę i zaczęła łkać, zakrywając nią usta.


— Zajmę się pani sprawą — powiedział Holmes wstając — i nie wątpię, że osiągniemy jakiś ostateczny wynik. Niech pani przerzuci cały ciężar tej zagadki na mnie i nic zamęcza się więcej. A nade wszystko niech pani postara się, aby pan Hosmer Angel zniknął z pani pamięci, tak jak zniknął z pani życia.


— Więc myśli pan, że go już nigdy nie zobaczę?


— Obawiam się, że nie.


— Ale co się z nim stało?


— To już niech pani mnie pozostawi. Chciałbym od pani otrzymać dokładny opis jego osoby i wszystkie listy, które może pani zebrać.


— Zeszłej soboty dałam ogłoszenie o jego zniknięciu w „Chronicle”. Mam je tu. A to są cztery listy od niego.


— Dziękuję pani. A jaki jest pani adres?


— Lyon Place 31, Camberwell.


— O ile sobie przypominam, adresu pana Angel nigdy pani nie miała. A gdzie pracuje pani ojciec?


— Jest komiwojażerem dla Westhouse & Markbank, wielkich importerów czerwonych win francuskich. Firma znajduje się przy Frenchurch Street.


— Dziękuję. Wyjaśniła mi pani wszystko. Proszę pozostawić te papiery tutaj i pamiętać o radzie, którą pani dałem. Niech całe to wydarzenie stanie się zapieczętowaną księgą, nie może ono zaważyć na dalszym pani życiu.


— Pan jest bardzo dobry, panie Holmes, ale nie mogę tak zrobić. Będę wierna Hosmerowi. Będę na niego czekać.


Mimo dziwacznego kapelusza i bezmyślnej twarzy naszego gościa było w jej prostej wierze coś szlachetnego, co zmuszało do szacunku. Położyła listy wraz z ogłoszeniem na stole i odeszła, obiecując, że powróci, gdy tylko zajdzie potrzeba.


Sherlock Holmes przez kilka minut siedział w milczeniu, stykając dłonie koniuszkami palców. Nogi wyciągnął przed siebie, a w; rok jego błądził po suficie. Wreszcie wziął z półki starą, zatłuszczoną glinianą fajkę, która była jego najlepszym doradcą. Zapaliwszy ją, opadł na fotel z wyrazem nieskończonej ospałości w twarzy, otoczony gęstą, niebieską chmurą dymu.


— Bardzo ciekawe studium ta dziewuszka — zauważył. — Wydaje mi się, że jest o wiele bardziej interesująca niż ta jej sprawa, która nawiasem mówiąc jest banalna. Jeżeli zajrzysz do mego spisu, znajdziesz podobny wypadek w Andover w roku 1877, a coś podobnego zdarzyło się przed dwunastu miesiącami w Hadze. Ale chociaż pomysł jest bardzo stary, lecz kilka szczegółów było nowych. Najciekawsza jest sama dziewczyna.


— Wydaje mi się, że odgadłeś w niej wiele rzeczy, które dla mnie były zupełnie niewidoczne — powiedziałem.


— Nie niewidoczne, ale przeoczone, Watsonie. Nie wiedziałeś, gdzie patrzeć, więc opuściłeś to wszystko, co było ważne. Nigdy nie mogę cię nauczyć, abyś zwracał baczną uwagę na rękawy i paznokcie albo wyciągał wnioski ze sposobu wiązania sznurowadeł. Co możesz powiedzieć o tej kobiecie?


— Ubrana była w piaskowego koloru kapelusz z dużym rondem i ceglastoczerwonym piórem. Żakiet miała czarny i obszyty czarnymi paciorkami, suknię brązową, chyba trochę ciemniejszego koloru niż kolor kawy, i obszytą czerwonym pluszem wokół szyi i rękawów, rękawiczki szare i przetarte na prawym wskazującym palcu. Bucików nie zauważyłem. Miała małe, wiszące, okrągłe kolczyki ze złota i sprawiała ogólne wrażenie osoby dość zamożnej w wulgarnym znaczeniu tego słowa.


Sherlock Holmes cicho klasnął w ręce i zachichotał.


— Słowo daję, Watsonie robisz wspaniałe postępy. Rzeczywiście, zaobserwowałeś to znakomicie. Wprawdzie opuściłeś wszystko, co ma jakiekolwiek znaczenie, ale nauczyłeś się metodycznego patrzenia i masz z dobre oko do chwytania barw. Nigdy nie wierz ogólnemu wrażeniu, mój stary, ale koncentruj się na szczegółach. Moje pierwsze spojrzenie pada zawsze na kobiece rękawy. Jak zauważyłeś, ta kobieta miała rękawy obszyte pluszem, który najbardziej ze wszystkich materiałów zachowuje ślady. Podwójna linia biegnąca nieco ponad przegubem w miejscu, gdzie stenotypistka dotyka stołu, była bardzo pięknie zaznaczona. Ręczna maszyna do szycia pozostawia takie same znaki, ale nie przez środek, jak

było w tym wypadku, tylko na lewej ręce, i to z tej strony, która jest odległa od kciuka. Potem spojrzałem na jej twarz i zauważyłem z obu stron nosa wgłębienie po pince–nez. Stąd prosty wniosek, który ją tak zdziwił, że ma krótki wzrok i pisze na maszynie.

— Przyznam, że też się zdziwiłem.


— Ależ to było chyba zupełnie jasne. Później zdumiałem się, gdy spojrzawszy w dół, zauważyłem, że buciki na jej nogach są różne, chociaż bardzo podobne. Jeden z nich miał przód ozdobiony wzorkiem, a drugi był zupełnie gładki. Poza tym jeden był zapięty tylko na dwa dolne guziki spośród pięciu, a drugi — na pierwszy, trzeci i piąty guzik. Oczywiście skoro młoda dama, skądinąd schludnie ubrana, wychodzi z domu w dwóch różnych, nie dopiętych bucikach, nietrudny jest wniosek, że działa w wielkim pośpiechu.


— Co jeszcze? — zapytałem, zaciekawiony jak zwykle ostrością rozumowania mego przyjaciela.


— Mimochodem zauważyłem, że ubrawszy się do wyjścia na chwilę przed opuszczeniem domu, napisała kartkę; zwróciłeś uwagę, że prawa jej rękawiczka miała rozdarty palec, ale nie dostrzegłeś, że i palec, i rękawiczka były powalane fioletowym atramentem. Pisała w pośpiechu i za głęboko zanurzała pióro w kałamarzu. Musiało to być dzisiejszego ranka, bo w przeciwnym wypadku ślad na palcu nie byłby tak wyraźny. To wszystko jest zajmujące, chociaż cokolwiek elementarne. Ale musimy powrócić do naszej pracy, Watsonie. Bądź łaskaw i przeczytaj mi rysopis pana Hosmera Angel, zamieszczony w ogłoszeniu.


Uniosłem ku światłu mały zadrukowany kawałek papieru. Ogłoszenie brzmiało:


„Rankiem dnia 14 zaginął dżentelmen o nazwisku Hosmer Angel. Wzrost około 5 stóp 7 cali. Budowa ciała mocna, cera ziemista, czarne włosy, niewielka łysina pośrodku głowy, gęste bokobrody i wąsy, przyciemnione okulary, nieco niewyraźna wymowa. Kiedy go ostatni raz widziano, ubrany był w czarny żakiet frakowy, czarną jedwabną kamizelkę ozdobioną złotym łańcuszkiem, szare tweedowe spodnie i brązowe getry na bucikach z miękkiej skóry. Wiadomo, że był zatrudniony w biurze przy ulicy Leadenhall. Ktokolwiek dostarczy etc…


— To wystarczy — powiedział Holmes. — Jeżeli chodzi o listy… — spojrzał na nie — to są one bardzo zwyczajne. Nie dają żadnej wskazówki o panu Hosmerze Angel, poza tym, że raz cytuje Balzaka. Ale istnieje jeden ciekawy punkt, który na pewno cię uderzy.


— Są napisane na maszynie — zauważyłem.


— Nie tylko to. Podpisuje się też na maszynie. Spójrz na te czyściuteńkie „Hosmer Angel” u spodu. Jest data, jak widzisz, ale nie ma żadnego adresu poza nazwą ulicy, co raczej niewiele mówi. Punkt dotyczący podpisu jest bardzo ciekawy, a właściwie decydujący.


— O czym?


— Mój drogi, czy naprawdę nie dostrzegasz, jak bardzo ciąży to nad całą sprawą?


— Nie mogę powiedzieć, że dostrzegam; chyba że miałby zamiar wyrzec się tego podpisu, w wypadku, gdyby go oskarżono o złamanie obietnicy małżeńskiej.


— Nie. Nie o to chodzi. Ale tak czy inaczej, napiszę dwa listy, które wyjaśnią tę sprawę. Jeden zaadresuję do pewnego przedsiębiorstwa w City, a drugi otrzyma ojczym tej młodej damy, pan Windibank. Zapytam go, czy mógłby się tu spotkać z nami o szóstej wieczór? A teraz, doktorze, ponieważ nie możemy uczynić nic więcej do chwili, kiedy przyjdzie odpowiedź na te listy, musimy aż do tego czasu odłożyć naszą małą zagadkę na półkę.


Miałem wiele powodów, by wierzyć w lotność rozumowania mojego przyjaciela i niezwykłą energię jego działania. Byłem więc przekonany — widząc, jak lekko traktuje tę osobliwą tajemnicę — że stoi na pewnym gruncie. Dotychczas raz tylko byłem świadkiem jego niepowodzenia. Stało się to, gdy rozwiązywał sprawę króla czeskiego i fotografii Ireny Adler. Ale kiedy pomyślałem o niesamowitej zagadce Znaku Czterech i niezwykłych okoliczności związanych ze Studium wszkarłacie, doszedłem do wniosku, że zagadnienie, którego by nie mógł rozwikłać, musiałoby być naprawdę zdumiewające.


Pozostawiłem go więc — wciąż jeszcze pykającego swoją czarną glinianą fajkę — w przekonaniu, że gdy powrócę następnego wieczoru, będzie miał w ręku wszystkie wątki, które doprowadzą nas do odkrycia tożsamości zaginionego oblubieńca panny Sutherland.


Bardzo poważny przypadek natury zawodowej zajął moją uwagę w tym czasie i w ciągu następnego dnia byłem zajęty przy łożu cierpiącego człowieka. Niewiele brakowało do szóstej, kiedy wreszcie uwolniłem się i wskoczywszy do dorożki pojechałem na Baker Street. Byłem przerażony aa — myśl, że przybędę za późno, by asystować przy denouement* tej małej tajemnicy. Tymczasem znalazłem Sherlocka Holmesa samego, pogrążonego w półśnie. Siedział zwinięty w kłębek w zagłębieniu fotela. Potężna armia butelek i probówek, woniejąca ostro kwasem solnym, powiedziała mi od razu, że spędził dzień na swoich ulubionych doświadczeniach chemicznych.


— Czy rozwiązałeś zagadnienie? — zapytałem wchodząc.


— Tak. To był dwusiarczan barytu.


— Nie, nie to! Tajemnicę! — zawołałem.


— Och, o to ci chodzi. Myślałem o solach, nad którymi pracowałem. Nigdy nie było żadnej tajemnicy w tamtej sprawie, chociaż jak ci już wczoraj wspomniałem, kilka szczegółów budzi zainteresowanie. Jedyną wadą tego wszystkiego jest fakt, że nie ma żadnego prawa, które by mogło ukarać tego łajdaka.


— Ale kim on jest i jaki miał cel w porzuceniu panny Sutherland?


Ledwie wymówiłem to pytanie, a Sherlock Holmes nie zdążył jeszcze otworzyć ust, by odpowiedzieć, usłyszeliśmy ciężkie kroki na korytarzu i pukanie do drzwi.

— To pan Windibank, ojczym dziewczyny — powiedział Holmes. — Odpisał mi, zapewniając, że będzie tu o szóstej. Proszę wejść!


Wchodzący był człowiekiem w wieku około lat trzydziestu, średniego wzrostu, dobrze zbudowanym, gładko ogolonym, o ziemistej cerze, o uprzejmym, a nawet przypochlebnym zachowaniu i ostrych, przenikliwych szarych oczach. Kolejno obrzucił nas obu pytającym spojrzeniem, położył swój lśniący cylinder na konsolce i z lekkim ukłonem opadł na znajdujące się w pobliżu krzesło.


— Dobry wieczór, panie Windibank — powiedział Holmes. — Sądzę, że list, w którym zgadza się pan na to spotkanie, pochodzi od pana?


— Oczywiście, proszę pana. Obawiam się, że przyszedłem z małym opóźnieniem, ale niestety nie jestem panem swojego czasu. Bardzo żałuję, że panna Sutherland trudziła panów tą sprawą, gdyż sądzę, że tego rodzaju bielizny nie należy prać poza domem. Przyszła tu absolutnie wbrew mojemu życzeniu. Ale jest to bardzo nieobliczalna i impulsywna dziewczyna, jak panowie zapewne sami zauważyli. Niełatwo ją powstrzymać, kiedy coś postanowi. Oczywiście nie jestem wam tak bardzo przeciwny, gdyż nie należycie do policji, ale nie jest przyjemnie, kiedy tego rodzaju nieszczęście rodzinne zostaje szeroko rozgłoszone. Poza tym uważam to za niepotrzebny wydatek, bo przecież nie ma żadnych danych na to, abyście mogli odnaleźć tego Hosmera Angel.


— Przeciwnie — powiedział Holmes cicho. — Mam wszelkie powody, by przypuszczać, że uda mi się wykryć pana Hosmera Angel. Pan Windibank poderwał się gwałtownie i upuścił rękawiczki.

— Bardzo się cieszę — powiedział.


— Zdumiewająca rzecz — zauważył Holmes — że pismo maszynowe ma w rzeczywistości tyle samo cech indywidualnych co rękopis. Nie ma dwóch maszyn, które pisałyby jednakowo. Jeżeli oczywiście nie są zupełnie nowe. Niektóre litery niszczą się prędzej niż inne, niektóre zużywają się tylko z jednej strony. Niech pan zwróci uwagę na to, że w pańskim liście wszystkie litery „e” są trochę zamazane, a „r” mają mały defekt w ogonku. Jest jeszcze czternaście innych miejsc charakterystycznych, ale te dwa najbardziej rzucają się w oczy.


— Wszystkie listy w naszym przedsiębiorstwie pisze się na maszynie, więc niewątpliwie musi być trochę zużyta — odpowiedział nasz gość, spoglądając bystro na Holmesa swymi małymi, jasnymi oczkami.


— A teraz pokażę panu coś, co jest naprawdę ciekawym studium, panie Windibank — ciągnął dalej Holmes. — Myślę o napisaniu w najbliższym czasie jeszcze jednej małej monografii, tym razem o maszynie do pisania i jej powiązaniach ze światem zbrodni. Jest to temat, któremu poświęciłem nieco uwagi. Mam tu cztery listy, które zostały wysłane przez zaginionego człowieka. Wszystkie są napisane na maszynie. W każdym z nich nie tylko „e” jest zalane i „r” bez ogonka, ale zauważy pan, jeśli zechce pan użyć mego szkła powiększającego, że jest tam także czternaście innych cech charakterystycznych, o których wspomniałem.


Pan Windibank zerwał się z krzesła i podniósł kapelusz.


— Nie mogę tracić czasu na tego rodzaju dziwne rozmówki, panie Holmes — powiedział. — Jeżeli może pan schwytać tego człowieka, niech go pan schwyta i proszę mnie o tym powiadomić.


— Oczywiście — powiedział Holmes, podchodząc do drzwi i przekręcając klucz w zamku. — Zawiadamiam pana, że go schwytałem.


— Co? gdzie? — krzyknął pan Windibank. Zbladł, usta mu zbielały i zaczął rozglądać się dokoła jak szczur schwytany w pułapkę.


— Och, nie warto, naprawdę nie warto — powiedział Holmes łagodnie. — Nie ma żadnych możliwości ucieczki, panie Windibank. Wszystko jest aż nadto jasne i sądzę, że był to bardzo niegrzeczny żart z pana strony, gdy powiedział pan, że nie potrafię rozwiązać tak prostej zagadki. Zrozumiał pan? To dobrze. Proszę usiąść i porozmawiajmy.


Nasz gość opadł na fotel. Twarz miał przeraźliwie bladą, a na jego brwiach zauważyłem wilgotny połysk.


— To… to nie jest karalne sądownie… — wyjąkał.


— Obawiam się, że nie jest. Ale mówiąc między nami, panie Windibank, był to jeden z najbardziej okrutnych, samolubnych i nikczemnych uczynków, na jakie udało mi się natrafić. Teraz proszę mi pozwolić na zrelacjonowanie przebiegu wypadków. Jeśli się omylę, zaprzeczy pan.


Człowiek siedział skulony w fotelu. Głowę miał opuszczoną na piersi. Wyglądał jak ktoś zupełnie załamany. Holmes oparł stopy na obramowaniu kominka i pochylony do tylu, trzymając ręce w kieszeniach, zaczął mówić, raczej do siebie niż do nas.


— Pewien człowiek ożenił się dla pieniędzy z kobietą o wiele starszą niż on sam — powiedział. — Mógł również korzystać z pieniędzy jej córki, jak długo z nimi mieszkała. Dochód córki stanowił poważną sumę dla ludzi w ich położeniu materialnym, a utrata jego bałaby się we znaki. Warto więc było podjąć wysiłki, aby zatrzymać te pieniądze dla siebie. Córka była osobą o dobrym i łagodnym usposobieniu, serdeczna, ale nieco zbyt uczuciowa. Jasne było, że te osobiste zalety i stały dochód nie pozwolą jej pozostać w długim panieństwie. Ale małżeństwo jej oznaczałoby utratę stu funtów rocznie. Cóż więc robi ojczym, aby temu zapobiec? Stara się ją oczywiście zatrzymać w domu i zabrania szukać towarzystwa ludzi równych jej wiekiem. Ale wkrótce dochodzi do przekonania, że to mu się wiecznie nie będzie udawało. Dziewczyna staje się krnąbrna, zaczyna się dopominać o swoje prawa i wreszcie oznajmia, że postanowiła pójść na pewien bal. Co robi wówczas mądry ojczym? Wpada na pomysł przynoszący więcej zaszczytu jego głowie niż sercu. Przy pełnym pobłażaniu i współpracy swej żony przebiera się, zakrywa bystre oczy przyciemnionymi szkłami, maskuje twarz wąsami i parą krzaczastych bokobrodów, zmienia wyraźny głos w przypochlebny szept, po czym, podwójnie zabezpieczony — zważywszy krótki wzrok dziewczyny — ukazuje się jako zalotnik, nie dopuszczając tym samym innych ewentualnych zalotników.


— Początkowo to był żart — jęknął nasz gość. — Nigdy nie przypuszczaliśmy, że da się tak nabrać.

— Bardzo możliwe. Tak czy inaczej, młoda dama dała się nabrać. Była przekonana, że jej ojczym znajdował się we Francji, i ani przez chwilę nie

podejrzewała oszustwa. Uprzejmości świadczone przez tego dżentelmena pochlebiły jej, tym bardziej że matka mówiła o nim z takim podziwem. Wówczas pan Angel zaczął składać wizyty, gdyż stało się oczywiste, że sprawa powinna posunąć się możliwie jak najdalej, jeżeli ma dać jakieś wyniki. Nastąpiły spotkania, wreszcie zaręczyny, które miały na celu ostateczne zobowiązanie jej do wierności. Ale oszustwa nie można było przeciągać w nieskończoność. Pozorowane wyjazdy do Francji stały się bardzo uciążliwe. Trzeba było zakończyć sprawę, i to w sposób tak dramatyczny, aby zakończenie to pozostawiło w umyśle dziewczyny trwały ślad i nie pozwoliło przez dłuższy czas darzyć względami innych

zalotników. Stąd te przysięgi wierności wsparte Pismem świętym, stąd także wzmianki w dniu ślubu o tym, co się może zdarzyć. James Windibank pragnął, aby panna Mary Sutherland, niepewna losów Hosmera, tak czuła się z nim związana, by w ciągu dziesięciu co najmniej lat nie mogła zainteresować się innym człowiekiem. Zawiózł ją aż pod drzwi kościelne i wówczas — ponieważ nie mógł już pojechać dalej — po prostu zniknął, dzięki starej sztuczce, polegającej na wejściu jednymi drzwiami do krytej dorożki, a wyjściu drugimi. Wydaje mi się, że taka była kolejność wypadków, panie Windibank.


Podczas gdy Holmes mówił, nasz gość odzyskał nieco pewności siebie, wstał z krzesła. Na pobladłej twarzy miał zimny, szyderczy uśmiech.


— Może tak jest, a może nie, panie Holmes — powiedział. — Ale jeśli jest pan tak bystry, powinien pan wiedzieć, że to pan właśnie łamie teraz prawo, nie ja. Od pierwszej chwili nie zrobiłem nic karalnego, ale tak długo, jak trzyma pan te drzwi zamknięte, wystawia się pan na oskarżenie o napad i bezprawne przytrzymywanie człowieka.


— Prawo nie może cię dotknąć — powiedział Holmes, obracając klucz i otwierając drzwi na oścież. — Tym niemniej nigdy nie było człowieka, który by bardziej zasługiwał na karę. Jeżeli ta młoda dama ma brata albo przyjaciela, powinien on wysmagać cię szpicrutą po plecach. Na Jowisza! — ciągnął dalej, czerwieniąc się na widok gorzkiego szyderstwa widocznego na twarzy tego człowieka. — Nie należy to do moich obowiązków wobec klienta, ale mam tu pod ręką szpicrutę i sądzę, że po prostu…


Zrobił dwa szybkie kroki w kierunku szpicruty, ale zanim zdążył ją pochwycić, rozległ się głośny tupot po schodach, ciężkie drzwi wyjściowe trzasnęły i zobaczyliśmy z okna, że pan James Windibank pędził co sił w nogach w dół ulicy.


— Oto bezczelny łajdak! — powiedział Holmes śmiejąc się i opadając znowu na fotel. — Ten człeczyna będzie się posuwał od przestępstwa do przestępstwa, aż wreszcie zrobi coś bardzo złego i skończy na szubienicy. Wypadek ten nie był pozbawiony, pod pewnym względem, ciekawych stron.


— Nie dostrzegam, nawet teraz, całej drogi twego rozumowania — powiedziałem.


— Oczywiście, jasne było od pierwszej chwili, że ten pan Hosmer Angel musi mieć jakieś ważne powody do zachowywania się w tak dziwny sposób. Jasne było także, że ojczym jest jedynym człowiekiem, który zyskiwał coś dzięki temu wydarzeniu. Poza tym wiele dawał do myślenia fakt, że ci dwaj ludzie nigdy nie znajdowali się razem, ale zawsze jeden ukazywał się wtedy, kiedy drugi był daleko. W równej mierze podejrzane były przyciemnione okulary i dziwny głos. Wskazywały one na przebranie, tak samo zresztą jak krzaczaste bokobrody. Wszystkie moje podejrzenia potwierdza niecodzienny zwyczaj podpisywania się na maszynie, co oczywiście wskazywało, ze pismo tego człowieka musi być dobrze znane dziewczynie i poznałaby je nawet w tak drobnej próbce. Jak widzisz, wszystkie te rozrzucone fakty, wraz z wieloma mniejszymi, wskazywały na to samo.


A jak je sprawdziłeś?


Kiedy raz wyśledzę człowieka, reszta idzie łatwo. Znam przedsiębiorstwo, w którym on pracuje. Wziąwszy z ogłoszenia opis zaginionej osoby, usunąłem wszystko to, co mogło być wynikiem przebrania — to znaczy okulary, wąsy, głos — i wysłałem do przedsiębiorstwa z prośbą, aby odpowiedzieli mi, czy zgadza się z wyglądem któregokolwiek z ich komiwojażerów. Zanotowałem już osobliwości maszyny do pisania i napisałem do tego człowieka list na jego biurowy adres, prosząc, by tu przyszedł. Tak jak się spodziewałem, odpowiedź została napisana na maszynie i odkryła mi te same, pospolite, ale charakterystyczne defekty. Tą samą pocztą nadszedł list z firmy Westhouse & Markbank przy Frenchurch, w którym doniesiono mi, że opis zgadza się pod każdym względem z wyglądem ich pracownika Jainesa Windibank. Voilŕ tout* !


— A panna Sutherland?


— Jeżeli jej powiem, nie uwierzy mi. Przypomnij sobie stare perskie przysłowie: „Żyje w niebezpieczeństwie ten, kto pragnie odebrać młode tygrysowi, a także ten, kto pragnie odebrać złudzenie kobiecie”. Jest tyleż rozsądku u Hafiza* co u Horacego* — i tyleż znajomości świata.


Przełożył Kazimierz Kwaśniewski















Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron