ZOFIA KACZOROWSKA
STRZAŁ NA MOKOTOWSKIEJ
Niektóre wątki powieści zostały zaczerpnięte z przedwojennych procesów sądowych. Żadna z postaci w niej występujących nie jest autentyczna, a ewentualne zbieżności i podobieństwa mogą być przypadkowe
W latach trzydziestych...
Ula Horozińska — panna na wydaniu, bywalczyni salonów warszawskich końca lat trzydziestych — wślizgnęła się niepostrzeżenie do pokoju Ady Kórnickiej, aby przed lustrem w złocistych ramach, zajmującym niemal pół ściany, poprawić toaletę. Najpierw kilkoma zręcznymi ruchami uporządkowała kunsztowną fryzurę, dzieło mistrza Jerzego z firmy „As”, lekko zwichrzoną podczas tańca, przypudrowała nos i policzki, a potem przygładziła fałdy taftowej, balowej sukni w tonacji changeant, mieniącej się srebrem i czerwienią. Widok własnej, efektownej sylwetki sprawił jej najwyraźniej przyjemność. Na twarzy o dość regularnych rysach, zeszpeconej nieco przylepionym do warg złośliwym grymasem, pojawił się wyraz triumfu. Właśnie dzisiaj uzyskała pewność, że jej sprawy osobiste ułożą się pomyślnie, zgodnie z najskrytszymi pragnieniami, nie pozbawionymi dużej' dozy wyrachowania. Panna Horozińska bowiem była osobą wielce praktyczną i dbałą o dobra doczesne. Niezbyt posażna, za to sprytna i pełna tupetu, postanowiła iść przez życie przebojem.
Z przyległego salonu dobiegały dźwięki najmodniejszych melodii z gramofonu wyposażonego w automatyczny zmieniacz płyt, który wraz z siedmiolampowym radiem firmy „Telefunken” Ada Kórnicka otrzymała w prezencie imieninowym od swojego ojca. Z muzyką mieszały się odgłosy wesołych rozmów licznie zgromadzonej, „złotej” warszawskiej młodzieży, raz po raz wybuchały salwy podnieconego, nerwowego śmiechu dziewcząt, strzelały korki od szampana. Tańczące pary pojawiały się i znikały, a wraz z nimi ich odbicia w tafli lustra.
— Czy dobrze się bawisz? — zapytała Ulę druga uczestniczka imieninowego przyjęcia, Iza Będziłło, która również weszła do pokoju Ady, aby odświeżyć swój wygląd, nieco nadwyrężony balowym szaleństwem. Bardzo wysoka, pochylona w ramionach, o bujnych czarnych włosach, suchej nieładnej twarzy z wydatnym nosem, obnosiła na sobie rodową biżuterię w postaci brylantowej kolii otaczającej jej szyję i kolczyków świecących ostrym blaskiem przy każdym ruchu. Mimo mankamentów urody towarzyszył jej zawsze orszak wielbicieli, gdyż posag jej sięgał ponoć sum mogących oszołomić i skłonić do żeniaczki najbardziej zaprzysięgłych kawalerów. Ona jednak, niepomna na szybko upływające lata, wyspecjalizowała się w dawaniu kosza natrętnym epu- zerom. Ekscentryczna, niepohamowana w wybrykach i ryzykownych nieraz posunięciach, słynęła z ostrości i ciętości języka oraz ze złośliwych osądów swoich bliźnich.
— Tak, bawię się znakomicie -— odpowiedziała Horozińska, i dodała wydymając pogardliwie wargi. — Czy nie uważasz, że papa Kórnicki przeszedł dzisiaj samego siebię: srebrna zastawa, kucharz wynajęty z „Europejskiej”, fotograf ... Brak tylko orkiestry cygańskiej i tańca brzucha w wykonaniu odalisek. Najwyraźniej chce jak najszybciej złapać męża dla swojej jedynaczki.
— Jeśli chodzi o mecenasa Gradkiewicza — to nie musi się tak wysadzać. Ten filar naszej palestry gotów jest choćby jutro dać na zapowiedzi, gdyby tylko Ada łaskawie spojrzała na jego łysinę i brzuszek — roześmiała się ironiczne Będziłłówna.
— Mam wrażenie, że Kórnicki celuje o wiele wyżej, marzy o zięciu arystokracie.
— Chyba nie pragnie, żeby hrabia Todzio ożenił się z Adą. Wprawdzie ma on dziewięć pałek w koronie, ale bez wątpienia wyląduje wkrótce w domu zdrowia. Zupełne rozmiękczenie mózgu odziedziczone po szacownych przodkach.
— „Wszak paraliż postępowy najzacniejsze chwyta głowy!”
Obie panny roześmiały się perliście, z satysfakcją stwierdzając, jakiego to typu schorzenie trapi towarzysza ich zabaw. Horozińska raz jeszcze przejrzała się w lustrze, poprawiając koniuszkiem wymanikiurowanego palca loczek nad gładkim czołem. — Wydaje mi się, że Ada już sama dokonała wyboru. To się rzuca w oczy, że jest śmiertelnie zakochana w Wiktorze Neniewskim.
— Piękny Wiko ma niebywałe powodzenie u pań i nic dziwnego — świetnie tańczy, nie mniej dobrze gra w tenisa i w brydża, wspaniale jeździ konno. Szkoda tylko, że tak nękają go wierzyciele — wycedziła Będziłłówna, pudrując czubek nosa.
— Niemożliwe! Przecież on ma duży majątek ziemski i wspaniałą stadninę koni. Uchodzi za bardzo zamożnego.
— Pozory. Wiko zarzucał sidła i u nas, a wiesz jak mój ojciec zwykł postępować w takich razach. Od razu zasięga informacji o sytuacji materialnej delikwenta. I otóż okazało się, że Wiktor tonie w długach i jest niepospolitym birbantem. Rozumiesz: nocne życie, baletniczki, hazard, a to kosztuje. Jedynie bogaty ożenek może go uratować.
— Jeżeli Ada uprze się go poślubić, to papa Kórnicki będzie musiał wybulić grubszą forsę — parsknęła krótkim śmiechem Horozińska.
— Qui vivra — verra — oświadczyła sentencjonalnie Będziłłówna. — Ada to istota sentymentalna, co może przysporzyć jej w życiu wielu kłopotów. Za to ty, moja droga, zdaje się wybrałaś właściwszą drogę. Twój przemysłowiec jest już całkowicie „ugotowany”. Myślę, że zanosi się w naszym kręgu na wesele stulecia. Czy nie mam racji?
Na twarz Uli wypłynął znienacka gwałtowny rumieniec, jakby słowa Izabelli zdemaskowały najstaranniej ukrywaną przed światem tajemnicę jej serca, ale zaraz opanowała się i odparła zaczepnie:
— A gdyby tak było, to co takiego?
— Nic, świetnie. Będzie wspaniała zabawa. Co w końcu znaczy tych dwadzieścia pięć lat różnicy wieku? A kamieniczki na Mokotowie takie śliczniutkie. Ile ich jest — pięć czy sześć?
— Siedem — odparowała czerwona ze złości Ula. — A po ślubie jedziemy na miesiąc do Włoch.
— Już słyszę odgłos waszych namiętnych pocałunków na Moście Westchnień w Wenecji. Ale nie gniewaj się, kochanie, szczerze ci winszuję. Nie mogłaś podjąć mądrzejszej decyzji. Mój Boże, gdybym mogła się tak zakochać.
— Dobrze, że tego nie słyszy ten piękny podchorąży sanitarki. To chyba twoja ostatnia ofiara, czyż nie tak?
— Ach, Misio! Wiesz, że on mi się podoba. Ma w sobie tyle chłopięcego wdzięku, że budzi we mnie instynkty macierzyńskie. Widać, że starzeję się już na dobre, bo ta jego dziecinna buzia i niewinne zachowanie dodają pikanterii naszym wzajemnym stosunkom.
W tej chwili w salonie rozległy się dźwięki lambeth- -walka: „Weź pod rękę damę swą, idź na spacer razem z nią, tak jak na ślub, i sześć uderzeń zrób” — śpiewał re- frenista. Skoczny rytm melodii podziałał elektryzująco na obie panny. Jak najlepsze przyjaciółki, objąwszy się, wpłynęły do salonu i natychmiast dołączyły do roztańczonego tłumu.
Salon Kórnickich, umeblowany w stylu Ludwika XV, tonął w powodzi świateł, bijących z kryształowego żyrandola i licznych stojących lamp. Jedną ścianę zajmowały kosze kwiatów, przeważnie różowych i czerwonych azalii, ofiarowanych przez gości solenizantce w dniu jej imienin. Młodzi ludzie we frakach lub paradnych mundurach wojskowych, panny w długich, połyskujących sukniach, podrygiwali w takt najnowszego przeboju, śmiejąc się i klaszcząc w dłonie. Na kanapkach siedziały mamy panien, wymieniając między sobą mniej lub więcej złośliwe uwagi o toaletach i zachowaniu młodzieży. Każda z nich jednak miała przyklejony do ust sztuczny, przesłodzony uśmiech. Prezentowały też kolekcje rzucającej się w oczy biżuterii. Zawodowy fotograf, błyskając magnezją, wykonywał zdjęcia rozbawionych par w co ciekawszych ujęciach. Nieco dojrzalszy od innych młodzieniec, z kotylionem w klapie marynarki świadczącym o jego odpowiedzialnej funkcji wodzireja, oplątywał tańczących siecią kolorowych serpentyn, celując w nich z niedościgłym mistrzostwem. Wkrótce przyłączyło się do niego jeszcze kilku innych, młodych ludzi. Jednocześnie, niepostrzeżenie, rozdano karnawałowe czapeczki, które powędrowały na głowy uczestników balu, dając nowy powód do coraz częstszych i gwałtowniejszych wybuchów śmiechu. Niektórzy „balowicze”, korzystając z przerwy w pląsach, podążali chyłkiem do podręcznego barku, suto zaopatrzonego w smukłe i pękate butelki win i koniaków, aby spełnić toast za zdrowie solenizantki. Przez rozsuwane drzwi, prowadzące do gabinetu gospodarza, zaglądali starsi panowie w strojach wieczorowych, z cygarami w ustach — luminarze wielkiego lub mniejszego warszawskiego biznesu, którzy wstawali na chwilę od zielonych stolików do brydża, aby rozprostować kości i przy okazji poobserwować swoich rozbawionych potomków. Między nimi znajdował się również Leon Kórnicki, syn pana domu, wprawdzie młodszy od nich, bo zaledwie trzydzie-
stoparoletni, ale nie zaliczający się już do grona młodzieży, jako że od kilku lat był żonaty i całkowicie niezależny finansowo. Od pewnego czasu krążyły pogłoski, że małżeństwo z czarnowłosą Żanetą chwieje się w posadach, a sprawa rozwodowa, której jednym z powodów miał być ponoć flirt żony z przystojnym kapitanem piechoty, wisi na włosku. Na razie pozory wobec świata zostały zachowane, młodzi Kórniccy zjawili się razem na imieninach siostry, choć Leon natychmiast przyłączył się do grona brydżystów, a Żanetę porwał tłum młodzieży. Na ogół liczni znajomi dziwili się nierozsądnemu postępowaniu Kórnickiej, gdyż Leon doskonale zarabiał, prowadził firmę budowlaną, skupował akcje spółek handlowych i miał znakomite perspektywy na przyszłość. Natomiast jej amant nie grzeszył zamożnością i żył ze skromnych, oficerskich poborów.
Młody Kórnicki stanął w drzwiach salonu, z papierosem w dłoni i ogarnął spojrzeniem gęstwę zebranych gości. Żony nie potrzebował długo szukać. Jej czerwona suknia z cekinów, opinająca smukłą sylwetkę i odsłaniająca białe ramiona, od razu rzucała się w oczy. Otoczona przez grupę złożoną z trzech mężczyzn i dwóch dziewcząt, młoda kobieta odrzuciła właśnie w tył głowę, wybuchając głośnym, drażniącym śmiechem. Zawsze w towarzystwie lubiła zwracać na siebie uwagę i zachowywać się w tak prowokujący sposób. Spojrzenie Leona prześlizgnęło się po jej postaci obojętnie. Poszukał wzrokiem siostry i kiedy ją ujrzał, czoło jego przecięła głęboka zmarszczka.
Ada Kórnicka tańczyła wtulona w ramiona Wiktora Neniewskiego z oczyma zatopionymi w jego twarzy. Miała dwadzieścia dwa lata i po raz pierwszy w życiu się zakochała. Uczucie to zawładnęło nią tak całkowicie i bez reszty, że wszystkie inne sprawy i wydarzenia rozgrywające się wokół niej stały się nagle błahe i bez znaczenia. Ada nie była pięknością, ale wielu mężczyzn starało się
już o jej rękę nie tylko ze względu na niemały zresztą posag, lecz również niezaprzeczalne walory urody. Wysoka, wysportowana, o proporcjonalnych kształtach, poruszała się z wdziękiem, choć co złośliwsze przyjaciółki twierdziły, że natura wyposażyła ją w zbyt duże dłonie i stopy. W bladej twarzy, o cerze zlewającej się, być może, zanadto z popielatoblond włosami, błyszczały niebieskie, bardzo przezroczyste oczy, które niejednokrotnie stawały się zadziwiająco zimne i stanowcze, szczególnie wtedy, kiedy dziewczyna w rozgrywkach z własnym ojcem, usiłowała postawić na swoim. Nie zdarzało się to co prawda często, gdyż wcześnie owdowiały Kórnicki ześrodkował prawie wszystkie swoje zainteresowania i uczucia w jedynaczce, ustępując jej na każdym kroku. Jednakże w sporadycznych sytuacjach konfliktowych Ada okazywała nieoczekiwaną siłę i energię. Niewątpliwie brak matki, jej opieki i doradztwa, sprawiał, że Ada nie ubierała się zbyt gustownie, przynajmniej w opinii jej otoczenia. Lubiła kolor beż we wszystkich odcieniach, w którym było jej nie do twarzy. Teraz też na swoim imieninowym przyjęciu wystąpiła w beżowej, szyfonowej, długiej sukni, ozdobionej złotymi dżetami.
Właśnie głos Aleksandra Żabczyńskiego utrwalony na płycie sugestywnie zapewniał: „Już nie zapomnisz mnie, piosenka ci na da zapomnieć, i tęsknić wciąż będziesz ogromnie, co dzień, co noc,” a Wiktor wtórował mu swoim głębokim, miękkim głosem, szepcząc do ucha Ady te same słowa. Jednocześnie wzmócnił znacząco uścisk ręki tańczącej z nim dziewczyny.
Ada zadrżała od stóp do głowy, nie mogąc się opanować. Pokochała Wiktora niemal od pierwszego wejrzenia. Wydawał się jej piękny, pociągający, nieporównanie ciekawszy od wszystkich innych młodych ludzi. Wysoki, smukły, czarnowłosy, w nienagannie skrojonym fraku, z tajemniczym półuśmieszkiem na ustach — stanowił
ucieleśnienie wszystkich najskrytszych pragnień i marzeń jej dziewczęcego serca.
— Ado, czy wybierze się pani ze mną jutro na fajf do „Adrii”? — zapytał wibrującym od tłumionych pragnień głosem (przynajmniej tak to brzmiało w uszach dziewczyny).
— O, tak — odpowiedziała pośpiesznie, jakby bojąc się, żeby nie cofnął swojej propozycji, a w duchu pomyślała: „Gdybyś tylko zechciał poszłabym z tobą na koniec świata.”
Zabiegi uwodzicielskie Wiktora nie uszły uwagi Leona Kornickiego. Przez dłuższą chwilę przyglądał się z wyraźnym niezadowoleniem młodej parze. Ręka, w której trzymał papierosa, drżała mu lekko. Wreszcie zawezwany przez swoich partnerów od brydża, wycofał się z ociąganiem do gabinetu. Jeszcze dwóch innych mężczyzn znajdujących się w salonie przeżywało ciężkie chwile na widok zakochanej Ady: stateczny, cieszący się dużym autorytetem w świecie prawniczym mecenas Wacław Gradkie- wicz i młody człowiek, trzymający się na uboczu — brat Żanety Kórnickiej. Gradkiewicz uważał zachowanie Ady za wymierzony sobie policzek, godzący w jego dumę i ambicję. Od pewnego czasu miał niemal pewność, że stary Kórnicki odda mu swoją córkę za żonę. Świadczyły o tym niektóre jego posunięcia, prawie wiążące obietnice. Adwokat nie liczył na posag panny, zarabiał wystarczająco dużo, jego kancelaria rozwijała się z niebywałym rozmachem, zyskując coraz liczniejszą i bogatszą klientelę. Pragnienie poślubienia dziewczyny takiej jak Ada tkwiło zakodowane w jego podświadomości. Pochodził z ubogiej, robotniczej rodziny i dzisiejszą swoją pozycję osiągnął o własnych siłach. Brakowało mu tylko żony z ekskluzywnego środowiska. Wybór jego padł na Adę Kórnicką, która odpowiadała mu pod każdym względem, a ponadto pociągała fizycznie. Nie był jeszcze stary, miał niewiele ponad czterdzieści lat, i chciał jak najprędzej założyć rodzinę, aby ugruntować swoje stanowisko poważa-
ncgo obywatela, goszczonego w salonach elity towarzyskiej. Dzisiaj zrozumiał, że wszystkie jego kunsztownie budowane plany na przyszłość runęły jak domek z kart i ze złości niemal zgrzytał zębami.
Drugi, cichy wielbiciel Ady, nie mający właściwie żadnych szans, aby stanąć w szranki do boju o rękę Ady z innymi konkurentami — brat Żanety, Roman — skrył się w kącie salonu, nie biorąc udziału w zabawie. Bez przerwy wodził oczyma za tańczącą Adą z twarzą znieruchomiałą od napięcia i bólu. Całe towarzystwo szykowało się do walca figurowego, prowadzonego zgodnie z tradycją przez wodzireja. Gradkiewicz, korzystając z przerwy pomiędzy tańcami i nieobecności Neniewskiego u boku Kórnickiej, skłonił się przed nią głęboko.
— Panno Ado, czy mogę prosić panią do walca?
— Niestety ten taniec zamówił już pan Neniewski.
— Jak widzę, nie sposób się dzisiaj do pani docisnąć — syknął, czerwieniejąc z gniewu.
— Czyżby panu na tym zależało? — zapytała ironicznie Ada, i dodała rozmyślnie niegrzecznie. — Bo mnie wcale.
— Oby pani nie pożałowała tych słów — wycedził Gradkiewicz, raz jeszcze złożył jej ukłon i zmieszał się z tłumem gości.
Wkrótce zabrzmiały tony walca „François”. Barwny korowód par ruszył w tan.
— Zmiana dam! — krzyczał wodzirej z twarzą spoconą od wysiłku. — Kółeczko! Panie wybierają!
Ledwo przebrzmiały ostatnie akordy walca, otwarły się drzwi do jadalni i oczom gości ukazał się rozstawiony, ogromny stół, zasłany śnieżnym obrusem, uginający się od srebra, porcelany i różnorakich potraw. Przy każdym nakryciu leżała gałązka mimozy.
Hrabia Todzio, chodzący już zygzakiem, w błazeń- skiej czapeczce na głowie, wykrzywił w uśmiechu swoją wymiętą twarz przedwcześnie postarzałego oseska i wska-
żując palcem na otwarte drzwi do jadalni, zapiszczał falsetem.
— Widzicie ludzie! Dają jeść, jak Boga kocham, dają jeść. Chodźmy!
*
Ula Horozińska i Iza Będziłło siedziały przy stoliku w „Ziemiańskiej” przy ulicy Mazowieckiej, racząc się czekoladowymi rurkami nadziewanymi kremem pistacjowym, i wymieniały między sobą najświeższe nowiny i sensacje z życia towarzyskiego stolicy. Mimo przedpołudniowej pory prawie wszystkie miejsca były zajęte przez adwokatów, inżynierów i innych przedstawicieli wolnych zawodów, którzy wpadali, w przerwach między zajęciami, na przysłowiowe „pół czarnej”. Horozińska raz po raz podnosiła lewą rękę do góry, rzekomo w celu poprawienia futrzanego toczka sterczącego na czubku głowy, a w rzeczywistości po to, aby zwrócić uwagę przyjaciółki na pierścionek z dwukaratowym brylantem, błyszczący na jej serdecznym palcu. W końcu Będziłłówna, która ostatnio zmieniała równie często futra jak rękawiczki, spytała niedbale.
— Zaręczynowy?
— Tak, to jeden z ostatnich prezentów Antosia — odpowiedziała z pozorną obojętnością Ula. — Dostał zupełnego szału na tle kupowania dla mnie biżuterii.
— A więc mariaż zafiksowany? Raz jeszcze gratuluję. Ale popatrz tylko — Iza wyjęła z mufki lorgnon, jako że miała dość krótki wzrok, i spojrzała uważnie przez szkła. — Czy ta panna w popielicach to nie Ada Kórnicka?
— Ada? — zainteresowała się żywo Horozińska i odwróciła głowę. — Tak, to ona. Ale dlaczego sama? Czyżby piękny Wiko pozwolił jej na siebie czekać?
— Czy ten romans naprawdę skończy się małżeń
stwem? Ktoś mi mówił, że Wiktor bywa teraz u baronówny Holzenberg.
— Wydaje się jednak, że zwycięży Kórnicka. Ostatnio widuje się ich wszędzie razem. Na balu u wioślarzy Wiko pił z pantofelka Ady szampana.
— Winszuję upodobań. Ten pantofelek przypomina rozmiarami raczej nasz transatlantyk MS „Piłsudski”.
Obie panny roześmiały się serdecznie z konceptu Bę- dziłłówny. Kiedy nastręczała się okazja do przypięcia łatki któremuś ze wspólnych znajomych wykazywały niezwykłą zgodność poglądów.
— A otóż i Leon Kórnicki — zauważyła w tej samej chwili Iza, ponownie przykładając do oczu lorgnon. — Więc to na takie randez-vous przyszła Ada, z rodzonym bratem.
Istotnie, do stolika zajmowanego przez Adę podszedł jej starszy brat Leon.
— Przepraszam za małe spóźnienie — powiedział, siadając obok dziewczyny. —Niespodziewanie zatrzymano mnie w firmie. Czy coś zamawiałaś?
— Tak i nawet zdążyłam już wypić herbatę. Ale to nieważne. Przyznam, że zaskoczyła mnie twoja propozycja spotkania się w kawiarni. Ostatnio nie dawałeś zbyt wielu dowodów uczuć rodzinnych.
— Każdy ma swoje problemy, które musi sam przetrawić i rozstrzygnąć. Wiesz, że rozchodzę się z Żanetą. Ta decyzja kosztowała mnie dużo nerwów i zdrowia. Rozbicie rodziny to poważna sprawa, choć na szczęście nie mamy dzieci. Jednakże ta kobieta przez kilka lat była moją żoną. Sądzę jednak, że postępuję słusznie. Nie o tym jednak chciałem z tobą porozmawiać, chodzi mi o ciebie. Ado, muszę cię prosić, abyś natychmiast zerwała wszelkie kontakty z Wiktorem Neniewskim i przestała się z nim widywać.
Zazwyczaj bladą twarz Ady pokrył krwisty rumieniec. W jej oczach zamigotał gniew, a usta wykrzywił zły grymas.
— Jakim prawem wtrącasz się do moich osobistych spraw? Nigdy ci na to nie pozwolę — powiedziała wolno i dobitnie, starając się opanować, aby nie zrobić widowiska w miejscu publicznym.
— Prawem brata i najbliższego członka rodziny. Ado, widocznie nie zdajesz sobie sprawy, kim jest ten człowiek. To zwykły łowca posagów. Jednocześnie zaleca się do kilku panien, szukając najintratniejszego obiektu do lokaty uczuć. Prawda jest taka, że grzęźnie w długach i trwoni majątek rodzinny.
— Kłamiesz! — zawołała, aż kilka osób siedzących przy sąsiednich stolikach przyjrzało się jej bacznie. — Zazdrościsz szczęścia innym ludziom, bo sam przegrałeś swoje małżeństwo. Nic ci nie wierzę. Ja i Wiktor kochamy się! Tak, przyjmij to do wiadomości. Niedługo zamierzamy się pobrać!
— Popełnisz najpotworniejsze głupstwo wychodząc za Neniewskiego. Tąjiulaka i utracjusz. On nie ciebie kocha, ale posag, który spodziewa się otrzymać od naszego ojca.
— To ty drżysz o rodowe pieniądze. Boisz się zapewne o spadek. Absolutnie, kompletnie się mylisz. Zupełnie go nie znasz. Między mną a Wiktorem nie ma w ogóle mowy o sprawach finansowych. 1 nie rozumiem dlaczego wywlekasz te historie w cukierni. Pełno tu ciekawskich znajomych. Horozińska i Będziłłówna tylko strzygą uszami, żeby coś podsłuchać.
— Po prostu nie chciałem tak drażliwego tematu poruszać przy ojcu, aby mu zaoszczędzić niepotrzebnych wzruszeń. Ostatnio nie czuje się dobrze, a poza tym ma dość innych kłopotów, o których nawet nie wiesz. W każdym razie pamiętaj, że cię ostrzegałem. Jeżeli popełnisz ten nierozsądny krok i wyjdziesz za Neniewskiego — gorzko tego pożałujesz.
— Nie traktuj mnie jak małe dziecko. Na szczęście jestem pełnoletnia i sama mogę decydować o swoim lo
sie. A zresztą dobrze rozumiem, o co chodzi tobie i ojcu. Chcielibyście mnie wydać za mąż za jakiegoś podtatusia- łego lowelasa z forsą, na przykład za mecenasa Gradkie- wicza — Ada wpadała w coraz większą złość.
— Jak ty błędnie oceniasz sytuację — powiedział już ze zniechęceniem w głosie Kórnicki. Patrzył teraz na siostrę z pewnego rodzaju współczuciem, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że żadne argumenty nie złamią jej uporu. Miłość do Wiktora zaślepiała ją i czyniła głuchą na wszelkie perswazje. — Byłbym dużo szczęśliwszy gdybyś wyszła za biednego, ale porządnego chłopca, który by cię naprawdę kochał — wygłosił to zdanie nieco pompatycznie i wbrew swoim poglądom, że małżeństwo powinno opierać się na obopólnie wniesionym kapitale przez partnerów. Sam ożenił się z panną bez posagu, prędko się rozczarował i odtąd potępiał związki zawierane nierozważnie i bez bazy materialnej.
— A może chcesz mi zaproponować swojego pupilka, brata Żanety? Wiem, że łączą cię z nim jakieś bliżej nieokreślone więzy. Powiedz mu, żeby przestał za mną łazić. To jest denerwujące.
Leon poczerwieniał na twarzy. Aluzja siostry do jego przyjaźni z Romanem Powelskim dotknęła go do żywego!
— Tak, to prawda, opiekuję się tym młodym człowiekiem i cenię jego prawy charakter. Nawet rozwód z Żanetą nie zmieni mojego stosunku do niego. W każdym razie, moja droga, w przyszłości nie możesz liczyć na moją pomoc, choćbyś jej najbardziej potrzebowała. Pamiętaj o tym! Ja nie rzucam słów na wiatr.
*
Prezes Stanisław Kórnicki zapalił lampę na biurku i rozłożył przed sobą dokumenty, które przywiózł z księgowości Fabryki Drutów w Mysłowicach. Od wielu lat
sprawował w tej firmie odpowiedzialną i wielce znaczącą funkcję przewodniczącego Rady Nadzorczej, ciesząc się nieposzlakowaną opinią wśród akcjonariuszy i pracowników. Obecnie jednak znalazł się w poważnym impasie życiowym, z którego trudno było znaleźć wyjście, bez narażenia na szwank reputacji człowieka związanego z nim wieloletnią przyjaźnią. Z ostatniej bowiem kontroli, przeprowadzonej w związku z rocznym zamknięciem bilansu fabryki, wynikało w sposób niezbity, że naczelny dyrektor dopuścił się nadużyć finansowych. To, że malwersacji tych dokonywano przez dłuższy czas bez wyciągania konsekwencji w stosunku do winnego, nasuwało podejrzenie, że Kórnicki albo w nich również uczestniczył, albo tolerował taki stan rzeczy, dopuszczając się tym samym karygodnego niedbalstwa w sprawowaniu swoich obowiązków. Prawda, że zawierzył zbytnio bliskiemu przyjacielowi i koledze ze szkolnej ławy*, z którym wspólnie przepracował dużą część życia. Znał wprawdzie jego upodobanie do hulanek, wystawnych przyjęć, pozamałżeńskich grzeszków kosztujących niemałą fortunę, nie podejrzewał jednak dyrektora o przestępcze machinacje, powodujące ruinę jego własnej kariery oraz jego najbliższych współpracowników. I oto przed kilku miesiącami odkrył ku swojemu przerażeniu poważne manko; jednakże beztroski i pełen osobistego uroku oraz pewności siebie dyrektor Jan Połoszko zdołał go natychmiast uspokoić. Zapewnił przyjaciela, że chwilowo zaciągnięta pożyczka zostanie niepostrzeżenie przez niego zwrócona bez żadnych ujemnych następstw. Tymczasem stało się inaczej. Długi przerosły możliwości płatnicze dyrektora i zamiast je uregulować, pogrążył się w nich jeszcze bardziej, pociągając za sobą jako współwinnego prezesa Rady Nadzorczej.
Kórnicki przeklinał chwilę słabości, kiedy zajął bierną postawę wobec nieuczciwości kolegi, uległ jego w gruncie rzeczy niepoważnym argumentom i nie postawił sprawy na ostrzu noża. Ten brak decyzji i stanowczości,
spowodowany sentymentem do człowieka bliskiego mu od młodości, mógł kosztować go nie tylko utratę stanowiska, ale zaprowadzić nawet na ławę oskarżonych. Najbardziej ze wszystkiego bał się kompromitacji w środowisku, w którym obracał się od tylu lat. Nie chciał też ściągnąć hańby na córkę i syna wychowanych w atmosferze szacunku do ojca. Jeśli wystąpi przeciwko dyrektorowi Poło- szce z wnioskiem o pociągnięcie go do odpowiedzialności, to czy uchroni się od zarzutu wspólnego prowadzenia z nim nieuczciwej gry? Wprawdzie mecenas Gradkiewicz, wtajemniczony w meritum sprawy, doradzał mu pewne posunięcia asekurujące przed konsekwencjami natury służbowej i prawnej (a adwokat ten znał wszystkie niezawodne w takich wypadkach kruczki), lecz Kórnicki wiedział, że ceną za skuteczną obronę miała być ręka Ady. Postawiony w sytuacji przymusowej prezes poczynił poważne obietnice Gradkiewiczowi, choć nie o takim mężu marzył dla swojej jedynaczki.
Jeszcze raz zagłębił się w zakwestionowanych przez kontrolę dokumentach i ponownie stwierdził, jak bardzo oczywista i niezaprzeczalna jest wina Połoszki. Poczuł silny, dokuczliwy ucisk w okolicy serca. Cierpiał już na to dawniej, ale teraz, kiedy ujawniła się fatalna dla niego afera, dolegliwości wzmogły się, mimo że starał się na nie nie zwracać uwagi. Znajdował się w stanie takiej depresji, że chwilami śmierć wydawała mu się wybawieniem i pragnął jej więcej niż czegokolwiek na świecie. Kilkakrotnie myślał o samobójstwie, zanim wybuchnie skandal wokół jego osoby i splami dobre imię rodziny. Teraz też odruchowo zajrzał do szuflady, gdzie spoczywał ukryty pod stertą papierów rewolwer. Wyciągnął rękę i dotknął lufy. Chłód bijący od niej podziałał na niego uspokajająco. Wiele wysiłku kosztowało go zatajenie prawdy przed córką. W czasie przyjęcia imieninowego umiejętnie opanował dręczący go niepokój. Ukazał ludziom pogodną twarz, wystąpił nawet z niebywałym przepychem i rozma-
chem, mimo sytuacji, w jakiej się znalazł. Jednakże zdawał sobie sprawę, że będzie musiał ustąpić z funkcji prezesa Rady Nadzorczej, co w konsekwencji spowoduje zmianę standardu życia jego i córki. O Leona nie potrzebował się na szczęście martwić. Ten młody człowiek dał sobie radę. Jego interesy prosperowały doskonale, w szybkim tempie dorabiał się majątku. Nad rozpadem swojego małżeństwa przeszedł już do porządku dziennego i pogodził się z rozstaniem z Żanetą. W jego wieku odbudowanie życia uczuciowego nie przychodzi z trudnością. Ale Ada? Co stanie się z Adą? Przyzwyczajona do zbytku, nawet luksusu, może załamać się psychicznie. Wprawdzie posag jej został odpowiednio zabezpieczony przez Kornickiego, także w przypadku restrykcji finansowych, ale stanowił jedyne dobro, które mógł jej zaoferować. W takiej sytuacji kandydatura Gradkiewicza, człowieka majętnego, zaradnego, zyskiwała i szanse jego niewątpliwie rosły. Kórnicki wiedział jednak, że adwokat jest córce obojętny, a nawet wstrętny. Dlatego też myślał o innym małżeństwie dla Ady, mogącym zapewnić jej spokój i dobrobyt.
W głębi korytarza rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych.
„To pewnie wraca Ada — pomyślał. — Muszę zachowywać się tak, jak dawniej, żeby niczego nie spostrzegła. Tylko ten podły ból się nie uspokaja.”
Po chwili usłyszał głos córki. Rozmawiała z gosposią, pytała, czy nikt do niej nie telefonował. Smuga światła płynąca spod wpółprzymkniętych drzwi gabinetu ojca, zachęciła ją widać do wejścia, gdyż stanęła na progu.
— Jak się masz, Ado? — powiedział pogodnie. — Czy wybierasz się dzisiaj do Wiczyńskich na urodziny ich córki Niny? Podobno z okazji tej uroczystości wszystkie najelegantsze panny w Warszawie wykupiły wieczorowe suknie u Hersego.
— Oczywiście pójdę tam, choć nie mam specjalnie ochoty. Tato, chciałam z tobą porozmawiać, a właściwie zakomunikować ci, że wychodzę za mąż za Wiktora Neniewskiego.
Po tym oświadczeniu zapadła krótka cisza. Kórnicki nerwowo poruszył się w fotelu, a potem wstał z miejsca.
— Jestem tym zaskoczony — powiedział. — Mocno zaskoczony. Wiedziałem, że ten młody człowiek ci się podoba, ale nie przypuszczałem, iż myślisz o nim poważnie.
— Czyżbyś miał coś przeciw temu projektowi? — głos Ady nabrał ostrych tonów. Po przykrej rozmowie z bratem zdecydowała się na przystąpienie do frontalnego ataku w obronie swoich praw i postawienie ojca niemal przed faktem dokonanym.
— Dziecko, nikt bardziej ode mnie nie pragnie twojego dobra. Dlatego muszę ci powiedzieć otwarcie, że nie tylko nie pochwalam twojego wyboru, ale wręcz uważam go za wysoce nietrafny.
— Ojcze — Ada rozmyślnie porzuciła pieszczotliwy i poufały sposób, w jaki zwykle zwracała się do Kórnickiego — nie próbuj mnie przekonywać, że popełniam straszliwy błąd. To zrobił już dzisiaj za ciebie Leon. Ani ty, ani on, ani nikt na świecie nie zdoła mi przeszkodzić w poślubieniu człowieka, którego kocham. Nawet jeślibyś miał mnie wydziedziczyć.
— O tym nie ma mowy. Twój osobisty majątek pozostaje całkowicie do twojej dyspozycji. Jednakże chciałbym, żebyś orientowała się w pewnych sprawach. Wiktor Neniewski nie cieszy się dobrą reputacją. To bawidamek i lekkoduch. Zaciąga ciągle długi na hipotekę swojego majątku, który pod zarządem dbałego właściciela przynosiłby stałe i przyzwoite dochody. Ale gdy w grę wchodzą karty, wyścigi, kobiety można stracić największą fortunę. Ado! Nie chciałbym abyś była nieszczęśliwa, zasłużyłaś na lepszy los — mówiąc to Kórnicki nagle uświadomił so
bie, że właściwie nie ma prawa wydawać takiego sądu o tym człowieku, skoro sam stoi u progu bankructwa z powodu własnej lekkomyślności. Ostry, znajomy ból przeszył go na wylot. Odruchowo przyłożył rękę do serca.
Ada zdawała się tego zupełnie nie zauważać.
— Zapewne w twoim przekonaniu tylko Gradkie- wicz okazałby się idealnym zięciem. Ten jegomość rości sobie teraz do mnie jakieś dziwaczne i nieuzasadnione pretensje. Czy to twoja sprawka?
— Nie, bardzo się mylisz. Nigdy bym ciebie nie zmuszał do małżeństwa z kimkolwiek, choć Gradkiewicz ma wiele cech dodatnich i jak najlepsze intencje. Przyznaję, myślałem o innym związku dla ciebie. Syn rejenta Brasławskiego—Jerzy, to z gruntu porządny i inteligentny chłopiec. Ukończył wydział prawa, robi karierę dyplomatyczną i sądząc z tego, co mówi jego ojciec, bardzo się tobą interesuje.
— Koniecznie szykujesz dla mnie tak zwaną dobrą partię, aby mój przyszły mąż podobał się wszystkim znajomym i pociotkom. Na litość boską, ojcze, przestań mnie wreszcie swatać. Gdybym nie pokochała Wiktora, najchętniej w ogóle nie wyszłabym za mąż. Małżeństwo nie jest jedynym celem mojego życia. Co byś powiedział na to, jeślibym została misjonarką i pielęgnowała murzynków w tropikach? Zawsze chciałam studiować medycynę. Nie, nie bój się, teraz to mi nie grozi. Jednak za Jerzego Brasławskiego nie wyjdę! Ten wyblakły blondynek zupełnie mi nie odpowiada, ma cielęce oczy i poci się w tańcu. Moja decyzja jest nieodwołalna. Stanowczo powinieneś się pozbyć uprzedzeń do Wiktora, jeżeli zależy ci na kontaktach z nami w przyszłości — teraz mówiła już spokojnie i dobitnie, z całą świadomością zadawanego ojcu cierpienia.
— Przepraszam cię Ado, muszę się położyć. Trochę źle się czuję — Kórnicki powoli, ze spuszczonymi ramionami wyszedł z pokoju.
W tej chwili ostro zadzwonił stojący na biurku telefon; dziewczyna momentalnie podniosła słuchawkę.
— Aduś? — usłyszała po drugiej stronie drutu głęboki, jakże jej drogi, -męski głos. — Za pół godziny przyjeżdżam po ciebie i jedziemy do Wiczyńskich. Czy jesteś już gotowa?
— Niezupełnie, ale to nie potrwa długo. Nie dam ci na siebie czekać.
— To świetnie. Co byś powiedziała, malutka, gdybyśmy po godzinie urwali się z tego kinderbalu. Zanosi się na straszne nudy: podstarzałe mamusie, panny na wydaniu, rozplotkowane ciotki. Proponuję wieczór we dwoje w „Cafe Clubie”. Dobry koniak, nastrojowa muzyka do tańca, ty i ja — jak się na to zapatrujesz?
— To znakomity pomysł. Bardzo się cieszę.
— A więc do zobaczenia Adziątko. Całuję i tęsknię.
*
Wiktor Neniewski wrócił późno w nocy. Wszedł do małżeńskiej sypialni na nieco chwiejnych nogach i, nie zwracając uwagi na żonę, rzuci! marynarkę od smokingu na fotel. Ada siedziała na łóżku w peniuarze, patrząc rozszerzonymi aż do bólu oczyma w otaczającą ją ciemność. Od dawna przyzwyczaiła się do spędzania bezsennie samotnych godzin, wsłuchana w tykanie zegara, w każdy szmer na klatce schodowej, w oczekiwaniu na powrót męża. Co parę minut, słysząc odgłos hamujących w pobliżu ich domu samochodów lub stukot kopyt koni dorożkarskich, zrywała się i podbiegała do okna. Potem padała z powrotem na pościel, tłumiąc krótkie, suche łkanie. Zgrzyt klucza w zamku zawsze wywoływał u niej tę samą reakcję w postaci ogarniającej ją fali gniewu pomieszanego z upokorzeniem i nieopisanego szczęścia, że Wiktor znów jest w domu i spędzi u jej boku dłuższy czas. Mimo pełnego uświadamiania sobie wszystkich wad i złych
cech charakteru męża, kochała go nadal bezgranicznie i nie wyobrażała sobie życia bez niego. Wiktor zaś wykorzystywał to bezceremonialnie i po mistrzowsku grał na jej uczuciach. Rok ich małżeństwa upłynął burzliwie i przyniósł Adzie wiele cierpień i rozczarowań. Związek ich był najpierw pasmem nieprzerwanych zabaw, podróży, orgiastycznych niemal biesiad, szaleńczego wydawania przez Wiktora pieniędzy na wyścigi, karty, najwykwintniejsze ubrania. Przyjęcia, urządzane głównie dla znajomych Wiktora, słynęły z ekskluzywności, wyrafinowanego menu składającego się nawet z przysmaków sprowadzanych na specjalne zlecenie Neniewskiego samolotem z zagranicy. Ada pozwalała na wszystko, zapatrzona w męża, posłuszna każdemu jego skinieniu, zakochana, nieprzytomna ze szczęścia. Nie pytała, skąd brał pieniądze, jak zarządzał jej posagiem, nie interesował jej również majątek Wiktora, w którym właściwie nigdy nie przebywali. Ten szalony tryb życia przerwała, zresztą na krótko, niespodziewana śmierć ojca Ady na atak serca. Dotknęła ją mniej niż można był o. przypuszczać, gdyż fascynacja osobą męża przesłaniała wszystkie inne sprawy i doznania. Wiktor nie pozwolił jej nosić żałoby, nie chciał zrezygnować z rozrywek, izolować się od ludzi, z którymi lubił obcować. Po zgonie starego Kornickiego, a głównie po otwarciu jego testamentu, wiele zmieniło się w ich małżeństwie. Początkowo Wiktor darzył ją jakąś namiastką uczucia, którą Ada w swojej naiwności brała za prawdziwą, wielką miłość. Zachowywał się wobec niej poprawnie, choć zapewne wiele kosztowało go wyrzekanie się różnych kawalerskich nawyków i upodobań. Teraz zupełnie odsłonił wszystkie karty i diametralnie zmienił swój stosunek do żony, zwłaszcza gdy okazało się, że Kórnicki nie pozostawił żadnego spadku, gdyż już dawno całość jego aktywów została zabezpieczona na poczet ewentualnego długu wobec Fabryki Drutów w Mysłowicach. Ponadto o osobie zmarłego zaczęły krążyć niepo
chlebne opinie i pogłoski, że śmierć ocaliła go od kary więzienia. Wiktor po prostu przestał krępować się Adą i odtąd małżeństwo nie przeszkadzało mu w prowadzeniu hulaszczego życia, do którego żona nie miała prawa się wtrącać.
Początkowo Ada robiła mu wyrzuty, błagała o rozsądek, żebrała o miłość, ale wkrótce przekonała się, że jeżeli chce go utrzymać przy sobie, musi tolerować wszystkie jego postępki. Wiedziała, że mąż nałogowo gra w karty, staczając się w coraz gorsze, nikczemniejsze towarzystwo, że traci pieniądze na wyścigach i nawet utrzymuje mniej lub więcej przelotne kontakty z kobietami podejrzanej konduity. Piękny Wiko — marzenie dziewcząt zeszłego karnawału, ideał jej snów dziewczęcych, okazał się jeszcze gorszym niż to przewidywali jej ojciec i brat. Jednakże, wbrew wszelkiej logice, nie przestawała go kochać, choć miłość jej stała się teraz inna: jakaś rozpaczliwa, przepełniona cierpieniem. Zawsze skryta, małomówna, nie miała wśród znajomych dziewcząt przyjaciółek, ani też żadnego członka rodziny, któremu mogła by powierzyć tajemnice swojego nieudanego małżeństwa. Mimo że postępowanie męża nie mogło ujść uwagi licznego kręgu dawnych i nowych znajomych, zawsze starała się ukazywać spokojną twarz ludziom i nie uzewnętrzniać swoich uczuć. Właściwie żyła tylko pragnieniem i wiarą w to, że Wiktor się opamięta i wróci do niej taki, jak dawniej: czuły, nadskakujący, zakochany. Dlatego każdy jego serdeczniejszy gest, lepsze słowo, nawet uśmiech kwitowała wybuchami radości i wzmożoną czułością, która wzbudzała w nim coraz większy wstręt i wyraźnie okazywaną niechęć.
Neniewski usiadł na brzegu łóżka i zapalił papierosa. Nie pytała go, gdzie był i skąd wraca — to nie miało już sensu. Niepokoiło ją tylko, dlaczego nie kładzie się. Zwykle po nocnej wyprawie zasypiał zaraz kamiennym, ciężkim snem.
— Nie rozbierasz się? — zapytała.
— Nie, chcę z tobą porozmawiać — odpowiedział. Ogień papierosa żarzył się w ciemności, a głos jego brzmiał jakoś inaczej, bardziej wyzywająco, agresywnie.
— Teraz, o tej porze?
— Tak, bo sprawa jest pilna. Słuchaj, musisz natychmiast zobaczyć się z bratem i pożyczyć od niego pieniądze.
— Z Leonem? Nigdy! To nie możliwe!
Roześmiał się krótko, chrapliwie.
— Moja mała, nie ma rzeczy niemożliwych. Jutro do niego zadzwonisz, umówisz się z nim jak najszybciej i zażądasz 200 000 złotych pożyczki.
— Ile?!
— 200 000 złotych polskich. Czy to cię tak dziwi? Chyba nie będzie chciał, żeby doszło do jeszcze jednego skandalu w rodzinie. Wasz ojciec omal nie wylądował w więzieniu, teraz siostrzyczka na bruku, w nędzy, a on taki nadziany, bogaty facet. Jak to będzie wyglądało? Jestem pewien, że ludzie zaczną wytykać go palcami.
— Wik, opamiętaj się! Leon nigdy mi nie pomoże, zapowiedział to przed naszym ślubem. Nie chciał, żebym za ciebie wychodziła. Nie, za nic w świecie się tak nie upokorzę. Przecież od pogrzebu ojca w ogóle go nie widziałam.
— Tym lepiej, zrobisz mu niespodziankę. A teraz słuchaj uważnie: jestem kompletnie zrujnowany, kompletnie, rozumiesz? Nie mam już ani grosza, nic oprócz długów, które muszę spłacić, bo inaczej powinienem sobie palnąć w łeb. Tego wymaga kodeks honorowy, a kochająca żoneczka chyba nie chciałaby widzieć mnie w charakterze zimnego trupa.
, — Wiktor, ty kpisz sobie ze mnie. A twój majątek, a stadnina koni? Ojciec też ci powierzył duży kapitał w kontrakcie ślubnym. Co się z tym stało?
— Jesteś śmieszna. Dopiero teraz pytasz o to. Mają
tek i konie dawno diabli wzięli, przegrałem w karty i w ruletkę. Idą pod młotek, jeśli chcesz wiedzieć. A twój posag, moja panno? Prawdę powiedziawszy stanowił kroplę w morzu. Stary okpił mnie, powszechnie uważano cię za dużo lepszą partię niż się okazało. Nie wycofałem się w ostatniej chwili, aby cię nie skompromitować. Już taki ze mnie dżentelmen. Panna porzucona w przededniu ślubu — to byłby skandal stulecia, jak myślisz? I potem na dodatek ta chryja ze spadkiem. Poważny człowiek, figura, a nie zostawił córuchnie ani grosza. To już szczyt wszystkiego. Ostatecznie i ty korzystałaś ze wspólnych rozrywek. Pamiętasz nasz pobyt w Monte Carlo? A szampańskie noce w Zakopanem? Nie odmawiałaś sobie niczego.
— Wik, jak możesz... — znów wstrząsnęło nią głuche łkanie, choć spod powiek nie mogła wypłynąć ani jedna łza przynosząca ulgę.
— Przestań beczeć, znalazłem wyjście. Pójdziesz do Leona, on jest samotny, nie ma rodziny. Zbija z dnia na dzień coraz większą forsę. W końcu jesteś jego jedyną krewną i spadkobierczynią. Ostatnio kupił dwie kamienice na Mokotowie. To, co mówił ci przed naszym ślubem, nie ma żadnego znaczenia. Chyba nie pozwoli, żebyś harowała jako pomywaczka w jakimś barze.
— Wik, co ty mówisz....
— Powiem ci więcej, jeśli mnie nie posłuchasz, postąpię inaczej. Nie, nie zabiję się. Nie taki frajer ze mnie, zanadto kocham życie. Są jeszcze kobiety gotowe mi pomóc. Baronówna Holzenberg czeka tylko na moje skinienie. Odkąd umarł jej ojciec, pławi się w zbytku i milionach. Nie podoba mi się nadzwyczajnie, ale jeśli nie zdobędziesz pieniędzy, odejdę do niej. To moje ultimatum, Ado!
Po tych słowach zapanowała cisza. Fala przerażenia ścisnęła ją za gardło. Wiedziała, że Wiktor mówi prawdę i porzuci ją bez skrupułów, jeżeli nie spełni jego żądań. Nie mogła go stracić, to byłoby dla niej gorsze niż śmierć.
Kochała go przecież rozpaczliwie, mimo że okazał się tak podły i okrutny. Brutalna prawda o możliwości rozstania się z nim oślepiła ją swoją bezwględnością, pozbawiła rozsądnego myślenia. Nie potrafiłaby żyć samotnie, z dala od niego, ze świadomością, iż połączył się z inną kobietą.
Neniewski odgadł, co się z nią działo. Wiedział, jakie struny potrącić, aby zmusić ją do uległości.
— No, Aduś — powiedział z udaną czułością, której od dawna już nie okazywał — bądź grzeczna. Jeszcze wszystko się ułoży między nami. Nie sądzisz chyba, że wolę tę rudą Żydówkę od ciebie, mojej małej dziewczynki — i objął ją ramieniem.
*
Leon Kórnicki przeliczył dwukrotnie dużą sumę pieniędzy, którą tego ranka podjął z banku, po czym włożył banknoty do koperty i schował do szuflady biurka. Stanowiła ona odszkodowanie przeznaczone dla jego byłej żony Żanety, coś w rodzaju rekompensaty za zrzeczenie się roszczeń finansowych do wspólnego majątku, w rzeczywistości (jak sam w duchu stwierdzał) niewspółmierne z kwotą, która by jej przypadła w razie sądowego podziału dorobku.
„Jednak ten Gradkiewicz ma łeb nie od parady” — pomyślał. — Załatwił mi tę sprawę bezbłędnie, zna się chłop na rzeczy.”
W istocie jednak korzystne dla młodego Kornickiego rozstrzygnięcie problemów majątkowych, związanych z ustaniem małżeństwa z Żanetą, nie stanowiło wyłącznej zasługi doświadczonego i przebiegłego mecenasa, a raczej wynikało z bezinteresowności eksmałżonki i skwapli- wości, z jaką wyrażała zgodę na wszystkie stawiane jej warunki, aby tylko jak najrychlej sfinalizować rozwód.
Śpieszno jej było do swojego kochasia — mruknął
do siebie Kórnicki, wsuwając palce do szuflady, celem pogłaskania pieszczotliwie koperty.
Kochał pieniądze. Zarówno ich zarabianie, jak i gromadzenie stanowiło jego największą pasję życiową. Lubił także wygody, komfort codziennego bytu, dogadzanie swojemu podniebieniu, ale nie znosił rozrzutności i marnotrawstwa. Dla ludzi odznaczających się takimi przywarami charakteru nie potrafiłby wykrzesać w sobie litości i wyrozumienia. Obecnie miał powody do absolutnego zadowolenia z samego siebie. Dobrze wiodło mu się w pracy zawodowej, majątek jego, dzięki wrodzonej żyłce kupieckiej i handlowej, rósł szybko — nieomal z dnia na dzień. Lokal na biuro wynajmował przy Puławskiej, a mieszkał w pięciopokojowym mieszkaniu przy Mokotowskiej, które opustoszało nieco po wyprowadzce Żanety, choć fakt ten w zasadzie nie sprawił mu przykrości. Pożycie z tą kobietą od początku nie układało się dobrze. Była, jak na jego gust i upodobania, zbyt agresywna i wymagająca pod względem seksualnym i uczuciowym. Zresztą ostatnio zarabianie pieniędzy oraz gromadzenie dóbr materialnych zajmowało tak poczesne miejsce w jego życiu, że nie pozostawało mu wiele czasu na spekulacje myślowe. Potrzeby natury, oględnie mówiąc, czysto fizjologicznej zaspokajała dość nieskomplikowana pod względem intelektualnym i mało absorbująca rozwódka — parająca się damskim krawiectwem. Kórnicki wstał z fotela i przeszedł się po swoim sześćdziesięciometrowym gabinecie, umeblowanym czarnymi, masywnymi sprzętami, świadczącymi o solidności i zamożności ich właściciela. Było ciepłe, czerwcowe popołudnie. Przez wpółotwarte okna i drzwi balkonowe wpadało słońce, rozjaśniając ciemną posadzkę i wiśniowy dywan. W jego promieniach dostrzegł warstewkę kurzu na bibliotece i stole. Rozgniewało go to, nie znosił nieporządku, jak każdy pedant.
Jutro powiem Mariannie, by staranniej sprzątała — pomyślał, szykując się w duchu do udzielenia
ostrej nagany swojej gosposi. Nagle pochylił się nad biurkiem i wziął do ręki stojący kalendarz-notatnik. Tutaj zwykle wpisywał sprawy, które miał do załatwienia: spp- tkania przewidziane na dzień bieżący, pilniejsze telefony i tym podobne szczegóły dotyczące dnia codziennego. „Ada o siedemnastej” przeczytał i rzucił okiem na zegarek, brakowało jeszcze dziesięciu minut do zapowiedzianej wizyty. Telefon siostry zaskoczył go nieprzyjemnie. Od dawna nie utrzymywali ze sobą żadnych stosunków rodzinnych, a właściwie od owej pamiętnej rozmowy w „Ziemiańskiej”, w czasie której udzielił jej przestróg na przyszłość zgodnie z nakazami swojego sumienia. Wtedy jeszcze czuł do niej braterski sentyment; uważał się za jej duchowego opiekuna, będąc o dwanaście lat starszym. Chciał służyć jej radą, doświadczeniem, ale ona zlekceważyła te dobre intencje, mało tego wyśmiała je, odepchnęła jego pomocną dłoń. Teraz nie miał już dla niej litości. Okazała się słaba, głupia, nierozważna, zmarnowała pieniądze, nie umiała ich cenić, uszanować, i to według niego stanowiło jej największe przewinienie. Wiedział, że za parę minut czeka go niemiła przeprawa, gdyż ani przez chwilę nie wątpił, jaki cel mają odwiedziny Ady.
Punktualnie o piątej rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych. Na progu stała Neniewska. Zauważył, że jest blada, a jej niebieskie, przezroczyste oczy, pod nieco zapuchniętymi powiekami przygasły, tracąc dawną siłę i urok.
— Wejdź — powiedział — i rozgość się. Może się czegoś napijesz?
Pokręciła przecząco głową. Usiadł przy biurku i wskazał jej miejsce naprzeciw siebie.
— Słucham, czym ci mogę służyć?
Odłożyła na bok torebkę i splotła nerwowo ręce.
— Leon, nie gniewaj się, że przychodzę do ciebie w takiej sprawie. Widzisz, ja potrzebuję pieniędzy. Chciałabym od ciebie pożyczyć pewną sumę.
Spojrzał uważnie w głąb gabinetu ponad głową Ady, jakby ujrzał coś niezwykle interesującego.
— Przyznani, że zadziwia mnie twoja propozycja. Nawet nie pytam o sumę, którą spodziewałaś się ode mnie otrzymać. Przecież powiedziałem ci wyraźnie w swoim czasie, że nigdy ci nie pomogę, jeśli wyjdziesz za Neniewskiego. Postawiłaś na swoim, nie zważając na moje życzliwe rady, musisz teraz ponieść konsekwencje.
— Nie możesz tak mówić, to nieludzkie. Wiktor nie jest taki zły, jak myślisz, po prostu ma chwilowe kłopoty. Chodzi o uratowanie jego majątku, grozi mu licytacja. Wiem, że mógłbyś nam pomóc — to bardzo ważne.
— Twój mąż to wyjątkowy drań i nierób, ty też dobrze zdajesz sobie z tego sprawę. Widocznie grunt pali mu się pod nogami, skoro przysłał ciebie. Przełajdaczył cały swój majątek, nie uszanował twoich pieniędzy, a teraz chciałby sięgnąć po mój uczciwy dorobek. Ale nic z tego, moja droga, ja łobuzom nie pomagam.
— Tu chodzi o mnie, Leonie. To ja zostanę na bruku i nie będę miała z czego żyć.
— To tylko twoja wina. Nie chciałaś mi wierzyć, kiedy usiłowałem ci otworzyć oczy. A tak przez ciekawość, ile sobie życzy ten gagatek?
— 200 000 złotych.
— Ha, ha, ha! 200 000 złotych! Tylko tyle? To fortuna Rotschilda. I on liczy na to, że ja lekką ręką wyjmę z portfela taką sumę, żeby miał za co pić i utrzymywać dziwki. Wybacz, iż wyrażam się trywialnie, ale dla takiej bezczelności brak innnych słów.
W tej chwili w sąsiednim pokoju dał się słyszeć jakiś szelest, jakby czyjeś ciche, skradające się kroki.
— Czy ktoś jest w mieszkaniu oprócz nas? — zapytała Ada. — Prosiłam cię przecież o dyskrecję.
Leon uniósł głowę, chwilę nasłuchując.
— To kot, nikogo tam nie ma.
• — Wiktor mówi, że rozgłosi prawdę o naszym ojcu.
ma jakieś poufne informacje, że popełnił malwersację i że groziła mu kara więzienia. Twierdzi, że przedstawi dowody i ogłosi całą tę aferę w gazetach.
— A więc jeszcze szantaż na dokładkę! Do tego się ten łotr posuwa! Można się wszystkiego po nim spodziewać. I ty za takiego człowieka wyszłaś za mąż. Powiedz mu, że nawet za cenę zbeszczeszczenia pamięci naszego ojca, nie sfinansuję jego dalszych łajdactw.
— Leon, to kwestia życia i śmierci. On mnie porzuci.
— Tym lepiej dla ciebie. Oby to zrobił jak najprędzej.
W przyległym pokoju powtórzył się jeszcze wyraźniejszy szelest. Mimo panującego ciepła, ciałem Ady wstrząsnął dreszcz.
— Jednak tam ktoś jest.
— Mówiłem ci, że to ten stary kot, zawsze tak hałasuje, kiedy jest sam. A więc, moja droga, myślę, że wszystko zostało już wyjaśnione. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia.
Twarz młodej kobiety zbladła jak płótno.
— Jeśli on odejdzie, jak tego nie przeżyję. Błagam, pomóż mi...
— Ado, nie poniżaj się tak. Nawet gdybyś na moich oczach zażyła truciznę albo rzuciła się z tego balkonu, czego wiem, że nie zrobisz, bo zbyt dobrze cię znam — nie dam ci ani grosza.
— Jesteś potworem bez serca. Już nigdy więcej mnie nie zobaczysz!
— Żegnaj Ado.
*
'
Klucz zgrzytnął w zamku. Marianna Drucikowa — wysłużona pomoc domowa rodziny Kórnickich — odsapnęła chwilę w przedpokoju, po przebyciu trzech pięter na
własnych nogach, jako że windę uważała za wymysł szatana, schyliła się, aby pomasować obolałe, lekko spuchnięte stopy i podreptała do kuchni po szczotki, miotełki i tym podobne narzędzia do sprzątania. Zdziwił ją nieco wygląd tego pomieszczenia, nietypowy dla obyczajów „panicza”, jak zwykła nazywać Leona Kornickiego nieomal odkąd zaczął stawiać pierwsze samodzielne kroki. Panował tam bowiem swojego rodzaju nieporządek, polegający na pozostawieniu na stole szklanek po herbacie, pustych butelek po napojach, niedopałków papierosów w popielniczce. Po wyprowadzce żony młody człowiek osobiście dbał o czystość kuchni. Marianna zastawała rano wszystkie naczynia uporządkowane, ustawione na przeznaczonych na nie miejscach, gdyż „panicz” cenił nade wszystko ład i nie znosił najmniejszego bałaganu.
„Widać nie miał czasu — pomyślała. — Może gdzie- sik się zabawił, ale nie dziwota, bo młody, a sam żyje jak ten. palec.” Pozmywała więc, schowała szklanki do kre^ densu, i zaopatrzona w ściereczki do kurzu rozpoczęła codzienny obchód mieszkania. Zwykle najpierw sprzątała w sypialni, ale tu też spotkała ją niespodzianka, aż przystanęła ze zdziwienia: story były niezapuszczone, a łóżko nietknięte, zasłane kapą, w takim samym stanie, w*fakim je zostawiła wczorajszego popołudnia. Pokręciła głową z niedowierzaniem: „Ot, u siebie nie spał, z którąś się już tam spiknął. Pewnie niedługo będzie jakaś nowa w domu.” Nie bardzo to odpowiadało wiernej gosposi, przyzwyczajonej od dłuższego czasu do zupełnej samodzielności w zarządzaniu gospodarstwem, i nawet z tego powodu ogarnął ją wielki smutek. W sypialni nie miała wiele do roboty, więc powędrowała do gabinetu. Tu zawsze czekało ją mnóstwo sprzątania: dywan, różne cacka, książki, rzeźbione meble. Wszystko musiała porządnie okurzyć, wymieść śmiecie z każdego kąta, bo pan lubił sprawdzać, czy wszędzie panuje absolutna czystość.
W gabinecie zastała nie domknięte drzwi od balko
nu. Wiatr pewno hulał w nocy po pokoju, bo kilka papierów leżało porozrzucanych po podłodze. Przykucnęła, lekko stękając, aby je podnieść, i nagle ku nieopisanemu swojemu zdziwieniu ujrzała Leona Kornickiego siedzącego przy biurku z głową opartą na blacie i rękoma opuszczonymi w dół. Coś dziwnie nieruchomego i nienaturalnego w tej pozycji sprawiło, że wydała krzyk przerażenia.
— Panie Leonie, paniczu! Co panu jest?! Czy pan śpi?! — dźwignęła się z podłogi, dopadła do niego, potrząsnęła z całej siły sztywnymi ramionami Kornickiego. Opadły bezwładnie jak u manekina. Wtedy zrozumiała, że zaszło coś strasznego i nieodwracalnego.
—- Jezus Maria! Wszyscy Święci Pańscy! — rozdarła się na całe gardło. — Coś się stało z paniczem! Ludzie ratujcie!
Bez tchu, z obłędem w oczach wybiegła na schody, kontynuując przeraźliwe, zdolne obudzić umarłego, wołanie o pomoc.
Pierwszy otworzył drzwi najbliższy sąsiad, emerytowany profesor Uniwersytetu — Bazyli Dolina-Palnicki. Wyszedł w bonżurce i rannych pantoflach, jeszcze nie ogolony i nie uczesany. Początkowo chciał zgromić rozw- rzeszczaną babinę, gdyż nade wszystko cenił spokój i ciszę, ale na widok wywróconych ze strachu białek jej oczu, trzęsących się rąk i nóg, bez słowa wszedł za nią do mieszkania Kornickiego. Zbliżył się do biurka i dotknął zwisającej dłoni młodego mężczyzny.
— O Jezu Nazareński! Panie profesorze, co z nim? — wyjąkała Drucikowa, czepiając się rękawów starszego pana, rozdygotana i szlochająca.
— Niech się pani uspokoi, płacz tu nic nie pomoże — powiedział z powagą Palnicki. — Pan Kórnicki nie żyje już od wielu godzin.
Kobieta, wyglądająca przez zakratowane okno aresz- tanckiej celi, odwróciła się gwałtownie na odgłos otwieranych drzwi.
— Dzień dobry pani Ado — rzekł tęgi mężczyzna w ciemnym garniturze, ze skórzaną, pękatą teczką w ręku. — Chcę pani zakomunikować, że podjąłem się pani obrony.
Nie odpowiedziała, nawet nie skinęła głową, tylko usta ściągnięte bolesnym grymasem lekko zadrżały. Gradkiewicz na pierwszy rzut oka ocenił, że yygląda mizernie i blado, jakby wszystkie siły witalne "zupełnie ją opuściły, pozostawiając zwiotczałą, zewnętrzną powłokę. Nawet popielate włosy straciły połysk i puszystość. Kilka miesięcy spędzonych w areszcie prewencyjnym pod zarzutem morderstwa popełnionego na osobie własnego brata pozbawiło ją najwyraźniej odporności psychicznej, całkowicie załamało i zniechęciło do walki z przeciwieństwami losu.
— Nie przywita się pani ze mną Ado? — zapytał adwokat, przyglądając się bacznie Neniewskiej.
— Czy to ma dla pana w ogóle jakieś znaczenie? — odpowiedziała pytaniem, a głos jej brzmiał głucho, jakby odwykła od rozmowy z ludźmi.
— Tak, bo nadal jestem pani przyjacielem i pragnę pani pomóc. Może usiądziemy i porozmawiamy.
Opadła na krzesło niepewna i spłoszona. Oczy miała spuszczone a wargi zaciśnięte. Była tak spięta, że niełatwo mógł z nią nawiązać kontakt.
— Nie będę przed panią ukrywał, że sytuacja stała się poważna — powiedział po chwili milczenia. Wyjął z teczki akta sprawy i szybko je przejrzał. — Śledztwo już zamknięto i prokurator przesłał do sądu akt oskarżenia, w którym zarzuca pani zabójstwo Leona Kornickiego.
Nie zareagowała nawet mrugnięciem powieki, być mpże sens tych słów nie dotarł do jej świadomości, albo
umyślnie izolowała się od świata nieprzebytym murem nieufności.
— Ado, chcę, żeby pani powiedziała prawdę. To bardzo ważne dla ustalenia przeze mnie taktyki obrony. Czy zabiła pani swojego brata?
Coś w rodzaju złośliwego uśmiechu skrzywiło jej usta, ale zaraz twarz jej oblekł wyraz absolutnej obojętności wobec wszystkiego, co się wokół rozgrywało.
— Milczy pani? To niedobrze. Powinna wierzyć pani w szczerość moich intencji. Niech pani nie traktuje mnie teraz jak znajomego, ale kogoś w rodzaju spowiednika, któremu należy wszystko wyznać. Nie udzielę pani co prawda rozgrzeszenia, ale być może pomogę uniknąć kary, która pani grozi.
— A co mi grozi? — powiedziała to tak, jakby każdy wymawiany wyraz sprawiał jej fizyczny ból.
Gradkiewicz rozłożył ręce gestem pełnym bezradności.
— Jak już mówiłem, nie mogę taić, że znajduje się pani w wyjątkowo niekorzystnym, można by rzec krytycznym położeniu. W czasie śledztwa zachowywała się pani absolutnie biernie, praktycznie nie przytoczyła pani niczego na swoją obronę. Wyglądało na to, że wcale nie zależy pani na życiu. Materiał dowodowy niedwuznacznie wskazuje na pani winę. Stanie pani przed sądem oskarżona o zabójstwo brata z premedytacją, z niskich pobudek materialnych. Nie chcę wprowadzać pani w błąd i fałszować obrazu stanu faktycznego. Aczkolwiek sprawa ma charakter poszlakowy, nie jest wykluczone, że prokurator Kolwiec zażąda kary śmierci. To specjalista od procesów dających pole do barwnej i niczym nie ograniczonej interpretacji zaszłych wydarzeń oraz żonglerki słownej, a w pani wypadku ma ułatwione zadanie.
Neniewska odwróciła głowę w stronę okna, za którym rysował się skrawek błękitnego nieba. Nadal ani jedno słowo nie padło z jej ust.
— To bardzo źle, Ado, że nie chce mi pani powierzyć tajemnicy tego, co się stało pamiętnego, czerwcowego dnia przy ulicy Mokotowskiej. W swoim czasie rozstaliśmy się skłóceni, żywiłem do pani głęboki żal jako odrzucony konkurent, ale nie mogę teraz patrzeć, jak pani cierpi i ginie.
Wzruszyła ramionami, jakiś wzgardliwy półuśmiech pojawił się na sekundę na jej twarzy, ale zaraz zniknął, zanim Gradkiewicz mógł go dostrzec.
— Rozumiem zatem, że nie doczekam się od pani szczerych wyjaśnień ż jakiegoś, tylko pani znanego powodu, dla którego musi pani ukryć prawdę. Nie mam zamiaru w to wnikać, natomiast zakładam, że jest pani niewinna. I dlatego podejmę się pani obrony. A teraz zrekapitu- lujmy fakty. Może pani nic nie mówić, ja to uczynię.
Leon Kórnicki został znaleziony martwy przez swoją gosposię w mieszkaniu przy ulicy Mokotowskiej o godzinie ósmej trzydzieści 15 czerwca tego roku. Wezwany lekarz stwierdził zgon między godziną siedemnastą trzydzieści a dziewiętnastą poprzedniego dnia, podając w akcie zgonu, że śmierć nastąpiła wskutek ustania czynności serca. Przyczyną zgonu był więc zawał mięśnia sercowego. Pogrzebem i wszystkimi formalnościami z nim związanymi zajął się najbliższy przyjaciel zmarłego — Roman Powelski, brat byłej żony Kornickiego. On też powiadomił panią o śmierci brata. Na dzień przed pogrzebem do sędziego śledczego zatelefonował anonimowy informator, oświadczając, że Leon Kórnicki został zamordowany strzałem z rewolweru. Wprawdzie informacji tej brakowało pozornie prawdopodobieństwa, ale jednak, na wniosek prokuratora, wstrzymano ceremonię pogrzebową i zarządzono sekcję zwłok. W jej wyniku istotnie okazało się, że Kórnicki zginął zastrzelony z rewolweru typu Browning, którego pocisk przeszedł przez ciało, uszkodził płuco i serce, pozostawiając małe okrągłe dziurki. Ze względu na nieznaczny rozmiar uszły one uwadze lekarza
stwierdzającego zgon w warunkach domowych. W toku następnych czynności znaleziono kulę utkwioną w ramie okiennej i ustalono, że śmiertelny strzał oddano do denata z bardzo małej odległości, w momencie kiedy siedział przy biurku odwrócony plecami do mordercy. Fakt ten z miejsca nasunął podejrzenie, że zabójstwa dokonała osoba bliska zmarłemu, a w każdym razie dobrze mu znana, z którą pozostawał w takich stosunkach, iż obecność jej w mieszkaniu nie budziła żadnych zastrzeżeń.
Jak ustalono, Kórnicki krytycznego dnia podjął ze swojego konta kwotę 100 000 złotych. Jednakże pieniędzy tych nie znaleziono ani w biurku, ani w sejfie, ani w innych domowych schowkach. Jako pełnomocnik zmarłego w toku śledztwa wyjaśniłem, że suma ta stanowiła odszkodowanie dla byłej żony denata — Żanety Kórnickiej, z domu Powelskiej, w zamian za zrzeczenie się wszelkich rozczeń finansowych z tytułu ustania małżeńskiej wspólnoty majątkowej. Termin doręczenia pieniędzy wyznaczono na piątek, tego samego tygodnia. W mieszkaniu nie znaleziono narzędzia zbrodni, musiał je więc zabrać morderca. Ponieważ przesłuchiwana gosposia została całkowicie wyeliminowana z kręgu osób podejrzanych o kradzież 100 000 złotych, wydaje się być pewne, że ta sama osoba, która zastrzeliła Kornickiego, ukradła też pieniądze. Postawienie pani w stan oskarżenia spowodowała przede wszystkim notatka w kalendarzu stojącym na biurku Kornickiego. „Ada o siedemnastej” zapisał w swoim notatniku Kórnicki. Sąsiad, profesor Dolina-Palnicki, widział panią wchodzącą do mieszkania brata, gdyż o tej porze zawsze wyprowadza psa na spacer, nie zauważył jednak, kiedy je pani opuściła. Najbardziej jednak pogrążyło panią jej własne zachowanie w czasie śledztwa. Przecież pani nie powiedziała ani jednego słowa na swoją obronę, chociaż na początku nie przyznała się pani do winy. Tę bierną postawę, milczenie, uznano niemal za równoznaczne z potwierdzeniem przez panią stawianych za
rzutów. Nie rozumiem tego postępowania, Ado! I dlatego tak bardzo chciałem, aby mi pani powiedziała prawdę. Inne osoby podejrzane przedstawiły żelazne alibi, na przykład Żeneta Kórnicka. Ponadto nie leżało absolutnie w jej interesie zabijanie człowieka, od którego miała otrzymać wysokie odszkodowanie. Zresztą w najbliższym czasie wychodzi za mąż za kapitana Wolwicza i już przeprowadziła się do Dęblina. W grę, jako zabójca, mógł jeszcze wchodzić Powelski, ale tego dnia przebywał u siostry, poza tym zabicie tak życzliwego i bliskiego mu człowieka pozbawione byłoby sensu. Inne kontakty nie wskazują na nikogo, komu mogłoby zależeć na jego zgładzeniu: mało stosunków ściśle towarzyskich, interesy handlowe prowadzone na szeroką skalę, ale z obopólną korzyścią dla stron, więc brak jakiegokolwiek motywu do popełnienia zabójstwa. Nikt poza panią tego dnia go nie odwiedził. Co się więc stało, Ado?.
Dane zebrane o pani również nie świadczą na pani korzyść: złe stosunki z bratem, rozrzutny tryb życia prowadzony wspólnie z mężem — Wiktorem Neniewskim, jego ruina finansowa, konieczność zdobycia dużych sum pieniędzy dla ratowania majątku ziemskiego. To właśnie motywy mogące prowadzić do zbrodni. Dodajmy do tego sprawy spadkowe. Kórnicki nie pozostawił testamentu i pani, jako jedyna krewna, zgodnie z ustawą, dziedziczy po nim cały majątek. Sąd przyjmie, że pani o tym wiedziała i na to liczyła. Opowiedziałem to wszystko, aby uświadomić pani powagę sytuacji. Cały materiał dowodowy świetnie posłuży do pobudzenia wyobraźni prokuratora Kolwieca. Niechże pani wreszcie coś powie! Czasem jakaś niewielka wskazówka może zmienić oblicze sprawy.
Neniewska słuchała słów Gradkiewicza początkowo bez żadnego zaangażowania, potem jednak twarz jej ożywiła się nieco, jakby zawisłe nad nią niebezpieczeństwo przebiło pancerz obojętności.
— Wtedy był ktoś jeszcze w mieszkaniu, u Leona —
wypowiedziała te słowa w przestrzeń, nie kierując ich bezpośrednio do adwokata. Od początku jego wizyty nie spojrzała mu ani razu prosto w oczy.
Gradkiewicz poruszył się z ożywieniem.
— Dlaczego nie ujawniła pani tego w śledztwie?
— Brat mówił, że to kot hałasuje, ale ja wyraźnie słyszałam czyjeś kroki. Jakby ktoś się skradał, aby nas podsłuchać...
— Nie domyśla się pani, kto to mógł być?
— Nie.
— Więc w jakim celu zataiła pani ten fakt? Przecież te kroki mogły należeć do mordercy.
— Nie wiem, myślałam, że to nie ma znaczenia ... W ogóle nic nie ma znaczenia ... — znów zaczęła tracić kontakt z rzeczywistością.
— Trzeba koniecznie znaleźć świadka, który mógłby potwierdzić, że ktoś trzeci znajdował się w tym czasie w mieszkaniu pani brata. leżeli się to uda, mamy sprawę wygraną. Proszę jednak nie liczyć wyłącznie na tę okoliczność. Nie wiem, co się da zrobić. Wiele nadal zależy od pani samej. W każdym razie zostaje do wyjaśnienia, kto zawiadomił policję, że Leon Kórnicki nie zmarł śmiercią naturalną, lecz został zastrzelony. Według mnie mógł to zrobić tylko albo świadek zbrodni, albo sam morderca.
*
Na kilka minut przed rozprawą sądową, podczas której mieli być przesłuchiwani: mąż oskarżonej Adeli Ne- niewskiej, rozwiedziona żona zabitego Leona Kórnickiego — Żaneta Wolwiczowa oraz jej brat Roman Powelski, tłum ludzi zainteresowanych przebiegiem procesu kłębił się na korytarzach wokół jednej z sal w gmachu sądów na Lesznie. Sprawa ta, wielokrotnie komentowana na łamach prasy, spotkała się z silnym odzewem opinii publicznej zarówno ze względu na głównych aktorów pro
cesu, wywodzących się ze środowiska warszawskiego high life’u, jak i na jej specyficzny, niecodzienny charakter. Lapidarnie mówiąc: zamordowanie brata przez siostrę z pobudek materialnych bulwersowało przez wiele miesięcy szerokie warstwy społeczeństwa, nie tylko jako dramat rodzinny, ale i problem moralny. Oczywiście całe odium spadało na oskarżoną. Badano jej prywatne życie, rozstrząsając intymne szczegóły nieudanego pożycia małżeńskiego, zastanawiano się nad rzekomo wrodzonymi złymi skłonnościami, zahaczającymi o dewiację psychiczną lub też pomawiano o wyrafinowanie i bezwzględne okrucieństwo. Niektórzy, co prawda, skłonni byli sądzić, że oskarżona jest niewinna i jakiś dziwny, dotąd nie wyjaśniony splot wydarzeń uwikłał ją w tę tragedię, czyniąc ofiarą ustaleń śledztwa, ale tych głosów odzywało się zdecydowanie mniej. Większość obserwatorów potępiało ją i oczekiwało najwyższego wymiaru kary dla tej kobiety, która dla zdobycia pieniędzy przelała krew jednego z najbliższch jej na świecie ludzi. Dlatego też każda z dotychczas odbytych rozpraw cieszyła się ogromną frekwencją, zarówno wśród dziennikarzy, jak i publiczności.
Tego dnia, w tłumie falującym przed drzwiami sali rozpraw, przeważali liczni znajomi rodziny Kórnickich łaknący nowych, sensacyjnych wiadomości. Neniewska przebywała wiele miesięcy w areszcie, krążyły pogłoski, że jest chora, nawet przypuszczano, iż nastąpi odroczenie postępowania sądowego z powodu złego stanu jej zdrowia. Mecenas Gradkiewicz — obrońca oskarżonej, ubrany w togę, jak zwykle z potężną teczką w ręku, świadczącą o jego dużej aktywności zawodowej, pojawiał się i znikał na korytarzu, otoczony gronem żywo z nim dyskutujących kolegów adwokatów i aplikantów.
Iza Będzilło w szarym kostiumie, obramowanym srebrnymi lisami, spacerowała z Ulą Rollenową, de domo Horozińską, której widoczna, już zaawansowana, ciąża
nie pozwalała, ku jej wyraźnemu zmartwieniu, na prezentowanie najnowszych kreacji od Hersego.
— Od razu mówiłam, że ta wielka miłość Ady do pięknego Wika źle się skończy — prawiła ze swadą Bę- dziłłówna, rozdając na prawo i lewo ukłony. — To nie był odpowiedni dla niej partner. Z takim jak on — flirt, romans — owszem, dlaczego nie? Ale małżeństwo, co za pomysł?! Jeszcze przy jej wybujałej uczuciowości, egzaltacji, musiało w końcu dojść do takiego finału. Zawsze to przepowiadałam.
— Tak, ale morderstwo, rozlew krwi ... nigdy bym się nie spodziewała, że Ada będzie do tego zdolna. Antoś nie pozwala mi chodzić do sądu, bo to może mieć zły wpływ na rozwój płodu, ale ja mu tłumaczę, że się wcale nie przejmuję tą historią. Ostatecznie ona sama jest sobie winna. Zabić rodzonego brata — to wprost obrzydliwość.
— No, jeszcze nie wiadomo, czy to ona zabiła. Ale tak, czy owak, znając ciebie, wiem, że nie przepuścisz ani jednej rozprawy, choćbyś miała urodzić na sali sądowej. To podniecające, prawda, taka publiczna wiwisekcja?
— Izo, ty jednak jesteś potwornie złośliwa — roześmiała się sztucznie Rollenowa. — Słuchaj, jak myślisz, czy wybuchnie ta wojna? Antoś twierdzi, że Hitler będzie się bał nas pierwszy zaatakować. W końcu chodzi tylko o „korytarz”, ale nigdy nic nie wiadomo. Jakby się tylko coś zaczęło, wyjeżdżamy do naszej willi w Urlach.
— My raczej pryśniemy z papą za granicę. Ale przestań politykować. Patrz już wywołują sprawę Neniew- skiej. Chodźmy, bo nam zajmą dobre miejsca.
Istotnie tajemnicze, niedostępne dotąd drzwi, strzegące świątyni rozpraw otwarły się i żądny mocnych wrażeń tłumek wsypywał się do środka. Wkrótce sala wypełniła się po brzegi.
Będziłłówna w pewnej chwili trąciła siedzącą koło niej Rollenową.
— Spójrz tylkq, Wiko przyszedł do sądu w towarzy
stwie Rity Holzenberg. Jednak to już zakrawa na nieprzy- zwoitość. Podobno od kilku miesięcy jest na jej utrzymaniu i pozwala łaskawie spłacać swoje długi.
Kiedy wprowadzono oskarżoną w eskorcie policji, zapanowała zupełna cisza i wszystkie oczy zwróciły się w jej stronę. Neniewska okazała jednak twarz obojętną i kamiennie spokojną. Lekkie obrzmienie zmieniało jej rysy, włosy miała gładko ściągnięte do tyłu, a spuszczone, prawie zamknięte oczy, czyniły ją mało podobną do osoby ongiś dobrze znanej w towarzystwie. Mecenas Gradkiewicz zbliżył się do niej i szepnął jej do ucha kilka słów, po czym zajął miejsce w ławie obrońców. Prokurator Kolwiec siedział już z boku, przy stole sędziowskim. Ten trzydziestokilkuletni mężczyzna o czarnej, falującej czuprynie i błyszczących oczach, znany był z krasomówczych popisów i szczególnej zajadłości w ściganiu oraz prześladowaniu delikwentów, którzy popadli w konflikt z obowiązującym w Polsce kodeksem karnym.
Głęboki bas woźnego wezwał zgromadzonych do powstania. Sąd w trzyosobowym składzie poważnie i uroczyście wkroczył do sali. Po dopełnieniu wstępnych formalności związanych z procedurą prawną, przystąpiono do przesłuchania świadków powołanych zarówno przez prokuratora, jak i obrońcę. Do tej pory, w toku postępowania, zeznawało już szereg osób na okoliczności mające związek ze śmiercią Kornickiego: gosposia Marianna Drucikowa, profesor Dolina-Palnicki, znajomi Neniewskich i denata. Nie wnieśli oni jednak nic takiego do materiału dowodowego, co mogłoby przesądzić o winie oskarżonej, albo wskazać na jej niewinność. Znajomi zgodnie stwierdzali, że para małżonków prowadziła rozrzutny, rzec można hulaszczy tryb życia, który w konsekwencji doprowadził ich do całkowitej ruiny materialnej. Udział Ady Ne- niewskiej w trwonieniu majątku razem z mężem, w świetle tych zeznań, wydawał się niezaprzeczalny i oczywisty. Postać zabitego natomiast rysowała się na tym tle bardzo
pozytywnie: człowiek o nienagannej opinii, zdolny handlowiec, oddany syn, troskliwy brat, przechodzący przez życie bez kolizji z prawem i otoczeniem. Dzisiejsza rozprawa mogła mieć szczególny i brzemienny w skutki dla dalszego toku procesu, przebieg. Na świadków wezwano bowiem osoby blisko związane z głównymi bohaterami dramatu: Wiktora Neniewskiego, Żanetę Wolwiczową i jej brata Romana Pawelskiego.
Pierwszą wywołano Wolwiczową. Zgrabna, przystojna, ubrana skromnie, lecz elegancko, w granatowy kostium, w małym toczku z woalką, spod którego wymykały się gęste, czarne włosy, zrobiła z miejsca korzystne wrażenie na składzie sędziowskim. W rękach, obleczonych w białe rękawiczki, trzymała swobodnie skórzaną torebkę. Mówiła spokojnie, rzeczowo, jakby sprawa ta nie dotyczyła człowieka pozostającego z nią przez kilka lat w związku małżeńskim, a kogoś zupełnie obcego.
— Gdzie świadek przebywała w dniu śmierci Leona Kornickiego? — zapytał sędzia przewodniczący.
— W Dęblinie. Jeszcze przed rozwodem przeprowadziłam się do tego miasta.
— Czy świadek mieszkała tam sama?
— Nie, z kapitanem Andrzeje,m Wolwiczem, moim Obecnym mężem.
— Kiedy świadek po raz ostatni widziała swojego pierwszego męża?
— Tydzień przed jego śmiercią, u notariusza. Podpisałam tam akt zrzeczenia się praw do majątku dorobkowego. Ze strony mojego byłego męża występował mecenas Gradkiewicz.
— Podobno świadek miała otrzymać w zamian za to odszkodowanie pieniężne w wysokości 100 000 złotych?
— Tak to wspólnie ustaliliśmy.
— Czy świadek dostała te pieniądze?
— Nie, gdyż mecenas Gradkiewicz miał mi je doręczyć 17 czerwca, a w dniu tym Leon Kórnicki już nie żył
— Tak, to, co świadek nam mówi, zgadza się z materiałami zebranymi w śledztwie. Proszę nam powiedzieć, co stało się przyczyną rozwodu świadka z denatem? Jak nam wiadomo, małżeństwo to trwało siedem lat. Czy zaszły jakieś ważne, a nieoczekiwane powody, które doprowadziły do rozpadu tego związku?
— Rozeszłam się z Leonem Kórnickim ze względu na całkowity brak zgodności poglądów i charakterów, a także z powodu zupełnego niedoboru fizycznego — młoda kobieta mówiła nadal swobodnie i bez zająknie- nia, jakby składanie takiego oświadczenia wobec licznego audytorium nie sprawiało jej najmniejszego trudu i przykrości. — Różnice zdań, zapatrywań ujawniły się w czasie naszego pożycia, coraz bardziej narastały, a w końcu uczyniły je niemożliwym.
— Na czym polegały?
— Mój były mąż stał się już wkrótce po naszym ślubie człowiekiem ceniącym nade wszystko pieniądz. Nie mogłam żyć w atmosferze stałej pogoni za zarobkiem, bez uwzględniania innych wartości, odgrywających w życiu ważną rolę. Poza tym miał apodyktyczny charakter, żądał od kobiety całkowitego podporządkowania się, prawie niewolniczej uległości, a na to nie mogłam się zgodzić.
W sali wzmógł się szum głosów, słychać było szeptem wypowiadane uwagi; po raz pierwszy bowiem padły krytyczne słowa pod adresem ofiary zbrodni. Sędzia przewodniczący musiał wezwać zebranych do zachowania porządku.
— Czy rozejście się świadka z mężem miało charakter burzliwy? Może wybuchały awantury, ostre starcia?
— Ach, nie — uśmiechnęła się Wolwiczowa. — Leon bardzo chętnie uwolnił się od mojej osoby. Oboje doszliśmy do wniosku, że nasz związek okazał się nieudany i nie należy go dalej ciągnąć. Nie mieliśmy do siebie żadnych pretensji.
— Proszę nam jeszcze opowiedzieć o stosunku Leona Kornickiego do rodziny, a szczególnie do oskarżonej i ojca.
— Był dobrym synem, aczkolwiek niezbyt często kontaktował się ostatnio z ojcem ze względu na brak czasu. Nigdy jednak nie słyszałam o niesnaskach lub kłótniach z moim byłym teściem, raczej zwykle słuchał jego rad i wskazówek.
— A z siostrą? — sędzia pochylił się nad stołem i pilnie wpatrzył w twarz młodej kobiety, jakby od tej odpowiedzi mogło wiele zależeć.
— Interesował się jej losem, zamążpójściem. Sądzę, że darzył ją przywiązaniem, oczywiście na swój sposób, gdyż, jak mówiłam, najwięcej absorbowały go sprawy zawodowe i szybkie powiększanie majątku.
— Czy świadek nigdy nie była obecna przy kłótni męża z siostrą lub nie słyszała przynajmniej o istniejących pomiędzy nimi zatargach?
— Nie, uważałam, że ich wzajemne stosunki układały się zupełnie poprawnie.
— Dziękuję świadkowi. Czy pan prokurator ma jakieś pytania?
— Tak, oczywiście — Kolwiec okrasił usta drapieżnym uśmiechem, zwykle poprzedzającym frontalny atak na aktualnie przesłuchiwany obiekt. — Czy Leon Kórnicki pochwalał wybór kandydata na męża przez oskarżoną, czy też sprzeciwiał się jej związkowi z Wiktorem Neniewskim? Proszę zastanowić się dobrze, zanim świadek odpowie.
— O ile mi wiadomo Leon nie okazywał zbytniego zadowolenia z tego wyboru. Uważał, że Ada powinna znaleźć innego partnera — Wolwiczową mówiła teraz wolniej, wyważając każde słowo.
— Dlaczego?
— Twierdził, że Neniewski znajduje się w złej sytuacji materialnej i szuka panny z posagiem.
— Czy na tym tle doszło do jakiejś poważniejszej scysji między zamordowanym a oskarżoną?
— Nigdy nie uczestniczyłam w żadnej kłótni, ani w rozmowie o takim charakterze. W tym czasie współżycie moje z Kórnickim zupełnie ustało i właściwie już nie brałam udziału w jego życiu rodzinnym.
— Nie może jednak chyba świadek zaprzeczyć, że stosunki między oskarżoną a jej bratem od jej ślubu z Neniewskim zostały zerwane?
— Wprawdzie nasze małżeństwo już nie istniało, to jednak wydaje mi się, że rzeczywiście Leon nie kontaktował się zupełnie z siostrą i jej mężem.
— Czy oskarżona zwracała się do swojego brata o pomoc finansową i czy ją kiedykolwiek otrzymała?
— Nic mi o tym nie wiadomo.
— Co świadek może powiedzieć o trybie życia i sytuacji materialnej Neniewskich?
— Absolutnie nic, Ada wyszła za mąż po moim rozejściu się z Kórnickim. Jak mówiłam ta rodzina przestała mnie zupełnie interesować.
— Dobrze. A jak układały się stosunki świadka ze szwagierką w okresie, kiedy małżeństwo z Kórnickim jeszcze trwało, to znaczy na przestrzeni siedmiu lat? Czy nie zaobserwowała świadek u niej złych skłonności, pociągu do marnotrawstwa, do rozrzutności?
— To nie mogło mieć miejsca. Ada jest o siedem lat młodsza ode mnie. Kiedy wychodziłam za mąż za Kornickiego była jeszcze dzieckiem. Prawdę mówiąc nie przyjaźniłyśmy się, nie znalazłyśmy wspólnego języka, zainteresowań czy upodobań. Ada miała zupełnie inny krąg znajomych. Nigdy jednak nie zauważyłam u niej jakichś odchyleń od normy.
— Czy to prawda, że ojciec spełniał wszystkie jej zachcianki?
— Raczej tak, ale to zupełnie naturalne, jedyna córka ...
— Dziękuję, to na razie wystarczy.
— A pan mecenas — sędzia przewodniczący zwrócił się teraz do Gradkiewicza — ma pytania do świadka?
— Tak, mam — adwokat poderwał się z miejsca, poprawił poły togi i pochylił się nad rozłożonymi aktami, jakby dopiero w tej chwili zapoznawał się z materiałami sprawy, a potem odwrócił całą swoją masywną postać w stronę Wolwiczowej. — Świadek wspominała, że jakoby wyłączną przyczynę rozkładu jej pożycia małżeńskiego z Leonem Kórnickim stanowiło jego zbyt materialistycz- ne podejście do życia i brak z mężem więzi duchowej. Proszę powiedzieć sądowi, jaką zatem rolę odegrał obecny pani mąż, pan kapitan Wolwicz? Jak mi wiadomo, to jego osoba właśnie stała się powodem rozwodu.
— Panie mecenasie — łagodnie upomniał Gradkiewicza sędzia — to pytanie nie ma związku ze sprawą.
— Owszem, ma, proszę wysokiego sądu — powiedział adwokat z szacunkiem. — Chcę wykazać, że rozejście się państwa Kórnickich nie mogło nastąpić bez poważnych nieporozumień, mówiąc drastycznie, małżeńskich awantur.
— A więc, czy małżonek robił pani sceny zazdrości? — sędzia dobrodusznym tonem zwrócił się do Wolwiczowej .
— Początkowo tak — Żaneta wydawała się pierwszy raz nieco zmieszana — ale nigdy w sposób gwałtowny. Prędko doszliśmy do wniosku, że powinniśmy się rozwieść.
— Czy to pana zadowala, panie mecenasie? — uśmiechnął się sędzia.
— Chwilowo tak.
— Czy są jeszcze pytania?
— Oczywiście. Powrócę do wypowiedzi świadka, jakoby zmarły hołdował wyłącznie potędze pieniądza. Dlaczego w takim razie przyjaźnił się z pani bratem Romanem Powelskim, a nawet w pewnym sensie zajmował się jego losem? Czy upatrywał w tym jakiś interes?
Żaneta wzruszyła ramionami.
— Tak, zainteresowanie moim bratem stanowiło wyjątek w postępowaniu Leona. Wynikało być może z tego, że nie mieliśmy dzieci, a Roman jest ode mnie dużo młodszy. Lubił go bardzo i chyba po trosze traktował jak syna.
— Czy pani brat wyciągał z tego jakieś korzyści materialne? A może mąż świadka chciał go ustanowić swoim spadkobiercą, albo przynajmniej czynił takie obietnice?
W sali od kilku chwil panowało poruszenie, znów rozległ się szmer podnieconych głosów. Co miał zamiar zasugerować sądowi słynny adwokat, znany z niespodziewanych zwrotów w prowadzeniu obrony swoich klientów, zadając Wolwiczowej tego rodzaju pytania? Czy chciał skierować podejrzenie na zupełnie inną osobę?
— Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Leon nie myślał o śmierci. Wiem tylko, że pomógł mojemu bratu zdobyć zawód i pracę.
— A teraz proszę świadka — adwokat specjalnie przeciągał słowa, a czynił to wolno i dobitnie — zechce świadek powiedzieć sądowi, czy podtrzymuje złożone w śledztwie zeznanie, że Roman Powelski w dniu zabójstwa Leona Kornickiego, 14 czerwca ubiegłego roku, przez cały dzień przebywał w mieszkaniu świadka w Dęblinie i wyjechał do Warszawy dopiero po godzinie dziewiętnastej?
Przez parę sekund Wolwiczowa milczała. Wydawało się, że po jej twarzy przemknął cień wahania, ale natychmiast opanowała się i powiedziała.
— Tak, podtrzymuję.
— Dziękuję, nie mam więcej pytań.
— Świadek jest wolna — zakomunikował sędzia. — Proszę wezwać świadka Romana Powelskiego.
Do stołu sędziowskiego zbliżył się młody człowiek o chłopięcym wyglądzie. Podobny do siostry, miał w ruchach jakąś miękkość, coś z kobiecego wdzięku. Ta jego delikatność mogła wskazywać na trawiącą go wewnętrzną chorobę.
Mówił płynnie, ale dość cicho, wydawał się przeżywać głęboko śmierć przyjaciela i tragedię rodziny Kórnickich. Tak, Leon opiekował się nim od wielu lat, właściwie od ślubu z Żanetą. Rodzice ich zmarli przedwcześnie na płuca. On sam posiadał mały, osobisty majątek pozostawiony przez nich w spadku, więc w zasadzie nie korzystał z pomocy materialnej szwagra, ale Leon ustawił go w życiu, ułatwił studia, zaprotegował w pracy. Wiele mu zawdzięczał, mimo znacznej różnicy wieku łączyła ich głęboka przyjaźń. O oskarżonej Adzie Kórnickiej, jej ojcu, domu rodzinnym wyrażał się z największym szacunkiem i uznaniem. Jego zdaniem, Neniewska zasługiwała na współczucie z powodu wyjątkowo niefortunnego za- mążpójścia. Brat sprzeciwiał się temu związkowi, stosunki między rodzeństwem uległy wtedy pewnemu zawieszeniu, ale on nigdy nie był świadkiem gorszących scen czy awantur. Po rozwodzie Leona z Żanetą utrzymywał z Kórnickim nadal ożywione kontakty, gdyż fakt ten nie miał najmniejszego wpływu na łączącą ich przyjaźń. Nie było mu wiadomym, że Ada umówiła się czternastego czerwca z bratem w jego mieszkaniu.
— Czy świadek wiedział, że Leon Kórnicki ma zamiar podjąć z banku sto tysięcy złotych w celu wypłacenia odszkodowania swojej byłej żonie? — zapytał mecenas Gradkiewicz.
— Nie, Leon mówił mi tylko, że między nim a Żanetą doszło do porozumienia w sprawach finansowych. Również siostra wspominała mi o tym w czasie mojej wizyty u niej, w Dęblinie.
— Kiedy świadek po raz ostatni widział Kornickiego i o czym z nim rozmawiał?
— Dwunastego czerwca, przed moim wyjazdem. Dokładnie nie przypominam sobie przebiegu rozmowy, ale pamiętam, że Leon wypytywał się trochę żartem, trochę serio, czy siostra jest zadowolona z nowego związku, a ja z następnego szwagra.
— O której godzinie wrócił świadek do Warszawy czternastego czerwca?
— Koło dwudziestej trzeciej. Na drugi dzień po południu umówiłem się z Leonem. Niestety, kiedy przyszedłem o szesnastej, zastałem mieszkanie opieczętowane.
— Kto może potwierdzić, że powrót świadka do Warszawy nastąpił właśnie o tej porze?
Powelski wydawał się być bardzo zaskoczony tym pytaniem, rozłożył nawet bezradnie ręce i powiedział.
— Nikt, było już późno. Nikogo nie spotkałem, a mieszkam sam.
Prokurator Kolwiec zerwał się z miejsca jak oparzony.
— Proszę wysokiego sądu, protestuję przeciw tego rodzaju pytaniom na okoliczności, które zostały już dostatecznie wyjaśnione w toku śledztwa.
— Panie prokuratorze — łagodził jak zwykle sędzia przewodniczący — nie możemy narzucać obronie taktyki postępowania, nie zaszkodzi, jeśli świadek jeszcze raz potwierdzi poprzednio złożone zeznania lub je odwoła, jeśli uzna to za stosowne.
Po Powelskim na salę rozpraw w charakterze świadka został wezwany Wiktor Neniewski. Przesłuchanie jego stanowiło punkt kulminacyjny dzisiejszej rozprawy. Kim był ten człowiek? Inspiratorem mordu, podżegaczem, czy osobą nie mającą nic wspólnego z potwornym czynem, o dokonanie którego oskarżono jego żonę. Do tej pory brakowało jakichkolwiek podstaw do posądzenia Ne- niewskiego nawet o moralny współudział w popełnionej zbrodni, gdyż z ust tej kobiety nie padło ani jedno słowo mogące świadczyć przeciwko niemu. Postawa Neniew- skiej stanowiła nadal zagadkę dla organów śledczych i sądu. Na samym początku wprawdzie nie przyznała się do winy, ale nie chciała uparcie i konsekwentnie składać żadnych wyjaśnień i odpowiadać na pytania sądu. Jedyne, co zdołano od niej usłyszeć, stanowiące novum w tym
dziwnym procesie, to to, że w czasie jej wizyty u brata jakaś trzecia osoba znajdowała się jeszcze w mieszkaniu. Okoliczność ta jednak, jak dotychczas, nie została poparta żadnym dowodem, w związku z czym nie miała znaczenia dla materiału zebranego w sprawie.
Wobec takiego zachowania klientki, sytuacja jej adwokata stała się nie do pozazdroszczenia. Przypominała popisy ekwilibrystyczne tancerza na linie, który, aby utrzymać równowagę, musi zawierzyć tylko własnym siłom.
Wejście Wiktora Neniewskiego na salę wywołało podniecenie wśród publiczności. Wygolony, wymuskany, w bryczesach, błyszczących butach do konnej jazdy i w szafirowej marynarce, wyglądał jakby przed chwilą wygrał główną nagrodę w międzynarodowych zawodach hipicz- nych. Uprzedzony o prawie odmowy zeznań ze względu na łączące go więzy z oskarżoną, odpowiedział ze swobodą i nonszalancją.
— Ależ ja chcę zeznawać. Uważam, że mam obowiązek przyczynić się do odkrycia prawdy o śmierci Leona Kornickiego. Zresztą moje małżeństwo z oskarżoną przestanie niedługo istnieć, właśnie wszcząłem kroki rozwodowe.
Szmer na sali przerodził się we wrzenie. Sędzia poczuł się zmuszony do kilkakrotnego przywoływania publiczności do porządku. Mecenas Gradkiewicz natychmiast zerwał się z miejsca i zażądał odebrania przysięgi od świadka przed jego przesłuchaniem. Neniewski skwapliwie zastosował się do tego, wyraźnie skandując słowa powtórzył za sędzią, że będzie mówił szczerą prawdę, niczego nie ukrywając z tego, co mu jest wiadome.
Oskarżona od samego początku siedziała nieruchomo, teraz ramionami jej zaczął wstrząsać ledwo zauważalny dreszcz.
— Chciałbym złożyć przed sądem pewne oświadczenie — rozpoczął niespodziewanie Neniewski.
Sędzia przewodniczący nieco zdziwiony uniósł głowę znad akt.
— Czy dotyczące okoliczności nie ujawnionych przez świadka w śledztwie.
— Tak, gdyż dopiero teraz pewne fakty doszły do mojej wiadomości.
— Słucham świadka.
Neniewski. rozejrzał się po sali, kwitując zadowolonym uśmiechem rosnące wciąż zainteresowanie zgromadzonych, ale natychmiast przybrał postawę pełną urzędowej, złowróżbnej powagi.
— Wydaje mi się, że moja była żona, idąc na spotkanie ze swoim bratem, zabrała z domu rewolwer.
— Proszę się zdecydować, czy świadek jest tego pewien, czy tylko mu się tak wydaje. A poza tym oskarżona, jak wiadomo sądowi, pozostaje nadal żoną świadka, proszę więc nie używaćfcwrotu „była żona” — upomniał Neniewskiego przewodniczący.
Neniewski skłonił się z uszanowaniem przed zespołem sędziowskim.
— Będę o tym pamiętał. Więc mogę stwierdzić z całą pewnością, że rewolwer, który leżał w szufladzie szafy, obecnie się tam nie znajduje. Zaznaczam, że od chwili aresztowania żony, nie przebywałem w naszym wspólnym mieszkaniu. Kiedy kilka dni temu przyszedłem zabrać swoje osobiste rzeczy, zajrzałem do szuflady i zauważyłem brak rewolweru. Przeszukałem wszystkie schowki, ale go nie znalazłem. Przypominam sobie teraz, że żona przed wyjściem do brata, udała się do sypialni. Kiedy tam wszedłem niespodziewanie, pośpiesznie zamknęła torebkę. Wyglądała tak, jakbym ją złapał na gorącym uczynku.
— Proszę oszczędzić sądowi sugestii w tym względzie. Czyją własność stanowił ten rewolwer?
— Stanisława Kornickiego. Po śmierci ojca żona zabrała go z jego mieszkania i przyniosła do naszego domu.
Wielokrotnie upominałem ją, że łamie prawo, gdyż nie ma zezwolenia na broń, ale bezskutecznie.
Wypowiadając te słowa z namaszczeniem i powagą, Neniewski przybrał pozę niezłomnego stróża i obrońcy praworządności. Sędzia spojrzał na niego spod oka.
— Czy świadek nie posługiwał się tym rewolwerem?
— Nigdy! — obruszył się „Piękny Wiko”. — Od wielu lat posiadam legalnie broń myśliwską i to mi absolutnie wystarcza.
— A czy świadek chociaż wie, jakiego typu był ten rewolwer?
— Browning.
Tym razem na sali zahuczało jak w ulu. Powszechnie wiedziano, że śmiercionośna kula pochodziła właśnie z rewolweru tej marki.
— Proszę powiedzieć sądowi — kontynuował przewodniczący — w jakim celu udała się oskarżona do swojego brata w dniu jego śmierci? Z materiałów sprawy wynika, że od dłuższego czasu stosunki między rodzeństwem nie układały się dobrze. Skąd więc te nagłe odwiedziny? Czy świadkowi jest coś o tym wiadome?
— Przypuszczam, a nawet mam pewność — natychmiast się poprawił — że żona chciała pożyczyć od niego pieniądze.
— Czy to świadek namówił ją do tego? Zgodnie z posiadanymi przez sąd informacjami w tym okresie świadek znajdował się w więcej niż krytycznej sytuacji finansowej.
Twarz Neniewskiego przybrała wyraz obrażonej niewinności.
— Przyznaję, że przejściowo miałem pewne trudności natury materialnej, które w tej chwili prawie nie istnieją, ale nigdy nie żądałem od rodziny żony najmniejszego wsparcia. To uwłacżałoby mojej ambicji męskiej.
Po tym pompatycznym exposé, na ustach wielu osób przysłuchujących się rozprawie pojawiły się ironiczne uśmiechy, a nawet rozległ się stłumiony chichot kobiecy.
— A jednak — sędzia przewodniczący pytał dalej nieustępliwie — czy pieniądze od brata żony nie miały służyć do ratowania zagrożonego majątku świadka? A może oskarżona z własnej inicjatywy postanowiła przyjść świadkowi z pomocą?
— Ach skądże — obruszył się Neniewski. — Żona nigdy nie interesowała się sprawami finansowymi, absolutnie jej nie obchodziły. Po prostu chciała sobie sprawić nowe karakułowe futro. Kiedy jej oświadczyłem, że chwilowo mnie nie stać na tak poważny zakup, powiedziała, że w takim razie pożyczy pieniądze od brata. Oczywiście sprzeciwiłem się temu stanowczo.
— Czy pan prokurator ma pytania?
— Naturalnie. Jaki tryb życia prowadziła oskarżona?
— Prawdę powiedziawszy, nie robiła nic, co by mogło przynieść jakikolwiek pożytek, nie zajmowała się ani gospodarstwem domowym, ani żadną pracą, choćby charytatywną. Muszę z ubolewaniem wyznać, że jedynym jej zajęciem było trwonienie pieniędzy, wydawanie ich na stroje i rozrywki.
— Czy domagała się, aby świadek spełniał wszystkie te zachcianki?
— Tak, bezustannie żądała najlepszych strojów ze znanych firm warszawskich i zagranicznych, kosztownych futer i biżuterii, w związku z czym zaciągnąłem niestety poważne długi.
— Czy świadek upominał żonę, aby żyła nieco oszczędniej?
— Niejednokrotnie. Nie kryłem przed nią naszych trudności finansowych, ale żona wyśmiewała moje obawy. Twierdziła, że jej brat staje się z dnia na dzień bogatszy, a ona jest jego jedyną spadkobierczynią.
Szepty na sali znów wzmogły się. Neniewski z taką zajadłością obciążał swoją małżonkę wszystkimi grzechami świata przed wysokim sądem, jakby jego najgorętsze
pragnienie stanowiło błyskawiczne dostarczenie jej do rąk kata, celem wykonania przez niego egzekucji.
— Panie mecenasie, słuchamy pana.
Gradkiewicz nie spiesząc się, powstał z miejsca.
— Proszę świadka, czy to prawda, że w czerwcu ubiegłego roku majątek ziemski „Neniewo” został wystawiony na licytację?
„Piękny Wiko” nie spodziewał się tak dobitnie sformułowanego pytania. Prokurator początkowo chciał zaprotestować przeciwko jego zasadności, ale nagle znieruchomiał i zagłębił się w wertowaniu dokumentów.
— Tak, to prawda.
— Czy małżonka pana była w panu zakochana w chwili zawierania związku małżeńskiego oraz w czasie jego trwania?
Znów zdziwienie odmalowało się na twarzy Neniew- skiego, ale natychmiast uśmiech, pełen zarozumialstwa i chełpliwości, wypłynął na jego wargi.
— Tak, to nie ulega wątpliwości, że mnie kochała aż do przesady, z wrodzoną egzaltacją powodującą konflikty z otoczeniem.
— Rozumiem. Proszę powiedzieć sądowi, czy żona w dniu śmierci Leona Kornickiego, albo w ciągu kilku następnych dni dała panu do rąk dużą sumę pieniędzy?
— Nie..., nic nie wiem o żadnych pieniądzach i niczego nie otrzymałem w tym czasie od żony.
Neniewski mówił teraz z pewnym ociąganiem i mniejszą swadą. Gradkiewicz z wyrazem nietajonej satysfakcji zwrócił się do sądu.
— Proszę o ścisłe zaprotokołowanie tych słów ...
Nie zdążył dokończyć zdania, gdyż na sali powstało
zamieszanie spowodowane wydarzeniem, które całkowicie pochłonęło uwagę zespołu sędziowskiego: Ada Ne- niewska osunęła się na podłogę zemdlona.
— Co byś powiedziała na kawę mrożoną i tort ananasowy u „Lardellego” — zapytała Rollenową Iza Bę-
dziłło po zarządzeniu przez sąd przerwy w rozprawie z powodu zasłabnięcia oskarżonej.
— Czuję taki niesmak dosłownie i w przenośni, że muszę go zagryźć czymś bardzo smacznym.
*
... Jak już oświadczyłem na wstępie, mamy tu do czynienia z wyjątkowo ohydnym morderstwem, zaplanowanym z zimną krwią i premedytacją. Siostra zabija brata, najbliższą na świecie osobę, związaną z nią węzłami krwi, i to w jakim celu? Aby zdobyć pieniądze na jeszcze jedno futro. Dla zaspokojenia przelotnej zachcianki i zadośćuczynienia kaprysowi próżnej i zachłannej kobiety pada ofiarą zdolny, młody człowiek, rokujący wielkie nadzieje na przyszłość, filar polskiego przemysłu, dobry obywatel, zacny syn i, co najważniejsze, oddany brat. W toku przewodu sądowego wina oskarżonej została całkowicie udowodniona. Nie ma wątpliwości, że przed nami stoi bratobójczyni, zdrowa na umyśle, bez żadnych odchyleń patologicznych, działająca z rozmysłem i całą świadomością, że majątek denata dostanie się po jego śmierci w jej ręce. Młoda kobieta, a jakaż straszna zbro- dniarka — prokurator Kolwiec w miarę mówienia rozpalał się coraz bardziej, roztaczając przed sądem obraz przestępstwa dokonanego przez Neniewską i malując w najczarniejszych barwach jej sylwetkę moralną.
— Rozpieszczona przez ojca jedynaczka, roztrwoniła swój posag i majątek męża, nakłaniając go do wciąż rosnących wydatków, rujnując jego dobra rodzinne —- przerwał na chwilę i kontynuował po wymownym milczeniu.
— I oto, kiedy stanęło przed nią widmo niedostatku, decyduje się na potworny krok: zabójstwo rodzonego brata. Działa z zimną bezwzględnością, umawia się z nim na spotkanie, zabiera z domu rewolwer w sekrecie przed
mężem i o godzinie siedemnastej pięknego, czerwcowego popołudnia wchodzi do mieszkania denata. Nie wie tylko, że skrupulatny brat odnotował w kalendarzu jej wizytę i że sąsiad widział ją wchodzącą. I co się dzieje dalej? — Kolwiec znów zawiesił głos, a potem podjął swoją mowę jeszcze bardziej dramatycznym tonem. — Zamiast naj- niechybniej oczekiwanego siostrzanego pocałunku, pocałunku pojednania, pada strzał przecinający jego młode, wspaniałe życie, strzał z rąk najbliższej istoty, którą kochał gorącą miłością od kolebki.
Wysoki sądzie! Dla osoby takiej, jaką okazała się oskarżona, pozbawionej wszelkich hamulców moralnych, zdolnej do jednego z najokrutniejszych czynów: brato- bójstwa, nie ma miejsca w naszym społeczeństwie. Wnoszę o wymierzenie najwyższego wymiaru kary, która w tym wypadku wydaje się najsprawiedliwsza — kary śmierci.
*
... Proszę wysokiego sądu, pan prokurator bardzo sugestywnie przedstawił nam wizję morderstwa, które miało miejsce 14 czerwca ubiegłego roku w mieszkaniu przy ulicy Mokotowskiej, oraz ukazał w ponurych, wstrząsających barwach postać oskarżonej pozbawiającej dla zdobycia futra życia swojego brata. Ja jednak pozwolę sobie zaprezentować sądowi inną wersję tego tragicznego wydarzenia i twierdzę z całą stanowczością, że oskarżona jest niewinna.
Wysoki sądzie! Cały materiał dowodowy oparty jest li tylko na wątłych poszlakach. Nie zostało udowodnione, że strzelała oskarżona. Wiemy tylko, że umówiła się z bratem, weszła do jego mieszkania, nie znamy jednak godziny jej wyjścia stamtąd. Skąd pewność, że opuściła mieszkanie, w którym znajdował się trup brata? A może było całkiem inaczej i rodzeństwo rozstało się na progu
w jak najlepszej komitywie. Co rozegrało się w mieszkaniu denata tego tragicznego wiosennego popołudnia pozostaje nadal tajemnicą. Świadek Wiktor Neniewski twierdzi, że oskarżona wzięła ze sobą rewolwer marki Browning, ale gdzie jest w tej chwili broń, narzędzie zbrodni, także nie wiemy! Nie możemy więc przeprowadzić ekspertyzy balistycznej, zidentyfikować tej broni, bo nie mamy o niej żadnych bliższych danych. Czy na takich przesłankach można w ogóle oprzeć oskarżenie? Moim zdaniem — nie! Tym bardziej, czy na podstawie takiego materiału dowodowego można skazać na śmierć człowieka? Nad tym sąd będzie się długo zastanawiał, zanim wyda sprawiedliwy wyrok.
W tej sprawie jakże wymowne jest milczenie oskarżonej. Zaprzeczyła wprawdzie, że zabiła brata, ale więcej nie powiedziała ani jednego słowa na swoją obronę. Kogo więc chce bronić, kogo T>słaniać? Czy ktoś w tej sprawie może w ogóle przedstawić niepodważalne alibi? A teraz pragnę zwrócić uwagę wysokiego sądu na pewne charakterystyczne i o ogromnym znaczeniu okoliczności grające, moim zdaniem, decydującą rolę. W chwili śmierci Kornickiego rodzinne dobra Neniewskiego zostały wystawione na licytację. Oskarżona bardzo kochała swojego męża, według jego własnego zdania w sposób zbyt egzaltowany, wyszła przecież za niego za mąż wbrew woli rodziny. Czy kochająca żona nie oddałaby mężowi w tak katastrofalnej sytuacji finansowej pieniędzy zabranych bratu? Na pewno tak. Tymczasem Neniewski oświadczył, że żadnych pieniędzy w tym czasie od żony nie otrzymał. Jeżeli więc dajemy wiarę świadkowi Neniewskiemu, że nigdy nie żądał, aby żona zwróciła się do swojej rodziny o pożyczkę w celu ratowania jego majątku, i że widział jakoby zabierała ze sobą wychodząc do brata rewolwer, to bądźmy konsekwentni i wierzmy mu także wtedy, kiedy twierdzi, że żadnej kwoty od niej nie przyjął. Pozostaje więc zagadką, co się stało z owymi 100 000 złotych,
które denat podjął z banku w dniu swojej śmierci i przyniósł do domu? Odpowiedź nasuwa się jedna — zabrał je ten człowiek, który zamordował Kórnickiego, ale osobą tą nie jest oskarżona Adela Neniew- ska!
A teraz, proszę wysokiego sądu, ostatnia i najważniejsza sprawa. Oskarżona raz przerwała swoje tragiczne milczenie i zeznała, że w czasie jej wizyty u brata ktoś jeszcze przebywał w mieszkaniu. Tak, wiem, że oświadczenie to jest gołosłowne, gdyż nie przedstawiliśmy na jego poparcie żadnych dowodów, ale ten tajemniczy „trzeci” istnieje, nie jest fantomem, wytworem wyobraźni oskarżonej. To on, lub ona, zawiadomił policję, że Leon Kórnicki nie zmarł naturalną śmiercią, lecz został zastrzelony. Ten anonimowy „ktoś” wiedział, w jaki sposób Kórnicki zszedł z tego świata, od jakiej broni zginął. Ponieważ nie uczyniła tego oskarżona, więc kto? Oczywiście świadek zbrodni, albo morderca, pragnący z jemu tylko znanych pobudek, aby zbrodnia wyszła na światło dzienne. '
Gradkiewicz nagle odwrócił się w stronę licznie zebranej na sali publiczności.
— Uroczyście wzywam tę osobę, aby stanęła przed sądem i powiedziała prawdę. Niech nie dopuści do najstraszliwszej krzywdy, jaką można wyrządzić swojemu bliźniemu: do utraty czci i wyroku skazującego.
Zamilkł na chwilę, jakby czekając na pojawienie się tajemniczego świadka i po kilkunastu sekundach głębokiej ciszy, która zapanowała po tych słowach, zakończył swoją mowę obrończą.
— Ponieważ w świetle materiału dowodowego wina oskarżonej nie została udowodniona, mam zaszczyt prosić wysoki sąd o wyrok uniewinniający.
W latach sześćdziesiątych...
Igor Wolwicz od kilku tygodni przebywał w stolicy Francji. Stale wydawało mu się, że wszystko to, co przeżywa, jest tylko fantastycznym, bardzo pięknym snem, z którego niechybnie lada moment obudzi go terkot budzika wzywającego do codziennych, prozaicznych zajęć. Często stawał na środku ulicy, aby uszczypnąć się w ramię i oto okazywało się niezmiennie, że naprawdę znajduje się w Paryżu, mieszka u starych znajomych swojego wuja na rue de Vaugirard, w niedalekim sąsiedztwie Ogrodu Luksemburskiego. Niespodziewany uśmiech losu w postaci hojnego gestu brata matki umożliwił mu wyjazd do Francji, a tym samym pozwolił na urzeczywistnienie chłopięcych marzeń o zagranicznej podróży. Nie tylko ten wyjazd miał do zawdzięczenia wujowi, ale właściwie wszystko, co go dotąd dobrego w życiu spotkało: własne, wygodne i wyposażone w niezbędne sprzęty mieszkanie w Warszawie, skromne, ale wystarczające środki utrzymania w czasie studiów, stanowiące uzupełnienie otrzymywanego od państwa stypendium, a teraz za uzyskanie dyplomu, jeszcze ta wycieczka. Tak, niewątpliwie wuj Roman był jego dobroczyńcą. Czego bowiem mógł się spodziewać, po śmierci matki, skromny, nie posiadający żadnego majątku chłopiec z Dęblina, oprócz ciężkiej walki o byt. Czuł się wtedy zupełnie bezradny i osamotniony po stracie jedynej opiekunki i żywicielki. Mimo ogromu nieszczęścia, które go spotkało, nie zapomniał spełnić ostatniej woli matki i zawiadomił o dacie pogrzebu jej brata, mieszkającego w Warszawie, znanego mu tylko z opowiadań i fotografii w albumie rodzinnym, pieczołowicie przechowywanym w starej komodzie. Nawet nie wierzył w to, że wujek zareaguje na jego depeszę, ale oto zjawił się i jak opiekuńczy anioł pokierował jego dalszym losem. Przesadą byłoby twierdzenie, że Igor zajmował się bezustannie rozpamiętywaniem wszystkich dobrodziejstw
wyświadczonych mu przez swego opiekuna i składaniem mu hołdów dziękczynnych. Na to był zbyt młody i zaabsorbowany otaczającym go światem. Raczej zdążył już przywyknąć do traktowania tych spraw jako czegoś oczywistego, wynikającego z układów rodzinnych.
Teraz jednak, spacerując po Boulevard des Italiens i Boulevard des Capucines w słoneczne, sierpniowe przedpołudnie, nie mógł się powstrzymać w duchu od skonstatowania, że ten wujek Roman to naprawdę „fajny chłop”. Jak świetnie przemyślał i urządził tę całą wyprawę. Wytrzasnął skądś, chyba spod ziemi, jakichś poważnych, statecznych ludzi, powiązanych z nim węzłami dawnej znajomości, którzy chętnie zaprosili do siebie jego młodego krewnego i z niezmienną uprzejmością gościli pod swoim dachem już przeszło miesiąc.
Igor wprawdzie nie sprawiał im kłopotu, gdyż cały dzień spędzał poza domem, zwiedzając wszystkie możliwe do obejrzenia zabytki z Luwrem, wieżą Eiffle’a i grobem Napoleona na czele. Miła pani domu witała go zawsze z pogodnym uśmiechem na przywiędłej, zmęczonej twarzy, prosząc najczęściej o wybaczenie, że mąż jej, ze względu na podeszły wiek i różnorakie dolegliwości, nie będzie mógł razem spożyć wieczornego posiłku, który w zasadzie stanowiła zwykła, polska kolacja, a nie żaden wykwintny dîner albo souper.
Starszym państwu nie powodziło się nadzwyczajnie, ale wystarczało im na skromny byt. On był emerytem, ona rencistką — obojga los zagnał, w związku z zawieruchą wojenną, na obczyznę. Mieszkali tu, w Paryżu, żyjąc wspomnieniami przeszłości, myślami i sercem tkwiąc w przedwojennej, starej Warszawie. Żona o wiele młodsza od męża, uczestnika bitwy pod Monte Cassino, panna Wiczyńska z domu, oddana pracy społecznej, wszystkie wolne chwile spędzała u polskich sióstr nazaretanek, w prowadzonym przez nie internacie dla młodych dziewcząt. On, słabego zdrowia, najchętniej czytywał gazety
i przesiadywał w narożnej kafejce, prowadząc nie kończące się rozmowy i dyskusje z kilkoma polskimi emigrantami. Jak już Igor zdążył się dowiedzieć, stracili dwoje dzieci w wieku niemowlęcym w wyniku konfliktu serologicznego, życie ich więc upływało dość bezbarwnie i monotonnie. Serdecznie przywitali młodego przybysza z Polski, szukając dzięki niemu pomostu wiodącego do wciąż żywej i niezapomnianej młodości, spędzonej w rodzinnym kraju.
— Znałam dobrze twoją matkę Żanetę — powiedziała kiedyś pani domu. — To była piękna kobieta, choć bardzo nieszczęśliwa w pierwszym małżeństwie. Przetańczyłyśmy niejedną noc na przyjęciach i balach — to mówiąc uśmiechnęła się i smętnie zapatrzyła w dal, pełną zjaw z dawno minionej przeszłości.
Igor jednak nie dał się wciągnąć w krąg jej wspomnień, prowadzących prawdopodobnie do tasiemcowych opowiadań, rozmaitych zwierzeń. Na to zupełnie nie miał ochoty i czasu. Paryż upajał go jak narkotyk, pociągał egzotyką i nie znanym mu kolorytem. Wprawdzie o tej porze roku, w sierpniu, opustoszał, większość mieszkańców wyjechała na urlop w poszukiwaniu słońca i świeżego powietrza, ale i tak panowała w nim specyficzna, niepowtarzalna atmosfera, która odurza każdego turystę i skłania do dalekich pieszych spacerów, albo przejażdżek metrem do najodleglejszych dzielnic. Obecnie, kiedy sierpień już się kończył, a z nim exodus Paryżan, miasto zaczynało znów tętnić życiem i szykować się do nowego sezonu. W każdym razie wuj, dzięki swojej nie wyczerpanej zapobiegliwości i pomysłowości w zaspokajaniu życzeń Igora, zapewnił mu u tej cichej rodziny spokojny kąt, stanowiący wygodny punkt wypadowy na całe miasto.
Mimo że Igor zawiódł nadzieje pani Niny na znalezienie w nim wdzięcznego słuchacza wspomnień z czasów młodości, stosunek gospodarzy do gościa nie zmienił się ani na jotę. Oboje byli tak samo grzeczni i uprzejmi, jak
przy powitaniu na progu ich domu. Obecnie pobyt Igora miał się już ku końcowi. Musiał wracać, aby podjąć pracę w Archiwum Głównym Akt Dawnych. Po skończeniu studiów prawniczych i zdobyciu dyplomu magistra nie sprecyzował jeszcze swoich planów na przyszłość. Praca sędziego, prokuratora, adwokata — nie pociągała go wielce. Początkowo wprawdzie pragnął oprzeć swoją egzystencję na jednym z tych zawodów, ale z biegiem lat okazało się, że jest zbyt nieśmiały i mało komunikatywny, aby nawiązać tak żywy kontakt z ludźmi, jak wymagałaby tego rodzaju praca. Kiedyś w dzieciństwie cierpiał na zaburzenia o charakterze epileptycznym, popadał w częste omdlenia, na skutek czego został zwolniony z obowiązku służby wojskowej. Teraz, co prawda, wyrósł z wszystkich zakłóceń w funkcjonowaniu organizmu, gdyż rozwój fizyczny sprawił, że objawy chorobowe ustąpiły, ale jednak nie miał dość odwagi, aby podjąć obowiązki mogące zachwiać jego równowagę psychiczną. Pozostały nadal zahamowania, których nie mógł przezwyciężyć. Dlatego nie nawiązywał bliższych znajomości z rówieśnikami, nie miał przyjaciół ani ze szkoły, ani ze studiów, nie chodził dotychczas z żadną dziewczyną. Najmocniejsze więzy łączfy go z matką, gdyż ojca nie znał. Kapitan Wolwicz zginął na wojnie, kiedy syn był jeszcze niemowlęciem.
Obecnie, kiedy stanął wobec konieczności wyboru swojej drogi życiowej, rozpoczęcia pracy zawodowej, postanowił działać ostrożnie, sprawdzić samego siebie na jakimś spokojnym stanowisku, nie narażając się na konflikty z otoczeniem. Wydawało się, że AG AD umożliwi mu to lepiej niż jakakolwiek inna posada. Tu, w Paryżu, ęd- suwał wszystkie zamiary na przyszłość na daleki plan. Żył teraźniejszością, która stanowiła jakby kadr z interesującego filmu przygodowego, niemal z gatunku „płaszcza i szpady”, choć akcja toczyła się współcześnie. Niespodziewanie też myśli jego zaczęła zaprzątać pewna niezna-
loma dziewczyna. Po raz pierwszy zobaczył ją w Ogrodzie Luksemburskim. Poszedł tam przed wieczorem, gdyż gospodarzy jego nie było jeszcze w domu i musiał gdzieś przeczekać pół godziny. Starszy pan zapewne, jak zwykle, rozprawiał w kawiarni z przyjaciółmi o najnowszych wydarzeniach rozgrywających się na arenie politycznej, pani Nina zaś pomagała siostrom nazaretankom przy porządkowaniu internatu, który po remoncie otwierał wkrótce swoje podwoje dla młodych pensjonariuszek z różnych krajów świata.
Zmęczony włóczęgą po malowniczych, starych uliczkach, wspinaniem się po schodach, zwiedzaniem cmentarza Pere Lachaise, z przyjemnością spoczął na jednej z ławek, wciągając w płuca chłodniejsze nieco powietrze po upalnym sierpniowym dniu. Wtedy właśnie zjawiła się ona. Przysiadła koło niego niepostrzeżenie i bezszelestnie. Wyglądała jak wielki, czarny motyl, w powiewnej sukience, otulającej jej szczupłą sylwetkę. Nie ulegało wątpliwości, że nosiła żałobę, czerń dominowała w jej ubiorze: rękawiczki, pantofle, torba — wszystko w tym kolorze, niczym nie rozjaśnione. Tylko długie włosy, spadające na ramiona, odcinały się jasną plamą od tej żałobnej tonacji. Siedziała dłuższą chwilę ze wzrokiem zawieszonym gdzieś w przestrzeni, z wyrazem bezbrzeżnego smutku na twarzy. Wydała mu się bardzo piękna i nieszczęśliwa, widocznie cierpiała ogromnie po stracie kogoś bliskiego. Po kilkunastu minutach wstała i poszła przed siebie zwinnym, sprężystym krokiem. Zauważył, że ma długie smukłe nogi i idąc, kołysze lekko szczupłymf biodrami.
„Może jest modelką — pomyślał — prezentującą na ulicach Paryża najnowsze kreacje któregoś z wytwornych magazynów mody, specjalnie zaprojektowane dla pań noszących żałobę.” Ale zaraz odrzucił tę myśl. Ta powaga, niemal rozpacz, malująca się na jej twarzy była autentyczna, a nie udawana na użytek publiczności.
Następnej nocy przyśniła mu się, najwidoczniej wra
żenie musiało być silne, prawie szokujące. W czasie tego snu uzmysłowił sobie, że dziewczyna przywodzi mu na myśl jakieś niejasne, mgliste wspomnienia, jakby już ją gdzieś spotkał, a nawet znał osobiście. Jednakże z brzasn kiem odczucie to minęio. Nie istaniała żadna możliwość, żeby kiedyś w swoim życiu widział ją, on, który w ogóle znał tak mało kobiet. Chyba żeby się to wydarzyło w jakimś innym, pozaziemskim bycie.
Roześmiał się drwiąco sam z siebie przy goleniu, zapewne dość głośno, bo pani Nina krzątająca się wtedy w pobliskiej kuchni, badawczo przyglądała się mu w czasie śniadania.
I oto nagle po dwóch dniach znów zobaczył tę dziewczynę, tym razem w kościele La Madeleine. W chłodnym półmroku świątyni rozpoznał jej profil, zarys głowy, jasnozłotą gęstwinę włosów. Nosiła jak za pierwszym razem żałobę — jedwabną, czarną suknię zapiętą pod samą szyję. Modliła się żarliwie, jakby pragnęła wyprosić u Boga specjalne łaski dla siebie, albo dla swoich bliskich. W porze lunchu, którą każdy szanujący się paryża- nin spędza przy posiłku, w kościele nie znajdowało się zbyt wielu ludzi, tylko garstka turystów pragnących wykorzystać każdą minutę pobytu w tym mieście na zwiedzanie zabytków i różnych osobliwości.
Igor poczekał, aż nieznajoma skończy modlitwę. Nie trwało to zbyt długo, widocznie absorbowały ją inne sprawy, związane ze zwykłym, codziennym życiem. Zeszła po schodach sprężyście i szybko, najwyraźniej gdzieś się spieszyła. Nie poszedł za nią, na to nie miał dość odwagi, ale patrzył dotąd, aż zniknęła za rogiem ulicy.! W ciągu tego dnia i następnego złapał się na tym, że stale o niej myśli. Na przykład zaczął snuć przypuszczenia, po kim nosi żałobę: po matce, ojcu, a może po mężu? Nie wiadomo dlaczego wolałby, żeby była jeszcze panną, opłakującą stratę najbliższego krewnego, a nie nieutuloną w żalu wdową. Zdawał sobie sprawę z bezsensu tych
rozważań. Właściwie nie miał żadnej szansy spotkać jej ponownie w mrowiu ludzi zaludniających Paryż. Nie wiedział o niej nic, ale myśl o tej dziewczynie podniecała go, pobudzając zmysły. I nagle przyszło mu do głowy, czy nie istnieje możliwość ujrzenia jej raz jeszcze w tym samym, co przedtem miejscu: w Ogrodzie Luksemburskim lub w kościele La Madeleine. I o dziwo, nie omylił się w swoich przewidywaniach. Zobaczył ją znów w porze południowej w kościele, zatopioną w modlitwie, siedzącą w tej samej, co poprzednio ławce. Powtarzał teń manewr trzykrotnie, zawsze z tym samym rezultatem. Zjawiała się niezmiennie samotna, przystrojona w czerń, o jednakowej godzinie, siadywała skupiona, rozmodlona, aby po kilku, lub kilkunastu, minutach, wybiec w słoneczny dzień i rozpłynąć w tłumie. Początkowo wystarczały mu te przelotne spotkania i obserwowanie jej z daleka. Parę razy zdawało mu się, że spojrzenie jej niebieskich oczu spoczęło na jego twarzy przez ułamek sekundy. Jednakże samokrytycznie oceniając siebie, zdawał sobie sprawę, że taki jak on, skromny młodzieniec, nie wyróżniający się niczym szczególnym, nie może przyciągnąć uwagi takiej dziewczyny jak ona: tajemniczej, pięknej, ekscytującej w jego mniemaniu całe legiony uwielbiających ją mężczyzn. Wiedział, że nigdy nie zdobędzie się na to, żeby ją zaczepić i w końcu pozwoli jej odejść na zawsze. Świadomość, że pewnego dnia może jej nie zastać w kościele i nigdy więcej nie zobaczyć, zaczęła budzić w nim coraz większy niepokój.
Tego dnia obawa taka nurtowała go z niespotykaną dotąd siłą. Nawet Paryż stracił swój dawny blask i urok. W miarę jak przybliżał się do kościoła, uczucie to wzmagało się z minuty na minutę, jakby od faktu, czy spotka „dziewczynę w czerni” zależało całe jego przyszłe życie. Czasem drobne zdarzenia przeżywane z dala od domu, w czasie podróży, urlopu, nabierają nagle znaczenia rzeczy wielkich, aby później okazać się błahymi epizodami, mi
jającymi bez echa. I w tym przypadku przygoda ta urosła w wyobraźni Igora do zbyt wielkich wymiarów, przerastających jej istotną wagę. Przecież już za parę dni miał wrócić do Warszawy, do codzienności, w której nie będzie miejsca na eleganckie kobiety o prezencji modelek i inne nierealne marzenia. Teraz jednak nie myślał o przyszłości, przeskakiwał po parę stopni schody prowadzące do kościoła, ze ściśniętym i wyschłym gardłem. Wbił oczy w ciemność, oślepiającą po świetle słonecznego dnia i westchnął z niesłychaną ulgą. Siedziała na swoim zwykłym miejscu z twarzą ukrytą w dłoniach. Jednakże tego dnia modlitwa jej nie trwała długo, o wiele krócej niż zwykle, i gdyby się spóźnił o parę minut, na pewno by jej już nie zastał. Jakby pchany magnetyczną siłą wstał i podążył za nią schodami. Biegła, prawie nie dotykając stopni, w czarnych, skórzanych, letnich pantofelkach na wysokich obcasach, zwiewna i nieuchwytna jak mgła. W ręku trzymała skórzany, podłużny portfel i wielką, plastikową torbę, pochodzącą z jakiegoś magazynu mody. Nagle torba ta wymknęła się jej z dłoni, a znajdujące się w niej drobiazgi potoczyły się z hałasem po schodach.
— Pani pozwoli, że pomogę — powiedział odruchowo po polsku, jakby się spodziewał, że dziewczyna zna jego ojczysty język, i natychmiast się zreflektował — Si vous permettez ... — zaczął już schylony, ale wtem usłyszał dźwięczny, melodyjny głos i słowa wypowiedziane w najczystszej polszczyźnie.
— To bardzo uprzejmie z pana strony.
Na chwilę znieruchomiał z wrażenia.
— Pani jest Polką? — wykrztusił po krótkiej chwili.
W kącikach jej ust, powleczonych perłową szminką,
zamajaczył cień uśmiechu i zgasł jeszcze prędzej niż się pojawił.
— Urodziłam się w Polsce, ale wychowałam się w Paryżu — powiedziała.
— Zaraz wszystko pozbieram — szybko podnosił
rozrzucone zakupy, wyłącznie artykuły kosmetyczne, a było ich całe mnóstwo: lakiery do paznokci, pudełeczka z różem, kremem, spirale do rzęs. Jedna pomadka potoczyła się kilka stopni niżej, zbiegł, aby ją przynieść. Czekała, lekko przytupując obcasami.
— Bardzo dziękuję — skinęła głową, kiedy wręczał jej torbę.
Schodził razem z nią po schodach z całą świadomością, jak bardzo jest natrętny, narzucając jej dalej swoje towarzystwo.
— Czy, czy ... pani nie zechciałaby ze mną wypić filiżanki kawy? — przemógł wreszcie nieśmiałość, a kosztowało go to bardzo dużo. — Widzi pani, jestem taki samotny w Paryżu, od dawna nie rozmawiałem po polsku — kłamał jak najęty, dziwiąc się sobie, że mu to tak łatwo przychodzi.
Zerknęła na miniaturowy zegareczek na czarnym pasku, oplatającym przegub jej ręki .
— No dobrze — zgodziła się tak niespodziewanie, aż zatchnęło go z wrażenia — ale tylko na parę minut.
Siedzieli naprzeciw siebie w małej kafejce, przy jednym ze stolików ustawionych na ulicy. Dookoła kłębił się tłum przechodniów, rozmowę zagłuszały odgłosy wielkomiejskiego ruchu. Piła kawę drobnymi, krótkimi łykami, odsłaniając drobne zęby. Z bliska wydawała mu się jeszcze piękniejsza i bardziej pociągająca. Bił od niej prawie nieuchwytny zapach wykwintnych perfum.
— Pani straciła kogoś bliskiego, prawda? — zapytał i zaraz zawstydził się swojego nietaktu.
— Tak, umarła moja matka.
— Dawno?
— Dwa lata temu — i natychmiast dodała, widząc malujące się na jego twarzy zdziwienie — ale nieprędko zdejmę żałobę.
— Obserwuję panią od wielu dni, choć pani mnie naturalnie nie zauważyła — mówił, znów dziwiąc się swo
jej niebywałej odwadze. — Czy pani codziennie przychodzi do kościoła?
Nie podobało się jej to pytanie.
— To zależy — zbyła go ogólnikowo.
— Przepraszam za niedyskrecję. Pewnie nieprędko się zobaczymy, a chciałbym o pani jak najwięcej wiedzieć. Niech mi pani coś opowie o sobie. Czy jest pani studentką?
Spojrzała mu w twarz spochmurniałymi i smutnymi oczyma.
— Skończyłam Sorbonę, jeśli pana to interesuje — zerknęła niespokojnie na zegarek. — Muszę już iść. Jean- -Pierre pewnie się niepokoi.
Ugodziła go w samo serce, a więc jest na świecie mężczyzna, który ma do niej prawo.
— To mąż?
Tym razem najwyraźniej rozbawił ją, bo prawdziwy, jasny uśmiech ukazał się na jej ustach.
— Ach, nie. Jean-Pierre — to bardzo dobry, chory człowiek i wielki uczony. Pomagam mu, nie może się beze mnie obejść — udzieliła mu szeregu informacji o sobie, niczego nie tracąc ze swojej tajemniczości.
— Przepraszam, nie mogę dłużej zostać, dziękuję za pomoc — podniosła się z miejsca, wiotka, gibka i gotowa do odlotu.
— Czy zobaczę panią jeszcze? — zapytał schrypniętym ze wzruszenia głosem, wstając aby ją pożegnać.
— To niemożliwe.
Była już parę kroków od niego, ginęła w tłumie.
— Jak pani na imię?! — zawołał rozpaczliwie.
— Danielle — usłyszał, a może mu się tylko wydawało.
Odchodząc, schował do kieszeni skrawek firmowego blankietu z wypisanym rachunkiem. Przez parę ostatnich dni pobytu w Paryżu zachodził codziennie do kościoła La Madeleine, ale dziewczyna już więcej tam nie przyszła.
Roman Powelski zatelefonował do swojego siostrzeńca w kilkanaście dni po jego powrocie z Paryża. Mieszkanie Igora znajdowało się w jednym z ocalałych, choć mocno zniszczonych w czasie powstania budynków przy ulicy Mokotowskiej i oprócz licznych walorów, jak j położenie w centrum miasta, podłączenie do elektrociepłowni miejskiej, stosunkowo duża powierzchnia mie- 1 szkalna, wyposażone zostało w taki fenomem dwudziestego wieku, jakim jest oczekiwany przez dziesiątki lat telefon. Igor w ogóle mógł się uważać za „dziecko szczęścia”, skoro w tak młodym wieku stał się właścicielem tego luksusowego, jak na warszawskie warunki, lokalu, nie kiwnąwszy nawet palcem, aby go zdobyć. Wiedział, że kiedyś, przed wojną, mieszkała w nim jego matka ze swoim pierwszym mężem Leonem Kórnickim, ale nie znał nawet tego adresu przed przeprowadzką z Dęblina. Powelski ponoć ukrywał się po zakończeniu powstania w Warszawie, jako jeden z legendarnych Robinsonów, i zaraz po opuszczeniu miasta przez hitlerowców zajął zasypane gruzem i rozorane przez bombę mieszkanie swojego nieżyjącego przyjaciela, w którym przebywał w czasie okupacji. Najlepiej zachowany pokój, gabinet pana domu, przerobił na dwupokojowy lokal z kuchnią, pozostała część została „rozdrapana” przez licznych przybyszów do powstającej z gruzów Warszawy. Zachowało się nawet trochę mebli, które nie zdążyły paść pastwą ani złodziei, ani płomieni: biurko, biblioteka, stół, parę krzeseł, oczywiście wszystko w opłakanym stanie, ale dzięki pracy i nakładom Powelskiego, przywrócone niemal do dawnej świetności. I oto cały ten dobytek przekazał swojemu osieroconemu siostrzeńcowi, a sam przeniósł się do małego domku w Józefowie, nabytego przez niego przed samą wojną. Tłumaczył, że zły stan zdrowia wymaga stałego przebywania na świeżym, suchym powietrzu, w związku
z systematycznie i nieubłaganie postępującą chorobą płuc, trawiącą go od wczesnej młodości. Ta choroba, zwana ongiś suchotami, stanowiła smutne dziedzictwo przekazywane w rodzinie Powelskich z pokolenia na pokolenie. Na płuca zmarli dziadkowie Igora, potem jego matka, której dodatkowo żywot skróciły tragedie osobiste: utrata ukochanego drugiego męża, ciężka ustawiczna walka o byt własny i dziecka, przy zupełnym braku przygotowania do pracy zawodowej. Igor dobrze pamiętał trwożne, rozpaczliwe spojrzenia matki i dotyk jej drżących rąk na swoim czole w czasie przebywanej w dzieciństwie wietrznej ospy, czy odry. Najmniejsza gorączka budziła w niej paniczny lęk przed wybuchem ogniska gruźliczego u dziecka, ale na szczęście to fatum rodzinne go ominęło. Płuca miał silne niczym miechy kowalskie, jak jego ojciec i dziad po mieczu. Tymczasem wujek Roman, mimo długotrwałych kuracji oraz częstego leczenia sanatoryjnego wciąż borykał się z poważnymi dolegliwościami. W końcu nawet musiał przedwcześnie zakończyć pracę i przejść na rentę inwalidzką. Teraz zapowiedział wizytę u siostrzeńca, chciał go zapytać o wrażenia z podróży. Ostatnio nie widywali się zbyt często. Powelski odwiedzał Igora głównie po to, aby go wesprzeć finansowo, podbudować skromną sytuację stypendysty comiesięczną zapomogą pieniężną. Igor w miarę dojrzewania psychicznego i fizycznego zaczął się przed tym wzdragać, ale wszelkie próby rozpoczęcia zasadniczej rozmowy wuj kwitował machnięciem ręki. Człowiek ten właściwie nie skarżył się nigdy, starał się ukryć jak bardzo doskwiera mu samotność przy stale pogarszającym się samopoczuciu. Raz tylko, po długotrwałym pobycie w szpitalu, wymknęły mu się słowa, które Igor na długo zapamiętał „Bywają takie chwile, że najchętniej skończyłbym z sobą”, ale zaraz potem zaczął żartować i snuć plany na przyszłość, choć wypadło to sztucznie i blado. A jednak ten inwalida, przez połowę swojego życia przykuty do łóżka, potrafił zadbać o realizację wyjazdu Igora do Paryża w najdrobniejszych szczegółach. Do łańcucha wdzięczności Igora wobec wujka przybyło jeszcze jedno ogniwo. W obecnym stanie swojego ducha młody Wolwicz nie zaprzątał sobie zbytnio głowy tym problemem, jako że całkowicie pochłaniały go zmiany zachodzące w jego własnym życiu. Przed paroma dniami objął pierwszą swoją posadę, dzięki której, niezależnie od wysokości otrzymywanego wynagrodzenia, uzyskał status człowieka samodzielnego. Ponadto był beznadziejnie zakochany w nieznanej dziewczynie z Paryża. Uczucie to, polegające wyłącznie na grze wyobraźni, wprawiało go w stan przyjemnego podniecenia. Postać jej ukazywała się w jego snach, a czasem na jawie utożsamiał z nią jakąś idącą kobietę, naturalnie z góry wiedząc, że to nie Danielle. Jednakże przeżywany wówczas dreszcz emocji sprawiał mu specyficzne zadowolenie. Baśniowy, niemal surrealistyczny charakter przygody przeżytej w Paryżu, dawał mu pole do snucia marzeń i domysłów. Szczególnie zdarzało się to wieczorem, kiedy siedział w domu sam. Najczęściej kreował ją na księżniczkę z bajki, albo ofiarę złych mocy, zmuszających ją do przywdziania pokutnej żałoby i służenia jakiemuś potworowi, któremu na imię Jean-Pierre. Coś w rodzaju „Pięknej i bestii” w paryskim wydaniu.
Oczywiście, otrząsał się z tych infantylnych rojeń, śmiejąc się sam z siebie, z pełną świadomością, że nastrój romantyzmu, któremu uległ w półmroku kościoła La Madeleine, niedługo minie bezpowrotnie, a on sam z całą pewnością wróci do realiów codziennego dnia. Dziwnym wydawało się tylko, że tak trwale i łatwo upamiętnił sobie jej rysy, stale wracało wrażenie, przecież zupełnie bezpodstawne, iż już przedtem wiele razy ją widział.
Teraz, porządkując w pośpiechu mieszkanie przed przyjściem wujka, wyglądające jak przysłowiowy obraz nędzy i rozpaczy na skutek panującego w nim bałaganu, powziął mocne postanowienie zerwania z nałogiem nie
dorzecznych rozmyślań w pogoni za widmem w nierealnym świecie złudzeń i powrotu do twardej, ale swojskiej rzeczywistości. Wyciągnął więc z kieszeni kurtki zmięty już rachunek z paryskiej café, gdzie spędził kilkanaście minut z Danielle, traktowany dotychczas jak relikwia, aby go zniszczyć, ale potem zmienił decyzję i postanowił zachować ten okruch wspomnień, łączących go z tamtym, niezapomnianym jeszcze przeżyciem. W tym celu otworzył sejf, a właściwie to, co po nim pozostało jeszcze z czasów, kiedy służył jako przechowalnia walorów Leona Kornickiego. W istocie było to wgłębienie w ścianie, zaopatrzone w żelazne drzwiczki, ongiś wyposażone w skomplikowany mechanizm szyfru, w cudowny sposób nie naruszone przez działania wojenne. W jego wnętrzu znajdował się tylko jeden przedmiot — niewielki rewolwer, z którym wiązała się dość dziwaczna i niecodzienna historia. Stanowił on bowiem własność Romana Powel- skiego, ale przez całą okupację przeleżał zakopany w ogrodzie koło domku w Dęblinie, tego samego, gdzie zamieszkiwał Igor wraz z matką. Wolwiczowa, będąc już ciężko chora, wręczyła tę broń synowi, mówiąc, aby w przyszłości oddał ją wujkowi, jeżeli zażąda jej zwrotu. Powiedziała też, że Powelski prosił ją o przechowanie rewolweru, ale nie wyjaśniła, kiedy i w jakich okolicznościach to nastąpiło. Potem trzeba było zajmować się łagodzeniem jej cierpień. W końcu Igor uznał ten rewolwer za relikt przeszłości związanej z działalnością wujka w okupacyjnym podziemiu. Początkowo nawet bawiło go posiadanie tej pukawki, być może o historycznym znaczeniu, potem cała sprawa poszła w zapomnienie, a Powelski nigdy nie upomniał się o swój depozyt. Kładąc pamiątkowy świstek z Paryża do sejfu, Igor dotknął zimnej lufy i odruchowo cofnął rękę.
Jednocześnie odezwał się dzwonek u drzwi wejściowych. Mimo że przyzwyczaił się już do widoku wujka w różnych stadiach rozwoju i cofania się gnębiącej go cho
roby, to teraz, po przeszło sześciu tygodniach niewidzenia go, musiał zapanować nad sobą całą siłą woli, aby nie okazać wręcz przerażenia. Wydawało się nieprawdopodobne, że przez stosunkowo krótki czas mogła nastąpić tak zauważalna zmiana w wyglądzie człowieka. Powelski zawsze szczupły i drobny, teraz wysechł i jakby się skurczył, a na twarzy jego malował się wyraz beznadziejności. Widocznie zupełnie załamał się psychicznie.
„Dobrze, że nie oddałem mu rewolweru — pomyślał Igor. — Wygląda na to, że mógłby zrobić z niego użytek”.
*
Życie Igora płynęło bezbarwnie i monotonnie. Stanowczo nie należał do ludzi, którzy umieją sobie zorganizować czas wolny od pracy, znaleźć odpowiednie towarzystwo, a w szczególności łatwo przystosować się do nowego otoczenia. Dzieciństwo spędzone w izolacji od świata, z chorą matką, wycisnęło niezatarte piętno na jego psychice. Na początku studiów nie szukał kontaktu z młodzieżą uniwersytecką, potem koledzy uznali go za odludka i dali mu spokój. Chłopcy z jego pokolenia zaczęli tańczyć rocka, wyróżniać się strojem od otoczenia, a on nigdy nie poddał się nakazom mody, pozostał obojętny na eksplozję nowych stylów. Niewątpliwie jakiś wpływ na jego stosunek do tych spraw miały rygory finansowe, którym musiał się podporządkować, jako stypendysta i sierota. Który jednak z młodzieńców w jego wieku, dysponujący własną chatą i szkłem, nie zorganizowałby od czasu do czasu jakiejś szałowej prywatki i nie poszukał okazji do rozrywki i podrywki? Tylko taki dziwak jak on. Miano dziwaka z biegiem lat przylgnęło do niego nierozerwalnie. Tak powszechnie nazywali go koledzy. Obecnie w pracy też nie znalazł zadowolenia. Początkowo sądził, że będzie to spokojna przystań, ale już po
paru tygodniach stwierdził, jak bardzo nie podoba mu się charakter i rodzaj zajęć, wręcz przygniatających swoją je- dnostajnością.
Pobyt w Paryżu, coraz bardziej tracący z upływem czasu swoją wyrazistość i barwę, wydawał mu się teraz najciekawszym wydarzeniem w jego krótkiej biografii. Nierozłącznie ż taką postawą wobec codzienności odżyła pamięć o przelotnie poznanej dziewczynie. Znów o niej myślał, znów marzył. Nie obchodziły go zielone oczy Kasi, która siedziała naprzeciw niego przez osiem godzin dziennie przy swoim biurku i na próżno usiłowała przyciągnąć uwagę tego szczupłego, niebrzydkiego szatyna.
„Dziwak — pomyślała, kiedy zabiegi jej mimo najszczerszych chęci nawiązania małego flirtu, okazały się bezskuteczne. — Jak nie chce, to pal go sześć”.
Tymczasem ów zdziwaczały szatyn przeżywał okres głębokiego zniechęcenia do samego siebie i otaczających go bliźnich łącznie z zalotną panienką z biurowego pokoju.
Tego wieczoru padał deszcz i cały świat stał się szary, wyjątkowo brzydki. Dźwięk dzwonka wyrwał go z leniwego półodrętwienia. Poczłapał, jak starszy pan, w domowych pantoflach, otworzył drzwi niechętnie i oniemiał ze zdziwienia. Na progu stała dziewczyna z Paryża, ubrana w czarny kostium, podkreślający smukłość jej kształtnej sylwetki. Spod czarnego, pilśniowego beretu wymykały się jasne, puszyste włosy.
— Danielle — zdołał wyszeptać, gdyż głos ze wzruszenia ugrzązł mu w gardle. — Pani tutaj? Jak mnie pani znalazła?
Nie odpowiedziała, przez chwilę taksowała go uważnie wzrokiem, ale nie wyczytał w nim żadnego zainteresowania swoją osobą. Raczej patrzyła na niego tak, jakby zobaczyła go pierwszy raz w życiu.
— Przepraszam — odezwała się. — Czy pan jest może krewnym Leona Kornickiego?
— Nie. Jestem synem jego pierwszej żony, pan Kórnicki kiedyś tu mieszkał, ale od dawna nie żyje. Umarł przed moim urodzeniem — powoli głos jego nabierał normalnej barwy. Jednocześnie uświadomił sobie, że dziewczyna traktuje go jak kogoś zupełnie obcego i że nie przyszła do niego z wizytą, a w zupełnie innym, nie znanym celu.
— Tak, wobec tego ten adres się zgadza — przez chwilę rozglądała się dookoła. — Trafiłam właściwie.
Uczucie żalu i zawodu zmusiło go do nagłego wybuchu.
— Danielle, czy pani naprawdę mnie nie poznaje? Pamięta pani, spotkaliśmy się na schodach kościoła La Madeleine, potem byliśmy razem w kawiarni. Nie mogła chyba pani zapomnieć?
A jednak zapomniała. Widocznie tak mało znaczący epizod wyleciał natychmiast jej z głowy. Przez chwilę przyglądała się mu z natężeniem.
— Skoro pan tak mówi i zna moje imię ... Ach, tak, już wiem. Rozsypały mi się zakupy na schodach i pan je pozbierał. Czy mogę wejść?
Był tak roztrzęsiony i zaskoczony nagłą krystalizacją swoich marzeń w postaci pojawienia się tej dziewczyny w jego własnym domu, że zupełnie zapomniał o roli i obowiązkach gościnnego gospodarza.
— Ależ, oczywiście. Jestem taki szczęśliwy... Proszę bardzo... — z trudnością zbierał myśli, plątał słowa. — Co podać? Kawę czy herbatę?
Potrząsnęła głową przecząco.
— Na razie nic, chciałabym pana o coś zapytać.
— O co tylko pani zechce. Jeżeli tylko mogę być w czymś pomocny ...
Usiadła na tapczanie. Tyle razy widywał ją w snach, że rzeczywistość stała się zupełnie nierealna.
— Niech mi się pan tak nie przygląda — blady uśmiech przewinął się przez jej wargi. — Zapewniam
pana, że nie jestem zjawą z tamtego świata, a normalnym człowiekiem z krwi i kości.
— Proszę mi wybaczyć...
— A więc to było tu — znów rozejrzała się dookoła. — W tym mieszkaniu, na Mokotowskiej.
— Przed wojną wyglądało tu inaczej. Gabinet pana Kornickiego został przerobiony na te dwa pokoje z kuchnią — pośpieszył z wyjaśnieniem, chociaż jej poprzednie słowa zabrzmiały zagadkowo.
— Ach tak. To szczęście, że mieszka tu ktoś związany z rodziną Kórnickich. Po działaniach wojennych nastąpiło przecież całkowite przetasowanie ludności Warszawy, wiele słyszałam o tym. Przyszłam tu zupełnie na chybił trafił. Więc jednak może będę się mogła czegoś od pana dowiedzieć.
Wyglądała tak ślicznie i pociągająco, z nieco zaróżowionymi policzkami i niebieskimi oczyma, że sens jej słów docierał do niego z trudnością. Dopiero teraz zauważył, że trzyma w ręku mokrą parasolkę, a na marynarce jej kostiumu połyskują świeże krople deszczu.
— Proszę mi dać, wysuszę, bo się pani zaziębi — powiedział, wyciągając rękę.
Posłusznie podała mu swoje rzeczy. W czarnej, jedwabnej bluzce, spiętej pod szyją srebrną broszką, wydawała się jeszcze piękniejsza.
— Czy słyszał pan kiedykolwiek o Adzie Kórnickiej? — spytała, patrząc na niego z wyrazem natężenia i skupienia, jakby od tej odpowiedzi uzależniony był cel jej wizyty, a może nawet coś więcej jeszcze, o czym nie chciała na razie mówić.
— Oczywiście. Widziałem fotografię tej pani w naszym albumie. Matka moja przechowywała ją całe życie, chyba przez sympatię, chociaż o swoim pierwszym małżeństwie wolała raczej nie wspominać. Ada Kórnicka — to siostra Leona, prawda?
— Tak, i moja matka. Umarła dwa lata temu.
— Szczerze współczuję. Ach, mój Boże! —podskoczył w miejscu. — Teraz wiem, dlaczego wydała mi się pani od razu znajoma, właśnie przez podobieństwo do osoby na fotografii. Widzi pani, dużo chorowałem w dzieciństwie, leżałem w łóżku i przeglądałem albumy. Zdjęcie pani matki utkwiło mi w pamięci najbardziej ze wszystkich.
— Dlaczego?
— Może dlatego, że przedstawiało piękną, młodą dziewczynę o jasnych włosach. Wydawała mi się księżniczką z bajki. Widocznie lubiłem fantazjować. Kiedy usiadła pani obok mnie w Ogrodzie Luksemburskim nasunęły mi się jakieś bliżej nie określone skojarzenia z kimś mi dobrze znanym.
— W Ogrodzie Luksemburskim? Kiedy? Nic o tym nie wiem ...
— Pewnego sierpniowego wieczoru. Pani naturalnie nie zwróciła na mnie uwagi. A potem znów ujrzałem panią w kościele La Madeleine. Chodziła tam pani codziennie, prawda?
Przerwała mu gwałtownym ruchem ręki.
— Proszę o tym nie mówić.
— To nadzwyczajne, że łączą nas tak bliskie więzy i że pani przyszła do mnie. Tyle o pani myślałem... Kiedy pani przyjechała do Warszawy?
— Niedawno, ale to nieważne. Proszę odpowiedzieć otwarcie na moje pytanie: co pańska matka opowiadała o Adzie Kórnickiej?
— Nic specjalnego. Po prostu ciekawili mnie ludzie na zdjęciach w albumie. Pewno zapytałem, kim jest ta pani i otrzymałem odpowiedź.
Westchnęła z ulgą, a może z niecierpliwością.
— Więc nic pan nie wie?
— Nic, a co miałbym wiedzieć?
— Chyba już pójdę — wstała z miejsca. — Poproszę o żakiet.
Był tak zawiedziony, że początkowo nie protestował.
— Dlaczego pani odchodzi, Danielle? — wykrztusił wreszcie. — Przecież przyszła tu pani w określonym celu. Czy popełniłem jakiś nietakt, obraziłem panią?
— Ach, nie. Niech mi pan wybaczy. Sprawa jest poważna. Muszę ją przemyśleć. Być może zwrócę się jeszcze do pana, tak, na pewno się zwrócę. Zadzwonię. Proszę mi podać swój numer telefonu.
Zapisała go w małym kalendarzyku, wyjętym z torebki.
— Danielle, błagam niech pani zostanie. Czuję, że już nigdy pani nie zobaczę.
— Dlaczego mówi pan to takim tragicznym tonem. Przecież właściwie wcale się nie znamy. Śmieszny z pana chłopiec. Niech pan czeka na mój telefon.
*
— Czy naprawdę mogę ci zaufać? — zapytała Danielle, podnosząc filiżankę z kawą do ust.
Siedzieli w zacisznym kącie kawiarni w Hotelu Bristol, w którym dziewczyna zatrzymała się w czasie pobytu w Warszawie. Wiele osób zerkało w ich stronę, Danielle bowiem, spowita w czerń od stóp do głów, wyglądała nie tylko prześlicznie, ale i niesłychanie intrygująco. Wczoraj wieczorem telefon jej wyrwał Igora ze stanu obezwładnienia wszystkich myśli i uczuć, stanowiącego reakcję na kilkudniowe, beznadziejne, zdać by się mogło, oczekiwanie na jakąś wiadomość od niej. Początkowo czas ten spędzał w podnieceniu i napięciu, uniemożliwiającym mu koncentrację myśli wokół jakiegokolwiek innego problemu. W pracy popełniał same głupstwa, mylił akta i dokumenty, stłukł aparat telefoniczny, wyrzucił do kosza pismo z podpisem ministra, czym wywołał pełne złośliwości uśmieszki na twarzach współpracujących z nim koleżanek, a panna Kasia popukała się nawet znacząco w czoło.
Potem popadł niemal w czarną melancholię, dopiero głos Danielle przywrócił mu równowagę ducha.
— Zrobię wszystko, co zechcesz — odpowiedział bez wahania.
— Okazało się, że sama nie dam sobie rady, zresztą muszę już wracać do Paryża. Jean-Pierre nie może tak długo przebywać beze mnie. Wczoraj telefonował, że źle się czuje. Bardzo niepokoję się o niego.
Czerwony ognik zapłonął ostrzegawczo i wwiercił się boleśnie w jego mózg.
— Kto to jest Jean-Pierre? Powiedz mi prawdę.
— To najlepszy człowiek na świecie, wielki przyjaciel matki i mój. Bardzo nieszczęśliwy.
— Kochasz go? — głos jego łamał się ze wzruszenia.
— Na pewno więcej niż ojca.
Zrozumiał, że na razie musi to mu wystarczyć i nic poza tym się nie dowie. Nawet nie zauważył, kiedy niepostrzeżenie przeszli na ty. Pierwsza uczyniła to Danielle, może, aby nadać bardziej intymny charakter ich rozmowie.
— Słuchaj uważnie — powiedziała. — Złożyłam ślubowanie w kościele La Madeleine, że nie zdejmę żałoby, dopóki nie zrehabilituję pamięci mojej matki. Przyjechałam tylko w tym celu do Warszawy, ale to bardzo trudne, potrzebuję dużo więcej czasu, więc gdybyś chciał mi pomóc...
— Pomogę ci ze wszystkich sił, z całego serca, ale niczego nie rozumiem.
— Nie możesz rozumieć, to nasza tragedia rodzinna. Moja matka, Ada Kórnicka, z męża Neniewska, została oskarżona o zabójstwo swojego brata Leona Kórnickiego, osądzona i skazana przed wojną w Warszawie na karę śmierci. Chociaż wyrok nie był jeszcze prawomocny, matka zaszła w ciążę w więzieniu, aby uniknąć egzekucji. Kobiet ciężarnych nie wieszają, wiesz o tym. Potem wybuchła wojna. W czasie jednego z nalotów więźniarkom
udało się unieszkodliwić strażniczki i matka z niemowlęciem na ręku uciekła razem z innymi. Pewna zacna rodzina żydowska, której pozwolono jako jednej z nielicznych w Polsce, na podstawie układów z okupantem, wyjechać na Zachód, zaopiekowała się nami i zabrała jako córkę i wnuczkę do Paryża. Teraz już oboje nie żyją — przerwała, przyjrzała mu się badawczo, z powagą i smutkiem. — To brzmi jak scenariusz sensacyjnego filmu, ale tak było naprawdę. Matka przez całe życie bardzo cierpiała, przygnieciona swoim nieszczęściem, w końcu jej serce nie wytrzymało. Nie wierzę, że popełniła zbrodnię. Widzisz, ja muszę dojść prawdy, nie mogłabym bez tego dalej istnieć, wyjść za mąż, rodzić dzieci. Dopóki żyła, wszystko się jakoś układało, ale teraz, po jej śmierci, czuję się moralnie zobowiązana do przywrócenia dobrego imienia jej pamięci. To dla mnie najważniejsza sprawa w życiu. Nie zapominaj, że urodziłam się w więzieniu, z piętnem dziecka więźniarki skazanej na śmierć.
Przez chwilę panowało między nimi milczenie.
— Czy dowiedziałaś się o tym wszystkim od matki?
— Nie, od starej Sary. Od wczesnego dzieciństwa domyślałam się, że z naszym przyjazdem do Paryża wiąże się jakaś tajemnica. W miarę jak dorastałam, urywane rozmowy, nie dopowiedziane zdania, utwierdzały mnie coraz bardziej w tym przekonaniu. Koniecznie chciałam dowiedzieć się prawdy, ale byłam bezsilna. Wreszcie Sara opowiedziała mi wszystko, widząc jak się męczę. Potem wyznałam matce, że znam jej tragedię. Przeżyłyśmy bardzo ciężkie chwile, zanim obydwie przeszłyśmy nad tym do jakiego takiego porządku.
— Dziękuję ci za szczerość, na pewno nie zawiodę twojego zaufania.
— Chciałabym, żebyś mi pomógł chociaż na początek zebrać jakieś niezbędne dane, które mogłyby rzucić światło na tę sprawę. Jesteś w końcu związany z naszą rodziną. Skoro twoja matka przechowywała fotografię swo
jej szwagierki, to widocznie też nie uważała jej za morderczynię. Oczywiście wiesz, że to w tym mieszkaniu, które obecnie zajmujesz, został zabity Leon Kórnicki?
— Nie, nikt o tym mi nie mówił.
— Podobno zastrzelono go w jego gabinecie, na Mokotowskiej. To był jedyny znany mi adres w Warszawie.
— A co się stało z twoim ojcem, mężem pani Ady?
Danielle potrząsnęła przecząco głową.
— Wiktor Neniewski nie jest moim ojcem. Opuścił matkę i połączył się z inną kobietą, kiedy została aresztowana. Ja przyszłam na świat, aby uratować życie kobiecie skazanej na śmierć — w głosie jej zabrzmiała gorycz.
Igor położył rękę na dłoni dziewczyny.
— Bardzo ci współczuję — powiedział. — Jeśli wiesz, kto zabił Leona Kornickiego, trzeba 'będzie wszcząć proces o rehabilitację zmarłej.
— Niestety, matka do końca życia nie zdradziła imienia mordercy, umarła razem z tą tajemnicą. A może wcale go nie znała? Istniał między nami niepisany układ, żeby nigdy nie poruszać tej sprawy. Wspomnienie tamtych dni sprawiało jej nieopisane cierpienie. Pragnęłam jej tego zaoszczędzić, przecież nie zaznała w życiu wiele szczęścia. Jean-Pierre okazywał jej tyle uczuć, ale ona nigdy naprawdę go nie kochała.
Poczuł niewysłowioną ulgę, jakby najcięższy na świecie kamień spadł mu z serca. Więc ten tajemniczy, nieznany Jean-Pierre to po prostu przyjaciel Ady Kórnickiej, a on tak wściekle mu zazdrościł posiadania Danielle.
W tej chwili mógłby go nawet obdarzyć gorącą sympatią z wdzięczności za taką wiadomość.
Skwapliwie zapytał:
— Czy Jean-Pierre poślubił twoją matkę?
— To nie nastąpiło z wielu względów. Rozwód z Wiktorem Neniewskim nie został przeprowadzony, matka nawet nie wiedziała, co się z nim stało. Jean-Pierre po
prostu zaopiekował się nami po śmierci Sary i Joachima. Może nie istniało nic między nimi w sensie seksualnym, chociaż mieszkaliśmy razem. To bardzo czuły i delikatny człowiek. I wielki uczony. Poważnie, właściwie nieuleczalnie, choruje na gościec. Czasami całymi tygodniami porusza się na wózku inwalidzkim. Dlatego muszę już wracać, bo on stale potrzebuje mojej pomocy. Poza tym razem pracujemy naukowo.
Sympatia Igora do Jean-Pierre’a osiągnęła punkt kulminacyjny. Oczyma wyobraźni widział już bezzębnego, wysuszonego starca, z siwą brodą, opierającego się na kulach i powłóczącego nogami.
— Powiedz, co mam zrobić, Danielle?
— Pomóż mi znaleźć mordercę Leona Kornickiego, żebym mogła spokojnie żyć, zdjąć żałobę, wyjść za mąż, zostać normalną kobietą, prać pieluchy, obierać ziemniaki, bez świadomości, że ktoś może mnie nazwać córką morderczyni. Moja matka jest niewinna i trzeba tego tylko dowieść.
— Wiesz, że nie przyjdzie to łatwo po tylu latach, uczynię jednak wszystko, co w mojej mocy. Muszę mieć jednak jakiś punkt wyjściowy do podjęcia pierwszych kroków.
Sięgnęła szybko do torebki i wyjęła zapisaną kartkę papieru.
— Tu mam trochę najważniejszych informacji: data popełnienia morderstwa, nazwiska najbliższych znajomych, obrońcy, prokuratora itd. Sam najlepiej się zorientujesz. Wyciągnęłam je częściowo od Sary i Joachima, częściowo zaś od matki.
— Czy próbowałaś nawiązać kontakt z którąś z tych osób?
— Nie, uznałam to za bezcelowe. Zresztą nie mam pojęcia, czy żyją. Jeślibym poszła do nich i przedstawiła się jako córka Ady Kórnickiej, skazanej na karę śmierci, na pewno nie chcieliby ze mną rozmawiać. A może wśród
tych ludzi znajduje się prawdziwy zabójca, którego spłoszyłby sam mój widok. Wiesz, zaraz po przyjeździe udałam się do zespołu adwokackiego, do jednego z najznakomitszych adwokatów warszawskich. Potraktował mnie jak zwariowaną młodą osobę, szukającą dziury w całym. Powiedział, że sprawa jest przedawniona, akta zniszczone i jeśli nie dysponuję żadnym konkretnym dowodem to nie ma najmniejszych szans na wznowienie postępowania. Potem zażartował, że w takim, jak mój przypadku, nie potrzeba adwokata, lecz raczej prywatnego detektywa w stylu Archera czy Marlowe’a. Wróciłam do hotelu i pół dnia beczałam.
Najpierw zrobiło mu się jej niewypowiedzianie żal, potem poczuł falę ciepła w okolicy serca i wzbierającą niespożytą energię, predestynującą go do wielkich i bohaterskich wyczynów.
— Kocham cię, Danielle — powiedział niespodziewanie. Nawet nie wiedział, kiedy wymknęły mu się te słowa. — Zrobię dla ciebie wszystko!
Spojrzała na niego z dziwnym wyrazem w oczach. Wydawała się zdumiona, może zaskoczona.
— Nie powinieneś tak mówić. Znamy się zbyt krótko i mieszkamy tak daleko od siebie. Chyba niepotrzebnie wciągnęłam cię w moje sprawy. Nie chciałabym, abyś to tak mocno przeżywał.
— Nic na to nie poradzę, kocham cię od chwili, kiedyś usiadła koło mnie w Ogrodzie Luksemburskim. Myślałem o tobie przez cały ten czas. Marzyłem, że zostaniesz ze mną. Wybacz, ale musiałem ci to wyznać.
— Straszny z ciebie dzieciak, masz bardzo bujną fantazję.
— Danielle, mówię poważnie. Przyrzeknij, że przy- jedziesz do mnie, tylko do mnie, jeśli wykryję zabójcę leona Kornickiego. Obiecujesz?
Sięgnęła machinalnie po filiżankę wystygłej już kawy i wypiła jeden łyk.
— Obiecuję — powiedziała po chwili dłuższego milczenia.
*
Wyciągnął z kieszeni kartkę od Danielle. Już wielokrotnie przebiegał oczyma listę osób figurujących na niej. adresy, daty, miejsca. Szukał jakiegoś związku przyczy- nowo-skutkowego między nimi a popełnionym morderstwem, bądź punktu zahaczenia, ale na razie na próżno. Najlepsze i najbardziej wiarygodne źródło informacji stanowiłyby akta sprawy sądowej, ale niestety po protokołach z rozpraw nie zostało ani śladu w archiwach sądowych, nawet repertorium z wpisem sprawy przestałc istnieć. Mogły ulec zniszczeniu, zostać zjedzone przes myszy, pójść na przemiał. Przez Polskę przetoczyła się wojna, a po niej zostały ruiny i zgliszcza w każdej dziedzinie życia. Przechowały się jednak w Bibliotece Narodowej sprawozdania sądowe i sensacyjne artykuły, pisane pod publiczkę w ówczesnych poczytnych pismach: „Kurierze Porannym”, „Expressie Porannym”, a przede wszystkim w „Kurierze Czerwonym”, czyli w tak zwanyn popularnym „Czerwoniaku”. Z ich szpalt krzyczały mrożące krew w żyłach tytuły drukowane wielkimi, rzucają cymi się w oczy czcionkami: „Ponury dramat na Mokotowskiej”, „Siostra zabija brata”, „Tragedia w rodzinie Kórnickich”, „Bratobójczym wciąż milczy”, „Opinia pu bliczna żąda surowego wyroku”, „Co powie mąż oskarżonej?” itp. Z treści tych ociekających tanią sensacją reportaży wynikało w sposób jednoznaczny, że wina Adeli Ne- niewskiej jest tak oczywista, jak słońce świecące na niebie. Od samego początku zgromadzono niezaprzeczalne dowody wskazujące na nią jako na morderczynię: godzina dokonania zabójstwa, zapis w kalendarzu ofiary, potwierdzona świadectwem sąsiada obecność oskarżonej vj mieszkaniu brata w krytycznym dniu i czasie. MotyM
zbrodni również nie ulegał wątpliwości. Stanowiła go żądza wzbogacenia się w drodze dziedziczenia, celem zaspokojenia wymyślnych zachcianek i używania życia w sposób przekraczający wszelkie przyjęte normy obyczajowe. W tym miejscu reporterzy, wyraźnie przejaskrawiając znane sobie fakty, odmalowywali hulaszczy tryb życia pędzony przez małżonków Neniewskich, na który składały się hazardowe gry, orgiastyczne zabawy, biesiady słynące z ryb śródziemnomorskich, owoców sprowadzanych z Bagdadu i kwiatów z wysp Fidżi. Inspiratorką zaś tych wszystkich uciech miała być oskarżona, która na skutek swoich nieskromnych żądań doprowadziła męża do całkowitej ruiny majątkowej, licytacji jego dóbr i ulubionej stadniny koni. W tej sytuacji jedynym źródłem dalszych dochodów mogła stać się kieszeń zasobnego i bardzo zaradnego brata, a w perspektywie spadek po jego śmierci. Z dłuższych lub krótszych notatek z sali sądowej wynikało, że oskarżona przez cały czas trwania procesu odmawiała zeznań, aczkolwiek nie przyznała się do winy. Jedyne oświadczenie złożone przez nią w toku postępowania sądowego dotyczyło rzekomej obecności, w czasie jej wizyty u brata, kogoś trzeciego poza nimi dwojgiem, ukrytego w innym pokoju. Fakt ten jednak nie został udowodniony i jako taki nie miał znaczenia dla wyniku sprawy. Zachowały się poza tym końcowe fragmenty sprawozdań sądowych, zatytułowane: „Prokurator Kolwiec oskarża” i „Adwokat Gradkiewicz wzywa do stawiennictwa świadka zbrodni”. Zawierały one relacje z mowy oskarży- cielskiej znanego warszawskiego prokuratora, który w sposób kwiecisty i pełen charakterystycznego dla niego zaangażowania w prowadzoną przez siebie sprawę napiętnował oskarżoną Adelę Neniewską jako zbrodniarkę działającą / najniższych pobudek, żądając dla niej kary śmierci. Natomiast obrońca użył demagogicznego chwytu, mającego podziałać na wyobraźnię sądu i publiczności, wzywając świadka zbrodni vel rzeczywistego mordercę na salę sądową, celem dania świadectwa prawdzie.
Wolwicz doszedł do wniosku, że na ogół wszyscy sprawozdawcy wypowiadali się negatywnie o Neniew- skiej, a priori upatrując w niej zbrodniarkę, co widocznie odpowiadało założonej przez nich konwencji. Tylko ciche i nieliczne głosy, ograniczające się do krótkich sformułowań, zadawały rzeczowe pytania: kto zawiadomił policję o morderstwie? gdzie się podziały pieniądze znajdujące się w mieszkaniu denata?
Wielkie nekrologi Leona Kornickiego w „Kurierze Warszawskim” sławiły jego liczne zasługi, donosząc o dniu i godzinie złożenia zwłok do grobowca rodzinnego.
Po wnikliwym, wielogodzinnym studiowaniu tych brukowych wiadomości, Igor wiedział tylko jedno: Ne- niewska milczała, nie broniła się w czasie procesu, a powód swojego milczenia zabrała ze sobą do grobu. Za istnieniem tajemniczego świadka zbrodni, albo nawet hipotetycznego mordercy, przemawiał fakt zawiadomienia policji, że Kórnicki nie umarł śmiercią naturalną. Czy jednak zależało takiemu informatorowi na wykryciu zbrodni i doprowadzeniu do procesu? Tak, jeżeli miała być to zemsta wywarta na Neniewskiej, znajdującej się wśród osób najbardziej podejrzanych.
W tym miejscu śledztwo zdawało się wykazywać poważne luki, najwyraźniej spowodowane pominięciem pewnych istotnych okoliczności. Istniały bowiem jakieś bliżej nie określone pieniądze w domu denata, które zniknęły po jego śmierci, a oskarżonej nie udowodniono ich posiadania. Nie wykluczone jednak, że wobec znacznego upływu czasu między śmiercią Kornickiego a aresztowaniem Neniewskiej, mogły zostać przez nią dobrze ukryte. To samo odnosiło się do broni — narzędzia mordu.
Tak więc obraz sprawy zrekonstruowany na podstawie informacji z ówczesnych gazet, nie przedstawiał się ciekawie dla Neniewskiej i nie wniósł nic pozytywnego do charakterystyki jej sylwetki. Pozostawali ludzie umiesz
czeni przez Danielle na jej liście, jeżeli naturalnie znajdowali się jeszcze wśród żywych i byliby skłonni do udzielenia informacji komuś nieznajomemu, nie mogącemu się wylegitymować żadnym formalnym pełnomocnictwem. Przeczytał te nazwiska jeszcze raz uważnie. Z jednym z nich wiązał szczególnie duże nadzieje, należało bowiem do jego wuja — Romana Powelskiego. Igor wiedział, że Powelski przyjaźnił się z Kórnickim, zajął przecież po wyzwoleniu jego mieszkanie, a i w czasie okupacji w nim przebywał. Zastanawiało go tylko, dlaczego Powelski ukrył przed nim tak tragiczny i niecodzienny fakt, że zostało w nim ongiś popełnione morderstwo. Być może nie ujawniając siostrzeńcowi kulisów tej sprawy, Powelski chciał mu zaoszczędzić niepotrzebnych stresów. Dramat rodziny Kórnickich, rozegrany przed tyloma laty, w zasadzie nie obchodził Igora, nie mającego nic wspólnego z tamtymi ludźmi, poza nic już nie znaczącym faktem, że denat był pierwszym, i to rozwiedzionym, mężem jego matki. Również Wolwiczowa, zapewne przez wrodzoną delikatność, takt, a nawet troskę macierzyńską o zdrowie psychiczne swojego dziecka, nie wprowadziła go w arka- na tej zamierzchłej i tak ponurej historii. Niezmiernie interesowało Igora, co miałby teraz do powiedzenia z perspektywy tak odległego czasu, o zbrodni, jego wuj, tak blisko wtedy związany z Kórnickim. Musiał znać dobrze wszystkich uczestników tragedii, całe środowisko, z którego wywodzili się główni jej bohaterowie. Niewątpliwie zajmował kiedyś określone stanowisko w tej sprawie, miał własny punkt widzenia, jakieś sprecyzowane poglądy. Czy podzielał werdykt sądu orzekający o winie Ne- niewskiej? A może umiałby wskazać inne rozwiązanie zagadki zbrodni, na podstawie sobie tylko znanych poszlak. Wszystko to niezmiernie pobudzało wyobraźnię Igora i dawało pole do snucia nie kończących się domysłów. Oczywiście natychmiast nawiązałby kontakt z Powelskim, jeśli byłoby to możliwe. Jednakże wuj jego przebywał
obecnie w szpitalu-sanatorium, w okolicach Otwocka, po zabiegu chirurgicznym, w stanie wykluczającym, przynajmniej na razie, przeprowadzanie tego rodzaju rozmów.
Janusz Dobrzański, Mieczysław Kulikowski, Bohdan Strumień — członkowie zespołu sądzącego oraz prokurator Jerzy Kolwiec nie figurowali w rejestrze mieszkańców Warszawy. Mogli już umrzeć śmiercią naturalną ze względu na podeszły wiek, zginąć w obozach zagłady, bądź mieszkać w innym mieście w Polsce lub za granicą. Jak dotąd Wolwicz nie natrafił na ich ślad. Żył człowiek, który miałby zapewne najwięcej do powiedzenia, gdyby tylko zechciał przemówić, a przede wszystkim uwierzyć w szczerość intencji Igora. Był nim mecenas Gradkiewicz — obrońca Adeli Neniewskiej. Nazwisko jego widniało, czarno na białym, w książce telefonicznej i Wolwicz wprost nie mógł wyjść ze zdumienia, że z taką łatwością go odszukał. Wszystkie dane się zgadzały: imię i nazwisko — Wacław Gradkiewicz, zawód — adwokat, adres — Emilii Plater 37. Czuł podświadomie, że od przychylności Gradkiewicza wiele zależy. Przecież równie dobrze mógł go odprawić od progu z przysłowiowym kwitkiem. Więc czy należało od niego właśnie rozpocząć pogoń za przeszłością, czy raczej od osoby neutralnej, niezaangażowa- nej ani uczuciowo, ani zawodowo w tę sprawę? Może jakaś bliska znajoma Neniewskiej naświetliłaby sytuację sprzed lat, charakteryzując sylwetki osób odgrywających znaczącą rolę w rozwoju tamtych wypadków. Na liście Danielle znajdowało się kilka- nazwisk kobiecych — Izabella Będziłło, Urszula Horozińska-Rollenowa, Janina Wiczyńska ... Zaraz, zaraz ... Wiczyńska — właśnie tak z domu nazywała się gospodyni Igora, u której mieszkał w Paryżu. Gdyby wówczas wiedział, jakie zadanie przyjdzie mu wykonać, na pewno nie zmarnowałby takiej okazji. Ciekawiło go, czy Wiczyńska widywała Neniewską w Paryżu i odnowiła z nią znajomość na emigracji. A może los i przypadek nigdy ich ze sobą nie zetknął? W każdym
razie nie wchodziła teraz w grę jako źródło wiadomości, o Rołłenowej słuch zaginął, natomiast pozostawała jeszcze Izabella Będziłło zamieszkała w Warszawie przy Alei 3 Maja. Igor postanowił od rozmowy z tą osobą rozpocząć swoją działalność prywatnego detektywa.
Z niemałą trwogą w sercu przypuścił szturm do starych dębowych drzwi wejściowych, zaopatrzonych w szereg tabliczek z nazwiskami lokatorów i głoszących wszem i wobec, że do pana X należy dzwonić trzy razy, do pani Y cztery, a do państwa Z tylko dwa. Było to, jak widać, wspólne mieszkanie w domu ocalałym ze zniszczeń wojennych. Pani Izabella życzyła sobie, aby goście zawiadamiali ją o swym przybyciu tylko jednym przyciśnięciem dzwonka. Prawdopodobnie oczekiwała kogoś, gdyż ledwo przebrzmiał ostry dźwięk gongu, drzwi uchyliły się i na progu ukazała się wysoka, koścista postać kobieca w haftowanym, lekko przybrudzonym kimonie koloru różowego.
Na widok nieznanego młodego człowieka na jej suchej twarzy, odznaczającej się niezwykle wydatnym, sępim nosem, pojawił się wyraz niekłamanego zdumienia.
— Pan do mnie na brydża? — zahuczała niskim, prawie męskim głosem. — My się chyba nie znamy.
— Jestem Igor Wolwicz — nieomal po wojskowemu stuknął obcasami. — Co prawda nie przyszedłem na brydża i nawet nie umiem grać w karty, ale jeśli pani pozwoli, bardzo chciałbym z panią porozmawiać.
Widocznie uderzyła ją jakaś nuta błagania w jego głosie, gdyż chwilę przypatrywała mu się w milczeniu.
— Chodź kochasiu — powiedziała. — Nie wyglądasz na bandziora, który przyszedł zakatrupić starę babę. Proszę do mojego pokoju.
Szli wzdłuż długiego, mrocznego korytarza, mijając po prawej i lewej stronie szerokie dwuskrzydłowe drzwi.
— Oto mój apartament — oświadczyła, otwierając ostatnie z nich na samym końcu.
Pokój był duży. Na ścianach, pokrytych niebieską, spłowiałą tapetą, wisiało kilka, cennych na pierwszy rzut oka, obrazów w poczerniałych od starości, złoconych ramach. We wnętrzu tym stało pełno antyków: serwantka, komódki, biblioteka, stół na pazurkowatych nóżkach, kilka kanap z podniszczonym adamaszkowym obiciem, stare porcelanowe wazony i figurki. Na środku, kontrastując z resztą umeblowania, stał rozstawiony do gry w karty, obity zielonym suknem, stolik.
— To ocalało w naszej willi w Sulejówku — wyjaśniła, widząc zdumione spojrzenie Igora. — Opiekowała się naszymi gratami wierna gosposia. W nagrodę pochowałam ją w grobowcu rodzinnym Będziłłów, przy pierwszej bramie na Powązkach. Niech się chociaż po śmierci cieszy, tak mało miała do tego okazji w ciągu życia. Te obrazy zakopała w skrzynkach w ogrodzie. Nie uwierzysz — to van Gogh, tamten — to autentyczny Matejko, a te konie namalował Wojciech Kossak. Nie rozstanę się już z nimi, chyba żebym zdychała z głodu. Ale ja tu gadu, gadu, a pan pewnie przyszedł do mnie w jakimś określonym celu, panie, panie... przepraszam nie dosłyszałam nazwiska.
— Wolwicz, Igor Wolwicz.
— Zaraz, zaraz — pstryknęła w powietrzu palcami. — Wolwicz, to nazwisko nie jest mi obce. Znałam kiedyś fadnego chłopca, kapitana Wolwicza. Zakochała się w nim Żaneta Kórnicka, rzuciła męża i wyszła za niego za mąż.
— Jestem ich synem.
— No, przepraszam, że ja tak bezpardonowo o tych sprawach, taki ze mnie narwaniec. Ci, co grają ze mną w brydża, myślą: zwariowana, stara grande dame — lubią to, walą do mnie jak w dym i pozwalają się ogrywać, bq są głupi jak stołowe nogi. A ja za to codziennie kupuję sobie dziesięć deka szynki i jem befsztyk z polędwicy, a stary Kossak i Matejko mogą sobie dalej spokojnie wi
sieć na ścianach. Szelma ze mnie, no nie? Ale ty czegoś chcesz ode mnie, prawda? Siadaj w tamtym fotelu, bo ten ma podłamaną nogę, i wal prosto z mostu. Mogę chyba do pana mówić „ty" po starej znajomości?
— Ależ oczywiście, proszę pani.
— Nie bądź taki speszony i nieśmiały. Ostatecznie mam tylko sześćdziesiąt lat, chociaż wyglądam na sto. Nie zawsze taka byłam. Popatrz, zachował się mój portret — pociągnęła go za rękę w drugi kąt pokoju i pokazała obraz przedstawiający młodą dziewczynę o wielkich oczach, w wydekoltowanej sukni odsłaniającej ramiona i długą szyję, oplecioną sznurem pereł. — Malował go Tadeusz Styka w trzydziestym piątym roku, zrobił mnie na piękność. Miałam już bitą trzydziestkę, ale nikt o tym nic wiedział. Wszyscy młodzi ludzie chcieli się żenić, jeżeli nie ze mną, to z moim posagiem. I znów tobie przerwałam. Mam strasznie niewyparzony ozór na stare lata. Wiesz, ty nie jesteś podobny ani do matki, ani do ojca, chociaż masz trochę z jego pozornie nieśmiałego wdzięku, którym czarował kobiety. Jak się mają rodzice?
— Oboje nie żyją.
— O, mój Boże! — uderzyła się ręką po war- guch. — Zawsze się z czymś nie w porę wyrwę. Może napijesz się herbaty, wina?
Szybko podeszła do serwantki, gdzie ze szkłem tkwi- lu pękata omszała butelka z czerwonym płynem, jakby nlcroctwo Igora wymagało specjalnej troski i opieki.
— Nie, dziękuję, proszę sobie nie robić kłopotu.
— Nie krępuj się, chłopcze, czuj się jak u siebie w domu.
— Naprawdę nie będę niczego pil ani jadł.
— No, jeżeli nie chcesz, to mów z czym przycho- lltlN/. Tylko prędko, bo niedługo zwalą się moi dorobkiewicze i podstarzałe damulki na kilka roberków.
— Chyba jednak przyszedłem nie w porę ...
— Nie gadaj głupstw, ostatecznie jesteś mi bliższy
niż to całe tałatajstwo. Najwyżej ich wyproszę. Znów tak bardzo mi nie zależy na ich pieniądzach i towarzystwie! Lubiłam twoją matkę Żanetę, choć jej nigdy tego nie' okazywałam. Kiedy rzuciła tego groszoroba Kornickiego o duszy starca, z całym jego majątkiem, i wyszła za twojego ojca, który, między nami mówiąc, oprócz pary szałowych wąsów i czarnych, lśniących oficerek, nie miał nic więcej przy duszy, poczułam do niej prawdziwy szacunek.! Bardzo chciałam się z nią zobaczyć po powrocie z Casablanki do Warszawy, ale skończyło się na dobrych chęciach. Musiałam się jakoś urządzić, wywalczyłam ten jeden pokój w moim własnym mieszkaniu. Potem sprowadziłam prochy ojca z Maroka. Nigdy na nic nie miałam czasu. I tak przeszło życie. No, ale się rozmazałam... Zan wsze kiedy wspominam dawne czasy, przedwojenną Warszawę, starych przyjaciół, rozklejam się jak stara beczkaJ Znów nie dałam ci przyjść do słowa ...
— Proszę pani, chciałbym, żeby mi pani powiedziała, czy według pani Adela Kórnicka zabiła swojego brata Leona?
Pytanie to tak zaskoczyło panią Izabellę, że na kilka chwil oniemiała ze zdziwienia.
— A tobie co do tego?! — zadudniła wreszcie zupeł-j nie już basowym głosem.— Co cię obchodzi Kórnicka i stara, zapomniana sprawa? Wprawdzie twoja matka była kiedyś żoną Leona, ale nie masz chybi/'zamiari mścić się za jego śmierć?
— Nie, wręcz odwrotnie. Moim celem jest rehabilijj tacja Adeli Kórnickiej.
— Masz babo placek! Czy przysłała cię do mnis Ada? Co się z nią dzieje? Gdzie się podziewa? Myślałam! że nie przeżyła wojny. Wiem, że zaszła w ciążę w więziel niu, jeszcze przed apelacją, tak na wszelki wypadek, gdyl by sąd apelacyjny zatwierdził wyrok śmierci. Bab ciężarl nych nie wieszają, więc w ter/ sposób chciała uciec prze<i stryczkiem. Potem wybuchła wojna i cały ówczesny świal
lek z jego wielkimi problemami runą! jak domek z kart. Wyjechałam z Polski i od tej pory nic o niej nie słyszałam. Mów, jak się jej powodzi.
— Pani Adela Kórnicka zmarła przed dwoma laty w Paryżu. Przyszedłem do pani w imieniu jej córki Danielle.
Izabella Będziłło nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż zadzwonił telefon stojący na mahoniowej komódce.
— A pan prezes, witam! A więc niedyspozycja żołądka. Szczerze współczuję, radzę wypić sok jagodowy. Aa... i pani prezesowa zwichnęła nogę, co za pech. Musimy zatem odłożyć naszego roberka na inny dzień. Cóż robić, i ja bardzo żałuję. Do usłyszenia! — położyła słuchawkę z rozmachem na widełki. — Z mojego brydża nici. Mogę ci poświęcić trochę czasu. Tylko do diabła nie wiem, po co chcesz odkurzyć ten stary proces.
— Już pani mówiłem, że działam w imieniu córki Adeli Kórnickiej.
— Życzę ci powodzenia. Najwięcej informacji udzieli ci adwokat Gradkiewicz. Podobno ten stary pija- nica nie pracuje już zawodowo. A pomyśleć, że to kiedyś był błyskotliwy prawnik, mający olbrzymią klientelę, zapowiadający się na luminarza naszej palestry, choć według mnie antypatyczny bubek. Bez pamięci kochał się w Adzie, oddałby diabłu duszę, gdyby piekła pomogły mu zdobyć jei/ękę. Ala ona go nie znosiła. Myślę, że budził w niej wstręt fizyczny. No nie był zbyt atrakcyjny, to prawda, ale łeb miał nie od parady, i stary Kórnicki chętnie widziałby w nim przyszłego zięcia. Niestety Ada kochała tylko jednego mężczyznę.
— Kogo?
— Swego mężulka, „pięknego Wika”. Tak go nazywaliśmy w naszym towarzystwie. Miał tyle czaru, że mógłby nawet z łatwością uwieść stuletnią przeoryszę klasztoru, ale hunctwot i łobuz nie lada. Gdybyś słyszał jego zeznania w sądzie. Wygadywał najokropniejsze rzeczy o swojej żonie, widocznie chciał się jej jak najprędzej pozbyć, żeby poślubić tę bogatą baronównę Holzenberg i byłby tego niechybnie dopiął, gdyby nie wojna. Holzen- berżanka musiała zwijać żagle i odpłynąć z Polski, aby uniknąć komory gazowej, a on zginął tak, jak żył — w kasynie gry na Szucha, zastrzelony przez pijanego żołdaka niemieckiego. Ada fatalnie ulokowała swoje uczucia i to ją zgubiło.
— Czy sądzi pani, że zabiła swojego brata?
— Już po raz drugi zadajesz mi tak obcesowo to pytanie. Jeśli chcesz usłyszeć moje zdanie, to ci powiem. Ale poczekaj, zapalę wpierw papierosa — podniosła się i z miejsca i sięgnęła po leżące na stoliku pudełko „Carmenów”. — Nie powinnam kopcić tych świństw, bo oskrzela, astma, rozedma płuc, wszystko w środku porujnowa- ne, ale nie mogę się powstrzymać. Brak mi silnej woli.. Według mnie w tej sprawie istniało wiele niejasności. Czy znasz jej przebieg?
— Tylko ze sprawozdań sądowych zamieszczonych w gazetach.
— Ja myślę, że wina Kórnickiej nie została udowodniona. Co prawda, nie przepadałam za tą dziewczyną, może dlatego, że była ładniejsza i młodsza ode mnie. Poza tym zazdrościłam jej tego, że umie wzbudzać w mężczyznach prawdziwą miłość. Nie tylko Gradkiewicz szalał za nią, ale i brat Żanety — Romek Powelski. Ach prawda, toż to twój wuj! Co z nim, jak się czuje? Oglądał na porządne chuchro, które lada silniejszy wiatr może zdmuchnąć z ziemi. Eteryczny blondynek, półbaba-pół- mężczyzna. Tacy jak on zwykle nie żyją długo. Podobno nawet w Leonie Kórnickim budził ludzkie uczucia. Ista- niało między nimi coś w rodzaju przyjaźni. Czy dasz wiarę, że Powelski też się cielęco, beznadziejnie kochał w Adzie? Bez przerwy wodził za nią oczyma, jak za świętą Madonną.
— Nigdy bym nie przypuszczał... mój wuj?
— Więc teraz już wiesz. Ada wywoływała we mnie różne uczucia, przeważnie niechęci i zawiści. O mnie starały się stada chłopaków, ale wyłącznie dla majątku. Byłam piekielnie bogata i bardzo brzydka. Co się tak na mnie gapisz? Mówię prawdę, wiedziałam o tym. Dlatego nie wyszłam za mąż. Wprawdzie trafił się taki jeden — podchorąży sanitarki — Miś, nawet nie pamiętam nazwiska, z nim jednym przeżyłam coś w rodzaju gorącego romansu, pełnego iluzji i złudzeń, ale i on okazał się karierowiczem, lecącym na mój posag. Rozgadałam się i czuję, że muszę sobie golnąć. Może jednak napijesz się ze mną? Zawsze kiedy wspominam młode lata odczuwam potrzebę kilku głębszych — Izabella Będziłło znów uniosła się z fotela, w którym ulokowała swoją tykowatą postać, i ruszyła ku serwantce. Z jej głębin wydobyła butelkę Napoleona i dwa kryształowe kieliszki.
— Naprawdę dziękuję pani, ale nie będę pił.
— Co z ciebie za dziwoląg. Jeśli ci zakon nie pozwala, pozwolisz że sama spełnię toast za minioną młodość. Co to ja mówiłam? Ach, że nie lubiłam Ady, a może jej w głębi ducha źle życzyłam. Obydwie z Ulą Horozińską wyśmiewałyśmy ją, że ma za duże ręce i nogi jak okręty. Dziewczyny w tym wieku potrafią być bardzo złośliwe. Kiedy zakochała się jak wariatka w tym wartogłowie Ne- niewskim, poczułam coś w rodzaju nikczemnej satysfakcji, że .pakuje się samochcąc w przepaść bez dna, ale w czasie ocesu zmieniłam zdanie. W pewnej chwili wydala mi się ofiarą, ^a nie winowajczynią — umilkła i zapatrzyła się szklanym wzrokiem w przestrzeń.
Igor zląkł się, że zasnęła i nic już więcej nie powie.
— Dlaczego, proszę pani? — zapytał głośno, aby przerwać ciszę, która nagle zapanowała.
— Dlatego, że milczała, nie broniła się, kiedy Ne- niewski odsądzał ją od czci i wiary, wreszcie dlatego, że prawdopodobnie wzięła cudzą winę na siebie. Ale po co lo zrobiła — Bóg tylko raczy wiedzieć.
— Ale fakty, czy znane są pani fakty, które by za tym przemawiały?
Izabella Będziłłówna znów nalała sobie kieliszek koniaku.
— To było tak dawno, nie bardzo już pamiętam. Trzeba ci wiedzieć, że chodziłyśmy z Ulą Rollenową na prawie wszystkie rozprawy sądowe z ciekawości i żądzy taniej sensacji, jak inni znajomi Kórnickich, którzy w ich domu jedli, pili i bawili się na eleganckich przyjęciach. Biedna Ula obnosiła po sądzie swój ogromny brzuch, była już w siódmym miesiącu ciąży, ale nie chciała stracić takiej okazji. Ten piernik Rollen, jej mąż, w gruncie rzeczy mało się nią interesował, myślę, że niezbyt przejął się, gdy umarła przy porodzie.
Na ten proces ludzie walili drzwiami i oknami, bo całe pożycie Neniewskich, łącznie z intymnymi szczegółami małżeńskiej alkowy, nicowano od podszewki, przeważnie bez zarządzania tajności rozpraw. Wydaje mi się, że wtedy na Mokotowskiej znajdował się jakiś świadek zbrodni. Przecież, u licha, ktoś — ten właśnie świadek, a może i sam morderca, zawiadomił policję, że Kórnicki został zastrzelony. Gdyby nie ten telefon, zbrodnia nigdy nie wyszłaby na jaw, bo już miano chować nieboszczyka do grobu Kórnickich na Powązkach. Pamiętam też, że chodziło o jakieś pieniądze, które zniknęły z mieszkania Leona, ale Ada ich przy sobie nie miała. Nie wiadomo też, gdzie podział się rewolwer, z którego zastrzelono Kornickiego. Neniewski zeznał wprawdzie, że widział, jak Ada zabierała go ze sobą z domu, idąc do brata, ale nigdy tej broni nie znaleziono. Więcej już sobie nie przypomnę. Mnie też pamięć zawodzi. Znajomi adwokaci twierdzili wfedy, że sąd dopuścił się wielu przeoczeń i wyrok na pewno zostanie zmieniony po apelacji, ale wtedy wybuchła wojna. Spytaj Gradkiewicza, on wie więcej ode mnie — głos Izabelli Będziłło przycichł, opowiadanie z minuty na minutę traciło na żywości i barwie. Widać wypity koniak
podziałał na nią wybitnie usypiająco. W pewnej chwili, ostatnim wysiłkiem woli, otrząsnęła się z ogarniającego ją bezwładu.
— Przepraszam cię — znów huknęła głębokim basem. — Nie powinnam była pić, alkohol zawsze ścina mnie z nóg. Tylko nie myśl, że ze mnie nałogowa pijaczka. Niech Bóg broni. Z rzadka sięgam po tę butelczynę, właściwie tylko wtedy, kiedy przypomną mi się stare dzieje. Przy brydżu trzeba zachowywać trzeźwość umysłu i równowagę ducha. Nic już więcej nie powiem o tym śmierdzącym procesie. Jedno wiem: ktoś chciał tę Adę „wrobić” w morderstwo, ten, komu zależało na tym, aby ją zniszczyć, zemścić się na niej. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Mówiłeś, że to dziecko urodzone w więzieniu pragnie zrehabilitować pamięć matki. Czy jest ładna, ta córka Ady, podobna do niej? A, prawda, co ty możesz o tym wiedzieć.
— Jest piękna i nieszczęśliwa. Bardzo chciałbym jej pomóc.
— Ej, chłopie, czy ty się w niej nie zakochałeś? Jeżeli córka odziedziczyła po matce umiejętność siania zamętu w sercach męskich, przepadłeś z kretesem. Czy wiesz, kto jest jej ojcem?
— Nie, ona chyba również nie wie.
— Czyżby? Dwóch mężczyzn przychodziło odwiedzać Kórnicką w więzieniu: twój wujek i szanowny mecenas Gradkiewicz. Romana nie posądzam o tyle inwencji, zostaje tylko ten moczymorda Gradkiewicz, bo nie myślę, żeby zgrzeszyła ze strażnikiem albo dozorcą. Widocznie tak ją straszył szubienicą, że przemogła nawet wstręt, który do niego czuła. Wyobrażam sobie jego triumf: on odrzucony konkurent, z łaski robi jej dziecko, okropność!
Różowe kimono wyglądało jeszcze smętniej w ostrym świetle stojącej lampy.
— Przyjdź znów kiedyś do mnie — powiedziała Bę-
dziłłówna. — Może jeszcze sobie coś przypomnę, albo, jeśli chcesz, nauczę cię grać w brydża.
*
Biały, podłużny budynek o wielkich, oszklonych oknach, surowy w swojej supernowoczesnej linii architektonicznej, wyłonił się nagle spoza sosnowego lasu, przetykanego gdzieniegdzie ozdobnymi, rozłożystymi świerka- ' mi. Żelazne sztachety strzegły do niego dostępu, a napis umieszczony na tablicy przy bramie wejściowej głosił, że mieszczą się tu szpital i sanatorium przeciwgruźlicze.
Ośrodek ten zbudowany z rozmachem, nakładem wielomilionowych sum pokrytych z dotacji państwowych i ofiar całego społeczeństwa, usytuowany został z dala od aglomeracji miejskiej pobliskiego Otwocka, wśród drzew iglastych, w powietrzu nie skażonym dotychczas przez przemysł.
Igor idąc na piechotę od stacji kolejowej, miał czas jeszcze raz przemyśleć dokonane przez siebie spostrzeżenia i wyprowadzone wnioski z materiału zebranego w sprawie Adeli Kórnickiej, przed zobaczeniem się z wuj- ] kiem. Po kilku prawie nieprzespanych nocach, dniach spędzonych wśród gorączkowych rozmyślań, obraz zbrod- j ni malował się już niemal wyraziście w jego wyobraźni. Przed wyciągnięciem ostatecznej konkluzji musiał jednak przeprowadzić zasadniczą rozmowę z Powelskim. Przygotowywał się do niej z rozmysłem, z trzeźwością pozbawioną emocji związanych z łączącym ich pokrewieństwem tak, jakby miał do czynienia z obcym zupełnie człowiekiem. Zdawał sobie sprawę z trudności w wykonaniu zadania, którego się podjął. Dzisiaj wydawało mu się niemal pewne, że zna imię mordercy Kornickiego. Świadomość tego w pierwszej chwili wywołała w nim strach, pomieszany z rozpaczą, który wkrótce przerodził się w chęć zemsty i odwetu za krzywdę wyrządzoną Danielle. Teraz
/dołał się opanować i przywdziać maskę obojętności, aby ukryć swoje uczucia. W następstwie tego mógł już rozumować zupełnie spokojnie i budować w myślach swoją wersję wydarzeń.
A więc Adela^Kórnicka padła ofiarą tragicznego splotu okoliczności, wskazujących na nią jako na morderczynię swojego brata, i dobrowolnie przyjęła na siebie ciężar winy i hańby. Dlaczego tak postąpiła? Odpowiedź narzucała się z całą oczywistością, a nawet brutalnością: dla ratowania od stryczka osoby, którą kochała więcej niż samą siebie, a więc swojego męża. Kto zabił w takim razie Leona Kornickiego? Kandydatów na zabójcę było trzech: Neniewski, Gradkiewicz, Powelski — wszyscy bliscy zmarłemu, związani węzłami powinowactwa lub zażyłej znajomości. Każdy mógł wejść, bez zastrzeżeń, do mieszkania denata pod pretekstem porozumienia się w nawet błahej sprawie, aby znienacka dokonać zamachu na jego życie. Widocznie w przeświadczeniu Neniewskiej był to jej mąż. Słyszała czyjeś kroki w sąsiednim pokoju, sądziła, że Neniewski się tam ukrył. Jak wielka musiała być siła tej miłości, skoro nie ugięła się nawet w obliczu kłamliwych, obciążających ją zeznań, składanych przed sądem przez męża i wobec faktu, że zamierzał się z nią rozejść, aby poślubić inną kobietę. Zapewne liczyła jednak na to, że niewierny, a tak ukochany małżonek do niej powróci. Po głębszej analizie faktów Igor doszedł do wniosku, że Neniewska popełniła tragiczną omyłkę i ofiara złożona z samej siebie okazała się daremna. Neniewski nie mógł zabić Kornickiego. Żaden sąd nie zwolniłby go od odpowiedzialności i nie wyeliminował z kręgu podejrzanych o dokonanie morderstwa bez sprawdzenia jego alibi w sposób nie budzący najmniejszych nawet wątpliwości co do jego wiarygodności. Najwidoczniej więc alibi Neniewskiego okazało się niepodważalne, przesądzające o jego niewinności. Wchodziło w grę jeszcze dwóch mężczyzn. Gradkiewicz — odrzucony konkurent,
wzgardzony wielbiciel, a jednocześnie pełnomocnik Kórnickiego we wszystkich sprawach finansowych — mało prawdopodobne, aby zabił swojego mocodawcę i tym samym pozbawił się dalszych profitów, płynących z jego kieszeni. Człowiek interesu nigdy by tak nie postąpił. Pozostawał Powelski. Jaki mógł być motyw zbrodniczego działania z jego strony? Wprawdzie przyjaźnił się z Kórnickim, wiele mu zawdzięczał, ale w grę wchodziły tu pieniądze. Czy młody, skromny chłopak, bez większych perspektyw na przyszłość, nie pokusił się o zdobycie tak wielkiej sumy, nawet za cenę ludzkiego istnienia? Kochał się nieprzytomnie w Adzie, może chciał zemścić się na niej za okazywaną obojętność, wciągnąć ją w krąg podejrzenia, albo na odwrót: oszołomić ją pieniędzmi i zdobyć jej względy po śmierci brata. Jeżeli to on przebywał w mieszkaniu na Mokotowskiej, ukryty w sąsiednim pokoju, to z przebiegu rozmowy między rodzeństwem zorientował się w sytuacji majątkowej Ady i zdecydował się na desperacki krok, aby zdobyć pieniądze.
Wszystkie te wywody miałyby pozór dowolnie wyprowadzanych i naginanych do ówczesnej rzeczywistości przypuszczeń, gdyby nie jeden niezaprzeczalny i namacalny dowód: broń spoczywająca w sejfie, w mieszkaniu Igora. Przecież ów rewolwer, traktowany przez Wolwiczai z pietyzmem jako pamiątka wojenna, stanowił najprawdopodobniej narzędzie zbrodni. Dlaczego Powelski oddał go siostrze na przechowanie i nigdy nie zażądał jego zwrotu? Właśnie tajemnicza broń, z której zabito Kórnickiego, zginęła w dniu jego śmierci wraz z mordercą; nie znaleziono jej na miejscu zbrodni, ani nigdy potem. Jednakże wątpliwości nadal nękały Igora, wiele pytań wyma-| gało odpowiedzi. Przyjąwszy, że Powelski posłużył się tą bronią, to jednak pozostawało nie wyjaśnione, w jaki sposób dostała się ona w jego ręce. Zgodnie z zeznaniami Neniewskiego, cytowanymi przez ówczesną prasę w sprawozdaniach sądowych, pierwotnie należała do Stanisława
Kornickiego — ojca Leona. W dniu zabójstwa oskarżona zabrała ją ze swojego mieszkania przed udaniem się do brata. A może Browning leżący spokojnie od lat w schowku na Mokotowskiej nie ma nic wspólnego z morderstwem? W końcu ten sam typ broni nie przesądza o tym, że to właśnie ów zaginiony przed laty egzemplarz? Jednakże na takie pytania Igor musiał sam sobie odpowiedzieć przecząco. Między zakopanym w ogródku w Dęblinie rewolwerem a narzędziem skrytobójczej zbrodni popełnionej na Leonie Kórnickim istniał niewątpliwie ścisły związek, prowadzący ku stwierdzeniu, że jest to jedna i ta sama broń.
Przekraczając próg sanatorium, w którym Roman Powelski przebywał jako rekonwalescent, Igor postanowił za wszelką cenę uzyskać od swojego krewnego wiążące wyjaśnienia. W wielkim holu zdobnym w palmy, głębokie fotele i wyplatane krzesła kręciło się już sporo osób z siatkami wyładowanymi różnorakim prowiantem, jak to zwykle bywa w dniu odwiedzin. Chorzy w pasiastych szlafrokach zaczęli już schodzić po schodach z części szpitalnej budynku lub zjeżdżać windami. Recepcjonistka zawiadomiła natychmiast oddział, w którym przebywał Powelski, że czeka na niego siostrzeniec. Nie upłynęło nawet pięć minut, a Powelski, wraz z innymi pacjentami szpitala, wysiadł z windy i podszedł do Igora.
— Witaj — powiedział cichym głosem. — Cieszę się, że przyjechałeś. Chodź, usiądziemy tu, z boku.
— Jak zdrowie? — zapytał Igor stereotypowo, mimo że w obecnym stanie swojego ducha nie przywiązywał żadnego znaczenia do odpowiedzi na to pytanie.
— Lekarze mówią, że lepiej, ale ja tak nie uważam. 1’odobno za dwa tygodnie mam wrócić do domu — zakaszlał, zmęczony wypowiedzeniem tych kilku słów.
Igor spojrzał na niego mimowolnie. Niewielkiego wzrostu, teraz, na skutek wyniszczającej choroby, wydawał się jeszcze mniejszy. Z odchylonego kołnierzyka pi
żamy wystawała pomarszczona, owłosiona szyja z wyraźnie zaznaczoną, z powodu chudości, grdyką. Złożył na poręczy! fotela pożyłkowane, wyschłe dłonie i zamrugał nerwowo zaczerwienionymi powiekami. Igor patrzył na niego, ale nie umiał i nie chciał wzbudzić w sobie uczucia litości.
„Więc ten wrak człowieka — pomyślał — kiedyś był J młody, kochał, pożądał kobiety, walczył o jej względy,] być może zabił ... a teraz stoi nad grobem i nie myśli o tym, że swoim czynem unieszczęśliwił tyle osób”.
— Przyjechałem, aby wujka o coś zapytać — zaczął i Igor. Zamierzał zaskoczyć go znienacka zasadniczym py-1 taniem i zmusić do wyznania prawdy.
— Słucham cię — Powelski zdziwiony stanowczym! brzmieniem głosu siostrzeńca, podniósł na niego oczy.
Igor zwracał się zawsze do niego w trzeciej osobie! z dodaniem słowa „wujek”. Mimo zbliżenia, jakie między! nimi nastąpiło po śmierci Żanety Wolwiczowej, brakowa-! ło w ich wzajemnych stusunkach intymności.
— Chciałbym wiedzieć, co się stało z rewolwerem,! z którego został zastrzelony przyjaciel wujka, Leon Kor-| nicki?
Gorący rumieniec zabarwił blade dotychczas policzki] chorego.
— A tobie co do tego? Dlaczego pytasz? Skąd w] ogóle wiesz o Leonię Kórnickim? — zaczął mówić bezła-j dnie, a ręce oparte na fotelu zadrżały nerwowo.
— Wiem, że został zamordowany, a także o tym, żej dwadzieścia kilka lat temu Adelę Kórnicką oskarżono o bratobójstwo i niewinnie skazano na karę śmierci. Czy wujka to nic nie obchodzi? Czy wujek ma zamiar dalej milczeć?
Nagle zauważył, że z Powelskim dzieje się coś niedo-j brego, gdyż zaniósł się straszliwym, głębokim kaszlem,] rozrywającym mu piersi, a ciałem jego zaczęły wstrząsać, drgawki. Zrozumiał, że chory się dusi i jeśli nie otrzyma natychmiastowej pomocy lekarskiej, zakończy życie.
— Siostro, siostro! — zawołał do przechodzącej pielęgniarki.
— Có się stało — zapytała młoda, niebieskooka dziewczyna w białym fartuchu i w wykrochmalonym czepku, zalotnie sterczącym na czarnych, gęstych włosach. — O, mój Boże! Pacjent ma atak. Natychmiast na salę reanimacyjną! Niechże się pan się ruszy — krzyknęła niecierpliwie na Igora — i pomoże przenieść go na wózek!
*
— Słucham, Gradkiewicz — niski, chrapliwy głos odezwał się w słuchawce telefonu.
Po kilku dniach bezustannego dzwonienia o różnych porach, od samego świtu do północy włącznie, wysiłki Igora w celu nawiązania kontaktu z adwokatem nareszcie zostały uwieńczone powodzeniem.
— Dzień dobry panu, moje nazwisko Wolwicz, mam do pana prośbę...
— Jaką prośbę? Kto mówi?
— Postaram się to panu wytłumaczyć, ale osobiście. Moja prośba polega na tym, że chciałbym się z panem jak najszybciej zobaczyć.
W słuchawce coś zatrzeszczało, jakby ktoś niecierpliwą ręką odsunął stojący obok mebel, albo inną rzecz w pobliżu aparatu.
— W jakiej sprawie? Jeśli chodzi o poradę prawną, to zaznaczam, że od kilku lat nie prowadzę praktyki.
— Nie. Sprawa jest zupełnie prywatna, sądzę, że pana zainteresuje.
— Proszę nie bawić się w zagadki. Jeśli istotnie ma pan do mnie jakiś konkretny interes, to niech pan powie wyraźnie o co chodzi. Inaczej odkładam słuchawkę — głos chrypiał coraz gniewniej, z wyraźną nutą zdenerwowania.
— Pragnę zadać panu parę pytań dotyczących bardzo starego procesu, w którym występował pan jako obrońca oskarżonej Adeli Neniewskiej. Myślę, że sobie pan przypomina?
Tym razem Gradkiewicz najwyraźniej przewrócił krzesło albo inny sprzęt, na. którym siedział.
— Cóż to za historia! — krzyknął i zaraz potem wy- sapał ze złością: — Kim pan jest u diabła? Czego pan chce ode mnie?
— Działam w imieniu córki pani Adeli Neniewskiej, która chciałaby otrzymać od pana kilka informacji, związanych z tym procesem.
Cisza po tych słowach trwała niepokojąco długo. Igor zaczął obawiać się, że połączenie zostało przerwane, i
— Dlaczego w takim razie sama się do mnie nie zgłosi?
— Niestety to niemożliwe, nie ma jej w Polsce.
Gradkiewicz chrząknął, kaszlnął, wreszcie powiedział niespodziewanie spokojnie.
— Dobrze. Niech pan jutro przyjdzie o siedemnastej. Będę czekał.
*
Blok, w którym mieszkał adwokat, miał od frontu ] i od tyłu pokaźną liczbę punktów handlowych i lokali usłu- ] gowych, począwszy od sklepów spożywczego i mięsnego, j fryzjera, a skończywszy na lekarskiej spółdzielni dentystycznej na piątym piętrze tej samej klatki schodowej, na której mieszkał mecenas. Rozległa sień prowadziła do kilkunastu mieszkań, gęsto skupionych jedno koło drugiego, jakby architektowi zabrakło inwencji i chęci do estetycz- niejszego jej zaprojektowania. W dodatku żarówka przy schodach paliła się tylko krótką chwilę i gasła automatycznie bez żadnych względów dla odwiedzających dom ludzi.
Igor zadzwonił do drzwi, które według jego obliczeń
powinny należeć do mieszkania adwokata. Uchyliła je jakaś wysoka kobieta w fartuchu narzuconym na poplamioną, domową suknię, z nożem i łupiną ziemniaka w ręku.
— Pan do kogo — zmierzyła go bystrym okiem.
— Do pana mecenasa Gradkiewicza. Czy zastałem go w domu?
— To nie tutaj, następne drzwi.
— Bardzo przepraszam.
— Nie szkodzi, wszyscy się mylą po ciemku.
Tym razem trafił. Ostre kaszlnięcie w środku mieszkania bez wątpienia pochodziło od jego wczorajszego rozmówcy. Gradkiewicz stał w słabo oświetlonym korytarzu, jakby dzwonek Igora wyrwał go z drzemki, średniego wzrostu, tęgi, o szpakowatych, mocno przerzedzonych włosach.
Jeśli telefoniczna rozmowa zapowiadała możliwość nawiązania z nim normalnego kontaktu, to dzisiejsze jego zachowanie i wygląd wskazywały na coś wręcz odwrotnego.
— To pan wczoraj dzwonił — powiedział ze złością. — Miałem nadzieję, że jednak pan nie przyjdzie. No, skoro pan jest, to niech wejdzie do pokoju.
Rzeczywiście do takiego wnętrza nie sposób było zapraszać ze staropolską gościnnością. Panował w nim nieopisany bałagan, chodzenie po nim polegało na posuwaniu się po wytyczonej pomiędzy sprzętami i śmieciami ścieżce. Prawdopodobnie mieścił się tu kiedyś gabinet adwokacki, niektóre meble: biurko, fotel i kanapa zachowały resztki dawnej godności i świetności, teraz jednak stanowił pospolitą graciarnię zawaloną stertami książek pokrytych grubą warstwą kurzu. Na podłodze zdobnej ongiś w puszysty dywan, dzisiaj wyleniały do ostateczności, poniewierały się w wielkiej obfitości różne czasopisma i gazety. Poczesne miejsce na biurku, obok aparatu telefonicznego, zajmowała butelka czystej wyborowej, do połowy opróżniona i wątpliwej czystości dwa kieliszki — koniakówki.
— Nie bardzo tu wytwornie, co? — Gradkiewicz po- : toczył wokoło ciężkim spojrzeniem przekrwionych białek. — Ale niech pan siada w tym fotelu — strzepnął gazety i kilka nie otwartych listów wprost na podłogę -—
i niech mi się pan tak nie przygląda do diaska! Piłem dzisiaj — to prawda. Nie widział pan nigdy starego faceta pod gazem? Więc stoi właśnie przed panem taki okaz. Chciał się pan ze mną widzieć. Jestem i słucham. Proszę się streszczać. O co chodzi? Nazwał się pan pełnomocnikiem córki Adeli Neniewskiej, a może się wczoraj przesłyszałem? Co?
— Istotnie to ona upoważniła mnie do pewnych czynności — powiedział Igor.
„Jeżeli zażąda ode mnie okazania pełnomocnictwa na piśmie, przepadłem z kretesem. Zaraz wywali mnie za drzwi. Czy naprawdę ten paskudny starzec może być ojcem Danielle? Nie mogę w to uwierzyć!” — pomyślał.
Na szczęście czujność Gradkiewicza otępiło nadmierne spożycie alkoholu.
— Ą więc córka Adeli żyje, powiada pan. To dziwne, mówiono mi, że obydwie zginęły podczas bombardowania. Byli nawet świadkowie. Ta mała nazywała się kiedyś Krystyna. A co porabia Adela?
— Pani Neniewska umarła dwa lata temu.
— Aha — mruknął. Zbliżył się do biurka.
— Napije się pan? — zapytał i nie czekając na odpowiedź nalał sobie do pełna kieliszek, po czym bezzwłocznie wychylił go do dna. Przeczekał chwilę i dodał:
— A zatem drogi panie, czego pan ode mnie oczekuje?
Ten grzecznościowy zwrot zupełnie nie pasował do jego poprzedniej, grubiańskiej postawy. Wypłynął chyba z podświadomości starego adwokata, jak echo dawnych czasów. W ten sposób ongiś mecenas Gradkiewicz zwracał się z protekcjonalnym uśmiechem na wargach do swoich klientów z warszawskiego high life’u lat trzydziestych.
Teraz stał przed Igorem w pomiętym, wyplamionym ubraniu, przedwcześnie postarzały, o twarzy nałogowca z wielkim, zaczerwienionym nosem. Ten człowiek najwyraźniej od lat dążył do samounicestwienia i osiągnął swój cel.
— Córka pani Neniewskiej pragnie zrehabilitować pamięć matki — powiedział Igor wolno i dobitnie. — Zna prawdę o swoim pochodzeniu, bardzo boleje nad nim, chciałaby więc wszcząć proces, aby przywrócić matce dobre imię. Przypuszczam, że pan jako obrońca Adeli Neniewskiej w procesie o zabójstwo mógłby jej wiele dopomóc.
Zdawało się, że Gradkiewicz momentalnie wytrzeźwiał .
— Mówi pan niedorzeczności, mój panie. Nigdy nie wezmę w tej sprawie udziału. Co ja mogę zrobić teraz, po tylu latach? Cała rzecz przedstawiała się beznadziejnie — podkreślił to ruchem rąk. — Nie wszystko sobie dobrze przypominam, ale nie mogłem wygrać.
Igor zbliżył się do Gradkiewicza i spojrzał mu prosto w oczy.
— Kto jak kto, ale pan najlepiej wie, że Adela Ne- niewska została niesłusznie oskarżona o zamordowanie swojego brata i skazana na karę śmierci. A może chciał pan, aby zapadł taki wyrok i na tym właśnie panu zależało?
— O, drogi panie, za dużo sobie pan pozwala. Mogę natychmiast wyrzucić pana z mojego domu.
— Spokojnie panie mecenasie, przyszedłem prosić o pomoc. Niepotrzebnie nasza rozmowa przybrała taki obrót. Sądzę, że wie pan, kto naprawdę zabił Kórnickiego, i dopomoże do wskazania winowajcy.
— Czy nie myśli pan, że wtedy, przed laty, nie zrobiłbym tego samego? Pan chyba oszalał. Chce pan wyzwać na pojedynek duchy — nagle roześmiał się nieprzyjemnie i zgrzytliwie. — Przecież oni już wszyscy nie żyją: Adela, Dobrzański, Kulikowski, Strumień — szanowni
sędziowie odeszli na wieczny spoczynek, a prokurator Kolwiec zginął w Oświęcimiu. Ten miał szczęście, nawet udało mu się umrzeć śmiercią bohatera.
— Dajmy temu spokój. Przecież dopatrzył się pan nieścisłości już w śledztwie. Zginęły pieniądze i rewolwer, zabrał je morderca, ktoś, kto tego dnia, w tym samym czasie, co Neniewska, był w mieszkaniu na Mokotowskiej . Czy nie można na tej podstawie oprzeć procesu o rehabilitację zmarłej?
Gradkiewicz napełnił ponownie kieliszek i wypił jego zawartość jednym haustem.
— Głupstwa pan mówi. Co to^ da teraz, po tylu latach? Ja w każdym razie nie przyłożę do tego ręki. Ot, tu, widzi pan — popukał się dłonią w czoło — pustka, skleroza. Prawie niczego nie pamiętam. Dlatego zarzuciłem praktykę adwokacką.
— Bo pan nie chce pamiętać. Zapił pan swoją pamięć i sumienie.
— Znów sobie za wiele pozwalasz, młodziaku. A właściwie co ma pan wspólnego z tą sprawą? Dlaczego pan występuje pan w imieniu Krystyny?
— Jestem synem byłej żony Leona Kornickiego, Żanety, z jej drugiego małżeństwa i przyjacielem córki Adeli Neniewskiej. Czy nie rozumie pan, że ta dziewczyna jest bardzo nieszczęśliwa?
— Powinna przyjść do mnie sama. Dlaczego nie przyszła, skoro jej tak zależy na odgrzebaniu przeszłości?
— wymamrotał, osuwając się na krzesło stojące przy biurku. Wyglądało na to, że przekroczył granicę, pozwalającą mu utrzymanie się w jakiej takiej równowadze fizycznej i psychicznej.
Igor zrozumiał, że nie dowie się od niego niczego więcej, jeżeli pozwoli mu pogrążyć się w ogarniającym go coraz bardziej upojeniu alkoholowym. Spróbował nawiązać z nim jeszcze raz kontakt. Chwycił go za ramię i potrząsnął z całej siły.
— Niech pan słucha! Wiem, gdzie znajduje się rewolwer, z którego został zastrzelony Kórnicki.
Poskutkowało. Otworzył jedno oko, potem drugie. Przez długą chwilę milczał.
— W takim razie wiesz, kto go zabił. Nie jestem potrzebny ani tobie, ani Krystynie. Lepiej powiedz swojej matce, że postąpiła naiwnie i głupio. Mogła wytargować pięć razy więcej od tego kutwy Leona. Wolała miłość niż pieniądze, a taka szlachetna bezinteresowność nie popłaca. Ale i tak nic nie dostała. Morderca okazał się mądrzejszy, co? Zabrał forsę i nawiał — zachichotał. W tym momencie głowa jego opadła na blat biurka, z kącika ust wyciekła ślina.
Igor spojrzał na niego z nietajonym wstrętem. Oboje Gradkiewicz i Izabella Będziłło należeli do patologicznych okazów minionej epoki, uciekali od samotnej starości, szukając zapomnienia w głębi kieliszka, z tym że Bę- dziłłówna jeszcze utrzymywała się jako tako na powierzchni normalnego życia, a nawet we własnym mniemaniu uważała Gradkiewicza za wykolejeńca. Nagle zapragnął jak najszybciej opuścić ten dom. Kiedy ujmował za klamkę, dobiegł go głos Gradkiewicza, bełkotliwy, ale donośny.
— Niech Krystyna przyjdzie do mnie, niech koniecznie przyjdzie. Mam jej coś ważnego do powiedzenia.
Cząstki łamigłówki pasowały do siebie bezbłędnie, układając się w logiczną całość. Rozmowa z Gradkiewi- czem potwierdziła wszystkie podejrzenia Igora, choć stary lis nie chciał nikogo oskarżać, zasłaniając się brakiem pamięci. Tylko Powelski mógł zabić Kornickiego. Wol- wicz postanowił szybko i energicznie działać, aby wy
wrzeć na nim moralną presję i zmusić go do przyznania się do winy.
Nawet się nie spostrzegł, kiedy sprawa rehabilitacji Adeli Neniewskiej sprzęgła się z jego własnym losem, wypełniła wszystkie myśli, nadała nowy kierunek postępowaniu. Właściwie nic go nie obchodziło poza tym, aby jak najprędzej wywiązać się z obietnicy danej Danielle. W pracy zachowywał się jak lunatyk. Wychodził na miasto bez porozumienia z szefem, lekceważył polecenia służbowe, w związku z czym mógł w każdej chwili spodziewać się wyrzucenia z pracy. Zupełnie nie przejmował , się taką ewentualnością, nurtowała go tylko obawa, że każda mijająca chwila oddala go coraz bardziej od Da- j nielle. Lękał się, że dziewczyna zapomni o nim i nigdy już nie przyjedzie do Warszawy. Myśl, że może jej już nie zobaczyć, sprawiała mu niemal fizyczny ból. Jednocześnie wygasły w nim wszelkie uczucia do Powelskiego. Człowiek, któremu tyle zawdzięczał, stał mu się obcy, j a nawet nienawistny. Po pewnym czasie zatelefonował do sanatorium i od pielęgniarki oddziałowej dowiedział się, ' że krewny jego został już wypisany do domu. Widocznie szok, któremu uległ, minął na razie bez groźniejszych następstw. Wtedy postanowił jak najszybciej zobaczyć się z wujem.
Tego dnia, kiedy zamierzał to uczynić, odczuwał sil-, ny wewnętrzny niepokój. Stanowczo potrzebował bodźca do energicznego, bezpardonowego działania. Zapragnął nagle usłyszeć głos Danielle, ale obiecał, że zadzwoni do niej tylko w wypadku pomyślnego sfinalizowania całej akcji. Jednakże wbrew temu przyrzeczeniu, połączył się z Paryżem.
— Tu Jean-Pierre Faustin — odezwał się po francusku głęboki, poważny, męski głos.
— Dzień dobry panu — powiedział, choć każde słowo grzęzło mu ze zdenerwowania w gardle. — Czy mogę prosić pannę Danielle?
— Dzień dobry, mogę wiedzieć, kto mówi?
— Moje nazwisko Igor Wolwicz.
— Zaraz poproszę.
— Hallo — jej dźwięczny, melodyjny głos przyprawił go o bicie serca.
— To ty Danielle? — wyszeptał prawie bez'tchu. — Mówi Igor z Warszawy — przeszedł na język polski.
— Ach! Czy mam przez to rozumieć, że już wiesz ..., że mogę przyjechać i załatwiać moją sprawę?
— Wiem już prawie wszystko, ale muszę jeszcze otrzymać formalne potwierdzenie ...
— Więc jednak to nie koniec. Igor bardzo cię proszę nie dzwoń, dopóki nie będziesz mial zupełnie pewnych wiadomości. Jean-Pierre bardzo ciężko pracuje, a telefon stoi na jego biurku. Rozumiesz, że jest to kłopotliwe...
Niczego nie rozumiał, wiedział tylko, że z całej duszy nienawidzi tego obcego, despotycznego starca.
— Myślałem, że się ucieszysz, jeśli ci powiem, że wszystko idzie dobrze.
— Cieszę się, nawet nie wiesz, jak bardzo, i czekam z niecierpliwością na ostateczny wynik...
Nagle poczuł ulgę, odprężenie. Jej głos zabrzmiał tak szczerze i ciepło.
— Danielle, strasznie tęsknię, tak bardzo pragnę cię zobaczyć ...
— Muszę już kończyć, dzieciaku.
— Ale ty przyjedziesz, prawda?
— Oczywiście, na pewno, bonne nuit.
Połączenie zostało przerwane.
*
Domek Powelskiego otaczały gęsto rozrośnięte krzaki jałowca i dość rachityczne, niezbyt wysokie, świerki. Niewielki drewniany budynek liczył już zapewne kilkadziesiąt lat, ale jeszcze krzepko się trzymał i sprawiał so
lidne wrażenie. Igor nie bywał w nim często, gdyż to raczej wujek odwiedzał go w Warszawie przy okazji załatwiania w mieście różnych spraw osobistych i zawodowych. Ogródek otaczający dom wyglądał na opuszczony i zaniedbany, jakby nikt w ciągu ostatnich miesięcy nie troszczył się o utrzymanie w nim porządku.
Tego popołudnia padał śnieg, przykrywając ziemię białym puchem. Na schodkach prowadzących do drzwi wejściowych leżały zeschłe gałęzie i szczątki jakiegoś pokarmu.
„On jest chory. Powinienem tu przyjechać i mu pomóc” — pomyślał Igor. — „Ale nie mogę się na to zdobyć. Może to podłe, lecz on mnie nic nie obchodzi”.
Dzwonek u drzwi nie działał. Kołatanie i pukanie przez długi czas pozostawało bez odpowiedzi. Wreszcie dało się słyszeć mozolne szuranie rannych pantofli. Po- welski stał na progu w rozchełstanej na piersiach piżamie, z kilkudniowym zarostem ha twarzy i zaczerwienionymi od bezsenności oczyma.
— Wejdź — powiedział — przepraszam, że kazałem ci tak długo czekać, ale bardzo źle się czuję.
W pokoju tapczan z rozrzuconą, przybrudzoną pościelą, stół z nie sprzątniętymi naczyniami, zawalony resztkami jedzenia, świadczył o zupełnym braku sił fizycznych i abnegacji gospodarza.
— Siadaj — ciężko opadł na tapczan. — Pewno masz do mnie jakiś interes — nie patrzył na niego, jakby w obawie, że w wyrazie twarzy siostrzeńca wyczyta zapowiedź nowej udręki dla siebie, która zakłóci mu resztę wątło tlącego się życia. — Dobrze żeś przyszedł, przygo-; towałem dla ciebie trochę pieniędzy. Przydadzą ci się, masz taką małą pensję — wygrzebał spod poduszki duży plik banknotów i wyciągnął drżącą rękę w stronę Igora, j
„Usiłuje mnie przekupić — przemknęło przez myśl Igorowi. — Domyśla się, że powrócę do tamtej sprawy”.
— Dziękuję — powiedział twardo. — Proszę to schować.
— Weź, ja już niczego nie potrzebuję — chory podniósł się i przemocą wcisnął Igorowi pieniądze do kieszeni. — Wiem, że długo nie pociągnę. Teraz to naprawdę koniec —- zakaszlał się tak mocno, że z trudnością odzyskał oddech, po czym opadł jak sflaczały łachman z powrotem na pościel. — Ten domek też będzie twój po mojej śmierci, wszystko będzie twoje.
Wolwicz napotkał jego spojrzenie i wyczytał w nim paniczny strach. Ten człowiek bał się go, a przynajmniej sprawiał takie wrażenie.
Nie, rozumiem, po co wujek mi to wszystko mówi. Przyszedłem w zupełnie innym celu. Chciałbym wujkowi przypomnieć pewną scenę, która rozegrała się przed blisko trzydziestoma laty w mieszkaniu na Mokotowskiej .
Powelski skulił ramiona i opuścił głowę w dół. Igor zatarł nerwowo ręce i zaczął mówić.
— Pewnego czerwcowego popołudnia młoda kobieta przyszła do swojego brata, znanego warszawskiego przemysłowca. Brat czekał na nią, gdyż kilka dni wcześniej zapowiedziała tę wizytę. Była bardzo zdenerwowana, być może bliska załamania, odwiedziny te nie miały bowiem charakteru rodzinnej pogawędki. Kobieta chciała prosić brata o pożyczenie dużej sumy pieniędzy dla poratowania przed licytacją majątku ziemskiego jej męża. Między rodzeństwem wywiązała się ożywiona dyskusja, potem sprzeczka, ponieważ brat organicznie nie znosił szwagra, żywił do niego wręcz awersję, uważając go za nicponia i hulakę. Od samego początku sprzeciwiał się zawarciu tego małżeństwa. Młoda kobieta natomiast bardzo kochała męża i pragnęła za wszelką cenę przyjść mu z pomocą.
Świadkiem tej rodzinnej wymiany zdań stała się osoba ukryta w mieszkaniu, w drugim pokoju, która przez
cały czas trwania kłótni nie zdradziła swojej obecności,! może nie chcąc otwarcie wkraczać w sprawy natury tak osobistej.
Chyba już teraz mogę wymienić nazwiska uczestników tej sceny: Leon Kórnicki i Adela Neniewska, a nie zidentyfikowany „trzeci” — pewien młody człowiek zakochany w Adzie, bliski przyjaciel Kornickiego. Czyż nie tak było wuju?
Słowa siostrzeńca musiały wywrzeć na Powelskim szokujące wrażenie, gdyż ciałem jego, podobnie jak w sanatorium, zaczęły wstrząsać drgawki, a z ust wydobywać się nieartykułowane dźwięki, które na próżno usiłował uformować w słowa. Wreszcie osłabiony tym wysiłkiem,! zastygł w bezruchu. Igor zdawał się nie zwracać na to uwagi i uparcie kontynuował swoją opowieść dalej.
— Bez wątpienia brat odmówił siostrze udzielenia pożyczki i sprzeczka stawała się coraz gorętsza. Pieniądze! musiały wówczas odgrywać ważką rolę dla tej kobiety,, być może decydującą o trwałości jej małżeństwa. Idąc do brata, zabrała z domu rewolwer należący w swoim czasie do ich ojca. Może chciała nim w ostateczności zagrozić bratu, choć takie naiwne posunięcie z góry skazane było na niepowodzenie. Jednakże wyciągnęła z torebki rewoj lwer, ale natychmiast uświadomiła sobie bezsens takiego postępowania. Zresztą nie potrafiłaby z niego zrobić użyj tku. Rzuciła rewolwer na biurko i plącząc, bez słowa poi żegnania, opuściła mieszkanie. ]
Wtedy z przyległego pokoju wyszedł młody przyjął ciel Kornickiego, w którego umyśle powstał szatański plan. Wiedział, że Kórnicki podjął z banku dużą sumę! przeznaczoną na odszkodowanie dla swojej byłej żony z tytułu małżeńskich rozliczeń majątkowych. Pieniądze te stanowiły zawrotną fortunę dla takiego jak on młodzieńj ca. Mógł je ofiarować Adzie — dziewczynie, którą bez pamięci kochał, i zażądać od niej spłaty długu wdzięczności, lub też zapragnął tych pieniędzy tylko dla siebie,
aby zapewnić sobie wygodną, beztroską egzystencję. Tak czy inaczej, otwierała się przed nim niepowtarzalna szansa, z której postanowił skorzystać. W gruncie rzeczy nienawidził Leona, uważał go za sknerę i pyszałka, potępiał za różne życiowe posunięcia, między innymi za rozwód z żoną. Wszystko to w jednej chwili stanęło mu w pamięci. Sięgnął błyskawicznie po leżący na biurku rewolwer i strzelił w plecy Kórnickiemu. Potem bez trudu odnalazł pieniądze, zabrał je i niepostrzeżenie opuścił mieszkanie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nikt nie widział ani kiedy wchodził, ani kiedy opuszczał miejsce zbrodni. Zresztą osoba jego nie obudziłaby w mieszkańcach domu żadnych podejrzeń, gdyż powszechnie uważano go za prawie domownika. — Wujku, czas zdać rachunek ze swoich czynów! O to zabójstwo oskarżona została Adela Neniewska i skazana na karę śmierci. Teraz jej córka, urodzona w więzieniu, domaga się sprawiedliwości.
Powelski, po długich zmaganiach ze słabością swojego wyniszczonego ciała, nagle odzyskał głos. Zawołał chrapliwie:
— To nie prawda, ja nie zabiłem Kornickiego! Ty niczego nie wiesz. Mylisz się! — dźwignął się z niesłychanym trudem i oparł na łokciach. Twarz miał trupio bladą. — Jeśli chcesz znać prawdę, a nie wiem, na co ci ona potrzebna po tylu latach, to powiem ci, co się wtedy stało. Tak, masz rację, że w czasie rozmowy Kórnickich, byłem w mieszkaniu Leona. On nawet nie wiedział o tym, nieraz u niego nocowałem po wyprowadzce twojej matki, miałem więc klucz od drzwi wejściowych. Kiedy wszedłem, usłyszałem w gabinecie podniesione głosy Ady i Leona. Nie chciałem im przeszkadzać... — głos ugrzązł mu w gardle i umilkł na chwilę. — Nie wiem, czy mam prawo ci to powiedzieć, teraz oskarżać. Stoję już nad grobem — przerwy w jego wypowiedziach trwały coraz dłużej. W gardle słychać było rzężenie. W umyśle jego mu
siał trwać intensywny proces, polegający na walce z samym sobą, czy wyjawić siostrzeńcowi nazwisko mordercy, czy zabrać ze sobą tę tajemnicę na tamten świat.
Igor czekał z zapartym oddechem.
— Kiedy wszedłem do gabinetu Leon już nie żyłJ Popełniłem wtedy grzech, ale nie było to morderstwo.! Ukradłem pieniądze należące do twojej matki... Zabójca ich nie zabrał, chyba spłoszyły go moje kroki... Żaneta wtedy wyszła za mąż, była bardzo szczęśliwa, Leon już niczego nie potrzebował, a ja nie potrafiłem oprzeć się pokusie. Dlatego po śmierci Żanety zająłem się tobą, dałem ci mieszkanie, pomagałem, zapisałem ci cały mają-: tek... Uważałem, że jestem ci to winien i że w ten sposób okupię tamten czyn. To ja zawiadomiłem policję o okolicznościach śmierci Leona. Nie chciałem, aby umarł nie- pomszczony. Zawsze dręczyły mnie wyrzuty sumienia... —I mówił coraz ciszej, z wielkim wysiłkiem, wreszcie przestał, tylko usta jego poruszały się bezgłośnie.
Igor pochylił się nad nim, potrząsnął jego wychudły-] mi ramionami, dotknął wilgotnych, zimnych dłoni. j
— Wujku! — krzyknął. — Kto zabił Kornickiego?] Na litość boską, proszę powiedzieć!
— Kornickiego zabi... — wykrzytusił chory i nagiej urwał. Cisza, która zapanowała po tych słowach, wydalaj się Igorowi przerażająca. Jeszcze raz spojrzał na Powel-j skiego, ale w półotwartych szklistych jego oczach, nie wy-: czytał odpowiedzi na swoje pytanie. Wtedy opanował goj strach, jakby własną ręką uśmiercił wujka, albo w jakia sposób przyczynił się do jego zgonu. Nie zamykając na-j wet dobrze drzwi do ogrodu, w popłochu, ze ściśniętymi gardłem uciekł jak morderca.
— Kornickiego zabił Gradkiewicz — w ciszy nocnej głos Powelskiego zabrzmiał donośnie tuż przy tapczanie!
Igora, wświdrował się w jego uszy, rozsadzając niemal czaszkę. Usiadł gwałtownie na pościeli, zlany zimnym potem, jeszcze niezupełnie rozbudzony, walcząc z ponurym, koszmarnym snem. Choć zdawał sobie sprawę, że są to tylko rojenia wywołane złym stanem nerwów, to jednak strach zjeżył mu włosy na głowie. Powtarzało się to już od kilku nocy, jakby Powelski zamierzał dopowiedzieć to, czemu na przeszkodzie stanęła śmierć. Teraz słowa te nabrały szczególnie złowrogiego wydźwięku.
Świadomość, jak tchórzliwie postąpił przed kilkoma dniami, uciekając z domu, w którym znajdowały się zwłoki wujka, nie dawała Igorowi spokoju. Powinien pojechać do Józefowa, zająć się pogrzebem, załatwianiem wszystkich formalności z nim związanych, ale opanował go całkowity bezwład psychiczny i fizyczny. Od tamtego dnia poruszał się jak automat pozbawiony własnej woli do samodzielnego działania. Przestał też chodzić do pracy, czego oczywistą reperkusję stanowiło oficjalne pismo zwalniające go w trybie natychmiastowym na skutek samowolnego jej porzucenia. Nie zrobiło to na nim właściwie żadnego wrażenia, jakby imię i nazwisko adresata nie należało do niego, a do jakiejś obcej, papierowej postaci. Dręczyła go tylko jedna obsesyjna myśl, że z odejściem z tego świata Powelskiego urywał się jedyny trop prowadzący do odkrycia mordercy.
I nagle właśnie teraz, w środku nocy, doznał objawienia. Zawisłe w próżni nazwisko człowieka, który przed laty dokonał zbrodni w mieszkaniu na Mokotowskiej, rozległo się tuż obok niego, w tym samym pokoju i miejscu, gdzie kiedyś padł strzał, wypowiedziane głosem nie żyjącego już od kilku dni człowieka. Przez parę chwil wydawało mu się, że zwariował i zmysły odmawiają mu posłuszeństwa, a on sam stał się pastwą rozigranej, rozgorączkowanej wyobraźni.
Poszedł do kuchni, napił się wody, zwilżył włosy pod kranem, potem wrócił do pokoju i zbliżył się do okna.
Właśnie zaczynało szarzeć. W kamienicy naprzeciwko rozbłysło kilka świateł, jakieś auto zaparkowane na ulicy poderwało się do biegu, budząc bezpańskiego psa, który zaszczekał kilka razy i pobiegł gdzieś dalej, podkulając ogon. Ten obraz codziennego, wstającego do normalnego! życia dnia, wpłynął na niego uspokajająco. Zaczął trzeźwo i intensywnie myśleć. Teraz wiedział, że mordercą był Gradkiewicz. Zaplanował tę zbrodnię na zimno i z wyrachowaniem, licząc na całkowitą bezkarność. Nikt by nie rzucił podejrzenia na luminarza ówczesnej palestry, związanego ze swoją ofiarą rozlicznymi interesami, reprezentującego ją we wszystkich nieomal sprawach urzędowych. Niewątpliwie zresztą Gradkiewicz zmontował odpowiednie alibi, asekurujące go przed wpadką. Nie na darmo był mistrzem w swoim zawodzie, wyspecjalizowanym w stosowaniu niezawodnych trików prawnych. Nad motywami tego kroku Igor nie głowił się zbyt długo. A więc przede wszystkim trawiąca go nieprzerwanie od paru lat nienawiść do Adeli Neniewskiej, pragnienie wywarcia na niej zemsty, strącenia tej kobiety na samo dno nędzy i upoko-; rżenia, całkowitego jej moralnego zniszczenia. Uczucia te musiały zawładnąć nim z taką siłą, że nie zawahał się dopuścić się zbrodni. A potem, co za perfidia! Zjawia się u boku Neniewskiej jako jej anioł opiekuńczy, podejmuje się obrony przed sądem, grzmi w sali rozpraw wzywai jąc winnego do stawiennictwa przed wysokim trybunałem, aby rzekomo sprawiedliwości stało się zadość! W końcu zmusza nieszczęśliwą, zastraszoną kobietę do uległości, napawa się swoim zwycięstwem, triumfuje nad pokonaną.
Żyły nabrzmiały na szyi Igora, w głowie zahuczały młoty. Czuł rosnącą w sobie zimną złość, pomieszaną ze wstrętem do Gradkiewicza. W wyobraźni widział, jak się to wszystko odbyło przed laty. Niedawno w roli mordercy obsadził nieżyjącego już wujka, teraz przejął ją nikczemij ny adwokat. Musiało się to stać tak: Gradkiewicz wie-;
dział o zapowiedzianej przez Neniewską wizycie, znał jej rozpaczliwą sytuację finansową i tragedię pożycia małżeńskiego. Zaczajony gdzieś w przeciwległej bramie, czekał na jej wyjście z domu na Mokotowskiej, potem natychmiast wszedł do mieszkania Kornickiego z zamiarem zgładzenia swojego klienta. Prawdopodobnie miał przy sobie jakąś broń, albo zamierzał posłużyć się trucizną. Tymczasem szczęście sprzyjało mu niesłychanie i ślepy traf dopomógł w zrealizowaniu planu zrzucenia odpowiedzialności za morderstwo na Neniewską, gdyż na biurku leżał pozostawiony przez nią rewolwer. Z tej właśnie broni zastrzelił Kornickiego, chyłkiem opuścił jego dom, pozostawiając narzędzie zbrodni, po usunięciu z niego odcisków palców.
Pytanie teraz, jaką rolę odegrał Powelski w tym dramacie? Niewątpliwie był świadkiem kłótni pomiędzy rodzeństwem, na pewno nie kłamał w obliczu śmierci. Czy po wyjściu Adeli rozmawiał z Kórnickim, czy też nadal pozostał w ukryciu? Być może nawet nie zdążył wyjść z drugiego pokoju, gdyż prawie natychmiast odezwał się dzwonek u drzwi wejściowych i w gabinecie zjawił się Gradkiewicz. Dlaczego jednak pozwolił ujść bezkarnie mordercy i do końca nie ujawnił światu jego nazwiska? Odpowiedź nasuwała się jedna: ukradł pieniądze Kornickiego i nie mógł przyznać się do obecności w mieszkaniu w chwili popełnienia morderstwa.
Zrobiło się już zupełnie widno, anemiczne słońce wyjrzało zza skłębionych, białych chmur, zapowiadających opady śniegu. Wtedy dopiero Wolwicz odszedł od okna i przysiadł na brzegu tapczanu, w tym też momencie dojrzała w nim decyzja bezkompromisowego i stanowczego działania.
„Nie mogę stracić Danielle — myślał gorączkowo. — Muszę wjaśnić tę sprawę. Gradkiewicz przyzna się do winy, wydobędę od niego oświadczenie na piśmie, choćbym miał z niego wypruć wszystkie flaki. Ten podły czło
wiek nie zasługuje na żadne względy. Unieszczęśliwił tylu ludzi, zmarnował życie matce Danielle”.
W wyobraźni Igora postać adwokata przybierała kształty obleśnego monstrum żywiącego się ludzką krwią i padliną. Nie wiedział wprawdzie jeszcze, w jaki sposób przystąpi do wyegzekwowania zeznań od Gradkiewicza, 1 ale w tym stanie ducha, w jakim się znajdował, gotów był na wszystko. Cały dzień tłukł się po mieszkaniu, w szla-1 froku, półprzytomny, nie ogolony, prawie nic nie jedząc j i nie pijąc. Wreszcie ułożył sobie plan całej akcji i nastę- i pnej nocy spał kamiennym snem bez widziadeł i majaków. Koło południa wziął kąpiel, wytarł mocno ciało włochatym ręcznikiem, aby przywrócić normalny obieg krwi. Kiedy się golił, ujrzał w lustrze swoją bladą, zmęczoną twarz o dziwnie obcym, zaciętym wyrazie.
„Kiepsko wyglądam — stwierdził w duchu. — Chyba i mam gorączkę. Ale nie mogę teraz roztkliwiać się nad ; sobą”.
Przed wyjściem z domu zabrał z sejfu rewolwer i włożył do kieszeni palta. •]
„Pokażę mu tę broń, może jej widok poruszy w nim j sumienie. Ale czy taki człowiek jak on w ogóle ma zdolność odróżniania dobra od zła, skoro posunął się w życiu j do tak nędznych i niskich czynów?”
Długo zastanawiał się nad tym, o której godzinie] Gradkiewicz zazwyczaj wraca do domu, założywszy, że j codziennie wychodzi, aby zrobić zakupy lub załatwić inne-] sprawy. Na klatce schodowej domu przy ulicy Emilii Pla-j ter panował jak zwykle półmrok, przerywany od czasu do] czasu drganiem automatycznie włączanego skąpego, oświetlenia. Wolwicz stanął tyłem do okna wychodzącego z sieni na ulicę, zdecydowany czekać na adwokata. Nie wiedział, czy jego plan powiedzie się. Być może Gradkiewicz, jak stary niedźwiedź, siedzi całymi dniami zaszyty w swoim mieszkaniu, bardziej przypominającym wysypisko śmieci niż ludzką siedzibę. Z całą pewnością wiedział,
że nie zostałby przez niego wpuszczony do środka, gdyby teraz zadzwonił lub zapukał do drzwi. Minęła godzina daremnego oczekiwania. Igor dalej tkwił w oknie, niemal przylepiony do skrawka muru. Nagle drgnął nerwowo. Jednak szczęście mu dopisało, masywna, przysadzista postać adwokata ukazała się przy windzie. Jednocześnie wysiadła z nim młoda kobieta z dzieckiem, ale szybko zniknęła w głębi korytarza. Gradkiewicz szedł wolno, w rozpiętym palcie mimo panującego zimna na dworze i w czapce z nausznikami, zsuniętej na czubek głowy. W ręku trzymał siatkę z zakupami, z której sterczały dwie butelki. Oparł ją o ścianę i wyjął klucze z kieszeni. W chwili kiedy przekręcał je w zamku poczuł na swoim ramieniu rękę Igora.
— Ja do pana, mecenasie, czy pan mnie poznaje?
Gradkiewicz znieruchomiał zaskoczony. Powoli
zwrócił na Igora przekrwione oczy, zionąc ciężkim odorem alkoholu.
— A cóż to znaczy? Co to za metody?
— Przychodzę od Krystyny, już raz byłem u pana — Igor, mówiąc to, jedną ręką błyskawicznie otworzył drzwi do mieszkania, drugą, pchnąwszy Gradkiewicza do środka, zatrzasnął je za sobą. Zdawał sobie przy tym sprawę, że takie zachowanie niczym nie różni się od bandyckiego napadu, ale nie odczuwał niczego więcej poza satysfakcją, że jego plan przebiega zgodnie z założeniami, a on sam ma tyle mocy i odwagi, aby go wykonać.
— Czy pan ma zamiar mnie zamordować? A może okraść? Zaręczam, że niczego nie mam w domu poza kupą śmieci — zarechotał Gradkiewicz, odzyskując nieco pewność siebie, albo szarżując w obliczu niebezpieczeństwa.
— Myli się pan. Nic z tych rzeczy. Chcę tylko porozmawiać. — Wolwicz cały czas popychał Gradkiewicza w stronę jego gabinetu. — Zna pan Krystynę, prawda?
W pokoju panował, tak jak przedtem, nieopisany ba
łagan, z tą różnicą, że na samym środku poniewierały się puste butelki po alkoholu, których poprzednio nie było.
— Mogę zdjąć płaszcz? Gorąco mi — powiedział adwokat.
— Ależ, naturalnie, przecież jest pan u siebie. Wydaje mi się, że pan mnie nie poznaje. Odwiedziłem pana kilka dni temu, rozmawialiśmy o dawnych czasach.
Gradkiewicz opadł ciężko na fotel. Palto i czapkę rzucił na podłogę. Potargane szpakowate włosy sterczał^ na jego głowie groteskowo, a czoło pokryły krople potu.
— Niezły gagatek z ciebie — wysapał. — Nie mogłeś wejść do mieszkania w normalny sposób, chyba jest dzwonek u drzwi? Czy masz zwyczaj zawsze straszyć starych ludzi?
— Nie wiem, czy bym został przyjęty przez pana, gdybym przyszedł w charakterze gościa. Niezbyt uprzejmie ostatnio mnie pan potraktował. Widzi pan, mam dla pana pewną propozycję i z góry zaznaczam, że nie wzrusza mnie pana podeszły wiek. Na to mnie pan nie weźmie.
— O cóż ci chodzi, u licha? Jesteś członkiem mafii, czy co? Widocznie chodziłeś za często na gangsterskie filmy — zakrztusił się krótkim, urywanym śmiechem, spoza którego wyzierał maskowany strach.
Igor poczuł się nieswojo. Do tej pory adwokat panował nad sytuacją. Nie wyglądał na faceta łatwo idącego na ustępstwa pod naciskiem czyjejś woli, a nawet groźby. Wolwicz postanowił więc działać radykalnie.
— Niech pan mnie słucha! — krzyknął. — Musi pan tutaj, zaraz, napisać własną ręką oświadczenie, że zastrzelił pan dwadzieścia siedem lat temu w Warszawie, w mieszkaniu na Mokotowskiej, Leona Kornickiego. Uprzedzam, że nie wyjdę stąd, dopóki pan tego nie uczyni.
Gradkiewicz wybałuszył na niego oczy i zaczął się śmiać, najpierw cicho, a potem coraz głośniej.
— Głupcze, młokosie, co ci strzeliło do głowy? — wychrypiał pomiędzy jednym spazmem śmiechu a drugim.
— Niech pan przestanie, niech pan zaraz przestanie! — zawołał Wolwicz. — Ja nie żartuję! Tylu ludzi przez pana cierpiało, czy pana to nic nie obchodzi? Jeszcze teraz boi się pan o własną skórę. Pańska córka do dzisiejszego dnia jest nieszczęśliwa!
Adwokat spojrzał uważnie na Igora, jak na osobliwy gatunek wariata.
— Coś ty powiedział, moja córka? Co ty sobie właściwie wyobrażasz? Jakim prawem się wtrącasz? Radzę ci iść do diabła, albo zaraz zawołam milicję! — tym razem to on podniósł głos. Wstał z fotela i zbliżył się do aparatu telefonicznego.
— Stać! — krzyknął Igor nieswojo, piskliwie i wyciągnął z kieszeni rewolwer. Czuł jak dygocze w nim każdy nerw. — Niech pan siada z powrotem w fotelu! Poznaje pan tę broń? Tak, to ta sama, z której zastrzelił pan Kornickiego. Uprzedzam, że i teraz jest odbezpieczona. Łatwo wtedy przyszło panu pociągnąć za cyngiel, prawda? Chciał pan zemścić się na Neniewskiej, uzależnić ją od siebie, zniszczyć i udało się to panu znakomicie! Ale teraz się pan nie wywinie. Musi się pan przyznać do winy! I zrobi pan to, choćbym miał tu siedzieć do sądnego dnia.
Gradkiewicz opadł na fotel. Pierwszy raz w jego małych oczkach, ukrytych w fałdach tłuszczu, zamigotał prawdziwy strach.
— Grozisz mi rewolwerem? — powiedział. — Jesteś zbrodniarzem albo szaleńcem. Cokolwiek bym teraz napisał, nie miałoby mocy prawnej, jako działanie pod przymusem.
Igora rozgniewał przemądrzały ton adwokata, mimo że musiał mu przyznać rację. Jednakże upór jego rozjątrzył go do żywego. Postanowił nie ustępować w żadnym wypadku z pola walki.
— Niech się pan o to nie martwi, wiem o panu wszystko i tak łatwo nie zrezygnuję. Tam leży papier i długopis. Niech pan siada przy biurku i pisze. Daję panu ostatnią szansę naprawienia krzywdy wyrządzonej Krystynie.
— Ani mi się śni — Gradkiewicz rozparł się w fotelu. — Nigdy w życiu nie dostaniesz ode mnie takiego bzdurnego pisma — patrzył przy tym na Igora przenikliwie, jakby chciał zahipnotyzować go wzrokiem. Najwyraźniej blefował, gdyż na czole jego w dalszym ciągu ukazywały się gęste krople potu.
Igor cały czas trzymał wyciągnięty przed siebie rewolwer. Nagle zaczęło mu migotać przed oczyma. Gradkiewicz wydawał mu się teraz jakimś potworem, niczym nie przypominającym człowieka, czymś w rodzaju jamochło- nu, bezpostaciową, galaretowatą mas^, uosabiającą zło i ohydę całego świata.
— Pisz! — wycharczał.
Usłyszał rechotliwy, urągający wybuch śmiechu i sam nie wiedząc kiedy, nacisnął cyngiel. Kula ugodziła w tłusty brzuch adwokata. Strzelił jeszcze dwukrotnie na oślep, jak automat zdalnie kierowany jakąś nie znaną, wrogą siłą. Oprzytomniał, kiedy ciało Gradkiewicza zwaliło się na podłogę, przewracając z hukiem fotel, wtedy strach ścisnął go za gardło. Błyskawicznie wróciła mu trzeźwość umysłu, a z nią świadomość tego, co się stało.
„Muszę stąd uciekać jak najprędzej” ponaglał sam siebie, ale nogi jakby wrosły mu w podłogę, odmawiając posłuszeństwa. Trwało to kilka minut, może więcej, wreszcie przezwyciężył słabość i wypadł na klatkę schodową. Powitały go puste ściany, nikt go nie zobaczył. Windy akurat znajdowały się w ruchu, zszedł więc pospiesznie na dół. W bramie minął jakąś wysoką chudą kobietę, w czarnym palcie, która obrzuciła go bystrym, zaciekawionym spojrzeniem.
„Psiakrew, to ta sama baba, do której zapukałem, idąc pierwszy raz do Gradkiewicza. Poznała mnie, jestem
tego pewien. To niedobrze, co robić? — myślał gorączkowo. — Gotowa jeszcze pomóc milicji przy sporządzaniu portretu pamięciowego. Wygląda na taką, która ma nawet z tyłu oczy”.
Wpadł mu do głowy pomysł zapewniający jakie takie alibi. Już przedtem zapamiętał, że na tej samej klatce schodowej, na piątym piętrze, mieści się lecznica dentystyczna. Jeśli pójdzie tam i zostanie przyjęty w celu przeprowadzenia jakiegoś zabiegu, zawsze będzie miał możność usprawiedliwienia, mniej więcej o tej porze, obecności w tym domu. Sam dziwiąc się jasności swojego umysłu, zawrócił i pojechał windą na górę.
W lecznicy, o czystych, białych ścianach, znajdowało się sporo pacjentów, oczekujących przed gabinetami na przyjęcie u lekarzy. Wolwicz opłacił wizytę w kasie i usiadł na pierwszym lepszym krześle. Dopiero teraz odczuł, jak głośno, niemal boleśnie tłucze się w nim serce. Starał się nie myśleć o tym, co się stało, ale na próżno... Dwa piętra niżej leżał trup zabitego przez niego człowieka, w kieszeni ciążył mu rewolwer z odciskami własnych palców, a on zamiast uciekać,, gdzie pieprz rośnie, w dalszym ciągu siedział w tym samym budynku. Zaczął przeklinać swoją tchórzliwość i głupotę. Ostatecznie prawdopodobieństwo konfrontacji z nieznajomą, przelotnie spotkaną kobietą, a tym samym zidentyfikowania go przez nią, było bardzo nikłe. Nie powinien ulegać panice i przedłużać pobytu pod tym dachem. W końcu wystarczy kwit z kasy, a skazywanie się na tortury zabiegu dentystycznego — to zupełnie zbędne — stwierdził w duchu. Już zrywał się z miejsca, gdy jakiś stary, siwowłosy jegomość siedzący obok, przytrzymał go za rękaw.
— Pan pewnie na wyrwanie, prawda? Strasznie się pan boi, już dawno pana obserwuję. Niech pan nie ucieka, może wywiązać się zapalenie okostnej. Ja też się bałem, a teraz, panie dziejku, piąty ząb usuwają i to bez znieczulenia. Wie pan co? Skoro taki pan zdener
wowany, to pana przepuszczę przed sobą. Ja dzisiaj tylko na kontrolę.
Zanim Igor zdążył zaprotestować, drzwi gabinetu otwarły się i równie silny, jak usłużny, staruszek wepchnął go przemocą do środka. Drobna, szczupła pani w fartuchu przywitała go z uprzejmym, zachęcającym uśmiechem.
„Pewnie strasznie wyglądam, muszę się wziąć w garść. Całe szczęście, że znajduję się w takim miejscu, gdzie wszyscy mają przerażone miny” — zdążył pomyśleć i już siedział na fotelu. Wskazał jeden z trzonowych zębów, który go kiedyś pobolewał i poprosił o wyrwanie, ale pani stomatolog zadecydowała, że należy szanować własne uzębienie, pochopnie się go nie pozbywać i rozpoczęła przewodowe leczenie. W czasie tego zabiegu czuł jak ciarki ze zdenerwowania i bólu wędrują mu od czubka głowy do krzyża. Umówił się na następną wizytę, wniósł w kasie dodatkową opłatę, i jak szalony wybiegł na ulicę. W domu, na wszelki wypadek, usunął odciski palców z rewolweru i włożył go do sejfu. Potem zapadł w długi, głęboki sen graniczący z omdleniem.
*
Od paru dni nie wychodził z domu, żywiąc się resztkami zapasów z lodówki. Czas zatracił dla niego swoje zwykłe wymiary, przestała interesować go data, a nawet godzina. Dziwne, ale nie nękały go wyrzuty sumienia, tak jakby usunął z tego świata obmierzłego gada, a nie żywego, normalnego człowieka. Zresztą wszystko to, co się stało, zdawało się być jakimś, koszmarnym, nierealnym wydarzeniem, w którym przypadkowo zagrał niezrozumiałą, dziwaczną rolę. Na domiar złego cierpiał fizycznie, gdyż oczywiście nie poszedł na umówioną wizytę do dentystki i rozborowany ząb zaczął go okropnie boleć. Najbardziej jednak w chwilach, kiedy wracała mu pełna
świadomość, dręczyła go myśl, że właściwie nie wykonał swojej misji i nie dotrzymał obietnicy danej Danielle. Nie miał prawa do niej zatelefonować, choć rozwiązał zagadkę morderstwa, a to z braku dowodów niezbędnych do przeprowadzenia rehabilitacji Neniewskiej. Dwaj uczestnicy zbrodni: zabójca i świadek — nie żyli. Sprawa została ostatecznie pogrzebana, mógłby tylko powiedzieć Danielle, że matka jej została pomszczona, ale takie oświadczenie nie miałoby przecież żadnego ani prawnego, ani moralnego znaczenia i nie zabrzmiałoby wiarygodnie. Poza tym odczuwał stały niepokój, że milicja wpadnie na jego trop, ale mijał dzień za dniem i nic się nie działo. Ślady zbrodni nie prowadziły do jego osoby. Powoli uspokajał się, wyciszał wewnętrznie. Zaczął wychodzić z domu. Natychmiast kazał wyrwać sobie ząb w najbliższym prywatnym gabinecie stomatologicznym i poczuł się jak nowo narodzony. Zrobił trochę zakupów żywnościowych, dzięki pieniądzom otrzymanym od Powelskiego w dniu jego śmierci, których przyjęcia wówczas tak pochopnie chciał odmówić. Myślał nawet o tym, aby zgłosić się do Archiwum, uregulować sprawy zatrudnienia, wycofać swoje dokumenty.
Dzwonek, który zabrzmiał tego wieczoru, nie wywołał w nim żadnych przykrych skojarzeń z wiszącą nad nim groźbą odpowiedzialności karnej. Zdrętwiał z przerażenia, kiedy ujrzał na progu porucznika Milicji Obywatelskiej.
„Znaleźli zwłoki Gradkiewicza — przemknęło mu przez myśl”.
— Pan Igor Wolwicz? — zapytał młody oficer. — Dobry wieczór panu, porucznik Żelech ze Stołecznej Komendy Milicji Obywatelskiej. Czy mogę wejść?
Usunął się z przejścia bez słowa. Musiał zmienić się na twarzy, gdyż mundurowy gość przyjrzał mu się z niejakim zainteresowaniem.
— Czy pan źle się czuje? — zagadnął go, wchodząc
do pokoju, a nie otrzymawszy odpowiedzi dodał: — Pozwoli pan, że usiądę.
Ij>or też opadł na krzesło, połykając nerwowo ślinę.
Zelech rozejrzał się dookoła.
— Ma pan ładne mieszkanie, od dawna pan je zajmuje?
— Od siedmiu lat.
— Niestety, mam panu do zakomunikowania smutną wiadomość. Pan Roman Powelski nie żyje. To pański krewny, prawda?
— Tak, brat mojej matki.
— Nie pyta pan o przyczynę jego zgonu?
— Mój wujek chorował już od wielu lat, a ostatnio stan jego znacznie się pogorszył, tak, że spodziewałem się w każdej chwili katastrofy — Igor mówił spokojnie, gdyż zdążył już ochłonąć z pierwszego, przykrego wrażenia.
— Oczywiście są to sprawy czysto osobiste, ale jak widać nie bardzo interesował się pan zdrowiem swojego wuja. Zwłoki zostały przypadkowo odkryte przez znajomego, który przyszedł go odwiedzić, a stało się to w dziesięć dni po jego śmierci. Oczywiście obywatel ten zawiadomił nas o zgonie Romana Powelskiego.
— Niestety, ostatnio chorowałem, miałem zapalenie okostnej, nie wychodziłem z domu — Igor pokazał nieco jeszcze spuchnięty policzek.
— No cóż, nas to nie interesuje. Mam natomiast dla pana jeszcze jedną nowinę. W czasie przeszukania domu zmarłego, stanowiącego rutynową czynność w związku z odnalezieniem zwłok, natrafiliśmy na testament, na mocy którego dziedziczy pan cały majątek wujka — do- mek z ogrodem w Józefowie i pieniądze złożone na rachunku oszczędnościowym w PKO. Ponieważ wyniki sekcji wskazują na naturalny charakter zejścia, przyniosłem ów dokument, znajdujący się przez kilka dni w depozycie w komendzie.
— Dziękuję panu — Igor odebrał z rąk porucznika
podłużną, białą kopertę, na której widniało jego imię i nazwisko.
— Proszę zatem przyjąć jednocześnie wyrazy współczucia i gratulacje z powodu spadku. Zwłoki może już pan odebrać z zakładu medycyny sądowej. Oczywiście, jeżeli zajmie się pan pogrzebem.
— Tak, naturalnie, natychmiast się tam zgłoszę.
*
Porucznik Żelech miał wyjątkowo pracowity tydzień. Znów został odkryty przypadkowo trup mężczyzny, tym razem przez sąsiadkę w bloku przy ulicy Emilii Plater, a major Serwicz przydzielił mu dochodzenie w tej sprawie. Nie ulegało bowiem najmniejszej wątpliwości, że adwokat Wacław Gradkiewicz opuścił ziemski padół w sposób gwałtowny, po wpakowaniu mu przez nieznanego sprawcę trzech kul rewolwerowych z bliskiej odległości, z których jedna utkwiła mu w brzuchu, a dwie pozostałe przeszyły na wylot klatkę piersiową.
Po zabezpieczeniu wszystkich śladów przez ekipę te- chniczno-dochodzeniową. Żelech udał się bezzwłocznie do obywatelki Jadwigi Mulikowej, która dokonała tego makabrycznego odkrycia.
Przyjęła go z ożywieniem, świadczącym o gotowości przyjścia z jak najdalej idącą pomocą organom bezpieczeństwa.
— Jak to się stało, że zajrzała pani do mieszkania adwokata Gradkiewicza? Czy często pani u niego bywała? — zapytał na wstępie.
Mulikowa obrzuciła go przenikliwym i uważnym spojrzeniem, jakby chciała rozszyfrować ukryty sens tych słów.
— Ee, gdzie tam, nigdy do niego nie chodziłam, ale był moim sąsiadem i kiedy zobaczyłam, że pod jego drzwiami stoją cztery pełne butelki mleka, zaraz mnie
tknęło, że stało się coś niedobrego. Od kilku dni nie zauważyłam, żeby wchodził, albo wychodził z mieszkania i w środku też było cicho, a trzeba panu wiedzieć, że przez te cienkie ściany słychać jak ktoś się rusza, chodzi. Nawet głosy można rozróżnić.
— I to panią tak dalece zaniepokoiło, że postanowiła pani złożyć mu wizytę. Taka troska o sąsiada nieczęsto się obecnie zdarza i bardzo chwalebnie świadczy o pani postawie obywatelskiej. Ale czy nie przyszło pani do głowy, że adwokat po prostu gdzieś wyjechał?
— Jak mieszkam tu dziesięć lat, nigdy się to nie zdarzyło. Mruk to był i odludek, a przy tym, wstyd powiedzieć, człowiek mocno trunkowy. Zawsze siedział w Warszawie, tylko codziennie wychodził po zakupy i po gazetę.
— Czy znała go pani osobiście?
— Takie tam znanie. Czasem mruknął pod nosem „dzień dobry”, a czasem przeszedł obok jakby pierwszy raz mnie zobaczył, szczególnie jak sobie porządnie golnął. Mój mąż pracuje na kolei, kiedyś miał zatarg z jakimś pasażerem, wie pan, doszło do kłótni, rękoczynów, więc poszedł do niego po poradę. Wtedy nie powiem, grzecznie go przyjął, mądrze pogadał, napisał pismo do sądu, a kiedy mąż chciał zapłacić — powiedział, że nie trzeba bo on już nie prowadzi praktyki, tylko to po sąsiedzku. Podobno miał kiedyś dużo klientów, świetnie zarabiał, ale zaczął pić i przestał pracować. Wódka niszczy człowieka, ot co..., jeżeli w starszym wieku...
Żelech przerwał, może niezbyt uprzejmie, wykład o zgubnych skutkach alkoholizmu, ale czas naglił i nie pozwalał na tego rodzaju dygresje.
— Czy sąsiad pani utrzymywał jakieś kontakty towarzyskie, to jest ściśle mówiąc, czy odwiedzało go dużo osób?
— Skądże, to był samotnik, jakich mało. Najwyżej listonosz, mleczarz i praczka. Siedział zamknięty całymi
dniami. Tylko się miotał tam i nazad po tym swoim pokoju, jak jaki zwierz. Toteż zdziwiłam się, kiedy jeden młody człowiek zapytał mnie o niego, bo pomylił nasze drzwi. Nic dziwnego, na klatce schodowej rzadko pali się żarówka, więc prawie niczego nie widać.
— Kiedy to miało miejsce? — zainteresował się żywo porucznik.
— Może jakieś dwa tygodnie temu.
— Czy pamięta pani, jak wyglądał?
— Po ciemku mało co widać, ale taki dość wysoki z gołą głową, szatyn chyba, miał granatową, ocieplaną kurtkę.
— Nosił brodę, wąsy?
— Nie, na pewno nie. Wyglądał na trochę zdenerwowanego albo przestraszonego.
— Czy rozpoznałaby go pani w razie potrzeby?
— Myślę, że tak, tym bardziej, że go jeszcze raz w tym domu spotkałam.
Porucznik omal nie podskoczył na krześle. Ta niewiasta stanowiła prawdziwą kopalnię rewelacyjnych wiadomości.
— Kiedy pani Mulikowa, kiedy?!
— No, w jakiś tydzień potem, po tej pierwszej wizycie. Wracałam z zakupami do domu, a on minął mnie w bramie. Spieszył się bardzo, ale zaraz go poznałam. Pomyślałam, że może jakiś krewny Gradkiewicza się odnalazł i zacznie się wreszcie nim opiekować.
— Czy potem widywała jeszcze pani swojego sąsiada?
Mulikowa zmarszczyła brwi, wysilając swoją i tak znakomitą pamięć.
— Nie, od tego dnia nie. Jak nożem uciął, przestał wychodzić i ruszać się po mieszkaniu. A co pan myśli, że to ten młody...
— Ja nic nie myślę, pani Mulikowa — uciął Żelech. — Na razie zbieram materiał dowodowy, a pani mi w tym
doskonale pomaga. Wrócimy jeszcze potem do tego tajemniczego osobnika. Więc co stało się dalej? Zobaczyła pani cztery butelki z mlekiem pod drzwiami pana Grad- kiewicza i ...
— No i zadzwoniłam do jego drzwi — podchwyciła. — Coś mnie tak w środku męczyło i nie dawało spokoju, że może zachorował, albo i co gorszego. Przecież to starszy człowiek i alkoholik. Nikt nie odpowiadał na dzwonienie, ta cisza mi się nie podobała, więc wzięłam za klamkę, choć przecież zawsze słyszałam, jak przekręcał klucz w zamku. No, ale spróbowałam i okazało się, że drzwi były tylko przymknięte. Bardzo mnie to zdziwiło. Weszłam do pokoju, tego pierwszego na lewo, stykającego się z moim mieszkaniem i zobaczyłam go. Leżał na podłodze, cały w zakrzepłej krwi, a obok wywrócony fotel... Wyglądał strasznie.
— Bardzo pani dziękuję, pani Mulikowa. Ogromnie nam pani pomogła, jutro poproszę panią o przyjście do komendy i opowiedzenie raz jeszcze wszystkiego, co pani wie w tej sprawie.
Choć informacje udzielone przez Jadwigę Mulikową miały wprost bezcenną wartość dla prowadzonego dochodzenia, porucznik kontynuując swoją akcję wywiadowczą obszedł wszystkie piętra i odwiedził masę ludzi w niemal identycznych mieszkaniach. Pozostali lokatorzy, łącznie z gospodarzem domu, właściwie niczego nie wiedzieli o Gradkiewiczu, a znajomość jego osoby ograniczała się do krótkich kontaktów w czasie przejazdu windą. Niektórzy mówili: samotnik, dziwak, podobno kiedyś znany prawnik, obecnie żyjący w prawie całkowitej izolacji od świata. Potwierdzała się opinia Mulikowej o nadużywaniu przez niego alkoholu, lecz działo się to bez ekscesów i burd publicznych. Natomiast nikt niczego nie wiedział i nie umiał powiedzieć o młodym człowieku, który dwa- kroć odwiedził nieżyjącego mecenasa. Po prostu żaden z mieszkańców bloku go nie zauważył, gdyż nieraz kilka
set osób dziennie przewijało się przez ten bardzo zagęszczony i duży budynek.
Na piątym piętrze mieściła się lecznica dentystyczna. Wprawdzie istniało minimalne prawdopodobieństwo, aby w tym przybytku zdrowia i jednocześnie udręki dla cierpiących pacjentów znajdowały się ślady wiodące do przestępcy, to jednak porucznik odznaczający się nie tylko wrodzonym poczuciem obowiązku, ale i pedanterią zawodową, i w tym miejscu przeprowadził kilka urzędowych rozmów. Przejrzał również kwitariusz opłat za usługi i wykonane zabiegi z ostatnich kilku dni. Istniał tu zwyczaj, że w wypadku zamawiania protez lub koronek oraz dłuższego leczenia wymagającego parokrotnych wizyt — recepcjonistka wpisywała do rejestru nazwisko i adres pacjenta. Nagle w oko porucznika wpadła kopia kwitu wystawionego na Igora Wolwicza, zamieszkałego przy ulicy Mokotowskiej. Natychmiast skojarzył go z młodzieńcem, którego odwiedził niedawno, w związku z odnalezieniem w Józefowie zwłok jego wujka. Długo trzymał kwitariusz w ręku. Data zgadzała się, wygląd Wolwicza zaś mógł pasować do rysopisu podanego przez Muli- kową, jak również do rysopisu miliona innych młodych ludzi. Widocznie Wolwicz akurat tego dnia przeprowadzał zabieg w lecznicy, ale, czy znał Gradkiewicza, czy był to tylko zbieg okoliczności?
„W każdym razie ma chłop szczęście do przypadkowo znajdowanych zwłok ludzkich, coś zanadto się z nimi kojarzy. I jakoś u siebie się dziwnie zachowywał. Trzeba by się jemu bliżej przyjrzeć — pomyślał”.
*
Na pogrzeb Romana Powelskiego przyszło niewiele osób: tylko trochę sąsiadów, znających go od lat, mała delegacja z ostatniego miejsca pracy i trzech kolegów ze szkolnej ławy, wśród nich ten, który znalazł Powelskiego
martwego. Na Igora, jako na jedynego krewnego i spadkobiercę, wszyscy patrzyli z zaciekawieniem, zmieszanym z konwencjonalnym współczuciem i pewną dozą szacunku, należnego rodzinie przy okazji tak uroczystych i smutnych obrzędów.
Ceremonia odbywała się na cmentarzu bródnowskim, tuż przy murze graniczącym niemal z nowo powstającym osiedlem. Śnieg początkowo lekko prószył, a potem zaczął mocno zacinać i sypać w twarze uczestników pogrzebu tumanem ostrych, lodowatych płatków. Igor podniósł do góry kołnierz kurtki i włożył zmarznięte dłonie do kieszeni. Od paru dni czuł się źle, najwyraźniej zaziębił się w czasie załatwiania przewiezienia zwłok z zakładu medycyny sądowej, dostał gorączki i od rana wstrząsały nim silne dreszcze. Jak przez mgłę spoglądał na grobowiec rodzinny, w którym spoczywały już zwłoki jego dziadków oraz matki.
„On miał dopiero pięćdziesiąt dwa lata — pomyślał w pewnej chwili, patrząc na przytwierdzoną do trumny tabliczkę — a ja zawsze uważałem go za bardzo starego człowieka”.
Nie odczuwał ani żalu, ani smutku, tylko jałowość i pustkę. Ostatnie przeżycia spowodowały kompletne załamanie jego psychiki. Organizacją pogrzebu zajął się tylko z konieczności. Teraz jego najgorętsze pragnienie stanowił powrót do domu i położenie się do łóżka. Twarze ludzi składających mu kondolencje nad otwartą mogiłą zdawały się bliźniaczo podobne do siebie i całkowicie pozbawione wyrazu. Tylko jeden młody człowiek, stojący na uboczu, bez zamiaru wypowiedzenia stereotypowych słów współczucia, zwrócił jego uwagę. Nie mógł na razie zorientować się, skąd go zna, ale nawet przez opary gorączki przeniknęła nagła myśl, że to ten sam oficer, który zawiadomił go o śmierci wujka.
„Czyżby do zadań milicji należało pilnowanie wypełnienia przeze mnie obowiązków rodzinnych?” — zdzi
wił się w duchu, ale nie zdążył wyprowadzić dalszych wniosków, gdyż niski, szczupły mężczyzna o nerwowej, przedwcześnie pomarszczonej twarzy, podszedł do niego i ujął za ramię.
— Czy pan mnie poznaje? Jestem Jan Kamiński, kolega pańskiego wujka z czasów gimnazjalnych. Sześć lat siedzieliśmy w jednej ławce w szkole na Polesiu i spaliśmy koło siebie w internacie. Pana wuj nie miał szczęścia w życiu osobistym, wiem o tym dobrze. Zawsze niesłychanie troszczył się o pańskie zdrowie, wykształcenie, a przyszło mu umrzeć w samotności. Nawet nikt mu oczu nie zamknął, biedakowi. Znalazłem go na łóżku, skulonego, półnagiego, z takim wyrazem twarzy, jakby się czegoś przestraszył przed śmiercią. Żal było patrzeć.
Igor nic nie odpowiedział. Stał w milczeniu, tępo wpatrzony w pustoszejącą przestrzeń koło grobu, gdyż ludzie zaczęli się już rozchodzić. Nie chciał i nie umiał się bronić przed zarzutami kolegi Powelskiego, który wyraźnie miał mu za złe brak opieki nad chorym. Wtedy Ka- mińskiego, człowieka wrażliwego i gotowego do niesienia pomocy bliźnim, zaniepokoił dziwny stan psychiczny Igora.
— No, chłopcze, nie trzeba tego tak przeżywać, ja nie chciałem powiedzieć niczego złego, palnąłem ot, tak sobie — prosto z mostu. Wie pan co? Niech pan idzie do mnie, zjemy razem obiad. Prowadzę od śmierci żony kawalerskie gospodarstwo, będzie nam obu raźniej — znów ujął go za ramię.
— Dziękuję — Igor uwolnił się gwałtownie z uścisku Kamińskiego. — Bardzo źle się czuję. Muszę się zaraz położyć — i nie kiwnąwszy głową oddalił się pospiesznie, jakby w obawie, że ktoś jeszcze może go zatrzymać.
Przyjaciel zmarłego przez dłuższą chwilę śledził Wo- lwicza pełnym zdumienia wzrokiem.
W domu gorączka zaczęła się wzmagać. Nie miał nawet siły przygotować sobie posłania. Zdjął tylko kurtkę i runął na tapczan. W sennych, ciężkich majaczeniach pojawiały się znajome twarze: matka, Powelski, Grad- kiewicz. Nagle strach podpłynął mu pod gardło. Jakiś ostry dźwięk wwiercił się w jego mózg jak świder, na próżno usiłował o nim nie myśleć, nie zwracać na niego uwagi — potworny ból rozsadzał mu czaszkę. W pewnej chwili zrozumiał, że jest do dźwięk dzwonka dobiegający z przedpokoju, natarczywie domagający się otwarcia drzwi.
Zwlókł się z tapczanu i na chwiejnych nogach dotarł do źródła tego nieznośnego, niszczącego nerw po nerwie dźwięku.
„Żeby tylko przestał dzwonić, żeby zrobiło się cicho, nie wytrzymam tego dłużej” — myślał i szarpnął drzwiami resztką sił.
Na progu stała Danielle, prześliczna, z zaróżowionymi od mrozu policzkami, w szarym nylonowym futerku, w szafirowej czapeczce i w długich białych botach. Najpierw uznał ją za nieziemskie zjawisko wywołane maligną, ale kiedy uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego rękę, uwierzył, że to istota z krwi i kości, ucieleśniająca wszystkie jego marzenia.
— A więc przyjechałaś, jak to dobrze — zdążył powiedzieć i zachwiał się na nogach.
— Źle się czujesz? Chorujesz? — zapytała. — Musisz się natychmiast położyć. Czy jesteś sam?
Skinął głową, nie mogąc oderwać od niej oczu w obawie, że postać jej zaraz rozpłynie się, jak inne gorączkowe widziadła.
— Okropnie wyglądasz, biedaku, zaraz się tobą zajmę — zrzuciła futro, zręczna, gibka, w niebieskiej angorowej sukience, oblepiającej jej smukłe kształty.
Zaprowadziła go do pokoju, wprawnie posłała tapczan.
— Zrobię ci herbatę, tylko leż spokojnie — oświadczyła.
Słyszał jej kroki w kuchni, gdzie szybko zagotowała wodę i zaparzyła esencję. Wynalazła gdzieś miętę, polopirynę, przyniosła kubek na tacy i podała mu lekarstwo do ust.
— Masz okropną gorączkę — powiedziała. — Może wezwać lekarza?
— Nie, nie trzeba. Już mi lepiej, kiedy jesteś przy mnie. Jak to dobrze, że dotrzymałaś obietnicy... Myślałem, że zapomniałaś.
— Nic nie mów, odpocznij — spuściła rolety i zapaliła nocną lampkę.
Zamknął oczy w poczuciu szczęścia i bezpieczeństwa. Chwilami drzemał, potem budził się widząc ją koło siebie. Wydawało mu się, że zło, którego doświadczył, minęło bezpowrotnie.
— Nie nosisz już żałoby? — zapytał w pewnej chwili.
— Tak, już nie muszę jej nosić.
Zwrócił na nią zdziwione spojrzenie.
— Później ci to wyjaśnię — powiedziała szybko. — Teraz zaśnij, bo inaczej nie wyzdrowiejesz.
— Usiądź tu, koło mnie — poprosił. — Chcę cię mieć bliżej siebie.
Położyła chłodną, kojącą rękę na jego spoconym czole.
— Zrobię ci zimny kompres — zaproponowała.
— Nie, nie ruszaj się, tak mi dobrze. Zostaniesz już ze mną, prawda? Będziemy zawsze razem. Mam mały do- mek w Józefowie, w ogródku latem rosną kwiaty.
W odpowiedzi pogładziła go po włosach.
— Powiedz, że zostaniesz, błagam.
— Jeżeli będziesz tak dużo mówił, gorączka ci prędko nie spadnie.
— Pozwól mi tylko powiedzieć, że zrobiłem wszyst
ko, co w mojej mocy, aby ci pomóc. Wiem, kto jest mordercą, ale niestety nie mam na to dowodów. Oni obaj już nie żyją: mój wuj i Gradkiewicz, umarli przed kilkoma dniami. Przebacz, że cię zawiodłem...
— Nic już nie mów, nie martw się ...
— Danielle, tak strasznie tęskniłem za tobą, a teraz nawet nie mogę cię pocałować...
— Śpij, głuptasku.
Przysypiał i znów się budził. Zobaczył, że wstała z fotela, otworzyła torebkę, czegoś w niej szukając. Zląkł się, że wyjdzie i zostawi go samego.
— Danielle, ty nie odejdziesz, nie możesz odejść...
— Ależ nie, jesteś taki chory. Potrzebujesz opieki. Przenocuję w drugim pokoju na kanapie. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, to zawołasz mnie zgoda?
— Zobaczysz, będzie nam świetnie razem. Taki jestem szczęśliwy... wiesz, wtedy kiedy cię pierwszy raz ujrzałem w Paryżu, to doznałem czegoś więcej niż olśnienia...
— Dobranoc, postaraj się zasnąć.
— Dobranoc, kochanie...
*
Kiedy się obudził, rolety były już podniesione, słońce ze skrawkiem błękitnego nieba zaglądało przez szyby. Czul się znacznie lepiej, męczyło go tylko silne pragnienie. Sięgnął po przygotowaną szklankę z herbatą i wypił pośpiesznie kilka łyków. W sąsiednim pokoju usłyszał zwinne, lekkie kroki, jej kroki.
— Danielle! — zawołał.
Weszła już ubrana, odświeżona, z włosami rozsypanymi na ramionach, piękniejsza od tej, którą zapamiętał w swoich wspomnieniach.
— O już nie śpisz. To dobrze. Widzisz, muszę z tobą porozmawiać bardzo poważnie. Przypuszczam, że mnie
zrozumiesz. Przyjechałam właściwie, aby zgodnie z życzeniem matki, postawić pomnik na grobie dziadka, ale wstąpiłam do ciebie, gdyż uważam się za twoją dłużnicz- kę. Kiedy zadzwoniłeś do mnie, do Paryża, wyczułam coś ogromnie rozpaczliwego,\bolesnego w twoim głosie. Nie umiem tego dobrze wyrazić. Wiem, jaki jesteś uczuciowy, wrażliwy. Niepotrzebnie zakłóciłam ci spokój. Nie sądziłam, że aż tak bardzo przejmiesz się moją sprawą, przecież nie znaliśmy się prawie wcale.
— Danielle, co ty mówisz? Jak to?
— Muszę ci wyznać całą prawdę, żeby nie istniały pomiędzy nami niedomówienia. Wychodzę za mąż za Jean- -Pierre’a. Kocham go i szanuję, jestem bardzo szczęśliwa.
— Za Jean-Pierre’a, tego chorego starca?
— Ależ nie — roześmiała się cicho. — On nie ma nawet pięćdziesięciu lat. Po ostatniej kuracji stan jego zdrowia ogromnie się poprawił, moja matka bardzo pragnęła, abyśmy się pobrali. Tyle mu zawdzięczałyśmy. To wspaniały, piękny mężczyzna. Kocham go jak ojca i męża, nawet nie wiesz, ile nas łączy.
Czuł, jak ziemia zapada się pod nim, a on ginie w jakiejś nieskończonej przepaści bez dna. Pokój zawirował w diabelskim tańcu.
— Danielle — jęknął tylko.
— Proszę cię nie bierz tego tak tragicznie, ja nie mogę postąpić inaczej. Pytałeś, dlaczego zdjęłam żałobę — widzisz... matka przed śmiercią powierzyła Jean- -Pierre’owi list do mnie. Prosiła, żeby mi go oddał wtedy, kiedy zdecyduję się wyjść za mąż. Ten list wyjaśnia wszystko. Przywiozłam go ze sobą. Uważam cię właściwie za członka naszej rodziny, zrobiłeś wszystko, aby mi pomóc. Pragnę, żebyś przeczytał jego najważniejszy fragment.
Wyjęła z torebki złożony w czworo arkusik papieru, zapisany gęstym, ale już nierównym, pismem, widać drżącą, słabą ręką. Litery skakały mu przed oczyma, ale chłonął je chciwie i rozpaczliwie.
„Wiem, jak bardzo zawiniłam wobec ciebie. Wydałam cię na świat ze strachu przed śmiercią. Nie miałam odwagi powiedzieć prawdy i ponieść odpowiedzialności za swój czyn. To ja zabiłam Leona. Kochałam tak bardzo swojego męża, że nie wyobrażałam sobie życia bez niego, choć wiedziałam, jaki jest podły i okrutny. Mój brat mógł mnie wtedy uratować, miał dużo pieniędzy. Upokorzyłam się przed nim, przezwyciężyłam wrodzoną dumę, rozpaczałam i błagałam go o litość. Wzięłam nawet ze sobą rewolwer naszego ojca, żeby zabić się na jego oczach, jeżeli odmówi mi pomocy, ale on okazał się zimny i bezwzględny, śmiał się ze mnie, drwił z mojej miłości do Wiktora, odepchnął mnie bezlitośnie. Poczułam do niego straszną nienawiść. Wiedziałam, że stracę mojego męża i wtedy życie i tak nie będzie miało dla mnie żadnej wartości. Kiedy powiedział, że mogę nawet skoczyć z balkonu, a on nie kiwnie palcem, aby mi przeszkodzić, nacisnęłam cyngiel. Strzeliłam mu w plecy i w tej samej chwili zrozumiałam, że popełniłam straszną zbrodnię, ale było już za późno. Uciekłam, zostawiając rewolwer na biurku. Całe moje dalsze życie — to jedna wielka pokuta za ten grzech. Nigdy już nie zaznałam spokoju, ani szczęścia, nawet wtedy, kiedy ty się urodziłaś. W śledztwie nie przyznałam się do winy, jeszcze raz stchórzyłam. Grad- kiewicz bronił mnie z wielkim oddaniem, wierzył w moją niewinność, a może tylko udawał, że wierzy, aby mnie podnieść na duchu. Resztę życia spędziłam z tą moją wielką tajemnicą w sercu. Było mi bardzo ciężko, córeczko, wierz mi. Ktoś wie, że to ja zabiłam, świadek mojej zbrodni; na pewno znajdował się wtedy w mieszkaniu Leona. Cały czas bałam się, że mnie zdradzi, ale nigdy nie ujawnił prawdy. Teraz może już nie żyje, minęło przecież tyle lat. Właściwie chciałam zabrać tę tajemnicę do grobu, ale myślę, że będziesz jeszcze bardziej cierpiała, nie wiedząc o tym, co się stało. Dlatego poprosiłam Jean- -Pierre’a, żeby oddał ci ten list, gdy zdecydujesz się na
zamążpójście. Kochając sama, będziesz zdolna mi przebaczyć. Moja miłość do Wiktora okazała się zła, mam nadzieję, że ty znajdziesz szczęście i właściwie ulokujesz swoje uczucia. Umarłabym spokojna, jeślibyś wybrała Jean-Pierre’a. To wspaniały człowiek i tak bardzo cię kocha...”.
Oddał jej list bez słowa.
— Teraz chyba mnie rozumiesz — powiedziała. Włożyła futro i czapkę.
— Żegnaj — uśmiechnęła się blado — i nie miej do mnie żalu.
Kiedy wyszła, zamykając lekko drzwi, zbliżył się do okna i spojrzał w głąb ulicy. Przed dom, w którym mieszkał, zajechał właśnie granatowy „Fiat 125p”. Wysiadło z niego dwóch funkcjonariuszy milicji i szybkim krokiem podążyło w stronę bramy.
„Więc jednak...” — pomyślał i wolno podszedł do skrytki w ścianie.
Dzwonek do drzwi jego mieszkania i huk wystrzału zabrzmiały prawie jednocześnie.
W latach osiemdziesiątych...
Występy młodej, lecz znanej już na całym świecie, piosenkarki Christine Faustin, odbywającej właśnie tournee artystyczne po krajach Europy Środkowej, stały się wydarzeniem kulturalnym stolicy. Jej trzy recitale w Sali Kongresowej cieszyły się niebywałym powodzeniem, a bilety wstępu, sprzedawane przez koników, osiągnęły zawrotną, nie notowaną dotychczas na czarnym rynku cenę. Recenzenci porównywali ją ze znaną piosenkarką Madonną, stwierdzając entuzjastycznie,"że barwa głosu i mistrzowskie wykonanie przedstawionego repertuaru stawiają ją w rzędzie największych sław. Nie zapominali równocześnie o podkreśleniu walorów jej urody, która
tak rzadko idzie w parze z prawdziwym talentem. Na podkreślenie zasługiwało też polskie pochodzenie artystki, o którym wspominała we wszystkich wywiadach bądź oficjalnych rozmowach drukowanych w prasie.
Koło hotelu „Victoria”, gdzie Christine Faustin zatrzymała się na czas pobytu w Warszawie, już od samego rana kręcili się wielbiciele jej talentu i grupy ciekawskich, przeważnie w wieku szkolnym, czyhające na ukazanie się „gwiazdy” w blasku słonecznego dnia. Słynny polski aktor filmowy i teatralny — Bartosz Oliga, osiągający właśnie apogeum swojej działalności twórczej na deskach teatralnych w wielu krajach Europy, a obecnie angażowany do filmów przez zachodnich producentów, zajechał przed hotel swoją białą „Toyotą”. Przybycie jego wywołało mały szmerek wśród gapiów. Oliga pospiesznie wszedł do wnętrza „Victorii”, gdyż umówił się z Christine o godzinie jedenastej i nie chciał okazać się niepunktualny. Od dość dawna łączyła ich zażyła znajomość, gdyż przez pewien czas występowali razem w teatrze na Champs-Elysées, a ostatnio grali główne role w monumentalnym, kostiumowym musicalu. Christine, bawiąca po raz pierwszy w Polsce, pragnęła zwiedzić Warszawę, szczególnie Trakt Królewski, Wilanów, oraz Żelazową Wolę, zadzwoniła więc do Bartosza, który akurat przebywał w Warszawie w przerwie pomiędzy zagranicznymi wojażami.
Tłumek, oblegający hotel, miał możność zobaczyć młodą* francuską piosenkarkę w kostiumie koloru bitej śmietany, skromnym, ale niezwykle wytwornym, znać pochodzącym z kolekcji Cardina albo innego znamienitego domu mody, oraz wybitnego aktora w najmodniejszym dżinsowym ubraniu, wsiadających do samochędu i odjeżdżających w stronę Starego Miasta. Jasne włosy Christine lekko rozwiewał ciepły, wiosenny wiatr.
Po godzinnej przejażdżce para ta wstąpiła na kawę i lody do „Bazyliszka” na Rynku Starego Miasta, gdzie cisza i półmrok nastrajały do rozmowy.
— Mam do ciebie prośbę — powiedziała Christine, wyciągając z białej, skórzanej torby notesik w czerwonej oprawce. — Mama prosiła mnie, żebym odwiedziła jej znajomego z czasów młodości. Nazywa się, zaraz... Muszę odczytać... Ma takie dziwne nazwisko Wolwicz, Igor Wolwicz — sylabizowała, śmiesznie otwierając usta. Nie znała polskiego języka i wymawianie niektórych zgłosek sprawiało jej trudność. — Mieszka na ulicy Mokotowskiej .
— Bardzo chętnie, pojedziemy tam — zgodził się Oliga. — Jak się miewa twoja mama?
— Dziękuję, teraz dobrze. Po śmierci ojca zupełnie się załamała, ale trwało to bardzo krótko. Odkąd podjęła badania naukowe i zajęła się wyłącznie pracą dającą jej dużo satysfakcji wróciła do całkowitej równowagi. Wiesz jak rzadko się widujemy, ale przy okazji każdego spotkania mamy sobie niezmiernie dużo do powiedzenia. Kiedy dowiedziała się, że jadę do Polski, którą uważa za swoją drugą ojczyznę, poprosiła mnie o odszukanie tego mężczyzny. Chyba ma to dla niej duże znaczenie.
Artyści wsiedli na Podwalu do samochodu. Dom pod wskazanym przez Christine numerem świecił z daleka bielą nowej elewacji.
— Pójdę się dowiedzieć o tego pana. Poczekasz na mnie? — zapytał Oliga, wysiadając z wozu, i sprężystym krokiem, wyuczonym w warszawskiej PWST, podążył ku bramie. Szybko przejrzał listę lokatorów i stwierdził, że nazwisko Wolwicz na niej nie figuruje, jego mieszkanie zaś zajmują niejacy państwo Jabłonkowscy. Aktor, jako człowiek bardzo uczynny i skrupulatny, postanowił na tym nie poprzestać, lecz uzyskać więcej informacji. W tym celu udał się do gospodarza domu, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności podlewał właśnie kwiatki na oknie w swoim apartamencie.
— Wolwicz, Wolwicz — podrapał się za uchem. — Nie słyszałem, ale, panie, pracuję tu dopiero trzy lata, co
ja mogę wiedzieć o dawnych lokatorach. Stale się tu ktoś wprowadza i wyprowadza.
— Może jednak tu mieszka ktoś, kto mógłby coś o nim powiedzieć —- podsunął Oliga.
— Z takich starych ludzi, co tu przyszli po wojnie — to chyba nikt. Ale zaraz, zaraz... — tym razem puknął się w czoło — może taka jedna pani, wdowa. Ojciec jej niedawno umarł, oni najdłużej mieszkają w tym domu — chwilę medytował i energicznie dorzucił: niech pan idzie pod siedemnasty, to w podwórku na trzecim piętrze.
— Dziękuję panu — Oliga miał zamiar już wyjść, gdy z drugiego pokoju wybiegła zapłoniona kilkunastolatka, trzymająca kartkę w ręku.
— Poproszę o autograf — wyrecytowała. — Pan jest ten słynny Oliga, prawda?
*
Pani Irena Ziembina właśnie wychodziła na spacer ze swoją czteroletnią wnuczką, kiedy podszedł do niej przystojny mężczyzna w sile wieku o dziwnie znajomej twarzy.
— Jestem Bartosz Oliga — przedstawił się. — Czy mógłbym panią o coś zapytać.
Nazwisko to od razu podziałało jak czarodziejska różdżka, wprawiając starszą panią w stan nieopisanego zdumienia, gdyż zapewne prędzej spodziewałaby się trzęsienia ziemi niż wizyty najsłynniejszego amanta polskiej sceny i filmu.
— Słucham pana — powiedziała drżącym z emocji głosem, gdyż magia srebrnego ekranu działa z jednakową siłą na wszystkie generacje. — Czym mogę służyć? Bardzo proszę do mieszkania — otworzyła drzwi, uprzejmym gestem wskazując wejście do pokoju.
— Nie chciałbym przeszkadzać — odparł nieco ceremonialnie, ale skwapliwie skorzystał z zaproszenia.
— Proszę siadać.
Oliga założył nogę na nogę, ukazując piękny błękit skarpetek rodem z Londynu.
— Słyszałem od gospodarza domu, że mieszka pani w tej kamienicy najdłużej ze wszystkich lokatorów — zagaił i chciał mówić dalej, ale wnuczka pani Ireny, odznaczająca się niezwykłą bezpośredniością w kontaktach z ludźmi, przysparzającą nieraz wielu kłopotów, przerwała mu niespodziewanie.
— Babciu, dlaczego ten pan ma takie cienkie nogi?
Pewna chudość dolnych kończyn istotnie stanowiła jedyny mankament urody słynnego aktora, zresztą najstaranniej maskowany, toteż wyraz zaskoczenia pojawił się na jego twarzy, ale zaraz rozpłynął się w uprzejmym uśmiechu.
— Cicho bądź, Kasiu! Wyjdź z pokoju! — zgromiła niesforne dziecko pani Irena i przyłożyła klapsa. — Tak, sprowadziłam się tu, na Mokotowską z rodzicami, zaraz po zakończeniu działań wojennych, jako mała dziewczynka — zaakcentowała te ostatnie słowa.
— Rozumiem — przytaknął kurtuazyjnie Oliga. — Czy znała pani może jednego z mieszkańców tego domu — Igora Wolwicza? Szuka go panna Christine Fau- stin, piosenkarka francuska, a właściwie jej matka mieszkająca w Paryżu.
— Ach, tak — pani Ziembina dostała dreszczy z podniecenia. Dźwięk nazwiska gwiazdy francuskiej piosenki wprawił ją niemal w euforię.
— Wolwicz, Wolwicz — powtórzyła i w mgnieniu oka twarz jej pokrył głęboki smutek. — Pamiętam. Niestety, to straszna historia. Ten człowiek nie żyje. Zastrzelił się w swoim mieszkaniu, tu w tym domu. Podobno przedtem kogoś zamordował i odebrał sobie życie, kiedy milicja miała go aresztować.
— Czy pani jest pewna, że ten samobójca nazywał się właśnie Wolwicz? Może się pani myli? Pamięć ludzka bywa zawodna.
— Nie, nie mylę się — odparła stanowczo. — Mój ojciec mówił, że nad jego mieszkaniem ciąży przekleństwo, bo kiedyś, przed wojną, też zastrzelono w nim człowieka.
— Dziękuję pani bardzo i przepraszam — Oliga podniósł się z miejsca.
— Babciu — zawołała Kasia, wystawiając buzię spoza drzwi. — Dlaczego ten pan się maluje?
Pani Irena nie zdążyła nawet skarcić wnuczki, gdyż gość jej błyskawicznie opuścił mieszkanie.
„Kto by pomyślał” — westchnęła z niemałym zdumieniem — „że ten Wolwicz miał takie Znajomości.”
Christine siedziała w aucie z roześmianą twarzą i włosami skąpanymi w słońcu. Trochę się znudziła dość długim oczekiwaniem, więc skinęła Olidze z daleka ręką.
„Nie powtórzę jej tej makabrycznej historii — pomyślał. — Dzisiaj jest tak piękny dzień, po co psuć nastrój? Powiem Christine, że ten Wolwicz wyjechał i słuch o nim zaginął”.
Spis treści
latach trzydziestych . . latach sześćdziesiątych . latach osiemdziesiątych
Nakład 99 725 + 275 egz.
Ark. wyd. 7,5. Ark. druk. 9,25 (A-l/6,2) Podpisano do druku w czerwcu 1988 r. Druk ukończono w czerwcu 1988 r. Papier offset, kl. IV, 70 g, 70x100 Wrocławskie Zakłady Graficzne Wrocław, ul. Oławska 11 Zam. 1550/88/00 U-53 Cena zł 300,—