Strzal na Mokotowskiej Zofia Kaczorowska



ZOFIA KACZOROWSKA

STRZAŁ NA MOKOTOWSKIEJ



Niektóre wątki powieści zostały zaczerpnięte z przed­wojennych procesów sądowych. Żadna z postaci w niej występujących nie jest autentyczna, a ewentualne zbież­ności i podobieństwa mogą być przypadkowe





W latach trzydziestych...

Ula Horozińska — panna na wydaniu, bywalczyni salonów warszawskich końca lat trzydziestych — wśliz­gnęła się niepostrzeżenie do pokoju Ady Kórnickiej, aby przed lustrem w złocistych ramach, zajmującym niemal pół ściany, poprawić toaletę. Najpierw kilkoma zręczny­mi ruchami uporządkowała kunsztowną fryzurę, dzieło mistrza Jerzego z firmy „As”, lekko zwichrzoną podczas tańca, przypudrowała nos i policzki, a potem przygładziła fałdy taftowej, balowej sukni w tonacji changeant, mie­niącej się srebrem i czerwienią. Widok własnej, efektow­nej sylwetki sprawił jej najwyraźniej przyjemność. Na twarzy o dość regularnych rysach, zeszpeconej nieco przylepionym do warg złośliwym grymasem, pojawił się wyraz triumfu. Właśnie dzisiaj uzyskała pewność, że jej sprawy osobiste ułożą się pomyślnie, zgodnie z najskryt­szymi pragnieniami, nie pozbawionymi dużej' dozy wyra­chowania. Panna Horozińska bowiem była osobą wielce praktyczną i dbałą o dobra doczesne. Niezbyt posażna, za to sprytna i pełna tupetu, postanowiła iść przez życie przebojem.

Z przyległego salonu dobiegały dźwięki najmodniej­szych melodii z gramofonu wyposażonego w automatycz­ny zmieniacz płyt, który wraz z siedmiolampowym radiem firmy „Telefunken” Ada Kórnicka otrzymała w pre­zencie imieninowym od swojego ojca. Z muzyką mieszały się odgłosy wesołych rozmów licznie zgromadzonej, „zło­tej” warszawskiej młodzieży, raz po raz wybuchały salwy podnieconego, nerwowego śmiechu dziewcząt, strzelały korki od szampana. Tańczące pary pojawiały się i znika­ły, a wraz z nimi ich odbicia w tafli lustra.

Czy dobrze się bawisz? — zapytała Ulę druga uczestniczka imieninowego przyjęcia, Iza Będziłło, któ­ra również weszła do pokoju Ady, aby odświeżyć swój wygląd, nieco nadwyrężony balowym szaleństwem. Bar­dzo wysoka, pochylona w ramionach, o bujnych czar­nych włosach, suchej nieładnej twarzy z wydatnym no­sem, obnosiła na sobie rodową biżuterię w postaci brylan­towej kolii otaczającej jej szyję i kolczyków świecących ostrym blaskiem przy każdym ruchu. Mimo mankamen­tów urody towarzyszył jej zawsze orszak wielbicieli, gdyż posag jej sięgał ponoć sum mogących oszołomić i skłonić do żeniaczki najbardziej zaprzysięgłych kawa­lerów. Ona jednak, niepomna na szybko upływające lata, wyspecjalizowała się w dawaniu kosza natrętnym epu- zerom. Ekscentryczna, niepohamowana w wybrykach i ryzykownych nieraz posunięciach, słynęła z ostrości i ciętości języka oraz ze złośliwych osądów swoich bliź­nich.

Tak, bawię się znakomicie -— odpowiedziała Horozińska, i dodała wydymając pogardliwie wargi. — Czy nie uważasz, że papa Kórnicki przeszedł dzisiaj samego siebię: srebrna zastawa, kucharz wynajęty z „Eu­ropejskiej”, fotograf ... Brak tylko orkiestry cygań­skiej i tańca brzucha w wykonaniu odalisek. Najwyraź­niej chce jak najszybciej złapać męża dla swojej jedy­naczki.

Jeśli chodzi o mecenasa Gradkiewicza — to nie musi się tak wysadzać. Ten filar naszej palestry gotów jest choćby jutro dać na zapowiedzi, gdyby tylko Ada łaskawie spojrzała na jego łysinę i brzuszek — roześmiała się ironiczne Będziłłówna.

Mam wrażenie, że Kórnicki celuje o wiele wyżej, marzy o zięciu arystokracie.

Chyba nie pragnie, żeby hrabia Todzio ożenił się z Adą. Wprawdzie ma on dziewięć pałek w koronie, ale bez wątpienia wyląduje wkrótce w domu zdrowia. Zupeł­ne rozmiękczenie mózgu odziedziczone po szacownych przodkach.

„Wszak paraliż postępowy najzacniejsze chwyta głowy!”

Obie panny roześmiały się perliście, z satysfakcją stwierdzając, jakiego to typu schorzenie trapi towarzysza ich zabaw. Horozińska raz jeszcze przejrzała się w lu­strze, poprawiając koniuszkiem wymanikiurowanego pal­ca loczek nad gładkim czołem. — Wydaje mi się, że Ada już sama dokonała wyboru. To się rzuca w oczy, że jest śmiertelnie zakochana w Wiktorze Neniewskim.

Piękny Wiko ma niebywałe powodzenie u pań i nic dziwnego — świetnie tańczy, nie mniej dobrze gra w tenisa i w brydża, wspaniale jeździ konno. Szkoda tylko, że tak nękają go wierzyciele — wycedziła Będziłłówna, pudrując czubek nosa.

Niemożliwe! Przecież on ma duży majątek ziem­ski i wspaniałą stadninę koni. Uchodzi za bardzo zamoż­nego.

Pozory. Wiko zarzucał sidła i u nas, a wiesz jak mój ojciec zwykł postępować w takich razach. Od razu zasięga informacji o sytuacji materialnej delikwenta. I otóż okazało się, że Wiktor tonie w długach i jest niepo­spolitym birbantem. Rozumiesz: nocne życie, baletniczki, hazard, a to kosztuje. Jedynie bogaty ożenek może go uratować.

Jeżeli Ada uprze się go poślubić, to papa Kórnic­ki będzie musiał wybulić grubszą forsę — parsknęła krót­kim śmiechem Horozińska.

Qui vivraverra — oświadczyła sentencjonalnie Będziłłówna. — Ada to istota sentymentalna, co może przysporzyć jej w życiu wielu kłopotów. Za to ty, moja droga, zdaje się wybrałaś właściwszą drogę. Twój prze­mysłowiec jest już całkowicie „ugotowany”. Myślę, że za­nosi się w naszym kręgu na wesele stulecia. Czy nie mam racji?

Na twarz Uli wypłynął znienacka gwałtowny rumie­niec, jakby słowa Izabelli zdemaskowały najstaranniej ukrywaną przed światem tajemnicę jej serca, ale zaraz opanowała się i odparła zaczepnie:

A gdyby tak było, to co takiego?

Nic, świetnie. Będzie wspaniała zabawa. Co w końcu znaczy tych dwadzieścia pięć lat różnicy wieku? A kamieniczki na Mokotowie takie śliczniutkie. Ile ich jest — pięć czy sześć?

Siedem — odparowała czerwona ze złości Ula. — A po ślubie jedziemy na miesiąc do Włoch.

Już słyszę odgłos waszych namiętnych pocałunków na Moście Westchnień w Wenecji. Ale nie gniewaj się, ko­chanie, szczerze ci winszuję. Nie mogłaś podjąć mądrzej­szej decyzji. Mój Boże, gdybym mogła się tak zakochać.

Dobrze, że tego nie słyszy ten piękny podchorąży sanitarki. To chyba twoja ostatnia ofiara, czyż nie tak?

Ach, Misio! Wiesz, że on mi się podoba. Ma w sobie tyle chłopięcego wdzięku, że budzi we mnie instyn­kty macierzyńskie. Widać, że starzeję się już na dobre, bo ta jego dziecinna buzia i niewinne zachowanie dodają pikanterii naszym wzajemnym stosunkom.

W tej chwili w salonie rozległy się dźwięki lambeth- -walka: „Weź pod rękę damę swą, idź na spacer razem z nią, tak jak na ślub, i sześć uderzeń zrób” — śpiewał re- frenista. Skoczny rytm melodii podziałał elektryzująco na obie panny. Jak najlepsze przyjaciółki, objąwszy się, wpłynęły do salonu i natychmiast dołączyły do roztańczo­nego tłumu.

Salon Kórnickich, umeblowany w stylu Ludwika XV, tonął w powodzi świateł, bijących z kryształowego żyrandola i licznych stojących lamp. Jedną ścianę zajmo­wały kosze kwiatów, przeważnie różowych i czerwonych azalii, ofiarowanych przez gości solenizantce w dniu jej imienin. Młodzi ludzie we frakach lub paradnych mundu­rach wojskowych, panny w długich, połyskujących suk­niach, podrygiwali w takt najnowszego przeboju, śmiejąc się i klaszcząc w dłonie. Na kanapkach siedziały mamy panien, wymieniając między sobą mniej lub więcej złośli­we uwagi o toaletach i zachowaniu młodzieży. Każda z nich jednak miała przyklejony do ust sztuczny, przesło­dzony uśmiech. Prezentowały też kolekcje rzucającej się w oczy biżuterii. Zawodowy fotograf, błyskając magnez­ją, wykonywał zdjęcia rozbawionych par w co cieka­wszych ujęciach. Nieco dojrzalszy od innych młodzieniec, z kotylionem w klapie marynarki świadczącym o jego od­powiedzialnej funkcji wodzireja, oplątywał tańczących siecią kolorowych serpentyn, celując w nich z niedości­głym mistrzostwem. Wkrótce przyłączyło się do niego je­szcze kilku innych, młodych ludzi. Jednocześnie, niepo­strzeżenie, rozdano karnawałowe czapeczki, które po­wędrowały na głowy uczestników balu, dając nowy po­wód do coraz częstszych i gwałtowniejszych wybuchów śmiechu. Niektórzy „balowicze”, korzystając z przerwy w pląsach, podążali chyłkiem do podręcznego barku, suto zaopatrzonego w smukłe i pękate butelki win i koniaków, aby spełnić toast za zdrowie solenizantki. Przez rozsuwa­ne drzwi, prowadzące do gabinetu gospodarza, zaglądali starsi panowie w strojach wieczorowych, z cygarami w ustach — luminarze wielkiego lub mniejszego warszaw­skiego biznesu, którzy wstawali na chwilę od zielonych stolików do brydża, aby rozprostować kości i przy okazji poobserwować swoich rozbawionych potomków. Między nimi znajdował się również Leon Kórnicki, syn pana domu, wprawdzie młodszy od nich, bo zaledwie trzydzie-

stoparoletni, ale nie zaliczający się już do grona młodzie­ży, jako że od kilku lat był żonaty i całkowicie niezależny finansowo. Od pewnego czasu krążyły pogłoski, że mał­żeństwo z czarnowłosą Żanetą chwieje się w posadach, a sprawa rozwodowa, której jednym z powodów miał być ponoć flirt żony z przystojnym kapitanem piechoty, wisi na włosku. Na razie pozory wobec świata zostały zacho­wane, młodzi Kórniccy zjawili się razem na imieninach siostry, choć Leon natychmiast przyłączył się do grona brydżystów, a Żanetę porwał tłum młodzieży. Na ogół li­czni znajomi dziwili się nierozsądnemu postępowaniu Kó­rnickiej, gdyż Leon doskonale zarabiał, prowadził firmę budowlaną, skupował akcje spółek handlowych i miał znakomite perspektywy na przyszłość. Natomiast jej amant nie grzeszył zamożnością i żył ze skromnych, ofi­cerskich poborów.

Młody Kórnicki stanął w drzwiach salonu, z papie­rosem w dłoni i ogarnął spojrzeniem gęstwę zebranych gości. Żony nie potrzebował długo szukać. Jej czerwona suknia z cekinów, opinająca smukłą sylwetkę i odsłania­jąca białe ramiona, od razu rzucała się w oczy. Otoczona przez grupę złożoną z trzech mężczyzn i dwóch dziew­cząt, młoda kobieta odrzuciła właśnie w tył głowę, wybu­chając głośnym, drażniącym śmiechem. Zawsze w towa­rzystwie lubiła zwracać na siebie uwagę i zachowywać się w tak prowokujący sposób. Spojrzenie Leona prześliz­gnęło się po jej postaci obojętnie. Poszukał wzrokiem siostry i kiedy ją ujrzał, czoło jego przecięła głęboka zmarszczka.

Ada Kórnicka tańczyła wtulona w ramiona Wiktora Neniewskiego z oczyma zatopionymi w jego twarzy. Mia­ła dwadzieścia dwa lata i po raz pierwszy w życiu się za­kochała. Uczucie to zawładnęło nią tak całkowicie i bez reszty, że wszystkie inne sprawy i wydarzenia rozgrywają­ce się wokół niej stały się nagle błahe i bez znaczenia. Ada nie była pięknością, ale wielu mężczyzn starało się

już o jej rękę nie tylko ze względu na niemały zresztą posag, lecz również niezaprzeczalne walory urody. Wy­soka, wysportowana, o proporcjonalnych kształtach, poruszała się z wdziękiem, choć co złośliwsze przyja­ciółki twierdziły, że natura wyposażyła ją w zbyt duże dłonie i stopy. W bladej twarzy, o cerze zlewającej się, być może, zanadto z popielatoblond włosami, błyszcza­ły niebieskie, bardzo przezroczyste oczy, które niejedno­krotnie stawały się zadziwiająco zimne i stanowcze, szcze­gólnie wtedy, kiedy dziewczyna w rozgrywkach z wła­snym ojcem, usiłowała postawić na swoim. Nie zdarzało się to co prawda często, gdyż wcześnie owdowiały Kór­nicki ześrodkował prawie wszystkie swoje zaintereso­wania i uczucia w jedynaczce, ustępując jej na każdym kroku. Jednakże w sporadycznych sytuacjach konflikto­wych Ada okazywała nieoczekiwaną siłę i energię. Nie­wątpliwie brak matki, jej opieki i doradztwa, sprawiał, że Ada nie ubierała się zbyt gustownie, przynajmniej w opinii jej otoczenia. Lubiła kolor beż we wszystkich odcieniach, w którym było jej nie do twarzy. Teraz też na swoim imieninowym przyjęciu wystąpiła w beżo­wej, szyfonowej, długiej sukni, ozdobionej złotymi dże­tami.

Właśnie głos Aleksandra Żabczyńskiego utrwalony na płycie sugestywnie zapewniał: „Już nie zapomnisz mnie, piosenka ci na da zapomnieć, i tęsknić wciąż bę­dziesz ogromnie, co dzień, co noc,” a Wiktor wtórował mu swoim głębokim, miękkim głosem, szepcząc do ucha Ady te same słowa. Jednocześnie wzmócnił znacząco uścisk ręki tańczącej z nim dziewczyny.

Ada zadrżała od stóp do głowy, nie mogąc się opa­nować. Pokochała Wiktora niemal od pierwszego wejrze­nia. Wydawał się jej piękny, pociągający, nieporównanie ciekawszy od wszystkich innych młodych ludzi. Wysoki, smukły, czarnowłosy, w nienagannie skrojonym fraku, z tajemniczym półuśmieszkiem na ustach — stanowił

ucieleśnienie wszystkich najskrytszych pragnień i marzeń jej dziewczęcego serca.

Ado, czy wybierze się pani ze mną jutro na fajf do „Adrii”? — zapytał wibrującym od tłumionych pra­gnień głosem (przynajmniej tak to brzmiało w uszach dziewczyny).

O, tak — odpowiedziała pośpiesznie, jakby bojąc się, żeby nie cofnął swojej propozycji, a w duchu pomyślała: „Gdybyś tylko zechciał poszłabym z tobą na koniec świata.”

Zabiegi uwodzicielskie Wiktora nie uszły uwagi Leo­na Kornickiego. Przez dłuższą chwilę przyglądał się z wy­raźnym niezadowoleniem młodej parze. Ręka, w której trzymał papierosa, drżała mu lekko. Wreszcie zawezwany przez swoich partnerów od brydża, wycofał się z ociąga­niem do gabinetu. Jeszcze dwóch innych mężczyzn znaj­dujących się w salonie przeżywało ciężkie chwile na wi­dok zakochanej Ady: stateczny, cieszący się dużym auto­rytetem w świecie prawniczym mecenas Wacław Gradkie- wicz i młody człowiek, trzymający się na uboczu — brat Żanety Kórnickiej. Gradkiewicz uważał zachowanie Ady za wymierzony sobie policzek, godzący w jego dumę i ambicję. Od pewnego czasu miał niemal pewność, że stary Kórnicki odda mu swoją córkę za żonę. Świadczyły o tym niektóre jego posunięcia, prawie wiążące obietnice. Adwokat nie liczył na posag panny, zarabiał wystarczają­co dużo, jego kancelaria rozwijała się z niebywałym roz­machem, zyskując coraz liczniejszą i bogatszą klientelę. Pragnienie poślubienia dziewczyny takiej jak Ada tkwiło zakodowane w jego podświadomości. Pochodził z ubo­giej, robotniczej rodziny i dzisiejszą swoją pozycję osiąg­nął o własnych siłach. Brakowało mu tylko żony z eks­kluzywnego środowiska. Wybór jego padł na Adę Kórni­cką, która odpowiadała mu pod każdym względem, a po­nadto pociągała fizycznie. Nie był jeszcze stary, miał nie­wiele ponad czterdzieści lat, i chciał jak najprędzej zało­żyć rodzinę, aby ugruntować swoje stanowisko poważa-

ncgo obywatela, goszczonego w salonach elity towarzy­skiej. Dzisiaj zrozumiał, że wszystkie jego kunsztownie budowane plany na przyszłość runęły jak domek z kart i ze złości niemal zgrzytał zębami.

Drugi, cichy wielbiciel Ady, nie mający właściwie ża­dnych szans, aby stanąć w szranki do boju o rękę Ady z innymi konkurentami — brat Żanety, Roman — skrył się w kącie salonu, nie biorąc udziału w zabawie. Bez przerwy wodził oczyma za tańczącą Adą z twarzą znieru­chomiałą od napięcia i bólu. Całe towarzystwo szykowało się do walca figurowego, prowadzonego zgodnie z trady­cją przez wodzireja. Gradkiewicz, korzystając z przerwy pomiędzy tańcami i nieobecności Neniewskiego u boku Kórnickiej, skłonił się przed nią głęboko.

Panno Ado, czy mogę prosić panią do walca?

Niestety ten taniec zamówił już pan Neniewski.

Jak widzę, nie sposób się dzisiaj do pani doci­snąć — syknął, czerwieniejąc z gniewu.

Czyżby panu na tym zależało? — zapytała ironi­cznie Ada, i dodała rozmyślnie niegrzecznie. — Bo mnie wcale.

Oby pani nie pożałowała tych słów — wycedził Gradkiewicz, raz jeszcze złożył jej ukłon i zmieszał się z tłumem gości.

Wkrótce zabrzmiały tony walca „François”. Barwny korowód par ruszył w tan.

Zmiana dam! — krzyczał wodzirej z twarzą spo­coną od wysiłku. — Kółeczko! Panie wybierają!

Ledwo przebrzmiały ostatnie akordy walca, otwarły się drzwi do jadalni i oczom gości ukazał się rozstawiony, ogromny stół, zasłany śnieżnym obrusem, uginający się od srebra, porcelany i różnorakich potraw. Przy każdym nakryciu leżała gałązka mimozy.

Hrabia Todzio, chodzący już zygzakiem, w błazeń- skiej czapeczce na głowie, wykrzywił w uśmiechu swoją wymiętą twarz przedwcześnie postarzałego oseska i wska-

żując palcem na otwarte drzwi do jadalni, zapiszczał fal­setem.

Widzicie ludzie! Dają jeść, jak Boga kocham, dają jeść. Chodźmy!

*

Ula Horozińska i Iza Będziłło siedziały przy stoliku w „Ziemiańskiej” przy ulicy Mazowieckiej, racząc się cze­koladowymi rurkami nadziewanymi kremem pistacjo­wym, i wymieniały między sobą najświeższe nowiny i sen­sacje z życia towarzyskiego stolicy. Mimo przedpołudnio­wej pory prawie wszystkie miejsca były zajęte przez adwokatów, inżynierów i innych przedstawicieli wolnych zawodów, którzy wpadali, w przerwach między zajęcia­mi, na przysłowiowe „pół czarnej”. Horozińska raz po raz podnosiła lewą rękę do góry, rzekomo w celu popra­wienia futrzanego toczka sterczącego na czubku głowy, a w rzeczywistości po to, aby zwrócić uwagę przyjaciółki na pierścionek z dwukaratowym brylantem, błyszczący na jej serdecznym palcu. W końcu Będziłłówna, która osta­tnio zmieniała równie często futra jak rękawiczki, spytała niedbale.

Zaręczynowy?

Tak, to jeden z ostatnich prezentów Antosia — odpowiedziała z pozorną obojętnością Ula. — Dostał zu­pełnego szału na tle kupowania dla mnie biżuterii.

A więc mariaż zafiksowany? Raz jeszcze gratulu­ję. Ale popatrz tylko — Iza wyjęła z mufki lorgnon, jako że miała dość krótki wzrok, i spojrzała uważnie przez szkła. — Czy ta panna w popielicach to nie Ada Kór­nicka?

Ada? — zainteresowała się żywo Horozińska i odwróciła głowę. — Tak, to ona. Ale dlaczego sama? Czyżby piękny Wiko pozwolił jej na siebie czekać?

Czy ten romans naprawdę skończy się małżeń­

stwem? Ktoś mi mówił, że Wiktor bywa teraz u baronów­ny Holzenberg.

Wydaje się jednak, że zwycięży Kórnicka. Ostat­nio widuje się ich wszędzie razem. Na balu u wioślarzy Wiko pił z pantofelka Ady szampana.

Winszuję upodobań. Ten pantofelek przypomina rozmiarami raczej nasz transatlantyk MS „Piłsudski”.

Obie panny roześmiały się serdecznie z konceptu Bę- dziłłówny. Kiedy nastręczała się okazja do przypięcia ła­tki któremuś ze wspólnych znajomych wykazywały niez­wykłą zgodność poglądów.

A otóż i Leon Kórnicki — zauważyła w tej samej chwili Iza, ponownie przykładając do oczu lorgnon. — Więc to na takie randez-vous przyszła Ada, z rodzonym bratem.

Istotnie, do stolika zajmowanego przez Adę pod­szedł jej starszy brat Leon.

Przepraszam za małe spóźnienie — powiedział, siadając obok dziewczyny. —Niespodziewanie zatrzyma­no mnie w firmie. Czy coś zamawiałaś?

Tak i nawet zdążyłam już wypić herbatę. Ale to nieważne. Przyznam, że zaskoczyła mnie twoja propozy­cja spotkania się w kawiarni. Ostatnio nie dawałeś zbyt wielu dowodów uczuć rodzinnych.

Każdy ma swoje problemy, które musi sam prze­trawić i rozstrzygnąć. Wiesz, że rozchodzę się z Żanetą. Ta decyzja kosztowała mnie dużo nerwów i zdrowia. Rozbicie rodziny to poważna sprawa, choć na szczęście nie mamy dzieci. Jednakże ta kobieta przez kilka lat była moją żoną. Sądzę jednak, że postępuję słusznie. Nie o tym jednak chciałem z tobą porozmawiać, chodzi mi o ciebie. Ado, muszę cię prosić, abyś natychmiast zerwa­ła wszelkie kontakty z Wiktorem Neniewskim i przestała się z nim widywać.

Zazwyczaj bladą twarz Ady pokrył krwisty rumieniec. W jej oczach zamigotał gniew, a usta wykrzywił zły grymas.

Jakim prawem wtrącasz się do moich osobistych spraw? Nigdy ci na to nie pozwolę — powiedziała wolno i dobitnie, starając się opanować, aby nie zrobić widowi­ska w miejscu publicznym.

Prawem brata i najbliższego członka rodziny. Ado, widocznie nie zdajesz sobie sprawy, kim jest ten człowiek. To zwykły łowca posagów. Jednocześnie zaleca się do kilku panien, szukając najintratniejszego obiektu do lokaty uczuć. Prawda jest taka, że grzęźnie w długach i trwoni majątek rodzinny.

Kłamiesz! — zawołała, aż kilka osób siedzących przy sąsiednich stolikach przyjrzało się jej bacznie. — Zazdrościsz szczęścia innym ludziom, bo sam przegrałeś swoje małżeństwo. Nic ci nie wierzę. Ja i Wiktor kocha­my się! Tak, przyjmij to do wiadomości. Niedługo zamie­rzamy się pobrać!

Popełnisz najpotworniejsze głupstwo wychodząc za Neniewskiego. Tąjiulaka i utracjusz. On nie ciebie ko­cha, ale posag, który spodziewa się otrzymać od naszego ojca.

To ty drżysz o rodowe pieniądze. Boisz się za­pewne o spadek. Absolutnie, kompletnie się mylisz. Zu­pełnie go nie znasz. Między mną a Wiktorem nie ma w ogóle mowy o sprawach finansowych. 1 nie rozumiem dla­czego wywlekasz te historie w cukierni. Pełno tu ciekaw­skich znajomych. Horozińska i Będziłłówna tylko strzygą uszami, żeby coś podsłuchać.

Po prostu nie chciałem tak drażliwego tematu po­ruszać przy ojcu, aby mu zaoszczędzić niepotrzebnych wzruszeń. Ostatnio nie czuje się dobrze, a poza tym ma dość innych kłopotów, o których nawet nie wiesz. W każ­dym razie pamiętaj, że cię ostrzegałem. Jeżeli popełnisz ten nierozsądny krok i wyjdziesz za Neniewskiego — gorzko tego pożałujesz.

Nie traktuj mnie jak małe dziecko. Na szczęście jestem pełnoletnia i sama mogę decydować o swoim lo­

sie. A zresztą dobrze rozumiem, o co chodzi tobie i ojcu. Chcielibyście mnie wydać za mąż za jakiegoś podtatusia- łego lowelasa z forsą, na przykład za mecenasa Gradkie- wicza — Ada wpadała w coraz większą złość.

Jak ty błędnie oceniasz sytuację — powiedział już ze zniechęceniem w głosie Kórnicki. Patrzył teraz na sio­strę z pewnego rodzaju współczuciem, zdając sobie jed­nocześnie sprawę z tego, że żadne argumenty nie złamią jej uporu. Miłość do Wiktora zaślepiała ją i czyniła głu­chą na wszelkie perswazje. — Byłbym dużo szczęśliwszy gdybyś wyszła za biednego, ale porządnego chłopca, któ­ry by cię naprawdę kochał — wygłosił to zdanie nieco pompatycznie i wbrew swoim poglądom, że małżeństwo powinno opierać się na obopólnie wniesionym kapitale przez partnerów. Sam ożenił się z panną bez posagu, prędko się rozczarował i odtąd potępiał związki zawiera­ne nierozważnie i bez bazy materialnej.

A może chcesz mi zaproponować swojego pupil­ka, brata Żanety? Wiem, że łączą cię z nim jakieś bliżej nieokreślone więzy. Powiedz mu, żeby przestał za mną łazić. To jest denerwujące.

Leon poczerwieniał na twarzy. Aluzja siostry do jego przyjaźni z Romanem Powelskim dotknęła go do ży­wego!

Tak, to prawda, opiekuję się tym młodym czło­wiekiem i cenię jego prawy charakter. Nawet rozwód z Żanetą nie zmieni mojego stosunku do niego. W każ­dym razie, moja droga, w przyszłości nie możesz liczyć na moją pomoc, choćbyś jej najbardziej potrzebowała. Pamiętaj o tym! Ja nie rzucam słów na wiatr.

*

Prezes Stanisław Kórnicki zapalił lampę na biurku i rozłożył przed sobą dokumenty, które przywiózł z księ­gowości Fabryki Drutów w Mysłowicach. Od wielu lat

sprawował w tej firmie odpowiedzialną i wielce znaczącą funkcję przewodniczącego Rady Nadzorczej, ciesząc się nieposzlakowaną opinią wśród akcjonariuszy i pracowni­ków. Obecnie jednak znalazł się w poważnym impasie ży­ciowym, z którego trudno było znaleźć wyjście, bez nara­żenia na szwank reputacji człowieka związanego z nim wieloletnią przyjaźnią. Z ostatniej bowiem kontroli, prze­prowadzonej w związku z rocznym zamknięciem bilansu fabryki, wynikało w sposób niezbity, że naczelny dyrek­tor dopuścił się nadużyć finansowych. To, że malwersacji tych dokonywano przez dłuższy czas bez wyciągania kon­sekwencji w stosunku do winnego, nasuwało podejrzenie, że Kórnicki albo w nich również uczestniczył, albo tolero­wał taki stan rzeczy, dopuszczając się tym samym karygo­dnego niedbalstwa w sprawowaniu swoich obowiązków. Prawda, że zawierzył zbytnio bliskiemu przyjacielowi i koledze ze szkolnej ławy*, z którym wspólnie przepraco­wał dużą część życia. Znał wprawdzie jego upodobanie do hulanek, wystawnych przyjęć, pozamałżeńskich grze­szków kosztujących niemałą fortunę, nie podejrzewał je­dnak dyrektora o przestępcze machinacje, powodujące ruinę jego własnej kariery oraz jego najbliższych współ­pracowników. I oto przed kilku miesiącami odkrył ku swojemu przerażeniu poważne manko; jednakże beztros­ki i pełen osobistego uroku oraz pewności siebie dyrektor Jan Połoszko zdołał go natychmiast uspokoić. Zapewnił przyjaciela, że chwilowo zaciągnięta pożyczka zostanie niepostrzeżenie przez niego zwrócona bez żadnych ujem­nych następstw. Tymczasem stało się inaczej. Długi prze­rosły możliwości płatnicze dyrektora i zamiast je uregulo­wać, pogrążył się w nich jeszcze bardziej, pociągając za sobą jako współwinnego prezesa Rady Nadzorczej.

Kórnicki przeklinał chwilę słabości, kiedy zajął bier­ną postawę wobec nieuczciwości kolegi, uległ jego w gruncie rzeczy niepoważnym argumentom i nie postawił sprawy na ostrzu noża. Ten brak decyzji i stanowczości,

spowodowany sentymentem do człowieka bliskiego mu od młodości, mógł kosztować go nie tylko utratę stanowi­ska, ale zaprowadzić nawet na ławę oskarżonych. Najbar­dziej ze wszystkiego bał się kompromitacji w środowisku, w którym obracał się od tylu lat. Nie chciał też ściągnąć hańby na córkę i syna wychowanych w atmosferze sza­cunku do ojca. Jeśli wystąpi przeciwko dyrektorowi Poło- szce z wnioskiem o pociągnięcie go do odpowiedzialności, to czy uchroni się od zarzutu wspólnego prowadzenia z nim nieuczciwej gry? Wprawdzie mecenas Gradkiewicz, wtajemniczony w meritum sprawy, doradzał mu pewne posunięcia asekurujące przed konsekwencjami natury służbowej i prawnej (a adwokat ten znał wszystkie nieza­wodne w takich wypadkach kruczki), lecz Kórnicki wie­dział, że ceną za skuteczną obronę miała być ręka Ady. Postawiony w sytuacji przymusowej prezes poczynił po­ważne obietnice Gradkiewiczowi, choć nie o takim mężu marzył dla swojej jedynaczki.

Jeszcze raz zagłębił się w zakwestionowanych przez kontrolę dokumentach i ponownie stwierdził, jak bardzo oczywista i niezaprzeczalna jest wina Połoszki. Poczuł silny, dokuczliwy ucisk w okolicy serca. Cierpiał już na to dawniej, ale teraz, kiedy ujawniła się fatalna dla niego afera, dolegliwości wzmogły się, mimo że starał się na nie nie zwracać uwagi. Znajdował się w stanie takiej depre­sji, że chwilami śmierć wydawała mu się wybawieniem i pragnął jej więcej niż czegokolwiek na świecie. Kilka­krotnie myślał o samobójstwie, zanim wybuchnie skandal wokół jego osoby i splami dobre imię rodziny. Teraz też odruchowo zajrzał do szuflady, gdzie spoczywał ukryty pod stertą papierów rewolwer. Wyciągnął rękę i dotknął lufy. Chłód bijący od niej podziałał na niego uspokajają­co. Wiele wysiłku kosztowało go zatajenie prawdy przed córką. W czasie przyjęcia imieninowego umiejętnie opa­nował dręczący go niepokój. Ukazał ludziom pogodną twarz, wystąpił nawet z niebywałym przepychem i rozma-

chem, mimo sytuacji, w jakiej się znalazł. Jednakże zda­wał sobie sprawę, że będzie musiał ustąpić z funkcji pre­zesa Rady Nadzorczej, co w konsekwencji spowoduje zmianę standardu życia jego i córki. O Leona nie potrze­bował się na szczęście martwić. Ten młody człowiek dał sobie radę. Jego interesy prosperowały doskonale, w szybkim tempie dorabiał się majątku. Nad rozpadem swojego małżeństwa przeszedł już do porządku dzienne­go i pogodził się z rozstaniem z Żanetą. W jego wieku odbudowanie życia uczuciowego nie przychodzi z trudno­ścią. Ale Ada? Co stanie się z Adą? Przyzwyczajona do zbytku, nawet luksusu, może załamać się psychicznie. Wprawdzie posag jej został odpowiednio zabezpieczony przez Kornickiego, także w przypadku restrykcji finanso­wych, ale stanowił jedyne dobro, które mógł jej zaofero­wać. W takiej sytuacji kandydatura Gradkiewicza, czło­wieka majętnego, zaradnego, zyskiwała i szanse jego nie­wątpliwie rosły. Kórnicki wiedział jednak, że adwokat jest córce obojętny, a nawet wstrętny. Dlatego też myślał o innym małżeństwie dla Ady, mogącym zapewnić jej spokój i dobrobyt.

W głębi korytarza rozległ się dzwonek u drzwi wejś­ciowych.

„To pewnie wraca Ada — pomyślał. — Muszę za­chowywać się tak, jak dawniej, żeby niczego nie spostrze­gła. Tylko ten podły ból się nie uspokaja.”

Po chwili usłyszał głos córki. Rozmawiała z go­sposią, pytała, czy nikt do niej nie telefonował. Smuga światła płynąca spod wpółprzymkniętych drzwi gabi­netu ojca, zachęciła ją widać do wejścia, gdyż stanęła na progu.

Jak się masz, Ado? — powiedział pogodnie. — Czy wybierasz się dzisiaj do Wiczyńskich na urodziny ich córki Niny? Podobno z okazji tej uroczystości wszystkie najelegantsze panny w Warszawie wykupiły wieczorowe suknie u Hersego.

Oczywiście pójdę tam, choć nie mam specjalnie ochoty. Tato, chciałam z tobą porozmawiać, a właściwie zakomunikować ci, że wychodzę za mąż za Wiktora Ne­niewskiego.

Po tym oświadczeniu zapadła krótka cisza. Kórnicki nerwowo poruszył się w fotelu, a potem wstał z miejsca.

Jestem tym zaskoczony — powiedział. — Mocno zaskoczony. Wiedziałem, że ten młody człowiek ci się podoba, ale nie przypuszczałem, iż myślisz o nim po­ważnie.

Czyżbyś miał coś przeciw temu projektowi? — głos Ady nabrał ostrych tonów. Po przykrej rozmowie z bratem zdecydowała się na przystąpienie do frontalnego ataku w obronie swoich praw i postawienie ojca niemal przed faktem dokonanym.

Dziecko, nikt bardziej ode mnie nie pragnie two­jego dobra. Dlatego muszę ci powiedzieć otwarcie, że nie tylko nie pochwalam twojego wyboru, ale wręcz uważam go za wysoce nietrafny.

Ojcze — Ada rozmyślnie porzuciła pieszczotliwy i poufały sposób, w jaki zwykle zwracała się do Kórnic­kiego — nie próbuj mnie przekonywać, że popełniam straszliwy błąd. To zrobił już dzisiaj za ciebie Leon. Ani ty, ani on, ani nikt na świecie nie zdoła mi przeszkodzić w poślubieniu człowieka, którego kocham. Nawet jeśli­byś miał mnie wydziedziczyć.

O tym nie ma mowy. Twój osobisty majątek po­zostaje całkowicie do twojej dyspozycji. Jednakże chciał­bym, żebyś orientowała się w pewnych sprawach. Wiktor Neniewski nie cieszy się dobrą reputacją. To bawidamek i lekkoduch. Zaciąga ciągle długi na hipotekę swojego majątku, który pod zarządem dbałego właściciela przyno­siłby stałe i przyzwoite dochody. Ale gdy w grę wchodzą karty, wyścigi, kobiety można stracić największą fortunę. Ado! Nie chciałbym abyś była nieszczęśliwa, zasłużyłaś na lepszy los — mówiąc to Kórnicki nagle uświadomił so­

bie, że właściwie nie ma prawa wydawać takiego sądu o tym człowieku, skoro sam stoi u progu bankructwa z po­wodu własnej lekkomyślności. Ostry, znajomy ból przeszył go na wylot. Odruchowo przyłożył rękę do serca.

Ada zdawała się tego zupełnie nie zauważać.

Zapewne w twoim przekonaniu tylko Gradkie- wicz okazałby się idealnym zięciem. Ten jegomość rości sobie teraz do mnie jakieś dziwaczne i nieuzasadnione pretensje. Czy to twoja sprawka?

Nie, bardzo się mylisz. Nigdy bym ciebie nie zmuszał do małżeństwa z kimkolwiek, choć Gradkiewicz ma wiele cech dodatnich i jak najlepsze intencje. Przy­znaję, myślałem o innym związku dla ciebie. Syn rejenta Brasławskiego—Jerzy, to z gruntu porządny i inteligent­ny chłopiec. Ukończył wydział prawa, robi karierę dyplo­matyczną i sądząc z tego, co mówi jego ojciec, bardzo się tobą interesuje.

Koniecznie szykujesz dla mnie tak zwaną dobrą partię, aby mój przyszły mąż podobał się wszystkim zna­jomym i pociotkom. Na litość boską, ojcze, przestań mnie wreszcie swatać. Gdybym nie pokochała Wiktora, najchętniej w ogóle nie wyszłabym za mąż. Małżeństwo nie jest jedynym celem mojego życia. Co byś powiedział na to, jeślibym została misjonarką i pielęgnowała mu­rzynków w tropikach? Zawsze chciałam studiować medy­cynę. Nie, nie bój się, teraz to mi nie grozi. Jednak za Jerzego Brasławskiego nie wyjdę! Ten wyblakły blondy­nek zupełnie mi nie odpowiada, ma cielęce oczy i poci się w tańcu. Moja decyzja jest nieodwołalna. Stanowczo powinieneś się pozbyć uprzedzeń do Wiktora, jeżeli zale­ży ci na kontaktach z nami w przyszłości — teraz mówiła już spokojnie i dobitnie, z całą świadomością zadawanego ojcu cierpienia.

Przepraszam cię Ado, muszę się położyć. Trochę źle się czuję — Kórnicki powoli, ze spuszczonymi ramio­nami wyszedł z pokoju.

W tej chwili ostro zadzwonił stojący na biurku tele­fon; dziewczyna momentalnie podniosła słuchawkę.

Aduś? — usłyszała po drugiej stronie drutu głę­boki, jakże jej drogi, -męski głos. — Za pół godziny przy­jeżdżam po ciebie i jedziemy do Wiczyńskich. Czy jesteś już gotowa?

Niezupełnie, ale to nie potrwa długo. Nie dam ci na siebie czekać.

To świetnie. Co byś powiedziała, malutka, gdy­byśmy po godzinie urwali się z tego kinderbalu. Zanosi się na straszne nudy: podstarzałe mamusie, panny na wy­daniu, rozplotkowane ciotki. Proponuję wieczór we dwo­je w „Cafe Clubie”. Dobry koniak, nastrojowa muzyka do tańca, ty i ja — jak się na to zapatrujesz?

To znakomity pomysł. Bardzo się cieszę.

A więc do zobaczenia Adziątko. Całuję i tęsknię.

*

Wiktor Neniewski wrócił późno w nocy. Wszedł do małżeńskiej sypialni na nieco chwiejnych nogach i, nie zwracając uwagi na żonę, rzuci! marynarkę od smokingu na fotel. Ada siedziała na łóżku w peniuarze, patrząc roz­szerzonymi aż do bólu oczyma w otaczającą ją ciemność. Od dawna przyzwyczaiła się do spędzania bezsennie sa­motnych godzin, wsłuchana w tykanie zegara, w każdy szmer na klatce schodowej, w oczekiwaniu na powrót męża. Co parę minut, słysząc odgłos hamujących w pobli­żu ich domu samochodów lub stukot kopyt koni doroż­karskich, zrywała się i podbiegała do okna. Potem padała z powrotem na pościel, tłumiąc krótkie, suche łkanie. Zgrzyt klucza w zamku zawsze wywoływał u niej tę samą reakcję w postaci ogarniającej ją fali gniewu pomieszane­go z upokorzeniem i nieopisanego szczęścia, że Wiktor znów jest w domu i spędzi u jej boku dłuższy czas. Mimo pełnego uświadamiania sobie wszystkich wad i złych

cech charakteru męża, kochała go nadal bezgranicznie i nie wyobrażała sobie życia bez niego. Wiktor zaś wyko­rzystywał to bezceremonialnie i po mistrzowsku grał na jej uczuciach. Rok ich małżeństwa upłynął burzliwie i przyniósł Adzie wiele cierpień i rozczarowań. Związek ich był najpierw pasmem nieprzerwanych zabaw, podró­ży, orgiastycznych niemal biesiad, szaleńczego wydawa­nia przez Wiktora pieniędzy na wyścigi, karty, najwy­kwintniejsze ubrania. Przyjęcia, urządzane głównie dla znajomych Wiktora, słynęły z ekskluzywności, wyrafino­wanego menu składającego się nawet z przysmaków spro­wadzanych na specjalne zlecenie Neniewskiego samolo­tem z zagranicy. Ada pozwalała na wszystko, zapatrzona w męża, posłuszna każdemu jego skinieniu, zakochana, nieprzytomna ze szczęścia. Nie pytała, skąd brał pienią­dze, jak zarządzał jej posagiem, nie interesował jej rów­nież majątek Wiktora, w którym właściwie nigdy nie przebywali. Ten szalony tryb życia przerwała, zresztą na krótko, niespodziewana śmierć ojca Ady na atak serca. Dotknęła ją mniej niż można był o. przypuszczać, gdyż fa­scynacja osobą męża przesłaniała wszystkie inne sprawy i doznania. Wiktor nie pozwolił jej nosić żałoby, nie chciał zrezygnować z rozrywek, izolować się od ludzi, z którymi lubił obcować. Po zgonie starego Kornickiego, a głównie po otwarciu jego testamentu, wiele zmieniło się w ich małżeństwie. Początkowo Wiktor darzył ją jakąś namiastką uczucia, którą Ada w swojej naiwności brała za prawdziwą, wielką miłość. Zachowywał się wobec niej poprawnie, choć zapewne wiele kosztowało go wyrzeka­nie się różnych kawalerskich nawyków i upodobań. Teraz zupełnie odsłonił wszystkie karty i diametralnie zmienił swój stosunek do żony, zwłaszcza gdy okazało się, że Kórnicki nie pozostawił żadnego spadku, gdyż już dawno całość jego aktywów została zabezpieczona na poczet ewentualnego długu wobec Fabryki Drutów w Mysłowi­cach. Ponadto o osobie zmarłego zaczęły krążyć niepo­

chlebne opinie i pogłoski, że śmierć ocaliła go od kary więzienia. Wiktor po prostu przestał krępować się Adą i odtąd małżeństwo nie przeszkadzało mu w prowadzeniu hulaszczego życia, do którego żona nie miała prawa się wtrącać.

Początkowo Ada robiła mu wyrzuty, błagała o rozsą­dek, żebrała o miłość, ale wkrótce przekonała się, że je­żeli chce go utrzymać przy sobie, musi tolerować wszy­stkie jego postępki. Wiedziała, że mąż nałogowo gra w karty, staczając się w coraz gorsze, nikczemniejsze to­warzystwo, że traci pieniądze na wyścigach i nawet utrzy­muje mniej lub więcej przelotne kontakty z kobietami podejrzanej konduity. Piękny Wiko — marzenie dziew­cząt zeszłego karnawału, ideał jej snów dziewczęcych, okazał się jeszcze gorszym niż to przewidywali jej ojciec i brat. Jednakże, wbrew wszelkiej logice, nie przestawała go kochać, choć miłość jej stała się teraz inna: jakaś roz­paczliwa, przepełniona cierpieniem. Zawsze skryta, ma­łomówna, nie miała wśród znajomych dziewcząt przyja­ciółek, ani też żadnego członka rodziny, któremu mogła by powierzyć tajemnice swojego nieudanego małżeństwa. Mimo że postępowanie męża nie mogło ujść uwagi liczne­go kręgu dawnych i nowych znajomych, zawsze starała się ukazywać spokojną twarz ludziom i nie uzewnętrzniać swoich uczuć. Właściwie żyła tylko pragnieniem i wiarą w to, że Wiktor się opamięta i wróci do niej taki, jak da­wniej: czuły, nadskakujący, zakochany. Dlatego każdy jego serdeczniejszy gest, lepsze słowo, nawet uśmiech kwitowała wybuchami radości i wzmożoną czułością, któ­ra wzbudzała w nim coraz większy wstręt i wyraźnie oka­zywaną niechęć.

Neniewski usiadł na brzegu łóżka i zapalił papierosa. Nie pytała go, gdzie był i skąd wraca — to nie miało już sensu. Niepokoiło ją tylko, dlaczego nie kładzie się. Zwy­kle po nocnej wyprawie zasypiał zaraz kamiennym, cięż­kim snem.

Nie rozbierasz się? — zapytała.

Nie, chcę z tobą porozmawiać — odpowiedział. Ogień papierosa żarzył się w ciemności, a głos jego brzmiał jakoś inaczej, bardziej wyzywająco, agresywnie.

Teraz, o tej porze?

Tak, bo sprawa jest pilna. Słuchaj, musisz na­tychmiast zobaczyć się z bratem i pożyczyć od niego pie­niądze.

Z Leonem? Nigdy! To nie możliwe!

Roześmiał się krótko, chrapliwie.

Moja mała, nie ma rzeczy niemożliwych. Jutro do niego zadzwonisz, umówisz się z nim jak najszybciej i za­żądasz 200 000 złotych pożyczki.

Ile?!

200 000 złotych polskich. Czy to cię tak dziwi? Chyba nie będzie chciał, żeby doszło do jeszcze jednego skandalu w rodzinie. Wasz ojciec omal nie wylądował w więzieniu, teraz siostrzyczka na bruku, w nędzy, a on taki nadziany, bogaty facet. Jak to będzie wyglądało? Jestem pewien, że ludzie zaczną wytykać go palcami.

Wik, opamiętaj się! Leon nigdy mi nie pomoże, zapowiedział to przed naszym ślubem. Nie chciał, żebym za ciebie wychodziła. Nie, za nic w świecie się tak nie upokorzę. Przecież od pogrzebu ojca w ogóle go nie wi­działam.

Tym lepiej, zrobisz mu niespodziankę. A teraz słuchaj uważnie: jestem kompletnie zrujnowany, kom­pletnie, rozumiesz? Nie mam już ani grosza, nic oprócz długów, które muszę spłacić, bo inaczej powinienem so­bie palnąć w łeb. Tego wymaga kodeks honorowy, a ko­chająca żoneczka chyba nie chciałaby widzieć mnie w charakterze zimnego trupa.

, — Wiktor, ty kpisz sobie ze mnie. A twój majątek, a stadnina koni? Ojciec też ci powierzył duży kapitał w kontrakcie ślubnym. Co się z tym stało?

Jesteś śmieszna. Dopiero teraz pytasz o to. Mają­

tek i konie dawno diabli wzięli, przegrałem w karty i w ruletkę. Idą pod młotek, jeśli chcesz wiedzieć. A twój po­sag, moja panno? Prawdę powiedziawszy stanowił kroplę w morzu. Stary okpił mnie, powszechnie uważano cię za dużo lepszą partię niż się okazało. Nie wycofałem się w ostatniej chwili, aby cię nie skompromitować. Już taki ze mnie dżentelmen. Panna porzucona w przededniu ślu­bu — to byłby skandal stulecia, jak myślisz? I potem na dodatek ta chryja ze spadkiem. Poważny człowiek, figu­ra, a nie zostawił córuchnie ani grosza. To już szczyt wszystkiego. Ostatecznie i ty korzystałaś ze wspólnych rozrywek. Pamiętasz nasz pobyt w Monte Carlo? A szam­pańskie noce w Zakopanem? Nie odmawiałaś sobie ni­czego.

Wik, jak możesz... — znów wstrząsnęło nią głu­che łkanie, choć spod powiek nie mogła wypłynąć ani je­dna łza przynosząca ulgę.

Przestań beczeć, znalazłem wyjście. Pójdziesz do Leona, on jest samotny, nie ma rodziny. Zbija z dnia na dzień coraz większą forsę. W końcu jesteś jego jedyną krewną i spadkobierczynią. Ostatnio kupił dwie kamieni­ce na Mokotowie. To, co mówił ci przed naszym ślubem, nie ma żadnego znaczenia. Chyba nie pozwoli, żebyś ha­rowała jako pomywaczka w jakimś barze.

Wik, co ty mówisz....

Powiem ci więcej, jeśli mnie nie posłuchasz, po­stąpię inaczej. Nie, nie zabiję się. Nie taki frajer ze mnie, zanadto kocham życie. Są jeszcze kobiety gotowe mi po­móc. Baronówna Holzenberg czeka tylko na moje skinie­nie. Odkąd umarł jej ojciec, pławi się w zbytku i milionach. Nie podoba mi się nadzwyczajnie, ale jeśli nie zdobędziesz pieniędzy, odejdę do niej. To moje ultimatum, Ado!

Po tych słowach zapanowała cisza. Fala przerażenia ścisnęła ją za gardło. Wiedziała, że Wiktor mówi prawdę i porzuci ją bez skrupułów, jeżeli nie spełni jego żądań. Nie mogła go stracić, to byłoby dla niej gorsze niż śmierć.

Kochała go przecież rozpaczliwie, mimo że okazał się tak podły i okrutny. Brutalna prawda o możliwości rozstania się z nim oślepiła ją swoją bezwględnością, pozbawiła rozsądnego myślenia. Nie potrafiłaby żyć samotnie, z da­la od niego, ze świadomością, iż połączył się z inną ko­bietą.

Neniewski odgadł, co się z nią działo. Wiedział, ja­kie struny potrącić, aby zmusić ją do uległości.

No, Aduś — powiedział z udaną czułością, której od dawna już nie okazywał — bądź grzeczna. Jeszcze wszystko się ułoży między nami. Nie sądzisz chyba, że wolę tę rudą Żydówkę od ciebie, mojej małej dziewczyn­ki — i objął ją ramieniem.

*

Leon Kórnicki przeliczył dwukrotnie dużą sumę pie­niędzy, którą tego ranka podjął z banku, po czym włożył banknoty do koperty i schował do szuflady biurka. Stano­wiła ona odszkodowanie przeznaczone dla jego byłej żony Żanety, coś w rodzaju rekompensaty za zrzeczenie się roszczeń finansowych do wspólnego majątku, w rze­czywistości (jak sam w duchu stwierdzał) niewspółmierne z kwotą, która by jej przypadła w razie sądowego podzia­łu dorobku.

„Jednak ten Gradkiewicz ma łeb nie od parady” — pomyślał. — Załatwił mi tę sprawę bezbłędnie, zna się chłop na rzeczy.”

W istocie jednak korzystne dla młodego Kornickiego rozstrzygnięcie problemów majątkowych, związanych z ustaniem małżeństwa z Żanetą, nie stanowiło wyłącznej zasługi doświadczonego i przebiegłego mecenasa, a ra­czej wynikało z bezinteresowności eksmałżonki i skwapli- wości, z jaką wyrażała zgodę na wszystkie stawiane jej warunki, aby tylko jak najrychlej sfinalizować rozwód.

Śpieszno jej było do swojego kochasia — mruknął

do siebie Kórnicki, wsuwając palce do szuflady, celem pogłaskania pieszczotliwie koperty.

Kochał pieniądze. Zarówno ich zarabianie, jak i gro­madzenie stanowiło jego największą pasję życiową. Lubił także wygody, komfort codziennego bytu, dogadza­nie swojemu podniebieniu, ale nie znosił rozrzutności i marnotrawstwa. Dla ludzi odznaczających się takimi przywarami charakteru nie potrafiłby wykrzesać w sobie litości i wyrozumienia. Obecnie miał powody do absolut­nego zadowolenia z samego siebie. Dobrze wiodło mu się w pracy zawodowej, majątek jego, dzięki wrodzonej żył­ce kupieckiej i handlowej, rósł szybko — nieomal z dnia na dzień. Lokal na biuro wynajmował przy Puławskiej, a mieszkał w pięciopokojowym mieszkaniu przy Moko­towskiej, które opustoszało nieco po wyprowadzce Żane­ty, choć fakt ten w zasadzie nie sprawił mu przykrości. Pożycie z tą kobietą od początku nie układało się dobrze. Była, jak na jego gust i upodobania, zbyt agresywna i wy­magająca pod względem seksualnym i uczuciowym. Zre­sztą ostatnio zarabianie pieniędzy oraz gromadzenie dóbr materialnych zajmowało tak poczesne miejsce w jego ży­ciu, że nie pozostawało mu wiele czasu na spekulacje my­ślowe. Potrzeby natury, oględnie mówiąc, czysto fizjolo­gicznej zaspokajała dość nieskomplikowana pod wzglę­dem intelektualnym i mało absorbująca rozwódka — pa­rająca się damskim krawiectwem. Kórnicki wstał z fotela i przeszedł się po swoim sześćdziesięciometrowym gabi­necie, umeblowanym czarnymi, masywnymi sprzętami, świadczącymi o solidności i zamożności ich właściciela. Było ciepłe, czerwcowe popołudnie. Przez wpółotwarte okna i drzwi balkonowe wpadało słońce, rozjaśniając cie­mną posadzkę i wiśniowy dywan. W jego promieniach dostrzegł warstewkę kurzu na bibliotece i stole. Rozgnie­wało go to, nie znosił nieporządku, jak każdy pedant.

Jutro powiem Mariannie, by staranniej sprząta­ła — pomyślał, szykując się w duchu do udzielenia

ostrej nagany swojej gosposi. Nagle pochylił się nad biur­kiem i wziął do ręki stojący kalendarz-notatnik. Tutaj zwykle wpisywał sprawy, które miał do załatwienia: spp- tkania przewidziane na dzień bieżący, pilniejsze telefony i tym podobne szczegóły dotyczące dnia codziennego. „Ada o siedemnastej” przeczytał i rzucił okiem na zega­rek, brakowało jeszcze dziesięciu minut do zapowiedzia­nej wizyty. Telefon siostry zaskoczył go nieprzyjemnie. Od dawna nie utrzymywali ze sobą żadnych stosunków rodzinnych, a właściwie od owej pamiętnej rozmowy w „Ziemiańskiej”, w czasie której udzielił jej przestróg na przyszłość zgodnie z nakazami swojego sumienia. Wtedy jeszcze czuł do niej braterski sentyment; uważał się za jej duchowego opiekuna, będąc o dwanaście lat starszym. Chciał służyć jej radą, doświadczeniem, ale ona zlekce­ważyła te dobre intencje, mało tego wyśmiała je, ode­pchnęła jego pomocną dłoń. Teraz nie miał już dla niej li­tości. Okazała się słaba, głupia, nierozważna, zmarnowała pieniądze, nie umiała ich cenić, uszanować, i to według nie­go stanowiło jej największe przewinienie. Wiedział, że za parę minut czeka go niemiła przeprawa, gdyż ani przez chwilę nie wątpił, jaki cel mają odwiedziny Ady.

Punktualnie o piątej rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych. Na progu stała Neniewska. Zauważył, że jest blada, a jej niebieskie, przezroczyste oczy, pod nieco zapuchniętymi powiekami przygasły, tracąc dawną siłę i urok.

Wejdź — powiedział — i rozgość się. Może się czegoś napijesz?

Pokręciła przecząco głową. Usiadł przy biurku i wskazał jej miejsce naprzeciw siebie.

Słucham, czym ci mogę służyć?

Odłożyła na bok torebkę i splotła nerwowo ręce.

Leon, nie gniewaj się, że przychodzę do ciebie w takiej sprawie. Widzisz, ja potrzebuję pieniędzy. Chciałabym od ciebie pożyczyć pewną sumę.

Spojrzał uważnie w głąb gabinetu ponad głową Ady, jakby ujrzał coś niezwykle interesującego.

Przyznani, że zadziwia mnie twoja propozycja. Nawet nie pytam o sumę, którą spodziewałaś się ode mnie otrzymać. Przecież powiedziałem ci wyraźnie w swoim czasie, że nigdy ci nie pomogę, jeśli wyjdziesz za Neniewskiego. Postawiłaś na swoim, nie zważając na moje życzliwe rady, musisz teraz ponieść konsekwencje.

Nie możesz tak mówić, to nieludzkie. Wiktor nie jest taki zły, jak myślisz, po prostu ma chwilowe kłopoty. Chodzi o uratowanie jego majątku, grozi mu licytacja. Wiem, że mógłbyś nam pomóc — to bardzo ważne.

Twój mąż to wyjątkowy drań i nierób, ty też do­brze zdajesz sobie z tego sprawę. Widocznie grunt pali mu się pod nogami, skoro przysłał ciebie. Przełajdaczył cały swój majątek, nie uszanował twoich pieniędzy, a te­raz chciałby sięgnąć po mój uczciwy dorobek. Ale nic z tego, moja droga, ja łobuzom nie pomagam.

Tu chodzi o mnie, Leonie. To ja zostanę na bru­ku i nie będę miała z czego żyć.

To tylko twoja wina. Nie chciałaś mi wierzyć, kiedy usiłowałem ci otworzyć oczy. A tak przez cieka­wość, ile sobie życzy ten gagatek?

200 000 złotych.

Ha, ha, ha! 200 000 złotych! Tylko tyle? To fortu­na Rotschilda. I on liczy na to, że ja lekką ręką wyjmę z portfela taką sumę, żeby miał za co pić i utrzymywać dziwki. Wybacz, iż wyrażam się trywialnie, ale dla takiej bezczelności brak innnych słów.

W tej chwili w sąsiednim pokoju dał się słyszeć jakiś szelest, jakby czyjeś ciche, skradające się kroki.

Czy ktoś jest w mieszkaniu oprócz nas? — zapy­tała Ada. — Prosiłam cię przecież o dyskrecję.

Leon uniósł głowę, chwilę nasłuchując.

To kot, nikogo tam nie ma.

• — Wiktor mówi, że rozgłosi prawdę o naszym ojcu.

ma jakieś poufne informacje, że popełnił malwersację i że groziła mu kara więzienia. Twierdzi, że przedstawi dowody i ogłosi całą tę aferę w gazetach.

A więc jeszcze szantaż na dokładkę! Do tego się ten łotr posuwa! Można się wszystkiego po nim spodzie­wać. I ty za takiego człowieka wyszłaś za mąż. Powiedz mu, że nawet za cenę zbeszczeszczenia pamięci naszego ojca, nie sfinansuję jego dalszych łajdactw.

Leon, to kwestia życia i śmierci. On mnie po­rzuci.

Tym lepiej dla ciebie. Oby to zrobił jak najprę­dzej.

W przyległym pokoju powtórzył się jeszcze wyraź­niejszy szelest. Mimo panującego ciepła, ciałem Ady wstrząsnął dreszcz.

Jednak tam ktoś jest.

Mówiłem ci, że to ten stary kot, zawsze tak hała­suje, kiedy jest sam. A więc, moja droga, myślę, że wszy­stko zostało już wyjaśnione. Nie mam ci nic więcej do po­wiedzenia.

Twarz młodej kobiety zbladła jak płótno.

Jeśli on odejdzie, jak tego nie przeżyję. Błagam, pomóż mi...

Ado, nie poniżaj się tak. Nawet gdybyś na moich oczach zażyła truciznę albo rzuciła się z tego balkonu, czego wiem, że nie zrobisz, bo zbyt dobrze cię znam — nie dam ci ani grosza.

Jesteś potworem bez serca. Już nigdy więcej mnie nie zobaczysz!

Żegnaj Ado.

*

'

Klucz zgrzytnął w zamku. Marianna Drucikowa — wysłużona pomoc domowa rodziny Kórnickich — odsap­nęła chwilę w przedpokoju, po przebyciu trzech pięter na

własnych nogach, jako że windę uważała za wymysł sza­tana, schyliła się, aby pomasować obolałe, lekko spuch­nięte stopy i podreptała do kuchni po szczotki, miotełki i tym podobne narzędzia do sprzątania. Zdziwił ją nieco wygląd tego pomieszczenia, nietypowy dla obyczajów „panicza”, jak zwykła nazywać Leona Kornickiego nie­omal odkąd zaczął stawiać pierwsze samodzielne kroki. Panował tam bowiem swojego rodzaju nieporządek, po­legający na pozostawieniu na stole szklanek po herbacie, pustych butelek po napojach, niedopałków papierosów w popielniczce. Po wyprowadzce żony młody człowiek oso­biście dbał o czystość kuchni. Marianna zastawała rano wszystkie naczynia uporządkowane, ustawione na przez­naczonych na nie miejscach, gdyż „panicz” cenił nade wszystko ład i nie znosił najmniejszego bałaganu.

„Widać nie miał czasu — pomyślała. — Może gdzie- sik się zabawił, ale nie dziwota, bo młody, a sam żyje jak ten. palec.” Pozmywała więc, schowała szklanki do kre^ densu, i zaopatrzona w ściereczki do kurzu rozpoczęła co­dzienny obchód mieszkania. Zwykle najpierw sprzątała w sypialni, ale tu też spotkała ją niespodzianka, aż przy­stanęła ze zdziwienia: story były niezapuszczone, a łóżko nietknięte, zasłane kapą, w takim samym stanie, w*fakim je zostawiła wczorajszego popołudnia. Pokręciła głową z niedowierzaniem: „Ot, u siebie nie spał, z którąś się już tam spiknął. Pewnie niedługo będzie jakaś nowa w do­mu.” Nie bardzo to odpowiadało wiernej gosposi, przy­zwyczajonej od dłuższego czasu do zupełnej samodziel­ności w zarządzaniu gospodarstwem, i nawet z tego po­wodu ogarnął ją wielki smutek. W sypialni nie miała wie­le do roboty, więc powędrowała do gabinetu. Tu zawsze czekało ją mnóstwo sprzątania: dywan, różne cacka, książki, rzeźbione meble. Wszystko musiała porządnie okurzyć, wymieść śmiecie z każdego kąta, bo pan lubił sprawdzać, czy wszędzie panuje absolutna czystość.

W gabinecie zastała nie domknięte drzwi od balko­

nu. Wiatr pewno hulał w nocy po pokoju, bo kilka pa­pierów leżało porozrzucanych po podłodze. Przykucnęła, lekko stękając, aby je podnieść, i nagle ku nieopisanemu swojemu zdziwieniu ujrzała Leona Kornickiego siedzące­go przy biurku z głową opartą na blacie i rękoma opusz­czonymi w dół. Coś dziwnie nieruchomego i nienatural­nego w tej pozycji sprawiło, że wydała krzyk przera­żenia.

Panie Leonie, paniczu! Co panu jest?! Czy pan śpi?! — dźwignęła się z podłogi, dopadła do niego, po­trząsnęła z całej siły sztywnymi ramionami Kornickiego. Opadły bezwładnie jak u manekina. Wtedy zrozumiała, że zaszło coś strasznego i nieodwracalnego.

—- Jezus Maria! Wszyscy Święci Pańscy! — rozdarła się na całe gardło. — Coś się stało z paniczem! Ludzie ratujcie!

Bez tchu, z obłędem w oczach wybiegła na schody, kontynuując przeraźliwe, zdolne obudzić umarłego, wo­łanie o pomoc.

Pierwszy otworzył drzwi najbliższy sąsiad, emeryto­wany profesor Uniwersytetu — Bazyli Dolina-Palnicki. Wyszedł w bonżurce i rannych pantoflach, jeszcze nie ogolony i nie uczesany. Początkowo chciał zgromić rozw- rzeszczaną babinę, gdyż nade wszystko cenił spokój i ci­szę, ale na widok wywróconych ze strachu białek jej oczu, trzęsących się rąk i nóg, bez słowa wszedł za nią do mieszkania Kornickiego. Zbliżył się do biurka i dotknął zwisającej dłoni młodego mężczyzny.

O Jezu Nazareński! Panie profesorze, co z nim? — wyjąkała Drucikowa, czepiając się rękawów starszego pana, rozdygotana i szlochająca.

Niech się pani uspokoi, płacz tu nic nie pomo­że — powiedział z powagą Palnicki. — Pan Kórnicki nie żyje już od wielu godzin.

Kobieta, wyglądająca przez zakratowane okno aresz- tanckiej celi, odwróciła się gwałtownie na odgłos otwiera­nych drzwi.

Dzień dobry pani Ado — rzekł tęgi mężczyzna w ciemnym garniturze, ze skórzaną, pękatą teczką w ręku. — Chcę pani zakomunikować, że podjąłem się pani obrony.

Nie odpowiedziała, nawet nie skinęła głową, tylko usta ściągnięte bolesnym grymasem lekko zadrżały. Gradkiewicz na pierwszy rzut oka ocenił, że yygląda mi­zernie i blado, jakby wszystkie siły witalne "zupełnie ją opuściły, pozostawiając zwiotczałą, zewnętrzną powłokę. Nawet popielate włosy straciły połysk i puszystość. Kilka miesięcy spędzonych w areszcie prewencyjnym pod za­rzutem morderstwa popełnionego na osobie własnego brata pozbawiło ją najwyraźniej odporności psychicznej, całkowicie załamało i zniechęciło do walki z przeciwień­stwami losu.

Nie przywita się pani ze mną Ado? — zapytał adwokat, przyglądając się bacznie Neniewskiej.

Czy to ma dla pana w ogóle jakieś znaczenie? — odpowiedziała pytaniem, a głos jej brzmiał głucho, jakby odwykła od rozmowy z ludźmi.

Tak, bo nadal jestem pani przyjacielem i pragnę pani pomóc. Może usiądziemy i porozmawiamy.

Opadła na krzesło niepewna i spłoszona. Oczy miała spuszczone a wargi zaciśnięte. Była tak spięta, że nieła­two mógł z nią nawiązać kontakt.

Nie będę przed panią ukrywał, że sytuacja stała się poważna — powiedział po chwili milczenia. Wyjął z teczki akta sprawy i szybko je przejrzał. — Śledztwo już zamknięto i prokurator przesłał do sądu akt oskar­żenia, w którym zarzuca pani zabójstwo Leona Kornic­kiego.

Nie zareagowała nawet mrugnięciem powieki, być mpże sens tych słów nie dotarł do jej świadomości, albo

umyślnie izolowała się od świata nieprzebytym murem nieufności.

Ado, chcę, żeby pani powiedziała prawdę. To ba­rdzo ważne dla ustalenia przeze mnie taktyki obrony. Czy zabiła pani swojego brata?

Coś w rodzaju złośliwego uśmiechu skrzywiło jej usta, ale zaraz twarz jej oblekł wyraz absolutnej obojęt­ności wobec wszystkiego, co się wokół rozgrywało.

Milczy pani? To niedobrze. Powinna wierzyć pani w szczerość moich intencji. Niech pani nie traktuje mnie teraz jak znajomego, ale kogoś w rodzaju spowiednika, któremu należy wszystko wyznać. Nie udzielę pani co prawda rozgrzeszenia, ale być może pomogę uniknąć kary, która pani grozi.

A co mi grozi? — powiedziała to tak, jakby każ­dy wymawiany wyraz sprawiał jej fizyczny ból.

Gradkiewicz rozłożył ręce gestem pełnym bezrad­ności.

Jak już mówiłem, nie mogę taić, że znajduje się pani w wyjątkowo niekorzystnym, można by rzec krytycz­nym położeniu. W czasie śledztwa zachowywała się pani absolutnie biernie, praktycznie nie przytoczyła pani ni­czego na swoją obronę. Wyglądało na to, że wcale nie za­leży pani na życiu. Materiał dowodowy niedwuznacznie wskazuje na pani winę. Stanie pani przed sądem oskarżo­na o zabójstwo brata z premedytacją, z niskich pobudek materialnych. Nie chcę wprowadzać pani w błąd i fałszo­wać obrazu stanu faktycznego. Aczkolwiek sprawa ma charakter poszlakowy, nie jest wykluczone, że prokurator Kolwiec zażąda kary śmierci. To specjalista od procesów dających pole do barwnej i niczym nie ograniczonej inter­pretacji zaszłych wydarzeń oraz żonglerki słownej, a w pani wypadku ma ułatwione zadanie.

Neniewska odwróciła głowę w stronę okna, za któ­rym rysował się skrawek błękitnego nieba. Nadal ani jed­no słowo nie padło z jej ust.

To bardzo źle, Ado, że nie chce mi pani powie­rzyć tajemnicy tego, co się stało pamiętnego, czerwcowe­go dnia przy ulicy Mokotowskiej. W swoim czasie rozsta­liśmy się skłóceni, żywiłem do pani głęboki żal jako odrzucony konkurent, ale nie mogę teraz patrzeć, jak pani cierpi i ginie.

Wzruszyła ramionami, jakiś wzgardliwy półuśmiech pojawił się na sekundę na jej twarzy, ale zaraz zniknął, zanim Gradkiewicz mógł go dostrzec.

Rozumiem zatem, że nie doczekam się od pani szczerych wyjaśnień ż jakiegoś, tylko pani znanego powo­du, dla którego musi pani ukryć prawdę. Nie mam zamia­ru w to wnikać, natomiast zakładam, że jest pani niewin­na. I dlatego podejmę się pani obrony. A teraz zrekapitu- lujmy fakty. Może pani nic nie mówić, ja to uczynię.

Leon Kórnicki został znaleziony martwy przez swoją gosposię w mieszkaniu przy ulicy Mokotowskiej o godzi­nie ósmej trzydzieści 15 czerwca tego roku. Wezwany le­karz stwierdził zgon między godziną siedemnastą trzy­dzieści a dziewiętnastą poprzedniego dnia, podając w ak­cie zgonu, że śmierć nastąpiła wskutek ustania czynności serca. Przyczyną zgonu był więc zawał mięśnia sercowe­go. Pogrzebem i wszystkimi formalnościami z nim związa­nymi zajął się najbliższy przyjaciel zmarłego — Roman Powelski, brat byłej żony Kornickiego. On też powiado­mił panią o śmierci brata. Na dzień przed pogrzebem do sędziego śledczego zatelefonował anonimowy informator, oświadczając, że Leon Kórnicki został zamordowany strzałem z rewolweru. Wprawdzie informacji tej brako­wało pozornie prawdopodobieństwa, ale jednak, na wniosek prokuratora, wstrzymano ceremonię pogrzebo­wą i zarządzono sekcję zwłok. W jej wyniku istotnie oka­zało się, że Kórnicki zginął zastrzelony z rewolweru typu Browning, którego pocisk przeszedł przez ciało, uszko­dził płuco i serce, pozostawiając małe okrągłe dziurki. Ze względu na nieznaczny rozmiar uszły one uwadze lekarza

stwierdzającego zgon w warunkach domowych. W toku następnych czynności znaleziono kulę utkwioną w ramie okiennej i ustalono, że śmiertelny strzał oddano do dena­ta z bardzo małej odległości, w momencie kiedy siedział przy biurku odwrócony plecami do mordercy. Fakt ten z miejsca nasunął podejrzenie, że zabójstwa dokonała osoba bliska zmarłemu, a w każdym razie dobrze mu zna­na, z którą pozostawał w takich stosunkach, iż obecność jej w mieszkaniu nie budziła żadnych zastrzeżeń.

Jak ustalono, Kórnicki krytycznego dnia podjął ze swojego konta kwotę 100 000 złotych. Jednakże pienię­dzy tych nie znaleziono ani w biurku, ani w sejfie, ani w innych domowych schowkach. Jako pełnomocnik zmarłe­go w toku śledztwa wyjaśniłem, że suma ta stanowiła od­szkodowanie dla byłej żony denata — Żanety Kórnickiej, z domu Powelskiej, w zamian za zrzeczenie się wszelkich rozczeń finansowych z tytułu ustania małżeńskiej wspól­noty majątkowej. Termin doręczenia pieniędzy wyzna­czono na piątek, tego samego tygodnia. W mieszkaniu nie znaleziono narzędzia zbrodni, musiał je więc zabrać morderca. Ponieważ przesłuchiwana gosposia została cał­kowicie wyeliminowana z kręgu osób podejrzanych o kra­dzież 100 000 złotych, wydaje się być pewne, że ta sama osoba, która zastrzeliła Kornickiego, ukradła też pienią­dze. Postawienie pani w stan oskarżenia spowodowała przede wszystkim notatka w kalendarzu stojącym na biur­ku Kornickiego. „Ada o siedemnastej” zapisał w swoim notatniku Kórnicki. Sąsiad, profesor Dolina-Palnicki, wi­dział panią wchodzącą do mieszkania brata, gdyż o tej porze zawsze wyprowadza psa na spacer, nie zauważył je­dnak, kiedy je pani opuściła. Najbardziej jednak pogrą­żyło panią jej własne zachowanie w czasie śledztwa. Prze­cież pani nie powiedziała ani jednego słowa na swoją obronę, chociaż na początku nie przyznała się pani do winy. Tę bierną postawę, milczenie, uznano niemal za ró­wnoznaczne z potwierdzeniem przez panią stawianych za­

rzutów. Nie rozumiem tego postępowania, Ado! I dlate­go tak bardzo chciałem, aby mi pani powiedziała prawdę. Inne osoby podejrzane przedstawiły żelazne alibi, na przykład Żeneta Kórnicka. Ponadto nie leżało absolutnie w jej interesie zabijanie człowieka, od którego miała otrzymać wysokie odszkodowanie. Zresztą w najbliższym czasie wychodzi za mąż za kapitana Wolwicza i już prze­prowadziła się do Dęblina. W grę, jako zabójca, mógł je­szcze wchodzić Powelski, ale tego dnia przebywał u sio­stry, poza tym zabicie tak życzliwego i bliskiego mu czło­wieka pozbawione byłoby sensu. Inne kontakty nie wska­zują na nikogo, komu mogłoby zależeć na jego zgładze­niu: mało stosunków ściśle towarzyskich, interesy handlo­we prowadzone na szeroką skalę, ale z obopólną korzyś­cią dla stron, więc brak jakiegokolwiek motywu do po­pełnienia zabójstwa. Nikt poza panią tego dnia go nie od­wiedził. Co się więc stało, Ado?.

Dane zebrane o pani również nie świadczą na pani korzyść: złe stosunki z bratem, rozrzutny tryb życia pro­wadzony wspólnie z mężem — Wiktorem Neniewskim, jego ruina finansowa, konieczność zdobycia dużych sum pieniędzy dla ratowania majątku ziemskiego. To właśnie motywy mogące prowadzić do zbrodni. Dodajmy do tego sprawy spadkowe. Kórnicki nie pozostawił testamentu i pani, jako jedyna krewna, zgodnie z ustawą, dziedziczy po nim cały majątek. Sąd przyjmie, że pani o tym wie­działa i na to liczyła. Opowiedziałem to wszystko, aby uświadomić pani powagę sytuacji. Cały materiał dowodo­wy świetnie posłuży do pobudzenia wyobraźni prokurato­ra Kolwieca. Niechże pani wreszcie coś powie! Czasem jakaś niewielka wskazówka może zmienić oblicze sprawy.

Neniewska słuchała słów Gradkiewicza początkowo bez żadnego zaangażowania, potem jednak twarz jej oży­wiła się nieco, jakby zawisłe nad nią niebezpieczeństwo przebiło pancerz obojętności.

Wtedy był ktoś jeszcze w mieszkaniu, u Leona —

wypowiedziała te słowa w przestrzeń, nie kierując ich bezpośrednio do adwokata. Od początku jego wizyty nie spojrzała mu ani razu prosto w oczy.

Gradkiewicz poruszył się z ożywieniem.

Dlaczego nie ujawniła pani tego w śledztwie?

Brat mówił, że to kot hałasuje, ale ja wyraźnie słyszałam czyjeś kroki. Jakby ktoś się skradał, aby nas podsłuchać...

Nie domyśla się pani, kto to mógł być?

Nie.

Więc w jakim celu zataiła pani ten fakt? Przecież te kroki mogły należeć do mordercy.

Nie wiem, myślałam, że to nie ma znaczenia ... W ogóle nic nie ma znaczenia ... — znów zaczęła tracić kontakt z rzeczywistością.

Trzeba koniecznie znaleźć świadka, który mógłby potwierdzić, że ktoś trzeci znajdował się w tym czasie w mieszkaniu pani brata. leżeli się to uda, mamy sprawę wygraną. Proszę jednak nie liczyć wyłącznie na tę okoli­czność. Nie wiem, co się da zrobić. Wiele nadal zależy od pani samej. W każdym razie zostaje do wyjaśnienia, kto zawiadomił policję, że Leon Kórnicki nie zmarł śmiercią naturalną, lecz został zastrzelony. Według mnie mógł to zrobić tylko albo świadek zbrodni, albo sam morderca.

*

Na kilka minut przed rozprawą sądową, podczas któ­rej mieli być przesłuchiwani: mąż oskarżonej Adeli Ne- niewskiej, rozwiedziona żona zabitego Leona Kórnickie­go — Żaneta Wolwiczowa oraz jej brat Roman Powelski, tłum ludzi zainteresowanych przebiegiem procesu kłębił się na korytarzach wokół jednej z sal w gmachu sądów na Lesznie. Sprawa ta, wielokrotnie komentowana na łamach prasy, spotkała się z silnym odzewem opinii pu­blicznej zarówno ze względu na głównych aktorów pro­

cesu, wywodzących się ze środowiska warszawskiego high life’u, jak i na jej specyficzny, niecodzienny charakter. Lapidarnie mówiąc: zamordowanie brata przez siostrę z pobudek materialnych bulwersowało przez wiele mie­sięcy szerokie warstwy społeczeństwa, nie tylko jako dra­mat rodzinny, ale i problem moralny. Oczywiście całe odium spadało na oskarżoną. Badano jej prywatne życie, rozstrząsając intymne szczegóły nieudanego pożycia mał­żeńskiego, zastanawiano się nad rzekomo wrodzonymi złymi skłonnościami, zahaczającymi o dewiację psychicz­ną lub też pomawiano o wyrafinowanie i bezwzględne okrucieństwo. Niektórzy, co prawda, skłonni byli sądzić, że oskarżona jest niewinna i jakiś dziwny, dotąd nie wy­jaśniony splot wydarzeń uwikłał ją w tę tragedię, czy­niąc ofiarą ustaleń śledztwa, ale tych głosów odzywało się zdecydowanie mniej. Większość obserwatorów potę­piało ją i oczekiwało najwyższego wymiaru kary dla tej kobiety, która dla zdobycia pieniędzy przelała krew je­dnego z najbliższch jej na świecie ludzi. Dlatego też każ­da z dotychczas odbytych rozpraw cieszyła się ogromną frekwencją, zarówno wśród dziennikarzy, jak i publicz­ności.

Tego dnia, w tłumie falującym przed drzwiami sali rozpraw, przeważali liczni znajomi rodziny Kórnickich ła­knący nowych, sensacyjnych wiadomości. Neniewska przebywała wiele miesięcy w areszcie, krążyły pogłoski, że jest chora, nawet przypuszczano, iż nastąpi odroczenie postępowania sądowego z powodu złego stanu jej zdro­wia. Mecenas Gradkiewicz — obrońca oskarżonej, ubra­ny w togę, jak zwykle z potężną teczką w ręku, świadczą­cą o jego dużej aktywności zawodowej, pojawiał się i zni­kał na korytarzu, otoczony gronem żywo z nim dyskutu­jących kolegów adwokatów i aplikantów.

Iza Będzilło w szarym kostiumie, obramowanym srebrnymi lisami, spacerowała z Ulą Rollenową, de domo Horozińską, której widoczna, już zaawansowana, ciąża

nie pozwalała, ku jej wyraźnemu zmartwieniu, na pre­zentowanie najnowszych kreacji od Hersego.

Od razu mówiłam, że ta wielka miłość Ady do pięknego Wika źle się skończy — prawiła ze swadą Bę- dziłłówna, rozdając na prawo i lewo ukłony. — To nie był odpowiedni dla niej partner. Z takim jak on — flirt, romans — owszem, dlaczego nie? Ale małżeństwo, co za pomysł?! Jeszcze przy jej wybujałej uczuciowości, egzal­tacji, musiało w końcu dojść do takiego finału. Zawsze to przepowiadałam.

Tak, ale morderstwo, rozlew krwi ... nigdy bym się nie spodziewała, że Ada będzie do tego zdolna. Antoś nie pozwala mi chodzić do sądu, bo to może mieć zły wpływ na rozwój płodu, ale ja mu tłumaczę, że się wcale nie przejmuję tą historią. Ostatecznie ona sama jest sobie winna. Zabić rodzonego brata — to wprost obrzydliwość.

No, jeszcze nie wiadomo, czy to ona zabiła. Ale tak, czy owak, znając ciebie, wiem, że nie przepuścisz ani jednej rozprawy, choćbyś miała urodzić na sali sądowej. To podniecające, prawda, taka publiczna wiwisekcja?

Izo, ty jednak jesteś potwornie złośliwa — roześ­miała się sztucznie Rollenowa. — Słuchaj, jak myślisz, czy wybuchnie ta wojna? Antoś twierdzi, że Hitler będzie się bał nas pierwszy zaatakować. W końcu chodzi tylko o „korytarz”, ale nigdy nic nie wiadomo. Jakby się tylko coś zaczęło, wyjeżdżamy do naszej willi w Urlach.

My raczej pryśniemy z papą za granicę. Ale prze­stań politykować. Patrz już wywołują sprawę Neniew- skiej. Chodźmy, bo nam zajmą dobre miejsca.

Istotnie tajemnicze, niedostępne dotąd drzwi, strze­gące świątyni rozpraw otwarły się i żądny mocnych wra­żeń tłumek wsypywał się do środka. Wkrótce sala wypeł­niła się po brzegi.

Będziłłówna w pewnej chwili trąciła siedzącą koło niej Rollenową.

Spójrz tylkq, Wiko przyszedł do sądu w towarzy­

stwie Rity Holzenberg. Jednak to już zakrawa na nieprzy- zwoitość. Podobno od kilku miesięcy jest na jej utrzyma­niu i pozwala łaskawie spłacać swoje długi.

Kiedy wprowadzono oskarżoną w eskorcie policji, zapanowała zupełna cisza i wszystkie oczy zwróciły się w jej stronę. Neniewska okazała jednak twarz obojętną i kamiennie spokojną. Lekkie obrzmienie zmieniało jej rysy, włosy miała gładko ściągnięte do tyłu, a spuszczo­ne, prawie zamknięte oczy, czyniły ją mało podobną do osoby ongiś dobrze znanej w towarzystwie. Mecenas Gradkiewicz zbliżył się do niej i szepnął jej do ucha kilka słów, po czym zajął miejsce w ławie obrońców. Prokura­tor Kolwiec siedział już z boku, przy stole sędziowskim. Ten trzydziestokilkuletni mężczyzna o czarnej, falującej czuprynie i błyszczących oczach, znany był z krasomów­czych popisów i szczególnej zajadłości w ściganiu oraz prześladowaniu delikwentów, którzy popadli w konflikt z obowiązującym w Polsce kodeksem karnym.

Głęboki bas woźnego wezwał zgromadzonych do po­wstania. Sąd w trzyosobowym składzie poważnie i uro­czyście wkroczył do sali. Po dopełnieniu wstępnych for­malności związanych z procedurą prawną, przystąpiono do przesłuchania świadków powołanych zarówno przez prokuratora, jak i obrońcę. Do tej pory, w toku postępo­wania, zeznawało już szereg osób na okoliczności mające związek ze śmiercią Kornickiego: gosposia Marianna Dru­cikowa, profesor Dolina-Palnicki, znajomi Neniewskich i denata. Nie wnieśli oni jednak nic takiego do materiału dowodowego, co mogłoby przesądzić o winie oskarżonej, albo wskazać na jej niewinność. Znajomi zgodnie stwier­dzali, że para małżonków prowadziła rozrzutny, rzec mo­żna hulaszczy tryb życia, który w konsekwencji doprowa­dził ich do całkowitej ruiny materialnej. Udział Ady Ne- niewskiej w trwonieniu majątku razem z mężem, w świet­le tych zeznań, wydawał się niezaprzeczalny i oczywisty. Postać zabitego natomiast rysowała się na tym tle bardzo

pozytywnie: człowiek o nienagannej opinii, zdolny hand­lowiec, oddany syn, troskliwy brat, przechodzący przez życie bez kolizji z prawem i otoczeniem. Dzisiejsza roz­prawa mogła mieć szczególny i brzemienny w skutki dla dalszego toku procesu, przebieg. Na świadków wezwano bowiem osoby blisko związane z głównymi bohaterami dramatu: Wiktora Neniewskiego, Żanetę Wolwiczową i jej brata Romana Pawelskiego.

Pierwszą wywołano Wolwiczową. Zgrabna, przystoj­na, ubrana skromnie, lecz elegancko, w granatowy ko­stium, w małym toczku z woalką, spod którego wymykały się gęste, czarne włosy, zrobiła z miejsca korzystne wra­żenie na składzie sędziowskim. W rękach, obleczonych w białe rękawiczki, trzymała swobodnie skórzaną torebkę. Mówiła spokojnie, rzeczowo, jakby sprawa ta nie doty­czyła człowieka pozostającego z nią przez kilka lat w związku małżeńskim, a kogoś zupełnie obcego.

Gdzie świadek przebywała w dniu śmierci Leona Kornickiego? — zapytał sędzia przewodniczący.

W Dęblinie. Jeszcze przed rozwodem przeprowa­dziłam się do tego miasta.

Czy świadek mieszkała tam sama?

Nie, z kapitanem Andrzeje,m Wolwiczem, moim Obecnym mężem.

Kiedy świadek po raz ostatni widziała swojego pierwszego męża?

Tydzień przed jego śmiercią, u notariusza. Podpi­sałam tam akt zrzeczenia się praw do majątku dorobko­wego. Ze strony mojego byłego męża występował mece­nas Gradkiewicz.

Podobno świadek miała otrzymać w zamian za to odszkodowanie pieniężne w wysokości 100 000 złotych?

Tak to wspólnie ustaliliśmy.

Czy świadek dostała te pieniądze?

Nie, gdyż mecenas Gradkiewicz miał mi je dorę­czyć 17 czerwca, a w dniu tym Leon Kórnicki już nie żył

Tak, to, co świadek nam mówi, zgadza się z ma­teriałami zebranymi w śledztwie. Proszę nam powiedzieć, co stało się przyczyną rozwodu świadka z denatem? Jak nam wiadomo, małżeństwo to trwało siedem lat. Czy za­szły jakieś ważne, a nieoczekiwane powody, które dopro­wadziły do rozpadu tego związku?

Rozeszłam się z Leonem Kórnickim ze względu na całkowity brak zgodności poglądów i charakterów, a także z powodu zupełnego niedoboru fizycznego — młoda kobieta mówiła nadal swobodnie i bez zająknie- nia, jakby składanie takiego oświadczenia wobec licznego audytorium nie sprawiało jej najmniejszego trudu i przy­krości. — Różnice zdań, zapatrywań ujawniły się w czasie naszego pożycia, coraz bardziej narastały, a w końcu uczyniły je niemożliwym.

Na czym polegały?

Mój były mąż stał się już wkrótce po naszym ślu­bie człowiekiem ceniącym nade wszystko pieniądz. Nie mogłam żyć w atmosferze stałej pogoni za zarobkiem, bez uwzględniania innych wartości, odgrywających w ży­ciu ważną rolę. Poza tym miał apodyktyczny charakter, żądał od kobiety całkowitego podporządkowania się, pra­wie niewolniczej uległości, a na to nie mogłam się zgo­dzić.

W sali wzmógł się szum głosów, słychać było szep­tem wypowiadane uwagi; po raz pierwszy bowiem padły krytyczne słowa pod adresem ofiary zbrodni. Sędzia prze­wodniczący musiał wezwać zebranych do zachowania po­rządku.

Czy rozejście się świadka z mężem miało charak­ter burzliwy? Może wybuchały awantury, ostre starcia?

Ach, nie — uśmiechnęła się Wolwiczowa. — Leon bardzo chętnie uwolnił się od mojej osoby. Oboje doszliśmy do wniosku, że nasz związek okazał się nieuda­ny i nie należy go dalej ciągnąć. Nie mieliśmy do siebie żadnych pretensji.

Proszę nam jeszcze opowiedzieć o stosunku Leona Kornickiego do rodziny, a szczególnie do oskarżonej i ojca.

Był dobrym synem, aczkolwiek niezbyt często kontaktował się ostatnio z ojcem ze względu na brak cza­su. Nigdy jednak nie słyszałam o niesnaskach lub kłót­niach z moim byłym teściem, raczej zwykle słuchał jego rad i wskazówek.

A z siostrą? — sędzia pochylił się nad stołem i pilnie wpatrzył w twarz młodej kobiety, jakby od tej od­powiedzi mogło wiele zależeć.

Interesował się jej losem, zamążpójściem. Sądzę, że darzył ją przywiązaniem, oczywiście na swój sposób, gdyż, jak mówiłam, najwięcej absorbowały go sprawy za­wodowe i szybkie powiększanie majątku.

Czy świadek nigdy nie była obecna przy kłótni męża z siostrą lub nie słyszała przynajmniej o istniejących pomiędzy nimi zatargach?

Nie, uważałam, że ich wzajemne stosunki ukła­dały się zupełnie poprawnie.

Dziękuję świadkowi. Czy pan prokurator ma ja­kieś pytania?

Tak, oczywiście — Kolwiec okrasił usta drapież­nym uśmiechem, zwykle poprzedzającym frontalny atak na aktualnie przesłuchiwany obiekt. — Czy Leon Kórnicki pochwalał wybór kandydata na męża przez oskarżoną, czy też sprzeciwiał się jej związkowi z Wiktorem Neniewskim? Proszę zastanowić się dobrze, zanim świadek odpowie.

O ile mi wiadomo Leon nie okazywał zbytniego zadowolenia z tego wyboru. Uważał, że Ada powinna znaleźć innego partnera — Wolwiczową mówiła teraz wolniej, wyważając każde słowo.

Dlaczego?

Twierdził, że Neniewski znajduje się w złej sytu­acji materialnej i szuka panny z posagiem.

Czy na tym tle doszło do jakiejś poważniejszej scysji między zamordowanym a oskarżoną?

Nigdy nie uczestniczyłam w żadnej kłótni, ani w rozmowie o takim charakterze. W tym czasie współży­cie moje z Kórnickim zupełnie ustało i właściwie już nie brałam udziału w jego życiu rodzinnym.

Nie może jednak chyba świadek zaprzeczyć, że stosunki między oskarżoną a jej bratem od jej ślubu z Neniewskim zostały zerwane?

Wprawdzie nasze małżeństwo już nie istniało, to jednak wydaje mi się, że rzeczywiście Leon nie kontakto­wał się zupełnie z siostrą i jej mężem.

Czy oskarżona zwracała się do swojego bra­ta o pomoc finansową i czy ją kiedykolwiek otrzy­mała?

Nic mi o tym nie wiadomo.

Co świadek może powiedzieć o trybie życia i sytu­acji materialnej Neniewskich?

Absolutnie nic, Ada wyszła za mąż po moim ro­zejściu się z Kórnickim. Jak mówiłam ta rodzina przesta­ła mnie zupełnie interesować.

Dobrze. A jak układały się stosunki świadka ze szwagierką w okresie, kiedy małżeństwo z Kórnickim je­szcze trwało, to znaczy na przestrzeni siedmiu lat? Czy nie zaobserwowała świadek u niej złych skłonności, po­ciągu do marnotrawstwa, do rozrzutności?

To nie mogło mieć miejsca. Ada jest o siedem lat młodsza ode mnie. Kiedy wychodziłam za mąż za Korni­ckiego była jeszcze dzieckiem. Prawdę mówiąc nie przy­jaźniłyśmy się, nie znalazłyśmy wspólnego języka, zainte­resowań czy upodobań. Ada miała zupełnie inny krąg znajomych. Nigdy jednak nie zauważyłam u niej jakichś odchyleń od normy.

Czy to prawda, że ojciec spełniał wszystkie jej za­chcianki?

Raczej tak, ale to zupełnie naturalne, jedyna cór­ka ...

Dziękuję, to na razie wystarczy.

A pan mecenas — sędzia przewodniczący zwrócił się teraz do Gradkiewicza — ma pytania do świadka?

Tak, mam — adwokat poderwał się z miejsca, poprawił poły togi i pochylił się nad rozłożonymi aktami, jakby dopiero w tej chwili zapoznawał się z materiałami sprawy, a potem odwrócił całą swoją masywną postać w stronę Wolwiczowej. — Świadek wspominała, że jakoby wyłączną przyczynę rozkładu jej pożycia małżeńskiego z Leonem Kórnickim stanowiło jego zbyt materialistycz- ne podejście do życia i brak z mężem więzi duchowej. Proszę powiedzieć sądowi, jaką zatem rolę odegrał obec­ny pani mąż, pan kapitan Wolwicz? Jak mi wiadomo, to jego osoba właśnie stała się powodem rozwodu.

Panie mecenasie — łagodnie upomniał Gradkie­wicza sędzia — to pytanie nie ma związku ze sprawą.

Owszem, ma, proszę wysokiego sądu — powie­dział adwokat z szacunkiem. — Chcę wykazać, że rozejś­cie się państwa Kórnickich nie mogło nastąpić bez powa­żnych nieporozumień, mówiąc drastycznie, małżeńskich awantur.

A więc, czy małżonek robił pani sceny zazdro­ści? — sędzia dobrodusznym tonem zwrócił się do Wolwi­czowej .

Początkowo tak — Żaneta wydawała się pierwszy raz nieco zmieszana — ale nigdy w sposób gwałtowny. Prędko doszliśmy do wniosku, że powinniśmy się rozwieść.

Czy to pana zadowala, panie mecenasie? — uśmiechnął się sędzia.

Chwilowo tak.

Czy są jeszcze pytania?

Oczywiście. Powrócę do wypowiedzi świadka, ja­koby zmarły hołdował wyłącznie potędze pieniądza. Dla­czego w takim razie przyjaźnił się z pani bratem Roma­nem Powelskim, a nawet w pewnym sensie zajmował się jego losem? Czy upatrywał w tym jakiś interes?

Żaneta wzruszyła ramionami.

Tak, zainteresowanie moim bratem stanowiło wyjątek w postępowaniu Leona. Wynikało być może z tego, że nie mieliśmy dzieci, a Roman jest ode mnie dużo młodszy. Lubił go bardzo i chyba po trosze trakto­wał jak syna.

Czy pani brat wyciągał z tego jakieś korzyści ma­terialne? A może mąż świadka chciał go ustanowić swoim spadkobiercą, albo przynajmniej czynił takie obietnice?

W sali od kilku chwil panowało poruszenie, znów ro­zległ się szmer podnieconych głosów. Co miał zamiar za­sugerować sądowi słynny adwokat, znany z niespodziewa­nych zwrotów w prowadzeniu obrony swoich klientów, zadając Wolwiczowej tego rodzaju pytania? Czy chciał skierować podejrzenie na zupełnie inną osobę?

Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Leon nie myślał o śmierci. Wiem tylko, że pomógł mojemu bratu zdobyć zawód i pracę.

A teraz proszę świadka — adwokat specjalnie prze­ciągał słowa, a czynił to wolno i dobitnie — zechce świadek powiedzieć sądowi, czy podtrzymuje złożone w śledztwie zeznanie, że Roman Powelski w dniu zabójstwa Leona Kornickiego, 14 czerwca ubiegłego roku, przez cały dzień przebywał w mieszkaniu świadka w Dęblinie i wyjechał do Warszawy dopiero po godzinie dziewiętnastej?

Przez parę sekund Wolwiczowa milczała. Wydawało się, że po jej twarzy przemknął cień wahania, ale naty­chmiast opanowała się i powiedziała.

Tak, podtrzymuję.

Dziękuję, nie mam więcej pytań.

Świadek jest wolna — zakomunikował sędzia. — Proszę wezwać świadka Romana Powelskiego.

Do stołu sędziowskiego zbliżył się młody człowiek o chłopięcym wyglądzie. Podobny do siostry, miał w ru­chach jakąś miękkość, coś z kobiecego wdzięku. Ta jego delikatność mogła wskazywać na trawiącą go wewnętrzną chorobę.

Mówił płynnie, ale dość cicho, wydawał się przeży­wać głęboko śmierć przyjaciela i tragedię rodziny Kórnic­kich. Tak, Leon opiekował się nim od wielu lat, właści­wie od ślubu z Żanetą. Rodzice ich zmarli przedwcześnie na płuca. On sam posiadał mały, osobisty majątek pozo­stawiony przez nich w spadku, więc w zasadzie nie korzy­stał z pomocy materialnej szwagra, ale Leon ustawił go w życiu, ułatwił studia, zaprotegował w pracy. Wiele mu zawdzięczał, mimo znacznej różnicy wieku łączyła ich głęboka przyjaźń. O oskarżonej Adzie Kórnickiej, jej ojcu, domu rodzinnym wyrażał się z największym szacun­kiem i uznaniem. Jego zdaniem, Neniewska zasługiwała na współczucie z powodu wyjątkowo niefortunnego za- mążpójścia. Brat sprzeciwiał się temu związkowi, stosun­ki między rodzeństwem uległy wtedy pewnemu zawiesze­niu, ale on nigdy nie był świadkiem gorszących scen czy awantur. Po rozwodzie Leona z Żanetą utrzymywał z Kórnickim nadal ożywione kontakty, gdyż fakt ten nie miał najmniejszego wpływu na łączącą ich przyjaźń. Nie było mu wiadomym, że Ada umówiła się czternastego czerwca z bratem w jego mieszkaniu.

Czy świadek wiedział, że Leon Kórnicki ma za­miar podjąć z banku sto tysięcy złotych w celu wypłace­nia odszkodowania swojej byłej żonie? — zapytał mece­nas Gradkiewicz.

Nie, Leon mówił mi tylko, że między nim a Ża­netą doszło do porozumienia w sprawach finansowych. Również siostra wspominała mi o tym w czasie mojej wi­zyty u niej, w Dęblinie.

Kiedy świadek po raz ostatni widział Kornickiego i o czym z nim rozmawiał?

Dwunastego czerwca, przed moim wyjazdem. Dokładnie nie przypominam sobie przebiegu rozmowy, ale pamiętam, że Leon wypytywał się trochę żartem, tro­chę serio, czy siostra jest zadowolona z nowego związku, a ja z następnego szwagra.

O której godzinie wrócił świadek do Warszawy czternastego czerwca?

Koło dwudziestej trzeciej. Na drugi dzień po po­łudniu umówiłem się z Leonem. Niestety, kiedy przysze­dłem o szesnastej, zastałem mieszkanie opieczętowane.

Kto może potwierdzić, że powrót świadka do Warszawy nastąpił właśnie o tej porze?

Powelski wydawał się być bardzo zaskoczony tym pytaniem, rozłożył nawet bezradnie ręce i powiedział.

Nikt, było już późno. Nikogo nie spotkałem, a mieszkam sam.

Prokurator Kolwiec zerwał się z miejsca jak opa­rzony.

Proszę wysokiego sądu, protestuję przeciw tego rodzaju pytaniom na okoliczności, które zostały już do­statecznie wyjaśnione w toku śledztwa.

Panie prokuratorze — łagodził jak zwykle sędzia przewodniczący — nie możemy narzucać obronie taktyki postępowania, nie zaszkodzi, jeśli świadek jeszcze raz po­twierdzi poprzednio złożone zeznania lub je odwoła, jeśli uzna to za stosowne.

Po Powelskim na salę rozpraw w charakterze świad­ka został wezwany Wiktor Neniewski. Przesłuchanie jego stanowiło punkt kulminacyjny dzisiejszej rozprawy. Kim był ten człowiek? Inspiratorem mordu, podżegaczem, czy osobą nie mającą nic wspólnego z potwornym czynem, o dokonanie którego oskarżono jego żonę. Do tej pory brakowało jakichkolwiek podstaw do posądzenia Ne- niewskiego nawet o moralny współudział w popełnionej zbrodni, gdyż z ust tej kobiety nie padło ani jedno słowo mogące świadczyć przeciwko niemu. Postawa Neniew- skiej stanowiła nadal zagadkę dla organów śledczych i sądu. Na samym początku wprawdzie nie przyznała się do winy, ale nie chciała uparcie i konsekwentnie składać ża­dnych wyjaśnień i odpowiadać na pytania sądu. Jedyne, co zdołano od niej usłyszeć, stanowiące novum w tym

dziwnym procesie, to to, że w czasie jej wizyty u brata jakaś trzecia osoba znajdowała się jeszcze w mieszkaniu. Okoliczność ta jednak, jak dotychczas, nie została popar­ta żadnym dowodem, w związku z czym nie miała znacze­nia dla materiału zebranego w sprawie.

Wobec takiego zachowania klientki, sytuacja jej adwokata stała się nie do pozazdroszczenia. Przypomina­ła popisy ekwilibrystyczne tancerza na linie, który, aby utrzymać równowagę, musi zawierzyć tylko własnym si­łom.

Wejście Wiktora Neniewskiego na salę wywołało po­dniecenie wśród publiczności. Wygolony, wymuskany, w bryczesach, błyszczących butach do konnej jazdy i w sza­firowej marynarce, wyglądał jakby przed chwilą wygrał główną nagrodę w międzynarodowych zawodach hipicz- nych. Uprzedzony o prawie odmowy zeznań ze względu na łączące go więzy z oskarżoną, odpowiedział ze swobo­dą i nonszalancją.

Ależ ja chcę zeznawać. Uważam, że mam obo­wiązek przyczynić się do odkrycia prawdy o śmierci Leo­na Kornickiego. Zresztą moje małżeństwo z oskarżoną przestanie niedługo istnieć, właśnie wszcząłem kroki roz­wodowe.

Szmer na sali przerodził się we wrzenie. Sędzia po­czuł się zmuszony do kilkakrotnego przywoływania publi­czności do porządku. Mecenas Gradkiewicz natychmiast zerwał się z miejsca i zażądał odebrania przysięgi od świadka przed jego przesłuchaniem. Neniewski skwapli­wie zastosował się do tego, wyraźnie skandując słowa powtórzył za sędzią, że będzie mówił szczerą prawdę, ni­czego nie ukrywając z tego, co mu jest wiadome.

Oskarżona od samego początku siedziała nierucho­mo, teraz ramionami jej zaczął wstrząsać ledwo zauwa­żalny dreszcz.

Chciałbym złożyć przed sądem pewne oświadcze­nie — rozpoczął niespodziewanie Neniewski.

Sędzia przewodniczący nieco zdziwiony uniósł głowę znad akt.

Czy dotyczące okoliczności nie ujawnionych przez świadka w śledztwie.

Tak, gdyż dopiero teraz pewne fakty doszły do mojej wiadomości.

Słucham świadka.

Neniewski. rozejrzał się po sali, kwitując zadowolo­nym uśmiechem rosnące wciąż zainteresowanie zgroma­dzonych, ale natychmiast przybrał postawę pełną urzędo­wej, złowróżbnej powagi.

Wydaje mi się, że moja była żona, idąc na spot­kanie ze swoim bratem, zabrała z domu rewolwer.

Proszę się zdecydować, czy świadek jest tego pe­wien, czy tylko mu się tak wydaje. A poza tym oskarżo­na, jak wiadomo sądowi, pozostaje nadal żoną świadka, proszę więc nie używaćfcwrotu „była żona” — upomniał Neniewskiego przewodniczący.

Neniewski skłonił się z uszanowaniem przed zespo­łem sędziowskim.

Będę o tym pamiętał. Więc mogę stwierdzić z całą pewnością, że rewolwer, który leżał w szufladzie szafy, obecnie się tam nie znajduje. Zaznaczam, że od chwili aresztowania żony, nie przebywałem w naszym wspólnym mieszkaniu. Kiedy kilka dni temu przyszedłem zabrać swoje osobiste rzeczy, zajrzałem do szuflady i zau­ważyłem brak rewolweru. Przeszukałem wszystkie scho­wki, ale go nie znalazłem. Przypominam sobie teraz, że żona przed wyjściem do brata, udała się do sypialni. Kie­dy tam wszedłem niespodziewanie, pośpiesznie zamknęła torebkę. Wyglądała tak, jakbym ją złapał na gorącym uczynku.

Proszę oszczędzić sądowi sugestii w tym wzglę­dzie. Czyją własność stanowił ten rewolwer?

Stanisława Kornickiego. Po śmierci ojca żona za­brała go z jego mieszkania i przyniosła do naszego domu.

Wielokrotnie upominałem ją, że łamie prawo, gdyż nie ma zezwolenia na broń, ale bezskutecznie.

Wypowiadając te słowa z namaszczeniem i powagą, Neniewski przybrał pozę niezłomnego stróża i obrońcy praworządności. Sędzia spojrzał na niego spod oka.

Czy świadek nie posługiwał się tym rewolwerem?

Nigdy! — obruszył się „Piękny Wiko”. — Od wielu lat posiadam legalnie broń myśliwską i to mi abso­lutnie wystarcza.

A czy świadek chociaż wie, jakiego typu był ten rewolwer?

Browning.

Tym razem na sali zahuczało jak w ulu. Powszechnie wiedziano, że śmiercionośna kula pochodziła właśnie z rewolweru tej marki.

Proszę powiedzieć sądowi — kontynuował prze­wodniczący — w jakim celu udała się oskarżona do swo­jego brata w dniu jego śmierci? Z materiałów sprawy wy­nika, że od dłuższego czasu stosunki między rodzeństwem nie układały się dobrze. Skąd więc te nagłe odwiedziny? Czy świadkowi jest coś o tym wiadome?

Przypuszczam, a nawet mam pewność — naty­chmiast się poprawił — że żona chciała pożyczyć od niego pieniądze.

Czy to świadek namówił ją do tego? Zgodnie z po­siadanymi przez sąd informacjami w tym okresie świadek znajdował się w więcej niż krytycznej sytuacji finansowej.

Twarz Neniewskiego przybrała wyraz obrażonej nie­winności.

Przyznaję, że przejściowo miałem pewne trudno­ści natury materialnej, które w tej chwili prawie nie istnieją, ale nigdy nie żądałem od rodziny żony najmniej­szego wsparcia. To uwłacżałoby mojej ambicji męskiej.

Po tym pompatycznym exposé, na ustach wielu osób przysłuchujących się rozprawie pojawiły się ironiczne uśmiechy, a nawet rozległ się stłumiony chichot kobiecy.

A jednak — sędzia przewodniczący pytał dalej nieustępliwie — czy pieniądze od brata żony nie miały służyć do ratowania zagrożonego majątku świadka? A może oskarżona z własnej inicjatywy postanowiła przyjść świadkowi z pomocą?

Ach skądże — obruszył się Neniewski. — Żona nigdy nie interesowała się sprawami finansowymi, absolu­tnie jej nie obchodziły. Po prostu chciała sobie sprawić nowe karakułowe futro. Kiedy jej oświadczyłem, że chwilowo mnie nie stać na tak poważny zakup, powie­działa, że w takim razie pożyczy pieniądze od brata. Oczywiście sprzeciwiłem się temu stanowczo.

Czy pan prokurator ma pytania?

Naturalnie. Jaki tryb życia prowadziła oskar­żona?

Prawdę powiedziawszy, nie robiła nic, co by mo­gło przynieść jakikolwiek pożytek, nie zajmowała się ani gospodarstwem domowym, ani żadną pracą, choćby cha­rytatywną. Muszę z ubolewaniem wyznać, że jedynym jej zajęciem było trwonienie pieniędzy, wydawanie ich na stroje i rozrywki.

Czy domagała się, aby świadek spełniał wszystkie te zachcianki?

Tak, bezustannie żądała najlepszych strojów ze znanych firm warszawskich i zagranicznych, kosztownych futer i biżuterii, w związku z czym zaciągnąłem niestety poważne długi.

Czy świadek upominał żonę, aby żyła nieco osz­czędniej?

Niejednokrotnie. Nie kryłem przed nią naszych trudności finansowych, ale żona wyśmiewała moje oba­wy. Twierdziła, że jej brat staje się z dnia na dzień bogat­szy, a ona jest jego jedyną spadkobierczynią.

Szepty na sali znów wzmogły się. Neniewski z taką zajadłością obciążał swoją małżonkę wszystkimi grzecha­mi świata przed wysokim sądem, jakby jego najgorętsze

pragnienie stanowiło błyskawiczne dostarczenie jej do rąk kata, celem wykonania przez niego egzekucji.

Panie mecenasie, słuchamy pana.

Gradkiewicz nie spiesząc się, powstał z miejsca.

Proszę świadka, czy to prawda, że w czerwcu ubiegłego roku majątek ziemski „Neniewo” został wysta­wiony na licytację?

„Piękny Wiko” nie spodziewał się tak dobitnie sfor­mułowanego pytania. Prokurator początkowo chciał za­protestować przeciwko jego zasadności, ale nagle znieru­chomiał i zagłębił się w wertowaniu dokumentów.

Tak, to prawda.

Czy małżonka pana była w panu zakochana w chwili zawierania związku małżeńskiego oraz w czasie jego trwania?

Znów zdziwienie odmalowało się na twarzy Neniew- skiego, ale natychmiast uśmiech, pełen zarozumialstwa i chełpliwości, wypłynął na jego wargi.

Tak, to nie ulega wątpliwości, że mnie kochała aż do przesady, z wrodzoną egzaltacją powodującą konflikty z otoczeniem.

Rozumiem. Proszę powiedzieć sądowi, czy żona w dniu śmierci Leona Kornickiego, albo w ciągu kilku na­stępnych dni dała panu do rąk dużą sumę pieniędzy?

Nie..., nic nie wiem o żadnych pieniądzach i ni­czego nie otrzymałem w tym czasie od żony.

Neniewski mówił teraz z pewnym ociąganiem i mniejszą swadą. Gradkiewicz z wyrazem nietajonej sa­tysfakcji zwrócił się do sądu.

Proszę o ścisłe zaprotokołowanie tych słów ...

Nie zdążył dokończyć zdania, gdyż na sali powstało

zamieszanie spowodowane wydarzeniem, które całkowi­cie pochłonęło uwagę zespołu sędziowskiego: Ada Ne- niewska osunęła się na podłogę zemdlona.

Co byś powiedziała na kawę mrożoną i tort ana­nasowy u „Lardellego” — zapytała Rollenową Iza Bę-

dziłło po zarządzeniu przez sąd przerwy w rozprawie z powodu zasłabnięcia oskarżonej.

Czuję taki niesmak dosłownie i w przenośni, że muszę go zagryźć czymś bardzo smacznym.

*

... Jak już oświadczyłem na wstępie, mamy tu do czynienia z wyjątkowo ohydnym morderstwem, zaplano­wanym z zimną krwią i premedytacją. Siostra zabija bra­ta, najbliższą na świecie osobę, związaną z nią węzłami krwi, i to w jakim celu? Aby zdobyć pieniądze na jeszcze jedno futro. Dla zaspokojenia przelotnej zachcianki i za­dośćuczynienia kaprysowi próżnej i zachłannej kobiety pada ofiarą zdolny, młody człowiek, rokujący wielkie na­dzieje na przyszłość, filar polskiego przemysłu, dobry obywatel, zacny syn i, co najważniejsze, oddany brat. W toku przewodu sądowego wina oskarżonej została cał­kowicie udowodniona. Nie ma wątpliwości, że przed nami stoi bratobójczyni, zdrowa na umyśle, bez żadnych odchyleń patologicznych, działająca z rozmysłem i całą świadomością, że majątek denata dostanie się po jego śmierci w jej ręce. Młoda kobieta, a jakaż straszna zbro- dniarka — prokurator Kolwiec w miarę mówienia rozpa­lał się coraz bardziej, roztaczając przed sądem obraz przestępstwa dokonanego przez Neniewską i malując w najczarniejszych barwach jej sylwetkę moralną.

Rozpieszczona przez ojca jedynaczka, roztrwoni­ła swój posag i majątek męża, nakłaniając go do wciąż rosnących wydatków, rujnując jego dobra rodzinne —- przerwał na chwilę i kontynuował po wymownym mil­czeniu.

I oto, kiedy stanęło przed nią widmo niedostatku, decyduje się na potworny krok: zabójstwo rodzonego brata. Działa z zimną bezwzględnością, umawia się z nim na spotkanie, zabiera z domu rewolwer w sekrecie przed

mężem i o godzinie siedemnastej pięknego, czerwcowego popołudnia wchodzi do mieszkania denata. Nie wie tylko, że skrupulatny brat odnotował w kalendarzu jej wizytę i że sąsiad widział ją wchodzącą. I co się dzieje dalej? — Kolwiec znów zawiesił głos, a potem podjął swoją mowę jeszcze bardziej dramatycznym tonem. — Zamiast naj- niechybniej oczekiwanego siostrzanego pocałunku, poca­łunku pojednania, pada strzał przecinający jego młode, wspaniałe życie, strzał z rąk najbliższej istoty, którą ko­chał gorącą miłością od kolebki.

Wysoki sądzie! Dla osoby takiej, jaką okazała się oskarżona, pozbawionej wszelkich hamulców moralnych, zdolnej do jednego z najokrutniejszych czynów: brato- bójstwa, nie ma miejsca w naszym społeczeństwie. Wno­szę o wymierzenie najwyższego wymiaru kary, która w tym wypadku wydaje się najsprawiedliwsza — kary śmierci.

*

... Proszę wysokiego sądu, pan prokurator bardzo sugestywnie przedstawił nam wizję morderstwa, które miało miejsce 14 czerwca ubiegłego roku w mieszkaniu przy ulicy Mokotowskiej, oraz ukazał w ponurych, wstrząsających barwach postać oskarżonej pozbawiającej dla zdobycia futra życia swojego brata. Ja jednak pozwo­lę sobie zaprezentować sądowi inną wersję tego tragiczne­go wydarzenia i twierdzę z całą stanowczością, że oskar­żona jest niewinna.

Wysoki sądzie! Cały materiał dowodowy oparty jest li tylko na wątłych poszlakach. Nie zostało udowodnione, że strzelała oskarżona. Wiemy tylko, że umówiła się z bratem, weszła do jego mieszkania, nie znamy jednak godziny jej wyjścia stamtąd. Skąd pewność, że opuściła mieszkanie, w którym znajdował się trup brata? A może było całkiem inaczej i rodzeństwo rozstało się na progu

w jak najlepszej komitywie. Co rozegrało się w mieszka­niu denata tego tragicznego wiosennego popołudnia po­zostaje nadal tajemnicą. Świadek Wiktor Neniewski twierdzi, że oskarżona wzięła ze sobą rewolwer marki Browning, ale gdzie jest w tej chwili broń, narzędzie zbrodni, także nie wiemy! Nie możemy więc przeprowa­dzić ekspertyzy balistycznej, zidentyfikować tej broni, bo nie mamy o niej żadnych bliższych danych. Czy na takich przesłankach można w ogóle oprzeć oskarżenie? Moim zdaniem — nie! Tym bardziej, czy na podstawie takiego materiału dowodowego można skazać na śmierć człowie­ka? Nad tym sąd będzie się długo zastanawiał, zanim wyda sprawiedliwy wyrok.

W tej sprawie jakże wymowne jest milczenie oskar­żonej. Zaprzeczyła wprawdzie, że zabiła brata, ale więcej nie powiedziała ani jednego słowa na swoją obronę. Kogo więc chce bronić, kogo T>słaniać? Czy ktoś w tej sprawie może w ogóle przedstawić niepodważalne alibi? A teraz pragnę zwrócić uwagę wysokiego sądu na pewne charakterystyczne i o ogromnym znaczeniu okoliczności grające, moim zdaniem, decydującą rolę. W chwili śmier­ci Kornickiego rodzinne dobra Neniewskiego zostały wy­stawione na licytację. Oskarżona bardzo kochała swojego męża, według jego własnego zdania w sposób zbyt egzal­towany, wyszła przecież za niego za mąż wbrew woli ro­dziny. Czy kochająca żona nie oddałaby mężowi w tak katastrofalnej sytuacji finansowej pieniędzy zabranych bratu? Na pewno tak. Tymczasem Neniewski oświadczył, że żadnych pieniędzy w tym czasie od żony nie otrzymał. Jeżeli więc dajemy wiarę świadkowi Neniewskiemu, że nigdy nie żądał, aby żona zwróciła się do swojej rodziny o pożyczkę w celu ratowania jego majątku, i że widział jakoby zabierała ze sobą wychodząc do brata rewolwer, to bądźmy konsekwentni i wierzmy mu także wtedy, kie­dy twierdzi, że żadnej kwoty od niej nie przyjął. Pozosta­je więc zagadką, co się stało z owymi 100 000 złotych,

które denat podjął z banku w dniu swojej śmierci i przyniósł do domu? Odpowiedź nasuwa się jedna — zabrał je ten człowiek, który zamordował Kórnickie­go, ale osobą tą nie jest oskarżona Adela Neniew- ska!

A teraz, proszę wysokiego sądu, ostatnia i najważ­niejsza sprawa. Oskarżona raz przerwała swoje tragiczne milczenie i zeznała, że w czasie jej wizyty u brata ktoś jeszcze przebywał w mieszkaniu. Tak, wiem, że oświad­czenie to jest gołosłowne, gdyż nie przedstawiliśmy na jego poparcie żadnych dowodów, ale ten tajemniczy „trzeci” istnieje, nie jest fantomem, wytworem wyobraźni oskarżonej. To on, lub ona, zawiadomił policję, że Leon Kórnicki nie zmarł naturalną śmiercią, lecz został za­strzelony. Ten anonimowy „ktoś” wiedział, w jaki sposób Kórnicki zszedł z tego świata, od jakiej broni zginął. Ponieważ nie uczyniła tego oskarżona, więc kto? Oczywi­ście świadek zbrodni, albo morderca, pragnący z jemu tylko znanych pobudek, aby zbrodnia wyszła na światło dzienne. '

Gradkiewicz nagle odwrócił się w stronę licznie ze­branej na sali publiczności.

Uroczyście wzywam tę osobę, aby stanęła przed sądem i powiedziała prawdę. Niech nie dopuści do najstraszliwszej krzywdy, jaką można wyrządzić swo­jemu bliźniemu: do utraty czci i wyroku skazują­cego.

Zamilkł na chwilę, jakby czekając na pojawienie się tajemniczego świadka i po kilkunastu sekundach głębo­kiej ciszy, która zapanowała po tych słowach, zakończył swoją mowę obrończą.

Ponieważ w świetle materiału dowodowego wina oskarżonej nie została udowodniona, mam zaszczyt pro­sić wysoki sąd o wyrok uniewinniający.

W latach sześćdziesiątych...

Igor Wolwicz od kilku tygodni przebywał w stolicy Francji. Stale wydawało mu się, że wszystko to, co prze­żywa, jest tylko fantastycznym, bardzo pięknym snem, z którego niechybnie lada moment obudzi go terkot bu­dzika wzywającego do codziennych, prozaicznych zajęć. Często stawał na środku ulicy, aby uszczypnąć się w ra­mię i oto okazywało się niezmiennie, że naprawdę znaj­duje się w Paryżu, mieszka u starych znajomych swojego wuja na rue de Vaugirard, w niedalekim sąsiedztwie Ogrodu Luksemburskiego. Niespodziewany uśmiech losu w postaci hojnego gestu brata matki umożliwił mu wyjazd do Francji, a tym samym pozwolił na urzeczywistnienie chłopięcych marzeń o zagranicznej podróży. Nie tylko ten wyjazd miał do zawdzięczenia wujowi, ale właściwie wszystko, co go dotąd dobrego w życiu spotkało: własne, wygodne i wyposażone w niezbędne sprzęty mieszkanie w Warszawie, skromne, ale wystarczające środki utrzy­mania w czasie studiów, stanowiące uzupełnienie otrzy­mywanego od państwa stypendium, a teraz za uzyskanie dyplomu, jeszcze ta wycieczka. Tak, niewątpliwie wuj Roman był jego dobroczyńcą. Czego bowiem mógł się spodziewać, po śmierci matki, skromny, nie posiadający żadnego majątku chłopiec z Dęblina, oprócz ciężkiej wal­ki o byt. Czuł się wtedy zupełnie bezradny i osamotniony po stracie jedynej opiekunki i żywicielki. Mimo ogromu nieszczęścia, które go spotkało, nie zapomniał spełnić ostatniej woli matki i zawiadomił o dacie pogrzebu jej brata, mieszkającego w Warszawie, znanego mu tylko z opowiadań i fotografii w albumie rodzinnym, pieczoło­wicie przechowywanym w starej komodzie. Nawet nie wierzył w to, że wujek zareaguje na jego depeszę, ale oto zjawił się i jak opiekuńczy anioł pokierował jego dalszym losem. Przesadą byłoby twierdzenie, że Igor zajmował się bezustannie rozpamiętywaniem wszystkich dobrodziejstw

wyświadczonych mu przez swego opiekuna i składaniem mu hołdów dziękczynnych. Na to był zbyt młody i zaab­sorbowany otaczającym go światem. Raczej zdążył już przywyknąć do traktowania tych spraw jako czegoś oczy­wistego, wynikającego z układów rodzinnych.

Teraz jednak, spacerując po Boulevard des Italiens i Boulevard des Capucines w słoneczne, sierpniowe przedpołudnie, nie mógł się powstrzymać w duchu od skonstatowania, że ten wujek Roman to naprawdę „fajny chłop”. Jak świetnie przemyślał i urządził tę całą wypra­wę. Wytrzasnął skądś, chyba spod ziemi, jakichś poważ­nych, statecznych ludzi, powiązanych z nim węzłami daw­nej znajomości, którzy chętnie zaprosili do siebie jego młodego krewnego i z niezmienną uprzejmością gościli pod swoim dachem już przeszło miesiąc.

Igor wprawdzie nie sprawiał im kłopotu, gdyż cały dzień spędzał poza domem, zwiedzając wszystkie możli­we do obejrzenia zabytki z Luwrem, wieżą Eiffle’a i gro­bem Napoleona na czele. Miła pani domu witała go za­wsze z pogodnym uśmiechem na przywiędłej, zmęczonej twarzy, prosząc najczęściej o wybaczenie, że mąż jej, ze względu na podeszły wiek i różnorakie dolegliwości, nie będzie mógł razem spożyć wieczornego posiłku, który w zasadzie stanowiła zwykła, polska kolacja, a nie żaden wykwintny dîner albo souper.

Starszym państwu nie powodziło się nadzwyczajnie, ale wystarczało im na skromny byt. On był emerytem, ona rencistką — obojga los zagnał, w związku z zawieru­chą wojenną, na obczyznę. Mieszkali tu, w Paryżu, żyjąc wspomnieniami przeszłości, myślami i sercem tkwiąc w przedwojennej, starej Warszawie. Żona o wiele młodsza od męża, uczestnika bitwy pod Monte Cassino, panna Wiczyńska z domu, oddana pracy społecznej, wszystkie wolne chwile spędzała u polskich sióstr nazaretanek, w prowadzonym przez nie internacie dla młodych dziew­cząt. On, słabego zdrowia, najchętniej czytywał gazety

i przesiadywał w narożnej kafejce, prowadząc nie kończą­ce się rozmowy i dyskusje z kilkoma polskimi emigranta­mi. Jak już Igor zdążył się dowiedzieć, stracili dwoje dzieci w wieku niemowlęcym w wyniku konfliktu serolo­gicznego, życie ich więc upływało dość bezbarwnie i mo­notonnie. Serdecznie przywitali młodego przybysza z Pol­ski, szukając dzięki niemu pomostu wiodącego do wciąż żywej i niezapomnianej młodości, spędzonej w rodzin­nym kraju.

Znałam dobrze twoją matkę Żanetę — powie­działa kiedyś pani domu. — To była piękna kobieta, choć bardzo nieszczęśliwa w pierwszym małżeństwie. Przetań­czyłyśmy niejedną noc na przyjęciach i balach — to mó­wiąc uśmiechnęła się i smętnie zapatrzyła w dal, pełną zjaw z dawno minionej przeszłości.

Igor jednak nie dał się wciągnąć w krąg jej wspo­mnień, prowadzących prawdopodobnie do tasiemcowych opowiadań, rozmaitych zwierzeń. Na to zupełnie nie miał ochoty i czasu. Paryż upajał go jak narkotyk, pociągał egzotyką i nie znanym mu kolorytem. Wprawdzie o tej porze roku, w sierpniu, opustoszał, większość mieszkań­ców wyjechała na urlop w poszukiwaniu słońca i świeżego powietrza, ale i tak panowała w nim specyficzna, niepo­wtarzalna atmosfera, która odurza każdego turystę i skła­nia do dalekich pieszych spacerów, albo przejażdżek me­trem do najodleglejszych dzielnic. Obecnie, kiedy sier­pień już się kończył, a z nim exodus Paryżan, miasto za­czynało znów tętnić życiem i szykować się do nowego se­zonu. W każdym razie wuj, dzięki swojej nie wyczerpanej zapobiegliwości i pomysłowości w zaspokajaniu życzeń Igora, zapewnił mu u tej cichej rodziny spokojny kąt, sta­nowiący wygodny punkt wypadowy na całe miasto.

Mimo że Igor zawiódł nadzieje pani Niny na znale­zienie w nim wdzięcznego słuchacza wspomnień z czasów młodości, stosunek gospodarzy do gościa nie zmienił się ani na jotę. Oboje byli tak samo grzeczni i uprzejmi, jak

przy powitaniu na progu ich domu. Obecnie pobyt Igora miał się już ku końcowi. Musiał wracać, aby podjąć pracę w Archiwum Głównym Akt Dawnych. Po skończeniu studiów prawniczych i zdobyciu dyplomu magistra nie sprecyzował jeszcze swoich planów na przyszłość. Praca sędziego, prokuratora, adwokata — nie pociągała go wielce. Początkowo wprawdzie pragnął oprzeć swoją egzystencję na jednym z tych zawodów, ale z biegiem lat okazało się, że jest zbyt nieśmiały i mało komunikatyw­ny, aby nawiązać tak żywy kontakt z ludźmi, jak wymaga­łaby tego rodzaju praca. Kiedyś w dzieciństwie cierpiał na zaburzenia o charakterze epileptycznym, popadał w częste omdlenia, na skutek czego został zwolniony z obo­wiązku służby wojskowej. Teraz, co prawda, wyrósł z wszystkich zakłóceń w funkcjonowaniu organizmu, gdyż rozwój fizyczny sprawił, że objawy chorobowe ustą­piły, ale jednak nie miał dość odwagi, aby podjąć obo­wiązki mogące zachwiać jego równowagę psychiczną. Po­zostały nadal zahamowania, których nie mógł przezwy­ciężyć. Dlatego nie nawiązywał bliższych znajomości z ró­wieśnikami, nie miał przyjaciół ani ze szkoły, ani ze stu­diów, nie chodził dotychczas z żadną dziewczyną. Najmo­cniejsze więzy łączfy go z matką, gdyż ojca nie znał. Ka­pitan Wolwicz zginął na wojnie, kiedy syn był jeszcze nie­mowlęciem.

Obecnie, kiedy stanął wobec konieczności wyboru swojej drogi życiowej, rozpoczęcia pracy zawodowej, po­stanowił działać ostrożnie, sprawdzić samego siebie na ja­kimś spokojnym stanowisku, nie narażając się na konflik­ty z otoczeniem. Wydawało się, że AG AD umożliwi mu to lepiej niż jakakolwiek inna posada. Tu, w Paryżu, ęd- suwał wszystkie zamiary na przyszłość na daleki plan. Żył teraźniejszością, która stanowiła jakby kadr z interesują­cego filmu przygodowego, niemal z gatunku „płaszcza i szpady”, choć akcja toczyła się współcześnie. Niespo­dziewanie też myśli jego zaczęła zaprzątać pewna niezna-

loma dziewczyna. Po raz pierwszy zobaczył ją w Ogro­dzie Luksemburskim. Poszedł tam przed wieczorem, gdyż gospodarzy jego nie było jeszcze w domu i musiał gdzieś przeczekać pół godziny. Starszy pan zapewne, jak zwykle, rozprawiał w kawiarni z przyjaciółmi o najno­wszych wydarzeniach rozgrywających się na arenie polity­cznej, pani Nina zaś pomagała siostrom nazaretankom przy porządkowaniu internatu, który po remoncie otwie­rał wkrótce swoje podwoje dla młodych pensjonariuszek z różnych krajów świata.

Zmęczony włóczęgą po malowniczych, starych ulicz­kach, wspinaniem się po schodach, zwiedzaniem cmenta­rza Pere Lachaise, z przyjemnością spoczął na jednej z ławek, wciągając w płuca chłodniejsze nieco powietrze po upalnym sierpniowym dniu. Wtedy właśnie zjawiła się ona. Przysiadła koło niego niepostrzeżenie i bezszelest­nie. Wyglądała jak wielki, czarny motyl, w powiewnej su­kience, otulającej jej szczupłą sylwetkę. Nie ulegało wąt­pliwości, że nosiła żałobę, czerń dominowała w jej ubio­rze: rękawiczki, pantofle, torba — wszystko w tym kolo­rze, niczym nie rozjaśnione. Tylko długie włosy, spadają­ce na ramiona, odcinały się jasną plamą od tej żałobnej tonacji. Siedziała dłuższą chwilę ze wzrokiem zawieszo­nym gdzieś w przestrzeni, z wyrazem bezbrzeżnego smut­ku na twarzy. Wydała mu się bardzo piękna i nieszczęśli­wa, widocznie cierpiała ogromnie po stracie kogoś blis­kiego. Po kilkunastu minutach wstała i poszła przed sie­bie zwinnym, sprężystym krokiem. Zauważył, że ma dłu­gie smukłe nogi i idąc, kołysze lekko szczupłymf biodrami.

„Może jest modelką — pomyślał — prezentującą na ulicach Paryża najnowsze kreacje któregoś z wytwornych magazynów mody, specjalnie zaprojektowane dla pań no­szących żałobę.” Ale zaraz odrzucił tę myśl. Ta powaga, niemal rozpacz, malująca się na jej twarzy była auten­tyczna, a nie udawana na użytek publiczności.

Następnej nocy przyśniła mu się, najwidoczniej wra­

żenie musiało być silne, prawie szokujące. W czasie tego snu uzmysłowił sobie, że dziewczyna przywodzi mu na myśl jakieś niejasne, mgliste wspomnienia, jakby już ją gdzieś spotkał, a nawet znał osobiście. Jednakże z brzasn kiem odczucie to minęio. Nie istaniała żadna możliwość, żeby kiedyś w swoim życiu widział ją, on, który w ogóle znał tak mało kobiet. Chyba żeby się to wydarzyło w ja­kimś innym, pozaziemskim bycie.

Roześmiał się drwiąco sam z siebie przy goleniu, za­pewne dość głośno, bo pani Nina krzątająca się wtedy w pobliskiej kuchni, badawczo przyglądała się mu w czasie śniadania.

I oto nagle po dwóch dniach znów zobaczył tę dziew­czynę, tym razem w kościele La Madeleine. W chłodnym półmroku świątyni rozpoznał jej profil, zarys głowy, ja­snozłotą gęstwinę włosów. Nosiła jak za pierwszym ra­zem żałobę — jedwabną, czarną suknię zapiętą pod samą szyję. Modliła się żarliwie, jakby pragnęła wyprosić u Boga specjalne łaski dla siebie, albo dla swoich bli­skich. W porze lunchu, którą każdy szanujący się paryża- nin spędza przy posiłku, w kościele nie znajdowało się zbyt wielu ludzi, tylko garstka turystów pragnących wyko­rzystać każdą minutę pobytu w tym mieście na zwiedzanie zabytków i różnych osobliwości.

Igor poczekał, aż nieznajoma skończy modlitwę. Nie trwało to zbyt długo, widocznie absorbowały ją inne sprawy, związane ze zwykłym, codziennym życiem. Ze­szła po schodach sprężyście i szybko, najwyraźniej gdzieś się spieszyła. Nie poszedł za nią, na to nie miał dość od­wagi, ale patrzył dotąd, aż zniknęła za rogiem ulicy.! W ciągu tego dnia i następnego złapał się na tym, że stale o niej myśli. Na przykład zaczął snuć przypuszczenia, po kim nosi żałobę: po matce, ojcu, a może po mężu? Nie wiadomo dlaczego wolałby, żeby była jeszcze panną, opłakującą stratę najbliższego krewnego, a nie nieutulo­ną w żalu wdową. Zdawał sobie sprawę z bezsensu tych

rozważań. Właściwie nie miał żadnej szansy spotkać jej ponownie w mrowiu ludzi zaludniających Paryż. Nie wie­dział o niej nic, ale myśl o tej dziewczynie podniecała go, pobudzając zmysły. I nagle przyszło mu do głowy, czy nie istnieje możliwość ujrzenia jej raz jeszcze w tym samym, co przedtem miejscu: w Ogrodzie Luksemburskim lub w kościele La Madeleine. I o dziwo, nie omylił się w swoich przewidywaniach. Zobaczył ją znów w porze południo­wej w kościele, zatopioną w modlitwie, siedzącą w tej sa­mej, co poprzednio ławce. Powtarzał teń manewr trzy­krotnie, zawsze z tym samym rezultatem. Zjawiała się niezmiennie samotna, przystrojona w czerń, o jednako­wej godzinie, siadywała skupiona, rozmodlona, aby po kilku, lub kilkunastu, minutach, wybiec w słoneczny dzień i rozpłynąć w tłumie. Początkowo wystarczały mu te przelotne spotkania i obserwowanie jej z daleka. Parę razy zdawało mu się, że spojrzenie jej niebieskich oczu spoczęło na jego twarzy przez ułamek sekundy. Jednakże samokrytycznie oceniając siebie, zdawał sobie sprawę, że taki jak on, skromny młodzieniec, nie wyróżniający się niczym szczególnym, nie może przyciągnąć uwagi takiej dziewczyny jak ona: tajemniczej, pięknej, ekscytującej w jego mniemaniu całe legiony uwielbiających ją mężczyzn. Wiedział, że nigdy nie zdobędzie się na to, żeby ją zacze­pić i w końcu pozwoli jej odejść na zawsze. Świadomość, że pewnego dnia może jej nie zastać w kościele i nigdy więcej nie zobaczyć, zaczęła budzić w nim coraz większy niepokój.

Tego dnia obawa taka nurtowała go z niespotykaną dotąd siłą. Nawet Paryż stracił swój dawny blask i urok. W miarę jak przybliżał się do kościoła, uczucie to wzma­gało się z minuty na minutę, jakby od faktu, czy spotka „dziewczynę w czerni” zależało całe jego przyszłe życie. Czasem drobne zdarzenia przeżywane z dala od domu, w czasie podróży, urlopu, nabierają nagle znaczenia rzeczy wielkich, aby później okazać się błahymi epizodami, mi­

jającymi bez echa. I w tym przypadku przygoda ta urosła w wyobraźni Igora do zbyt wielkich wymiarów, przerasta­jących jej istotną wagę. Przecież już za parę dni miał wró­cić do Warszawy, do codzienności, w której nie będzie miejsca na eleganckie kobiety o prezencji modelek i inne nierealne marzenia. Teraz jednak nie myślał o przyszłoś­ci, przeskakiwał po parę stopni schody prowadzące do kościoła, ze ściśniętym i wyschłym gardłem. Wbił oczy w ciemność, oślepiającą po świetle słonecznego dnia i westchnął z niesłychaną ulgą. Siedziała na swoim zwy­kłym miejscu z twarzą ukrytą w dłoniach. Jednakże tego dnia modlitwa jej nie trwała długo, o wiele krócej niż zwykle, i gdyby się spóźnił o parę minut, na pewno by jej już nie zastał. Jakby pchany magnetyczną siłą wstał i po­dążył za nią schodami. Biegła, prawie nie dotykając stop­ni, w czarnych, skórzanych, letnich pantofelkach na wy­sokich obcasach, zwiewna i nieuchwytna jak mgła. W rę­ku trzymała skórzany, podłużny portfel i wielką, plastiko­wą torbę, pochodzącą z jakiegoś magazynu mody. Nagle torba ta wymknęła się jej z dłoni, a znajdujące się w niej drobiazgi potoczyły się z hałasem po schodach.

Pani pozwoli, że pomogę — powiedział odrucho­wo po polsku, jakby się spodziewał, że dziewczyna zna jego ojczysty język, i natychmiast się zreflektował — Si vous permettez ... — zaczął już schylony, ale wtem usły­szał dźwięczny, melodyjny głos i słowa wypowiedziane w najczystszej polszczyźnie.

To bardzo uprzejmie z pana strony.

Na chwilę znieruchomiał z wrażenia.

Pani jest Polką? — wykrztusił po krótkiej chwili.

W kącikach jej ust, powleczonych perłową szminką,

zamajaczył cień uśmiechu i zgasł jeszcze prędzej niż się pojawił.

Urodziłam się w Polsce, ale wychowałam się w Paryżu — powiedziała.

Zaraz wszystko pozbieram — szybko podnosił

rozrzucone zakupy, wyłącznie artykuły kosmetyczne, a było ich całe mnóstwo: lakiery do paznokci, pudełeczka z różem, kremem, spirale do rzęs. Jedna pomadka poto­czyła się kilka stopni niżej, zbiegł, aby ją przynieść. Cze­kała, lekko przytupując obcasami.

Bardzo dziękuję — skinęła głową, kiedy wręczał jej torbę.

Schodził razem z nią po schodach z całą świadomoś­cią, jak bardzo jest natrętny, narzucając jej dalej swoje towarzystwo.

Czy, czy ... pani nie zechciałaby ze mną wypić fi­liżanki kawy? — przemógł wreszcie nieśmiałość, a kosz­towało go to bardzo dużo. — Widzi pani, jestem taki sa­motny w Paryżu, od dawna nie rozmawiałem po pol­sku — kłamał jak najęty, dziwiąc się sobie, że mu to tak łatwo przychodzi.

Zerknęła na miniaturowy zegareczek na czarnym pa­sku, oplatającym przegub jej ręki .

No dobrze — zgodziła się tak niespodziewanie, aż zatchnęło go z wrażenia — ale tylko na parę minut.

Siedzieli naprzeciw siebie w małej kafejce, przy jed­nym ze stolików ustawionych na ulicy. Dookoła kłębił się tłum przechodniów, rozmowę zagłuszały odgłosy wielko­miejskiego ruchu. Piła kawę drobnymi, krótkimi łykami, odsłaniając drobne zęby. Z bliska wydawała mu się jesz­cze piękniejsza i bardziej pociągająca. Bił od niej prawie nieuchwytny zapach wykwintnych perfum.

Pani straciła kogoś bliskiego, prawda? — zapytał i zaraz zawstydził się swojego nietaktu.

Tak, umarła moja matka.

Dawno?

Dwa lata temu — i natychmiast dodała, widząc malujące się na jego twarzy zdziwienie — ale nieprędko zdejmę żałobę.

Obserwuję panią od wielu dni, choć pani mnie naturalnie nie zauważyła — mówił, znów dziwiąc się swo­

jej niebywałej odwadze. — Czy pani codziennie przycho­dzi do kościoła?

Nie podobało się jej to pytanie.

To zależy — zbyła go ogólnikowo.

Przepraszam za niedyskrecję. Pewnie nieprędko się zobaczymy, a chciałbym o pani jak najwięcej wiedzieć. Niech mi pani coś opowie o sobie. Czy jest pani studentką?

Spojrzała mu w twarz spochmurniałymi i smutnymi oczyma.

Skończyłam Sorbonę, jeśli pana to interesuje — zerknęła niespokojnie na zegarek. — Muszę już iść. Jean- -Pierre pewnie się niepokoi.

Ugodziła go w samo serce, a więc jest na świecie mężczyzna, który ma do niej prawo.

To mąż?

Tym razem najwyraźniej rozbawił ją, bo prawdziwy, jasny uśmiech ukazał się na jej ustach.

Ach, nie. Jean-Pierre — to bardzo dobry, chory człowiek i wielki uczony. Pomagam mu, nie może się beze mnie obejść — udzieliła mu szeregu informacji o so­bie, niczego nie tracąc ze swojej tajemniczości.

Przepraszam, nie mogę dłużej zostać, dziękuję za pomoc — podniosła się z miejsca, wiotka, gibka i gotowa do odlotu.

Czy zobaczę panią jeszcze? — zapytał schrypnię­tym ze wzruszenia głosem, wstając aby ją pożegnać.

To niemożliwe.

Była już parę kroków od niego, ginęła w tłumie.

Jak pani na imię?! — zawołał rozpaczliwie.

Danielle — usłyszał, a może mu się tylko wyda­wało.

Odchodząc, schował do kieszeni skrawek firmowego blankietu z wypisanym rachunkiem. Przez parę ostatnich dni pobytu w Paryżu zachodził codziennie do kościoła La Madeleine, ale dziewczyna już więcej tam nie przy­szła.

Roman Powelski zatelefonował do swojego sio­strzeńca w kilkanaście dni po jego powrocie z Paryża. Mieszkanie Igora znajdowało się w jednym z ocalałych, choć mocno zniszczonych w czasie powstania budynków przy ulicy Mokotowskiej i oprócz licznych walorów, jak j położenie w centrum miasta, podłączenie do elektrocie­płowni miejskiej, stosunkowo duża powierzchnia mie- 1 szkalna, wyposażone zostało w taki fenomem dwudzieste­go wieku, jakim jest oczekiwany przez dziesiątki lat tele­fon. Igor w ogóle mógł się uważać za „dziecko szczęścia”, skoro w tak młodym wieku stał się właścicielem tego luk­susowego, jak na warszawskie warunki, lokalu, nie kiw­nąwszy nawet palcem, aby go zdobyć. Wiedział, że kie­dyś, przed wojną, mieszkała w nim jego matka ze swoim pierwszym mężem Leonem Kórnickim, ale nie znał na­wet tego adresu przed przeprowadzką z Dęblina. Powel­ski ponoć ukrywał się po zakończeniu powstania w War­szawie, jako jeden z legendarnych Robinsonów, i zaraz po opuszczeniu miasta przez hitlerowców zajął zasypane gruzem i rozorane przez bombę mieszkanie swojego nie­żyjącego przyjaciela, w którym przebywał w czasie oku­pacji. Najlepiej zachowany pokój, gabinet pana domu, przerobił na dwupokojowy lokal z kuchnią, pozostała część została „rozdrapana” przez licznych przybyszów do powstającej z gruzów Warszawy. Zachowało się nawet trochę mebli, które nie zdążyły paść pastwą ani złodziei, ani płomieni: biurko, biblioteka, stół, parę krzeseł, oczy­wiście wszystko w opłakanym stanie, ale dzięki pracy i nakładom Powelskiego, przywrócone niemal do dawnej świetności. I oto cały ten dobytek przekazał swojemu osieroconemu siostrzeńcowi, a sam przeniósł się do małe­go domku w Józefowie, nabytego przez niego przed samą wojną. Tłumaczył, że zły stan zdrowia wymaga stałego przebywania na świeżym, suchym powietrzu, w związku

z systematycznie i nieubłaganie postępującą chorobą płuc, trawiącą go od wczesnej młodości. Ta choroba, zwana ongiś suchotami, stanowiła smutne dziedzictwo przekazywane w rodzinie Powelskich z pokolenia na po­kolenie. Na płuca zmarli dziadkowie Igora, potem jego matka, której dodatkowo żywot skróciły tragedie osobi­ste: utrata ukochanego drugiego męża, ciężka ustawiczna walka o byt własny i dziecka, przy zupełnym braku przy­gotowania do pracy zawodowej. Igor dobrze pamiętał trwożne, rozpaczliwe spojrzenia matki i dotyk jej drżą­cych rąk na swoim czole w czasie przebywanej w dzieciń­stwie wietrznej ospy, czy odry. Najmniejsza gorączka bu­dziła w niej paniczny lęk przed wybuchem ogniska gruźli­czego u dziecka, ale na szczęście to fatum rodzinne go ominęło. Płuca miał silne niczym miechy kowalskie, jak jego ojciec i dziad po mieczu. Tymczasem wujek Roman, mimo długotrwałych kuracji oraz częstego leczenia sana­toryjnego wciąż borykał się z poważnymi dolegliwościa­mi. W końcu nawet musiał przedwcześnie zakończyć pra­cę i przejść na rentę inwalidzką. Teraz zapowiedział wizy­tę u siostrzeńca, chciał go zapytać o wrażenia z podróży. Ostatnio nie widywali się zbyt często. Powelski odwiedzał Igora głównie po to, aby go wesprzeć finansowo, podbu­dować skromną sytuację stypendysty comiesięczną zapo­mogą pieniężną. Igor w miarę dojrzewania psychicznego i fizycznego zaczął się przed tym wzdragać, ale wszelkie próby rozpoczęcia zasadniczej rozmowy wuj kwitował machnięciem ręki. Człowiek ten właściwie nie skarżył się nigdy, starał się ukryć jak bardzo doskwiera mu samot­ność przy stale pogarszającym się samopoczuciu. Raz tyl­ko, po długotrwałym pobycie w szpitalu, wymknęły mu się słowa, które Igor na długo zapamiętał „Bywają takie chwile, że najchętniej skończyłbym z sobą”, ale zaraz po­tem zaczął żartować i snuć plany na przyszłość, choć wy­padło to sztucznie i blado. A jednak ten inwalida, przez połowę swojego życia przykuty do łóżka, potrafił zadbać o realizację wyjazdu Igora do Paryża w najdrobniejszych szczegółach. Do łańcucha wdzięczności Igora wobec wuj­ka przybyło jeszcze jedno ogniwo. W obecnym stanie swojego ducha młody Wolwicz nie zaprzątał sobie zbyt­nio głowy tym problemem, jako że całkowicie pochłania­ły go zmiany zachodzące w jego własnym życiu. Przed pa­roma dniami objął pierwszą swoją posadę, dzięki której, niezależnie od wysokości otrzymywanego wynagrodzenia, uzyskał status człowieka samodzielnego. Ponadto był beznadziejnie zakochany w nieznanej dziewczynie z Pa­ryża. Uczucie to, polegające wyłącznie na grze wyobraź­ni, wprawiało go w stan przyjemnego podniecenia. Po­stać jej ukazywała się w jego snach, a czasem na jawie utożsamiał z nią jakąś idącą kobietę, naturalnie z góry wiedząc, że to nie Danielle. Jednakże przeżywany wów­czas dreszcz emocji sprawiał mu specyficzne zadowole­nie. Baśniowy, niemal surrealistyczny charakter przygody przeżytej w Paryżu, dawał mu pole do snucia marzeń i domysłów. Szczególnie zdarzało się to wieczorem, kiedy siedział w domu sam. Najczęściej kreował ją na księż­niczkę z bajki, albo ofiarę złych mocy, zmuszających ją do przywdziania pokutnej żałoby i służenia jakiemuś po­tworowi, któremu na imię Jean-Pierre. Coś w rodzaju „Pięknej i bestii” w paryskim wydaniu.

Oczywiście, otrząsał się z tych infantylnych rojeń, śmiejąc się sam z siebie, z pełną świadomością, że nastrój romantyzmu, któremu uległ w półmroku kościoła La Ma­deleine, niedługo minie bezpowrotnie, a on sam z całą pewnością wróci do realiów codziennego dnia. Dziwnym wydawało się tylko, że tak trwale i łatwo upamiętnił so­bie jej rysy, stale wracało wrażenie, przecież zupełnie bezpodstawne, iż już przedtem wiele razy ją widział.

Teraz, porządkując w pośpiechu mieszkanie przed przyjściem wujka, wyglądające jak przysłowiowy obraz nędzy i rozpaczy na skutek panującego w nim bałaganu, powziął mocne postanowienie zerwania z nałogiem nie­

dorzecznych rozmyślań w pogoni za widmem w niereal­nym świecie złudzeń i powrotu do twardej, ale swojskiej rzeczywistości. Wyciągnął więc z kieszeni kurtki zmięty już rachunek z paryskiej café, gdzie spędził kilkanaście minut z Danielle, traktowany dotychczas jak relikwia, aby go zniszczyć, ale potem zmienił decyzję i postanowił zachować ten okruch wspomnień, łączących go z tamtym, niezapomnianym jeszcze przeżyciem. W tym celu otwo­rzył sejf, a właściwie to, co po nim pozostało jeszcze z czasów, kiedy służył jako przechowalnia walorów Leo­na Kornickiego. W istocie było to wgłębienie w ścianie, zaopatrzone w żelazne drzwiczki, ongiś wyposażone w skomplikowany mechanizm szyfru, w cudowny sposób nie naruszone przez działania wojenne. W jego wnętrzu znajdował się tylko jeden przedmiot — niewielki rewol­wer, z którym wiązała się dość dziwaczna i niecodzienna historia. Stanowił on bowiem własność Romana Powel- skiego, ale przez całą okupację przeleżał zakopany w ogrodzie koło domku w Dęblinie, tego samego, gdzie za­mieszkiwał Igor wraz z matką. Wolwiczowa, będąc już ciężko chora, wręczyła tę broń synowi, mówiąc, aby w przyszłości oddał ją wujkowi, jeżeli zażąda jej zwrotu. Powiedziała też, że Powelski prosił ją o przechowanie re­wolweru, ale nie wyjaśniła, kiedy i w jakich okolicznoś­ciach to nastąpiło. Potem trzeba było zajmować się łago­dzeniem jej cierpień. W końcu Igor uznał ten rewolwer za relikt przeszłości związanej z działalnością wujka w okupacyjnym podziemiu. Początkowo nawet bawiło go posiadanie tej pukawki, być może o historycznym znacze­niu, potem cała sprawa poszła w zapomnienie, a Powelski nigdy nie upomniał się o swój depozyt. Kładąc pamiątko­wy świstek z Paryża do sejfu, Igor dotknął zimnej lufy i odruchowo cofnął rękę.

Jednocześnie odezwał się dzwonek u drzwi wejścio­wych. Mimo że przyzwyczaił się już do widoku wujka w różnych stadiach rozwoju i cofania się gnębiącej go cho­

roby, to teraz, po przeszło sześciu tygodniach niewidzenia go, musiał zapanować nad sobą całą siłą woli, aby nie okazać wręcz przerażenia. Wydawało się nieprawdopo­dobne, że przez stosunkowo krótki czas mogła nastąpić tak zauważalna zmiana w wyglądzie człowieka. Powelski zawsze szczupły i drobny, teraz wysechł i jakby się skur­czył, a na twarzy jego malował się wyraz beznadziejności. Widocznie zupełnie załamał się psychicznie.

„Dobrze, że nie oddałem mu rewolweru — pomyślał Igor. — Wygląda na to, że mógłby zrobić z niego uży­tek”.

*

Życie Igora płynęło bezbarwnie i monotonnie. Sta­nowczo nie należał do ludzi, którzy umieją sobie zorgani­zować czas wolny od pracy, znaleźć odpowiednie towa­rzystwo, a w szczególności łatwo przystosować się do no­wego otoczenia. Dzieciństwo spędzone w izolacji od świa­ta, z chorą matką, wycisnęło niezatarte piętno na jego psychice. Na początku studiów nie szukał kontaktu z młodzieżą uniwersytecką, potem koledzy uznali go za odludka i dali mu spokój. Chłopcy z jego pokolenia za­częli tańczyć rocka, wyróżniać się strojem od otoczenia, a on nigdy nie poddał się nakazom mody, pozostał oboję­tny na eksplozję nowych stylów. Niewątpliwie jakiś wpływ na jego stosunek do tych spraw miały rygory fi­nansowe, którym musiał się podporządkować, jako sty­pendysta i sierota. Który jednak z młodzieńców w jego wieku, dysponujący własną chatą i szkłem, nie zorganizo­wałby od czasu do czasu jakiejś szałowej prywatki i nie poszukał okazji do rozrywki i podrywki? Tylko taki dzi­wak jak on. Miano dziwaka z biegiem lat przylgnęło do niego nierozerwalnie. Tak powszechnie nazywali go kole­dzy. Obecnie w pracy też nie znalazł zadowolenia. Począ­tkowo sądził, że będzie to spokojna przystań, ale już po

paru tygodniach stwierdził, jak bardzo nie podoba mu się charakter i rodzaj zajęć, wręcz przygniatających swoją je- dnostajnością.

Pobyt w Paryżu, coraz bardziej tracący z upływem czasu swoją wyrazistość i barwę, wydawał mu się teraz najciekawszym wydarzeniem w jego krótkiej biografii. Nierozłącznie ż taką postawą wobec codzienności odżyła pamięć o przelotnie poznanej dziewczynie. Znów o niej myślał, znów marzył. Nie obchodziły go zielone oczy Kasi, która siedziała naprzeciw niego przez osiem godzin dziennie przy swoim biurku i na próżno usiłowała przy­ciągnąć uwagę tego szczupłego, niebrzydkiego szatyna.

„Dziwak — pomyślała, kiedy zabiegi jej mimo naj­szczerszych chęci nawiązania małego flirtu, okazały się bezskuteczne. — Jak nie chce, to pal go sześć”.

Tymczasem ów zdziwaczały szatyn przeżywał okres głębokiego zniechęcenia do samego siebie i otaczających go bliźnich łącznie z zalotną panienką z biurowego po­koju.

Tego wieczoru padał deszcz i cały świat stał się sza­ry, wyjątkowo brzydki. Dźwięk dzwonka wyrwał go z le­niwego półodrętwienia. Poczłapał, jak starszy pan, w do­mowych pantoflach, otworzył drzwi niechętnie i oniemiał ze zdziwienia. Na progu stała dziewczyna z Paryża, ubra­na w czarny kostium, podkreślający smukłość jej kształ­tnej sylwetki. Spod czarnego, pilśniowego beretu wymy­kały się jasne, puszyste włosy.

Danielle — zdołał wyszeptać, gdyż głos ze wzru­szenia ugrzązł mu w gardle. — Pani tutaj? Jak mnie pani znalazła?

Nie odpowiedziała, przez chwilę taksowała go uważ­nie wzrokiem, ale nie wyczytał w nim żadnego zaintereso­wania swoją osobą. Raczej patrzyła na niego tak, jakby zobaczyła go pierwszy raz w życiu.

Przepraszam — odezwała się. — Czy pan jest może krewnym Leona Kornickiego?

Nie. Jestem synem jego pierwszej żony, pan Kór­nicki kiedyś tu mieszkał, ale od dawna nie żyje. Umarł przed moim urodzeniem — powoli głos jego nabierał normalnej barwy. Jednocześnie uświadomił sobie, że dziewczyna traktuje go jak kogoś zupełnie obcego i że nie przyszła do niego z wizytą, a w zupełnie innym, nie zna­nym celu.

Tak, wobec tego ten adres się zgadza — przez chwilę rozglądała się dookoła. — Trafiłam właściwie.

Uczucie żalu i zawodu zmusiło go do nagłego wy­buchu.

Danielle, czy pani naprawdę mnie nie poznaje? Pamięta pani, spotkaliśmy się na schodach kościoła La Madeleine, potem byliśmy razem w kawiarni. Nie mogła chyba pani zapomnieć?

A jednak zapomniała. Widocznie tak mało znaczący epizod wyleciał natychmiast jej z głowy. Przez chwilę przyglądała się mu z natężeniem.

Skoro pan tak mówi i zna moje imię ... Ach, tak, już wiem. Rozsypały mi się zakupy na schodach i pan je pozbierał. Czy mogę wejść?

Był tak roztrzęsiony i zaskoczony nagłą krystalizacją swoich marzeń w postaci pojawienia się tej dziewczyny w jego własnym domu, że zupełnie zapomniał o roli i obo­wiązkach gościnnego gospodarza.

Ależ, oczywiście. Jestem taki szczęśliwy... Proszę bardzo... — z trudnością zbierał myśli, plątał słowa. — Co podać? Kawę czy herbatę?

Potrząsnęła głową przecząco.

Na razie nic, chciałabym pana o coś zapytać.

O co tylko pani zechce. Jeżeli tylko mogę być w czymś pomocny ...

Usiadła na tapczanie. Tyle razy widywał ją w snach, że rzeczywistość stała się zupełnie nierealna.

Niech mi się pan tak nie przygląda — blady uśmiech przewinął się przez jej wargi. — Zapewniam

pana, że nie jestem zjawą z tamtego świata, a normalnym człowiekiem z krwi i kości.

Proszę mi wybaczyć...

A więc to było tu — znów rozejrzała się dooko­ła. — W tym mieszkaniu, na Mokotowskiej.

Przed wojną wyglądało tu inaczej. Gabinet pana Kornickiego został przerobiony na te dwa pokoje z kuch­nią — pośpieszył z wyjaśnieniem, chociaż jej poprzednie słowa zabrzmiały zagadkowo.

Ach tak. To szczęście, że mieszka tu ktoś związa­ny z rodziną Kórnickich. Po działaniach wojennych nastą­piło przecież całkowite przetasowanie ludności Warsza­wy, wiele słyszałam o tym. Przyszłam tu zupełnie na chy­bił trafił. Więc jednak może będę się mogła czegoś od pana dowiedzieć.

Wyglądała tak ślicznie i pociągająco, z nieco zaróżo­wionymi policzkami i niebieskimi oczyma, że sens jej słów docierał do niego z trudnością. Dopiero teraz zau­ważył, że trzyma w ręku mokrą parasolkę, a na marynar­ce jej kostiumu połyskują świeże krople deszczu.

Proszę mi dać, wysuszę, bo się pani zaziębi — po­wiedział, wyciągając rękę.

Posłusznie podała mu swoje rzeczy. W czarnej, jed­wabnej bluzce, spiętej pod szyją srebrną broszką, wyda­wała się jeszcze piękniejsza.

Czy słyszał pan kiedykolwiek o Adzie Kórnic­kiej? — spytała, patrząc na niego z wyrazem natężenia i skupienia, jakby od tej odpowiedzi uzależniony był cel jej wizyty, a może nawet coś więcej jeszcze, o czym nie chciała na razie mówić.

Oczywiście. Widziałem fotografię tej pani w na­szym albumie. Matka moja przechowywała ją całe życie, chyba przez sympatię, chociaż o swoim pierwszym mał­żeństwie wolała raczej nie wspominać. Ada Kórnicka — to siostra Leona, prawda?

Tak, i moja matka. Umarła dwa lata temu.

Szczerze współczuję. Ach, mój Boże! —podsko­czył w miejscu. — Teraz wiem, dlaczego wydała mi się pani od razu znajoma, właśnie przez podobieństwo do osoby na fotografii. Widzi pani, dużo chorowałem w dzie­ciństwie, leżałem w łóżku i przeglądałem albumy. Zdję­cie pani matki utkwiło mi w pamięci najbardziej ze wszystkich.

Dlaczego?

Może dlatego, że przedstawiało piękną, młodą dziewczynę o jasnych włosach. Wydawała mi się księżni­czką z bajki. Widocznie lubiłem fantazjować. Kiedy usia­dła pani obok mnie w Ogrodzie Luksemburskim nasunę­ły mi się jakieś bliżej nie określone skojarzenia z kimś mi dobrze znanym.

W Ogrodzie Luksemburskim? Kiedy? Nic o tym nie wiem ...

Pewnego sierpniowego wieczoru. Pani naturalnie nie zwróciła na mnie uwagi. A potem znów ujrzałem pa­nią w kościele La Madeleine. Chodziła tam pani codzien­nie, prawda?

Przerwała mu gwałtownym ruchem ręki.

Proszę o tym nie mówić.

To nadzwyczajne, że łączą nas tak bliskie więzy i że pani przyszła do mnie. Tyle o pani myślałem... Kiedy pani przyjechała do Warszawy?

Niedawno, ale to nieważne. Proszę odpowiedzieć otwarcie na moje pytanie: co pańska matka opowiadała o Adzie Kórnickiej?

Nic specjalnego. Po prostu ciekawili mnie ludzie na zdjęciach w albumie. Pewno zapytałem, kim jest ta pani i otrzymałem odpowiedź.

Westchnęła z ulgą, a może z niecierpliwością.

Więc nic pan nie wie?

Nic, a co miałbym wiedzieć?

Chyba już pójdę — wstała z miejsca. — Poproszę o żakiet.

Był tak zawiedziony, że początkowo nie protestował.

Dlaczego pani odchodzi, Danielle? — wykrztusił wreszcie. — Przecież przyszła tu pani w określonym celu. Czy popełniłem jakiś nietakt, obraziłem panią?

Ach, nie. Niech mi pan wybaczy. Sprawa jest po­ważna. Muszę ją przemyśleć. Być może zwrócę się jesz­cze do pana, tak, na pewno się zwrócę. Zadzwonię. Pro­szę mi podać swój numer telefonu.

Zapisała go w małym kalendarzyku, wyjętym z to­rebki.

Danielle, błagam niech pani zostanie. Czuję, że już nigdy pani nie zobaczę.

Dlaczego mówi pan to takim tragicznym tonem. Przecież właściwie wcale się nie znamy. Śmieszny z pana chłopiec. Niech pan czeka na mój telefon.

*

Czy naprawdę mogę ci zaufać? — zapytała Da­nielle, podnosząc filiżankę z kawą do ust.

Siedzieli w zacisznym kącie kawiarni w Hotelu Bri­stol, w którym dziewczyna zatrzymała się w czasie pobytu w Warszawie. Wiele osób zerkało w ich stronę, Danielle bowiem, spowita w czerń od stóp do głów, wyglądała nie tylko prześlicznie, ale i niesłychanie intrygująco. Wczoraj wieczorem telefon jej wyrwał Igora ze stanu obezwład­nienia wszystkich myśli i uczuć, stanowiącego reakcję na kilkudniowe, beznadziejne, zdać by się mogło, oczekiwa­nie na jakąś wiadomość od niej. Początkowo czas ten spę­dzał w podnieceniu i napięciu, uniemożliwiającym mu koncentrację myśli wokół jakiegokolwiek innego proble­mu. W pracy popełniał same głupstwa, mylił akta i doku­menty, stłukł aparat telefoniczny, wyrzucił do kosza pi­smo z podpisem ministra, czym wywołał pełne złośliwości uśmieszki na twarzach współpracujących z nim koleża­nek, a panna Kasia popukała się nawet znacząco w czoło.

Potem popadł niemal w czarną melancholię, dopiero głos Danielle przywrócił mu równowagę ducha.

Zrobię wszystko, co zechcesz — odpowiedział bez wahania.

Okazało się, że sama nie dam sobie rady, zresztą muszę już wracać do Paryża. Jean-Pierre nie może tak długo przebywać beze mnie. Wczoraj telefonował, że źle się czuje. Bardzo niepokoję się o niego.

Czerwony ognik zapłonął ostrzegawczo i wwiercił się boleśnie w jego mózg.

Kto to jest Jean-Pierre? Powiedz mi prawdę.

To najlepszy człowiek na świecie, wielki przyja­ciel matki i mój. Bardzo nieszczęśliwy.

Kochasz go? — głos jego łamał się ze wzruszenia.

Na pewno więcej niż ojca.

Zrozumiał, że na razie musi to mu wystarczyć i nic poza tym się nie dowie. Nawet nie zauważył, kiedy niepo­strzeżenie przeszli na ty. Pierwsza uczyniła to Danielle, może, aby nadać bardziej intymny charakter ich ro­zmowie.

Słuchaj uważnie — powiedziała. — Złożyłam ślubowanie w kościele La Madeleine, że nie zdejmę żało­by, dopóki nie zrehabilituję pamięci mojej matki. Przyje­chałam tylko w tym celu do Warszawy, ale to bardzo tru­dne, potrzebuję dużo więcej czasu, więc gdybyś chciał mi pomóc...

Pomogę ci ze wszystkich sił, z całego serca, ale niczego nie rozumiem.

Nie możesz rozumieć, to nasza tragedia rodzinna. Moja matka, Ada Kórnicka, z męża Neniewska, została oskarżona o zabójstwo swojego brata Leona Kórnickie­go, osądzona i skazana przed wojną w Warszawie na karę śmierci. Chociaż wyrok nie był jeszcze prawomocny, ma­tka zaszła w ciążę w więzieniu, aby uniknąć egzekucji. Kobiet ciężarnych nie wieszają, wiesz o tym. Potem wy­buchła wojna. W czasie jednego z nalotów więźniarkom

udało się unieszkodliwić strażniczki i matka z niemowlę­ciem na ręku uciekła razem z innymi. Pewna zacna rodzi­na żydowska, której pozwolono jako jednej z nielicznych w Polsce, na podstawie układów z okupantem, wyjechać na Zachód, zaopiekowała się nami i zabrała jako córkę i wnuczkę do Paryża. Teraz już oboje nie żyją — prze­rwała, przyjrzała mu się badawczo, z powagą i smut­kiem. — To brzmi jak scenariusz sensacyjnego filmu, ale tak było naprawdę. Matka przez całe życie bardzo cier­piała, przygnieciona swoim nieszczęściem, w końcu jej serce nie wytrzymało. Nie wierzę, że popełniła zbrodnię. Widzisz, ja muszę dojść prawdy, nie mogłabym bez tego dalej istnieć, wyjść za mąż, rodzić dzieci. Dopóki żyła, wszystko się jakoś układało, ale teraz, po jej śmierci, czuję się moralnie zobowiązana do przywrócenia dobrego imienia jej pamięci. To dla mnie najważniejsza sprawa w życiu. Nie zapominaj, że urodziłam się w więzieniu, z pię­tnem dziecka więźniarki skazanej na śmierć.

Przez chwilę panowało między nimi milczenie.

Czy dowiedziałaś się o tym wszystkim od matki?

Nie, od starej Sary. Od wczesnego dzieciństwa domyślałam się, że z naszym przyjazdem do Paryża wiąże się jakaś tajemnica. W miarę jak dorastałam, urywane rozmowy, nie dopowiedziane zdania, utwierdzały mnie coraz bardziej w tym przekonaniu. Koniecznie chciałam dowiedzieć się prawdy, ale byłam bezsilna. Wreszcie Sara opowiedziała mi wszystko, widząc jak się męczę. Potem wyznałam matce, że znam jej tragedię. Przeżyłyśmy bar­dzo ciężkie chwile, zanim obydwie przeszłyśmy nad tym do jakiego takiego porządku.

Dziękuję ci za szczerość, na pewno nie zawiodę twojego zaufania.

Chciałabym, żebyś mi pomógł chociaż na począ­tek zebrać jakieś niezbędne dane, które mogłyby rzucić światło na tę sprawę. Jesteś w końcu związany z naszą ro­dziną. Skoro twoja matka przechowywała fotografię swo­

jej szwagierki, to widocznie też nie uważała jej za mor­derczynię. Oczywiście wiesz, że to w tym mieszkaniu, które obecnie zajmujesz, został zabity Leon Kórnicki?

Nie, nikt o tym mi nie mówił.

Podobno zastrzelono go w jego gabinecie, na Mo­kotowskiej. To był jedyny znany mi adres w Warszawie.

A co się stało z twoim ojcem, mężem pani Ady?

Danielle potrząsnęła przecząco głową.

Wiktor Neniewski nie jest moim ojcem. Opuścił matkę i połączył się z inną kobietą, kiedy została areszto­wana. Ja przyszłam na świat, aby uratować życie kobiecie skazanej na śmierć — w głosie jej zabrzmiała gorycz.

Igor położył rękę na dłoni dziewczyny.

Bardzo ci współczuję — powiedział. — Jeśli wiesz, kto zabił Leona Kornickiego, trzeba 'będzie wszcząć proces o rehabilitację zmarłej.

Niestety, matka do końca życia nie zdradziła imienia mordercy, umarła razem z tą tajemnicą. A może wcale go nie znała? Istniał między nami niepisany układ, żeby nigdy nie poruszać tej sprawy. Wspomnienie tam­tych dni sprawiało jej nieopisane cierpienie. Pragnęłam jej tego zaoszczędzić, przecież nie zaznała w życiu wiele szczęścia. Jean-Pierre okazywał jej tyle uczuć, ale ona nigdy naprawdę go nie kochała.

Poczuł niewysłowioną ulgę, jakby najcięższy na świecie kamień spadł mu z serca. Więc ten tajemniczy, nieznany Jean-Pierre to po prostu przyjaciel Ady Kórnic­kiej, a on tak wściekle mu zazdrościł posiadania Da­nielle.

W tej chwili mógłby go nawet obdarzyć gorącą sym­patią z wdzięczności za taką wiadomość.

Skwapliwie zapytał:

Czy Jean-Pierre poślubił twoją matkę?

To nie nastąpiło z wielu względów. Rozwód z Wi­ktorem Neniewskim nie został przeprowadzony, matka nawet nie wiedziała, co się z nim stało. Jean-Pierre po

prostu zaopiekował się nami po śmierci Sary i Joachima. Może nie istniało nic między nimi w sensie seksualnym, chociaż mieszkaliśmy razem. To bardzo czuły i delikatny człowiek. I wielki uczony. Poważnie, właściwie nieule­czalnie, choruje na gościec. Czasami całymi tygodniami porusza się na wózku inwalidzkim. Dlatego muszę już wracać, bo on stale potrzebuje mojej pomocy. Poza tym razem pracujemy naukowo.

Sympatia Igora do Jean-Pierre’a osiągnęła punkt kulminacyjny. Oczyma wyobraźni widział już bezzębne­go, wysuszonego starca, z siwą brodą, opierającego się na kulach i powłóczącego nogami.

Powiedz, co mam zrobić, Danielle?

Pomóż mi znaleźć mordercę Leona Kornickiego, żebym mogła spokojnie żyć, zdjąć żałobę, wyjść za mąż, zostać normalną kobietą, prać pieluchy, obierać ziemnia­ki, bez świadomości, że ktoś może mnie nazwać córką morderczyni. Moja matka jest niewinna i trzeba tego tyl­ko dowieść.

Wiesz, że nie przyjdzie to łatwo po tylu latach, uczynię jednak wszystko, co w mojej mocy. Muszę mieć jednak jakiś punkt wyjściowy do podjęcia pierwszych kroków.

Sięgnęła szybko do torebki i wyjęła zapisaną kartkę papieru.

Tu mam trochę najważniejszych informacji: data popełnienia morderstwa, nazwiska najbliższych znajo­mych, obrońcy, prokuratora itd. Sam najlepiej się zorien­tujesz. Wyciągnęłam je częściowo od Sary i Joachima, częściowo zaś od matki.

Czy próbowałaś nawiązać kontakt z którąś z tych osób?

Nie, uznałam to za bezcelowe. Zresztą nie mam pojęcia, czy żyją. Jeślibym poszła do nich i przedstawiła się jako córka Ady Kórnickiej, skazanej na karę śmierci, na pewno nie chcieliby ze mną rozmawiać. A może wśród

tych ludzi znajduje się prawdziwy zabójca, którego spło­szyłby sam mój widok. Wiesz, zaraz po przyjeździe uda­łam się do zespołu adwokackiego, do jednego z najzna­komitszych adwokatów warszawskich. Potraktował mnie jak zwariowaną młodą osobę, szukającą dziury w całym. Powiedział, że sprawa jest przedawniona, akta zniszczone i jeśli nie dysponuję żadnym konkretnym dowodem to nie ma najmniejszych szans na wznowienie postępowania. Potem zażartował, że w takim, jak mój przypadku, nie potrzeba adwokata, lecz raczej prywatnego detektywa w stylu Archera czy Marlowe’a. Wróciłam do hotelu i pół dnia beczałam.

Najpierw zrobiło mu się jej niewypowiedzianie żal, potem poczuł falę ciepła w okolicy serca i wzbierającą niespożytą energię, predestynującą go do wielkich i boha­terskich wyczynów.

Kocham cię, Danielle — powiedział niespodzie­wanie. Nawet nie wiedział, kiedy wymknęły mu się te słowa. — Zrobię dla ciebie wszystko!

Spojrzała na niego z dziwnym wyrazem w oczach. Wydawała się zdumiona, może zaskoczona.

Nie powinieneś tak mówić. Znamy się zbyt krót­ko i mieszkamy tak daleko od siebie. Chyba niepotrzeb­nie wciągnęłam cię w moje sprawy. Nie chciałabym, abyś to tak mocno przeżywał.

Nic na to nie poradzę, kocham cię od chwili, kie­dyś usiadła koło mnie w Ogrodzie Luksemburskim. My­ślałem o tobie przez cały ten czas. Marzyłem, że zosta­niesz ze mną. Wybacz, ale musiałem ci to wyznać.

Straszny z ciebie dzieciak, masz bardzo bujną fantazję.

Danielle, mówię poważnie. Przyrzeknij, że przy- jedziesz do mnie, tylko do mnie, jeśli wykryję zabójcę leona Kornickiego. Obiecujesz?

Sięgnęła machinalnie po filiżankę wystygłej już kawy i wypiła jeden łyk.

Obiecuję — powiedziała po chwili dłuższego mil­czenia.

*

Wyciągnął z kieszeni kartkę od Danielle. Już wielo­krotnie przebiegał oczyma listę osób figurujących na niej. adresy, daty, miejsca. Szukał jakiegoś związku przyczy- nowo-skutkowego między nimi a popełnionym morder­stwem, bądź punktu zahaczenia, ale na razie na próżno. Najlepsze i najbardziej wiarygodne źródło informacji sta­nowiłyby akta sprawy sądowej, ale niestety po protoko­łach z rozpraw nie zostało ani śladu w archiwach sądo­wych, nawet repertorium z wpisem sprawy przestałc istnieć. Mogły ulec zniszczeniu, zostać zjedzone przes myszy, pójść na przemiał. Przez Polskę przetoczyła się wojna, a po niej zostały ruiny i zgliszcza w każdej dziedzi­nie życia. Przechowały się jednak w Bibliotece Narodo­wej sprawozdania sądowe i sensacyjne artykuły, pisane pod publiczkę w ówczesnych poczytnych pismach: „Ku­rierze Porannym”, „Expressie Porannym”, a przede wszystkim w „Kurierze Czerwonym”, czyli w tak zwanyn popularnym „Czerwoniaku”. Z ich szpalt krzyczały mro­żące krew w żyłach tytuły drukowane wielkimi, rzucają cymi się w oczy czcionkami: „Ponury dramat na Moko­towskiej”, „Siostra zabija brata”, „Tragedia w rodzinie Kórnickich”, „Bratobójczym wciąż milczy”, „Opinia pu bliczna żąda surowego wyroku”, „Co powie mąż oskarżo­nej?” itp. Z treści tych ociekających tanią sensacją repor­taży wynikało w sposób jednoznaczny, że wina Adeli Ne- niewskiej jest tak oczywista, jak słońce świecące na nie­bie. Od samego początku zgromadzono niezaprzeczalne dowody wskazujące na nią jako na morderczynię: godzi­na dokonania zabójstwa, zapis w kalendarzu ofiary, po­twierdzona świadectwem sąsiada obecność oskarżonej vj mieszkaniu brata w krytycznym dniu i czasie. MotyM

zbrodni również nie ulegał wątpliwości. Stanowiła go żądza wzbogacenia się w drodze dziedziczenia, celem zaspokoje­nia wymyślnych zachcianek i używania życia w sposób prze­kraczający wszelkie przyjęte normy obyczajowe. W tym miejscu reporterzy, wyraźnie przejaskrawiając znane sobie fakty, odmalowywali hulaszczy tryb życia pędzony przez małżonków Neniewskich, na który składały się hazardowe gry, orgiastyczne zabawy, biesiady słynące z ryb śródzie­mnomorskich, owoców sprowadzanych z Bagdadu i kwia­tów z wysp Fidżi. Inspiratorką zaś tych wszystkich uciech miała być oskarżona, która na skutek swoich nieskromnych żądań doprowadziła męża do całkowitej ruiny majątkowej, licytacji jego dóbr i ulubionej stadniny koni. W tej sytuacji jedynym źródłem dalszych dochodów mogła stać się kie­szeń zasobnego i bardzo zaradnego brata, a w perspektywie spadek po jego śmierci. Z dłuższych lub krótszych notatek z sali sądowej wynikało, że oskarżona przez cały czas trwa­nia procesu odmawiała zeznań, aczkolwiek nie przyznała się do winy. Jedyne oświadczenie złożone przez nią w toku postępowania sądowego dotyczyło rzekomej obecności, w czasie jej wizyty u brata, kogoś trzeciego poza nimi dwoj­giem, ukrytego w innym pokoju. Fakt ten jednak nie został udowodniony i jako taki nie miał znaczenia dla wyniku sprawy. Zachowały się poza tym końcowe fragmenty spra­wozdań sądowych, zatytułowane: „Prokurator Kolwiec os­karża” i „Adwokat Gradkiewicz wzywa do stawiennictwa świadka zbrodni”. Zawierały one relacje z mowy oskarży- cielskiej znanego warszawskiego prokuratora, który w spo­sób kwiecisty i pełen charakterystycznego dla niego zaanga­żowania w prowadzoną przez siebie sprawę napiętnował oskarżoną Adelę Neniewską jako zbrodniarkę działającą / najniższych pobudek, żądając dla niej kary śmierci. Nato­miast obrońca użył demagogicznego chwytu, mającego po­działać na wyobraźnię sądu i publiczności, wzywając świad­ka zbrodni vel rzeczywistego mordercę na salę sądową, ce­lem dania świadectwa prawdzie.

Wolwicz doszedł do wniosku, że na ogół wszyscy sprawozdawcy wypowiadali się negatywnie o Neniew- skiej, a priori upatrując w niej zbrodniarkę, co widocznie odpowiadało założonej przez nich konwencji. Tylko ci­che i nieliczne głosy, ograniczające się do krótkich sfor­mułowań, zadawały rzeczowe pytania: kto zawiadomił policję o morderstwie? gdzie się podziały pieniądze znaj­dujące się w mieszkaniu denata?

Wielkie nekrologi Leona Kornickiego w „Kurierze Warszawskim” sławiły jego liczne zasługi, donosząc o dniu i godzinie złożenia zwłok do grobowca rodzin­nego.

Po wnikliwym, wielogodzinnym studiowaniu tych brukowych wiadomości, Igor wiedział tylko jedno: Ne- niewska milczała, nie broniła się w czasie procesu, a po­wód swojego milczenia zabrała ze sobą do grobu. Za istnieniem tajemniczego świadka zbrodni, albo nawet hi­potetycznego mordercy, przemawiał fakt zawiadomienia policji, że Kórnicki nie umarł śmiercią naturalną. Czy je­dnak zależało takiemu informatorowi na wykryciu zbrod­ni i doprowadzeniu do procesu? Tak, jeżeli miała być to zemsta wywarta na Neniewskiej, znajdującej się wśród osób najbardziej podejrzanych.

W tym miejscu śledztwo zdawało się wykazywać po­ważne luki, najwyraźniej spowodowane pominięciem pe­wnych istotnych okoliczności. Istniały bowiem jakieś bli­żej nie określone pieniądze w domu denata, które zniknę­ły po jego śmierci, a oskarżonej nie udowodniono ich po­siadania. Nie wykluczone jednak, że wobec znacznego upływu czasu między śmiercią Kornickiego a aresztowa­niem Neniewskiej, mogły zostać przez nią dobrze ukryte. To samo odnosiło się do broni — narzędzia mordu.

Tak więc obraz sprawy zrekonstruowany na podsta­wie informacji z ówczesnych gazet, nie przedstawiał się ciekawie dla Neniewskiej i nie wniósł nic pozytywnego do charakterystyki jej sylwetki. Pozostawali ludzie umiesz­

czeni przez Danielle na jej liście, jeżeli naturalnie znajdo­wali się jeszcze wśród żywych i byliby skłonni do udziele­nia informacji komuś nieznajomemu, nie mogącemu się wylegitymować żadnym formalnym pełnomocnictwem. Przeczytał te nazwiska jeszcze raz uważnie. Z jednym z nich wiązał szczególnie duże nadzieje, należało bowiem do jego wuja — Romana Powelskiego. Igor wiedział, że Powelski przyjaźnił się z Kórnickim, zajął przecież po wyzwoleniu jego mieszkanie, a i w czasie okupacji w nim przebywał. Zastanawiało go tylko, dlaczego Powelski ukrył przed nim tak tragiczny i niecodzienny fakt, że zo­stało w nim ongiś popełnione morderstwo. Być może nie ujawniając siostrzeńcowi kulisów tej sprawy, Powelski chciał mu zaoszczędzić niepotrzebnych stresów. Dramat rodziny Kórnickich, rozegrany przed tyloma laty, w zasa­dzie nie obchodził Igora, nie mającego nic wspólnego z tamtymi ludźmi, poza nic już nie znaczącym faktem, że denat był pierwszym, i to rozwiedzionym, mężem jego matki. Również Wolwiczowa, zapewne przez wrodzoną delikatność, takt, a nawet troskę macierzyńską o zdrowie psychiczne swojego dziecka, nie wprowadziła go w arka- na tej zamierzchłej i tak ponurej historii. Niezmiernie in­teresowało Igora, co miałby teraz do powiedzenia z per­spektywy tak odległego czasu, o zbrodni, jego wuj, tak blisko wtedy związany z Kórnickim. Musiał znać dobrze wszystkich uczestników tragedii, całe środowisko, z któ­rego wywodzili się główni jej bohaterowie. Niewątpliwie zajmował kiedyś określone stanowisko w tej sprawie, miał własny punkt widzenia, jakieś sprecyzowane poglą­dy. Czy podzielał werdykt sądu orzekający o winie Ne- niewskiej? A może umiałby wskazać inne rozwiązanie za­gadki zbrodni, na podstawie sobie tylko znanych poszlak. Wszystko to niezmiernie pobudzało wyobraźnię Igora i dawało pole do snucia nie kończących się domysłów. Oczywiście natychmiast nawiązałby kontakt z Powelskim, jeśli byłoby to możliwe. Jednakże wuj jego przebywał

obecnie w szpitalu-sanatorium, w okolicach Otwocka, po zabiegu chirurgicznym, w stanie wykluczającym, przynaj­mniej na razie, przeprowadzanie tego rodzaju rozmów.

Janusz Dobrzański, Mieczysław Kulikowski, Bohdan Strumień — członkowie zespołu sądzącego oraz prokura­tor Jerzy Kolwiec nie figurowali w rejestrze mieszkańców Warszawy. Mogli już umrzeć śmiercią naturalną ze wzglę­du na podeszły wiek, zginąć w obozach zagłady, bądź mieszkać w innym mieście w Polsce lub za granicą. Jak dotąd Wolwicz nie natrafił na ich ślad. Żył człowiek, któ­ry miałby zapewne najwięcej do powiedzenia, gdyby tyl­ko zechciał przemówić, a przede wszystkim uwierzyć w szczerość intencji Igora. Był nim mecenas Gradkiewicz — obrońca Adeli Neniewskiej. Nazwisko jego widniało, czarno na białym, w książce telefonicznej i Wolwicz wprost nie mógł wyjść ze zdumienia, że z taką łatwością go odszukał. Wszystkie dane się zgadzały: imię i nazwi­sko — Wacław Gradkiewicz, zawód — adwokat, adres — Emilii Plater 37. Czuł podświadomie, że od przychylności Gradkiewicza wiele zależy. Przecież równie dobrze mógł go odprawić od progu z przysłowiowym kwitkiem. Więc czy należało od niego właśnie rozpocząć pogoń za prze­szłością, czy raczej od osoby neutralnej, niezaangażowa- nej ani uczuciowo, ani zawodowo w tę sprawę? Może ja­kaś bliska znajoma Neniewskiej naświetliłaby sytuację sprzed lat, charakteryzując sylwetki osób odgrywających znaczącą rolę w rozwoju tamtych wypadków. Na liście Danielle znajdowało się kilka- nazwisk kobiecych — Iza­bella Będziłło, Urszula Horozińska-Rollenowa, Janina Wiczyńska ... Zaraz, zaraz ... Wiczyńska — właśnie tak z domu nazywała się gospodyni Igora, u której mieszkał w Paryżu. Gdyby wówczas wiedział, jakie zadanie przyj­dzie mu wykonać, na pewno nie zmarnowałby takiej oka­zji. Ciekawiło go, czy Wiczyńska widywała Neniewską w Paryżu i odnowiła z nią znajomość na emigracji. A może los i przypadek nigdy ich ze sobą nie zetknął? W każdym

razie nie wchodziła teraz w grę jako źródło wiadomości, o Rołłenowej słuch zaginął, natomiast pozostawała jesz­cze Izabella Będziłło zamieszkała w Warszawie przy Alei 3 Maja. Igor postanowił od rozmowy z tą osobą rozpo­cząć swoją działalność prywatnego detektywa.

Z niemałą trwogą w sercu przypuścił szturm do sta­rych dębowych drzwi wejściowych, zaopatrzonych w sze­reg tabliczek z nazwiskami lokatorów i głoszących wszem i wobec, że do pana X należy dzwonić trzy razy, do pani Y cztery, a do państwa Z tylko dwa. Było to, jak widać, wspólne mieszkanie w domu ocalałym ze zniszczeń wo­jennych. Pani Izabella życzyła sobie, aby goście zawiada­miali ją o swym przybyciu tylko jednym przyciśnięciem dzwonka. Prawdopodobnie oczekiwała kogoś, gdyż led­wo przebrzmiał ostry dźwięk gongu, drzwi uchyliły się i na progu ukazała się wysoka, koścista postać kobieca w haftowanym, lekko przybrudzonym kimonie koloru ró­żowego.

Na widok nieznanego młodego człowieka na jej su­chej twarzy, odznaczającej się niezwykle wydatnym, sę­pim nosem, pojawił się wyraz niekłamanego zdumienia.

Pan do mnie na brydża? — zahuczała niskim, prawie męskim głosem. — My się chyba nie znamy.

Jestem Igor Wolwicz — nieomal po wojskowemu stuknął obcasami. — Co prawda nie przyszedłem na bry­dża i nawet nie umiem grać w karty, ale jeśli pani pozwo­li, bardzo chciałbym z panią porozmawiać.

Widocznie uderzyła ją jakaś nuta błagania w jego głosie, gdyż chwilę przypatrywała mu się w milczeniu.

Chodź kochasiu — powiedziała. — Nie wyglą­dasz na bandziora, który przyszedł zakatrupić starę babę. Proszę do mojego pokoju.

Szli wzdłuż długiego, mrocznego korytarza, mijając po prawej i lewej stronie szerokie dwuskrzydłowe drzwi.

Oto mój apartament — oświadczyła, otwierając ostatnie z nich na samym końcu.

Pokój był duży. Na ścianach, pokrytych niebieską, spłowiałą tapetą, wisiało kilka, cennych na pierwszy rzut oka, obrazów w poczerniałych od starości, złoconych ra­mach. We wnętrzu tym stało pełno antyków: serwantka, komódki, biblioteka, stół na pazurkowatych nóżkach, kil­ka kanap z podniszczonym adamaszkowym obiciem, stare porcelanowe wazony i figurki. Na środku, kontrastując z resztą umeblowania, stał rozstawiony do gry w karty, obity zielonym suknem, stolik.

To ocalało w naszej willi w Sulejówku — wyjaśni­ła, widząc zdumione spojrzenie Igora. — Opiekowała się naszymi gratami wierna gosposia. W nagrodę pochowa­łam ją w grobowcu rodzinnym Będziłłów, przy pierwszej bramie na Powązkach. Niech się chociaż po śmierci cie­szy, tak mało miała do tego okazji w ciągu życia. Te obrazy zakopała w skrzynkach w ogrodzie. Nie uwie­rzysz — to van Gogh, tamten — to autentyczny Matejko, a te konie namalował Wojciech Kossak. Nie rozstanę się już z nimi, chyba żebym zdychała z głodu. Ale ja tu gadu, gadu, a pan pewnie przyszedł do mnie w jakimś określo­nym celu, panie, panie... przepraszam nie dosłyszałam nazwiska.

Wolwicz, Igor Wolwicz.

Zaraz, zaraz — pstryknęła w powietrzu palca­mi. — Wolwicz, to nazwisko nie jest mi obce. Znałam kiedyś fadnego chłopca, kapitana Wolwicza. Zakochała się w nim Żaneta Kórnicka, rzuciła męża i wyszła za nie­go za mąż.

Jestem ich synem.

No, przepraszam, że ja tak bezpardonowo o tych sprawach, taki ze mnie narwaniec. Ci, co grają ze mną w brydża, myślą: zwariowana, stara grande dame — lubią to, walą do mnie jak w dym i pozwalają się ogrywać, bq są głupi jak stołowe nogi. A ja za to codziennie kupuję sobie dziesięć deka szynki i jem befsztyk z polędwicy, a stary Kossak i Matejko mogą sobie dalej spokojnie wi­

sieć na ścianach. Szelma ze mnie, no nie? Ale ty czegoś chcesz ode mnie, prawda? Siadaj w tamtym fotelu, bo ten ma podłamaną nogę, i wal prosto z mostu. Mogę chyba do pana mówić „ty" po starej znajomości?

Ależ oczywiście, proszę pani.

Nie bądź taki speszony i nieśmiały. Ostatecznie mam tylko sześćdziesiąt lat, chociaż wyglądam na sto. Nie zawsze taka byłam. Popatrz, zachował się mój portret — pociągnęła go za rękę w drugi kąt pokoju i pokazała obraz przedstawiający młodą dziewczynę o wielkich oczach, w wydekoltowanej sukni odsłaniającej ramiona i długą szyję, oplecioną sznurem pereł. — Malował go Tadeusz Styka w trzydziestym piątym roku, zrobił mnie na piękność. Miałam już bitą trzydziestkę, ale nikt o tym nic wiedział. Wszyscy młodzi ludzie chcieli się żenić, je­żeli nie ze mną, to z moim posagiem. I znów tobie przer­wałam. Mam strasznie niewyparzony ozór na stare lata. Wiesz, ty nie jesteś podobny ani do matki, ani do ojca, chociaż masz trochę z jego pozornie nieśmiałego wdzię­ku, którym czarował kobiety. Jak się mają rodzice?

Oboje nie żyją.

O, mój Boże! — uderzyła się ręką po war- guch. — Zawsze się z czymś nie w porę wyrwę. Może na­pijesz się herbaty, wina?

Szybko podeszła do serwantki, gdzie ze szkłem tkwi- lu pękata omszała butelka z czerwonym płynem, jakby nlcroctwo Igora wymagało specjalnej troski i opieki.

Nie, dziękuję, proszę sobie nie robić kłopotu.

Nie krępuj się, chłopcze, czuj się jak u siebie w domu.

Naprawdę nie będę niczego pil ani jadł.

No, jeżeli nie chcesz, to mów z czym przycho- lltlN/. Tylko prędko, bo niedługo zwalą się moi dorobkie­wicze i podstarzałe damulki na kilka roberków.

Chyba jednak przyszedłem nie w porę ...

Nie gadaj głupstw, ostatecznie jesteś mi bliższy

niż to całe tałatajstwo. Najwyżej ich wyproszę. Znów tak bardzo mi nie zależy na ich pieniądzach i towarzystwie! Lubiłam twoją matkę Żanetę, choć jej nigdy tego nie' okazywałam. Kiedy rzuciła tego groszoroba Kornickiego o duszy starca, z całym jego majątkiem, i wyszła za two­jego ojca, który, między nami mówiąc, oprócz pary szało­wych wąsów i czarnych, lśniących oficerek, nie miał nic więcej przy duszy, poczułam do niej prawdziwy szacunek.! Bardzo chciałam się z nią zobaczyć po powrocie z Casa­blanki do Warszawy, ale skończyło się na dobrych chę­ciach. Musiałam się jakoś urządzić, wywalczyłam ten je­den pokój w moim własnym mieszkaniu. Potem sprowa­dziłam prochy ojca z Maroka. Nigdy na nic nie miałam czasu. I tak przeszło życie. No, ale się rozmazałam... Zan wsze kiedy wspominam dawne czasy, przedwojenną War­szawę, starych przyjaciół, rozklejam się jak stara beczkaJ Znów nie dałam ci przyjść do słowa ...

Proszę pani, chciałbym, żeby mi pani powiedzia­ła, czy według pani Adela Kórnicka zabiła swojego brata Leona?

Pytanie to tak zaskoczyło panią Izabellę, że na kilka chwil oniemiała ze zdziwienia.

A tobie co do tego?! — zadudniła wreszcie zupeł-j nie już basowym głosem.— Co cię obchodzi Kórnicka i stara, zapomniana sprawa? Wprawdzie twoja matka była kiedyś żoną Leona, ale nie masz chybi/'zamiari mścić się za jego śmierć?

Nie, wręcz odwrotnie. Moim celem jest rehabilijj tacja Adeli Kórnickiej.

Masz babo placek! Czy przysłała cię do mnis Ada? Co się z nią dzieje? Gdzie się podziewa? Myślałam! że nie przeżyła wojny. Wiem, że zaszła w ciążę w więziel niu, jeszcze przed apelacją, tak na wszelki wypadek, gdyl by sąd apelacyjny zatwierdził wyrok śmierci. Bab ciężarl nych nie wieszają, więc w ter/ sposób chciała uciec prze<i stryczkiem. Potem wybuchła wojna i cały ówczesny świal

lek z jego wielkimi problemami runą! jak domek z kart. Wyjechałam z Polski i od tej pory nic o niej nie słysza­łam. Mów, jak się jej powodzi.

Pani Adela Kórnicka zmarła przed dwoma laty w Paryżu. Przyszedłem do pani w imieniu jej córki Da­nielle.

Izabella Będziłło nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż za­dzwonił telefon stojący na mahoniowej komódce.

A pan prezes, witam! A więc niedyspozycja żo­łądka. Szczerze współczuję, radzę wypić sok jagodowy. Aa... i pani prezesowa zwichnęła nogę, co za pech. Musi­my zatem odłożyć naszego roberka na inny dzień. Cóż ro­bić, i ja bardzo żałuję. Do usłyszenia! — położyła słu­chawkę z rozmachem na widełki. — Z mojego brydża nici. Mogę ci poświęcić trochę czasu. Tylko do diabła nie wiem, po co chcesz odkurzyć ten stary proces.

Już pani mówiłem, że działam w imieniu córki Adeli Kórnickiej.

Życzę ci powodzenia. Najwięcej informacji udzieli ci adwokat Gradkiewicz. Podobno ten stary pija- nica nie pracuje już zawodowo. A pomyśleć, że to kiedyś był błyskotliwy prawnik, mający olbrzymią klientelę, za­powiadający się na luminarza naszej palestry, choć we­dług mnie antypatyczny bubek. Bez pamięci kochał się w Adzie, oddałby diabłu duszę, gdyby piekła pomogły mu zdobyć jei/ękę. Ala ona go nie znosiła. Myślę, że budził w niej wstręt fizyczny. No nie był zbyt atrakcyjny, to pra­wda, ale łeb miał nie od parady, i stary Kórnicki chętnie widziałby w nim przyszłego zięcia. Niestety Ada kochała tylko jednego mężczyznę.

Kogo?

Swego mężulka, „pięknego Wika”. Tak go nazy­waliśmy w naszym towarzystwie. Miał tyle czaru, że mógłby nawet z łatwością uwieść stuletnią przeoryszę kla­sztoru, ale hunctwot i łobuz nie lada. Gdybyś słyszał jego zeznania w sądzie. Wygadywał najokropniejsze rzeczy o swojej żonie, widocznie chciał się jej jak najprędzej pozbyć, żeby poślubić tę bogatą baronównę Holzenberg i byłby tego niechybnie dopiął, gdyby nie wojna. Holzen- berżanka musiała zwijać żagle i odpłynąć z Polski, aby uniknąć komory gazowej, a on zginął tak, jak żył — w kasynie gry na Szucha, zastrzelony przez pijanego żołda­ka niemieckiego. Ada fatalnie ulokowała swoje uczucia i to ją zgubiło.

Czy sądzi pani, że zabiła swojego brata?

Już po raz drugi zadajesz mi tak obcesowo to py­tanie. Jeśli chcesz usłyszeć moje zdanie, to ci powiem. Ale poczekaj, zapalę wpierw papierosa — podniosła się i z miejsca i sięgnęła po leżące na stoliku pudełko „Carme­nów”. — Nie powinnam kopcić tych świństw, bo oskrze­la, astma, rozedma płuc, wszystko w środku porujnowa- ne, ale nie mogę się powstrzymać. Brak mi silnej woli.. Według mnie w tej sprawie istniało wiele niejasności. Czy znasz jej przebieg?

Tylko ze sprawozdań sądowych zamieszczonych w gazetach.

Ja myślę, że wina Kórnickiej nie została udowod­niona. Co prawda, nie przepadałam za tą dziewczyną, może dlatego, że była ładniejsza i młodsza ode mnie. Poza tym zazdrościłam jej tego, że umie wzbudzać w mę­żczyznach prawdziwą miłość. Nie tylko Gradkiewicz sza­lał za nią, ale i brat Żanety — Romek Powelski. Ach pra­wda, toż to twój wuj! Co z nim, jak się czuje? Oglądał na porządne chuchro, które lada silniejszy wiatr może zdmuchnąć z ziemi. Eteryczny blondynek, półbaba-pół- mężczyzna. Tacy jak on zwykle nie żyją długo. Podobno nawet w Leonie Kórnickim budził ludzkie uczucia. Ista- niało między nimi coś w rodzaju przyjaźni. Czy dasz wia­rę, że Powelski też się cielęco, beznadziejnie kochał w Adzie? Bez przerwy wodził za nią oczyma, jak za świętą Madonną.

Nigdy bym nie przypuszczał... mój wuj?

Więc teraz już wiesz. Ada wywoływała we mnie różne uczucia, przeważnie niechęci i zawiści. O mnie sta­rały się stada chłopaków, ale wyłącznie dla majątku. By­łam piekielnie bogata i bardzo brzydka. Co się tak na mnie gapisz? Mówię prawdę, wiedziałam o tym. Dlatego nie wyszłam za mąż. Wprawdzie trafił się taki jeden — podchorąży sanitarki — Miś, nawet nie pamiętam nazwi­ska, z nim jednym przeżyłam coś w rodzaju gorącego ro­mansu, pełnego iluzji i złudzeń, ale i on okazał się karie­rowiczem, lecącym na mój posag. Rozgadałam się i czu­ję, że muszę sobie golnąć. Może jednak napijesz się ze mną? Zawsze kiedy wspominam młode lata odczuwam potrzebę kilku głębszych — Izabella Będziłło znów unio­sła się z fotela, w którym ulokowała swoją tykowatą po­stać, i ruszyła ku serwantce. Z jej głębin wydobyła butel­kę Napoleona i dwa kryształowe kieliszki.

Naprawdę dziękuję pani, ale nie będę pił.

Co z ciebie za dziwoląg. Jeśli ci zakon nie pozwa­la, pozwolisz że sama spełnię toast za minioną młodość. Co to ja mówiłam? Ach, że nie lubiłam Ady, a może jej w głębi ducha źle życzyłam. Obydwie z Ulą Horozińską wyśmiewałyśmy ją, że ma za duże ręce i nogi jak okręty. Dziewczyny w tym wieku potrafią być bardzo złośliwe. Kiedy zakochała się jak wariatka w tym wartogłowie Ne- niewskim, poczułam coś w rodzaju nikczemnej satysfak­cji, że .pakuje się samochcąc w przepaść bez dna, ale w czasie ocesu zmieniłam zdanie. W pewnej chwili wyda­la mi się ofiarą, ^a nie winowajczynią — umilkła i zapa­trzyła się szklanym wzrokiem w przestrzeń.

Igor zląkł się, że zasnęła i nic już więcej nie powie.

Dlaczego, proszę pani? — zapytał głośno, aby przerwać ciszę, która nagle zapanowała.

Dlatego, że milczała, nie broniła się, kiedy Ne- niewski odsądzał ją od czci i wiary, wreszcie dlatego, że prawdopodobnie wzięła cudzą winę na siebie. Ale po co lo zrobiła — Bóg tylko raczy wiedzieć.

Ale fakty, czy znane są pani fakty, które by za tym przemawiały?

Izabella Będziłłówna znów nalała sobie kieliszek ko­niaku.

To było tak dawno, nie bardzo już pamiętam. Trzeba ci wiedzieć, że chodziłyśmy z Ulą Rollenową na prawie wszystkie rozprawy sądowe z ciekawości i żądzy taniej sensacji, jak inni znajomi Kórnickich, którzy w ich domu jedli, pili i bawili się na eleganckich przyjęciach. Biedna Ula obnosiła po sądzie swój ogromny brzuch, była już w siódmym miesiącu ciąży, ale nie chciała stracić takiej okazji. Ten piernik Rollen, jej mąż, w gruncie rze­czy mało się nią interesował, myślę, że niezbyt przejął się, gdy umarła przy porodzie.

Na ten proces ludzie walili drzwiami i oknami, bo całe pożycie Neniewskich, łącznie z intymnymi szczegóła­mi małżeńskiej alkowy, nicowano od podszewki, przewa­żnie bez zarządzania tajności rozpraw. Wydaje mi się, że wtedy na Mokotowskiej znajdował się jakiś świadek zbrodni. Przecież, u licha, ktoś — ten właśnie świadek, a może i sam morderca, zawiadomił policję, że Kórnicki został zastrzelony. Gdyby nie ten telefon, zbrodnia nigdy nie wyszłaby na jaw, bo już miano chować nieboszczyka do grobu Kórnickich na Powązkach. Pamiętam też, że chodziło o jakieś pieniądze, które zniknęły z mieszkania Leona, ale Ada ich przy sobie nie miała. Nie wiadomo też, gdzie podział się rewolwer, z którego zastrzelono Ko­rnickiego. Neniewski zeznał wprawdzie, że widział, jak Ada zabierała go ze sobą z domu, idąc do brata, ale nigdy tej broni nie znaleziono. Więcej już sobie nie przypomnę. Mnie też pamięć zawodzi. Znajomi adwokaci twierdzili wfedy, że sąd dopuścił się wielu przeoczeń i wyrok na pe­wno zostanie zmieniony po apelacji, ale wtedy wybuchła wojna. Spytaj Gradkiewicza, on wie więcej ode mnie — głos Izabelli Będziłło przycichł, opowiadanie z minuty na minutę traciło na żywości i barwie. Widać wypity koniak

podziałał na nią wybitnie usypiająco. W pewnej chwili, ostatnim wysiłkiem woli, otrząsnęła się z ogarniającego ją bezwładu.

Przepraszam cię — znów huknęła głębokim ba­sem. — Nie powinnam była pić, alkohol zawsze ścina mnie z nóg. Tylko nie myśl, że ze mnie nałogowa pijacz­ka. Niech Bóg broni. Z rzadka sięgam po tę butelczynę, właściwie tylko wtedy, kiedy przypomną mi się stare dzie­je. Przy brydżu trzeba zachowywać trzeźwość umysłu i równowagę ducha. Nic już więcej nie powiem o tym śmierdzącym procesie. Jedno wiem: ktoś chciał tę Adę „wrobić” w morderstwo, ten, komu zależało na tym, aby ją zniszczyć, zemścić się na niej. Przynajmniej takie od­niosłam wrażenie. Mówiłeś, że to dziecko urodzone w więzieniu pragnie zrehabilitować pamięć matki. Czy jest ładna, ta córka Ady, podobna do niej? A, prawda, co ty możesz o tym wiedzieć.

Jest piękna i nieszczęśliwa. Bardzo chciałbym jej pomóc.

Ej, chłopie, czy ty się w niej nie zakochałeś? Je­żeli córka odziedziczyła po matce umiejętność siania za­mętu w sercach męskich, przepadłeś z kretesem. Czy wiesz, kto jest jej ojcem?

Nie, ona chyba również nie wie.

Czyżby? Dwóch mężczyzn przychodziło odwie­dzać Kórnicką w więzieniu: twój wujek i szanowny mece­nas Gradkiewicz. Romana nie posądzam o tyle inwencji, zostaje tylko ten moczymorda Gradkiewicz, bo nie my­ślę, żeby zgrzeszyła ze strażnikiem albo dozorcą. Widocz­nie tak ją straszył szubienicą, że przemogła nawet wstręt, który do niego czuła. Wyobrażam sobie jego triumf: on odrzucony konkurent, z łaski robi jej dziecko, okrop­ność!

Różowe kimono wyglądało jeszcze smętniej w ostrym świetle stojącej lampy.

Przyjdź znów kiedyś do mnie — powiedziała Bę-

dziłłówna. — Może jeszcze sobie coś przypomnę, albo, jeśli chcesz, nauczę cię grać w brydża.

*

Biały, podłużny budynek o wielkich, oszklonych ok­nach, surowy w swojej supernowoczesnej linii architekto­nicznej, wyłonił się nagle spoza sosnowego lasu, przety­kanego gdzieniegdzie ozdobnymi, rozłożystymi świerka- ' mi. Żelazne sztachety strzegły do niego dostępu, a napis umieszczony na tablicy przy bramie wejściowej głosił, że mieszczą się tu szpital i sanatorium przeciwgruźlicze.

Ośrodek ten zbudowany z rozmachem, nakładem wielomilionowych sum pokrytych z dotacji państwowych i ofiar całego społeczeństwa, usytuowany został z dala od aglomeracji miejskiej pobliskiego Otwocka, wśród drzew iglastych, w powietrzu nie skażonym dotychczas przez przemysł.

Igor idąc na piechotę od stacji kolejowej, miał czas jeszcze raz przemyśleć dokonane przez siebie spostrzeże­nia i wyprowadzone wnioski z materiału zebranego w sprawie Adeli Kórnickiej, przed zobaczeniem się z wuj- ] kiem. Po kilku prawie nieprzespanych nocach, dniach spędzonych wśród gorączkowych rozmyślań, obraz zbrod- j ni malował się już niemal wyraziście w jego wyobraźni. Przed wyciągnięciem ostatecznej konkluzji musiał jednak przeprowadzić zasadniczą rozmowę z Powelskim. Przygo­towywał się do niej z rozmysłem, z trzeźwością pozbawio­ną emocji związanych z łączącym ich pokrewieństwem tak, jakby miał do czynienia z obcym zupełnie człowie­kiem. Zdawał sobie sprawę z trudności w wykonaniu za­dania, którego się podjął. Dzisiaj wydawało mu się nie­mal pewne, że zna imię mordercy Kornickiego. Świado­mość tego w pierwszej chwili wywołała w nim strach, po­mieszany z rozpaczą, który wkrótce przerodził się w chęć zemsty i odwetu za krzywdę wyrządzoną Danielle. Teraz

/dołał się opanować i przywdziać maskę obojętności, aby ukryć swoje uczucia. W następstwie tego mógł już rozu­mować zupełnie spokojnie i budować w myślach swoją wersję wydarzeń.

A więc Adela^Kórnicka padła ofiarą tragicznego splotu okoliczności, wskazujących na nią jako na morder­czynię swojego brata, i dobrowolnie przyjęła na siebie ciężar winy i hańby. Dlaczego tak postąpiła? Odpowiedź narzucała się z całą oczywistością, a nawet brutalnością: dla ratowania od stryczka osoby, którą kochała więcej niż samą siebie, a więc swojego męża. Kto zabił w takim ra­zie Leona Kornickiego? Kandydatów na zabójcę było trzech: Neniewski, Gradkiewicz, Powelski — wszyscy bli­scy zmarłemu, związani węzłami powinowactwa lub zaży­łej znajomości. Każdy mógł wejść, bez zastrzeżeń, do mieszkania denata pod pretekstem porozumienia się w nawet błahej sprawie, aby znienacka dokonać zamachu na jego życie. Widocznie w przeświadczeniu Neniewskiej był to jej mąż. Słyszała czyjeś kroki w sąsiednim pokoju, sądziła, że Neniewski się tam ukrył. Jak wielka musiała być siła tej miłości, skoro nie ugięła się nawet w obliczu kłamliwych, obciążających ją zeznań, składanych przed sądem przez męża i wobec faktu, że zamierzał się z nią rozejść, aby poślubić inną kobietę. Zapewne liczyła jed­nak na to, że niewierny, a tak ukochany małżonek do niej powróci. Po głębszej analizie faktów Igor doszedł do wniosku, że Neniewska popełniła tragiczną omyłkę i ofiara złożona z samej siebie okazała się daremna. Ne­niewski nie mógł zabić Kornickiego. Żaden sąd nie zwol­niłby go od odpowiedzialności i nie wyeliminował z kręgu podejrzanych o dokonanie morderstwa bez sprawdzenia jego alibi w sposób nie budzący najmniejszych nawet wąt­pliwości co do jego wiarygodności. Najwidoczniej więc alibi Neniewskiego okazało się niepodważalne, przesą­dzające o jego niewinności. Wchodziło w grę jeszcze dwóch mężczyzn. Gradkiewicz — odrzucony konkurent,

wzgardzony wielbiciel, a jednocześnie pełnomocnik Kór­nickiego we wszystkich sprawach finansowych — mało prawdopodobne, aby zabił swojego mocodawcę i tym sa­mym pozbawił się dalszych profitów, płynących z jego kieszeni. Człowiek interesu nigdy by tak nie postąpił. Po­zostawał Powelski. Jaki mógł być motyw zbrodniczego działania z jego strony? Wprawdzie przyjaźnił się z Kór­nickim, wiele mu zawdzięczał, ale w grę wchodziły tu pie­niądze. Czy młody, skromny chłopak, bez większych per­spektyw na przyszłość, nie pokusił się o zdobycie tak wielkiej sumy, nawet za cenę ludzkiego istnienia? Kochał się nieprzytomnie w Adzie, może chciał zemścić się na niej za okazywaną obojętność, wciągnąć ją w krąg podej­rzenia, albo na odwrót: oszołomić ją pieniędzmi i zdobyć jej względy po śmierci brata. Jeżeli to on przebywał w mieszkaniu na Mokotowskiej, ukryty w sąsiednim poko­ju, to z przebiegu rozmowy między rodzeństwem zorien­tował się w sytuacji majątkowej Ady i zdecydował się na desperacki krok, aby zdobyć pieniądze.

Wszystkie te wywody miałyby pozór dowolnie wy­prowadzanych i naginanych do ówczesnej rzeczywistości przypuszczeń, gdyby nie jeden niezaprzeczalny i namaca­lny dowód: broń spoczywająca w sejfie, w mieszkaniu Igora. Przecież ów rewolwer, traktowany przez Wolwiczai z pietyzmem jako pamiątka wojenna, stanowił najpraw­dopodobniej narzędzie zbrodni. Dlaczego Powelski oddał go siostrze na przechowanie i nigdy nie zażądał jego zwrotu? Właśnie tajemnicza broń, z której zabito Kórnic­kiego, zginęła w dniu jego śmierci wraz z mordercą; nie znaleziono jej na miejscu zbrodni, ani nigdy potem. Jed­nakże wątpliwości nadal nękały Igora, wiele pytań wyma-| gało odpowiedzi. Przyjąwszy, że Powelski posłużył się tą bronią, to jednak pozostawało nie wyjaśnione, w jaki sposób dostała się ona w jego ręce. Zgodnie z zeznaniami Neniewskiego, cytowanymi przez ówczesną prasę w spra­wozdaniach sądowych, pierwotnie należała do Stanisława

Kornickiego — ojca Leona. W dniu zabójstwa oskarżona zabrała ją ze swojego mieszkania przed udaniem się do brata. A może Browning leżący spokojnie od lat w schowku na Mokotowskiej nie ma nic wspólnego z mor­derstwem? W końcu ten sam typ broni nie przesądza o tym, że to właśnie ów zaginiony przed laty egzemplarz? Jednakże na takie pytania Igor musiał sam sobie odpo­wiedzieć przecząco. Między zakopanym w ogródku w Dę­blinie rewolwerem a narzędziem skrytobójczej zbrodni popełnionej na Leonie Kórnickim istniał niewątpliwie ścisły związek, prowadzący ku stwierdzeniu, że jest to je­dna i ta sama broń.

Przekraczając próg sanatorium, w którym Roman Powelski przebywał jako rekonwalescent, Igor postano­wił za wszelką cenę uzyskać od swojego krewnego wiążą­ce wyjaśnienia. W wielkim holu zdobnym w palmy, głę­bokie fotele i wyplatane krzesła kręciło się już sporo osób z siatkami wyładowanymi różnorakim prowiantem, jak to zwykle bywa w dniu odwiedzin. Chorzy w pasiastych szlafrokach zaczęli już schodzić po schodach z części szpi­talnej budynku lub zjeżdżać windami. Recepcjonistka za­wiadomiła natychmiast oddział, w którym przebywał Po­welski, że czeka na niego siostrzeniec. Nie upłynęło na­wet pięć minut, a Powelski, wraz z innymi pacjentami szpitala, wysiadł z windy i podszedł do Igora.

Witaj — powiedział cichym głosem. — Cieszę się, że przyjechałeś. Chodź, usiądziemy tu, z boku.

Jak zdrowie? — zapytał Igor stereotypowo, mimo że w obecnym stanie swojego ducha nie przywiązy­wał żadnego znaczenia do odpowiedzi na to pytanie.

Lekarze mówią, że lepiej, ale ja tak nie uważam. 1’odobno za dwa tygodnie mam wrócić do domu — zaka­szlał, zmęczony wypowiedzeniem tych kilku słów.

Igor spojrzał na niego mimowolnie. Niewielkiego wzrostu, teraz, na skutek wyniszczającej choroby, wyda­wał się jeszcze mniejszy. Z odchylonego kołnierzyka pi­

żamy wystawała pomarszczona, owłosiona szyja z wyraźnie zaznaczoną, z powodu chudości, grdyką. Złożył na poręczy! fotela pożyłkowane, wyschłe dłonie i zamrugał nerwowo zaczerwienionymi powiekami. Igor patrzył na niego, ale nie umiał i nie chciał wzbudzić w sobie uczucia litości.

„Więc ten wrak człowieka — pomyślał — kiedyś był J młody, kochał, pożądał kobiety, walczył o jej względy,] być może zabił ... a teraz stoi nad grobem i nie myśli o tym, że swoim czynem unieszczęśliwił tyle osób”.

Przyjechałem, aby wujka o coś zapytać — zaczął i Igor. Zamierzał zaskoczyć go znienacka zasadniczym py-1 taniem i zmusić do wyznania prawdy.

Słucham cię — Powelski zdziwiony stanowczym! brzmieniem głosu siostrzeńca, podniósł na niego oczy.

Igor zwracał się zawsze do niego w trzeciej osobie! z dodaniem słowa „wujek”. Mimo zbliżenia, jakie między! nimi nastąpiło po śmierci Żanety Wolwiczowej, brakowa-! ło w ich wzajemnych stusunkach intymności.

Chciałbym wiedzieć, co się stało z rewolwerem,! z którego został zastrzelony przyjaciel wujka, Leon Kor-| nicki?

Gorący rumieniec zabarwił blade dotychczas policzki] chorego.

A tobie co do tego? Dlaczego pytasz? Skąd w] ogóle wiesz o Leonię Kórnickim? — zaczął mówić bezła-j dnie, a ręce oparte na fotelu zadrżały nerwowo.

Wiem, że został zamordowany, a także o tym, żej dwadzieścia kilka lat temu Adelę Kórnicką oskarżono o bratobójstwo i niewinnie skazano na karę śmierci. Czy wujka to nic nie obchodzi? Czy wujek ma zamiar dalej milczeć?

Nagle zauważył, że z Powelskim dzieje się coś niedo-j brego, gdyż zaniósł się straszliwym, głębokim kaszlem,] rozrywającym mu piersi, a ciałem jego zaczęły wstrząsać, drgawki. Zrozumiał, że chory się dusi i jeśli nie otrzyma natychmiastowej pomocy lekarskiej, zakończy życie.

Siostro, siostro! — zawołał do przechodzącej pie­lęgniarki.

Có się stało — zapytała młoda, niebieskooka dziewczyna w białym fartuchu i w wykrochmalonym czep­ku, zalotnie sterczącym na czarnych, gęstych włosach. — O, mój Boże! Pacjent ma atak. Natychmiast na salę reanimacyjną! Niechże się pan się ruszy — krzyknęła niecierpliwie na Igora — i pomoże przenieść go na wó­zek!

*

Słucham, Gradkiewicz — niski, chrapliwy głos odezwał się w słuchawce telefonu.

Po kilku dniach bezustannego dzwonienia o różnych porach, od samego świtu do północy włącznie, wysiłki Igora w celu nawiązania kontaktu z adwokatem nareszcie zostały uwieńczone powodzeniem.

Dzień dobry panu, moje nazwisko Wolwicz, mam do pana prośbę...

Jaką prośbę? Kto mówi?

Postaram się to panu wytłumaczyć, ale osobiście. Moja prośba polega na tym, że chciałbym się z panem jak najszybciej zobaczyć.

W słuchawce coś zatrzeszczało, jakby ktoś niecierpli­wą ręką odsunął stojący obok mebel, albo inną rzecz w pobliżu aparatu.

W jakiej sprawie? Jeśli chodzi o poradę prawną, to zaznaczam, że od kilku lat nie prowadzę praktyki.

Nie. Sprawa jest zupełnie prywatna, sądzę, że pana zainteresuje.

Proszę nie bawić się w zagadki. Jeśli istotnie ma pan do mnie jakiś konkretny interes, to niech pan powie wyraźnie o co chodzi. Inaczej odkładam słuchawkę — głos chrypiał coraz gniewniej, z wyraźną nutą zdenerwo­wania.

Pragnę zadać panu parę pytań dotyczących bar­dzo starego procesu, w którym występował pan jako obrońca oskarżonej Adeli Neniewskiej. Myślę, że sobie pan przypomina?

Tym razem Gradkiewicz najwyraźniej przewrócił krzesło albo inny sprzęt, na. którym siedział.

Cóż to za historia! — krzyknął i zaraz potem wy- sapał ze złością: — Kim pan jest u diabła? Czego pan chce ode mnie?

Działam w imieniu córki pani Adeli Neniewskiej, która chciałaby otrzymać od pana kilka informacji, zwią­zanych z tym procesem.

Cisza po tych słowach trwała niepokojąco długo. Igor zaczął obawiać się, że połączenie zostało przerwane, i

Dlaczego w takim razie sama się do mnie nie zgłosi?

Niestety to niemożliwe, nie ma jej w Polsce.

Gradkiewicz chrząknął, kaszlnął, wreszcie powie­dział niespodziewanie spokojnie.

Dobrze. Niech pan jutro przyjdzie o siedemna­stej. Będę czekał.

*

Blok, w którym mieszkał adwokat, miał od frontu ] i od tyłu pokaźną liczbę punktów handlowych i lokali usłu- ] gowych, począwszy od sklepów spożywczego i mięsnego, j fryzjera, a skończywszy na lekarskiej spółdzielni denty­stycznej na piątym piętrze tej samej klatki schodowej, na której mieszkał mecenas. Rozległa sień prowadziła do kil­kunastu mieszkań, gęsto skupionych jedno koło drugiego, jakby architektowi zabrakło inwencji i chęci do estetycz- niejszego jej zaprojektowania. W dodatku żarówka przy schodach paliła się tylko krótką chwilę i gasła automatycz­nie bez żadnych względów dla odwiedzających dom ludzi.

Igor zadzwonił do drzwi, które według jego obliczeń

powinny należeć do mieszkania adwokata. Uchyliła je ja­kaś wysoka kobieta w fartuchu narzuconym na poplamio­ną, domową suknię, z nożem i łupiną ziemniaka w ręku.

Pan do kogo — zmierzyła go bystrym okiem.

Do pana mecenasa Gradkiewicza. Czy zastałem go w domu?

To nie tutaj, następne drzwi.

Bardzo przepraszam.

Nie szkodzi, wszyscy się mylą po ciemku.

Tym razem trafił. Ostre kaszlnięcie w środku miesz­kania bez wątpienia pochodziło od jego wczorajszego rozmówcy. Gradkiewicz stał w słabo oświetlonym koryta­rzu, jakby dzwonek Igora wyrwał go z drzemki, średnie­go wzrostu, tęgi, o szpakowatych, mocno przerzedzonych włosach.

Jeśli telefoniczna rozmowa zapowiadała możliwość nawiązania z nim normalnego kontaktu, to dzisiejsze jego zachowanie i wygląd wskazywały na coś wręcz od­wrotnego.

To pan wczoraj dzwonił — powiedział ze złoś­cią. — Miałem nadzieję, że jednak pan nie przyjdzie. No, skoro pan jest, to niech wejdzie do pokoju.

Rzeczywiście do takiego wnętrza nie sposób było za­praszać ze staropolską gościnnością. Panował w nim nie­opisany bałagan, chodzenie po nim polegało na posuwaniu się po wytyczonej pomiędzy sprzętami i śmieciami ścieżce. Prawdopodobnie mieścił się tu kiedyś gabinet adwokacki, niektóre meble: biurko, fotel i kanapa zachowały resztki dawnej godności i świetności, teraz jednak stanowił pospo­litą graciarnię zawaloną stertami książek pokrytych grubą warstwą kurzu. Na podłodze zdobnej ongiś w puszysty dy­wan, dzisiaj wyleniały do ostateczności, poniewierały się w wielkiej obfitości różne czasopisma i gazety. Poczesne miej­sce na biurku, obok aparatu telefonicznego, zajmowała bu­telka czystej wyborowej, do połowy opróżniona i wątpliwej czystości dwa kieliszki — koniakówki.

Nie bardzo tu wytwornie, co? — Gradkiewicz po- : toczył wokoło ciężkim spojrzeniem przekrwionych bia­łek. — Ale niech pan siada w tym fotelu — strzepnął ga­zety i kilka nie otwartych listów wprost na podłogę -—

i niech mi się pan tak nie przygląda do diaska! Piłem dzi­siaj — to prawda. Nie widział pan nigdy starego faceta pod gazem? Więc stoi właśnie przed panem taki okaz. Chciał się pan ze mną widzieć. Jestem i słucham. Proszę się streszczać. O co chodzi? Nazwał się pan pełnomocni­kiem córki Adeli Neniewskiej, a może się wczoraj prze­słyszałem? Co?

Istotnie to ona upoważniła mnie do pewnych czynności — powiedział Igor.

„Jeżeli zażąda ode mnie okazania pełnomocnictwa na piśmie, przepadłem z kretesem. Zaraz wywali mnie za drzwi. Czy naprawdę ten paskudny starzec może być oj­cem Danielle? Nie mogę w to uwierzyć!” — pomyślał.

Na szczęście czujność Gradkiewicza otępiło nadmier­ne spożycie alkoholu.

Ą więc córka Adeli żyje, powiada pan. To dziw­ne, mówiono mi, że obydwie zginęły podczas bombardo­wania. Byli nawet świadkowie. Ta mała nazywała się kie­dyś Krystyna. A co porabia Adela?

Pani Neniewska umarła dwa lata temu.

Aha — mruknął. Zbliżył się do biurka.

Napije się pan? — zapytał i nie czekając na odpo­wiedź nalał sobie do pełna kieliszek, po czym bezzwłocz­nie wychylił go do dna. Przeczekał chwilę i dodał:

A zatem drogi panie, czego pan ode mnie ocze­kuje?

Ten grzecznościowy zwrot zupełnie nie pasował do jego poprzedniej, grubiańskiej postawy. Wypłynął chyba z podświadomości starego adwokata, jak echo dawnych czasów. W ten sposób ongiś mecenas Gradkiewicz zwra­cał się z protekcjonalnym uśmiechem na wargach do swo­ich klientów z warszawskiego high life’u lat trzydziestych.

Teraz stał przed Igorem w pomiętym, wyplamionym ubra­niu, przedwcześnie postarzały, o twarzy nałogowca z wiel­kim, zaczerwienionym nosem. Ten człowiek najwyraźniej od lat dążył do samounicestwienia i osiągnął swój cel.

Córka pani Neniewskiej pragnie zrehabilitować pamięć matki — powiedział Igor wolno i dobitnie. — Zna prawdę o swoim pochodzeniu, bardzo boleje nad nim, chciałaby więc wszcząć proces, aby przywrócić matce do­bre imię. Przypuszczam, że pan jako obrońca Adeli Ne­niewskiej w procesie o zabójstwo mógłby jej wiele dopo­móc.

Zdawało się, że Gradkiewicz momentalnie wytrzeź­wiał .

Mówi pan niedorzeczności, mój panie. Nigdy nie wezmę w tej sprawie udziału. Co ja mogę zrobić teraz, po tylu latach? Cała rzecz przedstawiała się beznadziej­nie — podkreślił to ruchem rąk. — Nie wszystko sobie dobrze przypominam, ale nie mogłem wygrać.

Igor zbliżył się do Gradkiewicza i spojrzał mu prosto w oczy.

Kto jak kto, ale pan najlepiej wie, że Adela Ne- niewska została niesłusznie oskarżona o zamordowanie swojego brata i skazana na karę śmierci. A może chciał pan, aby zapadł taki wyrok i na tym właśnie panu zale­żało?

O, drogi panie, za dużo sobie pan pozwala. Mogę natychmiast wyrzucić pana z mojego domu.

Spokojnie panie mecenasie, przyszedłem prosić o pomoc. Niepotrzebnie nasza rozmowa przybrała taki obrót. Sądzę, że wie pan, kto naprawdę zabił Kórnickie­go, i dopomoże do wskazania winowajcy.

Czy nie myśli pan, że wtedy, przed laty, nie zro­biłbym tego samego? Pan chyba oszalał. Chce pan wy­zwać na pojedynek duchy — nagle roześmiał się nieprzy­jemnie i zgrzytliwie. — Przecież oni już wszyscy nie żyją: Adela, Dobrzański, Kulikowski, Strumień — szanowni

sędziowie odeszli na wieczny spoczynek, a prokurator Kolwiec zginął w Oświęcimiu. Ten miał szczęście, nawet udało mu się umrzeć śmiercią bohatera.

Dajmy temu spokój. Przecież dopatrzył się pan nieścisłości już w śledztwie. Zginęły pieniądze i rewol­wer, zabrał je morderca, ktoś, kto tego dnia, w tym sa­mym czasie, co Neniewska, był w mieszkaniu na Moko­towskiej . Czy nie można na tej podstawie oprzeć procesu o rehabilitację zmarłej?

Gradkiewicz napełnił ponownie kieliszek i wypił jego zawartość jednym haustem.

Głupstwa pan mówi. Co to^ da teraz, po tylu la­tach? Ja w każdym razie nie przyłożę do tego ręki. Ot, tu, widzi pan — popukał się dłonią w czoło — pustka, skleroza. Prawie niczego nie pamiętam. Dlatego zarzuci­łem praktykę adwokacką.

Bo pan nie chce pamiętać. Zapił pan swoją pa­mięć i sumienie.

Znów sobie za wiele pozwalasz, młodziaku. A właściwie co ma pan wspólnego z tą sprawą? Dlaczego pan występuje pan w imieniu Krystyny?

Jestem synem byłej żony Leona Kornickiego, Ża­nety, z jej drugiego małżeństwa i przyjacielem córki Ade­li Neniewskiej. Czy nie rozumie pan, że ta dziewczyna jest bardzo nieszczęśliwa?

Powinna przyjść do mnie sama. Dlaczego nie przyszła, skoro jej tak zależy na odgrzebaniu przeszłości?

wymamrotał, osuwając się na krzesło stojące przy biurku. Wyglądało na to, że przekroczył granicę, pozwa­lającą mu utrzymanie się w jakiej takiej równowadze fizy­cznej i psychicznej.

Igor zrozumiał, że nie dowie się od niego niczego więcej, jeżeli pozwoli mu pogrążyć się w ogarniającym go coraz bardziej upojeniu alkoholowym. Spróbował nawią­zać z nim jeszcze raz kontakt. Chwycił go za ramię i po­trząsnął z całej siły.

Niech pan słucha! Wiem, gdzie znajduje się re­wolwer, z którego został zastrzelony Kórnicki.

Poskutkowało. Otworzył jedno oko, potem drugie. Przez długą chwilę milczał.

W takim razie wiesz, kto go zabił. Nie jestem po­trzebny ani tobie, ani Krystynie. Lepiej powiedz swojej matce, że postąpiła naiwnie i głupio. Mogła wytargować pięć razy więcej od tego kutwy Leona. Wolała miłość niż pieniądze, a taka szlachetna bezinteresowność nie popła­ca. Ale i tak nic nie dostała. Morderca okazał się mą­drzejszy, co? Zabrał forsę i nawiał — zachichotał. W tym momencie głowa jego opadła na blat biurka, z kącika ust wyciekła ślina.

Igor spojrzał na niego z nietajonym wstrętem. Oboje Gradkiewicz i Izabella Będziłło należeli do patologicz­nych okazów minionej epoki, uciekali od samotnej staro­ści, szukając zapomnienia w głębi kieliszka, z tym że Bę- dziłłówna jeszcze utrzymywała się jako tako na powierz­chni normalnego życia, a nawet we własnym mniemaniu uważała Gradkiewicza za wykolejeńca. Nagle zapragnął jak najszybciej opuścić ten dom. Kiedy ujmował za klam­kę, dobiegł go głos Gradkiewicza, bełkotliwy, ale do­nośny.

Niech Krystyna przyjdzie do mnie, niech koniecz­nie przyjdzie. Mam jej coś ważnego do powiedzenia.

Cząstki łamigłówki pasowały do siebie bezbłędnie, układając się w logiczną całość. Rozmowa z Gradkiewi- czem potwierdziła wszystkie podejrzenia Igora, choć sta­ry lis nie chciał nikogo oskarżać, zasłaniając się brakiem pamięci. Tylko Powelski mógł zabić Kornickiego. Wol- wicz postanowił szybko i energicznie działać, aby wy­

wrzeć na nim moralną presję i zmusić go do przyznania się do winy.

Nawet się nie spostrzegł, kiedy sprawa rehabilitacji Adeli Neniewskiej sprzęgła się z jego własnym losem, wypełniła wszystkie myśli, nadała nowy kierunek postę­powaniu. Właściwie nic go nie obchodziło poza tym, aby jak najprędzej wywiązać się z obietnicy danej Danielle. W pracy zachowywał się jak lunatyk. Wychodził na mia­sto bez porozumienia z szefem, lekceważył polecenia służbowe, w związku z czym mógł w każdej chwili spo­dziewać się wyrzucenia z pracy. Zupełnie nie przejmował , się taką ewentualnością, nurtowała go tylko obawa, że każda mijająca chwila oddala go coraz bardziej od Da- j nielle. Lękał się, że dziewczyna zapomni o nim i nigdy już nie przyjedzie do Warszawy. Myśl, że może jej już nie zobaczyć, sprawiała mu niemal fizyczny ból. Jedno­cześnie wygasły w nim wszelkie uczucia do Powelskiego. Człowiek, któremu tyle zawdzięczał, stał mu się obcy, j a nawet nienawistny. Po pewnym czasie zatelefonował do sanatorium i od pielęgniarki oddziałowej dowiedział się, ' że krewny jego został już wypisany do domu. Widocznie szok, któremu uległ, minął na razie bez groźniejszych na­stępstw. Wtedy postanowił jak najszybciej zobaczyć się z wujem.

Tego dnia, kiedy zamierzał to uczynić, odczuwał sil-, ny wewnętrzny niepokój. Stanowczo potrzebował bodźca do energicznego, bezpardonowego działania. Zapragnął nagle usłyszeć głos Danielle, ale obiecał, że zadzwoni do niej tylko w wypadku pomyślnego sfinalizowania całej akcji. Jednakże wbrew temu przyrzeczeniu, połączył się z Paryżem.

Tu Jean-Pierre Faustin — odezwał się po francu­sku głęboki, poważny, męski głos.

Dzień dobry panu — powiedział, choć każde sło­wo grzęzło mu ze zdenerwowania w gardle. — Czy mogę prosić pannę Danielle?

Dzień dobry, mogę wiedzieć, kto mówi?

Moje nazwisko Igor Wolwicz.

Zaraz poproszę.

Hallo — jej dźwięczny, melodyjny głos przypra­wił go o bicie serca.

To ty Danielle? — wyszeptał prawie bez'tchu. — Mówi Igor z Warszawy — przeszedł na język polski.

Ach! Czy mam przez to rozumieć, że już wiesz ..., że mogę przyjechać i załatwiać moją sprawę?

Wiem już prawie wszystko, ale muszę jeszcze otrzymać formalne potwierdzenie ...

Więc jednak to nie koniec. Igor bardzo cię proszę nie dzwoń, dopóki nie będziesz mial zupełnie pewnych wiadomości. Jean-Pierre bardzo ciężko pracuje, a telefon stoi na jego biurku. Rozumiesz, że jest to kłopotliwe...

Niczego nie rozumiał, wiedział tylko, że z całej du­szy nienawidzi tego obcego, despotycznego starca.

Myślałem, że się ucieszysz, jeśli ci powiem, że wszystko idzie dobrze.

Cieszę się, nawet nie wiesz, jak bardzo, i czekam z niecierpliwością na ostateczny wynik...

Nagle poczuł ulgę, odprężenie. Jej głos zabrzmiał tak szczerze i ciepło.

Danielle, strasznie tęsknię, tak bardzo pragnę cię zobaczyć ...

Muszę już kończyć, dzieciaku.

Ale ty przyjedziesz, prawda?

Oczywiście, na pewno, bonne nuit.

Połączenie zostało przerwane.

*

Domek Powelskiego otaczały gęsto rozrośnięte krza­ki jałowca i dość rachityczne, niezbyt wysokie, świerki. Niewielki drewniany budynek liczył już zapewne kilka­dziesiąt lat, ale jeszcze krzepko się trzymał i sprawiał so­

lidne wrażenie. Igor nie bywał w nim często, gdyż to ra­czej wujek odwiedzał go w Warszawie przy okazji zała­twiania w mieście różnych spraw osobistych i zawodo­wych. Ogródek otaczający dom wyglądał na opuszczony i zaniedbany, jakby nikt w ciągu ostatnich miesięcy nie troszczył się o utrzymanie w nim porządku.

Tego popołudnia padał śnieg, przykrywając ziemię białym puchem. Na schodkach prowadzących do drzwi wejściowych leżały zeschłe gałęzie i szczątki jakiegoś po­karmu.

„On jest chory. Powinienem tu przyjechać i mu po­móc” — pomyślał Igor. — „Ale nie mogę się na to zdo­być. Może to podłe, lecz on mnie nic nie obchodzi”.

Dzwonek u drzwi nie działał. Kołatanie i pukanie przez długi czas pozostawało bez odpowiedzi. Wreszcie dało się słyszeć mozolne szuranie rannych pantofli. Po- welski stał na progu w rozchełstanej na piersiach piżamie, z kilkudniowym zarostem ha twarzy i zaczerwienionymi od bezsenności oczyma.

Wejdź — powiedział — przepraszam, że kazałem ci tak długo czekać, ale bardzo źle się czuję.

W pokoju tapczan z rozrzuconą, przybrudzoną po­ścielą, stół z nie sprzątniętymi naczyniami, zawalony resztkami jedzenia, świadczył o zupełnym braku sił fizy­cznych i abnegacji gospodarza.

Siadaj — ciężko opadł na tapczan. — Pewno masz do mnie jakiś interes — nie patrzył na niego, jakby w obawie, że w wyrazie twarzy siostrzeńca wyczyta zapo­wiedź nowej udręki dla siebie, która zakłóci mu resztę wątło tlącego się życia. — Dobrze żeś przyszedł, przygo-; towałem dla ciebie trochę pieniędzy. Przydadzą ci się, masz taką małą pensję — wygrzebał spod poduszki duży plik banknotów i wyciągnął drżącą rękę w stronę Igora, j

„Usiłuje mnie przekupić — przemknęło przez myśl Igorowi. — Domyśla się, że powrócę do tamtej sprawy”.

Dziękuję — powiedział twardo. — Proszę to schować.

Weź, ja już niczego nie potrzebuję — chory po­dniósł się i przemocą wcisnął Igorowi pieniądze do kie­szeni. — Wiem, że długo nie pociągnę. Teraz to napraw­dę koniec —- zakaszlał się tak mocno, że z trudnością odzyskał oddech, po czym opadł jak sflaczały łachman z powrotem na pościel. — Ten domek też będzie twój po mojej śmierci, wszystko będzie twoje.

Wolwicz napotkał jego spojrzenie i wyczytał w nim paniczny strach. Ten człowiek bał się go, a przynajmniej sprawiał takie wrażenie.

Nie, rozumiem, po co wujek mi to wszystko mówi. Przyszedłem w zupełnie innym celu. Chciałbym wujkowi przypomnieć pewną scenę, która rozegrała się przed blisko trzydziestoma laty w mieszkaniu na Moko­towskiej .

Powelski skulił ramiona i opuścił głowę w dół. Igor zatarł nerwowo ręce i zaczął mówić.

Pewnego czerwcowego popołudnia młoda kobie­ta przyszła do swojego brata, znanego warszawskiego przemysłowca. Brat czekał na nią, gdyż kilka dni wcześ­niej zapowiedziała tę wizytę. Była bardzo zdenerwowa­na, być może bliska załamania, odwiedziny te nie miały bowiem charakteru rodzinnej pogawędki. Kobieta chcia­ła prosić brata o pożyczenie dużej sumy pieniędzy dla po­ratowania przed licytacją majątku ziemskiego jej męża. Między rodzeństwem wywiązała się ożywiona dyskusja, potem sprzeczka, ponieważ brat organicznie nie znosił szwagra, żywił do niego wręcz awersję, uważając go za nicponia i hulakę. Od samego początku sprzeciwiał się zawarciu tego małżeństwa. Młoda kobieta natomiast bar­dzo kochała męża i pragnęła za wszelką cenę przyjść mu z pomocą.

Świadkiem tej rodzinnej wymiany zdań stała się oso­ba ukryta w mieszkaniu, w drugim pokoju, która przez

cały czas trwania kłótni nie zdradziła swojej obecności,! może nie chcąc otwarcie wkraczać w sprawy natury tak osobistej.

Chyba już teraz mogę wymienić nazwiska uczestni­ków tej sceny: Leon Kórnicki i Adela Neniewska, a nie zidentyfikowany „trzeci” — pewien młody człowiek za­kochany w Adzie, bliski przyjaciel Kornickiego. Czyż nie tak było wuju?

Słowa siostrzeńca musiały wywrzeć na Powelskim szokujące wrażenie, gdyż ciałem jego, podobnie jak w sa­natorium, zaczęły wstrząsać drgawki, a z ust wydobywać się nieartykułowane dźwięki, które na próżno usiłował uformować w słowa. Wreszcie osłabiony tym wysiłkiem,! zastygł w bezruchu. Igor zdawał się nie zwracać na to uwagi i uparcie kontynuował swoją opowieść dalej.

Bez wątpienia brat odmówił siostrze udzielenia pożyczki i sprzeczka stawała się coraz gorętsza. Pieniądze! musiały wówczas odgrywać ważką rolę dla tej kobiety,, być może decydującą o trwałości jej małżeństwa. Idąc do brata, zabrała z domu rewolwer należący w swoim czasie do ich ojca. Może chciała nim w ostateczności zagrozić bratu, choć takie naiwne posunięcie z góry skazane było na niepowodzenie. Jednakże wyciągnęła z torebki rewoj lwer, ale natychmiast uświadomiła sobie bezsens takiego postępowania. Zresztą nie potrafiłaby z niego zrobić użyj tku. Rzuciła rewolwer na biurko i plącząc, bez słowa poi żegnania, opuściła mieszkanie. ]

Wtedy z przyległego pokoju wyszedł młody przyjął ciel Kornickiego, w którego umyśle powstał szatański plan. Wiedział, że Kórnicki podjął z banku dużą sumę! przeznaczoną na odszkodowanie dla swojej byłej żony z tytułu małżeńskich rozliczeń majątkowych. Pieniądze te stanowiły zawrotną fortunę dla takiego jak on młodzieńj ca. Mógł je ofiarować Adzie — dziewczynie, którą bez pamięci kochał, i zażądać od niej spłaty długu wdzięczno­ści, lub też zapragnął tych pieniędzy tylko dla siebie,

aby zapewnić sobie wygodną, beztroską egzystencję. Tak czy inaczej, otwierała się przed nim niepowtarzalna szan­sa, z której postanowił skorzystać. W gruncie rzeczy nie­nawidził Leona, uważał go za sknerę i pyszałka, potępiał za różne życiowe posunięcia, między innymi za rozwód z żoną. Wszystko to w jednej chwili stanęło mu w pamię­ci. Sięgnął błyskawicznie po leżący na biurku rewolwer i strzelił w plecy Kórnickiemu. Potem bez trudu odnalazł pieniądze, zabrał je i niepostrzeżenie opuścił mieszkanie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nikt nie widział ani kiedy wchodził, ani kiedy opuszczał miejsce zbrodni. Zresztą osoba jego nie obudziłaby w mieszkańcach do­mu żadnych podejrzeń, gdyż powszechnie uważano go za prawie domownika. — Wujku, czas zdać rachunek ze swoich czynów! O to zabójstwo oskarżona została Adela Neniewska i skazana na karę śmierci. Teraz jej córka, urodzona w więzieniu, domaga się sprawiedli­wości.

Powelski, po długich zmaganiach ze słabością swoje­go wyniszczonego ciała, nagle odzyskał głos. Zawołał chrapliwie:

To nie prawda, ja nie zabiłem Kornickiego! Ty niczego nie wiesz. Mylisz się! — dźwignął się z niesłycha­nym trudem i oparł na łokciach. Twarz miał trupio bla­dą. — Jeśli chcesz znać prawdę, a nie wiem, na co ci ona potrzebna po tylu latach, to powiem ci, co się wtedy sta­ło. Tak, masz rację, że w czasie rozmowy Kórnickich, by­łem w mieszkaniu Leona. On nawet nie wiedział o tym, nieraz u niego nocowałem po wyprowadzce twojej matki, miałem więc klucz od drzwi wejściowych. Kiedy wsze­dłem, usłyszałem w gabinecie podniesione głosy Ady i Leona. Nie chciałem im przeszkadzać... — głos ugrzązł mu w gardle i umilkł na chwilę. — Nie wiem, czy mam prawo ci to powiedzieć, teraz oskarżać. Stoję już nad gro­bem — przerwy w jego wypowiedziach trwały coraz dłu­żej. W gardle słychać było rzężenie. W umyśle jego mu­

siał trwać intensywny proces, polegający na walce z sa­mym sobą, czy wyjawić siostrzeńcowi nazwisko morder­cy, czy zabrać ze sobą tę tajemnicę na tamten świat.

Igor czekał z zapartym oddechem.

Kiedy wszedłem do gabinetu Leon już nie żyłJ Popełniłem wtedy grzech, ale nie było to morderstwo.! Ukradłem pieniądze należące do twojej matki... Zabójca ich nie zabrał, chyba spłoszyły go moje kroki... Żaneta wtedy wyszła za mąż, była bardzo szczęśliwa, Leon już niczego nie potrzebował, a ja nie potrafiłem oprzeć się pokusie. Dlatego po śmierci Żanety zająłem się tobą, da­łem ci mieszkanie, pomagałem, zapisałem ci cały mają-: tek... Uważałem, że jestem ci to winien i że w ten sposób okupię tamten czyn. To ja zawiadomiłem policję o okoli­cznościach śmierci Leona. Nie chciałem, aby umarł nie- pomszczony. Zawsze dręczyły mnie wyrzuty sumienia... —I mówił coraz ciszej, z wielkim wysiłkiem, wreszcie prze­stał, tylko usta jego poruszały się bezgłośnie.

Igor pochylił się nad nim, potrząsnął jego wychudły-] mi ramionami, dotknął wilgotnych, zimnych dłoni. j

Wujku! — krzyknął. — Kto zabił Kornickiego?] Na litość boską, proszę powiedzieć!

Kornickiego zabi... — wykrzytusił chory i nagiej urwał. Cisza, która zapanowała po tych słowach, wydalaj się Igorowi przerażająca. Jeszcze raz spojrzał na Powel-j skiego, ale w półotwartych szklistych jego oczach, nie wy-: czytał odpowiedzi na swoje pytanie. Wtedy opanował goj strach, jakby własną ręką uśmiercił wujka, albo w jakia sposób przyczynił się do jego zgonu. Nie zamykając na-j wet dobrze drzwi do ogrodu, w popłochu, ze ściśniętymi gardłem uciekł jak morderca.

Kornickiego zabił Gradkiewicz — w ciszy nocnej głos Powelskiego zabrzmiał donośnie tuż przy tapczanie!

Igora, wświdrował się w jego uszy, rozsadzając niemal czaszkę. Usiadł gwałtownie na pościeli, zlany zimnym po­tem, jeszcze niezupełnie rozbudzony, walcząc z ponurym, koszmarnym snem. Choć zdawał sobie sprawę, że są to tylko rojenia wywołane złym stanem nerwów, to jednak strach zjeżył mu włosy na głowie. Powtarzało się to już od kilku nocy, jakby Powelski zamierzał dopowiedzieć to, czemu na przeszkodzie stanęła śmierć. Teraz słowa te nabrały szczególnie złowrogiego wydźwięku.

Świadomość, jak tchórzliwie postąpił przed kilkoma dniami, uciekając z domu, w którym znajdowały się zwłoki wujka, nie dawała Igorowi spokoju. Powinien po­jechać do Józefowa, zająć się pogrzebem, załatwianiem wszystkich formalności z nim związanych, ale opanował go całkowity bezwład psychiczny i fizyczny. Od tamtego dnia poruszał się jak automat pozbawiony własnej woli do samodzielnego działania. Przestał też chodzić do pra­cy, czego oczywistą reperkusję stanowiło oficjalne pismo zwalniające go w trybie natychmiastowym na skutek sa­mowolnego jej porzucenia. Nie zrobiło to na nim właści­wie żadnego wrażenia, jakby imię i nazwisko adresata nie należało do niego, a do jakiejś obcej, papierowej postaci. Dręczyła go tylko jedna obsesyjna myśl, że z odejściem z tego świata Powelskiego urywał się jedyny trop prowa­dzący do odkrycia mordercy.

I nagle właśnie teraz, w środku nocy, doznał obja­wienia. Zawisłe w próżni nazwisko człowieka, który przed laty dokonał zbrodni w mieszkaniu na Mokotow­skiej, rozległo się tuż obok niego, w tym samym pokoju i miejscu, gdzie kiedyś padł strzał, wypowiedziane gło­sem nie żyjącego już od kilku dni człowieka. Przez parę chwil wydawało mu się, że zwariował i zmysły odmawiają mu posłuszeństwa, a on sam stał się pastwą rozigranej, rozgorączkowanej wyobraźni.

Poszedł do kuchni, napił się wody, zwilżył włosy pod kranem, potem wrócił do pokoju i zbliżył się do okna.

Właśnie zaczynało szarzeć. W kamienicy naprzeciwko rozbłysło kilka świateł, jakieś auto zaparkowane na ulicy poderwało się do biegu, budząc bezpańskiego psa, który zaszczekał kilka razy i pobiegł gdzieś dalej, podkulając ogon. Ten obraz codziennego, wstającego do normalnego! życia dnia, wpłynął na niego uspokajająco. Zaczął trzeź­wo i intensywnie myśleć. Teraz wiedział, że mordercą był Gradkiewicz. Zaplanował tę zbrodnię na zimno i z wyra­chowaniem, licząc na całkowitą bezkarność. Nikt by nie rzucił podejrzenia na luminarza ówczesnej palestry, zwią­zanego ze swoją ofiarą rozlicznymi interesami, reprezen­tującego ją we wszystkich nieomal sprawach urzędowych. Niewątpliwie zresztą Gradkiewicz zmontował odpowied­nie alibi, asekurujące go przed wpadką. Nie na darmo był mistrzem w swoim zawodzie, wyspecjalizowanym w sto­sowaniu niezawodnych trików prawnych. Nad motywami tego kroku Igor nie głowił się zbyt długo. A więc przede wszystkim trawiąca go nieprzerwanie od paru lat niena­wiść do Adeli Neniewskiej, pragnienie wywarcia na niej zemsty, strącenia tej kobiety na samo dno nędzy i upoko-; rżenia, całkowitego jej moralnego zniszczenia. Uczucia te musiały zawładnąć nim z taką siłą, że nie zawahał się do­puścić się zbrodni. A potem, co za perfidia! Zjawia się u boku Neniewskiej jako jej anioł opiekuńczy, podejmu­je się obrony przed sądem, grzmi w sali rozpraw wzywai jąc winnego do stawiennictwa przed wysokim trybuna­łem, aby rzekomo sprawiedliwości stało się zadość! W końcu zmusza nieszczęśliwą, zastraszoną kobietę do uległości, napawa się swoim zwycięstwem, triumfuje nad pokonaną.

Żyły nabrzmiały na szyi Igora, w głowie zahuczały młoty. Czuł rosnącą w sobie zimną złość, pomieszaną ze wstrętem do Gradkiewicza. W wyobraźni widział, jak się to wszystko odbyło przed laty. Niedawno w roli mordercy obsadził nieżyjącego już wujka, teraz przejął ją nikczemij ny adwokat. Musiało się to stać tak: Gradkiewicz wie-;

dział o zapowiedzianej przez Neniewską wizycie, znał jej rozpaczliwą sytuację finansową i tragedię pożycia mał­żeńskiego. Zaczajony gdzieś w przeciwległej bramie, cze­kał na jej wyjście z domu na Mokotowskiej, potem naty­chmiast wszedł do mieszkania Kornickiego z zamiarem zgładzenia swojego klienta. Prawdopodobnie miał przy sobie jakąś broń, albo zamierzał posłużyć się trucizną. Tymczasem szczęście sprzyjało mu niesłychanie i ślepy traf dopomógł w zrealizowaniu planu zrzucenia odpowie­dzialności za morderstwo na Neniewską, gdyż na biurku leżał pozostawiony przez nią rewolwer. Z tej właśnie bro­ni zastrzelił Kornickiego, chyłkiem opuścił jego dom, po­zostawiając narzędzie zbrodni, po usunięciu z niego odci­sków palców.

Pytanie teraz, jaką rolę odegrał Powelski w tym dra­macie? Niewątpliwie był świadkiem kłótni pomiędzy ro­dzeństwem, na pewno nie kłamał w obliczu śmierci. Czy po wyjściu Adeli rozmawiał z Kórnickim, czy też nadal pozostał w ukryciu? Być może nawet nie zdążył wyjść z drugiego pokoju, gdyż prawie natychmiast odezwał się dzwonek u drzwi wejściowych i w gabinecie zjawił się Gradkiewicz. Dlaczego jednak pozwolił ujść bezkarnie mordercy i do końca nie ujawnił światu jego nazwiska? Odpowiedź nasuwała się jedna: ukradł pieniądze Kornic­kiego i nie mógł przyznać się do obecności w mieszkaniu w chwili popełnienia morderstwa.

Zrobiło się już zupełnie widno, anemiczne słońce wyjrzało zza skłębionych, białych chmur, zapowiadają­cych opady śniegu. Wtedy dopiero Wolwicz odszedł od okna i przysiadł na brzegu tapczanu, w tym też momencie dojrzała w nim decyzja bezkompromisowego i stanowcze­go działania.

„Nie mogę stracić Danielle — myślał gorączkowo. — Muszę wjaśnić tę sprawę. Gradkiewicz przyzna się do winy, wydobędę od niego oświadczenie na piśmie, choć­bym miał z niego wypruć wszystkie flaki. Ten podły czło­

wiek nie zasługuje na żadne względy. Unieszczęśliwił tylu ludzi, zmarnował życie matce Danielle”.

W wyobraźni Igora postać adwokata przybierała kształty obleśnego monstrum żywiącego się ludzką krwią i padliną. Nie wiedział wprawdzie jeszcze, w jaki sposób przystąpi do wyegzekwowania zeznań od Gradkiewicza, 1 ale w tym stanie ducha, w jakim się znajdował, gotów był na wszystko. Cały dzień tłukł się po mieszkaniu, w szla-1 froku, półprzytomny, nie ogolony, prawie nic nie jedząc j i nie pijąc. Wreszcie ułożył sobie plan całej akcji i nastę- i pnej nocy spał kamiennym snem bez widziadeł i maja­ków. Koło południa wziął kąpiel, wytarł mocno ciało włochatym ręcznikiem, aby przywrócić normalny obieg krwi. Kiedy się golił, ujrzał w lustrze swoją bladą, zmę­czoną twarz o dziwnie obcym, zaciętym wyrazie.

„Kiepsko wyglądam — stwierdził w duchu. — Chyba i mam gorączkę. Ale nie mogę teraz roztkliwiać się nad ; sobą”.

Przed wyjściem z domu zabrał z sejfu rewolwer i włożył do kieszeni palta. •]

„Pokażę mu tę broń, może jej widok poruszy w nim j sumienie. Ale czy taki człowiek jak on w ogóle ma zdol­ność odróżniania dobra od zła, skoro posunął się w życiu j do tak nędznych i niskich czynów?”

Długo zastanawiał się nad tym, o której godzinie] Gradkiewicz zazwyczaj wraca do domu, założywszy, że j codziennie wychodzi, aby zrobić zakupy lub załatwić inne-] sprawy. Na klatce schodowej domu przy ulicy Emilii Pla-j ter panował jak zwykle półmrok, przerywany od czasu do] czasu drganiem automatycznie włączanego skąpego, oświetlenia. Wolwicz stanął tyłem do okna wychodzącego z sieni na ulicę, zdecydowany czekać na adwokata. Nie wiedział, czy jego plan powiedzie się. Być może Gradkie­wicz, jak stary niedźwiedź, siedzi całymi dniami zaszyty w swoim mieszkaniu, bardziej przypominającym wysypis­ko śmieci niż ludzką siedzibę. Z całą pewnością wiedział,

że nie zostałby przez niego wpuszczony do środka, gdyby teraz zadzwonił lub zapukał do drzwi. Minęła godzina da­remnego oczekiwania. Igor dalej tkwił w oknie, niemal przylepiony do skrawka muru. Nagle drgnął nerwowo. Jednak szczęście mu dopisało, masywna, przysadzista po­stać adwokata ukazała się przy windzie. Jednocześnie wy­siadła z nim młoda kobieta z dzieckiem, ale szybko znik­nęła w głębi korytarza. Gradkiewicz szedł wolno, w roz­piętym palcie mimo panującego zimna na dworze i w cza­pce z nausznikami, zsuniętej na czubek głowy. W ręku trzymał siatkę z zakupami, z której sterczały dwie butel­ki. Oparł ją o ścianę i wyjął klucze z kieszeni. W chwili kiedy przekręcał je w zamku poczuł na swoim ramieniu rękę Igora.

Ja do pana, mecenasie, czy pan mnie poznaje?

Gradkiewicz znieruchomiał zaskoczony. Powoli

zwrócił na Igora przekrwione oczy, zionąc ciężkim odo­rem alkoholu.

A cóż to znaczy? Co to za metody?

Przychodzę od Krystyny, już raz byłem u pana — Igor, mówiąc to, jedną ręką błyskawicznie otworzył drzwi do mieszkania, drugą, pchnąwszy Gradkiewicza do środ­ka, zatrzasnął je za sobą. Zdawał sobie przy tym sprawę, że takie zachowanie niczym nie różni się od bandyckiego napadu, ale nie odczuwał niczego więcej poza satysfakc­ją, że jego plan przebiega zgodnie z założeniami, a on sam ma tyle mocy i odwagi, aby go wykonać.

Czy pan ma zamiar mnie zamordować? A może okraść? Zaręczam, że niczego nie mam w domu poza kupą śmieci — zarechotał Gradkiewicz, odzyskując nieco pewność siebie, albo szarżując w obliczu niebezpieczeń­stwa.

Myli się pan. Nic z tych rzeczy. Chcę tylko poroz­mawiać. — Wolwicz cały czas popychał Gradkiewicza w stronę jego gabinetu. — Zna pan Krystynę, prawda?

W pokoju panował, tak jak przedtem, nieopisany ba­

łagan, z tą różnicą, że na samym środku poniewierały się puste butelki po alkoholu, których poprzednio nie było.

Mogę zdjąć płaszcz? Gorąco mi — powiedział adwokat.

Ależ, naturalnie, przecież jest pan u siebie. Wy­daje mi się, że pan mnie nie poznaje. Odwiedziłem pana kilka dni temu, rozmawialiśmy o dawnych czasach.

Gradkiewicz opadł ciężko na fotel. Palto i czapkę rzucił na podłogę. Potargane szpakowate włosy sterczał^ na jego głowie groteskowo, a czoło pokryły krople potu.

Niezły gagatek z ciebie — wysapał. — Nie mo­głeś wejść do mieszkania w normalny sposób, chyba jest dzwonek u drzwi? Czy masz zwyczaj zawsze straszyć sta­rych ludzi?

Nie wiem, czy bym został przyjęty przez pana, gdybym przyszedł w charakterze gościa. Niezbyt uprzej­mie ostatnio mnie pan potraktował. Widzi pan, mam dla pana pewną propozycję i z góry zaznaczam, że nie wzru­sza mnie pana podeszły wiek. Na to mnie pan nie we­źmie.

O cóż ci chodzi, u licha? Jesteś członkiem mafii, czy co? Widocznie chodziłeś za często na gangsterskie fil­my — zakrztusił się krótkim, urywanym śmiechem, spoza którego wyzierał maskowany strach.

Igor poczuł się nieswojo. Do tej pory adwokat pano­wał nad sytuacją. Nie wyglądał na faceta łatwo idącego na ustępstwa pod naciskiem czyjejś woli, a nawet groźby. Wolwicz postanowił więc działać radykalnie.

Niech pan mnie słucha! — krzyknął. — Musi pan tutaj, zaraz, napisać własną ręką oświadczenie, że za­strzelił pan dwadzieścia siedem lat temu w Warszawie, w mieszkaniu na Mokotowskiej, Leona Kornickiego. Uprzedzam, że nie wyjdę stąd, dopóki pan tego nie uczyni.

Gradkiewicz wybałuszył na niego oczy i zaczął się śmiać, najpierw cicho, a potem coraz głośniej.

Głupcze, młokosie, co ci strzeliło do głowy? — wychrypiał pomiędzy jednym spazmem śmiechu a dru­gim.

Niech pan przestanie, niech pan zaraz przesta­nie! — zawołał Wolwicz. — Ja nie żartuję! Tylu ludzi przez pana cierpiało, czy pana to nic nie obchodzi? Jesz­cze teraz boi się pan o własną skórę. Pańska córka do dzi­siejszego dnia jest nieszczęśliwa!

Adwokat spojrzał uważnie na Igora, jak na osobliwy gatunek wariata.

Coś ty powiedział, moja córka? Co ty sobie właś­ciwie wyobrażasz? Jakim prawem się wtrącasz? Radzę ci iść do diabła, albo zaraz zawołam milicję! — tym razem to on podniósł głos. Wstał z fotela i zbliżył się do aparatu telefonicznego.

Stać! — krzyknął Igor nieswojo, piskliwie i wy­ciągnął z kieszeni rewolwer. Czuł jak dygocze w nim każ­dy nerw. — Niech pan siada z powrotem w fotelu! Pozna­je pan tę broń? Tak, to ta sama, z której zastrzelił pan Kornickiego. Uprzedzam, że i teraz jest odbezpieczona. Łatwo wtedy przyszło panu pociągnąć za cyngiel, praw­da? Chciał pan zemścić się na Neniewskiej, uzależnić ją od siebie, zniszczyć i udało się to panu znakomicie! Ale teraz się pan nie wywinie. Musi się pan przyznać do winy! I zrobi pan to, choćbym miał tu siedzieć do sądnego dnia.

Gradkiewicz opadł na fotel. Pierwszy raz w jego ma­łych oczkach, ukrytych w fałdach tłuszczu, zamigotał prawdziwy strach.

Grozisz mi rewolwerem? — powiedział. — Jesteś zbrodniarzem albo szaleńcem. Cokolwiek bym teraz na­pisał, nie miałoby mocy prawnej, jako działanie pod przymusem.

Igora rozgniewał przemądrzały ton adwokata, mimo że musiał mu przyznać rację. Jednakże upór jego rozjąt­rzył go do żywego. Postanowił nie ustępować w żadnym wypadku z pola walki.

Niech się pan o to nie martwi, wiem o panu wszy­stko i tak łatwo nie zrezygnuję. Tam leży papier i długo­pis. Niech pan siada przy biurku i pisze. Daję panu osta­tnią szansę naprawienia krzywdy wyrządzonej Krystynie.

Ani mi się śni — Gradkiewicz rozparł się w fote­lu. — Nigdy w życiu nie dostaniesz ode mnie takiego bzdurnego pisma — patrzył przy tym na Igora przenikli­wie, jakby chciał zahipnotyzować go wzrokiem. Najwyra­źniej blefował, gdyż na czole jego w dalszym ciągu ukazy­wały się gęste krople potu.

Igor cały czas trzymał wyciągnięty przed siebie rewo­lwer. Nagle zaczęło mu migotać przed oczyma. Gradkie­wicz wydawał mu się teraz jakimś potworem, niczym nie przypominającym człowieka, czymś w rodzaju jamochło- nu, bezpostaciową, galaretowatą mas^, uosabiającą zło i ohydę całego świata.

Pisz! — wycharczał.

Usłyszał rechotliwy, urągający wybuch śmiechu i sam nie wiedząc kiedy, nacisnął cyngiel. Kula ugodziła w tłusty brzuch adwokata. Strzelił jeszcze dwukrotnie na oślep, jak automat zdalnie kierowany jakąś nie znaną, wrogą siłą. Oprzytomniał, kiedy ciało Gradkiewicza zwa­liło się na podłogę, przewracając z hukiem fotel, wtedy strach ścisnął go za gardło. Błyskawicznie wróciła mu trzeźwość umysłu, a z nią świadomość tego, co się stało.

„Muszę stąd uciekać jak najprędzej” ponaglał sam siebie, ale nogi jakby wrosły mu w podłogę, odmawiając posłuszeństwa. Trwało to kilka minut, może więcej, wre­szcie przezwyciężył słabość i wypadł na klatkę schodową. Powitały go puste ściany, nikt go nie zobaczył. Windy akurat znajdowały się w ruchu, zszedł więc pospiesznie na dół. W bramie minął jakąś wysoką chudą kobietę, w czarnym palcie, która obrzuciła go bystrym, zaciekawio­nym spojrzeniem.

„Psiakrew, to ta sama baba, do której zapukałem, idąc pierwszy raz do Gradkiewicza. Poznała mnie, jestem

tego pewien. To niedobrze, co robić? — myślał gorączko­wo. — Gotowa jeszcze pomóc milicji przy sporządzaniu portretu pamięciowego. Wygląda na taką, która ma na­wet z tyłu oczy”.

Wpadł mu do głowy pomysł zapewniający jakie ta­kie alibi. Już przedtem zapamiętał, że na tej samej klatce schodowej, na piątym piętrze, mieści się lecznica denty­styczna. Jeśli pójdzie tam i zostanie przyjęty w celu prze­prowadzenia jakiegoś zabiegu, zawsze będzie miał moż­ność usprawiedliwienia, mniej więcej o tej porze, obecno­ści w tym domu. Sam dziwiąc się jasności swojego umy­słu, zawrócił i pojechał windą na górę.

W lecznicy, o czystych, białych ścianach, znajdowało się sporo pacjentów, oczekujących przed gabinetami na przyjęcie u lekarzy. Wolwicz opłacił wizytę w kasie i usiadł na pierwszym lepszym krześle. Dopiero teraz od­czuł, jak głośno, niemal boleśnie tłucze się w nim serce. Starał się nie myśleć o tym, co się stało, ale na próżno... Dwa piętra niżej leżał trup zabitego przez niego człowie­ka, w kieszeni ciążył mu rewolwer z odciskami własnych palców, a on zamiast uciekać,, gdzie pieprz rośnie, w dal­szym ciągu siedział w tym samym budynku. Zaczął prze­klinać swoją tchórzliwość i głupotę. Ostatecznie prawdo­podobieństwo konfrontacji z nieznajomą, przelotnie spo­tkaną kobietą, a tym samym zidentyfikowania go przez nią, było bardzo nikłe. Nie powinien ulegać panice i prze­dłużać pobytu pod tym dachem. W końcu wystarczy kwit z kasy, a skazywanie się na tortury zabiegu dentystyczne­go — to zupełnie zbędne — stwierdził w duchu. Już zry­wał się z miejsca, gdy jakiś stary, siwowłosy jegomość siedzący obok, przytrzymał go za rękaw.

Pan pewnie na wyrwanie, prawda? Strasznie się pan boi, już dawno pana obserwuję. Niech pan nie ucie­ka, może wywiązać się zapalenie okostnej. Ja też się bałem, a teraz, panie dziejku, piąty ząb usuwają i to bez znieczulenia. Wie pan co? Skoro taki pan zdener­

wowany, to pana przepuszczę przed sobą. Ja dzisiaj tylko na kontrolę.

Zanim Igor zdążył zaprotestować, drzwi gabinetu otwarły się i równie silny, jak usłużny, staruszek we­pchnął go przemocą do środka. Drobna, szczupła pani w fartuchu przywitała go z uprzejmym, zachęcającym uśmiechem.

„Pewnie strasznie wyglądam, muszę się wziąć w garść. Całe szczęście, że znajduję się w takim miejscu, gdzie wszyscy mają przerażone miny” — zdążył pomyśleć i już siedział na fotelu. Wskazał jeden z trzonowych zę­bów, który go kiedyś pobolewał i poprosił o wyrwanie, ale pani stomatolog zadecydowała, że należy szanować własne uzębienie, pochopnie się go nie pozbywać i rozpo­częła przewodowe leczenie. W czasie tego zabiegu czuł jak ciarki ze zdenerwowania i bólu wędrują mu od czub­ka głowy do krzyża. Umówił się na następną wizytę, wniósł w kasie dodatkową opłatę, i jak szalony wybiegł na ulicę. W domu, na wszelki wypadek, usunął odciski palców z rewolweru i włożył go do sejfu. Potem zapadł w długi, głęboki sen graniczący z omdleniem.

*

Od paru dni nie wychodził z domu, żywiąc się reszt­kami zapasów z lodówki. Czas zatracił dla niego swoje zwykłe wymiary, przestała interesować go data, a nawet godzina. Dziwne, ale nie nękały go wyrzuty sumienia, tak jakby usunął z tego świata obmierzłego gada, a nie żywe­go, normalnego człowieka. Zresztą wszystko to, co się stało, zdawało się być jakimś, koszmarnym, nierealnym wydarzeniem, w którym przypadkowo zagrał niezrozu­miałą, dziwaczną rolę. Na domiar złego cierpiał fizycznie, gdyż oczywiście nie poszedł na umówioną wizytę do den­tystki i rozborowany ząb zaczął go okropnie boleć. Naj­bardziej jednak w chwilach, kiedy wracała mu pełna

świadomość, dręczyła go myśl, że właściwie nie wykonał swojej misji i nie dotrzymał obietnicy danej Danielle. Nie miał prawa do niej zatelefonować, choć rozwiązał zagad­kę morderstwa, a to z braku dowodów niezbędnych do przeprowadzenia rehabilitacji Neniewskiej. Dwaj uczest­nicy zbrodni: zabójca i świadek — nie żyli. Sprawa zosta­ła ostatecznie pogrzebana, mógłby tylko powiedzieć Da­nielle, że matka jej została pomszczona, ale takie oświad­czenie nie miałoby przecież żadnego ani prawnego, ani moralnego znaczenia i nie zabrzmiałoby wiarygodnie. Poza tym odczuwał stały niepokój, że milicja wpadnie na jego trop, ale mijał dzień za dniem i nic się nie działo. Ślady zbrodni nie prowadziły do jego osoby. Powoli uspokajał się, wyciszał wewnętrznie. Zaczął wychodzić z domu. Natychmiast kazał wyrwać sobie ząb w najbliż­szym prywatnym gabinecie stomatologicznym i poczuł się jak nowo narodzony. Zrobił trochę zakupów żywnościo­wych, dzięki pieniądzom otrzymanym od Powelskiego w dniu jego śmierci, których przyjęcia wówczas tak pochop­nie chciał odmówić. Myślał nawet o tym, aby zgłosić się do Archiwum, uregulować sprawy zatrudnienia, wycofać swoje dokumenty.

Dzwonek, który zabrzmiał tego wieczoru, nie wywo­łał w nim żadnych przykrych skojarzeń z wiszącą nad nim groźbą odpowiedzialności karnej. Zdrętwiał z przeraże­nia, kiedy ujrzał na progu porucznika Milicji Obywatel­skiej.

„Znaleźli zwłoki Gradkiewicza — przemknęło mu przez myśl”.

Pan Igor Wolwicz? — zapytał młody oficer. — Dobry wieczór panu, porucznik Żelech ze Stołecznej Ko­mendy Milicji Obywatelskiej. Czy mogę wejść?

Usunął się z przejścia bez słowa. Musiał zmienić się na twarzy, gdyż mundurowy gość przyjrzał mu się z nieja­kim zainteresowaniem.

Czy pan źle się czuje? — zagadnął go, wchodząc

do pokoju, a nie otrzymawszy odpowiedzi dodał: — Po­zwoli pan, że usiądę.

Ij>or też opadł na krzesło, połykając nerwowo ślinę.

Zelech rozejrzał się dookoła.

Ma pan ładne mieszkanie, od dawna pan je zaj­muje?

Od siedmiu lat.

Niestety, mam panu do zakomunikowania smut­ną wiadomość. Pan Roman Powelski nie żyje. To pański krewny, prawda?

Tak, brat mojej matki.

Nie pyta pan o przyczynę jego zgonu?

Mój wujek chorował już od wielu lat, a ostatnio stan jego znacznie się pogorszył, tak, że spodziewałem się w każdej chwili katastrofy — Igor mówił spokojnie, gdyż zdążył już ochłonąć z pierwszego, przykrego wrażenia.

Oczywiście są to sprawy czysto osobiste, ale jak widać nie bardzo interesował się pan zdrowiem swojego wuja. Zwłoki zostały przypadkowo odkryte przez znajo­mego, który przyszedł go odwiedzić, a stało się to w dzie­sięć dni po jego śmierci. Oczywiście obywatel ten zawia­domił nas o zgonie Romana Powelskiego.

Niestety, ostatnio chorowałem, miałem zapalenie okostnej, nie wychodziłem z domu — Igor pokazał nieco jeszcze spuchnięty policzek.

No cóż, nas to nie interesuje. Mam natomiast dla pana jeszcze jedną nowinę. W czasie przeszukania domu zmarłego, stanowiącego rutynową czynność w związku z odnalezieniem zwłok, natrafiliśmy na testament, na mocy którego dziedziczy pan cały majątek wujka — do- mek z ogrodem w Józefowie i pieniądze złożone na ra­chunku oszczędnościowym w PKO. Ponieważ wyniki sek­cji wskazują na naturalny charakter zejścia, przyniosłem ów dokument, znajdujący się przez kilka dni w depozycie w komendzie.

Dziękuję panu — Igor odebrał z rąk porucznika

podłużną, białą kopertę, na której widniało jego imię i nazwisko.

Proszę zatem przyjąć jednocześnie wyrazy współ­czucia i gratulacje z powodu spadku. Zwłoki może już pan odebrać z zakładu medycyny sądowej. Oczywiście, jeżeli zajmie się pan pogrzebem.

Tak, naturalnie, natychmiast się tam zgłoszę.

*

Porucznik Żelech miał wyjątkowo pracowity tydzień. Znów został odkryty przypadkowo trup mężczyzny, tym razem przez sąsiadkę w bloku przy ulicy Emilii Plater, a major Serwicz przydzielił mu dochodzenie w tej spra­wie. Nie ulegało bowiem najmniejszej wątpliwości, że adwokat Wacław Gradkiewicz opuścił ziemski padół w sposób gwałtowny, po wpakowaniu mu przez nieznanego sprawcę trzech kul rewolwerowych z bliskiej odległości, z których jedna utkwiła mu w brzuchu, a dwie pozostałe przeszyły na wylot klatkę piersiową.

Po zabezpieczeniu wszystkich śladów przez ekipę te- chniczno-dochodzeniową. Żelech udał się bezzwłocznie do obywatelki Jadwigi Mulikowej, która dokonała tego makabrycznego odkrycia.

Przyjęła go z ożywieniem, świadczącym o gotowości przyjścia z jak najdalej idącą pomocą organom bezpie­czeństwa.

Jak to się stało, że zajrzała pani do mieszkania adwokata Gradkiewicza? Czy często pani u niego bywa­ła? — zapytał na wstępie.

Mulikowa obrzuciła go przenikliwym i uważnym spojrzeniem, jakby chciała rozszyfrować ukryty sens tych słów.

Ee, gdzie tam, nigdy do niego nie chodziłam, ale był moim sąsiadem i kiedy zobaczyłam, że pod jego drzwiami stoją cztery pełne butelki mleka, zaraz mnie

tknęło, że stało się coś niedobrego. Od kilku dni nie zau­ważyłam, żeby wchodził, albo wychodził z mieszkania i w środku też było cicho, a trzeba panu wiedzieć, że przez te cienkie ściany słychać jak ktoś się rusza, chodzi. Nawet głosy można rozróżnić.

I to panią tak dalece zaniepokoiło, że postanowi­ła pani złożyć mu wizytę. Taka troska o sąsiada nieczęsto się obecnie zdarza i bardzo chwalebnie świadczy o pani postawie obywatelskiej. Ale czy nie przyszło pani do gło­wy, że adwokat po prostu gdzieś wyjechał?

Jak mieszkam tu dziesięć lat, nigdy się to nie zda­rzyło. Mruk to był i odludek, a przy tym, wstyd powie­dzieć, człowiek mocno trunkowy. Zawsze siedział w War­szawie, tylko codziennie wychodził po zakupy i po ga­zetę.

Czy znała go pani osobiście?

Takie tam znanie. Czasem mruknął pod nosem „dzień dobry”, a czasem przeszedł obok jakby pierwszy raz mnie zobaczył, szczególnie jak sobie porządnie gol­nął. Mój mąż pracuje na kolei, kiedyś miał zatarg z ja­kimś pasażerem, wie pan, doszło do kłótni, rękoczynów, więc poszedł do niego po poradę. Wtedy nie powiem, grzecznie go przyjął, mądrze pogadał, napisał pismo do sądu, a kiedy mąż chciał zapłacić — powiedział, że nie trzeba bo on już nie prowadzi praktyki, tylko to po sąsie­dzku. Podobno miał kiedyś dużo klientów, świetnie zara­biał, ale zaczął pić i przestał pracować. Wódka niszczy człowieka, ot co..., jeżeli w starszym wieku...

Żelech przerwał, może niezbyt uprzejmie, wykład o zgubnych skutkach alkoholizmu, ale czas naglił i nie po­zwalał na tego rodzaju dygresje.

Czy sąsiad pani utrzymywał jakieś kontakty to­warzyskie, to jest ściśle mówiąc, czy odwiedzało go dużo osób?

Skądże, to był samotnik, jakich mało. Najwyżej listonosz, mleczarz i praczka. Siedział zamknięty całymi

dniami. Tylko się miotał tam i nazad po tym swoim poko­ju, jak jaki zwierz. Toteż zdziwiłam się, kiedy jeden mło­dy człowiek zapytał mnie o niego, bo pomylił nasze drzwi. Nic dziwnego, na klatce schodowej rzadko pali się żarówka, więc prawie niczego nie widać.

Kiedy to miało miejsce? — zainteresował się żywo porucznik.

Może jakieś dwa tygodnie temu.

Czy pamięta pani, jak wyglądał?

Po ciemku mało co widać, ale taki dość wysoki z gołą głową, szatyn chyba, miał granatową, ocieplaną kurtkę.

Nosił brodę, wąsy?

Nie, na pewno nie. Wyglądał na trochę zdener­wowanego albo przestraszonego.

Czy rozpoznałaby go pani w razie potrzeby?

Myślę, że tak, tym bardziej, że go jeszcze raz w tym domu spotkałam.

Porucznik omal nie podskoczył na krześle. Ta nie­wiasta stanowiła prawdziwą kopalnię rewelacyjnych wia­domości.

Kiedy pani Mulikowa, kiedy?!

No, w jakiś tydzień potem, po tej pierwszej wizy­cie. Wracałam z zakupami do domu, a on minął mnie w bramie. Spieszył się bardzo, ale zaraz go poznałam. Po­myślałam, że może jakiś krewny Gradkiewicza się odna­lazł i zacznie się wreszcie nim opiekować.

Czy potem widywała jeszcze pani swojego są­siada?

Mulikowa zmarszczyła brwi, wysilając swoją i tak znakomitą pamięć.

Nie, od tego dnia nie. Jak nożem uciął, przestał wychodzić i ruszać się po mieszkaniu. A co pan myśli, że to ten młody...

Ja nic nie myślę, pani Mulikowa — uciął Żelech. — Na razie zbieram materiał dowodowy, a pani mi w tym

doskonale pomaga. Wrócimy jeszcze potem do tego taje­mniczego osobnika. Więc co stało się dalej? Zobaczyła pani cztery butelki z mlekiem pod drzwiami pana Grad- kiewicza i ...

No i zadzwoniłam do jego drzwi — podchwyci­ła. — Coś mnie tak w środku męczyło i nie dawało spo­koju, że może zachorował, albo i co gorszego. Przecież to starszy człowiek i alkoholik. Nikt nie odpowiadał na dzwonienie, ta cisza mi się nie podobała, więc wzięłam za klamkę, choć przecież zawsze słyszałam, jak przekrę­cał klucz w zamku. No, ale spróbowałam i okazało się, że drzwi były tylko przymknięte. Bardzo mnie to zdziwi­ło. Weszłam do pokoju, tego pierwszego na lewo, styka­jącego się z moim mieszkaniem i zobaczyłam go. Leżał na podłodze, cały w zakrzepłej krwi, a obok wywrócony fotel... Wyglądał strasznie.

Bardzo pani dziękuję, pani Mulikowa. Ogromnie nam pani pomogła, jutro poproszę panią o przyjście do komendy i opowiedzenie raz jeszcze wszystkiego, co pani wie w tej sprawie.

Choć informacje udzielone przez Jadwigę Mulikową miały wprost bezcenną wartość dla prowadzonego docho­dzenia, porucznik kontynuując swoją akcję wywiadowczą obszedł wszystkie piętra i odwiedził masę ludzi w niemal identycznych mieszkaniach. Pozostali lokatorzy, łącznie z gospodarzem domu, właściwie niczego nie wiedzieli o Gradkiewiczu, a znajomość jego osoby ograniczała się do krótkich kontaktów w czasie przejazdu windą. Niektó­rzy mówili: samotnik, dziwak, podobno kiedyś znany pra­wnik, obecnie żyjący w prawie całkowitej izolacji od świata. Potwierdzała się opinia Mulikowej o nadużywa­niu przez niego alkoholu, lecz działo się to bez ekscesów i burd publicznych. Natomiast nikt niczego nie wiedział i nie umiał powiedzieć o młodym człowieku, który dwa- kroć odwiedził nieżyjącego mecenasa. Po prostu żaden z mieszkańców bloku go nie zauważył, gdyż nieraz kilka­

set osób dziennie przewijało się przez ten bardzo zagęsz­czony i duży budynek.

Na piątym piętrze mieściła się lecznica dentystyczna. Wprawdzie istniało minimalne prawdopodobieństwo, aby w tym przybytku zdrowia i jednocześnie udręki dla cier­piących pacjentów znajdowały się ślady wiodące do prze­stępcy, to jednak porucznik odznaczający się nie tylko wrodzonym poczuciem obowiązku, ale i pedanterią zawo­dową, i w tym miejscu przeprowadził kilka urzędowych rozmów. Przejrzał również kwitariusz opłat za usługi i wykonane zabiegi z ostatnich kilku dni. Istniał tu zwy­czaj, że w wypadku zamawiania protez lub koronek oraz dłuższego leczenia wymagającego parokrotnych wizyt — recepcjonistka wpisywała do rejestru nazwisko i adres pacjenta. Nagle w oko porucznika wpadła kopia kwitu wystawionego na Igora Wolwicza, zamieszkałego przy ulicy Mokotowskiej. Natychmiast skojarzył go z mło­dzieńcem, którego odwiedził niedawno, w związku z od­nalezieniem w Józefowie zwłok jego wujka. Długo trzy­mał kwitariusz w ręku. Data zgadzała się, wygląd Wolwi­cza zaś mógł pasować do rysopisu podanego przez Muli- kową, jak również do rysopisu miliona innych młodych ludzi. Widocznie Wolwicz akurat tego dnia przeprowa­dzał zabieg w lecznicy, ale, czy znał Gradkiewicza, czy był to tylko zbieg okoliczności?

„W każdym razie ma chłop szczęście do przypadko­wo znajdowanych zwłok ludzkich, coś zanadto się z nimi kojarzy. I jakoś u siebie się dziwnie zachowywał. Trzeba by się jemu bliżej przyjrzeć — pomyślał”.

*

Na pogrzeb Romana Powelskiego przyszło niewiele osób: tylko trochę sąsiadów, znających go od lat, mała delegacja z ostatniego miejsca pracy i trzech kolegów ze szkolnej ławy, wśród nich ten, który znalazł Powelskiego

martwego. Na Igora, jako na jedynego krewnego i spad­kobiercę, wszyscy patrzyli z zaciekawieniem, zmieszanym z konwencjonalnym współczuciem i pewną dozą szacun­ku, należnego rodzinie przy okazji tak uroczystych i smu­tnych obrzędów.

Ceremonia odbywała się na cmentarzu bródnow­skim, tuż przy murze graniczącym niemal z nowo powsta­jącym osiedlem. Śnieg początkowo lekko prószył, a po­tem zaczął mocno zacinać i sypać w twarze uczestników pogrzebu tumanem ostrych, lodowatych płatków. Igor podniósł do góry kołnierz kurtki i włożył zmarznięte dło­nie do kieszeni. Od paru dni czuł się źle, najwyraźniej za­ziębił się w czasie załatwiania przewiezienia zwłok z za­kładu medycyny sądowej, dostał gorączki i od rana wstrząsały nim silne dreszcze. Jak przez mgłę spoglądał na grobowiec rodzinny, w którym spoczywały już zwłoki jego dziadków oraz matki.

„On miał dopiero pięćdziesiąt dwa lata — pomyślał w pewnej chwili, patrząc na przytwierdzoną do trumny tabliczkę — a ja zawsze uważałem go za bardzo starego człowieka”.

Nie odczuwał ani żalu, ani smutku, tylko jałowość i pustkę. Ostatnie przeżycia spowodowały kompletne za­łamanie jego psychiki. Organizacją pogrzebu zajął się tyl­ko z konieczności. Teraz jego najgorętsze pragnienie sta­nowił powrót do domu i położenie się do łóżka. Twarze ludzi składających mu kondolencje nad otwartą mogiłą zdawały się bliźniaczo podobne do siebie i całkowicie pozbawione wyrazu. Tylko jeden młody człowiek, stoją­cy na uboczu, bez zamiaru wypowiedzenia stereotypo­wych słów współczucia, zwrócił jego uwagę. Nie mógł na razie zorientować się, skąd go zna, ale nawet przez opary gorączki przeniknęła nagła myśl, że to ten sam oficer, który zawiadomił go o śmierci wujka.

„Czyżby do zadań milicji należało pilnowanie wypeł­nienia przeze mnie obowiązków rodzinnych?” — zdzi­

wił się w duchu, ale nie zdążył wyprowadzić dalszych wniosków, gdyż niski, szczupły mężczyzna o nerwowej, przedwcześnie pomarszczonej twarzy, podszedł do niego i ujął za ramię.

Czy pan mnie poznaje? Jestem Jan Kamiński, ko­lega pańskiego wujka z czasów gimnazjalnych. Sześć lat siedzieliśmy w jednej ławce w szkole na Polesiu i spaliś­my koło siebie w internacie. Pana wuj nie miał szczęścia w życiu osobistym, wiem o tym dobrze. Zawsze niesły­chanie troszczył się o pańskie zdrowie, wykształcenie, a przyszło mu umrzeć w samotności. Nawet nikt mu oczu nie zamknął, biedakowi. Znalazłem go na łóżku, skulo­nego, półnagiego, z takim wyrazem twarzy, jakby się cze­goś przestraszył przed śmiercią. Żal było patrzeć.

Igor nic nie odpowiedział. Stał w milczeniu, tępo wpatrzony w pustoszejącą przestrzeń koło grobu, gdyż lu­dzie zaczęli się już rozchodzić. Nie chciał i nie umiał się bronić przed zarzutami kolegi Powelskiego, który wyraź­nie miał mu za złe brak opieki nad chorym. Wtedy Ka- mińskiego, człowieka wrażliwego i gotowego do niesienia pomocy bliźnim, zaniepokoił dziwny stan psychiczny Igora.

No, chłopcze, nie trzeba tego tak przeżywać, ja nie chciałem powiedzieć niczego złego, palnąłem ot, tak sobie — prosto z mostu. Wie pan co? Niech pan idzie do mnie, zjemy razem obiad. Prowadzę od śmierci żony ka­walerskie gospodarstwo, będzie nam obu raźniej — znów ujął go za ramię.

Dziękuję — Igor uwolnił się gwałtownie z uścisku Kamińskiego. — Bardzo źle się czuję. Muszę się zaraz położyć — i nie kiwnąwszy głową oddalił się pospiesznie, jakby w obawie, że ktoś jeszcze może go zatrzymać.

Przyjaciel zmarłego przez dłuższą chwilę śledził Wo- lwicza pełnym zdumienia wzrokiem.

W domu gorączka zaczęła się wzmagać. Nie miał nawet siły przygotować sobie posłania. Zdjął tylko kurt­kę i runął na tapczan. W sennych, ciężkich majaczeniach pojawiały się znajome twarze: matka, Powelski, Grad- kiewicz. Nagle strach podpłynął mu pod gardło. Jakiś ostry dźwięk wwiercił się w jego mózg jak świder, na próżno usiłował o nim nie myśleć, nie zwracać na niego uwagi — potworny ból rozsadzał mu czaszkę. W pewnej chwili zrozumiał, że jest do dźwięk dzwonka dobiegający z przedpokoju, natarczywie domagający się otwarcia drzwi.

Zwlókł się z tapczanu i na chwiejnych nogach dotarł do źródła tego nieznośnego, niszczącego nerw po nerwie dźwięku.

„Żeby tylko przestał dzwonić, żeby zrobiło się cicho, nie wytrzymam tego dłużej” — myślał i szarpnął drzwia­mi resztką sił.

Na progu stała Danielle, prześliczna, z zaróżowiony­mi od mrozu policzkami, w szarym nylonowym futerku, w szafirowej czapeczce i w długich białych botach. Naj­pierw uznał ją za nieziemskie zjawisko wywołane malig­ną, ale kiedy uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego rękę, uwierzył, że to istota z krwi i kości, ucieleśniająca wszy­stkie jego marzenia.

A więc przyjechałaś, jak to dobrze — zdążył po­wiedzieć i zachwiał się na nogach.

Źle się czujesz? Chorujesz? — zapytała. — Mu­sisz się natychmiast położyć. Czy jesteś sam?

Skinął głową, nie mogąc oderwać od niej oczu w obawie, że postać jej zaraz rozpłynie się, jak inne gorącz­kowe widziadła.

Okropnie wyglądasz, biedaku, zaraz się tobą zaj­mę — zrzuciła futro, zręczna, gibka, w niebieskiej ango­rowej sukience, oblepiającej jej smukłe kształty.

Zaprowadziła go do pokoju, wprawnie posłała tap­czan.

Zrobię ci herbatę, tylko leż spokojnie — oświad­czyła.

Słyszał jej kroki w kuchni, gdzie szybko zagotowała wodę i zaparzyła esencję. Wynalazła gdzieś miętę, polo­pirynę, przyniosła kubek na tacy i podała mu lekarstwo do ust.

Masz okropną gorączkę — powiedziała. — Może wezwać lekarza?

Nie, nie trzeba. Już mi lepiej, kiedy jesteś przy mnie. Jak to dobrze, że dotrzymałaś obietnicy... Myśla­łem, że zapomniałaś.

Nic nie mów, odpocznij — spuściła rolety i zapa­liła nocną lampkę.

Zamknął oczy w poczuciu szczęścia i bezpieczeń­stwa. Chwilami drzemał, potem budził się widząc ją koło siebie. Wydawało mu się, że zło, którego doświadczył, minęło bezpowrotnie.

Nie nosisz już żałoby? — zapytał w pewnej chwili.

Tak, już nie muszę jej nosić.

Zwrócił na nią zdziwione spojrzenie.

Później ci to wyjaśnię — powiedziała szybko. — Teraz zaśnij, bo inaczej nie wyzdrowiejesz.

Usiądź tu, koło mnie — poprosił. — Chcę cię mieć bliżej siebie.

Położyła chłodną, kojącą rękę na jego spoconym czole.

Zrobię ci zimny kompres — zaproponowała.

Nie, nie ruszaj się, tak mi dobrze. Zostaniesz już ze mną, prawda? Będziemy zawsze razem. Mam mały do- mek w Józefowie, w ogródku latem rosną kwiaty.

W odpowiedzi pogładziła go po włosach.

Powiedz, że zostaniesz, błagam.

Jeżeli będziesz tak dużo mówił, gorączka ci pręd­ko nie spadnie.

Pozwól mi tylko powiedzieć, że zrobiłem wszyst­

ko, co w mojej mocy, aby ci pomóc. Wiem, kto jest mor­dercą, ale niestety nie mam na to dowodów. Oni obaj już nie żyją: mój wuj i Gradkiewicz, umarli przed kilkoma dniami. Przebacz, że cię zawiodłem...

Nic już nie mów, nie martw się ...

Danielle, tak strasznie tęskniłem za tobą, a teraz nawet nie mogę cię pocałować...

Śpij, głuptasku.

Przysypiał i znów się budził. Zobaczył, że wstała z fotela, otworzyła torebkę, czegoś w niej szukając. Zląkł się, że wyjdzie i zostawi go samego.

Danielle, ty nie odejdziesz, nie możesz odejść...

Ależ nie, jesteś taki chory. Potrzebujesz opieki. Przenocuję w drugim pokoju na kanapie. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, to zawołasz mnie zgoda?

Zobaczysz, będzie nam świetnie razem. Taki je­stem szczęśliwy... wiesz, wtedy kiedy cię pierwszy raz ujrzałem w Paryżu, to doznałem czegoś więcej niż olśnie­nia...

Dobranoc, postaraj się zasnąć.

Dobranoc, kochanie...

*

Kiedy się obudził, rolety były już podniesione, słoń­ce ze skrawkiem błękitnego nieba zaglądało przez szyby. Czul się znacznie lepiej, męczyło go tylko silne pragnie­nie. Sięgnął po przygotowaną szklankę z herbatą i wypił pośpiesznie kilka łyków. W sąsiednim pokoju usłyszał zwinne, lekkie kroki, jej kroki.

Danielle! — zawołał.

Weszła już ubrana, odświeżona, z włosami rozsypa­nymi na ramionach, piękniejsza od tej, którą zapamiętał w swoich wspomnieniach.

O już nie śpisz. To dobrze. Widzisz, muszę z tobą porozmawiać bardzo poważnie. Przypuszczam, że mnie

zrozumiesz. Przyjechałam właściwie, aby zgodnie z ży­czeniem matki, postawić pomnik na grobie dziadka, ale wstąpiłam do ciebie, gdyż uważam się za twoją dłużnicz- kę. Kiedy zadzwoniłeś do mnie, do Paryża, wyczułam coś ogromnie rozpaczliwego,\bolesnego w twoim głosie. Nie umiem tego dobrze wyrazić. Wiem, jaki jesteś uczucio­wy, wrażliwy. Niepotrzebnie zakłóciłam ci spokój. Nie sądziłam, że aż tak bardzo przejmiesz się moją sprawą, przecież nie znaliśmy się prawie wcale.

Danielle, co ty mówisz? Jak to?

Muszę ci wyznać całą prawdę, żeby nie istniały po­między nami niedomówienia. Wychodzę za mąż za Jean- -Pierre’a. Kocham go i szanuję, jestem bardzo szczęśliwa.

Za Jean-Pierre’a, tego chorego starca?

Ależ nie — roześmiała się cicho. — On nie ma nawet pięćdziesięciu lat. Po ostatniej kuracji stan jego zdrowia ogromnie się poprawił, moja matka bardzo prag­nęła, abyśmy się pobrali. Tyle mu zawdzięczałyśmy. To wspaniały, piękny mężczyzna. Kocham go jak ojca i męża, nawet nie wiesz, ile nas łączy.

Czuł, jak ziemia zapada się pod nim, a on ginie w jakiejś nieskończonej przepaści bez dna. Pokój zawiro­wał w diabelskim tańcu.

Danielle — jęknął tylko.

Proszę cię nie bierz tego tak tragicznie, ja nie mogę postąpić inaczej. Pytałeś, dlaczego zdjęłam żało­bę — widzisz... matka przed śmiercią powierzyła Jean- -Pierre’owi list do mnie. Prosiła, żeby mi go oddał wtedy, kiedy zdecyduję się wyjść za mąż. Ten list wyjaśnia wszy­stko. Przywiozłam go ze sobą. Uważam cię właściwie za członka naszej rodziny, zrobiłeś wszystko, aby mi pomóc. Pragnę, żebyś przeczytał jego najważniejszy fragment.

Wyjęła z torebki złożony w czworo arkusik papieru, zapisany gęstym, ale już nierównym, pismem, widać drżącą, słabą ręką. Litery skakały mu przed oczyma, ale chłonął je chciwie i rozpaczliwie.

„Wiem, jak bardzo zawiniłam wobec ciebie. Wyda­łam cię na świat ze strachu przed śmiercią. Nie miałam odwagi powiedzieć prawdy i ponieść odpowiedzialności za swój czyn. To ja zabiłam Leona. Kochałam tak bardzo swojego męża, że nie wyobrażałam sobie życia bez niego, choć wiedziałam, jaki jest podły i okrutny. Mój brat mógł mnie wtedy uratować, miał dużo pieniędzy. Upoko­rzyłam się przed nim, przezwyciężyłam wrodzoną dumę, rozpaczałam i błagałam go o litość. Wzięłam nawet ze sobą rewolwer naszego ojca, żeby zabić się na jego oczach, jeżeli odmówi mi pomocy, ale on okazał się zim­ny i bezwzględny, śmiał się ze mnie, drwił z mojej miłości do Wiktora, odepchnął mnie bezlitośnie. Poczułam do niego straszną nienawiść. Wiedziałam, że stracę mojego męża i wtedy życie i tak nie będzie miało dla mnie żadnej wartości. Kiedy powiedział, że mogę nawet skoczyć z bal­konu, a on nie kiwnie palcem, aby mi przeszkodzić, na­cisnęłam cyngiel. Strzeliłam mu w plecy i w tej samej chwili zrozumiałam, że popełniłam straszną zbrodnię, ale było już za późno. Uciekłam, zostawiając rewolwer na biurku. Całe moje dalsze życie — to jedna wielka pokuta za ten grzech. Nigdy już nie zaznałam spokoju, ani szczę­ścia, nawet wtedy, kiedy ty się urodziłaś. W śledztwie nie przyznałam się do winy, jeszcze raz stchórzyłam. Grad- kiewicz bronił mnie z wielkim oddaniem, wierzył w moją niewinność, a może tylko udawał, że wierzy, aby mnie podnieść na duchu. Resztę życia spędziłam z tą moją wielką tajemnicą w sercu. Było mi bardzo ciężko, córecz­ko, wierz mi. Ktoś wie, że to ja zabiłam, świadek mojej zbrodni; na pewno znajdował się wtedy w mieszkaniu Le­ona. Cały czas bałam się, że mnie zdradzi, ale nigdy nie ujawnił prawdy. Teraz może już nie żyje, minęło przecież tyle lat. Właściwie chciałam zabrać tę tajemnicę do gro­bu, ale myślę, że będziesz jeszcze bardziej cierpiała, nie wiedząc o tym, co się stało. Dlatego poprosiłam Jean- -Pierre’a, żeby oddał ci ten list, gdy zdecydujesz się na

zamążpójście. Kochając sama, będziesz zdolna mi prze­baczyć. Moja miłość do Wiktora okazała się zła, mam na­dzieję, że ty znajdziesz szczęście i właściwie ulokujesz swoje uczucia. Umarłabym spokojna, jeślibyś wybrała Jean-Pierre’a. To wspaniały człowiek i tak bardzo cię kocha...”.

Oddał jej list bez słowa.

Teraz chyba mnie rozumiesz — powiedziała. Włożyła futro i czapkę.

Żegnaj — uśmiechnęła się blado — i nie miej do mnie żalu.

Kiedy wyszła, zamykając lekko drzwi, zbliżył się do okna i spojrzał w głąb ulicy. Przed dom, w którym miesz­kał, zajechał właśnie granatowy „Fiat 125p”. Wysiadło z niego dwóch funkcjonariuszy milicji i szybkim krokiem podążyło w stronę bramy.

„Więc jednak...” — pomyślał i wolno podszedł do skrytki w ścianie.

Dzwonek do drzwi jego mieszkania i huk wystrzału zabrzmiały prawie jednocześnie.

W latach osiemdziesiątych...

Występy młodej, lecz znanej już na całym świecie, piosenkarki Christine Faustin, odbywającej właśnie tour­nee artystyczne po krajach Europy Środkowej, stały się wydarzeniem kulturalnym stolicy. Jej trzy recitale w Sali Kongresowej cieszyły się niebywałym powodzeniem, a bilety wstępu, sprzedawane przez koników, osiągnęły zawrotną, nie notowaną dotychczas na czarnym rynku cenę. Recenzenci porównywali ją ze znaną piosenkarką Madonną, stwierdzając entuzjastycznie,"że barwa głosu i mistrzowskie wykonanie przedstawionego repertuaru stawiają ją w rzędzie największych sław. Nie zapominali równocześnie o podkreśleniu walorów jej urody, która

tak rzadko idzie w parze z prawdziwym talentem. Na podkreślenie zasługiwało też polskie pochodzenie artyst­ki, o którym wspominała we wszystkich wywiadach bądź oficjalnych rozmowach drukowanych w prasie.

Koło hotelu „Victoria”, gdzie Christine Faustin zatrzy­mała się na czas pobytu w Warszawie, już od samego rana kręcili się wielbiciele jej talentu i grupy ciekawskich, prze­ważnie w wieku szkolnym, czyhające na ukazanie się „gwiazdy” w blasku słonecznego dnia. Słynny polski aktor filmowy i teatralny — Bartosz Oliga, osiągający właśnie apogeum swojej działalności twórczej na deskach teatral­nych w wielu krajach Europy, a obecnie angażowany do fil­mów przez zachodnich producentów, zajechał przed hotel swoją białą „Toyotą”. Przybycie jego wywołało mały szme­rek wśród gapiów. Oliga pospiesznie wszedł do wnętrza „Victorii”, gdyż umówił się z Christine o godzinie jedena­stej i nie chciał okazać się niepunktualny. Od dość dawna łączyła ich zażyła znajomość, gdyż przez pewien czas wystę­powali razem w teatrze na Champs-Elysées, a ostatnio grali główne role w monumentalnym, kostiumowym musicalu. Christine, bawiąca po raz pierwszy w Polsce, pragnęła zwie­dzić Warszawę, szczególnie Trakt Królewski, Wilanów, oraz Żelazową Wolę, zadzwoniła więc do Bartosza, który akurat przebywał w Warszawie w przerwie pomiędzy zagra­nicznymi wojażami.

Tłumek, oblegający hotel, miał możność zobaczyć młodą* francuską piosenkarkę w kostiumie koloru bitej śmietany, skromnym, ale niezwykle wytwornym, znać po­chodzącym z kolekcji Cardina albo innego znamienitego domu mody, oraz wybitnego aktora w najmodniejszym dżinsowym ubraniu, wsiadających do samochędu i odjeż­dżających w stronę Starego Miasta. Jasne włosy Christine lekko rozwiewał ciepły, wiosenny wiatr.

Po godzinnej przejażdżce para ta wstąpiła na kawę i lody do „Bazyliszka” na Rynku Starego Miasta, gdzie cisza i półmrok nastrajały do rozmowy.

Mam do ciebie prośbę — powiedziała Christine, wyciągając z białej, skórzanej torby notesik w czerwonej oprawce. — Mama prosiła mnie, żebym odwiedziła jej znajomego z czasów młodości. Nazywa się, zaraz... Mu­szę odczytać... Ma takie dziwne nazwisko Wolwicz, Igor Wolwicz — sylabizowała, śmiesznie otwierając usta. Nie znała polskiego języka i wymawianie niektórych zgło­sek sprawiało jej trudność. — Mieszka na ulicy Mokoto­wskiej .

Bardzo chętnie, pojedziemy tam — zgodził się Oliga. — Jak się miewa twoja mama?

Dziękuję, teraz dobrze. Po śmierci ojca zupełnie się załamała, ale trwało to bardzo krótko. Odkąd podjęła badania naukowe i zajęła się wyłącznie pracą dającą jej dużo satysfakcji wróciła do całkowitej równowagi. Wiesz jak rzadko się widujemy, ale przy okazji każdego spotka­nia mamy sobie niezmiernie dużo do powiedzenia. Kiedy dowiedziała się, że jadę do Polski, którą uważa za swoją drugą ojczyznę, poprosiła mnie o odszukanie tego męż­czyzny. Chyba ma to dla niej duże znaczenie.

Artyści wsiedli na Podwalu do samochodu. Dom pod wskazanym przez Christine numerem świecił z daleka bielą nowej elewacji.

Pójdę się dowiedzieć o tego pana. Poczekasz na mnie? — zapytał Oliga, wysiadając z wozu, i sprężystym krokiem, wyuczonym w warszawskiej PWST, podążył ku bramie. Szybko przejrzał listę lokatorów i stwierdził, że nazwisko Wolwicz na niej nie figuruje, jego mieszkanie zaś zajmują niejacy państwo Jabłonkowscy. Aktor, jako człowiek bardzo uczynny i skrupulatny, postanowił na tym nie poprzestać, lecz uzyskać więcej informacji. W tym celu udał się do gospodarza domu, który szczęśli­wym zbiegiem okoliczności podlewał właśnie kwiatki na oknie w swoim apartamencie.

Wolwicz, Wolwicz — podrapał się za uchem. — Nie słyszałem, ale, panie, pracuję tu dopiero trzy lata, co

ja mogę wiedzieć o dawnych lokatorach. Stale się tu ktoś wprowadza i wyprowadza.

Może jednak tu mieszka ktoś, kto mógłby coś o nim powiedzieć —- podsunął Oliga.

Z takich starych ludzi, co tu przyszli po woj­nie — to chyba nikt. Ale zaraz, zaraz... — tym razem pu­knął się w czoło — może taka jedna pani, wdowa. Ojciec jej niedawno umarł, oni najdłużej mieszkają w tym do­mu — chwilę medytował i energicznie dorzucił: niech pan idzie pod siedemnasty, to w podwórku na trzecim piętrze.

Dziękuję panu — Oliga miał zamiar już wyjść, gdy z drugiego pokoju wybiegła zapłoniona kilkunastola­tka, trzymająca kartkę w ręku.

Poproszę o autograf — wyrecytowała. — Pan jest ten słynny Oliga, prawda?

*

Pani Irena Ziembina właśnie wychodziła na spacer ze swoją czteroletnią wnuczką, kiedy podszedł do niej przystojny mężczyzna w sile wieku o dziwnie znajomej twarzy.

Jestem Bartosz Oliga — przedstawił się. — Czy mógłbym panią o coś zapytać.

Nazwisko to od razu podziałało jak czarodziejska różdżka, wprawiając starszą panią w stan nieopisanego zdumienia, gdyż zapewne prędzej spodziewałaby się trzę­sienia ziemi niż wizyty najsłynniejszego amanta polskiej sceny i filmu.

Słucham pana — powiedziała drżącym z emocji głosem, gdyż magia srebrnego ekranu działa z jednakową siłą na wszystkie generacje. — Czym mogę służyć? Bar­dzo proszę do mieszkania — otworzyła drzwi, uprzejmym gestem wskazując wejście do pokoju.

Nie chciałbym przeszkadzać — odparł nieco cere­monialnie, ale skwapliwie skorzystał z zaproszenia.

Proszę siadać.

Oliga założył nogę na nogę, ukazując piękny błękit skarpetek rodem z Londynu.

Słyszałem od gospodarza domu, że mieszka pani w tej kamienicy najdłużej ze wszystkich lokatorów — za­gaił i chciał mówić dalej, ale wnuczka pani Ireny, odzna­czająca się niezwykłą bezpośredniością w kontaktach z lu­dźmi, przysparzającą nieraz wielu kłopotów, przerwała mu niespodziewanie.

Babciu, dlaczego ten pan ma takie cienkie nogi?

Pewna chudość dolnych kończyn istotnie stanowiła je­dyny mankament urody słynnego aktora, zresztą najstaran­niej maskowany, toteż wyraz zaskoczenia pojawił się na je­go twarzy, ale zaraz rozpłynął się w uprzejmym uśmiechu.

Cicho bądź, Kasiu! Wyjdź z pokoju! — zgromiła niesforne dziecko pani Irena i przyłożyła klapsa. — Tak, sprowadziłam się tu, na Mokotowską z rodzicami, zaraz po zakończeniu działań wojennych, jako mała dziewczyn­ka — zaakcentowała te ostatnie słowa.

Rozumiem — przytaknął kurtuazyjnie Oliga. — Czy znała pani może jednego z mieszkańców tego do­mu — Igora Wolwicza? Szuka go panna Christine Fau- stin, piosenkarka francuska, a właściwie jej matka miesz­kająca w Paryżu.

Ach, tak — pani Ziembina dostała dreszczy z po­dniecenia. Dźwięk nazwiska gwiazdy francuskiej piosenki wprawił ją niemal w euforię.

Wolwicz, Wolwicz — powtórzyła i w mgnieniu oka twarz jej pokrył głęboki smutek. — Pamiętam. Nie­stety, to straszna historia. Ten człowiek nie żyje. Zastrze­lił się w swoim mieszkaniu, tu w tym domu. Podobno przedtem kogoś zamordował i odebrał sobie życie, kiedy milicja miała go aresztować.

Czy pani jest pewna, że ten samobójca nazywał się właśnie Wolwicz? Może się pani myli? Pamięć ludzka bywa zawodna.

Nie, nie mylę się — odparła stanowczo. — Mój ojciec mówił, że nad jego mieszkaniem ciąży przekleń­stwo, bo kiedyś, przed wojną, też zastrzelono w nim czło­wieka.

Dziękuję pani bardzo i przepraszam — Oliga po­dniósł się z miejsca.

Babciu — zawołała Kasia, wystawiając buzię spo­za drzwi. — Dlaczego ten pan się maluje?

Pani Irena nie zdążyła nawet skarcić wnuczki, gdyż gość jej błyskawicznie opuścił mieszkanie.

„Kto by pomyślał” — westchnęła z niemałym zdu­mieniem — „że ten Wolwicz miał takie Znajomości.”

Christine siedziała w aucie z roześmianą twarzą i włosami skąpanymi w słońcu. Trochę się znudziła dość długim oczekiwaniem, więc skinęła Olidze z daleka ręką.

„Nie powtórzę jej tej makabrycznej historii — po­myślał. — Dzisiaj jest tak piękny dzień, po co psuć na­strój? Powiem Christine, że ten Wolwicz wyjechał i słuch o nim zaginął”.

Spis treści

latach trzydziestych . . latach sześćdziesiątych . latach osiemdziesiątych

Nakład 99 725 + 275 egz.

Ark. wyd. 7,5. Ark. druk. 9,25 (A-l/6,2) Podpisano do druku w czerwcu 1988 r. Druk ukończono w czerwcu 1988 r. Papier offset, kl. IV, 70 g, 70x100 Wrocławskie Zakłady Graficzne Wrocław, ul. Oławska 11 Zam. 1550/88/00 U-53 Cena zł 300,—




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron