Autor: Michał
'Furiath' Markowski
Ilustracje:
Ina 'Linka'
Graj
Trup
Zimno. Cholernie zimno. Lodowe sople zwisają z wąsów
i ocierają się o wargi leciutko, ale bezustannie, co po kilku
godzinach doprowadza usta do strasznego bólu. Czujecie, jak krew
zastyga w żyłach? Jak tłoczy się coraz wolniej i wolniej, by w
końcu zamarznąć? Owinięcie szmatami metalowych części pancerza
też nic nie dało, hełm i kolczuga są ciężkie, lodowate.
Bogowie, czyż nie lepiej wyrzucić to żelastwo precz?! Do tego ten
przeklęty wiatr, wyje przeraźliwie i smaga Wasze twarze jak
powroźniczy bicz. Płaszcze i kurtki są przemoczone, ważą chyba
tyle co cała zbroja płytowa. Cieszcie się, że tu jest
przynajmniej las, gdzie śnieg nie pada na Wasze głowy, a wicher
zdaje się być tylko niewinnym podmuchem prawdziwego wiatru
pustkowi.
Ale cóż to? Spójrzcie! Tam w krzakach, ktoś leży!
O, a tam, trochę dalej widać konia! Czyżby zamarzły wędrowiec?
Śnieg tu szkarłatny, niewyraźnie, to prawda, bo nieco już go
przybyło. To krew...
O do diabła! Ten facet nie ma dłoni!
Wykrwawił się na śmierć, cały śnieg dookoła jest splamiony
jego posoką. Gdy przyjrzeć się dokładnie, można śmiało
stwierdzić, że nie odgryzła mu dłoni żadna bestia. Ucięta, i to
bardzo precyzyjnie, gdyż kość nie jest pęknięta – jest
spiłowana. Wygląda na to, że ktoś uciął facetowi dłoń. Cała
operacja trwała długo – nie tak szybko piłuje się kości...
Któż może być tak bestialski?
Trup wydaje się mężczyzną
w średnim wieku. Kilkudniowy zarost. Usta wykrzywione, choć oczy
zamknięte. Z kącików oczu, aż do policzków wije się lodowa
ścieżka – on chyba płakał. Z bólu, czy z innego powodu?
Ach
tak, czy ma coś przy sobie? Ma. Pod zamarzniętą peleryną, która
owija go jak szczelna skorupa, chowa talię kart. Zwykłe karty,
takie do popularnych gier. Nic szczególnego. Zaraz, zaraz. Patrząc
na równi z promieniami światła dostrzegacie cienkie nacięcia na
krawędziach. Wiecie, co to oznacza. Te karty są znaczone,
szulerskie. Czy ma coś jeszcze ? Nie. Nic, prócz kart.
Hm...
Koń też jest dziwny... Jakoś tak leży nienaturalnie. Obejrzyjcie
go dokładnie. Ktoś chyba zna się z Was na medycynie? Poznajesz,
koń ma skręcony kark. Poślizgnął się? Bardzo możliwe. Wygląda
na to, że rzucał się gwałtownie na śniegu, leżąc na prawym
boku. Nie, nie sugeruję, że ktoś mu skręcił kark. Śmieszne,
któż by miał taką siłę? Chyba śmierć przyszła wolno i
boleśnie. Ślady – niestety, sporo czasu minęło, wiatr i śnieg
okryły je tajemnicą, jeśli jakieś były, oczywiście.
Cóż
o tym myśleć, to już należy do Was, nie do mnie. Ja tylko
opowiadam...
Samotna Warownia
Dokąd i po co zmierzacie... to już nieważne. Nie
dotrzecie tam nigdy. Nie o tej porze, nie w takim stanie. Wieśniacy
odradzali Wam wędrówkę w zimowej zawierusze, ale Wy się
uparliście. Głupcy! Teraz zdychajcie!
Wasze wierzchowce
grzęzną w wielkich zaspach i brną ostatkiem sił. Są coraz
słabsze i coraz bardziej wyczerpane. Na bogów! Koń poślizgnął
się lekko, chwilę walczył, wiedział, co oznacza upadek, przegrał
jednak i legł, ciągnąc jednego z Was w zaspę. Biedne zwierzę,
tak długo było dobrym towarzyszem...
Odpoczynek nic nie daje,
ani wierzchowcom, ani Wam. Jesteście świadomi, że postój oznacza
śmierć. Nikt nie ma siły iść dalej. Każdy chce odpocząć,
ogrzać się. Najlepiej upić się całą butelką wódy, owinąć
się w ostatni suchy koc i zasnąć. Zasnąć na zawsze...
Przynajmniej w cieple i nieświadomości. Ale nie! Własne serce, ten
ostatni instynkt dręczy jak wyrafinowany kat. Krzyczy o nadziei, o
pomocy, o wierze, to trzeba, tamtego nie wolno! Głowa pęka od tych
wrzasków! Życie krzyczy o swoje, prawda zaś jedna - zęby dzwonią,
oczy szczypią, a skóra swędzi. Telepiecie się, jak w febrze, a
mimo to nie jest cieplej. Oto prawda, jakiej nikt z Was nie chce
usłyszeć, a którą najwyższy czas wysłuchać. Czas umierać!
Koniec, lód...
Och, światło! Czarne, ospałe drzewa odsuwają
się, by ukazać Wam blask ognia. Blask życia! Bogowie! W środku
kniei zmurszałe mury wydają się czymś tak nierealnym, jak
świadomość snu zaraz po przebudzeniu. A jednak już widać skute
lodem kamienie i okryte białą czapą śniegu wysoką basztę, w
której tli się życie. Podniesiona przy bramie krata zaprasza do
środka... Nie wypada tak długo ociągać się.
Przegniłe
czasem wrota wyglądają poważnie i dostojnie. Wiatr kołysze i
chrzęści łańcuchami kraty wejściowej. Gdzieniegdzie spod
zamarzniętego błota wyziera kawałek brukowanego placu. Brama
prowadzi na niewielki dziedziniec, leżący u stóp samotnej,
zespolonej z murem wieży. Zbudowana na planie prostokąta zadziwia
swoją wielkością. Nie tyle o wysokość idzie, bo sądząc po
oknach liczy tylko cztery kondygnacje, ale o szerokość. O długość
boków. Jest duża. Nie imponująca, nie wielka, ale duża. Zmurszałe
kamienie, które jesienią pokrywa bluszcz i winorośle, teraz
spowite są w nagie, zmrożone ich łodygi. Okna toną w ciemności,
światło, które przywiodło Was tutaj, zniknęło.
Krzyczycie.
Wasze głosy odbijają się od murów i szybują w górę, ku
szczytowi tej budowli. Cisza. Nawet wiatr ucichł. Słyszycie tylko
swoje nierówne oddechy i bicie serc.
Obok wieży tuli się do
muru drewniany obiekt, który równie dobrze mógłby być stajnią,
jak i chlewem, czy magazynem. Drewniane stemple i podpory są
wyraźnie zmęczone czasem.
Ale jest coś jeszcze. Tu,
niedaleko bramy, w cieniu załomu widnieje...
Trach!!!
Straszliwy łoskot metalu rozsadza wam czaszkę i odbija się
kilkakrotnie od murów. Żelazna krata opadła. Łańcuch puścił.
Jedyna droga odwrotu odcięta. A mury są wysokie i śliskie...
Pułapka?
Wróćmy do opisu. W cieniu załomu widnieje równa,
kwadratowa dziura, podobna do basenu, otwartej cysterny.
Rzeczywiście, nawet wypełnia ją jakaś ciecz. Ni to woda, ni
błoto, po prostu brudna, gęsta maź. Tak, powiedziałem: „ciecz”,
a nie kostka lodu. Choć widać na powierzchni basenu potłuczone kry
lodowe. Trochę dalej na bruku leży potężny młot. Jest żelazny,
bardzo masywny. Rozumiem, próbujesz go podnieść. Z ledwością
dźwigasz, mimo swej wielkiej siły... Chyba właśnie nim potłuczona
została lodowa skorupa na powierzchni cysterny.
Ciskasz tam
lodową bryłkę, która wchodzi głęboko do środka, drążąc za
sobą tunel, który po chwili zasklepia się naturalnie. Ale przez
chwilę wydaje ci się, że dostrzegłeś w tej breji ruch. Mały,
drobny ruch. Wkładasz miecz, a gdy wyciągasz go ostrze oblepiają
ci duże, czarne i obślizgłe robale, przypominające nieco pijawki.
Strząsasz je z miecza, a one na powrót wpadają do gęstej mazi.
Nagle w lustrzanej tafli basenu dostrzegacie jakąś piękną
kobiecą twarz. Spogląda na Was z najwyższego okna w wieży. Kiedy
się odwracacie, okno jest puste.
Ulf
Wtem słyszycie chrzęst przygniatanego śniegu. To
kroki. Wyszedłszy z drewnianej przybudówki kroczy ku Wam
przygarbiona, groteskowa postać. Ciało okrywają strzępy
zwierzęcych futer, nogi są owinięte skórami, a twarz chustą i
innymi łachmanami, przez które sączy się gorące powietrze w rytm
płytkiego oddechu. Postać mruczy i bełkoce pod nosem jakieś
nieskładne zdania. Brzmi to nieprzyjemnie, dziko. Niczym groźby
szaleńca...
Na wasze pytania postać podnosi z bruku metalowy
młot. Jedną ręką. Spod strzępów odzieży możecie dostrzec
potężne więzadła mięśni. Kreatura unosi młot nad głowę i
krzyczy coś do Was. Sami nie wiecie, język nieznany Wam, czy
zniekształcony przez bełkot i sapanie.
Do licha, Twój miecz
przymarzł do pochwy, nie możesz go wyszarpnąć. Tak, Ty masz już
topór. Zmarznięty i wyczerpany zaciskasz dłonie na jego zimnym
trzonku.
Tymczasem obcy wolno przyczłapał jeszcze bliżej,
chcąc jakby odegnać Was od tego basenu. Z każdym Waszym krokiem w
tył, nieznajomy wciska się w szczelinę, aż wreszcie staje
pomiędzy Wami, a basenem. Jest tak blisko, bije od niego stęchły
odór. Oczy wpijają się w Waszą gromadę, jak gdyby chciał pożreć
Was wzrokiem. Jest czujny.
Winrich von Tauler
- Ulf, uspokój się!
Niska, pokraczna postać
opuszcza młot i milknie.
W progu wieży stoi szczupły, starszy
mężczyzna w długiej szacie, która kiedyś była jaskrawa, te-raz
wyblakłe kolory wciskają odzież w paletę brązu i szarości. Kiwa
na Was, byście podeszli. Potem schodzi ze schodów i kłania się
sztywno.
- Jestem Winrich... von Tauler, gospodarz... tej
wieży... Nie często... zimą... widzę tu obcych... Ulf, zajmij się
końmi!
Cedzi słowa po dwa, trzy wyrazy, jak gdyby stanowiły
zamknięte zdanie. W przerwach nabiera gwałtownie oddechu, niczym
chory, dusząc się przed agonią.
Nie czekając, aż się
przedstawicie obraca się na pięcie i wchodzi do wieży, zostawiając
otwarte drzwi. Wchodzicie.
W środku jest ciemno i zimno. Nie
pali się żadne świeca, nie płonie kominek. Jedynie blade snopy
dnia przeciskają się przez małe okienka rozświetlając dużą
salę. Są schody do góry i schody w dół, w ścianie widnieją
drzwi do innego pomieszczenia. Gospodarz wstępuje na drewniane
schody na pierwsze piętro. Tuż przy nich znajduje się ślepy
korytarzyk w murze, częściowo przysłonięty brudną materią.
Ustęp.
- Wybaczcie... brak oświetlenia..., ale obecnie nie
mogę... pozwolić sobie na choćby płomyczek... ognia... Prowadzę
badania.
Wszelkie pytania zbywa milczeniem. Wreszcie
zatrzymujecie się w pomieszczeniu tak samo mrocznym i chłodnym, jak
poprzednie, ale o wiele lepiej wyposażonym. Kamienną podłogę
okrywają skóry leśnych zwierząt, także łoże i jeden wygodny
fotel. Jedna z półek ugina się pod ciężarem książek, a ściany
przyozdabiają dziwne rysunki, szkice i wykresy człowieka i części
jego ciała.
Winrich wskazał Wam fotel i łóżko, sam stanął
u drzwi.
- Jestem lekarzem... Chirurgiem... Zapewne najlepszym,
jakiego kiedykolwiek... spotkaliście... Jednak moje... badania...
wymagają ciszy, spokoju i... zrozumienia... Właśnie, zrozumienia!
Ostatnie dwa wyrazy wykrzyczał w głos. Potem umilkł.
-
Przepraszam Was, ostatnio... jestem przepracowany... Zatem z kim
mam... przyjemność?...
Wasze słowa wydają się nie docierać
do Winricha, choć obserwuje Was z najwyższą uwagą. Zanim
zdążyliście skończyć, wszedł Wam w słowo: - Jesteście głodni
i zmęczeni... A ja zamęczam... mych drogich gości... głupimi
ceremoniałami... Zaraz Ulf coś przygotuje... To dobry chłopak,
tylko... Tak, dobry chłopak... Boi się obcych... Nie liczcie tylko
na nic... ciepłego... Jak zaznaczyłem nie toleruję... tutaj ognia.
Dobrze, pytacie o mężczyznę bez dłoni.
- Wiem o kim
mówicie... Był tu kilka dni temu... Był dziwny... Został na
jedną... noc. Bardzo mu się... spieszyło... do miasta...
Ostrzegałem... że las jest pełen... dziwnych stworów... Dłonie,
powiadacie... To straszne...
Wspominacie o blasku światła w
oknie? O twarzy kobiecej?
- Niemożliwe, mieszkam tu tylko z
Ulfem... W dodatku najwyższe piętro... jest opuszczone od lat...
Zdawało Wam się... Omamy z powodu... zmęczenia... Tak,
zmęczenia... Nic tam... być nie mogło... Nie mogło!... Teraz
odstąpię Wam drugie piętro... Ugośćcie się jak chcecie...
Odpocznijcie... Potem... porozmawiamy... He, he.
Żegna Was
nieprzyjemny chichot, brzmiący niczym charkot, ostatnie rzęzienie
umierającego na suchoty biedaka.
Odpoczynek
Gospodarz prowadzi schodami, nie wchodzicie na samą
górę, ale zatrzymujecie się na drugim piętrze. Mieszczą się
tutaj trzy pokoje. Surowe, chłodne, posępne. Nie mają sztab,
skobli, ani jakiegokolwiek zamknięcia. Okno jednego z pokoi wychodzi
na las, reszta na dziedziniec. Winrich schodzi na dół. Zostajecie
sami.
Ostatnia kondygnacja! Cicho i ostrożnie ruszacie po
drewnianych, trzeszczących schodach. Jest tu strasznie ciemno,
zmuszeni więc jesteście wchodzić po omacku. W pewnym momencie
jeden z Was, muskając lewą ręką zimną, kamienną ścianę,
wyczuwa dotykiem duże płótno, oprawione w zdobioną, drewnianą
ramę. To obraz, spowity w całun głębokiej ciemności. Nie możecie
dostrzec choćby jednej jaśniejszej plamy. Mijacie obraz i suniecie
dalej, aż stajecie u ciężkich żelaznych drzwi z metalową
płaskorzeźbą. Drzwi są zamknięte.
Co? Macie świeczkę?
No, dobrze. Krzeszecie ogień, zdając sobie sprawę z zakazu
gospodarza te-go domu. Ciekawość jest jednak większa. Po krótkiej
chwili mały płomyk świecy oświetla upiorną twarz kobiety z
grymasem furii i wściekłości na ustach. To płaskorzeźba.
Obraz?
Musicie się cofnąć. Posuwając się w dół, widzicie już zarys
drewnianej ramy i barwnego płótna, ale raptem z samego dołu
dochodzą Was dźwięki zbliżających się ciężkich, wolnych
kroków. Ktoś idzie na górę, na drugie piętro!
Przyskakujecie
do obrazu, jednym rzutem oka ogarniacie nieregularne, czerwone
maźnięcia pokrywające portret jakiejś kobiety. Nie wiadomo ile
mogła mieć lat. Jej włosy są ciemne, to jedyne można stwierdzić
bez wątpliwości. Tak, to wygląda, jakby ktoś chciał ukryć twarz
osoby przedstawionej na obrazie. Tyle zdążyliście zauważyć nim
zdmuchnęliście świeczkę. Kroki są coraz bliżej, już nie
zdążycie zejść na swoje piętro niepostrzeżenie. Swąd
zgaszonego knota rozchodzi się po całych schodach, klniecie w
myślach. Zamieracie i wsłuchujecie się w głuche dudnienie
drewnianej podłogi pod wielkim, ludzkim ciężarem. Dochodzi do Was
ledwie słyszalne sapanie i mruczenie. To Ulf.
Słychać jak
podchodzi do każdych drzwi, wali w nie pięścią, bo tego nie można
nazwać pukaniem i ryczy bełkotliwie. Kiedy tak się wsłuchujecie,
wyławiacie z jego ryku słowa podobne do „jeść” , „na dół”,
„kuchnia”. Potem Ulf ciągle gadając do siebie idzie ku schodom
i złazi na dół.
Po chwili siedzicie na drewnianej ławie w
pomieszczeniu gospodarczym, które służy także za kuchnie. Na
stole stoi jedna, głęboka micha, wypełniona białawą paćką. Ulf
zachęca do jedzenia. Bierze drewnianą łychę i smakuje tej strawy.
Następnie podaje ośliniony sztuciec jednemu z Was. Gdy cała strawa
znika, częstuje pajdą czerstwego chleba i nalewa do drewnianych
kubków czerwone jak krew wino.
Pogawędka przy posiłku
W drzwiach kuchni staje Winrich von Tauler. Uśmiecha
się lekko. Podchodzi do stołu, by spocząć obok Was. Siada na
rozklekotanym krześle i przysuwa się bliżej, raptem zawadza
kolanem o spód blatu stołu, a drewniany kubek z Twoim, wojowniku,
winem przechyla się i na pewno byłby upadł, gdybyś błyskawicznym
ruchem go nie złapał. Winrich wyszczerza zęby do Ciebie:
„Zadziwiająca szybkość!... To zasługa mięśni... Ich
więzadeł... To one tak szybko zareagowały, by pan... mógł
zdążyć... Tak, silne, zdrowe mięśnie... To skarb... To pana
skarb...
Nalewa sobie wina, a Wy zastanawiacie się, czy
zawadził nogą przypadkowo, czy nie.
- Cóż, przyjaciele...
Co Was sprowadza... w te strony, zimą? Mówicie, mówicie, mówicie.
- Potrafi pan wspaniale... przemawiać... – Przerwał Wam,
zwracając się do Waszego największego gaduły. - Miło mi
obserwować jak pan... mówi... To zaleta pańskiego języka... Jak
pięknie dostosowuje się do wyrazów... które pan wymawia... Wygina
się i zwija... I zwija... Język to wielki... dar natury. Szkoda mi
tych... których ona go pozbawiła... Jak wiele mogliby nam
powiedzieć... Złoty język, rzekłbym... Proszę mówić dalej... Z
przyjemnością posłucham.
Umilkł i całą uwagę zwrócił na
Wasze opowieści.
Słuchaj, do ciebie mówię. W pewnym
momencie, kiedy Twoi towarzysze opowiadali gospodarzowi swe historie,
kątem oka dostrzegłeś Ulfa, który zabierając nóż ze stołu,
błyskawicznym i sprawnym ruchem okręcił ostrze między palcami i
niczym szuler chowający kartę, ukrył je w rękawie.
- Jesteś
bystry... – zwrócił się do Ciebie Winrich, ponownie wchodząc w
słowa pozostałym. – Masz dobre... oczy. Tak... doskonałe, zdrowe
oczy... Nie to co moje, takie... zmęczone...
Wstał od stołu.
- Muszę wracać do pracy... Jakiej?... Nie wasza sprawa!...
Chciałem powiedzieć, nie zrozumiecie... Mam pracownię w piwnicy...
Tam jest odpowiednia temperatura... – W drzwiach odwrócił się
jeszcze. - Idzie noc... Jesteście strudzeni... Proszę się wyspać
i... nie wychodzić na zewnątrz. Nadciąga burza... Żegnam, do
jutra rana...
Winrich von Tauler wyszedł z kuchni, a Ulf zaczął
sprzątać ze stołu. Zabierając ze sobą wino ruszacie do siebie,
na drugie piętro. Rzeczywiście, jesteście wykończeni. Po drodze
zastanawiacie się, jak Winrich pracuje w piwnicy, nie paląc
światła?
Noc
Noc nadeszła samotnie, bez przepowiedzianej przez
Winricha burzy. Warownia utonęła w ciemności nocy, a spokój i
cisza tylko czasami były przerywane wyciem leśnych stworów w głębi
mrocznego lasu. Nic dziwnego, że sen nadszedł szybko, niemal
niezauważalnie.
Pośród zimnych barw i cieni rodzi się smuga
światła. Jak gorejący, ciepły płomyk roztapia lody wokół
siebie. Ale to nie jest światło! To melodia. Cudowna, nucona
miękkim kobiecym głosem melodia.
Sen odszedł pozostawiając
ją. Tę cudowną melodię, która mknie pośród ciemności zimowej,
rozgwieżdżonej nocy. Dochodzi z góry. Z trzeciego piętra.
Towarzyszą jej ciche stąpnięcia. Szurania.
Szur, tup. Szur,
tup.
Wychodzicie z pokoi. Korytarz tonie w ciszy i mroku.
Ruszacie ostrożnie po schodach w górę. Melodia nagle
zamiera. Drzwi z metalowymi płaskorzeźbami są otwarte na oścież.
Podchodzicie bliżej nich gdy...
- Zły sen?... – ostre
pytanie Winricha von Taulera dochodzi od progu. – Mieliście
odpoczywać, a nie... spacerować po tym piętrze... Ono jest stare
i... grozi zawaleniem... A nie chciałbym mieć na... sumieniu, moich
gości..., którzy przez... własną nierozwagę rozstaną się... z
tym, co najcenniejsze...
Ogarnia Was dziwny niepokój. Od
gospodarza bije nieprzyjemna aura wrogości.
Winrich odprowadza
Was do pokoi, słuchając po drodze wyjaśnień. Spostrzegacie, że
jego kroki są bardzo ciche, bezszelestne, wręcz kocie. Przy Waszych
drzwiach gospodarz marszczy brwi:
- Powiedziałem już... że
mieszkamy z Ulfem sami... Czasami zmysły potrafią... mamić... Tak,
zmysły często oszukują... Oczy tracą ostrość widzenia... Uszy
nie wychwytują wszystkich dźwięków... Nos gubi się pośród
tylu... zapachów... Język plącze się i myli wyrazy... Ręce czują
chłód, choć jest ciepło... Zmysły i ciało... Starzeje się,
męczy... Gdyby można było mieć wiecznie... zdrowe narządy...
albo... zastępować chore zdrowymi... jakie to byłoby szczęście...
prawda, he, he?
Gospodarz znika w ciemności, ale nie słyszycie
kroków. Może stoi tuż obok i czeka, nasłuchując, a może już
dawno sobie poszedł.
Dopiero po długiej chwili podejmujecie
rozmowę. Cichutko, szeptem, aby wasze słowa nie odbijały się
echem od murów komnaty. Jakież mogły by być konsekwencje, gdyby
któreś ze zbłąkanych słów wymknęło się z niej i zawędrowało
do dziwacznego gospodarza tego domu? Zaczynacie swoje domysły od
takich zwrotów jak „więzień na szczycie wieży”, „dziwacznie”,
„ten basen” aż pętla skojarzeń zaczyna się zaciskać. Ktoś z
Was w końcu powiedział to, o czym inni myśleli niemal od początku
spotkania z właścicielem zamku. Niebezpieczny wariat. Zabić go,
zanim zrobi coś nam. Pomysł ten wydaje się dobry, ale tylko krótką
chwilę. A co z Ulfem? Przypominacie sobie, jak podnosił młot przy
basenie. Tymczasem Wy jesteście wyczerpani, przemarznięci, wasze
palce skostniałe. Dochodzą też wątpliwości innej natury. Czy
mamy dosyć dowodów, by osądzić tego człowieka, który wyciągnął
do nas dłoń, przyjął strudzonych i niemal zamarzniętych na
śmierć, nakarmił, dzieląc się swoimi zapasami? A jeśli to tylko
nieszkodliwy dziwak? Czy sama myśl o pozbawieniu go życia nie jest
podobna do knowań zbójców, którzy zaproszeni do domu i ugoszczeni
mordują jego gospodarza? Mówicie, że macie podstawy, podejrzenia.
Ale czy ktoś Wam uwierzy, jeśli sprawa się wyda?
Zatem
jeszcze dzień, dwa. Obserwować, powęszyć. A potem zobaczymy.
Pracownia Winricha
Jeszcze przed brzaskiem nagła potrzeba zmusiła Cię
do skorzystania z ustępu. Mieścił się on w wieży, pomiędzy
parterem, a pierwszym piętrem. Kamienne siedzisko z dziurą wprost
na zewnątrz w dół, gdzie fekalia wpadały do rowu pod murami
warowni, na skraju lasu. Gdy zrobiłeś swoje i zamierzałeś już
wyjść zza kotary usłyszałeś skrzypienie zawiasów na dole,
gdzieś na poziomie piwnicznym i ciężkie kroki Ulfa. Sapał i
mruczał do siebie, jak miał w zwyczaju. Wychyliłeś rąbek kotary
i dostrzegłeś migotliwy blask ognia ze schodów piwnicznych, a na
jego tle czarną, poskręcaną sylwetkę Ulfa, który wchodził do
góry, na parter, niosąc na ramieniu jakieś ciało. Ulf skierował
się do wrót wejściowych wieży, skrzypnęły zawiasy i znikł na
zewnątrz.
Zostawił za sobą otwarte na oścież drzwi, zza
których świetlista łuna ciepłego światła zapraszała kusząco.
Tak, najlepiej zwalczyć pokusę po prostu jej ulegając.
Schodzisz
parę stopni niżej, nasłuchując uważnie. Cisza, spokój. Bardzo
ostrożnie stąpasz schodami ku piwnicy. Potężne, okute drzwi.
Zerkasz za nie. Pochodnia zamocowana na ścianie oświetla strome,
kręte, kamienne schody w dół. Ruszasz nimi. Im niżej schodzisz,
tym duszniej i goręcej wkoło. Pot wstępuje Ci na czoło i rosi
plecy. Wreszcie zejście kończy się drugimi drzwiami, też
solidnymi. Są uchylone, a za nimi również sączy się ciepłe
światło. Zerkasz przez szparę.
Wielki kamienny stół z
głębokimi rowkami wokół. Leży na nim nagi mężczyzna z
członkami zniewolonymi żelaznymi obręczami. Stół okrwawiają
kawałki oderwanej skóry i mięsa, a rowki już dawno zostały
zapchane, tak, że gęsta, ciemna krew kapie lub spływa stróżkami
na kamienną posadzkę.
Otwierasz drzwi i stajesz w progu.
Przed tobą roztacza się makabryczny widok. Na ścianach wiszą
brudne wykresy medyczne, podobne do tych w gabinecie Winricha. Lewa
ściana ugina się pod słojami. Szklanymi słojami, w których – o
zgrozo! – pływają kawałki ludzkich ciał. Oczy, uszy, kości,
ochłapy mięsa i pozbawione skóry mięśnie! Dalej, na wielkich
hakach w ścianie zawieszono duże narzędzia – piły, obcęgi,
haki. Mniejsze instrumenty zalegały brudny, ochlapany krwią
stoliczek. Igły, nożyki, żyletki i dziesiątki innych, których
przeznaczenia możesz się tylko domyślać. Na krześle stoi wielki
kocioł wypełniony tą samą breją, co basen na dziedzińcu.
Pływają w nim czarne, oślizgłe, podobne do pijawek robale.
Mówią, że wojownika nie poruszają takie obrazy. Gówno
prawda! To nie bitwa, nie mgnienie miecza i obcięta dłoń, nie
walka o przetrwanie! Stanąłeś wobec niezrozumiałej potwornej
wizji. Chwyciły ciebie skurcze żołądka, a w oczach pociemniało.
Pokuśtykałeś w kąt i zwymiotowałeś na jakieś ścierki. Potem
doszedł do ciebie szept...
- Umieram... Pomóż
mi...
Mężczyzna na kamiennym stole ma otwarty brzuch. Niektóre
z żył i innych wnętrzności ciągle są na wierzchu! Nawet nie
wiesz, co mu wycięli! Jego klatka piersiowa unosi się gwałtownie,
w rytm znanych tylko tej postaci skurczów.
Pytasz go!
Zasypujesz go setką nieskładnych, złożonych naprędce pytań. A
on Ci odpowiada. Krztusi się, charczy, rzyga posoką oraz krwią,
ale mówi.
- To czarownik... Zabiera części naszych ciał, by
zabrać je dla siebie... On to potrafi... Dzięki tym czarnym
robakom... Spal basen... Przyjdzie też po Ciebie... Tak jak po nas,
zobaczysz... Dziewczyna na szczycie wieży... Chowa się przed nim...
On jej szuka... w krwawych ochłapach, w tych wszystkich bebechach...
Szuka jej... Słuchaj! Ten szaleniec ubzdurał sobie dzieło sztuki,
które tworzy z innych ciał na niej, na tej biednej dziewczynie!
Ratuj ją!...
Kolejny atak skurczy powoduje, że nieznajomy
wgryza sobie zęby w język.
- Pomóż mi, proszę...
Sięgasz
po długi nóż, zamykasz oczy i po sekundzie wahania zatapiasz go w
sercu mężczyzny. A potem zamierasz.
Zza drzwi dochodzi
ciężkie człapanie i złowrogi bełkot. Ulf wraca.
Burza
Z nadejściem świtu rozpętała się straszliwa
śnieżna burza. Lodowaty wicher sieka kamienie warowni i wyje z
całych sił, a śnieg wiruje pomiędzy ziemią a niebem, nie
wiedząc, gdzie jego miejsce. Gwizdy wiatru przypominają wystraszone
piski zwierząt. Właściwie, to mogą być zwierzęce odgłosy...
Przeraźliwe rżenie Waszych koni!
Wyglądacie przez okno, ale
śnieżyca zdławia wszelki widok. Wypadacie z pokoi na zewnątrz!
Pędzicie schodami w tej ciemności i orientujecie się, że jest Was
jednego mniej. Tak, Jego tutaj nie ma. Nie wiecie. Nie widzieliście.
Na wołania nikt nie odpowiada, ani On, ani Winrich, ani Ulf.
Jakbyście byli jedynymi mieszkańcami warowni.
Otwieracie
wrota i uderza Was przeraźliwy ziąb. Rżenia koni już nie słychać.
Wicher chłoszcze twarze, a zamarznięte zlepki śniegu ranią skórę.
Śnieg jest wszędzie wokół. Na oczach, w uszach, roztapia się na
szyi. Aby oddychać w miarę swobodnie zasłaniacie usta rękawami i
całe siły wkładacie w przeciwstawianie się wiatrowi. Brniecie do
drewnianej przybudówki, skąd już nie słychać koni. Kątem oka
dostrzegacie, że krata jest już podniesiona. Drzwi stajni są
otwarte. Belki podporowe trzeszczą i jęczą pod naporem wiatru. Nie
musicie wchodzić do środka. Już na progu widać konia. Leży na
prawym boku, a jego łeb został zmasakrowany przez potężne
uderzenie. Drugi koń leży dalej. Jeszcze żyje, drga... Ale w końcu
hali leży ktoś. Tak to On. Czy żyje? Podchodzicie bliżej i
zauważacie, że się rusza. Podchodzicie, by Go odwiązać i
jednocześnie pomóc odejść wiernemu wierzchowcowi bez zbędnego
cierpienia.
Wtem głośny huk z zewnątrz i ogromna siła
zatrzęsła jedną z belek! Najpierw trzask pękającego drewna,
potem ryk spadającego dachu! Huk, łomot!!! Śnieg, wiatr, pył, woń
stęchłego drewna, gwizd wichru! Wiruje to wokół! Tak, leżycie i
dygocecie na śniegu, jeden z Was jęczy, gdyż nie może wydostać
nogi spod belki.
Pomagając sobie nawzajem, wydostajecie się
na zewnątrz. Obdrapani, pokaleczeni. Przyglądacie się belce. Tak,
to nie przypadek. Wielkie wgniecenie, jakby ktoś uderzył w nią
potężnym młotem. Właśnie, młotem...
Przekrzykując wiatr
zaczynacie rozmawiać. Chwila na spostrzeżenia, przemyślenia.
Basen
Podchodzicie do basenu. Jego ciemna, gęsta toń jest
zbełtana przez śnieg i wiatr.
Nawałnica się uspokaja, choć
nie na tyle, by móc w spokoju wykrzesać ogień. Dopiero nasączona
alkoholem szmata zapala się, dając światło i ciepło. Blask
tańczącego ognia rozchodzi się po tafli basenu. Dostrzegacie
czarne, wijące się robaki, które umykają przed światłem wgłęb
basenu.
Zapadła decyzja. Wrzucacie szmatę do basenu. Ciecz
zapala się niczym olej lampy. Wielki ogień bucha do góry, jak łuna
płonącego miasta. Robaki wiją się i skręcają. Wtem toń
eksploduje! Nie, to nie ogień! Na skraju basenu stoi nagi Ulf. W
dłoniach trzyma młot. Jego nagie ciało oblepiają tysiące
czarnych, oślizgłych i wijących się pluskiew. One płoną i
odpadają od Ulfa, jak ogniste gwiazdy spadające z nieboskłonu.
Teraz, w blasku płomieni, widać wyraźnie setki sinych blizn na
ciele Ulfa. Jego dłonie, tors, uda, stopy to zlepek wielu innych
ciał! Stoicie przed wielką sztuczną kukłą, poskładaną z
cudzych fragmentów! W wielu miejscach ogień przeżarł skórę Ulfa
i pod nią widać prócz mięsa te same, lekko wijące się pijawki,
które z zewnątrz oklejały jego ciało.
Ulf bez słowa runął
do przodu, na Was. Jego ruchy były szybkie i zwinne, a ciosy
śmiertelnie groźne. To nie Wy otaczaliście w walce Ulfa, to ten
powykręcany, pozszywany potwór krążył wokół Was. Cios za
ciosem. Raz z przodu, raz z tyłu. Tak zbliża się śmierć. Jednak
Ulf słabnie. Z otwartych, wyżartych przez żar ran, wyślizgują
się robaki i spadają martwe na ziemię. Broń coraz wolniej wznosi
się i opada, mięśnie wiotczeją i słabną. W końcu, gdy z jego
szyi sypią się przypalone larwy, Wasz wróg nieruchomieje.
Rzucacie się na niego, jak wilki na bezbronną ofiarę. A on
tylko stoi i patrzy, jak rozpruwacie go na strzępy... Gdy padł na
ziemię, burza ucichła, a ze szczytu wieży rozległy się głośne
kobiece piski.
Na szczycie wieży
Drzwi z płaskorzeźbą są zamknięte, lecz teraz
nie zamierzacie się patyczkować. Wspólne wysiłki i pod naporem
ciosów zamek wreszcie ustępuje.
Wchodzicie, dzierżąc broń
i pochodnie. Oczom Waszym ukazuje się wielka komnata, obejmująca
całą kondygnację. Drogocenne materie okrywają misternie rzeźbione
meble, na ścianach wiszą gobeliny i wspaniałe kotary, skóry
rzadkich zwierząt wyściełają posadzkę.
Naprzeciw wejścia
stoi Winrich von Tauler. W dłoniach trzyma kuszę i trzęsącymi się
dłońmi mierzy prosto w Was. Za jego plecami zwija się młoda
kobieta. Wpatruje się w Was ze strachem, a po policzkach spływają
wielkie łzy. Ma bardzo dziewczęce, ładne rysy twarzy. Jednak jest
z nią coś nie tak... Jej ciało jest takie... takie...
nieproporcjonalne, niekształtne. Niektóre członki są zbyt małe w
porównaniu do innych, stawy są poprzesuwane to w górę, to w dół.
Ciemne włosy opadają na szyję, na której widnieje wielka
bulwiasta narośl... Nogawka odkrywa pozbawioną skóry nogę, a dłoń
porastają gęste ciemne, męskie włosy. Ciało, w porównaniu do
pięknego oblicza, wygląda szpetnie, ohydnie, obrzydliwie!
A
Was przygniata świadomość, że to Winrich, mężczyzna stojący
naprzeciw Was jest winny tego stanu!
Wtem zauważacie coś
jeszcze. Na jednym z obrazów widnieje młody mężczyzna, bez
wątpienia Winrich. Obok niego stoi kobieta w średnim wieku o
smutnym wyrazie twarzy. Na kolanach młodego Winricha siedzi piękna
dziewczynka o ciemnych włosach i uśmiechniętym spojrzeniu.
Winrich podchwytuje Wasze spojrzenia.
- Tak, to ona i
ja... Mała Alicja, prawda, że... ładna?...
Narasta w Was
wściekłość. Jego ton głosu, wyzywające spojrzenie...
-
Choroba przyszła nagle... To było straszne...
?
Choroba?
-
Jej ciało... zaczęło się zmieniać. Gnić, zniekształcać...
Wielu to spotyka, ale... dlaczego właśnie Alicję?... Tak ją
kochaliśmy.... Choroba postępowała... Żona powiesiła się tuż
po tym... jak język Alicji wysechł... Po prostu wysechł... jak
zwiędły kwiat... Nie mogła tego wytrzymać... Bólu, gdy dziecko
umiera, zmieniając się w.... potwora...
Mówił ciężko,
słowa z trudem przechodziły mu przez usta.
- Byłem dobrym
chirurgiem... Słyszałem o mistrzu z dalekiego... kraju, który
potrafił... leczyć ciało... Uczyłem się u niego, poznając...
tajniki tej sztuki... Uciekliśmy z miasta, bo... Alicję uznano za
potwora, mutanta, a mnie... koledzy zaczęli unikać... Nie chciałem
kłopotów tylko... leku dla córki... Dopiero tutaj mogłem...
kontynuować... Ulf był obiektem... doświadczalnym... Na nim
próbowałem, zanim... zacząłem leczyć córkę... Wykrzywiacie
się, patrząc na nią, ale... gdybyście mogli sobie wyobrazić...
jak wyglądałaby... gdyby... gdyby nie moje przeszczepy... Zabijałem
dla niej... Nurzałem się we krwi i krzykach... Czy Was stać byłoby
na takie poświęcenie?... Jeśli tylko zdołam w ten... sposób
zatrzymać... uśmiech na jej twarzy... dalej będę zabijać...
Muszę to robić, by ona... By ona... Wszystko dla niej...
Coś
w jego załamanym głosie sprawia, że czujecie ból ojca widzącego
dorastanie dziecka - pasmo walki ze straszliwą chorobą, która
trawi ten świat od wieków. Chorobą, na która nikt jeszcze nie
znalazł skutecznego lekarstwa, a agonię można tylko przedłużać.
Trzeba jednak walczyć z nieuniknionym. Tak jak Winrich.
A może
łże jak pies? Próbuje tanio wykpić się i usprawiedliwić? Gra na
zwłokę? Czeka na coś? Mami Was ckliwą historią?
Możliwe...
Wpatrzeni w ostry, iskrzący refleksem pochodni
bełt, zastanawiacie się gdzie leży prawda? Jak postąpić?
Zakończenie
Wioska nie leży daleko. Ze szczytu wieży można
dostrzec niewyraźne ogniste punkciki oraz chmurę dymu rozszarpywaną
przez wichurę. Bez koni, szybkim marszem powinniście dotrzeć do
celu szybciej niż w przeciągu połowy dnia. Jeśli mieszkają tam
zacni ludzie, na pewno ugoszczą u siebie do czasu pierwszej odwilży.
W zamian za pomoc przy codziennych obowiązkach i wieczory wypełnione
Waszymi opowieściami, pomogą wykurować rany, podzielą się
strawą.
Gorzej, jeśli mieszkańcy nie okażą się gościnni.
A świat bywa czasem okrutny...