Walka7


74






























ROZDZIAŁ VI
Czy uważasz, że możemy ufać Droście? - zapytał Garion Silka, gdy
zasypaną śmieciami boczną uliczką położoną na tyłach karczmy podążali za
Belgarathem.
- Prawdopodobnie mniej więcej dopóty, dopóki moglibyśmy go obalić -
odpowiedział Silk. - Niemniej jednak co do jednego był szczery: jest przyparty do
muru. Mogłoby go to skłonić do prowadzenia rokowań z Rhodarem w dobrej
wierze, przynajmniej początkowo.
Gdy dotarli do zamykającej zaułek ulicy, Belgarath przelotnie spojrzał w
górę na wieczorne niebo.
- Lepiej, abyśmy się pośpieszyli - powiedział. - Chcę wydostać się z
miasta, zanim zamkną bramy. Zostawiłem nasze konie w zaroślach, mniej więcej
milę poza murami.
- Wróciłeś po nie? - głos Silka wyrażał niewielkie zdumienie.
- Oczywiście, że tak. Nie zamierzam całej drogi do Morindimów odbyć
piechotą. - Poprowadził ich w górę ulicą oddalającą się od rzeki.
Do bram miasta dotarli tuż przed zmierzchem, dokładnie wtedy, gdy
strażnicy przygotowywali się do zamknięcia ich na noc. Jeden z nadrackich
żołnierzy wzniósł rękę, jak gdyby chciał przegrodzić im drogę, następnie
najwyraźniej zmienił zdanie i mamrocząc przekleństwa pod nosem nerwowo
ponaglił ich ruchem ręki. Ogromne, wysmarowane dziegciem bramy zamknęły się
za nimi z hukiem, po czym rozległ się podzwaniający turkot masywnych
łańcuchów towarzyszący opuszczaniu i zamykaniu rygli. Garion spojrzał w górę
na pogrążone w zadumie wycyzelowane oblicze Toraka umieszczone nad bramą,
następnie powoli odwrócił się do niego plecami.
- Nie będziemy przypadkiem śledzeni? - zapytał Silk Belgaratha, gdy szli
prowadzącym od miasta gruntowym gościńcem.
- Nie zdziwiłbym się specjalnie - odpowiedział Belgarath. - Drosta wiele
wie, albo przynajmniej podejrzewa, na temat tego co robimy. Malloreańscy
Grolimowie są bardzo chytrzy i potrafią bez jego wiedzy czytać mu w myślach.
To zapewne dlatego nie fatygują się, aby śledzić go, kiedy udaje się na swoje
małe wycieczki.
- Czy aby nie powinieneś przedsięwziąć jakiś kroków? - zasugerował Silk,
gdy posuwali się w narastającym półmroku.
- Jesteśmy nieco zbyt blisko Mallorei, aby czynić niepotrzebny hałas -
powiedział Belgarath. - Zedar potrafi z dużej odległości usłyszeć, jak się
przemieszczam, a Torak obecnie ledwie drzemie. Wolałbym raczej nie ryzykować
obudzenia go jakimś głośniejszym stukotem.
Szli gościńcem ku niewyraźnej linii zarośli znajdującej się na skraju
otwartej przestrzeni okalającej miasto. O zmierzchu z podmokłych terenów wokół
rzeki dobiegał bardzo głośny rechot żab.
- Zatem Torak naprawdę już nie zaśnie? - zapytał na koniec Garion.
Gdzieś w głębi duszy żywił niejasną nadzieję, że być może zdołaliby podkraść się
do śpiącego boga i znienacka ugodzić go nieświadomego.
- Nie, to niemożliwe - odpowiedział mu dziadek. - Całym światem
wstrząsnął dźwięk twojej ręki dotykającej Klejnotu. Nawet Torak nie mógłby tego
przespać. Nie jest jeszcze całkowicie rozbudzony, lecz również nie jest już
pogrążony w głębokim śnie.
- Czy to naprawdę spowodowało tak wiele hałasu? - zapytał dociekliwie
Silk.
- Prawdopodobnie słyszano to na drugim końcu wszechświata. O, tam
zostawiłem konie. - Starzec wskazał w kierunku majaczącego w ciemnościach
wierzbowego zagajnika położonego kilkaset metrów na lewo od drogi.
Z tyłu za nimi rozległ się grzechot ciężkich łańcuchów, a spłoszone nim
żaby na chwilę zamilkły.
- Otwierają bramę - powiedział Silk. - Nie zrobiliby tego, gdyby ktoś nie
dał im oficjalnego polecenia.
- Pośpieszmy się - powiedział Belgarath.
Konie chodziły niespokojnie i parskały, gdy wszyscy trzej w gwałtownie
zapadających ciemnościach przecisnęli się pomiędzy szumiącymi wierzbami.
Wyprowadzili konie z zagajnika, dosiedli ich i pojechali z powrotem w kierunku
gościńca.
- Wiedzą, że jesteśmy gdzieś w tej okolicy - powiedział Belgarath. -
Zachowywanie ciszy nie ma zbytniego sensu.
- Chwileczkę - powiedział Silk. Zsiadł z konia i zaczął szperać w jednej z
brezentowych toreb przywiązanych do jucznego konia. Wyjął coś z niej, po czym
ponownie wspiął się na siodło. - No to jedźmy.
Ruszyli galopem. Pod gwiaździstym, bezksiężycowym niebem, z głuchym
tętentem cwałowali gruntową drogą ku gęstszym cieniom, gdzie las rósł na skraju
porośniętego krzewami, wypalonego obszaru otaczającego stolicę Nadraku.
- Widzisz ich?! - zawołał Belgarath do jadącego na końcu i oglądającego
się przez ramię Silka.
- Chyba tak! - odkrzyknął Silk. - Są około mili za nami.
- To zbyt blisko.
- Zajmę się tym, jak tylko dotrzemy do lasu - z pewnością siebie
odpowiedział Silk.
Ciemny las majaczył coraz bliżej, a oni wciąż galopowali ubitą, gruntową
drogą. Garion zaczynał już czuć zapach drzew.
Pogrążyli się w czarnych cieniach pod drzewami i poczuli to łagodne,
zawsze zalegające w lesie ciepło.
Silk ostro osadził konia.
- Jedźcie dalej - powiedział zeskakując z siodła. - Dogonię was.
Belgarath i Garion odjechali, zwalniając nieco, jako że ciemnościach z
trudem rozpoznawali drogę. Po kilku minutach dogonił ich Silk.
- Słuchajcie - powiedział mały człowieczek ściągając wodze, aby
zatrzymać konia. Gdy uśmiechnął się, w mroku błysnęły jego zęby.
- Nadjeżdżają - nagląco ostrzegł Garion, gdy usłyszał dudnienie kopyt. -
Czyż nie powinniśmy...
- Słuchaj - ostro szepnął Silk.
Z tyłu rozległo się kilka zaskoczonych okrzyków i głuchy odgłos
spadających ludzi. Koń zarżał i uciekł. Silk zaśmiał się złośliwie.
- Myślę, że możemy ruszać - powiedział wesoło. - Stracą nieco czasu, nim
znajdą swoje konie.
- Co zrobiłeś? - spytał go Garion. Silk wzruszył ramionami.
- Rozciągnąłem linę w poprzek drogi, mniej więcej na wysokości piersi
człowieka jadącego na koniu. To stara sztuczka, ale czasem stare sztuczki są
najlepsze. Teraz będą musieli być ostrożni, więc powinniśmy zgubić ich do rana.
- No to ruszajmy! - zawołał Belgarath.
- Dokąd zmierzamy? - zapytał Silk, gdy ruszyli cwałem.
- Pojedziemy wprost ku pomocnemu pasmu gór - odpowiedział starzec. -
Zbyt wielu ludzi wie, że tu jesteśmy, więc dostańmy się do terenów Morindimów
tak prędko, jak to tylko możliwe.
- Jeśli oni istotnie jechali za nami, to będą nas śledzić przez całą drogę,
prawda? - zapytał Garion, niespokojnie oglądając się za siebie.
- Nie sądzę - mruknął Belgarath. - Do czasu gdy się tam dostaniemy, oni
będą już daleko w tyle. Nie przypuszczam, żeby zaryzykowali wjazd na
terytorium Morindimów tylko po to, aby podążać starym tropem. - Dziadku, czy
to jest niebezpieczne? - Morindimowie, jeśli złapią obcych, robią im obrzydliwe
rzeczy.
Garion zastanowił się nad tym.
- Czy my również nie będziemy obcymi? - zapytał. - Mam na myśli, dla
Morindimów?
- Zajmę się tym, kiedy tam dotrzemy.
Przez resztę aksamitnej nocy galopowali przed siebie, pozostawiając
daleko w tyle swoich, teraz już ostrożnych prześladowców. Czerń pod drzewami
był nakrapiana bladym, migotliwym jarzeniem się świetlików, a świerszcze
ćwierkały monotonnie. Gdy pierwsze promienie poranka zaczęły przeświecać
przez korony drzew, dotarli do skraju kolejnego wypalonego terenu, a Belgarath
ściągnął cugle, aby uważnie przyjrzeć się gąszczowi zarośli upstrzonemu tu i
ówdzie zwęglonymi pniami.
- Dobrze byłoby coś zjeść - oznajmił. - Konie potrzebują nieco
odpoczynku, a my moglibyśmy trochę się przespać, zanim ruszymy dalej. - W
stopniowo narastającej jasności rozejrzał się wokoło. - Jednak oddalmy się od
drogi. Zawrócił konia i poprowadził ich skrajem zgorzeliska. Po przebyciu
kilkuset jardów dotarli do małej polany otoczonej gęstwą krzaków. Źródło sączyło
wodę do omszałej sadzawki znajdującej się na samym skraju lasu, a trawa na
polanie była intensywnie zielona. Zewnętrzny skraj polany otaczały jeżyny i
plątanina zwęglonych gałęzi.
- Zdaje się, że to odpowiednie miejsce - zadecydował Belgarath.
- Niezupełnie - zauważył Silk. Bacznie przyglądał się stojącemu pośrodku
polany, z grubsza ociosanemu kamiennemu blokowi. Szpetne czarne plamy
zbiegały w dół po bokach kamienia.
- Dla naszych potrzeb w sam raz - odpowiedział starzec. - Ołtarze Toraka
są przeważnie omijane, a nam niespecjalnie zależy na towarzystwie.
Na skraju lasu zsiedli z koni, a Belgarath, szukając chleba i suszonego
mięsa, zaczął przetrząsać jedną z paczek. Garion był dziwnie rozkojarzony. Był
zmęczony i znużenie czyniło go nieco roztargnionym. Niespiesznie przeszedł po
sprężystej darni do splamionego krwią ołtarza; utkwił w nim wzrok, jego oczy
skrupulatnie rejestrowały szczegóły bez zastanawiania się nad ich ukrytym
znaczeniem. Poczerniały kamień osiadł trwale na środku polany i w bladym
świetle świtu nie rzucał żadnego cienia. Był to stary, nie używany ostatnio ołtarz.
Plamy, które wniknęły w pory kamienia, były czarne ze starości, a rozsypane
wokół, połowicznie zagłębione w ziemi kości pokrywał zielonkawy nalot mchu.
Pędzący pająk wpadł do pustego oczodołu porośniętej mchem czaszki szukając
schronienia w ciemnej, sklepionej pustce. Wiele kości było złamanych i nosiło
ślady małych ostrych zębów tych leśnych sprzątaczy, którzy żerowali na
wszystkim co martwe. Na łańcuszku oplecionym wokół bryłowatego kręgosłupa
wisiała tania, zmatowiała srebrna broszka, a niewiele dalej zaśniedziała mosiężna
klamerka wciąż przywierała do kawałka sparciałej skóry.
- Odejdź od tego, Garion - z nutą odrazy w głosie powiedział Silk.
- Patrzenie zdaje się pomagać mi nieco - odpowiedział całkiem spokojnie
Garion, wciąż patrząc uważnie na ołtarz i kości. - Daje mi to coś, o czym mogę
rozmyślać, miast jedynie odczuwać lęk. - Naprężył ramiona, a wielki miecz
przesunął się na jego plecach. - Naprawdę nie uważam, aby świat potrzebował
takich rzeczy. Może nadszedł czas, aby ktoś coś z tym zrobił.
Gdy Garion odwrócił się spostrzegł, że Belgarath bacznie przyglądał się
mu przymrużywszy swe mądre oczy.
- To początek - zauważył czarownik. - Zjedzmy i prześpijmy się trochę.
Spożyli proste śniadanie, uwiązali konie i pod jakimiś krzakami na skraju
polany owinęli się w koce. Ani obecność ołtarza Grolimów, ani niezwykła
przemiana, którą w nim wywołała, nie zdołały powstrzymać Gariona od
natychmiastowego zapadnięcia w sen.
Było prawie południe, gdy przebudził się wyrwany ze snu cichym szeptem
rozbrzmiewającym w jego umyśle. Pośpiesznie usiadł, rozglądając się wokoło w
poszukiwaniu źródła tego zaniepokojenia, lecz ani las, ani porośnięte krzakami
pogorzelisko nie wydawały się nieść jakiegokolwiek zagrożenia. Nie opodal stał
Belgarath, patrzący w górę na letnie niebo, po którym kołował duży jastrząb.
Co tu robisz? - Stary czarownik nie wymówił pytania na głos, lecz raczej
skierował w niebo swym umysłem.
Jastrząb spiralnym torem zleciał na dół, rozchylił skrzydła, aby ominąć
ołtarz, i wylądował na murawie. Srogimi żółtymi oczami popatrzył wprost na
Belgaratha, następnie zalśnił i zdawał się zamazywać. Gdy lśnienie ustało, na jego
miejscu stał kaleki czarownik Beldin. Wciąż był tak samo obdarty, brudny i
drażliwy jak wtedy, gdy Garion widział go po raz ostatni.
- Tylko tak daleko udało wam się zajść? - opryskliwie spytał Belgaratha. -
Co wyście robili? Zatrzymywaliście się w każdej przydrożnej knajpie?
- Mamy małe opóźnienie - spokojnie odparł Belgarath.
Beldin chrząknął i zrobił kwaśną minę.
- Jeśli nadal będziecie tak się wałkonić, to dotarcie do Cthol Mishrak
zajmie wam resztę roku.
- Dotrzemy tam, Beldin. Nie przejmuj się tak bardzo.
- Ktoś musi. Jesteście śledzeni, wiecie?
- Jak daleko są za nami?
- Mniej więcej pięć mil. Belgarath wzruszył ramionami.
- To wystarczająco daleko. Zrezygnują, gdy dotrzemy do Morindimów.
- A jeśli nie, to co?
- Czy ostatnio przebywałeś z Polgarą? - Oschle zapytał Belgarath. -
Sądziłem, że uciekłem od wszystkich tych rozważań "Co będzie jeśli...?"
Beldin wzruszył ramionami, co z powodu garbu na plecach wyglądało
dość groteskowo.
- Widziałem ją w zeszłym tygodniu - zakomunikował. - Wiesz, ma dla
ciebie kilka interesujących pomysłów.
- Przyjechała do Vale? - zdziwił się Belgarath.
- Po drodze. Była razem z armią rudowłosej dziewczyny.
- Co się tam dzieje? - ostro zapytał Belgarath. Beldin podrapał się po
skołtunionych włosach.
- Tak naprawdę to nigdy nie poukładałem sobie tego porządnie - przyznał
się. - Wiem jedynie, że Alornowie podążają za tą małą rudowłosą Tolnedranką.
Nazywa siebie królową Rivy, cokolwiek to znaczy.
- CełNedra? - Aczkolwiek Garion nie dowierzał, wiedział, że mimo
wszystko powinien.
- Przypuszczam, że przeszła przez Arendię jak zaraza - podjął na nowo
Beldin. - Po jej przejściu w królestwie nie pozostał ani jeden zdolny do służby
mężczyzna. Następnie pojechała na południe do Tolnedry i doprowadziła swego
ojca do konwulsji. Nie wiedziałem, że jest podatny na ataki nerwowe.
- W rodzie Borunów to się zdarza od czasu do czasu - powiedział
Belgarath. - To nic poważnego, ale trzymają to w tajemnicy.
- Tak czy owak - kontynuował garbus - podczas gdy Ran Borune wciąż
toczył pianę z ust, jego córka ukradła jego legiony. Przekonała pół świata, aby
zebrał swoje armie i podążył za nią. - Rzucił Garionowi kpiarskie spojrzenie. -
Masz zostać jej mężem, prawda?
Garion skinął głową, nie ufając sobie, że potrafi mówić. Nagle Beldin
uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Zechciałbyś powiedzieć, dlaczego tak usilnie pragniesz ją poślubić?
- CełNedrę?! - wykrzyknął Garion.
- Jej dowcipy zdają się nieco drażniące - zauważył Beldin.
- On żył po napięciem i w tej chwili nie czuje się najlepiej - odparł
Belgarath. - Czy wrócisz do Doliny Aldura?
Beldin skinął głową.
- Bliźniaki i ja zamierzamy przyłączyć się do Polgary, kiedy rozpocznie
się kampania. Mogłaby potrzebować troszkę pomocy, gdyby Grolimowie natarli
na nią całą hordą.
- Kampania? - wykrzyknął Belgarath. - Jaka kampania? Poleciłem im
jedynie maszerować w tę i z powrotem i czynić dużo hałasu. Wyraźnie
powiedziałem im: nie atakować.
- Wygląda na to, że zignorowali cię. Alornowie nie słyną ze
wstrzemięźliwości w tych sprawach. Najwidoczniej zebrali się i zdecydowali
podjąć działania. Jeden grubas wyglądał dość inteligentnie. Chce wysłać flotę
Chereków na Morze Wschodnie, aby popełnić kilka twórczych zbrodni na
malloreańskich transportach. Cała reszta wydaje się bardzo pięknym mydleniem
oczu.
Belgarath zaczął przeklinać.
- Nie można ich nawet na chwilę zostawić bez nadzoru - wściekał się. -
Jak Polgara mogła dać się wciągnąć w taki idiotyzm?
- Plan ma pewną zaletę, Belgaracie. Im więcej Mallorean utopią teraz, tym
mniej będziemy musieli zwalczyć później.
- Nigdy nie planowaliśmy walczyć z nimi, Beldinie. Angarakowie nie
zjednoczą się, dopóki Torak nie powróci, aby na powrót zespolić ich razem lub
dopóki nie staną wobec wspólnego wroga. Dopiero co rozmawialiśmy z Drostą
lek Thunem, królem Nadraku, i jest on tak pewien, że Murgowie i Malloreanie są
bliscy przystąpienia do wojny pomiędzy sobą, że chce ułożyć się z Zachodem
właśnie po to, aby wyplątać się z tego. Kiedy wrócisz, postaraj się przemówić
Rhodarowi i Anhegowi do rozumu. Mam już wystarczająco dużo problemów.
- Twoje problemy dopiero się zaczynają, Belgaracie. Bliźniaki parę dni
temu miały nawiedzenie.
- Co miały?
Beldin wzruszył ramionami.
- Jak inaczej nazwałbyś to? Pracowały nad czymś - zupełnie nie
związanym z tym wszystkim, aż tu nagle obaj wpadli w trans i zaczęli paplać do
mnie. Początkowo po prostu powtarzali ten żargon z Kodeksu Mrińskiego, znasz
ten kawałek, gdzie umysł Proroka Mrin załamuje się, a jego mowa na chwilę
degeneruje się do głosów zwierząt. Tak czy siak, powiedzieli cały ten urywek,
tylko że tym razem było to zrozumiałe.
- Co powiedzieli? - spytał Belgarath, a jego oczy płonęły.
- Czy jesteś pewien, że chcesz wiedzieć?
- Oczywiście, że chcę!
- W porządku. To szło jakoś tak: "I oto zmięknie serce kamienia, a
piękność zniszczona będzie odtworzona, a oko wypalone będzie naprawione".
Belgarath utkwił w nim wzrok.
- To wszystko? - zapytał.
- To wszystko - powiedział Beldin.
- Ale co to znaczy? - zapytał Garion.
- Dokładnie to co usłyszałeś, Belgarionie - odparł Beldin. - Klejnot z
niewiadomych powodów uleczy Toraka.
Garion zaczął drżeć, gdy dotarło do niego pełne znaczenie słów Beldina.
- Zatem Torak wygra - powiedział martwym głosem.
- To nie powiedziało nic o wygranej lub przegranej, Belgarionie - poprawił
go Beldin. - Powiedziało jedynie, że Klejnot zamierza odczynić to, co uczynił
Torakowi, kiedy ten użył go do rozłupania ziemi. Nie powiedziało ani słowa
dlaczego.
- Z Proroctwem zawsze był kłopot - zauważył Belgarath. - Równie dobrze
może mieć dwanaście różnych znaczeń.
- Lub wszystkie naraz - dodał Beldin. - Właśnie to czyni je czasami tak
trudnym do zrozumienia. My mamy skłonność do skupiania się tylko na jednej
sprawie, ale Proroctwo w tym samym czasie obejmuje wszystko. Popracuję
jeszcze nad tym i zobaczę, czy zdołam wycisnąć z tego jakiś sens. Dam wam
znać, jeśli cokolwiek mi wyjdzie. Lepiej żebym wracał. - Pochylił się nieco do
przodu, a rozstawionymi rękami zafalował w nieokreślonym, skrzydłopodobnym
geście. - Belgaracie, uważaj na Morindimów. Jesteś nie najgorszym czarodziejem,
ale to zupełnie odmienna sprawa i czasami instynkt cię zawodzi.
- Sądzę, że jeśli będę musiał, to dam sobie radę - cierpko odparł Belgarath.
- Może - powiedział Beldin. - Jeśli potrafisz pozostać trzeźwo myślącym.
Na powrót zamigotał przybierając postać jastrzębia, dwa razy uderzył
skrzydłami i spiralnym torem wzbił się w niebo odlatując z polany. Garion
obserwował go, dopóki nie stał się kołującym punkcikiem.
- To była dziwna wizyta - powiedział Silk, wyplątując się ze swoich kocy.
- Wygląda na to, że od naszego wyjazdu co nieco się wydarzyło.
- I to nic szczególnie dobrego - cierpko powiedział Belgarath. - Zbierajmy
się do drogi. Teraz naprawdę będziemy musieli się pośpieszyć. Jeżeli Anheg
wyśle swą flotę na Morze Wschodnie i zacznie zatapiać malloreańskie
transportowce, ęZakath mógłby zdecydować się pomaszerować na pomoc i
przejść przez połączenie lądowe. Jeśli nie dostaniemy się tam pierwsi, to mogłoby
stać się tam bardzo tłoczno. - Starzec zachmurzył się ponuro i spojrzał na Silka. -
Chciałbym teraz dostać twojego wujka w swoje ręce - dodał. - Już ja bym mu
wygarbował skórę!
Pośpiesznie osiodłali konie i skrajem skąpanego w słońcu lasu pojechali z
powrotem ku prowadzącej na pomoc drodze.
Wbrew - dość nieprzekonującym - zapewnieniom obu czarodziejów
Garion popadał w rozpacz. Zmierzali do przegranej, a Torak zabije go.
Przestań tak się rozczulać nad sobą - ostatecznie powiedział mu
wewnętrzny głos.
Dlaczego mnie w to wmieszałeś? - z urazą zapytał Garion.
Już wcześniej to omówiliśmy.
On mnie zabije.
Co ci podsunęło ten pomysł?
Chodzi o to, co powiedziało Proroctwo. - Garion urwał gwałtownie, jako
że coś przyszło mu na myśl. - Sam to powiedziałeś. Jesteś Proroctwem, prawda?
To wprowadzające w błąd określenie, a ja nie powiedziałem nic o
wygranej czy też przegranej.
Czy to nie to znaczy?
Nie. To znaczy dokładnie to, co znaczy.
Cóż jeszcze mogłoby to znaczyć?
Z każdym dniem stajesz się bardziej uparty. Przestań tak bardzo martwić
się o znaczenia. Po prostu zrób to, co musisz zrobić. Wracając do rzeczy, niemal
tego nie rozwiązałeś.
Jeśli wszystko co masz zamiar robić, to mówić zagadkami, to po co w
ogóle zawracać sobie tym głowę? Po co l podejmować trud mówienia rzeczy,
których nikt nie jest w stanie zrozumieć?
Ponieważ jest to konieczne, że tak powiem. Słowo determinuje
wydarzenie. Słowo określa granice i kształtuje wydarzenie. Bez słowa,
wydarzenie jest zaledwie przypadkowym zdarzeniem. Oto cały cel tego, co ty
nazywasz proroctwem; rozdzielić doniosłość od przypadkowości.
Nie rozumiem.
Nie sądziłem, że zrozumiesz, ale przecież pytałeś. Teraz przestań martwić
się o to. To nie ma z tobą nic wspólnego.
Garion chciał zaprotestować, ale głos już odszedł. Jednakże rozmowa
sprawiła, że poczuł się lepiej - nie dużo, ale troszeczkę. Aby przestać o tym
rozmyślać, podjechał do Belgaratha, gdy po przeciwnej stronie pogorzeliska
ponownie wjechali do lasu.
- A właściwie kto to są Morindimowie, dziadku? - zapytał. - Wszyscy
wciąż mówią o nich, jak gdyby byli straszliwie niebezpieczni.
- Bo są - oparł Belgarath - ale jeśli jest się ostrożnym, można przedostać
się przez ich kraj.
- Czy oni są po stronie Toraka?
- Morindimowie nie są po niczyjej strome. Oni nawet nie żyją w tym
samym świecie co my.
- Nie nadążam za twoją myślą.
- Morindimowie są tacy, jakimi byli Ulgowie, zanim UL ich zaakceptował.
Kiedyś było kilka grup Istot Bez Boga. Rozeszli się w różnych kierunkach.
Ulgowie poszli na zachód, Morindimowie na wschód. Inne grupy powędrowały
na południe lub wschód i przepadły.
- Dlaczego po prostu nie pozostali tam, gdzie byli?
- Nie mogli. Coś w rodzaju przymusu wmieszało się w decyzje bogów. W
każdym razie Ulgowie ostatecznie znaleźli sobie Boga. A Morindimowie nie.
Przymus, by pozostali oddzieleni od innych ludzi, nadal istnieje. Żyją na tym
bezdrzewnym pustkowiu za północnym pasmem. To przeważnie małe grupy
nomadów.
- Co miałeś ma myśli, kiedy powiedziałeś, że nie żyją na tym samym
świecie co my?
- Świat jest straszliwym miejscem dla Morindimów, miejscem
nawiedzonym przez demony. Czczą diabły i żyją bardziej we śnie niż na jawie.
Społeczność jest zdominowana przez fantastów i czarowników.
- Tak naprawdę to nie ma tam żadnych diabłów, prawda? - sceptycznie
zapytał Garion.
- O nie. Diabły są bardzo prawdziwe.
- Skąd one się biorą? Belgarath wzruszył ramionami.
- Nie mam zielonego pojęcia. One po prostu istnieją, chociaż nie są
całkowicie złe. Morindimowie kontrolują je za pomocą magii.
- Magii? Czy to różni się od tego, co my robimy?
- Troszeczkę. My jesteśmy czarodziejami, tak przynajmniej nas nazywają.
To, co robimy, jest związane z Wolą i Słowem, lecz to nie jest jedyny sposób, aby
robić te rzeczy.
- Nie całkiem rozumiem.
- Garionie, to naprawdę nie jest tak bardzo skomplikowane. Istnieje kilka
sposobów na manipulowanie normalnym porządkiem rzeczy. Vordai jest
wiedźmą. To, co robi, wymaga użycia duchów, życzliwych zazwyczaj, psotnych
czasami, ale nie istotnie złośliwych. Czarownicy używają diabłów, złych duchów.
- Czy nie jest to ciut niebezpieczne? Belgarath skinął głową.
- Bardzo niebezpieczne - odparł. - Czarownik usiłuje czarami kontrolować
demona, zaklęciami, symbolami, mistycznymi diagramami i innymi tego typu
rzeczami. Tak długo, dopóki nie popełni błędu, demon jest jego absolutnym
niewolnikiem i musi robić, co tylko czarownik mu powie. Demon nie chce być
niewolnikiem, więc nieustannie szuka sposobności, aby uwolnić się spod uroku.
- Co stanie się, jeśli to zrobi?
- Przeważnie z miejsca pożera czarownika. Zdarza się to dość często.
Jeżeli straci się koncentrację lub przywoła zbyt silnego demona, to ma się
kłopoty.
- Czy to właśnie Beldin miał na myśli, kiedy powiedział, że nie znasz się
zbyt dobrze na tej rzeczy? - zapytał Silk.
- Nigdy nie poświęciłem zbyt dużo czasu na nauczenie się magii -
odpowiedział stary czarodziej. - Przecież miałem możliwość wyboru, a magia jest
niebezpieczna i dosyć zawodna.
- No to nie używaj jej - zaproponował Silk.
- Naprawdę nie zamierzałem. Zazwyczaj groźba magii wystarcza, aby
utrzymać Morindimów na odległość. Faktyczne spotkania są dość rzadkie.
- Mogę domyślać się dlaczego.
- Po przebyciu pomocnego pasma gór przebierzemy się. Jest wiele znaków
i symboli, które skłonią Morindimów do unikania nas.
- Brzmi to obiecująco.
- Oczywiście najpierw musimy tam dotrzeć - zwrócił uwagę starzec. -
Zwiększmy nieco tempo. Wciąż szmat drogi przed nami. - I ruszył galopem.

KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka