DOSW05


Anselm Grun: Doświadczyć Boga całym sobą - 5

Moje zmysły szukają Boga

Patrzenie
Słuchanie
Mówienie i śpiewanie
Wąchanie i smakowanie
Dotykanie
Spotkanie z "Ty"

Odpowiedź na pytanie, w jaki sposób możemy doświadczyć Boga, znajduję w
Pierwszym Liście św. Jana. Jana intryguje właśnie to pytanie: Jak ukazuje się
nam Bóg, jak możemy Boga doświadczyć? W swojej Ewangelii i w swoich Listach
udziela odpowiedzi na tęsknotę gnozy, która przypomina dzisiejszy ezoteryzm.
Chodziło jej o oświecenie: "Musi być przecież więcej niż wszystko". Jan
podchwytuje hasła gnozy i nadaje im nowy sens. Mówi, że Jezus Chrystus jest
życiem, światłem, prawdą i drogą. Jest Tym, który otwiera ludziom oczy, aby
poznali rzeczywistość Boga. Ale Jezus jest równocześnie i Tym, w którym objawia
się ludziom Bóg. Patrząc na Jezusa widzimy Ojca, poznajemy, kim jest Bóg.
Pierwszy List św. Jana zaczyna się słowami, które warto przemyśleć: "To wam
oznajmiamy, co było od początku, cośmy usłyszeli o Słowie życia, co ujrzeliśmy
własnymi oczami, na co patrzyliśmy i czego dotykały nasze ręce - bo życie
objawiło się. My je widzieliśmy, o nim świadczymy i głosimy wam życie wieczne,
które było w Ojcu, a nam zostało objawione" (1 J 1, 1n). Według św. Jana, to
zmysły pozwalają uczniom prawdziwie rozpoznać Jezusa. Wiadomo, że przywilejem
uczniów było to właśnie: Jezusa oglądać, słuchać i dotykać... Nas jednak
zobowiązują słowa: "Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli" (J
20, 29). Ale mimo to Jan przyznaje rację Tomaszowi, który chce dotknąć Jezusa.
Także dla nas chrześcijan jest rzeczą uprawnioną dotykać, oglądać i słuchać
Jezusa, a w Nim Boga.

W naszych czasach, tak obciążających umysł, odkryliśmy na nowo, że zmysły
są bramą do rzeczywistości. "Tylko przez zmysły, przez słuchanie, widzenie,
wąchanie, dotykanie i smakowanie możemy odbierać siebie i nasze otoczenie. Bez
takiego zmysłowego pośrednictwa nie ma zdziwienia, nie ma pytań i myślenia, nie
ma też spotkania i zwrócenia się ku komuś" (Hintersberger, Sinne 1154). Od
Orygenesa rozwija się nauka o "duchowych zmysłach", przy czym Orygenes
przeciwstawiał duchowe zmysły zmysłom cielesnym. Od Bonawentury i Ignacego
Loyoli przyjmuje się, że to właśnie zmysły cielesne pośredniczą w duchowym
doświadczeniu. Jeżeli dla nas ludzi doświadczenie Boga jest możliwe tylko
wewnątrz naszego świata, to wynika stąd, że Boga doświadczyć możemy tylko
poprzez nasze zmysły. Dlatego należy wyostrzyć nasze zmysły, abyśmy mogli
wyczuć Boga. Ludzie, którzy uskarżają się, że w ogóle nie czują Boga, z reguły
nie są w kontakcie ze swoimi zmysłami. Nie odbierają oni rzeczywistości takiej,
jaka ona jest. Niemieckie słowo wahrnehmen - "spostrzegać, poznawać"
- znaczy dosłownie: brać prawdę. Prawdę bierzemy jakby do ręki. Nie tylko
zastanawiamy się nad nią, lecz także staramy się ją cieleśnie uchwycić. Rozum,
jeśli chce czegoś dowiedzieć się o rzeczywistości, zdany jest na zmysły.


Patrzenie

Jan mówi o tym, że uczniowie zobaczyli w Jezusie życie wieczne, które było
w Ojcu. W Starym Testamencie obowiązuje zasada, że nie możemy zobaczyć Boga i
nie umrzeć. Jan podejmuje to starotestamentowe doświadczenie w Prologu swej
Ewangelii: "Boga nikt nigdy nie widział. Ten Jednorodzony Bóg, który jest w
łonie Ojca, [o Nim] pouczył" (J 1, 18). W Chrystusie Bóg stał się widzialny.
Apostołowie mogli, według Listu Piotra Apostoła, stać się "naocznymi
świadkami Jego wielkości" (2 P 1, 16). Pojecie "świadek naoczny"
pochodzi z języka misteryjnego i oznacza człowieka, "który przez patrzenie
doświadczył najwyższego wtajemniczenia" (Grundmann, Der zweite Brief des
Petrus 81). Listy pastoralne opisują dzieje Jezusa Chrystusa jako epifanię,
jako objawienie się łaski Boga. Wczesny Kościół tak rozumiał tajemnicę
Wcielenia, że oto Bóg objawił się w widzialnej postaci i dał się oglądać
ludziom. I wtedy to, kiedy oglądamy w Chrystusie wspaniałość Boga, jesteśmy
wprowadzeni w tajemnicę Boga, stajemy się uczestnikami boskiej natury (2 P 1,
4). Dla Greków istotną cechą Boga jest to, że może być On widziany. Słowo
Theos, "Bóg", pochodzi od theastai = "być widzianym". Kiedy zatem
oglądam Boga, staję się z Nim jednością, oblicze Boga odbija się na moim
obliczu. Tak jak Bóg w istocie jest Tym, którego się ogląda, tak też dla Greków
czymś istotnym w człowieku jest twarz, prosopon, jest "to, co można
widzieć".

Ale nie tylko w Jezusie możemy oglądać Boga. We wszystkim, na co patrzymy,
widzimy ostatecznie wyraz Boga. Od samych początków łączyła filozofia
doświadczenie, poznanie i myślenie z widzeniem. Poznanie jest duchowym
widzeniem. Myślenie jest "duchową mocą widzenia" (Halder, Im Sprechen
37). Od Platona chodzi o to, żeby człowiek nie tylko oczami ciała, lecz również
oczami duszy i ducha patrzył na rzeczy widzialne i odkrywał w nich to, co
niewidzialne. Człowiek przepełniony jest tęsknotą, aby wiedzieć. Słowo
"wiedzieć ( wissen) jest spokrewnione z łacińskim vidi i oznacza: coś, a
nawet wszystko widzieć w ten sposób i tak stawiać przed oczami, jakby się to
zawsze widziało" (tamże, 37). Goethe określa człowieka jako strażnika na
wieży: "Urodzony, aby patrzeć, powołany, aby widzieć". Naszym najgłębszym
powołaniem jest to właśnie, abyśmy tak patrzyli na świat, żebyśmy dostrzegali w
świecie Boga w Jego niezgłębionej tajemnicy.

Kto widzi, ten jest wolny. Nie jest już uzależniony od innych, którzy mu
coś opowiadają. Sam wyrusza, aby patrzeć własnymi oczami. Ponieważ Grecy ufali
widzeniu, byli pełni śmiałości, gotowi podążać nowymi drogami; natomiast
Rzymianie najpierw musieli poradzić się, wysłuchać starszych, zanim podjęli
decyzję. Słuchanie prowadzi do posłuszeństwa, widzenie do wolności. Dlatego od
dawna mistycy uchodzili w Kościele za podejrzanych. Byli bowiem ludźmi, którzy
coś widzieli. Dlatego nie dało się nimi manipulować. To rzecz bardzo istotna,
abyśmy ufali naszym oczom. Kiedy dobrze się przyglądamy, widzimy ostatecznie we
wszystkim Boga jako właściwą podstawę wszystkiego. W widzeniu otwiera się przed
nami tajemnica Boga, człowieka i stworzenia.

Rzut oka na historię mówi nam, że ludzie od swych początków doświadczali
Boga patrząc. Widzieli ludzie piękno stworzenia i rozpoznawali w nim
Stworzyciela. Patrzyli na słońce, na to tajemnicze światło, i widzieli w nim
Boga. Bez słońca nic nie jest widoczne, nie ukazuje się piękno świata. Dlatego
dopiero w świetle Boga rozpoznajemy tajemnicę stworzenia. Ale ważne jest przy
tym, jak patrzymy. Jeżeli spoglądamy na świat tylko jednym okiem, które ocenia,
dzieli, wylicza, to widzimy tylko poszczególne rzeczy obok siebie. Kiedy jednak
cali jesteśmy okiem, wtedy jednoczymy się z tym, co oglądamy. I wtedy widzimy w
tym, co oglądamy, przyczynę wszelkiego bytu. Wtedy w tym, co widzialne,
odsłania się nam to, co niewidzialne. Każdy z nas doświadczył czegoś takiego:
jeśli obserwuję zachód słońca, jestem na tym całkowicie skoncentrowany, jestem
tylko okiem, patrzę i podziwiam - czas zatrzymuje się. Patrzenie zawsze jest
jakoś związane z równoczesnością. Wtedy zbiegają się czas i wieczność. I w
wycinku, który oglądam, widzę wszystko. W części jest całość. Czegoś takiego
doświadczał kiedyś św. Benedykt, który w jednym promieniu słonecznym widział
cały świat. Było to dla niego doświadczeniem Boga. Ale Benedykt nie widział
Boga bezpośrednio, lecz w Jego stworzeniu: w obrazie widział to, co nie ma
obrazu, w świecie widział Tego, który przewyższa świat.

Spoglądam w lustro
i widzę
Ciebie.
Spoglądam w twarz mojej siostry
i widzę
Ciebie.
Spoglądam na kwiat róży
i widzę
Ciebie.
Spoglądam na przełamany Chleb
i widzę
Ciebie.
Spoglądam na dno Kielicha
i widzę
Ciebie i siebie.

Już wczesny Kościół przedstawiał Chrystusa jako Dobrego Pasterza. Wschodni
Kościół stworzył ikonę wbrew obrazoburcom. W obrazie widziano to, co
niewidzialne. Kto spogląda na ikonę, nie ocenia jej, lecz jednoczy się z nią.
Oglądający i oglądany stapiają się w jedno. Jeżeli zanurzę się w medytację
ikony Chrystusa, to może się otworzyć przede mną tajemnica Jego miłości.
Spoglądam na Jego miłujące oczy i wiem, że jestem dogłębnie kochany. Czym dla
Wschodu jest kult ikon, tym dla Zachodu jest eucharystyczna adoracja.
Monstrancja z okrągłą Hostią pośrodku jest jak ikona, jak obraz Mandali, który
przemienia patrzącego. W tym kawałku Chleba widzę tajemnicę Jezusa Chrystusa,
Jego pełną miłości ofiarę na krzyżu. I widzę wtedy podstawę świata, którą nie
jest ciemność i nienawiść, lecz światło i miłość. Sztuka religijna zawsze
zmierzała do tego, aby w obrazie uczynić widzialnym to, co na tym świecie jest
niewidzialne. Hiszpański malarz Antonio Tąpies uważa, że "obraz to drzwi,
które prowadzą do innych drzwi". Obraz otwiera drzwi do tajemnicy Boga. W
obrazie objawia się Bóg. Epifania, objawienie się Boga, o którym mówią Listy
pasterskie Nowego Testamentu, dokonuje się w każdym dziele sztuki, w każdym
obrazie, przede wszystkim jednak w świętym obrazie, w ikonie.

Również podczas mszy świętej chodzi o patrzenie. Dla Kościoła greckiego
liturgia była przede wszystkim widowiskiem. Bardziej niż słuchaniem słowa, była
oglądaniem Misterium, w którym świętowany jest los Jezusa Chrystusa. Patrząc na
obrzędy i gesty widziano pośród wspólnoty samego Chrystusa jako uzdrowiciela i
zbawiciela. Grecka Ewangelia Łukasza przedstawia śmierć Jezusa jako widowisko.
Tłumy, "które zbiegły się na to widowisko, gdy zobaczyły, co się działo,
wracały bijąc się w piersi" (Łk 23, 48). Ludzie, gdy patrzyli na to, co się
działo, mieli doświadczenie Boga. Zostali wewnętrznie poruszeni. Odsłaniała się
wtedy przed nimi tajemnica miłości, której nie pokona nawet śmierć. Eucharystia
jest świętym widowiskiem. W prostych obrzędach i znakach przedstawiamy i
uobecniamy w niej śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. Kielich i Hostia podnoszone
są do góry i ukazywane świętującym tajemnice zbawienia. W podniesionej Hostii
ukazuje się Jezus, który - jak chleb - daje się za nas łamać na krzyżu. A
w Kielichu widoczna staje się miłość, która wypływa z przebitego Serca Jezusa.
W trzymanej nad Kielichem okrągłej Hostii Grecy widzieli słońce Bożej miłości,
które wschodzi nad wszelkim cierpieniem świata, widzieli światłość, która
rozświetla każdy mrok. Nie musieli już wierzyć słowom o Chrystusie jako
świetle, bo widzieli oni tę Rzeczywistość w liturgii, a patrząc tak, dotykali
tajemnicy Chrystusa, a w Nim samego Boga.

Grecka mistyka była zawsze mistyką patrzenia. Patrząc jednoczę się z tym,
co widzę. Mistyka patrzenia znajduje wyraz nie tylko w kulcie ikon, lecz także
w teologii. Greccy teologowie rozwijali teologię obrazową. W wewnętrznych
obrazach pozwalali rozbłysnąć niewidzialnej tajemnicy Boga. Nie chcieli
przedstawiać Chrystusa, "obraz Boga niewidzialnego" (Kol 1, 15), w
abstrakcyjnych pojęciach, lecz w obrazach, które przejęli z greckich mitów i
podań. Mistyka patrzenia staje się kontemplacją. Łacińskie słowo contemplare
oznacza właśnie: patrzeć. Dla Greków theoria to oglądanie. Theoria jako czyste
widzenie, jako oglądanie Boga jest celem życia - tak mówił już Klemens
Aleksandryjski. Kontemplacja jako widzenie Boga posiada - według Ewagriusza
z Pontu - dwa stopnie. Pierwszym stopniem jest theoria physike, kontemplacja
natury. Ogląda ona w stworzeniu istotę wszystkich rzeczy, boską ich
praprzyczynę. I podobnie widzi też, jak w literach Pisma Świętego rozbłyska sam
Bóg. Drugim stopniem jest kontemplacja Boga w Trójcy. W takiej kontemplacji
człowiek, który oczyścił się ze swoich namiętności i swoich własnych myśli,
jednoczy się z Bogiem, który jest poza wszelką myślą. Kto w kontemplacji
zjednoczy się z Bogiem, ten nie może już widzieć Boga jakby jakiś odrębny
przedmiot, lecz widzi Boga we wszystkim. I widzi Go w sobie samym, ponieważ
kontemplacja jest związana z oglądaniem wewnętrznego światła. W duszy ludzkiej
Bóg rozbłyska jak w lustrze. W takim modlitewnym stanie - mówi Ewagriusz
- człowiek rozpoznaje, "że jego stan podobny jest do szafira, który
świeci czysto i jasno jak niebo" (PG 40, 1240A).

Mistyka patrzenia uświadamia nam, że nie możemy postrzegać Boga jako jednej
z wielu postaci tego świata, ale jako praobraz, który rozbłyska w wielu
obrazach. Obraz Boga nie jest "ograniczony, skończony i uchwytny, tak jak
inne obrazy" (Halder, Im Sprechen 33). Kiedy mówimy o doświadczeniu Boga
przez patrzenie, stajemy przed paradoksem, że Bóg jest bez granic,
nieskończony, niepojęty i że jednocześnie ukazuje się w wielu obrazach tego
świata, odsłania się nam w obrazach, które możemy widzieć. W doświadczeniu Boga
chodzi o doświadczenie Boga "jako istoty wszystkich istot, jako istoty we
wszystkich istotach i przenikającej wszystkie istoty, chodzi o obraz Boga we
wszystkich Jego dziełach" (tamże, 33). Dlatego potrzebny nam jest całkiem
szczególny sposób patrzenia, intelektualnego czy duchowego, tak żebyśmy mogli w
rzeczach widzialnych oglądać niewidzialne. W sztuce takiego widzenia musimy się
ćwiczyć. Chodzi o widzenie nierozmyślne, o patrzenie, w którym zapominam o
sobie samym i nie chcę się niczego trzymać, o patrzenie, w którym cały oddaję
się tylko patrzeniu. Takie pełne zdumienia patrzenie jest początkiem wszelkiej
filozofii. Jest także początkiem wszelkiego doświadczenia Boga.

Znana jest historia pewnego francuskiego rolnika, który całymi godzinami
przebywał w kościele. Kiedy proboszcz z Ars, św. Jan Vianney, pytał go, co
robi, odpowiadał, że po prostu patrzy na Boga, a Bóg patrzy na niego i że to
wystarczy. Ów wieśniak zrozumiał, że istotnie spotkanie z Bogiem jest
patrzeniem. Kiedy dwie osoby kochają się, to miłość między nimi potwierdza się
istotnie przez patrzenie. W oczach człowieka można zobaczyć jego serce, serce
pełne miłości albo też obumarłe i zimne serce. Patrzenie stanie się również
spełnieniem naszego życia. Teologia mówi, że życie wieczne nie będzie już
słuchaniem, lecz patrzeniem, widzeniem. Mówi teologia o visio beatifica, o
"widzeniu uszczęśliwiającym". Nasze patrzenie tutaj, na ziemi, jest
wyprzedzeniem, jest antycypacją owego spełnienia, jest przeczuciem wiecznego
oglądania Boga. Dopiero w momencie śmierci zobaczymy Boga takiego, jaki
naprawdę jest. "Widzenie samo przez się nie ustanie. Ukazywanie się będzie
trwać, ponieważ Istotą jest to, co zawsze trwa" (tamże, 36). W wieczności
wypełniona zostanie istota patrzenia. Tam pozostanie na zawsze to, co oglądamy.

Boże,
pozwól mi tylko przez chwilę
oglądać Twoje oblicze.
Odmieni się wtedy moje życie.
Pójdę za Tobą, dokąd tylko zechcesz,
będę Ci służył przez całe życie.
Wtedy tylko potrafię wierzyć w Ciebie
z całej duszy, z całych sił
i całym moim umysłem,
gdy pozwolisz mi ujrzeć Twe oblicze.
Dlaczego mogę oglądać tylko Twoje plecy?
(za Księgą Wyjścia 33, 12-23)


Słuchanie

Grecy uważali widzenie za najbardziej wzniosłą czynność zmysłów człowieka;
zaś Rzymianie najwyżej cenili słuchanie. Słuchali oni rady starszych. Słuchali
tego, co inni, czerpiąc z historii, mieli im do powiedzenia. Słuchanie prowadzi
do posłuszeństwa. W teologii żydowskiej słuchanie słowa Bożego było centralnym
punktem wiary. Bóg jest dla Żydów przede wszystkim Tym, który w historii nie
przestaje mówić do ludu i do poszczególnego człowieka. Słuchanie jest zawsze
dla Żydów także przypominaniem sobie tego, co było. "To, co opowiadali nam
nasi ojcowie", stało się dla nich normą życia. Żydzi słuchali tego, co mówił
im Bóg, i szli za tym. Religia żydowska jest w istotnej mierze religią słowa i
posłuszeństwa. Słuchanie i posłuszeństwo prowadzą do nowego działania. To, co
mówi Bóg, musi zostać wykonane. Codzienne wyznanie wiary Żyda rozpoczyna się
słowami: "Słuchaj, Izraelu!" (Pwt 6, 3-9). Również dla teologii
ewangelistów słuchanie Słowa było centralnym miejscem doświadczenia Boga. Za
św. Pawłem przyjmuje się, że wiara rodzi się ze słuchania. I wiara wymaga
zawsze również posłuszeństwa właściwego wierze.

Grecy, oczywiście, znali również słuch jako ważny zmysł człowieka. Ale
słuchanie było u Greków, bardziej niż na posłuszeństwo, ukierunkowane na
współuczestnictwo w emocjach. Słuchanie stawało się dla Greków wydarzeniem o
charakterze afektywnym. Głosy i tony, jak sądzili starożytni Grecy, docierają
nie do mózgu, lecz do przepony, i tam wzbudzają uczucia. Na obszarze
"thymos", na obszarze emocjonalnym muzyka wzbudza radość. Słuchanie łączy
się przede wszystkim z wewnętrznym poruszeniem. Teofrast nazywa dlatego zmysł
słuchu najbardziej emocjonalnym ze wszystkich zmysłów. Emocje przychodzą za
słuchaniem. Słuchając innych, mam udział w ich emocjach. A gdy wzajemnie
słuchamy siebie, nasze emocje są pobudzane tak, aby wprawiły nas w ruch.
Ostatecznie jednak, gdy słuchamy słowa Bożego, chodzi o to, abyśmy otrzymali
również udział w uczuciach Boga, dali się dotknąć przez Boga w naszym sercu.

Słowa tworzą kontakt. Pewna wychowawczyni opowiadała mi, że niewidomi o
wiele bardziej intensywnie niż głusi potrafią obchodzić święta Bożego
Narodzenia. Niewidomi swoim słuchem odbierają bardzo intensywnie emocje, które
można dosłyszeć w kolędach i tekstach bożonarodzeniowych. Głusi widzą tylko
blask świateł. Patrzenie nie pobudza serca tak, jak słuchanie. Niewidomi są
oddzieleni od rzeczy, głusi od osób. Lub mówiąc inaczej, tak jak się wyraził
filozof przyrody Lorenz Oken: "Oko wprowadza człowieka w świat, ucho
wprowadza świat w człowieka" (Berendt, Das Dritte Ohr 35).

Słuch jest "zmysłem rozbudzanym przez krzyk tego, co się poczyna, co
rodzi się w radości lub bólu, ale również przez milczenie tego, co od nas
wychodzi" (Halder, Im Sprechen 36). Widzenie nie ustaje, natomiast oddala
się od nas to, co słyszymy - przebrzmiewa. Słuchanie jest tylko w tej
chwili. Słuchamy nie tylko słów i ich treści; słuchamy też i przede wszystkim
tego, w jaki sposób coś zostało powiedziane. Ton czyni muzykę. W słowach
potrafimy dosłyszeć zamiar, bliskość albo dystans, miłość albo oziębłość,
zrozumienie albo zamknięcie w sobie. Dla Greków ideałem był filozof, który
widzi; dla Rzymian retor, który mówi do słuchaczy, urzeka ich, coś w nich
porusza, wchodzi z nimi w kontakt. Mówienie i słuchanie to w istocie proces
komunikacji. Aby komunikacja się udała, potrzeba dobrego nasłuchiwania nie
tylko słów, lecz i tego, co zawiera się między słowami; potrzeba nasłuchiwania
zamiaru, emocjonalnego nastawienia mówiącego. Wiele rozmów nie udaje się,
ponieważ nie umiemy tak słuchać, ponieważ chcemy tylko przebić się z naszą
argumentacją, nie odkrywając w słowach naszego rozmówcy niczego nowego, co
pomogłoby nam może pójść dalej. Gdy rozmowa się udaje, gdy potrafimy wzajemnie
się wysłuchać - może to stać się również doświadczeniem Boga, bowiem
dotykamy w takiej rozmowie czegoś, co nas przewyższa. Dochodzi w niej do
porozumienia. Dokonuje się cud zrozumienia. I w tym cudzie rozbłyska coś z
tajemnicy Boga.

Słyszymy nie tylko słowa. Bo i "rzeczy mówią, świat jest pełen tonów,
trzeszczy, szumi, brzęczy, dudni, rozbrzmiewa, nuci" (Halder, Im Sprechen
44). Niemieckie słowo "mówić" (sagen) pochodzi od "pokazywać"
(zeigen). Jeżeli coś mówię, to pokazuję coś, wskazuję coś, aby ktoś inny
również mógł to zobaczyć. ""Rozmawiać" (sprechen) natomiast pochodzi z pola
znaczeniowego "pękania, łamania" (des Berstens, des Brechens). Język objawia
się nie tylko jako pomoc do wyrażenia i zobrazowania czegoś; język to także
dźwięk wyłamujący się z milczenia oraz ponownie zanurzający się w milczeniu,
kiedy urywa się słowo, zdanie, mowa. Język rozbrzmiewa" (tamże, 44n). Struna
rozbrzmiewa, kiedy po niej przesuwamy palce, pociągamy ją lub uderzamy. Zatem
jakaś rzecz rozbrzmiewa, "kiedy jej postać i forma zostaje dotknięta i
poruszona aż do głębi" (tamże, 45). Słyszymy to, co rozbrzmiewa, kiedy
zostajemy "poruszeni, dotknięci lekko albo też pobici" (tamże, 45).
Mówienie i słuchanie to zawsze jakaś relacja. Mówiący ukazuje nie tylko coś,
lecz również samego siebie. A słuchanie oznacza uczestnictwo, udział w drugim
człowieku. "Mówienie i słuchanie, jeśli jesteśmy w tym uważni, staje się
obwieszczeniem i włączeniem się w uczucia, w bicie serca ludzi i rzeczy"
(tamże, 45).

To, że świat rozbrzmiewa i śpiewa, wyraził w sposób niedościgniony Joseph
von Eichendorff w wierszu "Wnschelrute":

We wszech rzeczach smacznie pieśń śpi
i wciąż sobie śni, i śni.
A świat zaraz śpiewać zacznie,
kiedy znajdziesz ty zaklęcie.

Świat pełen jest brzmienia. Rozbrzmiewa w nim słowo Boże. Ale my nie
potrafimy dosłyszeć tej pieśni w stworzeniu, ponieważ nasze uszy pełne są
hałasu istniejącego wokół nas lub też hałaśliwych myśli w nas. O tym, że Bóg
istotnie jest głosem, mówi nam Stary Testament. Ale głosu Boga nie można
zazwyczaj usłyszeć bezpośrednio, lecz jako "głos we wszystkich głosach
świata i człowieka" (tamże, 46).

Również filozofia grecka, choć zakłada prymat patrzenia, jest świadoma, że
możemy usłyszeć Boga. Heraklit wzywa, aby nasłuchiwać we wszystkich rzeczach
boskiego logosu (tamże, 47). Pitagorejczycy mówią o brzmieniu świata, o
"harmonii świata". Celem ich poszukiwań było to, żeby usłyszeć harmonię
kosmosu. Słuchanie zawsze ma coś wspólnego z nastrojem. Słyszę nastrój okolicy
oraz nastrój człowieka. Wsłuchując się w świat, słyszymy także dotknięcie i
poruszenie Boże, słyszymy nastrój Boga. Ostatecznie, kiedy cali zamieniamy się
w słuch, słyszymy, jak Bóg się czuje. Filozof Alois Halder zastanawia się, co
mogłoby znaczyć współodczuwanie głosu Bożego "w odczuwanych wysokich i
niskich tonach, dźwiękach i dysonansach, kojących i przerażających wołaniach,
którymi wypełniony jest świat? Można przypuszczać, że ludzie naprawdę religijni
... odbierają Głos głosów w nastroju świata, odbierają Bożą sytuację w ich
własnych problemach tego świata i mocowaniu się z nimi. I to właśnie nazywa się
dosłyszeniem" (Hader, Im Sprechen 47).

Dźwięk
w moich uszach:
taki jesteś, o Boże,
w tym naszym czasie,
nieuchwytny,
niepojęty.
A jednak w mojej duszy
pozostaje wspomnienie
dźwięku,
który mnie oczarował.

W naszych czasach Joachim-Ernst Berendt kruszył kopię o słuchanie. W
czasie, w którym widzenie wysunęło się jednostronnie na pierwszy plan,
dostrzega on pilną potrzebę, żeby znów słuchaniu dać więcej przestrzeni.
Widzenie jest właściwością męską, a słuchanie kobiecą. Jednostronne skupienie
się na widzeniu czyni agresywnym. Musimy znowu pielęgnować słuchanie, aby w
słyszalnym niesłyszalne dosłyszeć. Heidegger mówi o "wysłuchaniu".
Myślenie jest dla niego "wysłuchaniem". Bracia Grimm opisują
"szczególną czułość słuchu" (Berendt, Das Dritte Ohr 35). Berendt cytuje
proroka Izajasza: "Słuchaj, a żyć będzie twoja dusza!". Dla kompozytora
Josefa Matthiasa Hauera słuchanie jest "duchowym aktem człowieka, jest
słuchaniem niezmiennego, nieosiągalnego, niepojętego, nieogarnionego,
wiecznego" (tamże, 71n). Ucho wznosi się, transcenduje. Wznosi się "od
słyszalnego do niesłyszalnego" (tamże, 74). Kto cały zamienia się w słuch,
ten słyszy głosy kosmosu. Kosmos jest brzmieniem. Bo nie tylko ptaki śpiewają,
sam kosmos jest śpiewem. To, co wiedział już Pitagoras, odkryła na nowo
współczesna fizyka. Wszędzie coś rozbrzmiewa. Jednakże my nie staramy się
dosłyszeć brzmienia kosmosu, w którym słyszalny jest sam Bóg. I nie słyszymy
też głosów w naszym własnym sercu. Kto chce znaleźć Boga we własnym sercu, ten
musi nasłuchiwać wewnętrznym uchem cichych impulsów w swojej głębi. Berendt
wzywa nas: "Wsłuchuj się w siebie! Słuchaj siebie, poddaj się sobie!"
(tamże, 108). Słuchanie musi iść w parze z poddaniem się. Wtedy należymy do
tego, czego słuchamy. "To, co zostało usłyszane, wchodzi w słuchającego
człowieka i takie wejście zawsze podobne jest do miłosnego przenikania"
(tamże, 128). Jeśli cali zamieniamy się w słuch i słuchamy całym ciałem -
pozwalamy Bogu, aby On sam w nas wniknął, pozwalamy boskiemu brzmieniu
przeniknąć nasze ciało i duszę. Wtedy doświadczamy, co miał na myśli Heidegger,
gdy mówił: "Widzenie prowadzi do wolności, słuchanie do bezpieczeństwa"
(tamże, 128). Kiedy rozbrzmiewa w nas brzmienie Boga, wtedy jesteśmy bezpieczni
w Bogu, wtedy jesteśmy posłuszni. Przyrostek sam w słowie gehorsam -
posłuszny - znaczy "jedno". W słuchaniu i posłuszeństwie stajemy się
jednością z Jedynym, z Bogiem, z "brzmieniem bytu, który jest w nas głęboko
ukryty" (tamże, 131). Słuchać - to dla Joachima Ernsta Berendta:
przyłączyć się do kosmicznej pieśni pochwalnej sfer niebieskich, dróg
mlecznych, planet, orbit, cząstek elementarnych i genów. Słuchanie tej radosnej
pieśni pochwalnej jest "pokarmem dla duszy" (tamże, 443). Naszym zadaniem
jest przebić się zmysłem słuchu przez to, co powierzchowne, aby dosłyszeć we
wszystkim ukrytą harmonię, aby we wszystkich głosach i za wszystkimi głosami
usłyszeć głos Boga. Aby móc tak słuchać, musimy w milczeniu nastroić instrument
naszego ucha.

Otwieram ucho serca
i wsłuchuję się w moje wewnętrzne głosy.
Wycofuję się do izdebki,
rozkoszuję się czasem ciszy
- Ugór.
Milcz i słuchaj!
Zamykam uszy,
staję się głuchy
na głosy z mojej przeszłości,
które czynią mnie małym,
które mnie oceniają
i tłumią moją radość życia.
Tak, wypalają moje serce.
Nie chcę słyszeć we mnie głosów,
które krzyczą o osiągnięciach,
100-krotnych, 500-krotnych, 1000-krotnych,
głosów, które szacują
i zakrzykują moją tęsknotę, żeby być.
Chcę słuchać cichych tonów w moim życiu,
słuchać mojego wewnętrznego głosu...
Bo to on zaprasza mnie do życia,
takiego życia, które wyzwala mnie
do moich sił i zdolności,
do tego, żeby być.
Milcz i słuchaj!
Chcę słuchać tego mojego wewnętrznego głosu,
który mi powie,
gdzie znajdę przestrzeń do życia,
jak mogę zakiełkować, rosnąć i dojrzewać.
Ten wewnętrzny głos jest moim korzeniem,
który mnie dźwiga i podtrzymuje.
On strzeże mojej drogi.
Umacnia mnie, kiedy skalista ziemia stawia opór
i kiedy ciernie krzyżują moją drogę.
Owoc. Dojrzewał w milczeniu i słuchaniu.
(za Ewangelią św. Mateusza 13, 1-9)

Głos Boga rozbrzmiewa w stworzeniu, rozbrzmiewa we wszystkim, co dociera do
naszego ucha, w wietrze, szmerze strumienia, deszczu, w śpiewie ptaków.
Chodziłoby o to, aby w głosach stworzenia dosłyszeć nastrój świata i przeczuć w
nim Boga. Głos Boga dochodzi do mnie jednak przede wszystkim w słowie. Mogą to
być słowa wewnętrzne, wewnętrzne głosy mojego serca, mojego sumienia. Mogą to
być również słowa, które słyszymy we śnie. Bo i w takich słowach Bóg może się
do nas zwracać. Powinniśmy je traktować poważnie, wprawdzie nie jako absolutne
słowa Boga, lecz jako wewnętrzne podszepty, na które trzeba zwrócić uwagę.
Następnie są słowa, które wypowiada do nas ktoś inny. Ze słów wyłania się
emocja mówiącego. Jeżeli jakiś człowiek mówi do mnie słowa, które pochodzą z
jego serca, to wtedy dzielę jego nastrój, jego położenie. W Biblii Bóg
wypowiedział do nas swoje słowo. Kiedy słucham słowa Bożego uchem mojego serca,
wtedy może mi się w słowie Bożym otworzyć serce Boga. I wtedy słowo nie jest
już informacją, nad którą się zastanawiam, lecz jest komunikacją, udzielaniem
się. Sam Bóg udziela mi się w swoim słowie. I w tym słowie wyczuwam coś z
tajemnicy jego Osoby.

Słowa Biblii są dla mnie słowami wypowiedzianymi przez TY, przez Osobę,
która chce ustanowić ze mną więzi. Dlatego jest dla mnie tak ważne, aby
pojmować słowa Biblii jako słowa, które Bóg teraz, w tej chwili kieruje do mnie
osobiście; jako słowa, w których zwraca się do mnie. Kiedy na przykład rozważam
słowa: "Nie lękaj się, bo cię wykupiłem, wezwałem cię po imieniu, tyś
moim!" (Iz 43, 1) - myślę sobie wtedy, że wypowiada je Bóg do mnie
osobiście. Ma mnie na myśli. To jest moją najgłębszą rzeczywistością. Jeżeli
przylega do mnie to, co Bóg do mnie mówi, jak się wtedy czuję, jak przeżywam
siebie i jak przeżywam Boga? Kiedy nie roztrząsam tego słowa, lecz pozwalam mu
wejść do mojego serca, kiedy je smakuję i kosztuję sercem, wtedy przenika ono
moje emocje i rodzi poczucie dotknięcia przez radość i ufność. Muszę pozwolić
słowu Bożemu zabrzmieć w moim sercu, aby swoim brzmieniem uradowało i uzdrowiło
moje ciało i moją duszę.

Aby wgłębić się w tajemnicę słowa, musimy udać się do szkoły poetów. Poeci
mają wyczucie tajemnicy języka. Jeżeli określimy słuchanie jako miejsce
doświadczenia Boga, to musimy nauczyć się od poetów nowego podejścia do języka.
Wielkim artystą języka był Paul Celan. Nieustannie układał on nowe połączenia
słów, "które okrążały to, co niewypowiedziane, i zbliżały się do tego, co
jest niewysłowione" (Baumann, Erinnerungen an Paul Celan 98). Chciałby on,
żeby w słowie ukazało się to, co jeszcze niewidzialne, to, co dało się
zobaczyć, ale jeszcze nie dało się rozpoznać. Celan był przekonany, że
"wiara bez języka jest równie bezsensowna, jak język bez wiary" (tamże,
101). Potrafił on dobrze zrozumieć Janową wypowiedź, że wszystko stało się
przez Słowo i że Słowo stworzyło świat z niczego (por. J1, 3). Celem zaś
naszych słów jest "zwrócenie się ku temu, co nieobecne, żeby to, co
nieobecne i nieuchwytne, stało się obecne - jest wywołanie czegoś z nicości,
wywołanie czegoś, co w sposób niepowtarzalny wznosi się do poezji, tworzy świat
i wzbudza nieprzewidywalne działania" (tamże, 101). Swoją poezją chciał
Celan otworzyć obszary jeszcze nie nazwane i temu, co nie posiada jeszcze
języka, pozwolić dojść do słowa (por. tamże, 112) Poeci poszukują odpowiedniego
języka, aby w wypowiedzianym słowie uobecnić to, co niewysłowione. Ten wysiłek
poetów staje się wyzwaniem dla teologów, zachętą, żeby poszukiwali takiego
języka, który nie mówi o Bogu trywialnie, ale zna tajemnicę każdego słowa.

Również z muzyką, z wieloma szczególnie poruszającymi przeżyciami
słuchowymi łączę doświadczenie Boga. W niektóre święta do mojego rytuału należy
słuchanie kantaty Bacha. W okresie Bożego Narodzenia słucham jego "Oratorium
na Boże Narodzenie"; w święto Matki Boskiej Gromnicznej - kantaty "Ich
gabe genug"; w okresie męki Pańskiej - "Pasji według św. Mateusza"
czy św. Jana, albo "Siedmiu słów Jezusa na krzyżu" Heinricha Schtza.
Podczas słuchania mogę się całkowicie zanurzyć w muzykę. Oczywiście, nie mogę
przez to wymusić spotkania z Bogiem. Ale dosyć często pojawia się wtedy
przeczucie, że w tym miejscu dochodzi do głosu prawdziwa rzeczywistość, że jest
tu słyszalny sam Bóg. Kiedy słucham "Oratorium na Boże Nrodzenie" w
nagraniu z Karlem Richterem i Fritzem Wunderlichem, to wyobrażam sobie, że obaj
oni słuchają teraz w niebie tej muzyki tak, jak była ona pomyślana, że słyszą
oni w owej muzyce głos samego Boga. Muzyka otwiera bowiem okno do nieba. W
muzyce przekraczamy zawsze ten świat i wznosimy się do Bożego świata. W ten
sposób muzyka zmarłych już ludzi wprowadza mnie w niebiańską liturgię; w niej
będziemy widzieć i słyszeć Tego, który teraz w naszej muzyce tylko się nam
przypomina. W każdej muzyce tutaj na ziemi pobrzmiewa coś z muzyki
niebiańskiej, coś z samego Boga, który - jak powiada Mikołaj z Kuzy -
jest czystą harmonią.


Mówienie i śpiewanie

Podczas mszy nie tylko słuchamy słów, które obwieszczają nam inni, nie
tylko słuchamy muzyki, ale i my sami mówimy i śpiewamy. Dla wielu jest to
raczej uciążliwe. Wypowiadają oni słowa modlitwy i nie są w stanie podążać
myślą za tym, o co się modlą. Albo zastanawiają się, co właściwie mówią i jaki
to ma sens. Jednakże kiedy wypowiadamy słowa Pisma Świętego, one oddziałują na
nas. Kontaktują nas z Bogiem. Wielu ludziom, którym towarzyszę duchowo,
zalecam, żeby przez pół godziny głośno porozmawiali z Bogiem. Żeby Mu po prostu
powiedzieli, co jest ich najgłębszą tęsknotą, z której chcą się przed Nim
zwierzyć. I powinni też zapytać Boga, co o nich sądzi, i prosić Go, aby ich
kształtował wedle tej postaci, jaką dla nich zaprojektował. Kiedy sam podejmuję
to ćwiczenie, czuję wtedy, jak jest ono ciężkie, trudne, ale i zarazem
uzdrawiające. Najpóźniej po 10 minutach pytam się, o czym ja w ogóle mówię, czy
nie są to jedynie puste frazesy. I wtedy czuję, że muszę mówić prawdę. Co jest
moją najgłębszą prawdą? Kim jest Bóg, do którego teraz mówię? W takiej rozmowie
okazuje się, co jest tylko gadaniną lub moim wyobrażeniem o Bogu. I pod koniec
tych 30 minut ogarnia mnie najczęściej zdziwienie. Tak, Bóg jest tutaj i
prowadzi mnie do prawdy o mnie samym. Nie mogę przed Bogiem czynić wykrętów.
Dochodzę więc do mojego prawdziwego rdzenia.

To wszystko w jeszcze większym stopniu dotyczy śpiewania. Oczywiście, nie
każdy śpiew prowadzi nas do doświadczenia Boga. Śpiewem również nie możemy
niczego wymusić. Niemniej dla św. Augustyna to właśnie śpiewanie jest sposobem
rozbudzenia własnej tęsknoty. Jest ono równocześnie wyrazem miłości i jej
pomnożeniem w nas. Augustyn tak powiada: Cantare amantis est - "Śpiewanie
jest rzeczą miłującego". W śpiewie możemy wznieść nasze serce do Boga i tak
się usposobić, żeby On dotknął naszego serca. Śpiew może - jak sądzi
Augustyn - "rozpalić uczucie do Boga". Według Biblii dwie
najważniejsze reakcje człowieka na bliskość Boga - to radość i miłość. Obu
tych uczuć nie można tak po prostu wzbudzić w sobie, podobnie jak nie można
wywołać doświadczenia Boga. Ale dawni Ojcowie duchowni mówią nam, że radość i
miłość są już przygotowane w naszym wnętrzu, one tam już mieszkają, tak samo
jak Bóg mieszka w głębi naszego serca. Jednakże my często jesteśmy odcięci od
naszej radości, ponieważ przez nasze zabrudzone okulary widzimy tylko to, co
negatywne w naszym życiu. I jesteśmy odcięci też od naszej miłości, ponieważ
wypatrujemy tylko takich ludzi, którzy będą nas tak kochać, jak sobie to
wyobrażamy. Śpiewając, spotykamy się z radością i miłością, które są w nas. W
ten sposób możemy spotkać się również z Bogiem, który w nas mieszka i objawia
się w naszym sercu jako radość i miłość.

Dla Augustyna śpiew jest drogą do wnętrza, do wewnętrznej przestrzeni
serca, do sfery ciszy, w której mieszka w nas sam Bóg. Wydaje się to być
paradoksem: śpiewanie i milczenie. Ale pewien francuski muzyk uważa, że chorał
gregoriański jest sztuką czynienia z milczenia rzeczy słyszalnej. Godehard
Joppich, przed laty kantor w naszym opactwie, opowiadał nam z wielkim zachwytem
o Hartkerze, mnichu z dziewiątego wieku, który zamknął się w celi na 40 lat,
aby pisać neumy. Potrzebował 40 lat milczenia, aby tak dogłębnie przemyśleć
melodie chorału, żeby stały się słyszalne w krzykliwym świecie, żeby poruszyły
ludzkie serca i leczyły ich rany.

To właśnie zdaje się być istotnym zadaniem muzyki: sprawić, żeby tak
zabrzmiało słowo Boże w naszym świecie, iżby mogło objawić swoje uzdrawiające
działanie w ludzkich sercach. Dlatego każda wspólnota sprawująca kult Boży
powinna zatroszczyć się o właściwe brzmienie. Ze śpiewu wspólnoty można wyczuć,
czy tworzący ją ludzie tylko coś odśpiewują, czy też wierzą w to, co śpiewają.
Śpiewanie wymaga dbałości o to, aby słowo Boże mogło być słyszane w swoim
czystym brzmieniu i wniknąć do serc ludzkich. Chcemy śpiewać tak, jak wymaga
tego św. Benedykt od swoich mnichów: "aby nasze serce było w zgodzie z tym,
co głoszą nasze usta" (Reguła św. Benedykta 19, 7). Wtedy również Bóg
zabrzmi w naszym sercu i poruszy nas. I wtedy też, śpiewając, dzielić będziemy
nastrój Boga, Jego miłość i radość.


Wąchanie i smakowanie

Biblia mówi o przyjemnym zapachu Jezusa Chrystusa. Głębokie emocje łączą
się również z zapachem i smakiem. Kiedy na przykład wącham siano, od razu
odżywa u mnie wspomnienie o urlopie, wypoczynku, wolności. Przed trzema laty
byłem na górze Athos. Tam każdy kościół ma swój zapach, który pochodzi przede
wszystkim z kadzidła. Taki zapach rodzi głębokie wyczucie tajemnicy. Czuję się
wtedy otoczony tajemnicą Boga. Wielu ludzi chętnie przypomina sobie zapach
świąt Bożego Narodzenia. Coś on w nich przywołuje, daje poczucie bycia u
siebie, poczucie tajemniczej obecności Boga w ich domu. A to jest przecież
przesłaniem świąt Bożego Narodzenia: że Bóg oto przychodzi tam, gdzie my
mieszkamy i pracujemy, że Bóg przyjmuje ciało, że wchodzi w nasze ciało i chce
być w nim doświadczany.

Woń pochodzi od spalania się. Zawsze łączy się jakoś z przemianą. Drewno,
paląc się, wydziela swoisty zapach, swoistą woń. Drobina kadzidła roztacza swą
woń dopiero wtedy, gdy się spali. Zatem wąchanie, odbieranie zapachów ma zawsze
coś wspólnego z przeczuwaniem tajemnicy, tajemnicy przemiany. Są jeszcze
kwiaty, które same z siebie roztaczają cudowną woń, jak na przykład róże. Woń
róży wzbudza w nas podniosły nastrój, daje poczucie piękna, przenika nas miłym
zapachem. Zapach podnosi się też z pary, mgły, rosy, szronu. To wykwintna woń
ziemi i roślin. Każda pora roku na swój własny zapach. Wiosna pachnie inaczej
niż jesień, lato inaczej niż zima. W zapachu natury przeczuwamy coś z
żywotności, z przemijania, z jasności, z pełni. I w każdym zapachu wchłaniamy w
siebie coś z pełni i tajemnicy Boga.

Mówimy o jakimś człowieku, że nie możemy go znieść, że zapachy, które
wydziela, są dla nas nie do wytrzymania. I unikamy takiego człowieka. Jego
zapach wywołuje w nas reakcję obronną i odrazę. Zaś inni ludzie przyciągają nas
swoim zapachem. Ten ich zapach dotyka czegoś w naszej duszy. Tradycja duchowa
mówi o tym, że diabeł wytwarza niemiłe, złe zapachy. Natomiast ludzie, którzy
są napełnieni Bogiem, roztaczają przyjemną woń. Na przykład o św. Marii
Magdalenie opowiada się, że po swojej śmierci przez 8 dni roztaczała w kościele
przyjemny zapach. Św. Paweł mówi, że chrześcijanie są "miłą wonią
Chrystusa". Kto jest napełniony Chrystusem - w znaczeniu, o którym mówi
św. Paweł - ten ma promieniowanie, w którym ludzie czują się dobrze. Emanuje
z siebie tą miłością, którą Duch Święty wlał w niego.

Smakowanie jest spokrewnione z wąchaniem, odbieraniem zapachów. Smakujemy
podniebieniem, podczas gdy wąchamy nosem. Oba te zmysły już na gruncie
językowym są sobie bliskie. Środkowo-wysoko-niemieckie słowo "smakować"
(schmecken) oznacza też: "kosztować, spostrzegać, wąchać, pachnieć".
Dzisiaj zawęża się "smakowanie" do zmysłu smaku. Smakowanie nie odnosi
się jednak tylko do jedzenia i picia. Według Rzymian, mądrość bierze się z
właściwego smakowania. W języku łacińskim sapientia (mądrość) pochodzi od
sapere (smakować). Dziecko bada wszystko za pomocą ust. Chce wszystkiego
posmakować. Wtedy wie, jakie to coś jest. Smakujemy nie tylko dobrą potrawę czy
wyborne wino, lecz także ludzi. Po powierzchownej rozmowie mamy mdły smak w
ustach, natomiast udana rozmowa pozostawia miły smak. I są ludzie, którzy
każdemu z nas jakoś smakują, z którymi nam dobrze. Co tworzy tajemnicę
człowieka, którego zapach jest nam miły, który nam smakuje? Widocznie przejawia
on coś, co jest nam bliskie, i przywołuje miłe wspomnienia. Ale i może naszym
powonieniem wyczuwamy w człowieku coś z przenikającej go miłości, coś z ducha
Bożego, który daje mu przyjemną woń.

W Eucharystii smakujemy Jezusa Chrystusa spożywając Chleb i pijąc Wino.
Biblia zachęca nas do tego: "Skosztujcie i zobaczcie, jak dobry jest
Pan". Chrystus chce nas dotknąć, tak jak kiedyś dotykał i przez to uzdrawiał
ludzi. Spożywanie i picie jest intensywnym kontaktem. Jednoczymy się wtedy z
Chrystusem, a przez Niego z Bogiem. Ale nie każda Komunia staje się dla nas
doświadczeniem Boga. Często nie jesteśmy skupieni, nie jesteśmy u siebie.
Dlatego również Chrystus nie może nas objąć, choć do nas przychodzi. Kiedy
jednak całkowicie oddamy się spożywaniu i piciu, kiedy cali wejdziemy w
smakowanie, wtedy możemy przeczuć, co znaczy zjednoczenie z Bogiem. Maria
Jacobelli, włoska folklorystka, powiedziała, że jako kobieta i matka dobrze
rozumie, iż Jezus chciał wyrazić właśnie w posiłku swoją miłość dla swoich
uczniów we wszystkich czasach. Dać siebie jako pokarm - to najwyższy wyraz
miłości. W języku miłości mówi się przecież, że bardzo chciałoby się
"zjeść" drugą osobę. Jeśli w spożywaniu i piciu smakuję największą miłość
Jezusa - może się to stać głębokim doświadczeniem Boga. Mistyka
eucharystyczna bardzo wyraźnie zaznacza się u mistyczek średniowiecza. W czasie
Komunii świętej miały one najgłębsze doświadczenie Chrystusa. Były wtedy
wyniesione ponad siebie i w ekstazie miłości widziały się zjednoczone z
Chrystusem, a przez Niego z Bogiem. Przeżywały słodki pocałunek Jezusa. A kiedy
piły z Kielicha, przypominały sobie słowa z Pieśni nad Pieśniami: "O ileż
słodsza jest miłość Twoja od wina" (Pnp 4, 10).

Marcel Proust miał mistyczne przeżycie podczas spożywania słodkiego ciasta:
"W tej sekundzie, kiedy do mojego podniebienia dotarł łyk herbaty pomieszany
ze smakiem ciasta, drgnąłem i byłem jak urzeczony przez coś niezwykłego, co się
we mnie dokonało. Przeniknęło mnie niesłychane poczucie szczęścia, które
istniało całkowicie tylko dla siebie i którego przyczyna pozostawała dla mnie
nieznana". Kto potrafi tak intensywnie smakować, temu może się zdarzyć coś
podobnego, jak Marcelowi Proustowi. Otwiera się przed nim coś z tajemnicy bytu,
a ostatecznie jeden z aspektów Boga. Jeżeli zanurzymy się całkowicie w którymś
ze zmysłów, to poprowadzi on nas do Boga. Marcel Proust posmakował Boga, co
odmieniło jego życie. I wyznał Proust: "Przestałem czuć się człowiekiem
przeciętnym, poddanym przypadkowi, śmiertelnym". Nigdy nie doświadczył on
Boga bezpośrednio. Ale kiedy całkowicie oddał się smakowaniu słodkiego ciasta,
otwierało się przed nim coś z Boskiej dulcedo, z Boskiej "słodyczy".
Wyczuwał w niej jeden z przymiotów Boga.


Dotykanie

Święty Jan w Prologu swego Pierwszego Listu mówi, że w Jezusie Chrystusie
Bóg stał się widzialny i słyszalny. Jednakże szczyt Wcielenia polega na tym, że
Logos, że Słowo Boga, które stało się człowiekiem, może być dotykane ludzkimi
rękoma. Uczniowie dotykali Jezusa, podawali Mu rękę, przyciskali Go do siebie.
Greckie słowo, którego Jan używa na oznaczenie dotykania (pselaphao), kojarzy
się z dotykaniem przez niewidomego: dotykiem szuka on czegoś w ciemnościach,
bada coś swoimi rękoma, aby to poznać i odczuć. Filozofia stoicka używała tego
słowa na określenie doświadczenia Boga. Święty Łukasz podejmuje sposób myślenia
stoików, kiedy podaje w Dziejach Apostolskich słowa, które św. Paweł
wypowiedział na Areopagu: "Aby szukali Boga, czy nie znajdą Go niejako po
omacku. Bo w rzeczywistości jest On niedaleko od każdego z nas" (Dz 17, 27).
Bóg - tak uważają Grecy - daje się nam dotknąć w swoim stworzeniu,
ponieważ wszystko, czego dotykamy, jest wypełnione Bogiem.

Przez dotyk wyczuwam jakość rzeczy. I wyczuwane tak rzeczy wzbudzają we
mnie uczucia. "Dotykać" znaczy równocześnie: poruszać. Ale to, co ja
poruszam, porusza i mnie, wprawia we mnie coś w ruch, rozbudza we mnie emocje,
dociera do mojego serca. W ten sposób dotykanie łączy się z uczuciem, z
wewnętrznym wzruszeniem. Od zmysłu dotyku prowadzi wprost droga do wewnętrznego
wzruszenia, do serca, do nastroju człowieka. Niemieckie słowo rhren -
"poruszyć" - znaczy również wymieszać. Gdy czegoś dotykam, wtedy rzecz
dotknięta miesza się ze mną samym. Z tego, czego dotknąłem, przepływa coś do
mnie, i nie jestem już w stanie dokładnie rozróżnić, gdzie ja jestem, a gdzie
ktoś inny lub coś innego. Dokonuje się wymieszanie, połączenie.

Wszystko, co wyczuwam dotykiem, wzbudza we mnie uczucie, które może jednak
być bardzo różne. Kiedy dotykam zimnego kamienia, wtedy wzdrygam się mimo woli.
Kiedy dotykam czegoś śliskiego, wywołuje to we mnie obrzydzenie. Kiedy dotykam
ludzi, również bardzo szybko wyczuwam różnicę. U jednego człowieka dotykam
miękkiej i ciepłej dłoni, z której promieniuje miłość. U drugiego czuję
natychmiast chłód i twardość, odrzucenie i zamknięcie. Kiedy gładzę skórę
jakiegoś człowieka, wtedy przepływa do niego moja miłość. I wyczuwam, że do
mnie również coś od niego przepływa: odmowa albo wsparcie, życzliwość albo
odrzucenie. Dotykanie tworzy kontakt, a nawet więcej niż kontakt. Pozwala mi
stać się jednością z tym, czego dotykam, dzielić jego nastrój. Dotykając
drugiego człowieka, stykam się również z samym sobą. Odczuwam siebie w nowy
sposób.

Uczniowie, kiedy dotykali Jezusa, dotykali też Boga. Teraz nie możemy już
dotykać Jezusa jako konkretnego człowieka. Jednakże zmysł dotyku pozostaje
również i dla nas ważnym miejscem, w którym możemy doświadczyć Boga. Gdy dwoje
ludzi kocha się, wtedy głaszczą się czule, dotykają się. Ale czegoż oni
dotykają? Skórę drugiej osoby znają już po kilku muśnięciach. Tutaj nie ma już
niczego nieznanego. Cóż więc poznają? Poprzez skórę poruszają osobę drugiego
człowieka, a w osobie tajemnicę tegoż człowieka. Ostatecznie przez skórę
drugiego człowieka dotykają jego miłości, która od niego do nich przepływa.
Dlatego więc dotykanie łączy się z tak mocnymi uczuciami. Kiedy ja dotykam,
wtedy i mnie dotyka serce drugiej osoby i porusza mnie jej miłość, która
przepływa między nami w obydwu kierunkach. Jeżeli dwie osoby dotykają się
delikatnie i troskliwie, to ostatecznie zawsze dotykają tajemnicy Boga,
tajemnicy boskiej miłości, która przejawia się w miłości ludzkiej. Wtedy miesza
się w nich własna miłość z miłością drugiego człowieka, a ostatecznie z
miłością Boga.

Kiedy dotykam kwiatu albo trawy, która kołysze się na wietrze, wtedy mogę
doświadczyć czegoś z czułości Boga, bo dotykając stworzenia, dotykam samego
Stwórcy. Warunkiem jest tylko, żebym dotykał całym sobą i wierzył w miłość
Boga, która przez dotyk płynie ku mnie. Gdy nie kocham człowieka, którego
dotykam, wtedy dotknięcie pozostaje puste, wtedy nic nie porusza się w moim
sercu. Miłości Boga mogę doświadczyć poprzez dotykanie jego stworzenia tylko
wtedy, kiedy w to dotknięcie włożę miłość i tęsknotę i kiedy pozwolę się
dotknąć przez miłość Bożą. Dotykając nie zagarniam niczego. Nie trzymam tego
mocno, nie odbieram wolności, lecz raczej pozwalam być sobą. Chcę tylko zbadać
tajemnicę tego, czego dotykam, a nie wykorzystać egoistycznie. Dotykając
doświadczamy podziwu. Dotykanie wymaga zawsze głębokiego szacunku, wyczucia
tajemnicy tego, czego dotykam, bo ona wskazuje mi na tajemnicę Boga.

O świtaniu
pozdrawiasz mnie promieniem słonecznym
i ukazujesz mi oblicze Twojego piękna.
Kiedy czuję ziemię pod stopami,
wiem, że dajesz mi oparcie
każdego dnia.
Róża ukrywa
Twoją tajemnicę,
cudownie utkaną w kwietne płatki.
W szumiącej rzece
jesteś na wyżynach
Twej potęgi i wielkości.
Jesteś dla mnie
źródłem przydrożnym
w Twojej żywotności.
Jesteś wiatrem,
który mnie głaszcze
za każdym oddechem.
Całujesz mnie
w każdej kropli deszczu,
która perli się na mojej twarzy.
W bawiącym się dziecku
objaśniasz mi sztukę,
jak żyć chwilą.
Jesteś moim snem
w ciemności mojej nocy,
a o poranku pokazujesz mi drogę.
Twoje jest morze,
któreś uczynił,
góry i doliny.
Bo Ty jesteś górą i doliną,
morzem i drzewem,
słońcem i wiatrem.
Zorzo wieczorna mojego życia,
delikatna i łagodna,
wymalowana w niebie.
Nic się nie równa z blaskiem Twej światłości,
Ty we wszystkim
obecny Boże.

Liturgia zna dotykanie. Kiedy kapłan bierze w swoje ręce kosztowny kielich
ze złota, czyni to ostrożnie i z głębokim szacunkiem, z poczuciem, że w
kielichu, który trzyma w swoich dłoniach, mieszczą się potrzeby i tęsknoty
całej ludzkości; wie też kapłan, że po przemienieniu podnosi krew Chrystusa,
podnosi miłość Boga, który stał się dla nas człowiekiem. W sposobie, w jaki
kapłan dotyka kielicha albo hostii, wyraża się jego wiara w tajemnicę Bożej
miłości. Jeżeli dotyka świętych darów równie żarliwie, jak dotykają się dwie
zakochane osoby, to może w swoim dotyku doświadczyć Boga, może odczuć, że
dotyka tajemnicy życia wiecznego, która objawia się i nam w sposób równie
widoczny jak wtedy, gdy objawiała się apostołom. Przez cały czas kapłan dotyka
ołtarza, aby odczuć potęgę siły, która płynie do niego od Boga. Kapłan całuje
nawet ołtarz, aby w ten sposób wyrazić, że w sprawowaniu Eucharystii chodzi mu
o doświadczenie miłości Chrystusa.

Ważnym aspektem dotykania są modlitewne gesty. Wykonując je, nie dotykam
rękami czegoś określonego. Trzymam raczej moje dłonie otwarte, i otwartymi
dłońmi próbuję dotknąć samej tajemnicy Boga. Ręce starają się wyrywać ku czemuś
nieosiągalnemu, niepojętemu. Kiedy układam dłonie na kształt skorupki i
wyciągam je puste ku Bogu, wtedy wyrażam coś z mojej tęsknoty, która od moich
rąk płynie do Boga. Mogę zawrzeć siebie całego w moich rękach. I coś ze mnie
wznieść się wtedy może aż do Boga. Są również takie gesty modlitewne, które
wychodzą poza dotykanie. Kiedy czynię znak krzyża, wtedy poruszam moje ciało.
Krzyż już dla pierwotnego Kościoła był wyrazem miłości, którą nas Chrystus
"do końca umiłował" (por. J 13, 1). Chrześcijanie znakowali się krzyżem
już w pierwszym wieku. Wyryli niejako krzyż w sobie. Niemieckie słowo segnen
(błogosławić, czynić znak krzyża) pochodzi od łacińskiego secare = "wyryć,
wyciąć". Znakiem krzyża rzeźbimy w sobie miłość Boga. Jest to bardzo
delikatne dotknięcie siebie. Ale w tym naszym dotknięciu siebie dotyka nas -
jak wierzymy - sam Bóg swoją miłością, która stała się człowiekiem.

Wykonujemy jeszcze inne gesty, w których dotykamy samego siebie. Na
przykład gest skrzyżowania rąk na piersiach. Przez to delikatne dotknięcie
samego siebie wyrażamy pragnienie, żeby miłość Boga przepłynęła do naszego
ciała. Dotykamy siebie również przy złożeniu rąk. Ściskamy razem ręce i
czujemy, jak między nimi powstaje ciepło. W tym geście dotykamy ciepła boskiej
miłości, która przenika nasze ciało. Wcześniej wiele osób, po przyjęciu
Komunii, trzymało ręce na twarzy. Czynili tak nie tylko po to, aby się
całkowicie skupić, wejść w siebie, lecz także - aby wyrazić w ten sposób
świadomość otrzymania od Jezusa miłosnego wsparcia w Komunii. Chcieli odczuć na
swojej twarzy ciepło troskliwego i kochającego Serca Jezusa. Tak jak dwie
kochające się osoby muskają swoje wargi, tak samo chcieli i oni musnąć na
swojej twarzy miłość Jezusa.

Położenie ręki na czyjejś głowie to kolejny gest dotykania. Jeżeli ktoś
włoży na nas ręce podczas modlitwy i błogosławieństwa, wtedy doświadczamy nad
sobą chroniącej i ożywiającej ręki Boga. Bóg jest jak miejsce obronne, w którym
możemy być całkowicie sobą. Poprzez ręce człowieka może spłynąć na nas
uzdrawiająca moc Boga. Dlatego położenie ręki jest gestem o wielkiej
intensywności, który dla wielu osób stał się ważnym doświadczeniem Boga. W
licznych rodzinach jest zwyczajem, że ojciec czy matka znaczy na czole syna
albo córki krzyż w momencie pożegnania. Dla wielu jest to nie tylko wyraz
miłości rodzicielskiej. Mogą w tym geście wyczuć, że Bóg towarzyszy im z
miłością i troskliwością. Znakiem krzyża przekazujemy innej osobie, że wszystko
w niej jest dobre i że należy ona całkowicie do Boga, że nie stoi nad nią żaden
król ani cesarz, że nie musi spełniać oczekiwań rodziców albo społeczeństwa,
ale że może żyć jako człowiek wolny i kochany przez Boga.


Spotkanie z "Ty"

Uczniowie rozpoznali Boga na obliczu Jezusa Chrystusa. W spotkaniu z
człowiekiem Jezusem przychodził do uczniów Bóg. W sposobie, w jaki Jezus mówił,
patrzył, dotykał, zbliżał się do ludzi, rozpoznawali Boga. Tajemnica Boga,
który stał się człowiekiem, zawiera się w tym właśnie, że Bóg stał się
widzialny w ludzkiej twarzy, że Bóg wziął ludzkie serce, które może czuć,
cierpieć i kochać. I nie tylko dla samych uczniów, lecz także dla pierwszych
chrześcijan doświadczenie Boga było zawsze również doświadczeniem Jezusa
Chrystusa. Potwierdza to przede wszystkim Ewangelia św. Jana, Ewangelia
mistyczna. W mowie pożegnalnej Jezus mówi: "Kto Mnie zobaczył, zobaczył
także Ojca" (J 14, 9). Kto spogląda w oczy Jezusa, ten patrzy w oczy Boga.
Kto słucha słów Jezusa, ten słucha Boga. Bóg wymyka się stale naszemu
doświadczeniu. Dlatego jest to dla mnie bardzo pomocne, kiedy mam przed oczyma
czyny i słowa Jezusa. Wtedy Bóg ukonkretnia się dla mnie. Oczywiście, nie
jestem również w stanie uchwycić Jezusa. Nie mam Jego fotografii, filmu czy
nagrań magnetofonowych. Ale w przekazach Ewangelistów mogę wyczuć tajemnicę
Jezusa, a w Nim tajemnicę Boga. Wtedy Bóg rzeczywiście staje się dla mnie
"TY", staje się partnerem, który do mnie mówi, na mnie patrzy, dotyka
mnie. Medytacja przed ikoną Chrystusa jest dla mnie dobrą drogą nawiązania
osobistego kontaktu z Jezusem, a przez Niego z Bogiem. Ale powinienem
równocześnie wyjść poza ikonę i poprzez obraz patrzeć na Boga bezobrazowego.

Boga możemy doświadczyć nie tylko w Jezusie, ale w każdym człowieku. U
początków życia zakonnego przyjęła się zasada: "Kto zobaczył brata, ten
zobaczył Boga". Sam Jezus identyfikował się z głodnymi, chorymi, nagimi,
bezdomnymi w słowach o sądzie ostatecznym, które znajdujemy u św. Mateusza (25,
31-46). W ubogich mogę rozpoznać Chrystusa. Najczęściej nadajemy tym słowom
Jezusa znaczenie moralizatorskie: że powinniśmy traktować chorego w ten sam
sposób, jak traktował go Jezus. I na tym tle mamy wyrzuty sumienia. Przesłanką
innego podejścia jest inne również doświadczenie. Kto rozpoznaje samego
Chrystusa na obliczu ubogiego człowieka, ten zbliży się do tego człowieka w
inny sposób i postąpi z nim inaczej. My nie potrafimy tak wprost rozpoznać Boga
w człowieku. Potrzebne są oczy wiary, aby w tym konkretnym człowieku dojrzeć
więcej niż to, co przedstawia się naszemu widzeniu. Muszę poprzez medytację
wejść w tajemnicę człowieka. Nie wolno mi sprowadzać drugiej osoby do tego
tylko, co widzę zmysłami. W każdym człowieku jest tajemnica, która go
przewyższa, jest boskie jądro, a nawet więcej - bo to sam Bóg mieszka w
każdym człowieku. Jeżeli rzeczywiście wgłębię się w drugiego człowieka - to
poznam, w jak niewielkim stopniu mogę go ogarnąć, pojąć: znajduję w nim
rzeczywistość, której nie potrafię już opisać. Ową zaś rzeczywistością jest
ostatecznie Bóg, który jaśnieje dla mnie w bracie i siostrze.

Miłość jest tym miejscem, w którym również i dzisiaj wielu doświadcza Boga
w ludziach. Jeśli kocham człowieka, to czuję się nim oczarowany. Jeśli
życzliwie i czule odbieram dotknięcie drugiej osoby, wtedy samo przez się
pojawia się pytanie: Kim jest ten, którego kocham? Co odczuwam i czego
doświadczam w miłości? Czy przeze mnie i przez ukochaną osobę nie wskazuje się
na samą tajemnicę miłości, a ostatecznie tajemnicę Boga? Kiedy wpatruję się w
oczy ukochanej osoby, to kogo widzę i co dostrzegam? Czy to tylko ta konkretna
osoba, którą znam, czy też rozbłyska w niej jeszcze coś innego, czego nie
jestem już w stanie ogarnąć? Czyż nie jaśnieje w niej dla mnie sam Bóg? W
każdej głębokiej miłości dotykam ostatecznie miłości Boga. W każdym intensywnym
spotkaniu z człowiekiem spotykam również boską tajemnicę, boskie "Ty".
Jednak nie jestem w stanie wymusić takich spotkań. Są one zawsze darem. Jeżeli
dwie osoby dotykają w swojej miłości tajemnicy Boga, jest to dla nich zawsze
łaską, a nigdy własną zdobyczą. Dotykają one czegoś, czego nie trzymają w
swoich rękach. Czasami doświadczenie ich wzajemnej miłości zostaje potwierdzone
również przez stworzenie znajdujące się wokół nich. Nagle zaszumi las. Albo
promień słoneczny dotknie ich twarzy. Albo tęcza pojawi się nad nimi. I wtedy
czas zatrzymuje się dla nich. A oni wiedzą, że dotknęli samego Boga.

Eli Wiesel opowiada o chłopcu, którego powieszono w obozie koncentracyjnym.
Publiczna egzekucja dziecka to przejaw niesłychanego sadyzmu. Na pytanie, które
wtedy ktoś wykrzyczał: gdzie jest Bóg? - Eli Wiesel odpowiedział: "On
wisi tutaj". W tym umęczonym ciele dziecka odsłonił się więźniowi Bóg. I w
tak ekstremalnej sytuacji Eli Wiesel dojrzał Boga w umierającym dziecku.
Niekiedy tak bywa, że gdy ktoś kona, dostrzegamy światło, które z niego
wychodzi. Pewien pielęgniarz wyznaje, że każdy umierający jest dla niego
znakiem Boga. W umierającym dostrzega on taką jakość, która wskazuje mu na
rzeczywistość ponadludzką i rozświetla przed nim tajemnicę Boga. Starożytni
mnisi opowiadali, że oblicze umierającego ojca duchowego jawiło się im jak
oblicze anioła.

Przekazuje się o świętych, że Bóg spotykał się z nimi właśnie na obliczu
biednego i chorego. Kiedy św. Marcin odciął kawał swojego płaszcza i dał
żebrakowi, ukazał mu się we śnie Chrystus i objawił mu, że On sam jest tym
biedakiem. Kiedy św. Franciszek całował trędowatego, rozpoznał w nim samego
Chrystusa. Właśnie w tym człowieku, który zewnętrznie nie ma niczego
pociągającego, może się nam odsłonić tajemnica Boga. Powinniśmy wyćwiczyć się w
patrzeniu na innego człowieka oczyma wiary. Ale żebyśmy mogli doświadczyć
samego Boga w innym człowieku, potrzebujemy łaski Bożej. I będzie to tylko
chwila, kiedy Bóg rozbłyśnie dla nas w innym człowieku. Potem już Boga nie
widzimy. Dzieje się z nami to samo, co z uczniami z Emaus. W chwili łamania
chleba "oczy im się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu"
(Łk 24, 31). Nie możemy zatrzymać doświadczenia Boga na obliczu brata lub
siostry. W chwili, kiedy mamy takie doświadczenie, ono znowu nam umyka.




Wyszukiwarka