zaglada domu trinczerow









Tadeusz Markiel - Zagłada domu Trinczerów








Znak - kwiecień 2008



 



Tadeusz Markiel

Zagłada domu Trinczerów


 

 

Przez kilkadziesiąt lat czekałem, aż odejdą
uczestnicy tamtych zdarzeń, aby móc opowiedzieć
tragiczną historię Żydów gniewczyńskich
z uwzględnieniem ich punktu widzenia - podstawić
ludziom lustro, aby mogli się w nim przeglądnąć.
Upominam się o tych bezbronnych ludzi!



 



Z rzeczywistością nie można się spierać. Można
żyć albo w kłamstwie, albo przyjąć prawdę
i wyjść jej naprzeciw. Historię losu żydowskich
współobywateli, którzy zginęli pośród swoich,
musimy poznać do końca.

(Jan T. Gross, Strach)



 



Zła wiadomość nadeszła dla kilku polskich rodzin wyznania mojżeszowego,
zamieszkałych w dużej, kilkutysięcznej wsi o nazwie Gniewczyna
w gminie Tryńcza, powiat Przeworsk, ówczesnego województwa
lwowskiego, a obecnie podkarpackiego. W dniu wybuchu wojny
pewien starszy rolnik (który mógł w ten sposób wyrażać typowe poglądy
mieszkańców wsi) na pytanie, co będzie, gdy przyjdą tu Niemcy,
odpowiedział: "Hitler zrobi porządek z Żydami". Była to złowieszcza
zapowiedź losu małej, jednoprocentowej mniejszości etnicznej w Gniewczynie.
Losu Trinczerów, Semków, Majerów, Jankielów, Kielmonów,
Fajbów, Lejzorów, Lejbów i Majerków.

Słowo o Gniewczynie

W owym czasie społeczność Gniewczyny nie była powszechnie
wykształcona, bo dopiero od dwudziestu lat (to znaczy od odzyskania
przez Polskę niepodległości) objęto dzieci i młodzież powszechnym
obowiązkiem nauki. Z pokolenia dziadków tylko nieliczni umieli
czytać i pisać, z pokolenia ojców - co drugi. Jednak choć cała młodzież
była już piśmienna, to tylko nieliczni, co dziesiąty z nich, byli
przygotowani do dalszej nauki w szkołach średnich; młodzi po ukończeniu
klasy czwartej z reguły porzucali naukę - byli potrzebni do
opieki nad młodszym rodzeństwem i do pracy na roli. Tak więc dzieci
rozpoczynające naukę tworzyły zwykle dwa oddziały, zaś do ostatniej,
siódmej klasy dochodziły zazwyczaj trzy osoby - byli to chłopcy
z majętnych rodzin.

Większość mieszkańców wsi cierpiała biedę, jadano z jednej miski, niektórzy na własny użytek międlili konopie i tkali płótno na
koszule, jeden z gospodarzy nawet w zimie boso woził nawóz na pole.
Biedne kobiety chodziły do oddalonego o trzy kilometry lasu po suche
konary i nosiły na plecach ciężkie paki tego opału - pamiętam
ich spocone i zaczerwienione z wysiłku i od palącego słońca twarze.

Małorolni gospodarze odpracowywali wynajem konia. Z tego
powodu pracowali nie mniej od zamożnych, którzy mieli konia/konie
z wozem i rolniczym osprzętem. Posiadanie jednego konia wyznaczało
przynależność do tak zwanej klasy średniej, dwu - do klasy
zamożnych gospodarzy, tak zwanych kmieci. Pewien małorolny,
poczciwy i niezwykle pracowity ojciec rodziny całe życie odkładał
ciężko zarobiony grosz na zakup konia. Kupił już wóz i uprząż, zachował
nawet za węgłem obory świńskie ucho ze słoniną do natłuszczania
skórzanej uprzęży, ale nie zdążył kupić upragnionego konia
i wejść do klasy średniej - wcześniej dopadła go starość i choroba.

Do miastowych, urzędników, policji, kolejarzy, nauczycieli odnoszono
się z zazdrością i niechęcią. Trzeba to zrozumieć: chłopi - pracując
od świtu do wieczora we dworze - zarabiali złotówkę za
dniówkę, podczas gdy urzędnicy cywilni i mundurowi zarabiali krocie,
kilka setek miesięcznie. Do tego chłop we dworze i żołnierz
w wojsku "brali po pysku". Gdy mój ojciec, służąc w wojsku w Tarnopolu,
spóźnił się jeden dzień z urlopu, to sierżant zawodowy, zanim
wysłuchał usprawiedliwienia, wymierzył mu tęgi policzek.

We wsi były tylko dwa rodzinne warsztaty pracy: duży, murowany,
napędzany silnikiem spalinowym młyn Jagiełów i prosta, siłą
mięśni obsługiwana olejarnia Ficków. Niektóre rodziny w poszukiwaniu
chleba przenosiły się na wschód, gdzie kombatantom wojny
z 1920 roku sprzedawano tanio urodzajną ziemię z parcelacji niektórych
majątków.

Co do opinii na temat gniewczyńskiej parafii, najdosadniej wyraził
się (na przełomie XIX i XX wieku) ówczesny proboszcz, ks. Jan
Biega, który narzekał na "obrzydliwy nałóg głupoty, dzikości i gniewu
u ludzi". "W każdej sprawie, choćby najzbawienniejszej, najpożyteczniejszej,
najprostszej, muszą członkowie tej gminy i prawie zawsze
jedni i ci sami, nie mając oświeconego rozumu i nie chcący przyjąć
od nikogo ani oświecenia, ani rady, gniew czynić - to ich żywioł,
ich ideał. To dowód namacalny i źródło, początek, przyczyna nazwy
gminy miejscowej Gniewczyna" [Zob. B. Szajner, Dzieje oświaty w Gniewczynie
w latach 1945-1990, maszynopis pracy licencjackiej w posiadaniu autora.].

Takie narzekanie miało się nijak do zniewolonego ciężką pracą
chłopa i jego żony, obarczonych gromadą głodnych, obdartych i chorujących,
wiecznie zasmarkanych dzieci, gnieżdżących się wraz z pokoleniem
dziadków przez całą zimę w jednej, ciasnej izbie-kuchni,
w najczęściej starych, osiadłych na ziemi i zagrzybionych domach.

Pamiętam naszych niedalekich sąsiadów - rodzinę Czerwonków.
Mieli dwanaścioro dzieci. W zimie młodsze spały we czworo na jednym
łóżku, chorowite bądź przeziębione - na piecu, na warstwie
ciepłego, suszącego się ziarna, dziadkowie na ławach, na przypiecku,
starsze dzieci na podłodze, na przynoszonej do izby, co wieczora,
świeżej warstwie słomy. Żaden z domowników nie miał pracy
zarobkowej, emerytury ani renty. Popularnym napojem była kawa z przypalanego
w domu jęczmienia; z braku nafty do lampy przyświecano
sobie szczapami wciśniętymi w szczelinę między cegłami
pieca. I to właśnie oni stali się pogorzelcami. Pożar strawił im dom
i obory. Wieś nie była społecznie zorganizowana, nie potrafiła im
pomóc. Musieli sami, z zaświadczeniem od proboszcza, wędrować
nawet po okolicznych wioskach z prośbą o wspomożenie.

Brak ziemi i związana z tym bieda, ciężka praca, ciasnota i brak
nadziei na lepsze jutro sprawiały, że większość ludzi czuła się pokrzywdzona
i wydziedziczona przez los, a przez to gniewna, szukająca
winnych za swoje ciężkie życie. Nie mając warunków do rozwoju,
nie mieli poczucia patriotyzmu, bo nie mieli powodu do dumy
z przynależności do wolnej Polski. Ich ojczyzną była, jak za zaborów,
polszczyzna i ojcowizna - jeśli mieli szczęście ją odziedziczyć.

W Gniewczynie mieszkało zaledwie kilka rodzin żydowskich. Na
pierwszy rzut oka Żydzi nie wyróżniali się niczym szczególnym: przez
lata spędzone tutaj schłopieli, ubierali się więc, zachowywali i mówili
po swojsku, tak jak ich katoliccy sąsiedzi. Jeśli więc była w mieszkańcach
wsi jakaś niechęć do Żydów to nie wynikała ona z odmienności
wyglądu i języka ani z różnic majątkowych. Żydzi z Gniewczyny
byli bowiem biedni.

Pamiętam, że między tymi dwiema grupami ludności kwitł handel.
Chrześcijańscy chłopi sprzedawali swoim żydowskim sąsiadom
nadwyżki mleka, sera, masła, drobiu, kaszy czy ziemniaków. Kupowali
za to od nich wełniane, kolorowe chustki na głowę, zwane dobytkami,
i grube chusty z frędzlami - na plecy. Składali też pojedyncze
zamówienia na inne części garderoby i sprzęty gospodarstwa
domowego, po które Żydzi jeździli aż do Rzeszowa, przy czym połowę
trasy pokonywali zwykle pieszo - żeby było taniej. Żadna z żydowskich
rodzin nie miała zresztą zaprzęgu. Nigdy jednak się nie
zdarzyło się, żeby Żydzi żebrali albo coś ukradli.

Skąd zatem w Gniewczynie niechęć do Żydów? Odpowiedź jest
prosta: uruchamiała ją religia. Owa niechęć płynęła z ambony, malarstwa
religijnego, obyczajów... Kiedyś do domu babci, Marii Kulpy,
przyszli kolędnicy. Wśród nich był zgarbiony, pejsaty, karykaturalnie
ubrany Judasz z pielgrzymim kosturem i workiem na pieniądze
u pasa, wiadomo - Żyd. Pamiętam, jak przedobra ciocia Stasia wysunęła z miotły witkę brzozową i podając mi, wówczas siedmiolatkowi,
powiedziała: "Bij tym Żyda po garbie na plecach, będziesz
miał zasługę przed Panem Jezusem". Bałem się, bo jakże to tak, bić
dorosłego, który ma w dodatku kij w ręku. Ale ciocia dalej mnie
zachęcała: "No idź, bij, nic ci nie zrobi". Odważyłem się w końcu
uderzyć i, o dziwo, Żyd się nie rozłościł, nie zdzielił mnie kijem. No
cóż, dla ludzi we wsi każdy człowiek był stworzeniem Bożym, tylko
nie Żyd!

Dzieciaki dla zabawy rzucały łajnem w okna żydowskich domów.
Gdybyż tylko to! Kobiety, które z oddalonego o trzy kilometry lasu
dźwigały suche konary na opał, opowiedziały mi kiedyś o "przygodzie",
jaka spotkała starego Żyda niosącego taki ciężar. Młodzież
pasąca bydło na pastwisku podeszła doń cicho, od tyłu, i podpaliła
dźwigane przez niego i powiązane konary. Żyd wpadł w panikę, bo
nie mógł się uwolnić od płonącego brzemienia. Biedak opalił włosy,
uległ poparzeniom, ale winowajców nie spotkała żadna kara.

Ani w domu, ani w szkole, ani w kościele nie uczono nas, że trzeba
szanować także żydowskich sąsiadów. A oni zachowywali się tak,
jakby przepraszali, że żyją. Zatem wyżywano się na nich, bezkarnie
wyśmiewano, a słowa "Żyd", "Żydówka", "żydowski bachor" funkcjonowały
jako obelga. Do dobrych żartów należało, przy okazji świniobicia,
poczęstować żydowskie dziecko kawałkiem kiełbasy czy kaszanki,
dobrze wiedząc, że ich żydowscy rodzice przestrzegają koszerności.
"Mame - mówiło żydowskie dziecko po powrocie od sąsiadów - Konik Wojtek
dał nam krupki z workiem, aj waj, jakie to dobre
było". Chcąc Żydom dokuczyć, używano wobec nich pozdrowienia:
"Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Żydzi nie obrażali się,
odpowiadali na to: "Niech będzie pochwalony Bóg Wszechmogący".
Była w nich duma z biblijnej historii i wierności Jedynemu Bogu. Była
w nich nieznana nam, chrześcijanom, wiara, że są narodem wybranym,
któremu Wiekuisty objawił drogę życia. Dziś myślę, że to właśnie
owa duma i wiara chroniła ich godność przed motłochem!

Wierzący Żydzi nawet pod groźbą utraty życia nie wypierali się
swojej religii. Wyjątkiem było zauroczenie i miłość. W dwóch pięknych
córkach Majerów zakochali się dwaj młodzieńcy z Gniewczyny:
Jan Strama, technik, i Jan Szozda, kolejarz. Pierwsza - Rachela/Teresa Strama -
doczekała się trójki udanych dzieci; pozostała we
wsi, ale przeżyła tu piekło, była nieustannie szantażowana przez najbardziej
zdegenerowanego z miejscowych mafiosów, który do końca
wojny groził jej i dzieciom denuncjacją przed okupantem. Druga - Bronia -
wyszła za Jana Szozdę dopiero po wyzwoleniu, w roku
1944. Podczas okupacji ukrywała się z pomocą narzeczonego w coraz
to innych miejscach - najdłużej u Bajów, za rzeką, przy moście.
Po wojnie obie siostry wreszcie odetchnęły od zmory lęku przed sąsiadami
i przed okupantem. Bronia nie musiała zmieniać wiary,
dostała szansę na ślub cywilny z Janem Szozdą. Osiedlili się w powiecie
łańcuckim, z dala od znanych jej osobiście gniewczyńskich
antysemitów.

*

Na strychu u babci, Marii Kulpy, znalazłem kiedyś stare (z 1926
roku) katolickie pismo, które tylko w tytule było katolickie, ale w treści
- antysemickie, ostro antysemickie. Przeczytałem w nim taką oto
pieśń-modlitwę:

Boże! Coś Polskę przez tak liczne wieki
Bronił od Szwedów, Turków i Tatarów,
Coś ją wyzwolił z niemieckiej opieki
I na proch starłeś kajzerów i carów,
Przed Twe ołtarze zanosim błaganie:
Polskę od żydów racz wyzwolić, Panie!

Żyd nasze miasta i wsie zawojował,
Handel i przemysł zabrał w swoje ręce,
Nawet uczelnie wyższe opanował
I kraj pogrążył w ubóstwie, w udręce;
Przed Twe ołtarze...

Żyd sieje bezwstyd i ludność rozpaja,
Karczmy i domy rozpusty otwiera,
Bolszewizm szczepi, Polaków rozdwaja,
Mienie i zdrowie, i rozum odbiera;
Przed Twe ołtarze...

Boże Wszechmogący i Ty Panno Święta,
Korony Polskiej Przeczysta Królowo!
Polska chce zrzucić te ohydne pęta,
Chce być naprawdę wolną, narodową,
Przed Twe ołtarze zanosim błaganie:
Polskę od Żydów racz wyzwolić, Panie!

Znalazłem tam również artykuł pod tytułem Żyd:

[Żyd] porzucił własną ziemię, jął się włóczęgostwa z postanowieniem życia
na cudzy koszt. Jak wesz, pluskwa, szarańcza, zarazek tyfusu, bakcyl cholery
i dżumy... Zażądał równouprawnienia i "tolerancji", [czyli] poddania się świata
chrześcijańskiego żydowskiej nawale, i abdykuj, chrześcijaninie - wyrzekaj się
wiary, narodowości, ziemi, nieba - oddaj, coś nagromadził - spal Pismo święte,
obal Papiestwo, przebuduj kościoły na synagogi, zapuść pejsy, włóż "cecele"
i pójdź na żydowskiego parobka... całe legje zdrajców własnego kraju, duszami
i mózgiem zaprzedanych judaizmowi, dziesiątkami lat popełniają nieustającą
zbrodnię zaprzaństwa narodowego... Całe to zbiegowisko opryszków najgorszego
gatunku wyciska na masach narodowych odpowiednie piętno...

Minęło zaledwie szesnaście lat od druku owego pisemka, kiedy -
12 lutego 1942 roku - dwunastoletni, żydowski chłopiec z Krajna,
Dawidek Rubinowicz przeczytał dopiero co rozlepione we wsi niemieckie
ogłoszenie:

Żyd to oszust, jedyny twój wróg.
Stań, przeczytaj widzu miły,
Jak Cię żydy osaczyły,
Brudną wodę da do mleka,
Zamiast mięsa szczura sieka,
Rozczyn ciasta z robakami,
ugniatany jest nogami.

Dawidek zapisał w swoim pamiętniku: "gdy stróż [to ogłoszenie]
przybijał, to akurat ludzie szli od śniegu, tak się śmieli, aż mnie
głowa rozbolała z tej hańby, jaką Żydzi w dzisiejszych czasach przeżywają.
Aby Bóg dał, żeby ta hańba czym prędzej się skończyła".

Wkrótce potem, 21 września tego samego 1942 roku, Niemcy
załadowali do wagonów, na stacji Suchedniów, Dawidka wraz z rodzicami
i pięcioma tysiącami innych Żydów z okolic Bodzentyna i wysłali
do obozu zagłady. Do Treblinki pociąg przyjechał 22 września o godzinie
11 minut 24. Proces uśmiercania w komorach gazowych,
łącznie ze stosowanym przez esesmanów kamuflażem, nie trwał długo...
Dawidek i jego rodzice zginęli po dwudziestu minutach straszliwej,
niewyobrażalnej męki duszenia się w komorze gazowej, gdzie
sekunda daremnej walki o oddech oznaczała wieczność męki umierania
wraz z najbliższymi.

Jeśli ktoś nie widzi związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy
tamtym katolickim pismem a treścią hitlerowskiego ogłoszenia i losem
bezbronnego, żydowskiego dziecka, to... ma "kamienne serce"
i nie słucha Jezusa, Syna Dawidowego, i Jego żydowskich (!) błogosławieństw.


*

Dziewiątego dnia po wybuchu wojny Przeworsk zajęli Niemcy.
Nadszedł czas lęku, śmiertelnego niebezpieczeństwa dla społeczności
żydowskiej. Trzy dni później spłonęła zabytkowa synagoga.
27 września przyjechał do Przeworska 3. oddział operacyjny SD pod
dowództwem dr. Halselberga, który przeprowadził akcję wysiedlenia
Żydów z Przeworska za San, na teren radzieckiej strefy wpływów. 1 470 osób, w tym 505 mężczyzn, 553 kobiety i 412 dzieci,
musiało w ciągu doby opuścić miasto (informację tę podaję za wstępem
do Dzienniczka Basi Rosenberg [Zob. Dzienniczek Basi Rosenberg (Przeworsk
1938-39), Przeworsk 1997, s. 8.], czternastoletniej uczennicy
Szkoły Handlowej w Przeworsku).

Z Przeworska do Sieniawy, za San, jest około 25 kilometrów.
Żydzi rozpaczliwie potrzebowali wozów. Płacili nawet dziesięciokrotnie
więcej niż przed wojną. Zwiedzieli się o tym chłopi z okolicznych
wiosek. Także z Gniewczyny wyruszyło do Przeworska na zarobek co
najmniej kilka, a może nawet kilkanaście furmanek. Żydzi wyjeżdżali
w pośpiechu, w atmosferze pełnej lamentu i płaczu. Wykorzystali to
wozacy, żądając z góry zapłaty za przewóz. Po tej akcji dwaj furmani
z Gniewczyny - dwudziestolatek, który wypożyczył konie od zamożnego
sąsiada, i czterdziestolatek, który miał własne konie, a dwa i pół
roku później wszedł do bandyckiej spółki pomagającej Niemcom w pogromie
żydowskich sąsiadów - przechwalali się swoim sprytem: podwozili
rodzinę żydowską tylko na czwartą część drogi do Sieniawy, do lasu przed
wsią Jagiełła. Tu zatrzymywali konie i grożąc batem i klnąc,
przepędzali swych pasażerów z wozu.

Bezwstydni, pozbawieni sumienia, hańbiący przykazanie miłości
bliźniego, za nic mieli tragedię ludzi, pisk dzieci, płacz kobiet i lament
mężczyzn. Nie bali się, mieli oparcie w niemieckiej policji i przyzwolenie
społeczne na prześladowanie Żydów, mieli także pod ręką
siekierę... Potem boczną drogą wracali pędem do Przeworska z ofertą
następnej usługi. Obracali tak po trzy razy w pierwszym dniu wysiedlenia
i raz w następnym. To był dopiero geszeft, szwindel, podejrzany
interes - podręczne słowa antysemitów rzucane w starozakonnych
pod byle pretekstem, a chętnie wprowadzane w czyn przez nas,
nowozakonnych.

Na razie rodziny żydowskie na wsi pozostawiono we względnym
spokoju, ale do czasu! Tylko żarty w stosunku do Żydów stawały
się coraz bardziej okrutne. Po wojnie słyszałem od szkolnych
kolegów z odległej miejscowości, że kiedyś, wracając w niedzielę z kościoła,
spotkali żydowskiego chłopca na łące. Przywiązali go do dziko
rosnącej gruszy, zdjęli spodnie i podprowadzili pasącą się w pobliżu
kozę, aby ssała jego ciuraka. Opowiadając o tym, jak chłopiec
wył z bólu, pokładali się ze śmiechu.

Póki co, panowały stare lęki i strachy przed oskarżeniem o mord
rytualny: Żydzi śmiertelnie bali się wieści o zaginięciu czyjegoś dziecka,
które mogło się utopić w Mleczce czy Wisłoku lub zabłądzić w lesie,
ponieważ to na nich mogłoby paść oskarżenie.

Żydowskie rodziny z niepokojem oczekiwały świąt wielkanocnych,
kiedy to młodzież miała zwyczaj wieszania, w pierwszych dniach
Wielkiego Tygodnia, naturalnej wielkości kukły Judasza na wysokim
wiązie przed oknami Trinczerów mieszkających najbliżej kościoła.
Ubiór tej kukły pochodził ze skradzionej wcześniej żydowskim
biedakom odświętnej garderoby. Wisiało to na pośmiewisko
i hańbę Żydom rzekomo winnym śmierci Chrystusa. Zwyczaj ten
zarzucono dopiero w 1941 roku. W tym czasie Żydzi, bojąc się aktów
napaści inspirowanych liturgią i kazaniami wielkopiątkowymi,
wcześniej niż zwykle zamykali okiennice i nie wychodzili z domów.

Od początku okupacji Żydzi starali się nie rzucać w oczy. Handlowali
po cichu tylko z ludźmi, którym ufali. Taki stan utrzymywał
się do końca 1941 roku.

Wiosną roku następnego, gdy Niemcy przystąpili do tzw. ostatecznego
rozwiązania kwestii żydowskiej (czytaj: wymordowania
całego narodu żydowskiego), także miejscowi przystąpili do ostatecznej
obławy na rodziny żydowskie, chociaż nie musieli tego robić.
Nie było to trudne, bo od dwóch lat je "macali", czyli śledzili, gdzie
się ukrywają. Coraz częściej dochodziło do napadów dla wyłudzenia
pieniędzy. Gdy Żydzi zaczęli się na noc w domach barykadować,
miejscowi podjeżdżali przed świtem pod upatrzony żydowski dom
z sikawką strażacką, wspinali się na dach i wlewali wężem wodę
przez komin, dopóki właściciel nie otworzył drzwi. Brali okup na
alkohol i znikali, zanim ludzie wyszli z domów do pracy. Na podobne
akcje wyjeżdżali także przed świtem do sąsiedniej wsi, Jagiełły,
oddalonej o pięć kilometrów. Tam, przy dwu przydrożnych,
małych stawach gnieździło się kilka rodzin żydowskich. O świcie
podłączali wąż strażacki do stawu, wspinali się na dachy biednych
domostw i robili potop u tych prześladowanych, spodziewających
się najgorszego, biedaków. Żydowskie rodziny żyły teraz w przekonaniu
o nieobliczalności katolickiego otoczenia, w poczuciu nie
tylko zagrożenia zewnętrznego - ze strony okupanta, ale i wewnętrznego
- ze strony sąsiadów. Odczuwali to jako sąsiedzką i zarazem
polską zdradę. Bezradności, bólu, rozpaczy i lęku o przetrwanie
rodzice nie potrafili ukryć przed dziećmi, które nieruchomiały, cichły,
śledziły ich niespokojne twarze.

Czarna rozpacz ogarnęła rodziny żydowskie wiosną 1942 roku.
Żydzi bali się przebywać w swoich domach, rozpierzchli się, gdzie
kto mógł. Ukrywali się u zaufanych ludzi w przysiółkach na obrzeżach
wsi, takich jak Poręby i Zawisłocze. Inni, ci bez małych dzieci,
spali w oborach u zaufanych we wsi, a w dzień kryli się w zagajnikach,
w wiklinie nadrzecznej bądź w starych przybudówkach do stodół.
Dwie niepełne rodziny Semków i Lejzorów schroniły się w starym
młynie blisko leśniczówki. Miejscowych chłopców penetrujących
to miejsce, po ucieczce obu rodzin na stare wisłoczysko, obsiadły
tysiące pcheł - oto warunki, w jakich gnieździli się ci ludzie.

Dwie młode dziewczyny przyjęła rodzina Skibów, mieszkająca
za mostem na Mleczce, przy skrzyżowaniu dróg. Żona Lejzora uciekła
wraz z małoletnim synem Herszem do swojej siostry w Chodaczowie.
Tam zostali zastrzeleni. Troje osób próbowała przechować
pewna gospodyni w Gniewczynie Trynieckiej, ale jej krewny naprowadził
żandarmów i zastrzelili ich w lesie, po drodze do Wólki.

Trinczerowie, Lejba i Szangla, zgodzili się oddać najmłodsze dziecko,
dziewczynkę o jasnych włosach i niebieskich oczach (odziedziczonych
po ojcu - Lejbie), bezdzietnemu małżeństwu Łabuzów. Dziecko
przebywało już z nimi przez pewien czas, do pamiętnego maja
1942 roku, kiedy to miejscowi - w geście "łączenia rodzin" - dołączyli
dziewczynkę do jej rodziców uwięzionych we własnym domu.

U Trinczerów

W maju 1942 roku, miejscowi - nazwijmy ich spółką gromadzkiej
"elity" - mianowicie: szef Ochotniczej Straży Pożarnej (od sprzed
wojny, z mandatu społecznego), aktywiści straży i zarazem najbliżsi
sąsiedzi rodziny Trinczerów, sołtysi i ich pomocnicy, zwani pachołkami
(ci z mandatu okupacyjnego), z obu części wsi - Łańcuckiej i Trynieckiej
- oraz bezideowe skrzydło ruchu oporu urządzili obławę na
miejscowe rodziny żydowskie, wyłapując większość dorosłych i dzieci.
Wsadzili nieszczęśliwców na wozy, jak świnie i cielęta wiezione na
jarmark, i dowieźli do domu Lejby i Szangli Trinczerów - w środku
wsi, w bliskim sąsiedztwie kościoła i plebanii, niedaleko szkoły.
Wszyscy zostali uwięzieni w ciemnej komorze, bez okna, tylko
z lufcikiem wentylacyjnym. Pozbawienie ich wolności wróżyło najgorsze.
Podobnie jak esesmani w Oświęcimiu, strażnicy zastosowali
kamuflaż, łudzili więźniów, że pozostawią ich przy życiu, jeśli ci oddadzą
pieniądze, złoto i powierzone zaufanym ludziom ubrania, buty
i inne rzeczy i jeśli dzieci nie będą płakać, a dorośli nie będą stawiać
oporu. To sprawiło, że nieszczęśliwcy przeszli od szoku po obławie
i uwięzieniu do nadziei, że Wszechmogący odmieni ich los. Nie wiedzieli,
że wyrok na nich już zapadł, że po gwałtach i torturach będą
patrzeć na śmierć swoich dzieci.

Miejscowi, spółka gromadzkiej "elity", którą dziś nazwalibyśmy
mafią, rekrutowali się z ówczesnej wiejskiej klasy średniej. Reprezentowali
władzę administracyjną i dysponowali siłą fizyczną, w tym nielegalną bronią.
Ich funkcje wzajemnie się uzupełniały. Mieli szerokie
pole dla korupcji (m.in. ustalanie wysokości kontyngentów
dla poszczególnych gospodarstw oraz sporządzanie list na wywózkę
do przymusowej pracy w Niemczech) i niepohamowaną ochotę
na pohulanie.

Najaktywniejszy, najbardziej zdemoralizowany i okrutny był szef
miejscowej, kilkunastoosobowej Ochotniczej Straży Pożarnej. Brał
on także udział w pogromie dziesięciu rodzin żydowskich w sąsiedniej
wsi Jagiełła.

Biedacy, nawet gdyby chcieli, nie mieli dostępu do mafijnej spółki,
a członkowie zamożnych i zacnych rodzin, nie chcieli do niej należeć
z szacunku do samych siebie.

Nikt we wsi "nie podskoczył" tym gangsterom z obawy przed
zawyżeniem kontyngentu, wywózką, a nawet śmiercią. Niestety, ideowe
skrzydło Armii Krajowej reprezentowane przez miejscowych
studentów nie przyjęło na siebie roli obrońcy żydowskich sąsiadów.
Na nieszczęście dla nich pomiędzy mafijną spółką a AK ustalił się
pewien stan równowagi sił, niepisana zasada niewchodzenia sobie
nawzajem w drogę.

W maju 1942 roku, w domu Trinczerów, mroczne emocje okrutnych
wieśniaków, zainspirowanych nazistowskim programem zagłady
narodu żydowskiego oraz klimatem religijnego antysemityzmu i społecznego
przyzwolenia na poniżanie Żydów, sięgnęły zenitu. Za dnia
przepędzali nieszczęśników do izby i pilnowali ich pod bronią, bo
tłumiąca dźwięki i pozbawiona okien komora potrzebna była do
gwałtów i tortur. Złamano uwięzionym ich poczucie godności i pohańbiono
człowieczeństwo: kobiety przeprowadzano z izby do komory,
uspokajając ich mężów, że tylko na przesłuchanie, podczas
gdy w rzeczywistości gwałcono je pojedynczo i zbiorowo, mężczyzn
torturowano w celu wskazania, gdzie ukryli części garderoby i pieniądze.
Kuchnia między tymi pomieszczeniami służyła za dyżurkę,
gdzie miejscowi się zbierali, naradzali, pili wódkę. Kilku bossów
mafijnej spółki decydowało o torturach i gwałtach - kto, kiedy i kogo
- oraz o tym kiedy te rodziny wydać hitlerowcom na śmierć, aby
nie stały się w przyszłości świadkami oskarżenia.

Na razie miejscowym najbardziej zależało na milczeniu ofiar
w obawie, aby jakieś kobiety, szczególnie ich żony, nie usłyszały płaczu
i krzyków. Ciekawskich i litościwych informowano, że taki jest
rozkaz gestapo. Uwięzienie rodziców razem z dziećmi gwarantowało
milczenie ofiar. Gwałcone kobiety nie chciały krzyczeć, aby nie
straszyć przede wszystkim własnych dzieci, a mężczyźni krzyczeć nie
mogli, bo podczas tortur robiono im mostek na stołku, kneblowano
usta i wlewano wodę do nosa. Oprawców z obu części Gniewczyny - Łańcuckiej i
Trynieckiej - mogło być do dziesięciu.
Do dziś nie wiem, dlaczego na areszt wybrano dom Trinczerów,
w środku wsi, tuż przy drodze, w sąsiedztwie plebanii, wikarówki,
organistówki i kościoła, niedaleko szkoły, zamiast na obrzeżu i w oddaleniu
od drogi. Może zadecydowała o tym dostępność uczęszczanego
przez ludzi miejsca oraz poczucie zupełnej bezkarności i fakt,
że dwu albo trzech z dziesięciu bandytów było sąsiadami tego domu.

Dobrzy ludzie we wsi nie byli zorganizowani, nie inwestowali
energii w sprawy gromady, swoje opinie wypowiadali tylko za zamkniętymi
drzwiami. Mieli dość swoich kłopotów z wykarmieniem
dzieci, z chorobami, z brakiem odzieży, opału i światła. Byli od wieków
przyzwyczajeni, że władza we wsi należy do "pana, wójta i plebana".
Byli skażeni myśleniem niewolników. Wielu pamiętało jeszcze
czasy, kiedy pan miał prawo ich uwięzić, ekonom - bić "po pysku",
proboszcz - rzucać na nich z ambony klątwę, a wójt mógł
samowolnie wyznaczać poborowych. Ludzie nie chcieli się społecznie
angażować, zamykali oczy i zatykali uszy na zło, które nie dotykało
ich bezpośrednio.

W domu Trinczerów, który teraz stał się więzieniem, najczęściej
gwałcone były dwie młode i ładne kobiety: Szangla, żona właściciela
domu Lejby, matka trójki małych dzieci, oraz córka Lejzora z Trynieckiej,
żona mieszkańca Jarosławia - też Szangla, matka dwojga
małych dzieci. Właśnie tej drugiej Szangli udało się wyrwać z rąk miejscowych
w chwili przeprowadzania jej do komory na seans gwałtu.

Wybiegła za płot na przeciwną stronę drogi, potem doliną ku
ławie na Mleczce, za ławą - w górę rzeki, nadbrzeżną, mało uczęszczaną
ścieżką wzdłuż rzadko rozstawionych domów. Biegła jak oszalała,
mając nadzieję, że zdoła się oderwać od goniącego ją prześladowcy.
Zdołała dopaść najbliższej stodoły Musiałów, przy której był
wychodek - tu się skryła. Ale prześladowca nie zgubił ofiary. Wyciągnął
ją stamtąd za włosy. Próbowała go przekupić, ofiarując złoty
łańcuszek zaszyty w ubraniu. Szlochała, błagała, znali się, jak wszyscy
we wsi - był jej rówieśnikiem. Ponury spryciarz nie dał się jednak
ubłagać. Wczepił się łapą w jej włosy i dowlókł ją z powrotem. Ludzie
udawali, że tego nie widzą...

Szangla miała nadzieję sprowadzić ratunek dla dwójki swoich
dzieci. Może chciała paść na kolana przed proboszczem lub wikarym
i prosić o pomoc? Nigdy się tego nie dowiemy. Możemy tylko
przypuszczać, że chciała postąpić tak jak jej babcia Semkowa, dzień
później, kiedy to, skoro świt, przybiegła pod kościół przed pierwszą
mszą i klęcząc u drzwi, czekała na chwilę, kiedy ksiądz i pierwsi staruszkowie
będą wchodzić do kościoła. Wyciągała do nich z płaczem
ręce, prosząc o ratunek dla córki i wnucząt. Bezskutecznie... I zaraz
musiała uciekać, bo zaczynał się ruch we wsi. Do kościoła nie mogła
wejść z obawy, aby nie oskarżono jej o profanację hostii.

Kiedy po domach poszła wieść, że miejscowi uwięzili żydowskie
rodziny w domu Lejby Trinczera, natychmiast tam pobiegłem. Z ciekawości
i ze współczucia. Miałem dwanaście lat.

Drzwi wejściowe były lekko uchylone. Nie zdziwiło mnie to.
Wszedłem śmiało do sionki, bo często tu bywałem jako goniec w sprawach
handlowych. Kuchenka na wprost otwarta. W swojej naiwności
usiadłem na ławie naprzeciw otwartych drzwi głównych i drugich,
kuchennych. Tak się robiło w oczekiwaniu na właściciela.

Zaskoczyły mnie jakieś jęki. Kobiece. Stłumione, płaczliwe. Wciąż
od nowa. Rozróżniałem coś, co brzmiało jak "juuuze... juuuze... juuuze..."
i tak kilkanaście razy. W miarę, jak to się powtarzało, wzrastał
we mnie niepokój. Ktoś umiera w komorze po lewej? Te odgłosy
były tak przytłumione, że nie mogły być słyszane w izbie po mojej
stronie prawej, gdzie przetrzymywano pozostałych, w tym dzieci.
Wtedy nie mogłem się domyśleć, że ktoś pod bronią pilnował śmiertelnie
przerażone ofiary w izbie, a inni gwałcili zbiorowo kobietę
w komorze.

Nagle, jak spod ziemi, zjawił się przede mną mężczyzna wysoki,
dobrze zbudowany, ale nie miejscowy, tylko sprzymierzeniec miejscowych, który
dopiero co opuścił kuchnię, wyszedł za dom za potrzebą
(tam był wychodek) i właśnie wrócił. Przypadł do mnie, zasyczał
ze złością: "co tu robisz?", chwycił za kołnierz, szarpnął ku
wyjściu i wykopał za próg domu.

Zgłupiałem, zdumiony i przestraszony zarówno gwałtowną reakcją,
jak i tłumionym sykiem tego strażnika "domu umarłych". Skąd
ta agresja, a równocześnie dbałość o zachowanie ciszy? Bo tu była
cisza, jak w ostatnim kręgu piekła Dantego. Matki, gwałcone, tłumiły
płacz i jęk, chcąc chronić swoje dzieci; gwałcicielom właśnie o to
chodziło, kiedy wypełniali ponury, złowróżbny rozkaz Hitlera przed
atakiem na Polskę: "...bądźcie bezlitośni, nasza przewaga daje nam
do tego prawo".

W międzyczasie pachołkowie sołtysów, z Łańcuckiej i Trynieckiej
części Gniewczyny, krążyli po wsi i na podstawie zeznań wymuszonych
torturami odbierali zimowe odzienia zostawione na przechowanie
u zaufanych ludzi, grożąc - w razie odmowy - że zjawi się
u nich gestapo. Tak było u litościwej Marii z Kulpów:

- Pochwalony, nima Jantka?
- Na wieki, zaraz przyjdzie.
- Eh, pilno mi...
- A co tam znowu?
- Eee, nic, ja tylko po te żydowskie łachy...
- Jakie łachy? U nas nima żadnych...
- Są, Marynka, są, ty se przypomnij...
- Sumiennie wam mówię, że nima!
- Lejba zeznał, że u ciebie...
- Niech se Lejba przyjdzie sam!
- Oddaj płaszcz zimowy i kapelusz!
- Sumienia ni macie?
- Ja na służbie, jak nie, to przyjdzie gestapo...
- A żeby was... zaczekajcie... a co z dzieciętami Lejby?
- Ja nic nie wiem.
- Oj, sumienia nie mają, nie mają...

Gdy miejscowi, ojcowie rodzin i pobożni katolicy, nasycili się
gwałceniem kobiet, gdy wszystko zrabowali, a ich ofiary - dzieci,
matki i ojcowie, osłabieni płaczem, bólem, panicznym strachem, ciemnością,
bezsennością, pragnieniem i głodem - były na samym dnie
nieludzkiej rozpaczy, wydali je hitlerowcom, aby pozbyć się świadków.
Drugiego dnia, późnym wieczorem, z kolejowej budki telefonicznej
powiadomiono policję okupanta w powiatowym mieście Jarosławiu,
że "uzbierało się dużo Żydów, aż osiemnaście"...

Trzeciego dnia przyjechało przed południem czterech żandarmów
w hełmach i z karabinami. Dwaj mówili po niemiecku, pozostali
po rosyjsku. Najpierw zasiedli do przypochlebnego posiłku,
pachnącej kiełbasy, świeżo upieczonego chleba i alkoholu. Potem
spisali personalia ofiar potrzebne do meldunku i kazali wyprowadzić
Żydów przed dom. Wyszli, ustawiając się półkolem, jak wilcze
stado, w głębi podwórka, a miejscowi wypychali ofiary z komory na
zewnątrz domu. Trinczerów, Lejbę, Szanglę i trójkę ich dzieci, wypchnięto
jako pierwszych. Oni jeszcze nie wiedzieli, że ich dom za
chwilę stanie się miejscem mordu. Na razie ustawili się z boku podwórka,
od strony drogi, i przygarniali dzieci między siebie. Lejba
zasłaniał je własnym ciałem, a był wysoki, barczysty.

Teraz wszystko nabrało przyspieszenia. Pełen lęku i wzruszenia,
widzę gest mordercy wskazujący karabinem, nie ręką, na Trinczerów,
a potem na środek placu, słyszę warknięcie mogące oznaczać
"twarzą do ziemi", nie takie wyraźne i głośne, lecz przytłumione,
może z odruchu wstydu ze sposobu prowadzenia wojny w Polsce,
a może z obawy, aby nie wywołać przedwczesnej paniki wśród ofiar.

Lejba poderwał się pierwszy, jakby w nadziei, że ofiarą ze swego
życia rozmiękczy serca morderców, uratuje rodzinę. Był boso, w starej
koszuli i połatanych kalesonach. Tyle tylko pozostawili jemu i reszcie
ofiar gniewczyńscy sąsiedzi. Przecież buty i łachy nie będą już
Żydom potrzebne, tłumaczyli sobie. Lejba poprawiał opadające kalesony.
Niezawiązane sznurki u nogawek plątały się u nóg. Zrobił
krok do przodu, do środka placu, i już się pochylił, gdy kolbą karabinu
odrzucił go hitlerowski morderca i lufą wskazał na dzieci.

Do dziś pojąć nie mogę, jak mogło się to stać, że starszy chłopiec
bez sprzeciwu zrobił parę kroków, ukląkł, pochylił się, podparł rączkami
i przywarł buzią do udeptanego podwórka w miejscu, gdzie
wskazywał wylot lufy karabinu. Spokojnie, jakby przystępował do
Pierwszej Komunii...

Padł strzał od stojących nieco z boku, po lewej stronie od chłopca,
umundurowanych, mówiących po rosyjsku, a może po ukraińsku żandarmów.
Wstrząsnęła się główka dziecka, jakby chciało gwałtownie
czemuś zaprzeczyć i zabarwiły się włosy czerwoną plamą. Wciąż widzę
skamieniałe, zmienione przerażeniem twarze matki i ojca, szeroko
otwarte, znieruchomiałe oczy wpatrzone w swoje dziecko.

Po strzale nastąpiła śmiertelna cisza, jakby jakieś straszne łapy
potwora ścisnęły za gardła i odebrały rodzicom i dzieciom jęk rozpaczy.
Ani krzyku, ani wołania o pomoc. Nawet mordercom odebrało
mowę, bo tylko lufą karabinu wskazywali kolejne dziecko i miejsce
na ziemi. Teraz młodszy idzie za ruchem lufy karabinu. Kładzie
się buzią do piachu, obok brata. Jeszcze dobrze rączek nie ułożył
przy buzi, gdy gruchnął strzał.

I po raz trzeci lufa karabinu wskazuje najmłodsze dziecko, dziewczynkę
jasnowłosą z niebieskimi oczami, i potem miejsce na ziemi.
(To właśnie ją zamierzało wziąć, jako córkę, bezdzietne katolickie
małżeństwo mieszkające naprzeciw domu Trinczerów; sęk w tym,
że bezdzietny należał do mafii. Nie wiadomo, ze strachu, nakazu,
czy na złość żonie, oddał dziecko uwięzionym rodzicom. A może
z dobrej woli, bo po morderstwie narzekał u znajomych, że jednemu
z Żydów musiał pięć litrów wody wlewać do żołądka, zanim ten
przyznał się do ukrytych rzeczy). Niemcy lubią porządek, dzieci mają
się nawet przed śmiercią równo układać, jak rzeczy przed snem.
I znów: wstrząśnięcie główką i zabarwiły się krwią jasne włosy dziewczynki.
Nagle jej braciszek, jakby obudzony grzmotem strzału, uniósł
głowę i zdążył jeszcze podeprzeć się raczkami, gdy gruchnął w niego
drugi, celniejszy strzał. Główka aż podskoczyła, oderwało się pół
czaszki i trysnęło biało-czerwoną posoką mózgu i krwi.

To właśnie wtedy panika zalała mi umysł. Fala współczucia dla
dzieci, które znałem, i żalu do świata za tę zbrodnię zdawały się strącać
mnie w przepaść rozpaczy i bezradności. Nie wytrzymałem tego
napięcia, zerwałem się z ziemi, spośród pokrzyw, zza węgłów przyległej
stodółki i uciekałem jak oszalały z uczuciem, że nie udzielając
pomocy, zdradzam ich, moich przyjaciół, i siebie samego - pozostawiłem
ich sam na sam z umieraniem, ze śmiercią.

Nie wiem, czy rodzicom pękło wówczas serce, zanim położyli się
twarzą do ziemi obok stygnących dzieci, nie widziałem śmierci pozostałych
piętnastu osób, pośród których były także dzieci Szangli,
córki Lejzora, tej, która wcześniej podjęła próbę ucieczki.

Do dziś nie przestaję myśleć o tym, że Trinczerowie nie mogli
nawet pożegnać swoich dzieci czekających w kolejce na śmierć.

Po pogromie Żydów w domu Trinczerów zostały tylko niedobitki:
ci, którzy uciekli do krewnych w sąsiedniej wsi, jak żona Lejzora
z najmłodszym synem Herszem, oraz ci, którzy chwilowo zdołali się
wymknąć z rąk miejscowej mafii, jak Nuchym, syn Lejzorów, następnie
ojciec rodziny - Lejba "drugi", którego nazwiska nie pamiętam,
jeszcze mały Abramek z ojcem Fajbą, i na koniec Gołda, jedyna,
nie licząc dwóch córek Majerków, osoba uratowana dzięki pomocy
kilku zainteresowanych jej urodą mężczyzn.

Los Nuchyma

Z Lejzorami (nie pamiętam, imię to czy nazwisko) była inna historia.
Mieszkali z dorosłymi już synami, Chaimem i Nuchymem,
z zamężną (z mieszkańcem Jarosławia) córką Szanglą i jej dwójką
dzieci oraz z małoletnim synem Herszem na obrzeżu wsi, od strony
międzyrzecza Mleczki i Wisłoka, czyli od strony tzw. kątów. Tragiczny
los Szangli i jej dzieci dopełnił się w maju 1942 roku w domu
zagłady u Trinczerów. To właśnie ona podjęła nieudaną próbę ucieczki.
Żona Lejzora (jej imienia nie pamiętam) uciekła wraz z Herszem
do siostry, do sąsiedniego Chodaczowa, gdzie mieszkały trzy żydowskie
rodziny Szlomów, Kopelów i Mordków.

Ojciec tej ostatniej rodziny uratował się, uciekając za San. Ich
nieletni syn Szmulek wybrał się do sąsiedniej Wólki Małkowej do
zaprzyjaźnionego domu. Ktoś na niego doniósł i zatrzymała go stacjonująca
przy moście kolejowym nad Wisłokiem niemiecka policja.
Na ratunek przybiegła matka chłopca wraz z nieletnią córką Ryfką
i błagała na kolanach o litość. Oprawcy wyprowadzili całą trójkę do
pobliskich dołów i zastrzelili. Wcześniej matkę zmuszono do kopania
grobu.

Nieszczęsną żonę Lejzora z Gniewczyny, która usiłowała wraz
z Herszem przetrwać jakiś czas u siostry w Chodaczowie - zapewne
u Szlomów - "wymacali" miejscowi i wystawili tej samej placówce
policji. Rozstrzelano Lejzorową z małoletnim Herszem wraz z rodziną
siostry, z wyjątkiem Szlomy, którego - jako zdolnego do ciężkiej
pracy - skierowano do obozu przy ówczesnym Werk Stalowa
Wola, gdzie we wrześniu 1942 roku zwieziono 1 160 Żydów. Blisko
tysiąc poniosło śmierć z wycieńczenia (jednym z uratowanych był
Henryk Vogler, który po wojnie został znanym pisarzem).

Strata rodziny, ciężka praca w stalowni, głód i bicie załamały
Szlomę. Popełnił samobójstwo, skacząc do ogromnej kadzi z roztopionym
żelazem.

Powróćmy jednak do historii rodziny Lejzora, z której chwilowo
uratował się tylko Nuchym. Wciąż zmieniał miejsce ukrycia. Ktoś
życzliwy musiał mu pomagać, skoro uchował się tak długo - do jesieni
1942, a może nawet do wiosny lub lata roku 1943. Jednak nie
wytrzymał, załamał się... Wyszedł na drogę lekko ubrany, z odkrytą
głową. Wyraźnie wychudzony. Nie rozglądał się, szedł powoli, z godnością,
jakby podjął ważną dla siebie decyzję.

Właśnie zagrał z Wszechmogącym w kości, o życie: niech go ktoś
uratuje albo zabije, bo dłużej nie zniesie tego nieludzkiego świata.
Wyruszył z okolicy Hyczuwek i szedł w kierunku domu Trinczerów,
gdzie zginęli niedawno także jego bliscy. Przegrał ten zakład z Bogiem!
Gdy dochodził do "domu umarłych", wyszedł z sąsiedniego
domu na drogę jeden z mafijnej spółki, niemłody już, ale i niestary,
wesołek wsiowy i lekkoduch, hiena. Zwęszył człowieka, który się
poddał. Podszedł, wziął go za rękaw, aby zaklepać sobie prawo do
niego, do schedy po nim, i poszedł z nim w tym samym kierunku,
do budynku pobliskiej szkoły, gdzie była komendantura niemieckiej
jednostki wojskowej. Minęli wikarówkę, plebanię i skręcili w lewo
do szkoły.

Na ganku szkoły stał żołnierz niemiecki na warcie. Ludzka hiena
powiedziała, wskazując na Nuchyma: Jude. Kolaborant został odprawiony
z niczym, bo Nuchym nic nie miał przy sobie, z ostatnich
już łachów i butów nie wypadało go obdzierać.

Nuchym był więziony w szkolnej klasie, na parterze po prawej,
w klasie wtedy pustej, bez ławek i sprzętów. Znałem dobrze ten budynek
sprzed wojny, a i później zdarzało się, że tam zaglądałem.
Takich jak ja, małoletnich, żołnierze stąd nie przepędzali. Pewnego
razu - rok wcześniej, gdy szkoła była wypełniona żołnierzami w ramach
koncentracji przed atakiem na Związek Radziecki, wszedłem
z ciekawości na szkolny korytarz i przystanąłem przed otwartymi
drzwiami do klasy na parterze, po lewej. Na podłodze leżało około
30 materacy, równo w szeregach i rzędach, a ściany do wysokości
górnej linii okien pokryte były kolorowymi malowidłami roześmianych,
półnagich tancerek. A zatem i teraz, pomimo żołnierza na
warcie, podszedłem do okna, wspiąłem się jakoś na palce i zobaczyłem
Nuchyma. Chodził wyprostowany jak żołnierz tam i z powrotem
wzdłuż przeciwległej do okien ściany. Dziwne, że nie usiłował
się zbliżać do okna. Mógł je otworzyć nawet w dzień, mógł wyskoczyć
i uciec. A on nic, tylko splatał cały czas dłonie, jakby chciał je
rozgrzać, i poruszał rytmicznie, powoli ustami, jakby wymawiał wciąż
od nowa jedno i to samo słowo. Może to było imię jego ukochanej?
Może to była Jentl? Nie rozglądał się, patrzył przed siebie, raz w jedną,
a z nawrotem - w drugą ścianę. Jego postawa, ruch i zapatrzony
gdzieś przed siebie wzrok mówiły, że się już pogodził, że nie oczekuje
od świata niczego, żadnej pomocy, nawet współczucia. Tylko nerwowo
splatane dłonie obwieszczały, że nie znajduje dla siebie miejsca
na tym oszalałym z nienawiści świecie. Bo jest zupełnie sam, bez
najbliższych, bez ukochanej, bez matki, ojca, siostry, braci i przyjaciół.
Ten widok był tak przejmujący, spokój tak krzyczący rozpaczą,
że serce miękło z żalu. Odszedłem ze spuszczoną głową, pełen przygnębienia
i bezradności. Poza współczuciem nie dorosłem do działania.
Byłem przeświadczony, że świat należy do ludzi złych i silnych,
którym wolno niszczyć słabych i dobrych, takich jak Nuchym.

On nie prześpi tej nocy, może już ostatniej w swoim krótkim życiu.
Będzie kroczył aż do wieczora i całą noc, setki, a może i tysiące razy
przemierzy swą ostatnią drogę od ściany do ściany, samotny w pustej
sali i samotny pośród ludzi, sparaliżowany lękiem, że odbiorą
mu to, co mu zostało: wspomnienie bliskich. I nie będzie się modlił,
jak jego przodkowie w chwili śmierci, słowami Psalmu: "Choćbym
nawet szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną".
On już wie, że Go tu nie ma, że właśnie teraz idzie sam jeden, samotnie,
ciemną doliną śmierci i lęka się zła, bo nie ma przy nim nikogo.
Może będzie zbierał kamyki jasnych, szczęśliwych chwil w swoim krótkim
życiu i przywoływał wciąż od nowa najdroższe ze wszystkich
imion, imię ukochanej: Jentl, z nadzieją, że to imię ocali Ich
Świat, gdy on stanie przed mordercą.

Następnego dnia, rankiem, widzę, jak spod szkoły wyjeżdża na
rowerze, w kierunku Przeworska, żołnierz niemiecki w hełmie, z karabinem
przewieszonym przez plecy, a przed nim biegnie Nuchym.

Schneller, schneller... - powtarzał dobrotliwie Niemiec. Rosły
i gruby blondyn na rowerze popędzał do szybszego biegu wymizerowanego,
młodego człowieka.

Minęli mnie na wyciągnięcie ręki. Głowa odkryta, twarz szara,
oczy nieobecne. Nie spojrzał na mnie, nie szukał współczucia, patrzył
przed siebie w niemej rozpaczy, jak wczoraj, gdy był uwięziony
w szkole. Biegł rytmicznie, ale z wysiłkiem, zapatrzony w siebie, jakby
nie chciał zgubić żadnego z okruchów wspomnień ze świata swoich
bliskich. Mógł uskoczyć nagle w bok, dopaść rogu najbliższej
stodoły po drugiej stronie drogi, uciec, zanim Niemiec zszedłby z roweru
i zdjął karabin. Ale nie był tym zainteresowany, już to przemyślał
tysiące razy, odkąd nocował poza domem i potem, gdy został
sam. Wiedział, że jeśli nie dopadnie go niemiecki żołdak, to dopadną
go miejscowi kolaboranci.

Przepuściłem ich przed sobą na bezpieczną odległość i pobiegłem
za nimi. Rozpaczliwa sytuacja Nuchyma wzruszała mnie do głębi,
a obojętność mijanych ludzi, zwykle ciekawych, a nawet wścibskich,
była dla mnie niepojęta. Biegnąc za nimi, niepokoiłem się, czy Nuchym,
zagłodzony, niewyspany i jakby poza światem, zdoła w takim
tempie przebiec siedem kilometrów do Przeworska. Za ostatnimi
domami wsi zaczynały się pola. Zatrzymałem się. Przed następną
wsią droga okrążała zakole starego, pełnego krzewów i drzew rzeczyska
Mleczki.

Tu go zastrzelił żołnierz Wehrmachtu. Chrześcijanin, jak wszyscy
Niemcy, zastrzelił niewinnego Polaka, wyznawcę religii żydowskiej
doprowadzonego na śmierć przez innego Polaka, sąsiada, wyznawcę
religii katolickiej.

Zabójstwo Lejby "drugiego"

Rodzina Lejby "drugiego" mieszkała na pograniczu Trynieckiej
i Łańcuckiej części wsi, na tzw. Hyczuwkach. Mieli dwóch synów,
z których jeden nazywał się Moniek. Z tej czteroosobowej rodziny
z majowego pogromu uratował się tylko ojciec, Lejba, najpobożniejszy
z gniewczyńskich Żydów. Jego dom był także domem modlitwy
dla pozostałych rodzin. Mieszkający nieopodal jeden z trzech bossów
miejscowej mafii wytropił Lejbę "drugiego" w prawym kącie
ramion Mleczki i Wisłoka i zastrzelił go z nielegalnej broni tuż przy
rosnących do dziś dwu, a może trzech topolach, które pamiętają tę
zbrodnię.

Morderca obszukał zabitego, zabrał pieniądze i rzeczy osobiste,
ściągnął buty z cholewami, a ciało zaciągnął na brzeg Wisłoka i zepchnął
do wody.

Historia Abramka i jego ojca

A oto, co stało się z Fajbą i jego małoletnim synem Abramkiem.
Mieszkali we wsi naprzeciw młyna Jagiełów, a może w kilkurodzinnym
drewnianym domu na tzw. Błoniach? Nie wiem, co spotkało
jego żonę. Na Fajbę z Abramkiem natknąłem się przypadkowo jesienią
1942 roku. Ukrywali się w dolinie dawnego koryta Mleczki,
w obitym deskami jagielniku, przylegającym do ściany stodoły, od
zewnętrznej strony gospodarstwa Drzystków, rodziny zacnej i majętnej. Miejsce to było zamaskowane sąsiedzkim dużym sadem Wosiów,
leżało z dala nawet od drugorzędnej, piaszczystej drogi biegnącej
wzdłuż wsi. Stąd można było w razie potrzeby uciec w dowolną
stronę lub skryć się wśród drzew, krzewów, płotów czy za
węgłami stodół i obór.

Ta sama dolina starorzecza, 200 metrów dalej, otaczała półkolem
kościół. Można było tą doliną podejść pod sam kościół i plebanię.
Plebania przed wojną i za okupacji, w czasach proboszcza ks.
Stanisława Kułaka, była zasobna w żywność. Były tu dwa konie, cztery
krowy, kilka świń i owiec, indyki, gęsi, kaczki i kury.

Mały Abramek i jego ojciec słyszeli codziennie odgłos sygnaturki
wzywającej na poranne msze i wieczorne nieszpory i dzwon w południe.
W niedziele i święta słyszeli także śpiewy kościelne, szczególnie
podczas procesji. Nie słyszeli tylko czytań z żydowskiej Biblii ani
różańca do Matki Jezusa, Żydówki z krwi i kości, tak jak Abramek
i jego ojciec. Z kościoła pod wezwaniem świętego Mateusza - Żyda - wierni
rozchodzili się do domu na śniadanie, obiad czy kolację,
a inny Żyd, Abramek, ze słabo widzącym ojcem czekali wieczornego
udoju od jednej chudej krówki u miłosiernej Marii z Kulpów.
Z drugiej strony doliny był dom owej Marii z Kulpów Rachwałowej.
Była bezdzietna, o sercu pielęgniarki z powołania. Jeszcze przed
wojną wyróżniała się pomocą udzielaną wędrującym żebrakom. Ufali
jej także Żydzi. To jej Lejba oddał na przechowanie zimowe odzienie.
Później przez ponad rok, a może dłużej, żywiła dwa razie dziennie
Abramka i jego ojca.

Pewnego jesiennego wieczoru przyszedłem po litr mleka z wieczornego
udoju. W otwartym domu nie było nikogo. Jest przy dojeniu
- pomyślałem. Ciocia Maria otwierała właśnie drzwi do obory,
a przy niej stało dwoje jakichś biedaków. Stali nieruchomo, nie patrzyli
w oczy. Byli jak zaszczuci.

Ojciec niski, drobny, zarośnięty. Chłopiec mały, mizerny, jeszcze
dziecko. Obaj wychudzeni, ciemnej karnacji, o regularnych rysach,
pociągłych twarzach. Wielkie podkrążone oczy, pokorne i żebrzące,
tak jak ich twarze i cała postawa. Mimo zmroku, patrząc
w świetle przenośnej lampy, zapamiętałem ich twarze. Nigdy ich nie
zapomnę. Raz tylko podnieśli wzrok, właściwie powoli podnosili
głowy, nieśmiało dotknęli mnie wzrokiem, potem już patrzyli tylko
na siebie tymi swoimi smutnymi oczyma. Ojciec słabo widział, może
to była choroba oczu, a może tylko tzw. kurza ślepota, z braku witamin
- tego nie wiem.

Obie strony były zaskoczone tym spotkaniem. Ciocia szybko mi
wyjaśniła, co i jak, i weszliśmy do obory. Za drzwiami, w rogu, leżała
wysoka na łokieć, ubita sterta nawozu nakryta warstwą zmierzwionej
słomy. Tu - jak się domyśliłem - miały spać w pozycji półleżącej
te dwie bezgranicznie sobie oddane niewinne istoty. To miejsce
miał przysłaniać postawiony pionowo, potężny, mocno związany snop wysokiej
pszenicy. Podczas zimy mieli wprost z obory, po drabince,
wejść otworem w suficie na strych i wciągnąć za sobą drabinkę.
Wcześnie rano znów kubek mleka, kromka chleba i przejście na
drugą stronę doliny pod tzw. przydach z jagielnikiem, na łaskę i niełaskę
hołoty.

Straciłem ich z oczu na długo. Przetrwali do maja 1943, a może
nawet 1944 roku. Może dzięki temu, że ojciec Abramka wskutek
nędzy, głodu i stresu wyglądał jak dziadek. Chłopiec był pokorny
i przestraszony. Ubrania mieli jak żebracy, żadnych rzeczy osobistych.
Powinni byli przetrwać aż do wyzwolenia, ale... Być może obciążyło
ich posiadanie domu, biednego, ale jednak domu, który mógł się
miejscowym przydać.

Był początek czerwca, trawa na łąkach bujna jak nigdy. Stałem
przy domu litościwej Marii z Kulpów, kiedy poszedł szum, że Niemcy
zabrali z jagielnika, na nizinie dawnego koryta Mleczki, Abramka
z ojcem czy - jak mówiono - niewidomym dziadkiem. Natychmiast
pobiegłem boczną uliczką, aby spoza płotu mieć wgląd na dolinę.
Od nory jagielnika oddalili się już na kilkadziesiąt kroków. Nie szli
do najbliższej drogi, lecz kierowali się środkiem łąki w kierunku Przeworska.
Dwaj żandarmi w hełmach z karabinami na ramieniu. Kilka
kroków przed nimi Abramek i jego ojciec. Trzymali się za ręce. Z powodu
nierówności i wysokiej trawy patrzyli pod nogi. Niemcy szli
jak na spacer. Rozluźnieni i rozgadani, palili papierosy, jakby nigdy
nic, jakby nie mieli złych zamiarów.

Naiwny, nie zadałem sobie pytania, dlaczego nie kierują się do
najbliższej drogi, tylko idą poza zabudowaniami, łąkami. Ale ojciec
małego Abramka miał powód do paniki. Za pięć minut dojdą do
zadrzewionej doliny po pierwotnym, wijącym się meandrami, biegu
rzeki. Szedłem za nimi, dopóki była szansa ukrycia się za drzewem.
Zatrzymałem się na skraju odkrytej łąki. Odprowadzałem ich wzrokiem,
przekonany, że dobroduszne zachowanie żandarmów nie wróży
najgorszego, najwyżej zabiorą ich gdzieś daleko, do jakiegoś getta,
myślałem.

Gdy dochodzili do kępy drzew w obniżeniu gruntu, Abramek
nadal trzymał tatę za rękę. Ojciec był chyba świadom, że teraz są na
krawędzi i otchłań może otworzyć się pod ich stopami... Kiedy serce zamierało
mu z przerażenia, może zdążył jeszcze oddać dziecku mocniejszy
uścisk dłoni, ostatnie przesłanie miłości, tu, na nieludzkiej
ziemi, w czas ostateczny. Bo właśnie wtedy Niemcy, nie zatrzymując
się, zdjęli karabiny z ramion, wycelowali, kiwnęli do siebie porozumiewawczo
głowami i strzelili prawie równocześnie w tył głowy
Abramka i jego taty.

To sąsiedzi im przygotowali ten los. Nawet stu niemieckich policjantów
nie potrafiłoby odnaleźć tej kryjówki. To ktoś z miejscowych
musiał ich doprowadzić w ten ślepy zakątek i wskazać dokładnie
to miejsce. Zostali wydani na pewną śmierć po trzech latach nieludzkiego
życia na gnoju, w głodzie, chłodzie i nieustannym lęku,
w rozpaczy...

Mieszkającemu w pobliżu sołtysowi Niemcy polecili zakopać
martwe ciała niewinnego Abramka i jego dzielnego ojca, na niepoświęconej
ziemi, gdzie wieśniacy zakopują padłe zwierzęta. Sołtysowi
ani jego pomocnikom nie przyszło nawet na myśl, aby zgodnie
z ludzką tradycją i dobrym, chrześcijańskim obyczajem uszanować
majestat śmierci i przenieść później, po cichu, ich ciała na cmentarz
i oznaczyć groby. Nie zapomnieli tylko obszukać ich kieszeni i udeptać
równo ziemię na Abramku i jego ojcu, aby zatrzeć ślady zbrodni.

Dramat Gołdy

Pozostała jeszcze rodzina Semków. Byli spokrewnieni z rodziną
Lejzorów. Mieszkali na Hyczuwkach, obok domu Marii i Mateusza
Dałomisów, u których znajdowali wsparcie.

Semkowie mieli dwu synów, których imion nie znam, i dwie córki.
Jedna z nich, Gołda, była wyjątkowo piękna. Kochał się w niej
niedaleki sąsiad, Jan Ryfa, starszy kawaler. Ukrył ją, nim ruszyło polowanie
z nagonką w maju 1942 roku. Zgodziła się na to, bo traktował
ją z szacunkiem. Semkowie zginęli najprawdopodobniej wszyscy, wraz
z synami i drugą córką, podczas zagłady w domu Trinczerów.

Gołda z niejasnych dla mnie powodów musiała w pewnym momencie
zmienić kryjówkę. Może miejscowi podejrzewali Jana i grozili
mu denuncjacją, jeśli nie wyda im miejsca ukrycia dziewczyny?

Na szczęście wydarzyło się coś, co dało Gołdzie szansę na przeżycie.
Córka jednego z niedalekich sąsiadów, Agnieszka Kozakówna, została
wyznaczona przez sołtysa i zatwierdzona przez okupanta na
wyjazd do przymusowej pracy do Niemiec. Rodzina usiłowała uchronić
ją przed wywózką. Wtedy Jan Ryfa zaproponował im pewien
układ: do Niemiec pojedzie Gołda, jeśli załatwią jej fałszywe dokumenty.

Te mogła wyprodukować sekcja AK w gminie Tryńcza. Sołtys
Trynieckiej i jego pomocnik zgodzili się pośredniczyć. Rodzice nie
byli na tyle zasobni, aby zmotywować pośredników i sekcję w Tryńczy
do udzielenia pomocy. Jednak, gdy zobaczono piękną Gołdę,
wszystko udało się załatwić. Pod wiadomymi warunkami. Gołda i zakochany
Jan nie mieli odwrotu.

Gołda doczekała końca wojny w zachodniej strefie Niemiec.
Wróciła na krótko, żeby sprzedać albo przekazać dom i jakiś tam
skrawek roli Janowi. Wahała się, czy pozostać. Ale w powojennej
Polsce nie było dobrego klimatu dla ocalonych z Zagłady Żydów.
Strach ogarnął Gołdę - i wyjechała do dalekiej, półpustynnej ziemi
Izraela, bez rodziny, bez pieniędzy i bez znajomości języka. Zdążyła
jeszcze wysłać kilka paczek z owocami dla swego wybawcy. I umilkła.
Nie wiem, co się z nią stało. Może zmagała z powracającymi,
coraz cięższymi depresjami, prowadzącymi do choroby czy nawet
samobójczej śmierci? A może zginęła w izraelskiej wojnie o niepodległość
jako jedna z dwu tysięcy młodych ludzi, którzy ocaleli z Zagłady,
a teraz dopełnili ofiary całopalnej - umarli za młody Izrael.

Pozostało po Gołdzie kilka znaczków pocztowych z Izraela. Tak
mało i tak dużo zarazem. No, pozostały po zamordowanych rodzinach
żydowskie domy, teraz już zasiedlone przez sąsiadów, gdzie
długo po tym opukiwano ściany i zrywano podłogi, gdzie rozpruwano
pierzyny, poduszki i kołnierze ubrań w poszukiwaniu ukrytych
pieniędzy, złotych pierścionków i łańcuszków na szyję. Pozostał
jeszcze przyodziewek, buty, dziecięce buciki i zabawki, bo niechby
i nasze dzieci coś na tym skorzystały - myśleli sąsiedzi...

Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera (...)
Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota
W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.
Chmury rozprutych poduszek i pierzyn
Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;
To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym...

(Zuzanna Ginczanka, Non omnis moriar)

Ocalić pamięć

Przez kilkadziesiąt lat czekałem, aż odejdą uczestniczy tamtych
zdarzeń, aby móc opowiedzieć tragiczną historię Żydów gniewczyńskich
z uwzględnieniem ich punktu widzenia - podstawić ludziom
lustro, aby się mogli w nim przeglądnąć. Upominam się o tych bezbronnych
ludzi! Boli mnie wyrosły z niskich pobudek i przesądów
polski antysemityzm, boli brak solidarności z naszymi żydowskimi
współobywatelami i sąsiadami, brak współczucia sąsiadom w ich
straszliwym nieszczęściu. Nawet męczeństwo bezbronnych dzieci nie
wstrząsnęło mieszkańcami wsi. Ich ból, rozpacz, lęk i zadana im najokrutniejsza
śmierć nie wzbudziły w nas poczucia winy. Aby zminimalizować
ewentualne poczucie winy, odebraliśmy ofiarom pamięć - nie ma ich
grobów, choćby symbolicznych. Odebraliśmy im osobowość,
nie wymawiamy imion ich dzieci, Salci, Aronka czy Abramka,
ani imion ich rodziców, Racheli, Szangli, Lejby czy Hersza -
mówimy "Żydzi", jakby to był tłum czy masa...

Zapomnienie to zagrożenie i zniewaga. Zapomnieć o zmarłych to tak, jakby
ich po raz wtóry pogrzebać. O ile nikt z zabójców i ich wspólników nie ponosi
winy za ich pierwszą śmierć, o tyle my ponosimy odpowiedzialność za
drugą (Elie Wiesel).

Mimo upływu lat, gdziekolwiek jestem, widzę - pełen współczucia
- pokorne maleństwa, kładące się kolejno, z buzią do ziemi, i rozstrzeliwane
na oczach skamieniałych z przerażenia rodziców, Szangli
i Lejby Trinczerów. Widzę przytulone do siebie, stygnące już,
drobne ciała i zakrwawione, jasne dziecięce włosy...

Oczyma wyobraźni widzę Nuchyma, jak biegnie przed rowerzystą,
prostym żołnierzem Wehrmachtu, który za parę chwil popełni mord na bezbronnym
młodym człowieku, ostatnim już członku rodziny
Lejzorów...

Widzę u drzwi obory błagające spojrzenia Abramka i jego ojca,
widzę, jak idą po łące, w śmiertelnej ciszy, ku Zagładzie...

Ich żydowska rozpacz i lęk są moją rozpaczą i lękiem. Ciężar
chrześcijańskiej winy i hańby jest moim ciężarem...

Wyrzucam sobie, że przez ostatnie lata ich męczeństwa nie pytałem
o nich z nieufności do ludzi i bezradności, że nie podałem im
kromki chleba, kubka wody, jabłka czy rzepy z pola, że nie wsparłem
ich, kiedy siedzieli, przytuleni z zimna, na stercie nawozu w oborze
ogrzewanej oddechem krowy, a gdy szli na pewną śmierć, nie
odpokutowałem tego zaniedbania, nie poszedłem, ze strachu, z nimi
w tamten wiosenny, słoneczny dzień, przez bujną zieleń łąki w cień
drzew.

 

TADEUSZ MARKIEL, ur. w 1929 r. w Gniewczynie, absolwent Wojskowej
Akademii Technicznej, inżynier, emerytowany podpułkownik WP.



 



 



 



 



 







Dariusz Libionka

ZAGŁADA DOMU TRINCZERÓW - REFLEKSJE HISTORYKA

 

Świadectwo spisane przez Tadeusza Markiela należy do najbardziej
poruszających dokumentów autobiograficznych, z jakimi zetknąłem
się, badając stosunki polsko-żydowskie, jakie istniały w okresie
niemieckiej okupacji na polskiej prowincji.

Polskie wspomnienia dotyczące zbrodni na Żydach popełnianych
przez Polaków są stosunkowo rzadkie. Dzieje się tak z wielu powodów.
Truizmem jest przypomnienie, że w okresie PRL nie było ani
klimatu do podejmowania tego tematu, ani możliwości ku temu. Od
początku lat sześćdziesiątych koncentrowano się przede wszystkim
na dokumentowaniu przypadków polskiej pomocy Żydom, którą starano
się przedstawiać jako rozległą i bezinteresowną. A udział Polaków
w zbrodniach na Żydach zwyczajnie pomijano lub w najlepszym
razie uznawano za niewiele znaczące marginalia. Po roku 1989,
pomimo zniknięcia ograniczeń cenzuralnych, pojawiły się trudności
innej natury. Z uwagi na lepszy dostęp do archiwów niewątpliwemu
poszerzeniu uległa nasza wiedza na temat stosunków polsko-żydowskich
w okresie okupacji. Obok wspomnieniowych materiałów
żydowskich dysponujemy dokumentacją Polskiego Państwa Podziemnego,
archiwaliami administracji okupacyjnej, a także wykorzystywanymi
w coraz większym stopniu powojennymi materiałami śledczymi
i sądowymi powstałymi w pierwszych latach powojennych
(tzw. sierpniówki). Znajdziemy wśród nich tysiące zeznań podejrzanych
i świadków (w znakomitej większości polskich) oraz sentencje
wyroków. Przekazy te są częstokroć podawane są w wątpliwość jako
wymuszone, a pojawiające się w nich fakty negowane. Dlatego tak
cenne są, niezależne od takiego czy innego kontekstu politycznego
czy ideologicznego, świadectwa współczesne.

Jednak żyjący - coraz bardziej nieliczni - świadkowie tak bardzo
odległych już w czasie wydarzeń najczęściej wybierają milczenie.
Dzieje się tak z powodu lęku przed krytyczną reakcją nie tylko ze
strony krewnych sprawców przestępstw na Żydach, którzy niejednokrotnie
pielęgnują (często być może nawet w dobrej wierze) heroiczny
obraz dziejów rodziny, lecz także ze strony całych lokalnych
społeczności. Dotyczy to również byłych członków konspiracji niepodległościowej
- oni także obawiają się niezrozumienia i odrzucenia,
a przede wszystkim przykrości. Nie pomagają w tym historycy,
uwikłani w taką czy inną politykę historyczną, obawiający się szargania
świętości lub odpowiedniego, łatwego do przewidzenia, zaszufladkowania.
Tym bardziej, że w ostatnich latach powróciła tendencja do
uwypuklania polskiej pomocy Żydom. Do realizacji tego szeroko zakrojonego
programu włączono szereg instytucji (w tym przede wszystkim
IPN) i zaangażowano duże środki finansowe. W efekcie pojawiają
się kolejne publikacje na temat rodziny Ulmów rozstrzelanej w marcu
1944 roku w ramach represji za przechowywanie Żydów [Zob. M. Szpytma,
Sprawiedliwi i ich świat. Markowa w fotografii Józefa Ulmy,
Warszawa-Kraków 2007.]. Nie neguję potrzeby takich działań w sferze badawczej i edukacyjnej. Trudno
jednak zgodzić się na przechodzenie do porządku dziennego nad złożonym
kontekstem historycznym. Bo Markowa, rodzinna wieś
Ulmów, z której próbuje się czynić modelowy przykład na postawy
Polaków wobec Zagłady, położona jest kilkanaście kilometrów od
Gniewczyny, w której stał dom Trinczerów. Świadectwo Tadeusza
Markiela potraktować należy zatem jako apel o rozwagę w tworzeniu
obrazu okupacyjnej rzeczywistości na użytek przyszłych pokoleń.

Śladów horroru, jaki rozegrał się w Gniewczynie Trynieckiej,
poszukiwałem w dostępnych mi źródłach i opracowaniach. Miejscowość
ta nie pojawia się w zbiorze tużpowojennych relacji zgromadzonych
w archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego. Również
wśród prac nadesłanych na konkurs pamiętnikarski "Moja wieś
w czasie okupacji", rozpisany w marcu 1948 roku przez Instytut Prasy
"Czytelnik", nie znalazłem żadnych materiałów na jej temat. Z powiatu
przeworskiego nadesłano jedenaście tekstów, z których trzy
opublikowano ze skrótami. Niektóre z nich czynione były wyraźnie
pod presją cenzury. Na przykład w pamiętniku mieszkańca nieodległej
od Gniewczyny wsi Gać redaktorom udało się przemycić informację
o pominięciu fragmentu dotyczącego losu czterech rodzin
żydowskich [Zob. Wieś polska 1939-1948. Materiały konkursowe, oprac.
K. Kersten, T. Szarota, t. III, Warszawa 1970, s. 466.]. Jednak, jak
można wnosić z lektury opublikowanych
materiałów i regestów tych, które nie weszły do tomu, odniesienia
do losu Żydów były w nadesłanych relacjach wyjątkowo nieliczne.

Bardziej interesujący jest zapis, jaki znalazł się w Rejestrze miejsc
i faktów zbrodni dokonanych przez okupanta hitlerowskiego na ziemiach
polskich w latach 1939-1945 wydanym przez Główną Komisję
Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. Odnotowano tutaj, iż
w Gniewczynie Trynieckiej w 1942 roku "żandarmi z Jarosławia zamordowali
w domu Lejba Trinczera 16 Żydów" [Warszawa 1983, s. 29.]. Prawda to, ale przecież
jakże niepełna. Nie jest to zresztą ani pierwsze, ani jedyne nagięcie
rzeczywistości do potrzeb ideologicznych, jakiego dokonano, redagując
rejestry. Mimo że nie podano dokładnej daty zdarzenia, ustalono 14 nazwisk
ofiar. Warto je przypomnieć, gdyż relacja Tadeusza
Markiela jest pod tym względem niekompletna: Adler Gitla (l. 38), Adler
Józef (l. 12), Adler Nuchem (l. 8), Adler Szymche (l. 43),
Adler Urszula (l. 10), małżeństwo Majerów z dwójką dzieci, Sandman
Całka (l. 3), Sandman Lejzor (l. 1), Trinczer Scheinda (l. 30), Trinczer
Lejb (l. 31), Trinczer Lizor (l. 1). Nieuwzględniona w tym zestawieniu
dwójka to zapewne pozostałe dzieci Trinczerów. W tym samym wydawnictwie
pojawił się również zapis o wymordowaniu 10 rodzin
żydowskich w oddalonej 5 kilometrów od Gniewczyny wsi Jagiełła [Zob. tamże, s. 37.].
Brak tylko informacji o uczestnictwie w tej zbrodni członków Ochotniczej
Straży Pożarnej.

Na kolejny ślad natknąłem się w klasycznej pracy Aliny Całej
Wizerunek Żyda w polskiej kulturze ludowej. Wśród zarejestrowanych
przez autorkę wywiadów znalazła się pozyskana w 1984 roku
wypowiedź mieszkańca Gniewczyny Łańcuckiej. Wspomina on o dwóch kobietach z
tej miejscowości ukrywających się w niej przed
Niemcami. Jedna w koszmarnych okolicznościach przeżyła, a po
wojnie wyszła za mąż za Polaka. Jej matka została zadenuncjowana,
podobno przez zamiejscowe osoby, z którymi handlowała. Ta, która
przeżyła, nie miała dokąd wrócić, bo "sąsiedzi rozkradli jej gospodarstwo".
W wywiadach przeprowadzonych przez Alinę Całą w tej
okolicy pojawiają się znane z relacji Markiela wątki: wiara w istnienie
mordu rytualnego, nie tylko obojętność wobec losu Żydów, ale
także zadowolenie z tego faktu, oraz przypadki denuncjacji Żydów
przez Polaków [Zob. A. Cała, Wizerunek Żyda w polskiej kulturze ludowej, Warszawa 1992, s. 43,
158-160.]. Autorka ze zdziwieniem odnotowała gotowość respondentów
do opowiadania o pożyciu Polaków z Żydami, w tym
do szczerości, jeśli chodzi o sprawy okupacyjne. Pojawia się też wspomnienie
o jednej z ofiar z Gniewczyny: "Nuchema [w tekście: Nuchyma
- D.L.] zabito w lesie (w czasie wojny); jest tam grób z krzyżykiem,
który postawili ludzie... Na tym miejscu co grób, to nieraz
widać światełka w nocy" [Tamże, s. 105.].

Wedle szacunków Elżbiety Rączy, historyczki z Rzeszowa, do
zbrodni popełnianych przez Polaków wobec Żydów doszło co najmniej
w 110 miejscowościach Rzeszowszczyzny [Zob. E. Rączy, Stosunki polsko-żydowskie w latach drugiej wojny światowej na
Rzeszowszczyźnie, w: Polacy i Żydzi pod okupacją niemiecką 1939-1945. Studia i Materiały,
Warszawa 2006, s. 909.]. Podstawę tych
obliczeń stanowią materiały powojennych śledztw i procesów, a także
relacje polskie i żydowskie. Dane te traktować należy jako robocze,
jako że stanowią plon wstępnych zaledwie kwerend. W tym studium
nie odnotowano zdarzeń, które rozegrały się w Gniewczynie Trynieckiej.
Miejscowość ta nie jest również wzmiankowana w kolejnej
przygotowywanej do druku pracy tej autorki na temat pomocy Żydom
na Rzeszowszczyźnie [E. Rączy, Pomoc Polaków dla ludności żydowskiej na Rzeszowszczyźnie w okresie
okupacji niemieckiej (książka ukaże się w tym roku w IPN). Dziękuję Autorce za udostępnienie
tekstu.].

Ze wstępnych, dokonanych w ostatnich latach cząstkowych badań
powstałych na podstawie analizy akt sądowych, można dokonać
typologii przestępstw na Żydach, w których uczestniczyli miejscowi
Polacy [Zob. np. A. Żbikowski, Krótka historia stosunków polsko-żydowskich we wsi Grądy
Woniecko w roku 1941, w: Świat niepożegnany. Żydzi na dawnych ziemiach wschodnich
Rzeczypospolitej w XVIII-XX wieku, red. K. Jasiewicz, Warszawa 2004; A. Skibińska, J.
Petelewicz, Udział Polaków w zbrodniach na Żydach: casus region świętokrzyski, "Zagłada
Żydów. Studia i Materiały", t. 1, Warszawa 2005; D. Libionka, P. Reszka, Święto
zmarłych w Rechcie, "Karta", 2005, nr 46.]. Najczęściej spotykaną formą współdziałania z Niemcami
było uczestnictwo w obławach na Żydów organizowanych przez
siły okupacyjne lub podejmowanych z własnej inicjatywy przez sformowane
naprędce grupy gorliwców, doprowadzanie napotkanych
Żydów na posterunki policji i żandarmerii, znęcanie się nad Żydami
w celu wymuszenia informacji o majątku, rabunki mienia, donosy
ujawniające miejsce pobytu Żydów. Rzadsze były morderstwa na
ukrywających się Żydach. Ofiarami tych ostatnich padali zarówno
pojedynczy Żydzi, niezależnie od wieku i płci, jak i całe rodziny.
Niekiedy zabijali ci, którzy Żydów ukrywali.

Uczestnikami tych zdarzeń są z jednej strony policjanci "granatowi",
członkowie Ochotniczych Straży Pożarnych, a wreszcie sołtysi.
Wśród sprawców przestępstw nie brakuje też zwykłych mieszkańców
wsi (rzadziej są to tropiciele Żydów), także członków różnych
uzbrojonych grup, w tym członków konspiracji zbrojnej. Na
obszarach wiejskich, na których zamieszkiwali Żydzi, spirala zbrodni
rozpoczynała się z chwilą wydania przez Niemców rozkazów koncentracji Żydów przed wysłaniem do obozów zagłady. W niektórych
przypadkach w działaniach tych, tak jak w Gniewczynie Trynieckiej,
uczestniczyli wyłącznie Polacy, a Żydzi byli mordowani na
miejscu.

Autor wspomnień wskazuje nie tylko na bieżące, ale również długofalowe
przyczyny nienawiści do Żydów. Nie tylko pogłębiająca
się, wywołana systemem okupacyjnym demoralizacja, ale również,
a może przede wszystkim wpisany w kulturę ludową kod antyżydowski
wzmacniany przez nauczanie Kościoła katolickiego. Również i ten
aspekt problemu stanowi przedmiot badań etnograficznych, antropologicznych
i historycznych.

Wiedza autorów cytowanego zapisu z wydawnictwa Głównej
Komisji pochodziła z ankiety Okręgowej Komisji w Rzeszowie: "Represje
na ludności żydowskiej" oraz akt Sądu Grodzkiego w Przeworsku
i Sądu Wojewódzkiego w Rzeszowie. Materiałów sądowych
nie udało się, jak dotychczas, odnaleźć, co jest jednak - jak się wydaje
- kwestią czasu. Pozwolą one z pewnością na pełniejszą analizę
przebiegu zdarzeń, jakie rozegrały się w domu Trinczerów, a przede
wszystkim sporządzenie profilu sprawców i ich motywacji. Należy
podkreślić, że bez świadectwa Tadeusza Markiela ten okupacyjny
epizod z trudem, jeśli w ogóle, wyszedłby na światło dzienne.

 

DARIUSZ LIBIONKA, dr historii, adiunkt w Instytucie Filozofii i Socjologii
PAN, pracownik Państwowego Muzeum na Majdanku, redaktor
naczelny rocznika "Zagłada Żydów. Studia i Materiały".




ŻYDZI A SPRAWA POLSKA









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zagłada Domu Usherów
zaglada domu usherow POE
Kroniki zagłady
lan w domu
opiekun w domu pomocy spolecznej46[04] o1 04 n
07 W domu Toma Bombadila
Prowadzenie firmy w domu
świecący numer domu
O opuszczaniu domu

więcej podobnych podstron